You are on page 1of 292

Najbliższym za wsparcie i 

cierpliwość,
której granice przekraczałem

Koleżankom i Kolegom, którzy wierni ślubowaniu


poświęcili zdrowie i życie dla Ojczyzny
JUREK

Naszym Bliskim
AUTORZY
„Rzuć plecak i stań na spocznij przed bramami nieba,
bo swój czas w piekle już odsłużyłeś”.

Erik Prince, Cywilni wojownicy


WSTĘP
Życie ludzkie – mogę się mylić w  aktualnych cenach  – jest warte jakieś
jeden złoty i trzydzieści groszy. W promocji osiemdziesiąt pięć groszy. Tyle
mniej więcej kosztuje nabój. Reszta to propaganda, która głosi, że życie jest
czymś niezwykle cennym. Tak nie jest. Życie ludzkie kosztuje tyle, ile
kosztuje nabój. Reszta to usługa.
I niech mi ktoś powie, że jest inaczej. Słyszę czasem: „Zapłacili za jego
śmierć dziesięć milionów baksów”. No nie. Ktoś, kto oddał śmiertelny
strzał, wcześniej wydał trzydzieści centów na amunicję. No i to wszystko.
Oto wartość ludzkiego życia.
Przez kilkanaście lat swojego życia byłem policyjnym
przykrywkowcem. To dziwna profesja. Trzeba udawać kogoś, kim się nie
jest. Ten zawód ma w  sobie coś z  aktora. Problem w  tym, że tutaj jak
wypadniesz z roli, to może się to dla ciebie bardzo źle skończyć. Znacznie
gorzej niż pomrukiem niezadowolonej publiczności. Dużo czasu
przebywasz z ludźmi, których normalnie nie chciałbyś spotykać na swojej
drodze. Z czasem upodabniasz się do nich sposobem zachowania i doborem
słów. Pod wieloma kątami zmienia ci się optyka widzenia. Inaczej
postrzegasz takie sprawy jak życie czy śmierć.
W czasie tych kilkunastu lat pracy pod przykrywką raz udawałem
zabójcę na zlecenie, a  innym razem członka jednej z  największych mafii
w  Polsce. Realizowałem różne zadania. Zawsze chodziło o  to, żeby
z wolności korzystał o jeden bandyta mniej.
Przykrywki to firma usługowa. Jak przychodzi zlecenie, to je robimy.
W  wielu sytuacjach policjanci operacyjni sami ogarniali temat. My
wchodziliśmy do akcji wtedy, kiedy robota była już naprawdę trudna
i policja albo nie dysponowała własną agenturą w danym środowisku, albo
po prostu nie dawała sobie rady. Nasze operacje to była ostateczność.
Byliśmy „armią cieni”. Nie pisano o  nas w  gazetach, nie mówiono
w telewizji, a robiliśmy rzeczy, które normalnym ludziom nie mieszczą się
w głowach.
Działaliśmy nie tylko w Polsce, ale też za granicą. Rozpracowywaliśmy
od środka grupy przestępcze, które zajmowały się zabójstwami, handlem
ludźmi, narkotykami, nielegalną bronią, materiałami wybuchowymi,
fałszywymi pieniędzmi albo kradzionymi dziełami sztuki. Czasami
mówiono w  policji, że mamy fajne życie, bo dysponujemy
nieograniczonym funduszem operacyjnym na dobre samochody, drogie
ubrania i cygara z Hawany. A jednak niewielu było takich, którzy chcieli się
w to bawić.
Wcześniej byłem antyterrorystą. Tam był zespół ludzi, na twarzy
kominiarka, w  ręku broń i  tarcza. W  czasie akcji wiedziałem, że
w  najgorszym razie albo kogoś zastrzelę, albo spierdolę, albo któryś
z kolegów rzuci mi się na pomoc. W przykrywkach działasz sam, z otwartą
przyłbicą. Niby stoi za tobą zespół ludzi, ale tak naprawdę to jest robota,
którą wykonujesz w  samotności. Niby masz przy sobie covermana, czyli
policjanta odpowiedzialnego za plan danej operacji, jednak gdy realizujesz
zadania, to możesz już liczyć tylko na siebie. A  każdy twój najmniejszy
błąd może cię kosztować życie.
Czy jako przykrywkowcy czuliśmy się elitą w  policji? Nieskromnie
powiem, że tak. Nawet na drzwiach w  naszym gabinecie widniał napis:
„Elitarny policjancie, wierny ślubowaniu, powierzone zadanie wypełnisz do
końca, nawet za cenę własnego życia”. Tego się trzymaliśmy. Robiliśmy
kawał dobrej roboty. Posłaliśmy do pierdla wielu skurwieli, z którymi inni
nie chcieliby mieć nigdy do czynienia.
Rozdział 1
NAJGORSZA DECYZJA
W ŻYCIU
Jackowi Tomalskiemu spalono samochód i grożono śmiercią. Nie przespał
już spokojnie żadnej nocy, od kiedy usłyszał, że z  jego dziesięcioletniej
córki szantażyści chcą uczynić prostytutkę. Będąc na granicy obłędu,
postanowił wynająć zabójcę. Tę fatalną decyzję ostatecznie przypłacił
własnym życiem. Jednak Jacek Tomalski czuł, że nie pozostawiono mu
innego wyboru.

