Professional Documents
Culture Documents
ABARAT
DNI MAGII, NOCE WOJNY
Tłumaczyła:Danuta Górska
PROLOG
GŁÓD
Nic
Po bitwie trwającej przez stulecia
Diabeł zwyciężył
I rzekł do Boga
(który go stworzył):
„Panie,
Ujrzymy za chwilę zniszczenie Stworzenia
przeze mnie.
Nie chcę, żebyś
uważał mnie za okrutnego.
Błagam cię zatem, wybierz trzy rzeczy
z tego świata, zanim go zniszczę.
Trzy rzeczy,
a potem reszta zostanie unicestwiona
1
POR TRET D ZIEWCZYNY
I GESZ CZURA
2
CO JEST DO ZOBACZENIA
3
NA „PAPUGO PAPUGO”
Płyńcie, rybki,
W moje sieci,
Dla mnie i dla
Moich dzieci!
Łapcie haczyk
Raz po raz!
Dobre rybki,
Kocham was!
4
ŚCIER WOJADY
5
WYMÓWIENIE SŁ OWA
Jassassakya-thüm!
Jassassakya-thüm!
Jassassakya-thüm!
Jassassakya-thüm!
Jassassakya-thüm!
Jassassakya-thüm!
6
DWIE ROZMOWY
7
COŚ Z BABIL ONIUM
8
ŻYCIE W TEATRZE
9
ZNOWU KRZYŻ ÓWKOWY PAN
10
„POTWORY NA WOLNOŚCI!
POTWORY NA WOLNOŚCI!”
Candy musiała szybko myśleć. Houlihan znajdował się nie dalej niż
dziesięć kroków. Tym razem nie pozwoli, żeby mu się wymknęła.
Obejrzała się na Methisa, który patrzył na nią wzrokiem pełnym
rozpaczy. Wiedziała, że wciąż jest niebezpieczny. Wciąż głodny. Czy
znajdzie w nim sprzymierzeńca? W końcu teraz oboje chcieli tego
samego: wydostać się stąd. On chciał uciec od Skattamunów, ona
chciała umknąć przed Houlihanem. Czy zdołają wspólnie dokonać
tego, czego nie mogą zrobić oddzielnie?
Warto spróbować.
Wyrwała się z rąk pani Skattamuny i odryglowała klatkę. Methis
chyba nie zrozumiał, co zrobiła, bo nawet nie drgnął, ale okropna pani
Skattamuna zrozumiała doskonale.
– Ty wredna dziewucho! – zasyczała.
Ponownie złapała Candy i potrząsnęła
nią gwałtownie. Przy tym ruchu Candy uderzyła o klatkę i drzwi
stanęły otworem.
Methis leniwie obejrzał się przez ramię.
– Uciekaj! – zawołała do niego Candy.
Pani Skattamuna dalej nią potrząsała i wołała swojego męża.
– Panie Skattamunie! Przynieś bat! Szybko, panie Skattamunie!
Nowy dziwoląg ucieka!
– Trzymaj dziewczynę! – wrzasnął Houlihan do pani Skattamuny. –
Trzymaj ją!
Ale Candy miała już dość potrząsania. Z całej siły walnęła kobietę
łokciem w żebra. Pani Skattamuna zachłysnęła się kwaśnym
oddechem i wypuściła Candy. Potem zatoczyła się do tyłu i wpadła na
Krzyżówkowego Pana, który się przewrócił, wrzeszcząc ze złości.
Candy szybko sięgnęła przez pręty i szturchnęła Methisa. Tym
razem chyba zrozumiał. Wyszedł z klatki. Zanim się oddalił, Candy
chwyciła go za jedną z przednich kończyn i przyciągnęła do siebie.
Obejrzawszy się, zobaczyła, że rozwścieczony Houlihan strącił
kapelusz pani Skattamuny, gramoląc się na nogi. Kapelusz rozbił się
na ziemi. Rozszedł się ostry smród formaldehydu. Pani Skattamuna
zajęczała płaczliwie.
– Moja chitterbee! – pisnęła. – Nevillu, ten człowiek rozbił moją
chitterbee!
Mąż nie zamierzał jej pocieszać. Chwycił bicz do poskramiania
dziwolągów. Podniósł go, żeby uderzyć Candy. Methis z szumem
rozłożył skrzydła i pobiegł przejściem między klatkami, wlokąc za
sobą dziewczynę.
– Leć! – krzyknęła do niego Candy. – Bo on cię znowu zamknie w
klatce! Leć!
Wpełzła na grzbiet zeteka i przywarła do niego z całej siły.
Usłyszała trzask bicza Skattamuna. Wymierzył dobrze. Poczuła
piekący ból wokół nadgarstka i zobaczyła, że bicz owinął się trzy lub
cztery razy wokół przegubu i dłoni. Piekielnie ją bolało, ale przede
wszystkim rozwścieczyło. Jak on śmiał! Obejrzała się przez ramię.
– Ty…. ty… potworze!– wrzasnęła.
Chwyciła bicz drugą ręką i przez czysty przypadek w tej samej
chwili Methis wzbił się w powietrze. Bicz wysunął się z ręki
Skattamuna.
– Och, ty głupi niezdaro! – krzyknęła pani Skattamuna i złapała
wlokącą się po ziemi rękojeść bata.
Tymczasem Candy odplątywała drugi koniec z przegubu. Methis
unosił ją coraz wyżej, a pani Skattamuna biegła za nimi między
klatkami, nie chcąc wypuścić bicza. Po kilku krokach jeden z
dziwolągów nieznacznie podstawił jej nogę. Upadła ciężko, a wtedy
Candy upuściła na nią bat. Pani Skattamuna nadal wrzeszczała na
męża, przeklinając coraz bardziej wymyślnie.
Ponieważ Centrum Potworów Skattamunów nie miało dachu,
Candy i Methis mogli się swobodnie wznieść spiralą. W dole panował
coraz większy chaos. Trzej uciekinierzy z pomieszczenia na zapleczu
wdarli się teraz na teren wystawy i biegali pomiędzy klatkami,
otwierając je zębami, palcami, a nawet chwytnymi ogonami.
Candy z wielką satysfakcją oglądała narastające pandemonium,
kiedy stwory z bestiarium Skattamunów otwierały klatki i uciekały, co
chwila przewracając swoich niedawnych pogromców w pospiesznym
dążeniu do wolności. Widziała, jak wieści o ucieczce rozprzestrzeniały
się w tłumie na promenadzie. Zaniepokojeni rodzice zagarniali dzieci
w ramiona, słysząc powtarzany okrzyk: „Potwory na wolności! Potwory
na wolności!”
Methis, który wciąż się wznosił, wydawał jakieś dziwne dźwięki. W
pierwszej chwili Candy pomyślała, że zachorował. Ale on po prostu się
śmiał.
CZĘŚĆ DR UGA
RZECZY ZANIEDB ANE,
RZECZY ZAPOMNIANE
11
PODR ÓŻ NA PÓŁNOC
12
CIEMNOŚĆ I OCZEKIW ANIE
13
WORK OMIO T
14
LAMENT
(OPOWIEŚĆ MAUPY)
15
POŚCIG
16
WUNDERKAMMEN
17
GWIAZDOBIJAK
Candy nigdy jeszcze nie widziała ani nie czuła czegoś takiego jak
wtedy, kiedy znalazła się wśród uwolnionych Totemiksów. Złocista
poświata, którą najpierw zobaczyła na własnej ręce, teraz otaczała ją
ze wszystkich stron niczym potężny wir, w którym wciąż pławiło się
wiele radosnych wskrzeszonych stworzeń. Czy tak właśnie wyglądał
początek świata? pomyślała. Jak świetlisty spiralny taniec?
Zapragnęła przyłączyć się do tego tańca. Wstała i zaczęła wirować
pośrodku światła, śmiejąc się jak szalona. Może naprawdę oszalała.
Może tę przygodę sobie uroiła, wymyśliła od początku do końca. Jeśli
tak, nie chciała powrócić do rzeczywistości. Tak wiele mogła tu
zobaczyć, przeżyć…
Zaraz! Obracając się w kółko, dostrzegła intruza w tym magicznym
tańcu. Krzyżówkowy Pan porzucił swoje stanowisko przy drzwiach i
zmierzał na środek pokoju, wymachując jakąś bronią. Strzelały z niej
łuki czarno-błękitnego światła, uderzały w ściany i czasami nawet w
sufit. Broń wydzielała zapach palonego cukru zmieszany z czymś
bardziej plugawym. Fale złocistej mocy promieniujące z Totemiksu
cofały się przed tą bronią jakby ze wstrętem.
Sądząc po wyrazie twarzy Houlihana, przyjemnie go zdziwiła
skuteczność broni. Wywijał nią oburącz, wycinał ciemny pokos przez
złociste łany życia, wyrąbywał sobie drogę do Candy.
– Skończone, dziewczyno-oznajmił. – To już koniec! Koniec!
Candy przestała tańczyć i z trudem skupiła uwagę na Houlihanie,
szukając sposobu, żeby mu się wymknąć.
– Brud! – wrzasnęła.
– Tutaj! – odpowiedział maupa.
Brud wdrapał się na regał z półkami i przykucnął na szczycie.
– Wynoś się stąd! – zawołała do niego Candy. – I zabierz ze sobą
wszystkich Totemiksów!
– Dlaczego?
– On! – oświadczyła Candy, wskazując Krzyżówkowego Pana.
Brud natychmiast zrozumiał wiadomość. Candy zobaczyła, jak
złazi z regału, po czym przeniosła spojrzenie z powrotem na wroga.
Houlihan wzniósł nad głowę mroczną broń.
– Gwiazdobijak! Gwiazdobijak! – usłyszała wrzask Bruda. – Uważaj,
on ma gwiazdobijak!
Obejrzała się przez ramię, żeby sprawdzić, jak daleko może się
cofnąć. Niezbyt daleko, jak się okazało. Erupcja mocy, która uwolniła
Totemiksów, przewróciła cały stos mebli. Candy musiałaby odwrócić
się plecami do Houlihana i wystawić na atak, żeby się tam wdrapać.
Ale jaki miała wybór? Albo to, albo stać tutaj w świetle i pozwolić
mu…
Światło. Oczywiście, światło!
Rozłożyła ręce i spojrzała na swoje dłonie. Wciąż na nich jaśniał
złocisty poblask. Drobinki i strzępki jasności przyfruwały do jej palców
jak przyciągane magnesem.
To wszystko jest taniec, pomyślała. Ten pył, moje ręce, światło
wirujące wokół, to wszystko cząstki tego samego cudownego tańca. I ja
w nim jestem.
