You are on page 1of 217

1740

tytuł: "ZBRODNIA I KARA"


autor: FIODOR DOSTOJEWSKI
PRZEŁOśYŁ CZESŁAW JASTRZĘBIEC-KOZŁOWSKI

WARSZAWA 1984 PAŃSTWOWY INSTYTUT WYDAWNICZY


Tytuł oryginału: "źPRIESTUPLENIJE I NAKAZANIJE"
Okładkę i obwolutę projektował TADEUSZ PIETRZYK
Opracowanie typograficzne WACŁAW WYSZYŃSKI
(c) Copyright for the Polish edirion by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1955, 1957, 1964. ISBN
83-06-00889-8
ZBRODNIA I KARA
POWIEŚĆ W SZEŚCIU CZĘŚCIACH Z EPILOGIEM

CZĘŚĆ PIERWSZA

W początku lipca pod wieczór niezwykle upalnego dnia pewien młodzieniec wyszedł na ulicę ze swej
izdebki, którą podnajmował od lokatorów przy uliczce S-ej, i powoli, jakby niezdecydowany, skierował się
ku mostowi K-mu. Na schodach szczęśliwie uniknął spotkania ze swoją gospodynią. Jego izdebka mieściła
się tuŜ pod dachem wysokiej, pięciopiętrowej kamienicy i bardziej przypominała szafę niŜ mieszkanie.
Gospodyni zaś, od której wynajmował tę izdebkę, wraz z obiadem i obsługą, zajmowała mieszkanie
oddzielne, o piętro niŜej; i za kaŜdym razem, gdy wychodził na ulicę, koniecznie musiał przejść mimo jej
kuchni, prawie zawsze na ościeŜ otwartej na schody. I za kaŜdym razem, przechodząc mimo, młodzieniec
doznawał jakiegoś chorobliwego uczucia lęku, które go napełniało wstydem i wywoływało grymas. JuŜ
duŜo był winien gospodyni i obawiał się ją spotkać. Nie znaczy to, by był tak tchórzliwy i zahukany, wręcz
przeciwnie, lecz od pewnego czasu był w stanie jakiegoś rozdraŜnienia i napięcia podobnego do
hipochondrii. Tak dalece pogrąŜył się w sobie, tak stronił od ludzi, Ŝe w ogóle lękał się wszelkiego
spotkania, nie tylko z gospodynią. Gnębiło go ubóstwo; ale nawet te trudne warunki ostatnio przestały mu
ciąŜyć. Swymi bieŜącymi sprawami zupełnie przestał, zupełnie nie chciał się zajmować. Właściwie, wcale
gospodyni się

^łh&Bfrljsa^.&is "ISst^ihSłis-s^-.i^dl
uH^^^^gt^a -g-pfg-.s^l-s-lll^s-- s.l.ii li-
^ ^••aay§ §li |s S S S § ^••3 e^ •s-o"-R-s aS-.^sg-s N a^^BS-o g-•"l^^3!^^! o. ^3. saga
^s^isGgR-^-^NEs-gg ^ osgw-os" " § s o.^ś s § g ^ ^•8" a S 2'° y o-s -s- R-5-R" s o •s' a a.- 3 s' •s-"-i0 ^3 l
;Sl;1'i
• H""

wierzył tym swoim marzeniom i tylko podjudzał się ich potwornym, ale i kuszącym zuchwalstwem. Teraz
zaś, po upływie miesiąca, juŜ zaczynał patrzeć na to inaczej i wbrew wszystkim przekornym monologom o
własnej bezsile i niezdecydowaniu jakoś mimo woli przywykł juŜ poczytywać "potworne" marzenie za
realny plan, chociaŜ w dalszym ciągu nie wierzył sobie. Ot i teraz szedł dokonać próby swego planu i z
kaŜdym krokiem wzruszenie jego rosło coraz gwałtowniej. Z zamierającym sercem, z nerwowym drŜeniem
podszedł do olbrzymiej kamienicy, z jednej strony wychodzącej na kanał, z drugiej zaś na ulicę W-ą. Dom
ten składał się z samych małych mieszkanek, a najmowali je róŜni rękodzielnicy, krawcy, ślusarze,
kucharki, jacyś tam Niemcy, własnym przemysłem Ŝyjące panny, drobni urzędnicy i tak dalej. Wchodzący i
wychodzący przesmykiwali się raz po raz pod obydwiema bramami i na obydwu podwórkach. Pracowali
tutaj trzej czy czterej StróŜe. Młodzieniec bardzo był rad, Ŝe nie spotkał Ŝadnego z nich, i niepostrzeŜenie
przemknął się zaraz z bramy na prawo, na schody. Schody były ciemne i ciasne, "kuchenne", ale on to
wszystko juŜ przedtem wiedział i zbadał, i całe to otoczenie dogadzało mu: w takich mrokach nawet
ciekawskie spojrzenie nie było niebezpieczne. "JeŜeli tak się boję teraz, to cóŜ by to było, gdyby
rzeczywiście doszło do tego?..." - pomyślał mimo woli, idąc na czwarte piętro. Tutaj zatarasowali mu drogę
wysłuŜeni Ŝołnierze-tragarze, wynoszący meble z jednego z mieszkań. JuŜ wiedział, Ŝe mieszkanie to
zajmuje pewien familijny Niemiec, urzędnik z rodziną. "Więc Niemiec się teraz wyprowadza; więc na
czwartym piętrze, na tych schodach i na tym podeście pozostanie przez jakiś czas tylko jedno zajęte
mieszkanie - staruchy... To dobrze... na wszelki wypadek..." - pomyślał znowu i zadzwonił do drzwi
staruszki. Dzwonek dŜwięknął wątle, jakby był z blachy, a nie z miedzi. Wszystkie mieszkania w takich
Strona 1
1740
domach miewają takie dzwonki. JuŜ nie pamiętał tego osobliwego dŜwięczenia, więc teraz mu jakby coś
przypominało, coś jasno ukazało... Drgnął cały: widać zanadto osłabły mu nerwy tym razem. Po chwili
drzwi się uchyliły nieznacznie; przez malutką szparkę lokatorka oglądała przybysza z widoczną
nieufnością, tak Ŝe moŜna było dostrzec tylko jej błyszczące w ciemności oczka. Lecz zobaczywszy na
podeście duŜo ludzi, nabrała otuchy, 12
i otworzyła zupełnie. Młodzieniec przestąpił próg ciemnej sionki, przedzielonej przepierzeniem, za którym
mieściła się maleńka kuchnia. Stara stała przed nim w milczeniu i patrzała na niego pytająco. Była to
drobniutka, sucha starowinka, w wieku jakich sześćdziesięciu lat, z ostrymi, złymi oczkami, z malutkim,
spiczastym nosem, bez chustki na głowie. Płowe, ledwie siwizną przyprószone włosy były tłusto
nasmarowane olejem. Cienka i długa szyja, podobna do kurzej nogi, była omotana jakimiś flanelowymi
galgankami, a z ramion, mimo upału, zwisała zniszczona i poŜółkła salopka na futrze. Staruszka raz po raz
kaszlała i postękiwała. Widocznie młodzieniec spojrzał na nią jakoś osobliwie, bo i w jej oczach mignęła
naraz uprzednia nieufność. - Raskolnikow, student. Byłem juŜ u pani przed miesiącem - pośpieszył
mruknąć młody człowiek z półuklonem, przypomniawszy sobie, Ŝe naleŜy być grzeczniejszym. - Pamiętam,
mój dobrodzieju, bardzo dobrze pamiętam, Ŝeś juŜ był - dobitnie rzekła staruszka, wciąŜ nie spuszczając
pytających oczu z jego twarzy. - Więc właśnie... I znowu w takiej sprawie... - ciągnął Raskolnikow, trochę
zmieszany i zdziwiony nieufnością starej. "A moŜe ona zawsze jest taka, tylko zeszłym razem nie
zauwaŜyłem" - pomyślał z nieprzyjemnym uczuciem. Stara milczała jakby w zamyśleniu, potem usunęła
się i wskazawszy drzwi do pokoju, rzekła puszczając gościa naprzód : - Proszę wejść, dobrodzieju.
NieduŜy pokój, do którego wszedł młodzieniec, pokój z Ŝółtą tapetą, z geranium i muślinowymi
firaneczkami na oknach, był w tej chwili jaskrawo oświetlony zachodzącym słońcem. "Więc i wtedy takŜe
będzie świeciło słońce!..." - mimochodem błysnęło w umyśle Raskolnikowa. Szybkim spojrzeniem obrzucił
wszystko w pokoju, aŜeby w miarę moŜności zbadać i zapamiętać rozkład. Lecz w pokoju nie było nic
szczególnego. Na umeblowanie, bardzo stare, brzozowe, składała się kanapa z olbrzymim, giętym
drewnianym oparciem, owalny stół przed kanapą, między oknami gotowalnia ze zwierciadełkiem, krzesła
pod ścianami i dwa czy trzy groszowe obrazki w Ŝółtych ramkach, przedstawiające niemieckie panienki z
ptaszkami w ręku - oto i wszystko. W kącie przed 13

niewielkim świętym obrazem paliła się lampka oliwna. Wszystko było nader schludne: mebte i podłogi
wyszorowane do połysku, wszystko lśniło. "To robota Lizawicty - pomyślał młodzieniec. - Ani pyłku nie
znalazłbyś w całym mieszkaniu. Tylko u'złych i starych wdów bywa tak czysto" - ciągnął w duchu
Raskolnikow i ciekawie zerknął na perkalikową zasłonę przed drzwiami do drugiej malutkiej izdebki,
gdzie stało łóŜko starej i komoda, a dokąd jeszcze nigdy nie zaglądał. Cale mieszkanie składało się z tych
dwu pokoi. - O co chodzi? - surowo rzekła stara wchodząc i znowu stając przed nim tak, Ŝeby mu patrzeć
prosto w twarz. - Przyniosłem zastaw, proszę! - I wydobył z kieszeni stary, płaski srebrny zegarek.' Na
kopercie wyryty był globus. Łańcuszek był stalowy. - Ale przecieŜ juŜ minął termin poprzedniego zastawu.
Przedwczoraj upłynął miesiąc. - Zapłacę pani procenty za jeszcze jeden miesiąc; proszę mieć trochę
cierpliwości. - A, mój dobrodzieju, to zaleŜy od mojej dobrej woli, czy mieć cierpliwość, czy teŜ zaraz
sprzedać tę twoją rzecz. - Za zegarek duŜo dostanę, Alono Iwanowno?
- Et, przynosisz byle co, nic to pewnie niewarte. Za pierścionek dałam d zeszłym razem dwa papierki, a u
jubilera moŜna i nowy taki dostać za półtora rubla. - Niech pani da ze cztery ruble, wykupię na pewno, to
zegarek ojcowski. Wkrótce dostanę pieniądze. - Półtora rubelka i procent z góry, jeŜeli pan chce.
- Półtora rubla! - zawołał młodzieniec.
- Jak się panu podoba. - I starucha podała mu zegarek z powrotem. Młody człowiek wziął go i tak się
rozzłościł, Ŝe juŜ miał odejść, lecz natychmiast się pomiarkowal na myśl, Ŝe juŜ więcej nie ma dokąd pójść i
Ŝe zresztą przybył tutaj jeszcze w jednej sprawie. - Niech pani daje!-rzekł grubiańsko.
Stara sięgnęła do kieszeni po klucze i poszła do drugiego pokoju za zasłonę. Młodzieniec, zostawszy sam
pośrodku pokoju, ciekawie nasłuchiwał i kombinował. Usłyszał, jak stara otwiera komodę. "To zapewne
górna szuflada - medytował. - A więc klucze nosi w prawej kieszeni... Wszystkie w jednym pęku, na
stalowym kółeczku... Jeden z kluczy jest 14
ze trzy razy większy od reszty, ma karbowane piórko; jest oczywiście nie od komody... To znaczy, Ŝe jest
jeszcze jakaś szkatułka czy skrzynka... To ciekawe. Skrzynki zawsze miewają takie klucze... Swoją drogą,
jakie to wszystko podłe..." Stara wróciła. - Oto masz, mój dobrodzieju. Licząc po dziesiątce miesięcznie od
rubla, za półtora rubla naleŜy mi się piętnaście kopiejek, za miesiąc z góry. A za poprzednie dwa ruble
jeszcze mi się naleŜy, wedle tegoŜ rachunku, z góry dwadzieścia kopiejek. Czyli razem trzydzieści pięć.
Więc teraz dostaniesz za zegarek ogółem rubla i piętnaście kopiejek. Oto są. - Jak to! Więc teraz tylko rubel
Strona 2
1740
piętnaście?
- Ano tak.
Młodzieniec nie wdawał się w spory i wziął pieniądze. Patrzał na starą i nie spieszył się z odejściem, jakby
chciał jeszcze coś powiedzieć czy zrobić, tylko sam nie wiedział, co mianowicie... - MoŜliwe, Alono
Iwanowno, Ŝe w najbliŜszych dniach przyniosę jeszcze jedną rzecz... srebrną... ładną... papierośnicę... jak
tylko zwróci mi ją przyjaciel... Zmieszał się i umilkł.
- Ha, to wtedy pomówimy o tym, dobrodzieju.
- śegnam panią... A pani wciąŜ sama siedzi w domu? Siostry nie ma? - zapytał moŜliwie najswobodniej,
wychodząc do sionki. - A co ci do niej, mój dobrodzieju?
- AleŜ nic, oczywiście. Tak sobie zapytałem. A pani zaraz... Do widzenia, Alono Iwanowno! Raskolnikow
wyszedł, na dobre stropiony. Uczucie to wciąŜ się potęgowało. Na schodach kilkakrotnie nawet przystawał,
jakby czymś znienacka zaskoczony. A w końcu, juŜ na ulicy, wykrzyknął: - O BoŜe! Jakie to wszystko
obmierzłe! I czyŜ naprawdę, czy naprawdę ja... Nie, to nonsens, to niedorzeczność!- dorzucił stanowczo. - I
czy rzeczywiście coś tak okropnego mogło mi przyjść do głowy? Tak czy owak, do jakiej podłości zdolne
jest moje serce! Bo to przede wszystkim podle, paskudne, wstrętne, wstrętne!... A ja, przez cały miesiąc...
Ale nie mógł wyrazić ani słowami, ani okrzykami swego wzburzenia. Bezgraniczna odraza, która zaczynała
gnębić i tra-15

pić jego serce juŜ wtedy, gdy dopiero szedł do staruchy, wzmogła się teraz do takich rozmiarów i nabrała
takiej wyrazistości, Ŝe nie wiedział, gdzie się podziać od tej udręki. Szedł chodnikiem jak pijany, nie
widząc przechodniów i potrącając ich, a opamiętał się dopiero na następnej ulicy. Rozejrzawszy się,
spostrzegł, Ŝe stoi koło szynkowni, do której zstępowało się z chodnika po schodkach w dół, do sutereny. Z
drzwi wychodziło właśnie dwóch pijaków; podtrzymując się wzajemnie .i wymyślając sobie, gramolili- się
na ulicę. Niewiele myśląc Raskolnikow od razu zszedł na dół. Dotychczas nigdy jeszcze nie wstępował do
szynkowni, ale teraz kręciło mu się w głowie, a na dobitkę nękało go palące pragnienie. Zachciało mu się
Wypić zimnego piwa, tym bardziej Ŝe swoje nagłe osłabienie przypisywał głodowi. Usiadł w ciemnym i
brudnym kącie, za lepkim stolikiem, kazał sobie podać piwa i łapczywie wychylił pierwszą szklankę. Od
razu poczuł ulgę, a myśli się przejaśniły. "Wszystko to są głupstwa - rzekł sobie z otuchą - i wcale nie było
powodu tak się przejmować! Po prostu osłabienie fizyczne! Wystarczy szklanka piwa, kawałek sucharka - i
oto w jednej chwili umysł się wzmacnia, myśl staje się jasna, zamiary nabierają tęŜyzny! Tfu, jakieŜ to
wszystko marne!..." Ale mimo to pogardliwe splunięcie patrzał juŜ wesoło, jak gdyby nagle wyzwolony od
jakiegoś okropnego brzemienia, i przyjaźnie mierzył okiem obecnych. Jednak i w tej chwili mgliście
przeczuwał, Ŝe całe to optymistyczne nastawienie równieŜ jest chorobliwe. W szynkowni o tej porze
pozostawało niewiele gości. Oprócz tych dwóch pijaków, z którymi się zetknął na schodkach, tuŜ za nimi
wytoczyła się jeszcze cała gromada, jakieś pięć osób, z dziewczyną i z harmonią. Po ich wyjściu zrobiło się
cicho i przestronne. Pozostali: jeden podchmielony, ale nie zanadto, siedzący nad piwem, z wyglądu
mieszczanin, oraz jego towarzysz, otyły, siwobrody drągal w koŜuszku, mocno zawiany; ten drzemał na
ławce i z rzadka, nagle, jak gdyby zbudzony ze snu, zaczynał strzelać z palców rozstawiwszy ręce i
podrzucać górną częścią tułowia nie Wstając z ławki, przy czym nucił jakieś banialuki, usiłując
przypomnieć sobie wiersze w rodzaju: Cały rok pieściłem Ŝonę, Ca-ły rok pieś-ci-łem Ŝo-nę...
16
Albo raptem, znowu się przecknąwszy:
Raz na miasto się wybrałem, Dawną miłą swą spotkałem...
Ale nikt nie podzielał jego rozanielenia; milkliwy jego towarzysz patrzył na wszystkie te wybuchy nawet
wrogo i nieufnie. Był tu jeszcze jeden człowiek, wyglądający na emeryta. Siedział na uboczu, przed swoją
flaszką, z rzadka łykał jeden haust i rozglądał się dookoła. On takŜe wydawał się czymś wzburzony. II
Raskolnikow nie był przyzwyczajony do tłumu i jakeśmy juŜ powiedzieli, unikał wszelkiego towarzystwa,
zwłaszcza w ostatnich czasach. Ale teraz pociągnęło go nagle do ludzi. Dokonywało się w nim coś nowego,
a zarazem budziła się potrzeba obcowania z ludźmi. Tak go wymęczył ten cały miesiąc ostrej udręki i
ponurego podniecenia, Ŝe chciał bodaj przez chwilę zaczerpnąć powietrza w innym świecie, jakimkolwiek
bądź; i bez względu na całe niechlujstwo otoczenia z przyjemnością siedział teraz w szynkowni.
Gospodarz lokalu był w innej izbie, ale często wchodził tutaj, do izby głównej, skądś do niej zstępując po
schodkach, przy czym ukazywały się najsampierw jego eleganckie lakierowane buty z duŜymi czerwonymi
wyłogami. Miał na sobie spencerek i okropnie zapuszczoną czarną, atłasową kamizelkę, był bez krawata, a
cała jego twarz zdawała się naoliwiona niby Ŝelazna kłódka. Za szynkwasem stal czternastoletni moŜe
wyrostek, drugi zaś, młodszy chłopiec, usługiwał, gdy goście czego zaŜądali. Stały talerzyki z mizerią,
Strona 3
1740
czarnymi sucharkami i na dzwonka pokrajaną rybą; wszystko to pachniało nader niezachęcająco.
Nieznośnie duszne powietrze sprawiało, Ŝe trudno tu było wysiedzieć, a wszystko było tak przepojone
odorem okowity, Ŝe miało się wraŜenie, iŜ od samego tego zaduchu moŜna w ciągu pięciu minut stać się
pijanym. Niekiedy spotykamy ludzi zupełnie nam obcych, którymi zaczynamy się interesować od
pierwszego wejrzenia, jakoś raptownie, znienacka, zanim choć słowem się do nich odezwie-Liczna

my. Właśnie takie wraŜenie wywari na Raskolnikowie ów gość, który siedział opodal i przypominał
emerytowanego urzędnika. Później młodzieniec kilkakrotnie uprzytomnił sobie to pierwsze wraŜenie, ba,
przypisywał je przeczuciu. Ustawicznie popatrywał na urzędnika naturalnie i z tego powodu, Ŝe tamten
równieŜ uparcie na niego patrzał i najwidoczniej miał chętkę wdać się z nim w rozmowę. Na resztę zaś
obecnych, nie wyłączając i gospodarza, urzędnik patrzał z obojętnością i nawet ze znudzeniem, a
jednocześnie z odcieniem jakiejś lekcewaŜącej wyŜszości, niby na ludzLnizszego stanu i poziomu, z
którymi nie warto się zadawaćaBył to człowiek juŜ po pięćdziesiątce, średniego wzrostu i krępej budowy,
szpakowaty, z duŜą łysiną, z twarzą nalaną wskutek ciągłego pijaństwa, Ŝółtą, aŜ zielonkawą, z
nabrzmiałymi powiekami, spoza których błyszczały malutkie jak szparki, ale Ŝywe, przekrwione oczki.
Lecz było w nim coś bardzo dziwnego; w jego wzroku świeciła jakaś egzaltacja - kto wie, moŜe by się
znalazła i roztropność, i rozum - ale zarazem migało chwilami jak gdyby szaleństwo. Ubrany był w stary,
do cna obszarpany frak, z poobrywanymi guzikami; tylko jeden trzymał się jeszcze z biedą, i na ten jeden
guzik urzędnik się zapinał, widać przez resztkę dbałości o pozory. Spod nankinowej kamizelki sterczał
półkoszulek, zmię-toszony, wybrudzony i zalany. Twarz była po urzędniczemu ogolona, lecz tak juŜ
dawno, Ŝe gęsto zaczynała występować sinawa szczeć. A i w jego sposobie bycia zaznaczała się rzeczywiście
jakaś urzędnicza stateczność. Ale teraz był w rozterce, burzył sobie włosy, a od czasu do czasu ruchem
przygnębienia ujmując głowę obiema rękoma, kładł dziurawe łokcie na zalanym i lepkim stole. W końcu
spojrzał na Raskolnikowa wprost, po czym przemówił głośno i dobitnie: - A czy mi wolno, łaskawy panie,
zwrócić się do niego z rozmową pełną przyzwoitości? Albowiem jakkolwiek nie wygląda pan teraz
imponująco, wszelakoŜ moje doświadczenie wyróŜnia w panu człowieka wykształconego i do trunków
nie-nawykłego. Sam zawsze czciłem wykształcenie, połączone z zaletami serca, ponadto zaś mam honor być
radcą tytularnym. Marmieładow - takie nazwisko; radca tytularny. Ośmielę się zapytać: pan był w słuŜbie
państwowej? - Nie, studiuję... - odparł młody człowiek, trochę zdziwiony i tym osobliwym górnolotnym
stylem, i okolicznością, 18
Ŝe się do niego zwrócono tak wręcz, prosto z mostu. Choć niedawno pragnął przelotnie jakiegokolwiek
bądź zetknięcia się z ludźmi, jednak teraz przy pierwszym istotnie zwróconym do siebie słowie nagle
poczuł znowu zwykłą, gniewną i przykrą odrazę do kaŜdego obcego, który się otarł albo dopiero chciał się
otrzeć o jego osobowość. - Więc student lub były student!-wykrzyknął urzędnik.-Właśnie tak sobie
pomyślałem! Doświadczenie, szanowny panie, niejednokrotne doświadczenie! - i na znak uznania
przytknął sobie palec do czoła. - Był pan studentem, czyli zgłębiał dziedzinę wiedzy! Pan pozwoli... Tu
wstał, zachwiał się, zagarnął swą butelkę, szklaneczkę i przysiadł się do młodzieńca, nieco na ukos od
niego. Był pijany, ale mówił potoczyście i wartko, z rzadka tylko tracąc tu i ówdzie wątek i kołując.. Na
Raskolnikowa rzucił się wprost zachłannie, jak gdyby i on takŜe przez cały miesiąc z nikim nie rozmawiał.
- Łaskawy panie - zagaił niemal uroczyście - ubóstwo nie jest występkiem, to fakt. Wiem "dobrze, Ŝe i
pijaństwo nie jest cnotą; tym ci gorzej. Ale nędza, szanowny panie, nędza - to występek. W biedzie
człowiek jeszcze zachowuje szlachetność wrodzonych uczuć, natomiast w nędzy - nikt i nigdy. Za nędzę-nie
powiem nawet, by kijem wypędzano, ale wprost miotłą wymiatają z ludzkiego towarzystwa, ku tym
większej zniewadze. I słusznie, albowiem w nędzy ja pierwszy gotów jestem sam siebie zniewaŜać. I stąd
trunkowość! Szanowny panie, przed miesiącem małŜonkę moją obił pan Le-bicziatnikow, a moja
małŜonka-to nie to, co ja! Rozumie pan? Pozwolę sobie zapytać jeszcze, ot, po prostu z ciekawości: czy
szanownemu panu zdarzało się nocować na Newie, na bcriinkach z sianem? - Nie, nie zdarzało się - odparł
Raskolnikow. - CóŜ to takiego? - No, a ja właśnie stamtąd, i to juŜ piątą noc... Nalał sobie do szklaneczki,
wypił i zamyślił się. W rzeczy samej, na jego ubraniu i nawet we włosach widniały gdzieniegdzie
Ŝdziebelka siana. Było bardzo prawdopodobne, Ŝe od pięciu dni nie rozbierał się i nie myl. Zwłaszcza ręce
miał brudne, zasmolone, czerwone, z czarnymi paznokciami. Jego gadanina ściągnęła na siebie ogólną
uwagę, zresztą
19

ospałą. Smarkacze za szynkwasem zachichotali. Gospodarz specjalnie bodaj zeszedł z górnego pokoju,
Ŝeby posłuchać "Ŝartownisia", i siadł opodal, ziewając leniwie, lecz z dostojeństwem. Widocznie
Strona 4
1740
Marmieładow był tu znany od dawna. A i zamiłowania do hałaśliwych rozpraw nabył przypuszczalnie
wskutek częstych szynkownianych rozmów z róŜnymi nieznajomymi.' Czasem ten nawyk przeistacza się u
alkoholików w prawdziwą potrzebę, szczególnie zaś u tych, których w domu traktuje się szorstko i którymi
się pomiata. Dlatego teŜ w kompanii pijaków usiłują oni zawsze jakby zdobyć sobie usprawiedliwienie,
gdy się zaś uda, to i szacunek. - Ty, Ŝartowniś! - gromko rzekł gospodarz. - A czemu nie pracujesz, czemu
nie słuŜysz, skoroś urzędnik? - Czemu nie słuŜę, szanowny panie? - podchwycił Marmieładow zwracając
się wyłącznie do Raskolnikowa, jakby to on zadał mu pytanie - czemu nie jestem w słuŜbie? A czyŜ serce
moje nie boleje nad tym, Ŝe się czołgam bezowocnie? Gdy przed miesiącem pan Lebieziatnikow
własnoręcznie pobił moją małŜonkę, a ja leŜałem pijaniuteńki, czyŜem nie cierpiał? Daruj, młodzieńcze:
czy d się trafiało... hm... na przykład zabiegać o poŜyczkę beznadziejnie? - Owszem... ale niby jak to:
beznadziejnie?
- To znaczy z beznadziejnością całkowitą, z góry wiedząc, Ŝe z tego nic nie będzie. Oto na przykład pan wie
z góry i niezachwianie, Ŝe ten a ten człowiek, ten a ten wysoce prawo- myślny i wysoce uŜyteczny obywatel
za Ŝadne skarby pieniędzy panu nie da, bo i po cóŜ - pytam - miałby dać? Przecie wie, Ŝe mu nie zwrócę. Ze
współczucia? AleŜ pan Lebieziatnikow, który śledzi rozwój mych myśli, tłumaczył świeŜo, Ŝe w naszych
czasach współczucie zostało zakazane nawet przez naukę, i tak się juŜ dzieje w Anglii, gdzie panuje
ekonomia polityczna. Więc po cóŜ, pytam, miałby dać? OtóŜ, z góry wiedząc, Ŝe nie da, pan mimo to
wybiera się w drogę i... - W jakimŜe celu? - wtrącił Raskolnikow.
- Dobrze, a jeŜeli nie ma juŜ do kogo, nie ma juŜ dokąd pójść! Przecie koniecznie trzeba, Ŝeby kaŜdy
człowiek mógł choć dokądkolwiek pójść. Albowiem bywają takie dnie, kiedy nieodzownie trzeba pójść,
choć gdziekolwiek bądź! Gdy córka moja po raz pierwszy wyszła z Ŝółtym biletem, i ja takŜe poszedłem
wtedy... gdyŜ moja córka legitymuje się Ŝółtym bile-20
tem... - dodał nawiasowo, z pewnym niepokojem patrząc na młodzieńca. - To nic, łaskawy panie, to nic! -
dorzucił skwapliwie i z pozornym spokojem, gdy obaj chłopcy parsknęli śmiechem, a i sam gospodarz się
uśmiechnął. - To nic! Tego kiwania głowami nie biorę sobie do serca, albowiem juŜ wszystkim wiadomo i
cokolwiek było tajne, na jaw wychodzi; a mam się do tego nie ze wzgardą, lecz z pokorą. Niech tam! niech
tam! "Ecce homo!" Daruj, młodzieńcze: czy moŜesz... Ale nie, trzeba to powiedzieć mocniej i wyraziściej: nie
czy moŜesz, lecz czy się ośmielisz, spoglądając w tej chwili na mnie, orzec twierdząco, Ŝem nie świnia?
Młodzieniec nie odpowiedział ani słowa.
- OwóŜ - ciągnął dalej mówca statecznie i nawet ze spotęgowaną tym razem godnością, przeczekawszy, aŜ
umilkną ponowne chichoty. - OwóŜ, niech będę świnią, ale ona jest damą! Ja stworzony jestem na
podobieństwo zwierzęcia, lecz Katarzyna Iwanowna, moja małŜonka, jest osobą wykształconą, córką
oficera sztabowego. Niechaj, niechaj będę szubrawcem, natomiast ona jest i wzniosłego serca, i pełna uczuć
wyszlachetnionych przez edukację. A tymczasem... o, gdybyŜ ona mnie poŜałowała! Szanowny panie,
szanowny panie, przecieŜ trzeba, Ŝeby kaŜdy człowiek miał bodaj jedno takie miejsce, gdzie by go
poŜałowano! A Katarzyna Iwanowna jest wprawdzie damą wielkoduszną, ale niesprawiedliwą... I chociaŜ
sam rozumiem, Ŝe kiedy mię targa za kudły, to targa je nie inaczej, tylko z Ŝałości serdecznej (albowiem,
powtarzam to bez fałszywego wstydu, ona mnie targa za kudły, młodzieńcze - potwierdził z tym większą
godnością, znowu słysząc prze-śmiechy), ale, mój BoŜe, gdybyŜ ona choć jeden raz... Lecz nie! nie! wszystko
to nadaremnie i nie ma o czym gadać! nie ma o czym gadać!... Albowiem juŜ nieraz zdarzało się to
upragnione, juŜ nieraz Ŝałowano mnie, lecz... lecz taki juŜ jest rys mego charakteru: jestem urodzone bydlę!
- Ja myślę - zauwaŜył gospodarz ziewając. Marmieładow z determinacją stuknął pięścią w stół. - Taki juŜ
rys mego charakteru! Czy ci wiadomo, czy ci wiadomo, szanowny panie, Ŝem przepił nawet jej pończochy?
Nie trzewiki, bo ta by jeszcze choć trochę przypominało zwykłą kolej rzeczy, ale przepiłem jej pończochy,
pończochy! Chusteczkę jej z koziej wełny takŜe przepiłem - darowaną, 21

dawną, jej własną, nie moją; mieszkamy zaś w zimnym kącie, tak Ŝe tejŜe zimy przeziębiła się i zaczęła
kaszleć, juŜ krwią. A drobnych dziatek mamy troje i Katarzyna Iwanowna »c»t zaharowana od rana do
nocy, szoruje, pucuje, dzieci myje, albowiem od maleńkości przywykła do ochędóstwa, a pieri ma słabą,
skłonną do suchot, i ja to odczuwam. CzyŜ me odczuwam? Owszem. Im więcej piję, tym więcej odczuwam.
Właśnie dlatego piję, Ŝe w trunku tym szukam współczucia i serca. Nie wesela szukam, lecz jedynie
boleści... Piję, albowiem pragnę dotkliwiej cierpieć! I jakby w rozpaczy, oparł głowę o stół.
- Młodzieńcze - podjął, znów się wyprostowawszy - z twojej twarzy czytam niejaką boleść; jak tylko
wszedłeś, wyczytałem to i dlatego zwróciłem się od razu do ciebie. Komunikując bowiem panu dzieje
Ŝywota mego nie pragnę wystawić się na pośmiewisko tych oto próŜniaków, którzy i tak o wszystkim juŜ
wiedzą, lecz szukam człowieka czułego i wykształconego. Wiedz tedy, Ŝe moja małŜonka pobierała
Strona 5
1740
edukację w szlacheckim gubernialnym instytucie dla dobrze urodzonych panien i Ŝe po końcowym
egzaminie tańczyła z szalem w obecności gubernatora i innych osobistości, za co teŜ otrzymah złoty medal
oraz świadectwo uznania na piśmie. Medal... ha, medal sprzedaliśmy... juŜ dawno... hm... świadectwo zaś
przechowuje dotychczas w swoim kufrze i świeŜo pokazywała je gospodyni mieszkania. Bo jakkolwiek
między nią a tą gospodynią na j nieustannie j wywiązują się niesnaski, ale zachciało się jej przed
kimkolwiek poszczycić, kogokolwiek powiadomić o szczęśliwych dniach przeszłości. I ja nie potępiam, nie
potępiam, jako Ŝe to jedno jej pozostało we wspomnieniach, cała zaś reszta poszła w rozsypkę! Tak,
tak-dama to porywcza, dumna i nieugięta. Sama szoruje podłogę, Ŝywi się razowcem, ale nikomu nie
pozwoli na brak szacunku dla siebie. Dlatego teŜ i panu Lebieziatnikowowi nie zechciała puścić płazem
jego ordynarności, a gdy ją zajo pan LebieziatnłkowJMłturbo--wał, rozchorowala^się-me tyle z powodu
razów, ile z powodu uraŜonych uczuć. Ja ją poślubiłem juŜ jako wdowę z dwojgiem dziatek - jedno
mniejsze od drugiego. Po raz pierwszy wyszła za mąŜ za oficera piechoty, z miłości, i z nim uciekła z domu
rodzicielskiego. MęŜa kochała nadmiernie, lecz on się zaczął bawić karciętami, trafił za kratki i tak juŜ
zmarł. Pod koniec C.7
bijał ją, ona zaś, jakkolwiek mu nie folgowała, o czym mi wiadomo autentycznie i na podstawie
dokumentów, wszelakoŜ dotychczas go wspomina ze łzami w oczach i mnie go stawia za wzór; a ja się
desze, cieszę, Ŝe przynajmniej w wyobraźni widzi ale szczęśliwą niegdyś... I została po nim z dwojgiem
nieletnich dzieci w powiecie dalekim i bandyckim, gdzie i ja się podów-•-.as znajdowałem; została w takiej
beznadziejnej nędzy, Ŝe chociaŜ bywałem w Ŝyciu w róŜnorakich opałach, ale nawet nie jestem w stanie
tego opisać. Wszyscy zaś krewni odstrych-nęli się. Bo teŜ była dumna, nad miarę dumna... I otóŜ wtedy,
szanowny panie, wtedy ja, równieŜ wdowiec, z pierwszej Ŝony czternastoletnią córkę mający,
oświadczyłem się jej, jako Ŝe nie mogłem patrzeć na takie cierpienia. Pan moŜe z tego sądzić, do jakiego
stopnia doszła jej niedola, skoro ona, dobrze wychowana i wykształcona, ze znanej rodziny, zdecydowała
się wyjść za mnie! Ale wyszła! Płacząc i łkając, załamując' ręce - wyszła! Bo nie miała gdzie pójść. Czy pan
rozumie, czy pan rozumie, łaskawy panie, co to znaczy, kiedy człowiek nie ma juŜ gdzie pójść? Nie! Tego
pan jeszcze nie rozumie... I przez cały rok spełniałem swą powinność po boŜemu i święcie, nie tykałem tego
- tu szturchnął palcem butelkę - albowiem serce mam. Aliści i tym nie potrafiłem dogodzić; a tymczasem
scracilem posadę-takoŜ nie z własnej winy, tylko wskutek przesunięć personelu; i wówczas dotknąłem!...
JuŜ temu półtora roku znaleźliśmy się, po wędrówkach i licznych niedolach, w tej oto stolicy wspanialej i
niezliczonymi pomnikami uświetnionej. Tutaj dostałem posadę... Dostałem i znów strąkiem. Rozumie pan?
Tutaj juŜ straciłem z własnej winy, albedem opętało mnie to... zamieszkujemy teraz kątem u gospodyni,
Amalii Fiodorowny Lippewechsel, z czego zaś Ŝyjemy i z czego płacimy - nie wiem. Mieszka tam duŜo osób
poza nami... NajniemoŜliwsza Sodoma... Hm... tak... A tymczasem podrosła moja córka z pierwszego
małŜeństwa, ile zaś wycierpiała ta moja córka od swej macochy, gdy podrastała, •i tym zamilczę. Bo
aczkolwiek Katarzyna jest pełna wielkodusznych uczuć, ale to dama porywcza, draŜliwa, i czasem... Tik!
No, ale nie ma o czym wspominać K Edukacji, jak pan to sobie łatwo wyobrazi, Sonia nie otrzymała. Przed
jakimi oaerema laty próbowałem przechodzić z nią geografię i hi-yfię powszechną; ale Ŝe i sam byłem w tej
dziedzinie nie-23

tęgi, a przyzwoitych podręczników nie miałem, bo ksiąŜki, jakieśmy posiadali... no, słowem, nie ma juŜ
tych ksiąŜek, więc na tym cała nauka się skończyła. Przerwaliśmy na Cyrusie l Perskim. Potem, gdy juŜ
przyszła do lat, przeczytała kilkoro f ksiąg treści romansowej, a niedawno, za pośrednictwem pana
Lebieziatnikowa, z wielkim zajęciem przewertowała jedno dzieło. Fizjologie Lewesa1 (szanowny pan to
zna?), i nawet S urywkami na głos nam udzielała, oto i cała jej oświata. Teraz j zaś, szanowny mój panie,,
we własnym imieniu skieruję do pana pytanie prywatne: czy, zdaniem pańskim, panna uboga, lecz
uczciwa, duŜo moŜe zarobić własną uczciwą pracą?.'. Ani piętnastu kopiejek dziennie nie zarobi, proszę
pana, jeŜeli jest uczciwa i nie posiada specjalnych talentów; a i to pod warunkiem, Ŝe ręce sobie urobi! Na
domiar radca Klopstock, Iwan Iwanowicz (szanowny pan słyszał o nim?), nie dość, Ŝe dotychczas nie uiścił
naleŜności za uszycie pół tuzina koszul holenderskich, lecz owszem, w sposób obraŜliwy wyrzucił ją,
tupiąc nogami i piętnując nieprzystojnym przezwiskiem, pod pozorem, jakoby kołnierz koszuli uszyto nie
wedle miary i krzywo. A tymczasem dzieciarnia głodną... A 'tymczasem Katarzyna, załamując ręce, chodzi
po poko/u, na policzkach jej ukazują się wypieki - jak to zawsze bywa w tej chorobie. śe niby: "Mieszkasz
tu u nas, darmozjadzie jeden, jesz, pijesz, korzystasz z ciepła..." Bogiem zaś a prawdą, cóŜ ona tam "je i
pije", kiedy w domu chuda fara, Ŝe nawet dziatwa po trzy dni z rzędu nie widuje skórki chleba jfLeŜalem
wtedy... ha, nie będę obwijał w bawełnę! leŜałem pijaniusieńki, a wtem słyszę, jak moja Sonia mówi
(cichutka jest taka, głosik ma taki potulny... blondyneczka, liczko zawsze blędienifkiei,cbudziut-kie),
Strona 6
1740
słyszę, jak mówi: "WięcjakŜe, Katarzyno Iw-anowno? CzyŜ mam się puścić na taką rzecz ?" A trzeba panu
wiedzieć, Ŝe niejaka Daria Francowna, niewiasta złej woli i policji wielokrotnie znana, juŜ ze trzy razy
dopytywała się przez gospodynię. "Ha - odpowiada Katarzyna z przekąsem - o cóŜ masz się droŜyć? To mi
dopiero skarby!" Ale niech pan nie wini, panie szanowny, niech pan nie wini! Powiedziane to było nie przy
zdrowych zmysłach, lecz przy uczuciach wzburzonych, w chorobie, przy płaczu dzieci o chleb, zresztą
zostało to powiedziane raczej dla obrazy niŜ w ścisłym znaczeniu... Albowiem małŜonka moja taki juŜ ma
charakter, Ŝe gdy się 24
dzieci rozpłaczą, chociaŜby z głodu, natychmiast zaczyna je bić. I oto widzę o jakiej szóstej godzinie:
Sonieczka wstała, włoŜyła chusteczkę, włoŜyła paletko i wyszła z mieszkania, a o dziewiątej wróciła.
Przyszła, idzie wprost do Katarzyny i w milczeniu kładzie przed nią na stole trzydzieści rubli. Ani słówka
przy tym nie pisnęła, nie spojrzała nawet, tylko wzięła nasz duŜy, dradedamowy, zielony pled (mamy taki
wspólny pled, z dradedamu), nakryła nim głowę i twarz i połoŜyła się na łóŜku, twarzą do ściany, Ŝe tylko
ramionka i ciało dygocą... Ja zaś leŜałem w takimŜe stanie jak uprzednio... I widziałem wówczas,
młodzieńcze, widziałem, jak później Katarzyna, równieŜ ani słowa nie mówiąc, podeszła do łóŜeczka Soni i
cały wieczór przeklęczała przy niej, nogi jej całowała, nie chciała wstać, a potem obydwie razem zasnęły
objąwszy się... obydwie... obydwie... tak... a ja... leŜałem pi-janiuteńki. Marmieładow umilkł, jakby mu głos
odebrało. Potem po-rywczo nalał sobie, wypił, odchrząknął. - Od tego czasu, panie mój - ciągnął dalej po
chwili milczenia - od tego czasu, wskutek pewnego niepomyślnego wydarzenia i na podstawie doniesień
osób złej woli - w czym brała najczynniejszy udział Daria Francowna, ponoć za to, Ŝe jej uchybiono w
naleŜytym szacunku - od tego czasu córka moja Zofia zmuszona była wyrobić sobie Ŝółty bilet i z tej racji
nie moŜe juŜ przebywać z nami. Albowiem i gospodyni, Ama-lia Fiodorowna, nie chciała na to pozwolić
(choć przedtem sama szła na rękę owej Darii), a i pan Lebieziatnikow... hm... właśnie o -Sonię wywiązało
się to zajście między nim a moją małŜonką. Przedtem on sam molestował Sonieczkę, a teraz wbił się raptem
w ambicję: "Jak to! ja, człowiek tak oświecony, mam przebywać w jednym mieszkaniu z taką?..." A
Katarzyna tego nie przełknęła, ujęła się... No i wybuchło... Teraz Sonieczka bywa u nas tylko o zmierzchu,
stara się pomóc Katarzynie, w miarę sil i moŜności dostarcza środków... Mieszka zaś u krawca
Kapernaumowa, podnajmuje u nich stancję! a Kapernaumow jest kulawy i ma kluski w ustach, i cała jego
liczna rodzina takŜe ma kluski w ustach. Kluski w ustach ma teŜ jego Ŝona... GnieŜdŜą się w jednym
pokoju, a Sonia ma swój, osobny, z przepierzeniem... Hm, tak... Ludzie to wielce ubodzy i z utrudnioną
wymową... tak... Jakem tylko wstał 2 Doslojewsiki,
25

wówczas nazajutrz, wdziałem łachmany moje, ramiona wzniosłem ku niebu i udałem się do jego
ekscelencji Iwana Afana-siewicza. Szanowny pan zna jego ekscelencję Iwana Afana-siewicza?... Nie? W
takim razie nie zna pan boŜego człowieka! Jest to wosk... wosk przed obliczem Pańskim, jako wosk
tający!... Raczył wszystkiego wysłuchać i nawet łzę uronił. "Ha, Marmieładow! JuŜ raz mnie zawiodłeś...
Biorę ciebie raz jeszcze na swoją osobistą odpowiedzialność - tak się właśnie wyraził - Ŝako no tuj to sobie -
powiada - ruszaj!" Ucałowałem proch u stóp jego-myślowo, bo w rzeczywistości nie pozwoliłby będąc
dostojnikiem i męŜem nowych, państwowotwórczych i oświeconych poglądów. Wróciłem do domu, a
kiedym oświadczył, Ŝem znowu zaliczony do personelu i pobieram pensję-o BoŜe, cóŜ to wówczas było!...
Marmieładow znowu przerwał, mocno przejęty. W tej chwili weszła z ulicy cała kompania opojów, juŜ
urŜniętych; za drzwiami rozległy się dźwięki wynajętej katarynki, a dziecięcy, zerwany siedmioletni głosik
zaśpiewał Futwek. Wszczął się harmider. Gospodarz i słuŜba zajęli się nowo przybyłymi. Marmieładow,
nie zwracając uwagi na przybyszów, podjął swe opowiadanie. Zdaje się, Ŝe bardzo osłabł, lecz im bardziej
rozbierała go wódka, tym się stawał gadatliwszy. Wspomnienia o świeŜym sukcesie biurowym oŜywiły go i
nawet odbiły się na jego twarzy jakąś promiennością. Raskolnikow słuchał uwaŜnie. - Działo się to, panie
łaskawy, przed pięcioma tygodniami. Tak... Skoro tylko dowiedziały się obie, Katarzyna i So-nieczka - o
BoŜe, jakbym się przeniósł do raju niebieskiego. Dawniej, bywało, leŜy człowiek jak bydlę i słyszy tylko
wymysły. A teraz chodzą na paluszkach, uciszają dzieci: "Ojciec zmęczył się w biurze, odpoczywa, cyt!"
Przed wyjściem do biura poją mnie kawą, grzeją śmietankę! Zaczęły się starać o prawdziwą śmietankę,
słyszy pan! Skąd wytrzasnęły jedenaście rubli pięćdziesiąt kopiejek na przyzwoite umundurowanie dla
mnie - pojęcia nie mam. Buty, świeŜe pótkoszulki - jak najwspanialsze, madapolamowe, uniform, mundur
frakowy, wszystko za jedenaście i pół rubla w najprzedniejszym gatunku. Pierwszego dnia przychodzę
przed południem z biura, patrzę: Katarzyna przyrządziła dwa dania, zupę i peklo-winę z chrzanowym
sosem, o jakich to rzeczach nie było przed-26
tem słuchu ani duchu. Sukienek nie ma ona Ŝadnych... ale to co się zowie Ŝadnych, a tu raptem, jak gdyby
Strona 7
1740
się wybierała w odwiedziny, wystroiła się, i to nie byle jak; z niczego potrafi wszystko zrobić - uczesze się,
jakiś tam czyściutki kołnierzy-j czek, mankieciki - i patrzcie mi, zupełnie inna osoba, od-'
młodniała, wyprzystojniała. Sonieczka, ptaszyna moja, wspierała tylko pieniędzmi, mnie zaś samej -
powiada - nie wypada teraz bywać u was często, chyba dopiero o zmierzchu, ,, Ŝeby nikt nie widział.
Słyszy pan, słyszy pan? Po obiedzie przyszedłem się zdrzemnąć-i cóŜ pan myśli? MałŜonka moja nie
wytrzymała: nie dalej niŜ przed tygodniem naurągały sobie z gospodynią, z Amalią Fiodorowną, na czym
świat stoi, a teraz zaprosiła ją na filiŜankę kawy. Przesiedziały dwie go-j dziny i ciągle szu-szu między
sobą. 2e niby: "Teraz mąŜ '•• mój jest na posadzie, bierze pobory, chodzi do samego eksce-( lencji, a
ekscelencja wyszedł do niego osobiście, wszystkim kazał czekać, a męŜa wziął pod rękę i przy wszystkich
zaprowadził do gabinetu." Słyszy pan, słyszy pan? "Siemionie Za-» charyczu - powiada - ja naturalnie
pamiętam o pańskich zasługach i chociaŜ pan hołduje tej lekkomyślnej słabostce, ale poniewaŜ teraz dałeś
obietnicę, a ponadto nam tu bez dębie : szło kulawo (słyszy pan, słyszy?), więc polegam na twoim
szlachetnym słowie." Czyli, powiadam panu, wszyściuteńko wyssała z palca, i to nawet nie z
trzpiotowatości, dla próŜnej przechwałki! nie, sama we wszystko wierzy, własnymi urojeniami bawi siebie,
jak Boga kocham! A ja nie potępiam; nie, tego ja nie potępiam! Gdy zaś przed sześciu dniami przyniosłem,
nic nie uszczknąwszy, pierwszą swoją pensję, dwadzieścia trzy ruble czterdzieści kopiejek-nazwala mnie
dziub-dziusiem. "Dziubdziusiu ty mój!"-powiada. I to na osobności, rozumie pan? Zdawałoby się, Ŝe cóŜ
we mnie miłego, i Ŝe jakiŜ tam ze mnie mąŜ! OtóŜ nie; uszczypnęła mnie w policzek i powiada:
"Dziubdziusiu ty mój!" Marmieładow umilkł, chciał się uśmiechnąć, ale nagle broda '"' zaczęła mu się
trząść. Jednak opanował się. Ten szynk, twarz nosząca ślady rozpusty, pięć nocy na barkach z sianem, ta '
butelka, a zarazem ta chorobliwa miłość do Ŝony i rodziny - ^ wszystko to zbijało z tropu jego
słuchacza. Raskolnikow słuchał w napięciu, lecz z dotkliwą przykrością. Był zły na siebie, Ŝe tu przyszedł.
27

- Szanowny panie, szanowny panie! - zawołał Marmie-ładow otrząsnąwszy się - o szanowny mój panie,
moŜe pana to wszystko śmieszy, jak i innych, moŜe nudzę pana głupotą tych wszystkich mizernych
szczególików domowego Ŝycia mego; ale mnie jest nie do śmiechu! Albowiem ja to wszystko odczuwam... I
cały ten rajski dzień Ŝywota mego, i cały ów wieczór spędziłem w polotnych marzeniach: jak ja to wszystko
urządzę i dzieciarni sprawię przyodziewek, i jej zapewnię spokój, i córkę swą jednorodzoną dźwignę z
otchłani upadku z powrotem na łono rodziny... I róŜne takie róŜności... To przecie wolno, proszę pana.
Aliści, laskawco mój (tu Marmie-ladow drgnął znienacka, podniósł głowę i wpatrzył się prosto w swego
słuchacza), aliści juŜ nazajutrz po wszystkich tych rojeniach (czyli dokładnie przed pięcioma dobami), pod
wieczór, za pomocą podstępnego fortelu, jak złodziej nocny, przywłaszczyłem sobie klucz od kuferka
małŜonki mojej, wydobyłem wszystko, co zostało z przyniesionej pensji, juŜ nie pamiętam ile mianowicie -
no i proszę spojrzeć na mnie! Pięć dni, jak wyszedłem z domu, a tam mnie szukają, z posadą amen, mundur
leŜy w szynkowni przy moście Egipskim, za co teŜ otrzymałem w zamian to oto obleczenie. Wszystko
skończone! Marmieładow uderzył się pięścią w czoło, zaciął zęby, zamknął oczy i mocno oparł się łokciem
na stole. Lecz po chwili twarz mu się nagle zmieniła; z jakimś udanym kpiarstwem, z wymuszoną
bezczelnością popatrzył na Raskolnikowa, zaśmiał się i powiedział: - A dzisiaj byłem u Soni, poprosiłem o
gotóweczkę na poprawiny! Che-che-che! - Chyba nie dała?-krzyknął ze strony któryś z nowo przybyłych,
krzyknął i zarechotał na cale gardło. - Ta oto butelka została nabyta za jej pieniądze - ciągnął Marmieładow
zwracając się wyłącznie do Raskolnikowa. - Dała mi trzydzieści kopiejek własną rączką, ostatnie, wszystko,
co miała, sam widziałem... Nie powiedziała nic, tylko w milczeniu przyjrzała mi się... To nie na ziemi, ale
tam - boleją nad ludźmi w taki sposób, opłakują, a wyrzutów nie robią, nie robią! I tym boleśniej, tym
boleśniej, Ŝe nie robią wyrzutów!... Trzydzieści kopiejek, tak jest. A przecieŜ i jej samej one teraz
potrzebne, nie? Jak pan sądzi, panie mój kochany? 28
Przecie teraz musi dbać o schludność. A schludność, taka, wie pan, specjalna, kosztuje. Rozumie pan?
ChociaŜby te jakieś pomadki, bo i jakŜe? Halki krochmalone, trzewiczki takie figlarniejsze, Ŝeby moŜna
było pokazać nóŜkę, kiedy wypadnie przeskakiwać kałuŜę. A rozumie pan, rozumie, co znaczy taka
schludność? OtóŜ ja, rodzony ojciec, capnąłem te trzydzieści kopiejek na poprawiny w szynku! I piję! I juŜ
przepiłem!... Więc któŜ poŜałuje takiego jak ja? hę? Czy pan mnie teraz Ŝałuje, .czy nie Ŝałuje? Mów pan:
Ŝałujesz czy nie? Che-che-che-che! Chciał sobie dolać, ale nic z tego. Flaszka była próŜna.
- A za co ciebie Ŝałować?-krzyknął gospodarz, który znowu znalazł się obok nich. Rozległ się śmiech i
nawet polajanki. Śmiali się i wymyślali zarówno ci, co słyszeli, jak i ci, co nie słyszeli - ot, na sam widok
emerytowanego urzędnika. - śałować! Za co mnie Ŝałować! - wrzasnął z naglą Marmieładow wstając z
wyciągniętą ręką, w istnym natchnieniu, jak gdyby tylko czekał na te słowa. - Za co mnie Ŝałować,
Strona 8
1740
powiadasz? Racja! Mnie Ŝałować nie ma za co! UkrzyŜować mnie trzeba, do krzyŜa przybić, a nie Ŝałować!
Więc ukrzyŜuj, sędzio, ukrzyŜuj, lecz ukrzyŜowawszy poŜałuj! A wówczas ja sam przyjdę do ciebie, Ŝebyś
mię ukrzyŜował, albowiem szukam nie wesela, jeno łez i boleści... Czy ci się zdaje, przekupniu, Ŝe ta twoja
butelka słodką mi była? Boleści, boleści szukałem na jej dnie, boleści i łez; jakoŜ znalazłem je,
zakosztowałem ich; a poŜałuje nas Ten, który ulitował się nad wszystkimi, który wszystkich -i wszystko
rozumiał. On teŜ jeden jest sędzią. Nastanie dzień i On zapyta: "A gdzie jest córa owa, która macosze złej i
suchotniczej, która działkom obcym i nieletnim złoŜyła siebie w ofierze? Gdzie córa owa, która poŜałowała
rodzica swego ziemskiego, pijanicy nieuŜytecznego, nie brzydząc się jego zezwierzęceniem ?" I powie:,
,Przyjdź! JuŜ ci raz odpuściłem... Przebaczyłem ci raz... A i teraz odpuszczone ci są twoje mnogie grzechy,
albowiem wieleś umiłowała..." I przebaczy mojej Soni, juŜ wiem, Ŝe przebaczy... Odczułem to w sercu
moim, gdym u niej był ostatnio... I osądzi wszystkich sprawiedliwie i przebaczy dobrym i złym, wyniosłym
i pokornym... A gdy juŜ skończy ze wszystkimi, naonczas przemówi i do nas: "Chodźcie i wy! - powie. -
Chodźcie, 29

pijaniuteńcy! chodźcie, słabiutcy! chodźcie, zasromani!" I my wszyscy przyjdziemy nie wstydząc się, i
staniemy przed Nim. A On powie: "Świnie jesteście! Na obraz i podobieństwo bestii; ale chodźcie i.wy teŜ!"
Wówczas rzekną mądrzy, rzekną roztropni: "Panie! przecz dopuszczasz tych oto?" A On powie: "Dlatego ich
dopuszczam, o mądrzy, dlatego ich dopuszczam, o roztropni, Ŝe z nich Ŝaden nie poczytywał siebie nigdy
za godnego tej laski..." I wyciągnie ku nam prawicę swoją, a my przypadniemy... i zapłaczemy... i wszystko
zrozumiemy! Wtedy zrozumiemy wszystko!... i wszyscy zrozumieją... Katarzyna... takŜe zrozumie. Panie,
przyjdź królestwo Twoje! Opadł na ławkę, wycieńczony i osłabły, nie patrząc na nikogo, jakby zapomniał o
otoczeniu, i głęboko się zadumał. Jego słowa wywarły pewne wraŜenie; na chwilę zaległa cisza, lecz
niebawem dały się znowu słyszeć śmiechy i urągania: - Powiedział, co wiedział!
- Mądrala!
- Urzędnik!
I tak dalej, i tak dalej.
- Chodźmy, panie - rzekł nagle Marmieładow podnosząc głowę i zwracając się do Raskolnikowa. - Niech
pan mnie odprowadzi... Kamienica Kozela, oficyna. Pora... do Katarzyny Iwanowny... Raskolnikow juŜ
dawno miał ochotę wyjść, o tym zaś, Ŝeby mu pomóc, juŜ i sam myślał. Okazało się, Ŝe Marmieładow ma
nogi daleko słabsze niŜ język; cięŜko się oparł o młodego człowieka. Mieli przejść jakie dwieście, trzysta
kroków. Im bliŜej domu, tym większy lęk i wstyd ogarniał pijaka. - Nie Katarzyny Iwanowny boję się teraz
- bąkał, zalte-rowany - ani tego, Ŝe mi się wczepi we włosy. Co tam włosy!... furda włosy! Ja ci to mówię.
Nawet lepiej, Ŝeby się wczepiła, i wcale nie tego się boję... Boję się... jej oczu... lak... oczu... Wypieków boję
się takŜe... i tego... jej oddechu się boję... Widziałeś, jak się oddycha w tej chorobie... przy wzburzonych
uczuciach? I boję się jeszcze płaczu dzieci... Bo, uwaŜasz, jeŜeli Sonia ich nie nakarmiła, to... juŜ nie wiem!
nie wiem! A wytuzowania nie boję się... Wiedz, mój panie, Ŝe mi wyŜej wspomniane tuzy nie przyczyniają
bólu, lecz, owszem, są mi rozkoszą... śyć bez tego nie mogę. Tak jest lepiej... Niech mnie pobije, niech
sobie ulŜy... tak jest lepiej... A oto i dom. 30
Kamienica Kozela. Ślusarza, Niemca bogatego... Prowadź!
Weszli od podwórza i jęli się wspinać na czwarte piętro. Im wyŜej, tym schody były ciemniejsze. ZbliŜała
się jedenasta, i chociaŜ w Petersburgu o tej godzinie jeszcze nie ma prawdziwej nocy, ale u szczytu
schodów było zupełnie mroczno. Na najwyŜszym piętrze, u wylotu schodów, małe, zasmolone drzwiczki
stały otworem. Ogarek oświetlał najnędzniejszy w świecie pokój, jakie dziesięć kroków długi i w całości
widoczny z sieni. Wszystko tu było porozrzucane w nieładzie, zwłaszcza róŜne dziecięce gałganki. Kąt w
głębi zawieszono dziurawym prześcieradłem, za którym prawdopodobnie mieściło się łóŜko. W samym zaś
pokoju były tylko dwa krzesła i ceratowa, mocno obszarpana kanapa, przed którą stal stary stół kuchenny z
surowej sośniny, niczym nie przykryty. Na brzeŜku stołu dopalał się ogarek lojówki w blaszanym
lichtarzu. Okazało się, Ŝe rodzina Marmieładowa mieszka w osobnym pokoju, a nie kątem, lecz pokój ich
był przechodni. Drzwi do dalszych pomieszczeń czy klitek, z których się składało mieszkanie Amalii
Lippewechsel, były uchylone. Panował tam hałas i rwetes. Ktoś śmiał się głośno. Widocznie grano w karty
i*'pito herbatę. Niekiedy dolatywały wyrazy zgoła nieparlamentarne. Raskolnikow od razu poznał
I^ajarzynęlwanownę. łByła to straszliwie wychudzona kobieta, gibka, dosyć wysoka i zgrabna, Ŝe
ślicznymi jeszcze, .ciemnoblond włosami i, w rzeczy samej, z ceglastymi wypiekami na twarzy. Chodziła
tam i sam po swym niewielkim pokoju, skuliwszy ręce na piersi, z zaciśniętymi, spieczonymi wargami;
oddychała nierówno, urywanie. Oczy jej błyszczały jak w gorączce, ale spojrzenie było ostre i nieruchome;
przykre wraŜenie sprawiała ta suchot-nicza, wzburzona twarz, po której pełgały ostatnie odblaski
Strona 9
1740
dogorywającej łojówki. Raskolnikow uznał, Ŝe ma ze trzydzieści lat i Ŝe istotnie nie stanowi dobranej pary
z Marmie-ładowem... Wchodzących nie słyszała i nie zauwaŜyła, rzekłbyś, Ŝe jest otumaniona, nic nie
widzi, nic nie słyszy. W izbie było duszno, lecz okna nie otworzyła; ze schodów bił zaduch, jednak drzwi
na schody były uchylone; z wewnętrznych pokoi przez nie domknięte drzwi napływały fale dymu
tytoniowego, Marmieładowa kaszlała, ale drzwi nie zamknęła. Najmłodsza dziewczynka,- sześcioletnia
moŜe, spała na podłodze, przy-31

kucnąwszy, z głową wetkniętą w róg kanapy. O rok starszy od niej chłopak drŜał w kącie jak liść i płakał.
Widocznie dostał tylko co w skórę. Starsza dziewczynka, mająca jakie dziewięć lat, wysoka i cieniutka jak
zapałka, stała w kącie, objąwszy małego braciszka za szyję długim, wyschniętym jak szczapa ramieniem.
Miała na sobie tylko lichutką i w wielu miejscach dziurawą koszulinę, a na gołych ramionach narzucony
wyświechtany płaszczyk dradedamowy, który zapewne sprawiono jej dwa lata temu, bo teraz nie sięgał
nawet do kolan. Starała się utulić brata, coś mu szeptała do ucha, pocieszała, jak mogła, Ŝeby czasem nie
zachlipał znowu, a równocześnie ze strachem wodziła za matką ogromnymi ciemnymi oczami, które
zdawały się jeszcze większe w jej chudej i przeraŜonej twarzyczce. Marmieładow, nie .wchodząc do
pokoju, uklęknął tuŜ na progu, a Raskolnikowa popchnął naprzód. Na widok nieznajomego kobieta z
roztargnieniem zatrzymała się przed nim, ocknąwszy się na mgnienie i jak gdyby zastanawiając się: po co
tu wszedł? Ale snadź pomyślała sobie zaraz, Ŝe gość idzie do dalszych izb, bo ta była przechodnia.
Zmiarkowawszy to i juŜ nie zwracając na niego uwagi, podeszła do drzwi od sieni, Ŝeby je domknąć-i nagle
krzyknęła ujrzawszy na progu klęczącego męŜa. -A!-wrzasnęła w zapamiętaniu-wróciłeś! Kajda-niarzu!
Wyrzutku!... A gdzieŜ pieniądze? Co masz w kieszeni, pokaŜ! I garnitur nie ten! Gdzie twój garnitur? gdzie
pieniądze? Gadaj-!... I rzuciła się na niego, chcąc go zrewidować. Marmieładow natychmiast rozłoŜył ręce
potulnie i kornie, Ŝeby jej ułatwić przetrząśnięcie kieszeni. Nie znalazła ani kopiejki. -Gdzie są
pieniądze?-krzyczała.--O BoŜe, czyŜby wszystko przepił! Przecie w kuferku było jeszcze dwanaście
rubli!...-I raptem, z wściekłością, chwyciła go za włosy i powlokła do pokoju. Marmieładow sam ułatwiał
jej te wysiłki, ulegle czołgając się za nią na klęczkach. - I to mi jest rozkoszą! I to mi jest nie bólem, lecz
roz-ko--szą, sza-now-ny pa-nie! - pokrzykiwał, szarpany za włosy, a nawet raz wyrŜnąwszy łbem o podłogę.
Śpiące na podłodze dziecko obudziło się i zapłakało. Chłopczyk w kącie nie wytrzymał, zadygotał,
krzyknął i rzucił się ku siostrze w okropnym 32
przestrachu, nieomal w ataku. Starsza dziewczynka drŜała jak liść. - Przepił! wszystko, wszystko przepił! -
rozpaczliwie łkała nieszczęśliwa kobieta. - I ubranie na nim inne. Głodni, głodni! - i załamując ręce
wskazywała na dzieci. - O, po trzykroć przeklęte Ŝycie! A pan, pan wstydu nie ma - cisnęła się nagle na
Raskolnikowa. - Z szynku! Tyś takŜe z nim pił? Piłeś z nim takŜe! Precz mi stąd! Młodzieniec pokwapił się
wyjść nie mówiąc ani słowa. Zwłaszcza Ŝe otworzyły się wewnętrzne drzwi, spoza których zajrzało kilku
ciekawych. Wyciągnęły się obleśnie roześmiane gęby, z papierosami, z fajkami, w myckach na głowie.
Jakieś postacie w rozchełstanych szlafrokach, sprośnie roznegliŜowane, niektóre z kartami w ręku. Z
największym ubawieniem śmiali się wtedy, gdy Marmieładow, wleczony za włosy, krzyczał, Ŝe mu to
sprawia rozkosz. Ba, zaczęli wchodzić do pokoju. W końcu rozległ się złowrogi jazgot: to nadciągała-sama
Amalia Lippewechsel, aŜeby po swojemu dokonać rozprawy i po raz setny nastraszyć nieszczęsną kobietę
okraszonym przekleństwami rozkazem, Ŝeby się zaraz nazajutrz stąd wynosili. Na odchodnym
Raskolnikow zdąŜył wygrzebać z kieszeni ileś tam miedziaków, które dostał w szynku jako resztę z rubla, i
niepostrzeŜenie połoŜyć je na oknie. Potem, juŜ na schodach, pomiarkował się i chciał wrócić. "Co za głupie
fanaberie wyczyniam - skarci) siebie. - Przecie oni mają tę swoją Sonię, a ja muszę sam o sobie myśleć."
Lecz wziąwszy na rozum, Ŝe tych pieniędzy wycofać juŜ nie sposób i Ŝe tak czy owak nie zrobiłby tego,
machnął ręką i ruszył do siebie. "Przede Sonia musi sobie kupić po-madki! - ciągnął dalej, krocząc ulicą i
zjadliwie się uśmiechając. - Taka schludność kosztuje... Hm! Zresztą kto wie, moŜe i sama Sonieczka dzisiaj
denko przędzie, boć to zawsze na dwoje babka wróŜyła, rzecz przypadku... niby łowy na grubszego
zwierza... albo szukanie ukrytych skarbów... A w takim razie bez tych moich pieniędzy osiedliby jutro na
lodzie... Górą Sonia! potrafili sobie stworzyć źródło dochodów! I korzystają! Bo przecie korzystają!
Przyzwyczaili się. Najpierw popłakali, później przywykli. Człowiek jest podły, do wszystkiego przywyka!"
Zamyślił się.
33

- A jcŜelim zełgał?-zawołał nagle mimo woli-jeŜeli w rzeczywistości człowiek nie jest podły... człowiek w
znaczeniu ogólnym, w znaczeniu całego rodzaju ludzkiego... w takim razie cala reszta - to zabobony,
wymyślone strachy, i nie istnieją Ŝadne nieprzekraczalne granice, i nie powinny istnieć!... III
Strona 10
1740
Nazajutrz obudził się późno, po niespokojnym śnie, który go nie pokrzepił. Obudził się w nastroju
Ŝółciowym, rozdraŜniony, zły, i z nienawiścią spojrzał na swoją dupkę. Była to ma-luteńka klitka, jakie
sześć kroków długa, Ŝałośnie wyglądająca ze swoją Ŝółtawa, zakurzoną, poodlepianą tapetą, a tak niska, Ŝe
człowiek choć trochę słuszniejszy czul się tu nieswojo, co chwila czekając, Ŝe zawadzi głową o sufit.
Umeblowanie było odpowiednie: trzy stare, koślawe krzesła, zabejcowany stół, na którym leŜało kilka
zeszytów i ksiąŜek-gruba warstwa kurzu świadczyła, Ŝe od dawna nie dotykała ich niczyja ręka - wreszcie
pokraczna, duŜa sofa, zajmująca bez mała całą ścianę i połowę szerokości izdebki, niegdyś obita kretonem,
teraz obdarta i zastępująca Raskolnikowowi łóŜko. Często sypiał na niej w ubraniu, bez prześcieradła,
okrywając się starym, zniszczonym płaszczem studenckim, z głową na jednej malej poduszeczce, pod którą
wtykał wszystką swoją bieliznę, czystą i brudną, aby mieć wyŜsze wezgłowie. Przed sofą stal stoliczek.
Trudno było o większe zaniedbanie i niechlujstwo; lecz Raskolnikowowi, w jego obecnym usposobieniu,
to nawet dogadzało. Odgrodził się od całego świata, schował się jak Ŝółw w skorupie, tak Ŝe nawet twarz
słuŜącej, której obowiązkiem było mu posługiwać i która czasem zaglądała do jego pokoju, przyprawiała
go o napady złości i konwulsje. Tak bywa z mo-nomanami, gdy się nadmiernie skupią na jednym
przedmiocie. Gospodyni juŜ od dwóch tygodni przestała mu przysyłać jedzenie, a jemu do głowy nie
przyszło, Ŝeby się z nią rozmówić na ten temat, choć siedział bez obiadu. Anastazja - kucharka i jedyna
słuŜąca gospodyni-po części była rada z takiego nastroju lokatora i zupełnie zaniechała sprzątania i
zamiata-34
nią, ot, chyba tak sobie, raz na-tydzień, od niechcenia przejechała miotłą. To właśnie ona obudziła go teraz.
-- Wstawaj, dosyć tego spania!-wrzasnęła mu nad uchem. - JuŜ dziesiąta. Przyniosłam d herbaty, chcesz?
Pewnikiem czczo d jest? Lokator otworzył oczy, drgnął i poznał Anastazję.
-To gospodyni przysyła herbatę? czy co?-zapytał, powoli i z wyrazem cierpienia unosząc się na sofie. - Jaka
tam gospodyni!
Postawiła przed nim własny nadpęknięty imbryk z denka herbatą i połoŜyła dwie Ŝółtawe kostki cukru. -
Masz, ;• Anastazy weź, proszę de - rzekł szukając w kieszeni (śpaT bowiem w ubraniu) i wyciągając parę
miedziaków - idź i kup mi bułkę. A u masarza weź choć kilka plasterków kiełbasy, tej tańszej. - Bulkę
przyniosę d zaruteńko^ a co do kiełbasy, to moŜe byś wolał barszczu? Dobry barszcz, wczorajszy. Wczoraj
zostawiłam dla ciebie, aleś późno wródł. Dobry barszcz. Gdy mu przyniosła barszcz i gdy-się doń zabrał,
Anastazja usiadła obok na krześle i zaczęła paplać. Była to baba wiejska i bardzo gadatliwa. - Nasza pani
chce ciebie zaskarŜyć do policji--powiedziała. Skrzywił się.
- Do policji? O cóŜ jej chodzi?
- Nie pładsz komornego, z mieszkania się nie wyprowadzasz. Wiadomo, o co jej chodzi. - Tylko tego
brakowało - warknął zgrzytając zębami. - Nie, teraz mi to... nie na rękę... Głupia jest!-dorzucił głośno. -
Wstąpię dzisiaj do niej, rozmówię się. - Głupia bo głupia, tak samo jak ja; ale tyś mądrala, a leŜysz jak
tłumok, po próŜnicy. Mówiłeś, Ŝeś przedtem chodził uczyć dzieci; czemu teraz nic nie robisz? - Robię... -
odpowiedział Raskolnikow niechętnie i surowo. - Co robisz?
- Pracuję...
- Co to za praca?
- Myślę - odparł powaŜnie po chwili milczenia.

Anastazja aŜ się zatoczyła ze śmiechu. Była śmieszka i gdy ja co ubawiło, zaczynała się śmiać bezgłośnie,
trzęsąc się całym dałem, aŜ ją samą zamroczyło. - I duŜoś uciułał pieniędzy tym myśleniem?-wykrztusiła
wreszcie. - Bez butów nie moŜna iść na korepetycje. Zresztą gwiŜdŜę na to. - Gwizdaniem się nie najesz.
- Za korepetycje płacą grosze. Wielka mi pociecha z tych kilku kopiejek! - ciągnął niechętnie, jakby
odpowiadając na własne myśli. - A ty byś od razu chciał cały majątek? Popatrzał na nią dziwnie. - Tak, cały
majątek - rzekł z mocą po chwili milczenia.
- Oj, wolnego, wolnego, bo mi napędzisz strachu, Ŝe ha! - zadrwiła.-Więc jakŜe? mam iść po bulkę? - Jak
chcesz.
- Aha, byłabym zapomniała. Wczoraj, jak cię nie było, przyniesiono list do ciebie. • - List! Do
mnie! Od kogo?
- Tego nie wiem. Trzy kopiejki dałam listonoszowi z własnej kieszeni. Chyba zwrócisz mi, co? - DawajŜe,
na miłość boską! - zawołał Raskolnikow, mocno przejęty.-O Jezu! Po chwili przyniosła list. A jakŜe! od
"matki, z guberni r-skiej. AŜ pobladł biorąc go. Dawno nie otrzymywał listów; lecz teraz z innego jeszcze
powodu ścisnęło mu się serce. - Anastazjo, zlituj się, idź sobie; masz tutaj swoje trzy kopiejki, tylko, na
miły Bóg, idź sobie czym prędzej! List drŜał mu w ręku. Nie chciał rozrywać koperty przy niej; pragnął
pozostać z tym listem sam na sam. Po wyjściu Anastazji szybko podniósł go do ust i ucałował; następnie
Strona 11
1740
długo się wpatrywał w litery adresu, w znajome i tak mu miłe, drobne i skośne pismo matki, która go
kiedyś uczyła czytać i pisać. Zwlekał, nawet jakby się czegoś bał. Nareszcie rozdarł kopertę: list był długi,
gruby, waŜył dwa łuty; dwa duŜe arkusze listowego papieru były zapisane gęsto i drobno. "Mój drogi
Rodia - pisała matka - oto juŜ przeszło dwa miesiące, jak nie gawędziłam z Tobą listownie, co i mnie samą
przyprawiało o cierpienie, tak Ŝe czasem myśli całą noc 36
nie dawały mi oka zmruŜyć. Ale Ty na pewno nie masz mi za złe tego mimowolnego milczenia. Wiesz, jak
Cię kocham; ja i Dunia mamy tylko Ciebie; Tyś nasze wszystko, nasza jedyna nadzieja i otucha. Co się ze
mną działo, gdyś mi napisał, Ŝe przed kilkoma miesiącami porzuciłeś uniwersytet nie mając z czego Ŝyć, Ŝe
się skończyły korepetycje i inne źródła dochodu! CóŜ mogłam zrobić .dla Ciebie ze swoimi stu
dwudziestoma rublami rocznej emerytury? Te piętnaście rubli, które Q posłałam cztery miesiące temu,
poŜyczyłam, jak Ci wiadomo, na rachunek tejŜe emerytury, od tutejszego naszego kupca, Wasilia
Wachruszyna. Dobry to człowiek, przyjaźnił się jeszcze z Twoim ojcem. Ale poniewaŜ upowaŜniłam go do
podjęcia emerytury w moim imieniu, więc musiałam czekać, aŜ się dług wyrówna, a to stało się dopiero
teraz, tak Ŝe przez cały ten czas nie mogłam Ci nic posłać. Lecz teraz, Bogu dzięki, zdaje się, będę mogła
znów Ci przysłać, i w ogóle moŜemy się pochwalić, Ŝe się nam poszczęściło, o czym teŜ śpieszę Ci donieść.
Po pierwsze, czybyś się domyślił, drogi mój Rodia, Ŝe Twoja siostra juŜ od sześciu tygodni mieszka tu ze
mną i na przyszłość juŜ się nie rozstaniemy. Chwała Bogu NajwyŜszemu, skończyły się jej udręki, ale
opowiem Ci wszystko kolejno, Ŝebyś wiedział, jak to było i cośmy dotychczas ukrywały przed Tobą. Gdyś
mi pisał dwa miesiące temu, Ŝe słyszałeś od kogoś, Ŝe podobno Dunia znosi wiele przykrości wskutek
ordynarnego obejścia w domu państwa Swidrygajłfc. wów, i gdy Ŝądałeś ode mnie szczegółów-cóŜ miałam
...Ci odpowiedzieć? Gdybym napisała szczerą prawdę, tobyś, kto wie, rzucił wszystko i przyszedł do nas
bodaj piechotą, bo przecieŜ znam Twój charakter i serce, Ŝe nie pozwoliłbyś krzywdzić siostry. Byłam w
rozpaczy, ale cóŜ miałam począć? Zresztą i sama nie znałam wszystkiej prawdy. Najfatalniejsze to, Ŝe
Dunieczka, godząc się do nich w zeszłym roku za guwernantkę, z góry pobrała aŜ sto rubli, które miano
potrącać jej co miesiąc z pensji, więc przecie nie mogła porzucić posady nie uiściwszy tego długu. Tę zaś
kwotę (teraz mogę ci wszystko wytłumaczyć, ukochany mój Rodia) wzięła głównie dlatego, Ŝeby móc
posłać Ci sześćdziesiąt rubli, których tak pilnie potrzebowałeś i które teŜ dostałeś od nas zeszłego roku.
Myśmy Cię wówczas oszukały, napisałyśmy, Ŝe to poprzednio przez Dunieczkę poczynione oszczędności,
ale tak nie było, a teraz 37

donoszę Ci całą prawdę, gdyŜ Pan Bóg wszystko teraz zmienił na lepsze, i Ŝebyś wiedział, jak Ciebie Dunia
kocha i jakie ma złote serce. Rzeczywiście, pan Swidrygajłow z początku traktował ją bardzo ordynarnie,
pozwalał sobie na róŜne nie-grzeczności i kpinki przy stole... Ale nie chcę się wdawać w te wszystkie
przykre detale, Ŝeby Cię nie irytować bez potrzeby, kiedy juŜ wszystko się ułoŜyło. Krótko mówiąc, mimo
Ŝe Marfa Pietrowna^ małŜonka pana Swidrygayowa, i wszyscy domownicy traktowali Dunię bardzo
dobrze i szlachetnie, Duni było nader cięŜko, szczególniej kiedy pan Swidrygajłow, wedle dawnego
pułkowego przyzwyczajenia, znajdował się pod wpływem Bachusa. Ale cóŜ się później okazało? Wystaw
sobie, Ŝe szalona pała juŜ dawno zapłonął afektem do Duni, lecz ukrywał to pod pozorami gburowatości i
lekcewaŜenia. MoŜe i sam się wstydził i przeraŜał, Ŝe on, człowiek w latach i ojciec dzieciom, Ŝywił takie
płoche nadzieje, i właśnie dlatego mimo woli złościł się na Dunię. Ale i to moŜliwe, Ŝe chciał swoim
grubiaństwem i drwinami zasłonić przed wszystkimi istotną prawdę. Lecz w końcu nie wytrzymał i
powaŜył się zrobić Dum niedwuznaczną a haniebną propozycję obiecując jej złote góry i Ŝe ponadto
przeniesie się z nią do innej wsi. albo i za granicę. WyobraŜasz sobie jej cierpienia! Z miejsca rzucić posady
nie mogła, nie tylko z racji długu pienięŜnego, ale równieŜ przez wzgląd na Marfę Pietrownę, która by
mogła powziąć podejrzenia, co by popsuło ich poŜycie. Zresztą nie obeszłoby się bez wielkiego skandalu i
dla Duni. Było tutaj duŜo róŜnych powodów, tak Ŝe przed upływem sześciu tygodni Dunia w Ŝaden sposób
nie mogła liczyć na wyrwanie się z tego okropnego domu. Naturalnie, znasz Dunię, wiesz, jaka ona mądra i
jaki ma silny charakter. Dunieczka potrafi wiele znieść i w najtrudniejszych nawet okolicznościach zdobyć
się na tyle męstwa, Ŝeby nie stracić hartu ducha. Nic mi o tym nie doniosła, nie chcąc mnie martwić, a
przecie myśmy często pisywały do siebie. Rozwiązanie zaś tej historii przyszło niespodzianie. Marfa
Pietrowna niechcący podsłuchała, jak jej mąŜ molestuje Dunieczkę w ogrodzie, zrozumiała wszystko na
opak, zwaliła wszystko na nią, sądząc, Ŝe to ona nawarzyła tego piwa. Tu, w ogrodzie, wynikła okropna
awantura: Marfa Pietrowna nawet uderzyła Dunię, nie chciała niczego słuchać, chociaŜ sama wrzeszczała
całą 38
godzinę, i wreszcie kazała natychmiast odwieźć Dunię do mnie do miasta zwykłym wozem drabiniastym,
na który rzucono wszystkie jej rzeczy, bieliznę, sukienki, jak popadło, nie związane i nie spakowane. Na
Strona 12
1740
domiar lunął ulewny deszcz i Dunia, zelŜona i okryta hańbą, musiała jechać z chłopem aŜ siedemnaście
wiorst furką bez budy. Powiedz sam, cóŜ mogłam Ci napisać w odpowiedzi na Twój list, otrzymany dwa
miesiące temu, o czym pisać? Byłam w rozpaczy; napisać Ci prawdy nie miałam odwagi, bo Ty byś był
bardzo nieszczęśliwy, struty i oburzony, a cóŜ byś mógł poradzić? Jeszcze byś, broń BoŜe, zrobił sobie co
złego, a i Dunieczka mi zakazała, wypełniać zaś listu bagatelami i byle czym, kiedy w sercu taki Ŝal - nie
mogłam. Przez cały miesiąc u nas tutaj krąŜyły po mieście plotki o tej historii i doszło do tego, Ŝeśmy obie z
Dunia nie mogły się pokazać w cerkwi ze względu na pogardliwe spojrzenia i szepty, a nawet głośne w
naszej obecności takie róŜne powiedzenia. Wszyscy znajomi odŜegnali się od nas, wszyscy przestali się
kłaniać i miałam zupełnie pewną wiadomość, Ŝe subiekci sklepowi i niektórzy kanceliści zamierzają
wyrządzić nam nikczemną obelgę smarując dziegciem wrota naszego domu, tak Ŝe gospodarz zaŜądał,
byśmy się wyprowadziły. Wszystko to zawdzięczałyśmy Marfie Pietrownie, która zdąŜyła zaszargać i
błotem obrzucić Dunię we wszystkich domach. Ona tutaj zna wszyściuteńkich i tamtego miesiąca
przyjeŜdŜała raz po raz do miasta, a Ŝe jest cokolwiek gadatliwa i lubi rozpowiadać o swoich sprawach
domowych, a zwłaszcza skarŜyć się na męŜa wszem wobec i kaŜdemu z osobna, co jest bardzo nieładne,
więc teŜ rozniosła całą historię w krótkim czasie nie tylko w mieście, lecz i po całym powiecie.
Rozchorowałam się, ale Dunieczka miała więcej hartu niŜ ja i szkoda, Ŝeś nie widział, jak ona wszystko
znosiła i jeszcze mnie pocieszała, dodawała otuchy! Prawdziwy anioł! Lecz Bóg miłosierny ulitował się i
połoŜył kres naszym strapieniom: pan Swidrygajłow opamiętał się, poczuł skruchę, widocznie zrobiło mu
się Ŝal Duni i przedstawił Ŝonie całkowity i oczywisty dowód, Ŝe Dunia Bogu ducha winna, a mianowicie:
list, który Dunia, zanim jeszcze Marfa Pietrowna zaszła ich w ogrodzie, była zmuszona napisać i przesłać
mu, aŜeby uchylić osobiste rozmowy i potajemne schadzki, których się napierał, a który to list po
wyjeździe Dunieczki pozostał w ręku 39

pana Swidrygajlowa. W tym liście wyrzucała mu jak najgoręcej i z wielkim oburzeniem właśnie jego
nieszlachetny stosunek do Marfy Pietrowny, kładąc mu przed oczy, Ŝe przecie jest ojcem i małŜonkiem, i
wreszcie, Ŝe jaka to podłość z jego strony - nękać i unieszczęśliwiać dziewczynę, juŜ i tak nieszczęśliwą i
bezbronną. Słowem, kochany mój Rodia, list ten jest napisany tak szlachetnie i wzruszająco, Ŝem się
spłakała przy czytaniu, a i dotychczas nie mogę go .czytać bez łez. Ponadto na usprawiedliwienie Duni
złoŜyły się zeznania słuŜby, która, jak to zwykle bywa, widziała i wiedziała daleko więcej, niŜ sobie
wyobraŜał sam Swidrygajłow. Marfa Pietrowna źbyla piorunem raŜona», jak sama nam wyznała, ale za to
upewniła się zupełnie o niewinności Duriieczki i zaraz nazajutrz, w niedzielę, przyjechała wprost do
soboru, gdzie na klęczkach i ze łzami w oczach błagała Najświętszą Pannę o siły do zniesienia tego nowego
dopustu i do spełnienia obowiązku. Potem prosto z soboru, do nikogo nie wstępując, przyjechała do nas,
opowiedziała nam wszystko, płakała gorzko i z wielką skruchą brała Dunię w objęcia, prosząc o
przebaczenie. TegoŜ poranku, bez Ŝadnej zwłoki, prosto od nas udała się do wszystkich domów w mieście i
wszędzie w słowach dla Du-nieczki najpochlebniejszych, wylewając łzy, stwierdzała jej niewinność,
szlachetność jej serca i postępowania. Nie dość tego: pokazywała wszystkim i głośno odczytywała
własnoręczny list Dunieczki do Swidrygajłowa, a nawet kazała porobić odpisy (co juŜ uwaŜam za
przesadę). Tak więc była zmuszona kilka dni z rzędu objeŜdŜać wszystkich w mieście, bo niektórzy czuli
się dotknięci, Ŝe dała innym pierwszeństwo, i w ten sposób powstała cała kolejka, tak Ŝe w kaŜdym domu
juŜ z góry wiedziano, iŜ takiego to dnia Marfa Pietrowna będzie tam odczytywała ten list, i na kaŜde
czytanie zbierali się nawet ci, co ten list juŜ kilka razy słyszeli i u siebie, i u znajomych, kolejno. Ja
uwaŜam, Ŝe bynajmniej, bynajmniej nie wszystko to było potrzebne, ale taka juŜ jest Marfa Pietrowna. No,
ale przynajmniej w pełni zwróciła Dunieczce honor, a cała szka-rada tej sprawy legła niezatartym piętnem
hańby na jej męŜu, jako głównym winowajcy, tak Ŝe nawet mi go szkoda: aŜ za surowo postąpiono z tym
postrzeleńcem. Duni zaraz zaczęto proponować, lekcje w niektórych domach, ale odmówiła. W ogóle
zaczęto ją naraz traktować ze szczególnym szacunkiem 40
To wszystko w znacznym stopniu przyczyniło się do tego nieoczekiwanego zdarzenia, które teraz, Ŝe tak
powiem, zmienia cały nasz los. Dowiedz się, drogi mój Rodia, Ŝe o Dunię zaczął się starać kawaler i Ŝe juŜ
nawet są po słowie, o czym teŜ śpieszę zakomunikować O co rychlej. I chociaŜ to się zdecydowało bez
poradzenia się Ciebie, jednak przypuszczam, Ŝe nie będziesz miał Ŝalu do mnie, ani do siotry, bo zaraz się
przekonasz, Ŝeśmy Ŝadnym sposobem nie mogły czekać i odkładać aŜ do otrzymania odpowiedzi od
Ciebie. Zresztą i Ty byś nie zdołał z daleka wszystkiego szczegółowo rozwaŜyć. Więc słuchaj, jak to było.
On juŜ jest radcą dworu-Piotr Pietrowicz ŁuŜyn, daleki krewny Marfy Pietrowny, która niemało
przyczyniła się do tej rzeczy. Zaczął od tego, Ŝe poprzez nią wyraził Ŝyczenie zawarcia z nami znajomości;
myśmy go przyjęły jak naleŜy, poczęstowałyśmy go kawą, a juŜ nazajutrz nadesłał list, w którym bardzo
Strona 13
1740
grzecznie się oświadczył i prosił o szybką i stanowczą odpowiedź. Człowiek to powaŜny, ma wiele zajęć i
pilno mu teraz do Petersburga, tak Ŝe kaŜda chwila jest mu droga. Ma się rozumieć, byłyśmy zrazu zupełnie
oszołomione, poniewaŜ to wszystko stało się bardzo nagle i niespodzianie. Naradzałyśmy się obydwie i
namyślały przez cały dzień. Człowiek to budzący zaufanie, majętny, ma dwie posady i juŜ odłoŜył spory
grosz. Co prawda ma juŜ czterdzieści pięć lat, ale jest dosyć miłej powierzchowności i jeszcze moŜe się
podobać kobietom, i w ogóle człowiek bardzo solidny, przyzwoity, tylko Ŝe troszeczkę posępny i jak gdyby
wyniosły. Ale moŜe to tylko tak się wydaje na pierwszy rzut oka. Uprzedzam Cię, kochany Rodia, kiedy się
z nim zobaczysz w Petersburgu, co stanie się bardzo niedługo, nie sądź go zbyt pochopnie, jak to masz w
zwyczaju, o ile przy pierwszym spotkaniu coś Ci się w nim niezupełnie spodoba. Mówię to na wszelki
wypadek, choć jestem pewna, Ŝe wywrze na Tobie wraŜenie dodatnie. Bo teŜ w ogóle, chcąc kogoś poznać
naleŜycie, trzeba zbliŜać się do niego stopniowo i ostroŜnie, Ŝeby nie wpaść w pomyłkę i uprzedzenie,
które później bardzo trudno naprawić i zatrzeć. A Piotr Pietrowicz - przynajmniej z wielu oznak sądząc -
zupełnie zasługuje na szacunek. Zaraz za pierwszą bytnością oświadczył nam, Ŝe jest człowiekiem
solidnym, lecz pod niejednym względem podziela, jak sam się wyraził, (zapatrywania naszij nowej
generacji* i jest wrogiem wszelkich przesądów. 41

DuŜo mówił teŜ innych rzeczy, gdyŜ jest jak gdyby cokolwiek próŜny i bardzo lubi, Ŝeby go słuchano, ale
to przede nieznaczna przywara, prawda? Ja, oczywiście, mato co rozumiem, lecz Dunia mi wytłumaczyła, Ŝe
człowiek to chociaŜ bez wielkiego wykształcenia, ale rozumny i, zdaje się, dobry. Znasz usposobienie
siostry, Rodia. To dziewczyna rozsądna, dla siebie surowa, dziewczyna cierpliwa i wielkoduszna, choć
serca zapalczywego, które tak dobrze poznałam. Ma się rozumieć, ani z jej, ani z jego strony
szczególniejszej miłości tu nie ma, lecz Dunia jest nie tylko dziewczyną mądrą, ale takŜe istotą szlachetną
jak anioł i ma sobie za powinność zapewnić szczęście męŜowi, który by ze swej strony dbał o jej szczęście,
o tym zaś wątpić nie mamy na razie większych powodów, chociaŜ, co tu gadać, trochę za prędko to poszło.
Na dobitkę, człowiek to bardzo roztropny i, naturalnie, sam pozna, Ŝe jego własne szczęście małŜeńskie
będzie tym pewniejsze, im lepiej będzie z nim Dunieczce. A Ŝe tam jakieś drobne usterki charakteru, jakieś
zadawnione nawyki czy nawet pewna rozbieŜność poglądów (czego przecieŜ i w najbardziej dobranych
stadłach nie da się uniknąć), to na ten temat Dunieczka powiedziała mi sama, Ŝe polega na sobie; Ŝe nie ma
się o co frasować i Ŝe ona potrafi duŜo znieść, pod warunkiem, Ŝeby przyszłe poŜycie było uczciwe i prawe.
Na przykład on mi się z początku wydał jakby trochę szorstki; ale to wszak moŜe pochodzić właśnie stąd,
Ŝe jest człowiekiem prostolinijnym; tak, na pewno stąd. Na przykład za drugą wizytą, juŜ mając jej zgodę,
wyraził się_w trakcie rozmowy, Ŝe juŜ dawniej, przed poznaniem Duni, (postanowił sobie poślubić pannę
uczciwą, ale bez posagu, i tylko taką, która zakosztowała biedy; bo, jego zdaniem, mąŜ nie powinien nic
zawdzięczać Ŝonie i daleko jest lepiej, jeŜeli Ŝona uwaŜa męŜa za swego dobro-czyńcę^Dodam, Ŝe on to
wysłowił nieco miękcej i łagodniej, niŜ ja napisałam, bo dokładne jego zwroty wyleciały mi z głowy,
zapamiętałam tylko sens, a przy tym powiedział to wcale nie z rozmysłu - widocznie wyrwało mu się w
zapale konwersacji, tak Ŝe później starał się nawet sprostować i złagodzić, tak czy owak, mnie się to wydało
jakby trochę szorstkim i później mówiłam o tym Duni. Lecz ona z niezadowoleniem odpowiedziała, Ŝe źco
innego słowa, co innego czyny* - i, naturalnie, miała świętą rację. Przed powzięciem decyzji Dunieczka nie
42
spała całą noc i sądząc, Ŝe ja juŜ śpię, wstała z łóŜka i całą noc modliła się przed obrazem, a nazajutrz rano
oświadczyła mi, Ŝe się zdecydowała. Wspomniałam Ci juŜ, Ŝe Piotr Pietrowicz udaje się do Petersburga. Ma
tam duŜe interesy, chce otworzyć w Petersburgu publiczną poradnie adwokacką. Od dawna chodzi koto
róŜnych" pozwów i podań i właśnie "ostatnio wygrał jeden znaczniejszy proces. Do Petersburga musi teraz
koniecznie pojechać i dlatego, Ŝe ma w senacie jedną powaŜną sprawę. Tak więc, drogi mój Rodia, on i
Tobie moŜe być wielce pomocny w niejednym, a właściwie we wszystkim, i myśmy obie ź Duntą. umyśliły
sobie, Ŝe juŜ z dniem dzisiejszym mógłbyś, rozpocząć na dobre swoją przyszłą karierę i uwaŜać dalsze
swoje losy za wyraźnie wytknięte. Och, gdybyŜ to się ziściło! Byłoby to takie wspaniale, Ŝe trzeba by to
uznać za szczególniejszą nad nami opiekę Opatrzności. Dunia o niczym innym nie marzy. Wzięłyśmy na
odwagę i juŜ powiedziałyśmy Piotrowi Piettowiczowi kilka słów w tej mierze. Odpowiedział oględnie,
zaznaczając, Ŝe poniewaŜ, naturalnie, on sobie nie da rady bez sekretarza, więc, ma się rozumieć, lepiej jest
płacić pensję nie obcemu, tylko krewniakowi, o ile ten okaŜe zdolności (Ty byś miał nie okazać zdolności!),
lecz od razu zastrzegł się, Ŝe ma obawy, czy studia uniwersyteckie zostawią Q dosyć czasu na pracę w jego
biurze. Na tym się na razie skończyło, ale Dunia obecnie o niczym innym nie myśli. Teraz, od kilku dni,
jest jak w gorączce i ułoŜyła sobie cały plan, Ŝe w przyszłości moŜesz zostać współpracownikiem, a nawet
wspólnikiem Piotra Pietro-wicza w jego sprawach sądowych, tym bardziej Ŝe jesteś na wydziale
Strona 14
1740
prawniczym. Ja zaś, Rodia, całkiem się z nią zgadzam i podzielam wszystkie jej plany i nadzieje, które
wydają mi się zupełnie realne; bez względu więc na obecną, całkiem zrozumiałą powściągliwość Piotra
Pietrowicza (gdyŜ on Ciebie jeszcze nie zna) Dunia jest przekonana, Ŝe dopnie wszystkiego przez swój
dobry wpływ na przyszłego męŜa, i jest tego pewna. Ma się rozumieć, aniśmy napomknęły Piotrowi
Piettowiczowi o tych dalszych naszych marzeniach, a szczególnie o tym, Ŝe będziesz jego wspólnikiem. Jest
człowiekiem solidnym, więc mógłby to przyjąć bardzo obojętnie, poniewaŜ wszystko wydawałoby mu .się
czczym rojeniem. Podobnie obie z Dunia nie puściłyśmy pary z ust o naszej niezłomnej nadziei, Ŝe on nam
43

pomoŜe zasilać Cię pienięŜnie, dopóki jesteś na uniwersytecie. Nie wspomniałyśmy o tym dlatego,' Ŝe'po
pierwsze, to się zrobi samo przez się w przyszłości, i Piotr Pietrowicz na pewno bez próŜnego gadania sam
to zaproponuje (tego by tylko brakowało, Ŝeby odmówił Dunieczce!), zwłaszcza Ŝe moŜesz się stać jego
prawą ręką w kancelarii i otrzymać od niego tę zapomogę nie jako dobrodziejstwo, ale jako naleŜne Ci
wynagrodzenie. Tak właśnie Dunieczka chce to urządzić, ja się z nią zupełnie zgadzam. Po wtóre, nie
wspominałyśmy o tym dlatego, Ŝe ogromnie chciałabym postawić Ciebie, przy waszym rychłym spotkaniu,
na równej z nim stopie. Gdy mu Dunia mówiła o Tobie z entuzjazmem, odrzekł, Ŝe kaŜdego człowieka
trzeba nasamprzód obejrzeć samemu jak naj skrupulatniej, Ŝeby móc o nim sądzić, i Ŝe zamierza,
poznawszy Ciebie, urobić sobie własny sąd. Wiesz co, mój złocisty? Mnie się zdaje z róŜnych względów
(które zresztą bynajmniej nie dotyczą Piotra Pietrowicza, lecz ot tak sobie, dla róŜnych moich własnych,
osobistych, moŜe nawet staruszkowskich, babskich kaprysów) - mnie się zdaje, Ŝe moŜe lepiej zrobię, jeŜeli
po ich pobraniu się zamieszkam osobno, tak jak teraz, a nie razem z nimi. Jestem'przeświadczona, Ŝe
będzie o tyle szlachetny i delikatny, iŜ sam mnie zaprosi i zaproponuje, bym się juŜ nie rozstawała z córką,
a jeŜeli dotychczas nie mówił o tym, to naturalnie dlatego, Ŝe to się rozumie bez słów; ale ja odmówię. JuŜ
nieraz w Ŝyciu widziałam, Ŝe teściowe niekoniecznie przypadają zięciom do gustu, ja zaś nie tylko nie chcę
być nikomu najmniejszym nawet cięŜarem, ale teŜ i dla siebie pragnę zupełnej swobody, dopóki mam
własny kawałeczek chleba, no i takie dzieci jak Ty i Dunieczka. JeŜeli to będzie moŜliwe, zamieszkam w
pobliŜu obojga - bo, Rodia, rzecz najprzyjemniejszą odłoŜyłam na sam koniec listu. OtóŜ dowiedz się, mój
najmilszy, Ŝe moŜe w bardzo juŜ krótkim czasie spotkamy się i uściskamy wszyscy troje po trzyletniej
prawie rozłące! JuŜ postanowiono na pewno, Ŝe i ja i Dunia jedziemy do Petersburga, kiedy mianowicie -
nie wiem, lecz w kaŜdym razie bardzo, bardzo ,niedługo, moŜe nawet za tydzień. Wszystko zaleŜy od
decyzji Piotra Pietrowicza, który natychmiast po rozejrzeniu się w Petersburgu da nam znać. Z pewnych
względów chciałby moŜliwie przyśpieszyć ceremonię ślubu i gdyby się udało- wyprawić wesele juŜ teraz,
w mięsopuście, jeśli zaś to się nie 44
da zrobić wskutek zbyt krótkiego terminu, no to zaraz po Uspieńskim poście. Och, z jakim
uszczęśliwieniem przytulę Cię do serca. Dunia nie posiada się z radości na myśl o zobaczeniu Ciebie i
kiedyś powiedziała mi Ŝartem, Ŝe choćby dlatego wyszłaby za Piotra Pietrowicza. Twoja siostra to anioł!
Dzisiaj nie dopisuje się do tego listu, tylko kazała mi napisać, Ŝe ma z Tobą tyle, tyle do pomówienia, iŜ
teraz pióro wypada jej z ręki, bo w kilku linijkach nic powiedzieć nie moŜna, tylko bez potrzeby człowiek
się zdenerwuje, kazała uściskać Cię mocno i przesłać Ci od niej sto tysięcy pocałunków. Lecz chociaŜ moŜe
bardzo juŜ niedługo zobaczymy się osobiście, ja Ci w najbliŜszych dniach prześlę, ile tylko będę mogła,
pieniędzy. Teraz, kiedy się wszyscy dowiedzieli, Ŝe Dunieczka wychodzi za Piotra Pietrowicza, mój kredyt
wzrósł raptownie i nie wątpię, Ŝe teraz Afanasij Iwanowicz zgodzi się dać mi na rachunek emerytury do
siedemdziesięciu pięciu rubli, tak Ŝe, być moŜe, prześlę Ci ze dwadzieścia pięć rubli albo i trzydzieści.
Posłałabym i więcej, ale boję się, czy wystarczy na koszta podróŜy. I chociaŜ Piotr Pietrowicz był tak
poczciwy, Ŝe wziął na siebie część wydatków związanych z naszą jazdą do stolicy, a mianowicie, sam się
ofiarował własnym sumptem przewieźć nasz bagaŜ i duŜy kufer (ma jakieś moŜliwości przez znajomych),
lecz i tak musimy coś mieć, bo nie moŜna przyjechać do Petersburga bez grosza, trzeba coś mieć
przynajmniej na pierwsze dnie. Zresztą myśmy z Dunieczka juŜ wszystko obmyśliły najdokładniej; i
wypadło, Ŝe podróŜ wyniesie niewiele. Do stacji kolejowej mamy zaledwie dziewięćdziesiąt wiorst i na
wszelki wypadek juŜeśmy umówiły jednego znajomego chlopka-woźnicę; a dalej sypniemy sobie z
Dunieczka trzecią klasą. ToteŜ moŜe prześlę Ci nie dwadzieścia pięć rubli, tylko'trzydzieści-nawet na
pewno trzydzieści wysupłam. Ale basta; dwa arkusze zapisałam szczelnie i juŜ nie ma miejsca; cała nasza
historia; ale bo teŜ tyle nagromadziło się wydarzeń ! A teraz, mój Ty najzłocistszy, ściskam Cię, do rychłego
zobaczenia, i przesyłam Ci swoje macierzyńskie błogosławieństwo. Rodia, kochaj Dunię, siostrę swoją;
kochaj tak, jak ona Ciebie kocha, i wiedz, Ŝe ona Cię kocha bezgranicznie, więcej niŜ siebie samą. To anioł,
Rodia; Ty zaś - Tyś nasze wszystko, nasza nadzieja i cała otucha. Bądź tylko szczęśliwy, a i my będziemy
Strona 15
1740
szczęśliwe. Rodia, czy Ty się po dawnemu 45

modlisz i czy wierzysz w nieskończoną dobroć Stwórcy i Zbawiciela naszego? DrŜy moje serce, czy i Tyś się
nie zaraził modną dzisiaj niewiarą? JeŜeli tak, to ja się za Ciebie modlę. Przypomnij sobie, kochany, jak w
dzieciństwie, jeszcze za Ŝyda ojca, szczebiotałeś paciorek na moich kolanach i jacyśmy wtedy byli wszyscy
szczęśliwi! śegnaj, a raczej do widzenia! Ściskam Cię mocno, mocno i całuję niezliczoną ilość razy.
Twoja do grobu Pulcheria Raskolnikowa"
W trakcie całego prawie czytania listu, od pierwszych słów, Raskolnikow miał twarz mokrą od łez; lecz
kiedy skończył,. twarz ta była blada, ściągnięta skurczem, a ponury, śledzien-niczy, zły uśmiech wykrzywił
mu wargi. PołoŜył się na wznak z głową na płaskiej, wybrudzonej poduszce, i myślał, długo myślał. Mocno
biło mu serce, mocno kotłowały się jego myśli. Wreszcie zrobiło mu się duszno i ciasno w tej Ŝółtej izdebce,
podobnej do szafy czy skrzyni. Wzrok i myśli domagały się otwartej przestrzeni. Porwał kapelusz i
wyszedł, tym razem juŜ nie obawiając się Ŝadnego spotkania na. schodach: wyleciało mu to z pamięci.
Skierował się w stronę Wyspy Wasi-lewskiej poprzez Aleję W-ską, jakby śpiesząc tam w pilnej sprawie,
lecz swoim zwyczajem szedł nic nie widząc, szepcząc do siebie, a nawet głośno gadając, czym wielce
zadziwiał przechodniów. Wielu brało go za pijanego. IV
List matki znękał go. Lecz co do najwaŜniejszego, kapitalnego punktu-nie wahał się ani chwili, nawet w
trakcie odczytywania listu. Co się tyczy istoty rzeczy, decyzja juŜ w nim zapadła, decyzja nieodwołalna:
"Ten ślub nie odbędzie się, dopóki ja Ŝyję, i niech diabli porwą pana ŁuŜyna!" "Bo to jest rzecz
oczywista-mruczał w duchu, uśmiechając się i ze złośliwym tryumfem przewidując sukces swego
postanowienia. - Nie, mamo, nie, Duniu, na plewy mnie nie weźmiecie!... A jeszcze przepraszają, Ŝe nie
zasięgnęły mojej rady i powzięły decyzję beze mnie! Dobre sobie! Są pewne, Ŝe 46
teraz juŜ klamka zapadła; ano zobaczymy, zapadła czy nie zapadła! I co za przepyszne tłumaczenie: Piotr
Pietrowicz ma takie interesy, takie interesy, Ŝe nawet oŜenić się nie moŜe inaczej, tylko łapu-capu, omal Ŝe
nie w pociągu. Nie, Du-nieczko, ja wszystko widzę i wiem, o czym to masz ze mną tyle, tyle do mówienia;
wiem takŜe, o czym myślałaś, całą noc chodząc po pokoju, i o co się modliłaś przed Matką Boską Kazańską,
która stoi w maminej sypialni. Bo na Golgotę wstąpić niełatwo. Hm... A więc postanowiono nieodwołalnie:!
Awdotia Romanowna wychodzi za wyznawcę racjonalizmu,! za człowieka interesów, który ma kapitalik
(juŜ ma kapitalik -i to brzmi solidniej, bardziej imponująco), który ma dwie posady i który podziela
zapatrywania naszej nowej generacji (jak pisze mama), wreszcie który źzdaje się, jest dobry», jak to
zauwaŜyła sama Dunieczka. To zdaje się jest najpa-radniejsze! I taŜ sama Dunieczka idzie za mąŜ za owo
zdaje się!... Wyborne! wyborne! ...Swoją drogą, jestem ciekaw, po co mi mama napisała o źnowej
generacji*? Czy po prostu dla chara^erystyki osoby, czy z ukrytym zamiarem zjednania mnie panu
ŁuŜynowi? O przebiegłości! Warto by wyjaśnić jeszcze jedną okoliczność: w jakiej mierze one były ze sobą
szczere owego dnia i owej nocy oraz w całym okresie następnym? Czy padły między nimi wszystkie słowa,
czy teŜ obie zrozumiały, Ŝe jedna i druga ma to samo na sercu i na myśli, tak Ŝe juŜ nie ma o czym mówić
głośno, bo jeszcze człowiek gotów się wygadać. Przypuszczam, Ŝe po części tak właśnie było. Z listu to
widać: mamie on się wydał szorstki - troszeczkę - więc w naiwności ducha poszła do Dum jak w dym ze
swymi spostrzeŜeniami. A Dunia, rzecz prosta, rozgniewała się i źodparła z niezadowoleniem*! Ja myślę,
kaŜdy by się wściekł, kiedy i bez naiwnych uwag sprawa jest jasna jak dzień i kiedy człowiek postanowił,
Ŝe nie ma o czym gadać. I dlaczego pisze mi: źRodia, kochaj Dunię, ona ciebie kocha więcej niŜ siebie
sarną* ? CzyŜby i mamę ruszyło sumienie, Ŝe zgodziła się-poświęcić córkę dla syna? źTyś nasza nadzieja,
tyś nasze wszystko!* Oj, mamusiu!..." Coraz gwałtowniej wrzał w nim gniew i gdyby w tej chwili spodcal
pana ŁuŜyna, gotów byłby go zabić! "Rta, to prawda-ciągnął dalej, idąc za biegiem swych
47

myśli, które w dzikim pędzie kołowały mu w głowie-to prawda, Ŝe do człowieka źtrzeba się zbliŜać
stopniowo i ostroŜnie, by go poznać*; ale pan ŁuŜyn jest aŜ nadto przejrzysty. Grunt, Ŝe to (człowiek
interesu i, zdaje się, dobry». Nie byle co: wziął na siebie przewiezienie bagaŜu i duŜego kufra! Więc czyŜ
nie dobry? One zaś obie, narzeczona i matka, umówiły sobie chłopka-woŜnicę i furkę przykrytą rogoŜa
(przecie i ja tak jeździłem)! To nic! Wszak to tylko dziewięćdziesiąt wiorst, źa dalej sypniemy sobie trzecią
klasą» tysiąc wiorstek. Bardzo rozsądnie: wedle stawu grobla; ale co pan na to, panie LuŜyn, hm? Przecie to
pańska narzeczona... I pan nie mógł nie wiedzieć, Ŝe matka na tę podróŜ zapoŜycza się pod zastaw
emerytury. Naturalnie, macie wspólny obrót handlowy, przedsiębiorstwo' oparte na obopólnych
korzyściach i na równych udziałach, więc teŜ i rozchody po połowie; jak w przysłowiu: chleb i sól - razem,
tytoń - kaŜdy dla siebie. Ale i tu człowiek interesu z lekka je naciągną): przewóz bagaŜu kosztuje taniej niŜ
Strona 16
1740
ich przejazd, a jak dobrze pójdzie, to i za darmochę.''Więc(pkŜe? Czy one tego nie widzą, czy teŜ umyślnie
zamykają oczy? A w dodatku są zadowolone, dialibóg! I pomyśleć, Ŝe to dopiero początek; Ŝe im dalej w
las, tym więcej drzew! Bo o co mi chodzi? Mniejsza o skąpstwo, mniejsza o liczykrupstwo, grunt to ten ton
wszystkiego. Przecie to zapowiedź tonu późniejszego, tonu po ślubie... I z jakiej to racji mama się zrobiła
taka szczodra? Z czym przybędzie do Petersburga? Z trzeba rublami czy z dwoma źpapierkami», jak
mówi... tamta... starucha... hm! Na co liczy, z czego zamierza .Ŝyć w Petersburgu? Przecie na podstawie
jakichś oznak juŜ zrozumiała, Ŝe z Dunią nie będzie mogła mieszkać pa,jej za-mąŜpójściu, nawet na
początek. Przyjemniaczek widocznie źwygadał się», dał poznać po sobie, choć mama się tego wypiera z
całych sił: źJa sama odmówię.* Więc na co i na kogo liczy? na sto dwadzieścia rubli emerytury, z
potrąceniem naleŜności Afanasja Iwanowicza? Robi na drutach jakieś tam zimowe chusteczki, wyszywa
mankieciki, psuje stare swoje oczy. Ale chusteczki dodają do owych stu dwudziestu rubli wszystkiego
dwadzieścia rubli na rok, przecieŜ wiem. Więc mimo wszystko rachuje na szlachetne uczucia pana ŁuŜyna:
źSam zaproponuje, będzie się napraszał.» Nadstawiaj kieszeni! I to zawsze tak bywa z tymi
schillerowskimi pięknoduchami: 48
do ostatniej chwili stroją człowieka w pawie piórka, do ostatniej chwili oczekują dobra, nie zła; i choć czują
pismo nosem, za nic w świecie nie powiedzą sobie prawdy zawczasu; skrec'.i;q się na samą taką myśl;
oburącz opędzają się prawdzie - iŜ do momentu, gdy upiększony przez nich człowiek własnoręcznie puści
im finfę w nos. Ciekawe, czy pan LuŜyn ma ordery? ZałoŜę się, Ŝe ma order Anny i Ŝe go wkłada idąc na
obłud do przedsiębiorców lub kupców. MoŜe i na swój ślub go włoŜy! Zresztą pal go diabli!... ...No, mama
jak mama. Bóg z nią, taka juŜ jest; lecz jakŜe Dunia? Dunieczko, kochanie, przecie ja ciebie znam! Przecie
miałaś juŜ dwudziesty rok, kiedyśmy się widzieli ostatnio; juŜ wtedy cię rozgryzłem. Mama pisze, Ŝe
"Dunieczka weie potrafi znieść». Ja to wiedziałem, moja pani. Ja to wiedziałem juŜ póltrzecia roku temu i
od tego czasu przez dwa i pól roku" myślałem o tym, o tym właśnie, Ŝe źDunieczka wiele znieść potrafi*.
Skoro potrafiła znieść pana Swidrygajlowa, z cwym dobrodziejstwem inwentarza, to juŜ wystarczający
dowód, ?e istotnie potrafi znieść wiele. A teraz ubrdsA sobie z mamą, Ŝe moŜna znieść równieŜ i pana
ŁuŜyna, który wykłada teorię o zaletach Ŝon wyciągniętych z nędzy i wszystko męŜom zawdzięczających, a
na dobitkę wykłada to omal Ŝe nie przy pierwszej bytności. Ha, przypuśćmy, Ŝe się "wygadał'', choć to
wyznawca racjonalizmu (wobec czego sądzę jednak, '/e wcale się nie wygadał, lecz, owszem, chciał od razu
postawić rzecz jasno); ale Dunia, Dunia? Przecie ona go widzi na wy!,'? i przecie z tym człowiekiem ma Ŝyć.
Wiem, '/.e ona si? racyi;' zgodzi jeść tylko czarny chleb i popijać wodą niŜ zaprzedać duszę'; a swej moralnej
niezaleŜności nie odda za Ŝadne wygi'"-'y Ŝyciowe; za księstwo udzielne, za cały Szlezwik-Hoiszryn2 jej nie
odda, cóŜ dopiero za pana ŁuŜyna. Nie, Dunia była nie, taka, o ile ją znałem, no i... na pewno nie zmieniła
się i teraz. Swidrygajłowowie są cięŜcy, ani słowa!... CięŜko jest za dwieście rubli rocznie cale Ŝycie kołatać
się jako guwernantka od dworu do dworu, ale ja i tak wiem, Ŝe moja siostra raczej słuŜyłaby )ak Murzynka
u plantatora, jak Łoiy^zka u bałtyckiego Niemca, niŜby upodliła swą duszę i poczucie moralne związkiem
z człowiekiem, którego nie szanuje i z którym nic nie ma wspólnego-związkiem na wieki, jedynie dla swej
osobistej korzyści ! ChociaŜby pan ŁuŜyn był ze szczerego złota, chociaŜby 3 Dostoiewski, i. I
49

był brylantowy, ona i wtedy nie zgodzi się zostać ślubną nałoŜnicą pana Luzy na! Więc czemuŜ teraz się
zgadza? W czym tu sęk? Gdzie rozwiązanie tej zagadki? Sprawa prosta jak drut: nie sprzedałaby siebie dla
własnej wygody, nawet dla ocalenia siebie od śmierci, lecz dla kogo innego - gotowa się sprzedać! Sprzeda
się dla miłego, dla ubóstwianego człowieka! W tym teŜ tkwi cały sęk: dla brata, dla matki zaprzeda siebie,
zaprzeda wszystko! O, tutaj, w razie konieczności, gotowiśmy wziąć w łyka nasze poczucie moralne; naszą
wolność, spokój, nawet sumienie - wszystko, wszystko poniesiemy na targ. Niechaj przepada Ŝycie! byleby
tylko te nasze najukochańsze istoty byty szczęśliwe. Nie dość tego: wynajdziemy własną kazuistykę,
sięgniemy po naukę do jezuitów i na pewien czas, kto wie, uspokoimy sami siebie, wmówimy sobie, Ŝe
właśnie tak być powinno, bo cel jest dobry. Oto jacy jesteśmy - wszystko tu jasne jak dzień. Jasne, Ŝe tym, o
kogo tu chodzi, kto stoi na pierwszym planie, jest nie kto inny, tylko Rodion Romanowicz Raskolnikow.
Bo i jakŜe? Dunia moŜe mu stworzyć szczęście, toŜyć na jego uniwersytet, zrobić go współwłaścicielem
koncelarii, zapewnić mu karierę; nie wykluczone, Ŝe w przyszłości będzie bogaczem, umrze zaś jako
człowiek szanowany, honorowany, moŜe nawet sławny! Matka? Matce chodzi o Rodię, nieoszacowanego
Rodię, o pierworodne dziecię! CzyŜ moŜna dla takiego pierworodnego nie poświęcić nawet takiej córki? O
miłe, o niesprawiedliwe serca! Ha, w razie czego gotowiśmy się zgodzić nawet na los Sonieczki! Sonieczka,
Sonieczka Marmieladowa, wiekuista Sonieczka, dopóki świat światem! Ale czyście w pełni zgłębiły tę
ofiarę? Co? Czy sił wystarczy? CzyŜ to poŜyteczne? Rozsądne? Czy wiesz, Du-nieczko, Ŝe los Soni zgoła nie
Strona 17
1740
jest gorszy od losu przy boku pana ŁuŜyna? ź0 miłości nie ma tu mowy» - pisze mama. Dobrze, ale jeśli nie
tylko o miłości, lecz i o szacunku nie ma mowy, a za to juŜ teraz jest odraza, pogarda, wstręt - cóŜ wtedy?
Wtedy się okaŜe, Ŝe trzeba będzie "dbać o schludności). MoŜe nie? Czy rozumiesz, czy rozumiesz, co
oznacza owa źschludność»? Czy rozumiesz, Ŝe schludność LuŜy-nowska jest tym samym co i schludność
Sonina, a moŜe nawet gorsza, plugawsza, podlejsza, bo mimo wszystko ty, Dunie-rAn. rarhniesz iednak na
pewną. nadwyŜkę zbytku, a tam Dunieczko, kosztuje' schludność owa! A jeŜeli później nie starczy ci sil?
JeŜeli poŜałujesz? IleŜ wtedy bólu, smutku, przekleństw, łez w ukryciu! bo jednak ty nie jesteś Marfą
Pietrowną. A co będzie wtedy z matką? Wszak ona juŜ dziś jest niespokojna, juŜ dziś się trapi, a wtedy gdy
wszystko przejrzy? No, a ze mną?... Na litość boską, co ty o mnie myślisz? Nie chcę twojej ofiary,
Dunieczko, nie chcę, mamusiu! To się nie stanie, póki ja Ŝyję, nie stanie, nie stanie! Nie przyjmuję !"
Ocknął się nagle i zatrzymał.
"Nie stanie? A cóŜ ty zdziałasz, Ŝeby to się nie stało? Zabronisz? A czy masz prawo po temu? Co moŜesz im
przyrzec ze swej strony, aŜeby posiąść takie prawo? MoŜe obiecasz im poświęcić całą swą przyszłość, całe
Ŝycie? Gdy ukończysz nauki i otrzymasz posadę? JuŜeśmy to słyszeli, ale to przecie gołąb na sęku, a co
dziś? ToŜ tutaj trzeba coś zrobić natychmiast, rozumiesz czy nie rozumiesz? A co ty teraz robisz? Siedzisz
im na karku. Skąd one biorą pieniądze? Pod zastaw sturublowej emerytury, pod zastaw znajomości z
panami Swidrygajłowami! A w jaki sposób ty je obronisz od Swidrygajłowów, od Afanasja Wachruszyna,
przyszły milionerze, Zeusie rozrządzający ich losem? Za dziesięć lat, powiadasz? AleŜ za dziesięć lat matka
zdąŜy oślepnąć od chusteczek, jeŜeli nie od łez; zmarnieje z niedojadania. A siostra? Spróbuj się domyślić,
co moŜe stać się z siostrą za dziesięć lat albo w ciągu tych lat dziesięciu? Domyśliłeś się?" Tak oto dręczył
siebie i jątrzył tymi pytaniami, nawet z pewną lubością. Zresztą nie były to pytania nowe ani nagle, lecz
owszem, dawne, dobrze znane, bolesne. JuŜ dawno zaczęły go nękać i stargały mu serce na nic. Od
niepamiętnych czasów zrodziła się w nim ta cała obecna udręka, narastała, wzbierała, a ostatnio dojrzała i
skupiła się, przybierając kształty okropnego, dzikiego i urojonego pytania, które zamęczyło mu serce i
umysł, natrętnie Ŝądając rozwiązania. Teraz list matki uderzył w niego jak piorun. Było jasne, Ŝe teraz
naleŜy nie utyskiwać, nie cierpieć biernie, nie rozmyślać z bólem, Ŝe te pytania są nierozwiązalne, lecz
konie.cznie coś przedsięwziąć - i to zaraz, natychmiast. Za wszelką cenę trzeba się na coś zdecydować albo...

pa.-rnętaniu. - Pokornie przyjąć los, jaki się nastręczy, raz p-a zawsze, i stłamsić w sobie wszystko, zrzec się
wszelkiego pi-wa do działania, Ŝycia i miłości! "Czy pan rozumie, czy pan rozumie, panie szanowny, co to
znaczy, gdy juŜ nie ma dokąd pójść? - przypomniało mu si? znienacka wczorajsze pytanie Marmieladowa. -
Albowiem trzsba, Ŝeby kaŜdy człowiek miał jakiekolwiek miejsce, dokąd by mógł pójść..." Wzdrygnął się:
pewna myśl, równieŜ wczorajsza, śmignęła mu w głowie. Lecz drgnął nie dlatego, Ŝe śmignęła ta myśl.
Przecie wiedział, przeczuwał, Ŝe "śmignie" ona nieuchronnie, i / góry je; czekał; a na dobrą sprawę myśl ta
bynajmniej nw byia wczorajsza. Z tą jednak róŜnicą, Ŝe przed miesiącem, ba, leszcze wczoraj, byia tylko
majakiem, teraz zaś... teraz iA.^ala sit nagle nie jako majak, lecz w jakiejś nowej, groźnej i zgolą mu jeszcze
nie znanej postaci, a on nagle uprzytomnił •^. .obie... Krew uderzyła mu do głowy, w oczach pociemniało.
Rozejrzał się pośpiesznie, szukał czegoś. Chciał usiąść, wi,,:^ szukał ławki; szedł zaś bulwarem K-skim.
Zobaczył :';:'A;s< o ;,to kroków przed sobą. Ruszył moŜliwie najprędzej; \w po drodze przytrafiła mu się
drobna przygoda, która na kilka minut pochłonęła całą jego uwagę. \,';,l'atri.ijąc ławeczki zauwaŜył o jakie
dwadzieścia kroków przed sobą idącą kobietę, ale zrazu nie zwrócił na nią uwagi, j,A nie zwracał )ej
dotychczas na Ŝadne otaczające go przedmioty. Na przykład wielokrotnie mu się zdarzało wrócić do domu i
zupełnie nie pamiętać, którędy szedł, i juŜ się przyzwyczaił tak chodzić. Jednak w tej kobiecie było coś tak
dziwnego, coś tak rzucającego się w oczy od pierwszego spojrzenia, Ŝe stopniowo uwaga Raskolnikowa
zaczęła do niej przywie-rai. - z początku niechętnie i jakby opornie, potem coraz mocniej a mocniej.
Zapragnął naraz zrozumieć, co mianowicie ,;•: w tej kobiecie takie dziwne? Po pierwsze, ta prawdopo--i,
'r;ie dziewczyna, i to bardzo młodziutka, szła w taki skwar bi.. kapelusza, ócz parasolki i bez rękawiczek,
jakoś śmiesznie Kołysząc rękami. Miała na sobie sukienkę z lekkiego jedwabiu - "n-iarerialną" - lecz i ta
sukienka była cudacznie włoŜona, ;t:d-,vie pozapinana, a z tylu, w pasie, gdzie się zaczyna spód-n;ca,
rozdarta tak, Ŝe cały strzęp odstawal i fruwał. Na gołą s.yię miała narzuconą chusteczkę, lecz i ta sterczała
jakoś 52
krzywo, bokiem. Na domiar dziewczyna szła niepewnie, potykając się i nawet zataczając. To spotkanie
pobudziło wres;';i<; wszystką uwagę Raskolnikowa. Zetknął się z dziewczyną LUZ przy ławce, lecz ona,
zaledwie dotarłszy do ławki, padia na niq w kąciku, odrzuciła głowę na oparcie i zamknęła oczy, widocznie
wyczerpana do ostateczności. Spojrzawszy na nią pojął od razu, Ŝe jest zupełnie pijana. Dziwny i
niesamowity widok. Przyszło mu nawet do głowy, Ŝe moŜe się pomylił. Miał przed sobą twarz
Strona 18
1740
młodziuteńką, twarz dziewczyny szesnaste- Sub moŜe dopiero piętnastoletniej - drobną, okoloną wiosam;
blond, ładniutką, lecz rozpaloną i jak gdyby obrzmiałą. Zdaje się, Ŝe dziewczyna była .juŜ ledwie
przytomna, zarzuciła nogę na nogę, wystawiając ją przy tym na widok znacznie ponad utarte zwyczaje;
wszystko wskazywało, Ŝe nie zdaje sobie sprawy, iŜ jest na ulicy. Raskolnikow nie usiadł i nie chciał
odejść; ot, sta! przed nią zafrasowany. Na tym bulwarze było zawsze pusto; tera/: zaś, o drugiej po południu
i w taki upał, nie było prawie Ŝywej duszy. A tymczasem opodal, o jakie piętnaście kroków, na krawęŜniku
bulwaru zatrzymał się jeszcze jeden jegomość, który najwidoczniej miał takŜe wielką ochotę podejść do
dziewczyny, w wiadomych sobie zamiarach. Prawdopodobnie ' on takŜe zobaczy! ją z daleka i ścigał, lecz
przeszkodził mu Raskolnikow. Rzucał na niego złe spojrzenia, starając się jednak, by tego nie zauwaŜył, i
niecierpliwie oczekiwał swojej kolei, gdy uprzykrzony obdartus odejdzie. Sprawa była jasna. Jegomość ten
miał ze trzydzieści lat, był krępy, tłuściutki - krew 'Ł mlekiem, róŜowe wargi, mały wąsik; ubrany był
bardzo elegancko. Raskolnikow się rozjuszył; nagle przyszła mu ochota obrazić strojnego tłuścioszka. Na
chwilę porzucił dziewcsyni; i podszedł do jegomościa.
- Ej, mój panie Swidrygajłow! Czego pan tu szuka'' - krzyknął zaciskając pięści i śmiejąc się spienionymi ze
wściekłości ustami. - Co to ma znaczyć?-ostro zapyta! jegomość marszcząc brwi i wyniośle się dziwiąc. -
Fora ze dwora, ot, co to znaczy!
- Jak śmiesz, kanalio!...
i I zamierzył siy "laseczką. Raskolnikow runął na niego z pięściami, nie rozwaŜywszy nawet, Ŝe ów krępy
jegomość mógł S1

sobie łatwo poradzić z dwoma takimi jak on. Ale w tej chwili ktoś mocno uchwycił go z tyłu. Między nimi
stał policjant. - Panowie, dajcieŜ pokój, nie wolno się bić w miejscach publicznych. Czego panu potrzeba?
coś pan za jeden?-surowo zwrócił się do Raskolnikowa widząc jego łachmany. Raskolnikow przyjrzał mu
się bacznie. Była to poczciwa Ŝołnierska twarz, z siwym wąsem i bokobrodami, o roztropnym spojrzeniu. -
Właśnie was mi potrzeba - zawołał chwytając go za rękę. -Jestem byłym studentem. Raskolnikow... Tego i
pan moŜe się dowiedzieć - zwrócił się do jegomościa. - A wy chodźcie no tu, coś wam pokaŜę... I pociągnął
stójkowego za rękę do ławeczki.
- Patrzcie: zupełnie pijana, tylko co szła bulwarem- nie wiadomo, co za jedna, lecz nie wygląda na
zawodową. Najpewniej spojono ją gdzieś i skrzywdzono... po raz pierwszy... rozumiecie? a potem
wypuszczono na ulicę. Patrzcie, jaka rozdarta sukienka, spójrzcie, jak włoŜona; widać, Ŝe ktoś ją ubierał,
nie sama się ubierała, ubierały ją zaś ręce niewprawne, męskie. To widać. A teraz spójrzcie tu: ten facet, z
którym miałem się bić, jest mi nie znany, pierwszy raz go widzę, ale on takŜe wziął ją na oko po drodze,
przed chwilą - pijaną, nieprzytomną - i teraz okropnie mu się chce podejść i złapać ją, poniewaŜ ona jest w
takim stanie, i gdzieś zawieźć!.;. Na pewno jest tak, jak mówię, wierzcie mi, Ŝe się nie mylę. Sam
widziałem, jak ją obserwował i śledził, tylko Ŝe mu popsułem szyki, więc teraz czeka, Ŝebym się wyniósł.
Ot i teraz odszedł troszeczkę, stoi, udaje, Ŝe skręca sobie papierosa... Co mamy zrobić, Ŝeby mu jej nie dać ?
Jak mamy ją odprawić do domu, zastanówcie no się! Stójkowy w mig wszystko pojął i zmiarkował. Co do
tęgiego jegomościa, nie było co się wahać, oczywiście; lecz pozostawała dziewczyna. Stary Ŝołnierz pochylił
się nad nią, przyjrzał badawczo i szczere współczucie odbiło się w jego rysach. - Ach, poŜal się BoŜe! - rzekł
kiwając głową - zupełne jeszcze dziecko. Skrzywdził ją, jak amen w pacierzu. Proszę pani! - zaczął ją
budzić - gdzie pani mieszka? Dziewczyna otworzyła zmęczone, osowiałe oczy, tępo popatrzyła na
pytających i machnęła ręką. - Słuchajcie-rzekł Raskolnikow-weźcie to-poszu-
S4
kał w kieszeni i jakimś cudem znalazł dwudziestkę - zawołajcie doroŜkę i kaŜcie odstawić ją wedle adresu.
Musimy koniecznie dowiedzieć się adresu! - Panienko, hej, panienko! -podjął stójkowy biorąc pieniądze -
zaraz zawołam doroŜkę i sam panienkę odwiozę. Dokąd pani kaŜe, co? Gdzie pani zamieszkuje? -
Od...czepcie się!...-wymamrotała dziewczyna i znowu opędziła się ręką. - Ach, ach, jak nieładnie! Ach, jaki
wstyd, panienko, jaki wstyd! - Znów pokiwał głową wstydząc ją, Ŝałując jej i oburzając się. - To mi orzech
do zgryzienia! - rzekł do Raskolnikowa, przy czym znowu obejrzał go nieznacznie od stóp do głów. Widać i
on takŜe wydał mu się dziwny: obszarpaniec, a szasta pieniędzmi! - Daleko stąd znalazł ją pan?-zagadnął.
- Przecie mówię: szła przede mną, zataczając się, tu na bulwarze. Kiedy podeszła do ławki, zaraz się zwaliła.
- Ach, jaka to teraz sromota rozpleniła się na świecie. Panie święty! Taka smarkata, a juŜ pijana!
Skrzywdzili ją, jak Bóg w niebie! I sukienka rozdarta... Ach, co to za rozpusta dzisiaj!... MoŜe nawet ze
szlachty, z jakiejś podupadłej... Teraz duŜo takiej się namnoŜyło. Wygląda mi na delikatniejszą, niby
prawdziwa panienka. - I znów pochylił się nad nią. MoŜe i on sam miał dorastające córki - "niby prawdziwe
panienki, z tych delikatniejszych" z pretensjami do dobrego wychowania i ze wszelkimi nabytymi juŜ
Strona 19
1740
fochami... - Grunt - troskał się Raskolnikow - to, Ŝeby jej nie dać temu podlecowi! Gotów do reszty ją
zbezcześcić. Widać na wylot, czego mu się zachciewa; patrzcie go, drania jednego: nie odchodzi!
Raskolnikow mówił głośno i bez ceregieli wskazywał na niego ręką. Tamten usłyszał i chciał się
rozgniewać, ale dał pokój i poprzestał na wzgardliwym spojrzeniu. Potem wolniutko odszedł jeszcze z
dziesięć kroków i przystanął. - Nie dać mu jej, owszem, to moŜna - odparł w zadumie były sierŜant. --śeby
tylko powiedziała, gdzie ją odstawić, no bo tak... Panienko, hej, panienko!-pochylił się znowu. Wcem
otworzyła oczy szeroko, uwaŜnie spojrzała, jakby pojęła coś, wstała z ławki i ruszyła z powrotem tam, skąd
przyszła.

- Tfu, bezwstydni, czepiają się! - mamrotała, raz jeszcze opędzając się ręką. Szła szybko, ale zataczając się
jak przedtem. Elegant podąŜył za nią, lecz po drugiej stronie Alei, i nie spuszczał jej z oczu. - Niech pan
będzie spokojny, nie dam jej - stanowczo zapowiedział wąsal i poszedł za nimi. - Ech, jaka to teraz
rozpusta! - powtórzył głośno, wzdychając. W tej chwili jakby giez uciął Raskolnikowa; jakby go coś
błyskawicznie odmieniło. - Hola, słuchajcie no tam! - krzyknął za odchodzącym wąsalem. Ten się obrócił. -
Dajcie pokój! Co wam do tego? Zostawcie! Pal go licho, niech się .zabawi - wskazał na eleganta. - Czy to
wasz interes? Policjant nie rozumiał i wytrzeszczał na niego oczy. Raskol-nikow zaniósł się śmiechem. -
Et-et!-mruknął stójkowy, machnął ręką i podąŜył za gagatkiem i dziewczynką, prawdopodobnie biorąc
Raskolnikowa bądź za wariata, bądź za coś jeszcze gorszego. - Moje dwadzieścia kopiejek wziął-ze złością
bąknął Raskolnikow zostawszy sam. - Teraz niech weźmie równieŜ od tamtego ananasa, później niech
puści z nim dziewczynkę i na tym wszystko się skończy... Po co się wtrącałem z pomocą! Śliczny ze mnie
pomocnik, nieprawdaŜ? Czy ja mam prawo pomagać? Choćby się nawzajem połykali Ŝywcem - co mi do
tego? I kto mi pozwolił wydać te dwadzieścia kopiejek? CzyŜ one są moje? ^ Mimo te
czupurne słowa zrobiło mu się bardzo cięŜko na duszy. Usiadł znowu na ławce. Myśli jego były w
rozsypce. W ogóle trudno mu było myśleć w tej chwili o czymkolwiek. Rad by odrętwieć do dna,
zapomnieć o wszystkim, potem się obudzić i zacząć zupełnie na nowo... - Biedne dziewczątko! - rzekł
spojrzawszy na opuszczone przez nią miejsce na ławce. - Wyczmucha się, popłacze, potem matka się
dowie... Najpierw uderzy, potem wychlosta boleśnie i hańbiące, a moŜe i wypędzi... JeŜeli zaś nie wypędzi,
to i tak zwąchają róŜne takie Darie Francowny, no i dziewczynka pójdzie w obroty, tędy, owędy... Zaraz
potem lecznica (zawsze tak bywa z takimi, które mieszkają z bardzo uczciwymi matkami i swawolą w
ukryciu przed nimi), a potem... a potem znowu lecznica... wódka... szynczki... i znów lecznica... Po dwóch
lub trzech latach - kaleka; tak Ŝe całego jej Ŝycia, od urodzenia, będzie dziewiętnaście, moŜe osiemnaście lat
całej parady... CzyŜ nie widywałem takich? A jak się to staje? Oto właśnie tak się staje jak tutaj... Tfu! Niech
tam! Podobno tak być powinno. Powiadają, Ŝe taki a taki procent musi rokrocznie odpadać... dokądś tam...
przypuszczalnie do diabła, aŜeby reszcie nie przeszkadzać i tę resztę odświeŜać. Procent! Jak Boga kocham,
oni mają doskonale słóweczka, takie uspokajające, naukowe. Skoro padł termin: procent, więc widocznie
nie ma się czym turbować. Gdyby uŜyć innego słowa, a, to inna sprawa... i wówczas, być moŜe,
wyglądałoby to mniej przyjemnie... A jeŜeli, na psa urok, Dunieczka równieŜ trafi do procentu?!... Nie do
tego, to do innego?... "Ale dokąd ja idę? - pomyślał nagle. - Dziwne. Przecie szedłem w jakimś celu. Zaraz
po przeczytaniu listu wyruszyłem... Aha, juŜ wiem: szedłem na Wyspę Wasiliewską, do Razumichina;
teraz... przypomniałem sobie. Dobrze, ale po co? Czemu właśnie teraz strzeliło mi do głowy, Ŝeby pójść do
Razumichina? To ciekawe." Dziwił się sobie. Razumichin był jednym z jego byłych kolegów
uniwersyteckich. Godne uwagi, Ŝe Raskolnikow za pobytu w uniwersytecie z nikim prawie nie przestawał,
stronił od wszystkich, nikogo nie odwiedzał, a u siebie przyjmował niechętnie. ToteŜ niebawem wszyscy
się od niego odstrychnęli. Nie brał udziału ani we wspólnych zebraniach^, ani w rozmowach,
zabawach,^w_niczym. Uczył się zaŜarcie, nie szczędząc siebie - szanowano go za to, lecz nikt go nie lubił.
Był bardzo ubogi, a przy tym odstręczajSjCO 'dumny,- zamknięty w sobie: jakby miał coś do ukrywania.
Niektórzy koledzy mieli właŜenie, Ŝe patrzy na nich wszystkich jak na dzieci, z wysoka, jakby ich
wszystkich wyprzedził i w rozwoju, i w wiedzy, i w przekonaniach, toteŜ na ich przekonania i
zainteresowania spogląda jak na coś niŜszego. Z Razumichinem zaś zbliŜył się z jakiegoś powodu; moŜe
nawet nie tyle się zbliŜył, lecz był z nim troszeczkę rozmowniej-szy, szczerszy. Zresztą do Razumichina nie
sposób było inaczej się ustosunkować. Był to chłopiec nadzwyczaj wesoły i wy-57

lewny, poczciwy aŜ do prostoduszności. Wszelako pod tą prostotą tkwiła i głębia, i godność. Najlepsi
spośród kolegów rozumieli to, wszyscy go lubili. iByt'"calkiem nieglupi, choć niekiedy w rzeczy samej
naiwny. Miał charakterystyczną powierzchowność - wysoki, chudy, czarnowłosy, zawsze nie dogolony.
Czasem wyprawiał brewerie i uchodził za osiłka. Kiedyś w nocy w wesołej kompanii jednym uderzeniem
Strona 20
1740
pięści unieszkodliwił olbrzymiego stróŜa bezpieczeństwa. Pić potrafił jak smok, ale mógł teŜ i nie pić
wcale; czasem broił niedopuszczalnie, lecz potrafił wcale nie broić. Ponadto Razu-michin odznaczał się
tym, Ŝe Ŝadne niepowodzenia go nie peszyły, i zdawało się, iŜ najgorsze tarapaty nie dadzą mu rady. Mógł
mieszkać chociaŜby na dachu, znosić piekielną głodówkę i podbiegunowe mrozy. .Ubogi był jak mysz, sam
jak palec; z niczyjej pomocy nie korzystaTzdobywając^rodki utrzymania róŜnymi pracami. Znał co
niemiara źródeł zarobków - uczciwych, naturalnie. Którejś zimy ani razu nie palił w piecu i twierdził, Ŝe to
nawet przyjemnie, bo w zimnym pokoju lepiej się śpi. Obecnie on takŜe był zmuszony opuścić
uniwersytet, ale me na długo, i wyłaził ze skóry, aŜeby poprawić swoją sytuację materialną i móc na nowo
podjąć naukę. Raskolnikow nie był u niego juŜ ze cztery miesiące, a Razumichin nawet nie wiedział, gdzie
on miesgka_}Raz spotkali się na ulicy przed jakimiś dwoma miesiącami, lecz Raskolnikow odwrócił się i
nawet przeszedł na drugą stronę, Ŝeby go kolega nie spostrzegł. Razumichin wprawdzie go spostrzegł, ale
poszedł dalej, nie chcąc wprawiać w zakłopotanie przyjaciela. V
"To prawda, jeszcze niedawno chciałem prosić Razumichina, Ŝeby mi pomógł dostać pracę, jakie lekcje czy
coś... - badał siebie Raskolnikow - ale teraz w czymŜe mi on moŜe być pomocny? Dajmy na to, Ŝe wystara
mi się o korepetycje,'dajmy na to, Ŝe się podzieli ostatnią kopiejką, o ile tę kopiejkę ma, tak Ŝe będę mógł
sprawić sobie nawet buty i dać garnitur do reperacji, Ŝeby było w czym chodzić na lekcje... hm... Dobrze, ale
co dalej? Co ja zdziałam za parę groszy? CzyŜ tego mi teraz potrzeba? Doprawdy, to aŜ śmieszne, Ŝe
postanowiłem iść do Razumichina..." 58
Kwestia, czemu się teraz udał do Razumichina, niepokoiła go więcej, niŜ sam zdawał sobie z tego sprawę;
trwoŜnie doszukiwał się jakiegoś złowróŜbnego dla siebie znaczenia w tym na pozór tak zwykłym
postępku. "Czyi rzeczywiście zamierzałem wszystkiemu zaradzić samym tylko Razumichinem? Czy w
Razumichinie upatrywałem wyjście z całej sytuacji?" - zapytywał siebie ze zdumieniem. Rozmyślał, tarł
sobie czoło i, rzecz dziwna, jakoś ni stąd, ni zowąd, z nagła, jakby sama przez się, po bardzo długiej
zadumie przyszła mu do głowy pewna najosobliwsza myśl. - Hm... do Razumichina - powiedział naraz
zupełnie spokojnie, jak gdyby powziąwszy ostateczną decyzję - do Razumichina pójdę, to pewna, lecz... nie
teraz... Pójdę do niego... nazajutrz po tamtym, gdy tamto będzie juŜ skończone i gdy wszystko się potoczy
nową koleiną... Nagle się opamiętał.
- Po tamtym?-krzyknął, zrywając się z ławki.-'Ale czyŜ tamto się stanie? CzyŜ ma się stać naprawdę?
Opuścił ławkę i ruszył, nieomal pobiegł; zamierzał wracać do siebie, ale raptem myśl powrotu do domu
przejęła go okropnym wstrętem: przecie to tam, w tym kącie, w tej obmierzłej szafie, wylęgło się tamto i
dojrzewało juŜ przeszło miesiąc. Zaczął iść, gdzie oczy poniosą. Nerwowy dreszcz zmienił się w jakieś
febryczne drŜenie. Zaczęło go nawet ziębić: w taki upal zrobiło mu się zimno. Z wysiłkiem, prawie
nieświadomie, ale pod naciskiem wewnętrznej konieczności, jął się wpatrywać we wszystkie napotykane
przedmioty, jak gdyby dla rozerwania myśli; ale nie bardzo mu się to udawało i raz po raz wpadał w
zadumę. Kiedy zaś, drgnąwszy, znowu podnosił głowę i rozglądał się dookoła, natychmiast zapominał, o
czym przed chwilą myślał i nawet którędy szedł. W taki sposób minął całą Wyspę Wasiliewską, dotarł nad
Małą Newę, przeszedł most i zawrócił ku Wyspom. Zieleń i świeŜość zrazu podobała się jego zmęczonym
oczom, nawykłym do miejskiego kurzu, wapna i do olbrzymich, napierających i przytłaczających kamienic.
Tutaj nie było ani duszności, ani smrodu, ani szynków. Lecz wkrótce i te nowe, przyjemne wraŜenia stały
się bolesne i draŜniące. Czasami przystawał przed jaką willą tonącą w zieloności, zaglądał przez sztachetki,
widział w oddali, na gankach i tarasach, strojne kobiety 59

i biegające po ogrodach dzieci. Zwłaszcza pociągały go kwiaty, na nie teŜ patrzał najdłuŜej. Spotykał
równieŜ zbytkowne powozy albo konno jadących panów i panie; ciekawie odprowadzał ich wzrokiem a
zapominał o ich istnieniu, zanim zdąŜyli zniknąć mu z oczu. Raz zatrzymał się i porachował pieniądze:
miał około trzydziestu kopiejek. "Dwadzieścia stójkowemu, trzy Anastazji za list - a zatem wczoraj dałem
Marmie-ładpwom jakie czterdzieści siedem lub pięćdziesiąt" - pomyślał, nie wiedzieć po co czyniąc ten
rachunek, ale po chwili juŜ zapomniał nawet, po co w ogóle dobył sakiewkę z kieszeni. Przypomniał to
sobie dopiero wtedy, gdy mijał jakiś zakład gastronomiczny, w rodzaju garkuchni, i poczuł, Ŝe jest głodny.
Wstąpiwszy tam, wypił kieliszek wódki i zjadł kawał pieroga z nadzieniem. Dojadał go juŜ na ulicy. Od
bardzo dawna nie pił wódki, więc teraz poczuł od razu jej działanie, choć to był tylko jeden kieliszek. Nogi
stały się jak z ołowiu, uczuł nie-przemoŜoną senność. Ruszył ku domowi; ale gdy juŜ był przy Wyspie
Pietrowskiej, zatrzymał się doszczętnie wyczerpany, zszedł z drogi, wlazł między krzaki, rzucił się na
murawę i natychmiast usnął. W stanach chorobliwych sny częstokroć odznaczają się niezwykłą plastyką,
wyrazistością i nadzwyczajnym podobieństwem do rzeczywistości. Niekiedy powstaje obraz potworny,
lecz otoczenie i cały przebieg inscenizacji bywają przy tym tak łudząco prawdopodobne, pełne szczegółów
Strona 21
1740
tak subtelnych, nieoczekiwanych, artystycznie zaś tak odpowiadających całokształtowi obrazu, Ŝe nigdy by
ich nie wymyślił tenŜe śniący, chociaŜby takim był artystą jak Puszkin czy Turgieniew. Sny tego rodzaju,
chorobliwe sny, zawsze są długo pamiętne i wywierają silne wraŜenie na rozstrojonym i juŜ podnieconym
organizmie człowieka. __ Straszny sen przyśnił się Raskolnikowowj. Przyśniło mu się
dzieciństwo w rodzinnym jeszcze miasteczET Ma ze siedem lat i w dzień świąteczny, przed wieczorem,
przechadza się z ojcem za miastem. Zaczyna się szarówka, dzień jest duszny, okolica zupełnie taka jak ta,
co przetrwała w jego pamięci; ale nie: w pamięci zatarła mu się daleko bardziej niŜ to, co teraz miał przed
sobą we śnie. Miasteczko stoi na wydmuchu, niby na dłoni, dookoła ani krzaczka; gdzieś bardzo daleko, aŜ
na skraju widnokręgu, czernieje lasek. O kilka kroków za ostatnim 60
miejskim warzywnikiem stoi szynk, duŜy szynk, który zawsze robił na nim jak najprzykrzejsze wraŜenie i
nawet budził w nim strach, kiedy go mijał w towarzystwie ojca. Panował tam zawsze zgiełk, ścisk, ktoś
wrzeszczał, śmiał się, sadził diabłami, ludzie śpiewali szkaradnie i ochryple, ba, często wodzili się za łby.
Wokół szynku szwendały się zawsze pijackie i straszne gęby... Przy spotkaniu z nimi mocno się tulił do
ojca i drŜał cały. Około szynku - opłotki, droga zawsze pełna kurzu, a kurz na niej zawsze taki czarny.
Biegnie ta dróŜka przeklęta, a o jakie trzysta kroków stąd skręca w prawo, okalając miękki cmentarz.
Pośrodku cmentarza""- murowana cerkiew z zieloną banią; do tej cerkwi chodził dwa razy do roku z ojcem
i matką na naboŜeństwo, kiedy odprawiano modły Ŝałobne za babkę, która zmarła juŜ dawno i której nigdy
nie widział. W takich razach brali zawsze ze sobą kutię na białym półmisku, w serwecie; kutia była słodka,
z ryŜu, z rodzynkami powtykanymi do ryŜu tak, Ŝe tworzyły krzyŜ. Lubił tę cerkiew i stare w niej obrazy,
przewaŜnie bez ram, i starego popa z trzęsącą się głową. Obok babuninego grobu, na którym widniała
płyta, był malutki grób jego młodszego brata, który umarł jako sześciomiesięczne dziecko i którego
równieŜ wcale nie znał ani mógł pamiętać; powiedziano mu jednak, Ŝe miał kiedyś maleńkiego brata, więc
za kaŜdym razem, gdy odwiedzał cmentarz, poboŜnie i z uszanowaniem Ŝegnał się nad mogiłką, bił
pokłony i całował ziemię... OtóŜ śni mu się: idą z ojcem drogą wiodącą na cmentarz, mijają szynk. Trzyma
ojca za rękę i ze strachem ogląda się na szynk. Szczególniejsza okoliczność przyciąga jego uwagę: tym
razem odbywa się tu jakaś zabawa-ciŜba wy-fiokowanych mieszczek, wiejskich bab, ich męŜów i wszelkiej
hołoty. Wszyscy pijani, wszyscy śpiewają, a pod gankiem szynku stoi wóz, lecz wóz to osobliwy: taki duŜy
wóz, zaprzęŜony w wielkie konie pociągowe i słuŜący do przewoŜenia towarów oraz beczek okowity.
Zawsze lubił patrzeć na te ogromne konie, z długą grzywą, z nogami jak słupy - konie idące spokojnie,
miarowym krokiem i ciągnące za sobą istną górę bez Ŝadnego wysiłku, owszem, tak jakby z wozami było
im lŜej niŜ bez wozów. Ale teraz, rzecz dziwna, do takiego duŜego wozu zaprzęŜono szkapinę małą,
chłopską bułankę, chudą, jedną z tych, które (widywał to często-gęsto) robią bokami wlokąc wysoki wóz
drew czy siana, zwłaszcza gdy furmanka 61

ugrzęŜnie w błocie lub utknie w koleinie, przy czym woźnica zawsze je bije tak dotkliwie, czasem nawet
po łbie i po oczach, a jemu tak Ŝal, tak Ŝal na ten widok, Ŝe gotów się rozpłakać, a mamusia zawsze odciąga
go od okna. Wtem powstaje harmi-der. Z szynku wychodzą - z krzykiem, z pieśniami, z bała-bajkami -
pijani, ogromni chłopi w czerwonych i niebieskich koszulach, w jermakach zarzuconych na ramiona. -
Wsiadajcie, wsiadajcie wszyscy! - krzyczy jeden z nich, młody jeszcze, z takim grubym karkiem i z twarzą
mięsistą, czerwoną jak marchew. - Wszystkich powiozę, wsiadajcie! Rozlega się śmiech i okrzyki:
- Taka chabeta, gdzieŜ ona powiezie!
- Mikołka! Czy ty masz dobrze w głowie: taką szkapinę załoŜyłeś do takiego wozu! - Nie inaczej, tylko ta
hulanka ma dobre dwadzieścia lat, chłopcy! - Wsiadajcie, wszystkich powiozę! - woła znów Mikołka,
pierwszy wskakuje na wóz, ujmuje lejce i staje wyprostowany na przodku. - Gniadego wziął wczoraj
Matwiej! - krzyczy z wozu.-A ta kobyłka, braciszkowie, tylko krew mi psuje; z ochotą zamordowałbym
cholerę, darmo Ŝre obrok. Wsiadajcie, mówię! Puszczę ją w cwał! cwałować będzie! I bierze w ręce bicz, z
rozkoszą gotując się do okładania hulanki. - No to wsiadajmy, czemu nie! - śmieje się ciŜba. - Słyszycie:
będzie cwałowała! - Pewnikiem nie cwałowała juŜ z dziesięć lat.
- Teraz pocwałuje!
- Nie Ŝałujcie, chłopcy, niech kaŜdy bierze batog, przygotujcie się! - Racja! RŜnijcie ją!
Wszyscy się gramolą na wóz Mikołki ze śmiechem i konceptami. Wlazło ze sześciu; jeszcze jest miejsce.
Biorą ze sobą jedną babę, pulchną i rumianą. Ma na sobie czerwony kaftanik, kieckę z paciorkami, na
nogach miękkie ciŜmy; gryzie orzeszki i z cicha chichocze. Tłum zrywa boki ze śmiechu, bo i jakŜe się nie
śmiać: taka kobyłka od siedmiu boleści ma cwałem ciągnąć taki cięŜar! Dwa parobczaki na wozie od razu
ujmują baty, by pomagać Mikołce. Rozlega się: "Wio!", szkapina szarpie z całej siły, ale nie tylko w cwał,
lecz nawet 62
Strona 22
1740
stępa ledwie-ledwie rusza, przebiera nogami, postękuje i przysiada pod ciosami trzech batów, sypiących się
na nią jak groch. Śmiech na wozie i w tłumie potęguje się, lecz Mikołka jest zły i ze wściekłości smaga,
coraz gęściej smaga kobyłkę, jakby istotnie sądził, Ŝe będzie mogła pójść w cwał. - Bracia, zabierzcie i mnie!
- rozochocił się któryś pa- ' robek spośród tłumu. - Wsiadajcie! Wszyscy wsiadajcie! - krzyczy Mikołka. -
Ona wszystkich powiezie. Zamorduję! -i grzmoci, grzmoci, juŜ sam nie wie, czym bić - tak się zapamiętał. -
Tatusiu, tatusiu!-woła mały'Rodion do ojca-tatusiu, co oni robią! Tatusiu, biją biednego konika! - Chodźmy,
chodźmy!-mówi ojciec.-Pijani, durnie, awanturują się; chodźmy, nie patrz. - I chce go odciągnąć, lecz on mu
się wyrywa i jak nieprzytomny biegnie do konia. Ale z nieszczęsnym konikiem juŜ się marnie dzieje.
Dyszy cięŜko, przystaje, znów szarpie, omal nie pada. - Smagaj na śmierć!-wrzeszczy Mikołka.-Było nie
było. Zakatrupię! - CóŜ to, diable wcielony, nie chrzczono ciebie czy jak? - ' wola staruszek z tłumu. -
Słyszane rzeczy, Ŝeby taki koniczek wlókł taki cięŜar! - dorzuca drugi. - Zamęczysz go! - krzyczy trzeci.
- Cicho bądźcie! To moja klacz. Co zechcę, to zrobię. Wsiadajcie! Wszyscy wsiadajcie! Chcę, Ŝeby poszła w
cwał!... Nagle śmiech wybucha jak salwa i pokrywa wszystko:
kobyłka nie wytrzymała coraz gęstszych razów i z rozpaczy zaczęła wierzgać. Nawet staruszek nie utrzymał
powagi, uśmiechnął się. No, bo proszę: takie byle co, a wierzga! Jeszcze dwóch parobków z tłumu chwyta
bicze"! podbiega do konika, by go okładać z boków. KaŜdy nadbiega ze swej strony. - Po łbie ją, po
ślepiach, po ślepiach! - wrzeszczy Mikołka. - Zaśpiewajmy, bracia! - proponuje ktoś w wasągu, a wszyscy
podchwytują. Rozlega się hulaszcza pieśń, dzwonią dzwoneczki, śpiewający przygwizdują. Babinka gryzie
orzeszki i z cicha chichocze. ' ...Malec biegnie obok szkapiny, zabiega od przodu, widzi, 63

jak ją smagają po oczach, po samych oczach! Plącze. Serce podstępuje mu do gardła, płyną Izy. Jeden z
bijących zadrasnął go po twarzy; on tego nie czuje, łamie ręce, krzyczy. Rzuca się do staruszka z siwą brodą,
który kiwa głową, potępiając tę całą hecę. Jedna z kobiet bierze go za rękę i chce odciągnąć, ale on się
wyrywa i znów biegnie do szkapy. Ta juŜ goni resztkami sił, lecz jeszcze raz próbuje wierzgnąć. - A niech
cię wszyscy diabli"! - ryczy rozjuszony Mikołka. Odrzuca bat, pochyla się i wyciąga z dna wozu długą,
grubą holoblę, oburącz bierze ją za jeden koniec i z wysiłkiem podnosi nad hulanką. - Ukatrupi! - wołają
wszyscy.
- Zabije!
- Moja klacz! - krzyczy Mikołka i z rozmachem spuszcza hołoblę. Rozlega się cięŜki cios. -Grzmoćcie ją,
grzmoćcie! co się gapicie?-padają głosy z tłumu. A Mikołka zamierza się po raz drugi i oto drugi cios z
całego rozmachu pada na grzbiet nieszczęśliwej szkapy. Ona przysiada całym zadem, ale się podrywa i
szarpie, szarpie ze wszystkich sił, targa w róŜne strony, Ŝeby wóz wyciągnąć; zewsząd jednak chloszcze ją
sześć bieŜy, a holobla znowu się podnosi i spada po raz trzeci, potem po raz czwarty, miarowo, z rozmachu.
Mikołka szaleje ze wściekłości, Ŝe nie moŜe jej zabić od pierwszego ciosu. - Uparta bestia!-krzyczą dookoła.
- Zaruteóko padnie na pewno, bracia! Przyszła na nią kreska! - krzyczy ktoś z tłumu. - Siekierą ją, co tam!
Skończyć z nią od razu! - poddaje trzeci. - Et, co się będę cackał! Rozstąpić się! -wrzeszczy Mikołka jak
wariat, odrzuca hołoblę, znowu się schyla i z dna wasągu wydobywa Ŝelazny drąg... - Uwaga! -krzyczy i co
sit ogłusza z rozmachu biednego konika. Cios lomotnął: kłaczka się zachwiała, przysiadła, chciała znów
szarpnąć, ale łom powtórnie pada z rozmachem na jej grzbiet; szkapina wali się na ziemię, jakby jej kto
podciął wszystkie cztery nogi naraz. - Dobijać ją!-ryczy Mikołka i jak opętany zeskakuje z wozu. Kilku
parobków, równieŜ czerwonych i pijanych, chwyta, co wpadnie pod rękę - bicze, kije, hołoblę, i biegnie 64
ku zdychającej kobyłce. Mikołka staje z boku i na oślep zaczyna bić ją po grzbiecie. Szkapa wyciąga łeb,
cięŜko wzdycha i umiera. - Zadręczył!-wołają z ciŜby.
- A czemu nie chciała pójść w cwał!
- Moja klacz! - krzyczy Mikołka z łomem w ręku, z krwią nabiegłymi oczami. Stoi, jakby Ŝałując, Ŝe juŜ nie
ma kogo katować. - Widać naprawdę nie masz Boga w sercu! - padają z tłumu coraz liczniejsze głosy. Lecz
biedny chłopczyk juŜ jest jak nieprzytomny. Z krzykiem przedziera się przez ciŜbę do bułanki, zarzuca
ramiona na jej martwy, skrwawiony łeb i całuje, całuje w oczy, w pysk... Później nagle zrywa się i w
zapamiętaniu rzuca się z piąstkami na Mikołkę. W tej chwili ojciec, który od dawna biegł za nim, porywa
go wreszcie i wynosi z tłumu. - Chodźmy! chodźmy! - powiada - chodźmy do domu!
-Tatusiu! Za cóŜ oni... biednego konika... zabili?- chlipie mały, lecz traci oddech i słowa wyrywają mu się ze
zdławionej piersi jako krzyk. - To pijacy... awanturnicy... nie nasza rzecz, chodźmy sobie! - mówi ojciec.
Chłopiec okala jego szyję ramionami, ale na piersi mu cięŜko, cięŜko. Chce zaczerpnąć tchu, coś
wykrzyknąć - i budzi się. Raskolnikow obudził się cały w potach, z mokrymi włosami, zziajany. Uniósł się
przeraŜony. - Bogu dzięki, Ŝe to tylko sen! - rzekł siadając pod drzewem i głęboko zaczerpując powietrza. -
Ale co to jest? MoŜe początek gorączki? Taki ohydny sen! Ciało miał jak pobite, w duszy zamęt i mrok.
Strona 23
1740
Oparł łokcie na kolanach i obydwiema rękoma ujął głowę. - BoŜe! - zawołał - czyŜ ja naprawdę,
rzeczywiście wezmę siekierę, zacznę walić po głowie, zmiaŜdŜę jej czaszkę... będę się ślizgał w lepkiej,
cieplej krwi, wyłamywał zamek, kradł, dygotał? CzyŜ będę się ukrywał, cały zalany krwią... z siekierą?...
Jezus Maria, czyŜby? Mówiąc to, drŜał jak liść.
- Ale o czym ja bredzę! - ciągnął dalej, kładąc się znowu i ,jak gdyby w głębokim zdumieniu. - Wiedziałem
przecie, Ŝe temu nie podołam, więc czemuŜem dotychczas siebie drę-
czył? Przecie juŜ wczoraj, wczoraj, kiedym szedł robić tę... próbę, przecie juŜ wczoraj zrozumiałem w pełni,
Ŝe nie sprostam... Więc dlaczego teraz?... Czemu dotychczas miałem wątpliwości? Przecie juŜ wczoraj
zstępując ze schodów powiedziałem sobie, Ŝe to podle, plugawe, nikczemne, nikczemne... Przecie sama
myśl o tym na jawie przyprawiła mnie o mdłości i przejęła grozą... Nie, nie podołam, nie podołam! Choćby
nawet nie było najmniejszej wątpliwości w tej całej rachubie, choćby to wszystko, com sobie przez ten
miesiąc umyślił, było jasne jak dzień i bezbłędne jak arytmetyka. Jezu! ToŜ ja i tak się nie zdecyduję!
Przecie nie zniosę, nie zniosę!... Więc czemu, czemu dotychczas... Wstał, rozejrzał się w osłupieniu, jakby
się dziwił temu nawet, Ŝe tu przyszedł, i ruszył ku mostowi T-mu. Był blady, oczy go paliły, czuł słabość we
wszystkich członkach, ale zaczął jakby lŜej oddychać. Miał wraŜenie, Ŝe zrzucił z siebie to okropne
brzemię, które go gniotło od tak dawna, i na duszy zrobiło mu się nagle lekko i spokojnie. "BoŜe! - modlił
się - ukaŜ mi moją drogę, a ja się wyrzeknę tego przeklętego... marzenia!" Idąc przez most, cicho i spokojnie
patrzał na Newę, na jarzący zachód jarzącego, czerwonego słońca. Mimo osłabienia wcale nie czul się
zmęczony w tej chwili. Jak gdyby wrzód na sercu, nabierający przez cały miesiąc, pękł nagle. Wolność,
wolność! Jest teraz wolny od tych czarów, guseł, od zaklęcia, od opętania! Gdy sobie później przypomniał
ten okres i wszystko, co się z nim działo w owych dniach, minuta po minucie, punkt po punkcie, szczegół
po szczególe, zawsze aŜ zabobonnie uderzała go jedna okoliczność, w gruncie wcale nie taka niezwykła, ale
która później ustawicznie mu się wydawała jakby jakimś przeznaczeniem. Mianowicie: w Ŝaden sposób
nie mógł pojąć ani wytłumaczyć sobie, czemu on, taki zmęczony, wyczerpany, zamiast wracać do domu
najkrótszą drogą, wrócił przez plac Sienny, którędy bynajmniej nie musiał iść. Wprawdzie niewiele nałoŜył
przez to drogi, ale nałoŜył niewątpliwie i bez Ŝadnej potrzeby. Zapewne, dziesiątki razy zdarzało mu się
wracać do domu nie pamiętając ulic, jakimi szedł. Ale dlaczego - pytał siebie zawsze - dlaczego takie
waŜne, takie dla niego rozstrzygające, a jednocześnie takie najzupełniej przypadkowe spotkanie na placu
Siennym (którędy wcale nie był zmuszony iść) trafiło mu się akurat o tej godzinie, o tej minucie w jego
Ŝyciu, akurat w takim nastroju i w takich okolicznościach, w których tylko, a nie w Ŝadnych innych, mogło
ono, to spotkanie, wywrzeć na cały jego los wpływ jak najbardziej decydujący i ostateczny? MoŜna by
pomyśleć, Ŝe to spotkanie świadomie czekało tu na niego! ZbliŜała się godzina dziewiąta, kiedy miiaL-plac
-Sienny. Wszyscy handlarze przy straganach, w budkach, w sklepach i sklepikach zamykali, swoje lokale
lub zdejmowali i chowali towar i podobnie jak klientela rozchodzili się do domów. Pod garkuchniami, na
dolnych piętrach, na brudnych i cuchnących podwórkach kamienic przy Siennym, zwłaszcza zaś koło
szynków, tłoczyło się mnóstwo wszelakiego ludu roboczego i łachmaniarzy. Raskolnikow zawsze lubił
bywać w tych miejscach oraz w przyległych zaułkach, gdy wychodził z domu bez celu. Tutaj nikt nie
patrzył z góry na jego łachmany: mógł sobie chodzić w dowolnym stroju, nikogo nie gorsząc. TuŜ u wylotu
.zaułka K-go, na rogu, jakiś mieszczanin i jego baba sprzedawali na dwóch straganach swój towar: nici,
tasiemki, perkali-kowe chustki i tym podobne. Oni takŜe mieli juŜ wracać, lecz zagadali się ze znajomą. Tą
znajomą była Lizawieta Iwanowna, czyli, jak ją wszyscy nazywali, po prostu Lizawieta, młodsza siostra tej
staruchy, Alony Iwanowny, wdowy po registratorze kolegialnym i lichwiarki, do której Raskolnikow
chodził wczoraj, by zastawić zegarek i dokonać próby swojej próby... Od dawna wiedział wszystko o tej
Lizawiecie, a i ona trochę go. znała. Było to wysokie, niezgrabne, pokorne i nieśmiałe panni-sko
trzydziestopięcioletnie, omal nie idiotka; całkowicie zawojowana przez siostrę, pracowała dla niej dzień i
noc, drŜała przed nią, cierpliwie znosiła nawet bicie. Teraz stała zamyślona, z zawiniątkiem w ręku, przed
tamtymi dwojgiem i uwaŜnie słuchała. Ci gorąco jej coś przekładali. Gdy ją Raskolnikow niespodzianie
zobaczył, przejęło go jakieś dziwne uczucie, podobne do najgorszego zdumienia, choć przecie to spotkanie
nie miało w sobie nic osobliwego. - Niechby Lizawieta Iwanowna zadecydowała osobiście - głośno mówił
straganiarz. - Proszę przyjść jutro o jakiej siódmej. Tamci takŜe przyjdą. ,. 67

- Jutro?...-rzekła Lizawieta przeciągle, w zamyśleniu, jakby niezdolna do decyzji. - A to dopiero ma pani


boja przed siostrą! - zaterkotała Ŝona handlarza, babina rezolutna. - Patrzę na panią i myślę sobie:
prawdziwe dziecko. Przecie to nawet nie rodzona panina siostra, tylko przyrodnia, a chodzi pani u niej jak
w dyszlu. - Ja radzę: tym razem proszę nic nie mówić Alonie Iwa-nownie - przekładał mąŜ. - Niech pani
wstąpi do nas nie opowiadając się. To interes korzystny. Później i panina siostrzyczka sama zmiarkuje. . -
Strona 24
1740
MoŜe naprawdę wstąpić?... - O siódmej, jutro; i tamci takŜe przybędą; pani postanowi osobiście. - I
herbatką poczęstujemy - dodała Ŝona.
- Dobrze, przyjdę - powiedziała Lizawieta, wciąŜ jeszcze zamyślona, i z wolna jęła się zabierać do odejścia.
Raskolnikow wyminął ich i nic juŜ więcej nie słyszał. Szedł był powoli, chyłkiem, starając się nie uronić
ani jednego słowa. Jego początkowe zaskoczenie stopniowo ustępowało miejsca zgrozie: skóra mu cierpła.
Oto się dowiedział, dowiedział się nagle, raptownie i zupełnie niespodzianie, Ŝe jutro, punktualnie o
siódmej wieczór, Lizawieta - siostra staruchy i jedyna jej współmieszkanka •--wyjdzie z domu i Ŝe zatem
stara punkt o siódmej wieczór zostanie w domu sama. ^ Do siebie miał juŜ tylko parę kroków. Wszedł do
pokoju jak skazaniec. O niczym nie myślał i byłby zgoła niezdolny myśleć; ale całym jestestwem poczuł
nagle, Ŝe juŜ nie posiada swobodnego sądu ani wolnej woli, Ŝe zapadła ostateczna, nieodwołalna decyzja.
Naturalnie, gdyby nawet całe lata oczekiwał na sposobność, to przecieŜ, mając powzięty zamiar, nie mógłby
liczyć z pewnością na bardziej niezawodny krok ku urzeczywistnieniu owych zamiarów niŜ ten, który mu
się właśnie nastręczał. W kaŜdym razie byłoby trudno dowiedzieć się w przeddzień, i to na pewno, z
największą dokładnością a z najmniejszym ryzykiem, bez wszelkich niebezpiecznych wypytywań i
poszukiwań, Ŝe jutro, o takiej a takiej godzinie, taka a taka starucha, na którą przygotowuje się zamach,
będzie w domu samiu-teńka. 68
VI
Później Raskolnikow dowiedział się kiedyś przypadkowo, w jakim mianowicie celu straganiarz i jego Ŝona
zaprosili do siebie Lizawietę. Była to sprawa jak najblahsza, nie mająca w sobie nic osobliwego.
Przyjezdna, zuboŜała rodzina chciała sprzedać rzeczy: odzieŜ (wyłącznie damską) i tak dalej. PoniewaŜ na
targu jest niekorzystnie sprzedawać, więc szukano jakiejś handlarki, a Lizawieta trudniła się tym: brała
polecenia, pośredniczyła w transakcjach i miała duŜą klientelę, .była bowiem bardzo uczciwa i zawsze
dawała najlepsze ceny; skórom zaproponowała jaką cenę, mogłeś być pewny, Ŝe lepszej nie uzyskasz. Na
ogół była małomówna i jakeśmy juŜ wspomnieli, nader cichutka i płochliwa. Lecz ostatnio Raskolnikow
zrobił się przesądny. Jeszcze długo potem przetrwały w nim ślady tej przesądności, prawie nie do
usunięcia. I zawsze później był skłonny dopatrywać się w tej całej sprawie czegoś dziwnego, zagadkowego,
jak gdyby obecności tajemniczych wpływów i zbiegów okoliczności. Jeszcze w zimie znajomy student,
Pokoriew, wyjeŜdŜając do Charkowa podał mu w rozmowie adres starej Alony Iwanow-ny - na wypadek,
jeŜeli Raskolnikow będzie chciał co zastawić. Długo się do niej nie wybierał, gdyŜ miał jeszcze lekcje i
jakoś wiązał koniec z końcem. Półtora miesiąca temu przypomniał sobie ów adres: miał dwie rzeczy
nadające się do zastawu - stary srebrny zegarek ojca i mały złoty pierścionek z jakimiś trzema czerwonymi
kamyczkami, który mu na od-jezdnym podarowała siostra "na pamiątkę". Postanowił zanieść pierścionek.
Odszukawszy staruchę, od pierwszego wejrzenia, właściwie nic jeszcze o niej nie wiedząc, powziął do niej
nieprzepartą odrazę. Wziął od niej dwa "papierki", a w drodze powrotnej wstąpił do marniutkiej traktierni,
kazał sobie podać herbaty, usiadł i głęboko się zamyślił. Dziwna myśl, niby pisklę z jajka, wykluwala mu
się w głowie i wielce, wielce go pochłaniała. Prawie tuŜ koło niego, przy drugim stoliku, siedzieli: student,
którego wcale nie znał i nie pamiętał, oraz młody oficer. Właśnie skończyli partię bilardu i zasiedli do
herbaty. Wtem usłyszał, Ŝe student mówi oficerowi o lichwiarce Alonie Iwa-nownie, wdowie po urzędniku,
i podaje mu jej adres. JuŜ to 69

samo wydało się Raskolnikowowi jakieś dziwne: właśnie wraca stamtąd, a ci o niej gadają. Przypadek,
rzecz oczywista, ale on właśnie się bije z pewną niepowszednią myślą, a tu, rzekłbyś, ktoś usłuŜnie mu
sekunduje: student począł nagle udzielać swemu rozmówcy róŜnych szczegółów o tej Alonie Iwanownie. -
Zacna niewiasta - prawił - zawsze moŜna u niej dostać pieniędzy. Bogata jak śyd, potrafi od razu dać na
rękę pięć tysięcy, ale nie wzgardzi teŜ rublowym zastawem. DuŜo naszych kolegów tam bywa. Tylko Ŝe to
okropne ścierwo... I jął opowiadać, Ŝe jest zła, ma muchy w nosie; Ŝe wystarczy prześlepić termin o jeden
bodaj dzień, a zastaw przepada. Daje czterokrotnie mniej, niŜ rzecz jest warta, a zdziera siódmą skórę, Ŝąda
po pięć, ba, po siedem procent miesięcznie itd. Student się rozgadał i opowiedział ponadto, Ŝe stara ma
siostrę, Lizawietę, którą ona - taka drobna i niewydarzóna - bije co chwila i trzyma w całkowitej niewoli,
niby małe dziecko, gdy tymczasem Lizawieta jest wyŜsza od niej przeszło o głowę... - Fenomenalne! -
zakonkludował student i wybuchnął śmiechem. Zaczęli rozmawiać o Lizawiecie. Student gada) o niej z
jakimś osobliwszym upodobaniem i wciąŜ się śmiał; oficer słuchał bardzo uwaŜnie, a wreszcie poprosił, by
mu student przysłał tę Lizawietę, gdyŜ ma bieliznę do cerowania. Raskolni-kow nie przegapił ani słówka i
wszystkiego naraz się dowiedział: Lizawieta jest młodszą, przyrodnią (z innej matki) siostrą starej, ma juŜ
trzydzieściJnęć lat. Haruje dla siostry od świtu do nocy, zastępuje jej kuchark"ęTpraczkę, a ponadto szyje
na sprzedaŜ, ba, wynajmuje się do mycia podłóg, a wszystkie zarobki oddaje siostrze. N,ie wolno jej
Strona 25
1740
przyjąć Ŝadnego zamówienia ani Ŝadnej pracy bez pozwolenia starej. A stara juŜ zrobiła testament, o czym
wie Lizawieta, która na mocy tegoŜ testamentu nie ma dostać ani Złamanego szeląga, tylko ruchomości, jak
krzesła i tym podobne; wszystkie zaś pieniądze przeznaczone są dla pewnego monasteru w guberni n-skiej
na intencję wiecznego pokoju duszy testatorki. Lizawieta była zapisana w poczet prostych mieszczan, nie
zaś do klasy urzędniczej; była to panna nad podziw nieforemna, raŜąco wysokiego wzrostu o długich,
wielkich, jakby wykrzywionych nogach, zawsze obutych w trzewiki z kozłowej skóry; 70
nosiła się nader czysto. Ale co najbardziej dziwiło i śmieszyło studenta, to, Ŝe Lizawieta raz po raz
zachodziła w ciąŜę... - Przecie powiadasz, Ŝe to monstrum - wtrącił oficer.
- Ano, smagła taka, zupełnie niby przebrany Ŝołnierz, ale wiesz? wcale nie monstrum. Tak dobrze patrzy jej
z oczu i twarzy. Bardzo. Najlepszy dowód to, Ŝe wielu w niej gustuje. Taka cicha, łagodna, potulna, na
wszystko się godzi. A uśmiech ma nawet bardzo ładny. - Ho-ho, toć ona i tobie się podoba! - roześmiał się
oficer. - Bo taka dziwna. Słuchaj, wiesz, co ci powiem? Ja bym tę przeklętą starą babę zabił i obrabował, i
bądź pewien, Ŝe zrobiłbym to bez najmniejszych wyrzutów sumienia - dodał student z zapałem. Oficer
znów parsknął śmiechem, a Raskolnikow drgnął. Jakie to dziwne! - Pozwól, chcę ci zadać jedno pytanie na
serio - gorączkował się student. - Przed chwilą zaŜartowałem, naturalnie, lecz pomyśl: z jednej strony -
głupia, bezmyślna, nic niewarta, zła, chora baba, nikomu niepotrzebna, owszem, szkodliwa, która sama nie
wie, po co Ŝyje, a która jutro i tak wyzionie ducha. Rozumiesz? Rozumiesz? - No tak, rozumiem - odparł
oficer, bacznie się wpatrując w swego podnieconego towarzysza. f"- Słuchaj dalej. Z drugiej strony - młode,
świeŜe siły, ginące bez wsparcia, i to tysiącami, i to na kaŜdym kroku! Sto, tysiąc dobrych poczynań moŜna
by poprzeć i zrealizować za pieniądze tej staruchy, które się zaprzepaszczą w monaste-rze! Setki, moŜe
tysiące ludzkich istnień dałoby się skierować na właściwą drogę; dziesiątki rodzin ocalić od nędzy,
rozkładu, zguby, od rozpusty, od wenerycznych szpitali - i to wszystko za jej pieniądze. Zabij ją i weź jej
pieniądze, z tym Ŝe na-. stępnie z ich pomocą poświęcisz się słuŜbie dla całej ludzkości, dla dobra
powszechnego: jak sądzisz, czy tysiące dobrych czynów nie zmazą jednej drobniuteńkiej zbrodni? Za jedno
Ŝycie - tysiąc Ŝywotów uratowanych od gnicia i rozkładu. Jedna śmierć w zamian za sto Ŝywotów - przecieŜ
to prosty rachunek! Zresztą, co waŜy na ogólnej szali Ŝycie tego suchot-niczego, głupiego i złego babsztyla?
Nie więcej niŜli Ŝycie wszy, karalucha, a nawet mniej, bo to sekutnica szkodliwa. 71

