You are on page 1of 351

CLIVE BARKER

ABARAT
DNI MAGII, NOCE WOJNY
Tłumaczyła:Danuta Górska

Mojej Matce Joan

Śniłem, że mówię w innym języku,


Śniłem, że noszę inną skórę,
Śniłem, że byłem moją najmilszą,
Śniłem, że mam tygrysa naturę.
Śniłem, że Raj we mnie zamieszkał
I gdy oddycham, ogród wschodzi przy mnie,
Śniłem, że znam wszelkie Stworzenie,
Śniłem, że znam Stwórcy imię.
Śniłem – i był to sen najpiękniejszy –
Że sen mój spełnił się pewnego dnia
I zawsze żyć będziemy w radości,
Ty we mnie, a w tobie – ja.
C. B.

PROLOG

GŁÓD

Oto spis rzeczy, co budzą lęk:


Zęby rekina, oręża szczęk,
Psy wojny, które szarpią nas kłami,
Głos tego, który odszedł przed nami.
Ale najgorsze lustro, co z nas drwi
I odmierza nasze policzone dni.
Sprawiedliwy Bandy,
wędrowny poeta Abaratu

Otto Houlihan siedział w ciemnym pokoju i słuchał, jak dwa


stwory, które go tam przyprowadziły – trójoka istota imieniem Lazaru
i jej pomagier Różanooki – grają w kącie w Pokonaj Diabła. Po
dwudziestej pierwszej partii nie mógł już opanować irytacji i
zdenerwowania.
– Długo jeszcze muszę czekać? – zapytał.
Różanooki, który miał wielkie jaszczurcze szpony i twarz
obłąkanego dziecka, pyknął z sinego cygara i posłał kłąb gryzącego
dymu w stronę Houlihana.
– Nazywają cię Krzyżówkowy Pan, tak? – zagadnął.
Houlihan przytaknął i zmierzył Różanookiego najzimniejszym
spojrzeniem, pod którym zwykle ludzie drżeli ze strachu. Nie zrobiło
to wrażenia na stworze.
– Myślisz, że jesteś taki straszny? – zaszydził Różanooki. – Ha! To
jest Gorgozjum, Krzyżówkowy Panie. To jest wyspa Północy. Wszystkie
ciemne, niepojęte rzeczy, które dzieją się w środku nocy, zdarzyły się
właśnie tutaj. Więc nie próbuj mnie zastraszyć. Tracisz czas.
– Ja tylko zapytałem…
– Tak, tak, słyszeliśmy – burknęła Lazaru, przewracając trzecim
okiem pośrodku czoła w bardzo niepokojący sposób. – Musisz być
cierpliwy. Książę Północy przyjmie cię, kiedy będzie gotów.
– Masz dla niego jakieś pilne wiadomości, co? – rzucił Różanooki.
– To sprawa między nim a mną.
– Ostrzegam, on nie lubi złych wiadomości – oświadczyła Lazaru. –
Wpada w furię, prawda, Różanooki?
– Dosłownie dostaje szału! Rozszarpuje ludzi gołymi rękami.
Wymienili konspiratorskie spojrzenia. Houlihan nic nie
powiedział. Próbowali go przestraszyć, ale daremnie. Wstał i podszedł
do wąskiego okna, wychodzącego na zrakowaciały, fosforyzujący od
zgnilizny pejzaż wyspy Północy. Pod jednym względem Różanooki
miał rację: wyspa Gorgozjum naprawdę była przerażająca. Houlihan
dostrzegał połyskliwe cielska niezliczonych potworów, które
wędrowały przez zaśmiecony krajobraz. Czuł słodko-korzenny zapach
kadzidła wznoszący się z mauzoleów na zasnutym mgłą cmentarzu,
słyszał przenikliwy wizg świdrów z kopalni, gdzie wydobywano błoto
do wypełniania północnej armii zszywków. Chociaż nie zamierzał
okazywać słabości przy Różanookim i Lazaru, wolałby jak najszybciej
złożyć raport i wynieść się do jakiegoś mniej okropnego miejsca.
Za plecami usłyszał stłumione mamrotanie, a potem Lazaru
oznajmiła:
– Książę Północy przyjmie cię teraz.
Houlihan odwrócił się od okna i zobaczył, że drzwi po drugiej
stronie komnaty są otwarte, a Różanooki gestem nakazuje mu tam
wejść.
– Szybciej, szybciej! – ponaglił go malec.
Houlihan wszedł w drzwi i stanął na progu. Z głębi mrocznego
pokoju dobiegł głos Christophera Ścierwnika, głęboki i bezradosny.
– Wejdź, wejdź. Przyszedłeś w samą porę, żeby zobaczyć
karmienie.
Houlihan ruszył w kierunku głosu Ścierwnika. W ciemnościach coś
błysnęło i migotało coraz jaśniej, aż wreszcie Houlihan zobaczył
Księcia Północy stojącego zaledwie dziesięć kroków dalej. Ścierwnik
był ubrany na szaro i nosił rękawiczki, które wyglądały jak zrobione z
drobnej drucianej siatki.
– Niewielu ludziom dane jest ujrzeć ten widok, Krzyżówkowy
Panie. Moje koszmary są głodne, więc zamierzam je nakarmić. Patrz,
człowieku! Nie gap się w podłogę.
Krzyżówkowy Pan zadygotał. Niechętnie podniósł wzrok.
Koszmary, o których mówił Ścierwnik, pływały w niebieskim płynie,
prawie całkowicie wypełniającym wysoki przezroczysty kołnierz wokół
głowy Ścierwnika. Dwie rurki wychodziły z podstawy czaszki Księcia
Północy i właśnie przez nie wypływały koszmary, prosto z głowy
Ścierwnika. Wyglądały zaledwie jak długie nitki światła, lecz ich
niespokojne poruszenia, kiedy krążyły wewnątrz kołnierza, czasami
dotykając twarzy Ścierwnika, częściej jednak napierając na szkło – te
poruszenia świadczyły o głodzie.
Ścierwnik sięgnął do wnętrza kołnierza. Jeden z koszmarów rzucił
się błyskawicznie niczym atakujący wąż i wpadł w dłoń swego
stworzyciela. Ścierwnik wyjął go z płynu i obejrzał z czułym
zaciekawieniem.
– Nie wygląda nadzwyczajnie, co? – zagadnął.
Houlihan nie skomentował. Zależało mu tylko, żeby trzymać się z
daleka.
– Ale kiedy te stworzenia wiją się w mojej głowie, pokazują mi
takie pyszne okropieństwa. – Koszmar skręcał się w dłoni Ścierwnika,
wydając cienki, piskliwy jęk. – Więc od czasu do czasu nagradzam je
smacznym tłustym posiłkiem strachu. One uwielbiają strach. A ja
ostatnio jakoś go nie czuję. Widziałem zbyt wiele okropności w swoim
czasie. Więc dostarczam im kogoś, kto poczuje strach.
Po tych słowach wypuścił koszmar z ręki. Stwór wyśliznął się i
spadł na kamienną podłogę. Dokładnie wiedział, dokąd zmierza.
Pełznął po podłodze, migocząc z podniecenia, oświetlając własnym
blaskiem ofiarę: dużego, brodatego mężczyznę skulonego pod ścianą.
– Litości, mój panie… – zaszlochał mężczyzna. – Jestem tylko
górnikiem z Todo.
– Och, bądźże cicho! – skarcił go Ścierwnik, jakby zwracał się do
marudnego dziecka. – Popatrz, masz gościa.
Wskazał koszmar wijący się po podłodze. Potem, nie czekając, co
się stanie dalej, odwrócił się i podszedł do Houlihana.
– A więc – powiedział – opowiedz mi o dziewczynie.
Wytrącony z równowagi faktem, że koszmar jest na wolności i w
każdej chwili może się rzucić na niego, Houlihan z trudem znajdował
słowa.
– A tak… tak… dziewczyna. Uciekła mi na Głupimłocie. Razem z
geszczurem zwanym Malingo. Teraz podróżują razem. Ponownie
zbliżyłem się do nich na Soma Plume. Ale wymknęła mi się w grupie
mnichów pielgrzymów.
– Więc dwa razy ci uciekła? Tego się po tobie nie spodziewałem.
– Ona ma w sobie moc – próbował się usprawiedliwić Houlihan.
– Czyżby? – rzucił Ścierwnik.
Ostrożnie wyjął z kołnierza następny koszmar. Stwór syczał i pluł.
Ścierwnik skierował go do mężczyzny w kącie i wypuścił z rąk, a stwór,
wijąc się, popełznął do swojego towarzysza.
– Trzeba ją schwytać za wszelką cenę, Otto – ciągnął Ścierwnik. –
Rozumiesz? Za wszelką cenę. Chcę ją poznać. Więcej. Chcę ją
zrozumieć.
– Jak to zrobisz, panie?
– Dowiem się, jak pracuje jej ludzka głowa. Przede wszystkim
odczytam jej sny. Co mi przypomina… Lazaru!
Czekając, aż sługa pojawi się w drzwiach, Ścierwnik wyjął jeszcze
jeden koszmar z kołnierza i wypuścił na wolność. Houlihan patrzył,
jak stwór dołącza do pozostałych. Podpełzły bardzo blisko do
mężczyzny, ale na razie nie atakowały. Zdawały się czekać na rozkaz
swojego pana.
Górnik wciąż błagał. Nie przerwał błagań ani na chwilę podczas
całej rozmowy Ścierwnika z Houlihanem.
– Proszę, panie – powtarzał. – Co ja zrobiłem, żeby na to zasłużyć?
Ścierwnik wreszcie mu odpowiedział:
– Nic nie zrobiłeś. Wybrałem cię dzisiaj z tłumu tylko dlatego, że
znęcałeś się nad jednym z twoich braci górników. – Obejrzał się na
swoją ofiarę. – W ludziach, którzy są okrutni dla innych ludzi, zawsze
jest strach.
Potem znowu odwrócił wzrok, a koszmary czekały, niecierpliwie
bijąc ogonami.
– Gdzie jest Lazaru? – zapytał.
– Tutaj.
– Znajdź mi maszynę snów. Wiesz, o czym mówię.
– Oczywiście.
– Wyczyść ją. Będę jej potrzebował, kiedy Krzyżówkowy Pan
wykona swoje zadanie. – Przeniósł spojrzenie na Houlihana. – A ty…
ruszaj w pościg.
– Tak, panie.
– Złap Candy Quackenbush i przywieź ją do mnie. Żywą.
– Nie zawiodę cię.
– Mam nadzieję. Bo jeśli mnie zawiedziesz, Houlihanie, następnym
człowiekiem w tym kącie będziesz ty. – Wyszeptał kilka słów w
staroabarackim: – Thakram noosa rah. Haaas!
Na ten rozkaz czekały koszmary. Uderzyły w mgnieniu oka. Górnik
usiłował walczyć, żeby ich nie dopuścić do siebie, ale nie miał szans.
Dotarły do jego szyi, zaczęły owijać się świetlistymi zwojami wokół
głowy, jakby chciały go zmumifikować. Stłumiły trochę jego głos, ale
błagania o litość wciąż się rozlegały, przechodząc w nieartykułowane
wrzaski i jęki. W miarę jak narastał strach mężczyzny, koszmary robiły
się coraz grubsze, migotały coraz jaśniejszą niezdrową poświatą.
Górnik szarpał się i wyrywał przez chwilę, wkrótce jednak jego wrzaski
przycichły do łkania i wreszcie nawet łkanie ustało. Podobnie jak
szamotanina.
– Och, co za rozczarowanie – stwierdził Ścierwnik i kopnął
mężczyznę w nogę, żeby się upewnić, że strach naprawdę go zabił. –
Myślałem, że wytrzyma dłużej.
Ponownie przemówił w starym języku. Koszmary – teraz
nakarmione i leniwe – odwinęły się z głowy ofiary i popełzły z
powrotem do swojego pana. Houlihan mimo woli cofnął się krok czy
dwa w obawie, żeby nie wzięły go za następne źródło pożywienia.
– Więc ruszaj – ponaglił go Ścierwnik. – Masz robotę. Znajdź mi
Candy Quackenbush!
– Załatwione – obiecał Houlihan.
Nie oglądając się ani razu, pospiesznie opuścił komnatę grozy i
zbiegł po schodach Dwunastej Wieży.

CZĘŚĆ PIER WSZA


GŁUPCY,
DZIWOLĄGI I ZBIE GOWIE

Nic
Po bitwie trwającej przez stulecia
Diabeł zwyciężył
I rzekł do Boga
(który go stworzył):
„Panie,
Ujrzymy za chwilę zniszczenie Stworzenia
przeze mnie.
Nie chcę, żebyś
uważał mnie za okrutnego.
Błagam cię zatem, wybierz trzy rzeczy
z tego świata, zanim go zniszczę.
Trzy rzeczy,
a potem reszta zostanie unicestwiona

Bóg namyślał się przez chwilę.


Wreszcie powiedział:
„Nie, nie ma nic takiego”.
Diabeł się zdziwił.
„Nawet ty, Panie?” – zapytał.
A Bóg odparł:
„Nic. Nawet ja”.
Ze Wspomnień z końca świata
Autor nieznany
(ulubiony wiersz Christophera Ścierwnika)

1
POR TRET D ZIEWCZYNY
I GESZ CZURA

Zróbmy sobie zdjęcie – zwróciła się Candy do Malinga.


Spacerowali ulicą w Tazmagorze, gdzie – jak to na wyspie Skrupuł
Hah – była Dziewiąta Rano. Tazmagorski handel szedł na całego, a
wśród tego sprzedawania i kupowania jakiś fotograf nazwiskiem
Guumat otworzył zaimprowizowane studio. Zawiesił prymitywnie
pomalowane tło na dwóch kijach i ustawił przed nim aparat, masywne
urządzenie na drewnianym wypolerowanym trójnogu. Pomocnik,
młodzieniec z taką samą jak ojciec wymuskaną fryzurą i lekko
pręgowaną czarno-niebieską skórą, prezentował tablicę, do której
przypięto próbki fotografii Guumata starszego.
– Chcecie się sfotografować u wielkiego Guumata? – zagadnął
Malinga młodzieniec. – U niego wyjdziecie naprawdę dobrze.
Malingo wyszczerzył zęby.
– Ile?
– Dwa paterzemy – oznajmił ojciec, delikatnie odsuwając na bok
swoją latorośl, kiedy przyszło do konkretów.
– Za nas oboje? – zapytała Candy.
– Jedno zdjęcie, ta sama cena. Dwa paterzemy
– Na tyle nas stać – powiedziała Candy do Malinga.
– Może chcecie kostiumy? Kapelusze? – zaproponował Guumat,
oglądając ich z góry na dół. – Bez dodatkowej opłaty.
– On nam uprzejmie mówi, że wyglądamy jak włóczędzy –
mruknął Malingo.
– No, przecież jesteśmy włóczęgami – odparła Candy.
Po tych słowach Guumat spojrzał na nich podejrzliwie.
– Macie czym zapłacić? – zapytał.
– Tak, oczywiście – zapewniła Candy.
Poszperała w kieszeni swoich jaskrawych wzorzystych spodni,
wyjęła pas zwiniętych trzcin rozwidlaków, wyciągnęła kilka monet i
przeglądała je, żeby dać Guumatowi paterzemy.
– Dobrze! Dobrze! – zawołał. – Dżamdżam! Podaj młodej damie
lustro. Ile masz lat?
– Prawie szesnaście, a bo co?
– Ubierzesz się bardziej jak dama, co? Mamy ładne rzeczy. Jak
mówiłem, bez dodatkowej opłaty.
– Nie trzeba. Dziękuję. Chcę to zapamiętać tak, jak było naprawdę.
– Uśmiechnęła się do Malinga. – Dwoje wędrowców w Tazmagorze,
zmęczonych, lecz szczęśliwych.
– Skoro tak, proszę bardzo – powiedział Guumat.
Dżamdżam podał jej małe lusterko, w którym się przejrzała.
Wyglądała nieporządnie, bez wątpienia. Kilka tygodni wcześniej ścięła
włosy bardzo krótko, żeby skryć się przed Houlihanem wśród
mnichów na Soma Plume, ale strzygła się w pośpiechu i teraz
odrastające włosy sterczały na wszystkie strony.
– Wyglądasz świetnie – zapewnił ją Malingo.
– Ty też. Sam zobacz.
Podała mu lusterko. Jej znajomi w Kurczakowie oceniliby twarz
Malinga – z grubą ciemnopomarańczową skórą i skórzastymi
wachlarzami po obu stronach głowy – za odpowiednią jedynie na
Halloween. Lecz podczas wspólnej podróży po wyspach Candy
pokochała duszę ukrytą pod tą skórą – duszę dzielną i czułą.
Guumat ustawił ich przed aparatem.
– Musicie stać bardzo, bardzo spokojnie – poinstruował. – Jeśli się
poruszycie, zdjęcie wyjdzie rozmazane. Teraz przygotuję aparat.
Dajcie mi minutę czy dwie.
– Dlaczego chciałaś zrobić zdjęcie? – zapytał Malingo kącikiem ust.
– Po prostu chciałam. Żeby niczego nie zapomnieć.
– Jakbyś mogła zapomnieć – mruknął Malingo.
– Proszę – odezwał się Guumat. – Nie ruszajcie się. Muszę nastawić
ostrość.
Candy i Malingo milczeli przez chwilę.
– O czym myślisz? – wymamrotał Malingo.– Jak byliśmy na Yzil, w
Południe.
– A tak. Tego na pewno nie zapomnimy.
– Zwłaszcza jej…
– Księżniczki Oddechu.
Teraz, bez upomnień Guumata, oboje zamilkli na długą chwilę,
wspominając krótkie spotkanie z boginią południowej wyspy Yzil.
Candy zobaczyła ją pierwsza: bladą, piękną kobietę w oranżu i
czerwieni, stojącą w plamie ciepłego światła, wydychającą żywą istotę,
purpurowego kalmara. W ten sposób, jak mówiono, powstała
większość gatunków na Abaracie. Wytchnęła je Kreatrix, a potem
pozwoliła, żeby łagodny wiatr, wiejący nieustannie wśród drzew i
winnic Yzil, zabrał nowo narodzonych z jej ramion i zaniósł do morza.
– To było najbardziej niezwykłe…
– Jestem gotowy! – oznajmił Guumat spod czarnej tkaniny, pod
którą zanurkował. – Liczę do trzech i robimy zdjęcie! Raz! Dwa! Trzy!
Nie ruszać się! Nie ruszać się! Siedem sekund.
Wytknął głowę spod tkaniny i spojrzał na stoper.
– Sześć. Pięć. Cztery. Trzy. Dwa. Jeden. Już!
Wsunął płytkę do aparatu fotograficznego, żeby zakończyć
ekspozycję.
– Zdjęcie zrobione! Teraz musimy zaczekać kilka minut, zanim
przygotuję dla was odbitkę.
– Nie ma sprawy – zapewniła Candy.
– Wsiadacie na prom? – zapytał ją Dżamdżam.
– Tak.
– Zdaje się, że często podróżujecie.
– O tak – potwierdził Malingo. – Sporo zwiedziliśmy przez ostatnie
tygodnie, kiedy byliśmy w podróży.
– Zazdroszczę wam. Ja nigdy nie wyjeżdżałem ze Skrupułu Hah.
Chciałbym przeżyć jakieś przygody.
Minutę później ojciec Dżamdżama pojawił się z fotografią, jeszcze
mokrą.
– Mogę wam sprzedać bardzo ładną ramkę, bardzo tanio.
– Nie, dzięki – odmówiła grzecznie Candy. – To nam wystarczy.
Razem z Malingiem popatrzyli na zdjęcie. Nie oddawało wiernie
kolorów, ale Guumat uchwycił ich jako beztroskich turystów, w
jaskrawych, wygniecionych ubraniach, więc całkiem im się podobało.
Z fotografią w ręku zeszli po stromych schodach do przystani,
gdzie czekał prom.
– Wiesz, tak sobie myślałam… – zaczęła Candy, kiedy przepychali
się przez tłum.
– Uhm.
– Ta Księżniczka Oddechu sprawiła, że chcę się nauczyć więcej o
magii.
– Nie, Candy.
– Daj spokój, Malingo! Naucz mnie. Wiesz wszystko o zaklęciach…
– Trochę. Tylko trochę.
– Więcej niż trochę. Powiedziałeś mi kiedyś, że spędzałeś wszystkie
Godziny, kiedy Wolfswinkel spał, na studiowaniu jego grymuarów i
traktatów.
Nieczęsto poruszali temat czarodzieja Wolfswinkela; wspomnienia
były zbyt bolesne dla Malinga. Jako dziecko został sprzedany w
niewolę (przez własnego ojca), a jego życie pod władzą Wolfswinkela
stanowiło jedno pasmo cierpień i upokorzeń. Dopiero kiedy do domu
czarodzieja przybyła Candy, otworzyła się przed nim wreszcie szansa
ucieczki.
– Magia bywa niebezpieczna – powiedział. – Istnieją prawa i reguły.
Załóżmy, że nauczę cię niewłaściwych rzeczy i zaczniemy rozpruwać
tkaninę czasu i przestrzeni? Nie śmiej się! To możliwe. Czytałem w
jednej z książek Wolfswinkela, że magia była początkiem świata. Może
też być końcem.
Candy miała zirytowaną minę.
– Nie złość się – poprosił Malingo. – Ja po prostu nie mam prawa
uczyć cię rzeczy, których sam dokładnie nie rozumiem.
Przez chwilę szła w milczeniu.
– Okay – mruknęła wreszcie.
Malingo zerknął na nią z ukosa.
– Wciąż jesteśmy przyjaciółmi? – spytał.
Podniosła na niego wzrok z uśmiechem.
– Oczywiście – powiedziała. – Zawsze.

2
CO JEST DO ZOBACZENIA

Po tej rozmowie już nigdy więcej nie wspominali o magii. Po


prostu zwiedzali wyspy, korzystając z uświęconego tradycją
przewodnika po wyspach, Almenaka Kleppa, jako głównego źródła
informacji. Co jakiś czas ogarniało ich przeczucie, że Krzyżówkowy
Pan się zbliża, a wtedy przerywali zwiedzanie i ruszali dalej. Jakieś
dziesięć dni po opuszczeniu Tazmagoru wędrówka zaprowadziła ich
na wyspę Czapa Orlanda. Była to niemal goła skała, na której szczycie
zbudowano przytułek dla obłąkanych, opuszczony przed wielu laty, ale
wnętrze nosiło wyraźne ślady szaleństwa dawnych lokatorów. Białe
ściany pokryte były dziwacznymi bazgrołami, które tu i tam tworzyły
rozpoznawalne obrazy – ptaka, jaszczurki – i zaraz znowu rozpływały
się w gmatwaninie chaotycznych linii.
– Co się stało z ludźmi, którzy przedtem tu mieszkali? –
zastanawiała się Candy.
Malingo nie wiedział. Szybko jednak uzgodnili, że nie mają ochoty
zostać tu dłużej. Przytułek wypełniały dziwaczne, smutne echa.
Wrócili więc do maleńkiej przystani, żeby czekać na następną łódkę.
Na nabrzeżu siedział jakiś starzec i zwijał kawałek postrzępionej liny.
Miał przedziwny wyraz twarzy, oczy całkiem zaciśnięte, jak u ślepca.
Nie był jednak ślepy. Jak tylko nadeszli Candy i Malingo, zaczął się na
nich gapić.
– Nie powinnaś tutaj wracać – warknął.
– Co? – nie dosłyszał Malingo.
– Nie ty. Ona! – wskazał Candy. – Oni cię zamkną.
– Kto?
– Oni, jak tylko się dowiedzą, kim jesteś-oświadczył starzec i wstał.
– Trzymaj się z daleka – ostrzegł Malingo.
– Nie dotknę jej – zapewnił staruch. – Nie jestem aż taki dzielny.
Ale widzę. Och, widzę. Wiem, kim jesteś, dziewczyno, i wiem, co
zrobisz. – Pokręcił głową. – Nie bój się, ja cię nie dotknę. Co to, to nie.
Nie zrobię takiego głupstwa.
Z tymi słowami ominął ich szerokim łukiem, zachowując
bezpieczną odległość, pobiegł po skrzypiącej przystani i zniknął wśród
skał.
– No, takie są skutki, kiedy wariatów wypuszczają na wolność –
rzucił Malingo z wymuszoną wesołością.
– Co on widział?
– To wariat, pani.
– Nie, on naprawdę coś widział. Patrzył na mnie w taki sposób.
Malingo wzruszył ramionami.
– Nie wiem – powiedział. Miał otwarty egzemplarza Almenaka i
wykorzystał go, żeby zręcznie zmienić temat. – Wiesz, zawsze
chciałem zobaczyć Kryptę Hap.
– Naprawdę? – rzuciła Candy, wciąż spoglądając na skały, gdzie
uciekł starzec. – To nie jest zwykła jaskinia?
– No, tak pisze Klepp. – Malingo odczytał z Almenaku: –
„Huffaker”… Krypta Hap jest na Huffakerze, na Dziewiątej
Wieczorem… „to imponująca wyspa w sensie topograficznym.
Formacje skalne – zwłaszcza podziemne – ogromem, pięknem i
stopniem skomplikowania przypominają świątynie i katedry”.
Interesujące, co? Chcesz tam pojechać?
Candy wciąż myślała o czym innym. Ledwie usłyszał jej „tak”.
– Ale posłuchaj tego – ciągnął, żeby odwrócić jej uwagę od słów
starego człowieka. – „Największą z nich jest Krypta Hap”… ple, ple,
ple… „odkryta przez niejaką Lydię Hap”… ple, ple, ple… „To panna Hap
jako pierwsza zasugerowała Komnatę Motka”.
– Co to jest Motek? – zapytała Candy, nieco bardziej
zainteresowana.
– Cytuję: „To nić, która łączy wszystkie rzeczy – żywe i martwe,
rozumne i bezmyślne – ze wszystkimi innymi rzeczami”.
Teraz Candy naprawdę się zainteresowała. Podeszła do Malinga,
stanęła obok i zaglądała mu przez ramię, kiedy dalej czytał na głos z
Almenaku:
– „Według przekonującej panny Hap nić zaczyna się w Krypcie na
Huffakerze i pojawia się przelotnie jako migotliwe światło, zanim
rozprzestrzeni się niewidzialna po całym Abaracie… żeby łączyć nas
wszystkich”. – Zamknął Almenak. – Nie uważasz, że powinniśmy to
zobaczyć?
– Czemu nie?

Wyspa Huffaker znajduje się zaledwie godzinę od Dnia Yebba Dim,


pierwszej wyspy, którą odwiedziła Candy, kiedy przybyła na Abarat.
Lecz gdy na niebie ponad wielką rzeźbioną głową Dnia Yebba Dim
wciąż jaśnieją smugi późnego światła, ciemność spowija Huffaker i
gęsta masa chmur zakrywa gwiazdy. Candy i Malingo zatrzymali się w
ubogim hotelu blisko przystani, gdzie zjedli i ustalili plan podróży. Po
kilku godzinach snu wyruszyli ciemną, lecz porządnie oznakowaną
drogą prowadzącą do krypty. Przewidująco zapakowali na drogę
jedzenie i picie, które naprawdę się przydały. Wędrówka okazała się
znacznie dłuższa, niż ocenili na podstawie wskazówek udzielonych
przez właściciela hotelu. Od czasu do czasu słyszeli odgłosy zwierząt
polujących na inne w ciemnościach, poza tym jednak podróż minęła
spokojnie.
Wreszcie dotarli do jaskiń i zobaczyli, że w kilku korytarzach
zatknięto na ścianach płonące pochodnie w obejmach, które
oświetlały drogę. Co dziwne, pomimo całej niezwykłości opisywanego
w Almenaku zjawiska nie spotkali innych zwiedzających. Samotnie
schodzili stromo pochylonym korytarzem prowadzącym do Krypty.
Nie potrzebowali jednak przewodnika, żeby im powiedział, kiedy
dotarli do celu.
– O Boziu! – powiedział Malingo. – Popatrz tylko.
Jego głos zbudził liczne echa w rozległej pieczarze. Z sufitu –
położonego tak wysoko, że nie docierał do niego blask pochodni,
skrytego w całkowitej ciemności – zwisały dziesiątki stalaktytów. Były
ogromne, jak odwrócone kościelne iglice. Stanowiły siedlisko
abarackich nietoperzy – szczegół, o którym Klepp nie wspominał w
swoim Almenaku. Stworzenia były znacznie większe od nietoperzy,
jakie Candy dotąd widywała na Abaracie, i każde mogło się poszczycić
konstelacją siedmiu świecących oczu.
W głębi jaskini panował mrok równie atramentowy jak pod
sufitem.
– Nie przypuszczałam, że jest aż tak wielka – wyznała Candy.
– Ale gdzie Motek?
– Nie wiem. Może go zobaczymy, jeśli staniemy na środku mostu.
Malingo zerknął na nią niepewnie. Most, który wisiał nad
nieprzeniknioną ciemnością krypty, nie wyglądał zbyt bezpiecznie.
Deski miał stare i popękane, liny cienkie i postrzępione.
– No, skoro przyszliśmy aż tutaj – powiedziała Candy –
powinniśmy chyba zobaczyć, co jest do zobaczenia.
Ostrożnie postawiła stopę na moście. Wytrzymał, więc ruszyła
dalej. Malingo wszedł za nią. Most chwiał się i jęczał, deski
(rozmieszczone co kilka centymetrów) trzeszczały przy każdym
kroku.
– Słuchaj… – szepnęła Candy, kiedy dotarli na środek mostu.
W górze słyszeli trajkotanie gadatliwego nietoperza. Daleko,
daleko w dole szumiała woda.
– Tam płynie rzeka – oświadczyła Candy.
– Almenak nie…
Zanim Malingo dokończył zdanie, z ciemności dobiegł trzeci głos i
zbudził echa w krypcie.
– A niech mnie, coś takiego! Candy Quackenbush!
Głos spłoszył kilka nietoperzy. Poderwały się ze swoich grzęd, co
zaniepokoiło setki ich krewniaków, toteż po kilku sekundach
niezliczone chmary nietoperzy kłębiły się w powietrzu; mroczna
chmura przetykana ruchomymi konstelacjami.
– Czy to…?
– Houlihan? – dokończyła Candy. – Niestety tak.
Ledwie wymówiła te słowa, drugi koniec mostu zadygotał i
Krzyżówkowy Pan wkroczył w światło pochodni.
– Nareszcie – powiedział. – Dopadłem cię. Stąd nie możesz uciec.
Candy obejrzała się za siebie. Jeden ze zszywków Houlihana
wyłonił się z mroku i zbliżał do nich. Był to wielki, źle ukształtowany
stwór z zębami trupiej czaszki. Gdy tylko postawił stopę na moście,
krucha konstrukcja zaczęła się kołysać na boki. To widocznie się
spodobało zszywkowi, bo zaczął się przechylać w przód i w tył,
potęgując kołysanie. Candy złapała się poręczy, Malingo też, ale
postrzępione liny dawały niewiele oparcia. Znaleźli się w pułapce.
Houlihan nadchodził z przeciwnego końca mostu. Wyjął z uchwytu w
ścianie płonącą pochodnię i trzymał ją przed sobą. Jego twarz, pokryta
krzyżowymi tatuażami, lśniła od potu i triumfu.
W górze gęstniała chmura nietoperzy zaniepokojonych
wydarzeniami na moście. Kilka największych, pewnie żeby
przepłoszyć natrętów, pikowało na Candy i Malinga, wydając
przenikliwe piski. Candy usiłowała nie zwracać na nie uwagi; znacznie
bardziej obawiała się Krzyżówkowego Pana, który zbliżał się coraz
bardziej.
– Pójdziesz ze mną, dziewczyno – powiedział. – Ścierwnik chce cię
widzieć na Gorgozjum.
Nagle wyrzucił pochodnię za poręcz i z obiema rękami wolnymi
pobiegł w stronę Candy. Nie miała dokąd uciekać.
– Co teraz? – zapytał.
Wzruszyła ramionami. Rozpaczliwie obejrzała się na Malinga.
– Powinniśmy chyba zobaczyć…
– Co jest do zobaczenia? – dokończył.
Odpowiedziała mu ledwie dostrzegalnym uśmiechem i oboje
skoczyli głowami naprzód przez sznurową poręcz.
Spadając w ciemność, Malingo wydał dziki wrzask uniesienia, a
może strachu. Sekundy mijały, a oni wciąż spadali i spadali. Teraz
otaczał ich mrok. Piski nietoperzy ucichły, zagłuszone przez hałas
rzeki w dole.
Candy zdążyła pomyśleć: Jeśli uderzymy o wodę z taką szybkością,
skręcimy sobie karki… a potem nagle Malingo trzymał ją za rękę i za
pomocą jakiejś akrobatycznej sztuczki, której nauczył się, wisząc do
góry nogami pod sufitem w domu Wolfswinkela, zdołał przekręcić ich
oboje tak, że spadali teraz nogami do przodu.
Dwie, trzy, cztery sekundy później uderzyli w wodę.
Nie była zimna. Przynajmniej nie lodowata. Zanurkowali jednak
głęboko i impet uderzenia ich rozdzielił. Candy przeżyła moment
paniki, kiedy zabrakło jej tchu. Potem – na szczęście! – Malingo znowu
chwycił ją za rękę i razem wypłynęli na powierzchnię, łapiąc
powietrze.
– Żadnych złamanych kości? – wydyszała Candy.
– Nie, nic mi nie jest. A tobie?
– Nic – odparła, ledwie w to wierząc. – Myślałam, że już nas
dopadł.
– Ja też. I on też.
Candy parsknęła śmiechem. Podniosła wzrok i przez chwilę
zdawało jej się, że dostrzegła wysoko w górze ciemną, wystrzępioną
linię mostu. Zaraz prąd uniósł ich dalej i widok zakryło sklepienie
jaskini, przez którą płynęła rzeka. Nie mieli wyboru, musieli płynąć z
nurtem. Ciemność otaczała ich zewsząd, więc mogli oceniać wielkość
mijanych jaskiń tylko po tym, że woda bardziej się burzyła, kiedy
przesmyk się zwężał, a kiedy znowu się rozszerzał, łoskot trochę
przycichał.
Raz, przez kilka zwodniczych sekund, widzieli coś, co wyglądało
jak świetlista nić – jak w opisie Motka Lydii Hap – biegnąca przez
skałę lub powietrze nad nimi.
– Widziałaś? – zapytał Malingo.
– Tak – potwierdziła Candy, uśmiechając się w ciemnościach. –
Widziałam.
– No, przynajmniej zobaczyliśmy to, co chcieliśmy zobaczyć.
W takich warunkach nie mogli oceniać upływu czasu, jednak
wkrótce po spotkaniu z Motkiem dostrzegli inne światło, daleko z
przodu. Blask stopniowo nabierał mocy, kiedy rzeka niosła ich w jego
stronę.
– To gwiazdy – powiedziała Candy.
– Tak myślisz?
Miała rację. Po kilku kolejnych minutach rzeka wreszcie wyniosła
ich z jaskiń Huffakera na spokojną porę tuż po zmierzchu. Cienka
powłoka chmur zakrywała niebo, a gwiazdy schwytane w tę sieć
zmieniały Izabellę w srebro.
Podróż przez wodę jednak się nie skończyła. Prąd rzeki wkrótce
zniósł ich daleko od ciemnych klifów Huffakera, w cieśninę pomiędzy
Dziewiątą a Dziesiątą Godziną. Teraz, kiedy przejęła ich Izabella, woda
sama ich utrzymywała i nie musieli się męczyć pływaniem. Bez
wysiłku przepłynęli obok Głupimłota (gdzie światła jasno się paliły w
roztrzaskanej kopule domu Kaspara Wolfswinkela) na Południe, w
jasny blask, na świetliste tropikalne wody otaczające wyspę
Tymczasem. Z wyspy położonej na Godzinie Trzeciej napływał senny
zapach wiecznego popołudnia, a wiatr unosił tańczące nasiona z
żyznych wzgórz tej Godziny. Lecz nie (ani zmierzali, jak się okazało.
Prądy Izabelli przeniosły ich obok Popołudnia dalej, w pobliże wyspy
Gnomon.
Zanim jednak zniosło ich na brzeg tej wyspy, Malingo dostrzegł
ratunek.
– Widzę żagiel! – krzyknął i zaczął wrzeszczeć do tych, którzy
znajdowali się na pokładzie: – Tutaj! Tutaj!
– Widzą nas! – zawołała Candy. – Widzą nas!

3
NA „PAPUGO PAPUGO”

Niewielka łódka, którą wypatrzył Malingo, nie poruszała się i


musieli tylko zaczekać, żeby łagodny prąd zaniósł ich do niej. Skromna
rybacka łódź była w opłakanym stanie. Załoga ciężko harowała,
wciągając na pokład sieć niemal pękającą od tysięcy małych,
nakrapianych, turkusowo-pomarańczowych rybek zwanych
smaterkami. Głodne morskie ptaki z wrzaskiem krążyły nad łodzią lub
podskakiwały obok na wodzie, czyhając na te smaterki, których
rybakom nie udało się dostatecznie szybko przerzucić z sieci na
pokład i do ładowni.
Zanim Candy i Malingo znaleźli się w zasięgu głosu, najcięższa
praca została zakończona i uszczęśliwieni członkowie załogi (było ich
czworo na łódce) śpiewali morską pieśń, składając sieci.

Płyńcie, rybki,
W moje sieci,
Dla mnie i dla
Moich dzieci!
Łapcie haczyk
Raz po raz!
Dobre rybki,
Kocham was!

Kiedy skończyli piosenkę, Malingo zawołał do nich z wody:


– Przepraszam! Tu zostały jeszcze dwie ryby!
– Widzę cię! – powiedział młody członek załogi.
– Rzuć im linę – rozkazał żylasty brodacz w sterówce, widocznie
kapitan.
Wkrótce dziewczynę i geszczura wciągnięto przez burtę na
śmierdzący pokład.
– Witamy na pokładzie „Papugo Papugo” – powiedział kapitan. –
Niech ktoś im przyniesie koce, dobra?
Chociaż w tym rejonie pomiędzy Czwartą a Piątą Po Południu
słońce grzało jeszcze dość mocno, Candy i Malingo przemarzli na
kość, spędziwszy tyle czasu w wodzie, toteż bardzo się ucieszyli z
koców i głębokich misek ostrej zupy rybnej, które dostali po kilku
minutach.
– Jestem Perbo Czmych – oznajmił kapitan. – Ten stary to Bezal,
dziewczyna w kabinie to Galatea, a młodziak to mój syn Smolik.
Jesteśmy z Ifrytu i wracamy tam z pełną ładownią.
– Dobry połów – stwierdził Smolik.
Miał szeroką, pogodną twarz, która wyrażała spokojne
zadowolenie.
– Będą konsekwencje – ostrzegł Bezal, o twarzy z natury równie
ponurej, jak szczęśliwy z natury wydawał się Smolik.
– Dlaczego zawsze musisz tak smęcić? – prychnęła Galatea,
spoglądając pogardliwie na Bezala. Jej muskularne ramiona zdobiły
wyszukane tatuaże. Głowę miała ogoloną na łyso, tak że ledwie cień
włosów pozostał na czaszce. – Przecież właśnie uratowaliśmy dwie
dusze od utonięcia. Wszyscy na tej łodzi jesteśmy po stronie Kreatrix.
Nic złego się nam nie przydarzy.
Bezal wyszczerzył się do niej szyderczo i brutalnie wyrwał puste
miski po zupie z rąk Candy i Malinga.
– Musimy jeszcze ominąć Gorgozjum – przypomniał.
Odchodząc z miskami do kambuza, obejrzał się na Candy z
niejasną groźbą, jakby chciał sprawdzić, czy zdołał zasiać w niej ziarna
strachu.
– O co mu chodziło? – zapytał Malingo.
– O nic – odparł Czmych.
– Och, powiedz im prawdę – zażądała Galatea. – Nie będziemy
tych ludzi okłamywać. To wstyd.
– Więc ty im powiedz – burknął Czmych. – Chodź, Smoliku. Muszę
sprawdzić, czy połów jest odpowiednio załadowany.
– Jakiś kłopot? – zapytała Candy Galateę, kiedy ojciec i syn zajęli
się pracą.
– Musisz zrozumieć, że na tej łodzi nie ma lodu, więc musimy
zawieźć połów z powrotem na Ifryt, zanim ryby zaśmiardną. A to
znaczy… pokażę ci.
Zaprowadziła ich oboje do sterówki, gdzie na ścianie przypięta była
stara, zniszczona mapa. Obgryzionym paznokciem wskazała miejsce
pomiędzy wyspami Soma Plume a Gnomonem.
– Jesteśmy gdzieś tutaj – oznajmiła. – I musimy się dostać… tutaj. –
Miejsce przeznaczenia znajdowało się za Dwudziestą Piątą Godziną,
daleko na północy archipelagu. – Gdybyśmy mieli więcej czasu,
wrócilibyśmy okrężną drogą, omijając wybrzeże Gnomonu, obok
Tymczasem, a potem na północ pomiędzy Głupimłotem a Bełkotem, i
dookoła Dwudziestej Piątej aż do naszej wioski.
Dwudziesta Piąta, pomyślała Candy; była tam krótko z kobietami
Fantomayi. Doświadczyła najróżniejszych wizji, włącznie z tą, która
śniła jej się potem wiele razy: kobieta krocząca po niebie pełnym
ptaków i ryby pływające w wodnistym powietrzu wokół jej głowy.
– Raczej nie możecie podrzucić nas na Dwudziestą Piątą, co? –
zagadnęła Candy.
Ale zanim jeszcze dokończyła zdanie, przypomniała sobie ciemną
stronę życia na Dwudziestej Piątej. Prześladowały ją tam dwa potwory,
Bracia Fugit, których rysy wędrowały w kółko po twarzach na
tykających nóżkach.
– Wiesz co? – powiedziała. – Chyba to nie jest dobry pomysł.
– Zresztą i tak nie możemy was tam zawieźć – oświadczyła Galatea.
– Za daleko. Ryby się zepsują.
– Więc w którą stronę płyniemy? – zapytał Malingo.
Candy już się domyśliła, patrząc na mapę.
– Popłyniemy między Piramidami Xuxux a Gorgozjum.
Galatea w uśmiechu pokazała zęby. Co drugiego brakowało.
– Nadasz się do łowienia ryb – pochwaliła. – Tak, właśnie tam
popłyniemy. Bezal myśli, że to zły plan. Mówi, że na wyspie Północy
mieszkają różne stwory. Potworne, mówi. Okropne stwory, które
przyfruną z wyspy i napadną na łódź.
– Dlaczego napadną? – zdziwiła się Candy.
– Bo będą chciały zjeść ryby. Albo zjeść nas. Albo jedno i drugie.
Nie wiem. Tak czy owak kiepsko się zapowiada. Zresztą nie możemy
cykorzyć…
– Cykorzyć? – powtórzyła Candy.
– Tchórzyć – wyjaśnił Malingo.
– Musimy przepłynąć obok Północy czy chcemy, czy nie – ciągnęła
Galatea. – Albo stracimy ryby i dużo ludzi będzie głodować.
– Niedobry plan – odezwał się Czmych, wyłażąc z ładowni. – Ale
jak mówi dziewczyna, nie mamy wyboru. I… niestety wy też nie macie
wyboru, musicie płynąć z nami. Albo wrzucimy was z powrotem do
wody.
– Chyba raczej zostaniemy na pokładzie – powiedziała Candy,
spoglądając z troską na Malinga.

Opuścili jasne popołudniowe wody w cieśninach pomiędzy


Czwartą a Piątą i wpłynęli na ciemne morze otaczające Północ.
Zmiana nie była subtelna. Jeszcze przed chwilą Morze Izabelli
błyszczało złotem w ciepłym słońcu; potem nagle fale ciemności
zakryły słońce i ogarnął ich przenikliwy chłód. Za lewą burtą widzieli
ogromną wyspę Gorgozjum. Nawet ze znacznej odległości dostrzegali
okna w trzynastu wieżach fortecy Bezecnej i światła zapalone wokół
kopalni Todo.
– Chcesz się lepiej przyjrzeć? – zwrócił się Bezal do Candy.
Podał jej odrapany stary teleskop, przez który popatrzyła na wyspę.
Zobaczyła jakby ogromne głowy wykute w skalnych formacjach. Coś,
co wyglądało jak wilczy łeb, coś podobnego do ludzkiej twarzy. Lecz
znacznie bardziej przeraziły ją gigantyczne owady pełzające po
wyspie: jakby pchły lub wszy urosły do wielkości ciężarówek. Zadrżała
na ten widok, chociaż znajdowała się w bezpiecznej odległości.
– Niezbyt tu ładnie, co? – zagadnął Czmych.
– Nie, nie bardzo – przyznała Candy.
– Chociaż wielu ludziom się podoba – ciągnął kapitan. – Jeśli
nosisz w sercu ciemność, właśnie tutaj chcesz mieszkać. Tutaj czujesz
się jak w domu.
– W domu… – szepnęła Candy.
Malingo stał obok niej i usłyszał, co powiedziała.
– Tęsknisz za domem? – zapytał.
– Nie. Nie! No… czasami. Trochę. Tylko za mamą. Ale nie, nie o
tym myślałam. – Kiwnęła głową w stronę Gorgozjum. – Po prostu
dziwnie pomyśleć, że ktoś nazywa ponurą wyspę domem.
– „Każdy ma swoją Godzinę”, jak pisał poeta – zacytował Malingo.
– Która jest twoja Godzina? – zapytała Candy.
– Nie wiem – wyznał ze smutkiem Malingo. – Straciłem rodzinę
dawno temu… czy raczej oni stracili mnie… i nie spodziewam się ich
więcej zobaczyć w tym życiu.
– Możemy ich poszukać razem.
– Może kiedyś. – Zniżył głos do szeptu. – Kiedy przestaną nam
deptać po piętach.
W sterówce nagle rozległ się wybuch śmiechu, co położyło kres
rozmowie. Candy podeszła zobaczyć, co się dzieje. Na podłodze stał
mały telewizor (z czerwonymi kurtynami po bokach, jak w
miniaturowym teatrze). Bezal, Smolik i Galatea oglądali program
rozbawieni wygłupami chłopca z kreskówki.
– To Chłopak Commexo! – oznajmił Smolik. – On jest niesamowity!
Candy widziała już Chłopaka Commexo wiele razy. Nie dało się
zrobić kroku na Abaracie, żeby nie zobaczyć jego wiecznie
uśmiechniętej twarzy na plakacie lub tablicy reklamowej.
Wykorzystywano jego żarty i powiedzonka, żeby sprzedawać
wszystko, od kołyski do trumny, i każdą rzecz potrzebną w
międzyczasie. Candy przez chwilę patrzyła na migający niebieski
ekran, wspominając swoje spotkanie z człowiekiem, który wymyślił tę
postać: z Rojem Pixlerem. Spotkała go przelotnie na Głupimłocie i
przez wiele następnych tygodni spodziewała się go ponownie zobaczyć
na jakimś zakręcie drogi. Wiedziała, że należał do jej przyszłości,
chociaż nie wiedziała dlaczego.
Na ekranie Chłopak Commexo popisywał się jak zwykle, ku uciesze
nielicznej publiczności. Proste komediowe numery: chlapanie farbą,
rzucanie tortami. Radośnie rozdawał ludziom ciastka, uśmiechy i „po
prostu odrobinę miłości” (tymi słowami kończył każdy występ).
– Hej, panno ponuracka – rzucił Bezal, oglądając się na Candy. –
Nie śmiejesz się!
– On mnie nie śmieszy.
– Jest najlepszy! – zawołał Smolik. – Boziu, jakie on rzeczy
wygaduje!
– „Szczęśliwy! Szczęśliwy! Szczęśliwy!” – podchwyciła Galatea,
bezbłędnie naśladując piskliwy głos Chłopaka Commexo. – „To cały ja!
Szczęśliwy! Szczęś…”
Przerwał jej paniczny okrzyk Malinga:
– Mamy kłopoty! Przyleciały z Gorgozjum!

4
ŚCIER WOJADY

Candy pierwsza wyskoczyła ze sterówki na pokład. Malingo


trzymał przy oku teleskop Bezala i wpatrywał się w groźne niebo od
strony Gorgozjum. Cztery ciemnoskrzydłe stwory nadlatywały ku
rybackiej łodzi. Ich wnętrzności przeświecały przez przezroczyste
ciało, jakby płonęły własnym żarem. Stwory paplały w locie, jazgotały
głosami oszalałymi z głodu.
– Co to jest? – zapytała Candy.
– To zetekaraczie – powiedział Bezal. – W skrócie zeteki. Wiecznie
głodne. Nigdy nie mogą się najeść. Dlatego widzimy ich kości.
– Niedobrze – domyśliła się Candy.
– Niedobrze.
– One nam zeżrą ryby! – oznajmił Czmych, wyłaniając się z
czeluści statku. Widocznie zajmował się silnikiem, bo był umazany
olejem i trzymał duży młotek oraz jeszcze większy klucz francuski. –
Zamknijcie luki! – wrzasnął do załogi. – Szybko, bo stracimy wszystkie
ryby! – Wycelował grubym paluchem w Candy i Malinga. – Was też to
dotyczy!
– Jeśli nie dostaną ryb, czy nie wezmą się do nas? – zapytał
Malingo.
– Musimy uratować ryby – upierał się Czmych.
Złapał Malinga za ramię i popchnął w kierunku przepełnionej
ładowni.
– Nie czas na kłótnie! – warknął. – Nie chcę stracić połowu! A one
są coraz bliżej!
Zeteki nadleciały już całkiem blisko i spikowały nad ciemniejącym
morzem w poszukiwaniu żeru. Candy nie chciała bronić się przed
nimi gołymi rękami, więc chwyciła klucz francuski, który Czmych
trzymał w lewej ręce.
– Wezmę to, jeśli pozwolisz – powiedziała, zdumiewając samą
siebie.
– Bierz! – odparł i poszedł pomóc załodze przy zamykaniu
przepełnionej ładowni.
Candy ruszyła do drabinki na ścianie sterówki. Wzięła klucz w
zęby (niezbyt przyjemne doświadczenie: śmierdział potem Czmycha i
tranem) i wdrapała się po drabince. Stanęła na dachu wyprostowana,
ściskając w ręku klucz francuski niczym maczugę. Zeteki chyba się jej
przestraszyły. Już nie pikowały prosto na „Papugo Papugo”, tylko
krążyły ponad łodzią.
– No, chodźcie! – krzyknęła do nich Candy. – Ja wam pokażę!
– Zwariowałaś? – wrzasnął Smolik.
– Złaź! – zawołał do niej Malingo. – Candy, złaź…
Za późno! Najbliższy zetek złapał się na przynętę i sfrunął w dół,
sięgając do głowy dziewczyny długimi palcami o świecących kościach.
– Grzeczny piesek! – zawołała Candy. – Popatrz, co mam dla ciebie!
Zamachnęła się kluczem. Ciężkie narzędzie zatoczyło szeroki łuk.
Candy prawie nad nim nie panowała, toteż raczej przez przypadek
udało jej się trafić stwora. Cios okazał się potężny. Zetek spadł jak
rażony gromem, wybił dziurę w dachu sterówki i z trzaskiem uderzył
w deski pokładu.
Przez sekundę leżał bez ruchu.
– Zabiłaś go! – zawołała Galatea. – Ha! Dobrze mu tak!
– Chyba nie zginął – zaprzeczyła Candy.
Słyszała coś, czego nie dosłyszała Galatea. Zetek warczał. Bardzo
powoli uniósł gargulczy łeb. Ciemna krew ciekła mu z nosa.
– Uderzyłaś… mnie…
– Chodź! – przywołała go Candy. – Chodź, to jeszcze dostaniesz!
– Ta dziewczyna popełnia samobójstwo – zauważył Bezal.
– Twój przyjaciel ma rację – odezwał się zetek. – Popełniasz
samobójstwo.
Otworzył paszczę i otwierał ją dalej, coraz szerzej i szerzej, aż
dosłownie mógł odgryźć całą głowę Candy. Zresztą chyba taki miał
zamiar, ponieważ rzucił się w przód, przemknął przez dziurę w dachu
i przewrócił Candy na plecy. Potem skoczył na nią. Klucz wypadł
dziewczynie z ręki; nie miała czasu go podnieść. Zetek pochylał się
nad nią, przybliżył otchłanną paszczę…
Candy zamknęła oczy, kiedy oddech bestii sparzył jej twarz.
Pozostały jej sekundy życia. A potem nagle Czmych stał obok z
młotem w ręku.
– Zostaw ją! – wrzasnął i spuścił młot na czaszkę zeteka.
Zadał tak morderczy cios, że bestia spadła do sterówki przez otwór
w dachu. Była martwa.
– Dzielnie się spisałaś, dziewczyno – powiedział Czmych i pomógł
Candy wstać.
Poklepała się po głowie, żeby sprawdzić, czy wciąż jest cała i
zdrowa.
– Jeden załatwiony – mruknęła. – Trzy zostały…
– Ratunku! – wrzasnął Bezal. – Na pomoc!
Odwróciła się i zobaczyła, że następna obmierzła bestia schwytała
Bezala, przygniotła do pokładu i zamierza zrobić z niego posiłek.
– O nie, nic z tego! – zawołała Candy i pobiegła do drabiny.
Dopiero w połowie szczebli przypomniała sobie, że zostawiła klucz
francuski na dachu. Za późno już było, żeby po niego wracać.
Zeskoczyła na pokład, który okazał się taki śliski od wody i rybiego
tłuszczu, że pośliznęła się i zaczęła niepowstrzymanie sunąć do
przodu jak po lodzie. Krzyknęła, żeby ktoś ją zatrzymał, ale nikogo nie
było w pobliżu. Prosto przed nią znajdowała się ładownia, z lukiem już
otwartym przez którąś bestię. Miała szansę wyhamować tylko wtedy,
gdyby przytrzymała się zeteka atakującego Bezala. Ale musiała działać
szybko, zanim okazja się jej wymknie. Wyciągnęła rękę… Zetek chciał
ją odepchnąć, ale nie zdążył, chwyciła go za włosy. Zaskrzeczał jak
rozwścieczona papuga i próbował się wyrwać, ale Candy trzymała
mocno. Niestety miała za duży rozpęd, żeby się zatrzymać. Na odwrót
– zamiast wyhamować, pociągnęła stwora za sobą, chociaż usiłowała
wyplątać palce z jego skołtunionych włosów, kiedy oboje sunęli w
stronę rozwartego luku.
Minęli krawędź i spadli pomiędzy ryby. Na szczęście, nie z wysoka,
bo smaterki prawie całkowicie wypełniały ładownię. Nie było to jednak
przyjemne lądowanie; pod nimi ślizgały się tysiące ryb, zimnych,
mokrych i bardzo martwych.
Candy wciąż trzymała zeteka za włosy, więc kiedy stwór wstał – co
zrobił natychmiast – pociągnął ją do góry.
Nie przywykł, żeby ktoś go trzymał, zwłaszcza jakaś mizerna
dziewczynina. Wściekał się i szarpał, kłapał na Candy ogromną
paszczą albo próbował ją strząsnąć tak gwałtownie, że kości jej
klekotały.
Wreszcie, widocznie ogarnięty desperacją, zetek zawołał do swoich
pozostałych przy życiu towarzyszy:
– Kud! Nattum! Tutaj jestem! W ładowni! Do mnie!
Po kilku sekundach Kud i Nattum pojawiły się na krawędzi luku.
– Methis! – wyszczerzył zęby Nattum. – Masz dla mnie
dziewczynę!
Po czym otworzył usta i wciągnął powietrze tak potężnie, że Candy
musiała walczyć, żeby jej nie wessał prosto do paszczy.
Kuda nie interesowały takie sztuczki. Odepchnął Nattuma na bok.
– Ja ją biorę! – oświadczył. – Jestem głodny!
Nattum odepchnął go z powrotem.
– Ja też! – warknął.
Kiedy o nią walczyli, skorzystała ze sposobności, żeby wezwać
pomoc.
– Ratunku! Malingo! Smoliku!
– Za późno – oświadczy! Kud.
Przechylił się przez krawędź luku, chwycił ją i wyciągnął na pokład.
Zrobił to tak szybko i nagle, że Candy wypuściła włosy Methisa. Przez
chwilę przesuwała stopami po oślizłych rybach; potem znalazła się w
powietrzu, holowana ku paszczy Kuda, która teraz również rozwarła
się niczym zębaty tunel.
Potem zapadła ciemność. Głowa Candy znalazła się w paszczy
bestii.

5
WYMÓWIENIE SŁ OWA

Chociaż szczęki zeteka obejmowały całą czaszkę Candy, nadal


docierał do niej jeden dźwięk z zewnętrznego świata. Jeden głupi
dźwięk. Piskliwy głos Chłopaka Commexo wyśpiewującego swoją
wiecznie optymistyczną piosneczkę.
– Szczęśliwy! Szczęśliwy! Szczęśliwy! – piszczał.
W tej mrocznej chwili Candy odmówiła krótką modlitwę do
każdego boga czy bogini, z Abaratu czy Zaświata, który zechciał jej
wysłuchać. Modlitwa była bardzo prosta. Brzmiała tak: Proszę, nie
pozwól, żeby ten głupi Chłopak Commexo był ostatnią rzeczą, którą
usłyszę przed śmiercią…
I dzięki boskim mocom jej modlitwa została wysłuchana.
Dokładnie nad nią coś głucho łupnęło i poczuła, że szczęki Kuda
się rozluźniają. Czym prędzej wyciągnęła głowę z jego paszczy.
Prześliznęła się po dywanie smaterków i zdążyła zobaczyć, jak Kud
wali się pomiędzy ryby. Oderwała od niego oczy i spojrzała na swojego
wybawcę.
To był Malingo. Stał z młotem Czmycha w dłoni. Uśmiechnął się do
Candy. Lecz jego chwila triumfu trwała krótko. Niemal natychmiast
Kud dźwignął się z rykiem ze swojego oślizłego łoża i podciął Malinga,
który upadł na plecy, upuszczając młot.
– Ah-ha! – wrzasnął Kud, złapał młot i podniósł się na nogi. Kości
świecące w jego ciele od kilku minut płonęły dzikim blaskiem. W
oczodołach zamigotały dwa szkarłatne płomyki furii, kiedy przeniósł
spojrzenie na Candy. Wyglądał jak upiorny pasażer pociągu widma.
Zamachnął się młotem na Candy.
– Uciekaj! – krzyknął Malingo.
Nie miała dokąd uciekać. Z lewej strony i z prawej strony stały
zeteki, a z tyłu znajdowała się solidna ściana. Na twarzy Kuda pojawił
się uśmiech trupiej czaszki.
– Ostatnie słowa? – zapytał, wznosząc wysoko młot. – No, dalej. Na
pewno masz coś do powiedzenia.
Dziwne, ale rzeczywiście miała coś do powiedzenia: słowo, którego
nawet nie pamiętała aż do tej chwili…
Kud chyba dostrzegł zmieszanie w jej oczach.
– Mów! – rozkazał, waląc młotem w ścianę na lewo od jej głowy.
Huk wzbudził echo w całej ładowni. Martwe smaterki zadrgały,
jakby obdarzone spazmem życia.
– Mów do mnie! – zażądał Kud i uderzył w ścianę na prawo od
głowy Candy. Trysnęły snopy iskier, a ryby podskoczyły po raz drugi.
Candy przyłożyła rękę do gardła. Tkwiło tam słowo. Czuła je jak
nieprzełknięty kęs jedzenia. Chciało zostać wypowiedziane. Tego była
pewna. Chciało zostać wypowiedziane.
A kimże ona była, żeby gasić jego ambicje? Pozwoliła sylabom
rozwinąć się swobodnie. I wymówiła je.
– Jassassakya-thüm – powiedziała.
Kątem oka zobaczyła, że Malingo usiadł sztywno wyprostowany na
posłaniu z ryb.
– Och, Boziu! – wymamrotał głosem zduszonym z trwogi. – Skąd ty
znasz to słowo?
– Nie wiem – odparła Candy.
Ale powietrze je znało. Ściany je znały. Jak tylko sylaby wyfrunęły z
ust Candy, wszystko zaczęło wibrować w odpowiedzi na ich dźwięk. A
przy każdej wibracji powietrze i ściany powtarzały te sylaby na swój
własny dziwaczny sposób.

Jassassakya-thüm!
Jassassakya-thüm!
Jassassakya-thüm!

– Coś… ty… zrobiła… dziewczyno? – wykrztusił Kud.


Candy nie wiedziała. Malingo natomiast wiedział.
– Ona wymówiła Słowo Mocy – oznajmił.
– Wymówiłam? – zdziwiła się Candy. – To znaczy tak.
– Magia? – Kud zaczął się cofać, młot wysunął mu się z palców. –
Od początku wiedziałem, że coś jest z tobą nie tak. Jesteś czarownicą!
Tak, czarownicą!
Panika zeteka narastała, w miarę jak potężniały wibracje. Z każdym
powtórzeniem przybierały na sile.

Jassassakya-thüm!
Jassassakya-thüm!
Jassassakya-thüm!

– Chyba powinnaś się stąd wynosić! – zawołał Malingo do Candy,


przekrzykując narastający hałas.
– Co?
– Mówiłem: uciekaj! Uciekaj!
Brodził w jej stronę przez zwały ryb, również wibrujących w rytmie
słów. Zeteki nie zwracały uwagi na niego ani na Candy. Cierpiały od
powtarzanych słów. Przyciskały ręce do uszu, jakby się bały, że
ogłuchną – może nie bez racji.
– Tu nie jest teraz bezpiecznie – ostrzegł Malingo, kiedy dotarł do
Candy.
Kiwnęła głową. Sama zaczynała odczuwać przykre skutki wibracji.
Galatea pomogła jej wdrapać się na pokład. Potem obie dziewczyny
nachyliły się i chwyciły długie ramiona Malinga. Candy odliczyła:
– Raz, dwa, trzy…
Na „trzy” pociągnęły i wydźwignęły go ze zdumiewającą łatwością.
Scena w ładowni wyglądała wręcz surrealistycznie. Słowo wprawiło
połów w tak gwałtowne wibracje, że na pierwszy rzut oka ryby
wydawały się żywe. A zeteki przypominały trzy muchy zamknięte w
słoiku, rzucane tam i z powrotem przez całą ładownię, obijane o
ściany. Jakby zupełnie zapomniały o możliwości ucieczki. Słowo
sparaliżowało je, a może ogłupiło.
Czmych stał na drugim brzegu luku. Wymierzył palcem w Candy i
wrzasnął na nią:
– Skończ to! Bo rozwalisz mi łódź!
Miał rację. Wibracje w ładowni rozprzestrzeniły się na cały kadłub.
Deski dygotały tak mocno, że wypluwały gwoździe w powietrze,
popękana sterówka kołysała się na wszystkie strony, liny takielunku
drgały niczym struny olbrzymiej gitary; nawet maszt się chwiał.
Candy obejrzała się na Malinga.
– Widzisz? – powiedziała. – Gdybyś mnie nauczył trochę magii,
umiałabym to odkręcić.
– Czekaj no! – zawołał Malingo. – Gdzie się nauczyłaś tego słowa?
– Wcale się nie nauczyłam.
– Na pewno gdzieś je usłyszałaś.
– Nie. Przysięgam. Po prostu pojawiło mi się w głowie. Nie wiem,
skąd się wzięło.
– Wy tam, skończyliście swoje rozmówki?! – ryknął Czmych,
wznosząc głos ponad hałas wibracji. – Moja łódź…
– Tak! – odkrzyknęła Candy. – Wiem, wiem!
– Wciągnij je! – rozkazał Malingo.
– Co?
– Słowo! Wciągnij je z oddechem!
– Wciągnąć?
– Zrób, co on mówi! – poparła go Galatea. – Zanim łódź zatonie!
Wszystko dygotało teraz w rytmie słowa. Poruszała się każda
deska, lina czy hak od dziobu aż po rufę. W ładowni trzy zeteki wciąż
obijały się o ściany, jęcząc żałośnie.
Candy zamknęła oczy. Co dziwne, widziała w myślach słowo, które
wypowiedziała. Oto ono, wyraźne i czyste jak kryształ.
Jass… assa… kya… thüm…
Wypuściła powietrze przez nos. Potem, wciąż ze szczelnie
zaciśniętymi oczami, wzięła głęboki oddech.
Słowo w jej myślach zadrżało. Potem pękło i zaczęło się rozwiewać.
Czy tylko to sobie wyobraziła, czy naprawdę poczuła je znowu w
gardle? Przełknęła z wysiłkiem i słowo znikło.
Wibracje natychmiast ustały. Deski opadły na miejsce, usiane
gwoździami. Maszt przestał się chybotać na wszystkie strony. Ryby
przerwały swoje groteskowe pląsy.
Zeteki odsłoniły uszy i potrząsały głowami, jakby próbowały
uporządkować myśli.
– Lećmy, bracia! – zawołał Nattum. – Zanim ta czarownica spróbuje
nowych sztuczek!
Nie sprawdzał, czy krewniacy go posłuchają. Zatrzepotał wściekle
skrzydłami i wzbił się zygzakiem w powietrze. Methis zamierzał pójść
jego śladem; potem odwrócił się do Kuda.
– Zepsujmy im połów!
Czmych zaskowyczał rozpaczliwie:
– Nie! Nie róbcie…
Dwa stwory zignorowały jego okrzyk. Przykucnęły wśród ryb i z
ładowni wzniósł się smród tak ohydny, jakiego Candy jeszcze nigdy nie
czuła.
– Czy one…?
Malingo przytaknął ponuro.
– Połów! Połów! – jęczał Czmych. – Och, Panie, nie! Nie!
Methis i Kud uważały, że to bardzo zabawne. Zrobiwszy najgorsze,
uderzyły skrzydłami i odleciały.
– Przeklęte! Przeklęte! – wrzeszczał na nie Czmych, kiedy
przelatywały obok.
– Tam było tyle ryb, żeby wykarmić wioskę przez pół roku –
stwierdziła smętnie Galatea.
– I one je zatruły? – zapytał Malingo.
– A jak myślisz? Powąchaj ten smród. Kto zje coś takiego
śmierdzącego?
Kud tymczasem odfrunął w ciemność za Nattumem, z powrotem
do Gorgozjum. Ale Methis tak się śmiał ze swojego wyczynu, że
przypadkiem zawadził skrzydłem o czubek masztu. Przez chwilę
walczył o utrzymanie równowagi, lecz stracił rozpęd i runął z
powrotem na „Papugo Papugo”. Uderzył w krawędź dachu sterówki,
stoczył się na pokład i leżał nieprzytomny.
Przez chwilę wszyscy na pokładzie zastygli w milczącym
zdumieniu. Cała sekwencja wydarzeń – od magicznego słowa
wypowiedzianego przez Candy do upadku Methisa – trwała najwyżej
parę minut.
Dopiero stary Bezal przerwał ciszę.
– Smoliku… – powiedział.
– Tak?
– Przynieś linę. A ty mu pomóż, Galatea. Zwiążcie tę kupę brudu.
– Po co?
– Bez gadania! – warknął Bezal. – Szybciej, zanim ten przeklęty
stwór się ocknie!

6
DWIE ROZMOWY

No więc – odezwał się Bezal, kiedy już ogłuszony zetek został


mocno związany – chcecie znać mój plan?
Wszyscy siedzieli na dziobie łodzi, jak najdalej od cuchnącej
ładowni. Candy wciąż była w szoku; to, co właśnie zrobiła
(wypowiedziała słowo, którego nawet nie znała), wymagało bardzo
starannego przemyślenia. Ale nie teraz. Bezal miał plan i chciał go
wyjaśnić.
– Musimy wyrzucić wszystkie smaterki. Co do jednego.
– Dużo ludzi będzie głodowało – zauważyła Galatea.
– Niekoniecznie – zaprzeczył Bezal z chytrym wyrazem
zniszczonej, pobliźnionej twarzy. – Na zachód od nas leży wyspa
Szóstej Godziny…
– Babilonium – podsunęła Candy.
– Właśnie. Babilonium. Wyspa Karnawału. Maski, parady, jarmarki,
zapasy robaków, muzyka, tańce i dziwolągi.
– Dziwolągi? – zapytała Galatea. – Jakie dziwolągi?
– Wszelkiego rodzaju. Stworzenia za duże, stworzenia za małe,
stworzenia z trzema głowami, stworzenia całkiem bez głów. Jeśli
chcesz zobaczyć dziwadła i potwory, jedziesz na Babilonium.
Podczas tej rozmowy Czmych wstał i podszedł do drzwi, żeby
obejrzeć związanego zeteka.
– Widziałeś te pokazy dziwolągów na Babilonium? – zapytał
Bezala.
– Pewnie. Pracowałem na Babilonium w młodości. I zarobiłem
sporo pieniędzy.
– Co robiłeś? – zaciekawiła się Galatea.
Bezal trochę się zmieszał.
– Nie chcę wchodzić w szczegóły – oświadczył. – Powiem tylko, że
to dotyczyło… hm, cielesnych gazów… i ognia.
Milczeli przez dłuższą chwilę. Potem Smolik pisnął:
– Pierdziałeś ogniem?
Wszyscy z ogromnym wysiłkiem ukryli rozbawienie. Wszyscy
oprócz Czmycha, który ryknął śmiechem.
– Pierdziałeś! – zawołał. – Prawda?
– Zarabiałem na życie – odparł Bezal z jaskrawoczerwonymi
uszami, patrząc groźnie na Smolika. – Czy możemy przejść do mojego
planu ?
– Mów dalej – zachęcił go Czmych.
– No, tak sobie myślę, że jeśli dopłyniemy tą przeklętą łajbą do
Babilonium, na pewno znajdziemy kogoś, kto kupi tego zeteka do
cyrku dziwolągów.
– Dużo na tym zarobimy?
– Na pewno wyjdziemy na swoje. A kiedy zgarniemy pieniądze,
popłyniemy do Tazmagoru, każemy wyszorować ładownię i kupimy
nowy zapas ryb.
– Jak myślisz? – zwróciła się Candy do Czmycha.
Popatrzył na skrępowanego stwora, drapiąc się po zapuszczonej
brodzie.
– Nie zaszkodzi spróbować – przyznał.
– Babilonium, hę? – mruknęła Candy.
– A co, coś ci się nie podoba? – cierpko spytał Czmych. Ostatnie
burzliwe godziny dały mu się we znaki. Był bardzo zmęczony. – Jeśli
nie chcecie płynąć z nami…
– Nie, nie, popłyniemy – zapewniła Candy. – Nigdy nie byłam na
Babilonium.
– Abaracki park rozrywki! – zawołał Malingo. – Zabawa dla całej
rodziny!
– No to na co czekamy? – odezwała się Galatea. – Możemy
wyrzucić smaterki po drodze!

Tak się złożyło, że Otto Houlihan był wtedy na Gorgozjum, gdzie


czekał na audiencję u Księcia Północy. Nie była to zachęcająca
perspektywa. Musiał zameldować, że chociaż omal nie schwytał
dziewczyny w Krypcie Hap, znowu się nie udało, a ona i towarzyszący
jej geszczur prawdopodobnie znaleźli śmierć w przepaści. Wiedział, że
Ścierwnik nie ucieszy się z tych nowin. Dlatego się denerwował.
Pamiętał aż nazbyt dobrze karmienie koszmarów, które widział w
Dwunastej Wieży. Nie chciał umrzeć w taki sam sposób jak tamten
nieszczęsny górnik. Żeby odpędzić te dręczące myśli, wymknął się do
niewielkiej gospody Głupiec w Łańcuchach, gdzie podawano
hobarukańską wódkę. Może już czas – rozmyślał, pijąc – żeby porzucić
zawód łowcy i znaleźć mniej ryzykowny sposób zarabiania pieniędzy.
Jako organizator zapasów robali albo żongler nożami. Cokolwiek, byle
tylko nie wracać już nigdy na Gorgozjum i nie czekać…
Te mętne rozmyślania przerwał mu śmiech dochodzący z
zewnątrz. Wytoczył się z gospody, żeby zobaczyć, skąd to zamieszanie.
Kilku klientów, wielu równie lub jeszcze bardziej pijanych niż on, stało
w nierównym kręgu, wskazując coś pośrodku na ziemi.
Krzyżówkowy Pan podszedł, żeby zobaczyć. W kurzu stał jeden z
najbrzydszych mieszkańców Gorgozjum – duży zetek. Widocznie
zderzył się z drzewem i spadł. Teraz stał pod tym drzewem z ogłupiałą
miną, wybierając liście z włosów i wypluwając ziemię. Pijacy śmiali się
z niego.
– Dalej, śmiejcie się! – warknął stwór. – Kud coś widział, co by wam
napędziło stracha. Okropną rzecz widziałem.
– Ach tak? – zaśmiał się jeden pijak. – A co takiego?
Kud wypluł ostatnią porcję ziemi.
– Dziewczynę czarownicę – oznajmił. – Rzuciła na mnie zły czar.
Prawie mnie zabiła swoim słowem.
Houlihan przepchnął się łokciami przez tłum i chwycił zeteka za
skrzydło, żeby stwór nie uciekł. Potem zajrzał w jego poranioną,
oszołomioną twarz.
– Mówisz, że walczyłeś z tą dziewczyną? – zapytał.
– Tak.
– Była sama?
– Nie. Była z geszczurem.
– Na pewno?
– Myślisz, że nie wiem, jak wygląda geszczur? Piję ich krew od
dzieciństwa.
– Mniejsza o geszczura. Opowiedz mi o dziewczynie.
– Nie szarp mnie! Nie pozwolę się szarpać. Jestem…
– Kud, zetek. Tak, słyszałem. A ja jestem Otto Houlihan,
Krzyżówkowy Pan.
Jak tylko Houlihan wymienił swoje nazwisko, tłum nagle się
rozpłynął.
– Słyszałem o tobie – powiedział Kud. – Jesteś niebezpieczny.
– Nie dla przyjaciół – odparł Otto. – Chcesz zostać moim
przyjacielem?
Zetek namyślał się tylko chwilę.
– Oczywiście – zapewnił, pochylając głowę z szacunkiem.
– Dobrze – powiedział Krzyżówkowy Pan. – Więc wróćmy do
dziewczyny. Czy dosłyszałeś jej imię?
– Geszczur nazywał ją… – zetek zmarszczył czoło. – Jak to było?
Mandy? Dandy?
– Candy?
– Candy! Tak! Nazywał ją Candy.
– A na jakiej wyspie widziałeś ją po raz ostatni?
– Nie na wyspie – zaprzeczył Kud. – Widziałem ją na łodzi, tam… –
wskazał za siebie, w stronę mrocznych wód Izabelli. – Popłyniesz za
nią?
– Dlaczego?
Kud wyglądał nieswojo.
– Magia w niej – wyjaśnił. – Potworna. Ona jest potworna.
Houlihan nie skomentował osobliwego faktu, że stwór taki jak Kud
nazywa Candy potworem. Zapytał tylko:
– Gdzie ją znajdę?
– Na węch. Zepsuliśmy im połów, bo zanieczyściliśmy ładownię.
– Bardzo wyrafinowany sposób – mruknął Houlihan.
Zaczął rozważać różne możliwości. Gdyby został na Gorgozjum, w
końcu musiałby stanąć przed Ścierwnikiem i wyjaśnić, jakim
sposobem dziewczyna ponownie go wymanewrowała. Albo mógł
opuścić Północ z nadzieją, że znajdzie Candy i wydobędzie z niej kilka
odpowiedzi, zanim Ścierwnik go wezwie i zażąda odpowiedzi od
niego. Tak! To będzie lepsze. Znacznie lepsze.
– Skończyłeś już ze mną? – zawarczał zetek.
Houlihan spojrzał na nieszczęsnego stwora.
– Tak, tak. Idź – rzucił. – Ja mam robotę, muszę wytropić twój
smród.

7
COŚ Z BABIL ONIUM

Krótko trwała podróż na Wyspę Karnawału i „Papugo Papugo”


szybko wypłynął z mroków otaczających wyspę Gorgozjum. Kierunek
wyznaczał złocisty blask na horyzoncie. Kiedy się do niego zbliżali,
coraz więcej łodzi pojawiało się na morzu wokół rybackiej łódki, a
wszystkie zmierzały na zachód. Nawet najskromniejsze udekorowane
były lampkami, wstążkami i chorągiewkami oraz wypełnione
radosnymi ludźmi, jadącymi na wyspę, żeby świętować.
Candy siedziała na dziobie „Papugo Papugo” i przyglądała się
innym łodziom, słuchając śpiewów i krzyków, które rozlegały się
echem ponad wodą.
– Ciągle nie widzę Babilonium – poskarżyła się Malingowi. – Widzę
tylko mgłę.
– Ale widzisz światła we mgle? – zapytał Malingo. – To na pewno
Babilonium!
Uśmiechnął się szeroko niczym podekscytowane dziecko.
– Już nie mogę się doczekać! Czytałem o Wyspie Karnawału w
książkach Wolfswinkela. Tam jest wszystko, co zapragniesz zobaczyć
albo zrobić! W dawnych czasach ludzie przyjeżdżali z Zaświata tylko
po to, żeby odwiedzić Babilonium. Wracali z głowami tak
naładowanymi rzeczami, które widzieli, że musieli wymyślać nowe
słowa, by je opisać.
– Na przykład?
– Daj mi pomyśleć… Fantasmagoryczny. Katarktyczny.
Pandemoniczny.
– Nigdy nie słyszałam słowa „pandemoniczny”.
– Wymyśliłem je – przyznał Malingo. – Ale powstały setki słów
zainspirowanych przez Babilonium.
Mgła stopniowo zrzedła i odsłoniła wyspę, którą dotąd ukrywała:
jaskrawy chaos chorągiewek i namiotów, karuzeli i diabelskich
młynów.
– O Boziu! O rany! – szepnął Malingo. – Tylko popatrz.
Nawet Smolik i Galatea, którzy budowali prowizoryczną klatkę z
desek i lin dla schwytanego zeteka, przerwali pracę.
Im bliżej „Papugo Papugo” podpływał do wyspy, tym bardziej
niezwykły stawał się widok. Pomimo że Godzina była wczesna i niebo
jeszcze nie pociemniało (pokazało się zaledwie kilka gwiazd), lampy,
latarnie i miriady ogników na wyspie płonęły tak jasno, że cała wyspa
lśniła i migotała. A w tym świetle roiły się tłumy zajęte rozmaitymi
rozrywkami. Nawet ponad rozległym przestworem wody Candy
słyszała wesoły gwar i jej serce szybciej zabiło radosnym przeczuciem.
Co takiego widzieli ci ludzie, że wydawali się pijani ze szczęścia?
Gadali, wrzeszczeli, śmiali się, śpiewali; najwięcej się śmiali, jakby
dopiero co nauczyli się śmiać.
– To wszystko jest rzeczywiste? – zapytała Malinga. – No wiesz, to
nie miraż?
– Wiesz tyle samo co ja, pani – odpowiedział. – Zawsze
zakładałem, że to jest rzeczywiste, ale raz już się pomyliłem. Och…
skoro o tym mowa… czyli o pomyłkach… jeśli nadal chcesz poznać
magię, którą znalazłem w książkach Wolfswinkela, chętnie cię nauczę.
– Dlaczego zmieniłeś zdanie?
– A jak myślisz? Dlatego że wymówiłaś Słowo Mocy.
– Och, chodzi ci o Jass…
Malingo przyłożył palec do jej warg.
– Nie, pani. Nie mów.
– Ach tak – Candy się uśmiechnęła. – Pewnie bym zepsuła tę
chwilę.
– Pamiętasz, co ci mówiłem w Tazmagorze? Magią rządzą pewne
prawa.
– I możesz mnie tych praw nauczyć? Przynajmniej niektórych.
Żebym nie popełniła fatalnego błędu.
– Chyba mogę spróbować – przyznał Malingo. – Chociaż zdaje mi
się, że wiesz więcej, niż myślisz.
– Ależ skąd! Jestem tylko…
– …zwykłą dziewczyną z Zaświata. Tak, ciągle to powtarzasz.
– Nie wierzysz mi?
– Pani, nie znam żadnych innych zwykłych dziewczyn z Zaświata
oprócz ciebie, ale założę się, że żadna z nich nie wyjdzie zwycięsko z
walki z trzema zetekami!
Candy pomyślała o dziewczynach ze swojej klasy. Debora
Hackbarth, Ruth Ferris. Malingo miał rację. Nie potrafiła sobie
wyobrazić żadnej z nich na swoim miejscu.
– No dobrze – ustąpiła. – Załóżmy, że jakoś się różnię. Ale z jakiego
powodu?
– To bardzo dobre pytanie, pani – odparł Malingo.

Po długim manewrowaniu wśród flotylli łodzi, promów i rowerów


wodnych, które tłoczyły się w zatoce, Czmych wprowadził „Papugo
Papugo” do doku w Babilonium. Chociaż połów wyrzucono w
cieśninie kilka mil wcześniej, ubrania całej załogi przesiąkły smrodem
zeteków, toteż zanim się zapuścili w rojne uliczki, musieli kupić jakieś
ładniej pachnące stroje. Nie mieli z tym trudności. Od lat liczni
przedsiębiorczy handlarze odzieżą ustawiali swoje stragany blisko
przystani, zdając sobie sprawę, że wielu gości od razu po przybyciu na
Babilonium pragnie zrzucić robocze ubrania i kupić coś bardziej
odpowiedniego na karnawał. Co najmniej pięćdziesiąt czy
sześćdziesiąt firm składało się na ten niewielki chaotyczny bazar, a ich
właściciele na całe gardło zachwalali zalety swoich towarów. Byli tam
szewcy damscy i męscy, krawcy, kapelusznicy, bieliźniarze,
gorseciarze, wytwórcy lasek i rozmaitych dodatków.
Nie trzeba dodawać, że na sprzedaż wystawiono wiele krzykliwych
i cudacznych artykułów – śpiewające buty, akwariowe kapelusze,
księżycowa bielizna – lecz jedynie Smolik (który nabył śpiewające
buty) uległ namowom handlarzy. Wszyscy inni wybrali wygodne
ubrania, które mogli nosić bez skrępowania również po wyjeździe z
Babilonium.
Wyspa Karnawału spełniła z nawiązką oczekiwania Candy i
Malinga. Przyciągała ludzi z drugiego końca archipelagu, toteż
spotykało się tutaj najróżniejsze twarze i postacie, ubiory, języki i
obyczaje. Przybysze z Wysp Zewnętrznych – z Autland i Cętki –
ubierali się prosto i praktycznie, ograniczając swój udział w karnawale
do nowej kamizelki czy małego fletu, na którym grali podczas spaceru.
Natomiast imprezowicze z Wysp Nocy – z Huffakera, Bełkotu i Idjit –
wyglądali, jakby uciekli ze snu jakiegoś maga, przebrani w kostiumy i
maski tak fantastyczne, że trudno było rozróżnić, gdzie kończyła się
publiczność, a zaczynali aktorzy. Z kolei podróżnicy z Commexo City
preferowali chłodną nowoczesną elegancję w ubiorze. Wielu nosiło
małe kołnierzyki, które wyświetlały wokół ich twarzy-masek ruchome,
barwne obrazy. Najczęściej przedstawiały Chłopaka Commexo, jego
przygody rozgrywały się na tych twarzach jak na ekranie.
Istniały też wreszcie stwory – całkiem liczne – które, podobnie jak
Malingo, nie potrzebowały farby ani kostiumu, żeby uczestniczyć w
gigantycznym karnawale. Stwory z rogami, ogonami, ryjami i łuskami,
których wygląd, głos i zachowanie same w sobie stanowiły
fantastyczny spektakl.
A co oglądali ci wszyscy goście?
Cokolwiek im się tylko zamarzyło. Mikozjańskie zapasy robaków w
jednym namiocie, eteryczne tańce w drugim; w trzecim cyrk o siedmiu
arenach, włącznie z trupą dinozaurów albinosów. Stwór zwany fingu
wkładał ryj prosto do głowy klienta, żeby odczytać jego myśli.
Obok tysięczny chór ptaków mungualamiza śpiewał wyjątki z
Trzmieli Fofuma. Wszędzie, gdzie spojrzeć, kusiła rozrywka.
Pokazywano tu Elektrycznego Malca, który miał głowę pełną
kolorowych światełek, poetę Tebidusa, który recytował epickie
poematy ze świecami przyklejonymi do łysiny, oraz istotę zwaną frayd,
zapowiadaną jako bestię, którą trzeba zobaczyć, żeby uwierzyć – nie
jeden, lecz wiele stworów pożerających się nawzajem, by dać „żywe
świadectwo okropności apetytu!”
Oczywiście jeśli klient nie chciał wchodzić do namiotów, czekały
na niego liczne atrakcje na świeżym powietrzu. Wystawa dinozaurów
– „ostatnio schwytanych przez Roja Pixlera na dzikich Wyspach
Zewnętrznych” – i zwierzę kopytne wielkości byka delikatnie stąpające
po linie, i oczywiście nieuniknione kolejki górskie, każda reklamująca
się jako bardziej karkołomna od sąsiadki.
Powietrze wypełniały tysiące przemieszanych woni: ciastka,
karmel, trociny, benzyna, pot, psia sierść, słodki dym, kwaśny dym,
nadgniłe owoce, przegniłe owoce, piwo, pióra, ogień. A jeśli szczęście
ma jakiś zapach, nim również pachniało w Babilonium. Ta woń
zdawała się górować nad wszelkimi innymi. I zdawało się, że wyspa
nigdy nie wyczerpie swoich niespodzianek. Zawsze coś nowego
czekało za rogiem, w następnym namiocie, na następnej arenie.
Oczywiście każde miejsce, które szczyciło się takim blaskiem i
wspaniałością, miało również swoje cienie. Kiedy grupa wędrowców
skręciła z głównej alei, znalazła się w miejscu, gdzie muzyka nie grała
tak głośno i światła nie błyszczały tak jasno. Działała tutaj bardziej
złowroga, wężowa magia. W powietrzu wisiały kolory, które tworzyły
na wpół widoczne kształty, zanim znowu się rozpłynęły; skądś
dochodziła muzyka, która brzmiała jak chór rozgniewanych dzieci.
Ludzie wyglądali zza zasłon w budkach po prawej i lewej stronie albo
przefruwali nad nimi, zmieniając postać, koziołkując na tle nieba.
Wędrowcy jednak niewątpliwie trafili we właściwe miejsce. Na
wprost wisiała duża płócienna tablica z napisem CYRK
DZIWOLĄGÓW, a pod nią rzędem jaskrawe transparenty, na których
niezdarnie wymalowano rozmaite niesamowite stwory. Istota z
pierścieniem ramion i macek wokół ogromnej głowy, chłopiec z ciałem
jaszczurki; bestia niczym dziwaczny zlepek rozmaitych
niedopasowanych części ciała…
Na ten widok zetek Methis szybko się domyślił, jaki los go czeka.
Zaczął się rzucać w klatce i plugawie przeklinać. Niedbale sklecona
klatka wyglądała, jakby zaraz miała pęknąć od ciosów, okazała się
jednak silniejsza od furii stwora.
– Czy powinniśmy go trochę pożałować? – zapytała Candy.
– Po tym, co zrobił? – parsknęła Galatea. – Nie! Zamordowałby nas
z zimną krwią, gdyby tylko znalazł okazję.
– Pewnie masz rację.
– I zepsuł ryby – dodał Malingo. – Czysta złośliwość.
Zetek zamilkł i przyglądał się im po kolei wzrokiem wyrażającym
czystą nienawiść.
– Gdyby wzrok mógł zabijać – mruknęła Candy.
– Zostawimy was, żebyście sami dobili targu – powiedział Malingo
do Czmycha, kiedy podeszli do cyrku dziwolągów.
– Wam też się należy trochę pieniędzy – powiedział Bezal. – Gdyby
nie wy, nigdy nie złapalibyśmy tego stwora. Zwłaszcza Candy. Mój
Panie! Co za odwaga!
– Nie potrzebujemy pieniędzy – odparła Candy. – Malingo ma
rację. Sami sprzedajcie zeteka.
Przystanęli, żeby się pożegnać. Znali się od niedawna, ale walczyli
o życie ramię w ramię, toteż w ich pożegnaniu dźwięczała nuta
silniejsza niż przy rozstaniu osób, które tylko razem żeglowały.
– Przyjedźcie którejś Nocy na wyspę Ifryt – zaprosił Czmych. –
Oczywiście nigdy nie widujemy tam słońca, ale zawsze was chętnie
powitamy.
– Żyją u nas groźne bestie – dodał Bezal – ale trzymają się głównie
południowego brzegu wyspy. Nasza wioska jest na północy. Nazywa się
Pigea.
– Zapamiętamy – przyrzekła Candy.
– Wcale nie – zaprzeczyła Galatea z półuśmiechem. – Zostaniemy
dla was tylko rybakami, których spotkaliście podczas wędrówki.
Zapomnicie nawet nasze imiona.
– Och, ona pamięta – zapewnił Malingo, zerkając na Candy. –
Pamięta coraz więcej i więcej.
Dziwnie to zabrzmiało, więc wszyscy po prostu zignorowali tę
uwagę i pożegnali się z uśmiechem. Kiedy Candy obejrzała się po raz
ostatni, czwórka rybaków wciągała klatkę z Methisem za zasłony do
cyrku dziwolągów.
– Myślisz, że go sprzedadzą? – zagadnęła.
– Na pewno – przytaknął Malingo. – Ten stwór jest brzydki, a
ludzie płacą, żeby oglądać brzydkie rzeczy, prawda?
– Chyba tak. O co ci chodziło, kiedy mówiłeś, że pamiętam?
Malingo spuścił wzrok na własne stopy i przez chwilę przygryzał
język. Wreszcie powiedział:
– Nie wiem dokładnie. Ale przecież coś pamiętasz, prawda?
– Tak – powiedziała Candy. – Tylko nie wiem co.

8
ŻYCIE W TEATRZE

Po raz pierwszy podczas wspólnej podróży Candy i Malingo


odkryli, że mają odmienne gusty. Dotąd działali ręka w rękę, mniej
więcej. Lecz postawieni przed nieograniczoną na pozór
różnorodnością rozrywek w Babilonium odkryli, że jednak nie całkiem
do siebie pasują. Kiedy Malingo chciał oglądać zielonego wilkołaka
żonglującego gwiazdami, Candy miała ochotę na przejażdżkę Proroka
Zguby. Kiedy Candy została zgubiona sześć razy i chciała spokojnie
usiąść, żeby odetchnąć, Malingo zaproponował jazdę Pociągiem
Duchów do Piekła.
Postanowili więc się rozdzielić, żeby każde zaspokoiło własne
zachcianki. Od czasu do czasu, pomimo niebywałego ścisku, wpadali
na siebie w tłumie. Rozmawiali przez chwilę, wymieniali
emocjonujące relacje o tym, co robili lub widzieli, i znowu się
rozstawali, żeby szukać nowej rozrywki.
Za trzecim razem Malingo pojawił się dwuznacznie uśmiechnięty,
ze skórzastymi wachlarzami uszu sztywnymi z przejęcia.
– Pani! Pani! – zawołał. – Musisz pójść to zobaczyć!
– Co takiego?
– Nie potrafię tego opisać. Musisz sama zobaczyć!
Candy udzieliło się jego podniecenie. Machnęła ręką na
Huffakerski Kościelny Chór Ślimaków i poszła za Malingiem przez
tłum do namiotu. Nie był to jeden z wielkich namiotów cyrkowych, ale
dostatecznie duży, żeby pomieścić parę setek ludzi. W środku stało ze
trzydzieści rzędów drewnianych ławek zapełnionych publicznością,
która ryczała rozbawiona sztuką wystawianą na scenie.
– Siadaj! Siadaj! – ponaglił ją Malingo. – Musisz to zobaczyć!
Candy usiadła na końcu zatłoczonej ławki. Malingo nie znalazł dla
siebie miejsca w pobliżu, więc stanął obok.
Dekoracje na scenie przedstawiały jeden duży pokój, zagracony do
granic możliwości książkami, wymyślnymi ozdobami i antycznymi
meblami o nogach i poręczach rzeźbionych w wyszczerzone paszcze i
groźne szpony abarackich potworów. Oczywiście to była tylko
teatralna iluzja; prawie cały pokój został namalowany na płótnie,
podobnie jak rzeźby na meblach. Dekoracje ledwo się trzymały. Cała
scena się trzęsła, kiedy ktoś z obsady trzaskał drzwiami albo otwierał
okno. Co się często zdarzało. Sztuka była zwariowaną farsą, aktorzy
grali z pasją, wrzeszczeli i miotali się niczym klauni na cyrkowej
arenie.
Publiczność śmiała się tak głośno, że wiele dowcipów trzeba było
powtarzać ze względu na tych, którzy nie dosłyszeli za pierwszym
razem. Zerkając na sąsiadów w swoim rzędzie, Candy spostrzegła, że
wielu płakało ze śmiechu.
– Co w tym śmiesznego? – zapytała Malinga.
– Zobaczysz – odparł.
Więc patrzyła dalej. Na scenie trwała piskliwa wymiana zdań
pomiędzy młodą kobietą w jaskrawopomarańczowej peruce a
dziwacznym indywiduum zwanym Jingo (tyle usłyszała), który biegał
po pokoju jak wariat, chował się pod stołem, to znowu wieszał się na
chwiejnych dekoracjach. Sądząc po reakcji publiczności, nigdy jeszcze
nie widzieli czegoś równie śmiesznego. Candy jednak wciąż nie
rozumiała, o co tutaj chodzi. Dopóki…
…na scenę nie wkroczył człowiek w jaskrawożółtym garniturze,
żądając rumu.
Candy poczuła, że szczęka jej opada. Spojrzała na Malinga z
niedowierzaniem. On uśmiechnął się od ucha do ucha i kiwnął głową,
jakby chciał powiedzieć: „Tak, zgadza się, to jest to, o czym myślisz”.
– Dlaczego mnie tutaj trzymasz, Jasparze Banialuku? – zapytała
młoda kobieta.
– Bo mam takie życzenie, Qwandy Titulińska!
Candy nagle roześmiała się tak głośno, że wszyscy dookoła na
chwilę zamilkli. Kilka zdziwionych twarzy odwróciło się w jej stronę.
– Qwandy Titulińska… – szepnęła. – Bardzo śmieszne nazwisko…
– Jesteś moim więźniem – mówił na scenie Banialuk do Qwandy. –
I zostaniesz tutaj tak długo, jak mi się spodoba.
Po tych słowach dziewczyna rzuciła się do drzwi, ale Banialuk
wykonał skomplikowany gest w jej kierunku. Błysnęło, buchnął żółty
dym i na drzwiach pojawiła się ogromna groteskowa twarz szczerząca
kły niczym wściekły pies.
Jingo, bełkocząc, schował się pod stołem. Publiczność szalała,
zachwycona scenicznymi efektami. Malingo skorzystał z okazji, żeby
nachylić się i szepnąć do Candy:
– Jesteśmy sławni. To nasza historia, tylko ugłupiona.
– Ugłupiona? – powtórzyła.
Słowo było nowe, ale trafnie opisywało wersję prawdy
przedstawianą na scenie. Ugłupienie prawdy. Coś, co dla Candy i
Malinga stanowiło ciężką próbę, tutaj wykorzystano jako pretekst do
wygłupów, słownych gierek, robienia min i rzucania tortami.
Publiczność oczywiście o nic nie dbała. Kogo obchodziło, czy to
prawda? Fabuła to fabuła. Pragnęli jedynie rozrywki.
Candy kiwnęła na Malinga, który przykucnął obok niej.
– Jak myślisz, kto opowiedział autorowi, co się z nami działo? –
spytała szeptem. – Bo nie ja. Ani ty.
– Och, na Głupimłocie jest mnóstwo duchów, które mogły
podsłuchiwać.
Tymczasem sztuka zmierzała do wielkiego zakończenia i wypadki
na scenie były coraz bardziej widowiskowe. Titulińska ukradła tom
magii Banialuka i wybuchła straszliwa bitwa na czary, w której wzięły
udział dekoracje jako dodatkowi aktorzy. Meble ożyły i maszerowały
po scenie; żółto ubrani przodkowie Banialuka wychodzili z obrazów
na ścianach i stepowali. Wreszcie Qwandy zaklęciem zrobiła dziurę w
podłodze i podły Banialuk razem ze swoimi podstępnymi sztuczkami
wpadł do abarackiej wersji piekła, jak się domyśliła Candy. Na koniec,
ku ogólnej radości, ściany domu złożyły się i zostały wciągnięte do tej
samej piekielnej dziury, a Qwandy i Jingo stanęli na tle namalowanych
gwiazd, nareszcie wolni. Sztuka sprawiła wszystkim dziwną
satysfakcję, nawet Candy, która wiedziała, że ta wersja bardzo się różni
od prawdy. Tłum urządził kłaniającym się aktorom owację na stojąco.
Candy również wstała i przyłączyła się do oklasków.
Potem czerwona malowana kurtyna opadła i tłum zaczął się
rozpraszać, paplając z podnieceniem i powtarzając jeden drugiemu
ulubione kwestie.
– Podobało ci się? – zapytał Malingo.
– Na swój sposób tak. Przyjemnie słyszeć ten śmiech. Chyba…
Zamilkła na chwilę.
– Co się stało? – zaniepokoił się Malingo.
– Zdawało mi się, że ktoś woła moje imię.
– Tutaj? Nie, ja…
– Tam! Ktoś woła moje imię.
Zdumiona, obejrzała się na tłum.
– Może któryś z aktorów – podsunął Malingo i popatrzył na scenę.
– Może cię rozpoznano.
– Nie. To żaden z aktorów – odparła Candy.
– Więc kto?
– On.
Wskazała ponad rzędami ławek na samotną postać stojącą przy
wejściu do namiotu. Natychmiast rozpoznali tego człowieka, chociaż
dostrzegali go tylko chwilami wśród tłumu wychodzących ludzi.
Bezbarwna skóra, głęboko osadzone oczy, wzór na policzkach. Nie
mogli go z nikim pomylić.
To był Otto Houlihan, Krzyżówkowy Pan.

9
ZNOWU KRZYŻ ÓWKOWY PAN

Jak nas znalazłeś? – zapytała Candy.