Sięgnęła w dół, zacisnęła dłoń wokół jasnego powietrza i
pociągnęła. Światło miało swój ciężar i siłę. Zupełnie jakby ciągnęła za
kawałek tkaniny; czuła, jak blask owija się wokół jej palców, jak
skwapliwie dąży do większej bliskości.
Wiedziała, że jeśli Houlihan odgadnie jej zamiary, natychmiast
przyspieszy jej koniec. Na razie jednak myślał głównie o swojej broni,
spoglądał rozkochanym wzrokiem w górę, na gwiazdobijak.
Candy znalazła w sercu odrobinę miejsca, żeby go pożałować. On
nigdy nie przeżyje takiej radości, jaka stała się jej udziałem podczas
odkrywania tajemnic Abaratu. On wybrał zło i ciemność. Smutny,
nieszczęśliwy człowiek…
Przez cały czas, kiedy snuła te myśli, pracowała nad światłem
trzymanym w rękach, delikatnie nagarniała je ku sobie. Poddawało się
coraz łatwiej, jakby kierowane jakimś przyciąganiem. Czuła, że owijają
wygodny kokon światłości, a złocisty blask z dłoni przesuwa się wyżej,
na ramiona. Wiedziała, że promieniuje także z jej twarzy; wyraźnie
rozświetlał przed nią powietrze. Jak ja wyglądam?, pomyślała. Chyba
trochę strasznie?
Och, żeby przejść w tym stanie ulicami Kurczakowa! Albo jeszcze
lepiej, wejść do domu przy ulicy Followell i zastać ojca rozwalonego
przed telewizorem, otoczonego puszkami po piwie i smrodem
papierosów. Podniósłby wzrok i ujrzał ją promieniejącą blaskiem.
Może to by go wyrwało z otępienia!
Na chwilę rozproszyły ją myśli o ojcu, a przez tych kilka sekund
Houlihan zbliżył się na tyle, żeby uderzyć. Właściwie wydawało się, że
gwiazdobijak go prowadzi. Pozostał zaledwie ułamek chwili, zanim
spadniecios. Candy desperacko zaczerpnęła powietrza. Blask otoczył
jej ciało, wlał się do środka, wypełnił ją swoją siłą.
W następnej chwili gwiazdobijak opadł ze świstem. Przyjęła cios
na świetlistą siatkę rozciągniętą między rękami. Broń trafiła w siatkę i
Candy zobaczyła, jak dwie przeciwstawne siły zderzają się niczym
dwie potężne fale, światłość rozbija ciemność, rozbija światłość,
rozbija ciemność…
Natychmiast poczuła impet uderzenia; zobaczyła pędzące ku niej
kolce gwiazdobijaka. Lecz światło było jej sprzymierzeńcem. Zebrało
się wokół, żeby ją osłonić, odparło cios i skierowało kolce z powrotem
na napastnika tak, że nawet jej nie drasnęły.
W samym środku tego starcia nagle zmienił się jej punkt widzenia.
Zobaczyła cały pokój z wysoka. Moce, które tu się rozpętały, porwały
wszystkie przedmioty w pokoju, porwały i wciągnęły w ten sam
szaleńczy wir. Przedtem tak starannie rozmieszczone, kiedy Candy tu
weszła, teraz obracały się w prądach walczących energii, ogarnięte
fantastycznym zamętem. Gigantyczne muszle, dziwne instrumenty
muzyczne, rzeźbione lustra, kwiaty ogromnych rozmiarów, dwie pary
butów wysadzanych klejnotami, kilka skurczonych głów, patykowaty
szkielet odziany w łachmany, domek dla lalek kunsztownej roboty (z
otwartymi na wietrze drzwiami i oknami, przez które wylatywały setki
rozpląsanych lilipucich mebelków) i mnóstwo innych rzeczy, których
Candy nie potrafiła nawet nazwać. No i jeszcze członkowie plemienia
Totemix, którzy też przyłączyli się do tej jazdy i śmiali się z czystej
radości, trzymali się za ogony i obracali się w kółko w powietrzu albo
surfowali na wzbierających falach skłóconych sił, jakby to była
najwspanialsza zabawa w całym Stworzeniu.
Może i tak, pomyślała Candy. Może właśnie ta walka pomiędzy
światłem a ciemnością sprowadziła ją tutaj na Abarat – świat Nocy i
świat Dnia pogrążone w konflikcie, który z czasem wciągnie wszystko
w jeden potężny wir zmian.
Na jakiś czas straciła Houlihana z oczu, ale teraz znowu go
zobaczyła w samym środku wirującego chaosu. Nadal trzymał kij
obiema rękami, lecz jego twarz nie wyrażała już pewności siebie, tylko
strach. I nie bez powodu. Światło odrzucało każdą ciemną falę mocy
wysłaną przez gwiazdobijak. Houlihan wykręcał się i wyginał, żeby
uniknąć igieł ciemności, które na niego leciały.
– Puść broń! – wrzasnęła do niego Candy, przekrzykując zgiełk
tańca. – Słyszysz mnie, Houlihan? Puść ją!
Usłyszał. Ale nie mógł posłuchać. Ręce trzęsły mu się gwałtownie,
jakby naprawdę usiłował je zmusić do wypuszczenia broni, jednak nie
chciały jej wypuścić. Gwiazdobijak zapanował nad jego mięśniami.
Mordercza moc, którą przyniósł w sercu, żeby mu pomogła zabić
Candy, teraz zwróciła się przeciwko niemu. Sam stał się ofiarą.
Na jego twarzy, gdzie zazwyczaj gościł jedynie gniewny grymas lub
uśmieszek wyższości, nagle odmalował się strach. Usta rozwarły się w
bezgłośnym skowycie. Niezdolny do ucieczki, mógł tylko rzucać się
panicznie w przód i w tył. Wreszcie chyba podjął decyzję, żeby złamać
gwiazdobijak. Wzniósł go nad głowę, zatoczył szybki łuk i uderzył o
ziemię. Ale kij nie pękł. Zamiast tego wysłał największą jak dotąd falę
ciemności, która z kolei ściągnęła przeciwko sobie pięść złocistego
światła. Gdyby Houlihan mógł wypuścić gwiazdobijak, pewnie
zdołałby uniknąć zagłady. Został jednak schwytany w sam środek
konfliktu dwóch mocy.
Niczyje ciało ani duch nie mogły tego przetrzymać. Krzyżówkowy
Pan odrzucił głowę do tyłu, kiedy odpryski mocy, które oderwały się
od ciemności wylewanej przez gwiazdobijak, przeszyły go na wylot.
– Nie, proszę, nie! – krzyknął. – Ratunku!
Krzyk przeszedł w piskliwy wrzask. Potem nagle ucichł.
Światło życia, które zawsze płonęło w oczach Houlihana z
niesamowitą siłą, zgasło.
W tej samej chwili, kiedy jego serce przestało bić, gwiazdobijak
stracił władzę nad jego ciałem. Houlihan wypuścił z palców zabójczą
broń i osunął się na ziemię jak szmaciana lalka.
Co do gwiazdobijaka, wisiał jeszcze przez kilka sekund w
powietrzu, po czym padł ofiarą tego samego procesu, który pomagał
rozpętać. Trafiony falą zawęźlonej energii, przeleciał przez cały pokój,
zderzając się z kilkoma orbitującymi przedmiotami, zanim trzasnął w
ścianę i wbił się głęboko.
I tak wśród burzy światła i ciemności śmiertelna walka w
Wunderkammen, a razem z nią pościg Houlihana dobiegły końca.
18
ODJAZD
19
ŻYCIE I ŚMIER Ć
W KURCZAKOWIE
WYŻSZY POZIOM
20
MALINGO SAM
Okryj mnie od
Głowy do stóp
Stalą piór…
Okryj mnie od
Głowy do stóp
Stałą piór…
Słyszysz nienawiść
I bębnów głosy?
Na wasze głowy
Spadną te ciosy.
21
NOCNE R OZMOWY
22
WYROK ŚMIER CI
23
WSPÓLNY SEN
Kiedy Candy wyszła z Gabinetu Cudów, serce wciąż tłukło jej się w
piersi na wspomnienie wszystkiego, co widziała i czego dokonała.
Usiadła pod drzewami z nadzieją, że łagodny szum wiatru wśród
okrytych mgłą konarów ukoi ją i pomoże uporządkować myśli.
Brud tymczasem umknął na drzewo i przysiadł na gałęzi,
obserwując gościa z nowym lękiem.
Zerknęła na niego.
– Już dobrze – powiedziała, siląc się na spokojny ton głosu. – Nie
zwariuję ani nic.
Przypomniała sobie, jak stała z Malingiem na przystani na Czapie
Orlanda, a starzec z zaciśniętymi oczami wskazywał na nią palcem.
„Oni cię zamkną”. Tak powiedział? „Oni cię zamkną”.
Te słowa zawierały kolejny element układanki. Wszystko się
zazębiało. To, co stało się tutaj, wypadki na pokładzie „Papugo
Papugo” i ostrzeżenie na przystani. To wszystko stanowiło część jednej
wielkiej tajemnicy.
– Czy ty się mnie boisz? – zapytała Bruda.
W odpowiedzi tylko uśmiechnął się niepewnym maupim
uśmiechem, wywijając wargi i odsłaniając nakrapiane różowe dziąsła.
– Tak – mruknęła. – No, jeśli to jakaś pociecha, sama siebie też się
trochę boję.
– Hm. – Palec Bruda powędrował do nosa i zanurzył się głęboko,
grzebiąc przy akompaniamencie pomruków zadowolenia. – To, co tam
zrobiłaś… było niezwykłe.
– Nie myślałam o tym – wyznała Candy. – Po prostu zrobiłam to, co
się wydawało… naturalne.
– Dlatego to jeszcze bardziej niezwykłe.
– Pewnie tak.
Brud przekrzywił głowę.
– Co to za burczenie?
– Burczy mi w brzuchu. Głodna jestem.
– Czemu od razu nie powiedziałaś? W pałacu jest ogromna
kuchnia. Mogłem coś dla nas ugotować.
Wyraźnie się ucieszył, że może coś zrobić, żeby ją zadowolić, czy
nawet ułagodzić.
– Tylko jeśli obiecasz, że najpierw umyjesz ręce – uprzedziła go
Candy.
24
MĄŻ I ŻONA
25
LOSY
26
KASPAR MA WIZY TĘ
27
UPROWADZENIE
Kiedy Candy otwarła oczy, myślała tylko o tym, jak bardzo pragnie
objąć matkę, przytulić ją mocno i otrzymać w zamian równie
serdeczny uścisk. Nic wielkiego, ale w tamtej chwili chciała tego
najbardziej na świecie.