ZŜera cudze Ŝycie: to jędza, niedawno ze złości ugryzła Liza-wietę w palec - juŜ miano amputować! -
Naturalnie, nie zasługuje na Ŝycie - potwierdził oficer - ale tu wchodzi w grę przyroda. - Et, bracie, przecie
my przyrodę wciąŜ naprawiamy i na-prostowujemy; inaczej, musielibyśmy ugrzęznąć w zabobonach.
Inaczej, nie byłoby ani jednego wielkiego człowieka. Mówi się: "obowiązek, sumienie"; ja nic nie mam
przeciw sumieniu i obowiązkowi i-ale jakŜe my je pojmujemy? Czekaj, zadam ci jeszcze jedno pytanie:
Słuchaj! - Nie, to ty czekaj, bo ja tobie zadam pytanie: Słuchaj!
- No?
- Przemawiasz teraz jak orator, lecz powiedz mi po prostu, czy ty byś sam zabił tę starą, czy nie? - Ma się
rozumieć, Ŝe nie! Ja obstaję za słusznością... Nie o mnie tu idzie... - A ja tak uwaŜam: skoro sam się nie
decydujesz, to nie ma tu Ŝadnej słuszności! Jeszcze partyjkę! Raskolnikow był niezmiernie przejęty.
Niewątpliwie, wszystko to były najzwyklejsze, najczęstsze młodzieńcze rozmowy i myśli, które słyszał juŜ
nieraz, moŜe tylko w innym ujęciu i na inne tematy. Lecz czemu akurat teraz musiał wysłuchać takiej
rozmowy i takich myśli, teraz, gdy we własnej jego głowie zalęgły się... dokładnie te same myśli? Dlaczego
akurat teraz, gdy wrócił od starej z zaląŜkiem owej myśli, musiał trafić akurat na rozmowę o tejŜe starej?...
Nader zastanawiającym wydawał mu się zawsze ten zbieg okoliczności. Owa błaha rozmowa w traktierni
wywarła na niego przemoŜny wpływ w dalszym rozwoju wydarzeń: rzec by moŜna, Ŝe istotnie tkwiło tutaj
jakieś przeznaczenie, wskazówka... Po powrocie z placu Siennego rzucił się na kanapę i całą godzinę
przesiedział bez ruchu. Tymczasem zapadł zmierzch; świecy nie miał, zresztą nie przyszłoby mu do głowy
ją zapalić. Później nigdy nie mógł sobie przypomnieć: czy myślał wtedy o czym? Wreszcie poczuł, jak
przedtem na murawie, gorączkę i dreszcze; z rozkoszą uprzytomnił sobie, Ŝe na kanapie moŜna nie tylko
siedzieć, lecz i połoŜyć się. Wkrótce cięŜki, ołowiany sen zwalił się na niego i jakby go przytłoczył. Spał
niezwykle długo i bez marzeń sennych. Anastazja,
•72
która przyszła do niego o dziesiątej nazajutrz rano, ledwie się go dobudzila. Przyniosła mu herbaty i
chleba. Herbata była znowu w jej własnym imbryku i znowu lurowata. - Jak suseł! - zawołała z oburzeniem
- wciąŜ śpi a śpi! Podniósł się z wysiłkiem. Bolała go głowa; wstał, obrócił się w swej ciasnej izdebce i znów
opadł na kanapę. - Znowu będziesz spał! - krzyknęła Anastazja. - Chory jesteś czy co? Milczał. - Herbaty
chcesz?
Strona 26
1740
- Później - bąknął z trudem, na nowo zamykając oczy i obracając się do ściany. Anastazja chwilę postała nad
nim. - MoŜe naprawdę chory - rzekła, po czym odwróciła się i wyszła. O drugiej przyszła znowu, tym razem
z zupą. LeŜał jak przedtem. Herbata stała nietknięta. Anastazję to ubodło; gniewnie jęła go szturchać.
- Co się wałkonisz! - sarknęła spoglądając nań z obrzydzeniem. Dźwignął się i usiadł, lecz nie powiedział
nic i tępo patrzał w podłogę. - Choryś czy nie chory ? - zapytała Anastazja, znów bez odpowiedzi z jego
strony. - Wyszedłbyś na ulicę - poradziła po chwili milczenia - niechby cię wiatrem obwialo. Będziesz jadł?
- Później...-wymamlal słabo.-Idź sobie!-i machnął ręką.
| Postała jeszcze trochę, popatrzyła na niego ze współczuciem j i odeszła.
Po kilku minutach podniósł oczy i długo patrzał na herbatę i zupę. Następnie wziął chleb, ujął łyŜkę i
począł jeść. Zjadł niewiele, bez apetytu, moŜe trzy, moŜe cztery łyŜki, jak gdyby odruchowo. Głowa mniej
dokuczała. Posiliwszy się, na nowo się wyciągnął na kanapie, ale zasnąć juŜ nie mógł, tylko leŜał
nieruchomo, na brzuchu, z twarzą wetkniętą w poduszkę. WciąŜ mu się coś marzyło, a wszystkie te
zwidzenia byty cudaczne. Najczęściej zdawało mu się, Ŝe jest gdzieś w Afryce, w Egipcie, w jakiejś oazie.
Karawana wypoczywa, cicho leŜą wielbłądy; palmy dookoła rosną całym pierścieniem. Wszyscy jedzą
obiad, on zaś wciąŜ pije wodę wprost ze strumienia! który tuŜ obok płynie i szemrze. Jest tak chłodno, taka
4 Doslojewski, l. l
73

cudowna, cudowna, modra, zimna woda płynie po róŜnobarwnych kamieniach i po takim czystym piasku
ze złotymi cętkami... Wtem usłyszał wyraźnie, Ŝe bije zegar. Wzdrygnął się, ocknął, uniósł głowę, wyjrzał
oknem, zdał sobie sprawę z cza-i su i nagle wstał na równe nogi, całkowicie przytomny, jakby 'i go kto
poderwał z kanapy. Podszedł na palcach do drzwi, uchy-\ lił cichutko i jął nasłuchiwać, co słychać niŜej na
schodach. Serce waliło jak młotem. Ale na klatce schodowej panowała zupełna cisza, jakby wszyscy juŜ
spali... Dziwaczne i niesamowite wydało mu się, Ŝe mógł przespać od wczorajszego wieczoru w takim
zamroczeniu, Ŝe nic jeszcze nie zdziałał, nic nie przygotował... A przecie moŜe to juŜ szósta wybiła... I oto
dotychczasową senność i odrętwienie wyparła nadzwyczajna, gorączkowa, bezwładna chęć czynu. Zresztą
przygo-; towań było niewiele. Skupił całą uwagę, Ŝeby wszystko sko-; jarzyć, o niczym nie zapomnieć, a
serce tłukło się, tłukło tak, ; Ŝe z trudem oddychał. Po pierwsze naleŜy zrobić pętlę i przy-' szyć do palta - to
sprawa jednej minuty. Sięgnął pod poduszkę i pośród stłamszonej tam bielizny znalazł starą, całą w
strzępach, nie praną koszulę. Od tego łacha oddari pasek płótna, jeden werszek szeroki, osiem werszków
długi. ZłoŜył ten pasek we dwoje, zdjął obszerny, mocny płaszcz letni z jakiejś grubej materii bawełnianej
(jedyne swoje zwierzchnie okry-; cię) i jął przyszywać obydwa końce tej taśmy pod lewą pachą wewnątrz.
W trakcie szycia dygotały mu ręce, ale dal sobie rady, i gdy znowu włoŜył płaszcz, z zewnątrz nic nie było
widać. Igłę i nici miał przygotowane od dawna, leŜały w stoliku, w papierku. Co się tyczy pętli, był to jego
własny, nader pomysłowy wynalazek: pętla była przeznaczona na siekierę. Boć na ulicy niepodobna nieść
siekiery w" ręku. Gdyby zaś ukryć ją pod płaszczem, to i tak trzeba by przytrzymywać ją łokciem, a ta by
zwracało uwagę. Teraz zaś, mając tę pętlę, wystarczy włoŜyć w nią obuch siekiery, a będzie wisiała
spokojnie, pod pachą wewnątrz, przez całą drogę. Wsunąwszy zaś rękę w boczną kieszeń płaszcza mógł teŜ
przytrzymywać sty-lisko, Ŝeby się siekiera nie kołysała; a poniewaŜ płaszcz był bardzo luźny - istny worek,
więc od zewnątrz nie moŜna będzie zauwaŜyć, Ŝe coś przytrzymuje ręką przez kieszeń. Tę pętlę równieŜ
obmyślił juŜ przed dwoma tygodniami. 74
Skończywszy z tym, wsunął palce w małą szparkę pomiędzy otomaną a podłogą, pomacał około lewego
rogu i wyciągnął od dawna przygotowany i ukryty zastaw. Po prawdzie nie był to wcale zastaw, tylko
zwykła, drewniana, gładziutko ostru-gana deseczka, mniej więcej tej wielkości i grubości, co srebrna
papierośnica. Tę deseczkę znalazł przypadkowo, podczas jednej ze swych przechadzek, na podwórzu
kamienicy, gdzie w oficynie mieścił się jakiś warsztat. JuŜ później dodał do niej gładką i cienką tafelkę
Ŝelazną - prawdopodobnie odłamek czegoś większego - którą równieŜ znalazł podówczas na ulicy.
ZłoŜywszy obydwie tafelki, z których Ŝelazna była mniejsza od drewnianej, mocno związał je razem nicią,
na krzyŜ; następnie skrzętnie i ozdobnie owinął je w czysty biały papier i związał cieniutką tasiemeczką,
równieŜ na krzyŜ, przy czym węzełek zasupłał tak, Ŝeby rozwiązywanie zajęło trochę czasu. A to w tym
celu, by na minutę odwrócić uwagę staruszki, gdy ta zacznie porać się z węzełkiem, i tym sposobem móc
obrać dogodną chwilę. śelazną tafelkę dodał tylko dla wagi, Ŝeby stara nie od razu zmiarkowała, iŜ "rzecz"
jest drewniana. Wszystko to przechowywał do czasu pod kanapą. Ledwie zdąŜył wydobyć "zastaw", gdy
nagle gdzieś na dziedzińcu rozległ się czyjś okrzyk: - JuŜ dawno siódma!
- Dawno! O mój BoŜe! .
Rzucił się ku drzwiom, posłuchał, chwycił kapelusz i jął schodzić w dół po swoich trzynastu stopniach,
Strona 27
1740
ostroŜnie, bez szmeru, jak kot. Miał przed sobą, rzecz najdonioślejszą: ukraść siekierę z kuchni. To, Ŝe
czynu naleŜy dokonać siekierą, zdecydował juŜ dawno. Wprawdzie miał składany nóŜ ogrodniczy, lecz na
tym noŜu, szczególnie zaś na swoich siłach, bynajmniej nie polegał, wobec czego zatrzymał się ostatecznie
przy siekierze. Zaznaczmy mimochodem pewną rzecz osobliwą na temat wszystkich ostatecznych decyzji,
jakie juŜ był powziął. Miały one jedną dziwną cechę: im stawały się ostateczniejsze, tym bardziej nabierały
dlań nagle znamienia czegoś niedorzecznego, czegoś ni w pięć, ni w dziewięć. Mimo całą, tak dręczącą
walkę wewnętrzną nigdy, ani na jedną chwilę przez cały ten czas, nie mógł uwierzyć w ziszczalność swoich
zamiarów. I gdyby się nawet złoŜyło kiedyś tak, Ŝe oto juŜ wszyściutko 75

do najdrobniejszych szczegółów przemyślał i zadecydował ostatecznie, tak Ŝe juŜ nie mogło być Ŝadnych,
wątpliwości- to chyba właśnie wtedy odrzuciłby to wszystko jako nonsens, potworność i niemoŜliwość.
Jednak istniało jeszcze mnóstwo punktów nie rozstrzygniętych. Co się tyczy kwestii, skąd wziąć siekierę, to
ta błahostka wcale go nie niepokoiła, poniewaŜ nie było nic łatwiejszego. Cała rzecz w tym, Ŝe Anastazji,
zwłaszcza wieczorami, co chwila nie było w domu: to poleci do sąsiadów, to znów do sklepiku, a drzwi
zawsze zostawia otworem. Był to jedyny powód wiecznych kłótni z gospodynią. ToteŜ wystarczało wejść
po cichutku, gdy przyjdzie czas, i wziąć z kuchni siekierę, następnie zaś, po godzinie (kiedy juŜ będzie po
wszystkim), znowu wejść i połoŜyć z powrotem. Lecz zachodziły teŜ wątpliwości. Przypuśćmy, Ŝe
Raskolni-kow przyjdzie po godzinie, aŜeby zwrócić siekierę, a tu Anastazja jest w domu, wróciła.
Naturalnie, trzeba przejść mimo i zaczekać, aŜ wyjdzie na nowo. Dobrze, lecz jeśli ona tymczasem
spostrzeŜe brak siekiery, zacznie szukać, narobi krzyku - ot i masz podejrzenie albo przynajmniej
moŜliwość podejrzeń. Ale to były drobnostki, nad którymi się jeszcze nie zastanawiał, bo teŜ nie miał czasu
po temu. Myślał o rzeczy głównej, szczególiki zaś odkładał aŜ do chwili, kiedy sam przekona siebie o
wszystkim. CóŜ, kiedy to ostatnie zdawało się wprost nieosiągalne. Przynajmniej sam tak myślał. Na
przykład nie potrafił w Ŝaden sposób wyobrazić sobie, Ŝe kiedyś skończy obmyślać, wstanie i - po prostu
pójdzie tam... Nawet niedawną swoją próbę (to znaczy wizytę w celu ostatecznego obejrzenia miejsca) on
przecie tylko spróbował zrobić, wcale nie na serio, tylko ot tak sobie, Ŝe to niby: "Co mam roić, a roić, lepiej
pójdę i rozejrzę się!" No i od razu nie wytrzymał, zaniechał i uciekł, wściekły na siebie. A przecie
zdawałoby się, Ŝe juŜ skończył z analizą w znaczeniu moralnej oceny i rozstrzygnięcia; swą kazuistykę
wyostrzył jak brzytwę, a w sobie juŜ nie znajdował świadomych kontrargumentów. Lecz w tym ostatnim
wypadku po prostu nie wierzył sobie i uparcie, niewolniczo szukał zastrzeŜeń na boku, po omacku, jak
gdyby ktoś go przymuszał i zniewalał do tego. Wczorajszy zaś dzień, który przyszedł tak nieoczekiwanie i
o wszystkim naraz zadecydował, podziałał na Raskolnikowa prawie całkiem 76
mechanicznie: jakby ktoś go wziął za rękę i powlókł za sobą, nieodparcie, na ślepo, z niewiarygodną silą,
bez moŜności sprzeciwu. Jak gdyby zahaczył połą ubrania o tryby maszyny i ta zaczęła go wciągać. Zrazu -
ale to juŜ było dawno - zajmowało go jedno pytanie : dlaczego prawie wszystkie zbrodnie tak łatwo
wychodzą na jaw i zostają wytropione? dlaczego tak wyraźnie znać ślady wszystkich prawie zbrodniarzy?
Stopniowo doszedł do wielorakich i ciekawych wniosków. Był zdania, Ŝe główna przyczyna tkwi nie tyle w
materialnej niemoŜliwości ukrycia zbrodni, ile w samym zbrodniarzu; to sam zbrodniarz - prawie kaŜdy- w
chwili przestępstwa ulega jakiemuś upadkowi woli i rozwagi, których miejsce zajmuje wprost
fantastyczna, dziecięca lekkomyślność w tym właśnie momencie, gdy najkonieczniej-sza jest rozwaga i
przezorność. Był przekonany, Ŝe to zaćmienie rozwagi i upadek woli ogarnia człowieka jak choroba,
rozwija się stopniowo i osiąga swój punkt szczytowy na krótko przed dokonaniem zbrodni; trwa w
niezmienionej postaci w samej chwili zbrodni i pewien czas po niej, zaleŜnie od jednostki; po czym mija,
jak mijają inne choroby. Kwestii zaś: czy to choroba rodzi zbrodnię, czy teŜ samej zbrodni, na mocy
właściwej jej natury, zawsze towarzyszy coś w rodzaju choroby -nie czuł się jeszcze na siłach rozstrzygnąć.
Wysunąwszy takie wnioski zawyrokował, Ŝe jemu osobiście, w tej jego sprawie, nie mogą się przytrafić
takie objawy chorobowe; Ŝe rozwaga i wola będą mu słuŜyły nieodstępnie przez cały czas spełniania tego,
co zamierzał, i to wyłącznie z tej racji, Ŝe jego zamiar - "nie jest zbrodnią"... Pomińmy cały ten proces
myślowy, który go doprowadził do tego ostatniego przekonania; bo juŜ i tak zanadtośmy wybiegli
naprzód... Dodajmy tylko, Ŝe faktyczne, czysto materialne trudności odgrywały w jego umyśle rolę całkiem
drugorzędną. "Trzeba tylko zachować panowanie nad wolą i rozsądkiem, a te trudności będą we
właściwym czasie pokonane, skoro mi wypadnie poznać do najdrobniejszych szczegółów wszelkie
okoliczności sprawy..." Jednak sprawa się nie rozpoczynała. W dalszym ciągu najmniej ufał swoim
ostatecznym decyzjom i kiedy wybiła godzina, wszystko wzięło obrót zgoła odmienny, jakiś
nieprzewidziany i nawet nieoczekiwany. Pewna bardzo błaha okoliczność zbiła go z tropu, zanim
•7-7
Strona 28
1740

jeszcze zeszedł ze schodów. Znalazłszy się na wprost kuchni gospodarzy, stojącej jak zawsze na ościeŜ,
ostroŜnie zapuścił Ŝurawia, by się uprzednio przekonać: czy pod nieobecność Anastazji nie ma tam samej
gospodyni, a jeśli nie ma, to czy dobrze są domknięte drzwi jej pokoju, Ŝeby czasem nie wyjrzała stamtąd,
gdy on wejdzie po siekierę? JakieŜ było jego zaskoczenie, gdy raptem ujrzał, Ŝe tym razem Anastazja nie
tylko jest w domu, w kuchni, lecz na dobitkę zajęta jest pracą: wyciąga z kosza bieliznę i rozwiesza na
sznurach! Spostrzegłszy go, przestała rozwieszać, obróciła się ku niemu i patrzała nań przez cały czas, gdy
przechodził. Odwrócił wzrok i minął kuchnię, jak gdyby nic nie zauwaŜył. Ale wszystko wzięło w łeb:
siekiery nie ma! Był jak raŜony gromem. "Czemu sobie ulrdałem - myślał kierując się do bramy - dlaczegom
sobie ubrdał, Ŝe jej na pewno nie będzie w domu w tej chwili? Dlaczego, dlaczego? dlaczego byłem taki
przeświadczony o tym?" Poczuł się zmiaŜdŜony, ba, poniŜony. Ze złości chciało mu się śmiać ze siebie...
Zawrzała w nim tępa, bestialska zawziętość. W zadumie przystanął pod bramą. Na myśl o tym, Ŝeby ot tak,
dla pozoru, iść na ulicę i spacerować, brała go odraza; jeszcze gorsza odraza - na myśl o powrocie. "Taką
sposobność przegapić na zawsze!" - wyszeptał stojąc bez celu w bramie, na wprost ciemnej komórki stróŜa,
równieŜ otwartej na ście-Ŝaj. Nagle drgnął od stóp do głów. Ze stróŜówki, znajdującej się o dwa kroki od
niego, spod ławki na prawo coś błysnęło mu w oczy... Rozejrzał się dookoła: nikogo, Na palcach podszedł
do stróŜówki, zeszedł w dół po dwóch schodkach i cicho zawołał na stróŜa. "A co! Nie ma go w domu!
Zresztą jestpa pewno gdzieś blisko, na podwórku, bo drzwi zostawił otwarte." Błyskawicznie rzucił się do
siekiery (gdyŜ była to siekiera) i wyciągnął ją spod ławki, gdzie leŜała 'pomiędzy dwoma polanami; tuŜ na
miejscu, nie wychodząc, przymocował ją do pętli, obydwie ręce wsadził w kieszenie i wyszedł ze
stróŜówki. Nikt nie zauwaŜył! "W braku rozwagi dopomógł diabeł!" ^~ pomyślal z dziwnym uśmiechem.
Ten przypadek ogromnie dodał mu otuchy. •Szedł ulicą wolno i statecznie, bez pośpiechu, Ŝeby nie
nasuwać Ŝadnych podejrzeń. Na przechodniów patrzał mało, nawet starał się wcale nie patrzeć na twarze, a
samemu jak naj-78
mniej zwracać na siebie uwagę. Wtem przypomniał mu się kapelusz. "O BoŜe! przecie onegdaj miałem,
pieniądze - czemu nie kupiłem sobie kaszkietu!" Przekleństwo wydarło mu się z duszy. Zajrzawszy
przygodnie, jednym okiem, do mijanego sklepiku, zobaczył, Ŝe tam na ściennym zegarze jest juŜ dziesięć
minut po siódmej. NaleŜało jednocześnie i śpieszyć się, i zarazem zrobić koło: podejść do domu od drugiej
strony... Dawniej, gdy mu się zdarzało wyobraŜać sobie to wszystko, przypuszczał niekiedy, Ŝe bardzo
będzie się bał. Ale teraz bał się nie bardzo, właściwie wcale się nie bał. Pochłaniały go w tej chwili jakieś
uboczne myśli, tylko Ŝe nie na długo. Idąc mimo Ogrodu Jusupowa zajął się myślą o urządzeniu wysokich
wodotrysków i o tym, jakby one dobrze odświeŜały powietrze, gdyby je zainstalowano na wszystkich
placach. Stopniowo przeszedł do pomysłu, Ŝe gdyby Ogród Letni rozszerzyć na całe Pole Marsowe, a nawet
połączyć go z pałacowym Ogrodem Michajlowskim, byłaby to piękna i bardzo poŜyteczna ozdoba miasta.
Tu zaprzątnęło go pytanie: dlaczego we wszystkich duŜych miastach człowiek nie z konieczności, ale z
własnej ochoty skłonny jest osiedlać się i przebywać akurat w takich dzielnicach, gdzie nie ma ani
ogrodów, ani wodotrysków, gdzie panuje brud i zaduch, i wszelakie paskudztwo. Wtem przypomniały mu
się własne przechadzki po placu Siennym - i ocknął się na chwilę. "Co za banialuki! - pomyślał. - Nie, z
dwojga złego juŜ lepiej nie myśleć o niczym!" "Prawdopodobnie ci, których prowadzą na stracenie, tak
właśnie przyklejają się myślami do wszystkich przedmiotów napotkanych w drodze"-mignęło mu w
głowie, ale tylko mignęło, niczym błyskawica; on sam czym prędzej zgasił tę myśl... Lecz oto juŜ jest blisko,
oto kamienica, oto brama. Gdzieś zegar uderzył jeden raz. "Jak to? CzyŜby pół do ósmej? To niemoŜliwe,
zapewne zegar śpieszy się!" Na jego szczęście w bramie wszystko poszło jak z płatka. Ba, jak gdyby
naumyślnie, akurat w tej chwili, tuŜ przed nim wtoczył się do bramy olbrzymi wóz siana, który całkowicie
zasłonił go, gdy szedł przez bramę, a skoro tylko wóz zdąŜył wjechać z bramy na podwórko, Raskolnikow
w mig przemknął się na prawo. Słyszał, jak po tamtej stronie wozu kilka głosów krzyczało i kłóciło się, ale
jego nikt nie zauwaŜył, nikt mu się

nie nawinął po drodze. Liczne okna, wychodzące no ten ogromny kwadratowy dziedziniec, były otwarte,
lecz on nie podniósł głowy: nie starczyło mu sił. Schody wiodące do starej były tuŜ, od bramy na prawo.
Oto juŜ jest na schodach... Zaczerpnął oddechu, przycisnął ręką rozdygotane serce, namacal i jeszcze raz
poprawił siekierę, po czym jął ostroŜnie i .cicho wstępować na schody, raz po raz nasłuchując. Lecz i tutaj
nie było teraz nikogo; wszystkie drzwi pozamykane; nie spotkał Ŝywego ducha. Wprawdzie na drugim
piętrze jedno niezajęte mieszkanie stało otworem i pracowali tam malarze, lecz ciiani się obejrzeli. Postał,
pomyślał i ruszył dalej. "Naturalnie byłoby lepiej, Ŝeby ich tu wcale nie było, lecz... ponad nimi są jeszcze
dwa piętra." Oto juŜ i czwarte piętro, i drzwi, i to nie zajęte mieszkanie naprzeciwko. Wszystko zdawało się
Strona 29
1740
świadczyć, Ŝe na trzecim piętrze, tuŜ pod staruchą, mieszkanie jest równieŜ puste: wizytówka, dawniej
przybita pluskiewkami," teraz była zdjęta: wyprowadzili się!... Tchu mu brakło. Na ułamek sekundy
mignęła mu w głowie myśl: "A moŜe by odejść?" Ale nie dał sobie odpowiedzi i zaczął nasłuchiwać pod
mieszkaniem starej: grobowa cisza. Następnie jeszcze raz posłuchał, czy nie idzie kto po schodach,
wsłuchiwał się długo, pilnie... Potem obejrzał się raz ostatni, skupił się w sobie, znów namacal siekierę w
pędi. "Czym nie bardzo... blady?-pomyślał- nie zanadto zalterowany? Jest nieufna... MoŜe by jeszcze
zaczekać... aŜ serce się?..." Ale serce się nie uspokajało. Owszem, jakby umyślnie waliło coraz mocniej,
mocniej, mocniej... Nie wytrzymał, wolno wyciągnął rękę i zadzwonił. Po upływie pół minuty zadzwonił
ponownie, trochę głośniej. Nic, Ŝadnej odpowiedzi. Dobijać się hałaśliwie nie miało sensu, zresztą i niezbyt
uchodziło. Stara siedzi niewątpliwie w domu, ale jest podejrzliwa, no i sama. Po części znał jej zwyczaje...
Raz jeszcze przyłoŜył ucho szczelnie do drzwi. Czy to, Ŝe jego zmysły były tak wyostrzone (jednak to mało
prawdopodobne), czy teŜ istotnie szmery były wyraźne, dosyć, Ŝe nagle rozróŜnił jakby ostroŜne
przesuwanie ręką koło klamki i jak gdyby szelest sukni o drzwi. Ktoś ukradkiem stał tuŜ i zupełnie tak
samo, jak on tu, na zewnątrz, nasłuchiwał od wewnątrz, kryjąc się i bodaj równieŜ przykładając ucho do
drzwi. Rozmyślnie się poruszył i mruknął coś głośniej, aŜeby nie wyglądało, Ŝe się chowa; potem
zadzwonił trzeci raz, lecz cicho, statecznie, bez Ŝadnej niecierpliwości. Później przypomniało mu się to
jasno, wyraźnie; ta minuta na wieki utrwaliła się w nim. Nie mógł zrozumieć, skąd wziął tyle przebiegłości,
zwłaszcza Ŝe chwilami rozum jakby mu się mroczył, a własnego ciała nie czul prawie wcale... Jeszcze
mgnienie i dało się słyszeć odsuwanie rygla. VII
Drzwi, jak i poprzednim razem, uchyliły się na malutką szparkę i znowu dwoje ostrych, nieufnych oczu
wpatrzyło się weń z ciemności. Tu Raskolnikow się stropił i popełnił cięŜką pomyłkę. W obawie, Ŝe się
stara przestraszy, Ŝe są sami, a nie licząc na to, by jego widok miał ją uspokoić, uchwycił drzwi i pociągnął
ku sobie, Ŝeby starej nie przyszło do głowy znowu ich zamknąć. Stara nie szarpnęła drzwi z powrotem, lecz
zarazem nie wypuściła z rąk klamki, tak Ŝe Raskolnikow omal nie wywlókł jej razem z drzwiami na
schody. PoniewaŜ zaś stała w progu, zagradzając mu wejście, ruszył wprost na nią. Uskoczyła, nastraszona,
chciała coś powiedzieć, ale jak gdyby nie zdobyła się na to i tylko patrzyła w niego bacznie. - Moje
uszanowanie - zaczął moŜliwie najswobodniej, lecz głos go zawiódł, zerwał mu się 'i zadrŜał. - Przyniosłem
pani tę rzecz... Ale podejdźmy tutaj... do światła... - I nie czekając, bez zaproszenia, wszedł do pokoju. Stara
pomknęła za nim; język jej się rozwiązał. - O Jezu! Czego pan?... Kto zacz? Czego panu potrzeba?
- AleŜ, Alono Iwanowno... pani mnie zna... Raskolnikow... Przyniosłem zastaw, jak zapowiedziałem... - I
podawał jej ów zastaw. Stara spojrzała przelotnie, ale natychmiast znów utkwiła wzrok prosto w oczy
nieproszonego gościa." Patrzała bacznie, gniewnie i niedowierzająco. Upłynęła moŜe minuta; wydało mu
się nawet, Ŝe dostrzega w jej oczach coś w rodzaju drwin,

jakby się juŜ wszystkiego domyśliła. Czuł, Ŝe traci grunt pod nogami, Ŝe mu się robi straszno, tak straszno,
Ŝe kto wie, gdyby jeszcze z pól minuty patrzała tak, nie wymawiając ani słowa, moŜe by od niej uciekł. -
CóŜ to pani tak patrzy, jakby mnie nie poznawała? - rzucił nagle, równieŜ z gniewem. - Chce pani, to proszę
brać, nie, to nie - pójdę do kogo innego, nie mam czasu. Wcale nie zamierzał tego powiedzieć, jakoś samo to
się powiedziało. Stara opamiętała się, a stanowczy ton gościa widocznie dodał jej otuchy. - CzemuŜ to pan
tak obcesowo... CóŜ to jest?-spytała patrząc na zastaw. - Srebrna papierośnica; przecie mówiłem zeszłym
razem. Wyciągnęła rękę: - Czemu to pan taki blady? i ręce panu drŜą? Przeziębiłeś się w łaźni, dobrodzieju,
czy co? - Gorączka... - odparł urywanie. - Trudno mieć piękne rumieńce:.. kiedy nie ma co jeść - dodał,
ledwie wykrztuszając słowa. Znów zabrakło mu sił. Jednak odpowiedź brzmiała przekonywająco; stara
wzięła zastaw. - Co to jest? - zagadnęła, raz jeszcze oglądając Raskol-nikowa i waŜąc zastaw na dłoni. -
Rzecz... papierośnica... srebrna... Niech pani obejrzy. - Jakoś mi się nie widzi, Ŝeby srebrna... Patrzcie, jak
na-obwijał! Usiłując rozsupłać sznureczek i obróciwszy się do okna, do światła (wszystkie okna były
pozamykane mimo zaduchu w pokojach), spuściła go na kilka sekund z oka i stanęła do niego tyłem.
Rozpiął płaszcz, wydobył siekierę z pętli, lecz jeszcze nie wyjął jej całkiem, tylko przytrzymywał ręką pod
okryciem. Ręce okropnie mu osłabły; wyraźnie czul, jak z kaŜdą chwilą mdleje coraz bardziej i drętwieją.
Bał się, Ŝe upuści siekierę na podłogę... W głowie mu się raptem zakręciło... - Co on tu nasuplał! -
niecierpliwie zawołała stara i poruszyła się w jego stronę. Nie miał juŜ ani chwili do stracenia-^Wyjął
siekierę, uniósł oburącz, ledwie czu)ąć własne istnienie* i prawie bez wysiłku, prawie machinalnie spuścił
ją obuchem na głowę starej. »•?.
Rzekłbyś, Ŝe jego siły nie biorą w tym udziału. Lecz skoro tylko spuścił raz siekierę, siła nagle zrodziła się
w nim. Stara, swoim zwyczajem, nie miała chustki na głowie. Jej rzadziutkie, jasne, tu i ówdzie siwiejące
-włosy, jak zwykle tłusto naoliwione, były zaplecione w mysi ogonek i zatknięte pod ułamek rogowego
Strona 30
1740
grzebyka, sterczącego na potylicy. Cios ugodził w samo ciemię, do czego się przyczynił jej niski wzrost.
Krzyknęła, lecz bardzo słabo, i osunęła się na podłogę w pozycji siedzącej, choć jeszcze zdąŜyła podnieść
obie ręce do głowy. W jednej dłoni wciąŜ jeszcze trzymała "zastaw". Wtedy Ras-kolnikow z całej siły
uderzył raz i drugi, wciąŜ obuchem i wciąŜ po ciemieniu. Krew buchnęła" jak z wywróconej szklanki i ciało
zwaliło się na wznak. Cofnął się, dał jej upaść i natychmiast pochylił się nad jej twarzą: juŜ nie Ŝyła. Oczy
były wybałuszone, jakby chciały wyskoczyć z orbit, a czoło i cała twarz zmarszczona, wykrzywiona
skurczem. PołoŜył siekierę na podłodze, koło zwłok, i od razu sięgnął do jej kieszeni, usiłując nie zabrukać
się płynącą krwią - do tej prawej kieszeni, z której ona zeszłym razem wyjęła klucze. Był zupełnie trzeźwy,
zamroczeni i zawrotów juŜ nie doznawał, lecz ręce drŜały w dalszym ciągu. Przypominał sobie później, Ŝe
był wówczas bardzo uwaŜny, przezorny, ciągle usiłował nie zawalać się... Klucze znalazł zaraz; podobnie
jak wtedy, wszystkie były w jednym pęku, na jednym stalowym kółku. Od razu pobiegł z nimi do sypialni.
Był (o pokój bardzo niewielki, z mnóstwem świętych obrazów na ścianie. Naprzeciw stało duŜe łóŜko,
bardzo schludnie zastane, z watowaną kołdrą, uszytą ze skrawków atlasu. Pod trzecią ścianą stała komoda.
Rzecz dziwna: ledwie zaczął dobierać klucze do komody, ledwie usłyszał ich brzęk, gdy nagle od stóp do
głowy przebiegł go dreszcz. Znowu przyszła mu ochota wszystko rzucić i odejść. Ale trwało to tylko
sekundę; na ucieczkę było za późno. Poczuł śmieszność tego, gdy znienacka inna, trwoŜna myśl uderzyła
mu do głowy. Uroiło mu się nagle, Ŝe moŜe stara jeszcze Ŝyje i gotowa się ocknąć. Zaniechawszy kluczy i
komody pobiegł z powrotem do ciała, chwycił siekierę i znów się zamierzył nad staruszką - lecz nie
uderzył. Nie było wątpliwości, Ŝe jest martwa. Schyliwszy się i znowu pilnie ją oglądając zobaczył
wyraźnie, Ŝe czaszka jest zmiaŜdŜona i nawet jak gdyby odrobinę skręcona w bok. -Chciał pomacać m

palcem, lecz odszarpnął rękę; zresztą i tak było widać. A tymczasem krwi naciekla juŜ cala kałuŜa. Wtem
zauwaŜył na szyi staruszki sznureczek, szarpnął, lecz sznureczek był mocny i nie zerwał się; na domiar
nasiąkł krwią. Spróbował wyciągnąć go silą zza pazuchy, ale coś uwięzie i przeszkadzało.
Zniecierpliwiony, znowu podniósł siekierę, Ŝeby przerąbać sznurek wprost na ciele, od góry, ale się nie
odwaŜył i z trudem, walając sobie ręce i siekierę, po dwu minutach szarpaniny rozciął sznureczek, nie
dotykając ciała siekierą, i zdjął. Nie pomylił się: sakiewka. Na sznurku były dwa krzyŜyki, jeden z
cyprysowego drzewa, drugi miedziany, ą ponadto emaliowany medalik; niŜ obok nich wisiała niewielka,
zamszowa, zatłuszczona sakiewka ze stalową skuwką i kółeczkiem. Sakiewka była szczelnie wypchana.
Raskolnikow wsunął ją sobie do kieszeni nie oglądając, krzyŜyki rzucił na pierś staruszki i, tym razem
biorąc ze sobą siekierę, znów pobiegł do sypialni. Śpieszył się straszliwie, porwał klucze i na nowo jął się z
nimi porać. Lecz jakoś mu nie szło: klucze nie chciały wejść do zamków. Nie, Ŝeby mu ręce bardzo drŜały,
ale wciąŜ się mylił; na przykład widzi, Ŝe klucz jest nie ten, nieodpowiedni, a jednak wtyka. Wtem
przypomniał sobie i zmiarkował, Ŝe ten duŜy klucz z karbowanym piórkiem, który dynda tuŜ obok małych,
na pewno nie jest wcale od komody (jak mu to i za poprzednią bytnością przyszło na myśl), tylko od jakiejś
skrzynki, i Ŝe prawdopodobnie w tej skrzynce schowane jest wszystko co cenniejsze. Porzucił komodę i od
razu wczołgał się pod łóŜko wiedząc, Ŝe stare kobiety zazwyczaj trzymają skrzynki pod łóŜkami. "A jakŜe!"
Oto spora skrzynka, ponad arszyn długa, z wypukłym wiekiem, obita czerwonym safianem, tu i ówdzie
nabijana stalowymi ćwieczkami. Zębaty klucz nadał się od razu i odemknął. Z wierzchu, pod białym
prześcieradłem, leŜało zajęcze futerko z czerwonym pokryciem, pod nim - jedwabna suknia, dalej szal, a
dalej, w głębi chyba, same tylko łachy. Przede wszystkim zaczął wycierać skrwawione ręce w czerwone
pokrycie futerka. "To czerwone, a na czerwonym krwi nie znać"-rozwaŜał, lecz nagle otrzeźwiał: "BoŜe! czy
ja wariuję?" - pomyślał z przestrachem. Gdy tylko poruszył owe łachy, raptem spod -futerka wyśliznął ,
się-.zloty zegarek. Gorączkowo jął wszystko przewracać. JakoŜ istotnie, wgt-ódlachów poukrywane były
złote rzeczy - praw-84
dopodobnie same zastawy, wykupione i nie wykupione -- bransoletki, łańcuszki, kolczyki, szpilkLj tak
dalej. Niektóre były w futerałach, inne po prostu zawinięte w papier gazetowy, lecz skrzętnie i troskliwie,
w podwójne arkusze, oraz związane ta-siemeczkami. Nie zwlekając ani chwilki zaczął napełniać sobie nimi
kieszenie spodni [ palta, nie segregując, nie odwijając zwitków, nie otwierając futerałów. Ale nieduŜo
zdąŜył wziąć... Nagle wydało mu się, Ŝe w pokoju, gdzie leŜała stara, ktoś chodzi. Przerwał pracę i
zesztywnial jak trup. Ale nie: cisza, a zatem było to urojenie. Wtem najwyraźniej usłyszał lekki okrzyk, jak
gdyby ktoś cicho i urwanie stęknął i umilkł. Potem znów martwa cisza, trwająca minutę albo dwie. Czekał
przykucnięty koło kufra, ledwie dysząc; lecz raptem zerwał się, schwycił siekierę i wypadł z sypialni.
Pośrodku pokoju stała Lizawieta ze sporym tobołkiem w rękach i w osłupieniu patrzała na zabitą
siostrę-biała jak płótno i, zda się, niezdolna krzyknąć. Widząc wpadającego Raskolnikowa zadrŜała jak liść,
drobnym dreszczem; całą twarz wykrzywiły jej skurcze. Podniosła rękę, otworzyła usta, jednak nie
Strona 31
1740
krzyknęła i z wolna, tyłem, poczęła się od niego cofać w kąt, patrząc nieruchomo, bez mrugania, lecz wciąŜ
nie krzycząc, jakby jej brakło powietrza w piersiach. Runął na nią z siekierą. Jej wargi wykrzywiły się tak
Ŝałośnie, jak u bardzo małych dzieci, gdy zaczynają czegoś się bać, pilnie patrzą na straszący je przedmiot i
na płacz im się zbiera. Nieszczęśliwa Lizawieta była tak potulna, zahukana i zastraszona raz na zawsze, Ŝe
nawet nie podniosła ręki, by ochronić twarz, choć w danych okolicznościach byłby to najkonieczniejszy
odruch naturalny, ile Ŝe siekiera uniosła się wprost nad jej twarzą. Tylko troszeczkę podniosła swoją wolną
lewą rękę, bynajmniej nie na wysokość twarzy, i wolniutko wyciągnęła ją przed siebie, jak gdyby
odsuwając napastnika. Cios.spadł wprost na"czaszkę, ostrzem, i od razu rozpłatał całą górną część czoła,
niemal do ciemienia. Zwaliła sięjak-kieda. Raskolnikow stracił przytomność, chwycił tobołek, po chwili go
odrzucił i pobiegł do sionki. Strach opanowywał go coraz gwałtowniej, szczególniej po tym drugim, zgoła
nieprzewidzianym morderstwie. Zapragnął co rychlej stąd uciec. I gdyby teraz był w stanie dokładniej
widzieć i rozumować; gdyby tylko mógł zdać sobie sprawę ze 85

wszystkich trudności swego połoŜenia, z całej beznadziejności, całej szkarady i całego bezsensu sytuacji;
gdyby przy tym był zdolny zrozumieć, ile jeszcze przeszkód wypadnie mu pokonać, a moŜe i przestępstw
popełnić, zanim się stąd wyrwie i dotrze do domu - to moŜe porzuciłby wszystko i natychmiast sam poszedł
się oskarŜyć, i to nawet nie ze strachu o własną osobę, lecz z samej zgrozy i obrzydzenia do tego, co uczynił.
Zwłaszcza obrzydzenie wzbierało w nim i rosło z minuty na minutę. Za nic w świecie nie zbliŜyłby się
teraz do kuferka, a nawet nie wszedłby do pokojów. Lecz stopniowo jęło go ogarniać jakieś roztargnienie,
jak gdyby zaduma; chwilami jakby tracił przytomność albo raczej zapomniał o rzeczy głównej, a czepiał się
drobiazgów. Niemniej jednak, zajrzawszy do kuchni, widząc na ławce wiadro, do połowy pełne wody, nie
omieszkał umyć rąk i siekiery. Ręce miał lepkie od krwi. Siekierę zanurzył wprost do wody, chwycił leŜący
na oknie, na stłuczonym spodku, kawałeczek mydła i zaczął tuŜ w wiadrze myć sobie ręce. Skończywszy z
tym, wyjął siekierę, umył Ŝelazo.,! długo, ze trzy minuty, tarł drzewo tam, gdzie się ono zakrwawiło,
uŜywając nawet mydła. Następnie osuszył wszystko bielizną, która jakby specjalnie na to wisiała na
sznurkach przeciągniętych przez kuchnię, po czym długo i uwaŜnie oglądał siekierę przy oknie. Śladów nie
pozostało, tylko toporzysko było jeszcze wilgotne. Starannie włoŜył siekierę do pętli pod płaszczem.
Potem, o ile na to pozwalało światło w mrocznej kuchni, obejrzał płaszcz, spodnie, buty. Na pierwszy rzut
oka jak gdyby nic z wierzchu nie było, tylko na butach widniały plamy. ZwilŜył ścierkę i otarł buty. Zresztą
wiedział, Ŝe ogląda nienaleŜycie, Ŝe być moŜe, jest coś, co rzuca się w oczy, a czego nie dostrzega. Stanął,
zamyślony, pośrodku izby. Dręcząca, ponura myśl wzbierała w nim - myśl, Ŝe dostaje obłędu i Ŝe w tej
chwili nie jest zdolny ani rozumować, ani obronić siebie, Ŝe moŜe trzeba robić wcale nie to, co teraz
robi...-Mój BoŜe! Uciekać, uciekać!-wybełkotał i rzucił się do sionki. Ale tutaj czekało na niego takie
przeraŜenie, jakiego, rzecz prosta, nigdy jeszcze nie przeŜywał. Stał, patrzył i nie wierzył własnym oczom:
drzwi wejściowe, z przedpokoju na schody, te same drzwi, do których niedawno dzwonił i przez które
wszedł, były odemknięte, a nawet uchylone na szerokość dłoni; ani zamka, ani rygla przez ten czas, 86
przez cały ten czas! Stara nie zamknęła za nim, moŜe z ostroŜności. Lecz, o rany Boskie! przecie potem
widział Lizawjetę! I jakŜe mógł, jak mógł się nie domyślić, Ŝe musiała jakoś wejść-nie przez ścianę przecie!
Rzucił się ku drzwiom i załoŜył rygiel. - Ale nie, to znowu nie to! Trzeba iść, iść... Zdjął rygiel, otworzył
drzwi i jął nasłuchiwać na schodach. Wsłuchiwał się długo. Gdzieś daleko, na dole, prawdopodobnie w
bramie, głośno i piskliwie krzyczały jakieś dwa głosy, kłóciły się i wymyślały sobie. "O co im chodzi?..."
Czekał cierpliwie. W końcu wszystko ucichło naraz, jak ręką uciął: rozeszli się. JuŜ miał wyjść, gdy wtem, o
piętro niŜej, hałaśliwie otwarły się drzwi na schody i ktoś zaczął zstępować, nucąc jakąś melodię. "Czemu
oni wciąŜ tak hałasują!" - przeleciało mu przez myśl. Znowu przymknął drzwi za sobą i czekał. Wreszcie
wszystko umilkło: ani Ŝywego ducha. Postawił nogę na progu, kiedy raptem znów usłyszał kroki. Kroki te
rozległy się bardzo daleko, aŜ gdzieś na dole schodów, lecz pamiętał jak najlepiej i jak najwyraźniej, Ŝe juŜ
przy pierwszym ich odgłosie, natychmiast, zaczął dlaczegoś podejrzewać, Ŝe to na pewno tutaj ktoś idzie,
na czwarte piętro, do starej. Dlaczego? CzyŜby odgłosy były jakieś osobliwe, szczególniejsze? Były to kroki
cięŜkie, równe, niespieszne. Oto on juŜ minął pierwsze piętro, juŜ idzie wyŜej - coraz głośniej a głośniej!
Słychać było cięŜkie sapanie idącego. Oto juŜ początek trzeciego piętra... Tak, tutaj idzie! I nagle mu się
wydało, Ŝe cały skostniał, Ŝe to zupełnie jak w koszmarnym śnie, kiedy ci się śni, Ŝe cię dopędzają, juŜ są
blisko, nastają na twe Ŝycie, a tyś przyrósł do miejsca, ani ręką ruszyć nie moŜesz. Dopiero kiedy gość jął
wstępować na czwarte piętro - dopiero wtedy Raskolnikow otrząsnął się i mimo wszystko zdąŜył szparko i
zgrabnie wśliznąć się na powrót z sionki do mieszkania i przymknąć za sobą drzwi. Następnie chwycił
rygiel i cicho, bezgłośnie wsunął go w skobel. Dopomagał mu instynkt. Skończywszy z tym wszystkim,
przywarował bez oddechu tuŜ u drzwi. Nieproszony gość był juŜ takŜe pode drzwiami. Teraz obaj stali na
Strona 32
1740
wprost siebie, jak niedawno on i starucha, kiedy to drzwi ich dzieliły i kiedy podsłuchiwał. Gość
parokrotnie z trudem zaczerpnął powietrza. "Zapewne 87

korpulentny i duŜy" - pomyślał Raskolnikow ściskając w ręku siekierę. Doprawdy, to wszystko chyba się
śni. Gość uchwycił za dzwonek i mocno szarpnął. Skoro tylko brzęknął blaszany dźwięk dzwonka,
nawiedziło go nagle urojenie, Ŝe w pokoju ktoś się poruszył. Tak dalece, Ŝe przez kilka sekund nasłuchiwał
zupełnie serio. Nieznajomy znów zadzwonił, znów poczekał i wtem, straciwszy cierpliwość, zaczął co sił
targać za klamkę. Z przeraŜeniem spoglądał Raskolnikow na podskakujący rygiel i z tępym strachem
oczekiwał, Ŝe oto lada chwila i sam rygiel wyskoczy. JakoŜ zdawało się to moŜliwe, bo szarpano nader
silnie. Skorcilo go, by przytrzymać rygiel dłonią, lecz tamten mógłby się domyślić. Znów uczuł jakby
zawrót głowy. "Zaraz upadnę!"-mignęło mu w umyśle, lecz nieznajomy zagadał i Raskolnikow od razu
wytrzeźwiał. - Śpią, do cholery, czy kto je pozarzynał? Niech je licho porwie!-zadudnił przybysz jak z
beczki.-Hop, hop, Alono Iwanowno, stara wiedźmo, Lizawieto, przecudna kobieto! Otwórzcie! Pozasypiały,
do stu piorunów, czy co, u diabła? Rozwścieczony, dziesięć razy z rzędu, z całej siły targnął za dzwonek.
Musiał to być człowiek władczy i krótko trzymający swoich domowników. W tejŜe chwili rozległy się
drobne, pośpieszne kroki nie opodal na schodach. Jeszcze ktoś się zbliŜał. Raskolnikow zrazu nawet nie
dosłyszał. - CzyŜby nikogo nie było? - dźwięcznie i wesoło krzyknął nowo przybyły zwracając się wprost
do pierwszego gościa, który nie przestawał mocować się z dzwonkiem. - Dzień dobry, panie Koch! "Sądząc
po głosie, pewnie zupełnie młody" - pomyślał Raskolnikow. -- A cholera je wie! omal nie wyłamałem
zamka -odparł Koch. - SkądŜe to pan mnie zna? - Masz tobie! Nie dalej jak onegdaj w "Gambrynusie", na
bilardzie, wygrałem od pana trzy partie z rzędu. - Ahaaa...
- Więc nie ma ich? Dziwne. I okropnie głupio się składa. Gdzie się stara zawieruszyła? Mam do niej interes.
- I ja mam interes, mój panie.
88
- Więc co zrobimy? W tył zwrot i odmaszerować? A, psia! Chciałem dostać forsy! - zawołał młody człowiek.
- Pewno, Ŝe odmaszerować; ale po co kazała przyjść? Sama wyznaczyła mi godzinę, jędza jedna. To przecie
szmat drogi. I gdzie, u diabła, się wałęsa, w głowę zachodzę? Calutki rok marynuje się w domu, narzeka na
nogi, a tu raptem zachciało jej się spaceru! - MoŜe zapytać stróŜa?
- O co?
- Dokąd poszła i kiedy wróci?
- Hm... Psiakrew... zapytać... AleŜ ona nigdzie nie chadza... - I znów szarpnął za klamkę. - Cholera, nie ma
rady, trzeba się wynosić! - Stój pan!-nagle zawołał młodszy.-Proszę patrzeć:
widzi pan, jak drzwi odstają, kiedy się szarpie?
- To co?
- To znaczy, Ŝe nie są zamknięte na klucz, tylko na skobel! Słyszy pan, jak rygiel szczęka? - Więc co?
- śe teŜ pan nie rozumie! Znaczy to, Ŝe któraś z nich jest w domu. Gdyby wyszły obydwie, to zamknęłyby
na klucz od zewnątrz, a nie od wewnątrz na skobel. A tu - słyszy pan, jak szczęka? Na to zaś, by się od
wewnątrz zaryglować, trzeba być w domu, to chyba jasne? Z tego wniosek, Ŝe siedzą w domu, tylko nie
odmykają! - Słowo daję, ma pan rację!-wykrzyknął zdziwiony Koch.-Więc cóŜ by to znaczyło?-I jak opętany
zaczął targać drzwi. - Czekaj pan! - ozwał się młodszy - proszę nie szarpać. Tu coś się święci... Przecie pan
dzwonił, szarpał - nie otwierają: więc albo obydwie zemdlały, albo... - Co?
- Ot, co: chodźmy no po stróŜa; niech on sam je obudzi.
- Racja!
Obaj ruszyli na dół.
- Stop! Niech pan zostanie tutaj, a ja polecę po stróŜa.
- DlaczegóŜ mam zostać?
- Bo czy to wiadomo?...
- MoŜe i słusznie...
- Wszak się przygotowuję do kariery sędziego śledczego!

Tutaj najwidoczniej, naj-wid-docz-cz-niej coś jest nie w porządku ! - z zapałem wykrzyknął młodszy i
pędem puścił się w dół po schodach. Koch pozostał, znów cichutko poruszył za dzwonek, który brzęknął
jeden raz; potem ostroŜnie, jak gdyby namyślając się i oglądając, jął przesuwać ręką po klamce, naciskać i
puszczać, by się ponownie przeświadczyć, Ŝe drzwi nie są zamknięte na klucz. Następnie, sapiąc, pochylił
się i zajrzał przez dziurkę, ale poniewaŜ klucz był wetknięty od wewnątrz, nic nie było widać.
Raskolnikow stał i ściskał siekierę. Był jak w malignie. Gotował się nawet do bójki, gdy tamci wejdą.
Strona 33
1740
Podczas gdy się dobijali i umawiali, kilkakrotnie miał ochotę skończyć z tym wszystkim od razu i krzyknąć
do nich spoza drzwi. To znów chciało mu się ich łajać, przekomarzać się z nimi, zanim otworzą. "Niechby
juŜ prędzej!" - mignęło mu w głowie. - GdzieŜ ten psubrat?...
Czas upływał, minuta, dwie minuty - nikt nie wracał. Koch się poruszył. - Nie ma go, psubrata! - wrzasnął
nagle, zniecierpliwiony; porzucił swoją wartę i równieŜ udał się na dół, śpiesząc i waląc w schody
obcasami. Kroki zacichły. - BoŜe, co począć!
Raskolnikow odsunął rygiel, uchylił drzwi: nic nie słychać. Wtem, juŜ o niczym zgoła nie myśląc, wyszedł,
moŜliwie naj-szczelniej zamknął drzwi za sobą i puścił się na dół. Zeszedł juŜ z trzech kondygnacji, gdy
nagle dał się słyszeć łoskot na dole. Gdzie się podziać? Nie było gdzie się ukryć. Pobiegł z powrotem ku
mieszkaniu lichwiarki. - Ej tam, cholera, psiakrew! Trzymaj, lapaj! Ktoś z krzykiem wypadł na dole z
mieszkania i juŜ nie pobiegł, ale jakby runął w dół po schodach wrzeszcząc wniebogłosy: - Mitka! Milka!
Mitka! Mitka! Mitka! Bodajbyś skonał! Krzyk zakończył się piskliwym dyszkantem; ostatnie zgłoski
dochodziły juŜ ze dworu; wszystko umilkło. Ale w tymŜe okamgnieniu kilku ludzi, głośno i wartko
rozmawiających, zaczęło z harmidrem wspinać się po schodach. Było ich trzech lub czterech. Rozpoznał
dźwięczny głos młodego człowieka. "To oni!" 90
W zupełnej rozpaczy ruszył wprost na nich: niech będzie, co będzie! JeŜeli go zatrzymają-wszystko
przepadło; jeŜeli puszczą - równieŜ wszystko przepadło, bo zapamiętają go sobie. JuŜ się do siebie zbliŜali;
dzieliło ich tylko jedno piętro. Wtem - ocalenie! O kilka stopni przed sobą, na prawo, miał puste i na ościeŜ
otwarte mieszkanie, to samo mieszkanie na drugim piętrzę, gdzie pracowali-malarze i skąd teraz, jakby
naumyślnie, odeszli. To ź pewnością oni wybiegli przed chwilą z takim rwetesem. Podłogi świeŜo
pomalowane, pośrodku pokoju stoi kubełek, a obok czerepek z farbą i kwaczem. Momentalnie wśliznął się
przez otwarte drzwi i ukrył za ścianą. NajwyŜszy czas: tamci stali juŜ na podeście. Potem zawrócili na górę i
podąŜyli na czwarte piętro, głośno rozmawiając. Przeczekał, wyszedł na palcach i zbiegł w dół. Na schodach
nie ma nikogo! W bramie równieŜ. Szybko minął bramę i skręcił w ulicę na lewo. Wiedział wybornie,
wiedział przewybornie, Ŝe oni w tej chwili są juŜ w mieszkaniu, Ŝe ogromnie się dziwią, zastawszy drzwi
otwarte, gdy parę minut temu były zamknięte; Ŝe juŜ patrzą na ciała i najdalej za minutę zmiarkują
wszystko i połapią się, Ŝe tylko co był tutaj morderca, który zdąŜył gdzieś się schować, prześliznąć obok
nich i zbiec; moŜe się nawet domyśla, Ŝe siedział w pustym mieszkaniu, gdy oni szli na górę. A tymczasem
pod Ŝadnym pozorem nie było mu wolno iść prędzej, choć do pierwszego zakrętu zostawała jaka setka
kroków. "MoŜe by wpaść do której bramy i przeczekać gdzieś na klatce schodowej? Nie, to na nic! I moŜe
wyrzucić gdzieś siekierę? Zawołać doroŜkę? Źle! źle!" Oto nareszcie boczna uliczka. Skręcił w nią jak
nieŜywy;
tutaj był juŜ na pół uratowany i zdawał sobie z tego sprawę: mniej podejrzeń, a przy tym snuje się tutaj
mnóstwo ludzi, wśród których zatracał się niby ziarenko piasku. Lecz te wszystkie męczarnie wycieńczyły
go tak dalece, Ŝe ledwie ruszał nogami. Pot spływał z niego ciurkiem, kark był jakby z wody wyjęty. - Cię
go, jak sobie facet dogodził! - krzyknął ktoś do niego, gdy doszedł nad kanał. Był teraz mało przytomny - a
im dalej, tym mniej. JednakowoŜ pamiętał, jak dotarłszy nad kanał, nagle przestraszył się, Ŝe tu za mało
ludzi, wobec czego jest się bardziej na widoku,

i chciał powrócić w uliczkę. ChociaŜ walił się prawie z nóg, nałoŜył jednak drogi i wrócił do domu z
zupełnie innej strony. Nie całkiem przytomny wszedł do bramy swojej kamienicy:
w kaŜdym razie dopiero na schodach przypomniał sobie o siekierze. A przecie miał przed sobą nader
waŜne zadanie: połoŜyć ją na miejsce i to moŜliwie niepostrzeŜenie. Naturalnie, juŜ nie był w stanie pojąć,
Ŝe moŜe najlepiej byłoby siekiery wcale nie kłaść na poprzednim miejscu, tylko podrzucić ją, chociaŜby
później gdzieś na cudzym podwórku. Lecz wszystko poszło jak z płatka. Drzwi stróŜówki były
przymknięte, ale nie zamknięte na klucz; więc najprawdopodobniej stróŜ był w domu. Ale Raskolnikow do
takiego stopnia postradał zdolność rozumienia czego bądź, Ŝe podszedł wprost do stróŜówki i otworzył.
Gdyby go dozorca zapytał, o co mu chodzi, bardzo moŜliwe, Ŝe od razu podałby mu siekierę. Jednak
dozorcy nie było,' więc zdąŜył połoŜyć siekierę na poprzednim miejscu pod ławką. A nawet przykrył ją
znowu polanom. AŜ do swojej stancyjki nie spotkał nikogo, ani Ŝywej duszy; drzwi gospodyni były
zamknięte. Wszedłszy do siebie, rzucił się na kanapę, tak jak stał. Nie spal, ani teŜ nie był przytomny.
Gdyby kto wszedł wówczas do jego pokoju, zerwałby się z krzykiem. Strzępki i urywki jakichś myśli
wirowały mu w głowie, jednak Ŝadnej nie potrafił uchwycić, Ŝadnej pomimo wysiłku nie potrafił
przytrzymać... CZĘŚĆ DRUGA

PrzeleŜał tak bardzo długo. Zdarzało mu się na poły budzić i w takich chwilach spostrzegał, Ŝe to juŜ
Strona 34
1740
dawno noc, lecz nie przychodziło mu na myśl, by wstać. Wreszcie zauwaŜył, Ŝe to juŜ jasność dzienna.
LeŜał na kanapie na wznak, jeszcze oszołomiony niedawnym zamroczeniem. Ostro dolatywały do niego
straszne, rozpaczliwe wrzaski z ulicy, których zresztą musiał wysłuchiwać kaŜdej nocy pod swoim oknem,
około trzeciej nad ranem. Właśnie one go teraz zbudziły. "Aha! to juŜ pijacy wychodzą z szynków -
pomyślał - trzecia godzina." I nagle skoczył, jakby go kto poderwał z kanapy. "Jak to! juŜ trzecia!" Usiadł na
kanapie - i oto wszystko mu się przypomniało! Raptownie, w jednym okamgnieniu, przypomniał sobie
wszystko! W pierwszej chwili sądził, Ŝe zwariuje. Zrobiło mu się okropnie zimno; wprawdzie to zimno
pochodziło i od gorączki, która zaczęła go trapić juŜ dawno, we śnie. Teraz zdjęły go nagle takie dreszcze,
Ŝe mu ząb na ząb nie trafiał i aŜ podrzucało go całego. Otworzył drzwi i jął nasłuchiwać: w domu jak
makiem zasiał. Ze zdumieniem oglądał siebie samego, pokój i nie pojmował, jak mógł wczoraj, wszedłszy,
nie zamknąć drzwi na haczyk i rzucić się na kanapę nie tylko w ubraniu, ale i w kapeluszu, który teraz się
stoczył i leŜał na podłodze obok poduszki. "Gdyby kto wstąpił, cóŜ by pomyślał? śem pijany? Ale..."

Poskoczył ku oknu. Było wystarczająco widno, więc co rychlej zaczął oglądać się cały, od stóp do głowy,
całą swoją odzieŜy czy nie ma śladów? Ale tak nic się nie dało zrobić. Wstrząsany dreszczami, począł
rozbierać się zupełnie i na nowo wszystko oglądać. Powywracał wszystko do ostatniej nitki, do ostatniego
skrawka, po czym, nie dowierzając sobie, powtórzył tę czynność trzykrotnie. Zdaje się, Ŝe nic, Ŝadnych
śladów; jedynie w tym miejscu, gdzie się spodnie postrzępiły u dołu i zwisały jak frędzle, na frędzlach tych
widniały gęste skrzepy krwi. Schwycił swój spory nóŜ składany i odciął te strzępy. Ponoć nic więcej nie
było. Nagle przypomniał sobie, Ŝe sakiewka i rzeczy, które wyciągnął z kuferka staruszki, wszystkie leŜą
dotychczas w jego kieszeniach! Dotychczas nie pomyślał o tym, Ŝeby to wyjąć i schować! Nie przypomniał
sobie o tym nawet teraz, kiedy oglądał ubranie! Co się z nim dzieje ? Co tchu począł wszystko wydobywać i
rzucać na stół. Wydostawszy wszystko, nawet wywróciwszy kieszenie, by się upewnić, Ŝe nic juŜ nie
zostaje, przeniósł cały ten stos do kąta. Tam, w samym kąciku, na dole, w pewnym miejscu była rozdarta,
odstająca od ściany tapeta: momentalnie jął wszystko wpychać do tej dziury pod tapetą. Zmieściło się!
"Wszystko precz z oczu! Sakiewkę takŜe!" -myślał z radością, wstając i tępo patrząc w kąt, na dziurę, która
się teraz jeszcze bardziej wystoperczyła. Wtem drgnął ze zgrozy. - BoŜe - szeptał z rozpaczą - czy ja mam
dobrze w głowie? CzyŜ to jest ukryte? czyŜ tak się ukrywa rzeczy? Prawda i to, Ŝe nie liczył na rzeczy;
przypuszczał, Ŝe znajdzie tylko pieniądze, i dlatego nie przygotował zawczasu odpowiedniego schowanka.
"Ale teraz, teraz, czemu się cieszę - myślał w rozterce. - CzyŜ tak się rzeczy chowa? Naprawdę, rozum
postradałem!" Jak z krzyŜa zdjęty, siadł na kanapie i w tejŜe chwili znowu zaczęły nim wstrząsać nieznośne
dreszcze. Odruchowo sięgnął po leŜące na krześle swoje dawne studenckie palto zimowe, ciepłe, lecz
dzisiaj prawie w łachmanach; przykrył się nim, a sen i majaczenie ogarnęły go natychmiast. Stracił poczucie
rzeczywistości. Najdalej po pięciu minutach zerwał się na nowo i na nowo jak oszalały rzucił się do swej
odzieŜy. "JakŜe mogłem zasnąć, gdy nic nie zostało zrobione! No, proszę, no, proszę: dotychczas nie
odprułem spod pachy owej pętli! Zapomniałem, za-96
pomniałem o takiej rzeczy! O takiej poszlace!" Odszarpnął pętlę i czym prędzej darł ją na strzępki, które
wpychał między bieliznę pod poduszką. "Strzępy podartego płótna w Ŝadnym razie nie wzbudzą
podejrzeń; zdaje się, Ŝe nie, zdaje się, Ŝe nie!"-powtarzał stojąc pośrodku pokoju i z napiętą aŜ do bólu
uwagą jął wypatrywać dookoła, na podłodze, wszędzie, czy jeszcze o czym nie zapomniał? Pewność, Ŝe
opuszcza go wszystko, nawet pamięć, nawet zwykła zdolność rozumowania - dręczyła go nieznośnie.
"CzyŜby to się juŜ zaczynało? czyŜby to juŜ przyszła kara? A co, a co, czyŜ tak nie jest?!" W rzeczy samej,
zrzynki odcięte od spodni poniewierały się na podłodze, na środku pokoju, Ŝeby mógł je ujrzeć pierwszy
lepszy, kto wejdzie! "CóŜ to się ze mną dzieje!" - wykrzyknął znowu, jak nieswój. Tu przyszła mu do głowy
dziwna myśl: Ŝe kto wie, moŜe i cała jego odzieŜ jest we krwi, Ŝe moŜe jest duŜo plam, tylko on ich nie
widzi, nie dostrzega, poniewaŜ jego władze umysłowe osłabły, rozklekotały się, przyćmiły... Naraz sobie
przypomniał, Ŝe i na sakiewce była krew. "Och! To znaczy, Ŝe i w kieszeni musi być krew, bo przecie
wsunąłem wtedy do kieszeni sakiewkę jeszcze mokrą!" Błyskawicznie wywrócił kieszeń i rzeczywiście na
podszewce kieszeni były ślady, plamy! "Widocznie jeszcze niezupełnie straciłem rozum, jeszcze coś
pamiętam i miarkuję, skoro sam się zreflektowałem! - pomyślał z tryumfem, głęboko i radośnie oddychając
pełną piersią. - To po prostu osłabienie z gorączki, przelotna nieprzytomność" - i wydarł całą podszewkę z
lewej kieszeni spodni. W tej chwili promień słońca oświetlił jego lewy but: na skarpetce prześwitującej
przez dziurawe obuwie znaczyły się jakieś ślady. Zzuł but. "Istotnie są ślady! cały czubek skarpetki jest
przepojony krwią." Prawdopodobnie wdepnął wówczas niebacznie w tę kałuŜę... "Ale co teraz z tym
począć? Gdzie podziać tę skarpetkę, zrzynki, kieszeń?" Zgarnął wszystko do ręki i stał pośrodku'pokoju.
"Do pieca? Ale w piecu będą szukali przede wszystkim. Spalić? Dobrze, lecz czym? Nawet zapałek nie
Strona 35
1740
mam. Nie, lepiej wyjść gdzieś i wszystko wyrzucić. Tak! lepiej wyrzucić! - powtarzał, znów siadając na
kanapie - i to zaraz, natychmiast, bez zwłoki!..." CóŜ, kiedy cięŜka głowa znowu opadała na poduszkę,
znowu przeszył go lodowaty dreszcz; znowu Raskolnikow wciągnął ^ rtnctnicwskl. t. T 97

na siebie palto. I długo, w ciągu kilku godzin, roiło mu się od czasu do czasu, Ŝe "trzeba zaraz, nie
odwlekając, pójść gdzieś i wszystko wyrzucić, prędzej, prędzej się tego pozbyć!" Kilkakrotnie próbował
wstać z kanapy, lecz juŜ nie był w stanie. Nareszcie obudziło go gwałtowne dobijanie się do drzwi. -
Otwieraj, jeśliś Ŝyw! Ciągle się wyleguje!-krzyczała Anastazja grzmocąc pięścią w drzwi. - Calusieńkie dni
wysypia się jak nie przymierzając pies! Dalibóg jak pies! Otwieraj, mówię. JuŜ po dziesiątej. - A moŜe go
nie ma w domu! -nadmienił głos męski. "Ba! to głos stróŜa... CzegóŜ mu potrzeba?" Zerwał się i usiadł na
kanapie. Serce tak mu się tłukło, Ŝe aŜ czuł ból. - Mądryś! A któŜ zamknął na haczyk?-obruszyła się
Anastazja. - Widzicie go: będzie się zamykał! Boisz się, Ŝeby cię samego nie ukradli? Otwieraj, fujaro,
zbudź się! "Czego oni chcą? po co ten stróŜ? JuŜ wszystko wiedzą. Stawić opór czy otworzyć? Lepiej
otworzyć! Raz kozie śmierć..." Uniósł się na kanapie, podał się w przód i zdjął haczyk.
Apartament jego był takich rozmiarów, Ŝe moŜna było zdjąć haczyk, nie wstając z posłania. Nie inaczej:
stróŜ i Anastazja.
Anastazja jakoś dziwnie mu się przyjrzała. Raskolnikow z wyzywającą i desperacką miną spojrzał na
stróŜa. Ten w milczeniu podał mu szary, we dwoje złoŜony papier, zapieczętowany ordynarnym lakiem. -
Wezwanie, z biura - rzekł wręczając mu papier.
- Z jakiego biura?...
- Wzywają na policję. Wiadomo, z jakiego biura.
- Na policję!... Po co?...
- Skąd mam wiedzieć? KaŜą, to iść, i juŜ. -Pilnie popatrzał na niego, rozejrzał się wokół i zabierał się do
wyjścia. - Na dobreś się rozchorował?-rzuciła Anastazja - nie spuszczając zeń oczu. RównieŜ i stróŜ na
chwilę obrócił głowę - Od wczoraj ma gorączkę - dodała. Raskolnikow nie odpowiadał i trzymał w ręku
papier nie odpieczętowuj ąc. - Ta juŜ nie wstawaj! - ciągnęła Anastazja Ŝałośliwie,
98
widząc, Ŝe spuszcza nogi z kanapy. - Kiedyś chory, to nie wychodź; przecie się nie pali. A co to masz w ręce?
Spojrzał: w prawej ręce ma owe zrzynki, skarpetkę i strzępy wydartej kieszeni. Spał z nimi. JuŜ później,
rozmyślając o tym, przypomniał sobie, Ŝe nawet we śnie, gdy się budził zgorącz-kowany, mocno zaciskał to
wszystko w garści i znowu z tym zasypiał. - Uzbierał sobie jakichś galganków i śpi z nimi, niczym ze
skarbem!... - Tu Anastazja zaniosła się swym chorobliwym nerwowym śmiechem. Raskolnikow co rychlej
wsunął to wszystko pod płaszcz i utkwił w niej nieruchomy wzrok. ChociaŜ w tej chwili bardzo niewiele
mógł pomyśleć sensownie, jednak czuł, Ŝe nie tak będą się obchodzić z człowiekiem, gdy go przyjdą
aresztować. "Ale... policja?" - Napiłbyś się herbaty? Chcesz? Mogę przynieść; w kuchni trochę zostało... -
Nie... pójdę; zaraz pójdę-bąkał wstając.
- ToŜ ty ani ze schodów zejść nie poradzisz.
- Pójdę...
- Jak chcesz...
Odeszła za stróŜem. Raskolnikow natychmiast rzucił się ku oknu - oglądać skarpetki i zrzynki. "Plamy są,
lecz nie bardzo znaczne; wszystko się zabrudziło, zatarło i juŜ wyblakło. Kto z góry nie wie - nic nie dojrzy.
Więc i Anastazja nie mogła z daleka nic dostrzec. Bogu dzięki!" Dopiero teraz z drŜeniem serca
odpieczętował wezwanie i zaczął czytać. Długo, długo czytał, zanim zrozumiał. Było to zwyczajne
wezwanie policyjne: ma się stawić dzisiaj o wpół do dziesiątej w biurze komisarza dzielnicowego. "Co to
ma znaczyć? Nigdy nie miałem nic wspólnego z policją ! I dlaczego akurat dzisiaj ? - myślał z dręczącym
zdumieniem. -O BoŜe, ŜebyŜ to juŜ prędzej!" Padł na kolana, by się pomodlić, lecz roześmiał się - nie z
modlitwy, tylko z siebie. Pośpiesznie zaczął się ubierać. "Ginąć, to ginąć, wszystko jedno! Trzeba włoŜyć
skarpetkę! - pomyślał ni stąd, ni zowąd - jeszcze więcej się zatrze w kurzu, i ślady znikną." Nie zdąŜył
jednak jej włoŜyć, a juŜ zszarpnął ją z przeraŜeniem i wstrętem. Zszarpnął, ale zmiarkowawszy, Ŝe innej nie
posiada, wciągnął ją na nowo -- i na nowo się roześmiał. "Wszystko to jest umowne, wszystko to względne,
wszystko

to są czcze formy - mignęło mu w głowie samym tylko brzeŜkiem myśli; a tymczasem drŜał na całym
ciele-bo przecie choć się wzdragałem, alem włoŜył! Skończyło się na tym, Ŝe włoŜyłem!" Niemniej przeto
śmiech od razu ustąpił miejsca rozpaczy. "Nie, nie podołam..." Nogi mu drŜały. "To ze strachu" - mruczał do
siebie. Gorączka przyprawiała go o ból i zawrót głowy. "To podstęp! Chcą fortelem mnie przynęcić i
Strona 36
1740
znienacka stropić - ciągnął w duchu, wyszedłszy na schody. - Najgorsze, Ŝe jestem prawie nieprzytomny..',
jak nic mogę strzelić bąka..." Na schodach przypomniał sobie, Ŝe zostawia wszystkie rzeczy ot tak, w
dziurze pod tapetą, "a tymczasem oni mogą naumyślnie zrobić rewizję bez niego" - przypomniał to sobie i
zatrzymał się. Lecz ogarnęła go nagle taka rozpacz, taki - powiedzmy - straceńczy cynizm, iŜ machnął ręką i
ruszył dalej. "Byle prędzej!..."
Na ulicy znowu nieznośna kanikuła; ani kropelki dŜdŜu przez te wszystkie dnie. Znowu kurz, cegły i
wapno, znowu fetor ze sklepików i szynków, znowu co krok pijacy, Łotysze--przekupnie i
gruchoty-doroŜki. Słońce jaskrawo łysnęlo mu w twarz, aŜ oczy zabolały i w głowie mu się zakręciło na
dobre - jak to zawsze bywa, gdy ktoś w gorączce wyjdzie na ulicę w bardzo słoneczny dzień. Doszedł do
rogu wczorajszej ulicy, z dręczącym niepokojem zajrzał w nią, popatrzył na tamten dom... i natychmiast
odwrócił wzrok. "JeŜeli mnie zapytają, moŜe wszystko powiem" - pomyślał zbliŜając się do biura. Biuro
policyjne mieściło się o jakie ćwierć wiorsty od kamienicy Raskolnikowa. ŚwieŜo właśnie przeniesiono je
do nowego lokalu, w nowym domu, na czwartym piętrze. W poprzednim lokalu Raskolnikow był kiedyś
przelotnie, lecz juŜ bardzo dawno. Wszedłszy do bramy, zobaczył na prawo klatkę schodową, z której
wyłonił się człowiek z księgą pod pachą. "Widocznie stróŜ; to znaczy, Ŝe urząd jest tutaj."
I na chybi! trafił zaczął się wspinać na górę. Nie miał ochoty nikogo o nic pytać. "Wejdę, padnę na kolana i
wszystko wyśpiewam..." - pomyślał wstępując na czwarte piętro. Schody były wąziutkie, strome i
zanieczyszczone pomy-
100
jami. Wszystkie kuchnie wszystkich mieszkań na wszystkich czterech piętrach wychodziły na te schody i
prawie cały dzień stały otworem. ToteŜ było tutaj okropnie duszno. Na górę i na dół wchodzili i schodzili
stróŜe z księgami pod pachą, róŜni petenci i interesanci płci obojga. RównieŜ drzwi do biura byty szeroko
otwarte. Wszedł i zatrzymał się w poczekalni. Tutaj stali, czekając, jacyś chłopi. TakŜe i tu było
niemoŜliwie duszno, a na domiar złego aŜ mdliło, aŜ w nosie wierciło od zjelczałego pokostu i nie
wyschniętej jeszcze farby, którą świeŜo pomalowano te izby. Trochę poczekawszy umyślił przepchać się
dalej, do następnego pokoju. Były to wszystko izdebki malutkie i niskie. Straszna niecierpliwość ciągnęła
go dalej a dalej. Nikt nań nie zwaŜał. W drugim pokoju siedzieli i piórem wodzili jacyś pisarczykowie,
ubrani niewiele lepiej niŜ on i dosyć dziwnie wyglądający. Zwrócił się do jednego z nich. - Czego chcesz?
Pokazał mu wezwanie urzędowe.
- Student?-zagadnął ów spojrzawszy na druczek.
- Tak jest, były student.
Pisarczyk obejrzał go, zresztą bez cienia ciekawości. Był to jakiś niesamowicie rozwichrzony jegomość, z
wyrazem fiksata we wzroku. "Od niego nic się nie dowiem, bo mu wszystko jedno" - pomyślał
Raskolnikow. - Idź pan tam, do sekretarza - powiedział pisarz i wskazał palcem przed siebie, na ostatni
pokój w głębi. Wszedł więc do tej izby (czwartej z rzędu), ciasnej i szczelnie zapchanej publicznością -
ludźmi odzianymi nieco schludniej niŜ w tamtych pokojach. Wśród interesantów były dwie panie. Jedna w
Ŝałobie, biednie ubrana, siedziała przy stole na wprost sekretarza i coś pisała pod jego dyktandem. Druga
zaś pani, nader tęga, z purpurowymi rumieńcami, okazała niewiasta, aŜ nadto strojna, z broszką wielkości
spodka na piersi, stała na uboczu i oczekiwała. Raskolnikow podał sekretarzowi swój papierek. Ów
zerknął, powiedział: "Niech pan zaczeka", i dalej dyktował damie w Ŝałobie. Raskolnikow odetchnął lŜej.
"To na pewno nie o to chodzi!" Zrobiło mu się raźniej; z całej siły nakazywał sobie spokój i opanowanie.

"Lada fraszka, lada drobna nieoględność, a mogę się zdradzić! Hm... szkoda, Ŝe tu nie ma powietrza...
Duszno... W głowie jeszcze bardziej się kręci... w umyśle teŜ..." Czul w sobie okropny nieład. Bał się, Ŝe nie
potrafi nad sobą zapanować. Próbował uczepić się jakiejkolwiek, zupełnie ubocznej myśli, lecz bez
powodzenia. Zresztą ogromnie go interesował sekretarz: pragnął wyczytać coś z jego twarzy, "rozgryźć" go.
Był to człowiek bardzo młody, najwyŜej dwudziestodwu-letni, miał twarz smagłą i ruchliwą, starszą nad
wiek; był modnie wysztafirowany, z rozdziałkiem na głowie, wyczesany i wypomadowany, z mnóstwem
pierścionków na białych, szczotką wyczyszczonych palcach i ze złotymi łańcuszkami na kamizelce. Do
jednego z obecnych tu cudzoziemców powiedział nawet ze dwa słowa po francusku, i to całkiem
poprawnie. - Luizo Iwanowno, moŜe by pani usiadła - rzucił od niechcenia purpurowej strojnisi, która
wciąŜ stała, jakby nie mając odwagi siąść bez zaproszenia, jakkolwiek krzesło było tuŜ. - Ich danke* -
rzekła cicho, spływając na krzesło z jedwabnym poszumem. Jej suknia bladoniebieska, z białym
koronkowym przybraniem, rozdęła się wokół krzesła niby balon i zajęła omal nie pół pokoju. Zapachniały
perfumy. Lecz damę widocznie onieśmielało, Ŝe oto zajęła pół pokoju i Ŝe tak biją od niej perfumy;
uśmiechała się tchórzliwie i zarazem bezczelnie, ale z wyraźnym niepokojem. Pani w Ŝałobie skończyła
Strona 37
1740
wreszcie i zabierała się do wyjścia. Wtem, nie bez hałasu, nader zuchowato i jakoś osobliwie poruszając
ramionami za kaŜdym krokiem, wszedł oficer, rzucił czapkę z bączkiem na stół i rozsiadł się. Okazała dama
aŜ podskoczyła z miejsca na jego widok i z niebywałym rozanieleniem jęła dygać; ale oficer nie zwrócił na
nią najmniejszej uwagi, ona zaś juŜ nie śmiała usiąść w jego obecności. Był to porucznik, pomocnik
komisarza cyrkułu; miał rudawe wąsy, poziomo sterczące w obie strony, oraz nadzwyczaj drobne rysy
twarzy, które nie wyraŜały nic prócz pewnej dozy czelności. Z ukosa i po części z oburzeniem spojrzał na
Raskolnikowa: ten ostatni był nad miarę podle ubrany, a jednocześnie, mimo swego - liri^kuję.
nędznego wyglądu, zachowywał się w sposób nie licujący z jego strojem; Raskolnikow bowiem dopuścił
się tej nieostroŜności, Ŝe zbyt długo i wprost popatrzył na oficera, czym teŜ go uraził. - Czego chcesz? -
krzyknął porucznik, zapewne zdziwiony, Ŝe taki obdartus ani myśli rozpłynąć się w powietrzu pod jego
piorunowym spojrzeniem. - Kazali mi przyjść... mam wezwanie...-wydukał Raskolnikow. - To w sprawie
naleŜności pienięŜnej od tego pana... od studenta-skwapliwie wyjaśnił sekretarz odrywając się od swych
papierzysk. - Proszę! - i przerzucił Raskolnikowowi zeszyt, wskazawszy odpowiednią rubrykę - niech pan
przeczyta! "NaleŜność pienięŜna? jakieŜ to pieniądze?-myślał Raskolnikow - aleŜ w takim razie to juŜ na
pewno nie tamto!" Drgnął z radości. Raptem zrobiło mu się niewiarogodnie, niewypowiedzianie lekko.
Kamień z serca! - A o której godzinie kazano panu przyjść, mój panie? - krzyknął porucznik, coraz bardziej
obraŜony nie wiedzieć czym. - Tu stoi jak wół, Ŝe o dziewiątej, a teraz juŜ prawie dwunasta! - Doręczono mi
to zaledwie przed kwadransem - głośno i przez ramię odparł Raskolnikow, który takŜe rozgniewał się z
nagła i niespodziewanie dla siebie, w czym nawet znajdował niejaką przyjemność. - Wystarczy, Ŝe
przyszedłem, choć jestem chory i mam gorączkę. - Zechce pan nie krzyczeć!
- Wcale nie krzyczę, mówię bardzo spokojnie, to pan krzyczy na mnie; ja zaś jestem studentem i nikomu
nie pozwolę krzyczeć na siebie. Porucznika tak zatkało, Ŝe w pierwszej minucie nic nie potrafił wykrztusić,
tylko jakieś bryzgi wylatywały mu z ust. Porwał się z miejsca. - Proszę mi-il-czeć! Jest pan w urzędzie. Bez
grubiaństw, mój panie! - I pan takŜe jest w urzędzie-zawołał Raskolnikow- i nie dość tego, Ŝe pan krzyczy,
ale jeszcze pali papierosa, czyli Ŝe uchybia nam wszystkim. - Co rzekłszy Raskolnikow doznał niebiańskiej
błogości. 101

Sekretarz patrzył na nich z uśmiechem. Zapalczywy porucznik był widocznie zbity z tropu. - To nie pańska
rzecz!--wrzasnął w końcu, jakoś nienaturalnie gromko. - Będzie pan łaskaw napisać zaświadczenie, którego
się od pana Ŝąda. Aleksandrze Grigoriewiczu, proszę mu pokazać. SkarŜą pana! Nie płaci pan pieniędzy! To
mi dopiero jaśnie królewicz, no, proszę! Ale Raskolnikow juŜ nie słuchał i zachłannie chwycił papier, czym
prędzej szukając rozwiązania zagadki. Przeczytał raz, drugi raz i nie zrozumiał. - CóŜ to jest?-zagadnął
sekretarza.
- Ma pan zapłacić pieniądze .na podstawie weksla. Pan musi albo Uiścić wszystko wraz z kosztami, karami
za zwłokę i tak dalej, albo oświadczyć na piśmie, kiedy będzie mógł zapłacić, a jednocześnie zobowiązać
się, Ŝe aŜ do uregulowania długu nie opuści stolicy i nie będzie sprzedawał ani ukrywał swego mienia.
Natomiast wierzycielowi wolno sprzedać pańskie mienie, a z panem postąpić wedle praw obowiązujących.
- Ale ja... nikomu nie jestem winien!
- To juŜ nas nie obchodzi. Do nas wpłynął nie wykupiony w terminie i naleŜycie zaprotestowany weksel,
opiewający na sto piętnaście rubli, który to weksel pan dał przed dziewięciu miesiącami wdowie po
asesorze kolegialnym Zamicynie; wdowa zaś przekazała go radcy Czebarowowi do ściągnięcia;
wezwaliśmy pana celem wyjaśnień w tej sprawie. - Przecie to moja gospodyni.
- Więc cóŜ stąd?
Sekretarz spozierał na niego z wyrozumiałym uśmiechem politowania, a jednocześnie z pewnym
tryumfem, jak na nowicjusza, któremu po raz pierwszy dają powąchać prochu - Ŝe niby: "No, co słychać?
Jak się teraz czujesz?" Ale cóŜ, cóŜ go teraz obchodził jakiś weksel, jakieś pretensje! Czy to było teraz warte
najmniejszego bodaj niepokoju, najmniejszej choćby uwagi! Stał, czytał, słuchał, odpowiadał, nawet sam
zadawał pytania, ale wszystko machinalnie. Tryumfalna radość z ocalenia, z ratunku po niedawnym
niebezpieczeństwie - oto co w tej chwili napełniało całą jego istotę, bez oglądania się na przyszłość, bez
analizy, bez domysłów i zgadywań, bez wątpliwości ani pytań. Był to moment całkowitej bezpośred-104
niej, czysto zwierzęcej radości. Lecz w tejŜe chwili w biurze zaszło coś w rodzaju burzy piorunowej.
Porucznik, jeszcze cały wstrząśnięty okazanym mu brakiem szacunku, cały płonący chęcią poratowania
nadweręŜonej ambicji, cisnął wszystkie swe gromy na nieszczęsną "okazałą damę", która od momentu jego
wejścia patrzyła na niego z najgłupszym w świecie uśmiechem. - A, ty taka, siaka i owaka! - ryknął
znienacka, aŜ szyby zadzwoniły (dama w Ŝałobie juŜ była wyszła).-Co to się u ciebie działo zeszłej nocy,
hę? Znowu haniebna rozpusta, Ŝe cała ulica o tym wie. Znowu bijatyka i pijaństwo. My cię potrafimy
Strona 38
1740
poskromić! Przecie juŜ ci mówiłem, uprzedzałem cię dziesięć razy, Ŝe za jedenastym razem nie daruję. A ty
znowu, taka, siaka, owaka! Papier wypadł Raskolnikowowi z rąk. Ze zdumieniem patrzał na okazałą damę,
którą tak bezceremonialnie sztorcowano. Niebawem wszakŜe zmiarkował, o co chodzi, i natychmiast ta cała
historia zaczęła go nawet bardzo bawić. Słuchał z przyjemnością - tak dalece, Ŝe chciało mu się rechotać,
rechotać, rechotać... Skakały w nim wszystkie nerwy. - Panie poruczniku - spróbował zapobiegliwie
sekretarz, ale dał pokój i czekał na sposobniejszą chwilę, wiedział bowiem z własnego doświadczenia, Ŝe
zacietrzewionego porucznika niepodobna powstrzymać inaczej niŜ za ręce. Co się tyczy okazałej damy, to z
początku zadygotała pod nawałnicą piorunów, ale rzecz dziwna: im gęstsze i dosadniej sze sypały się na
nią połajanki, tym jej mina robiła się uprzej-miejszą, tym czarowniej uśmiechała się do groźnego
porucznika. Przebierała nóŜkami i ustawicznie dygała, niecierpliwie czekając, rychłoŜ i jej dadzą wtrącić
słówko. Wreszcie się doczekała. - śaden hałas i bijatyka u mnie nie był, panie kapiten - zaterkotała, jakby
kto grochem sypnął; mówiła z silnym niemieckim akcentem, choć zresztą wcale potoczyście. - I Ŝaden,
Ŝaden szkandal, a oni przyszet pijana, i ja to wszystko rozpowie, panie kapiten, a ja nie winien... Mój dom
eleganty, panie kapiten, i obchodzenie elegante, panie kapiten, i ja zawsze, zawsze sama nie chciał Ŝaden
szkandal. A oni'zupełnie przyszet pijana i potem znów kazali trzy putelki, a potem jeden podniosła nogi i
zaczel nogom grać fortepian, i to jest zupełnie nieładnie ins

w eleganty dom, i on ganz* fortepian połamał i zupełnie, zupełnie tu nie ma nijaki manir, i ja to
powiedział. A on wziol putełke i zacznie wszystkich z tylu putelką szturchnąć. I tu ja prędko zawołał stróŜ,
i Kar! przyszet, a on wziol Kar! i podbił oko, i Henriet takŜe podbił oko, a mnie pięć razy bil twarz. I to tak
niedelikatnie w eleganty dom, panie kapiten, i ja krzyczał. A on otworzył okno i zaczol przez okno kwiczał
jak mała świnia, i to wstyd. Czy moŜna przez okno na ulic kwiczał jak mała świnia? Pfuj-pfuj-pfuj! I Kar!
jego z tylu za frak ciągał od okno, i przy tym, to prawda, panie kapiten, jemu zajn rok** podarł. I wtedy on
krzyczał, Ŝe jemu piętnaście rubli mań mus sztraf*** płacie. I ja sama, panie kapiten, pięć rubli jemu zajn
rok płaciła. I to niewdzięczna gość, panie kapiten i robi róŜna szkandal! Mówił: na was duŜy satir
gedrikt**** będzie, bo ja we wszystkie gazety mogę na was wszystko napisał. - Więc to pisarz?
- Tak, panie kapiten, i jąkasz niewdzięczna gość, panie kapiten, jeŜeli w eleganty dom... - No, dosyć tego,
dosyć! JuŜem ci mówił, mówił, przecie mówiłem ci... - Panie poruczniku! -znów wdał się sekretarz znacząco.
Porucznik szybko spojrzał na niego; sekretarz z lekka kiw-nąl głową. - ...OtóŜ, czcigodna Lawizo, moja
ostateczna i najosta-teczniejsza przestroga - ciągnął dalej porucznik. - JeŜeli w twoim eleganckim domu
choć jeszcze jeden raz wybuchnie taka chryja, to wpakuję cię do ciupy, jak się mówi w stylu uroczystym.
Zrozumiałaś? Więc pan literat, autor, wziął sobie w "eleganckim domu" pięć rubeliansów za oddartą połę
fraka! Oto jacy oni są, ci autorzy!-Tu rzucił wzgardliwe spojrzenie na Raskolnikowa. - Przedwczoraj w
traktierni podobnaŜ historia; najadł się facet, a płacić nie chce. "Ja was za to w satyrze opiszę" - powiada. W
zeszłym tygodniu na statku inny znowuŜ zwymyślał od ostatnich czcigodną rodzinę radcy stanu, Ŝonę jego
i córkę. Z cukierni przed kilku dniami wypchano takiego na zbity łeb. Oto jacy oni są, ci autorowie, W
orys.pisownia fonetyczna; sein Rock -jego surdut.
W oryg. pisownia fonetyczna; mań muss... Strofę - trzeba... karę. W oryg.pisownia fonetyczna; gedruekl -
wydrukowana.
106
literaci, studenci, krzykacze... tfu! A ty mi się wynoś! Zaczekaj, niech no sam do ciebie zajrzę... będziesz się
miała z pyszna! Rozumiesz? Luiza Iwanowna ze zdwojoną uprzejmością poczęła przysiadać w dygach i,
dygając na wsze strony, cofała się aŜ do drzwi; ale na progu ugodziła tyłem w postawnego oficera o świeŜej,
szczerej twarzy i przepięknych, gęstych blond bokobrodach. Był to sam Nikodem Fomicz, komisarz
cyrkułu. Luiza Iwanowna pośpieszyła dygnąć nieomal do podłogi, po czym, drobiąc malutkimi kroczkami i
podskakując, wyleciała z biura. - Znowu łoskot, znowu błyskawice i pioruny, cyklon, huragan! - uprzejmie
i po przyjacielsku zwrócił się Nikodem Fomicz do liii Pietrowicza - znowu sforsowaliśmy sobie serce,
znowuśmy wybuchnęli! JuŜ na schodach słyszałem. - Et, co tam! - rzekł Ilia Pietrowicz ze szlachetną
nie-dbalością (a nawet nie: co, lecz jak gdyby: ca-a tam!), przechodząc z jakimiś papierami do drugiego
stołu i malowniczo poruszając ramionami za kaŜdym krokiem: prawa noga - prawe ramię, lewa noga - lewe
ramię. - UwaŜasz: pan autor, przepraszam, pan student, były student, nie uiszcza naleŜności, nawystawiał
weksli, mieszkania nie zwalnia, wciąŜ mamy skargi na pana studenta, a pan student zgłasza pretensję, Ŝe
zapaliłem papierosa w jego obecności! Pan student dopuszcza się zberezeństw, a potem... ale spójrz sam:
oto pan student we własnej ujmującej postaci! - Ubóstwo nie hańbi, mój drogi, zresztą co tam! Człowiek się
uniósł, wziął na ambit. Pan się prawdopodobnie o coś obraził i trochę sobie pofolgował?-ciągnął dalej
Nikodem Fomicz, uprzejmie zwracając się do Raskolnikowa. - Naj-niesłuszniej, proszę pana: to człowiek
Strona 39
1740
wysoce szlachetny, proszę mi wierzyć, ale gorączka, dynamit! Wybuchnie, zakipi, spłonie-i nie ma! Po
chwili nic zgoła, a pozostaje tylko złote serce! Nawet w pułku przezwano go: Porucznik-Proch... - A pułk
był nie od parady! - zawołał Ilia Pietrowicz, wielce rad, Ŝe go tak mile połechtano, ale wciąŜ jeszcze z
dą-sem. Raskolnikow ni stąd, ni zowąd zapragnął powiedzieć im coś nadzwyczaj przyjemnego. - AleŜ,
panie kapitanie - zaczął bardzo swobodnie, zwracając się nagle do Nikodema Fomicza - proszę wejść w
moją 107

sytuację... Jestem nawet gotów przeprosić pana porucznika, jeślim mu ubliŜył. Jestem biedny i chory
student, znękany ubóstwem (właśnie tego wyrazu uŜył: "znękany"). Właściwie jestem byłym studentem, bo
teraz nie mam na utrzymanie, ale dostanę pieniądze... Mam matkę i siostrę w r-skiej guberni... Przyślą mi i
ja... zapłacę. Moja gospodyni jest dobrą kobietą, ale tak ją złości to, Ŝe straciłem lekcje i nie płacę juŜ
czwarty miesiąc, Ŝe przestała mi nawet przysyłać obiady... Absolutnie nie rozumiem, co to za weksel! śąda
teraz ode mnie pieniędzy za ten weksel, ale skądŜe mam wziąć, niech pan sam powie!... - PrzecieŜ to nie
nasza rzecz... - powtórnie zauwaŜył sekretarz. - Przepraszam, przepraszam! najzupełniej się z panem
zgadzam, lecz niechŜe mi będzie wolno wyjaśnić - podjął Raskolnikow zwracając się nie do sekretarza, ale
do Nikodema Fomicza, jednak z całej siły starając się zwracać równieŜ i do zastępcy, choć ów uparcie
udawał, Ŝe szuka czegoś w papierach i Ŝe pogardliwie nie zwraca na niego uwagi. - Niechaj mi będzie
wolno ze swej strony wyjaśnić, Ŝe mieszkam u niej juŜ blisko trzy lata, od mojego przyjazdu z prowincji, i
Ŝe przedtem... przedtem... Zresztą dlaczego bym nie miał wyznać ze swej strony, Ŝe od razu na początku
przyrzekłem oŜenić się z jej córką-była to obietnica słowna, zupełnie nie wiąŜąca... To była dziewczyna...
zresztą, owszem, nawet mi się podobała... chociaŜ nie byłem zakochany... Słowem, młodość, a raczej
chciałem powiedzieć, Ŝe podówczas gospodyni chętnie mi kredytowała, ja zaś poniekąd pędziłem taki tryb
Ŝycia... byłem bardzo lekkomyślny... - Nikt od pana nie Ŝąda takich poufnych szczegółów, mój panie, a
zresztą nie mamy czasu - wpadł mu w słowo Ilia Pietrowicz grubiańsko i z tryumfem, lecz Raskolnikow
przerwał mu zapalczywie, choć nagle mówienie zaczęło mu ogromnie ciąŜyć. - Ale niechŜe panowie
pozwolą, niech mi pozwolą, Ŝebym poniekąd... opowiedział wszystko... jak to było i... ze swej strony...
chociaŜ zgadzam się, Ŝe to opowiadanie jest zbyteczne, ale - przed rokiem ta panna umarła na tyfus, a ja w
dalszym ciągu pozostałem w charakterze sublokatora, a gospodyni, kiedy się przeniosła do obecnego
mieszkania, powiedziała mi... powiedziała po przyjacielsku... Ŝe najzupełniej mi 108
ufa i wszystko.., ale Ŝe moŜe bym chciał dap jej ten weksel na sto piętnaście rubli, bo uwaŜała,, Ŝe tyle
jestem jej winien. Przepraszam! Właśnie powiedziała, Ŝe skoro tylko dam jej ten papier, ona mi znowu
będzie kredytowała, ile chcę, i Ŝe nigdy, nigdy, ze swej strony - to są jej własne słowa - nie zrobi uŜytku z
tego weksla, dopóki ja sam nie zapłacę... A raptem teraz, kiedy straciłem lekcje i nie mam co jeść, ona go
oddaje do realizacji... CóŜ mam na to powiedzieć? - Te wszystkie rzewne szczegóły nas nie dotyczą, mój
panie - czelnie rąbnął Ilia Pietrowicz - ma pan dać zobowiązanie na piśmie, to zaś, Ŝe pan był zakochany, i
wszystkie te tragiczne epizody to wcale nie nasza rzecz. - No wiesz, to trochę... okrutnie...-bąknął Nikodem
Fomicz siadając przy stole i równieŜ zabierając się do podpisywania. Poczuł jakiś wstyd. - NiechŜe pan
pisze - polecił sekretarz Raskolnikowowi.
- Co?-spytał ów z rozmyślną szorstkością.
- Podyktuję.
Raskolnikow miał wraŜenie, Ŝe po jego spowiedzi sekretarz zaczął go traktować wzgardliwiej i bardziej
lekcewaŜąco. Ale rzecz dziwna: wszystkie ludzkie opinie zobojętniały mu z kretesem, a zmiana ta dokonała
się w jednej chwili, w jednym oka mgnieniu. Gdyby chciał trochę się zastanowić', to naturalnie, byłby
zdziwiony, Ŝe zaledwie przed minutą mógł z nimi tak rozmawiać i nawet narzucać im się ze swymi
uczuciami. I skąd się te uczucia wzięły? Natomiast teraz, gdyby pokój napełnił się naraz nie urzędnikami
policyjnymi, tylko najserdeczniejszymi jego przyjaciółmi, to bodaj i wówczas nie znalazłby dla nich ani
jednego ludzkiego słówka - tak dalece wywiało mu wszystko z serca... Duszy jego objawiła się nagle
ponura świadomość dręczącego, bezgranicznego osamotnienia i obcości. To nie nikczemność jego
serdecznych wynurzeń wobec liii Pietrowicza ani nikczemność tryumfu porucznika nad nim - tak
raptownie przenicowała jego serce. Och, cóŜ go teraz obchodzi własne poniŜenie, wszystkie te ambicje,
porucznicy, Niemki, pretensje, biura i tak dalej, i tak dalej. Gdyby go skazano w tej chwili na stos, zapewne
nie ruszyłby palcem, moŜe nawet nie wysłuchałby uwaŜnie wyroku. Działo się z nim coś zgoła mu nie
Znanego, nowego, nagłego i nigdy nie bywałego. Nie, Ŝeby rozumiał, ale wyraźnie doznawał całą 109

potęgą doznania, Ŝe juŜ nie tylko z jakąś sentymentalną wylewnością jak przed chwilą, lecz w ogóle z
niczym juŜ mu nie wolno zwracać się do tych ludzi w biurze cyrkułu i Ŝe chociaŜby to byli rodzeni bracia i
Strona 40
1740
siostry, a nie urzędnicy policji, to i tak juŜ by nie miało Ŝadnego sensu zwracać się do nich w Ŝadnej a
Ŝadnej okoliczności Ŝycia. Dotychczas nigdy nie doświadczył tak dziwnego i okrutnego doznania. A co
najgorsze, najbardziej męczące - to właśnie, Ŝe było to raczej doznanie niŜ świadomość, niŜ pojęcie:
doznanie bezpośrednie, doznanie najbardziej torturujące ze wszystkich doznań, jakie zdarzyło mu się
kiedykolwiek przeŜyć. Sekretarz począł mu dyktować utarty wzór tego rodzaju oświadczeń, to znaczy:
zapłacić nie mogę, przyrzekam wtedy a wtedy (kiedykolwiek) uiścić naleŜność, z miasta nie wyjadę, mienia
ani sprzedawać, ani rozdarowywać nie będę i tym podobne. - AleŜ pan nie moŜe pisać, pióro wypada panu
z rąk - zauwaŜył sekretarz, ciekawie wpatrując się w Raskolnikowa. - Pan chory? - Tak... w głowie mi się
kręci... Niech pan dyktuje.!
- To juŜ koniec. Proszę podpisać.
Sekretarz wziął od niego papier i zajął się innymi interesantami. Raskolnikow odłoŜył pióro, lecz zamiast
wstać i odejść, wsparł się łokciami na stole i ścisnął głowę oburącz. Jakby mu kto wbijał gwóźdź w ciemię.
Raptem nawiedziła go myśl dziwna: Wstać zaraz, podejść do Nikodema Fomicza i opowiedzieć wszystko,
co było wczoraj, wszystko do najdrobniejszych szczegółów, potem udać się razem z nimi do siebie i
pokazać im te rzeczy w kącie, w dziurze. Pokusa była tak silna, Ŝe ulegając jej, juŜ się podniósł na krześle.
"A moŜe zastanowić się choć przez minutę?-mignęło mu w głowie.-Nie, lepiej się nie zastanawiać, tylko ot,
z pieca na łeb!" Nagle zatrzymał się jak wryty. Nikodem Fomicz zapalczywie mówił coś do porucznika i
Raskolnikow usłyszał: - Nie ma mowy, obaj zostaną zwolnieni! Po pierwsze, wszystko temu przeczy. Bo
uwaŜaj: po co by. mieli wołać stróŜa, gdyby to była ich sprawka?.-.. śeby siebie pogrąŜyć, co? Albo dla
fortelu? Nie, to by juŜ był fortel przemędrkowany! A wreszcie, studenta Piestriakowa widzieli w bramie
obaj stróŜe i jedna 110
baba akurat w chwili, kiedy wchodził. Szedł w towarzystwie trzech kolegów i rozstał się z nimi juŜ przed
samą bramą; wypytywał stróŜów o lokatorów jeszcze w obecności tych swoich przyjaciół. KtóŜ by
wypytywał o lokatorów, gdyby szedł w takich zamiarach? Co zaś do Kocha, to ten przed pójściem do starej
pół godziny siedział na dole u złotnika i dopiero dokładnie kwadrans przed ósmą wyszedł od niego na
górę do starej. Więc sam pomyśl... - Za pozwoleniem, skądŜe taka sprzeczność: sami twierdzą, Ŝe się
dobijali i Ŝe drzwi były zamknięte, a po trzech minutach, kiedy wrócili ze stróŜem, okazuje się, Ŝe drzwi
otwarte? - W tym ci sęk: morderca na pewno tam siedział i zaniknął się na haczyk; nakryliby go jak amen w
pacierzu, gdyby Koch nie pokpił sprawy i nie poszedł sam po stróŜa. On zaś właśnie w tymŜe czasie zdąŜył
zbiec ze schodów i jakoś się prześliznąć mimo nich. Koch nie wie, jak Bogu dziękować, Ŝegna się prawą i
lewą ręką. "Gdybym tam pozostał - powiada - on by wypadł i zabił mnie siekierą." Chce dać na
prawosławną mszę, che-che!... - A mordercy nikt nie widział?
- SkądŜe znowu! Ta kamienica - to jak arka Noego - wtrącił sekretarz, który się przysłuchiwał ze swego
miejsca. - Sprawa jasna, sprawa jasna! - gorąco powtórzył Nikodem. - Nie, sprawa bardzo niejasna -
stanowczo rzekł porucznik. Raskolnikow wziął kapelusz i ruszył ku drzwiom. Ale do drzwi nie doszedł...
Gdy oprzytomniał, zobaczył, Ŝe siedzi na krześle, Ŝe z prawej strony podtrzymuje go jakiś człowiek, a z
lewej stoi drugi człowiek, z Ŝółtą szklanką pełną Ŝółtej wody, Ŝe Nikodem Fomicz stoi przed nim i bacznie
mu się przygląda. Powstał z krzesła. - Co to? Pan chory?-dosyć ostro zagadnął Nikodem Fomicz.
- Ten pan juŜ podpisując ledwie piórem wodził - zaznaczył sekretarz Siadając i znowu biorąc, się do
papierów. - Pan dawno choruje?-krzyknął porucznik ze swego miejsca, równieŜ segregując papiery. On
takŜe, rzecz prosta,

patrzał na chorego, póki ów trwał w omdleniu, lecz natychmiast odszedł, gdy tamten oprzytomniał. - Od
wczoraj...-mruknął Raskolnikow w odpowiedzi.
- A wczoraj wychodził pan z domu?
- Wychodziłem.
- ChociaŜ chory?
- ChociaŜ chory.
- O której?
- Po siódmej wieczór.
- Dokąd, jeśli wolno zapytać?
- Na ulicę.
- Przynajmniej krótko i jasno.
Raskolnikow odpowiadał szorstko, urywanie, blady jak chusta, i nie spuszczał swych czarnych
zgorączkowanych oczu pod spojrzeniem liii Pietrowicza. - Przecie ledwie stoi na nogach, a ty... -spróbował
Nikodem Fomicz. - Nie szko-dzi!-z jakąś szczególną intonacją wycedził porucznik. Nikodem Fomicz chciał
Strona 41
1740
coś jeszcze dodać, ale spojrzawszy na sekretarza, który równieŜ patrzał nań bardzo pilnie, zachował
milczenie. Wszyscy naraz umilkli. Było dziwnie. - No dobrze - zakonkludowal Ilia Pietrowicz - nie
zatrzymujemy pana. Raskolnikow wyszedł. Słyszał jeszcze, jak po jego wyjściu rozpoczęła się nagle
oŜywiona rozmowa, przy czym najdobitniej rozlegał się pytający głos Nikodema Fomicza... Na ulicy ocknął
się całkowicie. "Rewizja, rewizja, zaraz rewizja! - powtarzał w duchu, bardzo się śpiesząc. - Zbóje!
Podejrzewają!" Poprzedni strach ogarnął go na nowo, od stóp do głów. II
"A jeŜeli rewizja juŜ była? JeŜeli akurat zastanę ich u siebie?" Lecz oto i jego pokój. Nic i nikogo-nikt nie
zaglądał;
nawet Anastazja n-ie tknęła sprzątania. Lecz BoŜe! jak mógł zostawić wszystkie te rzeczy tam, w dziurze?
Rzucił się do kąta, wsunął dłoń pod tapetę, jął wydobywać rzeczy i wtykać je sobie do kieszeni. Okazało
się, Ŝe wszystkiego jest osiem sztuk: dwa małe puzdereczka z kolczykami czy 112
czymś w tym rodzaju (nie przyjrzał się naleŜycie), dalej - cztery niewielkie futeraliki safianowe; jeden
łańcuszek był po prostu owinięty w papier gazetowy; jeszcze coś w gazetowym papierze, zdaje się, Ŝe
order... Powsuwał wszystko do róŜnych kieszeni w palcie i do pozostałej, prawej kieszeni spodni, usiłując,
by to było jak najmniej widoczne. TakŜe i sakiewkę wziął razem z rzeczami. Po czym wyszedł z pokoju,
tym razem zostawiając drzwi zupełnie na ościeŜ. ^ Szedl krokiem raźnym,
pewnym i chociaŜ czul się jak połamany, jednak przytomność go nie odbiegała. Bał się pościgu, bał się, Ŝe
za pół godziny, za kwadrans, juŜ wydadzą, być moŜe, nakaz tropienia go; toteŜ za wszelką cenę naleŜy co
rychlej zatrzeć ślady. Trzeba zdąŜyć, dopóki się jeszcze ma trochę sił i choć trochę trzeźwości umysłu...
DokądŜe iść? Ta sprawa była juŜ dawno zdecydowana: "Wrzucić wszystko do kanału i niech juŜ raz będzie
koniec." Postanowił tak jeszcze w nocy, w malignie, podczas tych chwil, kiedy - pamiętał dobrze -
kilkakrotnie próbował wstać i iść "prędzej, prędzej, Ŝeby wszystko wyrzucić". Lecz okazało się, Ŝe z tym
wyrzuceniem sprawa jest bardzo trudna. Błądził nabrzeŜem Kanału Jekateryńskiego juŜ z pół godziny albo
i dłuŜej i kilka razy spoglądał na napotykane przęsła schodków wiodących z ulicy nad wodę. Lecz ani
mowy o spełnieniu zamiaru, gdyŜ albo tuŜ u schodków stały tratwy, na których kobiety prały bieliznę, albo
były przycumowane łódki, no i wszędzie snuli się ludzie, zresztą zewsząd, z nabrzeŜa, z kaŜdej strony, było
się widocznym; podejrzanie by wyglądało, gdyby człowiek umyślnie zeszedł, przystanął i coś wrzucał do
wody. A jeŜeli futerały nie utoną, tylko zaczną pływać? Ba, na pewno tak będzie. KaŜdy to zobaczy. JuŜ i
tak wszyscy przechodnie patrzą na niego jak na raroga - jakby on jeden ich obchodził. "Czemu się to
dzieje? A moŜe tak mi się tylko wydaje?"- myślał. Wreszcie przyszło mu do głowy, Ŝe moŜe lepiej będzie
pójść gdzieś nad Newę. Bo i ludzi tam mniej, i nie tak się będzie rzucał w oczy, i poręczniej mu będzie,
grunt zaś - Ŝe dalej od domu. AŜ się zdziwił: oto juŜ pól godziny łazi, pełen troski i niepokoju, w tak
niebezpiecznej okolicy, a dopiero teraz przychodzi mu ten pomysł! Wyłącznie dlatego stracił bez-n-ł

płodnie pól godziny, Ŝe powziął raz taką decyzję we śnie, w majaczeniu! Zrobił się strasznie roztargniony i
roztrzepany i wiedział o tym. Stanowczo naleŜy się pośpieszyć! Ruszył ku Newie Aleją W-ską; lecz po
drodze zaświtała mu nowa myśl: "Po co nad Newę? Po co do wody? CzyŜ nie lepiej pójść gdzieś bardzo
daleko, ot, chociaŜby na Wyspy, i gdziekolwiek-w ustronnym miejscu, w lesie, pod krzakiem-wszystko to
zakopać, a drzewo dobrze sobie zapamiętać?" I jakkolwiek czul, Ŝe nie jest w stanie wszystkiego tego jasno
i zdrowo rozwaŜyć w tej chwili, jednakŜe myśl wydala mu się bezbłędną. Ale i na Wyspy nie było mu
sądzone się dostać; natomiast rzecz wzięła inny obrót. Idąc z Alei W-skiej na plac, nagle ujrzał po lewej ręce
wejście na podwórko, zupełnie na głucho zabudowane. Z prawa, tuŜ od bramy, daleko w głąb podwórka
szedł ślepy, nietynkowany mur sąsiedniej czteropiętrowej kamienicy. Z lewa, równolegle do ślepego muru
i równieŜ od samej bramy, biegi drewniany parkan na jakie dwadzieścia kroków w głąb dziedzińca i
dopiero dalej skręcał pod kątem na lewo. Było to na głucho odgrodzone miejsce, gdzie leŜał zwalony jakiś
budulec. Nieco dalej, w zagłębieniu podwórka, zza parkanu wyzierał węgieł niskiej, zasmolonej
murowanej szopy, prawdopodobnie część jakichś warsztatów. Zapewne mieścił się tu zakład ślusarski czy
stelmachowski, czy coś w tym rodzaju; wszędzie prawie tuŜ od bramy poczynając, gęsto czerniały kupki
węglowego miału. "Oto gdzie moŜna by podrzucić - i w nogi!" - pomyślał. Nie widząc nikogo na podwórku,
wstąpił do bramy i zobaczył tuŜ koło wrót urządzenie często spotykane'w kamienicach, gdzie mieszka duŜo
robotników, rzemieślników, woźniców itd., mianowicie przylegającą do parkanu rynnę ściekową, na
parkanie widniał nieunikniony w takich razach dowcip, wypisany kredą: "Tótej zaczymywać się nie
Wolno." Miało to juŜ tę dobrą stronę, Ŝe wstąpienie tu i zatrzymanie się nie mogło budzić podejrzeń.
"Zrzucić od razu wszystko na kupę i uciekać!"
Jeszcze raz się obejrzał i juŜ wkładał rękę do kieszeni, gdy wtem pod murem zewnętrznym, pomiędzy
bramą a rynną ' w przesmyku nie szerszym nad jeden arszyn, zauwaŜył duŜy nie ociosany kamień, który
Strona 42
1740
waŜył z półtora puda i przylegał do muru od ulicy. Za tym murem biegł chodnik, słychać 114
było, jak kroczą przechodnie, których tutaj jest zawsze sporo; lecz za bramą nikt go nie mógł dojrzeć, chyba
Ŝeby kto wszedł z ulicy; co zresztą było bardzo prawdopodobne, toteŜ naleŜało się śpieszyć. Pochylił się
nad kamieniem, mocno oburącz uchwycił go za wierzchołek, natęŜył wszystkie siły i przewrócił głaz. Pod
głazem powstało niewielkie zagłębienie, do którego jął czym prędzej wyrzucać wszystko z kieszeni.
Sakiewka znalazła się na samym wierzchu, ale i tak w zagłębieniu zostało jeszcze miejsce. Następnie znów
uchwycił kamień i od razu obrócił go z powrotem; kamień zajął dokładnie poprzednie połoŜenie, moŜe
tylko wydawał się odrobineczkę wyŜszy. Raskolnikow podgarnąi. trochę ziemi i przydeptał dookoła
nogami. Nic nie moŜna było zauwaŜyć. Wówczas wyszedł i podąŜył w stronę placu. Znów na moment
porwała go wszechwładna, trudna do zniesienia radość, jak przedtem w biurze. "Ślady zatarte! KomuŜ,
komuŜ przyjdzie do głowy szukać pod tym kamieniem? MoŜe on tu leŜy od chwili zbudowania kamienicy i
przeleŜy drugie tyle. A gdyby nawet znaleziono: czemuŜ mają pomyśleć o mnie? Skończone! Nie ma
poszlak!" I zaśmiał się. Tak jest; przypominał sobie później, Ŝe się roześmiał nerwowym drobnym,
bezgłośnym, długim śmiechem i wciąŜ się śmiał, śmiał się cały czas, idąc przez plac. Ale kiedy wszedł na
bulwar K-ski, gdzie przedwczoraj spotkał ową dziewczynę, śmiech go nagle opuścił. Inne myśli wtargnęły
mu do mózgu. Poczuł nagle, Ŝe przejście mimo tej ławki, na której wtedy, po odejściu dziewczyny, siedział
i rozmyślał, budzi w nim teraz okropny wstręt oraz Ŝe okropnie mu będzie cięŜko spotkać znów wąsala,
któremu dal wtedy dwudziestkę. "Pal go diabli!" Szedł rozglądając się dokoła gniewnie i z roztargnieniem.
Wszystkie jego myśli wirowały obecnie wokół jakiegoś głównego punktu, czuł, Ŝe to jest rzeczywiście
punkt główny i Ŝe teraz, właśnie teraz, pozostał sam na sam z tym głównym punktem - i to pierwszy raz po
tych dwóch miesiącach. "NiechŜe to wezmą wszyscy diabli! - pomyślał raptem w napadzie niewysłowionej
złości. - Stało się i nie odstanie, niech więc diabli porwą i ją, i to nowe Ŝycie! BoŜe, jakie to głupie!... Ile ja
dzisiaj nalgałem i nałajdaczyłem! JakŜem obmierzle merdał ogonem i przymilał się do tego paskudnego

liii Pietrowicza. Zresztą i to furda! GwiŜdŜę na nich wszystkich, jak i na to, Ŝem merdał i przymilal się! Nie
w tym sęk, wcale nie w tym!..." Wtem zatrzymał się; nowe, całkiem nieoczekiwane i nad wyraz proste
pytanie zbito go z tropu i wprawiło w gorzkie zdumienie: "JeŜeli rzeczywiście wszystko to było zrobione
świadomie, a nie po bałwańsku, jeŜeli rzeczywiście miałeś określony i wyraźny cel, to jakŜe wytłumaczyć,
Ŝeś natychmiast nie zajrzał do sakiewki i nie masz pojęcia, coś zdobył, za coś wziął na siebie tę całą
męczarnię, po coś się zdecydował na taką podłą, plugawą, haniebną rtecz? Ba, przecie chciałeś dopiero co
wrzucić tę sakiewkę do wody razem ze wszystkimi rzeczami, których równieŜ nawet nie obejrzałeś... CóŜ to
ma znaczyć?" Tak jest, tak jest, nie inaczej. Zresztą wiedział o tym juŜ dawniej, to wcale nie nowe dla niego
pytanie; i gdy w nocy powziął decyzję wrzucenia wszystkiego do wody, to powziął ją bez Ŝadnych wahań i
roztrząsań - jakby tak właśnie być musiało, jakby inaczej być nie mogło... Tak, on to wszystko rozumie i
pamięta; kto wie nawet, czy nie postanowił tego wczoraj, w chwili gdy przysiadł nad kuferkiem i
wydobywał futerały... Owszem, nie inaczej!... "To dlatego, Ŝe jestem bardzo chory - stwierdził wreszcie
posępnie. - Sam siebie zamęczyłem, zadręczyłem, dlatego nie wiem, co czynię... Dręczyłem siebie i wczoraj,
i onegdaj, i przez cały ten czas... Gdy wyzdrowieję... przestanę się dręczyć... A jeŜeli w ogóle nie
wyzdrowieję? BoŜe! jak mi to wszystko zbrzydło!..." Szedł nie zatrzymując się. Miał ogromną chęć na jakąś
rozrywkę, nie wiedział jednak, co zrobić, co przedsięwziąć. Nowe, nieodparte wraŜenie opanowywało go
coraz bardziej, nieomal z minuty na minutę: wraŜeniem tym był bezgraniczny, prawie cielesny wstręt do
wszystkiego, co spotykał i co go otaczało, wstręt uparty, zły, nienawistny. Mierzili go wszyscy przechodnie,
mierziły go nawet ich twarze, chód, ruchy. Zda się, Ŝe oplułby, ugryzłby kaŜdego, kto by do niego
przemówił... Przystanął, gdy dotarł na nabrzeŜe Małej Newy, na Wyspie Wasilewskiej, około mostu. "Tutaj
mieszka, w tej kamienicy-pomyślał.-Masz ci los! CzyŜbym przyszedł umyślnie do Razumichina? Powtarza
się ta sama historia co wtedy... HA
Ogromniem ciekaw: czy przyszedłem celowo, czy teŜ po prostu szedłem przed siebie, no i zabmąłem tutaj?
Mniejsza o to. Mówiłem... przedwczoraj... Ŝe przyjdę do niego nazajutrz po tym. OtóŜ przyszedłem! CzyŜ ja
nie mam teraz prawa iść, gdzie mi się podoba?..." Ruszył na piąte piętro do Razumichina.
Razumichin był w domu, w swej izdebce. Pracował w tej chwili, coś pisał; sam mu otworzył. Nie widzieli
się dobre cztery miesiące. Razumichin siedział u siebie w podartym na strzępy szlafroku, w pantoflach na
bosych nogach, rozmamłany, nie ogolony i nie umyty. Twarz jego wyraziła zdziwienie. - Co ci jest? -
zawołał oglądając kolegę od stóp do głów; później umilkł i gwizdnął. - CzyŜby juŜ było tak źle? Bra-chu,
toŜ ty prześcignąłeś nawet mnie - dodał spozierając na łachmany Raskolnikowa. - SiadajŜe, pewnieś
zmęczony! - I gdy ów opadł na ceratową otomanę, jeszcze podlejszą od jego własnej, Razumichin dostrzegł
od razu, Ŝe jego gość jest niezdrów. - Tyś przecie powaŜnie chory; wiesz o tym?-Chciał zmierzyć mu puls;
Strona 43
1740
Raskolnikow wyrwał rękę. - Daj pokój - rzekł. - Przyszedłem... słuchaj, nie mam Ŝadnych korepetycji... więc
chciałem... A zresztą nie potrzeba mi korepetycji. - No wiesz? Przecie gadasz od rzeczy!-wtrącił Razumichin
obserwując go badawczo. - Nie, nie od rzeczy...
Raskolnikow wstał z otomany. Idąc do Razumicbina nie pomyślał o tym, Ŝe przecie znajdzie się z nim
twarzą w twarz. Dopiero teraz w jednej chwili zdał sobie sprawę, juŜ na podstawie doświadczenia, Ŝe nie
ma na całym świecie rzeczy, której by pragnął mniej niŜ znaleźć się twarzą w twarz z kim bądź. Zakipiała w
nim Ŝółć. Ledwie przestąpił próg Razumichina, omal się. nie zachłysnął wściekłością na siebie. - Do
widzenia! - rąbnął i ruszył ku drzwiom.
- CzekajŜe, wariacie!
- Nie potrzeba!...-powtórzył ów, znowu wyszarpując rękę.
- To po kiego diabła przyszedłeś! Sfiksowałeś czy co? Przecie to... obraŜliwe. Ja cię tak nie puszczę. - Więc
słuchaj: przyszedłem tutaj, bo poza tobą nie znam

nikogo, kto by mi dopomógł... rozpocząć... bo ty jesteś od nich wszystkich lepszy, chciałem powiedzieć;
rozsądniejszy, i potrafisz zrozumieć... Ale teraz widzę, Ŝe mi nic nie potrzeba, słyszysz? absolutnie nic...
niczyich usług i współczuć... Ja sam... I basta! Dajcie mi święty spokój! - Zaczekaj Ŝe chwilkę, małpo
zielona! Wariat, jak mi Bóg miły, mnie jest wszystko jedno. UwaŜasz: lekcji i ja teraz nie mam, zresztą pluję
na to; natomiast na bazarze ma księgarnię Cheruwimow, który sam stanowi coś w rodzaju lekcji. Ja bym go
teraz nie odstąpił ani za pięć korepetycji u kupieckich synków. Sporządza takie wydańka, puszcza w świat
takie przy-rodniczo-naukowe ksiąŜeczki, które się rozchodzą, Ŝe buzi dać! JuŜ od samych tytułów oko
bieleje! Zawsze twierdziłeś, Ŝem głupi; otóŜ, brachu, są głupsi ode mnie, jak Boga kocham! Teraz zachciało
mu się "nowego kierunku". Sam ani be, ani me, ja zaś popieram, ma się wiedzieć. Patrz: oto przeszło dwa
arkusze niemieckiego tekstu; moim zdaniem, jest to najgłupsza w świecie szarlataneria: krótko rzekłszy,
autor rozwaŜa, czy kobieta jest człowiekiem, czy nie jest? No i, ma się rozumieć, rozstrzyga uroczyście, iŜ,
owszem, jest człowiekiem. Cheruwimow przygotowuje to w dziale kwestii kobiecej; ja - tłumaczę. On te
dwa i pól arkusza rozciągnie na sześć, potem rąbniemy wspaniały tytuł na pół stronicy - i puścimy po pół
rubelka. Przełkną i to! Za tłumaczenie biorę sześć rubli od arkusza, czyli za całość wypadnie piętnaście
rubli, sześć zaś wziąłem d canto. Gdy to skończymy, zaczniemy tłumaczyć o wielorybach, następnie juŜ
sobie zakreśliłem w drugiej części Confenssions* jakąś nudną jak flaki z olejem gadaninę, równieŜ
będziemy to tłumaczyli, bo Cheruwimowo-wi ktoś powiedział, Ŝe Rousseau to coś w rodzaju
Radiszcze-wa3. Ja oczywiście nie zaprzeczam, pal go licho! OtóŜ, czy chcesz tłumaczyć drugi arkusz
arcydzieła "Czy kobieta jest człowiekiem"? JeŜeli chcesz, to zaraz bierz tekst, bierz pióra, papier (wszystko
to mam od księgarza) i masz na łapę trzy ruble, bo poniewaŜ ja za cały przekład, za pierwszy i drugi arkusz,
wziąłem zaliczki sześć rubli, więc trzy przypada na twój udział. Jak skończysz arkusz - dostaniesz jeszcze
trzy ruble. Tylko zlituj się, nie uwaŜaj tego za jakąś przysługę z mo-* Wyznań
118
jej strony. Przeciwnie, jak tylko wszedłeś, obliczyłem sobie, Ŝe moŜesz mi pomóc. Po pierwsze, z pisownią
u mnie nietęgo, po wtóre, po niemiecku ja czasem ani w ząb, tak Ŝe przewaŜnie komponuję od siebie i
tylko tym się pocieszam, Ŝe to wychodzi ksiąŜce na dobre. Ale diabli wiedzą: moŜe nie na dobre, lecz
właśnie na gorsze... Więc bierzesz czy nie bierzesz? Raskolnikow wziął w milczeniu kartki niemieckiego
artykułu, wziął trzy ruble i wyszedł bez słowa. Razumichin ze zdziwieniem popatrzył za nim. Ale juŜ
dotarłszy do pierwszej przecznicy Raskolnikow nagle zawrócił, znowu poszedł na górę do Razumichina i
połoŜywszy na stole niemieckie kartki i trzy ruble, znów wyniósł się bez stówka. - Chyba na głowę upadłeś
czy co! - ryknął rozwścieczony nareszcie Razumichin. - Co ty mi tu za komedie wyprawiasz! Nawet mnie
samego zmyliłeś... Po kiego licha przyła-ziłeś w takim razie, diable rogaty! - Nie potrzeba...
przekładów...-mruknął Raskolnikow juŜ na schodach. - Więc jakiejŜe ci cholery potrzeba?-wołał
Razumichin z góry. Tamten w milczeniu szedł dalej. - Te! Powiedz przynajmniej, gdzie mieszkasz?
Odpowiedzi się nie doczekał. - No to idź sobie do czar-r-rta!...
Lecz Raskolnikow wychodził juŜ na ulicę. Na moście Niko-łajewskim raz jeszcze ocknął się zupełnie
wskutek pewnego zajścia, wielce dlań niemiłego. Mocno ściągnął go batem po plecach któryś woźnica za
to, Ŝe omal nie wlazł pod konie, jakkolwiek ów woźnica trzy czy cztery razy ostrzegł go krzykiem.
Uderzenie biczem tak Raskolnikowa rozzłościło, Ŝe odskoczywszy pod barierę (gdyŜ nie wiedzieć czemu
szedł środkiem mostu, jezdnią, nie zaś chodnikiem), gniewnie zgrzytnął i zaszczekał zębami. Naturalnie,
dokoła rozległ się śmiech. - Ma za swoje!
- Jakiś cwaniak.
- Wiadomo: odstawia pijanego, umyślnie lezie pod koła, a ty mu później płać odszkodowanie. - Zawodowo
Strona 44
1740
to robią, panie ładny, zawodowo... Ale w chwili gdy stał pod barierą i wciąŜ jeszcze bezmyślnie, ze złością
patrzał za oddalającym się powozem, rozcierając 119

sobie grzbiet, poczuł nagle, Ŝe ktoś mu wtyka do ręki pieniądze. Obejrzał się: leciwa jakaś kupcowa, w
stroiku na głowie i w kozłowych trzewikach, a przy niej dziewczyna w kapeluszu i z zieloną parasolką;
widocznie jej córka. "Weź to, kochanecz-ku, w imię BoŜe." Wziął, a one poszły dalej. Moneta była
dwudziestką. Sądząc po ubraniu i wyglądzie, łatwo mogły go wziąć za Ŝebraka, za prawdziwego ulicznego
zbieracza groszy, jałmuŜnę zaś w wysokości aŜ dwudziestu kopiejek zawdzięczał z pewnością chlaśnięciu
biczem, które wzbudziło w nich współczucie. Zacisnął pieniąŜek w ręce, zrobił jakie dziesięć kroków i
zwrócił się twarzą do Newy, w kierunku pałacu. Na niebie ani chmurki, woda prawie błękitna - rzecz w
Newie tak rzadka. Kopuła soboru4 - która z Ŝadnego punktu nie zarysowuje się lepiej, niŜ gdy na nią
patrzeć stąd, z mostu, o dwadzieścia kroków od kaplicy - aŜ promieniała, a przeźrocze powietrze pozwalało
dojrzeć kaŜdy jej ornament. Ból od smagnięcia uśmierzył się i Raskolnikow zapomniał o zajściu;
niepodzielnie pochłaniała go teraz pewna myśl trwoŜna i nie całkiem jasna. Stał i patrzał w dal - długo,
uwaŜnie; to miejsce było mu szczególnie znajome. Kiedy chodził na uniwersytet, zdarzyło mu się ze sto
razy - najczęściej w drodze powrotnej do domu - przystawać w tym właśnie miejscu, pilnie się wpatrywać
w tę rzeczywiście przepyszną panoramę" i dziwić się mętnemu i nierozwikłanemu wraŜeniu, które go za
kaŜdym prawie razem ogarniało. Jakiś niewytłumaczony chłód wiał zawsze na niego od tej wspaniałej
panoramy; ten cudny obraz był dlań głuchy, milczący... Za kaŜdym razem był zaskoczony tym ponurym,
zagadkowym wraŜeniem; nie ufając sobie, odkładał rozwiązanie tej zagadki na później. Teraz ostro mu się
nagle przypomniały te jego dawniejsze pytania i zdziwienia; i wydało mu się, Ŝe nic bez kozery
przypomniał je sobie właśnie teraz. JuŜ to samo było dzikie i cudaczne, Ŝe oto przystanął w tym miejscu co
dawniej, jak gdyby naprawdę wyobraził sobie, Ŝe moŜe myśleć teraz o tym samym co dawniej, interesować
się tymi samymi tematami i widokami, jakimi się interesował... tak jeszcze niedawno. Omal go to nie
rozśmieszyło, a zarazem pierś ścisnęła mu się aŜ do bólu. Jak gdyby w jakiejś bezdennej otchłani, gdzieś
tak głęboko w dole, Ŝe ledwie widać, przebywa teraz cała ta miniona 120
przeszłość i minione myśli, i minione zagadnienia, i minione tematy, i minione wraŜenia, i ta cała
panorama, i on sam, i wszystko, wszystko... A on, Raskolnikow, ulatuje gdzieś do góry i wszystko znika mu
z oczu... Przy jakimś mimowolnym geście poczuł zaciśniętą w pięści dwudziestkę. Rozprostował palce,
bacznie.,.spojrzal na pieniąŜek j z rozmachem'cisnął go do wody; następnie odwrócą "się i ruszył do domu.
Miał wraŜenie, Ŝe w tej chwili odciął się od wszystkiego i wszystkich jak gdyby noŜycami. Przyszedł do
domu juŜ pod wieczór, czyli Ŝe snuł się po mieście dobre sześć godzin.jJak i którędy wracał - nie pamiętał.
Rozebrał się i drŜąc cały, niby zajeŜdŜony do szczętu koń, padł na kanapę, przykrył się paltem i
natychmiast usnął. JuŜ Byt zupełny zmierzch, gdy go ze snu zerwał przeraźliwy krzyk. BoŜe, co to za krzyk!
Takich nieprawdopodobnych głosów, takiego wycia, wrzasku, zgrzytania, łez, razów i przekleństw nigdy
jeszcze nie słyszał i nie widział. W głowie nie chciało mu się zmieścić takie rozbestwienie, taka
zapamiętałość. Zdjęty grozą, uniósł się i siadł na posłaniu, raz po raz cierpnąc i zamierając z meczami.
Tymczasem burda, ryki i klątwy potęgowały się coraz bardziej. AŜ oto, ku najwyŜszemu swemu
zdumieniu, rozpoznał głos gospodyni. To ona wyła, piszczała i zawodziła, pośpiesznie, skwapliwie
opuszczając wyrazy, tak Ŝe nie moŜna było nic pojąć, o coś błagała - naturalnie o to, by przestano ją bić, bo
ktoś bezlitośnie okładał ją na schodach. Glos bijącego tak dalece wezbrał wściekłością i rozjuszeniem, Ŝe
juŜ tylko charczał, lecz mimo to ów bijący takŜe coś mówił, i to takŜe prędko, niewyraźnie, z pośpiechem, z
zachłystywaniem. Nagle Raskolnikow zadygotał jak liść: poznał ten głos; był to glos porucznika. Ilia
Pietrowicz jest tutaj i bije gospodynię! Kopie ją, tłucze ją głową o stopnie - to niewątpliwe, słychać to po
odgłosach, po wrzasku, po ciosach! CóŜ to jest? Świat się wali czy co? Słychać, jak na wszystkich piętrach,
na całej klatce schodowej gromadzi się ciŜba, słychać: ach! i och! okrzyki... ludzie biegną, stukają,
zatrzaskują drzwi, tłoczą się. "Ale za cóŜ, za cóŜ? I do czego to podobne!"-powtarzał, juŜ na serio myśląc, Ŝe
dostał obłędu. Ale nie, słyszy zbyt wyraźnie!... Lecz w takim razie przyjdą wnet i tutaj, po niego, bo "to na
pewno z tegoŜ powodu, z powodu tego, co było wczoraj... 6 Dostojewski, t.
121

O BoŜe!" Chciał zamknąć się na haczyk, lecz ręka opadła bezwładnie... Zresztą, cóŜ by to pomogło!
Lodowaty strach zmroził mu duszę, zadręczył go, odrętwił... Lecz oto nareszcie cały ten harmider, trwający
dobre dziesięć minut, stopniowo ucicha. Gospodyni jęczała i stękała, Ilia Pietrowicz wciąŜ jeszcze odgraŜał
się i wymyślał... W końcu jednak i on, zdaje się, umilkł; oto go juŜ nie słychać. "CzyŜby sobie poszedł!
BoŜe!" Tak jest, oto odchodzi równieŜ gospodyni, wciąŜ jeszcze jęcząc i płacząc... Oto jej drzwi się
Strona 45
1740
zatrzasnęły... Oto gawiedŜ się rozchodzi, ludzie wracają do swych mieszkań, wydziwiają, dyskutują, mówią
jeden przez drugiego, juŜ to podnosząc głos aŜ do wrzasku, juŜ to zniŜając do szeptu. Musiało ich tu być
wielu, prawie cały dom się zbiegł. "Ale, mój BoŜe, czyŜ to wszystko moŜliwe! I po co, po co on tu
przychodził!" Raskolnikow upadł jak kłoda na kanapę, ale juŜ nie mógł zmruŜyć oka; przeleŜał z pół
godziny w takiej udręce, w takim stęŜeniu nieopisanej grozy, jakiego nigdy jeszcze nie doświadczył. Wtem
w pokoju zrobiło się jasno: to przyszła Anastazja ze świecą i talerzem zupy. Spojrzawszy na niego uwaŜnie
i widząc, Ŝe nie śpi, postawiła świecę na stole i jęła rozkładać przyniesione rzeczy: chleb, sól, talerz, łyŜkę. -
Pewnieś od wczoraj nic nie jadł. Przewłóczyłeś się cały dzień, choć frybra cię trzęsie. - Anastazjo... za co bili
gospodynię? Bacznie mu się przyjrzała. - Kto bil gospodynię?
- Tylko co... pół godziny temu. Ilia Pietrowicz, zastępca komisarza, na schodach... Za co tak ją zbił? I... po co
przychodził? Anastazja w milczeniu i ze zmarszczonymi brwiami utkwiła w nim oczy i długo tak patrzała.
Pod jej wzrokiem zrobiło mu się bardzo nieprzyjemnie, nawet straszno. - Anastazjo, czemu milczysz? -
spytał wreszcie nieśmiało, słabym głosem. - To krew - odparła w końcu cicho i jakby do siebie samej
mówiąc. - Krew!... Jaka krew?...-jąkał blednąc-i odsuwając się pod ścianę. Anastazja wciąŜ patrzała na niego
bez słowa. - Nikt gospodyni nie bił -.rzekła znów głosem surowym i stanowczym. 122
Spozierał na nią, ledwie dysząc.
- Ja sam słyszałem... nie spałem... usiadłem na łóŜku- bąknął jeszcze pokorniej. - Słuchałem długo...
Przychodził zastępca komisarza... Na schody zbiegli się wszyscy, ze wszystkich mieszkań... - Nikt nie
przychodził. To krew w tobie krzyczy. Jak krew nie ma juŜ nijakiego wyjścia i juŜ zsiada się na wątpiach -
wtenczas się człowiekowi przywidiue,... Będziesz jadł czy nie? Nie odpowiedział. Anastazja wciąŜ stała nad
nim, bacznie na niego patrzała i nie odchodziła. - Daj mi pić... Nastieńka.
Poszła na dół i po paru minutach wróciła z wodą w białym fajansowym kubku; lecz on juŜ nie pamiętał, co
było potem. Pamiętał tylko, Ŝe łyknął haust zimnej wody, a reszta rozlała mu się z kubka na pierś. Potem
stracił przytomność. III
Nie moŜna jednak powiedzieć, by przez cały czas choroby był zupełnie nieprzytomny: był to stan
gorączkowy, połączony z majaczeniem i pólprzytomnością. Niejedno przypomniał sobie później. To mu się
zdawało, Ŝe skupia się przy nim duŜo ludzi, chcą go wziąć i gdzieś wynieść, sprzeczają się na jego temat i
kłócą. To znów jest sam w pokoju, wszyscy odeszli, boją się go i tylko z rzadka uchylają drzwi, by na niego
popatrzeć, groŜą mu, umawiają się, śmieją i draŜnią się z nim. Pamiętał, Ŝe często widywał przy_sohie
Anastazję; rozróŜniał jeszcze kogoś - człowiek ten był jak gdyby doskonale mu znany, lecz kto mianowicie,
tego w Ŝaden sposób nie mógł sobie uprzytomnić, trapił się tym i nawet płakał. Czasami mu się zdawało, Ŝe
leŜy juŜ z miesiąc; to znowu - Ŝe wciąŜ trwa ten sam dzień. Lecz o tamtym-o tamtym zapomniał doszczętnie,
natomiast co chwila przypominał sobie, Ŝe zapomniał o czymś, czego zapominać nie wolno; dręczył się,
męczył, usiłując przypomnieć sobie, jęczał, wpadał we wściekłość lub w okropny, niemoŜliwy do
zniesienia lęk. Wówczas zrywał się, chciał uciekać, ale zawsze ktoś go powstrzymywał przemocą, a wtedy
znowu popadał w bezwład i nieprzytomność. Wreszcie odzyskał zmysły całkowicie. IM

Stało się to z rana, o dziesiątej., O tej porannej godzinie w pogodne dni słońce zawsze podłuŜna smugą
przesuwało się po prawej ścianie i oświetlało kąt koło drzwi. Przy jego łóŜku stała Anastazja i jeszcze jeden
człowiek, zupełnie nieznajomy i przyglądający mu się ciekawie. Był to młody zuch w spen-cerku, z bródką,
wyglądający^ na oficjalistę. Przez uchylone drzwi zaglądała gospodyni. Raskolnikow uniósł się na
posłaniu. - Kto to jest, Anastazjo? - spytał wskazując na młodego człowieka. - Patrzajcie, ocknął się! - rzekła.
- Ocknął - potwierdził oficjalista. Widząc, Ŝe się ocknął, gospodyni, zaglądająca przez drzwi, natychmiast je
przymknęła i ukryła się. Była to kobieta wstydliwa; krępowały ją wszelkie rozmowy i tłumaczenia; miała
czterdzieści lat, była korpulentna i tłusta, czarnobrewa i czarnooka, dobra wskutek tuszy i lenistwa; przy
tym bardzo nieszpema. Wstydliwa zaś ponad miarę. - Wyście... kto?-pytał Raskolnikow dalej, zwracając się
do samego młodzieńca. Lecz w tejŜe chwili drzwi otworzyły się na ościeŜ i wszedł - nieco się pochylając,
gdyŜ był wysokiego wzrostu - student Razumichiri. - Kajuta, jak mrBogTmłyT- zawołał wchodząc - zawsze
muszę wyrŜnąć łbem. I to się nazywa mieszkanie! Ale, ale, brachu, ocknąłeś się? Mówiła mi właśnie
Paszeńka. - Tylko co się ocknął - rzekła Anastazja.
- Tylko co się ocknął - znów potaknął oficjalista z uśmieszkiem. - A pan co za jeden? - zapytał Razumichin,
nagle zwracając się do niego.-Co do mnie, tom Wrazumichin: nie Razumichin, jak mnie wszyscy tytułują,
tylko Wrazumichin, student, szlachecki syn, a to mój przyjaciel. Pan zaś kto? - Ja w naszym kantorze za
oficjalistę słuŜę, przyszlem tu w interesie od kupca Szełopajewa. - Niech pan siada na tym krześle-wskazał
mu Razu-michin, a sam usiadł na drugim, po drugiej stronie stolika. _ Bardzoś dobrze uczynił, brachu, Ŝeś
oprzytomniał - prawił do Raskolnikowa. - JuŜ czwarty dzień bez mała nie jesz i nie pijesz. Jak Boga
Strona 46
1740
kocham, poiliśmy cię herbatą z łyŜeczki. Dwa razy przyprowadzałem do ciebie Zosimowa. Pamiętasz 124
Zosimowa? Zbadał cię dokumentnie i od razu powiada, Ŝe to głupstwo - do głowy ciJiderzylo czy coś tam
takiego. Jakaś nerwowa bagatela; wikt był kiepski, powiada, mało dostawał piwa i chrzanu, stąd. chetoba,
ale Ŝe to nic, minie, nie pozostanie śladu ani popiołu. Zuch Zosimow! Wyszedł na łebskiego lekarza. OtóŜ
ja pana nie zatrzymuję - zwrócił się znów do oficjalisty. - MoŜe pan wyjaśni, o co chodzi? UwaŜasz, Rodia: z
ich kantoru juŜ drugi raz przychodzą; tylko Ŝe poprzednio przychodził nie ten, ale jakiś inny i myśmy się z
nim rozmówili. Kto to przychodził tutaj przed panem? - Niby pozawczoraj, prawda? To był Aleksy
Siemio-nowicz; takŜe słuŜy u nas w kantorze. - On jakiś bardziej rozgarnięty od pana, co? jak pan sądzi? -
Owszem, solidniejszy będzie.
- Chwalebny obiektywizm. No, cóŜ dalej?
- To wedle tego, Ŝe przez kupca Afanasja Wachruszyna, o którym pan pewnikiem nieraz słyszeli, na
Ŝyczenie pańskiej mamy, przez nasz.lantot^przekaz dla pana-mówił oficjalista zwracając się wprost do
Raskolnikowa. - Wedle tego, Ŝe jeŜeli pan juŜ znajdują się przy pojęciu - mam panu doręczyć trzydzieści
pięć rubli, jako Ŝe pan Szelopajew, na Ŝyczenie pańskiej mamy, tymŜe sposobem co przedtem otrzymał o
tym zawiadomienie od kupca Wachruszyna. Pan wiedzą? - Tak... pamiętam... Wachruszyn... -powiedział
Raskolnikow w zadumie. - Słyszycie! Zna kupca Wachruszyna! - zawołał Razumichin. - Najlepszy dowód,
Ŝe jest "przy pojęciu"! Zresztą teraz widzę, Ŝe i z pana człowiek do rzeczy. Mów pan dalej. Mądrych słów z
przyjemnością się słucha. - Wedle tego, Ŝe ten kupiec Wachruszyn, na Ŝyczenie pańskiej mamy, która tymŜe
sposobem przez niego juŜ panu raz przesyłała... więc on i teraz nie odmówił, i w tych dniach zawiadomił
pana Szełopajewa, Ŝeby panu doręczyć trzydzieści pięć rubli w oczekiwaniu czegoś lepszego. - Wie pan, ten
zwrot "w oczekiwaniu czegoś lepszego" udał się panu najładniej; niezła jest równieŜ ta "pańska mama".
Więc jakŜe pan sądzi: przy zdrowych jest on zmysłach czy nie przy zdrowych, hę? - Ano cóŜ... Tylko jak
będzie z podpisem?
125

- Naskrobie, nie bój się pan! Pan ma księgę, co?


- I owszem.
- Dawaj pan. No, Rodia, dźwigaj się. Ja cię podtrzymam;
machnij no tu tego "Raskolnikowa"; bierz pióro, bracie, bo dla nas teraz pieniądze słodsze od patoki. - Nie
potrzeba - rzekł Raskolnikow odsuwając pióro.
- Czego nie potrzeba?
- Nie podpiszę.
- Tfu, do kaduka! JakŜe bez podpisu?
- Nie potrzeba... pieniędzy...
- Pieniędzy nie potrzeba?! E, bracie, wolne Ŝarty; gotów jestem zaświadczyć! Bądź pan spokojny, mój panie,
to on tylko tak sobie... wojaŜuje. Zresztą i na jawie to mu się przytrafia... Z pana człowiek rozsądny; we
dwóch pokierujemy jego losem, czyli, mówiąc po prostu, pokierujemy jego ręką i on podpisze. No, panie,
do dzieła! - Ja bym mógł przyjść kiedy indziej.
- Nie, nie, po cóŜ pan się ma fatygować. Jesteś pan człowiekiem rozsądnym... No, Rodia, nie kaŜ gościowi
czekać. - I Razumichin zupełnie powaŜnie zabierał się do kierowania ręką Raskolnikowa. - Daj pokój, ja
sam... - mruknął ów, ujął pióro i podpisał się w ksiąŜce. Oficjalista wypłacił pieniądze i odszedł. - Brawo! A
teraz, bracie, chcesz jeść?
- Chcę.
- Macie zupę?
- Wczorajszą - odparła Anastazja, która cały ten czas stała tuŜ obok. - Z kartoflami i ryŜem?
- Z kartoflami i ryŜem.
- JuŜ na pamięć to umiem. Przytarabań tę zupę, a i herbaty podaj takŜe. - Zaraz przyniosę.
Raskolnikow patrzał na wszystko w głębokim zdumieniu i z tępym, bezmyślnym strachem. Postanowił
milczeć i czekać: co będzie dalej? "Zdaje się, Ŝe nie jestem w malignie - dumał - zdaje się, Ŝe to
rzeczywistość..." Po dwu minutach Anastazja wróciła z zupą i zapowiedziała, Ŝe zaraz będzie herbata.
Razem z zupą przybyły dwie łyŜki, dwa talerze i cała zastawa: solniczka, pieprz, musztarda do 126
gotowanej wołowiny i tak dalej; pokój Raskolnikowa juŜ dawno nie oglądał takich zbytków. Obrusik był
czysty. - Nie zawadziłoby, Nastieńko, Ŝeby Praskowia Pawłowna odkomenderowała nam dzisiaj ze dwie
butelczyny piwka. Wypilibyśmy. - Patrzcie, czego mu się zachciewa! - bąknęła Anastazja i poszła spełnić to
zlecenie. Raskolnikow nie przestawał wpatrywać się dziko i z wytęŜeniem. Tymczasem Razumichin usiadł
przy nim na kanapie, niezdarnie, niby niedźwiedź, uniósł lewą ręką jego głowę, mimo Ŝe i on sam mógłby
Strona 47
1740
się podnieść, prawą zaś podał mu do ust łyŜkę zupy, kilkakrotnie przedtem podmuchawszy na nią, Ŝeby
chory się nie sparzył. Ale zupa była ledwie ciepła. Raskolnikow łapczywie przełknął jedną łyŜkę, potem
drugą, trzecią. Lecz dawszy mu kilka łyŜek, Razumichin nagle zatrzymał się i oświadczył, Ŝe co do dalszego
ciągu naleŜy zasięgnąć rady Zosimowa. Weszła Anastazja niosąc dwie butelki piwa.
- A herbaty chcesz?
- Chcę.
- Czym prędzej leć po herbatę. Anastazjo, bo chyba co do herbaty moŜna się obejść bez opinii wydziału
lekarskiego. Ale otóŜ i piwko. Przesiadł się na krzesło, przysunął do siebie zupę, mięso i zaczął zajadać z
takim apetytem, jak gdyby od trzech dni w ustach nic nie miał. - Ja teraz, bracie, codziennie tak u was
obiaduję - bełkotał, o ile mu na to pozwoliły pełne mięsa usta - to Paszeńka, twoja gosposiunia, tak się
krząta, z całej duszy mnie'podejmuje. Oczywiście ja się nie napieram, ale i protestów nie zgłaszam. Aha,
oto i Anastazja z herbatą. Zuch kobiecina! Anastazjo, piwka golniesŜ? ' - Odczep się, szaławiło!
- A herbatki?
- Herbaty mogę.
- No to nalewaj. Czekaj, ja ci sam naleję; siadaj do stołu. Wnet się zawinął, nalał, potem jeszcze jedną
filiŜankę, porzucił swe śniadanie i znów się przesiadł na kanapę. Jak i poprzednio, lewą ręką uniósł głowę
chorego, podŜwignąl go i zaczął poić herbatą z łyŜeczki, nieustannie i ze szczególną 127

gorliwością dmuchając na łyŜeczkę, jak gdyby na tym właśnie dmuchaniu polegał' główny i najbardziej
zbawienny zabieg leczniczy. Raskolnikow milczał i nie sprzeciwiał się, jakkolwiek czuł się zupełnie
wystarczająco mocny na to, by samemu się podnieść, siedzieć na kanapie bez niczyjej pomocy i nie tylko
bez Ŝadnego trudu trzymać w ręku łyŜkę czy filiŜankę, lecz, być moŜe, nawet i chodzić. Ale jakaś dziwna,
prawie zwierzęca przebiegłość podszepnęia mu nagle, Ŝeby do czasu zataić swe siły, przyczaić się, w razie
potrzeby udawać nawet, Ŝe jeszcze nie wszystko rozumie, a tymczasem słuchać i spenetrować, co się tutaj
dzieje. Jednak nie potrafił opanować wstrętu: przełknąwszy z dziesięć łyŜeczek herbaty, raptownie
wyzwolił głowę z objęć Razumichina, grymaśnie odepchnął łyŜkę i znów opadł na poduszkę. Bo teraz
rzeczywiście miał pod głową prawdziwe poduszki - puchowe, w czystych poszewkach; zauwaŜył ten
szczegół i zakonotował go sobie. - Trzeba, Ŝeby Paszeńka zaraz dzisiaj przysłała nam malinowych konfitur:
przyrządzimy mu napój-powiedział Razumichin siadając na swym krześle i znowu zabierając się do rosołu
i piwa. - A skądŜe ona ci wytrzaśnie malin?-zapytała Anastazja trzymając na pięciu rozcapierzonych palcach
spodek z nalaną herbatą, którą wchłaniała poprzez trzymaną w ustach kostkę cukru. - Skąd wytrzaśnie
malin? Ze sklepiku, moja droga. UwaŜasz, Rodia, tutaj bez ciebie wydarzyła się cala historia. Gdyś ode
mnie zwiał tak po zbójecku, nie zostawiając adresu, rozeźliłem się okrutećznie,"postańowilem odszukać cię
i wykonać na tobie wyrok śmierci. TegoŜ dnia wziąłem się do dzieła. Chodziłem, łaziłem, wypytywałem! O
tym twoim teraźniejszym mieszkaniu zapomniałem; na dobrą sprawę, nie pamiętałem o nim nigdy, bom go
w ogóle nie znal. Co zaś do poprzedniego - pamiętałem tylko, Ŝe TO przy Pięciu Węgłach - dom
Charłamowa. Szukałem d ja, szukałem tego domu Char-łamowa-no, a później się okazało, Ŝe to wcale nie
Charłamowa, tylko Bucha; jak to się czasem człowiekowi myli! Złość mnie wzięła. Z tej złości, było nie
było, sypię nazajutrz do biura adresowego i wyobraź sobie: w ciągu dwóch minut wyszukano mi cię tam.
Jesteś u nich zanotowany. 128
- Zanotowany!
- A jakŜe. Natomiast adresu generała Kobielewa ani rusz nie mogli przy mnie odszukać. No, ale co mam
długo gadać. Jak tylko wtargnąłem tutaj, wnet się zapoznałem ze wszystkimi twoimi sprawami; ze
wszystkimi, bracie, ze wszyściuteń-kimi; wszystko wiem. Jak nie wierzysz, to jej zapytaj: poznałem i
Nikodema Fomicza, i Ilię Pietrowicza, i stróŜa, i pana Aleksandra ZamiotówBi sekretarza tutejszego biura
policji, a wreszcie i Paszeńkę - to juŜ było ukoronowanie wszystkiego. Niech Anastazja d powie... - Jakby
jej miodu zadał - mruknęła Anastazja, szelmowsko się uśmiechając. - Czemu, Anastazjo Nikiforowno, nie
wrzuci pani sobie cukru do szklanki? - Pies cię lizał! - krzyknęła Anastazja i parsknęła śmiechem. - Wcale
nie jestem Nikiforowna, tylko Pietrowna - sprostowała po chwili, uporawszy się ze śmiechem. - Tę cenną
wiadomość zachowamy w pamięci. OtóŜ, bracie, krótko mówiąc, zrazu chciałem puścić tu powszędy prąd
elektryczny, aŜeby za jednym zamachem radykalnie wykorzenić wszystkie zabobony w tutejszej okolicy;
ale Paszeńka odniosła zwycięstwo. Wcalem się nie spodziewał, brachu, Ŝeby ona była taka... niczegowata...
hę? jak ci się zdaje? Raskolnikow milczał, choć ani na chwilę nie odrywał od niego zatrwoŜonych oczu, i
teraz uporczywie się weń wpatrywał. - Wcale, wcale - ciągnął Razumichin, bynajmniej nie speszony tym
milczeniem i jak gdyby potwierdzając otrzymaną odpowiedź - ze wszech miar jak się patrzy. - A, hycel
jeden! - znów pisnęła Anastazja, którą ta rozmowa snadŜ napawała niewysłowioną rozkoszą. - Źle, bracie,
Strona 48
1740
Ŝeś na samym początku nie zdołał wziąć się do rzeczy. Z nią trzeba było zupełnie inaczej. ToŜ to jest, Ŝe się
tak wyraŜę, charakter zgoła nieoczekiwany! No, ale o charakterze później... Tylko jakŜe mogłeś
doprowadzić do tego, .Ŝeby ona śmiała nie przysyłać d obiadów? Albo chociaŜby ten weksel? Zwariowałeś
czy co, Ŝeby weksle wystawiać! Albo znowuŜ owe plany matrymonialne, kiedy jeszcze Ŝyła jej córka,
Natalia... Wszystko wiem! Zresztą widzę, Ŝe to

struna draŜliwa i Ŝem osioł; wybacz mi, bracie. Ale skoro się zgadało o głupocie: jak sądzisz? ta Praskowia
Pawłowna wcale nie taka głupia, jakby moŜna pomyśleć na pierwszy rzut oka, co? - Uhum... - wycedził
Raskolnikow patrząc w bok, ale zdając sobie sprawę, Ŝe korzystniej jest rozmowę podtrzymać. -
NieprawdaŜ? - zawołał Razumichin, wyraźnie ucieszony, Ŝe mu chory odpowiada - ale znowu i nie nazbyt
mądra, co? Zgoła, zgoła nieoczekiwany charakter! Po części tracę orientację, słowo daję... Czterdziestkę ma
na pewno. Ona powiada, Ŝe trzydzieści sześć, i ma do tego święte prawo. Zresztą przysięgam, Ŝe wydaję o
niej sądy wyłącznie na podstawie rozumowej, metafizycznej. Tu się zawinęła taka kontrafałda, Ŝe bez
algebry ani rusz! Jestem jak tabaka w rogu. Ale to wszystko bzdury; dość na tym, Ŝe ona, widząc, Ŝe juŜ nie
jesteś studentem, Ŝeś postradał korepetycje i przyodziewek, tudzieŜ Ŝe po śmierci panienki nie ma powodu
utrzymywać cię tutaj na stopie krewniaka - spłoszyła się nagle. A Ŝe ty ze swej strony wlazłeś w mysią
dziurę i na dawne tematy ani mru-mru, więc umyśliła wylać cię z mieszkania. Zamiar ten Ŝywiła od dawna,
tylko poŜałowała wekselka. Bo na dobitkę sam twierdziłeś, Ŝe mamusia zapłaci... - Mówiłem to tylko z
podłości... Moja matka omal sama nie chodzi po prośbie... Kłamałem po to, Ŝeby mnie nie wyrzucono z
mieszkania i... Ŝeby mnie karmiono - oświadczył Raskolnikow głośno i dobitnie. - Owszem, to było
rozsądnie. Tylko w tym sęk, Ŝe wówczas napatoczył się imć pan Czebarow, nadworny doradca i człowiek
interesów. Bez niego Paszeóka nic by nie wymyśliła-zanadto jest wstydliwa. Natomiast człowiek interesów
wstydliwy nie jest i przede wszystkim, ma się rozumieć, zadał pytanie: czy jest nadzieja realizacji
wekselka? Odpowiedź: owszem, albowiem jest taka mamusia, która, mając sto dwadzieścia pięć rubli
emerytury, raczej sama przestanie jeść, ale syneczka poratuje, oraz jest taka siostrzyczka, która za braciszka
gotowa skoczyć w ogień. Na tym oparł swe rachuby... Czemu się zŜymasz? Przeniknąłem teraz wszystkie
twe najskrytsze tajemnice: nie darmo tyś się wywnętrzał Pa-szeńce, kiedyś jeszcze pozostawał na stopie
krewniackiej; a to, co teraz mówię, mówię z czystej przyjaźni... Tak to zwykle bywa: człowiek uczciwy i
uczuciowy bawi się w szczerość, człowiek zaś interesów nastawia ucha, a potem przy okazji poŜera cię z
kościami. OwóŜ Paszeńka odstąpiła ów wekselek wyŜej wspomnianemu Czebarowowi jakoby dla wypłaty;
on zaś bez Ŝenady zaprotestował go formalnie. Gdym się tego wszystkiego dowiedział, chciałem, ot tak, dla
ulŜenia sumieniu, równieŜ w niego puścić prąd elektryczny, lecz akurat wtedy zapanowała między mną a
Paszeńka harmonia, toteŜ rozkazałem rzecz tę umorzyć, przejąć ją, Ŝe tak powiem, w zarodku, poręczając
mianowicie, Ŝe zapłacisz. Słyszysz, brachu? Poręczyłem za ciebie. Sprowadziło się Czebarowa, zatkało mu
się dziób dziesięcioma rublami, a dokument wziąłem z powrotem i teraz mam zaszczyt doręczyć jaśnie
panu; obecnie wierzą panu na słowo. Oto jest, proszę bardzo; naddarlem go jak naleŜy. -Razumichin
połoŜył, na stole weksel; Raskolnikow zerknął i me mówiąc ani słowa odwrócił się do ściany. Nawet
Razumichin poczuł się dotknięty. - Widzę, bracie - zauwaŜył po chwili milczenia - Ŝem się znowu
wystrychnął na dudka. Myślałem, Ŝe cię rozerwę, zabawię swą paplaniną, ale zdaje się, Ŝem tylko wzburzył
w tobie Ŝółć. - Czy to ciebie nie poznawałem w gorączce? - zagadnął Raskolnikow po krótkim milczeniu i
nie obracając się do niego. - Tak jest, mnie; i nawet wpadłeś we wściekłość, zwłaszcza kiedym tu raz
przyprowadził Zamiotowa. - Zamiotowa?... Sekretarza... Po co? - Raskolnikow obrócił się Ŝwawo i wbił
oczy w Razumichina. - Co ci jest... Czemu się Ŝachnąłeś? Chciał poznać ciebie; sam tego zapragnął, bośmy o
tobie duŜo rozmawiali... Inaczej, od kogóŜ bym tyle się o tobie dowiedział? To porządny chłop, bracie,
pyszne chłopisko... w swoim rodzaju, oczywista. Teraz jesteśmy przyjaciółmi, prawie co dzień się
widujemy. Bo trzeba ci wiedzieć, Ŝem się przeniósł m w sąsiedztwo; jeszcześ nie wiedział? Dopiero co się
przeniosłem. Spotkałem go ze dwa razy u Lawizy. Pamiętasz Lawizę? - Bredziłem co?
- Jeszcze jak! Goniłeś w piętkę,
o. 131

- O czym bredziłem?
- A- to-dóbre! O czym bredziłeś? Wiadomo, o czym się bredzi... Ale teraz, bracie, nie traćmy czasu.. Wstał z
krzesła "i sięgnął po czapkę. - O czym bredziłem?
- A to się uczepił! MoŜe drŜysz o jaki sekret? Uspokój się: na temat hrabiny nic nie wypaplałeś. Natomiast
było co niemiara o jakimś buldogu, o kolczykach jakichś i łańcuszkach, o Wyspie Krestowskiej, o jakimś
stróŜu, o Nikodemie Fomiczu, o liii Pietrowiczu, zastępcy komisarza. Ponadto zaś bardzo się pan
Strona 49
1740
interesował własna swoją skarpetką - ale to bardzo! Prosiłeś tak rzewnie: dajcie mi skarpetkę, dajcie.
Zamiotow łaził na bałyku po kątach, szukając tych skarpetek, i własnymi róŜowymi rączkami w
pierścionkach podawał d to świństwo. Dopiero wtedy się uspokoiłeś i calutką dobę trzymałeś to
paskudztwo w garści, nie dałeś go sobie wyrwać. Ręczę, Ŝe i teraz leŜy gdzieś u ciebie'pod kołdrą. Albo
znów napierałeś się strzępków od spodni, i to ze łzami w oczach, jak Boga kocham! Wypytywaliśmy, o
jakie strzępki ci idzie, lecz nie sposób było nic wyrozumieć... No, więc do rzeczy! Oto trzydzieści pięć rubli;
z tej sumy biorę dziesięć, a za jakie dwie godzinki złoŜę d sprawozdanie ze sposobu ich uŜycia. Tymczasem
dam znać Zosimowowi, choć właściwie i sam powinien tu być dawno, albowiem juŜ po jedenastej. A panna
Nastieńka niech tu beze mnie zagląda jak najczęściej, czy jaśnie pan nie zaŜąda napoju lub czego innego...
Paszeńce zaś sam zaraz powiem, co potrzeba. Do widzenia! - Nazywa ją Paszeńka! Ach ty, mordo
prześcipna!- wykrzyknęła Anastazja; następnie otworzyła drzwi i jęła podsłuchiwać, lecz nie wytrzymała i
zbiegła na dół. Okropnie była dekawa, o czym on tam gada z gospodynią; w ogóle widać było, Ŝe
Razumichin oczarował ją całkowicie. Ledwie się drzwi zamknęły za nią, chory odrzucił kołdrę i jak szalony
wyskoczył z łóŜka. Z palącą, spazmatyczną niecierpliwością oczekiwał, aŜ wyjdą, by natychmiast przystąpić
do działania. Lecz do jakiego działania? - tego nie mógł sobie uprzytomnić. "BoŜe! powiedz mi tylko jedno:
czy oni wiedzą o wszystkim, czy nie wiedzą? A jeŜeli juŜ wiedzą i tylko udają, igrają sobie ze mną, dopóki
leŜę, potem zaś wejdą znienacka i oświadczą, Ŝe wszystko od dawna wiadomo i Ŝe 132
oni tylko tak sobie... Co mam teraz począć? Zupełnie zapomniałem, jak na złość; dopiero co pamiętałem, a
teraz wszystko mi z głowy uciekło!..." Stał pośrodku pokoju i patrzał wokoło w dręczącej rozterce; podszedł
do drzwi, otworzył, wytęŜył słuch, lecz to było nie to. Raptem, jak gdyby przypomniawszy sobie, rzucił się
w. kąt, tam gdzie pod tapetą była dziura, począł wszystko oglądać, wsunął rękę do zagłębienia, pomacał; ale
i to takŜe nie to. ZbliŜył się do pieca, otworzył i jął grzebać w popiele: zrzynki od spodni i strzępki podartej
kieszeni wciąŜ się tu walają, jak je wówczas rzucił; to znaczy, Ŝe nikt nie zaglądał! Tu przypomniał sobie o
skarpetce, o której Razumichin opowiadał mu przed chwilą. JakoŜ istotnie, leŜy tutaj na kanapie, pod
kołdrą, ale od tego czasu tak dalece się zatarła i zbrukala, Ŝe naturalnie Zamiotow nic nie mógł dostrzec. -
Ba, Zamiotow!... biuro!... Czemu to wzywają mnie na policję? gdzie to wezwanie? Ba!... plączę: to wtedy
mnie wzywano! Wtedy równieŜ oglądałem skarpetkę, a teraz... teraz byłem chory. Czemu przychodził
Zamiotow? po co go Razumichin przyprowadzał?...-bąkał, w wyczerpaniu siadając znów na kanapie. - CóŜ
to jest? Czy w dalszym ciągu bredzę? czy to majaki, czy rzeczywistość? Zdaje się, Ŝe rzeczywistość... Aha,
teraz pamiętam: uciekać! czym prędzej uciekać, koniecznie, koniecznie uciekać! Dobrze... ale dokąd? Gdzie
moje ubranie? Nie ma butów! Zabrali! Schowali! Ha, rozumiem! Lecz płaszcz-przegapili! Oto i pieniądze na
stole. Bogu dzięki! Oto i weksel... Wezmę pieniądze i. .pójdę, wynajmę sobie inne.-mieszkanie, nie znajdą
mnie!... Tak, a biuro adresowe? Znajdą! Razumichin znajdzie. Lepiej uciec zupełnie... gdzieś daleko... do
Ameryki, i plunąć na nich wszystkich! RównieŜ weksel trzeba wziąć... przyda-mi się tam. Co jeszcze zabrać
ze sobą? Myślą, Ŝem chory! Nie domyślają się, Ŝe mogę juŜ chodzić, che-che-che!... Odgadłem z ich oczu, Ŝe
wszystko wiedzą! Byle zbiec ze schodów! A jeŜeli juŜ obstawili schody stróŜami, policjantami? Co
to-herbata? A, oto i piwo zostało-pół butelki-zimne! Chwycił flaszkę, w której pozostała jeszcze cala
szklanka, i z rozkoszą wychylił duszkiem, jak gdyby gasząc płomień w piersi. Lecz juŜ po minucie piwo
uderzyło mu do głowy, a na grzbiecie uczuł lekkie i nawet przyjemne dreszcze. PołoŜył 133

się i wciągną) na siebie kołdrę. Myśli jego, juŜ i tak chore i bez związku, gmatwały się coraz bardziej;
niebawem zapadł w lekką, milą drzemkę. Z rozkoszą wyszukał sobie głową wygodną pozycję na poduszce,
szczelniej się otulił miękką watowaną kołdrą, którą miał teraz na sobie zamiast swego podartego płaszcza,
cicho westchnął i usnął głębokim, mocnym, uzdrawiającym snem. Zbudził się usłyszawszy, Ŝe ktoś wszedł
do niego; otworzył oczy i zobaczył Razumichina, który rozchylił drzwi na ościeŜ i stał w progu nie wiedząc:
wejść czy nie? Raskolnikow dźwignął się raźno na kanapie i patrzał nań, jakby usiłując coś sobie
przypomnieć. - Aha, nie śpisz? Otom i ja! Anastazjo, dawaj tu węzełek ! - krzyknął Razumichin na dół. -
Zaraz zdam ci sprawę... - Która godzina ? - zapytał Raskolnikow, trwoŜnie się oglądając. - Porządnie uciąłeś
sobie chrapickiego; juŜ wieczór, będzie pewnie szósta. Spałeś przeszło sześć godzin... - BoŜe! CóŜ to się ze
mną dzieje!...
- Albo co? Na zdróweczko! Tak ci pilno? Masz jaką randkę czy co? Jesteśmy teraz panami swego czasu. JuŜ
od trzech godzin czekam na ciebie; wstępowałem dwa razy, a tyś ciągle spał. Dwukrotnie dowiadywałem
się o Zosimowa; "nie ma w domu", i basta! Ale to nic, przyjdzie!... TakŜe i we własnych interesach
chodziłem. Przecie dzisiaj się przeniosłem, przeniosłem się na dobre, z wujaszkiem. Ze mną teraz wujaszek
mieszka... No, ale pal sześć, do rzeczy!... Na-stieńko, dawaj tobołek. My tu zaraz... A jakŜe się czujesz,
bracie? - Zdrów jestem, juŜ nie chory... Razumichin, tyś tu dawno ? - A toŜ mówię, ze trzy godziny czekam.
Strona 50
1740
- Nie, ale przedtem.
- Co przedtem?
- Od kiedy przychodzisz tutaj?
- PrzecieŜ gadałem d wszystko; nie pamiętasz? Raskolnikow się zamyślił. To, co było z rana, roiło mu się
jak przez sen. O własnych siłach nie mógł sobie przypomnieć i pytająco patrzał na Razumichina.
- Hm! - powiedział ów - zapomniałeś! JuŜ i wtedy
134
miałem wraŜenie, Ŝeś jeszcze niezupełnie tego... Teraz, jakeś się wyspał, bardzoś wydobrzał... Jak Boga
kocham, całkiem nieźle wyglądasz. Zuch! No, ale do rzeczy! Wnet sobie przypomnisz. Patrz no tu, bracie
luby! Zaczął rozwiązywać zawiniątko, z którego widać bardzo był dumny. - Nie uwierzysz, brachu, jak mi
to leŜało na sercu. Boć trzeba zrobić z ciebie człowieka. Zacznijmy od górnych pięter. Widzisz ten
kaszkiecik? - zagaił wydobywając z tobołka dosyć przyzwoitą, ale, prawdę rzekłszy, najzwyklejszą w
świecie, tanią ^czapkę-zmierzysz? - Później, później - burknął Raskolnikow opryskliwie, odsuwając
czapkę. - Co to, to nie, Rodia, nie stawaj okoniem, potem będzie za późno; przy tym ja bym całą noc nie
zasnął, bom kupował bez miary, na oko. Jak ulał! - zawołał z tryumfem po przymierzeniu-jak na
obstalunek! Okrycie głowy to, brachu, szczegół pierwszorzędny, swego rodzaju list polecający.
Toł-stiakow, mój przyjaciel, musi za kaŜdym razem zdejmować swoją przykrywkę, kiedy wchodzi do
publicznych lokali, gdzie inni ludzie stoją w czapkach i kapeluszach. Wszyscy myślą, Ŝe to z powodu jego
niewolniczych uczuć, a tymczasem on się po prostu wstydzi swego wroniego gniazda; niezmiernie
wstydliwy facet! No, Nastieńko, proszę porównać dwa nakrycia głowy: ten oto palmerston - tu wyjął z
tobołka przekrzywiony okrągły kapelusz Raskolnikowa, nie wiadomo czemu ochrzczony przezeń mianem
palmerstona - oraz to cacko jubilerskie! Oszacuj, Rodia; jak sądzisz, ile zapłaciłem? Nastieńka? - zwrócił się
do niej widząc, Ŝe kolega milczy. - Ze dwadzieścia kopiejek beknąłeś, nie? - odparła Anastazja. -
Dwadzieścia kopiejek, głupia! - obruszył się Razumichin. - Za dwudziestkę nawet ciebie się dzisiaj nie
kupi. Osiemdziesiąt kopiejek! I to tylko dlatego, Ŝe uŜywana. Co prawda, z umową: gdy tę znosisz, na
przyszły rok dostaniesz inną za darmo, jak Boga kocham! Z kolei przystępujemy do Portugalii, jak się
mówiło w naszej szkole. Uprzedzam: z tych pantalonów jestem dumny! - I rozprostował przed
Raskolnikowem szare spodnie z lekkiej wełny. - Ani dziu-reczki, ani plameczki, a przecie to rzecz bardzo
przyzwoita,

choć uŜywana; kamizelka tegoŜ koloru, jak wymaga moda. śe zaś uŜywane, to po prawdzie nawet lepiej:
miększe, delikatniejsze... UwaŜasz, Rodia, aŜeby zrobić karierę w świecie, moim zdaniem, wystarcza
zawsze przestrzegać sezonu; jeŜeli w styczniu nie kaŜesz sobie podać szparagów, juŜ zaoszczędziłeś parę
rubli; to samo dotyczy niniejszych zakupów. Mamy obecnie sezon letni, więc teŜ poczyniłem letnie
sprawunki, gdyŜ pod jesień sezon i tak będzie wymagał cieplejszych materiałów, toteŜ trzeba będzie
wyrzucić... tym bardziej Ŝe do tego czasu wszystko to samo zdąŜy rozwalić się w gruzy, jeśli nawet nie
wskutek twoich wygórowanych aspiracji, to wskutek wewnętrznej nietrwałośd ustrojowej. No, oceń! Jak
uwaŜasz: ile? Dwa ruble dwadzieścia pięć kopiejek! I pamiętaj, Ŝe znowu z taŜ umową: gdy znosisz to, za
rok otrzymasz inne bezpłatnie! W kramie Fiediajewa taki juŜ obyczaj: zapłaciłeś raz i masz spokój na całe
Ŝycie, bo po raz drugi juŜ cię tam nikt ani sznurami nie zaciągnie. A teraz - buty. Co o nich powiesz?
Pewnie, znać, Ŝe noszone, ale na jakie dwa miesiące wystarczą, bo to przecie zagraniczna robota i towar
zagraniczny: w zeszłym tygodniu spławił je na, targu sekretarz ambasady angielskiej; nosił tylko sześć dni,
ale na gwałt potrzebował forsy. Cena: rubli jeden kopiejek pięćdziesiąt. Dobrze kupione? - A moŜe nie
będą pasować?-wtrąciła Anastazja.
- Nie będą pasować?! A to co? - i wyjął z kieszeni stary, dziurawy but Raskolnikowa, oblepiony
zaskorupiałym błotem. - Zaniosłem model i według tego cuda ustaliliśmy naleŜyty rozmiar. Całą tę
transakcję przeprowadziło się z sercem. Co zaś do bielizny, tośmy się porozumieli z gospodynią. Oto, po
pierwsze, trzy koszule, płócienne, ale z modnym kołnierzem... Tak tedy: osiemdziesiąt za kaszkiet, dwa
ruble dwadzieścia pięć za resztę szat, razem trzy ruble pięć kopiejek; rubel pięćdziesiąt za buty (bo w
doskonałym gatunku), razem cztery ruble pięćdziesiąt pięć kopiejek tudzieŜ pięć rubli za wszystką bieliznę
(transakcja ryczałtowa), razem dokładnie dziewięć rubli pięćdziesiąt pięć kopiejek. Reszty czterdzieści pięć
kopiejek w miedzianych piątakach. Oto są, raczy jaśnie pan przeliczyć. W ten sposób, Rodia, jesteś
odrestaurowany całkowicie, gdyŜ moim zdaniem, twoje palto nie tylko moŜe jeszcze posłuŜyć, lecz nawet
dźwiga na sobie cechy szczególniejszej szlachetności; co to znaczy ubierać się u Charmeura! Co się tyczy
skarpetek i pozostałej etcetery, rządź się sam; w kasie mamy jeszcze dwadzieścia pięć rubel-ków. Paszeńką
i spłatą komornego nie zaprzątaj sobie głowy; juŜ ci mówiłem: masz kredyt najnieograniczeńszy. Teraz,
Strona 51
1740
bracie, pozwól, Ŝe ci zmienimy bieliznę, bo kto wie, moŜe teraz cała choroba siedzi juŜ tylko w koszuli... -
Zostaw! nie chcę!-odepchnął go Raskolnikow, który z odrazą wysłuchał sztucznie-krotochwilnego
sprawozdania Razumichina z zakupu odzieŜy. - Niepodobieństwo, bracie; po cóŜem darł sobie zelówki ! -
nalegał Razumichin. - Nastieńko, nie sromaj się i pomóŜ mi; ot tak! - I nie zwaŜając na opór Raskolnikowa
zmienił mu bieliznę. Tamten opadł na wezgłowie i przez parę minut nie mówił ani słowa. "KiedyŜ się
odczepią!"-myślał. - Za jakie pieniądze to wszystko kupione? - spytał w końcu, patrząc w ścianę. - Za jakie
pieniądze? Dobryś sobie! AleŜ za twoje własne. Z rana był tu posłaniec od Wachruszyna; mamusia d
przysłała - czyŜbyś i o tym zapomniał ? - Teraz pamiętam... - rzekł Raskolnikow po długim i ponurym
zamyśleniu. Razumichin spochmurnial i popatrywał na niego z niepokojem. Drzwi się otworzyły i wszedł
wysoki, barczysty męŜczyzna, który Raskolnikowowi wydał się równieŜ jak gdyby trochę znajomy. -
Zosimow! Nareszcie! - ucieszył się Razumichin.
IV
Zosimow był to słuszny, opasły człowiek, z twarzą nalaną, bezbarwne bladą, gładko wygoloną, z płowymi,
nie falującymi włosami, w okularach i z duŜym złotym pierścieniem na rozdętym od tłuszczu palcu. Miał
ze dwadzieścia siedem lat. Ubrany był w obszerny, elegancki lekki płaszcz, jasne letnie spodnie - wszystko
w ogóle było na nim obszerne, z igiełki; bielizna nienaganna, łańcuszek od zegarka masywny. Sposób
bycia - powolny, jakby niemrawy, a zarazem wyuczenie--swobodny; pretensjonalność, choć starannie
ukrywana, wyłaziła co chwila jak szydło z worka. Wszyscy znajomi uwaŜali 117

go za człowieka przykrego w poŜyciu, lecz dodawali, Ŝe na rzeczy się zna. - Zaglądałem do ciebie dwa razy,
bracie... Widzisz:
oprzytomniał! -• zawołał Razumichin.
- Widzę, widzę. No, jakŜe się teraz czujemy, co? - zwrócił się Zosimow do Raskolnikowa, bacznie mu się
przyglądając i siadając przy nim w nogach na kanapie, gdzie teŜ nie omieszkał natychmiast się rozwalić w
miarę moŜności. - Melancholia nie mija - informował Razumichin. - Jakeśmy go przebierali w czystą
bieliznę, omal nie płakał. - Naturalnie. Z bielizną moŜna było zaczekać, skoro sam nie chce. Puls pierwsza
klasa. Głowa wciąŜ jeszcze trochę boli, co? - Jestem zdrów, jestem zupełnie zdrów!-z naciskiem i
rozdraŜnieniem rzucił Raskolnikow podnosząc się nagle na kanapie i błyskając oczami, lecz po chwili
znów się zwalił na wezgłowie i odwrócił do ściany. Zosimow śledził go bacznie. - Bardzo dobrze...
wszystko w porządku - wycedził leniwie. -Jadł co? Opowiedziano mu i zapytano, co wolno dawać.
- AleŜ wszystko wolno dawać... Zupę, herbatę... Grzybów i ogórków, rzecz prosta, nie dawać, no i wołowiny
teŜ nie potrzeba,'i... Ale o czym tu gadać!... - zamienił spojrzenie z Ra-zumichinem. - Miksturę precz i
wszystko precz; a jutro zajrzę... Właściwie moŜna by i dziś, ale... - Jutro wieczór prowadzę go na spacer! -
zdecydował Razumichin. - Do Ogrodu Jusupowa, a potem wstąpimy do "Palais de Cristal". - Jutro ja bym
go jeszcze nie ruszał, a zresztą... troszeczkę... ale zobaczymy. - Ech, psiakość! Akurat dzisiaj wyprawiam
nowosiedliny, dwa kroki stąd. Jaka szkoda, Ŝe on... śeby choć na kanapie po-leŜal w naszej kompanii! A ty
będziesz?-zapytał wręcz Zosimowa. - Pamiętaj, obiecałeś. - Kto wie... moŜe później, wieczorkiem. CóŜeś
tam na-szykował? - E, nic: herbata, wódka, śledź. Będzie pieróg, zejdą się sami swoi. - Kto mianowicie?
- Wszystko ludzie tutejsi i prawie sami nowi, słowo daję -it»
chyba z wyjątkiem starego wuja, ale i on jest nowy: dopiero wczoraj przyjechał do Petersburga w jakichś
tam swoich in-teresikach; widujemy się raz na pięć lat. - KtóŜ to taki?
- Ot, całe Ŝycie marynował się jako poczmistrz powiatowy... Pobiera emeryturkę, ma sześćdziesiąt pięć lat,
szkoda gadać... Zresztą, ja go lubię. Będzie Porfiry Siemiono-wicz: tutejszy zastępca sędziego śledczego,
prawnik. Ty go znasz... - To takŜe jakiś twój krewny?
- Dziesiąta woda po kisielu. Czemuś się nastroszył? śeście się kiedyś połajali, to juŜ gotów jesteś nie
przyjść? - GwiŜdŜę na niego...
- Doskonale robisz. A poza tym - studenci, nauczyciel, jeden urzędnik, jeden muzykus, oficer, Zamiotow... -
Wytłumacz mi, proszę, co moŜe być wspólnego między tobą albo między nim - tu Zosimow skinął na
Raskolnikowa - a jakimś tam Zamiotowem. - Oj, zrzędy, zrzędy! Zasady!... cały siedzisz na zasadach jak na
spręŜynach; ani jednego ruchu nie masz odwagi zrobić z własnego popędu. A u mnie to tak: dobry człowiek
czy nie? JeŜeli dobry, to o nic więcej pytać nie chcę. Zamiotow to pocz-ciwina, chłop na schwał. - I bierze
łapówy.
- A chociaŜby nawet, to co?!-krzyknął nagle Razumichin jakoś aŜ nadmiernie podraŜniony. - CzyŜ
chwaliłem ci go za to, Ŝe bierze łapówki? Powiedziałem, Ŝe jest dobry w swoim tylko rodzaju. Gdybyśmy
chcieli szukać ludzi dobrych pod kaŜdym względem, to czy wielu byśmy znaleźli? Jestem pewien, Ŝe
wówczas za mnie całego, wraz z nadzieniem i z tobą, na dokładkę, dano by najwyŜej jedną pieczoną
Strona 52
1740
cebulę!... - Jedną? To skąpo. Ja bym za ciebie dal dwie...
- A ja za ciebie tylko jedną. Sadź się na dowcipy! Z Za-miotowa jeszcze smarkacz, ja mu kiedy wytrę
kapitułę, i właśnie dlatego trzeba go przygarniać, a nie odtrącać. Odtrącaniem nie naprawi się Ŝadnego
człowieka, a juŜ szczególniej smarkacza. Z młodzikiem trzeba w dwójnasób oględniej. Ej, wy, postępowe
głuptasy, nie macie o niczym pojęcia! Kto pomiata innymi, ten sam siebie postponuje... A zresztą jeśli

chcesz wiedzieć, to owszem, właśnie mam z nim jeden wspólny interes. - Ciekaw jestem.
- Ano chodzi o tego malarza - oczywiście mam na myśli malarza pokojowego... JuŜ my go wylabudamy!
Zresztą, teraz nie ma zmartwienia. Sprawa całkiem, całkiem jasna! Musimy tylko dodać pary. - Jaki znów
malarz?
- Jak to jaki? CzyŜ nie opowiadałem? Naprawdę? Aha, rzeczywiście, ja ci tylko zacząłem opowiadać... no,
wiesz, o morderstwie tej staruchy, lichwiarki, wdowy po urzędniku... OtóŜ teraz wplątali i tego malarza... -
O tym morderstwie słyszałem wcześniej niŜ ty i nawet interesuję się tą sprawą... poniekąd... w związku z
pewną okolicznością... I w dziennikach czytałem o tym. Ale... - Lizawietę takŜe ukatrupili! - wypaliła nagle
Anastazja zwracając się do Raskolnikowa. Przez cały czas była tu w pokoju, oparta koło drzwi o ścianę, i
słuchała. - Lizawietę? - bąknął Raskolnikow ledwie dosłyszalnym głosem. - Adyć Lizawietę, handlarkę, nie
wiesz to? Przychodziła m na dół. Kiedyś naprawiała d koszulę. Raskolnikow obrócił się do ściany, gdzie na
brudnej Ŝółtej tapecie w białe kwiatuszki wybrał sobie jeden niezgrabny biały kwiat z jakimiś 'brązowymi
kreseczkami i jął oglądać: ile płatków i listków, ile na liściach ząbków, ile kreseczek? Czuł, Ŝe mu odjęło
ręce i nogi, ale nawet nie spróbował się poruszyć i uporczywie patrzał na kwiat. - Więc cóŜ ten
malarz?-zapytał Zosimow, ze szczególnym niesmakiem przerywając paplaninę Anastazji. Ta westchnęła i
umilkła. - Z niego równieŜ zrobili mordercę! - podchwycił Ra-zumichin gorąco. - Są poszlaki czy co?
- Diabła tam poszlaki! Albo raczej poszlaki są, tylko Ŝe ta poszlaka nie jest poszlaką, oto co naleŜy
udowodnić! Kubek w kubek jak to, Ŝe zrazu uwzięli się podejrzewać tamtych dwóch, jakŜe im... Kocha i
Piestriakowa. Tfu, jak się to wszystko głupio prowadzi! Nawet postronnego widza bierze obrzydzenie!
Piestriakow moŜe będzie dziś u mnie... Ale, ale, Rodia, 140
ty juŜ o tym słyszałeś? Zdarzyło się to akurat przed twoją chorobą, w wilię tego dnia, gdyś zemdlał w
biurze, gdy tam opowiadano o tym... Zosimow zerknął na Raskolnikowa z ciekawością; ten się nie
poruszył. - Wiesz co, Razumichin? Przyglądam ci się i myślę: jaki z" ciebie niespokojny duch - zauwaŜył
Zosimow. - Tak czy'owak, my go wylabudamy!-zawołał Razumichin uderzając pięścią w stół. - Bo co mnie
złości najbardziej? Wcale nie to, Ŝe oni kłamią; kłamstwo zawsze moŜna przebaczyć; kłamstwo-to rzecz
poŜyteczna, gdyŜ wiedzie do prawdy. Nie, korci mię to, Ŝe kłamią, a na domiar własnemu kłamstwu biją
bałwochwalcze pokłony.. Ja Porfirego szanuję, ale... Na przykład, co ich na samym wstępie zbiło z
pan-tałyku? Drzwi były zamknięte, a gdy tamci wrócili ze stróŜem-drzwi otwarte; stąd wniosek, Ŝe to
właśnie Koch i Piestriakow zabili! Oto jest ich logika. - Nie bądź takim gorączką! Ich po prostu
przyskrzynili, bo i jakŜe inaczej... Ale, ale: ja tego Kocha spotykałem; podobno skupywał od starej róŜne
zastawy nie odebrane w terminie, co? - Tak, to jakiś opryszek! Skupuje równieŜ i weksle. Drapichrust. Pal
go diabli! Wiesz, co najgorzej mnie wścieka? Wścieka mnie ich parszywa rutyna, zgrzybiała, marna,
zaskrzepła... A tutaj, w tej jednej sprawie, moŜna odkryć cały nowy szlak. Na podstawie samych tylko
danych psychologicznych moŜna wykazać, jak naleŜy szukać właściwego śladu. Oni mówią: "Mamy fakty
w ręku!" AleŜ fakty to jeszcze nie wszystko; przynajmniej połowa zaleŜy- od tego, czy się umie faktami
operować! - A ty umiesz faktami operować?
- Toć niepodobna milczeć, kiedy człowiek czuje, czuje przez skórę, Ŝe mógłby pomóc, gdyby... Et!... Czy ty
znasz tę sprawę szczegółowo? - Ano, czekam o tym malarzu.
- Racja! Więc słuchajŜe. Na trzeci dzień po zabójstwie, z rana, kiedy oni tam jeszcze się niańczyli z Kochem
i Pie-striakowem (choć ci wykazali kaŜdziuteńld swój krok; oczywistość jak na półmisku!), raptem
wychodzi na jaw pewien fakt, najzupełniej nieoczekiwany. Niejaki chłop Duszkin,

właściciel szynkowni na wprost tamtego domu, przychodzi na policję i przynosi jubilerski futeralik ze
złotymi kolczykami, po czym opowiada całą epopeję: "Pozawczoraj, pod wieczór, gdzieś po ósmej" - dzień i
godzina! kapujesz? - "przybiega do mnie malarz Mikołaj, któren i przedtem zachodził do mnie tego dnia,
przynosi d te pudełko ze złotymi zausznicami i z kamyczkami i chce za nie dwa ruble. Ja go pytam: gdzieś
wzion? A on powiada, Ŝe znalazł na schodach. Ja go więcej nie wypytywałem"-to słowa Duszkina,
rozumiesz-"dałem mu papirek"-to znaczy rubla-"bo myślę sobie: jak nie u mnie zastawi, to u kogo
drugiego, i wszystko jedno przepije, nie kijem go, to pałką, to niechta juŜ lepiej u mnie rzecz ta leŜy, a
jakby przyszło co do czego albo jak, to weznę i za-niesę." Oczywiście to są bajki dla dzieci, łŜe jak z nut; ja
Strona 53
1740
tego Duszkina znam, on takŜe jest lichwiarzem, przechowuje rzeczy kradzione i jeŜeli zdmuchnął
Mikołajowi ten przedmiot wartości trzydziestu rubli, to juŜci nie na to, Ŝeby "odnieść". Po prostu dostał
pietra. No, mniejsza z nim, słuchaj dalej; kontynuuje Duszkin: "A. chłopa tego, Mikołaja De-mentiewa,
znam od maleńkości, on z naszej guberni i powiatu, zarajskiego, bo i ja sam spod Riazania. A Mikołaj, choć
nie pijanica, ale golnąć lubi; i wiadomo mi było, Ŝe on w tem samem domu robi, maluje we dwóch z
Mitrejem, jako Ŝe oni oba z Mitrejem z jednej som wsi. A jak dostał ode mnie ten papirek, to zarutko
zmienił go na drobne, wypił od razu dwa półkwaterki, wzion resztę i poszedł, a Mitreja ja z nim wtenczas
nie widziałem. A na drugi dzień posłyszałem, Ŝe Alonę Iwanownę i jej siostrę Lizawietę zarąbali siekierą; a
ja je znalem i zrobiło mi się nijako o te zausznice - bo wiadomo mi było, Ŝe nieboszczka dawała pieniądze
pod zastaw. Poszłem do jeich domu i ostroŜniutko się przewiaduję, co i jak, a naj-sampierw pytam: czy jest
Mikołaj? A Mitrej powiada, Ŝe Mikołaj zahulał, wrócił się do dom o świcie pijany, w domu posiedział z
dziesięć minut i znowu wyszedł, a Mitrej juŜ go później nie widział i robotę sam dokańcza. A jeich robota
była na tych samych schodach co nieboszczki, na drugim piętrze. To wszystko słyszący, ja wtenczas
nikomu nic nie objawiałem" - to są słowa Duszkina - "tylko wywiedziałem się wszystkiego, co moŜna, o
zabójstwie, a jakem wrócił do siebie, cięgiem było mi nijako. A dziś rano, o ósmej" - czyli na trzeci dzień,
rozumiesz?-"patrzę, wchodzi do mnie Mikołaj, nie trzeźwy, ale i nie zanadto pijany, mowę ludzką
rozumiejący. Siadł na ławce, milczy. A oprócz niego był wtenczas w mojem handlu tylko jeden gość
postronny, no i jeszcze drugi spal na ławie po znajomości, no i dwa moje chłopaki.źWidziałeś Mitreja ?»-
pytam. źNie, powiada, nie widziałem.') źI tuś nie był?» »Nie, powiada, nie byłem od poza-wczora.» źA dziś
gdzieŜeś nocował ?» źNa Piaskach, powiada, u znajomków z Kołomny.» źA skądeś wzion zausznice ?»-
pytam go. źA na schodach znalazłem* - ale powiada on to jakoś niepodobnie i na mnie nie patrzący. źA
słyszałeś ty, pytam, Ŝe ot tak i tak, tego samego dnia i tego samego wieczoru i godziny na tamtych schodach
taka rzecz się stała ?» źNie, powiada, nie słyszałem.') Słucha, oczy wybałusza i zbielał jak nie przymierzając
płótno. Ja mu opowiadam, patrzę się, a on za czapkę i wstaje. źTrzeba cię zatrzymać') - myślę sobie.
źSłuchaj, Mikołaju, pedam, a nie wypiłbyś?* A tymczasem mrugam na chłopaka, Ŝeby drzwi przytrzymał, i
wychodzę zza szynkwasu. A on jak nie pryśnie ode mnie na ulicę i w nogi, potem w zaułek, i tyłem go
widział. Tu skończyły się moje myśli, bo juŜci jego to sprawka, jak amen w pacierzu..." - Ja myślę!...-rzekł
Zosimow.
- Czekaj! dosłuchaj do końca! Naturalnie, w te pędy rzu.cili się szukać Mikołaja; Duszkina zatrzymali i
zrewidowali, Mitreja takoŜ; wzięli na spytki i tych z Kołomny; aŜ tu na trzeci dzień przyprowadzają
samego Mikołaja: zaaresztowano go w pobliŜu ...skich rogatek, w gospodzie. Przyszedł był tam, zdjął z szyi
srebrny krzyŜyk, za ten krzyŜyk zaŜądał półkwarcia. Dano mu. Po kilku minutach baba poszła do obory,
zagląda przez szczelinę: Mikołaj w przyległej szopie przywiązał pasek do belki, zrobił pętlę, stanął na
pieńku i chce zarzucić stryczek na szyję. Baba narobiła wrzasku, zbiegli się ludzie. "Toś ty taki!" A on:
"Prowadźcie mnie do takiego a takiego cyrkułu, do wszystkiego się. przyznam." Więc-dostawiono go ze
wszelkimi honorami do "takiego a takiego cyrkułu", czyli tutaj. No i tędy, owędy, kto zacz, w jaki sposób,
ile masz lat - "dwadzieścia dwa" - i tak dalej, i tak dalej. Pytanie: "Gdyście pracowali z Mitrejem, czy nie
widzieliście kogo na schodach o takiej a takiej godzinie?" Odpowiedź: "Wiadomo, moŜe i przechodzili jacy
ludzie, ale 143

myśmy nie zwracali uwagi." "A nie słyszeliście czego? jakiego hałasu?" "Nic osobliwego nie słyszeliśmy." A
czy tobie, Mikołajowi, było w tenŜe dzień wiadomo, Ŝe taką a taką wdowę, w takim to dniu, o takiej to
godzinie, oraz jej siostrę zabito i obrabowano?" "Nic nie wiem, nic nie słyszałem. Pierwszy raz
dowiedziałem się o tym dopiero na trzeci dzień, w szynku, od Afanasja Pawłowicza." "A skądeś wziął
kolczyki ?" "Znalazłem na schodach." "Czemuś nazajutrz nie stawił się do pracy z Mitrejem?" "Borri się
zahulał." "A gdzie hulałeś?" "Tam a tam." "Dlaczegoś uciekł od Duszkina?" "Bom się mocno zląkł." "Czego
się bałeś?" "śe zasądzą." "JakŜe mogłeś się tego lękać, jeŜeli do Ŝadnej winy się nie poczuwasz?"... No,
Zosimow, wierz czy nie wierz, ale to pytanie zostało mu zadane ściśle tak, jak ci powtarzam, wiem to z całą
pewnością, podano mi to dokładnie! CóŜ ty na to? Jak d się podoba? - No nie, są przecieŜ i poszlaki.
- AleŜ ja teraz nie o poszlakach, tylko o tym pytaniu, o tym, jak oni rozumieją swój proceder! Niech to
diabli!... więc naciskali go, naciskali, przypiekali na wolnym ogniu, aŜ wreszcie się przyznał: "Znalazłem
nie na schodach, ino w mieszkaniu, gdzieśmy z Mitrejem malowali." "Jakim sposobem?" "A takim
sposobem, Ŝeśmy oba z Mitrejem robili tam cały dzień, do ósmej, i juŜ mieliśmy wracać a tu Mitrej chwycił
za pędzel i chlapnął mnie farbą po pysku, i nogi za pas, a ja za nim. Lecę za nim i wrzeszczę wniebogłosy; a
jak juŜ miałem wypaść ze schodów do bramy-nalatuję z rozpędu na stróŜa i na panów, a ilu było panów z
tym stróŜem - nie pamiętam, a ten stróŜ nadział mnie za to diabłami, a drugi stróŜ takoŜ mnie rugnął, a'baba
Strona 54
1740
stróŜa wyszła i teŜ nas rugnęła, i pan jeden, co wchodził w bramę z panią, takŜe nas rugnął, bośmy oba z
Mitką legli w poprzek: ja Milkę chyciłem za kudły, zwaliłem i dalejŜe go tuzować, a Mitka takoŜ, spode
mnie, chwycił mnie za włosy i teŜ okłada, a robiliśmy to nie z zawziątku, ino z przyjacielstwa, dla zbytków.
A potem Mitka wyswobodził się - i na ulicę, a ja za nim, alem go nie dopadł i wróciłem do mieszkania sam,
boć trza było uprzątnąć. Sprzątam i. czekam, a nuŜ przyjdzie Mitrej. Raptem w sieni, za ścianą, w kącie,
nadepnąłem na pudełeczko. Patrzę: leŜy sobie, zawinięte w papier. Zdjąłem ten papier, widzę takie
malusieńkie haczyki; pozdejmowałem te haczyki - a w pudełku są kolczyki..." - Za drzwiami? za drzwiami
leŜało? za drzwiami?- krzyknął nagle Raskolnikow patrząc na Razumichina mętnym, wystraszonym
wzrokiem i wolno się podniósł na kanapie podpierając się ręką. - Tak... albo co? Co tobie? Czegoś tak?... -
Razumichin równieŜ wstał z miejsca. -Nic!...-ledwie dosłyszalnie odpowiedział Raskolnikow, znów
opadając na wezgłowie i znów odwracając się do ściany. Jakiś czas wszyscy milczeli. - Zadrzemal, coś mu
się widać uroiło-rzekł wreszcie Razumichin patrząc na Zosimowa pytająco; ów zaprzeczył lekkim ruchem
głowy. - No mów - nawiązał Zosimow - co dalej ?
- CóŜ ma być dalej? Skoro tylko zobaczył kolczyki, wnet zapomniał o mieszkaniu, o Mitce, schwycił
czapkę, pobiegł do Duszkina i jak wiadomo, dostał od niego rubla, jemu zaś skłamał, Ŝe znalazł na
schodach; i zaraz poszedł na bomblerkę. A na temat zabójstwa powtarza w kółko: "Nic nie wiem, nic nie
słyszałem, dowiedziałem się dopiero na trzeci dzień." "Więc czemuś dotychczas ukrywał?" "Ze'strachu." "A
dlaczego chciałeś się obwiesić?" "Przez pomyślunek." "Przez jaki pomyślunek?" "A Ŝe zasądzą." Oto i cała
historia. I jak d się zdaje, co oni z tego wywnioskowali? - Nie ma się nad czym zastanawiać: trop jest; gorszy
czy lepszy, ale jest. Fakt. Chyba nie Ŝądasz, Ŝeby twojego malarza puścili na wolną stopę? - ToŜ oni go
wręcz wykierowali na mordercę! JuŜ nawet nie mają Ŝadnych wątpliwości!... - E, bujasz; nie gorączkuj się.
No, a kolczyki? Sam przyznasz, Ŝe skoro tegoŜ dnia i godziny kolczyki przewędrowały z kufra staruszki do
rąk Mikołaja-to sam przyznasz, Ŝe jakoś musiały tam przewędrować, nie? To nie przelewki w takim
dochodzeniu. - Jak przewędrowały? Jak przewędrowały? - krzyczał Razumichin. - CzyŜ naprawdę ty,
lekarz, ty, który przede wszystkim masz obowiązek poznania człowieka, który masz lepszą od innych
sposobność przeniknięcia ludzkiej natury - czy ty naprawdę nie widzisz na podstawie wszystkich tych 144
Dostojcwski, t,
145