Otto Houlihan uśmiechnął się swoim niewesołym uśmiechem.
– Płynąłem tropem śmierdzących smaterków – wyjaśnił. – Bez
trudu się domyśliłem, dokąd uciekłaś. Nie jesteś taka sprytna,
cokolwiek sobie myślisz.
– Ale skąd…
– …wiedziałem, że odpłynęłaś na małej rybackiej łodzi?
– Kud mu powiedział – odgadł Malingo.
– Dobrze zgadłeś, geszczurze – potwierdził Otto, ale nie spojrzał
na Malinga. Skupił zimne spojrzenie na Candy. – No, no, zrobiłaś się
sławna od naszego ostatniego spotkania. – Zerknął na scenę. – Twoje
życie jest teraz przedmiotem marnej komedii. Pomyśleć tylko.
– Dlaczego ciągle nas ścigasz? – zapytała Candy. – Nigdy nie
pozwolimy ci się schwytać. Przecież wiesz.
– Gdyby to ode mnie zależało – oznajmił Houlihan, podchodząc do
niej z podniesionymi rękami – pochowaliby cię w tym miejscu. Ale
Ścierwnik chce cię żywcem. Więc muszę cię wziąć żywcem.
Jeśli ktoś z wychodzących widzów usłyszał tę wymianę zdań,
postanowił nie zwracać uwagi. Teraz już wszyscy wyszli. Krzyżówkowy
Pan nawet się nie obejrzał na pustą widownię. Całą uwagę skupił na
Candy.
– Uciekaj! – mruknął do niej Malingo.
Candy pokręciła głową i została na miejscu. Za nic nie chciała
pokazać Houlihanowi, że się boi. Nie zamierzała mu dać tej
satysfakcji.
– Proszę, pani – nalegał Malingo. – Nie pozwól mu…
– Ach! – odezwał się dźwięczny głos od strony sceny. – Wielbiciele!
Z cichym warknięciem rozczarowania Houlihan opuścił ręce, wciąż
oddalony dwa kroki od Candy. Człowiek, który przed chwilą grał
Jaspara Banialuka, wyszedł z kulis. Nie był wcale taki gruby ani wysoki
jak postać, która odgrywał. Iluzję stwarzał fałszywy brzuch, fałszywy
tyłek i koturny, które jeszcze nosił. W rzeczywistości był niski, chudy,
jasnozielony pod makijażem – którego większość już starł. Jego
prywatne ubranie wyglądało bardziej teatralnie od wszystkiego, co
nosił na scenie. Za nim kroczyła dwuosobowa świta: potężnie
umięśniona kobieta w kwiecistej sukience i stwór podobny do małpy
wysokiej na półtora metra, w płaszczu i szkarłatnych kapciach.
– Kto chce autograf? – zapytał mały zielony aktor. – Jestem Realny
Eddie, w razie gdybyście mnie nie rozpoznali. Wiem, wiem, to była
niesamowita transformacja! Och, a ta młoda dama za mną to Betty
Grom. – Kobieta dygnęła niezgrabnie. – Może chcielibyście autograf
od Betty? Albo od mojego autora, Clyde’a? – Małpa również skłoniła
się głęboko.
Candy zerknęła na Houlihana. Cofnął się krok czy dwa. Zapewne
nie chciał stosować przemocy w obecności trzech świadków. Zwłaszcza
kiedy jedna z nich – Betty Grom – sprawiała wrażenie, że mogłaby
jednym ciosem złamać mu nos.
– Marzę o autografie – oświadczyła Candy. – Byliście cudowni.
– Tak myślisz? – ucieszył się Realny Eddie. – Cudowni ?
– Naprawdę.
– Jesteś zbyt uprzejma – zaprotestował z chytrym uśmieszkiem
satysfakcji. – Cóż, staramy się.
Szybko wyjął pióro z fałd sztucznego brzucha.
– Na czym mam się podpisać?
Candy podciągnęła rękaw żakietu.
– Tutaj! – powiedziała, podsuwając aktorowi nagie przedramię.
– Na pewno?
– Nigdy tego nie zmyję! – oświadczyła.
Pochwyciła spojrzenie Malinga i rzucając oczami na wszystkie
strony, dała mu znak, żeby poszukał najbliższego wyjścia.
– Co mam napisać? – zapytał Eddie.
– Niech pomyślę… Może tak: „Dla prawdziwej Qwandy
Titulińskiej”.
– Tak sobie życzysz? No dobrze. „Dla prawdziwej…”
Zdążył napisać dwa słowa, zanim dotarło do niego całe znaczenie
tego żądania. Powoli podniósł głowę i popatrzył na Candy.
– To niemożliwe – szepnął.
Candy uśmiechnęła się.
– Owszem – powiedziała.
Kątem oka dostrzegła Houlihana. Znowu się zbliżył. Chyba się
zorientował, że coś jest nie tak. Szybko jak błyskawica wyrwała pióro z
dłoni aktora, po czym skoczyła mu za plecy i popchnęła go na
Krzyżówkowego Pana. Realny Eddie, obciążony balastem, niepewnie
stał na nogach. Zatoczył się do przodu i wpadł na Houlihana, który
również stracił równowagę. Obaj upadli na ziemię, Realny Eddie na
górze.
– Złaź ze mnie, durniu! Pomóż mi wstać! – ryczał wściekły
Houlihan, zanim jednak wygramolił się spod Eddiego, Malingo
pociągnął już Candy do szczeliny w ścianie namiotu. – Nie uciekniesz
przede mną, Quackenbush! – wrzasnął Houlihan, kiedy dziewczyna
wymknęła się na zewnątrz.
– Którędy? – zapytał Malingo, kiedy wydostali się z namiotu. –
Gdzie jest najwięcej ludzi? – Wskazał na lewo. – Tam chodźmy!
Biegnąc w stronę tłumu, Candy usłyszała za plecami głos
Houlihana. Zerknęła przez ramię i zobaczyła, że Krzyżówkowy Pan
wyłania się z namiotu. Na jego twarzy malowała się obłąkana furia.
– Jesteś moja, dziewczyno! – krzyczał. – Tym razem cię mam!
Chociaż ściganych i ścigającego dzieliło najwyżej sześć kroków,
wystarczyło, żeby zapewnić im przewagę. Candy i Malinga wkrótce
zakrył tłum ludzi i zwierząt.
– Powinniśmy się rozdzielić! – powiedziała Candy, kiedy schronili
się za rzędem budek.
– Dlaczego? – spytał Malingo. – Nigdy nas nie znajdzie w tym
chaosie!
– Nie bądź taki pewny – przestrzegła Candy. – On ma sposoby…
W tej samej chwili głos Houlihana wzniósł się ponad gwar tłumu:
– Znajdę cię, Quackenbush!
– Musimy go zmylić – nalegała Candy. – Ty idź w tamtą stronę. Ja
pójdę tędy.
– Gdzie się znowu spotkamy?
– W cyrku dziwolągów. Spotkamy się tam za pół Godziny.
Wmieszaj się w tłum. Tak będzie bezpieczniej.
– Nigdy nie będziemy bezpieczni, dopóki ten człowiek nas ściga –
stwierdził Malingo.
– Nie zawsze będzie nas ścigał, obiecuję.
– Mam nadzieję, że się nie mylisz. Vadu ha, pani.
– Vadu ha – powtórzyła Candy to samo życzenie w staroabarackim.
Z tymi słowami się rozstali. Następnych kilka minut Candy
pamiętała jak przez mgłę. Przeciskała się przez tłum i wciąż próbowała
pozbyć się z głowy głosu Houlihana, ale słyszała go przy każdym
kroku, powtarzającego:
– Moja! Moja! Moja!
Setki, tysiące twarzy przesuwało się przed nią niczym w jakimś
dziwnym śnie. Maski z papier mäché lub malowanego drewna;
czasami uśmiechnięte, czasami zdumione; czasami przepełnione
dziwnym niepokojem. Kilka twarzy rozpoznała pośród masek.
Chłopak Commexo pojawił się w setkach różnych wersji; podobnie
twarze Roja Pixlera i nawet Kaspara Wolfswinkela. Przyciągały uwagę
także inne, do których nie potrafiła dopasować żadnego nazwiska.
Młody mężczyzna przetańczył obok niej w czarnej masce z długimi
jaskrawoczerwonymi dredami. Inny miał twarz zarośniętą
jasnozielonym listowiem, wśród którego kwitły kwiaty podobne do
stokrotek. Jeszcze inny był od stóp do głów wytatuowany w złociste
szczegóły anatomii, lecz miał na piersi zręcznie namalowany otwór,
który ukazywał mechaniczne serce.
Co jakiś czas wśród tych barwnych, osobliwych postaci pojawiał się
sprzeciwiacz: wąż w tym Edenie, głoszący nadciągającą apokalipsę.
Jeden z nich, ubrany w złachmanioną szatę odsłaniającą patykowate
nogi, miał nawet sztuczną aureolę przymocowaną do głowy i
wskazywał na przechodniów, powtarzając, że wszyscy odpokutują za
swoje zbrodnie na Krańcu Czasu.
Lecz jego gorzkie słowa nie mogły zniszczyć magii tego miejsca,
nawet teraz. Candy wszędzie, gdzie spoglądała, widziała piękno.
Rój miniaturowych niebieskich małpek wielkości kolibrów
zamigotał przed jej twarzą, wspiął się do nieba po niewidzialnych
linach i zniknął w chmurze fioletowego dymu. Obok przeleciało
kilkanaście balonów ściganych przez pęczek igieł, które wreszcie je
dogoniły i przekłuły, wyzwalając chór melodyjnych głosów. Ryba
wielkości słonia, z wyłupiastymi oczami wyglądającymi jak dwa
księżyce, przepłynęła obok, ciągnąc za sobą woń starego dymu.
Wśród tych cudów Candy oczywiście już dawno straciła poczucie
kierunku. Toteż całkowicie ją zaskoczyło, kiedy skręciła za róg i
znalazła się z powrotem nad tym samym kanałem, gdzie przypłynęli z
zetekiem w klatce. Dokładnie przed nią leżał cyrk dziwolągów, z
jaskrawymi transparentami przedstawiającymi potwory, które można
obejrzeć w środku.
Candy obejrzała się na alejkę w samą porę, żeby zobaczyć
nadchodzącego Houlihana. W nadziei, że jej nie zauważył, cofnęła się
do cienia i przez chwilę myślała, że jej się poszczęściło.
Jednak kiedy Houlihan miał już znowu zniknąć w tłumie, nagle
jakby ją wywęszył i z przerażającą pewnością odwrócił się w jej stronę.
Spojrzał w zaciemnioną alejkę. Candy nie mogła się już bardziej
wtopić w cień. Wstrzymała oddech i czekała.
Ze zwężonymi oczami, jakby usiłował przebić wzrokiem ciemności,
Krzyżówkowy Pan zaczął się przepychać przez tłum w stronę alejki.
Wiedział, gdzie jest Candy.
Nie miała wyboru. Widocznie ją zobaczył. Musiała się wycofać. A
schronić się mogła tylko w jednym miejscu. W cyrku dziwolągów.
Wyskoczyła z cienia i puściła się biegiem. Nawet nie oglądała się za
siebie. Słyszała odgłos stóp Houlihana odlepiających się od
zaśmieconej nawierzchni, chrapliwe rzężenie jego oddechu.
Rozsunęła płócienne zasłony i wpadła za kulisy cyrku. Dławiący
smród niemal zaparł jej dech w piersiach – odór gnijącego siana
zmieszany z jakimiś mdląco słodkimi perfumami, które pewnie tu
rozlewano, żeby zamaskować inne zapachy. Obok siebie stały trzy
duże klatki. Największa mieściła stwora, który wyglądał jak ślimak
wielkości kucyka. Na widok Candy zajęczał żałośnie i wysunął oczy na
mięsistych wyrostkach przez pręty klatki. Wpatrywał się w Candy
przez długą chwilę. Potem odezwał się grzecznie:
– Proszę, wypuść mnie stąd.
Jak tylko wymówił te słowa, powtórzyło je jakby echo z dwóch
sąsiednich klatek (jedna zawierała coś przypominającego
dwustukilogramową kobietę jeżozwierza; w drugiej znajdował się
stwór, którego Candy widziała na tablicach reklamowych przed
wejściem: hybrydowy chłopiec z łuskowatym ciałem i spiczastym
ogonem). Ten sam okrzyk dobiegł z obu klatek:
– Wypuść nas!
Teraz dochodził również z innych stron. Powtarzały go cienkie,
piskliwe głosy i niskie basy, i ledwie dosłyszalne szepty.
A potem, kiedy kakofonia sięgnęła szczytu, Candy usłyszała w
alejce Houlihana, który gwizdał na nią, jakby w tłumie zgubił
ukochanego pudelka.
Przeklinając go w duchu, zaczęła się cofać. Zdawała sobie sprawę,
że Krzyżówkowy Pan może się pojawić w każdej chwili. Musiała stąd
wyjść jak najszybciej…
Tymczasem rozległ się werbel zapowiadający przedstawienie, po
czym rozległ się kobiecy głos, jednocześnie ordynarny i pompatyczny:
– Witam, panie i panowie, w Centrum Potworów Skattamunów.
Jesteście gośćmi w największej kolekcji dziwolągów, maszkar,
wyrodków, straszydeł, mutantów, odmieńców, tetragogów i demonów
na Abaracie, plus oczywiście jedyne i wyjątkowe Oko w Skrzyni!
Przygotujcie się na dreszcz zgrozy wobec potworności, które Kreacja
stworzyła w imię Życia; potworności, które Ewolucja w całym swoim
okrucieństwie powołała do istnienia! Stworzono je dla naszej
rozrywki! Śmiało możecie z nich szydzić! Pluć na nie! Szturchać je,
jeśli wystarczy wam odwagi! I cieszyć się, że nie jesteście jak one!
– Proszę… – zamiauczał ogromny ślimak. – Wypuść mnie.
Po usłyszeniu odstręczającej zapowiedzi pani Skattamuny Candy
nie miała wątpliwości, co powinna zrobić. Odciągnęła zasuwy
ryglujące klatkę stwora. Ślimak naparł swoim ciężarem na drzwi, które
otworzyły się ze skrzypieniem źle naoliwionych zawiasów. Tymczasem
Candy uwolniła kobietę jeżozwierza i hybrydowego chłopca. Żadne z
nich nie zwlekało. Jak tylko rygle zostały odsunięte, wyskoczyli z
klatek, wrzeszcząc z radości.
Dziwolągi z sąsiedztwa usłyszały ten radosny zgiełk i same
podniosły wrzawę. Wkrótce cała drewniana platforma, na której stały
klatki, trzęsła się od błagań o wolność. Candy chciała uwolnić także
tamtych, jednak w tejże chwili zasłony się rozsunęły i triumfalnie
wkroczył Otto Houlihan.
– Tu jesteś! – zawołał. – Wiedziałem, że nie możesz wiecznie
przede mną uciekać.
Zanim zdążył ją złapać, przeszkodziła mu kobieta jeżozwierz, która
wtargnęła chwiejnie pomiędzy nich, człapiąc ku upragnionej wolności.
Zastąpiła drogę Krzyżówkowemu Panu na kilka cennych sekund, które
Candy wykorzystała. Odsunęła na bok płachtę spleśniałego brezentu i
wyszła na znacznie lepiej oświetloną przestrzeń. Stało tutaj
dwadzieścia klatek i żywych obrazów, rozmieszczonych odpowiednio
dla wygody płatnych widzów, w tej chwili kilkudziesięciu. Wszyscy
chyba dobrze się bawili, patrząc, jak nieszczęśni jeńcy Skattamuny
potrząsają swoimi klatkami. Im głośniej dziwolągi skarżyły się i
szlochały, tym serdeczniej śmiali się widzowie.
Cały ten spektakl budził w Candy odrazę. Poczuła wyrzuty
sumienia na widok Methisa, którego szybko wyniesiono do statusu
„Najgroźniejszego Potwora w Niewoli”. Nie wyglądał zbyt groźnie. Ze
spuszczonymi oczami siedział w głębi klatki, obejmując głowę rękami.
Jakiś mały chłopczyk, umorusany watą cukrową, kopał w pręty, żeby
wywołać reakcję stwora. Kiedy mu się nie udało, zaczął na zeteka pluć.
– Czy ta osoba zapłaciła, pani Skattamuno? – zapytał wysoki,
kościsty mężczyzna, wskazując na Candy.
Pani Skattamuna podpłynęła bliżej, wzbijając kłąb kurzu
powłóczystą szarą suknią. Miała usta cherubina i rzęsy posklejane
tuszem jak szpice, lej nos i policzki kwitły czerwienią
charakterystyczną dla pijaków.
– Nie, nie sprzedawałam jej biletu, panie Skattamunie.
– Nie, pani Skattamuno?
– Nie.
Właściciele nosili kapelusze wyglądające jak makabryczna wersja
kapeluszy akwariowych, które stanowiły ostatni krzyk mody na
Babilonium. Lecz kapelusze Skattamunów zamiast żywych ryb
zawierały martwe, skurczone stwory.
– Przyszłaś tutaj popatrzeć na dziwolągi? – zagadnęła pani
Skattamuna.
– Tak… – bąknęła Candy.
– Ale nie zapłaciłaś, żeby popatrzeć.
– Weszłam tu przez pomyłkę – odparła Candy.
Pani Skattamuna wyciągnęła pustą dłoń.
– Pomyłka czy nie, wszyscy płacą. Sześć zemów.
Nachyliła się do przodu i skurczony stworek na jej głowie zakołysał
się w formaldehydzie.
Zanim Candy zdążyła odpowiedzieć, w pomieszczeniu z tyłu
wybuchły nowe hałasy i Houlihan znowu zaczął wrzeszczeć.
– Z drogi! – grzmiał. – Wszyscy precz! Z drogi, bo wam poderżnę
gardła!
Słysząc te krzyki, publiczność rozpoczęła pospieszną rejteradę, co
wcale się nie spodobało pani Skattamunie.
– Panie Skattamunie – zwróciła się do męża – zechciej łaskawie
sprawdzić, co tam się dzieje. I zrób porządek! No? Co się gapisz? –
Wymierzyła mu niezbyt czułego kuksańca. – Rusz się!
Pan Skattamun niechętnie podszedł do płachty brezentu i zniknął
za nią. Dwie sekundy później wypadł zza zasłony z wielką szybkością.
Za nim pojawił się osobnik, który go wypchnął: Otto Houlihan.
Pani Skattamuna zapiszczała przeraźliwie.
– Wstawaj i wyrzuć stąd tego żółtego potwora! – zażądała. –
Słyszałeś, panie Skattamunie?
Pan Skattamun podniósł się, ale Houlihan kopnął go w klatkę
piersiową i właściciel ponownie upadł, przewracając kilka małych
klatek.
– Gdzie jest dziewczyna? – zapytał Houlihan.
Candy schroniła się za klatką, w której była bestia trzykrotnie od
niej większa, o dziwnie gumowatych kończynach. Stwór płakał jak
dziecko. Candy próbowała go uciszyć, ale zapłakał jeszcze głośniej.
Ten hałas przyciągnął uwagę pani Skattamuny.
– Dziewczyna jest tam! – powiedziała do Houlihana. – Widzę ją
stąd! Chowa się za kajdaniarzem!
– Widzę ją – potwierdził Otto.
– Nie krzywdź moich dzieci! – poprosiła pani Skattamuna. – One
nam dają chleb.
Houlihan wyciągnął zza pasa nóż o długim ostrzu i ruszył w stronę
klatki z zawodzącym kajdaniarzem. Candy skuliła się i poczołgała za
klatkami, trzymając głowę jak najniżej.
Nagle usłyszała warknięcie w ciemności. Podniosła wzrok i
znalazła się twarzą w twarz ze stworem, którego znała.
– Methis!
Zetek miał żałosny wyraz twarzy i Candy nic nie mogła poradzić,
że znowu poczuła wyrzuty sumienia. Stwór niewątpliwie cierpiał na
klaustrofobię, zamknięty w tej ciasnej klatce. Przecież miał skrzydła.
Zaraz… Skrzydła! Methis ma skrzydła!
– Słuchaj! – zwróciła się do zeteka.
Zanim zdążyła powiedzieć coś więcej, ktoś złapał ją za kołnierz i
podźwignął na nogi.
– Zostaw w spokoju nasze dziwolągi, dziewczyno! – warknęła pani
Skattamuna. Cuchnęła zastarzałym alkoholem i tanimi perfumami. –
Hej, ty! – krzyknęła do Houlihana. – Mam tę dziewczynę! Chcesz ją?

10
„POTWORY NA WOLNOŚCI!
POTWORY NA WOLNOŚCI!”

Candy musiała szybko myśleć. Houlihan znajdował się nie dalej niż
dziesięć kroków. Tym razem nie pozwoli, żeby mu się wymknęła.
Obejrzała się na Methisa, który patrzył na nią wzrokiem pełnym
rozpaczy. Wiedziała, że wciąż jest niebezpieczny. Wciąż głodny. Czy
znajdzie w nim sprzymierzeńca? W końcu teraz oboje chcieli tego
samego: wydostać się stąd. On chciał uciec od Skattamunów, ona
chciała umknąć przed Houlihanem. Czy zdołają wspólnie dokonać
tego, czego nie mogą zrobić oddzielnie?
Warto spróbować.
Wyrwała się z rąk pani Skattamuny i odryglowała klatkę. Methis
chyba nie zrozumiał, co zrobiła, bo nawet nie drgnął, ale okropna pani
Skattamuna zrozumiała doskonale.
– Ty wredna dziewucho! – zasyczała.
Ponownie złapała Candy i potrząsnęła
nią gwałtownie. Przy tym ruchu Candy uderzyła o klatkę i drzwi
stanęły otworem.
Methis leniwie obejrzał się przez ramię.
– Uciekaj! – zawołała do niego Candy.
Pani Skattamuna dalej nią potrząsała i wołała swojego męża.
– Panie Skattamunie! Przynieś bat! Szybko, panie Skattamunie!
Nowy dziwoląg ucieka!
– Trzymaj dziewczynę! – wrzasnął Houlihan do pani Skattamuny. –
Trzymaj ją!
Ale Candy miała już dość potrząsania. Z całej siły walnęła kobietę
łokciem w żebra. Pani Skattamuna zachłysnęła się kwaśnym
oddechem i wypuściła Candy. Potem zatoczyła się do tyłu i wpadła na
Krzyżówkowego Pana, który się przewrócił, wrzeszcząc ze złości.
Candy szybko sięgnęła przez pręty i szturchnęła Methisa. Tym
razem chyba zrozumiał. Wyszedł z klatki. Zanim się oddalił, Candy
chwyciła go za jedną z przednich kończyn i przyciągnęła do siebie.
Obejrzawszy się, zobaczyła, że rozwścieczony Houlihan strącił
kapelusz pani Skattamuny, gramoląc się na nogi. Kapelusz rozbił się
na ziemi. Rozszedł się ostry smród formaldehydu. Pani Skattamuna
zajęczała płaczliwie.
– Moja chitterbee! – pisnęła. – Nevillu, ten człowiek rozbił moją
chitterbee!
Mąż nie zamierzał jej pocieszać. Chwycił bicz do poskramiania
dziwolągów. Podniósł go, żeby uderzyć Candy. Methis z szumem
rozłożył skrzydła i pobiegł przejściem między klatkami, wlokąc za
sobą dziewczynę.
– Leć! – krzyknęła do niego Candy. – Bo on cię znowu zamknie w
klatce! Leć!
Wpełzła na grzbiet zeteka i przywarła do niego z całej siły.
Usłyszała trzask bicza Skattamuna. Wymierzył dobrze. Poczuła
piekący ból wokół nadgarstka i zobaczyła, że bicz owinął się trzy lub
cztery razy wokół przegubu i dłoni. Piekielnie ją bolało, ale przede
wszystkim rozwścieczyło. Jak on śmiał! Obejrzała się przez ramię.
– Ty…. ty… potworze!– wrzasnęła.
Chwyciła bicz drugą ręką i przez czysty przypadek w tej samej
chwili Methis wzbił się w powietrze. Bicz wysunął się z ręki
Skattamuna.
– Och, ty głupi niezdaro! – krzyknęła pani Skattamuna i złapała
wlokącą się po ziemi rękojeść bata.
Tymczasem Candy odplątywała drugi koniec z przegubu. Methis
unosił ją coraz wyżej, a pani Skattamuna biegła za nimi między
klatkami, nie chcąc wypuścić bicza. Po kilku krokach jeden z
dziwolągów nieznacznie podstawił jej nogę. Upadła ciężko, a wtedy
Candy upuściła na nią bat. Pani Skattamuna nadal wrzeszczała na
męża, przeklinając coraz bardziej wymyślnie.
Ponieważ Centrum Potworów Skattamunów nie miało dachu,
Candy i Methis mogli się swobodnie wznieść spiralą. W dole panował
coraz większy chaos. Trzej uciekinierzy z pomieszczenia na zapleczu
wdarli się teraz na teren wystawy i biegali pomiędzy klatkami,
otwierając je zębami, palcami, a nawet chwytnymi ogonami.
Candy z wielką satysfakcją oglądała narastające pandemonium,
kiedy stwory z bestiarium Skattamunów otwierały klatki i uciekały, co
chwila przewracając swoich niedawnych pogromców w pospiesznym
dążeniu do wolności. Widziała, jak wieści o ucieczce rozprzestrzeniały
się w tłumie na promenadzie. Zaniepokojeni rodzice zagarniali dzieci
w ramiona, słysząc powtarzany okrzyk: „Potwory na wolności! Potwory
na wolności!”
Methis, który wciąż się wznosił, wydawał jakieś dziwne dźwięki. W
pierwszej chwili Candy pomyślała, że zachorował. Ale on po prostu się
śmiał.

Tymczasem Malingo znalazł schronienie za straganem Larwalnej


Lily z piwem i słodkimi ziemniakami, gdzie ukrył się na dłuższą
chwilę, dopóki nie nabrał pewności, że nie grozi mu schwytanie przez
Krzyżówkowego Pana. Namówił jednego z kucharzy, by przyniósł mu
kufel czerwonego piwa i kawałek placka pielgrzymów. Siedział właśnie
pomiędzy pojemnikami na śmiecie, ze smakiem popijając placek
piwem, kiedy usłyszał, że ktoś w pobliżu opowiada z przejęciem o
dziewczynie lecącej po niebie w objęciach jakiegoś potwora.
To moja Candy, pomyślał Malingo i przeżuwając resztki placka,
rozejrzał się po świetlistych chmurach. Już po chwili dostrzegł swoją
panią. Siedziała na plecach zeteka, który leciał na północ. Oczywiście
Malingo bardzo się ucieszył, że nie wpadła w łapy Houlihana (którego
miejsce pobytu dawno przestało go obchodzić), ale kiedy odprowadzał
wzrokiem coraz mniejszą przyjaciółkę, unoszoną przez zeteka w
stronę zmierzchu, ogarnął go strach. Nigdy jeszcze nie znalazł się sam
w tym świecie, odkąd uciekł z domu Wolfswinkela. Zawsze obok była
Candy. Teraz będzie musiał jej szukać. Nie ucieszyła go ta
perspektywa.
Dziewczyna i jej skrzydlaty wierzchowiec zniknęli w zapadającym
zmierzchu i tylko kilka gwiazd migotało na niebie nisko nad Scorią.
– Uważaj na siebie, pani – powiedział cicho geszczur. – Nie martw
się. Gdziekolwiek będziesz… znajdę cię.

CZĘŚĆ DR UGA
RZECZY ZANIEDB ANE,
RZECZY ZAPOMNIANE

Godzina! Godzina! Nastała Godzina!


Dygoczą gałęzie i drzewo się zgina.
Starucha moc prysła, ta złego przyczyna,
wśród łez i przerażenia.

Godzina! Godzina! Nastała Godzina!


Gdy matka się gniewa, czy nasza to wina?
Lecz wczoraj zakwitła czerwona kalina,
oznaka przebaczenia.

A kiedy Godziny zmienią się w Dzień,


A wszystkie Dni odejdą w cień,
Czyż nie ujrzymy – tak, ja i ty –
Jak słodkie i jasne światło lśni,
Światło naszego stworzenia.
Pieśń Totemiksu

11
PODR ÓŻ NA PÓŁNOC

Blask Nieskończonego Karnawału Babilonium nie oświetlał


wszystkich zakątków wyspy, jak wkrótce odkryła Candy. Zetek
przeniósł ją na drugą stronę łagodnego wzniesienia, gdzie jaskrawe
barwy parad, karuzeli i psychodelicznych dekoracji nagle ustąpiły
miejsca błękitnej mgiełce wczesnego zmierzchu. Hałas tłumów, łoskot
kolejek górskich i krzyki naganiaczy stopniowo milkły. Wkrótce tylko
powiewy wiatru przynosiły do uszu Candy nikłe odgłosy zabawy, ale
zaraz również one ucichły. Teraz słyszała jedynie łopot skrzydeł zeteka
i od czasu do czasu brzydkie chrypienie, kiedy stwór z wysiłkiem łapał
powietrze.
Pod nimi rozpościerał się niemal całkiem dziki krajobraz,
czerwonawe pustkowie upstrzone kilkoma samotnymi drzewami,
wątłymi i niedożywionymi, które rzucały długie cienie na wschód. Od
czasu do czasu Candy dostrzegała gospodarstwo z kilkoma uprawnymi
polami i krowami odpoczywającymi po wieczornym udoju. Chociaż
tutaj zawsze był zmierzch, prawda? Wieczorne gwiazdy zawsze
wschodziły na wschodzie, kwiaty otwierały się na blask księżyca.
Bardzo przyjemna Godzina do zamieszkania, kiedy dzień prawie się
skończył, ale noc jeszcze się nie rozpoczęła. Inaczej wyglądało w
Karnawale, pomyślała Candy. Tam światła użyczały niebu sztucznego
blasku, a zgiełk zagłuszał dojmującą ciszę, która teraz ją otaczała.
Może dlatego Szóstą Godzinę wybrano na siedlisko wiecznego
karnawału; stanowił swego rodzaju obronę przeciwko mroczniejącej
Godzinie, sposób na odpędzenie ciemności śmiechem i zabawą. Ale
nie można było jej odsuwać w nieskończoność. Im dalej na północ
lecieli, tym bardziej wydłużały się cienie, a czerwona ziemia
pociemniała do purpury i czerni, w miarę jak światło stopniowo
znikało z nieba.
Candy starała się nie być uciążliwą pasażerką. Nie odzywała się i
prawie nie poruszała. Jeśli zetek zrozumie, że nie grozi mu ponowne
schwytanie, zawróci i poleci z powrotem na Gorgozjum. Tego się
najbardziej bała. Na razie jednak bestia bez oporów kierowała się na
północ. Nawet kiedy pozostawili za sobą wybrzeże Babilonium i
przekraczali cieśniny pomiędzy Szóstą a Siódmą, stwór nie zdradzał
żadnej chęci, żeby zawrócić. Ale spikował nad wodę i leciał tuż nad
powierzchnią, wypatrując ryb, jak się domyśliła Candy. Pewnie był
głodny. Miała nadzieję, że zetek niczego nie wypatrzy, ponieważ gdyby
zanurzył głowę w wodzie, mógłby zrzucić ją z grzbietu. Na szczęście
coraz gęstsza ciemność i wiatr marszczący powierzchnię wody
utrudniały wypatrywanie ryb, toteż przefrunęli nad mętną cieśniną
bez wypadku.
Przed nimi wznosiła się wyspa Scoria, z majestatycznym,
złowieszczym stożkiem Mont Galigali pośrodku. Candy bardzo
niewiele wiedziała o tej Godzinie oprócz kilku faktów, które wyczytała
w Almenaku Kleppa. Pamiętała, że wymieniał trzy wspaniałe miasta
istniejące niegdyś na wyspie – Gosz, Mykassius i Divinium – wszystkie
całkowicie zniszczone wybuchem Mont Galigali, do ostatniego
mieszkańca. Nie miała pojęcia, jak dawno temu nastąpiła katastrofa,
widziała jednak ścieżki lawy znaczące powierzchnię wyspy niczym
szerokie czarne blizny, na których nie wyrosła żadna roślina ani nie
wybudowano żadnego domu, odkąd płynna skała ostygła.
Tylko w jednym miejscu, na zachodnim krańcu wyspy, ponure
pustkowie trochę się ożywiło. Leżała tam warstwa miękkiej, jasnej
mgły, a z tej łagodnie falującej chmury wystrzelał las wysokich drzew.
Na pewno należały do wyłącznie abarackiego gatunku, pomyślała
Candy; żadne drzewo w Zaświecie (przynajmniej żadne, o jakim
uczyła się w szkole) nie mogło przetrwać w miejscu, gdzie na niebie
pozostał tylko nikły ślad słońca. Może te drzewa nie karmiły się
słonecznym światłem, tylko blaskiem księżyca i gwiazd.
Zmęczenie i głód coraz bardziej odbijały się na lotniczych
zdolnościach Methisa. Zetek kołysał się z boku na bok, czasami tak
gwałtownie, że muskał wodę końcem któregoś skrzydła. Od czasu do
czasu orał również wodę stopami, wzbijając zimny prysznic.
Candy zdecydowała, że czas przerwać milczenie i ofiarować kilka
słów otuchy.
– Damy radę! – powiedziała. – Musimy tylko dotrzeć do brzegu. Już
niedaleko.
Methis nie odpowiedział, tylko leciał dalej, coraz bardziej chwiejnie
z każdym uderzeniem skrzydeł.
Candy słyszała już fale rozbijające się o brzeg. Czy można się tam
położyć i trochę przespać? Straciła już rachubę, kiedy ostatnio
porządnie się wyspała.
Najpierw jednak musieli dotrzeć do brzegu, co z każdą chwilą
wydawało się mniej możliwe. Methis leciał z mozołem; dyszał
chrapliwie i boleśnie.
– Damy radę! – powtórzyła Candy. – Dolecimy.
Tym razem wyczerpany stwór jej odpowiedział:
– Jakie „dolecimy”? Nie widzę, żebyś machała skrzydłami.
– Machałabym, gdyby miała skrzydła.
– Ale nie masz. Jesteś tylko ciężarem.
Ledwie to powiedział, kiedy fale przed nim się wzburzyły i potężny
stwór – nie mantizak, ale coś w rodzaju wściekłego morsa – wynurzył
się z wody. Kłapnął uzębioną paszczą tuż przy ryju Methisa, po czym
runął z powrotem w morze, wzbijając potężną ścianę lodowatej wody.
Nastąpiła chwila paniki, kiedy zetek leciał na ślepo przez wodne
rozbryzgi. Candy mogła tylko trzymać się go i liczyć na łut szczęścia.
Potem poczuła silny wiatr bijący w twarz. Strząsnęła wodę z oczu i
zobaczyła, że Methis wzbija się stromo, żeby uniknąć następnego
ataku. Ześliznęła się po jego mokrym grzbiecie i z pewnością by
spadła, gdyby szybko nie wyrównał lotu.
– Przeklęte gileyanty! – ryknął.
– Ciągle jest pod nami! – ostrzegła Candy.
Gileyant znowu się wyłaniał. Tym razem zaryczał, dźwigając swoje
potężne cielsko z wody. I znowu opadł z donośnym pluskiem.
– No, nas nie dostanie – oświadczył Methis.
Spotkanie z potworem wlało w zeteka nowe życie. Leciał w stronę
wyspy, utrzymując nową wysokość, dopóki nie zbliżyli się do brzegu
na tyle, że woda miała najwyżej metr głębokości. Dopiero wtedy
ponownie spikował i niezgrabnie wylądował na miękkim
bursztynowym piasku.
Przez chwilę leżeli na plaży, dysząc z ulgi i wyczerpania. Nie
minęło wiele czasu, a Candy zaczęła szczękać zębami. Podczas ataku
gileyanta przemokła do suchej nitki, teraz marzła na zimnym wietrze.
Wstała.
– Muszę znaleźć ogień albo złapię zapalenie płuc.
Methis też wstał, nadal z żałosnym wyrazem twarzy.
– Pewnie już się więcej nie spotkamy – powiedział. – Więc chyba
powinienem ci życzyć szczęścia.
– Och, to miło…
– Ale nie życzę. Moim skromnym zdaniem tylko sprawiasz kłopoty,
więc im bardziej ci się poszczęści, tym bardziej zaszkodzisz innym.
– Komu?
– Niewinnym stworzeniom, jak ja – warknął Methis.
– Niewinnym! – oburzyła się Candy. – Chcieliście ukraść ryby,
pamiętasz?
– Och, skończ te kazania! Więc chciałem ukraść trochę ryb.
Wielkie rzeczy! Za to zostałem pobity przez ciebie i twoją magię,
zamknięty w klatce i sprzedany do cyrku dziwolągów, a potem
musiałem cię dźwigać na grzbiecie! Wiesz co? Dla mnie możesz tutaj
zamarznąć na śmierć.
Mocno uderzył skrzydłami, umyślnie kierując lodowaty podmuch
na Candy. Zadygotała.
– Baw się dobrze – dodał z szyderczym uśmiechem. – Jeśli ci się
poszczęści, może Galigali wybuchnie. Wtedy się ogrzejesz.
Candy za bardzo zmarzła, żeby tracić energię na odpowiedź.
Patrzyła tylko, jak zetek gwałtownie załopotał skrzydłami, żeby nabrać
odpowiedniej szybkości, i niezdarnie wzbił się w powietrze. Przez
chwilę ustalał kierunek na Gorgozjum, po czym poleciał nad morzem,
trzymając się blisko fal, pewnie w nadziei, że wypatrzy jakąś pechową
rybę.
Po niecałej minucie znikł.

12
CIEMNOŚĆ I OCZEKIW ANIE

Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Methis wracał na wyspę


Północy, mała łódka – z tego rodzaju, jakich żadne zeteki, chociaż
wiecznie głodne, nigdy by nie zaatakowały – odpływała z Zatoki Cienia
na wschodnim krańcu Gorgozjum. Była to barka pogrzebowa, pięknie
przyozdobiona od dziobu aż po rufę czarnymi żaglami i czarnymi
piórami otaczającymi miejsce, gdzie zwykle powinien leżeć zmarły.
Lecz ta pogrzebowa barka nie przewoziła zwłok. Oprócz ośmiu
wioślarzy, pchających barkę po lodowatej wodzie w bardzo
niepogrzebowym tempie, znajdował się tam niewielki kontyngent
żołnierzy zszywków, którzy siedzieli na burtach łodzi, przygotowani
do odparcia każdego napastnika. Należeli do najlepszych oddziałów,
każdy gotów był oddać życie za swojego pana. A kto był ich panem?
Oczywiście Książę Północy.
Stał odziany w powłóczyste szaty z potrójnie palonego jedwabiu
(najczarniejsze, najbardziej uroczyste; jedwab wszelkiej melancholii) i
wpatrywał się w mroczne wody Izabelli. Oprócz żołnierzy i wioślarzy
towarzyszyły mu jeszcze dwie osoby, lecz żadna się nie odzywała.
Dobrze wiedzieli, że nie należy przerywać Christopherowi
Scierwnikowi, kiedy pogrążał się w medytacjach.
Wreszcie jakby odsunął na bok rozmyślania i zwrócił się do dwóch
mężczyzn, których zabrał ze sobą.
– Pewnie się zastanawiacie, dokąd dzisiaj płyniemy.
Mężczyźni wymienili spojrzenia, ale nic nie powiedzieli.
– Mówcie. Jeden albo drugi.
Mendelson Kształt (którego przodkowie służyli dynastii Ścierwnika
od pokoleń) odważył się zabrać głos.
– Istotnie się zastanawiałem, panie – powiedział cicho.
– I już się domyśliłeś?– Przypuszczam, że płyniemy chyba do
Commexo City. Słyszałem plotkę, że Rojo Pixler planuje opuścić się w
największą głębinę Izabelli, żeby zobaczyć, co tam żyje.
– Ja też tę plotkę słyszałem – przyznał Ścierwnik, wciąż wpatrując
się w wodę. – On szpieguje w głębinach i nawiązał kontakt z istotami,
które mieszkają w rozpadlinach na dnie.
– Requiax – wyszeptał Kształt.
– Tak. Skąd o nich wiesz?
– Mój ojciec twierdził, że widział ciało jednego z ich gatunku,
panie, wyrzucone na brzeg niedaleko zatoczki Fulgore. Było ogromne,
chociaż w większości zjedzone i przeżarte rozkładem. A jednak jego
oko… czy raczej dziura pozostała po oku była taka wielka, że mój
ojciec mógł w niej stanąć i nie dotykał górnej krawędzi.
– Więc nasz pan Pixler musi zachować ostrożność tam na dole –
mruknął Ścierwnik, wciąż nie odrywając oczu od czarnej powierzchni
wody. – Albo Chłopak Commexo zostanie sierotą. – Zachichotał.
– Więc nie tam płyniemy? – zapytał Kształt.
– Nie. Nie tam płyniemy – odparł Ścierwnik i przeniósł uwagę na
drugiego pasażera pogrzebowej barki.
Nazywał się Liman Vol i reputacja go wyprzedzała, podobnie jak w
przypadku Ścierwnika. Głównie z tego samego powodu: kto go
zobaczył, nie mógł już o nim zapomnieć.
Vol nie miał w sobie nic ładnego czy miłego. Nie przepadał za
towarzystwem swoich dwunożnych współplemieńców i wolał
towarzystwo owadów. Samo to przyniosło mu niesławę na wyspach. W
dodatku nosił na twarzy niejedną pamiątkę tej zażyłości. Wiele lat
wcześniej stracił nos przez pająka, który wstrzyknął mu do organu
powonienia toksynę tak silną, że skóra i chrząstka obumarły w ciągu
kilku straszliwie bolesnych minut i zostały tylko dwie śluzowate
dziurki pośrodku twarzy. Vol zrobił sobie nos ze skóry, skutecznie
maskujący okaleczenie, wciąż jednak stanowił obiekt szeptów i
szyderstw. Nie tylko z powodu nosa ludzie o nim gadali. Vol wyróżniał
się również innymi cechami.
Na przykład urodził się nie z jednymi, lecz trzema ustami, a
wszystkie były wypełnione jasnożółtymi zębami, które starannie
wyostrzył jak szpilki. Kiedy mówił, zmieszane, przeplatające się
dźwięki z tych trzech ust brzmiały niesamowicie. Widziano, jak
dorośli mężczyźni zatykali sobie uszy i uciekali z płaczem, bo te
odgłosy im przypominały koszmary dzieciństwa. Vol od dzieciństwa
twierdził, że zna sekretny język owadów, a potrójne usta pozwalają mu
mówić tym językiem.
Namiętność do owadów sprawiła, że zmienił swoje ciało w żywy
hotel dla przedstawicieli różnych gatunków. Roiły się na nim wszędzie
– pod koszulą, w spodniach i na głowie. Wszy miggisy i muchy
kosmaki, karaluchy nitkowe i żuki palczaki. Czasami go gryzły,
prowadząc terytorialne wojny i często wwiercały mu się pod skórę,
żeby złożyć jaja, ale takie drobne niewygody stanowiły cenę za
goszczenie tych stworzeń.
– No więc? – zagadnął Ścierwnik, obserwując szereg biało-żółtych
wszy miggisów migrujących przez twarz Limana Vola. – Dokąd
płyniemy? Masz jakieś pomysły?
– Może do Piramid Xuxux? – Vol wymówił te słowa, poruszając
trzema ustami w idealnej harmonii.
Ścierwnik uśmiechną! się spoza koszmarów pływających w jego
kołnierzu.
– Słusznie, Vol. Dokładnie zgadłeś. Piramidy Xuxux. – Przeniósł
wzrok z powrotem na Mendelsona Kształta. – Teraz rozumiesz,
dlaczego cię zaprosiłem?
Nieszczęsny Mendelson nie odpowiedział. Widocznie strach
sparaliżował mu język i przykleił do podniebienia.
– W końcu – ciągnął Ścierwnik – nie płynęlibyśmy tutaj, żeby wejść
do piramid, gdybyś nie przeszedł do Zaświata po Klucz.
Wsunął urękawiczoną dłoń w fałdy szaty i powoli wyjął Klucz, ten
sam Klucz, skradziony wcześniej przez Johna Szelmę i jego braci,
których Kształt ścigał przez zakazaną granicę pomiędzy wymiarem
Abaratu a światem ludzi. Nie był to łatwy pościg. W rezultacie Kształt
powrócił na Abarat tropem dziewczyny, której Szelma oddał Klucz –
Candy Quackenbush. W końcu to nie Kształt odzyskał Klucz. Dokonał
tego czarodziej Kaspar Wolfswinkel, w którego ręce Candy wpadła
później. Lecz Mendelson poznawał po uśmiechu uznania na twarzy
swego pana i władcy, że Ścierwnik zdawał sobie sprawę, iż jego sługa
oddał niemałą przysługę Ciemności w tym pościgu. Teraz Ścierwnik
odzyska! Klucz. I zamierzał otworzyć Piramidy Xuxux.
– Patrzcie – powiedział Vol.
Sześć piramid wyłaniało się z mroków Nocnej Godziny, największa
tak wysoka, że chmury gromadziły się wokół jej wierzchołka. Tutaj
panowała Pierwsza nad ranem i niebo okrywała całkowita ciemność.
W przeciwieństwie do Morza Izabelli. Wokół kadłuba barki
pogrzebowej unosiło się w wodzie mnóstwo maleńkich stworzonek,
drobinek prymitywnego, bezrozumnego życia, wezwanych przez
wielką moc Ścierwnika. Każde migotało własną małą iskierką
luminescencji i może właśnie to – że stworzono je jako nosicieli
światła, podczas gdy Ścierwnik był księciem ciemności – zwabiło je do
niego. Przybyły obejrzeć barkę w takiej liczbie, że z wody biło jaskrawe
światło. Jakby to nie wystarczało, piramidy rozbrzmiały teraz
zgiełkliwym akordem, zupełnie jakby orkiestra demonów stroiła
instrumenty przed odegraniem potwornej uwertury.
– Czy ten hałas naprawdę dochodzi z piramid? – zapytał Kształt.
Ścierwnik przytaknął.
– Ale to są grobowce – przypomniał Kształt. – Tam pochowano
królewskie rodziny.
– A także ich niewolników, ich eunuchów, ich konie, koty, święte
węże i bazyliszka.
– I oni nie żyją – ciągnął Kształt. – Węże, niewolnicy i… reszta.
Wszyscy nie żyją.
– Martwi i zmumifikowani – potwierdził Ścierwnik.
– Więc skąd się bierze ten hałas?
– Dobre pytanie – przyznał Ścierwnik. – A ponieważ za chwilę sam
zobaczysz, nie ma powodu, żeby ci nie odpowiedzieć. Wyobraź sobie
zmarłych jako kwiaty.
– Kwiaty?
– Tak. To, co słyszysz, to brzęczenie owadów zwabionych przez te
kwiaty.
– Z pewnością owady nie mogą tak głośno hałasować. – Kształt
zaśmiał się niepewnie, jakby uważał to za dowcip. – Zresztą co je
skłania do takiego hałasu?
– Wyjaśnij mu, Vol.
Vol wyszczerzył zęby, wyszczerzył zęby i wyszczerzył zęby.
– Robią ten hałas, bo nas zwęszyły – oznajmił. – Zwłaszcza ciebie,
Kształt.
– Dlaczego mnie?
– Wyczuwają, że jesteś bliski śmierci. Oblizują się wyczekująco.
Kształt zrobił pogardliwą minę.
– Owady nie mają języków – oświadczył.
– Chyba nigdy nie przyjrzałeś się im dokładnie.
Trzy żółte uśmiechy Vola to było za wiele dla Kształta. Odepchnął
szydercę tak silnie, że wiele owadów mieszkających na głowie Vola
spadło w wodę. Liman Vol krzyknął z nieudawaną rozpaczą, przechylił
się przez burtę, żeby wyłowić swoje robactwo.
– Och, nie tońcie, moje maleńkie! Gdzie jesteście? Proszę, proszę,
proszę, proszę, nie tońcie.
Wydał niski jęk, który zaczynał się we wnętrznościach, wznosił w
górę wynędzniałego ciała i wyrwał się z gardła jako ryk bólu i
wściekłości.
– Nie ma ich! – wrzasnął. Odwrócił się gwałtownie do mordercy. –
Ty to zrobiłeś!
– I co z tego? – burknął Kształt. – Co takiego zrobiłem? Przecież to
były wszy i robactwo.
– To były moje dzieci! – zawył Vol. – Moje dzieci!
Ścierwnik podniósł ręce.
– Spokój, panowie! Możecie kontynuować dyskusję, kiedy
załatwimy tutaj nasze sprawy. Słyszysz mnie, Vol? Przestań się dąsać!
Znajdą się inne wszy, równie urocze.
Zostawił ich obu patrzących na siebie we wrogim milczeniu i
przeszedł na dziób barki. Podczas kłótni niemelodyjny hałas we
wnętrzu piramid ucichł. „Pszczoły” – czy cokolwiek wydawało ten
dźwięk – ucichły, żeby wysłuchać sprzeczki pomiędzy Volem a
Kształtem. Teraz zarówno mieszkańcy piramid, jak i goście milczeli.
Jedni i drudzy nasłuchiwali jakiegoś zdradzieckiego odgłosu, jedni i
drudzy wiedzieli, że to tylko kwestia czasu, zanim spotkają się oko w
oko.
Barka podpłynęła bokiem do kamiennych stopni prowadzących do
drzwi Wielkiej Piramidy. Burta stuknęła o kamień i Ścierwnik, nie
czekając, aż zszywki bezpiecznie przycumują, zszedł z pokładu i
zaczął wstępować po schodach. Mendelson Kształt i Liman Vol
pospieszyli za nim.

13
WORK OMIO T

Potrzeba było długich przygotowań – i niemałych łapówek – żeby


zorganizować wizytę Ścierwnika w wielkich Piramidach Xuxux. W
końcu stanowiły świętość; były to grobowce królów i królowych,
książąt i księżniczek. W skromniejszych komorach spoczywali słudzy i
zwierzęta należące do władców. Królewskich zmarłych przestano tam
chować przed kilkoma pokoleniami, ponieważ razem ze służbą
wypełnili już wszystkich sześć piramid. Lecz nadal grobowców czujnie
strzegli żołnierze pracujący dla Kościoła Xuxux. Wyspę okrążała
flotylla statków, misternie ozdobionych religijnymi symbolami i
wyposażonych w broń o straszliwej sile ognia. Co więcej, żołnierze
mieli prawo używać tej broni bez żadnych ograniczeń w obronie
piramid oraz ukrytych tam królewskich szczątków. Ścierwnik załatwił
chwilową przerwę w patrolach, żeby jego barka mogła się prześliznąć
niepostrzeżenie aż do stopni Wielkiej Piramidy.
Zbliżając się do celu, nie wspominał jednak czasochłonnych
przygotowań do tej podróży ani nie zgadywał, co kryje się wewnątrz
piramidy, do której Klucz zdobył z takim trudem. Myślał o
dziewczynie, która pojawiła się na Abaracie, ponieważ przez
przypadek przeszkodziła złodziejowi Klucza i jego prześladowcy.
Innymi słowy, myślał o Candy Quackenbush.
Candy Quackenbush!
Nawet nazwisko brzmiało śmiesznie, stwierdził w duchu. Dlaczego
dostał takiej obsesji na jej punkcie? Znalazła się tutaj z powodu zbiegu
okoliczności, nic więcej. Więc dlaczego nie mógł wyrzucić z głowy jej
przeklętego nazwiska? Zwykła dziewczyna z jakiegoś zabitego
dechami miasteczka w Zaświecie, nic więcej. Więc dlaczego
prześladowało go jej imię? I dlaczego – kiedy zaczynał o niej myśleć –
w ślad za nią napływały inne obrazy? Obrazy, które go głęboko
poruszały, które go krępowały i zawstydzały. Obrazy jasnego
Popołudnia na Tymczasem, wesoło bijących dzwonów i mnóstwa
kwiatów, wszystkich – jakby przez milczące porozumienie całej flory
tej Godziny – białych na ślubną ceremonię…
– Wstrętne – powiedział do siebie, wspinając się po stopniach
piramidy. – Ona jest niczym. Niczym.
Kształt podsłuchał mamrotanie swojego pana.
– Panie? – zapytał. – Nic ci nie jest?
Ścierwnik obejrzał się na sługę.
– Mam złe sny, Mendelsonie. To wszystko. Złe sny.
– Ale dlaczego, mój panie? Jesteś najpotężniejszym człowiekiem na
Abaracie. Cóż takiego na tym świecie może cię dręczyć? Jak sam
powiedziałeś: Ona jest niczym.
– Skąd wiesz, o czym mówiłem?
– Po prostu założyłem, że o tej dziewczynie. Myliłem się?
– Nie – warknął Ścierwnik. – Nie myliłeś się.
– Pstra Matrona dałaby sobie z nią radę – ciągnął Kształt. – Jeśli
sam nie chcesz tego załatwić. Może podzielisz się z nią swoimi lękami?
– Nie mam życzenia niczym się dzielić z tą kobietą.
– Ale przecież to twoja babka, panie. Ona cię kocha.
Ścierwnik zaczął się irytować.
– Moja babka nie kocha nikogo i niczego oprócz siebie –
oświadczył.
– Może gdybym jej powiedział…
– Powiedział?
– O twoich snach. Przygotuje coś, żeby ci pomogło zasnąć.
Na te słowa Ścierwnik ochryple wrzasnął i złapał Kształta za
gardło. Przyciągnął go tak blisko, że przycisnął mu twarz do
przepoconej powierzchni swojego kołnierza. Koszmary kłębiące się w
płynie po drugiej stronie podpłynęły, żeby popatrzeć, stukając
świetlistymi pyskami o szkło.
– Ostrzegam cię, Kształt – rzekł Ścierwnik. – Jeśli powiesz mojej
babce chociaż słowo o moich złych snach, twoje życie zmieni się w
jeden z nich.
Mendelson usiłował wyrwać się z uścisku swojego pana,
odpychając go zdrową nogą, podczas gdy drewniana noga podrygiwała
rytmicznie w powietrzu.– Ja… ja… jestem ci wierny, panie – zaszlochał.
– Przysięgam, mój władco, na wszystko co ciemne.
Ścierwnik równie szybko, jak chwycił Kształta, teraz go puścił.
Kształt wypadł mu z rąk jak worek wypełniony kamieniami i leżał na
stopniu, roztaczając wyraźną woń strachu.
– Nie zabiłbym cię – rzucił niedbale Ścierwnik.
– Dziękuję… dziękuję, książę – wyjąkał Kształt, wciąż zerkając na
swego pana kątem oka, jakby w każdej chwili mógł spaść coup de grace
i zakończyć jego nieszczęsne życie.
– Więc chodź – rozkazał Ścierwnik z szorstką dobrodusznością. –
Pokażę ci, jak bardzo ci ufam. Wstawaj! Wstawaj!
Kształt podniósł się na nogi.
– Zamierzam ci wręczyć Klucz – ciągnął Ścierwnik. – Spotka cię ten
zaszczyt, że otworzysz przede mną drzwi.
– Drzwi?
– Drzwi.
– Ja?
– Ty.
Kształt wciąż miał niepewną minę. Ostatecznie kto wie, co kryło
się za tymi drzwiami? Ale przecież nie mógł odrzucić zaproszenia
księcia. Zwłaszcza kiedy przed sobą widział Klucz, błyszczący i
kuszący.
– Weź go – zachęcił Ścierwnik.
Kształt zerknął ponad jego ramieniem na Limana Vola, który
wpatrywał się w Klucz. Widać było, że bardzo go pragnie. Gdyby się
ośmielił, wyrwałby go z ręki Ścierwnika, pobiegł i otworzył drzwi,
tylko żeby potem mówić, że on pierwszy zobaczył, co jest w środku.
– Powodzenia – rzucił kwaśno Vol.
Kształt spróbował się uśmiechnąć – z marnym wynikiem – po
czym podszedł do drzwi, odetchnął głęboko i wsunął Klucz do zamka.
– Już? – zapytał Ścierwnika.
– Klucz jest w twoich rękach – odparł Ścierwnik. – Sam zdecyduj
kiedy.
Kształt ponownie odetchnął głęboko i przekręcił Klucz, a raczej
spróbował. Klucz nie chciał się poruszyć. Kształt oparł się o drzwi i ze
stękaniem usiłował zmusić Klucz do obrotu.
– Nie! Nie! Nie! – krzyknął na niego Ścierwnik. – Uszkodzisz Klucz,
idioto! Odsuń się!
Mendelson natychmiast usłuchał.
– Teraz się uspokój – polecił mu Ścierwnik. – Niech Klucz wykona
pracę.
Kształt kiwnął głową i pokuśtykał z powrotem do drzwi. Ponownie
położył rękę na Kluczu i tym razem – chociaż ledwie nacisnął – Klucz
samodzielnie obrócił się w zamku. Zdumiony i lekko przerażony
Kształt cofnął się, wykonawszy swoje zadanie. Klucz nie tylko obracał
się w zamku, ale wsuwał się coraz głębiej, jakby nie pozwalał już
otwierającemu zmienić zdania. W odpowiedzi na obrót Klucza cały
fragment drzwi wokół zamka zaczął się kruszyć i poruszać. To nie był
zwykły mechanizm – w miarę jak efekt się rozprzestrzeniał, z piramidy
buchały fale energii niczym żar z wrzątku. Drzwi się otwierały. Miały
kształt ogromnego trójkąta.
Z ciemności w głębi buchnął smród. Nie była to woń
zmumifikowanych zwłok ani korzeni używanych do balsamowania.
Nie był to również zapach starości; suchy, mdły zapach czasu, który
dawno przeminął i już nigdy nie wróci. To był fetor czegoś bardzo
żywego. Lecz forma życia, która wydzielała ten odór, wypacała go,
śliniła się nim i płakała, nie przypominała niczego, z czym zetknęła się
wcześniej trójka przybyszy. Nawet Ścierwnik, który aż do przesytu
poznał wszelkie formy rozkładu, nigdy przedtem nie czuł takiego
smrodu. Z dziwnym uśmieszkiem wpatrywał się w ciemność za
drzwiami. Mendelson natomiast zdecydował, że ma dość.
– Zaczekam na barce – powiedział szybko.
– Nie, nie zaczekasz. – Ścierwnik złapał go za kołnierz. – Chcę,
żeby cię poznali.
– Poznali? – powtórzył Liman Vol. – Czy… czy jest ich wielu?
– Tego między innymi musimy się dowiedzieć – odparł Książę
Północy. – Potrafisz liczyć, prawda, Kształt?
– Tak.
– Więc wejdź tam i podaj nam liczbę! – Popchnął Kształta w stronę
drzwi.
– Czekaj! – zaprotestował Kształt głosem piskliwym ze strachu. –
Nie chcę iść sam!
Ale było za późno. Znalazł się już za progiem. Z wnętrza dobiegła
natychmiastowa odpowiedź: hałas niezliczonych opancerzonych
stworów, zbudzonych z bezkręgowych snów, poruszających twardymi,
kolczastymi odnóżami, wysuwających oczy na szypułkach…
– Co ty tam masz? – chciał wiedzieć Vol. – Hobarukańskie
skorpiony? Wielkie gniazdo igłowych much?
– On się dowie! – oświadczył Ścierwnik, wskazując na Kształta.
– Światło, panie! – błagał Kształt. – Proszę. Przynajmniej światło,
żebym znalazł drogę.
Po chwili wahania Ścierwnik jakby zmiękł, uśmiechnął się i sięgnął
pod swoją szatę, jakby zamierzał wyjąć lampę, lecz wyjął mały bączek,
który postawił na wierzchu lewej dłoni.
Tam bączek zaczął się kręcić i wirując, wysyłał fale migotliwego
światła.
– Łap! – zawołał Ścierwnik i rzucił bączek Kształtowi.
Kształt niezdarnie próbował go złapać, ale bączek go przechytrzył,
prześliznął mu się między palcami i uderzył o ziemię. Potem wirując,
pomknął w głąb piramidy, świecąc coraz jaśniej.
Kształt oderwał wzrok od bączka i spojrzał wyżej, w przestrzeń
oświetloną niepewnym blaskiem. Wyrwał mu się szloch przerażenia.
– Czekaj – odezwał się Liman Vol. – Tylko jeden owad wydziela taki
smród.
– A mianowicie jaki? – zagadnął Ścierwnik.
– Workomiot – odparł Vol głosem przepełnionym zgrozą.
Ścierwnik przytaknął.
– O Bogowie! – wymamrotał Vol i podszedł kilka kroków do drzwi,
żeby lepiej widzieć nieprzebrane rzesze w środku. – Ty je tam
zamknąłeś?
– Zasiałem nasiona, tak – przyznał Ścierwnik. – Przed wieloma laty.
Wiedziałem, że nadejdzie czas, kiedy będziemy ich potrzebować.
Przeznaczyłem je do wielkićł^celów.
– Do jakich celów?
Ścierwnik uśmiechnął się w zupie swoich koszmarów.
– Do czegoś potężnego – odpowiedział. – Wierz mi. Do czegoś
potężnego.
– Och, wyobrażam sobie – westchnął Vol. – Potężnego, tak…
W tej samej chwili kończyna długa na jakieś dwa metry,
podzielona na liczne kolczaste segmenty, wyłoniła się z mroku.
Liman Vol wrzasnął ze strachu i odskoczył od drzwi. Lecz
Ścierwnik okazał się szybszy. Chwycił go za ramię i zatrzymał w pół
kroku.
– Dokąd to się wybierasz? – zapytał.
W panice trzy głosy Vola prześcigały się nawzajem.
– One się ruszają… szają… szają.
– No to co? – rzucił Ścierwnik. – My tu rządzimy, nie one. A jeśli
zapomniały, musimy im przypomnieć. Musimy nad nim panować.
Vol popatrzył na Ścierwnika, jakby pomyślał, że Książę Północy
zwariował.
– Panować nad nimi? – powtórzył. – Tam ich są dziesiątki tysięcy.
– Potrzebuję miliona do zadania, które im wyznaczyłem – odparł
Ścierwnik. Przyciągnął Vola do siebie i ścisnął tak mocno, że biedak
nie mógł złapać tchu. – I wierz mi, ich są miliony. Te stworzenia nie
mieszkają tylko w piramidach. Wkopały się w ziemię pod piramidami i
zbudowały dla siebie ule. Ule wielkości miast. Każdy wypełniony
komorami, a każda komora wypełniona jajeczkami, wszystkie gotowe
się wykluć na jeden rozkaz.
– Twój ?
– Nasz, Vol. Nasz. Potrzebujesz mnie i mojej potęgi, żeby cię
obroniła przed zamordowaniem, kiedy nadejdzie Ostatni Dzień, a ja
potrzebuję twoich ust, żeby się porozumieć z workomiotem. To chyba
sprawiedliwe, co?
– T… t… tak.
– Dobrze. Więc się rozumiemy. Teraz posłuchaj, Vol. Zamierzam
cię puścić. Ale nie próbuj uciekać. Jeśli spróbujesz, nie potraktuję cię
pobłażliwie. Jasne?
– Ja… ja… jasne.
– Dobrze. Więc zobaczymy, jak nasi sprzymierzeńcy wyglądają z
bliska?
Puścił Vola, który nie próbował uciekać, chociaż nogi go swędziały.
– Osłoń oczy, Liman – uprzedził go Ścierwnik. – Będzie bardzo
jasno.
Sięgnął w zakamarki swojej szaty i wyciągnął tuzin świecących
bąków. Rozleciały się na wszystkie strony, wirując i rzucając jaskrawe
światło. Niektóre uniosły się do wierzchołka piramidy, inne wpadły w
dziury w podłodze, jeszcze inne pofrunęły na prawo i lewo, oświetlając
kolejne komnaty i przedsionki. Po królach i królowych, których z
takim przepychem pochowano w piramidach, nie zostało ani śladu.
Sarkofagi zawierające szacowne szczątki zniknęły, podobnie jak święte
księgi i zwoje, w których spisano modlitwy kierujące zmarłych do
nieba; nic nie zostało. Niewolnicy, konie i święte ptaki zgładzone, żeby
ich duchy towarzyszyły królewskim duszom na Drodze do
Wieczności, również zniknęli. Apetyt workomiotu pochłonął złoto,
ciało, kości. Wielkie plemię pożeraczy zabrało wszystko. Przeżuło,
strawiło.
– Patrz! – zawołał Ścierwnik, spoglądając na mieszkańców
piramidy.
– Widzę – odparł Vol. – Widzę.
Nawet on, posiadający encyklopedyczną znajomość świata
owadów, nie był przygotowany na potworne formy tych stworzeń ani
na ich nieskończoną rozmaitość. Niektóre miały wielkość robaków
otoczonych przez wielkie kałuże cuchnącego życia, gdzie ich ciała wiły
się z sykiem. Niektóre zdawały się posiadać setki kończyn i
przemykały całymi hordami po suficie, od czasu do czasu atakując
jednego spośród swoich pobratymców, ofiarę ich apetytu. Niektóre
były płaskie jak kartki papieru i pełzały po ziemi na warstewce śluzu.
Ale te były najmniejsze. Pojawiały się inne, wielkości otyłych
zapaśników albo ogromne jak słonie. A w mrokach za tymi kolosami
kryły się jeszcze większe potwory, których nie dało się objąć jednym
spojrzeniem, ponieważ ich ogrom stanowił wyzwanie nawet dla
najbardziej śmiałego oka. Żaden nie zdradzał lęku przed światłem
wdzierającym się do ich siedziby, chociaż spędziły tyle czasu w
ciemnościach. Przeciwnie, dążyły do światła, jakby wiedzione głodem,
toteż zdawało się, że cała zawartość piramidy przesuwa się do drzwi,
ukazując coraz więcej szczegółów swojej koszmarnej anatomii.
Odnóża szczękały jak nożyce, zęby grzechotały jak grad, szpony
zgrzytały jak szlifierskie kamienie. Nic w nich nie świadczyło o
łagodności czy współczuciu – to było samo zło, czyste i proste.
– Jest lepiej, niż sobie wyobrażałem – oświadczył Ścierwnik z
perwersyjną dumą. – Cóż za zgroza.
Tymczasem z wielkiej masy wyłonił się stwór wielkości dziesięciu
ludzi. Niezliczone pasożyty pełzały jak wszy po jego falującym cielsku.
– Czy one chcą nas zabić? – zastanowił się na głos Vol.
Owady na jego głowie schroniły się pod kołnierzem. Wydawał się
dziwnie bezbronny bez ich ruchliwego towarzystwa.
– Zapewne on nam powie, kiedy się zdecyduje – odparł Ścierwnik,
obserwując wielkiego stwora z ostrożnym szacunkiem.
Wreszcie stwór przemówił. Ścierwnik nie zrozumiał. Słuchał
uważnie, po czym odwrócił się do Limana Vola po pomoc; do Vola, w
którym miot-bestia widocznie odgadła tego, kto zna jej język. Istotnie
znał. Zaczął tłumaczyć, z początku trochę niepewnie.
– Oni… ono… wita cię. Potem ci mówi: „Zaczynamy się
niecierpliwić”.
– Doprawdy? – odrzekł Ścierwnik. – Więc powiedz mu ode mnie:
niedługo, już niedługo.
Vol odpowiedział miot-bestii, która natychmiast znowu
przemówiła głosem grubym i wibrującym.
– Słyszało, że wśród wysp są intruzi.
– Jeden czy dwóch – przyznał Ścierwnik, a Vol przetłumaczył
potrójnymi ustami. – Ale nic nie stanie pomiędzy nami a naszym
wielkim planem.
Ponownie miot-bestia przemówiła. Ponownie Vol przetłumaczył.
– Ono pyta:Przysięgasz?”
– Tak – potwierdził Ścierwnik, wyraźnie nieco zirytowany, że ten
potwór kwestionuje jego uczciwość. – Przysięgam. – Popatrzył
wyzywająco na stwora. – Nasze plany się spełnią. Co do tego nie ma
wątpliwości.Dopiero wtedy miot-bestia wyjawiła, że wie więcej o
sztuce komunikacji, niż okazywała z początku, ponieważ znowu się
odezwała, lecz tym razem w zrozumiały sposób. Mówiła powoli, jakby
musiała dopasować do siebie słowa niczym fragmenty układanki, ale
wypowiedź brzmiała jednoznacznie.
– Ty… nas… nie… oszukasz… Ścierwnik – powiedziała.
– Oszukać was? Ależ skąd!
– Wiele… lat… w ciemności… czekamy.
– Tak,ja…
– Głodni!
– Tak.
– Głodni!!! Głodni!!!
Chór rozbrzmiał we wszystkich zakamarkach piramidy, w tunelach
i gniazdach tysiące metrów pod ziemią i nawet w pozostałych
piramidach, gdzie workomiot również mnożył się od lat, czekając na
swoją chwilę.
– Rozumiem – zapewnił Ścierwnik, wznosząc głos ponad hałas. –
Zmęczyło was czekanie. I jesteście głodne. Wierzcie mi, rozumiem.
Wcale ich nie ułagodził. Ruszyły do drzwi ze wszystkich stron,
odsłaniając coraz więcej okropnych szczegółów swojego wyglądu.
Ścierwnik znał się na potwornościach – pieczary, lasy i robacze pola na
Gorgozjum chełpiły się niezliczoną rozmaitością straszliwych
wynaturzeń – lecz nawet tam nic nie mogło się równać z ohydą tego
plugawego klanu, z tymi tłustymi, wilgotnymi gronami oczu i licznymi
rzędami odnóży gmerających w gęstym od smrodu powietrzu.
– Panie, powinniśmy uważać – mruknął Vol do Ścierwnika. – One
się zbliżają.
Vol miał rację. Workomioty znalazły się o wiele za blisko.
Te na górze poruszały się najszybciej, przełaziły jedno przez drugie
w odrażającym pośpiechu i gubiły żywe, drgające kawałki ciała, które
spadały na podłogę.
– Chyba są bardzo głodne – zauważył Mendelson.
– Jak myślisz, co powinniśmy z tym zrobić, panie Kształt? –
zainteresował się Ścierwnik.
Kształt wzruszył ramionami.
– Nakarmić je! – zaproponował.
Ścierwnik nagle wyciągnął ręce i złapał Kształta za kark.
– Jeśli tak się troszczysz o ich dobro, panie Kształt, może
poświęcisz własne żałosne ciało dla ich apetytu, hę? Co ty na to?
– Nie! – zaprotestował Kształt i próbował się wyrwać.
– Odmawiasz?
– Tak, panie, proszę, panie. Bardziej ci się przydam żywy,
przysięgam.
– Mocno wątpię, czy w ogóle mi się przydasz.
Po tych słowach Ścierwnik odepchnął Kształta, który zatoczył się
na swoim kikucie i upadł na kolana w cieniu miot-bestii. Przez ulotną
chwilę istota spoglądała na niego z góry jakby ze współczuciem na
zniekształconej twarzy. Kształt odwrócił się od niej, podniósł się i
zaczął uciekać po zanieczyszczonej ziemi, nie zważając, że zapuszcza
się w głąb piramidy, byle tylko oddalić się od Ścierwnika i miot-bestii.
Wtem usłyszał nad głową jakiś dźwięk. Zamarł i jakiś kolczasty,
strzępiasty stwór – wilgotny i żylasty, przyczepiony do sufitu
węźlastymi sznurami materii – spadł prosto na niego. Kształt krzyknął,
kiedy okrył go cień stwora; potem żywy sznur, na którym zwisał
napastnik, podciągnął ciężar i bestia zniknęła w mroku, unosząc ze
sobą łup. Kształt po raz ostatni zawołał swojego pana żałosnym
głosem, zdławionym przez bezlitosny uścisk. Kilka razy wierzgnął
słabo. Potem wierzganie i krzyki ustały. Z Mendelsona Kształta uszło
życie.
– One chcą mordować – powiedział Liman Vol do Ścierwnika. –
Lepiej stąd chodźmy.
– Chyba masz rację.
– Chcesz jeszcze o czymś z nimi rozmawiać?
– Powiedziałem i zobaczyłem już wszystko, czego potrzeba –
odparł Ścierwnik. – Poza tym znajdę okazję kiedy indziej.
Zawrócił do drzwi, wzywając Vola.
Nawet Vol przyglądał się stworom z fascynacją prawdziwego
entuzjasty, przekrzywiając głowę w prawo i w lewo, w górę i w dół,
żeby nie przegapić żadnych szczegółów.
– Wychodź, wychodź! – ponaglił go Ścierwnik.
Wreszcie Vol skoczył do drzwi, ale jeszcze przystanął, żeby
obejrzeć się po raz ostatni.
– Wychodź! – wrzasnął na niego Ścierwnik, zamykając drzwi. –
Szybko, zanim się wydostaną!
Kilka istot z miotu, które tylko parę metrów dzieliło od progu,
uczyniło ostatni rozpaczliwy wysiłek, żeby dotrzeć do drzwi i
zablokować je przed zamknięciem, ale Ścierwnik okazał się szybszy.
Drzwi piramidy zamknęły się w taki sam niezwykły sposób, w jaki się
otwarły. Ścierwnik szybko przekręcił Klucz w zamku i workomiot
ponownie został uwięziony. Rozczarowane stwory wstrząsnęły
kamiennymi ścianami piramidy i zaryczały tak potężnie, że kamienne
stopnie zawibrowały pod stopami Ścierwnika i Limana Vola. Jednak
miot-bestia nie mogła nic zrobić. Ścierwnik z nabożeństwem wyjął
Klucz z zamka i wsunął go w najgłębsze zakamarki swojej szaty.
– Ty drżysz – powiedział do Vola z lekkim uśmiechem.
– Ja… ja… ja… nigdy nie widziałem czegoś takiego – wyznał Vol.
– Nikt nie widział – odparł Książę Północy. – I dlatego, gdy je
wypuszczę w odpowiedniej chwili, chaos i zgroza zapanują na całym
Abaracie.
– To będzie jak koniec świata – zauważył Liman i ruszył po
stopniach w dół do barki.
– Nie – zaprzeczył Ścierwnik, schodząc za Limanem. – Tutaj się
mylisz. To będzie początek.

14
LAMENT
(OPOWIEŚĆ MAUPY)

Candy nie traciła czasu na dygotanie na plaży. Wiedziała, gdzie na


wyspie może znaleźć miejsce nieco bardziej przyjazne: w spowitym
mgłą lesie. Od strony drzew dmuchał ciepły, balsamiczny wiatr, który
przywoływał i uspokajał. Od czasu do czasu podmuch wiatru
przynosił niewyraźne dźwięki muzyki; zaledwie parę nut, nic więcej,
odegranych (prawdopodobnie) na oboju. Łagodne, melodyjne tony.
– Szkoda że nie ma Malinga – powiedziała Candy do siebie, brnąc
przez piasek plaży.
Przynajmniej nie była sama. Musiała tylko iść za muzyką i
wcześniej czy później na pewno znajdzie muzykanta. Im wyraźniej
rozbrzmiewała melodia, tym bardziej wydawała się żałosna, gorzko-
słodka. Przypominała pieśni, które śpiewał dziadek Candy (ojciec
mamy, dziadek O’Donnell), kiedy była mała. Lamenty, tak je nazywał.
– Co to jest lament? – zapytała go pewnego dnia.
– Pieśń o smutkach tego świata – odpowiedział ze słabym śladem
irlandzkiego akcentu w głosie. – O rozstaniu kochanków, statkach
zagubionych na bezkresnym morzu i świecie wypełnionym
samotnością.
– Czemu chcesz śpiewać o smutku? – zapytała Candy.
– Ponieważ każdy głupiec potrafi być szczęśliwy – odparł. –
Potrzeba człowieka z prawdziwym sercem – przyłożył do piersi dłoń
zwiniętą w pięść – żeby stworzyć piękno z tego, co doprowadza nas do
płaczu.– Dalej nie rozumiem…
Dziadek O’Donnell ujął jej twarz wielkimi, pobliźnionymi rękami.
Przez całe życie pracował na kolei i każda blizna miała swoją historię.
– Nie, oczywiście nie rozumiesz – powiedział z pobłażliwym
uśmiechem. – Nic dziwnego. Co taka słodka dziewczynka jak ty może
wiedzieć o smutkach tego świata? Musisz po prostu mi uwierzyć… nie
można żyć pełnią życia i nie uronić czasem łzy. To nie jest złe uczucie,
dziecko. Właśnie po to jest lament. Sprawia, że w dziwny sposób jesteś
szczęśliwa, że się smucisz. Pojmujesz?
Nie pojmowała. Nie całkiem. Sam pomysł, że smutek może jakimś
sposobem uszczęśliwić człowieka, do niej nie przemawiał.
Teraz jednak zaczynała rozumieć. Abarat ją zmieniał. W krótkim
czasie, kiedy podróżowała pomiędzy Godzinami, tyle widziała i
doznawałatakich uczuć, jakie nigdy by nie wzbudziło nic, choćby
mieszkała w Kurczakowie przez tysiąc lat. Gwiazdy, które zdawały się
przesuwać, kiedy podróżnik przekraczał granicę pomiędzy jedną
Godziną a drugą, całe konstelacje powoli schodzące z nieba, księżyc,
który oświetlał morze jasnym blaskiem i przywoływał z
fioletowobłękitnych głębin Izabelli powolne ławice ryb wznoszących
do nieba smutne srebrne oczy, zanim zawróciły i ponownie zniknęły w
ciemnościach.
Czasami dostrzeżona przelotnie twarz albo czyjeś napotkane
spojrzenie – nawet cień przelatującego ptaka – niosły ze sobą cień
melancholii. Dziadkowi spodobałoby się tutaj, pomyślała.
Zbliżyła się już do skraju mglistego lasu. Tuż przed nią zaczynała
się ścieżka, ułożona z mozaikowych kamyków przedstawiających wzór
przeplecionych spirali, prowadząca do lasu. Dziwny przypadek, że
stopy zaniosły Candy akurat do miejsca, gdzie zaczynała się ścieżka,
ale przecież na Abaracie ciągle spotykały ją dziwne przypadki. Już się
nie dziwiła.
Ludzie, którzy układali mozaikę, postanowili trochę się zabawić
deseniami. W spiralach tańczyły sylwetki zwierząt – żaby, węże,
rodzina stworków podobnych do zielonych szopów praczy – które
wydawały się gotowe umknąć albo odpełznąć, jak tylko ktoś zbliży do
nich stopę.
Tak ją pochłonęło podziwianie tego dowcipnego rękodzieła, że
nawet się nie zorientowała, jak daleko zaszła. Kiedy ponownie uniosła
głowę, plaża i brzeg morza zniknęły. Ze wszystkich stron otaczały ją
ogromne drzewa o koronach rozświergotanych wszelkimi rodzajami
ptaków Nocy.
Wciąż słyszała lament wznoszący się i opadający gdzieś w oddali.
Pod jej stopami spiralne desenie ścieżki z każdym krokiem stawały
się dziwniejsze, zwierzęta wplecione w mozaikę coraz bardziej
fantastyczne, jakby ją ostrzegały, że wkrótce nastąpi zmiana w
wędrówce. A teraz zobaczyła przed sobą początek tej zmiany.
Pomiędzy drzewami stała masywna brama obramowana przez
eleganckie kolumny. Chociaż zawiasy wciąż znajdowały się na miejscu,
a na ziemi leżały resztki ciężkiego żelaznego zamka, same odrzwia
zostały całkowicie przeżarte rozkładem. Candy wkroczyła do środka.
Nieistniejące drzwi strzegły wyjątkowo pięknego budynku. Mury
ozdobiono przepięknymi freskami przedstawiającymi radosne,
magiczne sceny: krajobrazy, w których ludzie tańczyli tak lekko, jakby
pokonali grawitację, i wzbijali się w niebo, a istoty nieziemskiej
piękności wyłaniały się z falujących srebrnych rzek.
Lament nadal rozbrzmiewał, wciąż tak samo gorzko-słodki. Candy
szła za muzyką przez wspaniałe sale, gdzie każdy krok odbijał się
echem od malowanych kamieni. Pałac nie oparł się niszczycielskim
wpływom lasu. Drzewa, nadzwyczajnie giętkie, posiadające więcej siły
od zwykłych drzew, wepchnęły się przez sufit i ściany, a plątanina
obsypanych owocami gałęzi tak bardzo przypominała misternie
rzeźbione i malowane panele, że nie dało się rozróżnić, gdzie kończy
się żywe drewno, a zaczyna martwe; gdzie farba zastępuje liście i
owoce albo na odwrót. Wydawało się niemal, jakby malarze i
rzeźbiarze zawczasu przewidzieli inwazję drzew i zaprojektowali pałac
w ten sposób, żeby bez protestu wtopił się w objęcia natury.
Candy widziała oczyma duszy ludzi, którzy tutaj pracowali. Łatwo
sobie wyobrażała ich skupione, pobrużdżone twarze, kiedy pracowali
nad swoim arcydziełem; chociaż oczywiście tylko ich sobie
wyobrażała. Jak mogła pamiętać coś, czego nigdy nie widziała? A
jednak wspomnienia powracały uparcie, tym silniejsze, im dalej
wchodziła w głąb pałacu. Zobaczyła mężczyzn i kobiety pracujących
przy świetle kul unoszących się jak małe księżyce. W powietrzu
wisiały ostre zapachy świeżo ciętego drewna i nowo zmieszanej farby.
– Niemożliwe – powiedziała do siebie na głos, żeby raz na zawsze
wszystko wyjaśnić.
Zauważyła, że ktoś dotrzymuje jej kroku, zwinnie przemykając
wśród cieni. Od czasu do czasu dostrzegała poruszenia swego
prześladowcy – błysk oczu, smugę czegoś, co wyglądało jak pręgowana
sierść. W końcu uległa ciekawości.
– Kim jesteś?! – zawołała.
Ku swemu zdziwieniu natychmiast otrzymała gardłową odpowiedź:
– Nazywam się Brud.
– Brud?
– Tak. Maupa Brud.
Zanim zdążyła odpowiedzieć, stwór wynurzył się spomiędzy drzew
i podszedł do niej na pałąkowatych nogach. Istotnie wyglądał jak
małpa, ale jego chytra twarz miała zdecydowanie ludzki wyraz. Lekko
skośne oczy patrzyły bystro, a groteskowo szerokie usta mieściły
szokująco bogaty asortyment zębów, które pokazywał przy każdym
uśmiechu, czyli dość często. Ubrany był chyba w resztki starego
cyrkowego kostiumu: workowate pasiaste spodnie podtrzymywane
spleśniałym paskiem, haftowaną żółto-czerwono-niebieską kamizelkę
i podkoszulek z napisem: JESTEM BRUD. Cały strój lepił się od błota i
resztek zepsutego jedzenia. Obcy roztaczał wokół siebie niezbyt
aromatyczną woń.
– Jak tutaj trafiłaś? – zwrócił się do Candy.
– Szłam za muzyką.
– Kim jesteś?
– Candy Quackenbush.
– Głupie imię.
– Nie głupsze niż Brud.
Małpolud podniósł brudny palec i bez ostrzeżenia wpakował go
sobie głęboko do nosa, zaginając tak, że koniec palca wyszedł drugą
dziurką. Candy starała się nie okazywać odrazy, żeby go nie
prowokować.
– No więc oboje głupio się nazywamy, co? – rzekł, kiwając palcem.
Candy nie potrafiła już dłużej ukrywać wstrętu.
– Brzydzisz się mnie? – zapytał wesoło Brud.
– Trochę – przyznała.
Małpolud zachichotał.
– Król najbardziej się śmiał, kiedy tak robiłem.
– Król?
– Król Klaus z Dnia. To był jego Pałac Zmierzchu. Oczywiście jego
królestwo ma tutaj granice. Zanim wejdziesz do połowy Galigali, już
jest Noc.
Candy rozejrzała się po szczątkach pięknego budynku z nowym
szacunkiem.
– Więc to był pałac.
– To ciągle jest pałac – poprawił Brud. – Tyle że już nie ma tu
królów ani królowych.
– Co się z nimi stało?
– Nie uczyli cię historii w szkole?
– Nie abarackiej historii.
– A jest jakaś inna? – zdziwił się Brud, zerkając na Candy kątem
oka. Nie czekał na odpowiedź. – Właściwie ten pałac zbudowano dla
córki Klausa, księżniczki Boi. A kiedy umarła, jej ojciec kazał
wszystkim… dworzanom, kucharzom, służącym, błaznowi… mnie…
żeby każdy poszedł swoją drogą i szukał szczęścia na własną rękę.
– Ale ty nie odszedłeś?
– Och, odszedłem na jakiś czas. Chciałem zostać zakonnicą, ale nie
podobały mi się czepki.
Candy roześmiała się, lecz Brud zachował poważny wyraz twarzy,
dzięki czemu żart wydawał się jeszcze zabawniejszy.
– Więc wróciłeś? – zagadnęła Candy.
– A dokąd miałem pójść? Czym jest błazen bez króla? Byłem nikim.
Tutaj przynajmniej zostały mi szczęśliwe wspomnienia. Widzisz, ona
nas uszczęśliwiła. Umiała dawać szczęście.
– Ona to…?
– Księżniczka Boa, oczywiście.
Księżniczka Boa. Candy już kilka razy słyszała to imię, lecz zawsze
wymawiane szeptem.
– Klaus miał dwoje dzieci – ciągnął Brud – księcia Quiffina i
księżniczkę Boę. Oboje byli piękni i wspaniali… taki jest Quiffin. –
Wskazał porIret młodego mężczyzny o subtelnych rysach twarzy, z
ciemnymi włosami i brodą utrefionymi w delikatne loki. – A
dziewczyna zbierająca kwiaty arva, o tam, to moja słodka księżniczka
w wieku jedenastu lat. Była wyjątkowa, nawet wtedy. Należała do
innego gatunku istot. Miała w sobie tyle światła… w oczach. Nie. W
duszy. Po prostu promieniowało z jej oczu. Nawet jeśli się złościłem
albo dąsałem, wystarczyło pobyć z nią przez minutę czy dwie i
wszystko znowu było dobrze. – Zamilkł na kilka sekund, po czym
bardzo cichutko powtórzył: – Wszystko… było… dobrze.
– Czy umarła na jakąś chorobę?
– Nie. Została zamordowana.
– Zamordowana?! To straszne!
– W dniu swojego ślubu. Właśnie w kościele, kiedy stała obok
mężczyzny, którego miała poślubić, Finnegana Hoba. – Małpoludowi
łzy napłynęły do oczu. – Byłem tam. Widziałem wszystko. I nigdy
więcej, dopóki żyję, nie chcę oglądać takich okropności. Zupełnie
jakby w jednej chwili światło odeszło ze świata.
– Kto ją zamordował? – zapytała Candy.Twarz Bruda zastygła w
absolutnym bezruchu, tylko oczy biegały tam i z powrotem niczym
przerażeni więźniowie w celach czaszki.
– Mówili, że smok. No tak, rzeczywiście smok ją zabił. A Finnegan
zabił smoka przed samym kościołem, więc na tym się skończyło. Ale
prawdziwy zbrodniarz…
Oczy zamknęły się na chwilę. Kiedy znowu się otwarły, spoglądały
prosto na Candy.
– Władca Gorgozjum – powiedział małpolud bardzo cicho. – On to
sprawił. Christopher Ścierwnik.
– Czemu go nie aresztowano?
Małpolud zaśmiał się z goryczą.
– Ponieważ on jest Księciem Północy. Nietykalnym według praw
Dnia. A nikt po stronie Nocy nie oskarży go przed sądem, nie ośmielą
się. Przecież on jest ostatnim Ścierwnikiem! Dostaję szału, jak o tym
myślę! On ma jej krew na rękach, jej światło na rękach. I chodzi na
wolności, dalej czyni zło. Nie ma sprawiedliwości na tym świecie!
– Wiesz to na pewno? – zapytała Candy. – Ze on jest winny?
Po chwili namysłu Brud oświadczył:
– Gdyby on teraz stanął tutaj, a ja miałbym środki, żeby go
załatwić… zrobiłbym to. – Strzelił palcami. – O tak! Czasami nie
potrzeba dowodów. Po prostu się wie. W głębi serca. Nie wiem,
dlaczego on to zrobił. I wszystko mi jedno. Wiem tylko, że to zrobił.
Potem zamilkł i łagodne tchnienie wiatru przyniosło z powrotem
lament.
– Smutna muzyka – zauważyła Candy.
– No, to nie miejsce do tańca. Już nie. Przepraszam cię na chwilę.
Nie jestem w nastroju do dalszej rozmowy.
– Och tak, oczywiście. Przepraszam. Nie powinnam była…
– Tyle razy sobie mówiłem: postaraj się być szczęśliwy. Nie możesz
zmienić przeszłości. Ona odeszła na zawsze. I na tym koniec. Ale
widocznie jakiś kawałeczek mojego serca nie chce w to uwierzyć.
Obdarzył Candy ostatnim smętnym spojrzeniem i ruszył w
błękitnawy półmrok. Odchodząc, rzucił przez ramię:
– Przy okazji, muzyk nazywa się Bilarki. Już nie mówi, więc nie
próbuj z nim rozmawiać, tylko stracisz czas.

15
POŚCIG

Dwa lata wcześniej w Kurczakowie wydarzyła się tragedia, która


mogła się równać ze smutną historią księżniczki Boi. Johnny Morales
przyjechał do miasta na wesele swojej siostry Nadine i w noc przed
ślubem zginął w wypadku. Pasażerem w samochodzie Moralesa był
niedoszły pan młody. Także poniósł śmierć. Obaj mocno popili na
wieczorze kawalerskim i śmiali się razem (według pasażera, który
wyszedł cało z wypadku), kiedy Morales stracił panowanie nad
kierownicą i zjechał z szosy prosto na drzewo. Podwójna tragedia
okazała się zbyt ciężka dla Nadine. Straciła brata i ukochanego w
jednej okropnej chwili, straciła też chęć do życia. Dwa i pół miesiąca
później wynajęła pokój w nędznym motelu na obrzeżach miasta i
wzięła dostatecznie dużo pigułek nasennych matki, żeby na pewno
więcej się nie obudzić. Pokonały ją cierpienie, smutek, bezsens życia
bez męża i brata.
Nadine, zawsze życzliwa, zawsze uśmiechnięta, pracowała jako
kasjerka w supermarkecie, gdzie Melissa Quackenbush robiła zakupy,
więc Candy trochę ją znała i bardzo lubiła.
Śmierć Nadine głęboko nią wstrząsnęła. Nie całkiem to rozumiała,
ale czuła dojmujący żal. Jeszcze większy niż po śmierci dziadka
O’Donnella.
Potem wiele razy śnił jej się ten ślub, w wielkim kościele
wypełnionym kwiatami, jakie widujemy tylko we śnie. Czasami była
gościem na ślubie (chociaż w rzeczywistości nikt z rodziny
Quackenbushow nie utrzymywał dostatecznie bliskiej znajomości z
rodziną pana młodego czy panny młodej, żeby otrzymać zaproszenie).
Czasami była oblubienicą. Nikomu nie mówiła o tych snach. Trochę
głupio się czuła; w końcu do tych snów nie miała żadnego prawa. To
nie była jej tragedia. Więc czemu tak ją poruszyła?
Teraz Candy siedziała w komnacie z portretami księcia Quiffina i
młodej księżniczki Boi i błądziła myślami, szukając jakiegoś punktu
zaczepienia. Wyczuwała powiązania tutaj, w Pałacu Zmierzchu:
smutek Nadine Morales i księżniczki Boi połączone mostem jej
własnych uczuć. Ale dlaczego? Po co istniał ten most?
Skoro już zadawała sobie takie pytania, warto chyba również
zapytać, dlaczego w ogóle los rzucił ją do tego pałacu. Kiedy Methis
niósł ją w stronę Siódmej Godziny i w dole ukazały się drzewa spowite
mgłą, odniosła wyraźne wrażenie, że tutaj znajduje się coś ważnego,
chociaż wtedy jeszcze nie wiedziała co. Teraz wiedziała. Przyciągnęły
ją te puste, wypełnione lamentem pokoje. One i historia, której przed
chwilą wysłuchała.
A teraz, kiedy ją usłyszała, chciała odejść. Opowieść maupy
zbudziła wspomnienia o Nadine Morales, które Candy chciała
wyrzucić z głowy. Wciąż jednak nie obejrzała sporej części pałacu. Nie
mogła stąd odejść (prawdopodobnie na zawsze), dopóki nie zobaczyła
wszystkiego. Więc gdy niewidoczny Bilarki dalej grał swoje lamenty
(teraz na inną melodię, lecz równie smutną), zapuszczała się coraz
głębiej w pałacowe komnaty. Światło stopniowo przygasało, a im
ciemniej się robiło, tym łatwiej mogła sobie wyobrazić, jak wyglądały
te pokoje, kiedy pałac stał jeszcze w pełnej chwale. Zdumiewające! Sale
o barwnych ścianach, wypełnione śmiechem i zapachami dobrego
jedzenia. Gdy by ż tylko mogła to zobaczyć! W pewnym sensie,
pomyślała, przybyła na Abarat za późno; minęły już czasy wspaniałych
pałaców, wielkich królów i królowych. Na Abarat, pogrążony w chaosie
i smutku, padł cień morderstwa i złej magii, cyrku dziwolągów i
wszechobecnego śmiechu Chłopaka Commexo.
Muzyka Bilarkiego stopniowo wywierała na nią wpływ. Candy była
coraz bardziej zmęczona. Nogi zaczęły jej ciążyć. Wkrótce chciała
tylko się położyć i chociaż trochę przespać. Właściwie czemu nie?
Tutaj nie groziło jej większe niebezpieczeństwo niż gdzie indziej.
Pewnie nawet mniejsze. Znalazła szezlong, który wydawał się całkiem
wygodny, i usiadła na nim. Wysoko w gałęziach drzew Bilarki
przemykał jak duch, ciągnąc za sobą nić lamentu.
Candy miała powieki jak z ołowiu; wkrótce same opadły. Po kilku
sekundach jej głowę wypełniły głosy, które wydobywały się ze ścian
pokoju. Ktoś ją wzywał z przeszłości.
– Chodź, tu, kochana! – usłyszała męski głos.
– Gwiazdy są takie jasne dzisiejszej nocy – odrzekł głos młodej
kobiety. – Ciekawe, co one mówią?
– Nie pytaj! Nigdy nie pytaj.
– Dlaczego?
– Bo nie spodoba ci się odpowiedź-
Candy słyszała, że ktoś śmieje się z tego, i obejrzała się we śnie,
szukając tej rozbawionej osoby. Zobaczyła mężczyznę z długą siwą
brodą stojącego na drugim końcu sali. Nawet gdyby nie nosił korony,
Candy natychmiast rozpoznałaby w nim króla. We śnie patrzył prosto
na nią i w oczach miał tyle miłości, takiej głębokiej i niezachwianej, że
chciało jej się płakać z zachwytu. Nie pamiętała, żeby jej ojciec kiedyś
tak na nią patrzył.
– Co ci jest, dziecko? – zapytał Klaus. – Proszę, żadnych lez-
Candy przyłożyła rękę do twarzy. Miała mokre policzki. Król
podszedł do niej, otwierając ramiona.
– Nie masz żadnego powodu do smutku, kochanie.
– Myślałam tylko, jak wszystko się zmieni, kiedy wyjdę za mąż.
Candy słyszała własny głos, ale subtelnie zmieniony. Miał w sobie
bogactwo brzmień, melodyjną łagodność. Postanowiła to sobie
zapamiętać, kiedy zbudzi się z tego snu.
– On cię kocha – powiedział król Klaus. – Kocha cię całym sercem,
mój skarbie. Gdyby cię nie kochał, nie pozwoliłbym mu cię poślubić i
zabrać.
Uśmiechnął się i łagodnie pogładził ją po twarzy. Trochę się
spodziewała, że jego palce będą zimne – skoro sięgał do niej z
przeszłości – ale nie, były ciepłe i miękkie. Odezwał się ponownie,
teraz prawie szeptem:
– Finnegan jest dzieckiem zarówno Nocy, jak i Dnia. Nigdy jeszcze
ve historii taki człowiek nie żył na wyspach. Przynajmniej o żadnym
takim nie wiemy. To dar bogów, że wy dwoje znaleźliście się i
pokochaliście. Razem pokonacie rozłam, który dzielił te wyspy od
pokoleń. – Widziała po oczach króla Klausa, jak cieszy go ta
perspektywa. – Będziecie mieli najpiękniejsze dzieci, jakie widział
Abarat, a ten pałac będzie dla nich idealnym mieszkaniem, ponieważ
stoi w miejscu, gdzie Ciemne Godziny spotykają się z Jasnymi.
Uśmiechnij się – powtórzył. Och, jak łagodnie!
Nakryła swoją rękąjego dłoń, splotła palce z jego palcami.
Zanim zdążyła ułożyć twarz w uśmiech, który pragnął zobaczyć,
usłyszała jakiś krzyk z oddali.
– Co to? – zapytała.
Król Klaus wciąż patrzył na nią kochającym wzrokiem, jakby nie
usłyszał pytania. Krzyk rozbrzmiał głośniej, lecz nadal niewyraźnie.
Ktokolwiek wrzeszczał, w panice nie potrafił artykułować słów.
Potem Candy się zorientowała: panikarz nie był z nią w tym śnie.
Znajdował się na zewnątrz, na jawie!
– Muszę iść – powiedziała.
Dziwnie się czuła, rozmawiając w ten sposób z osobą ze snu, ale
odnosił się do niej tak miło, że nie chciała go obrazić.
– Dokąd idziesz? – zapytał król Klaus. – Należysz tutaj. Na zawsze.
Na zawsze!
– Muszę się obudzić! –zawołała.
Popatrzył na nią ze zdziwieniem.
– Obudzić? – powtórzył. – Przecież nie śpisz…
– Właśnie że tak. Spię! Posłuchaj tych krzyków!
– Nic nie słyszę – rzekł łagodnie król Klaus. – Czy to jakiś żart?
– Nie… – odparła i odsunęła się od niego. – Muszę iść.
Wciąż splatał palce z jej palcami; nie chciał jej wypuścić. Ani ona
właściwie nie chciała od niego odchodzić. Z radością by rozmawiała z
królem przez następną godzinę.
A jednak musiała odejść. Spanikowany głos rozbrzmiewał blisko. I
teraz go rozpoznała.
– Brud! – krzyknęła.
– Maupa? – upewnił się Klaus.
– Tak. Tak, maupa! Ma kłopoty. Muszę do niego iść!
Wysunęła palce z dłoni króla i kiedy zerwała kontakt, poczuła, że
wypływa ze snu na jawę.
– Przepraszam – powiedziała, kiedy twarz króla zaczęła się
rozmywać. – Na pewno jeszcze…
Nie zdążyła dokończyć zdania. W tej samej chwili się przebudziła i
sen zniknął w mgnieniu oka.
Brud stał obok i patrzył na nią dzikim wzrokiem.
– Mamy kłopoty! – wrzasnął. – Mamy cholerne kłopoty!
– O co chodzi? – zapytała Candy, przecierając oczy.
– Zszedłem na plażę, żeby odetchnąć świeżym powietrzem, a tam
przypłynęła łódka z czterema zszywkami przy wiosłach. Wiesz, co to
zszywki?
– O tak. Niestety wiem.
– Ale to nie były zwyczajne zszywki. Były większe, silniejsze. I
miały hełmy…
– Szlamy. Nazywają się szlamy – wyjaśniła ponuro Candy. –
Przypuszczam, że nie były same?
– Nie.
– Dowodził nimi człowiek z krzyżowymi tatuażami na policzkach?
– Tak.
– Nazywa się Otto Houlihan, czasami nazywają go Krzyżówkowy
Pan.
– Słyszałem o nim. On jest…
– Łowcą. Pracuje dla człowieka, który zabił waszą księżniczkę…
– Dla Christophera Ścierwnika.
– Właśnie.
– A teraz Houlihan cię ściga?
– Tak.
– Dlaczego?
– Chyba Ścierwnik myśli, że sprawiam kłopoty.
Brud przechylił głowę z wyrazem rozbawienia na twarzy.
– Dlaczego on tak myśli?
– Długa historia.
– Podaj skróconą wersję.
– No… przybyłam tutaj z Zaświata. Przypadkiem. Myślę…
– Mów dalej – ponaglił Brud.
– Pewni ludzie na Gorgozjum uważają, że przybyłam tu, żeby
zepsuć i m plany.
– Jakie plany?
– Nie wiem.
– Więc nie…?
– Co nie?
– Nie zamierzasz zepsuć im planów?
– Nie. Nawet nie wiem, co planują.
– Więc się mylą?
– Tak. Ale dla nich chyba nie ma znaczenia, że jestem niewinna.
– I tak cię zabiorą.
– Pewnie tak.
– Hm. – Brud myślał przez chwilę. – Fascynujące. – Potem dodał: –
Muszę iść.
– Odchodzisz?
– Tak. No wiesz, jestem…
– Zajętą maupą.
– Tchórzem.
Candy roześmiala się pomimo swojej niewesołej sytuacji.
– Przynajmniej jestem uczciwy – mruknął Brud. – Zegnaj.
Naprawdę cieszę się, że cię poznałem.
Od strony wejścia do pałacu dobiegł głośny trzask, a potem głos
Houlihana:
– Candy Quackenbush! Pokaż się! Poddaj się! Słyszysz mnie?
Brud obdarzył Candy szerokim uśmiechem i wyskoczył przez okno
umieszczone zbyt wysoko w ścianie, żeby Candy mogła tamtędy
umknąć.
– Wielkie dzięki, maupo! – zawołała za nim.
Tymczasem Houlihan wędrował przez pałacowy labirynt, kierując
się swoim nosem, i zbliżał się coraz bardziej.
– Nie masz dokąd uciekać! – krzyczał. – Po prostu padnij na ziemię
i czekaj na mnie!
Candy z wysiłkiem wyrzuciła z myśli Krzyżówkowego Pana i
skupiła się na drogach ucieczki. Widziała wokół siebie mnóstwo
drzwi, ale dokąd prowadziły? Gdyby źle skręciła, wpadłaby prosto w
łapy Houlihana.
Kiedy tak się zastanawiała, powiew tego samego wiatru, który
wcześniej odnalazł ją na plaży, dmuchnął jej w twarz, przynosząc
muzykę Bilarkiego. Pójdę za nim, postanowiła z nadzieją, że muzyka
doprowadzi ją do bezpieczeństwa. Skąd dochodziła? Candy
wstrzymała oddech i nasłuchiwała uważnie. Ach, stamtąd! Zza drzwi
po prawej stronie, z chmurami wyrzeźbionymi na ciemnej framudze.
Nie zwlekała dłużej. Zsunęła pantofle, podbiegła i otworzyła drzwi.
Wiatr czekał po drugiej stronie, tak jak muzyka Bilarkiego. Pobiegła za
nią chyżo, modląc się w duchu, żeby ta muzyka oznaczała
bezpieczeństwo.
Jedno było pewne: pościg skierował ją do pokojów, których jeszcze
nie odkryła, pokojów tym cudowniejszych, im dalej się zapuszczała.
Jeden pokój miał ściany jakby wyrzeźbione z zielonego lodu (chociaż
wcale niezimne w dotyku), inny został przemyślnie ozdobiony
otwartym oknem, przez które widać było las rzucający cienie utkane
ze światła. Nie miała jednak czasu, żeby podziwiać te wnętrza i
widoki. Odgłosy pościgu Houlihana nie cichły ani na chwilę, a czasami
jego zszywki wydawały piekielne wycie, które budziło echa w całym
pałacu, jakby się zmienił w jakiś straszny dom wariatów. Na szczęście
muzyka Bilarkiego nie ustawała. Za każdym razem, kiedy Candy już
była przekonana, że krąży w kółko i za chwilę wpadnie w łapy
Houlihana, muzyka kierowała ją do całkiem nowej części tego
przedziwnego labiryntu.
Szczęście jednak nie mogło jej wiecznie sprzyjać. Głosy
prześladowców stopniowo się przybliżały, a kilkakrotnie Candy,
wymykając się jednymi drzwiami, widziała ich cienie padające na próg
drugich drzwi.
– Widzę cię! – zawołał za nią Krzyżówkowy Pan. – Ostrzegałem cię,
Candy Quackenbush. Nie masz dokąd uciekać!
Obejrzała się i w końcu go zobaczyła, tę samą chorobliwie żółtą
twarz, jaką zapamiętała, oczy przepełnione nienawiścią. Na chwilę ich
spojrzenia się spotkały i jego wzrok przykuł ją do ziemi. Potrzebowała
wielkiej siły woli, żeby się uwolnić; wreszcie jednak zdołała oderwać
stopy od podłogi. Odwróciła się i spojrzała na ścianę przed sobą,
szukając wyjścia. W pierwszej chwili nie dostrzegła żadnych drzwi,
tylko fresk przedstawiający purpurowy pejzaż, z horyzontem
oświetlonym przez konstelację latamianych gwiazd, gdzie skakały i
paradowały zwierzęta przypominające zbiegów z jakiegoś eterycznego
cyrku.
Lecz Candy miała bystre oczy i nawet w półmroku Zmierzchu
dostrzegła drzwi. Tkwiły w ścianie, tak przemyślnie wkomponowane
w eleganckie malowidło, że prawie niewidoczne.
Puściwszy mimo uszu kolejną pogróżkę Houlihana, wybiegła przez
te drzwi i znalazła się w najdziwniejszej komnacie Pałacu Zmierzchu.