Usiadła na łóżku kucharza i rozejrzała się dookoła. W kuchni
panowała głęboka cisza. Wiatr ucichł, kiedy Candy spała, więc
ulistnione i ukwiecone gałęzie nie szeleściły już nad głową. Ptaki
również nie ćwierkały ani nie szczebiotały; albo odleciały, albo się
uciszyły. Co najdziwniejsze, brakowało gwaru i hałasów.
Przedstawiciele nowo wskrzeszonego plemienia Totemiksu
pokrzykiwali radośnie, kiedy zasypiała, jakby ogłaszali wszem wobec:
„Żyjemy! Jesteśmy wolni!”. Nigdy nie słyszała równie szczęśliwych
głosów. Teraz jednak one też zamilkły.
– Brud! – zawołała Candy. – Gdzie jesteś?!
Znowu cisza. Coś się stało, kiedy spała; ale co?
– Brud! – powtórzyła głośniej. – Jesteś tam?!
Nie otrzymała odpowiedzi, więc poszła go poszukać. Ta sama
upiorna cisza, która zbudziła ją w kuchni, opanowała cały Pałac
Zmierzchu. Komnaty i korytarze trwały w milczeniu. Nie żeby ptaków
nie było na gałęziach; były, widziała je. Dlaczego nie chciały śpiewać?
– Brud! – zawołała jeszcze raz. – Gdzie jesteś?! Brud!
W końcu usłyszała stłumiony płacz i idąc za nim przez komnaty,
znalazła maupę leżącego na ziemi z zakneblowanymi ustami,
ramionami ciasno związanymi z tyłu i nogami skrępowanymi w
kostkach. Wyjęła knebel.
– Boziu! – zawołał, wypluwając smak knebla. – Myślałem, że już po
mnie, naprawdę.
– Kto ci to zrobił?
– Ja się nie liczę. Nie przyszedł po mnie, tylko po ciebie!
– Pytam jeszcze raz: kto?
– Nie wiem, jak się nazywa. Jakiś młody facet z paskudnym
spojrzeniem. Musisz stąd zwiewać!
Rozwiązała mu ręce, a on natychmiast ją odepchnął.
– Uciekaj!–rozkazał.
– Nie bez ciebie.
– To bardzo szlachetne z twojej strony – powiedział Brud. –
Naprawdę. Ale… będę szczery. W woim towarzystwie nie jest teraz
zbyt bezpiecznie. Dopóki ten potwór cię ściga. To morderca, mówię ci.
– Ty wiesz, kto to jest – stwierdziła Candy.
– Mam swoje podejrzenia – przyznał Brud. – Ale teraz nie czas i
miejsce, żeby o nich dyskutować. Musisz odejść, zanim… – urwał w
połowie zdania. Potem dodał: – O rany.
– Co?
– Za późno. On tu jest.
Candy rozejrzała się dookoła.
– Nikogo nie widzę.
– Och, on jest sprytny. Potrafi wykorzystywać cienie. – Brud
strzelał oczami na wszystkie strony, wypatrując tego sprytnego kogoś.
– Pójdziesz wreszcie? – Znowu lekko popchnął Candy.
– W którą stronę?
– Wszystko jedno! Tylko idź!
Candy zaczęła się odwracać i wtedy kątem oka dostrzegła go. Tylko
przez mgnienie, widziała bladą twarz i otaczające ją długie ciemne
włosy. I nic więcej. „Uciekaj!” – usłyszała krzyk Bruda i pobiegła po
krętej ścieżce, którą wcześniej przybyła do Pałacu Zmierzchu.
Lecz jej prześladowca okazał się szybki. Już po kilku krokach
usłyszała plaskanie jego bosych stóp na mozaice, coraz bliższe i
głośniejsze.
Nie chciała, żeby ją zaatakował od tyłu, więc zatrzymała się nagle i
odwróciła do niego przodem. Warto było zaryzykować, żeby zobaczyć
szok na twarzy chłopaka: niemal komicznie wytrzeszczył głęboko
osadzone oczy. Potem jakby wziął się w garść i znowu ruszył do niej,
wyciągając coś zza kurtki. Myślała, że to nóż, więc podniosła ręce
obronnym gestem, ale on zarzucił ten przedmiot – worek, nie nóż! –
na jej głowę i pociągnął w dół.
Zaczęła się szarpać z wrzaskiem, ale worek pachniał zwiędłymi
kwiatami tak mocno, że zakręciło jej się w głowie.
– Uspokój się… – usłyszała glos młodego mężczyzny.–Nic ci się nie
stanie. Spokojnie, Candy…
(Zna moje imię! pomyślała. – Skąd on zna moje imię?)
A potem, zaledwie sformułowała w myślach to pytanie, perfumy
zaczęły działać. Usłyszała w głowie głos mówiący:
– Musisz teraz zasnąć.
– Nie… – wymamrotała, ale ciężki i gruby język odmawiał jej
posłuszeństwa.
– Tylko na chwilę – obiecał głos.
I w następnej chwili nie było już żadnej następnej chwili.
Wiedziała dokładnie, jak długo spała, ponieważ głos perfum
powiedział jej to, kiedy się obudziła.
– Upłynęło trzydzieści siedem minut i jedenaście sekund, odkąd
zasnęłaś. Zbudź się teraz, proszę.
Nie potrzebowała drugiego ponaglenia. Sięgnęła w górę, niezdarnie
rozplątała tasiemkę zawiązaną wokół szyi i ściągnęła worek. Nie
znajdowała się już w Pałacu Zmierzchu. Nad głową miała niebo,
ciemne i pełne gwiazd. Nie pamiętała, żeby podczas swoich podróży
widziała kiedyś więcej gwiazd niż teraz. Wyglądały tak pięknie, że z
trudem oderwała od nich wzrok.
Była w małej jednomasztowej łódce, podskakującej na porywistym
wietrze. Na pokładzie siedział z rozłożonymi nogami jej porywacz,
robiąc jakieś magiczne gesty nad wielką mapą archipelagu; miody
chłopak, mniej więcej w wieku Candy. Włosy miał czarne i lśniące,
opadające tłustymi pierścionkami.
– Co ty robisz? – zapytała Candy.
Młodzieniec nerwowo podniósł wzrok.
– Ja… wyczarowuję dla nas trasę – wyjaśnił.
– Trasę dokąd?
– Tam, dokąd płyniemy – odparł z promiennym, lecz niezbyt
wiarygodnym uśmiechem.
– No, nigdzie mnie nie zabierzesz – powiedziała Candy – żądam,
żebyś mnie odwiózł z powrotem.
– Och, żądasz?
– Właśnie. Żądam.
– Dlaczego?
Candy nie wierzyła własnym uszom.
– Bo mnie porwałeś, a ja sobie wypraszam.
– Och, przestań, chyba nie chciałaś zostać w tamtej starej ruderze.
– Nie, to ty przestań! – Candy wstała z ławki tak gwałtownie, że
pokład pod jej stopami się zakołysał. Niedbała postawa chłopaka
doprowadziła ją do furii. – Założyłeś mi worek na głowę i porwałeś
mnie! Za to powinni cię zamknąć do więzienia!
– Byłem już w więzieniu. Wiele razy. Wcale się nie boję. – Wstał.
Okazał się trochę niższy od Candy. – Zresztą ja tylko wykonywałem
rozkazy.
– Och, jakie to oryginalne – burknęła Candy. – Jakby nikt jeszcze
nie używał takiej wymówki. No dobra. Skoro od tego zaczynasz,
zacznijmy od tego. Czyje rozkazy?
– Nie mogę ci powiedzieć.
– Och, nie możesz? – syknęła, podchodząc do niego. Nagły ruch
sprawił, że łódź zakołysała się jeszcze mocniej.
– Uważaj! – wrzasnął chłopak. – Przewrócisz nas!
– Nie szkodzi. Umiem pływać!
– Ja też, ale te wody są niebezpieczne. Więc przestań!
Przedrzeźniając jego gniewny ton, zapytała:
– Dlaczego?
– Bo… – przerwał, kiedy się połapał, że go podpuszcza. –
Zwariowałaś!
Candy dziko wytrzeszczyła oczy.
– Ostatnio sama tak podejrzewam – oświadczyła i umyślnie jeszcze
bardziej zakołysała łodzią.
– Nie mówił mi, że jesteś wariatką! – zawołał chłopak, chwytając
się burt tak mocno, że kostki palców mu pobielały.
– Kto ci nie mówił? – zapytała Candy groźnie. – No już, gadaj!
– Mój pracodawca. Pan… pan Masper.
– A ile ten pan Masper ci płaci, żebyś mnie zabrał na tę morską
wycieczkę?
– Jedenaście paterzemów.
Candy była rozczarowana.
– Jestem warta tylko jedenaście paterzemów?
– O co ci chodzi? Nigdy w życiu nie miałem jedenastu paterzemów.
To majątek.
– Nawet nie znam żadnego pana Maspera.
– No, ale on zna ciebie. To bardzo potężny człowiek. Bardzo
wpływowy. I bardzo tobą zainteresowany. Słyszał plotki o tobie. I chce
cię poznać osobiście.
– Dlatego zarzuciłeś mi worek na głowę i pozbawiłeś przytomności.
– A perfumy nie były grzeczne? – zapytał chłopak z prawdziwą
troską. – Użyłem ich z grzeczności.
– Grzeczne czy niegrzeczne, nie o to chodzi. I przestań patrzeć
tym przepraszającym wzrokiem, bo na mnie to nie działa. Widzisz,
mam dwóch braci, więc znam wszystkie sztuczki chłopców. „To on, nie
ja. Ktoś mi kazał. Już nigdy tego nie zrobię”.
– Nie wierzysz, co?
– Nie. Teraz zawróć łódkę i zawieź mnie z powrotem do Pałacu
Zmierzchu. A panu Masperowi powiedz, że muszą mu wystarczyć
plotki.
– Nie panuję nad tą łodzią. Rzuciłem na nią zaklęcie i teraz nie
mogę go zdjąć. Tak naprawdę wcale nie planowałem trasy, kiedy się
obudziłaś. Próbowałem zwolnić. Widzisz, jak szybko płyniemy.
Candy rzeczywiście zwróciła uwagę na szybkość małej łódeczki.
Dosłownie mknęli po morzu. Ale nie zamierzała dać się nabrać na
żadne wymówki, podobnie jak na te miny zagubionego małego
chłopca.
– Jeśli rzuciłeś zaklęcie na tę łódź – oświadczyła – możesz je zdjąć.
– Jeszcze się nie nauczyłem, jak to zrobić – wyznał chłopak.
Przez chwilę Candy tylko patrzyła na swojego porywacza-
zaklinacza z przerażeniem. Potem poprosiła:
– Powiedz mi, że żartujesz.
– Nie. Przysięgam.
– Ty… ty durniu!
– Nie jestem durniem – zaprotestował chłopak. – Nazywam się
Leteo.