danych, jakiego rodzaju osobnikiem jest ten Mikołaj? Czy naprawdę nie widzisz od razu, Ŝe
wszyściuteńko, co zeznał przy badaniu, jest najświętszą prawdą? Akuracik tak przewędrowały mu kolczyki
do rąk, jak zeznał. Nadepnął pudełko i podniósł! - "Najświętsza prawda!" PrzecieŜ sam wyznał, Ŝe za
pierwszym razem skłamał. - Słuchaj. Słuchaj uwaŜnie. I stróŜ, i Koch, i Piestriakow, i drugi stróŜ, i Ŝona
pierwszego stróŜa, i baba, która wtedy siedziała u niej w stróŜówce, i radca Kriukow, który właśnie wysiadł
z doroŜki i wchodził do bramy pod rękę z jakąś damą - wszyscy, to znaczy ośmioro czy dziewięcioro
świadków, zeznają zgodnie, Ŝe Mikołaj przyparł Dymitra do ziemi, leŜał na nim i okładał go pięściami, a
ten mu się wczepił we włosy i równieŜ go okładał. LeŜą obaj w poprzek drogi, zatarasowali przejście; ze
wszystkich stron wymyślają im, oni zaś "niby małe pędraki" (dosłowny zwrot świadków), leŜą jeden na
drugim, kwiczą, czubią się i rechoczą, obydwaj rechoczą na wyprzódki; pyski przekomicznie roześmiane,
wypadli zaś na ulicę po to, Ŝeby się ścigać jak dzieci. Słyszysz? A teraz złóŜ sobie do kupy jak się patrzy:
tam na górze ciała są jeszcze ciepłe, słyszysz, cieple jeszcze, tak je znaleziono! JeŜeli to oni zabili albo tylko
Mikołaj, i przy tym zrabowali kufry z wyłamaniem zamków albo tylko uczestniczyli w tej grabieŜy, to
pozwól, Ŝe d zadam jedno jedyne pytanie: czy zgadza się taki nastrój - to znaczy kwik, śmiech, dziecinna
bójka w bramie - z siekierami, z krwią, ze zbójecką przebiegłością, oględnością, rabunkiem? Dopiero co
zabili, najwyŜej pięć czy dziesięć minut temu - bo przecie tak wynika; zwłoki są jeszcze ciepłe - i raptem,
porzuciwszy ciała, zostawiwszy mieszkanie otwarte, ba, wiedząc, Ŝe tam przed chwilą przyszli ludzie, nie
dość tego: porzuciwszy zdobycz, obaj, jak małe dzieci, tarzają się na ulicy, rechoczą, ściągają na siebie
powszechną uwagę- co stwierdza dziesięcioro zgodnych świadków! - Rzeczywiście, to dziwne!
Rzeczywiście, to niemoŜliwe;
jednak...
- Nie, bracie, Ŝadnego jednak. JeŜeli kolczyki, które tegoŜ dnia i godziny znalazły się w ręku Mikołaja,
istotnie stanowią waŜny dowód rzeczowy - dający się wytłumaczyć na podstawie jego zeznań, i dlatego
będący obciąŜeniem spornym -146
to przecieŜ trzeba wziąć w rachubę równieŜ i fakty odciąŜające, tym bardziej Ŝe te fakty są nieodparte. OtóŜ
jak myślisz, znając charakter sądownictwa: czy oni uznają albo czy są zdolni uznać taki fakt - oparty
wyłącznie na samej tylko niemoŜliwości psychologicznej, na samym tylko stanie ducha - za fakt nieodparty
Strona 55
1740
i burzący wszystkie fakty rzeczowe, obciąŜające, jakiekolwiek by one były? Nie, nie uznają, nie uznają za
nic w świecie, bo, uwaŜasz, znaleźli pudełeczko, a Mikołaj chciał się powiesić, "co nie mogłoby mieć
miejsca, gdyby się nie poczuwał do winy"! Oto zagadnienie kapitalne, oto czemu się gorączkuję! Zrozum! -
Owszem, widzę, Ŝe się gorączkujesz. Czekaj, zapomniałem spytać, jaki jest dowód, Ŝe futeralik
zjeolczykami pochodzi rzeczywiście z kufra starej? - To jest dowiedzione - odparł Razumichin pochmurnie
i jakby niechętnie. - Koch rozpoznał ten przedmiot i wskazał jego właściciela, ów zaś dowiódł
niezaprzeczenie, Ŝe to jego własność. - Kiepsko! Jeszcze jedno: czy nikt nie widział Mikołaja w czasie, gdy
Koch i Piestriakow szli na górę? i czy nie moŜna jakoś tego udowodnić? - W tym ci sęk, Ŝe nikt nie widział -
burknął gniewnie Razumichin - właśnie to jest najgorsze. Nawet Koch i Piestriakow nie zauwaŜyli ich idąc
na górę, choć zresztą ich świadectwo niewiele by teraz waŜyło. "Widzieliśmy - powiadają - Ŝe mieszkanie
otwarte, Ŝe tam prawdopodobnie pracują, lecz idąc mimo nie zwrócilicmy uwagi i nie pamiętamy
dokładnie, czy w owej chwili byli tam robotnicy, czy nie." - Hm. Więc za cały dowód odciąŜający ma
starczyć, Ŝe się bili i śmiali. Owszem, to dowód mocny, ale... Pozwól: jakŜe ty sam to wszystko tłumaczysz?
Jak wyjaśnisz znalezienie kolczyków, jeŜeli on je istotnie tak znalazł, jak mówi? - Jak to wyjaśnię? CóŜ tu
wyjaśniać! Sprawa oczywista! A przynajmniej trop, podług którego trzeba sprawę poprowadzić, jest jasny,
wyraźnie wskazany, a wskazuje nań właśnie owo pudełeczko. Upuścił te kolczyki właściwy zabójca.
Zabójca był na górze, kiedy Koch i Piestriakow się dobijali, siedział tam zaryglowany. Koch się poszkapfl i
zeszedł na dół; wtedy zabójca wypadł i pobiegł takŜe na dół, nie miał bowiem Ŝadnego innego wyjścia. Ze
schodów, kryjąc się przed Ko-
chem, Piestriakowem i stróŜem, wskoczył do próŜnego mieszkania w sam raz wtedy, gdy Dymitr i Mikołaj
wybiegli stamtąd; stal za drzwiami, kiedy stróŜ i tama szli na górę, wyczekał, aŜ ucichną kroki, i jakby
nigdy nic, zeszedł sobie na dół w tejŜe chwili, gdy Dymitr i Mikołaj wybiegli na ulicę i wszyscy się
rozeszli, i nikogo nie było. MoŜe go i widziano, lecz nikt nie zauwaŜył, bo, czy to mało snuje się ludzi?
Pudełko zaś upuścił z kieszeni, gdy stał za drzwiami; nie zauwaŜył, Ŝe upuścił, bo nie to mu było w głowie.
Właśnie pudełko stanowi nieomylny dowód, Ŝe on tam stal. Oto i cały figiel! - Sprytnie! Nie, bracie, to
naprawdę sprytne! najspry-niejsze ze wszystkiego! - Niby czemuŜ to, czemu?
- Temu, Ŝe to aŜ nadto ładnie się składa i splata... niby w teatrze. .'-••' - E-et!-zaczął Razumichin
zniecierpliwiony,'lecz 010 drzwi się otwarły i weszła nowa osoba, Ŝadnemu z obecnych jeszcze nie znana. V
Był to pan podeszłych juŜ lat, sztywny, postawny, z twarzą o wyrazie powściągliwym i tetrycznym. Zaczął
od tego, Ŝe przystanął w drzwiach, rozglądając się dokoła z obraźliwie nie ukrywanym zdziwieniem i jak
gdyby pytając wzrokiem: "Gdzie ja właściwie trafiłem?" Nieufnie, ba, z afektacją pewnego przestrachu,
omal nic uraŜonej godności, mierzył spojrzeniem ciasną i niską "kajutę" Raskotoikowa. Z tymŜe
zdziwieniem przeniósł następnie wzrok i wbił oczy w samego Ra-skolnikowa, który-rozebrany,
rozczochrany, nie umyty- leŜał na swej mizernej, brudnej kanapce i takŜe nieruchomo wpatrywał się w
niego. Potem, z taŜ powolnością, jął przyglądać się niechlujnemu, nie ogolonemu i nie uczesanemu
Ra-zumichinowi, który ze swej strony patrzał mu prosto w oczy impertynencko, pytająco, nie ruszając się z
miejsca. Kłopotliwe milczenie trwało dobrą minutę; wreszcie, jak było do przewidzenia, zaszła drobna
zmiana dekoracji. Zmiarkowawszy widać, po niektórych, wcale zresztą dosadnych oznakach, Ŝe przez
nadmiertSFsurowość postawy nic się tutaj, w tej "kajucie", nie wskóra, nowo przybyły pan cokolwieczek
zmiękł i grzecznie, choć sztywno zwrócit się do Zosimowa cedząc sylaby: - Pan student czy były student
Rodion Raskolnikow? Zosimow poruszył się leniwie i moŜe by nawet odpowiedział, gdyby nie ubiegł go
nie proszony Razumichin: - A ot, leŜy tam na kanapie! O co panu chodzi? To poufałe, "o co panu chodzi?"
zacięło sztywnego pana jak biczem. Omal nie przemówił do Razumichina, ale jakoś się pohamował i co
rychlej zwrócił się do Zosimowa. - Oto Raskolnikow! - wymamlał Zosimow wskazując ruchem głowy na
chorego, potem ziewnął, przy czym wykonał tę czynność, nader szeroko otwierając usta i nader długo
trzymając je w takim połoŜeniu. Następnie powolutku sięgnął do kieszonki w kamizelce, wydobył
ogromny, wypukły złoty zegarek w podwójnej kopercie, otworzył, spojrzał i tak samo marudnie i leniwie
zaczął go chować z powrotem. Raskolnikow leŜał cały czas milcząc, na wznak, i uparcie, choć bez Ŝadnej
myśli, patrzał na gościa. Twarz jego, teraz odwrócona od ciekawego kwiatu na tapecie, była niezwykle
blada i niosła wyraz ogromnego cierpienia, jak gdyby był świeŜo po cięŜkiej operacji lub jakby go tylko co
wypuszczono z katowni. Lecz nowo przybyły pan zaczął stopniowo coraz bardziej budzić jego uwagę,
potem zdziwienie, potem nieufność i jakby nawet lęk. Gdy zaś Zosimow, wskazując na niego, powiedział:
"Oto Raskolnikow", nagle podniósł się prędko, w jakimś podrzucie, siadł na posłaniu i prawie
wyzywającym, ale przerywanym i słabym głosem oświadczył: - Tak! Jestem Raskolnikow! Czego pan sobie
Ŝyczy? Gość spojrzał uwaŜnie i dostojnie powiedział: - Jestem Piotr Pietrowicz ŁuŜyn. Śmiem tuszyć, Ŝe
moje nazwisko nie jest juŜ panu całkiem obce. Ale Raskolnikow, który oczekiwał czegoś zupełnie innego,
Strona 56
1740
spojrzał nań w tępej zadumie i nic nie odpowiedział, jakby rzeczywiście słyszał to nazwisko po raz
pierwszy w Ŝyciu. - Jak to? CzyŜ naprawdę pan dotychczas nie otrzymał jeszcze Ŝadnych
wiadomości?-spytał Piotr Pietrowicz robiąc minę z lekka obraŜoną. W odpowiedzi na to Raskolnikow
wolno opuścił się na poduszkę, zarzucił ręce pod głowę i jął patrzeć w sufit. Na twarzy ŁuŜyna odbił się
smutek. Zosimow i Razumichin zaczęli 149

jeszcze ciekawiej wpatrywać się w niego, tak Ŝe wreszcie stracił rezon. - Przypuszczałem i liczyłem na to -
zamamrotal - Ŝe list wysłany przeszło dziesięć dni temu, bodajŜe przed dwoma tygodniami... - Czemu pan
stoisz tam w drzwiach? - przerwał nagle Razumichin. - JeŜeli masz pan co do powiedzenia, to siadaj, bo tam
we dwoje z Anastazją jest wam ciasno. Nastieńko, usuń się, daj przejść! Chodź pan tu bliŜej, oto krzesło!
NiechŜe pan włazi! Odsunął swe krzesło od stołu, zrobił trochę miejsca między stołem a swymi kolanami i
oczekiwał w nieco niewygodnej pozycji, aŜ gość "przelezie" przez tę szparkę. Wytworzyła się taka sytuacja,
Ŝe Ŝadną miarą nie moŜna juŜ było odmówić, toteŜ gość jął się gramolić przez tę cieśninę, śpiesząc się i
potykając. Dobiwszy do krzesła siadł i niepewnie zerknął na Ra-zumichina. - Niech się pan nie konfunduje
- rąbnął ów. - Rodia jest chory juŜ piąty dzień, i trzy dni majaczył, a dzisiaj się otrząsnął i nawet jadł ze
smakiem. Tam oto siedzi jego lekarz, tylko co go zbadał, a ja jestem kolega Rodi, takŜe były student, teraz
go niańczę. Więc niech pan na nas nie uwaŜa, nie krępuje się i mówi, o co chodzi. - Dziękuję. Czy jednak
nie znuŜę chorego swoją obecnością i rozmową? -"spytał Piotr Pietrowicz Zosimowa. - N-nie;;."MoŜe nawet
rozerwie go pan.-I Zosimow znowu ziewnął. - O, on od dawna jest przytomny, od rana! - podjął
Razumichin, którego poufałość była tak naturalnie prosto-duszna, Ŝe Piotr Pietrowicz nabrał kontenansu,
moŜe po części i dlatego, Ŝe ten zuchwały obszarpaniec podał się mimo wszystko za studenta. - Pańska
mama... - zaczął ŁuŜyn.
- Hm!-głośno chrząkną) Razumichin. ŁuŜyn spojrzał na niego pytająco. - To nic, ja tak sobie. Wal pan
dalej... ŁuŜyn wzruszył ramionami. - ...pańska mama, jeszcze za mojej tam bytności, zaczęła list do pana. Po
przyjeździe do Petersburga umyślnie zwlekałem parę dni i nie przychodziłem do pana, Ŝeby juŜ mieć
cał-150
kowitą pewność, iŜ jest pan o wszystkim powiadomiony. WszelakoŜ teraz, ku memu zdziwieniu... - Wiem,
wiem! - rzekł nagle Raskolnikow z wyrazem jak najbardziej niecierpliwej dezaprobaty. - To pan? epu-zer?
No dobrze, w porządku!... 'i dosyć o tym!... Piotr Pietrowicz obraził się do reszty, lecz milczał. Usilnie starał
się zrozumieć, co to wszystko ma znaczyć. Milczenie trwało jaką minutę. Tymczasem Raskolnikow, który
przy odpowiedzi był się ku niemu lekko obrócił, naraz jął na nowo przypatrywać mu się pilnie, ze
szczególniejszym zaciekawieniem, jak gdyby uprzednio nie zdąŜył jeszcze obejrzeć go w calośd lub jakby
uderzyło go w nim coś nowego; aŜ uniósł się z poduszki specjalnie w tym celu. JakoŜ istotnie, ogólny
wygląd Piotra Pie-trowicza uderzał czymś osobliwym, mianowicie czymś, co zdawało się usprawiedliwiać
miano "epuzera", tak bezceremonialnie nadane mu przed chwilą. Po pierwsze, było znać, było znać aŜ
nadto wyraźnie, Ŝe Piotr Pietrowicz skwapliwie wyzyskał swój kilkudniowy pobyt w stolicy, aŜeby
przystroić się i upiększyć w oczekiwaniu na narzeczoną - rzecz skądinąd bardzo niewinna i dozwolona.
Przez wzgląd na okoliczności moŜna by mu darować nawet poczucie - chociaŜby nieco nadmierne - własnej
jakŜe miłej zmiany na lepsze; boć Piotr Pietrowicz występował w roli narzeczonego. Wszystko, co miał na
sobie, wyszło świeŜo od krawca, wszystko było jak naleŜy, chyba tylko z wyjątkiem tego, Ŝe wszystko było
zanadto nowe i zbyt niedwuznacznie zdradzało swe przeznaczenie. Nawet dandysowski, nowiuteńki,
okrągły kapelusz świadczył o tym celu: Piotr Pietrowicz traktował go bowiem z nadmiernym
uszanowaniem i z nadmierną ostroŜnością trzymał go w rękach. Nawet para prześlicznych glansowanych
rękawiczek lila od Jouyina świadczyła o tym samym juŜ chociaŜby przez to, Ŝe właściciel nie wkładał ich,
tylko trzymał w ręku dla parady. W stroju Piotra Pietrowicza górowały barwy jasne i młodzieńcze. Miał na
sobie śliczną letnią marynarkę w odcieniu jasnobrązowym, lekkie jasne spodnie, podobnąŜ kamizelkę,
świeŜo nabytą cienką bieliznę, zwiewną, lekką krawatkę w róŜowe prąŜki, a co najdziwniejsza: we
wszystkim było mu, owszem, do twarzy. Twarz ta, nader świeŜa i nawet ładna, juŜ i tak była młodsza od
swoich czterdziestu pięciu lat. Ciemne

bokobrody mile ją ocieniały z obu stron, niby dwa kotlety, i bardzo pięknie zagęszczały się przy gładko
wygolonym, połyskliwym podbródku. Nawet włosy - leciutko zresztą siwiejące - uczesane i ukarbowane u
fryzjera, nie nadawały mu śmiesznego czy głupiego wyglądu, jaki zwykle towarzyszy ukarbowaniu, które
upodobnia nieuchronnie do Niemca wstępującego na ślubny kobierzec. Jeśli zaś w tym dość przystojnym i
statecznym obliczu było rzeczywiście coś nieprzyjemnego i odśnieŜającego, miało to całkiem inne
przyczyny. Bez ceremonii obejrzawszy pana ŁuŜyna Raskolnikow uśmiechnął się jadowicie, znów opadł na
Strona 57
1740
poduszkę i ponownie patrzał w sufit. JednakŜe pan ŁuŜyn opanował się i widać postanowił do czasu nie
dostrzegać tych wszystkich dziwactw. - Bardzo a bardzo ubolewam, Ŝe zastaję pana w takim stanie -
nawiązał, z wysiłkiem przerywając milczenie. - Gdybym wiedział o pańskiej chorobie, byłbym przyszedł
wcześniej. Ale, wie pan, kłopoty!... Na domiar mam teraz w senacie nader waŜną sprawę ze swojej praktyki
adwokackiej. Pomijam juŜ to wszystko, czego pan sam się domyśla. Pań, to znaczy mamy i siostry pana,
oczekuję z godziny na godzinę. Raskolnikow poruszył się i chciał coś powiedzieć; jego twarz wyraziła
dziwną grę uczuć. Piotr Pietrowicz grzecznie zawiesił głos, pomilczał, ale poniewaŜ nic nie nastąpiło,
ciągnął więc dalej: - ...Z godziny na godzinę. Wyszukałem dla nich tymczasowe mieszkanie... - Gdzie?-słabo
rzekł Raskolnikow.
- Bardzo niedaleko stąd, dom Bakalejewa...
- To na Wozniesieńskim - wtrącił Razumichin. - Są tam dwa piętra pokoi umeblowanych; utrzymuje kupiec
Juszyn: bywałem tam.
- Tak jest, pokoje umeblowane...
- Paskudztwo najokropniejsze: brud, zaduch, w ogóle lokal podejrzany; dzieją się tam róŜne róŜności;
diabli wiedzą, kto nie mieszka! I ja sam byłem tam w dosyć skandalicznej sprawie. Ale za to tanio. - Ja,
rzecz prosta, nie mogłem zgromadzić tak szczegółowych danych, poniewaŜ i sam jestem człowiek nowy -
odparł Piotr Pietrowicz, uraŜony. - Ale skądinąd są to dwa bardzo czyściutkie pokoiki, a poniewaŜ to na
bardzo krótko... Wyszukałem juŜ i właściwe, to znaczy nasze przyszłe mieszkanie - poinformował
Raskolnikowa - i teraz je odnawiam. Na razie zaś cisnę się równieŜ w pokojach umeblowanych, dwa kroki
stąd, u pani Lippewechsel, w mieszkaniu mego młodego przyjaciela, Andrzeja Lebieziatnikowa; to właśnie
on polecił mi dom Bakalejewa... - Lebieziamikow? - przeciągnął Raskolnikow, jakby usiłując coś sobie
przypomnieć. - Tak, Andrzej Lebieziamikow, urzędnik ministerstwa. Pan go zna? - Tak... nie...-odparł
Raskolnikow.
- Przepraszam, odniosłem takie wraŜenie z pańskiego pytania. Byłem kiedyś jego prawnym opiekunem...
Bardzo miły młodzieniec... idący z duchem czasu... Ja zaś rad obcuję z młodzieŜą: człowiek dowiaduje się
od niej o nowych prądach. - I Piotr Pietrowicz z nadzieją w oczach powiódł wzrokiem po wszystkich
obecnych. - Niby w jakim znaczeniu?-spytał Razumichin.
- W najpowaŜniejszym, Ŝe się tak wyraŜę - co do sedna rzeczy - podchwycił Piotr Pietrowicz, jakby
ucieszony tym zapytaniem. - Bo uwaŜa pan, ja juŜ dziesięć lat nie bawiłem w Petersburgu. Wszystkie te
nasze nowości, reformy, idee, wszystko to musnęło i nas na prowincji; ale Ŝeby wszystko widzieć i poznać
jasno, trzeba być w Petersburgu. Mój zaś pogląd jest taki, Ŝe najłatwiej wszystkiego się dowiedzieć i we
wszystkim zorientować obserwując naszą młodą generację. JakoŜ wyznaję: ucieszyłem się... - Z czego
mianowicie?
- Zadał pan rozległe pytanie. Mogę się mylić, lecz mam wraŜenie, iŜ obecnie poglądy są bardziej określone,
jest więcej, Ŝe tak powiem, krytycyzmu, więcej rzeczowości... - To prawda - wycedził Zosimow.
- Zawracanie głowy, rzeczowości nie ma - rzucił się Razumichin. - Rzeczowość jest trudna do nabycia, sama
nie leci do gąbki jak pieczone gołąbki. A nas od dwustu lat bez mała oducza się od wszelkich spraw... Idee
moŜe się i snują - rzekł do Piotra Pietrowicza - dobra wola jest, choć wprawdzie dziecinna; moŜe i
uczciwość się znajdzie, mimo Ŝe ostatnio na-
mnoŜyło się tu bez liku wszelkich oczajduszów; ale rzeczowości nie ma, i basta! Rzeczowość chadza w
grubych buciorach. - Nie mógłbym się z panem zgodzić - zaoponował Piotr Pietrowicz z widoczną lubością.
- Naturalnie, zdarza się krańcowość, zdarzają się odchylenia, ale bądŜmyŜ wyrozumiali: krańcowość
świadczy o zapale do sprawy i o tej niezdrowej sytuacji, w jakiej sprawa się u nas znajduje. A jeśli
zdziałano niewiele, to wszak niewiele było czasu. O środkach juŜ nie mówię. Ja osobiście sądzę zresztą, Ŝe
coś niecoś się zrobiło: rozkrzewiły się nowe, poŜyteczne myśli, poszły w obieg niektóre nowe, poŜyteczne
dzieła, w miejsce dawnych - marzycielskich i romantycznych; literatura nabiera dojrzalszego zabarwienia;
wyrugowano i ośmieszono wiele szkodliwych uprzedzeń... Słowem, bezpowrotnie odcięliśmy się od
przeszłości, a ja uwaŜam, Ŝe to juŜ coś. - Młóć, młóć pan słomę! Paraduj przed nami - znienacka rzekł
Raskolnikow. -Proszę?-zapytał Piotr Pietrowicz, lecz odpowiedzi nie otrzymał. - To wszystko bardzo
słuszne - pokwapil się wtrącić Zosimow. - NieprawdaŜ?-nawiązał Piotr Pietrowicz, mile spozierając na
Zosimowa. - Zgodzi się pan - ciągnął zwracając się do Razumichina, ale juŜ z odcieniem niejakiego tryumfu
i wyŜszości, tak Ŝe omal nie dodał: "młodzieńcze"-iŜ są osiągnięcia, czyli jak się teraz mówi, postęp,
chociaŜby pod względem nauki i wiedzy gospodarczej... --EraJss!
-^Ńie, nie frazes! JeŜeli na przykład nakazywano mi dotychczas: "miłuj bliźniego", i ja go umiłowałem, to
jaki był skutek? - ciągnął dalej Piotr Pietrowicz ze zbytnim, być moŜe, pośpiechem. - Skutek był ten, Ŝem
rozdzierał swoją opończę na pół, dzieliłem się z bliźnim, i obaj zostawaliśmy na wpół nadzy, podług
Strona 58
1740
rosyjskiego przysłowia: "Kto ściga dwa zające naraz, ten nie chwyta Ŝadnego." Nauka zaś powiada: ukochaj
przede wszystkim siebie, wszystko bowiem w świecie zasadza się na korzyści osobistej. Gdy ukochasz
tylko siebie, to i własne interesy poprowadzisz jak naleŜy, i opończa twoja będzie cała. A wiedza
ekonomiczna dodaje, Ŝe im więcej bę-1<;4
dzie w społeczeństwie dobrze urządzonych interesów prywatnych oraz, Ŝe tak powiem, całych kaftanów,
tym fundamenty społeczeństwa są trwalsze i tym lepiej się w nim gruntuje dobro powszechne. Tak tedy,
zdobywając jedynie i wyłącznie dla siebie, właśnie tym samym zdobywam niejako dla wszystkich i
zmierzam do tego, Ŝeby mój bliźni dostał coś więcej niŜ rozdartą opończę, i to juŜ nie z racji prywatnej,
jednostkowej szczodrobliwości, lecz wskutek ogólnego dobrobytu. Myśl prosta, ale niestety zbyt długo nie
rozumiana, przesłonięta egzaltacją i marzycielstwem, jakkolwiek, zdawałoby się, niewiele trzeba dowcipu,
Ŝeby... - Wybaczy pan, ja takŜe jestem niedowcipny - szorstko przerwał mu Razumichin-i dlatego dajmy
lepiej pokój. Zacząłem tę rozmowę w pewnym celu, gdyŜ poza tym cała ta gadanina, tokowanie, te
wszystkie nie milknące, bezustanne komunały, w kółko te same, w kółko te same, tak mi się przejadły w
ostatnich trzech latach, Ŝe, słowo daję, rumienię się nawet, kiedy kto inny zaczyna o tym przy mnie, cóŜ
dopiero ja sam. Pan, naturalnie, śpieszył popisać się swymi wiadomościami; rzecz to do wybaczenia,
bynajmniej nie potępiam. Natomiast ja chciałem się tylko dowiedzieć, coś pan za człowiek, bo to, widzi
pan, ostatnio do sprawy ogólnej poprzycze-piało się takie mnóstwo spryciarzy, tak wykoślawili na swoją
korzyść wszystko, czego się tknęli, Ŝe beznadziejnie zapaskudzili rzecz całą. No i dosyć o tym! - Łaskawy
panie! - zaczął pan ŁuŜyn sztywno i z niesłychaną godnością. - CzyŜby pan chciał w sposób tak
bezceremonialny dać do zrozumienia, Ŝe i ja... - Ale skądŜe, skądŜe... GdzieŜbym śmiał!... No i dosyć! -
rąbnął Razumichin i obcesowo powrócił do swej uprzedniej rozmowy z Zosimowem. Piotr Pietrowicz miał
tyle rozumu, Ŝeby co rychlej dać wiarę temu tłumaczeniu. Zresztą i tak zdecydował, Ŝe za dwie minuty
odejdzie. - Spodziewam się, Ŝe zadzierzgnięta teraz znajomość - powiedział do Raskolnikowa-po pańskim
wyzdrowieniu i wobec wiadomych panu okoliczności umocni się jeszcze bardziej... A szczególniej Ŝyczę
panu zdrowia... Raskolnikow nawet nie obrócił głowy. Piotr Pietrowicz wstał z krzesła.

- Zabójcą jest na pewno jeden z jej klientów-apodyktycznie stwierdził Zosimow. - Na pewno jeden z
klientów! - potaknął Razumichin.- Porfiry nie zdradza się ze 3wymi myślami, ale swoją drogą klientów
indaguje... - Indaguje klientów? - głośno zapytał Raskolnikow.
- Tak; albo co?
- Nic.
- Skąd on ich bierze?-zagadnął Zosimow.
- Niektórych wskazał Koch, innych nazwiska były wynotowane na opakowaniach zastawów, jeszcze inni
sami się zgłaszają słysząc o tym... - No proszę, to dopiero musiał być sprytny i szczwany szelma! Co za
odwaga! Co za determinacja! - OtóŜ to, Ŝe nie! - wpadł mu w słowo Razumichin. - To właśnie myli was
wszystkich. Ja zaś twierdzę: niedoświadczony, niesprytny, i ręczę, Ŝe to był pierwszy jego krok! Przypuść
spryt, przypuść wyrachowane szelmostwo, a całość przedstawi się nieprawdopodobnie. Ale przypuść brak
doświadczenia, a wnet się okaŜe, Ŝe wyciągnął go z kabały tylko przypadek; przypadek zaś niejedno
potrafi! Człowieku, moŜe on wcale nie przewidział Ŝadnych trudności! I jakŜe się zabiera do rzeczy?
Chwyta dziesięcio-dwudziestorublowe przedmioty, wypycha sobie nimi kieszenie, grzebie się w babskim
kuferku, w gałgankach, gdy tymczasem w komodzie, w górnej szufladzie, w szkatułce, samych złotych
monet znaleziono za półtora tysiąca oprócz banknotów! Nawet ograbić nie umiał, potrafił tylko zabić.
Pierwszy krok, ja d to mówię, pierwszy krok; zaraz stracił głowę! i wykaraskał się nie przez rachubę, tylko
przez przypadek! - Panowie, zdaje się, mówią o tym niedawnym zabójstwie starej lichwiarki?-zwrócił się
Piotr Pietrowicz do Zosi-mowa. Stał juŜ z rękawiczkami i kapeluszem w ręku, ale przed odejściem chciał
rzucić jeszcze kilka mądrych słów. Widocznie zabiegał o korzystne wraŜenie i próŜność wzięła górę nad
rozwagą. , - Tak. Pan o tym słyszał?
- A jakŜe, to przecie w sąsiedztwie...
- I szczegóły pan zna?
- Tego nie powiem, lecz interesuje mnie tutaj inna oko-
156
liczność, Ŝe się tak wyraŜę - cale zagadnienie. Pomijam juŜ, Ŝe w ostatnich pięciu latach rozwielmoŜniły się
zbrodnie wśród niŜszej warstwy, pomijam nieustanne grabieŜe i poŜary w całym kraju; najdziwniejsze jest
dla mnie, Ŝe i w wyŜszej klasie zbrodnie mnoŜą się w podobnyŜ sposób i Ŝe tak powiem - równolegle. Tam
a tam, jak słyszę, były student napadł pocztę na gościńcu; tam a tam fałszują pieniądze ludzie przodujący
pod względem stanowiska społecznego; w Moskwie ujęto całą szajkę, która się trudniła podrabianiem
Strona 59
1740
obligacji ostatniej poŜyczki z loterią - i jednym z hersztów jest lektor historii powszechnej; tam a tam
zabijają sekretarza jednego z naszych poselstw zagranicznych, i to z zagadkowych pobudek pienięŜnych... I
jeŜeli teraz tę staruszkę-lichwiarkę zamordował jeden z jej klientów, 10 z pewnością musiał to być członek
sfer raczej wyŜszych, poniewaŜ chłopi nie zastawiają złotych rzeczy. JakŜe sobie wytłumaczyć to
rozluźnienie obyczajów cywilizowanej warstwy naszego społeczeństwa? - Sporo zaszło przemian
gospodarczych...-odezwał się Zosimow. - Jak wytłumaczyć?-Ŝachnął się Razumichin.-Wła<-śnie moŜna by
to wytłumaczyć nazbyt zakorzenionym nieróbstwem. - Niby jakŜe to?
- A cóŜ odpowiedział w Moskwie ten pański lektor na pytanie, czemu podrabiał bilety? "Wszyscy się
wzbogacają na róŜne sposoby, więc i mnie się chciało czym prędzej wzbogacić." Dokładnie słów nie
pamiętam, ale sens taki, Ŝe na dar-mochę, byle prędzej, bez pracy! Przyzwyczaili się Ŝyć cudzym kosztem,
chodzić o cudzych szczudłach, jeść przeŜutą strawę. A gdy nastała wy roczna godzina, kaŜdy pokazał, co ma
za skórą... - Pięknie, ale moralność? I, Ŝe tak powiem, zasady- .
- Właściwie, o co pan sobie głowę suszy? - nieoczekiwanie wtrącił się Raskolnikow. - ToŜ to w myśl
pańskiej teorii! - Jak to w myśl mojej teorii?
- Proszę wysnuć ostateczne wnioski ze swych kazań, a wypadnie, Ŝe wolno zarzynać ludzi... - AleŜ co
znowu! - obruszył się ŁuŜyn.
- Nie, tak nie jest! -oświadczył Zosimow. Raskolnikow leŜał blady, górna warga mu drŜała, oddychał z
trudem. 157

- Wszystko ma swoją miarę - wyniośle podjął ŁuŜyn. - Teoria gospodarcza to jeszcze nie przyzwolenie na
morderstwo; jeśli tylko przypuścimy... - A czy to prawda, Ŝe pan - nagle przerwał znów Raskol-nikow
głosem drŜącym z gniewu i pełnym jakiejś zlej radości-czy to prawda, Ŝe pan powiedział swej
narzeczonej... zaraz po uzyskaniu jej zgody... Ŝe najwięcej cię cieszy... z jej nędzy... gdyŜ najkorzystniej jest
brać sobie Ŝonę spośród nę-dzarek, by później móc nad nią panować... i wypominać jej swoje
dobrodziejstwa?... - Proszę pana!-gniewnie i z rozdraŜnieniem zawołał ŁuŜyn, czerwony i zmieszany -
proszę pana!... Ŝeby tak przekręcić czyjąś myśl! Bardzo przepraszam, ale muszę stwierdzić, Ŝe słuchy, które
do pana dotarły lub raczej, które mu przekazano, są najzupełniej bezpodstawne, i ja... domyślam się, kto...
słowem... ta zatruta strzała... słowem, pańska matka... Ona mi się od razu wyHała, przy swych skądinąd
najpiękniejszych zaletach, osobą o trochę egzaltowanym i romantycznym sposobie myślenia. Lecz mimo to
byłem o sto mil od przypuszczenia, by mogła zrozumieć i przedstawić sprawę... w tak fantastycznie
wypaczony... i wreszcie... wreszcie... - A wie pan co?-wrzasnął Raskolnikow podnosząc się na poduszcze i
patrząc na niego uparcie, wzrokiem przeszywającym, roziskrzonym-wie pan co? - Co? - ŁuŜyn zatrzymał się
i oczekiwał z miną obraŜoną i wyzywającą. Milczenie trwało kilka sekund. - To, Ŝe jeśli pan jeszcze raz...
ośmieli się wspomnieć choć jednym słówkiem... o mojej matce... zrzucę pana ze schodów na zbity łeb!... -
Co d jest? - krzyknął Razumichin.
- A, więc to tak!- ŁuŜyn zbladł i zagryzł usta. - Niech pan słucha, mój panie --rozpoczął dobitnie i hamując
się z całych sił, a jednak głosem zdyszanym - ja od razu, od pierwszego kroku, wyczułem pańską niechęć,
lecz umyślnie pozostałem tutaj, Ŝeby jeszcze więcej się dowiedzieć. Mógłbym duŜo puścić płazem choremu
człowiekowi i powinowatemu, ale teraz... ja panu... nigdy... - Nie jestem chory! - krzyknął Raskolnikow.
- Tym gorzej...
- Idź pan do diabla!
158
^Lecz ŁuŜyn juŜJsam-.wychodził nie kończąc zdania, znowu się przeciskając między stołem a krzesłem;
tym razem Razumichin wstał, by go przepuścić. Na nikogo nie patrząc i nawet nie kiwnąwszy głową
Zosimowowi, który dawno dawał mu znaki, Ŝeby zostawił chorego w spokoju, ŁuŜyn wyszedł, dla
ostroŜności unosząc kapelusz na wysokość ramienia, gdy, pochylony, wychodził przez zbyt niskie drzwi.
Nawet samo wygięcie pleców zdawało się wyraŜać, Ŝe unosi ze sobą straszliwą zniewagę. - JakŜeś mógł,
jakŜeś mógł? - powtarzał niemile zdziwiony Razumichin kręcąc głową. - Dajcie mi wszyscy święty spokój! -
w zapamiętaniu krzyczał Raskolnikow. - Czy nareszcie przestaniecie mnie męczyć? Nie boję się was!
Nikogo, niczego nie boję się teraz! Precz stąd! Chcę być sam, słyszycie? sam, sam, sam! - Chodźmy - rzekł
Zosimow do Razumichina.
- Bój się Boga, czyŜ moŜna go teraz tak zostawić?
- Chodźmy! - z naleganiem ponowił Zosimow i wyszedł. Razumichin zastanowił się chwilę i pobiegł za
nim. - Mogło być gorzej, gdybyśmy go nie usłuchali - rzekł Zosimow juŜ na schodach. -Nie wolno go
draŜnić... - Co mu jest?
- Konieczny byłby jaki pomyślny bodziec! Zdawało się, Ŝe wraca do sił... Wiesz? Jego coś nęka! Jakiś
Strona 60
1740
cięŜar!... Tego bardzo się boję, a tak jest na pewno! - MoŜe to właśnie ten jegomość, ten Piotr Pietrowicz! Z
rozmowy wynika, Ŝe ma się oŜenić z jego siostrą i Ŝe Rodia tuŜ przed swym zachorowaniem dostał list w tej
sprawie... - Tak, diabli go teraz przynieśli, kto wie, czy nie popsuł wszystkiego. A czyś zauwaŜył, Ŝe Rodia
na wszystko jest obojętny. Milczy, jakby wody do ust nabrał, tylko' jeden-punkt wyprowadza go z
równowagi: owo zabójstwo... - Tak, tak! - pochwycił Razumichin - bardzo nawet zauwaŜyłem! To go
interesuje, płoszy. Nastraszono go przed samą chorobą, w biurze policji zemdlał. - Opowiesz mi to
wszystko szczegółowo wieczorem, a ja ci później coś powiem. On mnie interesuje - bardzo! Za pół godziny
zajrzę do niego... Ale zapalenia nie będzie... - Bóg d zapłać! A ja tymczasem zaczekam u Paszeńki i będę się
dowiadywał przez Anastazję.

Po ich wyjściu Raskolnikow spojrzał na Anastazję z udręczoną niecierpliwością, ona się jednak nie
kwapiła z odejściem. - MoŜe teraz napijesz się herbaty? - zapytała.
- Później! Chcę spać! Zostaw mnie... I konwulsyjnym ruchem odwrócił się do ściany. Anastazja wyszła. VI
Lecz gdy tylko wyszła, wstał, zamknął drzwi na haczyk, rozwiązał paczkę z odzieniem, którą przyniósł i
znów zawiązał Razumichin, i począł się ubierać. Rzecz dziwna: jak gdyby naraz odzyskał zupełny spokój;
nie było juŜ ani wpółobłąka-nego majaczenia, jak niedawno, ani panicznego lęku, jak przez cały ostatni
czas. Była to pierwsza minuta dziwnego, nagłego spokoju. Ruchy miał dokładne i celowe, świadczące o
jasno powziętym zamiarze. "Zaraz dzisiaj, zaraz dzisiaj!..." - mruczał do siebie. Wprawdzie pojmował, Ŝe
jeszcze jest slabyyttie mocniejsze napięcie duchowe, dochodzące do spokoju, uo idee fixe, potęgowało jego
siły, dodawało pewności siebie; miał nadzieję, Ŝe na ulicy nie upadnie. Całkowicie się ubrawszy we
wszystko nowe, spojrzał na leŜące na stole pieniądze, zastanowił się i,.wziąl je do kieszeni. Było tego
dwadzieścia pięć rubli. Zabrał teŜ i wszystkie miedziane piątaki - resztę z dziesięciu rubli, które
Razumichin wydał na odzieŜ. Następnie, cicho podniósłszy haczyk, wyszedł z pokoju, zstąpił ze schodów i
zajrzał do otwartej na ościeŜ kuchni: Anastazja stalą tyłem do niego, i, pochylona, rozdmuchiwała samowar
gospodyni. Nic nie posłyszała. Zresztą, czyŜ mogła przypuścić, Ŝe Raskolnikow wyjdzie? Po chwili był juŜ
na ulicy. ZbliŜała się ósma, słońce zachodziło. Skwar jeszcze nie sfol-gował; ale Raskolnikow chciwie
zaczerpnął w płuca powietrza cuchnącego, zakurzonego, zaraŜonego wyziewami miasta. Trochę mu się
zakręciło w głowie; jakaś dzika energia błysnęła naraz w jego przekrwionych oczach i wychudłej,
bladoŜółtej twarzy. Nie wiedział ani się zastanawiał, dokąd ma iść; wiedział jedno: "śe wszystko to trzeba
skończyć dzisiaj jeszcze, za jednym zamachem, natychmiast; Ŝe inaczej nie wróci do domu, poniewaŜ nie
chce tak Ŝyć." Jak skończyć, czym skończyć? - o tym nie miał pojęcia, 4 i nie chciał o tym myśleć. Odpędzał
myśli: myśli go trapiły. Czuł tylko i wiedział, Ŝe to wszystko musi się koniecznie zmienić, tak czy owak,
"jakkolwiek bądź", powtarzał z desperacką niewzruszoną pewnością siebie i stanowczością. Wiedziony
zastarzałym nałogiem, ruszył utartym szlakiem swych dawniejszych przechadzek - wprost ku placowi
Siennemu. W pewnej odległości od Siennego, na bruku, przed sklepikiem, stal młody czarnowłosy
kataryniarz i kręcił jakąś wielce sentymentalną melodię. Akompaniował stojącej przed nim na chodniku
dziewczynie, piętnastoletniej moŜe, wystrojonej "jak panienka": krynolina, mantylka, rękawiczki,
słomkowy kapelusz z piórkiem ognistego koloru - wszystko to było stare i zaszargane. Głosem ulicznym,
chrapliwym, jednak stosunkowo dość miłym i mocnym, wywodziła piosenkę w oczekiwaniu na parę
groszy ze sklepiku. Raskolnikow przystanął obok dwu czy trzech słuchaczy, chwilę posłuchał, wyjął
miedziaka i wetknął dziewczynie do ręki. Ta raptem przerwała pieśń na najbardziej lirycznej i wysokiej
nucie, jakby kto noŜem odciął; ostro rzuciła kataryniarzowi: "Dosyć!", i oboje podreptali dalej, do
następnego sklepiku. Niespodziewanie Raskolnikow zwrócił się do jakiegoś, juŜ niemłodego przechodnia,
który stał obok niego koło katarynki i wyglądał na szlifibruka: - Lubi pan ulicznych śpiewaków? Tamten
popatrzył spode łba i zdziwił się. - Bo ja lubię - podjął Raskolnikow, lecz z taką miną, jakby mówił wcale
nie o śpiewakach ulicznych. - Lubię śpiew pod melodię katarynki w zimny, ciemny i wilgotny wieczór
jesienny, ale koniecznie wilgotny, kiedy to wszyscy przechodnie mają bladozielone i chorowite twarze;
albo jeszcze lepiej, kiedy prószy mokry śnieg, zupełnie prostopadle, bez wiatru, wie pan? a poprzez śnieg
błyskają gazowe latarnie... - Nie wiem... Pan wybaczy... - bąknął jegomość, spłoszony zarówno pytaniem,
jak i osobliwym wyglądem Raskolni-kowa i przeszedł na drugą stronę ulicy. Raskolnikow ruszył wprost
przed siebie i znalazł się na tym rogu placu Siennego, gdzie stragan miała para mieszczan, którzy wówczas
rozmawiali z Lizawietą; ale ich teraz nie było.

Rozpoznawszy miejsce, zatrzymał się, rozejrzał i zwrócił do chłopca w czerwonej koszuli, który ziewał w
drzwiach sklepiku z mąką. - To ten mieszczanin z Ŝoną ma tutaj stragan na rogu, co? - Rozmaici ludzie
handlują - odrzekł chłopiec, z góry mierząc wzrokiem Raskolnikowa. - Jak mu na imię?
Strona 61
1740
- Takie ma imię, jakie mu dali na chrzcie.
- Czyś ty czasem nie z Zarajska? z jakiej jesteś guberni? Chłopiec znów popatrzał na Raskolnikowa. -
Mamy nie gubernię, panie hrabio, tylko powiat. To mój brat jeździł po świecie, a ja siedziałem w domu i
dlatego nie wiem... Wasza hrabiowska mość raczy wspaniałomyślnie przebaczyć. - Tam, na górze, jest
jadłodajnia?
- Traktiemia; mają tam bilard, a i księŜniczki się znajdą... Buzi dać! Raskolnikow przeciął plac. Na rogu
stała zbita gromada ludzi, sami chłopi. Wcisnął się w najgęstszy tłok i zazierał w twarze. Coś go korciło,
Ŝeby wszystkich zaczepiać. Ale chłopi nie zwracali na niego uwagi i o czymś perorowali zbijając się w
niewielkie grupy. Postał, pomyślał i ruszył w prawo, chodnikiem, w stronę W-go. Minąwszy plac znalazł
się w bocznej uliczce... Nieraz i dawniej bywał w tej króciutkiej uliczce, która skręch pod kątem prostym i
wiedzie z placu na Sadową. W ostatnich czasach, gdy mu się robiło zbyt obrzydliwie na duszy, miał ochotę
włóczyć się w tych miejscach, "Ŝeby było jeszcze obrzy-dliwiej". Dziś jednak przyszedł, o niczym nie
myśląc. Jest tutaj duŜa kamienica, wypełniona szynczkami i innymi spoŜywczo--trunkowymi zakładami;
raz po raz wybiegały stamtąd kobiety, ubrane tak, jak się chodzi "po kominkach" - bez chustek na głowie i
bez zwierzchnich okryć. W dwóch, trzech miejscach tłoczyły się na chodniku gromadkami, przewaŜnie u
wejść do sutereny, gdzie po dwóch stopniach moŜna było zejść do róŜnych nader wesołych lokali. W
jednym z nich odbywała się obecnie huczna zabawa - krzyk, hałas, brzęk gitary, pieśń, słowem, wesołość co
się zowie. DuŜa grupa kobiet cisnęła się u wejścia, jedne siedziały na schodkach, inne na chodniku, inne
stały i gwarzyły. Nie opodal, na bruku, głośno miotając wyzwiska wałęsał się pijany Ŝołnierz z papierosem;
zdawało się, Ŝe chciał gdzieś wejść, ale zapomniał, gdzie mianowicie. Jeden obszarpaniec wymyślał
drugiemu obszarpańcowi, a w poprzek ulicy leŜał śmiertelnie pijany drągal. JRaskolnikow przystanął koło
duŜej gromady kobiet. Rozmawiały przepitymi glosami; wszystkie były w perkalikowych sukniach,
kozłowych trzewikach i bez chustek na głowie... Widziałeś tutaj czterdziestoletnie i starsze, lecz widziałeś
takŜe siedemnastoletnie, a prawie wszystkie miały podbite oczy. Dlaczegoś interesował go śpiew oraz cały
ten rwetes i har-mider tam, na dole... Słychać było stamtąd, jak wśród śmiechu i pijackich wrzasków pod
cieniutki falset brawurowego refrenu i przy dźwiękach gitary ktoś wycina siarczyste pląsy, wybijając takt
obcasami. Słuchał uwaŜnie, ponuro i w zadumie, nachylając się i ciekawie zaglądając z chodnika do sieni.
Mój ty stójka, pięknolicy, Nie bijŜe mnie po próŜnicy! -
wywodził cieniuśki głos śpiewaka. Raskolnikow gwałtownie zapragnął usłyszeć, co śpiewają - jak gdyby w
tym właśnie było sedno wszystkiego. "MoŜe by wstąpić ? - pomyślał. - Śmieją się! Pijani. A co, gdybym i ja
się upił?" - Nie wstąpisz, miły panie? - spytała jedna z kobiet głosem dość dźwięcznym i niezupełnie
jeszcze ochrypłym. Była młoda i nawet nie odraŜająca - ona jedna z tej całej hałastry. - Ho-ho, jaka
ladniutka! - odparł podnosząc głowę i spoglądając na mówiącą. Uśmiechnęła się; komplement bardzo jej
przypadł do smaku. - Pan takŜe jest ladniusieńki - powiedziała.
-Tylko jaki chudzielec!-zauwaŜyła basem druga- moŜe dopiro co ze szpitala, ni? - Same generalskie córki, a
nosy majom wszystkie jak pyrki! - wtrącił naraz jakiś podochocony chłop w rozpiętej świtce i z chytrze
roześmianą gębą. - Jakie mi to wesołe! - Właź, skoroś przyszedł.

- Wlezę! Z przyjemnością! I słaniając "sięzeszedLna-dół. Raskolnikow ruszył w dalszą drogę. - Słuchaj no


pan! - krzyknęła za nim młódka.
- No? Zmieszała się.
- Zawsze, miły panie, jezdem gotowa spędzać z panem chwile, ale teraz jakoś mi przy panu wstydno.
Podaruj no mi, przyjemny kawalerze, sześć kopiejek na wypitkę! Raskolnikow wyjął na chybił trafił: były
to trzy piątaki. - Ach, jaki poćciwy z kosciami pan!
- Jak ci na imię?
- Zapytasz pan o Duklidę.
- Ale cóŜ to znów takiego-wdała się raptem inna kobieta, strofująco kiwając głową na Duklidę. - Jak mamę
kocham, nie wiem, jak moŜna tak prosić! Ja bym cheba ze samego wstydu zapadła się pod ziemię...
Raskolnikow ciekawie spojrzał na mówiącą. Była to dziewka dziobata, lat trzydziestu, cała w siniakach, z
obrzmiałą górną wargą. Przemawiała i ganiła spokojnie, powaŜnie. "Gdzie to ja czytałem - rozmyślał
Raskolnikow idąc dalej - gdzie to ja czytałem, jak pewien człowiek, skazany na śmierć, na godzinę przed
straceniem mówi czy teŜ myśli, Ŝe gdyby mu wypadło Ŝyć gdzieś na wyŜynie, na skale, na takim wąziutkim
upłazie, Ŝe tylko dwie stopy się zmieszczą - a dokoła będą przepaści, ocean, wieczny mrok, wieczna
samotność i wieczna burza - i Ŝe ma tak pozostawać, stojąc na kwadratowym łokciu przestrzeni, całe Ŝycie,
tysiąc lat, wieczność - to lepiej-tak Ŝyć niŜli zaraz umrzeć! Byle Ŝyć, Ŝyć i Ŝyć! Jakkolwiek - byle Ŝyć!... JakieŜ
to prawdziwe! BoŜe, jakie prawdziwe! Człowiek jest podły! I podły jest ten, kto go za to zwie podłym" -
Strona 62
1740
dorzucił po chwili. Skręcił w inną ulicę: "Ba! Pałac Kryształowy! Razumichin mówił dzisiaj o
Kryształowym Pałacu. Dobrze, ale czegom tu przyszedł? Aha, juŜ wiem: Ŝeby przeczytać!... Zosimow
mówił, Ŝe czytał w gazetach..." - Macie pisma?-spytał wchodząc do wcale przestronnej i nawet schludnej
restauracji o kilku pokojach, dosyć zresztą pustawych. Dwaj czy trzej goście pili herbatę, a w odleglejszym
pokoju siedziało towarzystwo złoŜone z jakich czterech 164
osób i pito szampana. Wydało się Raskolnikowowi, Ŝe jest wśród nich Zamiotow. Lecz z daleka trudno
było dojrzeć. "Niech tam" - pomyślał. - RozkaŜe pan wódeczki?-spytał kelner.
- Herbaty. Aha, i przynieś mi stare dzienniki, z ostatnich pięciu ^Ini; dani"anapiwek'; -Słucham. Oto
dzisiejsze. A wódeczki teŜ? Po chwili przyniósł stare gazety i herbatę. Raskolnikow rozsiadł się i zaczął
szukać: "Izler - Izler - Aztekowie - Aztekowie - Izler - Bartola - Maximo - Aztekowie - Izler5... Tfu, do
diabla! Aha, oto i wypadki bieŜące: spadla ze schodów - pijak spłonął Ŝywcem - poŜar na Piaskach - poŜar
na Petersburskiej - znowu poŜar na Petersburskiej- jeszcze jeden poŜar na Petersburskiej - Izler - Izler -
Izler - Izler -Maximo... Aha, jest..." Odszukał nareszcie to, o co.ipu chodziło, i jął czytać. Wiersze pląsały
mii"przed oczyma, jednak przeczytał całą notatkę i chciwie zaczął w następnych numerach szukać
uzupełnień późniejszych. Ręce mu latały z nerwowej niecierpliwości, gdy przerzucał arkusze. Wtem ktoś
usiadł obok niego, przy tymŜe stoliku. Obejrzał się: Zamiotow, ten sam Zamiotow i w tej samej postaci, z
pierścionkami, z dewizkami, z rozdzialkiem w czarnych, kręcących się i wypomadowanych włosach, w
strojnej kamizelce, w trochę podniszczonym surducie i nieświeŜej bieliŜnie. Był wesół, a przynajmniej
uśmiechał się bardzo wesoło i dobrodusznie. Smagła twarz nieco się zarumieniła od wypitego szampana. -
Co! Pan tutaj? - zagaił ze zdziwieniem i takim tonem, jakby się znali kopę lat - a nie dalej jak wczoraj
mówił mi Razumichin, Ŝe pan wciąŜ jeszcze nieprzytomny. Jakie to dziwne! Ja u pana byłem...
Raskolnikow wiedział, Ŝe Zamiotow podejdzie. OdłoŜył dzienniki i obrócił się do przybysza. Na ustach
miał uśmieszek, przez który przebijała jakaś nowa, rozdraŜniona niecierpliwość. - Owszem, wiem, Ŝeś pan
był u mnie - odparł - słyszałem, a jakŜe. Szukałeś mojej skarpetki... A wie pan, Razu-^ michin jest panem
zachwycony, powiada, Ŝeście we dwóch byli u Lawizy, u tej, którą pan wtedy tak starał się obronić, dawał
pan znaki porucznikowi Prochowi, a ten wciąŜ nie ro-
zumiał, pamięta pan? Zdawałoby się, czegóŜ tu nie rozumieć... rzecz jasna jak dzień... co? - AleŜ to szalona
pala!
- Ten Proch?
- Nie, pański przyjaciel, Razumichin...
- Dobrze ri się Ŝyje, panie Zamiotow; do najprzyjemniejszych lokali wstęp wolny! Kto to pompował w was
szampańskie? - Trochęśmy sobie... wypili... Czemu zaraz "pompował"?!
-Honorarium!... dowody wdzięczności!-Raskolnikow roześmiał się. - To nic, mój najmilejszy chlopyszku, to
nic! - dodał klepiąc Zamiotowa po ramieniu - przecie ja to mówię nie na złość, "ino z przyjacielstwa, dla
zbytków", jak tłumaczył się ten wasz malarz okładając Mitkę... w związku z tą sprawą staruszki. - A skąd
pan wie?
- Ba, moŜe wiem więcej niŜ pan.
- Coś mi pan dziwnie wygląda... MoŜe jeszcze bardzo chory. Nie trzeba było wychodzić... - Więc wydaję się
panu dziwnym?
- Tak. Pan czytał dzienniki?
- Dzienniki.
- DuŜo się pisze o poŜarach6.
- Nie, ja nie o poŜarach. - Tu zagadkowo spojrzał na Zamiotowa, a drwiący uśmieszek znów wykrzywił mu
wargi. - Nie, ja nie o poŜarach - ciągnął dalej, mrugając do Zamiotowa. - Przyznaj się, miły młodzieńcze, Ŝe
okropnie chce ci się wiedzieć, o czym czytałem? - Wcale mi się nie chce, tak sobie zapytałem. CzyŜ nie
wolno zapytać? Czemu pan tak... - Słuchaj pan: jesteś człowiekiem wykształconym, oczytanym, co? -
Skończyłem sześć klas gimnazjum - odparł Zamiotow nie bez godności. - Sześć klas! Ach, ty moja ptaszyno!
Z rozdziałkiem, z pierścionkami-bogaty człowiek! BoŜe, jaki milusieńki chłopaczek! - Tu Raskolnikow
parsknął nerwowym śmiechem wprost w twarz Zamiotowa. Ten cofnął głowę, nie tyle obraŜony, co bardzo
zaskoczony. 1AA
- BoŜe, jaki pan dziwny! - powtórzył Zamiotow nader powaŜnie. - Mam wraŜenie, Ŝe pan wciąŜ jeszcze
bredzi. - Bredzę? AleŜ nie, ptaszyno!... Więc jestem dziwny? A tyś mnie ciekaw, hę? ciekaw? - Owszem.
- Więc mam powiedzieć, o czym czytałem, czego szukałem? Bo spójrz no, iłem kazał przynieść sobie
numerów! To podejrzane, nie? - Dobrze, proszę powiedzieć.
- Zawiesiliśmy ucho na złotym gwoździu uwagi?
- Jaki znów złoty gwóźdź?
Strona 63
1740
- O gwoździu będzie później, teraz zaś, mój kochaneńki, oznajmiam ci... nie, lepiej tak: wyznaję... Nie, i to
nie: składam zeznanie, a pan protokołuj - ot tak! A zatem składam zeznanie, Ŝem czytał... interesował się...
wyszukiwał... wyszukiwał... - Raskolnikow zmruŜył oczy i zawiesił głos - wyszukiwał... i właśnie w tym
celu wstąpiłem tutaj... o zabójstwie staruszki-lichwiarki - rzekł nareszcie prawie szeptem, zbliŜając twarz
tuŜ do twarzy Zamiotowa. Zamiotow patrzał mu prosto w oczy, prosto, nie poruszając się nie cofając
twarzy. Najdziwniejszym wydawało się później Zamiotowowi, Ŝe milczenie ich trwało dokładnie całą
minutę i Ŝe dokładnie całą minutę patrzyli tak wzajem na siebie. - No to co, Ŝe pań czytał! - zawołał
wreszcie w zdumieniu i zniecierpliwieniu.-Co mnie to obchodzi! CóŜ to nadzwyczajnego ? - To ta sąnia
staruszka - ciągnął dalej Raskolnikow tymŜe szeptem i nie drgnąwszy na okrzyk Zamiotowa - ta sama
staruszka, o której, pamięta pan? zaczęto wtedy opowiadać w biurze, a ja zemdlałem. No cóŜ, teraz pan
rozumie? - Co?! Co mam "rozumieć"?-rzekł Zamiotow prawie zatrwoŜony. Nieruchoma i powaŜna twarz
Raskolnikowa przeobraziła się w oka mgnieniu. Jakby zupełnie niezdolny zapanować nad sobą, zaniósł się
tymŜe nerwowym śmiechem. I naraz z niesłychaną Ŝywością przypomniał sobie pewną niedawną chwilę,
kiedy to stał za drzwiami z siekierą w ręku, rygiel podskakiwał, tamci wymyślali i dobijali się do drzwi, a
jemu się sachciało wołać do nich, kłócić się z nimi, pokazać im język, draŜnić ich, śmiać się, śmiać się,
śmiać! 167

r
- Jest J»an albo wariatem, albo... - powiedział Zamio-tow... i urwał, jakby nagle raŜony myślą, która
przemknęła mu przez głowę. - Albo? Co "albo"? No, cóŜ? No, mówŜe pan!
- Nic! - popędliwie odparł Zamiotow. - Duby smalone!
Obaj umilkli. Po napadzie histerycznego śmiechu Raskol-nikow stał się naraz zamyślony i smutny. Podparł
głowę ręką, opierając: łokieć na stole. Rzekłbyś, Ŝe całkiem zapomniał o Zamiotowie. Milczenie trwało dość
długo. - CzemuŜ pan nie pije herbaty? Wystygnie - odezwał się Zamiotow. - Hę? co? herbata... to prawda... -
Raskolnikow łyknął ze szklanki, wziął do ust kawałeczek chleba, spojrzał na Za-miotowa i jakby
przypomniał sobie nagle wszystko, otrząsną! się, twarz jego znów przybrała poprzedni urągliwy wyraz. W
milczeniu pił herbatę. - Ostatnio namnoŜyło się tych przestępstw-rzekł Zamiotow. - ŚwieŜo czytałem w
"Gazecie Moskiewskiej", Ŝe w Moskwie ujęto całą szajkę fałszerzy. Była ich cała kompania. Podrabiali
banknoty. - O, to juŜ dawno! Czytałem o tym z miesiąc temu- spokojnie odparł Raskolnikow.-Więc pan
uwaŜa ich za przestępców?-dorzucił z uśmiechem. - MoŜe nie?
- Oni? ToŜ to dzieciuchy, Ŝółtodzioby, a nie przestępcy! AŜ pół setki ludzi stowarzysza się w takim celu!
Widziane to rzeczy? Trzech byłoby aŜ za duŜo, a i to tylko w wypadku, gdyby kaŜdy z nich był tak pewien
rciizty jak samego siebie! Przecie wystarczy, Ŝeby jeden po pijanemu się wygadał, a wszystko diabli wzięli!
śółtodzioby! KaŜą niepewnym ludziom wymieniać fałszywe banknoty w kantorach; taką rzecz powierzać
pierwszemu lepszemu! Nw-Ałhrze, przypuśćmy, Ŝe się udało nawet z Ŝółtodziobami, przypuśćmy, Ŝe kaŜdy
wymienił sofcie po milionie. CóŜ dalej? przez całe Ŝycie? KaŜdy ma całe Ŝycie zaleŜeć od innych! To juŜ
lepiej od razu się powiesić! A d nawet wymienić nie potrafili: zaczął taki jeden z drugim wymieniać w
kantorze, dostał pięć tysięcy - i ręce mu zadnfcały. Cztery tysiące przeliczył, a piąty wziął nie rachując, na
słowo, byleby co Ŝywo do kieszeni i dalejŜe w nogi. 168
Naturalnie, wzbudził podejrzenia. I wszystko wzięło w łeb przez jednego osła! CzyŜ to moŜliwe? - śe ręce
drgnęły? - podchwycił Zamiotow. - Owszem, to moŜliwe. Owszem, jestem święcie przekonany, Ŝe to
moŜliwe. Bywa, Ŝe człowiek nie wytrzyma. - Takiej drobnostki?
- A pan by wytrzymał? Akurat! Co do mnie, to nie, nie wytrzymałbym! Za sto rubli wynagrodzenia leźć na
takie piekielne ryzyko! Iść z fałszywymi banknotami - i to dokąd? do kantoru wymiany, gdzie urzędnicy
zjedli na tym zęby! Nie, ja bym stracił rezon. A pan nie? Raskolnikowowi zachciało się raptem znowu
"pokazać mu język". WzdłuŜ grzbietu czuł chwilami dreszcze. - Ja bym postąpił inaczej - rozpoczął klucząc
z daleka. - Ja bym zrobił w taki sposób: przerachowałbym pierwszy tysiąc, ot, ze cztery razy, na wszystkie
boki i strony, wpatrując się w kaŜdy papierek, i zabrałbym się do drugiego; zacząłbym rachować,
doliczyłbym do połowy, później wyjąłbym jaką pięćdziesiątkę i pod światło ją, obracałbym tędy, owędy,
znów pod światło-czy aby nie fałszywa? "UwaŜacie, panowie, ja się boję; moja kuzynka onegdaj straciła
tym sposobem dwadzieścia pięć rubli", i tu opowiedziałbym całą historyjkę. A zacząwszy przeliczać trzeci
tysiąc - nagle: "Ach, przepraszam, zdaje mi się, Ŝe tam, w drugim tysiącu, źle policzyłem siódmą setkę, mam
wątpliwości", porzuciłbym trzeci tysiąc i znów do drugiego; i tak kolejno wszystkie pięć. A skończywszy
wziąłbym z piątego i z drugiego po jednym banknocie i znowu pod światło, i znowu: "Przepraszam, nie
jestem pewien, prosiłbym o inne" - doprowadziłbym kasjera do siódmego potuf Ŝeby juŜ sam nie wiedział,
jak się mnie pozbyć. Nareszcie skończyłbym wszystko, ruszył ku drzwiom - i z powrotem: przepraszam
Strona 64
1740
bardzo... Spytałbym o coś, zaŜądał jeszcze jakiegoś wyjaśnienia-oto jakbym zrobił! - Do licha, jakie straszne
rzeczy pan opowiada! - roześmiał się Zamiotow. - Tylko Ŝe to tak się mówi, a gdyby doszło co do czego, na
pewno powinęłaby się panu noga. Powiem szczerze: moim zdaniem, nie tylko pan czy ^a, ale nawet
szczwany lis, oczajdusza, nie moŜe w takich sprawach ręczyć, za siebie z góry. Niedaleko szukając, masz
pan przykład: w naszym cyrkule zamordowano staruszkę. Zdawałoby

się, Ŝe to desperat, bo w biały dzień poszedł na takie ryzyko, uratował się tylko cudem, a przecieŜ "ręce mu
drgnęły": obrabować nie zdołał. Nie wytrzymał; ze wszystkiego widać... Raskolnikow jakby się obraził. -
Widać! No to złapcieŜ go teraz!-wykrzyknął złośliwie, podjudzając Zamiotowa. - Złapie się go, jakbyś pan
wiedział.
- Kto? wy? wy macie go złapać? Chciałbym to widzieć! Bo wasza cala mądrość polega na tym: czy człowiek
rzuca pieniędzmi, czy nie? Dawniej nie miał ani grosza, a tu raptem robi wydatki - więc naturalnie to on!
ToteŜ moŜe was wystrychnąć na dudków kaŜdy, kto chce i kto nie chce. - W tym ci sęk, Ŝe oni wszyscy tak
robią - odpowiedział Zamiotow. - Zabije sprytnie, postawi Ŝycie na jedną kartę, a zaraz po tym da się
schwytać w szynku. Zawsze łapie się ich przy wydatkach. Przecie nie kaŜdy jest takim frantem jak pan. Pan
by nie poszedł do szynku, prawda? Raskolnikow ściągnął brwi i popatrzył na Zamiotowa badawczo. -
Zdaje się, rozłakomiłeś się pan i chcesz wiedzieć, jakbym ja się zachował?-spytał nieprzychylnie. - Rad bym
- potwierdził tamten z mocą i powaŜnie. Jakoś aŜ za powaŜnie mówił teraz i patrzał. - Bardzo?
- Bardzo.
- Dobrze. Ja bym zrobił tak - rozpoczął Raskolnikow, znów zbliŜając twarz do twarzy Zamiotowa, znów
patrząc mu prosto w oczy i mówiąc szeptem, tak Ŝe tamten aŜ się wzdrygnął tym razem. - Ja bym zrobił tak:
zabieram pieniądze i rzeczy i zaraz po wyjściu, natychmiast, nigdzie nie wstępując idę gdzieś, gdzie
miejsce jest głuche, same tylko parkany, nikogo prawie nie ma-powiedzmy, jakiś ogród warzywny czy coś
w tym rodzaju. JuŜ poprzednio upatrzyłbym sobie tam, na tym dziedzińcu, jakiś głaz waŜący z pud albo
półtora, gdzieś w kącie, pod parkanem głaz, który, być moŜe, leŜy tam od zbudowania domu; odchylam ten
kamień-pod nim powinien być dołek; w ten właśnie dołek składam wszystkie rzeczy i pieniądze. Składam
i przywalam kamieniem, tak samo jak przedtem leŜał; przyciskam go nogą i idę sobie. Później nie biorę nic
przez rok, nie biorę przez dwa lata, nie biorę 170
przez trzy-a wy sobie szperajcie! Szukajcie wiatru w polu! - Wariat - rzekł Zamiotow, dlaczegoś takŜe
szeptem i dlaczegoś odsuwając się nagle od Raskolnikowa. Temu zaiskrzyły się oczy, zbladł straszliwie,
górna warga drgnęła mu i załatała. Przysunął' się do Zamiotowa moŜliwie najbliŜej i jął poruszać ustami,
nic nie wymawiając; trwało to z pół minuty. Zdawał sobie sprawę z tego, co czyni, lecz nie mógł się
powściągnąć. Straszne słowo, tak jak wówczas rygiel u drzwi, podskakiwało na jego wargach: jeszcze
chwila, a wyrwie się; jeszcze chwila, a juŜ się go nie zatrzyma! - A jeŜeli to ja zabiłem staruchę i Lizawietę -
wycedził nagleT- opamiętał się. Zamiotow rzucił na niego dzikie spojrzenie i zbielał jak chusta. Twarz
wykrzywiła mu się w uśmiechu. - CzyŜ podobna? - wyszeptał ledwie dosłyszalnie. Raskolnikow spojrzał
na niego ze złością. - Przyznaj się pan, Ŝeś uwierzył. Tak? No? tak?
- Wcale nie! Teraz mniej niŜ kiedykolwiek wierzę! - skwapliwie upewnił Zamiotow. - Tu cię mam! Nasz
wróbelek wpadł w sidelka. Czyli Ŝeś przedtem wierzył, skoro teraz "wierzysz mniej niŜ kiedykolwiek"? -
AleŜ ani trochę! - zawołał Zamiotow, wyraźnie skonfundowany. - Więc pan po to napędzał mi strachu, Ŝeby
mnie tak podejść? - Zatem pan nie wierzy? A o czymŜeście mówili wtedy, gdym wyszedł z biura? I dlaczego
porucznik Proch badał mnie po moim ocuceniu? Hej, kelner!-zawołał wstając i biorąc czapkę - co płacę? -
Trzydzieści pięć kopiejek-rzekł ów podbiegając.
- Masz^tu jeszcze dwadzieścia kopiejek na piwo. Widzi pan, ile pieniędzy! - pokazał Zamiotow.owi
banknoty w swej drŜącej ręce - piątaki, dziesiątki: dwadzieścia pięć rubli. Skąd? I skąd ten nowy garnitur?
Wszak pan wie, Ŝem dawniej nie miał grosza przy duszy: juŜeście z pewnością ciągnęli gospodynię za
język... No, basta! Asses cause*, do miłego zobaczenia... do najmilszego!... Wyszedł, cały rozdygotany, z
jakichś dzikich, histerycznych - dosyf róŜ mów y

wraŜeń, w których atoli tkwiła i cząstka poczwarnej rozkoszy; ale był ponury, niemiłosiernie wyczerpany.
Twarz mu się wykrzywiała, jak gdyby po jakimś ataku, znuŜenie rosło z kaŜdą chwilą. Jego siły wzbierały
teraz i napływały raptownie za pierwszym bodźcem, za pierwszym draŜniącym doznaniem, po czym
równieŜ raptownie odpływały, w miarę jak słabła podnieta. Zamiotow zaś, pozostawszy sam, długo jeszcze
siedział bez ruchu, w zadumie. Raskolnikow mimochcąc obalił wszystkie jego przypuszczenia i
wyklarował jego sąd ostatecznie. "Ilia Pietrowicz-to jołop!"-zawyrokował nieodwołalnie.
Ledwie uchyliwszy drzwi na ulicę Raskolnikow tuŜ na ganku wpadł na wchodzącego Razumichina. Jeszcze
Strona 65
1740
przed ułamkiem" Sekundy nie widzieli siebie wzajemnie, tak Ŝe omal nie zderzyli się głowami. Jakiś czas
mierzyli się wzrokiem. Razumichin był nieopisanie zdumiony, lecz naraz gniew, prawdziwy gniew groźnie
zapłonął w jego oczach. - Więc oto gdzie jesteś! - rozdarł się na całe gardło. - Z lóŜkaś mi uciekł! A ja go tam
szukam nawet pod kanapą! Na strych właŜę! Chciałem juŜ obić Anastazję za ciebie... A on sobie tutaj!
Rodia! co to ma znaczyć? Gadaj! Mów prawdę! Przyznawaj się, słyszysz? - Znaczy to, Ŝeście mi wszyscy
zbrzydli śmiertelnie i Ŝe chcę być sam - odrzekł Raskolnikow ze spokojem. - Sam! Gdy ledwie się trzymasz
na nogach, gdy mordę masz jeszcze bladą jak kreda, gdy nie moŜesz tchu złapać! Osioł!... Coś ty robił w
"Kryształowym Pałacu"? Gadaj mi w tej chwili! - Puszczaj! - powiedział Raskolnikow i chciał go wyminąć.
To juŜ doprowadziło Razumichina do ostateczności; mocno ujął go za ramię.
- "Puszczaj"? Masz czoło mówić "puszczaj"-? A czy ty wiesz, co zaraz z tobą zrobię? Wezmę cię na barana,
zrobię z ciebie tobół i zaniosę do domu, pod klucz! - Słuchaj, Razumichin - zaczął Raskolnikow cicho i na
pozór całkiem spokojnie - czy naprawdę nie widzisz, Ŝe ja nie chcę twoich dobrodziejstw? Co to za
przyjemność - świadczyć dobrodziejstwa komuś, kto... pluje na to? Słowem, komuś, kto z trudem to znosi?
Właściwie po coś mnie wytropił w początku choroby? MoŜe bardzo chciałem umrzeć. CzyŜ nie dość
wyraźnie dałem d dziś do poznania, Ŝe mnie męczysz, Ŝeś mi się... sprzykrzył! Czy to taka przyjemność-
dręczyć ludzi? OtóŜ powiadam d serio, Ŝe to powaŜnie przeszkadza memu wyzdrowieniu, bo nieustannie
mnie draŜnisz. PrzecieŜ i sam Zosimow odszedł nie chcąc mnie draŜnić! Więc, na litość boską, odczep się i
ty! Ostatecznie, kto cię upowaŜnił do zatrzymywania mnie gwałtem? Chyba widzisz, Ŝe mówię teraz
najzupełniej przytomnie? Powiedz mi, jak, w jaki sposób mam cię ubłagać, Ŝebyś nareszcie przestał
na-łazić mnie ze swoimi dobrodziejstwami? Zgoda, jestem niewdzięczny, jestem nikczemny, tylko
odczepcieŜ się wszyscy, na miły Bóg, odczepcie się! odczepcie! odczepcie! Zaczął był spokojnie, zawczasu
delektując się jadem, który będzie sączył, ale skończył w zapamiętaniu i bez tchu, jak wtedy w rozmowie z
ŁuŜynem. Razumichin postał, pomyślał i puścił jego rękę. - No, to wynoś się do diabła - rzekł cicho i prawie
w zamyśleniu. - Stop! - ryknął znienacka, kiedy Raskolnikow miał odejść-słuchaj no. Oświadczam ci,,
Ŝeście wszyscy, co do jednego, marne paple i samochwały! Niech tylko przyjdzie jakie cierpieńko, wnet
nosicie się z nim jak kwoka z jajkiem! Nawet w tym kopiujecie cudze wzory, robicie plagiaty. Nie macie w
sobie ani cienia samodzielnego Ŝycia. Zrobieni jesteście z jakiejś maści tranowej, a zamiast krwi macie
serwatkę! Nie ufam Ŝadnemu z was! Pierwsza wasza troska w kaŜdych okolicznościach - to Ŝeby nie być
podobnymi do ludzi! Stóóój! - krzyknął ze zdwojoną wściekłością, widząc, Ŝe Raskolnikow znów się
zabiera do odejścia - wysłuchaj do końca! Jak ci wiadomo, zbierają się dziś u mnie na nowosiedliny, moŜe
juŜ nawet przyszli, ale ja tam wpadłem przed chwilą i kazałem wujaszkowi przyjąć ich. OtóŜ gdybyś nie
był durniem, kwadratowym durniem, durniem do trzeciej potęgi, gdybyś nie był przekładem z obcych
języków... uwaŜasz, Rodia, ja przyznaję, Ŝeś chłop mądry, szkoda tylko, Ŝe taki dureń! OtóŜ gdybyś nie był
durniem, tobyś wstąpił dzisiaj do mnie, posiedział z nami wieczorkiem raczej niŜ bez sensu drzeć buty.
Skoroś wyszedł z domu, to juŜ trudna rada! Wytrzasnął-
bym ci miękki fotel... gospodarze mają... Herbata, kompania... A jak nie, to połoŜę cię na kanapce - zawsze
pobyłbyś między swoimi... Będzie teŜ Zosimow. No, przyjdziesz? - Nie.
- Terefere! - niecierpliwie sarknął Razumichin. - Skąd wiesz? Nie moŜesz odpowiadać za siebie! Nie znasz
się na tym... Ja tysiąc razy darłem koty z róŜnymi ludźmi, a później przepraszałem się z nimi... Zrobi się
człowiekowi wstyd - i łagodzi sprawę. Więc pamiętaj: dom Poczynkowa, trzecie piętro... - Widzę, panie
Razumichin, Ŝe dla przyjemności opiekowania się kimś pan gotów pozwolić nawet, Ŝeby pana obito. -
Kogo? mnie? Niechby kto spróbował! Będzie potem zbierał zęby na chodniku. Dom Poczynkowa, numer
47, w mieszkaniu urzędnika Babuszkina... -Nie przyjdę, Razumichin!-Raskolnikow odwrócił się i odszedł. -
ZałóŜmy się, Ŝe przyjdziesz... - krzyknął za nim Razumichin. - W przeciwnym razie... w przeciwnym razie
znać cię nie chcę! Hop, hop, stój! Zamiotow jest tam? - Tam.
- Widziałeś go?
- Widziałem.
- I rozmawiałeś z nim?
- Rozmawiałem.
- O czym? A zresztą całuj psa w nos, nie mów, jeŜeli nie masz ochoty. Dom Poczynkowa 47, u Babuszkina,
zapamiętaj ! Raskolnikow dotarł do Sadowej i skręcił za róg. Razumichin patrzał za nim w zamyśleniu.
Wreszcie machnął ręką, wszedł do domu, lecz zatrzymał się w połowie schodów. - Psiakrew! - mruknął
prawie na głos. - Mówi niby do rzeczy, a zarazem... Bałwan ze mnie! CzyŜ obłąkani nie mówią do rzeczy? A
mam wraŜenie, Ŝe Zosimow tego właśnie się lęka! - Nakreślił sobie kółeczko na czole.-A jeŜeli on... JakŜe
go teraz puścić samego? Jeszcze się utopi... Oj, strzeliłem bąka! Nie, tak nie moŜna tego zostawić! 1^
pobiegł łapać Raskolnikowa, lecz nie było go juŜ ani śladu. Splunął i szybkim krokiem wrócił do
Strona 66
1740
"Kryształowego Pałacu", by co Ŝywo wybadać Zamiotowa. Raskolnikow udał się prosto na ...ski most,
przystanął pośrodku, obydwoma "łokciami oparł się o "balustradę i patrzał w dal. Po rozstaniu z
Razumichinem osłabł tak bardzo, Ŝe ledwie się tutaj dowlókł. Chętnie byłby gdzie usiadł lub połoŜył się
wprost na ulicy. Pochylony nad wodą, machinalnie spozierał na ostatni, rumiany odblask zachodu, na rząd
domów ciemniejących w coraz gęstszym zmierzchu, na odległe okienko którejś mansardy na lewym
nabrzeŜu, ogniście pałające od ostatnich promieni, które uderzyły w nie przełomie, na coraz mroczniej szą
wodę kanałów; zdawało się, Ŝe się w wodę wpatruje ze szczególną uwagą. Wreszcie zakręciły mu się przed
oczyma jakieś czerwone koła, domy się zachwiały, przechodnie, nabrzeŜa, pojazdy - wszystko zawirowało i
zatańczyło .wokół. Wzdrygnął się, być moŜe uratowany od ponownego zemdlenia przez dziką,
niedorzeczną wizję. Eo.czyl, Ŝe ktoś stanął obok niego, tuŜ, po prawej ręce; spojrzał- i zobaczył kobietą
wysoką, w chustce na głowie, o twarzy Ŝółtej, pociągłej, przepitej i o czerwonawych, zapadłych oczach.
Patrzyła wprost na niego, ale snadŜ nic nie widziała, nikogo nie poznawała. Wtem wsparła się prawą dłonią
o balustradę, podniosła prawą nogę, przerzuciła ją przez kratę, następnie lewą - i runęła do kanału. Brudna
woda rozstąpiła się, wchłonęła swą ofiarę, lecz po chwili topielica wypłynęła na powierzchnię i prąd
poniósł ją wolniutko, głową i nogami w wodzie, grzbietem do góry; spódnica rozpostarła się i wzdęła, jak
poduszka, ponad wodą. - Utopiła się! utopiła!-krzyczały dziesiątki głosów;
ludzie się pozbiegali, obydwa nabrzeŜa zapełniły się widzami, na moście, wokół Raskolnikowa, cisnął się
tłum napierając i popychając go do tyłu. - O rety, przecie to nasza Afrosinka! - rozległo się gdzieś nie
opodal płaczliwe kobiece zawodzenie. - Ludzie kochane, ratujcie! Ludzie kochane, wyciągnijcie ją! - Łódkę!
łódkę!-wołano z tłumu.
Ale łódki juŜ nie było potrzeba: policjant zbiegł po schodkach nad kanał, zdjął szynel, buty, i rzucił się do
wody. Pracy miał niewiele, prąd niósł topielicę zaledwie o kilka kroków od schodków; policjant prawą
ręką schwycił ją za odzieŜ, lewą

zdąŜył złapać drąg, który mu podawał kolega, i po chwili de-speratka została wyciągnięta. PołoŜono ją na
granitowych płytach. Ocuciła się rychło, dźwignęła, usiadła i dalejŜe kichać a prychać, odruchowo
wycierając dłońmi mokrą suknię. Nic nie mówiła. - Do zielonych smoków upiła się, ludzie kochane, do
zielonych smoków - skowytał tenŜe kobiecy głos, teraz juŜ koło Afrosinki - któregoś dnia chciała się
obwiesić, ledwieśmy zdjęli z powroza. Tera poszłam na chwilkę do sklepiku, zostawiłam dziewuszkę, Ŝeby
dawała na nią pozór, a tymczasem stało się takie nieszczęście! Mieszka tu niedaleko, drzwi w drzwi z nami,
drugi dom stąd, o tam... Ludzie się rozchodzili, stójkowi jeszcze się krzątali przy topielicy, ktoś napomknął
o biurze policji... Raskolnikow patrzał na wszystko z dziwnym uczuciem obojętności i obcości. Zdjęło go
obrzydzenie. "Nie, to za wstrętne... woda... Nie, nie warto" - mruczał do siebie. "Nic się nie stanie -
dorzucił-nie mam na co czekać. Co to jest: biuro?... Czemu Zamiotow nie jest w biurze? Przed dziesiątą
biuro powinno być otwarte..." -odwrócił się plecami do bariery i spozierał dookoła. - Ha, cóŜ! i owszem! -
powiedział stanowczo i ruszył z mostu w kierunku biura policji. W sercu miał pustkę i głuszę.
Zastanawiać" się me chciał. Nawet rozterka przeminęła; ani śladu tej energii, z jaką wyszedł był z domu,
"Ŝeby kres wszystkiemu połoŜyć!" Miejsce jej zajęła kompletna apatia. "Ha, i to takŜe jest wyjście!-myślał,
wolno i opieszale krocząc wzdłuŜ nabrzeŜa. - Skończę z tym dlatego, Ŝe tak chcę... Ale czy to naprawdę jest
wyjście? Et, wszystko jedno! Kwadratowy łokieć przestrzeni będę miał - he-he! JakiŜ to jednak koniec? I
czy koniec? Powiem im czy nie? A... do licha! Przy tym jestem zmęczony; gdyby tak czym prędzej połoŜyć
się gdzie albo usiąść! Najbardziej mi wstyd, Ŝe tak to okropnie głupio. Zresztą pluję i na to. Tfu, co,za
banialuki przychodzą mi do głowy..." Do biura naleŜało iść prosto, a na drugim rogu skręcić w lewo;
stamtąd było juŜ dwa kroki. Lecz dotarłszy do pierwszego rogu zatrzymał się, pomyślał, skręcił w ulicę i
poszedł drogą okólną, o dwie ulice dalej - moŜe zupełnie bezcelowo, a moŜe w tej myśli, Ŝeby odwlec
jeszcze bodaj minutę i zyskać na czasie. Szedł ze wzrokiem utkwionym w ziemi. Naraz jakby mu kto
szepnął coś do ucha. Podniósł głowę i zobaczył, Ŝe stoi przy tym domu, tuŜ u bramy. Od tamtego wieczoru
nie bywał tutaj i nie przechodził mimo. Pociągnęła go chęć nieodparta, niewytłumaczona. Wstąpił do
domu, minął bramę, potem skierował się do drzwi na prawo i zaczął się wspinać znajomymi schodami na
czwarte piętro. Na tych ciasnych i stromych schodach "było- -bardzo ciemno. Przystawał na kaŜdym
podeście i rozglądał się ciekawie. Na podeście pierwszego piętra rama okienna była wyjęta. "Wówczas tego
nie było" - pomyślał. Oto i mieszkanie na drugim piętrze, gdzie wtedy pracowali Nikołaszka i Mitka.
"Zamknięte; drzwi odnowione, na nowo pomalowane; to znaczy, Ŝe mieszkanie jest do wynajęcia." Oto i
trzecie piętro... i czwarte... "Tutaj!" Zdziwił się: drzwi do tego mieszkania stały otworem, byli tam jacyś
ludzie, dochodziły głosy; tego nie spodziewał się bynajmniej. Po krótkim wahaniu przebył ostatnie schody
i wszedł do mieszkania. Tu równieŜ odbywał się remont, pracowali dwaj robotnicy;
Strona 67
1740
to go jak gdyby zdumiało. WyobraŜał sobie dlaczegoś, Ŝe zastanie tutaj wszystko tak, jak pozostawił, Ŝe
nawet, być moŜe, trupy będą leŜały w tychŜe miejscach na podłodze. A teraz: gołe ściany, Ŝadnych
sprzętów; jakoś dziwnie! Podszedł do okna i usiadł na parapecie. Wszystkiego było dwóch robotników,
obaj młodzi, jeden trochę starszy, drugi zupełnie młodziutki. Wyklejali ściany nowymi tapetami, białymi w
kwiatuszki lila, zamiast poprzednich Ŝółtych, podartych i zaszarganych. Raskolnikowo-wi to się czemuś
okropnie nie spodobało; popatrywał na te nowe tapety wrogo, jakby Ŝałował, Ŝe wszystko tak
przeinaczono. Robotnicy widocznie się zapóŜnili i teraz na łeb na szyję zwijali swoje rulony i wybierali się
do domu. Wejście Raskol-nikowa prawie nie zwróciło ich uwagi. O czymś rozmawiali. Raskolnikow
skrzyŜował ręce i przysłuchiwał się. - Przychodzi do mnie, prawda, z rana-prawił starszy do młodszego -
raniutenieczko, wystrojona, Ŝe ha. "CóŜeś to, powiadam, tak się dla mnie wycytryniła, cóŜeś się tak,
powiadam, wypomarańczowała?" "A to dlatego, Tit Wasilicz, powiada, Ŝe od dzisiaj mam Ŝyczenie być z
panem w komplet-177

nym posłuszeństwie i zgodzie." Więc to tak, uwaŜasz! A wy-czupirzona, powiadam ci! śurnal, bracie, istny
Ŝurnal! - A co to jest Ŝurnal, wujku? - zapytał młodszy. SnadŜ czerpał wiedzę od "wujka". - śurnal, bracie,
to, prawda, takie obrazki namalowane, a przychodzą one tutaj, od naszych krawców, w kaŜdą sobotę pocztą
z zagranicy, i stoi tam pokazane, jak kto ma prawo ubierać się: osobno pleć męska, a podobnieŜ tak samo i
płeć damska. Takie obrazeczki. Męska pleć po największej części chadza w bekieszach, no a damska,
bracie, to juŜ w takich kontredansach, Ŝe choćbyś sto lat karkulowal, nic lepszego nie wykarkulujesz! -
Rany, czego nie ma w tym Pitrze! - unosił się młodszy. - Okrom ojca-matki wszyściuteńko jezd! - Okrom
nich, bracie, wszyściutko się znajduje - sentencjonalnie potwierdził starszy. Raskolnikow wstał i wszedł do
przyległego pokoju, gdzie dawniej stał kuferek, łóŜko i komoda; pokoik wydał mu się zadziwiająco
malutki bez mebli. Tapet jeszcze nie zmieniono; w kącie jaskrawo zaznaczało się na tapecie to miejsce,
gdzie przedtem była szafka na święte obrazy. Przyjrzał się i wrócił na swój parapet. Starszy robotnik z
ukosa rzucił na niego spojrzenie. - Pan w jakiej sprawie? - zwrócił się nagle do Raskol-nikowa. Zamiast
odpowiedzi Raskolnikow wstał, wyszedł do sieni, ujął za dzwonek i szarpnął. TenŜe dzwonek, tenŜe
blaszany dźwięk! Szarpnął drugi, trzeci raz; wsłuchiwał się i przypominał sobie. Dawne, dręcząco-straszne,
pokraczne uczucia odnawiały się w nim coraz Ŝywiej i ostrzej; wzdrygal się za kaŜdym brzękiem, przy
czym robiło mu się coraz przyjemniej, coraz przyjemniej. - Czego chcesz? Coś za jeden?-krzyknął robotnik
zbliŜając się do niego. Raskolnikow znowu wszedł do pokoju. - Chcę wynająć mieszkanie - rzekł. -
Oglądam.
- KtóŜ wynajmuje mieszkanie w nocy? I trzeba było przyjść ze stróŜem. - Widzę, Ŝe podłoga wyszorowana;
będziecie malowali? - ciągnął Raskolnikow. - Krwi juŜ nie ma? - Jakiej krwi?
- Przecie zamordowano tu starą i jej siostrę. Była tutaj cała kałuŜa. - Dobrze, ale ktoś ty taki ? - niespokojnie
zawołał robotnik. - Ja?
- Tak.
- Chciałbyś wiedzieć?... Chodźmy na policję, tam powiem.
Robotnicy patrzeli na niego w osłupieniu.
- Czas na nas, juŜ późno. Chodźmy, Aloszka. Trza zamykać - odezwał się wreszcie starszy. - Zgoda,
chodźmy! - odparł Raskolnikow i ruszył przodem, bez pośpiechu zstępując ze schodów. - Hej tam, stróŜ! -
krzyknął wychodząc przez bramę. Kilka osób stało u samego wejścia, od strony ulicy, gapiąc się na
przechodniów: obaj stróŜe, baba, mieszczuch w szlafroku, jeszcze ten i ów. Raskolnikow skierował się ku
nim. - Co pan uwaŜa? - zapytał jeden ze stróŜów.
- Byłeś juŜ z meldunkami w biurze?
- Tylko co byłem. Co pan uwaŜa?
- Jeszcze otwarte?
- Otwarte.
- I zastępca komisarza jest?
- Był dopiero co. Co pan uwaŜa? Raskolnikow nie odpowiedział i stanął przy nich, zamyślony. -
Przychodził obejrzeć mieszkanie - rzekł starszy robotnik idąc~lnimo. - Jakie mieszkanie?
- A te, gdzie pracujem. "Po coście zmyli krew?-powiada. - Tutaj, powiada, belo zabójstwo, a ja przyszłem
wynająć." I jak nie zacznie szarpać za dzwonek, mało nie urwał. "Chodźmy na policję, powiada, tam
wszystko zaświar-czę." - Przyczepił się. StróŜ nieufnie i chmurnie oglądał Raskolnikowa.
- KtóŜ pan jesteś, pytam?-zawołał nieco groźniej.
- Jestem Rodion Raskolnikow, były student, mieszkam w domu Schiela, w zaułku, niedaleko stąd, w
mieszkaniu numer 14. Zapytaj stróŜa... on mnie zna. - Raskolnikow wy-i2* 179
Strona 68
1740

mówi! to wszystko z jakąś leniwą zadumą, nie obracając się i nieruchomo patrząc na ciemną teraz ulicę. -
Ale czegoś pan chodził do mieszkania?
- Obejrzeć.
- Co tam jest do oglądania?
- A gdyby go tak pod rączki i na posterunek?-poddał nagle mieszczanin i umilkł. Raskolnikow zerknął na
niego z ukosa, przez ramię, bardzo uwaŜnie, po czym rzekł tak samo cicho i leniwo : - Chodźmy.
- Racja, trzeba tak zrobić! - podjął mieszczanin nabierając fantazji. - Czemu wypytywał oto? Co ma na
myśli, hę?
- Pijany, nie pijany, kto go tam wie - mruknął robotnik.
- Ale co pan uwaŜa ? - znowu krzyknął stróŜ, który na dobre zaczął się gniewać - czego nałazisz ? -
Stchórzyłeś? Boisz się iść na policję?-szyderczo rzucił mu Raskolnikow. - Co mam tchórzyć! Czegoś się
przyczepił?
- Drapichrust jakiś! - krzyknęła baba.
- Co mamy się z nim długo migdalić - zawołał drugi stróŜ, olbrzymie chłopisko w porozpinanym kabacie i z
kluczami za pasem. -wynocha!... Dobrześ rzekła, Ŝe drapich-rust... Wynoś się! I schwyciwszy Raskolnikowa
za ramię, pchnął go na ulicę. Ten zatoczył się, lecz nie upadł, złapał równowagę, w milczeniu popatrzał na
wszystkich i ruszył dalej. - Cudaczny facet-zauwaŜył robotnik.
- Cudaczny je tera naród - powiedziała baba.
- Warto by go jednak na posterunek - dodał mieszczanin.
- Szkoda mitręgi - odrzekł olbrzymi stróŜ. - Jakiś kanciarz. Sam się naprasza; wiadomo, zacząć z takim, to
później się człek nie odczepi. "Więc pójść czy nie pójść?"-rozmyślał Raskolnikow przystanąwszy na jezdni
u skrzyŜowania ulic i rozglądając się dookoła, jak gdyby oczekiwał, Ŝe ktoś mu poda ostateczną decyzję.
Ale znikąd nic się nie odezwało: wszystko było głuche i martwe - niby te kamienie, po których stąpał -
martwe dla niego, tylko dla niego jednego... Wtem gdzieś daleko, 180
o jakie dwieście kroków, u wylotu ulicy, w gęstniejących ciemnościach dojrzał tłum, usłyszał glosy,
krzyki... Pośród natłoku stał jakiś pojazd... Rozbłysło światełko. "Co to jest?" Raskolnikow zawrócił na
prawo i ruszył w kierunku tłumu. Jak gdyby wszystkiego się chwytał; zimno uśmiechnął się na tę myśl, bo
teraz juŜ postanowił nieodwołalnie pójść do biura i wiedział na pewno, Ŝe wkrótce wszystko się skończy.
VII
Na środku jezdni stał elegancki pański powozik, zaprzęŜony w parę ścigłych siwków, nikogo w nim nie
było, a stangret, zsiadłszy z kozła, stał obok, konie trzymano przy pysku. Dokoła tłoczyło się mnóstwo
ludzi, na samym przedzie policjanci. Jeden z nich trzymał w ręku zapaloną latarkę i pochylając się oświetlał
nią coś leŜącego na bruku, tuŜ przy kołach. Wszyscy głośno mówili, krzyczeli, pojękiwali. Stangret zdawał
się być w rozferce i od czasu do czasu powtarzał: - To ci dopiero! Chryste Panie, to ci dopiero! Raskolnikow
przepchał się moŜliwie najbliŜej i wreszcie dostrzegł przedmiot tej całej ciekawości i powód skweresu. Na
ziemi leŜał tylko co przejechany człowiek, nieprzytomny, ubrany bardzo lic&ó, ale "z' waszecia", cały we
krwi. Krew spływała mu z twarzy, z głowy; twarz miał potłuczoną, poranioną, pokiereszowaną. Znać było,
Ŝe został poturbowany nie na Ŝarty. - O Jezusie!-trapił się stangret-czy to ja winien! śebym gnał na oślep
albo Ŝebym nie wołał, no, to nie mówię; ale jazem jechał ze statkiem, pomiernie. Wszyscy widzieli - a teraz
bij zabij na mnie. Wiadomo: kto upilnuje pijanego!... Widzę, przechodzi przez ulicę, zatacza się, mało nie
wali się z nóg - krzyczę na niego raz, drugi, trzeci i ściągam lejce, a on prościuteńko bęc pod konie! Z
umysłu to zrobił czy co, albo bardzo sobie podochocii... Koniki młode, płochliwe, szarpnęły, a on w krzyk;
one jeszcze gorzej... no i masz d biedę. - Święta prawda! - rozległ się w tłumie czyjś przyświadczający
okrzyk. - Prawdę mówi, trzy razy wołał-odezwał się dffgi głos.
181

- Tak, tak, trzy razy, wszyscyśmy słyszeli!-krzyknął


ktoś trzeci.
Zresztą stangret nie był zanadto przybity ani wystraszony. Widocznie ekwipaŜ naleŜał do bogatego i
wpływowego człowieka, który gdzieś oczekiwał na jego przybycie. Policjanci dokładali wszelkich starań,
by czym prędzej zlikwidować to zajście. Ofiarę wypadku naleŜało zidentyfikować i odstawić do szpitala.
Nikt nie wiedział, kto to zacz. Tymczasem Raskolnikow przecisnął się jeszcze bliŜej i nachylił. Wtem
latarka jaskrawiej oświetliła twarz nieboraka; poznał go.
- Ja go znam, znam! - wykrzyknął torując sobie drogę łokciami - to urzędnik, emeryt, radca tytularny,
Marmie-ladow! Mieszka tutaj, blisko, w domu Kozela... Prędzej doktora! Ja zapłacę, proszę - wyjął z
Strona 69
1740
kieszeni pieniądze i pokazywał je stójkowemu. Był niezwykle przejęty. Policjanci się ucieszyli, Ŝe teraz
wiedzą, kim jest ten ranny. Raskolnikow podał swoje nazwisko oraz adres i, jakby tu chodziło o rodzonego
ojca, wyłaził ze skóry chcąc ich skłonić, Ŝeby co rychlej przenieśli nie dającego znaku Ŝycia Marmieładowa
do jego mieszkania. - To tutaj, o trzy domy - prawił zaaferowany - kamienica Kozela, Niemca, bogatego...
Widocznie szedł pijany do domu. Ja go znam. To pijak... Tam w domu ma rodzinę, Ŝonę, dzieci, córkę. Do
szpitala świat drogi, a tu, w domu, z pewnością znajdzie się lekarz! Ja zapłacę, zapłacę!... Zawszeć swoi
zajmą się nim od razu, zaopiekują... A zanim do szpitala, gotów nam umrzeć... ZdąŜył nawet ukradkiem
posmarować -łapę policjantowi;
zresztą sprawa była czysta, legalna, a w kaŜdym razie pomoc tu bliŜsza. Poturbowanego dźwignięto i
poniesiono - znaleźli się chętni. Dom Kozela był o jakie trzydzieści kroków. Raskolnikow szedł z tyłu,
ostroŜnie podtrzymując głowę biedaka i wskazując drogę. - Tędy, tędy! Na schody trzeba go nieść głową
naprzód. Zawróćcie... ot tak! Ja zapłacę, ja podziękuję - powtarzał gorączkowo. Katarzyna Iwanowna,
ilekroć miała wolniejszą chwilę, wnet zaczynała chodzić po swym małym pokoiku, od okna do pieca i z
powrotem, szczelnie przyciskając do piersi skrzy-182
Ŝowane ręce, gadając do siebie i kaszląc. Ostatnimi czasy coraz częściej i więcej rozmawiała ze starszą
córeczką, dziesięcioletnią Polunią, która, choć wielu rzeczy jeszcze nie rozumiała, za to zrozumiała
doskonale, Ŝe jest matce potrzebna, i dlatego wciąŜ za nią wodziła wielkimi, mądrymi oczętami i brała się
na róŜne sposoby, aby udać, Ŝe wszystko pojmuje. Teraz Polunią rozbierała i miała połoŜyć do łóŜka
małego braciszka, który cały dzień kwękał. Oczekując, aŜ mu zmienią koszulkę (brudną trzeba będzie
uprać tejŜe nocy), chłopczyk siedział na krześle w milczeniu, z powaŜną miną, sztywno i nieruchomo, z
wysuniętymi naprzód nóŜkami, które mocno ściskał, piętami na zewnątrz, czubkami do siebie.
Przysłuchiwał się rozmowie mamusi i siostrzyczki wydawszy policzki, wytrzeszczywszy oczki i nie
ruszając się - ściśle tak, jak zawsze powinien siedzieć grzeczny chłopczyk, gdy się go rozbiera przed snem.
Jeszcze mniejsza od niego dziewczynka, w rozpaczliwych łachmanach, stała koło parawanu i oczekiwała
swojej kolejki. Drzwi na schody były otwarte - stanowiło to mało skuteczny, ale jedyny ratunek od kłębów
tytoniowego dymu, które napływały z innych pokoi i raz po raz pobudzały biedną suchomicę do długiego,
męczącego kaszlu. Zdawało się, Ŝe przez ten tydzień Katarzyna Iwanowna jeszcze bardziej wychudła, a
wypieki jeszcze czerwieniej płonęły na jej policzkach. - Nie uwierzysz, nie zdołasz sobie wyobrazić,
Polusiu - mówiła chodząc po pokoju - jaki wesoły i okazały był tryb Ŝycia w domu twego dziadunia i jak
ten pijaczysko zaprzepaścił mój i wasz los! Dziadunio był urzędnikiem cywilnym w randze pułkownika i
juŜ prawie gubernatorem; pozostawał mu do zrobienia tylko jeden jakiś krok, tak Ŝe wszyscy przyjeŜdŜali
do niego i mówili; "Iwanie Michajłyczu, my juŜ pana uwaŜamy za naszego gubernatora." Kiedy ja... kche!
kiedy ja... kche-kche-kche... o, przeklęte Ŝycie!-krzyknęła wykrztuszając flegmę i chwytając się za pierś -
kiedy ja... Ach, kiedy na ostatnim balu... u marszałka szlachty... zobaczyła mnie księŜna Biezziemielna
(która mi później udzieliła błogosławieństwa, kiedy wychodziłam za twego tatusia. Polu), to zaraz spytała:
"Czy to nie ta miła panienka, która tańczyła z szalem na popisie?..." (Tę dziurę trzeba zaszyć; moŜe byś
wzięła igłę i od razu zacerowała, jak uczyłam cię, bo jutro... kche... jutro... kche-kche-kche! jeszcze gorzej się
rozedrze! -
wrzasnęła łapiąc oddech.) W tym czasie przyjechał właśnie do Petersburga kamerjunkier ksiąŜę
Szczegolski. Zatańczył ze mną mazura i zaraz nazajutrz chciał do nas przyjechać z oświadczynami; ale ja
sama podziękowałam w pochlebnych słowach i powiedziałam, Ŝe moje serce od dawna naleŜy do kogo
innego. Tym innym był twój ojciec, Polu. Dziadunio okropnie się gniewał... Czy woda gotowa? No, daj
koszulkę; a pończoszki?... Lido - zwróciła się do malutkiej - dzisiaj będziesz musiała przespać się bez
koszuli, to trudno... A pończoszki połóŜ na krześle... Wypierze się za jednym zachodem... Gdzie się
zawieruszył ten łachmaniarz, pijanica? Zapaskudził koszulę niby ścierkę do podłogi, podarł na strzępy...
Byłoby juŜ lepiej wszystko za jednym zachodem niŜ mordować się dwie noce z rzędu! O BoŜe!
Kche-kche-kche! Znowu! Co to?-krzyknęła spojrzawszy na tłum w sieni i na ludzi, którzy się przeciskali do
jej pokoju, coś dźwigając.-Co oni niosą? BoŜe! - GdzieŜ tu połoŜyć? - pytał stójkowy rozglądając się, gdy juŜ
wniesiono do pokoju broczącego krwią i sztywnego Marmieładowa. - Na kanapie! kładźcie go od razu na
kanapie, głową tutaj - pokazywał Raskolnikow. - Przejechali go na ulicy! pijanego! -poinformował ktoś z
sieni. Katarzyna Iwanowna stała blada, bez tchu. Dzieci się wystraszyły. Maleńka Lideczka pisnęła, rzuciła
się do Poluni, objęła ją i cała się zatrzęsła. ZłoŜywszy Marmieładowa Raskolnikow podbiegi do Katarzyny
Iwanowny. - Na miłość Boga, proszę się uspokoić, proszę się nie przeraŜać! - mówił pośpiesznie. - Szedł
ulicą, wpadł pod wóz, proszę się nie bać, przyjdzie do siebie, kazałem go tu przynieść... byłem kiedyś u
państwa, pani pamięta... On przyjdzie do siebie, ja zapłacę! - Doigrał się! - rozpaczliwie krzyknęła
Katarzyna Iwanowna i rzuciła się do męŜa. Raskolnikow rychło się przekonał, Ŝe ta kobieta nie naleŜy do
Strona 70
1740
takich, co łatwo mdleją. W mig pod głową rannego znalazła się poduszka - o czym dotychczas nikt nie
pomyślał; Katarzyna Iwanowna jęła go rozbierać, oglądać, krzątała się za-184
pobiegliwie, zapominając o sobie, zagryzając drŜące usta, Ŝeby stłumić wyrywający się z piersi krzyk.
Raskolnikow ubłagał kogoś, by pobiegł po lekarza. Okazało się bowiem, Ŝe lekarz mieszka o jeden dom
stąd. - Posłałem po doktora - mówił w kółko do Katarzyny Iwanowny. - Proszę być spokojną, ja zapłacę.
Czy nie ma wody?... I dajcie serwetę, ręcznik, cokolwiek, tylko prędzej; jeszcze nie wiadomo, co to za rany...
Jest ranny, ale nie zabity, upewniam panią... Co powie doktor? Katarzyna Iwanowna podbiegła do okna:
tam, na dziurawym krześle w kąciku, stała duŜa gliniana miska z wodą przygotowaną do nocnego prania
bielizny dzieci i męŜa. To nocne pranie wykonywała Katarzyna Iwanowna własnoręcznie, co najmniej dwa
razy na tydzień, a niekiedy częściej, gdyŜ nędza ich doszła do tego, Ŝe bielizny na zmianę nie było juŜ
prawie wcale: kaŜdy członek rodziny posiadał po jednym tylko "egzemplarzu", Katarzyna Iwanowna zaś
nie znosiła niechlujstwa i z dwojga złego wolała po nocach, gdy wszyscy śpią, zamęczać się nad siły, by
zdąŜyć wysuszyć mokrą bieliznę na sznurach i z rana dać im czystą, niŜ widzieć w domu brudy. Chciała
schwycić miskę i nieść ją na Ŝądanie Raskolni-kowa, lecz omal nie runęła razem ze swym cięŜarem. Jednak
Raskolnikow zdąŜył juŜ "znaleźć ręcznik, zamoczył go w wodzie i jął obmywać zakrwawioną twarz
Marmieładowa. Katarzyna Iwanowna stała obok, oddychając z bolesnym wysiłkiem i przyciskając rękami
serce. Jej takŜe przydałaby się pomoc. Raskolnikowowi zaświtało, Ŝe moŜe źle zrobił nalegając na
przyniesienie rannego tutaj. RównieŜ i policjant kręcił głową. - Polu! - krzyknęła Katarzyna Iwanowna - leć
do Soni, co tchu. JeŜeli nie zastaniesz jej w domu, wszystko jedno, powiedz, Ŝe ojciec wpadł pod konie i
Ŝeby natychmiast przyszła tu... jak tylko wróci. Prędzej, Polu! Masz, otul się chustką! - Płędzej leć! -
znienacka zawołał chłopczyk ze swego krzesła, co rzekłszy, na nowo się pogrąŜył w swym "grzecznym
czekaniu": oczki wytrzeszczone, nóŜki wyprostowane, piętami na zewnątrz, czubkami do siebie. A
tymczasem pokój tak się napełnił, Ŝe szpilki byś nie wetknął. Policjanci odeszli, z wyjątkiem jednego,
który chwilowo pozostał i usiłował z powrotem wyrzucić na schody wciskających się stamtąd gapiów. Za to
z pokoi wewnętrznych wylegli

wszyscy bez mała lokatorowie Frau Lippewechsel; zrazu tłoczyli się tylko w drzwiach, lecz potem wpadli
do pokoju. Katarzynę Iwanownę chwycił szał. - Ani umrzeć spokojnie nie dadzą!-wrzasnęła na całą tę
czeredę - znaleźliście sobie widowisko! Z papierosami w zębach! Kche-kche-kche! Szkoda, Ŝe nie w
kapeluszach!... Ale owszem, jeden jest w kapeluszu... Precz! Moglibyście przynajmniej uszanować zwłoki.
Dławił ją kaszel, lecz nauczka poskutkowała. Katarzyny Iwanowny snadź bano się tu nawet; lokatorowie
jeden po drugim jęli się wycofywać - z tym dziwnym wewnętrznym uczuciem zadowolenia, jakie się
zawsze daje zauwaŜyć nawet u najŜyczliwszych, gdy nagle nieszczęście spadnie na bliźniego, od którego to
zadowolenia nie jest wolny ani jeden człowiek, bez wyjątku, pomimo nawet najszczersze współczucie i
współubolewanie. Niemniej przeto za drzwiami dały się słyszeć napomknienia o szpitalu oraz uwagi, Ŝe w
prywatnym domu nie godzi się wprowadzać takiego zamętu. - Czyli Ŝe nie godzi się umierać! - huknęła
Katarzyna Iwanowna i juŜ miała otworzyć drzwi, Ŝeby cisnąć na tamtych pioruny, ale w progu zderzyła się
z samą panią Lippewechsel, która dopiero teraz posłyszała o nieszczęściu i leciała zrobić porządek. Była to
nad wyraz roztrzepana i postrzelona Niemka. - Ach, mój BoŜe! - załamała ręce. - Pani monŜ pijana koń
podeptał. -W szpital go! ja tu gospodynią. - Amalio Ludwigowno! Będzie pani łaskawa liczyć się ze
słowami - zaczęła Katarzyna Iwanowna wyniośle (do gospodyni zawsze przemawiała wyniosłym tonem,
aŜeby ta "znała swoje miejsce"; nawet teraz nie mogła sobie odmówić tej przyjemności) - Amalio
Ludwigowno... - Ja pani powiedział raz-na-wszystkie, Ŝeby pani nigdy nie śmiał mówić mnie Amalia
Ludwigowna. Ja jestem Amelia Iwanowna! - Nie Amelia Iwanowna, tylko Amalia Ludwigowna, a
poniewaŜ nie naleŜę do liczby paninych lizusów i pochlebców jak Lebieziatnikow, który w tej chwili
śmieje się za drzwiami (istotnie za drzwiami rozległ się śmiech i okrzyk: "PoŜarły się!"), więc zawsze będę
panią nazywała Amalia Ludwigowna, jakkolwiek absolutnie nie pojmuję, czemu się pani ta nazwa nie
podoba. Pani widzi, co się przytrafiło memu męŜowi: jest umierający. Proszę natychmiast zamknąć te drzwi
i nikogo tu nie wpuszczać. Dajcie mu choć umrzeć w spokoju! Upewniam panią, Ŝe w przeciwnym razie o
jej postępku będzie jutro wiedział sam generał-gubernator. KsiąŜę zna mnie jeszcze z panieńskich moich
czasów i doskonale pamięta Siemiona Za-charowicza, któremu niejednokrotnie świadczył róŜne
dobrodziejstwa. Wszystkim wiadomo, Ŝe Siemion Zacharowicz miał wielu przyjaciół i protektorów, od
których sam się odsunął wskutek szlachetnej dumy, poczuwał się bowiem do opłakanego nałogu. Ale teraz
(wskazała na Raskolnikowa) pomaga nam pewien wielkoduszny młody człowiek, majętny i
ustosunkowany, którego Siemion Zacharowicz znał jeszcze dzieckiem; i moŜe pani być pewna, Amalio
Ludwigowno...
Strona 71
1740
Wszystko to zostało wypowiedziane w niesłychanie szybkim tempie i z kaŜdą chwilą coraz szybciej, lecz
nagle kaszel połoŜył kres krasomówstwu Katarzyny Iwanowny. Wtem dogorywający ocknął się i jęknął;
podbiegła więc do niego. Chory otworzył oczy i jeszcze nic nie pojmując i nikogo nie poznając, jął się
wpatrywać w stojącego nad nim Raskolnikowa. Dyszał mozolnie, głęboko, rzadkimi westchnieniami; w
kącikach ust wystąpiła krew, a na czole pot. Nie poznawszy Raskolnikowa, niespokojnie powiódł oczyma.
Katarzyna Iwanowna patrzała na niego smutno, lecz surowo, a z oczu płynęły jej łzy. - BoŜe! ma całą pierś
zmiaŜdŜoną! Ile krwi, ile krwi! - rzekła z rozpaczą. - Trzeba z niego zdjąć zwierzchnie odzienie ! Obróć się
trochę, jeśli moŜesz, Siemionie - krzyknęła do niego. Marmieładow ją poznał.
- Popa!-wycharczał.
Katarzyna Iwanowna podeszła do okna, przytknęła czoło do ramy i z desperacją zawołała: - Przeklęte,
przeklęte Ŝycie!
- Popa! - po minucie milczenia powtórzył konający.
- Poszli juŜ-krzyknęła na niego Katarzyna Iwanowna;
spokomial i umilkł. Frasobliwym, tęsknym wzrokiem szukał jej po pokoju; znów podeszła do niego i
stanęła u wezgłowia. Trochę się uspokoił, lecz nie na długo. Wkrótce wzrok jego

zatrzymał się na malej Lideczce, jego ulubienicy, która w swym kąciku drŜała jak w ataku i patrzała na ojca
zdziwionymi, po dziecięcemu bacznymi oczami. - A... a... - wskazywał na nią z niepokojem. Pragnął coś
powiedzieć. - Czego tam znowu? - burknęła Katarzyna Iwanowna.
- Bosiutka! bosiutka!-bełkotał, półprzytomnym wzrokiem wskazując na nie obute nóŜki dziewczynki. -
Cicho mi bądź! - zaperzyła się Katarzyna Iwanowna. - Sam wiesz najlepiej, dlaczego jest "bosiutka"! - Bogu
dzięki, doktor! - zawołał Raskolnikow z ulgą. Wszedł lekarz, schludny staruszeczek, Niemiec; rozejrzał się
nieufnie, zbliŜył do chorego, zbadał tętno, uwaŜnie pomacał głowę, z pomocą Katarzyny Iwanowny rozpiął
mokrą od krwi koszulę i obnaŜył pierś pacjenta. Cała pierś była pogruchotana, potłuczona, poszarpana. Z
lewej strony, nad samym sercem, widniało złowieszcze, duŜe, Ŝółtawoczarne piętno - okrutny ślad kopyta.
Lekarz się zasępił. Policjant opowiedział mu, Ŝe nieszczęśnik zahaczył odzieŜą o jedno z kół, które teŜ,
tocząc się, wlokło go ze trzydzieści kroków po bruku. - Dziw, Ŝe oprzytomniał - cicho szepnął lekarz do
Ra-skolnikowa. - CóŜ pan doktor sądzi?
- Zaraz umrze.
- CzyŜ naprawdę nie ma Ŝadnej nadziei?
- Najmniejszej! To juŜ agonia... Przy tym głowa niebezpiecznie zraniona... Hm... MoŜna by spróbować
puścić krew... ale... to będzie bezcelowe. Za pięć lub dziesięć minut niechybnie i tak umrze. - MoŜe by
jednak pan doktor puścił krew!
- Mogę spróbować... ale uprzedzam, Ŝe to nie będzie miało Ŝadnego skutku. Rozległy się kroki, tłum w
sieni rozstąpił się i na progu stanął z olejami świętymi pop - siwy staruszek. Za nim szedł policjant, który
mu towarzyszył z ulicy. Lekarz natychmiast ustąpił mu miejsca, zamieniwszy z nim znaczące spojrzenie.
Raskolnikow uprosił doktora, by choć trochę jeszcze zaczekał. Ów wzruszył ramionami i pozostał. Wszyscy
się cofnęli. Spowiedź trwała bardzo niedługo. Umierający niewiele chyba rozumiał, a wydawać potrafił
tylko jakieś urywane, bełkotliwe dźwięki. Katarzyna Iwanowna wzięła Lideczkę, zdjęła chłopczyka z
krzesełka, odeszła z nimi w kąt przy piecu, uklękła, a dzieciom kazała klęknąć przy sobie. Dziewuszka
drŜała tylko, natomiast chłopczyk, klęcząc na gołych kolankach, miarowo podnosił rączynę, zamaszyście się
Ŝegnał i bił pokłony aŜ do ziemi, stukając czołem o podłogę, co widocznie sprawiało mu szczególniejszą
przyjemność. Katarzyna Iwanowna gryzła usta wstrzymując łzy; ona się takŜe modliła, z rzadka
poprawiając dziecku koszulinę; nie wstając z klęczek i nie przerywając modlitwy sięgnęła do komody po
chustkę, którą zarzuciła na zbyt obnaŜone ramiona dziewczynki. Tymczasem drzwi od pokoi
wewnętrznych znów uchylili ciekawscy. W sieni coraz ciaśniej tłoczyli się widzowie - lokatorzy z
wszystkich pięter - nie wchodzili jednakŜe za próg pokoju. Jeden jedyny ogarek oświetlał tę całą scenę. W
tej chwili z sieni szybko przepchnęła się Polunia, która biegała po siostrę. Weszła, zziajana od prędkiego
biegu, zdjęła z siebie chustkę, wyszukała wzrokiem matkę, podeszła do niej i rzekła: - Idzie! Spotkałam ją
na ulicy!
Matka połoŜyła jej rękę na ramieniu i zmusiła uklęknąć koło siebie. Z tłumu bezgłośnie i nieśmiało
wysunęła się dziewczyna; dziwnie wyglądało jej raptowne ukazanie się w tej izbie, na tle nędzy,
łachmanów, śmieci i rozpaczy. jQha takŜe była w łachach; miała na sobie strój groszowy, lecz po ulicznemu
ozdobny, wedle smaku i reguł obowiązujących w jej odrębnym świecie, z niedwuznacznie i hańbiące
zaznaczonym celem. Sonia zatrzymała się w przedsionku, tuŜ przy progu, lecz za próg nie weszła; patrzała,
oszołomiona, nie zdając sobie zapewne sprawy z niczego, zapominając i o swej jedwabnej, z czwartej ręki
Strona 72
1740
nabytej, kolorowej, nieprzystojnej tutaj sukni z niezmiernie długim, śmiesznym trenem i o rozłoŜystej
kry-nolinie, doszczętnie zagradzającej drzwi, i o jasnych bucikach, i o umbrelce, niepotrzebnej w nocy, a
którą jednak wzięła ze sobą, i o śmiesznym, słomkowym, okrągłym kapeluszu z jaskrawym, płomiennym
piórkiem. Spod lego kapelusza, zaczepnie włoŜonego na bakier, wyglądało chude, blade, wylęknione
liczko o ustach otwartych i o nieruchomych ze zgrozy oczach. Sonia była osiemnastoletnią blondyneczką,
małego wzrostu, szczuplutką, ale dosyć niebrzydką; miała wspaniałe szafirowe

oczy. Pilnie patrzyła na posłanie, na popa; ją takŜe szybki chód pozbawił tchu. W końcu do jej świadomości
dotarły szepty i jakieś słowa padające z tłumu. Spuściła wzrok, przekroczyła próg i stanęła w pokoju, ale
tuŜ przy drzwiach. Było juŜ po spowiedzi i komunii. Katarzyna Iwanowna znów podeszła do męŜa. Pop
usunął się i chciał na odchodnym powiedzieć jej parę słów ku nauce i pocieszeniu. - A co mam robić z
nimi? - przerwała szorstko, z rozdraŜnieniem, wskazując na drobne dzieci. - Pan Bóg jest miłosierny; trzeba
polegać na pomocy NajwyŜszego - zaczął kapłan. - E-et! Miłosierny, tylko nie dla nas!
- To grzech, grzech, proszę pani - zauwaŜył pop kręcąc głową. - A to nie grzech ? - krzyknęła Katarzyna
Iwanowna i wskazała na konającego. - Być moŜe ci, którzy się stali mimowolnym powodem, zgodzą się
wynagrodzić państwu, chociaŜby utratę dochodów... - Ojciec mnie nie rozumie! - zawołała rozjątrzona i
machnęła ręką. - Zresztą, za co mają wynagradzać? ToŜ on sam, pijany, wlazł pod konie! Jakie tam
dochody? Nie dochody miałam od niego, tylko męczarnię. Przecie ten opój wszystko przepijał! Nas okradał
i niósł do szynku, w szynku zaprzepaścił moje i ich Ŝycie! Chwała Bogu , Ŝe umiera! Mniej będzie rujnacji! -
NaleŜałoby przebaczyć w przedśmiertnej godzinie; to grzech, proszę pani, takie uczucia są cięŜkim
grzechem! Katarzyna Iwanowna krzątała się przy chorym, dawała mu pić, ocierała pot i krew z głowy,
poprawiała poduszki, a gdy z rzadka mogła się na okamgnienie oderwać od tych zabiegów, rozmawiała z
popem. Teraz napadła go znienacka jak błędna: - Ej, proszę ojca! To są słowa i tylko słowa! Przebaczyć! Ot,
gdyby go nie przejechali, wróciłby dzisiaj ululany - w koszuli, jedynej koszuli, zbrukanej, w strzępach -
zwaliłby się spać, a ja bym do świtu się babrała, prała szmaty jego i dzieci, później suszyłabym za oknem, a
o pierwszym brzasku siadłabym cerować i łatać - taka jest moja noc!... Więc co tu prawić o jakichś
przebaczeniach!... Przebaczam, czemu nie! Głęboki, okrutny kaszel przerwał jej słowa. Splunęła do
chusteczki i pokazała popu, z bólem przyciskając drugą ręką pierś. Chustka była cała we krwi. Pop zwiesił
głowę i nic nie powiedział.
Marmieladow dogorywał; nie spuszczał oka z twarzy Katarzyny Iwanowny, która się znowu schyliła nad
nim. WciąŜ usiłował coś jej powiedzieć, zaczął nawet, z mozołem poruszając językiem i bełkocząc
niezrozumiale, lecz Ŝona, która pojęła, Ŝe chce ją prosić o przebaczenie, natychmiast ofuknęła go
rozkazująco: - Milcz! Nie potrzeba!... Wiem, co chcesz powiedzieć!... Chory umilkł, lecz w tejŜe chwili
błądzący jego wzrok padł na drzwi - i zobaczył Sonię. Dotychczas jej nie zauwaŜył: stała w kąciku, w
cieniu.
- Kto to? kto to?-zaharczal nagle, rwącym się głosem, z trwogą, ba, z przeraŜeniem wskazując oczyma na
drzwi, gdzie stała córka, i próbując się dźwignąć. - LeŜ! Le-e-eŜ!-chciała go sterroryzować Katarzyna
Iwanowna. Ale on z ogromnym wysiłkiem zdołał oprzeć się na ręce. Jakiś czas patrzał dziko i nieruchomo
na córkę, jakby jej nie poznając. Co prawda nigdy jej jeszcze nie widział w takim stroju. Nagle poznał ją -
poniŜoną, przybitą, wyeleganto-waną i zawstydzoną, kornie czekającą, aŜ i jej będzie wolno poŜegnać
umierającego ojca. Bezgraniczne cierpienie odbiło się na jego twarzy. - Soniu! córko! daruj! - krzyknął i
chciał wyciągnąć do niej rękę, lecz, pozbawioriy*wparcia, stracił równowagę i rym-nąl z kanapy na
podłogę, wprost na twarz. Rzucono się do niego, podŜwignięto i złoŜono na posłaniu, lecz on juŜ oddsf wał
ducha., Sonia cicho krzyknęła, podbiegła, objęła ge-.i-za-marła w tym objęciu. Skonał na jej ręku, - Doigrał
się! - zawołała Katarzyna Iwanowna widząc, Ŝe juŜ nie Ŝyje. - Dobrze, i cóŜ mam teraz począć? Za jakie
pieniądze go pochowamy? A ich, ich - czym jutro nakarmię? . Raskolnikow podszedł do niej. - Katarzyno
Iwanowno - rozpoczął - w zeszłym tygodniu nieboszczyk mąŜ pani opowiedział mi o całym swoim Ŝyciu i o
wszystkich okolicznościach... Upewniam panią, Ŝe mówił o niej z podziwem i szacunkiem. Od tego
wieczoru, gdym się dowiedział, jaki on wszystkim państwu oddany i jak 191

zwłaszcza panią, Katarzyno Iwanowno, czcił i kochał pomimo swój nieszczęsny nałóg - od tego wieczoru
zadzierzgnęła się między nami przyjaźń... NiechŜe mi pani teraz pozwoli... przyczynić się... spłacić dług
memu umarłemu przyjacielowi... Oto... dwadzieścia rubli, zdaje mi się; jeŜeli to moŜe chwilowo poratować
panią, to ja... słowem, wstąpię jeszcze - wstąpię na pewno... moŜe juŜ jutro wstąpię... śegnam panią! I
wyszedł z pokoju, pośpiesznie przeciskając się przez ciŜbę na schody; ale w sieni natknął się na Nikodema
Fomicza, który dowiedział się o nieszczęściu i zechciał osobiście wydać zarządzenia. Od owej sceny w
Strona 73
1740
biurze nie widzieli się ani razu, jednak Nikodem Fomicz poznał go natychmiast. - A to pan?-rzucił.
- Umarł! - odparł Raskolnikow. - Był doktor, był pop, wszystko w porządku. Niech pan zanadto nie dręczy
tej biednej kobiety; ma suchoty. Jeśli to moŜliwe, niech pan jakoś doda jej ducha... Przecie z pana dobry
człowiek, ja wiem... - dorzucił z uśmiechem, patrząc mu prosto w oczy. - Jak się pan zawalał krwią! -
zauwaŜył Nikodem Fomicz, który w świetle latami dostrzegł kilka świeŜych plam na kamizelce
Raskolnikowa. - A tak, zawalałem się... jestem cały we krwi!-rzekł Raskolnikow z jakąś osobliwą miną,
potem uśmiechnął się, kiwnął głową i jął zstępować ze schodów. Schodził wolno, bez pośpiechu,
zgorączkowany i - lubo nie zdawał sobie z tego sprawy - pełen jednego, nowego, nieograniczonego
poczucia nagłej pełni i potęgi Ŝycia. To doznanie przypominało moŜe uczucie skazanego na śmierć
człowieka, któremu-niespodziewanie odczytują akt ułaskawienia. W połowie schodów dopędził go pop
wracający do domu; Raskolnikow w milczeniu puścił go naprzód, zamieniwszy z nim bezsłowny ukłon. A
gdy juŜ miał zejść z ostatnich schodków, usłyszał poza sobą czyjeś pośpieszne kroki. Ktoś go
do-pędzał.''Była to Polunia^ biegła za nim i wolała: - Proszę pana! Proszę pana!
Obrócił się do niej. Wówczas zbiegła z ostatniego półpiętrza i zatrzymała się tuŜ przed nim, o jeden
schodek wyŜej niŜ on. Z dworu sączyła się mętna poświata. Raskolnikow dojrzał chu-dziutkie, lecz miłe
liczko dziewczynki uśmiechającej się do niego i spoglądającej nań wesoło, po dziecinnemu. Przybie-192
gła ze zleceniem, które widocznie jej samej bardzo się podobało. - Proszę pana, jak pan się nazywa?... Aha, i
gdzie pan mieszka ? - spytała skwapliwie, zdyszanym głosikiem. PołoŜył obie ręce na jej ramionach i
przyglądał jej się z jakimś uczuciem szczęścia. Tak mu było przyjemnie patrzeć na nią - sam nie wiedział
dlaczego. - A kto panieneczkę przysyła?
- Przysyła mnie siostra, Sonia - odparła dziewczynka uśmiechając się jeszcze weselej. - Byłem pewien, Ŝe
przysyła cię siostra Sonia.
- TakŜe mama mnie przysyła. Kiedy Sonia kazała mi lecieć, mamusia takŜe podeszła i powiedziała: "Leć
prędziutko, Poluniu!" - Lubisz Sonię?
- Kocham ją najwięcej ze wszystkich! - z niezwykłą mocą oświadczyła Polunia, a uśmiech jej stal się nagle
powaŜny. - A mnie będziesz lubiła?
Zamiast odpowiedzi dziewczynka zbliŜyła twarzyczkę, usteczka naiwnie wyciągnęły się do pocałunku.
Wtem jej ramiona, cieniutkie jak zapałki, objęły go mocno, mocno, główka pochyliła się na jego ramię i
dziewczynka cicho zapłakała, coraz bliŜej tuląc się do niego. - Szkoda mi tatusia! - rzekła po chwili,
podnosząc zapłakaną twarzyczkę i ocierając łzy rękami. - Teraz chodzą po ludziach takie nieszczęścia -
dodała niespodziewanie, z tą stateczną miną, którą przybierają dzieci, gdy pragną mówić "jak dorośli". -
Tatuś was kochał?
- Najwięcej z nas wszystkich kochał Lideczkę - ciągnęła bardzo serio, bez uśmiechu, teraz juŜ zupełnie tak,
jak mówią dorośli:-najwięcej kochał ją dlatego, Ŝe najmniejsza, i dlatego takŜe, Ŝe chora, i zawsze przynosił
jej gościńce, a nas uczył czytać, a mnie - gramatyki i religii - uzupełniła z godnością - a mamusia nic nie
mówiła, lecz wiedzieliśmy, Ŝe ona to lubi, i tatuś wiedział, a mamusia chce mnie uczyć po francusku, bo juŜ
pora, Ŝebym otrzymała wykształcenie. - A modlić się umiecie?
- Ma się rozumieć, Ŝe umiemy! JuŜ dawno. Ja jestem duŜa,

więc modlę się sama, a Kola i Lideczka - razem z mamą, głośno; najpierw odmawiają Pozdrowienie
Anielskie, potem jeszcze jedną modlitwę: "BoŜe, odpuść i pobłogosław naszej siostrze Soni", potem jeszcze:
"BoŜe, odpuść i pobłogosław naszemu drugiemu tatusiowi", bo nasz starszy tatuś juŜ umarł, a ten przecie
był drugim tatusiem i my się za niego takŜe modlimy. - Poluniu, na imię jest mi Rodion; pomódlcie się
kiedy i za mnie: "za grzesznego Rodiona" - nic więcej. - Całe Ŝycie będę się modlić za pana - gorąco
upewniła dziewuszka i raptem znów się zaśmiała, rzuciła się ku niemu, znowu uściskała go mocno.
Raskolnikow podał jej swe nazwisko, adres i przyrzekł, Ŝe nazajutrz na pewno wstąpi. Dziewczynka
odeszła, bezgranicznie nim zachwycona. Było juŜ po dziesiątej, gdy wyszedł na ulicę. W pięć minut później
stał na moście, dokładnie w tym miejscu, skąd rzuciła się kobieta. "Basta! - zadecydował stanowczo i
uroczyście. - Precz z majakami, precz z urojonymi strachami, precz z upiorami!... śycie jest! CzyŜ ja przed
chwilą nie Ŝyłem? śycie moje nie umarło razem ze starą lichwiarką! Panie, świeć nad jej duszą i- dosyć!
Pora ci, moja paniusiu, na wieczne odpoczywanie! Teraz nastaje królestwo rozsądku i światła, i... woli, i
siły... Jeszcze zobaczymy, kto silniejszy! Teraz się jeszcze zmierzymy ! - dodał buńczucznie, jakby się
zwracał do jakichś mrocznych potęg i wyzywał je. - A juŜ byłem gotów Ŝyć chociaŜby na kwadratowym
łokciu przestrzeni!" "...W tej chwili jestem bardzo słaby, ale... zdaje się, Ŝe choroba minęła. JuŜ wychodząc z
domu czułem, Ŝe tak będzie. Ale, ale: dom Poczynkowa jest o dwa kroki. A choćby i nie o dwa kroki, to do
Razumichina trzeba nieodzownie... niechaj wygra zakład!... Niech mu tam będzie, pal go sześć!... Potrzebne
Strona 74
1740
są siły, siły; bez sił nic człowiek nie wskóra; siłę zaś zdobywa się równieŜ siłą, oto czego oni nie wiedzą" -
dodał z dumną przechwałką i, ledwie powłócząc nogami, zeszedł z mostu. Duma i pewność siebie
wzmagała się w nim nieustannie, kaŜdej następnej minuty był juŜ innym człowiekiem niŜ moment
przedtem. A ostatecznie cóŜ to zaszło, co go tak odmieniło? Ba, sam nie wiedział. Niby komuś, kto się
uchwycił brzytwy, wydało mu się nagle, Ŝe "i on moŜe Ŝyć, Ŝycie jeszcze 194
jest, Ŝycie jego nie umarło razem ze starą lichwiarką". MoŜliwe, Ŝe wysnuł ten wniosek nazbyt pochopnie,
lecz o tym nie myślał.
"A jednak poprosiłem o modlitwę za grzesznego Rodiona - przemknęło mu przez myśl - no, ale to tak
sobie... na wszelki wypadek!" - dorzucił i zaraz się roześmiał ze swego sztubackiego wybryku. Był w
doskonałym humorze. 'Razumichina odszukał łatwo: w domu Poczynkowa znano juŜ nowego lokatora i
dozorca od razu wskazał mu drogę. JuŜ w połowie schodów moŜna było dosłyszeć zgiełk i oŜywioną
rozmowę sporej gromady. Drzwi na schody były szeroko otwarte, dolatywały okrzyki i dyskusje. Pokój
Razumichina był wcale duŜy, a zebrało się w nim z piętnaście osób. Raskolnikow zatrzymał się w
przedpokoju. Tutaj, za przepierzeniem, dwie słuŜące właścicieli mieszkania krzątały się około dwóch
wielkich samowarów, około butelek, talerzy i półmisków z pieczonym pierogiem i przystawkami,
'przyniesionych z kuchni gospodarzy. Raskolnikow posłał po Razumichina. Ów przyleciał uszczęśliwiony.
Od pierwszego wejrzenia znać było, Ŝe nie wylewał za kołnierz, i jakkolwiek Ra-zumichin nigdy bodaj nie
mógł się upić na dobre, tym razem jego podochocenie dawało się zauwaŜyć. - Słuchaj - zagadał
Raskolnikow - przyszedłem ci tylko powiedzieć, Ŝeś wygrał zakład i Ŝe istotnie, nigdy nie trzeba ręczyć za
siebie. Ale wstąpić do ciebie nie mogę: tak opadłem z sil, Ŝe lada chwila z nóg się zwalę. ToteŜ witaj i
Ŝegnaj! A jutro wpadnij do mnie. - Wiesz co? odprowadzę cię do domu! Bo skoro sam powiadasz, Ŝe ci
słabo, to... - A goście? Kto jest ten kędzierzawy, który tylko co zaglądał tutaj? - Ten? A diabli go wiedzą!
Pewnie jaki znajomy wujaszka, a moŜe tak sobie przyszedł... Zostawię z nim wuja; to złoty człowiek;
szkoda, Ŝe się z nim zaraz nie moŜesz poznajomić. A zresztą, pal ich wszystkich licho! Ja im teraz nie w
głowie, przy tym muszę koniecznie przewietrzyć się, boś ty, bracie, przyszedł w samą porę; jeszcze dwie
minuty, a byłbym wszczął bójkę, jak Boga kocham! Plotą jak na mękach... Nie masz pojęcia, do jakiego
stopnia człowiek moŜe bujać, kiedy się zagalopuje! A zresztą, dlaczego nie .miałbyś mieć pojęcia? 101

CzyŜ my sami nie bujamy? Et, niech sobie bujają: za to później bujać nie będą. Posiedź tu momencik, zaraz
ściągnę Zosimo-wa. Zosimow rzucił się na Raskolnikowa aŜ z jakąś zachłannością; widać było, Ŝe go piecze
ciekawość. Po chwili rozpogodziła mu się twarz. - Niezwłocznie do łóŜka! - zaordynował obejrzawszy
pacjenta, ile się dało - a na noc warto by coś zaŜyć. ZaŜyje pan ? Mam tutaj przy sobie... proszeczek taki. -
Nawet dwa - przystał Raskolnikow. I od razu zaŜył proszek. - To bardzo dobrze, Ŝe sam go odprowadzisz -
pochwalił Zosimow Razumichina. - Co będzie jutro, to się okaŜe, ale dzisiaj jest wcale-wcale: od rana duŜa
zmiana na lepsze. Nie spodziewałem się tego... - Czy wiesz, co mi szepnął Zosimow na odchodnym ? -
wygarnął Razumichin, jak tylko znaleźli się na ulicy. - Bracie, powiem ci wszystko bez ogródek, bo to są
durnie. Zosimow kazał mi gadać z tobą po drodze i zmusić ciebie do gadania, a potem powtórzyć mu, bo
przyszła mu taka myśl, Ŝeś ty... wariat albo bliski wariactwa. No, wyobraź sobie! Po pierwsze: tyś od niego
trzykroć mądrzejszy; po wtóre: jeŜeli nie masz fioła, to moŜesz gwizdać na to, Ŝe ubrdai sobie takie
dyrdymałki; po trzecie: ten kloc, i w dodatku chirurg, dostał kręćka na punkcie chorób umysłowych; co się
zaś ciebie tyczy, to go przekonała ostatecznie twoja dzisiejsza rozmowa z Zamiotowem. - Zamiotow
wszystko ci opowiedział ?
- Wszystko, i wybornie zrobił. Ja teraz rozumiem doskonale i Zamiotow zrozumiał... No, słowem, Rodia...
chodzi o to, Ŝe... W tej chwili jestem krzynkę pod gazem... Ale to nic... chodzi o to, Ŝe ta myśl... kapujesz?
istotnie nawijała im się... kapujesz? Właściwie nie ośmielili się wyjeŜdŜać z tym głośno, boć to
niestworzone brednie, a zwłaszcza teraz, gdy przyskrzyniono tego malarza, wszystko to pękło, wygasło na
wieki. A oni po to właśnie są durniami, Ŝeby tak bredzić. Ja wówczas troszeczkę porachowałem kości
Zamiotowowi - ale to między nami, bracie; broń BoŜe, nie pokaŜ, Ŝe wiesz; zauwaŜyłem, Ŝe jest draŜliwy;
rzecz ta miała miejsce u Lawi-zy... Ale dzisiaj, dzisiaj, wszystko się wyjaśniło. Najlepszy to 196
ten Ilia Pietrowicz! Skorzystał wówczas z twego zemdlenia w biurze, lecz później sam się wstydził, ja
przecie wiem... Raskolnikow słuchał chciwie. Razumichin po pijanemu puścił farbę. - Zemdlałem wtedy
dlatego, Ŝe było duszno i cuchnęło pokostem - rzekł Raskolnikow. - Będziesz jeszcze tłumaczył! Pokost
swoją drogą, a swoją drogą juŜ od miesiąca groziło ci zapalenie mózgu; Zosimow świadkiem! Ale Ŝebyś
widział, jak się ten smarkacz Zamiotow teraz gryzie! "Nie jestem wart małego palca tego człowieka!"-
powiada. Czyli twojego. On, bracie, miewa dobre odruchy. Ale nauczka, nauczka, którąś mu dzisiaj dał w
"Kryształowym Pałacu", to szczyt doskonałości! Z początku przeraziłeś go tak, Ŝe omal nie dostał
Strona 75
1740
konwulsji. ToŜ ty prawie zmusiłeś go na nowo uwierzyć w tę nieprawdopodobną banialukę, a potem,
nagle, zagrałeś mu na nosie: "Masz, spojrzyj, co złapałeś na wędkę!" Kapitalne! On jest teraz zmiaŜdŜony,
rozpłaszczony, zabity! Mistrz z ciebie, jak Boga kocham, i dobrze im tak! Oj, Ŝe teŜ mnie tam nie było!
Dzisiaj czekał ciebie jak kania dŜdŜu. Porfiry takŜe pragnie cię poznać. - A... juŜ i ten... A czemuŜ
zawdzięczam awans na wariata? - Wariata, nie wariata... Zdaje się, Ŝe mam trochę za długi język,
niepotrzebnie ci naplotłem... UwaŜasz, Zosimowa uderzyło, Ŝe ciebie tylko ten jeden punkt interesuje...
Teraz powód jest jasny, skoro poznaliśmy wszystkie okoliczności... i jak to ciebie draŜniło, i jak się zbiegło
z chorobą... Mam trochę w czubie, bracie, ale licho go wie, on ma jakiś tam swój pomysł... Przecie mówię ci:
sfiksował na punkcie chorób umysłowych. Ale ty na to gwiŜdŜ... Milczeli pół minuty.
- Słuchaj, Razumichin - podjął Raskolnikow -chcę ci powiedzieć prosto z mostu: byłem dopiero co w domu
nieboszczyka... zmarł bowiem urzędnik... ja tam oddałem wszystkie swoje pieniądze... a oprócz tego, tylko
co całowała mnie jedna istota, która, choćbym nawet kogo zabił, równieŜ by... Słowem, widziałem tam
drugą jeszcze istotę... z ognistym piórkiem... a zresztą mącą mi się myśli; bardzo mi słabo, podtrzymaj
mnie... oto juŜ schody... - Co tobie? Co tobie?-dopytywał zaniepokojony Razumichin. ł07

- Troszkę w głowie rtii się kręci, ale nie o to chodzi, tylko o to, Ŝe mi tak smutno, tak smutno! niby
kobiecie... doprawdy! Patrz, co to? patrz! patrz! - Co?
- CzyŜ nie widzisz? Światełko w moim pokoju, widzisz? przez szparę... Stali juŜ u wstępu na trzecią
kondygnację, przy drzwiach gospodyni; w rzeczy samej, widać było z dołu, Ŝe się w izdebce Raskolnikowa
świeci. - Dziwne! MoŜe to Anastazja-zauwaŜył Razumichin.
- Nigdy nie bywa u mnie o tej porze, z pewnością juŜ dawno śpi; ale... jest mi wszystko jedno. śegnaj! - Co
znowu! Zaprowadzę cię, razem wejdziemy!
- Wiem, Ŝe wejdziemy razem, ale ja chcę tutaj uścisnąć ci rękę i tutaj się z tobą poŜegnać. No, dawaj rękę,
bądź zdrów! - Co ci jest, Rodia?
- Nic; idźmy; będziesz świadkiem.
Ruszyli na górę i Razumichinowi błysnęła myśl, Ŝe moŜe jednak Zosimow miał słuszność. "Och!
zdenerwowałem go swoją paplaniną!"-mruknął do siebie. Nagle, podchodząc do drzwi, usłyszeli w pokoju
głosy. - CóŜ to się dzieje?-zawołał Razumichin.
Raskolnikow pierwszy ujął za klamkę i otworzył drzwi na ościeŜ; otworzył-i stanął na progu jak wryty.
Matka i siostra siedziały u niego na kanapie i oczekiwały juŜ półtorej godziny. CzemuŜ spodziewał się ich
najmniej ze wszystkich i najmniej o nich myślał, kiedy nie dalej niŜ dzisiaj potwierdzono mu wiadomość,
Ŝe juŜ wyruszyły w drogę, jadą, rychło przybędą ? Przez półtorej godziny na wyprzódki wypytywały
Anastazję, która i teraz stała przed nimi i juŜ zdąŜyła opowiedzieć wszystkie ploteczki. Nie posiadały się ze
strachu na wiadomość, Ŝe Rodia "zbiegł dzisiaj", chory i, sądząc z opowieści, niezupełnie przytomny! "BoŜe,
co się z nim dzieje!" Obydwie płakały, obydwie przeszły krzyŜową mękę przez te sześć kwadransów
oczekiwania. Raskolnikowa powitał radosny, wniebowzięty krzyk. Obie rzuciły się ku niemu. Lecz on stał
jak słup; piorunem poraziła go raptowna, niemoŜliwa do zniesienia świadomość. Jego ramiona nie chciały,
nie mogły podnieść się do uścisku. Matka 198
i siostra dusiły go w objęciach, całowały, śmiały się, szlochały... Cofnął się o krok, zachwiał i runął na
podłogę bez zmysłów. Popłoch, krzyk, przeraŜenie, jęki... Razumichin, stojący w progu, wpadł do pokoju,
porwał chorego potęŜnymi rękoma i w mig połoŜył go na kanapie. - To nic, to nic! - wołał do matki i siostry
przyjaciela - to zemdlenie, to wierutne głupstwo! Pięć minut temu doktor powiedział, Ŝe mu daleko lepiej,
Ŝe juŜ zupełnie zdrów! O, juŜ przychodzi do siebie, o, juŜ się ocknął!... I chwytając Dunię za rękę, tak Ŝe
omal nie wywichnął jej stawów, pochylił ją i kazał zobaczyć, Ŝe "juŜ się ocknął". Matka i siostra patrzyły w
Razumichina jak w tęczę, z rozczuleniem i wdzięcznością. JuŜ wiedziały od Anastazji, czym był dla ich
Rodi przez cały ciąg choroby ten "roztropny młodzieniec", jak go później nazwała, tegoŜ wieczoru, w
poufnej rozmowie z Dunią sama Pulcheria Aleksandrowna Raskolnikowa.

CZĘŚĆ TRZECIA

Raskolnikow dźwignął się i usiadł na kanapie.


Słabo skinął na Razumichina, by przerwać potok Ŝarliwych a bałamutnych pocieszeń, skierowanych do
matki i siostry, wziął je za ręce i ze dwie minuty milczał wpatrując się to w jedną, to w drugą. Matkę wzrok
jego przeraził. Widniało w tym wzroku jakieś aŜ do bólu stęŜone uczucie, lecz zarazem tkwiło w nim coś
nieruchomego, coś nieledwie szalonego. Pulcheria Aleksandrowna się rozpłakała. Awdotia Romanowna
była blada; dłoń jej drŜała w dłoni brata. - Idźcie do siebie... z nim - bąknął przerywanym głosem,
Strona 76
1740
wskazując na Razumichina - do jutra; jutro wszystko... Dawnoście przyjechały? - Wieczorem, Rodia -
odrzekła Pulcheria Aleksandrowna - pociąg okropnie się spóźnił. Ale, Rodia, ja za nic w świecie nie odejdę
teraz od ciebie! Przenocuję tutaj... - Nie dręcz mnie! - sarknął opryskliwie i machnął ręką.
- Ja zostanę przy nim! - huknął Razumichin - ani na chwilę go nie odstąpię, a moi goście niech się dadzą
wypchać! Honory domu moŜe robić wujaszek. - Kiedy, w jaki sposób ja się panu odwdzięczę - zaczęła
Pulcheria Aleksandrowna, znów ściskając dłoń Razumichina, lecz Raskolnikow i tym razem jej przerwał:

- Nie mogę, nie mogę - powtarzał w rozdraŜnieniu - nie dręczcie mnie! Dosyć, idźcie sobie... Nie mogę!... -
Chodźmy, mamusiu, trzeba przynajmniej wyjść na chwilę z pokoju - szepnęła strwoŜona Dunia - my go
męczymy, to przecie widoczne. - CzyŜ rzeczywiście i mnie nie wolno popatrzeć na niego, po tych trzech
latach! - zalkala Pulcheria Aleksandrowna. - Czekajcie! - znowu zatrzymał je - ciągle mi przerywacie, a ja
mam zamęt w głowie... Widziałyście ŁuŜyna? - Nie, Rodia, ale on juŜ wie o naszym przyjeździe.
Słyszałyśmy, Ŝe Piotr Pietrowicz był tak dobry i odwiedził cię dzisiaj - dość lękliwie dodała Pulcheria
Aleksandrowna. - Owszem... był tak dobry... Duniu, zapowiedziałem Łu-Ŝynowi, Ŝe go zrzucę ze schodów, i
przepędziłem go do diabła... - Rodia, bój się Boga! Z pewnością... nie chcesz powiedzieć... - spróbowała
wystraszona Pulcheria Aleksandrowna, lecz dała pokój spojrzawszy na Dunię. Awdotia Romanowna
przyglądała się bratu bacznie i czekała dalszego ciągu. Obie juŜ były powiadomione o kłótni przez
Anastazję, o ile ta zdołała zrozumieć i powtórzyć; obie teŜ przeŜywały udrękę niepewności i oczekiwania. -
Duniu - z wysiłkiem podjął Raskolnikow - ja sobie tego małŜeństwa nie Ŝyczę, toteŜ masz zaraz jutro, przy
pierwszym słowie, odpalić ŁuŜyna tak, Ŝeby nam się więcej na oczy nie pokazywał. - O mój BoŜe! - jęknęła
matka.
- Rodia, zastanów się, co mówisz! - porywczo zaczęła Dunia, ale wnet się pohamowała. - MoŜe teraz nie
jesteś w stanie... zmęczyłeś się - rzekła łagodnie. - śe niby majaczę? Bynajmniej... Wychodzisz za ŁuŜyna
dla mnie. Ja zaś tej ofiary nie przyjmuję. I dlatego dziś jeszcze napisz list... z odmową... Jutro rano dasz mi
go przeczytać, i kropka. - Tego nie mogę zrobić! - obruszyła się uraŜona dziewczyna. - Jakim prawem... -
Dunieczko, tyś takŜe popędliwa, daj pokój, jutro... CzyŜ nie widzisz... - spłoszyła się matka podbiegając do
Duni. - Oj, juŜ lepiej chodźmy sobie! - Bredzi! - krzyczał podchmielony Razumichin - bo jakŜeby się
ośmielił! Jutro wszystek ten dur wyparuje mu ze łba... A dzisiaj istotnie wypędził go. Tak było. A tamten
się pogniewał... Gadał tutaj, roztaczał przed nami swą wiedzę, później wyniósł się wziąwszy ogon pod
siebie... - Więc to prawda?-biadała Pulcheria Aleksandrowna.
- Do jutra, Rodia - ze współczuciem rzekła Dunia. - Chodźmy, mamo... Do widzenia, Rodia! - Słyszysz,
Duniu? - powtórzył dobywając ostatnich sił. -Ja nie bredzę; to małŜeństwo byłoby podłością. Niech ja będę
łajdakiem, ale tyś nie powinna... wystarczy ktoś jeden... i choć jestem łajdakiem, lecz takiej siostry nie
uznam za siostrę. Albo ja, albo ŁuŜyn r Idźcie, juŜ... - AleŜ zwariowałeś! Despota!-ryknął Razumichin,
jednak Raskolnikow juŜ nie odpowiedział, moŜe nawet nie miał sił odpowiedzieć. PołoŜył się na kanapie i
odwrócił, wyczerpany do szczętu. Dunia ciekawie zerknęła na Razumichina; błysnęły czarne jej oczy.
Razumichina aŜ ciarki przeszły pod tym spojrzeniem. Pulcheria Aleksandrowna stała jak gromem raŜona. -
Za nic nie mogę odejść! - szeptała do Razumichina, bliska rozpaczy - zostanę tutaj, gdziekolwiek; niechaj
pan odprowadzi Dunię. - I wszystko pani popsuje! - równieŜ szeptem Ŝachnął się Razumichin. - Wyjdźmy
przynajmniej na schody. Anastazjo, poświeć!! Przysięgam - ciągnął dalej półszeptem, juŜ na podeście - Ŝe z
rana o mało nas nie pobił, to znaczy doktora i mnie! Rozumie pani? samego doktora! I doktor ustąpił, by go
nie draŜnić, i odszedł, ja zaś na dole zostałem na straŜy, a on tymczasem ubrał się i drapnął. JeŜeli panie
będą go draŜniły, to i teraz, w nocy, drapnie i coś sobie zrobi... - Ach, co pan mówi!
- Przy tym Awdotii Romanownie Ŝadną miarą nie wypada iść do tego zajazdu samej! Proszę pomyśleć,
gdzie się panie zatrzymały! CzyŜ ten hycel. Piotr Pietrowicz, nie mógł przyzwoitszego mieszkania...
Przepraszam, jestem trochę wstawiony i dlatego... tak na niego powiedziałem! proszę nie zwracać uwagi... -
AleŜ ja pójdę tutaj do gospodyni - nastawała Pulcheria Aleksandrowna-ubłagam ją, Ŝeby mnie i Duni dała
kącik na tę noc. Nie mogę go tak zostawić, nie mogę! Tak rozmawiając stali na schodach, na podeście, tuŜ
pod

drzwiami gospodyni. Anastazja im świeciła stojąc o schodek niŜej. Razumichin był nadzwyczaj
podniecony. Pół godziny temu, odprowadzając Raskolnikowa do domu, był wprawdzie zanadto gadatliwy,
z czego teŜ zdawał sobie sprawę, ale całkiem rześki i bez mała przytomny, pomimo olbrzymią ilość
wypitych tego wieczoru trunków. Natomiast teraz stan jego przypominał jakieś zachwycenie, a
równocześnie rzekłbyś, Ŝe wszystek wypity trunek na nowo, raptownie i ze zdwojoną siłą rzucił mu się do
głowy. Stal koło obu pań, trzymając je za ręce, namawiając, przekładając im swoje racje ze zdumiewającą
Strona 77
1740
otwartością i, prawdopodobnie dla tym snadniejszego przekonania ich, prawie przy kaŜdym słowie mocno,
jak w obcęgach, aŜ do bólu ściskał ich dłonie oraz bez najmniejszej Ŝenady chłonął wzrokiem Awdotię
Romanownę. Od czasu do czasu sykały z bólu i próbowały wyrwać ręce z jego olbrzymiej, kościstej łapy,
lecz on nie tylko nie spostrzegał, o co chodzi, ale jeszcze mocniej przyciąga! je do siebie. Gdyby w tej chwili
zaŜądały, by się dla oddania im usługi rzucił ze schodów na złamanie karku, natychmiast by spełnił ten
rozkaz, bez namysłu i wahania. Pulcheria Aleksandrowna, zalterowana niepokojem o syna, czuła
wprawdzie, iŜ ten młodzieniec jest dość ekscentryczny i nieco zbyt dotkliwie ściska jej rękę, ale poniewaŜ
jednocześnie był to dla niej człowiek opatrznościowy, więc wolała nie dostrzegać tych wszystkich
ekscentrycznych szczegółów. Dunia natomiast, jakkolwiek równieŜ niespokojna o brata i przy tym
bynajmniej nie płochliwa, reagowała zdumieniem i nieledwie przestrachem na spojrzenia jego przyjaciela,
płonące dzikim ogniem; jedynie dzięki bezgranicznej ufności, jaką w niej wzbudziły opowieści Anastazji o
tym dziwnym człowieku, opierała się pokusie, by uciec od niego i pociągnąć za sobą matkę. Rozumiała teŜ,
Ŝe teraz moŜe by nawet nie mogły od niego uciec. Zresztą, po upływie dziesięciu minut znacznie się
uspokoiła: Razumichin miał tę właściwość, Ŝe niezaleŜnie od nastroju od razu się wypowiadał w całej
pełni, Ŝe jego rozmówca rychło zdawał sobie sprawę, z kim ma do czynienia. - Do gospodyni iść
niepodobna, i byłoby to strasznie głupio! - gorliwie perswadował Pulcherii Aleksandrownie. - ChociaŜ pani
jest matką, jednak w razie pozostania tutaj doprowadzi go pani do wściekłości, a wtedy diabli wiedzą co
'•xvi
będzie! Proszę słuchać, zrobimy tak; teraz posiedzi u niego Anastazja, ja panie odprowadzę, bo same nie
powinnyście chodzić po mieście: u nas w Petersburgu pod tym względem nie ten-tego... No, mniejsza o to!...
Potem zaraz znowu lecę tutaj i po kwadransie, pod słowem honoru, przynoszę meldunek: jak się ma? śpi
czy nie śpi? i tak dalej. Potem - słuchajcie, panie! potem znowu w te pędy do siebie (mam tam gości,
wszyscy pijani), chwytam Zosimowa (to ten doktor, który go leczy; siedzi teraz u mnie, nie pijany; ten
nigdy nie jest pijany!), wlokę go do Rodi i potem znowu do pań, czyli Ŝe w ciągu godziny będziecie panie
miały dwie wiadomości o nim - i to, rozumieją panie, od samego doktora; a jego zdanie jest chyba
cenniejsze od mego! JeŜeli kiepska sprawa, przysięgam, Ŝe sam przyprowadzę panie tutaj, ale jeŜeli
wszystko w porządku, proszę kłaść się spać. Ja zaś przenocuję tutaj, w sieni, on nawet nie usłyszy, a
Zosimowowi kaŜę przenocować u gospodyni, Ŝeby był pod ręką. Same panie powiedzcie, co dla niego
lepsze: wy czy doktor? Jasna rzecz, Ŝe doktor. ToteŜ proszę iść do siebie! A do gospodyni-niepodobna;
ja-owszem, ale panie-w Ŝaden sposób; nie wpuści pań, poniewaŜ... poniewaŜ jest głupia. JeŜeli chcecie
wiedzieć, nabiła sobie mną głowę i będzie zazdrosna o Awdotię Romanownę, i o panią takŜe, Pulcherio
Aleksandrowno... Ale o Awdotię Romanownę to juŜ jak amen w pacierzu. Jest to zupełnie, zupełnie
nieoczekiwany charakter! Co prawda, to i ja jestem dureń... Mniejsza o to! Chodźmy! Ufacie mi, panie? No?
ufacie, czy nie? - Chodźmy, mamusiu - powiedziała Dunia. - Pan Razumichin zapewne zrobi tak, jak
przyrzeka. Przecie prawie wskrzesił Rodię, a jeŜeli to prawda, Ŝe lekarz zgodzi się tu przenocować, cóŜ
moŜe być lepszego? - Ha, pani... pani... pani mnie rozumie, dlatego Ŝe pani jest - aniołem! - krzyknął
Razumichin z zachwytem. - Chodźmy! Anastazjo! marsz na górę i siedź tam przy nim ze światłem; ja będę
za kwadrans... Pulcheria Aleksandrowna, choć niezupełnie przekonana, nie sprzeciwiała się dłuŜej.
Razumichin wziął je obie pod rękę i pociągnął ze schodów. On takŜe ją niepokoił: "ChociaŜ i roztropny, i
poczciwy, ale czy będzie mógł spełnić, co obiecuje? Jest w takim stanie!..."

- Aha, rozumiem, panie myślą, Ŝe jestem trochę tego!... - przerwał Razumichin jej myśli, odgadłszy je i
stawiając sied-miomilowe kroki na chodniku, tak Ŝe obie z trudem nadąŜały, czego on zresztą wcale nie
dostrzegał. - To androny! Albo właściwie... owszem, jestem urŜnięty jak bela, lecz nie w tym sensie; pijany
jestem nie od trunku. Padło mi na mózg, kiedy was zobaczyłem... No, ale nie o mnie chodzi! Proszę na mnie
nie zwaŜać; plotę trzy po trzy; jestem pani niegodzien... W najwyŜszym stopniu jestem niewart pani!... Jak
tylko odprowadzę was do domu, natychmiast, tu nad kanałem, wyleję sobie na łeb dwa kubły wody, i
dobra nasza... śebyście tylko panie wiedziały, jak kocham was obie!... Nie śmiejcie się i nie gniewajcie! Na
wszystkich się panie gniewajcie, tylko nie na mnie!... Jestem jego przyjacielem, więc i waszym teŜ. Tak
chcę... Przeczuwałem to... juŜ w zeszłym roku, była jedna taka chwila... A właściwie wcale nie
przeczuwałem, boście dziś spadły jak z nieba. Kto wie, moŜe całą noc nie będę spał... Ten Zosimow obawiał
się, Ŝeby Rodia nie zwariował... Oto dlaczego nie naleŜy go draŜnić... - Co pan mówi! - przeraziła się matka.
- Czy rzeczywiście pan doktor tak mówił ? - spytała przestraszona Dunia. - Owszem, mówił, ale to nie to,
wcale nie to. Dał mu nawet takie lekarstwo, proszek, sam widziałem, a raptem panie przyjechały... Eh!
Lepiej by było, gdybyście przyjechały jutro! Dobrze, Ŝeśmy sobie poszli. A za godzinę sam Zosimow złoŜy
wam o wszystkim raport. Ten-ci nie jest pijany! Ja takŜe nie będę pijany... A dlaczego tak się urŜnąłem?
Strona 78
1740
Dlatego, Ŝe te psubraty wciągnęły mnie do dyskusji! Ślubowałem, Ŝe nie będę dyskutował!... Plotą duby
smalone! O mało się z nimi nie poczubiłem! Zostawiłem tam wujaszka w roli gospodarza... Proszę sobie
wyobrazić: domagają się kompletnej bezosobowości i w tym upatrują największy smak! śeby tylko jak
najmniej być sobą, Ŝeby jak najmniej być podobnym do siebie! U nich to uchodzi za najwyŜszy postęp. I
ŜebyŜ przynajmniej kłamali na własne kopyto, ale oni... - Proszę pana - nieśmiało wtrąciła Pulcheria
Aleksan-drowna, lecz to tylko dolało oliwy do ognia. - CóŜ pani sobie myśli?-krzyczał Razumichin, jeszcze
bardziej podnosząc glos. - Myśli pani, Ŝe mam im za złe to, Ŝe kłamią? Ani mi się śni! Ja lubię, kiedy ludzie
kłamią! - Kłamstwo - to jedyny człowieczy przywilej wobec wszystkich innych organizmów. Kto kłamie,
ten dociera do prawdy! Gdybym nie kłamał, nie byłbym człowiekiem. Ani jednej prawdy nie dociekł, kto
przedtem nie skłamał czternaście razy, moŜe nawet sto czternaście, i jest to rzecz w swoim rodzaju chlubna,
lecz my nawet kłamać nie umiemy wedle własnych wzorów! ŁŜyj mi, ale łzy j po swojemu, a ja cię
uściskam. Zełgać po swojemu - to nieomal lepsze niŜ powtórzyć prawdę za kim innym; w pierwszym
wypadku jest się człowiekiem, w drugim tylko papugą! Prawda nie ucieknie, a Ŝycie bardzo łatwo
okaleczyć; juŜ bywały przykłady. CzymŜe teraz jesteśmy? My wszyscy, wszyscy bez wyjątku, jeŜeli chodzi
o naukę, rozwój, ciągłość myśli, wynalazki, ideały, dąŜenia, liberalizm, rozsądek, doświadczenie i
wszystko, wszystko, wszystko, wszystko, wszystko - tkwimy dotychczas w przedwstępnej klasie
gimnazjum! Zasmakowało nam Ŝyć cudzym rozumem i trzymamy się tego jak pijany płotu! Dobrze mówię,
co? Dobrze mówię? -wrzeszczał Razumichin potrząsając i ściskając ręce obu pań-dobrze mówię? - O BoŜe,
nie wiem - jęknęła biedna Pulcheria Aleksan-drowna. -Owszem, owszem... chociaŜ nie pod kaŜdym
względem zgadzam się z panem - powaŜnie dodała Dunia i nagle syknęła, tak boleśnie ścisnął jej tym
razem dłoń. - Owszem? Pani mówi, Ŝe owszem? No więc jest pani... jest pani... - zachłystywał się podziwem
- jest pani źródłem dobroci, czystości, rozumu i... doskonałości! Proszę mi dać rękę, proszę... I pani takŜe
niech mi da swoją, chcę pocałować wasze ręce - tutaj, zaraz, na klęczkach! Padł na kolana pośrodku
chodnika, gdzie na szczęście nikogo teraz nie było. - Niech pan przestanie, zaklinam, co pan wyrabia? -
wołała Pulcheria Aleksandrowna, zatrwoŜona nie na Ŝarty. - Proszę wstać, proszę wstać! - śmiała się i
frasowała Dunia. - Za nic w świecie nie wstanę, póki mi panie nie dacie rąk! Ot tak, dobrze, teraz dosyć,
teraz wstaję i chodźmy! Nieszczęsny osioł ze mnie, jestem niegodzien pani i pijany... i wstyd mi... Kochać
panią jestem niegodzien, ale wielbić - to obo-
wiązek kaŜdego, kto nie jest wierutnym bydlęciem! ToteŜ wielbię... Oto i ten zajazd. Słusznie zrobił
Rodion, Ŝe wypędził waszego Piotra Pietrowicza. Jak ten LuŜyn śmiał ulokować panie w takich pokojach?
Skandal! Wiecie, kogo się tutaj wpuszcza? A pani jest przecie jego narzeczoną! Narzeczoną, prawda? No, to
powiem pani, Ŝe ten pani narzeczony jest łajdakiem! - Mój panie Razumichin, pan się
zapomina...-spróbowała Pulcheria Aleksandrowna. - Tak, tak, racja, przepraszam, wstyd mi! - zreflektował
się Razumichin - ale... ale... panie nie mogą się na mnie gniewać za to, Ŝe tak mówię! Bo ja mówię szczerze,
a nie dlatego, Ŝe... Hm! To by była podłość; słowem, nie dlatego, Ŝe ja panią, Awdotio Romanowno... hm!..;
no dobrze, dobrze, nie powiem dlaczego; nie mam odwagi!... Myśmy wszyscy zrozumieli, skoro tylko
wszedł, Ŝe to nie jest człowiek naszego autoramentu. Nie dlatego, Ŝe zafundował sobie loczki u fryzjera, nie
dlatego, Ŝe śpieszył popisać się przed nami swoim rozumem, tylko dlatego, Ŝe to szalbierz i spekulant,
dlatego, Ŝe to filut o Ŝydowskiej duszy, i znać to po nim. Panie myślą, Ŝe jest mądry? AleŜ nie, to dureń,
dureń! CzyŜ to mąŜ dla pani? O BoŜe! Bo to, proszę pań, jest tak - zatrzymał się nagle, juŜ na hotelowych
schodach - choć oni tam u mnie wszyscy pijani, lecz za to wszyscy uczciwi, i chociaŜ łŜą i jedni, i drudzy
(boć i ja łŜę), ale w końcu dochrapiemy się prawdy, poniewaŜ jesteśmy na szlachetnej drodze, a Piotr
Pietrowicz jest... nie na szlachetnej drodze. Prawda, Ŝe pr,zed chwilą łajałem ich na czym świat stoi, ale
szanuję ich wszystkich; nawet Zamioto-wa-wprawdzie nie szanuję, ale lubię, bo to-szczeniak! Nawet tego
bydlaka Zosimowa, bo - uczciwy i zna się na rzeczy... Ale basta, wszystko zostało powiedziane i
wybaczone. Wybaczone, prawda? No chodźmy. Znam ten korytarz, bywałem tutaj; oto tu, pod trzecim
numerem, była burda... Więc gdzieŜ panie mieszkają? Który numer? Ósmy ? To niechŜe się panie zamkną
na noc i nikogo nie wpuszczają. Za kwadrans wrócę z wiadomością, a potem jeszcze, w pół godziny
później, zobaczycie mnie z Zosimowem! Do widzenia, pędzę! - Ó BoŜe, Dunieczko, co to będzie?-rzekła
Pulcheria Aleksandrowna, niespokojnie i płochliwie zwracając się do córki. - Niech się mama uspokoi -
odparła Dunia zdejmując kapelusz i mantylkę - sam Bóg zesłał go nam, chociaŜ ten młody człowiek
przyszedł wprost z jakiejś bibki. Ale na nim moŜna polegać, jestem tego pewna. I wszystko to, co juŜ zrobił
dla Rodi... - Ach, Dunieczko, Bóg raczy wiedzieć, czy przyjdzie! Jak ja mogłam zostawić Rodię!... I zupełnie,
zupełnie inaczej wyobraŜałam sobie spotkanie z nim! Taki był surowy, jakby nierad nam... Łzy napełniły
jej oczy.
- Nie, nie, mamusiu. Nie przyjrzałaś się, wciąŜ płakałaś. Jest bardzo rozstrojony po cięŜkiej chorobie - oto
Strona 79
1740
cały powód. - Ach, ta choroba! Co to będzie, co to będzie! I jak on z tobą rozmawiał. Duniu!-rzekła matka,
nieśmiało zaglądając córce w oczy, by wyczytać wszystką jej myśl, i juŜ na poły pocieszona tym, Ŝe sama
Dunia staje w jego obronie, a więc widocznie przebaczyła mu. Jestem pewna, Ŝe się jutro opamięta -
dorzuciła, Ŝeby wywołać ostateczne wyjaśnienie. - A ja jestem pewna, Ŝe i jutro będzie mówił to samo... o
tej sprawie - ucięła Dunia i zabiła tym ćwieka matce, bo to właśnie był punkt, który Pulcheria
Aleksandrowna bała się teraz poruszać. Dunia podeszła i ucałowała matkę. Ta w milczeniu uściskała ją
mocno. Potem siadła w trwoŜnym oczekiwaniu na powrót Razumichina i lękliwym wzrokiem wodziła za
córką, która, skrzyŜowawszy ramiona i równieŜ oczekując, w zamyśleniu chodziła po pokoju. Takie
zadumane chodzenie z kąta w kąt stanowiło zwyczaj Duni i matka zawsze bała się w takich chwilach
przerywać jej zadumę. Naturalnie, Razumichin był śmieszny ze swoją raptowną, po pijanemu wybuchłą
namiętnością do Awdotii Romanowny, ale spojrzawszy na Dunię, szczególnie teraz, gdy ze skrzyŜowanymi
rękoma chodziła po pokoju, smutna i zamyślona, moŜe niejeden by mu darował, zwłaszcza uwzględniając
jego wyjątkowy stan. Awdotia Romanowna była bardzo ładna: wysoka, nad podziw zgrabna, silna, pewna
siebie, co przebijało ze wszystkich jej ruchów, wcale jednak nie uszczuplając ich miękkiego wdzięku. Z
twarzy przypominała brata, lecz wielu nie zawahałoby się nazwać ją pięknością. Włosy miała
ciemno-blond, nieco jaśniejsze niŜ brat, oczy prawie czarne, błyszczą-
ce, dumne, a zarazem, chwilami, pełne niezwykłej dobroci. Była blada, lecz nie chorobliwie; rysy jej
tchnęły hoŜością i zdrowiem. Usta miała cokolwiek za małe, a dolna warga,- świeŜa i pąsowa, odrobinę
wystawała naprzód, jak i podbródek - jedyna nieregularność tej ślicznej twarzyczki, co jednak czyniło ją
tym bardziej charakterystyczną i jak gdyby trochę hardą. Wyraz jej bywał zwykle raczej powaŜny i
skupiony; za to jak ładnie wyglądał uśmiech, jak ładnie dŜwięczal jej śmiech, wesoły, młody,
niefrasobliwy! Nie dziw, Ŝe płomienny, otwarty, prosty, uczciwy, silny jak atleta, no i podpity Razumichin,
który nigdy nic podobnego nie oglądał, o3T razu stracił głowę. Na domiar przypadek zrządził, jakby
umyślnie, Ŝe pierwszy raz ujrzał Dunię w cudnej chwili miłości i radości ze spotkania z bratem. Potem
widział, jak malutka dolna warga drgnęła oburzeniem w odpowiedzi na czelne i niewdzięcznie-okrutne
rozkazy brata, i został podbity. Zresztą powiedział prawdę, gdy się po pijanemu wygadał na schodach, Ŝe
postrzelona gospodyni Raskolnikowa, Praskowia Pawłowna, poweŜmie o niego zazdrosną niechęć nie
tylko do Awdotii Romanowny, lecz bodaj i do samej Pulcherii Aleksan-drowny. Mimo Ŝe Pulcheria
Ałeksandrowna miała juŜ czterdzieści trzy lata, twarz jej wciąŜ jeszcze nosiła ślady dawnej urody; przy tym
i wyglądała na daleko młodszą, jak to prawie zawsze bywa z kobietami, które do starości zachowują
jasność umysłu, bezpośredniość odczuć i czysty, uczciwy płomień serca. Dodajmy nawiasem, Ŝe
zachowanie tych wszystkich cech to jedyny sposób, by nie postradać piękności nawet w sędziwym wieku.
Jej włosy juŜ zaczynały siwieć i rzednąć, małe gwiazdki zmarszczek juŜ dawno ukazały się koło oczu,
policzki zapadły i wyschły od trosk i smutków, a jednak ta twarz była piękna. Z wyjątkiem nie wysuniętej
naprzód dolnej wargi była portretem Dunieczki, tylko starszej o dwadzieścia lat. Pulcheria Ałeksandrowna
była uczuciowa, jednak nie ckliwie sentymentalna; nieśmiała i ustępliwa, lecz tylko do pewnych granic: w
niejednym mogła ustąpić, zgodzić się na niejedno, nawet gdy to było sprzeczne z jej zapatrywaniami, ale
zawsze istniała taka granica uczciwości, zasad i niezbitych przekonań, do której przekroczenia nie
potrafiłyby jej zmusić Ŝadne okoliczności. Dokładnie w dwadzieściaH3MWI PO odejściu Razumichina
rozległy się dwa niegłośne, lecz pośpieszne pukania do drzwi: powrócił.
- Nie wejdę, nie mam czasu! - zatrajkotał, gdy mu otworzono. - Śpi jak suseł, doskonale, spokojnie i, da
Bóg, prześpi tak z dziesięć godzin. Przy nim jest Anastazja; kazałem jej tam siedzieć aŜ do mojego powrotu.
Teraz przyciągnę tutaj Zosimowa, złoŜy paniom meldunek, a potem - grzecznie do łóŜeczek, bo widzę, Ŝe
panie ledwie Ŝyją... I juŜ znowu pędził korytarzem.
- Co za roztropny i... oddany młody człowiek!-zawołała niezmiernie ucieszona Pulcheria Ałeksandrowna. -
Zdaje mi się, Ŝe to dodatni typ! - wcale pochopnie potwierdziła Dunia zaczynając znowu chodzić po
pokoju. Dopiero po godzinie dały się słyszeć kroki na korytarzu i ponowne pukanie do drzwi. Obydwie
kobiety oczekiwały, tym razem całkowicie juŜ wierząc w obietnicę Razumichina; jakoŜ, istotnie, zdąŜył
sprowadzić Zosimowa. Zosimow od razu zgodził się opuścić biesiadę i pójść rzucić okiem na
Raskolnikowa, natomiast do pań szedł ociągliwie i z wielkim niedowierzaniem, gdyŜ nie ufał pijanemu
Razumichinowi. Jednak jego miłość własna została wnet uspokojona i nawet połechtana: ujrzał, Ŝe go tu
rzeczywiście czekają jak wyroczni. Posiedział dokładnie dziesięć minut i zdołał w pełni przekonać i
uspokoić Pulcherię Aleksandrownę. Przemawiał z całą Ŝyczliwością, lecz powściągliwie, z wypracowaną
powagą, zupełnie jak dwudziestosiedmioletni doktor podczas waŜnej konsultacji; ani jednym słóweczkiem
nie zboczył od przedmiotu i nie ujawnił najmniejszej chęci wdania się w bardziej osobistą i nieurzędową
komitywę z tymi paniami. Zobaczył juŜ w chwili wejścia, jak olśniewająco ładna jest Awdotia
Strona 80
1740
Romanowna, więc od razu postarał się wcale nie spoglądać w jej stronę i w trakcie swej wizyty zwracał się
wyłącznie do Pulcherii Aleksandrowny. Wszystko to napawało go ogromnym wewnętrznym
zadowoleniem. Co do chorego, wyraził się, Ŝe w chwili obecnej jest z niego całkiem rad. Z jego spostrzeŜeń
wynika, Ŝe choroba pacjenta, poza kiepskimi warunkami materialnymi w ostatnich miesiącach, ma nadto
niektóre przyczyny natury moralnej, "stanowi, Ŝe tak powiem, wytwór wielu złoŜonych, moralnych i
materialnych wpływów, obaw, niepokojów, kłopotów, pewnych myśli... et caetera". Dostrzegłszy kącikiem
oka, Ŝe Awdo-
tia Romanowna zaczęła słuchać ze szczególną pilnością, Zosi-mow nieco szerzej rozwinął ten temat. Na
trwoŜne zaś i nieśmiałe zapytanie Pulcherii Aleksandrowny, Ŝe "podobno zachodzą podejrzenia zaburzeń
umysłowych", odparł ze spokojem i otwartym uśmiechem, Ŝe widocznie słowa jego uległy niesłusznemu
przejaskrawieniu; Ŝe, naturalnie, u chorego daje się zauwaŜyć jakąś natrętną myśl, coś, co świadczy o
mono-manii (bo on, Zosimow, nader sumiennie studiuje teraz tę bardzo ciekawą gałąź medycyny), ale
przecieŜ naleŜy pamiętać, Ŝe chory prawie do dziś dnia był nieprzytomny i... naturalnie przyjazd krewnych
pokrzepi go, rozerwie i wywrze skutek zbawienny, "o ile tylko da się uniknąć nowych nadmiernych
wstrząsów" - dodał znacząco. Potem wstał, złoŜył stateczny i uprzejmy ukłon i odprowadzony
błogosławieństwami, gorącą wdzięcznością, błaganiami, a nawet (bez jego starań) uściskiem rączki Awdotii
Romanowny, wyszedł ogromnie zadowolony ze swych odwiedzin, jeszcze zaś bardziej z siebie samego. - A
gadać będziemy jutro; teraz proszę koniecznie kłaść się spać! - zakonkludował Razyrnichin wychodząc
razem z Zosimowem. - Jutro jak najwcześniej przyjdę do pań z raportem. - Jaka to zachwycająca
dziewczynka z tej Awdotii Romanowny - omal się nie oblizując zauwaŜył Zosimow, gdy obaj wyszli na
ulicę. -Zachwycająca? Powiedziałeś: zachwycająca?-ryknął Razumichin, rzucił się na Zosimowa i chwycił go
za gardło. - JeŜeli mi się jeszcze kiedyś powaŜysz... Rozumiesz? rozumiesz? - krzyczał potrząsając nim za
kołnierz i przypierając do ściany. - Słyszałeś? - Puszczaj, pijany czorcie! - wyrwał się Zosimow, a gdy ów juŜ
go puścił, popatrzał na niego bacznie i nagle aŜ się zatoczył ze śmiechu. Razumichin stał przed nim ze
zwieszonymi rękami, w ponurej i powaŜnej zadumie. - Oczywiście, jestem osioł - bąknął, zasępiony jak
chmura-ale przecieŜ... ty takŜe... - Nie, nie, bracie, wcale nie "takŜe". Ja o głupstwach nie roję. Szli bez słowa
i dopiero gdy się znaleźli przed domem Raskolnikowa, Razumichin, mocno zatroskany, przerwał
milczenie. - Słuchaj - rzekł do Zosimowa - miły z ciebie chłop, ale Ŝe juŜ pominę wszystkie twoje przywary,
jesteś świntuch, wiem o tym, i na dobitkę z tych plugawszych. Jesteś nerwowy, nędzny śmieć, jesteś
szusowaty, zapłynąłeś tłuszczem i nie potrafisz niczego sobie odmówić; ja zaś nazywam to pluga-stwem,
gdyŜ to prostą drogą do plugastwa wiedzie. Do takiego stopnia rozpuściłeś siebie, Ŝe doprawdy nie
pojmuję, jakim sposobem przy tym wszystkim moŜesz być dobrym i nawet ofiarnym eskulapem. Sypia na
piernacie (i to się nazywa doktor!), a nocami wstaje na wezwanie chorego! Za trzy lata juŜ nie będziesz
wstawał na wezwanie chorego... Ale mniejsza, nie o to chodzi, tylko o to, Ŝe dzisiaj nocujesz w mieszkaniu
gospodyni (ledwie ją ubłagałem), a ja w kuchni. Oto macie sposobność do zawarcia bliŜszej znajomości! Bo
nie jest tak, jak myślisz! Ani cienia, bracie... - Ja teŜ wcale nie myślę.
- Tu, bracie, mamy wstydliwość, milkliwość, skrępowanie, zaciekłą cnotę, a przy tym wszystkim -
westchnienia, serduszko jak wosk, powiadam ci, jak wosk! Wykaraskaj mnie od niej, ratuj, zaklinam cię na
wszystkie diabły świata! Jest prze-milusienieczka!... A ja ci się odwdzięczę, choćby głową przyszło nałoŜyć!
Zosimow śmiał się do rozpuku.
- A to mu dojadło! Ale po lichaŜ mi ona?
- Daję ci słowo, kłopotu będzie niewiele: gadaj tylko kli-tuś-bajduś, siadaj tylko przy niej i gadaj. W
dodatku jesteś lekarzem, leczŜe ją od czegokolwiek bądź. Przysięgam, Ŝe nie będziesz Ŝałował. Ma
klawikord! jak ci wiadomo, ja trochę brzdąkam; znam taką piosenkę rosyjską, autentyczną: "Zaleję się
łzami gorzkimi..." Ona przepada za autentycznymi... od piosenki teŜ wszystko się zaczęto. A ty przecie, co
do fortepianu, jesteś mistrz, wirtuoz, Rubinstein...7 Przysięgam, Ŝe nie poŜałujesz ! - Naobiecywałeś jej czy
co, u diaska? Spisałeś cyrograf? Przyrzekłeś się oŜenić? - Nic, nic, absolutnie nic! Zresztą ona wcale nie taka;
chciał do niej smalić cholewki Czebarow...
- No ro puść ją kantem!
- E, nie przystoi!
- CzemuŜ to nie przystoi?