16
WUNDERKAMMEN

Pośrodku pokoju rosło drzewo, którego ambitne gałęzie przebiły


dach. U stóp drzewa na wielkim muchomorze siedział grajek, którego
lamenty przyciągnęły Candy do tego pałacu cudów – Bilarki. Wyglądał
stosunkowo zwyczajnie, tylko że z głowy i pleców wyrastały mu
spiralne czułki, kołyszące się w rytmie jego muzyki. Nie grał na oboju,
jak wcześnie przypuszczała Candy, tylko na czymś znacznie bardziej
abarackim; z instrumentu unosiły się nuty jak splecione pasma zieleni,
turkusu i oranżu.
Bardzo nie chciała odrywać go od grania, ale znalazła się w
przymusowej sytuacji.
– Przepraszam – zwróciła się do niego. – Czy jest stąd jakieś
wyjście? To znaczy inne niż to, którym weszłam.
Otworzył oczy, dotąd przymknięte z rozkoszy, i spojrzał na nią z
ukosa. Poznała po wyrazie jego twarzy, że zrozumiał, co do niego
mówiła, nie odpowiadał, grał dalej. Ale czy na pewno? Czy nie grał
jakiejś odpowiedzi? Muzyka całkowicie wyzbyła się już smutku i
brzmiała coraz bardziej nagląco. Candy słuchała uważnie. Co on
mówił?
– Jest inne wyjście, prawda? – powtórzyła.
Bilarki wciąż grał, teraz niemal jak w gorączce. Wyraźnie nie
zamierzał udzielić jej odpowiedzi.
Zerknęła do tyłu na drzwi, przez które weszła. Po drugiej stronie
słyszała trzask rozbijanych przedmiotów, łomot przewracanych mebli.
Houlihan widocznie gotów był raczej rozwalić cały pałac, niż pozwolić,
żeby znowu mu się wymknęła, jak przedtem na Głupimłocie, Soma
Plume, Huffakerze i Babilonium. Candy, ponaglana przez muzykę,
zaczęła pospiesznie obszukiwać ściany, z góry i z dołu, wypatrując
siadu innych drzwi.
Scena namalowana na ścianie – przedstawiająca dwóch mnichów
(jednego ludzkiego, drugiego abarackiego), którzy trzymali laski
rozkwitające kwiatami i gwiazdami – utrudniała szukanie, ponieważ
kunsztowne piękno obrazu nieustannie odrywało Candy od prostego
zadania: znaleźć klamkę albo dźwignię, albo nawet wąską szparę,
która wskaże położenie ukrytego wyjścia. Szukała jednak dokładnie,
systematycznie obchodząc pokój dookoła z dłońmi przyciśniętymi do
ściany.
Zauważyła, że muzyka traci rozpęd. Co chciała jej przekazać?
Zimno, coraz zimniej. Tak! Obejrzawszy się na Bilarkiego, zmieniła
kierunek poszukiwań i rzeczywiście muzyka odzyskała poprzednie
tempo, ponaglając ją w tę stronę. Candy dotarła do kąta. Następna
ściana nie wyglądała zbyt obiecująco. Ani śladu nawet najmniejszej
szczeliny czy pęknięcia. Lecz natrętna muzyka wciąż ponaglała, więc
Candy posłusznie zbadała tę ścianę równie skrupulatnie jak
poprzednią.
Nie traciła czasu na oglądanie się w stronę drzwi. Nie musiała.
Słyszała stale narastające odgłosy zniszczenia. Houlihan – i jego
potwory – przeszukiwał pokój za jej plecami. To tylko kwestia czasu,
kiedy znajdą drzwi, przez które tu weszła. Minuta lub dwie, jeśli jej się
poszczęści. Raczej sekundy.A potem nagle, bez ostrzeżenia, muzyka
znowu się zmieniła. Naglące dźwięki ustąpiły miejsca powolnym,
miarowym akordom, chwytającym za serce. Candy z nowym zapałem
nacisnęła na ścianę przed sobą. Akordy Bilarkiego przybrały na sile.
Czy tylko jej się zdawało, czy ściana słabo wibrowała? Nie, wcale jej się
nie zdawało. Malowana ściana naprawdę drżała, jakby znała jakiś
sekret i niecierpliwie pragnęła się nim podzielić.
Hałas za plecami nagle zabrzmiał niepokojąco głośno. Tym razem
Candy nie mogła się powstrzymać. Zerknęła za siebie. Ku swemu
zdumieniu zobaczyła, że maupa Brud wyskakuje zza drzwi, skulony,
jakby chciał się zrobić malutki. Nie zatrzymał się, tylko podbiegł do
Candy i usiłował się schować za jej chudymi nogami.
– Wróciłeś – powiedziała, uśmiechając się do niego.
– Ciii… – syknął, nerwowo dłubiąc w zasmarkanych nozdrzach. –
Oni są tuż za drzwiami.
Zaledwie wymówił te słowa, kilka rzeczy wydarzyło się
jednocześnie. Wibrujący akord grany przez Bilarkiego doszedł do
finału, a ściana pod dłonią Candy zatrzęsła się i otwarła z drżeniem.
Candy usłyszała, jak Brud gwałtownie wciąga powietrze, spojrzała w
dół i zobaczyła wyraz zachwytu na jego małpiej twarzy.
– Popatrz tylko! – westchnął.
Candy podążyła za jego spojrzeniem. Przez jakieś cztery sekundy
mogła podziwiać odsłonięty pokój. Potem usłyszała głosy
prześladowców spierających się, kto pierwszy przejdzie przez drzwi, i
Houlihana przecinającego kłótnię:
– Widzę cię, Candy Quackenbush!
Znowu się obejrzała. Twarz Houlihana zrobiła się jaśniejsza, odkąd
Candy ją ostatnio widziała przed kilkoma minutami. Teraz rzucała
żółtą poświatę na otaczających go zszywków szlamów, ukazując ich w
nader niepochlebnym świetle, które odsłaniało całą przerażającą
pustkę tych stworów, przypominających ożywione strachy na wróble,
jakby zgraja gnijących trupów ścigała ją przez te wspaniałe komnaty.
– Przyprowadźcie ją do mnie! – rozkazał Krzyżówkowy Pan.
Na jego polecenie zszywki chwiejnie ruszyły przez komnatę,
wyciągając zimne ręce, bo każdy chciał pierwszy dosięgnąć ofiary.
– Szybko! – zawołał Brud. – Rusz się, zanim będzie za późno!
Szarpnął ją za ramię i przeciągnął przez otwór w ścianie.
Pokój po drugiej stronie nie przypominał żadnego innego pokoju w
pałacu. Nie stały w nim żadne meble stworzone dla wygody człowieka
– ani krzesła, ani stół, ani łóżko. Trzy z czterech ścian zajmowały półki
sięgające od podłogi do sufitu, ale nie zawierały niczego
przeznaczonego dla rozrywki mieszkańców pałacu, na przykład
książek. Zamiast tegokażdy centymetr miejsca wypełniały przedmioty,
które nie miały ze sobą nic wspólnego.
Z sufitu na plątaninie zardzewiałych łańcuchów zwisał jakiś
wypchany gad posiadający sześć par maleńkich, ale jaskrawo
ubarwionych pierzastych skrzydeł oraz siódme, znacznie większe
skrzydło, wyrastające na szczycie łba o wydłużonym pysku. Mumia
siedząca w fotelu wyglądała na dogłębnie znudzoną. Na półkach za
zasuszonym olbrzymem stały dziesiątki słojów, butelek, urn oraz
innych niezwykłych naczyń, w których zakonserwowano dziwaczny
asortyment przedmiotów naturalnego i sztucznego pochodzenia. W
jednym tkwił ptak z głową małego dziecka okrytą ładnym, różowym,
koronkowym czepeczkiem (a może to było dziecko z ciałem ptaka). W
innym znajdował się stwór z aureolą macek, upozowany na tle
namalowanego morskiego pejzażu. Wielu eksponatów Candy nawet
nie potrafiła nazwać: osobliwe zaskorupiałe formy, wyglądające na
zardzewiałe części starożytnej maszynerii albo skamieniałe szczątki
prehistorycznego skorupiaka, albo przedziwne połączenie jednego i
drugiego.
Na drugiej ścianie wisiała kolekcja masek rozmieszczonych dość
bezładnie, a wśród nich lalki w ślubnych sukniach, których niegdyś
dziewicze koronki pożółkły z upływem czasu.
– To jest Wunderkammen – wyjaśnił maupa. – Samo słowo chyba
pochodzi z Zaświata. Oznacza gabinet osobliwości.
Candy nigdy jeszcze nie widziała tak przedziwnej i całkowicie
przypadkowej kolekcji; jakby ktoś po prostu zgromadził w jednym
pomieszczeniu wszystkie niezwykłe rzeczy, na które kiedykolwiek się
natknął.
Centralne miejsce zajmował abaracki słup totemowy, wyrzeźbiony
z drewna i jaskrawo pomalowany. Przedstawiał plemię istot siedzących
jedna na ramionach drugiej, niektóre wygodnie usadowione, inne
balansujące ryzykownie. Słup był tak wysoki, że nie mieścił się w sali.
W suficie wycięto dziurę, przez którą totem wystawał na trzy metry.
Chociaż Candy musiała się spieszyć, żeby Houlihan jej nie dopadł,
nie mogła obojętnie minąć tego niezwykłego totemu.
– Co to jest? – zapytała Bruda.
– To plemię – odparł. – Całe plemię zamrożone razem.
– Dlaczego?
– Za karę. Nazywają się Totemix. I powiem ci, że to okropni
awanturnicy.
Candy przesuwała wzrokiem po Totemiksie w górę i w dół.
Widziała najróżniejsze twarze – dzikich mężczyzn, szalonych kobiet i
zezowatych dzieci, a także wykrzywione psie pyski. Wciąż jeszcze
wpatrywała się w tę niesamowitą kolekcję, kiedy usłyszała za plecami
głos Houlihana:
– No, no… Patrzcie tylko! Masz nosa do przedmiotów mocy, Candy
Quackenbush!
– Ja?
– Najpierw Klucz…
– To nie ja.
– Teraz prywatna kolekcja osobliwości króla Klausa, hę? Jego
Wunderkammen. Nigdy bym go nie znalazł, gdybym nie poszedł
twoim tropem.
Ścierwnik będzie bardzo zadowolony. Bardzo zadowolony. Może
nawet odwoła twoją egzekucję – uśmiechnął się Houlihan. – Chociaż w
to wątpię – dodał z nieźle udawanym żalem. – Nut! Yitter! Zabierzcie
ją. Ale obchodźcie się z nią delikatnie, zrozumiano?
Dwa największe zszywki warknęły w odpowiedzi i podeszły do
Candy z dziwną ostrożnością, jakby obawiały się czegoś w jej pobliżu.
Lecz kiedy już wyciągnęły po nią ręce, maupa zaskrzeczała tak
nagle i przeraźliwie głośno, że zszywki wypuściły ofiarę. Candy nie
zwlekała. Zanurkowała pod ich rozczapierzonymi palcami i skoczyła
do drzwi. Houlihan zastąpił jej drogę z uśmiechem wyższości na
pokratkowanej twarzy.
– Nie tym razem – powiedział.
Niedbale pchnął ją z powrotem do pokoju. Candy zatoczyła się na
stół, gdzie ustawiono grupę rzeźbionych, jaskrawo malowanych bogów
i bogiń. Strąciła posążki na podłogę i sama też się przewróciła.
Upadając, wyraźnie usłyszała głosy w pobliżu. Jacyś ludzie odzywali
się półgębkiem.
– O Boziu! – powiedział ktoś.
– No i się wyłożyła! – zauważył drugi.
– Ale niezdara, co? – zagadnął inny.
Candy podniosła jeden posążek za drewniane nogi.
– To ty mówiłeś? – zapytała.
Posążek odpowiedział jej nieruchomym spojrzeniem martwych
oczu. Nie, to nie on mówił. Więc kto?
– Bierzcie ją! – wrzasnął Houlihan do zszywków.
Większy z dwójki ruszył prosto na nią. Usiłowała się bronić
posążkiem, ale Yitter – jeśli tak się nazywał – wyrwał jej bożka z ręki i
trzepnął ją tak, że poleciała na drugą stronę sali. Wylądowała u stóp
totemowego słupa.
Houlihan podszedł do niej niespiesznie.
– To już koniec, dziewczyno – oświadczył. – Jesteś moja.
Wtedy ciemna smuga spadła z sufitu. Brud. Samym impetem
natarcia odrzucił do tyłu Krzyżówkowego Pana i zaczął go okładać
pięściami.
– Zabierzcie ode mnie tę małpę! – wrzasnął Houlihan.
– Nie jestem małpą! – skrzeczał Brud. – Jestem maupą! Maupą!
Candy wiedziała, że ma zaledwie sekundy, zanim zszywki odciągną
Bruda od Houlihana. Sięgnęła w górę i chwyciła totem, żeby się
podźwignąć na nogi. Lecz gdy tylko go dotknęła, poczuła wstrząs w
ręce i mrowienie, które pobiegło w górę ramienia, przez bark i szyję aż
do głowy, gdzie wybuchło mocnym, dziwnie przyjemnym uczuciem.
Chociaż wszędzie panował chaos, myśli Candy pozostały spokojne i
swobodne. Zobaczyła ze zdumieniem, że jej dłoń świeci niemal złotym
blaskiem, zmieniona w planszę anatomiczną – kości, nerwy i cała
reszta nagle stały się widoczne, można powiedzieć, jak na dłoni.
Wcale jej nie przestraszył ten widok. Wręcz przeciwnie. Był cudowny.
W miejscu poza czasem, gdzie nie było żadnego Houlihana ani
zszywków, podziwiała skomplikowaną budowę swojej dłoni z
radosnym zachwytem.
Wizja nie trwała długo. Candy nie chciała jej stracić, więc znowu
położyła rękę na totemie z nadzieją, że ponowny kontakt rozpali po
raz drugi ten złocisty blask. I rzeczywiście! Jak tylko dotknęła rzeźby,
świeża fala uczucia przemknęła przez jej ramię i rozkwitła w głowie.
Poczuła na twarzy tchnienie energii niczym czyjś oddech. I
jednocześnie odezwały się głosy – te same głosy, które przedtem tak
niepochlebnie skomentowały jej upadek, a teraz wymawiały jedno
wielosylabowe słowo, z którego wyłapała zaledwie kilka dźwięków.
– …kamunanotafriksamalesatakpolastafan… Podniosła wzrok na
słup i nagle w jej umyśle, walczącym z zalewem na wpół zatartych
wspomnień, odkąd przestąpiła próg pałacu, wybuchło zrozumienie.
Totemix! Brud powiedział: „Totemix”!
Tak się nazywały stwory, które teraz gadały. To było plemię zwane
Totemix! Tkwiło w słupie, a dotyk jej ręki zbudził je ze snu!
Zobaczyła teraz, jak się poruszają, przeciągają pod warstwą farby,
mrugają oczami, rozchylają usta, rozciągają wargi w uśmiechu, kiedy
zaklęcie życia wędrowało w górę po słupie od miejsca, gdzie go
dotknęła. Przesuwało się coraz wyżej i wciąż ożywiało kolejną
kończynę lub organ. Ramię się wyprostowało, stopa wyprężyła palce o
trzech stawach; troje oczu spojrzało na świat, w którym zostały
przebudzone. Żaden z Totemiksów nie miał całkowicie ludzkiej
postaci, ale też nikt nie wyglądał całkiem jak zwierzę.
Candy widziała istotę o długich kończynach i okrągłym tułowiu, z
pojedynczym rogiem na czole; inna miała trzy wyraźnie kocie głowy,
ale nosiła elegancki garnitur; trzecia i czwarta były połączone głowami
i nie dawało się rozróżnić ich rysów.
Pierwsze uciekły z tego dziwnego więzienia ptaki, a raczej
ptakopodobne stwory. Wyrwały się ze stanu martwoty z okrzykami
wdzięczności, natychmiast wzbiły się na całą wysokość komnaty i
krążyły pod sklepionym sufitem. Ich głosy, jakby niosące zew życia,
przyspieszyły przebudzenie innych Totemiksów.
Stwór z ciałem węża i cynobrowymi skrzydłami wzleciał w górę, by
przyłączyć się do ptasiej kongregacji; stwór z nosem w kształcie
skrzypiec zagrał własną dziwną muzykę. Kobieta porośnięta zjeżonym
białym futrem odbiła się od ściany i wykonała salto.
Wszędzie panowały radość i zdumienie, wszędzie rozlegały się
wesołe okrzyki i piski zachwytu.
Żaden ze stworów nie wyglądał na rozgniewanego czy skłonnego
do przemocy, ale Krzyżówkowy Pan wolał trzymać się z daleka.
Ponownie rozkazał zszywkom, żeby przyprowadziły do niego Candy,
jednak nawet one niechętnie zbliżały się do ożywającego Totemiksu.
Tymczasem zmartwychwstanie trwało, żywe istoty wyfruwały i
wyskakiwały z całego totemowego słupa. W niektórych częściach
spleciono ze sobą przemyślnie tak wiele stworów, że kiedy ożyły,
wylały się jak ruchliwa fala z opróżnianego zbiornika. Spadały na łeb,
na szyję: maleńkie gryzonie zwinięte w kłębuszki, świniopodobne
stworki kwiczące nieproporcjonalnie głośno w stosunku do swoich
nikłych rozmiarów, długorękie małpki nie większe od dłoni Candy. A
kiedy trwał ten deszcz miniaturowych cudów, znacznie większe istoty
wyłaniały się z kolumny niczym z ciepłej kąpieli, początkowo
niemrawe, lecz zaraz się ożywiały, kiedy poczuły na twarzach pierwszy
podmuch chłodnego powietrza.
Candy siedziała pośród tego rozkwitającego życia ze łzami radości i
zdumienia. Rzadko czuła się tak szczęśliwa jak teraz.
Houlihan natomiast wcale nie był szczęśliwy. Bynajmniej go nie
ucieszył ten spektakl ostentacyjnego szczęścia, złocisty blask i
dziękczynny śpiew ptaków, istoty powracające do świata żywych z
okrzykami radości. Ten widok budził w nim niesmak i odrazę.
Największą odrazę czuł do Candy Quackenbush, która siedziała w
samym środku tych narodzin ze łzami i idiotycznym uśmiechem na
twarzy. Już dwukrotnie rozkazał zszywkom, żeby wkroczyły w ten
chaos światła i życia i przyprowadziły mu dziewczynę. Lecz zszywki,
nawet szlamy, były głupimi, przesądnymi stworami. Przerażał je
strumień mocy otaczający Candy. Houlihan wiedział, że nie ma innego
wyjścia, tylko musi sam zapuścić się pomiędzy plemię Totemiksu i
schwytać dziewczynę własnymi rękami.
Nie był całkowicie bezbronny. Na Huffakerze kupił od pewnego
człowieka gwiazdobijak, długi kij używany w starożytnym i brutalnym
sporcie gwiazdobicia. Bijaki były moralne. Znały różnicę pomiędzy
dobrem a złem i wybierały jedno albo drugie. Bijak, który Houlihan
nosił ze sobą, należał do długiej linii straszliwych gwiazdobijców,
którzy grali w tę wspaniałą grę z brutalną, czasami śmiertelną wprawą.
Innymi słowy Houlihan nosił kij, który nie tylko strącał z powietrza
spadające gwiazdy, ale i zabił po drodze wielu niewinnych.
Krzyżówkowy Pan lubił jego ciężar. Gwiazdobijak dawał mu poczucie
pewności. Budził szacunek jak katowski topór. Houlihan podniósł go i
pozwolił, żeby kij opadł mu ciężko na ramię. Potem, starając się
ignorować wrzawę Totemiksów, skupił całą uwagę na dziewczynie z
Zaświata.
– Odliczaj sekundy, Candy Quackenbush – powiedział.
Coś w nim pękło, kiedy zobaczył Candy wśród Totemiksów. Bez
względu na rozkazy Ścierwnika nie zamierzał przywieźć dziewczyny
żywej na Gorgozjum. Mocno ścisnąwszy gwiazdobijak w dłoni, ruszył
na nią, zdecydowany raz na zawsze skończyć z tą dziewczyną i jej
zepsuciem.

17
GWIAZDOBIJAK

Candy nigdy jeszcze nie widziała ani nie czuła czegoś takiego jak
wtedy, kiedy znalazła się wśród uwolnionych Totemiksów. Złocista
poświata, którą najpierw zobaczyła na własnej ręce, teraz otaczała ją
ze wszystkich stron niczym potężny wir, w którym wciąż pławiło się
wiele radosnych wskrzeszonych stworzeń. Czy tak właśnie wyglądał
początek świata? pomyślała. Jak świetlisty spiralny taniec?
Zapragnęła przyłączyć się do tego tańca. Wstała i zaczęła wirować
pośrodku światła, śmiejąc się jak szalona. Może naprawdę oszalała.
Może tę przygodę sobie uroiła, wymyśliła od początku do końca. Jeśli
tak, nie chciała powrócić do rzeczywistości. Tak wiele mogła tu
zobaczyć, przeżyć…
Zaraz! Obracając się w kółko, dostrzegła intruza w tym magicznym
tańcu. Krzyżówkowy Pan porzucił swoje stanowisko przy drzwiach i
zmierzał na środek pokoju, wymachując jakąś bronią. Strzelały z niej
łuki czarno-błękitnego światła, uderzały w ściany i czasami nawet w
sufit. Broń wydzielała zapach palonego cukru zmieszany z czymś
bardziej plugawym. Fale złocistej mocy promieniujące z Totemiksu
cofały się przed tą bronią jakby ze wstrętem.
Sądząc po wyrazie twarzy Houlihana, przyjemnie go zdziwiła
skuteczność broni. Wywijał nią oburącz, wycinał ciemny pokos przez
złociste łany życia, wyrąbywał sobie drogę do Candy.
– Skończone, dziewczyno-oznajmił. – To już koniec! Koniec!
Candy przestała tańczyć i z trudem skupiła uwagę na Houlihanie,
szukając sposobu, żeby mu się wymknąć.
– Brud! – wrzasnęła.
– Tutaj! – odpowiedział maupa.
Brud wdrapał się na regał z półkami i przykucnął na szczycie.
– Wynoś się stąd! – zawołała do niego Candy. – I zabierz ze sobą
wszystkich Totemiksów!
– Dlaczego?
– On! – oświadczyła Candy, wskazując Krzyżówkowego Pana.
Brud natychmiast zrozumiał wiadomość. Candy zobaczyła, jak
złazi z regału, po czym przeniosła spojrzenie z powrotem na wroga.
Houlihan wzniósł nad głowę mroczną broń.
– Gwiazdobijak! Gwiazdobijak! – usłyszała wrzask Bruda. – Uważaj,
on ma gwiazdobijak!
Obejrzała się przez ramię, żeby sprawdzić, jak daleko może się
cofnąć. Niezbyt daleko, jak się okazało. Erupcja mocy, która uwolniła
Totemiksów, przewróciła cały stos mebli. Candy musiałaby odwrócić
się plecami do Houlihana i wystawić na atak, żeby się tam wdrapać.
Ale jaki miała wybór? Albo to, albo stać tutaj w świetle i pozwolić
mu…
Światło. Oczywiście, światło!
Rozłożyła ręce i spojrzała na swoje dłonie. Wciąż na nich jaśniał
złocisty poblask. Drobinki i strzępki jasności przyfruwały do jej palców
jak przyciągane magnesem.
To wszystko jest taniec, pomyślała. Ten pył, moje ręce, światło
wirujące wokół, to wszystko cząstki tego samego cudownego tańca. I ja
w nim jestem.
Sięgnęła w dół, zacisnęła dłoń wokół jasnego powietrza i
pociągnęła. Światło miało swój ciężar i siłę. Zupełnie jakby ciągnęła za
kawałek tkaniny; czuła, jak blask owija się wokół jej palców, jak
skwapliwie dąży do większej bliskości.
Wiedziała, że jeśli Houlihan odgadnie jej zamiary, natychmiast
przyspieszy jej koniec. Na razie jednak myślał głównie o swojej broni,
spoglądał rozkochanym wzrokiem w górę, na gwiazdobijak.
Candy znalazła w sercu odrobinę miejsca, żeby go pożałować. On
nigdy nie przeżyje takiej radości, jaka stała się jej udziałem podczas
odkrywania tajemnic Abaratu. On wybrał zło i ciemność. Smutny,
nieszczęśliwy człowiek…
Przez cały czas, kiedy snuła te myśli, pracowała nad światłem
trzymanym w rękach, delikatnie nagarniała je ku sobie. Poddawało się
coraz łatwiej, jakby kierowane jakimś przyciąganiem. Czuła, że owijają
wygodny kokon światłości, a złocisty blask z dłoni przesuwa się wyżej,
na ramiona. Wiedziała, że promieniuje także z jej twarzy; wyraźnie
rozświetlał przed nią powietrze. Jak ja wyglądam?, pomyślała. Chyba
trochę strasznie?
Och, żeby przejść w tym stanie ulicami Kurczakowa! Albo jeszcze
lepiej, wejść do domu przy ulicy Followell i zastać ojca rozwalonego
przed telewizorem, otoczonego puszkami po piwie i smrodem
papierosów. Podniósłby wzrok i ujrzał ją promieniejącą blaskiem.
Może to by go wyrwało z otępienia!
Na chwilę rozproszyły ją myśli o ojcu, a przez tych kilka sekund
Houlihan zbliżył się na tyle, żeby uderzyć. Właściwie wydawało się, że
gwiazdobijak go prowadzi. Pozostał zaledwie ułamek chwili, zanim
spadniecios. Candy desperacko zaczerpnęła powietrza. Blask otoczył
jej ciało, wlał się do środka, wypełnił ją swoją siłą.
W następnej chwili gwiazdobijak opadł ze świstem. Przyjęła cios
na świetlistą siatkę rozciągniętą między rękami. Broń trafiła w siatkę i
Candy zobaczyła, jak dwie przeciwstawne siły zderzają się niczym
dwie potężne fale, światłość rozbija ciemność, rozbija światłość,
rozbija ciemność…
Natychmiast poczuła impet uderzenia; zobaczyła pędzące ku niej
kolce gwiazdobijaka. Lecz światło było jej sprzymierzeńcem. Zebrało
się wokół, żeby ją osłonić, odparło cios i skierowało kolce z powrotem
na napastnika tak, że nawet jej nie drasnęły.
W samym środku tego starcia nagle zmienił się jej punkt widzenia.
Zobaczyła cały pokój z wysoka. Moce, które tu się rozpętały, porwały
wszystkie przedmioty w pokoju, porwały i wciągnęły w ten sam
szaleńczy wir. Przedtem tak starannie rozmieszczone, kiedy Candy tu
weszła, teraz obracały się w prądach walczących energii, ogarnięte
fantastycznym zamętem. Gigantyczne muszle, dziwne instrumenty
muzyczne, rzeźbione lustra, kwiaty ogromnych rozmiarów, dwie pary
butów wysadzanych klejnotami, kilka skurczonych głów, patykowaty
szkielet odziany w łachmany, domek dla lalek kunsztownej roboty (z
otwartymi na wietrze drzwiami i oknami, przez które wylatywały setki
rozpląsanych lilipucich mebelków) i mnóstwo innych rzeczy, których
Candy nie potrafiła nawet nazwać. No i jeszcze członkowie plemienia
Totemix, którzy też przyłączyli się do tej jazdy i śmiali się z czystej
radości, trzymali się za ogony i obracali się w kółko w powietrzu albo
surfowali na wzbierających falach skłóconych sił, jakby to była
najwspanialsza zabawa w całym Stworzeniu.
Może i tak, pomyślała Candy. Może właśnie ta walka pomiędzy
światłem a ciemnością sprowadziła ją tutaj na Abarat – świat Nocy i
świat Dnia pogrążone w konflikcie, który z czasem wciągnie wszystko
w jeden potężny wir zmian.
Na jakiś czas straciła Houlihana z oczu, ale teraz znowu go
zobaczyła w samym środku wirującego chaosu. Nadal trzymał kij
obiema rękami, lecz jego twarz nie wyrażała już pewności siebie, tylko
strach. I nie bez powodu. Światło odrzucało każdą ciemną falę mocy
wysłaną przez gwiazdobijak. Houlihan wykręcał się i wyginał, żeby
uniknąć igieł ciemności, które na niego leciały.
– Puść broń! – wrzasnęła do niego Candy, przekrzykując zgiełk
tańca. – Słyszysz mnie, Houlihan? Puść ją!
Usłyszał. Ale nie mógł posłuchać. Ręce trzęsły mu się gwałtownie,
jakby naprawdę usiłował je zmusić do wypuszczenia broni, jednak nie
chciały jej wypuścić. Gwiazdobijak zapanował nad jego mięśniami.
Mordercza moc, którą przyniósł w sercu, żeby mu pomogła zabić
Candy, teraz zwróciła się przeciwko niemu. Sam stał się ofiarą.
Na jego twarzy, gdzie zazwyczaj gościł jedynie gniewny grymas lub
uśmieszek wyższości, nagle odmalował się strach. Usta rozwarły się w
bezgłośnym skowycie. Niezdolny do ucieczki, mógł tylko rzucać się
panicznie w przód i w tył. Wreszcie chyba podjął decyzję, żeby złamać
gwiazdobijak. Wzniósł go nad głowę, zatoczył szybki łuk i uderzył o
ziemię. Ale kij nie pękł. Zamiast tego wysłał największą jak dotąd falę
ciemności, która z kolei ściągnęła przeciwko sobie pięść złocistego
światła. Gdyby Houlihan mógł wypuścić gwiazdobijak, pewnie
zdołałby uniknąć zagłady. Został jednak schwytany w sam środek
konfliktu dwóch mocy.
Niczyje ciało ani duch nie mogły tego przetrzymać. Krzyżówkowy
Pan odrzucił głowę do tyłu, kiedy odpryski mocy, które oderwały się
od ciemności wylewanej przez gwiazdobijak, przeszyły go na wylot.
– Nie, proszę, nie! – krzyknął. – Ratunku!
Krzyk przeszedł w piskliwy wrzask. Potem nagle ucichł.
Światło życia, które zawsze płonęło w oczach Houlihana z
niesamowitą siłą, zgasło.
W tej samej chwili, kiedy jego serce przestało bić, gwiazdobijak
stracił władzę nad jego ciałem. Houlihan wypuścił z palców zabójczą
broń i osunął się na ziemię jak szmaciana lalka.
Co do gwiazdobijaka, wisiał jeszcze przez kilka sekund w
powietrzu, po czym padł ofiarą tego samego procesu, który pomagał
rozpętać. Trafiony falą zawęźlonej energii, przeleciał przez cały pokój,
zderzając się z kilkoma orbitującymi przedmiotami, zanim trzasnął w
ścianę i wbił się głęboko.
I tak wśród burzy światła i ciemności śmiertelna walka w
Wunderkammen, a razem z nią pościg Houlihana dobiegły końca.

18
ODJAZD

No, nieczęsto się widuje coś takiego – zauważył Brad.


Stał w drzwiach, z sierścią zjeżoną na całym ciele wskutek energii
krążących po pokoju. Iskry strzelały z końców dłuższych włosów i
trzeszczały w powietrzu.
W całym Wunderkammen przedmioty nieruchomiały, opadały
łagodnie i lądowały wśród bezładnych stosów, które już zaśmiecały
podłogę. Niektóre Totemiksy już ryły pośród śmieci, zwłaszcza co
bardziej prymitywne stworzenia, które po przebudzeniu potrafiły
myśleć tylko o jednym: żeby napełnić brzuchy. Wkrótce odkryły, że
wypchana jaszczurka i malowany wachlarz są mało pożywne, i zaczęły
krążyć po Wunderkammen w poszukiwaniu czegoś bardziej sycącego.
Żaden jednak nie odszedł, dopóki nie zbliżył się do Candy i nie
pochylił głowy; składali hołd swojej wyzwolicielce. Dopiero wtedy
odbiegali w pośpiechu.
– Idziemy? – zapytał Brud.
Candy kiwnęła głową.
Za drzwiami znaleźli zszywków Krzyżówkowego Pana. Wykonały
pospieszny odwrót, jak tylko sprawy w Wunderkammen zaszły za
daleko, teraz jednak leżały pod progiem komnaty, twarzami na
płytkach posadzki. Widocznie całkiem nie wiedziały, co robić, odkąd
zginął ich dowódca.
W drzwiach Candy obejrzała się na gwiazdobijak, który wciąż tkwił
w ścianie, zagłębiony do połowy swojej długości. Z broni unosiła się
cienka smużka czamo-błękitnego dymu. Od czasu do czasu na końcu
rękojeści tworzyła się duża perła mroku, która natychmiast przyciągała
uwagę wędrujących kolców światła. Dopadały do tych ostatnich
fragmentów ciemności i wypalały je w okamgnieniu.
– Myślisz, że możemy go tutaj zostawić? – zapytała Candy.
– No, osobiście wolałbym tego nie dotykać – odparł Brud. – Odkąd
widziałem, co on zrobił. Poza tym nikt tutaj nie przychodzi…
– Ktoś w końcu przyjdzie go szukać – przypomniała Candy,
wskazując rozciągnięte bezwładnie ciało Krzyżówkowego Pana.
– Może – mruknął Brud. – A może nie. Jeśli wysłał go Ścierwnik…
– Tak, on.
– Więc pewnie już wie, że jego agent nie żyje. I nie będzie sobie
zawracał głowy pogrzebem, prawda? Zostawi zwłoki tutaj, na pastwę
trupożemych wron i parszywych kundli. Ostatecznie kto jak kto, ale
Ścierwnik na pewno wierzy w naturalny porządek rozkładu.
– Więc myślisz, że powinnam go tak po prostu zostawić?
– Ja bym zostawił. Czekają cię teraz ważniejsze sprawy niż
grzebanie martwych łajdaków. Masz w sobie sporą moc, dziewczyno.
Na twoim miejscu chciałbym wiedzieć skąd. Znałem tylko jedną
osobę, która posiadała tego rodzaju zdolności, a ona…
Urwał w połowie zdania i popatrzył na Candy z bardzo
szczególnym wyrazem twarzy.
– Co się stało? – zapytała.
– Nie powinienem się do tego wtrącać – powiedział Brud takim
tonem, jakby sam siebie karcił. – To za duża rzecz dla takich jak ja.
Może trzeba odprawić rytuały, wyrecytować święte wersy. Muszę
bardzo uważać.
Candy dostrzegła lęk w jego twarzy i wiedziała, że nie powinna
naciskać, żeby powiedział więcej.
– Rozumiem – zapewniła.
– Naprawdę?
– Naprawdę. Mówisz, że muszę sama iść i dokończyć te magiczne
sprawy.
– No… tak. Ja jestem tylko głupkiem. Błaznem zmarłego króla.
Nadaję się wyłącznie do żartów i rzucania tortem. Ale nie do magii…
Pieśń, która ją tu sprowadziła, rozbrzmiała od nowa. Tym razem
jednak zawierała słowa; a przynajmniej Candy usłyszała słowa. Może
tkwiły w jej głowie, w jej pamięci.

Cóż to była za podróż,


To moje życie!
Budzę się co Godzina,
By odnaleźć nowe kwiaty
W gałęziach drzew nade mną!
Rozkwitają kształty chmur,
Rozkwitają kształty płomieni,
Roz.kwitają kształty miłości.
Wszystko, co odeszło,
z wszystko, co nadejdzie
Po tej długiej nieznanej drodze.

Wiele Godzin na zachód od Scorii, na południowym brzegu Iglicy


Odoma, Dwudziestej Piątej Wyspy, trzy kobiety z Fantomayi –
Diamanda, Mespa i Joephi – siedziały nad butelką brandy, kawałkiem
najbardziej pikantnego pod słońcem sera purini oraz świeżym
bochenkiem dobrze wypieczonego chleba i spoglądały na
szarobłękitny przestwór Izabelli.
Dziwne rzeczy działy się ostatnio, jak przyznały wszystkie. I nie
sprzeczały się również o przyczynę tych zakłóceń w zwykłym
przepływie energii na Abaracie.
– Candy – orzekła Joephi bez cienia wątpliwości. – To wszystko
przez Candy.
– No, nie możemy jej winić, jeśli nie obwinimy również siebie –
stwierdziła Mespa. – Powinnyśmy z nią porozmawiać wcześniej, kiedy
jeszcze przebywała w Zaświecie, zamiast ją zostawić, żeby odkrywała
wszystko na własną rękę.
– Osobiście uważam, że lepiej będzie, jeśli sama ich odkryje i
nauczy się z nimi radzić. Nie potrzebuje słuchać naszych pouczeń –
oświadczyła Diamanda.
Była starsza od pozostałych kobiet i dzisiaj odczuwała swój wiek.
Przytłaczał ją ciężar odpowiedzialności za to, co razem rozpętały na
Abaracie.
– Żadna dziewczyna w jej wieku nie przyjmuje chętnie pouczeń, od
nas czy kogokolwiek – ciągnęła. – A przecież ona nie jest zwykłą
dziewczyną. Budzą się w niej moce…
– Właśnie! – wpadła jej w słowo Joephi. – Właśnie! Budzą się w niej
moce! A my jej pozwalamy wędrować po wyspach bez nadzoru? Igrasz
z ogniem, Diamando. To bardzo niebezpieczna zabawa.
Diamanda wstała i zeszła nad samą wodę, gdzie małe fale rozbijały
się o kamienisty brzeg. Roztarła obolałe plecy, spoglądając na morze.
– Te moje przeklęte stare kości – westchnęła. Potem wróciła do
tematu: – Od samego początku tego przedsięwzięcia ryzykowałyśmy
wiele. Zawsze o tym wiedziałyśmy. Niemal na każdym etapie naszych
starań groziły nam straszliwe konsekwencje. A teraz… teraz zaczynam
się obawiać, że będzie dużo gorzej, zanim coś się polepszy.
– Czy to proroctwo?
– Nazwij to uzasadnionym domysłem – odparła Diamanda,
odwracając się znowu do swoich sióstr. – W takich czasach… mam na
myśli czasy zmian… musimy uwzględnić w naszych planach nawet
najgorszą ewentualność. Możemy się modlić, żeby nie doszło do
najgorszego, ale koniecznie musimy mieć plan…
– O czym ty mówisz? – zapytała Joephi, wstając z kamienia, na
którym siedziała.
– No… jeśli coś się stanie jednej z nas…
– Czyli tobie – dokończyła Joephi. – O to ci chodziło, tak? Miałaś
złe sny, prawda?
– Kilka razy – przyznała Diamanda. – Miejmy nadzieję, że to nic
nie znaczy i że wszystkie dożyjemy chwili, kiedy spełnią się nasze
długoletnie plany. Ale jeśli coś się stanie którejś z nas, musicie mi
obiecać, że pozwolimy dziewczynie samodzielnie dokonać wyboru.
Wcale nie wiadomo, czy ona zrobi dokładnie to, czego od niej
oczekujemy. Posiada własną wolę…
– I to całkiem silną – wtrąciła sucho Mespa.
– Racja. – Ta myśl wywołała uśmieszek na ustach Diamandy. –
Oczywiście to może ją ocalić – dodała. – Może ocalić nas wszystkich.
Podniosła wzrok na niebo ponad Iglicą Odoma. Dziwny był to
widok. Światło i mrok zamieniły się tutaj miejscami, co świadczyło o
wyjątkowości Dwudziestej Piątej Godziny. Gwiazdy wyglądały jak
kropeczki czerni na tle bladego nieba. Diamanda wypatrywała
dalszych znaków, które powiedzą coś więcej o przyszłości. Widocznie
jednak nic nie znalazła.
– Wiem, każda z nas chciałaby wierzyć, że przeznaczenie pokieruje
tym wszystkim – powiedziała cicho. – Że los sam ułożył dla nas
szczęśliwą przyszłość. Ale myślę, siostry, że Candy pokrzyżuje nasze
plany, choćbyśmy się ich kurczowo trzymały. Musimy jej pozwolić,
żeby sama siebie kształtowała, na lepsze czy na gorsze.
– Niech nam Bogini wybaczy to, cośmy uczyniły – wymamrotała
Mespa.
– Żałujesz, prawda? – zwróciła się do niej Joephi. – Wolałabyś,
żebyśmy tego nie zrobiły.
– Wtrąciłyśmy się w naturalny porządek rzeczy – powiedziała
Mespa. – Nie uważam tego za mądre.
– Ale tak się stało – oświadczyła z mocą Diamanda. – I już się nie
odstanie. Nie wolno jej naginać do naszej woli, jeśli nie zgadzamy się z
jej wyborami. Ona nie jest naszą zabawką.
– Szybko się uczy – zauważyła Joephi. – I ma w sobie sporo gniewu.
Pewnie na ojca. Może gdyby mu wybaczyła…
– No widzisz – wytknęła jej Diamanda. – Ciągle chcesz nią
manipulować. – Uśmiechnęła się ponuro. – Jakby to było możliwe.
Zwłaszcza w jej przypadku.
– Ostrzegam tylko, że połączenie mocy i gniewu tworzy
niebezpieczną siłę. A ty mówisz, że nie powinnyśmy próbować
zapanować nad tą siłą. Pozwólcie jej się uczyć, mówisz. Ale co się
stanie podczas tej nauki, Diamando? Pomyśl, jakich zniszczeń ta
dziewczyna może dokonać.
– Pomyśl o dobrych stronach – odparła staruszka. – Przypomnij
sobie, dlaczego w ogóle to zrobiłyśmy. Co chciałyśmy ocalić.
– No cóż, podejmujemy straszliwe ryzyko – mruknęła Joephi. –
Mam tylko nadzieję, że nie będziemy tego żałować.
Zapadło krótkie milczenie. Potem odezwała się Mespa:
– Nie możemy chociaż podsunąć jej jakiejś wskazówki?
– No… nie widzę sposobu – odparła Diamanda. – Od czego
miałybyśmy zacząć?
– Od tamtej nocy. Deszcz. Jej matka.
– Widzisz, jest jeszcze jedna sprawa, skoro o tym wspomniałaś –
powiedziała Joephi. – Jej matka.
– Co z nią? – spytała Diamanda.
– Podarowałyśmy jej cząstkę tajemnicy. Przyjęła ją. Urodziła.
Wychowała.
– Więc?
– Więc nie przyszło wam nigdy do głowy, że jej też dotknęła
magia?
Diamanda gestem odsunęła niepokojący pomysł.
– Ona była tylko naczyniem. Nie ma w niej mocy.
– Uprzedzam cię tylko, Diamando, że jeśli szukamy niespodzianek
w przyszłości, powinnyśmy szukać poza dziewczyną. Szukać tych,
których dotknęła.
– I dotknie w przyszłości – dodała ponuro Mespa. – Albo właśnie
teraz dotyka. Uważam, że Joephi ma rację. Musimy czuwać. Wszędzie
wypatrywać znaków.
Jakby na potwierdzenie słów Mespy jedna z gwiazd, które drżały w
zenicie Iglicy, wybrała akurat tę chwilę, żeby wybuchnąć. Umarła ze
skromnym wdziękiem dmuchawca rozpadającego się w podmuchu
wiatru.
Wszystkie trzy kobiety podniosły wzrok i patrzyły, jak ciemne
płatki gwiezdnej materii spadają i spadają, aż znikły. Kobiety milczały
długo. Wreszcie Mespa zapytała:
– Jak myślicie, co to znaczy?
Diamanda opróżniła swój kieliszek brandy.
– Mam zgadywać? – rzuciła. – Nic nie znaczy.

19
ŻYCIE I ŚMIER Ć
W KURCZAKOWIE

W świecie bardzo odległym od miejsca, gdzie Joephi, Mespa i


Diamanda dzieliły się myślami i obawami, w Kurczakowie w stanie
Minnesota życie płynęło jak zawsze utartym torem. Co nie znaczy, że
zniknięcie Candy Quackenbush nie wywołało lawiny plotek w
miasteczku. Owszem, wywołało. Zwłaszcza że ta historia zawierała
kilka niesamowitych szczegółów.
Na przykład według jednej plotki córkę Quackenbushow widziała
w dniu jej zniknięcia stara pani Lawinia White (alias wdowa White),
która mieszkała przy ulicy Lincolna, na samym skraju miasta. W
wywiadzie z reporterem „Kuriera Kurczakowa” wdowa White
twierdziła, że widziała Candy maszerującą w stronę otwartej prerii,
wpatrzoną w niebo.
– W co miała się wpatrywać? – zapytał reporter.
– Najwyżej w parę obłoków – odparła wdowa. – Ale później…
– Co się stało później?
– To było dziwne… Jakieś pół godziny po jej przejściu moje okno w
sypialni zaczęło brzęczeć.
– Co pani zrobiła?
– Otwarłam okno.
– I przestało brzęczeć?
Wdowa White spojrzała na reportera z głęboką pogardą, jakby nie
rozumiała, dlaczego pyta o takie rzeczy, skoro zostało jeszcze tyle do
opowiedzenia.
– Poczułam zapach morza. Wiem, że to niewiarygodne, ale
poczułam. Przysięgam. Czułam zapach oceanu. Zimny i słony.
– To niemożliwe – oświadczył reporter.
– Czy pan chce mi wmówić, że zwariowałam?
– Nie…
– Bo nie zwariowałam. Może jestem stara, ale nie jestem wariatką.
Mówię panu, że czułam zapach morskiej wody.
Nie chcąc obrazić starszej pani, dziennikarz delikatnie zapytał
Lawinię White, kiedy ostatnio była nad morzem.
– Podczas mojego miodowego miesiąca – odpowiedziała. –
Siedemdziesiąt dwa lata temu.
– Czy to możliwe, że pani pamięć trochę szwankuje? – podsunął
łagodnie reporter.
Przeszyła nieszczęśnika spojrzeniem, które z upływem lat wcale
nie straciło na ostrości.
– Myśli pan, że nie pamiętam własnego miodowego miesiąca? –
warknęła.
Gniew nie przyniósł jej nic dobrego. Kiedy wywiad ukazał się w
„Kurierze”, opatrzono go komentarzem, że „twierdzenie Lawinii
White, jakoby tamtego dnia czuła zapach morza, stanowi smutne
świadectwo jej podeszłego wieku”.
Reporter (razem z wydawcą gazety) szybko pożałowali, że nie
zatrzymali dla siebie tej opinii. Tamtego dnia w „Kurierze” odebrano
dwieście jedenaście telefonów, wszystkie od ludzi z miasteczka, którzy
twierdzili, że również czuli zapach morza w tym samym dniu co
wdowa White. Może to była jakaś wiatrowa anomalia, mówili
niektórzy, ale z pewnością to nie były urojenia wdowy White.
Na skutek tych skarg wydawca wysłał fotografa i innego reportera,
żeby przeczesali okolicę, gdzie zniknęła ta Quackenbush. Według
raportów policji stała tam jakaś rozwalona wieża, ale nic więcej.
Wkrótce okazało się, że to zaledwie część prawdy. Fotograf z
„Kuriera” istotnie zrobił zdjęcia wieży, która wyglądała jak latarnia
morska na prerii, ale znalazł również i sfotografował zbutwiałe resztki
długiego drewnianego mola. Dziwne, skomentował „Kurier”. Kto by
budował molo na takim pustkowiu, gdzie nie było wody ani na
lekarstwo?
Po dokładnym zbadaniu terenu doniesiono o jeszcze dziwniejszych
zjawiskach. W wysokiej do pasa trawie wokół mola fotograf znalazł
dziwne przedmioty. Zresztą tak liczne, że wydawca „Kuriera” zażądał
na łamach gazety, by policja przeszukała teren. Wykręcając się
brakiem ludzi, policja ściągnęła skautów z Kurczakowa, wyposażyła
ich w gumowe rękawiczki i trzy rozmiary plastikowych toreb na
śmieci, kazała pozbierać wszystkie „dowody” z okolicy i wysłała do
roboty.
Znaleźli najróżniejsze osobliwości. Wyschnięte szczątki setek ryb,
które z pewnością nie pływały w żadnym jeziorze Minnesoty; kilka
martwych ptaków, również nieznanych gatunków; niezliczone muszle;
szklane oko (zielone); skórzany ogon (niebieski); drewniany
instrument dęty wyrzeźbiony w kształcie węża, który wydobywał z
siebie jedną nutę nieziemskiej piękności; siedem butów, wszystkie nie
do pary, i sporo innych przedmiotów, tak zniszczonych przez działanie
wody, że nie do rozpoznania.
Ponadto zachował się tam jedyny żywy mieszkaniec tych
nieznanych wód. Pod dużym kamieniem obok mola dwaj chłopcy
odkryli stworzenie, które wyglądało trochę jak ogromny turkusowy
homar. Stwór szamotał się tak gwałtownie, że uwolnił się ze swojego
starego pancerza obrośniętego pąklami. Następnie miękki skorupiak
umknął w wysoką irawę i zniknął.
Wszystko to sumiennie opisano na łamach „Kuriera”, pod
nagłówkiem: Dziwaczne znaleziska poza granicami miasta.
Gdyby na tym się skończyło, obywatele Kurczakowa mogliby
zapomnieć o artykułach w prasie i dalej prowadzić swoje zwyczajne
życie.
Ale to nie był koniec. To był dopiero początek.

W centrum miasta, w hotelu Komfort niejaka Norma Lipnik (która


oprowadzała Candy po hotelu tuż przed zniknięciem dziewczyny)
musiała się uporać z własnymi osobliwościami – zjawiskami, których
nie zamierzała dopuszczać na łamy „Kuriera” z czysto komercyjnych
powodów (nie chciała odstraszać klientów), które jednak i tak wkrótce
miały się przedostać do publicznej wiadomości.
W hotelu Komfort był duch. Na ogół nie sprawiał poważniejszych
kłopotów. Zresztą kiedy Candy tu była, Norma zabrała ją do starej
części hotelu – do pokoju numer 19 – gdzie podobno rezydował ten
fantom, i z dumą opowiedziała jej całą historię. Według hotelowej
legendy Henry Murkitt popełnił samobójstwo w pokoju numer 19 w
pewne melancholijne Boże Narodzenie przed wielu laty. Miał swoje
powody. Norma znała dwa. Opuściła go ukochana żona Diamanda,
która podobno wyjechała w nieznanym kierunku. To był pierwszy
powód. A drugi? W grudniu 1947 roku rada miejska postanowiła
zmienić nazwę miasta (dotąd noszącego nazwę Murkitt na cześć
przodków Henry’ego, którzy założyli tę społeczność przed
osiemdziesięciu laty) na Kurczakowo.
Henry bardzo ciężko zniósł te ciosy. Tak ciężko, że po prostu nie
chciał już dłużej żyć. Zamknął się w pokoju na klucz z bronią i butelką
whisky i pożegnał się ze światem. Lecz wielu pracowników hotelu
twierdziło, że biedny Henry nigdy nie potrafił się ostatecznie rozstać
ze światem, który przyczynił mu tylu cierpień. Wciąż nawiedzał
stęchłe wnętrze pokoju numer 19. Był bardzo dobrotliwą zjawą. Nigdy
nie próbował przestraszyć nikogo spośród personelu ani nie wyrządzał
w hotelu żadnych szkód materialnych.
Aż do teraz.
Teraz Norma stała w drzwiach pokoju numer 19 i patrzyła na
ścianę naprzeciwko. Ktoś nabazgrał na niej dwa słowa:

WYŻSZY POZIOM

Norma niechętnie przyjmowała do wiadomości, że te słowa napisał


zmarły, ale nie miała wyboru. Personel hotelowy to byli uczciwi,
ciężko pracujący ludzie. Żaden nie robiłby takich numerów.
Więc pozostawała tylko jedna osoba, doszła do wniosku Norma.
Graffiti wykonał sam Henry Murkitt. Ale co to znaczy? Norma zmagała
się z tym pytaniem, patrząc na dwa słowa nabazgrane na tynku. Czy
duch z pokoju numer 19 po prostu trochę zbzikował z biegiem lat, czy
też próbował coś przekazać?
Podeszła do ściany i ostrożnie przesunęła palcem po literach.
Wyżłobienia w tynku były zimne, nienaturalnie zimne. Szybko cofnęła
rękę, włosy stanęły jej dęba. Czy on był teraz razem z nią w pokoju?
Rzuciła ukradkowe, trwożne spojrzenie przez ramię. Potem,
odetchnąwszy głęboko, zapytała:
– Czy… jesteś tutaj, Henry?
Początkowo nie otrzymała odpowiedzi. Żadnego dźwięku, żadnego
szmeru. Nic nie wskazywało na czyjąś obecność. Norma zaczęła
odwracać się z powrotem do drzwi. Lecz jednocześnie uchwyciła
kątem oka jakieś poruszenie obok okna. Zamarła. Właściwie nie
chciała patrzeć, ale ciekawość wzięła w niej górę nad strachem. Norma
powoli odwróciła się w stronę okna.
To tylko zasłona się poruszyła.
Norma wypuściła z płuc resztki powietrza i pokręciła głową nad
własną głupotą. Tylko zjedzona przez mole zasłona falująca w
przeciągu, to wszystko…
Zaraz. W jakim przeciągu? Okno było zamknięte na głucho, a
jednak szara zasłona wydymała się, jakby silny wiatr wypychał ją od
środka.
– O mój Boże… – wymamrotała Norma.
W tej samej chwili lampa wisząca na środku pokoju, z abażurem
pożółkłym od nikotyny i starości, zaczęła się kołysać.
W pląsającym świetle Norma zobaczyła, że brudna zasłona
marszczy się nagle, jakby chwycona niewidzialnymi rękami. W fałdach
tkaniny wyraźnie dostrzegła twarz o rysach uproszczonych przez
materiał: tylko dwie dziury zamiast oczu, bezkształtny wzgórek nosa i
szeroko rozwarte usta.
Nie chciała widzieć nic więcej. Pisnęła krótko, zakryła usta rękami i
wycofała się do drzwi. Obawiała się, że widmo podąży za nią, ale
pozostało na miejscu, w fałdach zasłony, pod migoczącą lampą. Nagle
żarówka rozbłysła i się przepaliła. Norma odebrała to jako znak.
Odwróciła się, wyszła i zatrzasnęła drzwi za sobą.

Dopiero po jakimś czasie i sześciu niezdarnie wypalonych


papierosach się uspokoiła. Wtedy jednak szybko zrozumiała, że duch
w pokoju numer 19 nie pojawił się po to, żeby zrobić jej krzywdę.
Przecież sama go wezwała, prawda? Duch Henry’ego Murkitta tylko
odpowiedział na jej wezwanie, pewnie w jedyny możliwy dla niego
sposób. I teraz pytanie: co powinna zrobić? Stanowczo była zbyt
roztrzęsiona, by ukryć przed personelem, że coś się stało. Znali ją zbyt
dobrze. Zebrała więc wszystkich w kuchni i opowiedziała jak
najdokładniej, co zobaczyła na ścianie i na zasłonach w pokoju numer
19.
– On próbuje wysłać jakąś wiadomość – oświadczyła Ethel Bloch,
która kierowała administracją.
– No dobrze – rzuciła cierpko Norma. – Załóżmy, że tak. Co wtedy?
– Powinnaś powiedzieć ludziom. O tym, co widziałaś. I o słowach.
– Ha! Ludzie pomyślą, że zwariowałaś – ostrzegł Ed Farrow, który
zajmował się hotelową kuchnią. – Już nikt więcej nie zamieszka w tym
hotelu. Mówię wam, ludzie dziwnie traktują te sprawy. Pamiętacie to
samobójstwo w motelu McEnroe’go? Stary Mick McEnroe myślał, że
przyciągnie tym więcej klientów, niż da radę obsłużyć. Zamówił te
cholerne głupie kapelusze i w ogóle. I co się dzieje? Po dwóch
miesiącach musiał zamknąć interes. Jak ktoś się chce zabawić, to nie
lubi, żeby mu przypominać o śmierci.
Personel generalnie zgadzał się z Edem Farrowem i zebranie
zakończyło się jednomyślną decyzją, żeby zachować w tej sprawie
dyskrecję, przynajmniej dopóki Norma nie zbada dokładniej, o co
chodziło Henry’emu Murkittowi i co znaczył ten napis na ścianie.
Niestety ktoś spośród obecnych na zebraniu nie potrafił utrzymać
języka za zębami. Plotka o przygodzie Normy szybko rozeszła się po
mieście i już wczesnym wieczorem przed hotelem stała grupka
mieszkańców, widocznie próbujących odgadnąć, które okna należały
do pokoju numer 19. Norma nie traciła czasu na oskarżanie
pracowników. Co się stało, to się nie odstanie. Postanowiła wyjść i
porozmawiać z zebranym tłumem. Okazało się, że trzy osoby
posiadały już zamazane, lecz całkowicie czytelne zdjęcia bazgrołów ze
ściany, chociaż nie chciały wyjawić, kto je wpuścił do hotelu z
aparatami fotograficznymi. W końcu Norma zdecydowała po prostu
przyznać się, co widziała. Jeśli miała nadzieję, że to położy kres
sensacji, grubo się pomyliła. Tłum tylko się zwiększył, kiedy
wiadomość o „słowach na ścianie” rozeszła się po mieście. Wkrótce na
ulicy przed hotelem tłoczyło się już trzysta osób. Norma czuła się jak
podczas oblężenia. Tuż po północy kilku bardziej niesfornych
oblegających zapragnęło dostać się do hotelu i osobiście obejrzeć, co
napisał Henry Murkitt. Usiłowali sforsować wejście. Norma miała
dość. Wezwała policję. Pięć minut później przed hotelem zatrzymały
się trzy radiowozy i funkcjonariusze zaczęli łagodnie rozpraszać tłum.

Na skraju prerii wdowa White siedziała przy oknie i słuchała syren


dochodzących z centrum miasta. Dowiedziała się od swojej synowej
Vivien, co zaszło w hotelu Komfort, i ze wzmożoną zaciekłością
przeklinała swój podeszły wiek. Chciała tam być, wmieszać się w tłum,
trzymać rękę na pulsie wydarzeń.
Coś wisiało w powietrzu, nie miała wątpliwości. Słyszała, jak okno
trzeszczy pod naporem porywistego wiatru. Podjechała w fotelu na
kółkach do okna, żeby je otworzyć. Drewno wypaczyło się podczas
zimowych mrozów i jej artretyczne palce nie mogły sobie dać rady z
tym cholerstwem.
Ale szarpała dalej, nie zważając na ból w spuchniętych stawach,
zdecydowana sprawdzić, jak pachnie ten wiatr. Wreszcie pokonała
opór zasuwki i pchnęła szybę. Słodki zapach trawy napłynął z
ciemności.
Przypomniała sobie reportaż, który czytała w „Kurierze”, o
znaleziskach na prerii: wieży, śmieciach i martwych rybach leżących w
trawie, jak przy wysokim poziomie wody.
Wysoki poziom!
– O święci w niebiosach, miejcie nas w opiece – powiedziała cicho,
wpatrując się w noc.
Przecież Vivien jej mówiła, że duch z pokoju numer 19 napisał na
ścianie wiadomość: WYŻSZY POZIOM!
To było ostrzeżenie. Oczywiście! Wyższy poziom! Wyższy poziom!
Dlaczego wszyscy (włącznie z nią) byli tacy tępi? Duch z hotelu
Komfort wiedział, co się stanie! Gdzieś tam była woda. Może
podziemna rzeka uwięziona pod skałami, próbująca się wydostać na
wolność. Albo coś jeszcze dziwniejszego. Teraz to nie miało znaczenia.
Najważniejsze, żeby ostrzec ludzi, zaczynając od Vivien.
Odwróciła od okna fotel na kółkach. Nagle oddech uwiązł jej w
piersi, a ramiona zaciążyły jak z ołowiu.
– Uspokój się, Lawinio – powiedziała sobie cicho. – Spokojnie…
masz atak paniki. Oddychaj, Lawinio. Oddychaj.
Ale dobra rada nie pomogła. Głęboko w klatce piersiowej pojawił
się okropny piekący ból, jak przy najgorszej zgadze. Wdowa White
wydała cichy, żałosny jęk i rozpaczliwie obejrzała się na otwarte okno
w nadziei, że zdoła jakoś wezwać pomocy. Z pewnością miała bliżej niż
do telefonu. Lecz jej ramiona nagle stały się zbyt ciężkie, nie do
uniesienia, a ból w piersiach palił nieznośnie. Chciała tylko, żeby ustał,
nawet gdyby to oznaczało koniec jej długiego życia. Lepiej umrzeć, niż
cierpieć tak okropnie.
– Dosyć – powiedziała przez zaciśnięte zęby. – Proszę… dosyć.
Serce usłyszało te słowa i wyrządziło jej wielką łaskę. Posłuchało.
Ból odszedł tak nagle, jak się pojawił. Po raz ostatni odetchnęła z
wdzięcznością. Potem odeszła.

20
MALINGO SAM

Przez te tygodnie, odkąd Candy pomogła Malingowi wyrwać się z


łap Kaspara Wolfswinkela i uciec z więziennej wyspy Głupimłot,
geszczur stale przebywał w jej towarzystwie. I był za to bardzo
wdzięczny. Nawet we śnie łączyła ich bliskość. Kamieniem węgielnym
religii geszczurów była wiara, że sen nie rozdziela przyjaciół ani
kochanków, tylko zbliża do siebie ich uśpione dusze. Stąd znane
geszczurze powiedzenie przed pójściem do łóżka: nie „dobranoc” ani
„śpij dobrze”, tylko „do zobaczenia we śnie”.
Teraz jednak Candy odeszła i Malingo został sam. Oczywiście nie
w dosłownym sensie. Ludzie tłoczyli się wokół niego ze wszystkich
stron – śpiewali, tańczyli, wrzeszczeli i pohukiwali, bawili się na
całego. Lecz ich radosny nastrój tylko pogłębiał osamotnienie
geszczura. Przez pierwszych kilka godzin po zniknięciu Candy, którą
zetek uniósł w ciemniejące niebo, Malingo stał na skraju ruchliwego
tłumu, przyciśnięty do płotu, który chronił nieostrożnych przed
upadkiem ze skały w morze. Za jego plecami ludzie przepychali się i
potrącali, niecierpliwie spiesząc do następnych atrakcji.
– Chamstwo, chamstwo, chamstwo – mruczał do siebie Malingo. –
Gdyby Candy tu była, nie dałaby nami tak poniewierać!
W końcu tak go zirytował napór tej ciżby, że postanowił znaleźć
sobie wygodniejsze miejsce do stania. Z wielkim trudem zwrócił się
przeciwko żywej fali i próbował utorować sobie drogę przez tłum. Po
drugiej stronie ludzkiej rzeki widział stragany zjedzeniem. Wyobraził
sobie, że kupuje w jednym z nich gruby kawał placka z Rzekł, obficie
posypany głupicukrową przyprawą, i pod wpływem pobudzonego
apetytu zaczął się niecierpliwić. Podniósł głos.
– Przepraszam, czy mogę przejść? Chcę tylko… proszę! Możecie
wreszcie zejść mi z drogi!!
Te okrzyki ściągnęły na niego kilka zirytowanych spojrzeń, tłum
jednak płynął dalej i nie pozwalał mu oddalić się ani na krok od płotu.
Po kilku tygodniach podróżowania z Candy wiedział, co by zrobiła w
takiej sytuacji. Po prostu parła do przodu, nie uznając żadnych
sprzeciwów. Więc wlaśnie tak zrobił. Złożył ręce i głęboko zaczerpnął
powietrza, jakby zamierzał nurkować, po czym wcisnął się w tłum.
Wybrał zły moment. Trzej potężni Hobarukianie, wszyscy w
obszernych purpurowych kamizelach z futra noopusa i pasiastych
kapeluszach, kroczyli dumnie i nie pozwalali sobie wchodzić w drogę.
– Hej, geszczurski psie! Nie pchaj się tutaj!
– Co on wyprawia!
– Nienawidzę geszczurów!
– Nienawidzę!
– Nie słyszysz, idjit? Jazda stąd!
Wszelkie myśli o pysznym placku wyleciały Malingowi z głowy.
Teraz myślał tylko o jednym: jak ci brutale go potraktowali. Krew w
nim zawrzała.
– Dobra – powiedział, umyślnie stając im na drodze z uniesionymi
pięściami. – Który chce być pierwszy?
Trójka ryknęła śmiechem i najmniejszy z nich (chociaż i tak
wyższy od Malinga) pchnął go silnie w pierś. Geszczur zatoczył się do
tyłu, prosto na największego łobuza, który również go popchnął.
– Może puścimy w kółko tego gnojka? – zaproponował wielki. – Ja,
potem Pluj, potem Flegm i znowu ja.
– O tak! – zawołał Flegm, najniższy. – Znaczy, robimy zabawę!
Dobra jest, Glut!
Tłum szybko się rozstąpił i zrobił Hobarukianom mnóstwo
miejsca, żeby mogli biedaka dręczyć. Nikt nie podniósł głosu, a co
dopiero ręki w obronie napadniętego. Glut pchnął Malinga z
powrotem w objęcia Plują, który obrócił go, szturchnął i przekazał
Flegmowi, który spoliczkował go z obu stron. Ciosy nie były zbyt
mocne, ale przypomniały Malingowi o latach okrutnej niewoli u
Kaspara Wolfswinkela, gdzie każdy dzień przynosił ciosy, obelgi i
upokorzenia. Candy go wyratowała. I Candy nauczyła go, że już nigdy
nie musi żyć w strachu.
„Wierzę w ciebie”, powtarzała mu nieustannie. I mówiła serio.
– Co ty robisz, geszczurze? – zapytał Glut.
– On myśli, ot co – powiedział Pluj. – On myśli, jak mocno nos go
boli.
W rzeczywistości Malingo nie tylko myślał. On czarował.
Wywoływał z pamięci sekretne słowa, których nauczył się z książki w
bibliotece Wolfswinkela: Podstawowe zaklęcia do walki wręcz.
Jak się zaczynała ta rymowanka? Coś o piórach. Nie, nie pióra. Stal
piór! Właśnie…
Pluj podciął nogi Malingowi, który upadł. Z twarzą w kurzu
wymówił szeptem zaklęcie.

Okryj mnie od
Głowy do stóp
Stalą piór…

O Boziu, zapomniał resztę słów. Jak to szło? Tymczasem


Hobarukianie znudzili się zabawą w „przerzucanie geszczura”. Flegm
zaczął Malinga kopać. Niewielki tłumek zgromadził się wokół. Ludzie
traktowali to zajście jak kolejną rozrywkę. A Hobarukianie wymierzali
kolejne kopniaki. Malingo próbował nie myśleć o bólu, tylko skupić się
na zaklęciu. Jak się kończyło?

Okryj mnie od
Głowy do stóp
Stałą piór…

Jaką stalą piór? Co za stal piór?


Potem słowa same wyskoczyły mu na usta.

Którą Nazrat splótł!

– Coś ty powiedział? – zapytał Hobarukianin Pluj. Złapał Malinga i


postawił go na nogi. – Co to znaczy?
– Nic – odparł Malingo.
– Nic? – powtórzył Hobarukianin. – Ja ci dam nic! Wal go, Glut!
– No to go przytrzymaj.
– Trzymam go. Wal.
Glut walnął Malinga w żołądek. Lecz zaklęcie już działało.
Hobarukianin uderzył w stal piór, co wystarczyło, żeby połamał sobie
wszystkie kości dłoni. Wrzasnął i padł na kolana, podtrzymując
zranioną rękę. Korzystając z chwili zamieszania, Malingo szybko
wymówił drugie zaklęcie:

Słyszysz nienawiść
I bębnów głosy?
Na wasze głowy
Spadną te ciosy.

Nikt go nie słyszał. Tłum wrzeszczał zbyt głośno. Jeden mały


dzieciak, siedzący na ojcowskich ramionach, zaczął skandować:
– Krwi! Krwi! Krwi! Krwi!
Tymczasem Flegm złapał Malinga i krzyknął do Plują:
– Oni chcą krwi! Dajmy im krew.
Pluj wyszczerzył zęby.
– Z przyjemnością – odparł i zamachnął się pięścią na Malinga.
Jednakże gdzieś pomiędzy początkiem a celem pięść zawróciła i
skierowała się prosto na swojego właściciela. Brutal zawył, kiedy
własna pięść zasypała go ciosami. Tłum ryczał ze śmiechu.
– To przez ciebie! – oświadczył Flegm i odepchnął od siebie
Malinga. – Ty śmierdzący magiku!
Wymierzył dwa ciosy w geszczura, oba jednak wylądowały na jego
własnej szczęce.
– To lepsze od teatru! – roześmiał się ktoś w tłumie.
Trzej Hobarukianie, nawet ranny Glut, przez to upokorzenie
wpadli w taką wściekłość, że zaczęli zadawać ciosy na chybił trafił,
wszystkie jednak zawracały i spadały na napastników. Ludzie w tłumie
oklaskiwali każdy cios i śmiali się z każdego nowego siniaka.
Pochłonięci widowiskiem, nawet nie zauważyli, jak Malingo wymknął
się ukradkiem. Nie spostrzegli również pasa błękitnej tkaniny, który
spadł z nieba i rozwinął się obok geszczura.
– Szybko! – odezwał się kobiecy głos.
Malingowi przez chwilę zdawało się, że w fałach niebieskiej
tkaniny widzi jakąś twarz.
– Prędzej! – ponaglił głos kobiety. – Złap się materiału!
Nie musiała mu powtarzać dwa razy. Chwyciwszy brzeg tkaniny,
obejrzał się na tłum i zobaczył, że Flegm wreszcie wyrwał się z mocy
zaklęcia, pluje krwią i klnie na czym świat stoi.
Jestem gotowy! – powiedział Malingo do kobiety w błękicie.
– Trzymaj się – odpowiedziała. – To będzie ostra jazda!
W tej samej chwili Flegm wyciągnął rękę i złapał Malinga za
koszulę.
– Mam cię! – wrzasnął.
Tymczasem błękitna tkanina owijała się ciaśniej wokół dłoni i
nadgarstka Malinga, wzmacniając chwyt.
A potem uniosła go w powietrze.
Flegm trzymał się przez chwilę. Potem koszula Malinga zaczęła się
rozdzierać, więc z końcowym przekleństwem wypuścił zdobycz i opadł
na ziemię.
Malingo nie oglądał się na niego. Trzymał się falującej tkaniny,
która wydęła się niczym wielki błękitny żagiel. Słyszał w dole gwar –
okrzyki zdumienia i niedowierzania. Potem zaimprowizowany
latawiec, który go unosił, zmienił kierunek. Tłumy, światla i hałas
zostały z tyłu i Malingo słyszał tylko świst wiatru oraz kobiecy głos
nucący jakąś kołysankę.

21
NOCNE R OZMOWY

Christopher Ścierwnik powrócił z Piramid Xuxux do fortecy


Bezecnej na wyspie Gorgozjum. Miał sporo do przemyślenia. Po
spotkaniu z workomiotem przekonał się wyraźnie, że stworzony przez
niego ul jest nieprzewidywalny. Workomioty były nie tylko
inteligentne, ale i ambitne, a dzięki swoim zdolnościom do
rozmnażania dysponowały straszliwą potęgą. Naiwnie zakładał, że
łatwo dadzą sobą manipulować i staną się biernymi graczami w
śmiertelnej rozgrywce, do której zamierzał przystąpić. Teraz dostrzegł
błąd tego założenia. One miały własne plany. Nie mógł im ufać
bardziej niż Limanowi Volowi, który przez całą drogę powrotną na
Gorgozjum wybierał sobie z włosów małe czerwone weszki i szeptał do
nich. Ścierwnik nie pytał, co Liman im mówił, ani tym bardziej nie
chciał wiedzieć, czy mu odpowiadały.
Vol budził w nim wstręt. Gdyby Ścierwnik nie potrzebował go jako
tłumacza, bez wahania wyrzuciłby to ohydne indywiduum za burtę.
Nie mógł sobie jednak pozwolić na stratę Vola, zwłaszcza teraz, kiedy
się przekonał, jak liczne i potężne są workomioty. Co innego później,
kiedy wojna zostanie wygrana. Zamierzał nie tylko eksterminować
wszystkich mieszkańców uli co do jednego, ale usunąć również Vola.
Postarał się wyrzucić z głowy wszelkie myśli o Volu i workomiocie,
kiedy już wrócił na Dwunastą Wieżę. Tutaj, wśród ścian pokrytych
bazgrołami i rysami, które sam zrobił w dzieciństwie, czuł się
swobodnie. Posłał po swoje wierne sługi, Różanookiego Oczko i
Lazaru, żeby przynieśli mapę wysp. Dostarczyli ją posłusznie i
rozłożyli w pokoju. Mapa była okrągła i dokładnie dopasowana
wielkością do obwodu wieży. Pokrywała całą podłogę Wysokiej
Komnaty, dzięki czemu Ścierwnik mógł kroczyć po wodach i lądach
niczym olbrzym. Przechodził od wyspy do wyspy, niekiedy przykucał,
żeby obejrzeć jakąś konkretną zatokę czy zbocze jakiegoś konkretnego
wzgórza, i snuł plany.
Medytacje przerwało mu naszczekiwanie ptaków, a potem łomot
bębnów wojennych, który odbijał się echem pomiędzy wieżami.
Ścierwnik wstał i podszedł do okna. Daleko w dole (trzydzieści siedem
pięter niżej) olbrzymia procesja, oświetlona przez niezliczone
pochodnie, wiła się pomiędzy skałami, pod łukami łączącymi
Dwunastą Wieżę z Trzynastą. W połowie długości tej procesji, wysoko
na tronie osadzonym na odrąbanym nadgarstku olbrzymiej
zmumifikowanej dłoni, którą jakimś sposobemożywiono, spoczywała
babka Ścierwnika, Tant Yeyla Ścierwnik, znana jako Pstra Matrona.
Nie traciła cennego czasu w podróży, lecz pilnie szyła w migotliwym
blasku pochodni. Książę nie musiał się zastanawiać, nad czym
pracowała; zawsze obsesyjnie zajmowała się tym samym. Zszywała
skóry zszywków, na wpół ludzkich worków, do których później
wlewano żywe błoto z kopalni Todo. W ten sposób stworzono wielką
armię, którą z czasem zamierzano wykorzystać do zniszczenia jasnej
potęgi Dnia i wszelkich sił, jakie Dzień zdoła zgromadzić. Te prace
prowadzono już od wielu lat, lecz babka podała do publicznej
wiadomości, że wielkie przedsięwzięcie dobiega końca i wkrótce armia
zszywków będzie gotowa. Książę Północy zostanie ich
generalissimusem, lecz ich Stwórczynią była Pstra Matrona.
Z niezwykłym pośpiechem Ścierwnik zszedł po zimnych
kamiennych schodach. Wiedział, że nie powinien kazać jej czekać pod
drzwiami wieży. Nawet w najlepszym nastroju babka nie miała
łagodnego usposobienia, obrażała się jeszcze szybciej od niego i
szybciej karała za obrazę. Jej obecność natychmiast wywołała stan
panicznego chaosu w Dwunastej Wieży. Ścierwnik zirytował się,
widząc, jak wielu z jego rzekomo wiernych sług umknęło do jaskiń
pod wieżą, żeby nie narażać się na zabójcze spojrzenie Pstrej Matrony.
Nawet rozmaite podgatunki wegetujące w zakamarkach wieży,
potomstwo gargulców i dzikich psów, małpowęży i błyskawic, wolały
skryć się w bezpiecznych lochach, niż ryzykować.
Tylko młodzik zwany Leteo, piętnastolatek, którego Ścierwnik
znalazł przed rokiem błądzącego po kopalni mułu i wziął pod opiekę,
pozostał nieustraszenie przy frontowych drzwiach. Splunął na dłoń,
żeby przygładzić niesforny kosmyk włosów.
– Nie boisz się, Leteo? Ta stara wiedźma jest niebezpieczna. Nie
wiesz?
Leteo uśmiechnął się do swego zbawcy.
– Jej się nie boję – odparł. – Ty mnie obronisz, szefie. Zresztą chcę
zobaczyć, o co tyle hałasu.
– Więc jeszcze nigdy nie widziałeś mojej uroczej babci?
Leteo pokręcił głową i kosmyk czarnych włosów znowu spadł mu
na czoło.
– W takim razie powinieneś otworzyć jej drzwi – powiedział
Ścierwnik. – Pora, żebyś poznał najbardziej nikczemną kobietę na
Abaracie.
– Naprawdę jest taka nikczemna?
– O tak – potwierdził Ścierwnik bez cienia uśmiechu. – Jest
najgorsza. Najgorsza z najgorszych. Popełniła tyle zbrodni, że w pełni
zasłużyła na swoją reputację. Ojcobójstwo. Matkobójstwo. Jedno i
drugie.
– Co to znaczy? Oj co…
– …bójstwo. Zabicie własnego ojca. Matkobójstwo. Zabicie matki.
– Ona to zrobiła? – zapytał Leteo głosem ściszonym ze zgrozy.
– Wierz mi, że to jeszcze nic.
– Co może być gorszego?
– Dzieciobójstwo?
– Dziecio… zabijanie dzieci?
– Widzisz, jak szybko się uczysz?
– Zadziwiające.
– Ale pamiętaj, chłopcze…
– Co?
– …komu jesteś winien lojalność.
Leteo skłonił się z szacunkiem.
– Jesteś moim księciem – zapewnił. – Zawsze. Do końca świata.
Ścierwnik obdarzył go uśmiechem trupiej czaszki.
– Więc umowa stoi – powiedział. – Do końca świata. Daj rękę na
potwierdzenie.
Leteo poczuł się zaszczycony uściskiem dłoni swojego Pana.
Skwapliwie wyciągnął rękę.
– Do końca świata.
– Teraz idź, otwórz drzwi. Wpuść tę złą kobietę, zanim nam zatruje
próg.
Leteo podszedł do drzwi cichym krokiem człowieka, który urodził
się, żeby szkodzić innym. Otworzył w ostatniej chwili. Na progu wieży,
z urękawicznioną dłonią wzniesioną w gotowości, żeby zastukać do
drzwi, stała jedna z niezliczonych służących Pstrej Matrony, kobieta w
średnim wieku, z głową nakrytą przybraniem w świętych kolorach
szkarłatu i szarości, z twarzą poznaczoną tatuażami jak cienie. To
wszystko świadczyło o jej przynależności do wewnętrznego kręgu
Pstrej Matrony, członkostwie w Stowarzyszeniu Nici. W kręgach
czarownic ta kobieta posiadała władzę.
– Królowa Matka Tant Yeyla Ścierwnik wzywa swojego wnuka.
Zechciej mu powiedzieć…
– Jestem tutaj, lady Gnilna – odezwał się Ścierwnik, wychodząc z
mroku.
Maleńka szara lady Gnilna obdarzyła go maleńkim szarym
uśmiechem pokazującym zaostrzone zęby.
– Książę – powiedziała, skłaniając głowę. – Twoja babka cię
oczekuje.
Potem odstąpiła na bok i zrobiła przejście Ścierwnikowi,
odgarniając połę obszernego płaszcza zamaszyście, z teatralną
przesadą.
– Leteo – rozkazał Ścierwnik – chodź ze mną.
Chłopiec i mężczyzna wyszli w lodowatą ciemność. Leteo biegł
truchcikiem, żeby dotrzymać kroku swemu panu, który maszerował
wzdłuż szeregu doboszów, kadzidlarzy i bębniących w ziemię, aż
dotarł do platformy, na której stał wysoki tron Pstrej Matrony. Po obu
stronach starej kobiety unosiły się naczynia z purpurowo-czamym
ogniem, w którym od czasu do czasu zanurzała swoje pokłute palce,
żeby je ożywić.
– Co za miła niespodzianka – powiedział Ścierwnik miłym tonem,
w którym nie brzmiała nawet najsłabsza nuta prawdziwego
zadowolenia.
Pstra Matrona zdawała się równie obojętnie przyjmować spotkanie
z wnukiem. Wyjęła lewą rękę z płomieni i podniosła robótkę z
podołka.
– Już mnie wcale nie odwiedzasz – powiedziała, nie patrząc na
Ścierwnika. – Więc ja muszę odwiedzać ciebie. – Głos miała równie
nieprzyjemny jak minę, szorstki i zgryźliwy. – Jesteś niewdzięczny,
Ścierwniku.
– Jaki?
Po długiej chwili starucha podniosła oczy znad szycia i wbiła
spojrzenie we wnuka.
– Słyszałeś – burknęła. – Stowarzyszenie haruje Noc po Nocy, żeby
zrobić dla ciebie armię…
– Dla nas, babko – przerwał jej Ścierwnik, nie dając się zastraszyć.
– To nasza wspólna wielka praca. Nasze marzenie.
Pstra Matrona wydała teatralnie ciężkie westchnienie.
– Jestem za stara na marzenia – oświadczyła. – Ty będziesz rządził
na wyspach, kiedy dokona się wielkie dzieło.
Ścierwnik pokręcił głową. Słyszał już to wszystko. Ona zawsze
odgrywała męczennicę, zawsze udawała ofiarę.
– A ty oczywiście nie masz siły nikomu zaszkodzić? – zagadnął. –
Jesteś tylko biedną, zaniedbywaną staruszką, która wkrótce wyda
ostatnie tchnienie w aureoli świętości. – Zaśmiał się. – Jesteś śmieszna.
– A ty okrutny – odparła. – I pewnego dnia tego pożałujesz.
– Tak, tak – rzucił Ścierwnik. – Pewnego dnia, pewnego dnia. Teraz
odłóż na chwilę igłę. Chodźmy razem w jakieś ustronne miejsce.
Starucha wydęła wargę.
– Myślisz, że jesteś taki sprytny, Ścierwniku. Tylko dlatego że
przeżyłeś, a wszyscy twoi bracia i siostry zginęli. Ale kto cię uratował?
– Ty, babko. I nie ma godziny, żebym nie zanosił modłów
dziękczynnych.
– Kłamca – stwierdziła zimno starucha.
Wpięła igłę z nitką do poduszeczki zawieszonej u pasa i odłożyła
zszywka, nad którym pracowała. Potem wymówiła jedno słówko po
staroabaracku-yetasiha – i ze szczytu platformy spłynęły gazowe
schody. Wstała i zeszła po nich.
Nosiła, jak zawsze, suknię nieziemsko luksusową i wspaniałą,
ozdobioną na całej długości lalkami czy też szczątkami lalek – w
rzeczywistości skurczonymi szczątkami swoich ofiar, zredukowanymi
do żałosnych skrawków i naszytymi na suknię zamiast jedwabnych
kokardek.
– Wyglądasz wspaniale, babko.
– A ty wyglądasz mamie. Co ci jest? Nieszczęśliwie zakochany?
– Zakochany? Ja? W kim miałbym się zakochać?
– Nie wiem, ty mi powiedz. Chodź, wysłucham twoich zwierzeń.

22
WYROK ŚMIER CI

Spacerowali wzdłuż krawędzi kopalnianego wyrobiska i rozmawiali


o przyszłości.
– Jak wiesz, nie wierzę ani w jedno słowo tego, co mówiłaś
wcześniej – zwrócił się Ścierwnik do babki. – Chcesz panować nad
wyspami lak samo jak ja. Może nawet bardziej. W końcu trochę dłużej
ich pragniesz.
Pstra Matrona zatrzymała się i spojrzała na wnuka bez cienia
czułości.
– A nawet jeśli ich pragnę? – rzuciła. – Nie uważasz, że zasługuję
na imperium po wszystkim, co wycierpiałam?
Na jej twarzy rysowały się wyraźne ślady tych cierpień, nawet w
łaskawym świetle gorgozyjskiego księżyca. Skórę żłobiły zmarszczki.
Kryły się w nich wściekłość, zawiść i nienawiść, bezkresna nienawiść.
– Zasługujesz na tyle, ile zdobędziesz – odparł Ścierwnik. – Tego
nie kwestionuję. Pytanie brzmi: jak zdobędziemy nasze imperium?
– Na dłuższą metę będziemy musieli zająć Dwudziestą Piątą
Godzinę. Podbić ją, wydrzeć jej sekrety.
– A jeśli nie zechce zdradzić swoich sekretów?
– Zniszczyć ją.
– Można to zrobić?
– No, nie będzie łatwo, ale tak, wszystko można zrobić, jeśli sobie
postanowimy. Najpierw jednak musimy usunąć z naszej drogi
przeszkody. Co sprowadza nas do bieżących kwestii. Przejdziemy się
trochę dalej?
Przed nimi ściana gryzącego dymu wznosiła się z otchłani, gdzie
mieszano błoto z rozmaitymi toksycznymi czynnikami, przygotowując
je do wpompowania w ciała zszywków. Panowały tu smród i gorąco nie
do wytrzymania, lecz nie robiło to żadnego wrażenia na Pstrej
Matronie. Poprowadziła Ścierwnika przez żrące wyziewy, jakby szła
przez łąkę zalaną słońcem.
– Przy okazji, kim jest ten chłopiec? – zagadnęła. – Ten, który idzie
za nami.
– Nazywa się Leteo. Chce zostać zabójcą, kiedy dorośnie. Więc
przyszedł do mnie na naukę.
– Rozumne dziecko. Nigdy tak nie ma, żeby dobry zabójca nie
znalazł zatrudnienia. Pewnie słyszałeś o Houlihanie?
– Co z nim?
– Wysłałeś go z misją, żeby znalazł dziewczynę z Zaświata, tak?
– Tak. Wysłałem go tropem Candy Quackenbush. Ostatnio, kiedy o
nim słyszałem…
– On nie żyje, Scierwniku.
– Co?!
– Nie znam jeszcze szczegółów, ale doniósł mi o tym jeden z moich
szpiegów na Scorii. Bardzo wiarygodne źródło. Krzyżówkowy Pan nie
żyje. I to sprawka tej dziewczyny.
Ścierwnik odwrócił się plecami do babki, kiedy w wyobraźni ujrzał
obraz tej dziewczyny stojącej z jedną stopą opartą na piersi Houlihana.
– Ona musi umrzeć, Ścierwniku.
– Tak?
– Tak! Widocznie jej nie doceniliśmy. To nie jest zwykła głupia
uczennica z Zaświata. To jakaś szalona zaklinaczka.
– Niemożliwe!
– Mówisz z dużym przekonaniem.
– Ja… ją sprawdzałem – bąknął jakoś niepewnie Ścierwnik.
– Co cię do tego skłoniło?
– Ona… mnie zaintrygowała – odparł lekko.
– I co wykryłeś przy tym sprawdzaniu?
– Niewiele. Trafiła tutaj przez pomyłkę, to chyba jasne. Wysłałem
Mendelsona Kształta…
– Zmarłego Mendelsona Kształta – wtrąciła Pstra Matrona.
– Wiesz wszystko, co?
– W sprawach śmierci mam czujne ucho. Słucham dalej. Mówiłeś,
że wysłałeś Mendelsona Kształta…
– Żeby odzyskał Klucz do Piramid, który został skradziony.
– Przez Johna Szelmę i jego braci.
– Tak. A po kradzieży uciekli. Do Zaświata. Akurat kiedy Kształt
ich dogonił, dziewczyna zjawiła się w pobliżu. Czysty przypadek.
Szelma przekazał jej Klucz… umieścił go w jej umyśle… pewnie myślał,
że później go odbierze.
– Ale tak się nie stało?
– Nie. Przypływ zabrał ich wszystkich i przyniósł tutaj.
– W twoich ustach to wszystko brzmi całkiem niewinnie.
– Ale ty tak nie uważasz?
– Nie! Oczywiście, że nie! Posłuchaj, dziewczyna nie jest żadną
niewinną postronną osobą. Sam byś zobaczył, gdybyś potrafił na nią
spojrzeć bezstronnie. Przestań o niej myśleć z czułością. Myślisz o niej
z czułością, prawda?
Ścierwnik odwrócił oczy i spojrzał w trującą otchłań.
– Odpowiedz! – zażądała starucha głosem zgrzytającym jak
żelazne gwoździe po cegłach.
– Jak mogę o niej myśleć z czułością? Nigdy nie spotkałem tej
przeklętej dziewuchy.
– Więc nie będzie ci przykro ją zabić?
– Nie. Skąd.
– Nie wysyłaj do tego zadania żadnego z twoich sługusów, bo
skończą lak samo jak Krzyżówkowy Pan. Pamiętaj, Houlihan był
dobry. Ale ona jakoś go pokonała.
– Fuks – uznał Ścierwnik.
– Może.
– Chyba nie twierdzisz, że ta dziewczyna naprawdę nam zagraża?
Pstra Matrona westchnęła ze zniecierpliwieniem.
– Chodzi mi o to, że jej obecność tutaj to nie przypadek.
– Ale morze…
– Tak, zastanówmy się nad morzem. Dlaczego Morze Izabelli
wtargnęło do Zaświata? Ponieważ ktoś je wezwał, Scierwniku. Kto
taki? Nie Mendelson Kształt.
– Nie. Kształt nie był zdolny do takiej magii. Był funkcjonariuszem.
Niczym więcej.
– A co z Szelmą i jego braćmi? Czy znają się na magii?
– Wątpię.
– Ja też. A jednak morze zostało wezwane na Stary Brzeg. Kto je
wezwał?
– Moim zdaniem w tym nie ma żadnej tajemnicy – oświadczył
Scierwnik. – Została tam latarnia morska z czasów Imperium.
– Tak, ale ktoś musiał zapalić latarnię, żeby sprowadzić morze,
Scierwniku. Pytam cię ponownie: kto?
Książę Północy nie odpowiedział tym razem. Przynajmniej nie od
razu. Podniósł ręce do kołnierza i postukał w niego palcami. Wówczas
koszmary wypłynęły z mroku i zaczęły się ocierać o szkło jelitowymi
ciałkami, jakby szukały otuchy u swojego pana, a on u nich.
– Więc znowu wracamy do dziewczyny – powiedział Ścierwnik.
– A kto inny? – syknęła starucha. Chociaż Leteo stał w odległości
podyktowanej szacunkiem i nie mógł słyszeć rozmowy w hałasie
dobiegającym z kopalni, Pstra Matrona i tak przysunęła się bliżej do
Ścierwnika i zniżyła głos do szeptu. – Jesteśmy zanadto bezbronni jak
na mój gust, Ścierwniku. Jeśli Wielka Rada Godzin wywęszy, co
knujemy, pozbawią nas wszelkich tytułów, majątku… nawet życia, jeśli
zechcą.
Dreszcz strachu – a może jakiegoś perwersyjnego podniecenia –
widocznie przeszył Ścierwnika w tamtej chwili, ponieważ koszmary
wyrzuciły z siebie nitki błyskawic, które rozświetliły jego twarz
poprzez ciało aż do pobrużdżonych kości.
– Nikt się nie ośmieli – oświadczył.
– Myślisz, że.księcia nie można zranić? – Wypięła zapasową igłę z
rękawa sukni i podniosła do jego twarzy. – Nie pamiętasz, jak to boli?
Koszmary jeszcze bardziej się wzburzyły. Pamiętały. Tak jak
Ścierwnik. Jakże mógł zapomnieć? Jak starannie zaszyła mu usta za
wymówięnie słowa „kocham”. I kiedy odebrano mu mowę, w jego
duszy płonęła taka furia, aż chwilami myślał, że dosłownie zajmie się
ogniem.
– Tak – przyznał. – Można mnie zranić. Dziękuję za
przypomnienie.
– Teraz pozbądź się dziewczyny. Im szybciej umrze, tym lepiej dla
mnie. A wiem, że żyjesz tylko po to, żeby mnie uszczęśliwiać.
– Masz całkowitą rację – uśmiechnął się Ścierwnik.
– Ale dopilnuj, żeby tę sprawę załatwiono w absolutnej tajemnicy.
– Oczywiście. Mogę zabrać Letea. Pomoże mi w pracy.
– Uprzedź go – ostrzegła Pstra Matrona, spoglądając z ukosa na
chłopca – że jeśli da mi jakiś powód, żebym zwątpiła w jego lojalność,
nawet twoja protekcja nie ocali jego skóry.
– Powiem mu – zapewnił Ścierwnik. – Mówiłaś, że dziewczyna jest
na Scorii?
– Jak ostatnio słyszałam. Gdzieś w pobliżu starego Pałacu
Zmierzchu. Ale nie zostanie tam długo, to ci gwarantuję. Więc
pospiesz się, Ścierwniku.
– Będę się spieszył.
– To dobrze.
Pstra Matrona nie miała mu nic więcej do powiedzenia i nie
zamierzała tracić cennego oddechu na uprzejmości. Ruszyła z
powrotem ścieżką nad krawędzią kopalni, wbijając ulubioną igłę do
rękawa.

23
WSPÓLNY SEN

Kiedy Candy wyszła z Gabinetu Cudów, serce wciąż tłukło jej się w
piersi na wspomnienie wszystkiego, co widziała i czego dokonała.
Usiadła pod drzewami z nadzieją, że łagodny szum wiatru wśród
okrytych mgłą konarów ukoi ją i pomoże uporządkować myśli.
Brud tymczasem umknął na drzewo i przysiadł na gałęzi,
obserwując gościa z nowym lękiem.
Zerknęła na niego.
– Już dobrze – powiedziała, siląc się na spokojny ton głosu. – Nie
zwariuję ani nic.
Przypomniała sobie, jak stała z Malingiem na przystani na Czapie
Orlanda, a starzec z zaciśniętymi oczami wskazywał na nią palcem.
„Oni cię zamkną”. Tak powiedział? „Oni cię zamkną”.
Te słowa zawierały kolejny element układanki. Wszystko się
zazębiało. To, co stało się tutaj, wypadki na pokładzie „Papugo
Papugo” i ostrzeżenie na przystani. To wszystko stanowiło część jednej
wielkiej tajemnicy.
– Czy ty się mnie boisz? – zapytała Bruda.
W odpowiedzi tylko uśmiechnął się niepewnym maupim
uśmiechem, wywijając wargi i odsłaniając nakrapiane różowe dziąsła.
– Tak – mruknęła. – No, jeśli to jakaś pociecha, sama siebie też się
trochę boję.
– Hm. – Palec Bruda powędrował do nosa i zanurzył się głęboko,
grzebiąc przy akompaniamencie pomruków zadowolenia. – To, co tam
zrobiłaś… było niezwykłe.
– Nie myślałam o tym – wyznała Candy. – Po prostu zrobiłam to, co
się wydawało… naturalne.
– Dlatego to jeszcze bardziej niezwykłe.
– Pewnie tak.
Brud przekrzywił głowę.
– Co to za burczenie?
– Burczy mi w brzuchu. Głodna jestem.
– Czemu od razu nie powiedziałaś? W pałacu jest ogromna
kuchnia. Mogłem coś dla nas ugotować.
Wyraźnie się ucieszył, że może coś zrobić, żeby ją zadowolić, czy
nawet ułagodzić.
– Tylko jeśli obiecasz, że najpierw umyjesz ręce – uprzedziła go
Candy.

Brud poszedł do kuchni, a Candy została pod drzewem. Wciąż


obracała w myślach ostatnie wydarzenia, chociaż nie natrafiła na nic
przypominającego rozwiązanie zagadki, tylko na fragmenty; wszędzie
tylko fragmenty. Włącznie z incydentem, który ją tutaj sprowadził, jak
sobie teraz uświadomiła. W latarni morskiej w Zaświecie, kiedy
Kształt kuśtykał po schodach, żeby ją zabić, a ona jakoś wiedziała,
wiedziała nie wiadomo skąd, jak zapalić lampę, która przywoła jej na
ratunek Morze Izabelli. Tyle znaków. Tyle wskazówek. Ale co to
wszystko znaczyło?
Po jakichś dwudziestu minutach maupa ją zawołał. Jedzenie było
gotowe. Poszła za zapachem i znalazła drogę do przestronnej kuchni,
gdzie Brud przycupnięty na wysokim stołku przygotowywał kilka
potraw. Usmażył już coś, co wyglądało jak spiralne pączki, i otworzył
kilka słojów z owocami w syropie. Teraz wyjmował ości z dużej
marynowanej ryby, hałaśliwie wysysając z nich mięso, zanim rzucił je
za siebie.
Candy nie zdawała sobie sprawy, jaka jest głodna, dopóki nie
stanęła przed tą obfitością jedzenia. Nawet nie usiadła, tylko od razu
zaczęła jeść. Stopniowo wypełniło ją ciepłe uczucie sytości.
Jednocześnie zaczęła ją ogarniać senność.
– Powinnaś się położyć – powiedział maupa. – Trochę się
zdrzemnąć.
– Uhm, może tak.
– Tam w kącie jest łóżko – ciągnął Brud. – Kucharze tam sypiali.
Połóż się. Obudzę cię, jeśli coś ciekawego się zdarzy.
– Dziękuję – powiedziała Candy.
Czuła przyjemną ociężałość w całym ciele, powieki również jej
ciążyły. Podeszła do niskiego, wąskiego łóżka i odchyliła starą kołdrę.
Pod spodem nie znalazła prześcieradeł, tylko parę wytartych koców.
Położyła się i jej znużone kończyny z wdzięcznością zapadły w
miękkość starego materaca. Sięgnęła po kołdrę. Właśnie naciągała ją
na siebie, kiedy zmorzył ją sen.