– Więc, Leteo, jeśli nie umiesz zwolnić pędu tej łodzi, co się stanie,
kiedy dopłyniemy na miejsce?
– No… eee… zakładałem, że…
– Tak?
– To znaczy… miałem nadzieję…
– Tak?
– …że łódka sama wie.
– Sama wie co?
– Kiedy podróż się skończy. Wtedy sama zwolni. I wysadzi nas na
plaży… łagodnie.
– Niewiele jeszcze wiem o magii, ale z tego, co dotąd widziałam,
magia jest raczej brutalna i agresywna. Wątpię, czy potraktuje nas
łagodnie.
– Przestań na mnie patrzeć w ten sposób – zażądał Leteo. – Nie
pomyślałem. Po prostu chciałem szybko tam dotrzeć. Liczyłem, że
może wtedy dostanę więcej paterzemów. No wiesz, premia za szybką
dostawę.
– Daj mi mapę.
– Czemu?
– Bo w razie gdybyś nie zauważył, twoja łódź ciągle nabiera
szybkości i jeśli czegoś nie wymyślimy, zanim dotrze do lądu, to
będzie koniec podróży pod każdym względem.
Poznała po wyrazie rozbieganych oczu Letea, że w duchu przyznał
jej rację.
– Och, na Wieże – mruknął częściowo do siebie. – Co ja
narobiłem?
– Daj mi mapę.
Leteo wyciągnął mapę spod stopy i podał ją dziewczynie. Pęd
powietrza sprawił, że mapa trzepotała jak spłoszony ptak. Candy
musiała stanąć na czworakach i rozłożyć mapę na dnie łodzi, na
deskach przesiąkniętych wodą.
– Dokąd płyniemy? – zapytała.
Klęknął po drugiej stronie mapy i dźgnął palcem w jedną z wysp.
– Ifryt – oznajmił. – To jedna z Wysp Zewnętrznych.
– Tak, wiem o Ifrycie. Poznałam kilku ludzi, którzy tam mieszkają.
Czy możesz jakoś określić naszą dokładną pozycję?
– Pokażę ci. Ten kawałek magii dobrze znam. Przytrzymaj mapę.
Candy starała się wypełnić polecenie, ale miała spore trudności.
Wiatr wdzierał się pod mapę i wydymał ją.
– Co chcesz zrobić?
– Patrz.
Leteo splunął na dłoń i energicznie zatarł ręce. Potem zrobił
prymitywną trąbkę ze złożonych pięści i dmuchnął z całej siły.
Drobinka czerwonego światła (w tym samym odcieniu co kadłub
lodzi) wyfrunęła mu z ręki i uderzyła w mapę.
– Tutaj jesteśmy – oznajmił nie bez dumy.
Dziewczyna spojrzała na czerwony punkcik – który szybko
przesuwał się po falującej mapie – z mieszaniną ciekawości i obawy.
Nawet tak zmniejszona, łódka zbliżała się do wyspy Ifryt w ogromnym
tempie.
Candy zerknęła ponad burtą. Oczywiście panowała ciemność, lecz
zdawało jej się, że widzi przed sobą niewyraźny zarys wyspy. A łódka
wcale nie zwalniała. Wręcz przeciwnie, nadal nabierała szybkości.
Któraś kolejna fala walnie z taką siłą, że trzeszcząca w spojeniach
łódka po prostu się rozleci. Dopiero wtedy zaczną się poważne
kłopoty. Lodowato zimne wodne rozbryzgi siekły twarz Candy. Gdyby
wpadli do wody, szybko umarliby od hipotermii. A jeśli nie, no, zawsze
pozostawały zwykle drapieżniki. Żarłoczne mantizaki, małe złośliwe
ryby piły, zwane pilarkami przez rybaków.
– Ale się wkopaliśmy! – jęknęła, patrząc na Letea z gniewem. –
Przez ciebie oboje zginiemy tylko dlatego, że chciałeś dostać premię za
dostawę!
Nie miał nic do powiedzenia. Spojrzał na skały w pobliżu wyspy.
– O nie… – rzekł cicho. – Kytrusy.
Podążyła wzrokiem za jego spojrzeniem i zobaczyła, że na skałach
mieszkają płetwonogie stworzenia, które obserwują ich głodnymi
ślepiami. Ześlizgiwały się po kamieniach do lodowatej wody i płynęły
w stronę łódki.
Candy wróciła do mapy. Czy sama mogła rzucić jakieś zaklęcie,
żeby ich wydostać z opresji? Przeglądała mapę z prawa na lewo i z
góry do dołu. Oznaczenia nic jej nie mówiły. Nie odczuwała żadnych
sensacji, które nauczyła się kojarzyć z mocą. Język nie odnajdywał
żadnych magicznych słów; żadna wiedza nagle nie wskoczyła do
głowy.
– Co ty robisz?!! – wrzasnął Leteo, przekrzykując ryk wody i wiatru.
– Próbuję znaleźć jakiś sposób, żeby użyć własnej magii.
– Znasz magię?
– Trochę.
– Więc uratuj nas! Proszę!
Candy ponownie uniosła wzrok. Na Ifrycie padał śnieg, krajobraz
był szaro-biały. Wiatr ciskał dziewczynie w twarz lodowate śniegowe
płatki.
– Nie spodziewałem się śniegu – wyznał Leteo.
Nagle z wody dobiegł ryk i po chwili łódka zderzyła się czołowo z
kytrusem. Candy w przelocie dostrzegła żółte oko bestii, kiedy łódka
przechyliła się na bok. Złapała się ławki, żeby nie wylecieć za burtę. W
tej samej chwili zderzyli się z następnym zwierzakiem, który
widocznie chciał ich przewrócić, bo wynurzył się z wody pod
kadłubem. Leteo zawył ze strachu, kiedy łódka wyskoczyła w
powietrze.
– Trzymaj się! – wrzasnęła Candy.
Przez sekundę widziała jego twarz, zanim opadli z powrotem w
morze; twarz odartą z wszelkiego wyrachowania. Pozostał tylko
przerażony chłopiec…
Potem łódź z trzaskiem spadła na wodę. Lodowate strumienie
trysnęły przez szpary w kadłubie. I znowu pomknęli, lawirując wśród
kytrusów, tym szybciej, im bardziej zbliżali się do celu. Candy
porzuciła wszelką nadzieję, że zdoła ich ocalić za pomocą magii.
Stracili mapę. Mogła tylko kurczowo trzymać się łodzi.
Apotem uderzyli w plażę. Kadłub pękł jak skorupkajajka i śnieg
wtargnął do środka, ponieważ dziób małej łódeczki wkopał się w zaspy
niczym wielka szufla. Uratował ich głęboki śnieg. Stopniowo spowolnił
pęd łódki i ją obciążył. Wciąż jeszcze się poruszali, kiedy dotarli do
linii drzew, lecz zaledwie z ułamkiem tej szybkości, z którą wcześniej
wylądowali na plaży. Candy zerknęła poprzez chaos potrzaskanych
desek, śniegu i odłamków lodu, wśród których leżała, w samą porę,
żeby zobaczyć drzewo prosto przed sobą.
– Teraz! – krzyknęła do Letea, chociaż nie wiedziała, czy chłopak
wciąż jest w łodzi.
Potem oplotła ramionami ławeczkę na środku i trzymała mocno.
Rozległ się ogłuszający trzask i kadłub pękł. Obsypały ją kawałki
drewna. Poczuła, że łódź się podnosi, wypuściła z rąk ławeczkę i
zsunęła się w śnieg. Przez chwilę leżała rozciągnięta jak długa, łapiąc
oddech. Potem wypluła drobinki lodu i kawałki poszarpanych liści,
sięgnęła do twarzy i starła śnieg z oczu.
– Ale mam szczęście – powiedziała sobie, kiedy sprawdziła, że nie
złamała żadnych kości.
Właściwie nic się jej nie stało, co zakrawało na cud, biorąc pod
uwagę szybkość łodzi podczas lądowania. Kilka większych desek nadal
pozostało pod działaniem wstępnego zaklęcia Letea. Kręciły się i
podskakiwały, jakby chciały płynąć dalej.
A gdzie zaklinacz? Widocznie impet wyrzucił go daleko od wraku,
ponieważ Candy nigdzie go nie widziała. Widziała natomiast ścieżkę
zniszczenia, prowadzącą przez drzewa i plażę aż na skraj wody. Czy na
Abaracie są anioły Stróże? Bo ona na pewno takiego miała.
Wzrok już jej się przyzwyczaił do tutejszego dziwnego światła –
gwiezdnego blasku odbitego od śniegu. Zobaczyła las rozciągający się
aż po granice pola widzenia. Dziwne, że te drzewa najwyraźniej
świetnie się rozwijały w ciemnościach i na mrozie. Wiele z nich
właśnie kwitło, a grubym kwiatom barwy ognia śnieg wcale nie
przeszkadzał.
Potem rozległ się głos Letea, wołający jej imię.
– Słyszę cię! – odkrzyknęła. – Nie przestawaj mówić!
– Tutaj jestem! – wrzasnął, jakby Candy powinna dokładnie
wiedzieć, gdzie jest „tutaj”.
Poszła za tym słabym głosem do granicy rozwleczonych szczątków
i znalazła chłopaka na dnie płytkiego zagłębienia, skulonego w żałosny
kłębek.
– Żyjesz – powiedziała. – Nie wierzę, że oboje wyszliśmy z tego
cało.
– No, jeszcze nie – odparł.
– Jak to? Przecież tu jesteśmy. Nic nam nie grozi.
– Nie, to jest Ifryt. Na tej wyspie żyje pięć bestii. Straszne istoty.
– Takie jak kytrusy? Nie były…
– Nie, nie jak kytrusy. Kytrusy to tylko… zwierzęta. Tamte to
potwory.
– Och, racja. – Przypomniała sobie, co jej powiedział Bezal na
Babilonium: „Żyją u nas groźne bestie”. – No, na razie ich nie widzę.
Może są po drugiej stronie wyspy? – dodała z nadzieją.
Leteo pokręcił głową.
– Są tutaj – oświadczył. – Tylko patrzą z daleka i planują, kto kogo
zje.
– Zamkniesz się?
– To prawda!
– No, ja tego nie chcę słuchać. Musimy się ruszyć, bo zamarzniemy
na śmierć.
– Bolą mnie żebra i głowa też.
Najpierw obejrzała jego głowę. Miał dużą, głęboką ranę nad
prawym uchem.
– Zostanie ci ładna blizna.
– Nie pierwsza – odpowiedział rzeczowo. – Zresztą tkanka na
bliznach jest mocniejsza niż zwykła skóra.
– Jeśli to jakaś dziwaczna zachęta, żeby się kaleczyć, nie dam się
przekonać. Teraz zobaczę twoje żebra.