- Ot, jakoś nie przystoi, i juŜ! Takie rzeczy wciągają, bracie. - To po coś ją uplatał?
- Wcale nie uplatałem, owszem, moŜe sam się uplatałem przez głupotę, jej zaś będzie najzupełniej
wszystko jedno, ty czy ja, byleby kto siedział bliziutko i wzdychał. Tutaj, bracie... Hm, nie umiem się
wyjęzyczyć, hm... Dobrze znasz matematykę i wiem', Ŝe i teraz studiujesz... OtóŜ, zacznij jej wykładać całki,
Strona 81
1740
jak Boga kocham nie Ŝartuję, mówię serio, jej będzie zupełnie wszystko jedno; będzie na ciebie patrzała i
wzdychała, i tak przez okrągły rok. Ja jej kiedyś opowiadałem bardzo długo, dwa dni z rzędu, o pruskiej
Izbie Panów (bo o czymŜe z nią gadać?) - otóŜ ona tylko wzdychała i pociła się! Ale, pamiętaj, o miłości ani
mru-mru, bo wstydliwa aŜ do spazmów, tylko udawaj, Ŝe nie masz sił odejść - to wystarczy. Komfort
nadzwyczajny, zupełnie jak u siebie w domu: moŜesz sobie czytać, siedzieć, leŜeć, pisać... nawet pocałować
wolno, tylko z ostroŜna. - Ale po co mi ona?
- Ot, zakuta pałko! UwaŜasz, dobraliście się w korcu maku. JuŜ przedtem myślałem o tobie... Przecie ty na
tym skończysz ! Więc czy ci nie wszystko jedno, wcześniej czy później ? Bracie, tutaj tkwi taki pierwiastek
piernatowy - ech! i nie tylko piernatowy! To wciąga; to koniec świata, kotwica, cicha przystań, pępek ziemi,
trzechrybna ostoja wszechświata," kwintesencja blinów, tłustych pasztecików, wieczornego samowara,
tęsknych wzdychań i ciepłych serdaczków, i nagrzanych poduszek... Ot, jakbyś juŜ umarł, a równocześnie
Ŝył: obydwie korzyści naraz! Ale basta, bracie, zaczynam pleść od rzeczy, pora do łóŜka! Słuchaj: ja się
czasem w nocy budzę, więc pójdę zajrzeć do niego. Zresztą to zawracanie głowy, wszystko będzie najlepiej.
Ty się takŜe nie niepokój zanadto, a jeŜeli zechcesz, zajrzyj tam jeden raziczek. Lecz gdybyś cokolwiek
zauwaŜył, na przykład majaczenie albo gorączkę, albo co - natychmiast zbudź mnie. Ale nic nie będzie... II
Zafrasowany i powaŜny był Razumichin, gdy się nazajutrz obudził o ósmej. Znalazł w sobie wiele nowych
i nieprzewidzianych trosk. Dawniej ani sobie wyobraŜał, Ŝe się kiedyś lin
zbudzi w takim nastroju. Do najdrobniejszych szczegółów pamiętał wszystko, co było wczoraj, i zdawał
sobie sprawę, Ŝe stało się z nim coś niezwykłego, Ŝe wchłonął nowe, dotąd mu nie znane wraŜenie,
niepodobne do Ŝadnych dawniejszych. Zarazem uświadamiał sobie jasno, Ŝe marzenie, które rozgorzało w
jego głowie, jest w najwyŜszym stopniu nieziszczalne - tak dalece nieziszczalne, Ŝe aŜ się go zawstydził i
czym prędzej poszedł do innych, bardziej powszednich kłopotów i rozterek, które mu zostawił w spadku
"przeklęty dzień wczorajszy". Najokropniejszym wspomnieniem było to, Ŝe musiał wydać się wczoraj
"nikczemnym i obrzydliwym", nie wyłącznie dlatego, Ŝe by! pijany, lecz dlatego, Ŝe wyzyskując
przymusową sytuację dziewczyny, a powodowany głupio-natarczywą zazdrością, wyraŜał się przy niej
obelŜywie o jej narzeczonym, choć nie znal nie tylko ich wzajemnych zobowiązań i stosunków, lecz nawet
tego człowieka nie znal dostatecznie. Jakie miał prawo sądzić o nim tak lekkomyślnie i pochopnie? kto go
prosił na sędzię? I czyŜ taka istota, jak Awdotia Romanowna, byłaby zdolna oddać się za pieniądze
niegodnemu człowiekowi? Widocznie i on ma swoje zalety. Pokoje umeblowane? A właściwie skądŜe miał
wiedzieć, Ŝe są takie pokoje? ToŜ on przygotowuje mieszkanie... Fe, jakie to wszystko szpetne! Tłumaczyć
się tym, Ŝe się było pijanym? Głupia wymówka, która go jeszcze bardziej pogrąŜa! Mówią, Ŝe w winie tkwi
prawda; otóŜ prawda wylazła jak szydło z worka - "wszystko błoto jego zawistnego, grubiańskiego serca
wyszło na jaw"! I czyŜ jemu, Razumichinowi, nie są kategorycznie wzbronione tego rodzaju marzenia? Kim
on jest w porównaniu z taką dziewczyną - on, urŜnięty sowizdrzał, awanturnik, wczorajszy samochwał?
"CzyŜ podobna robić takie cyniczne i śmieszne zestawienia?" Ognie nań wystąpiły przy tej myśli, a
tymczasem, na dobitkę, w tej samej chwili przypomniało mu się jasno, jak to wczoraj mówił im stojąc na
schodach, Ŝe gospodyni będzie zazdrosna o niego i Awdotię Romanownę... Nie, K) juŜ me do zniesienia; Co
sił grzmotnął pięścią w piec kuchenny, uszkodził sobie rękę i wytrącił jedną cegłę. "Oczywiście-mruczał do
siebie po upływie minuty, z uczuciem jakiegoś poniŜenia - oczywiście, tych wszystkich brewerii nie da się
juŜ wygładzić i zamalować ani dzisiaj, ani nigdy... ToteŜ nie ma co myśleć o tym, tylko po prostu trzeba 10
Dostojewski, t. I
217

się tam stawić w milczeniu i... spełnić swoje obowiązki... równieŜ milcząco i... i nie przepraszać, nic nie
mówić i... i oczywiście teraz wszystko wzięło w łeb!" Niemniej przeto, ubierając się, obejrzał swoją odzieŜ
staranniej niŜ zazwyczaj. Innego garnituru nie miał, a chociaŜby nawet, to i tak by go chyba nie przywdział
- "ot, na złość samemu sobie" nie przywdziałby go. Swoją drogą, nie powinien uchodzić za cynika i
flejtucha: nie ma prawa obraŜać uczuć innych osób, tym bardziej Ŝe i te inne osoby same mają do niego
interes i same kazały mu przyjść. Skrzętnie wyszczotko-wał ubranie. Bieliznę zaś miał na sobie zawsze
znośną: pod tym względem był nader staranny. Wyszorował się tego poranku za wszystkie czasy. U
Anastazji znalazło się mydło, więc umył sobie głowę, szyję, a szczególnie ręce. Gdy zaś doszło do
rozstrzygnięcia kwestii: zgolić swoją szczecinę czy nie (Praskowia Pawłowna miała wyborne brzytwy,
pozostałość po nieboszczyku panu Zarnicynie), załatwił to odmownie nawet nie bez pewnej zaciekłości.
"Niech tam! Gotowe pomyśleć, Ŝem się ogolił dla... I z pewnością tak pomyślą! Nie, za nic w świecie się nie
ogolę!" Grunt, Ŝe jest taki gminny, niechlujny, wzięcie ma karczemne i... Dajmy na to, Ŝe nawet jest
człowiekiem jako tako przyzwoitym, no to cóŜ? CóŜ to za zasługa? KaŜdy powinien być przyzwoitym
Strona 82
1740
człowiekiem, i to nawet we wznioślejszym znaczeniu, no i... Bądź co bądź Razumichin pamięta, Ŝe zrobił to
i owo, Ŝe ma na sumieniu róŜne sprawki... nie Ŝaden kryminał oczywiście, ale jednak!... A jakie miewało się
niekiedy pomyślenia - fiu-fiu!... I to wszystko postawić obok Awdotii Romanowny! Do kroćset! "Niech tam!
właśnie Ŝe na przekór sobie samemu będę taki brudny, zaszargany, karczemny, owszem, jeszcze bardziej!
GwiŜdŜę na to!..." W trakcie takich monologów zastał go Zosimow, który przenocował w saloniku
Praskowii Pawlowny. Śpieszył do domu, ale przed odejściem chciał rzucić okiem na chorego. Razumichin
go poinformował, Ŝe ów śpi jak suseł. Zosimow kazał nie przerywać mu snu, aŜ sam się obudzi. Przyrzekł
zajrzeć do niego około jedenastej. - O ile go zastanę - dorzucił. - Kuruj, człowieku, pacjenta, który nic sobie
nie robi z twoich zaleceń! Nie wiesz, czy on pójdzie do tamtych, czy teŜ tamte przyjdą tutaj? 218
- Myślę, Ŝe tamte - odparł Razumichin, w lot zmiarkowawszy cel tego pytania. - Naturalnie, będą
rozmawiali o swych sprawach rodzinnych. Ja sobie pójdę. Ty, jako lekarz, masz niewątpliwie większe
prawa niŜ ja. - No, spowiednikiem nie jestem; przyjdę tylko na chwilę;
mam i bez nich dosyć pracy.
- Jedno mnie niepokoi-wtrącił Razumichin pochmurniejąc. - Wczoraj po pijanemu niepotrzebnie
nagadałem mu róŜnych róŜności, gdyśmy szli razem... Między innymi i to, Ŝe ty uwaŜasz... Ŝe grozi mu
obłęd... - Paniom równieŜ wygadałeś się wczoraj na ten temat.
- Wiem, wiem i wstydzę się! ZasłuŜyłem na cięgi! Ale czy rzeczywiście ma jakąś idee /Mce? - E, gadanie;
jaka tam znów idee fixe\ Sam mi go opisałeś jako monomana, kiedyś mnie przyprowadził do niego... A
wczoraj jeszcześmy dolali oliwy do ognia, raczej ty dolałeś tym opowiadaniem... o malarzu; śliczny temat,
jeśli się zwaŜy, Ŝe moŜe właśnie na tym punkcie zbzikował! Gdybym był wiedział dokładnie, co wtedy
miało miejsce w biurze policji i Ŝe go tam jakiś psubrat... zniewaŜył tym podejrzeniem... Hm... nie
dopuściłbym wczoraj do takich rozmów. ToŜ ci maniacy robią z muchy słonia, miewają sny na jawie. O ile
pamiętam, wczorajsza opowieść Zamiotowa wyjaśniła mi połowę tego wszystkiego. Phy! Znam wypadek,
gdy pewien hipochondryk, człowiek czterdziestoletni, nie mogąc przy posiłkach znieść codziennych
docinków ośmioletniego smarkacza - zarŜnął go! Tutaj zaś: łachmany na grzbiecie, początek choroby,
bezczelny komisarz i takie podejrzenie! Podejrzenie rzucone na kogóŜ? na oszalałego hipochondryka. I to
przy próŜności wściekłej, wyjątkowej! Kto wie, czy nie w tym tkwi punkt wyjścia całej choroby! No,
trudno!... Ale, ale, ten Za-miotow to rzeczywiście miły chłopiec, tylko, hm... niepotrzebnie opowiedział to
wczoraj. Gaduła niemoŜliwy! - KomuŜ opowiedział? mnie i tobie?
- I Porfiremu.
- To cóŜ, Ŝe Porfiremu.
- A propos: czy masz jaki wpływ na tamte? na matkę i siostrę? Powinny by dziś z nim trochę ostroŜniej... -
Dogadają się!-niechętnie odpowiedział Razumichin.
- I właściwie czemu tak jedzie na tego ŁuŜyna? Facet
219

przy pieniądzach, w niej podobno nie budzi wstrętu... a one przecie nie mają złamanego szeląga? hę? - CóŜ
to za indagacja! - zacietrzewił się nagle Razumi-chin - skąd mam wiedzieć, złamany szeląg czy nie złamany?
Spytaj sam, skoroś ciekaw... - T fu, jakiś ty czasem głupi! Jeszcze d się kurzy ze łba wczorajsza siwucha...
Do widzenia, podziękuj ode mnie za nocleg swojej Praskowii Pawłownie. Zamknęła się na klucz; nie
odpowiedziała na moje bmjour przez drzwi, wstała zaś o siódmej rano, samowar przyniesiono jej
korytarzem z kuchni... Nie zostałem zaszczycony oglądaniem jej twarzą w twarz. Punktualnie o dziesiątej
Razumichin stawił się w hoteliku Bakalejewa. Obie panie czekały go od dawna z nerwową
niecierpliwością. Wstały o siódmej czy nawet wcześniej. Wszedł, posępny jak noc, ukłonił się niezgrabnie,
co teŜ od razu wtrąciło go w złość - na siebie, rzecz jasna. Wszystko zaś ułoŜyło się inaczej, niŜ sobie
wykalkulował: Pulcheria Aleksandrowna rzuciła się na niego, chwyciła za obie dłonie i omal nie
pocałowała w rękę. Nieśmiało zerknął ku Awdotii Romanownie; lecz i na tej hardej twarzy widniała teraz
taka wdzięczność i serdeczność, wyraz tak całkowitego i niespodzianego szacunku (zamiast drwiących
spojrzeń! zamiast mimowolnej, źle ukrywanej pogardy!), Ŝe doprawdy juŜ by mu było lŜej, gdyby go
powitano wymysłami; bo tak, konfuzja była zbyt dotkliwa. Na szczęście miał gotowy wątek, którego teŜ
uchwycił się czym prędzej. Słysząc, Ŝe "jeszcze sięgnie obudził", ale "wszystko doskonale", Pulcheria
Aleksandrowna oświadczyła, Ŝe to nawet lepiej, "poniewaŜ koniecznie, koniecznie, koniecznie musi
przedtem pogadać". Czy Razumichin juŜ pił herbatę? Nie? One takŜe; wypiją więc razem. Dunia
zadzwoniła, na wezwanie zjawił się obdarty brudas, wysłuchał zamówienia i po długim czasie przyniósł
herbatę, podaną jednak tak niechlujnie i nieprzyzwoicie, Ŝe panie się zawstydziły. Razumichin dosadnie
wyraził swe zdanie o tym zajeździe, lecz przypomniawszy sobie o ŁuŜynie zamilkł, stropiony, i strasznie
Strona 83
1740
się ucieszył, gdy pytania Pulcherii Aleksandrowny jęły się nareszcie sypać nieprzerwaną strugą.
Odpowiedź jego na nie trwała trzy kwadranse; raz po raz przerywano mu i kazano powtarzać, jednak
zdołał podać 220
wszystkie najwaŜniejsze i najniezbędniejsze fakty z ubiegłego roku Ŝycia Rodiona Raskolnikowa, jakie
tylko znal; zakończył dokładnym sprawozdaniem z przebiegu choroby. Co prawda pominął niejedno, co
pominąć naleŜało, między innymi nie powiedział o scenie w biurze ze wszystkimi jej następstwami. Słów
jego słuchano zachłannie; lecz gdy sądził, Ŝe juŜ skończył i zaspokoił swe słuchaczki, wyszło na jaw, Ŝe, ich
zdaniem, dopiero zaczął mówić. - Niech mi pan powie, niech mi pan powie, jak panu się zdaje, panie... ach,
przepraszam, dotychczas nie znam pana imienia? - mówiła pospiesznie Pulcheria Aleksandrowna. - Dymitr
Prokpficz.
- OtóŜ, Dymitrze Prokoficzu, ja bym bardzo, bardzo chciała wiedzieć... jak się on w ogóle... teraz zapatruje...
to znaczy, niech mnie pan zrozumie, jakŜe to wyrazić, albo inaczej : co on lubi, a czego nie lubi? Czy zawsze
jest taki rozdraŜniony ? Jakie ma Ŝyczenia i Ŝe tak powiem, marzenia?... Co mianowicie ma teraz na niego
szczególniejszy wpływ? Słowem pragnęłabym... - Ach, mamusiu, jakŜe moŜna tak z miejsca odpowiedzieć
na to wszystko! - wtrąciła Dunia. - O mój BoŜe, myślałam, Ŝe go zastanę w zupełnie, zupełnie innym
usposobieniu, Dymitrze Prokoficzu. - To rzecz całkiem zrozumiała - odparł Razumichin. - Ja nie mam
matki, ale mój wujaszek zjeŜdŜa tu rokrocznie i prawie za kaŜdym razem "nie poznaje" mnie nawet z
wyglądu, choć to człowiek rozumny; a podczas państwa trzyletniej rozłąki upłynęło wody niemało. CóŜ
mam powiedzieć? [Znam Rodiona od półtora roku. Jest posępny, ponury, wyniosły i dumny; ostatnio (a
moŜe i dawniej) stał się imaginatykiem i hipochondrykiem. Wielkoduszny i dobry. Ze swymi uczuciami
nie lubi się zdradzać i juŜ raczej popełni okrucieństwo, niŜby miał w słowach wyrazić serdeczność. A znów
kiedy indziej - wcale nie hipochondryk, tylko po prostu zimny i nieczuły, ba, wręcz nieludzki, doprawdy,
moŜna by powiedzieć, Ŝe dwa przeciwstawne charaktery zmieniają się w nim kolejno. Czasami-okropnie
nierozmowny; wciąŜ "nie ma czasu", wciąŜ mu "przeszkadzają", a tymczasem leŜy nic nie robiąc. Nie jest
szyderczy, i to nie dla braku dowcipu, lecz jakby Ŝałował czasu na takie głupstwa. Nie dosłuchuje do
końca, gdy 221

do niego mówić. Nigdy się nie interesuje tym, czym w danej chwili interesują się wszyscy. Nadzwyczaj
górnie trzyma o sobie, i chyba nie bez podstawy. CóŜ jeszcze?... Zdaje mi się, Ŝe przyjazd pań wywrze
wpływ jak najzbawienniejszy. - Och, dałby Bóg! - zawołała Pulcheria Aleksandrowna, zgnębiona sylwetką
syna nakreśloną przez Razumichina. Razumichin zaś spojrzał wreszcie raźniej na Awdotię Ro-manownę.
Często zerkał na nią podczas rozmowy, ale przelotnie, na jedno tylko mgnienie, i natychmiast odwracał
wzrok. Dunia to siadała przy stole i słuchała uwaŜnie, to znów wstawała i zaczynała swoim zwyczajem
chodzić z kąta w kąt ze skrzyŜowanymi rękoma i zaciśniętymi ustami, z rzadka rzucając pytanie, nie
przerywając przechadzki, wpadając w zamyślenie. Ona równieŜ miała zwyczaj nie słuchać do końca, kiedy
się do niej mówiło... Miała na sobie jakąś ciemną sukienczynę z lekkiej tkaniny, a na szyi biały koronkowy
szal. Razumichin zorientował się bez trudu, Ŝe warunki materialne obu tych pań są nader uboŜuchne.
Gdyby Dunia była wystrojona jak królowa, prawdopodobnie wcale by się jej nie bał; natomiast teraz, moŜe
właśnie dlatego, Ŝe była taka biedna i Ŝe zauwaŜył całą tę biedę z nędzą, obleciał go strach i drŜał o kaŜde
swoje słowo, o kaŜdy gest - rzecz moŜe krępująca dla człowieka, który i tak nie był w sobie zadufany. -
Powiedział pan wiele ciekawych rzeczy o charakterze mego brata i... powiedział bezstronnie. Te dobrze;
sądziłam, Ŝe pan ma dla niego bezkrytyczny podziw - rzekła Dunia z uśmiechem. - I to chyba racja, Ŝe
byłaby mu potrzebna opieka kobiety. - Ja tego nie powiedziałem; ale zresztą moŜe pani ma słuszność,
tylko... - Tylko co?
- On nikogo nie kocha; moŜe nawet nie pokocha nigdy - wypalił Razumichin. • - Czyli Ŝe jest niezdolny
pokochać?
- Wie pani, Awdotio Romanowno, Ŝe pani jest ogromnie podobna do brata, i to pod kaŜdym względem! -
wyrwało mu się nagle, niespodzianie dla niego samego; lecz przypomniawszy sobie natychmiast, co przed
chwilą mówił jej o bracie, spiekł raka i zmieszał się najokropniej. Na ten widok Dunia nie zdołała
powstrzymać się od śmiechu. 222
- Co do Rodi, moŜe się oboje mylicie - rzekła Pulcheria Aleksandrowna, draśnięta. - Mówię nie o
dzisiejszych sprawach, Dunieczko. To, co pisze Piotr Pietrowicz w swoim liście... i cośmy obydwie
przypuszczały... moŜe nie być prawdą, ale pan nie ma pojęcia, Dymitrze Prokoficzu, jaki on chimeryczny i,
Ŝe tak powiem, kapryśny. Miał charakter nieobliczalny, nawet jako piętnastoletni chłopak. Jestem
przekonana, Ŝe i teraz moŜe raptem zrobić coś takiego, co nikomu innemu ani w myśli by nie postało...
Niedaleko szukając: czy panu wiadomo, jak on mnie półtora roku temu zdumiał, oszołomił, omal do grobu
Strona 84
1740
nie wpędził, kiedy mu przyszło do głowy Ŝenić się z tą," jakŜe jej... z córką tej Zarnicyny, jego gospodyni?
-Czy pan wie coś szczegółowego o tej historii?-zapytała Dunia. - Myśli pan - Ŝarliwie podjęła Pulcheria
Aleksandrowna - Ŝe powstrzymałyby go wtedy moje łzy, moje prośby, moja choroba, moŜe moja śmierć z
udręki, nasza nędza? Najspokojniej przeszedłby do porządku nad wszystkimi przeszkodami. A czyŜby on
nas nie kochał, czyŜby nie kochał? - Nigdy nic mi p tej historii nie opowiadał - odparł Razumichin oględnie
- lecz coś niecoś słyszałem od samej pani Zarnicyny, która równieŜ, w swoim rodzaju, nie naleŜy do
plotkarek. To zaś, com słyszał, jest rzeczywiście troszkę dziwne... - A co, co pan słyszał ? - równocześnie
zapytały obie.
- Nic, nic tak dalece osobliwego. Dowiedziałem się tylko, Ŝe to małŜeństwo, dokładnie juŜ umówione i
niedoszłe do skutku jedynie wskutek śmierci narzeczonej, było samej pani Zarnicynie mocno nie w smak...
Na domiar narzeczona była podobno nieładna... właściwie zupełnie brzydka... i podobno wciąŜ kwękająca
i... i dziwaczna... a zresztą ponoć miała niektóre zalety. Z pewnością musiała je mieć, bo inaczej jakŜe to
wszystko wytłumaczyć... Posagu Ŝadnego, przy tym on by się na posag nie połaszczył. W ogóle o takich
sprawach trudno sądzić. - Jestem pewna, Ŝe to była wartościowa dziewczyna- zwięźle wtrąciła Dunia.
-Panie BoŜe odpuść, ale ja się wtedy ucieszyłam z jej śmierci, chociaŜ nie wiem, które z nich byłoby
zwichnęło Ŝycie drugiemu: on jej czy ona jemu? - przypieczętowała Pulcheria 991

Aleksandrowna; potem ostroŜnie, z przystankami i ustawicznym popatrywaniem na Dunię, co tej ostatniej


sprawiało widoczną przykrość, zaczęła znów wypytywać o wczorajszą scenę między Rodią a ŁuŜynem.
Widać to zajście trapiło ją najwięcej ze wszystkiego, aŜ do strachu, aŜ do palpitacji. Razu-michin na nowo
powtórzył wszystko ze szczegółami, lecz tym razem dołączył i własny komentarz: wręcz oskarŜał
RaskoJni-kowa o rozmyślną obrazę Piotra Pietrowicza i teraz prawie go nie tłumaczył chorobą. - Jeszcze
przed zachorowaniem uplanował to sobie.
- I ja tak myślę - rzekła Pulcheria Aleksandrowna, struta. Jednak bardzo ją uderzyło, Ŝe tym razem
Razumichin wypowiedział się o Piotrze Pietrowiczu tak powściągliwie i nawet jakby z pewnym
uszanowaniem. Uderzyło to równieŜ Dunię. - A, więc pan jest takiego zdania o Piotrze Pietrowiczu? - rzekła
Pulcheria Aleksandrowna współpytająco, nie mogąc się od tego powstrzymać. - O przyszłym męŜu pani
córki nie mogę być innego zdania - odparł Razumichin z mocą i zapałem - i to nie ze zdawkowej
grzeczności tak mówię, tylko dlatego, dlatego... no, chociaŜby dlatego, Ŝe Awdotia Romanowna sama,
dobrowolnie, zaszczyciła tego człowieka swoim wyborem. JeŜeli zaś wczoraj tak mu naubliŜałem, to z racji,
Ŝe wczoraj byłem pijany i... szalony; tak jest, szalony, bez głowy, zwariowany do szczętu... i dzisiaj wstyd
mi!... Poczerwieniał i umilkł. Dunia spłonęła, lecz nie przerwała milczenia. Nie puściła pary z ust od chwili,
gdy zaczęto rozmawiać o ŁuŜynie. A tymczasem Pulcheria Aleksandrowna, nie czując jej poparcia, jawnie
traciła grunt pod nogami. Nareszcie, jąkając się i raz po raz spoglądając na córkę, oświadczyła, Ŝe ogromnie
ją teraz niepokoi pewna okoliczność. - Widzi pan, Dymitrze Prokoficzu... - zaczęła. - Du-nieczko, będę z
panem zupełnie otwarta, prawda? - AleŜ naturalnie, mamusiu - przyzwoliła córka powaŜnie.
- Więc rzecz jest taka - podjęła pośpiesznie, jakby kamień spadł jej z serca, Ŝe moŜe podzielić się swą
troską. - Dzisiaj raniuteńko dostałyśmy od Piotra Pietrowicza liścik w odpowiedzi na nasze wczorajsze
zawiadomienie o przy-224
jeździe. Bo to, widzi pan, miał nas oczekiwać, jak przedtem obiecał, na dworcu. JednakŜe na dworcu
spotkał nas jakiś lokaj, dał nam adres tych pokoi umeblowanych, pokazał drogę i oznajmił, Ŝe Piotr
Pietrowicz odwiedzi nas tutaj dziś z rana. Tymczasem zamiast niego przyszedł dziś ten bilecik... Najlepiej
niech pan sam przeczyta; jest tu jeden punkt, który mnie mocno niepokoi... pan zaraz sam zobaczy, co to za
punkt, i... proszę mi otwarcie powiedzieć, co pan o tym sądzi, Dymitrze Prokoficzu! Pan najlepiej zna
charakter Rodi i najlepiej moŜe poradzić. Uprzedzam, Ŝe Dunieczka juŜ wszystko zadecydowała z miejsca,
ale ja, ja jeszcze nie wiem, jak postąpić i... wciąŜ oczekiwałam pana. Razumichin wydobył z koperty bilecik
noszący datę wczorajszą i przeczytał co następuje: "Wielce Szanowna Pani!
-Mam zaszczyt Panią zawiadomić, Ŝe wskutek nieprzewidzianych przeszfeód'mem"óglem powitać Pań na
dworcu i w tym celu posłałem człowieka nader rozgarniętego. PodobnieŜ odmówię sobie zaszczytu
zobaczenia się z Paniami jutro rano, wskutek pilnych spraw w senacie oraz Ŝeby nie przeszkadzać podczas
familijnego spotkania Szanownej Pani z Jej synem tudzieŜ Awdotii Romanowny z bratem. Natomiast będę
miał zaszczyt złoŜyć Paniom wizytę i szacunek z całą pewnością w dniu jutrzejszym, punktualnie o
godzinie ósmej po południu, przy czym ośmielam się prosić usilnie i - dodam - nalegać, aŜeby przy naszym,
to znaczy moim i Pań, widzeniu się pan Raskolnikow juŜ nie asystował, poniewaŜ w sposób bezprzykładny
i uwłaczający obraził mnie, kiedym go wczoraj odwiedził w chorobie, i poniewaŜ oprócz tego mam do
osobistego i nieodzownego omówienia z Paniami wiadomy punkt, co do którego pragnę usłyszeć własne
Strona 85
1740
ich zapatrywanie. Mam zaszczyt z góry uprzedzić, Ŝe jeśli wbrew powyŜszej prośbie zastanę pana
Raskolnikowa, będę zniewolony odejść niezwłocznie, a wówczas niech Panie narzekają juŜ tylko na siebie.
Kreślę zaś to z tym przeświadczeniem, Ŝe pan Raskolnikow, który podczas moich odwiedzin wydawał się
cięŜko chory, w dwie godziny później wyzdrowiał znienacka, a więc, skoro wychodzi z domu, moŜe
przybyć i do Pań. Przekonałem się o tym na własne oczy w mieszkaniu jednego, przez konie stratowanego
pijaka, który teŜ z tego umarł, a którego córce,

pannie ostatniego prowadzenia, wypłacił wczoraj dwadzieścia pięć rubli pod pozorem pogrzebu, co mnie
wysoce zdziwiło, wiem bowiem, z jakim trudem Pani tę kwotę ciułała. Łączę wyrazy wysokiego powaŜania
dla Szanownej Awdotii Romanowny i proszę przyjąć uczucia szacunku i oddania. Sługa uniŜony , P.
ŁuŜyn"
- Co mam teraz począć, Dymitrze Prokoficzu? - mówiła Pulcheria Aleksandrowna, bliska płaczu. - JakŜe
mam powiedzieć Rodi, Ŝeby nie przychodził? Wczoraj tak natarczywie Ŝądał rekuzy dla Piotra Pietrowicza,
a tu raptem jemu samemu zamykają drzwi! AleŜ on umyślnie przyjdzie, skoro się dowie, i... co wtedy? -
Niech panie postąpią tak, jak zdecydowała Awdotia Ro-manowna - odparł Razumichin spokojnie i bez
wahania. - O mój BoŜe! Ona mówi... Ona mówi Bóg wie co i nie podaje mi powodów! Powiada, Ŝe będzie
lepiej... ba, nawet nie "lepiej", tylko Ŝe dlaczegoś trzeba koniecznie, Ŝeby Rodia właśnie przyszedł umyślnie
dzisiaj o ósmej wieczór i Ŝeby się koniecznie spotkali... A chciałam mu wcale nie pokazać listu i jakoś tak
chytrze, za pańskim pośrednictwem, urządzić, Ŝeby nie przyszedł... bo taki jest popędliwy... I nic zgoła nie
rozumiem, jaki tam umarł pijak, jaka tam córka i w jaki sposób mógł oddać tej córce wszystkie ostatnie
grosze, które... - Które zdobyłaś z takim mozołem, mamusiu - dodała Dunia. - Był wczoraj nieswój - rzekł
Razumichin w zamyśleniu. - śeby panie wiedziały, co on ponawyprawial wczoraj w traktierni, choć
wprawdzie z rozumnym celem... hm! O jakimś nieboszczyku i o jakiejś pannie mówił coś i mnie takŜe,
gdyśmy wracali do domu, lecz nie zrozumiałem ani słówka... GdyŜ Bogiem a prawdą ja sam wczoraj... -
Najlepiej, mamusiu, chodźmy do niego same; nie wątpię, Ŝe tam od razu zmiarkujemy, co zrobić. Zresztą
juŜ czas... O BoŜe! jedenasta - zawołała spojrzawszy na śliczny złoty zegareczek emaliowany, który nosiła
na misternym weneckim łańcuszku, raŜąco niedopasowany do reszty stroju. "Od narzeczonego" - pomyślał
Razumichin. - O tak, czas, Dunieczko, czas, wielki czas! - zakrząmęła się Pulcheria Aleksandrowna. - Gotów
pomyśleć, Ŝe się jeszcze dąsamy za to, co było wczoraj, i dlatego tak długo nie przychodzimy. Ach, BoŜe!
Mówiąc to, pośpiesznie wkładała mantylkę i kapelusz, Dunieczka ubrała się takŜe. Rękawiczki jej były nie
tylko znoszone, lecz i podarte, co teŜ Razumichin zauwaŜył; jednak to ubóstwo stroju dodawało obu
paniom nawet jakiejś godności, jak to zawsze bywa u osób, które umieją nosić ubogą odzieŜ. Razumichin
patrzał na Dunieczkę z naboŜeństwem i był dumny, Ŝe będzie ją prowadził. "Ta królowa-mówił sobie w
duchu -która w więzieniu cerowała swoje pończochy, na pewno wyglądała wtedy jak prawdziwa królowa, i
to nawet bardziej niŜ podczas najprzepyszniejszych uczt i recepcji." - Mój BoŜe! - wykrzyknęła Pulcheria
Aleksandrowna - czy ja myślałam, Ŝe będę się lękać spotkania z synem, z moim kochanym, drogim Rodią,
jak teraz się lękam!... Bo ja się boję, Dymitrze Prokoficzu - dorzuciła patrząc na niego nieśmiało. - Nie bój
się, mamusiu - rzekła Dunia całując ją - raczej wierz w niego. Bo ja wierzę. - Ach, BoŜe mój drogi! Ja wierzę
takŜe, ale całą noc nie zmruŜyłam oka! - poskarŜyła się nieboraczka. Wyszli na ulicę. - Wiesz, Dunieczko?
Kiedym się przed świtem zdrzemnęła na chwilę, przyśniła mi się raptem nieboszczka Marfa Pietrowna...
cala w bieli... podeszła do mnie, wzięła mię za rękę i kiwa głową, tak surowo, surowo, surowo, niby z
wyrzutem... Czy to dobry znak? Ach, BoŜe, Dymitrze Prokoficzu, pan jeszcze nie wie: Marfa Pietrowna
umarła! - Nie, nie wiem; kto to Marfa Pietrowna?
- Umarła nagle! I proszę sobie wyobrazić...
- Później, mamusiu - przerwała Dunia - przecie pan jeszcze nie wie, kto to jest Marfa Pietrowna. - Ach, pan
nie wie? A ja myślałam, Ŝe pan juŜ wszystko wie. Proszę mi wybaczyć, Dymitrze Prokoficzu, w ostatnich
dniach literalnie mąci mi się rozum. Doprawdy, ja pana mam za naszą opatrzność i dlatego byłam
przekonana, Ŝe pan juŜ wszystko wie. UwaŜam cię za krewnego, Dymitrze Prokoficzu... Nie gniewaj się, Ŝe
tak mówię. Ach, BoŜe, co to z pańską prawą ręką! Skaleczyłeś się? - Tak, skaleczyłem - bąknął
uszczęśliwiony Razumichin.

- Czasami zanadto gadam prosto z serca, tak Ŝe Dunia mnie reflektuje... Ale, BoŜe, w jakiej dupce on
mieszka! Czy się juŜ obudził? I ta kobieta, jego gospodyni, uwaŜa to za pokój? Dymitrze Prokoficzu,
mówisz, Ŝe on nie lubi serdecznych wylewów, więc moŜe ja mu się naprzykrzam swoimi... słabostkami?...
Poucz mnie, Dymitrze Prokoficzu! Jak się mam zachować? Chodzę, wiesz, jak błędna. - Proszę go zanadto
nie wypytywać, gdy pani zobaczy, Ŝe się krzywi; zwłaszcza o zdrowie nie za wiele go pytać: nie lubi tego. -
Strona 86
1740
Ach, Dymitrze Prokoficzu, jak to cięŜko być matką! Lecz oto-i schody... Co za okropne schody! - Mamusiu,
aŜ pobladłaś, uspokój się, moja złota - powiedziała pieszczotliwie Dunia. - Rodion powinien być
szczęśliwy, Ŝe mamę widzi, a mama tak się zadręcza •- dodała z błyskiem oka. - Niech panie zaczekają, ja
najpierw zajrzę, czy juŜ nie śpi. Panie powolutku szły za Razumichinem, a gdy juŜ były na czwartym
piętrze przed mieszkaniem gospodyni, spostrzegły, Ŝe drzwi są troszkę uchylone i Ŝe z ciemności dwoje
bystrych czarnych oczu wpatruje się w nie bacznie. Kiedy spojrzenia się spotkały, drzwi naglę zatrzaśnięto,
i to z takim hałasem, Ŝe Pulcheria Aleksandrowna aŜ się wzdrygnęła z przestrachu. III
- Zdrów, zdrów! - wesoło krzyknął do wchodzących Zo-simow. Był juŜ tutaj z dziesięć minut; siedział, jak i
wczoraj, w roŜku kanapy. Raskolnikow siedział w przeciwległym rogu, zupełnie ubrany, ba, starannie
umyty i uczesany, co mu się od dawna nie zdarzało. W pokoju zrobiło się ciasno, lecz Anastazja i tak
zdąŜyła wśliznąć się za gośćmi i nastawiła ucha. Istotnie, Raskolnikow był prawie zdrów, zwłaszcza w
porównaniu z wczorajszym stanem, tylko Ŝe był bardzo blady, roztargniony i osowiały. Wyglądał na
rannego albo na człowieka, który cierpi silny ból fizyczny: brwi miał nastroszone, wargi zaciśnięte, wzrok
zgorączkowany. Mówił mało i niechętnie, jakby ze wzdraganiem czy przymusem, a w jego ruchach widniał
chwilami niepokój. Brakowało jedynie temblaka na szyi lub opatrunku z gazy na ręku, a byłby zupełnie
podobny do kogoś, komu boleśnie obiera się palec albo dolega zraniona ręka, czy coś w tym rodzaju. Lecz i
ta blada, posępna twarz rozjaśniła się przelotnie, gdy weszły matka i siostra; ale z tym jedynie skutkiem, Ŝe
miejsce poprzedniego markotnego roztargnienia zajęła tym bardziej skupiona udręka. Rozjaśnienie minęło
rychło, udręka zaś pozostała-i Zosimow, który Obserwował i studiował swego pacjenta z całym
młodzieńczym zapałem zaczynającego dopiero praktykować lekarza, ze zdziwieniem zauwaŜył u niego, z
chwilą wejścia krewnych, nie radość, lecz jakby cięŜką, tajoną determinację, Ŝe oto trzeba będzie godzinę
lub dwie znosić torturę, której juŜ się nie da uniknąć. Widział następnie, jak niemal kaŜde stówko
rozmowy zdawało się dotykać jakiejś rany pacjenta i rozjątrzać ją; ale zarazem podziwiał teŜ poniekąd, Ŝe
wczorajszy maniak, o lada słowo wpadający we wściekłość, dziś potrafi tak panować nad sobą i zatajać swe
uczucia. - Tak, ja sam teraz widzę, Ŝem prawie zdrów - powiedział Raskolnikow całując matkę i siostrę z
taką Ŝyczliwością, Ŝe Pulcheria Aleksandrowna "aŜ rozpromieniała.-A mówię to juŜ nie po
wczorajszemu-dorzucił zwracając się do Razumichina i po przyjacielsku ściskając mu dłoń. - Mnie on
dzisiaj aŜ zadziwił - zaczął Zosimow wielce rad z przybycia gości, bo przez te dziesięć minut stracił juŜ był
wątek rozmowy z chorym. - JeŜeli tak dalej pójdzie, to za dwa, trzy dni będzie juŜ całkiem taki jak
przedtem, to znaczy jak przed miesiącem czy dwoma... czy nawet trzema. Bo na to się od dawna, zanosiło,
co? Niech się pan teraz przyzna, Ŝe moŜe pan sam był trochę winien? -dodał z ostroŜnym uśmiechem, jakby
wciąŜ jeszcze bal się go czym rozdraŜnić. - Bardzo moŜliwe - zimno odparł Raskolnikow.
- Mówię to dlatego - ciągnął zachęcony Zosimow - Ŝe całkowity powrót do zdrowia zaleŜy teraz wyłącznie
od pana. Obecnie, gdy juŜ z panem moŜna rozmawiać, chciałbym podkreślić, Ŝe nieodzownie naleŜy
usunąć pierwotne, Ŝe się tak wyraŜę, zasadnicze czynniki, które wpłynęły na zaistnienie pańskiego
chorobliwego stanu; wówczas się pan uleczy, w prze-
ciwnym zaś razie będzie jeszcze gorzej. Tych pierwotnych czynników ja nie znam, lecz panu muszą one być
wiadome. Jesteś pan człowiekiem rozumnym i niewątpliwie obserwował pan siebie. Mam wraŜenie, Ŝe
początek pańskiego rozstroju łączy się poniekąd z opuszczeniem uniwersytetu. Nie wolno panu
pozostawać bez zajęć, toteŜ praca tudzieŜ jasno wytknięty sobie cel mogłyby, sądzę, ogromnie panu
dopomóc. - Tak, tak, ma pan kompletną rację... Co Ŝywo wstąpię na uniwersytet i wtedy wszystko pójdzie...
jak z płatka... Zosimow, który swych mądrych rad udzielał częściowo dla efektu wobec tych dam, był trochę
niemile zaskoczony, gdy skończywszy swą mowę i spojrzawszy na słuchacza dostrzegł w wyrazie jego
twarzy niedwuznaczną drwinę. Zresztą trwało to tylko chwilę. Pulcheria Aleksandrowna natychmiast jęła
dziękować Zosimowowi, szczególnie za wczorajszą jego bytność w hotelu... - Jak to? był u was i w nocy? -
spytał Raskolnikow, jak gdyby z niepokojem. - Więc wy takŜe nie spałyście po podróŜy? - Ach, Ródia, toŜ
to było tylko do drugiej. Dunia i ja w domu takŜe nie kładłyśmy się nigdy przed drugą. - Ja teŜ nie wiem,
jak mu dziękować - podjął Raskolnikow, raptownie się zasępiając i spuszczając oczy. - śe juŜ pominę
kwestię pieniędzy, pan daruje, Ŝe o tym wspomniałem - zwrócił się do Zosimowa - nie wiem doprawdy,
czym sobie zasłuŜyłem na taką specjalną troskliwość. Po prostu nie rozumiem... i... i to mi nawet ciąŜy,
właśnie dlatego, Ŝe nie rozumiem; otwarcie mówię to panu. - NiechŜe się pan nie rozstroją - rzekł Zosimow
z wymuszonym śmiechem - proszę przypuścić, Ŝe jest pan pierwszym moim pacjentem; wiadomo, Ŝe my,
dopiero zaczynający praktykować lekarze, kochamy swych pierwszych pacjentów jak rodzone dzieci,
czasem nawet zakochujemy się w nich. A ja przecie zanadto w pacjentów nie opływam. - JuŜ nie mówię o
nim - dorzuca Raskolnikow wskazując na Razumichina - a on takŜe nic ode mnie nie miał prócz
impertynencji i kłopotów. - Patrzcie go! kłamie jak z nut! Jesteś dzisiaj w sentymentalnym nastroju czy co? -
Strona 87
1740
krzyknął Razumichin. Gdyby był przenikliwszy, widziałby, Ŝe sentymentalnego
nastroju nie ma tu bynajmniej, natomiast jest coś wprost przeciwnego. Awdotia Romanowna spostrzegła to.
Śledziła brata wzrokiem pilnym i niespokojnym. - O tobie zaś, mamo, nie śmiem nawet mówić - ciągnął
dalej, jak wyuczoną zawczasu lekcję. - Dopiero dzisiaj zdołałem uświadomić sobie, coście wczoraj musiały
tu przeŜywać oczekując na mój powrót. Rzekłszy to wyciągnął nagle rękę do siostry, milcząco i z
uśmiechem. Ale w uśmiechu jego odbiło się tym razem prawdziwe, niekłamane uczucie. Dunia skwapliwie
chwyciła i uścisnęła podaną sobie dłoń, ucieszona i wdzięczna. Po raz pierwszy zwracał się do niej po
wczorajszej sprzeczce. Twarz matki zajaśniała zachwytem i szczęściem na widok tej ostatecznej i
bezsłownej zgody rodzeństwa. - Właśnie za to go lubię! - energicznie obracając się na krześle szepnął
Razumichin, zawsze skłonny do wyolbrzymiania wszystkiego.-Miewa takie odruchy!... "Jak to wszystko
ładnie u niego wychodzi - medytowała matka w duchu - jakie ma szlachetne porywy, z jaką prostotą i
delikatnością załatwił całe to wczorajsze nieporozumienie z siostrą - przez zwykłe podanie ręki w takiej
chwili i przez poczciwe spojrzenie... Jakie piękne ma oczy i jak piękna jest jego twarz!... MoŜe nawet
przystojniejszy od Dunieczki... MoŜe nawet przystojniejszy od Dunieczki... Ale mój BoŜe, cóŜ to za
garnitur! jak okropnie jest ubrany! Wasia, chłopak na posyłki w sklepie Wachruszyna, ubiera się lepiej!...
Ach, rzuciłabym się do niego, objęłabym go i... zapłakała - lecz boję się, boję... BoŜe, jaki on jest!... Niby
nawet mówi łagodnie, a ja się boję! Właściwie czego się boję?..." - Ach, Rodia - podjęła znienacka, śpiesząc
odpowiedzieć na jego uwagę - nie uwierzysz, jakieśmy wczoraj były z Du-nieczką... nieszczęśliwe! Teraz,
gdy juŜ wszystko minęło i skończyło się, gdyśmy wszyscy znowu szczęśliwi - mogę opowiedzieć. Wyobraź
sobie: biegniemy tutaj, omal nie wprost z wagonu, Ŝeby cię prędzej uściskać, a ta kobieta (aha, ona jest tu!
Dzień dobry, Anastazjo...) powiada nam ni z tego, ni z owego, Ŝe leŜysz w malignie, Ŝeś tylko co ukradkiem
uciekł przed doktorem, w gorączce, na ulicę i Ŝe ktoś pobiegł ciebie szukać. Nie uwierzysz, co się z nami
działo! Od razu stanęło mi w oczach, jak tragicznie zginął porucznik Potanczykow,

nasz znajomy, przyjaciel twego ojca - ty go nie pamiętasz, Rodia - takŜe w malignie i tak samo wybiegł z
domu, a na dworze wpadł do studni, dopiero nazajutrz zdołano go wydobyć. No a my, naturalnie,
jeszcześmy bardziej egzagerowały. Chciałyśmy lecieć szukać Piotra Pietrowicza, Ŝeby choć jego się
poradzić... bośmy przecie były same, zupełnie same- przeciągnęła Ŝałosnym tonem i wtem przygryzła sobie
język na myśl, Ŝe napomykać o Piotrze Pietrowiczu jest jeszcze dość niebezpiecznie, mimo iŜ "wszyscy są
znowu zupełnie szczęśliwi". - Tak, tak... wszystko to jest bez wątpienia... niemiłe... - bąknął w odpowiedzi
Raskolnikow, ale z miną tak roztargnioną i prawie nieuwaŜną, Ŝe Dunieczka spojrzała nań ze
zdumieniem.-Co to ja jeszcze chciałam powiedzieć...-ciągnął, z wysiłkiem sobie przypominając. - Aha:
mamusiu i ty, Du-nieczko, proszę, nie myślcie, Ŝem nie chciał dzisiaj przyjść do was pierwszy i Ŝe
czekałem, aŜ wy przyjdziecie. - Ale cóŜ znowu, Rodia! - zawołała Pulcheria Aleksan-drowna, zdziwiona
takŜe. "Odpowiada nam z obowiązku czy co?-pomyślała Dunieczka - i rękę wyciąga do zgody, i prosi o
przebaczenie, tak jakby wydawał lekcję lub pełnił powinność." - Tylko co się obudziłem i miałem iść, ale
zatrzymało mnie ubranie; wczoraj zapomniałem powiedzieć jej... Anastazji... Ŝeby wywabiła tę krew...
Dopiero teraz zdąŜyłem się ubrać. -Krew! jaką krew?-zatrwoŜyła się Pulcheria Alek-
sandrowna.
- Nic... niech się mama nie niepokoi. Ta krew jest stąd, Ŝe wczoraj, kiedym się błąkał nie całkiem
przytomny, natknąłem się na jednego stratowanego człowieka... urzędnika... - Nie całkiem przytomny?
Przecie wszystko pamiętasz - przerwał Razumichin. -: To prawda - z jakąś osobliwą dokładnością odrzekł
na to Raskolnikow - pamiętam wszystko aŜ do najdrobniejszych szczegółów, lecz swoją drogą: po co ja to
robiłem, po co chodziłem tam, po co gadałem? tego nie mogę naleŜycie wytłumaczyć. - Zjawisko aŜ nazbyt
dobrze znane - wdał się Zosimow. - Niekiedy wykonanie bywa mistrzowskie, arcyprzemyślne, lecz
kierowanie postępkami, pobudka postępków - ulega rozstrojowi i zaleŜy od róŜnych chorobliwych wraŜeń.
Niby we śnie. "MoŜe to i lepiej, Ŝe uwaŜa mnie nieledwie za wariata" - pomyślał Raskolnikow. - Ale w
takim razie, równieŜ i zdrowi... - wtrąciła Dunieczka, z niepokojem patrząc na Zosimowa. - Wcale trafna
uwaga - odparł ów. - W pewnym sensie, istotnie, my wszyscy, i to wcale nierzadko, jesteśmy jak obłąkani z.
tą tylko drobną róŜnicą, iŜ "chorzy" są od nas troszeczkę bardziej obłąkani, i dlatego naleŜy koniecznie
rozróŜniać tę granicę. Ludzie zaś zupełnie harmonijni wewnętrznie nie istnieją prawie, to prawda, na
dziesiątki, moŜe nawet i na wiele setek tysięcy, zdarza się jeden taki okaz, a i to w dosyć mizernych
osobnikach... Gdy Zosimowowi, który dosiadł ulubionego konika, niebacznie wyrwało się słowo
"obłąkany", wszyscy się zmarszczyli. Raskolnikow siedział jakby nie zwracając uwagi, zamyślony, z
dziwnym uśmiechem na bladych wargach. Coś sobie w dalszym ciągu rozwaŜał. - No więc jakŜe z tym
przejechaniem? Przerwałem ci! - czym prędzej zawołał Razumichin. - Co?-ocknął się tamten-aha... więc
Strona 88
1740
zawalałem się krwią, kiedym pomagał przenieść go do mieszkania... Ale, ale, mamo, palnąłem wczoraj
głupstwo nie do darowania; rzeczywiście musiałem nie być przy zdrowych zmysłach. Wszystkie pieniądze,
któreś mi przysłała, dałem wczoraj... jego Ŝonie... na pogrzeb. Jest teraz wdową... to suchotnica,
nieszczęśliwa kobieta... troje malutkich sierot... głodne... w domu pustki... i jest jeszcze jedna córka... MoŜe
i ty byś dała te pieniądze, gdybyś zobaczyła... Zresztą przyznaję, nie miałem prawa tego zrobić, zwłaszcza
wiedząc, z jakim trudem je zdobyłaś. AŜeby wspierać innych, trzeba najpierw mieć do tego prawo, bo w
przeciwnym razie: "Crwez, chiens, si vow n'etes pas con-tents.'*-Roześmiał się.-NieprawdaŜ, Duniu? - Nie,
nieprawda - odparła Dunia z mocą.
- Ba! przecieŜ i ty masz swoje... zamiary!...-burknął spojrzawszy na .nią omal nie z nienawiścią i
uśmiechając się z przekąsem. - Powinienem był o tym pomyśleć... Ha, to - Zdychajcie, psy, jeśli jesteście
niezadowoleni l 9-33

nawet chwalebne; tobie samej będzie z tym lepiej... dotrzesz do takiej granicy, Ŝe gdy jej nie przeskoczysz -
będziesz nieszczęśliwa, a gdy przeskoczysz - moŜe jeszcze nieszczę-śliwsza... Zresztą to wszystko koszalki
opałki! - dodał z rozdraŜnieniem, zły na siebie za TO uleganie nastrojom. - Chciałem tylko powiedzieć,
mamo, Ŝe cię przepraszam - rzucił szorstko i urwał.
- Daj pokój, Rodia, jestem pewna, Ŝe wszystko, co robisz, jest piękne i mądre.
- Nie bądź tego pewna - odrzekł z kwaśnym uśmiechem.
Zapadło milczenie. Było coś wymuszonego i w całej tej rozmowie, i w milczeniu, i w zawarciu zgody, i w
przebaczeniu - wszyscy to czuli. "Wygląda na to, Ŝe się mnie boją""-myślał Raskolnikow, spod oka patrząc
na matkę i siostrę. JakoŜ rzeczywiście, Pul-cheria Aleksandrowna im dłuŜej milczała, tym większy lęk ją
ogarniał.
"Pod ich nieobecność zdawało mi się, Ŝe tak je kocham!" -
mignęło mu w głowie.
- Wiesz, Rodia? Marfa Pietrowna umarła! - wyrwała się
raptem Pulcheria Aleksandrowna.
- Co za Marfa Pietrowna?
- Ach, BoŜe, no Marfa Pietrowna! pani Swidrygajłow!
Tak duŜo pisałam d o niej.
- A-a-a, tak, pamiętam... Więc umarła? Ach, naprawdę? - otrząsnął się nagle jak ze snu. - Naprawdę, umarła?
I z czegóŜ? - Wystaw sobie: nagła śmierć! - śpieszyła Pulcheria Aleksandrowna, pokrzepiona jego
zaciekawieniem - i to akurat w tym samym czasie, gdym ci wysłała ten list, nawet akurat w ten sam dzień!
Wyobraź sobie, ów okropny człowiek był, zdaje się, powodem jej śmierci. Podobno straszliwie ją zbił. -
CzyŜ u nich tak bywało?-spytał zwracając się do
siostry.
- Nie, wręcz przeciwnie. W stosunku do niej był zawsze bardzo cierpliwy, nawet ugrzeczniony. W wielu
wypadkach bywał moŜe aŜ nadto wyrozumiały na jej charakter, przez całe siedem lat... Jakoś nagłe stracił
cierpliwość. - Zatem wcale nie jest taki okropny, skoro aŜ siedem lat
fW,
trzymał się w ryzach? Widzę, Dunieczko, Ŝe go usprawiedliwiasz, co? - Nie, nie, to okropny człowiek! Nic
okropniejszego nie mogę sobie wyobrazić - prawie z dreszczem odparła Dunia, zasępiła się i zamyśliła. -
Zdarzyło się to z rana-pośpiesznie ciągnęła dalej Pulcheria Aleksandrowna. - Po tym kazała natychmiast
zakładać konie, Ŝeby zaraz po obiedzie jechać do miasta. Bo zawsze w takich razach jeździła do miasta.
Mówią, Ŝe przy obiedzie jadła z wielkim apetytem... - Obita?!
- ...Zawsze miała ten... zwyczaj i jak tylko skończyła obiad, zaraz poszła, Ŝeby nie opóźnić jazdy, do
łazienki... Bo wiesz, ona się od czegoś tam kurowała kąpielami; mają u siebie zimne źródło, gdzie się teŜ
kąpała regularnie co dzień, i jak tylko weszła do wody - nagle udar! - Ja myślę! - rzekł Zosimow.
- Dotkliwie ją pobił?
- CzyŜ to nie wszystko jedno-odezwała się Dunia.
- Hm! Ale Ŝe teŜ, mamo, masz ochotę opowiadać o takich bzdurach - rzucił Raskolnikow z nagłym
rozdraŜnieniem i jakby wbrew woli. - Ach, moje dziecko, ja juŜ sama nie wiem, jaki obrać temat-wyrwało
się Pulcherii Aleksandrownie. - Co to ma znaczyć? wy się mnie wszyscy boicie, co? - zapytał z krzywym
uśmiechem. - Tak jest, zgadłeś - oświadczyła Dunia, surowo patrząc bratu prosto w oczy. - Idąc tutaj, mama
na schodach aŜ się przeŜegnała ze strachu. Jakieś drgawki przebiegły mu po twarzy.
- Ach, Duniu, co ty mówisz! Proszę ciebie, nie gniewaj się, Rodia... Duniu, po cóŜ to! -mówiła zmieszana
Pulcheria Aleksandrowna. - Tak, to prawda, gdym tutaj jechała, cały czas marzyłam sobie w wagonie: jak to
Strona 89
1740
my się zobaczymy, jak nawzajem opowiemy sobie wszystko... i taka byłam szczęśliwa, Ŝem ani zauwaŜyła
drogi! Zresztą, co ja plotę! Przecie i teraz jestem szczęśliwa... Duniu, niepotrzebnieś... Szczęśliwa jestem juŜ
chociaŜby dlatego, Ŝe cię widzę, Rodia... - Co znowu, mamusiu... - bąkał zakłopotany, nie patrząc na nią i
ściskając jej rękę-jeszcze się nagadamy!

Powiedziawszy to, stropił się nagle i pobladł: znowu jedno niedawne, straszliwe uczucie śmiertelnym
chlodem musnęło mu duszę; znowu zrozumiał jasno i wyraźnie, Ŝe to, co rzekł przed chwilą, jest okropnym
kłamstwem; Ŝe nie tylko juŜ nigdy nie będzie mógł "nagadać się jeszcze", ale Ŝe teraz juŜ w ogóle nie wolno
mu nigdy, z nikim, o niczym mówić. WraŜenie tej dręczacejimyśli było tak silne, Ŝe na chwilę zapomniał
się prawie zupefine, wstał z miejsca i na nikogo nie patrząc zmierzał ku drzwiom. ~ - Co tobie? - krzyknął
Razumichin chwytając go za
rękę. Usiadł znowu i jął się rozglądać w milczeniu; wszyscy na niego-pafrzyli ze zdumieniem.
- Czemuście wszyscy tacy osowiali!-zawołał najnie-spodziewaniej.-PowiedzcieŜ co!. CóŜ mamy tak siedzieć!
No, mówcieŜ! Rozmawiajmy... Zebraliśmy się tutaj i milczymy... No, cokolwiek bądź! - Bogu dzięki! A ja
juŜ myślałam, Ŝe się z nim rozpoczyna coś takiego jak wczoraj - rzekła Pulcheria Aleksandrowna i
przeŜegnała się.
- Co d jest. Rodła? - niedowierzająco zapytała Dunia.
- Nic, nic, przypomniał mi się jeden kawał - odparł
i raptem się zaśmiał.
- Ha, skoro kawał, to w porządku! Bo juŜ zaczynałem
sądzić i ja... - mruknął Zosimow wstając z kanapy. - No, ale na mnie czas; moŜe jeszcze wstąpię... jeŜeli
zastanę... Ukłonił się i wyszedł.
-Jaki to wspaniały człowiek!-zauwaŜyła Pulcheria
Aleksandrowna.
- Tak, wspaniały, zacny, wykształcony, rozumny - mówił Raskolnikow nadspodziewanie szybko i z jakimś
dotychczas niebywałym oŜywieniem - juŜ nie pamiętam, gdziem go spotykał przedtem, przed chorobą... Bo,
zdaje się, Ŝe go spotykałem... I to takŜe jest dobry człowiek! - kiwnął głową w kierunku Razumichina. -
Podoba d się, Duniu? - zagadnął siostrę znienacka; nie wiedzieć czemu, roześmiał Się.
- Bardzo - odparła Dunia.
-Tfu, jakiś ty... świntuch!-jęknął Razumichin, naj-fatalniej skonfundowany i czerwony, po czym wstał z
krzesła. 236
Pulcheria Aleksandrowna uśmiechnęła się z lekka, a Raskolnikow wybuchnął hałaśliwym śmiechem. -
DokądŜe ty?
- Ja takŜe... muszę iść.
- Wcale nie musisz; zostań! Zosimow wyszedł, więc i ty "musisz". Nie idź... Która to godzina? Dwunasta
juŜ? Jaki masz milutki zegarek, Duniu! Czemuście znowu nabrali wody w usta? WciąŜ tylko ja i ja gadam!...
- To podarunek od Marfy Pietrowny-odparła Dunia.
- Strasznie drogi - uzupełniła jej matka.
- A-a-a! jaki duŜy, prawie nie damski.
- Lubię takie - oświadczyła Dunia.
"Więc nie od narzeczonego" - pomyślał Razumichin i nie wiedzieć czemu ucieszył się. - A ja myślałem, Ŝe to
dar ŁuŜyna - zauwaŜył Raskolnikow. - Nie, on jeszcze nic nie ofiarował Dunieczce.
- A-a-a! Mamusiu, pamiętasz, Ŝe byłem-zakochany i chciałem się Ŝenić - rzekł z nagła, patrząc na matkę,
zdumioną i nieoczekiwanym zwrotem, i tonem, którym to powiedział.
- Ach, moje dziecko, tak! - Pulcheria Aleksandrowna wymieniła spojrzenie z Dunieczką i Razumichinem. -
Hm! Tak! CóŜ wam_oppwiem? Niewielenawet pamiętam. Była to taka chorowita 'dzieweczka - podjął,
znowu wpadając w zadumę i spuszczając wzrok-zupełnie chora; lubiła rozdawać jałmuŜnę, wciąŜ marzyła o
monasterze i kiedyś zalała się łzami, gdy zaczęła mi o tym mówić; tak, tak... pamiętam... bardzo dobrze
pamiętam. Brzydulka taka... Słowo daję, nie wiem, dlaczego się wtedy przywiązałem do niej - chyba
dlatego, Ŝe zawsze była chora... gdyby w dodatku była kulawa lub garbata, pewnie jeszcze bym ją bardziej
pokochał... (Uśmiechnął się znacząco.) Tak... było to jakieś wiosenne majaczenie... - Nie, wcale nie samo
tylko wiosenne majaczenie - Ŝywo zaprzeczyła Dunieczką. Z natęŜoną uwagą spojrzał na siostrę, ale nie
dosłyszał czy nawet nie zrozumiał jej słów. Następnie w głębokim zamyśleniu wstał, podszedł do matki,
ucałował ją, wrócił na miejsce i usiadł.

- Jeszcze teraz ją kochasz! - rzekła wzruszona Pulcheria


Strona 90
1740
Aleksandrowna.
- Ją? teraz? Ach, tak... mama o niej! Niel Teraz to wszystko jakby na tamtym świecie... od dawna. Zresztą i
wszystko dookoła mnie dzieje się jak gdyby nie tutaj. Przyjrzał im się bacznie.
- Ot i na was... patrzę jakby z odległości tysiąca wiorst... Ale diabli wiedzą, po co o tym mówimy! I po co
wypytywać?-sarknął z rozjątrzeniem i umilkł, znów się zamyślił i obgryzał paznokcie.
- Jakie masz liche mieszkanie, Rodia, istna trumna -
rzekła nagle Pulcheria Aleksandrowna, by przerwać przykre milczenie. - Jestem przekonana, Ŝe mieszkanie
jest w połowie winne temu, Ŝe wpadłeś w melancholię. - Mieszkanie?... - powtórzył z roztargnieniem. - Tak,
mieszkanie przyczyniło się niemało... ja takŜe myślałem o tym... śebyś wiedziała, mamusiu, jaką dziwną
myśl wypowiedziałaś przed chwilą! - dodał z osobliwym uśmiechem. Jeszcze trochę, a towarzystwo to, ta
rodzina po trzyletniej rozłące, ten serdeczny ton rozmowy przy całkowitej niemoŜności mówienia o
czymkolwiek istotnym - stałyby się dla niego wreszcie zgoła nie do zniesienia. Była jednak pewna pilna
sprawa, którą koniecznie naleŜało tak czy owak załatwić dziś jeszcze - postanowił to sobie zaraz po
przebudzeniu. Teraz aŜ się ucieszył z tego interesu, niby z deski ratunku. - Słuchaj, Duniu - zaczął serio i
sucho - naturalnie, przepraszam cię za wczorajsze wybryki, ale mam sobie za obowiązek przypomnieć, Ŝe
od istoty rzeczy nie odstąpię. Alboją, albo Luzyn._Moze ja jestem podły, lecz ty nią być nie powinnaś,
wystarczy ktoś jeden. OtóŜ, jeŜeli wyjdziesz za LuŜyna, natychmiast przestanę uwaŜać cię za siostrę. -
Rodia, Rodia! PrzecieŜ to to samo co wczoraj -z bólem wykrzyknęła Pulcheria Aleksandrowna. - I dlaczego
wciąŜ nazywasz siebie podłym? Ja tego znieść nie mogę! Wczoraj było tak samo...
- Rodionie - odparła Dunia z mocą i równieŜ sucho - w tym wszystkim tkwi pomyłka z twojej strony.
Myślałam o tym w nocy i wytropiłam pomyłkę. Chodzi, zdaje mi się, o to, Ŝe przypuszczasz, Ŝe komuś i dla
kogoś składam siebie w ofierze. Wcale tak nie jest. Wychodzę za mąŜ dla siebie, po prostu dlatego, Ŝe mi
samej cięŜko; później będę oczywiście rada, jeŜeli mi się uda być poŜyteczną krewnym, jednak w mojej
decyzji nie to gra główną rolę. "Kłamie! - myślał gryząc paznokcie z gniewu. - Honorna! Nie chce się
przyznać, Ŝe pragnie świadczyć dobrodziejstwa!... Ambicja! O, nikczemne charaktery! Ci ludzie nawet
kochają tak, jakby nienawidzili... O, jakŜe ja ich wszystkich... nienawidzę!" - Słowem - ciągnęła dalej
Dunieczka - wychodzę za Piotra Pietrowicza dlatego, Ŝe z dwojga złego wybieram mniejsze. Zamierzam
uczciwie spełnić wszystko, czego się po mnie spodziewa, więc go nie oszukuję... Czemu się uśmiechasz?
Zapłoniła się równieŜ i oczy zabłysły jej gniewem.
- Wszystko spełnisz ? - zapytał z jadowitą ironią.
- Do pewnych granic. Sposób i forma, w jakiej Piotr Pietrowicz starał się o moją rękę, pokazały mi od razu,
czego mu potrzeba. Niewątpliwie, on siebie ceni, moŜe nawet za wysoko, ale myślę, Ŝe ceni i mnie takŜe...
Czemu znów się uśmiechnąłeś ? - A ty czemu znów czerwieniejesz? Kłamiesz, siostrzyczko, umyślnie
kłamiesz, wyłącznie z kobiecego uporu w kłamstwie, byleby postawić wobec mnie na swoim... Nie moŜesz
szanować LuŜyna: widziałem go i rozmawiałem z nim. A zatem sprzedajesz się za pieniądze, a zatem tak
czy siak postępujesz haniebnie - i rad jestem, Ŝe przynajmniej potrafisz się rumienić! - Nieprawda, ja nie
kłamię! - zawołała Dunieczka tracąc całą swą zimną krew - nie wyjdę za niego bez przekonania, Ŝe ceni mię
i dba o mnie; nie wyjdę za ryego bez mocnego przekonania, Ŝe i ja mogę go szanować. Na szczęście mam
sposób, by się o tym przekonać na pewno, i to juŜ dzisiaj. Takie zaś małŜeństwo nie jest podłością, jak ty to
nazywasz! A choćbyś nawet miał słuszność, choćbym się rzeczywiście zdecydowała na nikczemność, czyŜ z
twojej strony nie jest okrucieństwem - mówić do mnie w taki sposób? Czemu wymagasz ode mnie
bohaterstwa, którego nie ma moŜe i w tobie? To despotyzm, to przemoc! JeŜeli kogo zgubię, to tylko siebie.
Jeszcze nikogo nie zarŜnęłam!... Dlaczego tak patrzysz na mnie? Czemuś tak pobladł? Rodia, co d jest?
Rodia! Mój drogi! -?io

- BoŜe! doprowadziłaś go do omdlenia! - krzyknęła matka. ^---- Ni& nic... glu_Dstffio^_nic mi nie
jest... Lekki zawrót głowyF Wcale nie'zemdlalem... Macie kręćka z tymi zemdleniami!... Hm! tak... więc co
to ja chciałem? Aha, w jakiŜ to sposób przekonasz się dziś jeszcze, Ŝe moŜesz go szanować i Ŝe on ciebie...
ceni, czy jak się wyraziłaś? Powiedziałaś, zdaje mi się, Ŝe dzisiaj? czy teŜ przesłyszało mi się?
- Mamusiu, pokaŜ mu list Piotra Pietrowicza-rzekła
Dunieczka.
Pulcheria Aleksandrowna drŜącymi rękoma podała mu list.
•Wziął go z wielką ciekawością, lecz przed wyjęciem go z koperty z nagłym zdziwieniem popatrzał na
Dunieczkę. - Dziwne... - wycedził z wolna, jakby uderzony nową jakąś myślą - o co ja się tak rozbijam? O
co ten cały krzyk? AleŜ wychodź sobie, za kogo chcesz!
Mówił niby do siebie, lecz wypowiedział te słowa głośno i jakiś czas spoglądał na siostrę, jak gdyby
Strona 91
1740
zaskoczony. W końcu rozprostował arkusik, wciąŜ z tym samym wyrazem zaskoczenia, następnie powoli,
uwaŜnie zaczął czytać i przeczytał dwa razy. Pulcherię Aleksandrownę trapił silny niepokój; a i w ogóle
wszyscy czekali czegoś osobliwszego. - To mnie dziwi - zaczął po chwili namysłu i oddał list matce nie
zwracając się do nikogo w szczególności-prowadzi sprawy sądowe, jest adwokatem, w rozmowie ma
pewne... zacięcie, a tymczasem pisze jak analfabeta. Wszyscy się poruszyli; oczekiwali zgoła czego innego.
- ToŜ oni wszyscy tak piszą - przerwał milczenie Ra-
zumichin.
- - Czytałeś?
- Tak.
- Pokazywałyśmy panu, Rodia... radziłyśmy się - bąkała
zmieszana Pulcheria Aleksandrowna.
- Jest to właśnie styl sądowniczy - wtrącił Razumichin -
sądowe papiery dotychczas tak się pisze.
- Sądowniczy? Tak, właśnie: sądowniczy, kancelaryjny... Nie ze wszystkim ignorancki, ale i nie ze
wszystkim literacki; kancelaryjny!
- Piotr Pietrowicz nie ukrywa bynajmniej, Ŝe uczył się za cięŜko zdobyte grosze, i nawet się szczyci, Ŝe sam
torował sobie '740 drogę - zauwaŜyła Dunia, nieco dotknięta nowym tonem brata. - Ha, jeŜeli się szczyci, to
ma czym - ja nie oponuję:
Duniu, uraziło cię podobno, Ŝe z całego listu wysnułem takie płoche spostrzeŜenie, i sądzisz, Ŝe umyślnie
gadam o takich błahostkach, by wywrzeć na tobie złość. OtóŜ przeciwnie, ten styl nasunął mi pewne
spostrzeŜenie, które wcale nie jest od rzeczy w tym wypadku. W liście jest taki zwrot: "Niech Panie mają za
złe tylko sobie samym", zwrot nader znamienny i wyraźny: oprócz tego zaś jest groźba, Ŝe natychmiast
odejdzie, gdybym przyszedł. Ta groźba odejścia równa się groźbie, Ŝe porzuci was obydwie, jeŜeli nie
będziecie mu posłuszne, i to porzud teraz, kiedy juŜ ściągnął was do Petersburga. OtóŜ jak d się zdaje: czy
ten zwrot pod piórem ŁuŜyna jest tak samo obraźliwy, jak gdyby napisał ta on (wskazał na Ra-zumichina)
albo Zosimow, albo kto z nas? - N-nie - odrzekła Dunieczka Ŝywo - doskonale zrozumiałam, Ŝe to tylko
zostało zbyt naiwnie wysłowione i Ŝe moŜe po prostu jest nieszczególnym stylistą... Dobrześ to osądził,
Rodia. Nawet się nie spodziewałam... - Zostało to wyraŜone po sądowemu, a po sądowemu inaczej napisać
nie sposób, i wypadło to grubiej, niŜ moŜe chciał. Skądinąd muszę cię trochę rozczarować: w tym liście jest
jeszcze jeden zwrot, jedno oszczerstwo pod moim adresem, i to wcale paskudniutkie. Pieniądze dałem
wczoraj wdowie, suchoiniczej i strapionej kobiecie, przy tym nie "pod pozorem pogrzebu", tylko wprost na
pogrzeb, i nie na ręce córki - panny, jak on pisze, "ostatniego prowadzenia" (widziałem ją wczoraj pierwszy
raz w Ŝyciu), lecz samej wdowie. W tym wszystkim upatruję zbyt pochopną chęć osmarowania mnie i
poróŜnienia z wami. WyraŜono to zaś znowuŜ po sądowemu, to znaczy ze zbyt jaskrawym ujawnieniem
celu i z pośpiechem nader naiwnym. Człowiek to rozumny, jednak na to, by rozumnie postępować - sam
rozum nie wystarcza. Wszystko to określa człowieka, i... nie myślę, Ŝeby tak bardzo cię cenił. A komunikuję
d to wyłącznie ku pouczeniu, poniewaŜ szczerze Ŝyczę ci dobrze... Dunieczka nie odpowiedziała; decyzję
powzięła juŜ przedtem, czekała tylko wieczoru. -Więc jakŜe postanawiasz, Rodia?-spytała Pulcheria

Aleksandrowna, jeszcze bardziej zaniepokojona jego nowym, nieoczekiwanie rzeczowym tonem. - Niby co
mam "postanowić"?
- Piotr Pietrowicz pisze, Ŝeby ciebie nie było wieczorem i Ŝe on odejdzie... gdybyś przyszedł. No więc
jakŜe?... będziesz? - O, tu decyzja naleŜy juŜ nie do mnie, tylko, po pierwsze, do ciebie, mamo, jeŜeli taki
warunek Piotra Pietrowicza mamy nie obraŜa, po wtóre zaś, do Duni, o ile ona takŜe nie czuje się obraŜona.
A ja zrobię jak będziecie chciały - dorzucił oschle. - Dunieczka juŜ postanowiła i ja się z nią zupełnie
zgadzam - skwapliwie powiedziała Pulcheria Aleksandrowna. - Postanowiłam prosic_ciebięi .Rodia, a
nawet nastawać, Ŝebyś koniecznie był dziś y nas - rzekła Dunia. - Przyjdziesz? - Przyjdę.
- Pana takŜe prosiłabym do nas o ósmej - zwróciła się do Razumichina. - Mamo, pana zapraszam takŜe. - To
świetnie, Dunieczko. Jak zdecydujecie, niech juŜ tak będzie. Dla mnie to nawet ulga; nie cierpię udawać i
kłamać; lepiej mówmy wszyscy prawdę... JeŜeli Piotr Pietrowicz się pogniewa, no to trudno! IV
W tej chwili drzwi uchyliły się cicho i do pokoju weszła, lękliwie się oglądając, jakaś dziewczyna. Wszyscy
obrócili się do niej ze zdziwieniem i ciekawością. Raskolnikow zrazu jej nie poznał. Była to Zofia
Siemionowna Mannieladow. Wczoraj widział ją po raz pierwszy, ale w takiej chwili, w takich
okolicznościach i w takim stroju, Ŝe w pamięd jego utrwalił się obraz innej zupełnie osoby." Teraz była to
dziewczyna ubrana skromnie, nawet biednie, bardzo jeszcze młodziutka, prawie dziewczynka, o
skromnych i przyzwoitych manierach, z twarzą jasną, lecz jak gdyby trochę wystraszoną. Miała na sobie
Strona 92
1740
nader prościutką domową sukienkę, na głowie zaś stary kapelusz, jakie noszono dawniej; tyle tylko, Ŝe w
ręku trzymała i teraz parasolkę. Widząc pokój pełen ludzi nie skonfundowała się po prostu, lecz wręcz się
stropiła, przelękła jak małe dziecko i nawet chciała się cofnąć. - Ach... to pani?-rzekł Raskolnikow nad
wyraz zdziwiony i nagle sam się zmieszał. Od razu uprzytomnił sobie, Ŝe matka i siostra juŜ przelotnie
wiedzą z listu ŁuŜyna o niejakiej pannie "ostatniego prowadzenia". Tylko co protestował przeciw
insynuacji ŁuŜyna i wspomniał, Ŝe dziewczynę widział po raz pierwszy wczoraj. Uświadomił sobie
równieŜ, Ŝe wcale nie zaprotestował przeciw epitetowi: "ostatnie prowadzenie". Wszystko to mgliście a
błyskawicznie przemknęło mu przez myśl. Lecz spojrzawszy uwaŜniej, zobaczył, iŜ ta poniŜona istota jest
poniŜona tak dalece, Ŝe naraz zrobiło mu się jej Ŝal. Gdy zaś wykonała ruch, jakby miała uciec ze strachu -
coś nim targnęło. - Wcale się pani nie spodziewałem - rzekł pośpiesznie, wstrzymując ją wzrokiem. - Będzie
pani łaskawa usiąść. Zapewne od Katarzyny Iwanowny?... Przepraszam, nie tu, proszę usiąść tutaj... Gdy
Sonia weszła, Razumichin, który siedział na jednym z trzech krzeseł Raskolnikowa, tuŜ przy drzwiach,
wstał, by dać jej drogę. Zrazu Raskolnikow wskazał jej miejsce w rogu kanapy, gdzie przedtem siedział
Zosimow, ale zdawszy sobie sprawę, Ŝe ta kanapa jest miejscem zbyt familiarnym i słuŜy mu za posłanie,
czym prędzej podsunął jej krzesło Razumichina. - A ty siadaj tu - rzekł do kolegi sadzając go tam, gdzie
siadywał Zosimow. Sonia usiadła drŜąc ze strachu i nieśmiało zerknęła na panie. Znać było, Ŝe sama nie
pojmuje, jak mogła zająć miejsce obok nich. Zmiarkowawszy to, tak się przeraziła, Ŝe raptem wstała znów i
w zupełnej kontuzji zwróciła się do Raskolnikowa. - Ja... ja... wstąpiłam- tylko na chwilę, przepraszam, Ŝe
fatyguję - jąkała. - Przychodzę od Katarzyny Iwanowny, nie miała kogo posłać... A Katarzyna Iwanowna
kazała bardzo prosić, Ŝeby pan był jutro^ia^eremonii Ŝałobnej, z rana... po naboŜeństwie...-na
cmentarzu__Mlttofanijewskim, a potem u nas... u niej... na śniadaniu... śeby pan zrobił jej honor... Kazała
prosić. Sonia zacięła się i umilkła.
>»• 243

- Postaram się na pewno... na pewno... - odparł Raskol-nikow, wstał takŜe i takŜe jąkał się, nie kończył
zdań. - Proszę z łaski swojej usiąść - powiedział nagle. - Muszę z panią porozmawiać. Proszę... MoŜe pani
się śpieszy, ale proszę mi ofiarować dwie minuty... I bliŜej przysunął krzesło. Sonia znów usiadła i znów
niepewnie, lękliwie, przelotnie spojrzała na obie panie, po czym spuściła oczy. Blada twarz Raskolnikowa
spłonęła rumieńcem; przebiegł go skurcz, oczy mu zapłonęły. - Mamo - rzekł twardo, z naleganiem - to
Zofia Sie-mionowna Marmieładow, córka tego nieszczęśliwego pana Marmieładowa, którego wczoraj w
moich oczach stratowały konie i o którym juŜ ci mówiłem... Pulcheria Aleksandrowna popatrzyła na Sonię i
z lekka zmruŜyła powieki. Pomimo cale zmieszanie, w jakie ją wprawiał nakazujący i wyzywający wzrok
syna, w Ŝaden sposób nie mogła odmówić sobie tej przyjemności. Dunieczka powaŜnie, bacznie popatrzyła
prosto w twarz biednej dziewczynie i ze zdziwieniem ją oglądała. Słysząc tę prezentację Sonia podniosła
oczy, lecz w tejŜe chwili jeszcze mocniej się stropiła. - Chciałem panią zapytać - pośpiesznie zwrócił się do
niej Raskolnikow-co tam dziś słychać u państwa? Nikt się państwu nie naprzykrzał?... na przykład policja?
- Nie, proszę pana, nic takiego... Przecie powód śmierci aŜ nazbyt oczywisty; nikt się nie naprzykrzał; tylko
lokato-rowie gniewają się. - Za co?
- śe ciało długo leŜy... teraz przecie upał, więc zapach... Tak Ŝe dzisiaj pod wieczór przeniosą na cmentarz,
do kaplicy, aŜ do jutra. Katarzyna Iwanowna z początku nie chciała, ale teraz widzi sama, Ŝe nie sposób... -
A zatem dzisiaj?
- Prosi, Ŝeby pan zrobił nam zaszczyt i był jutro na naboŜeństwie w cerkwi, a potem przybył do niej na
wspominki. - Urządza wspominki?
- Tak, proszę pana, przekąskę; kazała bardzo panu dziękować, Ŝe pan nas wczoraj wspomógł... bez pana
zupełnie by nie było za co pochować. - Wargi i broda drgnęły jej nagle, 244
lecz pohamowała się, nie zapłakała, tylko czym prędzej znowu spuściła oczy. Podczas rozmowy
Raskolnikow badawczo jej się przyglądał. Była to twarz chudziutka, zupełnie chudziutka i blada, o rysach
dosyć nieregularnych, o nazbyt spiczastym małym nosku i podbródku. Nie moŜna jej było nawet nazwać
ladniutką, lecz za to jej błękitne oczy były takie świetliste, a gdy się oŜywiały, wyraz jej twarzy stawał się
tak poczciwy i szczery, Ŝe mimo woli zjednywała kaŜdego. W jej rysach, a i w całej postaci, była nadto
jedna jeszcze charakterystyczna cecha: pomimo swoje osiemnaście lat wydawała się nieomal dziewczynką,
o wiele młodszą, niŜ była w istocie, dzieckiem prawie - i to się czasem aŜ pociesznie zaznaczało w
niektórych ruchach. - Ale czyŜ Katarzyna Iwanowna potrafiła opędzić wszystkie wydatki tak drobną kwotą
i nawet zamierza urządzić wspominki... - zapytał Raskolnikow, usilnie przedłuŜając rozmowę. - Trumna
będzie skromna... i wszystko będzie skromne, więc niedrogo... wszystkośmy obliczyły z Katarzyną
Iwanowna, tak Ŝe zostanie na wspominki... a Katarzyna Iwanowna bardzo by chciała, Ŝeby tak było. Bo
Strona 93
1740
jakŜeŜ... To dla niej pociecha... ona taka jest, przecie pan wie... - Rozumiem, rozumiem... naturalnie...
Ogląda pani mój pokój? Mama powiada, Ŝe przypomina trumnę. - Pan nam wczoraj wszystko oddał! - naglę
powiedziała Sonieczka jakimś natęŜonym, pośpiesznym szeptem i znowu mocno się zarumieniła. Wargi i
broda znów jej drgnęły. JuŜ od dłuŜszej chwili była uderzona tym, jak biednie Raskolnikow mieszka, a
teraz słowa, te wyrwały jej się mimo woli. Zaległo milczenie. Oczy Dunieczki jakoś pojaśniały, a nawet
Pulcheria Aleksandrowna spojrzała na Sonię raczej przychylnie. - Rodia - rzekła wstając - obiad jemy
oczywiście razem. Dunieczko, chodźmy... a tobie, Rodia, bardzo bym radziła wyjść, trochę pospacerować,
później odpocząć, pole-Ŝeć; potem przychodź do nas, nie spóźnij się... Boję się, Ŝeśmy cię zmęczyli... - Tak,
tak, przyjdę - odparł i wstał pośpiesznie. - Co prawda mam interesy... -Co? CzyŜbyś chciał jeść obiad
osobno?-krzyknął

Razumichin, ze zdziwieniem patrząc na Raskolnikowa. - CóŜ to za pomysł? - Owszem, owszem, przyjdę,


naturalnie, naturalnie... A ty zostań tu na chwilę. Mamo, on wam teraz niepotrzebny? czy moŜe zabieram go
wam? - Och, nie, nie! A pan, Dymitrze Prokoficzu, przyjdzie na obiad? będzie pan taki dobry? - Proszę,
niech pan przyjdzie-poparła Dunia. Razumichin ukłonił się i rozpromienił. Na krótką chwilkę wszyscy
jakoś dziwnie się zakłopotali. - śegnaj, Rodia, raczej do widzenia; nie cierpię mówić "Ŝegnaj". śegnaj,
Anastazjo... Ach, znowu powiedziałam "Ŝegnaj !"... Pulcheria Aleksandrowna chciała skinąć głową równieŜ
i Sonieczce, lecz to się jej nie udało, więc tym spieszniej wyszła z pokoju. Natomiast Dunia jakby czekała
na swoją kolej i idąc za matką mimo Soni, skłoniła jej się z całą uprzejmością i uszanowaniem. Sonieczka
się zmieszała, ukłoniła z wystraszoną skwapliwością, a na jej twarzy odbiło się jakieś aŜ bolesne uczucie;
zdawać by się mogło, Ŝe atencja i uprzejmość Awdotii Romanowny ciąŜy jej, męczy ją. - Duniu, poŜegnajŜe
się ze mną! -zawołał Raskolnikow juŜ w sieni - podajŜe mi rękę. - Przecie juŜ podawałam, zapomniałeś ? -
odrzekła Dunia, łagodnie a niezgrabnie obracając się do niego.. - No to podaj jeszcze raz!
I mocno ścisnął jej paluszki. Dunieczka uśmiechnęla się, zarumieniła, co Ŝywo wyrwała rękę i poszła za
matką, nie wiedzieć czemu równieŜ pełna szczęścia. -Ślicznie!-rzekł do Soni, wracając z przedsionka, i
spojrzał na nią pogodnie. -Wieczny odpoczynek racz duszom zmarłym dać, Panie, Ŝywi zaś muszą jeszcze
poŜyć! Prawda? prawda? Sonia nie bez zdziwienia patrzyła na jego nagle rozpogodzoną twarz; od kilku
chwil przyglądał jej się milcząco i pilnie: przypominał sobie teraz wszystko, co mu o niej opowiedział jej
nieboszczyk ojciec... - O BoŜe, Dunieczko!-mówiła Pulcheria Aleksandrowna, gdy tylko wyszły na ulicę. -
Cieszę się teraz, Ŝeśmy sobie poszły; jakoś mi lŜej. No powiedz, czyŜ myślałam wczoraj w pociągu, Ŝe będę
rada z takich rzeczy! - Znów powtarzam ci, mamusiu: jest jeszcze bardzo chory. CzyŜ tego nie widzisz?
MoŜe właśnie tęsknota za nami wpędziła go w taki stan. Trzeba być wyrozumiałym, a wtedy wiele, wiele
moŜna darować... - A ty właśnie nie byłaś wyrozumiała! - natychmiast odrzekła Pulcheria Aleksandrowna
gorąco i zazdrośnie. - Wiesz, Duniu? Przyglądałam się wam obojgu i myślałam sobie, Ŝeś jego wykapany
portret, nawet nie tyle z twarzy, co z duszy: oboje jesteście melancholikami, oboje posępni i po-pędliwi,
oboje wyniośli i oboje wielkoduszni... Dunieczko, przecie nie ma mowy o tym, Ŝeby był samolubem? co?...
A kiedy pomyślę, Ŝe ma być u nas dziś wieczór, aŜ mi się serce ściska. - Nie niepokój się, mamo, będzie, co
będzie.
- Dunieczko. Zastanów się tylko, w jakim połoŜeniu jesteśmy teraz! Przypuśćmy, Ŝe Piotr Pietrowicz
zrezygnuje? - niebacznie powiedziała biedna Pulcheria Aleksandrowna. - W takim razie cóŜ będzie wart!
-ostro i wzgardliwie odpowiedziała Dunieczka. - Dobrześmy zrobiły, Ŝeśmy teraz wyszły - przerwała
matka, skwapliwie zmieniając temat - on gdzieś śpieszy w interesie; niechaj się przejdzie, niech pooddycha
powietrzem... u niego tak okropnie duszno... ale gdzie tu powietrze?... Tutaj nawet na ulicach jest jak w
pokoju bez lufcików. BoŜe, co to za miasto!... UwaŜaj, potrącą cię, niosą coś! Fortepian dźwigają... doprawdy
rozpychają się jak dzikusy... Tej pannicy takŜe boję się bardzo... -- Jakiej pannicy, mamusiu?
- Ano tej, tej, co tam była...
- DlaczegóŜ?
- Mam takie przeczucie, Duniu. Wierz albo nie wierz, ale powiadam ci, Ŝe jak tylko weszła, pomyślałam
sobie: oto gdzie tkwi sedno... - śadnego sedna tu nie ma! - zniecierpliwiła się Dunia. - śe teŜ mama
wiecznie ze swoimi przeczuciami! Dopiero wczoraj ją poznał, tak Ŝe dzisiaj, kiedy przyszła, nie wiedział,
kto to. - Dobrze, zobaczysz sama!... AŜ się przeraziłam: patrzy

na mnie, patrzy, takie oczyska... ledwie usiedziałam na krześle, pamiętasz, kiedy Rodła nam ją
przedstawiał? Dziwne: Piotr Pietrowicz tak o niej pisze, a on ją nam prezentuje... Nam jak nam, ale tobie!
Widocznie jest mu droga! - Mało co się pisze! O nas takŜe niejedno mówiono i pisano, nie pamięta mama?
Co do mnie, jestem przekonana, Ŝe to... najzacniejsza dusza, a tamto wszystko... banialuki. - Daj BoŜe.
Strona 94
1740
- A Piotr Pietrowicz jest obrzydliwym plotkarzem - rąbnęła Dunieczka. Pulcheria Aleksandrowna aŜ się
skurczyła. Rozmowy nie dato się juŜ nawiązać. - Więc mój interes do ciebie jest tego rodzaju...-rzeki
Raskolnikow ciągnąc Razumichina do okna. - Zatem powiem Katarzynie Iwanownie, Ŝe pan przyjdzie -
pośpiesznie Ŝegnała się Sonia. - Chwileczkę, Zofio Siemionowno, nie mamy tajemnic, pani nam nie
przeszkadza... Chciałbym pani jeszcze dwa słowa... Słuchaj-przerwał sobie znowu, nie kończąc zdania.
-Zdaje mi się, Ŝe znasz tego..: jak mu tam?... Porfirego? - Miałbym go nie znać! ToŜ to mój krewniak! Albo
co? - spytał Razumichin w jakimś porywie ciekawości. - Przecie on teraz prowadzi... tę sprawę... no, w
związku z tym zabójstwem... coście wczoraj mówili... - Tak... Więc? - I Razumichin wytrzeszczył oczy.
- Badał właścicieli zastawów, a-_tam są moje zastawy równieŜ, ot, lichotka, ale w kaŜdym razieT
pierścionek siostry - dała mi go na pamiątkę, kiedym^wyjeŜdŜal tu, do Petersburga - i srebrny zegarek ojca.
Całej parady za pięć czy sześć rubli, ale dla mnie ma to wartość jako pamiątka. Więc cóŜ mam teraz zrobić?-
Nie chciałbym, Ŝeby te rzeczy zginęły, zwłaszcza zegarek. Truchlałem, Ŝe mama będzie chciała nań
spojrzeć, kiedy zagadano o Duninym zegarku. To jedyna rzecz, która ocalała po ojcu. Matka się rozchoruje,
jeśli go sprzedadzą. Kobiety! Więc poradź, co mam począć! Wiem, Ŝe naleŜałoby zameldować w
komisariacie. Ale czy nie lepiej samemu Por-firemu, co? Jak myślisz? Byłaby to szybsza sprawa. Zobaczysz,
Ŝe jeszcze przed obiadem mama zapyta. - śadną miarą nie w komisariacie, koniecznie Porfire-
aml:.- wykrzyknął Razumichin, niesłychanie przejęty. - Och, ^ak się cieszę! Po co mamy marudzić, to dwa
kroki stąd, chodźmy od razu, na pewno go zastaniemy! - Hm... moŜe istotnie?...
- On zaś będzie bardzo, bardzo, bardzo, bardzo rad poznać ciebie. RóŜnymi czasy duŜo mu o tobie
mówiłem... Wczoraj mówiłem takŜe. Chodźmy!... Więc znałeś tę starą? Teraz jestem w domu... To wszystko
wspa-nia-le się ułoŜyło!... Ach, prawda... Zofia Iwanowna... - Zofia Siemionowna - sprostował
Raskolnikow. - Zofio Siemionowno, to mój przyjaciel, Razumichin, dobry człowiek... - JeŜeli panowie
muszą juŜ iść... - zaczęła Sonia ani spojrzawszy na Razumichina, co teraz skonfundowało ją jeszcze
bardziej. - Chodźmy! - zdecydował Raskolnikow. - Wstąpię do pani dziś jeszcze, Zofio Siemionowno,
proszę mi tylko powiedzieć, gdzie pani mieszka. Nie tylko tracił wątek, ile raczej śpieszył i unikał jej
wzroku. Sonia podała swój adres i zarumieniła się przy tym. Wyszli wszyscy razem. - Nie zamykasz na
klucz? - zagadnął Razumichin wychodząc za nimi na schody. - Nigdy!... Zresztą juŜ od dwu lat chcę sprawić
sobie zamek - dodał od niechcenia. - Szczęśliwi są ludzie, którzy nie mają co zamykać, prawda? - zwrócił się
ze śmiechem do Soni. Na ulicy przystanęli koło bramy.
- Pani na prawo, Zofio Siemionowno? Ale, ale: jak pani mnie znalazła ? - spytał w taki sposób, jakby
pragnął powiedzieć jej coś zupełnie innego. Chciał patrzeć w jej pogodne, jasne oczy, a wciąŜ mu się to nie
udawało... - Przecie pan wczoraj podał adres Poluni.
- Pola? Ach, tak... Polunia. To ta... mała... to pani siostra? Więc dałem jej swój adres? - Czy pan zapomniał?
- Nie... pamiętam...
- A ja słyszałam o panu jeszcze wtedy, od tatusia... Tylko, Ŝe wtenczas nie znałam jeszcze pańskiego
nazwiska, a i on takŜe nie znał... Teraz przyszłam... a Ŝe wczoraj dowiedziałam się nazwiska pana... więc
dzisiaj zapytałam: gdzie tu mieszka 249

pan Raskolnikow?... Bo nie wiedziałam, Ŝe pan podnajmuje od lokatorów... Do widzenia... Ja teraz do


Katarzyny Iwanowny... Była niezmiernie rada, Ŝe nareszcie odeszła; szła szybko, Ŝeby jak najprędzej zejść
im z oczu, jak najprędzej zrobić te dwadzieścia kroków do rogu, gdzie skręcało się na prawo, i pozostać
wreszcie samą, a wówczas, idąc pośpiesznie, na nikogo nie patrząc, nic nie zauwaŜając - myśleć,
wspominać, rozwaŜać kaŜde wypowiedziane słowo, kaŜdy szczegół. Jeszcze nigdy, nigdy nie doznała nic
podobnego. Cały nowy świat bezwiednie i mgliście spłynął do jej duszy. Przypomniała sobie naraz, Ŝe
Raskolnikow z własnego popędu chciał wstąpić do niej dziś jeszcze, moŜe nawet z rana, moŜe zaraz. -
Tylko nie dzisiaj, na Boga, nie dzisiaj! - bąkała z zamierającym sercem jakby kogoś błagając jak
przestraszone dziecko.-BoŜe! Do mnie... do tego pokoju... on zobaczy... o BoŜe! ToteŜ, rzecz prosta, nie
mogła w owej chwili zauwaŜyć nieznajomego pana, który śledziła pilnię^szedł za nią trop w trop.
Eskortow^jątaK^od jej wyjścia z bramy. Gdywszyscy troje -'• Razumichin, Raskolnikow i ona - przystanęli
na dwa słowa u bramy, przechodzień ten, mijając ich, drgnął nagle, gdy w przelocie usłyszał
przypadkięm_słowa_SoaLL ,,Spytałam: gdzie tu mieszka pan Raskolnikow ?"._Szybkimi lecz uwaŜnym
spojrzeniem obrzucjLcała_trójkę, szczególnie- zaś Raskolniko-wa, do którego zwracała się Sonia; następnie
popatrzył na kamienicę i zapamiętał ją sobie. Wszystko to zaszło w oka mgnieniu, przelotnie, i nieznajomy
pan usiłując nie dać po sobie nic poznać ruszył dalej, wolniejszym juŜ krokiem i jakby się ociągając. Czekał
na Sonię; widział, jak się Ŝegnali, i wiedział, Ŝe Sonia zaraz pójdzie do siebie. "Ale gdzie do siebie? JuŜ
kiedyś widziałem tę twarz- medytował uzmysławiając sobie rysy Soni. - Trzeba się dowiedzieć." Dotarłszy
Strona 95
1740
do zakrętu przeszedł na drugą stronę ulicy, obrócił się i stwierdził, Ŝe Sonia juŜ idzie za nim, tą samą drogą,
l Ŝe nic nie zauwaŜyła. Na rogu. zawróciła w teŜ ulicę. Ruszył jej śladem, nie spuszczając z niej oka; szedł
przeciwległym chodnikiem. Zrobiwszy z pięćdziesiąt kroków wrócił znowu na tę stronę, którą zdąŜała
Sonia» dopędził ją i szedł za nią w odległości pięciu kroków. 250
Był to-eztowięk lat pięćdziesięciu, wzrostu powyŜej średniego, dorodny, szeroki w barach, nieco jakby
przygarbiony. Był ubrany elegancko, wytwornie i wyglądał na pana całą gębą. W ręku trzymał ładną
laseczkę, którą za kaŜdym krokiem postukiwał w chodnik, a na rękach miał nowiutkie rękawiczki. Szeroka
twarz o wystających kościach jarzmowych była dosyć przyjemna, cera zaś świeŜa, niepetersburska. Jego
włosy, bardzo jeszcze gęste, były zupełnie płowe, ledwie przyprószone siwizną, rozłoŜysta zaś, gęsta broda,
zasłaniająca mu szyję jak wachlarz, była w jaśniejszym jeszcze odcieniu. Oczy miał niebieskie, patrzące
zimno, pilnie i przenikliwie; usta pąsowe. W ogóle ten doskonale zakonserwowany człowiek wyglądał na
młodszego o wiele niŜ był. Gdy Sonia przyszła nad kanał, znaleźli się we dwoje na jednym chodniku.
Obserwując ją, zdąŜył zauwaŜyć jej zamyślenie i roztargnienie. Dotarłszy do swego domu Sonia weszła do
bramy, a on, jakby trochę zdziwiony, za nią. Z dziedzińca Sonia skręciła na prawo, w róg,^gkąd^schody
wiodły do jeji^ mieszkania. "Phi!""'-mruknął nieznajomy pan i ruszył zan^-po"schodach. Dopiero teraz
Sonia go spostrzegła. Na trzechn-piętrze^skręciła w korytarz i zadzwoniła do numeru 9, gdzie na drzwiach
widniał napis kredą: Kapernaumow - krawiec. "Phi!" powtórzył nieznajomy, zaskoczony dziwnym
zbiegiem okoliczności, i zadzwonił tuŜ obok, do numeru 8. Jedne drzwi były o sześć kroków od drugich. -
Pani mieszka u Kapemaumowa! - rzekł patrząc na Sonię i śmiejąc się. - Przerabiał mi wczoraj kamizelkę. A
ja tuŜ obok, u madame Ressiich, Gertrudy Ressiićh. Jaki zbieg okoliczności. Sonia spojrzała na niego
uwaŜnie.
- Jesteśmy sąsiadami - ciągnął dalej ze szczególną wesołością. - Przyjechałem do Petersburga dopiero
przedwczoraj. No, na razie do widzenia. Sonia nie odpowiedziała; otworzono jej i wśliznęła się do siebie.
Czemuś zawstydziła się i przelękła... W drodze do Porfirego Razumichin był w niezwykle podnieconym
nastroju. - To świetnie, bracie - powtarzał raz po raz - tak się cieszę, tak się cieszę!

"CóŜ to tak ciebie cieszy?" - myślał Raskolnikow.


- Wcale nie wiedziałem, Ŝe i ty zastawiałeś rzeczy u tej starej. I... i... dawnoŜ to było? to znaczy: dawnoś ją
widział ostatni raz? "Co za naiwny głuptas!"
- Kiedy ją widziałem... - zatrzymał się Raskolnikow, rzekomo szukając w pamięci ••- ano, chyba ze trzy dni
przed jej śmiercią byłem u niej. Zresztą ja przecieŜ teraz idę nie po to, Ŝeby wykupić te rzeczy - podjął ze
skwapliwą i szczególną troską o zastawy - przecie ja teraz znowu mam zaledwie jednego rubla srebrem...
przez ten przeklęty wczorajszy wybryk!... O wybryku wspomniał z nader przekonywającą intonacją.
- No tak, no tak - z pośpiechem i nie wiadomo co potwierdzał Razumichin - więc to dlatego tak cię wtedy...
przejęło... Bo wiesz, nawet w malignie wciąŜ napomykałeś o jakichś pierścionkach i łańcuszkach... no tak,
tak... To jasne, wszystko teraz jasne. "Proszę! Jak się ta myśl porozpelzała wśród nich. Przecie ten człowiek
dałby się za mnie ukrzyŜować, a jednak bardzo się cieszy, Ŝe się wyjaśniło, czemu w malignie
wspomniałem o pierścionkach! Kołkiem utkwiło to im wszystkim w głowach..." - Zastaniemy go ? - zapytał
głośno.
- Zastaniemy, zastaniemy - upewniał Razumichin. - To byczy chłop, bracie, zobaczysz! Trochę
niedŜwiedzio-waty-nie, właściwie to człowiek światowy, ale ja w innym znaczeniu nazwałem go
niedźwiedziowatym. Mądrala, mądrala, ho, ho, całkiem niegłupi, tylko sposób myślenia trochę swoisty...
Nieufny, sceptyk, cynik... lubi nabierać ludzi - raczej nie nabierać, tylko brać na fundusz... No i ta dawna
metoda dowodu rzeczowego... Ale na rzeczy się zna, zna... Zeszłego roku wytropił jedną, taką sprawę...
zabójstwo, gdzie prawie wszystkie ślady były zatarte. Bardzo, bardzo, bardzo pragnie cię poznać! - CzemuŜ
to tak bardzo?
- MoŜe źle się wyraziłem... UwaŜasz, ostatnio, kiedy zachorowałeś, często i duŜo zdarzało mi się mówić o
tobie... A on słuchał... i gdy się dowiedział, Ŝeś był na prawie, a nie mogłeś ukończyć nauk wskutek
trudności finansowych, powiedział: jaka szkoda! Stąd wnioskuję... a właściwie ze wszystkiego razem, nie z
tego jednego. Wczoraj Zamiotow... Bo widzisz, Rodia, ja ci wczoraj po pijanemu gadałem, gdyśmy szli do
domu... więc widzisz, bracie, boję się, Ŝebyś tego sobie nie wyolbrzymił... - śe co? śe mają mnie za wariata?
MoŜe to i prawda. Uśmiechnął się z przymusem. -- Tak, tak... to jest tfu, nie!... Słowem, wszystko, co
plotłem (nie tylko o tym...), wszystko to bzdury, pijackie brednie. - Co się tak gęsto tłumaczysz! Och, jak mi
to wszystko zbrzydło! - krzyknął Raskolnikow z rozdraŜnieniem, które po części udawał. - Wiem, wiem,
rozumiem. Bądź pewien, Ŝe rozumiem. AŜ wstyd o tym mówić... - Skoro wstyd,- to nie mów!
Umilkli obaj. Razumichin był więcej niŜ zachwycony i Raskolnikow ze wstrętem to odczuwał. Korciło go i
Strona 96
1740
to, co Razumichin powiedział przed chwilą o Porfirym. "Przed nim takŜe będę musiał strugać
wariata-myślał blednąc i czując skurcz serca - strugać jak najnaturalniej. Najnaturalniej byłoby nie strugać
wcale. Usilnie nic nie strugać. Nie, usilnie byłoby znowuŜ nienaturalnie... Ha, jakoś to będzie...
zobaczymy... zaraz... Czy to dobrze, czy niedobrze, Ŝe tam idę? Ćma sama led na świecę. Serce wali - co to, to
niedobrze..." - W tej szarej kamienicy - rzekł Razumichin. "Grunt to, czy Porfiry wie, czy nie wie, Ŝe wczoraj
byłem w mieszkaniu tej wiedźmy i Ŝe... pytałem o krew? W mig trzeba to zbadać, od pierwszego kroku, jak
tylko wejdę, muszę to poznać z jego twarzy, bo i-na-czej... Choćbym zginął, dowiem się." - Wiesz co ? -
zwrócił się nagle do Razumichina z szelmowskim uśmiechem-zauwaŜyłem dzisiaj, brachu, Ŝeś od rana
nadzwyczajnie Ŝal torowany? Nie? - Zalterowany? Ani mi się śni - Ŝachnął się Razumichin.
- Gadaj zdrów, bracie; to widoczne. Siedziałeś na krześle tak, jak nigdy nie siadujesz, na samym brzeŜku, i
raz po raz drgałeś. Zrywałeś się ni w pięć, ni w dziewięć. Siedzi zły jak

pies, a raptem pysk robi mu się słodszy od karmelka. I czerwieniłeś się; zwłaszcza kiedy cię zaproszono na
obiad, poczerwieniałeś okrutnie. - Nic podobnego, bujasz jak najęty! Co masz na myśli?
- Wymigujesz się jak uczniak. Tfu, do licha, znowu poczerwieniał ! - Swoją drogą, co za świnia z ciebie.
- Czego się wstydzisz? Romeo! Czekaj, powtórzę to dziś tu i ówdzie, cha-cha-cha! ToŜ dopiero ubawię
mamę... i jeszcze kogoś... - Słuchaj, słuchaj, słuchaj, przecie to powaŜne... przecie to... Przecie to, psiakość... -
ostatecznie zaplątał się Razumi-chin drętwiejąc z przeraŜenia. - Co im opowiesz? Ja, bracie... Tfu, jakaś ty
świnia! - Wiosenna róŜyczka, jak ulał! Szkoda, Ŝe nie widzisz, jak ci z tym do twarzy. Romeo
dwumetrowego wzrostu. A jak się dziś wyszorowałeś, paznokcie wyczyściłeś, co? Słyszane to rzeczy?
Słowo daję, nasmarowałeś się pomadą. Nachyl no się. - Świnia!!!
Raskolnikow zanosił się niepowstrzymanym na pozór śmiechem; i wśród tych wybuchów wesołości
wkroczyli do mieszkania Porfirego Pietrowicza. O to właśnie chodziło Raskolni-kowowi: z pokojów moŜna
było słyszeć, Ŝe wtargnęli ze śmiechem i wciąŜ jeszcze śmieją się w przedsionku. - Ale tu ani stóweczka o
tym, bo... rozwalę ci łeb! - szepnął Razumichin z pasją, chwytając Raskolnikowa za ramię. V
Raskolnikow juŜ wchodził do pokoju. Wszedł z taką miną, jakby robił nadludzkie wysiłki, Ŝeby czasem
nie parsknąć. Za nim, ze zmienioną, wściekłą twarzą, czerwony jak piwonia, olbrzymi i niezgrabny, wszedł
skonfundowany Razumichin. Twarz jego i cała postać były w tej chwili rzeczywiście pocieszne i
usprawiedliwiały śmiech Raskolnikowa. Raskolnikow, jeszcze nie przedstawiony, ukłonił się stojącemu
pośrodku pokoju i pytająco patrzącemu na nich gospodarzowi, wyciągnął rękę i uścisnął mu dłoń - w
dalszym ciągu jakby dokładając nadzwyczajnych starań, by przytłumić swą wesołość i wydusić z siebie
bodaj par? słów prezentacji. Lecz gdy tylko zdołał przybrać powaŜną minę i coś tam mruknąć - wtem, niby
niechcący, spojrzał znów na Razumichina i tym razem juŜ nie wytrzymał: tłumiony śmiech wyrwał się tym
gwałtowniej, im usilniej powściągał go dotychczas. Niesłychane rozjuszenie, jakim Razumichin kwitował
ten "serdeczny" śmiech, nadawało całej tej scenie pozór najszczerszej wesołości i, co więcej, naturalności. A
Razumichin, jak na zamówienie, dołoŜył jeszcze cegiełkę: - Psiakrew! - ryknął, machnął ręką, zawadził o
mały okrągły stolik, na którym stała szklanka po herbacie. Wszystko poleciało i zabrzęczało. - Po cóŜ
niszczyć meble, panowie? Wszak to uszczerbek dla skarbu państwa! - wesoło zawołał Porfiry Pietrowicz.
Scena przedstawiała się, jak następuje: Raskolnikow śmiał się jeszcze, zapomniawszy swej ręki w ręce
gospodarza, lecz znając miarę, czekał na sposobną chwilę, Ŝeby skończyć z tym jak najrychlej i jak
najnaturalniej. Razumichin, do reszty zawstydzony przewróceniem stolika i stłuczeniem szklanki,
posępnie spojrzał na kawałeczki szkła, splunął i ostro zawrócił do okna, gdzie stanął tyłem do towarzystwa,
z groźnie nachmurzoną twarzą, i patrzał przez szyby, nic nie widząc. Porfiry Pietrowicz śmiał się i chciał się
śmiać, lecz widać było, Ŝe czeka wyjaśnień. W kącie na krześle siedział Zamiotow; teraz, przy wejściu gości,
podniósł się i stał w oczekiwaniu, rozciągnąwszy wargi do uśmiechu, lecz z niezrozumieniem i nawet z
niedowierzaniem spozierając na całą scenę, na Raskolnikowa zaś - aŜ z pewnym pomieszaniem.
Niespodziewana obecność urzędnika uderzyła Raskolnikowa. "Muszę to sobie wytłumaczyć!"-pomyślał.
- Najmocniej przepraszam - zaczął siląc się na zakłopotanie - Raskolnikow jestem... - Co "znowu, bardzo mi
przyjemnie, przy tym panowie weszli tak sympatycznie... CóŜ to, on się nawet nie chce przywitać? - skinął
Porfiry Pietrowicz na Razumichina. - Doprawdy nie wiem, o co się na mnie wściekł. Powiedziałem mu
tylko po drodze, Ŝe jest podobny do Romea i... dowiodłem mu tego; więcej, zdaje się, nic nie było. - Świnia!
- odezwał się Razumichin nie obracając głowy.
255

- Musiał widocznie mieć bardzo waŜkie powody, skoro jedno sióweczko tak go rozgniewało - zaśmiał się
Porfiry. - A tobie co do tego, ty, sędzio śledczy!... Zresztą niech was wszystkich kule biją! - odciął
Strona 97
1740
Razumichin i nagle, sam się roześmiawszy, z poweselałą twarzą, jakby nigdy nic, podszedł do Porfirego
Pietrowicza. - Basta! Wszyscyśmy głupi. Do rzeczy: oto mój przyjaciel, Rodion Romanowicz Raskolnikow;
po pierwsze, wiele słyszał o tobie i pragnie cię poznać; po wtóre, ma do ciebie interesik. Ba! Zamiotow? Ty
tutaj skąd? Więc znacie się? od dawna? "Masz tobie" - przestraszył się Raskolnikow. Zamiotow zdawał się
zmieszany, ale nie zanadto. - We własnym twoim mieszkaniu poznaliśmy się wczoraj - rzeki swobodnie. -
Czyli Ŝe Opatrzność oszczędziła mi fatygi: w zeszłym tygodniu .okropnie się czepiał, Ŝebym ci go
przedstawił, Porfiry, a tymczasem zwąchaliście się beze mnie... Gdzie masz tytoń? Porfiry Pietrowicz był po
domowemu, w szlafroku, w nader czystej bieliźnie i przydeptanych pantoflach. Był to człowiek lat
trzydziestu pięciu, wzrostu mniej niŜ średniego, tęgawy, nawet z brzuszkiem, ogolony, bez wąsów i
bokobrodów, z krótko ostrzyŜonymi włosami na duŜej kulistej głowie, jakoś osobliwie zaokrąglonej na
potylicy. Pulchna, księŜycowata twarz z trochę zadartym nosem miała cerę niezdrową, ciemnoŜółtą, lecz
była dość rześka i nawet kpiarska. Twarz ta byłaby nawet dobroduszna, gdyby nie wyraz oczu o jakimś
ciekłym, wodnistym połysku; prawie białe rzęsy migały gęsto, jakby do kogoś mrugając. Spojrzenie tych
oczu dziwnie nie harmonizowało z całą postacią, mającą w sobie coś nieledwie babskiego, i nadawało jej
znacznie więcej powagi, niŜby się moŜna było spodziewać z pierwszego wraŜenia. Usłyszawszy, Ŝe gość ma
do niego "interesik", Porfiry Pietrowicz niezwłocznie poprosił, by siadł na kanapie, sam zaś usiadł w
przeciwległym rogu i wpatrzył się w gościa - oczekując natychmiastowego wyłoŜenia sprawy - z tą aŜ
nazbyt wytęŜoną i powaŜną uwagą, która zrazu krępuje, zwłaszcza gdy ludzie mało się znają i zwłaszcza
gdy to, co ktoś ma przedstawić, nie stoi, jego zdaniem, w Ŝadnym stosunku do tej okazy-256
wanej mu nadzwyczajnej atencji. Lecz Raskolnikow wyłusz-czył swą sprawę jasno i dokładnie, w krótkich,
zwięzłych słowach, był więc tak dalece rad z siebie, Ŝe zdąŜył wcale dobrze obejrzeć Porfirego^-Porfiry
Pietrowicz równieŜ ani razu nie spuścił zeń oka. Razumichin, usiadłszy na wprost nich, za stołem, śledził
rozmowę z gorączkową niecierpliwością, i co chwila przenosił wzrok z jednego na drugiego, aŜ trochę
przebierając miarkę. "Głupiec!"-wyłajał go w duchu Raskolnikow.
- Powinien pan ^glosyLpolicji - nader rzeczowo odparł Porfiry - Ŝe. dowiedziawszy się o takim a takim
zajściu, to znaczy o tyin_^abółstwie^pte6i-pan o zawiadomienie sędziego śledczego, któremu ta sprawa
została powierzona, iŜ te a te rzeczy naleŜą do pana i Ŝe pan pragnie je wykupić... czy teŜ... Słowem, oni
wystylizują to panu. - Kiedy właśnie o to chodzi - silił się Raskolnikow na moŜliwie największe
skrępowanie - Ŝe ja w tej chwili... nie bardzo mam pieniądze... nawet na taki drobiazg nie starczy... Ja bym,
proszę pana, na razie chciał tylko zgłosić, Ŝe rzeczy są moje, ale Ŝe gdy tylko będę miał pieniądze... - To
obojętne - odparł Porfiry Pietrowicz, chłodno przyjmując wynurzenia na temat sytuacji finansowej. -
Zresztą, jeśli pan chce, moŜe pan napisać wprost do mnie, w tym sensie, Ŝe oto, dowiedziawszy się o tym a o
tym i zgłaszając o takich a takich moich rzeczach, upraszam... - Chyba na zwyczajnym papierze ? -
pośpieszył Raskolnikow przerwać, znowu kładąc nacisk na kwestię kosztów. - O, na najzwyczajniejszym!-I
nagle Porfiry Pietrowicz z jawną drwiną spojrzał na niego, spuszczając powieki i jakby doń mrugając. Ale
moŜe to się tylko wydawało Raskol-nikowowi, gdyŜ trwało to zaledwie ułamek sekundy. W kaŜdym razie
coś w tym rodzaju zaszło. Raskolnikow mógłby przysiąc, Ŝe tamten do niego mrugnął, diabli wiedzą, w
jakim celu. "Wie!"-śmignęło w nim jak błyskawica.
- Przepraszam, Ŝe trudzę takimi błahostkami-ciągnął dalej, nieco zbity z tropu - moje rzeczy są warte
wszystkiego pięć rubli, lecz mnie są one szczególnie drogie, jako pamiątki po osobach, od których je
dostałem, i wyznam, Ŝe bardzo się przestraszyłem, kiedym usłyszał...

- Więc dlatego tak się wczoraj spłoszyłeś, kiedy mówiłem Zosimowowi, Ŝe Porfiry bada właścicieli
zastawów! - wtrącił Razumichin z niedwuznacznym zamiarem. To juŜ było nie do zniesienia. Raskolnikow
nie wytrzymał i cisnął mu wściekle spojrzenie swych czarnych, gniewem płonących oczu. Lecz od razu się
opamiętał. - Mam wraŜenie, bracie, Ŝe natrząsasz się ze mnie?- zwrócił się do niego z dobrze udanym
rozdraŜnieniem. - Zgoda, moŜe zanadto zawracam sobie głowę tą - jak ci się zdaje - lichotą; lecz chyba nie
moŜna mnie z tego powodu uwaŜać za egoistę ani za chciwca: dla mnie te dwa marne przedmiociki mogą
wcale nie być lichotą. JuŜ ci mówiłem, Ŝe ten srebrny zegarek, groszowej wartości, jest jedyną rzeczą, która
mi pozostała po ojcu. MoŜesz się ze mnie śmiać, ale - tu zwrócił się nagle do Porfirego - przyjechała do
mnie matka i gdyby się dowiedziała - znów obrócił się Ŝywo do Razumichina, bardzo starając się o to, by
głos mu drgnął - Ŝe ten zegarek przepadł, przysięgam, Ŝe byłaby w rozpaczy. Kobiety! - AleŜ ja wcale nie w
tym znaczeniu! Ja wręcz przeciwnie ! - wołał zmartwiony Razumichii. "Czy dobrze? Czy naturalnie? Czy nie
przeholowałem?- drŜał Raskolnikow.-Po co powiedziałem: kobiety?" - Więc przyjechała do pana
matka?-poinformował się dlaczegoś Porfiry Pietrowicz. - Tak.
- KiedyŜ to?
Strona 98
1740
- Wczoraj wieczorem.
Porfiry pomilczał, jakby coś kombinując.
- Te pańskie rzeczy w Ŝadnym razie nie mogą zginąć _ podjął spokojnie i chłodno. - JuŜ dawno czekałem tu
na pana. I jakby nigdy nic, zapobiegliwie jął podsuwać popielniczkę Razumichinowi, który niemiłosiernie
zaśmiecał dywan popiołem z papierosa. Raskolnikow drgnął, ale Porfiry zdawał się ani patrzeć, wciąŜ
jeszcze zaprzątnięty papierosem Razumichina. - COT-&? Czekałeś? CzyŜeś ty wiedział, ze i on tam
zastawiał?-krzyknął RazumicKiń. Porfiry Pietrowicz zwrócił się wprost do Raskolnikowa:
- Obydwie pańskie .rzeczy^ pierścionek i zegarek, były u niej zawinięte w jeden p.apięręk, o na tym
papierku czytelnie było wypisane ołówkiem pańskie nazwisko, jak równieŜ dzień, w którym otrzymała to
od pana... - śe teŜ pan taki spostrzegawczy?... - niezręcznie uśmiechnął się Raskolnikow usiłując patrzeć mu
prosto w oczy, nie wytrzymał jednak i nagle dodał: - Powiedziałem to dlatego, Ŝe prawdopodobnie
właścicieli zastawów było bardzo duŜo... tak Ŝe panu trudno ich wszystkich spamiętać. A tymczasem pan,
przeciwnie, tak dobrze przypomina ich sobie wszystkich i... i... "Głupio! Nieprzekonywająco! Po com to
dodał."
- Prawie wszyscy właściciele są juŜ teraz znani, właściwie tylko pan dotychczas się nie zgłaszał -odparł
Porfiry z ledwie uchwytnym odcieniem ironii. - Niezupełnie byłem zdrów.
- O tym słyszałem takŜe. Słyszałem nawet, Ŝe był pan niepomiernie czymś rozstrojony. Obecnie teŜ jest pan
jak gdyby blady. - Wcale nie blady... przeciwnie, zupełnie jestem zdrów! - przeciął Raskolnikow brutalnie i
ze złością, zmieniając znienacka ton. Złość kipiała w nim i nie mógł jej pohamować. "A właśnie w złości
wygadam się! - mignęło mu znowu. - Czemu oni mnie dręczą!..." - "Zupełnie zdrów!" - podchwycił
Razumichin. -A to mi się podoba. Do wczoraj bredził od rzeczy... Czy uwierzysz, Porfiry? ledwie się
trzymał na nogach, a jak tylkośmy się odwrócili - to znaczy ja i Zosimow - ten się ubrał na chybcika,
drapnął chyłkiem i szwęndał się gdzieś do północy - i to, powiadam ci, w kompletnej malignie; moŜesz to
sobie wyobrazić? Niesłychane rzeczy. - Doprawdy? W kompletnej malignie? No proszę!- pokiwał głową
Porfiry jakoś po babsku. - Banialuki! proszę nie wierzyć! Zresztą pan i tak nie wierzy! - wyrwało się
Raskolnikowowi ze zbyt juŜ wyraźnym gniewem. Lecz Porfiry Pietrowicz jakby nie dosłyszał tych
dziwnych słów. - CzyŜ byłbyś wyszedł, gdyby nie maligna? - gorąco prawił Razuroichin. - Po coś wyszedł?
na co? I czemu akurat chyłkiem? Czy to się nazywa być przy zdrowych zmysłach?

Teraz, kiedy cale niebezpieczeństwo juŜ minęło, mówię ci to wprost. - Znudzili mnie wczoraj jak flaki z
olejem - rzekł nagle Raskolnikow do Porfirego z bezczelnie wyzywającym uśmier chem - więc uciekłem od
nich, chciałem wynająć sobie mieszkanie, Ŝeby mnie nie wytropili; wziąłem ze sobą kupę pieniędzy. Pan
Zamiotow widział te pieniądze. CóŜ, panie Zamiotow, byłem wczoraj czy nie byłem w malignie? Proszę
rozstrzygnąć nasz spór. Byłby w tej chwili zadusił Zamiotowa, tak bardzo TOU się nie podobało jego
milczenie i jego wzrok. - Moim zdaniem, mówił pan nader rozsądnie i nawet przebiegle, tylko zanadto był
pan draŜliwy - oświadczył Zamiotow sucho. - A dzisiaj mówił mi Nikodem Fomicz - wtrącił Porfiry •- Ŝe
spotkał pana wczoraj bardzo późno, w mieszkaniu pewnego urzędnika, stratowanego przez konie... -
Właśnie! Ot, chociaŜby ten urzędnik - pochwycił Ra-zumichin -: no powiedz sam, czyś nie był zwariowany
u tego urzędnika? Ostatnie grosze oddałeś wdowie na pogrzeb! Zachciało ci się miłosierdzia - ślicznie, daj
piętnaście, daj dwadzieścia, ale choć trzy ruble zostaw sobie; a tyś wywalił wszystkie dwadzieścia pięć! -
Skąd wiesz, Ŝe nie znalazłem gdzieś skarbu? MoŜe właśnie dlatego byłem wczoraj taki szczodry... Ot, na
przykład pan Zamiotow wie, Ŝe znalazłem skarb... Proszę darować - drŜącymi ustami rzeki do Porfirego - Ŝe
od pół godziny zanudzamy pana takimi bzdurami. Pan ma nas dosyć, co? - Ale skądŜe, przeciwnie,
prze-ciw-nie. Gdyby pan wiedział, jak mnie pan interesuje. Z ciekawością i patrzę, i słucham... i, wyznam,
tak się cieszę, Ŝe pan nareszcie zechciał mnie odwiedzić. - Mógłbyś przynajmniej herbatą mnie
poczęstować. W gardle mi zaschło! - huknął Razumichin. - Wyborna myśl. MoŜe i panowie raczą się
przyłączyć do towarzystwa. A moŜe chcesz... coś solidniejszego przed herbatą, hę? - Idź do licha.
260
Porfiry Pietrowicz poszedł wydać zarządzenia co do herbaty. W głowie Raskolnikowa myśli wirowały jak
cyklon. Był okropnie rozdraŜniony. "Ba, nawet nie ukrywają, nawet nie. chcą robić ceregieli. Z jakiego to
powodu, mój panie, mówiłeś o mnie z Nikodemem Fomiczem, skoro mnie nie znasz? To dowód, Ŝe juŜ nie
chcą ukrywać, Ŝe mnie tropią jak sfora psów. Najotwarciej plują mi w twarz! - dygotał z furii. - W takim
razie bijcie wprost, a nie igrajcie jak kot z myszą. PrzecieŜ to nieuprzejmie, mój panie, skąd pan wie, moŜe
ja na to nie pozwolę!... Raptem wstanę i wygarnę wam w pysk całą prawdę; wtedy zobaczycie, jak wami
gardzę!... - Z trudem odetchnął. - A jeśli to mi się tylko wydaje? Jeśli to ułuda? Jeśli się złoszczę tylko z
braku doświadczenia i nie umiem odegrać, swojej podłej roli? MoŜe z ich strony nie było Ŝadnego zamiaru?
Strona 99
1740
Wszystkie ich słowa są najzwyczajniejsze, jednakŜe coś w nich tkwi... Wszystko to moŜna zawsze
powiedzieć, ale coś tu jest. Dlaczego powiedział wprost: u niej? Dlaczego Zamiotow dodał, Ŝe mówiłem
przebiegle? Dlaczego mówią takim tonem? Tak... ton... Razumichin siedział tu tak samo jak ja, więc czemuŜ
jemu nic się nie wydaje? Temu idiotycznemu niewiniątku nigdy się nic nie wydaje... Znów gorączka!...
Porfiry mrugał do mnie czy nie mrugał? To z pewnością nonsens; czemu miałby mrugać? Chcą mi działać
na nerwy czy przekomarzać się ze mną? Albo wszystko to miraŜ, albo-wiedzą!... Nawet Zamiotow jest
impertynencki... Czy rzeczywiście Zamiotow jest impertynencki ? Zamiotow zmienił pogląd przez noc.
Przeczuwałem, Ŝe tak będzie. Jest tutaj pierwszy raz, a zachowuje się jak we własnym domu. Porfiry nie
uwaŜa go za gościa, siada tyłem do niego. Zwąchali się. Zwąchali się na pewno z mego powodu. Przed
naszym przyjściem mówili na pewno o mnie... Czy wiedzą o mieszkaniu? śebyŜ juŜ prędzej!... Kiedy
powiedziałem, Ŝem wczoraj pobiegł szukać sobie mieszkania, on to pominął, nie nawiązał do tego... Swoją
drogą zręcznie wtrąciłem o mieszkaniu: przyda mi się to później!... śe niby w malignie!... Cha, cha, cha! Wie
o całym wczorajszym wieczorze. O przyjeździe mamy nie wiedział!... A ta jędza wypisała ołówkiem nawet i
datę!... Niedoczekanie wasze, nie 261

dam się. To wszystko jeszcze nie są fakty, to dopiero miraŜe! Nie, panowie, prosimy o fakty. Mieszkanie
równieŜ nie jest faktem, tylko majaczeniem; wiem, co mam im mówić... Czy wiedzą o mieszkaniu? Nie
wyjdę stąd, póki nie spenetruję. Po co przyszedłem? To zaś, Ŝe się teraz złoszczę, to fakt niewątpliwy! Tfu,
jaki ze mnie nerwus! A moŜe to i lepiej: wyglądam na bzika... Porfiry mnie wymacuje. Będzie próbował
zbić mnie z tropu. Po co przyszedłem?" Wszystko to śmignęło mu przez głowę jak błyskawica. Porfiry
Pietrowicz wrócił prędko; jakoś poweselał naraz. - Oj, bracie, po tej wczorajszej bibie u ciebie trzeszczy mi
łeb... I w ogóle rozkleilem się - rzekł ze śmiechem do Ra-zumichina, całkiem innym juŜ tonem. - I cóŜ? było
co ciekawego? Bo przecie porzuciłem was w najciekawszym miejscu. Kto zwycięŜył? - Nikt, oczywiście.
Zjechali na wiekuiste zagadnienia, bujali w obłokach. - Wyobraź sobie, Rodia^najakie tematy zjechali
wczoraj:
czyzbrodnia istnieje, czy nie ? ToŜ mówię ci,~zeŚHły-gadali do nieprzytomności."' - Nic dziwnego.. Zwykłe
zagadnienie społeczne-odparł Raskolnikow z roztargnieniem. - Pytanie zostało nie tak sformułowane -
zauwaŜył Porfiry. - Niezupełnie tak, to prawda - od razu przystał Razu-michin i ciągnął dalej gorąco, po
swojemu. - Widzisz, Ro-dionie: posłuchaj i powiedz mi swoje zdanie. Chodzi mi o to. Wczoraj wyłaziłem ze
skóry, Ŝeby ich przekonać, czekałem teŜ na twoją odsiecz. Mówiłem im o tobie, wspomniałem, Ŝe masz
przyjść... Zaczęło się od poglądu socjalistów. Pogląd wiadomy: zbrodnia to protest przeciw niemoralnemu
ustrojowi społecznemu, i basta, i nic więcej, i Ŝadnych innych przyczyn się nie dopuszcza, i nic... -
Przekręcasz! - zawołał Porfiry Pietrowicz. OŜywił się wyraźnie i patrząc na Razumichina śmiał się raz po
raz, czym jeszcze dodawał mu ostrogi. -. N-nic się nie dopuszcza! - z zapałem przerwał Ra-zumichin-nie
przekręcam... Mogę ci pokazać ich ksiąŜki; wszystko u nich pochodzi stąd, 'Ŝe "środowisko spaczyło
człowieka" - i nic j^-ięcej. Ulubiony ich frazes. Stąd prosty 262
wniosek, Ŝe gdyby dać społeczeństwu ustrój normalny, wszystkie zbrodnie znikną od razu, jak zdmuchnął,
i wszyscy w mig staną się cnotliwi. Natura się nie liczy, naturę wyrzuca się za drzwi, natury nie potrzeba! U
nich nie jest tak, Ŝe ludzkość, rozwijając się aŜ do końca historyczną, Ŝywą drogą, sama przez się zmieni się
wreszcie w społeczeństwo normalne, lecz odwrotnie, system społeczny, wyszedłszy z jakiejś
matematycznej głowy, od razu uporządkuje całą ludzkość, w mig uczyni ją sprawiedliwą i bezgrzeszną,
przed wszelkim Ŝywym procesem, bez Ŝadnej dziejowej i Ŝywej drogi. Dlatego teŜ tak instynktowo nie
lubią historii: "zawiera ona same łotrostwa i głupstwa" - wszystko się u nich tłumaczy jedynie głupotą,
dlatego równieŜ tak nie lubią Ŝywego procesu Ŝycia: nie potrzeba Ŝywej duszy. śywa dusza zaŜąda Ŝycia,
Ŝywa dusza nie usłucha mechaniki, Ŝywa dusza jest podejrzana, Ŝywa dusza jest wsteczna! To zaś, czego
oni chcą, trąci wprawdzie truposzem, wprawdzie moŜna to zrobić z kauczuku, ale za to jest to nieŜywe, za
to jest bez woli, za to jest niewolnicze, nie pomyśli o buncie! W rezultacie wszystko się sprowadza do
układania cegiełek, do planowania korytarzy i pokoi w falan-sterach! Falanster, owszem, gotów, ale natura
wasza nie jest gotowa do falansteru, pragnie Ŝycia, nie dokonała Ŝyciowego przebiegu, nie kwapi się na
cmentarz! Z pomocą samej tylko logiki nie da się przeskoczyć natury! Logika przewidzi trzy wypadki, a
wypadków jest milion! Odciąć więc cały milion i wszystko sprowadzić do kwestii komfortu! Najłatwiejsze
rozwiązanie! Kusząca jasność, i nie potrzeba myśleć! Grunt, Ŝe nie potrzeba myśleć! Cała tajemnica Ŝywota
mieści się na dwu kartkach druku! - Proszę, jak cwałuje, jak bębni! Trzeba, go przytrzymać za ręce - śmiał
się Porfiry, po czym zwrócił się do Raskolni-kowa: - Niech pan sobie wyobrazi coś w tym rodzaju wczoraj
wieczorem: w jednym pokoju, na sześć głosów, i to po dobrej porcji ponczu-moŜe pan to sobie wystawić?
Nie, bracie, za pozwoleniem: "środowisko" gra w zbrodni duŜą rolę, obstaję przy tym. - To wiem i bez
Strona 100
1740
ciebie, ale ty mi powiedz taką rzecz:
czterdziestoletni męŜczyzna zgwałcił dziesięcioletnią dziewczynkę; czy to środowisko przynagliło go do
tego? - Kto wie, ściśle biorąc, moŜe i środowisko - z wielką

powagą zauwaŜył Porfiry. - Zbrodnię, popełnioną na dziewczynce, bardzo a bardzo dobrze moŜna
tłumaczyć "środowiskiem". Szal porwał Razumichina.
- Chcesz, to ci zaraz wydedukuję-ryknął-Ŝe masz białe rzęsy wyłącznie dlatego, Ŝe Iwan Wielki liczy sobie
trzydzieści pięć sąŜni wysokości, a wydedukuję to jasno, ściśle, postępowo, nawet z liberalnym
zabarwieniem. Podejmuję się. No, chcesz się załoŜyć? - Przyjmuję! Panowie, posłuchajmy, jak on tego
dowiedzie. - Udajesz, do jasnej cholery! - krzyknął Razumichin, zerwał się i machnął ręką. - Nie warto z
tobą gadać. ToŜ on to wszystko naumyślnie, ty go jeszcze nie znasz, Rodia! A i wczoraj stanął po ich stronie
tylko po to, Ŝeby wszystkich nabrać. Co on wczoraj wyplatał, o rety! A tamci się cieszyli z jego poparcia!...
Potrafi dwa tygodnie z rzędu tak pleść. Zeszłego roku wmawiał nam po jakiegoś licha, Ŝe idzie do
mo-nasteru: dwa miesiące wmawiał to w nas! Niedawno uwziął się twierdzić, Ŝe się Ŝeni, Ŝe juŜ wszystko
gotowe do ślubu. Nawet sprawił sobie nowy garnitur. JuŜeśmy mu winszowali. Tymczasem-ani
narzeczonej, ani w ogóle nic; gadanie, i juŜ! - Nieprawda. Garnitur sprawiłem sobie przedtem. Właśnie z
powodu nowego garnituru przyszło mi do głowy, Ŝeby z was zaŜartować. - Pan rzeczywiście jest takim
aktorem ? - spytał Raskol-nikow niedbale. - A cóŜ pan myślał? Proszę zaczekać, pana takŜe nabiorę. Cha,
cha, cha! Nie, nie, powiem panu szczerą prawdę. Z powodu tych wszystkich zagadnień, zbrodni,
środowiska, dziewczynek - przypomniał mi się teraz, a zresztą i dawniej mnie to interesowało, pewien
pański artykulik: O zbrodni... czy jak to tam było u pana, zapomniałem tytułu, nie pamiętam. Dwa miesiące
temu miałem satysfakcję przeczytać to w "Słowie Periodycznym". -MÓJ artykuł? W "Słowjg^
Periodycznym" ?-spytał zdziwiony Raskolnikowr-Przedpól rokiem, porzuciwszy uniwersytet, rzeczywiście
napisałem artykuł z powodu pewnej ksiąŜki, ale zaniosłem go do redakcji "Słowa Tygodniowego", a nie
"Periodycznego". -• Trafił zaś do "Periodycznego".
- Przecie "Słowo Tygodniowe" przestało się ukazywać, właśnie dlatego nie wydrukowali wtenczas... - To
prawda; lecz przestając wychodzić "Słowo Tygodniowe" połączyło się ze "Słowem Periodycznym", stąd teŜ
pański artykulik ukazał się przed dwoma miesiącami w "Słowie Periodycznym". Pan nie wiedział?
Raskolnikow nic nie wiedział istotnie.
- Bój się pan Boga, toŜ pan moŜe zaŜądać od nich pieniędzy za artykuł. Jakie dziwne usposobienie: Ŝyje pan
w takim zamknięciu, Ŝe nie wie o rzeczach bezpośrednio pana dotyczących. To przecie fakt. - Brawo, Rodia!
Ja takŜe nie wiedziałem! - zawołał Razumichin. - Dziś jeszcze wstąpię do czytelni i kaŜę sobie dać ten
numer. Dwa miesiące temu? Jaka data? Ale wszystko jedno, i tak znajdę. No, no, no! A ten milczy! - Skąd
się pan dowiedział, Ŝe to mój artykuł? Podsygno-wany był jedną literą. - Przypadkowo i dopiero przed paru
dniami. Przez redaktora; znam go osobiście... Bardzo się zainteresował. - O ile pamiętam, rozwaŜałem
stanJOsychologiczny przestępcy podczas całego przebiegu zbrodni. - Tafc^estsipodkresIalpanTnaciskiem,
Ŝe aktowi dokonania zbrodni zawsze towarzyszy choroba. Nader, nader oryginalne, lecz... mnie właściwie
zaciekawiła nie ta część pańskiego artykuliku, tylko pewna myśl, rzucona pod koniec artykułu, ale którą
pan, niestety, porusza tylko mimochodem, nie dość jasno... Słowem, jeśli pan pamięta, jest tam aluzja, Ŝe
podobno istnieją na świecie niektóre osoby, które mogą... nie, nie tylko mogą, lecz mają całkowite prawo
popełniać wszelkie łotrostwa i przestępstwa i Ŝe jakoby kodeks ich nie obowiązuje. Raskolnikow
uśmiechnął się na to rozmyślne i pracowite wypaczenie jego idei. - Co? Jak? Prawo do zbrodni? Ale chyba
nie dlatego, Ŝe "środowisko spaczyło człowieka"?-poinformował się Razumichin aŜ z jakimś przestrachem.
- Nie, nie, niezupełnie dlatego - odparł Porfiry. - Cała rzecz w tym, Ŝe podług artykułu pana Raskolnikowa
wszyscy ludzie dzielą się rzekomo na "zwykłych" i "niezwykłych". 12 Dostojewski, t.
265

Zwykli powinni Ŝyć w posłuchu i nie wolno im przekraczać praw, a to dlatego, uwaŜasz, Ŝe są zwykli.
Niezwykli zaś mają prawo do wszelkich zbrodni i wykroczeń, mianowicie dlatego, Ŝe są niezwykli. Zdaje
się, Ŝe tak było u pana? nie mylę się? . - CóŜ to jest? Nie moŜe być, Ŝeby tak tam było! -bąkał Razumichin w
rozterce. Raskolnikow znów się uśmiechnął. W lot zrozumiał, co się święci i na co chcą go nakierować:
pamiętał swój artykuł. Zdecydował podjąć rękawicę. - U mnie jest niezupełnie tak - zaczął prosto i
skromnie.- Przyznaję zresztą, Ŝe pan wyłoŜył moją myśl prawie ściśle, a moŜe nawet i zupełnie ściśle...
(Zdawało się sprawiać mu przyjemność, Ŝe moŜe dodać owo: "zupełnie ściśle"). Zachodzi tylko ta róŜnica,
Ŝe bynajmniej nie nastaję, jakoby ludzie niezwykli koniecznie musieli i byli obowiązani wyczyniać
wszelakie łotrostwa, jak pan to nazwał. Sądzę nawet, Ŝe takiego artykułu nie ogłoszono by drukiem. Po
Strona 101
1740
prostu napomknąłem, Ŝe człowiek "niezwykły" ma prawo... właściwie nie prawo urzędowe, tylko sam sobie
moŜe w sumieniu pozwolić na przekroczenie... niektórych zapór, i to jedynie w razie, gdy tego wymaga
urzeczywistnienie jego idei (niekiedy moŜe zbawiennej dla całej ludzkości). Pan był łaskaw zaznaczyć, Ŝe
mój artykuł był nie dość jasny; jestem gotów wyświetlić go panu w miarę moŜności. Chyba się nie pomylę
przypuszczając, Ŝe właśnie tego pan chce; słuŜę. Moim zdaniem, gdyby odkrycia Keplera i Newtona,
wskutek jakichś okoliczności, Ŝadną miarą nie mogły stać się wiadome ludziom inaczej niŜ przez ofiarę
Ŝycia jednego człowieka, dziesięciu, stu i tak dalej ludzi, którzy by temu odkryciu przeszkadzali lub
stawali mu w poprzek, wówczas Newton miałby prawo, owszem, byłby obowiązany... usunąć tych
dziesięciu czy stu ludzi, aŜeby całą ludzkość zapoznać ze swymi odkryciami. Ale bynajmniej nie wynika
stąd, by Newton miał prawo zabijać, kogo mu się spodoba, ani dzień w dzień kraść ze straganów. Dalej, o
ile pamiętam, snuję w swym artykule myśl, Ŝe wszyscy... na przykład prawodawcy i załoŜyciele
fundamentów ludzkości, poczynając od najstaroŜytniejszych, poprzez Likurgów, So-lonów, Mahometów aŜ
do Napoleonów i tak dalej, wszyscy co do jednego byli przestępcami juŜ choćby przez to, Ŝe dając nowe
prawo, tym samym naruszali dawne, święcie czczone 266
przez społeczeństwo i odziedziczone po ojcach - no i nie wzdragali się przed rozlewem krwi, jeśli tylko ta
krew (czasem niewinna całkiem i bohatersko przelana w obronie dawnego prawa) mogła im być pomocna.
Jest nawet rzeczą zastanawiającą, Ŝe w większości wypadków ci ustawodawcy i dobroczyńcy ludzkości
najsroŜej przelewali krew. Słowem, wywodzę, Ŝe wszyscy - nie tylko najwięksi, lecz równieŜ ludzie choć
trochę nietuzinkowi, choć trochę zdolni powiedzieć coś nowszego, muszą na mocy swej natury koniecznie
być przestępcami - w stopniu większym lub mniejszym, rzecz prosta. Inaczej trudno by im było wydobyć
się z koleiny, na pozostanie zaś w niej oni zgodzić się nie mogą, znowuŜ wskutek swej natury, a dodam od
siebie, Ŝe nawet obowiązani są nie zgodzić się na to. Jak pan widzi, na razie nie ma w tym wszystkim nic
szczególnie nowego. Było to tysiąc razy drukowane i czytane. Co się zaś tyczy mego podziału ludzi na
zwykłych i niezwykłych, zgadzam się, Ŝe jest on trochę dowolny, ale ja przede nie obstaję przy ścisłych
liczbach. Wierzę tylko w swoją myśl zasadniczą. Polega ona na tym, Ŝe ludzie podług prawa przyrody
dzielą się ogólnie na dwie klasy: na klasę ludzi niŜszych, będących, Ŝe tak powiem, materiałem, który słuŜy
wyłącznie do wydawania na świat sobie podobnych, oraz na ludzi właściwych, to znaczy posiadających dar
czy talent, który im pozwala wygłosić w swoim środowisku nowe słowo. Oczywiście, podklas jest tu bez
liku, ale znamiona wyróŜniające obu klas są dość ostre: klasa pierwsza, czyli materiał, to ogólnie biorąc
ludzie z przyrodzenia zachowawczy, przykładni, ulegli i swą uległość miłujący. UwaŜam teŜ, Ŝe powinni
być ulegli, bo do tego są przeznaczeni i nie ma w tym nic zgoła, co by ich poniŜało. Ludzie naleŜący do
drugiej klasy - wszyscy przekraczają prawo, są burzycielami albo są do tego skłonni, zaleŜnie od uzdolnień.
Przestępstwa tych ludzi, naturalnie, są względne i wielorakie; najczęściej domagają się oni w
najróŜ-norodniejszych wystąpieniach zniszczenia istniejącego stanu w imię lepszego. Lecz jeśli takiemu
człowiekowi dla ziszczenia jego idei wypadnie stąpać chociaŜby po trupach, przez krew,-to sadzę, Ŝe moŜe
on wewnętrznie, w zgodzie z sumieniem, zezwolić sobie nawet na pochód poprzez krew - co zresztą zaleŜy
od tej idei i jej rozmiarów, proszę to sobie zakonotować. Tylko w tym znaczeniu mówię w swym artykule o
ich prawach

do zbrodni. (Bo jak pan pamięta, zagailiśmy tę rozmowę od kwestii jurydycznej.) Ale powodów do
wielkiego niepokoju nie ma: ogól prawie nigdy nie przyznaje im tego prawa, ścina ich i wiesza (mniej lub
więcej) i w ten sposób, całkiem słusznie, wypełnia swe zachowawcze przeznaczenie - z zastrzeŜeniem
jednak, Ŝe w następnych generacjach tenŜe ogól wynosi tamtych ściętych na piedestał i otacza ich czcią
(mniej lub więcej). Pierwsza klasa jest zawsze władczynią teraźniejszości, druga klasa - władczynią
przyszłości. Pierwsi zachowują świat i pomnaŜają go liczebnie; drudz.y-.pchają świat naprzód, i kierują go
ku oznaczonym celom. Jedni i drudzy mają zupełnie równe prawo istnieć. Słowem, u mnie wszyscy
posiadają prawo równomocne, i - vive la guerre eternelle* - aŜ do Nowego Jeruzalem, rzecz jasna. - Więc w
Nowe Jeruzalem pan jednak wierzy?
- Wierzę-odparł Raskolnikow z mocą; mówiąc to, jak i w ciągu całej swej długiej tyrady, patrzał w ziemię,
obrawszy sobie jakiś punkcik na dywanie. - I-i-i w Boga pan wierzy? Przepraszani za taką natarczywość. -
Wierzę - powtórzył Raskolnikow podnosząc wzrok na Porfirego. - I-i-i we wskrzeszenie Łazarza?
- Wie-wierzę. Po co to panu?
- Wierzy pan dosłownie?
- Dosłownie.
- Aha... Tak sobie, byłem ciekaw. Przepraszam. Ale pan pozwoli, Ŝe nawrócę do tematu. Tamtych przecie
nie zawsze ścinają; niektórzy, odwrotnie... - Tryumfują za Ŝycia? O tak, niektórzy osiągają cel za Ŝycia i
Strona 102
1740
wówczas... - Sami zaczynają ścinać?
- O ile zachodzi potrzeba i, wie pan, tak jest najczęściej. Pańska uwaga jest dowcipna, owszem. - Dziękuję.
Lecz niech mi pan powie: po czym mamy odróŜniać tych niezwykłych od zwykłych? MoŜe przy urodzeniu
są znaki, co? Chodzi mi o to, Ŝe tu by nie zawadziła trochę większa dokładność, Ŝe tak powiem, więcej
określoności ze-* niech Ŝyje wiekuista wojna
wnętrznej; proszę mi darować zrozumiałą troskę człowieka praktycznego i prawomyślnego, lecz czyby tu
nie moŜna wprowadzić na przykład jakiego uniformu, kazać im nosić odznaki albo cechować ich?... Bo sam
się pan zgodzi, Ŝe jeśli wyniknie plątanina, jeśli człowiek jednej klasy ubrda sobie, Ŝe naleŜy do drugiej, i
zacznie "usuwać wszelkie zapory", jak się pan nader fortunnie wyraził, toć... - O, to bywa bardzo często. I ta
pańska uwaga jest jeszcze dowcipniejsza od poprzedniej... - Bardzo dziękuję...
- Nie ma za co, lecz proszę uwzględnić, Ŝe omyłka jest moŜliwa tylko ze strony pierwszej klasy, czyli ze
strony ludzi "zwykłych" (jak ich nazwałem, moŜe bardzo niefortunnie). Wbrew swej wrodzonej uległości, a
wskutek pewnej naturalnej przekory, której nie odmówiono nawet krowie, nader liczni spośród nich lubią
poczytywać się za ludzi przodujących, za "burzycieli", i pakować się w "nowe słowo" - a czynią to z
najszczerszym przekonaniem. Przy tym częstokroć nie rozpoznają oni ludzi rzeczywiście nowych, ba,
gardzą nimi jako osobnikami przestarzałego pokroju i poniŜającego sposobu myślenia. Mnie się jednak
zdaje, Ŝe Ŝadne znaczniejsze niebezpieczeństwo nie grozi, i doprawdy moŜe się pan nie turbo-wać,
poniewaŜ ci ludzie nigdy nie posuwają się daleko. Za nadmiar ochoty moŜna im czasem spuścić lanie, i
owszem, Ŝeby im przypomnieć właściwe ich miejsce, ale nic ponadto; nie potrzeba nawet oprawcy: sami
spuszczą sobie lanie, bo są bardzo układni. Niektórzy wyświadczają sobie tę usługę nawzajem, drudzy
sami sobie własnoręcznie... Poczuwają się przy tym do róŜnych publicznych kajań - wypada to ładnie i
wychowawczo. Słowem, wcale nie powinien się pan frasować... Takie jest prawo. - Ha, przynajmniej pod
tym jednym względem pan mnie troszkę uspokoił. CóŜ, kiedy jeszcze jedna bieda. Proszę mi powiedzieć:
duŜo jest tych "niezwykłych", którym wolno zarzynać innych? Naturalnie, gotów jestem uchylić czoła, ale
pan się zgodzi, Ŝe robi się człowiekowi niewyraźnie, jeśli ma ich być bardzo duŜo, co? - O, co do tego, niech
pan równieŜ będzie spokojny - tymŜe tonem ciągnął dalej Raskolnikow. - Na ogół ludzi posiadających
nową myśl, ludzi choć odrobinkę zdolnych powie-
dzieć coś choć odrobinkę nowego, rodzi się nadzwyczaj mało, aŜ dziw jak mało. Jedno tylko jest jasne: Ŝe
tryb powstawania tych ludzi, tych wszystkich klas i podklas, na pewno rządzi się jakimś określonym i
niezachwianym prawem przyrody. Zapewne, prawo to jest nie znane obfcnrb, ale wierzę, Ŝe istnieje i z
czasem moŜe być poznane. Ogromna masa ludzka, tworzywo, tylko po to bytuje na świecie, Ŝeby nareszcie
przez jakiś wysiłek, w drodze jakiegoś zagadkowego na razie procesu, przez jakieś krzyŜowanie plemion i
ras natęŜyć się i wydać w końcu na świat - ot, choćby jednego na tysiąc, troszyneczkę bodaj samodzielnego
człowieka. Z nieco szerszą samodzielnością rodzi się moŜe jeden na dziesięć tysięcy (mówię przykładowo,
poglądowo). Z jeszcze szerszą - jeden na sto tysięcy. Genialni ludzie - jeden na miliony; wielkie zaś
geniusze, korony ludzkości - moŜe jeden po upływie wielu tysięcy milionów ludzkich istnień na ziemi.
Krótko mówiąc, ja do tej retorty, gdzie się to wszystko odbywa, nie zaglądałem. Lecz określone prawo na
pewno jest i być musi, nie moŜe tu być przypadku. - Kpicie obaj czy co, u licha?-wykrzyknął wreszcie
Razumichin. - Nabieracie się wzajemnie, co? Siedzą sobie i jeden drugiego nabija w butelkę! Nie mówisz
chyba powaŜnie, Rodia? Raskolnikow w milczeniu zwrócił do niego bladą, smutną prawie twarz i nic nie
odpowiedział. W zestawieniu z tą cichą i smutną twarzą Razumichinowi dziwną się wydawała
nieukrywana, natrętna, draŜniąca i niegrzeczna dokuczliwość Porfirego. - Bo, bracie, jeślł ty to na serio...
Zapewne, masz słuszność mówiąc, Ŝe to nienowe, Ŝe to przypomina wszystko, cośmy tysiąc razy czytali i
słyszeli; lecz co jest w tym wszystkim rzeczywiście oryginalne-co, ku memu przeraŜeniu, rzeczywiście
naleŜy tylko do ciebie, to Ŝe ty, bądź co bądź, przyzwalasz na krew zgodnie z sumieniem, i to, wybacz, aŜ z
jakimś fanatyzmem... Więc oto na czym polega przewodnia myśl twego artykułu. Takie zezwolenie na
krew zgodnie z sumieniem to... według mnie, to straszniejsze, niŜ gdyby urzędowo, prawnie pozwolono
przelewać krew... - Zupełna racja, to straszniejsze - potwierdził Porfiry.
- Nie, ty musiałeś się zagalopować! Jest w tym błąd. Ja
07/»
sobie przeczytam... Zagalopowałeś się! Nie moŜesz tak myśleć... Przeczytam. - W artykule tego wszystkiego
nie ma, są tylko napomknienia - oświadczył Raskolnikow. - Tak, tak, tak, tak - nie mógł usiedzieć Porfiry -
teraz widzę prawie jasno, jak się pan zapatruje na zbrodnię; ale... proszę wybaczyć moje natręctwo (zanadto
się panu naprzykrzam, aŜ mi samemu wstyd)!, lecz... bardzo mnie pan uspokoił co do pomyłkowych
wypadków pomieszania tych dwu klas; jednakŜe... mnie tu znowu trapią róŜne konkretne względy. Ot,
przypuśćmy, Ŝe jakowyś mąŜ lub młodzian ubrda sobie, Ŝe jest Likurgiem czy Mahometem... in spe,
Strona 103
1740
oczywista... i dalejŜe usuwać wszelkie ku temu zawady... Pomyśli: mam przed sobą daleką wyprawę, do
wyprawy potrzebne są pieniądze... I nuŜe zdobywać pieniądze na wyprawę... Co? Zamiotow nagle parsknął
ze swego kąta. Raskolnikow ani spojrzał na niego. - Muszę się zgodzić - odrzekł spokojnie - Ŝe takie
wypadki są rzeczywiście nieuniknione. Głupi i próŜni ludzie łatwo połykają ten haczyk, zwłaszcza
młodzieŜ. - No widzi pan. A wtedy jakŜe?
- Wtedy "nijakŜe" - uśmiechnął się Raskolnikow - nie moja to wina. Tak jest i zawsze będzie. On na
przykład (skinął na Razumichina) mówił przed chwilą, Ŝe zezwalam na krew. To i cóŜ? Społeczeństwo
wybornie się obwarowało więzieniami, sędziami śledczymi, katorgami - czegóŜ się martwić? MoŜecie
tropić złoczyńcę... - A jeŜeli go wytropimy?
- Dobrze mu tak.
- Zdrowa logika. No, a co się tyczy jego sumienia?
- Co to pana obchodzi?
- Ano, po prostu z poczucia ludzkości.
- Kto sumienie posiada, niech cierpi, skoro zdał sobie sprawę z pomyłki. Będzie mu to karą-obok katorgi. -
A ci prawdziwie genialni - spytał nachmurzony Razumichin - ci, którym wolno wyrzynać innych, ci nie
powinni wcale cierpieć, nawet za przelaną krew? - Po co tu słowo: powinni? Nie ma tu miejsca na
pozwolenia i zakazy. Niechaj cierpi, jeŜeli się lituje nad ofiarą...

Cierpienie i ból są nieodłączne od rozległej świadomości i głębokiego serca. Myślę, Ŝe ludzie naprawdę
wielcy zawsze muszą odczuwać na świecie wielki smutek - dodał z nagłą zadumą, w tonie nie
harmonizującym z całą rozmową. Podniósł oczy, z zamyśleniem spojrzał na wszystkich, uśmiechnął się i
wziął czapkę. Był zanadto spokojny w zestawieniu ze sposobem, w jaki tu przybył, i czuł to. Wszyscy
powstali. - Ha, niech mnie pan laje czy nie łaje, gniewa się na mnie czy nie, dość Ŝe nie mogę wytrzymać -
podjął znów Porfiry Pietrowicz. - Niech mi będzie wolno zadać jeszcze jedno pytanko (okropnie pana
nudzę!); chciałbym wysnuć jedną malutką idejkę-wyłącznie dlatego, Ŝeby nie zapomnieć... - Zgoda, mów
pan swoją idejkę. - Raskolnikow stał przed nim, powaŜny i blady, oczekując. - Bo to, widzi pan... doprawdy
nie wiem, jak najtrafniej wyrazić... idejka moja jest zbyt figlarna... psychologiczna... Kiedy pan pisał swój
artykulik, niepodobna przecie, che-che! Ŝeby pan siebie nie poczytywał - ot, choć tycio, tyćko - równieŜ za
człowieka "niezwykłego", przynoszącego nowe słowo, podług pańskiej terminologii... NieprawdaŜ? -
Bardzo być moŜe-pogardliwie odparł Raskolnikow. Razumichin się poruszył. - A skoro tak, to czyŜ
naprawdę pan sam by się zdecydował - dajmy na to wskutek jakichś Ŝyciowych niepowodzeń i ograniczeń
albo dla przyśpieszenia postępu całej ludzkości - na przekroczenie zapór?... Na to na przykład, by
zamordować i ograbić?... I nagle znowu mrugnął do niego lewym okiem i roześmiał się bezgłośnie - kubek
w kubek jak przedtem. - Gdybym nawet przekroczył, to na pewno panu bym nie powiedział - z
wyzywającą, wyniosłą wzgardą odrzekł Raskolnikow. - AleŜ nie, ja sobie tylko tak... interesuję się dla tym
lepszego zrozumienia pańskiego artykułu i wyłącznie z literackiego stanowiska, "Tfu, jak wyraźnie i
bezczelnie" - pomyślał Raskolnikow z odrazą. - Zechce pan zauwaŜyć - odparł sucho - Ŝe nie mam siebie za
Mahometa ani za Napoleona... ani za nikogo takiego; toteŜ nie potrafię, nie będąc nimi, dać panu
zadowalającej odpowiedzi, jak bym postąpił. - Hola, dajŜe pan pokój, któŜ u nas na Rusi nie ma się dziś za
Napoleona?-ze straszną poufałością rzucił nagle Porfiry Pietrowicz. W samej intonacji jego głosu tkwiło
tym razem coś do przesady jaskrawego. - Czy to czasem nie jakiś przyszły Napoleon w ubiegłym tygodniu
ukatrupił siekierą naszą Alonę Iwanownę?-znienacka wygarnął Zamiotow z kąta. Raskolnikow milczał i
twardo, badawczo patrzał na Porfi-rego. Razumichin spochmurniał do szczętu. JuŜ przedtem coś mu
zaczynało świtać. Rozejrzał się gniewnie. Zaległa minuta ponurego milczenia. Raskolnikow zawrócił do
drzwi. - JuŜ pan odchodzi! - łagodnie rzekł Porfiry, z niesłychaną uprzejmością podając mu rękę. - Bardzo,
bardzo się cieszę z tej znajomości. Co zaś do pańskiej prośby, moŜe pan być całkiem pewny. Proszę napisać
tak, jak radziłem. Najlepiej niech pan wstąpi do mnie tam... któregoś dnia... chociaŜby jutro. Będę tam koło
jedenastej, na pewno. Załatwimy wszystko... pogawędzimy... Pan, jako jeden z ostatnich, którzy tam byli,
moŜe będzie mógł coś nam powiedzieć... - dorzucił z naj dobrodusznie j szą miną. - Zamierza pan badać
mnie urzędowo, z całym ceremoniałem?-szorstko spytał Raskolnikow. - Po cóŜ? to na razie zgoła
niepotrzebne. Pan mnie źle zrozumiał. Ja, widzi pan, nie pomijam Ŝadnej sposobności i... i juŜ
rozmawiałem ze wszystkimi właścicielami zastawów... spisałem zeznania niektórych... pan zaś, jako
ostatni... Ale, ale, dobrze, Ŝem sobie przypomniał! - wykrzyknął, czymś nagle ucieszony - jakŜe mogłem
zapomnieć!... - zwrócił się do Razumichina - tyś mi ciągle kładł wtedy w uszy o tym Nikołaszce... Przecie
wiem dobrze, wiem dobrze-mówił znowu do Raskolnikowa - Ŝe ten chłopiec Bogu ducha winien, ale cóŜ,
trudno; Mitkę takŜe musiałem pofatygować... Bo, widzi pan, chodzi o to: idąc wtedy po schodach...
Strona 104
1740
Przepraszam: pan był tam o ósmej, prawda? - O ósmej - odparł Raskolnikow i w tejŜe sekundzie uczuł z
przykrością, Ŝe przecie mógł tego nie powiedzieć. - OtóŜ idąc tam o ósmej godzinie po schodach, czy pan
nie widział na drugim piętrze, w otwartym mieszkaniu - pan

pamięta? dwóch robotników albo choć jednego z nich? Oni tam malowali, nie zauwaŜył pan? To dla nich
bardzo, bardzo waŜne!... - Malarzy? Nie, nie widziałem...-odparł Raskolnikow wolno i jakby przetrząsając
wspomnienia, a zarazem wysilając się całym jestestwem i cierpiąc z udręki, by czym prędzej odgadnąć,
gdzie tu się czai potrzask i czego nie wolno mu negować?...-Nie, nie widziałem, a nawet nie
zauwaŜyłem,Ŝadnego otwartego mieszkania... Natomiast na czwartym piętrze (teraz juŜ w pełni zdał sobie
sprawę z potrzasku i tryumfował) - pamiętam, i owszem, Ŝe jakiś urzędnik wyprowadzał się z mieszkania...
naprzeciwko Alony Iwanowny... pamiętam... to pamiętam wyraźnie... Ŝołnierze wynosili kanapę i przyparli
mnie do muru... Malarzy zaś - nie, nie pamiętam, Ŝeby tam byli malarze... A i otwartego mieszkania nigdzie
tam, zdaje się, nie było. Tak jest, nie było... - O czym ty gadasz! - krzyknął raptem Razumichin, jakby
śię^opanuętaTT coś zmiarkował.-Przecie robotnicy malowali.w dniu mordersOKay-a-orTtanrbyi trzy dni
wcześniej ? Więc po cóŜ~go-pytasz? - Tfu! Pokiełbasilem!-klasnął się Porfiry w czoło.- Do licha, ta cała
sprawa pomieszała mi klepki! - tłumaczył się Raskolnikowowi. - Ogromnie zaleŜy nam na wiadomości, czy
kto ich nie widział o ósmej w owym mieszkaniu; dlatego uroiłem sobie teraz, Ŝe moŜe pan mógłby
powiedzieć... Po-kielbasiłem z kretesem! - Nie zawadzi być trochę przytomniejszym - posępnie skarcił go
Razumichin. Te ostatnie słowa padły juŜ w przedpokoju. Porfiry Pie-trowicz odprowadził ich aŜ do drzwi
nad wyraz uprzejmie. Na ulicę wyszli nachmurzeni, ponurzy i kilka kroków szli w zupełnym milczeniu.
Raskolnikow odetchnął głęboko... VI
- Nie wierzę! nie mogę uwierzyć! -powtarzał skonsternowany Razumichin, ze wszystkich sił starając się
zbić argumenty Raskolnikowa. JuŜ się zbliŜali do zajazdu Bakalejewa, gdzie Pulcheria Aleksandrowna i
Dunia dawno ich czekały. Razumichin co chwila przystawał na drodze w zapale rozmowy, wzburzony i
zmieszany juŜ tym chociaŜby, Ŝe oto po raz pierwszy mówią o tym bez obslonek. -• MoŜesz nie wierzyć! -
odparł Raskolnikow z oziębłym i niedbałym uśmiechem. - Swoim zwyczajem nic nie spostrzegałeś,
natomiast ja waŜyłem kaŜde słówko. - WaŜyłeś kaŜde słówko, boś imaginatyk... Hm... Masz rację, ton
Porfirego był rzeczywiście dość dziwny, a zwłaszcza ten psubrat Zamiotow!... Istotnie, w nim coś było-ale
dlaczego, dlaczego? - Zmienił zdanie w ciągu nocy.
- AleŜ przeciwnie, przeciwnie! Gdyby mieli tę wariacką myśl, toby ze wszystkich sił starali się ją zataić,
ukryć swoje karty, Ŝeby później z nagła przyłapać... Tak zaś-to i nieostroŜnie, i bezczelnie! - Gdyby mieli w
ręku fakty, to znaczy fakty prawdziwe albo choć trochę uzasadnione podejrzenia, wówczas, rzeczywiście,
usiłowaliby skryć swoją grę, w nadziei, Ŝe jeszcze więcej wygrają (zresztą juŜ dawno zrobiliby rewizję!).
Ale faktów nie mają» ani jednego - same majaki, same kije o dwóch końcach, jakiś ulotny domysł - toteŜ
starają się stropić mnie bezczelnością. A moŜe on się złości, Ŝe nie ma faktów, i ze złości wygadał się. A
moŜe ma jaki zamiar... To, zdaje się, człowiek rozumny... MoŜe chciał przestraszyć mnie tym, Ŝe wie...
Bracie, oni mają swoją specjalną psychologię... Ale mierzi mnie tłumaczenie ci tego. Daj pokój! - To
zniewaga, zniewaga! Rozumiem cię doskonale! Lecz... poniewaŜ mówimy, juŜ teraz otwarcie (to świetnie,
Ŝe otwarcie teraz mówimy, cieszę się!) - więc wyznam ci po prostu, Ŝe od dawna zauwaŜyłem u nich tę myśl,
cały czas - naturalnie w bardzo niewyraźnej, zamazanej postaci - ale przecie i w zamazanej nie powinni!
Niech się nie waŜą! Skąd, skąd im się to wzięło? Gdybyś wiedział, jak się wściekałem! Bo spójrzmy
trzeźwo: ubogi student, wykolejony przez nędzę i hipochondrię, w przeddzień cięŜkiej choroby z maligną,
która moŜe juŜ wtedy się zaczynała (zauwaŜ to sobie!), draŜliwy, ambitny, znający swoją wartość, od
sześciu miesięcy nikogo nie widujący w swej klitce, stoi w łachmanach i dziurawych butach przed jakimiś
stupajkami, znosi ich naigrawa-nie, a na dobitkę podtykają mu pod nos niespodziany dług,

weksel zaprotestowany przez pana radcę Czebarowa; stęchły pokost, trzydzieści stopni Reaumura, zastałe
powietrze, kupa ludzi, opowiadanie o zabójstwie osoby, u której się było w wilię, i wszystko to-o suchym
pysku! KtóŜ by nie zemdlał? I na tym, na tym wznosić cały gmach! Do diabła! Rozumiem, Ŝe to irytacja, lecz
na twoim miejscu, Rodia, parsknąłbym im w ślepia albo jeszcze lepiej: na-plul-bym w pysk, i to tak
zawiesiście, potem rozdałbym ze dwa tuziny trzaśnięć w mordę - roztropnie, podług rang i zasług, i na tym
skończył. GwiŜdŜ na to wszystko! uszy do góry! wstydź się! "Swoją drogą, dobrze to ujął"-pomyślał
Raskolnikow.
- GwiŜdŜ? A jutro znów badanie! -rzekł z goryczą. - MoŜe mam się wdawać w wyjaśnienia? JuŜ i tak Ŝałuję,
Ŝem się wczoraj w traktiemi poniŜył do Zamiotowa... - Pal ich sześć l Sam pójdę do Porfirego! Nie bój się,
potrafię go nacisnąć tak, wiesz po krewniacku: niech mi bestia wszyściutko wyśpiewa! A tego Zamiotowa...
Strona 105
1740
"Nareszcie poszedł po rozum do głowy!"-pomyślał Raskolnikow. - Stój! - krzyknął Razumichin chwytając
go za ramię - stój! Poszkapił się! Teraz jestem w domu: poszkapil się! Więc to ma być podstęp? Mówisz, Ŝe
pytanie o malarzy było podstępem? AleŜ zrozum: gdybyś ty to popełnił, to czyŜ mógłbyś się wygadać, Ŝeś
widział, jak odnawiano mieszkanie... i Ŝeś widział robotników? Wprost przeciwnie: "nikogo nie
widziałem", choćbyś nawet widział! Bo któŜ zechce świadczyć przeciwko sobie? - Gdybym ja tę rzecz
popełnił, to na pewno powiedziałbym, Ŝe widziałem i malarzy,-! mieszkanie - niechętnie i z widoczną
odrazą mówił Raskolnikow. - Po cóŜ zeznawać na własną niekorzyść?
- Bo tylko chłopi albo najbardziej niedoświadczeni frajerzy na badaniach przeczą wszystkiemu w czambuł.
Człowiek, choć odrobinę rozgarnięty i w świecie otarty, koniecznie i w miarę moŜności stara się przyznać
wszystkie fakty zewnętrzne i nieodparte, tylko Ŝe wyszukuje dla nich inne powody, a nagle wtrąca jakąś
niespodziewaną, osobliwą krese-czkę, która nadaje im zgoła odmienne znaczenie i wszystko stawia w
innym świetle. Porfiry mógł właśnie liczyć, Ŝe na pewno będę tak odpowiadał i na pewno powiem, dla
prawdo podobieństwa, Ŝem widział, a przy tym wtrącę jakieś wyjaśnienie... - Przecie zaraz by ci
powiedział, Ŝe na dwa dni przedtem nie mogło tam być robotników, więc Ŝeś chodził tam akurat w dniu
morderstwa, o ósmej godzinie. Trafiłby kulą w płot! - Właśnie na to rachował, Ŝe nie zdąŜę zmiarkować i co
rychlej odpowiem w sposób prawdopodobny, zapominając, Ŝe dwa dni przedtem robotników być nie
mogło. -JakŜe to zapomnieć?
- Nic łatwiejszego! Sprytnym ludziom właśnie na takich głupstwach powija się noga. Im człowiek
sprytniejszy, tym mniej podejrzewa, Ŝe spróbują łapać go na plewy. Człowieka najsprytniejszego trzeba
właśnie na plewy łapać. Porfiry nie jest taki głupi, jak ci się zdaje. :- W takim razie łajdak!
Raskolnikow roześmiał się mimo woli. Lecz w tejŜe chwili dziwnym mu się wydało własne oŜywienie i
ochota, z jaką dał to ostatnie tłumaczenie, gdy tymczasem całą poprzednią rozmowę prowadził z posępnym
wstrętem, tylko z konieczności, celowo. "Widocznie zaczynam gustować w niektórych punktach!"- pomyślał
w duchu. Jednak od razu niemal zaniepokoił się, jakby go uderzyła myśl nieoczekiwana i trwoŜna.
Niepokój wzrastał... JuŜ doszli do zajazdu Bakalejewa. - Idź sam - odezwał się nagle Raskolnikow - ja zaraz
wrócę. - Dokąd ty?... ToŜ juŜ przyszliśmy!
- Muszę, mam interes... Przyjdę za pół godziny... Powiedz im o tym. - Jak sobie chcesz, ale idę z tobą!
- Co, i ty pragniesz mnie zamęczyć?-zawołał z tak gorzkim rozdraŜnieniem, z taką rozpaczą we wzroku, Ŝe
Ra-zumichinowi opadły ręce. Jakiś czas stał na ganeczku i patrzał ponuro, jak tamten szybko zmierza w
kierunku swojej uliczki. Wreszcie zaciął zęby, zacisnął pięści, poprzysiągł sobie, Ŝe jeszcze dziś wyŜmie
Porfirego jak ścierkę, i ruszył na górę uspokajać Pulcherię Aleksandrownę, mocno juŜ zatroskaną ich długą
nieobecnością. Gdy Raskolnikow przyszedł przed swój dom - skronie jego

były mokre od potu, oddychał z trudem. Pośpiesznie wspiął się po schodach, wszedł do swej stancyjki i
natychmiast zamkną^ drzwi na haczyk. Potem w szalonym popłochu rzucił się do kąta, do tej dziury pod
tapetą, gdzie wówczas leŜały rzeczy, wsunął rękę i kilka minut starannie obmacywał nie omijając Ŝadnej
szparki, Ŝadnej fałdki tapet. Nic nie znalazłszy wstał i głęboko odetchnął. Gdy podchodził juŜ był do
ganku Ba-kalejewa, wyobraził sobie raptem, Ŝe któraś rzecz, któryś łańcuszek, spinka czy chociaŜby
papierek z notatką, zrobioną pismem staruchy, mógł się jakoś wyśliznąć, ugrzęznąć w jednej ze szczelin, a
później ukazać się przed nim znienacka jako niespodzianka i niezbita poszlaka. Stał w zadumie, a dziwny,
wstydliwy, gapiowaty uśmiech błądził na jego wargach. Wreszcie wziął czapkę i cicho wyszedł z pokoju.
Myśli mu się plątały. Zamyślony, zeszedł do bramy. --O, tp.wtaśmeten pan! -krzyknął ktoś gromko.
Podniósl głowę.. StróŜ stal w drzwiach swej izby i wskazywał wprost na niego jakiemuś niewysokiemu
człowiekowi, odzianemu z waszecia w kaftan i kamizelkę, z daleka bardzo przypominającemu babę. Jego
głowa w zatłuszczonej czapce zwieszała się, a i cała postać była przygarbiona. Zwiotczałe rysy, niezliczone
zmarszczki mówiły o pięćdziesiątce; małe, za-płynięte oczy spozierały podstępnie, surowo i z
niezadowoleniem. - Co tam? - zapytał Raskolnikow podchodząc do stróŜa. Mieszczanin spojrzał na niego z
ukosa, obejrzał go uwaŜnie, pilnie, bez pośpiechu, potem zawrócił wolno i bez słowa wyszedł z bramy na
ulicę. - GadajŜe, o co chodzi! - zawołał Raskolnikow.
- Ten jakiś pytał, czy tu mieszka student, podał nazwisko pana, pytał, u kogo pan mieszka. Pan zeszedł, ja
mu pokazałem, a on wziął i wyszedł. Bóg go tam wie. StróŜ był trochę zdziwiony, lecz nie bardzo; kapkę
zastanowił się jeszcze, odwrócił się i znowu wlazł do swej budy. Raskolnikow pognał za mieszczaninem i
zaraz go zobaczył, idącego drugą stroną ulicy tym samym miarowym, niespiesznym krokiem, z oczami
utkwionymi w ziemi i jakby coś obmyślającego. Wkrótce go dopędził, lecz jakiś czas szedł z tyłu, w końcu
zrównał się z nim i zajrzał mu w twarz z boku. Ów ?.78
natychmiast go zauwaŜył, bystro obejrzał, ale znów spuścił oczy; tak szli dobrą minutę, jeden obok
Strona 106
1740
drugiego bez słowa. - Pytał pan o mnie... stróŜa?-rzekł nareszcie Raskolnikow, lecz jakoś bardzo nieglośno.
Mieszczanin nie udzielił Ŝadnej odpowiedzi, nawet nie spojrzał. Znowu milczeli. - CóŜ to znaczy... pan
przychodzi, pyta... i milczy... CóŜ to jest? - Głos Raskolnikowa rwał się, słowa nie chciały dać się wyraźnie
wymówić. Tym razem mieszczanin podniósł oczy i popatrzył na Raskolnikowa złowieszczym, ponurym
wzrokiem. - Morderca!.--wycedził nagle cichym, ale wyraźnym, dobitnym głosem... Raskolnikow szedł
obok niego; Nogi strasznie mu zwiotczały, grzbiet kurczył się z zimna, serce zamarło na mgnienie, potem
załomotało jak opętane. Tak szli ze sto kroków, obok siebie, w całkowitym milczeniu. Mieszczanin nie
patrzał na niego.
- O czym pan... co... Kto jest "mordercą?-wyjąkał Raskolnikow ledwie dosłyszalnie. - Tyś morderca-rzekł
tamten jeszcze dobitniej, dosadniej, z uśmiechem jakiegoś nienawistnego tryumfu i znów spojrzał prosto w
bladą twarz Raskolnikowa, w jego zmartwiałe oczy. Obaj zbliŜali się do skrzyŜowania ulic. Mieszczanin
skręcił na lewo i szedł nie oglądając się. Raskolnikow pozostał na miejscu i długo patrzał za nim. Zobaczył,
jak tamten uszedłszy juŜ z pięćdziesiąt kroków obrócił się i spojrzał na niego, wciąŜ jeszcze stojącego
nieruchomo w tymŜe miejscu. Nie było widać wyraźnie, lecz wydało się Raskolnikowowi, Ŝe tamten
równieŜ tym razem uśmiechnął się swym zimno-nie-nawistnym, tryumfującym śmiechem. Powolnym,
słabym krokiem, z drŜącymi kolanami, dygocąc jak z zimna, wrócił Raskolnikow do siebie i wspiął się do
swej klitki. Zdjął czapkę, połoŜył na stole i dziesięć minut stał obok, bez ruchu. Potem bezsilnie połoŜył się
na kanapie i z wątłym, chorobliwym jękiem wyciągnął się na niej; oczy miał zamknięte. Tak przeleŜał z pół
godziny. Nie myślał o niczym. Ot, snuły się jakieś myśli czy strzępki myśli, jakieś przedmioty bez ładu ni
składu - twarze ludzi widzianych jeszcze w dzieciństwie albo gdzieś spotkanych

jeden tylko raz, o których nigdy by sobie nie przypomniał! dzwonnica W-skiej cerkwi; bilard w jakiejś
gospodzie, jakiś oficer przy bilardzie, zapach cygar w trafice w suterenie, szyn-kownia, kuchenne schody
zupełnie ciemne, zalane pomyjami, zaśmiecone skorupkami jajek, a skądś dochodzą dzwony niedzielne...
Przedmioty zmieniały się i wirowały jak gnane wichrem. Niektóre nawet mu się podobały, więc czepiał się
ich, lecz one gasły; coś wewnątrz dusiło go, ale nie zanadto. Chwilami było nawet przyjemnie; lekkie
dreszcze nie mijały, i to równieŜ było prawie przyjemne. Usłyszał pośpieszne kroki i głos Razumichina;
zamknął oczy i udał, Ŝe śpi. Razumichin otworzył drzwi i jakiś czas stal na progu, jakby rozmyślając. Potem
cicho wszedł do pokoju i ostroŜnie zbliŜył się do kanapy. Rozległ się szept Anastazji : - Nie trza go ruszać,
niechta się wyśpi, później sobie poje. - Racja - potwierdził Razumichin.
Oboje wyszli cichutko, przymykając drzwi. Minęło znów pół godziny. Raskolnikow podniósł powieki,
rzucił się na wznak, z rękoma pod głową... "Kim on jest? Kim jest ten wychodzący spod ziemi człowiek?
Gdzie był i co widział? Widział wszystko, to nie ulega wątpliwości. Gdzie wtedy stał i skąd patrzał? Czemu
dopiero teraz wyskakuje ze swej zapadni? I jak mógł widzieć-czy to moŜliwe?... Hm-ciągnął dalej
Raskolnikow wzdrygając się lodowato -a futeralik, który Mikołaj znalazł za drzwiami: czyŜ to było
moŜliwe? Poszlaki! Przeoczyłeś stutysięczną cząstkę milimetra - no i masz poszlakę wielkości egipskiej
piramidy! Przelatywała mucha - i to ona widziała! CzyŜ to moŜliwe?" Z obrzydzeniem poczuł nagle, jak
bardzo osłabł, fizycznie osłabł. - "Powinienem był to wiedzieć - dumał z gorzkim uśmiechem.-CzyŜ miałem
prawo, znając siebie, przeczuwając siebie, wziąć siekierę i pokrwawić się! Było moim obowiązkiem
wiedzieć z góry...-Et! Właśnie z góry!..."-wyszeptał z rozpaczą. Chwilami zatrzymywał się nieruchomo przed
jakąś myślą:
"Nie, tamci ludzie są z innej gliny; prawdziwy władca,
któremu wszystko wolno, gromi Tulon, urządza rzeź w ParyŜu, zapomina swej armii w Egipcie, traci pół
miliona ludzi w wyprawie moskiewskiej - i kwituje to kalamburem w Wilnie; i jeszcze mu po śmierci
stawiają pomniki - czyli Ŝe wszystko mu dozwolone. Nie! Tacy ludzie są widocznie ze spiŜu, nie z ciała!"
Naraz prawie rozśmieszyła go pewna uboczna myśl: ^Ńapoleon,~piramidy, Waterioo - i chuda, plugawa
wdowa po regestratorze, babsztyl, lichwiarka z czerwonym kuferkiem pod łóŜkiem-przebóg! jakŜe taki
Porfiry Pietrowicz ma to strawić!... To dla nich nie do strawienia!... Na przeszkodzie stają względy
estetyczne: źCzyŜ Napoleon wlazłby pod łóŜko staruchy!» Tfu, do licha!..." Od czasu do czasu czuł, Ŝe
zaczyna bredzić, wpadł w gorączkową egzaltację. "Mniejsza o staruchę! -myślał febrycznie i porywczo. -
Starucha jest moŜe pomyłką i nie o nią chodzi! Starucha była tylko chorobą... Chciałem przekroczyć co
rychlej... nie zabiłem człowieka, zabiłem zasadę! Tak, zasadę zabiłem, ale czy przekroczyłem? Nie,
pozostałem po tej stronie... Potrafiłem tylko zabić! Właściwie, jak się okazuje, nie potrafiłem nawet i tego...
Zasada? Za cóŜ to głuptas Razumichin strofował socjalistów? Ludziska to pracowici i handlowi: trudnią się
(powszechną szczęśliwością*... Nie, dano mi tylko jedno i niepowtarzalne Ŝycie; nie chcę czekać z
załoŜonymi rękoma na źpowszechną szczęśliwości). Ja sam pragnę Ŝyć, inaczej wolę juŜ nie Ŝyć wcale. CóŜ?
Strona 107
1740
Po prostu nie chciałem mijać głodnej matki, zaciskając w kieszeni własnego rubla w oczekiwaniu na
(powszechną szczęśliwość*. śe to niby: źNiosę swoją cegiełkę na szczęśliwość powszechną i dlatego mam
spokojne sumienie.') Cha-cha! Więc czemuŜ pominęliście mnie? Toć ja tylko raz Ŝyję, toć ja takŜe chcę... Et,
estetyczna wesz ze mnie, i basta! - dodał raptem, śmiejąc się jak obłąkaniec. - Tak, rzeczywiście jestem wesz
- ciągnął dalej, ze złą radością czepiając się tej myśli, grzebiąc się w niej, igrając i bawiąc się nią - juŜ
chociaŜby z tej racji, Ŝe po pierwsze, rozmyślam teraz o tym, Ŝe jestem wesz; po wtóre, z racji, Ŝem przez
cały miesiąc zanudzał dobrotliwą Opatrzność przywołując ją na świadka, Ŝe przedsiębiorę tę rzecz nie dla
dogodzenia grzesznemu ciału i jego zachceniem, tylko dla wspa-
nialego i chlubnego celu-cha-cha!... Po trzecie, z racji, Ŝem postanowił przestrzegać przy wykonaniu jak
największej sprawiedliwości, wagi i miary, i arytmetyki: ze wszystkich wszy wybrałem najbardziej
bezuŜyteczną, a po zabójstwie umyśliłem wziąć od niej tylko tyle, ile mi potrzeba na pierwszy krok, ani
mniej, ani więcej (czyli Ŝe reszta i tak by poszła na monaster zgodnie z testamentem! cha-cha!)... Dlatego,
dlatego stanowczo jestem wesz - dodal zgrzytając zębami - dlatego, Ŝe sam jestem moŜe haniebniejszy i
plugawszy niŜ zabita wesz i z góry przeczuwałem, Ŝe powiem to sobie juŜ po zabójstwie! CzyŜ z taką
okropnością da się cokolwiek porównać! O szkarado! o podłości!... Och, jakŜe rozumiem źproroka», z
szablą, na koniu: Allach rozkazuje, więc masz być posłuszny, źdrŜący» stworze! Słuszność, słuszność ma
źprorok», kiedy gdzieś w poprzek ulicy stawia dobr-r-rą baterię i rąbie winnych czy niewinnych, nawet nie
racząc wyjaśnić, o co chodzi! Bądź posłuszny, drŜący stworze, i nie pragnij, bo-to nie twoja rzecz!... O, za
nic, za nic nie daruje, tej starej!" Włosy miał mokre od potu, spieczone wargi drgały, nieruchomy wzrok był
utkwiony w sufit. "Matka, siostra - jakŜe je kochałem! CzemuŜ teraz nienawidzę ich? Tak, ja ich
nienawidzę, nienawidzę fizycznie, nie mogę znieść ich obecności przy mnie... Podszedłem do matki i
pocałowałem ją, pamiętam... Ściskać ją i myśleć, Ŝe gdyby się dowiedziała, to... A moŜe powiedzieć jej? Po
mnie tego moŜna się spodziewać... Hm! ona jest zapewne taka sama jak ja - dodał myśląc z wysiłkiem,
jakby się borykał z nacierającą nieprzytomnością. - O, jakŜe teraz nienawidzę staruchy! bodaj zabiłbym ją
po raz drugi, gdyby oŜyła! Biedna Lizawieta! Po co się nawinęła!... To jednak dziwne: czemu prawie nie
myślę o niej, jakbym jej w ogóle nie zabił?... Liza-wieta! Sonia! biedne, łagodne, z łagodnymi oczami...
Miłe!... Czemu nie płaczą? Czemu nie jęczą?... Gotowe wszystko oddać... spoglądają łagodnie i cicho...
Soniu, Soniu! cicha So-niu!..." Stracił poczucie rzeczywistości; dziwnym mu się wydało, Ŝe nie pamięta, jak
się nagle znalazł na ulicy. Był juŜ późny wieczór. Zmrok gęstniał, księŜyc w pełni świecił coraz jaśniej, ale
w powietrzu była jakaś duszność. Ludzie tłoczyli się na ulicach; rzemieślnicy, robotnicy rozchodzili się d(r)
domów, inni przechadzali; pachniało wapnem, kurzem, stojącą wodą. Raskolnikow szedł,..smutny i
zatroskany: dobrze pamiętał, Ŝe z domu wyszedł z jakimś zamiarem, Ŝe powinien coś pośpiesznie załatwić,
lecz co mianowicie - zapomniał. Wtem przystanął i zobaczył, Ŝe po drugiej stronie ulicy, na chodniku, stoi
jakiś człowiek i macha do""niego_reka^.Rziszył ku niemu na przełaj, lecz tamten nagle skręcił i odszedł
jakby nigdy nic, zwiesiwszy głowę, nie obracając się, nie dając poznać po sobie, Ŝe go wzywał. "MoŜe wcale
nie wzywał?" - pomyślał Raskolnikow, a mimo to puścił się za nim. Gdy juŜ był o jakie dziesięć kroków,
poznał go znienacka i - przestraszył się: był to ów mieszczanin, w tym samym kaftanie i tak samo
przygarbiony. Raskolnikow szedł z dala, serce mu łomotało; skręcił w uliczkę - tamten wciąŜ się nie
odwracał. "Czy wie, Ŝe idę za nim?"-myślał Raskolnikow. Mieszczanin wszedł do bramy duŜej kamienicy-
Raskolnikow co Ŝywo zbliŜył się do bramy i zajrzał, czy tamten się nie zatrzyma i nie zawoła. JakoŜ
minąwszy bramę i juŜ wstępując na dziedziniec tamten się odwrócił i znów jak gdyby machnął ręką.
Raskolnikow natychmiast poszedł na dziedziniec, lecz mieszczanina juŜ tam nie było. Czyli Ŝe wszedł od
razu na pierwsze schody. Raskol-. nikow rzucił się za nim. Istotnie, o dwa piętra wyŜej rozlegały się jeszcze
czyjeś miarowe, niespieszne kroki. Dziwne: schody są jakby znajome! Oto okno na pierwszym piętrze;
smutno i tajemniczo sączy się przez szyby księŜycowa poświata; oto i drugie piętro. Ba! To przecie to samo
mieszkanie, gdzie pracowali malarze... śe teŜ od razu nie poznał! Kroki idącego przodem człowieka ścichły:
"To znaczy, Ŝe gdzieś przystanął albo się chowa." Oto trzecie piętro; czy iść dalej? I jaka tam cisza! aŜ
straszno... Jednak poszedł. Odgłos własnych kroków straszył go i płoszył: BoŜe, jak ciemno! Mieszczanin
prawdopodobnie przyczaił się w jakim kącie. A! mieszkanie jest otwarte na ościeŜ. Zastanowił się chwilę i
wszedł. W przedpokoju było bardzo ciemno i pusto, ani Ŝywego ducha, jak wymiotło; cichutko, na palcach,
wszedł do bąwialni; pokój był cały zalany światłem księŜyca; wszystko tu takie jak dawniej : krzesło,
lustro, Ŝółta kanapa i obrazy w ramach. Olbrzymi, okrągły, miedzianoczerwony miesiąc zaglądał prosto w
okna. "To od księŜyca płynie taka cisza - pomyślał Ras-
komików-zapewne układa teraz jakąś zagadkę." Stal i czekał, czekał długo, a im cichszy był księŜyc, tym
mocniej waliło serce, aŜ do bólu. I wciąŜ ta cisza. Wtem rozległ się krótki, suchy trzask, jakby kto przełamał
łuczywko, i ponownie wszystko zamarło. Obudzona mucha z rozpędu uderzyła o szybę i Ŝałośnie
Strona 108
1740
zabzykała. W tej samej chwili w kącie, między małą szafką a oknem dojrzał coś jakby wiszącą na ścianie
salopę. "Dlaczego tu salopa?-zastanowił się-przecie nie było jej tu przedtem." ZbliŜył się cicho i odgadł, Ŝe
za salopa ktoś się ukrywa. OstroŜnie odchylił salopę ręką i zobaczył, Ŝe tu stoi krzesło, a na krześle w
kąciku siedzi staruszka, zgięta w kabłąk, z głową przekrzywioną, tak w-saa-mss-aie mógł dojrzeć jej
twarzy; lecz była to ona. Postał nad nią. "Boi się!"- pomyślał, oględnie wyjął z pętli siekierę i grzmotnął
starą po ciemieniu raz, drugi raz. Rzecz dziwna: stara ani drgnęła pod razami, jakby była zrobiona z
drzewa. Przestraszył się, pochylił niŜej i chciał zajrzeć; ale ona schyliła głowę jeszcze niŜej. Wówczas
przytknął głowę aŜ do podłogi, zajrzał od dołu w jej twarz, zajrzał i skamieniał: starowinka siedziała i
śmiała się, aŜ się zanosiła cichym, bezgłośnym śmiechem, krztusząc się, by on nie słyszał. Nagle wydało mu
się, Ŝe drzwi sypialni leciutko uchylono i Ŝe tam równieŜ śmieją się, rozmawiają szeptem. Porwała go furia:
z całej siły jął bić staruchę po głowie, ale za kaŜdym ciosem siekiery śmiech i szept dochodził z sypialni
coraz wyraźniej, staruszka zaś aŜ się trzęsła z wesołości. Rzucił się do ucieczki, ale sień juŜ pełna ludzi,
drzwi na schody są pootwierane, na podeście, na schodach, niŜej - wszędzie ludzie, głowa przy głowie,
wszyscy patrzą, ale wszyscy się czają, czekają, milczą... Ścisnęło mu się serce, nogi nie chcą ruszyć, wrosły w
ziemię... Chciał krzyknąć - i zbudził się. CięŜko odetchnął - ale, rzecz dziwna, sen zda się trwać dalej: drzwi
są szeroko otwarte, w progu stoi zupełnie nie znany mu człowiek i bacznie mu się przygląda. Raskolnikow
nie zdąŜył jeszcze otworzyć oczu na dobre i w mig zamknął je znowu. LeŜał na wznak bez ruchu. "Czy to
sen trwa, czy nie?" - myślał i odrobinkę, niedostrzegalnie, uniósł powieki, Ŝeby spojrzeć; nieznajomy stal w
tym samym miejscu i wciąŜ wpatrywał się w niego. Wtem ostroŜnie przekroczył próg, starannie przymknął
za sobą drzwi, podszedł 284
do stołu, z minutę czekał, przez cały czas nie spuszczając zeń oka, i cichutko, bez szmeru, usiadł na krześle
koło kanapy; kapelusz połoŜył obok, na podłodze, wsparł się oburącz na lasce, podbródek oparł o ręce.
Znać było, Ŝe się gotuje do długiego czekania. O ile Raskolnikow mógł dostrzec przez rzęsy, był to
człowiek juŜ nie pierwszej młodości, barczysty, z gęstą, jasną, nieledwie białą brodą... Upłynęło z dziesięć
minut. Było jeszcze widno, lecz zapadał juŜ wieczór. W pokoju panowała zupełna cisza. Nawet ze schodów
nie dolatywał Ŝaden szmer. Tylko jakaś duŜa mucha bzykała i wirowała, z rozpędu uderzając o szybę. W
końcu stało się to nie do zniesienia. Raskolnikow dźwignął się nagle i siadł na kanapie. - No, proszę mówić,
czego pan chce?
- Hm, wiedziałem, Ŝe pan nie śpi, tylko udaje - dziwnie odparł nieznajomy śmiejąc się spokojnie. -
Arkadiusz Swi-drygajłow, do usług...

CZĘŚĆ CZWARTA

"CzyŜby to wciąŜ był sen ?" - raz jeszcze pomyślał Raskol-nikow. OstroŜnie i nieufnie przyglądał się
niespodziewanemu gościowi. - Swidrygajtow? Gadanie! to być nie moŜe!-odezwał się wreszcie głośno, nie
wiedząc, co o tym sądzić. Zdawało się, Ŝe gościa bynajmniej nie zdziwił ten okrzyk. - Przyszedłem do pana
dla dwóch powodów: po. pierwsze, pragnąłem zawrzeć znajomość osobistą, ile Ŝe od dawna słyszałem o
panu nader ciekawe i korzystne opinie; po wtóre, marzę sobie, Ŝe pan, być moŜe, nie odmówi mi pomocy w
pewnym przedsięwzięciu, bezpośrednio dotyczącym pańskiej siostry, Awdotii Romanowny. Samego mnie,
bez poleceń, moŜe by teraz nie wpuściła na próg, Ŝywi bowiem do mnie uprzedzenia; natomiast przy
pańskiej pomocy liczę, Ŝe... - Źle pan liczy - przerwał Raskolnikow.
- Przyjechały dopiero wczoraj, jeśli mi wolno zapytać? Raskolnikow milczał. - Tak, wczoraj, ja wiem. Ja
równieŜ jestem w Petersburgu zaledwie od przedwczoraj. Więc oto co pragnę powiedzieć panu na ten
temat, Rodionie Romanowiczu; usprawiedliwianie się uwaŜam za zbędne, ale niechŜe i mnie będzie wolno
zapytać: właściwie cóŜ w tym wszystkim jest tak dalece zbrodniczego z mojej strony? Oczywiście, jeśli
odrzucimy przesądy, jeśli będziemy sądzili trzeźwo?

Raskolnikow przyglądał mu się w milczeniu.