Śniło jej się, że siedzi na schodach na ulicy Followell, ale odbierała


to inaczej niż w zwykłym śnie, jakby naprawdę przeniosła się tam
duchem. Słyszała, że jej bracia biją się na górze, piskliwymi głosami
wymyślali sobie ordynarnie jak zawsze.
– Kurzy móżdżek!
– Dupa wołowa!
– Świński ryj!
– Śmierdzący kundel!
Teraz odezwał się trzeci głos, bełkotliwy od nadmiaru piwa.
– Zamkniecie się, do cholery, czy mam wejść na górę i skopać wam
tyłki? No, jak będzie?
Candy spojrzała w dół i zobaczyła ojca stojącego w cieniu u
podnóża schodów. Twarz miał wilgotną od potu. Pamiętała, jaki
groźny i nieobliczalny bywał w takim nastroju. Jak cały dom
wstrzymywał oddech w oczekiwaniu następnego wybuchu.
– No?! – ryknął Bill Quackenbush. – Jak będzie?
– Będziemy cicho, tato – obiecał potulnie Don.
– I dobrze wam radzę, siedźcie cicho, bo jak nie, to pożałujecie,
żeście się urodzili, słyszycie? Pożałujecie!
Teraz na górze panowała kompletna cisza. Chłopcy nawet nie
drgnęli. Nauczeni bolesnym doświadczeniem, dobrze wiedzieli, jaki
okrutny bywa ojciec, kiedy wpadnie w pijacką furię.
Burcząc pod nosem, Bill Quackenbush zawrócił i ponownie zapadł
w poplamiony piwem fotel.
Chociaż Candy wiedziała, że ojciec nie może jej teraz usłyszeć ani
zobaczyć, instynktownie zachowała się tak jak zawsze, kiedy ojciec
wpadał w ten nastrój. Siedziała cichutko i milczała przez dłuższą
chwilę. Dopiero kiedy jego gniew opadł, poszła poszukać matki.
Gdzie jest mama? Kuchnia była pusta, ale kuchenne drzwi stały
otworem. Candy podeszła do nich, spoglądając po drodze na zegar
nad lodówką. Wskazywał 16.05. Na Abaracie na tej Godzinie leży
Gnomon. Tutaj jednak czas biegł inaczej, w tym świecie, który tak
długo nazywała domem. Wkrótce słońce zacznie opadać nad
horyzontem i nadejdzie wieczór. Musiała tylko zostać tutaj, a godziny
przepłyną obok niej. Teraz ten pomysł wydawał jej się trochę dziwny.
Zdążyła już przywyknąć do koncepcji Czasu jako miejsca, punktu na
mapie, gdzie można pojechać.
Pewnego dnia, pomyślała, wrócę do Kurczakowa, do tego domu, do
mamy, taty i braci. A myśląc o tym, zanotowała sobie w pamięci, żeby
zacząć zbierać pamiątki z Abaratu, które zabierze ze sobą. Nie mogły
to być rzeczy, jakie znajdują się w Zaświecie. Tylko rzeczy całkowicie
abarackie. Egzemplarz Almenaku Kleppa. Zegarek z kompasem, jak
ten, który widziała na rynku w Tazmagorze, pokazujący, kiedy jest
gdzie albo gdzie jest kiedy, albo jedno i drugie. Trochę fotografii co
dzikszej flory i fauny Godzin. Krótko mówiąc, dowody. Rzeczy do
pokazania ludziom, stanowiące niepodważalny dowód, że istnieje inne
cudowne miejsce, gdzie liczą się nie tylko plotki, piwo i hodowla
kurczaków.
Planując zbieranie dowodów, przeszła na sam koniec podwórza i
tam, na zardzewiałym ogrodowym krześle siedziała jej matka.
– Mamo… – powiedziała cicho Candy.
Na wpół się spodziewała, że Melissa Quackenbush wyczuje jej
obecność, odwróci się i uśmiechnie. Ale matka się nie poruszyła.
– Mamo? – powtórzyła Candy.
Stała teraz tak blisko, że słyszała cichy, rytmiczny oddech matki.
Czyżby matka spała? Bardzo ostrożnie, żeby jej nie obudzić, Candy
obeszła krzesło. Mało się nie rozpłakała na widok matczynej twarzy.
Melissa wyglądała na taką zmęczoną, taką wyczerpaną. Oczy miała
zamknięte, kąciki ust opuszczone, piegowate czoło mocno
zmarszczone.
– Candy? – wymamrotała przez sen. – To ty?
Gałki oczne obracały się pod powiekami pokreślonymi przez
błękitne żyłki, jakby usiłowały dostrzec sens w śnionej wizji. Smutny
wyraz twarzy matki sprawił, że Candy musiała się odwrócić. Wtedy
jednak zobaczyła matkę stojącą kilka kroków dalej, na zaniedbanym
trawniku. Obejrzała się na kobietę śpiącą na zardzewiałym krześle, a
potem znowu spojrzała na jej bliźniaczkę.
– Nie rozumiem – powiedziała. – Dlaczego was jest dwie?
– Jedna śpi, jedna czuwa – odparła Melissa, jakby to było zupełnie
jasne. – Zasnęłam na tym krześle. A ty pewnie też gdzieś śpisz.
– Więc spotykamy się w naszych snach? – zapytała Candy.
Melissa kiwnęła głową.
– Tak dobrze cię zobaczyć, skarbie – powiedziała. – Gdzieś ty była?
Pojechałaś gdzieś autostopem? Pojechałaś do Minneapolis?
– Nie.
– Więc dokąd? Gdzie jesteś?
– Jestem bardzo daleko od Kurczakowa, mamo.
– O Boże! Czy ktoś cię porwał?
– Nie – zaprzeczyła Candy z uśmiechem. – Po prostu podróżuję.
– No więc dlaczego nie zadzwoniłaś i nie powiedziałaś, że jesteś
bezpieczna? – zapytała Melissa, której ulga przerodziła się w gniew. –
Jak mogłaś postąpić tak samolubnie? Wyobrażałam sobie nie wiadomo
co. A twój ojciec oczywiście uważa, że masz kłopoty przez jakiegoś
chłopca albo przez narkotyki.
– Żadnego chłopca. Żadne narkotyki.
– Więc co?
– Och, mamo… gdyby ci opowiedziała, co mi się przydarzyło…
przysięgam, powiesz, że zwariowałam.
– Wszystko mi jedno, chcę wiedzieć.
Melissa śpiąca na krześle poruszyła się niespokojnie. Candy
łagodnie położyła dłoń na ramieniu matki.
– Przepraszam – powiedziała. – Nie mogłam się z tobą
skontaktować.
– Nie żartuj. Nikt nie odjeżdża aż tak daleko.
– Ja odjechałam. I jestem daleko.
– Więc mi powiedz.
– Co ci powiedzieć?
Tym razem obie Melissy, śpiąca i czuwająca, przemówiły razem.
– Wszystko! – zawołały. – Powiedz mi wszystko!
– Hm. Wszystko? Od czego zacząć? – Zastanawiała się przez
chwilę, a potem zapytała: – Kim ja jestem, mamo?
– Oczywiście jesteś moją córką. Jesteś Candy Quackenbush.
– Gdzie się urodziłam?
– Przecież wiesz. Tutaj, w Kurczakowie.
– Na pewno?
– Oczywiście.
Candy przyjrzała się twarzy Melissy, szukając jakiegoś śladu
wątpliwości. Znalazła go: drobny błysk w oczach.
– Czy stało się coś dziwnego, kiedy przyszłam na świat? – zapytała.
Tym razem Melissa odwróciła wzrok.
– Nie rozumiem, dlaczego zadajesz te niemądre pytania.
– Powiem ci dlaczego – odparła Candy bardzo spokojnie. –
Ponieważ chociaż śnimy, że jesteśmy w tym samym świecie, mamo,
wcale nie jesteśmy. Jestem w Abaracie. Nie ma go nigdzie na mapach.
– To śmieszne.
– Nie. Wcale nie. To prawda. I ty chyba wiesz, że to prawda.
Przerwała, żeby dać matce sposobność do zaprzeczenia, ale
Melissa milczała, więc Candy mówiła dalej:
– W tej chwili śpię na wyspie Scoria, na Godzinie Siódmej
Wieczorem. Widzisz, tutaj każda Godzina ma swoją wyspę. Można
podróżować w czasie, przeskakując z wyspy na wyspę. Dokładnie
biorąc, jestem w Pałacu Zmierzchu. Zbudowano go dawno temu dla
księżniczki…
Melissa wciąż nie odpowiadała, chociaż kręciła głową bardzo,
bardzo powoli, jakby nie potrafiła zrozumieć tego wszystkiego. Candy
dalej opowiadała swoją historię:
– Na początku, kiedy tu przybyłam, myślałam: to coś nowego;
jeszcze nigdy czegoś takiego nie widziałam. Ale się myliłam. Z
upływem tygodni coraz częściej miałam wrażenie, że nie jestem tutaj
po raz pierwszy.
Na twarzy matki pogłębił się wyraz zwątpienia.
– Byłam już na Abaracie, mamo – powiedziała Candy z naciskiem.
– Nie wiem, jak to możliwe, ale byłam.
Ponownie zrobiła przerwę, żeby zebrać myśli, i znowu podjęła
opowieść:
– Wydaje mi się, że jeśli ja coś wiem o Abaracie, ty też powinnaś
wiedzieć, bo jesteś przy mnie przez całe moje życie, od samego
początku.
Znów dała matce chwilę na przemyślenie tych słów i zapytała:
– Czy wiesz, mamo? Wiesz coś?
– Może – odpowiedziała Melissa szeptem.
– Powiedz mi. Proszę. Cokolwiek. Powiedz.
Melissa głęboko zaczerpnęła powietrza.
– Tamtej nocy, kiedy się urodziłaś, padało tak, jakby nadchodził
drugi potop. Nigdy nie widziałam takiego deszczu. Ale deszcz nie
deszcz, musiałam jechać do szpitala, bo nagle postanowiłaś się urodzić
i nie zgadzałaś się na żadną zwłokę. – Uśmiechnęła się lekko. – Już
wtedy byłaś uparta. Więc twój tata zapakował mnie do ciężarówki i
pojechaliśmy. Ale jak tylko wyjechaliśmy na szosę, skończyła nam się
benzyna. Więc twój tata wyruszył w tej ulewie szukać stacji
benzynowej i zostawił mnie… zostawił nas w ciężarówce. A deszcz lał
bez przerwy, bębnił w dach szoferki, a ty wierciłaś się w moim
brzuchu, i kiedy już myślałam, że urodzę cię zaraz na przednim
siedzeniu, zobaczyłam światło…
– Tata?
– Nie, to nie był twój tata. To były trzy kobiety, tam w deszczu. Od
razu poznałam, że nie są stąd. Wyglądały inaczej. Jedna z nich to stara
kobieta z długimi siwymi włosami.
– Diamanda… – powiedziała cicho Candy.
– Znasz ją? – zdumiała się Melissa.
– Trochę – przyznała Candy. – Diamanda, Mespa i Joephi. To
siostry Fantomaya. Znają magię. Nie chodzi mi o taką magię z Las
Vegas…
– Wiem, o co ci chodzi – wtrąciła Melissa. – Przynajmniej się
domyślam.
O Boże, dlaczego pozwoliłam im podejść do mnie? Powinnam była
uciekać.
– Jak mogłaś?
– Powinnam była spróbować. Ale tylko tam siedziałam. I drzwi się
otwarły, i… – urwała, nagły gniew zabłysnął w jej oczach. – Mieliśmy
prowadzić całkiem zwyczajne życie. Zwyczajne, spokojne, szczęśliwe
życie, dopóki nie przyszły ze swoją magią.
– Opowiedz mi resztę, mamo. Drzwi się otwarły i co dalej?
– Diamanda miała skrzynkę, którą niosła tak, jakby w środku
schowała najcenniejszą rzecz na świecie. A kiedy ją otwarła…
Melissa na chwilę zamknęła oczy i Candy usłyszała stłumiony
szloch. Jej mama na krześle też płakała, wzruszona do łez tymi
wspomnieniami. Candy poczuła wyrzuty sumienia, że tak
bezceremonialnie wywleka przeszłość na światło dzienne. Ale musiała
znać odpowiedź. To jej się należało. Zbyt długo ukrywano przed nią
ten sekret.
– Mów dalej – ponagliła łagodnie.
– Otworzyła skrzynkę i w środku było piękne światło. Nie zwykłe
światło. Życie. Coś żyło w tym świetle. Cokolwiek to było… ta jasna
istota… weszła we mnie, Candy. Przez moją skórę, przez oczy, przez
oddech.
– Bałaś się?
– Nie wtedy. Przynajmniej nie o siebie. Widzisz, jak tylko to
zaczęło wnikać w moje ciało, od razu wiedziałam, że światło i życie nie
pragnęło mnie. – Wreszcie otworzyła oczy, matka i córka spojrzały na
siebie, śniąc wspólny sen. – To pragnęło ciebie. Światło chciało ciebie.

24
MĄŻ I ŻONA

Melissa! Wstawaj! Jestem głodny!


Ojciec Candy stał w kuchennych drzwiach, z koszulą rozpiętą i
wyciągniętą ze spodni, z brzuchem rozdętym od piwa i błyszczącym
od potu. Celował palcem w Melissę, która wciąż spała na krześle.
Candy aż za dobrze pamiętała, jak się przy nim czuła, kiedy był w
takim nastroju. Zagrożenie, smród; emanująca z niego choroba. Ileż to
razy w ciągu tych lat przyłapał ją, jak na niego patrzyła, odczytał
pogardę w jej oczach i zbił ją za to?
Teraz jednak skierował wściekłość na żonę.
– Obudź się, ty leniwa krowo! – wrzasnął. – Nie słyszałaś? Jestem
głodny.
– Och, zamknij się – rzuciła Candy przez zaciśnięte zęby. – Nie
budź jej. Jeszcze nie skończyłyśmy rozmawiać.
– Za późno – mruknęła Melissa głosem coraz cichszym. – On nie
znosi patrzeć, jak śpię. Pewnie dlatego, że sam nie sypia dobrze. – Jej
obraz zaczął migotać. – Ma koszmary.
Bill maszerował teraz przez ogród, wrzeszcząc na żonę.
– Melissa, wstawaj, do jasnej cholery!
Podniósł pięść, kiedy się zbliżył. Candy nie miała żadnych
wątpliwości, co on zamierza.
– Ostrzegam cię, kobieto! – warknął.
Candy odruchowo zastąpiła mu drogę i podniosła rękę, żeby
zatrzymać cios ojca. Nie wiedziała, czy to w ogóle poskutkuje.
Przecież była tu tylko we śnie. Ale nawet teraz zachowała pewien
materialny ciężar. Jak tylko ojciec dotknął jej ręki, wydał okrzyk
zaskoczenia. Ramię mu opadło, przekrwione oczy się zwęziły.
– Co za cholera…? – Odczekał chwilę i znowu ruszył do śpiącej
żony, nadal gotów ją skrzywdzić.
– Nie, nic z tego – oświadczyła Candy.
Tym razem nie tylko zablokowała jego cios. Oparła rękę na piersi
ojca i pchnęła. Mocno. Zatoczył się do tyłu i wyciągnął rękę, żeby
przytrzymać się krzesła, na którym wciąż spała Melissa. Lecz Candy
niedbale odbiła jego dłoń i ojciec runął ciężko na ziemię. Przez parę
sekund leżał rozciągnięty w zaniedbanej trawie. Potem podniósł się i
cofnął dwa czy trzy kroki. Wściekłość znikła z jego twarzy, zastąpiona
przez nagły zabobonny strach.
– Co się dzieje? – powiedział na wpół do siebie. Potem zwrócił się
do Melissy: – Otwórz oczy, kobieto!
Melissa powoli zareagowała na wołanie męża. Powieki jej
zatrzepotały, a wtedy obraz śniącej, która rozmawiała z Candy, zgasł
jak zdmuchnięta świeczka.
Potrząsnęła głową i wstała. Rozejrzała się po podwórzu, jakby
spodziewała się zobaczyć tam córkę. Zamiast niej zobaczyła męża,
który nerwowo zerkał na wszystkie strony.
– Czy ktoś tu jest z nami? – zapytał.
– O czym ty mówisz?
– Coś mnie popchnęło – mruknął. I powtórzył głośniej: – Coś mnie
popchnęło!
Melissa potrzebowała tylko chwili, żeby zrozumieć sens jego słów.
– Candy… – odezwała się, spoglądając dookoła. – Jesteś tutaj?
– Candy? – powtórzył Bill i jego ręce odruchowo zacisnęły się w
pięści. – Myślisz, że ona tu jest? Jeśli tu jest, czemu jej nie widzę, do
cholery?
Melissa spuściła wzrok na pobielałe kłykcie męża i spróbowała się
uśmiechnąć.
– W porządku, Bill – wymamrotała.
– Pytałaś: jesteś tutaj? Dlaczego pytałaś? Odpowiadaj! I nie próbuj
mnie okłamywać. Co jak co, ale kłamstwo zawsze doprowadza mnie
do szału.
– Ja tylko miałam sen – odparła lekko Melissa. – Śniła mi się Candy
i kiedy się obudziłam, wszystko mi się pomieszało. Myślałam, że ona
tu jest.
– Ale jej nie ma?
Melissa zrobiła zaskoczoną minę.
– Jak mogłaby tu być? – zapytała, rzucając mu wyzwanie, żeby
ubrał swoje lęki w słowa. – Sam popatrz. Jesteśmy tylko my dwoje.
– Tak…
– To był tylko sen.
– Przeklęta dziewucha – mruknął Bill. – Lepiej nam bez niej.
– Wcale tak nie myślisz.
– Nie mów mi, co myślę.
– Wiem, że między wami się nie układało – ciągnęła Melissa. – Ale
to wciąż nasza córka. Bill. Pamiętasz, jacy byliśmy przejęci tamtej
nocy, kiedy się urodziła?
Stęknął.
– To była niezwykła noc, Bill. Pamiętasz, co się działo tamtej nocy,
kiedy Candy się urodziła?
– Kogo to obchodzi?
– Mnie obchodzi.
– A mnie wcale.
Odwrócił się i ruszył w stronę domu. Melissa poszła za nim,
mówiąc do niego, przypominając mu łagodnie.
– Padało, Bill. Pamiętasz, jak wtedy lało? A ty zostawiłeś mnie w
samochodzie…
– Och, teraz się zaczyna. Głupi Billy zapomniał zatankować, więc
biedna Melissa została sama w ciemności przez całe godziny…
– Pozwolisz mi dokończyć?
– Biedna Melissa. Oczywiście w ogóle nie powinna za niego
wychodzić, przecież wszyscy ci to mówią.
– Zamknij się na chwilę, dobrze?
Odwrócił się do niej nagle, jakby chciał ją uderzyć. Wciąż jednak
czuł się nieswojo po niedawnym incydencie, więc powstrzymał się na
wszelki wypadek, żeby znowu go nie popchnęła niewidzialna dłoń.
– Nie chodzi o ciebie ani o mnie – ciągnęła Melissa. – Chodzi o
Candy. Tyle razy próbowałam ci powiedzieć, co się zdarzyło tamtej
nocy, ale nigdy nie chciałeś słuchać. Myślałeś, że zwariowałam. A to się
zdarzyło naprawdę.
– Co takiego? – zapytał.
– Pojawiły się trzy kobiety. Przybyły z innego świata, Bill.
– Głupota.
– Abarat, tak się nazywa.
Prychnął.
– Nigdy nie słyszałem.
– No więc tam jest teraz nasza córka.
– Kto tak mówi?
– Ona tak mówi, Bill. Widziałam ją we śnie. Rozmawiałam z nią.
Bill przewrócił oczami.
– Zwariowałaś, całkiem ci odbiło. – Stuknął się palcem w skroń. –
Sama to wszystko wymyśliłaś.
– Nie.
– Tak! Tak! Tak! Tak!
– Candy nawet powiedziała mi imiona tych kobiet.
– Ach tak?
– Diamanda, Joephi i Mespa. Ze stowarzyszenia zwanego
Fantomaya.
– Wiesz, powinnaś zapisywać te wszystkie bzdury. Pewnie
mogłabyś je sprzedać.
– Ja tego nie wymyśliłam, Bill. Candy tam jest, na Abaracie.
Widziała te kobiety. One jej pomagają.
– Dobra! – krzyknął Bill. – Wystarczy! Nie chcę więcej słyszeć tych
bzdetów. – Prawdziwe obrzydzenie wypełniało jego glos. – Ty i twoje
durne kobiety! Jakby na tej planecie za mało było cholernych bab.
(klwrócił się plecami do żony i ruszył w stronę domu. Ale po kilku
krokach zatrzymał się i obejrzał na nią.
Wiesz co? – powiedział. – Któregoś* dnia po prostu spakuję
manatki i wyniosę się stąd w diabły.
– Dokąd pójdziesz?
– Mam dokąd. Pojadę do Denver, odwiedzić brata. Albo z
powrotem do Chicago. Wszędzie, byle nie tutaj. – Podszedł do
kuchennych drzwi. – Powinienem wyjechać dawno temu.
Z tymi słowami znikł w domu i zostawił na podwórzu zrozpaczoną
Melissę. Próbowała do niego dotrzeć, ale napotykała mur. Czego
potrzebował, żeby jej uwierzyć?
Podniosła wzrok na niebo. Wiatr pędził na północny wschód małe
flotylle chmur.
– Candy? – odezwała się w nadziei, że córka wciąż jest blisko. –
Jeśli mnie słyszysz, skarbie, proszę, uważaj na siebie. Może kiedyś
znajdziemy okazję, żeby razem zwiedzić Abarat. Tęsknię za tobą,
kochanie.
Potem ukryła smutek, żeby Bill nic nie zobaczył, i weszła do domu.
Musiała przygotować dla swojej rodziny hamburgery na obiad.

25
LOSY

Malingo odbył wiele zadziwiających podróży przez kilka tygodni


po ucieczce z niewoli, żadna jednak nie mogła się równać z
zapierającym dech w piersiach lotem ponad zatłoczonymi deptakami
Babilonium. Błękitna tkanina, która go uniosła w powietrze, zdawała
się niemal pozbawiona substancji – szaty nie wypełniało żadne
widoczne ciało. Lecz właścicielka tej szaty przemawiała do niego
całkiem wyraźnie i starała się dodać mu odwagi.
– Tylko spokojnie – mówiła. – Nie chcę cię upuścic na tych
biednych ludzi. Przyjechali tutaj, żeby się zabawić, nie żeby
jakiśgeszczur rozbijał im głowy.
Malingo spojrzał w dół przez fałdy tkaniny. Znajdowali się teraz
wysoko nad ziemią i lecieli ze sporą prędkością. Pomyślał, że gdyby
spadł, to on ucierpiałby najbardziej, nie ludzie na dole.
– Kim jesteś? – zapytał.
– Później.
– Chcę tylko wiedzieć, czy przysłał cię Wolfswinkel. Zabierasz mnie
z powrotem na Głupimłot?
– Nie, nie, nie. Wypluj te słowa.
– Tylko on bił mnie dla przyjemności.
– Och, słyszałam o okrucieństwach Kaspara Wolfswinkela –
powiedziała kobieta w błękitnej tkaninie. – I drogo za nie zapłaci w
swoim czasie. Pociesz się, mój przyjacielu. Każda krzywda zostanie
odpłacona w wielkim kole. Zaufaj mi.
– Ufam ci… – powiedział cicho Malingo, trochę się sobie dziwiąc.
– Teraz się trzymaj!
Zbliżali się do krańca Karnawału, gdzie jasno oświetlony deptak
zmieniał się w błoto i mrok, a dalej w kamienisty krajobraz opadający
ku morzu.
Lecieli na Północ, jak oceniał Malingo; niebo nad cieśninami z
przodu było ciemniejsze niż za nimi. Wieczór przechodził w Noc.
– Dokąd właściwie lecimy? – przekrzyczał szum wiatru, coraz
głośniejszy, w miarę jak zbliżali się do brzegu.
– Dowiesz się za chwilę! – odkrzyknęła kobieta w tkaninie. –
Przygotuj się! Czekają nas trudne manewry. Może trochę rzucać.
Malingo ponownie zerknął przez łopoczące fałdy szaty i
natychmiast tego pożałował. Pędzili prosto na skalną ścianę.
– Co ty robisz?!! – wrzasnął. –Zabijesz nas!!!
– Więc nie patrz! – odparła kobieta. – Trzymaj się mocno!
Malingo nie mógł się powstrzymać od patrzenia. Lecieli prosto na
skały z szybkością, przy której musieli się roztrzaskać, jednak w
ostatniej chwili duch tkaniny skręcił ostro i wleciał w wąziutką
szczelinę. Nosicielka znała drogę. Przemknęła przez skalną rozpadlinę
bez żadnego wypadku, chociaż chwilami robiło się tak ciasno, że
Malingo nie wierzył, że się uda. Jednak trzymał się tkaniny – jaki miał
wybór? – i wreszcie został nagrodzony przez najsłodszy zapach pod
słońcem: czystą woń słonego morskiego powietrza.
– Odwagi! – pocieszyła go kobieta w tkaninie. – Jesteśmy prawie na
miejscu!
Po kilku sekundach zaczęli zwalniać. Wyłonili się ze szczeliny i
opadli na wilgotną skałę.
– Teraz uważaj – ostrzegła kobieta. – Nie daj się zmyć.
Zaniosła ich na miejsce oddalone od morza najwyżej na trzy, cztery
metry, gdzie spienione fale z dziką wściekłością biły o głazy. Po kilku
sekundach Malingo był przemoczony od stóp do głów.
– Zimno – powiedział.
– Trochę morskiej wody ci nie zaszkodzi – odparła stara kobieta.
Błękitna tkanina rozstąpiła się i kobieta wyszła spomiędzy fałd. Jej
duch stał się widzialny i materialny. Była stara, chyba bardzo stara,
siwe włosy unosiły się wokół jej głowy na wietrze.
– Boziu – westchnęła – ale się zmachałam. Nie wyglądasz na
takiego ciężkiego, geszczurze.
– Dziękuję za ratunek – powiedział Malingo. – Ale dlaczego?
– No, na pewno nie zrobiłam tego dla zdrowia – odparła. – Ani dla
ciebie, prawdę mówiąc. Zrobiłam to dla…
– Niech zgadnę. Dla Candy Quackenbush.
– Bardzo dobrze, geszczurze.
– Jeśli to cię pocieszy, oddałbym życie za tę panią.
– To pewna pociecha – przyznała stara. – I wierz mi, wiem o tym.
Dlatego teraz wysyłam cię za nią. Żeby zapobiec podwójnej tragedii.
– Nie za dobrze to wygląda.
– Nie za dobrze – potwierdziła. – Ale liczy się czas, więc możemy
się pospieszyć?
– Pospieszyć dokąd?
– Odwróć się.
Usłuchał i zobaczył w błękitnawym mroku niewielką
dwumasztową łódź. Załoga utrzymywała ją w bezpiecznej odległości
od brzegu za pomocą grubo ciosanych drewnianych pali, żeby łódź nie
rozbiła się o skały.
– Szybko! Szybko! – ponagliła kobieta w błękitnej szacie.
Poprowadziła geszczura do trapu. Malingo popatrzył na łódkę z
powątpiewaniem. Trap był wąski i śliski od wody. Lecz stara kobieta
przepchnęła Malinga na drugą stronę tak szybko, że nie miał czasu się
zastanowić. Na pokładzie powitała go rozpromieniona młoda kobieta
o ciemnej skórze i jasnopomarańczowych włosach. Obok niej stała
trzecia, drobnokoścista, lecz surowa. Podała mu płaszcz, który przyjął
z wdzięcznością.
– Chodźmy pod pokład, nakarmimy cię – zaproponowała.
Chętnie się podporządkował. Kobiety sprowadziły go na dół do
ładowni, gdzie w ogromnej żelaznej skrzyni płonął ogień. Malingo
otrzymał krzesło, wolał jednak usiąść przy palenisku. Pomieszczenie
szybko wypełniło się ostrym smrodem schnącego geszczura. Obiecane
jedzenie pojawiło się wkrótce w postaci czterowarstwowej kanapki z
plastrów dobrze uwędzonej ropa-ropa i pasztetu z jabala. Malingo
zdążył pochłonąć połowę, kiedy stara – teraz przebrana w suche,
czyste szaty – wróciła i usiadła na krześle blisko ognia.
– Już lepiej?
– Dużo lepiej – przyznał Malingo. Odłożył kanapkę. – Jesteś
Diamanda, prawda? Z Fantomayi.
– Tak.
– A ty – wskazał kobietę, która dała mu płaszcz – jesteś pewnie
Joephi, tak? A ty jesteś Mespa.
– Wszystko się zgadza – potwierdziła Mespa.
– Tylko tyle powiedziała ci Candy? Nasze imiona? – zapytała
Joephi.
– Niewiele więcej – mruknął Malingo. – To tajemnicza dziewczyna.
Wątpię, czy sama rozumie sekrety, które w niej się kryją.
– Wątpię, czy ktokolwiek rozumie – odparła Diamanda ze
śmiertelną powagą.
– Podróżowaliśmy razem prawie przez osiem tygodni – ciągnął
Malingo – i już zaczynałem myśleć, że zostaniemy razem, a potem ona
ucieka. Ni z tego, ni z owego.
– Chciała cię chronić – wyjaśniła Mespa.
– Ale to działa w obie strony. Ona mnie chroni, a ja ją. Jak mogę ją
chronić, jeśli nie wiem, gdzie ona jest?
– Odnajdziesz ją znowu – zapewniła Diamanda. – Wasza wspólna
historia dopiero się zaczyna.
– Tak? – szepnął Malingo i poczuł taką ulgę, że łzy napłynęły mu
do oczu.
– Absolutnie – oświadczyła Diamanda. – Powiedz nam teraz, czy
ona dobrze włada magią.
– Nie tak dobrze, jakby chciała – powiedział Malingo. – Wiedziała,
że u Wolfswinkela poznałem kilka pomniejszych zaklęć, i zawsze mnie
namawiała, żebym ją tego nauczył.
– Nauczyłeś ją?
– Długo odmawiałem. A kiedy wreszcie się zgodziłem, straciliśmy
okazję.– Dlaczego odmawiałeś? – chciała wiedzieć Mespa.
– Jak mówiłem, ona jest tajemnicza. Bałem się tego, co w niej
rozpętam. Nie wiedziałem, co zrobi, jeśli zdobędzie prawdziwą
władzę.
Diamanda westchnęła.
– Nikt z nas nie wie, panie Malingo – powiedziała z lekkim
drżeniem w głosie.
– Nawet Candy? – zapytał Malingo.
– Zwłaszcza Candy.
– Jednego możemy być pewni – odezwała się Joephi. –
Czegokolwiek się nauczy, kimkolwiek się stanie, wpłynie na losy tych
wysp bardziej, niż podejrzewamy.
– Więc co chcecie, żebym zrobił, kiedy ją znajdę?
– To zależy wyłącznie od tego, w jaki sposób się zmieniła.
– Czy wyruszam sam?
– W pierwszym etapie podróży tak – powiedziała Joephi. – Ale
kiedy dotrzesz do Tymczasem, dołączysz do grupy porządnych,
dobrych ludzi.
– Nie możecie popłynąć ze mną?
– Żałujemy – odparła Mespa. – Niestety jednak okoliczności każą
nam spieszyć w różnych kierunkach.
– Więc na ciebie padło, żeby ją znaleźć możliwie najszybciej i
zabrać w bezpieczne miejsce – dokończyła Joephi.
– Czyli gdzie?
Diamanda pokręciła głową.
– Jeszcze nie wiem – wyznała głosem szorstkim z rozpaczy. – To, co
teraz ci mówimy, może za pół godziny stanie się nieprawdą. Dziwne
rzeczy dzieją się na każdej wyspie, Malingo. Budzą się moce, których
miałyśmy nadzieję już nigdy nie oglądać. Różne istoty wypływają z
głębin. Różne istoty spadają z nieba. Niestety nie ma nic pewnego.
Nic. Żadnego bezpiecznego miejsca, żadnej prawdy, która nie zmieni
się za chwilę.
Malingo miał ponurą minę.
– Mów – zachęciła go Diamanda. – Jeśli chcesz zadać pytanie, pytaj
teraz. Może nie znajdziesz następnej okazji.
– No, skoro tak uważasz – ośmielił się Malingo. – Co się może stać
najgorszego?
Diamanda ciężko westchnęła.
– Niestety zbyt łatwo na to odpowiedzieć. – Zerknęła na swoje
siostry i znowu spojrzała na Malinga. – Nasi wrogowie spróbują
uderzyć na Dwudziestą Piątą Godzinę. Jeśli podbiją tę Godzinę,
zostanie zagrożone samo nasze istnienie.
– Mogą to zrobić? – przeląkł się Malingo. – Mogą zająć Dwudziestą
Piątą Godzinę?
– W dostatecznej liczbie – powiedziała Diamanda – i przy
właściwej strategii… tak. Postawmy sprawę jasno. Przeciwko nam
gromadzą się potężne siły. Pstra Matrona od lat tworzy armię
zszywków ukrytą w mrokach Północy. Jeśli ich rzuci do ataku i
zdobędą Iglicę Odoma… jeśli tajemnice Dwudziestej Piątej Godziny
zostaną sprofanowane… wówczas nasz sposób życia… zarówno tutaj,
jak i w Zaświecie… przepadnie na zawsze. Zapanuje całkowity chaos i
wszystko, co umożliwia życie na tych wyspach… wszelka radość,
wszelka miłość, wszelkie znaczenie… zostanie zniszczone. Zupełnie
tak jakby nasz świat nigdy nie istniał, jakbyśmy nigdy nie istnieli.
Malingo złapał się za głowę. Chociaż siedział blisko ognia, nagle
ogarnął go śmiertelny chłód.
– Jak to możliwe? – zapytał. – Dzieją się takie straszne rzeczy i nikt
nic nie wie. – Stąd jeszcze słychać muzykę Karnawału! Tysiące ludzi
tańczą i śpiewają… i nic nie wiedzą.
– Och, wiedzą – westchnęła Diamanda. – Ludzie na wszystkich
Godzinach wiedzą już od dawna, że coś ważnego wisi w powietrzu.
Budzą się ze snu przestraszeni i zapłakani i nie znają przyczyny. Nagle
biegną ucałować dzieci, jakby się bali, że więcej ich nie zobaczą.
– A jednak o tym nie mówią – zauważył Malingo.
– Kilku mówiło – przypomniała Joephi. – Ale Houlihan zajął się
nimi. Znikli bez śladu.
– Okropne – zadrżał Malingo.
– Co do reszty… zwykli mężczyźni i kobiety na Godzinach muszą
po prostu żyć dalej. Kochać swoje dzieci. Starzeć się spokojnie. Więc
odpychają od siebie podejrzenia.
– Czy jest jakaś nadzieja?
– Oczywiście, że jest nadzieja, geszczurze – oświadczyła żarliwie
Diamanda. – Ale musisz wypełnić zadanie. Zostawię cię z moją siostrą
Mespą. Ona ma rozkazy. Milo się z tobą rozmawiało, geszczurze
Malingo. Mespa, pójdziesz ze mną? Mamy dużo pracy.
Dwie kobiety wyszły i przez parę chwil Malingo wpatrywał się w
ogień. Wreszcie Joephi powiedziała:
– Kiedy będziesz gotowy, kapitanie…
– Słucham? – zdziwił się Malingo. – Że jak?
– Diamanda tak kazała – wyjaśnila Mespa. – Masz być kapitanem
tego statku. Nazywa się „Lud Limbo.”
– Dlaczego ja?
– Bo Diamanda ci ufa.
– Ale ja nie umiem dowodzić statkiem.
– Nauczysz się po drodze. Candy w ciebie wierzy i my też.
Wyszli z ładowni na miękkie światło gwiazd. Wszędzie na
pokładzie paliły się latarnie, oświetlając wielki tłum ludzi i nieludzi
zebranych na środku. Jak tylko pojawił się Malingo, wznieśli grzmiący
okrzyk powitalny, ku jego wielkiemu zakłopotaniu.
– Twoja załoga, kapitanie – oznajmił Morski Skoczek w
przesiąkniętym wodą mundurze, chudy, nerwowy stwór z tajemniczą
miną. – Jestem Deaux-Deaux, twój pierwszy oficer.
– Och – bąknął Malingo, nadal zbyt zaskoczony swoim nagłym
awansem, żeby jasno myśleć. – Miło cię poznać.
– Chcesz wygłosić mowę do załogi? – zapytał Deaux-Deaux.
– O czym?
– Może o celu naszej podróży? Albo co zrobimy, jak tam
dopłyniemy?
– Zanim wygłosisz mowę – wtrąciła Mespa – chciałabym ci życzyć
bon voyage, kapitanie.
Malingo wziął Mespę za ramię i łagodnie odciągnął z zasięgu
słuchu pierwszego oficera.
– Nie mogę – powiedział. – Nie mogę być kapitanem całego statku.
– Ależ możesz – zapewniła, patrząc mu prosto w oczy. – Wierz mi,
czekają się jeszcze bardziej niezwykłe wyzwania, zanim ta wojna się
skończy. Odwagi. Bierzesz udział w czymś wielkim i dobrym, Malingo-
Co rzekłszy, owinęła się szatą. Po chwili tkanina zmarszczyła się i
znikła, zabierając ze sobą właścicielkę.
Malingo odprowadzał ją wzrokiem, wbrew rozsądkowi żywiąc
nadzieję, że Mespa wróci i powie, że to tylko żart. Ale znikła na dobre.
A po jej odejściu cała załoga – jego załoga – zwróciła na niego oczy,
wyraźnie czekając.
Musiał przemówić. Lepiej czy gorzej, ale musiał.
W duchu policzył do trzech. Na „trzy” oderwał wzrok od pustego
nieba i spojrzał na zebranych.
– Dobry wieczór – rzekł. – Nazywam się Malingo. Jestem
geszczurem. I waszym kapitanem…

26
KASPAR MA WIZY TĘ

Kaspar Wolfswinkel z bolesną wyrazistością pamiętał dziewczynę,


która tak niedawno zapukała do jego drzwi. Był na tyle głupi, żeby
otworzyć, na tyle głupi, żeby wpuścić smarkulę do środka. Z
początkumyślał, że przechytrzy to biedne zabłąkane dziecko i namówi
do otrucia smolnych kotów, jego strażników na Głupimłocie. Sam nie
mógł tego zrobić, bo jego iluzje nie działały na te paskudne zwierzaki.
I nie mógł im uciec, dopóki żyły. A jak lepiej się pozbyć pilnujących
kotów, niż namówić niewinną dzieweczkę, żeby je nakarmiła zatrutą
rybą?
Ale to nie było takie proste. Bynajmniej. Dziewczyna okazała się
nie taka głupia, na jaką wyglądała. Szybko się zorientowała, że on coś
knuje. A potem wbiła sobie do tej swojej durnej główki, żeby namówić
do ucieczki jego niewolnika geszczura. Podburzyła go wichrzycielskim
gadaniem o wolności i takich różnych, a Wolfswinkel w odwecie
zastosował poważną magię, która niestety wymknęła mu się z rąk. W
rezultacie dom Wolfswinkela na wzgórzu legł w gruzach, geszczur
Malingo razem z Candy uciekli, a smolne koty nie zjadły trucizny.
Zycie w areszcie domowym, już dostatecznie nędzne, zanim
dziewczyna zapukała do drzwi, po jej odejściu stało się znacznie
gorsze. Wolfswinkel stracił swojego niewolnika. Teraz musiał sam
odkurzać meble, podawać rum i porządkować książki. W dodatku
brakowało mu prostej przyjemności, jaką czerpał z bicia i upokarzania
geszczura. Nudził się w samotności, a wszystko przez tę dziewczynę.
Złożył skargę w Wielkiej Radzie Godzin na niesprawiedliwe
traktowanie, ale żaden z sędziów nie chciał go wysłuchać. Tylko
pogorszył swoją sytuację. Rada wysłała do patrolowania wzgórza
batalion żołnierzy wspomagany przez smolne koty ze swoimi
odpornymi na iluzje oczami. To przykre dla człowieka, który miał o
sobie tak wysoką opinię jak Wolfswinkel, że jest traktowany jak
podrzędny kryminalista. A wszystko się zaczęło, kiedy ulitował się nad
przybłędą. Przeklinał tamtą chwilę. Przeklinał też dziewczynę. Żadna
zemsta nie wydawała się dostatecznie sroga, żadna kara dostatecznie
bolesna, żeby ukoić jego kipiący gniew. Kaspar marynował się w
rumie, przez długie Godziny wymyślając, co zrobi dziewczynie, kiedy
wreszcie ją dostanie w swoje ręce.
A dostanie. Na pewno dostanie. Obecna sytuacja nieco ograniczała
jego możliwości, wcześniej czy później jednak objawi się droga
ucieczki z tego przeklętego więzienia. Zaraz po wyjściu na wolność
znajdzie tę Quackenbush, a wtedy dziewczyna pożałuje, że w ogóle
spojrzała na drzwi jego domu, nie mówiąc już o stukaniu.
Dziś wieczorem jednakże coś jeszcze oprócz zemsty zaprzątało
jego uwagę. Głupimłot leżał na Dziesiątej Godzinie, toteż na wyspie
zawsze panował mrok i zazwyczaj cisza. Dzisiaj jednak Wolfswinkel
słyszał wiele dziwnych hałasów. Najpierw liczne krzyki – niektóre
paniczne – na dole, na przystani. Potem padło kilka strzałów. Na
krótko zapanowała cisza, po czym znowu wybuchły krzyki i
strzelanina, dobiegające teraz nie z jednego, lecz z różnych kierunków.
Wdrapał się do wielkiej kopuły na szczycie swego domu, żeby się
rozejrzeć. Kopuła działała jak soczewka teleskopu i pozwalała mu
oglądać okolicę w zbliżeniu, służyła też za noktowizor. Została –
również z winy tej Quackenbush – poważnie uszkodzona, ale wciąż
widział przez nią dużo więcej niż gołym okiem. Pociągając rum ze
szklaneczki, krążył wokół popękanych szklanych ścian i wyglądał na
oświetlony księżycem krajobraz Głupimłota. Znowu rozległy się
krzyki, tym razem bliżej domu, snopy światła przeszyły wieczorny
mrok.
– Co się tam dzieje? – zapytał siebie Wolfswinkel.

To samo pytanie – albo inną jego wersję – zadawali sobie żołnierze


z Dziewiątej Hobarukiańskiej Kawalerii, którzy przeczesywali wzgórza
i zagajniki w środku wyspy. Szukali wroga, który wyłonił się z morza
pół godziny wcześniej i przypuścił atak z zaskoczenia. Wynik: tuzin
poległych i dwukrotnie więcej rannych w trzy minuty. Licząc samych
żołnierzy. Ich wierzchowce, pełnokrwiste białe karramazi, poniosły
równie poważne straty.
Pytanie: kto atakował?
Sierżant Massoff, który widział, jak na jego oczach zamordowano
trzech jego towarzyszy, udzielił kapitanowi Krussowi najbardziej
szczegółowej odpowiedzi.
– Było ich tylko trzech, o ile dobrze widzieliśmy. Nawet nie takich
dużych, są wysocy raptem na półtora metra, kiedy staną na tylnych
nogach. Ale głowy mają pokryte kością, to goła, błyszcząca, żółta kość.
Po prostu najeżdżają na nasze karramazi i strącają nas.
– No to czemu nie wsiadacie z powrotem?
– Nie możemy, panie – odpowiedział inny żołnierz, któremu krew
spływała z boku twarzy. – Cios zatrzymuje serce karramazi.
Natychmiast umierają. Połowa ofiar śmiertelnych to ludzie, którzy
próbowali się wydostać spod swoich wierzchowców.
– Więc te stwory robią to samo ludziom? Jeden cios w serce?
– Nie, panie – zaprzeczył Massoff. – Kościany kaptur odchyla się na
minutę i wtedy widać twarz. No… mówię: twarz, ale właściwie to tylko
pysk. Pełen zębów. I tym zabijają ludzi, panie. Tymi zębami. Okropne,
co te stwory robią…
– Tak, Massoff, tak. Sam widziałem. Wyraźnie mamy problem. Nie
wiemy, co to za stwory, a one nas mordują.
Z ciemności dobiegł rozdzierający krzyk.
– Musimy też się dowiedzieć, czego one chcą. Po co tu przyszły?
– Przyszły po mnie! – zawołał Kaspar i zapląsał w krótkim,
radosnym, niecierpliwym tańcu. – To się dzieje! Wreszcie ktoś
przyszedł mnie uwolnić!

– Nie przedrą się przez naszą obronę – oświadczył Jimothi Smolak,


najbardziej humanoidalny ze smolnych kotów. Stał w zagajniku drzew
czarogniowych i spoglądał z góry na nadchodzące potwory. Za nim
tłoczyło się trzydzieści do czterdziestu smolnych kotów. Stały na
czterech łapach, nie na dwóch jak on, ale jedno ich łączyło: wszyscy
byli wojownikami zaprawionymi w boju. – Za wszelką cenę musimy
powstrzymać te stwory, żeby się nie dostały do domu czarodzieja. –
Odwrócił się do swojego oddziału. – Czy ktoś już widział coś takiego?
Gromada smolnych kotów milczała. Ten wróg był nowy.
– Tak podejrzewałem – mruknął Jimothi Smolak. – Jeśli żaden z
was podczas waszych licznych żywotów nigdy nie widział takich bestii,
muszę zakładać, że takie bestie wcześniej nie istniały. Stworzyła je
jakaś forma zboczonej magii. – W jego wielkich zielonych oczach
pojawił się smutek. – Ci z was, którzy zbliżają się do dziewiątego
żywota, niech uważają! A wy, młodzi, z wieloma żywotami, atakujcie
wroga ze wszystkich sił, ale nie zapominajcie, że możecie zużyć w
walce wszystkich dziewięć i wciąż nie zatamować powodzi. Więc nie
odgrywajcie bohaterów dla samego bohaterstwa. Jeśli usłyszycie, że
ogłaszam odwrót, to macie wykonać odwrót, zrozumiano? Wyczuwam
niestety, że w najbliższej przyszłości czekają nas większe bitwy, więc
nie zgadzam się na niepotrzebne szafowanie waszym życiem.
Podniósł wzrok w stronę kopuły na wzgórzu. Twarz Kaspara
Wolfswinkela, straszliwie powiększona i groteskowo zniekształcona,
przywierała do ocalałego fragmentu szkła.
– Z drugiej strony… – podjął. – Nie podoba mi się, że ten łajdak z
góry – dźgnął pazurem w kierunku domu Wolfswinkela – ucieknie na
Abarat. Jeśli szepty, które ostatnio słyszę, są prawdziwe… a dochodzą
ze wszystkich stron i powtarzają te same okropne historie… to nie
możemy wypuścić na wyspy tego podlca. Tacy jak on znajdą zbyt wiele
okazji, żeby szkodzić innym.
– Co pan słyszał? – zapytał Jimothiego jeden ze smolnych żołnierzy.
– Och, tylko tyle, że siły wroga rosną z godziny na godzinę. I że na
koniec nawet jedna jedyna dusza, która stanie po naszej stronie, może
przesądzić o wyniku nadchodzącej wojny.
– Wojny, panie? – powtórzył inny smolny kot.
– Tak, wojny. A pierwsza prawdziwa bitwa odbędzie się tutaj, tej
nocy. Więc dobrze się sprawcie, smolaki. Dzisiaj zapiszecie się w
historycznych książkach!
Na dalszą rozmowę zabrakło czasu.
Hałas w ciemnościach nagle spotężniał i czarogniowe drzewa
zatrzęsły się, aż poleciał z nich deszcz czerwonych kwiatów, kiedy
wróg rozpoczął natarcie na oddział smolnych kotów.

Wolfswinkel ze swojej kopuły oglądał makabryczny spektakl z


entuzjazmem dziecka, gadając do siebie w dziesięciu językach, które
plątały mu się z przejęcia.
– Patrzcie tylko! Yiefirel «Sblud», slud na tego drania. A potem
buch! A potem bach, o tak! Patrzcie no! Śmierć smolakom, śmierć
smolakom! Laodamia tee; ewe et taud. Blebs a merrio, hę? Ale zabawa!
Blebs a merrio\ Sool a salis pidden.uberratium\
Z Ha!
Wystukiwał radosny werbel na szybie, kiedy któryś ze smolnych
kotów padał po raz ostatni (zużywszy wszystkich dziewięć żywotów), i
wykrzykiwał w kółko te same odrażające słowa:
– Smolak zdycha! Smolak zdycha!
Nawet z daleka bez trudu dało się ocenić przebieg bitwy. To była
masakra. Żołnierze, pokonani na zboczach, wycofali się, żeby zasilić
szeregi smolnych kotów, lecz kościogłowe bestie, które urządziły taką
krwawą łaźnię na brzegu, szybko przedarły się przez linie obrony.
Radość Wolfswinkela rosła proporcjonalnie do liczby zwłok, kocich i
ludzkich, porzuconych w wysokiej trawie.
Lecz bitwa jeszcze się nie skończyła. Widząc, że nie utrzyma
zagajnika, Jimothi Smolak wyprowadził niewielki kontyngent kotów,
żeby – jak odgadł Wolfswinkel – przypuścić jakiś atak z zaskoczenia.
Jimothi był sprytny, Wolfswinkel musiał mu to przyznać. Podchodził
wroga z największą ostrożnością, strategicznie wykorzystując swoją
znajomość terenu. Jimothi i koty znali każdy parów, każdy głaz i każdy
krzak na wzgórzu. Szli krok w krok za kościanymi bestiami z
największą ostrożnością, a wysokie, słabo oświetlone trawy maskowały
ich pasiaste futro.
Wreszcie jednak koty musiały zaatakować i mimo całej odwagi
oraz bojowych zdolności nie mogły stawić czoła straszliwej wprawie
kościanych bestii. Padały jeden po drugim. A te, które wstawały, żeby
poświęcić następne życie i jeszcze następne, w końcu zużywały
wszystkie i nie podnosiły się więcej.
Jimothi musiał ustąpić przed nieuniknionym. Smolaki przegrały
bitwę. Kościane bestie zdobyły wzgórze. Dalsza walka przyniosłaby
tylko bezsensowną rzeź. Jimothi niechętnie dał sygnał do odwrotu; i
niechętnie pozostałe przy życiu smolaki, zaledwie garstka, opuściły
pole bitwy, unosząc ze sobą rannych.
– Te bestie mają Wolfswinkela dla siebie – oświadczył Jimothi. –
Cokolwiek jest wart. I niech będą przeklęte na wieki za masakrę tej
Godziny.

Jak tylko Wolfswinkel się zorientował, że smolaki się wycofują i


pozostaje tylko kwestią czasu, kiedy jego wyzwoliciele staną u drzwi,
pobiegł się przygotować. Ostatnio zaniedbał swój wygląd;
przynajmniej lak mu powiedziało lustro. Broda mu urosła, włosy się
skołtuniły. Żółty garnitur był brudny (na szczęście Wolfswinkel miał
jeszcze dziewiętnaście, wszystkie identycznego koloru i kroju), a
przód kamizelki pokrywały zaskorupiałe resztki ciasta z makiem i
pijawkowych lodów oraz nieuniknione plamy po rumie.
Nie miał czasu na kąpiel, więc ochlapał się ostro woniejącą wodą
kolońską, którą nabył w sklepie w Commexo City tuż przed
aresztowaniem za morderstwo. Potem przebrał się w czysty garnitur,
pospiesznie przystrzygł brodę i – nałożywszy na głowę wszystkie sześć
kapeluszy (czyli zwiększywszy dziesięciokrotnie swoją moc) – ruszył
do frontowych drzwi, żeby czekać na gości.
Zanim jednak tam dotarł, coś walnęło w drzwi tak mocno, że
zawiasy puściły. Drzwi wyleciały z framugi i prześliznęły się po
kafelkowej podłodze, chybiając Wolfswinkela o centymetry. Gdy
chmura kurzu opadła, przez próg przeszedł stwór w kościanym hełmie
– jeden z tych, które przelały tyle krwi wśród żołnierzy i smolnych
kotów. Wolfswinkel cofnął się o kilka kroków przestraszony, że bestia
zrobi mu krzywdę. Gdzie jej pan? I dlaczego z czubków jej palców
wysnuwają się nitki ciemności i splatają się w skomplikowaną sieć
wokół bestii?
To nie była jedyna tajemnica. Pojawiły się dwa stwory, po obu
stronach pierwszego. Dłoń każdego krwawiła w powietrze ciemnością,
przeplatającą się z siecią środkowej bestii. Wszystkie subtelnie łączyły
się ze sobą.
Wolfswinkel poczuł strach, ale nie dał nic po sobie poznać.
– Czego chcecie ode mnie? – zapytał.
Trio w odpowiedzi odrzuciło kościane głowy do tyłu z idealną
synchronizacją i wydało długie, upiorne westchnienia. Ich czaszki
jakby straciły sztywność i również wypuściły włókna mrocznego
dymu, które splotły się razem. Trójka stapiała się w jedno, kościane
głowy zlewały się w jedną istotę, niewątpliwie ludzką.
Więc to jest ich pan, zrozumiał Wolfswinkel. Jeden umysł, jedna
wola podzielone na trzy, ujawniające się dopiero teraz. Ludzka postać
niezbyt pocieszyła Wolfswinkela; nadal emanowała groźbą, on zaś był
tchórzem do szpiku kości. Nie miał jednak dokąd uciekać. Mógł tylko
stać i patrzeć, jak proces trwał i oblicza trzech bestii złożyły się w
jedną twarz. Oczy, kiedy się ukazały, były szare i nieubłagane, usta
zaciśnięte w wąską linię. Całą sylwetkę od stóp do głów okrywały
mgliste fałdy tkaniny, w której splocie widniały jakby małe, rozmazane
twarze.
Wreszcie wciąż przemieniająca się postać wydała głos. Głos
kobiety.
– No, no, mały czarodzieju – powiedziała i wszystko lekko się
zatrzęsło na te słowa. – Mieszkasz w bałaganie!
Wolfswinkel rozejrzał się wokół siebie. Kobieta miała rację.
– To nie moja wina – odparł. – Miałem kiedyś niewolnika.
Geszczura. Ale go straciłem…
– Tak, słyszałam.
Trzy ciała już zupełnie zlały się w jedno. Kościane bestie znikły.
Zastąpiła je stara kobieta, ubrana w szatę jakby pozszywaną ze
zniszczonych lalek.
– Czy wiesz, kim jestem? – zapytała.
– Jesteś kobietą z igłą i nitką – odpowiedział czarodziej. – Jesteś
Pstra Matrona.
Stara dama się uśmiechnęła.
– A ty jesteś Kaspar Wolfswinkel, morderca pięciu członków
Tymczasowego Magicznego Kręgu. – Kaspar otworzył usta, żeby
zapewnić o swojej niewinności, lecz Pstra Matrona ruchem ręki
odrzuciła jego protesty. – Nic mnie nie obchodzi, czy zabiłeś dziesięciu
magów, czy dziesięć tysięcy. Nie przybyłam tu, żeby wynająć płatnego
zabójcę.
– Więc po co?
– Nie wiem, ile ci wiadomo o moich planach. Trzymam większość
moich spraw w ukryciu. Uważam, że tak jest bezpieczniej. Inaczej
ludzie zaczynają się wtrącać. Ale może jednak trochę słyszałeś?
– Więcej niż trochę – oznajmił Wolfswinkel. – Niewiele mogę
zrobić zamknięty tu jak w więzieniu, ale z pewnością mogę słuchać.
– Czego dokładnie?
– Och… kto jak kto, ale ty powinnaś wiedzieć, że wiele strzępków i
fragmentów można odczytać. Z wiatru. Ze spadających gwiazd. Z
kształtów chmur. Studiuję te zjawiska bardzo dokładnie. Nie mam nic
lepszego do roboty.
Pstra Matrona się zdziwiła. Spodziewała się raczej jakiegoś
patałacha. Lecz za tą brzydką, rozgoryczoną twarzą o żałosnych
oczach i ustach wygiętych w podkówkę krył się ktoś, kto mógł jej się
bardziej przydać, niż początkowo zakładała.
– Zdziwiłabyś się, co słyszę – ciągnął. – Ale ja znam sposoby na
robienie tego co ty. – Uśmiechnął się. – Zszywanie rzeczy razem.
– Och, więc ja to robię?
– Tak słyszałem. Słyszałem, że mieszkasz w Trzynastej Wieży
fortecy Bezecnej; ty i twoje szwaczki szyjecie przez cały czas. Noc po
Nocy. Nigdy nie śpiąc.
– Czasami sypiam – sprostowała Pstra Matrona. – Ale nawet wtedy
szyję.
– Robisz zszywków.
– Tak.
– Armię.
– Tak.
– Żeby pewnej Nocy…
– Wystarczy, czarodzieju. Wykazałeś swoją rację.
– Ale jak rozumiem, zamierzasz podbić wyspy – mówił dalej
Wolfswinkel. Pstra Matrona nie odpowiedziała. – Możesz mi zaufać.
Przysięgam.
– Wierzę tylko moim szwaczkom.
– Nie wnukowi?
– Nie całkiem. Nie teraz. Widzisz, on ma własne kłopoty. I właśnie
ta sprawa mnie tutaj sprowadza.
– Oczywiście pomogę ci z największą przyjemnością, ale jestem
tutaj zamknięty.
– Właśnie zostałeś uwolniony, czarodzieju.
– A smolne koty?
– Zapomnij o nich. Ty i ja wyjdziemy z tego więzienia bez
przeszkód.
– Ale one wyślą następne oddziały, żeby znowu mnie pojmać. –
Pozwolił sobie na chełpliwy uśmieszek. – Zamordowałem pięć osób.
– Niech wyślą oddziały. Proszę bardzo. Mam ochotę przelać więcej
krwi. – Popatrzyła na portrety wiszące na ścianie. – To twoje ofiary?
– Tak. Byli magami. Całą moc trzymali w kapeluszach.
– Więc zamordowałeś przyjaciół dla ich kapeluszy?
– Tak.
– Nieźle, nieźle, czarodzieju. Co prawda słyszałam, że jesteś
pijakiem i histerykiem, ale epizod z tą Quackenbush chyba cię
zahartował.
– Jestem gotów na wszystko.
– Czy jesteś gotów złożyć mi przysięgę wierności?
– Oczywiście. Oczywiście.
Wolfswinkel padł na kolana przed Pstrą Matroną, pochwycił ciężki
skraj jej sukni i wcisnął twarz w fałdy tkaniny.
– Należę do ciebie! – oświadczył. – Możesz mi rozkazywać.
– Chcę, żebyś pilnował mojego wnuka. Żebyś dyskretnie miał go na
oku. Nie ufam jego instynktom, jeśli chodzi o tę dziewczynę z
Zaświata. Przysięgam, że ona ma nad nim jakąś władzę, której nie
rozumiem.
Wolfswinkel zrobił przebiegłą minę.
– No… słyszałem to i owo…
– O tej dziewczynie?
– Strzępki i urywki.
– Nie interesują mnie plotki – ucięła Pstra Matrona. – Kiedy
przyjdziesz do mnie z konkretnymi dowodami, wtedy cię wysłucham.
Tylko nie wracaj do dawnych nawyków, czarodzieju. Żadnego
pijaństwa. Żadnych morderstw, dopóki się nie zgodzę. Zatrudniam cię
do pilnowania. Nie do plotkowania. Do pilnowania. Jeśli chociaż przez
chwilę wyczuję, że przekraczasz granice własnej użyteczności,
pozbędę się ciebie. Nie oddam cię z powrotem smolakom. Każę cię
obedrzeć ze skóry i wypchać błotem z Todo. Rozumiesz?
Wolfswinkel ponownie ucałował skraj sukni Pstrej Matrony.
– Rozumiem. Absolutnie. Tylko powiedz, co mam robić.
– No, na początek puść moją suknię.
– Och. Tak.
– Teraz wstań.
Wolfswinkel podniósł się niezgrabnie.
– Co mi rozkażesz?
– Masz tu list. Zanieś go do Juliksa Szlamiaka. On mieszka w
Złotoburzu na Soma Plume.
– Jak się tam dostanę?
– Weź mniejszą z dwóch łodzi, które znajdziesz na małej przystani
po wczesnej stronie tej Godziny. List zawiera polecenia dla ciebie i
Szlamiaka. Spotkamy się za jeden dzień w miejscu, które wymieniłam.
Działaj szybko i bez nadmiernej ostentacji. Jeśli się dowiem, że
złamałeś więź milczenia pomiędzy nami… a dowiem się na pewno,
jeśli tak zrobisz… obedrę cię ze skóry. Teraz bierz list i zejdź mi z oczu.
Kaspar Wolfswinkel wyjął list z dłoni Pstrej Matrony, cofnął się i
wykonał przesadny ukłon. Potem otworzył usta, żeby po raz ostatni
zapewnić o swoim dozgonnym oddaniu, rozmyślił się i pospiesznie
wyszedł z domu. Tylko na chwilę zatrzymał się u stóp wzgórza, żeby
popatrzeć, jak na trawie błyszczy krew smolnych kotów, jego
niedawnych strażników. Potem, pogwizdując bezgłośnie, ruszył
poszukać łodzi. Wolny człowiek.

27
UPROWADZENIE

Kiedy Candy otwarła oczy, myślała tylko o tym, jak bardzo pragnie
objąć matkę, przytulić ją mocno i otrzymać w zamian równie
serdeczny uścisk. Nic wielkiego, ale w tamtej chwili chciała tego
najbardziej na świecie.
Usiadła na łóżku kucharza i rozejrzała się dookoła. W kuchni
panowała głęboka cisza. Wiatr ucichł, kiedy Candy spała, więc
ulistnione i ukwiecone gałęzie nie szeleściły już nad głową. Ptaki
również nie ćwierkały ani nie szczebiotały; albo odleciały, albo się
uciszyły. Co najdziwniejsze, brakowało gwaru i hałasów.
Przedstawiciele nowo wskrzeszonego plemienia Totemiksu
pokrzykiwali radośnie, kiedy zasypiała, jakby ogłaszali wszem wobec:
„Żyjemy! Jesteśmy wolni!”. Nigdy nie słyszała równie szczęśliwych
głosów. Teraz jednak one też zamilkły.
– Brud! – zawołała Candy. – Gdzie jesteś?!
Znowu cisza. Coś się stało, kiedy spała; ale co?
– Brud! – powtórzyła głośniej. – Jesteś tam?!
Nie otrzymała odpowiedzi, więc poszła go poszukać. Ta sama
upiorna cisza, która zbudziła ją w kuchni, opanowała cały Pałac
Zmierzchu. Komnaty i korytarze trwały w milczeniu. Nie żeby ptaków
nie było na gałęziach; były, widziała je. Dlaczego nie chciały śpiewać?
– Brud! – zawołała jeszcze raz. – Gdzie jesteś?! Brud!
W końcu usłyszała stłumiony płacz i idąc za nim przez komnaty,
znalazła maupę leżącego na ziemi z zakneblowanymi ustami,
ramionami ciasno związanymi z tyłu i nogami skrępowanymi w
kostkach. Wyjęła knebel.
– Boziu! – zawołał, wypluwając smak knebla. – Myślałem, że już po
mnie, naprawdę.
– Kto ci to zrobił?
– Ja się nie liczę. Nie przyszedł po mnie, tylko po ciebie!
– Pytam jeszcze raz: kto?
– Nie wiem, jak się nazywa. Jakiś młody facet z paskudnym
spojrzeniem. Musisz stąd zwiewać!
Rozwiązała mu ręce, a on natychmiast ją odepchnął.
– Uciekaj!–rozkazał.
– Nie bez ciebie.
– To bardzo szlachetne z twojej strony – powiedział Brud. –
Naprawdę. Ale… będę szczery. W woim towarzystwie nie jest teraz
zbyt bezpiecznie. Dopóki ten potwór cię ściga. To morderca, mówię ci.
– Ty wiesz, kto to jest – stwierdziła Candy.
– Mam swoje podejrzenia – przyznał Brud. – Ale teraz nie czas i
miejsce, żeby o nich dyskutować. Musisz odejść, zanim… – urwał w
połowie zdania. Potem dodał: – O rany.
– Co?
– Za późno. On tu jest.
Candy rozejrzała się dookoła.
– Nikogo nie widzę.
– Och, on jest sprytny. Potrafi wykorzystywać cienie. – Brud
strzelał oczami na wszystkie strony, wypatrując tego sprytnego kogoś.
– Pójdziesz wreszcie? – Znowu lekko popchnął Candy.
– W którą stronę?
– Wszystko jedno! Tylko idź!
Candy zaczęła się odwracać i wtedy kątem oka dostrzegła go. Tylko
przez mgnienie, widziała bladą twarz i otaczające ją długie ciemne
włosy. I nic więcej. „Uciekaj!” – usłyszała krzyk Bruda i pobiegła po
krętej ścieżce, którą wcześniej przybyła do Pałacu Zmierzchu.
Lecz jej prześladowca okazał się szybki. Już po kilku krokach
usłyszała plaskanie jego bosych stóp na mozaice, coraz bliższe i
głośniejsze.
Nie chciała, żeby ją zaatakował od tyłu, więc zatrzymała się nagle i
odwróciła do niego przodem. Warto było zaryzykować, żeby zobaczyć
szok na twarzy chłopaka: niemal komicznie wytrzeszczył głęboko
osadzone oczy. Potem jakby wziął się w garść i znowu ruszył do niej,
wyciągając coś zza kurtki. Myślała, że to nóż, więc podniosła ręce
obronnym gestem, ale on zarzucił ten przedmiot – worek, nie nóż! –
na jej głowę i pociągnął w dół.
Zaczęła się szarpać z wrzaskiem, ale worek pachniał zwiędłymi
kwiatami tak mocno, że zakręciło jej się w głowie.
– Uspokój się… – usłyszała glos młodego mężczyzny.–Nic ci się nie
stanie. Spokojnie, Candy…
(Zna moje imię! pomyślała. – Skąd on zna moje imię?)
A potem, zaledwie sformułowała w myślach to pytanie, perfumy
zaczęły działać. Usłyszała w głowie głos mówiący:
– Musisz teraz zasnąć.
– Nie… – wymamrotała, ale ciężki i gruby język odmawiał jej
posłuszeństwa.
– Tylko na chwilę – obiecał głos.
I w następnej chwili nie było już żadnej następnej chwili.
Wiedziała dokładnie, jak długo spała, ponieważ głos perfum
powiedział jej to, kiedy się obudziła.
– Upłynęło trzydzieści siedem minut i jedenaście sekund, odkąd
zasnęłaś. Zbudź się teraz, proszę.
Nie potrzebowała drugiego ponaglenia. Sięgnęła w górę, niezdarnie
rozplątała tasiemkę zawiązaną wokół szyi i ściągnęła worek. Nie
znajdowała się już w Pałacu Zmierzchu. Nad głową miała niebo,
ciemne i pełne gwiazd. Nie pamiętała, żeby podczas swoich podróży
widziała kiedyś więcej gwiazd niż teraz. Wyglądały tak pięknie, że z
trudem oderwała od nich wzrok.
Była w małej jednomasztowej łódce, podskakującej na porywistym
wietrze. Na pokładzie siedział z rozłożonymi nogami jej porywacz,
robiąc jakieś magiczne gesty nad wielką mapą archipelagu; miody
chłopak, mniej więcej w wieku Candy. Włosy miał czarne i lśniące,
opadające tłustymi pierścionkami.
– Co ty robisz? – zapytała Candy.
Młodzieniec nerwowo podniósł wzrok.
– Ja… wyczarowuję dla nas trasę – wyjaśnił.
– Trasę dokąd?
– Tam, dokąd płyniemy – odparł z promiennym, lecz niezbyt
wiarygodnym uśmiechem.
– No, nigdzie mnie nie zabierzesz – powiedziała Candy – żądam,
żebyś mnie odwiózł z powrotem.
– Och, żądasz?
– Właśnie. Żądam.
– Dlaczego?
Candy nie wierzyła własnym uszom.
– Bo mnie porwałeś, a ja sobie wypraszam.
– Och, przestań, chyba nie chciałaś zostać w tamtej starej ruderze.
– Nie, to ty przestań! – Candy wstała z ławki tak gwałtownie, że
pokład pod jej stopami się zakołysał. Niedbała postawa chłopaka
doprowadziła ją do furii. – Założyłeś mi worek na głowę i porwałeś
mnie! Za to powinni cię zamknąć do więzienia!
– Byłem już w więzieniu. Wiele razy. Wcale się nie boję. – Wstał.
Okazał się trochę niższy od Candy. – Zresztą ja tylko wykonywałem
rozkazy.
– Och, jakie to oryginalne – burknęła Candy. – Jakby nikt jeszcze
nie używał takiej wymówki. No dobra. Skoro od tego zaczynasz,
zacznijmy od tego. Czyje rozkazy?
– Nie mogę ci powiedzieć.
– Och, nie możesz? – syknęła, podchodząc do niego. Nagły ruch
sprawił, że łódź zakołysała się jeszcze mocniej.
– Uważaj! – wrzasnął chłopak. – Przewrócisz nas!
– Nie szkodzi. Umiem pływać!
– Ja też, ale te wody są niebezpieczne. Więc przestań!
Przedrzeźniając jego gniewny ton, zapytała:
– Dlaczego?
– Bo… – przerwał, kiedy się połapał, że go podpuszcza. –
Zwariowałaś!
Candy dziko wytrzeszczyła oczy.
– Ostatnio sama tak podejrzewam – oświadczyła i umyślnie jeszcze
bardziej zakołysała łodzią.
– Nie mówił mi, że jesteś wariatką! – zawołał chłopak, chwytając
się burt tak mocno, że kostki palców mu pobielały.
– Kto ci nie mówił? – zapytała Candy groźnie. – No już, gadaj!
– Mój pracodawca. Pan… pan Masper.
– A ile ten pan Masper ci płaci, żebyś mnie zabrał na tę morską
wycieczkę?
– Jedenaście paterzemów.
Candy była rozczarowana.
– Jestem warta tylko jedenaście paterzemów?
– O co ci chodzi? Nigdy w życiu nie miałem jedenastu paterzemów.
To majątek.
– Nawet nie znam żadnego pana Maspera.
– No, ale on zna ciebie. To bardzo potężny człowiek. Bardzo
wpływowy. I bardzo tobą zainteresowany. Słyszał plotki o tobie. I chce
cię poznać osobiście.
– Dlatego zarzuciłeś mi worek na głowę i pozbawiłeś przytomności.
– A perfumy nie były grzeczne? – zapytał chłopak z prawdziwą
troską. – Użyłem ich z grzeczności.
– Grzeczne czy niegrzeczne, nie o to chodzi. I przestań patrzeć
tym przepraszającym wzrokiem, bo na mnie to nie działa. Widzisz,
mam dwóch braci, więc znam wszystkie sztuczki chłopców. „To on, nie
ja. Ktoś mi kazał. Już nigdy tego nie zrobię”.
– Nie wierzysz, co?
– Nie. Teraz zawróć łódkę i zawieź mnie z powrotem do Pałacu
Zmierzchu. A panu Masperowi powiedz, że muszą mu wystarczyć
plotki.
– Nie panuję nad tą łodzią. Rzuciłem na nią zaklęcie i teraz nie
mogę go zdjąć. Tak naprawdę wcale nie planowałem trasy, kiedy się
obudziłaś. Próbowałem zwolnić. Widzisz, jak szybko płyniemy.
Candy rzeczywiście zwróciła uwagę na szybkość małej łódeczki.
Dosłownie mknęli po morzu. Ale nie zamierzała dać się nabrać na
żadne wymówki, podobnie jak na te miny zagubionego małego
chłopca.
– Jeśli rzuciłeś zaklęcie na tę łódź – oświadczyła – możesz je zdjąć.
– Jeszcze się nie nauczyłem, jak to zrobić – wyznał chłopak.
Przez chwilę Candy tylko patrzyła na swojego porywacza-
zaklinacza z przerażeniem. Potem poprosiła:
– Powiedz mi, że żartujesz.
– Nie. Przysięgam.
– Ty… ty durniu!
– Nie jestem durniem – zaprotestował chłopak. – Nazywam się
Leteo.
– Więc, Leteo, jeśli nie umiesz zwolnić pędu tej łodzi, co się stanie,
kiedy dopłyniemy na miejsce?
– No… eee… zakładałem, że…
– Tak?
– To znaczy… miałem nadzieję…
– Tak?
– …że łódka sama wie.
– Sama wie co?
– Kiedy podróż się skończy. Wtedy sama zwolni. I wysadzi nas na
plaży… łagodnie.
– Niewiele jeszcze wiem o magii, ale z tego, co dotąd widziałam,
magia jest raczej brutalna i agresywna. Wątpię, czy potraktuje nas
łagodnie.
– Przestań na mnie patrzeć w ten sposób – zażądał Leteo. – Nie
pomyślałem. Po prostu chciałem szybko tam dotrzeć. Liczyłem, że
może wtedy dostanę więcej paterzemów. No wiesz, premia za szybką
dostawę.
– Daj mi mapę.
– Czemu?
– Bo w razie gdybyś nie zauważył, twoja łódź ciągle nabiera
szybkości i jeśli czegoś nie wymyślimy, zanim dotrze do lądu, to
będzie koniec podróży pod każdym względem.
Poznała po wyrazie rozbieganych oczu Letea, że w duchu przyznał
jej rację.
– Och, na Wieże – mruknął częściowo do siebie. – Co ja
narobiłem?
– Daj mi mapę.
Leteo wyciągnął mapę spod stopy i podał ją dziewczynie. Pęd
powietrza sprawił, że mapa trzepotała jak spłoszony ptak. Candy
musiała stanąć na czworakach i rozłożyć mapę na dnie łodzi, na
deskach przesiąkniętych wodą.
– Dokąd płyniemy? – zapytała.
Klęknął po drugiej stronie mapy i dźgnął palcem w jedną z wysp.
– Ifryt – oznajmił. – To jedna z Wysp Zewnętrznych.
– Tak, wiem o Ifrycie. Poznałam kilku ludzi, którzy tam mieszkają.
Czy możesz jakoś określić naszą dokładną pozycję?
– Pokażę ci. Ten kawałek magii dobrze znam. Przytrzymaj mapę.
Candy starała się wypełnić polecenie, ale miała spore trudności.
Wiatr wdzierał się pod mapę i wydymał ją.
– Co chcesz zrobić?
– Patrz.
Leteo splunął na dłoń i energicznie zatarł ręce. Potem zrobił
prymitywną trąbkę ze złożonych pięści i dmuchnął z całej siły.
Drobinka czerwonego światła (w tym samym odcieniu co kadłub
lodzi) wyfrunęła mu z ręki i uderzyła w mapę.
– Tutaj jesteśmy – oznajmił nie bez dumy.
Dziewczyna spojrzała na czerwony punkcik – który szybko
przesuwał się po falującej mapie – z mieszaniną ciekawości i obawy.
Nawet tak zmniejszona, łódka zbliżała się do wyspy Ifryt w ogromnym
tempie.
Candy zerknęła ponad burtą. Oczywiście panowała ciemność, lecz
zdawało jej się, że widzi przed sobą niewyraźny zarys wyspy. A łódka
wcale nie zwalniała. Wręcz przeciwnie, nadal nabierała szybkości.
Któraś kolejna fala walnie z taką siłą, że trzeszcząca w spojeniach
łódka po prostu się rozleci. Dopiero wtedy zaczną się poważne
kłopoty. Lodowato zimne wodne rozbryzgi siekły twarz Candy. Gdyby
wpadli do wody, szybko umarliby od hipotermii. A jeśli nie, no, zawsze
pozostawały zwykle drapieżniki. Żarłoczne mantizaki, małe złośliwe
ryby piły, zwane pilarkami przez rybaków.
– Ale się wkopaliśmy! – jęknęła, patrząc na Letea z gniewem. –
Przez ciebie oboje zginiemy tylko dlatego, że chciałeś dostać premię za
dostawę!
Nie miał nic do powiedzenia. Spojrzał na skały w pobliżu wyspy.
– O nie… – rzekł cicho. – Kytrusy.
Podążyła wzrokiem za jego spojrzeniem i zobaczyła, że na skałach
mieszkają płetwonogie stworzenia, które obserwują ich głodnymi
ślepiami. Ześlizgiwały się po kamieniach do lodowatej wody i płynęły
w stronę łódki.
Candy wróciła do mapy. Czy sama mogła rzucić jakieś zaklęcie,
żeby ich wydostać z opresji? Przeglądała mapę z prawa na lewo i z
góry do dołu. Oznaczenia nic jej nie mówiły. Nie odczuwała żadnych
sensacji, które nauczyła się kojarzyć z mocą. Język nie odnajdywał
żadnych magicznych słów; żadna wiedza nagle nie wskoczyła do
głowy.
– Co ty robisz?!! – wrzasnął Leteo, przekrzykując ryk wody i wiatru.
– Próbuję znaleźć jakiś sposób, żeby użyć własnej magii.
– Znasz magię?
– Trochę.
– Więc uratuj nas! Proszę!
Candy ponownie uniosła wzrok. Na Ifrycie padał śnieg, krajobraz
był szaro-biały. Wiatr ciskał dziewczynie w twarz lodowate śniegowe
płatki.
– Nie spodziewałem się śniegu – wyznał Leteo.
Nagle z wody dobiegł ryk i po chwili łódka zderzyła się czołowo z
kytrusem. Candy w przelocie dostrzegła żółte oko bestii, kiedy łódka
przechyliła się na bok. Złapała się ławki, żeby nie wylecieć za burtę. W
tej samej chwili zderzyli się z następnym zwierzakiem, który
widocznie chciał ich przewrócić, bo wynurzył się z wody pod
kadłubem. Leteo zawył ze strachu, kiedy łódka wyskoczyła w
powietrze.
– Trzymaj się! – wrzasnęła Candy.
Przez sekundę widziała jego twarz, zanim opadli z powrotem w
morze; twarz odartą z wszelkiego wyrachowania. Pozostał tylko
przerażony chłopiec…
Potem łódź z trzaskiem spadła na wodę. Lodowate strumienie
trysnęły przez szpary w kadłubie. I znowu pomknęli, lawirując wśród
kytrusów, tym szybciej, im bardziej zbliżali się do celu. Candy
porzuciła wszelką nadzieję, że zdoła ich ocalić za pomocą magii.
Stracili mapę. Mogła tylko kurczowo trzymać się łodzi.
Apotem uderzyli w plażę. Kadłub pękł jak skorupkajajka i śnieg
wtargnął do środka, ponieważ dziób małej łódeczki wkopał się w zaspy
niczym wielka szufla. Uratował ich głęboki śnieg. Stopniowo spowolnił
pęd łódki i ją obciążył. Wciąż jeszcze się poruszali, kiedy dotarli do
linii drzew, lecz zaledwie z ułamkiem tej szybkości, z którą wcześniej
wylądowali na plaży. Candy zerknęła poprzez chaos potrzaskanych
desek, śniegu i odłamków lodu, wśród których leżała, w samą porę,
żeby zobaczyć drzewo prosto przed sobą.
– Teraz! – krzyknęła do Letea, chociaż nie wiedziała, czy chłopak
wciąż jest w łodzi.
Potem oplotła ramionami ławeczkę na środku i trzymała mocno.
Rozległ się ogłuszający trzask i kadłub pękł. Obsypały ją kawałki
drewna. Poczuła, że łódź się podnosi, wypuściła z rąk ławeczkę i
zsunęła się w śnieg. Przez chwilę leżała rozciągnięta jak długa, łapiąc
oddech. Potem wypluła drobinki lodu i kawałki poszarpanych liści,
sięgnęła do twarzy i starła śnieg z oczu.
– Ale mam szczęście – powiedziała sobie, kiedy sprawdziła, że nie
złamała żadnych kości.
Właściwie nic się jej nie stało, co zakrawało na cud, biorąc pod
uwagę szybkość łodzi podczas lądowania. Kilka większych desek nadal
pozostało pod działaniem wstępnego zaklęcia Letea. Kręciły się i
podskakiwały, jakby chciały płynąć dalej.
A gdzie zaklinacz? Widocznie impet wyrzucił go daleko od wraku,
ponieważ Candy nigdzie go nie widziała. Widziała natomiast ścieżkę
zniszczenia, prowadzącą przez drzewa i plażę aż na skraj wody. Czy na
Abaracie są anioły Stróże? Bo ona na pewno takiego miała.
Wzrok już jej się przyzwyczaił do tutejszego dziwnego światła –
gwiezdnego blasku odbitego od śniegu. Zobaczyła las rozciągający się
aż po granice pola widzenia. Dziwne, że te drzewa najwyraźniej
świetnie się rozwijały w ciemnościach i na mrozie. Wiele z nich
właśnie kwitło, a grubym kwiatom barwy ognia śnieg wcale nie
przeszkadzał.
Potem rozległ się głos Letea, wołający jej imię.
– Słyszę cię! – odkrzyknęła. – Nie przestawaj mówić!
– Tutaj jestem! – wrzasnął, jakby Candy powinna dokładnie
wiedzieć, gdzie jest „tutaj”.
Poszła za tym słabym głosem do granicy rozwleczonych szczątków
i znalazła chłopaka na dnie płytkiego zagłębienia, skulonego w żałosny
kłębek.
– Żyjesz – powiedziała. – Nie wierzę, że oboje wyszliśmy z tego
cało.
– No, jeszcze nie – odparł.
– Jak to? Przecież tu jesteśmy. Nic nam nie grozi.
– Nie, to jest Ifryt. Na tej wyspie żyje pięć bestii. Straszne istoty.
– Takie jak kytrusy? Nie były…
– Nie, nie jak kytrusy. Kytrusy to tylko… zwierzęta. Tamte to
potwory.
– Och, racja. – Przypomniała sobie, co jej powiedział Bezal na
Babilonium: „Żyją u nas groźne bestie”. – No, na razie ich nie widzę.
Może są po drugiej stronie wyspy? – dodała z nadzieją.
Leteo pokręcił głową.
– Są tutaj – oświadczył. – Tylko patrzą z daleka i planują, kto kogo
zje.
– Zamkniesz się?
– To prawda!
– No, ja tego nie chcę słuchać. Musimy się ruszyć, bo zamarzniemy
na śmierć.
– Bolą mnie żebra i głowa też.
Najpierw obejrzała jego głowę. Miał dużą, głęboką ranę nad
prawym uchem.
– Zostanie ci ładna blizna.
– Nie pierwsza – odpowiedział rzeczowo. – Zresztą tkanka na
bliznach jest mocniejsza niż zwykła skóra.
– Jeśli to jakaś dziwaczna zachęta, żeby się kaleczyć, nie dam się
przekonać. Teraz zobaczę twoje żebra.
– Nie, dzięki.
– Tak – powiedziała stanowczo. – Nie martw się, mam braci. Dla
mnie to nic wielkiego. Po prostu jeszcze jeden chłopak.
Niechętnie rozpiął koszulę, a wtedy Candy zrozumiała powód jego
wstydliwości. Na jego torsie pulsowały dziwaczne kolory, miejscami
ciemny turkus, miejscami purpura. Z każdą falą koloru skóra
zmieniała się z gładkiej w łuskowatą. Oprócz łusek miał kilka
prymitywnych tatuaży na chudych ramionach.
– Więc teraz wiesz – burknął, krzywiąc się, kiedy skóra drgała przy
transformacji. – Mam w sobie trochę bestii.
– Czy to boli?
Lekko dotknął swojego gadziego brzucha.
– Tak. Kiedy całkiem mnie opanuje, jest okropnie. Widzisz, rzecz
w tym, że pan Masper ma lekarstwo, które to powstrzymuje.
– I daje ci je…
– Kiedy wypełniam rozkazy.
– Ale nie zawsze wypełniasz?
– Nie – przyznał Leteo. – Nie zawsze.
– Więc kiedy znowu potrzebujesz lekarstwa?
– Niedługo… – Leteo wciąż odwracał oczy. – Może pan Masper ma
trochę dla mnie w tym domu.
– Nie widzę tam żadnych świateł. Jego dom jest duży?
– Olbrzymi.
– Widocznie łódka zawiozła nas na inną plażę.
– Albo jesteśmy za wcześnie – powiedział Leteo i podniósł się
powoli.
– Co to znaczy?
– Może jesteśmy za wcześnie – powtórzył, jakby sens był oczywisty.
– Może dom jeszcze nie przybył.
– On się porusza – odgadła Candy.
– Tak. Porusza. Jeśli mamy szczęście, to zobaczymy, jak ląduje.
O Boziu! pomyślała Candy. Zdawało się, że za każdym razem, kiedy
już myślała, że nie zaskoczą jej żadne cuda Abaratu, odkrywała coś
nowego.
– Słuchaj – powiedział Leteo.
– Co słyszysz?
– Mamy gości.
Candy wytężyła słuch. Leteo miał rację. W pobliżu znajdowały się
zwierzęta. Usłyszała przeciągłe, groźne warczenie. A wiatr nagle
przyniósł ostrą woń, jakby bestia znaczyła swoje terytorium.
– Mamy kłopoty, tak? – mruknęła Candy.
– Już po nas – rzekł Leteo.
– Jeszcze nas nie dostały.
– To tylko kwestia czasu…
– Więc lepiej ruszajmy – przerwała. – Chodź.
Leteo skrzywił się, podchodząc do niej.
– Żałuję, że cię boli – powiedziała. – Ale pożarcie będzie dużo
bardziej bolało.

28
WEZWANIE
Trzy kobiety z Fantomayi siedziały na trzech antycznych krzesłach
z wysokimi oparciami na południowym brzegu Dwudziestej Piątej
Godziny i patrzyły, jak sztorm wypełza z ciemności Gorgozjum i
podkrada się do cieśniny pomiędzy Północą a Głupimłotem. Joephi
patrzyła oczami kalmara (mięczak przywarł do jej twarzy niczym żywa
lornetka), wykorzystując jego wspaniały wzrok. Wszystkie szczegóły
sztormu i jego skutków – czoło burzy pędzące na zachód i plujące
błyskawicami, statki w cieśninie przedzierające się przez wzburzone
fale – widziała wyraźnie. I wszystko przekazywała pozostałej dwójce.
– Co się dzieje w domu czarodzieja? – zapytała Mespa.
– Popatrzę – powiedziała Joephi i skupiła uwagę na wzgórzach
Głupimłota.
Wiadomość o ucieczce Kaspara Wolfswinkela dotarła do nich
niedawno. Przybyły tu, żeby się rozejrzeć i ustalić, co się dzieje.
– Widzę dużo ciał leżących u stóp wzgórza – oznajmiła Joephi.
– Smolne koty? – upewniła się Diamanda.
– I trochę zawodowych żołnierzy.
– Kto mógł zrobić coś takiego? – zastanawiała się Diamanda.
– No, łatwo rozwiązać tę zagadkę – stwierdziła Mespa. –
Wolfswinkel miał niewielu przyjaciół. Jeśli w ogóle. Trudno sobie
wyobrazić, że ktoś ryzykował głowę, żeby go uwolnić.
– No, ktoś zaryzykował – zauważyła Joephi. – I chociaż Kaspar był
zamknięty, to jeszcze nie znaczy, że nie pracował w sekrecie.
Spiskował. Zbierał jakąś bandę. To bystry człowiek, jak pamiętam.
Oczywiście brzydki i niemiły, i okropny pijak. Ale bystry.
– No dobrze – zgodziła się Diamanda. – Przyjmijmy na chwilę
twoją teorię. Spiskował z kimś. Ale z kim?
– Z kimś, kto potrzebował pomocy czarodzieja…
– Dlaczego nie założyć, że go zabrali, bo im się podobał? – wtrąciła
Mespa.
– Co to znaczy?
– Zamordował pięcioro porządnych ludzi. Żeby zdobyć ich
kapelusze. Może ktoś spokrewniony z którąś ofiarą doszedł do
wniosku, że kara jest za mało surowa.
– I co? Zabrali go na egzekucję? – prychnęła Joephi. – Absurd.
– Ja tylko mówię…
– To śmieszny pomysł.
– Moje panie… – zaczęła Diamanda.
Ale nie skończyła. Niepewnie podniosła się z krzesła.
– O nie… – wymamrotała ze ściągniętą twarzą.
Joephi delikatnie ściągnęła z twarzy kalmara.
– Co się stało, Diamando?
– Candy.
– Candy? – powtórzyła Mespa. – Co z nią? Myślisz, że ma coś
wspólnego ze sprawą Wolfswinkela?
– Nie, nie o to chodzi. Nagle miałam wyraźną wizję Candy! Co ta
dziewczyna wyprawia?
– Gdzie jest? – zapytała Mespa.
– Nie wiem dokładnie – odparła Diamanda, zamykając oczy. – Tam
jest ciemno, bardzo ciemno.
– No, zawsze to coś na początek – mruknęła Joephi.
– I tam są… pióra… nie, nie pióra… śnieg.
– Ciężki czy lekki? – zapytała Joephi. – Możesz odróżnić? Przez
ostatnich kilka Godzin na Cętce były zawieje.
Oczy Diamandy badały scenę, która widziała w wyobraźni, źrenice
obracały się, szukając wskazówek. Wreszcie powiedziała:
– Jest ciężki. Głęboki śnieg.
– Ona jest gdzieś wysoko? – zastanawiała się Joephi. – Może w
górach Pino? Na Wyspie Czarnego Jaja?
– Nie, tam też nie. Widzę drzewa. Dużo…
– Ifryt! – Wszystkie trzy siostry wymówiły jednocześnie nazwę
miejsca pobytu Candy.
– Co ona tam robi, na niebiosa? Tam się roi od potworów.
– Ale ona tam jest – oświadczyła stanowczo Diamanda. – Im
szybciej zabierzemy ją z tej wyspy i od tych bestii, tym lepiej.
Odeszła kilka kroków, cicho mrucząc pod nosem pospolite
zaklęcie. Kolor jej szaty nagle zaczął się zmieniać. Czarne i purpurowe
nitki zrobiły się niebieskie, białe i znowu niebieskie. Rąbek
zatrzepotał, jakby ciągnęło za niego stado niewidzialnych ptaszków.
– Dokąd się wybierasz? – zapytała Mespa.
– Oczywiście na Ifryt. Cokolwiek nasza Candy tam robi, potrzebuje
pomocy.
– Więc powinnyśmy polecieć wszystkie – stwierdziła Joephi.
– Nie, nie, nie. Wy dwie musicie sprawdzić, co się dzieje na
Głupimłocie. Wolfswinkel zasłużył na surową naganę, jeśli maczał ręce
w tej masakrze. Zbadajcie to dokładnie. Ustalcie fakty.
– Na pewno poradzisz sobie sama na Ifrycie? Nie znosisz zimna.
– Jeśli w ten sposób chciałaś mi uprzejmie zwrócić uwagę, że
jestem za stara, żeby samodzielnie stawić czoło pięciu Bestiom Ifrytu,
przypomnę ci, co powiedziała święta Catham z Dette: „Rzucimy
piekielnego wroga na kolana mądrością, nie kijami”.
– Diamando, święta Catham została zjedzona żywcem, poczynając
od palców u nóg, w ciągu dziewiętnastu dni. Nie powinnaś jej cytować.
– No dobrze. Przyznaję, że to głupota. A jeśli spotka mnie tam
straszliwa śmierć, obiecuję, że kiedyś wrócę dokładnie na to miejsce i
będziecie mogły skarcić mojego ducha. Na razie jednak wy lecicie na
Głupimłot, a mnie pozwólcie lecieć na Ifryt.
Siostry wcale nie wydawały się przekonane, Diamanda jednak nie
zamierzała ustąpić.
– Musimy podróżować szybko i przyciągać jak najmniej uwagi. Nie
chcę, żeby zbyt wielu ludzi wiedziało o obecności Candy. Znalazła się
teraz w bardzo trudnym położeniu. Z pewnością wizyta w Pałacu
Zmierzchu nieźle jej namąciła w głowie.
– Nie na długo – zapewniła Joephi. – Ta dziewczyna nie jest głupia.
– Nie, nie jest głupia.
– Wcześniej czy później poskłada do kupy wszystkie kawałki
swojego młodego życia, a wtedy będziemy musiały opanować dużo
więcej niż tylko mieszane emocje.
– Tak myślisz? – bąknęła Mespa. – Na jej miejscu ucieszyłabym się,
gdybym odkryła…
– Wcale nie! – zaprzeczyła ostro Diamanda. – Byłabyś wściekła!
Czułabyś się oszukana, okłamana i wykorzystana. I chciałabyś
wiedzieć, kto za to odpowiada.
– Hm – mruknęła Mespa. – Może.
– Więc co zrobimy?
– A co możemy zrobić? Co się stało, to się nie odstanie. Zresztą nie
wiem, czy chciałabym cokolwiek zmienić, gdybym miała szansę zacząć
jeszcze raz od początku. Tak, podjęłyśmy ryzyko. Ale w słusznej
sprawie. Nie mamy za co przepraszać.
– Miejmy tylko nadzieję, że dziewczyna się zgodzi.
Po tej uwadze trzy kobiety zamilkły na jakiś czas. Przez kilka
minut wpatrywały się w morze, a nad nimi krążyły mewy, wydając
przeszywające krzyki.
Wreszcie Diamanda się odezwała:
– No dobrze. Nie mogę dłużej marudzić. Czeka mnie robota.
Owinęła się szatą, teraz błękitną jak niebo, i wymruczała słowo
aktywacji. Szata nagle zatrzepotała, wypełniła się wiatrem.
– Pamiętajcie tylko… – rzuciła ostatnie słowa mądrości, zanim
szata uniosła ją w niebo. – Działajcie delikatnie. Mamy tu do czynienia
z ludzkim życiem.
– Wydaje mi się, że powinnyśmy o tym pomyśleć wcześniej –
burknęła Joephi.
Diamanda nie zdążyła odpowiedzieć. Błękitna szata poruszyła się
szybciej i uniosła ją w okamgnieniu. Lecąca sylwetka rozpłynęła się na
tle cudownego nieba, które wzbierało niczym lustrzane odbicie
przypływu nad Dwudziestą Piątą Godziną.

CZĘŚĆ TRZE CIA


CZAS POTWORÓW

… wygnana z Rajskiego Ogrodu za swoje grzechy,


Pierwsza Para ukradła owoce z każdego drzewa, które mijała w
drodze do bramy, na złość swemu Stwórcy.
A za murem Ogrodu usiedli i pożerali owoce jeden po drugim, aż
dostali mdłości od nadmiaru i wyrzygali się.
A Nasiona Owoców padły na ziemię.
I z nich powstały Potwory Świata, które zrodziły się w brudzie i
nigdy nie wiedziały, że istnieje Miłość…
Ze Świętej Księgi Fiafifo

29
KAP ITAN ROZMAWIA

Wprawdzie z początku Malingo niechętnie przejmował ster


dobrego statku „Lud Limbo”, szybko jednak zrozumiał, jakie korzyści
wynikają z tego stanowiska. Kapitan to król na morzu i chociaż taki
awans pociągał za sobą znaczną odpowiedzialność, zapewniał również
spore wygody. Dziesięć minut po wypłynięciu z Babilonium kapitan
Malingo siedział we wspaniałym pluszowym fotelu w swojej
wykwintnie urządzonej kajucie, a do kufla nalewano mu absurdalnie
pieniste piwo z Micklenut. Na polecenie nowego kapitana Deaux-
Deaux opisywał szczegółowo okoliczności, które doprowadziły do tej
wspólnej podróży.
– To był pomysł czarownic – mówił. – Wiesz, mają te prorocze
ataki, kiedy widzą po trochu tego i tamtego. Oczywiście nigdy nie
widzą wszystkiego. Tak by było za wygodnie. Zawsze zostają jakieś
niejasności. Nigdy nie wiadomo dokładnie.
– Ale dostaliście od nich jakieś proroctwo?
– Owszem.
– Czyli…?
– No… kiedy je odszyfrowaliśmy, zrozumieliśmy, że zapowiadało
jedną ostateczną wojnę.
– Hm.
– Wiem. Każdy mógł to przewidzieć. Ale my nie przewidzieliśmy.
Tylko one.
– Wojna między nami a Nocą, jak za dawnych czasów?
– Prawdopodobnie.
– Wspomniały, kto będzie dowodził siłami wroga?
– Nie. Ale to chyba oczywiste. Przeciwnikiem jest Christopher
Ścierwnik. On ma najwięcej do zyskania, jeśli Noc pokona Dzień… że
tak powiem.
– Czy dały wam jakieś wskazówki, co on planuje? – zapytał
Malingo.
– Tylko trochę, ale…
– Co?
– Daj mi skończyć. To takie niedorzeczne, że moim zdaniem to
kłamstwo, zwykła plotka rozpuszczana przez Ścierwnika i jego babkę.
– W jakim celu?
– Żeby odwrócić uwagę od tego, co naprawdę knują.
– Ha. Więc co to za plotka?
– No, to całkiem proste – odparł Deaux-Deaux. – Podobno
zamierzają stworzyć wieczną Noc.
– Co?
– Tak. Dobrze słyszałeś. Wieczna Noc na wszystkich wyspach… na
zawsze.
– Jak chcą to osiągnąć?
– Nie wiem. Ale kobiety z Fantomayi chyba uważają, że to prawda.
Dlatego chcą, żebyśmy zebrali wszystkich którzy, są po stronie Dnia.
W ten sposób możemy zmierzyć się z wrogiem ramię przy ramieniu.
– Stąd ta podróż.
– Właśnie.
– Więc kogo musimy znaleźć?
– Kilku bardzo ważnych ludzi, według sióstr. Była kiedyś banda
wojowników, którą dowodził Finnegan Hob.
– Hob? Ten sam młody człowiek, który miał poślubić księżniczkę
Boę?
– Tak. Oczywiście nie ożenił się z nią, ponieważ jego ukochana
księżniczka została zamordowana…
– …w dniu ślubu.
– Dokładnie.
– Co się stało z Finneganem?
– Rozpoczął Świętą Wojnę przeciwko całej rasie smoków i
przysiągł, że nie spocznie, dopóki nie zgładzi ostatniego; niemała
przysięga, trzeba przyznać. Na świecie jest sporo smoków. A niektóre…
no wiesz, potrafią zapaść się pod ziemię. Mogą się ukrywać przez całe
pokolenia.
– On ciągle szuka?
– Nikt nie wie. Kilku jego przyjaciół widocznie zdecydowało, że
skoro wojna wisi w powietrzu, powinni go odnaleźć. Wynajęli statek
„Belbelo” z kapitanem Hemmetem McBeanem. Wypłynęli z Dnia
Yebba Dim jakieś osiem tygodni temu.
– No i…?
– I odtąd słuch o nich zaginął.
– Niedobrze.
– No, niedobrze.
– Co mówią siostry Fantomaya?
– Nie wierzą, że oni zginęli.
– Dlaczego?
– Ponieważ widziały przyszłość i twierdzą, że Finnegan Hob odegra
w niej ważną rolę. Podobnie jak ludzie, którzy wypłynęli go szukać.
– Kim oni byli?
– Genewa Brzoskwinia wojowniczka, z Wyspy Czarnego Jaja.
Przyjaciel Finnegana, niejaki Dwupalcy Tom, i hazardzista Loczek
Carlotti. Chociaż według czarownic on się nie pojawia w ich wizjach
jutra, więc nie wiadomo, co go spotka. Albo już spotkało.
– Kto jeszcze?
– Niech pomyślę. Jest jakaś dziewczynka Tria, bezdomna,
posiadająca dziwne moce. Chyba przez nią siostry Fantomaya
nawiązały kontakt. A inni to rodzina, którą trochę poznałem, kiedy
morze go przyniosło z Zaświata razem z Candy…
– John Szelma i jego bracia?
– Właśnie.
– Candy opowiadała mi o nich.
– Bracia żyją na rogach na jego głowie, wiesz? – powiedział Deaux-
Deaux. – Oprócz Szelmy jest John Spór, John Zuch, John Chlup, John
Blady, John Śpioch, John Pasek i John Wąż.
– Więc wszyscy razem to niezła banda.
– Aha.
– I te kobiety nie wiedzą, czy oni znaleźli Hoba?
– Nie, przynajmniej kiedy ostatnio z nimi rozmawiałem. Wiedzą
tylko od Trii, że grupa kierowała się na Tymczasem.
– Tymczasem, hę? Jak tam jest? To znaczy… Trzecia Po Południu…
to pora sjesty.
– Och, wątpię, czy można naprawdę odpocząć na Tymczasem –
oświadczył Deaux-Deaux. – To bardzo nieobliczalna wyspa, o ile mi
wiadomo. Wszystko tam ciągle jest w ruchu. Coś wyrasta w jednej
chwili i w następnej umiera. Nie wiem, czy w ogóle sporządzono
porządną mapę, bo wyspa bez przerwy się zmienia.
– Mówisz tak, jakbyś wierzył, że tam dopłyniemy – zauważył
Malingo.
Deaux-Deaux uśmiechnął się szeroko.
– Jasne, że dopłyniemy – zapewnił. – Mamy świetnego kapitana.
– Jesteś zbyt uprzejmy – roześmiał się Malingo.
Po wyjściu Morskiego Skoczka Malingo jeszcze przez chwilę został
w kajucie. Zastanawiał się nad dziwnymi kolejami losu. Kto by
pomyślał, że Malingo awansuje na kapitana statku żeglującego po
Izabelli; i to w takich niebezpiecznych, podniecających czasach. Nawet
jeśli nie utrzyma długo tego stanowiska (a coś mu mówiło, że nie
spędzi na statku całego życia), przynajmniej przeżyje wspaniałą
przygodę. Co za zmiana nastąpiła w jego życiu! A wszystko
zawdzięczał oczywiście tylko jednej osobie: Candy Quackenbush.
Gdyby nie przyszła do domu na wzgórzu Głupimłota – co więcej,
gdyby nie stawiła oporu Wolfswinkelowi, on wciąż cierpiałby we
władzy czarodzieja.
Wspominając ją teraz, jak stała naprzeciwko potwornego maga,
zatęsknił za jej towarzystwem. Podczas tych wspólnie spędzonych dni
w każdej chwili chciał być tylko z nią, słuchać jej zachwytów i
oburzenia; wygłupiać się razem, śpiewać i dzielić się kawałkami
pielgrzymiego placka. Przez ten krótki czas stała się jego najbliższą
przyjaciółką i teraz za nią tęsknił.
Wyjrzał z kajuty na bezkresne, wzburzone wody Izabelli.
– Gdziekolwiek jesteś, pani, uważaj na siebie – powiedział. – Kiedy
to się skończy, będziemy mieli sobie do opowiedzenia zadziwiające
historie.