– Nie, dzięki.
– Tak – powiedziała stanowczo. – Nie martw się, mam braci. Dla
mnie to nic wielkiego. Po prostu jeszcze jeden chłopak.
Niechętnie rozpiął koszulę, a wtedy Candy zrozumiała powód jego
wstydliwości. Na jego torsie pulsowały dziwaczne kolory, miejscami
ciemny turkus, miejscami purpura. Z każdą falą koloru skóra
zmieniała się z gładkiej w łuskowatą. Oprócz łusek miał kilka
prymitywnych tatuaży na chudych ramionach.
– Więc teraz wiesz – burknął, krzywiąc się, kiedy skóra drgała przy
transformacji. – Mam w sobie trochę bestii.
– Czy to boli?
Lekko dotknął swojego gadziego brzucha.
– Tak. Kiedy całkiem mnie opanuje, jest okropnie. Widzisz, rzecz
w tym, że pan Masper ma lekarstwo, które to powstrzymuje.
– I daje ci je…
– Kiedy wypełniam rozkazy.
– Ale nie zawsze wypełniasz?
– Nie – przyznał Leteo. – Nie zawsze.
– Więc kiedy znowu potrzebujesz lekarstwa?
– Niedługo… – Leteo wciąż odwracał oczy. – Może pan Masper ma
trochę dla mnie w tym domu.
– Nie widzę tam żadnych świateł. Jego dom jest duży?
– Olbrzymi.
– Widocznie łódka zawiozła nas na inną plażę.
– Albo jesteśmy za wcześnie – powiedział Leteo i podniósł się
powoli.
– Co to znaczy?
– Może jesteśmy za wcześnie – powtórzył, jakby sens był oczywisty.
– Może dom jeszcze nie przybył.
– On się porusza – odgadła Candy.
– Tak. Porusza. Jeśli mamy szczęście, to zobaczymy, jak ląduje.
O Boziu! pomyślała Candy. Zdawało się, że za każdym razem, kiedy
już myślała, że nie zaskoczą jej żadne cuda Abaratu, odkrywała coś
nowego.
– Słuchaj – powiedział Leteo.
– Co słyszysz?
– Mamy gości.
Candy wytężyła słuch. Leteo miał rację. W pobliżu znajdowały się
zwierzęta. Usłyszała przeciągłe, groźne warczenie. A wiatr nagle
przyniósł ostrą woń, jakby bestia znaczyła swoje terytorium.
– Mamy kłopoty, tak? – mruknęła Candy.
– Już po nas – rzekł Leteo.
– Jeszcze nas nie dostały.
– To tylko kwestia czasu…
– Więc lepiej ruszajmy – przerwała. – Chodź.
Leteo skrzywił się, podchodząc do niej.
– Żałuję, że cię boli – powiedziała. – Ale pożarcie będzie dużo
bardziej bolało.
28
WEZWANIE
Trzy kobiety z Fantomayi siedziały na trzech antycznych krzesłach
z wysokimi oparciami na południowym brzegu Dwudziestej Piątej
Godziny i patrzyły, jak sztorm wypełza z ciemności Gorgozjum i
podkrada się do cieśniny pomiędzy Północą a Głupimłotem. Joephi
patrzyła oczami kalmara (mięczak przywarł do jej twarzy niczym żywa
lornetka), wykorzystując jego wspaniały wzrok. Wszystkie szczegóły
sztormu i jego skutków – czoło burzy pędzące na zachód i plujące
błyskawicami, statki w cieśninie przedzierające się przez wzburzone
fale – widziała wyraźnie. I wszystko przekazywała pozostałej dwójce.
– Co się dzieje w domu czarodzieja? – zapytała Mespa.
– Popatrzę – powiedziała Joephi i skupiła uwagę na wzgórzach
Głupimłota.
Wiadomość o ucieczce Kaspara Wolfswinkela dotarła do nich
niedawno. Przybyły tu, żeby się rozejrzeć i ustalić, co się dzieje.
– Widzę dużo ciał leżących u stóp wzgórza – oznajmiła Joephi.
– Smolne koty? – upewniła się Diamanda.
– I trochę zawodowych żołnierzy.
– Kto mógł zrobić coś takiego? – zastanawiała się Diamanda.
– No, łatwo rozwiązać tę zagadkę – stwierdziła Mespa. –
Wolfswinkel miał niewielu przyjaciół. Jeśli w ogóle. Trudno sobie
wyobrazić, że ktoś ryzykował głowę, żeby go uwolnić.
– No, ktoś zaryzykował – zauważyła Joephi. – I chociaż Kaspar był
zamknięty, to jeszcze nie znaczy, że nie pracował w sekrecie.
Spiskował. Zbierał jakąś bandę. To bystry człowiek, jak pamiętam.
Oczywiście brzydki i niemiły, i okropny pijak. Ale bystry.
– No dobrze – zgodziła się Diamanda. – Przyjmijmy na chwilę
twoją teorię. Spiskował z kimś. Ale z kim?
– Z kimś, kto potrzebował pomocy czarodzieja…
– Dlaczego nie założyć, że go zabrali, bo im się podobał? – wtrąciła
Mespa.
– Co to znaczy?
– Zamordował pięcioro porządnych ludzi. Żeby zdobyć ich
kapelusze. Może ktoś spokrewniony z którąś ofiarą doszedł do
wniosku, że kara jest za mało surowa.
– I co? Zabrali go na egzekucję? – prychnęła Joephi. – Absurd.
– Ja tylko mówię…
– To śmieszny pomysł.
– Moje panie… – zaczęła Diamanda.
Ale nie skończyła. Niepewnie podniosła się z krzesła.
– O nie… – wymamrotała ze ściągniętą twarzą.
Joephi delikatnie ściągnęła z twarzy kalmara.
– Co się stało, Diamando?
– Candy.
– Candy? – powtórzyła Mespa. – Co z nią? Myślisz, że ma coś
wspólnego ze sprawą Wolfswinkela?
– Nie, nie o to chodzi. Nagle miałam wyraźną wizję Candy! Co ta
dziewczyna wyprawia?
– Gdzie jest? – zapytała Mespa.
– Nie wiem dokładnie – odparła Diamanda, zamykając oczy. – Tam
jest ciemno, bardzo ciemno.
– No, zawsze to coś na początek – mruknęła Joephi.
– I tam są… pióra… nie, nie pióra… śnieg.
– Ciężki czy lekki? – zapytała Joephi. – Możesz odróżnić? Przez
ostatnich kilka Godzin na Cętce były zawieje.
Oczy Diamandy badały scenę, która widziała w wyobraźni, źrenice
obracały się, szukając wskazówek. Wreszcie powiedziała:
– Jest ciężki. Głęboki śnieg.
– Ona jest gdzieś wysoko? – zastanawiała się Joephi. – Może w
górach Pino? Na Wyspie Czarnego Jaja?
– Nie, tam też nie. Widzę drzewa. Dużo…
– Ifryt! – Wszystkie trzy siostry wymówiły jednocześnie nazwę
miejsca pobytu Candy.
– Co ona tam robi, na niebiosa? Tam się roi od potworów.
– Ale ona tam jest – oświadczyła stanowczo Diamanda. – Im
szybciej zabierzemy ją z tej wyspy i od tych bestii, tym lepiej.
Odeszła kilka kroków, cicho mrucząc pod nosem pospolite
zaklęcie. Kolor jej szaty nagle zaczął się zmieniać. Czarne i purpurowe
nitki zrobiły się niebieskie, białe i znowu niebieskie. Rąbek
zatrzepotał, jakby ciągnęło za niego stado niewidzialnych ptaszków.
– Dokąd się wybierasz? – zapytała Mespa.
– Oczywiście na Ifryt. Cokolwiek nasza Candy tam robi, potrzebuje
pomocy.
– Więc powinnyśmy polecieć wszystkie – stwierdziła Joephi.
– Nie, nie, nie. Wy dwie musicie sprawdzić, co się dzieje na
Głupimłocie. Wolfswinkel zasłużył na surową naganę, jeśli maczał ręce
w tej masakrze. Zbadajcie to dokładnie. Ustalcie fakty.
– Na pewno poradzisz sobie sama na Ifrycie? Nie znosisz zimna.
– Jeśli w ten sposób chciałaś mi uprzejmie zwrócić uwagę, że
jestem za stara, żeby samodzielnie stawić czoło pięciu Bestiom Ifrytu,
przypomnę ci, co powiedziała święta Catham z Dette: „Rzucimy
piekielnego wroga na kolana mądrością, nie kijami”.
– Diamando, święta Catham została zjedzona żywcem, poczynając
od palców u nóg, w ciągu dziewiętnastu dni. Nie powinnaś jej cytować.
– No dobrze. Przyznaję, że to głupota. A jeśli spotka mnie tam
straszliwa śmierć, obiecuję, że kiedyś wrócę dokładnie na to miejsce i
będziecie mogły skarcić mojego ducha. Na razie jednak wy lecicie na
Głupimłot, a mnie pozwólcie lecieć na Ifryt.
Siostry wcale nie wydawały się przekonane, Diamanda jednak nie
zamierzała ustąpić.
– Musimy podróżować szybko i przyciągać jak najmniej uwagi. Nie
chcę, żeby zbyt wielu ludzi wiedziało o obecności Candy. Znalazła się
teraz w bardzo trudnym położeniu. Z pewnością wizyta w Pałacu
Zmierzchu nieźle jej namąciła w głowie.
– Nie na długo – zapewniła Joephi. – Ta dziewczyna nie jest głupia.
– Nie, nie jest głupia.
– Wcześniej czy później poskłada do kupy wszystkie kawałki
swojego młodego życia, a wtedy będziemy musiały opanować dużo
więcej niż tylko mieszane emocje.
– Tak myślisz? – bąknęła Mespa. – Na jej miejscu ucieszyłabym się,
gdybym odkryła…
– Wcale nie! – zaprzeczyła ostro Diamanda. – Byłabyś wściekła!
Czułabyś się oszukana, okłamana i wykorzystana. I chciałabyś
wiedzieć, kto za to odpowiada.
– Hm – mruknęła Mespa. – Może.
– Więc co zrobimy?
– A co możemy zrobić? Co się stało, to się nie odstanie. Zresztą nie
wiem, czy chciałabym cokolwiek zmienić, gdybym miała szansę zacząć
jeszcze raz od początku. Tak, podjęłyśmy ryzyko. Ale w słusznej
sprawie. Nie mamy za co przepraszać.
– Miejmy tylko nadzieję, że dziewczyna się zgodzi.
Po tej uwadze trzy kobiety zamilkły na jakiś czas. Przez kilka
minut wpatrywały się w morze, a nad nimi krążyły mewy, wydając
przeszywające krzyki.