- Czy to, Ŝem w swoim domu napastował bezbronną dziewczynę i "uwłaczał jej sromotnymi propozycjami",
co? (Sam formułuję oskarŜenie!) Ale niech pan tylko załoŜy, Ŝe i ja jestem człowiekiem, et nihii
humanum*... Słowem, Ŝe i ja jestem zdolny upodobać sobie i pokochać (boć to nie od nas zaleŜne), a
wówczas wszystko się wytłumaczy w sposób jak najbardziej naturalny. Trzeba rozstrzygnąć: czym ja
potwór, czy teŜ ofiara? MoŜe właśnie ofiara? Wszak proponując bogdance ucieczkę ze mną do Ameryki lub
Szwajcarii mogłem Ŝywić najszacowniejsze uczucia oraz pragnąć obopólnego szczęścia! Wszak rozum jest
sługą namiętności; bardziej niŜ ją gubiłem moŜe siebie!... - Ale wcale nie o to chodzi - z odrazą przerwał
Raskolnikow. - Najprościej w świecie, mają do pana wstręt niezaleŜnie od pańskiej słuszności czy braku
Strona 109
1740
słuszności, nie chcą pana znać, unikają go - więc niech pan da za wygraną, i basta!... Swidrygajłow zaniósł
się śmiechem.
- Oho, aleŜ pan... aleŜ pana niełatwo otumanić! -zawołał śmiejąc się z najszczerszą miną. - Chciałem troszkę
po-cy ganić, ale gdzie tam! Pan od razu przejrzał mnie na wylot! - W tej chwili pan takŜe cygani.
- To i cóŜ? To i cóŜ? - powtarzał Swidrygajtow śmiejąc się poczciwie - przecie to jest borne guerre**, fortel w
najwyŜszym stopniu dozwolony!... Swoją drogą, pan mi przerwał; tak czy owak, stwierdzam znowu: nie
byłoby Ŝadnych subiekcji, gdyby nie to zajście w ogrodzie. Moja Ŝona... - Mówią, Ŝe i Ŝonę pan wykończył -
brutalnie wtrącił Raskolnikow. - JuŜ i o tym pan słyszał? Zresztą nic dziwnego... Hm, co do pańskiego
pytania, naprawdę nie wiem, jak panu odpowiedzieć, choć własne moje sumienie jest najzupełniej
spokojne w tej mierze. Tylko proszę nie myśleć, Ŝebym się obawiał róŜnych róŜności, wszystko się odbyło
we wzorowym porządku, wedle wszelkich reguł: oględziny lekarskie stwierdziły udar apoplektyczny
wskutek kąpieli bezpośrednio po * i nic, co ludzkie... ** uczciwa wojna
obfitym obiedzie z całą prawie flaszką wina; bo teŜ nic innego stwierdzić nie mogły... Nie, w duchu
roztrząsałem przez pewien czas co innego... podczas podróŜy, siedząc w pociągu: czym się do tego...
nieszczęścia nie przyczynił moralnie przez swe rozdraŜnienie lub coś w tym rodzaju? Ale doszedłem do
wniosku, Ŝe to stanowczo wykluczone. Raskolnikow wybuchnął śmiechem. - Czy warto było tak się
turbować?
- Czemu pan się śmieje? Proszę wziąć pod uwagę: uderzyłem tylko dwa razy szpicrutką, nawet śladów nie
było... Z laski swej niech mnie pan nie ma za cynika; wiem wybornie, jak to było podle z mej strony, i tak
dalej; lecz niemniej dobrze wiem, Ŝe Ŝona mogła się nawet ucieszyć z tego mojego - Ŝe tak powiem -
uniesienia. Historia z powodu pańskiej siostry dopaliła się i wygasła. śona juŜ trzy dni musiała siedzieć w
domu: nie miała z czym pokazywać się w miasteczku, gdzie skądinąd zbrzydła wszystkim dokumentnie z
tym swoim listem (o odczytywaniu listu pan słyszał?). I raptem te dwa muśnięcia szpicrutą spadają jak z
nieba! W te pędy kazała zaprzęgać!... JuŜ pomijam, Ŝe u kobiet bywają wypadki, kiedy jest bardzo a bardzo
przyjemnie czuć się skrzywdzoną, i to mimo całe pozorne oburzenie. To zdarza się wszystkim; w ogóle
człowiek niezmiernie lubi czuć się pokrzywdzonym, nie uwaŜa pan ? Ale kobiety szczególnie.
Powiedziałbym nawet, Ŝe tylko tym Ŝyją. Przez chwilę Raskolnikow miał ochotę wstać, wyjść i w ten
sposób połoŜyć kres rozmowie. Powstrzymała go jednak ciekawość, a moŜe po części i wyrachowanie. - Pan
jest amatorem bijatyki? - spytał niedbale.
- Nie, nie bardzo - spokojnie odparł Swidrygajłow. - Z Ŝoną nie czubiliśmy się prawie wcale. śyliśmy nader
zgodnie, na ogół była ze mnie zawsze zadowolona. Przez cale siedem lat poŜycia uciekłem się do szpicruty
tylko dwa razy (jeśli nie rachować jeszcze jednego, trzeciego wypadku, bardzo dwuznacznego skądinąd):
po raz pierwszy - w dwa miesiące po ślubie, zaraz po naszym przyjeździe na wieś, a teraz - w tym
niedawnym zajściu. A pan juŜ myślał, Ŝe ze mnie taki potwór, wstecznik, pańszczyźniany despota?
Che--che... Aha, czy pan sobie przypomina, Rodionie Romanowi-czu, jak to przed kilku laty, jeszcze za
czasów błogosławionej 19* 291

wolności druku, w całym kraju w całej prasie piętnowano u nas pewnego szlachcica - zapomniałem
nazwiska! - który w pociągu oćwiczyl Niemkę-pamięta pan? Było to wtedy, bodaj w tymŜe roku, gdy się
wydarzył Ohydny postępek "Wieku"'. (Egipskie noce, publiczne czytanie, pan pamięta? czarne oczy! O,
gdzieŜeś, gdzieŜeś, niepowrotna młodości nasza!) OwóŜ moje zdanie jest takie: z jegomościem, który
wysmagał Niemkę, głęboko się nie solidaryzuję, boć rzeczywiście... jakŜe się tu solidaryzować! Atoli nie
mogę nie nadmienić, Ŝe zdarzają się poniektóre "Niemki" tak dalece jątrzące, Ŝe sądzę, w stosunku do nich
ani jeden postępowiec nie mógłby ręczyć za siebie. Nikt wówczas nie spojrzał na sprawę z tego punktu
widzenia, a tymczasem ten właśnie punkt jest, jako Ŝywo, najprawdziwiej humanitarny! To rzekłszy
Swidrygajłw nagle znów się roześmiał. Ras-kolnikow nie wątpił, Ŝe to człowiek nie w ciemię bity i mocno
na coś zdecydowany. - Prawdopodobnie pan przez kilka dni z rzędu z nikim nie rozmawiał?-zapytał. -
Prawie. Bo co? pan się dziwi, Ŝe ze mnie taki układny człowiek? - Nie, podziwiam, Ŝe pan jest człowiekiem
aŜ zanadto układnym. - Czy dlatego, Ŝe nie biorę do serca brutalności pańskich pytań? Co? Hm... po cóŜ się
obraŜać? Jak pan pytał, tak odpowiadałem - dodał z wyrazem najpoczciwszej prostodusz-ności. - Właściwie
ja się prawie niczym nie interesuję specjalnie, daję słowo - ciągnął z jakąś zadumą. - Zwłaszcza teraz nic a
nic nie robię... Zresztą panu wolno podejrzewać, Ŝe się przypochlebiam dla jakiejś rachuby - tym bardziej
Ŝe, jak sam stwierdziłem,' mam_ interes do pańskiej siostry. Ale ja panu szczerze powiem: bardzo mi
nudno! "Szczególnie w ostatnich trzech dniach, tak Ŝe nawet bardzo się ucieszyłem... Proszę się nie
gniewać, Rodionie Romanowiczu, ale dlacze-goś pan sam wydaje mi się ogromnie dziwny. Jak pan sobie
chce, ale coś siedzi w panu; i to właśnie teraz... właściwie nie akurat w tej oto chwili, lecz w ogóle teraz... No
Strona 110
1740
dobrze, dobrze, juŜ nie będę, proszę się nie dąsać! Ja przecie nie jestem takim niedźwiedziem, jak pan
myśli. Raskolnikow spojrzał na niego chmurnie.
292
- Pan moŜe wcale nie jest niedźwiedziem - rzekł. - Zdaje mi się nawet, Ŝe pan jest z bardzo dobrego
towarzystwa albo przynajmniej, Ŝe gdy trzeba, potrafi pan być porządnym człowiekiem. - W tym sęk, Ŝe się
specjalnie nie interesuję niczyją opinią - odparł Swidrygajtow sucho, a nawet jakby z odcieniem
wyniosłości - a przeto czemuŜ czasem nie miałbym być ordy-nusem, skoro w naszym klimacie to
przebranie jest takie wygodne... a zwłaszcza skoro się ma do tego wrodzoną Skłonność - dorzucił i znów się
roześmiał. - Słyszałem jednak, Ŝe pan ma tutaj duŜo znajomych. Przecie jest pan tak zwanym "człowiekiem
nie bez koligacji". Więc po cóŜ ja jestem panu potrzebny, jeŜeli nie dla jakichś rachub ? - Bardzo słusznie
pan powiedział, Ŝe mam znajomych - podchwycił Swidrygajłow nie odpowiadając na istotne pytanie -
wielu juŜ spotkałem, bo przecie od przedwczoraj się szwendam; i )a się kłaniam, i oni się mnie kłaniają.
Nic dziwnego: (ubrany jestem przyzwoicie, uchodzę za człowieka niebiednego. Nawet reforma włościańska
nas oszczędziła; lasy, zaleŜą... więc dochody nie uległy uszczupleniu. Ale... ja do nich nie pójdę: juŜ i
dawniej sprzykrzyli mi się... juŜ trzeci dzień chodzę i nikomu się nie przyznaję, Ŝe jestem. A w
dodatku-miasto! Jak się to nasze miasto ukształtowało, no, proszę! Miasto kancelistów i
najprzeróŜniejszych seminarzystów! Słowo daję, wielu szczegółów wcale nie dostrzegłem, kiedym się tu
wałęsa! przed ośmiu laty... Jedyną nadzieję pokładam teraz w anatomii, jak mi Bóg miły! - W jakiej
anatomii?
- Ano te wszystkie kluby, Dussoty, pointe'y,10 moŜe równieŜ postęp... ale nie, postęp niech się obejdzie bez
nas - ciągnął dalej, znów nie zauwaŜywszy pytania. - I czyŜ to takie przyjemne - być szulerem? - Szulerem
był pan takŜe?
- Nie inaczej, nie inaczej. Była nas tu cala kompania, naj-przyzwoitsza, osiem lat temu. Spędzaliśmy czas
wesoło, i wie pan, byli to tylko ludzie z dobrymi manierami, poeci, kapitaliści. W ogóle u nas, w rosyjskim
towarzystwie, najlepsze maniery mają ci, którzy swego czasu brali po karku - pan to zauwaŜył? Dopiero na
wsi schlopiałem. Swoją drogą, wsadzili

mnie wtedy do więzienia za długi - jeden taki Greczynek z NieŜyna. Nawinęła się wtedy Marfa Pietrowna,
targ w targ i wykupiła mnie za trzydzieści tysięcy srebrników. (Cały mój dług wynosił siedemdziesiąt
tysięcy.) Wzięliśmy legalny ślub i natychmiast powiozła mnie do siebie na wieś, niby skarb jaki. Była o
pięć lat starsza ode mnie. Bardzo kochała. Siedem lat nie wytknąłem nosa ze wsi. I wie pan? całe Ŝycie
przechowywała dokument przeciwko mnie, weksel na trzydzieści tysięcy, na cudze nazwisko, tak Ŝe
gdybym tylko pomyślał o buncie, zaraz bym wpadł w wilczy dół. Zrobiłaby to na pewno! Bo przecieŜ u
kobiet to wszystko mieści się razem. - Gdyby zaś nie dokument, dałby pan dęba?
- Doprawdy nie wiem, jak panu odpowiedzieć. Mnie ten dokument prawie nie krępował. Nigdzie mnie nie
ciągnęło, a za granicę sama Marfa Pietrowna zapraszała mnie dwukrotnie, widząc, Ŝe się nudzę. Ale co tam!
Za granicę jeździłem dawniej, i zawsze wyć mi się tam chciało. Nie Ŝeby coś takiego, ale ot: wschód słońca.
Zatoka Neapolitańska, morze... człowiek patrzy i jakoś robi się smutno. Najobrzydliwsze to, Ŝe naprawdę
jakaś tęsknota! Nie, juŜ lepiej w ojczyźnie: tutaj przynajmniej moŜna całą winę składać na innych, a siebie
usprawiedliwiać. MoŜe bym teraz wybrał się z wyprawą na biegun północny, bo j'ai le vin mauvais*, picie
napełnia mnie wstrętem, a poza piciem cóŜ pozostaje? Próbowałem... Podobno w niedzielę Berg ma w
Ogrodzie Jusupowa lecieć olbrzymim balonem i za opłatą będzie brał ze sobą chętnych? Czy to prawda? - I
cóŜ, poleciałby pan?
- Ja? Nie... tak sobie spytałem...-bąknął Swidrygajlow, jakby rzeczywiście wpadając w zadumę. "CzyŜby
szczerze mówił?" - pomyślał Raskolnikow.
- Nie, dokument mnie nie krępował - podjął tamten w zamyśleniu - sam nie chciałem wyjeŜdŜać ze wsi.
Zresztą juŜ rok temu Marfa Pietrowna zwróciła mi na imieniny ten dokument, a nawet dodała na omastę
bardzo pokaźną kwotę. Miała własne pieniądze. "Widzisz, Arkadiuszu, jak ci ufam!" - naprawdę tak się
wyraziła. Pan nie wierzy, Ŝe się tak wyraziła ? A wie pan: na wsi zrobił się ze mnie dobry gospodarz, znają
mnie w okolicy. Sprowadzałem sobie teŜ ksiąŜki. Marfa Pie-- upijam się na ponuro
trowna z początku patrzała na to przychylnie, lecz potem wciąŜ się bała, Ŝe wpadnę w wielką uczoność. -
Zdaje się, Ŝe pan mocno tęskni za Ŝoną?
- Ja? MoŜliwe. Daję słowo, to moŜliwe. Ale, ale: pan wierzy w duchy? - W jakie znów duchy?
- W zwyczajne: jak to "w jakie"!
- A pan wierzy?
- Hm, moŜe i nie, pow vous plaire*... Właściwie, niezupełnie, nie... - Ukazują się panu?
Strona 111
1740
Swidrygajłow spojrzał na niego jakoś dziwnie.
- Marfa Pietrowna jest tak łaskawa, Ŝe mnie nawiedza - wycedził krzywiąc usta w osobliwym uśmiechu. -
Niby jakŜe to?
- JuŜ trzy razy przychodziła. Pierw.szy.raz zobaczyłem ją w dniu pogrzebu, w godzinę po powrocie, z
cmentarza. Było to w przeddzień mego wyjazdu tutaj, do Petersburga. Drugi raz - przed trzema dniami w
drodze, o świcie, na stacji Mała-Wiszera; trzeci raz--dwie godziny temu w moim obecnym mieszkaniu, w
pokoju: byłem sam. - Na jawie?
- Zupełnie. Wszystkie trzy razy na jawie. Przychodzi, gawędzi z minutę i wychodzi przez drzwi; zawsze
przez drzwi. Mam nawet wraŜenie, Ŝe słyszę. - Dlaczego pomyślałem sobie, Ŝe z panem na pewno dzieje się
coś w tym rodzaju?-rzekł nagle Raskolnikow i w tejŜe chwili zdziwił się, Ŝe to powiedział. Bardzo był
podniecony. - Na-praw-dę? pan tak pomyślał? - ze zdziwieniem spytał Swidrygajłow. - Czy być moŜe? Ba, a
nie mówiłem, Ŝe między nami jest coś wspólnego! - Nigdy pan tego nie mówił! - szorstko i porywczo odparł
Raskolnikow. - Nie mówiłem?
- Nie!
- Zdawało mi się, Ŝe mówiłem. Jak tylko tu wszedłem i ujrzałem, Ŝe pan leŜy z zamkniętymi oczami, udając
śpiącego-zaraz powiedziałem sobie: "To on!" ź Ŝeby zrobić panu przyjemność

- Co ma znaczyć "to on"? O czym pan mówi? - zawołał Raskolnikow. - O czym ? Doprawdy nie wiem, o
czym - odpowiedział Swidrygajłow z zupełną szczerością, jak gdyby sam zawstydzony, Ŝe stracił wątek.
Milczeli dobrą chwilę. Obaj pilnie patrzyli sobie w oczy. - Wszystko to banialuki! - z irytacją wykrzyknął
Raskolnikow. -CóŜ ona panu mówi, gdy przychodzi? - Ona? Wystaw pan sobie: o najblahszych głupstwach,
i-jakŜe dziwny jest człowiek!-właśnie to mię gniewa. Po raz pierwszy weszła (wie pan, byłem zmęczony:
pogrzeb, naboŜeństwo Ŝałobne, Wieczny odpoczynek, potem stypa, przekąska - nareszcie zostałem sam w
gabinecie, zapaliłem cygaro, zamyśliłem się)... więc weszła przez drzwi. "Arkadiuszu-powiada-miałeś dziś
tyle kłopotów, Ŝeś zapomniał nakręcić zegar w jadalni." A rzeczywiście przez te siedem lat ja sam kaŜdego
tygodnia nakręcałem ten zegar, gdy zaś czasem zaniedbałem tego, zawsze mi przypominała. Nazajutrz jadę
juŜ tutaj. Wszedłem o świcie na dworzec (w nocy trochę się zdrzemnąłem, jestem jak połamany, oczy
pieką), kazałem podać sobie kawy. Patrzę: nagle siada obok mnie Marfa Pie-trowna, w ręku ma talię kart.
"MoŜe chcesz, Arkadiuszu, bym ci powróŜyła przed podróŜą?" Była z niej świetna kabalarka. Nigdy sobie
nie daruję, Ŝem nic nie zamyślił! Nastraszyłem się, uciekłem, zresztą juŜ i pociąg gwizdał... Dzisiaj siedzę
po strasznie podłym obiedzie w jadłodajni, w Ŝołądku czuję ołów, siedzę sobie, palę-raptem znowu Marfa
Pietrowna; wchodzi, wystrojona, w nowej zielonej sukni, jedwabnej, z bardzo długim trenem: "Dzień
dobry, Arkadiuszu! JakŜe ci się podoba moja suknia ? Aniśka tak by nie uszyła." (Aniśka - to nasza wiejska
krawcowa, z dawnych poddanych, była w Moskwie na nauce, niczegowata dziewuszka.) Stoi, kręci się
przede mną. Obejrzałem suknię, potem uwaŜnie, uwaŜnie popatrzyłem jej w twarz: "śe teŜ ci się chce,
Marfo, fatygować do mnie z takim głupstwem." "O mój BoŜe, juŜ mi nie wolno pofatygować ciebie, mój
drogi?" By się z nią podręczyć, powiadam: "Chcę się Ŝenić, Marfo." "To do ciebie podobne, Arkadiuszu.
Ślicznie, ślicznie: nie zdąŜyłeś pochować jednej Ŝony, a juŜ jedziesz po drugą. I gdybyś przynajmniej zrobił
dobry wybór, ale przecie wiem: ani sobie, ani -?OA
jej nie dasz szczęścia; funta kłaków niewarte." I poszła sobie. Słyszałem, zdaje się, szelest trenu. Banialuki,
co? - MoŜe pan to wszystko kłamie?-odezwał się Raskolnikow.
- Rzadko kłamię-odparł Swidrygajlow z zamyśleniem i jakby wcale nie dostrzegając grubiaństwa
Raskolnikowa. - A czy przedtem, dawniej, nie widywał pan nigdy upiorów? - Ow...szem, widziałem tylko
raz w Ŝyciu, sześć lat temu. Miałem na wsi sługę, Filka mu było na imię. Właśnie go pochowano, a ja
zapomniałem i wołam: "Filka, fajkę!" Wszedł, idzie wprost do szafeczki gdzie trzymałem fajki. Siedzę
sobie, myślę: "To przez zemstę", bo przed samą jego śmiercią mocnośmy się pokłócili. "Jak śmiesz,
hultaju-powiadam- wchodzić do mnie z dziurą na łokciu! Precz mi stąd!" Odwrócił się, wyszedł i więcej go
nie widziałem. śonie wówczas nie wspomniałem o tym. Chciałem dać na mszę za jego duszę, alem się
wstydził. - Proszę pójść do doktora.
- Wiem i bez pana, Ŝem niezdrów, choć doprawdy nie rozumiem," na co miałbym być chory; uwaŜam, Ŝem
pięć razy zdrowszy od pana. Bynajmniej nie .pytałem: czy pan wierzy, czy nie wierzy, Ŝe duchy się
ukazują? Spytałem: czy pan wierzy, Ŝe duchy istnieją. - Nie, nigdy w to nie uwierzę! - krzyknął
Raskolnikow aŜ z jakąś złością. - Bo jak się zwykle mówi?-mruknął Swidrygajłow jak gdyby do siebie,
patrząc w bok i trochę przekrzywiwszy głowę.-Mówią: "Tyś chory, a zatem wszystko, co ci się ukazuje, jest
tylko nie istniejącym majakiem!" Ja w tym nie widzę ścisłej logiki. Zgadzam się, Ŝe duchy tylko chorym się
ukazują; lecz wszakŜe to stanowi jedynie dowód tego, Ŝe duchy mogą się ukazywać wyłącznie chorym,
Strona 112
1740
wcale zaś nie tego, Ŝe one w ogóle nie istnieją. - Oczywiście nie istnieją!-nastawa! rozjątrzony Raskolnikow.
- Nie? pan tak sądzi?-ciągnął Swidrygajłw spojrzawszy nań bez pośpiechu. - No dobrze, a jeśli będziemy
rozumowali tak (proszę mi pomagać): "Duchy są to, Ŝe tak powiemy, strzępki i ułamki innych światów, ich
zaczątek. Na-297

turalnie, człowiek zdrowy po cóŜ by je miał widywać, bo człowiek zdrowy jest człowiekiem najbardziej
ziemskim, toteŜ powinien Ŝyć wyłącznie Ŝyciem tutejszym, gwoli pełni i porządku. Natomiast jak tylko
zachoruje, jak tylko zostanie naruszony normalny ziemski lad w organizmie, wnet się zaznaczy moŜliwość
innego świata, a im bardziej człowiek chory, tym więcej ma kontaktów z innym światem, tak Ŝe gdy umrze
zupełnie, to wprost przechodzi do tamtego innego świata." Ja o tym od dawna medytowałem. Jeśli pan
wierzy w przyszłe Ŝycie, to i temu rozumowaniu moŜna dać wiarę. - Nie wierzę w przyszłe Ŝycie-rzekł
Raskolnikow. Swidrygajłow siedział zamyślony. - A co będzie, jeŜeli tam są tylko pająki albo coś w tym
rodzaju-powiedział znienacka. "Wariat" - pomyślał Raskolnikow. - Wieczność zawsze nam się przedstawia
jako idea, której niepodobna pojąć, jako coś olbrzymiego, olbrzymiego! Ale czemuŜ koniecznie
olbrzymiego? Proszę sobie wyobrazić, Ŝe raptem, zamiast tego wszystkiego, będzie tam jedna izdebka, coś
jak wiejska łaźnia, zakopcona, a we wszystkich kątach- pająki; i oto masz pan całą wieczność. Mnie się to
czasem przy-widuje, wie pan. - I czyŜ naprawdę, naprawdę, nie wyobraŜa pan sobie czegoś bardziej
pocieszającego, sprawiedliwszego?-zawołał Raskolnikow z uczuciem dotkliwej przykrości. -
Sprawiedliwszego? A skądŜe wiemy? moŜe właśnie to jest sprawiedliwość; i wie pan, ja bym koniecznie
zrobił tak właśnie!-odparł Swidrygajłow z niewyraźnym uśmiechem. Ta poczwarna odpowiedź przejęła
Raskolnikowa nagłym zimnem. Swidrygajłow podniósł głowę, bacznie mu się przyjrzał i raptem
wybuchnął śmiechem. - Nie, to paradne - śmiał się. - Przed pól godziną na oczyśmy się jeszcze nie widzieli,
mamy się za wrogów, jest między nami nie roztrzygnięta sprawa; my tę sprawę usuwamy na bok, a sami
wdeptujemy w taką literaturę! No, czym niesłusznie powiedział, Ŝeśmy się dobrali w korcu maku? - ToteŜ
prosiłbym - z rozdraŜnieniem podjął Raskolnikow - Ŝeby pan był łaskaw powiedzieć mi nareszcie, 298
czemu zawdzięczam zaszczyt pańskich odwiedzin... i... i... pilno mi, muszę wyjść z domu... - Bardzo proszę,
bardzo proszę. Siostra pańska, Awdo-tia Romanowna, wychodzi za pana ŁuŜyna, za Piotra Pie-trowicza
ŁuŜyna? - Czyby nie moŜna pominąć całkowicie mojej siostry i nie wspominać jej imienia? Prawdę
mówiąc, nie rozumiem czemu pan się waŜy mówić o niej, jeŜeli pan rzeczywiście jest Swidrygajłowem? -
AleŜ przyszedłem po to właśnie, by o niej mówić, więc jakŜe o niej nie wspomnieć? - Zgoda, proszę mówić,
ale prędko!
-/Jestem pewien, Ŝe o tym panu ŁuŜynie, moim powinowatym przez Ŝonę, pan juŜ sobie urobił zdanie,
jeŜeli widział go choć pół godziny albo słyszał o nim coś pewnego i dokładnego. To nie partia dla Awdotii
Romanowny. Podług mnie, Awdotia Romanowna w tej całej sprawie nader wielkodusznie i nierozwaŜnie
składa siebie w ofierze dla... dla rodziny. Na podstawie wszystkiego, com o panu słyszał, mam wraŜenie, Ŝe
i pan ze swej strony bardzo byłby rad, gdyby te plany się rozchwiały, bez niczyjej krzywdy. Teraz zaś,
poznawszy pana osobiście, juŜ nawet o tym nie wątpię. - To wszystko jest z pana strony bardzo naiwne,
przepraszam, chciałem powiedzieć: bezczelne - rzekł Raskolnikow. - Innymi słowy, pragnie pan dać do
poznania, Ŝe zabiegam o własne korzyści. Pan się myli, Rodionie Roma-nowiczu; gdybym był interesowny,
nie mówiłbym tak bez ogródek; ostatecznym durniem znowuŜ nie jestem. Na ten temat odsłonię panu
pewną psychologiczną osobliwość.(Przed chwilą, tłumacząc się panu ze swej miłości do pańskiej siostry,
powiedziałem, Ŝem sam był ofiarą. OtóŜ wiedz pan, Ŝe teraz Ŝadnej miłości nie odczuwam,
Ŝad-niu-sień-kiej, tak Ŝe aŜ sam się dziwię, bo wszak dawniej coś rzeczywiście odczuwałem... - Z
próŜniactwa i rozpusty - przerwał Raskolnikow.
- Istotnie, próŜniak ze mnie i rozpustnik. Skądinąd, siostra pańska posiada tyle zalet, Ŝe nie mogłem i ja nie
ulec pewnemu wraŜeniu. Ale to wszystko głupstwa, jak teraz widzę.

- Dawno pan to spostrzegł?


- Zacząłem spostrzegać juŜ przedtem, ostatecznie zaś przekonałem się o tym onegdaj, nieomal z chwilą
przyjazdu do Petersburga. JuŜ w Moskwie wyobraŜałem sobie, Ŝe jadę dobijać się o rękę Awdotii
Romanowny i rywalizować z panem ŁuŜynem. - Przepraszam, Ŝe przerywam, ale czy pan nie byłby łaskaw
streścić się i przejść od razu do celu swej wizyty? Ja się śpieszę, muszę wyjść z domu... - Z najmilszą chęcią.
Przybywszy tutaj i postanowiwszy teraz przedsięwziąć pewien... wojaŜ, zapragnąłem poczynić nieodzowne
zarządzenia przedwstępne. Moje dzieci pozostały u ciotki; są bogate, ja osobiście jestem im niepotrzebny.
Zresztą, co tam ze mnie za ojciec! Dla siebie wziąłem tylko to, co mi przed rokiem podarowała Marfa
Pietrowna. To mi wystarczy. Przepraszam, zaraz przejdę do sedna rzeczy. Przed wojaŜem, który, być moŜe,
Strona 113
1740
istotnie dojdzie do skutku, chciałbym skończyć z panem ŁuŜynem. Nie, Ŝebym tak znów bardzo go nie
znosił, lecz bądź co bądź to przez niego wywiązała się ta moja kłótnia z Marfą Pietrowna, kiedym
posłyszał, Ŝe to ona zabawiła się w swatkę. Pragnę teraz zobaczyć się z Awdotią Romanowną za pana
wstawiennictwem i moŜe nawet w jego obecności wytłumaczyć jej po pierwsze, Ŝe z pana ŁuŜyna nie tylko
nie będzie miała najmniejszej korzyści, lecz owszem, na pewno dozna niemałej ujmy. Następnie,
przeprosiwszy ją za te wszystkie niedawne przykrości, spytałbym, czy mi raczy pozwolić, bym jej
ofiarował dziesięć tysięcy rubli i w ten sposób ułatwił zerwanie z panem ŁuŜynem, które to zerwanie, nie
wątpię, byłoby i po jej myśli, gdyby isię nadarzyła moŜliwość. - Ale pan jest w rzeczy samej wariatem! -
zawołał Raskolnikow, nie tyle nawet zagniewany, co zdziwiony. - Jak pan śmie to mówić. - Wiedziałem, Ŝe
pan się oburzy, ale po pierwsze, choć jestem niebogaty, te dziesięć tysięcy są mi zupełnie, ale to zupełnie
zbędne. JeŜeli ich Awdotią Romanowną nie przyjmie, kto wie, czy nie rozporządzę nimi jeszcze głupiej. To
raz. Po wtóre, sumienie mam całkiem czyste, propozycja moja jest bezinteresowna.' MoŜe pan wierzyć lub
nie wierzyć, lecz w przyszłości przekona się i pan, i Awdotią Romanowną. Chodzi o to, Ŝem istotnie
przysporzył trochę kłopotu i nieprzyjemności wielce szanownej pańskiej siostrze; toteŜ, czując szczerą
skruchę, serdecznie pragnę - nie: wykupić się, nie: zapłacić za przykrości, tylko po prostu uczynić coś dla
niej korzystnego, na tej podstawie, Ŝem przecie nie zabiegał o przywilej wyrządzania samego tylko zła.
Gdyby w mojej propozycji tkwiła bodaj milionowa część wyrachowania, to nie proponowałbym tak bez
ogródek; przy tym nie proponowałbym wszystkiego dziesięć tysięcy, skoro nie dalej niŜ pięć tygodni temu
ofiarowywałem jej więcej. Dodam, Ŝe, być moŜe, w najbliŜszej juŜ przyszłości poślubię pewną panienkę, a
to chyba musi uchylić wszelkie podejrzenia co do zakusów na szkodę Awdotii Romanowny. Na
zakończenie powiem, Ŝe wychodząc za pana ŁuŜyna, Awdotią Romanowną bierze te same pieniądze, tylko
z innej strony... Niech się pan nie gniewa, drogi panie, proszę to rozwaŜyć spokojnie i na zimno. Mówiąc to
Swidrygajłow był nadzwyczaj spokojny i zrównowaŜony. - Niech pan kończy - rzekł Raskolnikow. - W
kaŜdym razie jest to impertynencja nie do darowania. - śadną miarą. Bo to by znaczyło, Ŝe na tym świecie
człowiek moŜe człowiekowi robić tylko zło i nie ma prawa wyświadczyć ani krzty dobra, a to z racji czczych
konwenansów. Bzdury. Gdybym, dajmy na to, zmarł i tę kwotę zapisał siostrze pańskiej w testamencie,
czyŜby i wtedy odmówiła przyjęcia? - Bardzo być moŜe.
- E, co to, to nie. No, ale trudno; nie, to nie. Zwrócę tylko uwagę, Ŝe dziesięć tysięcy - to rzecz, która bardzo a
bardzo moŜe się przydać. Tak czy owak, prosiłbym o powtórzenie mojej propozycji siostrze. - Nie, nie
powtórzę.
- Wobec tego, Rodionie Romanowiczu, będę zmuszony sam się starać o widzenie osobiste, czyli - utrudzać. -
A jeśli jej powtórzę, pan nie będzie się starał o widzenie osobiste? - Nie wiem doprawdy, co mam panu
odpowiedzieć. Zobaczyć ją choć jeden raz bardzo bym pragnął. - Proszę na to nie liczyć.

- Szkoda. Zresztą pan mnie nie zna. Kto wie, moŜe się zbliŜymy. - Pan sądzi, Ŝe moŜemy się zbliŜyć?
- Czemu nie? - z uśmiechem odpral Swidrygajlow, wstał i wziął kapelusz. - Nie powiem, Ŝebym tak
straszliwie chciał pana fatygować, idąc zaś tutaj nawet nie bardzo rachowałem... choć co prawda pańska
twarz bardzo mnie uderzyła z rana... - Gdzie mnie pan rano widział? - z niepokojem zagadnął
Raskolnikow. - Przygodnie... WciąŜ mi się wydaje, Ŝe w panu jest coś podobnego do mnie... Ale proszę się
nie lękać, nie jestem natrętny; i z szulerami umiałem Ŝyć, i księciu Swir-bejowi, arystokracie, dalekiemu
memu krewnemu, nie naprzykrzałem się, i o Madonnie Rafaela potrafiłem coś napisać w albumie pani
Pryłukowej, i z Marfą Pietrowną przesiedziałem siedem lat kamieniem, i w domu Wiaziemskiego na
Siennym nocowałem swego czasu, i z Bergiem polecę moŜe balonem. - No dobrze. Czy wolno zapytać,
kiedy pan wyrusza w podróŜ? - W jaką podróŜ?
- No w ten "wojaŜ"... Przecie pan sam mówił.
- W wojaŜ? Ach, tak!... rzeczywiście, mówiłem panu o wojaŜu... Hm, to temat rozległy... Gdyby pan
wiedział, o co pan pyta! - i nagle wybuchnął głośnym, krótkim śmiechem. - Zamiast wojaŜu moŜe się
oŜenię; swatają mi pannę. - Tu?
- Tak.
- JuŜ pan zdąŜył?
- Ale z Awdotią Romanowną raz się zobaczyć pragnę bardzo. Serio proszę o to. No, do widzenia... Ach,
prawda, byłbym zapomniał! Rodionie Romanowiczu, proszę zakomunikować siostrze, Ŝe w testamencie
Marfy Pietrowny figuruje zapis dla niej, opiewający na trzy tysiące. To fakt. Marfa Pietrowną zarządziła te
na" tydzień przed śmiercią, w mojej obecności. Za jakie dwa, trzy tygodnie siostra pańska będzie mogła
otrzymać te pieniądze. - Prawdę pan mówi?
- Prawdę. Proszę jej powtórzyć. No, moje uszanowanie. Mieszkam tu bardzo niedaleko. Wychodząc
Strona 114
1740
Swidrygajłow zetknął się w drzwiach z Ra-zumichinem. II
Była juŜ blisko ósma; obaj śpieszyli do Bakalejewa, Ŝeby przyjść przed ŁuŜynem. - KtóŜ to był? - zapytał
Razumichin, skoro wyszli na ulicę. - To był Swidrygajłow, ten ziemianin, w którego domu obraŜono moją
siostrę, kiedy pracowała u nich, jako guwernantka. Przez jego amory musiała ich opuścić, wypędzona przez
jego Ŝonę, Marfę Pietrownę. Ta Marfa Pietrowną później przepraszała Dunię, a teraz nagle umarła. To o
niej mówiła mama. Nie wiem czemu, ale ja się tego człowieka boję. Przyjechał bezpośrednio po pogrzebie
Ŝony. Bardzo dziwny i na coś zdecydowany... Zdaje się coś wiedzieć... Trzeba strzec przed nim Duni... oto,
co chciałem ci powiedzieć, słyszysz? - Strzec! CóŜ on moŜe zrobić Awdotii Romanownie? Słuchaj, Rodia,
dziękuję ci, Ŝe tak do mnie mówisz... Będziemy, będziemy strzegli!... Gdzie mieszka? - Nie wiem.
- Czemuś nie zapytał? Ej, szkoda! Ale i tak się dowiem.
- Widziałeś go? - spytał Raskolnikow po chwili milczenia. - Owszem, zapamiętałem, dobrze zapamiętałem.
- Dokładnie go widziałeś? Wyraźnie? - nastawał Raskolnikow. - Ma się rozumieć; z tysiąca go poznam -
łatwo zapamiętuję twarze. Znów chwilę milczeli.
- Hm... to dobrze... - mruknął Raskolnikow. - Bo wiesz... pomyślałem sobie... wydało mi się... Ŝe moŜe to
tylko fantazja? - O czym mówisz? Niezupełnie rozumiem.
-Wszyscy powiadacie - ciągnął Raskolnikow krzywiąc
303

usta w uśmiechu - Ŝem wariat; cóŜ, wydało mi się teraz, Ŝe moŜe jestem rzeczywiście wariatem i oglądałem
tylko widmo? - Co ty pleciesz?
- KtóŜ moŜe wiedzieć! MoŜe ze mnie obłąkaniec, i wszystko, co się działo przez te dni, wszystko jest moŜe
tylko płodem wyobraźni... - Oj, Rodia, znów cię zdenerwowali!... Właściwie, co on mówił, po co
przychodził? Raskolnikow nie odpowiedział; Razumichin się zastanowił.
- SiuchajŜe mego raportu - rozpoczął. - Wstępowałem do ciebie, tyś spał. Potem jedliśmy obiad, następnie
poszedłem do Porfirego. Zamiotow ciągle tam tkwi. Chciałem zacząć, ale nic nie wyszło. Ani rusz nie
mogłem gadać jak naleŜy. UwaŜam, Ŝe oni nie rozumieją i zrozumieć nie mogą, jednak wcale nie tracą
rezonu. Zaciągnąłem Porfirego do okna i zacząłem gadać, lecz znowu jakoś nie tak! on patrzy w bok, ja
patrzę w bok. Wreszcie podniosłem mu pięść do gęby i obiecałem, Ŝe mu rozkwaszę pysk po familijnemu.
On tylko spojrzał na mnie. Splunąłem więc, wyszedłem, i tyle. Bardzo głupio. Z Zamiotowem ani słówka.
Ale, uwaŜasz: 'myślałem, Ŝem pokpil sprawę, na schodach jednak przyszła mi do głowy pewna myśl, po
prostu olśniła mnie: właściwie, o co się turbu-jemy? Bo gdyby ci zagraŜało jakie niebezpieczeństwo czy coś,
no to rozumiem. Ale tak?! Tyś Bogu ducha winien, więc pluj na nich; jeszcze się z nich zdrowo uśmiejemy;
na twoim miejscu umyślnie bym ich mistyfikował. Dopie-roŜ będą się potem wstydzili! Pluj na to; kiedyś
później moŜna ich będzie obić, ale teraz śmiejmy się! - Masz świętą rację! - odrzekł Raskolnikow. "A co
zaśpiewasz jutro?" - dodał w duchu. - Rzecz dziwna: dotychczas ani razu jeszcze nie przychodziło mu do
głowy: "Co pomyśli Razumichin, gdy się dowie?" Pomyślawszy to Raskolnikow spojrzał na niego
badawczo. Teraźniejsze zaś sprawozdanie Razumichina z wizyty u Porfirego bardzo mało go obeszło: od
tego czasu tak wiele ubyło i tak wiele przybyło!... Na korytarzu wpadli na Łuzyna; stawił się punktualnie o
ósmej i właśnie szukał numeru, tak Ŝe wszyscy trzej weszli 304
razem, ale nie patrząc na siebie i nie witając się. Młodzi koledzy weszli pierwsi. Piotr Pietrowicz zaś, gwoli
przyzwoitości, nieco zamarudzit w przedpokoju zdejmując płaszcz. Pulcheria Aleksandrowna zaraz
wybiegła na jego spotkanie. Dunia witała się z bratem. Piotr Pietrowicz wszedł i dość uprzejmie,
aczkolwiek ze zdwojoną statecznością, ukłonił się damom. Co prawda wyglądało, Ŝe jest nieco zbity z tropu
i jeszcze nie odnalazł właściwego tonu. Pulcheria Aleksandrowna, równieŜ trochę zmieszana, co Ŝywo jęła
ich rozsadzać przy okrągłym stole, na którym kipiał samowar. Dunia i ŁuŜyn zajęli miejsce naprzeciw
siebie, po dwu stronach stołu. Razumichin i Raskolnikow usiedli na wprost Pulcherii Aleksandrowny:
Razumichin bliŜej Łuzyna, Raskolnikow koło siostry. Zaległa chwila milczenia. Piotr Pietrowicz nie
śpiesząc dobył batystowej, woniejącej perfumami chusteczki i wytarł sobie nos z miną człowieka
cnotliwego wprawdzie, ale nieco dotkniętego na honorze i mocno zdecydowanego zaŜądać wyjaśnień; W
przedpokoju przychodziło mu na myśl: nie zdjąć palta, odjechać i w ten sposób surowo a dobitnie ukarać
obie panie, Ŝeby od razu poczuły, co się święci. Lecz nie zdecydował się. Przy tym człowiek ten nie lubił
niepewności, a tu naleŜało wyprowadzić rzecz na czystą wodę: skoro tak jawnie pogwałcono jego rozkaz,
coś w tym musi tkwić i przeto lepiej dowiedzieć się zawczasu; na ukaranie zawsze będzie pora, poniewaŜ
ma ich wszystkich w ręku. - Spodziewam się, Ŝe podróŜ była pomyślna? - zwrócił się oficjalnie do Pulcherii
Aleksandrowny. - Dzięki Bogu, Piotrze Pietrowiczu.
- Cieszę się bardzo. I Awdotia Romanowna się nie zmęczyła ? - Jestem młoda i silna, nie męczę się,
Strona 115
1740
natomiast mamie bardzo było cięŜko - odparła Dunieczka. - Ha, trudno, nasze szlaki narodowe nader są
długie. Wielka jest tak zwana "Mateczka Rosja"... Ja zaś mimo szczerych chęci w Ŝaden sposób nie mogłem
wczoraj pań powitać. śywię jednak nadzieję, Ŝe się obeszło bez specjalnych kłopotów? - Oj, nie. Piotrze
Pietrowiczu, byłyśmy bardzo zdekoncentrowane - z osobliwą intonacją pośpieszyła oświad-
czyć Pulcheria Aleksandrowna - i gdyby sam Bóg nie zesłał nam wczoraj Dymitra Prokoficza,
przepadłybyśmy z kretesem. Dymitr Prokoficz Razumichin - dodała prezentując go ŁuŜynowi. - A jakŜe,
miałem przyjemność... wczoraj - burknął ŁuŜyn, nieprzyjaźnie zerkając na Razumichina, po czym
nachmurzył się i umilkł. W ogóle Piotr Pietrowicz naleŜał do ludzi, którzy na pozór są ogromnie mili w
towarzystwie i specjalnie podkreślają swoją uprzejmość, lecz skoro tylko coś im się choć trochę nie
spodoba, momentalnie tracą wszystkie swe zalety i stają się podobniejsi do worków mąki niŜ do
swobodnych kawalerów salonowych. Wszyscy znów ucichli: Raskolnikow milczał uparcie, Dunia do czasu
nie chciała przerywać milczenia. Razumichin nie miał co. powiedzieć, tak Ŝe Pulcheria Aleksandrowna
znowu się zakłopotała. . - Marfa Pietrowna umarła, słyszał pan? - zagaiła uciekając się do swego
niezawodnego tematu. - A jakŜe, słyszałem. Zawiadomiono mnie natychmiast;
a nawet przyjeŜdŜam teraz, by panie ostrzec, Ŝe Arkadiusz Swidrygajłow od razu po pogrzebie małŜonki
udał się pośpiesznie do Petersburga. "Przynajmniej tak by wynikało z informacji, które z całą
dokładnością... - Do Petersburga? Tutaj? - niespokojnie zapytała Du-nieczka i zamieniła spojrzenie z
matką. - Nie inaczej; i, oczywista, nie bez celu, jeśli się uwzględni pospieszność wyjazdu oraz w ogóle
wszystkie okoliczności poprzedzające. - BoŜe! CzyŜby i tutaj nie dał Dunieczce spokoju?- biadała Pulcheria
Aleksandrowna. - Sądzę, Ŝe specjalnie ani pani, ani Awdotia Roma-nowna nie ma czym się niepokoić - o
ile, rzecz prosta, panie same nie zechcą nawiązać z nim jakichkolwiek bądź stosunków. Co do mnie, to
śledzę z uwagą i teraz próbuję się dowiedzieć, gdzie zamieszkał... - Ach, Piotrze Pietrowiczu, nie uwierzysz,
do jakiego stopnia przestraszyłeś mnie teraz - martwiła się Pulcheria Aleksandrowna. -Widziałam go tylko
dwa razy i wydał mi się okropny, okropny. Jestem pewna, Ŝe to on stał się przyczyną śmierci nieboszczki
Marfy Pietrowny. - Tego twierdzić nie moŜna. Jestem w posiadaniu do-
tOft
kładnych danych. Nie przeczę: być moŜe, przyśpieszył bieg rzeczy przez, Ŝe tak powiem, moralny wpływ
zniewagi; ale co się tyczy jego postępowania i w ogóle moralnej charakterystyki tego człowieka - podzielam
pani zdanie. (NJ? wiem, czy jest teraz bogaty ani co mianowicie pozostawiła mu Ŝona; o tym będę
powiadomiony w bardzo krótkim terminie; co jednak nie ulega wątpliwości, to Ŝe tutaj, w Petersburgu,
jeŜeli będzie rozporządzał niewielkimi bodaj zasobami pienięŜnymi, nie omieszka wrócić do dawnych
swoich obyczajów. Spośród ludzi tego pokroju jest to najbardziej wyuzdany, upadły, w występkach
pławiący się człowiek. Mam powaŜne podstawy do przypuszczeń, Ŝe Marfa Pietrowna, która miała
nieszczęście tak go pokochać i z długów wykupić przed ośmiu laty, oddała mu usługę w innym jeszcze
względzie: jedynie wskutek jej starań i ofiar w zarodku ukręcono łeb sprawie gardłowej, z przymieszką
fantastycznego, Ŝe tak się wyraŜę, bestialstwa, która w wysokim stopniu mogła mu grozić
przespacerowaniem się na Sybir. Oto więc jaki to człowiek, jeŜeli panie chcą wiedzieć. - O BoŜe! - załamała
ręce Pulcheria Aleksandrowna. Raskolnikow słuchał czujnie. - Czy naprawdę ma pan o tym dokładne
wiadomości? - spytała Dunia surowo i dobitnie. - Mówię tylko to, co sam pod sekretem słyszałem od
nieboszczki Marfy Pietrowny. Trzeba zaznaczyć, Ŝe ze stanowiska prawniczego jest to sprawa nader
niejasna. Mieszkała tutaj, a bodajŜe i teraz mieszka, niejaka Ressiich, cudzoziemka i ponadto drobna
lichwiarka, która się trudni. innymi teŜ sprawkami. Z tą oto Ressiich pan Swidrygajłow od dawna miał
nader bliskie i zagadkowe stosunki. Mieszkała przy niej daleka krewna, podobno siostrzenica,
głuchoniema dziewczynka, lat piętnastu czy nawet czternastu, której owa Ressiich bezgranicznie
nienawidziła, wypominała jej kaŜdy kąsek, ba, nieludzko ją biła. Kiedyś znaleziono ją na strychu
powieszoną. Zostało to uznane za samobójstwo. Po zwykłej procedurze na tym się skończyło, jednak
później wpłynął donos, Ŝe dziewczynka została... okrutnie zniewaŜona przez Swidrygajłowa. Wprawdzie
wszystko to było niejasne, donos pochodził od innej Niemki, kobiety bezecnej i na wiarę nie zasługującej.
Wreszcie, wskutek zabiegów i pieniędzy

Marfy Pietrowny, na dobrą sprawę i donosu nie było, krąŜyły tylko słuchy. Bądź co bądź, jednak była to
plotka znamienna. Pani zaś, Awdotio Romanowno, z pewnością słyszała u nich równieŜ o historii z
niejakim Filipem, który zmarł zakatowany sześć lat temu, jeszcze za poddaństwa. - Przeciwnie, słyszałam,
Ŝe ten Filip sam się powiesił.
- Zapewne; lecz przymusiła lub raczej skłoniła go do odebrania sobie Ŝycia metoda bezustannych napaści i
pastwienia się ze strony pana Swidrygajłowa. - O tym nic nie wiem - sucho odparła Dunia - słyszałam tylko
Strona 116
1740
jakąś bardzo dziwną historię, Ŝe ów Filip był hipochondrykiem, czymś w rodzaju domorosłego filozofa,
słuŜba mówiła, Ŝe się "zaczytał", a powiesić się miał raczej z powodu drwin, nie zaś przez kije pana
Swidrygajłowa. Przy mnie obchodził się ze słuŜbą dobrze i ludzie lubili go nawet, choć rzeczywiście oni
takŜe przypisywali mu winę śmierci Filipa. - Widzę, Awdotio Romanowno, Ŝe pani raptem stała się skłonna
orędować za nim - rzucił ŁuŜyn krzywiąc wargi w dwuznacznym uśmiechu. - Istotnie, to człowiek sprytny i
umiejący zjednywać sobie płeć piękną, czego Ŝałosnym przykładem tak dziwnie zmarła Marfa Pietrowna.
Pragnąłem tylko słuŜyć pani i jej matce radą wobec jego nowych prób, które niewątpliwie nastąpią. Co do
mnie, jestem przeświadczony, Ŝe ten człowiek niechybnie znowu zniknie w więzieniu dla dłuŜników.
Marfa Pietrowna jako Ŝywo nie miała nigdy zamiaru nic mu zapisywać, chodziło jej bowiem o dzieci; jeśli
więc coś mu zostawiła, to chyba tylko coś najbardziej nieodzownego, małej wartości, znikomego, co
człowiekowi z jego nawykami nie wystarczy nawet na rok. - Piotrze Pietrowiczu, bardzo proszę - rzekła
Dunia - niech pan porzuci ten temat. Mocno mnie to nudzi. - Tylko co był u mnie - oświadczył znienacka
Ras-kolnikow, po raz pierwszy przerywając milczenie. Zewsząd zrozległy się okrzyki, wszyscy zwrócili się
do niego. Nawet Piotr Pietrowicz był przejęty. - Półtorej godziny temu^. kiedy spałem, wszedł, zbudził
mnie i przedstawił mi się - ciągnął Raskolnikow. - Był dosyć swobodny, wesoły i pełen nadziei, Ŝe się z nim
inź
zbliŜę. Między innymi, bardzo pragnie zobaczyć się z tobą, Duniu, i prosił, Ŝebym mu to ułatwił. Ma dla
ciebie pewną propozycję; zapoznał mnie z nią. Poza tym oznajmił mi, Ŝe Marfa Pietrowna na tydzień przed
zgonem zdąŜyła zapisać ci, Duniu, trzy tysiące rubli i Ŝe te pieniądze będziesz teraz mogła podnieść w
bardzo krótkim terminie. - Bogu dzięki! - zawołała Pulcheria Aleksandrowna i przeŜegnała się. - Duniu,
módl się za nią, módl. - Tak, to prawda - wyrwało się ŁuŜynowi.
- I co, co dalej ? - piliła Dunieczka.
- Następnie powiedział, Ŝe sam jest niezamoŜny, Ŝe cały majątek przeszedł na jego dzieci, które są teraz u
ciotki. Dalej, Ŝe zatrzymał się gdzieś niedaleko mnie, lecz gdzie? nie wiem, nie spytałem. - AleŜ cóŜ to, cóŜ
chce zaproponować Dunieczce? - badała spłoszona Pulcheria Aleksandrowna. - Mówił ci? - Owszem,
mówił.
- CóŜ?
- Później powiem. - Raskolnikow umilkł i zajął się swą szklanką herbaty. Piotr Pietrowicz wydobył zegarek
i spojrzał na godzinę.
- Mam pilne interesy, toteŜ nie będę przeszkadzał - rzekł z miną lekko dotkniętą i wstał z krzesła. - Proszę
zostać. Piotrze Pietrowiczu - rzekła Dunia - przecie pan zamierzał spędzić z nami wieczór. Przy tym pan
sam pisał, Ŝe chce o czymś pomówić ze mną. - Tak jest, Awdotio Romanowno - z naciskiem powiedział
Piotr Pietrowicz, znów siadając na krześle, lecz nie wypuszczając z rąk kapelusza - w rzeczy samej,
pragnąłem pomówić i z panią, i z jej czcigodną matką, a to o wielce doniosłych punktach. PoniewaŜ jednak
brat pani nie moŜe przy mnie mówić o niektórych propozycjach pana Swidrygajłowa, więc i ja nie chcę i
nie mogę mówić... przy wszystkich... o niektórych wielce a wielce doniosłych punktach. Zaznaczę teŜ, Ŝe nie
została spełniona moja najusilniejsza i najbardziej kapitalna prośba... Tu ŁuŜyn przybrał minę
rozgoryczoną i zamilkł efektownie. - Pańska prośba, Ŝeby przy naszym spotkaniu nie był obecny mój brat,
nie została spełniona wyłącznie na moje 309

Ŝądanie - powiedziała Dunia. - Pan pisał, Ŝe mój brat pana obraził; uwaŜam, Ŝe trzeba to niezwłocznie
wyjaśnić i Ŝe panowie muszą się pogodzić. JeŜeli Rodia rzeczywiście obraził pana, to musi i nie omieszka
przeprosić. Piotr Pietrowicz z miejsca nabrał fantazji. - Istnieją zniewagi, Awdotio Romanowno,. których
przy najlepszej nawet chęd nie da^się puścić w niepamięć. Są granice, których przekroczenie jest
niebezpieczne: przekroczywszy je bowiem, wrócić juŜ niepodobna. - Właściwie nie o tym mówiłam, Piotrze
Pietrowiczu - przerwała Dunia, trochę zniecierpliwiona. - Proszę dobrze zrozumieć, Ŝe cała nasza przyszłość
zaleŜy teraz od tego, czy to się wszystko wyjaśni i załagodzi moŜliwie najprędzej, czy nie. Powiadam panu
wręcz, od razu, Ŝe inaczej zapatrywać się na to nie mogę, i jeŜeli panu bodaj trochę zaleŜy na mnie, to, choć
rzecz jest niełatwa, cała ta historia musi dziś jeszcze się skończyć. Powtarzam: jeśli brat jest winien, będzie
musiał przeprosić. - Dziwię się, Ŝe pani tak stawia kwestię, Awdotio Romanowno - mówił ŁuŜyn z coraz
większą irytacją. - Ceniąc i, Ŝe tak powiem, adorując panią, mogę jednocześnie bardzo a bardzo nie lubić
kogoś z jej domowników. Zabiegając o szczęście poślubienia pani nie mogę jednak brać na siebie
zobowiązań nie licujących... - Ach, proszę dać spokój tej obraŜliwości, Piotrze Pietrowiczu - impetycznie
wtrąciła Dunia. - Niech pan będzie tym rozumnym i szlachetnym człowiekiem, za; jakiego zawsze pana
uwaŜałam i uwaŜać pragnę. Dałam panu waŜką obietnicę, jestem pańską narzeczoną; niechŜe mi pan zaufa
w tej sprawie i uwierzy, Ŝe potrafię się zdobyć na bezstronność. To, Ŝe biorę na siebie rolę sędziego, jest dla
Strona 117
1740
mego brata taką samą niespodzianką jak dla pana. Kiedy dzisiaj, po pańskim liście, prosiłam, Ŝeby
koniecznie przyszedł na to spotkanie, nic mu nie powiedziałam o swych zamiarach. Proszę zrozumieć, Ŝe
jeŜeli nie dojdzie do zgody, będę zmuszona wybierać między wami: 'albo pan, albo on. Taki warunek padł
i z pańskiej, i z jego strony. Nie chcę i nie powinnam pomylić się w wyborze, dla pana muszę zerwać z
bratem, dla brata muszę zerwać z panem. Chcę i mogę stwierdzić teraz na pewno: czy jest mi bratem? A co
do pana: 310
czy panu na mnie zaleŜy? czy pan mnie ceni? czy mam zostać pańską Ŝoną? - Awdotio Romanowno -
zŜymał się ŁuŜyn - słowa pani są dla mnie zbyt wieloznaczne, powiem więcej: uwłaczające, wobec
połoŜenia, jakie mam zaszczyt zajmować w stosunku do pani. JuŜ pominę dziwne i obraźliwe zestawienie
mnie na jednym poziomie z... aroganckim młodzikiem; ale słowa pani zdają się dopuszczać moŜliwość
cofnięcia danej mi obietnicy. Mówiąc: "albo pan, albo on", jasno mi pani pokazuje, jak niewiele znaczę w
jej oczach... Nie mogę na to pozwolić wobec... danego słowa... i zobowiązań istniejących między nami. - Jak
to! - Ŝachnęła się Dunia. - Stawiam pana w jednym rzędzie ze wszystkim, co mi dotychczas było drogie w
Ŝyciu, co dotychczas stanowiło cale moje Ŝycie, a pan się raptem obraŜa, Ŝe za mało go cenię. Raskolnikow
uśmiechnął się milcząco i jadowicie, Ra-zumichina aŜ skręciło; lecz Piotr Pietrowicz nie uwzględnił
argumentu: przeciwnie, z kaŜdym słowem stawał się coraz bardziej zaczepny i zjadliwy, jakby nabierając
apetytu. - Miłość do przyszłego towarzysza Ŝycia, do małŜonka, winna górować nad miłością do brata -
orzekł sentencjonalnie - w kaŜdym zaś razie nie mogę stać na jednym poziomie... Aczkolwiek mówiłem, Ŝe
w obecności brata pani nie Ŝyczę sobie i nie mogę wykładać wszystkiego, z czym przybyłem, niemniej
zamierzam teraz zwrócić się do czcigodnej matki pani celem wyjaśnienia pewnego kapitalnego, dotkliwie
mnie obraŜającego punktu. Syn pani - zwrócił się do Raskolnikowej - wczoraj, w obecności pana
Razsudkina (czy teŜ... zdaje się, Ŝe tak? przepraszam, zapomniałem pańskiego nazwiska - uprzejmie skłonił
się Razumichinowi), zniewaŜył mnie wypaczeniem mej myśli, którą zakomunikowałem pani podówczas w
rozmowie prywatnej, przy kawie, a mianowicie, Ŝe oŜenek z panną ubogą, która juŜ zakosztowała biedy,
jest, moim zdaniem, z punktu widzenia moralnego korzystniejszy dla poŜycia niŜ małŜeństwo z osobą
zepsutą dobrobytem. Syn pani rozmyślnie przejaskrawił znaczenie moich słów aŜ do zupełnej
niedorzeczności, a to, jak sądzę, na podstawie własnoręcznych listów pani. Będę szczęśliwy, Pulcherio
Aleksandrowno, jeŜeli pani dobrodziejka zdoła

zachwiać tym moim przeświadczeniem i w ten sposób znacznie mię uspokoić. NiechŜe mi pani powtórzy,
w jakich mianowicie zwrotach oddała pani moje słowa w swym liście do Rodiona Romanowicza. - Nie
pamiętam - stropiła się Pulcheria Aleksandrow-na - powtórzyłam tak, jak zrozumiałam. Nie wiem, co Rodia
panu powiedział... MoŜliwe, Ŝe trochę przesadził. - Nie mógłby przesadzić, gdyby go pani odpowiednio nie
usposobiła. - Piotrze Pietrowiczu - z godnością rzekła Pulcheria Aleksandrowna - za dowód, Ŝeśmy
pańskich słów nie wzięły w bardzo złym świetle, słuŜy chociaŜby to, Ŝe jesteśmy tutaj. - Słusznie, mamusiu!
- pochwaliła Dunia.
- A zatem to znowu ja jestem winien! - uraził się LuŜyn.
- WciąŜ oskarŜa pan Rodiona, Piotrze Pietrowiczu, a przecie sam napisał pan o nim nieprawdę w swoim
liście - dodała ośmielona Pulcheria Aleksandrowna. - Nie przypominam sobie, Ŝebym pisał nieprawdę.
- Napisał pan - szorstko powiedział Raskolnikow nie obracając głowy do ŁuŜyna - Ŝem wczoraj wręczył
pieniądze nie wdowie stratowanego, jak to było w rzeczywistości, tylko jego córce, której przed dniem
wczorajszym nigdy nie widziałem. Pan to napisał, Ŝeby poróŜnić mnie z rodziną, i w tym celu dodał pan
kilka szkaradnych stów o prowadzeniu się panny, której pan nie zna. Są to nikczemne oszczerstwa. -
Łaskawy pan daruje - drŜąc z gniewu odparł Łu-Ŝyn. - JeŜeli w swym liście poruszyłem temat pańskiej
osoby i postępków, to wyłącznie na prośbę pana siostry i matki, Ŝebym im pisał, jak pana zastałem i jakie
wywarł pan na mnie wraŜenie. Co się zaś tyczy treśd mego listu, to proszę mi wytknąć choć jedną
niesłuszną linijkę, Ŝe mianowicie pan tych pieniędzy nie wydał oraz Ŝe w tamtej rodzinie, chociaŜby
najnieszczęśliwszej, nie ma osób niegodnych. - Ja zaś uwaŜam, Ŝe pan ze wszystkimi swymi zaletami
niewart jest małego palca tej nieszczęśliwej dziewczyny, w którą pan rzuca kamieniem. - Więc moŜe pan by
się nie zawahał wprowadzić ją do towarzystwa swojej matki i siostry? - JuŜ to zrobiłem, jeśli pan ciekaw.
Posadziłem ją dzisiaj obok mamy i Duni. - Rodia! - zgorszyła się Pulcheria Aleksandrowna. Dunieczka
poczerwieniała, Razumichin ściągnął brwi. Łu-Ŝyn uśmiechnął się szyderczo i wyniośle. - Sama pani widzi,
Awdotio Romanowno - rzekł - czy moŜliwe jest pojednanie? Spodziewam się teraz, Ŝe ta sprawa jest
skończona i załatwiona raz na zawsze. Odchodzę, Ŝeby nie zakłócać miłego nastroju familijnego i nie
przeszkodzić zwierzeniom. - Wstał z krzesła i wziął kapelusz. - Lecz na odchodnym pozwolę sobie
nadmienić, Ŝe na przyszłość prosiłbym o oszczędzenie mi tego rodzaju spotkań i Ŝe się tak wyraŜę -
Strona 118
1740
kompromisów. Prośbę tę zanoszę w szczególności do szanownej pani dobrodziejki, tym bardziej Ŝe mój list
był zaadresowany właśnie do pani, a nie do kogo innego. Pulcherię Aleksandrownę trochę to ubodło.
- Jakoś pan juŜ całkiem bierze nas na munsztuk. Piotrze Pietrowiczu. Dunia powiedziała, dlaczego nie
spełniłyśmy pańskiego Ŝyczenia: miała najlepsze zamiary. A i pisze pan do mnie tak, jakby rozkazywał.
Czy naprawdę mamy kaŜdą pańską wolę poczytywać za rozkaz? Ja bym uwaŜała przeciwnie, Ŝe właśnie
teraz powinien nam pan okazywać szczególną delikatność i wyrozumiałość, bośmy wszystko porzuciły,
zaufały panu, przyjechały tutaj, czyli Ŝe juŜ i tak jesteśmy prawie w pańskiej mocy. - Niezupełnie to
słuszne, proszę pani, a zwłaszcza w obecnej chwili, gdy obwieszczono o zapisanych przez Marfę Pietrownę
trzech tysiącach, które są, zdaje się, bardzo na rękę, jeśli mam sądzić z nowego tonu, jakim się teraz do
mnie mówi - dodał zjadliwie. - Ta uwaga wskazuje, Ŝe pan rzeczywiście rachował na naszą bezradność -
rzuciła Dunia z rozdraŜnieniem. - Bądź co bądź, obecnie juŜ na to liczyć nie mogę, a zwłaszcza nie chcę
przeszkodzić zakomunikowaniu tajnych propozycji Arkadiusza Swidrygajłowa, które zwierzył bratu pani i
które, jak widzę, mają dla państwa znaczenie kapitalne i moŜe niezmiernie przyjemne. - O mój BoŜe! -
jęknęła Pulcheria Aleksandrowna. Razumichin ledwie mógł usiedzieć. na krześle.

- Czy ci teraz nie wstyd, Duniu? - spyta) Raskol-


nikow.
- Owszem, wstyd, Rodia - odparła. - Panie ŁuŜyn, oto drzwi! - wskazała mu, blada z gniewu. Piotr
Pietrowicz chyba wcale nie oczekiwał takiego zakończenia. Zanadto był pewien swego, swojej władzy,
bezradności swych ofiar. Jeszcze i teraz nie wierzył. Zbladł. Usta mu zadrgały. - Awdotio Romanowno,
jeŜeli teraz wyjdę tymi drzwiami, po takim poŜegnaniu, to - proszę się z tym liczyć - nie wrócę juŜ nigdy.
Niech się pani dobrze zastanowi! Ja słowa nie cofnę. - Co za bezczelność! - zawołała Dunia, porywczo
wstając z miejsca - aleŜ ja wcale nie chcę, Ŝeby pan wrócił. - Co? Więc to t-a-k! - wykrzyknął ŁuŜyn, który do
ostatniej chwili zgoła w to nie wierzył i dlatego zgłupiał teraz do szczętu - więc to t-a-k! A czy pani wie,
Awdotio Romanowno, Ŝe mógłbym teŜ zaprotestować? - Pan nie ma prawa tak do niej mówić! - gorąco ujęła
się Pulcheria Aleksandrowna - w jaki sposób mógłby pan zaprotestować? JakieŜ to uprawnienie pan
posiada? I takiemu jak pan człowiekowi miałabym dać moją Dunię! Niech pan sobie idzie. Sameśmy
winne, Ŝe dałyśmy się skłonić do tego wszystkiego, a najwięcej ja... - Przyzna pani jednak, Pulcherio
Aleksandrowno - nie posiadał się ŁuŜyn ze wściekłości - Ŝe panie związały mnie obietnicą, której się teraz
odrzekają... i Ŝe wreszcie... wreszcie zostałem naraŜony, Ŝe tak powiem, na wydatki. -Ta ostatnia pretensja
była tak daicic charakterystyczna dla Piotra Pietrowicza, Ŝe Raskolnikow, blady z gniewu i z trudem się
hamujący, nie wytrzymał i parsknął śmiechem. Natomiast Pulcheria Aleksandrowna wybuchnęła. - Na
wydatki? Na jakieŜ t.o. wydatki? Czy pan czasem nie ma na myśli naszego kufra? AleŜ konduktor
przewiózł go panu za darmo. I to myśmy pana związały? Bój się pan Boga, Piotrze Pietrowiczu: to pan nas
zakuł w dyby, a 'nie my pana. - Dosyć, mamusiu, proszę, dosyć! - przekładała Dunia. - Piotrze Pietrowiczu,
niech pan juŜ idzie! - Pójdę, tylko jeszcze jedno ostatnie słówko! - powiedział, prawie, juŜ wcale nie
panując nad sobą. - Matka pani zdaje się całkiem zapominać, Ŝe zdecydowałem się wziąć panią pomimo
famy, która krąŜyła w całej okolicy na temat pani reputacji. LekcewaŜąc opinię publiczną i ratując pani
sławę moglem"ze wszech miar liczyć na odpłatę, a nawet zaŜądać od pani wdzięczności... I dopiero teraz
łuski spadły mi z oczu. Sam widzę, Ŝem moŜe postąpił ze wszech miar lekkomyślnie, zatykając uszy na głos
opinii publicznej... - AleŜ on najwyraźniej szuka guza! - wrzasnął Ra-zumichin zrywając się z krzesła i juŜ
się gotując do rozprawy. - Mamy i zły z pana człowiek! - rzekła Dunia.
- Nic nie mów! nic nie mów! - krzyknął Raskolnikow powstrzymując Razumichina, po czym, zbliŜywszy się
prawie tuŜ-tuŜ do ŁuŜyna, wycedził cicho: - Wynoś się pan i ani słowa więcej, bo... Piotr Pietrowicz kilka
sekund patrzał na niego z twarzą bladą, wykrzywioną ze złości; potem odwrócił się, wyszedł - i chyba
rzadko się zdarza, Ŝeby kto miał do kogoś tyle zaciekłej nienawiści, co ten człowiek do Raskolnikowa. Jego,
i tylko jego, oskarŜał o wszystko. Ciekawe Ŝe juŜ zstępując ze schodów wyobraŜał sobie, Ŝe moŜe nie
wszystko jest jeszcze stracone i Ŝe jeśli chodzi o same tylko panie, sprawa jest jeszcze "ze wszech miar" do
naprawienia. III
^Grrunt, Ŝe do ostatniej chwili bynajmniej nie spodziewał się takiego zakończenia. Nadrabiał miną do
ostatka, bo ani mu w głowie nie postało, Ŝe dwie ubogie i bezbronne kobiety mogą się wyrwać spod jego
władzy. Utwierdzała go w tym przekonaniu próŜność i ten stopień buty, który najtrafniej moŜna by nazwać
zakochaniem w sobie. Będąc dorobkiewiczem Piotr Pietrowicz chorobliwie przywykł zachwycać się sobą,
górnie trzymał o własnym rozumie i zdolnościach, a gdy nie było świadków, czasem nawet napawał się
własnym widokiem w lustrze. Lecz najbardziej w świecie kochał i cenił swoje pieniądze, zdobyte mozolnie
i róŜnymi sposobami: one go stawiały na równi ze wszystkim, co było wyŜsze od niego.
Strona 119
1740

Z goryczą teraz wypominając Duni, Ŝe się zdecydował poślubić ją bez względu na ludzkie języki, ŁuŜyn
mówił zupełnie szczerze, owszem, czuł głębokie oburzenie na jej "czarną niewdzięczność". A przecieŜ
starając się wówczas o Dunię był juŜ całkiem pewien, Ŝe wszystkie te plotki nie mają sensu, bo i sama
Marfa Pietrowna odwołała je publicznie, i całe miasteczko dawno przestało w nie wierzyć stając gorąco po
stronie Duni. Zresztą i sam nie zaprzeczyłby obecnie, Ŝe wiedział o tym podówczas. Niemniej, wysoko
cenił swą gotowość podźwignięcia Duni i miał to sobie za bohaterstwo. Wykłuwając tym oczy Duni dawał
wyraź swej tajnej, wypieszczonej myśli, w której juŜ nieraz się lubował, i nie mógł pojąć, Ŝe inni go nie
podziwiają. Idąc odwiedzić Raskolnikowa wszedł wówczas do niego z uczuciem dobroczyńcy mającego
zbierać plony w postaci najsłodszych komplementów. Teraz, na schodach, poczytywał siebie za
pokrzywdzonego w najwyŜszym stopniu i najniesłuszniej. Dunia była mu wprost nieodzowna, nie mógł
pomyśleć o wyrzeczeniu się jej. JuŜ dawno, juŜ przed kilku laty, z lubością marzył o oŜenku, lecz ciągle
ciułał grosz i wyczekiwał. Z upojeniem, w głębokiej tajemnicy, roił o pannie cnotliwej i ubogiej
(koniecznie ubogiej), bardzo młodej, bardzo ładnej, szlachetnej i wykształconej, mocno zahukanej, cięŜko
doświadczonej przez los, najzupełniej uległej, takiej, która by cale Ŝycie uwaŜała go za zbawcę, modliła się
do niego, ślepo go słuchała, podziwiała jego i nikogo więcej. IleŜ scen, ile rozkosznych epizodów stworzył
w wyobraźni na ten ponętny i płochy temat, odpoczywając w cichości po pracy. I oto marzenie wielu
lafŜaczęło nabierać rumieńców Ŝycia: uderzyła go uroda i wykształcenie Awdotii Romanowny; trudna zaś
jej sytuacja niesłychanie dodała mu bodźca. Było to nawet coś więcej, niŜ marzył: to dziewczyna dumna, z
charakterem, pełna cnót, bardziej wykształcona i (czuł to) lepiej wychowana od niego; i taka istota będzie
mu przez całe Ŝycie niewolniczo wdzięczna, będzie się przed nim naboŜnie poniŜała, on zaś, on, będzie
bezgranicznie i niepodzielnie panował... Jakby umyślnie, niedługo przedtem, po wielorakich kombinacjach
i wyczekiwaniach, postanowił nareszcie zmienić karierę, wstąpić w rozległy krąg działalności, a tym
samym - wejść w wyŜsze towarzystwo, o którym juŜ od dawna i łakomie roił... 316
Słowem, postanowił spróbować Petersburga. Wiedział, Ŝe kobiety potrafią być "ze wszech miar" przydatne.
Urok pięknej, wykształconej, dobrze ułoŜonej kobiety będzie mógł zadziwiająco przyozdobić jego drogę,
wynieść go na świecznik, otoczyć go aureolą... i raptem, masz d los! To nagłe, do niczego niepodobne
zerwanie odczuł jak grom z jasnego nieba. To jakiś kiepski kawał, niedorzeczność! Troszkę tylko
pofolgował sobie, nie zdąŜył nawet wygadać się; ot, po prostu poŜartował, poharcowal sobie, a rzecz wzięła
taki powaŜny obrót. Zresztą na swój sposób juŜ nawet kochał Dunię, juŜ nad nią panował w snach, aŜ tu
raptem... Nie! Jutro, najdalej jutro trzeba to wszystko odbudować, zagoić, wyrównać, przede wszystkim zaś
- unicestwić tego zuchwałego młokosa, który nawarzył takiego piwa. Z Ŝywą przykrością i jakoś mimo woli
przypomniał mu się Razumichin... Jednak z tym rychło się uporał. Brakowało, by jeszcze i tego stawiano na
równi z nim, ŁuŜynem! Kogo natomiast bal się nie na Ŝarty - to Swidrygajłowa... Słowem, zapowiadało się
wiele kłopotów. - Nie, najbardziej zawiniłam ja - mówiła Dunieczka ściskając i całując matkę. -
Połaszczyłam się na jego pieniądze, ale przysięgam, Rodia, Ŝem sobie nie wyobraŜała, by to był taki
niegodziwy człowiek. Gdybym go przejrzała wcześniej, nigdy bym się nie złakomiła. Nie wiń mnie, Rodia.
- Pan Bóg uchronił. Pan Bóg uchronił! - bąkała Pul-cheria Aleksandrowna dość nieprzytomnie, jak gdyby
to, co się stało, niezupełnie jeszcze doszło do jej świadomości. Wszyscy byli radzi, po pięciu minutach
śmiali się nawet. Tylko Dunieczka czasem bladła i marszczyła brwi przypominając sobie o zajściu.
Pulcheria Aleksandrowna nie mogła uwierzyć, Ŝe i ona się cieszy: nie dalej niŜ dziś rano zerwanie z
ŁuŜynem byłoby się jej wydało straszną katastrofą. Za to Razumichin był u szczytu szczęścia. Jeszcze nie
śmiał w pełni tego okazać, lecz cały drŜał jak w febrze, jak gdyby z serca spadł mu pięciopudowy cięŜar.
Teraz ma prawo oddać im całe swe Ŝycie, słuŜyć im... Teraz - ba, teraz! Swoją drogą, jeszcze lękliwiej
odpędzał dalekosięŜne myśli i bal się własnej wyobraźni. Tylko Raskolnikow siedział jak przedtem, 317

prawie ponury i nawet nieuwaŜny. On, który najwięcej na-stawał, by ŁuŜyna odpalono, teraz zdawał się
najmniej ze wszystkich interesować tym, co zaszło. Dunia mimo woli pomyślała, Ŝe brat wciąŜ jeszcze
bardzo się na nią gniewa. Pulcheria Alek-sandrowna zaś popatrywała nań bojaŜliwie. - CóŜ ci powiedział
Swidrygajłow? - zagadnęła Dunia podchodząc do niego. - Ach, tak, tak! - podchwyciła Pulcheria
Aleksandro-wna.
Raskolnikow podniósł głowę:
- Chce koniecznie podarować ci dziesięć tysięcy rubli i przy tym zgłosił chęć zobaczenia się z tobą jeden raz
w mojej obecności. - Zobaczenia się z nią! Za nic w świecie! - zawołała Pulcheria Aleksandrowna. - I jak
śmie proponować jej pieniądze! Następnie Raskolnikow, powtórzył (dosyć sucho) swą rozmowę z
Swidrygajłowem; o widmie Maiły Pietrowny nie wspomniał, Ŝeby się nie wdawać w niepotrzebne
Strona 120
1740
szczegóły, bo czuł nieprzepartą odrazę do wszelkiej rozmowy poza najkonieczniejszą. - CóŜeś mu
odpowiedział? - spytała Dunia.
- Zrazu powiedziałem, Ŝe ci nic nie powtórzę. Wtedy oświadczył, Ŝe wobec tego będzie sam na wszelkie
sposoby dobijał się spotkania. Upewniał, Ŝe jego namiętność do ciebie była przelotnym szałem i Ŝe teraz
nic do ciebie nie czuje... Nie chce, byś wyszła za ŁuŜyna... W ogóle zaś mówił bałamutnie. - Jak ty go sobie
tłumaczysz, Rodia? Jak ci się wydał?
- Wyznam, Ŝe właściwie nic nie rozumiem. Proponuje dziesięć tysięcy, a sam stwierdza, Ŝe jest niezamoŜny.
Zapowiada, Ŝe zamierza gdzieś jechać, a po dziesięciu minutach nie pamięta, Ŝe o tym mówił. Nagle
wyjeŜdŜa z tym, Ŝe ma się Ŝenić i Ŝe mu juŜ swatają pannę... Niewątpliwie ma jakieś zamiary, i to
najprawdopodobniej - złe. Z drugiej jednak strony trudno przypuścić, Ŝeby tak głupio brał się do rzeczy,
jeŜeli ma jakieś zakusy na ciebie... Oczywiście odmówiłem, w twoim imieniu, przyjęcia tych pieniędzy - raz
na zawsze. Na ogół wydal mi się bardzo dziwny... kto wie nawet... czy zupełnie zdrów na umyśle. Zresztą
mogę się mylić; moŜe 318
ten człowiek po prostu coś kręci. Zdaje się, Ŝe jest pod wraŜeniem śmierci Marfy Pietrowny... - Panie, świeć
nad jej duszą! - zawołała Pulcheria Aleksandrowna - wiecznie, wiecznie będę się za nią modliła. Pomyśl,
Duniu, co by z nami teraz było, gdyby nie te trzy tysiące. BoŜe, to nam literalnie spada z nieba! Ach, Rodia,
dzisiaj z rana miałyśmy juŜ zaledwie trzy ruble, i łamałyśmy sobie z Dunia głowę, gdzie by moŜna
najprędzej zastawić zegarek, aby tylko nie brać od tego, dopóki sam nie zaproponuje. Dunię propozycja
Swidrygajłowa dziwnie oszołomiła. Nie mogła się otrząsnąć z zadumy. - On coś knuje okropnego! -
wyszeptała do siebie, omal się nie wzdrygając. Raskolnikow zauwaŜył ten jej nadmierny przestrach.
- Zdaje się, Ŝe mi wypadnie jeszcze nieraz z nim się widzieć - rzekł do Duni. - Będziemy go mieli na oku!
JuŜ ja go wytropię! - energicznie zapowiedział Razumichin. - Będę go pilnował. Rodia mnie upowaŜnił.
Sam mi powiedział: "StrzeŜ mojej siostry." A pani pozwoli, prawda, Awdotio Romanowno? Dunia
uśmiechnęła się i podała mu rękę, ale troska nie schodziła z jej twarzy. Pulcheria Aleksandrowna
popatrywała na nią lękliwie; inna sprawa, Ŝe owe trzy tysiące uspokajały ją widocznie. Po kwadransie
wszyscy rozmawiali z największym oŜywieniem. Nawet Raskolnikow, choć sam nie mówił, jakiś czas
słuchał uwaŜnie. Perorował Razumichin. - Po co, po co miałyby panie odjeŜdŜać! - tokował w upojeniu. - Co
mają panie robić w tej swojej mieścinie? Grunt, Ŝeście teraz wszyscy razem tutaj i Ŝe jesteście potrzebni
jedni drugim - nieodzownie potrzebni, wierzcie mi. Przynajmniej na jakiś czas... Mnie zaś przyjmijcie na
Wspólnika i przyjaciela, a daję państwu słowo, Ŝe załoŜymy świetne przedsiębiorstwo. Słuchajcie,
szczegółowo wszystko wam_ wyluszczę-cały projekt. JuŜ dziś rano, kiedy nic się jeszcze nie wydarzyło,
przyszła mi taka myśl... Rzecz jest tego rodzaju: mam wujaszka (poznajomię państwa: arcyprzyzwoity i
arcyszanowny staruszek!), a ten wujaszek ma tysiąc rubli kapitału, utrzymuje się zaś z emerytury i nic 319

mu nie potrzeba. JuŜ drugi rok czepia się, Ŝebym wziął od niego ten tysiąc, a jemu wypłacał po sześć
procent. Wiem, Ŝe to fortel: po prostu chce mi dopomóc; ale zeszłego roku nie potrzebowałem, teraz zaś
postanowiłem wziąć i tylko czekałem na jego przyjazd. Wy mi dacie drugi tysiąc, z tych swoich trzech, i to
na razie wystarczy, połączymy swe kapitały. A co będziemy robili? Tu Razumichin począł rozwijać swój
plan i duŜo gadał o tym, jak to prawie wszyscy nasi księgarze i wydawcy kiepsko się znają na swoim
towarze i przeto są zazwyczaj marnymi wydawcami, gdy tymczasem staranne wydawnictwa są na ogól
popłatne, niekiedy nawet dają wyborny zysk. Właśnie o działalności wydawniczej marzył Razumichin,
który juŜ dwa lata wysługiwał się innym, nieźle znal trzy europejskie języki, a jeśli przed sześcioma
dniami powiedział Raskolnikowowi, Ŝe jest "nietęgi w niemczyŜnie", to tylko po to, by go zmusić do
wzięcia połowy przekładu i trzech rubli zaliczki: skłamał podówczas i Raskolnikow wiedział o tym. -
CzemuŜ, czemuŜ nie skorzystać ze sposobności, skoro mamy obecnie w ręku jeden z głównych atutów,
mianowicie - własne pieniądze? - z zapałem prawił Razumichin. - Oczywiście, trzeba będzie zakasać
rękawy, toteŜ będziemy pracowali, pani, Awdotia Romanowna, ja, Rodion... Niektóre wydawnictwa dają
teraz świetny dochód. Co zaś najwaŜniejsze to Ŝe będziemy wiedzieli, co mianowicie tłumaczyć. Będziemy i
tłumaczyli, i wydawali, i uczyli się - wszystko razem. Teraz mogę być przydatny, poniewaŜ mam
doświadczenie. Oto juŜ blisko dwa lata, jak myszkuję wśród wydawców, i poznałem ten interes na
wyrywki: nie święci garnki lepią, proszę m; wierzyć. I czemuŜ, czemu nie połknąć tego, co samo włazi do
ust? Wiem (i trzymam w tajemnicy,' o dwóch czy trzech takich ksiąŜkach, Ŝe za sam pomysł ich przełoŜenia
moŜna dostać po sto rubli od sztuki, a pomysłu przetłumaczenia jednej z nich me sprzedałbym ani za
pięćset rubli, l cóŜ pań-SŁWO myślą? Gdybym to zaproponował któremu ~i. wydawców, gotów by się
wahać: takie to zakute pały! A co hię tyczy drukarń, papieru, sprzedaŜy - proszę polegać na. mnie! Znam to
jak własną kieszeń! Zaczniemy pomalutku. dojdziemy do wielkich rzeczy, na pewno będziemy się mogli
Strona 121
1740
utrzymać, a juŜ w kaŜdym razie wyjdziemy na swoje, 320
Duni błyszczały oczy.
- To co pan mówi, bardzo mi się podoba, Dymitrze Prokuficzu - powiedziała. - Ja naturalnie pojęcia o tym
nie mam - mitygowała Pulcheria Aleksandrowna - moŜe to i bardzo dobrze, ale Bóg raczy wiedzieć. Jakieś
to bardzo nowe, niewiadome. Oczywiście, musimy tu koniecznie pozostać, choć na jakiś czas... Spojrzała na
Rodię. - Jak myślisz, Rodia? - zapytała Dunia.
- Sądzę, Ŝe to bardzo dobry .pomysł - odparł. - O własnej firmie marzyć za wcześnie, ale pięć lub sześć
ksiąŜek, to pewna, moŜna wydać bez ryzyka. Sam wiem o jednym dziele, które by miało zapewnione
powodzenie. Co się zaś tyczy tego, Ŝe on potrafi interes poprowadzić, to nie ulega wątpliwości; zna się na
rzeczy... Zresztą jeszcze zdąŜycie się dogadać... - Hura!-huknął Razumichin.-Ą .teraz czekajcie, jest tu do
wynajęcia mieszkanie, w tym samym domy, od tychŜe właścicieli. Osobne, oddzielne, z tymi numerami nie
komunikuje się - umeblowane, cena przystępna, trzy pokoiki. MoŜecie je wynająć na początek. Wasz
zegarek zastawię jutro, pieniądze wam przyniosę, a potem wszystko się urządzi. Grunt, Ŝe teraz moŜecie
zamieszkać wszyscy troje razem. Rodia z wami... Rodia. dokądŜe ty? - Jak to, juŜ idziesz? - spytała Pulcheria
Aleksandrowna aŜ z przestrachem. - W takiej chwili! •-- krzyknął Razumichin. Dunia patrzyła na brata z
niedowierzającym zdumieniem. Miął czapkę w ręku; gotował się do wyjścia. - Macie takie miny, jakbyście
mnie chowali albo Ŝegnali na wieki - zauwaŜył jakoś dziwnie. Niby uśmiechnął się, ale moŜe to i nie był
uśmiech.
- Zresztą, kto wie, moŜe widzimy się ostatni raz - dorzucił odruchowo. Chcia! pomyśleć to w duchu, lecz
słowa same wypowiedziały się głośno, - Co tobie? - zawołała matka.
- Dokąd idziesz, Rodia? - osobliwym tonem zagadnęła Dunia. - Ot... muszę, koniecznie - odpowiedział
nieokreślenie,
321

jakby niepewny, co chciał rzec. Ale jego blada twarz wyraŜała jakąś determinację. -^Chciałem powiedzieć...
idąc tutaj... chciałem powiedzieć tobie, mamusiu... i tobie, Duniu, Ŝe jakiś czas lepiej się nie widywać.
Marnie się czuję, jestem niespokojny... później przyjdę, przyjdę sam, kiedy... będę mógł. Pamiętam o was i
kocham... Zostawcie mnie! Dajcie mi pobyć samemu! Tak postanowiłem juŜ przedtem... Postanowiłem
nieodwołalnie... Cokolwiek się ze mną stanie, czy zginę, czy nie, chcę być sam. Zapomnijcie o mnie
zupełnie. Tak będzie lepiej... Nie dowiadujcie się o mnie. Kiedy będzie trzeba, sam przyjdę albo... Was
sprowadzę. MoŜliwe, Ŝe wszystko zmartwychwstanie!... Ale teraz, jeŜeli mnie kochacie - zaniechajcie... W
przeciwnym razie znienawidzę was, czuję to... Ŝegnajcie! - BoŜe! - jęknęła Pulcheria Aleksandrowna.
I matka, i siostra były przeraŜone; Razumichin takŜe.
- Riodia, Rodia. Pogódź się z nami, niech będzie po dawnemu! - zaklinała biedna matka. Wolno ruszył ku
drzwiom i otworzył je. Dunia go do-pędziła. - Rodia! Co ty wyprawiasz z matką! - szepnęła, a wzrok jej
pałał oburzeniem. Ponuro popatrzał na nią. - Nic, nic, przyjdę, będę przychodził - mruknął półgłosem,
jakby nie całkiem zdawał sobie sprawę, co chce powiedzieć, i wyszedł z pokoju. - Bez serca, zły egoista! -
Ŝachnęła się Dunia.
- 0-błą-ka-ny, a nie bez serca. To wariat! CzyŜ wy tego nie widzicie? W takim razie to pani jest bez serca... -
gorąco wyszeptał Razumichin tuŜ nad jej uchem i mocno ścisnął jej dłoń. - Zaraz wrócę! - krzyknął
zwracając się do zmartwiałej Pulcherii Aleksandrowny i wybiegł za próg. Raskolnikow czekał u wylotu
korytarza. - Wiedziałem, Ŝe przybiegniesz - ozwal się. - Wracaj do nich i bądź z nimi... Jutro bądź u nich
takŜe... i zawsze. Ja... moŜe przyjdę... jeŜeli będę mógł. śegnaj! I nie podając mu ręki odszedł.
- AleŜ dokąd idziesz? Co to znaczy? Co ci jest? Do cze-
322
goŜ to podobne!... - bąkał Razumichin, zupełnie zbity z tropu. Raskolnikow przystanął. - Raz na zawsze:
nigdy o nic mnie nie pytaj. Nie mam nic do powiedzenia... Nie przychodź do mnie. MoŜe przyjdę tutaj...
Zostaw mnie, a ich... nie zostawiaj. Czy mnie zrozumiałeś ? W korytarzu było ciemno; stali pod lampą.
Chwilę patrzyli jeden na drugiego w milczeniu. Razumichin cale Ŝycie pamiętał tę chwilę. Pałający i
nieruchomy wzrok Raskolnikowa zdawał się potęgować z kaŜdą minutą, przenikał mu do duszy, do do
świadomości. Nagle Razumichin drgnął. Coś dziwnego przemknęło między nimi... Jakaś myśl prześliznęła
się, jakaś aluzja; coś poczwarnego, ohydnego i naraz zrozumianego z obu stron... Razumichin pobielał jak
trup. - Teraz rozumiesz ? - rzekł znienacka Raskolnikow z wykrzywioną twarzą. - Wracaj, idź do nich -
dodał i szybko się odwróciwszy wyszedł z domu... Nie będę teraz opisywał, co się tego wieczoru działo u
Pulcherii Aleksandrowny, jak wrócił do nich Razumichin, jak je uspokajał, jak się zaklinał, Ŝe trzeba dać
Rodionowi odpocząć po chorobie, przysięgał, Ŝe Rodia przyjdzie na pewno, będzie przychodził co dnia, Ŝe
Strona 122
1740
jest bardzo, bardzo roztrzęsiony, więc nie naleŜy go draŜnić; Ŝe on, Razumichin, będzie go miał na oku,
sprowadzi/mu dobrego doktora, najlepszego, całe konsylium... Słowem, tego wieczoru Razumichin stał się
ich synem i bratem. IV
A Raskolnikow udał się wprost do domu nad kanałem, gdzie (mieszkała Sonia. Była to kamienica
dwupiętrowa, stara, na zielono pomalowana. Wyszukał stróŜa i otrzymał od niego dosyć niewyraźne
wskazówki, gdzie mieszka krawiec Ka-pernaumow. Gdzieś w rogu podwórka znalazł wejście na wąskie i
ciemne schody, wspiął się wreszcie na piętro i wszedł na galeryjkę, obiegającą dom od strony podwórza.
Gdy brnął w mroku, nie wiedząc, gdzie tu było wejście do Kapernaumowa, nagle o trzy kroki od niego
otworzyły się drzwi; machinalnie chwycił za klamkę. 21. -^.i

- Kto to? - trwoŜnie zapytał kobiecy glos


- To ja... do pani - odparł Raskolnikow i wszedł do maluteńkiej sionki. Tu na dziurawym krześle, w
koślawym mosięŜnym lichtarzu, paliła się świeca. - To pan! O BoŜe! - słabo wykrzyknęła Sonia stojąc jak
wryta. - Którędy się wchodzi? tutaj? I Raskolnikow, usiłując nie patrzeć na nią, co rychlej wszedł do
pokoju. Po chwili weszła z lichtarzem Sonia, postawiła świecę i stanęła przed nim, całkiem stropiona,
niewymownie przejęta i widocznie wystraszona jego nieoczekiwaną wizytą. Wtem ognie uderzyły na
drobną jej twarz, aŜ w oczach ukazały się łzy... Było jej i nijako, i wstyd, i słodko... Raskolnikow obrócił się
szybko i usiadł na krześle przy stole. Przelotnie zdąŜył obrzucić pokój spojrzeniem. Był to pokój duŜy, ale
nadzwyczaj niski - jedyny, który Kapernaumowowie odnajmowali; zamknięte drzwi do ich mieszkania
znajdowały się w ścianie na lewo. W ścianie przeciwległej, na prawo, były jeszcze drugie drzwi, zawsze na
głucho zamknięte. To juŜ było inne, sąsiednie mieszkanie, pod innym numerem. Pokój Soni przypominał
mansardę, miał ksztah bardzo nieprawidłowego czworokąta, co sprawiało jakieś pokraczne wraŜenie.
Ściana o trzech oknach, wychodzących na kanał, przecinała pokój jakoś na ukos, skutkiem czego jeden kąt,
niesamowicie ostry, umykał gdzieś w głąb, tak Ŝe przy lichym oświetleniu trudno go było dobrze widzieć;
za to przeciwległy kąt był szkaradnie rozwarty. W całym tym duŜym pokoju prawie nie było sprzętów. W
kącie na prawo mieściło się łóŜko; obok niego, bliŜej drzwi, krzesło. Pod ścianą, gdzie stało łóŜko, tuŜ przy
drzwiach do sąsiedniego mieszkania widniał prosty kuchenny stół, przykryty niebieskawą serwetą; przy
stole dwa plecione fotele. Dalej, pod przeciwległą ścianą, w pobliŜu ostrego kąta, stała niewielka komoda z
surowego drzewa, rzekłbyś, zagubiona w pustce. Oto i cale umeblowanie pokoju. śółtawe, odrapane i
zasmolone tapety poczerniały we wszystkich załomkach; snadź w zimie bywało tu wilgotno i zimno. Bieda
w oczy; nawet łóŜko nie miało firaneczek. Sonia w milcz-eniu patrzała na gościa, który tak pilnie
124
i bezceremonialnie oglądał jej pokój, wreszcie zaczęła drŜeć ze strachu, jak gdyby stała przed sędzią
mającym zadecydować o jej losach. - Późno przychodzę... Jedenasta juŜ jest? - spytał, wciąŜ jeszcze nie
podnosząc na nią oczu. - Jest - bąknęła Sonia. - Ach tak, jest! - dorzuciła skwapliwie, jakby tu właśnie był
jej ratunek - dopiero co u gospodarzy bił zegar... sama słyszałam... - Przychodzę do pani po raz ostatni -
posępnie rzeki Raskolnikow, choć przecie był tu pierwszy raz - moŜe juŜ nigdy pani nie zobaczę... - Pan...
wyjeŜdŜa?
- Nie wiem... Wszystko jutro...
- Więc jutro nie będzie pan u Katarzyny Iwanowny? - Głos Soni zadrŜał. - Nie wiem. Wszystko jutro rano...
Ale nie o to chodzi:
przyszedłem powiedzieć jednosłowo...
Podniósł na nią zamyślony wzrok i naraz zdał sobie sprawę, Ŝe siedzi, a dziewczyna wciąŜ jeszcze stoi
przed nim. - CzemuŜ, pani stoi? Proszę usiąść - powiedział zmienionym nagle, cichym i łagodnym głosem.
Usiadła. Patrzał na nią chwilę Ŝyczliwie, prawie ze współczuciem. - Jaka pani chudziutka, jaką pani ma
rękę. Zupełnie przezroczystą. Palce jak u umarłej. Wziął ją za rękę. Uśmiechnęła się słabo.
- Zawszem taka była.
- Nawet za pobytu w domu?
- Tak.
- Ha, nic dziwnego! - rzucił urywanie i naraz znowu się zmienił wyraz jego twarzy, brzmienie głosu. Raz
jeszcze rozejrzał się. - Pani podnajmuje od Kapernaumowa?
- Tak, proszę pana...
- Mieszkają tam, za tymi drzwiami?
- Tak... Mają taki sam pokój.
- Wszyscy w jednym?
- W jednym, proszę pana.
Strona 123
1740
-Ja bym się w pani pokoju bał po nocach - zauwaŜył ponuro.

- Gospodarze bardzo poczciwi, bardzo uŜyci - odparła Sonia, jakby się jeszcze nie opamiętała i nie doszła
do ładu ze sobą - wszystkie meble i wszystko... wszystko naleŜy do gospodarzy. Są bardzo dobrzy, dzieci
takŜe przychodzą do mnie często... - To ci... z wadą wymowy?
- Tak, proszę pana... On się zacina, no i kuleje. śona takŜe... Właściwie nie jąka się, tylko nie wszystko
wymawia. Jest dobra, bardzo. A on - byty poddany parobek. Dzieci mają siedmioro... i tylko najstarszy się
jąka, a reszta... po prostu chore, ale się nie jąkają... A skąd pan o nich wie? - zagadnęła nie bez zdziwienia. -
Opowiadał mi wówczas ojciec pani. Wszystko mi o pani opowiedział... RównieŜ o tym, jak pani wtedy
wyszła o szóstej, a wróciła o dziewiątej, i o tym, jak Katarzyna Iwanowna klęczała przy łóŜku pani. Sonia
się zmieszała.
- Mam wraŜenie, Ŝe widziałam go dzisiaj - szepnęła z wahaniem. - Kogo?
- Ojca. Szłam ulicą, tu niedaleko, na rogu, po dziewiątej, a on jak gdyby szedł przede mną. Zupełnie niby
on. JuŜ chciałam wstąpić do Katarzyny Iwanowny. - Pani się przechadzała?
- Tak - cicho bąknęła Sonia, znów się zmieszała, znów spuściła oczy. - Kiedy pani mieszkała u ojca,
Marmieładowa bijała panią, co? - Ach, nie, skądŜe, co pan mówi, nie! - Sonia spojrzała na niego aŜ z jakimś
przestrachem. - Więc pani ją lubi?
- Ją? No prze-e-cie! - przeciągnęła Sonia Ŝałośnie i z wyrazem cierpienia złoŜyła nagle ręce. - Ach, pan jej...
Gdyby pan ją znał! ToŜ ona zupełnie jak dziecko... ToŜ jej się rozum pomieszał... z tych bied. A jaka była
mądra... jaka wielkoduszna... jaka dobra! Pan nic, nic nie wie... ach! Sonia wymówiła to jakby z rozpaczą,
łamiąc ręce, przejęta i cierpiąca. Jej blade policzki znów się zarumieniły, w oczach odbiła się męczarnia.
Znać było, Ŝe swym pytaniem strasznie ją poruszył, Ŝe strasznie chciała coś wypowiedzieć, 326
wyjaśnić, stanąć w obronie. Jakieś nienasycone współczucie, jeśli wolno tak rzec, wyraziło się nagle w
rysach jej twarzy. - Biła! Ale cóŜ pan mówi! Mój BoŜe, biła! A choćby nawet biła, to i cóŜ? Co z tego? Pan
nic, nic nie wie... To taka nieszczęśliwa... ach, jaka nieszczęśliwa! I chora... Ona szuka sprawiedliwości...
Jest czysta. Tak bardzo wierzy, Ŝe we wszystkim musi być sprawiedliwość, więc Ŝąda... Choćby ją
zakatowąć, nic niesprawiedliwego nie zrobi. Ona nie rozumie, Ŝe przecie nie sposób, Ŝeby między ludźmi
była sprawiedliwość, i to ją jątrzy... Jak dziecko, jak dziecko. Jest sprawiedliwa, sprawiedliwa. - A co będzie
z panią? Spojrzała na niego pytająco.
- Przecie oni wszyscy spadną pani na kark. Co prawda, to i przedtem wszystko wisiało na pani, a
nieboszczyk nawet po pieniądze na poprawiny po wypitce przychodził tutaj. No dobrze, ale co będzie
teraz? - Nie wiem - zasmuciła się Sonia.
- Pozostaną tam?
- Nie wiem. Są winni za komorne; ale podobno gospodyni mówiła dzisiaj, Ŝe chce im wymówić, a
Katarzyna Iwanowna, Ŝe i tak nie zostałaby tam ani chwili. - SkądŜe to taka hardość? Liczy na panią?
- Ach, nie, proszę tak nie mówić!... Stanowimy jedno, razem Ŝyjemy - znów się wzburzyła i nawet
rozdraŜniła Sonia, co wyglądało, jakby się rozgniewał kanarek lub inny drobny ptaszek. - Zresztą, cóŜ ma
począć? Gdzie, gdzie ma się podziać? - pytała z gorączkowym przejęciem. - BoŜe, ile ona dzisiaj wypłakała
łez! Rozum jej się miesza; pan nie zauwaŜył? Miesza się. To jak małe dziecko troszczy się, Ŝeby jutro
wszystko było przyzwoicie, Ŝeby były przekąski i wszystko... to znów załamuje ręce, pluje krwią, płacze,
zaczyna raptem walić głową o ścianę - z tej rozpaczy. Potem się znów pociesza, pokłada nadzieję w panu:
mówi, Ŝe pan jest teraz jej ucieczką, Ŝe ona gdzieś poŜyczy trochę pieniędzy, pojedzie ze mną do
rodzinnego miasta, załoŜy pensję dla dobrze urodzonych panien, mnie zrobi przełoŜoną - i Ŝe zacznie się
dla nas zupełnie nowe, wspaniałe Ŝycie; całuje mnie, ściska, pociesza - i wierzył Tak wierzy w swoje
fantazje! No i czyŜ moŜna jej się sprzeciwiać? A tymczasem calutki dzień myje 327

dzisiaj, pierze, czyści, lata, sama - taka słabiutka! - przyciągnęła nieckę do pokoju, zziajała się, padła na
łóŜko jak nieŜywa. Dziś rano we dwie chodziłyśmy na targ kupić trzewiczki dla Poluni i Lenki, bo zupełnie
się im rozlatują; tylko Ŝe nie starczyło nam pieniędzy, bardzo duŜo brakowało, a ona wybrała takie
milutkie buciczki, bo ma dobry gust, pan wie... TuŜ w sklepiku rozpłakała się przy kupcach, Ŝe nie
wystarczyło pieniędzy... Ach, jak przykro było patrzeć. - Teraz juŜ się nie dziwię, Ŝe pani... tak mieszka - z
goryczą uśmiechnął się Raskolnikow. - A pan jej nie Ŝałuje? nie Ŝałuje? - Ŝachnęła się So-nia. - Przecie
wiem: pan jej dał ostatnie grosze, choć jeszcze nic nie wiedział. Gdyby zaś pan zobaczył wszystko, o BoŜe!
A ileŜ, ileŜ razy doprowadzałam ją do płaczu! Nie dalej jak w zeszłym tygodniu! Och, ja! Niespełna tydzień
przed jego śmiercią. Postąpiłam wtedy okrutnie! IleŜ, ileŜ razy to robiłam. Ach, jakŜe mi teraz było cięŜko
wspominać o tym cały dzień! Mówiąc to aŜ załamała ręce, tak ją bolały te wspominki.
Strona 124
1740
- To niby pani ma być okrutna?
- Tak, ja, ja! Przyszłam wtedy - ciągnęła dalej z płaczem-a nieboszczyk powiada: "Soniu, powiada, poczytaj
mi, głowa mnie boli, poczytaj mi, dziecko... oto ksiąŜka", miał jakąś tam ksiąŜkę, wziął od Andrzeja
Siemionycza, od pana Lebieziatnikowa - on tam mieszka - zawsze brał takie śmieszne ksiąŜki. A ja mu na
to. "JuŜ muszę iść", i nie chciałam mu poczytać, wstąpiłam zaś do nich właściwie po to, Ŝeby pokazać
Katarzynie Iwanownie kołnierzyki: Lizawieta, handlarka, tanio przyniosła mi kołnierzyki i mankieciki,
ładne, nowiutkie, z deseniem. Katarzynie Iwanownie bardzo się spodobały, włoŜyła je, przejrzała się w
lustrze i bardzo, bardzo jej się podobały. "Soniu, powiada, podaruj mi to, proszę ciebie." Proszę ciebie -
powiedziała, bo taką straszną miała na nie ochotę. A tymczasem dokądŜe ma się tak ubrać? Ot,
przypomniały jej się dawne, szczęśliwe czasy! Przegląda się w lustrze, zachwyca, a przecie nie ma Ŝadnych,
Ŝadnych sukien, Ŝadnych rzeczy - juŜ tyle lat! I n^gdy nikogo nie poprosi o nic; dumna jest, raczej sama
odda ostatni grosz. lecz tym razem poprosiła - bo strasznie jej się spodobało! A ja i tego poskąpiłam.
"Katarzyno Iwanowno - powiadam - po cóŜ d to?" Tak prosto z mostu: po cóŜ? Co jak co, 328
ale tego nie powinnam była jej mówić! Popatrzyła na mnie i tak się jej zrobiło cięŜko, cięŜko, Ŝem
odmówiła, i tak smutno było to widzieć... Nawet juŜ nie o kołnierzyki, tylko zmartwiła ją moja odmowa,
widziałam to. Teraz tak bym chętnie wszystko to cofnęła, odrobiła, wszystkie te twarde słowa... Och, ja!...
Zresztą, co tam!... Panu przecie wszystko jedno! - Więc pani znała tę handlarkę Lizawietę?
- Owszem... CzyŜby pan takŜe? - z pewnym zdziwieniem spytała Sonia. - Katarzyna Iwanowna ma suchoty,
złośliwe suchoty;
niebawem umrze -- rzekł Raskolnikow po chwili milczenia, nie odpowiadając na pytanie. - Och, nie, nie,
nie - i Sonia bezwiednym ruchem chwyciła go za obie ręce, jakby zaklinając, Ŝeby "nie". - Przecie lepiej, by
umarła.
- Nie, nie lepiej, nie lepiej, wcale nie lepiej! - powtarzała odruchowo i z przestrachem. - A dzieci? DokądŜe
je pani zabierze, jeŜeli nie tutaj?
- Och, juŜ nie wiem!...-zawołała prawie z rozpaczą i schwyciła się za głowę. Znać było, Ŝe ta myśl
niejednokrotnie juŜ ją nawiedzała i Ŝe on tylko na nowo przywołał tę myśl. - A co będzie, jeŜeli jeszcze za
Ŝycia Katarzyny Iwanowny pani zachoruje, zostanie odwieziona do szpitala? Co wtedy będzie? - nastawał
bezlitośnie. - Ach, co pan mówi, co pan mówi! To niemoŜliwe! - i twarz Soni wykrzywiła straszna trwoga. -
Czemu niemoŜliwe? - ciągnął Raskolnikow z cierpkim uśmiechem. - JakąŜ to pani ma asekurację? A wtedy
co się z nimi stanie? Całą gromadą wyjdą na ulicę, ona będzie kaszleć, Ŝebrać, tłuc głową gdzieś o mur, jak
dziś rano, a dzieci płakać... Później upadnie, odwiozą ją do cyrkułu, do szpitala, tam umrze, a dzieci... - Och,
nie!... Pan Bóg tego nie dopuści! - wyrwało się wreszcie ze zdławionej piersi Soni. Słuchała, błagalnie
patrząc nań i składając ręce w niemej prośbie, jak gdyby wszystko zaleŜało od niego. Raskolnikow wstał i
jął chodzić po pokoju. Upłynęła minuta. Sonia stała ze zwieszoną głową i rękami, w okrutnej zgryzocie. -
Oszczędzać niepodobna? Odkładać na czarną godzinę? - spytał zatrzymując się nagle przed nią. ^9

- Nie - wyszeptała.
- Oczywiście, Ŝe nie! Ale pani próbowała? - dodał z drwiną prawie. - Próbowałam.
- I figa? Rzecz jasna! Głupie pytanie!
Znów chodził po pokoju, znów upłynęła minuta.
- Nie kaŜdego dnia coś wpływa? Sonia zmieszała się jeszcze bardziej i ponownie oblała się pąsem. - Nie -
wyszeptała z dręczącym wysiłkiem.
- Z Polunią będzie na pewno to samo - rzekł znienacka.
- Nie! nie! to nie moŜe być, nie! - jak opętana krzyknęła głośno Sonia, niby noŜem Ŝgnięta. - Pan Bóg, Pan
Bóg nie pozwoli na takie okropieństwo!... - JuŜ nieraz pozwalał.
- Nie, nie! Bóg ją obroni. Bóg!... - powtarzała obłędnie. - A moŜe Boga wcale nie ma - ze złą uciechą odparł
Raskolnikow, zaśmiał się i spojrzał na nią. Rysy Soni naraz zmieniły się strasznie; przebiegły po nich
skurcze. Z niewysłowionym wyrzutem spojrzała na niego, chciała coś powiedzieć, lecz nic nie potrafiła
wykrztusić i tylko gorzko, gorzko zapłakała chowając twarz w dłoniach. - Pani mówi, Ŝe Katarzynie
Iwanownie rozum się miesza;
pani takŜe rozum się miesza - rzekł po chwili milczenia.
Upłynęło pięć minut. WciąŜ chodził tam i z powrotem, milcząc, nie patrząc na nią. Wreszcie podszedł do
niej; oczy mu błyszczały. Oburącz ujął ją za ramiona i zajrzał wprost w jej spłakaną twarz. Wzrok jego był
suchy, zgorączkowany, ostry, wargi drgały spazmatycznie... Wtem schylił się szybko, przypadł do podłogi i
pocałował nogę dziewczyny. Sonia z przeraŜeniem odskoczyła od niego jak od wariata. Bo teŜ wyglądał
zupełnie jak wariat. - Co pan robi, co pan robi? Przede mną! - bełkotała blednąc, a serce skurczyło jej się
Strona 125
1740
nieznośnym bólem. Wstał od razu. - Nie tobie się pokłoniłem, pokłoniłem się całemu cierpieniu ludzkiemu
- rzekł jakoś dziko i odszedł do okna. - Słuchaj - dodał wracając do niej po minucie - niedawno
powiedziałem jednemu zuchwalcowi, Ŝe niewart twego 330
małego palca... i Ŝe zrobiłem swojej siostrze zaszczyt sadzając ją dzisiaj koło ciebie. - Ach, jakŜe pan mógł
to powiedzieć! i to przy niej! - przeraziła się Sonia. - Siedzieć koło mnie! zaszczyt! Przecie ja jestem... bez
czci, jestem wielka, wielka grzesznica! Ach, cóŜ to pan powiedział! - Nie za to, Ŝeś grzesznica, nie za to, Ŝeś
pohańbiona, powiedziałem tak o tobie, lecz za wielkie twoje cierpienie. A Ŝeś grzeszna, to prawda - dodał
nieomal w natchnieniu - a najgorszy twój grzech to, Ŝeś nadaremnie umartwiła i zdradziła siebie. To
najokropniejsze, Ŝe Ŝyjesz w tym brudzie, którego nienawidzisz, a zarazem wiesz sama (bo wystarczy mieć
oczy), Ŝe nikomu tym nie pomagasz i nikogo przez to nie ocalasz! I powiedzŜe mi nareszcie - mówił
zapamiętale - jakim sposobem taka hańba i taka nikczemność mieści się w tobie tuŜ obok wręcz
przeciwnych, świętych uczuć? Przecie słuszniej, tysiąc razy słuszniej i rozumniej byłoby rzucić się do wody
i za jednym zamachem skończyć z tym wszystkim! - AŜ nimi co będzie? - słabo spytała Sonia spozierając
nań męczeńsko, lecz jednocześnie jakby się zgoła nie dziwiąc jego słowom. Raskolnikow przyjrzał jej się
osobliwie. Wszystko wyczytał z jednego jej spojrzenia. A więc rzeczywiście juŜ i ona miewała tę myśl.
MoŜe niejednokrotnie i powaŜnie rozmyślała z rozpaczą o samobójstwie - tak bardzo powaŜnie, Ŝe teraz
prawie jej nie zdziwiła jego sugestia. Nie zauwaŜyła nawet okrucieństwa jego słów (sensu wyrzutów i
zwłaszcza jego poglądu na jej hańbę równieŜ nie zauwaŜyła, widział to wyraźnie). Lecz zrozumiał w pełni,
w jak potwornie bolesnym stopniu zadręczała ją od dawna juŜ myśl o własnym upadku i sromocie. Więc
cóŜ, cóŜ, rozmyślał, powstrzymywało ją dotychczas od chęci odebrania sobie Ŝycia? Dopiero teraz pojął w
całej pełni, czym dla niej były te biedne, małe dzieci--sieroty i ta Ŝałosna, wpółobłąkana Katarzyna
Iwanowna, ze swą gruźlicą, ze swoim tłuczeniem głową o mur. Niemniej jasne było dla niego, Ŝe Sonia ze
swoim charakterem i tą bądź co bądź trochą wykształcenia, jakie otrzymała, Ŝadną miarą nie mogła
pozostawać w tej sytuacji. Ale było dlań zagadką, czemu tak długo mogła w tej sytuacji trwać i nie
zwariować, jeśli juŜ brakło jej sił, Ŝeby skoczyć w wodę. Rozumiał naturalnie, Ŝe połoŜenie Soni w
społeczeństwie jest zjawi-331

skiem przypadkowym, choć, niestety, bynajmniej nie odosobnionym ani wyjątkowym. Lecz właśnie ta
przypadkowość, ta trocha wykształcenia i całe jej poprzednie Ŝycie powinny były, zdawałoby się, zabić ją
przy pierwszym kroku na tej odraŜającej drodze. Więc cóŜ ją powstrzymywało? Chyba nie wyuzdanie?
Snadź cała ta hańba musnęła ją tylko mechanicznie; prawdziwa rozpusta jeszcze się nie wsączyła do jej
serca ani jedną kroplą: widział to, stała przed nim na jawie... "Ma przed sobą trzy drogi - rozmyślał -
skoczyć do kanału, zostać mieszkanką szpitala dla wariatów albo... albo wreszcie rzucić się w rozpustę,
która otumania rozum i wysusza serce." Ta ostatnia myśl przejmowała go największym wstrętem; ale juŜ
był sceptykiem, był młody, abstrakcyjny i dlatego okrutny, toteŜ nie mógł nie uwierzyć, Ŝe wyjście ostatnie,
czyli rozpusta, jest najprawdopodobniejsze. "Ale czyŜ to prawda - zawołał w duchu - czyŜ rzeczywiście ta
istota, która jeszcze zachowała czystość serca, świadomie da się wciągnąć na koniec w to plugawe, cuchnące
bagno? Czy naprawdę owo wchłanianie juŜ się rozpoczęło i tylko dlatego mogła dotychczas wytrzymać, Ŝe
występek juŜ się jej nie wydaje takim wstrętnym? Nie, nie, to być nie moŜe! - wołał tak jak niedawno Sonia
- nie, od samobójstwa powstrzymywała ją dotąd myśl o grzechu i oni, tamci... JeŜeli zaś dotychczas nie
zwariowała... Ale któŜ mi powiedział, Ŝe nie zwariowała? CzyŜ jest przy zdrowych zmysłach? Czy podobna
mówić tak jak ona? Czy moŜna tak siedzieć nad przepaścią, tuŜ nad smrodliwym bagnem, co juŜ ma ją
wchłonąć, i machać ręką, zatykać uszy, gdy się jej mówi o niebezpieczeństwie? Chyba nie oczekuje cudu?
Owszem, właśnie Ŝe oczekuje. A czy to wszystko nie są oznaki "obłędu"? Z uporem zatrzymał się na tej
myśli. To tłumaczenie podobało mu się nawet bardziej od innych. Zaczął bacznie się jej przyglądać.
- Więc gorliwie modlisz się do Boga, Soniu? - zapytał. Sonia milczała; stal przy niej i czekał na odpowiedź. -
CzymŜe ja bym była bez Boga? - szybko, energicznie wyszeptała, przelotnie obrzucając go spojrzeniem
roziskrzonych nagle oczu i mocno ściskając jego rękę. "A co!" - pomyślał.
332
spytał ciągnąc dalej swe
- I cóŜ ci Bóg za to daje? - badanie.
Sonia długo milczała, jakby nie mogła się zdobyć na odpowiedź. Wątlutka jej pierś falowała od
wzburzenia. - Proszę milczeć! Proszę nie pytać! Pan nie zasługuje!... -krzyknęła nagle, patrząc na niego
surowo i gniewnie. "Ano właśnie! ano właśnie!" - uparcie powtarzał sobie w duchu. - Wszystko daje! -
szepnęła pośpiesznie, znów spuszczając, oczy. "Oto i wyjście! Oto i tłumaczenie wyjścia!" - zdecydował w
myśli, obserwując ją z zachłanną ciekawością. Z nowym, osobliwym, prawie bolesnym uczuciem
Strona 126
1740
wpatrywał się w to blade, chude, nieprawidłowe i kanciaste liczko, w te łagodne błękitne oczy, które
umiały zaiskrzyć się takim ogniem, takim surowym, energicznym wyrazem, w to drobne ciało, drŜące
jeszcze z oburzenia i gniewu - i wszystko to wydawało mu się coraz dziwniejszym, prawie niemoŜliwym.
"Nawiedzona! Nawiedzona!" - powtarzał sobie. Na komodzie leŜała jakaś ksiąŜka. Przemierzając pokój
widział ją za kaŜdym razem; teraz wziął i spojrzał-na tytuł. Był to Nowy Testament w rosyjskim
przekładzie. KsiąŜka była stara, zniszczona, w skórzanej oprawie. - Skąd to? - zawołał do Soni poprzez
pokój. Stała w tymŜe miejscu, o trzy kroki od stołu. - Przynieśli mi - odparła, jakby przełamując
wewnętrzny opór i nie patrząc na niego. - Kto przyniósł?
- Lizawieta przyniosła, prosiłam ją.
"Lizawieta! dziwne!"-pomyślał. Wszystko u Soni stawało się dla niego coraz dziwniejsze i cudaczniejsze z
kaŜdą minutą. Podszedł z ksiąŜką bliŜej świecy i jął kartkować. - Gdzie tu o Łazarzu? - zapytał znienacka.
Sonia uparcie patrzyła w ziemię i nie odpowiadała. Stała trochę bokiem do stołu. - O wskrzeszeniu Łazarza
gdzie tu jest? Znajdź mi to, Soniu. Popatrzyła na niego z ukosa.
- Pan nie tam patrzy. . W czwartej Ewangelii... - szepnęła surowo, nie zbliŜając się do niego. 333

- Znajdź i przeczytaj mi - powiedział; usiadł, postawił łokcie na stole, podparł głowę ręką i posępnie utkwił
gdzieś wzrok, przygotowując się do słuchania. "Za jakie trzy tygodnie proszę nas odwiedzić u czubków! Bo
zdaje się, Ŝe i ja tam będę, jeŜeli nie w jakim gorszym miejscu" - wymamrotał w duchu. Nieufnie spełniając
dziwne Ŝyczenie Raskolnikowa, So-nia niezdecydowanie podeszła do stołu. Ale ksiąŜkę wzięła jednak.
- CzyŜ pan nie czytał? - zagadnęła patrząc na niego ukradkiem poprzez stół. Glos jej brzmiał coraz surowiej.
- Dawno... Jeszcze w szkole. Czytaj!
- A w cerkwi pan słyszał?
- Ja... nie chodziłem. A ty często chodzisz?
- N-nie - wyszeptała Sonia. Raskolnikow uśmiechnął się.
- Rozumiem... Więc i na pogrzeb ojca nie pójdziesz jutro? - Pójdę. I w zeszłym tygodniu byłam... Na
naboŜeństwie Ŝałobnym. - Za kogo?
- Za Lizawietę. Zamordowano ją siekierą. Nerwy odmawiały mu posłuszeństwa. Doznawał zawrotu głowy.
- Przyjaźniłaś się z Lizawietą?
- Tak... Była sprawiedliwa... przychodziła do mnie... Z rzadka... bo nie wypadało. Czytałyśmy razem... i
rozmawiały. Będzie oglądała Boga twarzą w twarz. Dziwnie zabrzmiały mu w jej ustach te ksiąŜkowe
zwroty;
i nowa niespodzianka: jakieś tajemnicze spotkania z Lizawietą; i obie - opętane. "Tutaj człowiek i sam
gotów sfiksować! To zaraźliwe" - pomyślał. - Czytaj! - zawołał niecierpliwie i rozkazująco. Sonia wciąŜ 'się-
-wahała. Serce się tłukło. Jakoś nie miała odwagi mu czytać. On nieledwie z udręką patrzał na tę
"nieszczęsną obłąkaną". - Po co to panu? Przecie pan niewierzący?... - szepnęła cicho, zdyszanym głosem. -
Czytaj! Tak chcę! - nalegał. - Lizawiecie wszak czytałaś. iSonia otworzyła ksiąŜkę i odszukała rozdział.
DrŜały jej 334
ręce, tchu brakło. Dwukrotnie zaczynała, a pierwsza sylaba wciąŜ nie chciała dać się wymówić. - "I był
niektóry chory Łazarz z Bethanii..." - wy-bąkaia wreszcie z wysiłkiem, lecz juŜ przy trzecim słowie głos
załamał się i zerwał, niby przeciągnięta struna. Coś przecięło jej oddech, zdławiło pierś. Raskolnikow
rozumiał po części, dlaczego Sonia nie decyduje się mu czytać, a im lepiej rozumiał, tym niecierpliwiej i
jakby brutalniej nastawal. AŜ nadto dobrze pojmował, jak cięŜko było jej teraz uzewnętrzniać swoją
najskrytszą własność. Rozumiał, Ŝe te uczucia w rzeczy samej stanowią prawdziwą i juŜ dawną, być moŜe,
tajemnicę jej, być moŜe - od najwcześniejszej młodości, spędzonej w rodzinie, przy boku nieszczęśliwego
ojca i wariującej w niedoli macochy, wśród głodnych dzieci, szkaradnych wrzasków i wypomnień. Lecz
zarazem wiedział teraz, wiedział na pewno, Ŝe choć się wzdraga, choć się czegoś okropnie boi przystępując
do czytania, to jednocześnie jej samej okropnie chce się czytać, mimo całą mękę i obawę, i to właśnie jemu,
aby słyszał, i koniecznie teraz - "bez względu na to, co się później stanie!"... Wyczytał to z jej oczu,
zrozumiał to z jej wzburzonej egzaltacji... Sonia przemogła się, opanowała spazm gardła, który na początku
wersetu zdławił jej głos, i ciągnęła dalej lekturę XI rozdziału Ewangelii podług św. Jana. Tak dobrnęła do
19 wersetu. - "A przyszło było wiele śydów do Marty i Maryi, aby je cieszyli po bracie ich. Marta tedy,
skoro usłyszała, Ŝe Jezus idzie, zabieŜała Mu; a Marya doma siedziała. Rzekła tedy Marta do Jezusa: Panie!
byś tu był, nie umarłby był brat mój; lecz i teraz wiem, Ŝe o cokolwiek będziesz Boga prosił, da Ci Bóg." Tu
zatrzymała się znowu, wstydliwie przeczuwając, Ŝe znowu drgnie i zerwie się jej głos... - "Powiedział jej
Jezus: Zmartwychwstanie brat twój. Rzekła mu Marta: Wiem, iŜ zmartwychwstanie w zmartwychwstaniu,
w ostatni dzień. Rzekł jej Jezus: Jam jest zmartwychwstanie i Ŝywot; kto we Mnie wierzy, choćby i umarł,
Strona 127
1740
Ŝyw będzie; a wszelki, który Ŝywię a wierzy we Mnie, nie umrze na wieki. Wierzysz temu? Powiedziała
mu: : (i jakby z bólem chwytając oddech, Sonia przeczytała
115

wyraźnie i z mocą, jak gdyby to ona sama wyznawała wszem wobec) Iście, Panie! jam uwierzyła, Ŝeś Ty jest
Chrystus, Syn BoŜy, któryś na ten świat przyszedł." Zatrzymała się, szybko podniosła oczy na niego, lecz co
Ŝywo przemogła się i jęła czytać dalej. Raskolnikow siedział i słuchał nieruchomo, nie obracając się,
trzymając łokcie na stole, patrząc w bok. Doczytali do 32 wersetu: - "Marya tedy, gdy przyszła, kędy był
Jezus, ujrzawszy Go, przypadła do nóg Jego i rzekła Mu: Panie! byś tu był, nie umarłby był brat mój. Jezus
tedy, gdy ją ujrzał płaczącą i śydy, którzy z nią przyszli, płaczące, rozrzewnił się w duchu i wzruszył sam
siebie; i rzekł; GdzieŜeście go połoŜyli? Powiedzieli Mu: Panie! pójdź a oglądaj! I zapłakał Jezus. Mówili
tedy śy dowie: Oto jako go miłował. A niektórzy z nich mówili: Nie mógł Ten, który otworzył oczy ślepo
narodzonego, uczynić, Ŝeby był ten nie umarł?" Raskolnikow obrócił się do niej i patrzał na nią, przejęty.
Tak, właśnie tak! JuŜ nią całą wstrząsała prawdziwa, rzeczywista gorączka. Oczekiwał tego. Oto zbliŜała się
do słowa o największym, niesłychanym cudzie i zdjęło ją uczucie wielkiego tryumfu. Głos jej nabrał
metalicznej dźwięczności; brzmiała w nim i wzmacniała go radość i tryumf. Wiersze druku mieszały się
przed nią, bo ciemniało jej w oczach, lecz umiała tekst na pamięć. Przy ostatnim wersecie: "Nie mógł ten,
który otworzył oczy ślepo narodzonego..." - Sonia, zniŜając glos, gorąco i namiętnie oddała zwątpienie,
wyrzut i naganę niewierzących, zaślepionych śydów, którzy wnet, za chwilę, jak gromem raŜeni, padną na
ziemię, zaszlochają i uwierzą... "I on, on-takŜe zaślepiony i niewierzący, on takŜe zaraz usłyszy, on takŜe
uwierzy, tak, tak! zaraz, natychmiast" - marzyło jej się, więc drŜała w radosnym oczekiwaniu. - "Jezus tedy,
rozrzewniwszy się znowu sam w sobie, przyszedł do grobu; a była jaskinia, a kamień na niej był połoŜony.
Rzekł Jezus: Odejmijcie kamień. Rzekła Mu Marta, siostra tego, który był umarł: "Panie! juŜci cuchnie, bo
mu juŜ czwarty dzień." Słowo "czwarty" wypowiedziała z naciskiem.
- "Powiedział jej Jezus: ZaŜem ci nie rzekł, iŜ jeśli uwie-336
rŜysz, oglądasz chwałę BoŜą? Odjęli tedy kamień, a Jezus, podniósłszy oczy swe w górę rzekł: Ojcze!
dziękuję Tobie, Ŝeś Mnie wysłuchał. A Jamci wiedział, Ŝe Mnie zawsze wy-sluchiwasz; alem rzekł dla ludu,
który około stoi, aby wierzyli, iŜeś Ty Mnie posłał. To rzekłszy, zawołał głosem wielkim: Łazarzu, wynijdź
z grobu! I natychmiast wyszedł, który był umarły... (głośno, w zachwyceniu odczytała drŜąc i martwiejąc,
jakby oglądała to na własne oczy) ...mając ręce i nogi związane chustkami, a twarz jego była chustką
obwiązana. Rzekł im Jezus: RozwiąŜcie go i puśćcie, aby szedł. Wiele tedy z śydów, którzy byli przyszli do
Maryi i Marty, a widzieli, co uczynił Jezus, uwierzyli Weń." Dalej juŜ nie czytała, nie mogła czytać,
zamknęła księgę i szybko wstała z krzesła. - Tyle o wskrzeszeniu Łazarza-ucięła surowym szeptem, i
stanęła bez ruchu, odwrócona, nie śmiać i jak gdyby wstydząc się podnieść na niego wzrok. Jej febryczne
dreszcze nie ustawały. W koślawym lichtarzu dawno się juŜ dopalił ogarek, mętnie oświetlający w tej
nędznej izbie mordercę i jawnogrzesznicę, którzy się dziwnie stowarzyszyli w czytaniu wiecznej księgi.
Minęło pięć minut, moŜe więcej. - Przyszedłem w interesie - nagle rzekł Raskolnikow głośno F chmurnie.
Wstał i podszedł do Soni. Ona milcząc podniosła na niego oczy. Wzrok jego był szczególnie surowy, a
odbijała się w nim jakaś dzika stanowczość. - Porzuciłem dzisiaj krewnych - rzeki - matkę i siostrę. JuŜ do
nich nie pójdę. Wszystko tam zerwałem. - Czemu? - spytała Sonia jak oszołomiona. Niedawne spotkanie z
jego matką i siostrą wywarło na niej wraŜenie nadzwyczajne, aczkolwiek dla niej samej niejasne.
Wiadomości o zerwaniu wysłuchała nieledwie ze zgrozą. - Mam teraz tylko dębie - dodał. - Będziemy szli
razem... Przyszedłem do ciebie. ;0bojeśmy przeldęci, wspólnie teŜ pójdziemy! (-.-.; --". Oczy mu
pałały. "Niby niespełna rozumu!" - z kolei pomyślała Sonia. - Gdzie mamy iść? - spytała w strachu i
bezwiednie cofnęła się. 15 Dostoiewski, t. I
337

- Czy ja wiem? Wiem tylko, Ŝe jedną pójdziemy drogą, to wiem na pewno - tylko tyle. Wspólny cel!
Spozierała na niego nic nie rozumiejąc. Zdawała sobie sprawę tylko z tego, Ŝe okropnie, bezgranicznie jest
nieszczęśliwy. - Nikt z tamtych nie zrozumie nic, jeśli będziesz im mówiła - ciągnął dalej - ja zaś
zrozumiałem. Potrzebna mi jesteś, dlatego teŜ przyszedłem do ciebie. - Nie rozumiem... -wywecotah.
- Zrozumiesz później. CzyŜeś nie uczyniła tego samego? Tyś takŜe przekroczyła... Zdołałaś przekroczyć.
Podniosłaś rękę na siebie, zaprzepaściłaś Ŝycie... własne (ale to wszystko jedno!). Byłabyś mogła Ŝyć
duchem i rozumem, a skończysz na placu Siennym... Lecz ty wytrzymać nie moŜesz i jeŜeli pozostaniesz
sama, zwariujesz, jak i ja. JuŜ i teraz jesteś ;ak błędna, a zatem musimy iść razem, jedną drogą! Idźmy! -
Dlaczego? Dlaczego pan to mówi! - bąknęła Sonia, dziwnie i buntowniczo przejęta jego słowami. -
Strona 128
1740
Dlaczego? Bo tak pozostać nie moŜe - oto dlaczego! PrzecieŜ nareszcie trzeba rozwaŜyć serio i śmiało, a nie
dziecinnie płakać i wołać, Ŝe Bóg nie dopuści! Pomyśl, co będzie, jeŜeli w rzeczy samej zabiorą cię jutro do
szpitala? Tamta jest bezrozumna, ma gruźlicę, wkrótce umrze - a dzieci? CzyŜ Polunia nie zginie? CzyŜ nie
widujesz na wszystkich rogach dzieci, które ich matki wysyłają na Ŝebry? Dowiadywałem się, gdzie te
matki mieszkają i w jakich warunkach. Tam dzieci nie mogą być dziećmi Tam siedmioletni malec jest
rozpustnikiem i złodziejem. A wszak dzieci są obrazem Chrystusa: "Ich jest Królestwo BoŜe." On kazał
czcić i miłować, one są przyszłą ludzkością... - CóŜ więc, cóŜ począć? - powtarzała Sonia, histerycznie
płacząc i załamując ręce. - Co począć? Strugać, co jest do strugania; raz na zawsze, i basta; i wziąć na siebie
cierpienia! Co? Nie rozumiesz? Później zrozumiesz... Wolńość.Twładza, przede wszystkim władza! Nad
całym dygotliwym stworzeniem i nad całym mrowiskiem!... Oto cel! To rozumtTó mój wiatyk dla ciebie!
MoŜe rozmawiam z tobą ostatni raz. JeŜeli nie przyjdę- jutro, usłyszysz o .mnie sama, a wówczas
przypomnij sobie te moje teraźniejsze słowa. Kiedyś, polem, po upływie lat, z biegiem 338
Ŝycia, pojmiesz moŜe, co te słowa znaczyły. JeŜeli zaś jutro przyjdę, to d powiem, kto zabił Lizawietę.
śegnaj! Sonia wzdrygnęła się z przesfracnur-- A czy pan wie, kro zabił? - spytała lodowaciejąc z
przeraŜenia i dziko patrząc na niego. - Wiem i powiem... Tobie, tobie jednej! Ciebie wybrałem. Przyjdę do
ciebie nie o przebaczenie prosić, tylko po prostu powiem. Obrałem cię dawno, by ci to powiedzieć - juŜ
wtedy, gdy ńii twó) ojciec mówiło tobie i kiedy Lizawieta jeszcze Ŝyła, umyśliłem to sobie. śegnaj. Ręki mi
nie podawaj Jutro! Szedł ku drzwiom. Sonia patrzała na niego jak na obłąkanego; zresztą i sama czuła się
jak błędna. Doznawała zawrotów. "Jezu! Skąd on wierkto-zabitUzawietę? co znaczyły te słowa? To
straszne!" Lecz jednocześnie ta myśl nie przychodziła jej go głowy. śadną miarą! śadną miarą!... O, on musi
być okropnie nieszczęśliwy!... Porzucił matkę i siostrę. Czemu? Co tam zaszło? I jakie Ŝywi zamiary? Co on
jej mówił? Pocałował ją w nogę i mówił... mówił (tak, wyraźnie to powiedział), Ŝe bez niej Ŝyć juŜ nie
moŜe... Chryste Panie! W gorączce i majaczeniu spędziła cala noc. Zrywała się niekiedy, płakała,
załamywała ręce, to znów wpadała w gorączkowe sny, a śniła się jej Polunia, Katarzyna Iwanow-na i
Lizawieta, czytanie Ewangelii i on, on ze swoją bladą twarzą, z pałającymi oczyma... Całuje nogi jej,
płacze... O BoŜe! Za drzwiami na prawo, za tymi właśnie drzwiami, które oddzielały pokój Soni od
mieszkania Gertrudy Ressiich, mieścił się pokój przechodni, od dawna pusty, przynaleŜny do mieszkania
pani Reasiich i przez nią odnajmowany, o czym teŜ wieściły nalepki na bramie i papierki na szybach okien
wychodzących na kanał. Sonia z dawna przywykła uwaŜać ten pokój za nie zamieszkany. A tymczasem pod
drzwiami pustego pokoju stal pan Swidrygajłowi czając się podsłuchiwał. Gdy Raskolnikow wyszedł, pan
Swidrygajtów postał, pomyślał, udał się na palcach do własnego pokoju, sąsiadującego z tym pustym, wziął
krzesło i bez szmeru ustawił je tuŜ pod drzwiami wiodącymi do pokoju Soni, Rozmowa wydala mu się
zajmująca i znamienna i bardzo, bardzo mu się spodobała, spodobała tak dalece, Ŝe przyniósł sobie krzesło,
by w przy-29» -WO

szlośd ot, powiedzmy jutro - juŜ się nie naraŜać na przykrość stania na nogach przez cała godzinę, lecz,
owszem, urządzić się z komfortem i w ten sposób mieć pod kaŜdym względem całkowitą przyjemność. V
Gdy nazajutrz rano, punkt o jedenastej, Raskolnikow wszedł do gmachu ...skiego komisariatu, do wydziału
spraw śledczych, i poprosił,, by go zameldowano Porfiremu Pietrowiczowi - był aŜ zdziwiony, Ŝe go tak
długo nie przyjmują; upłynęło co najmniej dziesięć minut, zanim go wezwano. A przewidywał, Ŝe powinni
na łeb na szyję rzucić się do niego. Tymczasem stal oto w poczekalni, dookoła snuli się róŜni ludzie,
których, widać, nie .obchodził wcale. W następnym pokoju, przypominającym kancelarię, siedziało i pisało
kilku urzędników, i było rzeczą oczywista, Ŝe Ŝaden z nich nie ma pojęcia, kto zacz jest imć Raskolnikow.
Niespokojnym, podejrzliwym spojrzeniem wodził wokół siebie, śledząc, czy nie ma w pobliŜu jakiego
tajniaka, jakichś czatujących oczu, których celem: pilnować go i nie dać mu drapnąć. Ale nic podobnego nie
było; widział tylko same kancelaryjne, błaho zafrasowane twarze, potem jeszcze jakichś ludzi, z których
Ŝaden nie zwracał na niego uwagi, gdyby chciał, mógł sobie kaŜdej chwili wynieść się na cztery wiatry.
Coraz mocniej krzepło w nim przekonanie, Ŝe gdyby rzeczywiście ten zagadkowy wczorajszy człowiek, ten
upiór, co wyskoczył spod ziemi, wiedział wszystko i wszystko widział, nie pozwolono by jemu,
Raskolnikowo-wi, stać sobie tutaj i spokojnie oczekiwać. Zresztą nie czekaliby tu do jedenastej, aŜ jemu
samemu spodoba się przyjść! Wyglądało więc na to, Ŝe albo ów człowiek nic jeszcze nie doniósł, albo... albo
po prostu on równieŜ nic nie wie, nic na własne oczy nie widział (bo i w jakiŜ sposób miał widzieć?), a
zatem wszystko, co się wczoraj zdarzyło z nim, Raskolnikowem, znowuŜ jest tylko majakiem,
wyjaskrawionym przez jego rozklekotaną, chorą wyobraźnię. Ten domysł począł się w nim umacniać juŜ
wczoraj, podczas najdotkliwszych trwóg i rozpaczy. Przemyślawszy to wszystko teraz i gotując się do
nowego boju, uczuł naraz, Ŝe drŜy - i zawrzał z oburzenia na myśl, iŜ 340
Strona 129
1740
drŜy ze strachu przed znienawidzonym Porfirym. Rzeczą najokropniejszą dla niego było - znowu się
spotkać z tym człowiekiem: nienawidził go bez miary, bez granic, i bał się nawet, Ŝe go ta nienawiść
zdemaskuje. Tak silne było jego oburzenie, iŜ od razu uporał się z dreszczami, postanowił wejść z zimną,
zuchwałą miną, dał sobie słowo, Ŝe będzie moŜliwie najwięcej milczał, przyglądał się i przysłuchiwał, i
przynajmniej na ten jeden raz za wszelką cenę opanuje swą chorobliwie roztrzęsioną naturę. Właśnie w tej
chwili wezwano go do Porfirego Pietrowicza. Okazało się, Ŝe Porfiry Pietrowicz jest w swoim gabinecie
sam. Gabinet był pokojem ani wielkim, ani małym; stały tu: duŜy stół kancelaryjny przed ceratową kanapą,
biurko, szafa w kącie i kilka krzeseł - wszystko to własność państwowa, wszystko z politurowanej brzozy.
W kącie, w tylnej ścianie lub raczej w przepierzeniu, były zamknięte drzwi; czyli Ŝe tam dalej, za
przepierzeniem, musiały się mieścić jeszcze jakieś izby. Natychmiast po wejściu Raskolnikowa Porfiry
Pietrowicz zamknął drzwi i zostali sam na sam. Powitał gościa z najweselszą na pozór i najŜyczliwszą miną;
dopiero po upływie kilku chwil Raskolnikow dostrzegł w nim po niektórych oznakach coś niby
pomieszanie - jakby go zaskoczono albo przyłapano na jakiejś skrzętnie ukrywanej czynności. - A, mój
łaskawca! Witamy, witamy... w naszych pieleszach... - zaczął Porfiry Pietrowicz wyciągając do niego obie
ręce. - No, siadajŜe, panie bracie! A moŜe pan nie lubi tych wszystkich "łaskawco", "panie bracie", ot tak,
tout coMrr*? Proszę tego nie uwaŜać za poufałość... Ot, tutaj, na kanapce. Raskolnikow usiadł nie
spuszczając zeń oka.
"W naszych pieleszach", przeprosił za poufałość, francuskie słówko "tout court" i tak dalej, i tak dalej -
wszystko to były oznaki charakterystyczne. "Swoją drogą, choć wyciągnął do mnie obie ręce, jednak Ŝadnej
mi nie podał, cofnął zawczasu" - mignęło w nim podejrzeliwie. Obaj śledzili się wzajem, lecz ilekroć
spotykały się ich wejrzenia, obaj z błyskawiczną szybkością odwracali wzrok. po proctu

- Przyniosłem panu ten papierek... o zegarku... oto jest. ETobrze napisane, czy znowu wypadnie przepisać? -
Co? Papierek? Tak, tak... w porządku, zupełnie dobrze - rzeki Porfiry Pietrowicz jakby gdzieś śpiesząc i
dopiero po powiedzeniu tego wziął papier i przejrzał. - Tak, w porządku. -Nic więcej nie potrzeba -
potwierdził równie skwapliwie i połoŜył papier na stole. Później, po chwili, gdy juŜ mówili o czym innym,
znowu wziął papier ze stołu i przełoŜył na swoje biurko. - Pan, zdaje się, mówił wczoraj, Ŝe chciałby mnie
zapytać... urzędowo... o moją znajomość z tą... zabitą? - zagaił Raskoinikow. - "Po co, u licha, wsadziłem to
zdaje się?"-przemknęło mu w głowie jak błyskawica. "Czemu niepokoję się tym, Ŝe wsadziłem to zdaje
się?" - natychmiast mignęła druga myśl jak błyskawica. I nagle uczuł, Ŝe wskutek samego zetknięcia się z
Por-firym Pietrowiczem, wskutek paru słów, paru tylko spojrzeń draŜliwość jego rozrosła się w oka
mgnieniu do potwornych rozmiarów... i Ŝe to jest okropnie niebezpieczne: nerwy się napręŜają, wzburzenie
potęguje. "Źle! Źle!..; Znów się sypnę!" - Tak-tak-tak! W porządku! Mamy czas, mamy czas - mruczał Porfiry
Pietrowicz, snuł się tam i sam dookoła stołu, ale czynił to jakoś bezładnie, rzucając się to do okna, to' do
biurka, to znów do stołu, raz unikając podejrzliwego wzroku Raskolnikowa, potem nagle stając w miejscu i
patrząc mu prościutko w oczy. Nader dziwną zdawała się przy tym jego mała, tłuściutka, okrągła figurka,
niby piłka, co się toczy na wsze strony i wnet się odbija od kaŜdej ściany i kąta. - To nie ucieknie, to nie
ucieknie!... Pan pali? Ma pan wlasne? Oto papierosik - ciągnął dalej, podając gościowi papierosa. - Wie pan,
przyjmuję pana tutaj, a .przede rnoje mieszkanie jest tuŜ, za przepierzeniem... mieszkanie słuŜbowe, ja zaś
chwilowo mieszkam prywatnie. Trzeba tu było porobić niektóre napraweczki. Teraz prawię gotowe...
SłuŜbowe mieszkanie, wie pan, to dobra rzecz, co? jak pan sądzi? - Owszem, dobra rzecz - odparł
Raskoinikow patrząc na niego nieomal z drwiną. - Dobra rzecz, dobra rzecz - powtarzał Porfiry Pie-
342
trowicz, jakby się zamyślił naraz o czym zgoła innym - aha, dobra rzecz! - prawie wykrzyknął wreszcie i
wtem podniósł oczy na Raskolnikowa stając o dwa kroki od niego. To wielokrotne głupiutkie powtarzanie,
Ŝe mieszkanie słuŜbowe jest dobrą rzeczą, swą błahością zbyt jaskrawo kontrastowało z powaŜnym,
myślącym i zagadkowym wzrokiem, który obecnie skierował na gościa. Ale to jeszcze sroŜej rozjątrzyło
złość Raskolnikowa, tak Ŝe juŜ w Ŝaden sposób nie mógł się powstrzymać od kpiącego i dosyć
nieoględnego wyzwania. - A wie pan co? - spytał znienacka, niemal zuchwale spoglądając nań i jakby się
delektując własnym zuchwalstwem - podobno ismieje taka prawnicza reguła, taki chwyt prawniczy,
obowiązujący was wszystkich: zrazu rozpocząć z daleka, od błahostek, albo nawet od czegoś serio, lecz
całkowicie ubocznego, by, Ŝe tak powiem, ośmielić albo raczej zmylić badanego, uśpić czujność, a później
raptem, naj-nieoczekiwaniej, ogłuszyć jak ciosem w ciemię jakimś najbardziej decydującym i groźnym
pytaniem, nieprawdaŜ? Zdaje się, Ŝe dotychczas święcie się to wymienia we wszystkich waszych
podręcznikach i pouczeniach? - Tak, tak... Więc cóŜ, pan myśli, Ŝe ja pana tym słuŜbowym mieszkaniem
ten-tego, hę?... - I rzekłszy to Porfiry Pietrowicz zmruŜył powieki, mrugnął, coś wesołego i chytrego
Strona 130
1740
przemknęło po jego twarzy, zmarszczki na czole wygładziły się, oczka zwęziły, rysy twarzy rozciągnęły - i
naraz zaniósł się długim, nerwowym śmiechem, kołysząc się całym ciałem i patrząc prosto w oczy
Raskolnikowa. Ów z początku takŜe się zaśmiał z pewnym przymusem; ale gdy Porfiry Pietrowicz widząc,
Ŝe gość teŜ się śmieje, jął tak się pokładać, Ŝe aŜ spurpurowiał, obrzydzenie Raskolnikowa przeszło do
porządku nad wszelką ostroŜnością: przestał śmiać się, ściągnął brwi, długo, i nienawistnie patrzał na
Porfirego Pietrowicza nie spuszczając zeń oczu przez cały czas jego długotrwałego i jakby umyślnie
przewlekanego śmiechu. Zresztą nieostroŜność była obustronna: zdawało się, Ŝe Porfiry Pietrowicz kpi w
Ŝywe oczy z gościa przyjmującego ten śmiech z nienawiścią i bardzo mało robi sobie z tej okoliczności. To
ostatnie było dla Raskolnikowa nader wymowne: zrozumiał, Ŝe Porfiry Pietrowicz zapewne i przedtem nie

zmieszał się bynajmniej, Ŝe to przeciwnie on sam, Raskolnikow, dal się moŜe schwytać w potrzask; Ŝe tu z
całą pewnością istnieje coś, czego on nie wie - jakiś cel; Ŝe moŜe wszystko juŜ jest gotowe i zaraz, wnet, za
chwilę, ujawni się, runie mu na głowę... Natychmiast przystąpił do rzeczy; wstał z kanapy i wziął czapkę. -
Proszę pana - zaczął stanowczo, lecz z dosyć silnym rozdraŜnieniem - wyraził pan wczoraj chęć, Ŝebym do
niego przyszedł celem jakichś badań. (Specjalnie podkreślił słowo: badań.) Przyszedłem, i jeŜeli panu
czego potrzeba, to proszę pytać, jeśli zaś nie, proszę mi pozwolić odejść. Spieszę się, mam zajęcia... Muszę
być na pogrzebie tego stratowanego przez konie urzędnika, o którym... pan takŜe wie... - dodał, wnet poczuł
gniew na siebie za ten dodatek, wobec czego jeszcze bardziej się rozjątrzył. - Mnie to wszystko zbrzydło,
słyszy pan? i to juŜ dawno... poniekąd to mnie wpędziło w chorobę... Słowem - krzyknął prawie, czując, Ŝe
wspomnienie o chorobie wypadło ni w pięć, ni w dziewięć - słowem, będzie pan łaskaw albo pytać, albo
puścić mnie... jeśli zaś pytać, to nie inaczej jak tylko formalnie! Inaczej nie zgadzam się; toteŜ na razie
Ŝegnam, bo teraz nie mamy co tu robić we dwóch. - Mój BoŜe! Czemu się pan gniewa! O cóŜ mam pana
pytać?-zagdakał Porfiry Pietrowicz, z miejsca zmieniając i ton, i minę, od razu przestając się śmiać. - AleŜ to
wszystko głupstwa, kochany panie - powtarzał, znów rzucając się na wszystkie strony lub raptem
zaczynając obserwować Raskolnikowa.- mamy czas, mamy czas, wszystko to furda. Ja, przeciwnie, tak się
cieszę, Ŝe pan nareszcie przybył do nas... Przyjmuję pana jako gościa. A ten przeklęty śmiech daruj mi,
Rodionie Romanyczu. Bo na imię panu Ro-dion, nieprawdaŜ?... Nerwowy ze mnie człowiek, okropnie mię
rozśmieszyłeś celnością swej uwagi; czasem, jak Boga kocham, zaczynam się trząść jak gumelastyka i z pół
godziny się trzęsę... Taki ze mnie śmieszek. Przy mojej kompleksji moŜe to nawet grozić udarem. Ale
siadajŜe pan nareszcie... Bardzo proszę, łaskawco, bo pomyślę, Ŝe się gniewasz. Raskolnikow milczał,
słuchał i obserwował, wciąŜ jeszcze
344
gniewnie nachmurzony. Siadł wprawdzie, ale czapki z rąk nie wypuścił. - Powiem ci, kochany Rodionie
Romanowiczu, jedną rzecz o sobie, Ŝe się tak wyraŜę: dla ogólnej charakterystyki - ciągnął Porfiry
Pietrowicz latając po pokoju i unikając po dawnemu spotkania się ze wzrokiem gościa. - Jestem, wie pan,
kawaler, nietowarzyski i nieznany, na dobitkę skończony juŜ człowiek, skostniały człowiek, w słup
poszedłem i... i... i... czy zauwaŜył pan, drogi Rodionie Romanowiczu, Ŝe u nas - to znaczy u nas w Rosji, a
zwłaszcza w naszych petersburskich kółkach - gdy się zejdą dwaj rozumni ludzie, jeszcze nie bardzo się
.znający, ale którzy, Ŝe tak powiem, mają dla siebie wzajemny szacunek, jak na przykład pan i ja w tej
chwili - to przez pół godziny ani rusz nie mogą znaleźć tematu; drętwieją jeden przed drugim, siedzą,
obydwaj zmieszani. Wszyscy mają wątek do rozmowy, na przykład panie... na przykład światowcy z
wyŜszych sfer... zawsze mają temat na podorędziu, c'est de rigueur*, tymczasem ludzie ze średnich warstw,
jak my - zawsze są skrępowani i nierozmowni... mówię o myślących ludziach, oczywiście. CzymŜe się to
dzieje, drogi panie? Czy to brak zainteresowań społecznych? Albo teŜ jesteśmy za uczciwi i nie chcemy
tumanić jeden drugiego? Hę, nie wiem. Hę? jak pan sądzi? Ale odłóŜ Ŝe pan czapeczkę, bo to wygląda,
jakbyś chciał odejść, aŜ przykro patrzeć, doprawdy... Ja, przeciwnie, tak się cieszę... Raskolnikow odłoŜył
czapkę, w dalszym ciągu milcząc i powaŜnie, pochmurnie wsłuchując się w czczą, bałamutną paplaninę
Porfirego Pietrowicza. "CzyŜby istotnie chciał odwrócić moją uwagę tym głupim gadaniem?" - Kawką nie
śmiem częstować, bo tu nie wypada, ale pięć minutek czemuŜ nie posiedzieć z przyjacielem, ot, dla
rozrywki - terkotał Porfiry Pietrowicz - i wic pan, wszystkie te słuŜbowe obowiązki... Ale nie gniewaj się,
kochany, Ŝe tak łaŜę po pokoju, bardzo przepraszam, za nic bym nie chciał uchybić panu, tylko Ŝe ruch jest
mi wręcz nieodzowny. Ciągle siedzę kołkiem, więc tak miło pochodzić pięć minut... hemoroidy... wciąŜ
myślę o leczniczej gimnastyce; podobno * to juŜ koniecznie

tam generałowie, dostojnicy wysokich i najwyŜszych rang raźno skaczą przez sznureczek... Tak to, tak...
postęp nauki... w naszym stuleciu... ta-ak... Co zaś do tutejszych obowiązków indagacji, całej tej
Strona 131
1740
formalistyki... to, coś przed chwilą wspomniał na temat badań... to rzeczywiście, Rodionie Romano-wiczu,
wszystkie te badania niekiedy bardziej zbijają z tropu badającego niŜ badanego... Co to, to bardzo, bardzo
słusznie i dowcipnie zwróciłeś na to uwagę. (śadnej uwagi tego rodzaju Raskolnikow nie wygłaszał;)
Łatwo się zaplątać, słowo daję, łatwo! I wciąŜ to samo w kółko, w kółko to samo, niby pozytywka. Teraz
kroi się na reformę", więc przynajmniej inne tytuły będziemy mieli, che-che-che! A co się tyczy naszych
prawniczych chwytów, jak pan dowcipnie się wyraził - to najzupełniej, najzupełniej się z panem zgadzam.
Pomyśl pan: któryŜ podsądny - niechby to nawet było ostatnie chamisko od gnoju - nie wie, na przykład, Ŝe
zrazu będą go usypiali (wedle szczęśliwej pańskiej przenośni!) ubocznymi pytaniami, a potem nagle łup w
ciemię jak obuchem, che-che-che! w samiutkie ciemię, jak pan doskonale powiedział, che-che! Więc pan
istotnie pomyślał, Ŝe ja tym mieszkaniem chciałem pana... che-che! Ironista z pana! No, juŜ nie będę. Ale,
ale d propos, jedno słówko przywołuje drugie, jedna myśl drugą wzywa - otóŜ pan wspomniał o formie -
wie pan, co do tego badańka... Co tam forma! forma, wie pan, w wielu wypadkach jest głupstwem. Czasem
wystarczy pogadać po przyjacielsku, i basta. Forma nie zając, nie ucieknie, moŜe pan być spokojny; zresztą
czymŜe jest w gruncie forma, pytam ja pana? Forma nie powinna na kaŜdym kroku krępować badacza.
Zawód sędziego śledczego - to przecieŜ w swoim rodzaju zawód wolnego artysty czy coś w tym guście...
che-che-che!... Porfiry Pietrowicz odetchnął. Niezmordowanie sypał - to bezsensowne puste frazesy, to
nagle puszczał jakieś -zagadkowe słóweczko i natychmiast wpadał znowu na czczą gadaninę. Teraz juŜ
prawie biegał po pokoju, coraz szybciej drobiąc tłustymi nóŜkami, z oczami spuszczonymi, z prawą ręką za
plecami, lewą zaś nieustannie wymachiwał i wykonywał róŜne gesty, zawsze raŜąco nieodpowiednie do
treści stów. Raskolnikow zauwaŜył naraz, Ŝe biegając po pokoju Porfiry Pietrowicz dwukrotnie jakby
przystanął koło drzwi, na moment, i jakby nastawił ucha... "Czeka na coś?..." - Ma pan rzeczywiście
kompletną słuszność - podjął wesoło, z niezwykłą prostodusznością patrząc na Raskolnikowa (co sprawiło,
Ŝe ów drgnął i w mig stanął w pogotowiu) - kompletną ma pan rację, Ŝe sobie tak dowcipnie szydzi z
naszych prawniczych form, che-che! Bo teŜ te nasze (niektóre, oczywista) głęboko psychologiczne chwyty
są niesłychanie śmieszne, a przy tym i nieskuteczne, gdyŜ są zbyt skrępowane przez formalistykę. Ta-ak...
znowu zagadałem o formie. Przypuśćmy, Ŝe upatruję... albo raczej podejrzewam tego, drugiego, trzeciego,
Ŝe tak powiem, o zbrodnię w jakiejś spraweczce, mnie zleconej... NieprawdaŜ, pan studiuje prawo,
Rodionie Romanowiczu? - Tak, studiowałem...
- OtóŜ masz pan tutaj, Ŝe tak powiem, przykladzik na przyszłość - tylko proszę czasem nie pomyśleć, Ŝe się
ośmielam uczyć pana, który pisuje takie, ho-ho, artykuły o zbrodniach! Broń BoŜe, ot tak tylko, jako fakt,
ośmielam się przedstawić przykladzik... Więc dajmy na to, iŜ uwaŜam tego, drugiego, trzeciego za
zbrodniarza; po cóŜ, pytam, miałbym go przed czasem płoszyć, nawet jeŜeli mam poszlaki przeciw niemu?
Owszem, zdarza się taki człowiek, którego jestem obowiązany przyaresztować czym prędzej, lecz bywa i
człowiek o zupełnie innym charakterze; a w takim razie czemuŜ mu nie pozwolić, Ŝeby sobie pospacerował
po mieście, che-che! Nie, widzę, Ŝe pan niezupełnie rozumie, toteŜ postaram się wyłuszczyć trochę jaśniej.
Przypuśćmy, Ŝe go przedwcześnie wsadzę do więzienia; to przecieŜ ja mu w ten sposób dostarczę, kto wie,
moralnego oparcia. Che-che! Pan się śmieje? (Raskolnikow ani myślał się śmiać: siedział z zaciśniętymi
ustami, nie spuszczając zaognionego wzroku z oczu Porfirego Pietrowicza.) A tymczasem tak właśnie jest,
zwłaszcza z niektórymi ludźmi, bo przecie ludzie są bardzo rozmaici, a traktuje się ich na jedno kopyto. Na
przykład pan teraz mówi: poszlaki; no juŜci, poszlaki, drogi panie, po większej części mają dwa końce, a ja
jestem sędzia śledczy, czyli człek ułomny, wyznaję ze skruchą: chciałbym przedstawić śledztwo, Ŝe tak
powiem, z matematyczną jasnością, 347

chciałbym wytrzasnąć taką poszlakę, która by przypominała dwa razy dwa cztery! Która by przypominała
jawny i bezsporny dowód rzeczowy! Tymczasem, jeŜeli go przyskrzynię przedwcześnie, choćbym nawet
był pewien, Ŝe to on - to kto wie, moŜe sam pozbawię się środka do późniejszego zdemaskowania go?
Dlaczego? - dlatego, Ŝe tak powiem, iŜ postawię go w wyraźnej sytuacji, psychologicznie go zdeterminuję i
uspokoję, a wtedy on się schowa do swej skorupy: zrozumie nareszcie, Ŝe jest aresztantem. Podobno w
Sewastopolu, zaraz po Almie12, mądrzy ludzie okrutnie się bali, Ŝe nieprzyjaciel zaatakuje w czołowym
natarciu i od razu zdobędzie Sewastopol; gdy zaś ujrzeli, Ŝe nieprzyjaciel zdecydował się na regularne
oblęŜenie i kopie pierwszą linię, to podobno strasznie się ucieszyli, i uspokoili ci mądrzy ludzie: co
najmniej dwumiesięczną mamy odwlokę - pomyśleli - bo ileŜ to czasu trwa regularne oblęŜenie! Znów się
pan śmieje, znów nie wierzy? No, oczywiście, słuszność ma i pan takŜe. Racja, racja. Wszystko to są
wypadki poszczególne, zgadzam się z panem; przytoczony wypadek jest rzeczywiście poszczególny. Tylko
niech pan, najmilszy Rodionie Romanowiczu, zauwaŜy, co następuje: wszak wypadek ogólny, ten, do
którego przymierza się wszystkie prawnicze formy i reguły, ten, wedle którego są one obliczone i zapisane
Strona 132
1740
w ksiąŜkach, nie istnieje wcale, a to z tej prostej przyczyny, Ŝe wszelka sprawa, wszelka, powiedzmy
zbrodnia, skoro tylko zajdzie w rzeczywistości, od razu przeistacza się w wypadek całkowicie
poszczególny, i to czasem w jaki, phi, phi-phi! w wypadek niepodobny do Ŝadnych poprzednich. Zdarzają
się w tym zakresie rzeczy przekomiczne. Ba, jeśli tego lub owego jegomościa zostawię samopas, jeśli go nie
tykam i nie turbuję, ale, tak, Ŝeby on wiedział kaŜdej godziny i kaŜdej minuty albo przynajmniej
podejrzewał, Ŝe ja wszystko wiem, wszystko co do joty, Ŝe dniem i nocą śledzę go, nieustannie tropię, jeśli
jest świadom wiecznych podejrzeń i niebezpieczeństwa z mojej strony - to, jak Boga kocham, dostanie
kołowacizny, sam przyjdzie, a na dobitkę spłata coś takiego, co juŜ całkiem będzie podobne do dwa razy
dwa cztery, coś, co będzie miało, Ŝe tak powiem, wygląd matematyczny, a mnie w to graj. MoŜe się to
przytrafić nawet chłopu w łapciach, a cóŜ dopiero inteligentowi, nowocześnie-rozumnemu człowiekowi,
zwła-348
szcza o pewnym jednostronnym rozwoju. Bo uwaŜasz, drogi panie, figiel polega na tym, by zrozumieć w
którą stronę człowiek jest rozwinięty? No, a nerwy, nerwy- o nerwach pan zapomina? Wszak dzisiaj to
wszystko jest chore, wymi-zerowane, skołatane!... A ileŜ w nich wszystkich Ŝótó, mój panie, Ŝółci. Proszę mi
wierzyć: niekiedy to dla nas istna kopalnia złota. I ja miałbym się frasować o to, Ŝe chodzi bez kajdan po
mieście? AleŜ niechaj, niechaj pospaceruje na razie, niechaj; przecie ja i tak wiem, Ŝe jest moją ofia-reczką i
Ŝe nigdy mi nie ucieknie. Bo i gdzieŜ ma uciekać, che-che! MoŜe za granicę?. Za granicę ucieknie Polak, ale
nie on, tym bardziej Ŝe ja go śledzę, Ŝe ja zarządziłem kroki. Więc moŜe da nura w głąb ojczystej ziemi
1'Ba^'kiedy tam mieszkają chłopi, autentyczni, odwieczni, rosyjscy; a wszak nowocześnie--rozwinięty
człowiek juŜ raczej będzie wolał pójść pod klucz niŜ Ŝyć wśród takich cudzoziemców jak nasi kmiotkowie,
che-che! Lecz to wszystko głupstwa, powierzchnia rzeczy. Co to znaczy: "ucieknie"? To zewnętrzna forma;
rdzeń tkwi gdzie indziej: on mi nie ucieknie nie tylko dlatego, Ŝe nie ma gdzie uciec; on mi psychologicznie
nie ucieknie, che-che! Ładny zwrocik, co? Prawo natury, "nie pozwoli mu zbiec ode mnie, choćby nawet
było gdzie uciekać. Widziałeś pan ćmęprzed-swiecą? OtóŜ i on wciąŜ będzie, wciąŜ będzie krąŜył koło mnie
jak koło świecy; wolność mu obmierznie; pocznie się zamyślać, gmatwać, sam siebie zapłacze niby w sieć,
zatrwoŜy się na śmierć... Nie dość tego: sam mi przyrządzi jakąś matematyczną sztuczkę w rodzaju dwa
razy dwa cztery - jeŜeli mu tylko dam nieco dłuŜszy antrakt... I wciąŜ będzie, wciąŜ będzie zataczał kręgi
wokół mnie, coraz to skrócą jąć a skrócaj ąc promień, i - klap! Wprost do ust mi wleci, a ja go połknę, i to
juŜ będzie bardzo przyjemne, che-che-che! nie wierzy pan? Raskolnikow nie odpowiadał, siedział blady,
nieruchomy, wciąŜ z tymŜe napięciem wpatrując się w twarz Porfirego. "Nauczka co się zowie! - myślał
kostniejąc z zimna. - To juŜ nawet nie kot z myszką, jak było wczoraj. Nie jest to teŜ popisywanie się swoją
silą ani... podpowiadanie mi; na to on o wiele za mądry... tkwi w tym inny cel; jakiŜ? Ej, bratku, wolne
Ŝarty! Straszysz mnie i chytrzysz. Nie posiadasz dowodów, a ten wczorajszy mieszczanin nie istnieje. Po
•łdO

prostu chcesz mnie stropić, chcesz mnie przedwcześnie rozdraŜnić i oszołomionego połknąć, ale
niedoczekanie twoje, niedoczekanie. Tylko po cóŜ, po cóŜ aŜ tak bardzo mi podpowiadasz?... Nie bratku,
nic z tego, nie wskórasz nic, chociaŜ coś tam narządziłeś... Dobrze, zobaczymy, coś narządził." I z całej siły
wziął się w ryzy, przygotowując się do jakiejś strasznej, niewiadomej katastrofy. Chwilami brała go chętka,
by się rzucić i na miejscu udusić Porfirego Pietrowicza. JuŜ wchodząc tutaj, obawiał się tej swojej złości.
Czuł, Ŝe mu zaschły wargi, serce się tłucze, piana zapieka się na ustach. Mimo to postanowił milczeć,
słówka nie pisnąć do czasu. Zrozumiał, Ŝe to w jego sytuacji najlepsza taktyka, bo tym trybem nie tylko się
nie wygada, lecz przeciwnie, milczeniem rozjątrzy wroga, który moŜe sam się zdradzi. Przynajmniej taką
Ŝywił nadzieję. - Nie, jak widzę, pan nie wierzy, pan wciąŜ myśli, Ŝe się bawię w niewinne Ŝarciki - podjął
Porfiry Pietrowicz weselejąc z kaŜdą chwilą, raz po raz chichocąc z zadowolenia i znów zaczynając krąŜyć
po pokoju. - Naturalnie, ma pan rację; sam Pan Bóg obdarzył mnie taką postacią, która u bliźnich wywołuje
komiczne myśli. Tremiś jestem; lecz oto co d powiem i raz jeszcze powtórzę: jesteś, Rodionie
Romano-wiczu (wybacz mnie, staremu), człowiekiem jeszcze młodym, człowiekiem, Ŝe tak powiem,
pierwszej młodości, i dlatego, jak wszyscy młodzi, ponad wszystko cenisz ludzki rozum. Olśniewa cię
błyskotliwa gra umysłu i abstrakcyjne argumenty rozumu. Kubek w kubek jak dawny austriacki
Hofkriegsrat - o ile, oczywiście, wolno mi sądzić o sprawach wojskowych: na papierze jakŜe on ślicznie
Napoleona rozbił, wzięli do niewoli, jakŜe tam w swoim gabinecie dowcipnie wszystko wy-kalkulowali i
ułoŜyli-a potem raptem ni stąd, ni zowąd generał Mack poddaje się z całą armią13, che-che-che! Widzę,
widzę, kochany Rodionie Romanowiczu, śmiejesz się ze mnie, Ŝe ja, taki zabity cywil, wciąŜ wybieram
przykladziki z historii wojen. CóŜ robić - słabostka! Lubię sztukę wojenną,. strasznie lubię czytać te
wszystkie wojenne sprawozdania... stanowczo rozminąłem się z powołaniem. Powinienem był słuŜyć w
Strona 133
1740
wojsku, jak Boga kocham. Napoleonem moŜe bym i nie został, ale majorem bym był, che-che-che! OwóŜ
teraz, 350
mój złocisty, powiem ci całą prawdę o tym, hm, poszczególnym wypadku: rzeczywistość oraz natura,
dobrodzieju mój, są to rzeczy waŜne i och! jakŜe one czasem podcinają najprzezorniejszą rachubę.
Doprawdy, usłuchaj starego, serio to mówię, Rodionie Romanowiczu. (Mówiąc to Porfiry Pietrowicz,
człowiek zaledwie trzydziestopięcioletni, istotnie jakby się nagle postarzał: cały zgiął się w kabłąk, nawet
głos mu się zmienił.) W dodatku człowiek ze mnie otwarty... Otwarty ze mnie człowiek czy nie? Jak pan
sądzi? Chyba Ŝe tak, chyba Ŝe zupełnie tak: za darmo komunikuję panu ta'kie rzeczy i nie Ŝądam Ŝadnej
nagrody, che-che! OtóŜ ciągnę dalej: moim zdaniem, dowcip to rzecz wspaniała, to, Ŝe tak powiem, uroda
natury, pocieszenie w Ŝyciu; dowcip potrafi niekiedy płatać takie kawały, Ŝe, mój BoŜe, gdzieŜ je rozwikłać
biedaczynie sędziemu śledczemu, który na dobitkę daje się ponosić własnej fantazji, co jest przywarą
ogólnoludzką i nieuniknioną. Ale w tym sęk, Ŝe natura śpieszy z pomocą biedaczynie sędziemu śledczemu.
A o tym właśnie zapomina młodzieŜ olśniona dowcipem, "krocząca poprzez wszystkie przeszkody" (jak się
pan wyraził nadzwyczaj dowcipnie i sprytnie). Dajmy na to, Ŝe on, czyli ów człowiek, owo incognito, ów
poszczególny wypadek, skłamie, i to skłamie znakomicie, najprzemyślniej w świecie; więc zdawałoby się:
tryumf! rozkoszuj się owocami swego dowcipu! a on tymczasem bęc! i w najciekawszym, w
najdraŜliwszym miejscu pada zemdlony. Oczywiście: choroba, czasem tak bywa duszno w pokojach, ale
jednak, jednak nastręczył domysł. Skłamał bosko, tylko nie wziął w rachubę natury. Oto gdzie tkwi ironia
losu! Albo znów, dając się uwieść błyskotliwości swego dowcipu, zacznie brać na fundusz podejrzewającą
go osobę, zblednie niby to z rozmysłu, niby to dla zabawy, ale zblednie zanadto naturalnie, w sposób zbyt
podobny do prawdy - no i znów podsunął domysł! Zrazu wystrychnął tamtego na dudka, ale tamten, jeśli
nie w ciemię bity, porozmyśla sobie w nocy i zmiarkuje to i owo. Tak to bywa na kaŜdym kroku. Ba, sam
będzie się wysforo-wywal, wyrastał, gdzie go nie posiano, zacznie nieustannie gadać o tym akurat, o czym
naleŜałoby milczeć, będzie podpuszczał róŜne alegorie, che-che! sam przyjdzie i będzie się naprzykrzał, Ŝe
niby: "Czemu tak długo mnie nic przyskrzy-niacie?" Che-che-che! I to się przytrafia najdowcipniejszemu

^ h^-r-f
człowiekowi, psychologowi, literatowi! Natura jest zwierciadłem, jako Ŝywo zwierciadłem,
najdokładniejszym! Wystarczy w to zwierciadło patrzeć, i basta! Czemu pan tak zbladł, Ro-dionie
Romanowiczu? MoŜe panu duszno? moŜe otworzyć okieneczko? - O, proszę się nie fatygować - zawołał
Raskolnikow i nagle wybuchnął śmiechem - niech się pan nie fatyguje, bardzo proszę. Porfiry Pietrowicz
zatrzymał się na wprost niego, zaczekał i raptem roześmiał się takŜe, za jego przykładem. Raskolnikow
wstał z kanapy, gwałtownie urwał swój śmiech, całkiem juŜ podobny do ataku histerii. - Proszę-pana!-rzekł
głośno i dobitnie, choć ledwie stal na drŜących nogach-nareszcie _ widzę wyraźnie, Ŝe pan mnie
^podejrzewa. o _ząbójstwo tej staruszjtu i jej siostry Lizawiety. Ze swej strony, oświadczampanu, Ŝe mam
tego wszystkiego wyŜej uszu; JeŜeli jest pan zdania, Ŝe ma prawo ścigać mnie legalnie, proszę ścigać; Ŝe
aresztować, to proszę aresztować. Ale kpić w Ŝywe oczy i pastwić się nade mną - nie pozwolę... Wtem wargi
mu drgnęły, oczy zapałały wściekłością, hamowany dotychczas głos zadzwonił. - Nie pozwolę! - wrzasnął i
z całych sił wyrŜnął pięścią w stół - pan to słyszy. Porfiry Pietrowiczu? Nie pozwolę ! - O BoŜe, cóŜ to
znowu! - zawołał Porfiry Pietrowicz, na pozór bardzo przejęty. - Mój zloty Rodionie Romanowiczu!
Serdeńko! Co ci jest? - Nie pozwolę! - po raz wtóry krzyknął Raskolnikow.
- Kochanie, ciszej! Mogą posłyszeć, przylecą tutaj! CóŜ im wtedy powiemy, no sam pomyśl - ze zgrozą
wyszeptał Porfiry Pietrowicz zbliŜając twarz tuŜ do twarzy Raskol-nikowa. - Nie pozwolę, nie pozwolę! -
machinalnie powtórzył Raskolnikow, jednak równieŜ zniŜając głos do szeptu. Porfiry Pietrowicz szybko
się odwrócił i pobiegł otworzyć okno. - Trzeba wpuścić powietrze, świeŜe powietrze. I powinieneś, mój
zloty, napić się wody, przecieŜ to prawdziwy atak. I rzucił się ku drzwiom, by kazać przynieść wody, lecz
szczęśliwie zobaczył w rogu karafkę. - Kochany, napij się - szeptał podbiegając doń z karafką - a nuŜ
pomoŜe... - Przestrach i troskliwość Por-firego Pietrowicza były tak dalece naturalne, Ŝe Raskolnikow
zamilkł i z dziką ciekawością jął mu się przyglądać. Wody jednak nie przyjął. - Rodionie Romanowiczu!
mój złoty! aleŜ ty się w ten sposób doprowadzisz do obłędu, jak Boga kocham! E-ch, a-ch! NapijŜe się! AleŜ
napij się choć trochę! Mimo wszystko zmusił go do wzięcia szklanki. Raskolnikow odruchowo podniósł ją
do ust, lecz opamiętał się i z odrazą odstawił na stół. - Tak, to był ataczek. Mój zloty, tym sposobem moŜesz
znów się wpędzić w chorobę - zagdakał Porfiry Pietrowicz z przyjacielskim współczuciem i, po prawdzie, z
dosyć stropioną miną. - BoŜe! JakŜe moŜna tak się nie oszczędzać? Przychodził do mnie wczoraj Dymitr
Prokoficz; wyznaję, wyznaję, mam charakter obrzydliwy, złośliwy - no i patrzcie, co ci dwaj z tego
wysnuli!... O BoŜe! Przyszedł wczoraj, juŜ po panu, razem -jedliśmy obiad, on gadał, gadał, ja zaś tylko
Strona 134
1740
mogłem ręce rozłoŜyć. "Niech-no!..."-myślę sobie! Ach, BoŜe! Przyszedł na pańską prośbę czy jak! AleŜ
siadaj pan, siadaj, na miłość boską. - Nie, nie na moją prośbę.. Ale wiedziałem, Ŝe idzie do pana, i
wiedziałem, w jakiej sprawie - ostro rzekł Raskolnikow. - Wiedział pan?
- Wiedziałem. To i cóŜ z tego?
- To z tego, miły mój Rodionie Romanowiczu, Ŝe wiem o jeszcze paradnie j szych pańskich łamańcach;
wszystkiegom świadom. ToŜ ja wiem, jakeś pan poszedł wynajmować mieszkanie późnym wieczorem,
omal nie w nocy, i targał za dzwoneczek, i wypytywał o krew, i durzy) stróŜów i robotników. Dobrze
rozumiem ówczesny pański nastrój... ale swoją drogą, pan w ten sposób doprowadzi siebie do obłędu, jak
mi Bóg miły! Skołowacieje pan! Zanadto kipi w panu oburzenie, szlachetne oburzenie, wskutek doznanych
krzywd, najpierw ze strony losu, potem ze strony policji, więc teŜ miotasz się pan jak kot z pęcherzem,
aŜeby, Ŝe tak powiem, zmusić ich

wszystkich do gadania i nareszcie skończyć z tym wszystkim, bo strasznie panu zbrzydły te głupstwa, te
bezsensowne podejrzenia. NieprawdaŜ? dobrze odgadłem stan pańskiego ducha?... Tylko Ŝe tym trybem
pan moŜe równieŜ i Razu-michinowi napytać kręćka; sam pan wie, Ŝe 10 zanadto dobry człowiek do takich
spraw. Z pańskiej strony - choroba, z jego strony - prostoduszność i poczciwość, toteŜ jemu bardzo łatwo
choroba moŜe się udzielić... Mój zloty, coś ci powiem, gdy przyjdziesz do równowagi... Ale siadajŜe, na
miłość boską, siadaj, kochanie; jesteś jak z krzyŜa zdjęty. No siadajŜe. Raskolnikow usiadł; dreszcze go
opuściły, w całym ciele czuł gorączkę. W głębokim zdumieniu, z napięciem słuchał przestraszonego
Porfirego Pietrowicza, który tak po przyjacielsku się o niego troszczył. Lecz nie wierzył mu ani trochę, choć
zarazem doznawał jakiejś dziwnej skłonności, by mu uwierzyć. Nieoczekiwane słowa Porfirego
Pietrowicza o mieszkaniu wprawiły go w osłupienie: "Jak to! Więc wie o mieszkaniu? - mignęło mu w
głowie - i sam mi o tym mówi?" - Tak, był jeden prawię ścisłe podobny wypadek, psychologiczny,
chorobliwy wypadek w naszej praktyce sądowej - terkotał dalej Porfiry Pietrowicz. - Ów jegomość równieŜ
oskarŜył siebie o zabójstwo, i to jak oskarŜył! istna halucynacja, przedstawił fakty, opowiedział wszystkie
okoliczności z osobna; a z jakiej racji? Bo on najzupełniej niechcący stał się po części powodem zabójstwa,
lecz tylko po części; gdy zaś dowiedział się o tym, Ŝe niejako nastręczył mordercom sposobność - wpadł w
melancholię, dostał fioła, zaczęło mu się zwidywać, sfiksowal na szczęt i sam w siebie wmówił, Ŝe to on jest
mordercą! Na szczęście, sąd najwyŜszy rozwikłał sprawę, nieszczęśnik został uniewinniony i oddany pod
dozór lekarski. Cześć i chwała najwyŜszemu sądowi. Och-och, aj-aj-aj! JakŜe tak moŜna, mój drogi?
Wpędzisz się w malignę; kiepsko, kiedy człowiek tak dalece ulega przewrotnej chęci draŜnienia własnych
nerwów, Ŝe chodzi po nocach targać za dzwonki i wypytywać o krew. Och, ja tę psychologię dobrze
poznałem w swej praktyce. Czasem coś człowieka pcha, Ŝeby skoczyć z okna lub z dzwonnicy, i pokusa ta
bywa dziwnie nęcąca. Albo znów dzwonki... To choroba, Rodionie Romanowiczu, choroba. Zbyt lekce pan
sobie l'»4
waŜy swoją chorobę. Powinieneśr zasięgnąć rady doświadczonego lekarza, bo co ten wasz tłuścioch!... To
maligna! Od początku do końca wierutna maligna i nic więcej... Przez chwilę wszystko wirowało dokoła
Raskolnikowa. "CzyŜby, czyŜby i teraz kłamał? - przelatywato mu przez myśl. - Niepodobieństwo,
niepodobieństwo!" - odpychał tę moŜliwość czując zawczasu, do jakiej furii i wściekłości to przypuszczenie
moŜe go doprowadzić, czując, Ŝe ze wściekłości moŜe zwariować. - To nie było w malignie, to było na
jawie! - krzyknął wytęŜając wszystkie siły rozumu, by przejrzeć grę Porfirego Pietrowicza.-Na jawie, na
jawie! Słyszy pan? - Owszem, rozumiem i słyszę. Wczoraj • takŜe mówił pan, Ŝe nie w malignie, a nawet
szczególniej bił pan na to, Ŝe nie w malignie. Wszystko, cokolwiek moŜe pan powiedzieć, ja z góry
rozumiem. E-et! Rodionie Romanowiczu, dobrodzieju mój, no proszę cię, uwzględnij bodaj taką
okoliczność. Dajmy na to, Ŝeś istotnie, rzeczywiście jest przestępcą albo teŜ w jakikolwiek sposób
zamieszany w tę przeklętą sprawę; otóŜ czyŜbyś, zlituj się, czyŜbyś sam wpierał, Ŝeś to wszystko robił nie w
malignie, tylko, owszem, przy zdrowych zmysłach? CzyŜbyś z takim szczególnym uporem nalegał?...
CzyŜby tak mogło być, zlituj się, czyŜby mogło tak być? AleŜ wręcz przeciwnie. Gdybyś pan do
czegkolwiek się poczuwał, powinien byś nastawać, Ŝe właśnie wszystko było w malignie. Co? moŜe nie?
Coś chytrego zabrzmiało w tym pytaniu. Raskolnikow odrzucił się aŜ na poręcz kanapy od schylającego się
ku niemu Porfirego Pietrowicza i milcząc, w rozterce, uporczywie mu się przyglądał. - Albo znów co do
pana Razumichina... co do tego, czy przyszedł wczoraj z własnego popędu, czy z pańskiego pod-uszczenia.
Właśnie powinien by pan obstawać, Ŝe przyszedł z własnej inicjatywy, a ukryć, Ŝe z pańskiego
poduszczenia! Tymczasem pan wcale nie ukrywa. Przeciwnie, pan nastaje, Ŝe z pańskiego poduszczenia!
Raskolnikow nigdy tego nie twierdził. Mróz przeszedł mu po grzbiecie. - Pan wszystko to kłamie - rzekł
wolno i słabo, z ustami wykrzywionymi bolesnym uśmiechem - chce mi pan do-
Strona 135
1740
wieść. Je przejrzał cala moją grę, Ŝe z góry przewiduje pan wszystkie moje odpowiedzi - mówił zdając sobie
sprawę, Ŝe juŜ nie waŜy swych stów jak naleŜy - pan chce mnie zastraszyć... albo po prostu kpi sobie ze
mnie... Mówiąc to nie przestawał patrzeć na niego i nagle w jego oczach znów błysnęła bezgraniczna pasja.
- Wszystko pan kłamie! - krzyknął. - Pan sam wie doskonale, Ŝe najlepszym dla zbrodniarza wykrętem jest:
w miarę moŜności mówić wszystką prawdę... w miarę moŜności nic nie taić, czego moŜna nie zataić. Nie
wierzę panu. - Ach, co za wiercipięta! - chichotał Porfiry Pietro-wicz - aleŜ z tobą, złotko, nie sposób dojść
do ładu; to jakaś monomania. Więc mi pan nie wierzy? A ja d powiadam, Ŝe właśnie wierzysz, Ŝeś mi juŜ
uwierzył na ćwierć łokcia, ja zaś dokaŜę, Ŝe mi uwierzysz na cały łokieć, bo szczerzenie lubię i szczerze
pragnę twego dobra. Wargi Raskolnikowa zadrŜały.
- Tak, dobrze d Ŝyczę i powtarzam raz jeszcze - ciągnął Porfiry Pietrowicz, lekko, po przyjacielsku ujmując
Raskolnikowa za rękę - raz jeszcze powtarzam: zwróć uwagę na swą chorobę. Na domiar przyjechały teraz
do pana matka i siostra; nie zapominaj pan' ó tyni. Trzeba je uspokoić, przy-hołubić, a pan tylko je straszy...
"• - Co panu do tego? Skąd pan wie? Czemu to pana interesuje? To znaczy, Ŝe pan mnie tropi i chce mi to
unaocznić? - Mój złoty, aleŜ od pana, od pana samego dowiedziałem się o tym. Jesteś tak podniecony, Ŝe ani
widzisz, iŜ wszystko sam mówisz, nie pytany, i mnie, i innym. Od pana Razu-michina - od Dymitra
Prokoficza - równieŜ posłyszałem wczoraj sporo ciekawych szczegółów. Hm, przerwał mi pan, a ja
twierdzę, Ŝe mimo cały swój. dowcip, a wskutek imaginacji postradał pan trzeźwy pogląd na rzeczy. Ot,
chociaŜby znów na ten temat, na temat dzwonków: taki klejnocik, taki cacany fakcik (bo to przecie niezbity
fakt!) ja d oddaję w ręce, ja, sędzia śledczy. I to dla pana nic nie znaczy? AleŜ gdybym pana podejrzewał
choć ociupinkę, czyŜbym tak postępował? Przeciwnie, powinien bym najpierw uśpić pańską podejrzliwość,
wcale nie okazać, Ŝe juŜ wiem o tym fakcie, skierować pańską uwagę w inną wręcz stronę i znienacka, jak
obuchem w ciemię (wedle własnej pańskiej przenośni), ogłuszyć. "A cóŜeś to, mośd panie, porabiał w
pokoju nieboszczki o dziesiątej wieczorem, ha, prawie o jedenastej ? A po coś targał za dzwonek ? A po coś
wypytywał o krew? A po coś durzył stróŜów i niby to chciał z nimi iść na policję?" Oto jak powinien bym
postępować, jeślibym choć krzynkę pana podejrzewał. Powinien bym przeprowadzić formalną indagację,
zrobić rewizję, no i, kto wie, aresztować pana. .Widocznie więc nie Ŝywię Ŝadnych podejrzeń, skórom
postąpił inaczej. Pan zaś stracił trzeźwy pogląd i nic nie widzisz, powtarzam! Raskolnikow cały się
wzdrygnął, tak Ŝe Porfiry Pietrowicz aŜ nazbyt wyraźnie to spostrzegł. - Kłamie pan! - zawołał - nie wiem,
w jakim celu, ale wszystko to pan kłamie... Poprzednio mówił pan w innym znaczeniu, nie mogę się mylić...
Pan kłamie! - Kłamię? - podchwycił Porfiry Pietrowicz gorączkując się snadŜ, lecz zachowując minę jak
najweselszą ł drwiącą, bynajmniej ponoć nie przejęty tym, jakie ma o nim zdanie pan Raskolnikow. -
Kłamię?... Dobrze; więc jakimŜe cudem (ja, sędzia śledczy) tak się zabieram do rzeczy, iŜ sam panu
sufleruję, podsuwam sposób obrony, poddaję całą tę psychologię: "Choroba, maligna, doznane krzywdy; a
melancholia, a policjand", i tak dalej? Hę? che-che-che! Choć zresztą muszę przyznać, Ŝe wszystkie te
psychologiczne chwyty obrończe, wykręty, wymigi są nader zawodne i o dwu końcach. "Choroba, maligna,
koszmary, zwidywało mi się, nie pamiętam" - wszystko to bardzo ładnie, tylko czemuŜ, mój zloty, w tej
chorobie i malignie takie akurat zwidują d się koszmary, a nie inne? Bo mogły wszak być i inne, nie?
Che-che-che-che! Raskolnikow spojrzał nań dumnie i pogardliwie.
- Słowem - powiedział głośno, z naciskiem, wstając i z lekka przy tym odpychając Porfirego Pietrowicza -
słowem, pragnę wiedzieć; czy pan mnie bezwarunkowo uwaŜa za wolnego od podejrzeń, czy nie? Mów
pan. Porfiry Pietrowiczu, mów stanowczo i ostatecznie, i to zaraz, natychmiast. - To mi dopiero tarapaty? Oj,
mam ja z panem - zawołał Porfiry z miną wesołą, filuterna, ani trochę nie zaniepokojoną. - Po co chcesz pan
wiedzieć, po co chcesz

tak duŜo wiedzieć, skoro na razie nikt pana ani palcem nie tknął! Zupełnie jak dziecko: dajcie mi do rączek
ten rozŜarzony węgielek. Czemu się pan tak turbuje? Po co i na co sam się pan do nas naprasza, co?
Che-che-che! - Powtarzam - wrzasnął rozjuszony Raskolnikow - Ŝe dłuŜej nie mogę tego znieść!... - Czego?
Niepewności?-przerwał Porfiry Pietrowicz.
- Niech pan nie tnie jak Ŝmija. Ja nie chcę... Powiadam panu: nie chcę... Nie mogę i nie chcę... Słyszy pan,
słyszy! - krzyknął, znów waląc pięścią w stół. - AleŜ ciszej, ciszej! Przecie usłyszą! PowaŜnie ostrzegam:
niech się pan oszczędza. Nie Ŝartuję! - szeptem rzekł Porfiry Pietrowicz, lecz tym razem twarz jego juŜ nie
miała tego co przedtem, po babsku dobrodusznego i spłoszonego wyrazu; przeciwnie, teraz wręcz
rozkazywał, surowo chmurząc brwi i jakby za jednym zamachem odrzucając wszystkie tajemniczości i
dwuznaczności. Ale trwało to chwilkę zaledwie. Raskolnikow, zaskoczony zrazu, nagle wpadł w istne
zapamiętanie; rzecz dziwna jednak: znów usłuchał rozkazu, by mówić ciszej, choć był w prawdziwym
paroksyzmie wściekłości. - Nie dam się dręczyć! - szepnął po dawnemu, z bólem i nienawiścią
Strona 136
1740
uświadamiając sobie, Ŝe nie moŜe nie usłuchać rozkazu, i na tę myśl wpadając w sroŜszą jeszcze pasję -
aresztujcie mnie, rewidujcie, lecz musicie przestrzegać urzędowej formy, a nie igrać ze mną! Nie waŜ się
pan... - DajŜe pan pokój - wtrącił Porfiry Pietrowicz, znowu uśmiechając się filuternie i jakby nawet z
lubością obserwując Raskolnikowa - zaprosiłem cię teraz, mój zloty, po domowemu, całkiem po
przyjacielsku. - Nie potrzeba aa pańskiej przyjaźni, pluję na nią! Słyszy pan? I oto: biorę czapkę i
wychodzę. No, cóŜ ty na to, jeśli chciałeś mnie aresztować? Chwycił czapkę i zmierzał ku drzwiom.
- A czyŜ nie chcesz pan. zobaczyć niespodzianeczki ? - zachichotał Porfiry Pietrowicz, znów go ujmując
nieco powyŜej łokcia i zatrzymując u drzwi. Na pozór był coraz weselszy i figlarniejszy, czym teŜ
doprowadził Raskolnikowa do ostateczności. - Jaka tam niespodzianeczka? O co chodzi? - spytał
zatrzymując się nagle i z przestrachem spozierając na Porfirego Pietrowicza. - Niespodzianeczka siedzi tu u
mnie za drzwiami, Che-che-che! (Wskazał palcem na zamknięte drzwi w przepierzeniu, wiodące do jego
słuŜbowego mieszkania.) Zamknąłem ją na klucz, Ŝeby nie zbiegła. - Co? gdzie? co?... - Raskolnikow
zbliŜył się do drzwi i chciał otworze, lecz były zamknięte. - Zamknięta, a oto i klucz!
JakoŜ wyjął klucz z kieszeni i pokazał mu.
- Wszystko łŜesz! - ryknął zupełnie juŜ opętany Raskolnikow - łŜesz, przeklęty blaźnie! - I rzucił się na
rejterującego ku drzwiom, lecz bynajmniej nie tchórzącego gospodarza. - Wszystko, wszystko rozumiem! -
posko-czył ku niemu. - ŁŜesz i jątrzyszJnniaE»jiehym_się zdradził... - AleŜ więcej się zdradzić niepodobna,
złocisty mój Ro-dionie Romanowiczu. PrzecieŜ wpadłeś w szał. Nie krzycz pan, bo zawołam ludzi. - ŁŜesz,
nic nie będzie! Wołaj sobie ludzi! Widziałeś, Ŝem chory, chciałeś mnie rozjątrzyć aŜ do szaleństwa, bym się
zdradził - oto twój cel. Ale wolne Ŝarty! WskaŜ fakty. Wszystko zrozumiałem. Faktów nie posiadasz, masz
tylko mamę, parszywe domysły, na modłę Zamiotowa!... Poznałeś mój charakter, pragnąłeś doprowadzić
mnie do zapamiętania, a potem z nagła ogłuszyć róŜnymi klechami i delegatami... Ich to czekasz, co? Na co
czekasz? Gdzie oni? Dawaj ich tu! - AleŜ mój złoty, bój się Boga, jacy znowu delegaci. Co on sobie uroił!
PrzecieŜ forma urzędowa, jak ją nazywasz, nie pozwala postępować w ten sposób, nie znasz się na rzeczy,
serdeńko... Forma nie ucieknie, sam zobaczysz... - mruczał Porfiry Pietrowicz nasłuchując u drzwi. Istotnie,
w tym czasie za drzwiami w drugim pokoju rozległ się jakiś szmer. - Aha, idą! - krzyknął Raskolnikow -
posłałeś po nich!... Czekałeś ich! obliczyłeś sobie... Pięknie, dawaj ich tu wszystkich: delegatów, świadków,
kogo chcesz... dawaj. Jestem gotów, gotów!... Ale tu się wydarzyło dziwne zajście, do tego stopnia
nieoczekiwane w zwykłym toku rzeczy, Ŝe ani Raskolnikow, ani Porfiry Pietrowicz nie mogli liczyć na taki
finał. 359

VI
Gdy później Raskolnikow przypomniał sobie tę minutę, wszystko to ukazywało mu się, jak następuje:
Szmer za drzwiami szybko się spotęgował i drzwi z lekka uchylono. - Co tam? - z irytacją zawołał Porfiry
Pietrowicz. - Przecie mówiłem... Chwilowo odpowiedzi brakło, ale znać było, Ŝe za drzwiami jest kilka
osób i Ŝe kogoś jakby odpychają. - CóŜ tam się dzieje? - niespokojnie powtórzył Porfiry Pietrowicz. -
Przyprowadziliśmy aresztanta, Mikołaja - ozwal się czyjś głos. - Nie potrzeba. Precz! Później!... Czego tu
przylazł? Co za niesubordynacja! - wołał Porfiry Pietrowicz rzucając się ku drzwiom. - A bo on... - zaczął
tenŜe głos i naraz urwał.
Ze dwie sekundy, nie dłuŜej, toczyła się istna walka, potem nagle jakby ktoś kogoś odepchnął silą i po
chwili wprost do gabinetu Porfirego Pietrowicza wkroczył jakiś, bardzo blady człowiek. Na pierwszy rzut
oka wyglądał nader dziwnie. Patrzał prosto przed siebie, lecz zdawał się nikogo nie widzieć. W jego oczach
pałała stanowczość, a zarazem śmiertelna bladość pokrywała jego twarz, jakby go tu przyprowadzili na
stracenie. Zbielałe całkiem wargi drgały mu z lekka. Był zupełnie jeszcze młody, odziany jak człowiek z
ludu, wzrostu średniego, szczupły, z okrągło przystrzyŜoną grzywką, z drobnymi, jakby wysuszonymi
rysami twarzy. Ten, którego niespodziewanie odepchnął, pierwszy wpadł za nim do pokoju i zdąŜył
schwycić go za ramię: był to konwojent; lecz Mikołaj szarpnął rękę i jeszcze'raz mu się wyrwał. W drzwiach
stłoczyło się kilku ciekawych. Niektórzy próbowali wejść. Wszystko to zaszło w okamgnieniu. - Wynoś mi
się, jeszcze nie czas! Czekaj, aŜ cię zawołają... Częmuście go przyprowadzili wcześniej? - bąkał Porfiry
Pietrowicz, strasznie nierad i, zda się, stropiony. Lecz Mikołaj padł raptem na kolana. -łfiO
- Czego chcesz?! - krzyknął Porfiry Pietrowicz ze zdumieniem. - Jestem winien! Moj_ to grzech! Jestem
zabójca! - rzekł nagle Mikołaj, trochę się zadycKując, ale dość donośnym głosem. Milczenie trwało z
dziesięć sekund, jakby wszyscy osłupieli; nawet konwojent się odsądził i juŜ nie podchodził do Mikołaja,
tylko cofnął się i stanął jak wryty. - Co?! - zawołał Porfiry Pietrowicz otrząsając się z chwilowego
zdrętwienia. - Jestem... zabójca... - powtórzył Mikołaj po krótkim milczeniu. - Jak to... ty... jak... Kogo
zabiłeś? Porfiry Pietrowicz wyraźnie stracił kontenans. Mikołaj znów milczał chwileczkę. - Alonę
Strona 137
1740
Iwanownę i ichnią siostrę^ Lizawietę Iwanow-nę, ja... zabiłem... siekierą. W zamroczeniu jakimdś... - dodał
i nagle znów zamilkł. WciąŜ klęczał. Porfiry Pietrowicz stal kilka sekund jakby medytując, nagle przecknął
się znowu i gestem dłoni wypędził nieproszonych świadków. Ci znikli i drzwi się zamknęły. Potem
spojrzał na stojącego w kącie Raskolnikowa, który dziko wpatrywał się w Mikołaja, i ruszył ku niemu, lecz
naraz przystanął, popatrzał nań, natychmiast przeniósł wzrok na Mikołaja, znowu na Raskolnikowa,
znowu na Mikołaja, i naraz, jakby w porywie, znów się rzucił ku Mikołajowi. - Czego mi się wyrywasz ze
swoim zamroczeniem! - warknął ze złością prawie. - Jeszczem ciebie nie pytał: zamroczyło cię czy nie
zamroczyło... Gadaj: tyś zabił?
- Jam zabójca... przyszłem zaświadczyć... - rzekł Mikołaj. - E-ch! Czym zabiłeś?
- Siekierą. Wziąłem był ze sobą.
- Wolnego! Sam? Mikołaj nie pojął pytania.
- Sam zabiłeś?
- Sam. Mitka nie winien, nijakiego udziału nie mia-wszy.
- Nie wyjeŜdŜaj mi z tym Mitką: e-ech!... Więc jakŜeŜ,

jakŜeŜ to zbiegłeś wtedy ze schodów? Toć stróŜe spotkali was obu? - Bo ja tylko... dla zmylenia... wtedy...
biegiem z Mit-ką - skwapliwie odrzekł Mikołaj, jakby z góry przygotowaną lekcję. - OtóŜ to! - z gniewem
krzyknął Porfiry Pietrowicz - powtarza cudze słowa! - mruknął jakby do siebie i nagle znów spostrzegł
Raskolnikowa. Widocznie tak się przejął Mikołajem, Ŝe na chwilę zapomniał nawet o Raskolnikowie.
Teraz się opamiętał, a nawet zmieszał... - Rodionie Romanowiczu! Proszę wybaczyć - zwrócił się doń - ale
tak nie moŜna; proszę bardzo... nic tu po panu... zresztą ja sani... Pan widzi, co za niespodzianki!... Proszę
bardzo!... I biorąc go za rękę pokazał mu drzwi.
- Paiu zdaje się, tego nie oczekiwał? - sarknął Ras-kolnikow, który, naturalnie, nic jeszcze nie rozumiał
jasno, ale juŜ zdąŜył nabrać rezonu. - Kochany pan takŜe nie oczekiwał. Jak nam drŜą rączyny, che-che! - I
pan drŜy. Porfiry Pietrowiczu.
- I ja drŜę: nie spodziewałem się!... Stali juŜ na progu. Porfiry Pietrowicz czekał niecierpliwie, by
Raskolnikow wyszedł pierwszy. - Więc niespodzianeczki pan mi ostatecznie nie pokaŜe? - szyderczo spytał
Raskolnikow. - No proszę! Mówi, a ząbki w buzi aŜ mu jeszcze dzwonią, che-che! Ironista z pana! No, do
widzenia. - Ja bym raczej powiedział, Ŝegnam!
- Jak Bóg da, jak Bóg da! - bąknął Porfiry Pietrowicz z dosyć kwaśnym uśmiechem. Idąc- przez kancelarię
Raskolnikow zauwaŜył, Ŝe wielu obecnych przygląda mu się badawczo. W poczekalni, wśród ciŜby, dojrzał
obu StróŜów z tamtego domu, których podówczas w nocy zapraszał ze sobą na posterunek. Stali i na coś
czekali. Lecz skoro tylko wyszedł na schody, nagle znów usłyszał za sobą glos Porfirego Pietrowicza.
Obróciwszy się zobaczył, Ŝe go tamtendopęazaTbeź tchu. - Sióweczko, Rodionie Romanowiczu. Co do
reszty, to
jak Bóg da, ale swoją drogą parę formalnych pytań będę jednak zmuszony "panu zadać... więc'~się jeszcze'
zobaczymy, tak-tak! I Porfiry Pietrowicz stanął przed nim z uśmiechem. - Tak-tak - powtórzył.
MoŜna było przypuścić, Ŝe ma ochotę jeszcze coś powiedzieć, ale jakoś się nie zdobywa na to. - Porfiry
Pietrowiczu, proszę mi darować to, co zaszło... Uniosłem się nieco. - Raskolnikow tak dalece nabrał ducha,
Ŝe poczuł nieodpartą chętkę, by trochę poigrać. - Nie ma za co, nie ma za co - prawie radośnie podchwycił
tamten. - Właściwie i ja takŜe... Jadowite mam usposobienie, kajam się, kajam! Ale jeszcze się zobaczymy.
Da Bóg, jeszcze na pewno, na pewno się zobaczymy!... - I wówczas poznamy się nawzajem do głębi? -
poddał Raskolnikow. - I wówczas poznamy się nawzajem do głębi - potaknął Porfiry Pietrowicz, zmruŜył
powieki i spojrzał na niego bardzo serio. - Teraz na imieniny? - Na pogrzeb.
- Ach, prawda, na pogrzeb! Powtarzam: dbaj pan o zdrowie, o zdrowie... - Ja zaś juŜ nawet nie wiem, czego
mam panu Ŝyczyć ze swej strony! - odparował Raskolnikow. Zaczął juŜ schodzić ze stopni, ale wtem
zwrócił się ponownie do Porfirego Pietrowicza. - śyczyłbym większych sukcesów, ale sam pan widzi, jak
komiczny jest pański fach! - CzemuŜ to komiczny? - od razu nastawił ucha Porfiry Pietrowicz, który juŜ
takŜe zabierał się do 'odejścia. - No bo jakŜe! WyobraŜam sobie, jak pan dręczył i męczył - psychologicznie,
po swojemu! - tego nieboraka Mi-kołkę, Ŝeby się przyznał; z pewnością perswadował mu pan dzień i noc:
"Tyś mordercą, tyś mordercą..." No a teraz, gdy się juŜ przyznał, pan na nowo będzie go przypiekał na
wolnym ogniu: "Kłamiesz, nie ty jesteś mordercą! Nie moŜesz nim być! Cudze słowa powtarzasz!" Więc
czyŜ nie zabawny fach? - Che-che-che! Czyli Ŝe pan zauwaŜył jednak, Ŝem mówił do Mikołaja. "Powtarzasz
cudze słowa"? - JakŜem mógł nie zauwaŜyć?
363

Strona 138
1740
- Che-che! Dowcipnyś pan, o, dowcipny. Wszystko zauwaŜy! Prawdziwie błyskotliwy umysł! Umie pan
wyłowić najucieszniejszy szczególik... che-che! Wśród pisarzy to podobno Gogol posiada tę zdolność w
najwyŜszym stopniu. - Tak jest, Gogol.
- Tak jest, Gogol... Do miłego zobaczenia.
- Do miłego zobaczenia...
Raskolnikow udał się wprost, da siebie. Czuł w głowie taki zamęt, Ŝe przyszedłszy juŜ do domu i padłszy
na kanapę siedział kwadrans, odpoczywając tylko i usiłując choć trochę zebrać myśli. O Mikołaju nawet
nie próbował rozmyślać, czuł, Ŝe jest jak poraŜony: Ŝe w wyznaniu Mikołaja tkwi coś niepojętego,
zdumiewającego, coś, czego teraz nie zrozumie za nic w świecie. Ale wyznanie Mikołaja stanowiło fakt
rzeczywisty. Następstwa tego faktu stały mu się natychmiast jasne: kłamstwo musi wyjść na jaw, a
wówczas tamci znów się wezmą do niego. Lecz przynajmniej do tego czasu jest wolny i musi nieodzownie
przedsięwziąć coś, gdyŜ groźba wisi nad nim jak miecz Damoklesa. Tak, ale w jakim stopniu? Sytuacja
zaczęła się wyjaśniać. Przypominając sobie w zarysie, w ogólnym rzucie, całą tę scenę z Porfirym
Pietrowiczem, raz jeszcze wzdrygnął się z przeraŜenia. Oczywiście, jeszcze nie znał wszystkich jego
zamiarów, nie mógł przejrzeć wszystkich jego rachub. Atoli część gry ujawniła się i naturalnie nikt lepiej
niŜ on nie mógł zrozumieć, jak straszne było dlań to "posunięcie" w grze Porfirego Pietrowicza. Jeszcze
trochę, a mógł zdradzić się całkowicie i juŜ nieodwołalnie. Znając jego chorobliwe usposobienie, na
pierwszy rzut oka trafnie go oceniwszy, Porfiry Pietrowicz działał - zbyt obcesowo wprawdzie, lecz prawie
na pewniaka. Bezsprzecznie, Raskolnikow juŜ się nadmiernie skompromitował, lecz do faktów bądź co
bądź nie doszło, wszystko to jest jeszcze dopiero względne. Ale czy rzeczywiście tak jest? czy on się dobrze
w tym rozeznaje? czy się nie myli? Do jakich mianowicie rezultatów zmierzał dziś Porfiry Pietrowicz? Czy
istotnie miał coś w zanadrzu? I co mianowicie? Czy naprawdę oczekiwał czegoś, czy nie? Jakby się byli dziś
rozstali, gdyby nie ta niespodziewana katastrofa w postaci Mikołaja? Porfiry Pietrowicz ujawnił prawie
całą swoją grę; zary-
364
zykowal, to prawda, lecz ujawnił - i (tak mówił sobie Raskolnikow) gdyby rzeczywiście miał coś więcej,
ujawniłby i to takŜe. Co to miała być za "niespodzianka" ? Kpiny czy nie? Czy to coś znaczyło, czy nic? Czy
mogło się pod tym kryć coś bodaj trochę podobnego do faktu, do konkretnego obciąŜenia? Wczorajszy
mieszczanin? GdzieŜ się on zawieruszył? Gdzie był dzisiaj? Przecie jeŜeli Porfiry Pietrowicz posiada jakieś
konkretniejsze dane, to nie inaczej, tylko w związku z wczorajszym mieszczaninem... Siedział na kanapie,
z głową zwieszoną nisko, z łokciami na kolanach, z twarzą w dłoniach. W dalszym ciągu czul nerwowe
dreszcze w całym ciele. Wstał w końcu, wziął czapkę, pomyślał i ruszył ku drzwiom. Miał jakieś przeczucie,
Ŝe przynajmniej dziś moŜe prawie na pewno uwaŜać się za bezpiecznego. Raptem uczul w sercu nieledwie
radość: zapragnął co rychlej iść do Katarzyny Iwanowny. Na pogrzeb spóźnił się, oczywista, lecz na
wspominki jeszcze zdąŜy i tam zaraz zobaczy Sonię. Zatrzymał się, pomyślał - i bolesny uśmiech
wykrzywił mu wargi. "Dzisiaj! dzisiaj! - powtarzał w duchu - tak, dziś jeszcze! Tak trzeba..." Chciał
otworzyć drzwi, tymczasem drzwi same jęły się otwierać. ZadrŜał i odskoczył. Drzwi oraderały--się-wolno i
cicho i nagle ukazała się postać - wczorajszego człowieka spod ziemi. Człowiek zatrzymał się w progu,
milcząc popatrzał na Raskolnikowa i~ŜYób3 krok do pokoju. Był zupełnie taki jak wczoraj - ta sama figura,
ta sama odzieŜ, lecz w twarzy jego i w spojrzeniu zaszła ogromna zmiana: wzrok jego był teraz posępny.
Postał chwilę i głęboko westchnął. Brakowało tylko, by przyłoŜył sobie dłoń do policzka i przekrzywił
głowę trochę na bok, a kubek w kubek byłby podobny do baby. - Czego chcecie? - spytał zmartwiały
Raskolnikow. Człowiek milczał i nagle pokłonił mu się nisko, prawie do ziemi. W kaŜdym razie dotknął
podłogi palcem prawej
ręki.
- Czego chcecie? - krzyknął Raskolnikow.
- Przepraszam - cicho rzekł człowiek.
- Za co?