30
BESTIE IFR YTU

Czy mogę coś zrobić, żebyś się ruszał trochę szybciej? – zapytała
Candy Letea.
Otarł strużkę krwi z kącika oka.
– Tak. Ponieś mnie.
– Bardzo śmieszne.
Mroźne pustkowie za ich plecami rozbrzmiało rykiem tak głośnym,
że od wstrząsu śnieżny pył posypał się z gałęzi nad ich głowami. Leteo
obejrzał się ze strachem.
– Waztryl – powiedział.
– Potrafisz rozpoznać zwierzę po ryku? – zapytała. Szczękała
zębami z zimna.
– Już ci mówiłem…
– Tak, to nie są zwierzęta. To Bestie Ifrytu. Potwory.
– Właśnie. To różnica.
– Na pewno mi to wyjaśnisz, jeśli wyjdziemy stąd żywi. – Zniżyła
glos do szeptu. – Jak wyglądają te waztryle?
– Głowy mają zwykle jasnoczerwone. Ciała nakrapiane, a ogony…
– … najeżone czarnymi kolcami ?
– Zgadza się. Skąd wiesz?
– Bo jeden stoi pięćdziesiąt kroków stąd – odparła i wskazała za
lewe ramię Letea.
– O… mój… Boziu!
Bardzo, bardzo powoli Leteo przeniósł spojrzenie we wskazanym
kierunku. Waztryl był dorodnym okazem swojego gatunku. Mierzył
trzy metry wysokości w kłębie, a sześć do czubka głowy. Oddech
buchał mu z nozdrzy szarą chmurą. Na grzbiecie kilka ostrodziobych
ptaków dłubało pod łuskowatymi płytkami pancerza, szukając
jadalnych pasożytów.
– On na nas patrzy – zauważyła Candy.
Oczy potwora wyglądały jak dwie maleńkie białe plamki w
groteskowej szkarłatnej masce głowy. Candy jednak nie miała
wątpliwości, że bestia wbija w nich spojrzenie.
– Biegniemy czy włazimy na drzewo? – zapytała.
– Nie ma sensu włazić. Strząśnie nas. A jeśli zaczniemy uciekać,
dogoni nas po kilku krokach.
– Więc co robimy?
– Spróbujemy bardzo powoli odejść w drugą stronę. Pewnie
pójdzie za nami, ale może… może… jeśli zobaczy, że nie uważamy się
za obiad, sam też pomyśli, że nie jesteśmy obiadem.
– Skoro tak mówisz.
– Patrz na niego. Nie odrywaj oczu ani na chwilę.
– Bez obawy – uspokoiła go Candy. – Nie zamierzam patrzeć w
drugą stronę.
– Czy… zrobisz coś dla mnie?
– Co?
– Weź mnie za rękę.– Och… – pomimo wszystko nie mogła
powstrzymać uśmiechu. – Jasne.
Rozpoczęli bardzo ostrożny odwrót, złączywszy dłonie zimnym,
wilgotnym uściskiem. Od kilku minut śnieg padał tak gęsto, że waztryl
wyglądał jak duch samego siebie.
Powoli ruszył za nimi, a spłoszone ptaki przerwały wydziobywanie
pasożytów z jego grzbietu i wzbiły się w lodowate powietrze.
– Szkoda że nie mamy dokąd pójść – wymamrotała po cichu
Candy.
Ledwie wymówiła te słowa, w górze rozległ się głęboki, wibrujący
huk, który strząsnął śnieg ze wszystkich pobliskich gałęzi i kwiatów.
– Tam! – zawołał Leteo, wskazując w górę. – A nie mówiłem?
Na niebie pojawił się wielki kształt o skomplikowanej geometrii,
oświetlony nikłym odblaskiem śniegu pokrywającego ziemię.
– Dom – powiedziała Candy.
– Dom Umrzyka – oznajmił Leteo.
Kształt dalej spadał, koziołkując – ogromny, widoczny coraz
wyraźniej. Wyglądało na to, że spadnie niebezpiecznie blisko.
– Rozbije się – rzuciła Candy, zapomniawszy o strachu przed
waztrylem w obliczu następnego zagrożenia. A dom wciąż spadał, jego
ogrom zapierał dech w piersiach.
– Nie rozbije się – zaprzeczył Leteo. – Ciągle to robi.
Miał rację. Dom zawisł nad wierzchołkami drzew, jakby odzyskał
równowagę. Zwolnił i obrócił się fundamentami w stronę ziemi. Potem
rozpoczął kontrolowane podejście do lądowania. Dopiero wtedy
Candy mogła naprawdę ocenić jego rozmiary i przedziwną
konstrukcję. W najmniejszym stopniu nie przypominał żadnego
budynku w Kurczakowie ani w całym stanie Minnesota, pomyślała.
Składał się z samych skrajności. Okna miał wysokie i wąskie, prawie
jak w kościele, tylko jeszcze wyższe i węższe, drzwi zupełnie wąziutkie
jak szparki, a wysoki dach niedorzecznie stromy. Wcale się nie
dziwiła, że nazywają go Domem Umrzyka. Przypominał ogromne
mauzoleum opadające na las, miażdżące swoim ciężarem na proch
pechowe drzewa, które rosły w wybranym przez niego miejscu. Osiadł
na ziemi ze skrzypieniem starożytnych belek i wzdychaniem
wiekowych kamieni. Potem znieruchomiał. Po kilku sekundach
zdawało się, że stał tutaj zawsze.
– No, nie co dzień się widzi coś takiego – przyznała Candy.
– Musimy iść – powiedział Leteo. – Pan Masper nas oczekuje.
– Och tak. A ty potrzebujesz jedenastu paterzemów – burknęła
Candy i wyrwała rękę z jego dłoni.
Obejrzała się na waztryla. Upadek Domu Umrzyka zrobił silne
wrażenie również na bestii. Przestała się interesować dwojgiem
wędrowców. Nagle odrzuciła głowę do tyłu i wydała przeraźliwy
wrzask. Echo rozległo się pomiędzy drzewami i odbiło od ścian Domu
Umrzyka.
– O co chodzi?
– Pewnie wzywa przyjaciół – domyślil się Leteo.
Candy nie miała ochoty zaczekać i zobaczyć, jak wygląda reszta
klanu.
– Jeśli pogoni za nami, rozdzielimy się, dobrze? W ten sposób
może go zmylimy. Ty idź do drzwi i poproś Maspera, żeby otworzył.
Nie chcę tu zostać z tym stworem. Ani z jego przyjaciółmi. –
Szturchnęła Letea, który gapił się na Dom Umrzyka, dzwoniąc zębami.
– Rozumiesz, co zrobimy?
– Tak. Nie jestem głupi.
W tej samej chwili ktoś wewnątrz domu zaczął zapalać lampy;
okna rozjaśniały się ciepłym blaskiem kładącym się bursztynowymi
pasmami na śniegu.
– No, to wygląda całkiem miło – stwierdziła Candy.
Oboje ruszyli w stronę domu, nie spuszczając czujnego wzroku z
waztryla.
Bestia odprowadzała ich spojrzeniem świńskich oczek i
kilkakrotnie jakby zamierzała ruszyć za nimi, ale w końcu się
rozmyśliła. Powód wkrótce wyszedł na jaw. Z wielu kierunków
dobiegły ryki innych bestii, na które waztryl odpowiedział swoim
potężnym głosem.
– Mamy towarzystwo – ostrzegła Candy, ruchem głowy wskazując
stwory, które pojawiały się pomiędzy drzewami.
Spodziewała się, że zew waztryla sprowadzi istoty z tego samego
klanu, ale nie. Każdy z czterech stworów, które się pojawiły, należał do
innego gatunku. Leteo, ekspert od potworów, umiał je wszystkie
nazwać.
Purpurowy z małą główką i wielkimi wyłupiastymi oczami nazywał
się thrak, wężowaty z łbem jak mechaniczna koparka to vexila.
Kudłaty olbrzym o sierści rojącej się od czerwonych pasożytów nosił
nazwę sangwinius; i wreszcie opasła pokraka chodząca na tylnych
nogach, z paszczą rozwierającą się i zamykającą niczym ogromny
wachlarz, nazywała się feweryla. Oto zebrały się wszystkie: bestie
Ifrytu.
Starając się nie spuszczać z nich oka, Candy zaczęła się cofać w
stronę domu. Śnieg sypał teraz gęsto. Nogi zdrętwiały jej z zimna i
odmawiały posłuszeństwa. Leteo nie czuł się lepiej, krzywił się przy
każdym kroku. Z pewnością bestie lada chwila rzucą się na nich. Ale
nie. Krok po kroku Candy i Leteo zbliżali się do domu, a bestie ani
drgnęły. Czyżby bały się domu? Tak czy owak trzymały się z daleka.
– Czy mogę… oprzeć się na tobie? – poprosił bełkotliwie Leteo.
– Oczywiście – zapewniła Candy i mrucząc łagodne słowa otuchy,
poprowadziła go do drzwi.
Od domu dzieliło ich może trzydzieści kroków, kiedy sangwinius,
który z całej piątki okazywał najmniej zainteresowania wędrowcami,
nagle ryknął ogłuszająco. Nie czekał na odpowiedź pozostałych bestii.
Widocznie pokonał swój strach przed Domem Umrzyka, bo opuścił
łeb i ruszył do ataku.
Candy złapała Letea za ramię.
– Biegiem! – wrzasnęła.
Sangwinius pewnie obserwował ich spode łba, bo teraz szarżował
prosto na nich niczym rozpędzona ciężarówka, kładąc pokotem
drzewa na swojej drodze. Leteo usiłował przyspieszyć, ale pośliznął się
i upadł ciężko na zamarzniętą ziemię. Przejechał z dziesięć metrów po
lodzie i wpadł w krzaki.
Sangwinius natychmiast zrozumiał fatalne położenie swojej ofiary.
Zahamował gwałtownie – wzbijając fontanny śniegu potężnymi
kopytami – i obrócił rogaty łeb w stronę miejsca, gdzie upadł Leteo.
Chłopak rozpaczliwie usiłował się podnieść, ale kolce na krzaku wbiły
mu się w ubranie, wczepiły się w kurtkę i spodnie, nawet we włosy. Im
bardziej się wyrywał, tym mocniej go trzymały i kłuły.
– Candy! – wrzasnął. – Nie mogę się ruszyć!
Na wpół pobiegła, na wpół prześliznęła się po oblodzonej ziemi,
żeby mu pomóc.
– Przestań się szarpać. Tylko pogarszasz sprawę.
Sięgnęła do krzaka i zaczęła odczepiać kolce. Zadanie okazało się
trudne i bolesne. Ząbkowane zadziory mocno trzymały się nitek
materiału. Wkrótce palce Candy krwawiły.
– Czekaj – powiedział Leteo. – Słuchaj. On się zatrzymał.
Sangwinius nie zatrzymał się, ale rzeczywiście zwolnił kroku, jakby
wiedział, że ofiara już mu nie umknie, więc nie musi się spieszyć. Ze
wzrokiem wbitym w Letea rozpoczął ostateczne natarcie, stawiając
potężne kopyta mocno i ciężko w śniegu. Nieszczęsny Leteo nie
widział bestii, którą zasłaniały gęste, splątane krzaki. Mało nie oszalał
z bólu i strachu, trząsł się na całym ciele.
– Nie zostawiaj mnie tutaj – błagał Candy. – Proszę, proszę, zostań
ze mną.
– Sza! – uciszyła go łagodnie Candy. – Nie zostawię cię.
– Nie? – zapytał głosem nagle spokojnym.
Podniosła oczy znad swojej krwawej pracy i zobaczyła, że patrzył
na nią z dziwnym, niemal zaskoczonym wyrazem złotych oczu.
– Nie – powtórzył. – Nie odejdziesz, co?
– Nie, nie odejdę. Zostanę.
– Większość ludzi po prostu by uciekła.
– Mówiłam ci: sza!
– Żeby się ratować.
– I patrzeć, jak bestia cię zjada? Nie, dziękuję. Teraz wyciągnij lewą
rękę. No, ciągnij!
Zdołał uwolnić ramię. Zaśmiał się słabo.
Candy obejrzała się na sangwiniusa. Bestia zbliżała się coraz
bardziej.
– Okay, jesteś mniej więcej wolny. Gotowy do biegu?
– Tak. Co ty chcesz zrobić?
– Odciągnę jego uwagę.
Chwycił ją za rękę.
– Nie. On cię zabije.
– Ty tylko biegnij do domu. Tam się spotkamy.
– Nie.
– Życz mi powodzenia.
Zanim zdążył coś jeszcze powiedzieć, wyskoczyła z krzaków,
wrzeszcząc na całe gardło.
– Hej, ciemniaku! – Tego wyzwiska używał ojciec, kiedy mówił do
Ricka i Dona; nie wiedziała, czemu akurat teraz przyszło jej do głowy.
– Słyszysz mnie, ciemniaku?
Stwór przystanął w pół kroku i spojrzał na nią, marszcząc
bandyckie czoło.
– Tak, do ciebie mówię! – wrzasnęła, pokazując bestię palcem. –
Boziu, ale jesteś brzydki.
Stwór chyba rozumiał, że go obrażono, ponieważ opuścił kąciki
straszliwej paszczy i wydał niski pomruk.
– No chodź – kiwnęła na niego. – Tutaj jestem.
Zerknęła szybko na Letea, który podniósł się i wygramolił z krzaka.
Potem pobiegła. Sangwinius natychmiast puścił się w pogoń. Ziemia
drżała od ciężaru jego potężnego cielska. Candy zygzakiem
przemknęła pomiędzy drzewami w nadziei, że zmyli bestię, co chyba
podziałało, bo zyskała kilka metrów przewagi. Zaryzykowała następne
spojrzenie w stronę Letea, ale straciła go z oczu. Liczyła, że dotarł już
do domu, więc pobiegła w stronę drzwi, wkładając resztki sił w ten
wyścig z bestią.
Im bardziej się zbliżała do domu, tym większe odsłaniał bogactwo
szczegółów. Każda rama okienna misternie rzeźbiona, każdy kamień
pokryty mchem i porostami. Nawet dochodząca od domu mgiełka
starości wskazywała jak był skomplikowany. Słodki jak letni dym, ale
zaprawiony goryczą.
Kiedy od drzwi dzieliło ją tylko dziesięć kroków, sangwinius znowu
ryknął. Obejrzała się przez ramię i zobaczyła, że stwór wypadł zza
rogu, pędząc tak szybko, że pasożyty wylatywały z jego zmierzwionej
sierści. W pędzie zawadził barkiem o kant ściany i odłupał kilka
kamieni. Candy przyspieszyła i pobiegła na tyły domu. Zobaczyła tam
dwoje drzwi. Spróbowała otworzyć pierwsze – były zamknięte na
klucz. Mimo to szarpnęła za klamkę i wyraźnie usłyszała, że ktoś się w
środku porusza. Ale nikt nie otworzył. Spojrzała za róg. Bestia jeszcze
się nie pokazała. Więc zamiast biegnąć do następnych drzwi i
ryzykować, że też są zamknięte na klucz, załomotała pięścią w drzwi.
– Otwierać! Prędko! Prędko!
Słyszała sangwiniusa tuż za rogiem. Dopadnie ją za chwilę.
– Proszę! – wrzasnęła. – Błagam!
– Już dawno przestałam mówić „proszę”! – odezwał się jakiś głos za
jej plecami.
Odwróciła się.
A tam stała ni mniej, ni więcej, tylko Diamanda w błękitnej sukni –
i uśmiechała się przez śnieg.

31
NOWINY NA TYMCZASEM

Cała grupka poszukiwaczy przygód z dobrego statku „Belbelo”


wędrowała po Tymczasem już od kilku tygodni w poszukiwaniu
Finnegana Hoba. Na razie nie mieli powodów do optymizmu. Chociaż
wszystkie raporty podawały, że Finnegan polował na ostatnie smoki
właśnie tutaj, na Trzeciej Po Południu, nie znaleźli po nim ani śladu.
Panowały niezwykłe jak na tę Godzinę upały, wilgotne i przytłaczające,
co zaczęło się odbijać na wszystkich podróżnikach. Wieczne
popołudnie bywa wyczerpujące: ludzie dyszą jak zgonione psy, z
wywieszonymi językami. Teraz właśnie siedzieli pod ogromnymi
liśćmi banderowca, czekając, aż minie ulewny monsun – monsuny
nadchodziły regularnie, lecz wcale nie odświeżały powietrza.
Banderowiec był w pełnym rozkwicie (zresztą na Tymczasem wszystko
kwitło, nawet kamienie) i kwiaty pod kroplami deszczu dźwięczały jak
małe dzwoneczki. Ten dźwięk mógł się podobać komuś w lepszym
nastroju. Nikt jednak spośród kompanii nie miał ochoty wstać i
zatańczyć do nieprzewidywalnej melodii banderowca.
– Przeklęte kwiaty – burknął John Spór, który zwykle zachowywał
się najgrzeczniej z braci Johnów. –1 ten deszcz, od którego głowa pęka!
Mam już po dziurki w nosie deszczu i kwiatów!
– Nie mówiąc o bujnej roślinności – dodał John Śpioch.
– O tak – poparł go John Wąż. – Ciągle ta bujność!
– Możesz zatkać gęby swoim braciom? – zwróciła się Genewa do
Johna Szelmy. – Zaczynają mi działać na nerwy.
– Wprawdzie mieszkają na mojej głowie – odparł John Szelma – ale
nie jestem ich panem. Mają własne opinie…
– I prawo do ich wygłaszania – podchwycił John Pasek.
– Spokój, spokój – powiedział Dwupalcy Tom. – Nie ma sensu się
kłócić. Tylko jeszcze bardziej się spocimy. Musimy jakoś się dogadać,
bo nie odejdziemy stąd, dopóki nie znajdziemy człowieka, którego
szukamy. Finnegan jest gdzieś tutaj. To – podniósł krótki miecz do
walki w zwarciu, który znaleźli wetknięty pomiędzy dwa kamienie –
jest dowód.
– Mógł należeć do kogoś innego – sprzeciwił się John Wąż.
– Ale nie należał do innego – oświadczyła Tria bez cienia
wątpliwości. – Tylko do niego.
– Bynajmniej się nie zgadzam z Johnem Wężem – zabrał głos
kapitan McBean – ale naprawdę nie mamy dowodu. I wiecie co? Mnie
też to miejsce daje się we znaki.
– Co wam się tutaj nie podoba? – zdziwił się John Szelma. – Moim
zdaniem to raj.
– Wszystkiego można mieć dosyć – mruknął kapitan McBean. –
Nawet raju.
– I tej roślinności, która się zmienia co pół Godziny – dodał John
Spór. – Zdumiewające. Deszcz spada, zmywa połowę roślin i
wyskakuje coś kompletnie nowego. Wiecie, że widziałem na drzewie
owoc, który wyglądał całkiem jak twarz? To po prostu nienaturalne.
– Kimże jesteśmy, żeby oceniać, co jest naturalne? – zapytał
retorycznie Dwupalcy Tom.
– Wiedziałem, że tak powiesz – warknął John Wąż. – Ty z tym
twoim cudacznym domem. Co tu gadać o wynaturzeniach!
Tomasz nie odpowiedział, tylko skoczył. Grube, muskularne nogi
wyniosły go wysoko w powietrze nad głowami towarzyszy.
– Niech on mnie nie bije! – pisnął John Wąż w przerażeniu.
Lecz Tom wcale nie rwał się do bijatyki. Zamiast tego chwycił trzy
gigantyczne liście nad Johnami i przechylił je niczym dzbany. Woda
wypełniała je po brzegi. Chlusnęła na braci i przemoczyła ich do
suchej nitki.
– Typowe! Typowe! – Złościł się John Wąż, wypluwając deszczówkę.
– On nie może znieść najmniejszej uwagi o swojej…
– Drugiej połowie – dokończył Tom, wciąż kołysząc się na grubych
łodygach liści banderowca. – A w ogóle on się nazywa Pływowy Jim.
Jest poławiaczem ostryg. I moje serce należy do niego, a jego do mnie i
tak zostanie do końca świata.
– No, teraz wiemy – powiedział McBean.
– Czy kiedyś go poznamy? – zapytała Tria.
– Zapraszam was wszystkich, jak tu jesteście, na posiłek do mnie,
Jima i naszych zwierzaków.
– Macie dużo zwierząt? – zaciekawiła się Tria.
– Dziewiętnaście według ostatniego rachunku. Ptak skromniś,
którego nazywamy Pan Jajo. Stary mądry kundel zwany Święty
Bartłomiej, największy złośnik pod słońcem. Stary smolny kot, który
się kiedyś przybłąkał. Wszelkie gatunki.
– Istny dom wariatów – stwierdził Wąż.
– No, my wszyscy pójdziemy z wizytą do Toma, Jima i ich
zwierzaków – powiedział John Szelma. – A ty możesz zaczekać na
dworze.
– Cha, cha – rzucił kwaśno Wąż. – Pęknę ze śmiechu.
– Wcale nie – zaprzeczyła Tria.
– To była ironia, dziewczynko – prychnął Wąż.
– Tria, nie zwracaj na niego uwagi – powiedziała Genewa. – To
tylko…
– Tylko żałosny, złośliwy i wyjątkowo niesympatyczny człowiek –
oświadczyła Tria prosto z mostu, zadziwiając wszystkich. – Nie boję
się ciebie, Johnie Wężu. Może jestem jeszcze dziewczynką, ale znam
różnicę pomiędzy człowiekiem, który ma w sercu coś prawdziwego,
czego powinnam słuchać, a pozerem jak ty, który wypowiada pierwszą
podłą myśl, jaka mu przyjdzie do głowy. Przy okazji, głupio wyglądasz
z rozdziawionymi ustami. Radzę ci je zamknąć.
Wąż nic nie odpowiedział. Całkiem go zatkało.
– Chyba przestało padać – zmienił temat McBean.
Reszta kompanii wynurzyła się spod osłony banderowca i
zobaczyła nieskazitelny błękit nieba nad głowami; deszczowe chmury
odpływały na północny wschód. A kiedy słońce ogrzało namokłą
Godzinę, zaczarowana gleba Tymczasem odegrała kolejną genezę i
wydała z siebie nowe pokolenie flory i fauny: słodko pachnące, o
kształtach i barwach spisanych z nieskończonego alfabetu form i
odcieni. Kompania oczywiście widziała już wiele razy to zjawisko,
ponieważ jednak w Księdze Początku nie było dwóch takich samych
wersów, niezmiennie znajdowali świeże powody do zachwytu.
Również i tym razem.
– Popatrzcie tylko! – wykrzyknął John Śpioch. – Purpurowo-żółty
kwiat!
Ledwie wymówił te słowa, kiedy wskazywany kwiat strzepnął
płatkami, uniósł ozdobioną czułkami głowę i wzbił się błyskawicznie
w powietrze, pociągając za sobą chmarę płatkoskrzydłych braciszków.
– Może pewnego dnia będziemy jak te kwiatowe muchy –
powiedziała Tria.
– Co to znaczy? – zapytała Genewa.
– Och, taka głupia myśl.
– Nie, powiedz nam.
Tria zmarszczyła brwi. Słowa przychodziły jej z widocznym
trudem.
– Pomyślałam tylko, że może kiedyś… jeśli zostaniemy tu
wystarczająco długo i jeśli często będzie padało… może wszyscy się
zmienimy. Może po prostu odlecimy z wiatrem…
Zapatrzyła się w niebo rozjaśnionymi, szeroko otwartymi oczami;
ten pomysł wyraźnie ją oczarował. Potem spostrzegła, że wszyscy na
nią patrzą, i nagle się zawstydziła.
– Co ja wygaduję? – bąknęła. – Zwykłe głupoty. Przepraszam.
– To nie głupoty – zaprotestował John Spór. – Zdarzało mi się
myśleć dokładnie to samo, odkąd tu jesteśmy. Chyba wszyscy o tym
myśleliśmy. Nawet rozmawiałem o tym z braćmi.
– Widocznie pamięć cię zawodzi – rzucił wyniośle John Wąż. –
Nigdy nie uczestniczyłem w żadnej rozmowie dotyczącej przemiany w
cholernego owada.
– Nie zwracaj na niego uwagi – poradził Trii Tom. – Mów dalej.
Tria wzruszyła ramionami.
– Powiedziałam, co miałam do powiedzenia. Oprócz…
– Czego, na niebiosa?
– Myślę, że tak się dzieje nie tylko na Tymczasem. Wszędzie
nadchodzi zmiana.
– Wielkie rzeczy – burknął John Zuch. – Więc coś się zmienia. Co
w tym ważnego? Zaczyna padać, przestaje padać…
– Nie chodzi mi o taką zmianę – zaprzeczyła Tria.
– Możesz się wyrażać jaśniej? – poprosiła Genewa.
Tria pokręciła głową.
– Nie bardzo – przyznała.
Przykucnęła i ostrożnie wyrwała maleńki kwiatek tkwiący w błocie
u jej stóp. Wyszedł gładko z ziemi razem z bladozielonym korzeniem,
który lekko się skręcał, jakby chciał sięgnąć z powrotem do gleby.
– Może te zmiany z początku wydają się małe – podjęła Tria trochę
nieprzytomnie. – Ale spowodują ogromne skutki.
– A co z nami? – chciała wiedzieć Genewa. – Czy stanowimy część
zmian?
– O tak. Czy chcemy, czy nie. Świat stanie na głowie.
Tria czule wsunęła niecierpliwą roślinkę z powrotem w ziemię,
gdzie kwiatek zagłębił się z wdzięcznością, podnosząc główkę w
koronie płatków.
– Słyszycie? – zapytał Tom.
– Ja nie.
– Ja tak – powiedziała Tria.
Wszyscy zamilkli. Ale nic nie usłyszeli.
– Mógłbym przysiąc, że słyszałem głos – szepnął Tom.
– Może echo naszych głosów.
– Nie, to żaden z nas – stwierdziła Tria. – Tom ma rację. Ktoś jest w
pobliżu.
Genewa rozejrzała się uważnie, a Tria zrobiła coś zupełnie innego.
Zamknęła oczy i stała absolutnie nieruchomo, w całkowitym
skupieniu. Wreszcie powiedziała:
– On jest gdzieś po lewej stronie. – Wciąż z zamkniętymi oczami
wskazała kierunek. – Jest bardzo blisko.
Potem otwarła oczy i spojrzała tam, gdzie pokazywała. Krajobraz
nie był całkiem pusty. Ostatnie oberwanie chmur zmyło do czysta cały
teren, lecz nowa roślinność kiełkowała już wszędzie i zielonym
dywanem okrywała grunt.
– To mi się nie podoba – oświadczył John Spór. – Powinniśmy stąd
się wynosić.
– To nie smok – zapewniła Tria.
– Skąd wiesz?
– Nie wiem. Po prostu tak myślę.
– Finnegan? – zapytała Genewa.
– Gdzie on jest? –zniecierpliwił się McBean. – Skoro jest blisko,
czemu go nie widzimy?
Tria wpatrywała się w ziemię.
– Na dole… – wymamrotała.
– Dlatego go nie znaleźliśmy – odgadła Genewa. – On jest pod
ziemią!
– Pod ziemią? – zdziwił się Tom.
– Tak.
– Może wykorzystuje tunele i jaskinie pod wyspą, żeby się
podkradać do smoków?
– Tak albo tam zabłądził – podsunął John Śpioch. – I teraz nie
może wyjść.
– Tak czy owak musimy się dowiedzieć prawdy – oświadczyła
Genewa. – Nie po to płynęliśmy tak daleko, by zawrócić tylko dlatego,
że on jest pod ziemią.
– Pozwólcie mi prowadzić – poprosiła Tria. – Znajdę dziurę w ziemi
i pójdziemy po niego.
– Zgoda? – zapytała Genewa.
– Na wszystko, byle tylko się wydostać z tej wyspy – odpowiedział
McBean.

32
CO SIĘ ZD ARZYŁ O NA PROGU

Diamanda wyglądała na bardzo zmęczoną, ale z pewnością


ucieszyła się na widok Candy.
– Słyszałam, że masz jakieś kłopoty.
– Można tak powiedzieć – przyznała dziewczyna.
Spojrzała ponad ramieniem Diamandy i zobaczyła, że sangwinius
wyszedł zza rogu domu. Widocznie zwęszył już obecność mocy w
pobliżu, bo zwolnił i podchodził czujnie, szczerząc zęby jak wściekły
pies.
Diamanda uniosła lewą rękę eleganckim gestem i wyrecytowała:

Stój –
Bestio!
Na rozkaz mój –
Bestio!
Bo przeklniesz dzień –
Bestio!
Gdy narodziłaś się –
Bestio!

Prostota zaklęcia wywołała uśmiech na ustach Candy, lecz choć


proste, spełniło swoje zadanie. Oblicze sangwiniusa przybrało
spokojny i przyjazny wyraz. Stwór posłusznie osunął się na ziemię i
oparł łeb na przednich nogach. Pomimo ogromnych rozmiarów nagle
upodobnił się do domowego zwierzątka wylegującego się przy
kominku.
– Tam są cztery inne bestie – ostrzegła Candy.
– Tak, wiem. Ale zanim przyjdą nas szukać, zdążymy wrócić na
Dwudziestą Piątą.
– Mam ci tyle do powiedzenia.
– Nie wątpię.
– Ale zanim odejdziemy…
– Tak?
– …chłopiec, który mnie tu przywiózł… nazywa się Leteo… jest
gdzieś tutaj i jest ranny.
– No, musimy go zostawić na łaskę jakiegoś przechodzącego
samarytanina – odparła Diamanda. – Nie mogę ryzykować, że coś ci
się stanie.
– Zabierzemy go ze sobą.
– Podoba ci się ten chłopiec? – zapytała Diamanda, jak zwykle
bezpośrednia.
– Nie. Tylko obiecałam, że go nie zostawię. A ja nie lubię łamać
obietnic.
– Tak się składa, że wiem o tym chłopcu. Ma skażoną krew,
wiedziałaś?
– Tak. Widziałam. Musi brać lekarstwo, tak mi powiedział.
Przedtem czy potem, jak cię porwał? – zagadnęła Diamanda.
– Nie chciał mnie skrzywdzić. Jestem pewna.
– Potrafisz przebaczać, dziewczyno, to ci muszę przyznać. Zresztą
nie dziwię się specjalnie, zważywszy na to, co wiem o tobie. Niemniej
– uśmiechnęła się pobłażliwie – powinnaś uważać z dobrocią. Głupcy
częsio biorą ją za słabość.
Rozumiem – powiedziała Candy. – Nie będę… – urwała i przyjrzała
się sangwiniusowi. – Przysięgnę, że mrugnął.
– To niemożliwe.
– Mrugnął, Diamando. Mru…
Zanim dokończyła, coś przyciągnęło również spojrzenie Diamandy
– nie bestia, lecz okno wysoko w górze. Spostrzegła, że ktoś cofnął się
od parapetu.
– Szlag! – zaklęła. – Ktoś w tym domu właśnie rozwiązał moje
zaklęcie! Mamy kłopoty, dziewczyno…
Chwilę później sangwinius ryknął i zerwał się z ziemi. Natychmiast
wbił oczy w Candy i ruszył do niej z rozdziawioną paszczą, jakby
zamierzał ją połknąć.
Cofnęła się, krok, dwa kroki. Ale dalej nie mogła. Zamknięte drzwi
Domu Umrzyka twardo gniotły ją w plecy.
Sangwinius zionął na nią smrodliwym oddechem. Candy podniosła
ręce, żeby odepchnąć stwora, lecz jego atak okazał się markowany.
Kiedy już myślała, że szczęki ją pochwycą, potwór nagle okręcił się i
capnął Diamandę. Wszystko stało się tak szybko, że Candy nie zdążyła
nawet krzyknąć ostrzegawczo. Nie mogła niczego zrobić, żeby
uratować staruszkę. W jednej chwili Diamanda stała obok, w
następnej sangwinius trzymał ją w paszczy. Candy nigdy nie widziała
czegoś równie okropnego. Ten widok poruszył w niej jakąś głęboką
strunę. Zaszlochała i rzuciła się na bestię z szaleńczą furią.
– Oddawaj ją! – wrzasnęła.
Ale stwór nie zamierzał rezygnować z posiłku. Odsunął się od
Candy dziwnie ostrożnym ruchem. Czyżby się jej obawiał? Dlaczego?
Ponieważ miała w sobie moc. Tak, chyba tak. Przecież przepędziła
szajkę zeteków z ładowni „Papugo Papugo”. Może to samo słowo
podziała teraz.
Zbyt rozwścieczona, żeby się bać, ruszyła w pościg za
sangwiniusem, przywołując słowo – i moc, którą zawierało – na usta.
Lecz zanim zdążyła je wymówić, bestia niedbale zamknęła ogromną
paszczę i zęby przebiły Diamandę w wielu miejscach.
Siostra Fantomayi nie krzyknęła. Wydała tylko drżące westchnienie
i umarła. Potem sangwinius odwrócił się i odszedł niespiesznie, z
bezwładnym ciałem Diamandy zwisającym po obu stronach paszczy.
Krew kapała na świeży śnieg.
Dygocząc na całym ciele, Candy oparła się o zamknięte drzwi i
przycisnęła ręce do twarzy.
– Dosyć… – jęczała-proszę… już dosyć…
Zbyt wiele przeżyła; to wszystko ją przytłaczało. Najpierw
Babilonium i rozstanie z Malingiem, potem tajemnice Pałacu
Zmierzchu i porwanie; teraz to. Straciła jedną z niewielu osób w tym
nieszczęsnym świecie, które ją rozumiały. Wystarczyła zaledwie jedna
okropna chwila, żeby Diamanda odeszła. To za wiele, za wiele.
Po jakiejś minucie Candy spojrzała przez palce. Zamieć pogarszała
się z każdym podmuchem wiatru. Gęstniejące tumany śniegu prawie
już przesłoniły sangwiniusa i jego ofiarę. Po chwili stwór zniknął.
Candy usłyszała jakiś dźwięk za plecami, metaliczny zgrzyt
odciąganej zasuwy. Chciała się podnieść i odsunąć od drzwi, ale nie
zdążyła. Drzwi się otwarły. Zatoczyła się do tyłu, wymachując rękami.
Sięgnęła do klamki, żeby powstrzymać upadek, ale dłonie jej
zdrętwiały, ramiona osłabły, myśli się mąciły. Na mgnienie dostrzegła
świat, do którego wpadła; potem przeciążone zmysły poddały się i
chętnie pozwoliła, żeby zabrała ją ciemność.

33
WIZYTA NA ULICY MARAPO ZSA

W mrokach nieświadomości przelotnie dostrzegała Diamandę. Na


brzegu Dwudziestej Piątej Godziny, uśmiechającą się do niej. Na łodzi,
siedzącą spokojnie i wpatrzoną w wodę, wciąż z uśmiechem.
I wreszcie – cud! – idącą po ulicach Kurczakowa, niewidoczną dla
przechodniów. Ten sen cokolwiek doda! jej otuchy. Jakby pokazywał,
że Diamanda zajęła się już innymi sprawami, pozostawiła za sobą ból
życia – i śmierci.
Candy wymamrotała przez sen imię staruszki i zbudził ją dźwięk
własnego głosu. Leżała na ogromnym łożu w najdziwniejszym pokoju,
jaki dotąd widziała. Dominował w nim masywny kominek
wyrzeźbiony z czarnego marmuru. Na palenisku migotał skąpy ogień,
bladoniebieskie płomyki ledwie muskały mroczną gardziel paleniska.
A jednak w pokoju było jasno, chociaż światło nie padało z kominka.
Krwawiło ze szpar w meblach i przedmiotach: z wazonu, spod drzwi
szafy, nawet spomiędzy drewnianych lakierowanych desek podłogi. A
tam gdzie krzyżowały się smugi i filigrany światła, co najmniej w
trzydziestu miejscach, sypały się iskry jak z fajerwerków. Migotanie
wypełniało niezwykle wysoki pokój mnogością tańczących cieni.
Candy wstała z łóżka, na którym ktoś ją uczynnie położył, i
próbowała się zorientować w otoczeniu, ale przeszkadzało jej
nieustanne migotanie światła: wszystkie przedmioty zdawały się
poruszać, jakby ożywione upiornym blaskiem. Po paru chwilach jej
oczy przyzwyczaiły się do tego oświetlenia i zaczęła ostrożnie
zwiedzać pokój. Na krześle przy kominku leżało ubranie, widocznie
przygotowane dla niej. Para ciemnoniebieskich bucików z
jaskrawoczerwonymi sznurowadłami. Workowate ciemnopurpurowe
spodnie. Bluza pod kolor spodni. I luźny żakiet, na pierwszy rzut oka
ozdobiony abstrakcyjnymi wzorami, które po bliższym zbadaniu
okazały się wizerunkami stworzeń z jakiegoś abarackiego raju – ryb,
zwierząt i ptaków.
Przyjęła prezent z wdzięcznością.
Ubranie, które miała na sobie, było wilgotne i podarte. Włożyła
nowe i odkryła, że wszystko uszyto z tkaniny wyjątkowo przyjemnej w
dotyku; materiał jakby sam się starał zapewnić jej wygodę.
W nowym stroju poczuła się znacznie lepiej przygotowana na
spotkanie z właścicielem domu, nawet trochę ciekawa. Otworzyła
drzwi i wyszła na korytarz. Oświetlony był tak samo jak pokój za jej
plecami – światło wyciekało ze szpar, krzyżowało się i iskrzyło.
Korytarz ciągnął się daleko w obie strony i wypełniały go rozmaite
rupiecie, jak w magazynie. Po raz trzeci w ostatnich dniach – pierwszy
raz na Babilonium, drugi w Wunderkammen w Pałacu Zmierzchu –
Candy uświadomiła sobie przedziwną obfitość Abaratu. Czasami
wydawał się jakby encyklopedią możliwości: od A do Z rzeczy dziwne i
cudowne, tłoczące się i przepychające w swojej gorliwości, żeby być
Wszystkim i Więcej Niż Wszystkim. A gdzieś w tej ambicji krył się
klucz do prawdy o Abaracie.
Może jej gospodarz coś o tym wiedział.
– Halo! – zawołała. – Jest tam kto? Halo!
W odpowiedzi usłyszała tylko echo własnego głosu, więc skręciła
na prawo i ruszyła korytarzem, nawołując. Po drodze zauważyła kilka
osobliwości. Wypchany łeb zwierzęcia, którego paszcza wyglądała jak
gniazdo wijących się języków. Parawan rzeźbiony w ptaki, które
zdawały się wzlatywać, kiedy podchodziła. Stół zastawiony co
najmniej trzystoma pionkami jakiejś gry, w formie dwóch armii: Dnia i
Nocy.
Z góry i z dołu dochodziły dźwięki świadczące o czyjejś obecności
w domu. Piętro wyżej ktoś stukał młotkiem, a obok ktoś śpiewał
wysokim, cienkim głosem. Smutna, dziwna pieśń; Candy nauczyła się
jej od Malinga. Opowiadała o człowieku zwanym krawiec Szmitt,
podobno najlepszym krawcu na Abaracie, ale trochę szalonym.
Krawiec wbił sobie do głowy, że niebo jest jak źle dopasowany garnitur
i wkrótce przytrzymujące je guziki odpadną.

Krawiec Szmitt, co szyje i pruje,


Myślał, ie niebo źle pasuje…

Nieszczęsny krawiec strasznie się bał konsekwencji, opowiadała


piosenka, ponieważ cokolwiek leżało za niebem – potwory albo po
prostu otchłań nicości – mogło się przedostać z tamtej strony i wylać
na świat.
Więc według piosenki całe życie robił guziki, żeby bezpiecznie
zapiąć niebo z powrotem.

…setki guzików z kości i miedzi


Wyrabiał krawiec do samej śmierci.
Teraz już krawiec Szmitt nie żyje,
Więc sam się dowiedział, co niebo kryje.
My go wspominamy dziś dla konsolacji
I modlimy się, żeby nie miał racji.

Ta smętna melodia towarzyszyła Candy w wędrówce po domu. Co


jakiś czas dziewczyna zaglądała za któreś drzwi. Widziała liczne ślady
zamieszkania. W jednym pokoju stało duże łóżko, na którym
niedawno ktoś spał, sądząc po wgłębieniu odciśniętym na poduszce.
W innym na małym stoliku stało wielkie jajo, z którego niedawno
wykluło się stworzenie z gatunku rozumnych roślin.
Candy wciąż nawoływała i wreszcie znalazła rozmówcę. Drobna
kobieta ubrana na czarno, z misterną kryzą wokół szyi, pospiesznie
nadeszła korytarzem i skinęła na nią.
– Czy to ty mnie tutaj sprowadziłaś? – zapytała Candy.
Kobieta pokręciła głową.
– A wiesz, kto?
– Pan Masper – odparła cicho kobieta. – I wiem, że chciałby z tobą
porozmawiać.
– Gdzie znajdę tego pana Maspera?
– Chodź ze mną – poleciła kobieta, przesuwając spojrzeniem po
twarzy Candy z najwyższą ciekawością, badając oczy, usta, nawet uszy
i czoło.
– Coś nie tak? – zapytała ją Candy.
– Nie, nie. Po prostu… jesteś inna, niż się spodziewałam.
– A czego się spodziewałaś?
– Och, no wiesz. Kobiety z mocą…
– Ja? Chyba się pomyliłaś…
– O nie. To jesteś ty. Inaczej nie byłabyś tutaj.
– Skoro o tym mowa…
– Tak?
– Przed domem był chłopiec.
– Leteo. Tak, znaleźliśmy go.
– Nic mu się nie stało?
– Jest teraz pod ochroną pana Maspera – oznajmiła kobieta. –
Proszę, chodź.
– Więc nic mu się nie stało? – naciskała Candy.
– Przecież mówiłam…
– … że jest pod ochroną pana Maspera.
Kobieta odwróciła się plecami do Candy i ruszyła korytarzem.
– A w ogóle jak się nazywasz? – zapytała Candy.
– Pani Kittelnubetz – odpowiedziała kobieta, nie odwracając się. –
To dla mnie zaszczyt służyć panu Masperowi.
Zatrzymała się przy drzwiach i otwarła je z szacunkiem, nawet
jakby z pewną ostrożnością.
– Baw się dobrze – powiedziała, wprowadzając Candy do pokoju.
– Gdzie? – zdziwiła się dziewczyna.
– Na ulicy snów – wyjaśniła pani Kittelnubetz.
Po tych słowach na środku pokoju (gdzie w przeciwieństwie do
innych pokojów i korytarza panowała ciemność) zapaliło się światło.
Candy zobaczyła dziwaczny drewniany walec ustawiony na stole.
Wysoki na dwadzieścia centymetrów, miał jakieś pół metra średnicy.
Zewnętrzna ściana, wypolerowana na wysoki połysk, sugerowała, że
ktoś bardzo dba o urządzenie. Widniały w niej wąskie szczeliny.
– Co to jest? – zapytała Candy, oglądając się na panią Kittelnubetz.
Ale korytarz był pusty. Kobieta w czerni znikła, pozostawiając pytanie
bez odpowiedzi.
– Dziwne – uznała Candy.
Jeszcze nie widziała najdziwniejszego. Walec zaczął się obracać,
jakby napędzany mechanicznym motorkiem ukrytym w podstawie. A
przez szczeliny zaświeciła narastająca jasność. Dziewczyna
zafascynowana – i przekonana, że mechaniczna szafa grająca z
pewnością niczym jej nie grozi – podeszła do stołu, pochyliła się i
zajrzała przez szczeliny do wnętrza wirującego bębna.
Szu, szu, szu…
Ten dźwięk działał niemal hipnotycznie, podobnie jak miarowy
ruch. Uśmiech zadowolenia wypłynął na twarz Candy. Im bardziej się
odprężała, tym mocniej jaśniało światło w środku bębna.
Szu, szu, szu…
Czy tam coś się rusza? Tak wyglądało. Candy zmrużyła oczy i
usiłowała skupić wzrok na wnętrzu wirującego bębna. Takie
staroświeckie urządzenia miały swoją nazwę, przypomniała sobie.
Nazywały się zoetropy czy jakoś tak. W środku miały obrazki
ustawione w ten sposób, żeby stwarzały iluzje ruchu.
– Ale super! – szepnęła, przysuwając się bliżej.
A bęben wciąż zwiększał szybkość, aż szpary wirowały w takim
tempie, że zlewały się w jedno okno.
Jaki obrazek jest po drugiej stronie? Candy spodziewała się czegoś
prostego, ale nie: wewnątrz bębna zobaczyła zalaną słońcem ulicę.
Domy i chodniki, niebo i dachy nie były namalowane, tylko idealnie
realistyczne. A po ulicy, jak w prawdziwym świecie w prawdziwy
dzień, przechadzali się mężczyźni i kobiety (i nawet ze dwie małpy);
czarni i biali, złotoskórzy i szkarłatni. Jedno mieli wspólne – wszyscy
nosili przedziwne nakrycia głowy. Nie wyglądały jak kapelusze czy
stroiki, tylko jak cudaczne fantazje wznoszące się niczym
wielopoziomowe wieże.
Candy patrzyła z podziwem, a wirujące okno wciąż łagodnie wabiło
jej wzrok do wnętrza bębna. Niemal czuła, jak „ulica snów”
przyciągają, uwodzi swoim pięknem i barwami, każe jej patrzeć,
patrzeć, patrzeć bez końca…
Teraz już się domyśliła, co widzi. Pani Kittelnubetz odkryła przed
nią tajemnicę: „ulica snów”, tak to nazwała. Oficjalna nazwa – ulica
Marapozsa – widniała na tabliczce przytwierdzonej do muru, ale „ulica
snów” dużo lepiej pasowała. Tutaj, na słonecznym deptaku, ludzie nie
nosili na głowach zabawnych nonsensów z powodu jakiegoś wybryku
mody. Nosili swoje sny. Przeszedł mężczyzna dźwigający na głowie
płonącą wieżę o jednym oknie. Na innej głowie tkwiła cela, w której
kulił się związany nieszczęśnik; na jeszcze innej (człowiek z dużą rybą
pod pachą, którą pewnie niósł do domu na obiad) wznosił się maleńki
teatrzyk, gdzie pośrodku sceny stała postać o trupiej czaszce.
Lecz iluzje pokazywane wewnątrz urządzenia stanowiły zaledwie
początek. Candy dostrzegała cos* nowego za każdym rogiem, za
każdymi otwartymi drzwiami i uchylonym oknem – migawki z życia,
nieodgrywanego jak teatralne przedstawienie, tylko płynącego w
całkiem naturalny sposób. Przy oknie na piętrze uczyła się kobieta z
włosami jak gąszcz pełen kolorowych ptaszków. W innym miejscu
stało pasiaste zwierzę wielkości średniego psa, z długimi rzęsami i
pękatym ogonem, które miało na głowie mały budyneczek, kopułkę
podtrzymywaną przez cztery kolumny, skromny zwierzęcy
odpowiednik wymyślnych wieżyc, którymi chełpili się dwunożni
mieszkańcy ulicy Marapozsa.
Zebropies patrzył wprost na Candy tak intensywnym wzrokiem, że
jeszcze głębiej wciągnął ją w świat ulicy Marapozsa. Nagle chyba
poczuł się nieswojo pod jej spojrzeniem, obrócił się i uciekł. Śledziła
go przez alejkę odchodzącą od ulicy Marapozsa. Ponownie doznała
niesamowitego wrażenia, że coś ją wciąga do tego małego światka.
Dlaczego nie? pomyślała. Co to szkodzi? Zwierzę poprowadziło ją
uliczkami coraz węższymi, w miarę jak oddalali się od ulicy
Marapozsa. Lecz na każdym rogu, pomimo wąskich chodników i
zaniedbanych budynków, czekały nowe cuda i dziwy.
Tu stał blady mężczyzna, spoglądając z uwielbieniem na dziecko
trzymane w ramionach, chociaż niemowlak miał macki zamiast
kończyn. Tam siedziała kobieta z ogromnym, soczystym plastrem
pizzy na kolanach (pepperoni, pieczarki, oliwki; bez anchois).
Candy straciła z oczu zwierzę, które śledziła, ale się tym nie
przejęła. Miała dużo więcej do obejrzenia, na przykład mężczyznę,
który sądząc po wyglądzie, miał w żyłach krew klaunów i ozdabiał
ściany fantazyjnymi malunkami. Albo łaciate zwierzę, które stało
cierpliwie w plamie słonecznego blasku i karmiło małe – dwa ssały
łapczywie, a trzecie przywierało do matczynej nogi w ekstazie miłości.
Klauni. Matki. Śniący. Cóż za dziwny świat ją wciągał. Zaczynało jej
się kręcić w głowie nie tylko od widoków, ale i od dźwięków i
zapachów. Pora wracać, zdecydowała; czas oderwać wzrok od tego
miejsca i wrócić do pokoju z maszyną. Ale jak? Dotarła tak daleko
wiedziona ciekawością.
Jak miała wrócić?
Może wystarczy po prostu zamknąć oczy, pomyślała, a wtedy iluzja
zniknie i powrócę do pokoju z Masperem, oglądając urządzenie z
bezpiecznej odległości.
Ale nie poskutkowało.
Chociaż zamknęła oczy i czekała przez kilka sekund w
ciemnościach, kiedy znowu je otwarła, stała w tym samym miejscu.
Uwięziona wewnątrz maszyny.
– Co się dzieje? – spytała kobietę w ciąży, z małym lasem rosnącym
na głowie. – Dlaczego nie mogę stąd wyjść?
Kobieta popatrzyła na nią ze zdumieniem, jakby nie zrozumiała
ani słowa.
– Czy ktoś może mi powiedzieć, co się dzieje? – poprosiła Candy.
Dopiero czerwonogęby małpolud udzielił jej odpowiedzi.
– Gdzie twoje sny? – zapytał. – Tutaj wszyscy noszą sny na głowie.
– Ale ja tu nie mieszkam – zaprotestowała Candy. – Przyszłam z
zewnątrz.
– Z zewnątrz? – zdziwił się brodaty mężczyzna z rybą pod pachą. –
Nie ma żadnego zewnątrz!
– Właśnie że jest – oświadczyła Candy. – Byłam tam.
Podniosła wzrok na „niebo” w nadziei, że zobaczy tam dowód na
istnienie pokoju poza tym sztucznym światem. Ale nie widziała ani
śladu żadnego zamknięcia. Tylko nieskazitelny błękit.
Wpadła w panikę. A jeśli podróż do tego świata odbywa się
wyłącznie w jedną stronę? Może wszyscy śniący obywatele ulicy
Marapozsa trafili tu jak ona, jako naiwni goście. Goście, którzy
podczas wizyty w tym świecie odkryli, że nie mogą stąd wyjść. I z
czasem zapomnieli, że prowadzili niegdyś inne życie, daleko od ulicy
Marapozsa.
No, oni mogli się poddać, ale ona nigdy nie pozwoli, żeby to ją
spotkało! Nie po to wędrowała wśród cudów Abaratu – narażając się
na śmierć, kalectwo i obłęd – żeby skończyć jako więzień w sztucznym
świecie.
– Chcę stąd wyjść! – wrzasnęła. – I to zaraz! Ktoś musi mnie
usłyszeć!
Odrzuciła głowę do tyłu.
– Panie Masper! Jest pan tam?! Panie Masper!!
– Po prostu pokaż nam swoje sny – odezwał się człowiek z płonącą
wieżą na głowie. – No, pokaż!
– Nie!
– Nie bądź zboczona – skarciła ją stateczna kobieta z misterną
kolumną snów na głowie. Głos miała dziwnie podobny do głosu
mężczyzny z płonącą wieżą. Ciekawe.
– Pokaż nam! – podchwycił inny przechodzień głosem jak echo
tamtych. – Chcemy zobaczyć twoje sny!
– Zatrzymam je dla siebie – oświadczyła Candy.
– Pokaż nam – powtórzył mężczyzna z rybą i podszedł bliżej.
– Pokaż, bo cię zmusimy – zagroził małpolud.
– Trzymaj się z daleka – ostrzegła Candy.
Mężczyzna nie zwrócił uwagi na ostrzeżenie. Sięgnął do tyłu i
chwycił rybę za ogon, jakby chciał nią uderzyć Candy. Nie dała mu
szansy. Wyrwała mu rybę z ręki i wymierzyła cios w sny, które
piętrzyły się na jego głowie. Okazały się kruche. Szczątki pofrunęły na
wszystkie strony.
– Moje sny! – wrzasnął mężczyzna ze zgrozą. – Patrz, co zrobiłaś z
moimi cennymi snami!
Krzyk natychmiast podjęła cała ulica Marapozsa, ponieważ
świadkowie starcia i jego konsekwencji przyłączyli swoje głosy.
– Niech ona nam pokaże!
– Zobaczmy twoje sny, dziewczyno!
– No już! Zobaczmy!
Nacierali na nią ze wszystkich stron, furia wykrzywiała ich twarze.
Próbowała protestować, że jest niewinna, ale nie słuchali. Mogła tylko
odwrócić się do nich plecami i uciekać. Obejrzała się przez ramię.
Sytuacja nie wyglądała dobrze. Ściana ciemności przegradzała ulicę.
Dochodził od niej znajomy dźwięk.
Szu! Szu! Szu!
Obracające się szczeliny przemykały niebezpiecznie blisko Candy.
Gdyby wybrała nieodpowiedni moment do skoku, trafiłaby w solidną
ścianę pomiędzy szczelinami – niezbyt miła perspektywa. Ale skąd
miała wiedzieć, kiedy najlepiej skoczyć? Zupełnie jakby próbowała
wsiąść na rozpędzoną karuzelę. Gdyby źle obliczyła skok, mogła
stracić przytomność od uderzenia albo jeszcze gorzej – zaczepić się
jakoś o mechanizm i krążyć w kółko, w kółko…
– Po prostu to zrób – powiedziała sobie.
A potem znalazła się w powietrzu, leciała i spadała. Przeżyła kilka
sekund czystej grozy, kiedy świat zmienił się w rozmazaną otchłań
wypełnioną hałasem zgrzytających sprężyn i kół zębatych. Przeraziła
się, że koszmar się spełnił, i wpadła do wirującego mechanizmu. Z tyłu
słyszała śniących wrzeszczących do niej, że zginie, głupia wiedźma, i
dobrze jej tak, bo zasłużyła na śmierć. Mechaniczny hałas spotężniał
tak bardzo, że musiała zatkać sobie uszy rękami. Nawet to nie
pomogło. Od hałasu aż głowa ją rozbolała.
– Przestańcie!–krzyknęła.
Chyba ktoś usłyszał jej prośbę, a może po prostu miała szczęście,
że trafiła w szczelinę. Tak czy owak uwolniła się od dręczącego jazgotu
i poleciała do przodu, przez szczelinę na drugą stronę. Nagle wszystko
ucichło i odkryła, że leży na wytartym dywanie.
– Cześć – powiedział jakiś głos.
Podniosła wzrok. Obok drzwi stał mężczyzna ubrany na
ciemnoszaro.
– Nic ci nie jest? – zapytał.
– Nie… nic… – wykrztusiła.
Spróbowała się podnieść. Kątem oka widziała wciąż wirujące
urządzenie. Słyszała jego szum, równie potężny. I dalekie głosy z ulicy
Marapozsa.
– Czyja…?
– Czy co? – zapytał mężczyzna i wyciągnął rękę, żeby pomóc jej
wstać.
– Czułam się tak, jakby to coś mnie wciągnęło.
Pokręciła głową. Dopiero kiedy nieprzyjemne wrażenie
dezorientacji trochę ustąpiło, zdobyła się na odwagę, żeby spojrzeć na
mężczyznę stojącego obok niej.
– Jestem pan Pius Masper – przedstawił się. – Właściciel tego
domu.

34
SEKRET Y I PIECZEŃ

Po drugiej stronie niezmierzonej przepaści pomiędzy Abaratem a


Zaświatem – w Kurczakowie w stanie Minnesota – ostatnio zrobiło się
spokojniej. Ciekawość i lęk, zbudzone przez anonimowego wandala
bazgrzącego na ścianie w hotelu Komfort, ostygły do powszechnej
obojętności – wandal stracił swoją pozycję w rankingu plotkarskich
tematów na rzecz burmistrza, Harolda Meadowsa, którego skarżono o
branie łapówek za przymykanie oczu na pewne naruszenia polityki
zdrowotnej (konkretnie chodziło o spuszczanie ścieków z przetwórni
kurczaków prosto do miejskich rynsztoków, żeby podatnicy z
Kurczakowa musieli płacić za czyszczenie zatkanych rur). W obliczu
tego skandalu Harry Meadows wykonywał dość upokarzający rytuał
zaprzeczeń, żeby nie wylecieć z posady, i jego żarliwe wyznania „ja
tego nie zrobiłem” przyciągały uwagę mieszkańców.
Pozostało kilka wyjątków. Nieliczni wierni entuzjaści wciąż
patrolowali okolice hotelu w dzień i w nocy, wypatrując najmniejszych
śladów nadnaturalnych zjawisk. A w departamencie policji nawet dwaj
funkcjonariusze poświęcali godzinę dziennie na zniknięcie Candy
Quackenbush. W rzeczywistości jednak te sprawy przestały być
ważne. Obywatele Kurczakowa mieli co innego na głowie.

Nawet na ulicy Followell w domu Quackenbushow rozmowy o


Candy ostatnio tak bardzo irytowały Billa, że Ricky i Don poszli po lini
najmniejszego oporu i po prostu przestali o niej mówić w zasięgu
słuchu ojca.
A potem pewnego dnia, kiedy wszyscy usiedli do kolacji i Bill
osuszy! kilka puszek piwa, oznajmił:
– Mam nowiny dla wszystkich.
– O czym, tato? – zainteresował się Rick.
– O nas wszystkich – odparł Bill Quackenbush i z trzaskiem
otworzył następne piwo. – Mówiłem waszej mamie, że wyjadę z
Kurczakowa. Do Chicago albo do Denver. Ale teraz myślę, że wszyscy
powinniśmy wyjechać. Całą rodziną.
Chłopcy zaczęli mówić jednocześnie:
– Chicago!
– Kiedy jedziemy?
– A co ze szkołą?
Melissa podniosła ręce, żeby ich uciszyć.
– Nigdzie nie wyjedziemy – oświadczyła, patrząc groźnie na męża.
– Dopóki Candy nie wróci do domu.
– Ona uciekła – powiedział Bill, wymawiając wyraźnie każde słowo,
jakby rozmawiał z kretynką. – Uciekła i nie wróci, przynajmniej
nieprędko. Może za parę lat zapuka do drzwi z trójką dzieci i bez
męża. Ale teraz jej nie ma, więc im szybciej przestaniemy na nią
czekać, tym szybciej wszyscy możemy powrócić do normalnego życia.
– Ale tato… – zaczął Rick z oczami pełnymi łez. – Nie możemy po
prostu zapomnieć…
– Tylko nie płacz – warknął Bill, grożąc synowi palcem. –
Ostrzegam, jeśli zaczniesz beczeć jak głupia dziewucha, dam ci
prawdziwy powód do płaczu.
Ricky pociągnął nosem i siłą woli powstrzymał łzy.
Ale Don, które oczy pozostały całkowicie suche, miał własne
argumenty.
– Załóżmy, że ona wróci – powiedział. – A nas tu nie będzie. Jak
ona nas znajdzie?
– Nie jest aż taka głupia – burknął ojciec. – Popyta sąsiadów, dokąd
wyjechaliśmy.
– Nie chcę iść do nowej szkoły w nowym mieście – ciągnął Don. –
Lubię moich kolegów.
– Znajdziesz nowych – odparł ojciec. – A każda szkoła jest taka
sama.
– Widać, że wszystko przemyślałeś – odezwała się zimno Melissa. –
Kiedy dokładnie zamierzałeś nam powiedzieć? Czy po prostu
zbudzimy się pewnego ranka spakowani i gotowi do drogi?
– Ja jestem głową domu – oświadczył Bill. – Ja muszę podejmować
ważne decyzje. Jeśli nie ja, to kto?
– Och tak, właśnie ty, Bill – rzuciła ironicznie Melissa. – Wzór
odpowiedzialności.
– Czy mogę już wstać od stołu? – poprosił Ricky, patrząc na swój
zakrzepły makaron z serem i wyschnięty kawałek pieczeni.
– Jeszcze nic nie zjadłeś, skarbie – powiedziała jego matka.
– Nie jestem głodny.
– Ani ja – dodał Don.
– No dobrze, możecie iść – zgodziła się Melissa.
Obaj wstali z takim pośpiechem, że mało się nie poprzewracali.
– Nie zmienię decyzji – oświadczył Bill, dopiwszy piwo. – Nie
zamierzam tutaj gnić. Dzień po dniu nic do roboty.
– Więc znajdź sobie pracę, Bill.
– Nie ma żadnej.
– Jest mnóstwo.
– Żadnej, która mi odpowiada.
Melissa pokręciła głową.
– Wiesz co? Możesz sobie planować, co chcesz, ale ja się stąd nie
ruszę bez Candy.
Bill milczał przez całą minutę. Potem wstał, podszedł do lodówki i
wyjął następną puszkę piwa.
– Dlaczego nie chcesz tego przyznać? – zapytał, nie wracając do
stołu. – Ona odeszła. Oboje to wiemy. Nigdy do nas nie należała.
Oczy Melissy nagle wypełniły się łzami. Zakryła rękami twarz.
– Jak możesz tak mówić? Ona jest naszym dzieckiem. Zawsze
będzie naszym dzieckiem.
Bill oparty o lodówkę zapatrzył się na ciemniejące podwórze.
– Nie – powiedział. – Ona nigdy nie była nasza.
– O czym ty mówisz?
– Och, daj spokój, Melisso. Zawsze była dziwna, od samego
początku. Na przykład jej oczy…
– Dużo dzieciaków ma oczy w dwóch różnych kolorach –
zaprotestowała Melissa. Gniew nagle wysuszył jej łzy. – I ona wcale nie
jest dziwna. Po prostu nigdy jej nie kochałeś.
– Starałem się. – Wzruszył ramionami.
– Jakoś słabo się starałeś. – Pokręciła głową Melissa. – Prawie się do
niej nie odzywałeś przez całe miesiące.
– Okay, nigdy nie mogliśmy się dogadać.
– Jesteś jej ojcem, Bill.
– Czyżby?
Melissa zmierzyła go ostrym wzrokiem.
– Co to ma znaczyć?
– No, sama mówiłaś. Coś się stało tamtej nocy, kiedy Candy
przyszła na świat. Trzy kobiety…
– Och, więc teraz chcesz o tym mówić.
– Powiesz mi czy nie?
– Powiem ci. Ale pod jednym warunkiem.
– Niby jakim?
– Wysłuchasz mnie. Uwierzysz.
– To dwa…
– Bill!
– No dobrze. Słucham. Powiedz, co się stało.
Przez dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści sekund Melissa milczała.
– No, mów! – ponaglił ją Bill. – Nie żartuję. Chcę wiedzieć.
Melissa głęboko zaczerpnęła tchu.
– Dobrze. Trochę już wiesz. Kiedy odszedłeś do ciężanówki
podeszły kobiety. Mówiłam ci o nich. Nagle pojawiły się w burzy.
Zapytałam je, skąd się wzięły, a one powiedziały, że przybyły z innego
świata, który nazywały Abarat.
– I ty im uwierzyłaś? – prychnął Bill.
– Tak. Uwierzyłam. Nie wiem dlaczego, ale wiedziałam z absolutną
pewnością, że powiedziały mi prawdę. – Bill pokręcił gło ~wą. –
Podobno chciałeś wiedzieć, co się zdarzyło tamtej nocy – warknęła
IMelissa. – Więc słuchaj.
Przerwała i zaczekała, aż płomień jej gniewu opadnie. Objęła
spojrzeniem kuchnię, jakby wyliczała obowiązki, które na nią
cz«ekały. Wynieść śmiecie pozmywać brudne naczynia, wyrzucić
uschnięte geranium stojące na parapecie. Ta wyliczanka ją uspokoiła.
Gniew wyparował i Melissa podjęła opowieść o tamtej deszczowej
nocy. Mówiła cicho, tak cicho, że Bill musiał wytężać słuch, żeby
wszystko zrozumieć.
– Nie wiem do dziś, czy znalazły mnie tam tylko przez przypadek –
powiedziała – czy jakoś nas wytropiły. Za to wiem, że bały się, że śledzi
je ktoś z ich świata. To, co robiły, pewnie było niezgodne z prawem
Abaratu. Ale wyglądały na zdesperowane. Chcą mi coś dać,
powiedziały. Nie, nie mnie. Dziecku, które ma się urodzić. Chcą coś
ofiarować temu dziecku. To na zawsze odmieni jej życie. Tak
powiedziały. Nic nie będzie takie samo dzięki temu, co jej ofiarują…

35
DWOJE W DZIEWIĘTNASTCE

Henry Murkitt już nie sypiał. Odkąd nie powiodła mu się próba
oderwania mieszkańców Kurczakowa od telewizorów i plotek, dniem i
nocą dręczyła go okropna świadomość tego, co się stanie z miastem,
które niegdyś nosiło jego rodowe nazwisko.
Sny, które sprowadziły na niego tę udrękę, nie ustały tylko dlatego,
że Henry przestał sypiać. Przybrały tylko formę wizji na jawie, w
pewnym sensie bardziej przerażających niż zwykle senne koszmary.
Na przykład stał w oknie pokoju numer 19 i wyglądał przez brudną
szybę na zwyczajnych ludzi załatwiających zwyczajne sprawy, kiedy
nagle nad ulicą zawisał cień niczym widmo zagłady, która wkrótce
czeka ich wszystkich. Henry nie obawiał się o siebie (duch nie lęka się
śmierci), ale bał się, potwornie bał o tych niewinnych, nieświadomych
ludzi.

– Wyglądasz melancholijnie.
Henry odwrócił się od okna i szeroko otworzył oczy ze zdumienia.
Po drugiej stronie pokoju ujrzał twarz, której nie widział od dawna.
– Diamanda? – zapytał. – To ty?
– Tak, to ja, Henry.
Och, czas potraktował ją łaskawie! Chociaż jej włosy – zawsze
nosiła długie – posiwiały, a twarz ozdobiła siateczka cienkich
zmarszczek, wyglądała równie elegancko jak zawsze. W odległych
czasach jego ukochana żona była piękna i wbrew wszelkim
oczekiwaniom nadal pozostała piękna.
– To naprawdę ty? – wyszeptał ledwo dosłyszalnie ze strachu, że
ten cudny miraż zniknie i zostawi go samego.
– Tak, Henry. To naprawdę ja.
– Ale dlaczego… po tylu latach?
– Śmierć mnie dosięgła. Niedawno. I wiesz, kiedy unosiłam się nad
moimi zwłokami (mało przyjemny widok), moje myśli natychmiast
pobiegły do ciebie. Właśnie do ciebie! Chcę zobaczyć Henry’ego,
pomyślałam. Reszta może zaczekać. Chyba przybyłam zawrzeć pokój.
– Przybyłaś i tylko to się liczy. Przybyłaś. Skąd wiedziałaś, gdzie
mnie znaleźć?
– No, to długa historia i jednocześnie bardzo krótka. Krótka wersja
brzmi: mam oczy i patrzyłam.
– Co się stało z twoim gachem w Chicago?
– Z kim? – Diamanda się zaśmiała.
– Twoim… gachem. Wszyscy mi mówili…– Wyjaśnijmy sobie kilka
spraw na wstępie, Henry. Cokolwiek słyszałeś od plotkarzy, nie miałam
żadnego gacha w Chicago. Ani w innym miejscu, skoro o tym mowa.
– Naprawdę?
– Nie wróciłabym zza grobu, żeby ci opowiadać drobne
kłamstewka.
Odetchnął z zadowoleniem.
– A właściwie – podjął – dlaczego wróciłaś?
– Przede wszystkim żeby zrobić to.
Podeszła do Henry’ego i złożyła lekki pocałunek na jego wargach.
Potem jeszcze sześć na dokładkę. To był pierwszy ludzki dotyk, jaki
Henry poczuł od wielu lat.
– O Boże, ale mi tego brakowało… – westchnął. – Więc jesteśmy
teraz dwoma duchami, tak?
– Właśnie tak. Tylko dwoma duchami.
– Jak to się stało? Jak umarłaś?
– Próbowałam chronić dziewczynę z twojego świata, nazywa się…
– Candy Quackenbush.
– Więc słyszałeś o niej?
– Była w tym pokoju ledwie kilka tygodni temu, zbierała materiały
do jakiegoś szkolnego wypracowania. Urocza dziewczyna, takie
sprawiała wrażenie.
– Panna Quackenbush okazała się bardzo potężną młodą kobietą.
Henry miał zdziwioną minę.
– Naprawdę? Zdumiewasz mnie. Wyglądała miło, ale całkiem
zwyczajnie. Gdzieście się spotkały?
– W świecie, o którym nigdy nie rozmawialiśmy, aż dotąd – odparła
Diamanda. – Na Abaracie.
– Ach! Baśniowy Abarat. Wprawdzie jestem tu zamknięty chyba od
pół wieku, ale nawet ja trochę o Abaracie słyszałem. Jeśli wiesz więcej,
powiedz mi.
– Zawsze jest więcej, kiedy mowa o Abaracie. To świat bez granic.
Wydawał się zaintrygowany, więc Diamanda próbowała wyjaśnić w
jak najprostszy sposób. Lecz im więcej mu mówiła, tym więcej chciał
wiedzieć i wkrótce opowiedziała mu całą historię. Jak odbyła podróż
na Abarat; jak po raz pierwszy spotkała siostry z Fantomayi i po wielu
przygotowaniach zabrano ją na Iglicę Odoma, Dwudziestą Piątą
Godzinę, gdzie została wprowadzona w tajemnice Czasu Poza Czasem.
Chociaż mówiła o niezwykłych rzeczach, ani razu nie zwątpił w jej
prawdomówność. Znał ją zbyt dobrze. Jeśli twierdziła, że istnieje
archipelag, gdzie każda wyspa leży na innej godzinie dnia, to musiał
jej wierzyć. Dopiero pod koniec relacji, kiedy opisywała swoje
zaangażowanie w magię, zrobił się ostrożny.
– Wiesz, co Dobra Księga mówi o czarach – przypomniał. –
„Czarownicy żyć nie dozwolisz”.
– Ci starzy hipokryci. Gadają o mordowaniu czarownic, ale Dobra
Księga jest pełna magii. Zamiana Nilu w krew i przejście przez Morze
Czerwone. Co to jest, jeśli nie porządna staroświecka magia? Chcesz
przemienić wodę w wino? Żaden kłopot! Albo sprawić, żeby Łazarz
zmartwychwstał? Powiedz tylko słowo!
– Stąpasz po cienkim lodzie, Diamando!
– Wcale nie. Po prostu mówię ci prawdę. A każdy, kto kocha Dobrą
Księgę, kocha też prawdę, zgadza się?
Biedny Henry był całkiem zbity z tropu. W ciągu paru sekund
Diamanda otoczyła go teologicznymi zasiekami. Dostrzegła
konsternację na jego twarzy i wreszcie się nad nim zlitowała.
– Pomyśl w ten sposób – zaproponowała. – W magii chodzi o
łączenie rzeczy. Dostrzeganie, jak moc przepływa przez świat. Od
ciebie do tej szpary w ścianie, od pająka w szparze do piosenki w
głowie pająka, śpiewającego hymn do Boga…
– Pająki nie śpiewają.
– Wszystko wyśpiewuje hymny na swój sposób, Henry. To właśnie
jest magia. Śpiewanie modłów. I wszystkie wersy się łączą, dopóki
płynie moc… Kiedyś zaproszę cię, żebyś posłuchał, i przysięgam, że
usłyszysz takie magiczne alleluja…
Henry pokręcił głową.
– Nie wiem, kto tu bardziej zwariował. Ty, bo wygadujesz takie
rzeczy, czyja, bo trochę ci wierzę. – Posmutniał. – Ostatnio mam sny.
Straszne sny.
– O czym?
– Chyba o końcu świata. Przynajmniej o końcu Kurczakowa.
– Wierzysz w nie?
– Tak, oczywiście, że wierzę! Próbowałem nawet ostrzec ludzi
przed tym, co się stanie. – Wskazał ścianę, gdzie wciąż widniała jego
wiadomość naskrobana na tynku.
– „Wyższy poziom”? – przeczytała Diamanda.
– Wiem, że to trochę niejasne – przyznał Henry. – Ale tylko to mi
wtedy przyszło do głowy. Niestety, ludzie nie chcą słuchać.
– Może we dwoje zmusimy ich do słuchania.
– Mam nadzieję.
– Widzę, że zmieniłeś śpiewkę, Henry. Myślałam, że nienawidzisz
Kurczakowa.
– Chyba kiedy cię straciłem, nie miałem nic innego do kochania.
Kurczakowo albo nic.
– Posłuchaj sam siebie. Mówisz tak smutno.
– Bo jestem smutny. Powinienem spędzić życie z tobą.
– No, teraz możesz nadrobić stracony czas. Znowu się
odnaleźliśmy. Jesteś dobrym człowiekiem, Henry. Zasługujesz na
trochę szczęścia. Trochę wolności. Jak często wychodzisz z tego
paskudnego pokoju?
– Właściwie… nigdy stąd nie wychodziłem.
– Żartujesz!
– Nie. Czułem, że zgrzeszyłem, kiedy odebrałem sobie życie. Chyba
uważałem, że za karę powinienem tutaj siedzieć aż do sądnego dnia.
– To kompletna bzdura, Henry. Wyjdziemy razem. Na słońce.
– Wyjdziemy? Kiedy?
– Teraz, Henry! Wychodzimy zaraz!
Więc wyszli razem: upiór z pokoju numer 19 i Diamanda Murkitt,
miłość jego życia, ręka w rękę. Niewidzialni dla większości oczu, które
przypadkowo zwracały się w ich stronę, widoczni najwyżej jako
mglisty cień albo subtelne zawirowanie powietrza.
Lecz ich głosy to co innego. Nie brzmiały tak wyraźnie jak zwykłe
głosy, a jednak całkowicie zrozumiale. Jakby sąsiedzi wymieniali się
plotkami na pobliskim rogu. A temat tych rozmów – nadchodząca
zagłada miasta – sprawiał, że ludzie słuchali uważnie. Przechodnie
oglądali się ze zdziwieniem.
– Myślisz, że nasza wiadomość dociera do ludzi? – zapytał
Diamandę Henry, kiedy stali pod upstrzonym przez gołębie
pomnikiem jego pradziadka, założyciela miasta.
– Na pewno nas słyszą – odparła Diamanda. – Ale czy to znaczy, że
naprawdę słuchają, tego nie wiem. No bo czym dla nich jesteśmy?
Jedynie głosami mamroczącymi nad uchem. To ciekawe. Zauważyłeś,
jak psy i dzieci całkiem spokojnie przyjmują naszą obecność? Myślę,
że miasteczku nic by nie zagroziło, gdyby je zostawić dzieciom i psom.
– Urwała i odwzajemniła jego spojrzenie. – Czemu tak na mnie
patrzysz?
– Ciągle jesteś prześliczna.
– Nie czas na flirty, Henry.
– Jeśli nie teraz, to kiedy? Czekaliśmy tak długo… czy nie
zasłużyliśmy sobie, żeby poznać najgłębsze sekrety naszych serc?
– Jesteś taki sentymentalny – powiedziała czule Diamanda.
– I jestem z tego dumny! – zawołał Henry. – Boże, Diamando, świat
może się skończyć w każdej chwili. Powinniśmy mówić szczerze. Jesteś
śliczna. Proszę. Powiedziane.
Uśmiechnął się do niej i osłaniając oczy przed słońcem, rozejrzał
się po ulicy Głównej.
– Jak myślisz, co będzie pierwszy znakiem? – zapytał.
– Deszcz na wietrze. Słony deszcz.
– Mówisz tak, jakbyś już przeżyła coś takiego.
– Owszem. I mówię ci, Henry, to nic przyjemnego. Im więcej
zrobimy, żeby usunąć ludzi z miasta, tym mniej będzie płaczu i
narzekania, kiedy wszystko się skończy.
– Jakieś propozycje? – zagadnął Henry.
– No, ze względu na pośpiech powinniśmy się rozdzielić. Trzymać
się głównych ulic. Chodzić i mówić do ludzi. Sączyć im do uszu
przestrogi. Namawiać, żeby wyjechali z miasta. Tylko subtelnie, żeby
nie wiedzieli, że to my. Niech myślą, że sami wpadli na ten pomysł.
– Sprytnie – pochwalił ją Henry.
– Powiedz im, żeby niczego nie pakowali. Po prostu muszą
wyjechać.
– Ile mamy czasu? – zapytał.
Diamanda podniosła wzrok na niebo, wypatrując znaków, ale
widocznie żadnych nie znalazła.
– Nie wiem. Godziny, nie dni. – Ponownie spojrzała na męża. –
Musimy zrobić, co w naszej mocy, żeby uratować tych ludzi, bo inaczej
mnóstwo gniewnych duchów będzie nas wytykać palcami.
– No, tego nie chcemy – zgodził się Henry. – Nie teraz, kiedy
dopiero się odnaleźliśmy.
Diamanda uśmiechnęła się.
– Przyznam, że dobrze cię widzieć, Henry. A teraz wracajmy do
pracy.
– Głosić przestrogi – powiedział Henry.
– Głosić przestrogi.

36
PAN MŁODY SPOD ZIEMI

Głos, który drużyna usłyszała pod żyzną glebą Tymczasem,


rozlegał się raz słabiej, raz głośniej. Lecz bez wątpienia brzmiały w
nim siła i gniew.
– Pójdźmy tyralierą! – zawołała Genewa. – Poszukajmy jakiegoś
wejścia pod ziemię.
– Tylko ostrożnie – dodał Szelma. – Ktokolwiek tam jest na dole,
gada trochę jak wariat.
Stąpając uważnie, żeby jeszcze bardziej nie rozzłościć ani nie
przestraszyć człowieka pod ziemią, rozproszyli się i rozglądali za
wejściem do tuneli.
– Znalazłam coś! – zawołała Tria.
Istotnie, znalazła nieznośnie wąski tunel, zarośnięty korzeniami,
rojący się od licznych wielonogich mieszkańców, pióronogów, wszy
ziemnych i skorpitów.
– To samobójstwo, żeby tam schodzić – oświadczył kategorycznie
John Spór. – Jeśli robactwo nie pogryzie nas na śmierć, tunel na pewno
się na nas zawali.
– A w każdym razie wystraszymy na śmierć tego, kto tam siedzi –
dodał John Śpioch.
– Ale po to przyjechaliśmy – wytknęła mu Genewa.
– Nie, żeby dać się pogrzebać żywcem – odpalił John Wąż.
– No dobrze – powiedział Tom do braci. – Wy zostańcie tutaj i
pilnujcie wejścia, a reszta wejdzie do środka.
Ruszył w stronę tunelu.
– Czekaj! – zatrzymała go Tria. – Jestem najmniejsza. Powinnam iść
pierwsza.
– Strasznie się palicie, żeby tam zejść – zauważył John Szelma – ale
chyba najpierw powinniśmy się zastanowić. Załóżmy, że tam pod
ziemią jest Finnegan Hob, wielki łowca smoków. Zadajmy sobie
pytanie, dlaczego on tam jest.
W odpowiedzi zapadła cisza. Wszyscy wymieniali ponure
spojrzenia.
– Właśnie, zgadza się, panie i panowie, on pewnie tam jest razem
ze smokiem.
– No, jeśli tę bestię równie łatwo zabić jak tego na morzu –
powiedział Tom – to raczej nie mamy się czego bać.
– Nie bądź zbyt pewny siebie – ostrzegła Genewa. – Morskie smoki
są delikatne. Byle co może je zabić. Natomiast robaki ziemne są dużo
mocniejsze. Niektóre dożywają tysiąca lat, a skóra im grubieje za
każdym razem, kiedy linieją.
– Słyszałem to samo – potwierdził John Spór.
– Cicho! – syknął Szelma.
– Nie uciszaj mnie! – oburzył się Spór.
– Nie, Spór – odezwał się John Pasek, który patrzył w inną stronę. –
To dla twojego dobra.
– Co?
– Wszyscy… – szepnęła Genewa do Johnów – …kryć się.
– Dlaczego? – zdziwił się Szelma.
Genewa ścisnęła mocno sztylet, który polerowała, i wymówiła
jedną sylabę:
– Smok.
– Gdzie? – zapytał Tom.
Nie ruszając się z miejsca, Genewa obróciła się o pełne trzysta
sześćdziesiąt stopni z wyciągniętym mieczem w dłoni.
– Wszędzie dookoła nas.
– O Boziu!–jęknął cichutko Szelma.
– Uroburos – dodała Tria.
– Co to znaczy? – chciał wiedzieć John Szelma.
– Wąż, który zjada własny ogon – wyjaśniła Tria.
– Dlatego jest wszędzie wokół nas – dodała Genewa tak cicho, że
musieli wytężać słuch, żeby ją zrozumieć.
– Nie widzę go – powiedział Tom.
– Właśnie że widzisz – zapewniła go Tria.
Chociaż mówiła cicho, jej głos brzmiał dziwnie czysto.
– Jest tam. – Wskazała zielono-złote zbocze. – I tam. – Skinęła na
grań porośniętą jakby kaktusami. – I tam. Tamta niebiesko-zielona
skała…
– On oddycha… – zauważył Tom bardziej ze zdumieniem niż ze
strachem. – Słyszę go.
– Czy on wie, że tu jesteśmy? – spytał John Wąż.
– Może ty nam powiesz? – rzucił uszczypliwie Spór. – Pogadajcie
jak wąż z wężem.
– Cha, cha – parsknął Wąż, wcale nierozbawiony.
– Czyli nie wiesz.
– Podejrzewam – odparł Wąż – że on wie. Tylko próbuje obliczyć,
ilu nas jest.
Po tych słowach pod ziemią wybuchły nowe krzyki.
– Myślę, że ziemny robak tam go osaczył – powiedziała ponuro
Tria.
– Dlatego on robi tyle hałasu – odgadł Dwupalcy Tom. – Próbuje
przyciągnąć jego uwagę. Żeby nas nie zaatakował…
Grunt zadrżał gwałtownie. Potężne fontanny ziemi i roślinności
wystrzeliły w powietrze wysoko i spadły bębniącym deszczem.
– Ona ma rację! – wrzasnął John Wąż. – Jest wszędzie wokół nas!
Genewa już nie szeptała. Krzyczała ile sił w płucach.
– Do broni! On wie, że tu jesteśmy! Przygotować się do walki!
Ci, którzy mieli broń, trzymali ją w pogotowiu. Wszyscy
wypatrywali wroga. Nagle ziemia wybrzuszyła się i łeb robaka –
spłaszczony niczym gigantyczna łopata, szeroki i groźny – wynurzył
się na powierzchnię.
Głowa była tak wielka, że szyja z trudem ją utrzymywała. Nie miała
w sobie żadnego piękna ani elegancji. Z czaszki wyrastała splątana
masa roślinności, a z dolnej szczęki zwisała broda oblepionych błotem
korzeni. Smok cuchnął zgnilizną, jakby jego ciało rozkładało się od
długiego leżenia w wilgotnej ziemi. Grudy materii odpadały mu od
brzucha, kiedy się podniósł, nie wiadomo jednak było, czy to sam
smok się rozpadał, czy po prostu strząsał z siebie błoto i szczątki
roślin.
– Odwróćcie jego uwagę! – wrzasnęła Genewa.
Tom i McBean zaatakowali przednie łapy smoka, Genewa zaś
skoczyła mu do pyska ze swoim małym sztyletem i wbiła go jak
najgłębiej. Ostrze ledwie przebiło łuski i nie wyrządziło bestii żadnej
krzywdy. Smok jednak wiedział, że go atakują, i rozwarł strzępiastą
paszczę, jakby chciał połknąć Genewę, która z szybkością urodzonej
wojowniczki wykonała fintę w lewo, po czym uderzyła z prawej. Wbiła
ostrze w miękkie ciało wokół nozdrza smoka i pociągnęła w dół,
otwierając długą ranę. Z rozcięcia trysnęła kleista krew, buchająca
żarem i smrodem ekskrementów, od którego łzawiły oczy.
Robak został ranny, bez wątpienia. Zatoczył się do tyłu i wydał
dźwięk podobny do szlochu. Lecz ta skarga również okazała się fintą,
ponieważ smok nagle skoczył ze zdumiewającą szybkością i wylądował
z takim impetem, że ziemia pękła. Kurz i kamienie wzleciały w
powietrze duszącą chmurą. Przez kilka chwil kurz wszystko zasłaniał.
Mogli tylko stać i czekać, aż opadnie.
A potem katastrofa. Z chmury kurzu dobiegł łoskot przesypywanej
ziemi i krzyk Trii.
– Gdzie jesteś?!! – wrzasnął Tom.
– Widzę ją! – zawołał John Szelma i pokazał na rzedniejącą
chmurę.
Ziemia zapadła się pod nieszczęsną Trią, która ześlizgiwała się w
ciemność.
Chociaż ranny, smok szybko spostrzegł, że trafiła mu się zdobycz.
Z gardłowym warkotem popełznął do Trii jak wąż, szorując brzuchem
po ziemi.
Tom skoczył zastąpić mu drogę, ale stwór niedbale odrzucił go
pyskiem i dalej wijąc się, pełznął do ofiary.
– On złapie dziecko – powiedział John Szelma.
Przysiadł na skraju szczeliny i przygotował się do skoku na
potwora.
– John? – odezwał się Spór. – Czyś ty zwariował?
– Nawet nie wiemy, co tam jest na dole! – zaprotestował Wąż.
– Tria jest na dole! – odparł Szelma.
– Och, oszczędź mi tego heroizmu – prychnął Wąż. – Ona już nie
żyje…
Szelma nie tracił czasu na dyskusje. Rzucił się po pochyłości w
mrok, razem ze swoimi braćmi.
Smok podniósł płaski, ubłocony łeb na sękatej szyi i rozejrzał się
płonącymi ślepiami. Potem wbił wzrok w McBeana. Kapitan upadł
nieszczęśliwie, kiedy ziemia się poruszyła, i teraz nie mógł wstać.
Siedział w pewnej odległości od dziury, rozcierając nogę.
– McBean, uważaj! – odezwał się Śpioch.
– Wiem, wiem. Moja noga…
– Nie, kapitanie, nie martwię się o…
Zanim Śpioch dokończył, smok rozwarł paszczękę niczym tunel i
rzucił się na McBeana. Natarł tak szybko, że kapitan nie miał czasu się
bronić. Dolna szczęka wsunęła się pod niego i nieszczęśnik wpadł
tyłem do gardła smoka. Krzyknął cienko jak mały chłopiec; krzyk odbił
się echem od sklepienia smoczej paszczy.
– Nytaganius Pejorius! – zawołał jakiś głos.
Smok zastygł w trakcie przełykania. Tom, Tria, Genewa i Johnowie
spojrzeli na ziemię, skąd dochodził głos wołający imię bestii. Na dnie
rozpadliny stał młody człowiek o ciemnej skórze, świetlistych
zielonych oczach i jasnorudych włosach splątanych w długie dredy.
– Czy mnie widzisz, Nytaganius Pejorius?
Robak przekrzywił głowę jak zirytowana papuga i źrenica mu się
rozszerzyła, kiedy wypatrywał wołającego.
– Tak, widzę cię – odpowiedział. Gdy mówił, płatki opadały z
kwiatów wokół jego paszczy.
– Czy widzisz też, co mam pod stopą, Nytaganius Pejorius?
Mężczyzna z rudymi dredami podniósł nieco wyżej bosą stopę,
żeby rozwiać wszelkie wątpliwości.
– Tak, widzę… – odpowiedział smok z mroźną furią w głosie.
– Więc powiedz, co widzisz.
– Finneganie, dlaczego mnie drażnisz?
– Powiedziałem, mów.
– To jajo, Finneganie Hobie. Moje jajo.
– Twoje jedyne jajo.
– Tak! Tak! Moje jedyne jajo!
– Mogę je zgnieść.
– Nie! Nie zrobisz tego. Nie moje jajo.
– Więc wypluj człowieka, którego właśnie zjadłaś.
– Ja? – Smok próbował wyglądać na urażoną niewinność. – Ja nie…
Długa bosa stopa Finnegana uniosła się nad jajem i zadrżała, jakby
już-
–już miała opaść.
– Potworze! – ryknął smok.
– Zwracaj, robaku. Liczę do trzech. Raz…
– Bezbożny potworze!
– Dwa…
– Dobrze! Dobrze! Niech będzie po twojemu.
Robak kilkakrotnie wykonał nagarniający ruch głową i w gardle mu
zaburczało. Po kilku sekundach pojawił się kapitan McBean. Zsunął się
po smoczym języku, wypadł z paszczy i wylądował niezgrabnie jak
worek kartofli na kupie ziemi. Pokrywała go gruba warstwa smoczej
śliny, ale wydawał się cały.
– Teraz, Finneganie Hobie – odezwał się smok – dotrzymaj swojej
części umowy.
– Genewa Brzoskwinia! – wrzasnął Finnegan. – To ty, prawda?
– Tak, to ja!
– Więc zabierz stąd swoich przyjaciół, tego też – wskazał McBeana.
– Ten rzygający robak i ja mamy do załatwienia pewną sprawę.
Skończy się to śmiercią jednego z nas. Proszę… odejdźcie!
Z tymi słowami złamał obietnicę i spuścił stopę na smocze jajo.

37
WŁAŚCICIEL DOMU UMRZYKA

Pan Masper był chyba najbardziej normalną osobą, jaką Candy


spotkała podczas całej podróży po Abaracie. Właściwie trochę
przypominał pana Wippela, który pracował w aptece w Kurczakowie –
obaj mieli blade, smętne twarze, okrągłe okulary i potulne miny.
Podobnie jak Wippel, pan Masper łysiał (ostatnie nieliczne kosmyki
przylepiał sobie w poprzek do czaszki). Nosił ciemny, dość
wyświechtany garnitur i szary krawat z plamami po jedzeniu; jednym
słowem prezentował się żałośnie. Lecz po szaleńczych przygodach na
ulicy Marapozsa Candy przyjęła ten zwyczajny wygląd z pewną ulgą.
– Cieszę się, że wróciłaś – powiedział do niej pan Masper.
– Co to za urządzenie? Zdawało mi się, że jestem w nim uwięziona.
– Och, to tylko antyk, nazywa się momentarium. Właściwie
powinienem go trzymać pod kluczem, żeby nikomu nie zrobił
krzywdy.
– Czy to miejsce w środku jest prawdziwe?
Masper zdjął okulary, wyciągnął białą chusteczkę z butonierki i
zaczął czyścić soczewki.
– Szczerze mówiąc, nie wiem, czy jest prawdziwe, czy nie. Zawsze
wyznawałem opinię, że takie sprawy nie mają znaczenia. Liczy się
efekt, jaki wywarł na tobie.
– No, mnie się nie podobało. Wszyscy mnie pytali, gdzie są moje
sny.
– Przecież nic ci się nie stało – zauważył Masper. – Wyglądasz
świetnie.
– Ale nie czuję się świetnie! – odparła Candy z nagłym gniewem. –
Straciłam moją przyjaciółkę Diamandę przed tym twoim okropnym
domem. I kazałeś Leteowi, żeby mnie porwał i przywiózł tutaj.
Wypraszam sobie!
– No, no, co za bezpośredniość! – rzucił drwiąco Masper.
Po raz pierwszy do jego głosu zakradła się niegrzeczna nuta.
Podszedł do jednego z absurdalnie wysokich i wąskich okien i
popatrzył na posępny krajobraz Ifrytu. Śnieg sypał teraz gęsto, a wiatr
porywał płatki i ciskał w okno.
– Musiałem cię tu jakoś ściągnąć. Przepraszam, jeśli wybrałem
trochę prymitywną metodę.
– Po co jestem ci potrzebna? Nie znam cię.
– Aleja ciebie znam, Candy. Czy Leteo był wobec ciebie okrutny?
– Nie.
– Bo jeśli tak…
– Powiedziałam, że nie – ucięła. – Więc kiedy mogę stąd wyjść?
– No, w tej chwili nie radzę próbować. Na dworze jest bardzo
zimno, jak widzisz.
Podszedł do drzwi i zawołał:
– Leteo! Przyjdź tu, proszę.
Po kilku sekundach pojawił się Leteo. Wydawał się całkowicie
odmieniony. Chociaż wciąż miał świeżą ranę na głowie, umył twarz,
uczesał się i przebrał w czarną marynarkę oraz spodnie; marynarka
miała błyszczące srebrne guziki, które zapinały się wysoko aż po
grdykę. Stanął w progu i stuknął obcasami czarnych lśniących butów.
– Popatrz na niego – powiedział z dumą Masper. – Pierwszy
żołnierz w nowej armii.
– Czyjej?
Masper obdarzył ją nikłym uśmiechem.
– Powinniśmy przełożyć tę dyskusję na inny Dzień, dobrze, Candy?
Albo lepiej na inną Noc.
– Czy mogę prosić pana o chwilę rozmowy na osobności? –
odezwał się Leteo.
– Co? Teraz?
– Tak. To pilne.
Maska łagodnej obojętności spadła z twarzy Maspera, który nagle
się rozgniewał.
– Nie marnuj mojego czasu!
– To pilne. I ważne.
– Więc szybko… – Masper odwrócił się do Candy. – Zostań tutaj,
dobrze? Zaraz wrócę.
Wyminął Letea i wyszedł na korytarz. Jak tylko zniknął, Leteo
szepnął:
– Uciekaj!
– Co?
– Uwierz mi… po prostu uciekaj. Zbij szybę, jeśli musisz, ale
uciekaj. On chce cię zabić…
– Leteo! – zawołał Masper z korytarza.
– Idę!
Masper zawrócił do drzwi z lekko rozbawionym wyrazem twarzy.
– Co ty wyprawiasz najlepszego, chłopcze? Zawierasz samobójczy
pakt?
Wszedł z powrotem do pokoju. Cała jego postać lekko drgała, jakby
stał w smugach gorącego powietrza.
– Ja tylko…
– Wiem, co robiłeś, Leteo. Naprawdę musisz się nauczyć: nie
można stać jednocześnie po obu stronach. No, dość tych gierek,
dziewczyno. Myślałem, że odbiorę ci sny w łatwy sposób. Ale po naszej
krótkiej pogawędce przekonałem się, że jesteś tak uparta, że nie dasz
się namówić, i tak bystra, że nie dasz się oszukać. Więc musimy to
zrobić trudniejszym sposobem.
Candy miała wrażenie, że kiedy mówił, usta mu się poszerzały, a
oczy nabierały głębi, ciemniały. Zdjął okulary, które rozpuściły się i
przeciekły mu między palcami; materia, z której je zrobiono,
wyparowała w nicość.
– Co się z nim dzieje? – szepnęła Candy do Leteo.
– Uciekaj! – powtórzył Leteo.
– Tylko parę snów – powiedział były pan Masper. – Czy tak wiele
żądam? Tylko żeby zobaczyć, co się dzieje w twojej głowie. Ale nie.
Nie. – Okręcił się w stronę Letea i wycelował w niego palec. –
Ostrzegałem, co będzie, jeśli mnie zdradzisz. Tak czy nie? No?!
Żar narastał. Sylwetka mówiącego falowała i iluzja pana Maspera
zaczęła się rozpadać. Zwyczajna marynarka rozpłynęła się i odsłoniła
czarno-złote szaty. Rysy twarzy – która migotała, jakby pod skórą
przebiegały błyskawice – rozmyły się i po trzecim czy czwartym błysku
znikły, odkrywając zupełnie innego człowieka. Z jego ramion wznosił
się jakby przezroczysty kołnierz, zakrywający dolną połowę twarzy.
Stanowił zbiornik jakiegoś ciemnego płynu, który mężczyzna wdychał
tak swobodnie, jak ryba oddycha w wodzie. Coś pływało w tym płynie.
Nie, nie pływało, wiło się niczym ławica wściekłych węgorzy. Co chwila
błyskały elektrycznością i rzucały niepochlebne światło na jego twarz.
Och, ta twarz! Twarz trupa. Mięśnie częściowo zanikły, odsłaniając
kości sterczące przez pergaminową skórę. Oczy zapadły w głąb
oczodołów, wokół których ciało zrobiło się przezroczyste i nieustannie
leciutko drgało. Candy zauważyła, że płyn w kołnierzu (czy raczej
żyjące w nimstwory) wypływał z podstawy jego prawie bezwłosej
czaszki. Okropny widok. A jeszcze gorzej dla nich, pomyślała.
Przeżywać każdą chwilę Dnia i Nocy w takim więzieniu!
Reszta ciała była potężna. Czarno-złoty strój skrojono w ten
sposób, że podkreślał szczegóły anatomii. Mężczyzna miał nagie
dłonie, wielkie i blade, o długich palcach. Na każdym palcu nosił
pierścień misternej roboty, a środkowe palce obu dłoni kryły się w
kunsztownie wykutych srebrnych pochwach zakończonych ostrymi
igłami.
Nie musiał jej się przedstawiać. Odgadła jego nazwisko
natychmiast, kiedy prysł kamuflaż. To był Christopher Ścierwnik,
Książę Północy. Przebywała w jego towarzystwie, nie wiedząc o tym;
prawie ją oczarował na swój sposób. Ale nigdy więcej. Nie teraz, odkąd
zobaczyła go wyraźnie. Nigdy!, przysięgła sobie. Nigdy więcej.
– Przytrzymaj ją, Leteo – rozkazał Ścierwnik. – Chcę jej zadać parę
pytań.
Leteo zawahał się na chwilę, jakby nie chciał wypełnić rozkazu.
Candy wykorzystała tę sposobność. Skoczyła do drzwi, a świecące
stwory w kołnierzu Ścierwnika rzuciły jej cień na ścianę.
– Nie trać czasu na próby ucieczki – rzekł Książę Północy. – Nawet
gdybyś się wydostała z domu, w co wątpię, co cię czeka na zewnątrz?
Śmierć w śniegu? Pożarcie przez waztryla lub sangwiniusa? I zastanów
się: dlaczego uciekasz? Przecież cię nie krzywdzę.
– Wolę jednak zaryzykować na zewnątrz, dziękuję bardzo.
– Głupia! – warknął Ścierwnik. – Leteo, po raz ostatni. Przytrzymaj
ją.
Leteo odwrócił wzrok od Ścierwnika i spojrzał na Candy. Odczytała
sygnał w jego oczach. Kazał jej uciekać.
Więc tak zrobiła. Pobiegła.
– Zatrzymaj ją!!! – ryknął Ścierwnik.
Na mgnienie obejrzała się i zobaczyła, że Leteo zastępuje drogę
swojemu panu, który ruszył do drzwi. Jednym potężnym ciosem,
zadanym wierzchem dłoni, Ścierwnik cisnął chłopca przez pokój.
Leteo uderzył w okno, które pękło, i znikł w deszczu odłamków szkła.
– Stój! – zawołał Ścierwnik do Candy.
Podniósł rękę i zacisnął pięść, co spowodowało, że wszystkie lampy
w pokoju i korytarzu zgasły jednocześnie. Jedynym źródłem światła
pozostały stwory w kołnierzu Ścierwnika. Upiorna poświata rzucała na
ściany jego powiększony cień.
Książę Północy pokręcił głową i uśmiechnął się pobłażliwie.
– Wystarczy, pani – powiedział. – Chodź tu. Chodź. – Wzniósł
ramiona, jakby chciał wziąć Candy w objęcia. – Chcę tylko coś
wiedzieć o twoich snach.
– Więc zamknąłeś mnie w tym urządzeniu…
– Momentarium? Zwykle to całkiem bezbolesne. Ale ty? Trudna z
tobą robota, Candy Quackenbush. Docierają do mnie różne historie.
Gdzie tylko się pojawisz, zawsze sprawiasz kłopoty. – Podszedł,
wbijając w nią oczy, jakby potrafił ją zatrzymać samym wzrokiem. –
No, mnie nie sprawisz kłopotów.
– Nie?
– Nie. Skończyły się twoje podróże, Candy Quackenbush. Teraz
czeka na ciebie tylko dół w ziemi. Wierz mi, robię ci łaskę. Nie
chciałabyś być tutaj, kiedy nadejdzie Północ…
– Północ?
– Absolutna Północ. Ostatnia wielka ciemność okryje wyspy od
zmierzchu do świtu i jeszcze głębszym mrokiem wypełni mroczne
Godziny. Bez księżyca. Bez gwiazd. – Uśmiechnął się uśmiechem
trupiej czaszki. – Lepiej ci będzie pod ziemią. Nie ma tam grozy. Tylko
robactwo.
Candy usiłowała wyrzucić z myśli straszliwe wizje, które wywołał
jego głos. Jeśli przeżyje to spotkanie, spróbuje znaleźć sens w tych
słowach; przekazać je innym; ostrzec przed planami tego potwora.
Więc im więcej się dowie o tych planach, tym lepiej. Musi tylko
znaleźć sposób, żeby wyciągnąć z niego informacje.
– Nie rozumiem, w jaki sposób możesz zgasić gwiazdy –
oświadczyła lekceważąco. – To śmieszne.
– Nie, jeśli znajdę odpowiednich sprzymierzeńców – odparł. –
Takie niewiniątko jak ty pewnie nigdy nie słyszało o workomiocie…
– Workomiot? Nie. Co to jest?
– Nigdy się nie dowiesz.
Wzruszyła ramionami.
– I dobrze.
– Nie myśl, że nie wiem, co próbujesz zrobić, dziewczyno. Nie
jestem głupi.
Ponownie ten uśmiech. Straszny ponad wszelkie wyobrażenie.
– Tak? – rzuciła Candy. – Co próbuję zrobić?
– Podejść mnie. Żebym nieopatrznie powiedział coś, co przekażesz
swoim przyjaciołom. Tylko… komu to przekażesz? Nikomu. Jesteś
sama. Całkiem sama.
Dziwne, ale z niewiadomego powodu te słowa – że jest całkiem
sama – nagle zabrzmiały tak głupio, tak nieprawdziwie, że mogła tylko
się roześmiać.
– Co w tym śmiesznego?
– Nie jestem sama – wyjaśniła, chociaż nawet nie rozumiała, co to
znaczy, wiedziała tylko z absolutną pewnością, że to prawda.
Jej śmiech doprowadził Ścierwnika do furii.
– Milcz!–krzyknął.
Dalej się śmiała.
– Milcz! Jak śmiesz ze mnie szydzić?
Przez chwilę kipiała w nim wściekłość i stwory wokół jego głowy
wypluwały wstęgi światła na ścianki kołnierza. Widocznie zaskoczyła
go nagła jasność, bo zamknął oczy.
Wykorzystała okazję. Odwróciła się od niego i pobiegła, a
migotliwy blask bijący od przeciwnika oświetlał jej drogę. Zatrzasnęła
za sobą drzwi i przekręciła klucz w zamku. Potem zanurkowała w
mrok korytarza, nie zważając, na co wpadnie po ciemku.
Przed nią paliła się lampa, poza zasięgiem ciemności Ścierwnika.
Oświetlała klatkę schodową: spiralne schody prowadziły w dół, w
kolejną atramentową ciemność, albo w górę pod dach. Kiedyś, na
samym początku swoich przygód, wdrapała się na spiralne schody i
uniknęła śmierci. Może to podziała po raz drugi. Za nią Ścierwnik
szarpnął zamknięte drzwi i wyrwał je z zawiasów.
Candy nie oglądała się, tylko pobiegła w górę.