Wreszcie Diamanda się odezwała:
– No dobrze. Nie mogę dłużej marudzić. Czeka mnie robota.
Owinęła się szatą, teraz błękitną jak niebo, i wymruczała słowo
aktywacji. Szata nagle zatrzepotała, wypełniła się wiatrem.
– Pamiętajcie tylko… – rzuciła ostatnie słowa mądrości, zanim
szata uniosła ją w niebo. – Działajcie delikatnie. Mamy tu do czynienia
z ludzkim życiem.
– Wydaje mi się, że powinnyśmy o tym pomyśleć wcześniej –
burknęła Joephi.
Diamanda nie zdążyła odpowiedzieć. Błękitna szata poruszyła się
szybciej i uniosła ją w okamgnieniu. Lecąca sylwetka rozpłynęła się na
tle cudownego nieba, które wzbierało niczym lustrzane odbicie
przypływu nad Dwudziestą Piątą Godziną.
29
KAP ITAN ROZMAWIA
30
BESTIE IFR YTU
Czy mogę coś zrobić, żebyś się ruszał trochę szybciej? – zapytała
Candy Letea.
Otarł strużkę krwi z kącika oka.
– Tak. Ponieś mnie.
– Bardzo śmieszne.
Mroźne pustkowie za ich plecami rozbrzmiało rykiem tak głośnym,
że od wstrząsu śnieżny pył posypał się z gałęzi nad ich głowami. Leteo
obejrzał się ze strachem.
– Waztryl – powiedział.
– Potrafisz rozpoznać zwierzę po ryku? – zapytała. Szczękała
zębami z zimna.
– Już ci mówiłem…
– Tak, to nie są zwierzęta. To Bestie Ifrytu. Potwory.
– Właśnie. To różnica.
– Na pewno mi to wyjaśnisz, jeśli wyjdziemy stąd żywi. – Zniżyła
glos do szeptu. – Jak wyglądają te waztryle?
– Głowy mają zwykle jasnoczerwone. Ciała nakrapiane, a ogony…
– … najeżone czarnymi kolcami ?
– Zgadza się. Skąd wiesz?
– Bo jeden stoi pięćdziesiąt kroków stąd – odparła i wskazała za
lewe ramię Letea.
– O… mój… Boziu!
Bardzo, bardzo powoli Leteo przeniósł spojrzenie we wskazanym
kierunku. Waztryl był dorodnym okazem swojego gatunku. Mierzył
trzy metry wysokości w kłębie, a sześć do czubka głowy. Oddech
buchał mu z nozdrzy szarą chmurą. Na grzbiecie kilka ostrodziobych
ptaków dłubało pod łuskowatymi płytkami pancerza, szukając
jadalnych pasożytów.
– On na nas patrzy – zauważyła Candy.
Oczy potwora wyglądały jak dwie maleńkie białe plamki w
groteskowej szkarłatnej masce głowy. Candy jednak nie miała
wątpliwości, że bestia wbija w nich spojrzenie.
– Biegniemy czy włazimy na drzewo? – zapytała.
– Nie ma sensu włazić. Strząśnie nas. A jeśli zaczniemy uciekać,
dogoni nas po kilku krokach.
– Więc co robimy?
– Spróbujemy bardzo powoli odejść w drugą stronę. Pewnie
pójdzie za nami, ale może… może… jeśli zobaczy, że nie uważamy się
za obiad, sam też pomyśli, że nie jesteśmy obiadem.
– Skoro tak mówisz.
– Patrz na niego. Nie odrywaj oczu ani na chwilę.
– Bez obawy – uspokoiła go Candy. – Nie zamierzam patrzeć w
drugą stronę.
– Czy… zrobisz coś dla mnie?
– Co?
– Weź mnie za rękę.– Och… – pomimo wszystko nie mogła
powstrzymać uśmiechu. – Jasne.
Rozpoczęli bardzo ostrożny odwrót, złączywszy dłonie zimnym,
wilgotnym uściskiem. Od kilku minut śnieg padał tak gęsto, że waztryl
wyglądał jak duch samego siebie.
Powoli ruszył za nimi, a spłoszone ptaki przerwały wydziobywanie
pasożytów z jego grzbietu i wzbiły się w lodowate powietrze.
– Szkoda że nie mamy dokąd pójść – wymamrotała po cichu
Candy.
Ledwie wymówiła te słowa, w górze rozległ się głęboki, wibrujący
huk, który strząsnął śnieg ze wszystkich pobliskich gałęzi i kwiatów.
– Tam! – zawołał Leteo, wskazując w górę. – A nie mówiłem?
Na niebie pojawił się wielki kształt o skomplikowanej geometrii,
oświetlony nikłym odblaskiem śniegu pokrywającego ziemię.
– Dom – powiedziała Candy.
– Dom Umrzyka – oznajmił Leteo.
Kształt dalej spadał, koziołkując – ogromny, widoczny coraz
wyraźniej. Wyglądało na to, że spadnie niebezpiecznie blisko.
– Rozbije się – rzuciła Candy, zapomniawszy o strachu przed
waztrylem w obliczu następnego zagrożenia. A dom wciąż spadał, jego
ogrom zapierał dech w piersiach.
– Nie rozbije się – zaprzeczył Leteo. – Ciągle to robi.
Miał rację. Dom zawisł nad wierzchołkami drzew, jakby odzyskał
równowagę. Zwolnił i obrócił się fundamentami w stronę ziemi. Potem
rozpoczął kontrolowane podejście do lądowania. Dopiero wtedy
Candy mogła naprawdę ocenić jego rozmiary i przedziwną
konstrukcję. W najmniejszym stopniu nie przypominał żadnego
budynku w Kurczakowie ani w całym stanie Minnesota, pomyślała.
Składał się z samych skrajności. Okna miał wysokie i wąskie, prawie
jak w kościele, tylko jeszcze wyższe i węższe, drzwi zupełnie wąziutkie
jak szparki, a wysoki dach niedorzecznie stromy. Wcale się nie
dziwiła, że nazywają go Domem Umrzyka. Przypominał ogromne
mauzoleum opadające na las, miażdżące swoim ciężarem na proch
pechowe drzewa, które rosły w wybranym przez niego miejscu. Osiadł
na ziemi ze skrzypieniem starożytnych belek i wzdychaniem
wiekowych kamieni. Potem znieruchomiał. Po kilku sekundach
zdawało się, że stał tutaj zawsze.
– No, nie co dzień się widzi coś takiego – przyznała Candy.
– Musimy iść – powiedział Leteo. – Pan Masper nas oczekuje.
– Och tak. A ty potrzebujesz jedenastu paterzemów – burknęła
Candy i wyrwała rękę z jego dłoni.
Obejrzała się na waztryla. Upadek Domu Umrzyka zrobił silne
wrażenie również na bestii. Przestała się interesować dwojgiem
wędrowców. Nagle odrzuciła głowę do tyłu i wydała przeraźliwy
wrzask. Echo rozległo się pomiędzy drzewami i odbiło od ścian Domu
Umrzyka.
– O co chodzi?
– Pewnie wzywa przyjaciół – domyślil się Leteo.
Candy nie miała ochoty zaczekać i zobaczyć, jak wygląda reszta
klanu.
– Jeśli pogoni za nami, rozdzielimy się, dobrze? W ten sposób
może go zmylimy. Ty idź do drzwi i poproś Maspera, żeby otworzył.
Nie chcę tu zostać z tym stworem. Ani z jego przyjaciółmi. –
Szturchnęła Letea, który gapił się na Dom Umrzyka, dzwoniąc zębami.
– Rozumiesz, co zrobimy?
– Tak. Nie jestem głupi.
W tej samej chwili ktoś wewnątrz domu zaczął zapalać lampy;
okna rozjaśniały się ciepłym blaskiem kładącym się bursztynowymi
pasmami na śniegu.
– No, to wygląda całkiem miło – stwierdziła Candy.
Oboje ruszyli w stronę domu, nie spuszczając czujnego wzroku z
waztryla.
Bestia odprowadzała ich spojrzeniem świńskich oczek i
kilkakrotnie jakby zamierzała ruszyć za nimi, ale w końcu się
rozmyśliła. Powód wkrótce wyszedł na jaw. Z wielu kierunków
dobiegły ryki innych bestii, na które waztryl odpowiedział swoim
potężnym głosem.
– Mamy towarzystwo – ostrzegła Candy, ruchem głowy wskazując
stwory, które pojawiały się pomiędzy drzewami.
Spodziewała się, że zew waztryla sprowadzi istoty z tego samego
klanu, ale nie. Każdy z czterech stworów, które się pojawiły, należał do
innego gatunku. Leteo, ekspert od potworów, umiał je wszystkie
nazwać.
Purpurowy z małą główką i wielkimi wyłupiastymi oczami nazywał
się thrak, wężowaty z łbem jak mechaniczna koparka to vexila.
Kudłaty olbrzym o sierści rojącej się od czerwonych pasożytów nosił
nazwę sangwinius; i wreszcie opasła pokraka chodząca na tylnych
nogach, z paszczą rozwierającą się i zamykającą niczym ogromny
wachlarz, nazywała się feweryla. Oto zebrały się wszystkie: bestie
Ifrytu.
Starając się nie spuszczać z nich oka, Candy zaczęła się cofać w
stronę domu. Śnieg sypał teraz gęsto. Nogi zdrętwiały jej z zimna i
odmawiały posłuszeństwa. Leteo nie czuł się lepiej, krzywił się przy
każdym kroku. Z pewnością bestie lada chwila rzucą się na nich. Ale
nie. Krok po kroku Candy i Leteo zbliżali się do domu, a bestie ani
drgnęły. Czyżby bały się domu? Tak czy owak trzymały się z daleka.
– Czy mogę… oprzeć się na tobie? – poprosił bełkotliwie Leteo.
– Oczywiście – zapewniła Candy i mrucząc łagodne słowa otuchy,
poprowadziła go do drzwi.
Od domu dzieliło ich może trzydzieści kroków, kiedy sangwinius,
który z całej piątki okazywał najmniej zainteresowania wędrowcami,
nagle ryknął ogłuszająco. Nie czekał na odpowiedź pozostałych bestii.
Widocznie pokonał swój strach przed Domem Umrzyka, bo opuścił
łeb i ruszył do ataku.
Candy złapała Letea za ramię.
– Biegiem! – wrzasnęła.
Sangwinius pewnie obserwował ich spode łba, bo teraz szarżował
prosto na nich niczym rozpędzona ciężarówka, kładąc pokotem
drzewa na swojej drodze. Leteo usiłował przyspieszyć, ale pośliznął się
i upadł ciężko na zamarzniętą ziemię. Przejechał z dziesięć metrów po
lodzie i wpadł w krzaki.