- Za złe myśli.
Patrzyli jeden na drugiego.
-Nijako mi było. Jak pan wtenczas przyszedł, moŜe pod alkoholem, i ciągnął stróŜów do cyrkułu, i pytał o
krew - nijako mi się zrobiło, Ŝe puścili pana wolno, wziąwszy za pijanego. Tak nijako, Ŝem snu się zbył. A
zapamiętawszy adres, przychodziliśmy tu wczoraj i wypytywali... - Kto przychodził? - przerwał
Raskolnikow, błyskawicznie zaczynając sobie przypominać. - Niby ja. Skrzywdziłem pana.
- Więc jesteście z tamtego domu?
Strona 139
1740
- ToŜ ja tam wtedy razem z nimi stałem ;v bramie, nie pamięta to pan? Tam teŜ mamy swe rękodzieło z
dawien dawna. Chałupnik jestem, mieszczanin, robotę bierzem do domu... A najgorzej, Ŝe mi było nijako...
Naraz jasno przypomniała się Raskolnikowowi cała onegdaj-sza scena pod bramą; zmiarkował, Ŝe prócz
stróŜów stało tam podówczas jeszcze kilka osób, stały równieŜ kobiety. Przypomniał sobie jeden głos,
który radził, by go zaraz odprowadzić na posterunek. Twarzy nie uprzytamniał sobie, a i teraz nie
poznawał, lecz pamiętał, Ŝe coś mu wtedy odpowiedział, Ŝe zwrócił się do niego... Więc'oto jak się
rozwiązuje ta cała wczorajsza zgroza. Najokropniejszą była myśl, Ŝe istotnie omal nie zginął, omal nie
zaprzepaścił siebie z powodu takiej błahostki. A zatem, poza rozmowami o wynajmie mieszkania i o krwi,
człowiek ten nic nie moŜe opowiedzieć. A zatem Porfiry Pietrowicz takŜe nie posiada nic, nic oprócz tego
biedzenia - Ŝadnych faktów, nic, tylko tę psychologię, zawsze mającą dwa końce - nic konkretnego. A
zatem, jeŜeli nie wypłyną Ŝadne nowe fakty (a nie powinny juŜ wypłynąć, nie powinny, nie powinny!), to...
to cóŜ oni mogą mu zrobić? W jaki sposób mogliby go definitywnie zdemaskować, nawet gdyby
zaaresztowali? A zatem Porfiry Pietrowicz dopiero teraz, niedawno, dowiedział się o mieszkaniu,
dotychczas zaś nie wiedział o tym. - Więc to wyście powiedzieli dziś Porfiremu Pietrowi-czowi... Ŝe
przychodziłem? - zawołał, raŜony nagłą myślą. - Jakiemu Porfiremu Pietrowiczowi?
- Zastępcy sędziego śledczego.
- Ja. StróŜe nie chcieli wtedy pójść, więc ja poszedłem.
- Dzisiaj?
- Na chwileczkę przed panem, .1. wszystkom słyszał, wszystko, jak on pana.,tyrpał. - Gdzie? Co? Kiedy?
- Ano tam, za przepierzeniem, caluchny czas tam stałem.
- Jak to? Więc to wyście byli niespodzianką? Ale jakŜe to być mogło, bójcie się"Bog'a? - Widzący - zaczął
mieszczanin - jako stróŜe nie chcą mnie usłuchać i pójść, bo, powiadają, juŜ za późno i jeszcze gotów się
jurzyć, czemu nie przyszli wcześniej - zrobiło mi się nijako i snu się zbyłem, i zacząłem penetrować. A
spenetrowawszy wczora, dziś-em poszedł. Przychodzę pierwszy raz - nie ma go. Przeczekałem godzinę, idę
drugi raz - nie przyjmują, idę trzeci raz - wpuścili. Zacząłem mu meldować wszystko akuratnie, a on wziął
latać po pokoju i bil się pięścią po piersi: "Zbóje, powiada, co wy ze mną wyrabiacie? Jakbym ja wiedział tę
rzecz, tobym go kazał dostawić pod konwojem!" Później wyleciał, zawołał któregoś i zaczął z nim
rozmawiać w kącie, a potem znów na mnie wpadł, wypytuje, diabłami mnie nadziewa. I bardzo mnie
buzował; a ja mu doniosłem o wszystkim i mówiłem, Ŝe na moje wczorajsze słowo pan nic mi nie śmiał
odpowiedzieć i Ŝe pan mnie nie poznał. On znowu wziął biegać i cięgiem bił się po piersi, i jurzyl się, i
biegał,'a jak zameldowali pana to: leŜ, powiada, za przegródkę, siedź na razie, nie ruszaj się, choćbyś nie
wiem co usłyszał; i sam przyniósł mi tam krzesło, i zamknął mnie; moŜe cię przywołam, powiada. A jak
przywiedli Mikołaja, wyprowadził mnie po panu: jeszcze, powiada, kaŜę ri przyjść i jeszcze będę de
badał... - A Mikołaja badał przy tobie?
- Jak odprawił pana, zaraz odprawił i mnie, a zaczął badać Mikołaja. Mieszczanin zatrzymał się i nagle
ponownie się pokłonił dotykając palcem podłogi. - Oszkalowanie i złość moją proszę odpuścić.
- Bóg d odpuśd - odparł Raskolnikow i skoro tylko wyrzekł te słowa, mieszczanin pokłonił .mu się, lecz juŜ
nie do ziemi, tylko w pas. Odwrodl aewQlno-i--w36BzedŁ,Ł4lokoju. "Wszystko ma dwa końce, teraz
wszystko ma dwa koń-

cc" - powtarzał Raskolnikow i raźnie) niŜ kiedykolwiek wyszedł z pokoju. - Teraz zmierzymy się jeszcze -
mruknął z urągliwym uśmiechem, schodząc na dół. Urągliwość kierował do siebie samego; ze wzgardą i
wstydem wspominał swoją "małoduszność". CZĘŚĆ PIĄTA

Poranek, który nastąpił po fatalnej dla Piotra Pietrowicza rozmowie z Dunieczką -i Pulcherią
Aleksandrowną, wpłynął na niego równieŜ otrzeźwiająco. Ku swej największej przykrości musiał rad
nierad uznać za fakt dokonany i nieodwołalny to, co wczoraj jeszcze wydawało mu się zdarzeniem prawie
fantastycznym, a choć zaszłym, przecieŜ jak gdyby niemoŜliwym. Czarna Ŝmija uraŜonej ambicji całą noc
kąsała mu serce. Wstawszy z łóŜka Piotr Pietrowicz natychmiast przejrzał się w lustrze. Obawiał się, czy
aby w nocy nie dostał Ŝółtaczki. Jednak pod tym względem wszystko na razie było w porządku;
obejrzawszy więc swe szlachetne, białe i w ostatnich czasach nieco przytyk oblicze, Pjptr Pietrowicz na
chwilę się. pocieszył, święcie przekonany, Ŝe znajdzie wbie -narzeczoną gdzie indziej, i to, kto wie, moŜe
jeszcze lepszą. Lecz po chwili opamiętał się i zamaszyście splunął, czym wywołał milczący, lecz
sarkastyczny uśmiech młodego swego druha i współmieszkańca, Andrzeja Siemionowicza
Lebieziamikowa. Uśmiech ten Piotr Pietrowicz zauwaŜył i w duchu wstawił go natychmiast do rachunku
młodego przyjaciela. Ostatnimi czasy sporo juŜ powstawial do rachunku pana Lebieziatnikowa. Gniew
Strona 140
1740
jego wzrósł w dwójnasób, kiedy zdał sobie sprawę, Ŝe właściwie nie naleŜało wczoraj komunikować
Andrzejowi Siemionowiczowi o tym, co zaszło. To juŜ była druga z rzędu pomyłka wczorajsza, popełniona
na gorąco, wskutek nadmiernej wylewności i rozdraŜnienia... Następnie przez cały ten poranek, jakby
naumyślnie,

jedna po drugiej sypały się przykrości. Nawet w senacie czekało go jakieś niepowodzenie w sprawie, o
którą tam zabiegał. Najbardziej zirytował go właściciel mieszkania, które był wynajął ze względu na rychły
oŜenek i które odnawiał własnym sumptem: właściciel ten, wzbogacony niemiecki rzemieślnik, nie chciał
słyszeć o rozwiązaniu dopiero co zawartej umowy i Ŝądał całej kwoty, przewidzianej w kontrakcie na
wypadek niedotrzymania, i to mimo Ŝe Piotr Pietrowicz oddawał mu mieszkania prawie całkiem
odnowione. Podobnie i w sklepie meblowym za nic nie chcieli zwrócić ani rubla z zadatku za sprzęty
zakupione, lecz jeszcze nie przewiezione do mieszkania. "MoŜe mam się Ŝenić specjalnie dla mebli!" -
zŜymał się w duchu Piotr Pietrowicz, a równocześnie raz jeszcze zaświtała mu straceńcza nadzieja. "CzyŜby
naprawdę wszystko to juŜ tak zupełnie i bezpowrotnie'przepadło? Czy naprawdę nie moŜna jeszcze raz
spróbować?" Myśl o Dunieczce jeszcze raz kusząco Ŝgnęła go w serce. Z trudnością przebolał tę minutę - i
zaiste, gdyby moŜna było zaraz, przez samo Ŝyczenie, uśmiercić Raskolnikowa, Piotr Pietrowicz
niezwłocznie wypowiedziałby to Ŝyczenie. "Błąd mój polegał jeszcze i na tym, Ŝe nie dawałem im ani
grosza - medytował, smętnie wracając do izdebki Le-bieziatnikowa. - Jak mogłem zŜydzieć do tego stopnia?
Nie było tu nawet Ŝadnego wyrachowania. Chciałem potrzymać je o suchym pysku i doprowadzić do tego,
by patrzyły we mnie jak w tęczę, a tymczasem masz!... Tfu!... Nie, gdybym przez ten czas był im dał,
powiedzmy, półtora tysiąca na wyprawę i podarki, na te róŜne puzderka, nesesery, koronki, materiały i na
te wszystkie łachy od Knopa i z magazynu angielskiego-sprawa byłaby lepsza i... mocniejsza! Nie tak by
łatwo odprawiono mnie teraz z kwitkiem. To są ludzie takiego pokroju, Ŝe na pewno poczuwaliby się, w
razie odmowy, do zwrócenia mi podarków i pieniędzy; a zwrócić byłoby i trudno, i szkoda! A i sumienie by
podbechtywało: jakŜe tak ni stąd, ni zowąd przepędzić człowieka, który był dotychczas taki szczodrobliwy
i wcale delikatny?... Hm! Strzeliłem bąka!" I znowu zgrzytnąwszy zębami Piotr Pietrowicz obdarzył siebie
tytułem osła - w duchu, ma się rozumieć. Po wysnuciu takiego wniosku wrócił do domu jeszcze bardziej
rozdraŜniony i zły niŜ przedtem, gdy wychodził. 172
Przygotowania do stypy w pokoju Katarzyny Iwanowny częściowo ściągnęły na siebie jego ciekawość. JuŜ
wczoraj słyszał coś niecoś o tych wspominkach; przypominało mu się nawet, Ŝe i jego zaprosili, miał jednak
tyle własnych kłopotów na głowie, Ŝe wszystko inne puszczał mimo uszu. Teraz skwapliwie się
poinformował u pani Lippewechsel, która w zastępstwie Katarzyny Iwanowny (ta bowiem udała się na
cmentarz) krzątała się około zastawy stołu; dowiedział się, Ŝe stypa będzie uroczysta, Ŝe zaproszono
wszystkich prawie lokatorów, w tej liczbie nawet nieznajomych nieboszczykowi, Ŝe zaproszony został
nawet Andrzej Siemionycz Lebieziatnikow, pomimo owej kłótni z Katarzyną Iwanowną; wreszcie Ŝe on
sam. Piotr Pietrowicz, nie tylko został zaproszony, lecz owszem, jest oczekiwany z wielką niecierpliwością,
jako Ŝe naleŜy do najdostojniejszych lokatorów. Amalię Iwa-nownę takŜe proszono z wielkimi honorami,
puszczając w niepamięć wszystkie minione urazy, toteŜ nieomal z rozkoszą gospodarowała teraz i krzątała
się; była wystrojona od stu diabłów, w Ŝałobie wprawdzie, ale we wszystko nowe, w sajety - i pyszniła się
tym. Wszystkie te fakty i informacje poddały Piotrowi Pietrowiczowi pewną myśl, tak Ŝe poszedł do swego
pokoju, to znaczy do pokoju Andrzeja Lebieziat-nikowa, w niejakiej zadumie. Chodzi o to, jź dowiedział
się równieŜ, Ŝe w liczbie"zaproszonych figuruje Raskolnikow. Z jakiegoś powodu Andrzej Siemionowicz
siedział cale to przedpołudnie w domu. Między tym jegomościem a Piotrem Pietrowiczem nawiązały się
dość dziwne, choć moŜe i naturalne stosunki. Piotr Pietrowicz gardził nim i nienawidził go aŜ do przesady,
od pierwszego prawie dnia, gdy u niego zamieszkał, lecz zarazem zdawał się troszeczkę go bać. Po
przyjeździe do Petersburga stanął u niego nie tylko z małostkowego sknerstwa, bo chociaŜ to był powód
główny, istniał jednak jeszcze jeden powód. JuŜ na prowincji słyszał o Andrzeju Siemionowiczu, swoim
byłym pupilu, jako o jednym z przodujących młodych postępowców, który nawet miał odgrywać znaczną
rolę w tych i owych fantastycznie interesujących koteriach. Uderzyło to Piotra Pietrowicza. Bo te potęŜne,
wszystkowiedzące, wszystkimi pomiatające i wszystkich demaskujące kółka juŜ od dawna przejmowały go
szczególniejszym, choć całkiem nieokreślonym strachem.

O własnych siłach, i to w dodatku na prowincji, nie potrafiłby, rzecz prosta, urobić sobie zdania w
przybliŜeniu bodaj ścisłego o sprawach tego rodzaju. Słyszał, jak wszyscy, Ŝe istnieją, zwłaszcza w
Petersburgu, jacyś postępowcy, nihiliści, demaskatorzy i tak dalej, i tak dalej; lecz podobnie jak wielu
innych, wyolbrzymiał i wypaczał aŜ do niedorzeczności sens i znaczenie tych nazw. NajsroŜej bał się, juŜ
Strona 141
1740
od szeregu lat, zdemaskowania - i tu właśnie tkwił główny powód jego stałych, przesadnych niepokojów,
szczególnie gdy marzył o przeniesieniu swej działalności do Petersburga. Pod tym względem był, jak się to
mówi, wystraszony, jak czasem wystraszone bywają małe dzieci. Przed kilku laty, na prowincji, gdy
dopiero rozpoczynał karierę, w okrutny sposób zostały zdemaskowane dwie dosyć znaczne osobistości
guber-nialne, których klamki on się do owej chwili trzymał i które go protegowały. Jeden z tych wypadków
skończył się dla zdemaskowanego bardzo skandalicznie, drugi omal się nie skończył czymś jeszcze mniej
miłym od skandalu. Oto dlaczego Piotr Pietrowicz postanowił, Ŝe natychmiast po przyjeździe do
Petersburga musi w tym wszystkim się rozpatrzyć i w razie potrzeby, na wszelki wypadek, uciec się do
przezorności, wkręcając się do "naszej młodej generacji". Liczył przy tym na Andrzeja Siemionycza; i na
przykład podczas wizyty u Raskolnikowa potrafił juŜ błysnąć paru okrągłymi frazesami wiadomego
pochodzenia... Naturalnie, rychło się zorientował, Ŝe Andrzej Siemio-nycz jest całkiem tuzinkowym i
głupiutkim człeczyną. Aśe to bynajmniej nie zreflektowało Piotra Pietrowicza ani go nie uspokoiło. Gdyby
nawet stwierdził, Ŝe wszyscy postępowcy są takimi samymi głuptasami, równieŜ i wtedy nie uśmierzyłyby
się jego niepokoje. Bogiem a prawdą, ani trochę go nie obchodziły wszystkie te prądy, doktryny, systemy
(którymi go zasypywał Andrzej Lebieziatnikow). Miał swój własny cel. Pragnął tylko spenetrować czym
prędzej, natychmiast: co i jak dzieje się tutaj? Czy ci ludzie są, czy nie są wpływowi? Czy on, właśnie on,
ma czego się obawiać, czy nie? Czy go zdemaskują, o ile przedsięweŜmie to a to, czy teŜ nie zdemaskują?
JeŜeli zaś zdemaskują, to za co mianowicie, i w ogóle za co się demaskuje teraz? Nie dość na tym; czy nie
moŜna by jakoś się do nich przylepić, a przy tej sposobności Ŝ lekka ich podskubać? Warto czy nie warto?
Czy na przykład nie dałoby się uzyskać czego dla własnej kariery za ich pośrednictwem? Słowem,
nastręczyły się setki zagadnień. Ów Andrzej Siemionowicz był to jakiś urzędniczy na, człowiek mizerny i
skrofuliczny, małego wzrostu, aŜ zabawnie Inianowłosy, z bokobrodami, którymi bardzo się szczycił, w
kształcie kotletów. Prawie ustawicznie bolały go oczy. Serca był dosyć miękkiego, ale w mowie - pełen
swady, czasem wręcz arogancki, co przy drobnej jego figurce niemal zawsze wypadało uciesznie. Amalia
Iwanowna zaliczała go do wielce szanownych lokatorów, ile Ŝe się nie upijał, a komorne uiszczał
regularnie. Wbrew tym wszystkim cnotom Andrzej Siemonowicz istotnie był głupawy. Przystał do
postępowców i "naszej młodej generacji" - z namiętności. Był to jeden z nieprzebranego i róŜnomastnego
zastępu zdechlaczków, śmiesznych nieuków, którzy wszystkiego liznęli po wierzchu i którzy momentalnie
przywierają do najmodniejszej obiegowej idei, Ŝeby w mig ją spospolitować, Ŝeby od razu skarykaturować
wszystko, czemu słuŜą czasem z najszczerszym oddaniem. Skądinąd Lebiezatnikow, mimo Ŝe był bardzo
poczci-wiutki, takŜe juŜ zaczynał poniekąd nie cierpieć swego współ-lokatora i byłego opiekuna. Piotra
Pietrowicza. Stało się to z obu stron jakoś niedostrzegalnie i wzajemnie. Nawet głupiutkiemu Andrzejowi
Siemionowiczowi zaczęło stopniowo świtać, Ŝe Piotr Pietrowicz nabiera go i skrycie nim gardzi oraz Ŝe to
"niezupełnie taki człowiek, jak się zdawało". Spróbował wykładać mu doktrynę Fouriera i teorię Darwina,
lecz Piotr Pietrowicz od niedawna słuchał go z trochę zbyt wyraźnym sarkazmem, w ostatnich zaś dniach -
nawet urągliwie. Chodzi o to, Ŝe LuŜyn instynktownie poczuł, Ŝe Lebieziatnikow nie tylko jest
tuzinkowym i tępawym, człowieczkiem, lecz moŜe takŜe kłamczuchem; Ŝe nie ma Ŝadnych wpływów nawet
we własnym kółku, tylko zasłyszał piąte przez dziesiąte z trzecich ust; Ŝe na dobitkę nawet na własnej roli
propagandzisty nie zna się porządnie, bo jakoś zbyt często zapomina języka w gębie - więc gdzieŜ mu być
demaska-torem! Skoro się zgadało, zaznaczmy mimochodem, Ŝe przez te półtora tygodnia Piotr Pietrowicz
(zwłaszcza z początku) chętnie przyjmował od Lebieziatnikowa wcale nawet dziwne 375

pochwały, czyli Ŝe nie protestował na przykład i milczał, gdy mu Andrzej Siemionowicz przypisywał
gotowość przyczynienia się do rychłej budowy nowej "komuny" gdzieś przy ulicy Mieszczańskiej albo gdy
na przykład twierdził, Ŝe ŁuŜyn nie będzie przeszkadzał Dunieczce, jeśli ta po miesiącu poŜycia zechce
wziąć sobie kochanka, albo Ŝe nie ochrzci swych przyszłych dzieci - itd., itd. w tym rodzaju. Swym
zwyczajem Piotr Pietrowicz nie oponował, kiedy mu przyznawano te zalety, owszem, pozwalał nawet na
tego rodzaju pochwały - do takiego stopnia lubił pochwały w ogóle. Piotr Pietrowicz, który tego rana w
jakimś celu zmienił kilka pięcioprocentowych obligacji, siedział za stołem i przeliczał paczki banknotów i
seryj. Andrzej Siemionowicz, prawie nigdy nie miewający pieniędzy, chodził po pokoju i udawał przed
sobą, Ŝe patrzy na te wszystkie paczki obojętnie i nawet z lekcewaŜeniem. Piotr Pietrowicz za nic by nie
uwierzył, Ŝe Andrzej Siemionowicz istotnie moŜe spozierać obojętnie na takie pieniądze; ten zaś ze swej
strony myślał z goryczą, Ŝe wszak Piotr Pietrowicz istotnie jest zdolny tak o nim pomyśleć, a moŜe nawet
jest rad ze sposobności podręczenia młodego swego przyjaciela tymi porozkładanymi paczkami
banknotów, które mają mu uprzytomnić jego nicość i rzekomo zachodzącą między nimi dwoma róŜnicę.
Stwierdził, Ŝe tym razem ŁuŜyn jest niebywale poirytowany i nieuwaŜny, mimo Ŝe on, Lebieziatnikow,
Strona 142
1740
właśnie zaczął rozwijać przed nim swój ulubiony temat o wprowadzeniu nowej, specjalnej "komuny".
Krótkie odpowiedzi i uwagi które się wyrywały Piotrowi Pietrowiczowi w przerwach między
postukiwaniem na liczydłach, tchnęły zupełnie jawną i z rozmysłu gburowatą drwiną. Ale "humanitarny"
Andrzej Siemionowicz kładł ten nastrój Piotra Pietrowicza na karb wczorajszego zerwania z Dunieczką i
pałał chęcią poruszenia czym prędzej tego wątku: miał na ten temat do powiedzenia coś postępowego i
propagandowego, co mogłoby pocieszyć jego szanownego przyjaciela i "niezawodnie" przyczynić się do
dalszego rozwoju jego umysłu. - Co to tam za stypa szykuje się u tej... u wdowy? - zagadnął nagle Piotr
Pietrowicz przerywając swemu rozmówcy w najciekawszym miejscu. - Niby pan nie wie! Wczoraj mówiłem
panu o tym i roz-
376
wijałem swe poglądy na te wszystkie obrzędy... Zresztą ona i pana zaprosiła, słyszałem. Pan sam mówił z
nią wczoraj... - jako Ŝywo nie spodziewałem się, Ŝe ta nędzarka i idiotka łupnie na stypę wszystkie
pieniądze, które dostała od tego drugiego idioty... Raskolnfls6wa~~AŜ "się zdziwiłem przed chwilą, gdy
tam'wszedłem...Piwfiu,-co za przygotowania, co za wina!... Zaprosili kilka osób, diabli widzą co! - ciągnął
dalej Piotr Pietrowicz, tak nakierowując rozmowę, jakby do czegość zmierzał. - Co? Mówi pan, Ŝe i mnie
zaproszono? - dodał nagle, podnosząc głowę. - KiedyŜ to? Nie pamiętam. Zresztą nie pójdę. Co tam po
mnie? Po prostu wspomniałem jej wczoraj mimochodem, Ŝe jako uboga wdowa, moŜe by mogła otrzymać
roczną pensję w formie jednorazowej zapomogi. Czy aby za to mnie zaprasza? che-che! - Ja takŜe nie
zamierzam tam iść - oświadczył Lebieziatnikow. - Ja myślę! Po własnoręcznym pobiciu. Chętnie wierzę, Ŝe
trochę wstyd, che-che-che! - Kto pobił? Kogo? - Ŝachnął się Lebieziatnikow i nawet poczerwieniał.' - AleŜ
pan Katarzynę Iwanownę, z miesiąc temu! Mówiono mi wczoraj. Oto są postępowe przekonania!... No i z
tym feminizmem jakoś nietęgo. Che-che-che! I Piotr Pietrowicz, jakby pocieszony, znowu jął stukać na
liczydłach. - To wszystko "buida. Joszczerstwo! - wybuchnął Lebieziatnikow, który stale miał stracha na
wspomnienie o tej historii-zupełnie nie tak było! Było inaczej... Źle panu powtórzono: plotki! Po prostu
stanąłem wówczas w obronie własnej. Pierwsza rzuciła się na mnie z pazurami... Wydarła mi cały baczek...
Spodziewam się, Ŝe kaŜdemu człowiekowi wolno bronić .własnej osoby. Przy tym ja nikomu nie pozwolę
na przemoc względem mnie. Z zasady. Boć to juŜ prawie despotyzm. MoŜe miałem stać przed nią jak
bałwan? Odepchnąłem ją tylko. - Che-che-che! - złośliwie śmiał się ŁilŜyn.
- To pan zadziera ze mną dlatego, Ŝe jest zdyshumoro-wany i zły... A to wszystko są bzdury i nic, nic nie ma
to wspólnego z feminizmem! Pan źle rozumie; myślałem nawet, Ŝe skoro się uznaje, iŜ kobieta jest równa
męŜczyźnie pod kaŜdym

względem, nawet pod względem siły (bo i to juŜ twierdzą), więc i tu powinna być równość. Naturalnie,
zmiarkowałem później, Ŝe taka kwestia nie powinna istnieć, bo i bójka w ogóle nie powinna istnieć, i Ŝe w
społeczeństwie przyszłości wypadki' bójek są nie do pomyślenia... i Ŝe, oczywiście, dziwnie jest szukać
równości w bójce. Nie takim głupi... ChociaŜ właściwie bójka istnieje... chciałem powiedzieć, Ŝe w
przyszłości nie będzie istniała, lecz na razie istnieje... Tfu, do diabła! 'Pan zawsze musi mnie zmylić! Nie
dlatego nie pójdę na stypę, Ŝe zaszła ta nieprzyjemna sprawa. Nie pójdę po prostu dla zasady, aŜeby nie
brać udziału w haniebnych zabobonach wspominków, ot co! Właściwie mógłbym nawet pójść, ot tak, Ŝeby
się pośmiać... Szkoda tylko, Ŝe nie będzie klechów. Gdyby byli, poszedłbym koniecznie. - Innymi słowy:
siąść, przyjąć czyjś poczęstunek i od razu napluć na to, a przy tej sposobności na tych równieŜ, którzy pana
zaprosili. Czy tak? - Wcale nie napluć, tylko zaprotestować. W poŜytecznym celu. Mogę pośrednio
przyczynić się do rozwoju i propagandy. KaŜdy człowiek jest obowiązany rozwijać i propagować - i moŜe
w im ostrzejszy sposób, tym lepiej. Mogę zasiać ideę, ziarno... Z tego ziarna wyrośnie fakt. CzyŜ ja ich
krzywdzę? Naprzód się obraŜą, później sami zobaczą, • Ŝe było to dla nich z poŜytkiem. Na przykład u nas
zarzucano Terebiowównie (tej, co teraz jest w komunie), Ŝe kiedy porzuciła rodzinę i... oddała się, to
napisała do matki i ojca, Ŝe nie chce Ŝyć wpośród zabobonów i wstępuje w związek cywilny - i Ŝe niby to
było zbyt grubiańskie w stosunku do rodziców, Ŝe mogła ich oszczędzić, napisać łagodniej. Ja uwaŜam, Ŝe
to wszystko furda, i wcale nie trzeba łagodniej, przeciwnie, przeciwnie, właśnie tu trzeba protestować. Ot,
taka Warens przeŜyła z męŜem siedem lat, porzuciła dwoje dzieci i wprost rąbnęła męŜowi w liście:
"Zdałam sobie sprawę, Ŝe nie mogę być z Panem szczęśliwa. Nigdy Panu nie daruję, Ŝe mnie Pan oszukiwał
kryjąc przede mną, iŜ istnieje inny ustrój społeczny, mianowicie komuna. ŚwieŜo dowiedziałam się o tym
od pewnego wielkodusznego człowieka, któremu się teŜ oddałam, i wspólnie z nim wprowadzam komunę.
Mówię bez osłonek, gdyŜ oszukiwanie Pana uwaŜałabym za nieuczciwość. MoŜe Pan robić, co się Panu
podoba. Proszę nie liczyć na mój powrót; juŜ za późno. śyczę szczęścia." Oto jak się pisze tego rodzaju listy!
- A ta Terebiowówna to chyba ta sama, o której mi pan wówczas mówił, Ŝe Ŝyje w trzecim cywilnym
Strona 143
1740
małŜeństwie? - W drugim dopiero, jeśli zdrowo na to spojrzeć! A choćby nawet w czwartym, a choćby
nawet w piętnastym, to co? JeŜeli kiedy Ŝałowałem, Ŝe mój ojciec i matka juŜ nie Ŝyją, to właśnie teraz. JuŜ
kilkakrotnie marzyłem o tym, Ŝe gdyby jeszcze Ŝyli, oparzyłbym ich teraz protestem jak wrzątkiem!
Umyślnie tak bym urządził... Co mi tam jakieś ceregiele, tfu! Ja bym im pokazał! JuŜ bym potrafił ich
zadziwić! Doprawdy, szkoda, Ŝe nie ma nikogo! - śeby zadziwić? Che-che! No, to są pańskie sprawy-
przerwał Piotr Pietrowicz - ale niech no mi pan lepiej powie: pan zna córkę nieboszczyka, tę szczuplutką
taką? Czy to prawda, co o niej mówią, hę? , - To i cóŜ stąd? Moim zdaniem, czyli według moich osobistych
przekonań, właśnie to stanowi najnormalniejsze połoŜenie kobiety. Czemu nie? Właściwie - distinguons*.
W dzisiejszym społeczeństwie, oczywiście, to niezupełnie normalne, bo wymuszone, ale w przyszłym -
całkiem normalne, bo wolne. Zresztą i teraz miała prawo: cierpiała, a to był jej fundusz, Ŝe tak powiem, jej
kapitał, którym miała całkowite prawo rozporządzać. Naturalnie, w przyszłym społeczeństwie fundusze
będą niepotrzebne; ale rola kobiety będzie określona w innym znaczeniu, będzie uwarunkowana
harmonijnie i racjonalnie. Co się zaś tyczy Zofii Siemionowny, to ja i teraz patrzę na jej postępek jako na
energiczny, uosobiony protest przeciw ustrojowi społecznemu, i głęboko ją za to powaŜam, a nawet cieszę
się na jej widok! - A mnie mówiono, Ŝe to właśnie pan ją stąd wygryzł! Lebieziatnikow się rozjuszył. -
Znowu plotka! - wrzasnął. - Zupełnie, zupełnie inaczej rzecz się miała! Ale to całkiem inaczej! To wszystko
nakłamała wtedy Katarzyna Iwanowna, dlatego Ŝe nic nie zrozumiała! I bynajmniej nie przystawiałem się
do Zofii Siemionowny! Najprościej w świecie starałem się o rozwój jej umysłu, całkiem bezinteresownie,
usiłując pobudzić ją - rozróŜnijmy

do protestu... Wyłącznie o protest mi chodziło, a Zofia Siemio-nowna sama przez się nie mogła pozostać
dłuŜej w tych pokojach umeblowanych! - Ciągnął ją pan do komuny?
- Pan ciągle kpi, i to bardzo nieudatnie, pozwolę sobie zaznaczyć. Nic pan nie rozumie! W komunie takich
ról nie ma. Komunę właśnie po to się urządza, Ŝeby takich ról nie było. W komunie ta rola całkowicie
zmieni swoją teraźniejszą istotę, i to, co tutaj jest głupie, tam będzie mądre, to co tutaj, w dzisiejszych
okolicznościach, jest nienaturalne, tam będzie zupełnie naturalne. Wszystko zaleŜy od tego, w jakim
otoczeniu i środowisku człowiek przebywa. Środowisko - to wszystko, sam człowiek jest niczym. Z Zofią
Siemionowną zaś jestem obecnie w dobrych stosunkach, i to moŜe posłuŜyć panu za dowód, Ŝe nigdy nie
poczytywała mnie za swego wroga i krzywdziciela. Owszem! Namawiam ją teraz do komuny, tylko Ŝe na
zupełnie, zupełnie innych podstawach! Co pana tak śmieszy? Chcemy urządzić swoją, specjalną komunę,
lecz na szerszych podstawach niŜ dawniejsze. Posunęliśmy się dalej w swych przekonaniach. Więcej rzeczy
negujemy. Gdyby wstał z grobu Dobrolubow, ja bym się z nim spierał. A Bielińskiego zapędziłbym w kozi
róg!14 Tymczasem zaś w dalszym ciągu pracuję nad rozwojem Zofii Siemionowny. To cudna, cudna natura.
- N8 i na tej cudnej naturze pań sobie uŜywa, co? Che-che! - Nie, nie! O, nie! przeciwnie!
- Cha-cha-cha, "przeciwnie"! Che-che-che! Powiedział, co wiedział! - AleŜ proszę mi wierzyć! Zresztą z
jakiej racji, pytam, miałbym ukrywać przed panem! Przeciwnie, aŜ sam się dziwię, Ŝe ona w stosunku do
mnie jest jakoś w dwójnasób, jakoś bojaŜliwie cnotliwa i wstydliwa! - I pan rozwija jej intelekt, ma się
rozumieć... che-che! Dowodzi jej pan, Ŝe wszystkie te wstydliwośd to dyrdymałki?..; - Wcale nie! Wcale nie!
O, jak pan wulgarnie, jak pan nawet głupio, przepraszam, pojmuje słowo: rozwój! N-nic pan nie rozumie!
O BoŜe, jaki pan jeszcze... niedojrzały! Zabiegamy o wolność kobiety, pan zaś ciągle ma na myśli jedno...
Całkowicie pomijając kwestię cnoty i kobiecej wsty-dliwości, jako rzeczy same w sobie czcze i nawet
zabobonne, w całej pełni uznaję jej cnotliwość w stosunku do mnie, bo w tym tkwi jej wolna wola, jej
prawo. Naturalnie, gdyby sama powiedziała mi: "Chcę ciebie mieć", miałbym to sobie za wielki sukces, bo
dziewczyna bardzo mi się podoba, lecz teraz, teraz przynajmniej, na pewno nikt i nigdy nie traktował jej
grzeczniej i przyzwoiciej niŜ ja, z większym szacunkiem dla jej godności... Czekam, Ŝywię nadzieję-i nic
poza tym! - Niech pan lepiej coś jej podaruje. ZałoŜę się, Ŝe o tym pan wcale nie pomyślał. - JuŜ
powiedziałem, Ŝe pan n-nic nie rozumie! Oczywiście, w jej sytuacji... Ale to zupełnie inna kwestia! zupełnie
inna! Pan po prostu nią gardzi. Widząc fakt, który pan mylnie uwaŜa za godny pogardy, pan od razu
odmawia istocie ludzkiej humanitarnego poglądu na nią. Pan jeszcze nie wie, jaka to natura. Bardzo mi
tylko przykro, Ŝe ostatnio zupełnie przestała czytać i juŜ nie bierze ode mnie ksiąŜek. Dawniej brała
czasem. Szkoda teŜ, Ŝe przy całej energii i gotowości do protestu (czego juŜ raz dowiodła) ma jak gdyby
trochę za mało samodzielności, Ŝe tak powiem: niezawisłości, za mało negacji, aŜeby się całkowicie
wyzwolić z niektórych przesądów i... głupstw. Mimo to znakomicie rozumie pewne zagadnienia. Na
przykład wybornie zrozumiała kwestię całowania w rękę, czyli Ŝe męŜczyzna uwłacza kobiecie
nierównością, jeŜeli całuje ją w rękę. Ta kwestia była u nas rozwaŜana i natychmiast jej zakomunikowałem.
RównieŜ o zrzeszeniach robotników we Francji słuchała z uwagą. Teraz wyluszczam jej kwestię
Strona 144
1740
swobodnego wchodzenia do pokoju w przyszłym społeczeństwie. - A to co znowu?
- Rozstrząsaliśmy ostatnio kwestię: czy członek komuny ma prawo wchodzić do pokoju innego członka,
męŜczyzny lub kobiety, w kaŜdym czasie... No i ustaliliśmy, Ŝe ma prawo... - A jeŜeli ów lub owa załatwia
w tej chwili nieodzowne potrzeby, che-che! Andrzej Siemionowicz rozgniewał się.
- Pan ciągle swoje! Pan by tylko w kółko o tych przeklętych "potrzebach"! - zawołał z nienawiścią. - Tfu, jak
Ŝałuję i złoszczę się, Ŝe wtedy, wykładając panu system, wspomniałem przedwcześnie o tych przeklętych
potrzebach! Do diabla! Jest to kamień obrazy dla wszystkich ludzi pańskiego 381

pokroju. Najgorsze to, Ŝe bierzecie na języki, nic jeszcze nie skapowawszy! I jeszcze chełpicie się, jak mi
Bóg miły! Tfu! Kilkakrotnie twierdziłem, Ŝe tę ca1" kwestię moŜna nowicjuszom- wykładać dopiero na
końcu, gdy się juŜ przekonali do systemu, kiedy juŜ są rozwinięci i nakierov-a.ni. I niechŜe mi pan powie,
co pan widzi tak dalece sromotnego i godnego pogardy chociaŜby w dołach kloacznych? Ja pierwszy, ja,
gotów jestem wyczyścić, jaką pan chce, kloakę! Nie ma w tym nawet Ŝadnej ofiary! To po prostu,
szlachetna, społecznie poŜyteczna działalność, warta kaŜdej innej i z pewnością daleko wyŜsza na przykład
od działalności takiego Rafaela czy Puszkina, gdyŜ poŜyteczniejsza! - I szlachetniejsza, szlachetniejsza,
che-che-che!
- Co to znaczy: szlachetniejsza? Nie rozumiem takich słówek, gdy chodzi o określenie działalności ludzkiej.
"Szlachetniej", "wielkoduszniej" - wszystko to bajki, nonsensy, stare zabobony, które odrzucam! Cokolwiek
jest dla ludzkości poŜyteczne, to szlachetne. Rozumiem jedno tylko słowo: poŜyteczne! MoŜe pan sobie
chichotać, ale jest tak!
Piotr Pietrowicz śmiał się do rozpuku. JuŜ skończył przeliczać i schował pieniądze; na stole pozostawił w
jakimś celu tylko część ich. Owa "kwestia kloak" juŜ kilka razy, mimo swą błahość, stawała się kością
niezgody między Piotrem Pietrowiczem a młodym jego przyjacielem. Najgłupsze było to, Ŝe Andrzej
Siemionowicz serio się gniewał, ŁuŜyn zaś wywierał w ten sposób swe dyshumory, a w chwili obecnej
szczególnie mu się chciało pozłościć Lebieziatnikowa. - To wskutek wczorajszych swych niepowodzeń jest
pan taki zły i czepialski - wyrwało się nareszcie Lebiezia-tnikowowi, który wbrew całej swej
"niezawisłości" i wszystkim swym "prostestom" jakoś nie miewał odwagi oponować Piotrowi
Pietrowiczowi i na ogól traktował go z nałogowym, pozostałym z dawnych lat uszanowaniem. - Lepiej
niech no mi pan powie - wyniośle i oprysKli-wie przerwał Piotr Pietrowicz - czy moŜe pan... Albo raczej,
czy rzeczywiście jest pan na takiej stopie z wyŜej wspomnianą młodą osobą, Ŝeby móc poprosić ją tutaj,
zaraz, na minutę, do tego pokoju? Zdaje się, Ŝe juŜ wszyscy wrócili z cmentarza... Słyszę, zetam chodzą...
Muszę się z nią zobaczyć-z tą osobą. 382
- W jakim celu? - zdziwił się Lebieziatnikow.
- No, słowem - muszę. Nie dziś, to jutro wyprowadzam się stąd, więc chciałbym ją zawiadomić... A zresztą
moŜe pan tu być podczas naszej rozmowy. To. nawet lepiej. Bo jeszcze gotów jesteś Bóg wie co sobie
pomyśleć. - Zgoła nic nie pomyślę, i jeŜeli, pan. Jna . jakiś interes, to nic łatwiejszego niŜ sprowadzić ją
tutaj. Zaraz idę. Zaraz idę. I moŜe paa-bye-pewien, Ŝe przeszkadzać nie będę. JakoŜ po pięciu minutach
Lebieziatnikow wrócił z So-nieczką. Weszła ogromnie zdziwiona i, swym zwyczajem, onieśmielona.
Zawsze traciła śmiałość w takich razach i bardzo się bała nowych osób, nowych znajomości - bała się od
dawna, od dzieciństwa, teraz zaś tym bardziej... Piotr Pietrowicz powitał ją "łaskawie i grzecznie", choć nie
bez odcienia jakiejś wesołej poufałości, która, jego zdaniem, była odpowiednia ze strony tak szanownego i
statecznego człowieka jak on wobec istoty tak młodej i w pewnym sensie interesującej jak ona. Pośpieszył
"ośmielić" ją i posadził przy stole na wprost siebie. Sonia usiadła, rozejrzała się, popatrzyła na
Lebieziatnikowa, na leŜące na stole pieniądze, potem znów na Piotra Pietrowicza - i juŜ nie odrywała oczu
od niego, jakby przykuta. Lebieziatnikow ruszył ku drzwiom. Piotr Pietrowicz wstał, dał znak Soni, Ŝeby
siedziała, a Lebieziatnikowa zatrzymał na progu. - Ten Raskolnikow jest tam? Przyszedł?-zapytał go
szeptem. ----.... - Raskolnikow? Owszem. Albo co? Owszem, jest... Tylko co przyszedł, widziałem...
Albo co? - W takim razie specjalnie proszę, Ŝeby pan pobył tutaj z nami i nie zostawiał mnie sam na sam z
tą... panną. To wszystko funta kłaków niewarte, a oni gotowi zrobić z igły widły. Nie chcę, Ŝeby
Raskolnikow naplotkowal tam... Pan rozumie, o czym mówię? - A, rozumiem, rozumiem! - domyślił się
nagle Lebieziatnikow. - Owszem, pan ma prawo... Oczywiście, jeśli mierzyć wedle moich osobistych
przekonań, obawy pańskie są przesadne, lecz... pan jednak ma prawo. Zgoda, mogę zostać; Stanę przy
oknie i nie będę przeszkadzał. Tak, sądzę, Ŝe pan ma prawo... Piotr Pietrowicz wrócił na kanapę, usiadł
naprzeciw Soni,

bacznie na nią spojrzał i naraz przybrał niesłychanie solidną, nawet nieco surową minę, mającą znaczyć:
Strona 145
1740
"śebyś i ty sama, moja panno, nie wyobraziła sobie czegoś takiego." Sonia zmieszała się do reszty. - Po
pierwsze, zechce mnie pani wytłumaczyć, Zofio Siemionowno, wobec swej szanownej mamusi... Zdaje się
tak, nieprawdaŜ? Katarzyna Iwanpwna. zastępuje pani matkę? - zagaił Piotr FietrowicŜ nader solidnie, choć
zresztą dość łaskawie. Znać było, Ŝe Ŝywi najprzyjaŜniejsze zamiary. - Tak, proszę, tak jest, zastępuje matkę
- skwapliwie i lękliwie potwierdziła Sonia - OtóŜ wytłumaczy mnię...paai-,przed nią, Ŝe wskutek
niezaleŜnych ode mnie"'okoliczności muszę zrobić zawód i nie będę dziś u pań na blinach... chciałem rzec
na stypie, mimo miłych zaprosin paninej mamy. - Tak, proszę, powtórzę jej, w tej chwili - i Sonieczka co
Ŝywo zerwała się z krzesła. - To jeszcze nie wszystko - zatrzymał ją Piotr Pie-trowicz uśmiechając się z jej
naiwnej nieznajomości konwenansów-i pani, droga Zofio Siemionowno, mało mnie zna, skoro mogła
pomyśleć, Ŝe dla tak błahego, mnie tylko dotyczącego powodu fatygowałem osobiście i do siebie ściągałem
taką osobę jak pani. Cel mój jest inny'. Sonia pośpiesznie usiadła. Szare i tęczowe banknoty, nie sprzątnięte
ze stołu, znów zamigotały przed nią, lecz co rychlej odwróciła się od nich i podniosła wzrok na Piotra
Pietrowicza; naraz wydało jej się rzeczą strasznie nieprzy-stojną, by ona, właśnie ona, patrzyła na cudze
pieniądze. Utkwiła więc wzrok w złote lorgnon Piotra Pietrowicza, które trzymał w lewej ręce, a zarazem w
duŜy, masywny, niepospolicie piękny pierścionek z Ŝółtym kamieniem, widniejący na palcu tejŜe ręki - po
chwili jednak odwróciła oczy równieŜ od tego i juŜ nie wiedząc, gdzie podziać spojrzenie, skończyła na
tym, Ŝe znowu wpatrzyła się wprost w źrenice Piotra Pietrowicza. On zaś, pomilczawszy jeszcze solidniej
niŜ przedtem, ciągnął dalej: - Zdarzyło mi się wczoraj, mimochodem, zamienić dwa słowa z nieszczęsną
Katarzyną Iwanowną. Dwa słowa wystarczyły, by stwierdzić, Ŝe jest ona w sytuacji - prze-ciwnaturalnej,
jeŜeli wolno tak się wyrazić... - Tak, proszę... w przeciwnaturalnej - pośpiesznie przytakiwała Sonia. - Albo
teŜ, mówiąc prościej i zrozumiałej, w sytuacji chorej. -Tak, proszę, prościej i zrozum... tak, jest chora.
- Mm-tak. OtóŜ, powodowany uczuciem humanitamośd i-i-i-i, Ŝe tak powiem,
współubotewaniem,:::pragnąłbym ze swej strony przyczynić się niejako... przewidując nieuchronnie
nieszczęsną jej dolę. Zdaje się, Ŝe i cala ta uboga rodzina zaleŜy teraz wyłącznie "od pani: -- -----. -
Najmocniej przepraszam - wstała nagle Sonia - pan był łaskaw mówić jej wczoraj o moŜliwości emerytury?
Bo ona mi wczoraj powiedziała, Ŝe pan się ofiarował wyrobić jej emeryturę. Czy to prawda? - śadną miarą,
i jest to poniekąd nonsens. Napomknąłem jedynie o tymczasowym wsparduL.dla. w-dowy..po urzędniku
zmarłym w słuŜbie czynnej - o ile tylko będzie protekcja; ale mam wraŜenie, Ŝe nieboszczyk rodzic pani nie
tylko nie wysłuŜył lat, lecz w ostatnich czasach nie pracował w ogóle. Słowem, nadzieje mogłyby nawet
być, ale nader efemeryczne, gdyŜ właściwie mówiąc Ŝadnych praw do zapomogi w tym wypadku nie ma, a
nawet wręcz przeciwnie... Ona zaś juŜ uroiła sobie emeryturę? Che-che-che! Rezolutna jejmość! - Tak,
emeryturę... Bo ona jest łatwowierna i dobra, i przez tę swoją dobroć wszystkiemu wierzy i... i... i... ma taki
rozum... Tak... przepraszam - rzekła Sonia, znowu zabierając się do odejścia. - AleŜ pani jeszcze nie
dosłuchala.
- Tak. jest, nie dostuchałam - bąknęła Sonia.
- To niechŜe pani siada.
Sonia skonfundowała się okropnie, usiadła znowu, po raz trzeci. - Widząc taką jej sytuację, z nieszczęsnymi
nieletnimi dziećmi, pragnąłbym, jak juŜ wspomniałem, przyczynić się w miarę moŜności... otóŜ to: w miarę
moŜności, nie więcej. MoŜną by na przykład urządzić zbiórkę na jej intencję albo, Ŝe tak powiem, loterię...
albo coś w tym rodzaju... jak to zwykle w takich razach robią ludzie bliscy lub nawet i postronni, lecz w
ogóle pragnący dopomóc. O tym właśnie zamierzałem Pani nadmienić. To by było do zrobienia. 17
Dostoiewski. l- I

- Tak, dobrze, proszę pana... Bóg panu za to... - jęknęła Sonia nie spuszczając oczu z Piotra Pietrowicza. - Do
zrobienia... lecz... o tym potem... właściwie moŜna by nawet i dzisiaj. Wieczorem zobaczymy się, pogadamy
i rzucimy, Ŝe się tak wyraŜę, podwaliny. "Niech pani do mnie wstąpi tutaj gdzieś koło siódmej.
Spodziewam się, Ŝe i Andrzej Siemionowicz zechce wziąć "udział... Ale... jest tu pewna okoliczność, o
której naleŜy przedwstępnie i dokładnie wspomnieć. Dlatego teŜ fatygowałem panią, Zofio Siemionowno.
Mianowicie jestem zdania, ze.nie moŜna - i nawet byłoby niebezpiecznie-dawać pieniędzy do rąk samej
Katarzynie Iwanownie; dowodem - chociaŜby ta dzisiejsza stypa. Nie posiadając, Ŝe tak powiem, ani kęsa
strawy powszedniej na dzień jutrzejszy, ani... hm, obuwia, ani nic, kupuje się dzisiaj rum jamajka i nawet
podobno maderę i-i-i kawę. Widziałem idąc przez pokój. A jutro wszystko znów się zwali na panią, aŜ do
ostatniego kęsa chleba; to naprawdę nonsens. ToteŜ i zbiórka, moim. osobistym, zdaniem,-powinna odbyć
się tak, by nieszczęsna wdowa, ze taJ^_DQSKienu wcale nie wiedziała o tych pieniądzach, by wiedziała, na
przykład, tylko pani. Mam rację? - Nie wiem. Ona tylko dzisiaj tak... raz w Ŝyciu... bardzo chciała uczcić
pamięć, uszanować... ona zaś jest bardzo mądra. Zresztą jak pan uwaŜa, i ja bardzo, bardzo, bardzo będę...
Strona 146
1740
oni wszyscy takŜe będą panu... i Bóg pana... i sieroty... Tu Sonia utknęła i zapłakała.
- Mm-tak. Więc proszę to mieć na względzie; teraz zaś zechce pani przyjąć na rzecz swej krewnej,, na
opędzenie pierwszych potrzeb, skromną kwotę ode mnie osobiście. Bardzo a bardzo Ŝyczę sobie,"by moje'
nazwisko nie zostało wymienione. Oto... Mając, Ŝe tak powiem, własne kłopoty, więcej nie jestem w
stanie... Piotr Pietrowicz podał Soni dziesięciorublowy banknot, starannie go rozłoŜywszy. Sonia wzięła,
spłonęła rumieńcem, zerwała się, coś bąknęła i co rychlej poŜegnała ich. Piotr Pietrowicz uroczyście
odprowadził ją do drzwi. "Wypadła nareszcie z pokoju, zalterowana, wymęczona i wróciła do Katarzyny
Iwanowny całkiem oszołomiona. Przez cały czas tej sceny Andrzej Siemionowicz to stal przy oknie, to
chodził po pokoju, nie chcąc przerywać roz-386
mowy, kiedy zaś Sonia wybiegła, podszedł do Piotra Pietrowicza i solennie podał mu rękę. - Wszystko
słyszałem i wszystko widziałem - rzekł kładąc specjalny nacisk na "ostatnim wyrazie. - To szlachetnie...
właściwie chciałem rzecT liumamtamie! Pragnął pan uniknąć wdzięczności, widziałem!''I chociaŜ - wyznam
- zasadniczo nie pochwalam dobroczynności prywatnej, gdyŜ ona nie tylko nie usuwa zła radykalnie, lecz
owszem, jeszcze je wzmaga, niemniej przeto muszę wyznać, Ŝe patrzałem na pański uczynek z
przyjemnością - tak, taE, mnie się to podoba. --E, wszystko to głupstwa! - mruczał Piotr Pietrowicz, nieco
wzburzony, jakoś dziwnie popatrując na Lebie-ziatnikowa. - Nie,, nie głupstwa! Człowiek dotknięty i
zirytowany, jak pan, tym, co zaszło wczoraj, a równocześnie zdolny myśleć o niedolach innych-taki
człowiek... jakkolwiek dopuszcza się błędu społecznego... niemniej przeto... zasługuje na szacunek! Nawet
się tego nie spodziewałem po panu. Piotrze Pietrowiczu, tym bardziej Ŝe wskutek pańskich pojęć... O, jak
panu jeszcze przeszkadzają pańskie pojęcia! Na przykład, jak pana wzburza to wczorajsze niepowodzenie -
wolał poczciwy Andrzej Siemionowicz, znowu czując przypływ Ŝyczliwości w stosunku do Piotra
Pietrowicza. - I po co, po co panu koniecznie ten ślub, ten legalny ślub, najzacniejszy i najmilszy Piotrze
Pietrowiczu? Po co panu koniecznie ta legalność małŜeństwa? Bij mnie pan, jeśli chcesz, ale ja jestem rad,
rad, Ŝe to nie doszło do skutku, Ŝe pan jest wolny, Ŝe jeszcze niezupełnie jest pan stracony dla ludzkości,
rad jestem... Widzi pan: szczerze się wypowiedziałem! - Pan pyta: po co? Po to, Ŝe nie chcę w waszym
cywilnym małŜeństwie nosić rogów i hodować cudzych dzieciy oto po co mi jest potrzebny ślub
legalny-odparł ŁuŜyn na od-czepnego. Był zamyślony i mocno czymś zaprzątnięty. - Dzieci? wspomniał
pan o dzieciach? - drgnął Andrzej Siemionowicz, niby koń bojowy na dźwięk pobudki wojennej. - Dzieci -
to zagadnienie społeczne, zagadnienie pierwszorzędnej doniosłości, zgoda; lecz zagadnienie dzieci zostanie
inaczej rozstrzygnięte. Niektórzy w ogóle odrzucają dzieci, jako mające związek z rodziną. O dzieciach
pomó-
wimy później, na razie zaś zajmijmy się rogami! Wyznam, Ŝe to moja słaba strona. To paskudne, huzarskie,
puszki-nowskie stówko jest nie do pomyślenia w słowniku przyszłości. Bo i cóŜ to są rogi? O, jakieŜ
zbłąkanie! Co za rogi? Po co rogi? Smalone duby! Przeciwnie, właśnie w cywilnym związku nie będzie ich!
Rogi - to tylko skutek naturalny wszelkiego małŜeństwa legalnego, Ŝe tak powiem: poprawka, protest, tak
Ŝe w tym sensie nie są one zgoła niczym poniŜającym... JeŜeli kiedykolwiek (przypuśćmy na chwilę tę
niedorzeczność) zawrę ślub legalny, to nawet będę się cieszył z tych waszych przeklętych rogów; powiem
wtedy Ŝonie: "Moja droga, dotychczas tylko kochałem ciebie, teraz zaś szanuję cię, poniewaŜ potrafiłaś
zaprotestować!" Pan się śmieje? To dlatego, Ŝe nie stać pana na zerwanie z przesądami! Do licha, wszak ja
rozumiem, w czym mianowicie tkwi przykrość, kiedy człowieka oszukują w legalnym małŜeństwie; ale to
przecie tylko podłe następstwa podłego faktu, gdzie oboje są poniŜeni. Gdy zaś rogi przypina się otwarcie,
jak w związku cywilnym, wówczas one juŜ nie istnieją, są nie do pomyślenia i nawet tracą miano rogów.
Owszem, pańska Ŝona dowiedzie panu tylko, jak pana szanuje, uwaŜając go za niezdolnego sprzeciwić się
jej szczęściu i za dość kulturalnego, Ŝeby się na niej nie mścić za jej nowego męŜa. Do licha, niekiedy
marzę, Ŝe gdyby mię wydano za mąŜ, tfu! gdybym się oŜenił... (cywilnie czy legalnie, wszystko jedno)
chyba sam bym przyprowadził Ŝonie kochanka, o ile długo by się z tym ociągała. "Moja droga, rzekłbym
jej, kocham cię, lecz ponadto pragnę, Ŝebyś ty mnie szanowała, więc masz!" Co? Dobrze mówię? Co? Piotr
Pietrowicz chichotał słuchając, ale bez wielkiego animuszu. Nawet nie bardzo słuchał. Istotnie, obmyślał
coś innego, i wreszcie nawet Lebieziamikow to dostrzegł. Łu-Ŝyn był zdenerwowany, zacierał ręce,
zamyślał się. Wszystko to Andrzej Siemionowicz zmiarkował później i przypomniał sobie. II
Trudno było oznaczyć dokładnie powody, dla których w rozstrojonym umyśle Katarzyny Iwanowny
zrodził się pomysł tej bezsensownej stypy. Rzeczywiście, szastnęła na to bez iźa
mała dziesięć rubli z tych przeszło dwudziestu, które Raskol-nikow dał jej specjalnie na pogrzeb
Marmieładowa. MoŜe Katarzyna Iwanowna miała sobie za obowiązek uczcić pamięć nieboszczyka "jak
naleŜy", by wiedzieli wszyscy lokatorzy, a zwłaszcza Amalia Iwanowna, Ŝe był "nie tylko nie gorszy od
nich, lecz moŜe nawet daleko lepszy, proszę państwa" i Ŝe przeto nikt spośród nich nie ma prawa "zadzierać
Strona 147
1740
przed nim nosa". MoŜe największy wpływ wywierała tutaj ta osobliwa duma ubogich, sprawiająca, Ŝe przy
niektórych obrzędach, obowiązkowych dla nas wszystkich i kaŜdego z osobna, niejeden biedak wyłazi ze
skóry i wyrzuca ostatni zaoszczędzony grosz, aby się tylko "postawić" i aby "drudzy" nie mogli nic
"przyganić". Bardzo moŜliwe, Ŝe Katarzyna Iwanowna chciała, właśnie w tym wypadku, właśnie teraz, gdy
wyglądało, Ŝe opuścili ją wszyscy, pokazać "tym wszystkim nędznym i lichym lokatorom", Ŝe ona nie tylko
"umie Ŝyć i umie przyjąć gości", ale ponadto została wychowana jako Ŝywo nie do takiej doli, została
wychowana "w szlachetnym - rzec nawet moŜna - arystokratycznym domu pułkownikowskim", gdzie z
pewnością zaprawiono ją do czego innego niŜ do zamiatania podłóg i prania dziecięcych łachów po nocach.
Takie napady dumy i próŜności nawiedzają czasem ludzi najuboŜszych, najbardziej zahukanych i niekiedy
przeistaczają się u nich w draŜliwą, niepohamowaną potrzebę. Katarzyna Iwanowna zaś, na domiar, nie
naleŜała do zahukanych: okoliczności Ŝyciowe mogły ją zabić na śmierć, lecz zahukać jej moralnie, to
znaczy zastraszyć i podbić jej wolę, niepodobna było. Ponadto So-nieczka mówiła o niej całkiem słusznie,
Ŝe rozum się jej pomieszał. Wprawdzie stanowczo tego stwierdzić jeszcze nie było moŜna, lecz istotnie w
ostatnich czasach, przez cały ten ubiegły rok, biedny jej umysł zanadto był udręczony, Ŝeby się po części
nie zmącić. Daleko posunięte suchoty, jak utrzymują medycy, równieŜ się przyczyniają do upośledzenia
władz umysłowych. Win w liczbie mnogiej i w róŜnorakich gatunkach - nie było, m a der y takŜe nie, to
przesada ŁuŜyna; wino jednak było. Była teŜ wódka^ rum j lizbońskie - wszystko podłej jakości, lecz w
dostatecznej ilości. Co do potraw, to oprócz kutii, były trzy, czter^dąnia (w~tej liczbie bliny) - wszystko z
kuchni Amalii Iwanowny, nadto zaś nastawiono od razu dwa

samowary, gdy?, .poobiedzię miała być herbata i poncz. Sprawunkami zajęła się Katarzyna Iwanowna 2
pomocą jednego lokatora, jakiegoś nieszczęsnego Polaczyny, który Bóg wie czemu mieszkał u pani
Lippewechsel, a teraz ofiarował się ze swymi usługami Katarzynie Iwanownie, biegał cały wczorajszy
dzień i dzisiejszy poranek, z wywalonym językiem, przy czym szczególnie starał się o to, by ta ostatnia
okoliczność rzucała się wszystkim w oczy. O lada bagatelę przylatywał co chwila do Katarzyny Iwanowny,
nawet biegał szukać jej na rynku, nieustannie zwracał się do niej "pani chorąŜyno" i w końcu obrzydł jej
jak flaki z olejem, choć z początku twierdziła, Ŝe bez tego "usłuŜnego i wielkodusznego" człowieka
przepadłaby z kretesem. Było to w charakterze Katarzyny Iwanowny pochopnie ustroić pierwszego
lepszego w najpiękniejsze, najbardziej tęczowe kolory, zachwalić go tak, Ŝe jemu samemu robiło się
głupio, wymyślać ku jego chwale róŜne zgoła nie istniejące okoliczności, najszczerzej i naj-uczciwiej
uwierzyć w ich realność, a później raptem, ni stąd, ni zowąd, rozczarować się, osadzić go, opluć i na zbity
łeb wypędzić człowieka, przed którym zaledwie kilka godzin temu leŜała dosłownie plackiem. Z natury
była skłonna do śmiechu, wesoła, lubiąca zgodę, ale wskutek bezustannych nieszczęść i niepowodzeń
zaczęła z taką pasją Ŝądać i wymagać, by wszyscy Ŝyli w zgodzie i radości i nie waŜyli się Ŝyć inaczej - Ŝe
teraz najlŜejszy dysonans, najbłahsze niepowodzenie wtrącało ją z miejsca nieledwie w zapamiętanie; w
mig, bezpośrednio po najbardziej wygórowanych nadziejach i fantazjach, zaczynała przeklinać swą dolę,
drzeć i szarpać wszystko, co było pod ręką, tłuc głową o mur. RównieŜ Amalia Iwanowna raptem nabrała
niezwykłego znaczenia i zaskarbiła sobie niezwykły szacunek Katarzyny Iwanowny - dlatego tylko, być
moŜe, iŜ zaprojektowano tę stypę i Ŝe Amalia Iwanowna całym serź,em wzięła udział w trudach: ofiarowała
się nakryć do stołu, dostarczyć obrusów, serwetek, naczyń i tak dalej oraz przyrządzić jedzenie w swej
kuchni. Katarzyna Iwanowna wyposaŜyła ją w rozległe pełnomocnictwa, dała jej wolną rękę we
wszystkim, sama zaś wyruszyła na cmentarz. JakoŜ wszystko zostało przygotowane znakomicie: stół
nakryty wcale schludnie; talerze, widelce, noŜe, kieliszki, szklanki, filiŜanki-wszystko to naturalnie 390
stanowiło zbieraną druŜynę róŜnych kształtów i kalibrów, pościąganą od róŜnych lokatorów, jednak w
oznaczonym czasie wszystko stało na swoich miejscach, a Amalia Iwanowna, czując, Ŝe świetnie wywiązała
się z zadania, nie bez pewnej dumy powitała wracających z cmentarza - wy elegantowana, w stroiku z
nowymi Ŝałobnymi wstąŜkami, w czarnej sukni. Duma ta, choć usprawiedliwiona, jakoś się "nie spodobała
Ka-tarzanie Iwanownie: "pomyślałby kto, Ŝe bez Amalii Iwanowny juŜ by nie umiano nakryć do stołu!" Nie
spodobał się jej takŜe czepek z nowymi wstąŜkami: "czy się aby ta głupia Niemka nie chełpi tym, Ŝe jest
panią domu i Ŝe z łaski raczyła dopomóc ubogim lokatorom? Z łaski! No proszę! U papusia Katarzyny
Iwanowny, który był pułkownikiem i omal nie gubernatorem, do stołu nakrywało się czasami na
czterdzieści osób, tak Ŝe jakiejś Amalii Iwanowny czy raczej Amalii Ludwigowny nie wpuściliby tam
nawet do kuchni..." Jednak Katarzyna Iwanowna do czasu nie ujawniła swych uczuć, chociaŜ postanowiła
w duchu, Ŝe Amalię Iwa-nownę koniecznie trzeba będzie dziś osadzić, przypomnieć jej właściwe miejsce,
bo jeszcze gotowa Bóg wie co sobie uroić; na razie zaś poprzestała na tym, Ŝe przywitała się z nią zimno.
Jeszcze jedna przykrość zwarzyła poniekąd nastrój Katarzyny Iwanowny: spośród lokatorów zaproszonych
Strona 148
1740
na pogrzeb nikt się prawie tam nie stawił, z wyjątkiem Polaćzka, który zdąŜył przylecieć równieŜ na
cmentarz; na wspominki zaś, to znaczy na poczęstunek, przybyli tylko najpośledniejsi, najbiedniejsi, kilku
niezupełnie nawet trzeźwych - ot, jakieś tałatajstwo. Natomiast starsi i solidniejsi, jakby umyślnie, jakby
zmówieni, świecili nieobecnością. Na przykład Piotr ŁuŜyn, ten, rzec moŜna, najsolidniejszy ze wszystkich
lokatorów, nie przyszedł, a tymczasem Katarzyna Iwanowna juŜ wczoraj wieczorem..naopowiadała
kaŜdemu, kto Ŝyw, to jest Amalii Iwanownie, Poluni, Soni i Polaczkowi, Ŝe to najszlachetniejszy,
najwielkoduszniejszy człowiek, posiadający ogromne wpływy i majątek, dawny przyjaciel jej pierwszego
męŜa, mile widziany gość w domu jej rodziców, który przyrzekł dołoŜyć wszelkich starań, aŜeby wyrobić
dla niej bardzo pokaźną emeryturę. Tu zaznaczmy, Ŝe jeśli Katarzyna Iwanowna przechwalała się czyimiś
wpływami i dostatkami, to czyniła to nie dla korzyści, bez Ŝadnego osobistego

wyrachowania, zgoła bezinteresownie - po prostu z przepełnionego serca, dla samej rozkoszy chwalenia i
wynoszenia pod niebiosa owej chwalonej osoby. Podobnie jak ŁuŜyn i "zapewne wzorując się na nim", nie
stawił się "ten kiepski hukaj, Lebieziatnikow". "A ten znów czego się puszy? Zaproszono go tylko z laski, i
to wyłącznie dlatego, Ŝe mieszka w jednym pokoju z Piotrem Pietrowiczem, jest jego znajomym, więc nie
wypadało nie zaprosić." Nie przyszła takŜe pewna dystyngowana dama i. jej córka, "przejrzała dziewica",
które choć mieszkały w umeblowanych pokojach Amalii Iwanowny dopiero od dwóch tygodni, juŜ kilka
razy skarŜyły się na zgiełk i krzyk w izbie Marmieładowów, zwłaszcza gdy nieboszczyk wracał do domu
pijany; o tych skargach nie omieszkała powiadomić Katarzyny Iwanowny sama Amalia Iwanowna, gdy
kłócąc się z nią i groŜąc wyrzuceniem całej rodziny za drzwi wrzeszczała co sił, Ŝe oni denerwują
"porządnych lokatorów, których bucika nie są warci". Katarzyna Iwanowna teraz rozmyślnie postanowiła
zaprosić tę damę i jej córkę, których "bucika nie jest rzekomo warta", a to tym bardziej, Ŝe dotychczas, gdy
się przypadkowo spotykały, tamta wyniośle odwracała głowę; otóŜ niech wie, Ŝe tutaj "szlachetniej się
myśli i czuje, i zaprasza się nie pamiętając krzywd", niech zobaczą, Ŝe Katarzyna Iwanowna "umie się
znaleźć". Oczywiście wytłumaczy im się przy stole, jak równieŜ wspomni się o gubernatorstwie świętej
pamięci papusia, a równocześnie da się im pośrednio do zrozumienia, Ŝe nie było powodu odwracać głowy
przy spotkaniach, Ŝe owszem, było to bardzo głupio. Nie stawił się równieŜ korpuletny podpułkownik (w
gruncie rzeczy emerytowany sztabskapitan), lecz okazało się, Ŝe ten juŜ od wczoraj rano leŜy "pijany w
sztok". Słowem, zjawili się tylko: Polaczek, potem jakiś mizerak-kancelista, milczący jak ryba, w
zatłuszczonym surducie, wągrowaty i plugawię cuchnący; potem jeszcze jeden głuchy i prawie całkiem
ślepy staruszek, który gdzieś kiedyś słuŜył na poczcie, a za którego ktoś od niepamiętnych czasów i w
niewiadomym celu płacił u Amalii Iwanowny. Przyszedł takŜe pijany eks-porucznik, na dobrą sprawę -
urzędnik intendentury, rŜący jak koń i, "proszę sobie wystawić", bez kamizelki! Jeden jakiś zasiadł wprost
do stołu nawet się nie ukłoniwszy Katarzynie Iwanownie; a wreszcie jakiś osobnik w braku ubrania
przybył w szlafroku - ale to juŜ było do takiego stopnia nieprzyzwoite, Ŝe staraniem Amalii Iwanowny i
Polaczka udało się go spławić. Zresztą Polaczek przyprowadził ze sobą jakichś dwóch innych Pola-czków,
którzy nigdy u Amalii Iwanowny nie mieszkali i których dotychczas oko ludzkie tu nie oglądało. Wszystko
to bardzo niemile dotknęło Katarzynę Iwanownę. "Ostatecznie dla kogóŜ robiło się te wszystkie
przygotowania?" By zaoszczędzić miejsca, dzieci posadzono nie za stołem, który i tak zajął cały pokój, ale
nakryto dla nich w kącie na kufrze, przy czym dwoje mniejszych usadowiono na ławeczce, Polunia zaś,
jako "dorosła", miała je karmić, dozorować, wycierać im noski "jako dzieciom z dobrego domu". Słowem
Katarzyna Iwanowna, rada nierada, musiała powitać wszystkich ze zdwojoną godnością i nawet
wyŜszością. Dość surowo powiodła okiem po niektórych gościach i wyniośle zaprosiła do stołu, uwaŜając
dlaczegoś, Ŝe odpowiedzialność za wszystkie niestawiennictwa ponosi Amalia Iwanowna, zaczęła ją naraz
traktować zupełnie per noga, co teŜ Amalia Iwanowna dostrzegła od razu i co ją mocno ubodło. Taki
początek nie rokował' pomyślnego końca. Wreszcie wszyscy siedli. Raskolnikow wszedł prawie w tej samej
chwili, gdy powrócili z cmentarza. Katarzyna Iwanowna strasznie się zeń ucieszyła, gdyŜ po pierwsze, był
TO jedyny "wykształcony" gość wśród obecnych i "jak wiadomo, miał za dwa lata objąć katedrę profesora
w tutejszym uniwersytecie", po wtóre zaś, natychmiast i z całym szacunkiem przeprosił, Ŝe mimo
najszczerszych chęd nie mógł być na cmentarzu. Z punktu rzuciła się ku niemu; usadowiła-go za. s.tołęm
koło siebie^, po lewej ręce (po prawej siadła Amalia Iwanowna), i mimo bez-bezustanną krzątaninę oraz
dbałość o to, by potrawy obnoszono jak naleŜy i by wszyscy dostali, mimo męczący kaszel, który w
ostatnich dwóch dniach bardzo się pogorszył i teraz dusił ją co chwila - bez przerwy zwracała się do
Raskolnikowa i spieszyła półszeptem wytrząsnąć przed nim wezbrane w jej sercu uczucia tudzieŜ swe
słuszne oburzenie na nieudaną stypę; przy czym oburzenie raz po raz ustępowało najweselszemu,
najbardziej nieokiełznanemu śmiechowi ze zgromadzonych gości, głównie zaś z pani domu. -
Strona 149
1740
Wszystkiemu winna ta kukułka. Pan rozumie, o kim

mówię: o niej, o niej!- i Katarzyna Iwanowna kiwnęła w stronę gospodyni. - Niech pan patrzy: wybałuszyła
oczy, czuje, Ŝe o niej mówimy, ale nie moŜe zrozumieć, więc tylko wytrzeszcza gały. Tfu, sowa!
Cha-cha-cha! Kchy-kchy-kchy! I komu chce zaimponować tym swoim wronim gniazdem? Kchy-kchy-kchy!
Pan zauwaŜył? wciąŜ chciałaby, Ŝeby ją traktowali jako główną osobę i myśleli, Ŝe robi mi zaszczyt swoim
przybyciem. Prosiłam ją jak kogo dobrego, Ŝeby ściągnęła ludzi przyzwoitych, naturalnie tylko znajomych
nieboszczyka, a niech pan patrzy, kogo mi ponasprowadzała: jakichś błaznów, mydłków! Proszę spojrzeć
na tego z krostowatą twarzą: toŜ to jakiś smark na dwóch nogach! A cTPolaczkowie... Cha-cha-cha!
Kchy-kchy-kchy! Nikt, nikt ich tu nigdy nie widział, ja teŜ nigdy nie widziałam; czemuŜ więc przyszli,
pytam pana? Grzecznie siedzą w rzędziku.-Panie, hej!- krzyknęła nagle do jednego z nich - wzięliście sobje
blinów? weźcie jeszcze! Piwa napijcie się, piwa! Wódki nie chcecie? Niech pan patrzy: zerwał się, kłania,
proszę patrzeć, proszę patrzeć: widocznie są całkiem wygłodzeni, biedacy! Nic, niech sobie podjedzą!
Przynajmniej nie awanturują się, tylko... tylko, daję słowo, boję się o srebrne łyŜki gospodyni!...- Amalio
Iwanowna! - zwróciła się raptem do niej, prawie głośno - gdyby przypadkiem poginęly panine łyŜki, nie
odpowiadam za nie, uprzedzam zawczasu! Cha-cha-cha!- zaniosła się śmiechem, znowu zwracając się do
Raskolnikowa, znów wskazując mu kiwnięciem na gospodynię, rada ze swego wybryku.-Nie zrozumiała,
znowu nie zrozumiała! Siedzi z rozdziawioną gębą, niech pan patrzy: sowa, prawdziwa sowa, sroka w
nowych wstąŜkach, cha-cha-cha! Tu śmiech znów się przeistoczył w nieznośny kaszel, trwający pięć minut.
Na chusteczce zostało trochę krwi, na czole wystąpiły krople potu. Milcząc pokazała krew
Raskol-nikowowi i, ledwie odetchnąwszy, znowu jęła mu szeptać z nadzwyczajnym oŜywieniem, z
purpurowymi wypiekami : - Wie pan, poleciłam jej rzecz najdelikatniejszą: zaprosić tę damę i jej córkę, pan
rozumie, o kim mówię? W takich sprawach naleŜy postępować niezwykle subtelnie, w sposób
najkunsztowniejszy, ona zaś zrobiła tak, Ŝe ta przyjezdna idiotka, ta zadufana w sobie stwora, ta marna
prowincjałka... dlatego tylko, Ŝe jest jakąś tam wdową po majorze i przyjechała starać się o emeryturę,
wycierać kąty po urzędach... dlatego, Ŝe mając pięćdziesiąt pięć lat pudruje się, blanszuje i róŜuje (to rzecz
wiadoma)... i taka oto kreatura nie tylko nie raczyła przyjść, ale nawet nie przysłała przeprosin, skoro
zjawić się nie mogła, jak tego wymaga najprymitywniejsza grzeczność! W głowę zachodzę, czemu nie
przyszedł Piotr Pietrowicz? Ale gdzie Sonia? Dokąd poszła? A, otóŜ i ona nareszcie! Co to, Soniu? Gdzie
byłaś? Dziwne, Ŝe nawet na pogrzebie ojca jesteś taka niepunktualna. Rodionie Romanowiczu, niech pan
się trochę posunie. Oto twoje miejsce, Sonieczko... jedz, co zechcesz. NałóŜ sobie sałatki, to dobre. Zaraz
podadzą bliny. A dzieciom dano? Poluniu, macie tam wszystko? Kchy-kchy-kchy! No dobrze. Bądź
grzeczniutka. Lenko, a ty, Kola, nie machaj nóŜkami, siedź, jak powinno siedzieć dobrze wychowane
dziecko. Co mówisz, Sonieczko? Sonia czym prędzej powtórzyła jej przeprosiny^ Piotra Pietrowicza,
starając się mówić głośno, Ŝeby wszyscy słyszeli, i kładąc mu w usta - nie całkiem zgodne z prawdą -
najbardziej wyszukane i pełne szacunku tłumaczenia. Dodała,. Ŝe pan ŁuŜyn kazał specjalnie powiedzieć,
iŜ skoro tylko będzie mógł, niezwłocznie przyjdzie, by sam na sam pomówić o interesach i razem się
zastanowić, co będzie moŜna uczynić i przedsięwziąć na przyszłość, itd., itd. Sonia wiedziała, Ŝe to
uśmierzy i ukoi Katarzynę Iwa-nownę, pochlebi jej, a przede wszystkim jej duma będzie zaspokojona.
Usiadła obok Raskolnikpwa, któremu ukłoniła się krótko i przelotnie, ciekawie nań spojrzała. Później juŜ
cały czas unikała jego wzroku i rozmowy z nim. Zdawała się nawet roztargniona, chociaŜ patrzyła wprost
na Katarzynę Iwanownę, aby zrobić jej przyjemność. Ani ona, ani jej macocha nie były w Ŝałobie, gdyŜ nie
posiadały czarnych strojów; Sonia miała na sobie jakąś brązową, dość ciemną sukienkę, a Katarzyna
Iwanowna - swoją jedyną, perkalową, ciemną w pa-seczki. Z relacją o Piotrze Pietrowiczu poszło jak po
maśle. Z godną miną wysłuchawszy Soni Katarzyna Iwanowna z tąŜe godnością zapytała o zdrowie Piotra
Pietrowicza. Bezpośrednio potem i prawie na głos szepnęła Raskolnikowowi, Ŝe tak szanowny i stateczny
człowiek, jak pan ŁuŜyn, istotnie czułby się dość dziwnie "w tak niezwykłej kompanii", i to pomimo 395

cale swe oddanie jej rodzinie oraz zaŜyłą przyjaźń z świętej pamięci papusiem. - Oto dlaczego jestem panu
szczególnie wdzięczna, Ro-dionie Romanowiczu, Ŝe pan nie pogardził moją gościnnością nawet w takim
otoczeniu - dorzuciła prawie głośno. - Zresztą jestem pewna, Ŝe tylko wielka przyjaźń dla biednego mego
nieboszczyka skłoniła pana do dotrzymania słowa. Potem raz jeszcze dumnie i z dystynkcją obejrzała
swych gości i nagle bardzo troskliwie, głośno, przez stół, zapytała głuchego staruszka, "czy nie chce jeszcze
pieczeni i czy mu nalano lizbońskiego". Staruszek nie odpowiedział i długo nie mógł pojąć, o co chodzi,
chociaŜ sąsiedzi dla Ŝartu zaczęli go poszturchiwać. Oglądał się tylko dokoła z otwartymi ustami, czym
jeszcze podsycił ogólną wesołość. - Co za jełop! Niech pan patrzy, niech pan patrzy! I po co go tu
Strona 150
1740
przyprowadzili?... Co się zaś tyczy Piotra Pietrowicza, zawsze byłam go pewna - ciągnęła dalej Katarzyna
Iwano-wna - bo zaiste nie jest podobny... - szorstko i głośno, z nader surową miną zwróciła się do Amalii
Iwanowny, tak Ŝe ta się aŜ zlękła - nie jest podobny do tych wyfiokowanych czupiradel, których u papy nie
zgodzono by nawet na kucharki, a nieboszczyk mąŜ z pewnością wyświadczyłby im honor przyjmując je, a
i to chyba tylko wskutek swej niewyczerpanej dobroci. - O, tak, wypić lubił; o! Ŝe lubił, to lubił! - znienacka
krzyknął emeryt z intendentury osuszając dwunasty kieliszek wódki. - Rzeczywiście, mój nieboszczyk mąŜ
miał tę słabostkę - wczepiła się w niego Katarzyna Iwanowna - ale był to człowiek dobry i szlachetny,
kochający i szanujący rodzinę; źle tylko, Ŝe wskutek swej dobroci zanadto ufał wszelakim rozpustnikom i
Bóg wie z kim nie pijał - z takimi, co nie byli warci jego podeszwy! Niech pan sobie wystawi, Rodionie
Romanowiczu, w jego kieszeni znaleźliśmy piernikowego kogucika: szedł do domu pijany śmiertelnie, ale
o dzieciach pamiętał. - Ko-gu-ci-ka? Pani się wyraziła: ko-gu-ci-ka? - krzyknął jegomość z intendentury.
Katarzyna Iwanowna nie raczyła odpowiedzieć. Zamyśliła się o czymś, westchnęła. 396
- Pan z pewnością uwaŜa, jak zresztą wszyscy, Ŝe byłam dla niego zbyt ostra--ciągnęła "dale j, zwracając się
do Raskolnikowa. - Ale tak nie jest! .Szanował mnie bardzo, bardzo mnie szanował! Był to człowiek zacnej
duszy! I jakŜe czasem było mi go Ŝal! Niekiedy siedział sobie, patrzał na mnie ze swego kąta, a mnie tak się
go robi szkoda, chciałabym go przyhołubić, lecz zaraz sobie myślę: "Przyholubię, a on się znów upije";
tylko surowością moŜna go "było jako tako utrzymać w ryzach. - Tak jest, zdarzało się wydzieranie kudłów,
zdarzało się niejednokrotnie! - znów ryknął tamten i wlał w siebie jeszcze jeden kieliszek. - Nie tylko
wydzieraniem kudłów, ale i pomiotłem nie wadziłoby poczęstować niektórych bałwanów. Nie o
nieboszczyku mówię w tej chwili - przycięła mu Katarzyna Iwanowna. Czerwone wypieki płonęły coraz
pąsowiej, pierś falowała. Jeszcze chwila, a Katarzyna Iwanowna juŜ gotowa była wszcząć awanturę. Wielu
chichotało; niejednemu było to snąć przyjemne. Intendenta zaczęto podjudzać, coś mu szeptać. Widocznie
chciano podszczuć tych dwoje na siebie. - Ra-a-aczy mi pani powiedzieć, do czyjego to ogródka - nastroszył
się intendent - do czyjego ogródka pani ten kamyk... A zresztą nie potrzeba! głupstwo! Wdowa! wdówka!
Przebaczam... Pas! - i znowu golnął wódki. Raskolnikow siedział i słuchał. w.,mUczeniu, ze wstrętem. Jadł
tylko z grzeczności, ledwie dotykając kąsków, które mu Katarzyna Iwanowna raz po raz kładła na talerzu; a
i to raczej pozorował, by jej nie urazić. Bacznie przyglądał się Soni. Lecz SoniaJhyla-coraz-bardziej
ńiespokoJnaTIzatroskana; ona teŜ przeczuwała, Ŝe się ta stypa nie skończy zgodnie, i ze strachem śledziła
rosnące rozdraŜnienie macochy. Między innymi wiedziała, Ŝe głównym powodem, dla którego obydwie
przyjezdne damy lekcewaŜąco potraktowały zaprośmy Mar-mieładowej, była ona, Sonia. Słyszała od samej
Amalii Iwanowny, Ŝe starsza z dwu dam obraziła się nawet za te za-prosiny tudzieŜ zadała pytanie: "Czy
naprawdę, myślą, Ŝe mogłaby posadzić swoją córkę obok tej panny?" Sonia czuła, Ŝe Katarzyna Iwanowna
juŜ skądś wie o tym i Ŝe zniewaŜenie Jej, Soni, boli macochę bardziej, niŜ gdyby obraŜono ją osobiście, 397

jej dzieci, jej papusia - słowem, Ŝe była to zniewaga śmiertelna, i Sonia wiedziała, Ŝe Katarzyna Iwanowna
juŜ się teraz nie uspokoi, "dopóki nie wykaŜe tym czupiradłom, Ŝe one obydwie..." itd., itd. Jakby
naumyślnie, ktoś z drugiego końca stołu przysłał Soni talerzyk, na któ-rym leŜały, z czarnego chleba
ulepione, dwa. serca, przeszyte strzałą, Katarzyna Iwanowna poczerwieniała i głośno, na cały stół
powiedziała, Ŝe autorem tego kawału jest oczywiście "jakiś pijany osioł". Gospodyni, która równieŜ czuła,
co się święci, a zarazem była do głębi dotknięta wyniosłością Katarzyny Iwanowny - chcąc rozproszyć
niemiły nastrój towarzystwa, i przy tej sposobności podnieść siebie w ogólnej opinii, ni stąd, ni zowąd
zaczęła opowiadać, Ŝe jakiś jej znajomy, "Kar! z apteki", jeździł w nocy doroŜką, Ŝe "doroŜkarz chciał jego
zabijał i Kari jego bardzo, bardzo prosił, Ŝeby on jego nie zabijał, i płakał, i ręki złoŜył, i nastraszył, i od
strachu jemu serce pęknelo". Katarzyna Iwanowna uśmiechnęła się wprawdzie, ale wnet dorzuciła, Ŝe frau
Amalia nie powinna opowiadać anegdotek po rosyjsku. Ta się obraziła jeszcze bardziej i odparła, Ŝe jej
"fater aus Berlin* był bardzo, bardzo waŜna szlowiek i ciągle ręce po kieszeniach chodził". Śmiechliwa
Katarzyna Iwanowna nie wytrzymała i zaniosła się gwałtownym śmiechem, tak Ŝe Niemka zaczęła tracić
resztki cierpliwości i ledwo mogła się powściągnąć. - A to mi sowicha! - znów szeptała do Raskolnikowa
Katarzyna Iwanowna, rozbawiona prawie." - Chciała powiedzieć: chodził z rękami w kieszeniach, a
'wypadło, Ŝe plądrował po cudzych kieszeniach, kchy-kchy! Czy pan zauwaŜył, Rodionie Romanowiczu, Ŝe
ci wszyscy petersburscy cudzoziemcy, czyli Niemcy przewaŜnie, którzy skądś przyjeŜdŜają do nas, wszyscy
są od nas głupsi! NiechŜe pan sam powie: czyŜ moŜna bajać o tym, Ŝe "Kar! z apteki od strachu serce
pęknął" i Ŝe ten zdechlak, zamiast związać doroŜkarza, "ręce złoŜył i płakał, i bardzo prosił". Ach, co za
dumica! Jeszcze sobie wyobraŜa, Ŝe to strasznie wzruszające, nie podejrzewa nawet, jaka jest głupia. Ja
uwaŜam, Ŝe ten pijany intendent jest daleko mądrzejszy od niej: przynajmniej widać, Ŝe to sowizdrzał, Ŝe
utopił rozum w alkoholu, * W oryg. pisownia fonetyczna; Yatcr aus Berlin - ojciec z Berlina. 398
Strona 151
1740
gdy tymczasem tamci wszyscy są powaŜni, spokojni... Niech pan patrzy: siedzi, wytrzeszczyła ślepia.
Gniewa się! gniewa się! Cha-cha-cha! Kchy-kchy-kchy! Rozweselona Katarzyna Iwanowna wnet się wdała
w róŜne szczegóły i nagle zaczęła mówić o tym, Ŝe po uzyskaniu emerytury na pewno otworzy w swym
rodzinnym mieście T. pensję dla dobrze urodzonych panien. Dotąd jeszcze nie wspominała o tym osobiście
Raskolnikowowi, więc teraz poczęła roztaczać jak najbardziej ponętne perspektywy. Nie wiedzieć skąd, w
jej rękach znalazł się raptem ów "list pochwalny", o którym poinformował Raskolnikowa jeszcze
nieboszczyk Mannieładow," gdy mu w szynkowni wykładał, Ŝe jego małŜonka, Katarzyna Iwanowna, na
balu po końcowym egzaminie tańczyła z szalem "w obecności gubernatora i innych osobistości". Ten list
pochwalny miał widocznie słuŜyć teraz za dowód, Ŝe i sama Katarzyna Iwanowna ma prawo otworzyć
pensję; głównie jednak trzymano go w odwodzie z tą myślą, aby ostatecznie zmiaŜdŜyć "obydwa
wy-fiokowane czupiradla", o ile by przyszły na stypę, i jasno im dowieść, Ŝe Katarzyna Iwanowna pochodzi
z nader wytwornego, "rzec nawet moŜna - arystokratycznego domu, jest córką pułkownika, bez cienia
wątpliwości jest znacznie bardziej dobra od wielu poszukiwaczek przygód, jakich tyle się namnoŜyło
ostatnimi czasy". List pochwalny natychmiast zaczął krąŜyć wśród pijanych gości, czemu Katarzyna
Iwanowna się nie sprzeciwiała, gdyŜ w nim istotnie stało wyraźnie, en toutes lettres*, iŜ jest ona córką
radcy dworu i kawalera, a przeto w rzeczy samej córką "prawie pułkownika". Wpadłszy w ferwor
Katarzyna Iwanowna zaczęła szeroko się rozwodzić o wszystkich szczegółach przyszłego, spokojnego i
zbytko-wnego Ŝycia w T.: o profesorach gimnazjalnych, których poprosi o wykłady na pensji; o pewnym
czcigodnym staruszku, Francuzie Mangot, który swego czasu uczył francuskiego samą Katarzynę
Iwanownę, teraz dokonywa Ŝywota w T. i z radością zgodzi się na pracę u niej za umiarkowaną opłatą.
doszło na koniec i do Soni, "która uda się do T/ razem z Katarzyną Iwanowna i będzie jej tam we
wszystkim pomagała". Ale tu raptem ktoś parsknął na końcu stołu. Katarzyna Iwa-* Pizenołnia: literami,
czarno na białym.

nowna postarała się udać lekcewaŜąco, iŜ nie zauwaŜa tych śmiechów, lecz niezwłocznie podniosła głos
umyślnie i z oŜywieniem jęła prawić o niewątpliwych uzdolnieniach wychowawczych Zofii Siemionowny,
"o jej łagodności, cierpliwości, poświęceniu, szlachetności i wiedzy", przy czym pogładziła Sonię po twarzy,
nachyliła się do niej i dwa razy gorąco ucałowała. Sonia spiekła raka, a Katarzyna Iwanowna rozpłakała się
nagle i zaraz rzekła o sobie, Ŝe jest "idiotką o słabych nerwach", Ŝe jest "zbyt rozstrzęsiona, Ŝe pora juŜ
kończyć, a poniewaŜ wszyscy juŜ skończyli jeść, więc moŜna by podawać herbatę". W tej chwili Amalia
Iwanowna, juŜ do reszty obraŜona, Ŝe w tej całej rozmowie nie dają jej najmniejszego udziału i zgoła jej
nawet nie słuchają, znienacka zaryzykowała ostatnią próbę i, tłumiąc nieśmiałość, odwaŜyła się udzielić
Katarzynie Iwanownie pewnej niezmiernie głębokiej i celnej rady, a mianowicie, Ŝe w tej przyszłej pensji
naleŜy zwracać szczególną uwagę na czystą bieliznę (di węszę) panienek oraz Ŝe "koniecznie powinien być
jedna taka dobri dama (di damę)*, co by dobrze pilnował bielizna", jak równieŜ "Ŝeby wszystkie młodi
panienek ukradkiem, po nocach nijakich romans nie czytał". Katarzyna Iwanowna, która rzeczywiście była
rozstrojona, bardzo juŜ zmęczona i wyŜej uszu miała tych całych wspominków, natychmiast "odcięła"
Amalii • Iwanownie, Ŝe "młóci słomę" i nic nie rozumie, Ŝe troska o "di węszę" jest rzeczą gospodyni, a nie
przełoŜonej arystokratycznego zakładu naukowego; co się zaś tyczy czytania romansów, jest to wręcz
nieprzyzwoite, toteŜ Amalia Iwanowna zrobi dobrze, jeśli zamilknie. Niemka poczerwieniała i, zupełnie
juŜ zła, zauwaŜyła, Ŝe "tylko dobrze chciała", Ŝe "bardzo duŜo dobrze chciała", a tymczasem jej "za kwatera
dawno nie płacił geid". Katarzyna Iwanowna od razu "osadziła" ją, zarzucając kłamstwo co do owego
twierdzenia, jakoby "dobrze chciała", bo wszak nie dalej niŜ wczoraj, gdy nieboszczyk leŜał na katafalku,
nękała ją o komorne. Na to frau Amalia nadmieniła z wielką konsekwencją, Ŝe "ona zapraszała tamtych
dam, ale tamte dam nie przyszedł, dlatego Ŝe tamte dam są szlachetne dam i nie mogą przyszedł do
nieszlachetnych dam". Katarzyna Iwanowna z punktu "podkreśliła", Ŝe frau Amalia, * W oryg. pisownia
fonetyczna; Die Wwhe; Die Damę.
będąc hetką-pętelką, Ŝadną miarą nie moŜe wydawać sądów o tym, czym jest prawdziwa szlachetność. Tego
frau Amalia nie zniosła i z miejsca oświadczyła, iŜ jej "fater aus Berlin był bardzo> bardzo waŜny szlowiek,
i obie ręki po kieszeniach chodził i ciągle robił tak: puf, puf!" By tym obrazowiej przedstawić swego fatera,
Amalia Iwanowna zerwała się z krzesła, wsunęła obie ręce do kieszeni, wydęła policzki i nuŜe wydawać
jakieś nieokreślone dźwięki - podobne do puf-puf - przy głośnym rechocie wszystkich lokatorów, którzy
rozmyślnie zagrzewali ją swą aprobatą, z rozkoszą przewidując chryję. Ale tego juŜ Katarzyna Iwanowna
nie mogła ścierpieć: bez zwłoki wszem wobec "wybębniła", Ŝe być moŜe frau Amalia nigdy w ogóle nie
miała fatera; Ŝe jest ona po prostu zapijaczo-ną petersburską Łotyszką, dawniej na pewno była gdzieś
kucharką albo i czymś gorszym. Niemka spąsowiała jak rak i zapiszczała, Ŝe to moŜe Katarzyna Iwanowna
Strona 152
1740
"zupełnie nie miał fater; ona zaś miała fater aus Berlin, i taki długi nosił surdut, i ciągle robił: puf, puf,
puf!" Katarzyna Iwanowna zaznaczyła pogardliwie, Ŝe o jej własnym pochodzeniu wszystkim dobrze
wiadomo, Ŝe w tym oto liście pochwalnym stoi drukowanymi literami, iŜ jej ojciec był pułkownikiem;
natomiast ojciec frau Amalii (jeŜeli w ogóle istniał) był z pewnością jakimś petersburskim Łotyszem i
sprzedawał mleko; najpewniej wszakŜe nie było go wcale, bo przecieŜ do dziś dnia nie wiadomo, jak się
frau Amalia nazywa po ojcu: Iwanowna czy Ludwigowna? Tu Amalia Iwanowna, rozjuszona do
ostateczności, wyrŜnęła pięścią w stół i jęła piszczeć, Ŝe jest Amal-Iwan, nie zaś Amal-Ludwig, Ŝe jej fater
"nazywał Johan i był burmeister", fater zaś Katarzyny Iwanowny "zupełnie nigdy był burmeister",
Katarzyna Iwanowna wstała z krzesła i surowo, głosem na pozór spokojnym (choć blada jak kreda i z
falującą piersią) zaznaczyła, Ŝe jeśli frau Amalia bodaj jeden tylko jeszcze raz ośmieli się "jednym tchem
wymienić swego obskurnego faterka z jej papusiem, wówczas ona, Katarzyna Iwanowna, zerwie jej czepek
z głowy i podepce nogami". Na to Niemka zaczęła biegać po pokoju krzycząc wniebogłosy, Ŝe jest panią
domu i Ŝeby Katarzyna Iwanowna "w tej fili wynosiła się z kwatera"; potem rzuciła się zbierać ze stołu
srebrne łyŜki. Wszczął się zgiełk i rwetes: dzieci zaczęły płakać. Sonia chciała mitygować Katarzynę
Iwanownę;

ale gdy frau Amalia krzyknęła nagle coś na temat Ŝółtego biletu, Marmieladowa odtrąciła Sonię i runęła na
panią Amalię Lippewechsel, aby bez zwłoki wprowadzić w czyn swoją groźbę co do czepka. W te; chwili
drzwi się otworzyły i na progu ukazał się ŁuŜyn. Stanął i Surowo, badawczo spoglądał na cale
towarzystwo. Katarzyna Iwanowna rzuciła się do niego. III
-Piotrze Pietrowiczu!-zawołała-niech choć pan mnie obroni! Proszę pouczyć tę głupią kreaturę, Ŝe nie wolno
tak traktować szlachetnej damy w niedoli, Ŝe na to jest sąd... Ja do samego generala-gubematora... Ona mi
odpowie za to... Pomnąc na gościnę u mego ojca, niech pan stanie w obronie sierot. - Pani pozwoli...
łaskawa pani pozwoli, pani pozwoli - wzbraniał się Piotr Pietrowicz - jak pani wiadomo, wcale nie miałem
zaszczytu znać jej ojca... pani pozwoli! (Ktoś głośno się roześmiał.) W bezustannych zaś pani swarach z
Amalia Iwanowna nie zamierzam uczestniczyć... Mam interes... i pragnę się rozmówić natychmiast z pani
pasierbicą-zdaje się Zofią Iwanowna, nieprawdaŜ? Zechce pani mnie puścić... Piotr Pietrowicz, boczkiem
wymijając Katarzynę Iwa-nownę, ruszył w przeciwległy kąt pokoju, gdzie znajdowała się Sonia.
-Marmieładowa stała na miejscu, nieruchoma jak słup soli. W głowie się jej nie mieściło, Ŝe Piotr
Pietrowicz mógł zaprzeć się gościny u jej papusia. Zmyśliwszy raz tę gościnę, sama święcie w nią
uwierzyła. Zdumiał ją takŜe ton Piotra Pietro-wicza - rzeczowy, suchy, pełen nawet jakiejś wzgardliwej
groźby. A i wszyscy inni przycichli stopniowo, gdy wszedł. JuŜ pomijając, Ŝe ten "rzeczowy i powaŜny"
człowiek zbyt jaskrawo nie harmonizował z tym całym towarzystwem - znać było, Ŝe przyszedł z czymś
waŜnym, Ŝe prawdopodobnie tylko jakiś niepowszedni powód mógł go skłonić do przyjścia tutaj i Ŝe
przeto coś się na pewno stanie, coś zajdzie. Baskol-nikow, który stał obok Soni, cofnął się, by dać mu
przejść; AHO
wyglądało na to, Ŝe ŁuŜyn wcale go nie zauwaŜył. Po jakiej minucie w progu stanął JLebieziatnikow; do
pokoju nie wszedł, ale zatrzymał się równieŜ z jakąś Osobliwą ciekawością, nie-ledwie ze zdziwieniem;
słuchał, ale dłuŜszy czas zdawał się nic nie rozumieć. - Przepraszam, Ŝe moŜe przeszkadzam, ale rzecz jest
dosyć waŜna - zagaił Piotr Pietrowicz jakoś ogólnie, nie zwracając się do nikogo z osobna - nawet wolę przy
wszystkich. Amalio Iwanowno, najmocniej panią proszę, jako właścicielkę mieszkania, o uwaŜne
wysłuchanie mojej rozmowy z Zofią Iwanowna. Zofio Iwanowno- kontynuował zwracając się wprost do
niezmiernie zdziwionej i juŜ z góry wylękłej Soni - z mego stołu, w pokoju mego przyjaciela "Andrzeja
Siemionowicza Lebieziamikowa, bezpośrednio, po wizycie pani znikł naleŜący do mnie banknot skarbu
państwa, wartości stu rubli srebrem; JeŜeli w-jakikelwlelf sposób pani wie i zechce nam wskazać, gdzie się
on teraz znajduje, to ręczę słowem honoru i wszystkich biorę na świadków, Ŝe na tym sprawa zostanie
umorzona. W przeciwnym 'natomiast razie zmuszony będę uciec się do kroków nader powaŜnej natury, a
wówczas... proszę mieć Ŝal juŜ tylko do siebie! W pokoju zaległa kompletna cisza. Nawet dzieci przestały
płakać. Sonia stała blada jak trup i patrzała na ŁuŜyna, niezdolna nic odpowiedzieć. Zdawało się, Ŝe jeszcze
nie rozumie. Upłynęło kilka sekund. - No, więc jakŜe? - spytał ŁuŜyn lustrując ją wzrokiem.
- Ja nie wiem... Ja nic nie wiem... - słabym głosem rzekła wreszcie Sonia. - Nie? Nie wie pani? - powtórzył
ŁuŜyn i pomilczał jeszcze kilka sekund. - Proszę się zastanowić, mademoi-selle - nawiązał surowo, lecz
wciąŜ jeszcze • jakby przemawiając jej do rozumu - proszę to rozwaŜyć, gotów jestem dać pani jeszcze
trochę czasu^do.Joatny.słu. Bo, proszę pani, gdybym nie był tak pewien, to, naturalnie, przy moim
doświadczeniu nie zaryzykowałbym tak wręcz panią oskarŜać; albowiem za takie bezpośrednie i
publiczne, lecz kłamliwe albo chociaŜby tylko omyłkowe oskarŜenie ja w pewnym stopniu jestem równieŜ
Strona 153
1740
odpowiedzialny. Wiem o tym. "Dziś rano zmieniłem dla swych osobistych potrzeb, .kilka
pięcioprocentowych obligacji, opiewających na nominalną kwotę 26* Aflt

trzech tysięcy rubli. Rachunki są w moim portfelu. Po powrocie do domu (świadkiem pan Andrzej
Lebieziatnikow) zacząłem rachować pieniądze i przeliczywszy dwa tysiące trzysta rubli schowałem je do
portfelu, portfel zaś - do bocznej kieszeni surduta. Na stole pozostało około pięciuset rubli w banknotach,
wśród nich trzy sztuki po sto rubli kaŜda. W tej chwili przyszła pani (wezwana przeze mnie) - i przez całą
swą bytność u mnie była nadzwyczaj zmieszana, tak dalece, Ŝe trzy razy, wpół słowa, wstawała i dlaczegoś
śpieszyła się wyjść, aczkolwiek rozmowa nasza jeszcze nie była skończona. Andrzej Siemionowicz moŜe to
wszystko poświadczyć. Zapewne i pani sama, mademoiselle, nie będzie się wzdragała potwierdzić i
oświadczyć, Ŝem ją wezwał przez Andrzeja Siemionowicza w tym wyłącznie celu, by porozmawiać o
sieroctwie i bezradości jej krewnej, Katarzyny Iwanowny (do której nie mogłem przyjść na stypę), tudzieŜ
o tym, Ŝe naleŜałoby urządzić dla niej jakąś zbiórkę, loterię czy coś podobnego. Pani dziękowała mi, a
nawet się rozpłakała (opowiadam wszystko ściśle tak, jak było, Ŝeby, po pierwsze, przypomnieć to pani, po
drugie zaś dowieść, Ŝe w pamięci mojej nie zatarł się ani najdrobniejszy szczególik). Następnie wziąłem ze
stołu banknot dziesięciorublowy i wręczyłem go pani osobiście jako tymczasowe wsparcie dla jej krewnej.
Wszystko to widział Andrzej Siemionowicz. Następnie odprowadziłem panią do drzwi (przy czym pani
wciąŜ była tak samo roztargniona), później zostaliśmy sam na sam z Andrzejem Siemionowiczem,
porozmawialiśmy jakie dziesięć minut i Andrzej Siemionowicz wyszedł, ja zaś wróciłem do stołu i do
leŜących na nim pieniędzy, aŜeby przeliczywszy je, odłoŜyć osobno, jak to sobie, z góry umyśliłem. Ku
memu zdziwieniu jednego sturublowego banknotu zabrakło. NiechŜe pani zwaŜy: podejrzewać Andrzeja
Siemionowicza jako Ŝywo nie mogę; wstydziłbym się nawet przypuścić coś podobnego. Omylić się w
rachunku takŜe nie mogłem, boć minutę przed pani przybyciem sprawdziłem rachunek i wszystko się
zgadzało. Przyzna pani, Ŝe biorąc pod uwagę jej zakłopotanie, jej chęć odejścia czym prędzej oraz to, Ŝe
jakiś czas trzymała pani ręce na stole, uwzględniając wreszcie społeczną jej sytuację i związane z tym
nawyki, jestem, Ŝe tak powiem, acz ze zgrozą i wbrew woli mojej, zmuszony zatrzymać się na podejrzeniu -
okrutnym, nie przeczę, ale uzasadnionym! Dodam jeszcze i powtórzę, Ŝe mimo całą swoją oczywistą
pewność rozumiem, iŜ jednak w obecnym moim oskarŜeniu tkwi pewne z mej strony ryzyko. Ale jak pani
widzi, zdecydowałem się nie puścić tego płazem, postanowiłem działać - i powiem pani dlaczego:
wyłącznie, proszę pani, wyłącznie z racji, czarnej jej niewdzięczności! Bo jakŜe? Ja panią zapraszam dla
dobra ubogiej jej krewnej, udzielam skromnej zapomogi w kwocie dziesięciu rubli, a pani z punktu, tuŜ,
zaraz, odpłaca mi za to wszystko takim postępkiem! Nie, to juŜ nieładnie! Nieodzowna jest nauczka. Proszę
się zastanowić; owszem, jako szczery przyjaciel (gdyŜ lepszego niŜ ja przyjaciela pani w tej chwili mieć nie
moŜe) proszę: niech się pani opamięta! Bo jak nie - będę nieubłagany! Więc? - Nic tam nie wzięłam - ze
zgrozą wyszeptała Sonia - pan mi dał dziesięć rubli, oto one, proszę je wziąć. - Sonia 'wyjęła z kieszeni
związaną w węzełek chusteczkę, rozsupłała, dobyła dziesięciorublowego papierka i wyciągnęła rękę do
ŁuŜyna. - Do pozostałych stu rubli pani się zatem nie przyznaje? - rzekł karcąco i z naleganiem, nie
przyjmując banknotu. Sonia rozejrzała się dokoła. Wszyscy na nią patrzyli z takimi strasznymi, surowymi,
szyderczymi, nienawistnymi twarzami. Spojrzała na Raskolnikowa... Stał pod ścianą skrzyŜowawszy
ramiona i spozierał na nią płomiennym wzrokiem. - O BoŜe! - wyrwało się Soni.
- Amalio I wanowno, trzeba będzie dać znać na policję, toteŜ najusilniej proszę, Ŝeby na razie posłać po
stróŜa - rzekł ŁuŜyn cicho i nawet łagodnie; - Gon der Barmherzige!* Ja zawsze myślał, Ŝe ona złodziejka! -
zawołała frau Amalia z tragicznym gestem. - Pani tak myślała? - podchwycił ŁuŜyn. - Widocznie więc
musiała pani mieć jakieś po temu podstawy. Szanowna Amalio Iwanowno, proszę zapamiętać te swoje
słowa, wypowiedziane zresztą przy świadkach. Zewsząd rozległ się naraz głośny rozgwar. Wszyscy się
poruszyli. - BoŜe milosierny!

- Ja-a-a-k to! - krzyknęła Katarzyna Iwanowna otrząsając się z osłupienia i jakby się urwała z łańcucha,
wpadła na ŁuŜyna. - Co! Pan ją oskarŜa o kradzieŜ? Kogo - Sonię? O łaj dakir łajdaki! - i rzuciwszy się do
Soni wzięła ją w swe chude ramiona niby w obcęgi. - Soniu! Jak mogłaś wziąć od niego te dziesięć rubli! O
głupiutka! Dawaj je, dawaj w tej chwili! I wyrwawszy Soni papierek, zmiętosila go w kulkę i cisnęła w
twarz ŁuŜynówi. Pocisk trafił w oko i odskoczył na podłogę. Anaalia Iwanowna Schyliła się co Ŝywo, by
podnieść pieniądze. Piotr Pietrowicz się rozgniewał. - TrzymajcieŜ tę wariatkę! - zawołał. W tej chwili w
drzwiach, obok Lebieziatnikowa, ukazało się jeszcze parę osób, w tej liczbie obydwie przyjezdne panie. -
Co! Wariatkę? To ja mam być wariatką? Durrreń! - pisnęła Katarzyna Iwanowna. - Toś ty dureń,
kauzyperda, marny człowiek! Sonia, Sonia miała wziąć jego pieniądze! Sonia ma być złodziejką! AleŜ ona,
Strona 154
1740
durniu jeden, raczej tobie by dała! - I Katarzyna Iwanowna zaniosła się histerycznym śmiechem. -
Widzieliście durnia? - rzucała się na wsze strony, pokazując wszystkim ŁuŜyna. - Co! I ty teŜ? - ujrzała
nagle gospodynię - i ty, kiełbasiarko, równieŜ potwierdzisz, Ŝe Sonia "złodziejka", ty podła pruska kurza
łapo w krynolinie! O łotry, łotry! AleŜ ona nie opuszczała tego pokoju; gdy wróciła od ciebie, szubrawcze,
zaraz siadła tu obok mnie-wszyscy widzieli. Usiadła koło Rodiona Romano-wicza!... Zrewidujcie.
ią.L.Skoro nie oddalała się nigdzie, więc pieniądze muszą być przy niej! SzukajŜe, szukaj, szukaj! Ale jeŜeli
nie znajdziesz, kochasiu, to juŜ daruj, odpowiesz mi za to! Do cesarza, do samego cesarza pobiegnę, padnę
do nóg miłościwego pana, dziś jeszcze, zaraź! Sierota jestem! Mnie wpuszczą! Myślisz, Ŝe nie wpuszczą?
Bardzo się mylisz, dotrę tam, dotrę! Liczyłeś na to, Ŝe taka jest skromna i łagodna? Na tym opierałeś
nadzieję? Za to ja, bratku, jestem energiczna! Oberwiesz, ho, ho! SzukajŜe! Szukaj, szukaj, no, szukaj! I
Katarzyna Iwanowna w zapamiętaniu szarpała ŁuŜyna, ciągnąc go ku Soni. - Jestem gotów... Od
odpowiedzialności się nie uchylam... tylko niech się pani poskromi, moja pani, niech się Pani poskromi! AŜ
zanadto widzę, Ŝe pani energiczna!... To... to... właściwie cóŜ to? - mamrotał ŁuŜyn. - Powinno to się robić
przy policji... chociaŜ skądinąd i teraz jest tu dosyć świadków... Jestem gotów... Ale bądź co bądź, dla
męŜczyzny to krępujące... wobec odmiennej płci... Gdyby tak Amalia Iwanowna zechciała pomóc... chociaŜ,
z drugiej strony, tak się tego nie robi... No, bo jakŜeŜ? - Kogo chcecie! Kto chce, niechaj rewiduje! -
wykrzykiwała Katarzyna Iwanowna. - Soniu, wywróć kieszenie! Patrz, oczajduszo, oto próŜna kieszeń, tu
leŜała chusteczka, kieszeń jest próŜna, widzisz! Oto druga kieszeń! Widzisz, widzisz! I Katarzyna
Iwanowna juŜ nie wywróciła, ale wręcz wyszarpnęła, jedną po drugiej, obydwie kieszenie na zewnątrz.
Tymczasem z drugiej, prawejkieszeni nagle wyskoczył papierek i opisawszy w powietrzu parabolę legł u
stóp ŁuŜyna. Wszyscy to widzieli; kilka osób krzyknęło. Piotr Pietrowicz schylił się, ujął papierek w dwa
palce;"pódniósł tak', by wszyscy mogli zobaczyć, i rozwinął. Był to sturublowy-banknot, złoŜony w
ośmioro. Piotr Pietrowicz zatoczył okrągły ruch ręką, pokazując wszystkim banknot. - Złodziejka! Precz z
kwatera! Polis, polis! - jazgotała frau Amalia. - Ich trzeba wypędzić do Sybir, precz! Ze wszystkich stron
posypały się okrzyki. Raskolnikow milczał nie spuszczając oczu z Soni, z rzadka tylko, błyskawicznie,
przenosząc je na ŁuŜyna. Sonia stała w tym samym miejscu, jak nieŜywa. Nawet prawie nie była
zdziwiona. Nagle pąs oblał jej twarz, krzyknęła i rękoma zakryła sobie oczy. - Nie, to nie ja! Ja nie brałam!
Nic nie wiem! - krzyknęła rozdzierająco i rzuciła się do Katarzyny Iwanowny. Ta chwyciła ją i mocno
przytuliła, jak gdyby własną piersią chciała ją zasłonić od wszystkich. - Soniu! Soniu! Ja nie wierzę!
Widzisz, ja nie wierzę! - wołała Katarzyna Iwanowna (mimo całej oczywistości faktu), tuląc ją w objęciach
jak dziecko, obsypując pocałunkami, chwytając jej ręce i przemocą całując je takŜe. - Ty miałabyś wziąć! O,
cóŜ to za głupi ludzie! BoŜe! Głupiście, głupi - krzyczała zwracając się do wszystkich - aleŜ wy jej nie
znacie, nie wiecie, co to za serce, co to za dziewczyna. Ona by wzięła, ona! ToŜ ona zdejmie ze siebie
ostatnią sukienkę, sprzeda, 407

będzie, chodziła bosa, a was wesprze, gdy będziecie w potrzebie - oto jaka jest! śółty bilet wzięta tylko
dlatego, Ŝe moje dzieci ginęły z głodu, sprzedała siebie dla nas!... O, nieboszczyku, nieboszczyku! Och,
nieboszczyku, nieboszczyku! Widzisz? widzisz? Oto masz wspominki! BoŜe! AleŜ obrońcie ją, czemu się
gapicie! Rodionie Romanowiczu! czemuŜ pan się nie ujmie? CzyŜby i pan uwierzył? Wszyscy, wszyscy,
wszyscy, wszyscy niewarci jesteście maSego Jej palca! BoŜe, obrońŜe ją nareszcie! Płacz biednej,
suchotniczej, opuszczonej Katarzyny Iwa-nowny wywarł, zda się, silne wraŜenie na obecnych. Było tyle
Ŝałości, tyle cierpienia w tej wykrzywionej bólem, chudej, suchotniczej twarzy, w tych ustach zbrukanych
zapiekłą krwią, w tym ochryple krzykliwym glosie, w tym łkaniu podobnym do dziecięcego płaczu, w tym
ufnym, dziecinnym, a zarazem rozpaczliwym błaganiu o obronę, Ŝe, jak się zdaje, wszyscy poŜałowali
nieszczęsnej. W kaŜdym razie Piotr Pie-trowicz natychmiast poŜałował. - Proszę pani! proszę pani! -
przekładał - pani ten fakt nie dotyczy! Nikt się nie ośmieli posądzić jej o inicjatywę czy współudział, tym
bardziej Ŝe pani sama zdemaskowała, wywróciwszy kieszeń: dowód, Ŝe nic pani nie podejrzewała. Bardzo a
bardzo Ŝałuję, jeŜeli, Ŝe tak powiem, to nędza pchnęła Zofię Siemionownę; ale czemuŜ pani, mctdemoiselle,
nie chciała się przyznać? Obawa hańby? Był to pierwszy krok? Chwilowe zamroczenie? Rzecz zrozumiała,
bardzo zrozumiała... Lecz swoją drogą, jakŜe moŜna się było puścić na takie sprawki! Proszę państwa! -
zwrócił się do wszystkich obecnych - proszę państwa! Czując litość i Ŝe się tak wyraŜę, współbolejąc,
byłbym nawet skłonny przebaczyć, nawet teraz, teraz, mimo doznanych afrontów. ObyŜ był nauczką na
przyszłość, mademoiselle, ten obecny wstyd - zwrócił się do Soni - resztę zaś puszczam płazem i Ŝe tak
powiem, stawiam na tym krzyŜyk. Dosyć! Piotr Pietrowicz zerknął z ukosa na Raskolnikowa. Spojrzenia
ich spotkały się. Pałający wzrok Raskolnikowa gotów był go spopielić. Tymczasem Katarzyna Iwanowna
zdawała się nic juŜ nie słyszeć: jak szalona ściskała i całowała Sonię. Dzieci takŜe objęły Sonię ze
Strona 155
1740
wszystkich stron rączynami, a Polunia - nie bardzo rozumiejąca zresztą, o co chodzi -408
dosłownie tonęła w łzach, wstrząsana szlochem, i kryła w fałdach Soninego rękawa spłakaną ladniutką
twarzyczkę. - Co za nikczemność! - ozwał się nagle gromki głos w drzwiach. Piotr Pietrowicz szybko się
obejrzał.
- Co za nikczemność - powtórzył Lebieziatnikow, twardo patrząc mu w oczy. Piotr Pietrowicz lekko drgnął;
wszyscy to zauwaŜyli (później była o tym mowa). Lebieziatnikow wkroczył do pokoju. - I pan się waŜy
brać mnie na świadka? - rzekł podchodząc do Piotra Pletrówićźa. - Co to znaczy, Andrzeju Siemionowiczu?
O czym pan mówi? - burknął ŁuŜyn. - To znaczy, Ŝeś pan... potwarca. Oto, co znaczą moje słowa! -
zapalczywie rzekł Lebieziatnikow, surowo nań patrząc kaprawymi oczkami. Był okropnie rozzłoszczony.
Ras-kolnikow literalnie wpił się w niego wzrokiem, jakby podchwytując i waŜąc kaŜde słowo. Ponownie
zaległo milczenie. Piotr Pietrowicz stropił się nieomal, zwłaszcza w pierwszej chwili. - JeŜeli pan tak do
mnie... - począł zająkliwie - ale co panu jest? Czyś pan przy zdrowych zmysłach? - Owszem, przy zdrowych,
natomiast pan... jes't łotrem! Ach, jaka nikczemność! Słuchałem tu, umyślnie czekałem, by wszystko
zrozumieć, bo wyznam, Ŝe dotychczas wszystko to niezupełnie logiczne... Po co pan to zrobił - nie pojmuję.
- Co ja zrobiłem? Czy pan wreszcie przestanie mówić swymi bezsensownymi zagadkami? A moŜe masz pan
w czubie? - To moŜe pan, nikczemny człowieku, pijasz, ale nie ja! Nigdy nie biorę do ust wódki, gdyŜ to się
sprzeciwia moim przekonaniom! Wyobraźcie sobie: on sarn^ sarn, własnoręcznie wsunął ten sturublowy
"banknot Zofii Siemionow-nie~'--ja" "wioEialem," mogę źaswiadczyća^mcge. . przysiąc! On, on! -
powtarzał Lebieziatnikow zwracając się do wszystkich razem i do kaŜdego z osobna. - Na głowę spadłeś,
młokosie, czy co? - pisną! ŁuŜyn. - Ona tu sama, sama przed chwilą, wobec wszystkich przyznała, Ŝe poza
dziesięcioma rublami nic nie dostała ode mnie. Więc w jakiŜ sposób miałem jej dać? 18 Dostoi^.k,- i T
dna

- Widziałem, widziałem! - krzykliwie upierał się Le-bieziamikow - i choć to się sprzeciwia moim
przekonaniom, gotów jestem kaŜdej chwili złoŜyć w sądzie.jaką chcecie przysięgę, bo widziałem, jak pan
je) ukradkiem podsunął! Tylko Ŝe ja, głupi, myślałem, Ŝe to z dobroci serca! W drzwiach Ŝegnając się z nią,
kiedy się odwróciła i kiedyś pan jedną ręką ściskał jej rękę - drugą, lewą, włoŜyłeś jej nieznacznie papierek
do kieszeni. Widziałem! widziałem! ŁuŜyn zbladł.
- Co pan kłamie! - krzyknął wyzywająco. - Zresztą jak mogłeś stojąc przy oknie rozpoznać papierek?
Przywidziało ci się... na twe kaprawe oczy. Bredzisz! - Nie, nie przywidziało siej I chociaŜ stałem daleko,
alem wszystko, wszystko widział, i mimo Ŝe od okna jest rzeczywiście trudno rozpoznać papierek - co do
tego masz pan rację - jednak ja, wskutek szczególnej okoliczności, wiem na pewno, Ŝe to był właśnie
sturublowy banknot, bo gdyś dawał Zofii Siemionownie te dziesięć rubli-sam widziałem - wziąłeś pan
wtenczas ze stołu banknot sturublowy (widziałem to, gdyŜ wtedy stałem blisko, a poniewaŜ błysnęła mi
wtedy pewna myśl, więc teŜ nie zapomniałem, Ŝe masz w ręku banicnot). ZłoŜyłeś go pan i później cały
czas trzymałeś w zaciśniętej dłoni. Potem ja zapomniałem, ale kiedyś wstawał z krzesła, przełoŜyłeś z
prawej ręki do lewej, przy czym omal nie upuściłeś; wówczas przypomniałem sobie znowu, bo znowu
przyszła mi tamta myśl, a mianowicie, Ŝe ukryć chcesz przede mną wyświadczane jej dobrodziejstwo.
MoŜesz pan sobie wyobrazić, jak pilnie jąłem śledzić - no i widziałem, Ŝe udało ci się wsunąć jej do
kieszeni. Widziałem, widziałem, gotów jestem złoŜyć przysięgę! Lebieziatnikow cięŜko dyszał. Ze
wszystkich stron rozległy się okrzyki, przewaŜnie okrzyki zdziwienia, ale w niektórych zabrzmiała juŜ i
groźba. Wszyscy jęli napierać na ŁuŜyna. Katarzyna Iwanowna rzuciła się do Lebieziatnikowa. - Andrzeju
Siemionowiczu1 Nie doceniałam dębie! Stań w jej obronie! Ty jeden ująłeś się za nią! Jest sierotą. Bóg cię
zsyła! Andrzeju Siemionowiczu, mój drogi, ojcze mój rodzony! I jak nieprzytomna padła przed nim na
kolana.
- Duby smalone! - wrzasnął ŁuŜyn, rozwścieczony do
410
białej pasji - pleciesz pan jak na mękach, mój panie. "Zapomniałem, przypomniałem sobie,
przypomniałem, zapomniałem" - cóŜ to jest! Więc umyślnie jej podsunąłem? Po co, na co, w jakim celu? Co
ja mam wspólnego z tą... - Po co? Tego właśnie nie rozumiem; ale Ŝe opowiadam szczerą prawdę - to fakt!
Absolutnie się nie mylę, nikczemny, zbrodniczy człowieku; właśnie pamiętam, Ŝe z tego powodu zaraz mi
przyszło do głowy pytanie, i to w chwili gdym panu dziękował i ściskał rękę. Mianowicie, dlaczego
wsunąłeś jej to ukradkiem do kieszeni? Dlaczego właśnie ukradkiem? CzyŜby tylko dlatego, Ŝeś pan chciał
ukryć przede mną, wiedząc, iŜ hołduję wręcz odmiennym przekonaniom i odrzucam dobroczynność
prywatną, która nic nie naprawia radykalnie? No i powiedziałem sobie, Ŝe panu rzeczywiście wstyd
rozdawać przy mnie takie kwoty, a oprócz tego, być moŜe - pomyślałem sobie - on chce jej sprawić
Strona 156
1740
niespodziankę, kiedy ona znajdzie w swej kieszeni aŜ sto rubli. (Bo niektórzy dobroczyńcy bardzo lubią
rozmazywać w ten sposób swoje dobrodziejstwa; wiem o tym.) Potem pomyślą^-łem równieŜ, Ŝe pan
chcesz ją doświadczyć, mianowicie: czy ona, znalazłszy, przyjdzie podziękować. Później, Ŝe pan chce
uniknąć wdzięczności i Ŝeby, hm, jakŜe to się mówi? Ŝeby nie wiedziała... prawica... słowem, jakoś tak...
Zresztą, czy to mało przyszło mi wtedy myśli? OtóŜ postanowiłem wszystko to rozwaŜyć później, ale swoją
drogą uznałem za niedelikamość okazać panu, Ŝe znam tę tajemnicę. Lecz zaraz mi przyszło do głowy
jeszcze jedno zagadnienie: Ŝe Zofia Siemionowna, zanim znajdzie, gotowa zgubić pieniądze; oto dlaczego
zdecydowałem się przyjść tutaj, wywołać ją i uprzedzić, Ŝe włoŜono jej do kieszeni sto rubli. Przedtem
jeszcze wstąpiłem mimochodem do pokoju pań Kobylatnikow, Ŝeby im zanieść Zarys ogólnej metody
pozytywnej i szczególniej polecić im artykuł Piderita (a takŜe i Wagnera); potem przychodzę tutaj - i zastaję
juŜ taką historię! Więc czyŜ mogłem, czyŜ mogłem mieć te wszystkie myśli i rozwaŜania, gdybym
rzeczywiście nie widział, Ŝe pan włoŜył jej do kieszeni sto rubli? Skończywszy swe rozwlekle wywody,
uwieńczone tak logicznym wnioskiem, poczuł okrutne zmęczenie, tak Ŝe aŜ Pot kapał mu z czoła. Niestety!
Nawet po rosyjsku nie umiał

poprawnie się wyjęzyczyć (Ŝadnego innego języka nie znał wcale), toteŜ od razu opadł z sil i nawet jakby
schudł po swym wyczynie adwokackim. Niemniej przeto mowa jego wywarła głębokie wraŜenie. Prawił z
takim animuszem, z takim przeświadczeniem, Ŝe chyba wszyscy mu uwierzyli. Piotr Pietro-wicz poczuł, Ŝe
kiepska sprawa. - Co mnie obchodzi, Ŝe panu strzelają do głowy jakieś tam głupie pytania! - zawołał. - To
jeszcze nie dowód! To wszystko mogło się panu przyśnić, mój panie! A ja powiadam wprost, Ŝeś pan
kłamca! Kłamiesz pan i szkalujesz ze złości do mnie, mianowicie leŜy ci ba wątrobie, Ŝe się nie pisałem na
pańskie bezboŜne, wolnomyślicielskie brednie społeczne, ot co! Ale tym wykrętem Piotr Pietrowicz nic nie
wskórał. Przeciwnie, dało się słyszeć szemranie. - Aha, teraz próbujesz z tej beczki! - wrzasnął
Le-bieziatnikow.-Nic z tego! Sprowadź policję, a złoŜę przysięgę! Jednego tylko pojąć nie mogę: po co
ryzykował tak nikczemny czyn! O, nędzny, podły człowiek! - Ja mogę wytłumaczyć, po co zaryzykował taki
czyn, i w razie potrzeby sam złoŜę przysięgę! - ozwał się wreszcie Raskolnikow twardo i wystąpił naprzód.
Zdawał się być spokojny i zdecydowany. Spojrzenie na niego wystarczyło, by dla wszystkich stało się
rzeczą jasną, Ŝe istotnie wie, o co chodzi, i Ŝe zbliŜa się rozwiązanie. - Teraz doskonale wszystko rozumiem
- ciągnął dalej Raskolnikow zwracając się wprost do Lebieziatnikowa. - JuŜ od początku tej histrii zacząłem
podejrzewać, Ŝe tkwi w tym jakiś haniebny podstęp; powziąłem podejrzenia wskutek kilku osobliwych
okoliczności, znanych tylko mnie, które teŜ wnet państwu przedstawię, bo w nich jest sedno rzeczy! Pan
zaś, panie Lebieziatnikow, ostatecznie mi wszystko wyjaśnił przez swe cenne zeznanie. Proszę wszystkich
o uwagę. Ten pan (wskazał na ŁuŜyna) niedawno starał się o rękę pewnej panny, mianowicie mojej siostry,
Awdotii Raskolnikow. Lecz po przyjeździe do Petersburga onegdaj przy pierwszym naszym widzeniu
pokłócił się ze mną, tak Ŝe wyrzuciłem go za drzwi, na co mam dwóch świadków. To bardzo zły człowiek...
Przedwczoraj wcale jeszcze nie wiedziałem, Ŝe się zatrzymał tutaj, u pana, Andrzeju Sie-mionowiczu, i Ŝe
zatem tegoŜ dnia, gdyśmy się pokłócili, to znaczy onegdaj, był on świadkiem, Ŝe jako przyjaciel
nieboszczyka, pana Marmieładowa, dałem jego małŜonce, Katarzynie Iwanownie, trochę pieniędzySa
pogrzeb. Niezwłocznie napisał o tym do mojej matkfzawiadamiając, Ŝe dałem wszystkie pieniądze nie
Katarzynie Iwanownie, tylko Zofii Siemionownie, i przy tym w najszkaradniejszych słowach wspomniał
o... óćnarakterŜe ZófH Siemipnpwny, to fest napomknął o charakterze mojej z nią znajomości. A to
wszystko, rozumieją państwo, w tym celu, by poróŜnić mnie z matką i siostrą przez wmówienie im, Ŝe na
brzydkie rzeczy trwonię ich ostatnie grosze, którymi one mnie wspomagają. Wczoraj wieczór przy matce i
siostrze, a w jego obecności, ustaliłem prawdziwy stan rzeczy dowiódłszy, Ŝe pieniądze wręczyłem pani
Marmieladowej, na pogrzeb, a nie Zofii Siemionownie oraz Ŝe Zofii Siemionowny przedwczoraj nie
znałem jeszcze, a nawet nigdy jej nie widziałem. Dodałem przy tym, Ŝe on, Piotr ŁuŜyn, ze wszystkimi
swoimi zaletami niewart jest małego palca Zofii Siemionowny, o której tak źle się wyraŜał. Na jego zaś
pytanie: czybym posadził Zofię Siemionownę obok mojej siostry, odparłem, Ŝe juŜ to uczyniłem, tegoŜ
dnia. Rozzłoszczony, Ŝe matka i siostra nie chcą usłuchać jego szczucia i powaśnić się ze mną, zaczął od
słówka do słówka gadać im oburzające impertynacje. Nastąpiło zerwanie ostateczne i wypędzenie go z
domu. Wszystko to miało miejsce wczoraj wieczór. Obecnie proszę o chwilę szczególnej uwagi. OtóŜ gdyby
mu się teraz udało dowieść, Ŝe Zofia Siemionowna jest złodziejką, to po pierwsze, wykazałby mojej
siostrze i matce, Ŝe słuszne były jego podejrzenia, Ŝe nie bez kozery rozgniewało go .moje stawianie Zofii
Siemionowny na jednym poziomie z siostrą; Ŝe napadając na -mnie bronił czci mojej siostry a swojej
narzeczonej. Krótko mówiąc, mógł w ten sposób na nowo zwaśnić mię z moimi paniami i niezawodnie miał
nadzieję, Ŝe znów się wśliŜnie w ich łaski. JuŜ pomijam, Ŝe mścił się na mnie osobiście, ma bowiem
Strona 157
1740
powody do przypuszczenia, Ŝe honor i szczęście Zofii Siemionowny są mi bardzo drogie. Oto cala jego
rachuba! Oto jak pojmuję tę sprawę! 'Oto cały powód i innego być nie moŜe! Tak -albo prawie tak skończył
Raskolnikow swe przemó-Wenie, niejednokrotnie przerywane okrzykami obecnych,

którzy skądinąd słuchali nader uwaŜnie. Nie bacząc na przerywanie mówił ostro, spokojnie, dobitnie,
jasno, z mocą. Twardy jego głos, wyraz przekonania i surowa twarz wywierały na wszystkich bardzo silne
wraŜenie. - Tak, tak, to jest tak! - z zachwytem potwierdzał Lebieziatnikow. - Niewątpliwie tak jest, bo jak
tylko Zofią Siemionowna weszła do naszego pokoju,--zaray mnie pytał, czy pan jest tutaj 1 Czy nie
widziałem pana w liczbie gości Katarzyny Iwanowny. Specjalnie w tym celu odwołał mnie od okna i tam
cichutko zapytał. Widać trzeba mu było koniecznie, Ŝeby pan był tutaj! Tak, tak, na pewno! ŁuŜyn milczał i
lekcewaŜąco się uśmiechał. Ale .bardzo był blady. Zdawał się obmyślać, jak się ma wykręcić. MoŜliwe, Ŝe z
przyjemnością porzuciłby wszystko i wyszedł, jednak w danej chwili to juŜ było prawie niewykonalne, bo
to by znaczyło - wręcz przyznać, Ŝe zarzuty były słuszne i Ŝe istotnie oczernił Zofię Siemionownę. Na
domiar kompania, dobrze podochocona, zbyt jawnie się burzyła. Jegomość z intendentury, choć co prawda
nie wszystko rozumiał, hałasował najgłośniej i zalecał róŜne wysoce dla ŁuŜyna niemiłe kroki. Ale byli i
nie pijani; ludzie się poschodzili ze wszystkich pokojów. Trzej Polaczkowie okropnie się kotłowali i raz po
raz krzyczeli mu: "Panie łajdak!", dodając równieŜ jakieś inne wyzwiska po polsku. Sonia słuchała z
napiętą uwagą, ale bodaj takŜe nie wszystko pojmowała, rzekłbyś, dopiero budziła się z omdlenia. Nie
spuszczała tylko oczu z Raskol-nikowa czując, Ŝe w nim jedynym ma ostoję, Katarzyna Iwa-nowna
oddychała z trudem, ochryple, bliska zupełnej prostracji. Najgłupiej wyglądała Amalia Iwanowna, stojąca z
otwartymi ustami, z wyrazem doszczętnego zbaranienia. Widziała tylko, Ŝe Piotr Pietrowicz wpadł.
Raskolnikow chciał jeszcze raz'prosić o głos, ale juŜ'nie-danomtt dokończyć: wszyscy krzyczeli i ławą parli
na ŁuŜyna wymyślając mu i groŜąc. Piotr Pietrowicz jednak nie stchórzył. "Widząc; śe sprawa z
oskarŜeniem Soni spaliła na panewce, jął poczynać sobie zuchwale. - Państwo pozwolą, państwo pozwolą,
proszę się nie tłoczyć, dajcie mi przejść - mówił przeciskając się przez ciŜbę - iŜ laski swojej - bez gróźb.
Upewniam, Ŝe nic nie wskóracie, nic mi nie zrobicie, nie taki ze mnie stra-chajło, przeciwnie, to wy
odpowiecie, moi państwo, za próbę osłonięcia sprawy kryminalnej za pomocą gwałtu. Złodziejka została
więcej niŜ zdemaskowana i będę ją ścigał sądownie. Bo sędziowie nie są tak zaślepieni i... nie są pijani,
toteŜ nie dadzą wiary dwom notorycznym bezboŜnikom, warchołom i wolnomyślicielom, którzy z zemsty
osobistej zarzucają mi to, do czego sami przyznali się w swej głupocie... Państwo pozwolą! - W tej chwili
fora z mego pokoju, wynoś mi się pan i odtąd wszystko między nami Skończone F Pomyśleć, Ŝe ja ze skóry
wyłaziłem całe dwa tygodnie... by go oświecić!... - AleŜ ja sam, Andrzeju Siemionowiczu, gdyś mnie
zatrzymywał, zapowiedziałem ci, Ŝe się wyprowadzam, teraz uzupełnię tylko, Ŝeś dureń. śyczę
uzdrowienia pańskiemu mózgowi i kaprawym oczom. Puśćcie no, państwo. Przeciskał się, ale
jegomościowi z intendentury nie chciało się tak łatwo go wypuścić poprzestając na wymysłach; chwycił
więc ze stołu szklankę, zamierzył się i cisnął ,w Piotra Pietro-wicza; ale szklanka przeleciała mimo i
ugodziła wprost w Ama-lię Iwanowna. Niemka wrzasnęła, a jegomość, który przy rzucie stracił
równowagę, cięŜko rymnął pod stół. Piotr Pietrowicz udał się do swego pokoju i w pół "godziny później juŜ
go w domu nie.h.ylo-. Sonia, nieśmiała z natury, wiedziała zawsze, Ŝe ją łatwiej jest zniszczyć niŜ kogo
bądź innego, no a krzywdzić ją - mógł kaŜdy niemal bezkarnie. Jednak aŜ do tej chwili zdawało jej się, Ŝe
tak czy owak moŜna wymknąć się nieszczęściu - przez ostroŜność, łagodność, pokorę wobec wszystkich i
kaŜdego. Teraz spotkał ją cięŜki zawód. Oczywiście, mogła cierpliwie i prawie bez szemrania znieść
wszystko, nawet to. Ale w pierwszej chwili przygnębienie było zbyt silne. Choć odniosła zwycięstwo, choć
obalono oskarŜenie - gdy minął pierwszy przestrach i pierwsza drętwota, gdy jasno pojęła wszystko i
zmiarkowała, poczucie bezradności i krzywdy boleśnie ścisnęło jej serce. Dostała spazmów. Wreszcie nie
mogąc się."pQwstrzymać wypadła z pokoju i pomknęła do domu. Działo się to prawie tuŜ po wyjściu
ŁuŜyna. Amalia Iwanowna, kiedy przy głośnym śmiechu obecnych ugodziła ją szklanka, równieŜ miała juŜ
dosyć tego piwa, nie przez siebie nawarzonego. Z jazgotem, jak opętana, rzuciła się na Katarzynę
Iwanownę, którą miała za główną winowajczynię. - Precz z kwatera! JuŜ, marsz! - Z tymi słowy za-

częła porywać jedną za drugą wszystkie rzeczy Katarzyny Iwanowny i ciskać na- podłogę." Marmieładowa,
juŜ i tak ledwie Ŝywa, na wpoi omdlała, zdyszana, blada - porwała się z łóŜka (na które przed chwilą padła
wycieńczona) i skoczyła do Niemki. Ale szansę były zbyt nierówne; Niemka odepchnęła ją jak piórko. - Co!
Nie dość, Ŝe nas bezboŜnie oczerniono, jeszcze ta kreatura podnosi rękę na mnie! Jak to! W dniu pogrzebu
mego męŜa wyrzucają mnie z mieszkania, z sierotami, i to zaraz po moim poczęstunku! Gdzie mam się
podziać? - zanosiła się szlochem biedna kobieta. - BoŜe! - krzyknęła nagle, błsnąwszy oczami - ale czy
Strona 158
1740
naprawdę nie ma na świecie sprawiedliwości! KogóŜ będziesz bronił. BoŜe, jeśli nie nas, sierot? Ale
zobaczymy! Jest na świecie sąd i prawo, jest, i ja je znajdę! Czekaj, czekaj, bezboŜna maszkaro! Poluniu,
zostań z dziećmi, ja wrócę. Czekajcie na mnie, chociaŜby na ulicy! Zobaczymy, czy jest na świecie
sprawiedliwość! I zarzuciwszy na głp.w.ę.-.ów zielony szal dradedamowy, o którym w swych
opowiadaniach wspominał nieboszczyk Marmieladow, Katarzyna Iwanowna przepchała się przez pijany
tłum lokatorów, łkając i płacząc wybiegła na ulicę - w nieokreślonym-zamiarze, by natychmiast, bez zwłoki
i za wszelką cenę - znaleźć sprawiedliwość. Polunia w strachu zaszyła się z dziećmi w kąt; siadła z nimi na
kufrze, cała drŜąca, przytuliła dwoje małych i jęła oczekiwać na powrót matki. Amalia Iwanowna
buszowała po pokoju, z piskiem, zawodzeniem, rzucała na podłogę wszystko, co wpadło jej w ręce,
awanturowała się. Lokatorowie darli się bez ładu ni składu; jedni komentowali dość bezsensownie cale
zajście, drudzy kłócili się i łajali, trzeci zaczęli śpiewać... "A teraz i na mnie czas! - pomyślał Raskolnikow. -
No, Zofio Siemionowno, zobaczymy, co teraz powiesz!" I ruszył do mieszkania Soni.
IV
Raskolnikow był rzutkim i energicznym adwokatem Soni przeciw ŁuŜynowi, mimo Ŝe sam dźwigał w
duszy tyle własnej grozy i cierpienia. Ale tak duŜo wycierpiawszy rano, był poniekąd rad ze zmiany
wraŜeń, gdyŜ tamte stawały się wprost juŜ nie do zniesienia. Inna sprawa, Ŝe w jego chęci ujęcia się za
Sonią było wiele uczuć osobistych i serdecznych. Ponadto wisiało nad nim i strasznie go trwoŜyło,
zwłaszcza chwilami, umówione spotkanie z Sonią: musiał powiedzieć jej, kto zamordował Lizawietę, i
przewidywał okropną mękę, którą teŜ zdawał się odpychać obiema rękami. Więc gdy wychodząc od
Katarzyny Iwanowny zawołał: "Zobaczymy, co teraz powiesz, Zofio Siemionowno" - snadŜ znajdował się
jeszcze pod wpływem jakiegoś zewnętrznego nastroju podniecenia i raŜnośd wskutek świeŜego
zwycięstwa nad ŁuŜynem. Ale rzecz osobliwa: kiedy dotarł do mieszkania Kapemaumowa, uczul nagłą
niemoc i lęk. W zadumie przystanął przed drzwiami z dziwnym pytaniem: "Czy naprawdę trzeba
powiedzieć, kto zabił Lizawietę?" Pytanie było dziwne, bo równocześnie poczuł, Ŝe nie tylko nie moŜe tego
przemilczeć, lecz nawet nie wolno odwlec tej chwili bodaj na krótko. Jeszcze nie wiedział, czemu nie
wolno, tylko odczuł to, i dręcząca świadomość własnej bezsiły wobec nieuniknionej konieczności -
zgnębiła go niemal. śeby juŜ nie rozwaŜać i nie nięczyć-.si.ei, .szybko otworzył drzwiiz.progu spojrzał na
Sonię. Siedziała z łokciami na Stoliku, z twarzą w dłoniach, lecz na widok Raskolnikowa wstała co Ŝywo i
wyszła na jego spotkanie, jak gdyby go oczekiwała. - Co by się ze mną stało, gdyby nie pan! - rzekła
skwapliwie, witając go na środKu pokoju. Widocznie to tylko pragnęła mu powiedzieć. Dlatego oczekiwała
go. Raskolnikow podszedł do stołu i usiadł na krześle, z którego wstała przed chwilą. Zatrzymała się o dwa
kroki przed nim, zupełnie tak jak wczoraj. - CóŜ, Soniu? - ozwał się nagle i poczuł, Ŝe glos mu drŜy. -
Wszystko to było przecie oparte na twojej "sytuacji społecznej i związanych z nią nawykach". Zrozumiałaś
jego aluzję? Na twarzy jej odbiło się cierpienie.
- Tylko niech pan nie mówi ze mną tak jak wczoraj! - przerwała. - Niech pan nie zaczyna, proszę! I tak juŜ
dosyć męki... Natychmiast się uśmiechnęła, w obawie, Ŝe ten wyrzut moŜe mu się nie spodoba. 417

- Głupio zrobiłam, Ŝem stamtąd uciekła. Co tam słychać teraz? Chciałam wrócić, ale wciąŜ myślałam, Ŝe
pan... wstąpi. Opowiedział jej, Ŝe gospodyni wypędza ich z- domu i Ŝe Katarzyna Iwanowna poleciała
gdzieś "szukać sprawiedliwości". - O mój BoŜe! - jęknęła Sonia - chodźmy tam czym prędzej... I schwyciła
swą mantylkę.
- Wiecznie to samo! - opryskliwie fuknął 'Raskolni-kow. - O niczym nie myślisz, tylko o nich! Pobądź ze
mną. - A... Katarzyna Iwanowna?
- Nie bój się, Katarzyna Iwanowna z pewnością sama cię tu odwiedzi, skoro juŜ wyszła z domu. A gdyby
cię nie zastała, będzie narzekać na ciebie... Sonia siadła na brzeŜku krzesła, dręczące niezdecydowana.
Raskolnikow milczał, patrzył w ziemię i coś waŜył w myśli. - Dajmy na to, Ŝe ŁuŜyn nie zechciał - rozpoczął
nie podnosząc oczu na Sonię. - Lecz jeśliby zechciał lub jeśliby to było w jego interesie, mógł wpakować cię
do więzienia, gdybym się nie nawinął ja i Lebieziatnikow! co? - Tak - rzekła słabym głosem. - Tak! -
powtórzyła z roztargnieniem i niepokojem. - A ja przecie mogłem się nie nawinąć! Lebieziatnikow zaś - to
juŜ zupełny przypadek. Milczała. - A gdyby do więzienia - co wtedy? Pamiętasz, com ci wczoraj mówił?
Znów nie odpowiedziała. Chwilę czekał. - JuŜ myślałem, Ŝe znowu zawołasz: "Ach, proszę nie mówić,
proszę przestać!" - zaśmiał się Raskolnikow, ale nieszczerze. - I cóŜ! znów milczenie? - spytał po upływie
minuty. - PrzecieŜ o czymś trzeba rozmawiać. Na przykład byłbym teraz ciekaw, jakbyś rozstrzygnęła jedno
"zagadnienie", mówiąc stylem Lebieziatnikowa. (Sprawiało to wraŜenie, Ŝe zaczyna się wikłać.) Nie,
naprawdę, mówię serio. Wyobraź sobie, Soniu, Ŝe z góry znasz wszystkie zamiary ŁuŜyna, wiesz (i to wiesz
na pewno), Ŝe gdyby je urzeczywi-418
Strona 159
1740
stnił, z kretesem przepadłaby Katarzyna Iwanowna, no i dzieci, no i ty na dokładkę (za nic siebie masz,
więc: na dokładkę). Polunia równieŜ... boć i przed nią ta sama droga. OtóŜ - gdyby d nagle kazano
zdecydować, kto ma Ŝyć na świecie: on czy oni? To znaczy, czy ma Ŝyć i robić łajdactwa ŁuŜyn, czy teŜ ma
umrzeć Katarzyna Iwanowna? Więc jakbyś postanowiła? Ŝe które z nich ma umrzeć? Pytam ciebie. Sonia
spojrzała na niego niespokojnie: coś osobliwego zabrzmiało jej w tym mętnym i z daleka kluczącym
wypytywaniu. - Przeczuwałam, Ŝe pan zagadnie o coś takiego - rzekła Sonia, badawczo mu się
przyglądając. - Dobrze, dobrze, ale jakŜebyś rozstrzygnęła?
- Czemu pan pyta o rzeczy niemoŜliwe? - z odrazą otrząsnęła się Sonia. - Czyli: niech lepiej ŁuŜyn Ŝyje i
robi łajdactwa! Nawet tego nie śmiesz zadecydować? - Ale ja przecieŜ nie znam zamiarów BoŜych... Czemu
pan pyta o to, o co pytać nie wolno? Po co są takie czcze pytania? Jakim sposobem miałoby to zaleŜeć ode
mnie? I któŜ mi dal prawo rozsądzania, kto ma, a kto nie ma Ŝyć? - Ba, skoro juŜ wdała się boska
Opatrzność, to rzeczywiście pozostaje tylko załoŜyć ręce - posępnie burknął Raskolnikow. ; - Niech
pan lepiej powie wprost, o co panu chodzi! - z udręką zawołała Sonia.-Pan znowu do czegoś zmierza...
CzyŜby pan przyszedł tylko po to, by mnie męczyć! Nie wytrzymała i raptem rozpłakała się gorzko. W
ponurej rozterce patrzył na nią. Upłynęło z pięć minut. - Soniu, masz słuszność - rzekł wreszcie cicho.
Zmienił się naraz; znikł jego ton sztucznie zuchwały i bezsilnie wyzywający. Nawet głos mu nagle osłabł. -
Sam mówiłem ci wczoraj, Ŝe nie o przebaczenie przyjdę, prosić, .ą tymczasem zaczynam, właśnie "jakby ód
prośby o wybaczenie... O ŁuŜynie i Opatrzności mówiłem dla siebie... To była moja prośba o przebaczenie,
Soniu... Chciał się uśmiechnąć, lecz coś wątłego i ułomnego zaznaczyło się w tym bladym uśmiechu.
Zwiesił głowę i zakrył twarz rękami. Wtem dziwne, niespodziane wraŜenie jakiejś Ŝrącej nie-
27- 419

nawiści do Soni napłynęło mu do serca. Zdziwiony sam i jakby przestraszony tym wraŜeniem, podniósł
głowę i spojrzał na nią bacznie; ale spotkał jej spojrzenie frasobliwe, aŜ do męki zatroskane o niego - pełne
miłości. Jego nienawiść pierzchła jak widmo. To było nie to; mylnie wziął jedno uczucie za drugie.
Znaczyło to tylko, Ŝe chwila nadeszła. Znowu zakrył twarz rękami i nisko spuścił głowę. Raptem zbladł,
wstał z krzesła, popatrzał na Sonię i nic nie mówiąc przesiadł się machinalnie na jej łóŜko. W jego
doznaniu ta chwila była okropnie podobna do owej, kiedy to stał za staruchą, z siekierą juŜ wyjętą z pętli, i
poczuł, Ŝe "teraz nie ma ani sekundy do stracenia". - Co panu? - spytała przeraŜona Sonia.
Nie mógł'wymówić słowa. Zupełnie inaczej zamierzał to oznajmić i teraz sam nie pojmował, co się z nim
dzieje. Cicho podeszła, siadła obok na łóŜku i czekała nie spuszczając zeń oka. Serce łomotało jej i
zamierało. Stawało się to nie do zniesienia. Zwrócił do niej swą trupio-bladą twarz; wargi bezwładnie mu
się wykrzywiały usiłując coś wysłowić. Zgroza skurczyła serce Soni. - Co panu? - powtórzyła, trochę się
odchylając od niego.
- Nic, Soniu. Nie bój się... Głupstwo! Doprawdy, jeśli się zastanowić - głupstwo! - mamrotał jak ktoś
majaczący w malignie. - Tylko po cóŜ przyszedłem cię dręczyć? - dorzucił z nagła, patrząc na nią. -
Rzeczywiście, po co? WciąŜ zadaję sobie to pytanie, Soniu... -Przed kwadransem moŜe istotnie zadawał
sobie to pytanie, lecz teraz wymówił to w zupełnej bezsile, na wpół nieprzytomnie i czując w całym ciele
ustawiczne dreszcze. - Och, jak się pan męczy! - rzekła z cierpieniem w glosie, wpatrując się w niego. -
Głupstwo!... Słuchaj, Soniu - dlaczegoś uśmiechnął się nagle, blady i wątły uśmiech trwał ze dwie sekundy
- pamiętasz, co ci wczoraj chciałem powiedzieć? Czekała niespokojnie. .
-^%ychodząc powiedziałem, Ŝe moŜe na zawsze z tobą się Ŝegnam, lecz Ŝe jeŜeli przyjdę dzisiaj, to d
powiem... kto zabił Lizawietę. Zadygotała od stóp do głowy.
420
- OtóŜ - przyszedłem powiedzieć.
- Więc pan wczoraj rzeczywiście... - wyszeptała z trudem. - SkądŜe pan wie? - spytała szybko, jakby się
opamiętała nagle. Oddychała teraz z wysiłkiem. Twarz jej bladła coraz bardziej. - Wiem.
Milczała dobrą chwilę.
- CzyŜby ujęli go ? - spytała nieśmiało.
- Nie, nie ujęli.
- To skądŜe pan to wie? - znów spytała ledwie do-słyszalnie i znów po minutowym prawie milczeniu.
Obrócił się .do niej i uparcie się w nią wpatrywał. - Zgadnij - rzekł z tym samym kurczowym i wątłym
uśmiechem. Coś jakby konwulsje wstrząsnęło nią całą.
- AleŜ pan... mnie... dlaczego pan mnie tak... straszy? - powiedziała uśmiechając się jak dziecko. - Widocznie
jestem zaŜyłym jego przyjacielem... skoro wiem - ciągnął Raskolnikow, uparcie wpatrując się w jej twarz,
lak gdyby juŜ nie był w stanie oderwać oczu. -J3n tej Lizawiety... zabić nie chciał... On ją... zabił
Strona 160
1740
przypadkowo... Chciał zabtfstar^gay^BySTamS.T." i przysźecB:;7"A~ nagle weszła Lizawieta... Więc on i ją
zabił. •>. Jeszcze jedna okropna minuta. Nie przestawali patrzeć na siebie. - Więc nie moŜesz się domyślić?
- spytał nagle z wraŜeniem, jakby się rzucał w dół z dzwonnicy. - N-nie - szepnęła bezgłośnie.
- Dobrze się .orzyjrzyj.
Ledwie to wyrzekł, znowu jedno dawne, znajome doznanie na lód ścięło mu duszę: patrzał na Sonię i
raptem w jej twarzy zobaczył jakby twarz Lizawiety. Dokładnie zapamiętał twarz Lizawiety, gdy się wtedy
zbliŜał 2 siekierą, a Lizaw^eta cofała się ku ścianie, wyciągając ręce przed siebie, z zupełnie dziecięcym
przestrachem w rysach, całkiem jak małe dzieci, gdy zaczynają się czego bać, trwoŜliwie i nieruchomo
patrzą na to, co je przejmuje strachem, cofają »ię i wyciągają przed siebie rączkę, wnet gotowe się
rozplałytó. Prawie tak właśnie działo się teraz z Sonią: tak samo bezsilnie, z takim samym przestrachem
patrzyła na niego jakiś 421

czas i naraz, wyciągnąwszy lewą rękę, z lekka, ledwie-ledwie, oparła się palcami o jego pierś i wolno
zaczęła się podnosić, coraz bardziej się odchylając od niego, a jej utkwiony w nim wzrok stawał się coraz
bardziej nieruchomy. Wtem jej groza udzieliła się jemu: podobny strach odbił się na jego twarzy i on takŜe
zaczął patrzeć na nią z tym nieomal dziecięcym uśmiechem. - Zgadłaś? - szepnął wreszcie.
- BoŜe!'- wydarł się z jej piersi starszny krzyk. Jak kłoda upadła na łóŜko, .twarzą do poduszek. Lecz po
chwili podniosła się szybko, szybko przysunęła do niego, porwała go za obie ręce i ściskając je, niby w
obcęgach, swymi szczupłymi palcami,T poczęła znów nieruchomo wpatrywać się w jego twarz, jakby
przywarła do niej oczyma. Tym ostatnim, desperackim spojrzeniem chciała wyssać bodaj cień nadziei. Ale
nadziei nie było: Ŝadna wątpliwość nie mogła się ostać: wszystko było tak! Nawet potem, później, gdy
Sonia przypomniała sobie tę chwilę, dziwnie i cudacznie robiło jej się na myśl: czemu tak od razu
.zobaczyła wówczas, Ŝe juŜ nie ma Ŝadnej wątpliwości? Wszak nie mogła na przykład powiedzieć, by
przeczuwała coś w tym rodzaju. A tymczasem teraz, skoro tylko rzekł jej to, wydało jej się raptem, Ŝe
istotnie to właśnie przeczuwała. - Daj spokój, Soniu, dosyć! nie męcz mniej - poprosił błagalnie. Wcale,
wcale nie tak zamierzał jej to wyznać, ale wypadło tak. Zerwała się jak nieprzytomna i załamując ręce szła
przez pokój; lecz pośpiesznie wróciła i ponownie siadła obok niego, prawie dotykając ramieniem jego
ramienia. Wtem, jakby mieczem przeszyta, drgnęła, krzyknęła i. sama nie wiedząc, czemu to czyni, padła
przed nim na kolana. - CóŜeś, cóŜeś sobie wyrządził! - rzekła z rozpaczą, porwała się z klęczek,''rzuciła mu
się na szyję, objęła i mocno, mocno ścisnęła ramionami. Raskolnikow odchylił się i spojrzał na nią ze
smutnym uśmiechem. - Jakaś ty dziwna, Soniu: ściskasz i całujesz, kiedy ci powiedziałem o tym.
Zapominasz o sobie. - Nie, na całym świecie nie ma dziś nikogo nieszczęśli-
422
wszego niŜ ty! - krzyknęła zapamiętale, nie słysząc jego słów, i nagle zatkała spazmatycznie. Fala od dawna
nie zaznanych uczuć wtargnęła mu do duszy i raptownie ją zmiękczyła. Nie stawiał oporu: dwie łzy
spłynęły mu z oczu i zawisły na rzęsach. - Więc nie opuścisz_Jnnie»_Snnm? -mówił patrząc na nią prawie z
nadzieją. - Nie,,nie, nigdy i nigdzie! - zawołała Sonia. - Pójdę za tobą, pójdę wszędzie' O BoŜe!... O ja
nieszczęśliwa!... Ach, czemuŜ, czemuŜlrie-znatam'cię wcześniej! CŜeMMt dawniej nie przychodziłeś? O
BoŜe! - Teraz przyszedłem.
- Teraz! O, co teraz począć!... Razem, razem! - powtarzała nieprzytomnie, znów go ściskając - razem z tobą
pójdę na katorgę! . Coś min szarpnęło; poprzedni, nienawistny i prawie szyderczy uśmiech zaigrał na
jego wargach. - Skąd wiesz, Soniu, moŜe wcaleJnre myślę. Jść-na-.katorgę - rzekł. Spojrzała na niego bystro.
Po pierwszym namiętnym i dręczącym porywie współczucia dla nieszczęśliwca na nowo ją poraziła
straszna myśl o zabójstwie. W zmienionym tonie jego słów dosłuchała się nagle mordercy. Ze zdumieniem
popatrzyła na niego. Nic jeszcze nie wiedziała - ani po co, ani jak, ani dlaczego to było. Teraz wszystkie te
pytania naraz zapłonęły w jej świadomości. I znów nie uwierzyła: "On, on ma być mordercą! CzyŜ to do
pomyślenia?" - AleŜ cóŜ to jest! Co się ze mną dzieje! - mamrotała w najgłębszym osłupieniu, jakby jeszcze
nie oprzytomniała. - Ty, ty, taki jak jesteś, mogłeś się na to powaŜyć?... CóŜ to! - Ano, Ŝeby ograbić!
Przestań, Soniu! - rzekł ze znuŜeniem i nawet jakby niecierpliwie. Stała w oszołomieniu, lecz naraz
krzyknęła:
- Byłeś głodny! Chciałeś... pomóc matce? tak?
- Nie, Soniu, nie - bąkał, odwracając się, ze zwieszoną głową - nie byłem znowu taki głodny... Rzeczywiście
chciałem dopomóc matce, ale... to niezupełnie jest tak... Nie dręcz mnie, Soniu!

Załamała ręce.
- Ale czyŜby, czyŜby to mogła być prawda! BoŜe mój, cóŜ to za prawda? KtóŜ by w nią uwierzył?... Ty, ty,
Strona 161
1740
który rozdajesz ostatnie grosze, zabiłeś dla rabunku? A!...- krzyknęła nagle. - Te pieniądze, które dałeś
Katarzynie... j ( te pieniądze... BoŜe, czyŜby i one... • | - Nie, Soniu - przerwał skwapliwie - to
były inne pieniądze, uspokój się. Te pieniądze przysłała mi matka przez jednego kupca, otrzymałem je,
gdym był chory, tegoŜ. dnia, kiedy je oddałem... Razumichin widział... To on je odbierał... To są pieniądze
moje, moje własne, prawdziwie moje. Sonia słuchała go w rozterce i z całej mocy starała się coś
zmiarkować. - Tamte zaś pieniądze... zresztą,, nawet nie wiem, .czy były tam .pieniądze --"dodał cicho i
jakby w zamyśleniu - zdjąłem jej z szyi sakiewkę, .zamszową... pełną, wypchana sakiewkę... ale nie
zajrzałem do środka, widać nie zdąŜyłem... A rzeczy, jakieś tam spinki, łańcuszki - wszystkie te rzeczy i
sakiewkę ukryłem zaraz nazajutrz w cudzym podwórku, przy alei W-wskiej, pod kamieniem... I teraz
wszystko tam leŜy. Sonia słuchała z natęŜeniem. •
- Więc po cóŜ... jakŜe to? Pan powiedział: Ŝeby ograbić, a nic pan nie wziął? - spytała szybko, czepiając się
tego źdźbła nadziei. - Nie wiem... Jeszcze nie postanowiłem, czy te pieniądze, wezmę, czy nie - rzekł, znowu
jakby w zadumie, ale nagle się opamiętał i uśmiechnął szybko, przelotnie. - Plotę głupstwa, prawda? Soni
mignęła myśl: "Czy to nie wariat?" Lecz natychmiast ją odtrąciła: nie, to coś innego. Ona nic, nic w tym
wszystkim nie rozumie! - Wiesz, Soniu - powiedział nagle w jakimś natchnieniu - wiesz, co ri powiem?
Gdybym tylko zabił z głodu - ciągnął podkreślając kaŜdy wyraz i patrząc na nią-zagadkowo, lecz szczerze -
to byłbym teraz... szczęśliwy! Wiedz o tym! - I cóŜ by d pomogło, cóŜ by d pomogło - podjął po
424
chwili z rozpaczą - cóŜ by d pomogło, jeślibym się przyznał teraz, Ŝe źle postąpiłem? Co d po tym głupim
zwycięstwie nade mną? Ach, Soniu, czyŜ po to przyszedłem teraz do dębie! Znów chdała coś rzec, lecz dała
spokój.
- Dlatego teŜ przywoływałem cię wczoraj, Ŝe ty jedna mi pozostałaś. - Dokąd mnie wołałeś? - zagadnęła
nieśmiało.
- Nie po to, by kraść i zabijać, nie bój się, nie po to - uśmiechnął się zgryźliwie - zbyt róŜni jesteśmy... I
wiesz, Soniu, dopiero teraz, dopiero teraz pojąłem, dokąd przywoływałem ciebie wczoraj. Wczoraj zaś,
przywołując, sam jeszcze nie wiedziałem dokąd. Na tym jednym mi zaleŜało, po to jedno przychodziłem,
Ŝebyś mnie nie opuśdłai,...Nie opuścisz, Son,iu2_ Śdsnęła mu rękę.
- Ach, po co, po co jej powiedziałem, po co jej to odkryłem! - z rozpaczą zawołał po krótkiej przerwie, w
nieskończonej meczami patrząc na nią. - Czekasz wyjaśnień, Soniu, siedzisz i czekasz, ja to widzę, a cóŜ d
powiem? Przede i tak nic nie zrozumiesz, tylko zadręczysz się do reszty... przeze mnie! OtóŜ to: płaczesz i
znowu mię ściskasz. Za cóŜ ty mnie całujesz? Czy" za to, Ŝem sam nie udźwignął tego cięŜaru i przyszedł
zwalić na kogo innego: ."Cierp i ty, lŜej mi będzie!" Czy moŜesz kochać takiego łajdaka? - A czyŜ ty takŜe
się nie męczysz?! - zawołała. Znów to samo uczude falą wtargnęło do jego duszy i znów na mgnienie ją.
zmiękczyło. - Soniu, mam serce złe, zapamiętaj to sobie: to wiele tłumaczy. Dlatego właśnie przyszedłem,
Ŝem zły. Są tacy, którzy by nie przyszli. Ja zaś jestem tchórz i... szubrawiec! Ale... niech tam! To wszystko
nie to... Teraz trzeba mówić, a ja nawet nie umiem zacząć. Zatrzymał się i zamyślił.
- Eee, zbyt róŜni jesteśmy! - powtórzył - niedobrani. I po cóŜ, po cóŜ przyszedłem! Nigdy sobie tego nie
daruję! - Nie, nie, to dobrze, Ŝeś przyszedł! - wykrzykiwała Sonia. - Lepiej, Ŝe wiem! Daleko lepiej! Spojrzał
na nią z bólem.