38
SERCE PÓŁNOCY

Przeskakiwała po dwa, czasami po trzy stopnie, aż dotarła na


drugie piętro. Tutaj schody się urywały, chociaż domyślała się, że dom
ma co najmniej cztery piętra. Więc gdzie są następne schody? Na
podeście, gdzie wyszła, zobaczyła kilka obrazów wiszących na
ścianach, wszystkie nieładne, i troje drzwi. Starając się nie patrzeć na
obrazy – zwłaszcza jeden przyprawiał ją o dreszcze, bo przedstawiał
jakieś stworzenie, które zjadało drugie stworzenie, które zjadało
trzecie, które z kolei zjadało czwarte i tak dalej w ohydnej orgii
pożerania – podeszła do drzwi i otwierała je po kolei, aż znalazła
drugie schody.
Obejrzała się przez ramię. Ścierwnik stał na podeście piętro niżej i
obserwował ją zza szklanego kołnierza, wywracając trupie oczy.
Zadygotała i w duchu poprzysięgła sobie, że prędzej umrze, niż
pozwoli mu się dotknąć zimnymi paluchami.
– Zostaw mnie w spokoju! – wrzasnęła do niego, chociaż
oczywiście wiedziała, że w ten sposób go nie odpędzi.
Potem odwróciła się i podjęła wspinaczkę, z obolałymi nogami i
palącymi płucami. Schody, wijące się spiralnie w górę, z każdym
krokiem robiły się coraz bardziej wąskie i chwiejne. Znowu
przypomniała sobie wspinaczkę, która rozpoczęła ten cykl przygód –
jak wdrapywała się po spiralnych schodach latarni morskiej, a ohydny
Mendelson Kształt lazł za nią jak pająk.
– Stój!!! – wrzasnął do niej Ścierwnik. – Nigdzie nie pójdziesz!
– Nie boję się ciebie! – odkrzyknęła.
– Na pewno? – zapytał. Potem powtórzył wolniej, cicho: – Na
pewno…?
A wtedy światełka w jego kołnierzu, które oświetlały klatkę
schodową, zamigotały jeszcze raz i nagle zgasły. Na kilka uderzeń
serca Candy znalazła się w kompletnej ciemności. Potem – co
wydawało się jeszcze gorsze niż ciemność – smugi lodowatego światła
wystrzeliły z dołu. Poczuła ich dotyk, jakby Ścierwnik sięgał przez ten
blask i pieścił jej skórę.
Ogarnęło ją obrzydzenie. Próbowała uniknąć tego kontaktu,
przyciskając się do ściany, kiedy wchodziła dalej.
– Nie chcę wiele od ciebie – mówił Ścierwnik, idąc za nią. – Chcę
tylko zobaczyć, jak wyglądają twoje sny. Czy proszę o tak wiele? Czuję,
że gdybym poznał twoje sny, to jakbym cię miał przy sobie przez cały
czas.
– Czemu ci na tym zależy? – zapytała Candy. – Przecież nawet nie
wiesz, kim jestem.
– Jesteś Candy Quackenbush z Kurczakowa. Ale jest w tobie coś
więcej. Sama wiesz.
– Nie, nie wiem.
– Och, daj spokój… tyle kłopotów narobiłaś, tyle żywotów
zniszczyłaś…
– Ja nie…
– Nie trać czasu na odgrywanie niewiniątka – prychnął Ścierwnik.
Spojrzała w dół i zobaczyła jego twarz dryfującą w ciemnościach,
oświetloną chorobliwym blaskiem jego koszmarów. – Oboje wiemy, że
masz w sobie więcej, niż to widać na pierwszy rzut oka. Dlaczego mi
nie powiesz, co się dzieje w twojej głowie?
– Powiem ci jedno: przestań mnie ścigać! – zripostowała.
– Zgoda – oświadczył Ścierwnik ku zdumieniu Candy.
Przystanął na schodach.
– Posłuchaj mnie – podjął spokojnym tonem. – Do tej pory na
pewno już zrozumiałaś, że nie jesteś tutaj przez przypadek. Z takiego
czy innego powodu twoje życie związane jest z przeznaczeniem tych
wysp. Nie pytaj mnie dlaczego. Nie rozumiem niczego w tobie, ale od
pierwszej chwili, kiedy dowiedziałem się o twoim istnieniu,
wiedziałem też, że jakaś część mojej istoty jest związana z jakąś
częścią twojej istoty. I dopóki nie zrozumiem dlaczego, nie wypuszczę
cię stąd.
– A gdybyś rozwiązał tę zagadkę, nie musiałabym już nigdy na
ciebie patrzeć?
– Nie mów tego z taką nadzieją – rzucił urażony.
– Więc zadawaj pytania – ustąpiła Candy. – Tylko nie podchodź
bliżej.
– Dziękuję. – Ścierwnik uśmiechnął się swoim uśmiechem trupiej
czaszki. – Zatem od czego zaczniemy? Jakie są twoje pierwsze
wspomnienia? Pierwsze niebo, które zapamiętałaś? Pierwsza piosenka,
którą usłyszałaś?
Candy mało nie parsknęła śmiechem, słysząc te proste pytania. Co
to szkodzi, jeśli na nie odpowie? Chyba nic.
– Pamiętam bardzo zimny wiatr – powiedziała. – Chyba… pachniał
morzem. Ale to przecież niemożliwe – dodała na wpół do siebie. – W
Minnesocie nie ma morza.
– Ależ jest – przypomniał jej Ścierwnik. – Wezwałaś je zaledwie
przed paroma tygodniami. Kształt mi powiedział.
– Prawie zapomniałam o Kształcie – wyznała Candy. – Co się z nim
stało?
– Nie żyje – odparł niedbale Ścierwnik. – Spadł ze schodów. No
wiesz, potknął się i… zaraz, zaraz! Po co ja gadam o Kształcie? Ha!
Sprytna z ciebie dziewczyna. Wróć do wspomnień. Opowiedz mi o
swoim życiu.
– Było nudne. Przynajmniej dopóki tutaj nie przybyłam.
– Na pewno były znaki. Wskazówki. Poranki, kiedy się budziłaś,
myśląc: pewnego dnia zamieszkam w innym świecie.
– Nie.
– Ukrywasz coś przede mną.
– Nie, naprawdę.
– No, to na nic. Obiecałaś mówić. – Podniósł ręce obrócone do niej
wnętrzem dłoni w geście szyderczej kapitulacji. – Nie musisz się mnie
bać, naprawdę. Pewnie ludzie mówili ci o mnie okropne rzeczy…
Pozwolił, żeby ta uwaga zawisła w powietrzu, czekając na
potwierdzenie lub zaprzeczenie. Candy jednak milczała.
– No, może mieli rację – przyznał w końcu Ścierwnik. – Nie miałem
nikogo, żeby mnie sprowadził na lepszą drogę. Żadnego przykładu do
naśladowania, jeśli wolisz. Miałem tylko swoją babkę, Pstrą Matronę.
Niezbyt miła kobieta.
– Gdzie jest reszta twojej rodziny?
– Nikt ci nie opowiadał tej historii?
– O czym?
– O Pałacu Nocy.
– Nie. – Candy pokręciła głową.
– Miałem dwudziestu sześciu braci i jedną siostrę. I mieliśmy
ogromny pałac na Pyonie, z wielkim sadem smyrionów. Moja siostra
Teridia bardzo lubiła te owoce. Ciągle wymykała się do sadu i kradła je.
– Pyon to wyspa Nocy.
– I co?
– Tam rosły drzewa owocowe?
– Oczywiście! W Zaświecie owoce dojrzewają tylko w słońcu, tak?
– Tak.
– Ale niektóre najsmaczniejsze owoce na Abaracie dojrzewają przy
księżycu. Na przykład owoce smyrionów. W każdym razie Teridia
zjadła o jeden za dużo. Pestka utkwiła jej w gardle. Moja siostra
zadławiła się na śmierć w sadzie.
– O Boże! – westchnęła Candy.
– To nie wszystko. Chcesz usłyszeć resztę?
– Tak – szepnęła Candy.
– Mój ojciec był okropnie porywczy. Wszyscy baliśmy się go
śmiertelnie. Nigdy nie przestał opłakiwać mojej siostry. Postanowił
ukarać winnego. W tym wypadku drzewo. Odesłał wszystkie dzieci do
pałacu, potem wyszedł ze służącymi i podpalił sad…
Ścierwnik urwał i głęboko zaczerpnął powietrza. Koszmary
zwinięte w wodach jego kołnierza wycofały się teraz i przygasły.
– Na Pyonie rzadko padał deszcz – podjął opowieść. – Przynajmniej
w tamtych czasach. Pixler chyba ma maszynę pogodową, która
sprowadza deszcz do oczyszczenia Commexo City co dwadzieścia pięć
Godzin. Wtedy jednak było bardzo sucho. Kiedy mój ojciec podłożył
ogień, płomienie szybko przeskoczyły z gałęzi na gałąź, z drzewa na
drzewo. Ojciec w gniewie nie zauważył, że iskry wzlatują w powietrze i
spadają na pałac. Zamknął drzwi na klucz, żeby dzieci nie podchodziły
do ognia. Nigdy nie przypuszczał, że ogień przyjdzie do nas. Pałac
stanął w płomieniach w ciągu paru minut! Tylko dwoje z nas przeżyło.
Ja i moja babka. Byłem jeszcze niemowlęciem. Chwyciła mnie z
kołyski i wyniosła w bezpieczne miejsce.
– A twoja matka i bracia?
– Wszyscy zginęli.
– Co z twoim ojcem?
– Znikł po pogrzebach i nigdy więcej go nie widzieliśmy. Może
jeszcze gdzieś żyje. Kto wie?
– To takie smutne…
– Życie toczy się dalej. Próbujesz znaleźć w nim sens, ale w końcu
myślisz: po co się wysilać? W tym nie ma sensu. Życie. Śmierć. Jedno i
drugie nic nie znaczy. – Umilkł na chwilę. – A potem ni z tego, ni z
owego coś się wydarza. Spotykasz kogoś, kto pomaga ci odnaleźć sens
w twoim smutku, jeśli tylko masz tę osobę przy sobie…
Mówił ze spuszczonym wzrokiem, ale teraz znowu podniósł na
Candy oczy pełne takiego uczucia, że nie mogła wytrzymać jego
spojrzenia.
– I myślisz sobie: może ona powstrzyma twoje koszmary.
Rozumiesz, o czym mówię?
– Chyba nie…
– To była ona, na początku. Księżniczka Boa. Pierwsza, która mogła
mnie uratować, tak myślałem. Była dobra. Łagodna Pełna
miłości.Nagle głos mu się zmienił, zabrzmiał szorstko, a oczy
zapłonęły z furii.
– Ale ona o mnie nie dbała. Chciała tylko swojego pięknisia
Finnegana, swojego kochanka z dredami. Błagałem ją. Mówiłem:
„Potrzebuję cię bardziej niż on. Mój ból jest głębszy”. I oczywiście
kiedy nadejdzie czas zmian na tych wyspach… a nadejdzie już bardzo
niedługo… posadziłbym ją na tronie obok siebie. Ale nie, nie, nie. To
musiał być Finnegan, zawsze Finnegan. Nie byłem dla niej dość
przystojny. Nie byłem dla niej dość książęcy. Nie byłem dość
bohaterski. W końcu zmęczyła się moim naleganiem i odrzuciła mnie.
– Głos mu opadł do głuchego warczenia. – Pewnie żyła dość długo,
żeby pożałować swojej decyzji.
– Została zabita, tak?
– Tak. Okropny wypadek. W dniu jej ślubu, wyobraź sobie. Smok
ją zamordował! – Ścierwnik odetchnął głęboko. – Więc w końcu obaj ją
straciliśmy. Finnegan i ja. A kiedy odeszła, myślałem, że już nigdy
więcej nie zaznam nadziei, którą ona wniosła w moje życie.
Głęboko zmarszczył czoło, jakby zdumiony własnymi słowami,
własnymi myślami.
– Ale myliłem się – wyznał. – Znowu czuję tę nadzieję. Dzięki
tobie.

39
KOŚCI SMOKA

Jajo pod stopą Finnegana nie zawierało smoczego żółtka; pisklak w


środku był całkowicie rozwinięty i zdolny do obrony przed
napastnikiem. Gładko jak wąż owinął się wokół nogi Finnegana,
błyskawicznie wpełznął wyżej i ugryzł go w bok. Finnegan krzyknął z
bólu, chwycił malca za kark i szarpnął, by go oderwać od swojego
ciała.
Tymczasem dorosła smoczyca wyprostowała masywne cielsko i
przemówiła:
– Powinieneś wiedzieć lepiej, Hob. My, smoki, rodzimy się zdolne
zabijać ludzi! Gryź, dziecko! Wyssij mu wnętrzności!
Nytaganius Pejorius była zbyt zainteresowana poczynaniami
swojego potomka, żeby zwracać uwagę na pozostałych przeciwników.
Genewa wbiła jej miecz w brzuch i wepchnęła ostrze aż po rękojeść.
Wybuchła czerwona furia. Smok miotał się w konwulsjach i ryczał
przeraźliwie, aż ziemia sypała się do dołu, gdzie wcześniej wpadła
Tria.
Szelma pospieszył jej na pomoc razem z braćmi.
– Wolniej! – wrzasnął John Spór, kiedy Szelma zsunął się do dziury.
– Zabijesz nas wszystkich – narzekał Wąż.
– I uważaj na tego małego smoka! – ostrzegł John Śpioch.
Malec rzeczywiście im zagrażał, ponieważ Finnegan zdołał
wreszcie go oderwać od swojego boku i rzucić go pomiędzy resztki
skorupy. Ze smakiem ludzkiej krwi w gardle mały węszył teraz za
świeżym mięsem. Wbił głodne spojrzenie w Trię i z nieulękłym
zapamiętaniem dziecka rzucił się do jamy.
– Musimy go odciągnąć! – zawołał John Szelma.
– Wiem! – oznajmił John Śpioch. – Piosenka Pugwita! Wszyscy
razem! W tej kolejności co zwykle! Zaczynamy!
Po czym zaintonował komiczną piosenkę.

Zumit! Zymit!
Kila Kala Kuumit!

Po dwóch linijkach bezsensowne słowa podjął John Chlup, ale


zaczął od początku, podczas gdy Śpioch śpiewał dalej.

Szambu! Szeszu!
Szalat Szom!

Teraz przyłączyli się John Wąż i John Pasek, znowu od początku,


podczas gdy Śpioch kontynuował:

Pugwit! Wugwit!
Wiła Wola Wagmit!
Czumsz.u! Czaszu!
Czolat Czom!

Teraz już wszyscy bracia wyśpiewywali w kółko tę absurdalną


piosneczkę. W rezultacie powstała okropna kakofonia, która jednak
spełniła swoje zadanie. Mały smok całkiem zgłupiał od tego hałasu.
Zapomniał o Trii i gapił się na braci wyśpiewujących na wyścigi,
warcząc groźnie z głębi gardzieli.
Niestety, zbocza jamy zaczęły się obsuwać.
– Mamy kłopoty! – wrzasnął Spór.
– Wiem! Wiem! – odparł Szelma.
– Dziewczyno! – krzyknął John Śpioch do Trii. – Trzymaj!
Tria chwyciła rękę braci, a drugą ręką złapała Finnegana. Wszyscy
wdrapali się po szybko osypującym się zboczu, dosłownie w ostatnich
sekundach.
– Jesteś ranny – powiedziała Genewa do Finnegana.
– To mnie nie zatrzyma! – zapewnił. – Ale upuściłem miecz. Masz
jakiś?
– Jest tam – Genewa wskazała brzuch smoczycy, gdzie musiała
pozostawić krótkie ostrze.
– Potrzebuję go… – mruknął Finnegan i chwiejnie zawrócił do
wijącego się robaka.
– Stój! – wrzasnęła Genewa.
Pejorius odgadła zamiar Finnegana i wywinęła przegniłe wargi,
odsłaniając straszliwe zębiska.
– Ty śmieszny błaźnie! – zasyczała z furią wzmożoną przez ból. –
Podejdź tutaj! Wyzywam cię! Połknę cię i przetrzymam żywcem w
brzuchu przez rok czy dwa, trawiąc cię po kawałeczku. Jak ci się
podoba taka śmierć, Finneganie Hobie? Umrzesz w ciemnościach,
powoli, powoli…
Jeśli Finnegan słyszał te ohydne pogróżki, nie dał nic po sobie
poznać. Przemknął po zrytej ziemi zygzakiem, zgięty wpół jak żołnierz
pod ostrzałem, żeby zmylić morderczy wzrok smoczycy; w ten sposób
dotarł do brzucha Pejorius i pochwycił rękojeść miecza. Natychmiast
zaczął ciągnąć, ale wyręczyła go sama smoczyca, która szarpnęła się w
tył z rykiem głośniejszym niż wszystko, co słyszeli do tej pory.
Spłoszyła wartogłowego ptaszka jafita w czerwono-purpurowym
gąszczu, który odfrunął narzekając: ,, Jafitjafitjafitjafit…”
– Słyszałeś to, Deaux-Deaux? – zapytał kapitan Malingo.
Stali na krętej drodze z biało żółtego kamienia, która prowadziła w
głąb wyspy Tymczasem.
– Myślę, że to ptak jafit – odparł Deaux-Deaux.
– Nie, tuż przed ptakiem – powiedział Malingo. – Słyszałem ryk.
Dochodził skądś przy drodze, Deaux-Deaux. Powinniśmy sprawdzić.
– Nie powinniśmy wrócić po pomoc? – zaproponował Morski
Skoczek.
– Nie ma czasu. Przecież słyszałeś ten ryk, prawda?
– Może.
– To był smok, tak?
– Hm… może.
– Bardzo rozdrażniony smok? I proszę, nie mów „może”!
– Możliwe.
– Więc chodźmy. Tam, gdzie są smoki, pewnie znajdziemy
Finnegana Hoba. I miejmy nadzieję, że nie będzie sam.
– Dobrze – ustąpił Deau-Deaux. – Daj mi tylko chwilę.
Wszedł w krzaki i zerwał dwa bardzo duże orzechy thine, które
rozłupał jeden o drugi.
– Za gorąco dla Morskiego Skoczka, więc od czasu do czasu trzeba
się ochlapać.
Wysączył z orzechów czyste chłodne mleko na twarz i ramiona.
– Tak lepiej!–odetchnął.
I ruszył drogą, wyprzedzając Malinga.
– Co za dziwna droga – zauważył Malingo, kiedy tak skakali. – Te
kamienie są…
– Przepraszam, kapitanie, ale myślę, że to nie są kamienie.
– Więc co?
– To kości.– Smocze kości? – upewnił się Malingo.
– Oczywiście. Na pewno słyszałeś o Smoczej Drodze. To szkielet
ogromnego robaka, który zamordował księżniczkę Boę. Łeb leży nie
dalej niż piętnaście kroków od drzwi katedry, gdzie go wetknął i
rozwinął jęzor…
– Jak to się stało, że nikt go nie zobaczył? – zapytał Malingo.
Obaj już się zadyszeli od tego skakania, ale Malingo potrzebował
odpowiedzi.
– Wiele osób zastanawiało się nad tym przez lata. Myślę, że ludzie
przed katedrą zostali zamordowani przez zabójców, żeby nie podnieśli
alarmu, kiedy smok nadleciał. A smok był bardzo przebiegły.
Rozumiesz, nie wszedł do katedry. Wepchnął pysk przez drzwi, potem
wsunął do przejścia język, prawdziwe narzędzie zbrodni. Długi na
pełne dziesięć metrów…
– Język długi na dziesięć metrów? Czemu się nim nie zadławił?
– Kto wie, jak żyją te bestie? Albo dlaczego tak postępują? Rzecz w
tym, że tamten stwór miał dobre informacje. Wiedział, że tren
księżniczki sięga do drzwi, mógł wpleść jęzor pomiędzy fałdy,
przewinąć go wśród kokardek i kwiatów. Widzisz, nikt nie patrzył na
ziemię. Wszyscy wpatrywali się w Boę i Finnegana, którzy właśnie
mieli złożyć przysięgę małżeńską.– Ale nigdy nie złożyli.
– Nie. Potwór odczekał do ostatniej chwili… tuż zanim księżniczka
powiedziała: „Tak”. Miała już to słowo na ustach. Ale zanim zdążyła je
wymówić, smoczy jęzor owinął się wokół jej gardła i…
– Tak, tak. Oszczędź mi szczegółów – przerwał Malingo.
– Przepraszam. Sam chciałeś.
– Powiedz mi, kto jest za to odpowiedzialny. Ktoś pewnie
wytresował smoka?
– Bez wątpienia – potwierdził Deaux-Deaux.
– Więc kto?
– Nikt nie wie. To musiał być ktoś bardzo okrutny. Smoki można
wytresować tylko przez ból, przynajmniej tak słyszałem.
– Hm. Po tylu latach… nikt nie wie? Zadziwiające. A co ze
smokiem? Czy go przesłuchano?
– Nie. Finnegan zabił go w napadzie furii.
– Jak zabił takiego potwora?
– Och, był nieustraszony. Wskoczył do gardzieli smoka i pozwolił
się połknąć. Potem poprzebijał wszystkie żywotne organy od środka,
wyrąbał dziurę w boku i w ten sposób wydostał się z cielska! Dużo
było gadania, co zrobić ze ścierwem, ale w końcu postanowili je
zostawić na miejscu, żeby pasożyty je oczyściły. Z czasem stało się
drogą. I jakby pomnikiem.
– I nikt nigdy nie poniósł kary?
– Nigdy nie mieli dostatecznych dowodów, żeby kogoś oskarżyć –
wyjaśnił Deaux-Deaux. – Chociaż chyba nigdy nie było wątpliwości,
gdzie się kryje prawdziwy winowajca.
– Gdzie?
– W Domu Ścierwnika – oznajmił Deaux-Deaux. – Głównym
sprawcą była pewnie ta stara kobieta, Pstra Matrona.
– Ale nigdy jej nie przesłuchano?
– Nie. Zresztą żaden sędzia z Wielkiej Rady nie odważyłby się
stawić czoło Pstrej Matronie. Za bardzo się boją, że zbudzą się w
środku Nocy i znajdą obok łóżka zszywka ostrzącego ogon.
Dotarli już prawie do końca Smoczej Drogi. Weszli na płaską grań i
zobaczyli wielki kopiec spiętrzonej ziemi w miejscu, gdzie Pejorius
wylazła na powierzchnię, oraz jamę, nad którą wisiał tuman kurzu.
– No, no – powiedział Malingo. – Tylko popatrz. Znaleźliśmy tych,
których szukaliśmy. Teraz musimy tylko dopilnować, żeby nie dali się
zjeść żywcem.
Deaux-Deaux wydobył długi, wąski nóż.
– Walczyłeś już kiedyś ze smokiem? – zapytał go Malingo.
– Nie – wyznał Deaux-Deaux. – A ty?
Malingo pokręcił głową.
– Ale zawsze jest ten pierwszy raz – rzekł.
Wydał okrzyk mrożący krew w żyłach i zbiegł po pochyłości w
stronę jamy.

40
OPOWIEŚĆ
O WIECZNYCH ROZSTANIACH

Smok, chociaż straszliwie poraniony, nie skończył swoich łotrostw.


Dalej zwijał i rozwijał potężne cielsko, wypluwając szaleńczą litanię
nonsensów, przerywanych wybuchami upiornego śmiechu i bełkotem.
Potem nagle odzyskał przytomność umysłu i sięgnął łbem do jamy.
Chwycił w zęby Szelmę. Odrzucił głowę do tyłu, żeby go pochłonąć
jednym łykiem. Szelma jednak nie dał się tak łatwo połknąć. Zaparł się
stopami o dolną szczękę potwora, a rękami o górną, kalecząc palce o
smocze kły. Potem usztywnił całe ciało jak deska i nie pozwolił
smokowi zamknąć paszczy.
Gdyby Pejorius była w pełni sił, taki manewr niewiele by pomógł.
Smoczyca zatrzasnęłaby paszczękę, złamała Szelmie kręgosłup i
połknęła biedaka. Osłabła jednak od rany zadanej mieczem Genewy.
Teraz, po wyciągnięciu ostrza, smocza krew płynęła swobodnie.
Gorzki smród grzechu i gnicia wypełnił powietrze.
– Nie możemy się trzymać bez końca! – wrzasnął Szelma. –
Szybko… Ostatnie słowa wymówili jednocześnie z Szelmą Pasek,
Śpioch, Spór, Chlup, Wąż, Blady i Zuch, cały chór braci:
– Na pomoc!
Po tym okrzyku na skraju jamy pojawił się Deaux-Deaux, a obok
Malingo.
– Kim jesteście? – zapytał ich Finnegan.
– Fantomaya nas przysłała!
– Więc pomóżcie nam!!! – wrzasnęli ponownie bracia.
– Wykończmy tę bestię! – krzyknął Finnegan. Pomachał do
przybyszów. – Jeśli macie broń, użyjcie jej!
Deaux-Deaux wyciągnął sztylet z pochwy i wskoczył do jamy. Na
znak Finnegana Morski Skoczek, Tom, Genewa i Hob rzucili się na
smoka i jednocześnie wbili mu noże w gardło. Nie zaryczał, nawet nie
westchnął. Po prostu życie zgasło w jego oczach i osunął się na ziemię
we własnej krwi.
– Koniec – powiedziała Tria bardzo cicho.
Szelma – nadal tkwiący pomiędzy szczękami Pejorius – nagle się
pośliznął i przez dwie czy trzy przerażające sekundy zdawało się, że
bracia spadną do gardzieli martwego smoka. Johnowie podnieśli
chóralny krzyk. Pierwszy skoczył im na ratunek McBean.
– Trzymajcie się, trzymajcie się! – krzyknął i chwycił Szelmę za
ramię.
Rozbrzmiał drugi chór braci (tym razem podziękowań), a potem
oklaski i wiwaty pozostałych, kiedy Szelma wreszcie zeskoczył na
ziemię.
– Mało brakowało – zauważył John Spór.
– Co się stało z młodym? – zapytał Finnegan, rozglądając się
dookoła.
– Wymknął się – powiedział John Pasek.
– Widziałeś, jak ucieka?! – zawołał Finnegan. – Czemu go nie
zatrzymałeś?
– Byliśmy wtedy w paszczy jego rodzicielki – wyjaśnił Pasek.
– Nie umknie daleko – pocieszył Malingo. – Poza tym co złego
może zrobić? Jest sam.
Finnegan spochmurniał.
– Powiem ci, co on może zrobić. Może zrobić więcej osobników
swojego gatunku, kiedy dojdzie do wieku rozmnażania. Smoki to
hermafrodyty. Dopóki jest jeden, z czasem pojawi się wiele innych. Jak
się nazywasz?
– Malingo – odpowiedział geszczur.
Rozpoczęły się wyjaśnienia, przedstawiania, powitania i
podziękowania. Zanim się skończyły, kurz bitewny zdążył opaść.
Wówczas gdzieś w gąszczu krzaków rozległa się dziarska melodyjka,
podchwycona szybko w innych miejscach. Zdawało się, że wszystkie
żywe istoty w okolicy śpiewają z radości, że skończyło się panowanie
Nytaganius Pejorius.
W rzeczywistości owe nagłe chóralne śpiewy miały bardziej
prozaiczną przyczynę: wezwanie do uczty na smoczej padlinie. Zaraz
ze wszystkich stron zleciały się ptaki – niektóre maleńkie jak kolibry,
inne wielkości sępów, niektóre eleganckie jak czaple, inne niezgrabne
jak pingwiny. Najpierw dziesiątkami, potem setkami, aż
rozszczebiotany dywan kilku tysięcy ptaków pokrył ścierwo Pejorius
od pyska do ogona. Wpychały dzioby pod łuski, żeby wydłubać wszy i
roztocze pasożytujące na ciele smoka, potem rozdzioby wały skórę,
żeby dostać się do tłustego, kruchego mięsa pod spodem.
Narobiły tyle hałasu swoimi konwersacjami przy obiedzie, że
całkiem zagłuszyły ludzkie głosy, toteż na propozycję Finnegana
kompania zostawiła ptaki przy uczcie i podążyła za nim do małego
domku z białego kamienia, służącego mu za mieszkanie podczas
polowania na smoka. Była to spartańska rezydencja – na podłodze
materac z wytartym kocem i twardą poduszką, w palenisku skąpy
ogień, nad którym grzały się w garnku resztki gulaszu. Na ścianie
przypięto mapę Tymczasem, gęsto pokreśloną liniami wyznaczającymi
trasy podróży Finnegana po tej Godzinie. A na honorowym miejscu
nad niewygodnym łóżkiem, prymitywnie przybity gwoździami do
spękanego tynku, wisiał prosty obrazek bladoskórej, ciemnowłosej
młodej kobiety w turkusowo-pomarańczowej tunice.
– Kto to jest? – zapytał Deaux-Deaux i zarobił kuksańca pod żebro
od Malinga. – Co ja takiego powiedziałem? – oburzył się płaczliwie.
– To moja pani – odpowiedział Finnegan, wpatrując się w obraz. –
Moja księżniczka Boa.
– Och… no tak… oczywiście – wybąkał Deaux-Deaux.
– Jest piękna – powiedziała Tria.
– Obraz wcale nie pokazuje jej prawdziwej piękności. Boa
zmieniała powietrze, którym oddychała; zmieniała ziemię, po której
stąpała. Zmieniała wszystko, na co spojrzała, i świat stawał się nowy. –
Finnegan odwrócił wzrok od obrazu i wyjrzał przez okno, chociaż
widok prawie całkiem przesłaniała masa splątanej zieleni, wybujałej
po ostatnich deszczach. –Jedynie wtedy potrafię znaleźć sens w jej
śmierci, jeśli zniszczę wszystkie smoki. Dopiero kiedy zginie ostatni,
zakończę swoje życie.
– Zakończysz swoje życie? – powtórzyła Genewa ze zgrozą. – Jak
możesz zrobić coś takiego? Jak możesz nawet o tym myśleć?
– Ponieważ moje życie nie jest tutaj, na Godzinach. Jest przy niej.
Chcę być z moją księżniczką. Pilno mi odejść, daleko, na zawsze. Ale
dopiero kiedy trupy robaków ostygną.
– No, pewnie już niewiele ich zostało – rzucił pogodnie John
Szelma.
– Masz rację – przyznał Finnegan z pewnym zadowoleniem w
głosie. – Robota prawie skończona. Żałuję, że ten mały mi uciekł…
przez moją głupotę. Powinienem wiedzieć, że się wymknie. Ale jeśli
zaraz za nim ruszę, stwór duży nie urośnie.
– Przecież jesteś ranny – przypomniała mu Genewa.
– Szybko się zagoi. Miałem już gorsze rany i przeżyłem. Nie ma
czasu do stracenia. Smoki, które pochodzą z królewskiego rodu, jak
ten mały, szybko rosną. Jeśli mają odpowiedni pokarm, mogą podwoić
swoją wielkość w ciągu godziny.
– Żartujesz.
– Teraz rzadko żartuję – odparł Finnegan z odcieniem żalu w
głosie. – I z pewnością nie na temat robaków.
Przeniósł smutne spojrzenie na resztę kompanii.
– Proszę, odpocznijcie tutaj, jeśli chcecie – powiedział. – Jest
jedzenie, które przynosi mi plemię Kadosz mieszkające w pobliżu:
ciasto michałowe i gulasz z curry w garnku. Wystarczy dla wszystkich.
Wybaczcie, że nie odegram roli gospodarza.
– Proszę chwilę zaczekać – odezwał się Szelma, kiedy Finnegan
ruszył do drzwi. – Otrzymałem ścisłe rozkazy, żeby zebrać wszystkich,
włącznie z panem, panie Hob. Kobiety z Fantomayi przekazały mi, że
bardzo wiele od pana zależy, jeśli wybuchnie wojna.
– Ja już wypowiedziałem własną wojnę, panie Malingo – odparł
Hob. – I prowadzę ją prawie od piętnastu lat. Spędziłem rok na
zboczach Mont Galigali, tropiąc smoki, które żyją w rzekach lawy. To
była trudna kampania. Kilka razy mało się nie usmażyłem, kiedy
wulkan dawał upust swojej furii. Ale zabiłem te robaki. Szesnaście
sztuk. A potem na Rzekł, pięknej i zielonej wyspie… jak Tymczasem,
tylko bez tej dziwacznej ewolucji po każdym deszczu… wytropiłem
pięciu członków klanu Kaziamia, podłe, mordercze stwory. Małe jak na
smoki, ale groźne. To mi zabrało ponad rok. Na Autland był tylko
jeden, lecz objął w posiadanie ruiny pałacu i miejscowi wieśniacy
oddawali mu cześć. Przysięgali, że kropla jego krwi leczy wszystkie
choroby. Oczywiście kompletna bzdura. Ale byli bardzo sprytni,
bardzo podstępni…
– Myślałem, że do tej pory już udowodniłeś swoje – wtrącił John
Śpioch.Zapadło długie milczenie.
– Udowodniłem? – powtórzył Finnegan. – Udowodniłem? Może mi
powiesz z łaski swojej, co to znaczy? Czy wystarczy, jeśli zabiję
dziesięć robaków? Dziesięć razy po dziesięć? Czy może śmierć jednego
wystarczy twoim zdaniem, żeby udowodnić swoje?!
Śpioch otworzył usta do odpowiedzi, ale John Szelma szybko
przyłożył mu palec do ust i bardzo cicho powiedział:
– Milcz, John.
Teraz Genewa zabrała głos.
– Panie Hob – odezwała się z wielkim szacunkiem. – Chcemy po
prostu panu powiedzieć, że pana potrzebujemy. W tej chwili jesteśmy
tylko my i kobiety z Fantomayi…
– I Candy – wtrącił Malingo.
– No, może – przyznała Genewa. – Ale chodzi o to, że jest nas
mało. A Ścierwnik jest bardzo silny.
Wszyscy wpatrywali się w Finnegana, wszyscy czekali na jego
odpowiedź. Wyjrzał przez okno.
– Pozwólcie mi się nad tym zastanowić – mruknął. – Proszę,
częstujcie się gulaszem i ciastem michałowym…
Po tych słowach lekko skłonił głowę i wyszedł.
– Dziwny człowiek – zauważył John Spór.
– On nie pójdzie z nami – powiedziała Tria.
– Musi – oświadczył Malingo. – Diamanda bardzo nalegała. Ona
chyba uważa, że on jest kluczem do wszystkiego.
– Och, patrzcie – odezwał się Tom. – Znowu deszcz.
Miał rację. Kilka grubych kropli rozprysło się na parapecie. Ulewa
już bębniła o dach.
Malingo podszedł do Genewy.
– Myślisz, że powinienem z nim porozmawiać? – zapytał.
– Z Finneganem?
– Tak.
– Możesz spróbować. Ale nie spodziewaj się za wiele.
Malingo wyszedł na ciepły deszcz. Finnegan stał kilka kroków od
domu, wystawiwszy twarz na ulewę. Obejrzał się przelotnie na
Malinga i znowu zamknął oczy pod deszczowym prysznicem.
– Czy znasz legendę o tej Godzinie? – zagadnął.
– Nie, chyba nie – przyznał Malingo.
– Podobno gdzieś na Tymczasem (chociaż nigdy ich nie spotkałem)
mieszka plemię skrzydlatych istot zwanych Fatatai. Łagodni, nieśmiali
ludzie, prawie jak anioły. Bardzo niewielu ich jest na wyspie,
ponieważ… – spuścil wzrok na własne stopy – ponieważ niełatwo
odnajdują miłość, dlatego wesele Fatatai to rzadki przypadek. Legenda
jednak głosi, że jeden z tych stworów, zwany Dziecięciem Numą,
odnalazł miłość.
– Miał szczęście.
– No, tak i nie. Widzisz, zakochał się w kobiecie, którą spotkał
tutaj na Tymczasem. Nazywała się Elaturia. Uważał ją za
najpiękniejszą kobietę, jaką widział w życiu. Był tylko jeden problem.
– Jaki?
– Ona nie była z krwi i kości, jak on.
– A czym była?
– Ta wyspa zrodziła wiele dziwacznych form życia. A Elaturia
należała do najdziwniejszych. – Przerwał i znowu spojrzał na Malinga.
– Była rośliną.
Malingo zdołał powstrzymać się od śmiechu tylko dlatego, że na
znużonej twarzy zabójcy smoków malowała się śmiertelna powaga. I
chociaż udało mu się opanować, Finnegan powiedział:
– Myślisz, że żartuję.
– Nie, wcale nie.
– Nauczyłem się w życiu tylko dwóch rzeczy. Pierwsza, że miłość
jest początkiem i końcem wszelkiego znaczenia. A druga, że wszystko
jedno, jaką formę przybrały nasze dusze w tej podróży. Miłość to
miłość.
Malingo kiwnął głową.
– Nie miałem… osobistych doświadczeń w tych sprawach –
powiedział. – Ale czytałem książki. I wszyscy wielcy zgadzają się z
tobą.
Finnegan przytaknął i po raz pierwszy od ich spotkania Malingo
ujrzał coś na kształt uśmiechu na jego twarzy.
– Opowiedz mi resztę tej historii – poprosił geszczur.
– No więc kiedy Dziecko Numa po raz pierwszy spotkał Elaturię,
była w pełnym rozkwicie. Doskonała. Nie ma na to innego słowa.
– Niezwykłe.
– Będzie jeszcze dziwniej, uwierz mi. Czy ci mówiłem, że Dziecię
Numa zakochał się w mgnieniu oka? Ujrzał Elaturię i to wystarczyło.
Jego los został przypieczętowany.
– Miłość od pierwszego wejrzenia.
– Absolutnie.
– Wierzysz w to?
– Och, pewnie. Mnie też to spotkało. Jak tylko zobaczyłem
księżniczkę Boę, wiedziałem, że nigdy nie pokocham żadnej innej
duszy. Żadnej innej, do końca Godzin.
Finnegan znowu uniósł twarz na deszcz, który już ustawał. Zlizał z
warg kilka kropel i opowiadał dalej.
– Więc Dziecię Numa natychmiast powiedział do Elaturii: „Pani,
nigdy nie pokocham nikogo tak jak ciebie”. I ku jego zdumieniu
Elaturia pozwoliła mu się pocałować. „Szybko – poprosiła – Bo słońce
jest gorące i Godzina mija”. Numa nie zastanawiał się nad znaczeniem
tych słów. Po prostu cieszył się, że może pocałować ukochaną.
Całowali się, rozmawiali i znowu się całowali, a Godzina tymczasem
upływała…
– To się nie skończy dobrze, prawda? – wtrącił Malingo.
Finnegan nie odpowiedział, tylko ciągnął swoją historię:
– Kiedy Dziecię Numa znowu ją pocałował, wyczuł lekką gorycz na
wargach. „Co się dzieje?”, zapytał. A ona odpowiedziała: „Czas mija,
ukochany”. I ku swemu przerażeniu zobaczył, że jej kwiaty, takie
piękne i świeże, kiedy pierwszy raz na nią spojrzał, zaczęły już
więdnąć, a zielone liście żółkną i brązowieją.
Głos Finnegana brzmiał teraz smutno.
– W końcu powiedziała do niego: „Nie zostawiaj mnie, ukochany.
Przyrzeknij, że nigdy mnie nie opuścisz. Znajdź mnie ponownie, kiedy
odejdę. Znajdź mnie”. Oczywiście Numa nie wiedział, o czym ona
mówi. Wkrótce jednak zrozumiał. Odchodziła od niego. Zerwał się
wiatr i potrząsał nią jak drzewem, które gubi liście i kwiaty, i traci
swoje piękno. To samo się działo z Elaturią. Ginęła na oczach
ukochanego. To było straszne.
Głos mu się załamał. Malingo podniósł wzrok i zobaczył, że po
twarzy Finnegana spływają łzy.
– Elaturia zachowała jeszcze tyle sił, żeby przemówić do Numy.
„Szukaj mnie tam, gdzie wieje wiatr”, powiedziała cichnącym głosem.
„Wyrosnę ponownie z nasienia, które stąd odfrunie”. Numa oczywiście
bardzo się uradował, ale miał wiele pytań i wątpliwości. „Czy to
naprawdę będziesz ty?” chciał wiedzieć. „Tak” zapewniła go. „To będę
ja w każdej cząstce. Oprócz jednej”. „Jakiej?” zapytał. „Nie będę ciebie
pamiętać”. W tej samej chwili ostry podmuch wiatru szarpnął nią tak
gwałtownie, że całkiem się rozpadła…
– Nie! – wykrzyknął Malingo. – Czy odeszła?
– No… tak i nie. Wiatr rozproszył jej nasiona na znaczną odległość,
lecz Numa postanowił za wszelką cenę znaleźć jej ślad… chociaż ślad…
więc szukał jak szaleniec i nie spoczął, dopóki nie dopiął swego.
Wreszcie po długich poszukiwaniach znalazł ją, zakorzenioną w
nowym miejscu. Nadal jeszcze rosła, ale rozpoznał ją natychmiast i
znowu się w niej zakochał, jak za pierwszym razem.
– A ona w nim?
– Tak, oczywiście.
– Chociaż go nie pamiętała?
– Tak. Przecież pozostała w niej ta sama dusza. Jak w nim…
Teraz Malingo zaczął rozumieć znaczenie tej historii. Nie
przypadkiem opowiedział mu ją właśnie Finnegan; przecież był na tej
wyspie dlatego, że stracił miłość swojego życia. Nic dziwnego, że ta
legenda pobudziła jego wyobraźnię.
– Więc historia się powtórzyła? – zapytał Malingo.
– Istotnie. Nie raz, lecz wiele razy. Chociaż Dziecię Numa ślubował
wieczne oddanie Elaturii, Godzina zawsze mijała, wiatr zawsze
przychodził i zabierał ją do jakiegoś nowego miejsca. Czasami Numa
znajdował ją szybko. Czasami nie.
– Więc naprawdę myślisz, że oni wciąż tutaj są, kochają się i
rozstają, i on znowu ją znajduje tylko po to, żeby znowu się rozstać?
– Tak myślę – potwierdził Finnegan.
– Co za okropny los!
Finnegan zastanawiał się nad tym przez chwilę…
– Miłość ma swoje wymagania, a tyje spełniasz. Nie możesz się z
nią targować. Nie możesz z nią walczyć. Nie, jeśli to prawdziwa miłość.
– Czy wciąż mówisz o Numie i Elaturii? – zapytał Malingo.
Finnegan popatrzył na niego.
– Mówię o wszystkich kochankach – rzekł krótko.
– Ach – mruknął Malingo. – Rozumiem. W ten sposób dajesz mi do
zrozumienia, że nie pójdziesz z nami.
– Nie zrozumiałeś* mnie. W ten sposób ci mówię, że pójdę z wami.
Ale muszę wrócić tu na Tymczasem, kiedy wypełnimy zadanie.
– Żeby pozabijać resztę smoków?
– Żeby szukać dalej – odparł Finnegan. – I na tym poprzestańmy,
dobrze? Żeby szukać dalej.

41
AMBITNE ZAKLĘ CIE

Musimy ruszać! – zawołała Tria, kiedy Malingo i Finnegan weszli


do chaty.
– Skąd ten pośpiech?
– Ona miała wizję! – oznajmił Deaux-Deaux.
– Zrobiła spore wrażenie – przyznał John Śpioch.
– Jedna z kobiet Fantomayi, ta staruszka, Diamanda, nie żyje –
wyjaśniła Genewa.
– Z czyjej ręki zginęła? – zapytał ponuro Malingo. – Chyba wojna
jeszcze się nie zaczęła?
– Nie, nie. Widocznie Diamanda chciała ratować Candy
Quackenbush i zabiła ją jedna z Bestii Ifrytu. Niezbyt przyjemna
śmierć.
– Więc chce, żebyśmy zabili bestię, która ją zabiła? – podsunął
Finnegan, w którym zbudziła się żądza krwi.
– Nie! – wykrzyknęła Tria z takim przejęciem w głosie, jakiego
jeszcze nie słyszeli. – Nie chodzi o to, żeby pomścić Diamandę.
Musimy uratować Candy. Ona jest w Domu Umrzyka na Ifrycie.
– Co dom tam robi? – zdziwił się John Szelma.
– Książę Północy tam go przeniósł – wyjaśniła Tria.
– Jako pułapkę? – odgadł Szelma.
– Tak.
– W którą ta Quackenbush oczywiście wpadła – dodał John Wąż.
– Skąd miała wiedzieć? – ujął się za nią John Spór.
Wąż jęknął.
– Dlaczego wszyscy zawsze jej bronią? Mówię wam, ta dziewczyna
to kłopoty. Od samego początku sprawiała kłopoty i…
– Zamknij się! – krzyknęła Tria tak gwałtownie, z nietypowym dla
siebie gniewem, że natychmiast uciszyła Węża.
– Tak – przyznał Malingo trochę ciszej. – No, sam to powiedziałeś.
Teraz musimy jakoś wydostać Candy z Domu Umrzyka, zanim
Scierwnik… – pokręcił głową, bo najgorsze nie chciało mu przejść
przez usta.
– Do statku mamy daleko – zauważył ponuro Deaux-Deaux.
– A kiedy tam dotrzemy, musimy obliczyć kurs… – podjął McBean.
– Modlić się o pomyślny wiatr… – dodał Tom.
– Za mało czasu na statki! – zawołał Malingo.
– Co masz na myśli? – zapytała Genewa.
Zapadło krótkie milczenie, które Malingo przerwał jednym
słowem:
– Glif.
Efekt rozprzestrzenił się jak kręgi na wodzie, wywołując na każdej
twarzy nieco odmienne połączenie zmieszania, zwątpienia i odrobiny
nadziei.
– Skąd weźmiemy taki niecodzienny środek transportu? – zwrócił
się John Szelma do Malinga.
– Na pewno wymaga magii – zauważył McBean.
– Wielkiej magii – dorzuciła Genewa.
– Ale można go zrobić – oświadczył Malingo. Potem z udawaną
pewnością siebie dodał: – Mogę go zrobić.
– Możesz? – zdumiała się Genewa.
– Robiłem to już przedtem. Raz.
– I ten glif latał? – zainteresował się Finnegan.
– Tak. Latał. Oczywiście miał tylko dwa miejsca. Nasz musi być
dużo większy.
– Pomożemy – obiecała Tria. – Wszyscy będziemy pracowali razem.
– To chyba nasza jedyna szansa – zgodził się Finnegan. – Jeśli z tą
dziewczyną to taka pilna sprawa, statek nie dowiezie nas tam na czas.
– Więc zaczynajmy – powiedział Tom.
– Najpierw musimy zrobić wolne miejsce na zewnątrz – oznajmił
Malingo.
Wszędzie bujnie rosła zieleń, jak to na Tymczasem. Tom jednak
szybko objął dowództwo i zorganizował oczyszczenie kawałka ziemi
szerokiego na jakieś dwadzieścia kroków. Była to ciężka, znojna praca
w wiecznym Popołudniu Tymczasem, lecz wykonali ją szybko.
Finnegan i Tom pracowali ze szczególnym zapałem.
Tymczasem Malingo odszedł trochę dalej od polanki i medytował
nad zadaniem, którego się podjął. Kiedy wrócił, John Szelma zapytał:
– Jak dokładnie działa to zaklęcie? W swoim czasie widziałem kilka
przykładów wielkiej magii, ale nigdy nie rozumiałem zasady.
– Ani ja – wyznał Malingo. – To zaklęcie przeczytałem najpierw w
jednej z książek Kaspara Wolfswinkela.
– Więc jeśli coś pójdzie źle…
– Możemy się tylko modlić, żeby nie doszło do najgorszego.
Grunt został już oczyszczony. Wszyscy czekali – niekoniecznie
patrząc na Malinga (no, może ukradkiem) – i zastanawiali się, kiedy
rozpocznie zaklinanie. A Malingo przestępował z nogi na nogę, jakby
potrzebował pójść do toalety.
– Dobrze się czujesz? – zatroszczył się Deaux-Deaux.
– Tak… tylko trochę się denerwuję.
– Dasz sobie radę – pocieszył go Morski Skoczek. – Działamy
razem, zgoda?
– Zgoda.
– Ale musimy zaczynać, przyjacielu. Czas ucieka.
Malingo kiwnął głową.
– Wiem, wiem – przyznał. – Tylko się rozgrzewałem.
Otarł z czoła ramieniem krople złocistego geszczurzego potu i
przeszedł na środek polanki.
– Chcę, żebyście się całkowicie skupili – zaczął. – Musimy działać
jak jeden umysł. Wszyscy razem.
– A co mamy robić? – zapytał John Spór.
– Zacznę recytować pieśń przywołania. Chcę, żeby wszyscy
przyłączyli się do mnie.
– I to pomoże w zaklęciu? – zapytał Szelma.
– Nie, tylko wstydzę się śpiewać sam – rzucił Malingo z szerokim
uśmiechem. – Tak, Szelmo, to bardzo pomoże. Kiedy zacznę chodzić w
kółko i rzucać powietrze…
– Co rzucać? – zdziwił się Tom.
– Zobaczysz – odparł Malingo. – Macie dotrzymywać mi kroku i
naśladować wszystko, co robię. Teraz ustawicie się w koło. Tak jest. Nie
ma się czym martwić. Jeśli zaklęcie nie podziała, po prostu nie
będziemy mieli glifa.
– A Candy zostanie tam na łasce Christophera Ścierwnika… –
mruknął Szelma. – Nie. – Przenosił skupione spojrzenie z jednej osoby
na drugą, dopóki nie zamknął kręgu. – Musi podziałać.
– Do roboty – powiedział Malingo i zamknął oczy.
W wyobraźni ujrzał scenę na Głupimłocie, kiedy razem z Candy
odprawiali ten rytuał. Widział go z cudowną jasnością. Odetchnął
głęboko, wzniósł ręce nad głowę i klasnął trzy razy.
Potem zaczął recytować słowa zaklęcia.

Ithni asme ata,


Ithni manamee,
Drutha locatata,
Glifie, przybądź do mnie.
Ithni, ithni,
Asme ata:
Glifie, przybądź do mnie.

Słowa same wypływały mu na usta i kiedy już odnalazł ich rytm,


otworzył oczy i ruszył po obwodzie kręgu, chwytając powietrze z
zewnątrz i wrzucając do środka.
– Ach, więc to jest rzucanie powietrza! – wymamrotał Dwupalcy
Tom.
Genewa pierwsza przyłączyła się do Malinga i dodała własny
mocny głos do głosu geszczura. Pozostali też podchwycili rytm i dodali
swoje głosy i gesty do zaklęcia. Wszyscy krążyli, recytowali słowa i
chwytali powietrze.
– Kiedy się dowiemy, czy to działa? – szepnął McBean do Szelmy
gdzieś między czwartym a piątym okrążeniem.
– Och, na pewno się dowiemy – odszepnął Szelma.
Ledwie to powiedział, a pośrodku kręgu zapłonęło kilka iskierek o
barwie intensywnej nawet w popołudniowym słońcu. Nie były tylko
czerwone i niebieskie, jak za pierwszym razem, kiedy Malingo
odprawiał ten rytuał. Teraz były także fioletowe, cytrynowe i złote.
Wirowały niczym oszalałe świetliki i zostawiały za sobą smugi
kolorów.
– Tak! – wykrzyknął Malingo. – To działa! Niech nikt nie przestaje.
Nie przerywajcie rytuału.
Piękno tego widowiska dodało pewności siebie magom
nowicjuszom. Śpiewali głośniej, chwytali powietrze bardziej
rytmicznie. I z kolei zwiększona pewność siebie przyniosła większe
efekty. Taniec światła stał się bardziej ambitny, kolory zaczęły tkać
misterny wzór w powietrzu. Malingo pisnął z radości. Rozpoznawał
już ogromną krzywiznę dziobu i opadający dach kabiny.
Liczba świetlików wciąż rosła, wykonywały coraz bardziej
skomplikowane figury eleganckiego tańca, toteż wszyscy w kręgu
zaklinaczy (nawet programowo niewzruszony John Wąż) mieli
uradowane miny, widząc, jak na ich oczach słowo staje się faktem.
– Możemy już przestać – powiedział Malingo po jakimś czasie. –
Glif sam się dokończy.
Magowie nowicjusze odstąpili i patrzyli z zachwytem, jak glif
spełnia zapowiedź Malinga. Punkciki światła widocznie od tego
miejsca znały już swoją drogę, bo przewijały się jak na niewidzialnym
krośnie, tam i z powrotem, w kółko i w kółko, aż migotliwy pojazd
stanął gotowy, błyszcząc w słońcu i parując leciutko od gorąca
wywołanego w procesie tworzenia.
– Kiedyś mi się przyśnił… – szepnął do siebie Finnegan, wpatrując
się w pojazd z podziwem. – Dawno temu… śniło mi się, że przyleciał z
innej galaktyki.
– Powinniśmy ruszać – ponagliła Tria.
– Istotnie powinniśmy – zgodził się Malingo. – Candy nas
potrzebuje.
– Czy ktoś ma mapę? – zapytał McBean.
– Mam stary egzemplarz Almenaku – zgłosił się Tom.
– W zasadzie nie potrzebujemy mapy – oświadczył Malingo. – Glif
odczyta kierunek z naszych myśli.
– Sprytne urządzenie – pochwalił Deaux-Deaux.
– No pewnie – przyświadczyła Genewa. – Niesamowite.
Otworzyła drzwi i schyliła głowę, żeby wejść do środka. Rzadko
czymś się zachwycała, ale opalizujący blask glifu, stworzonego ze słów
i powietrza, radował ją ogromnie.
– Gratulacje, Malingo – powiedziała. – Piękna rzecz.
– Nie spiesz się z gratulacjami – odparł przezornie Malingo. –
Jeszcze nim nie lataliśmy.
Lecz nie ulegało wątpliwości, że glif jest gotowy do wypełniania
swoich obowiązków. Wydawał się wyraźnie podniecony perspektywą
dziewiczego lotu. Tysiące migotliwych drobinek energii przepływało
przez jego sylwetkę, zaczynając od dziobu i przesuwając się w tył
niczym ławice świetlnych cząsteczek, żeby skupić się na drugim
końcu, gdzie mieścił się silnik: kula światła i mocy wypełniona
nieustannym chaotycznym ruchem. Kiedy wszyscy wsiedli, silnik ożył.
Wydał odgłos brzmiący jak chór kilku tysięcy ludzi recytujących
szeptem poemat w jakimś sekretnym języku. Glif zaczął lekko
wibrować. Drzwi zamknęły się z miękkim westchnieniem.
– Gotowi? – zapytał Malingo.
– Nie! – zaprotestował John Szelma. – Nie podoba mi się to coś! –
Zaczął szarpać drzwi. – Pozabija nas wszystkich!
– Uspokój się! – powiedział Deaux-Deaux. – Jesteśmy całkiem
bezpieczni.
– Wcale nie! Nie! Chcę wyjść!
– Aleja nie chcę – odezwał się John Spór.
– Ani ja – poparł go John Pasek.
Po dwóch sekundach wybuchła chaotyczna kłótnia, wszyscy
Johnowie gadali jednocześnie.
– Za późno, żeby wysiąść – ostrzegła Genewa, przekrzykując zgiełk.
– Już lecimy!
– Ona ma rację – potwierdził Tom. – Ruszyliśmy.
– Trzymajcie się! – wrzasnął Malingo.
Zanim dokończył, pojazd wzniósł się prosto w powietrze.
– Juhuu! – ryknął John Spór.
– Ostrzegam was – odezwał się John Wąż. – Zaraz zwymiotuję!
Glif zatrzymał się jakieś dziesięć metrów nad ziemią i zaczął się
obracać, celując nosem najpierw na Południe, potem na Dwudziestą
Piątą Godzinę, potem na Północ.
W połowie tych obrotów John Wąż otworzył drzwi i spełnił swoją
obietnicę.
– Uważaj, synu – przemówił McBean z kapitańskim autorytetem. –
Lepiej powoli.
– Już nad nim nie panuję – odparł Malingo. – On chyba wyczuwa
naszą niecierpliwość. Chce nas zawieźć na miejsce! Jak najszybciej!
– No więc lećmy! – zawołał Finnegan i wstał, żeby wyjrzeć przez
okno z przodu. – Nagle zaczęło mi się spieszyć do tej walki ze
Scierwnikiem! – Obejrzał się na Malinga. – Czy on mnie słyszy?
Malingo nie musiał odpowiadać. Glif go wyręczył. Cała jego
struktura nagle jakby wybuchła falami opalizującego blasku.
– Teraz! – zawołał Deaux-Deaux.
I glif pomknął w stronę Ifrytu, startując z takim przyspieszeniem,
że wywołał w powietrzu nad miejscem swojego stworzenia
spontaniczny monsun, który zapełnił oczyszczoną polanę parującą
małą dżunglą nowych ptaków i kwiatów.

42
WYSOKI L ABIR YNT

Ze wszystkich dziwnych rzeczy, które przeżyła na Abaracie,


spotkanie na tych wąskich schodach było chyba najdziwniejsze! Na
stopniach poniżej stał Książę Północy, postrach wysp. Słyszała, jak
przemawiał groźnie niczym diabeł wcielony. Teraz jednak nie miała co
do niego pewności. Rzeczywiście był brzydki, a także niebezpieczny.
Miał jednak w sobie coś żałosnego. Wiedziała, że za tą jego
wyniszczoną twarzą kryje się smutek i cierpienie.
Patrzył na nią oczami wypranymi z koloru.
– Wiesz oczywiście, że mam cię zabić w tym domu? – powiedział.
– Moja babka uważa cię za destrukcyjną siłę na Abaracie. Twierdzi, że
jeśli cię nie powstrzymamy, możesz… zakłócić nasze plany.
– Twoja babka nawet mnie nie zna.
– Czy sugerujesz, że gdyby cię poznała, zmieniłaby zdanie?
– Popatrz na mnie. Nie zagrażam ani tobie, ani nikomu. Jestem
zwykłą dziewczyną z Kurczakowa, która zabłądziła tutaj przez
przypadek.
– Czy naprawdę istnieje coś takiego jak przypadek? – zapytał.
– Oczywiście. Ciągle zdarzają się rzeczy, które…
Zamierzała powiedzieć, że nie powinny się zdarzyć, ale wtedy
uświadomiła sobie, że właściwie już w to nie wierzyła. Słowa zamarły
jej na ustach.
– Dokończ myśl.
– Nieważne.
– No, jeśli to jakaś pociecha, ja też błądzę. Zabłąkany i samotny.
– A twoja babka?
– Ona nie jest dla mnie pociechą – odparł z wątłym uśmiechem. –
Chyba ja dla niej też nie. Chociaż jesteśmy ostatni z rodu; myślałby
kto, że nauczyliśmy się czerpać pociechę, skąd tylko można. – Milczał
przez kilka chwil; stwory w kołnierzu poruszały się wolniej, jakby
dostosowały się do jego melancholijnego nastroju. – Ale nie –
powiedział w końcu. – Szukałem i szukałem kogoś, kto mnie
zrozumie. Chociaż trochę. To wszystko. Tylko trochę zrozumienia.
Czasami Noc jest bardzo ciemna. A na Gorgozjum oczywiście nie ma
końca.
Czy smutek w jego głosie i twarzy jest tylko grą? zastanawiała się
Candy. Nie. Była przekonana, że stwór stojący na schodach wyznaje
prawdę. Ale dlaczego? Otrzymała odpowiedź w jego następnych
słowach.
– Może ty zrozumiesz…
– Ja?
– Powiedziałaś, że zabłądziłaś. Może mamy ze sobą więcej
wspólnego, niż się wydaje.
Chciała mu powiedzieć, że zwariował; nie mogła sobie wyobrazić
nikogo ani tutaj, ani w Zaświecie, z kim miałaby mniej wspólnego. Ale
zachowała dla siebie te myśli. Tak było bezpieczniej. Zamiast tego
spróbowała wrócić do tematu Pstrej Matrony.
– Mówiłeś, że twoja babka chce mojej śmierci.
– Przekonam ją, żeby zmieniła zdanie – zapewnił. – Pokażę jej, że
nie musimy się niczego obawiać z twojej strony. Ze się rozumiemy.
Dziwne, że Książę Północy mówił o niej, nie o sobie, jak o kimś
budzącym lęk w innych.
– Wydajesz się zakłopotana – zauważył.
– Tak… no, chyba tak – przyznała Candy. – Po prostu nie wiem, co
we mnie widzi twoja babka… albo ty. Ale kimkolwiek rzekomo
jestem… to nieprawda.
– Nie? – zapytał bardzo cicho.
Uśmiechnął się i wyciągnął do niej rękę gestem z pewnością
całkiem niewinnym, ale coś w jego uśmiechniętej twarzy – jak
wyszczerzona, przegniła trupia czaszka, pomyślała Candy – kazało jej
cofnąć dłoń, żeby nie mógł jej dosięgnąć.
Odtrącony, zareagował błyskawicznie i przerażająco.
Koszmary, dotąd spokojnie pływające w kołnierzu, nagle
oślepiająco zajaśniały. Ścierwnik sięgnął po nią z niespodziewaną
szybkością. Tym razem nie zdążyła mu się wymknąć. Splótł palce z jej
palcami. I w tej samej chwili wszystko się zmieniło.
Horrory, które dostrzegła przelotnie, kiedy zrzucał z siebie maskę
Piusa Maspera (i wmówiła sobie, że ich nie widziała), pojawiły się
przed nią w całej odrażającej glorii. Procesja potworów – wszystkie
rozdziawione, wyszczerzone, nachalne – otoczyła ją w tej samej chwili,
kiedy Ścierwnik pochwycił jej dłoń; zupełnie jakby diabeł spuścił ze
smyczy wszystkie piekielne bestie i kazał im tańczyć wokół niej.
– Nie! – wrzasnęła i zebrawszy siły, o jakie sama się nie
podejrzewała, wyszarpnęła dłoń.
Przez straszliwą chwilę wydawało się, że rozdzielenie ze
Ścierwnikiem nie uwolni jej od piekielnego tańca, bo potwory nadal
pląsały wokół w upiornym korowodzie. Potem ohydny widok
zamigotał niczym świeczka i zgasł.
Znowu stała na schodach, jakby nic się nie zdarzyło.
Ale oczywiście się zdarzyło.
Teraz znała prawdę. Właśnie pozwolono jej zobaczyć prawdziwego
Christophera Ścierwnika. Nie oczami, lecz umysłem.
Ścierwnik doskonale zdawał sobie sprawę, co się stało. Blef został
zdemaskowany; zgnilizna jego duszy została obnażona przed Candy
we wszystkich plugawych szczegółach.
– Czuję… się… zawstydzony – wyjąkał.
– Tak… – szepnęła Candy, powoli cofając się przed nim. – Nie
dziwię ci się. Sama czułabym się fatalnie, gdybym tak naprawdę
wyglądała.
Chwycił się ostatniej szansy.
– To okropne – powiedział. – Żyć z tą… groteską we mnie. Dopóki
ciebie nie zobaczyłem, dopóty nie miałem żadnej nadziei na
uleczenie. Ale ty pomożesz mi się zmienić.
Candy nie musiała długo myśleć nad odpowiedzią.
– Przykro mi z powodu tej, jak ją nazwałeś…
– Groteski.
– Tak. Ale nie mogę ci pomóc.
Siląc się na możliwie rozsądny ton, przez cały czas cofała się
powoli w obawie, że on znowu rzuci się na nią, znowu nagle ją złapie i
parada potworów zaleje jej umysł. Nie zniosłaby tego po raz drugi.
Wyczuwała jednak za plecami zamknięte drzwi. Ten dom miał ich tak
wiele. Stała pod zamkniętymi drzwiami, kiedy próbowała wejść do
domu, a teraz trafiła na następne, kiedy chciała wyjść.
– Posłuchaj mnie, Candy – powiedział Ścierwnik, sama życzliwość,
spokój i rozsądek. – Wiem, czego się boisz. I przysięgam, przysięgam,
że już nigdy nie zobaczysz tego, co przed chwilą widziałaś. To było
niewybaczalne. A jednak… wiedząc, że to było niewybaczalne… proszę
cię mimo wszystko, żebyś mi wybaczyła. Czy możesz? Nie, wiem, że
możesz. Pytanie brzmi: czy zechcesz?
Nie odpowiedziała. Po prostu odwróciła się i naparła ramieniem na
drzwi. Zamek przerdzewiał, zbutwiałe drewno wokół niego
pociemniało, co dawało nikłą nadzieję ucieczki.
– Co ty robisz? – zapytał Ścierwnik, jakby naprawdę nie wiedział.
Candy nie traciła czasu na wyjaśnienia. Rzuciła się całym ciałem na
drzwi. Rozległ się trzask, kiedy przegniłe drewno wokół zamka
ustąpiło.
– Pomyśl, proszę – szepnął Ścierwnik. – Nawet jeśli otworzysz te
drzwi, nie masz dokąd uciekać. Tam jest tylko śnieg. Zamarzniesz na
śmierć.
– Istnieją gorsze rzeczy – odparła Candy.
Potem jeszcze raz pchnęła i wyważyła drzwi. Wiatr cisnął jej w
twarz kłującą ścianę śniegu i odłamków lodu.
Po raz ostatni obejrzała się na Księcia Północy i napotkała jego
zrozpaczone spojrzenie. Wyglądał tak, jakby chciał coś do niej
powiedzieć, zaapelować jeszcze raz, ale nie czekała. Mrużąc oczy
przed lodowatym wiatrem, wyszła na dach i zatrzasnęła za sobą drzwi,
chociaż oczywiście wiedziała, że to nie powstrzyma Ścierwnika na
dłużej niż dziesięć sekund.
Wystarczyło mu nawet mniej.
Po jednym uderzeniu serca drzwi otwarły się i ohydne światło
wydzielane przez koszmary wylało się na śnieg, otoczyło ją jaskrawą
kałużą.
– Candy! – krzyknął Ścierwnik. – Przestań się wygłupiać! Spadniesz
i skręcisz kark!
Spojrzała przed siebie. Stromy dach był śliski od mokrego śniegu.
Nie widziała żadnej łatwej drogi ucieczki.
– Wracaj! – nalegał Ścierwnik. – Nie zrobię ci krzywdy. Na moje
życie, Candy. Nigdy cię nie skrzywdzę. Zrozum, jesteś moim
zbawieniem. Rozumiesz? Moim zbawieniem.
Ruszyła przez śnieg coraz głębszy, w miarę jak oddalała się od
drzwi. Wkrótce brnęła w nim po kostki. Oprócz koszmarnego światła,
które rozjaśniało się albo przygasało w zależności od tego, jak bardzo
Candy wyprzedzała swojego prześladowcę, nic nie oświetlało jej drogi
przez zdradliwy labirynt dachówek, rynien i gargulców. Ale jaki miała
wybór? Gdyby się zatrzymała nawet na chwilę, dogoniłby ją. Musiała
dalej uciekać, ryzykując życie z każdym niepewnym krokiem.
Ścierwnik oczywiście wciąż ją przywoływał, wciąż próbował ją
zatrzymać. Przestał już mówić o zbawieniu. Przeszedł do otwartych
pogróżek.
– Chcesz, żebym cię tu zostawił?! – krzyczał. – Z północnego
zachodu nadchodzi następny front burzowy. Za Godzinę czy dwie
będzie śnieżyca.
I pogrzebie cię. Będziesz leżeć pod śniegiem, sina, skurczona i
martwa. Czy tak chcesz zakończyć życie, Candy? Ty, która mogłaś
osiągnąć tak wiele?
Nadal mu nie odpowiadała. Nic, co mówił – ani groźby, ani
pochlebstwa, ani granie na uczuciach – nie mogły wymazać z jej
pamięci niedawno widzianych obrazów. Chociaż potrafił się
zachowywać kulturalnie, był potworem do szpiku kości.
Biegła więc dalej. Dach przypominał ogromny labirynt wznoszący
się mrocznie na tle nieba po obu stronach, z szaleńczo zygzakującymi
kładkami. Na każdym zakręcie natrafiała na kolejnego okropnego
kamiennego gargulca. Zdawały się ją obserwować, kiedy je mijała,
jakby gotowe w każdej chwili na nią skoczyć. Dopiero kiedy dotarła
ponownie do tego samego gargulca o pękniętej głowie najeżonej
zębami, zrozumiała, że biega w kółko.
Miała nadzieję, że ślady stóp na śniegu nie pozwolą jej błądzić, ale
śnieg padał teraz tak gęsto, że zasypywał trop.
Zapłakałaby z rozczarowania, gdyby zostało jej chociaż trochę
energii, ale zużyła całą. Nogi zdrętwiały jej z zimna. Podobnie ręce i
twarz. Mogła tylko brnąć dalej, wypatrując jakiegoś wyjścia. Pogróżki
Ścierwnika – „będziesz leżeć pod śniegiem, sina, skurczona i martwa”
– rozbrzmiewały echem w głowie.
Podmuch wiatru wzbił dziwnie świetlistą chmurę śniegu.
Oślepiona Candy starła z oczu piekące płatki i nagle tuż przed sobą
zobaczyła Ścierwnika. Jakimś sposobem wymanewrował ją w
ciemnościach, wyprzedził ją albo wspiął się na któryś szczyt dachu.
– Pościg skończony – oznajmił. – Chodź tutaj. – Otworzył ramiona.
– Jesteś przemarznięta. Powiedziałem: chodź tutaj.
Znowu wyciągnął do niej rękę.
Zostało jej tak niewiele sił, że ledwie zdołała zaczerpnąć powietrza,
żeby mu odpowiedzieć. Ale jakoś zdołała.
– Raz… na zawsze… zostaw mnie w spokoju!
Jej głos odbił się od dachów i powrócił jak echo cudzego głosu:
ochrypły z wyczerpania i piskliwy ze strachu. Ten dziwny dźwięk
ocalił ją jeszcze przez chwilę od jego uścisku. Ścierwnik patrzył na nią
przez tę chwilę, jakby w jej wnętrzu dostrzegł coś, co pragnął wyrwać,
zanim skończy z nią. Jego wahanie dało jej czas, żeby odwrócić się i
poszukać za sobą ostatniej drogi ucieczki.
Pozostawała tylko jedna możliwość. Po lewej stronie wznosił się
stromy dach z wąską metalową drabinką, niemal ukrytą pod śniegiem.
Candy wykrzesała resztki sił ze zziębniętych kończyn i potykając się,
pobiegła w stronę drabiny. Zerknęła szybko przez ramię, żeby
sprawdzić, czy Ścierwnik ją ściga. Ścigał. W rozpaczy rzuciła się na
dach i chwyciła żelazne szczeble. Potem – próbując nie myśleć, kto ją
ściga ani co zrobić, kiedy dotrze na szczyt dachu – zaczęła się wspinać
po zmrożonej drabinie.

43
CIEMNOŚĆ ODRZUC ONA

Moja babka miała rację! – ryknął za nią Ścierwnik. – Jesteś szalona!


Szalona i niebezpieczna! Dlaczego odkładasz nieuniknione? Poddaj
się. Tylko zwiększasz ból. Powtarzam ci: nie masz dokąd uciekać!
Candy pokonała już więcej niż połowę drabiny i stąd widziała, że
Ścierwnik ma rację – kiedy dotrze na szczyt, nie będzie miała dokąd
uciec. Ścierwnik musiał tylko ją schwytać i wypuścić ten upiorny
korowód potworności, które wtargną do jej głowy.
– Słuchasz mnie, Candy Quackenbush?! – zawołał Ścierwnik.
Obejrzała się na niego. Jego głowa oglądana pod tym kątem wyglądała
jak pływająca w garnku. Podniósł na nią wzrok z bulgoczącego wokół
twarzy płynu, gulaszu dla kanibalów. Wysiłek i gniew zabarwiły białka
jego oczu ciemną purpurą. Przez kontrast źrenice niemal straciły
kolor.
– Poddaj się, dziewczyno – nalegał. – Tylko sprawiasz kłopoty,
gdziekolwiek się zjawisz. Nieszczęście. Cierpienie. Śmierć. Czas z tym
skończyć. Lepiej odejdź, dla dobra wszystkich.
Te słowa zabolały Candy bardziej niż ukąszenia lodowatego wiatru.
Zawierały zbyt wiele prawdy, dlatego tak ją dotknęły.
Dawniej w Kurczakowie prowadziła nudne, ale niewinne życie. Nie
wyrządziła nikomu krzywdy, ale też nie poprawiła niczyjego losu. A
tutaj, na Abaracie, z niewiadomego powodu jej czyny jakby nabierały
większego znaczenia. Gdziekolwiek zawitała w swojej podróży – na
Dzień Yebba Dim stojący na Ósmej Wieczorem, na Głupimłot, na Czas
Poza Czasem na Dwudziestej Piątej Godzinie, na Babilonium, na
Scorię i nawet Ifryt – jej obecność wywierała znaczący wpływ na życie
osób, z którymi się zetknęła. Nie wiedziała dlaczego, ale wokół niej
działy się różne rzeczy, dziwne, nieoczekiwane. Ustalone reguły
świata, z którego pochodziła, zostały wywrócone do góry nogami.
Nie zawsze powodowała katastrofy. Czasami pomagała ludziom, na
przykład Malingowi. Lękała się jednak, że to tylko kwestia czasu,
zanim wydarzy się jakaś prawdziwa tragedia. I nawet nie dotknie
bezpośrednio jej, tylko jakiejś niewinnej osoby, która przetnie jej
drogę.
Te myśli przemknęły przez jej głowę z prędkością światła w czasie,
który zabrało Ścierwnikowi pokonanie trzech szczebli drabiny. Za
kilka sekund jej dosięgnie. Nie mogła dłużej wspinać się tyłem do
niego. Powoli, żeby się nie pośliznąć na oblodzonych szczeblach,
obróciła się przodem do prześladowcy. Gdyby się zanadto zbliżył,
mogła go kopnąć. Jego twarz w dole wydawała się bezbronna, ale
Candy pamiętała koszmary, jakimi chciał ją obdarzyć. Tak, niech go
szlag trafi, kopnie go mocno, nawet jeśli to będzie ostatni czyn w jej
życiu.
Patrzył na nią, a ona na niego.
– O czym myślisz? – zastanawiał się na głos. – Jesteś zagadką,
dziewczyno.
Wspinała się dalej, chociaż nieustannie jej groziło, że stopy
ześlizną się ze szczebli drabiny. Ale ostrożność się opłaciła. Candy
dotarła na szczyt dachu bez wypadku i wyjrzała na drugą stronę.
Ostatnia nadzieja, że znajdzie tam jakieś wejście do domu, ta krucha
nadzieja prysła. Nie. Niedobrze, bardzo niedobrze. Czekał na nią tylko
stromy dach; a z dachu upadek prosto na skutą mrozem ziemię.
Przypuszczała, że to szybka śmierć. Ale jednak śmierć.
– A nie mówiłem?! – zawołał Ścierwnik, widząc, jak ostatni błysk
nadziei zamiera na twarzy Candy. – Nie masz dokąd pójść.
Sięgnął po nią.
– Chodź. Zrobię to szybko. Obiecuję.
– Czekaj…
– Co?
– A jeśli…
– Co?!
– A jeśli obiecam, że odejdę?
– Dokąd?
– Do domu – wyjaśniła. – Z powrotem do Zaświata.
– Teraz się targujesz?
– Przecież nie chcesz mnie zabić.
– Skąd wiesz, czego chcę?
– Nie wiem skąd, ale wiem. Może masz rację. Może jakoś się
rozumiemy. Wiem, że nie chcesz mnie zabić pomimo rozkazów Pstrej
Matrony. Nie chcesz mnie mieć na sumieniu.
– Ha! Posłuchajcie jej! Ja jestem Ścierwnik, dziewczyno. Ja nie mam
sumienia.
– Nie wierzę ci – odparła Candy z niezłomnym uporem.
– No więc ci udowodnię – oświadczył Ścierwnik z twarzą ściągniętą
od tylu sprzecznych emocji, że nie mogła już odczytać jej wyrazu.
Ruszył do niej po drabinie, ale w tej samej chwili zza jego pleców
dmuchnął porywisty wiatr, niosąc ładunek lodowych odłamków.
Uderzył w twarz Candy i oślepił ją na chwilę. Zamachała rękami, żeby
nie stracić równowagi, drabina jednak okazała się zbyt śliska. Candy
zaczęła się przechylać do tyłu. Na kilka sekund niemal odzyskała
równowagę, ale to była krótka chwila łaski. Lewa pięta omsknęła się po
dachu i Candy spadła.
Przez długą, przerażającą chwilę spadała w pustce, nie odróżniając
nieba od ziemi. Potem uderzyła plecami w dach. Wstrząs zaparł jej
dech w piersiach. Zaczęła ześlizgiwać się po dachówkach głową do
przodu. Wysoko nad sobą dostrzegła coś, co przemykało wśród chmur
ciężkich od śniegu – świetlisty kształt, który pojawiał się zaledwie na
jedno uderzenie serca i znowu znikał, tak szybko, że wcale nie miała
pewności, czy naprawdę go widziała.
Księżyc? Niemożliwe…
Chwilę później uderzyła w rynnę biegnącą przez dach. Impet
obrócił ją nogami w dół. Ciało działało szybciej niż umysł. Bez
zastanowienia podniosła rękę i złapała się rynny. Rynna zaskrzypiała,
ale wytrzymała. Candy wisiała tak przez kilka sekund, rozpaczliwie
łapiąc oddech. Z największym trudem utrzymywała się na stromym
dachu. A potem, jakby mało jeszcze miała kłopotów, usłyszała jakiś
szmer nad sobą z tyłu. Podniosła wzrok i zobaczyła, że Ścierwnik
wspiął się po drabinie na szczyt dachu i stanął tam z rozłożonymi
ramionami, tym gestem witając burzę w całej jej zabójczej furii.
– Co za widok! – zawołał. – Niebo. Ty. Upadek.
Przykucnął, balansując na krawędzi dachu z niesamowitą swobodą.
Potem wyciągnął do niej rękę.
– Właściwie mogę cię stąd zepchnąć – powiedział.

– Tam! – zawołał Finnegan. – Tam w dole!


– Widzę ją! – wrzasnął Malingo.
Glif natychmiast zareagował na ich myśli. Spikował spod chmur
prosto na dach Domu Umrzyka.
– Nie zdążymy! – krzyknął John Chlup. – Ona spadnie!
– Nie mogę patrzeć! – jęknął John Śpioch. – Szelma! Zasłoń mi
oczy!
– W dół! – popędzał Finnegan opadający pojazd. – W dół!
Glif natychmiast wykonał rozkaz, ale opadał tak gwałtownie, że
przemknął obok Candy.
– W górę! W górę! – wrzeszczał teraz Finnegan. Walnął pięścią w
dach kabiny. – Przeklęta maszyna!
Glif wzniósł się ponownie, kolebiąc się na boki. Pasażerowie obijali
się o ściany, rzucało nimi we wszystkie strony, ale nikt nie narzekał,
nawet John Wąż. Wszyscy z zapartym tchem wlepiali oczy w Candy,
końcami palców uczepioną rynny na dachu.
Finnegan otworzył dach pojazdu i przygotował się, żeby złapać
dziewczynę, jak tylko zdoła jej dosięgnąć. Deaux-Deaux posunął się
jeszcze dalej – przecisnął się obok Finnegana i stanął na dachu. Nie
przeszkadzały mu poruszenia glifu. W końcu był Morskim Skoczkiem,
przyzwyczajonym do spacerów po grzbietach fal. Balansował na
rozkołysanym glifie niczym surfer na chybotliwej desce.
– Candy!–wrzasnął.
Zaryzykowała szybkie zerknięcie przez ramię. Zdobyła się nawet na
uśmiech.
– Musisz się puścić, pani! – krzyknął Finnegan.
– Spadnę!
– Złapiemy cię!
– Zaufaj nam! – zawołali bracia Johnowie.
Candy po raz ostatni spojrzała na Ścierwnika. Cokolwiek się stanie,
pomyślała, nie chcę nigdy więcej oglądać jego twarzy.
Wypuściła rynnę.
– Łap mnie! – wrzasnął Deaux-Deaux do Finnegana; potem rzucił
się do przodu i chwycił Candy za rękę.
Był to akt czystego zaufania. Gdyby Finnegan nie zdążył go złapać
za ramię i stopę, oboje – Candy i Morski Skoczek – spadliby i ponieśli
śmierć. Przez kilka niebezpiecznych chwili przywierali do siebie,
podczas gdy glif kołysał się i przechylał.
Tymczasem na dachu Ścierwnik wskazywał w stronę glifa, mrucząc
coś pod nosem. Malingo wydał zduszony jęk, ale nikt go nie usłyszał w
zamieszaniu.
– Pomóż mi! – wrzasnął kapitan do Toma i razem wtaszczyli
Finnegana z powrotem do wnętrza glifu, podczas gdy Genewa
wciągała Deaux-Deaux i Candy. Odpoczywali przez kilka zdyszanych
chwil, pełnych ulgi i śmiechu. Potem Malingo znowu jęknął i podniósł
ręce do twarzy, a sekundę później glif oszalał. Miotał się na boki z
ogromną siłą.
– Zamknijcie dach! – krzyknął McBean. – Zanim ktoś wypadnie!
Finnegan zatrzasnął dach w ostatniej chwili. Glif przekoziołkował
raz i drugi, i trzeci, przyprawiając pasażerów o mdłości, siniaki i
zawrót głowy.
– Co się dzieje? – wrzasnął Szelma do Malinga. – Nie możesz go
opanować?
Udało mu się utrzymać geszczura w polu widzenia dostatecznie
długo, żeby zrozumieć przyczynę kłopotów.
– Malingo bardzo źle wygląda! – krzyknął.
Genewa chwyciła Malinga za ramię. Był sztywny, oczy miał szkliste.
– Ścierwnik przejął nad nim władzę – powiedziała Tria.
Malingo wyraźnie usiłował walczyć, ale sprawiało mu to ból.
Zaciskał zęby, z nozdrzy płynęły mu dwie strużki krwi.
Glif rozpoczął teraz serię samobójczych manewrów, wirował,
podskakiwał i koziołkował niczym talerz w rękach zwariowanego
żonglera. W środku wszyscy chwytali się, czego tylko mogli, kiedy
pojazd odskoczył od domu i przeleciał wśród drzew, łamiąc gałęzie.
Ścierwnik wyciągniętymi rękami rysował jego chaotyczną trasę.
Widocznie wciąż panował nad glifem. Jego zamiary również nie
budziły wątpliwości. Miarowym ruchem podniósł ręce, rozkazując
glifowi wznosić się coraz wyżej, aż na sześćdziesiąt metrów nad
ziemię. Tam przez kilka dręczących sekund pozwolił mu zawisnąć na
chwilę, żeby pasażerowie zdążyli przestraszyć się najgorszego.
Potem to się stało. Ręce Ścierwnika opadły i glif posłuchał rozkazu.
Runął z nieba jak kamień.
– O rany! – jęknął John Szelma.
Kiedy spadali, Candy objęła geszczura od tyłu obiema rękami i
przycisnęła do siebie.
– Malingo – powiedziała – to ja.
Nie widziała jego twarzy, ale Genewa widziała i miała ponurą minę.
– Musisz z nim walczyć – nalegała Candy.
Zerknęła na Genewę, która pokręciła głową.
– Walcz z nim, proszę – błagała Candy. – Dla mnie. Dla nas
wszystkich!
Wreszcie Malingo ją usłyszał. Leniwie obrócił głowę.
– Candy? – zapytał.
– Tak! – zawołała i uśmiechnęła się do niego.
W tej samej chwili glif uderzył w wierzchołki drzew i poleciał na
bok, wytraciwszy część szybkości. Nikt nie zdążył go przekierować.
Pojazd rąbnął o ziemię, wpadł w zaspę i przejechał z rozpędu jakieś
czterdzieści metrów. Z każdym metrem zwalniał, wreszcie zatrzymał
się gwałtownie z dziobem tkwiącym pomiędzy rozrośniętymi
korzeniami drzewa.
Minęło kilka sekund, wypełnionych tylko jęczeniem, stękaniem i
sapaniem. W końcu wszyscy bracia Johnowie odezwali się
jednocześnie:
– Czy wszyscy żyją?
Ze wszystkich kątów rozległy się chóralne potakiwania.
– Candy? – zapytał Szelma.
– Tak. Żyję!
Po tej odpowiedzi została radośnie powitana przez Szelmę i jego
braci, nawet Johna Węża.
– Żyje! Żyje! Candy żyje!
– Uściskaj nas!
– Mocniej!
– Mocniej!
– Och, tęskniliśmy za tobą!
– Ja też za wami tęskniłam! Za wami wszystkimi! Dziękuję wam, że
mnie stamtąd zabraliście! – Przeniosła wzrok na Malinga, który wciąż
siedział w fotelu pilota. – Jak się czujesz?
Skórzaste wachlarze po obu stronach głowy geszczura drżały
rozpostarte na całą szerokość.
– W porządku… chyba – wykrztusił Malingo. – Przepraszam. On
przejął nade mną władzę i nie mogłem go odepchnąć.
– Był w twojej głowie? – zapytała Genewa.
– Tak – potwierdził Malingo. – To było okropne.
Dlaczego Ścierwnik nie próbował ze mną zrobić tego samego ?
zastanawiała się Candy. Przecież szybko zakończyłby swój pościg,
gdyby po prostu kazał mi się zatrzymać. Może jednak próbował, tylko
bez skutku. Może mój ludzki umysł okazał się dla niego trudniejszym
wyzwaniem niż umysł geszczura.
– Oho – odezwał się John Pasek. – Ścierwnik jeszcze z nami nie
skończył.
Candy podniosła wzrok.
– Tam – powiedziała Genewa.
Wskazała przez roztrzaskane okno w stronę rufy glifa.
Kunsztownie rzeźbione drzwi Domu Umrzyka stały otworem i
Ścierwnik właśnie przekroczył próg. Włożył obszerny czarny płaszcz z
gładkiego futra. Zmumifikowane głowy zwierząt, które dostarczyły
skór na ten strój, tworzyły kołnierz (wszystkie wpatrzone w Księcia
Północy w ślepym uwielbieniu). W lewej ręce trzymał laskę, o połowę
wyższą od niego, na której szczycie przycupnął szkielet ogromnej
skrzydlatej ropuchy.
Światło płonęło w jej oczodołach i rzucało demoniczny poblask na
padający śnieg.
– Oto morderca – powiedział bardzo cicho Finnegan.
– Kim jest ten szczeniak w mundurze za jego plecami? – zapytał
Szelma.
– Nazywa się Leteo – odpowiedziała Candy.
Kiedy ostatnio widziała Letea, rozwścieczony Ścierwnik wyrzucił
go przez okno. Widocznie jednak wybaczono mu przewinienia,
ponieważ znowu kroczył w cieniu Księcia Północy.
– Znasz go? – zapytał Tom.
– On mnie tu przywiózł. Chodzi na pasku Ścierwnika.
– No, Ścierwnik wyraźnie rwie się do walki – powiedział Finnegan,
wyciągając z pochwy krótki miecz. – Więc nie dajmy mu czekać.
– On zamierza nas zabić, Finnegan – ostrzegła Genewa.
– Niech spróbuje.
– To nie jest czas ani miejsce.
– Ona ma rację-poparła ją Candy.
– No więc co proponujesz? – zapytał Finnegan, odwracając się do
Candy z wściekłością. – Mamy uciekać? Nie. Ja się go nie boję.
– Ani ja – oświadczył Dwupalcy Tom i zakasał rękawy, jakby
planował bokserską rundę na gołe pięści.
– Ani ja – dołączył się Deaux-Deaux. – Nic mnie nie obchodzi, że
on jest Królem Ciemnych Godzin czy jak tam siebie ostatnio nazywa.
Pchnął drzwi i zaczął się gramolić z pojazdu.
– Chcesz walczyć?! – wrzasnął do Ścierwnika.
Candy go złapała.
– Nie.
– Pora, żeby ktoś stawił mu czoło.
– Deaux-Deaux, proszę! – błagała Candy. – Diamanda już tutaj
zginęła, na moich oczach. Nie chcę, żeby komuś jeszcze stała się
krzywda.
– Candy ma rację – poparła ją Tria. – To miejsce cuchnie śmiercią,
Deaux-Deaux. Nie możemy tutaj zostać.
– Nie mamy wyboru – wytknął jej Finnegan. – Co możemy zrobić?
Zamknąć się w glifie i liczyć, że Ścierwnik odejdzie? On tego nie zrobi.
– Mogę uruchomić glif – odezwał się Malingo, wycierając krew z
nosa wierzchem dłoni.
– Więc uruchom! – zawołał Szelma. – Tylko szybko.
Ścierwnik wcale się nie spieszył. Chyba uważał – nie bez racji – że
ma ich wszystkich w garści i może w każdej chwili zadać zabójczy
cios. Lecz Candy, która jeszcze tak niedawno przebywała blisko wroga,
wyczuwała już jego obecność. Powietrze w glifie nabrało gorzkiego
posmaku.
– On jest dziesięć kroków od nas – mruknęła.
– Nie martw się – uspokoił ją Malingo. – Odlecimy. Wciągnij
Morskiego Skoczka z powrotem do środka.
– Finnegan! – zawołała Candy. – Zabierzesz stamtąd Deaux-Deaux?
Finnegan rzucił jej rozczarowane spojrzenie. Wyraźnie pragnął się
zmierzyć ze Ścierwnikiem, bez względu na ryzyko czy konsekwencje.
Lecz rozumiał także, że ma przeciwko sobie opinię większości, toteż
nie protestował więcej. Chwycił Deaux-Deaux w pasie, mówiąc:
– Innym razem, Skoczku! Odlatujemy!
Ledwie to powiedział, kiedy przez glif przepłynęła fala energii,
chociaż bynajmniej nie tak gładko, jak przed kraksą. Silnik warczał
teraz bardziej gardłowo, a luminescencja przenikająca pojazd migotała
niczym żarówka tuż przed przepaleniem.
Candy nie spuszczała z oczu Ścierwnika. Wiedziała, że zacznie
działać, jak tylko zobaczy Deaux-Deaux wciąganego z powrotem do
glifa, i miała rację. Natychmiast przyspieszył kroku i wrzasnął coś do
Letea. Zwierzochłopak puścił się biegiem, wyciągając długi nóż.
Malingo chwycił Candy za rękę.
– Pomóż mi to zrobić – poprosił.
Objęła go ramieniem.
– Musimy złączyć nasze myśli – ciągnął. – I podnieść pojazd w
powietrze. – Nachylił się do niej i szepnął tak, żeby inni nie słyszeli: –
On mi całkiem zamącił w głowie i teraz nie mogę jasno myśleć.
– Nie martw się, jestem z tobą.
Uśmiechnął się do niej.
– Wiem.
– Podnieśmy go w powietrze. Wszyscy trzymać się!
Ponownie zerknęła na Ścierwnika. Zbliżył się do glifu na pięć,
cztery kroki i ciągle coś mamrotał. Czyżby zaklęcie? Kilka słów, żeby
magicznie zniweczyć coś, co stworzyła magia?
– Gotowa? – zapytał ją Malingo.
– Mniej więcej.
– Leć – wymamrotał Malingo.
Zobaczyła to słowo w myślach.
– Leć – powtórzyła.
Nic się nie stało.
– Dlaczego on stoi w miejscu? – zapytała Tria. – Candy, każ mu
lecieć!
Książę Północy prawie do nich dotarł. Wyciągnął rękę do pojazdu,
jakby zamierzał po prostu go przytrzymać, a drugą ręką podniósł
laskę, żeby rozbić glif j ak j aj ko…
– Musimy to zrobić razem – powiedział Malingo.
– Tak – przyznała. – Jeden wdech…
Razem zaczerpnęli powietrza i wypuścili słowo z tym samym
oddechem.

Ć
E
L
Tym razem glif usłuchał. Wzniósł się w powietrze zdumiewająco
gładko, pomimo poważnych uszkodzeń. Ścierwnik uderzył laską, ale
się spóźnił. Glif już się unosił. Podróżnymi szarpnęło, ale glif się nie
zatrzymał. Odleciał poza zasięg Ścierwnika, łamiąc gałęzie drzew.
Księżyc czekał na nich. Zamieć przesunęła się na północ i nad nimi
rozpościerał się czysty przestwór nieba.
– Nie wierzę w to – oświadczyła Candy zachrypłym głosem.
– W co, w księżyc? – zdziwił się John Szelma.
– Nie. Że żyję. Żyję! Dziękuję, dziękuję, dziękuję wam wszystkim!
Żyję! Wszyscy żyjemy!
44
KSIĄŻĘ I ZWIERZ OCHŁOPIEC

Ścierwnik wrócił do Domu Umrzyka nieprzytomny z furii.


– Leteo! – wrzasnął. – Chodź tu! Zaraz!
Leteo widywał już napady wściekłości Księcia Północy. Wyjątkowo
nieprzyjemne. Ale nie mógł uciec. Po pierwsze, nie miał dokąd, a po
drugie, był chory i słaby. Choroba w jego krwi objawiła się z całą mocą;
a jedyną nadzieję wyleczenia, chociaż tymczasowego, dawało
lekarstwo Ścierwnika. Bez niego Leteo wkrótce zmieni się w
krwiożerczą jaszczurzą bestię.
Nie miał zatem wyboru, musiał stawić się na wezwanie pana i
władcy. Zastał Ścierwnika na schodach, wlokącego za sobą obszerny
płaszcz z gromnicznych skór. Laska dymiła mocno i wydzielała
gryzący smród, który wypełnił cały korytarz. Wyczuwając, że sługa
pojawił się u stóp schodów, Ścierwnik obejrzał się przez ramię.
– To spisek – warknął. – Skąd wiedzieli, że ona tu jest? Kto im
powiedział? I w ogóle kim oni byli, oprócz Finnegana?! – Wyszczerzył
zęby, kiedy wymawiał to nazwisko. – Widziałeś, jakie pozy przybierał?
Zawsze ten sam książę bez skazy. Taki przystojny, taki dzielny. Ona z
pewnością uważa go za ideał.
– Candy?
– Tak, Candy. A kto inny?
Wyczerpany i drżący Leteo oparł się o ścianę.
– Zapomnij o niej – powiedział. – Ona jest niczym.
– Niczym?
Ścierwnik trzasnął laską o schody. Płomyki we wszystkich lampach
zamigotały. Przez chwilę Leteo bał się, że zgasną i do oświetlenia
zostaną jedynie koszmary jego pana. Ale chwila minęła. Płomyki
znowu pojaśniały.
– Nie bądź głupi. Ta dziewczyna może nas zgubić. Teraz to
rozumiem. Stara wiedźma miała rację. Ta dziewczyna ma w sobie jakąś
moc.
– Jaką, panie?
– Nie wiem, co to jest, i wszystko mi jedno. Chcę tylko jej śmierci.
Nie zasnę spokojnie, Leteo, dopóki jej nie zabiję.
– Tak, książę.
– Wiem, co sobie myślisz, zwierzochłopcze.
– Wiesz, książę?
– Myślisz, że ona jakoś cię ocali.
– Nie…
– Zamknij się! – krzyknął Ścierwnik. – Widziałem wyraz twoich
oczu, kiedy wróciłeś z Pałacu Zmierzchu. Myślałeś, że znalazłeś
zbawienie. Nasłuchałeś się historii, jak to uratowała małego geszczura
od Wolfswinkela, i liczyłeś, że będziesz następny do uwolnienia. Ale
mam cię na oku, zwierzochłopcze. Znowu się przemieniasz, tak? –
Leteo niechętnie przytaknął. – Wkrótce staniesz się potworem z
potwornym apetytem.
– Proszę, panie, nie chcę tego we mnie.
– Nie, chyba nie chcesz – przyznał Ścierwnik, powoli schodząc ze
schodów. – Za to chcesz tego.
Pogrzebał w zakamarkach swojej obszernej szaty i wydobył fiolkę
lekarstwa o nazwie zielony thuaz, które odwracało nieunikniony
proces choroby Letea. Na ten widok oddech chłopca przyspieszył.
Gorączkowy pot pragnienia wykwitł na czole, policzkach i piersi.
– No, powiedz to – rozkazał Ścierwnik. – Powiedz, że tego chcesz.
– Chcę, panie. Wiesz, że tak.
– A jeśli ci dam lekarstwo? Jeśli twoje zezwierzęcenie chwilowo się
cofnie? Czego wtedy zapragniesz, chłopcze?
– Żeby ci służyć, panie.
Ścierwnik dwoma krokami przemierzył resztę schodów i trzasnął
zwierzochłopca laską w ramię.
– Kłamca!
Leteo osunął się po ścianie.
– Dlaczego wszyscy mnie okłamują? Wszyscy się ode mnie
odwracają! Nawet ta dziewczyna. Próbowałem jej pokazać widoki,
jakich nie potrafiła pojąć, ale ona uciekła ode mnie. Uciekła! Ode
mnie! – Laska ponownie opadła, tym razem zaledwie o włos od Letea.
– Nie pozwolisz jej znowu uciec, prawda?
– Nie, książę – przyrzekł Leteo. – Ona będzie twoja i tylko twoja. –
Głos mu się zmienił podczas tej krótkiej rozmowy, zabrzmiał
chrapliwie i brzydko. Mizerna twarz miała w sobie coraz mniej z
ciemnookiego chłopca, a coraz więcej z potwora. – Czy mogę teraz
dostać…
– To? – zapytał Ścierwnik, odkręcając kciukiem wieczko z fiolki
zielonego thuazu.
– Proszę. Proszę!
– Tylko kropelkę – zapowiedział Ścierwnik. – Tyle, żebyś zachował
zdolność do racjonalnego myślenia.
– Ale mnie boli.
– Dostaniesz więcej, kiedy ta Quackenbush umrze. Zrozumiałeś?
– Tak, panie. Kiedy dziewczyna… umrze. – Leteo mówił już prawie
niezrozumiale.
– Leżeć, chłopcze.
Leteo posłusznie położył się na plecach.
– Otwórz gębę szeroko.
Leteo otworzył usta. Ścierwnik ostrożnie spuścił kroplę gęstego
płynu z buteleczki na język chłopca. Leteo zareagował natychmiast.
Zwinął się w ciasną kulkę, szlochając i łapiąc powietrze.
– A gdzie wdzięczność? – napomniał go Ścierwnik.
– Dzię… dziękuję, panie.
– Tak lepiej.
Wreszcie spazmy ustały i Leteo leżał spokojnie.
– Teraz mnie posłuchaj, chłopcze – odezwał się Ścierwnik.
Leteo wydał cichy, bolesny jęk, który oznaczał „tak”.
– My, Ścierwnicy, posiadamy okręt wojenny „Piołun”. Rozkazaliśmy,
żeby czekał na nas przy brzegu. Zamierzamy ścigać Candy
Quackenbush, dopóki jej nie dopadniemy. Jeśli znajdzie gdzieś
bezpieczne schronienie, to miejsce zostanie zniszczone. – Sięgnął w
dół, chwycił pełną garścią włosy chłopca i podźwignął go na nogi. –
Przestań stroić żałosne miny! Czeka nas zabawa. Będziemy odbierać
życie. Czy nie po to wstąpiłeś do mnie na służbę?
Leteo przytaknął, łzy spływały mu po twarzy.
– Może nawet pozwolę ci odebrać życie samej Candy
Quackenbush, jeśli będę w dobrym nastroju. Chciałbyś tego, Leteo?
No? Chciałbyś tego?Chłopak przytaknął ponownie.
– Więc się rozumiemy – rzekł Ścierwnik. – Zapakuj moje księgi.
Popchnął Letea w stronę drzwi.
– Och, chłopcze…
– Tak, panie?
– Nigdy więcej nie planuj zdrady. Jeśli kiedykolwiek… popatrz na
mnie, Leteo!
Chłopak odwrócił się przy drzwiach i spojrzał na swego pana z
dziwnym wyzwaniem.
– Jeśli chociaż na chwilę przyjdzie ci do głowy, żeby mnie
zdradzić… – Ścierwnik zawiesił głos – … to będzie twoja ostatnia
chwila.