Sangwinius natychmiast zrozumiał fatalne położenie swojej ofiary.
Zahamował gwałtownie – wzbijając fontanny śniegu potężnymi
kopytami – i obrócił rogaty łeb w stronę miejsca, gdzie upadł Leteo.
Chłopak rozpaczliwie usiłował się podnieść, ale kolce na krzaku wbiły
mu się w ubranie, wczepiły się w kurtkę i spodnie, nawet we włosy. Im
bardziej się wyrywał, tym mocniej go trzymały i kłuły.
– Candy! – wrzasnął. – Nie mogę się ruszyć!
Na wpół pobiegła, na wpół prześliznęła się po oblodzonej ziemi,
żeby mu pomóc.
– Przestań się szarpać. Tylko pogarszasz sprawę.
Sięgnęła do krzaka i zaczęła odczepiać kolce. Zadanie okazało się
trudne i bolesne. Ząbkowane zadziory mocno trzymały się nitek
materiału. Wkrótce palce Candy krwawiły.
– Czekaj – powiedział Leteo. – Słuchaj. On się zatrzymał.
Sangwinius nie zatrzymał się, ale rzeczywiście zwolnił kroku, jakby
wiedział, że ofiara już mu nie umknie, więc nie musi się spieszyć. Ze
wzrokiem wbitym w Letea rozpoczął ostateczne natarcie, stawiając
potężne kopyta mocno i ciężko w śniegu. Nieszczęsny Leteo nie
widział bestii, którą zasłaniały gęste, splątane krzaki. Mało nie oszalał
z bólu i strachu, trząsł się na całym ciele.
– Nie zostawiaj mnie tutaj – błagał Candy. – Proszę, proszę, zostań
ze mną.
– Sza! – uciszyła go łagodnie Candy. – Nie zostawię cię.
– Nie? – zapytał głosem nagle spokojnym.
Podniosła oczy znad swojej krwawej pracy i zobaczyła, że patrzył
na nią z dziwnym, niemal zaskoczonym wyrazem złotych oczu.
– Nie – powtórzył. – Nie odejdziesz, co?
– Nie, nie odejdę. Zostanę.
– Większość ludzi po prostu by uciekła.
– Mówiłam ci: sza!
– Żeby się ratować.
– I patrzeć, jak bestia cię zjada? Nie, dziękuję. Teraz wyciągnij lewą
rękę. No, ciągnij!
Zdołał uwolnić ramię. Zaśmiał się słabo.
Candy obejrzała się na sangwiniusa. Bestia zbliżała się coraz
bardziej.
– Okay, jesteś mniej więcej wolny. Gotowy do biegu?
– Tak. Co ty chcesz zrobić?
– Odciągnę jego uwagę.
Chwycił ją za rękę.
– Nie. On cię zabije.
– Ty tylko biegnij do domu. Tam się spotkamy.
– Nie.
– Życz mi powodzenia.
Zanim zdążył coś jeszcze powiedzieć, wyskoczyła z krzaków,
wrzeszcząc na całe gardło.
– Hej, ciemniaku! – Tego wyzwiska używał ojciec, kiedy mówił do
Ricka i Dona; nie wiedziała, czemu akurat teraz przyszło jej do głowy.
– Słyszysz mnie, ciemniaku?
Stwór przystanął w pół kroku i spojrzał na nią, marszcząc
bandyckie czoło.
– Tak, do ciebie mówię! – wrzasnęła, pokazując bestię palcem. –
Boziu, ale jesteś brzydki.
Stwór chyba rozumiał, że go obrażono, ponieważ opuścił kąciki
straszliwej paszczy i wydał niski pomruk.
– No chodź – kiwnęła na niego. – Tutaj jestem.
Zerknęła szybko na Letea, który podniósł się i wygramolił z krzaka.
Potem pobiegła. Sangwinius natychmiast puścił się w pogoń. Ziemia
drżała od ciężaru jego potężnego cielska. Candy zygzakiem
przemknęła pomiędzy drzewami w nadziei, że zmyli bestię, co chyba
podziałało, bo zyskała kilka metrów przewagi. Zaryzykowała następne
spojrzenie w stronę Letea, ale straciła go z oczu. Liczyła, że dotarł już
do domu, więc pobiegła w stronę drzwi, wkładając resztki sił w ten
wyścig z bestią.
Im bardziej się zbliżała do domu, tym większe odsłaniał bogactwo
szczegółów. Każda rama okienna misternie rzeźbiona, każdy kamień
pokryty mchem i porostami. Nawet dochodząca od domu mgiełka
starości wskazywała jak był skomplikowany. Słodki jak letni dym, ale
zaprawiony goryczą.
Kiedy od drzwi dzieliło ją tylko dziesięć kroków, sangwinius znowu
ryknął. Obejrzała się przez ramię i zobaczyła, że stwór wypadł zza
rogu, pędząc tak szybko, że pasożyty wylatywały z jego zmierzwionej
sierści. W pędzie zawadził barkiem o kant ściany i odłupał kilka
kamieni. Candy przyspieszyła i pobiegła na tyły domu. Zobaczyła tam
dwoje drzwi. Spróbowała otworzyć pierwsze – były zamknięte na
klucz. Mimo to szarpnęła za klamkę i wyraźnie usłyszała, że ktoś się w
środku porusza. Ale nikt nie otworzył. Spojrzała za róg. Bestia jeszcze
się nie pokazała. Więc zamiast biegnąć do następnych drzwi i
ryzykować, że też są zamknięte na klucz, załomotała pięścią w drzwi.
– Otwierać! Prędko! Prędko!
Słyszała sangwiniusa tuż za rogiem. Dopadnie ją za chwilę.
– Proszę! – wrzasnęła. – Błagam!
– Już dawno przestałam mówić „proszę”! – odezwał się jakiś głos za
jej plecami.
Odwróciła się.
A tam stała ni mniej, ni więcej, tylko Diamanda w błękitnej sukni –
i uśmiechała się przez śnieg.
31
NOWINY NA TYMCZASEM
32
CO SIĘ ZD ARZYŁ O NA PROGU
Stój –
Bestio!
Na rozkaz mój –
Bestio!
Bo przeklniesz dzień –
Bestio!
Gdy narodziłaś się –
Bestio!
33
WIZYTA NA ULICY MARAPO ZSA
34
SEKRET Y I PIECZEŃ
35
DWOJE W DZIEWIĘTNASTCE
Henry Murkitt już nie sypiał. Odkąd nie powiodła mu się próba
oderwania mieszkańców Kurczakowa od telewizorów i plotek, dniem i
nocą dręczyła go okropna świadomość tego, co się stanie z miastem,
które niegdyś nosiło jego rodowe nazwisko.
Sny, które sprowadziły na niego tę udrękę, nie ustały tylko dlatego,
że Henry przestał sypiać. Przybrały tylko formę wizji na jawie, w
pewnym sensie bardziej przerażających niż zwykle senne koszmary.
Na przykład stał w oknie pokoju numer 19 i wyglądał przez brudną
szybę na zwyczajnych ludzi załatwiających zwyczajne sprawy, kiedy
nagle nad ulicą zawisał cień niczym widmo zagłady, która wkrótce
czeka ich wszystkich. Henry nie obawiał się o siebie (duch nie lęka się
śmierci), ale bał się, potwornie bał o tych niewinnych, nieświadomych
ludzi.
– Wyglądasz melancholijnie.
Henry odwrócił się od okna i szeroko otworzył oczy ze zdumienia.
Po drugiej stronie pokoju ujrzał twarz, której nie widział od dawna.
– Diamanda? – zapytał. – To ty?
– Tak, to ja, Henry.
Och, czas potraktował ją łaskawie! Chociaż jej włosy – zawsze
nosiła długie – posiwiały, a twarz ozdobiła siateczka cienkich
zmarszczek, wyglądała równie elegancko jak zawsze. W odległych
czasach jego ukochana żona była piękna i wbrew wszelkim
oczekiwaniom nadal pozostała piękna.
– To naprawdę ty? – wyszeptał ledwo dosłyszalnie ze strachu, że
ten cudny miraż zniknie i zostawi go samego.
– Tak, Henry. To naprawdę ja.
– Ale dlaczego… po tylu latach?
– Śmierć mnie dosięgła. Niedawno. I wiesz, kiedy unosiłam się nad
moimi zwłokami (mało przyjemny widok), moje myśli natychmiast
pobiegły do ciebie. Właśnie do ciebie! Chcę zobaczyć Henry’ego,
pomyślałam. Reszta może zaczekać. Chyba przybyłam zawrzeć pokój.
– Przybyłaś i tylko to się liczy. Przybyłaś. Skąd wiedziałaś, gdzie
mnie znaleźć?
– No, to długa historia i jednocześnie bardzo krótka. Krótka wersja
brzmi: mam oczy i patrzyłam.
– Co się stało z twoim gachem w Chicago?
– Z kim? – Diamanda się zaśmiała.
– Twoim… gachem. Wszyscy mi mówili…– Wyjaśnijmy sobie kilka
spraw na wstępie, Henry. Cokolwiek słyszałeś od plotkarzy, nie miałam
żadnego gacha w Chicago. Ani w innym miejscu, skoro o tym mowa.
– Naprawdę?
– Nie wróciłabym zza grobu, żeby ci opowiadać drobne
kłamstewka.
Odetchnął z zadowoleniem.
– A właściwie – podjął – dlaczego wróciłaś?
– Przede wszystkim żeby zrobić to.
Podeszła do Henry’ego i złożyła lekki pocałunek na jego wargach.
Potem jeszcze sześć na dokładkę. To był pierwszy ludzki dotyk, jaki
Henry poczuł od wielu lat.
– O Boże, ale mi tego brakowało… – westchnął. – Więc jesteśmy
teraz dwoma duchami, tak?
– Właśnie tak. Tylko dwoma duchami.
– Jak to się stało? Jak umarłaś?
– Próbowałam chronić dziewczynę z twojego świata, nazywa się…
– Candy Quackenbush.
– Więc słyszałeś o niej?
– Była w tym pokoju ledwie kilka tygodni temu, zbierała materiały
do jakiegoś szkolnego wypracowania. Urocza dziewczyna, takie
sprawiała wrażenie.
– Panna Quackenbush okazała się bardzo potężną młodą kobietą.
Henry miał zdziwioną minę.
– Naprawdę? Zdumiewasz mnie. Wyglądała miło, ale całkiem
zwyczajnie. Gdzieście się spotkały?
– W świecie, o którym nigdy nie rozmawialiśmy, aż dotąd – odparła
Diamanda. – Na Abaracie.
– Ach! Baśniowy Abarat. Wprawdzie jestem tu zamknięty chyba od
pół wieku, ale nawet ja trochę o Abaracie słyszałem. Jeśli wiesz więcej,
powiedz mi.