- Hm, rzeczywiście! - rzekł tak, jakby się namyślał - przecie tak właśnie było! Słuchaj: chciałem zostać
Napoleonem, dlatego teŜ zabiłem... No, teraz rozumiesz? - N-nie - naiwnie i lękliwie szepnęła Sonia -
tylko... mów, mów! Ja zrozumiem, jaw sobie wszystko zrozumiem! - nalegała. - Zrozumiesz? Dobrze,
zobaczymy! Umilkł i długo rozmyślał. - Chodzi o to, Ŝe kiedyś zadałem sotye takie pytanie:
dajmy na to, Ŝe na moim miejscu jest Napoleon i Ŝe nie ma dla rozpoczęcia kariery arii Tulónu, am Egfptu;
ani przeprawy przez Mont Blanc, tylko zamiast tych wszystkich pięknych i monumentalnych rzeczy jest
sobie po prostu jakaś śmieszna staruszka, wdowa po regestratorze, którą na domiar trzeba zabić, aby z jej
kuferka sprzątnąć gotówkę (dla kariery! rozumiesz?) - no więc czyby on się na to zdecydował, gdyby
innego wyjścia nie było? Czy nie wzdragałby się, Ŝe to trochę zanadto niemonumentalne i Ŝe to... grzech?
OtóŜ powiadam ci, Ŝe nad tym "zagadnieniem" przemęczyłem się okropnie długo, tak Ŝe okropnie wstyd mi
się zrobiło, kiedy (jakoś nagle) zmiarkowałem wreszcie, Ŝe nie tylko by się nie wzdragał, lecz w ogóle do
głowy by mu nie przyszło, Ŝe to niemonumentalne... i nawet by nie pojął: czego się tu wzdragać? I gdyby
rzeczywiście nie miał innej drogi, zadusiłby ją tak, Ŝe pisnąć by nie zdąŜyła-i to bez Ŝadnych mędrkowań!
Więc i ja... porzuciłem mędrkowanie... i zabiłem... wzorując się na autorytecie... Mówię dokładnie tak, jak
było. Ciebie to śmie- . czy? Tak jest, Soniu, najśmieszniejsze to, Ŝe moŜe naprawdę rzeczy właśnie tak się
miały... Soni bynajmniej nie było do śmiechu.
Strona 162
1740
- Niech pan lepiej mówi wprost... bez przykładów - poprosiła jeszcze bardziej nieśmiało, ledwie
dosłyszalnie. Obrócił się do niej, smutno na nią spojrzał, ujął ją za obydwie ręce. - Soniu, znowu masz
słuszność. Bo to wszystko głupstwa, czcza gadanina! Widzisz: wiadomo d przecie, Ŝe moja matka prawie nic
nie posiada. Siostra jakimś trafem otrzymała wykształcenie i jest skazana na tułaczkę po kondycjach. Tylko
we mnie pokładały nadzieję. Studiowałem, ale zabrakło mi środków i na jakiś czas musiałem porzucić
uniwerstytet. Gdyby się to wlokło dalej, to mógłbym Ŝywić nadzieję, Ŝe za jakie dziesięć, dwanaście lat (o
ile wszystko pójdzie pomyślnie) zostanę jakimś nauczycielem czy urzędnikiem z pensją tysiąca rubli
rocznie... (Mówił tak, jakby wydawał lekcję.) A do tego czasu matka wyschłaby z nędzy i trosk, a ja i tak nie
zdołałbym zapewnić jej spokoju; siostra zaś... ha, siostrze mogło się przytrafić coś jeszcze gorszego!...
Zresztą czemuŜ mam całe Ŝycie wszystkiego się wyrzekać, od wszystkiego odwracać, o matce zapomnieć, a
krzywdę siostry, powiedzmy - grzeczniutko ścierpieć? Po co? Czy po to, Ŝeby pogrzebawszy te dwie istoty
obarczyć się nowymi - Ŝoną i dziećmi, aby je takŜe pozostawić później bez grosza i bez kawałka chleba?
OtóŜ... otóŜ postanowiłem zawładnąć pieniędzmi-statej-1 uŜyć ich na pierwsze lata, juŜ nie dręczyć matki,
zabezpieczyć sobie uniwersyteti pierwsze krela po skończeniu uniwersytetu - a wszystko to zrobić szeroko,
radykalnie, tak by stworzyć sobie zupełnie juŜ nową karierę, wstąpić na nową, niezaleŜną drogę... I oto... i
oto Wszyśtko.ITWSęc^ zabiłem... śem zabiTtęttarą, to, ma się rozumieć, źle... ale dosyć o tym! 'Bezsilnie
dowlókł się do końca swej opowieści i zwiesił głowę. - Och, to nie to, nie to - jęknęła udręczona - i czyŜ
wolno... nie, to nie tak, nie tak! - Sama widzisz, Ŝe nie tak!... A przede opowiedziałem d szczerze, wyznałem
ci prawdę! - Taka to i prawda! O BoŜe!
- Przede zabiłem tylko wesz, Soniu, bezuŜyteczną, plugawą, szkodliwą. - Człowieka nazywasz wszą!
- Ha, ja wiem, Ŝe to nie wesz - odparł, dziwnie na nią patrząc. - Zresztą plotę, Soniu - dorzudł - dawno juŜ
plotę... To wszystko nie tak; masz słuszność. Całkiem, całkiem, całkiem inne są tu powody!... Od dawna z
nikim nie rozmawiałem, Soniu... Bardzo mnie teraz boli głowa... Oczy pałały mu gorączkowym ogniem. JuŜ
prawie majaczył; niespokojny uśmiech błąkał mu się na ustach. Poprzez nastrój podniecenia juŜ przezierała
straszna niemoc. Sonia zdała sobie sprawę z tego, jak on się męczy. Sama teŜ zaczynała czuć zawroty głowy.
I jak on dziwnie mówi: niby nawet

moŜna coś zrozumieć, lecz... "jakŜe to! jakŜe! O BoŜe!" I w rozpaczy załamywała ręce. - Nie, Soniu, to nie to!
- nawiązał, znienacka podnosząc głowę, jak gdyby nagły zwrot myśli uderzył go i znów podniecił. - To nie
to! Raczej... przypuść (tak! to rzeczywiście lepiej!), przypuść, Ŝe jestem ambitny, zawistny, zły, podły i
mściwy, i... i moŜe na dobitkę skłonny do pomieszania zmysłów. (Niech juŜ będzie wszystko na raz! O
wariactwie juŜ dawniej napomykali, pamiętam!) Wspomniałem ci przed chwilą, Ŝe nie stać mnie było na
uniwersytet. Czy wiesz, Ŝe to moŜe nieprawda? Matka by mi przysłała na, czesne, a na buty, ubranie, na
chleb sam bym zarobił; na pewno! Nastręczały się korepetycje, proponowano po pół rubla. Przecie
Razumichin pracuje! Ale zeŜiiłem się i nie zechciałem. Właśnie zeźliłem się (dobre to słowo!). Zaszyłem się
w kąt jak pająk. Przecie byłaś w mojej psiej budzie, widziałaś! A czy wiesz, Soniu, Ŝe niskie powały i
ciasne pokoje dławią duszę i umysł ? Och, jakŜe nienawidzUem tego barłogu! Mimo to wychodzić z niego
nie chciałem. IJmyślnie nie chciałem! Całymi dniami i nocami nie wychodziłem, pracować nie chciałem, nie
chciałem nawet jeść, wylegiwałem się wciąŜ. Jeśli Anastazja przyniesie- zjem, jeśli nie przyniesie '- to i tak
dzień zejdzie; umyślnie, na przekór nie upominałem się! W nocy nie ma światła, leŜę po ciemku, a na
świece zapracować nie chcę. Trzeba się było uczyć, a ja wyprzedałem ksiąŜki; na moim stole, na skryptach i
zeszytach, dotychczas leŜy warstwa kurzu na palec gruba. Najlepiej lubiłem leŜeć i myśleć. Ciągle
myślałem... I wciąŜ śniły mi się sny, róŜne dziwne sny - szkoda opowiadać jakie! I zaczęło mi się
przywidywać, Ŝe... Nie, nie tak! znów nie tak opowiadam. Widzisz, wciąŜ pytałem siebie wówczas: czemu
jestem tak głupi, Ŝe skoro inni są głupi i skoro juŜ wiem na pewno, Ŝe są głupi, czemu sam nie chcę być
mądrzejszy? Później zrozumiałem, Soniu, Ŝe jeśli czekać, aŜ wszyscy zmądrzeją, za długo to potrwa...
Później zrozumiałem jeszcze, Ŝe tego nigdy nie będzie, Ŝe ludzie się nie zmienią i nikt ich nigdy nie
przerobi, szkoda fatygi! Tak to jest, tak! To ich prawo... Prawo, Soniu. Tak jest!... I teraz wiem, Soniu, Ŝe kto
mocny i silny rozumem i duchem, ten jest ich władcą. Kto na wiele się powaŜy, ten dla nich ma słuszność.
Kto na więcej rzeczy umie pluć, ten jest ich prawodawcą, a kto się ośmieli więcej niŜ wszyscy inni, ten teŜ
ma najwięcej słuszności! Tak bywało dotychczas i tak będzie zawsze. Chyba tylko ślepy tego nie widzfl
Choć mówiąc to Raskolnikow patrzył na Sonię, jednak juŜ nie dbał, czy ona zrozumie, czy nie. Gorączka go
rozebrała. Był w jakimś mrocznym zachwyceniu. (Istotnie, zbyt długo z nikim nie rozmawiał!) Sonia pojęła,
Ŝe ten ponury katechizm stal się jego wiarą i prawem. - Zrozumiałem wtedy, Soniu - ciągnął z egzaltacją - Ŝe
władza tylko temu idzie do rąk, kto śmie nachylić się po nią i wziąć. Jeden, jeden tylko warunek
obowiązuje: wystarczy odwaŜyć się. Po raz pierwszy w Ŝyciu powziąłem wtenczas jedną myśl, której
Strona 163
1740
przede mną nikt i nigdy nie powziął. Nikt! Nagle, jasno jak słońce, ukazało mi się: czemuŜ dotychczas ani
jeden człowiek nie ośmielił się i nie ośmiela, idąc obok całej tej głupoty, najprościej w świecie porwać ją za
ogon i .wyrzucić do diabła! Ja... zapragnąłem powaŜyć się i zabiłem... Chciałem się tylko powaŜyć^ Soniu,
oto jedyny powód! -- O, milcz pan, milcz! - krzyknęła Sonia podnosząc ręce.-Odstąpiłeś Boga i Bóg cię
poraził, oddal szatanowi!... - Aha, Soniu, kiedym wówczas leŜał po ciemku, wciąŜ mi się zdawało, Ŝe to
chyba diabeł mnie nagabuje, co? - Milcz. Nie śmiej się, bluźnierco, nic nie rozumiesz. O Chryste! On nic,
nic nie pojmie. - Daj pokój, Soniu, wcale się nie śmieję; wszak i sam wiem, Ŝe to diabeł mnie wlókł. Milcz,
Soniu, milcz! - powtarzała mroczną determinacją. - Wszystko wiem. Wszystko to juŜ przemyślałem i
przeszeptalem sobie, gdym leŜał wtedy po ciemku... Wszystko to sam ze sobą przedyskutowałem aŜ do
ostatniego najdrobniejszego szczególiku i wiem wszystko, wszystko! JakŜe mi obmierzła, och, jak
obmierzła wtedy ta cała gadanina! Wszystko chciałem zapomnieć i rozpocząć na nowo, Soniu, i przestać
giędzić! CzyŜ naprawdę sądzisz, Ŝe poszedłem, jak głupi, na złamanie karku? Poszedłem jak człowiek
roztropny i to mnie właśnie zgubiło! Czy sądzisz na przykład, Ŝem nie wiedział tego nawet, iŜ skoro juŜ
zacząłem pytali badać siebie: czy mam prawo posiadać władzę? jest to dowód, Ŝe nie mam prawa posiadać
władzy. Albo skoro

zadaję pytanie: czy człowiek jest wszą? więc widocznie człowiek nie jest wszą dla mnie, jest nią zaś dla
takiego, komu to wcale nie przychodzi do głowy, i kto działa wprost, bez pytania... JeŜeli juŜ tyle dni się
męczyłem: czy poszedłby na to Napoleon, czy nie? ID z pewnością czułem wyraźnie, Ŝe Napoleonem nie
jestem... Całą, całą męczarnię tego giędzenia zniosłem, Soniu, i zapragnąłem otrząsnąć się, zrzucić to z
karku; zapragnąłem, Soniu, zabić bez kazuistyki, zabić dla siebie, dla siebie tylko! Nie chciałem
okłamywać nawet siebie. Zabiłem nie po to, by wspierać matkę - to nonsens. Nie po to zabiłem, aby
posiadłszy środki i władzę stać się dobroczyńcą ludzkości. Bzdury! podrostu zabiłem; zabiłem dla siebie,
dla siebie tylko, a czy stałbym się później czyimś * tam dobroczyńćąrczy-~te?cate Ŝycie, jak pająk,
wciągałbym wszystkich w sieć i ze wszystkich wysysał soki - to w onych chwilach musiało mi być
obojętne!... I nie pieniądze były mi potrzebne przede wszystkim, Soniu, kiedy zabiłem, nie tyle pieniądze
były mi potrzebne, jak co innego... Teraz wiem to wszystko... Zrozum: moŜe, idąc tą samą drogą, juŜ bym
nigdy nie powtórzył morderstwa. Czego innego musiałem się dowiedzieć, co innego popychało mnie:
musiałem się dowiedzeć wtedy, dowiedzieć czym prędzej, czy jestem wszą jak wszyscy, czy teŜ
człowiekiem?!, Czy potrafię przekroczyć zasady moralne, czy teŜ nie potrafię P^Osmietę się schylić po
władzę czy nie? Czy jestem drŜącą kreaturą, czy teŜ mam prawo... - Zabijać? Czy masz prawo zabijać? -
załamała ręce.
- E-ej, Soniu! - rzucił opryskliwie, chciał coś tłumaczyć, ale z pogardą umilkł. - Nie przerywaj mi, Soniu!
Chciałem d jedno tylko wykazać: Ŝe wtedy powlókł mnie diabeł, a dopiero później mi wyjaśnił, Ŝe nie
miałem prawa tam iść, poniewaŜ jestem taką samą wsz% jak inni! Natrząsnął się ze mnie diabeł, więc
przyszedłem do ciebie! Podejmuj gościa! Gdybym nie był wszą, to czyŜbym przyszedł do ciebie? Słuchaj:
gdy wtenczas poszedłem do starej, poszedłem tylko spróbować... Zapamiętaj to sobie. - I zabiłeś! zabiłeś!
- Ale jak zabiłem? CzyŜ tak się zabija? CzyŜ tak idzie się zabijać, jak ja wówczas poszedłem! Kiedyś ci
opowiem, jakem szedł... CzyŜ ja zabiłem staruchę? Siebie zabiłem, a nie staruchę. Ot tak, od razu,
Ŝafcatnipiten siebie na-wieki!... Tę zaś starą zabił diabeł, nie ja... Dosyć, dosyć, Soniu, dosyć! Zostaw
mirie-!--wytozyknąTHagle w spazmatycznej udręce- zostaw! Wsparł łokcie na kolanach i jak w kleszczach
ściskał sobie głowę dłońmi. - Och, co za męczarnia!-wyrwało się boleściwie Soni.
- Więc co teraz począć, mów! - zapytał podnosząc nagle głowę i patrząc na Sonię z twarzą straszliwie
wykrzywioną cierpieniem. - Co począć! - zawołała, zerwała się z miejsca, a jej oczy, dotychczas pełne łez,
roziskrzyły się nagle. - Wstań! (Chwyciła go za ramię; podniósł się spozierając na nią ze zdumieniem.) Idź
zaraz, w tej chwili, stań na rozdroŜu, pokłoń się, najpierw pocałuj ziemię, którą splugawiłeś, potem się
pokłoń całemu światu na wszystkie cztery strony i powiedz wszystkim głośno: "To ja zamordowałem!"
Wtedy Pan Bóg znowu ześle d Ŝycie. Pójdziesz? Pójdziesz? - pytała go, cala drŜąca jak w ataku, chwyciwszy
go za obie ręce, mocno cisnąc je w swoich i patrząc na niego płomiennym wzrokiem. Zdumiał się, był
prawie oszołomiony jej raptowną egzaltacją. - Soniu, masz na. myśli katorgę? Tłzebar-ŜehyoEl. się oddał w
ręce sprawiedliwości? - zapytał posępnie. - Przyjąć cierpienie i odkupić się przez nie - oto co trzeba. - Nie.
Nie pójdę do nich, Soniu.
- A jakŜe, jakŜe Ŝyć będziesz? Z czym będziesz Ŝył? CzyŜ teraz to moŜliwe? W jaki sposób będziesz
rozmawiał z matką? (Och, z nimi, z nimi co się teraz stanie!) Zresztą, co ja mówię! Wszak juŜ porzudłeś
matkę i siostrę. Otoś juŜ porzucił, porzucił, O BoŜe! - zawołała - przecieŜ on to wszystko wie juŜ sam! JakŜe,
jakŜe więc Ŝyć bez ludzi! Co teraz będzie z tobą? - Nie bądź dzieckiem, Soniu - wyszeptał. - JakaŜ jest moja
Strona 164
1740
wina wobec nich? Po co mam iść? Co im powiem? To wszystko upiory tylko. Oni sami wyrzynają ludzi
milionami i jeszcze mają to sobie za zasługę. To buhaje i szubrawcy, Soniu... Nie pójdę. CóŜ im powiem? Ŝe
zabiłem, a pieniędzy wciąć nie miałem odwagi, ukryłem pod głazem-dodał z cierpką ironią. - Sami będą się
ze mnie śmiali, powiedzą: 431

głupi, Ŝe nie wziął. Głupiec i tchórz! Nic, nic nie zrozumieją, Soniu, i nie są godni zrozumieć. Po co mam
iść? Nie pójdę, Soniu, nie bądź dzieckiem... - Zamęczysz się, zamęczysz - powtarzała, z błagalną rozpaczą
wyciągając do niego ramiona. - Kto wie, moŜe się jeszcze tylko oszkalowałem - zauwaŜył ponuro, jakby w
zadumie - moŜe jeszcze jestem człowiekiem, nie wszą, i zbyt pochopnie potępiłem siebie... Jeszcze będę
walczył. Na ustach jego ukazał się wyzywający uśmieszek.
- Dźwigać taką mękę! I to całe Ŝycie, cale Ŝycie!...
- Przywyknę... - mruknął posępnie, w zamyśleniu. - Słuchaj - podjął po chwili - dosyć łez, pomówmy
trzeźwo. Przyszedłem d powiedzieć, Ŝe mnie teraz tropią, łapią... - Ach! - przeraziła się Sonia.
- Czemu krzyczysz! Sama chcesz, Ŝebym szedł na katorgę, a teraz się nastraszyłaś? Ale wiedz: ja się im nie
dam. Jeszcze z nimi będę walczył i nic mi nie zrobią. Nie posiadają prawdziwych poszlak. Wczoraj byłem
w wielkim niebezpieczeństwie i myślałem, Ŝe juŜ po mnie, lecz dzisiaj sprawy się poprawiły. Wszystkie ich
poszlaki są o dwóch końcach, to znaczy, Ŝe ich oskarŜenia mogę obrócić na moją korzyść - rozumiesz? - i
obrócę: bo teraz juŜ umiem... Ale do więzienia wpakują mnie na pewno. Gdyby nie przypadek, to moŜe juŜ
i dzisiaj by mnie posadzili - tak, na pewno, a moŜe nawet jeszcze posadzą dzisiaj... Tylko Ŝe to nic, Soniu:
posiedzę, później mię wypuszczą... gdyŜ nie mają ani jednego prawdziwego dowodu i nie będą mieli, juŜ ja
ci ręczę. Na mocy zaś tego, co oni mają, nie sposób człowieka skazać. No, dosyć... Ja tylko tak... Ŝebyś
wiedziała. Z siostrą i matką postaram się zrobić jakoś tak, Ŝeby nie uwierzyły i nie przestraszyły się...
Zresztą moja siostra, zdaje się, ma teraz zapewniony byt... więc i matka... No, oto i wszystko. Swoją drogą
bądź ostroŜna. Będziesz mnie odwiedzaia-w-wiezieniy ? -.OJbedę! będę!
Siedzieli obok siebie, smutni i przybici, niby dwoje rozbitków wyrzuconych po burzy na pusty brzeg.
Patrzał na Sonię i czuł, ile jej miłości skupiło się na nim - i rzecz dziwna, zrobiło mu się nagle cięŜko i
boleśnie, Ŝe ktoś go tak kocha. Tak, to było dziwne i okropne doznanie! Idąc 432
do Soni czuł, Ŝe w niej cala jego nadzieja i cala ucieczka, pragnął zwalić bodaj część swej męczarni - a oto
teraz, gdy całe jej serce zwróciło się do niego, uczuł naraz i uświadomił sobie, Ŝe jest nieporównanie
bardziej nieszczęśliwy niŜ przedtem. - Soniu - rzekł -JuŜ lepiej nie przy,chQdź_.do. mnie, kiedy będę
siedział w więzieniu. Sonia nic nie odparła, płakała. Minęło kilka minut.
- Masz krzyŜyk? - spytała znienacka, jakby coś sobie przypomniawszy." Zrazu nie pojął pytania. -,Nie?
prawda, Ŝe ntó? Weź, ten._.-z. drzewg cyprysowego. Mnie pozostanie inny, miedziany, od Lizawiety.
Zamieniłyśmy się z nią krzyŜykami, Lizawieta mi dala swój, a ja jej dałam medalik. Teraz będę nosiła,
krzyŜyk od Lizawiety, a ten weź. Weź... przecie to mój! mój! - błagała go. - Razem nianiy cierpieć, razem ten
krzyŜ poniesiemy... - Da»-- powiedział Raskolnikow. Nie chciał jej zmartwić. Lecz zaraz cofnął wyciągniętą
po krzyŜyk rękę. - Nie teraz, Soniu. .Lepiej J»ezme._poŜniej - dodał, by ją uspokoić. - Tak, tak, lepiej, lepiej
- podchwyciła z przejęciem. - Gdy pójdziesz na cierpienie, wtedy_go włoŜysz. Przyjdziesz do mnie, ja ci go
włoŜę, pomodlimy się i pójdziemy. W tej chwili ktoś trzykrotnie zapukał do drzwi.
- .Zofio Siemionowno, czy wolno? - rozległ się czyjś bardzo znajomy y uprzejmy głos. Sonia w przestrachu
rzuciła się do drzwi. Ukazała się w nich jasna głowa pana Lebieziamikowa. V
Lebieziatnikow miał minę zafrasowaną.
- Ja do pani, Zofia-Siemionowno. Przepraszam... Byłem pewien, Ŝe pana tu zastanę - zwrócił się naraz do
Raskol-nikowa - to znaczy, nic nie myślałem takiego... ale właśnie myślałem... Tam u nas Katarzyna
Iwanowna zwariowała - rąbnął nagle Soni, poniechawszy Raskolnikowa. Sonia się Ŝachnęła.

- A właściwie... przynajmniej tak się zdaje. Zresztą... Sami juŜ nie wiemy, co począć. Wróciła do domu...
zdaje się, Ŝe ją skądś wypędzono, moŜe nawet dano po karku... Przynajmniej tak się zdaje... Latała do szefa
nieboszczyka Siemiona Zacharycza, nie zastała go w domu: był na obiedzie u jakiegoś takŜe generała...
Proszę sobie wystawić, popędziła tam, gdzie był na obiedzie... do tego drugiego generała, i proszę sobie
wystawić; uparła się, wywołała szefa Siemiona Zacharycza, tak jest, zdaje się wprost od stołu. MoŜe pani
sobie wyobrazić, co z tego wynikło. Naturalnie, wyrzucono ją; ona zaś teraz opowiada, Ŝe to ona go
zwymyślała i czymś wyrŜnęła w niego. To zupełnie moŜliwe... W głowę zachodzę, czemu jej nie
przyskrzynili. Teraz opowiada wszystkim. Amalia Iwanowna teŜ, tylko trudno zrozumieć, krzyczy i
szaleje... Aha, prawda: powiada i krzyczy, Ŝe poniewaŜ wszyscy ją teraz porzucili, więc zabierze dzieci i
pójdzie-na ulicę z katarynką, a dzieci będą śpiewać i tańczyć, i ona takŜe, i pieniądze zbierać, i dzień w
Strona 165
1740
dzień chodzić pod okna tego generała... "Niechaj widzi, powiada, jak szlachetne dzieci wysokiego
urzędnika chodzą w nędzy po podwórkach." WciąŜ bije dzieci, one płaczą. Lenkę uczy śpiewać Futorek,
chłopaka - tańczyć. Paulinę Michajłownę równieŜ; drze wszystkie suknie, robi dla nich jakieś czapeczki,
jak dla aktorów; sama chce nieść miednicę i bębnić w nią zamiast muzyki... Nic nie słucha. Więc jakŜe to?
Przecie to juŜ do niczego niepodobne! Lebieziatnikow gadałby dłuŜej, lecz Sonia, która słuchała z zapartym
tchem, schwyciła nagle mantylkę, kapelusz, i wypadła z pokoju ubierając się w biegu. Raskolnikow.
wyszedł za nią, Lebieziatnikow za Obojgiem. - Na pewno zwariowała! - mówił do Raskolnikowa
wychodząc z nim na ulicę - nie chciałem tylko straszyć Zofii Siemionowny, więc powiedziałem "zdaje się",
ale nie ma wątpliwości. Podobno przy gruźlicy wyskakują na mózgu takie gruzelki; szkoda, Ŝe nie znam
medycyny. Usiłowałem jej perswadować, ale nic nie chce słyszeć. - Pan jej mówił o gruzełkach?
- Wie pan, niezupełnie o gruzełkach. Przy tym nic by nie zrozumiała. Ja zaś mówię: jeŜeli człowieka
przekonać logicznie, Ŝe właściwie nie ma czego płakać, to przestanie płakać. To jasne. A pan jest zdania, Ŝe
nie przestanie? - Zbyt łatwo byłoby wówczas Ŝyć - odparł Raskolnikow.
- Chwileczkę, chwileczkę; naturalnie, Katarzynie Iwa-nownie dość trudno zrozumieć, ale czy panu
wiadomo, Ŝe w ParyŜu juŜ się odbywały powaŜne eksperymenty co do moŜliwości leczenia wariatów,
działając na nich samą tylko perswazją logiczną? Jeden tamtejszy profesor, niedawno zmarły, powaŜny
uczony, umyślił, Ŝe moŜna tak leczyć. Zasadnicza idea jego jest taka, Ŝe w organizmie wariatów nie ma
Ŝadnego specjalnego rozstroju, a obłęd - to, Ŝe tak powiem, błąd logiczny, błąd w sądzeniu o rzeczach,
wadliwe na rzeczy spojrzenie. Kolejno zbijał twierdzenia chorego i niech pan sobie wystawi - osiągał
podobno rezultaty. Ale poniewaŜ stosował przy tym równieŜ natryski, to oczywiście wyniki jego kuracji
mogą być kwestionowane... Przynajmniej tak się zdaje... Raskolnikow juŜ dawno nie słuchał. Dotarłszy do
swej kamienicy kiwnął głową Lebieziatnikowowi i zawrócił do bramy. Lebieziatnikow ocknął się, obejrzał
i pobiegł dalej. Raskolnikow wszedł do siebie i stanął pośrodku klitki.
"Po com tu wrócił?" Powiódł wzrokiem po tych Ŝółtawych, wystrzępionych tapetach, po tym kurzu, po swej
kanapce. Z dziedzińca dochodził jakiś ostry, nieustanny stukot; gdzieś widocznie coś wbijano, moŜe jaki
gwóźdź... ZbliŜył się do okna, stanął na palcach i długo, na pozór z niesłychaną uwagą, szukał oczyma. Lecz
dziedziniec był pusty, tych, co stukali, nie było widać. Na lewo, w oficynie, widać było czyjeś otwarte okna;
na framugach widniały doniczki z uboŜuchnym geranium. Za oknami wisiała bielizna... Wszystko to umiał
na pamięć. Odwrócił się i siadł na kanapie. Nigdy, nigdy jeszcze nie czuł się tak okropnie osamotniony !
Tak jest; poczuł raz jeszcze, Ŝe moŜe znienawidzi Sonię istotnie, i to właśnie teraz, gdy uczynił ją jeszcze
nieszczę-śliwszą. "Czemu chodził do niej, czemu napierał się jej łez? Czemu koniecznie musi niweczyć jej
Ŝycie? O, podłość!" - Zostanę sam! - rzekł naraz stanowczo. - Nie będzie przychodziła do więzienia! Po
jakich pięciu minutach podniósł głowę i dziwnie się
28- AW

uśmiechnął. Tak, była to dziwna myśl: "MoŜe na katordze 'jest naprawdę lepiej?" Nie pamiętał, jak długo
przesiedział, u siebie z wirującą w głowie ciŜbą nieokreślonych myśli. Nagle drzwi się otwarły i weszła
Dunia. Zrazu przystanęła i popatrzyła na niego od progu, zupełnie tak, jak on niedawno patrzył na Sonię.
Potem weszła i siadła na wprost niego na krześle, na swym wczorajszym miejscu. Spojrzał na nią milcząc i
jakoś o niczym nie myśląc. - Nie gniewaj się, Rodionie, ja tylko na chwilę - rzekła Dunia. Wyraz jej twarzy
był zadumany, lecz nie surowy. Wzrok miała jasny i spokojny. Widział, Ŝe i ta przyszła do niego z miłością.
- Rodia, wiem teraz wszystko, wszystko. Dymitr Pro-koficz wszystko mi wyjaśnił i opowiedział.
Prześladują cię i dręczą wskutek głupiego i bezecnego podejrzenia... Dymitr Prokoficz mówił mi, Ŝe nie ma
Ŝadnego niebezpieczeństwa i Ŝe niepotrzebnie przyjmujesz to z taką grozą. Ja Jestem innego zdania i
całkowicie rozumiem, jak się w tobie wszystko burzy oraz Ŝe to oburzenie moŜe pozostawić ślady na
zawsze. Tego się boję, a za to, Ŝeś nas porzucił, nie sądzę ciebie i sądzić nie śmiem, przepraszam teŜ, Ŝem ci
zrobiła wyrzuty. Sama czuję, Ŝe gdybym miała taką wielką zgryzotę, równieŜ uciekłabym od wszystkich.
Matce nic o tym nie opowiem, lecz o tobie będę mówiła nieustannie i zapewnię w twoim imieniu, Ŝe
przyjdziesz bardzo rychło. Nie dręcz się o nią, ja ją uspokoję; lecz i ty takŜe jej nie zamęczaj - przyjdź choć
raz, pamiętaj, Ŝe to matka! A teraz przyszłam tylko powiedzieć (tu Dunia wstała z krzesła), Ŝe gdyby się
zdarzyło, iŜ mogłabym ci być potrzebna, albo gdyby mogło ci się przydać... całe moje Ŝycie, albo coś... to
zawołaj mnie, a przyjdę. śegnaj! Odwróciła się nagle i zmierzała ku drzwiom.
- Duniu,! - zatrzymał ją Raskolnikow, wstał i podszedł do niej - ten Razumichin, Dymitr, to bardzo dobry
człowiek! Zarumieniła się lekko.
- No? - spytała zaczekawszy chwilę.
- To człowiek rzeczowy, pracowity, uczciwy i zdolny mocno pokochać. śegnaj, Duniu. Dunia
Strona 166
1740
poczerwieniała, potem zaniepokoiła się nagle:
436
l
- CóŜ to, Rodia, czyŜbyśmy się istotnie rozstawali na wieki, Ŝe mi dajesz takie... polecenie? - Wszystko
jedno..,--śegnaj...
Odwrócił się od niej i podszedł do okna. Dunia postała, popatrzyła na niego z troską i wyszła pełna trwogi.
Nie, nie był z nią oziębły. Była jedna chwila (ta najostat-niejsza), gdy strasznie chciał mocno ją uściskać i
poŜegnać się z nią, i nawet powiedzieć jej; lecz nie zdecydował się nawet podać jej ręki. "Potem gotowa się
wzdrygnąć, gdy sobie przypomni, Ŝem ją teraz obejmował, powie, Ŝe ukradłem jej pocałunek!" "Czy ta
wytrzyma, czy nie wytrzyma? - dorzucił w duchu po kilku minutach. - Nie, nie wytrzyma; takie nie mogą
wytrzymać! Takie nigdy nie wytrzymują..." I pomyślał o Soni.
Z okna powiało świeŜością. Na dworze światło było juŜ mniej jaskrawe. Wziął nagle czapkę i wyszedł.
Rzecz prosta, Raskolnikow ani mógł, ani chciał zwracać uwagi na swój chorobliwy stan. Lecz ta ustawiczna
trwoga, cała ta zgroza - nie mogła minąć bez następstw. I jeŜeli nie zwaliła go jeszcze prawdziwa choroba,
to moŜe właśnie dlatego, Ŝe ten wewnętrzny, nieprzerwany niepokój trzymał go na nogach, utrzymywał w
stanie przytomności, ale jakoś sztucznie i tylko do czasu. BładziL-bęz celu. Słońce zachodziło. Ostatnio
zaczęło go nawiedzać jakieś osobliwe przygnębienie. Nie było w tym czegoś szczególnego, Ŝrącego,
jadowitego, lecz wciąŜ wiało stamtąd coś wiecznego, jakiś przedsmak nieskończonej kolei lat zimnej,
obezwładniającej tęsknoty, przeczucie jakiejś wiekuistości na "kwadratowym łokciu przestrzeni". Pod
wieczór wraŜenie to poczynało zazwyczaj męczyć go jeszcze silniej. - Pod wpływem takiej najgłupszej,
czysto fizycznej niemocy, zaleŜnej od jakiegoś tam zachodu słońca - jakŜe tu nie palnąć głupstwa! Ba! Nie
tylko do Soni, lecz i do Duni gotów człowiek pójść! - burknął nienawistnie. Ktoś go zawołał. Obejrzał się:
pędził ku niemu. .Lebie-ziatników. -- Wystaw pan sobie, byłem u pana, szukam pana. Wystaw pan sobie:
spełniła swój zamiar i zabrała dzieci'. Zofia Siemionowna i ja ledwieśmy ich znaleźli. Wali w patelnię,

dzieci zmusza do śpiewu i tańca. Dzieci płaczą. Zatrzymuje się na rogach ulic i pod sklepikami. Głupia
gawiedź biegnie za nimi. Chodźmy. - A Sonia?... - zaniepokoił się Raskolnikow śpiesząc za
Lebieziatnikowem. - Oszalała. To znaczy, nie Zofia Siemionowna, tylko Katarzyna Iwanowna; zresztą i
Zofia Siemionowna takŜe oszalała. A Katarzyna Iwanowna jest w zupełnym szale. Powiadam panu: do
reszty sfiksowała. Zabiorą je na policję. Pan sobie wyobraŜa, jak to wpłynie... Teraz są-nad kanałem u
W-skiego mostu, bardzo niedaleko od Zofii Siemionowny. Blisko. Nad kanałem, opodal mostu, o dwa
kroki od domu, gdzie mieszkała Sonia, stłoczyła-się. gromadka ludzi. Najwięcej Rozbiegało się wyrostków
i dziewczynek. Ochrypły, zdarty głos Katarzyny Iwanowny słychać było juŜ z mostu. JakoŜ było to
widowisko dziwaczne, zdolne zaciekawić ulicznych gapiów. Katarzyna Iwanowna, w swej zniszczonej
sukni, dradedamowej chustce i zgniecionym słomkowym kapeluszu, _ cudacznie zsuniętym na bakier, była
rzeczywiście w prawdziwym szale. Zmęczyła się i zdyszała. Jej udręczona, suchotnicza twarz miała wyraz
jeszcze bardziej męczeński niŜ kiedykolwiek (przy tym suchomik zawsze zdaje się bardziej chory i
zmieniony na ulicy, w słońcu niŜ w domu); lecz podniecenie jej nie mijało i z kaŜdą chwilą była coraz
bardziej rozdraŜniona. Rzucała się do dzieci, krzyczała na nie, coś perswadowała, tuz w oczach publiczności
uczyła je, jak mają tańczyć, i co śpiewać, zaczynała im przekładać, do czego to ma słuŜyć, wpadała w
rozpacz, Ŝe są takie niepojętne, biła je... Potem, nie kończąc, rzucała się w stronę publiczności; gdy tylko
zauwaŜyła kogoś, choć trochę przyzwoicie) ubranego, kto przystanął i patrzył, natychmiast zaczynała mu
tłumaczyć, Ŝe "oto do czego są doprowadzone dzieci z domu szlacheckiego i rzec nawet moŜna -
arystokratycznego". Gdy usłyszała w tłumie śmiech lub jakie zaczepne słówko, natychmiast rzucała się na
zuchwalców i zaczynała ich łajać. Niektórzy istotnie się śmiali, inni kiwali głowami; wszystkich w ogóle
zaciekawiał widok obłąkanej kobiety i wystraszonych dzieci. Patelni, o której mówił Lebieziatnikow, nie
było, a przynajmniej Raskolnikow jej nie widział; lecz zamiast walenia w patelnię Katarzyna Iwanowna
zaczynała miarowo klaskać w swe suche dłonie, gdy kazała Poluni śpiewać, a Lence i Koli tańczyć; przy
tym sama teŜ próbowata"przyśpiewywać, ale za kaŜdym razem urywała na drugiej nudę, wskutek
dokuczliwego kaszlu, co ją znowu wprawiało w rozpacz, tak Ŝe klęła swój kaszel i nawet płakała.
Najbardziej wściekał ją płacz i strach Koli oraz Lenki. Znać było, Ŝe istotnie usiłowała ubrać dzieci w takie
stroje, jakie noszą uliczni śpiewacy i śpiewaczki. Chłopczyk mający udawać Turka dźwigał na głowie
turban z czegoś czerwonego i białego. Dla Lenki juŜ nie starczyło przebrania; włoŜono jej tylko na główkę
pąsową, na drutach robioną czapeczkę (albo raczej kołpak) nieboszczyka Siemiona Zacharycza; w
czapeczkę zatknięty był ułamek strusiego pióra naleŜącego niegdyś do babki Katarzyny Iwanowny i
dotychczas przechowywanego w kufrze jako rarytas familijny. Polunia miała na sobie swą codzienną
Strona 167
1740
sukienkę. Popatrywała na matkę lękliwie i pytająco, na krok się od niej nie oddalała, usiłowała ukryć łzy,
domyślała się matczynego obłędu i niespokojnie się rozglądała. Mocno ją przeraził tłum i ulica. Sonia szła
nieodstępnie za Katarzyną Iwanowna płacząc i zaklinając co chwila, Ŝeby wracała do domu. Lecz Katarzyna
była nieubłagana. -Daj pokój, Soniu, przestań!-trajkotala pośpiesznie, tracąc oddech i kaszląc.-Sama nie
wiesz, o co prosisz, niby małe dziecko! JuŜem ci mówiła, Ŝe nie wrócę do tej pijanej Niemki. Niechaj widzą
wszyscy, cały Petersburg, jak Ŝebrzą 'dzieci szlachetnego ojca, który całe Ŝycie słuŜył wiernie i ofiarnie i
rzec moŜna, zmarł na posterunicu." (Katarzyna Iwanowna juŜ zdąŜyła to sobie uroić i teraz ślepo w to
wierzyła.) Niechaj widzi ten łajdaczyna generał. Niemądraś, Soniu: cóŜ mamy teraz jeść, sama powiedz?
Dosyć juŜ dręczyliśmy ciebie, nie chcę dłuŜej! Ach, to pan, Rodionie Roma-nyczu! - wykrzyknęła, widząc
Raskolnikową i rzucając się ku niemu - niechŜe pan na miły Bóg wytłumaczy tej głupiutkiej, Ŝe mądrzej
nie mogłam teraz postąpić! Zarabiają nawet kataryniarze, nas zaś od razu wszyscy odróŜnią, poznają, Ŝeśmy
uboga szlachecka rodzina, doprowadzona do nędzy; a ten generał od siedmiu boleści straci posadę na
pewno - zobaczy pan! Dzień w dzień będziemy przychodzili pod jego okna, a gdyby jechał cesarz, uklęknę,
ich wszystkich ustawie 4.10

przed sobą, wskaŜę mu na nich: "Ojcze, ratuj!" On jest ojcem dla sierot, jest miłosierny, stanie w naszej
obronie, zobaczy pan; a tego jakiegoś generałka... Lenko! tenez-vous droite\* Ty, Kola, zaraz będziesz
znowu tańczył. Czego chlipiesz? Znowu się mazgai! CzegóŜ ty się boisz, głuptasku! BoŜe! Co mam z nim
począć, Rodionie Romanyczu! Gdyby pan wiedział, jacy oni głupi! Z takimi wprost, nie wiadomo, co
robić!... I sama omal nie plącząc (co zresztą nie przeszkadzało jej terkotać bez przerwy) pokazywała mu
chlipiące dzieci. Raskol-. nikow spróbował namówić ją do powrotu i nawet, myśląc, Ŝe to podziała na jej
miłość własną, nadmienił, Ŝe jako przyszłej przełoŜonej pensji dla dobrze urodzonych panien nie wypada
jej chodzić ulicami, tak jak chodzą kataryniarze... - Pensja, cha- cha- cha! Gruszki na wierzbie! - zawołała
Katarzyna Iwanowna zanosząc się to śmiechem, to kaszlem - nie, Rodionie Romanyczu, to rozwiane
marzenia! Wszyscy nas opuścili!... A ten generalina... Wie pan, Rodionie Romanyczu, rzuciłam w niego
kałamarzem - bo akurat w przedpokoju stał kałamarz na stole, obok arkusza, gdzie się składa podpisy;
podpisałam się, rzuciłam w niego kałamarz i uciekłam. O podli, podli! Ale mniejsza o to; teraz będę ich
Ŝywiła sama, nikomu nie chcę się kłaniać! Dość długo męczyliśmy ją! (Wskazała na Sonię.) Poluniu, ile-śmy
zebrali, pokaŜ no? Co? wszystkiego dwie kopiejki? O łotry! Nic nie dają, tylko lecą za nami z wywalonym
językiem! Czego na przykład śmieje się ten bałwan? (Wskazała na kogoś w ciŜbie.) To wszystko dlatego, Ŝe
ten Kolka taki niepojętny, co ja z nim mam! Czego chcesz, Poluniu? Mów do mnie po francusku, parle-moi
franfais. Przecie uczyłam ciebie, przecie umiesz kilka zdań!... Inaczej jakŜe mają poznać, Ŝeście ze
szlacheckiej rodziny, dobrze wychowane dzieci, wcale nie takie jak wszyscy kataryniarze! ToŜ my nie
chodzimy po podwórkach z kukiełkami na kijach, tylko zaśpiewamy wytworny romans... Ach, prawda! cóŜ
mamy zaśpiewać? Ciągle mi przerywacie, a my... pan wie, Rodionie Romanyczu, zatrzymaliśmy się tutaj,
Ŝeby obmyślić, co śpiewać - coś takiego, Ŝeby i Kola mógł zatańczyć, bo my to wszystko, niech trzymaj się
prosto!
440
pan sobie wyobrazi, zupełnie bez przygotowania... Trzeba się umówić, najdokładniej odbyć próbę, a potem
udamy się na Newski, gdzie jest daleko więcej ludzi z wyŜszego towarzystwa i gdzie nas zaraz zauwaŜą.
Lenka umie Futor ek... Ale cóŜ tak w kółko Futorek i Futerek - wszyscy to śpiewają! Powinniśmy zaśpiewać
coś daleko wytworniejszego... No, cóŜeś obmyśliła. Polu? Przynajmniej ty mogłabyś matce pomóc! Ach,
gdyby nie ten mój zanik pamięci, coś bym sobie przypomniała! Nie moŜemy przecie śpiewać Huzar,
wsparlszy się na szabli} Aha, zaśpiewamy po francusku Ciiuf sous\^ToŜ ja was tego uczyłam, uczyłam.
Grunt, Ŝe poniewaŜ to po francusku, wszyscy zaraz zobaczą, Ŝeście szlacheckie dzieci, i to będzie daleko
bardziej wzruszające... MoŜna by nawet: "Malbrough s'en va-t-en guerre"\ bo to zupełnie dziecinna,
zupełnie dziecinna piosenka i we wszystkich arystokratycznych domach śpiewa się to dzieciom do snu:
Malbrough s'en va-t-en guerre, Ne sait quand reviendra...* zaczęła śpiewać. - Ale nie, lepiej Citiq sous\ No,
Kola, weź się pod boczki, Ŝywiej, a ty. Lenko, kręć się takŜe, ale w przeciwną stronę, my zaś z Polunią
będziemy przyśpiewywały i klaskały! Cinq sous, cinq sous Pow monter notre menage.,.**
Kchy-kchy-kchy! (I zaniosła się kaszlem.) Popraw sobie sukienkę, Poluniu, ramiączko ci opada - zauwaŜyła
wśród kaszlu, łapiąc oddech. - Specjalnie teraz powinniście się zachowywać przyzwoicie i delikatnie, Ŝeby
wszyscy widzieli, Ŝeście szlacheckie dzieci. JuŜ wtedy mówiłam, Ŝe staniczek trzeba skroić dłuŜszy i przy
tym w dwa bryty. Ty zawsze, Soniu, ze swoimi radami: "Krócej i krócej" - no i masz! dziecko wygląda jak
koczkodan... Ba! Znowu, wszyscy pła-* Matbrough wyrusza na wojnę,
Nie wie, kiedy wróci... ź• Pięć sous, pięć sous
Strona 168
1740
Na nasze gospodarstwo...
441

czecie? O co wam chodzi? głuptasy! No, Kola, zaczynaj, Ŝywiej, Ŝywiej, Ŝywiej! Och, co za nieznośny
dzieciak!... Cing sous, cmq sous -
Znowu policjant! No, czego chcesz?
Rzeczywiście przez gawiedŜ przepychał się policjant.. Ale w tejŜe chwili jakiś pan w mundurze i szynelu,
stateczny urzędnik około pięćdziesiątki, z orderem na szyi (ta ostatnia okoliczność była wielce miła
Katarzynie Iwanownie i zrobiła wraŜenie na policjancie), zbliŜył się i milcząc podał Katarzynie Iwanownie
zielonaJrzyrublówkę. Twarz jego wyraŜała szczere współczucie. Katarzyna Iwanowna przyjęła i ukłoniła
mu się grzecznie, nawet ceremonialnie. - Dziękuję, łaskawy panie - rzekła dość wyniośle. - Przyczyny, które
nas zniewoliły... Poluniu, weź pieniądze. Widzisz, są jeszcze ludzie szlachetni i wielkoduszni, natychmiast
gotowi pomóc biednej szlachciance w niedoli. Łaskawy panie, ma pan przed sobą szlachetnie urodzone
sieroty, rzec nawet moŜna: sieroty z jak najbardziej arystokratycznymi koligacjami... A ten generałek
siedział i jadł jarząbki... Zaczął tupać nogami, Ŝe go fatyguję... "Wasza ekscelencjo, powiadam, ratuj sieroty,
poniewaŜ dobrze znałeś nieboszczyka Siemiona Zacharycza i poniewaŜ rodzoną jego córkę, w dniu jego
śmierci, oszkalował najpodlejszy z podłych..." Znowu ten Ŝołdak! Niech pan mnie broni! - krzyknęła do
urzędnika - czego ten Ŝołdak nalazi? Od jednego juŜeśmy tu uciekli z Mieszczańskiej... Czego chcesz,
głupcze! - Na. ulicy nie wolno. Zechce pani nie awanturować się.
- Sameś awanturnik! Chodzę tak jakby z katarynką, więc o co ci chodzi? - Na... katarynkę trzeba mieć
pozwoleństwo, a pani bez niczego i takim sposobem wprowadza pani publikę w błąd. Gdzie pani
zamieszkuje? - Jak to: pozwolenie! - wrzasnęła Katarzyna Iwanowna. - MęŜa dziś pochowałam, a ty mi z
jakimiś pozwoleniami ! - Proszę pani, proszę pani, proszę, się uspokoić - mitygował urzędnik. - Chodźmy,
odprowadzę 'panią... Tutaj w tłumie nie przystoi... Pani jest niezdrowa. 442
- Łaskawy panie, łaskawy panie, nic pan nie wie! - krzyczała Katarzyna Iwanowna. - Pójdziemy na Newski!
Soniu, Soniu! gdzieŜ ona? takŜe płacze! Co się wam wszystkim stało!... Kola, Lenko, wy dokąd? - krzyknęła
nagle z przestrachem. - O, głupie dzieci! Kola, Lenko! DokądŜe oni! Bo stało się tak, Ŝe Kola i Lenka, do
ostateczności przeraŜeni tą ciŜbą i wybrykami obłąkanej matki, wreszcie widząc policjanta, który chciał ich
wziąć i gdzieś prowadzić, raptem, jakby się zmówili, chwycili się za ręce i rzucili do ucieczki. Z krzykiem i
szlochem'pomknęta.-za. nimi. biedoa-.-Katarzyna Iwanowna. Wstyd i Ŝal było patrzeć na nią - biegnącą,
płaczącą, zziajaną. Sonia i Polunia rzuciły się za nią w pościg. - Zawróć ich, zawróć, Soniu! O głupie,
niewdzięczne dzieci!... Polu, łap ich... Przecie ja to dla was... Potknęła się i upadła. - Zraniła się do krwi;
BoŜe! - krzyknęła Sonia schylając się nad --nią.---~--Wszyscy się zbiegli, wszyscy jęli napierać.
Raskolnikow i Lebieziatnikow dopadli jedni z pierwszych, tuŜ za nimi urzędnik, a wreszcie i policjant,
który mruknął: "E-et!", i machnął ręką przewidując uprzykrzone korowody. - Rozejść się! rozejść! - krzyczał
na tłoczących się dokoła ludzi. - Umiera! - zawołał ktoś z tłumu.
- Zwariowała! - ozwał się ktoś inny.
- BoŜe uchowaj! - rzekła któraś kobieta Ŝegnając się poboŜnie. --Chłopaczka i dziewuszkę złapali, nie? O,
juŜ ich prowadzą - starszeńka przychwyciła i przywiędła... Biedne głupiątka! Ale gdy się lepiej przyjrzano
Katarzynie Iwanownie, stwierdzono, Ŝe wcale się nie skaleczyła o kamień, jak myślała Sonia, ale Ŝe krew,
która zaczerwieniła bruk, trysnęła jej gardłem z piersi. --Ja to znam, widziałem - mamrotał urzędnik do
Ras-kolnikowa i Lebieziatnikowa - to suchoty, proszę panów; krew tak chluśnie i zadusi człowieka. Z jedną
moją krewną... niedawno byłem świadkiem... przynajmniej półtorej szklanki... Raptem... Coś jednak trzeba
zrobić, zaraz skona... -Tutaj, tutaj, do mnie!-błagała Sonia. - Ja tutaj

mieszkam!... Do tego domu... tuŜ obok... Do mnie, prędzej, prędzej!... - miotała się na wszystkie strony. -
Poślijcie po doktora... O Jezu! Staraniem urzędnika dało się to zrobić; nawet policjant pomagał nieść
Katarzynę Iwanownę-. Do Soni wniesiono ją prawie nieŜywą i złoŜono na łóŜku. Krwotok nie ustawał, ale
zdawała się wracać stopniowo do przytomności. Oprócz Soni do pokoju weszli jednocześnie Raskolnikow,
Lebieziat-nikow, urzędnik i policjant, który uprzednio rozpędził gawiedŜ, bo ten i ów dotarł aŜ do drzwi.
Polunia wprowadziła, trzymając ich za ręce, Kolę i Lenkę, którzy drŜeli i płakali. Przyszli równieŜ
Kapernaumowowie: on sam-dziwacznie wyglądający człowiek, kulawy i jednooki, ze szczeciniastymi,
sterczącymi włosami i bokobrodami, Ŝona jego, zawsze zastraszona, i kilkoro ich dzieci, z twarzami
zdrętwiałymi od nieustannego zdumienia, z otwartymi ustami. Wśród całej tej publiczności zjawił się teŜ
nagle Swidrygajłow. Raskolnikow spojrzał na niego ze zdziwieniem, nie rozumiejąc, skąd się tu wziął, bo
przedtem wśród ciŜby go nie było. Mówiono coś o doktorze i popie. Urzędnik wprawdzie szepnął
Strona 169
1740
Raskolnikowowi, Ŝe lekarz nic juŜ, zdaje się, nie ma tu do roboty, ale kazał po niego posiać. Ofiarował się
sam Kapernaumow. Tymczasem Katarzyna Iwanowna nabrała tchu, krwotok chwilowo liśtał. Patrzała
chorobliwym, ale badawczym i przenikliwym wzrokiem na bladą, rozdygotaną Sonię, która chustką
wycierała jej krople potu z czoła. Wreszcie poprosiła, by ją trochę podnieśli. Usadowiono ją na łóŜku,
podtrzymując z obu stron. - Gdzie są dzieci? - spytała słabym głosem. - Przyprowadziłaś je, Soniu? O,
głupiutkie!... czegoście uciekały... Och! Krew zasychała jej na cienkich wargach. Powiodła spojrzeniem,
rozglądając się. - Więc tak mieszkasz, Soniu! Ani razu nie byłam u ciebie... A teraz jestem... Popatrzyła na
nią boleściwie. - Wyssaliśmy cię, Soniu... Polu, Lenko, Kola, chodźcie tu... Masz, Soniu, oto one - wszystkie,
oddaję ci je z rąk 444
do rąk... Ja juŜ mam dosyć!... Skończona feta! Ha!... opuśćcieŜ mnie, dajcie choć umrzeć spokojnie... Znów
połoŜono ją na poduszce. - Co? popa?... Nie potrzeba... Macie pieniądze do wyrzucenia?... Ja grzechów nie
mam!... Bóg i tak musi mi przebaczyć... Sam wie,-ne-ctOTpiałam!... A jeŜeli nie przebaczy, to obejdzie się!...
Bredziła coraz niespokojniej. Chwilami drgała, toczyła dookoła wzrokiem, na krótko poznawała
^wszystkich, lecz wnet wpadała znowu w nieprzytomność. Oddychała ochryple i mozolnie, zdawało się, Ŝe
coś jej bulgoce w gardle. - Mówię do niego: "Wasza ekscelencjo!..." - wykrzykiwała odpoczywając po
kaŜdym słowie. - Ta frau Amalia... Ach, Lenko, Kola! Weź się pod boczki, Ŝywiej, Ŝywiej, glissez, glissez,
pas de Basque\* Stukaj obcasikami... Staraj się to robić z wdziękiem. Du hast Diamanten und Perlon...**
Jak to dalej? MoŜna by to zaśpiewać...
Du hast die schonsten Augen. Madchen, was wilist du mehr?...***1'" A jakŜe, a jakŜe! Was wilist du mehr -
idiotyczne pomysły!... - Aha, jeszcze to: W południe skwar... w dolinie... Dagestanu...
Ach, jak ja lubiłam... do szaleństwa lubiłam ten romans, Poluniu!... Wiesz, twój ojciec... jeszcze jako
narzeczony, śpiewał... O, przeszłość! Ot, co byśmy mogli zaśpiewać! Tylko jak to, jak?... zapomniałam...
przypomnijcie mi, jak dalej? Była okropnie podniecona, usiłowała dźwignąć się. W koń-
* posuwiście, posuwiście, pas de Basque! *• Ty masz brylanty i perły... *** Masz najpiękniejsze oczy.
Dziewczyno, czegóŜ ieszcze chcesz?...

cu strasznym, rzęŜącym, zrywającym się głosem, krzycząc i dysząc po kaŜdym wyrazie, zaczęła mówić ze
wzmagającym się przestrachem: W południe skwar... w dolinie... Dagestanu... Z pociskiem w piersi...16 -
Wasza ekscelencjo! - wrzasnęła naraz rozdzierająco i zalała się łzami.-Ratuj sieroty! Wspomnij na gościny u
nieboszczka Siemiona Zacharycza!... Rzec nawet moŜna: z arystokratycznego!... Ha! - wzdrygnęła się,
opamiętała i z jakimś przeraŜeniem obejrzała wszystkich, po chwili jednak poznała Sonię. - Soniu, Soniu! -
rzekła cicho i łagodnie, jakby zdziwiona, Ŝe ją widzi przed sobą - Soniu, miła moja, i tyś tutaj? Znów ją
dźwignięto.
- Dosyć!... Pora na mnie!... śegnaj, nieboraczko!... ZajeŜdŜona szkapa!... Zdarte siły-y-y!- krzyknęła
rozpaczliwie i nienawistnie - i runęła na poduszkę. Znowu zaczęła drzemać, ale ta ostatnia drzemka trwała
niedługo. BladoŜółta, wyschła twarz zapadła się, usta rozwarły, nogi wyciągnęły konwulsyjnie. Westchnęła
głęboko, głęboko i skonała. Sonia padła na jej zwłoki, objęła ramionami i jakby zamarła przylgnąwszy
głową do suchej piersi nieboszczki. • Polunia przypadła do nóg matki i całowała je szlochając w glos. Kola
i Lenka, jeszcze nie rozumiejąc, co się stało, ale przeczuwając coś bardzo strasznego, chwycili się wzajem
obiema rączkami za ramionka i patrząc sobie w oczy, otworzyli raptem usta i zaczęli krzyczeć. Oboje byli
jeszcze w przebraniu: on miał na głowie turban, ona kołpaczek ze strusim piórem. Skąd, w jaki sposób
sławetny "list pochwalny" znalazł się naraz na posłaniu, koło Katarzyny Iwanowny? LeŜał tutaj, obok
poduszki, Raskolnikow go widział. Podszedł do okna. Przyskoczył do niego Lebieziatnikow.
- Umarła - rzekł Lebieziatnikow.
- Rodionie Romanowiczu, muszę panu powiedzieć parę stów - zaczął Swidrygajlow. Lebieziatnikow
natychmiast ustąpił mu miejsca i delikatnie się stuszował17. Swidrygajłow odciągnął zdziwionego
Raskolnikowa jeszcze dalej w kąt. 446
- Tę całą historię, to znaczy pogrzeb i tam dalej, biorę na siebie. Pan wie: kiedy się ma" gotówkę... a ja juŜ
panu mówiłem, Ŝe mam zbywające pieniądze. Dwoje tych piskląt i tę Polunię umieszczę w jakich
przyzwoitych sierocińcach i dla kaŜdego z nich złoŜę w banku aŜ do ich pełnoletności po tysiąc pięćset
rubli, Ŝeby juŜ Zofia Siemionowna mogła być zupełnie spokojna. Ją takŜe wydobędę z bagna, bo to
poczciwa dziewczyna, co? Więc niechŜe pan poinformuje Awdotię Romanownę, Ŝe w taki sposób
rozporządziłem jej dziesięcioma tysiącami. - W jakimŜe to celu pan się tak rozdobroczynnił ? - zapytał
Raskolnikow. - Ech, niewierny Tomasz! - roześmiał się Swidrygajłow. - ToŜ mówię wyraźnie, Ŝe to są
pieniądze zbywające. A Ŝe tak po prostu, z poczucia ludzkości - tego pan nie uznaje? PrzecieŜ to (wskazał
palcem w kierunku, gdzie leŜała zmarła) nie jest "wesz", jak jakaś tam staruszka lichwiar-ka. PrzecieŜ to
Strona 170
1740
zagadnienie z typu: "czy ŁuŜyn ma Ŝyć i robić łajdactwa, czy teŜ ona ma umrzeć?" No i gdybym nie pomógł,
to i "Polunia pójdzie tą samą drogą..." Powiedział to z jakąś mruŜącą oko, wesołą filuternością, nie
spuszczając wzroku z Raskolnikowa. Raskolnikow zbladł i zlodowaciał słysząc własne swoje słowa,
powiedziane Soni. Cofnął się gwałtownie i dziko spojrzał na Swidrygajlowa. - Skąd pan... wie? - wyszeptał,
ledwie dysząc.
- A toŜ ja rezyduję tutaj, o ścianę, u madame Ressłich. Tutaj Kapernaumow, a tam madame Ressłich,
odwieczna i niezmiernie mi oddana przyjaciółka. Sąsiad, do usług. - Pan?
- Ja - mówił Swidrygajlow trzęsąc się ze śmiechu - i klnę się na honor, najmilszy Rodionie Romanowiczu,
Ŝe zainteresował mnie pan fenomenalnie. Wszak mówiłem, Ŝe się zbliŜymy, przepowiedziałem to panu - no
i zbliŜyliśmy się. I jeszcze pan zobaczy, jaki ze mnie łatwy człowiek. Zobaczy pan, -Ŝe ze mną Ŝyć moŜna.

CZĘŚĆ SZÓSTA

Dziwne czasy rozpoczęły się dla Raskolnikowa: jakby osnuła go mgła zamykając w odosobnieniu cięŜkim i
bez wyjścia. Gdy sobie później, znacznie później, przypomniał ten czas, zdawał sobie sprawę, Ŝe wówczas
jego świadomość jakby mierzchła niekiedy i Ŝe z pewnymi przerwami trwało to aŜ do końcowej katastrofy.
Wiedział na pewno, Ŝe często się wówczas mylił, na przykład co do dat i terminów niektórych wydarzeń. A
przynajmniej, gdy sobie później usiłował wyjaśnić wspomnienia z tego okresu, niejednego dowiedział się
o sobie nie bezpośrednio, lecz z informacji otrzymanych od osób postronnych. Jedno zdarzenie mieszał z
innym; to zaś poczytywał za następstwo wydarzeń istniejących tylko w jego wyobraźni.!Niekiedy ogarniała
go chorobliwa dręcząca trwoga, czasem przechodząca w paniczny strach. Lecz pamiętał równieŜ, Ŝe bywały
minuty, godziny i moŜe nawet dni, pełne apatii spływającej nań jakby przez kontrast do poprzedniego lęku
- apatii podobnej do chorobliwie obojętnego nastroju u niektórych umierających. Na ogół zaś w tych
ostatnich dniach sam zdawał się jakby uciekać od jasnego i całkowitego rozumienia swej sytuacji.
Najbardziej ciąŜyły mu pewne powszechne fakty domagające się natychmiastowego załatwienia; ale jakŜe
byłby rad uwolnić się i uciec od tych czy owych trosk, których zaniedbanie groziło jednak w jego połoŜeniu
zupełną i nieuchronną zgubą.

Szczególniej go niepokoił Swidrygajiow, moŜna by nawet powiedzieć, Ŝe niejako zatrzymał się na


Swidrygajlowie. Od czasu nazbyt groźnych dla niego i nazbyt dobitnych słów Swidrygajłowa w pokoju
Soni w chwilę po śmierci Katarzyny Iwanowny- zwykły tok jego myśli został jakby zwichnięty. Lecz mimo
ro, Ŝe ten nowy fakt go niepokoił, Raskolnikowowi jakoś nie było pilno wyświetlić tej sprawy. Gdy
czasami zastawał siebie nagle gdzieś w odległej i odosobnionej dzielnicy miasta, w jakimś nędznym
szynku, samotnego, za stołem, w zadumie, i gdy ledwie pamiętał, jak się tu znalazł, raptem przypominał
sobie Swidrygajłowa; aŜ nazbyt jasno i trwoŜnie spływała na niego świadomość, Ŝe naleŜałoby moŜliwie
najprędzej dogadać się z tym człowiekiem i ostatecznie załatwić, co się da. Raz, zabłądziwszy gdzieś za
rogatki, uroił sobie nawet, Ŝe oczekuje tu na Swidrygajłowa i Ŝe tutaj wyznaczyli sobie spotkanie. Kiedy
indziej obudził się przed brzaskiem gdzieś w krzakach, na ziemi, i prawie nie pamiętał, jakim sposobem tu
zabmąl. Zresztą w ciągu tych dwu czy trzech dni po śmierci Katarzyny Iwanowny juŜ dwukrotnie spotykał
Swidrygajlpwa, zawsze w mieszkaniu Soni, gdzie wstępował bez celu i tylko na chwilę. Wymieniali
zawsze kilka krótkich słów i ani razu nie potrącili o punkt kapitalny, jak gdyby sama przez się stanęła
między nimi ugoda, by milczeć o tym do czasu. Ciało Katarzyny Iwanowny spoczywało jeszcze w trumnie.
Swidrygajłow wydał rozporządzenie co do pogrzebu i załatwiał wszystkie sprawy. Sonia takŜe była bardzo
zajęta. Za ostatnim widzeniem z Raskolni-kowem Swidrygajłow powiedział mu, Ŝe sprawę dzieci
Katarzyny Iwanowny juŜ załatwił, i to pomyślnie, Ŝe przez jakieś swoje stosunki znalazł osoby, z których
pomocą udało się całą trójkę sierot umieścić natychmiast w zakładach całkiem dla nich odpowiednich; Ŝe
odłoŜone dla nich pieniądze równieŜ bardzo całą rzecz ułatwiły, gdyŜ sieroty z gotówką o wiele łatwiej
umieścić niŜ sieroty w nędzy. Powiedział coś równieŜ o Soni, obiecał, Ŝe w najbliŜszych dniach wpadnie
sam do Raskolnikowa, wspomniał, iŜ "koniecznie chciałby się naradzić, Ŝe są pewne .sprawy, trzeba
pogadać..." Ta rozmowa toczyła się w sieni, koło schodków. Swidrygajłow badawczo patrzał
Raskolnikowowi w oczy, a nagle, po chwili milczenia, spytał zniŜając głos: - Rodionie Romanyczu, czemu
pan taki nieswój? Do-prawdyF Patrzy pan i słucha, a jakby nie pojmował. Uszy do góry! Chce pan, to sobie
pogadamy; szkoda tylko, Ŝe tyle mam spraw na głowie, cudzych i-wlasnych... Ech, Rodionie Romanyczu -
dodał znienacka - kaŜdemu śmiertelnikowi potrzeba powietrza, powietrza, powietrza... Przede wszystkim!
Cofnął się, by dać drogę wstępującemu na schody popu i diaczkowi. Przyszli odprawić egzekwie.
Swidrygajłow zarządził, by panichidę odprawiano dwa razy dziennie, punktualnie. Wyszedł teraz z
Strona 171
1740
domu_Raskolnikow postał, pomyślał, i tuŜ za popem wszedł do pokoju Soni. Stanął w drzwiach.
Rozpoczęło się naboŜeństwo - cicho, powaŜnie, smutno. W świadomości śmierci i w poczuciu obecności
śmierci zawsze, od najpierwszych lat dzieciństwa, tkwiło dla Raskolnikowa coś cięŜkiego i mistycznie
okropnego; przy tym dawno juŜ nie słuchał panichidy. Nadto było tu jeszcze coś innego, nad miarę
przeraźliwego i niepokojącego. Patrzał na dzieci: wszystkie klęczały koło trumny, Polunia płakała. Za nimi,
płacząc cicho i jakby nieśmiało, modliła się Sonia. "Przez te dni nie spojrzała na mnie ani razu, nie
odezwała się do mnie ani słówkiem" - przyszło mu nagle na myśl. Słońce jaskrawo oświetlało pokój; dym
kadzidlany unosił się kłębami; duchowny odmawiał: Wieczne odpoczywanie... Raskolnikow stał do końca
naboŜeństwa. Błogosławiąc i Ŝegnając się z nimi pop jakoś dziwnie się rozglądał. Po
naboŜeństwje.,Raskolnikow podszedł do Soni. Wzięła go nagle za obie ręce-i schyliła głowę na jego
ramię.-TtB-krótki-pTzyjacielski gest aŜ zdumiał Raskolnikowa, aŜ dziwnie mu było: jak to, najmniejszej
odrazy, najmniejszego wstrętu do niego? Nawet ręka jej się nie wzdrygnęła. To juŜ był jakiś bezmiar
samoponiŜenia. Tak przynajmniej to zrozumiał. Sonia nic nie mówiła. Raskolnikow uścisnął jej rękę i
wyszedł. Zrobiło mu się okropnie cięŜko. Gdyby w tej chwili mógł gdzieś odejść i zostać zupełnie sam, na
całe Ŝycie bodaj, uwaŜałby to za szczęście. Ale w ostatnich czasach, choć prawie stale bywał sam, Ŝadną
miarą nie mógł poczuć, Ŝe jest sam. Zdarzało się, Ŝe szedł za miasto, wchodził na szosę; pewnego razu
zapędził się nawet do jakiegoś zagajnika; lecz im samotniejsze było miejsce, tym dosadniej czuł jakby
czyjąś bliską i trwoŜną obecność, niekoniecznie

straszną, ale jakoś nadmiernie doskwierającą, tak Ŝe czym prędzej wracał do miasta, mieszał się z tłumem,
wstępował do szynków, do piwiarni, szedł na tandetę, na plac Sienny. Tu juŜ bywało jakby lŜej i nawet
samotniej. W którejś jadłodajni pod wieczór śpiewano pieśni; przesiedział tam całą godzinę, słuchając, i
pamiętał, Ŝe było mu bardzo przyjemnie. Lecz po jakimś czasie znów poczuł niepokój; jakby sumienie
zaczęło go gryźć. "Siedzę tu sobie, słucham śpiewu, a czyŜ to właśnie powinienem robić?" - pomyślał.
Zresztą od razu zdał sobie sprawę, Ŝe nie to jedno go korci; było jeszcze coś, co wymagało
natychmiastowego załatwienia, lecz czego nie sposób było ani uświadomić sobie, ani oddać w słowach.
Ciągle się to zwijało w jakiś kłębek. "Nie, juŜ lepiej walka. Lepiej, Ŝeby znowu Porfiry... albo
Swidrygajłow... Gdyby juŜ prędzej znów jakie wyzwanie, czyjaś napaść... Tak! tak!" - myślał. Wyszedł z
jadłodajni i puścił się nieledwie pędem. Myśl o Duni i matce przejęła go czemuś panicznym lękiem.,Tej oto
nocy zbudził się przed świtem w krzakach na Wyspie Krestowskie),' zzi?blBietyT"Skostmały, z dreszczami.
Ruszył do domu i przyszedł dopiero^ wczesnym rankiem. Po kilku godzinach snu dreszcze minęły, ale
obudził się późno: była juŜ druga po południu. Przypomniał sobie, Ŝe tego dnia był pogrzeb Katarzyny
Iwanowny, i ucieszył się, Ŝe nie wziął w tym udziału. Anastazja przyniosła mu jedzenie; jadł i pił z wielkim
apetytem, niemal łapczywie. Głowa była świeŜsza, w ogóle czuł się spokojniejszy niŜ w ostatnich trzech
dniach. AŜ się przelotnie zdziwił minionemu napadowi panicznego strachu. Drzwi się otworzyły i wszedł
Razumichin.
- Aha! je, wiec "me chory! - powiedział Razumichin, wziął krzesło i usiadł przy stole na wprost
Raskolnikowa. Był wzburzony i nie starał się tego ukryć. Mówił z widoczną irytacją; lecz powoli i nie
podnosząc głosu. Miało się wraŜenie, Ŝe mocno utkwił w nim jakiś osobliwy, ba, zgoła wyjątkowy zamiar. -
Słuchaj - zaczął stanowczo - diabła mi tam do was wszystkich, ale z tego, co widzę teraz, widzę wyraźnie, Ŝe
nic nie mogę zrozumieć. Bądź łaskaw, nie sądź, Ŝe przyszedłem wypytywać. GwiŜdŜę na to! Nie Ŝyczę
sobie! Choćbyś sam zaczął mi teraz wszystko odsłaniać, wszystkie wasze 454
sekrety - pytanie jeszcze, czybym zechciał słuchać; moŜe bym splunął i odszedł. Przyszedłem tylko sam
dowiedzieć się ostatecznie: czy to prawda, po pierwsze, Ŝeś wariat? Bo widzisz, na twój temat istnieje
przekoriaiffe (gdzie? mniejsza o to), Ŝeś, być moŜe, wariat albo bardzo tego bliski. Przyznam d się, Ŝe i sam
mocno się skłaniałem do tego mniemania, sądząc przede wszystkim z twoich głupich i po częśd świńskich
postępków (niczym nie dających się wytłumaczyć), po wtóre zaś, z twego obecnego zachowania się
względem matki i siostry. Tylko potwór i szubrawiec, jeŜeli nie wariat, mógłby z nimi postąpić tak, jak ty
postąpiłeś; stąd wniosek, Ŝeś wariat... - Dawno je widziałeś?
- Dopiero co. A ty od tego czasu, nie widziałeś? Powiedz mi, proszę, gdzie się wałęsasz, juŜ trzy razy
wstępowałem do ciebie. Matka od wczoraj powaŜnie chora. Wybrała się do ciebie; Awdotia Romanowna
poczęła zatrzymywać; ona nic słyszeć nie chce, powiada: "JeŜeli chory, jeŜeli rozum mu się miesza, to któŜ
mu pomoŜe, jak nie matka?" Przyszliśmy tutaj wszyscy, bo jakŜe mieliśmy puścić ją samą. AŜ do twojego
progu ciągleśmy prosili, Ŝeby się uspokoiła. Wchodzimy - ciebie nie ma; usiadła tutaj. Przesiedziała
dziesięć minut, my stoimy nad nią, milczymy. Wstała i mówi: "Skoro wychodzi z domu, więc widocznie jest
zdrów, tylko zapomniał o matce; więc matce wstyd i nie przystoi stać pode drzwiami i Ŝebrać o jego dobre
Strona 172
1740
słowo jak o miedziaka." Wróciła do domu i zachorowała; teraz leŜy w gorączce: "Widzę, powiada, Ŝe dla tej
swojej ma czas." Przypuszcza, Ŝe "tą twoją" jest Zofia Siemionowna - twoja narzeczona czy kochanka, ja tam
nie wiem. Zaraz poszedłem do Zofii Siemionowny, bo chciałem, bratku, wszystkiego się dowiedzieć.
Przychodzę, patrzę: trumna, dzied płaczą, Zofia Siemionowna • mierzy im Ŝałobne sukienki. Ciebie nie ma.
Popatrzyłem, przeprosiłem, wyszedłem - tak teŜ zameldowałem Awdotii Romanownie. Okazuje się, Ŝe to
wszystko banialuki^ nie ma tu Ŝadnej "swojej", na j prawdopodobnie) - wariactwo. Ale oto siedzisz i Ŝresz
gotowaną wołowinę, jakbyś trzy dni w ustach nic nie miał. Ha, zapewne, wariad takŜe jedzą, ale ty, choć
słówka do mnie nie przemówiłeś, jednak... nie jesteś wariat! mogę przysiąc... Grunt, Ŝe nie wariat. A zatem
pal was wszystkich diabli, bo w tym siedzi jakaś

tajemnica, jakiś sekret, a ja nad waszymi sekretami nie myślę sobie łamać głowy. Wstąpiłem tylko po to,
Ŝeby cię zwymyślać - streścił wstając -- ulŜyć sobie, i teraz wiem, co mam robić. •-- CóŜ więc chcesz teraz
robić? - A co ci do tego, co zamierzam robić?
- Słuchaj: będziesz pił?
- Skąd... z czego to poznałeś?
- No wiesz!
Razumichin milczał przez minutę.
- Zawsze byłeś bardzo roztropnym człowiekiem i ni-gdyś, nigdy nie był wariatem - zauwaŜył z raptownym
zapałem. - Masz rację: będę pił! śegnaj - i zabierał się do odejścia. - Wczoraj... nie, zdaje się, przedwczoraj
mówiłem z siostrą o tobie, Razumichin. - O mnie! Ale... gdzieŜ ty ją mogłeś widzieć przedwczoraj? -
zatrzymał się Razumichin i aŜ trochę pobladł. Znać było, Ŝe serce wolno i z natęŜeniem zatłukło mu się w
piersi. - Przychodziła tutaj sama, tu siedziała, rozmawiała ze mną. - Ona!
- Tak, ona.
- CóŜeś jej mówił... to znaczy, co mówiłeś o mnie?
- Powiedziałem jej, Ŝe z ciebie bardzo dobry, uczciwy i pracowity człowiek. śe ją kochasz, tego jej nie
mówiłem, gdyŜ o rym wie sama. - Sama wie?
- Bagatela! Cokolwiek się ze mną stanie, gdziekolwiek się udam - ty byś przy nich pozostał jako ich
opatrzność. Poniekąd oddaję d ją, Razumichin. Mówię to, bom przeświadczony, Ŝe ją kochasz, i jestem
pewien czystości twego serca. Wiem równieŜ, Ŝe i ona moŜe ciebie pokochać, kto wie, czy juŜ nie kocha. A
teraz sam decyduj: czy masz pić, czy nie. - Rodia... Widzisz... Ha... Ach, do kroćset! A dokądŜe ty się
wybierasz? UwaŜasz: jeŜeli to wszystko jest sekret, no to niech. Ale ja... ja sekret ten przeniknę... I nie
wątpię, Ŝe to na pewno jakaś bzdura, wierutne brednie i Ŝe tylko ty sam wszystko nakręciłeś. Skądinąd,
pyszny z ciebie chłop! Przepyszny chłop! - A ja właśnie chciałem dodać, tylko Ŝe mi przerwałeś, Ŝe
doskonałe było twoje postanowienie, by tych tajemnic i sekretów nie badać. Daj pokój do czasu, nie turbuj
się. W odpowiedniej chwili dowiesz się wszystkiego, w sam raz wtedy, gdy trzeba będzie. Wczoraj
powiedział mi jeden człowiek, Ŝe kaŜdemu trzeba powietrza, powietrza. Chcę zaraz pójść do niego i
wypytać, co przez to rozumiał. Razumichin stał zadumany, przejęty i coś sobie kombinował. "To polityczny
spiskowiec! Na pewno! I jest w przededniu jakiegoś decydującego kroku, ha pewno! Inaczej być nie moŜe
i... Dunia wie" - pomyślał nagle. - Więc do dębie przychodzi Awdotia Romanowna... - rzekł skandując
słowa - a ty sani chcesz się zobaczyć z człowiekiem, który powiada, Ŝe trzeba więcej powietrza, powietrza,
i... i... a zatem i ten list pozostaje w związku z tym wszy-tkim... - zakonkludował tak, jakby mówił do siebie.
- Jaki list?
- Otrzymała list dzisiaj - bardzo ją zaniepokoił. Bardzo. AŜ zanadto. Chciałem mówić o tobie, poprosiła,
Ŝebym dał pokój. Później... później powiedziała, Ŝe moŜe bardzo niedługo rozstaniemy się, potem zaczęła
mi za coś gorąco dziękować, potem poszła do siebie i zamknęła się. - Otrzymała list? - powtórzył
Raskolnikow w zamyśleniu.
- No tak; nie wiedziałeś? Hm. Obaj chwilę milczeli.
- śegnaj, Rodionie. Ja, bracie... hm, był taki czas, Ŝe... a zresztą do widzenia. UwaŜasz, ja w pewnej chwili...
No, Ŝegnaj! JuŜ na mnie pora... Upijać się nie będę. Teraz nie trzeba, nie, skądŜe! Śpieszył, ale juŜ
wychodząc, juŜ prawie zamknąwszy drzwi za sobą, uchylił je nagle i rzekł patrząc gdzieś w bok: - Aha!
Pamiętasz - to zabójstwo, no... ten Porfiry... staruchę? OtóŜ wiedz, Ŝe morderca się znalazł, sam się przyznał
i przedstawił wszystkie dowody. To jeden z tych dwóch robotników... malarzy... Wyobraź sobie, pamiętasz,
jak stawałem w ich obronie ? Czy uwierzysz, Ŝe tę całą scenę śmiechu,

bójtd z kolegą na schodach, kiedy tamci szli na górę... dozorca i dwaj świadkowie... on urządził
naumyślnie, właśnie dla zmylenia. Co za spryt i przytomność umysłu u takiego szczeniaka... aŜ wierzyć się
Strona 173
1740
nie chce; ale sam wytłumaczył, sam do wszystkiego się przyznał! Ładnie się zbłaźniłem, co? Ha, uwaŜam, Ŝe
to tylko geniusz udawania i pomysłowości, geniusz jurydycznego wykrętu, więc właściwie nie bardzo jest
się czemu dziwić! CzyŜ tacy nie mogą istnieć? śe zaś nie wytrzymał do końca i przyznał się, to jeszcze
bardziej wzmacnia moją wiarę. Bo tak jest prawdopobodniej... Ale Ŝe ja się tak zbłaźniłem wtedy! Ze skóry
wyłaziłem w ich obronie! - Powiedz mi, proszę ciebie, skąd się tego dowiedziałeś i dlaczego to cię tak
interesuje?-z widocznym niepokojem zapytał Raskolnikow. - No wiesz! Dlaczego mnie to interesuje?
Dobryś sobie!... Dowiedziałem się zaś między innymi od Porfirego, właściwie prawie wszystko od niego
wiem. - Od Porfirego?
- Od Porfirego.
- I cóŜ... cóŜ on? - zapytał z przestrachem.
- Wspaniale mi to wytłumaczył. Wyjaśnił psychologicznie, po swojemu. - On d wyjaśnił?-Sam ci to
wytłumaczył? . - Sam, sam. Do widzenia. Później jeszcze d coś opowiem, ale teraz jestem zajęty. Tam... była
taka chwila, Ŝe pomyślałem... Zresztą szkoda gadać, później!... Po cóŜ teraz miałbym się upijać. Tyś mnie
spoił i bez wódki. Bo jestem przecie pijany. Rodła! Nie piłem, a jestem teraz pijany, no ale do widzenia;
wstąpię, bardzo niedługo. Wyszedł. '"TO spiskowiec polityczny, jak amen w pacierzu! - ostatecznie
zdecydował Razumichin, wolno zstępując ze schodów. - Siostrę takŜe w to wdągnął; to bardzo moŜliwe,
z-charakterem Awdotii Romanowny. Miewają jakieś schadzki... Ona mi robiła aluzje. Z wielu jej słów... i
słóweczek... i napomknień wynika, Ŝe jest tak właśnie. Zresztą jakŜe inaczej wytłumaczyć tę całą plątaninę?
Hm! A ja juŜ myślałem... O rany, czego ja nie myślałem! Tak, to było zamroczenie, zawiniłem wobec niego.
To on sam wówczas pod lampą, na korytarzu, wpędził mnie w to zamroczenie. Tfu! Co za obrzydliwa,
ordynarna, podła myśl z mojej strony! Zuch Mikołaj, Ŝe się przyznał... I jakŜe teraz jasno się tłumaczy
wszystko, co było przedtem! Ta jego choroba wówczas, jego dziwne mimo wszystko postępowanie, nawet i
przedtem, przedtem, jeszcze w uniwersytecie - taki był zawsze ponury, zasępiony... Dobrze, ale co teraz
znaczy ten list? Coś w tym jest! Od kogo len list? Podefrźewam... Hm! Nie, muszę to spenetrować." ... - •
Przypomniał sobie o Dunieczce, skojarzył jedno z drugim, i serce w nim zamarło. Z miejsca puścił się
pędem. Zaraz po odejściu Razumichina. Baskalnikow .wsiał, obrócił się do okna, obił się o jedną ścianę, o
drugą, jakby niepomny ciasnoty swej klitki, i - znów -usiadł.. naJfcanapce. Jakby się całkiem odrodził.
Znowu walka - a więc znalazło się wyjście. "Tak jest, znalazło się więc wyjście! Bo juŜ wszystko zanadto się
zacieśniło, zakorkowało, dławiło dręczące, człowiek chodził w jakimś odurzeniu. Od chwili sceny z
Mikołką u Porfirego zaczął się dusić, bez wyjścia, w ciasnoście. Po Mikołce tegoŜ dnia była scena u Soni; on
ją poprowadził i zakończył zgoła, zgoła nie tak, jakby sobie dawniej wyobraŜał... Widocznie osłabł -
natychmiast i radykalnie. Od razu! Wszak przyznał wtedy słuszność Soni, przyznał sam, przyznał szczerym
sercem, Ŝe z taką sprawą na sumieniu nie będzie juŜ mógł Ŝyć samotnie! A Swidrygajłow? Swi-drygajłow
stanowi zagadkę... Swidrygajłow go niepokoi, to prawda, ale jakoś nie z tej strony. Ze Swidrygajłowem
moŜe takŜe czeka go jeszcze walka. MoŜe i Swidrygajłow jest swego rodzaju wyjściem, lecz Porfiry - to co
innego." "Więc Porfiry na dobitkę sam wyjaśnił Razumichinowi, psychologicznie mu wyjaśnił! Znowu się
zabrał do swojej przeklętej psychologii! Porfiry?... Porfiry miałby uwierzyć choć na jedną chwilę, Ŝe
Mikołką jest winien? po tym, co między nimi zaszło wtedy, po tej scenie w cztery oczy, przed przybyciem
Mikołki - scenie, którą tylko w jeden sposób moŜna wytłumaczyć sensownie? (Kilkakrotnie w ostatnich
dniach przypominała mu się owa scena z Porfirym, ale urywkowo, strzępkami; w całości nie mógł jej
odtworzyć.) Padły wówczas między nimi takie słowa, zostały wykonane takie ruchy i gesty, zamienili się
takimi spojrzeniami, to i owo

zostało powiedziane takim głosem, dochodzili do takich granic, Ŝe po tym wszystkim chyba nie jakiś
Mikołka (którego Porfiry przejrzał na wylot od pierwszej chwili), chyba nie jakiś Mikołka mógłby
zachwiać samym trzonem jego pewności." "No proszę! Nawet Razumichin zaczynał juŜ podejrzewać!
Widocznie scena pod lampa, na korytarzu, nie spłynęła z niego jak woda po szkle. Poleciał do Porfirego.;..
Ale z jakiej racji Porfiry go nabiera? Co on ma w tym, Ŝeby uwagę Ra-zumichina zwrócić na Mikołkę? Na
pewno coś knuje; tkwi w tym jakiś zamiar, ale jaki? Co prawda, od owego poranku minęło duŜo czasu -
zbyt, zbyt duŜo, a o Porfirym nie było ani słychu, ani dychu. Hm, właściwie to gorzej..." Raskolnikow wziął
czapkę, zamyślił się, potem wyszedł z pokoju. Po raz pierwszy od kilku dni czuł przynajmniej, Ŝe jest przy
zdrowych zmysłach. "Trzeba skończyć ze Swidrygajlowem - myślał - za wszelką cenę i moŜliwie
najprędzej. Zdaje się, Ŝe ten równieŜ czeka, bym sam do niego przyszedł." I oto w jego znuŜonym sercu
wezbrała nagle taka nienawiść, Ŝe mógłby chyba zamordować jednego z tych dwóch: Swidrygajłowa albo
Porfirego. Bądź co bądź poczuł, Ŝe jeśli nie teraz, to w przyszłości byłby w stanie to zrobić. "Zobaczymy,
zobaczymy" - powtarzał w duchu. Lecz zaledwie otworzył drzwi do sieni, wpadł na Porfirego, który właśnie
Strona 174
1740
wchodził. Raskolnikow osłupiał na chwilę, ale tylko na jedną chwilę. Rzecz osobliwa: nie bardzo się
zdziwił i prawie nie nastraszył. Drgnął tylko, lecz momentalnie, błyskawicznie stanął w pogotowiu. "MoŜe
to juŜ rozwiązanie. Ale jakim sposobem podszedł tak cichutko jak kot, Ŝe nic nie słyszałem? CzyŜby
podsłuchiwał?" - Nie spodziewał się pan gościa, Rodionie Romanowi-czu - zawołał śmiejąc się Porfiry
Pietrowicz. - JuŜ dawno chciałem wstąpić, teraz przechodziłem obok, myślę sobie: czemu nie wpaść na pięć
minut? Pan się gdzieś wybierał? Nie zatrzymam długo. Ot, na jednego papierosika, jeŜeli wolno... - NiechŜe
pan siada. Porfiry Pietrowiczu, niechŜe pan siada - zapraszał Raskolnikow z miną tak na pozór zadowoloną
i przyjacielską, Ŝe doprawdy sam by siebie podziwiał, gdyby mógł się widzieć. Gonił resztkami! Bywa
czasem, Ŝe człowiek cierpi śmiertelny strach przez pól godziny w towarzystwie rozbójnika, ale gdy ten
ostatecznie przystawia mu nóŜ do gardła, strach mija nagle. Usiadł na wprost Porfirego i wpatrywał się weń
bez drgnienia powiek. Porfiry zmruŜył oczy i jął zapalać papierosa. "No gadaj Ŝe, gadaj! - takie wyzwanie
chciało wyskoczyć z serca Raskolnikowa. - No, czemu,. czemu nie gadasz?" II
- Ach, te papierosiki! - przemówił wreszcie Porfiry Pietrowicz, gdy skończył zapalać, i odsapnął. - Wiem, Ŝe
to trucizna, czysta trucizna, a porzucić nie mogę. Kaszlę, krztuszę się, początki astmy. Wie pan, tchórz ze
mnie; kilka dni temu pojechałem do B-na - on kaŜdego pacjenta bada co najmniej pół godziny; aŜ się
roześmiał patrząc na mnie. Stukał, pukał. "Między innymi, powiada, nie słuŜy panu tytoń; rozedma płuc."
Ślicznie, ale jakŜe mam porzucić? Czym zastąpię? Nie piję, ot, w czym bieda, che-che-che, bieda w tym, Ŝe
nie piję! Bo wszystko jest względne, Rodionie Romanyczu, wszystko jest względne. "CóŜ to? znowu
rozpoczyna swoją przeklętą grę?" - ze wstrętem pomyślał Raskolnikow. Przypomniała mu się nagle cała
niedawna scena ich ostatniego spotkania i ówczesne uczucie napłynęło mu falą do serca. - Wstępowałem
do. pana, onegdaj-, wieczorem; pan nie wie? -"ciągnął Porfiry Pietrowicz oglądając pokój. -Wchodziłem
Iutaj»,do.Jego" pokoju. Tak samo jak dzisiaj szedłem sobie mimo pańskiego domu, pomyślałem: trzeba
wpaść, złoŜyć mu wizytę. Przychodzę, pokój na ościeŜ; rozejrzałem się, poczekałem, nawet nie
zameldowałem się pańskiej słuŜącej, wyszedłem. Pan nie zamyka- na-.klucz ? Twarz Raskolnikowa
chmurniała coraz bardziej. Porfiry jakby odgadł jego myśli. -.Przyszedłem wytłumaczyć się, Rodionie
Romanyczu, mój złoty, wytłumaczyć się! Winien jestem panu wyjaśnienie - mowa z uśmieszkiem i nawet
leciutko trącił Raskol-
nikowa dłonią w kolano, ale prawie w tejŜe chwili twarz jego przybrała nagle minę powaŜną, zatroskana,
ba, ku zdziwieniu Raskolnikowa niemal smutną. Raskolnikow jeszcze nigdy nie widział i nie podejrzewał
u niego takiego wyrazu twarzy. - Dziwna scena nastąpiła wtedy między nami, Rodionie Roma-nyczu. Co
prawda, to i przy pierwszym naszym widzeniu zaszła równieŜ dziwna scena, lecz wtedy... Ha, teraz
wszystko się dopasowuje. Rzecz jest taka: moŜe jestem wobec pana bardzo nie w porządku, i sam to czuję.
Bo jakŜeśmy się rozstali? Pan pamięta: nerwy pańskie dygoczą i kolana drŜą, moje nerwy dygoczą i drŜą
kolana. Wie pan, to juŜ było jakoś wręcz nieprzyzwoicie między nami, nie po dŜemelmeńsku. A wszak
ostatecznie jesteśmy dŜentelmenami; nawet przede wszystkim dŜentelmenami - trzeba to uwzględnić. A
pan pamięta, do czego dochodziło... Wręcz nieprzyzwoicie. "Właściwie za kogo on mnie ma?" - ze
zdumieniem zastanawiał się Raskolnikow podnosząc głowę i wpatrując się w Porfirego jak urzeczony. -
Zdecydowałem, Ŝe teraz powinniśmy działać otwarcie, to będzie lepiej - ciągnął Porfiry Pietrowicz, z lekka
odwracając głowę i spuszczając oczy, jakby juŜ nie chciał mieszać spojrzeniem swej niedawnej ofiary i
jakby porzucał wszystkie swe dawne chwyty i fortele. - Bo tego rodzaju podejrzenia i tego rodzaju sceny
długo trwać nie mogą. Wybawił nas wtedy Mikołka, bo JuŜ sam nie wiem, do czego by doszło między
nami. Ten przeklęty mieszczuch siedział u mnie wtedy za przepierzeniem-uwierzy pan? Pan naturalnie juŜ
o tym wie: mnie takŜe wiadomo, Ŝe później wstąpił do pana; ale tego, co pan wówczas przypuścił, tego nie
było: po nikogo nie posyłałem i nic jeszcze wtedy nie zarządziłem. Spyta pan, dlaczego nie zarządziłem?
Hm, jakŜe to powiedzieć? Mnie samego to jakoś zaskoczyło. Nawet po stróŜów nie bardzo posyłałem.
(StróŜów pan z pewnością zauwaŜył przechodząc.) Mignęła mi wtenczas myśl jedna, prędko, jakby
błyskawica; bo uwaŜa pan, Rodionie Romanyczu, diabelnie byłem wtedy przekonany. Trzeba spróbować,
myślałem sobie: wprawdzie na pewien czas wypuszczę jedno, ale za to drugie schwycę za ogon; w kaŜdym
razie nie dam umknąć temu, co moje, co moje. Strasznie jesteś nerwowy, Rodionie Romanyczu, aŜ do
przesady - przy wszystkich innych podstawowych cechach swego charakteru i serca, które, pochlebiam
sobie, częściowo poznałem. Oczywiście, nawet i wtedy powinienem był wiedzieć, Ŝe przecieŜ nie zawsze
tak bywa, Ŝeby człowiek raptem wstał i wygamąl wszystko, co ma na sercu. Owszem, to się zdarza,
zwłaszcza jeśli doprowadzić człowieka do ostateczności, ale bądź co bądź rzadko. Powinienem to
uwzględnić. Ale widzi pan, bardzo mi się chciało mieć choć szczególiczek! choćby maciuputenki, tylko
bodaj jeden, lecz za to taki, Ŝeby go moŜna było wziąć do rąk, Ŝeby to juŜ była rzecz, a nie w kółko tylko
wciąŜ psychologia. Bo myślałem sobie: jeŜeli człowiek winien, to na pewno moŜna z niego wycisnąć coś
Strona 175
1740
konkretnego, wolno nawet liczyć na najbardziej nieoczekiwane rezultaty. Liczyłem wtedy na pańskie
usposobienie, Rodionie Romanowiczu, najbardziej na usposobienie. Mocno liczyłem na pana. - AleŜ pan...
aleŜ dlaczego pan teraz tak... - bąknął wreszcie Raskolnikow nie mogąc nawet porządnie sformułować
pytania. "O czym on mówi? - gubił się w domysłach. - CzyŜby rzeczywiście brał mnie za niewinnego?" -
Czemu tak mówię? Bo przyszedłem się wytłumaczyć;
uwaŜałem to'sobie, Ŝe tak powiem, za świętą powinność. Chcę panu wyłoŜyć wszystko do cna, jak to było,
całą historię tego, co się zdarzyło wtenczas, powody tego, Ŝe tak powiem, zaćmienia umysłu. DuŜo kazałem
panu przecierpieć, Rodionie Romanyczu. Nie jestem potworem. Rozumiem i ja, czym to było dla człowieka
udręczonego, ale dumnego, władczego i niecierpliwego przede wszystkim! Tak czy owak, uwaŜam, Ŝeś
panczlowiek najszlachetniejszy, moŜe nawet z zadatkami na wielkoduszność, choć bynajmniej nie
wszystkie pańskie poglądy podzielam - śpieszę to zaznaczyć, gdyŜ za nic nie chcę pana zwodzić.
Poznawszy pana przywiązałem się. Pana moŜe te słowa śmieszą? Nic dziwnego. Wiem, Ŝe od pierwszego
wejrzenia pan mnie nie polubił, bo zresztą nie ma za co polubić. Dlatego teŜ, teraz ze swojej strony pragnę
wszelkimi sposobami zatrzeć złe wraŜenie i dowieść, Ŝe i ja jestem człowiekiem z sercem i sumieniem.
Mówię otwarcie. Tu Porfiry Pieirowicz zatrzymał się z godnością- Raskolnikow uczul przypływ jakiegoś
nowego lęku. Myśl, Ŝe Porfiry ma go za niewinnego, jęła go nagle straszyć. - Chyba nie warto opowiadać
kolejno, jak się to wszy-

stko wówczas rozpoczęło - podjął Porfiry Pietrowicz. - Sądzę, Ŝe to zbyteczne. Zresztą nie potrafiłbym. Bo
jakŜe to wyjaśnić porządnie? Najpierw rozeszły się słuchy. O tym, co to były za słuchy i od kogo, i kiedy,,, i
dlaczego mianowicie skierowały się na pana - myślę, Ŝe takŜe nie warto. U mnie zaś osobiście rozpoczęło
się od przypadku, od pewnego zupełnie przypadkowego przypadku, który w najwyŜszym stopniu mógł
być i mogło go nie być. Jaki przypadek? Hm, sądzę, Ŝe takŜe szkoda mówić. To wszystko, te słuchy i te
przypadki, złączyło mi się wtenczas w jedną myśl. Wyznaję otwarcie, bo jeŜeli przyznawać się, to do
wszystkiego; otóŜ to ja pierwszy wpadłem wtedy na pana. Bo te jakieś notatki na zastawach u staruszki, i
tak dalej, i tak dalej - to wszystko furda. Takich sztuczek moŜna naliczyć setkę. Miałem równieŜ
sposobność dowiedzieć się wówczas szczegółowo o scenie w biurze policji - i to nie mimochodem, lecz od
narratora szczególniejszego, kapitalnego, który sam o tym nie wiedząc odmalował mi tę sprawę
znakomicie. I tak szczególik do szczególiku, szcze-gólik do szczególiku, Rodionie Romanyczu, mój złoty!
Więc jakŜe miałem nie zwrócić się w wiadomym kierunku? Zapewne, mówi angielskie przysłowie, Ŝe ze
stu królików nie da się złoŜyć jednego konia, ze stu podejrzeń nigdy się nie złoŜy jednego dowodu; ale to
przecie dopiero rozsądek, a trzeba się liczyć z namiętnościami, boć ostatecznie i sędzia śledczy jest
człowiekiem. Przypomniałem sobie wtedy o pańskim artykuliku w tym piśmie, pamięta pan, juŜ za
pierwszej bytności pana mówiliśmy o tym szczegółowo. Natrząsałem się wtedy, ale to po to, Ŝeby z pana
wydobyć coś więcej: pan jest bardzo niecierpliwy i chory, Rodionie Romanyczu. śe pan jest męŜny,
zuchwały, powaŜny i... czujący, wiele czujący - wszystko to dawno wiedziałem. Mnie te wszystkie odczucia
są znane, równieŜ pański artykulik przeczytałem jak coś znanego. Podczas bezsennych nocy w jakimś
zapamiętaniu lągł się ten artykuł, z zamieraniem i łomotaniem serca, z tłumionym entuzjazmem.
Niebezpieczy jest ten tłumiony, dumny entuzjazm młodzieŜy. Natrząsałem się wówczas, a teraz wyznam
panu, Ŝe strasznie lubię w ogóle, to znaczy jako amator, taką pierwszą, młodzieńczą, gorącą próbę pióra.
Dym, mgła, we mgle dzwoni struna. Artykuł pański' jest niedorzeczny i fantastyczny, ale przebłyskuje 464
w nim taka szczerość, jest w nim duma młoda i nie przekupiona, jest w nim odwaga rozpaczy; posępny to
artykuł, lecz to dobrze. Artykulik ten przeczytałem sobie wtedy i odłoŜyłem, i.... odłoŜywszy, zaraz
pomyślałem: "Ba, z tym człowiekiem nie pójdzie tak łatwo!" A teraz niechŜe pan sam powie: czy mogłem po
takim wstępie nie dać się porwać dalszemu ciągowi? Ach, BoŜe! CzyŜ ja co mówię? CzyŜ ja teraz coś
twierdzę? Dopiero wtedy zauwaŜyłem. CóŜ to jest? pomyślałem. Nie ma tu nic, zgoła nic, moŜe w
najwyŜszym stopniu nic. I zupełnie nie przystoi mnie, sędziemu śledczemu, tak się za-galopowywać. Mam
w ręku Mikołkę, mam fakty-bo jak pan sobie chce, tam były fakty! On takŜe miał swoją psychologię; muszę
się nim zająć, pomyślałem, boć tu chodzi o śmierć i Ŝycie. Po co teraz tłumaczę to panu? Po to, Ŝeby pan
wiedział i ze swym rozumem i sercem nie miał za złe ówczesnego złośliwego postępowania. Nie było ono
złośliwe, szczerze mówiąc, che-che! MoŜe pan sobie wyobraŜa, Ŝe nie byłem wtedy u pana z rewizją?
Byłem, byłem, che-che, byłem, gdy pan tutaj leŜał chóry w łóŜeczku. Nie" urzędowo i nie pod własnym
nazwiskiem, ale byłem. Do ostatniego włoska wszystko się tu przetrząsnęło w. pańskim mieszkaniu, ale -
umsonst!* Myślałem sobie: teraz ten człowiek przyjdzie, sam przyjdzie, i to bardzo prędko, jeŜeli winien, to
niechybnie przyjdzie. Inny by nie przyszedł, ale ten przyjdzie. A czy pamiętasz, Rodionie Romanyczu, jak
"panRazumichin zaczął ci się wygadywać? Zrobiliśmy to w tym celu, Ŝeby cię zdenerwować; umyślnie
Strona 176
1740
puściliśmy słuchy, aŜeby pan Razumichin wygada}' się, boć to taki człowiek, który nie potrafi milczeć,
kiedy jest oburzony. Panu zaś Zamiotowowi przede wszystkim rzuciła się w oczy twoja szczera odwaga i
twój gniew. Bo któŜ to widział tak od razu wygarnąć w pJwiarni^uJazabiłem.!"!1 Oho, pomyślałem sobie,
śmiało! zbyt śmiało! JeŜeli on jest winien, to niebezpieczny z niego przeciwnik. Tak sobie wtedy
pomyślałem. I czekam. Czekam z całych sil - a Zamiotowa pan wtedy literalnie zmiaŜdŜył i... i w tym ci sęk,
Ŝe ta cała przeklęta psychologia ma dwa końce. OtóŜ czekam, wypatruję, a tu raptem Bóg mi cię sprowadza:
przychodzisz. AŜ mi serce drgnęło. Ech! Po co pan wtedy przyszedł? Śmiech, ten twój * aa próŜno!

śmiech, kiedyście wówczas przyszli-pamiętasz pan? Właśnie wtedy przejrzałem cię na wylot, jakbyś był ze
szklą. A gdybym cię nie oczekiwał w taki szczególniejszy sposób, to moŜe bym nic nie dojrzał w twoim
śmiechu. Oto co znaczy: być w nastroju. A pan Razumichin wtedy... Ach, kąmieii»-kamień, pamięta pan,
kamień, no, _teni_pQd-ktorym_ukryte_sa_ rzeczy? Literalnie ]akbym go widział, gdzieś tam w ogrodzie -
bo pan powiedział Zamiotowowi, Ŝe w ogrodzie, prawda? A potem drugi raz mnie? A kiedyśmy wtenczas
zaczęli analizować ten pański artykuł, kiedy pan zaczął- mi go wykładać! no! powiadam panu: kaŜdziutkie
słowo przedstawiło mi się dwojako, j.akb.y pod kaŜdym, z..nich siedziało drugie jeszcze znaczenie. I tak
oto, Rodionie Romanyczu, doszedłem aŜ do bslatńiego słupa i dopiero wtedy się opamiętałem, gdy się weń
trzasnąłem łbem. Hola, powiedziałem sobie, hola! Przecie jeŜeli chcieć, moŜna to wszystko aŜ do ostatniego
szczegółu wytłumaczyć wręcz odwrotnie i bodaj Ŝe to wypadnie jeszcze naturalniej. Sam sobie
przyznawałem, Ŝe naturalniej wypadnie. Męczarnia! Nie, myślę sobie, juŜ bym wolał jaki szczególiczek... A
jakem wówczas usłyszał o tym dzwonku, to aŜ zamarłem cały, aŜ mnie ciarki przeszły! Aha, myślę, oto i
nasz szczególiczek! Jest! I juŜ nawet nie rozumowałem, nie chciałem rozumować. Dałbym wtedy tysiąc
rubli ze swej kieszeni, Ŝeby tylko móc na własne oczy widzieć, jak pan szedł obok tego mieszczanina sto
kroków (po tym, gdy cisnął ci w oczy: "Morderca!") i przez te całe sto kroków nie odwaŜyłeś się o nic go
zapytać!... Albo te zimne dreszcze wzdłuŜ kręgosłupa? Albo wciąŜ o tych dzwonkach - w chorobie, w
półmalignie? Więc jakŜe się po tym wszystkim dziwić, Rodionie Romano-wiczu, Ŝe zacząłem wówczas tak
Ŝartować z tobą? I dlaczego sam przyszedłeś akurat w tej minucie? ToŜ i ciebie jakby ktoś z tyłu popychał,
słowo daję, i gdyby nie rozładował atmosfery Mikotka, to... Mikołkę pan pamięta? Dobrze go pan
zapamiętał ? Przecie to był grom z jasnego nieba! Grom, piorun! A jak ja go powitałem? Gromowi,
piorunowi - ani tyćko nie uwierzyłem, sameś pan widział. Ba! Nawet później, juŜ po pańskim wyjściu, gdy
mi na niektóre punkty odpowiadał bardzo a bardzo składnie,-tak Ŝe aŜ się dziwiłem-nawet wtedy nie
wierzyłem mu za grosz! Bo moja pewność była 4A6
-^
twardsza od diamentu. Nie, myślę sobie, wolne Ŝarty! Gadaj zdrów, Mikołka! - Razumichin mówił mi przed
chwilą, Ŝe pan i teraz oskarŜa Mikołaja i sam upewnił o tym Razumichina... Zbrakło mu tchu, nie
dokończył. Z niewypowiedzianą alteracją słuchał, jak człowiek, który go "rozgryzł" całkowicie, teraz się
wycofuje. Bał się uwierzyć i nie wierzył. W tych dwuznacznych jeszcze słowach chciwie szukał i
dobadywał się czegoś dokładniejszego i bardziej rozstrzygającego. - Pan Razumichin! - zawołał Profiry,
rzekłbyś, ucieszony, Ŝe milczący Raskolnikow wreszcie o coś pyta. - Che-che-che! Pana Razumichina
koniecznie trzeba było jakoś spławić: czy nam to źle we dwóch? Pan Razumichin byłby tu piątym kołem u
wozu... przy tym wpadł do mnie blady jak ściana... Ha, Bóg z nim, mniejsza o niego. A co do Mikołki, czy
chce pan wiedzieć, co to za facet? jak ja go rozumiem? Przede wszystkim to jeszcze zupełny dzieciuch;
tchórz nie tchórz, ale coś w rodzaju artysty. Daję słowo. Proszę się nie śmiać, Ŝe tak o nim mówię. Dusza
niewinna i chłonna. Ma serce, fantasta. I do tańca, i do śpiewu, a bajki opowiada podobno tak, Ŝe ludzie z
daleka się schodzą. I do szkoły chodzi, i do upadłego się zaśmiewa, gdy mu pokazać palec, i upija się jak
bela - wcale nie z nałogu, tylko ot tak, po dziecinnemu jeszcze, gdy go kto spoi. Ukradł wówczas - a sam o
tym nie wie, bo "skoro znalazłem na podłodze, to gdzieŜ tu kradzieŜ?" A czy panu wiadomo, Ŝe on jest z
raskolników19 - raczej nie z raskolników, tylko po prostu sekciarz. ŚwieŜo jeszcze u siebie na wsi przez
cale dwa lata był pod kierunkiem jakiegoś tam świątobliwego męŜa. Wiem o tym od Mikołki i od jego
kompanów. Nie dość tego! chciał zostać pustelnikiem. Był gorliwy, trawił noce na modłach, czytał stare,
"prawdę zawierające" księgi, zaczytywał się nimi. Petersburg uderzył mu do głowy, zwłaszcza płeć
nadobna, no i trunki. WraŜliwy jest; zapomniał i o świątobliwym męŜu, i o wszystkim. Wiem, Ŝe go tu
polubił jeden malarz, zaczął go odwiedzać - aŜ tu raptem to zdarzenie. Chłopak oczywiście dostał stracha -
nuŜe się wieszać, uciekać. Trudno zmienić pojęcie, jakie sobie lud urobił na temat naszego sądownictwa.
PrzeraŜa ich samo słowo "zasądzą". Kto temu winien? MoŜe nowe sądy zmienią 467

tę opinię. Och, dalby Bóg... OtóŜ w więzieniu przypomniał mu się, widać, świątobliwy starzec; wypłynęła
Strona 177
1740
równieŜ Biblia. Czy pan wie, Rodionie Romanyczu, co dla niektórych z nich znaczy "przyjąć cierpienie"?
Wcale nie za kogoś określonego, tylko po prostu "trzeba przyjąć cierpienie", dobrowolnie wziąć je na siebie
- tym bardziej gdy ono przychodzi od władz. Za moich czasów siedział w więzieniu pewien
spokoj-niuteńki aresztant: cały rok czytał po nocach Biblię na przypiecku, no i zaczytal się, ale to - wie pan -
zaczytał się na amen, tak Ŝe ni stąd, ni zowąd chwycił cegłę i cisnął w naczelnika, od którego Ŝadnej
krzywdy nie doznał. Ale jak cisnął? umyślnie o cały arszyn w bok, Ŝeby czasem nie trafić. Ha, wiadomo, co
czeka areszianta, który z bronią w ręku napada na naczelnika: "przyjął cierpienie". OtóŜ podejrzewam teraz,
Ŝe i Mikoika chce "przyjąć cierpienie" czy coś w tym guście. Wiem to na pewno, na mocy faktów. Tylko Ŝe
on sam nie wie, Ŝe ja wiem. MoŜe pan nie wierzy, Ŝe z ludu wychodzą tacy fantaści? AleŜ to rzecz zwykła.
Znów się odezwał wpływ świątobliwego starca, zwłaszcza po próbie powieszenia się. Zresztą on mi sam
wszystko opowie; przyjdzie. Myśli pan, Ŝe wytrzyma? Proszę zaczekać - jeszcze się wyprze! Z godziny na
godzinę czekam, Ŝe przyjdzie cofnąć zeznania. Ja tego Mikołkę polubiłem i zbadam go na wskroś. Co pan
myśli! Che-che! Na niektóre punkty odpowiadał mi nader składnie, widocznie zdobył potrzebne
informacje, ale co do innych punktów - brnie jak kobyla w błoto, absolutnie nic nie wie, a przy tym nie
domyśla się, Ŝe nie wie! Nie, kochany mój Rodionie Romanyczu, to nie Mikołka! To sprawa fantastyczna,
mroczna sprawa współczesna, w stylu naszego stulecia, kiedy się ludzkie serce zmąciło; kiedy się szermuje
frazesem, Ŝe krew "odświeŜa", kiedy się głosi Ŝycie ułatwione. Mamy tutaj ksiąŜkowe rojenia, mamy tutaj
serce rozjątrzone teorią; widocznie tu jest zdecydowanie się na pierwszy krok, ale zdecydowanie się
osobliwego autoramentu: człowiek się zdecydował, ale tak jakby runął z wysokiej góry, jakby spadł z
dzwonnicy; poszedł popełnić zbrodnię jakby nie na własnych nogach. Zapomniał przymknąć drzwi za
sobą, a zabił; dwie osoby zabił - dla teorii. Zabił, a pieniędzy wziąć nie potrafił, co zaś zdąŜył porwać, to
ukrył pod kamieniem. Nie dość mu było, Ŝe zniósł katusze, kiedy siedział 468
za drzwiami, a do drzwi się dobijali, targali za dzwonek; nie, on potem, wpółprzytomny, idzie do pustego
juŜ mieszkania, Ŝeby przypomnieć sobie ten dzwonek, Ŝeby raz jeszcze doświadczyć lodowatych dreszczy
wzdłuŜ kręgosłupa... Pewno, moŜna to ostatecznie tłumaczyć chorobą, lecz mamy i coś lepszego: zabił, a
poczytuje siebie za człowieka uczciwego, gardzi ludźmi, paraduje jak biały anioł... Nie, mój złoty Rodionie
Romanyczu, jaki tam Mikołka! To nie Mikołka! Te ostatnie słowa po wszystkim co zostało powiedziane
uprzednio i co tak przypominało wycofanie się z pozycji były zbyt niespodziewane. Raskolnikow zadrŜał
cały, jak grotem przeszyty. -Więc... któŜ... zabił?-spytał zdławionym głosem, nie mogąc się pohamować.
Porfiry Pietrowicz aŜ się odchylił na oparcie krzesła, jak gdyby był zdumiony niespodziewanym pytaniem.
- Jak to: kto zabił?... - powtórzył, własnym uszom nie wierząc - aleŜ pan zabił, JSodionie-Romanyczu! Pan
zabił... - dodał prawie szeptem, tonem całkowitego przeświadczenia. Raskolnikow zerwał się z kanapy,
postał kilka sekund i znów usiadł bez słowa. Drobne skurcze przebiegły mu po twarzy. - Buzia znowu drga
jak wtedy - mruknął Porfiry Pietrowicz nieledwie ze współczuciem. - Widocznie, Rodionie Romanyczu,
.źle--mnie zrozumiałeś - dodał po krótkim milczeniu - i dlatego tatuś zdumiony,. Przyszedłem po to
właśnie, Ŝeby juŜ wszystko powiedzieć i poprowadzić rzecz otwarcie. - To nie ja zabiłem, - wyszeptał
Raskolnikow, jak wystraszone małe dzieci, przyłapane na zbytkach. - Owszem, to pan, Rodionie
Romanyczu, pan, nikt inny - surowo i z przekonaniem rzekł Porfiry. Umilkli obaj i milczenie trwało
dziwnie długo, dobre dziesięć minut. Raskolnikow oparł się o stół i milcząc burzył sobie palcami włosy.
Porfiry Pietrowicz siedział cichutko i czekał. Nagle Raskolnikow spojrzał na niego wzgardliwie. - A pan
znowu swoje. Porfiry Pietrowiczu! Znowu te same chwyty, Ŝe teŜ się panu nie sprzykrzy, doprawdy! - E, daj
pan pokój, co mi teraz po chwytach! Inna sprawa, 469

gdyby tu byli świadkowie, ale przecieŜ szepczemy do siebie w cztery oczy. Sam pan widzi, Ŝe nie.po to
przyszedłem, by cię osaczać i łapać jak zająca. Czy się przyznasz, czy nie - w tej chwili jest mi to obojętne.
W duchu i tak mam pewność. - Wobec tego po coś pan przyszedł? - rozzłościł się Raskolnikow. - Znów
zadam poprzednie pytanie: jeŜeli ma mnie pan za winnego, czemuŜ nie bierzesz mnie do więzienia? - A, to
rozumiem, to jest pytanie! Odpowiem panu punkt po punkcie. Po pierwsze, tak od razu wziąć pana do
aresztu byłoby dla mnie niekorzystnie. - Jak to: niekorzystnie! Skoro pan przekonany, więc powinien...
-)Ba, cóŜ z tego, Ŝem przekonany? Przecie to dopiero moje marzenia. Zresztą po co mam pana posadzić?
Ŝeby zabezpieczyć panu spokój? Pan- sam to wie, jeśli pan się naprasza. Ot, na przykład, przyprowadzę
tego mieszczanina, Ŝeby pana zdemaskował, a pan mu powie: "Pijanyś, bracie, czy co? Kto mnie z tobą
widział? Po prostu wziąłem ciebie za pijanego, bo teŜ byłeś pijany." No i co ja wtedy na to? zwłaszcza Ŝe
pańskie oświetlenie będzie prawdopodobniejsze niŜ jego, bo jego zeznania zawierają tylko psychologię (co
nawet niezbyt pasuje do jego gęby),\'pan- natomiast, utrafia w sedno, bo ten lądaco rzeczywiście-pijajalT
cholera i aŜ nadto jesf^tego znany. Przy~txm^Ŝ4riltekretiue_prŜyznawałem się panu szczerze, Ŝe cała ta
Strona 178
1740
psychologia ma dwa końce i Ŝe ten drugi koniec jest dłuŜszy, daleko prawdopodobniej szy, a ponadto nie
mam na razie nic przeciwko panu. I chociaŜ mimo wszystko wsadzę pana, i nawet specjalnie przyszedłem
(zupełnie inaczej niŜ to bywa), Ŝeby z góryotyni uprzedzić, jednak mówię wprost (takŜe inaczej, niŜ to
bywa), Ŝe dla mnie będzie to niekorzystne. Po wtóreT^rŜysŜedłem dlatego... - Właśnie, właśnie, po wtóre?
(Raskolnikow wciąŜ jeszcze się dusił.) - Dlatego, Ŝe jak juŜ przedtem mówiłem, uwaŜam, iŜ winien panu
jestem wyjaśnienie. Nie chcę, Ŝebyś mnie miał za potwora, tym bardziej Ŝe ci jestem szczerze Ŝyczliwy •-
moŜesz wierzyć lub nie wierzyć. ToteŜ; po trzecie, przychodzę do ciebie z bezpośrednią i otwartą
propozycją, Ŝebyś się zgłosił jako winowajca. Będzie td 3Ta pana bez porównania korzy-470
smiejsze, a i dla mnie takŜe: baba z wozu, koniom lŜej. No cóŜ? jestem czy nie jestem otwarty?
Raskolnikow namyślał się z minutę. - Niech pan słucha. Porfiry Pietrowiczu. Sam pan mówi: tylko
psychologia, a teraz raptem wjeŜdŜasz w matematykę. A co będzie, jeŜeli się teraz mylisz? - Nie, Rodionie
Romanyczu, ja się nie mylę. Posiadam taki szczególiczek. Szczególiczek ten znalazłem jeszcze wtedy; Bóg
mi go zesłał!
- Jaki szczególiczek?
- Nie powiem, Rodionie Romanyczu. No i bądź co bądź teraz juŜ nie mam prawa odwlekac^wJSiadzs.pana.
Więc proszę rozwaŜyć: mnie juŜ teraz wszystko jedno, a to znaczy, Ŝe ja jedynie dla pana. Jak Boga kocham,
tak będzie lepiej, Rodionie Romanyczu! Raskolnikow uśmiechnął się złośliwie.
- To juŜ nie tylko śmieszne, ale wprost bezwstydne. Choćbym nawet był winien (czego wcale nie mówię),
z»jakjejŜe to racji mam się zgłaszać jako winowajca, skoro sam pan mówi, Ŝe'w więzieniu będę miał
zapewniony spokój? - Ej, Rodionie Romanyczu, nie kaŜdemu słówku wierz;
moŜe to i niezupełnie będzie spokój! Wszak to tylko teoria, i tylko moja, a cóŜem ja za autorytet? Kto wie,
moŜe i teraz coś przed panem ukrywam. CzyŜ koniecznie mam ot tak od razu wszystko wyłoŜyć panu na
stół, che-che! Po wtóre: jak to "po co"? CzyŜ pan nie wie, jakby to złagodziło wymiar kary? Bo kiedyŜ pan
się zgłosi? w jakiej chwili? Proszę się zastanowić! Właśnie wtedy, gdy kto inny wziął na siebie zbrodnię i
zawikłał sprawę aŜ miło! Ja zaś przysięgam na Boga, Ŝe wszystko "tam" panu zrobię i urządzę tak, Ŝe
zgłoszenie się pańskie będzie wyglądało jak zupełna niespodzianka. Unicestwimy tę całą psychologię,
wniwecz obrócę wszystkie ciąŜące na panu podejrzenia, tak Ŝe pańska zbrodnia będzie się przedstawiała
niby jakieś zamroczenie, bo teŜ, sumiennie mówiąc, było to zamroczenie. Uczciwy ze mnę człowiek,
Rodionie Romanyczu, i słowa dotrzymam. Raskolnikow smutno milczał i zwiesił głowę; długo myślał i
wreszcie uśmiechnął się znów, lecz jego uśmiech był juŜ łagodny i smutny. - Ech, nie trzeba! - rzekł, jakby
juŜ wcale się nie

kryjąc przed Porfirym. - Nie warto! Nie trzeba mi wcale waszego złagodzenia! - OtóŜ to, otóŜ to, tego się
właśnie batem!-zapalczywie i jakby niechcący zawołał Porfiry. - Właśnie tego się bałem, Ŝe nie trzeba panu
naszego złagodzenia. Raskolnikow popatrzał na niego smutno i wymownie.
- Ej, nie lekcewaŜ pan Ŝycia! - ciągnął dalej Porfiry - wiele go jeszcze będziesz miał przed sobą. Jak to - "nie
trzeba złagodzenia"! jak to - "nie trzeba"! Niecierpliwy z pana człowiek! - Czego będzie wiele przede mną?
- śycia! CóŜ to, pan jest prorokiem? tak duŜo pan wie? Szukajcie a znajdziecie. MoŜe tego właśnie Bóg
oczekuje od ciebie. Zresztą kajdany nie trwają wiecznie... - Przyjdzie ułaskawienie... - zaśmiał się
Raskolnikow.
- Albo co? MoŜeś się pan przestraszył burŜuazyjnego wstydu? Bardzo moŜliwe, Ŝeś się przestraszył, i sam o
tym nie wiesz, boś miody! Swoją drogą, komu jak komu, lecz tobie się nie godzi bać się ani wstydzić
skruchy. - Ech, pluję na to! - szepnął Raskolnikow z odrazą i pogardą, jakby juŜ nawet i mówić nie chciał.
Podniósł się z krzesła, chciał gdzieś wyjść, lecz usiadł znowu, z widoczną rozpaczą. - OtóŜ to: "pluję"!
Straciłeś ufność i myślisz, Ŝe d prostacko pochlebiam; ale czyś tak pan długo Ŝył? DuŜo rozumiesz?
Wymyślił sobie teorię i wstyd mu się zrobiło, Ŝe wzięła w łeb, Ŝe wyszło aŜ zanadto nieoryginalnie!
Wynikła podłość, to prawda, ale pan jednak nie jest beznadziejnym podlecem. Wcale nie! Przynajmniej
długo nie cyganiłeś samego siebie, od razu dotarłeś do ostatnich słupów granicznych. Bo za kogo ja pana
mam? Mam pana ze jednego z takich, co to - wypruwają mu kiszki, a on będzie stal i z uśmiechem patrzał
na oprawców, jeŜeli tylko znajdzie wiarę lub Boga. Więc teŜ znajdź, a będziesz Ŝył. Po pierwsze, juŜ od
dawna potrzeba d zmiany powietrza. Ha, cóŜ, cierpienie to takŜe rzecz dobra. Pocierp. MoŜe Mikołka ma
rację, Ŝe pragnie cierpienia. Wiem, o wiarę trudno, ale nie mędrkuj pan zawile; oddaj się Ŝyciu wprost, bez
rezonerstwa; nie bój się: ono samo wyniesie cię na brzeg i postawi na nogi. Na jaki brzeg? SkądŜe mam
wiedzieć! Wierzę tylko, Ŝe duŜo jeszcze masz Ŝycia przed sobą. Wiem, Ŝe słuchasz wszystkich moich słów
jak wyuczonej lekcji; ale moŜe później przypomnisz je sobie, moŜe d się kiedy przydadzą; po to teŜ mówię.
Dobrze jeszcze, Ŝeś pan Ŝaba tylko tę babinkę. Bo gdybyś wymyślił inną teorię, to kto wie, moŜe byś zrobił
Strona 179
1740
coś sto milionów razy szkaradniej szęgo jeszcze! MoŜe trzeba Bogu dziękować. Skąd pan wie? moŜe Bóg
dlatego cię zachował. Miej wielkie serce i mniej się lękaj. Stchórzyłeś, Ŝe trzeba będzie spełnić wielką
ofiarę? Nie, tutaj wstyd tchórzyć. Skoro juŜ uczyniłeś taki krok, to weź się w garść. Tu juŜ sprawiedliwość.
Więc spełnij to, czego Ŝąda sprawiedliwość. Wiem, Ŝe nie wierzysz, ale doprawdy Ŝycie cię wydŜwignie.
Kiedyś sam to sobie upodobasz. Teraz tylko powietrza d trzeba, powietrza, powietrza! Raskolnikow aŜ
drgnął. - A kimŜe pan jest znowu? - zawołał - cóŜ to z pana za prorok? Z wyŜyn jakiego to majestatycznego
spokoju głosi mi pan swe przemądre proroctwa? - Ktom ja? Jestem człowiek skończony, nic więcej. MoŜe
człowiek czujący i współczujący, moŜe wiedzący coś niecoś, ale juŜ skończony, z kretesem. Pan zaś - to co
innego; panu Bóg Ŝycie przysposobił (kto wie zresztą, moŜe i u pana wszystko się rozejdzie po kościach i z
wielkiej chmury będzie mały deszcz). CóŜ z tego, Ŝe przejdziesz do innej kategorii ludzi? Człowiek z takim
charakterem jak pan nie będzie Ŝałował wygodnego Ŝycia. Co z tego, Ŝe moŜe zanadto długo nikt cię nie
będzie widział? Nie o czas chodzi, tylko o ciebie samego. Stań się słońcem, a wszyscy cię zobaczą. Słońce
powinno przede wszystkim być słońcem. Czemu- się pan znów uśmiecha: Ŝe kroję na Schillera?
ZałoŜyłbym się - sądzi pan, Ŝe się teraz przypochlebiam! Ha, cóŜ, moŜe rzeczywiście przypochlebiam się,
che-che-che! Rodionie Ro-manyczu, moŜe to i lepiej, Ŝebyś mi nie wierzył na słowo, Ŝebyś nigdy nie
wierzył w całej pełni - juŜ taki mam narów, wyznaję. Dodam tylko to jedno: o ile jestem człowiekiem
marnym, o ile zaś uczciwym - to chyba juŜ sam moŜesz teraz rozpoznać. - Kiedy zamierza mnie pan
aresztować?
- Ot, półtora dzionka albo dwa mogę jeszcze dać panu pobujać po świecie. Zastanów się, mój złoty, pomódl.
Zresztą to będzie korzystniejsze, jak Boga kocham - korzystniejsze. A7t

- A jeŜeli ucieknę? - jakoś dziwnie uśmiechnął się Raskolnikow. - Nie, nie uciekniesz. Ucieknie chłop,
ucieknie modny sekciara, fagas cudzych myśli - bo wystarczy mu pokazać mały palec, jak głupiemu Kubie,
a w co chcąc uwierzy na całe Ŝycie. Pan zaś juŜ przecie nie wierzy w swoją teorię, więc z czymŜe uciekniesz?
I co ci po ucieczce? Zbiegowi Ŝyfe się trudno i paskudnie, panu zaś przede wszystkim trzeba Ŝycia i
określonej sytuacji, odpowiedniego powietrza - a czyŜ tam powietrze dla pana odpowiednie? Uciekniesz i
sam wrócisz. Bez nas nie moŜesz się obejść. JeŜeli natomiast wpakuję cię do więzienia, posiedzisz ..miesiąc,
no dwa, no trzy, a później raptem przypomnisz sobie moje słowa, sam się stawisz, i to jak! moŜe w sposób
niespodziewany dla siebie. Na godzinę przedtem nie będziesz jeszcze wiedział, Ŝe się zgłosisz ze skruchą.
Jestem nawet pewien, Ŝe postanowisz "przyjąć cierpienie", na słowo mi teraz nie wierzysz, lecz sam
dojdziesz do tego. Bo cierpienie, Rodionie Romanyczu, to wielka rzecz. Nic sobie z tego nie rób, Ŝe się
roztyłem, to nic; za to wiem - nie śmiej się pan: w cierpieniu jest idea. Mikolka ma słuszność. Nie, nie
uciekniesz, Rodionie Romanyczu. Raskolnikow wstał i wziął czapkę. Porfiry Pietrowicz równieŜ wstał. - Na
spacerek? Wieczór będzie tadny, Ŝeby tylko obeszło się bez burzy. A moŜe nawet lepiej, gdyby się
odświeŜyło... On takŜe wziął czapkę. - Porfiry Pietrowiczu, tylko z laski swojej proszę sobie czasem nie
uroić - z surowym naciskiem rzekł Raskolnikow - Ŝe się panu dzisiaj przyznałem. Dziwny z pana człowiek;
słuchałem wyłącznie z ciekawości. A nie przyznałem się panu do niczego... Zapamiętaj pan to sobie.
-Dobrze, dobrze, wiem, zapamiętam. Patrzajcie! AŜ drŜy. Nie turbuj się, mój złoty, niech będzie, jak chcesz.
Pospaceruj sobie trochę; tylko Ŝe za długo nie moŜna juŜ spacerować. Na wszelki wypadek mam do pana
jeszcze jedną maleńką prośbę - dodał zniŜając głos - sprawa to draŜliwa, lecz waŜna: jeŜeli... ot, na wszelki
wypadek (czemu ja zresztą nie wierzę i wcale pana o to nie posądzam), słowem, gdyby... no tak na wszelki
wypadek - gdyby w ciągu tych 474
czterdziestu czy pięćdziesięciu godzin przyszła panu chętka zakończyć tę sprawę w jakiś fantastyczny
sposób, na przykład targnąć się na swe Ŝycie (przypuszczenie niedorzeczne, no, ale proszę mi juŜ to
darować), to zostaw pan krótką, lecz treściwą notatkę. Ot, dwie linijki, dwie tylko linijeczki... I o kamieniu
proszę tam wspomnieć: tak będzie szlachetniej. No, do widzenia... śyczę dobrych myśli, zacnych poczynań!
Porfiry wyszedł jakoś zgarbiony, jakby unikając wzroku Raskolnikowa. Raskolnikow podszedł do okna i
czekał z rozdraŜnioną niecierpliwością na chwilę, gdy tamten, wedle jego rachuby, wyjdzie na ulicę i
oddali się od domu. Następnie i on sam pośpiesznie wyszedł z pokoju. III
Śpieszył do Swidrygajłowa. Czego mógł się spodziewać od tego człowieka -- sam nie wiedział. Ale w tym
człowieku kryła się jakaś władza nad nim. Raz zdawszy sobie z tego sprawę, juŜ nie mógł się uspokoić, a
teraz w dodatku nadszedł po temu czas. W drodze szczególnie go dręczyło jedno pytanie: czy
Swi-drygajłow był u Porfirego? Sądził, i mógłby przysiąc, Ŝe nie, nie był! Zastanowił się jeszcze i jeszcze;
przypomniał sobie całą wizytę Porfirego, rozwaŜał i zdecydował: nie, nie był, oczywista, Ŝe nie był! A jeŜeli
jeszcze nie był, to czy pójdzie do Porfirego, czy nie? Na razie zdawało mu się teraz, Ŝe nie pójdzie. Czemu?
Nie potrafiłby tego wyjaśnić, a choćby nawet potrafił, to w danej chwili nie chciałby łamać sobie nad tym
Strona 180
1740
głowy. Wszystko to go męczyło, a zarazem było mu jakoś nie do tego. Rzecz dziwna: moŜe nikt by nie
uwierzył, lecz o swe teraźniejsze, bezpośrednie losy troszczył się jakoś mimochodem, bez przejęcia. Nękała
go inna sprawa, daleko waŜniejsza, nadzwyczajna - dotycząca tylko jego i nikogo więcej, sprawa
najwaŜniejsza. Przy tym czuł bezdenne znuŜenie moralne, mimo Ŝe na ogół umysł jego działał dziś rano
sprawniej niŜ w ciągu wszystkich ostatnich dni. Czy zresztą warto teraz, po wszystkim, co zaszło, starać

się pokonywać te róŜne nowe, mizerne trudności? Czy na przykład warto intrygować, by Swidrygajłow nie
poszedł do Porfirego; badać, penetrować, tracić czas na jakiegoś tam Swidrygajłowa! Och, jakŜe mu to
wszystko zbrzydło!
Mimo to śpieszył jednak do Swidrygajłowa. CzyŜby się po nim spodziewał czego nowego, wskazówek,
wyjścia? Przecie tonący chwyta się nawet brzytwy! MoŜe to los, moŜe to jakiś instynkt pcha ich ku sobie? A
moŜe to tylko zmęczenie, desperacja; moŜe potrzebny był nie Swidrygajłow, lecz kto inny, Swidrygajłow
zaś nawinął się tylko pod rękę... Sonia? Po cóŜ by teraz miał iść do Soni? Znowu Ŝebrać o jej łzy? Zresztą
bał się Soni. Sonia-to nieubłagany wyrok, niezmienne postanowienie. U Soni jest tak: albo pójść jej drogą,
albo jego. Nie, juŜ raczej wypróbować Swidrygajłowa: co to jest? I musiał sobie wyznać w duchu, Ŝe tamten
rzeczywiście od dawna jest mu jak gdyby na coś potrzebny. JednakŜe co moŜe być między nimi
wspólnego? Nawet ich lotrostwa nie mogą być jednakowe. W dodatku ten człowiek jest nieprzyjemny,
widocznie bardzo rozpustny, na pewno chytry i zwodniczy, moŜe bardzo zły. Mówi się o nim takie rzeczy...
Wprawdzie zadbał o dzieci Katarzyny Iwanowny, lecz nie wiadomo ani w jakim celu, ani co to ma znaczyć.
Człowiek ten wiecznie snuje jakieś plany i projekty. Przez te wszystkie dni nawiedzała Raskolnikowa
jeszcze jedna myśl i niepokoiła go strasznie, choć usiłował ją odpędzać-tak bardzo mu ciąŜyła! Myślał
czasami: Swidrygajłow ciągle się kręcił koło niego, obecnie, kręci się takŜe; Swidrygajłow poznał jego
tajemnicę; Swidrygajłow miał jakieś zakusy na Duńię. A jeŜeli i teraz je ma? Prawie z pewnością moŜna
twierdzić, Ŝe tak. A jeśli teraz, poznawszy jego tajemnicę i w ten sposób zdobywszy nad nim władzę,
zapragnie jej uŜyć jako oręŜa przeciw Duni? Ta myśl dręczyła go niekiedy nawet w snach, ale tak jasno
ukazała mu się dopiero teraz, gdy szedł do Swidrygajłowa. Na samą tę myśl wzbierała w nim ponura pasja.
Po pierwsze, wszystko się wówczas zmieni nawet we własnej jego sytuacji; trzeba będzie natychmiast
odkryć tajemnicę Dunieczce. MoŜe trzeba złoŜyć siebie w ofierze, aby odciągnąć Dunieczkę od jakiegoś
nieoględnego kroku... List! Dzisiaj rano Dunia 476
otrzymała jakiś list! Od kogo mogła otrzymywać listy w Petersburgu? (Chyba ŁuŜyn?) Wprawdzie tam na
straŜy stoi Razumichin, lecz Razumichin nic nie wie. MoŜe więc trzeba wtajemniczyć Razumichina!
Raskolnikow pomyślał o tym z dreszczem wstrętu. "Tak czy owak, Swidrygajłowa trzeba zobaczyć jak
najprędzej - postanowił w duchu. Bogu dzięki, chodzi tu nie tyle o szczegóły, co o istotę rzeczy; lecz jeŜeli...
jeŜeli on jest zdolny... jeŜeli Swidrygajłow coś knuje przeciw Duni, to..." Raskolnikow tak dalece się
wymęczył przez ten cały czas, przez cały ten miesiąc, Ŝe tego rodzaju kwestyj nie umiał juŜ rozstrzygać
inaczej niŜ za pomocą jednej tylko decyzji. "To go zabiję" - pomyślał z zimną rozpaczą. CięŜkie uczucie
zdławiło mu serce. Zatrzymał się pośrodku ulicy i rozejrzał: jaką to idzie drogą i gdzie zabmąl? Znajdował
się na ...skiej, o jakie trzydzieści czy czterdzieści kroków od placu Siennego, który minął przed chwilą. Całe
drugie piętro domu na lewo zajmowała traktiernia. Wszystkie okna były otwarte: sądząc z postaci, które się
przesuwały za oknami, w traktierni było nader tłoczno. W sali popisywali się pieśniarze, brzmiał klarnet i
skrzypce, dudnił turecki bęben. Słychać było kobiece piski. Raskolnikow chciał wrócić, zdziwiony, czemu
skręcił tutaj, lecz nagle w jednym'z'ostatnich otwartych okien traktierni ujrzał siedzącego tuŜ koło framugi,
nad szklanką, z fajką w zębach - Swidrygajłowa. To go zdumiało okropnie, aŜ się przeraził.' Swidrygajłow
obserwował go milcząc i - co równieŜ uderzyło Raskolnikowa - chciał, zdaje się, wstać, by cichutko zdąŜyć
umknąć, póki go nie zauwaŜono. Raskolnikow natychmiast udał, Ŝe go nie dostrzegł i Ŝe w zamyśleniu
patrzy gdzieś w bok, a tymczasem w dalszym ciągu śledził go kącikiem oka. Serce zabiło mu trwoŜnie. A
jakŜe: Swidrygajłow najwidoczniej nie chce być widziany. Wyjął fajkę z ust i juŜ miał się ukryć, lecz gdy
się podniósł i odsunął krzesło, prawdopodobnie zauwaŜył nagle, Ŝe Raskolnikow go obserwuje.
Wywiązała się między nimi scena podobna do tej, która miała miejsce podczas pierwszego ich spotkania u
Raskolnikowa, w czasie jego "snu". Na twarzy Swidrygajłowa wykwit! filuterny uśmiech i coraz się
rozszerzał... Obaj wiedzieli, Ŝe się widzą i śledzą. W końcu Swidrygajłow wybuchnął głośnym śmiechem.

- No! no! proszę juŜ wejść, jeśli pan chce; jestem tutaj! - krzyknął przez okno. Raskolnikow poszedł na górę,
do traktiemi. Swidrygajtowa zastał w bardzo małym, bocznym, jedno-okiennym pokoju, przylegającym do
duŜej sali, gdzie przy dwudziestu małych stolikach przy wrzasku brawurowego chóru pieśniarzy pili
herbatę kupcy, urzędnicy i co niemiara róŜnych innych ludzi. Skądś dochodził stukot kuł bilardowych. Na
Strona 181
1740
stoliku Swidrygajtowa stała napoczęta butelka szampana oraz szklanka do połowy napełniona winem. W
pokoiku prócz Swidrygajtowa był chlopczyk-kataryniarz z małymi organkami i tęga, rumiana dziewucha,
w popodtykanej pasiastej kiecce i tyrolskim kapeluszu z -wstąŜkami - osiemnastoletnia moŜe śpiewaczka,
która, nie zwracając uwagi na chóralną pieśń w przyległym pokoju, śpiewała przy akompaniamencie swego
towarzysza dość ochrypłym kontraltem jakąś podwórzową piosenkę... - No, dosyć! - rzucił jej Swidrygajłow
przy wejściu Raskolnikowa. Dziewczyna urwała niezwłocznie i stanęła w pełnym szacunku oczekiwaniu.
Swoje rymy śpiewała równieŜ z odcieniem powagi i szacunku na twarzy. - Hej, Filipie, szklankę! - zawołał
Swidrygajłow.
- Ją wina pić nie będę - uprzedził Raskolnikow.
- Jak pan chce, ja nie dla pana. Pij, Katia! Dzisiaj nie będziesz juŜ potrzebna, moŜesz iść! Nalał jej pełną
szklankę wina i połoŜył Ŝółty banknocik. Katia wypiła szklankę duszkiem, jak piją wino kobiety, to znaczy
nie odrywając ust, w dwadzieścia łyków. Wzięła banknocik, ucałowała Swidrygajtowa w rękę, na co ów
pozwolił nader serio, i wyszła z pokoju, za nią zaś powlókł się chłopak z organkami. Oboje byli
sprowadzeni z ulicy. Swidrygajłow bawił w Petersburgu niespełna tydzień, a juŜ wszystko, wokół niego
działo się na jakąś modłę patriarchalną. Miejscowy garson, Filip, juŜ takŜe był "swoim człowiekiem" i
zachowywał się bardzo usłuŜnie. Drzwi do sali zamykało się: w tym pokoiku Swidrygajłow czuł się jak we
własnym domu i moŜe spędzał tu całe dnie. Traktiernia była brudna, licha, nawet nie średniej kategorii. -
Szedłem do pana - zaczął Raskolnikow - szukałem
478
go; ale czemu z placu Siennego skręciłem w ...ską? Nigdy tu nie skręcam i nie bywam. Z Siennego
zawracam na prawo. Zresztą do pana idzie się wcale nie tędy. Ale ledwie zdąŜyłem skręcić - aŜ tu i pan!
Dziwne! - Czemu pan nie powie wprost, Ŝe to cud!
- Bo to moŜe tylko przypadek.
- Oj, ludziska, ludziska! - zarechotał Swidrygajłow. - Taki się nie przyzna, choćby wewnętrznie wierzył w
cud! Przecie pan sam mówi, Ŝe to "moŜe" tylko przypadek. Jacy ludzie są marnie tchórzliwi w stosunku do
własnego zdania - nie ma pan pojęcia, Rodionie Romanyczu! Nie do pana piję. Pan posiada własne zdanie i
nie zląkł się go posiadać. Tym właśnie ściągnął pan moją ciekawość. - Niczym więcej?
- Chyba i to wystarczy.
Swidrygajłow był snadŜ podochocony, ale bardzo nieznacznie; wypił zaledwie pół szklanki wina. - Zdaje
mi się, Ŝe pan przyszedł do mnie, zanim się jeszcze dowiedział, Ŝe zdolny jestem posiadać to, co pan
nazywa własnym zdaniem - zauwaŜył Raskolnikow. - Ha, wtedy była inna sprawa. Miewa się rozmaite
pobudki. Na temat zaś cudu dodam, Ŝe przez te ostatnie dwa czy trzy dni pan chyba spał. Sam
wyznaczyłem panu tę tra-ktiernię i Ŝadnego cudu tuta? nie było, Ŝe pan przyszedł wprost; dokładnie
opisałem panu drogę, podałem miejsce, podałem godziny, w których moŜna mnie tu zastać. Pamięta pan? -
Nie, zapomniałem - ze zdziwieniem odparł Raskolnikow.
- Chemie wierzę. Dwa razy panu mówiłem. Adres wbił się panu w pamięć machinalnie. I skręcił pan tutaj
machinalnie, a zarazem ściśle podług adresu, sam o tym nie wiedząc. Zresztą juŜ wtedy, gdy to panu
mówiłem, nie miałem wraŜenia, Ŝeby pan rozumiał. Zanadto zdradza się pan, Rodionie Romanyczu. I
jeszcze jedno: jestem przekonany, Ŝe w Petersburgu wiele ludzi chodząc mówi do siebie. Jest to miasto
półwariatów. Gdyby u nas istniała nauka, to medycy, prawnicy i filozofowie mogliby czynić nad
Petersburgiem nader wartościowe dociekania, kaŜdy w swojej dziedzinie. Rzadko gdzie spotyka się tyle
posępnych, ostrych i cudacznych wpływów na duszę człowieka jak w Petersburgu. JuŜ chociaŜby

same wpływy klimatyczne! A tymczasem jest to przecie ośrodek administracyjny całej Rosji i jego
charakter musi odbijać się na wszystkim. Ale nie o to chodzi teraz, tylko o to, Ŝe się juŜ kilkakrotnie
przypatrywałem panu z boku. Wychodzisz pan z domu i na razie trzymasz głowę prosto. Po dwudziestu
krokach juŜ ją spuszczasz, ręce zakładasz w rył. Patrzysz, ale najoczywiściej nic juŜ nie widzisz ani przed
sobą, ani obok siebie. Wreszcie zaczynasz poruszać ustami i gadać do siebie, przy czym niekiedy
wyswobadzasz jedną rękę i deklamujesz; w końcu przystajesz w pół drogi, i to na długo. Bardzo to
niedobrze; moŜe pana obserwuje kto inny, nie tylko ja, a to juŜ niekorzystne. Właściwie jest mi wszystko
jedno i ja pana nie wyleczę, ale z pewnością rozumie pan, o czym mówię. - A pan wie, Ŝe mnie śledzą? -
spytał Raskolnikow patrząc na niego badawczo. - Nie, nic nie wiem - rzekł Swidrygajłow jakby ze
zdziwieniem. - No to na razie zostawmy mnie w spokoju - burknął Raskolnikow marszcząc brwi. - Zgoda,
zostawmy pana w spokoju.
- Niech pan lepiej powie: skoro pan tu przychodzi pić i sam dwa razy wyznaczył mi tu spotkanie, czemuŜ w
takim razie pan teraz, kiedy patrzałem, w okno z ulicy, chował się i chciał odejść? Bardzo dobrze to
Strona 182
1740
zauwaŜyłem. - Che! che! A czemu pan, gdy ja wówczas stałem w progu, czemu pan leŜał na kanapce z
zamkniętymi oczyma i udawał, Ŝe śpi, skoro wcale nie spał? Bardzo dobrze to zauwaŜyłem. - Mogłem
mieć... powody... pan wie o tym.
- I ja mogę mieć swoje powody, choć pan się o tym nie dowie. Raskolnikow postawił prawy łokieć na stole,
palcami prawej ręki podparł od dołu podbródek i przenikliwie wpatrzył się w Swidrygajłowa. Dobrą
minutę oglądał tę twarz, która przedtem zawsze go uderzała. Była to dziwna jakaś twarz, przypominająca
maskę: biała, rumiana, z pąsowymi wargami, z jasnoblond brodą, ocieniona dosyć jeszcze gęstymi blond
włosami. Oczy były jakoś nad miarę błękitne, a ich spojrzenie nad miarę cięŜkie i nieruchome. • Było coś
okropnie nieprzyjemnego w tej twarzy przystojnej i uderzająco mło-480
dzieńczej jak na jego wiek. OdzieŜ Swidrygajłowa była elegancka, letnia, lekka; zwłaszcza dbał o ładną
bieliznę. Na palcu miał ogromny pierścień z drogim kamieniem. - CzyŜ naprawdę jeszcze i panem takŜe
mam sobie zawracać głowę! - powiedział nagle Raskolnikow, ze spazmatyczną niecierpliwością odkrywając
karty. - ChociaŜ pan, jeŜeli zechce bruździć, jest moŜe najbardziej niebezpiecznym człowiekiem, ale nie
mam juŜ ochoty przełamywać siebie. Zaraz panu dowiodę, Ŝe nie tak się trzęsę nad sobą, jak pan moŜe
myśli. Wiedz pan, Ŝe przyszedłem oświadczyć wręcz, iŜ jeśli pan nadal Ŝywi swe dawne zamiary w
stosunku do mojej siostry i jeśli w tym celu chce pan wyzyskać coś z tego, co wyszło na jaw w ostatnich
czasach, to ja pana zabiję, zanim pan zdąŜy wsadzić mnie do więzienia. Słowo moje jest pewne: pan wie, Ŝe
zdołam go dotrzymać. Po wtóre, jeŜeli chce mi pan coś zakomunikować - bo cały czas miałem wraŜenie, Ŝe
pan chce mi coś powiedzieć - to mów pan natychmiast, gdyŜ czas jest drogi i moŜe bardzo rychło będzie juŜ
za późno. - A dokądŜe to panu tak pitoo? - zapytał Swidrygajłow, ciekawie go obserwując. - Miewa się
rozmaite pobudki - ponuro i niecierpliwie mruknął Raskolnikow. - Przed chwilą sam pan wzywał do
szczerości, a na pierwsze zaraz pytanie odmawia odpowiedzi - uśmiechnął się Swidrygajłow. - Ubrdałeś
pan sobie, Ŝe mam jakieś ukryte zamiary, i dlatego patrzysz na mnie podejrzliwie. Ha, rzecz to całkiem
zrozumiała w pańskim połoŜeniu. Ale jakkolwiek bardzo pragnę zbliŜyć się z panem, jednak nie będę się
fatygował, by to panu wyperswadować. Jak Bozię kocham, gra niewarta świeczki, zresztą nic specjalnego
nie miałem panu do powiedzenia. - Wobec tego, czemuŜ byłem panu taki potrzebny? Wszak pan zabiegał o
mnie? - Potrzebny? Ano po prostu jako ciekawy okaz do obserwacji. Pan mi się spodobał przez
fantastyczność swego po-połoŜenia - ot, co! Ponadto jest pan bratem osoby, która mnie bardzo obchodziła, a
wreszcie, ja swego czasu od tej właśnie osoby strasznie często i duŜo słyszałem o panu i wyciągnąłem stąd
wniosek, Ŝe pan ma na nią znaczny wpływ. Czy to nie wystarcza? Che-cbe-che! Zresztą wyznaję, Ŝe

pańskie pytanie jest wielce skomplikowane, i trudno mi na nie odpowiedzieć. Ot, na przykład teraz pan
przecie do mnie przyszedł nie tylko w interesie, ale takŜe po jaka nowinkę, nieprawdaŜ? NieprawdaŜ? -
nalegał Swidrygajłow z łobuzerskim uśmiechem. - OtóŜ proszę sobie wyobrazić, Ŝe ja sam jadąc tu, do
Petersburga, jeszcze w wagonie liczyłem na pana właśnie, Ŝe pan mi takŜe powie jaką nowinkę i Ŝe od pana
uda mi się zaciągnąć poŜyczkę! Oto jacy z nas bogacze! - Jaką poŜyczkę?
- CóŜ mam powiedzieć? Czy ja wiem jaką? Pan widzi, Ŝe w tej dziurze spędzam cały czas i Ŝe to mi dogadza,
raczej nie tyle dogadza, co - trzeba przecie gdzieś usiąść. Albo chociaŜby ta biedna Katia, widział pan?...
Gdybym na przykład był chociaŜby obŜartuchem, klubowym gastronomem, ale pan widzi, co ja potrafię
jeść! (Wskazał palcem kąt, gdzie na małym stoliczku, na blaszanym półmiseczku, widniały resztki
rozpaczliwego befsztyka z kartoflami.) A propos: jadł pan obiad? Ja juŜ przekąsiłem i więcej nie chcę. Na
przykład alkoholu nie pijam wcale. Poza szampanem - nic, no i szampana jedną szklankę przez cały
wieczór, a juŜ i tak głowa boli. Teraz kazałem sobie podać tylko na to, Ŝeby się podkręcić, gdyŜ wybieram
się gdzieś, i pan mnie ogląda w szczególniejszym nastroju. Właśnie dlatego chowałem się niby uczniak, Ŝe
myślałem, iŜ mi pan przeszkodzi, ale zdaje się (dobył zegarka), Ŝe mogę z panem zabawić godzinkę; jest
wpół do piątej. Powiadam panu: gdybyŜ mieć choć cośkolwiek, gdybyŜ być, czy ja wiem - ziemianinem,
ojcem, czy ja wiem - ułanem, fotografem, dziennikarzem... ale n-nic, Ŝadnej specjalności! Czasem aŜ się cni.
Doprawdy sądziłem, Ŝe pan mi opowie jaką nowinkę. - Ktoś pan zacz i po co tu przyjechałeś?
- Kto zacz? Pan przecie wie: szlachcic, dwa lata słuŜyłem w kawalerii, potem tutaj, w Petersburgu,
wałęsałem się bez celu, potem poślubiłem Marfę Pietrownę i mieszkałem na wsi. Oto mój Ŝyciorys! - Jest
pan, zdaje się graczem?
- Nie, jakim znów graczem. Szuler to nie gracz.
- A pan był szulerem?
- Owszem, byłem i szulerem.
- I cóŜ, brał'pan po karku?
Zdarzało się. Albo co?
Strona 183
1740
No, mógł pan wyzwać na pojedynek, zawsze byłoby urozmaicenie. - Nie chcę oponować, przy tym z
filozofowaniem u mnie nietęgo. Szczerze panu powiem: przyjechałem tutaj głównie dla kobiet. - Zaraz po
pogrzebie Ŝony?
- Ano tak - uśmiechnął się Swidrygajłow ze zniewalającą otwartością. - To i cóŜ? Pan, zdaje się, upatruje coś
złego w tym, Ŝe tak mówię o kobietach? - Czyli pyta pan, czy upatruję coś złego w rozpuście?
- W rozpuście? Ho, ho, pan sobie nie Ŝałuje! Ano, kolejno odpowiem panu, przede wszystkim na temat
kobiety w ogóle; jestem, wie pan, w gadatliwym usposobieniu. Czemu miałbym się powstrzymywać,
proszę pana? Po co wyrzekać się kobiet, skoro na nie tylko mam chętkę. To przynajmniej zajęcie. - Więc
pan tutaj rachuje tylko na rozpustę?
- No cóŜ, niech będzie na rozpustę! Uczepił się pan tej rozpusty. Ale tak czy owak, podoba mi się, Ŝe to
pytanie bezpośrednie. W tej rozpuście tkwi przynajmniej coś stałego, coś, co się opiera-owszem-na
przyrodzie i nie podlega fantazji, coś, co wiecznie przebywa w krwi jak rozŜarzony węgielek, coś, co
wiekuiście płonie i jeszcze długo, moŜe nawet z biegiem lat nie da się ugasić. Sam pan przyzna, Ŝe to swego
rodzaju zajęcie. - Ale czy jest się z czego cieszyć? ToŜ to choroba, choroba niebezpieczna. - A, tu cię boli?
Zgoda, jest to choroba, jak zresztą wszystko, co przekracza miarę - a tu nieuchronnie wypadnie przekroczyć
miarę; ale po pierwsze, u jednego tak, u drugiego inaczej, po wtóre zaś, ma się rozumieć, we wszystkim
trzeba zachować miarę, rachubę; choć to i podle, ale cóŜ poradzić. Gdyby nie to, to przede przyszłoby chyba
się zastrzelić. Zapewne, człowiek porządny ma obowiązek nudzić się, ale swoją drogą... - A pan mógłby się
zastrzelić?
- Tfu, na psa urok! - ze wstrętem odparował Swidrygajłow. - Na litość boską, nie mów pan o tym - dorzucił
skwapliwie i juŜ nawet bez tej fanfaronady, która prześwity-3'* 483

wała ze wszystkich poprzednich jego stów. AŜ się trochę zmienił na twarzy. - Muszę się przyznać do
niewybaczalnej słabostki, ale trudno: boję się śmierci i nie lubię, gdy o niej mówią. Czy pan wie, Ŝe
częściowo jestem mistykiem? - Aha! widma Marfy Pietrowny! No cóŜ, przychodzą?
- Tfu, nie mów pan takich rzeczy, w Petersburgu jeszcze się nie ukazywały... Oby je diabli wzięli! -
wykrzyknął z wyrazem rozdraŜnienia. - Nie, lepiej mówmy o tamtym... a zresztą... Hm! Ej, szkoda, Ŝe mato
czasu, nie mogę z panem dłuŜej zabawić! Byłoby coś do powiedzenia. - Ma pan kobietę?
- Tak... kobieta... ot, przypadkowym trafem... Ale ja nie o tym. - A ohyda, ohyda tego wszystkiego - juŜ na
pana nie działa? JuŜ nie ma pan sił się zatrzymać? - Więc pan i do sił pretenduje? Chc-che-che! Zdziwił
mnie pan, Rodionie Romanyczu, aczkolwiek z góry wiedziałem, Ŝe tak będzie. Prawisz mi o rozpuście i o
estetyce. Jesteś Schillerem, jesteś idealistą! Naturalnie, wszystko to tak właśnie być powinno i naleŜałoby
się dziwić, gdyby było inaczej, ale swoją drogą, hm, to jednak osobliwe... Ach, jaka szkoda, Ŝe tak mało
czasu, bo i pan sam jest strasznie ciekawym okazem! Dobrze, Ŝe się zgadało: lubi pan Schillera? Ja pasjami
lubię. - Co za blagier z pana! - nie bez odrazy rzucił Ra-skolnikow. -• AleŜ nie, jak Boga kocham, nie! -
głośno roześmiał się Swidrygajłow. - Zresztą, co mam się spierać: blagier to blagier. CzemuŜ nie
poblagować, skoro to nikomu nie szkodzi. Siedem lai mieszkałem na wsi u Marfy Pietrowny, toteŜ gdy
teraz wpadłem na mądrego człowieka jak pan - mądrego i w najwyŜszym stopniu zajmującego - to po
prostu rad jestem z nim pogawędzić, pomijając juŜ, Ŝem wypił pół szklanki wina i Ŝe to mi odupinę
uderzyło do głowy. Grunt zaś to, Ŝe istnieje pewna okoliczność, która mnie mocno podkręciła, ale którą...
przemilczę. Dokąd to pan? - spytał nagle z przestrachem. Raskolnikow wstawał"z krzesła. Zrobiło mu się i
cięŜko, i duszno, i jakoś głupio, Ŝe tu przyszedł. Swidrygajłow ukazał mu się jako najmarniejszy i
nąjpustszy łajdaczyna w świecie. 484
- Ech! posiedź pan jeszcze, pozostań - prosił Swidrygajłow - i kaŜ sobie podać chociaŜby herbaty. No proszę
posiedzieć, juŜ nie będę plótł głupstw, nie będę mówił o sobie. Coś panu opowiem. Chce pan? Opowiem,
jak mnie kobieta - mówiąc pańskim stylem-"ratowała". Będzie to nawet odpowiedź na pierwsze pana
pytanie, gdyŜ tą osobą jest pańska siostra. Czy mogę opowiedzieć? "W ten sposób zabijemy czas. - NiechŜe
pan opowiada, lecz mam nadzieję, Ŝe...
- O proszę się nie niepokoić! Przy tym nawet w człowieku tak marnym i czczym, jak ja, Awdotia
Romanowna moŜe wzbudzić jedynie najgłębszy szacunek. IV
- Pan moŜe wie (zresztą sam panu opowiadałem) - zaczął Swidrygajłow-Ŝem siedział tu w więzieniu za
olbrzymie długi nie mając najmniejszej nadziei, Ŝe będę mógł je spłacić. Nie warto wdawać się w
szczegóły, jak mnie wówczas wykupiła Marfa Pietrowna. Czy pan wie, do jakiego stopnia otumanienia
moŜe dojść kochająca kobieta? Była to kobieta uczciwa, całkiem niegłupia (chociaŜ zupełnie
niewykształcona). OtóŜ proszę sobie wyobrazić, Ŝe la zazdrosna i uczciwa niewiasta zdecydowała się zniŜyć
po wielu okropnych scenach i wyrzutach do swego rodzaju ugody ze mną, której teŜ trzymała się przez cały
Strona 184
1740
czas naszego poŜycia. Chodzi o to, Ŝe była znacznie starsza ode mnie, a poza tym zawsze czuć jej było z ust.
Miałem w duszy tyle świństwa i swego rodzaju uczciwości, by oświadczyć jej wręcz, Ŝe całkowicie
wiernym jej - być nie mogę. To wyznanie wprawiło ją w szał, ale zdaje się, Ŝe moja brutalna szczerość
poniekąd jej się spodobała. "Widocznie nie chce mnie oszukiwać - rzekła sobie - skoro sam uprzedza z
góry", a to dla kobiety zazdrosnej grunt. Po wielu łzach stanął między nami, Ŝe tak powiem, układ: po
pierwsze, nigdy nie porzucę Marfy Pietrowny i zawsze będę jej męŜem; po wtóre, bez jej upowaŜnienia
nigdzie nie wyjadę; po trzecie, nigdy mieć nie będę stałej kochanki; po czwarte, Marfa Pietrowna za to
pozwoli mi czasami smalić cholewki do dziewuch czeladnych, lecz nie inaczej, jak za Jej potajemną wiedzą;
po piąte, niech Bóg uchowa, Ŝebym

pokochał kobietę z naszej sfery; po szóste, gdyby, broń BoŜe, nawiedziła mnie jakaś namiętność wielka i
powaŜna, mam o tym uświadomić Marfę Pietrownę. Co do tego ostatniego punktu Ŝona była zresztą dosyć
spokojna przez cały czas; 'była to kobieta rozumna, a przeto nie mogła patrzeć na mnie inaczej niŜ na
rozpustnika i wycierucha niezdolnego do powaŜnej miłości. Ale kobieta rozumna a kobieta zazdrosna - to
dwie rzeczy róŜne, i w tym cała bieda. Skądinąd, aŜeby bezstronnie sądzić o niektórych ludziach, trzeba się
z góry wyrzec tych i owych utartych poglądów oraz swego przyzwyczajenia do zwykle nas otaczających
ludzi i przedmiotów. W tej mierze mam prawo polegać na pańskim sądzie bardziej niŜ na czyimkolwiek
innym. MoŜe pan juŜ duŜo słyszał o niektórych bezsensownych i ośmieszających cechach Marfy Piettowny.
Istotnie, miała pewne zabawne nawyki; ale powiem panu wprost, Ŝe szczerze Ŝałuję tych niezliczonych
goryczy, których jej przyczyniłem. No, to chyba wystarczy jako bardzo przyzwoita oraism funebre* nad
grobem najczulszej Ŝony najczulszego męŜa. Podczas naszych kłótni milczałem najczęściej i nie
rozdraŜniałem się, a ta dŜenteime-neria prawie zawsze osiągała poŜądany skutek: wywierała na nią wpływ
i nawet podobała się jej; ba, bywały wypadki, Ŝe się mną szczyciła. Ale pańskiej siostry mimo wszystko nie
zniosła. Jak się to stało, Ŝe zaryzykowała zgodzić do własnego domu w charakterze guwernantki taką
prześliczną panienkę? Tłumaczę to tym, Ŝe Marfa^Pietro^na była kobietą płomienną! wraŜliwą i Ŝe
najprościej w świecie zakochała się - dosłownie, zakochała - w pańskiej siostrze. No bo teŜ ta Awdotia
Romanówna! Od pierwszego spojrzenia wybornie zrozumiałem, Ŝe krucho ze mną, i - co pan powie? -
postanowiłem ani patrzeć na nią. Lecz Awdotia Romanówna sama zrobiła pierwszy krok - uwierzy pan? I
czy pan uwierzy takŜe, Ŝe doszło do tego, Ŝe Marfa Pietrowna zrazu gniewała się na mnie za moje
ustawiczne milczenie o pańskiej siostrze, za to, Ŝem taki obojętny na jej nieustanne i zakochane
wypowiedzi na temat Awdorii Romanowny? Nie pojmuję, czego chciała! Naturalnie, opowiedziała Awdotii
Romanownie wszyściuteńko o mnie. Miała ten opłakany zwyczaj, Ŝe abso-* mowa pogrzebowa
lutnie kaŜdemu opowiadała o wszystkich naszych tajemnicach familijnych i wciąŜ Ŝaliła się kaŜdemu na
mnie; jakŜe więc mogła pominąć nową i tak cudną przyjaciółkę? Myślę, Ŝe o niczym innym nie było
między nimi mowy, tylko o mnie, i bez wątpienia Awdotia Romanówna została poinformowana o tych
wszystkich ponurych, zagadkowych bajdach, jakie się mnie przypisuje... Idę o zakład, Ŝe juŜ i pan słyszał
coś z tej kolekcji? - Słyszałem. ŁuŜyn twierdziy- ze • to pan był przyczyną śmierci dziecka. Czy to prawda?
-"Na miłość Boga, niech pan zaniecha wszystkich tych banialuk - opryskliwie i z obrzydzeniem uchylił się
Swi-drygajłow. - JeŜeli pan tak koniecznie chce wiedzieć o tym głupstwie, opowiem panu kiedyś osobno,
teraz zaś... - Mówiono równieŜ o jakimś pańskim lokaju na wsi i Ŝe pan rzekomo przyczynił się takŜe... -
Niech pan z łaski swojej przestanie! - znowu przerwał Swidrygajłow z wyraźnym zniecierpliwieniem. - Czy
to nie ten lokaj, który po śmierci przyszedł zapalić panu fajkę?..."Pańmi to opowiadał - coraz bardziej
rozjątrzał się Raskomikow. Swidrygajłow zerknął nań uwaŜnie i Raskolnikow miał wraŜenie, Ŝe w tym
wzroku mignął krótko, jak błyskawica, złośliwy uśmieszek, lecz Swidrygajłow się przemógł i odparł nawet
grzecznie: • - Tak jest, ten sam. Widzę, Ŝe i pana to wszystko interesuje ogromnie, będę więc sobie miał za
obowiązek przy pierwszej nadarzonej sposobności zaspokoić pańską ciekawość punkt po punkcie. Do
diaska. Okazuje się, Ŝe ja rzeczywiście mogę się komuś wydać postacią romantyczną. NiechŜe pan osądzi,
do jakiego stopnia powinienem być wdzięczny nieboszczce Marfie Pietrownie za to, Ŝe nagadała o mnie
pańskiej siostrze tyle rzeczy tajemniczych i ciekawych. Nie śmiem orzekać o wraŜeniu, lecz bądź co bądź,
było to dla mnie korzystne. Mimo całej swej zrozumiałej odrazy do mnie, mimo mego stale zasępionego i
odstręczającego wyglądu - zrobiło jej się na koniec Ŝal mnie, Ŝal straceńca. A to juŜ najgroźniejsze dla
dziewczęcia, kiedy się jej sercu zrobi Ŝal. Wówczas nie-odzwonie powstaje chęć, by "uratować" i przywieść
do opamiętania, i wskrzesić, i powołać do szlachetniejszych celów,

i odrodzić ku nowemu Ŝyciu i działalności - zresztą wiadomo, ile moŜna marzyć w tym guście. W mig
zmiarkowałem, Ŝe ptaszyna wlatuje mi sama w sidła, i z kolei przygotowałem się. Rodionie Romanyczu,
Strona 185
1740
zdaje się, marszczysz brwi? Nie ma powodu, przede pan wie, Ŝe skończyło się na niczym. (Do diaska, ile ja
dzisiaj piję!) Wie pan, zawsze Ŝałowałem, od samego początku, Ŝe los nie kazał pańskiej siostrze urodzić się
gdzieś w drugim czy trzecim stuleciu naszej ery, urodzić się córką udzielnego ksiąŜątka albo jakiegoś tam
wielkorządcy lub prokonsula w Azji Mniejszej. Niewątpliwie byłaby jedną z tych, które przeszły
męczeństwo, i na pewno by się uśmiechała, podczas gdy przypiekano by jej piersi rozpalonymi kleszczami.
Umyślnie by na to poszła, w czwartym zaś lub piątym wieku udałaby się na pustynię egipską i spędziłaby
tam trzydzieści lat Ŝywiąc się korzonkami, zachwyceniami i wizjami. Sama tego tylko poŜąda, koniecznie
pragnie czym prędzej cierpieć za kogoś i jeŜeli nie dać jej okazji do tego męczeństwa - gotowa oknem
wyskoczyć. Słyszałem coś o jakimś panu Razumichuu.e,.,Ma to być chłop rozsądny (na co wskazuje jego
nazwisko; jest prawdopodobnie seminarzystą), niechŜe się stara o pańską siostrę. Słowem, zrozumiałem ją,
zdaje mi się, i poczytuję to sobie za zaszczyt. Lecz wówczas, to znaczy w początku znajomości, pan wie:
człowiek zawsze bywa jakiś lekkomyślniej szy i głupszy, patrzy na rzeczy mylnie, widzi nie to, co jest. Do
diaska, czym ja winien, Ŝe jest taka piękna? Krótko mówiąc, u mnie się to zaczęło od nieokiełznanego
zmysłowego porywu. Awdotia Romanowna jest cnotliwa przeokropnie, niesłychanie i niespotykanie.
(Proszę zwrócić uwagę, Ŝe mówię to panu o pańskiej siostrze jako fakt. Jest cnotliwa, aŜ moŜe chorobliwie;
nie wyjdzie jej to na dobre.) A tu raptem nawinęła się pewna dziewucha, Paraska, czarnooka Paraska, którą
świeŜo przywieziono z innej wsi, dziewczyna czeladna, której jeszcze nigdy nie widziałem, tadniutka
bardzo, lecz fantastycznie głupia. Łzy, pisk na całe obejście - no i wynikł skandal. Kiedyś poi obiedzie
Awdotia Romanowna umyślnie przycupnęła mnie samego w alei w ogrodzie i z roziskrzonym wzrokiem
zaŜądała ode mnie, bym dał spokój biednej Parasce. Była to bodaj pierwsza nasza rozmowa we dwoje.
Naturalnie, miałem sobie za honor uczynić zadość jej woli, postarałem się 488
o wygląd przejętego niezwykle, skonfundowanego - słowem, odegrałem swoją rolę niezgorzej. Nawiązały
się stosunki, rozpoczęły się zaklęcia, nauki moralne, pouczenia, tajemne rozmowy, błagania, nawet łzy - czy
pan uwierzy? łzy nawet! Oto jak potęŜne bywa u niektórych dziewcząt pragnienie krzewienia moralności!
Rzecz jasna, zwaliłem wszystko na swój los, udałem, Ŝe łaknę i pragnę oświecenia, w końcu zaś
uruchomiłem wielki i niezachwiany sposób ku podbojowi niewieścich serc, sposób, który nigdy nikogo nie
zawiedzie i który oddziaływa na wszyściuteńkie, co do jednej, bez Ŝadnego wyjątku. Sposób to znany:
pochlebstwo. Nie ma w świecie nic trudniejszego od prostodusznośd i nie ma nic łatwiejszego niŜ
pochlebstwo. Jeśli w prostoduszności choć jedna setna tonu zabrzmi fałszywie, to natychmiast następuje
rozdźwięk, a za nim - klapa. Natomiast pochlebstwo, nawet jeŜeli wszystko, aŜ do ostatniej nuty, jest w nim
fałszywe, to i tak bywa ono miłe i słucha się go nie bez przyjemności; wprawdzie wulgarna to przyjemność,
ale przyjemność. I choćby pochlebstwo było naj wulgarni ej sze, przynajmniej polowa wydaje się zawsze
prawdą. Dotyczy to zaś kaŜdego poziomu rozwoju i kaŜdej klasy społecznej. Nawet westalkę moŜna uwieść
za pomocą pochlebstwa. CóŜ dopiero - zwykłych ludzi. Nie potrafię bez śmiechu wspominać, jak to kiedyś
uwodziłem pewną paniusię, oddaną męŜowi, dzieciom i własnym cnotom. JakieŜ to było wesołe i jak mało
Ŝmudne! Paniusia była naprawdę cnotliwa, przynajmniej na swoją modłę. Cala moja taktyka polegała na
tym po prostu, Ŝe kaŜdej chwili byłem przytłoczony i padałem na twarz przed jej czystością. Schlebiałem
bez upamiętania; ledwie uzyskam uścisk dłoni lub choćby spojrzenie, zaraz sobie wyrzucam, Ŝe
wydarłem-jej to przemocą, Ŝe ona się sprzeciwiała, sprzeciwiała tak, Ŝe na pewno nic bym nigdy nie dostał,
gdybym sam nie był taki zepsuty; Ŝe ona w swej niewinności nie przewidziała podstępu, uległa bezwiednie
- i tak dalej, i tak dalej. Słowem, osiągnąłem wszystko, a moja paniusia pozostała w najwyŜszym stopniu
przeświadczona, Ŝe jest niewinna, cnotliwa, Ŝe spełnia wszystkie swe obowiązki i powinności, upadła zaś
zgoła mimo woli. I jakŜe się na mnie rozzłościła, kiedym jej w końcu oświadczył, Ŝe, moim zdaniem,
szukała rozkoszy, kubek w kubek Jak i ja. Biedna Marfa Pietrowna równieŜ bardzo ledała na

pochlebstwa i gdybym tylko zechciał, niewątpliwie mógłbym jeszcze za jej Ŝycia przepisać cały majątek na
siebie. (Gwałtu, jak ja duŜo piję i językiem mielę!) Mam nadzieję, ze pana teraz nie urazi, jeśli powiem, Ŝe
tenŜe efekt jął się zaznaczać i na Awdotii Romanownie. Tylko Ŝe byłem głupi i niecierpliwy i sam wszystko
zepsułem. Awdotii Romanownie juŜ kilkakrotnie przedtem (a zwłaszcza jeden raz) okrutnie się nie
spodobał wyraz moich oczu - czy pan uwierzy? Krótko mówiąc, coraz mocniej i coraz nieoględniej pełgał w
nich płomyk, który ją straszył i który w końcu znienawidziła. Nie warto wdawać się w szczegóły,.aleśmy
się rozeszli. Tutaj znowu palnąłem głupstwo. Zacząłem jak najordynarniej natrząsać się ze wszystkich tych
propagand i nawracań. Paraska znowu wkroczyła na scenę, i nie ona jedna - słowem. Sodoma i Gomora.
Och, Rodionie Romanyczu, Ŝebyś choć raz w Ŝyciu widział oczęta swojej siostry, jak one czasem potrafią się
roziskrzyć! Nic to nie znaczy, Ŝem teraz pijany i Ŝe wydudliłem całą szklankę wina, mówię prawdę.
Upewniam pana, Ŝe mi się ten wzrok śnił; doszło do tego, Ŝe juŜ nie mogłem znieść szelestu jej sukni. Jak
Strona 186
1740
Boga kocham, myślałem, Ŝe dostanę padaczki. Nigdy nie wyobraŜałem sobie, Ŝe mnie ogarnie takie
szaleństwo. Słowem, koniecznie trzeba było dojść do zgody, ale to juŜ było niemoŜliwe. I niech pan sobie
wystawi, co wtedy zrobiłem? Do jakiego zamroczenia moŜe człowieka doprowadzić wściekłość! Rodionie
Romanyczu, niech pan nigdy nie przedsiębierze nic we wściekłości. Licząc na to, Ŝe Awdotia Romanowna
jest w gruncie rzeczy nędzarką (ach, pan daruje, przejęzyczyłem się... ale czy ostatecznie nie wszystko
jedno, jakim słowem ^określić to samo pojęcie?), więc Ŝe Ŝyje z pracy własnych rąk, Ŝe ma na utrzymaniu i
matkę, i pana (ach, do diabła, pan się znowu krzywi...), postanowiłem zaproponować jej wszystkie swe
pieniądze (do trzydziestu tysięcy mogłem wtedy zrealizować), 'nym, Ŝeby uciekła.ze mną choćby tu, do
Petersburga. Ma się rozumieć, tutaj poprzysiągłbym jej wieczną miłość, szczęście i tak dalej, i tak dalej. Czy
pan uwierzy? tak się wtenczas rozamorowalem, Ŝe gdyby mi rzekła: zarŜnij lub otruj Marfę Piętrownę i
oŜeń się ze mną - zrobiłbym to natychmiast! Ale wszystko się skończyło znaną juŜ panu katastrofą, więc
niechŜe pan sam osądzi, do jakiej furii doszedłem na wiadomość, Ŝe Marfa Pietrowna wy-490
trzasnęła skądś tego zakazanego oczajduszę ŁuŜyna i omal nie skojarzyła małŜeństwa, które w
rzeczywistości byłoby tym samym, co i ja proponowałem. CzyŜ nie? CzyŜ nie? Nieprawda? Widzę, Ŝe pan
jakoś zaczął słuchać coraz pilniej... mój interesujący młodzieńcze... Swidrygajłow niecierpliwie huknął
pięścią w stół. Był czerwony na twarzy. Raskolnikow dostrzegał wyraźnie, Ŝe ta szklanka czy półtorej
szampana, którą wysączył popijając drobnymi łyczkami, podziałała na niego chorobliwie - i postanowił
wyzyskać sposobność. Swidrygajłow budził w nim silne podejrzenia. - Ha, teraz juŜ jestem całkowicie
pewny, Ŝe pan tu przyjechał z jakimiś widokami na moją siostrę - rzekł do Swi-drygajłowa wprost i bez
osłonek, Ŝeby go tym bardziej pod-bechtać.
- AleŜ co znowu -- jakby się nagle zreflektował Swidrygajłow - przecie mówiłem panu... a zresztą pańska
siostra nie znosi mnie. -Ja wiem, Ŝe nie znosi, lecz teraz nie o to chodzi.
- Więc pan jest pewien, Ŝe nie znosi? (Swidrygajłow zmruŜył oczy i uśmiechnął się ironicznie.) Racja, ona
mnie nie lubi; ale nich pan nigdy nie ręczy za to, co się dzieje między męŜem a Ŝoną lub kochankiem a
kochanką.'Tutaj zawsze jest taki zakamarek, który całemu światu pozostaje nie znany, a znany jest tylko im
dwojgu. Pan ręczy, Ŝe Awdotia Romanowna patrzyła na mnie z odrazą? - Z niektórych słów i słóweczek
pańskiego opowiadania wnoszę, Ŝe pan i teraz ma jakieś widoki i bardzo forsowne zamierzenia w stosunku
do Duni - oczywiście nikczemne. - Co! Wypsnęły mi się takie słowa i słóweczka? - naj-naiwniej spłoszył się
naraz Swidrygajiow, całkowicie ignorując epitet, jakim opatrzono jego zamiary. - Owszem, a i teraz
wyrywają się panu. Na przykład, czego się pan tak lęka? Czemu się pan nagle przestraszył? - Ja się lękam,
ja się przestraszam? Pana się boję? JuŜ raczej pan powinien bać się mnie, cher ami*. JakieŜ to wszystko
koszałki-opałki... Swoją drogą, mam w czubie, sam czuję; - drogi przyjacielu

omal się znów nie wygadałem. Do diabla z winem! SłuŜba, wody! Porwał butelkę i bez ceremonii wyrzucił
za okno. Filip przyniósł wody. - Wszystko to głupstwa - rzekł Swidrygajłow zwilŜając ręcznik i
przykładając go sobie do czoła-mogę pana osadzić jednym słówkiem i wniwecz obrócić wszystkie pańskie
podejrzenia. Czy pan wie na przykład, Ŝe się Ŝenię? - JuŜ dawniej mówił mi pan o tym.
-Tak? Zapomniałem. Ale wtenczas nie mogłem mówić pozytywnie, bom jeszcze nawet nie widział panny,
miałem tylko zamiar. A teraz juŜ mam narzeczoną, rzecz jest załatwiona, i gdyby nie pilne interesy, na
pewno bym pana porwał i w tej chwili do nich zawiózł, bo chcę prosić o pańską radę. Ech, do diaska!
Pozostaje zaledwie dziesięć minut. Ot, proszę, niech pan patrzy na zegarek. A jednak opowiem panu, bo to
bardzo ciekawa historia to moje małŜeństwo - oczywiście w swoim rodzaju. Dokąd pan? Znowu chce pan
uciekać? Znowu chce pan uciekać? - Nie, teraz juŜ nie odejdę.
- Wcale J>an nie odejdzie? Zobaczymy! Zawiozę tam pana, jak Bóg w niebie, pokaŜe narzeczoną, tylko nie
teraz, bo teraz będzie wkrótce czas na pana. Pan na prawo, ja na lewo. Tę Ressiichową pan zna? Tę samą
Ressiichową, u której teraz mieszkam, hę? Słyszy pan? Słowo daję, ta sama, o której mówią, Ŝe owa
dziewczynka... w wodzie, zimą... Słyszy pan? Słyszy? Więc to właśnie ona zmajstrowała mi to wszystko.
"Nudno ci - powiada - więc się pobaw." Bo ze mnie człowiek ponury, znudzony. Pan myśli, Ŝe wesoły? Nie,
ponury; nikomu nie bruŜdŜę, tylko siedzę w kącie, czasem po trzy dni ani pary z ust. A ta Ressiich - to
powiadam panu, szelma, kombinuje sobie taką rzecz: Ŝona mi zbrzydnie, wyjdę, a Ŝona dostanie się jej, ona
ją puści w obroty - w naszej sferze a i w wyŜszych. "Jest - powiada - taki jeden schorowany ojciec, emeryt,
siedzi w fotelu, trzeci rok nie włada nogami. Jest i matka - powiada - damulka roztropna, mamusia. Syn
słuŜy gdzieś w guberni, im nie pomaga. Córka wyszła za mąŜ, nie odwiedza ich, a na karku mają dwoje
nieletnich siostrzeńców (jakby własnych byto za mało), a świeŜo odebrali z gimnazjum, przed końcem
nauk, dziewczynkę, 492
najmłodszą swoją córkę, dopiero za miesiąc kończy szesnaście lat, czyli za miesiąc moŜna ją wydać." Niby
Strona 187
1740
za mnie. Pojechaliśmy. Takie to u nich zabawne. Przedstawiam się: ziemianin, wdowiec, nazwisko znane,
takie a takie koligacje, przy pieniądzach - cóŜ z tego, Ŝe po pięćdziesiątce, a tamta nie ma szesnastu? Kto
b_y się tym przejmował? A to przecie ponętne, nie? Prawda, Ŝe ponętne, cha, cha! Szkoda, Ŝe pan nie
widział, jak się rozmówiłem z tatusiem i mamusią! Warto było zapłacić, Ŝeby mnie oglądać w owej chwili.
Przychodzi ona, dyga - no moŜe pan sobie wyobrazić, w krótkiej jeszcze sukience, nierozwinięty
paczuszek, czerwienieje, płoni się jak zorza (powiedzieli jej, naturalnie). Nie wiem, jak pan co do
kobiecych buŜ, ale, moim zdaniem, te szesnaście lat, te dziecinne jeszcze oczki, ta nieśmiałość, łezki
zawstydzenia - moim zdaniem, to lepsze od urody, a ona w dodatku istne malowanie. Jasne włoski
zaczesane w drobne loczki, usteczka pulchne, czerwoniutkie, nóŜki-palce lizać!... No, poznajomiliśmy się,
ja oświadczyłem, Ŝe się śpieszę na wieś, i tuŜ nazajutrz, to znaczy onegdaj, pobłogosławiono nas. Odtąd
ilekroć przyjeŜdŜam, zaraz biorę ją sobie na kolana i juŜ nie spuszczam... Płoni się jak zorza, ja zaś co
chwila całuję; mamusia klaruje, rzecz prosta, Ŝe "to przecie twój mąŜ", więc tak juŜ być powinno; słowem
cukiereczek! I jak Boga kocham, ten teraźniejszy, narzeczeński stan jest moŜe lepszy od męŜowskiego. Co
się zowie: la naturę et la verite\* Cha! cha! Dwa razy z nią rozmawiałem - wcale niegłupia dziewuszka.
Niekiedy tak na mnie zerknie ukradkiem, Ŝe aŜ gorąco się robi. A czy pan wie: ma twarzyczkę niby
Madonna Rafaela. Wszak Sykstyńska Madonna ma twarz fantastyczną, twarz pomylonej cierpiętnicy - to
się panu nie rzucało w oczy? Więc w tym oto rodzaju. Ledwie nas pobłogosławiono, zaraz nazajutrz
przywiozłem jej za półtora tysiąca: jeden komplet brylantowy, drugi z pereł oraz srebrną damską szkatułkę
na gotowal-nię - ot, takiej wielkości, z róŜnymi- szykanami, tak Ŝe twarzyczka mojej madonny aŜ
pokraśniala. Posadziłem ją sobie na kolanach, ale widocznie jakoś bardzo obcesowo: zarumieniła się,
polały się łezki, nie chce się zdradzić, ale cała jak w ogniu. Wszyscy na chwilę odeszli, zostajemy z nią sam
na sam-* natura i prawda

wtem rzuca mi się na szyję (pierwszy raz sama), obejmuje obydwiema rączkami, całuje i przysięga, Ŝe mi
będzie posłuszna, będzie mi dobrą i wierną Ŝoną, Ŝe da mi szczęście, Ŝe poświęci cale swe Ŝycie, kaŜdą Ŝycia
minutę, odda mi wszystko, wszystko, a za to pragnie ode mnie jedynie mego szacunku, nic ponadto. "Nic,
nic - powiada - nic mi nie trzeba, Ŝadnych podarków!" Zgodzi się pan, Ŝe wysłuchać takiego wyznania na
osobności, z ust takiego szesnastoletniego aniołeczka w tiulowej sukience, z loczkami, z rumieńcem
dziewiczego wstydu, z łezkami entuzjazmu w oczach - zgodzi się pan, Ŝe to wcale ponętne. Prawda, Ŝe
ponętne? To czegoś warte, nie? Warte, co? Słuchaj pan... jedziemy do mojej narzeczonej... tylko nie w tej
chwili! - Krótko mówiąc, ta monstrualna róŜnica wieku i rozwoju podnieca pańską lubieŜność! Czy
rzeczywiście pan się oŜeni? - CzemuŜ by nie? Na pewno. KaŜdy sam dba o siebie, a najweselej jest temu,
kto lepiej od innych potrafi siebie nabrać. Cha! Cha! A pan na całego wyjeŜdŜa w moralność? Ulituj się,
wielebny ojcze, nade mną grzesznym. Che-che-che! - Pan jednak zaopiekował się dziećmi Marmieładowej.
Zresztą... Zresztą pan miał własne powody... teraz wszystko rozumiem. - Ja dzieci w ogóle lubię, bardzo
lubię dzieci - pokładał się Swidrygajlow ze śmiechu. - W tej mierze mogę nawet opowiedzieć panu
arcyciekawy epizod, który trwa dotychczas. Pierwszego zaraz dnia po przyjeździe wybrałem się do róŜnych
spelunek. Nic dziwnego - po tych siedmiu latach! Prawdopodobnie pan zauwaŜył, Ŝe nie bardzo się kwapię
do spotkania ze swą dawną kompanią, z przyjaciółmi i kamratami. I moŜliwie najdłuŜej będę ich unikał.
Wie pan: na wsi u Marfy Pietrowny śmiertelnie mię zamęczały wspomnienia o tych wszystkich
tajemniczych miejscach i miejsce-czkach, gdzie świadomy rzeczy człowiek tak duŜo moŜe znaleźć. Do
diaska! Ludzie się upijają, wykształcona młodzieŜ wskutek bezczynności spala się w nieziszczalnych snach
i marzeniach, paćŜy się w teoriach; skądś pozjeŜdŜały śydy, nabijają sobie kabzy, cala zaś reszta oddaje się
wyuzdaniu. Od razu, od pierwszych godzin, to miasto tchnęło na mnie znajomym zapachem. Trafiłem na
jeden tak zwany tańcujący -S l
wieczorek - spelunka okropna (ja w ogóle lubię co plugawsze spelunki). No, oczywiście - kankan, i to taki,
jakich w moim czasie nie bywało. Tak, widać i w tym postęp. Nagle patrzę - dziewczynka, trzynastoletnia
moŜe, przemilutko ubrana, tańczy z jakimś wirtuozem, a drugi pląsa vis-a-vis niej. Pod ścianą siedzi na
krześle jej matka. Ha, moŜe pan sobie wyobrazić, jakiego rodzaju kankan! Dzieweczka się miesza,
czerwieni, wreszcie czuje się obraŜona i zaczyna płakać. Wirtuoz chwyta ją, kręci, wyprawia przed nią
róŜne zakrętasy, wszyscy dookoła w śmiech... i w takich chwilach lubię naszą publiczność, chociaŜby nawet
kankanową. Śmieją się i krzyczą: "Dobrze jej tak, dobrze! Nie przywozić dzieci!" Ja na to gwiŜdŜę, co mi
tam do tego, czy oni sami siebie pocieszają logicznie czy nielogicznie! Wnet zrozumiałem, gdzie moje
miejsce; podsiadam się do matki i zaczynam o tym, Ŝe i ja takŜe jestem przyjezdny, Ŝe co to wszystko za
gbury, Ŝe nie umieją odróŜnić osób prawdziwie dystyngowanych ani okazać naleŜnego szacunku; dałem do
zrozumienia, Ŝe mam duŜo pieniędzy; zaofiarowałem się, Ŝe je odwiozę własną karetą. Odwiozłem je do
Strona 188
1740
domu, zawarłem znajomość (odnajmują jakąś klitkę od lokatorów, dopiero co przyjechały). Oświadczono
mi, Ŝe matka i córka uwaŜają sobie znajomość ze mną za wielki zaszczyt; dowiaduję' się, Ŝe są biedne jak
myszy, Ŝe przyjechały starać się o coś tam w jakimś tam urzędzie; proponuję swe usługi, pieniądze;
proponuję, Ŝe ze swej strony przyczynię się do edukacji młodej panny: język francuski, tańce. Przyjmują to
z zachwytem, uwaŜają za honor, no i odtąd jesteśmy znajomi... Chce pan, jedźmy do nich - tylko nie zaraz. -
Zostaw pan, zostaw swoje nikczemne, podle, rozpasane anegdoty, marny, lubieŜny człowieku! - Schillerze,
Schillerze nasz, Schillerku! Ou la vertu va-t-elle se nicher?* Wie pan? umyślnie będę panu opowiadał takie
rzeczy, Ŝeby słyszeć pańskie okrzyki. Istna rozkosz! - Pewnie! CzyŜ ja sam dla siebie nie jestem śmieszny w
tej chwili? - ze złością wymamrotał Raskolnikpw. Swidrygajłow zanosił się śmiechem; wreszcie zawołał
Filipa, zapłacił i począł wstawać. Gdzie teŜ cnota się gnieździ?
495

- Ha, jestem pijany, Assez cause!* - rzekł. - Rozkosz!


- JakŜeby pan mógł nie czuć rozkoszy! - zawołał Ras-kolnikow wstając równieŜ. - CzyŜ dla zdartego
rozpustnika nie jest rozkoszą opowiadać o takich przygodach, zwłaszcza gdy się ma na widoku jeszcze
jakieś potworne zamiary w tymŜe rodzaju - i na dobitkę w takich okolicznościach i takiemu człowiekowi
jak ja-To podnieca. - Ach, jeŜeli tak - odparł Swidrygajłow nie bez zdziwienia, oglądając Raskolnikowa -
jeŜeli tak, to i z pana cynik niezgorszy. A w kaŜdym razie ma pan w sobie pierwszorzędne zadatki. DuŜo,
duŜo potrafi pan pojąć... a i zrobić duŜo pan potrafi. No, ale dosyć. Serdecznie Ŝałuję, Ŝeśmy tak mało
porozmawiali, lecz pan mi nie ucieknie... Ot, niech pan tylko zaczeka. -Swidrygajłow
opuścił traktiernię, Raskolnikow za nim. Jednak Swidrygajłow nie bardzo miał w czubie, tylko na
mgnienie uderzyło mu do głowy, teraz zaś trzeźwiał z- kaŜdą minutą. Mocno był czymś zatroskany, czymś
ogromnie doniosłym, i chmurzył się. SnadŜ denerwowało i niepokoiło go jakieś oczekiwanie. W stosunku
do Raskolnikowa zmienił się nagle, był coraz bardziej grubiański i sarkastyczny. Raskolnikow to wszystko
widział i był zaniepokojony takŜe. Swidrygajłow budził jego podejrzliwość; postanowił iść za nim.
Wydostali się na ulicę.
- Panu na prawo, mnie na lewo, albo jeśli pan chce, odwrotnie; w kaŜdym razie - adieu, mon plaisir**, do
miłego zobaczenia! I skręcił na prawo, ku Siennemu.
V
Raskolnikow ruszył za nim.
- Co to!- krzyknął Swidrygajłow oglądając się. CzyŜ nie powiedziałem... Co to znaczy? - To znaczy, Ŝe teraz
od pana nie odejdę.
- Co-o-o-o?
Dosyć tej rozmowy l śegnaj* radoici moja.
496
Obaj przystanęli i chwilę patrzyli na siebie, jakby mierząc się wzrokiem. - Ze wszystkich pańskich
półpijackich opowiadań - szorstko odciął Raskolnikow-wnioskuję niezbicie, Ŝe pan nie tylko się nie
wyrzeknie swych łajdackich zakusów co do mojej siostry, lecz owszem, nabijesz sobie nimi głowę więcej
niŜ kiedykolwiek. Wiadomo mi, Ŝe dziś rano siostrą otrzymała jakiś list. W traktiemi pan ledwie mógT
usiedzieć... Naturalnie, po drodze mógł pań uszczknąć sobie jakąś Ŝonę, ale to nie ma znaczenia. Chcę
upewnić się osobiście. Raskolnikow chybaby nie zdołał powiedzieć wyraźnie, czego mianowicie pragnął
obecnie i o czym chciał się upewnić osobiście. - Takie buty! A moŜe pan chce, Ŝebym zawołał policję?
- Wołaj!
Znowu stali nieruchomo. W końcu wyraz twarzy Swi-drygajłowa zmienił się. Stwierdziwszy, Ŝe
Raskolnikow nie nastraszył się groźby, przybrał nagle minę jak najweselszą i najbardziej przyjacielską. -
To mi zuch! Umyślnie nie zaczepiałem pana o pańską sprawę, choć oczywiście nęka mnie ciekawość.
Sprawa fantastyczna. Chciałem odłoŜyć to do innego razu, ale doprawdy pan i umarłego potrafi
zniecierpliwić... No dobrze, chodźmy, ale z góry uprzedzam: idę teraz do domu tylko na chwilę, po
pieniądze. Następnie zamykam mieszkanie na klucz, biorę doroŜkę i na cały wieczór jadę na Wyspy. Czy
pan chce mi towarzyszyć? - Na razie wstąpię, zresztą nie do pana, tylko do-Zofii Siemionowny ^
przeproszę;-Ŝemnie był na pogrzebie. - Jak się panu podoba, ale Zofii _ Siemionowny nie ma w domu,
'poprowadziła wszystkie dzieci do pewnej damy, do pewnej wielkiej damy - staruszki, dawnej mojej
znajomej, która dziś jest zarządzającą jakichś zakładów dla sierot. Oczarowałem tę damę składając jej
opłatę za całą trójkę piskląt Katarzyny Iwanowny, a w dodatku złoŜyłem ofiarę na sierociniec; wreszcie
opowiedziałem jej historię Zofii Siemionowny bardzo szczegółowo, nic nie tając. WraŜenie było
nadzwyczajne. Oto dlaczego polecono Zofii Siemionownie stawić się juŜ dzisiaj w hotelu ...skim, gdzie
Strona 189
1740
czasowo po przyjeździe z letniska zatrzymała się moja dama.

- Nie szkodzi, ja i tak wstąpię.


- Jak pan chce, tylko ja panu towarzyszyć nie będę, ale się nie sprzeciwiam! Oto juŜ
dochodzimy.'NieprawdaŜ? Jestem pewnien, Ŝe pan dlatego patrzy na mnie nieufnie, Ŝe byłem o tyle
delikatny i dotychczas nie nudziłem go wypytywaniem o... pan rozumie? Panu się to wydało rzeczą
niezwykłą. Idę o zakład, Ŝe jest tak właśnie! I bądźŜe, tu, człowieku, delikatny! - I podsłuchujŜe, człowieku,
pode drzwiami!
- A, pan z tej beczki? - zaśmiał się Swidrygajlow. - Bardzo bym się dziwił, gdyby pan po tym wszystkim nie
rzucił takiej uwagi. Cha! cha! ChociaŜ coś niecoś zrozumiałem z tego, co pan wówczas... tam... nabroił i sam
Zofii Siemiono-wnie opowiedział, ale właściwie cóŜ to jest? Kto wie, moŜe jestem zupełnie juŜ tępy i juŜ
nic nie pojmuję. Mój złoty, wytłumacz mi' to! Oświeć mnie, wyłóŜ mi najnowsze zasady. - Nic pan nie mógł
słyszeć, kłamie pan, i basta!
- AleŜ ja nie o tym, nie o tym (choć to i owo słyszałem), nie, ja tylko o tym, Ŝe pan wciąŜ: och i ach! Raz po
raz gorszy się w panu Schiller. Powiada pan: nie podsłuchiwać pode drzwiami. Ha, skoro tak, to idź pan
zaraz na policję, Ŝe oto przytrafił mi się taki casus: zaszła malutka pomyłka w teorii. Skoro zaś pan
przekonany, Ŝe pode drzwiami podsłuchiwać nie wolno, natomiast wolno grzać staruszki po łbie, czym
popadło, ile dusza zapragnie, to niechŜe pan czym prędzej wyjeŜdŜa gdzieś do Ameryki! Uciekaj,
młodzieńcze. MoŜe jeszcze zdąŜysz. Mówię ze szczerego serca. MoŜe brak forsy? Dam na drogę. - Wcale o
tym nie myślę - przerwał Raskolnikow z obrzydzeniem. - Rozumiem (niech się pan zresztą nie fatyguje;
proszę duŜo nie mówić, jeŜeli nie ma pan ochoty), rozumiem, jakie zaprzątają pana zagadnienia: moralne,
prawda? problemy człowieka i obywatela? E, pal je sześć, co ci teraz po nich? Che-che! śe niby w dalszym
ciągu jest się człowiekiem i obywatelem? W takim razie nie naleŜało próbować... Nie trzeba róść, gdzie nas
nie posiano. Ha, zastrzel się pan! Co? nie bardzo się chce? - Rozmyślnie usiłuje mnie pan rozjątrzyć, Ŝebym
się teraz odczepił. - Cudak z pana; przecieŜ juŜ przyszliśmy, bardzo proszę na schody. Widzi pan, tu
wejście, do Zofii Siemionowny. Proszę patrzeć: nie ma nikogo! Pan nie wierzy? zapytaj Kapemaumowa;
ona u nich zostawia klucz. A oto i sama madame de Kapemaumow, co? Hę? (Jest trochę głucha-wa.)
Wyszła? Dokąd? No, teraz pan słyszał? Nie ma jej, a wróci, być moŜe, późnym dopiero • wieczorem.
-Ślicznie, chodźmy teraz jdo. mnie. Pan przecieŜ chdał i mnie odwiedzić? OtóŜ jesteśmy u mnie. Madame
Ressłićhnie" ma w domu. Ta kobieta ma wieczne kłopoty, lecz to dobra kobieta, proszę mi wierzyć... moŜe
kiedyś przyda się panu, jeśli pan będzie choć odrobinę rozsądniejszy. OtóŜ widzi pan: biorę z biurka tę
pięcioprocentową obligację (mam ich jeszcze sporo!), która dziś pójdzie do wekslarza. No, widział pan?
Teraz juŜ nie mam więcej czasu. Zamykamy biurko, zamykamy mieszkanie, i oto znów jesteśmy na
schodach. Chce pan? weźmiemy doroŜkę, bo ja na Wyspy. Przejedziemy się, dobrze? Biorę ten oto powozik
i jedziemy na Jelagin, co? Pan odmawia? Nie wytrzymał pan? E, przejedźmy się. Zdaje się, będzie deszcz,
ale to nic, spuścimy budę. Swidrygajłow juŜ siedział w powozie. Raskolnikow doszedł do
wniosku',"ze"jego podejrzenia, przynajmniej w tej chwili, są nieuzasadnione. Nie odpowiadając ani słowa
zawrócił i ruszył z powrotem w kierunku placu Siennego. Gdyby się choć raz obejrzał; .zdąŜyłby zobaczyć,
Ŝe Swidrygajlow ujechawszy najwyŜej sto kroków zapłacił doroŜkarzowi i wyskoczył na chodnik:
tęczjuŜnie mógł nic widzieć, bo skręcił za róg. Głęboka odraza gnała go precz od Swi-drygajłowa. "śe teŜ
mogłem bodaj przez chwilę czegoś oczekiwać od tego wulgarnego nicponia, tego rozpasanegó lubieŜnika i
szui!" - zawołał mimo woli. Co prawda, ten sąd Raskolnikowa był nazbyt pochopny i lekkomyślny. W całej
atmosferze otaczającej Swidrygajłowa było jednak coś, co go choć trochę czyniło oryginalniejszym, jeŜeli
nie tajemniczym. Co się zaś tyczy Duni, to Raskolnikow nadal był przekonany, Ŝe Swidrygajłow nie
zostawi jej w spokoju. Ale zbyt juŜ cięŜko i nieznośnie mu było wciąŜ o tym myśleć!