45
DECYZJA

Z Candy i Malingiem za sterami glif szybko pozostawił za sobą


śnieżny pejzaż Ifrytu. Lecieli teraz nad Izabellą. Na wschodzie jaśniał
blask poranka, ale nad głowami podróżników wciąż jasno świeciły
gwiazdy. Przez krótki czas nikt nic nie mówił; każdy zamknął się we
własnej sferze medytacji.
Wreszcie Candy wyczuła czyjąś obecność obok siebie. Obejrzała
się i zobaczyła przystojnego, lecz znużonego młodego człowieka o
ciemnej skórze i jasnozielonych oczach, z długimi rudymi dredami.
– Nie zostaliśmy sobie odpowiednio przedstawieni – powiedział
cicho, żeby nie przerywać kontemplacji pozostałych podróżników. –
Jestem Finnegan Hob.
– Miło mi cię poznać – powiedziała Candy. – Jestem Candy
Quackenbush.
– Dziękuję za to, co tam zrobiłaś – ciągnął Finnegan. – Uratowałaś
życie nam wszystkim.
– Ty uratowałeś moje – odparła Candy. – Dziękuję.
– Co robiłaś na dachu Domu Umrzyka?
– Próbowałam nie dać się zabić Christopherowi Ścierwnikowi.
Finnegan ciężko potrząsnął głową, jakby miał już dość podłości
tego świata.
– Powiedział ci, dlaczego chce cię zabić?
– Myśli, że zamierzam pokrzyżować mu plany.
– Jakie plany?
Wytężyła pamięć, żeby powtórzyć dokładnie.
– Mówił, że zamierza sprowadzić… jakich słów użył?… ach tak:
wielką ciemność. Absolutna Północ. I wspomniał o workomiocie. One
mu pomogą, tak mówił. Bez księżyca. Bez gwiazd.
– Workomiot? – powtórzył Finnegan. – One są wytępione.
– Ośmielam się zaprzeczyć – wtrącił Dwupalcy Tom. – Znaleziono
gniazda workomiotu, kiedy Pixler kopał fundamenty pod Commexo
City.
– Naprawdę? Czy je zabił?
– Nie. Podobno sprzedał Ścierwnikowi. Do jego prywatnego zoo.
Finnegan pokręcił głową.
– No, to sprytnie z jego strony. Pixlerowi zależy tylko na zysku.
Nieważne, skąd go czerpie.
– Ale nie rozumiem, w jaki sposób workomiot mu pomoże zgasić
gwiazdy – mruknął Finnegan.
– Nie – przyznał Szelma. – On zwariował.
– Zgadzasz się? – zwrócił się Finnegan do Candy. – Ścierwnik
zwariował?
– Nie jestem taka pewna.
– A dlaczego cię prześladuje? – zapytał McBean. – Dla mnie to
istne wariactwo. Przecież wcale mu nie zagrażasz.
– No, nawet jeśli on tak myśli, nie będę mu długo zagrażać –
odparła Candy.
– Jak to?
Candy popatrzyła na przepiękną mozaikę rozpostartą w dole:
światło i ciemność, ląd i morze. Po dłuższej chwili odpowiedziała:
– Bo mnie tu nie będzie.
Poczuła dziwnie natarczywe spojrzenie Finnegana, więc podniosła
na niego wzrok. Światło ze wschodu odbijało się w jego oczach,
zielonych ze złotymi plamkami. On ma w sobie coś znajomego,
pomyślała. Ta zieleń i złoto. Czy to możliwe, że już się kiedyś spotkali?
Czy minęła go na ulicy Tazmagoru albo na Dniu Yebba Dim i
napotkała jego spojrzenie, tak jak teraz? Chciała go zapytać, ale nie
wiedziała, jak to powiedzieć, żeby nie zabrzmiało dziwnie.
– Hej, pilnuj drogi, dobra? – zwrócił jej uwagę John Szelma i
pomachał ręką pomiędzy nią a Finneganem, jakby chciał ich wyrwać z
transu.
Zarumieniona Candy wróciła do pilotowania.
– Więc powiedz nam – zagaił gawędziarskim tonem John Spór –
gdzieś to bywała od naszego ostatniego spotkania?
– Wszędzie. Babilonium, Scoria…
– Coś ty robiła na Scorii?
– To długa historia. Zamierzam to wszystko spisać, kiedy wrócę do
domu. Znajdę jakiś sposób, żeby ci wysłać egzemplarz.
– Kiedy wrócisz do domu? – powtórzył Malingo. – Co to znaczy?
– Trochę myślałam – wyjaśniła Candy. – I postanowiłam wrócić do
Zaświata.
– Na miłość Bozi, dlaczego?
– Ponieważ wszędzie, gdzie się pojawiam na Abaracie, dzieją się
rzeczy, które chyba nie powinny się zdarzyć. Ludzie wariują. Ludzie
cierpią. Myślę, że będzie… bezpieczniej, jeśli po prostu wrócę do
domu.
Przez kilka sekund w glifie panowała cisza. W końcu odezwał się
Malingo:
– Nie mówisz poważnie. Nie możesz.
– Owszem, mogę. Naprawdę. Dużo o tym myślałam i nie zmienię
zdania, więc proszę, nie próbuj.
Usłyszała głębokie, smutne westchnienie Malinga, kiedy wśliznął
się na fotel obok niej.
– Oczywiście musisz zrobić to, co uważasz za najlepsze –
powiedział cicho. – To twoje życie. Ale będę za tobą strasznie tęsknił.
– A ja będę tęskniła za tobą. Ale przecież oboje wiedzieliśmy, że
pewnego dnia muszę wrócić. Tęsknię za moją rodziną, Malingo.
Przynajmniej za mamą. I mam tam swoje życie, możesz mi wierzyć
albo nie.
– Na pewno nie takie jak tutaj – zauważył Dwupalcy Tom.
– Nie. Wcale niepodobne do tego życia. Nie mam w sobie magii. A
jeśli nawet mam, nie wiem o tym. Nikt nie próbuje mnie zabić. Pewnie
powiecie, że to bardzo nudne życie w porównaniu z tym. Ale nie mogę
wiecznie przed nim uciekać.
– Może nie uciekałaś przed niczym – sprzeciwił się Finnegan. –
Może kiedy tu przybyłaś, uciekałaś do czegoś. Nie pomyślałaś o tym?
Candy ze znużeniem pokręciła głową.
– Może i tak. Nic już nie wiem. Za dużo tego wszystkiego.
– Pozwól mi pilotować – poprosił łagodnie Malingo. – Jesteś
zmęczona.
– Tak – przyznała Candy. – Dziękuję ci. Jestem zmęczona.
– Masz prawo – pocieszył ją Malingo. – Tyle zrobiłaś przez
ostatnich osiem tygodni…
– Lepiej zabierz nas z powrotem na „Lud Limbo” – zwrócił się do
Malinga kapitan McBean. – Jeśli ta młoda dama czuje, że pora odejść,
powinniśmy uszanować jej życzenie.
Candy milczała. Wyglądała przez okno na gwiazdy i wspominała
swoje zdumienie, kiedy po raz pierwszy odkryła, że tutejsze
konstelacje różnią się od tych wiszących nad Minnesotą. Jestem w
innym świecie, pomyślała, i jej serce wypełniło się po brzegi
sprzecznymi uczuciami: zachwyt i strach, podniecenie i zdumienie.
Ale czas to skończyć. Czas wrócić na ulicę Followell i znowu być
zwykłą dziewczyną (jeśli to możliwe); w każdy dzień powszedni
wstawać i iść do szkoły, a w weekendy schodzić ojcu z drogi. Trochę
się bała zostać tu na Abaracie, bała się, że wcześniej czy później
czekają tutaj śmierć. A jednak… a jednak… spotkała tylu ludzi, których
obdarzyła uczuciem; serce już ją bolało na myśl o rozstaniu z nimi.
– Posmutniałaś – zauważył John Szelma.
Candy kiwnęła głową.
– Chyba w głębi duszy nie chcę odejść – wyznała.
– Więc nie odchodź – powiedział Finnegan. – Jeśli to boli, zostań.
– Myślę, że jeśli zostanę, będzie jeszcze bardziej bolało.
– Dlaczego? – zapytała Genewa. – Zdobyłaś tu sobie sporą sławę.
Kim będziesz tam w Zaświecie?
– Nikim specjalnym – przyznała Candy.
W górze spadła gwiazda, bezgłośnie kreśląc łuk na purpurowej
ciemności. Candy patrzyła, jak gwiazda uderza w wodę i pogrąża się w
głębinie, wciąż płonąc blaskiem.
– Tyle cudownych rzeczy… – powiedziała cicho –…tylu nowych
przyjaciół… – Odetchnęła głęboko. – Ale jeśli zostanę i komuś z was
stanie się krzywda… nigdy sobie nie daruję.
Na to oczywiście nie mieli argumentów, więc nikt nie protestował.
Oprócz małej Trii, która nie odzywała się do tej pory.
– Chcę tylko powiedzieć, że moim zdaniem urodziłaś się, żeby być
tutaj – oświadczyła. – I myślę, że jeśli zostaniesz, w jakiś sposób
zmienisz Abarat na zawsze.
Candy odpowiedziała prawie szeptem:
– Może właśnie tego się boję. Myślę, że powinnam zostawić
wszystko, jak było, zamiast się wtrącać w życie Abaratu.
– Za późno – rzucił John Śpioch z czułym uśmiechem.
– W końcu to twoja decyzja – zabrał głos John Spór. – Ale dla
porządku pamiętaj, że my, bracia, podzielamy opinię Trii. Powinnaś
zostać. Jeśli istnieje ryzyko, podejmiemy je wspólnie.
Candy była całkiem oszołomiona, w myślach miała zamęt. Tyle ją
tutaj spotkało miłości. Ale przecież dlatego nie mogła ryzykować!
W końcu powiedziała:
– Podjęłam decyzję.
– W którą stronę? – zapytał Szelma.
– Muszę wracać.
– Jeśli tak zdecydowałaś… – zaczęła Genewa, nagle rzeczowa.
– Tak.
– To przynajmniej możemy odprowadzić cię do brzegów Zaświata.
– Izabella nie dopływa tak daleko – zwrócił jej uwagę Dwupalcy
Tom.
– Jest zaklęcie przypływu – przypomniał McBean. – Otwiera drogę
pomiędzy Abaratem a Zaświatem.
– Znamy je – wyszczerzył zęby Szelma.
– Żeglarze używali go w dawnych czasach – ciągnął McBean –
kiedy statki ciągle tam pływały. Dziadek mnie nauczył tego zaklęcia.
– Znasz się trochę na magii? – spytał Dwupalcy Tom. – Zadziwiasz
mnie.
– Och, zdziwiłbyś się, co potrafię – zachichotał McBean.
– Ile czasu nam zajmie droga? – zapytała go Candy.
– Jak już dotrzemy na Tymczasem i na pokład „Lud Limbo”? Osiem
Godzin. Może dziewięć. Jeżeli przed świtem nie będzie sztormów.
Candy zerknęła na Finnegana. Wciąż jej się przyglądał, lekko
marszcząc brwi, jakby próbował rozwiązać zagadkę. Uśmiechnął się do
niej i od tego uśmiechu serce jeszcze bardziej ją zabolało. Pomyślała,
że gdzieś w jego głowie znajduje się odpowiedź na pytanie, które
zadała sobie dopiero wtedy, kiedy przybyła na Abarat. Wiedziała, że
nigdy nie pozna tej odpowiedzi, jeśli stąd odejdzie. Najtrudniejsza
zagadka, którą każdy musiał rozwiązać:
Kim jestem?

CZĘŚĆ CZWARTA
MORZE P RZYP ŁYWA
DO KUR CZAKOWA

Nie obwiniaj wiatru.


On przynosi wszelki ładunek,
Piękny czy plugawy.
Przynosi plotki,
Przynosi śmiech,
Przynosi modlitwy
5 miłosne pieśni.
Przynosi paplanie Dzieci i szaleńców,
Których nie odróżnia.
Nie obwiniaj wiatru.
Zaoszaran, poeta Totemiksu

46
ODJAZD Y

Podróżnicy w glifie dotarli do północnych brzegów Tymczasem


prawie w ostatniej chwili. Pojazd, który stworzyli wspólnie pod
kierunkiem Malinga, zaczął się szybko rozpadać i zaledwie wylądowali
na wydmach w pobliżu miejsca zakotwiczenia „Lud Limbo”, silnik
zgasł.
Wszyscy wysiedli z pojazdu, stanęli i patrzyli, jak ich magiczne
dzieło rozplata się i niknie. Był to melancholijny widok; jak ognisko,
które przedtem strzelało wysoko, a teraz przygasa i całkiem zamiera.
Lecz patrzyli do samego końca, powodowani dziwną lojalnością wobec
stworzonego przez siebie statku. Dopiero kiedy ostatnia z niegdyś
świetlistych drobinek rozpłynęła się w powietrzu, ruszyli po plaży do
małej wiosłowej łódki, która miała ich zawieźć na „Lud Limbo”.
Candy wsiadła do łódki ostatnia. Zwlekała na brzegu przez minutę
czy dwie, wiedząc, że gdy już stąd odejdzie, nigdy więcej nie postawi
stopy na abarackiej ziemi. Wykorzystała tę chwilę, żeby wspomnieć
wszystkie miejsca, które odwiedziła w swoich podróżach: Dzień Yebba
Dim, wyspę Głupimłot, Iglicę Odoma i cuda Dwudziestej Piątej
Godziny; mroźną grozę Ifrytu i szaleńczy karnawał Babilonium; Scorię
i piękno Pałacu Zmierzchu; Tymczasem z jej niezliczonymi wizjami i
tajemnicami. W sumie zaliczyła dwanaście z dwudziestu pięciu wysp.
Niezła wycieczka jak na niecałe osiem tygodni. Wiedziała jednak, że
zaledwie musnęła powierzchnię tego, co Abarat mógł jej pokazać. Tylu
rzeczy jeszcze nie widziała, nawet na wyspach, które odwiedziła.
Marzyła, żeby badać ruiny miast na niższych stokach Mont Galigali i
cuda ewolucji na Tymczasem, nie wspominając o nieskończonych
możliwościach ukrytych za mirażami Dwudziestej Piątej Godziny. No i
pozostało trzynaście wysp, na których nigdy nie postawiła stopy… i już
nie postawi. Ciężko jej się zrobiło na tę myśl. Tyle cudów ją ominie.
Niedaleko od plaży nad skrawkiem gęstej dżungli tworzyła się
szara deszczowa chmura, na oczach Candy nabrzmiała i siknęła
monsunowym deszczem. Wierzchołki drzew kołysały się i falowały
niczym zielone morze. Ten widok napełnił ją wielką wdzięcznością za
wszystko, co dane jej było zobaczyć.
– Idziesz? – zapytał Finnegan.
Wysiadł z powrotem z łodzi i stanął tuż przy niej.
– Tak – odpowiedziała niechętnie. – Chciałam tylko jeszcze chwilę
popatrzeć na burzę.
– W Minnesocie nie ma burz?
– O tak, są – odparła. – Straszne burze. Ale nie takie jak ta.
Popatrz!
– Możesz jeszcze zmienić zdanie – powiedział Finnegan. –
Będziemy razem szukać przygód. Zadbam o twoje bezpieczeństwo.
– Wiem o tym. I dziękuję. Ale już podjęłam decyzję. Zabawne, w
domu mówili, że nigdy nie mogę podjąć decyzji. Pewnie na niczym mi
nie zależało. Ale chyba się zmieniłam. Pobyt tutaj mnie zmienił.
Zaczęłam… – przerwała, szukając właściwych słów – …zaczęło mi
zależeć.
Ta myśl nagle ścisnęła ją za serce i łzy wezbrały w jej oczach.
– Ruszajmy – powiedziała, usiłując powstrzymać się od płaczu. –
Macie ważniejsze rzeczy do roboty, niż czekać na mnie.
Finnegan kiwnął głową.
– Jeśli jesteś gotowa.
Ruszyli w bród przez ciepłą płyciznę, wzbijając stopami niewielkie
chmury piasku w krystalicznej wodzie. Tria i Genewa siadły przy
wiosłach, a McBean wziął ster. Łódka bez trudu rozbijała fale. Wkrótce
minęli linię przyboju i szybko pomknęli po spokojnej wodzie do
miejsca, gdzie „Lud Limbo” stał na kotwicy.
Zaledwie kilka metrów dzieliło ich od czerwonego kadłuba statku,
kiedy Tria stanęła w łodzi i wskazała z powrotem na brzeg.
– Patrzcie! Patrzcie! – wrzasnęła głosem piskliwym z podniecenia.
Monsunowa chmura teraz zrzedła i wznosiła się spiralą, przez
którą bez przeszkód świeciło słońce. Lecz to nie słońce przyciągnęło
uwagę Trii, tylko coś, co oświetlało. Na skraju lasu od strony morza
jakiś kształt, zielony i lśniący – jakby dopiero narodzony z
przesiąkniętej deszczem gleby – poruszał się i pęczniał. Była to ludzka
postać, bez wątpienia. Kobieta w długiej, obfitej sukni ozdobionej
klejnotami lub kroplami rosy.
– Czy ktoś widzi to co ja? – zapytał Dwupalcy Tom.
– Kobietę – odpowiedziała Candy.
– Nie po prostu kobietę – poprawił ją John Szelma. – To Elaturia.
– To ona – wymamrotał Finnegan. – Na wszystkie bóstwa miłości,
to ona! Elaturia!
– Gdzie jest Dziecię Numa? – zaniepokoił się Malingo.
– Kto? – nie zrozumiała Candy.
– Ten, który ją kochał. I wędrował za nią po wyspie, czekając,
żeby…
– Tam! – zawołała Candy i szeroki uśmiech wypłynął na jej twarz. –
Widzę go!
I rzeczywiście ktoś wspinał się na grań. Miał purpurowo-niebieskie
skrzydła złożone schludnie na szerokich plecach.
– Dziecię Numa – powtórzyła Candy, obracając słowa na języku,
żeby wypróbować ich brzmienie. – On naprawdę jest aniołem? Takim
z niebios?
– Kto wie? – mruknął Finnegan. – Ale teraz znowu się kochają.
– Znowu? – zdziwiła się Candy, która nie znała tej historii.
– To smutna opowieść – oświadczył Finnegan. – A ty chyba masz
dosyć smutków.
– Może innym razem – zaproponował Malingo, ale potem
przypomniał sobie, że nie będzie żadnego innego razu, i zapadł w
posępne milczenie.
Wszyscy oglądali scenę rozgrywającą się na odległym teraz brzegu.
Elaturia i Dziecię Numa padli sobie w objęcie. Potem deszczowa
chmura znowu pękła i kotara deszczu zasłoniła tulącą się parę.

Ścierwnik zszedł do zatoki Wiarołomnej na południowo-


zachodnim półwyspie Ifrytu, gdzie odkrył, że wieści o rychłym
przybyciu „Piołunu” rozeszły się po wyspie i sporo ludzi zebrało się
tutaj, żeby obejrzeć osławiony okręt wojenny.
– Jakie żałosne życie oni zapewne prowadzą – odezwał się do
Letea, przesuwając wzrokiem po tłumie; bogaci mężczyźni i kobiety
ukryci przed zimnem w powozach, klasa pracująca ubrana tak, jak im
pozwalały nędzne zarobki (stare wyświechtane kozie skóry albo
pozszywane skórki gryzoni, niektórzy w słomianych płaszczach, inni
w płaszczach ze sznurka, wszyscy w drewnianych chodakach).
Ścierwnik nie miał ochoty wchodzić pomiędzy ten cuchnący
motłoch, nawet w przebraniu, które chroniłoby przed ich żebraniną.
Znalazł więc miejsce lekko wyniesione nad zatoką, gdzie usiadł i
czekał na przybycie „Piołunu”.
Nie czekał długo. Zaledwie po kilku chwilach powierzchnia morza,
dotąd spokojna, zaczęła się burzyć i wśród fal pojawiły się ryby – nie
szkółki melków i mizeranie, które zwykle zamieszkiwały te wody, lecz
stworzenia żyjące zwykle w głębokich rowach na dnie, przywołane z
ciemności przez jakiś potężny zew. Wyglądały groźnie, opancerzone i
kolczaste, wydawały różne dźwięki albo gadały w rybich językach,
kiedy pomykały w falach przyboju.
A potem w ciemności dobiegły hałasy z okrętu, który przyciągnął
te łuskowate rzesze: skrzypienie lin i pokładów, później – kiedy zbliżył
się do brzegu – głos pierwszego oficera ogłaszającego głębokość wody
(sześć sążni! pięć sążni!) i głosy załogi śpiewającej holowniczą pieśń,
kiedy mozolnie wprowadzali „Piołun” do zatoki. Wreszcie tytaniczna
sylwetka okrętu wynurzyła się z ciemności. „Piołun” był tak
przerażający, że niektórzy z gapiów umknęli w popłochu, wznosząc
paniczne modlitwy ochronne przeciwko niemu. Mieli powód do
strachu – był to w każdym calu piekielny okręt. Dym wznosił się
czarno-czerwonymi kolumnami z furt armatnich na burtach i ze
środkowej wieży. Dziób zdobiły aż dwie demoniczne figury, jedna
spoglądająca w niebo, druga w głębiny Izabelli. Na rufie tkwili ich
równie groteskowi bracia, patrzący na lewo i na prawo. Dym kłębił się
wokół, przydając rzeźbionym straszydłom pozorów życia, jakby w
każdej chwili mogły oderwać się od kadłuba statku i odpłynąć, by
szerzyć straszliwe spustoszenie.
„Piołun” miał niejedno, lecz dwa źródła napędu. W mrocznych
głębinach ładowni pracowali gigantyczni niewolnicy, istoty z górzystej
Wyspy Czarnego Jaja, które miały spędzić resztę swych długich
żywotów przykute do wioseł okrętu. Lecz z większą siłą popychał go
wiatr chwytany w ogromne purpurowe żagle – ostateczny dowód, jeśli
jeszcze był potrzebny, że „Piołun” handluje okrucieństwem i rozpaczą.
Rzucił kotwicę nie dalej niż ćwierć mili od brzegu. Ścierwnik,
prowadząc kulejącego Letea, zszedł na sam brzeg. Drobne zaklęcie
stworzyło ścieżkę zestalonej wody, po której swobodnie dotarli do
okrętu. W kadłubie otwarły się drzwi, żeby ich wpuścić. Zanim jednak
weszli do środka, Leteo chwycił swojego pana za płaszcz.
– Ona jest tutaj – szepnął. – Twoja babka.
Ścierwnik zwolnił kroku. Powiódł spojrzeniem po imponującym
kadłubie statku, szukając śladów Pstrej Matrony.
Niemal natychmiast z ciemności wyłoniła się postać, której
towarzyszyli dwaj członkowie załogi. Jednak nie była to babka
Ścierwnika, tylko czarodziej, znany Ścierwnikowi ze słyszenia, Kaspar
Wolfswinkel. Śmieszny mały człowieczek, ubrany w jaskrawożółty
garnitur, którego barwa krańcowo kontrastowała z nastrojem
Ścierwnika, rozpływał się w uśmiechach.
– Witamy! Witamy! – promieniał.
– Wolfswinkel?
– Pamiętasz mnie! – zagruchał Wolfswinkel. – Jak miło! Jak to miło!
Nie śmiałem sobie wyobrażać, że będziesz wiedział, kim jestem, a
jednak miałem nadzieję…
– Co ty robisz na „Piołunie”?
– Twoja babka zaprosiła mnie na pokład – oświadczył Wolfswinkel.
– Więc ona jest tutaj.
– O tak, jest tutaj – ciągnął Wolfswinkel. –1 wyraziła życzenie,
żebyś stawił się przed nią możliwie najszybciej.
– Z pewnością wyraziła – burknął Ścierwnik.
Znajdowali się już w mrocznych wnętrznościach statku. Gdzieś w
pobliżu jeden z gigantów szlochał w łańcuchach. Ten dźwięk, który
niósł się po deskach pokładu, wywołał uśmiech na twarzy Ścierwnika.
– Czy mogę cię zaprowadzić do twojej kwatery, panie? –
zaproponował Wolfswinkel.
– Sam znajdę drogę – uciął Ścierwnik. – Zabierz Letea i daj mu coś
do jedzenia.
– Kazano mi zająć się tobą, panie, nie tym chłopcem.
– A ja ci rozkazuję zadbać o wygodę mojego sługi, czarodzieju.
Nakarm go i znajdź mu czyste ubranie. Taki jest mój rozkaz.
– Jak sobie życzysz. – Wolfswinkel próbował uprzejmością pokryć
rozdrażnienie. – Ale gdybyś czegokolwiek potrzebował, książę, zawołaj
mnie, proszę. Jestem na twoje usługi.
Dalej się kłaniał, nisko i zamaszyście, choć Ścierwnik już odszedł,
żeby zwiedzić statek. Bardzo rzadko miał okazję podróżować na
„Piołunie” i zapomniał już, jaki to majstersztyk. Stworzył go cieśla
Dyter Selt, który dosłownie poświęcił dla „Piołunu” życie, bo
wymyślenie, zaprojektowanie i zbudowanie wielkiego wojennego
okrętu okazało się zadaniem tak ogromnym, że wyczerpało jego siły.
Lecz śmierć nie zakończyła jego związku z „Piołunem”. Ścierwnik
słyszał, że marynarze opowia- dali, jakoby czasami widywali na
pokładzie ducha Selta, blisko miejsca, gdzie upadł i skonał,
podziwiając żagle wydęte wiatrem.
– Witam na pokładzie – przemówił głos z ciemności.
Koszmary opływające głowę Ścierwnika nagle się ożywiły.
– Babko…–szepnąłŚcierwnik.
Stara kobieta wyszła z mroku.
– Sama? – zapytał jej wnuk.
– Nie, nie. Zabrałam ze sobą moje kółko szwaczek, żeby nie tracić
ani chwili. Podczas polowania na dziewczynę dalej będziemy tworzyć
armię zszywków.
– Mogłem z radością obejść się bez ciebie.
– Z radością? Ty? Kiedy to ostatnio zrobiłeś coś z radością?
Ścierwnik uniósł brew.
– Czy przybyłaś tutaj, żeby zaprzeczać wszystkiemu, co powiem,
czy miałaś jeszcze inny powód?
– Owszem, mam inny powód.
– Jaki?
– Nie ufam ci.
– Aha.
– Za bardzo się przyzwyczaiłeś robić wszystko po swojemu. No, to
oczywiste. Jesteś mężczyzną. Uważasz się za chodzącą doskonałość.
– O co ci chodzi? – syknął Ścierwnik, obnażając zęby.
– Nie stać nas, żeby darować życie tej dziewczynie.
– Nie zamierzałem…
– Nie wysilaj się na kłamstwa – przerwała mu Pstra Matrona. – Nie
wiesz, co byś zrobił, gdyby ona naprawdę znalazła się na twojej łasce.
– Co ty insynuujesz?
– Że pozwoliłbyś się jej wymknąć. Ze względów sentymentalnych.
– Nie jestem głupi! – warknął Ścierwnik. – I z pewnością nie jestem
sentymentalny. Więc wracaj do domu, babko. Pozwól mi wykonywać
swoją pracę. Ty rób swoje.
– Nie. Wolę zostać. Szyć. Obserwować.
– W takim razie schodzę z pokładu – oświadczył Ścierwnik. –
Skoro mi nie ufasz, to idź do diabła!
Wściekły odwrócił się plecami do staruszki.
Pstra Matrona nagle wyciągnęła szybko rękę i chwyciła go za szatę.
– Jak śmiesz do mnie mówić tym tonem?! – wrzasnęła wściekła. –
Zawsze cię chroniłam! A teraz okazujesz mi taki brak szacunku! Nie
pozwolę na to!
– A ja nie pozwolę, żebyś mnie pilnowała jak niesfornego dzieciaka.
– Powoli podniósł rękę i odczepił palce staruszki od upiornej tkaniny
swojej szaty. – Widziałem, co ta dziewczyna potrafi, i możesz mi
wierzyć, że chcę ją usunąć z naszej drogi.
– Więc dlaczego ci się wymknęła na Ifrycie?
– Byłem… roztargniony – rzekł Ścierwnik z irytacją. – To się więcej
nie powtórzy. Postanowiłem zabić Candy Quackenbush, więc ona
umrze, choćbym miał ją ścigać poza krańce morza. Umrze. Czego
chcesz na dowód? Jej głowy? Przyniosę ci jej głowę, jeśli sobie życzysz.
– Nie, dziękuję – odparła Pstra Matrona takim tonem, jakby mdliło
ją na samą myśl o podobnym prezencie. Potem dodała: – Tylko oczy.
– Są różne. Wiedziałaś? Każde innego koloru.
– Oczywiście. Zdradzają jej naturę.
– Jeśli ci przyniosę jej oczy, zostawisz mnie w spokoju?
– Zrobię tak. Wycofam się do ładowni z moimi kobietami i tam
będziemy szyły. Zostawię cię w rękach kapitana Nadyma i tego
czarodzieja Wolfswinkela. Gdybyś mnie potrzebował, będę w pobliżu.
Jeśli nie, będę dla ciebie niewidzialna. Co ty na to? Wystarczy?
Ścierwnik przez chwilę rozważał ten kompromis, po czym kiwnął
głową.
– Przy okazji – zagadnął – po co zaprosiłaś tego przeklętego
czarodzieja?
– On zna tę dziewczynę. Wtargnęła do jego domu i uwolniła jego
niewolnika. Pomyślałam, że się przyda. Z pewnością bardzo mu zależy
na zgubie. Wykorzystuj go do woli. Obiecaj mu władzę, jeśli to
pomoże. Potem skrócę jego cierpienia, kiedy dziewczyna zginie.
– Czy wiemy, gdzie ona jest?
– Jest na pokładzie statku zwanego „Lud Limbo”, ostatnio
widzianego, kiedy odpływał z Tymczasem.
– W czyim towarzystwie?
– Ci sami podejrzani. Niewolnik geszczur, którego odebrała
Wolfswinkelowi, niejaki Malingo. Rewolucjonistka Genewa
Brzoskwinia, która była zamieszana w kilka aktów agresji
wymierzonych przeciwko instytucjom Wielkiej Rady Wysp. Jej
towarzysz Dwupalcy Tom i drugi, kapitan McBean. Och, i mała
dziewczynka, która doskonale by się nadawała do mojego
stowarzyszenia, gdyby się nie sprzymierzyła z tymi głupcami. Znalazła
ją ta Brzoskwinia. Nazywa się Tria. No i oczywiście John Szelma ze
swoimi braćmi.
– I Hob. Zapominasz o Hobie.
– Nie, nie zapominam. Nigdy nie popełniam tego błędu. Trzeba na
niego uważać, jeśli dojdzie do konfrontacji. Oddałby życie za tę
dziewczynę. Oczywiście nie wie dlaczego…
– W takim razie wystawimy go na próbę – zaproponował Ścierwnik
i pozwolił sobie na nikły uśmieszek. – Może nie będzie taki dzielny,
kiedy znajdzie się w moich koszmarach.
– Może – przyznała Pstra Matrona. – Ale wolałabym nie sondować
głębi jego poświęcenia. Lepiej zatłuc ich wszystkich i zakończyć całą
sprawę.
– Nareszcie się ze sobą zgadzamy, babko – powiedział Ścierwnik.
Wiatry były pomyślne, a prądy sprzyjające; pomimo swoich
rozmiarów okręt wojenny szybko nabrał szybkości, lawirując
pomiędzy wyspami. Admirał Nadym, mężczyzna o nieprzyjemnej
powierzchowności i wiecznie wściekły z tego powodu, zapowiedział,
że dogonią uciekinierów mniej więcej za godzinę.
– Możemy po prostu ich staranować, jeśli pan sobie życzy –
powiedział do Ścierwnika. – Wtedy szybko zatoną. Kiedy już pójdą
pod wodę, wiejemy do morza kilka wiader koziej krwi. To zawsze
wywołuje szał żerowania. W niej zostaną zjedzeni żywcem.
– Mówi pan z doświadczenia?
– Nie zostaje się admirałem w gorgozjańskiej flocie, jeśli się kocha
pokój i sprawiedliwość, panie – odparł Nadym.
– Nie, chyba nie.
– Czy kazać zarżnąć kozy?
– Tak. Czemu nie? – zgodził się Ścierwnik, lekko zbrzydzony
gorliwością kapitana. – Skończmy z tym wreszcie.
– Świat będzie lepszy, panie, kiedy ci zbrodniarze poniosą śmierć.
– Czyżby? – mruknął Ścierwnik w zamyśleniu, odwracając się od
Nadyma. – Czyżby?
47
COŚ NA WIETRZE

Tamtego dnia w Kurczakowie panował dziwny nastrój. Miasteczko


zbudziło się po nocy pełnej niespokojnych snów; ludzie wstawali o
drugiej i trzeciej nad ranem, siadali w kuchni, żeby pocieszyć się
miseczką lodów, albo przed telewizorem, żeby obejrzeć jakiś stary
film, ale tak naprawdę nie czuli smaku lodów ani nie oglądali filmu,
ponieważ myśleli całkiem o czym innym.
Po mieście krążyły plotki, szepty i przestrogi, że Kurczakowo
znajduje się w strasznym niebezpieczeństwie. Zaraziły każdego, kto
nie był głuchy jak pień. Dzieci w wieku szkolnym przekazywały sobie
wieści przy zabawie; spacerowicze wyprowadzający psy gawędzili o
tym niezobowiązująco, kiedy się zatrzymywali, żeby ich podopieczni
mogli się przywitać z zadkami kolegów; pacjenci siedzący w
poczekalniach dentystów rozmawiali o czymś gorszym niż borowanie,
bo to przynosiło im ulgę.
Pomiędzy półkami supermarketów, na rogach ulic, w przetwórni
kurczaków, gdzie poprzedniego dnia dokonano rekordowej rzezi,
nawet w mniej przyjaznych dzielnicach miasta, gdzie ludzie
podejrzliwie wyglądali zza drzwi i nie prowadzono swobodnych
pogawędek, dzisiaj ludzie gadali. Gadali tak, jak nie gadali jeszcze
nigdy w życiu i nigdy pewnie nie będą gadać. Gadali o rzeczach, które
im się przyśniły ostatniej nocy, które zaćmiewały wszelką nadzieję na
jutro czy pojutrze. Które kazały im myśleć, że może powinni odłożyć
to, co planowali na resztę dnia – nawet rzekomo pilne sprawy – i na
jakiś czas wyjechać z miasta.
A im częściej powtarzano te szepty, tym bardziej przekonująco
brzmiały. Ludzie zaczęli robić plany. Nie czas się martwić, co powiedzą
sąsiedzi (niech sami się ratują), trzeba spakować walizkę, zabrać
rodzinę i zwierzaki i przewieźć ich w jakieś bezpieczne miejsce.
Na Wyższy Poziom.
I tak rozpoczął się exodus z Kurczakowa. Im więcej ludzi pakowało
się i wyjeżdżało, tym więcej sąsiadów nabierało odwagi, żeby zrobić to
samo. Bardzo szybko na ulicy Głównej powstał długi korek i wiele
osób zniechęconych porzuciło swoje samochody, żeby iść dalej na
piechotę. Wszyscy zmierzali mniej więcej w tym samym kierunku.
Ostatecznie w okolicy znajdowało się tylko jedno wzniesienie, czyli
pasmo wzgórz na wschód od Kurczakowa, potocznie zwane Stokami.
Wznosiło się nie więcej niż osiemdziesiąt metrów ponad poziom ulicy,
lecz widocznie ludzka podejrzliwość uznała, że to wystarczająca
różnica, ponieważ wielu obywateli Kurczakowa rozpoczęło
wspinaczkę.
Kilku, należy zaznaczyć, przebywało tam już od jakiegoś czasu;
jakieś dwa tuziny ludzi rozbiły niewielki obóz na szczycie Stoków,
ustawiwszy namioty w krąg wokół ogniska. Ten sposób, choć prosty,
spełniał jednak swoje zadanie – obóz stał się przykładem dla
wszystkich, którzy myśleli o zrobieniu tego samego. „Wejdź na
wzgórze”, zdawał się zachęcać krąg namiotów i dymiące ognisko.
„Wejdź na Stoki, na Wyższy Poziom”.
W miarę upływu dnia nadchodziło coraz więcej i więcej ludzi,
którzy porzucili sklepy i biura, szefów, klientów i domy.
– To działa – powiedział Henry Murkitt, kiedy razem z Diamandą
przemykali przez miasto, sprawdzając efekty szeptanej kampanii.
Ziarna wątpliwości, które starannie zasiali, wydały plon.
– Co się dzieje w Abaracie? – spytał zaklinaczkę.
– Cicho bądź! – ofuknęła go Diamanda. – Prawie miałam wizję
Candy, ale mi umknęła. Ona jest na statku, tyle widzę.
– Sama?
– Nie, nie. Są z nią ludzie. Ale żaden nie wygląda na
zadowolonego…
Henry westchnął.
– Mam bardzo złe przeczucia.
– Nie ty jeden – zapewniła Diamanda. – Jesteśmy na… samej
krawędzi, Henry. Potem nic nie jest pewne. – Chwyciła go za rękę. –
Oprócz miłości.
– Boisz się? – zapytał.
– O nas? Nie. Ale o tych ludzi… tych biednych, zagubionych ludzi,
którzy nie wierzą, że ich życie cokolwiek znaczy… tak, boję się o nich.
– Boisz się, że umrą?
– Gorzej. Boję się, że nadejdzie koniec i wpadną w przerażenie, bo
nie wierzą, że czeka na nich niebo.
– Może mają rację – powiedział otwarcie Henry. – No bo przecież
to okrutny świat. I wątpię, czy Abarat jest dużo lepszy. W co mają
wierzyć, jak się tak zastanowić?
Diamanda wysunęła dłoń z ręki męża i odwróciła się do niego
twarzą.
– Henry Murkitcie – powiedziała. – Sam siebie posłuchaj, głupcze!
Każdy może wzruszyć ramionami i powiedzieć, że życie to tylko
przypadek z błota i błyskawicy. Ale to nie przypadek. I zamierzam ci
pokazać w czasie, który spędzimy razem… przez tę godzinę, dzień czy
więcej… zamierzam ci pokazać, że musisz tylko otworzyć serce i
patrzeć… słyszysz, patrzeć!… i w każdej minucie zobaczysz sto
powodów, żeby uwierzyć.
– Och, czyżby? – rzucił Henry zirytowany tonem Diamandy. – A
gdzie znajdę tych sto powodów?
– Wszędzie! Czy nie widzisz, że narodziliśmy się we wzorze tak
ogromnym, potężnym i pełnym znaczenia, że możemy tylko
zrozumieć jego maleńką cząstkę przez te siedemdziesiąt czy
osiemdziesiąt lat, kiedy żyjemy i oddychamy? Ale pewnego dnia
wszystko stanie się jasne. 1 tego dnia chciałabym stać obok ciebie, żeby
ci powiedzieć…
Resztę wyrecytowali razem:
– A nie mówiłam?!
I roześmiali się tak głośno, że przez chwilę żywi znajdujący się w
zasięgu słuchu rozglądali się ze zdumieniem, jakby usłyszeli ten
śmiech, ale nie widzieli jego źródła, i nie rozumieli, kto znalazł coś
zabawnego w tym dniu strachu, szeptów i niewysłuchanych modlitw.

W domu Quackenbushów nie rozmawiano o wyjeździe z miasta.


Nie rozmawiano od kłótni przy obiedzie na temat rodzinnej
przeprowadzki do Kolorado. Dzisiaj w domu panował niezwykły
spokój. Telewizor był włączony, ale przyciszony; Bill siedział przed
nim, gapiąc się z lekkim rozbawieniem na koszykówkę. Melissa
obsesyjnie sprzątała łazienkę – ten rytuał zawsze odprawiała, kiedy coś
ją martwiło. Czuła się dziwnie oderwana od wszystkiego, jakby jeszcze
nie całkiem się przebudziła ze snu o Candy. Nie słyszała żadnych
szeptów o Wyższym Poziomie, które krążyły po mieście. Za bardzo się
skupiła na nasłuchiwaniu głosu córki… i sprzątaniu łazienki. Chłopcy
poszli do domu Howiego Gage’a, dwie przecznice dalej, żeby się
pobawić w wojnę. Bill pozwoli! im iść kilka godzin wcześniej. Teraz
jednak bez ostrzeżenia Melissa pojawiła się w drzwiach i oznajmiła, że
zamierza ich przyprowadzić.
– Czemu, na litość boską? – zdziwił się Bill.
– Po prostu myślę, że teraz cała rodzina powinna być razem.
– Pozwól im się pobawić w strzelaninę – burknął Bill. – Nic im się
złego nie stanie.
– Tego nie wiemy – odparła Melissa, ściągając z trzaskiem żółte
gumowe rękawiczki.
– Co ty znowu wygadujesz? – jęknął Bill z miną męczennika,
którego żona chyba zwariowała i niesprawiedliwy los każe mu dźwigać
ciężar jej szaleństwa.
– Nieważne, Bill. Pójdę i ich przyprowadzę.
– Melissa…
Pokręciła głową, przerywając dalszą dyskusję. Bill wzruszył
ramionami.
– Jak sobie chcesz… – mruknął i podkręcił dźwięk w telewizorze.
Melissa nie próbowała podzielić się z nim swoimi lękami. Chociaż
raz była zadowolona, że mąż tkwi w fotelu jak przyrośnięty. Nie
musiała się o niego martwić. Trudno było go kochać, lecz ona go
kochała i nie chciała, żeby go spotkało coś złego.
Wzięła kluczyki od samochodu z kuchennego stołu i wyszła przez
kuchenne drzwi, a potem obok domu na ulicę. Kiedy wynurzyła się z
cienia na słońce, dwie rzeczy zdarzyły się prawie jednocześnie: od
ulicy nadleciał powiew wiatru i zawołała ją sąsiadka, Karen Portacio z
domu obok. Melissa w pierwszej chwili nie odpowiedziała; myślała o
zapachu, który niósł wiatr. Ale Karen była natarczywa i domagała się
odpowiedzi.
– Przepraszam, co mówiłaś? – zapytała Melissa.
– Jeśli chcesz gdzieś jechać samochodem, nie fatyguj się – ostrzegła
Karen. – Właśnie próbowałam wyjechać na ulicę Laurową i to
niemożliwe. Chyba był wypadek, bo wszystko jest zapchane.
– Och, dzięki – powiedziała Melissa. – Chciałam odebrać dzieciaki.
Dobrze, pójdę pieszo.
Włożyła kluczyki do kieszeni i ruszyła ulicą w kierunku domu
Gage’a. Po kilku krokach Karen zawołała za nią:
– Jakieś nowiny o Candy?!
Jak tylko Karen wymówiła imię Candy, Melissa zrozumiała, czym
pachnie wiatr.
– Morze… – szepnęła do siebie.
– Co mówiłaś?
Ale Melissa już spieszyła przed siebie – biegła, zamiast iść –
zdecydowana odebrać chłopców, zanim będzie za późno i jej lęki się
spełnią.

48
WZBURZ ONE WODY

W dzieciństwie, kiedy Candy podróżowała, zawsze miała wrażenie,


że droga „tam” ciągnie się przez wieczność, natomiast powrót trwa o
połowę krócej. Teraz oczywiście nie była już dzieckiem i wracała nie z
jakiegoś letniego obozu czy parku rozrywki, gdzie spędziła radosny,
bezmyślny dzień. Opuszczała swój raj, krainę cudów i poczucie straty
rozdzierało jej serce. Nie pamiętała, żeby kiedyś tak się czuła. Nie,
nieprawda. Raz się zdarzyło. Pięć lat wcześniej jej kanarek Monty,
którego wychowała od jajka i karmiła z ręki, dopóki nie nauczył się
jeść sam, nagle zachorował i zdechł. Znalazła go leżącego na dnie
klatki, zimnego i sztywnego. Nie poszła od razu powiedzieć mamie, bo
chciała pożegnać się z nim w spokoju, zanim przyjdzie cała rodzina.
Przyłożyła go do policzka i powiedziała mu, że go kocha; żeby na nią
czekał, ponieważ pewnego dnia ona przyjdzie do niego i razem
rozpoczną nowe życie, którego śmierć nigdy nie zakończy. Teraz czuła
to samo co wtedy, kiedy do niego mówiła, ale wiedziała, że jej nie
słyszał; kiedy głaskała go po karku, ale wiedziała, że on tego nie czuje.
Okropny skręcający ból w piersi, kiedy się z nim żegnała, stanowił
zapowiedź obecnego cierpienia.
Kłopot w tym, że wspomnienia nigdy nie pozostają wyraźne zbyt
długo. Podobnie jak pamięć o kanarku Montym zblakła z biegiem lat,
tak samo, wiedziała, zblakną wspomnienia o Abaracie. Co miała, żeby
zachować ich świeżość? Fotografię, którą zrobili sobie z Malingiem w
Tazmagorze? Egzemplarz Almenaku Kleppal Niewiele. Postanowiła, że
jak tylko wróci do domu, od razu spisze wszystko, co zapamiętała z
przeprowadzonych rozmów, obejrzanych widoków, zjedzonych
posiłków…
– O czym myślisz? – zapytał John Szelma.
– O spisywaniu wspomnień – odparła Candy.
– Chyba jesteś na to trochę za młoda? – zauważył John Spór.
– No, to wyjątkowa sytuacja – wyjaśniła Candy. – Boję się, że…
Urwała, bo znowu zbierało jej się na płacz.
– Dokończ – poprosił John Chlup. – Boisz się, że…
– Jeśli teraz wszystkiego nie zapamiętam, mogę to stracić.
– Nie stracisz – obiecał John Pasek.
– Na pewno? – zapytała Candy. – Moja ciotka Jessica zapadła na
chorobę Alzheimera. I kawałek po kawałku zapomniała całe swoje
życie. Musieliśmy ponaklejać napisy w całym jej domu, żeby
przypominały o najprostszych rzeczach. Zamknąć drzwi, zgasić
światło. Potem zapomniała imiona przyjaciół, a potem własną rodzinę.
To było okropne. Dla niej, dla wszystkich. A jeśli to samo stanie się ze
mną, tylko że zapomnę wszystko o Abaracie?
– Ale to co innego, Candy. To działa w obie strony.
– Nie rozumiem.
– Nie chodzi tylko o to, żebyś pamiętała Abarat. Abarat też
zapamięta ciebie.
Teraz już łzy niepowstrzymanie napłynęły jej do oczu.
– Naprawdę?–chlipnęła.
– O tak – potwierdził Szelma. – Powiedzcie jej, bracia.
– Tak! – zawołali chórem Johnowie. – Tak! Tak! Tak!
Szczęśliwą chwilę przerwał okrzyk Finnegana, który siedział w
bocianim gnieździe na maszcie „Lud Limbo”, skąd obserwował morze
przed statkiem. Lecz podniósł alarm nie z powodu tego, co leżało na
przodzie, tylko tego, co zbliżało się z tyłu.
– Okręt za rufą! – wrzasnął. – Okręt za rufą!
Wszyscy na pokładzie obejrzeli się po tym okrzyku. Na
powierzchni Izabelli utworzył się tuman brzydkiej żółtej mgły. Potem
mgła zafalowała, rozsunęła się niczym wielka kurtyna i odsłoniła okręt
dziesięć razy większy od „Lud Limbo”. Przerażał nie tylko swoim
ogromem, ale i każdym szczegółem. Na kadłubie szczerzyły się wykute
z żelaza ikony mitycznych bestii, żagle wyglądały jak pozszywane z
całunów, niektóre jeszcze nosiły śmiertelne plamy, a z wnętrzności
statku dochodziły jęki straszliwego cierpienia.
– To okręt Ścierwnika! – krzyknął Dwupalcy Tom.
– „Piołun”! – ryknął kapitan McBean. – Bogowie i boginie, ratujcie
nasze dusze, ściga nas „Piołun”!
Mówił z niedowierzaniem, jakby nie potrafił się pogodzić ze
świadectwem własnych oczu: że właśnie ten najbardziej osławiony
okręt wojenny, jaki kiedykolwiek pływał po Izabelli, teraz ukazał się za
nimi.
– „Piołun”! „Piołun”! „Piołun”! – powtarzał, jakby przez
paradoksalną magię wzywanie imienia bestii mogło ją zniweczyć.
Lecz okręt nadpływał. Im bardziej zaś zbliżały się dwa statki, tym
wyraźniej załoga „Lud Limbo” widziała grożące niebezpieczeństwo.
„Piołun” nie tylko budził strach jako statek, ale i wiózł straszliwą
załogę. Zszywki o najokropniejszych kształtach zwieszały się z
takielunku, przechylały przez relingi i roiły się na pokładzie. Niektóre
pozszywano w parodii znanych zwierząt – na przykład był potworny
pająk z jaskrawych kolorowych łat czy bestie podobne do stada
dzikich psów, warczących i kłapiących jak w ataku wścieklizny
(pewnie naprawdę wściekłych). W olinowaniu mieszkały zszywki-
ptaki, przypominające makabryczną wersję pterodaktyla. Skakały po
belkach, skrzecząc i kłapiąc dziobami.
Candy dostrzegła absurdalnie wystrojoną postać o uróżowanych
policzkach i łysej wytatuowanej głowie, kroczącą po pokładzie
rufowym.
– Kto to jest? – zapytała.
– Admirał H.H. Nadym – odparł kapitan McBean. – Jeden z
najpodlejszych ludzi, jacy kiedykolwiek pływali po Izabelli.
– A obok niego… – odezwała się Tria głosem niewiele głośniejszym
od szeptu. – To on, prawda?
Odpowiedziała jej Candy:
– Tak, to on. To jest Christopher Ścierwnik.
Tria widziała go już oczywiście na Ifrycie; teraz jednak nie wyglądał
jak złowieszcza postać w futrze obwieszonym zmumifikowanymi
głowami. Teraz nosił wspaniałe ozdobne szaty w czerni, złocie i
szkarłacie.
– Nie patrz – odezwał się głos obok Candy. To był Szelma. – Proszę.
Nie patrz.
– On tutaj nic mi nie zrobi – powiedziała Candy.
– Nie bądź taka pewna.
Tymczasem Ścierwnik kiwnął palcem na Candy. Ponownie
usłyszała głos Szelmy. Ale nie pozwoliła się zastraszyć teatralnym
gestem Ścierwnika. Dalej patrzyła prosto na niego.
– Pani… – odezwał się znowu Szelma.
– Nie przestraszę się tylko dlatego, że on na mnie patrzy.
– Nie Ścierwnik nas martwi – powiedział John Spór.
– Więc co?
– Fala.
– Jaka fala ?
– Jeśli na chwilę oderwiesz śliczne oczy od Księcia Ciemności,
sama zobaczysz – burknął John Wąż.
Z wielkim trudem Candy oderwała spojrzenie od Ścierwnika. Nie
dało się przeoczyć tego, o czym mówili Johnowie. W ciągu około pół
minuty, kiedy wpatrywała się w Ścierwnika, pod „Piołunem” wezbrała
wielka masa wody i uniosła go na spienionym grzbiecie.
– Mamy kłopoty – oznajmił ponuro kapitan McBean.
Fala rosła i nabierała szybkości z każdą chwilą. Wkrótce osiągnie
straszliwą moc i nie tylko uniesie potworny okręt, ale i zniszczy
wszystko na swojej drodze.
– Nie wiedziałem, że Ścierwnik posiada władzę nad żywiołami! –
krzyknął Szelma poprzez huk wzburzonej Izabelli.
– Myślę, że to nie on – odparł Finnegan, uczepiony jedną ręką
takielunku; w drugiej trzymał teleskop, przez który obserwował
wojenny okręt. – To jego babka! Pstra Matrona.
Ledwie wymówił imię czarownicy, kiedy z wnętrzności „Piołunu”
wypłynęła paląca energia i ukazała się kobieta, która rozpętała gniew
Izabelli. Patykowate ramiona miała uniesione, siwe włosy rozwiane
wokół głowy.
Kiedy się pojawiła, wszyscy na pokładzie „Lud Limbo” usłyszeli jej
głos i każdemu zdawało się, że mówiła wyłącznie do niego.
Wiadomość była prosta i ponura:
– „Lud Limbo” zatonie. Kiedy pójdzie pod wodę, wszyscy zginiecie.
Przygotujcie się na śmierć. I to szybko.
Zaledwie skończyła, kipiąca fala pod okrętem wojennym uniosła
się nagle niczym wodna wieża.
– Zatop ich! – krzyknęła starucha.

49
DO ZAŚWIATA

W miarę jak rosła fala pod statkiem Ścierwnika, tworząca ją moc


przyciągała z głębin ogromną rozmaitość ryb, z których wiele nie
miało nigdy oglądać słońca. Niektóre nadymały się jak balony i
wybuchały, gdy tylko wypłynęły na powierzchnię. Inne przeciwnie,
wiły się z rozkoszy w promieniach słońca, jakby ukazanie się we
wszystkich wstrętnych szczegółach sprawiało im niewysłowioną
przyjemność. A wiele było odrażających, o ciele rozdętym i
zielonoszarym, oczach jak upiorne latarnie, paszczękach
wyszczerzonych i najeżonych ostrymi kolcami. Niektóre tak bardzo
odbiegały od znanych form, że nie miały oczu ani ust, tylko mrowiły
się niczym strzępki życia, przypominały kawałki skóry zdarte z
potępieńców.
A to wszystko kłębiło się na spienionej powierzchni rozszalałego
morza. Pod kipiącym przybojem wznosił się masywny wał ciemnej,
połyskliwej wody, dźwigający ogromny ciężar „Piołunu”. Najpierw
uniosła się rufa, potem dygoczący cały statek, który rzucił cień w dół
na „Lud Limbo”.
– Mamy kłopoty! – wrzasnęła Genewa. – Widzicie zszywków?!
Stwory w przerażającej liczbie wylały się z wnętrza statku i teraz
wspinały się na liny albo ustawiały na pokładzie w niechlujnym
naśladownictwie wojskowego szyku.
– Tam jest kilka batalionów tych przeklętych stworzeń – ocenił
Tom.
– Na pewno czeka nas walka – mruknął Finnegan.
– Wszyscy zginiemy. Taka jest prawda – oświadczył John Chlup.–
Oczywiście jeśli wcześniej nie utoniemy.
– Kto w ogóle wpadł na ten genialny pomysł, żeby wracać do
Zaświata? – zapytał John Wąż, rzucając oskarżycielskie spojrzenie na
Candy.
– Bez takiego gadania! – zagroził kapitan. – Bo wyrzucę gadułę za
burtę!
Pozostali bracia szeptem uciszyli Johna Węża. Nie chcieli się
narażać tylko dlatego, że nie potrafił utrzymać języka za zębami.
– Wszyscy znaliśmy ryzyko tej podróży – rzekł Finnegan. – Więc
po prostu róbmy swoje, dobra? Musimy się przygotować do walki
wręcz. Kto ma broń?
Nastąpiła prezentacja broni. Ten widok niezbyt dodawał otuchy.
Szelma miał nóż o krótkim ostrzu, Tom także. McBean miał dwa
starożytne pistolety i zardzewiały miecz; Tria (o dziwo) miała dwa
cienkie, pięknie wypolerowane noże; Finnegan miał coś w rodzaju
maczety. Reszta miała tylko gołe ręce i odwagę.
Zanim Finnegan zdążył skomentować marne uzbrojenie, McBean
wrzasnął:
– Trzymajcie się!
Wody wzburzone przez magię Pstrej Matrony uderzyły z całą siłą w
rufę „Lud Limbo”. Wszyscy polecieli do przodu i przez kilka groźnych
chwil zdawało się, że mały stateczek zatonie. Finnegan, wyrzucony z
bocianiego gniazda, spadłby na pokład, gdyby w locie nie złapał się
olinowania, na którym zawisnął. „Lud Limbo” zatoczył się i przechylił,
deski skarżyły się głośnym jękiem. Lecz McBean dowodził statkami
podczas najgorszych sztormów rozpętanych przez Morze Izabelli.
Wiedział, jak obrócić siłę tej fali na ich korzyść.
– Trzymajcie się mocno! – wrzasnął i zakręcił sterem.
„Lub Limbo” ostro skręcił na sterburtę. Spienione grzywacze
przelały się przez pokład i statek zadygotał od dziobu do rufy. Lecz
manewr spełnił swoje zadanie. McBean wprowadził statek na trasę
bardzo silnego prądu, który uniósł ich w dal.

– Sprytnie – mruknął Ścierwnik.


Stał na dziobie „Piołunu”, ręce założył do tyłu – trzymał w nich
laskę ze skrzydlatą ropuchą. Odległość pomiędzy „Piołunem” a
statkiem niosącym ofiarę chwilowo się zwiększała, ale tym się nie
martwił. „Piołun” mógł rozwinąć olbrzymią szybkość; przecież miał
załogę gigantów w luku przy wiosłach, a na pokładzie Pstrą Matronę i
jej szwaczki-czarownice, którym władza nad żywiołami pozwalała
nagiąć Izabellę do ich woli. Babka i jej straszliwy orszak potrafiły
rozpętać burze i trąby wodne, mogły przywołać z głębin duchy ludzi
utopionych przed tysiącem lat: rybaków, piratów, admirałów i
chłopców okrętowych. I oczywiście straszliwe potwory, które żywiły
się mięsem topielców, również zjawiały się na rozkaz. I olbrzymie
skorpionowate kraby o czarnych grzbietach, które mogły przeciąć
człowieka na pół szczypcami; i maleńkie ryby skalpele, znane z
przeprowadzania wręcz chirurgicznych operacji na tonących
nieszczęśnikach, operacji tak precyzyjnych, że zwłoki były wyławiane i
studiowane przez lekarzy w Commexo City; i ryby-piece, które
niewiadomym sposobem utrzymywały ogień w swoich pięciu
żołądkach, gdzie gotowały zdobycz, zanim ją normalnie pożarły
szóstym żołądkiem.
Lecz obecność tych wszystkich stworzeń okazała się kłopotliwa.
Wzburzone wody tak gęsto wypełniły się ruchliwym życiem, że
hamowały pęd „Piołunu”.
– Babko! – wrzasnął Ścierwnik.
Pstra Matrona nie raczyła odpowiedzieć. Wrzasnął jeszcze raz, ale
znów go zignorowała. Coraz bardziej wściekły poszukał admirała
Nadyma i znalazł go przy relingu. Dwaj kadeci podawali mu
naładowane pistolety, a on strzelał do stworzeń rojących się w falach.
– Admirale, co pan wyprawia, do diabła?!
– Ćwiczę celność – odparł Nadym. – Widzi pan tę paskudę w
niebieskie pasy? Sprzątnąłem ją jednym strzałem!
– Mamy pilniejsze sprawy niż pańska celność, admirale.
– Na przykład?
Ścierwnik chwycił Nadyma za tłuste ramię, wyrwał mu pistolet i
wyrzucił za burtę.
– „Lud Limbo”, Nadym! – warknął. – Nasi wrogowie uciekają!
– Więc niech pan mnie puści – zażądał admirał z rozdrażnieniem.
– Nie zamierzam ścigać „Lud Limbo”, dopóki nie będę traktowany z
należytym szacunkiem.
Ścierwnik puścił go z odrazą jak trędowatego i pozwolił się
odsunąć. Admirał przez teleskop oszacował pozycję „Lud Limbo”.
Potem, kłaniając się i szurając nogami, podszedł do Pstrej Matrony.
Zamienili kilka słów, których Ścierwnik nie słuchał. Cos* innego
przykuło jego uwagę. Nastąpiło subtelne przesunięcie we mgle, która
okrywała przepaść oddzielającą Abarat od Zaświata. Po raz pierwszy
dostrzegł fragmenty tamtego świata: wysokie trawy falujące i
połyskujące w upale, a dalej dachy domów i dzwonnicę.
– Kurczakowo…–mruknął.
– Kurczakowo! – zawołała Candy.
– Co? – zapytał Szelma.
– Gdzie? – zapytał Spór.
– Tam! – odparła, wskazując ręką. – Widzicie? Ja widzę – oznajmił
Malingo.
– To moje rodzinne miasto.
– Szybko dopłynęliśmy! – stwierdziła Genewa.
– Obejrzyj się za siebie, dziewczyno – powiedział John Wąż nie bez
odrobiny złośliwości. – Abarat zniknie lada chwila. I więcej go nie
zobaczysz.
To prawda, uświadomiła sobie Candy. Koniecznie musiała po raz
ostatni zobaczyć Abarat. Obejrzała się przez ramię. Zewnętrzne
Wyspy prawie już znikły – rozpłynęły się w amorficzne kształty we
mgle – wciąż jednak czuła w powietrzu słodką woń kwiatów
napływającą ponad wodą z miejsc, których już nigdy nie ujrzy, o
nazwach, których już nigdy nie pozna.
Westchnęła głęboko i pożegnalne uczucia wezbrały w jej sercu. Żal,
że widziała tak mało, smutek, że tak niewielu ludzi. I gorzko-słodka
wdzięczność, że zobaczyła przynajmniej tyle…
…kamienną głowę Dnia Yebba Dim, wypełnioną do granic
możliwości wszelkiego rodzaju uchodźcami wyłowionymi z fał…
…piękno Iglicy Odoma, tak często nawiedzanej wizjami przeszłości
i przyszłości, że sama już nie wiedziała, co jest rzeczywiste…
…Głupimłot, gdzie noc osiadła wśród drzew, a smolne koty
przenikały cienie swoimi wszystkowidzącymi oczami…
…Babilonium, kipiące od dziwacznych i fantastycznych widoków,
rozbrzmiewające gwarem szczęśliwych ludzi…
…Scorię, gdzie wieczorna gwiazda wiecznie wschodzi i smutna
pieśń Bilarkiego snuje się wśród mglistych drzew…
…i zawsze, kiedy cichły smutne pieśni czy radosny gwar, wiatr
przynosił do jej uszu muzykę morza; wszechogarniającej bogini
Izabelli, niezgłębionego morza, matki śmierci i tajemnicy. Izabella
pierwsza ją odnalazła i Izabella odwoziła ją do domu. Candy sięgnęła
za burtę, zanurzyła palce w wodzie i podniosła je do ust.
– Dziękuję – szepnęła.
Potem – z największym trudem – oderwała oczy od miejsca, gdzie
już była, i spojrzała przed siebie, w stronę Zaświata, w stronę domu.
– Trzymajcie się! – ryknął McBean.
Fale rozbijały się o stały ląd z przodu i prąd wsteczny uderzał w
„Lud Limbo”, unosząc statek.
Candy chwyciła się relingu, żeby nie upaść. Usłyszała za sobą hałas.
Z „Piołunu” dobiegała skandowana piosenka, tak piskliwa, że
widocznie śpiewały kobiety z kółka szwaczek Pstrej Matrony.
Wydawały dźwięki skomplikowane i dziwnie denerwujące. Żołądek się
od tego wywracał. Izabella również się wywracała. Im bardziej rytm
przyspieszał, tym mocniej burzyło się morze, spiętrzone jeszcze wyżej
pod „Piołunem”, jakby wodna góra wznosiła się potężnym spiralnym
ruchem z głębin. Jak na dole, tak i na górze. Ta sama pieśń, która
podniosła wody, przywołała spiralną chmurę deszczu ze śniegiem i
błyskawicami, której ośrodkiem stał się główny maszt „Piołunu”. Teraz
wszystko się poruszało oprócz wielkiego wojennego okrętu, który
jakby potężną siłą własnej zuchwałej woli stał w miejscu, podczas gdy
niebo i morze kłębiły się wokół niego rozległym, nieprzerwany
kręgiem.

– Burza? – zapytała samą siebie Melissa Quackenbush.


Wypuściła z rąk brudny talerz, który ześliznął się z powrotem w
szarą wodę wypełniającą zlew. Wszedł Ricky, jeszcze nadąsany, odkąd
go przyprowadziła z domu Gage’a. Wyjął z lodówki karton soku
pomarańczowego. Melissa obejrzała się na syna.
– Przestań wreszcie robić obrażone miny – zażądała. Ricky siorbnął
soku. –1 na miłość boską, nie pij z kartonu!
– Tata pije!
– No, nie jesteś twoim…
Nie dokończyła zdania. Dwie błyskawice mignęły jedna po drugiej,
jasne na tle ciemniejącego nieba, poprzedzając głośny trzask pioruna.
Melissa powoli odsunęła się od zlewu, nie spuszczając go z oczu.
Talerze brzęczały, a brudna woda falowała.
– Co się dzieje? – zapytał Ricky.
– Nie wiem, skarbie. Ale odejdźmy od okna.
Zajaśniała następna błyskawica, która wyglądała jak pęknięcie w
niebie. Grom huknął niemal natychmiast, tak głośno, że kuchenny
zegar spadł ze ściany.
– Zostań w domu – powiedziała Melissa do Ricky’ego, po czym ze
ściśniętym żołądkiem wyszła na podwórze.
Czuła, jak grunt wibruje pod jej stopami. Czyżby trzęsienie ziemi?
Nigdy tu nie występowały, o ile wiedziała. Ale drgania nabierały mocy.
Upadło kilka starych sztachet opartych o ścianę domu. Gdzieś na
górze coś huknęło, kiedy wazon lub pojemnik z dezodorantem
zeskoczył z półki i wyrżnął w podłogę.
– O mój Boże… – powiedziała Melissa.
Jej oczy wychwyciły jakiś błysk w oddali, na samym skraju miasta.
Nie, poza obrzeżami miasta. Zdawał się przetaczać do przodu,
zwracając srebrny grzbiet ku pustce błękitnego nieba, jak fala.
Jak fala.
– Nie wierzę – wymamrotała Melissa.
Jak ogromna fala.
– To niemożliwe.
Cofnęła się w stronę domu. Drgania uruchomiły alarmy w
samochodach na całej ulicy.
– Bill! – wrzasnęła. – Bill!!!
Kiedy wpadła do kuchni, Bill wszedł drugimi drzwiami i wrzucił do
śmieci pustą puszkę po piwie.
– Co to za hałas? – zapytał.
Melissa pokazała na okno. Chociaż raz nie musiała mu niczego
wyjaśniać. Sam zobaczył.
– To jakaś cholerna fala – powiedział.
– Tak, Bill, właśnie tak.
– Skąd się wzięła?
– Nieważne. Musimy coś zrobić.
– To koniec świata – oznajmił Bill monotonnym głosem.
– Nie, wcale nie. To tylko powódź, Bill. Tama pękła albo…
– Tutaj nie ma żadnej cholernej tamy.
– Wszystko jedno, idzie w tę stronę.
– Więc odjedziemy.
– Nie możemy odjechać. Ruch jest zablokowany…
Ludzie wyjeżdżali, pomyślała nagle; błądziłam we mgle, a ludzie
wyjeżdżali przez cały czas.
– Za późno – oświadczył Bill, gapiąc się na falę. – Wszyscy
umrzemy.
– Nie. Musimy wejść na górę…
– Na strych?
– Na dach! Czy możemy wyjść na dach?
– Chyba tak. Przez okno strychu. Ale nie wiem, czy to bezpieczne.
Wszystkie okna teraz brzęczały, filiżanki spadały z haczyków,
przedmioty wypadały z lodówki, którą Ricky zostawił otwartą. Jajka się
rozbijały, mleko rozlewało się, tworząc własną małą powódź.
Melissa spojrzała na otwartą lodówkę.
– Jedzenie! – powiedziała. – Musimy wziąć ze sobą jedzenie, na
wypadek gdybyśmy tam utknęli na dłużej!
– Może weźmy też apteczkę – zaproponował Ricky.
– Tak! Ja wezmę apteczkę, ty weź wodę. Don, chodź tu…
– Fala idzie…
– Wiemy – powiedział Ricky.
– Wezmę broń – oznajmił Bill.
– Tylko się pospiesz! – zawołała Melissa.
Wszyscy się rozbiegli. Melissa popędziła na górę do łazienki po
lekarstwa, a potem weszła do sypialni, żeby zabrać ciepłe koce.
Fotografie na ścianie nad łóżkiem grzechotały. Spojrzenie Melissy
pobiegło ku nim na chwilę. Fotografia chłopców i zdjęcie Candy na
Florydzie, z dziadkiem i babcią. Candy uśmiechała się, ale nie oczami.
W oczach miała dziwny smutek. Melissa patrzyła na to zdjęcie setki,
może tysiące razy, ale nigdy przedtem nie widziała tego smutku.
Nie miała czasu, żeby się przyglądać. Zajęła się kocami, zerknąwszy
tylko raz na srebrną linię, która podpełzała bliżej, coraz bliżej…

O pierwszej trzydzieści osiem po południu pierwsza fala Morza


Izabelli wtargnęła na ulice Kurczakowa.
Przepłynęła ulicami niczym wielka oczyszczająca rzeka. Wyrywała
drzewa z korzeniami i przewracała samochody jak zabawki. Brakowało
jej siły, żeby zburzyć ceglane domy, ale zrywała z nich dachy, wybijała
okna i wyłamywała drzwi, wkraczając bez zaproszenia, żeby zmyć
resztki po ludziach, którzy tam mieszkali. Spłukała płatki śniadaniowe
z kuchennego stołu i pastę do zębów wypływającą z tubki na
umywalce w łazience. Przewróciła niepościelone łóżka i cisnęła
telewizorami o ściany. Opróżniła szafy, kredensy i akwarium ze złotą
rybką.
Ulica po ulicy Izabella zajmowała miasto. Przesuwała się pomiędzy
domami, jakby rozwiązywała zagadkę-labirynt, zakręcała, zakręcała,
zakręcała i wychodziła sobie na spotkanie, opływając kolejny róg…
Ten potop hałasował przerażająco. Potężny ryk wody grzmiał
oczywiście basową nutą, ale na tym tle rozbrzmiewały setki innych
odgłosów zniszczenia. Tłuczone szkło, przewracające się kominy,
pękające drzwi, wyjące alarmy samochodowe…
A pośród tego chaosu nacierających niszczycielskich wód
znajdowali się ludzie. Niewielu, na szczęście. Kampania szeptów
Diamandy i Henry’ego okazała się skuteczna. Większość mieszkańców
Kurczakowa oglądała morski przypływ z wyżej położonych terenów.
Wielu jednak nie usłyszało wezwania i powódź ich zaskoczyła.
Niektórzy, jak rodzina Quackenbushow, postanowili schronić się na
dachu. Niektórzy pospiesznie sklecili zaimprowizowane tratwy z tego i
tamtego (skrzynie, nadmuchiwany dziecięcy basen…), a kilku wręcz
miało w garażach łodzie, na które wsiadło, kiedy nadciągnęła fala.
Ci, którzy przeżyli ów niezwykły dzień, mieli wiele do
opowiadania! Historie o ucieczce w ostatniej chwili, o ludziach, którzy
wrócili do domów po jakąś sentymentalną pamiątkę, a zastali ryby
pływające w salonie; o ludziach, których prąd porwał w starych
domach na kółkach i przeniósł wiele kilometrów dalej. Lecz powstało
również wiele smutnych historii. Zycie stracone przez głupotę czy
niezdecydowanie; ludzie uniesieni przez spieniony prąd, kiedy
próbowali dobiec do samochodów, albo zmyci przez białą falę, kiedy
czepiali się dachów swoich domów.
No i pozostały jeszcze te wypadki, które nie były ani smutne, ani
szczęśliwe, podpadały tylko pod kategorię „dziwne”. Najważniejszy
wydarzył się o pierwszej trzydzieści jeden, zaledwie siedem minut
wcześniej, zanim wody Izabelli rozpoczęły inwazję na Zaświat.
Anonimowy osobnik (w rzeczywistości Henry Murkitt) zorganizował
masowe otwarcie kurzych kojców. Niestety rezultatem nie okazał się
masowy exodus ku wolności i zdrowiu. Ptaki spędziły całe życie w
świecie fałszywych świtów i ekskrementów. Kiedy nadeszła wolność,
nie wiedziały, co z nią zrobić. Ale przynajmniej nie potonęły
zamknięte w klatkach. Zresztą dla wielu ten stan częściowego
otępienia stał się ratunkiem. Kiedy nadeszła powódź, kurczaki
pozwoliły się unieść wodzie i na zawsze wypłynęły z zamknięcia. Był
to pamiętny widok. Tysiące kurczaków, żeglujące po magicznym
morzu, wpatrywały się pustym wzrokiem w niebo, którego dotąd nie
znały.
„Lud Limbo” został wciągnięty w sam środek tego potopu przez
czystą, przemożną siłę morza. Podróż – dotąd niebezpieczna – stała
się jeszcze bardziej ryzykowna, odkąd statek zaczął napotykać
potrzaskane szczątki Kurczakowa. Wszelkiego rodzaju śmieci pędziły
niesione wartkim prądem: znaki uliczne, rowery, stoły, krzesła, zlewy i
płoty, kazalnica z kościoła Świętego Stefana przy ulicy Fuller, ładunek
świńskich tusz, szyldy sklepowe, krzaki i tak dalej, i tak dalej.
Za każdym razem, kiedy coś większego uderzało w kadłub statku,
„Lud Limbo” wzdrygał się i zataczał.
– Musimy przez to jakoś przepłynąć! – wrzasnął McBean, kiedy
coraz brudniejsza piana przelała się przez nadburcia na pokład.
Candy uczepiła się relingu, żeby nie wylecieć za burtę przy nagłym
podskoku statku, i przekładając rękę za ręką dotarła na dziób. Przed
sobą miała obraz katastrofy; dachy i górne piętra budynków wyłaniały
się ze skotłowanej szarej wody, pełnej śmieci. Lzy zaćmiły jej wzrok.
Niedawno był to jej świat. Znała tutaj każdy sklep i każdą ulicę. Teraz
wody Izabelli zmyły wszystko. Ledwie mogła w to uwierzyć.
– Niemożliwe – powtarzała. – Niemożliwe.
Finnegan podszedł i uspokajająco objął ją ramieniem. Podniosła
wzrok na jego twarz. W oczach miał tyle cierpienia, tyle
nieuleczalnego smutku, że jej własny ból nagle wydal się łatwiejszy do
zniesienia. Statek dygotał i podrygiwał, a oni podtrzymywali się
nawzajem.
– Gdzieś tam jest moja rodzina – powiedziała Candy. –1 to wszystko
przeze mnie.
Pokręcił głową.
– Nie. To nie przez ciebie, tylko przez nich.
Wskazał za siebie, na okręt wojenny, który wciąż ścigał „Lud
Limbo”. Zasłona szarej i zielonej mgły okrywała „Piołun” od sterburty
do bakburty, jakby go chroniła.
– Pstra Matrona to wszystko sprawiła – ciągnął Finnegan. – Ona
wywołała falę. Nie ty.
– Tak, ale gdybym nie chciała wrócić, nie płynęliby za mną.
– Wpędzisz się w szaleństwo, jeśli będziesz tak myśleć – ostrzegł
Finnegan. – Równie dobrze możesz powiedzieć, że to wszystko się
stało, bo tamtego dnia poszłaś do latarni morskiej i spotkałaś Szelmę.
Równie dobrze możesz powiedzieć, że to się stało, bo przyszłaś na
świat. Ale inaczej nigdy nie przybyłabyś do Abaratu i ja nie
spotkałbym cię.
– Nie…
– Nie stalibyśmy tutaj.
– Nie.
– Więc kto wie, co jest najlepsze? Każdy robi swoje i ponosi
konsekwencje. Musisz tylko pamiętać, że to nie twoja wina.
Mówił z takim przekonaniem, że Candy nie mogła się z nim
spierać. Przynajmniej nie teraz. Może kiedy indziej, gdzie indziej, jak
już zastanowi się nad jego słowami i przyzna mu rację albo nie. Teraz
wróciła myślami na ulicę Followell numer 34.
– Mam nadzieję, że moja rodzina uciekła – powiedziała.
– Orientujesz się, w której stronie jest twój dom?
Candy odwróciła się powoli i rozejrzała po zrujnowanym mieście.
– No… tam jest wieża zegarowa starej szkoły, a ja mieszkałam
niedaleko. – Wskazała odległą wieżę, wyłaniającą się z wody. –
Widzisz ją?
– Widzę. – Finnegan krzyknął do McBeana, który stał w sterówce: –
Kapitanie! Widzisz tę wieżę w oddali, tę z zegarem?!
McBean potwierdził, że widzi.
. – Musimy do niej dotrzeć.
– Trudno będzie w tych warunkach – odparł McBean. – Tyle śmieci
w wodzie. Wcześniej czy później walnie w nas coś wielkiego.
Widziałeś, co tam pływa?
– Candy musi odnaleźć rodzinę, McBean! – wrzasnął Finnegan. –
Pomożesz jej, czy mam przejąć ster?
– Dobrze, dobrze, tylko nie wyskocz z gaci! Zrobię, co mogę. Ale
jeśli zatoniemy…
– Nie będziemy mieli do ciebie pretensji – przyrzekł Finnegan. – A
skoro jesteś w takim dobrym nastroju, rzuć nam teleskop!
– Któregoś dnia… – warknął McBean, grożąc Finneganowi palcem.
– Tak, tak! Udzielisz mi lekcji grzeczności, racja? Ale teraz dawaj
lunetę, McBean. Jutro możesz mi rozkwasić nos.
McBean podał teleskop Tomowi, który zaniósł przyrząd do Candy.
– Albo ja ci rozkwaszę! – zakończył Finnegan i wyszczerzył zęby.
Candy przyłożyła teleskop do oka, nastawiła ostrość i zaczęła
systematycznie przeszukiwać powierzchnię wody. Okropny widok –
morze było tak gęsto zaśmiecone szczątkami ludzkich siedzib, aż
wydawało się, że można po nim chodzić. Co jakiś czas pośród
szczątków pojawiało się coś tak osobistego – trójkołowy rowerek, łóżko
płynące razem z nietkniętą pościelą, pusta psia buda – że Candy z
trudem powstrzymywała łzy. Ale to, czego najbardziej bała się
zobaczyć – ciała topielców – trafiało się bardzo rzadko. Od czasu do
czasu dostrzegała jakąś ponurą rzecz wystającą z wody i szybko
odwracała wzrok, lecz niewiele z tego naprawdę mogło przerażać.
– Tak mało zwłok – powiedziała do Toma.
– Myślę, że zostali ostrzeżeni – odparł Tom, patrząc na wzgórze po
stronie sterburty.
Candy zobaczyła tam ludzi. Nie kilka osób, ale setki, może nawet
tysiące. Widziała dym unoszący się z ognisk i rozległe pole namiotów.
– Rzeczywiście zostali ostrzeżeni – przyznała i poczuła przypływ
nadziei po raz pierwszy od chwili, gdy rozpętała się ta katastrofa.
– Może twoja rodzina jest tam na górze. – Finnegan wskazał miasto
namiotów.
– Mam nadzieję – westchnęła Candy. – Ale…
– Nie wierzysz w to?
– Mój tata przez cale swoje życie nigdy nie zrobił niczego, co ktoś
mu kazał. Na odwrót, im bardziej inni nalegali, żeby coś zrobił…
– …tym bardziej się upierał – dokończył Tom.
– Aha.
– Moja druga połowa jest taka sama – oznajmił Tom, czule
poklepując kieszeń, gdzie trzymał wygniecioną fotografię swojej
rodziny.
– Więc myślisz, że trzeba szukać w wodzie, nie na wzgórzu? –
zapytał Finnegan.
– Szukajmy dalej, dopóki nas nie dogonią… – zaczęła Tria, która
dołączyła do nich przy relingu. Obejrzała się na „Piołun”. – Gdzie się
podział okręt?
„Piołun” znowu znikł, całkowicie zasłonięty przez wysoką ścianę
mgły, która rozpostarła się nad okrętem i sporą częścią Izabelli.
– Pewnie chcą wybrać odpowiednią chwilę – domyślił się Tom.
Mgła wciąż się rozprzestrzeniała i pełzła ponad zaśmieconą wodą
w stronę „Lud Limbo”. Nie mogli odgadnąć, jak daleko za tą zasłoną
kryje się okręt wojenny. Dwieście metrów? Sto? Dziesięć?
– Jesteśmy gotowi – oświadczył Finnegan. – W każdej chwili, kiedy
zechcą uderzyć, jesteśmy gotowi.

50
OJCIE C I CÓRKA

Widzę mamę i tatę! – wrzasnęła Candy do McBeana. – I moich


braci! Wszyscy żyją!
Kapitan przeszukiwał wzrokiem teren przed dziobem „Lud Limbo”,
wypatrując domu Quackenbushow. Niełatwe zadanie – wybrać
spośród tylu do połowy zatopionych budynków. A na wielu grupki
powodzian kuliły się wokół kominów lub kucały wzdłuż okapów
niczym wielkie przemoczone ptaszyska. W dodatku nie widział
wyraźnie. Kilka domów zapaliło się, kiedy nadeszła powódź, z powodu
elektrycznego spięcia lub ulatniania się gazu, i teraz płonęły. Kłęby
dymu jeszcze bardziej utrudniał identyfikację rodziny
Quackenbushow.
– Którzy to?! – zawołał McBean do Candy.
– Nie możesz ich pomylić – odparła. – Mama i tata to ci dwoje,
którzy się kłócą.
Jak widać, niewiele się zmieniło: jej matka i ojciec rzeczywiście
wrzeszczeli na siebie tak głośno, aż dziwne, że ich nie słyszano w
całym Abaracie. Mama Candy stała na dachu z Donem, natomiast
ojciec stał chwiejnie w małej łódce wiosłowej (która nie została
pomalowana na czerwono) z Rickym i kilkoma innym pasażerami. Bill
widocznie chciał zabrać drugiego syna do łodzi, ale Melissa nie
pozwalała mu wsiąść. Im bardziej wściekał się ojciec Candy, tym
mocniej huśtała się łódź, grożąc, że wyrzuci pasażerów do wzburzonej
wody. Podpłynęły zainteresowane ryby; z wybałuszonymi oczami i
wydłużonymi pyskami krążyły wokół dygoczącej łódeczki niczym
horda wygłodniałych wampirów wokół banku krwi. Pasażerowie łódki
nie mogli ich nie zauważyć. Młody mężczyzna, pracownik warsztatu,
gdzie ojciec Candy naprawiał swoją ciężarówkę, wpatrywał się w wodę
z narastającą paniką.
– Tam są jakieś* potwory! – zawołał. – O Boże w niebiosach, tam są
wielkie ryby! Rekiny! To rekiny! Tam są rekiny!!!
Reakcja pozostałych pasażerów była łatwa do przewidzenia.
Rozległ się chór jęków, krzyków i modlitw.
– Musimy się pospieszyć! – wrzasnęła Candy do McBeana. – Tam są
mantizaki…
– … w wodzie! – dokończył McBean. – Tak, widzę je!
– Powiedz ojcu, żeby zabrał wszystkich z łodzi ! – zawołała Genewa
do Candy. – Bo komuś stanie się krzywda!
– On mnie nie posłucha – odparła Candy.
– Może nas posłucha! – odezwał się John Szelma.
Zajął pozycję na środku dziobu, skąd razem z braćmi zaczęli
wrzeszczeć licznymi głosami. Chociaż pasażerów łódki przerażały
krążące ryby, widok małego człowieczka przechylonego przez reling i
rozkazującego, żeby „wynosili się z łodzi, zanim zostaną pożarci
żywcem”, naturalnie przyciągnął ich uwagę. Donośne głosy Johnów
całkowicie zagłuszyły żądania Billa, który wreszcie machnął ręką. W
tej samej chwili jeden z największych mantizaków, jakiego dotąd
widziała Candy, wyłonił się z wody obok łódki i otaksował wzrokiem
szwedzki stół na pokładzie. Ludzki posiłek odwzajemnił mu się
przerażonymi spojrzeniami.
– Patrzcie na to cholerstwo! – wrzasnął jeden z rozbitków.
– Tato! – krzyknął Ricky. – Zastrzel go!
Candy w panice obejrzała się na Finnegana, który złożył ręce wokół
ust i krzyknął:
– Nie strzelaj!
Bill podniósł wzrok. Na jego twarzy odmalowała się pogarda.
– Chcesz mi rozkazywać?! – odkrzyknął.
– Tato, to ja! Candy! On ma rację. Nie strzelaj!
– Skarbie! Ty żyjesz! – zawołała matka.
– Zabierz ich z łódki, mamo. Szybko! Ryby zjedzą każdą łódź, która
nie jest czerwona!
– Co ona gada?! – wrzasnął Bill. – Kogo obchodzi kolor, do
cholery?! Ryby nie widzą kolorów!
Na co trzy mantizaki wykazały niesłuszność tego twierdzenia,
odgryzając spore kawałki łodzi. Natychmiast trysnęły fontanny wody i
łódka zaczęła tonąć. Wszyscy pasażerowie podnieśli krzyk, uciszony
głosem Melissy:
– Zamknijcie się i wracajcie na dach! Ricky, ty pierwszy!
Ricky nie potrzebował powtarzania. Nieodrodny syn swego ojca
walnął łokciem w brzuch pannę Holloway, staruszkę mieszkającą na
rogu ulicy Followell, żeby go nie wyprzedziła, i wskoczył na dach, w
ramiona matki. Przeklinając chłopca bardzo niechrześcijańskimi
wyrazami, panna Holloway wgramoliła się za nim, a potem reszta
pasażerów tonącej łodzi. Na pokładzie pozostał tylko Bill
Quackenbush, który wciąż próbował udowodnić swoje strzeleckie
umiejętności. Wycelował broń w jednego z mantizaków obgryzających
łódź i wystrzelił. Z takiej odległości nie mógł chybić. Głowa stwora
wybuchła w chmurze krwi. Bill zapiał z radości i wystrzelił po raz
drugi i trzeci.
– Ten w łodzi to twój tatuś? – zwrócił się McBean do Candy.
Przytaknęła.
– Moje kondolencje – powiedział kapitan.
– Myślisz, że utonie?
– Nie, myślę, że to przeklęty głupiec – odparł kapitan. Potem
ponownie ocenił sytuację i dodał: – Owszem, utonie, jeśli zaraz nie
wyniesie się z tej łodzi!
Ledwie to powiedział, a woda zaczęła się przelewać przez burty
łódki, w której stał Bill Quackenbush. Candy widziała, jak wyraz jego
twarzy zmienia się z zachwytu w strach. Nagle, pomimo piwnego
brzucha i groźnej miny, wyglądał jak zagubiony mały chłopiec. Taki
właśnie jest, pomyślała Candy. Nie był pijanym mężczyzną
rozwalonym przed telewizorem, tylko tym żałosnym chłopaczkiem
stojącym pośród chaosu, który zrobił ze swojego życia, przerażonym i
samotnym. Cały gniew, który ojciec wzbudzał w niej przez lata, teraz
zniknął, zastąpiony przez żal.
i Popatrzyła na ludzi na dachu, stojących znacznie bliżej Billa niż
ona, zobaczyła z przerażeniem, że żaden nie zamierza go ratować.
Wszyscy, nawet matka Candy, tylko patrzyli ze zgrozą na scenę
rozgrywającą się przed ich oczami: Bill Quackenbush w tonącej łodzi,
ciało zastrzelonego mantizaka przekręcone w wodzie bladym
brzuchem do góry, inne ryby pożerające go ze wszystkich stron,
kotłujące się w gorączkowym pośpiechu.
– Musimy podpłynąć bliżej! – powiedziała Candy do McBeana.
– Zrobię, co się da! – odkrzyknął kapitan i skierował „Lud Limbo”
przez spienioną wodę do małej łódki.
– Tato! – zawołała Candy. – Przygotuj się i skacz!Sytuacja jej ojca
pogarszała się z każdą sekundą. Łódka tonęła szybko, a małe i duże
ryby coraz bardziej nabierały śmiałości i nawet przeskakiwały przez
burty, żeby go zaatakować.
Z wielką ostrożnością kapitan podprowadził „Lud Limbo”
dostatecznie blisko, żeby Bill mógł zaryzykować skok. Ale – nie
wiadomo dlaczego – nie chciał się ruszyć.
– Skacz, tato, skacz! – wrzeszczała Candy.
Lecz ze strachu albo z upartej dumy Bill został w małej łódeczce.
– Pójdę po niego – powiedziała Candy do Finnegana.
– Musi być jakiś inny sposób – zaprotestował Finnegan.
Ale Candy już podjęła decyzję. Przelazła przez reling „Lud Limbo”
i bez dalszej zwłoki rzuciła się w powietrze pomiędzy dwiema
łodziami. Przez chwilę zdawało się, że prąd uniesie małą łódkę za
daleko i Candy wpadnie do kipiącej życiem wody. Lecz szczęście jej
dopisało. Nagła fala pochwyciła łódkę i przysunęła bliżej. Candy
wylądowała na pokładzie i rozciągnęła się jak długa. Ryby rzucały się i
skakały wszędzie wokół niej.
– No i co, robisz z siebie bohatera? – zaszydził Bill Quackenbush.
– Bohaterkę – poprawiła Candy.
– Co?
– Nieważne.
– Mnie też zmusisz do skoku? – zapytał. – Bo ja nie zamierzam
skakać.
– Nie bądź głupi, tato.
– Jak ty do mnie mówisz!
– Nie chcesz być zjedzony żywcem tak samo jak ja.
– Może powinienem skoczyć i zostawić cię tutaj? – warknął Bill. –
W końcu to wszystko twoja wina, prawda? No? Prawda?
Candy przeniosła spojrzenie z ojca dalej, w kierunku „Piołuna”.
Oczy jej się rozszerzyły ze zdumienia.
– Na co się gapisz? – zapytał Bill Quackenbush.
Nie otrzymał odpowiedzi, więc obejrzał się przez ramię w tę
stronę, gdzie patrzyła Candy.
Schody, stworzone jakby z kurzu i ciemności, pojawiły się,
wydłużyły i stawały materialne na oczach ojca i córki. A po stopniach,
z ramionami wyciągniętymi do dziewczyny w tonącej łódce na dole,
schodził Książę Północy.

51
NA „PIOŁUNIE”

Za plecami Candy słyszała, jak ojciec klnie ze strachu na widok


Christophera Ścierwnika.
– Ty jesteś ojcem, jak przypuszczam? – zagadnął Ścierwnik, kiedy
zszedł niżej po schodach, które wciąż rozwijały się przed nim w
powietrzu.
– Nie mieszaj go do tego! – krzyknęła Candy.
– A to czemu? – zdziwił się Ścierwnik. – Czy on jest niewinny?
Jakoś wątpię. Myślę, że jest podły i okrutny. Nie mam racji,
Quackenbush?
– Idź do diabła!
– Dlaczego nie padniesz przede mną na kolana, Quackenbush?
– Nigdy przed nikim nie klękam.
– Czyżby? – Ścierwnik powoli podniósł rękę.
– Nie patrz na niego, tato! – ostrzegła Candy.
Ale Bill Quackenbush nigdy w życiu nie posłuchał córki i nie
zamierzał teraz zaczynać. Niemal wyzywająco spojrzał prosto w oczy
Ścierwnika. Książę Północy uśmiechnął się i zacisnął rękę w pięść.
Ojciec Candy załkał bezsilnie. Potem nogi się pod nim ugięły i padł na
kolana pośród ryb zdychających na dnie łodzi.
– Ładnie – pochwalił Ścierwnik. Z uśmiechem zwrócił się do
Candy: – Czy on teraz nie wygląda lepiej?
– Zostaw go w spokoju! – powtórzyła Candy.
Ścierwnik ponownie spojrzał na Billa Quackenbusha.
– Pewnie sobie nawet nie wyobrażałeś, że twoja córka ma takiego
buntowniczego ducha. Nie? No więc ma. Sprawiła sporo kłopotów
mnie i moim przyjaciołom. Widzisz tamtego człowieka wysoko na
pokładzie? W porządku, możesz patrzeć.
Bill spojrzał w górę, podobnie jak Candy.
– Nazywa się Kaspar Wolfswinkel – ciągnął Ścierwnik.
Rzeczywiście stał tam Wolfswinkel, wcisnąwszy głęboko na głowę
wszystkie kapelusze, żeby ich nie porwał coraz silniejszy wiatr.
– A więc twoja córka naraziła tego biedaka na ogromne niewygody,
jak na pewno sama ci opowie – ciągnął Ścierwnik. – Pociesz się jednak,
że dzisiaj nadszedł dzień, kiedy twoja córka zapłaci za wszystkie swoje
wykroczenia.
Schody, po których zstępował, dotknęły już łodzi. Stanął na
ostatnim stopniu. Nagle sięgnął niesamowicie daleko, jakby ramię
wydłużyło mu się trzykrotnie, i pochwycił Candy.
– Pożegnajcie się – powiedział do niej.
Candy obejrzała się na ojca. Nigdy jeszcze nie widziała takiego
gniewu, strachu i oszołomienia zarazem. Co więcej, patrzył na córkę,
jakby widział ją po raz pierwszy; jakby nie mógł uwierzyć, że to
naprawdę jego dziecko.
Z dachu domu Melissa zaczęła wrzeszczeć na męża:
– Billy! Zrób coś!
Lecz Bill Quackenbush nie potrafił nic zrobić. Jego ograniczona
wyobraźnia ugięła się pod ciężarem wszystkiego, co zobaczył przez
ostatnich kilka minut. Mógł tylko wytrzeszczać oczy i wątpić we
własne zdrowe zmysły.
Na pokładzie „Piołunu” człowieczek w żółtym garniturze klaskał,
kiedy Ścierwnik wlókł Candy w górę po schodach.
– Przyprowadź ją tu! – wołał, otwierając ramiona. – Proszę,
przyprowadź ją do mnie! Tak długo czekałem na to spotkanie.
Na dachu budynku pod numerem 34 przy ulicy Followell Melissa
patrzyła z rozpaczą, jak człowiek z głową śmierci, w powłóczystych
szatach, wlecze jej córkę po widmowych schodach na pokład
wyniosłego okrętu. Już prawie odzyskała Candy, a znowu ją traciła? To
było nie do zniesienia.
A jej mąż stał bezczynnie, kiedy porywano ich córkę! To
przepełniło miarę. Jeśli przeżyjemy ten straszny dzień, pomyślała
Melissa, wystąpię o rozwód, jak tylko znajdę suchego prawnika.
Te straszne wypadki przyniosły jej jedną słabiutką pociechę:
dowiodły raz na zawsze, że wszystkie wizje i senne wspomnienia
związane z nocą, kiedy Candy przyszła na świat, nie były wytworem jej
obłąkanego umysłu. Należały do większej historii, z której poznała
jedynie fragment. Okazało się że Candy, jej córeczka, stanowi cząstkę
tajemnicy, której jeszcze nie rozumiała. I może nigdy nie zrozumie.
Z pokładu „Piołunu” Candy obejrzała się na matkę. Potem Książę
Północy odciągnął ją od relingu i oboje znikli w tajemniczych
czeluściach okrętu.

Finnegan pierwszy wkroczył do akcji. Skoczył z „Lud Limbo” i


wylądował na schodach, po których schodził Ścierwnik.
– Chodźcie! Na górę, zanim schody znikną!
Reszta załogi pospieszyła za nim, chwytając po drodze wszelką
broń, jaka im wpadła w ręce. Pobiegli po stromych schodach za swoim
przywódcą.
– Przygotujcie się! – ostrzegł ich Finnegan, kiedy weszli na okręt. –
On wie, że go ścigamy.
Jak tylko znaleźli się na pokładzie, usłyszeli wrzask Ścierwnika,
który zbudził nierówny chór jęków we wnętrznościach statku.
– Nie podoba mi się to – oświadczył Deaux-Deaux.
– Musimy działać szybko – ostrzegł Finnegan. – Znajdziemy Candy
i wynosimy się stąd.
Nie dyskutowali dłużej. Ruszyli prosto do ładowni i otworzyli luk.
Groteskowe rezultaty pracy Pstrej Matrony i jej sióstr czekały tam w
całej okropnej chwale. Wśród kakofonii ryków, pisków i skrzeczenia
wylały się przez luk niczym powódź z pękniętej rury ściekowej,
cuchnące i ohydne.
Nie wszystkie miały ludzką postać. Niektóre były ogromne:
hybrydowy pająk z nogami ozdobionymi przez barwne kolce i kobiecą
głową osadzoną na klatce piersiowej; inny przypominał kręgosłup z
przyszytą setką rąk jak u stonogi i żywymi ranami ust na obu końcach.
Niektóre były małe – oszalałe kraby albo węgorze z głowami lalek.
Lecz bez względu na rozmiar i kształty kierowała nimi ta sama
niepowstrzymana furia. Ryczały, piszczały i paplały, plugawiąc
powietrze ohydnymi przekleństwami.
Nie miały żadnego dowódcy ani strategii; po prostu zaatakowały.
Po paru sekundach pokład „Piołunu” pokrył się błotem i krwią.
Finnegan wywalczył sobie drogę do sterówki, wołając Candy przy
każdym kroku. Nie otrzymał jednak odpowiedzi i nigdzie nie widział
dziewczyny. Schwytał okrągłego, wystrzępionego zszywka, który wisiał
głową w dół na olinowaniu i pluł z góry na walczących, i przyłożył
czystą klingę swego miecza do pozszywanego gardła.
– Gdzie jest pani? – zapytał.
Stwór zachichotał jak podniecona hiena. Finnegan wepchnął ostrze
w tkaninę zszywka. Błoto z Todo cienkim łukiem trysnęło z rany.
– Gadaj, paskudo – warknął Finnegan – bo przysięgam, że
poprzecinam ci szwy. Dokąd Wolfswinkel zabrał dziewczynę?
Stwór plunął na niego. Finnegan starł cuchnącą ślinę z twarzy i
wepchnął ostrze trochę głębiej. Bluznęło więcej mułu.
– Dobrze! Dobrze! – zawołał zszy wek. – Zabrali ją pod pokład. Ale
ty jej nie uratujesz.
Finnegan wyciągnął miecz i już odwracał się plecami do zszywka,
kiedy spostrzegł, że stwór wyciąga nóż z kieszeni. Odwinął się i
jednym zamachem oddzielił jego głowę od szyi. Głowa, wciąż
chichocząc, uderzyła o pokład i potoczyła się pod stopy Genewy,
walczącej z kobietą-pająkiem. W pobliżu McBean, Tom i Deaux-Deaux
bronili się przed czterema potworami z głowami w brzuchach. Szelma
tymczasem wspiął się na takielunek, gdzie dźgał nożem trójrogiego
stwora, który huśtał się na foku wczepiony pazurami w płótno i
atakował braci jadowitym ogonem.
Nikt nie miał łatwego zadania. Ale w najgorszym
niebezpieczeństwie znalazł się Malingo. Gdy tylko wszedł na pokład,
otoczyło go kilka szwaczek Pstrej Matrony. Wystawiając zabójcze igły,
osaczyły go ze wszystkich stron.
– Wiemy, kim jesteś! – wypluła jedna z nich.
– Pomagałeś wrogowi, tak?
– Brudny geszczur.
– Kaspar opowiedział nam o tobie – oznajmiła stojąca najbliżej i
ukłuła go w ramię igłą. – Jesteś jego małym niewolnikiem.
– Już nie jestem.
– Kto raz był niewolnikiem, zawsze będzie niewolnikiem –
zapewniła i znowu dźgnęła go igłą.
– Nie! – zawołał i odtrącił jej rękę.
– Jak śmiesz mnie dotykać, niewolniku! – oburzyła się. – Zakłujmy
go na śmierć, siostry! Najpierw oczy! Potem serce!
Otoczony przez igły, Malingo szukał w pamięci jakiejś obrony
przed nimi. Odrzucił głowę do tyłu, zapatrzył się w plątaninę lin,
masztów i belek. Zaklęcie! Szybko! Coś potężnego…
Tak! Przyszło mu do głowy kilka słów, które mogły pomóc.
Pochodziły z jednego z grymuarów Wolfswinkela, Testamentu
Dziewiątego Palamuudiana. Wyrecytował je zwrócony w górę, do żagli
i takielunku.
Przyjdź, niekochający,
Zabierz życie,
Zabierz życie!
Z tego…I tego!
Dmuchnął ponownie i rzucił…
Zabierz życie!

– Co ty wyprawiasz, geszczurze? – zapytała jedna ze szwaczek


głosem ociekającym pogardą. – Za późno na sztuczki.
Malingo nie zwrócił na nią uwagi. Dalej wpatrywał się w żagle.
– Popatrz na mnie! – zażądała.
Wciąż ją ignorował.
Wymierzyła mu mocny policzek.
– Powiedziałam, popatrz na mnie, niewolniku!
Malingo otrzymał w życiu zbyt wiele ciosów, żeby znieść choćby
jeden więcej.
– Nie trzeba było tego robić – powiedział bardzo cicho.
Zaśmiała się i podniosła rękę, żeby znowu go uderzyć. Lecz zanim
zdążyła go dotknąć, z góry opadła lina jak wąż i owinęła się wokół jej
talii.
– Co to jest? – zapiszczała szwaczka. – Zabierz to, geszczurze!
Malingo pokręcił głową.
– W górę – powiedział do liny.
Lina natychmiast posłusznie dźwignęła szwaczkę wysoko nad jego
głowę. Kobieta zapiszczała i dźgnęła go igłą, ale takielunek pilnował jej
czujnie. Druga lina ześliznęła się spomiędzy żagli, chwyciła rękę
kobiety, zwróciła przeciwko niej i zatopiła igłę głęboko w jej gardle.
Przez kilka sekund kobieta walczyła. Potem szarpanina straciła impet i
przerodziła się w drgawki, które wkrótce ustały.
Widząc swoją siostrę martwą, szwaczki podniosły wrzask zemsty.
– Śmierć geszczurowi!
– Rozedrzeć go na sztuki!
– Wyjeść mu oczy!
Błysnęły igłami. Lecz zaklęcie, które Malingo tchnął w liny i żagle,
dopiero zaczynało działać. W górze przeciągle zatrzeszczało drewnoi
zaskrzypiały naciągane liny; potem nastąpiła seria głośnych trzasków i
hurgotów rozdzieranej tkaniny, kiedy zaostrzone belki rozcinały żagle.
Kobiety podniosły wzrok, bardziej zdziwione niż rozgniewane;
tymczasem liny pełzały, splatały się i wiązały, a płótno owijało się
wokół kawałków drewna.
– Co się dzieje? – zapytała jedna z szwaczek.
– To on! On to robi! – odpowiedziała druga.
– Zabij go, szybko!
Ledwie wymówiła te słowa, kiedy w górze potężnie chrupnęły
rozrywane liny i jakiś naprędce sklecony stwór – dziwaczny nawet w
porównaniu z licznymi dziwadłami zapełniającymi pokład „Piołunu” –
spadł pomiędzy kobiety. Miał palce z drewnianych szczap, tułów
tworzyła toga z podartego płótna, głowa zaś wyglądała jak gniazdo
węży-lin, który uniosły się jak kobry i wysuwały w stronę sióstr
postrzępione języki.
– Nie bójcie się tego! – przemówił głos za plecami szwaczek. – To
nic!
Z nagłym podmuchem gorzkiego smrodu Pstra Matrona wkroczyła
na scenę.
– To tylko nonsens wywołany przez tego geszczura! Zabijcie go, a
stwór też zginie!
Ale stwór już napędził kobietom strachu. Przewyższał je półtora
raza, a wiatr wypełniał jego płócienny korpus, który wydymał się i
łopotał.
– Zmów modlitwy, geszczurze! – warknęła Pstra Matrona.
Wyciągnęła dwie piętnastocentymetrowe igły z fałdów upiornej
sukni.
Posługiwała się nimi z wprawą zabójcy: dźgała to z prawej, to z
lewej strony, nacierając na Malinga. Uskakiwał i robił uniki, ona
jednak wciąż się zbliżała i sięgała igłami do jego ciała. Kątem oka
zobaczył, że wywołany przez niego stwór sieje popłoch wśród sióstr
wiedźmy. Niewrażliwy na ich igły zaciągał je do relingu i
niefrasobliwie wyrzucał za burtę.
– Przeklęty bądź, geszczurze! – wypluła Pstra Matrona. – Klnę się,
że każę ci krwawić z tysiąca ran.
Znowu go dźgnęła, ale w ostatniej chwili rzucił się w bok. Igły
utkwiły w jednej z dwóch demonicznych figur, które strzegły rufy
„Piołunu”. Starucha zaklęła szpetnie i szarpnęła igły w górę i w dół,
żeby je wydobyć z malowanego drewna. Zanim jednak zdążyła je
obluzować, z rzeźby wydobyło się niskie warczenie i wielki, grubo
ciosany demon podniósł rogaty łeb.
– To boli – oświadczył.
Przez mgnienie Malingo doświadczał niezmiernej satysfakcji,
widząc, jak przez pomarszczoną twarz Pstrej Matrony przemknął
błysk strachu. Potem wiedźma wzięła się w garść i strach zastąpiła
pogarda.
– Głupi bałwan – rzuciła i odwróciła się do Malinga, żeby go
wykończyć. – Nie boję się drewna i farby.
Popełniła błąd.
Pokłuta figura uniosła prymitywnie wyrzeźbioną pięść z
baryłkowatej klatki piersiowej i niedbałym ruchem ramienia posłała
staruchę na drugi koniec pokładu.
Malingo nie czekał, żeby sprawdzić, jakie szkody wyrządził demon.
Zmówił po cichu modlitwę w podzięce za ratunek i – rzucając
wyzwanie losowi – ruszył na poszukiwanie Candy.