– Zawsze jest więcej, kiedy mowa o Abaracie. To świat bez granic.
Wydawał się zaintrygowany, więc Diamanda próbowała wyjaśnić w
jak najprostszy sposób. Lecz im więcej mu mówiła, tym więcej chciał
wiedzieć i wkrótce opowiedziała mu całą historię. Jak odbyła podróż
na Abarat; jak po raz pierwszy spotkała siostry z Fantomayi i po wielu
przygotowaniach zabrano ją na Iglicę Odoma, Dwudziestą Piątą
Godzinę, gdzie została wprowadzona w tajemnice Czasu Poza Czasem.
Chociaż mówiła o niezwykłych rzeczach, ani razu nie zwątpił w jej
prawdomówność. Znał ją zbyt dobrze. Jeśli twierdziła, że istnieje
archipelag, gdzie każda wyspa leży na innej godzinie dnia, to musiał
jej wierzyć. Dopiero pod koniec relacji, kiedy opisywała swoje
zaangażowanie w magię, zrobił się ostrożny.
– Wiesz, co Dobra Księga mówi o czarach – przypomniał. –
„Czarownicy żyć nie dozwolisz”.
– Ci starzy hipokryci. Gadają o mordowaniu czarownic, ale Dobra
Księga jest pełna magii. Zamiana Nilu w krew i przejście przez Morze
Czerwone. Co to jest, jeśli nie porządna staroświecka magia? Chcesz
przemienić wodę w wino? Żaden kłopot! Albo sprawić, żeby Łazarz
zmartwychwstał? Powiedz tylko słowo!
– Stąpasz po cienkim lodzie, Diamando!
– Wcale nie. Po prostu mówię ci prawdę. A każdy, kto kocha Dobrą
Księgę, kocha też prawdę, zgadza się?
Biedny Henry był całkiem zbity z tropu. W ciągu paru sekund
Diamanda otoczyła go teologicznymi zasiekami. Dostrzegła
konsternację na jego twarzy i wreszcie się nad nim zlitowała.
– Pomyśl w ten sposób – zaproponowała. – W magii chodzi o
łączenie rzeczy. Dostrzeganie, jak moc przepływa przez świat. Od
ciebie do tej szpary w ścianie, od pająka w szparze do piosenki w
głowie pająka, śpiewającego hymn do Boga…
– Pająki nie śpiewają.
– Wszystko wyśpiewuje hymny na swój sposób, Henry. To właśnie
jest magia. Śpiewanie modłów. I wszystkie wersy się łączą, dopóki
płynie moc… Kiedyś zaproszę cię, żebyś posłuchał, i przysięgam, że
usłyszysz takie magiczne alleluja…
Henry pokręcił głową.
– Nie wiem, kto tu bardziej zwariował. Ty, bo wygadujesz takie
rzeczy, czyja, bo trochę ci wierzę. – Posmutniał. – Ostatnio mam sny.
Straszne sny.
– O czym?
– Chyba o końcu świata. Przynajmniej o końcu Kurczakowa.
– Wierzysz w nie?
– Tak, oczywiście, że wierzę! Próbowałem nawet ostrzec ludzi
przed tym, co się stanie. – Wskazał ścianę, gdzie wciąż widniała jego
wiadomość naskrobana na tynku.
– „Wyższy poziom”? – przeczytała Diamanda.
– Wiem, że to trochę niejasne – przyznał Henry. – Ale tylko to mi
wtedy przyszło do głowy. Niestety, ludzie nie chcą słuchać.
– Może we dwoje zmusimy ich do słuchania.
– Mam nadzieję.
– Widzę, że zmieniłeś śpiewkę, Henry. Myślałam, że nienawidzisz
Kurczakowa.
– Chyba kiedy cię straciłem, nie miałem nic innego do kochania.
Kurczakowo albo nic.
– Posłuchaj sam siebie. Mówisz tak smutno.
– Bo jestem smutny. Powinienem spędzić życie z tobą.
– No, teraz możesz nadrobić stracony czas. Znowu się
odnaleźliśmy. Jesteś dobrym człowiekiem, Henry. Zasługujesz na
trochę szczęścia. Trochę wolności. Jak często wychodzisz z tego
paskudnego pokoju?
– Właściwie… nigdy stąd nie wychodziłem.
– Żartujesz!
– Nie. Czułem, że zgrzeszyłem, kiedy odebrałem sobie życie. Chyba
uważałem, że za karę powinienem tutaj siedzieć aż do sądnego dnia.
– To kompletna bzdura, Henry. Wyjdziemy razem. Na słońce.
– Wyjdziemy? Kiedy?
– Teraz, Henry! Wychodzimy zaraz!
Więc wyszli razem: upiór z pokoju numer 19 i Diamanda Murkitt,
miłość jego życia, ręka w rękę. Niewidzialni dla większości oczu, które
przypadkowo zwracały się w ich stronę, widoczni najwyżej jako
mglisty cień albo subtelne zawirowanie powietrza.
Lecz ich głosy to co innego. Nie brzmiały tak wyraźnie jak zwykłe
głosy, a jednak całkowicie zrozumiale. Jakby sąsiedzi wymieniali się
plotkami na pobliskim rogu. A temat tych rozmów – nadchodząca
zagłada miasta – sprawiał, że ludzie słuchali uważnie. Przechodnie
oglądali się ze zdziwieniem.
– Myślisz, że nasza wiadomość dociera do ludzi? – zapytał
Diamandę Henry, kiedy stali pod upstrzonym przez gołębie
pomnikiem jego pradziadka, założyciela miasta.
– Na pewno nas słyszą – odparła Diamanda. – Ale czy to znaczy, że
naprawdę słuchają, tego nie wiem. No bo czym dla nich jesteśmy?
Jedynie głosami mamroczącymi nad uchem. To ciekawe. Zauważyłeś,
jak psy i dzieci całkiem spokojnie przyjmują naszą obecność? Myślę,
że miasteczku nic by nie zagroziło, gdyby je zostawić dzieciom i psom.
– Urwała i odwzajemniła jego spojrzenie. – Czemu tak na mnie
patrzysz?
– Ciągle jesteś prześliczna.
– Nie czas na flirty, Henry.
– Jeśli nie teraz, to kiedy? Czekaliśmy tak długo… czy nie
zasłużyliśmy sobie, żeby poznać najgłębsze sekrety naszych serc?
– Jesteś taki sentymentalny – powiedziała czule Diamanda.
– I jestem z tego dumny! – zawołał Henry. – Boże, Diamando, świat
może się skończyć w każdej chwili. Powinniśmy mówić szczerze. Jesteś
śliczna. Proszę. Powiedziane.
Uśmiechnął się do niej i osłaniając oczy przed słońcem, rozejrzał
się po ulicy Głównej.
– Jak myślisz, co będzie pierwszy znakiem? – zapytał.
– Deszcz na wietrze. Słony deszcz.
– Mówisz tak, jakbyś już przeżyła coś takiego.
– Owszem. I mówię ci, Henry, to nic przyjemnego. Im więcej
zrobimy, żeby usunąć ludzi z miasta, tym mniej będzie płaczu i
narzekania, kiedy wszystko się skończy.
– Jakieś propozycje? – zagadnął Henry.
– No, ze względu na pośpiech powinniśmy się rozdzielić. Trzymać
się głównych ulic. Chodzić i mówić do ludzi. Sączyć im do uszu
przestrogi. Namawiać, żeby wyjechali z miasta. Tylko subtelnie, żeby
nie wiedzieli, że to my. Niech myślą, że sami wpadli na ten pomysł.
– Sprytnie – pochwalił ją Henry.
– Powiedz im, żeby niczego nie pakowali. Po prostu muszą
wyjechać.
– Ile mamy czasu? – zapytał.
Diamanda podniosła wzrok na niebo, wypatrując znaków, ale
widocznie żadnych nie znalazła.
– Nie wiem. Godziny, nie dni. – Ponownie spojrzała na męża. –
Musimy zrobić, co w naszej mocy, żeby uratować tych ludzi, bo inaczej
mnóstwo gniewnych duchów będzie nas wytykać palcami.
– No, tego nie chcemy – zgodził się Henry. – Nie teraz, kiedy
dopiero się odnaleźliśmy.
Diamanda uśmiechnęła się.
– Przyznam, że dobrze cię widzieć, Henry. A teraz wracajmy do
pracy.
– Głosić przestrogi – powiedział Henry.
– Głosić przestrogi.
36
PAN MŁODY SPOD ZIEMI
37
WŁAŚCICIEL DOMU UMRZYKA
38
SERCE PÓŁNOCY
39
KOŚCI SMOKA
Zumit! Zymit!
Kila Kala Kuumit!
Szambu! Szeszu!
Szalat Szom!
Pugwit! Wugwit!
Wiła Wola Wagmit!
Czumsz.u! Czaszu!
Czolat Czom!
40
OPOWIEŚĆ
O WIECZNYCH ROZSTANIACH
41
AMBITNE ZAKLĘ CIE
42
WYSOKI L ABIR YNT
43
CIEMNOŚĆ ODRZUC ONA
Ć
E
L
Tym razem glif usłuchał. Wzniósł się w powietrze zdumiewająco
gładko, pomimo poważnych uszkodzeń. Ścierwnik uderzył laską, ale
się spóźnił. Glif już się unosił. Podróżnymi szarpnęło, ale glif się nie
zatrzymał. Odleciał poza zasięg Ścierwnika, łamiąc gałęzie drzew.
Księżyc czekał na nich. Zamieć przesunęła się na północ i nad nimi
rozpościerał się czysty przestwór nieba.
– Nie wierzę w to – oświadczyła Candy zachrypłym głosem.
– W co, w księżyc? – zdziwił się John Szelma.
– Nie. Że żyję. Żyję! Dziękuję, dziękuję, dziękuję wam wszystkim!
Żyję! Wszyscy żyjemy!
44
KSIĄŻĘ I ZWIERZ OCHŁOPIEC
45
DECYZJA
CZĘŚĆ CZWARTA
MORZE P RZYP ŁYWA
DO KUR CZAKOWA
46
ODJAZD Y
48
WZBURZ ONE WODY
49
DO ZAŚWIATA
50
OJCIE C I CÓRKA
51
NA „PIOŁUNIE”
52
TAJEMNICA T AJEMNIC
Agrez monnifoe,
Psych oko,
Dremu dramu,
Fortigre!
53
ZAGŁADA
WOJENNE GO OKRĘTU
54
ŻYWI I MAR TWI
55
POCZĄTEK K OŃCA
56
W DÓŁ I W DÓŁ
57
„NIE BÓJ SIĘ… ”
Jassassakya-thiim!
58
POWRÓT MORZA