Swoim zwyczajem, gdy pozostał sam - juŜ po dwudziestu krokach wpadł w głęboką zadumę. Uszedłszy na
most, zatrzymał się u balustrady i zaczął patrzeć w wodę. A tymczasem za nim stanęła -Awdotia
Romahowna. Spotkał ją u wstępu na most, lecz nie poznał i wyminął ją. Dunieczka jeszcze nigdy nie
widziała go na ulicy takiego i była zdumiona, prawie przestraszona. Stanęła nie wiedząc sama: wołać go czy
nie? Nagle spostrzegła Swidrygajłowa, który pośpiesznie szedł od placu Siennego. Zdawał się jednak iść
potajemnie i ostroŜnie. Nie wszedł na most, lecz zatrzymał się z boku, na chodniku, dokładając wszelkich
starań, by go Raskolnikow nie zobaczył. Dunię dojrzał dawno i zaczął dawać je? znaki. Miała wraŜenie, Ŝe
tymi znakami pragnie ją skłonić, by nie wołała brata, by zostawiła go w spokoju, a podeszła do niego,
Swidrygajłowa. Tak teŜ zrobiła. Cicho wyminęła brata i zbliŜyła się do Swidrygajłowa. - Chodźmy prędzej
- szepnął. - Nie chcę, Ŝeby Rodion Romanycz wiedział o naszym spotkaniu. Ostrzegam, Ŝe siedziałem tu z
Strona 190
1740
nim nie opodal, w traktiemi, gdzie sam mnie odszukał, i ledwie się go pozbyłem. Wie skądś o moim liśde
do pani i coś podejrzewa. Chyba nie pani mu to wyjawiła? A skoro nie pani, to któŜ? - JuŜ skręciliśmy za
róg - przerwała Dunia - Rodion nie moŜe nas teraz zobaczyć. Oświadczam, Ŝe dalej z panem nie pójdę.
Proszę mi wszystko powiedzieć tutaj; wszystko to moŜna powiedzieć i na ulicy. - Po pierwsze, tego Ŝadną
miarą nie moŜna powiedzieć na ulicy, po wtóre, musi pani wysłuchać równieŜ Zofię Sie-mionownę, po
trzecie, pokaŜę pani niektóre dowody... Słowem, jeśli się pani nie zgodzi wstąpić do mnie, odmawiam
wszelkich wyjaśnień i natychmiast odchodzę. Przy tym proszę nie zapominać, Ŝe nader interesująca
tajemnica ukochanego pani braciszka znajduje się całkowicie w moich rękach. Dunia przystanęła
niezdecydowana i przenikliwym wzrokiem patrzyła na Swidrygajłowa. - Czego się pani boi?-rzucił ów
spokojnie.-Miasto to nie wieś. A i na wsi więcej krzywdy wyrządziła pani mnie niŜ ja pani; tutaj zaś... -
Zofia Siemionowna jest uprzedzona?
- Nie, ani słowa jej nie mówiłem i nawet nie bardzom pewien, czy jest teraz w domu. Ale prawdopodobnie
jest. Pochowała dziś krewną; nie taki to dzień, Ŝeby chodzić po kominkach. Do czasu nie chcę o tym mówić
nikomu i nawet po części robię sobie wyrzuty, Ŝem powiedział pani. Tu najmniejsza nieopatrzność jest
równoznaczna z denuncjacją... Mieszkam tutaj, w tym domu, juŜ dochodzimy. To jest stróŜ naszej
kamienicy; stróŜ bardzo dobrze mnie zna; kłania się, widzi, Ŝe idę z damą, i na pewno juŜ zdąŜył
zapamiętać pani twarz, a to się pani przyda, jeśli się pani bardzo boi i nie ufa mi. Przepraszam, Ŝe mówię
tak ordynarnie. Podnamuję pokój od lokatorów. Zofia Siemionowna mieszka o ścianę, takŜe jako
sublokatorka. Całe piętro jest zajęte przez lokatorów. Czego ma się pani bać jak dziecko? Czy aŜ tata jestem
straszny? Twarz Swidrygajłowa wykrzywiła się w pobłaŜliwym uśmiechu, lecz juŜ nie było mu do
uśmiechów. Serce mu łomotało, piersiom brakło tchu. Umyślnie mówił głośno, Ŝeby ukryć rosnące
wzburzenie, jednak Dunia juŜ nie zdąŜyła zauwaŜyć tej szczególniejszej alteracji; zanadto ją rozdraŜnił
docinek, Ŝe się go boi jak dziecko i Ŝe jest dla niej straszny. - Choć wiem, Ŝe pan jest człowiekiem... bez czci,
ale nie lękanr-się bynajmnie)r"Ntecn"pari idzie pierwszy - rzekła na pozór spokojnie, twarz jej wszakŜe
-była blada. Swidrygajłow zatrzymał się przed mieszkaniem Soni.
- Pani pozwoli, Ŝe zapytam, czy jest w domu. Nie ma. To pech! Ale wiem, Ŝe moŜe przyjść bardzo prędko.
JeŜeli wyszła, to chyba tylko do jednej damy w sprawie sierot. Matka ich umarła. Ja się takŜe wtrąciłem w
to, poleciłem załatwić niektóre sprawy. Jeśli Zofia Siemionowna nie wróci za dziesięć minut, to dziś
jeszcze, o ile pani chce, przyślę ją samą. Oto i mój numer. Oto moje dwa pokoje. Za tymi drzwiami mieszka
moja gospodyni, pani Ressiich. Teraz proszę zajrzeć tutaj, pokaŜę pani moje główne dowody: z mojej
sypialni te drzwi prowadzą do dwóch •zupełnie pustych pokoi, które się odnajmuje. Oto one... Na to musi
pani spojrzeć trochę uwaŜniej... Swidrygajłow zajmował dwa umeblowane, dosyć przestronne pokoje.
Dunieczka rozglądała się nieufnie, lecz nie dostrzegła nic osobliwego ani w umeblowaniu, ani w roz-sni

kładzie - choć właściwie moŜna było to i owo zauwaŜyć, jak na przykład, Ŝe apartament Świdry gaj Iowa
mieścił się pomiędzy dwiema prawie nie zamieszkanymi stancjami. Wchodziło się do niego nie
bezpośrednio z korytarza, tylko przez dwa pokoje gospodyni, prawie puste. Ze swej sypialni, otworzywszy
zamknięte na klucz krzwi. Świdry gaj Iow pokazał Dunieczce puste równieŜ mieszkanie, będące do
wynajęcia. Dunieczka zatrzymała się w progu nie pojmując, czemu kaŜe jej to oglądać, lecz Świdry gajłow
skwapliwie wyjaśnił: - Proszę zajrzeć tutaj, do tego drugiego duŜego pokoju. Niech pani" zauwaŜy te drzwi,
są zamknięte na klucz. Koło drzwi stoi krzesło, jedno tylko krzesło w tych obu pokojach, To ja przyniosłem
je od siebie, Ŝeby wygodniej słuchać. Zaraz tam za drzwiami stoi stół Zofii Siemidńowny, siedziała tam i
rozmawiała 'z Rodionem Romanyczem. Ja zaś tutaj, siedząc na krześle, podsłuchiwałem dwa wieczory z
rzędu, obydwa razy po jakie dwie godziny - więc oczywiście mogłem coś niecoś usłyszeć, jak pani sądzi? -
Pan podsłuchiwał?
- Tak jest, podsłuchiwałem. Teraz chodźmy do mnie, tu nie ma nawet gdzie usiąść. Poprowadził Awdotię
Romanownę z powrotem do pierwszego swego pokoju, który mu słuŜył za bawialnię, i poprosił, by
usiadła. Sam usiadł przy drugim końcu stołu, co najmniej dwa metry od niej, ale widocznie w oczach jego
juŜ pałał ten płomień, który Dunieczkę tak kiedyś nastraszył. Drgnęła i raz jeszcze rozejrzała się nieufnie.
Był to odruch mimowolny: nie chciała zdradzić się ze swym niedowierzaniem. Lecz na koniec zdała sobie
sprawę z odosobnienia apartamentu Swi-drygajlowa. Miała ochotę zapytać, czy przynajmniej gospodyni
jego jest w domu, nie spytała jednak... z dumy. Przy tym miała na sercu inne, nierównie większe cierpienie
niŜli strach o siebie. Przechodziła nieznośną mękę. - Oto pański list - rzekła, kładąc arkusik na stole. - CzyŜ
moŜliwe jest to, co pan pisze? Napomyka pan o zbrodni, którą rzekórno popełnił mój brat. Napomknienia
są zbyt wyraźne - nie ma pan prawa teraz się wyprzeć. OtóŜ wiedz pan, Ŝe juŜ i przedtem słyszałam tę
głupią bajkę i nie wierzę ani jednemu słówku. Jest to haniebne i śmieszne po-502
Strona 191
1740
dejrzenie. Znam tę historię, wiem, jak i skąd powstała. Nie moŜe pan mieć Ŝadnych dowodów. Pan obiecał
mi dowieść, więc proszę mówić! Ale z góry zapowiadam, ze panu nie wierzę! Nie wierzę!... Dunieczka
powiedziała to prędko, pośpiesznie, i na mgnienie twarz jej oblała się rumieńcem. - Gdyby pani nie
wierzyła, to jakim cudem zaryzykowałaby przyjść do mnie sama? Po cóŜ pani przyszła? Wyłącznie z
ciekawości? - Proszę mnie nie dręczyć, mów pan, mów!
- Niepodobna zaprzeczyć, Ŝe dzielna z pani dziewczyna. Jak Boga kocham, myślałem, Ŝe pani poprosi pana
Ra-zumichina o towarzyszenie jej tutaj. Jednak nie było go ani z panią, ani w pobliŜu; dobrze patrzałem.
Tak, to odwaga! Widocznie chciała pani oszczędzić brata. Zresztą wszystko w pani jest boskie... Co się zaś
tyczy Rodiona Romanycza, cóŜ mam powiedzieć? Widziała go pani przed chwilą sama. Ładnie wygląda, co?
. - Chyba nie na tym jednym pan buduje?
- Nie, nie na tym, na własnych jego słowach. Dwa wieczory z rzędu przychodził tutaj do Zofii
Siemionowny. Pokazywałem pani, gdzie siedzieli. Opowiedział jej wszystko w całej rozciągłości. Jest
mordercą. Zamordował staruszkę, wdowę po urzędniku, lićhwiarlcę, u "której sam zastawiał rzeczy:
zamordował takŜe jej siostrę handlarkę, niejaką Liza-wietę, która niespodzianie weszła podczas zabójstwa
siostry. Zabił je obie siekierą, którą z sobą przyniósł. Zabił w celu rabunku, jakoŜ obrabował; zabrał
pieniądze i niektóre rzeczy. Sam dosłownie oświadczył to wszystko Zofii Siemionownie, która teŜ jedna
zna ten sekret, ale w zabójstwie nie brała udziału ani słowem, ani uczynkiem, odwrotnie, przeraziła się tak
samo jak pani teraz. MoŜe pani być spokojna, ona go nie wyda. - To być nie moŜe! - mamrotała Dunieczka
bladymi, zmartwiałymi ustami; nie mogła tchu złapać. - To niemoŜliwe, nie ma Ŝadnej, najmniejszej
przyczyny, Ŝadnego powodu... To kłamstwo'4 kłamstwo! - Ograbił --oto i cąjy.ESwód. Wziął pieniądze i
rzeczy. Co prawda, wedle własnego jego zeznania nie zrobił uŜytku ani z pieniędzy, ani z rzeczy, ukrył je
gdzieś pod głazem,

gdzie teŜ leŜą dotychczas. Ale to dlatego tylko, Ŝe niecna odwagi ich uŜyć. - Ale czyŜ podobna, Ŝeby mógł
okraść, obrabować? śeby mógł chociaŜby pomyśleć o tym?-zawołała Dunia i zerwała się z krzesła. - Pan go
przecie zna, widział go pan! Czy .moŜe być złodziejem? Zdawała się błagać Swidrygajłowa; zapomniała
doszczętnie o swoim lęku. - Awdotio Romanowno, tu są tysiące i miliony kombinacji i pennutacji. Złodziej
kradnie, ale wie, Ŝe jest opry-szkiem; jednak słyszałem o pewnym szlachetnym człowieku, który rozbił
pocztę. OtóŜ kto go tam wie, moŜe on rzeczywiście myślał, Ŝe dokonał przyzwoitego czynu! Naturalnie, ja
bym takŜe, podobnie jak pani, nie uwierzył, gdybym słyszał z drugich ust. Ale własnym uszom
uwierzyłem. Natomiast Zofia Siemionowna nie uwierzyła nawet własnym uszom, gdy jej wyłoŜył
wszystkie powody, w końcu jednak musiała uwierzyć swoim oczom, własnym swoim oczom. Przecie
osobiście jej to mówił. - JakieŜ to... powody?
- Długa to sprawa, Awdotio Romanowno. Jest tutaj... jakŜe by to pani wyrazić, swego rodzaju teoria,
podobna do racji, dla której ja na przykład uwaŜam poszczególny zły czyn za dopuszczalny, o ile główny
cel jest dobry. Jeden czyn zły, setka dobrych! A przy tym niemiło jest młodemu człowiekowi, zdolnemu i
niepomiernie ambitnemu, kiedy wie, Ŝe gdyby miał, powiedzmy, marne trzy tysiące, cala jego kariera, cała
przyszłość i plany Ŝyciowe ułoŜyłyby się inaczej, a tu właśnie brak tych trzech tysięcy. Proszę dodać
rozjątrzenie z powodu głodowania, ciasnej stancji, łachmanów, jasnej świadomości swej wspaniałej
sytuacji społecznej, a zarazem sytuacji siostry i matki. Najgorsze zaś - próŜność, duma i próŜność, przy
dobrych... gdyŜ Bóg go raczy wiedzieć, moŜe i dobrych skłonnościach... Ja go przecieŜ nie oskarŜam, proszę
czasem nie myśleć, i nie moja to rzecz. Miał teŜ pewną własną teoryjkę - taką sobie teorię, Ŝe ludzie się
dzielą, uwaŜa pani, na tworzywo-i-na ludzi właściwych, to znaczy takich, KiÓrychwskutęk ich wzniosłości
prawo nie^ibowiązuje, przeciwnie, to oni sami ustanawiają prawa dlą_ innych ludzi, dla^tegotworzywa^
d!a""śmieci. Ot, taka sobie teoryjka; une theorie cmnmg. une (ytre* Strasznie mu zaimponował Na-potaeń, a
raczej zaimponowało mu to, Ŝe bardzo wielu genialnych ludzi, nie oglądając się na krzywdę jednostki, bez
namysłu kroczyło naprzód. Podobno wyobraził sobie, Ŝe sam jest genialnym człowiekiem - przez jakiś czas
był tego pewien. Mocno cierpiał i teraz cierpi na myśl, Ŝe teorię wymyślić potrafił, natomiast bez namysłu
przekroczyć nie zdołał, więc widocznie genialnym człowiekiem nie jest. A to dla ambitnego młodzieńca
poniŜające, szczególnie w naszych czasach. - A wyrzuty sumienia? Więc pan mu odmawia wszelkiego
poczucia moralnego? CzyŜ on jest taki? - Ach, Awdotio Romanowno, dzisiaj, wszystko się pogmatwało, a
zresztą nigdy nie było w wielkim porządku. Rosjanie, Awdotio Romanowno, mają w ogóle naturę szeroką,
szeroką jak ich ziemia, i są niebywale skłonni do fantazjowania, do nieładu; a szeroka natura bez
szczególniejszej genialności - to nieszczęście. Pamięta pani, jak wiele rozmawialiśmy na ten temat we
dwoje, siedząc wieczorami na tarasie w ogrodzie, po kolacji. Pani mi nawet wytykała tę szerokość. Kto wie,
moŜe mówiła to pani akurat w czasie, kiedy on tu leŜał i obmyślał tę swoją sprawę. Nasza warstwa
Strona 192
1740
ogładzona, Awdotio Romanowno, nie posiada wszak Ŝadnych świętszych tradycji; ot, chyba Ŝe kto ułoŜy je
sobie z ksiąŜek... albo wysnuje z jakichś kronik. Ale to tylko uczeni i, wie pani, swego rodzaju pedanci, tak
Ŝe człowiekowi światowemu to nawet nie przystoi. Zresztą moje poglądy pani na ogół zna. Nikogo
absolutnie nie potępiam. Sam jestem delikacik i tego się trzymam. Ale juŜeśmy o tym mówili nieraz.
Miałem nawet to szczęście, Ŝe moje sądy panią interesowały... Bardzo pani blada, Awdotio Romanowno. -
Ja tę jego teorię znam. Czytałam w piśmie jego artykuł o ludziach, którym wszystko wolno... Przynosił mi
go Razu-michin... - Pan Razumichin? Artykuł pani brata? W piśmie? Jest taki artykuł? Nie wiedziałem.
Jakie to'inusi być ciekawe! Ale dokądŜe pani, Awdotio Romanowno? - Chcę zobaczyć się z Zofią
Siemionowna - słabym
- teoria jak kaŜda inna

głosem powiedziała Dunieczka. - Którędy idzie się do niey? MoŜe juŜ wróciła. Koniecznie chcę ją widzieć
natychmMKt; Niech ona... ;1 Nie mogła skończyć: oddech literalnie urwał się jej. -
Zofia Siemionowna nie wróci przez cala noc. Tak myślę. Miała przyjść bardzo prędko, skoro zaś nie
przyszła, to juŜ chyba późno bardzo... ; - Ach, jak ty kłamiesz! Widzę... kłamałeś... wciąŜ
kłamałeś!... Nie wierzę ci, nie wierzę, nie wierzę! - krzyczała Dunieczka w istnym zapamiętaniu, zupełnie
tracąc głowę. Prawie zemdlona, opadła na krzesło, które Swidrygajłow podsunął jej skwapliwie.
•'•" - Awdotio Romanowno, co pani jest, proszę się ocknąć! Tu jest woda, niech pani wypije choć
łyki... .'. Skropił ją wodą. Dunieczka drgnęła i odzyskała przytonf ność. i-
Jakby w nią piorun strzelił!-mruczał do siebie Swn drygajłow marszcząc brwi. - Awdotio Romanowno,
proszę się uspokoić! Niech pani wie, Ŝe on ma przyjaciół. Wyratujemy go, ocalimy. Chce pani, wywiozę go
za granicę? Mam pieniądze; -w ciągu trzech dni zdobędę bilet. śe zaś zamordował, to nic; zrobi jeszcze
duŜo dobrych uczynków^ tak Ŝe się wszystko zatrze. Proszę się uspokoić. MoŜe będzie wielkim
człowiekiem. No, jakŜe? jak się pani czuje? - Niegodziwiec! jeszcze się natrząsa. Puść mnie pan..*
- Dokąd? DokądŜe pani?... •
- Do niego; Gdzie jest? Pan wie? Czemu te drzwi zamknięte? Weszliśmy tutaj-tymi drzwiami, a teraz są na
klucz zamknięte. Kiedy pan zdąŜył zamknąć je na klucz? ••'-- Na cały dom nie moŜna było krzyczeć
tego, o czym .myśmy tu mówili. Wcale się nie natrząsam, tylko zbrzydło mi przemawiać takim językiem.
GdzieŜ pani pójdzie w takim stanie? chce go pani wydać? Pani go doprowadzi do furi4 i wyda siebie sam.
Proszę wiedzieć, Ŝe juŜ go.tropią, juŜ wpadli na ślad. Pani go tylko zdradzi. Proszę zaczekać, widziałem go,
mówiłem z nim przed chwilą, moŜna go jeszcze uratować. Niech pani zaczeka, proszę siąść, obmyślimy coś
wspólnie. Właśnie po to zaprosiłem panią, Ŝeby pomówić na osobności i porządnie rzecz tę obmyślić.
NiechŜe pani siada nareszcie ! 506
- W jaki sposób miałby go pan uratować? Czy moŜna go uratować? Usiadła. Swidrygajłow usiadł obok niej.
- Wszystko to zaleŜy od pani, od pani, tylko od pani - zaczął Ŝ błyszczącymi oczami, prawie szeptem, tracąc
wątek i ze zdenerwowania nie wymawiając niektórych słów. Dunia z przestrachem odsunęła się od niego.
On takŜe drŜał cały. - Pani... jedno twoje słowo, a będzie ocalony! Ja... ja go ocalę. Mam pieniądze i
przyjaciel. Zaraz go wyprawię, sam zaś wezmę paszport, dwa paszporty. Jeden jego, drugi mój. Mam
przyjaciół, mam wpływowych ludzi... Chcesz? Wezmę paszport i dla ciebie... dla twojej matki... Po co ci
Razumichin? Ja takŜe kocham... Kocham cię bezgranicznie. Daj mi pocałować rąbek swojej"sukm, daj, daj!
Nie mogę słyszeć jej szelestu. RozkaŜ mi: "Zrób to a to" - w tej chwili zrobię! Zrobię wszystko. DokaŜę
niepodobieństw. W co ty wierzysz, w to i ja uwierzę. Wszystko, wszystko zrobię! Nie patrz, nie patrz tak na
mnie! Czy wiesz, Ŝe mnie zabijasz... Zaczynał juŜ mówić od rzeczy. Zmienił się nagle, jakby mu coś padło
na mózg. Dunia poskoczyla i rzuciła się ku drzwiom. - Otwórzcie! otwórzcie! - krzyczała mocując się z
drzwiami. - Otwórzcie! Czy nikogo nie ma? Swidrygajłow wstał i opamiętał się. Złośliwy i szyderczy
uśmiech wystąpił z wolna na jego drŜących jeszcze wargach. - Nikogo nie m»-.w"dqmu - rzekł cicho i
dobitnie - gospodyni wyszła, ten cały krzyk jest daremnym trudem. Niepotrzebnie się pani rozdraŜniła. -
Gdzie klucz? W tej chwili otwórz drzwi, natychmiast, niegodziwcze! - Zgubiłem klucz i nie mogę go
znaleźć.
- A? Więc to przemoc! - zawołała Dunia, zbladła jak śmierć i rzuciła się w kąt, gdzie co rychlej zastawiła się
stolikiem, który jej wpadł pod rękę. Nie krzyczała, lecz wbiła wzrok w swego dręczyciela i bacznie śledziła
kaŜdy jego gest. Swidrygajłow takŜe nie ruszał się z miejsca i stał naprzeciwko niej w drugim końcu
pokoju. Opanował się nawet, przynajmniej zewnętrznie. Ale twarz miał bladą po dawnemu. Drwiący
uśmiech nie schodził z jego ust.

- Pani wspomniała o "przemocy", Awdotio Romanowie. Ha, jeśli to przemoc, to sama .pani przyzna, Ŝe się
Strona 193
1740
dobrze zabezpieczyłem. Zofii Siemionowny nie ma w domu, do Ka-pemaumowów bardzo daleko, pięć
zamkniętych pokojów. Wreszcie ja, skromnie licząc, jestem dwukrotnie silniejszy od pani, a poza tym nie
mam się czego bać, bo pani. i tak nie moŜe mnie później zaskarŜyć: przecieŜ pani nie zechce sama wydać
brata? Przy tym nikt pani nie uwierzy. KtóŜ to słyszał, Ŝeby młoda panna 'szła do mieszkania samotnego
męŜczyzny? Więc choćby nawet pani poświęciła brata, nic jednak pani mi nie dowiedzie: gwałt bardzo jest
trudno udowodnić, Awdotio Romanowno. - Łotrze! - szepnęła Dunia z oburzeniem.
- Jak pani chce, lecz proszę zwrócić uwagę, Ŝe na razie mówiłem tylko w formie przypuszczenia. Osobiście
jestem święcie przekonany, Ŝe pani ma słuszność: przemoc to łajdactwo. Mówiłem tylko w tym sensie, Ŝe
sumienie pani Ŝadnego zgoła szwanku nie poniesie, gdyby nawet... nawet gdyby pani zechciała uratować
brata dobrowolnie, w taki sposób, jak} proponuję. Po prostu: poddała się okolicznościom, no, ostatecznie
niech będzie: sile, skoro juŜ nie moŜna się obejść bez tego słowa. Proszę się zastanowić. Los brata i matki
jest w rękach pani. Ja zaś zostanę jej niewolnikiem... całe Ŝycie... Będę czekał tutaj... Swidrygajlow usiadł na
kanapie, o jakie osiem kroków od Duni. JuŜ nie miała Ŝadnej wątpliwości co do jego niezłomnej decyzji.
Zresztą, znała go dobrze... Nagle wyjęła z kieszeni rewolwer, odbezpieczyła go, a rękę z rewolwerem
połoŜyła na stoliku. Świdrygajłow porwał się z miejsca. - Aha! Więc to tak! - zawołał ze zdziwieniem, lecz
złośliwie się uśmiechając. - Ha, to zupełnie zmienia postać rzeczy! Awdotio Romanowno, pani sama
ułatwiła mi sprawę nadzwyczajnie! Ale skąd pani wzięła rewolwer! Czy to czasem nie pan Razumichin ?
Ba! ToŜ to mój rewolwer! Stary znajomy! IleŜ go się wtedy naszukalem!... Widzę, Ŝe nasze wiejskie lekcje
strzelania, których miałem zaszczyt pani udzielać, nie poszły w las. - To rewolwer nie twój, tylko Marfy
Pietrowny, którą .zabiłeś, złoczyńco! W jej domu nic nie było twoje. Wzięłam go sobie, gdy zączełamJiie^
domyślać, do czego jesteś zdolny. Podejdź choć o kroky.»-płzysięgam,'Ŝe cię zabiję! Dunia była jak
nieprzytomna. Trzymała rewolwer w pogotowiu. - A jak będzie z bratem? Pytam z ciekawości-rzekł
Świdrygajłow, wciąŜ jeszcze stojąc w miejscu. - Zadenuncjuj go, jeśli chcesz! Ani kroku! Stać, bo strzelę!
Otrułeś Ŝonę, wiem o tym, sam jesteś mordercą!... - Pani wie na pewno, Ŝe to ja otrułem Marfę Pietrownę?
- Ty! Sam mi o tym napomykałeś, mówiłeś mi o tru-ciŜnie... Wiem, jeździłeś po nią...
Miateś-ją..na_podorędziu... To ty... Na pewno ty, łajdaku! - Gdyby to nawet była prawda, to przecieŜ przez
ciebie... Tak czy owak, ty byś była powodem. - ŁŜesz! Nienawidziłam ciebie zawsze, zawsze...
- E j Ŝe, Awdorio Romanowno! Widocznie zapominasz, jak w ogniu propagandy skłaniałaś się juŜ i
omdlewałaś... Po oczętach widziałem... Pamiętasz wieczory... przy księŜycu, przy słowiczych trelach? -
ŁŜesz! (W oczach Duni błysnęła wściekłość.) ŁŜesz oszczerco! - ŁŜę?" Ha, moŜe i łŜę. Tak, skłamałem.
Kobietom o takich rzeczach przypominać nie naleŜy. (Uśmiechnął się.) Wiem, śliczna bestyjko, Ŝe
wystrzelisz. Ano, strzelaj! Dunia podniosła rewolwer i trupioblada, ze zbielałą, drŜącą dolną wargą, z
palającymi-fak ogień, wielkimi czarnymi oczami patrzyła na niego, zdecydowana, mierząc go wzrokiem i
oczekując pierwszego ruchu z jego strony. Nigdy jeszcze nie widział jej tak pięknej. Płomień,
któty-touchnąi-ł-je^-oczu, w chwili gdy podniosła rewolwer,-aŜ gcTparzył-j-ser-ce. skurczyło mu się z bólu.
Zrobił krok - padł strzał. Kula otarła, mu się o włosy i utkwiła w ścianie. Zatrzymał-się-i cicho zaśmiał. -
Ucięła mnie, ssał - Mierzy prosto w głowę... Co to? Krew! - dobył chusteczki, by wytrzeć krew, która cienką
struŜką płynęła po prawej jego skroni. Widocznie kula drasnęła go z lekka po.skórze, Dunia opuściła
rewolwerTpatrzała na 'Swiarygajłowa nie tyle w strachu, co w jakimś dzikim oszołomieniu. Zdawała się
sama nie pojmować, co uczyniła i co się tu dzieje! - Ha, cóŜ: pudło! Strzelaj- jeszcze raz, ja czekam-
509

cicho rzekł Swidrygajłow uśmiechając się wciąŜ, lecz jakoi chmurnie - bo jeszcze cię schwytam, zanim
pociągniesz za cyngiel! Dunieczka drgnęła, szybko połoŜyła palec na cynglu i znów podniosła rewolwer. -
Niech mnie pan zostawi! - powiedziała z rozpaczą, -c-Przysięgam, Ŝe znów wystrzelę... Ja... zabiję! -
Oczywiście... o trzy kroki niepodobna chybić. Ale jeśli nie zabijesz... to... - oczy mu się roziskrzyły, postąpił
dwa kroki. Dunia strzeliła. Rewolwer się zadął!
- Niedokładnie pani nabiła. To nic. Jest jeszcze zapasowy naboje Proszę poprawić, ja zaczekam. Stal o dwa
kroki prźed"ńią, oczekiwał i patrzał na nią z dziką determinacją, wzrokiem cięŜkim,
gorączkowo-namiętnym. Dunia zrozumiała, Ŝe Swidrygajłow raczej zginie, niŜby ją miał puścić. "I... i
naturalnie, ona go teraz zabije - z dwóch kroków odległości!..." Wtem odrzuciła rewolwer.
- Rzuciła - ze zdziwieniem rzekł Swidrygajłow i głęboko odetchnął. Coś jakby mu raptem spadło z serca, i
moŜe nie tylko cięŜar śmiertelnego strachu; kto wie zresztą, czy się lękał. Było to wybawienie od innych,
boleściwszych i bardziej ponurych uczuć, których sam nie potrafiłby określić w całej ich mocy. Podszedł do
Duni i łagodnie objął ją wpół ramieniem. Nie stawiała oporu, ale cala drŜąc jak liść patrzała na niego
błagalnymi oczyma. Chciał coś powiedzieć, lecz tylko usta mu się wykrzywiły, nic wymówić nie mógł. -
Strona 194
1740
Puść mnie! - błagała Dunia. Swidrygajłow drgnął: owo ty zabrzmiało juŜ inaczej niŜ poprzednio. - Więc nie
kochasz? - zapytał z cicha. Zaprzeczyła ruchem głowy. - I... nie moŜesz?... Nigdy? - szepnął z rozpaczą.
- Nigdy! - wyszeptała.
Zaległa chwila okropnej, niemej walki w duszy Swidry-gajłowa. Patrzał na nią w sposób nie dający się
wyrazić. Raptem cofnął rękę, odwrócił się, szybko podszedł do okna i stanął tyłem do pokoju. 510
Upłynęła jeszcze chwila.
- Oto klucz! (Wyjął go z lewej kieszeni palta i połoŜył za sobą na stole, nie patrząc i nie obracając się do
Duni.) Proszę wziąć, i wyjść prędzej!... Uporczywie patrzał przez okno.
Dunia podeszła do stołu, by wziąć klucz.
- Prędzej! Prędzej! - powtórzył Swidrygajłow, wciąŜ się nie ruszając i nie obracając. Ale widocznie w tym
"prędzej" zadźwięczała jakaś straszna nuta. Dunia ją pojęła, chwyciła klucz, rzuciła się ku drzwiom,
pośpiesznie je odemknęła i wypadła z pokoju. J?o. chwili jak szalona, nieprzytomna,"wxbiegła_nad kanał i
pomknęła w kierunku ...skiego mostu. Swidrygajłow postał w oknie jeszcze ze trzy minuty, w końcu
obrócił się ociągliwie, obejrzał dokoła i z wolna przesunął sobie dłonią po czole. Dziwny uśmiech
wykrzywił mu twarz, Ŝałosny, smutny, wady uśmiecha .uśmiech rozpaczy. Zasychająca juŜ krew powalała
mu rękę; spojrzał na krew ze złością, następnie zwilŜył ręćźniK_^_um33oble skroń. Nagle wpadł mu w
oczy rewolwer, który Dunia. odrzuciła i który leŜał gdzieś koło drzwi. Podniósł go i obejrzał. Był to mały,
kieszonkowy, trzystrzałowy rewolwer przestarzałego systemu. Zostały w nim dwa jeszcze naboje i jedna
łuska. Raz moŜna było wystrzelić. Pomyśla4-w&uhąLre.wolwer.-do-kieszeni, wziął kapelusz i wyszedł. VI
Cały ten wieczór, aŜ do dziesiątej, spędził w róŜnych knajpach i spelunkach, chodząc z jednej do drugiej.
Skądś wzięła się Katia, która znów śpiewała inną podwórzową piosenkę o tym, jak jakiś "łobuz i tyran"
Począł Katię raz całować...
Swidrygajłow poił i Katię, i kataryniarza, i śpiewaków, i lokajów, i jakichś dwóch pisarczyków. Z tymi
pisarczykami zadawał się z tej racji, Ŝe obaj byli krzywonosi: jeden miał nos skrzywiony w prawo, drugi w
lewo. To uderzyło Swidrygajłowa. Zaciągnęli go w końcu do jakiegoś ogródka 511

rozrywkowego, gdzie zapłacił i za wstęp, i za nich obu. W ogródku tym rósł jeden cieniutki trzyletni
świerczek i trzy krzaczki. Ponadto był tu wybudowany "foksal", a właściwie piwiarnia, ale moŜna było
dostać równieŜ herbaty; stało tu kilka zielonych stolików i krzeseł. Rozweselał publiczność chór marnych
śpiewaków i jakiś pijany monachijski Niemiec, coś w rodzaju błazna, z czerwonym nosem, ale dlaczegoś
niesłychanie markotny. Pisarczyki pokłócili się z jakimiś innymi pisarczykami i wszczęli bijatykę. Na
sędziego powołano Swidrygajłowa. Sądził ich juŜ od kwadransa, ale krzyczeli tak, Ŝe Ŝadną miarą nie
moŜna było nic wyrozumieć. Chodziło, zdaje się, o to, Ŝe jeden z nich skradł coś i juŜ zdąŜył nawet
odprzedać śydowi, który się napatoczył; ale sprzedawszy nie chciał się podzielić z kolegą. Wreszcie wyszło
na jaw, Ŝe spienięŜony przedmiot był łyŜeczką do herbaty, własnością "foksalu". W "foksalu" spostrzeŜono
jej zniknięcie i sprawa zaczęła przybierać kłopotliwy obrót. Swidrygajłow zapłacił za łyŜeczkę, wstał i
wyszedł z ogródka. Dochodziła dziesiąta. Przez cały ten czas nie wypił ani kropli wina, kazał tylko podać
sobie w "foksalu" herbaty, a i to raczej dla ludzkiego oka. Wieczór był duszny i przytłaczający. Około
dziesiątej nadciągnęły zewsząd groźne chmury, uderzył piorun, deszcz lunął jak z cebra. Woda nie spadała
kroplami, lecz całymi strumieniami chlustała na ziemię. Raz po raz śmigały błyskawice, a trwały tak długo,
Ŝe moŜna było doliczyć do pięciu. Przemokły do suchej nitki, wrócił do domu, zamknął się, otworzył,
biurko, wyjął wszystkie pieniądze i podarł parę papierów. Następnie wsunąwszy pieniądze do kieszeni,
zrazu chciał zmienić ubranie, ale spojrzał -przez okno, posłuchał odgłosów burzy i deszczu, machnął ręką,
wziął kapelusz i wyszedł nie zamykając mieszkania. Udał się wprost do Soni. Zastał ją w domu. Była nie
sama: dokoła niej tłoczyło się czworo mniejszych dzieci Kapemaumowów. Sonia poiła je herbatą. W
milczeniu i z szacunkiem powitała Swidrygajłowa, ze zdziwieniem zerknęła na mokrą jego odzieŜ, lecz nic
nie rzekła. Dzieci natychmiast uciekły w nieopisanej panice. Swidrygajłow zasiadł przy stole, a Sonię
poprosił usiąść obok. Sonia bojaŜliwie przygotowała się do słuchania. - Zofio Siemionowno, moŜe wyjadę
do Ameryki - powiedział Swidrygajłow - a Ŝe prawdopodobnie widzimy 512
się po raz ostatni, więc przyszedłem wydać niektóre zarządzenia. No jakŜe? Widziała panNdziś tę panią?
Wiem, co mówiła, nie ma potrzeby mi powtarzać. (Bo Sonia juŜ otwierała usta; zaczerwieniła się i umilkła.)
Znam zwyczaje tych ludzi. Co się zaś tyczy pani siostrzyczek i braciszka, to są juŜ ulokowani, a pieniądze
przeznaczone dla kaŜdego z nich złoŜyłem, gdzie potrzeba, w niezawodne ręce, za pokwitowaniem. Te
pokwitowania niech pani weźmie na wszelki wypadek". Oto, proszę! No więc z tym skończone. Oto trzy
obligacje pięcioprocentowe, w sumie na trzy tysiące. Weźmie to pani dla siebie, osobiście dla siebie, i niech
to juŜ tak pozostanie między nami, Ŝeby nikt nie wiedział, cokolwiek by pani usłyszała. Przydadzą się
Strona 195
1740
pani, bo tak Ŝyć jak dotychczas, Zofio Siemionowno, byłoby brzydko, zresztą teraz nie ma juŜ Ŝadnej
potrzeby. - Pan mi wyświadczył tyle dobrodziejstw... i sierotom, i nieboszczce - skwapliwie podjęła Sonia -
Ŝe jeŜeli dotychczas tak mało panu dziękowałam, to... proszę tego nie uwaŜać za... - E, co znowu, co znowu.
- A te pieniądze, proszę pana... -jestem bardzo wdzięczna, ale przecieŜ teraz ich nie potrzebuję. Na kawałek
chleba dla siebie zarobię zawsze... Proszę nie uwaŜać tego za niewdzięczność, ale jeŜeli pan taki łaskaw, to
pieniądze te... - Są dla pani, dla-.pani, Zofio Siemionowno, i bardzo bym prosS bez specjalnych rozmów, bo
nawet trochę mi pilno. A pani one się przydadzą. Ródion Romanowicz ma przed sobą dwie drogi: albo kula
w łeb, albo Sybir. (Sonia spojrzała na niego dziko i zadrŜała.) Proszę się nie niepokoić, wiem wszystko od
niego, samego, a gadułą nie jestem: nikomu nie powiem. Dobrze mu pani radziła wtedy, Ŝeby sam się
zgłosił. Będzie to dla- niego, znacznie korzystniej. OtóŜ jeŜeli nie kula w łeb, to on na Sybir, a pani chyba
za nim, co ? Prawda ? Prawda? A skoro tak, to pieniądze się przydadzą. Nawet dla niego - rozumie pani?
Dając je teraz, poniekąd jemu je daję. Na dobitkę pani obiecała zapłacić Amalii Iwanownie zaległe
komorne, słyszałem; Po co pani, Zofio Siemionowno, tak pochopnie bierze na siebie róŜne zobowiązania i
umowy? Przecie dłuŜną tej Niemce była Katarzyna Iwanowna, a nie pani, więc trzeba było napluć na tę
Niemkę. W taki sposób niedaleko pani zajedzie. No dobrze. Jeśli kiedy - powiedzmy

jutro czy pojutrze - będą pytać o mnie (a będą pytali na pewno), to niech pani o tym, Ŝe dzisiaj tu
wstąpiłem, nie wspomina i pieniędzy nie pokazuje, niech teŜ pani nie mówi nikomu, Ŝe je dałem. A teraz
do widzenia. (Wstał z krzesła.) Ukłony dla Rodina Romanycza. Aha» tymczasem niech pani trzyma
pieniądze chociaŜby u pana Razumichina. Pana Razumichina pani zna?'Oczywiście, Ŝe zna. Niezły facet.
Proszę je do niego zanieść jutro albo... gdy przyjdzie czas. A na razie schować gdzieś głęboko. Sonia takŜe
zerwała się z krzesła i patrzyła na niego wystraszona. Bardzo jej się chciało coś powiedzieć, o coś zapytać,
ale w pierwszej chwili nie śmiała, a i nie wiedziała, od czego zacząć. - JakŜe pan... jakŜe pan teraz w taki
deszcz?
-Jechać do Ameryki, a deszczu się bać, che-che? śegnaj, miła Soniu! śyj, długo Ŝyj - będziesz innym
potrzebna. Ale, ale... proszę powiedzieć panu Razumichinowi, Ŝe kazałem mu się kłaniać. Dosłownie
proszę tak powiedzieć: Arkadiusz Swidrygajlow kłania się panu. Ale koniecznie! Wyszedł pozostawiając
Sonię zdumioną, przeraŜoną, z jakimś mglistym, a cięŜkim przeczuciem. Okazało się później, Ŝe tegoŜ
wieczoru, około północy, złoŜył jeszcze jedną wielce ekscentryczną i niespodzianą wizytę. Deszcz nie
ustawał. Cały przemokły, Swidrygajłow wszedł dwadzieścia po jedenastej do ciasnego mieszkania
rodziców swej narzeczonej, na Wyspie Wasiliewskiej, na trzeciej linii, przy alei Małej. Ledwie się dokolatal
do drzwi i zrazu wywołał wielkie zamieszanie; lecz Arkadiusz Iwanowicz, kiedy chciał, był człowiekiem o
nader zniewalającym wzięciu, toteŜ sam przez się upadł początkowy (bardzo zresztą dowcipny) domysł
roztropnych rodziców panienki, Ŝe widocznie Arkadiusz Iwanowicz urŜnął się gdzieś do tego stopnia, Ŝe
sam nie wie, na jakim jest świecie. Schorowanego rodzica wtoczyła w fotelu czuła i roztropną matka
narzeczonej i swoim zwyczajem przystąpiła natychmiast do okólnych pytań. (Ta niewiasta nigdy nie
zadawała pytań bezpośrednich, zawsze rozpoczynała od uśmiechów i zacierania rąk, potem, jeśli chciała się
czegoś dowiedzieć koniecznie i na pewno, jak na przykład: kiedy Arkadiusz Iwanowicz będzie łaskaw
wyznaczyć termin ślubu, zaczynała wypytywać z ogromną ciekawością, nieomal zachłannie, o ParyŜ, o
tamtejsze Ŝycie przy dworze, a dopiero później docierała kolejno do trzeciej linii Wyspy Wasiliewskiej.) W
innym czasie wszystko to, rzecz prosta, budziło wielki szacunek, ale tym razem Arkadiusz Iwanowicz był
jakiś bardzo niecierpliwy i wręcz zaŜądał natychmiastowego zobaczenia się z narzeczoną, jakkolwiek
powiedziano mu na wstępie, Ŝe się juŜ udała na spoczynek. Oczywiście, narzeczoną się stawiła. Arkadiusz
Iwanowicz oświadczył jej wprost, Ŝe zmuszony'lesr-na pewien czas wyjechać z Petersburga w niezmiernie
waŜnym interesie i dlatego przyniósł jej piętnaście tysięcy' w róŜnyeb-parderach; niech ona'to przyjmie od
niego jako prezent, bo juŜ dawno zamierzał ofiarować jej tę drobnostkę przed ślubem. Z tych wyjaśnień
bynajmniej nie wynikał logiczny związek pomiędzy podarkiem i natychmiastowym wyjazdem a
nieodzowną koniecznością przyjścia tutaj w deszcz i o północy, lecz mimo to wszystko poszło bardzo
gładko. Nawet najbardziej nieuchronne zachwyty, wypytywania i zdziwienia stały się naraz niezwykle
umiarkowane i powściągliwe; natomiast dano wyraz najpłomienniejszej wdzięczności, którą nawet
podkreśliły łzy najroztropniejszej z matek. Arkadiusz Iwanowicz wstał, roześmiał się, ucałował
narzeczoną, pogładził ją po buzi, potwierdził, Ŝe przyjedzie niebawem, a widząc w jej oczkach dziecinną
wprawdzie ciekawość, lecz zarazem jakieś bardzo powaŜne, nieme zapytanie, pomyślał, ucałował ją po raz
drugi i - poŜałował w duchu, Ŝe podarek znajdzie się natychmiast pod kluczem arcyroztropnej matki.
Wyszedł zostawiając wszystkich w nadzwyczaj podnieconym nastroju. Ale czuła mamusia bezzwłocznie,
półszeptem i w szybkim tempie wyświetliła niektóre najdonioślejsze kwestie, a mianowicie, Ŝe Arkadiusz
Strona 196
1740
Iwanowicz jest człowiekiem nietuzinkowym, człowiekiem interesów, ustosunkowanym, bogatym - Pan
Bóg raczy wiedzieć, co on planuje, zechciał, więc wyjeŜdŜa, zechciał, więc dał pieniądze, czyli Ŝe właściwie
nie ma się czemu dziwić. Naturalnie, jest rzeczą osobliwą, Ŝe przyszedł mokry, ale na przykład Anglicy są
jeszcze ekscentryczniej si, a i w ogóle wszyscy d z wyŜszych sfer nie oglądają się na to, co kto moŜe o nich
powiedzieć, i nie robią ceremonii. MoŜe nawet umyślnie tak chodzi, by pokazać, Ŝe się nikogo nie boi.
Grunt, Ŝeby nikomu o tym ani słówka, gdyŜ Bóg raczy wiedzieć, co łaszczę z tego 33. 5"l5

wyniknie, pieniądze zaś-czym prędzej pod klucz; i ma się rozumieć, najlepsze w tym wszystkim jest to, Ŝe
Teodozja nie wyjrzała z kuchni, a przede wszystkim - za nic, za nic, za nic nie trzeba mówić nic tej starej
wydze Ressiichowej, i tak dalej, i tak dalej. Siedzieli i szeptali do drugiej. Co prawda, narzeczona poszła
spać o wiele wcześniej, zdziwiona i nieco smutna. A Swidrygajłow tymczasem punktualnie o północy szedł
przez most T. w kierunku Strony Petersburskiej. Deszcz ustal, ale szumiała wichura. Zaczynał drŜeć i przez
chwilę z jakąś ciekawością, a nawet pytająco, patrzał na czarną wodę Malej Newy. Wkrótce jednak wydało
mu się, Ŝe bardzo jest zimno tak stać nad wodą; zawrócił i ruszył ku ...ej Alei. Szedł nie kończącą się ...ą
Aleją bardzo juŜ długo, moŜe z pól godziny, nieraz potykając się w ciemności na drewnianej jezdni, lecz
nie przestając ciekawie szukać czegoś po prawej stronie Alei. PrzejeŜdŜając tędy niedawno, zauwaŜył
gdzieś u jej wylotu hotel drewniany, ale przestronny, którego nazwa, o ile mógł sobie przypomnieć,
brzmiała "Adrianopol" czy coś w tym rodzaju. Nie pomylił się: w tym pustkowiu hotel stanowił punkt tak
rzucający się w oczy, iŜ niepodobna go było nie znaleźć nawet po ciemku. Był to długi, sczerniały
drewniany budynek, gdzie mimo późnej pory widniało jeszcze światło i dawał się zauwaŜyć ruch... Wszedł
na korytarz i zaŜądał numeru od napotkanego obdartusa. Obrzuciwszy Swidrygajłowa spojrzeniem,
ob-dartus ocknął się i natychmiast poprowadził go do odległego numeru, dusznego i ciasnego, gdzieś aŜ na
końcu korytarza, w rogu pod schodami. Lecz innego nie byto*.,wszystkie pokoje juŜ pozajmowano.
Obdartus spozierał pytająco. -Herbatę macie?-zagadnął Swidrygajlow.
- Mogę przynieść.
- Co jeszcze jest?
- Cielęcina, wódka, przekąski.
- Przynieś cielęciny i herbaty.
- Nic więcej nie będzie potrzeba? - nie bez zdziwienia zapytał obdartus. - Nic, nic!
Obdartus wycofał się, zawiedziony.
"Śliczny musi to być lokal - pomyślał Swidrygajłow. - śe teŜ nie wiedziałem. Prawdopodobnie i ja
wyglądam na takiego, co to wraca z cafe-chantant po jakiejś grubszej awanturze. 516
Swoją drogą, ciekaw jestem, kto się tu zatrzymuje i nocuje?" Zapalił świecę i obejrzał pokój
dokładniej.--Była to klitka tak mała, Ŝe Swidrygajłow prawie- sięgał głową powały. Bardzo brudne łóŜko,
prosty zabejcowany stół i krzesło zajmowały całą niemal przestrzeń. Ściany zdawały się zbite z desek,
tapety były tak zakurzone i podarte, Ŝe ich koloru (Ŝółtego) jeszcze moŜna się było domyślić, ale deseniu -
Ŝadną miarą. Część ściany i sufitu była ścięta na ukos, jak zwykle w mansardach, lecz tutaj nad tym skosem
szły schody. Swidrygajłow postawił świecę, siadł na łóŜku i zaduma! się. Niebawem jednak zwrócił jego
uwagę dziwny, nieustanny szept w sąsiednim pokoju, niekiedy przechodzący prawic w krzyk. Ten Szept
nie ustawał od chwili, kiedy Swidrygajtaw.....p.rzyszedl. Nastawił-.ycha: ktoś łajał i nieledwie ze łzami
czynił wyrzuty komuś drugiemu, ale słychać było tylko jeden glos, Swidrygajłow wstał, zasłonił świecę
ręką, i na ścianie zaraz dala się widzieć szparka. Podszedł i zajrzał. W pokoju, nieco większym od jego
własnego, znajdowali się dwaj ludzie. Jeden z nich, bez marynarki, o niepospolicie kędzierzawej głowiei
ćŜerwoneh rozpalonej twarzy, stał w pozie krasomówcy, rozkraczywszy nogi dla utrzymania równowagi, i
bijąc się w piersi, patetycznie strofował drugiego za to, Ŝe tamten jest nędzarzem i nawet nie ma Ŝadnej
rangi, Ŝe on go wydobył z bagna i moŜe go wypędzić, kiedy zechce, oraz Ŝe to wszystko widzi jedynie palec
Przedwiecznego. Karcony przyjaciel siedział na krześle i wyglądał na człowieka, który okropnie chce
kichnąć, lecz ani rusz mu się to nie udaje. Baranim i mętnym okiem popatrywał z rzadka na krasomówcę,
ale widocznie pojęcia nie miał, o co chodzi, i najpewniej nic nie słyszał. Na stole dopalała się świeca, stała
próŜna prawie karafka z wódką, kieliszki, chleb, ogórki i szklanki po dawno juŜ wypitej herbacie. Pilnie
przyjrzawszy się temu obrazowi Swidrygajłow obojętnie odszedł od szpary i znowu siadł na łóŜku.
Przyniósłszy herbatę i cielęcinę obdartus nie mógł. się powstrzymać od zapytania raz jeszcze, "czy nic
więcej nie będzie potrzeba". Na ponowną przeczącą odpowiedź Swidrygajłowa wycofał się na dobre.
Zziębnięty Swidrygajłow rzucił się na herbatę i wypił szklankę, ale zjeść nie mógł ani kawałeczka, bo
doszczętnie stracił apetyt. Czuł, Ŝe dostaje gorączki. Zdjął Palto, marynarkę, połoŜył się na łóŜku i otulił
kołdrą. Był nie-517
Strona 197
1740

rad: "Bądź co bądź, tym razem byłoby lepiej być zdrowym" - pomyślał i uśmiechnął się. W pokoju było
duszno, świeca paliła się mdło, na dworze huczał wicher, gdzieś w kącie skrobała mysz, a i w całym pokoju
czuć było myszami i niewyprawną skórą. LeŜał i coś mu się marzyło, jedna myśl wypierała drugą, Bardzo
chciał się uczepić czegokolwiek wyobraźnią. "Tam pod oknem jest zapewne ogród - pomyślał - szumią
drzewa; jakŜe nie cierpię szumu drzew w nocy, podczas burzy, w ciem* ności - obrzydliwe wraŜenie!" I
przypomniał sobie, Ŝe gdy teraz mijał park Pietrowski, myślał o nim aŜ ze wstrętem. Następnie
przypomniał sobie most i Małą Newę i znów zrobiło mu się zimno jak wtedy, gdy stał nad wodą. "Nigdy w
Ŝyciu nie lubiłem wody, nawet na pejzaŜach" - pomyślał znów i u-śmiechnął się ponownie na pewną
dziwną myśl: "Zdawałoby się, Ŝe teraz powinna mi być obojętna ta cala estetyka i komfort, a tymczasem
właśnie teraz zrobiłem się wymagający, zupełnie jak zwierzę, które koniecznie wyszukuje odpowiednie
miejsce... w takich właśnie wypadkach. Przeciwnie, trzeba było wstąpić do parku! Ale pewnie wydało mi
się tam za ciemno, za zimno, co? che-che! Zachciało mi się miłych wraŜeń!... A propos: czemu nie gaszę
świecy? (Zdmuchnął ją). Sąsiedzi poszli spać - pomyślał, juŜ nie widząc światła przez szparę. - Oto kiedy
powinna byś przyjść, Marfo, bo to i 'ciemno, i -miejsce odpowiednie, i chwila oryginalna. No, ale właśnie
teraz nie przyjdziesz..."
Czemuś przypomniał sobie nagle, jak to na godzinę przed wykonaniem zamiaru co do Dunieczki polecał
Raskolniko-wowi, by ją oddał pod opiekę Razumichina. "Kto wie, moŜe istotnie mówiłem to wyłącznie,
Ŝeby siebie samego podbe-chtać, jak to odgadł Raskolnikow. Oj, szelma z tego Raskol-nikowa! Na taką
rzecz się porwał. Z czasem, kiedy zmądrzeje, moŜe wyjść na wielkiego szelmę, ale teraz zanadto chce mu się
Ŝyć! Na tym punkcie wszyscy d ludzie są dranie. Ale pal go diabli, niech robi, co chce, nic mi do tego." Nie
mógł usnąć. Z wolna począł się przed nim zaryso* wywać obraz Dunieczki; przebiegł go dreszcz. "Nie, nie,
to juŜ trzeba porzucić - pomyślał ocknąwszy się - powinienem zająć myśli czym innym. Dziwne i zabawne:
nigdy nie Ŝywiłem do nikogo wielkiej nienawiści, nawet mścić się nigdy nie miałem ochoty, a to przecie zły
znak, zły znak! 518
Dysputować takŜe nie lubiłem, nie przejmowałem się - to równieŜ kiepski znak! A ileŜ ja jej
naobiecywałem - tfu, do licha! Ba, kto wie, moŜe by mnie jakoś przekabaciła..." Umilkł i zacisnął zęby:
postać Dunieczki znów stanęła przed nim, zupełnie tak jak wtedy, gdy wystrzeliwszy pierwszy raz,
przeraziła się okropnie. Opuściła rewolwer, zmartwiała i patrzyła na niego, tak Ŝe dwa razy zdąŜyłby ją
schwytać, a ona aniby ręki nie podniosła w swej obronie, gdyby sam jej nie przypomniał. Pomyślał, Ŝe
wówczas zrobiło mu się jej na chwilę Ŝal, serce mu się ścisnęło... "Ej, do licha! Znowu te myśli; muszę tego
zaniechać, zaniechać!..." Tracił przytomność, dreszcze ustawały. Nagle jakby coś przebiegło po jego ręce i
nodze pod kołdrą. Wzdrygnął się: "Tfu, do diabła, to chyba mysz! To dlatego, Ŝe zostawiłem na stole
cielęcinę..." Strasznie nie miał ochoty rozkrywać się, wstawać, marznąć, cóŜ, kiedy wtem coś na nowo otarło
się niemile o jego nogę. Zdarł z siebie kołdrę i zapalił świecę. Dygocąc od niezdrowych dreszczy nachylił
się, by obejrzeć pościel: nic nie było; strzepnął kołdrę i raptem na prześcieradło wyskoczyła mysz. Zaczął ją
łapać, ale mysz nie zbiegła z łóŜka, śmigała zygzakami na wszystkie strony, wyślizgiwała mu się spod
palców, biegała po ręce, a wtem dała nurka pod poduszkę. Odrzucił poduszkę, lecz w tejŜe chwili poczuł,
jak coś wskakuje mu w zanadrze, skrobie po ciele, juŜ za plecami, pod koszulą. ZadrŜał nerwowo i obudził
się. W pokoju było ciemno, leŜał na łóŜku, otulony jak i przedtem w kołdrę, za oknem wył wiatr. "Co za
paskudztwo!" - pomyślał z irytacją. Wstał i usiadł na brzegu łóŜka, tyłem do okna. "Z dwojga zlego lepiej
nie spać wcale" - postanowił. Z okna wiało chłodem i wilgocią; nie wstając z miejsca, wciągnął na siebie
kołdrę i opatulił się nią. Świecy nie zapalał. O niczym nie myślał i myśleć nie chciał: ale rojenia snuły się
same, migały jakieś strzępki myśli, bez początku ani końca, bez związku. Zdawał się zapadać w
półdrzemkę. Czy to wskutek zimna, mroku, wilgoci, czy wskutek wiatru, który wył za oknem i chwiał
drzewami, zrodziła się w nim jakaś uparta, fantastyczna skłonność i pragnienie - dość, Ŝe mu się roiły same
kwiaty. Zarysował się przed nim prześliczny ukwiecony krajobraz; jasny, ciepły, gorący prawie dzień,
dzień świąteczny, dzień Trójcy Świętej. Bogaty, zbytkowy wiejski cottage w angiel-
skim stylu, dookoła wonne klomby kwiatów, rabatki okalające cały dom; ganek zasnuty pnączami pośród
klombów róŜ, jasne, chłodne schody, wysłane wspaniałym dywanem, zastawione rzadkimi roślinami w
chińskich wazach. Zwłaszcza zwróciły jego uwagę, w wazonach z wodą, na oknach, pęki białych i
delikatnych narcyzów, które się pochylały na swych jaskrawozielonych, grubych i długich łodygach,
pachnąc aromatycznie. Nie chciało mu się od nich odchodzić, jednakŜe wstąpił po schodach i wszedł do
rozległej, wysokiej sali. Tutaj takŜe, pod oknami, koło drzwi otworzonych na taras, ha samym tarasie -
wszędzie były kwiaty. Podłogi usypano świeŜo skoszoną, wonną trawą, okna stały otworem, świeŜe,
lekkie, chłodne powietrze przedostawało się do pokoju, za oknami ćwierkały ptaki, a pośrodku sali, na
Strona 198
1740
stołach przykrytych białym atłasem, stała trumna. Trumna ta była wybita białym grodenaplem i obszyta
gęstą białą riuszą. Girlandy kwiatów otaczały ją zewsząd. Tonąc w kwiatach leŜała w niej' dziewczynka w
białej tiulowej sukni; ręce, jakby z marmuru toczone, miała skrzyŜowane i przyciśnięte do piersi. Ale }ef
rozpuszczone włosy, włosy jasnej blondynki, były mokre; na skroni miała wianek z róŜ. Surowy i juŜ
kostniejący profil był takŜe jakby wyciosany z marmuru, lecz uśmiech na bladych wargach był pełen
jakiegoś niedziecięcego, bezgranicznego smutku i wielkiej skargi. Swidrygajłow znał tę dziewczynkę. Ani
świętych obrazów, ani zapalonych gromnic nie było przy tej trumnie i nie było słychać modlitw.
Dzieweczka ta była samobójczynią-topielicą. Miała dopiero czternaście lat, lecz było to juŜ serce złamane;
targnęła się na siebie, przytłoczona zniewagą, która przeraziła i zdumiała jej młodą, dziecinną świadomość,
zalała niezasłuŜonym wstydem jej anielsko czystą duszę, wydarła z jej piersi ostatni krzyk rozpaczy,
którego nikt nie usłyszał, który haniebnie zlekcewaŜono w ciemną noc, w mrok, w ziąb, w wilgotną odwilŜ,
kiedy wył wicher... Swidrygajłow ocknął się, wstał z łóŜka i podszedł do okna. Omackiem znalazł zasuwkę
i otworzył .okno. Wiatr wściekle wdarł się do jego ciasnej klitki i jakby mroźnym szronem oblepił mu
twarz oraz pierś okrytą tylko koszulą. Za oknem rzeczywiście był jakiś ogród-prawdopodobnie
rozrywkowy; " ' ' ' ' '•.-----•> ";»wnkarze. a na stoliki Dodawano
herbatę. Teraz z drzew i krzaków leciały do okna bryzgi;
było czarno jak w lochu, tak Ŝe tylko z trudem moŜna było rozróŜnić jakieś ciemne plamy - zarysy
przedmiotów. Swidrygajłow nachylił się, oparł łokciami o framugę i patrzał długo, dobre pięć minut, nie
odrywając się, w tę mgłę. Wśród mroku i nocy rozległ się strzał armatni, potem drugi. "Aha, sygnał! Woda
przybiera - pomyślał. - Nad ranem w niŜszych miejscach woda zatopi ulice, zaleje sutereny i piwnice, z
piwnic wypłyną szczury, wśród deszczu i wichru ludzie zaczną przenosić swe rupiecie na wyŜsze piętra,
mokrzy, wymyślając sobie nawzajem... Która to moŜe być godzina?" Ledwie zdąŜył o tym pomyśleć, gdzieś
blisko, tykając i jakby śpiesząc z całych sił, ścienny zegar wydzwonił trzecią. "Oho, za godzinę będzie
świtało! Na co czekam? Wyjdę zaraz, pójdę wprost do parku Pietrowskiego, tam gdzieś wybiorę sobie duŜy
krzak, cały zalany deszczem, tak Ŝe przy lada dotknięciu miliony kropel opryskają mi głowę..." Zamknął
okno, odszedł, zapalił świecę, wciągnął na siebie kamizelkę, 'palto, włoŜył kapelusz i ze świecą w.
EęKiTwyszedł na korytarz. Chciał odszukać obdartusa, który prawdopodobnie śpi gdzieś wśród śmieci i
ogarków świec, zapłacić mu za numer i wyjść z hotelu. "Chwila jak najbardziej odpowiednia, trudno
marzyć o lepszej !" Długo snuł się wąskim jak kiszka korytarzem, nikogo nie znajdując; chciał juŜ krzyknąć
głośno, gdy nagle w ciemnym kącie, między starą szafą a drzwiami, dostrzegł jakiś dziwny przedmiot,
jakby coś Ŝywego. Ze świecą w ręku pochylił się i ujrzał dziecko - dziewczynkę najwyŜej pięcioletnią, w
sukiencźynie przemokłej jak ścierka do podłogi, drŜącą i płaczącą. Nawet się nie przestraszyła Świdry gaj
łowa, z tępym zdziwieniem patrzała nań wielkimi czarnymi oczętami i pochlipywała z rzadka, jak dzieci,
które długo płakały, teraz Utuliły się juŜ i nawet pocieszyły, a jednak od czasu do czasu Jeszcze chlipią
sobie. Dziewczynka miała twarz bladą i wycieńczoną; skostniała z zimna, ale - "jakŜe Się tu dostała?
Widocznie ukryła się tutaj i nie spała całą noc." Począł ją wypytywać. Dziewczynka oŜywiła się naraz i
szybko, szybko Jęła szczebiotać w swym dziecinnym języku. Było tam coś o "mamusi" i o tym, Ŝe "mamusia
da w skórę", o jakiejś stłuczonej "fizilance". Dziewczynka mówiła bez przerwy;

z tych wszystkich opowiadań moŜna było z biedą wyrozumieć, Ŝe to dziecko niekochane, które jego matka,
wiecz*-nie pijana kucharka, zapewne pracująca w tymŜe hotelu, niemiłosiernie grzmod i zastrasza; Ŝe
dziewczynka stłukła maminą filiŜankę i tak się przeraziła, Ŝe jeszcze wieczorem uciekła; prawdopodobnie
długo się kryła gdzieś na podwórku, w deszcz, w końcu wróciła tutaj, schowała się za szafą i przesiedziała
w kącie całą noc, płacząc, drŜąc z zimna i wilgoci, przestraszona ciemnością i perspektywą kary za to
wszystko... Wziął ją na ręce, zaniósł do siebie, posadził na łóŜku i zaczął rozbierać. Dziurawe trzewiczki,
włoŜone na bose nogi, były tak mokre, jakby całą noc leŜały w kałuŜy. Rozebrawszy, połoŜył ją do łóŜka,
nakrył i całą, z głową, otulił w kołdrę. Zasnęła natychmiast. Skończywszy z tym wszystkim zamfc ślił się
ponuro. "Strzeliło mi do łba zajmować się tym dzieciakiem! - pomyślał z irytacją, z cięŜkim jakimś
uczuciem. - Co za głupota!" Ze złością wziął świecę, Ŝeby pójść, koniecznie znaleźć obdartusa i co rychlej
stąd się wynieść. "Ech, dzie-wczynisko!" - burknął z przekleństwem, juŜ otwierając drzwi; jednak wrócił raz
jeszcze spojrzeć na dziewczynkę i przekonać się, czy śpi i jak śpi. OstroŜnie uchylił kołdry. Dziewczynka
spała snem smacznym i błogim. Zagrzała się pod kołdrą i na jej bladych policzkach ukazały się juŜ kolorki.
Dziwna jednak rzecz: kolorki te zdawały się jaskrawsze i ciemniejsze niŜ zwykły dziecięcy rumieniec. "To
gorączkowe wypieki - pomyślał Swidrygajłow - podobne to do rumieńców po winie, jak gdyby dano jej
wypić całą szklankę. Pąsowe usteczka aŜ płoną, aŜ pałają, lecz co to?" Wydało mu się raptem, Ŝe długie
czarne rzęsy drgnęły i migają, podnoszą się, a spod nich wygląda chytre, ostre, nie po dziecięcemu
Strona 199
1740
mrugające oczko; rzekłbyś, Ŝe dziewczynka nie śpi, tylko udaje. OtóŜ to: usteczka rozchylają się w
uśmiechu, kąciki ust drŜą, z trudem powściągane. Ale oto zupełnie juŜ przestała się powstrzymywać, jest to
juŜ śmiech, jawny śmiech. Coś bezczelnego, wyzywającego lśni w tej wcale niedziecięcej twarzy: to
wyuzdanie, to twarz damy kameliowej, rozpasana twarz sprzedajnej Francuzicy. Oto, całkiem juŜ jawnie
otwiera się dwoje oczu; obrzucają go one ognistym i bezwstydnym spojrzeniem, przywołują go, śmieją
się... Coś nieskończenie szkaradnego i obraŜającego było w tym śmiechu, w tych oczach, w całej tej
obrzydliwości na twarzy dziecka. "Jak to! Pięcioletnia! - w istnym przeraŜeniu wyszeptał
Swidrygajłow.-CóŜ to... cóŜ to jest?" Ona zaś zupełnie juŜ się obraca do niego całą rozpaloną twarzyczką,
wyciąga ręce... "Ach, przeklęta!" - krzyknął ze zgrozą Swidrygajłow zamierzając się na nią ręką... Ale w tej
chwili się obudził. Siedzi na tym samym łóŜku, tak samo otulony w kołdrę;
świeca nie zapalona, w oknach juŜ" biele)e~d2ień;
"Koszmar przez całą noc!" Z gniewem się podniósł, czując się jak połamany; bolały go kości. Na dworze
gęsta mgła, Ŝe nic dojrzeć nie moŜna. ZbliŜa się szósta. Zaspał! Wstał, włoŜył surdut i palto, jeszcze
wilgotne. Namacawszy w kieszeni rewolwer, wyjął go i poprawił nabój; następnie" usiadł, dobył z kieszeni
notes i na kartce tytułowej,' najłatwiejszej do zauwaŜenia, duŜym pismem nakreślił parę wierszy. Po ich
odczytaniu zadumał się, oparty łokciem o stół. "Rewolwer i notes leŜały tuŜ obok. Zbudzone muchy
oblepiły nie tkniętą porcję cielęciny, stojącą tuŜ na stole. Długo patrzał na nie, wreszcie wolną prawą ręką
zaczął łapać jedną muchę. Męczył się jakiś czas, lecz ani rusz nie mógł złapać. W końcu, zdyba-wszy się na
tym mądrym zajęciu, ocknął się, wzdrygnął, powstał i z determinacją wyszedł z pokoju. Po chwili był na
ulicy. • •--•--•••• ••••••• -Gęsta mleczna mgła leŜała nad miastem. Swidrygajłow poszedł
w kierunku Małej Newy ślizgając się na brudnym bruku z drewnianej kostki. WciąŜ mu się roiła wezbrana
przez noc woda Małej Newy, Wyspa Pietrowska, mokre ścieŜki, mokra trawa, mokre drzewa i krzaki, a w
końcu ów krzak... Ze złością począł oglądać domy, Ŝeby myśleć o czymś innym. Nie spotykał Ŝadnego
przechodnia, jednego doroŜkarza. Posępnie i niechlujnie wyglądały jaskrawoŜółte domki z pozamykanymi
okiennicami. Chłód i wilgoć przejęły go na wskroś, poczuł dreszcze. Z rzadka trafiały mu się szyldy
sklepików i owocami; starannie odczytywał kaŜdy z nich. Oto drewniany bruk juŜ się skończył.
Swidrygajłow mijał duŜy murowany dom. Przebiegł mu drogę brudny, zziębnięty kundelek z
podwiniętym ogonem. Jakiś śmiertelnie pijany człowiek w szynelu leŜał twarzą w dół w .poprzek
chodnika. Popatrzył na niego i ruszył dalej. Z lewej mignęła mu wysoka

wieŜyczka. "Ba!-pomyślał-to dobre miejsce, po co ma iść do Pietrowskiego? Przynajmniej-w obecności


urzędowego świadka..." Omal się nie uśmiechnął na tę nową myśl i skręcił w ulicę ...ską. Wznosił się tutaj
duŜy dom z wieŜyczką. U wielkich, zamkniętych wrót domu, opierając się o nie plecami, stal niepozorny
człowieczek, otulony w szary płaszcz Ŝołnierski, w mosięŜnym achillesowskim hełmie. Zaspanym
wzrokiem, zimno, zerknął na zbliŜającego się Swidrygajłowa. Na twarzy jego widniał ten odwieczny
zrzędny smutek, który się-tak kwaśno odbił na wszystkich bez wyjątku twarzach Ŝydowskiego plemienia.
Obydwaj, Swidrygajłow i "Achilles", jakiś czas patrzyli w milczeniu jeden na drugiego. "Achillesowi"
wreszcie wydało się nie w porządku, Ŝe oto człowiek nie pijany stoi o trzy kroki przed nim, patrzy uparcie i
nic nie mówi. - Nu, co to pan potsebuje patseć? - rzekł, wciąŜ jeszcze się nie ruszając i nie zmieniając pozy. -
Ano, nic, bracie; dzień dobry! - odparł Swidrygajłow.
- Tuta nie miejsce.
- Jadę, bracie, w obce kraje.
- W obce kraje?
- Do Ameryki.
- Do Ameryki?
Swidrygajłow wyjął rewolwer i odwiódł kurek. "Achilles" podniósł brwi. - Aj, co to za Ŝarty? Tuta nie
miejsce!
- DlaczegóŜ nie miejsce?
- A dlatego, ze nie miejsce.
- No, bracie, wszystko jedno. Miejsce odpowiednie. Gdy cię będą pytali, powiedz po prostu, Ŝem wyjechał
do Ameryki. Przystawił sobie rewolwer do prawej skroni. - Nu, ruta nie moŜna, ruta nie miejsce! - zŜymnął
się "Achilles", a jego źrenice stawały się coraz szersze. Swidrygajłow spuścił kurek... VII
TegoŜ dnia, lecz juŜ wieczorem, gdzieś koło siódmej, Ras-kolnikow podchodził do mieszkania matki i
siostry - tego S9A
mieszkania w domu Bakalejewa, gdzie ulokował je Razu-michin. Na schody wchodziło się z ulicy,
Raskolnikow się zbliŜał, wciąŜ jeszcze miarkując krok f "jakby niepewny: wstąpić czy nie? Ale nie
Strona 200
1740
wróciłby za nic; jego decyzja była nieodwołalna. "Zresztą wszystko jedno, one nic jeszcze nie wiedzą -
myślał - a mnie juŜ dawno przywykły uwaŜać za dziwaka..." Jego strój był okropny: brudny, przemokły od
całonocnego deszczu, podarty, zaszargany. Twarz miał zeszpeconą przez wycieńczenie, znuŜenie fizyczne,
słotę i prawie całą dobę trwającą walkę z samym sobą. Całą tę noc spędził samotnie. Bóg raczy wiedzieć
gdzie. Ale przynajmniej powziął decyzję. Zapukał do drzwi; otworzyła mu matka. Dunieczki nie było w
domu. Pokojówka takŜe gdzieś wyszła. Pulcheria Aleksandrowna zrazu zaniemówiła z radosnego
zdumienia, potem schwyciła go za rękę i zaciągnęła do pokoju. - OtóŜ i ty! - mówiła jąkając się ze szczęścia.
:- Nie gniewaj się na mnie, Rodia, Ŝe cię witam tak głupio, ze łzami. Ja nie płaczę, ja się śmieję. Myślisz, Ŝe
płaczę? Nie, to radość; juŜ taki mato głupi zwyczaj; zaraz łzy. To juŜ tak od śmierci twego ojca: płaczę z lada
powodu. Siadaj, mój zloty, pewnie jesteś zmęczony, widzę to. Ach, jakŜeś się zabłocił. - Byłem wczoraj na
-deszczu, mamo... - zaczął Raskolnikow. - AleŜ nie, aleŜ nie! - Ŝachnęła się Pulcheria Aleksandrowna
'przerywając mu - myślisz, Ŝe zaraz de zacznę wypytywać swoim dawnym babskim zwyczajem, nie bój się.
Ja przecie rozumiem, wszystko rozumiem; juŜ się teraz nauczyłam po tutejszemu i doprawdy widzę sama,
Ŝe tutaj jest mądrzej. Raz na zawsze powiedziałam sobie: jakŜe mam rozumieć twoje rozmyślania i
wymagać, Ŝebyś mi wszystko tłumaczył, ze wszystkiego zdawał sprawę? MoŜe masz Bóg wie. jakie plany i
projekty w głowie, moŜe powstają jakie nowe myśli, a ja miałabym szarpać cię za rękaw i naprzykrzać się:
o czym myślisz? Wiesz... Ha, BoŜe! Czego ja tak się rzucam z kąta w kąt jak nieprzytomna... Wiesz, Rodia,
juŜ trzeci raz czytam twój artykuł w piśmie, przyniósł mi Dymitr Pro-koficz. AŜ mnie zatkało, kiedy
zobaczyłam. O ja głupia! myślę sobie, oto czym on się zajmuje, oto odpowiedź na wszystkie pytania!
Uczeni są zawsze tacy. MoŜe on w tej chwili ma nowe

pomysły w głowie; rozmyśla nad tym, a ja go męczę i dręczę. Czytam, mój zloty, i naturalnie wielu rzeczy
nie rozumiem; zresztą tak powinno być, bo gdzieŜ mnie?...
- PokaŜ no, mamo.
Raskolnikow wziął pismo i przelotnie rzucił okiem na swój artykuł. Jakkolwiek było to w jaskrawym
kontraście z jego obecnym stanem i połoŜeniem, doznał jednak tego osobliwego cierpko-słodkiego uczucia,
jakiego zawsze doświadcza autor, który po raz pierwszy widzi siebie w druku; przy tym doszły do głosu i
jego dwadzieścia trzy lata. Trwało to jedną chwilę. Przeczytawszy kilka wierszy ściągnął brwi, a straszny
Ŝal ścisnął mu serce. OdŜyła w nim naraz duchowa walka kilku ostatnich miesięcy. Ze wstrętem i irytacją
odrzucił artykuł na stół. - Swoją drogą, Rodia, choć taka jestem głupia, jednakŜe rozumiem, Ŝe w bardzo
krótkim czasie będziesz jednym z pierwszych, jeŜeli nie najpierwszym z naszych uczonych. A tamci się
ośmielili posądzić ciebie o obłęd. Cha-cha-cha! Ty nie wiesz, ale oni tak myśleli! Ach, nikczemne robaki,
skądŜe mają wiedzieć co to rozum! No i Dunieczka, Dunieczka takŜe omal nie uwierzyła! - co ty na to?
Twój nieboszczyk ojciec dwa razy posyłał do pism - najpierw wiersze (zachowały się u mnie w kajeciku,
kiedyś ci pokaŜę), a później juŜ całą powieść (sama go uprosiłam, Ŝeby mi pozwolił ją przepisać), i BoŜe,
jakŜeśmy się oboje modlili, Ŝeby przyjęli - ale nie przyjęli! Jakie sześć czy siedem dni temu zamartwiałam
się, Rodia, patrząc na twoje ubranie, jak ty Ŝyjesz, co jesz i w czym chodzisz. A teraz widzę, Ŝe to znów była
moja głupota, bo jak tylko zechcesz, będziesz miał wszystko od razu, dzięki swemu rozumowi i talentowi.
Widocznie na razie nie chcesz, boś zajęty daleko waŜniejszymi sprawami. - Mamo, Duni nie ma w domu?
- Nie ma, Rodia. Bardzo często jej w domu nie widuję, zostawia mnie samą. Dymitr Prokoficz, daj mu BoŜe
zdrowie, wstępuje posiedzieć ze mną i wciąŜ mówi o tobie. Lubi cię i szanuje, synu. O twojej siostrze nie
mówię przecie, Ŝeby juŜ tak bardzo była względem mnie bez szacunku. Ja się nie skarŜę. Ona ma swój
charakter, ja mam swój; ma teŜ obecnie jakieś sekrety, no a ja nie mam Ŝadnych tajemnic przed wami.
Naturalnie, jestem głęboko przekonana, Ŝe Dunia jest bardzo rozumna, no i kocha mnie i ciebie... ale juŜ
sama nie wiem, do czego to wszystko dojdzie. Oto na przykład teraz uszczęśliwiłeś mnie, Rodia, Ŝeś
wstąpił, a ona to przegapiła. Kiedy przyjdzie, powiem: pod twoją nieobecność był tu brat - gdzieŜeś się
zawieruszyła? Zresztą, Rodia, zanadto mnie nie psuj. Masz czas - to przyjdź, nie masz - trudno, mogę
zaczekać. PrzecieŜ i tak wiem, Ŝe mnie kochasz; to mi wystarcza. Będę czytała twoje dzielą, będę słyszała o
tobie od wszystkich, a jak ci wypadnie - przyjdziesz sam; czego mam jeszcze pragnąć? Ot, dzisiaj
przyszedłeś, Ŝeby ucieszyć matkę, ja to rozumiem... Tu Pulcheria Aleksandrowna rozpłakała się nagle.
- A ja znowu! Nie patrz na mnie, głupią! O BoŜe, siedzę sobie tutaj - zawołała zrywając się z miejsca -
przecie jest kawa, a ja ciebie nie częstuję! Oto, co się nazywa: egoizm starej baby. Zaraz, zaraz! - Mamo, nie
trzeba, za chwilę odchodzę. Nie po to przyszedłem. Mamo, proszę, wysłuchaj mnie. Pulcheria
Aleksandrowna podeszła do niego nieśmiało.
- Mamuśko, cokolwiek się stanie, cokolwiek o mnie posłyszysz, cokolwiek powiedzą ci o mnie, czy
będziesz mnie kochała tak jak teraz? - zapytał nagle z głębi sercay jakby nie myśląc ó swych-słowach i nie
Strona 201
1740
waŜąc ich. - Rodia, Rodia, co tobie? Jak moŜesz nawet pytać? I któŜ ma coś mi o tobie powiedzieć? AleŜ ja
nikomu nie uwierzę, choćby nie wiedzieć kto przyszedł,- wyrzucę za drzwi po prostu. - Przyszedłem cię
upewnić, ze. zawsze ciebie kochałem, a teraz rad jestem, Ŝeśmy sami, rad nawet, Ŝe nie ma Du-nieczki -
ciągnął dalej w tymŜe porywie - przyszedłem powiedzieć d wprost, Ŝe choć będziesz nieszczęśliwa, jednak
wiedz, Ŝe twój syn kocha de teraz Więcej niŜ siebie i Ŝe wszystko, coś o mnie myślała: Ŝem okrutny i Ŝe cię
nie kocham, wszystko to była nieprawda. Ciebie nigdy nie przestanę kochać... No i dosyć. Miałem
wraŜenie, Ŝe trzeba tak zrobić i od tego zacząć... ' Pulcheria Aleksandrowna milcząc obejmowała go, tuliła
do piersi i cicho płakała. - Co d jest, Rodia, tego nie wiem - rzekła w końcu. - Myślałam cały czas, Ŝe po
prostu naprzykrzamy ci się, ale

teraz widzę ze wszystkiego, Ŝe wisi nad tobą wielki smutek i dlatego tak się martwisz. JuŜ dawno to
przeczuwałam. Wybacz, Ŝe o tym mówię; wciąŜ o tym myślę i nie sypiam nocami. Tej nocy twoja siostra
takŜe nie spała, majaczyła i wciąŜ wymieniała twoje imię. Słyszałam coś piąte przea dziesiąte, lecz nie
pojęłam nic. Całe rano chodziłam jak przed ścięciem, oczekiwałam czegoś, przewidywałam.- i oto
doczekałam się! Rodia, Rodia, dokądŜe ty? WyjeŜdŜasz gdzieś? - WyjeŜdŜam.
- Tak myślałam! Ale przecie i ja z tobą mogę pojechać, jeśli trzeba. I Dunia: ona cię kocha, bardzo kocha
ciebie. A moŜe i Zofia Siemionowna niech jedzie ź nami, jeŜeli trzeba. Wiesz, ja chętnie będę ją traktowała
jak córkę. Dymitr Pro-koficz pomoŜe nam się wybrać... ale... dokądŜe ty... jedziesz? - Bądź zdrowa,
mamuśko.
- Co! JuŜ dzisiaj?!- zawołała, jakby go traciła na wieki. - JuŜ muszę... trzeba... bardzo mi pilno... .
- A ja z tobą nie mogę?
- Nie. Niech mama uklęknie i pomodli się za mnie. MoŜe modlitwa mamy dotrze do Boga. - Chodź, niech
cię przeŜegnam, niech cię pobłogosławię! Ot tak, ot tak. BoŜe, BoŜe, co to się dzieje? Tak, był rad, bardzo
był rad, Ŝe nikogo nie ma, Ŝe jest sam z matką. Serce mu naraz zmiękło, jak gdyby za cały ten okropny czas.
Padł przed nią, całował jej nogi, potem oboje płakali objąwszy się. Tym razem ani się dziwiła, ani
wypytywała. Pojęła juŜ dawno, Ŝe się z jej synem dzieje coś straszliwego, a teraz przyszła nań jakaś okrutna
godzina. - Rodia, mój miły, mój jedynaczku - mówiła łkając - oto jesteś teraz taki, jak kiedyś był malutki,
tak samo przychodziłeś do mnie, tak samo ściskałeś mnie i całowałeś. Kiedyśmy jeszcze Ŝyli i biedowali z
twoim ojcem, pociechą dla nas było juŜ to, Ŝe cię mamy, a gdym ojca pochowała - ileŜ razy, objąwszy się z
tobą tak jak teraz, płakaliśmy na jego grobie. A Ŝe od dawna płaczę, to dlatego Ŝe matczyne serce przeczuło
nieszczęście. Jak cię zobaczyłam pierwszy raz wtedy, wieczorem, pamiętasz, gdyśmy dopiero co przyjechały
tutaj, od razu odgadłam z twojego wzroku, aŜ mi wtedy serce stanęło, 528
dzisia) zaś, jakem d .otworzyła drzwi, spojrzałam: no, myślę sobie, widać nastała wyroczna chwila. Rodia,
Rodia, przecie nie zaraz jedziesz? - Nie.
- Jeszcze przyjdziesz?
- Tak... przyjdę.
- Rodia, nie gniewaj się, ja nawet nie śmiem wypytywać. Wiem, Ŝe nie mam prawa, ale ot tak tylko, dwa
słóweczka mi powiedz: to daleko, gdzie ty jedziesz? - Bardzo daleko.
- I cóŜ to? jakaś posada, kariera jakaś dla dębie?
- Co Bóg ześle... Tylko pomódl się za mnie... Raskolnikow ruszył ku drzwiom, lecz uchwydła go za ramię i
z rozpaczą patrzyła mu w oczy. Jej twarz wykrzywiła się przeraŜeniem.
- Mamo, dosyć - rzekł Raskolnikow, gorzko Ŝałując, Ŝe tu przyszedł. - Nie na zawsze? Jeszcze nie na
zawsze? Jeszcze przyjdziesz, przyjdziesz jutro? - Przyjdę, przyjdę. Bądź zdrowa.
Wyrwał jej się nareszde.
Wieczór był świeŜy, depły i jasny; juŜ od rana się wy-pogadzało. Raskolnikow szedł do siebie, śpieszył.
Pragnął skończyć wszystko przed zachodem słońca. Do tego zaś czasu chciałby nikogo nie spotkać. Idąc na
górę do siebie, zauwaŜył, Ŝe Anastazja, odsunąwszy na chwilę samowar, pilnie go śledzi i odprowadza
wzrokiem. "MoŜe u mnie ktoś jest?" - pomyślał. Wstrętem przejął go domysł, Ŝe to moŜe Porfiry. Ale
dotarłszy do swego pokoju i otworzywszy drzwi zobaczył Dunieczkę. Siedziała samiuteńka, w głębokiej
zadumie, i widocznie dawno juŜ na niego czekała. Zatrzymał się w progu. Z-•przestrachem 'podniosła się z
kanapy i wyprostowała przed nim. Spojrzenie jej, nieruchomo w nim utkwione, wyraŜało zgrozę i
nieutulony smutek. Z samego tego spojrzenia zrozumiał nagle, Ŝe siostra wie o wszystkim. - Mam wejść czy
się wynieść? - zapytał nieufnie.
- Cały dzień siedziałam, u-Zofii Siemionowny; obydwie czekałyśmy dębie. Sądziłyśmy, Ŝe na pewno tam
wstąpisz. Raskolnikow wszedł do pokoju rstedt naTcrŜeśle bez sił.

Strona 202
1740
- Jakoś mi słabo, Duniu, bardzo się zmęczyłem; a prayr najmniej teraz chciałbym panować nad sobą
całkowicie, Nieufnie podniósł na nią oczy. - GdzieŜeś był całą noc?
- Dobrze nie pamiętam. Widzisz, Duniu, chciałem się zdecydować ostatecznie i wiele razy przeszedłem nad
Newą; to pamiętam. Chciałem teŜ skończyć tam, ale... nie zdecydowałem się... - wyszeptał, znowu
niedowierzająco po" patrując na Dunię. ,,; - Bogu dzięki! A jakŜeśmy się bały tego
właśnie, ja i Zofia Siemionowna! Znaczy to, Ŝe jeszcze wierzysz w Ŝycie. Bogu dzięki. Bogu dzięki!
Raskolnikow uśmiechnął się gorzko.
- Nie jestem wierzący, a tylko co płakałem razem z matką, w jej objęciach; nie jestem wierzący, a prosiłem,
Ŝeby się pomodliła za mnie. Bóg wie, jak się to dzieje, Dunieczko, ja tu nic zgoła nie rozumiem. - Byłeś u
matki? Sam jej powiedziałeś? - ze zgrozą Ŝachnęła się Dunia. - Czy naprawdę odwaŜyłeś się powiedzieć? '-
Nie, nie powiedziałem... słowami, ale zrozumiała niejedno. Słyszała w nocy, jak majaczyłaś. Jestem pewien,
Ŝe juŜ na wpół pojmuje. MoŜe źle zrobiłem, Ŝem do niej wstąpił. Sam juŜ nie wiem nawet, dlaczego
wstąpiłem. Podły ze mnie człowiek, Duniu. - Podły człowiek, a na cierpienie gotów jesteś iść! Bo przecie
idziesz, prawda? - Idę. Zaraz. Właśnie Ŝeby uniknąć tego wstydu, chciałem się utopić. Duniu, pomyślałem
jednak, stojąc juŜ nad wodą, Ŝe jeśli dotychczas miałem siebie za mocnego, to juŜ i wstydu nie powinienem
się teraz bać - powiedział uprzedzając fakty. - Duniu, czy to duma? - Duma.
Jakby ogień błysnął w jego zagasłych oczach; jakby zrobiło mu się przyjemnie, Ŝe jest jeszcze dumny. - A
czy nie sądzisz, Duniu, Ŝe się po prostu nastraszyłem wody? - zapytał z brzydkim uśmiechem, zaglądając
jej w twarz. - Och, Rodia, daj pokój! - zawołała z goryczą.
Ze dwie minuty trwało milczenie. Siedział ze spuszczoną
głową i patrzał w ziemię. Dunieczka stała przy drugim końcu stołu i z udręką patrzyła na niego. Nagle
wstał. - Późno juŜ, czas na mnie. Zaraź- idęwydać siebie. Ale nie wiem, po co idę siebie wydać. Grube łzy
płynęły po jej policzkach. - Płaczesz, siostro? A czy mogłabyś podać mi rękę?
- Ty o tym wątpisz? Mocno go objęła.
- CzyŜ idąc na cierpienie, tym.samym na wpół nie zmywasz swojej zbrodni?'--wykrzyknęła ściskając go i
całując. -r- Zbrodni? Jakiej zbrodni?! - huknął znienacka w dziwnie gwałtownej pasji. •-'Ze zabiłem
plugawą, szkodliwą wesz, babsztyla, lichwiarkę nikomu niepotrzebną, za której zabicie czterdzieści
grzechów się maŜe, która z biedaków wysysała soki - to ma być zbrodnia? Nie myślę o tej zbrodni i zmywać
jej nie zamierzam. Czemu wszyscy mi wciąŜ wytykają: "Zbrodnia, zbrodnia!" Dopiero teraz jasno widzę
cały nonsens mojej małoduszności, teraz, kiedym juŜ postanowił iść na ten niepotrzebny wstyd! Decyduję
się po prostu wskutek swej lichoty i nijakości, no i moŜe jeszcze ze względu na korzyść, jak mi to
proponował... ten... Porfiry!... - Rodia, Rodia, co ty mówisz! Przecie tyś przelał krew! - zawołała z rozpaczą
Dunia. - Którą wszyscy przelewają - podchwycił nieomal zapamiętale - która leje się i zawsze się lała na
świecie jak wodospad, która leje się jak szampan i za którą wieńczą na Kapitelu i potem zwą dobroczyńcą
ludzkości. SpójrzŜe uwa^ Ŝniej i zrozum! Ja sam chciałem dobra dla ludzi, spełniłbym setki, tysiące
dobrych uczynków zamiast tego jednego głupstwa, nie głupstwa nawet, tylko po prostu niezręczności, bo
cala ta myśl nie była wcale tak głupia, jak się wydaje teraz wskutek niepowodzenia... (przy niepowodzeniu
wszystko 'wydaje się głupim!). Przez to głupstwo pragnąłem tylko osiągnąć niezaleŜność, postawić
pierwszy krok, zdobyć środki, a później wszystko by się zatarło dzięki niewspółmiernie większemu
poŜytkowi... Ale ja, ja nawet pierwszego kroku nie wytrzymałem, poniewaŜ jestem - podły! W tym cały sęk!
A mimo to nie będę patrzał waszymi oczami; gdyby mi się powiodło, włoŜono by mi wieniec, teraz zaś
pchają mnie w Ŝelaza! - To przecie nie to, wcale nie to! Rodia, co ty mówisz!

- Aha! To nie ta forma, nie dość estetyczna, nie dofó ładna forma! OtóŜ stanowczo nie rozumiem: dlaczego
walić w ludzi pociskami, morzyć ich regularnym oblęŜeniem - to ma być szacowniejsza forma? Lęk przed
estetyką jest pierwszą oznaką bezsilności. Nigdy, nigdy jaśniej nie zdawałem sobie z tego sprawy niŜ teraz,
mniej niŜ kiedykolwiek rozumiem tę moją "zbrodnię"! Nigdy, nigdy nie byłem silniejszy ani bardziej
przekonany niŜ teraz!... Rumieńce wystąpiły na jego bladą, steraną twarz. Lecz wykrzykując ostatnie słowa,
przypadkiem spotkał wzrok Duni, i tyle, tyle udręki o niego było w tym wzroku, Ŝe się mimo woli
opamiętał. Poczuł, Ŝe mimo wszystko unieszczęśliwił te dwie biedne kobiety. Mimo wszystko on jest
powodem.... - Duniu, moja miła! jeŜelim winien, wybacz mi (chociaŜ nie moŜna mi wybaczyć, jeŜeli jestem
winien). śegnaj! Nie spierajmy się! Czas juŜ, wielki czas. Nie idź za mną, błagam, Muszę jeszcze wstąpić...
A teraz idź i natychmiast siądź przy matce. Zaklinam cię o to! To moja ostatnia, największa prośba do
ciebie. Nie odchodź od niej przez cały ten czas. Zostawi-: łem ją w rozterce, której bodaj nie przeŜyje: albo
umrze, albo zwariuje. Bądź więc z nią! Razumichin będzie przy was, mówiłem mu... Nie płacz o mnie!
Postaram się być całe Ŝycie i męŜny, i uczciwy, choć jestem zabójcą. MoŜe kiedyś posłyszysz moje imię. Nie
Strona 203
1740
zhańbię was, zobaczysz; jeszcze dowiodę... a na razie do widzenia - pośpieszył skończyć, gdyŜ znowu
zauwaŜył przy ostatnich swych słowach i obietnicach jakiś dziwny wyraz w oczach Duni. - Czemu tak
płaczesz? Nie płacz, nie płacz, przecie nie na zawsze się rozstajemy!... Ach, prawda! Czekaj, zapomniałem!...
Podszedł do Stołu, wziął gruby, zakurzony tom, otworzył i wyjął spomiędzy kartek mały akwarelowy
portrecik na słoniowej kości. Był to portrecik córki gospodarzy, jego byle) narzeczonej, zmarłej w obłędzie -
tej dziwnej dziewczyny, która chciała iść do monasteru. Chwilę wpatrywał się w tę wyrazistą i chorowitą
twarzyczkę, ucałował portret i wręczyl go Dunieczce. - Z nią duŜo mówiłem o tym, z nią jedną - rzekł
zamyślony - jej sercu powierzyłem wiele z tego, co się później tak szpetnie urzeczywistniło. Nie bój się -
powiedział do Duni - ona, tak samo jak ty, nie zgadzała się ze mną i jestem rad, Ŝe juŜ jej nie ma.
NajwaŜniejsze, najwaŜniejsze to, Ŝe teraz wszystko pójdzie po nowemu, przełamie się na dwoje l - zawołał
znienacka, powracając do swej katuszy - wszystko, wszystko. A czy jestem na to gotów? Czy chcę tego sam?
Powiadają, Ŝe to potrzebne dla doświadczenia mnie! Po co, po co to bezsensowne doświadczenie? Po co
ono? Czy lepiej będę sobie zdawał sprawę wtedy, zmiaŜdŜony męczarnią, zidioceniem, w starczej niemocy
po dwudziestoletniej katordze, niŜ zdaję sobie sprawę teraz? I po co będę wtedy Ŝył? Czemu teraz zgadzam
się tak Ŝyć? O, wiedziałem, Ŝem podły, kiedy dzisiaj o świcie stałem nad Newą! Wreszcie oboje wyszli.
CięŜko było Duni, ale kochała go! Poszła, lecz zrobiwszy z pięćdziesiąt kroków obróciła się, by jeszcze raz
na niego spojrzeć. Jeszcze było go widać. Dotarłszy jednak do rogu, on takŜe się obrócił; ostatni raz
spotkały się ich spojrzenia; ale widząc, Ŝe na niego patrzy, niecierpliwie, ba, z irytacją machnął ręką, Ŝeby
szła, sam zaś szybko skręcił za róg. "Zły jestem, widzę to - myślał po chwili, zawstydzony, Ŝe z taką
opryskliwością machnął siostrze ręką. - Ale dlaczego one tak mnie kochają, skórom tego niewart! Och,
gdybym był sam jeden i nikt mnie nie kochał, i gdybym ja takŜe nigdy nikogo nie kochał! Nie byłoby tego
wszystkiego; ciekawe, czy naprawdę przez te przyszłe piętnaście, dwadzieścia lat moja dusza tak się juŜ
skruszy, Ŝe będę pokornie chlipał wobec ludzi; co drugie słowo nazywając siebie zbójem? Niewątpliwie!
Po to właśnie zsyłają mnie teraz, właśnie tego im potrzeba... Oto łaŜą sobie ulicami tam i z powrotem, a
przecie kaŜdy z nich jest łotrem i zbójem juŜ z samej natury; gorzej - bo idiotą! Ale spróbujcie no nie zesłać
mnie na Sybir, a wszyscy oni wściekną się ze szlachetnego oburzenia! O, jak ich wszystkich nienawidzę!"
Głęboko zamyślił się nad tym: "Jaki to proces umysłowy moŜe sprawić, Ŝe wreszcie, juŜ bez rozumowań,
upokorzę się przed nimi wszystkimi, upokorzę z przekonania? CzemuŜ by nie? Naturalnie, tak być
powinno. CzyŜ dwadzieścia lat nieustannego gnębienia nie dobije ostatecznie? Woda drąŜy opokę. I po cóŜ,
po cóŜ Ŝyć w takim razie, po co idę teraz, skoro sam wiem, Ŝe wszystko będzie właśnie tak jak zapisane, tak,
a nie inaczej!"

Od wczorajszego wieczoru zadawał sobie to pytanie chyba po raz setny, lecz mimo to - szedł. *
VIII
JuŜ zapadał zmierzch, kiedy wszedł do Soni. Przez cały dzień czekała go w okropnym zdenerwowaniu.
Czekały razem z" Do-nią. Dunia przyszła wczesnym rankiem, pomna wczorajszych słów Swidrygajłowa, Ŝe
Sonia "o tym wie"... Nie będziemy opisywać szczegółów rozmowy, łez obu kobiet i jak się zt sobą zbliŜyły.
Z tego pobytu Dunia wyniosła przynajmniej jedną pociechę, Ŝe brat jej nie będzie sam; do niej pierwszej^
do Soni, przyszedł ze swą spowiedzią; w niej szukał człowieka, kiedy człowiek stał mu się nieodzowny;
ona teŜ pójdzie za nim gdziekolwiek zrządzą losy. Nie pytając nawet. Duma wiedziała, Ŝe tak będzie.
Patrzyła na Sonię aŜ z jakąś czdą i zrazu wtrąciła ją prawie w zmieszanie tym okazywanym jej uczuciem
czci. Sonia była bliska łez, gdyŜ, odwrotnie, uwaŜała, Ŝe jest niegodna nawet spojrzeć na Dunię. Cudowny
obraz Duni, gdy się jej skłoniła z takim szacunkiem podczas ich pierwszego widzenia się u Raskolnikowa,
na zawsze pozostał odtąd w jej duszy jako jedna z najpiękniejszych i niedosięŜnych wizji w jej Ŝyciu.
W^keńcuDunieczka niewytrzymala i opuściła Sonię, by oczekiwać brata w )ego pokoju; wciąŜ miała
wraŜenie, Ŝe on tam przyjdzie najpierw. Zostawszy sama, Sonia natychmiart zaczęła truchleć" na myśl, Ŝe
moŜe on rzeczywiście popehri samobójstwo. Tego samego bała się Dunia. Lecz obydwie przez cały ten
dzień przekonywały siebie, Ŝe to niepodobieństwo, i były spokojniejsze, dopóki znajdowały się razem.
Teraat jednak, skoro się tylko rozstały, jedna i druga myślała jedynie o tym. Soni przypomniało się, jak
wczoraj Swidrygajłow powiedział jej, Ŝe Raskolnikow ma przed sobą dwie drogi: Sybir albo... Przy tym
znała jego próŜność, zuchwalstwo, wygórowaną ambicję i niedowiarstwo. "CzyŜ naprawdę tylko
małoduszność i lęk śmierci moŜe teraz kazać mu Ŝyć?" -* pomyślała wreszcie z rozpaczą. Tymczasem słońce
juŜ zachodziło. Smutna stała w oknie i nieruchomo patrzyła - ale przez to okno widać było tylko szczytowy,
nietynkowany ^ '
mur sąsiedniej kamienicy. W końcu, kiedy juŜ doszła do zupełnej pewności, Ŝe nieszczęśnik nie Ŝyje -
wszedł do jej pokoju. '»RadosnjTokrzyk wyrwał się-iei-g-rnersi. Ale spojrzawszy bacznie na jego twarz,
Strona 204
1740
zbladła raptownie. - Ano, tak - rzekł uśmiechając się Raskolnikow - przyszedłem_po twoje krzyŜyki, Soniu.
Przecie sama kazałaś mt iść na rozstaje, a teraz, gdy przyszło co do czego, stchórzyłaś, zdaje się? Popatrzyła
na niego ze zdumieniem. Dziwnym wydał jej się ten ton; wstrząsnęły nią dreszcze, ale po chwili
zrozumiała, Ŝe i ten ton, i te słowa - wszystko to było sztuczne. Nawet mówiąc do niej patrzał jakoś w kąt i
zdawał się unikać jej spojrzenia. - UwaŜasz, Soniu, umyśliłem sobie, ,.Ŝe moŜe tak będzie korzystniej. Jest
pewna okoliczność... Ale o tym długo trzeba by gadać, a nie warto. Wiesz, co mnie tylko złości? Bierze mnie
gniew, Ŝe wszystkie te głupie, bestialskie gęby otoczą mnie zaraz, będą wybałuszać na mnie gały, zadawać
mi swoje idiotyczne pytania, na które trzeba odpowiadać, będą wytykać palcami... Tfu! Wiesz,
Jue_Jio_PorfiregQ_pójdę, sprzykrzył mi się. Wolę.Jaojsc do mego przyjaciela, pprucznika-Procha - to
dopiero go zdziwię, to dopiero wywrę efekt w swoim rodzaju! A warto by mieć więcej zimnej krwi; jestem
zanadto Ŝółciowy ostatnimi czasy. Czy dasz wiarę: tylko co pogroziłem siostrze omalŜe nie pięścią za to
jedynie, Ŝe się obejrzała, by na mnie spojrzeć ostatni raa. To świństwo - być w takim stanie! Tfu, do czego
doszedłem! No, gdzieŜ tęJkrzyŜyki? Był jakby nieswój. Nie mógł ustać na miejscu ani chwili, na Ŝadnym
przedmiocie nie mógł skupić uwagi. Myśli jego przeskakiwały jedna przez drugą, mówił od rzeczy, ręce z
lekka mu drŜały. Sonia milcząc wyjęła z szuflady dwa krzyŜyki, cyprysowy i mosięŜny,
przezegnała_sie^t>rzeŜegnala Raskolnikowa i włoŜyła mu na pierś-eyprysewy krzyŜyk. - Aha, to ma być
symbol tego, Ŝe biorę na siebie krzyŜ, che-che! Jak gdybym dotąd mało cierpiał! Cyprysowy, czyli
zwyczajny; ten mosięŜny, który naleŜał do Lizawiety,'bierzesz dla siebie. PokaŜ no?! Więc ona go miała na
sobie... w tamtej chwili? Znam dwa podobne krzyŜyki, srebrny

i z medalikiem. Rzuciłem je wtedy staruszce na piersi. Teraz by się przydały, mógłbym je włoŜyć... Zresztą
gadam trzy p(r) trzy, a zapomnę o interesie; jestem jakiś roztargniony!... UwaŜasz.-Soniy^rzyszedłem
właściwie po to, Ŝeby.cie.uprze-dzić, Ŝebyś wiedziała... Oto i wszystko... Tylko w tym celu przyszedłem.
(Hm, swoją drogą, myślałem, Ŝe powiem coś więcej.) Wszak chciałaś sama, Ŝebym poszedł. OtóŜ teraz będę
siedział w więzieniu, spełnią się twoje chęci, czemu więc płaczesz? I ty takŜe? Przestań, daj pokój, och, jak
mi to wszystko ciąŜy! JednakŜe rodziło się w nim uczucie; patrzał na nią i serce mu się ścisnęło. "Dlaczego,
dlaczego i ona teŜ? - pomyślał - czymŜe dla niej jestem! Czemu płacze, czemu troszczy się o mnie, jak matka
albo Dunia? Niańką mi będzie!" - Przezegnaisie, pomódl choć raz - drŜącym, nieśmiałym głosem poprosiła
"Sonia; - O, co to, to ile d się podoba! I z czystego serca to zrobię, Soniu, z czystego serca... Co prawda chciał
powiedzieć coś innego.
PrzeŜegnał się kilka razy. Sonia^schwycila chustkę i zarzuciła ją sobie^glowęrByfitozielona dradedamowa
chustka, prawdopodobnie ta sama, "familijna", o której wówczas •wspominał Marmieładow.
Raskolnikowowi mignęła myśl o tym, ale nie zapytał. Rzeczywiście, czuł juŜ sam, Ŝe jest okropnie
roztargniony i jakoś niemoŜliwie roztrzęsiony. To go przestraszyło; uderzyło go i to równieŜ, Ŝe Sonia chce
iść z nim razem. - Co to?Dokadtx?^_ Zostań, zostań! Pójdę sam - zawołał z małoduszną irytacją i, prawie
rozzłoszczony, ruszył ku drzwiom. - Po co mi ta cala świta! - burczał wychodząc. Sonia zostala-^pośrodku
pokoJji_NawetJłjeJŁJaią nie poŜegnał. JuŜ o nie)zapoihńial.'7ątrząca,buntownicza wątpliwość zakipiała w
)ego duszy. "Czy to tak, czy to istotnie tak? - myślał na nowo, zstępując ze schodów. - Czy rzeczywiście nie
moŜna się zatrzymać i wszystkiego tego odrzucić... i nie iść?" A jednak szedł. Nagle wyczuł ostatecznie, Ŝe
nie ma po co zadawać sobie takidTpytań. Wyszedłszyna ulicę przypomniał sobie, Ŝe się nie
poŜegnał-z-.Sonią, Ŝezostala~pośrodku pokoju, w swej zielonej chustce, wystraszona jego okrzykiem.
Przystanął na krótko. A w tejŜe chwili oślepiła go pewna myśl - jakby umyślnie czekająca, by go oszołomić
do reszty. "Po co, na co chodziłem do niej teraz? Powiedziałem jej, Ŝe w interesie; jakiŜ to był interes?
śadnego interesu nie miałem. Czy po to, by jej oświadczyć, Ŝe idę? No to cóŜ z tego? To mi dopiero interes!
CzyŜbym ją pokochał? PrzecieŜ nie, nie? PrzecieŜ odpędziłem ją tylko co jak psa. MoŜe istotnie trzeba mi
było jej krzyŜyków? O, jakŜe nisko upadłem! Nie, trzeba mi było jej łez, chciałem widzieć jej przestrach,
patrzeć, jak boli i dręczy się jej serce! Chciałem choć trochę się zaczepić, pomarudzić, popatrzeć na
człowieka! A jeszcze miałem czoło liczyć na siebie. Bóg wie co sobie wyobraŜać - ja, nędzarz i nędznik, ja
szuja, szuja!" Sz^dl nabrzeŜem kanału i był juŜ niedaleko celu. Cecz dotarłszy do mostu zatrzymał się i
nagle skręcił na most, w stronę placu Siennego. Chciwie rozglądał się na prawo i na lewo, z wytęŜeniem
wpatrywał w kaŜdy przedmiot i na niczym nie mógł skupić uwagi: wszystko mu się wyślizgiwało. "Za
tydzień, za miesiąc będą mnie gdzieś wieźli więzienną karetką po tym samym moście; jakŜe wtedy spojrzę
na ten kanał? Warto sobie zapamiętać-przemknęło mu przez myśl.-Oto jest szyld; jakŜe wtedy odczytam te
same litery? Napisano tu: S pułk a, przez źu»; muszę zapamiętać to źu», tę literę źu>>, i spojrzeć na nią za
miesiąc - na to samo źu». Jak wtedy na nie popatrzę? Co będę wtedy odczuwał i myślał?... BoŜe, jakie to
wszystko musi być nikczemne, wszystkie te moje teraźniejsze... troski! Naturalnie, wszystko to musi być
Strona 205
1740
ciekawe... w swoim rodzaju... (Cha-cha-cha! o czym ja myślę!) Dziecinnieję, popisuję się sam przed sobą; ale
dlaczego zawstydzam siebie? Tfu, jak d ludzie potrącają! Na przykład ten grubas - Niemiec zapewne - który
mnie potrądl: czyŜ wie, kogo potrącił? Baba z dzieckiem prosi jałmuŜny; ciekawe, Ŝe uwaŜa mnie za
szczęśliwszego od siebie. Ha, moŜna by coś jej dać - ot, dla kawału. Oho, zachował mi się w kieszeni piątak.
Skąd?... Macie tu, matko... weźcie!" - Szczęść ci BoŜe! - dał się słyszeć płaczliwy głos Ŝe-
braczki.
Wszedt-Ba,J)lac Sienny. Nieprzyjemnie, bardzo nieprzyjemnie było mu ocierać~się o ludzi, a jednak szedł
tam właśnie, 537

gdzie było najtłoczniej. Wszystko by oddal, Ŝeby być sani, ale czul, Ŝe ani jednej chwili nie wytrzyma w
samotności; Wśród ciŜby awanturował się jakiś pijak: koniecznie chciał tańczyć, ale nie mógł utrzymać
równowagi. Otoczono go ze wszystkich stron. Raskolnikow przepchnął się przez tłum, przyglądał się
pijakowi i nagle parsknął krótkim, urywanym śmiechem. Po chwili juŜ zapomniał o pijaku, nawet nie
widział go, choć na niego patrzał. Wreszcie odszedł, juŜ ani pamiętając, gdzie się znajduje; ale gdy doszedł
do połowy placu, targnął nim pewien odruch, pewne uczucie owładnęło nim, od razu opanowało go całego,
z duszą i ciałem. Przypomniał-sobie naglę słQwa-S<?ni:_,^ldŜ..-na-rozstaje, pokłoń sie._Judzioni, ^ucałuj
ziemię, poniewaŜ popełniłeś grzech wobec niej, i głośno powiedz całemu światu: jestem zabójcą.'"'ZadrŜał
przyponnriawszy~to~ioDie:~T~-do--takiego stopnia zgnębiła go cała nieuleczalna rozterka i trwoga
ostatnich czasów, osobliwie zaś ostatnich godzin, Ŝe wprost runął w moŜliwość tego nowego, pełnego,
niepodzielnego doznania. Wezbrało w nim ono niby atak, zapłonęło mu w duszy drobną iskierką i nagle,
jak płomień, zagarnęło go ze wszystkim. Wszystko się w nim naraz rozluźniło, z oczu trysnęły łzy.
Jąk-pQdcietXi_powalił się_na ziemię... Uklęknał_pośród placu, pokłonił się do złemu ucałował
tę bnidną-ziemię -TTozkoszą i Szczęściem! Wstał i pokłonił "się drugi raz. - A to się urŜnął! - zauwaŜył nie
opodal stojący chłopiec. Rozległ się śmiech.
- Wybiera się do Jerozolimy, bracia, Ŝegna się z dziećmi, z ojczyzną, kłania się całemu światu, całuje
stołeczne miasto Sankt-Petersburg i jego grunt - dorzucił jakiś podpity mieszczanin. - Chłopak jeszcze
młodziutki! - wtrącił trzeci.
- Ze szlachty! - zaznaczył ktoś statecznym głosem.
- Kto ich tam dziś rozróŜni, któren ze szlachty, a któren nie. Wszystkie te okrzyki i rozmowy powstrzymały
Raskol-nikowa, tak Ŝe wyrazy: "ja zabiłem", juŜ moŜe gotowe wyrwać mu się z ust, zamarły w nim.
Spokojnie jednak zniósł te wszy-538 ;
stkie krzyki i nie- oglądając się^_u§zyt wprosL uliczką w stronę bmfa-Jolicji. Pewien_widok uderzył go po
drodze, ale go nie zdziwił. Raskolnikow juŜ przeczuwał, Ŝe tak być musi. Podczas gdy na placu Siennym
kłaniał się do ziemi po raz drugi - gdzieś na lewo, o pięćdziesiąt krokow_od_siebie, zobaczył
ŚoriTł^-ehowata^^^przed"!!!(tm)'"^ jednym z drewnianych •baraKów stojących na placu, czyli Ŝe
towarzyszyła mu w całej tej bolesnej pielgrzymce! Raskolnikow uczuł i pojął w tej chwili raz na zawsze, Ŝe
teraz Sonia jest juŜ z nim na wieki, Ŝe pójdzie za nim choćby na kraj świata, gdziekolwiek rzucą go losy.
Serce w nim zamarło... Ale - oto juŜ dotarł do wyrocznego miejsca. Dosyć/ raźno, wszedł na podwórko.
Trzeba byle-, iść na trzecie piętro. "Będę^am^szedTdIugo" - pomyślał. W ogóle zdawało mu się, Ŝe do
fatalnej chwili jeszcze daleko, jeszcze duŜo zostaje czasu, duŜo jeszcze moŜna przemyśleć. Znów te same
śmieci, te same skorupki na krętych schodach, znowu drzwi mieszkań stoją na ościeŜ, znowu te same
kuchnie, z których zalatuje swędem i smrodem. Od owego czasu Raskolnikow tu nie był. Nogi mu mdlały,
uginały się, lecz niosły go. Zatrzymał się na chwilę, by złapać oddech, by ochłonąć, by wejść jak człowiek.
"Ale po co? na co?- pomyślał nagle, zdawszy sobie sprawę z tego odruchu. - Skoro juŜ muszę wypić ten
kielich, to czyŜ nie wszystko jedno? Im paskudniej, tym lepiej." W jego wyobraźni mignęła w tej chwili
postać liii Pietrowicza Procha. "CzyŜ naprawdę do niego? CzyŜ do kogo innego nie moŜna? Czy nie moŜna
do Nikodema Fomicza? Ot, zawrócić zaraz i pójść do mieszkania samego inspektora. Przynajmniej
odbędzie się to po domowemu... Nie, nie! Do Procha, do Procha! Jak juŜ pić, to duszkiem..." Zlodowaciał i
prawie nieErzytomnyotworzyi_Jdrzwi do biara. Tym razem było tu bardzo mało osób, stał jakiś stróŜ
ri')esŜcze^akiś człowiek z gminu. StróŜ nawet nie wyjrzał zza swej przegródki. Raskolnikow wszedł do
następnego pokoju. "MoŜe jeszcze będę mógł nie mówić" -"migało mu w myśli. Tutaj jakiś osobnik,
widocznie skryba, w cywilnej marynarce, zabierał się do pisania czegoś przy biurku. W kącie jeszcze Jakiś
pisarczyk siadł przy stole. Zamiotowa nie było. Nikodema Fomicza, rzecz prosta, nie było takŜe.

- Nie ma nikogo? - zapytał Raskolnikow zwracając się do osobnika przy biurku. - A do kogo pan?
- A-a-a! Kopę lat, ani widu, ani słychy... czy jakŜe to tam w bajkach... zapomniałem! M-moje
Strona 206
1740
usz-szanowanie!- zawołał nagle znajomy głos. ' / Ra.skolnikow_zadrzał_^Stal_^rzed nim
Proch, który się naraz wyłonił z sąsiedniego poko)o"Sam los" Tego chciał - pomyślał Raskolnikow. -
Dlaczego jest tutaj ?" - Do nas? W jakiej sprawie? - krzyczał Ilia Pietro-wicz.. (Był najwidocznie w
doskonałym humorze, nawet w cokolwiek podnieconym nastroju.) JeŜeli w interesie, to troszkę za
wcześnie pan przyszedł. Ja sam tu przypadkowo... Zresztą gotów jestem do usług. Wyznam panu, panie...
jak? jak? Pan wybaczy... - Raskolnikow.
- Et, co tam Raskolnikow! CzyŜ pan sądzi, Ŝe zapomniałem! NiechŜe mnie pan nie uwaŜa za takiego
zupełnie... Ro... Ro... Rodionycz, zdaje się. - Rodion Romanycz.
- Tak, tak, tak! Rodion Romanycz, Rodion Romanycz! O to mi właśnie chodziło. Nawet wielokrotnie
dowiadywałem się. Bo wyznam, Ŝe od tego czasu szczerze się martwiłem, Ŝeśmy wtedy obaj... Później mi
wytłumaczono, dowiedziałem się, Ŝe: młody literat, nawet uczony... i Ŝe tak powiem pierwsze kroki... O
BoŜe! któryŜ z literatów i uczonych nie robił na początku oryginalnych kroków! Ja i moja Ŝona - oboje
czcimy literaturę, a Ŝona nawet do szaleństwa!... Literaturę i artyzm! Byle człowiek był szlachetny, całą zaś
resztę moŜna zdobyć talentem, wiedzą, rozsądkiem, geniuszem! Na przykład kapelusz - cóŜ to jest
kapelusz? Kapelusz to naleśnik, mogę go sobie kupić u Zimmermana; natomiast tego, co się kryje pod
kapeluszem, tego, co kapelusz osłania - tego juŜ nie kupię!... Wyznam, Ŝem nawet chciał iść do pana wytłu-'
maczyć się, ale pomyślałem sobie, Ŝe moŜe pan... No dobrze, ale nawet nie spytałem: czy pan rzeczywiście
w jakimś interesie ? Podobno zjechali do pana krewni? - Tak, matka i siostra.
- Miałem nawet honor i szczęście poznać pańską siostrę; wykształcona i czarująca osoba. Wyznam:
poŜałowałem, Ŝeśmy się wtedy obaj tak unieśli. Casus! śe zaś wówczas z powodu pańskiego zemdlenia ja
na pana tak... to później wszystko się wyjaśniło olśniewająco! Fanatyzm i ciemnota! Rozumiem pańskie
oburzenie. MoŜe z racji zwiększenia rodziny zmienia pan mieszkanie? - N-nie, ja tylko tak. Przyszedłem
zapytać... myślałem, Ŝe zastanę tu Zamiotowa. - Ach, tak! Panowie się przecie zaprzyjaźnili, słyszałem. Nie,
Zamiotowa u nas nie ma - nie zastał go pan. Tak jest, postradaliśmy Aleksandra Grigoriewicza! Od dnia
wczorajszego juŜ nie wchodzi w skład personelu. Zmienił posadę... i zmieniając pokłócił się z nami
wszystkimi... Nawet niegrzecznie... Lekkomyślny smarkacz, nic więcej; rokował, owszem, nadzieje, ale to u
nas zawsze tak z tą rokującą nadzieje młodzieŜą! Niby to ma zdawać jakiś egzamin, ale pan wie, jak to u
nas: pogada się, pochełpi, i na tym się skończy cały egzamin. PrzecieŜ to nie to, co dajmy na to pan albo,
powiedzmy, pan Razumichin, przyjaciel pański! Waszą karierą jest uczoność i Ŝadne niepowodzenia juŜ
was nie wysadzą z siodła! Dla pana wszystkie te urody Ŝycia to, rzec moŜna, nihii est*. Asceta, mnich,
pustelnik!... Dla pana - księga, pióro za uchem, uczone dociekania: oto gdzie szybuje pański duch! Ja sam
po części... Pamiętniki Livingstona" czytał pan? - Nie.
- A ja czytałem. Skądinąd rozmnoŜyło się obecnie co niemiara nihilistów; zresztą to zrozumiale; bo pytam
pana: w jakich czasach Ŝyjemy? Co prawda ja z panem... boś pan chyba nie nihilista, co? Odpowiedz pan
otwarcie, otwarcie! - N-nie...
- Nie, wie pan, ze mną moŜna otwarcie, niech się pan nie krępuje, tak jakbyś był sam na sam ze sobą! Co
innego słuŜba, a co innego... Pan myślał, Ŝe chciałem powiedzieć: druŜba? Nie, nie zgadł pan! Nie druŜba,
tylko uczucie człowieka i obywatela, uczucie ludzkości oraz umiłowanie NajwyŜszego. Mogę być osobą
urzędową, piastować stanowiska, ale człowieka i obywatela mam obowiązek czuć w sobie i zdać sprawę...
Na przykład wspomniał pan o Zamiotowie. CóŜ to

jest Zamiotow? Narobi skandalów na francuską modlę w nieprzyzwoitym lokalu, przy szklance szampana
lub dońskiego - oto, czym jest pański Zamiotow! A ja, być moŜe, Ŝe się tak wyraŜę, spłonąłem od ofiarności
i wzniosłych uczuć, ponadto mam znaczenie, rangę, pełnię funkcję! Jestem Ŝonaty i mam dzieci. Spełniani
obowiązki obywatela i człowieka, on zaś, daruje pan, kimŜe jest? Traktuję pana jako obywatela
uszlachetnionego przez wykształcenie. RównieŜ babek połoŜnych rozmnoŜyło się nad wszelką miarę.
Raskolnikow podniósł brwi pytająco. Słowa liii Pietro-wicza, który snadź niedawno wstał od stołu,
przewaŜnie brzęczały i sypały się przed nim jak puste dźwięki. Jednak pewną część zrozumiał; patrzał
pytająco i nie wiedział, czym się to wszystko skończy. - Mówię o tych strzyŜonych pannicach - ciągnął dalej
gadatliwy Ilia Pietrowicz. - Z własnego popędu nazwałem je babkami połoŜnymi i znajduję, Ŝe to zupełnie
trafna nazwa. Che-che! Lezą do akademii, uczą się anatomii20, ale niechŜe pan powie: gdybym zachorował,
to czyŜ sprowadzę sobie pannicę, Ŝeby mnie leczyła? Che-che! Ilia Pietrowicz zanosił się śmiechem, bardzo
rad ze swych dowcipów. - Ha, zapewne: bezmierna Ŝądza oświaty; ale oświeć się i daj pokój. CzemuŜ
naduŜywać? CzemuŜ zniewaŜać szlachetne osobistości, jak to czyni ten hukaj Zamiotow? Czemu mnie
zniewaŜył, pytam ja pana?... Albo znowuŜ ile się rozmnoŜyło samobójstw - pan nie ma najmniejszego
pojęcia. Wszystko to przeputa ostatnie grosze, a potem odbiera sobie Ŝycie. Jakieś podlotki, smarkacze,
Strona 207
1740
starcy... Nie dalej niŜ dziś rano doniesiono nam o jakimś panu, który niedawno przyjechał. Kolego, ej,
kolego! Jak nazwisko tego dŜentelmena, o którym mamy doniesienie, Ŝe się zastrzelił na Stronie
Petersburskiej ? - Swidrygajłow - odezwał się ktoś z drugiego pokoju ochryple i obojętnie. Raskolnikow
drgnął. - SwidrygaJlowJ^SwidrygajiosŁ-sis zastrzelił!-wykrzyknął. - Jak to! Pan zna Swidrygajłowa?
- Owszem... znam... niedawno przyjechał...
- Tak jest, niedawno przyjechał; stracił Ŝonę; człowiek to awanturniczego usposobienia, a raptem wziął i
zastrzelił się - i to w sposób tak skandaliczny, Ŝe nie ma pan pojęcia... W notesie zostawił kilka słów, Ŝe
umiera przy zdrowych zmysłach i prosi nikogo nie winić o jego śmierć. Podobno miał pieniądze. A pan
właściwie skąd wie o nim? - To mój... znajomy... moja siostra pracowała u nich jako guwernantka... - Ba, ba,
ba... W takim razie pan będzie mógł coś nam o nim powiedzieć. A pan nawet nie podejrzewał? - Widziałem
go wczoraj... pił... wino... Nic nie wiedziałem. Raskolnikow czuł się tak, jakby coś runęło na niego i
przytłoczyło go. - Zdaje się, Ŝe pan znowu pobladł. Powietrze tu u nas takie duszne... - Tak, na mnie czas -
mamrotał Raskolnikow - przepraszam, Ŝe fatygowałem... - Ale co znowu, zawsze jestem gotów do usług!
Sprawił mi pan przyjemność i rad jestem, Ŝe mogę oświadczyć... Ilia Pietrowicz podał mu nawet rękę. -
Chciałem tylko,^_do; Zamiotowa...
- Rozumiemy rozumiem. Sprawił mi pan przyjemność.
- Bardzo mi... muo"-_do widzenia... - uśmiechnął się Raskolitikow. Wyszedł słaniając się. W głowie mu się
kręciło. Nie czul, Ŝe stoi jeszcze nmogach. Począł zstępować ze schodów, prawą ręką opierając się o ścianę.
Miał wraŜenie, Ŝe stróŜ, który z księgą pod pachą szedł na górę do biura, potrącił go w przejściu; Ŝe jakaś
psina zaszczekała jazgotliwie gdzieś na niŜszym piętrze i Ŝe jakaś kobieta rzuciła w nią kawałkiem drzewa
i zaczęła krzyczeć. Zeszedł na dół i wszedł na podwórko. Tu, na podwórku! nie opodal bramy, stała blada,
zmartwiała Sónia, popatrzyłana_mega-dziko, dziko. Zatrzymał sięprzed nią. Coś chorego i udręczonego
wy-raziio się w-icj-twarźy, coś rozpaczliwego. Załamała ręce. Szkaradny, stropiony uśmiech wycisnął się na
jego wargach. Postał, znów się uśmiechnął, zawrócił i_ru§zyLz_jC'owrotem na górę, dobiura-policji. -"""
Ilia -Pietrowicz siedział przy stole i grzebał się w jakichś * 543

papierach. Przed nim stal stróŜ, który przed chwilą potrącił Raskolnikowa na schodach. - A-A-ai-Pan
znewuł-etos" pan zapomniał, nie?... Ale co panu jest? Z pobielałymi ustami, z nieruchomym wzrokiem,
cicho zbliŜył się Raskolnikow do niego, podszedł tuŜ do stołu, oparł się ręką, chciał coś powiedzieć, ale nie
mógł: dawały się słyszeć tylko jakieś bełkotliwe, nieartykułowane dźwięki. - Panu słabo! Krzesło! Niech
pan siądzie na krześle, niechŜe pan siądzie! Wody! Raskolnikow opadł na krzesło, lecz nie spuszczał oczu z
twarzy bardzo niemile zdziwionego liii Pietrowicza. Długą chwilę patrzyli wzajem na siebie i czekali.
Przyniesiono wody. • - To ja... - zaczął Raskolnikow.
- Proszę się napić. > Raskolnikow odsunął szklankę ręką i cicho, z przerwami, ale
wyraźnie powiedział: - To ja wówczas _zabiłem s^ara_l_ichwiaJkę i jej s i o s tre^J^ga'wiete_siekleJą i
ograbiłem. Ilia Pietrowicz otworzył usta. Ze wszystkich stron zbiegli się ludzie. Raskolnikow powtórzył
swoje zeznanie...
EPILOG
Syberia. Na brzegu 'szerokiej pustynnej rzeki leŜy miasto, jeden z ośrodków administracyjnych Rosji; w
mieście jest twierdza, w twierdzy więzienie. W tym więzieniuJuŜ dziewięć miesięcy przebyć _kat"rŜnik
drugiej kategoni^-JJO-dion Raskolnikow. Od dnia jego zbrodni minęło prawie półtora roku. ~" Rozprawa
sadowa--odbyła się bez większych trudności. Przestępca obstawał przy swym zeznaniu dobitnie, dokładnie
i jasno, nie gmatwając okoliczności, nie łagodząc ich na swoją korzyść, nie zniekształcając faktów, nie
zapominając o najdrobniejszych szczegółach. Opowiedział, najdokładniej cały przebieg zabójstwa:
wyświetlił tajemnicę zastawu (drewnianej deszczufld-z^płytą metalową), który znaleziono w ręku zabitej
staruszki; szczegółowo opowiedział o tym, jak wziął klucze zabitej, opisał te Jklucze, opi»ł~^cuferek i
czym był napełniony; ba, wyliczył niektóre leŜące w .nim poszczególne przedmioty; wyjaśnił zagadkę
zabójstwa Lizawiety; opowiedział o tym, jak przyszedł i jak się dobijał Koch, a po nim student; powtórzył
wszystko, o czym ci dwaj rozmawiali; podał, jak to on, przestępca, zbiegł później ze schodów i słyszał
krzyk Mikołki i Mitki; jak się ukrył w pustym mieszkaniu, Jak wrócił do
demittrwresŜcTe^wsEaŜałJkanueń-koto bramy na podwórku przy alei-WoŜmesteństue)r pod którym to
kamieniem rzeczywiście znaleziono rzeczy i sakiewkę. Słowem sprawa była jasna. Sędziów śledczych i
trybunał bardzo zdziwiło między innymi to, Ŝe ukrył sakiewkę i rzeczy pod głazem

nie korzystając z nich, najbardziej zaś to, Ŝe nie .tylko nie pamiętał szczegółowo wszystkich rzeczy, jakie
sobie przywłaszczył, lecz nawet pomylił się co do ich liczby. Właśnie ta okoliczność, Ŝe ani razu nie
Strona 208
1740
otworzył sakiewki i wcale nie wiedział, ile mianowicie znajduje się w niej pieniędzy, brzmiała
nieprawdopodobnie (w sakiewce znaleziono trzysta siedemnaście rubli srebrem oraz trzy monetki
dwudziestokopiej-kowe; niektóre najwartościowsze banknoty, leŜące długo pod kamieniem z wierzchu,
uległy wielkiemu uszkodzeniu). Długo nalegano, chcąc się dowiedzieć: dlaczego to podsądny kłamie na
temat tej jednej okoliczności, gdy tymczasem do cale) reszty przyznaje się dobrowolnie i szczerze? W końcu
niektórzy (d najskłonniejsi do psychologizowania) uznali nawet, Ŝe moŜe istotnie nie zajrzał do sakiewki i
dlatego nie wie, co w niej było; nie wiedząc o tym, zaniósł wszystko pod kamień. Ale stąd natychmiast
wysnuto wniosek, ze_zatem i zbrodnM została popełniona w stame^^Ŝejściowego zaćmienia umyshłj Ŝe
tak powiemy pod wpływem-^oroonwej^nronornanii ztt* bójstwa i grabieŜy dla samej grabieŜy i
zabójstwa, bez dalszych widoków i bez rachuby zysku. Tu, jak na zawołanie, przyszW najnowsza modna
teoria chwilowego obłąkania, którą w naszych czasach tak często próbuje się stosować do niektórych przei
stępców. Ponadto wielu świadków - doktor Zosimow, byli koledzy, gospodyni, słuŜąca - ^twierdziło od
dawna trwa^ jacy hipochondryczny^śtarr Raskolnikowa. Wszystko to walnft się przyczyniło do wniosku,
Ŝe Raskoirykow^ niezupełna przypomiaa zwykłego mordercfiT-zbója i rafiusia, Ŝe tu kryje się coś innego.
Ku największej irytacji osób popierających takie mniemanie sam przestępca prawie nie próbował się
bronić'} na ostateczne pytanie:' co mianowicie-mogło-go--skłonić do, morderstwa-i. dlaczego popełnił
rabunek, odpowiedział bardzo jasno, z nader B'rntateą dokładnością, Ŝe przyczyna--wszy-" • stkiego była
jego. zła sytuacja_materiaina_i_nędza i bezradność} ' chęć utorowania sobie kariery Ŝyciowej za pomocą
trzech oo najmniej tysięcy rubli, które spodziewał się znaleźć u zabitej; Zdecydował się na mord/aakutek
swego lekkomyślnego i małodusznego^ charakteru, będąc ponadto rozjątrzony prywac-jami i
niepowodzeniami. Na pytanie zaś, co mianowicie skłoniło go, Ŝe się przyznał do winy, odparł bez ogródek,
Ŝe szczera skrucha. Wszystko to było niemal brutalne... 546 f
Wyipk okazał się jednak łagodniejszy, niŜ. moŜna było przypuszczać"- moŜe właśnie dlatego, Ŝe przestępca
-nie-tylko nie chciał się usprawiedlisoc^J.ecz^flw.szęm, iak_sig_ zdaje, pragnął jeszcze więcej obciąŜyć
siebie. Uwzględniono wszystkie dziwne i osobliwe okolicznoścTtej sprawy. Najmniejszej kwestii nie
ulegał chorobliwy stan i kiepska sytuacja zbrodniarza przed popełnieniem czynu. To, Ŝe nie skorzystał z
zagrabionych rzeczy, połoŜono częściowo na karb wyrzutów sumienia, częściowo na karb niezupełnie
normalnego' stanu jego władz umysłowych w czasie dokonania zbrodni. Fakt niezamierzonego zabójstwa
Lizawiety posłuŜył nawet za dowód wzmacniający to ostatnie przypuszczenie: bo i jakŜe? człowiek
popełnia dwa zabójstwa, a zarazem nie pamięta, Ŝe drzwi są otwarte! Wreszcie dobrowolne przyznanie się
do winy w tym akurat czasie, gdy się sprawa zawiklata beznadziejnie wskutek kłamliwych samooskarŜeń
upadłego na duchu sekciarza (Mikołaja), na domiar wtedy, gdy przeciw istotnemu sprawcy nie tylko nie
było wyraźnych poszlak, lecz prawie Ŝadnych powaŜniejszych podejrzeń (Porfiry Pietro-wicz w całej pełni
dotrzymał słowa) - wszystke-KTwpłynęło ostatecznie_na_złagQdzerue losuoskarŜonego. Zupełnie
niespodziewanie wyszły na jaw inne jeszcze okoliczności rzucające na podsądnego wielce korzystne
światło. Były student Razumichin wyszperał gdzieś wiadomość i przedstawił dowody, Ŝe przestępca
Raskolnikow za swego pobytu na uniwersytecie--z-ostatnich groszy pomagał pewnemu ubogiemu
koledze-studentowi, gruźliKowi," i"prawie go utrzymywał -w-ciągu-jed^ego-~~pó^^Qcza. Gdy zaś kolega
umarł, oskarŜony zajął się-pozestałym przy Ŝyciu, starym i schorowanym ojcem zmarłego (kolega od
trzynastego bodaj roku Ŝycia "zwlasnej pracy utrzymywał i Ŝywił ojca), ulokował w końcu tego starego w
lecznicy, a po jego śmierci sprawił mu pogrzeb. Wszystkie te wiadomości wywarły pewien wpływ dodatni
na rozstrzygnięcie losów Raskolnikowa. Była jego gospodyni, matka zmarłej narzeczonej Raskolnikowa,
wdowa Zarnicyna, zeznała równieŜ, Ŝe gdy jeszcze mieszkali w innym domu, przy Pięciu Węglach,
Raskolnikow~-podczas poŜaru nocnego uratował z }.edaeg(Tz -mieszkań, które juŜ się zajęło
płomiemeHir-dwoje drobnych dzieci, przy czym uległ poparzeniom. Fakt ten zbadano skrupulatnie, a
wiarygodność

jego potwierdziło wielu świadków. Słowem, skońfigyto__się na tym, Ŝe przestępcę skazano na kalorge
drugieiJategorii, na Os^an-.lat,zaleawle^•-'a-to z racji przyznania się jego do winy oraz kilku innych
okoliczności łagodzących. Matka Rąskolnikowa rozchorowała się juŜ w początku procesu.
DumiRazuinicEmowi udało się wywieźć ją z Petersburga na czas rozprawy. Razumichin obrał miasto
leŜące przy kolei Ŝelaznej w bliskiej odległości od Petersburga, aŜeby móc regularnie śledzić wszystkie
fazy rozprawy, a zarazem jak najczęściej widywać się z Awdotią Romanowną. Choroba Pulcherii
Aleksandrowny była jakaś dziwna, nerwowa; towarzyszyło jej coś w rodzaju rozstroju umysłowego-
częściowego przynajmniej, jeśli nie całkowitego. Po powrocie z ostatniego spotkania z bratem Dunia
zastała matkę zupełnie juŜ chorą, w gorączce i malignie. TegoŜ wieczoru umówiła się z Razumichinem, co
Strona 209
1740
mianowicie ma odpowiadać matce na pytania o Rodiona, a nawet razem z nim wymyśliła dla matki całą
historię na temat wyjazdu Rąskolnikowa gdzieś daleko, gdzie miał się rzekomo udać na pewne prywatne,
zlecenie, które mu nareszcie da i pieniądze, i sposobność wybicia się. Uderzyło ich jednak, Ŝe sama
Pulcheria Aleksandrowna ani wtedy, ani później o to wszystko się nie wypytywała. Przeciwnie, okazało
się, Ŝe ma całą własną historię o raptownym wyjeździe syna. Ze łzami w oczach opowiadała, jak przyszedł
się z nią poŜegnać; napomykała przy tym, Ŝe tylkó~ je) 'jednej znane są liczney nader doniosłe i tajemnicze
fakty, a takŜe, Ŝe Rodia ma wielu potęŜnych wrogów, wobec czego musi się ukrywać. Co się zaś tyczy
przyszłej jego kariery, uwaŜała ją za świetną i całkiem zapewnioną, skoro tylko przeminą niektóre
nieprzyjazne wpływy; ręczyła Razumichinowi, Ŝe z czasem syn jej będzie wybitnym męŜem stanu, czego
dowodzi jego artykuł i przepyszny talent literacki. Artykuł ów czytała nieustannie, niekiedy odczytywała
go nawet głośno, omal nie sypiała z nim - ale gdzie mianowicie przebywa_teraz Rodia, prawie nie pytała,
choć powinno było^b^zić-ier-podejrzliwość juŜ to, Ŝe najwidoczniepuftikancrrozmowy z nią na ten temat.
Wreszcie zaczęli się niepokoić tym dziwnym milczeniem Pulcherii Aleksandrowny na niektóre tematy. Na
przykład nie utyskiwała nawet na brak listów od niego, gdy tymczasem dawniej, mieszkając w swojej
mieścinie, Ŝyła tylko nadzieją i oczekiwaniem Ŝe rychło otrzyma list od ukochanego Rodi. Ta okoliczność
była zbyt juŜ niewytłumaczona i mocno frasowała Dunię: przychodziło jej na myśl, Ŝe moŜe matka
przeczuwa coś okropnego w losach syna i boi się pytać, aŜeby nie dowiedzieć się czegoś jeszcze
okropniejszego. Tak czy owak, Dunia widziała wyraźnie, Ŝe umysł Pulcherii Aleksandrowny nie jest w
porządku.
Zresztą sama parokrotnie tak nakierowała rozmowę, Ŝe odpowiadając jej niepodobna było nie wspomnieć
o tym, gdzie mianowicie znajduje się teraz Rodia; kiedy zaś odpowiedzi wypadły z konieczności
niezadowalająco i podejrzanie, stała się nagle ogromnie smutna, posępna i milkliwa. Trwało to bardzo
długo. Dunia zobaczyła nareszcie, Ŝe trudno jest kłamać i zmyślać, wobec czego doszła ostatecznie do
wniosku, Ŝe juŜ lepiej milczeć całkowicie na niektóre tematy; jednak stawało się coraz widoczniejszym,
wręcz oczywistym, Ŝe biedna matka podejrzewa coś straszliwego. Między innymi przypominały się Duni
słowa brata, _ Ŝe matka wsłuchiwała się w jej - Duni - majaczenie w nocy poprzedzającej ów ostami
wyroczny dzień, po scenie ze Swidrygajłowem: moŜe wówczas coś dosłyszała? Częstokroć, niekiedy po
kilku dniach lub nawet tygodniach ponurego, zasępionego milczenia i bezsłownych łez, chora oŜywiała się
jakoś histerycznie i ni stąd, ni zowąd zaczynała mówić głośno, prawie nie zamykając ust, o swonn synu, o
swych nadziejach, o przyszłości... Fantastyczne jej pomysły bywały czasem bardzo dziwne. Pocieszano ją,
potakiwano -r moŜe i sama wiedziała wyraźnie, Ŝe-potakują, tylko by ją pocieszyć, lecz mimo to mówiła...
W pięć miesięcy po dobrowolnym zgłoszeniu się przestępcy' zapadł wyrok.__ Razumichin widywaL^ię-z-
Raskolni-kowem" w'więzieniu, ilekroć^BBSjanaLpozwolenie. Sonia takŜe. ^teszcie~nastai~dŜleń rozłąki.
Dunia-przysięgata bratu, Ŝe nie~jest to rozstanie na wieki; Razumichin rowmez^W
mło-d'e(TzapaIonej^towi?Razumichina powstał niezłomny projekt, by w ciągu trzech lub czterech
najbliŜszych lat rzucić w miarę moŜności bodaj podwaliny przyszłego mienia, uciułać choć trochę
pieniędzy i przenieść się na Syberię, gdzie grunt jest bogaty pod kaŜdym względem, natomiast
pracowników, ludzi i kapitałów mało, tam się osicdHĆ~w-tymŜe_mieściey-<dzie będzie- Redia,4".-_
wspólnie rozpocząć nowe Ŝycie. Przy po-
zegnaniu wszyscy płakali. W tych, ostatnich dniach Raskol-i nikow byt bardzo zamyślony, ustawicznie
wypytywał o matkę^ l wciąŜ się o nią troszczył. A nawet dręczył się o nią tak bardzoj Ŝe to niepokoiło
Dunię. Dowiedziawszy się szczegółowa o chorobliwym nastroju matki, bardzo spochmumiał. Z Sonic był
jakoś szczególnie nierozmowny cały ten czas. .Soni»-kt0 korzystając z pieniędzy, Jktórę_jei. zostawił
Swidrygajłowg dawno juŜ poc^niła~przygotowania-i wybierała się ruszyć za tą partią aresztantów, w
której onbędzie wysiany. Nc ten temat nigdy nie~pyHo^5Tslówko między nią a RaskoM nikowem;
jednakŜe oboje wiedzieli, Ŝe tak właśnie będzie} Przy ostatnim poŜegnaniu dziwnie się uśmiechał na
płomienne zapewnienia siostry i Razumichina co do ich szczęśliwego przyszłego Ŝycia, gdy go wypuszczą z
katorgi, przewidywali Ŝe chorobliwy stan matki wkrótce skończy się katastrofąr Wreszcie on i Sonia
wyruszyli w drogę. ••' W dyća miesiące r'A^n'?r--j">"nip<'?;lFa^Jgysitla 73 my z» Razumichina.
Ślub odbył się cicho i smutno. Ale w liczbie zaproszonych był Porfiry Pietrowicz i Zosimow. W ostatnich
czasach Razumichin miał minę człowieka mocno na coś zdecydowanego. Dunia wierzyła ślepo, Ŝe spełni
on wszystkie swoje zamiary, bo teŜ nie mogła nie wierzyć: w człowieku tym znać było Ŝelazną wolę. Zaczął
znów chodzić na wykłady, aŜeby skończyć uniwersytet. Oboje snuli wciąŜ płany na przyszłość; oboje
liczyli, Ŝe za pięć lat z całą pewnością przesiedlą się na Syberię. Do tego zaś czasu polegali tam na Soni...
Pulcheria Aleksandrowna z radościąJwbłogosławiła małŜeństwo coda-^fkazamfcbJiSem, ale po ślubie stała
się jakby jeszcze smutniejsza i bardzieFzatroskana. Chcąc dostarczyć jej choć jednej milszej chwili
Strona 210
1740
Razumichin opowiedział jej między innymi o studencie i o zgrzybiałym jego ojcu oraz o tym, Ŝe Rodła
uległ poparzeniom i nawet trochę chorował, gdy w zeszłym roku wyratował z płomieni dwoje małych
dzieci. Te dwie wiadomości doprowadziły Pulcherię Aleksan-drownę, juŜ i tak rozstrojoną na umyśle, do
jakiegoś nieledwie ekstatycznego stanu. Mówiła o tym ustawicznie, wdawała się w rozmowyo tym nawet
na~ulićy (choć Dunia stale jej towarzyszyła). W omnibusach, _w_ sklepikach, gdziekolwiek przychwyciła
pierwszegoTepszego słuchacza, zwracała rozmowę na swego syna, ną^jego artykuły aa -to,-Jak pomagał
SM
studentowi, jak się poparzył w poŜarze i tak dalej. Dunieczka sama juŜ nie wiedziała, iak ją mitygować.
Pomijając nawet niebezpieczeństwo takiego egzaltowanego, chorobliwego nastroju, moŜna się było
obawiać, Ŝe ktoś sobie przypomni nazwisko Raskolnikowa z odbytego niedawno procesu i zagada o tym.
Pulcheria Aleksandrowna wyszperała gdzieś adres matki dwojga uratowanych z poŜaru maleństw i chciała
koniecznie ją odwiedzić. Wreszcie jej niepokój doszedł do ostatecznych granic. Niekiedy zaczynała nagle
płakać, często dostawała gorączki i bredziła. Któregoś poranku oświadczyła wręcz, Ŝe podług jej irachuby
wkrótce powinien_przyjechać Rodia; ona dobrze pamięta, jak Ŝegnając się z nią zapowiedział, Ŝe mają go
oczekiwać dokładnie pó~aziewięciu miesiącach. Jęła wszystko porządkować wnueśzkamut przygotowywać
się do powitania syna, sprzątać w przeznaczonym dla niego pokoju (jej
własnym),-xzyśać_mehlĄ_prać_i_zawieszać nowe firanki i tak dalej. Duniasje^zaniepokeiła^ milczała
jednak, a nawet pomagała matce urządzać pokój na przyjazd brata. Po niespokójnynr~itnn.t,-spędzonym na
nieustannym fantazjowaniu, na radosnych marzeniach i łzach, Pulcheria Aleksandrowna
zachorowaławJlocyr-a-z-rana była juŜ w gorączce i malignie. Po"1:Iw5cEJ[ygo<|niactL umarła. W czasie
nieprzytomności wyryBH>fy-Stę-jej~stewar»-krórych~iBoŜna było sądzić, Ŝe domyślała się daleko więcej
co do okropnej doli syna, niŜ przypuszczali- --Raskolnikow długo njg_wiedałał-e- śmierci matki, choć
korespondencja z Petersburgiem nawiązała się od razu po jego przybyciu na Syberię. UmoŜliwiła-to-Senia,
która regularnie co miesiąc pisała do Petersburga na ręce Razumichina i regularnie co miesiąc otrzymywała
z Petersburga odpowiedź. Zrazu listy Soni wydawały się Duni i Razumichinowi suche i niezadowalające;
ale potem uznali oboje, Ŝe inaczej pisać niepodobna, gdyŜ w rezultacie z takich właśnie listów wyłaniał się
pełny i dokładny obraz losu nieszczęśliwego ich brata. \Listy Soni były wypełnione najbardziej
powszednią rzeczywistością, najbardziej prostym i jasnym opisem całego Ŝycia Raskolnikowa na katordze.
Nie znalazłbyś tu ani wyrazu własnych jej nadziei, ani planów na przyszłość, ani sprawozdania z własnych
jej uczuć. Zamiast starać się odmalować nastrój jego ducha i w ogóle całe jego Ŝycie wewnętrzne, po-
dawała same tylko fakty, to znaczy jego własne stówa, ścisK wiadomości o stanie jego zdrowia, czego sobie
Ŝyczył takiej a takiego dnia, gdy go odwiedziła, o co ją prosił, co jej ziecfi i tak dalej. Wszystkie te
wiadomości komunikowała nadzwycŜł) szczegółowo. Obraz nieszczęśliwego brata odmalował sbf w końcu
sam przez się, zaznaczy) się dokładnie i jasno; nie mogło tu być pomyłek, gdyŜ wszystko to były pewne
fakty; Niewiele wszakŜe otuchy mogli zaczerpnąć z tych WMP domośd Dunia i jej mąŜ, zwłaszcza z
początku. Sonia do" nosiła stale, Ŝe jest pAsępny, małomówny i prawie wcale siy nie interesuje wieściami,
które ona mu przekazuje za kaŜdym razem na podstawie otrzymanych listów; Ŝe niekiedy pyli o'matkę; a
gdy nareszcie, widząc, Ŝe juŜ przeczuwa prawdę, zawiadomiłaJp-ciśmieramatkir-ku jej zdziwieniu nie
wywarte to na nim, zdaje-siiSisilniejszego wraŜenia, przynajmniej na to wygląflalaPisała między innymi,
Ŝe choć z pozoru tak stj w sobie zapadł i jakby zamknął przed wszystkimi, jednał nowe swe Ŝycie traktuje
bardzo prosto i bezpośrednio, wy6 raźnie rozumie swoją sytuację, nie oczekuje nic lepszego, rat Ŝywi
Ŝadnych lekkomyślnych nadziei (jak to zwykle bywit w jego połoŜeniu) i Ŝe go prawie nie dziwi Ŝaden
szczegół nowego otoczenia, tak bardzo niepodobnego do poprzednie^ egzystencji. Pisała, Ŝe zdrowie jego
jest zadowalające. Chodzi na roboty, od których się nie uchyla i na które się nie naprasza. Wikt jest mu
prawie obojętny; ale wikt ten, z wyjątkiem nie* dziel i dni świątecznych, tak jest podły, Ŝe Raskolnikow
chętnie przyjął wreszcie od niej, Soni, trochę pieniędzyTŜeDsTmóC codziennie pijaćJlerbatę^.o^całą zaś
resztę prosił nie troszczyć się, zapewniając, Ŝe "te "wszystkie starania draŜnij go tylko. Następnie Sonia
pisała, Ŝe w więzieniu mieszka on wspólnie ze wszystkimi; wnętrza nie widziała, ale wnioskuje, Ŝe jest tam
ciasno, ohydnie i niezdrowo; Raskolnikow śpi na pryczy, podściela wojłok, nic innego urządzić^obte nie
chce. Ale Ŝe Ŝyje tak prostacko i 6'iednie bynajmniej nie w myśl jakiegoś z góry powziętego planu czy
zamiaru, tylko po prostu z nieuwagi i obojętności na swe zewnętrzne losy. Sonia pisała wprost, Ŝe - z
początku zwłaszcza - nie tylko się nie interesował jej odwiedzinami, lecz prawie na nią gderał, był z nią
milczący i nawet szorstki; pod koniec jednak te odwiedziny weszły mu w zwyczaj, stały się nieomal
potrzebą, tak Ŝe bardzo tęsknił, gdy była przez kilka dni chora i nie mogła go odwiedzać. W święta widuje
go pod bramą więzienną i w kordegardzie, dokąd go do niej wywołują na kilka minut; w dnie powszednie
- na robotach, gdzie wstępuje do niego, albo w warsztatach, albo w cegielniach, albo w drwalniach na
Strona 211
1740
brzegu Irtysza. O sobie donosiła, Ŝe się jej udało nawiązać w mieście kilka znajomości, ba, zapewnić sobie
protekcję, Ŝe trudni się szyciem, a poniewaŜ w mieście prawie nie ma szwaczek, więc w wielu domach stała
się nieodzowną; nie wspominała tylko o tym, Ŝe dzięki niej równieŜ i Raskolnikow cieszył się pewnymi
względami władz, Ŝe mu wyznaczono lŜejsze prace et caetera. Wreszcie nadeszła wiadomość (juŜ w paru
ostatnich listach Dunia zaobserwowała pewną trwogę), Ŝe Raskolnikow stroni od wszystkich, Ŝe
współwięźniowie go nie lubią, Ŝe milczy_całymi_dnteirT staje^sje^oraz' bledszy. Nagle w ostatnim liście
Sonia napisała, Ŝe zachorował bardzo powaŜnie i przebywa w lecznicy, w oddziale aresŜtantów... tli
Był chory od dawna; ale to nie okropności Ŝycia na katordze, nie cięŜkie roboty, nie jadło, nie ogolona
głowa, nie zszyta z gałganów odzieŜ złamały go: och! co mu tam było do tych wszystkich mąk i udemięŜeń!
Owszem, był nawet rad z roboty: zmęczywszy się fizycznie, przyaajmniej zdobywał sobie kilka godzin
spokojnego snu. I jakieŜ znaczenie miała dla niego strawa - ta cienka lura z karaluchami? Poprzednio, jako
student, często nie miewał i tego. OdzieŜ jego była ciepła i dostosowana do trybu Ŝycia. Kajdan nawet nie
czuł na sobie. Czy miał się wstydzić ogolonej głowy i pstrej kurty? Wobec kogo? Wobec Soni? Sonia bała
się go, więc miałby się jej wstydzić ? A jednak! Wstydził się nawet Soni, którą teŜ gnębił za to pogardliwym
i gburowatym traktowaniem. Ale nie ogolonej głowy i kajdan się wstydził: dotkliwie zraniona była jego
duma, i właśnie ze zranionej dumy zachorował. O, jakŜe byłby szczęśliwy, gdyby mógł siebie winić!
Zniósłby wtedy wszystko, nawet wstyd i hańbę. Sądził siebie surowo, ale zatwardziałe jego sumienie nie
znajdowało w przeszłości

Ŝadnej szczególnie okropnej winy, chyba tylko zwykle chybienie, które kaŜdemu mogło się przytrafić.
Wstydził się właśnie tego, Ŝe on, Raskolnikow, zaprzepaścił się tak na oślep, beznadziejnie, głucho i
głupio, z jakiegoś wyroku ślepego losu i teraz musi ukorzyć się i poddać "nonsensowi" jakiegoś tam
werdyktu, o ile chce uzyskać choć trochę spokoju. Udręka bezprzedmiotowa i bezcelowa w teraźniejszości,
w przyszłości jedna nieustanna ofiara,- przez która nic się nie osiąga - oto, co mu pozostało na świecie. I cóŜ
z tego, Ŝe za osiem lat będzie miał dopiero trzydzieści dwa lata i ze moŜna będzie zacząć Ŝyć na nowo! Po co
ma Ŝyć? Jakie wy-tknąć sobie cele? Do czego dąŜyć? śyć, aby istnieć? AleŜ on i dawniej był tysiąc razy
gotów oddać swoje istnienie dla idei, dla nadziei, nawet dla ułudy. Samo istnienie nigdy mu nie
wystarczało; zawsze chciał czegoś więcej. MoŜejto właśnie ta jego siła pragnień kazała mu wtedy uwierzyć,
Ŝe jest człowiekiem, któremu wolno więcej niŜ innym. I gdybyŜ przynajmniej los zesłał mu skruchę -
skruchę palącą, która miaŜdŜy serce, odpędza sen, taką skruchę, której okrutne męczarnie nasuwają myśl o
stryczku lub o topieli! O, on by się z niej ucieszył! Męczarnie i łzy - to przede takŜe Ŝycie. Ale nie czuł
skruchy z powodu swej zbrodni. Mógłby się przynajmniej złościć na swą głupotę, jak złościł się dawniej na
niedorzeczne i głupie swe postępowanie, które go doprowadziło do więzienia. Ale teraz, juŜ w więzieniu,
na wolności, ponownie rozwaŜył i przemyślał wszystkie swoje postępki i wcale nie uznał, by miały być tak
głupie i niedorzeczne, jak mu się zdawało dawniej, w owym strasznym czasie. "Dlaczego, dlaczego - dumał
- myśl moja była głupsza od innych myśli i teorii, które się roją i zderzają jedna z drugą na świecie, odkąd
ten świat istnieje? Wystarczy tylko popatrzeć na sprawę spojrzeniem całkowicie niezaleŜnym, szerokim,
wyzutym z utartych wpływów, a wtedy na pewno myśl moja wyda się bynajmniej nie tak... dziwna. O wy,
groszowi mędrcy i negatorzy, czemu się zatrzymujecie w pół drogi!" "Dlaczego mój czyn wydaje im się tak
szkaradny? - pytał siebie.-Czy dlatego, Ŝe jest występny? CóŜ oznacza słowo źwystępek»? Sumienie mam
spokojne. Zapewne, zostało do konane przestępstwo kryminalne; zapewne, została naruszona litera prawa i
przelana krew; ślicznie, weźcieŜ za literę prawa moją głowę... i basta! Naturalnie, w takim razie nawet liczni
dobroczyńcy ludzkości, którzy nie odziedziczyli władzy, tylko sami ją zagarnęli, powinni byli być
powieszeni od razu po pierwszych swych krokach. Ale tamci ludzie potrafili to wytrzymać i dlatego mają
słuszność, ja zaś nie wytrzymałem, a przeto nie miałem prawa pozwolić sobie na ten krok." Upatrywał
zbrodnię jedynie w tym, Ŝe nie wytrzymał i Ŝe dobrowolnie zgłosił swą winę. Cierpienie sprawiała mu
równieŜ myśl: czemu podówczas nie odebrał sobie Ŝycia? Dlaczego stał wtedy nad rzeką, aJe wolał się
zgłosić? Czy rzeczywiście pragnienie Ŝyda jest tak silne i tak trudno je pokonać? PrzecieŜ pokonał je
Swidrygajłow, który bał się śmierci. Z udręką zadawał sobie to pytanie i nie mógł zrozumieć, Ŝe moŜe juŜ
nawet wtedy, gdy stal nad rzeką, wyczuwał w sobie i w swych przekonaniach głęboki fałsz. Nie rozumiał,
Ŝe to poczude mogło być zapowiedzią tego, co przyjdzie w jego Ŝyciu, przyszłego zmartwychwstania,
przyszłego nowego poglądu na Ŝycie. Raczej upatrywał w tym tylko tępą przemoc instynktu, której ani
stargać nie był w stanie, ani jej przekroczyć (wskutek swej słabośd i nijakośd). Patrzał na współwięźniów i
podziwiał, Ŝe oni takŜe kochają Ŝycie tak bardzo, tak bardzo je cenią! Owszem, zdawało mu się, Ŝe w
więzieniu kochają je, cenią, drŜą o nie jeszcze bardziej niŜ na wolności. JakieŜ męczarnie, jakie pastwienie
się przeŜyli niektórzy z nich, na przykład włóczędzy? CzyŜ naprawdę moŜe mieć dla nich tak wielkie
Strona 212
1740
znaczenie jakiś jeden promień słońca, odwieczny bór, gdzieś w nieznanej głuszy zimne źródełko, które
spostrzegli moŜe dwa, trzy lata temu i o którego ponownym zobaczeniu włóczęga marzy niby o schadzce z
kochanką, widzi je w snach, widzi obok niego zieloną trawkę, a w krzakach śpiewającego ptaszka! Pilniej
się przyglądając widział przykłady jeszcze bardziej niewytłumaczone. W więzieniu, w -otaczającym go
środowisku, Raskolnikow, naturalnie, wielu rzeczy nie zauwaŜał, a i wcale nie chciał zauwaŜyć. śył jak
gdyby ze spuszczonym wzrokiem; patrzenie było dla niego wstrętne i nieznośne. Lecz ostatnio nie-•ws

jedna rzecz zaczęła go dziwić i jakoś mimo woli jął dostrzegać to, czego dotąd ani podejrzewał. W ogóle zaś
i najbardziej zdumiewała go ta straszliwa, ta nieprzebyta otchłań, która się rozwierała pomiędzy nim a
wszystkimi tymi ludźmi. Jak gdyby on i oni naleŜeli do róŜnych narodów. On i oni patrzyli na siebie
wzajem nieufnie i nieprzy jaźnie. Znał i rozumiał ogólne powody takiego rozbratu, lecz nigdy dotychczas
nie byłby się zgodził, Ŝe te powody mogą być istotnie tak głębokie i silne. Między innymi w więzieniu
odsiadywali karę Polacy, przestępcy polityczni. Ci po prostu uwaŜali tych ludzi za gburów, chamów i
gardzili nimi patrząc na nich z góry; natomiast Raskolnikow nie mógł tak na to spojrzeć: widział wyraźnie,
Ŝe ciemni d ludzie są pod niejednym względem znacznie rozumniejsi od tychŜe Polaków. Byli tu równieŜ i
tacy Rosjanie, którzy zanadto pogardzali swym otoczeniem - jeden były oficer i dwaj seminarzyści.
Raskolnikow jasno widział takŜe ich pomyłkę. ' Jego nikt nie lubił, wszyscy go unikali. Ostatnio zaczęto go
nawet nienawidzić. Za co? Tego nie wiedział. Gardzili nim, drwili z niego, śmiali się z jego zbrodni tacy,
którzy mieli na sumieniu zbrodnie daleko cięŜsze. - Tyś pan! - mówili mu. - CzyŜ to dla ciebie - iść z
siekierą? Nie pański to interes. W drugim tygodniu wielkiego postu wypadła jego kolejka
przygotowywania się do komunii wraz ze swoim oddziałem. Chodził do cerkwi i modlił się wspólnie z
innymi. Sam nie wiedział, z jakiej racji kiedyś wynikła kłótnia; wszyscy hurmem wpadli na niego zajadle: -
Tyś bezboŜnik! W Boga nie wierzysz! - krzyczeli mu. - Warto by cię zakatrupić. Nigdy nie mówił z nimi o
Bogu i o wierze, a oto chcą go zabić jako bezboŜnika; milczał i nie oponował. Któryś ka-torŜnik porwał się
na niego zapamiętale. Raskolnikow oczekiwał spokojnie i w milczeniu: nie zmruŜył powiek, twarz mu nie
drgnęła. StraŜnik zdąŜył stanąć pomiędzy nim a napastnikiem - inaczej krew by się polała. Nie do
rozwiązania była dla niego jeszcze jedna kwestia:
dlaczego oni wszyscy tak polubili Sonię? Nie starała się im przypodobać; spotykali ją rzadko, czasami tylko
na robotach, gdy przychodziła na krótką chwilę, Ŝeby się z nim WfL
zobaczyć. A tymczasem wszyscy juŜ ją znali, wiedzieli o tym, Ŝe przyjechała tu za nim, wiedzieli, gdzie
mieszka, jak Ŝyje. Pieniędzy im nie dawała, nie świadczyła teŜ szczególniejszych usług. Raz tylko, na BoŜe
Narodzenie, przyniosła dla nich wszystkich poczęstunek: pierogi i kołacze. Ale stopniowo między nimi a
Sonią ustaliła się bliŜsza komitywa: pisywała im listy do krewnych i nadawała je na poczcie. Ich krewni i
krewne, przyjeŜdŜając do miasta, na ich prośbę zostawiali u Soni rzeczy dla nich, a nawet pieniądze. Ich
Ŝony i kochanki znały ją i odwiedzały. I kiedy przychodziła do Raskolnikowa na miejsce pracy albo gdy
mijała oddział aresztantów udających się na roboty - wszyscy zdejmowali czapki, wszyscy się kłaniali.
"Zofio Siemionowno, opiekunko nasza poczciwa, serdeczna!" - mówili d brutalni, napiętnowani katorŜnicy
do tej drobnej i chudziutkiej istoty. Uśmiechała się, kiwała głową i wszyscy lubili, gdy się do nich
uśmiechała. Lubili nawet jej chód, obracali się, Ŝeby za nią patrzeć, chwalili ją, chwalili za to nawet, Ŝe taka
jest malutka - sami juŜ nie wiedzieli, za co jeszcze ją pochwalić. Nawet' chodzili do niej się leczyć. PrzeleŜał
w szpitalu cały koniec postu i Wielki Tydzień. Będąc juŜ na wyzdrowieniu przypomniał sobie swoje sny z
czasów gorączki i maligny. Zdawało mu się w chorobie, w majaczeniu, Ŝe cały świat skazany jest na pastwę
jakiejś strasznej, niesłychanej i niewidzianej morowej zarazy, ciągnącej z głębi Azji na Europę. Zginąć mają
wszyscy oprócz kilku nader nielicznych wybrańców. Pojawiły się jakieś nowe złośliwe drobnoustroje,
które się zagnieŜdŜały w ciałach ludzi. Lecz były to duchy obdarzone rozumem i wolą. Ludzie, którzy je
przyjęli w siebie, natychmiast dostawali obłędu i opętania. Ale nigdy, nigdy ludzie nie poczytywali siebie
za tak mądrych i niezachwianych w prawdzie, za jakich uwaŜali siebie d zaraŜeni. Nigdy nie mieli swych
wyroków, swych wniosków naukowych, swych przekonań moralnych i wierzeń za tak niezbite. Całe
osiedla, całe miasta i ludy ulegały zarazie i wariowały. Wszyscy byli w rozterce i nie pojmowali się
nawzajem, kaŜdy sądził, Ŝe w nim jednym tkwi prawda. i dręczył się patrząc na innych, bił się w piersi,
płakał i załamywał ręce. Nie wiedzieli, kogo i jak »ądzić, nie umieli uzgodnić, co naleŜy uwaŜać za zło, a co
za dobro. Nie wiedzieli,

kogo oskarŜyć, kogo usprawiedliwić. Ludzie zabijali jeden drugiego w jakiejś niedorzecznej złości. Ruszali
jedni na drugich całymi zastępami, ale te zastępy juŜ w czasie wyprawy zaczynały nagle szarpać się same,
szeregi szły w rozsypkę, rzucali się na siebie wzajem, kłuli bagnetami, wyrzynali, gryźli i poŜerali jedni
Strona 213
1740
drugich. Po miastach całymi dniami bito w dzwony: zwoływano wszystkich, ale kto wzywa i po co - tego
nikt nie wiedział, i wszyscy byli w trwodze. Porzucono najzwyklejsze rzemiosła, gdyŜ kaŜdy proponował
nowe pomysły, własne poprawki - i nie umiano się pogodzić. Ustala uprawa roli. Tu i ówdzie ludzie zbijali
się w kupy, postanawiali coś razem, przysięgali, Ŝe się nie rozstaną - ale natychmiast rozpoczynali coś
zupełnie innego, niŜ sami przed chwilą zamierzali, odzywały się wzajemne oskarŜenia, wywiązywały bójki
i rzezie. Wybuchły poŜary, rozsroŜył się głód. Ginęli wszyscy i wszystko. Choroba potęgowała się i
zagarniała coraz to nowe obszary. Na całym świecie mogło ocaleć zaledwie kilku ludzi; ci byli czyści,
wybrani, przeznaczeni do tego, by zapoczątkować nowy rodzaj ludzki i nowe Ŝycie, oczyścić i odświeŜyć
ziemię, ale nikt i nigdzie ludzi tych nie widział, nikt nie słyszał ich słów i głosów. Męczyło Raskolnikowa,
Ŝe wszystkie te bezsensowne majaki tak smutno i dręczące odzywają się w jego wspomnieniach, Ŝe tak
długo nie mija wraŜenie tych gorączkowych przywidzeń... Nastał drugi tydzień po Wielkanocy. Dnie były
cieple, pogodne, wiosenne; w oddziale aresztanckim pootwierano okna (zakratowane, pod którymi
przechadzał się wartownik). Przez cały czas jego choroby Sonia mogła go odwiedzić w szpitalu tylko
dwukrotnie: za kaŜdym razem trzeba się było wystarać o zezwolenie, a to było Ŝmudne. Ale często
przychodziła na dziedziniec szpitalny, pod okna, zwłaszcza nad wieczorem, niekiedy tak sobie tylko, Ŝeby
postać chwilę na dworze i bodaj z daleka popatrzeć na okna. Któregoś wieczoru Raskolnikow, prawie
całkiem juŜ zdrowy, zasnął; po przebudzeniu podszedł do okna i nagle zobaczył z daleka, u wrót
szpitalnych - Sonię. Stała i jakby czegoś oczekiwała. W tej chwili poczuł skurcz serca, drgnął i co rychlej
odszedł od okna. Nazajutrz Sonia nie przyszła, ani dnia następnego; zdał sobie sprawę, Ŝe czeka jej z
niepokojem. Wreszcie go wypisano. Przyszedłszy do więzienia do
wiedział się od towarzyszy, Ŝe Zofia Siemionowna zachorowała, leŜy u siebie w domu i nigdzie nie
wychodzi. Bardzo się zaniepokoił, posyłał do niej po wiadomości. Wkrótce mu doniesiono, Ŝe jej choroba
nie jest niebezpieczna. Sonia ze swej strony, dowiedziawszy się, Ŝe on tak do niej tęskni i tak się o nią
troszczy, przysłała mu liścik napisany ołówkiem, gdzie zawiadamiała, Ŝe juŜ się ma znacznie lepiej, Ŝe to
błahe zaziębienie i ze niedługo, bardzo niedługo przyjdzie zobaczyć się z nim przy robocie. Gdy czytał ten
liścik, serce tłukło mu się mocno i boleśnie. Dzień był znowu pogodny i ciepły. Wczesnym rankiem, o
jakiej szóstej, Raskolnikow udał się na roboty, na brzeg rzeki, gdzie w szopie urządzony był piec do
wypalania alabastru i gdzie się ten alabaster kruszyło. Przyszło tu wszystkiego trzech pracowników. Jeden
z więźniów poszedł pod straŜą wartownika do twierdzy po jakieś narzędzia, drugi narąbał drew i począł je
nakładać do pieca. Raskolnikow wyszedł z szopy na brzeg, usiadł na złoŜonych pod szopą bierwionach i
patrzał na szeroką, pustą rzekę. Z wysokiego brzegu roztaczał się rozległy widok. Z oddali, spoza rzeki,
cichutko dolatywała jakaś pieśń. Tam, na zalanym słońcem, bezkresnym stepie, niby ledwie dostrzegalne
punkciki czerniały jurty koczowników. Tam była wolność, Ŝyli tam inni ludzie, zgoła niepodobni do
tutejszych, tam - zdawało się - sam czas stanął, jak gdyby jeszcze nie\ minęły wieki Abrahama i jego stad.
Raskbinikow siedział, spoglądał nieruchomo, nie odrywając oczu; myśli roztapiały mu się w marzeniach, w
kontemplacji; właściwie o niczym nie myślał, ale wzruszała go i nękała jakaś tęsknota. Naraz obok niego
ukazała się Sonia. Podeszła niepostrzeŜenie i usiadła tuŜ przy nim. Było jeszcze bardzo wcześnie, poranny
chłód jeszcze nie złagodniał. Sonia miała na sobie swój biedny, stary płaszczyk i zieloną chustkę. Twarz jej,
chudsza, bledsza, wymizerowana, nosiła ślady przebytej świeŜo choroby. śyczliwie i radośnie uśmiechnęła
się do niego, ale swoim zwyczajem nieśmiało wyciągnęła rękę. Zawsze wyciągała do niego rękę nieśmiało,
czasem nawet nie podawała jej całkiem, jak gdyby w obawie, Ŝe on ją ode-pchnie.tRaskolnikow zawsze
brał jej dłoń jakby z obrazą, witał Ją zawsze jakby z irytacją, czasami milczał uporczywie przez całą jej
wizytę: Bywało, Ŝe truchlała przed nim i odchodziła j

głęboko zasmucona. Teraz jednak ich ręce się nie rozłączały.; szybko, przelotnie spojrzał na nią, nic nie
powiedział i wbił oczy w ziemię. Byli sami, nikt ich nie widział. StraŜnik się odwrócił. Sam nie wiedział,
jak to się stało, lecz nagle coś jakby go poderwało i rzuciło do jej nóg. Płakał i obejmował jej kolana. Zrazu
się przeraziła, twarz jej zmartwiała. Zerwała się z miejsca i .patrzyła na niego drŜąc. Ale natychmiast, w
tejŜe chwili pojęła wszystko. W jej oczach zajaśniało bezgraniczne szczęście: zrozumiała i juŜ nie było dla
niej wątpliwości, Ŝe ją kocha, kocha ją nieskończenie, i Ŝe oto nareszcie przyszła jednak ta chwila... -chcieli
coś mówić, lecz nie mogli, łzy stanęły im w oczach. Oboje byli bladzi i wychudli; ale w tych mizernych,
bladych (/»'<Y twarzach juŜ promieniał świt odnowionej przyszłości, pełnego ^La. odrodzenia ku
nowemu Ŝyciu. Wskrzesiła ich miłość, serce /^**' kaŜdego z nich miało w sobie niewyczerpane źródło Ŝycia
dla serca drugiego^ Postanowili czekać cierpliwie. Pozostawało im jeszcze siedem lat; a do tego czasu - tyle
nieznośnej udręki i tyle bezgra-nicznego szczęścia! Ale zmartwychwstał i wiedział o tym, czuł to w pełni
całym odnowionym jestestwem, ona zaś - ona | przecieŜ Ŝyła tylko jego Ŝyciem. Wieczorem tego dnia, gdy
Strona 214
1740
juŜ zamknięto kazamaty. Ras-komików leŜał na pryczy i myślał o Soni. Tego dnia wydało mu się nawet, Ŝe
wszyscy katorŜnicy, jego byli wrogowie, 1 juŜ patrzą na niego inaczej. Sam nawiązywał z nimi rozmowy, a
oni mu odpowiadali przyjaźnie. .Zdał sobie z tego teraz sprawę; ale tak właśnie powinno było być; czyŜ
teraz nie musi się wszystko odmienić? Myślał o niej. Przypomniał sobie, jak ją ustawicznie dręczyli •jak
targał jej serce; uprzytomnił sobie jej bladą, chudziutką twarzyczkę, lecz obecnie te wspomnienia prawie go
nie trapiły: wiedział, jaką nieskończoną miłością powetuje teraz wszystkie jej cierpienia. Zresztą czymŜe są
te wszystkie, wszystkie męczarnie przeszłości? Wszystko, nawet jego zbrodnia, nawet wyrok i zesłanie,
wydawało mu się teraz, w tym pierwszym porywie, jak gdyby faktem dziwnym, zewnętrznym, który
bodajŜe nie jemu się przytrafił. Zresztą nie mógł tego wieczoru myśleć sftn
o czymkolwiek długo i wytrwale, nie mógł na niczym się skupić; a i nie umiałby teraz nic rozstrzygnąć
świadomie -*-czuł tylko. Zamiast dialektyki przyszło Ŝycie i w świadomości musiało się wypracować coś
zupełnie innego. Pod jego poduszką leŜała Ewangelia. Wziął ją odruchowo. KsiąŜka ta naleŜała do niej,
była tą samą z której kiedyś czytała mu o wskrzeszeniu Łazarza. Na początku katorgi przewidywał, Ŝe
Sonia zamęczy go religią, będzie wciąŜ mówiła o Ewangelii i wmuszała mu róŜne ksiąŜki. Ale ku
największemu jego zdziwieniu ona nie napomknęła o tym ani razu, ani razu nawet nie zaproponowała mu
Ewangelii. Sam ją o nią poprosił na krótko przed swoją chorobą i Sonia bez słowa przyniosła mu tę
ksiąŜkę. Dotychczas nie otwierał jej wcale. Nie otworzył jej i teraz takŜe, lecz pewna myśl mignęła mu w
głowie: "CzyŜ jej przekonania mogą teraz nie być moimi przekonaniami? A przynajmniej uczucia jej, jej
dąŜności..." Ona takŜe przez cały ten dzień była bardzo przejęta - a w nocy nawet znowu zachorowała. Lecz
była tak bardzo szczęśliwa, i szczęśliwa tak nieoczekiwanie, Ŝe się nieomal przelękła swego szczęścia.
Siedem lat, tylko siedem lat! W początku swojego szczęścia oboje byli chwilami skłonni patrzeć na te
siedem lat jak na siedem dni. Jeszcze nie wiedział o tym, Ŝe przecie nowe Ŝycie nie dostanie mu się za
darmo, Ŝe jeszcze drogo trzeba je będzie okupić, zapłacić za nie w przyszłości wielkim czynem... - Ale tu juŜ
się rozpoczyna nowa historia, historia stopniowej odnowy człowieka, historia stopniowego jego odradzania
się, stopniowego przechodzenia z jednego świata w drugi, znajomienia się z nową, dotychczas zupełnie nie
znaną rzeczywistością. Mogłoby to. się stać tematem nowego opowiadania - natomiast niniejsze nasze
opowiadanie jest skończone.

***

KONIEC

OD REDAKCJI
Pierwotny pomysł powieści, jej zasadnicza idea zajmowała Do-stojewskiego juŜ w r. 1848 i pewne ślady
owego zainteresowahis • odnaleźć moŜna w kilku redakcjach utworu Białe noce (Bieiyje noczi),
powstałych w r. 1848. , Zbrodnię i karę (Priestuplienije i nakazanije) rozpoczął
Dostojewśki ' pisać w r. 1865. Dopiero jednak w lutym 1866 r. początkowe redakcji '. utworu przybrały
postać zbliŜoną do tekstu ostatecznego. '; ; Powieść, zgodnie z zawartą umową, miała być drukowana w
czaso» i piśmie "Russkij Wiestnik". W liście Dostojewskiego do Wrangi* ] z lutego 1866 r. czytamy:
; : "Siedzę nad robotą jak katorŜnik. To ta powieść dla źRusskog» " Wiestnikar. Powieść duŜa, w
sześciu częściach. W końcu listopadł .| duŜo juŜ było napisane i gotowe: wszystko spaliłem... Teraz mogp l
się do tego przyznać. Mnie samemu się nie spodobało... Z rachunku j wychodzi, Ŝe powinienem co miesiąc
dostarczyć... do 6 arkuszy dru» j karskich. To straszne, ale bym dostarczył, gdybym miał swoboda | ducha.
Powieść to rzecz poetycka, dla jej wykonania trzeba spokoju | ducha i wyobraźni. A tu męczą wierzyciele
groŜąc, Ŝe mnie wsadzi) ' do więzienia." , l W grudniu 1865 r. Dostojewśki
rozpoczął przesyłanie arkuszy ', pisanej powieści do redakcji "Russkogo Wiestnika". Jednocześnie, \
zobowiązawszy się juŜ uprzednio wobec innego wydawcy, Stellowskie- ' go, do napisania
dziesięcioarkuszowej powieści, Dostojewśki od i września do 31 października pracował nad Graczem
figrok), po czym 'i natychmiast przystąpił do dalszej pracy nad Zbrodnią i karą. "Russkij ! Wiestnik"
zakończył druk utworu w numerze grudniowym rocznika 1866. Wkrótce potem powieść ukazała się w
wydaniu ksiąŜkowym, l Tekst wydania ksiąŜkowego wskazuje na dalszą pracę pisarza nad 562
powieścią. Następnie, bez Ŝadnych juŜ zmian. Zbrodnia i kara ukazała się za Ŝycia Dostojewskiego
dwukrotnie w r. 1870 i w r; 1877. Powieść wywołała oŜywione dyskusje wśród czytelników rosyjskich, a
następnie, przełoŜona na wszystkie prawie języki europejskie, stała się jednym z najsłynniejszych dzieł
literatury światowej. Wydania polskie były następujące: Zbrodnia i kara, romans (!) w sześciu częściach z
epilogiem, przełoŜył Bolesław Londyński, Biblioteka Romansów i Powieści, t. I i II. Warszawa 1887-8.
Strona 215
1740
Zbrodnia i kara, romans (!) w sześciu częściach z epilogiem, przełoŜył Bolesław Londyński, wydanie
przejrzane i poprawione przez St. K. Łódź-Warszawa 1902. Zbrodnia i kara. PrzełoŜył z oryginału dr J.
Zajączkowski' (Teodor Dostojewśki, Dzielą, seria I, t. I-II; t. III-IV, pod redakcją Melchiora Wańkowicza,
poprzedzone studium Andrzeja Struga. Towarzystwo Wydawnicze "Rój", Warszawa 1928.) Zbrodnia i kara,
powieść w sześciu częściach z epilogiem, tłumaczył Czesław Jastrzębiec-Kozłowski, Warszawa 1955 (Z pism
F. Dosto-jewskiego, pod redakcją Pawła Hertza, Państwowy Instytut Wydawniczy.)

PRZYPISY
' Mowa o znanym w Rosji w szóstym dziesiątka lat minionego wieku dziele George'a Lewesa (1817-1878)
Fizjologia Ŝycia codziennego. Była to popularyzacja idei pozytywizmu. 8 Konflikt prusko-duński w
sprawie przynaleŜności Szlezwik--Holsztynu, wcielonego w r. 1806 do Danii, ciągnął się przez cały prawie
wiek XIX ze szczególnym nasileniem w szóstym dziesiątku lat. 3 Aleksander Radiszczew (1719-1802) -
publicysta rosyjski, autor PodróŜy z Petersburga do Moskwy, w której gwałtownie krytykował system
poddaństwa. Confessians (Wyznania) - autobiograficzne dzieło Jana Jakuba Rousseau. * Mowa o Pałacu
Zimowym i o soborze Isaakijewskim.
6 I z l er - pijalnia wód mineralnych na Wyspach w Petersburgu. Aztekowie - mowa tu o dzieciach
indiańskich, Bartola i Ma-ksimo, które pokazywano w Petersburgu latem 1865 r. " Ogromne poŜary
nawiedziły w drugiej połowie maja 1862 szereg miast rosyjskich, m. in. Petersburg. Władze carskie
przypisywały je "Polakom i rewolucjonistom", "...senator Zdanow, któremu powierzono śledztwo w
sprawie poŜarów w Saratowie, przyszedł do przekonania, Ŝe wywołały je miejscowe Ŝywioły reakcyjne,
Ŝeby przestraszyć rząd widmem rewolucji..." (Ludwik Kulczycki, Rewolucja rosyjska. Lwów 1909). ' Aluzja
do znakomitej gry Antoniego Rubinsteina (1829-1894), pianisty i kompozytora. 8 Zgodnie z ludowym
wierzeniem rosyjskim ziemia opiera się na trzech wielorybach. » Aluzja do głośnej w prasie petersburskiej
polemiki w sprawie zamieszczonej w lutym 1861 r. w "Gazecie Sankt-Petersburskiej"
("Sankt-Pietierburgskije Wiedomosti") korespondencji z Permu 564
o publicznym czytaniu opowiadania Puszkina Noce egipskie przez Ŝonę jednego z tamtejszych
urzędników. Gazeta "Wiek" wyśmiała tę korespondencję. "Gazeta Sankt-Petersburska" odpowiedziała
felietonem Ohydny postępek "Wieku". 10 Mowa tu o licznych w Petersburgu klubach. Dussot - nazwa
znanej wówczas restauracji (od nazwiska właściciela). Pointę - "cypel" wyspy Jełagina, wówczas poza
obrębem miasta, miejsce zabaw "złotej młodzieŜy" 11 Reforma sądownictwa nastąpiła w wyniku
zasadniczych reform 1861 roku. Ostatecznie dokonano jej w r. 1865 na zasadzie "ukazu" cara Aleksandra II.
JednakŜe proces wprowadzenia ustaw sądowych odbywał się stopniowo na obszarze całego cesarstwa. Za
zwrotną datę uwaŜa się rok 1864, kiedy to ustawy sądowe zostały zatwierdzone przez cara. 12 Mowa tu o
pierwszej bitwie w wojnie krymskiej (20 września 1854) między wojskami państw sojuszniczych: Anglii,
Francji i Turcji, a wojskami rosyjskimi. Wiedząc o słabej obronności Sewastopola od strony lądu, wojska
sojusznicze postanowiły natrzeć od tej właśnie strony na twierdzę. Wojska rosyjskie zajęły wtedy pozycje
na lewym brzegu rzeki Almy. Wynik bitwy nad Almą był niepomyślny dla armii rosyjskiej. " Kari Mack
von Lieberich (1752-1828)-generał austriacki. W r. 1805 podczas wojny z Francją kapitulował w Ulm wraz z
dwu-dziestotysięczną armią, za co wyrokiem austriackiego sadu wojennego został pozbawiony stopnia
wojskowego i orderów. lł Dostojewski, polemizując z rewolucyjnymi demokratami, pokazuje w osobie
Lebieziamikowa karykaturę "postępowego" inteligenta, usiłującego prześcignąć rewolucyjny program
społeczny Bielińskiego i Dobrolubowa ("my więcej negujemy"), " Niedokładny cytat z wiersza Heinego
(Buch der Lieder, 62). Strofa ta brzmi: Du hast Diamanten und Perlen, Hast alles, was Memchenbegehr,
Und kast die schóniten Augen - Mein Liebchen, was wiUst du mehr? '° Z wiersza Lermontowa Sen.
17 W oryginale: sluszewalsia. W swoim Dzienniku pisarza (Dmeafak pisatiela) za rok 1877, listopad,
rozdział I, cz. II, Dostojewski podaje obszerne wyjaśnienia pochodzenia i uŜywania słowa "stuszować się";
za czasów Puszkina słowo to nie istniało, w latach siedemdziesiątych zaczęto uŜywać go powszechnie.
"Słowo to w druku pojawiło się po raz pierwszy l stycznia 1846 r. w Onecze-stwiennych Zapiskach* w
mojej opowieści Sobowtór, przygody pana Goladkina. Słowo •stuszować ue» zn»czy: zniknąć, unicestwić
się, obrócić się, Ŝe tak powiem, wniwecz... ChociaŜ uŜyłem go w literaturze po raz pierwszy, jednak nie ja je
wynalazłem." Dostojewski twierdzi, Ŝe wyraŜenie to powstało w petersburskiej Głównej Szkole
InŜynieryjnej, gdzie studiował. " Od raskoł-rozszczepienie. Mowa o podziale w cerkwi rosyjskiej, który
oficjalnie istniał od r. 1667, w istocie jednak datuje się od XV w. Raskolnicy tworzyli mnóstwo sekt
prześladowanych przez carat. Za panowania Aleksandra II zlikwidowano tajny komitet dla spraw
raskolników, ale raskolników zrównano w prawach dopiero w r. 1833. 19 Dawid Livingstone (1813-1873) -
niezwykle popularny w drugiej połowie XIX stulecia podróŜnik angielski. Opis podróŜy po Afryce
Strona 216
1740
południowej (1849-1855) był wydany w r. 1857 i przetłumaczony na kilka języków, m.in. i na rosyjski. W
latach 1858--1864 Livingstone odbył następną ekspedycję afrykańską, której opis wydał w r. 1865. "' Na
przełomie szóstego i siódmego dziesięciolecia ubiegłego wieku rozpoczął się w Rosji silny ruch
emancypacyjny kobiet. W r. 1859 dokonano zasadniczej reformy w dawnych instytutach dla dziewcząt.
Następnie powstały liczne tzw. wyŜsze kursy dla kobiet w Petersburgu i w Moskwie. 21 Według ustawy o
zesłańcach z r. 1822 katorga, czyli cięŜkie roboty, dzieliła się na dwie kategorie: bezterminową i o czasie
ograniczonym. Obie kategorie cięŜkich robót połączone były z zesłaniem i osiedleniem na Syberii. Według
kolejnej ustawy z r. 1845 katorga jeszcze ściślej połączona była z zesłaniem na osiedlenie i dzieliła się na
kilka kategorii: cięŜkie roboty w kopalniach, w twierdzach i w fabrykach. W latach 1823-1861 na mocy
wyroków sądowych i w drodze administracyjnej na katorgę zesłano około 40000 męŜczyzn i przeszło 4000
kobiet.

Strona 217

You might also like