52
TAJEMNICA T AJEMNIC

Im głębiej Wolfswinkel wciągał Candy w czeluście „Piołunu”, tym


straszniej brzmiały jego groźby.
– Na pewno myślałaś, że już mnie nigdy nie zobaczysz, co? On już
mi nic nie zrobi, myślałaś.
– Jest uwięziony na zawsze… No więc się pomyliłaś. A nie mówią,
że każdy się w końcu doczeka swego? A ja czekałem, o tak, czekałem
cierpliwie na okazję, żeby ci odpłacić za moje… upokorzenie. A kiedy
się z tobą załatwię, znajdę mojego niewolnika i jemu też każę zapłacić.
O tak. Zbiję go tak, że nie wystarczy mu łez.
Candy nic nie odpowiadała. Pozwoliła Wolfswinkelowi się
wygadać.
– Widzisz, nie jestem już więźniem. O nie. Jestem wolnym
człowiekiem. Poznała się na mojej wartości i osobiście przybyła mnie
uwolnić.
– Kto?
– A jak myślisz? Pstra Matrona. Zrozumiała, że ze wszystkich ludzi
ja wiem najlepiej, jak się z tobą rozprawić. Jak wyciągnąć z ciebie
wszystkie twoje sekreciki.
– Nie mam żadnych sekrecików.
– Och, czyżby? – Wybuchnął śmiechem!
Z góry, z pokładu, dobiegły przeraźliwe wrzaski i jęki.
– Słyszysz ten hałas? – zapytał Wolfswinkel. – Właśnie
wykańczamy twoją bandę. Nie zamierzamy tracić czasu na wymyślne
efekty. Wszystkich powiesimy.
Tego już było za wiele. Candy odwróciła się do niego.
– Ty naprawdę jesteś ostatnią szumowiną – oświadczyła. – Kiedy
cię spotkałam po raz pierwszy, uważałam cię za paskudnego starego
pijaka. Ale im lepiej cię znam, tym lepiej widzę, jak z ciebie podlec.
– Podlec, co? – prychnął Wolfswinkel. – No, no, tylko posłuchajcie!
Parę tygodni na Abaracie i nagle zrobiła się z ciebie wielka pani.
Pewnie myślisz, że masz prawo, skoro jesteś księżniczką i w ogóle.
– Nie jestem żadną księżniczką.
Wolfswinkel popatrzył na Candy zaskoczony.
– Nawet ci nie powiedziały? – zapytał. Po chwili odpowiedział sam
sobie: – Nie, nie powiedziały, prawda? No, coś takiego! Wypadło na
mnie, żeby ci powiedzieć. Ha! Po prostu wspaniale.
– Co powiedzieć?
– Miałem dużo czasu na słuchanie, kiedy siedziałem zamknięty w
tym przeklętym domu.
– Na słuchanie czego?
– Wszystkiego, co się trafiło. Głównie strzępków. Ale przy
odrobinie cierpliwości człowiek nauczy się je zszywać razem.
– Czy powinnam wiedzieć, o czym mówisz?
– Wcale się nie dziwię, że ci nie powiedziały. To, co zrobiły, było
naruszeniem wszelkich zasad. I pewnie świętokradztwem. Nigdy nie
wolno oddawać władzy w ręce kobiet. To jakby samemu prosić o
kłopoty. – Wyszczerzył zęby. – Zwłaszcza tych trzech kobiet.
– Diamanda…
– Joephi i Mespa. Tak.
– Co one mają ze mną wspólnego?
– Sama pomyśl. Jak myślisz, dlaczego tu jesteś?
– To był przypadek.
Wolfswinkel pokręcił głową.
– Wiesz, że to nieprawda.
– Więc co?
– Powiem ci, bo wiem, jak bardzo cię to zaboli.
– Och. To miło.
– Po tym, co mi zrobiłaś, dziewczyno, przynajmniej tyle mogę
zrobić dla ciebie. – Obejrzał swoje paznokcie, umyślnie przeciągając tę
chwilę, nim zapytał: – Czy wiesz, kim była księżniczka Boa?
– Oczywiście.
– Więc wiesz również, że została zamordowana.
– Tak, w dniu swojego ślubu. Przez smoka.
– Dokładnie przez smoka, którego wysłał Christopher Ścierwnik. –
Wolfswinkel podniósł wzrok znad swoich paznokci i przyjrzał się
twarzy Candy. – Zdziwiona?
– Nie bardzo – odparła Candy. – Dlaczego chciał jej śmierci?
– Och, pewnie z powodu miłości. Przynajmniej mówiąc w skrócie.
On ją kochał, a ona go nie kochała. Ani trochę. Wychodziła za mąż za
Finnegana Hoba, a Ścierwnik nie mógł znieść myśli, że straci
ukochaną dla mieszańca.
– Więc wolał ją zabić, niż patrzeć na jej szczęście? – zapytała
Candy.
– Oczywiście – odparł Wolfswinkel, jakby to się rozumiało samo
przez się. – Nie wierzysz mi?
Zastanowiła się przez chwilę.
– Wierzę.
Widziała nienawiść płonącą w oczach Ścierwnika. I smutek, i
gniew. On był zdolny zniszczyć to, co kochał.
– Mam mówić dalej? – zapytał Wolfswinkel. – To nie wszystko.
– Tak, mów.
– Więc księżniczka Boa zginęła. Oczywiście to był okropny
wstrząs, ponieważ ona miała uosabiać tę wielką siłę dobra i wszyscy
myśleli, że kiedy poślubi Finnegana Hoba, nastąpi nowy Wiek Światła
i Miłości. Nawet pewne głupie osoby nie chciały porzucić tej nadziei,
chociaż ona umarła.
– Nie rozumiem.
– Myślały, że jeśli złamią kilka reguł, to jeszcze uratują duszę ich
ukochanej księżniczki.
– Mówisz o Diamandzie… – zaczęła Candy.
– i Joephi, i Mespie. Tak. Siostry Fantomaya. Potężne kobiety.
Gotowe wszystko zaryzykować, żeby cofnąć zło, które się stało.
Odprawiły magię nad zwłokami i wydobyły duszę księżniczki Boi.
– Kto o tym wiedział?
– Tylko one. Jak już wspomniałem, to była zakazana magia.
Świętokradztwo. Im mniej osób wiedziało, tym mniej ryzykowały, że
ten, kto zlecił morderstwo księżniczki, dowie się o uratowaniu jej
duszy i spróbuje dokończyć dzieła. Więc odprawiały swoje czary w
najgłębszej tajemnicy. A kiedy skończyły, wywiozły duszę księżniczki z
Abaratu.
– Dokąd?
– Myślę, że już wiesz – odparł Wolfswinkel.
– Zabrały ją do Zaświata – powiedziała cicho Candy.
Czarodziej uśmiechnął się.
– Istotnie. Przewiozły duszę księżniczki przez Izabellę do brzegów
Zaświata. Tamtej nocy zerwała się straszliwa burza… moim zdaniem
bardzo słusznie i stosownie, zważywszy że popełniono tak poważną
zbrodnię przeciwko naturze. Łódka z kobietami mało nie zatonęła. Ale
jakoś dotarły na drugi brzeg. I wiesz, kogo znalazły, kiedy tam dotarły?
Candy już znała odpowiedź. Poznała ją w sercu.
– Moją matkę – odpowiedziała.
– Tak – potwierdził Wolfswinkel. – Twoją matkę; Melissę
Quackenbush. Siedziała w samochodzie na pustej szosie. I oczywiście
lada chwila miała urodzić…
– …mnie.
– Tak, istotnie. Co za noc! I oczywiście kobiety z Fantomayi
założyły, że to wszystko było zapisane w gwiazdach. Tak miało być, że
dopłyną do brzegu i znajdą twoją matkę siedzącą w zepsutym
samochodzie.
– I co zrobiły?
– A jak myślisz? – powtórzy! Wolfswinkel. – Oddały duszę Boi
twojej matce na przechowanie, żeby was razem wychowała.
– Ale ja nie mam siostry.
– Ona nie jest twoją siostrą, Candy. Jej dusza jest w tobie. Dzielicie
to samo ciało.
– Co?!
Candy oddychała coraz szybciej, płytko, niemal w panice. Rozłożyła
ręce i popatrzyła na nie, i przypomniała sobie, jak wyglądały w
Wunderkammen, kiedy uwolniła Totemix. Złocisty blask, który
przeświecał przez jej skórę i kości.
– We mnie? – zapytała. – Księżniczka we mnie?
– Tak.
Nagle tyle przeżyć na Abaracie nabrało sensu. Niezliczone chwile,
kiedy czuła się znajomo albo kiedy wiedziała coś, czego nie mogła się
nauczyć w Kurczakowie. Jak zapalić lampę, która przywoływała morze.
Jak wymówić Słowo Mocy. Jak rozmawiać z kimś we śnie. To nie Candy
robiła to wszystko, tylko księżniczka.
– Skąd się dowiedziałeś? – zapytała. – Skoro to taka tajemnica.
– Nie można dokonać tak doniosłego czynu w kompletnej
tajemnicy – wyjaśnił czarodziej. – Ziemia słyszy. Wiatr słyszy. Powstają
plotki, a plotka rodzi plotkę. Wcześniej czy później ktoś doda dwa do
dwóch. Pojawiasz się na moim progu i masz w sobie więcej mocy, niż
powinno mieć normalne dziecko z Zaświata. Jak miałem to rozumieć?
– Więc rozwiązałeś zagadkę?
– Trochę to potrwało, ale tak, dopasowałem wszystko. Ty i plotki,
które do mnie docierały. Wkrótce zacząłem myśleć o sprawach nie do
pomyślenia.
– Komu powiedziałeś?
– Nikomu. Aż dotąd. Wiedza to potęga. Zamierzam wykorzystać
moją wiedzę, żeby zdobyć wiele rzeczy.
– A jeśli się mylisz?
– Ale się nie mylę, prawda? Widzisz, śledziłem twoje postępy,
Candy. Wiem, czego dokonałaś. Walczyłaś z zetekami. Uwolniłaś
Totemix. Zabiłaś Krzyżówkowego Pana. Nie jesteś zwykłą dziewczyną.
Ani trochę. W pewnym sensie czuję się wielce zaszczycony, że na swój
skromny sposób przyczynię się do twojego zniszczenia. Byłaś ostatnią
nadzieją dobra w mroczniejącym świecie. A kiedy odejdziesz, nastanie
cudowna Noc. Taka straszna, cudowna Noc.
Ta przemowa jakby go wyczerpała, tyle wylał z siebie jadu i
nienawiści.
– Jesteś żałosny – powiedziała Candy.
– Możliwe – przyznał. – Ale jestem też twoim katem.
– Zamknij gębę, głupcze – odezwał się głos z ciemności.
Wolfswinkel oderwał wzrok od Candy i mrużąc oczy, spojrzał w
mrok.
– Kto mnie nazywa głupcem?
– Ja – padła odpowiedź.
Z ciemności wyszedł stwór, w którym Candy nie rozpoznałaby
Letea, gdyby nie nosił tego samego munduru co wcześniej w Domu
Umrzyka. Poza tym był całkowicie przeobrażony – oczy miał ogromne
i świecące, usta zniekształcone przez zęby jak igły. Ciało pokrywały
mu cienkie srebrnoszare łuski. Dygotał od stóp do głów.
– Czego chcesz, zwierzochłopaku? – zapytał Wolfswinkel. – Nie
masz tu nic do roboty.
– Przyszedłem po dziewczynę.
– No, ale jej nie dostaniesz – odparł czarodziej, podchodząc do
Candy. – Ona zostanie ze mną.
Leteo zastąpił mu drogę, lecz czarodziej poruszał się ze
zdumiewającą szybkością jak na swoją tuszę. Ciosem jednej dłoni
rzucił odmieńca na ścianę korytarza. Zadawało się, że Leteo już się nie
podniesie. Jednak oczy mu rozbłysły i skoczył, jakby coś go pchnęło z
tyłu. W jego oczach zapłonęło szaleństwo jak u wściekłej bestii.
Wolfswinkel chyba zrozumiał, co mu grozi. Zaczął recytować
bełkotliwe zaklęcie.

Agrez monnifoe,
Psych oko,
Dremu dramu,
Fortigre!

Słowa tworzyły klatkę spiralnych energii wokół Letea. Ale chłopiec


nie dał się tak łatwo schwytać. Sięgnął przez pręty klatki i złapał
czarodzieja za gardło.
– Puść mnie, ty wyrodku! – wrzasnął Wolfswinkel, wyrywając się
zaciekle.
– Nie! – odparł Leteo.
Rozwścieczony Wolfswinkel rozorał paznokciami ramię chłopca,
zostawiając długie szramy. Leteo wył i usiłował przytrzymać wroga, ale
wreszcie sam ciężar Wolfswinkela przeważył. Czarodziej uwolnił się i
cofnął od klatki.
– Doprawdy masz szczególnych przyjaciół, dziewczyno – zwrócił
się do Candy. – Temu koniecznie trzeba skrócić cierpienia…
natychmiast!
Wymówił jeszcze dwa słowa i energie więżące Letea zajaśniały jak
błyskawice. Chłopiec rzucał się do przodu i do tyłu w klatce, żeby
uniknąć bólu.
– Przestań! – zawołała Candy. – Proszę! Proszę!
– Skończone – oświadczył Wolfswinkel.
Wymówił kolejne słowo i klatka znikła. Leteo z twarzą ściągniętą
cierpieniem upadł na ziemię. Candy podeszła i pogładziła go po
policzku.
– Uważaj – ostrzegł Wolfswinkel. – On gryzie.
Leteo zatrzepotał powiekami.
– Nie ugryzę… – wymamrotał – …nie ciebie.
Spoglądając w oczy Letea, Candy zobaczyła tam odbicie Kaspara –
wyciągał po nią ręce. Zareagowała szybko. Padła na ziemię, przetoczyła
się i kopnęła czarodzieja w brzuch. Zatoczył się na ścianę. Candy
poderwała się w mgnieniu oka, w następnym okamgnieniu doskoczyła
do czarodzieja, szarpnęła pasek przytrzymujący mu na głowie sześć
cudownych kapeluszy i strąciła je.
Wolfswinkel nie był zadowolony. Wcale nie był zadowolony.
– Nie!!! – wrzasnął i twarz mu poczerwieniała z furii. – Nie!!! Nie!!!
Nie!!!
Tymczasem Leteo zdołał się dźwignąć na nogi.
– Zniszcz kapelusze! – zawołała do niego Candy. – Szybko!
Zwierzochłopiec wykonał polecenie z zapałem. Rozszarpał
kapelusze zębami i pazurami. Strzępiaste kolce mocy wyskakiwały z
rozdartego materiału i rozbijały się o ściany i sufit. W powietrzu
zapachniało fajerwerkami. Wolfswinkel wciąż wrzeszczał z rozpaczy,
kiedy strzępy zniszczonych nakryć głowy opadały niczym płatki
śniegu. Nawet wtedy Leteonie ustawał. Chwytał strzępki w powietrzu i
rozrywał je na jeszcze mniejsze kawałeczki, aż nie zostało nic prócz
martwych konfetti rozproszonych na podłodze.
Zniszczenie kapeluszy w jakiś sposób pomniejszyło również
samego Wolfswinkela. Wyglądał bardziej krucho. Nawet ubranie
zwisało żałośnie na dawniej tęgim ciele.
Ale nie wściekał się na zwierzochłopca. Tylko na Candy.
– Ty – zaczął, celując w nią drżącym palcem. – Od samego
początku próbowałaś mnie rzucić na kolana. Ty… ty… diabelskie
nasienie! – Krople gęstej białe śliny pryskały mu z ust, kiedy
doprowadzał się do coraz większej furii. – Moje najpiękniejsze plany!
Moje najdroższe marzenia! Zniszczyłaś wszystko!
Wrzeszczał na nią z twarzą wykrzywioną cierpieniem.
– Dlaczego?! – pytał, podnosząc rękę do piersi. – Co ja ci zrobiłem?
– Gmerał palcami przy piersi, coraz bardziej wykrzywiony. – Jestem
niewinny! Słyszysz? Niewinny…
W tym miejscu przerwał. Słowa, oddech, serce – wszystko ustało,
zatrzymało się w jednej chwili.
Ręka mu opadła; chwiał się przez długą chwilę, potem przechylił
się w bok i runął na podłogę.
– A to ci dopiero! – powiedział Leteo cicho.
Mała strużka śliny wypłynęła bardzo powoli z kącika ust
Wolfswinkela, a potem zatrzymała się jak wszystko inne.
Candy była bardzo zaskoczona. Nie tak wyobrażała sobie śmierć
czarodzieja (nawet czarodzieja tak absurdalnego jak Wolfswinkel):
atak serca i szlus.
No ale Abarat i jego mieszkańcy zawsze ją zaskakiwali; aż do
samego gorzkiego końca.

53
ZAGŁADA
WOJENNE GO OKRĘTU

Stojąc na dachu domu pod numerem 34 na ulicy Followell, Melissa


ciągle się obracała i obracała w kółko, jakby wypatrywała… czego?
Znaku, że w tym chaosie i przerażeniu kryje się jakiś cel? Albo jeszcze
lepiej: jakiegoś cudu, obietnicy, że cała ta groza za chwilę odpłynie i
wszystkie szkody zostaną naprawione? Lecz nigdzie nie widziała ani
śladu zbawienia dla Kurczakowa. Spienione wody przepływały obok
dachu, niosąc nieskończony asortyment wszelkiego rodzaju śmieci.
Czasami widziała rzeczy tak okropne, że chciała usiąść za kominem i
zakryć twarz, dopóki nacierające wody nie oczyszczą ulic, zabierając
swój ładunek martwych, żywych i nigdy nieżyjących; otworzyć oczy
dopiero wtedy, kiedy dom przestanie dygotać pod naporem prądu.
Ale nie mogła odwrócić spojrzenia. Nie mogła, dopóki wiedziała,
że Candy wciąż znajduje się w wielkim ciemnym kadłubie „Piołunu”.
Przecież to ona ponosiła odpowiedzialność za wszystko, co spotkało
jej córkę, prawda? Gdyby zachowała przytomność umysłu w tamtą
deszczową noc na pustej szosie, kiedy trzy kobiety przybyły z Abaratu,
cuchnąc duszami i morzem, zamknęłaby drzwi i okna samochodu na
ich magię, zamiast ściągać na córkę straszliwe przekleństwo drugiego
życia.
Ale rozsądek ją zawiódł w tamtą odległą noc. Oczy miała szkliste
od bólu i zmęczenia; a kiedy stara kobieta otworzyła swoją
skrzyneczkę cudów i fala ciepłego białego światła przypłynęła ją
pocieszyć, Melissa pozwoliła się pieścić, pozwoliła się ukoić i w ten
sposób zapoczątkowała brutalny ciąg przyczyn i skutków, który z
czasem sprowadził niepowstrzymane wody Izabelli na dachy, ulice i
głowy niewinnych mieszkańców Kurczakowa.
Odszukała wzrokiem twarze swoich pozostałych dzieci i
najbardziej bezradnego dziecka, jej męża, którego wyciągnęli z łódki
po zniknięciu Candy i położyli na dachu. Jak oni to znosili? Fatalnie,
jak się zdawało. Nieważne. Chłopcy są młodzi i silni. A Bill? Jutro
wymyśli jakiś sposób, żeby opowiadać o sobie bohaterskie kłamstwa,
jeśli oczywiście dożyją do jutra.
Patrząc na swoich mężczyzn, usłyszała obok głos.
– Musimy porozmawiać, matko Quackenbush.
Melissa podniosła wzrok, wiedząc, że nie ma przy niej nikogo.
– Gdzie jesteś? – szepnęła, żeby nie zwracać na siebie uwagi.
– Tutaj – odpowiedziała smutna kobieta.
Diamanda pojawiła się, by towarzyszyć swoim słowom. Wyglądała
jak blady dym w świetle popołudnia.
– Pamiętasz mnie? – zapytała.
Melissa kiwnęła głową.
– Oczywiście.
– Wiem, co myślisz. Ale cokolwiek zrobisz, nie żałuj wyboru,
którego dokonałaś tamtej nocy. Tak było najlepiej.
Melissa spojrzała na chaos otaczający ją ze wszystkich stron; na
szczątki Kurczakowa dryfujące w bezlitosnych wodach Izabelli.
– Jak to wszystko może być najlepsze? – wymamrotała.
– Nie zawsze łatwo dostrzec większy cel, kiedy człowiek jest
uwięziony wewnątrz jednego życia.
– A kto nie jest? – zapytała Melissa.
Staruszka obdarzyła ją dziwnym uśmiechem, jednocześnie
smutnym i słodkim.
– Zdziwisz się – powiedziała.
– Więc zadziw mnie.
Bill przerwał tę rozmowę. Gapił się na żonę jak na wariatkę.
– Z kim ty gadasz, do cholery? – warknął, wysuwając wargę w
grymasie pogardy.
Melissa przez chwilę nie mogła znaleźć odpowiedzi, ale staruszka
szepnęła jej do ucha:
– Ze sobą.
Melissa uśmiechnęła się i powtórzyła to Billowi. Pokręcił głową.
– Głupia krowa – burknął.
Melissa nie zwróciła na niego uwagi. Miała coś lepszego do roboty,
niż wymieniać obelgi z człowiekiem, na którego opinii już dawno
przestało jej zależeć.
Odszukała mglistą sylwetkę Diamandy.
– Na czym stanęłyśmy? – zapytała.
Diamanda uśmiechnęła się.
– Powiedziałaś: „Zadziw mnie”.
– A tak, rzeczywiście.
– No, muszę ci powiedzieć bardzo szybko, chociaż pewnie trudno
ci będzie w to uwierzyć, przysięgam na Motek Istnienia, że to prawda…
– Jestem gotowa – zapewniła Melissa.
– Dobrze. Więc posłuchaj. Tamtej nocy, kiedy się spotkałyśmy w
deszczu, na szosie, pamiętasz?
– Oczywiście, że pamiętam.
– Miałam coś ze sobą. Oprócz moich sióstr.
– Tak. Miałaś skrzynkę. Pełną światła.
– To nie było światło, Melisso.
– Co to było?
– To była dusza – odpowiedziała Diamanda. – Dusza zmarłej
księżniczki.

Na pokładzie „Piołunu” Christopher Ścierwnik obserwował bitwę


pomiędzy oddziałem Finnegana Hoba a zszywkami. Nabierała coraz
bardziej brutalnego charakteru. Materia starożytnego okrętu mocno
ucierpiała podczas tych zmagań. Połamano pokłady i relingi, pocięto
żagle i zerwano takielunek. Na rufie wybuchł pożar, więc dwie
rzeźbione bestie strzegące tego końca okrętu, zamiast się spalić
żywcem, oderwały się od swoich malowanych cokołów i poczłapały
przez cały pokład, podżegając figury dziobowe do takiej samej rewolty.
Obraz zniszczenia – wszelkiego zniszczenia – zawsze sprawiał
Ścierwnikowi przyjemność, od najdawniejszych czasów. Zagłada
„Piołunu” nie była wyjątkiem. Ale już dosyć się napatrzył. Najwyższa
pora znaleźć dziewczynę z Zaświata i ją wykończyć. Dziwne, że
Wolfswinkel więcej się nie pojawił, ale pewnie poświęcał za wiele
czasu na terroryzowanie dziewczyny i należało go powstrzymać.
Ścierwnik oderwał wzrok od przyjemnego widoku i ruszył na dół
do ładowni. Jakaś mała figurka spiesznie przecięła mu drogę.
Wyciągnął rękę i chwycił ją za kark. To był Leteo, całkowicie
zezwierzęcony.
– Thuaz… – zdołał wymówić, chociaż usta miał tak zniekształcone,
że ledwie mógł formować słowa. – Proszę… panie. Boli mnie, kiedy taki
jestem. Potrzebuję… zielonego thuazu.
Jeszcze przed chwilą Ścierwnik rozkoszował się spektaklem
zagłady „Piołunu”, co go wprawiło w wyjątkowo wielkoduszny nastrój.
Puścił Letea, który upadł na ziemię u jego stóp. Znowu zaczął błagać:
– Książę… proszę…
– Tak, tak – mruknął Ścierwnik, sięgnął do swojej szaty i wyciągnął
małą buteleczkę. – Czemu nie?
Kilka razy przerzucił fiolkę z ręki do ręki, rozbawiony, że Leteo nie
może od niej oderwać wzroku. W końcu pozwolił chłopcu ją złapać.
Drżącymi palcami Leteo odkorkował buteleczkę i wlał do ust
zawartość. Potem przełknął, krzywiąc się z powodu gorzkiego smaku.
Zgiął się wpół, szaleńczo dzwoniąc zębami. Ścierwnik odstąpił i
obserwował z beznamiętnym zaciekawieniem, jak antidotum
rozpoczyna bolesne działanie.
– Zastanawiałam się, gdzie cię znajdę – przemówił głos z cienia.
Ścierwnik oderwał wzrok od drgającego, bełkoczącego Letea i
zobaczył dziewczynę z Zaświata, swoją prześladowczynię, swoją
Nemezis.
– No, no – powiedział. – Czyżbyś zwiała panu Wolfswinkelowi?
Dziewczyna pokręciła głową.
– Wolfswinkel nie żyje – oznajmiła.
– Co mu się stało?
– Nie jestem lekarzem. Ale chyba wykończyła go własna złość.
Serce nie wytrzymało.
– Żartujesz?
– Co w tym zabawnego?
– Panie w niebiosach! Co się dzieje z tym światem?
– Dobre pytanie – przyznała Candy.
Patrzyła na Ścierwnika przez długą chwilę. Pokład „Piołunu”
trzeszczał pod ich stopami, a w górze ogień pochłaniał żagle.
– Dlaczego mi nie powiedziałeś?
– Nie – sprzeciwił się Ścierwnik. – Ty pierwsza. Nalegam. Taki
miałaś plan od początku, co? Przybyłaś na Abarat, żeby zniszczyć sam
porządek rzeczy. Co z ciebie za niszczycielka!
– Ja niczego nie planowałam – odparła Candy. – Ale może duch we
mnie coś planował.
Wpatrywała się w Ścierwnika, szukając jakiejś wskazówki, że
zrozumiał znaczenie tych słów. Ale wydawał się szczerze zdumiony,
więc mówiła dalej.
– Nie jestem Candy Quackenbush. Przynajmniej… nie tylko Candy
Quackenbush.
Nadal był zdziwiony.
– We mnie jest dusza osoby, którą kiedyś znałeś – dokończyła.
Powoli zaświtało mu zrozumienie. Niemal trupia twarz zwiotczała
w swoim upiornym basenie.
– Boa? – zapytał tak cicho, że Candy ledwie go usłyszała wśród
zgiełku. – Moja księżniczka? Moja ukochana księżniczka?
– Tak.
Teraz Ścierwnik się w nią wpatrywał, gorączkowo badał ją
wzrokiem.
– Nie. To niemożliwe – powiedział w końcu. – Wiedziałbym.
– Nie, jeśli sama nie wiedziała – odezwał się trzeci głos.
I po schodach zeszła Pstra Matrona w swojej potępieńczej sukni.
Chociaż Candy wcale się nie ucieszyła na jej widok, obecność wiedźmy
wydawała się całkowicie stosowna. Oto stali we czworo, po raz
pierwszy razem. Po jednej stronie Książę Północy i jego babka. Po
drugiej dziewczyna z Zaświata ze swoją księżniczką, połączone w
jednym ciele. Dwie w Jednej.
– Czy to prawda? – zapytał babkę Ścierwnik. – Czy ona naprawdę
ma w sobie duszę Boi?
Pstra Matrona spoglądała na nią gadzim wzrokiem pozbawionym
śladu ludzkich uczuć.
– Tak – potwierdziła. – To prawda.
– I przez cały czas wiedziałaś? – ciągnął Ścierwnik. – Wiedziałaś, że
kobieta, którą kochałem, jest tuż obok, i nic mi nie mówiłaś?
– Co by to pomogło? Myślisz, że ta dziewczyna pokocha cię za to,
co zrobiłeś? Zamordowałeś* Boę. A dlaczego? Ponieważ cię nie
kochała. Jakby miłość się liczyła w wielkim schemacie rzeczy.
– Ona mnie kochała. Nie mogła tego wyznać, nie mogła tego
okazać, ale mnie kochała.
– Posłuchaj sam siebie – zaszydziła starucha. – Pleciesz jak
zadurzony smarkacz! Zmarnowałeś tyle czasu na romanse, kiedy
mogłeś planować i snuć intrygi. Ale nie. Ty musiałeś się zakochać.
Musiałeś złamać sobie serce przez odrobinę piękna, chociaż każdy z
oczami w głowie widział wyraźnie, że ona cię nie kochała!
Tego było za wiele. Ścierwnik nie mógł dłużej słuchać. Wydał
okrzyk gniewu i rozczarowania; okrzyk człowieka, który naprawdę
miał złamane serce. Krzyk zawibrował poprzez grodzie statku i
wypłoszył z dziur w drewnie tysiące maleńkich karaluchów o
niebieskich grzbietach. Koszmary również się wzburzyły, pływały w
kółko, rzucając błyskawice światła przez materię kołnierza.
Candy czuła pokusę ucieczki, dopóki Ścierwnik i jego babka
zajmowali się tylko sobą, jednak nie mogła odwrócić się do nich
plecami. Nie wtedy, kiedy konfrontacja jej dotyczyła, przynajmniej
częściowo. Jej życie – przeszłość i przyszłość – miało ścisły związek z
dyskusją prowadzoną przez tych dwoje.
Koszmary w kołnierzu Ścierwnika ciągle rosły i przybierały coraz
bardziej groteskowe kształty, ale on chyba tego nie zauważył.
Całkowicie poddał się emocjom. Pstra Matrona obserwowała
cierpienie wnuka z nieskrywaną satysfakcją, jakby długo czekała na tę
chwilę i zamierzała się nią w pełni delektować.
Rozległ się ostry trzask. Koszmary – za duże już, żeby się zmieścić
w kołnierzu – napierały na pękające szkło. Ciemny płyn, w którym
pływały, wyciekał z sykiem na szaty Księcia Północy. Zaniepokojenie
przemknęło przez twarz Ścierwnika, kiedy się zorientował, że jego
ukochane koszmary wyrywają się na wolność. Nagle coś w rodzaju
uśmiechu zagościło na jego bezwargich ustach.
Pęknięcie w kołnierzu rozwarło się i bluznęło płynami na deski
podłogi. Po raz pierwszy Candy ujrzała koszmary Ścierwnika w całej
straszliwej glorii: wisiały mu na szyi splecione bladymi, drgającymi
ciałami. Lecz nie wisiały długo. Gdy tylko płyn wyciekł z kołnierza,
znowu zaczęły się rozdymać; niemal wyłaziły ze skóry w gorliwości,
żeby prześcignąć same siebie, zmieniały barwę raz po raz, to były
nakrapiane, to szkarłatne, to białe w żółte cętki…
I miały oczy. Grona długich oczu, niczym płatki błyszczących
czarnych kwiatów, a wokół oczu ślady po jajeczkach, które właśnie
rozpoczynały swój ohydny cykl życiowy. Odrywały się od
rodzicielskiego stwora i spadały swobodnie, lecz zaraz wypuszczały
haczyk, który zaczepiały w tkaninie szaty. Potem następne pokolenie
szybko rosło i pęczniało, toteż Książę Północy wyglądał niczym
groteskowy żłobek pokryty żywymi, piszczącymi, zaślinionymi
stworkami; niektóre natychmiast przybierały najbardziej jadowitą i
zabójczą postać, inne wciąż pozostawały obrzydliwie niemowlęce.
Ścierwnik przekroczył już granice furii. Zaczął się śmiać – z
przyczyn niepojętych dla Candy – i śmiech wkrótce wzniósł się tak
wysoko, że zabrzmiały w nim nuty szaleństwa.
– Uspokój się, Christopherze – powiedziała Pstra Matrona. –
Wpadasz w histerię.
– Bo mam powód – odparł.
– Och?
Ruszył w stronę starej wiedźmy.
– Przez cały czas wiedziałaś…
– O czym ty mówisz?
– O niej – wyjaśnił Ścierwnik i chociaż ani razu nie spojrzał na
Candy, odkąd zaczęła się ostrożnie wycofywać, wskazał na nią z
przerażającą dokładnością. – O niej – powtórzył. – Przez cały czas
wiedziałaś, że ona jest w niej, ale nic mi nie mówiłaś.
Kątem oka Candy dostrzegła, że Leteo odpełza na brzuchu, jakby
wyczuwał nadciągającą apokalipsę i nie chciał jej oglądać. Candy
jednak nie ruszyła się z miejsca. Teraz Ścierwnik skupił całą uwagę na
babce. Już się nie śmiał. Był wściekły.
Candy poznała po minie Pstrej Matrony, że nawet ona trochę się go
boi. Obserwowała go bardzo uważnie, gotowa w mgnieniu oka przejść
do samoobrony.
Tymczasem, jakby spotkanie tych dwóch plugawych sił nie niosło
ze sobą dostatecznego ryzyka, na górze rozległy się krzyki atakujących
i rannych, łoskot przewracanych belek, potężniejący ryk płomieni.
Widocznie pożar szybko się rozszerzał. Dym ciągle gęstniał w
korytarzu, gdzie stali Candy, Ścierwnik i Pstra Matrona; wkrótce
powietrze nie będzie się nadawało do oddychania.
Ścierwnik nie zaprzątał sobie głowy takimi sprawami. Zbliżał się
do babki i mówił głosem pełnym zimnej furii:
– Czy masz pojęcie, ile wycierpiałem? Ile godzin przeleżałem w
udręce rozpaczy, bo niczego bardziej nie pragnąłem, niż błagać ją o
wybaczenie? Ale jak mogłem? Myślałem, że odeszła. Zapłaciłem
fortunę, żeby wydusić z niej życie. Na co się zdał mój żal? Nie
wiedziałem, gdzie znalazła schronienie jej nieśmiertelna dusza. –
Podniósł głos do krzyku. – Ale ty wiedziałaś! Przez cały czas…
wiedziałaś!
Nagle, popychane przez wściekłość i ból w sercu Ścierwnika,
niezdolne się powstrzymywać ani chwili dłużej, koszmary zeskoczyły z
ciała nosiciela i rzuciły się na Pstrą Matronę.
Starucha była przygotowana na ten atak. Uniosła ręce przed twarzą
i przez jedną niezwykłą chwilę Candy widziała oczy przepalające
dłonie Pstrej Matrony z drugiej strony. Widocznie to nie była iluzja,
tylko akt straszliwej magii, ponieważ dwie dłonie stworzone ze
światła, dziesięciokrotnie większe od rąk starej wiedźmy, skoczyły na
spotkanie koszmarów Ścierwnika. Potężne energie zostały uwolnione,
kiedy zetknęły się te dwie moce: siła, która zawirowała błyskawicznie,
szukając drogi ucieczki, znalazła słabe miejsce w suficie i wybuchła w
tamtym kierunku z takim impetem, że wyrwała połowę dachu
korytarza.
Candy była bezradna. Nawet gdyby zdążyła się czegoś chwycić,
zanim wybuch ją porwał, nie miała się czego przytrzymać, ponieważ
wszystko wyleciało w powietrze.
Pochwyciły ją potężne energie. Niezdolna do oporu musiała
pozwolić, żeby moc wyniosła ją na pokład i złożyła pośrodku
krwawego pola bitwy.

54
ŻYWI I MAR TWI

Przez kilka sekund leżała na deskach oszołomiona, zamroczona.


Potem usiadła. Czuła mdłości i kręciło jej się w głowie. Na skraju pola
widzenia pulsowały wybuchy bieli. Kilka razy odetchnęła głęboko,
zdecydowana nie tracić przytomności. Wiedziała, że to nie jest
bezpieczne miejsce na omdlenie. Nie teraz, kiedy statek skrzypiał i
jęczał pod nią, jakby umierał.
Wreszcie, kiedy słabość ustąpiła, Candy dźwignęła się na nogi.
Z czeluści okrętu dobiegały wrzaski i hałasy, odgłosy zniszczenia
na wielką skalę. Niższe pomieszczenia zalewała już woda i niewolnicy-
giganci, którzy pracowali przy wiosłach, rozbijali swoje więzienie, żeby
nie dać się utopić. Na pokładzie szalały pożary, z płomieni wzbijały się
słupy gryzącego dymu. I wszędzie, gdzie Candy spojrzała, wśród dymu
i ognia widziała ślady walki: zszywki rozciągnięte w kałużach własnego
błota, kilka szwaczek Pstrej Matrony zabitych przez cios miecza lub
spadające szczątki.
A w jednym miejscu widok ściskający serce – obok siebie leżeli
kapitan McBean i mała Tria, z oczami otwartymi i pustymi.
– O nie… nie… – wyszeptała Candy.
Ruszyła ostrożnie przez chaos do miejsca, gdzie leżeli, nie chcąc
uwierzyć w ich śmierć. Dwukrotnie traciła ich z oczu. Raz, kiedy
kolumna dymu wystrzeliła przed nią z pękniętego pokładu, drugi raz,
kiedy z ogłuszającym hukiem otwarła się przed nią wyrwa tak szeroka,
że Candy musiała ją przeskoczyć z rozpędu. Wreszcie jednak,
zdyszana i osmalona, dotarła do ciał.
Natychmiast odgadła, co ich zabiło. Pokład wokół Trii i kapitana
poczerniał od wybuchu energii, których na pewno używała Pstra
Matrona. Wiedźma niewątpliwie przyłożyła rękę do tego mordu.
Candy uklękła. Łzy zapiekły ją w oczach. Delikatnie położyła ręce
na twarzach przyjaciół i jakiś głos w jej wnętrzu (nie całkiem jej
własny) podziękował im cicho, że towarzyszyli jej w tej wyprawie, i
życzył szczęśliwej drogi w podróży, którą właśnie rozpoczęli.
Potem wstała i wróciła tą samą drogą – przez wyrwę, przez ogień –
do dziury w pokładzie, przez którą wyrzucił ją wybuch. Morderczyni
wciąż była na dole, o czym świadczyly fale wstrząsów nieustannie
miotające statkiem. Candy szybko przemyślała swój plan i ewentualne
konsekwencje. Mogła skończyć jako kolejna ofiara potęgi Pstrej
Matrony. Lecz w takim razie dlaczego stara wiedźma zadała sobie tyle
trudu, żeby ją wytropić i zniszczyć, jeśli nie widziała w niej poważnego
zagrożenia?
We mnie jest moc, pomyślała Candy.
Może zawdzięczała ją księżniczce; może miała ją bez względu na
Boę. Tak czy owak moc była prawdziwa. Candy czuła ją w sobie,
widziała jej skutki. Teraz nadszedł czas, żeby ją przyjąć jako własną.
Posłużyć się nią.
Obejrzała się poprzez dym na zwłoki Trii i kapitana McBeana, żeby
umocnić swoją siłę woli. Żeby uwolnić to, co w niej czekało.
Pokład pod jej stopami zadrżał, wybrzuszył się i pękł, odrzucając ją
do tyłu. Obsypał ją deszcz drzazg i wyschniętej smoły. Z czeluści
„Piołunu” wynurzyli się Ścierwnik i wiedźma, opleceni spiralną
kolumną czarnego płomienia. Wznosili się i wrzeszczeli wściekle na
siebie, rozpętując brutalne fale dźwięku, które uderzały o ich twarze
jak ciosy.
Po paru sekundach wzlecieli wysoko nad pokład, poza zasięg
Candy. Mogła tylko patrzeć na ich walkę. Koszmary Ścierwnika
otoczyły go siecią chorobliwie bladego plugastwa, igły Pstrej Matrony
pluły ciemnym jadem z czubków jej palców i ze szczeliny pośrodku
czoła. Siły były idealnie wyrównane. Pstra Matrona kłuła, Ścierwnik
dusił; Pstra Matrona raniła, Ścierwnik miażdżył; tam i z powrotem,
wciąż od nowa, coraz wyżej i wyżej, w coraz okrutniejszej orgii bólu i
nienawiści.
Strzępki ranionych koszmarów i odłamki trujących igieł sypały się
z nieba niczym apokaliptyczny deszcz; jedne przebijały pokład, inne
wpadały do ziejącej dziury, z której wyłoniły się dwie walczące siły.
Candy tak się skupiła na tym groteskowym spektaklu (nawet
uczyła się z niego), że nie zauważyła Malinga, dopóki nie chwycił jej za
ramię.
– Musimy stąd uciekać!
Oderwała oczy od walczących wrogów i spojrzała na niego. Wyłonił
się z dymu niczym weteran niejednej, lecz wielu bitew; obryzgany
mułem z Todo, który tryskał z rannych zszywków, osmalony przez
ogień, tu i tam krwawiący z ran odniesionych w walce. Lecz nie
przejmował się swoim stanem ani wielką bitwą rozgrywającą się w
górze. Obchodziła go tylko Candy.
– „Piołun” tonie… – zaczął.
– Wiem – potwierdziła i znowu wróciła spojrzeniem do walki.
– Jeśli zaraz nie uciekniemy, pójdziemy na dno razem ze statkiem!
Czy ty mnie słuchasz?
– Tak.
– Więc chodź. No już!
– Czekaj…
– Mniejsza o nich, Candy.
– Chcę patrzeć!
– Na co tu patrzeć? Niech się pozabijają!
– Jak myślisz, czy mogę mieć tyle mocy? Czy miałabym, gdybym
została tam, na Abaracie?
– A chciałabyś? – zapytał Malingo.
Candy wciąż patrzyła w górę, niemal bojąc się wyznać prawdę. Ale
jeśli nie Malingowi, to komu? Czyż nie był obecny przy początkach jej
samopoznania, w domu Wolfswinkela? I na dzikich pustkowiach
Głupimłota, kiedy cudownym sposobem wiedziała, jak wywołać glif?
Zasługiwał na szczerą odpowiedź.
– Chyba… gdybym wiedziała, jak jej należycie używać… – szepnęła.
– Dlaczego nie posiąść tyle mocy, ile można?
– No, tutaj jej nie znajdziesz. Znajdziesz tylko śmierć. – Pociągnął
ją za rękę. – Proszę, Candy, chodź.
– Ale ta przeklęta kobieta zabiła…
– Wiem. Widziałem.
– Zasłużyła na…
– Karę. Tak! Zgadzam się. Ale nie teraz. Nie tutaj. I nie z twojej
ręki.
Malingo jeszcze nigdy tak się nie zwracał do Candy. Zawsze
pamiętał o długu wolności, który u niej zaciągnął. Teraz jednak oboje
wiedzieli, że nie pora na uprzejmości. Okręt rozpadał się wokół nich,
ogień, walka i magia nadwątliły potężną konstrukcję.
– No dobrze – ustąpiła wreszcie Candy i pozwoliła się odciągnąć od
Ścierwnika i wiedźmy. – Idę! Idę!
Pobiegli do relingu i Malingo wskazał w dół. Deaux-Deaux
podprowadził „Lud Limbo”, który teraz ocierał się burtą o przechylony
kadłub „Piołunu”.
– Skaczemy?
– Nie mamy wyboru. Widzisz ten stos lin i żagli?
– Widzę!
– No to już!
Chwycił ją za rękę i ścisnął mocno. Skoczyli razem i wylądowali
ciężko, lecz bezpiecznie na stercie płótna. Candy na chwilę zabrakło
tchu. Ledwie zdążyła zaczerpnąć powietrza, kiedy „Lud Limbo”
przechylił się w bok i żagle, na których wylądowali, zsunęły się na sam
koniec pokładu.
Wody dookoła dwóch statków roiły się od ryb, które przypłynęły za
„Piołunem”. Teraz szalały z głodu i niecierpliwości. Candy i Malingo
wpadliby w iglaste szczęki tych stworów, gdyby Candy nie chwyciła się
olinowania lewą ręką, a prawą nie trzymała mocno Malinga. Przez
kilka przerażających sekund huśtali się tam i z powrotem. Wodne
potwory sięgały kłapiącymi pyskami do ich stóp. Potem „Lud Limbo”
przechylił się w drugą stronę i oboje zsunęli się z powrotem na środek
pokładu.
– Musimy stąd uciekać! – wrzasnął Malingo do Deaux-Deaux, który
stał za sterem.
Bitwa pomiędzy babką a wnukiem rozgorzała na dobre i kadłub
„Piołunu”, wstrząsanego śmiertelnymi drgawkami, uderzał o mniejszy
statek, co powodowało przechyły. Tym razem Candy i Malingo się
przygotowali. Trzymali się mocno, kiedy „Lud Limbo” zatoczył się i
wyprostował.
– Im szybciej zabierzemy wszystkich bezpiecznie na pokład i
odpłyniemy… – zaczął Malingo.
– Gdzie jest Tom, Genewa i Finnegan?
– Niosą naszych zmarłych – odpowiedział posępnie Malingo.
Candy kiwnęła głową, westchnęła i popatrzyła na „Piołun”. Teraz
już widziała Toma i Genewę ze smutnym tobołkiem w ramionach,
który opuszczali na pokład „Lud Limbo”. Odwróciła wzrok i spojrzała
na budynek przy ulicy Followell 34. Zobaczyła swojego ojca w grupce
ludzi przycupniętych na dachu. Na razie byli bezpieczni, lecz wcale
nie na długo. Te same ryby, które okrążyły małą łódkę, wyczuły, że ich
posiłek znalazł się teraz na dachu. Bardziej przedsiębiorcze z nich
próbowały rzucać się na niedoszłe ofiary. Kilka, wyposażonych w
szczątkowe kończyny, nawet uczepiło się niepewnie okapu i wbijało
mokre, błyszczące ślepia w upragnioną zdobycz.
Nie tylko rodzina Candy miała kłopoty. W pobliżu kołysały się na
fali szczątki innej małej łodzi, przewróconej, z kadłubem (białym)
przedziurawionym w kilku miejscach. Pasażerowie przysiedli na
obrośniętym pąklami kilu. Wielki mantizak krążył dookoła wraku i od
czasu do czasu wysuwał pysk z wody, żeby powąchać albo nastraszyć
swoje ofiary.
– Ile osób się zmieści na „Lud Limbo”? – zwróciła się Candy do
Deaux-Deaux.
– Nie wiem – odparł Morski Skoczek. – Nie tak dużo.
– No, musimy zabrać moją rodzinę z dachu. I ludzi z tej łódki. I
wyłowić wszystkich ludzi z wody.
– Zgoda. Dość już dzisiaj zginęło.
Candy mimo woli ponownie obejrzała się na „Piołun”. Nie na
przenoszone zwłoki, lecz na Ścierwnika i Pstrą Matronę, wciąż
zwartych w walce wysoko ponad pokładem.
– Moim zdaniem za mało o dwoje – odparła zimno.

– Tylko popatrz na nią – powiedziała cicho Diamanda do Melissy.


– Patrzę – zapewniła Melissa. – Wierz mi, patrzę. Zmieniła się. To
nie ta sama Candy, która stąd odeszła.
– Nawet nie wiesz, jaka to prawda – westchnęła Diamanda.
– Ona chyba wcale się nie boi – zauważyła Melissa.
Patrzyła z podziwem, jak Candy stojąca na dziobie „Lud Limbo”,
który teraz dryfował w połowie drogi pomiędzy kadłubem „Piołunu” a
domem Quackenbushow, nadzoruje przyjmowanie rozbitków z
przewróconej łodzi. Rozczarowany mantizak pływał tam i z powrotem
przed statkiem, wpatrując się w Candy, jakby wiedział, że to ona
pozbawiła go obiadu.
– Mam nadzieję, że jesteś z niej dumna – powiedziała Diamanda.
– Jestem dumna – przyświadczyła Melissa.
Bill, który wysłuchał połowy tej rozmowy, popatrzył chmurnie na
żonę.
– Ty z kimś rozmawiasz. Z kim?
– Nie uwierzyłbyś, gdyby ci powiedziała – odparła Melissa.
Bill pokręcił głową i odwrócił się, mamrocząc coś pod nosem.
– Czy on był kiedyś miły? – zapytała Diamanda.
– O tak. Był miły. Czarujący. Przystojny. Zabawny. Kochałam go.
Ciągle go kocham.
Zobaczyła, że Bill zaczął się odwracać, jakby miał coś do
powiedzenia. Ale widocznie się rozmyślił, ponieważ milczał.
– Powinnam iść – stwierdziła Diamanda.
– Musisz?
– Tak. Czeka mnie praca. Trzeba odprowadzić dusze do lepszego
miejsca.
– Do Abaratu.
Diamanda uśmiechnęła się.
– Co, myślisz, że to raj? Niestety nie. Może kiedyś… przynajmniej
był podobny do raju. Ale czasy się zmieniają. – Znowu się
uśmiechnęła. – Nawet tutaj.
Dotknęła twarzy Melissy widmowym palcem.
– Bądź silna, mateczko – powiedziała. – Wiem, że potrafisz.
– Tak? – zapytała Melissa z lekkim powątpiewaniem.
– Oczywiście. Pamiętaj, że zobaczyłam cię w niej. To cudowne.
Diamanda zstąpiła z dachu i energicznie pomaszerowała po
wodzie.

55
POCZĄTEK K OŃCA

Upłynęło kilka minut, zanim „Lud Limbo” wyłowił wszystkich w


okolicy ulicy Followell i wreszcie zabrał na pokład ludzi skulonych na
dachu (panią Hagen spod numeru 37 i jej psa Rose-Marie, starego
Toma Shaya z narożnego domu, owdowiałe siostry Lucy i Ruth
McGinn oraz rodzinę Candy). Kiedy wszyscy znaleźli się bezpiecznie
na statku i wysychali w popołudniowym słońcu, które wciąż
przygrzewało, wypadki na „Piołunie” zmierzały do ponurego finału.
Obserwujący walkę nie wiedzieli, czy wygrywają koszmary
Scierwnika, czy też ciemne moce jego babki. Ogień rozprzestrzenił się
już od steru po dziób; dym i płomienie spowijały okręt tak szczelnie,
że widzowie prawie nic nie mogli zobaczyć. Lecz nie mieli
wątpliwości, że katastrofalne zmagania dwóch mocy wciąż trwają.
Chwilami okręt wybuchał oślepiającą energią, jakby zabłąkana iskra
wpadła do fabryki fajerwerków i wszystko wystrzeliło jednocześnie.
Potem zapadała dziwna cisza, kiedy iskry dogasały, i pasażerowie „Lud
Limbo” widzieli – albo zdawało im się, że widzą – dwie postacie zwarte
tak ciasno, jakby tylko śmierć mogła je rozłączyć. A potem płomienie i
dym znowu zakrywały cały okręt.
– Pstra Matrona jest stara – zauważył Malingo. – Kruche kości.
– Tak – potwierdziła Candy. – Ale założę się, że ma jeszcze jakiegoś
asa w rękawie.
Stopniowo okazało się, że Candy miała rację. Pstra Matrona
zwyciężała. Chociaż koszmary Ścierwnika potrafiły się odtwarzać w
jeszcze ohydniejszych formach, starucha kładła je pokotem. Niegdyś
potężny Książę Północy wydawał się boleśnie obnażony bez swojego
zniszczonego kołnierza, z którego wyciekły płyny. Chociaż odradzające
się potworności wciąż na nowo zasłaniały go przed czarami Pstrej
Matrony, jej raniące zaklęcia raz po raz przełamywały obronę, coraz
bardziej go osłabiały i wyczerpywały.
Co jakiś czas Ścierwnik przypuszczał nagły atak i wymierzał starej
miażdżący cios, ona jednak wykazywała niesamowitą odporność.
Padała z wyciem i Ścierwnik wysyłał swoje koszmary, żeby dokończyły
dzieła – ale ona tylko udawała. Podrywała się w mgnieniu oka i
bezlitośnie rozdzierała stwory wnuka, rozchlapując ich ohydną
materię na wszystkie strony.
– On już długo nie wytrzyma – mruknął Malingo, kiedy Ścierwnik
na mgnienie ukazał się wśród dymu i płomieni, cały pokryty ranami.
– Może chce pójść na dno razem z okrętem – powiedziała Candy.
– I pociągnąć ją ze sobą?
– Dlaczego nie?
– Trudno sobie wyobrazić bardziej sympatyczną parę.
– Och, czekaj! – zawołała Candy.
– Co?
– Tam!
Zobaczyła, że wiedźma unosi ręce i kieruje wybuch mocy na
Ścierwnika. On też podniósł ręce w żałosnej próbie odparcia ataku,
lecz wyczerpał już środki obrony. Próbował zasłonić twarz własną
szatą, ale daremnie. Strumień mocy Pstrej Matrony dosięgnął go
jednocześnie ze słowami, które dodała dla spotęgowania efektu.
– Powinnam była cię zostawić w ogniu! – krzyknęła do niego. – Nie
zmarnowałabym tyle czasu.
Te słowa przypieczętowały koniec Ścierwnika. Wypuścił z palców
skraj szaty, ugiął się pod atakiem. Runął na pokład i przez kilka
sekund leżał bez ruchu. Potem, na wezwanie swojej pani, horda
zszywków Pstrej Matrony wyroiła się z cuchnącego dymu i podniosła
bezwładne ciało. Niewątpliwie na rozkaz starej dopilnowały, żeby w
ostatnich chwilach życia Ścierwnik zaznał jak najwięcej upokorzenia i
bólu. Rzygały na niego błotem, zdzierając z niego resztki wspaniałych
szat i odsłaniając zmaltretowane, poranione ciało. Potem cisnęły go w
powietrze jak zabawkę, upuściły i znowu podniosły.
Candy patrzyła na to z głęboką odrazą. Chociaż Ścierwnik
najbardziej ją prześladował podczas jej pobytu na Abaracie, nadal
miała dla niego trochę litości. Nie wiedziała, czy ta zadziwiająca
czułość mieszka w sercu księżniczki, czy w jej własnym. Ale w końcu,
pomyślała, co to za różnica? Uczucie to uczucie, gdziekolwiek się
rodzi.
– Dlaczego nie przestaną go dręczyć? – warknęła. – Nienawidzę
zszywków! Ale najbardziej nienawidzę tej kobiety.
Stwory znudziły się już torturami. Popatrzyły na Pstrą Matronę,
która wciąż unosiła się w brudnym powietrzu na kolumnie wirującego
pyłu, a ona wskazała za reling. Zszywki dźwignęły swoją zabawkę,
powlokły przez pokład jak worek kartofli i wyrzuciły za burtę.
Ścierwnik zatonął szybko. Woda w tym miejscu spieniła się na chwilę i
zabarwiła szkarłatem, kiedy ryby napłynęły, żeby pożywić się
zwłokami. Widocznie jednak okazał się posiłkiem zbyt trującym
nawet dla mantizaka, ponieważ żerowanie szybko się zakończyło.
– Czy to był ten, o którym myślę? – zapytał John Wąż, spoglądając
w stronę „Piołunu”.
– Chyba nie Ścierwnik? – zgorszył się John Śpioch.
– Jak kawał ścierwa – dodał John Chlup.
– No, to akurat do niego pasuje – zauważył Deaux-Deaux. – W
końcu to Ścierwnik.
Candy chciała zaprotestować przeciwko tym słowom, wiedziała
jednak, że teraz nie zrozumieją jej sprzeciwu. Może później, kiedy cała
ta zgroza przeminie, wyzna komuś, że chociaż prawie nie znała
Księcia Północy, z pewnością był człowiekiem znacznie bardziej
skomplikowanym, niż o nim mówiono. Teraz jednak nie pora na
prawdę. Dzisiaj ludzie potrzebowali zwykłego łotra i łajdaka, on zaś
był idealnym kandydatem. Więc zachowała milczenie.
Poza tym coś innego zaprzątało ogólną uwagę. Zwłaszcza jeden
fakt miał teraz żywotne znaczenie. Izabella zaczęła się cofać.
Z początku cofała się powoli. Śmiecie dryfujące na powierzchni
zawróciły i odpłynęły uniesione prądem. Szelma pierwszy zauważył,
co się dzieje.
– Wszyscy, którzy schodzą na brzeg, muszą się pospieszyć! –
zawołał. – Ponieważ następny przystanek to Abarat!
Na pokładzie „Lud Limbo” wybuchł nagły popłoch. Pani Hagen
gotowa była raczej wyskoczyć za burtę, niż wyruszyć w rejs bez
powrotu do kraju, o którym nigdy nie słyszała, i powstrzymał ją tylko
okrzyk Candy:
– Liny! Pomóżcie mi wszyscy!
– Co zrobimy? – zapytała Genewa.
– Przycumujemy statek do komina naszego domu, dopóki woda
trochę nie opadnie…
– To ryzykowne! – oświadczył Finnegan.
– Co innego proponujesz? Ci ludzie nie chcą popłynąć do Abaratu.
– Ja chcę – sprzeciwił się Ricky, zerkając na ojca. – Ty tam
pojechałaś, prawda, Candy?
– Tak, twoja siostra tam pojechała – przyznała Melissa. – Ale ona
miała specjalne powody. Twoje miejsce jest tutaj, przy rodzinie.
– Oj, mamo…
– Nawet nie próbuj, Ricky. Nigdzie nie pojedziesz.
Candy, John Szelma, Genewa i Tom znaleźli liny. Finnegan wdrapał
się po dachu aż do komina i chwycił linę, którą mu rzucono. Drugi
koniec przymocowali mocno do masztu „Lud Limbo”. Żaden z
mieszkańców Kurczakowa nie kiwnął palcem, żeby pomóc w tym
zadaniu. Trzymali się z daleka od Abaratyjczyków, jakby dopiero teraz
– kiedy walka o życie dobiegła końca – zaczęło do nich docierać, w jak
obcym towarzystwie się znaleźli. Tylko Bill Quackenbush się odezwał,
ale żeby wygłosić najbardziej idiotyczną pretensję.
– Ja zbudowałem ten komin! – oświadczył, celując palcem w
Finnegana. – Jak go uszkodzisz…
– Och, na litość boską, Bill! – przerwała mu Melissa. – Wcale go nie
zbudowałeś.
– Ale to mój komin! – wściekał się Bill.
– Przepraszamy, nie mamy wyboru – odezwał się Szelma i nachylił
tak, że twarze wszystkich jego braci zbliżyły się do twarzy Billa.
– Albo to… – zaczął John Spór.
– …albo prąd porwie… – podjął Chlup.
– … ciebie… – ciągnął Pasek.
– …i twoją rodzinę… – dodał Śpioch.
– …do miejsca… – rzekł Zuch.
– …gdzie nie chcecie… – ostrzegł Wąż.
– …wylądować – zakończył Blady.
– Zjedzą was – dorzucił Szelma. – Zaczynając od nosów.
Wszystkich braci ogromnie to rozbawiło.
– Nosów, dobre sobie! – parsknął Śpioch.
– Wyśmiewacie się ze mnie?! – wrzasnął Bill. – Wy popaprańcy!
Zamachnął się na braci, ale jakimś cudem nie trafił w żaden z
ośmiu celów. Szelma podstawił mu nogę i szybko popchnął. Bill
zatoczył się do tyłu i zsunąłby się z dachu do wody, gdyby Ricky i Don
go nie przytrzymali.
– Daj spokój, tato – powiedział Ricky.
– Potrzebujemy pomocy! – zawołała Candy. – Niech każdy się
bierze do roboty!
Bill łypał gniewnie i mamrotał do siebie, kiedy wszyscy pozostali
mozolnie naciągali liny i pomagali Finneganowi przymocować je do
komina. Zadanie okazało się niełatwe. Ustępujące wody ciągnęły
statek z ogromną mocą i wszyscy musieli porządnie się namęczyć,
żeby go nie porwały. Lecz wspólnym wysiłkiem obywateli Kurczakowa
i Abaratu udało się przycumować „Lud Limbo” do domu
Quackenbushow. Kiedy ludzie ocierali pot z czoła albo przysiadali,
żeby złapać oddech, Tom powiedział:
– Co za widok.
Wszyscy, na dachu czy na pokładzie, podnieśli wzrok i zobaczyli,
jak „Piołun”, osłabiony już przez pożar, magię i koszmary, rozpada się
pod naporem tych samych wód, które go tutaj przyniosły. Rufa pękła w
dwóch miejscach, a przednia część zaczęła się zsuwać pod wodę,
pociągając za sobą maszt w części środkowej. Maszt zwalił się z
trzaskiem, stoczył się z pokładu i wpadł do morza, przewracając
następny maszt, połączony z nim olinowaniem.
– Widzisz gdzieś Pstrą Matronę? – zwrócił się Finnegan do Candy.
– Stoi tam, przy sterze.
Jedyna zwyciężczyni dzisiejszej bitwy nie była sama. Kilka
szwaczek z jej stowarzyszenia przeżyło i razem ze zszy wkami, które
pozbyły się ciała Ścierwnika, zebrało się wokół swojej pani. Od kobiet
dobiegał chór nieharmonijnych głosów śpiewających pieśń mocy.
Wkrótce jej cel stał się jasny. Dźwięki wytworzyły nimb rozpędzonych
energii, które stopniowo spowiły Pstrą Matronę od stóp do głów.
– Ona ucieka – powiedział Finnegan.
Po czym bluznął strumieniem abarackich słów. Candy nie
potrzebowała tłumaczenia. Przeklinał.
Śpiewane zaklęcie brzmiało coraz bardziej zgrzytliwie. Zasłona
transportu całkowicie już przesłoniła starą wiedźmę.
Finnegan spojrzał na Candy.
– Możesz ją jakoś zatrzymać?
– Ja?
– Masz w sobie magię. Nie pozwól jej uciec.
– Nie wiem jak.
– Niech ją diabli! – zawołał Finnegan, jakby całym sercem życzył
wiedźmie, żeby trafiła do piekła.
– Nie ucieka cała i zdrowa, jeśli to jakaś pociecha – odezwała się
Genewa. – Widziałam jej rany. Ścierwnik dobrzeją poharatał.
Śpiewane zaklęcie szwaczek nagle umilkło. W tej samej chwili
zasłona energii, którą wywołały, złożyła się i zniknęła. Pstra Matrona
zniknęła razem z nią.
– Jeśli jest jakaś sprawiedliwość, te rany ją wykończą – rzucił
ponuro Szelma.
– Wątpię – powiedziała Genewa. – Ale miejmy nadzieję na
najgorsze.

56
W DÓŁ I W DÓŁ

Po odejściu Pstrej Matrony pozostałe części „Piołunu” poddały się


wzbierającej fali. Resztki pokładu zapadły się, przewracając ostatni
maszt, a wtedy potężny niegdyś okręt złożył się wpół, deska po desce.
Wody Izabelli ugasiły pożar i przyjęły w siebie smutne szczątki jakby z
westchnieniem. Po niecałej minucie morze pochłonęło okręt i uniosło
w dal. Tylko ciemna plama mułu z Todo, popiół i odłamki drewna
znaczyły miejsce, gdzie zatonął „Piołun”.
Jedynie John Wąż miał coś dobrego do powiedzenia o tej ponurej
scenie.
– To był wielki okręt – oświadczył. – Chociaż służył do straszliwych
celów. Szelmo, zasalutuj mu od nas, dobrze? Powinniśmy oddać mu
honory. Był wspaniały na swój sposób.
Candy zerknęła z ukosa na Węża.
– Oczywiście jeśli nie uważasz, pani… – zaczął tonem wyraźnie
grzeczniejszym niż zwykle.
– Nie. Salutujcie. Osobiście cieszę się, że zatonął.
– Jesteś młoda – powiedziała miękko Genewa. – Śmierć nie bardzo
cię wzrusza, ponieważ nie potrafisz sobie wyobrazić, że ciebie może
spotkać.
Candy medytowała nad tym przez chwilę.
– Chyba potrafię – odparła wreszcie.
Z tyłu jej ojciec nagle zaczął wrzeszczeć na cały glos:
– Tylko popatrz! Mój komin! Wiedziałem, że tak będzie!
Candy obejrzała się i zobaczyła, że komin zaczyna pękać pod
naciskiem cumy ciągniętej przez „Lud Limbo”.
– To nieważne, tato – odezwał się całkiem rozsądnie Don. –1 tak
mieliśmy się przeprowadzić.
– Zamknij się! Nie pytałem cię o zdanie!
– Ja tylko mówię…
– I nie odszczekuj mi! – wrzasnął Bill.
Podniósł rękę, jakby chciał syna uderzyć. Don nie uchylił się jak
zwykle. Stał i patrzył na swojego przemoczonego ojca z lekko
rozbawioną miną.
Bill nagle chyba sobie uświadomił, że ludzie na niego patrzą.
Opuścił rękę. Potem odwrócił się do Melissy.
– Więc wsiadamy na ten cholerny statek? – zapytał.
Nawet na niego nie spojrzała. Patrzyła na córkę.
– Co teraz zrobisz, Candy? – zapytała.
– No, najpierw odstawimy was wszystkich w bezpieczne miejsce,
gdzie możecie zaczekać, aż wody opadną. Wkrótce nadejdzie pomoc.
– Tak, wiem. A potem, skarbie? Co zrobisz potem?
– Och. Zostanę – powiedziała Candy. – Po to wróciłam. Żeby zostać
w domu.
Melissa uśmiechnęła się z ulgą.
– Och, skarbie, tak się cieszę! Tęskniłam za tobą. Boże, jak ja za
tobą tęskniłam!
– Ja też za tobą tęskniłam, mamo – wyznała Candy.
Objęły się, jakby dopiero teraz się spotkały, ściskały się i płakały, a
wszyscy inni na dachu udawali, że nie patrzą.
– Dlaczego mi nie powiedziałaś, mamo? – zapytała Candy.
– Nie wiedziałam jak – wyjaśniła Melissa.
– O czym wy gadacie, do cholery? – wtrącił Bill Quackenbush.
– Nieważne, Bill – odparła Melissa.
– O nie. Nie tym razem. To spisek, ot co.
– Nie bądź głupi, Bill.
– Nie jestem głupi. Jestem tutaj jedyną normalną osobą. – Zwrócił
swoją złość na przybyszów z Abaratu. – Popatrz na te dziwadła.
– To nie są dziwadła, tato – sprzeciwiła się Candy. – To moi
przyjaciele.
– Przyjaciele? Te stwory? To nawet nie ludzie. – Wskazał na braci
Johnów. –Jak możesz nazywać to coś przyjacielem? – Potem na
Finnegana. –
Albo ten… zwyrodnialec. Co to za popieprzony dziwoląg? Czarna
skóra! Rude włosy! Zielone oczy! Przecież to nienaturalne. Ostrzegam
cię. Was wszystkich. Zabierajcie swoje paskudne tyłki z tego miasta,
zanim woda opadnie, bo mówię wam, tu jest Kurczakowo. Tutaj się nie
cackamy z takimi odmieńcami!
– Przestań, tato – rozkazała Candy.
Nie mówiła głośno, ale nie musiała. W jej głosie brzmiała nuta,
jakiej nie słyszała wcześniej; ojciec nie był taki tępy, żeby jej nie
zauważyć. Przerwał swoje pogróżki i spojrzał na nią z zaskoczeniem.
Nie, nie z zaskoczeniem. Ze strachem. Po raz pierwszy w życiu Bill
Quackenbush trochę się bał własnej córki. Candy widziała ten strach w
jego oczach i po tych wszystkich latach jego tyranii sprawiło jej to
dziwną przyjemność.
– Słuchaj mnie – powiedziała. – Po raz ostatni. To są moi
przyjaciele. Pochodzą z miejsca zwanego…
Więcej nie zdążyła powiedzieć. Rozległ się trzask i komin runął.
Lawina cegieł i kawałków betonu stoczyła się po dachu do wody. „Lud
Limbo”, już nieprzycumowany, zaskrzypiał i okręcił się, kiedy
pochwycił go prąd odpływu.
– To koniec! – wrzasnął Finnegan. – Statek wraca do Abaratu, czy
chcemy, czy nie.
Wybuchła panika i zamieszanie, kiedy wszyscy wciągnięci na
pokład „Lud Limbo” usiłowali zejść. Nie wiedzieli, dokąd płynie statek,
wiedzieli tylko, że nie chcą tam popłynąć. Dach domu pod numerem
34 przy ulicy Followell stanowił wprawdzie niepewną przystań, ale
przynajmniej pod znanym adresem. Ludzie przepychali się, kopali,
przeklinali.
Pełna niesmaku i trochę zawstydzona zachowaniem swoich
rodaków Candy odwróciła wzrok i spojrzała w wodę. Czy tam coś było
pośród zawsze czujnych ryb?
Tak! Twarz, ludzka twarz patrzyła na nią z głębiny. Candy znała tę
twarz. Głęboko osadzone oczy, masa ciemnych włosów…

Zaczęła się odsuwać od relingu, ale w tej samej chwili człowiek na


dole wydźwignął się z wody i wyciągnął ręce, żeby ją pochwycić.
Straciła równowagę na mokrym, śliskim pokładzie i upadła do przodu.
Złapał ją za szyję i ramiona. Wrzasnęła.
Stwór uśmiechał się do niej przez chwilę, jakby zapraszał do
niewinnej zabawy, po czym wywlókł ją przez burtę i wciągnął do
szybko odpływającej toni Morza Izabelli.

57
„NIE BÓJ SIĘ… ”

Porywacz był silny i wciągał ją coraz głębiej, i chociaż z nim


walczyła, nie mogła się uwolnić z mocnego chwytu. Raz, tylko raz
zdołała spojrzeć w górę i wysoko nad głową dostrzegła kadłub „Lud
Limbo”. Odpływał szybko, popychany silnym prądem. Razem z nim
odpływała wszelka nadzieja ratunku.
Candy oderwała oczy od ciemnej sylwetki statku i ponownie
spojrzała na swego porywacza. To był oczywiście Leteo. Próbowała mu
pokazać, że musi wrócić na powierzchnię, ale pokręcił głową.
Zwariował czy co? Płuca jej pękały.
Teraz już desperacko szarpnęła się w jego uścisku. Tym razem ku
jej zdumieniu, rozluźnił chwyt i wskazał drzwi. Nie jakieś zwykłe
drzwi. Chociaż na chwilę straciła orientację w odmętach szarozielonej
wody, wśród pływających śmieci, teraz zrozumiała. Zaciągnął ją do
frontowych drzwi domu pod numerem 34, jej własnego domu.
Otwierały się i zamykały upiornie, pochwycone kapryśnym prądem.
Leteo pchnął je i oboje przepłynęli ponad znajomym progiem w
bardzo nieznajomy świat. Tak, oczywiście znała tu wszystko: zdjęcia z
rodzinnej wycieczki do Orlando wiszące na ścianie w holu, unosząca
się w pobliżu ławica puszek po piwie, meble i wytarty dywan. Znała to
wszystko tak dobrze. Lecz – jak we śnie – wszystko zostało
odmienione przez wodę; płynęła przez mroczny labirynt pokojów, nie
podlegając grawitacji.
Leteo wskazywał teraz do góry. Candy natychmiast zrozumiała, co
chciał jej przekazać, i zaczęła płynąć w górę schodów. Po trzynastu lub
czternastu stopniach dotarła na powierzchnię. Kilka razy odetchnęła
głęboko, po czym wdrapała się na szczyt schodów i usiadła, dysząc i
kaszląc. Leteo wystawił głowę z wody i jak tylko odzyskała głos,
zapytała:
– Chciałeś* mnie utopić?
– Nie!
– Więc czemu mnie wciągnąłeś do wody?
– On. – Leteo wskazał na schody.
Candy obejrzała się przez ramię. Drzwi do sypialni rodziców były
uchylone. Wstała i podeszła do drzwi. Chlupało jej w butach.
Leteo został w wodzie. Za nim pływało pudełko płatków
śniadaniowych, którego rozmokła zawartość rozproszyła się po
powierzchni. Małe srebrne węgorze skubały płatki.
– Wejdź – powiedział. – On ci nie zrobi krzywdy. Teraz już nie
skrzywdzi nikogo.
Wiedziała, o kim mówił. Z sypialni dobiegał cichy, rzężący oddech.
Qn tam był. Ale czy naprawdę nie mógł jej skrzywdzić? Przypomniała
sobie, kiedy go ostatnio widziała. Zszy wki wyrzuciły go za burtę
„Piołunu”. Nie był w stanie nikogo skrzywdzić. Nic jej nie groziło z jego
strony. Otworzyła drzwi szerzej i weszła do środka.
Ten pokój stanowił sanktuarium matki, jej schronienie przed
dziećmi i mężczyzną, którego poślubiła. Stało tam podwójne łóżko, ale
ojciec nie sypiał w nim od pięciu czy sześciu lat. A teraz – jakie to
dziwne – w tym łóżku leżał inny mężczyzna, Christopher Ścierwnik.
Książę Północy spoczywał bezwładnie jak trup na środku matczynego
łóżka.
Wyglądał okropnie. Naciągnął prześcieradło, żeby z grubsza zakryć
rany, ale krew już się przesączała przez płótno. Kołnierz oczywiście
został roztrzaskany i tylko parę ostrych odłamków sterczało wokół
szyi. Koszmary odeszły, zginęły albo go porzuciły.
Lecz najbardziej wstrząsająco wyglądała jego twarz. To szkieletowe
oblicze, ta maska żywej śmierci zawsze przerażała Candy. Teraz jednak
już nie budził strachu. Bitwa na „Piołunie” oczyściła go z wszelkiego
jadu; zniknęło także okrucieństwo i pogarda w spojrzeniu. Chyba
nawet nie wiedział, że weszła do pokoju. W końcu odezwała się:
– Ścierwnik?
Szarożółte powieki zadrgały i blade, bardzo blade oczy zwróciły się
w jej stronę.
– Leteo cię znalazł. Dobrze.
Głos miał taki słaby, że ledwie rozumiała.
– Podejdź tu… – powiedział.
Nie ruszyła się z miejsca. Ścierwnik podniósł rękę o palcach prawie
pozbawionych ciała i skinął na nią.
– Proszę – wyrzęził. – Podejdź tu.
Zrobiła krok w stronę łóżka. Jakiś pokiereszowany strzęp życia,
który dostał się do pokoju przyczepiony do ciała Ścierwnika, odpełznął
spod jej stopy jak raniony krab i schronił się pod nocnym stolikiem.
Zadrżała. Miała wielką ochotę stąd wyjść, zanim Ścierwnik znowu
przemówi. Wtedy jednak nigdy się nie dowie, co miał jej do
powiedzenia, prawda? A chciała wiedzieć.
Bardzo delikatnie ujął dłoń Candy. Ciało miał lodowato zimne i
wilgotne. Kciuk przesunął się po jej skórze i spoczął w zagłębieniu
dłoni. Potem Ścierwnik jakby zaczerpnął skądś odrobinę energii i w
jego oczach pojawiły się dwa jasne punkciki.
– Księżniczko? – zapytał. – Jesteś tam? Porozmawiaj ze mną.
Candy chciała wyszarpnąć dłoń. Lecz mimo całej swojej kruchości
Ścierwnik trzymał mocno.
– Księżniczko? – powtórzył. – Przemów do mnie. Błagam.
Candy pokręciła głową. Łzy trysnęły jej z oczu i poczuła
rozdzierający ból w piersi. Od ciśnienia powietrza krew dudniła jej w
uszach.
– Proszę – powtórzył Ścierwnik. – Chcę tylko z tobą porozmawiać
po raz ostatni. Czy żądam tak wiele?
Odpowiedź wypłynęła z ust Candy bez udziału jej woli, język
kształtował słowa, których nie wymyśliła.
– Jestem tutaj.
To była prawda. Candy czuła w sobie obecność księżniczki, prawie
jakby stały obok siebie. Lecz co najdziwniejsze, to uczucie wcale nie
było nowe. W tamtej chwili zrozumiała, że księżniczka była z nią
zawsze, towarzyszyła jej przez całe życie, lecz Candy tak się
przyzwyczaiła do jej obecności, tak mocno się z nią zżyła, że
traktowała ją jak część samej siebie.
– Widzę… cię… – powiedział Ścierwnik i zmrużył oczy. – Na
wszystkie moce… widzę cię.
Przy drzwiach rozległ się hałas. Candy obejrzała się. To był Leteo.
Patrzył na nią w taki sposób, że serce jej się ścisnęło złym
przeczuciem.
Musisz stąd uciekać, przemówił głos w jej głowie.
Księżniczko? pomyślała Candy. To ty?
Tak, to ja, odpowiedziała myśl. Musimy stąd odejść, siostro, dopóki
jeszcze możemy.
Czy Ścierwnik słyszy nasze myśli?
Nie. Ale szybko odgadnie. Nie jest głupi. Musimy uciekać. Tym
razem żadne kobiety z Fantomayi nie uratują naszej skóry.
Czy on ciągle chce nas skrzywdzić? pomyślała Candy.
Oczywiście, nadeszła odpowiedź, oczywiście.
– O czym myślisz? – zapytał Ścierwnik.
– O niczym ważnym. Rozmawiałam ze sobą.
– Boisz się?
– Nie – skłamała.
Z rozmysłem nie patrzyła mu w oczy, żeby niczego tam nie
wyczytał.
– Księżniczko? – powiedział. – Mniejsza o dziewczynę.
Porozmawiaj ze mną.
Musimy ułożyć plan, pomyślała Candy, kiedy Ścierwnik mówił
dalej. Jeśli mamy stąd wyjść żywcem, musimy się przygotować i
chwycić pierwszą nadarzającą się okazję.
Z trudem jednak mogła skupić myśli w tej bańce przytłaczającego
ciśnienia na szczycie domu. Powietrze z każdym oddechem wydawało
się bardziej stęchłe. W głowie ją łupało i pomyślała, że zaraz zemdleje.
Zrobiło się tak gorąco; powietrze pod takim ciśnieniem…
Zaraz! Ta myśl mogła się przydać, gdyby tylko Candy odnalazła w
niej sens. Co sobie przed chwilą wyobraziła? Bańkę stęchłego
powietrza uwięzioną na szczycie domu; powietrze, które pozwalało im
oddychać i nie pozwalało wodom Izabelli zalać reszty domu.
Tak! O to chodzi! Powietrze nie dopuszczało wody. Wszystkie okna
były zamknięte, więc morze nie mogło wtargnąć do środka. Lecz
gdyby któreś okno pękło…
– O czym myślisz? – zapytał Ścierwnik.
– Ja? – bąknęła Candy.
– Tak, ty. Popatrz na mnie. Pokaż mi, co masz w oczach.
Candy spróbowała go zbyć śmiechem.
– Po prostu to dziwne – powiedziała, wciąż unikając jego wzroku. –
Widzieć ciebie… jak leżysz… na łóżku mojej mamy.
– Powiedziałem: popatrz na mnie.
Teraz jego głos nabrał siły. Nie prosił, żądał.
Uważaj, ostrzegła ją Boa. On nie jest taki słaby, jak udaje. Będziemy
miały tylko jedną szansę, żeby zrobić to, o czym myślimy. On zamierza
umrzeć razem z nami.
– Dlaczego na mnie nie patrzysz? – zapytał Ścierwnik.
Nie mogła dłużej odkładać tej chwili. Czerpiąc pociechę z
obecności księżniczki, spojrzała na Ścierwnika, a on odwzajemnił jej
spojrzenie: oczy napotkały oczy.
– Jesteś – powiedział cicho Ścierwnik i Candy poznała po jego
łagodnym tonie, że nie mówił teraz do niej, tylko do Boi. Natychmiast
wykorzystała tę chwilę nieuwagi i bardzo ostrożnie wysunęła dłoń z
uścisku Księcia Ciemności. Potem, wciąż wytrzymując spojrzenie
Ścierwnika (a raczej pozwalając księżniczce na przyciągnięcie jego
wzroku) powoli odsunęła się od łóżka.
W jego oczach coś zamigotało, jak iskierki ognia w mleku.
Wstrzymała oddech; modliła się, żeby nie ocknął się z transu, żeby
dalej patrzył na księżniczkę, dalej składał jej hołd.
Wysunęła nogę, by zrobić drugi krok. W tej samej chwili z dachu
dobiegł jakiś hałas, a Ścierwnik leciutko chrząknął ze zdziwienia,
jakby nagle zrozumiał, że zostaje porzucony.
Bardzo, bardzo cicho powiedział:
– Nie…
Potem usiadł na łóżku. Prześcieradło zsunęło się z poranionego
ciała i Candy poczuła odór zgnilizny. Smród, który czasami się
rozchodził za przetwórnią kurczaków, smród śmierci i zepsutego
mięsa.
Pobiegła w stronę okna, starając się skupić tylko na tym, co
zaplanowała…
Za jej plecami Ścierwnik znowu się odezwał. Tym razem nie tak
łagodnie. Nie do niej.
– Księżniczko, co ty wyprawiasz?
Candy zacisnęła powieki z całej siły, aż oczy ją zapiekły,
zdecydowana nie zwracać na niego uwagi. Lecz księżniczka nie mogła
całkiem obojętnie traktować tego człowieka. Ostatecznie on ją zabił
czy przynajmniej doprowadził do jej śmierci. Tak ciężkiego zarzutu nie
można zbyć wzruszeniem ramion.
– Wracaj tutaj! – rozkazał Książę Północy. –1 zakończmy wreszcie
raz na zawsze tę zaległą sprawę. Czekałem, księżniczko. I ty też. Nawet
ta dziewczyna z Zaświata czekała, chociaż sama nie wiedziała na co.
Ale to bardzo proste. Czekaliśmy, żeby zakończyć tę smutną zabawę w
chowanego.
– Przepraszam… – usłyszała Candy własny głos, chociaż nie ona
formułowała słowa; pochodziły od tamtej drugiej dziewczyny w jej
głowie, od księżniczki. Czyżby księżniczka Boa zwodziła teraz
Ścierwnika, odwracała jego uwagę tymi przeprosinami, podczas gdy
obie spiskowały przeciwko niemu? Czy też Candy czegoś nie
rozumiała? Czegoś, co księżniczka zrobiła Ścierwnikowi i za co
szczerze przepraszała?
– Przeprosiny nie wystarczą, aniele – odparł Książę Północy. –
Jesteś mi winna więcej. Sama wiesz.
Candy usłyszała skrzypienie matczynego łóżka, kiedy Książę
Północy podźwignął się na nogi, co w jego stanie wymagało
ogromnego wysiłku woli. Zmusiła się, żeby na niego nie patrzeć,
chociaż słyszała, jak zbliżał się do niej, powłócząc nogami. Dalej
patrzyła w okno, na ryby po drugiej stronie, śmigające poprzez
chmury srebrzystych bąbelków.
Teraz stał tuż za nią. Czuła jego oddech na szyi, jeszcze zimniejszy
niż dotyk palców. Bo w nim był lód Godziny Północnej; mróz Godziny
Gorgozjum, szaleństwa i rozpaczy, i wiecznego smutku. Poczuła, że
musnął palcami jej ramię.
– Nie bój się, aniele – powiedział z przerażającą czułością. – Teraz
cię mam. Na zawsze.
Nie, pomyślała Candy. Nie…
Nie zabierze ich. Ona mu nie pozwoli. Nie po to stoczyła walkę,
żeby uwolnić się od niego i zrozumieć, kim sama jest. Nie pozwoli,
żeby położył na nich ręce i pociągnął ku śmierci.
Boa chyba zrozumiała jej opór. Candy poczuła obecność
księżniczki bliżej niż blisko. W sobie, obok siebie; trzymającą ją za
rękę, za serce. To jej dodało otuchy.
Więcej. Dało jej moc.
Razem, pomyślała.
Razem, odpowiedziała księżniczka.
– Aniele? – rzucił Ścierwnik.
Księżniczka nie odpowiedziała. Obie odetchnęły głęboko, Dwie w
Jednej, i na tym oddechu wyrzuciły z piersi jeden potężny dźwięk-
słowo:

Jassassakya-thiim!

Moc słowa uderzyła w okno. Przez chwilę szkło tylko brzęczało,


podtrzymywane siłą wody po drugiej stronie. Potem pękło.
Na sekundę przedtem Candy poczuła, że nogi się pod nią uginają,
ponieważ księżniczka rzuciła ją na dywan. Potem szyba wyleciała do
wewnątrz i fala atramentowej wody nakrapianej srebrnymi rybami
wlała się do matczynej sypialni. Candy na mgnienie dostrzegła
Ścierwnika, zanim zagarnęła go topiel. Widziała, jak rozszerzają mu
się białe oczy i rozdziawiają usta. Potem ściana wody przesłoniła
wszystko i obraz Księcia Północy rozmył się, jakby starła go czarna
ręka.

58
POWRÓT MORZA

Na dachu domu rozbitkowie usłyszeli brzęk rozbijanej szyby i


poczuli wstrząs, kiedy woda wtargnęła do wnętrza. Nikt jednak nie
miał pojęcia, co się dzieje na dole; i nikt nie widział trzech osób –
Candy, Ścierwnika i Letea – uniesionych przez prąd odpływu. Za
bardzo pochłaniały ich modlitwy, płacz lub wypatrywanie na niebie
jakiegoś ratunku. Zresztą nawet gdyby któryś z rozbitków dostrzegł
kogoś w wodzie, raczej nie rozpoznałby twarzy wśród spienionych fal.
I wśród mnóstwa gratów wypłukanych z domu Quackenbushow w
tym zamieszaniu. Popłynął fotel, który Bill zamienił w swój tron,
telewizor, przed którym przesiadywał, rozpaczając nad swoim życiem;
album z rodzinnymi fotografiami i wszystkie listy miłosne, które Bill
napisał do Melissy, kiedy się do niej zalecał; kuchenny stół, gdzie
siedzieli całą rodziną i jedli w ponurym milczeniu. Wszystko zostało
zmyte.
To samo działo się w całym Kurczakowie. Kiedy Morze Izabelli się
cofało, jego wody zabierały liczne śmiecie, oczyszczały ulice
znużonego miasta. Oczywiście niszczyły też wiele cennych rzeczy.
Woda zmyła miejski ratusz ze wszystkimi archiwami; zmieniła w błoto
parki i cmentarze; zrównała z ziemią całe ulice, porwała setki
samochodów. Nawet największe budowle Kurczakowa, kojce, gdzie
rezydowały miejskie skarby składające jaja, rozwaliła furia wodnego
żywiołu.
Lecz pomimo tych okropnych zniszczeń bardzo mało było ofiar w
ludziach. Nie tylko wiele osób schroniło się w bezpieczne miejsce
przed powodzią, ale i same wody traktowały z nadzwyczajną kurtuazją
tych, którzy los rzucił na ich łaskę. Krążyły historie o ludziach
uratowanych z powodzi przez samą powódź. Jak fale ich unosiły,
zamiast topić. Jak kołysały ich niczym niemowlęta w wodnej kolebce.
Jak ich chroniły.
To było takie dziwne, mówili później ludzie, kiedy wspominali ten
dzień: Dzień Powodzi w Kurczakowie. Bardzo, bardzo dziwne.
Tragiczne też, oczywiście, czasami nawet straszne, ale najczęściej
dziwne.

Nie potrzeba dodawać, że odpływ wód bynajmniej nie zakończył


całej sprawy. Podczas gdy Kurczakowo obliczało straty i grzebało
zmarłych, władze szukały odpowiedzi na pytanie, skąd się w ogóle
wzięła ta powódź. Co bardziej niedorzeczne sugestie – inny wymiar
albo świat niewidoczny dla ludzkich oczu – czym prędzej odrzucono.
Na szczęście znalazły się inne, bardziej wiarygodne rozwiązania.
Cztery dni po potopie z Uniwersytetu Minneapolis przyjechała grupa
geologów z wyraźnym poleceniem kierownika wydziału, że mają
znaleźć racjonalne wyjaśnienie wydarzeń w Kurczakowie. To im nie
zajęło dużo czasu. Czterdzieści osiem godzin później przekazali
prasie, że odkryli sieć podziemnych tuneli, które niewątpliwie
posłużyły za kanały dla powodzi zalewającej miasto. Głęboko pod
ziemią, wnioskowali, spoczywała ogromna masa wody, która na skutek
pęknięć w ścianach swojego więzienia nagle i katastrofalnie wyrwała
się na wolność. Woda leżała zbyt głęboko, żeby do niej dotrzeć i
przedstawić fotograficzny dowód jej istnienia, ale większość ludzi
przyjęła tę wersję wydarzeń. Ostatecznie nauka zatwierdziła tę teorię,
co przemawiało za jej prawdziwością. Oczywiście istniały ważkie
dowody sugerujące całkiem odmienne wyjaśnienie: zdjęcia latarni
morskiej i mola zrobione przez fotografa z „Kuriera” oraz kilku
worków na śmieci wypełnionych wysuszonymi rybami i innymi
szczątkami pozbieranymi w okolicy. Lecz policyjne archiwa zabrała
powódź, podobnie jak latarnię morską, molo i wszystko, co pozostało
przy znaku wysokiej wody – znikły ślady przypływów i odpływów
Izabelli.
Te same oczyszczające wody porwały Candy z Kurczakowa i niosły
z ogromną szybkością, ale uspokoiły się po drugiej stronie przepaści
dzielącej Abarat od Zaświata.
Wracam… – pomyślała Candy, kiedy niebo nad nią pociemniało i
stopniowo ukazały się nieznane konstelacje wiszące ponad wyspami.
Próbowałam odejść, ale oto wracam.
Uśmiechnęła się na tę myśl. I wciąż się uśmiechała, kiedy zmorzył
ją sen…
Nowiny o wydarzeniach w Zaświecie wyprzedziły ją w drodze na
wyspy. Częściowo stanowiły niepotwierdzone plotki, częściowo czyste
wymysły, ale fakt czy fikcja to tylko kwestia czasu. Przeszła wielka fala,
zgadzali się wszyscy.
Wtargnęła głęboko do drugiego świata, pokonała przepaść
pomiędzy Abaratem a Zaświatem. Wyrządziła znaczne szkody,
spowodowała liczne ofiary w ludziach. Może była wielka bitwa
morska. Może (chociaż powszechnie uznano to za
nieprawdopodobne) został zniszczony potężny okręt wojenny
„Piołun”. Za jeszcze mniej wiarygodne (chociaż wielu twierdziło, że to
prawda) uważano rzekomą śmierć głowy klanu Ścierwników, Pstrej
Matrony, oraz jej groźnego wnuka.
Wreszcie z tej wylęgarni możliwości zaczęły się wyłaniać solidne
fakty. Pierwszy był powrót „Lud Limbo” na Dzień Yebba Dim, gdzie
znużeni podróżni – ku powszechnemu zdumieniu dowodził nimi
człowiek, którego Abarat dawno uznał za zmarłego, Finnegan Hob –
zgłosili się do władz i zażądali nadzwyczajnego zebrania Wielkiej Rady
Wysp. Mają wiele do powiedzenia; wiele muszą się dowiedzieć
przywódcy Godzin oraz ich lud. Radę szybko zwołano i pół dnia
później, w trójkopulastej izbie dekretów na Soma Plume,
przedstawiciele wszystkich Godzin zebrali się, żeby wysłuchać
opowieści Finnegana, Toma, Genewy, braci Johnów i Malinga (nawet
Deaux-Deaux poddał się tej formalności).
– A jakie są nowiny o Candy Quackenbush? – zapytał
przewodniczący rady, kiedy zakończono składanie zeznań. – Ona
chyba tkwi w centrum tego wszystkiego. Czy jeszcze żyje? A jeśli tak,
to gdzie i kiedy?
Tylko Izabella znała na to odpowiedź. Z czułością troskliwej matki
wody przeniosły uśpioną Candy przez kanał pomiędzy Wyspami
Zewnętrznymi, Autland i Ifrytem. Żeby osłonić ją przed ostrym
wiatrem hulającym wokół Ifrytu, z koralowych szelfów na północ od
Skrupułu Hah przywołały prąd termiczny. Od czasu do czasu powieki
Candy się uchylały i jakiś widok przypominał jej, że wróciła na Abarat.
Raz przepłynął obok niej ogromny czerwony żaglowiec z całym
miastem zbudowanym na pokładzie: domami, kościołami i krętymi
uliczkami. Kiedy indziej sennie otworzyła oczy i zobaczyła, że płynie
obok skały, na której stoi kościółz bliźniaczymi dzwonnicami wykuty z
czaszki ogromnego smoka. Uśmiechnęła się do siebie we śnie. Jeszcze
tyle jest do zobaczenia, pomyślała. Tyle do poznania. Tyle do
przeżycia.

Wreszcie głosy ptaków całkowicie ją rozbudziły. Otwarła oczy i


zobaczyła, że fale zaniosły ją do brzegu maleńkiej wysepki, a druga,
jeszcze mniejsza wysepka leży dalej zaledwie o kilka metrów. Dotarła
na wyspę bez wysiłku, prąd skierował ją prosto do brzegu. Nie
natrafiła na płyciznę – brzeg wznosił się stromo. Lecz wdrapała się bez
trudu, przytrzymując się trawy, która rosła bujnie pod wielkim,
rozłożystym drzewem. Po gałęziach skakały ptaki, których śpiew ją
wcześniej zbudził, i dziobały owoce wiszące obficie wśród liści. Była
zbyt głodna, żeby nie spróbować owoców. Nie pożałowała. Owoce
miały nie tylko smakowity, sycący miąższ, ale i w środku zamiast
pestki otwór wypełniony słodką wodą. Zaspokoiwszy głód i
pragnienie, Candy położyła się na bujnej trawie pod drzewem i
zamierzała obmyślić jakieś plany na przyszłość. Ale ponownie
ogarnęło ją rozkoszne znużenie i ponownie zasnęła.

Natomiast na Gorgozjum nikt nie spał. Godzina Północy widziała


więcej okropności niż inne wyspy, teraz jednak jęczała w okowach
nowej zgrozy. Chociaż Pstra Matrona wróciła na wyspę ciężko ranna,
szybko wyzdrowiała i zaczęła wprowadzać na Północy nowe prawo.
Swoje prawo. Pierwszym z drakońskich środków był rozkaz
aresztowania i stracenia bez wyroku każdego, kogo ona lub jej
szwaczki podejrzewały o sprzyjanie Ścierwnikowi. Ścierwnik nie żyje,
ogłosiła, i każdy, kto pozostał wobec niego lojalny, podzieli jego los. Jak
tylko gilotyna rozpoczęła działalność, bataliony zszywków zburzyły
wszystkie wieże oprócz Trzynastej, gdzie od dawna rezydowała
wiedźma. Niszczyły przy tym wszystkie meble, na których siadywał
lub sypiał Christopher Ścierwnik, wszystkie książki, które czytał,
każdy skrawek papieru, na którym pisał, każdą pamiątkę, każdą rzeźbę
– wszystko, czego używał i z czego czerpał przyjemność.
Jako oficjalny powód tej czystki podano, że jego pogrążona w
żałobie babka chce pozbyć się wszelkich przedmiotów, które
przypominają jej utraconego wnuka. Lecz niewielu to przekonało.
Znali prawdę. Rozpoczęła się nowa Noc, która z czasem okaże się
jeszcze czarniejsza od poprzednich, a wśród tej Nocy królowała Pstra
Matrona, pielęgnująca w zranionej duszy okrucieństwa, przed jakimi
wzdragałby się nawet jej wnuk.
Samotna w swojej wieży stara wiedźma szyła i szyła jak opętana, a
szyjąc wspominała, jak pięknie wyglądał sad tamtej Nocy, kiedy
płonął, i jaka była dumna ze swojego pożaru…

Candy ponownie się zbudziła.


Tym razem nie przebudziły jej ptaki, tylko huk fal. Usiadła. Przez
gałęzie widziała niebo, teraz jasne od gwiazd. Bursztynowy księżyc w
pełni wschodził nad drugą wyspą, z brzegów której dobiegał ten huk.
Ale jak to możliwe? Nie widziała tamtej wyspy, kiedy siedziała pod
drzewem, jedząc owoce. I wtedy nie panowała Noc.
Istniało tylko jedno wytłumaczenie. Mała wysepka, która udzieliła
jej schronienia, była ruchoma. Rzeczywiście poruszała się nawet teraz,
wyprzedzana przez swoją maleńką towarzyszkę, płynęła po falach w
stronę brzegu, gdzie huczał srebrzysty przybój.
– Dziwne – stwierdziła Candy.
Podeszła do brzegu swego małego królestwa i spojrzała na szczyty
zbliżającej się wyspy. To Huffaker, odgadła. Tak, Huffaker. Widziała już
ogromną jaskinię, skąd woda wyniosła ją razem z Malingiem w
rozgwieżdżone morze kilka przygód wcześniej. Ale jak tu przypłynęła
jej wysepka? Odpowiedź poznała już wkrótce, kiedy wędrowna
wysepka dotarła na płyciznę. Maleńka towarzyszka z przodu uniosła
się i kosmata zielona głowa zwierzęcia o wielkich, łagodnych oczach
odwróciła się do Candy z uśmiechem.
Candy nie miała słów. Co się mówi do uśmiechniętej wyspy? Mogła
tylko odpowiedzieć jej uśmiechem. Potem stworzenie odwróciło się w
stronę celu podróży i zaczęło wynurzać z wody olbrzymie ciało – na
grzbiecie rosło drzewo o słodkich owocach, pod którym spała Candy –
żeby wejść na brzeg.
Zobaczyła światła w lesie opasującym plażę. I ludzi wychodzących
spomiędzy drzew na piasek zalany blaskiem księżyca…

A w Piramidach Xuxux i w ulach pod ziemią workomiot mnożył


się, aż nie miał już więcej miejsca.
Czekał, wiedząc, że jego czas wkrótce nadejdzie.

A na brzegach Dwudziestej Piątej Godziny Diamanda przedstawiła


swojego dawnego męża Henry’ego przyjaciółkom, Joephi i Mespie, a
potem zasiedli, żeby porozmawiać o przyszłości, która niosła ze sobą
więcej ciemności niż światła, i nawet światło jaśniało niepewnie,
migotliwie, niczym świeca na wietrze.

A daleko w motelowym pokoju za zalanymi ruinami Kurczakowa


Melissa Quackenbush leżała bezsennie, słuchała chrapania męża w
ciemnościach i myślała, jak by to było, gdyby pozwoliła się unieść
odpływającym wodom, jak to zrobiła Candy, zamiast zostać tutaj. Jakie
widoki by oglądała, jakimi cudami syciłaby oczy. A tutaj były tylko łzy.

A na brzegu Huffakera Candy zsunęła się z grzbietu wielkiej bestii,


która ją tu przywiozła, i ku swojej wielkiej radości spostrzegła, że zna
twarze ludzi, którzy wyszli na plażę. Śmiali się, wołali jej imię i
wyciągali do niej ramiona, witając ją okrzykami i śpiewem.

I tak Candy Quackenbush i księżniczka Boa wróciły wreszcie do


domu, na wyspy Abaratu.

Czarownico, zrób to dla mnie:


Znajdź mi księżyc,
co utkany jest z tęsknoty
i tajemnic.
Pokrój go na cienkie plastry,
potem zawieś nad domem mej ukochanej,
żeby dzisiejszej nocy
zobaczyła go na niebie.
z niech wtedy westchnie do mnie,
jak ja wzdycham do niej,
nawet bez księżyca.
Christopher Ścierwnik

Tak kończy się Druga Księga Abaratu

You might also like