1.
Łódź w  latach dziewięćdziesiątych nie była szczególnie przyjaznym
miejscem do życia. Koniec komunizmu oznaczał upadek kolejnych fabryk
i  dającego ogromne zatrudnienie przemysłu włókienniczego. Zaczęło
obowiązywać prawo rodem z  Dzikiego Zachodu. Nieliczni radzili sobie
doskonale, za to wielu nie odnajdowało się wcale. Minęło kilka lat wolnej
Polski, a  w  Łodzi – wówczas drugim co do wielkości mieście w  kraju –
bezrobocie sięgało trzydziestu procent. Panowała bieda, widoczna gołym
okiem. W  tych realiach rozegrała się jedna z  największych afer w  ciągu
ostatnich trzydziestu lat  – afera łowców skór, w  którą byli zamieszani
pracownicy szpitali, karetek i łódzkich firm pogrzebowych.

2.
Mechanizm tej afery od początku był banalnie prosty.
Ktoś wzywa pogotowie. Karetka jedzie na miejsce. Jeśli uda się
człowieka uratować – to dobrze. Jeśli nie, nic straconego. Bo trupa w latach
dziewięćdziesiątych można było przehandlować.
Ekipy karetek dogadywały się z  firmami pogrzebowymi, że
w  przypadku zgonu będą polecać rodzinom zmarłych usługi konkretnego
zakładu. Cierpiące rodziny odbierały to jako formę bezinteresownej
pomocy. Firmy zarabiały, bo organizowały pogrzeby, a lekarz i pielęgniarze
w  zamian za przysługę otrzymywali bombonierkę i  butelkę dobrego
alkoholu. Każda ze stron wychodziła z  takiego układu względnie
zadowolona.
I tak to właśnie wtedy wyglądało. Na początku lat dziewięćdziesiątych
zawiązał się nieformalny układ pomiędzy pracownikami karetek
a  właścicielami zakładów pogrzebowych. Przedmiotem umowy były
informacje o zgonach pacjentów. Zapłatę stanowiły alkohol i bombonierki.
A potem, 23 stycznia 2002 roku, na łamach „Gazety Wyborczej” ukazał
się artykuł dziennikarzy śledczych Tomasza Patory i Marcina Stelmasiaka,
który rzucił na ten układ zupełnie nowe światło. Okazało się, że pudełka
czekoladek zastąpiła żywa gotówka. A żeby ją zdobyć, pracownicy karetek
byli w stanie zabijać swoich własnych pacjentów.
„Gazeta Wyborcza” pisała:

W łódzkim pogotowiu od ponad dziesięciu lat handluje się zwłokami zmarłych pacjentów.
Kto sprzedaje? Niektórzy lekarze, sanitariusze, kierowcy karetek i  dyspozytorzy. Kto
kupuje? Zakłady pogrzebowe. Ciało zmarłego w  pogotowiu nazywa się skórą. Za jedną
skórę płaci się dziś 1200–1800 zł. Czy żeby zdobyć skórę, można zabić pacjenta?

Dziennikarze „Wyborczej” udowodnili, że handel skórami stał się


starannie zaplanowanym, masowym procederem, który z  biegiem czasu
przyjmował coraz bardziej patologiczny charakter. Firmy dogadywały się
z ekipami karetek na konkretną liczbę zgonów w miesiącu. Gdy ludzie sami
z  siebie nie umierali „wystarczająco” często, lekarze i  sanitariusze im
w tym pomagali. Zamieniali się w prawdziwych aniołów śmierci. Najpierw
celowo opóźniali swoje przyjazdy do pacjentów – tak by ci zdążyli umrzeć,
zanim zjawi się pomoc. Jednak to nie zawsze okazywało się skuteczne.
Dlatego sięgnięto po jeszcze bardziej radykalne metody. Ekipy karetek
zabijały ludzi własnymi rękoma, podając im Pavulon – lek stosowany do
zwiotczania mięśni, użyteczny w czasie operacji, ale zabójczy, jeśli podaje
się go w innych okolicznościach.
Na papierze wyglądało to tak: gdy pod koniec miesiąca ekipa danej
karetki miała na koncie „tylko” osiemnaście skór – a  z  firmą pogrzebową
była dogadana na co najmniej dwadzieścia – dwóch pacjentów po cichu
skazywano na śmierć. W  karetce pacjenci dostawali Pavulon i  stawali się
„skórami”. Zabijano ich w  drodze do szpitala. Później stwierdzano zgon,
a rodzinom polecano odpowiedni zakład pogrzebowy.
Gdy o  tym okrutnym procederze było już głośno, zdarzało się, że
rodziny proponowały sanitariuszom łapówki, prosząc, by ich bliskich
otoczyć opieką, a nie zabijać. W licznych wywiadach dziennikarz Tomasz
Patora wspominał, że w  łódzkich szpitalach w  latach dziewięćdziesiątych
rzadko mówiło się o  tym, czy udało się jakiegoś pacjenta uratować.
Częściej padało pytanie: „Ile wziąłeś za skórę?”. Za jedną firmy
pogrzebowe płaciły medykom mniej niż dwa tysiące złotych – do podziału.
Tyle kosztowało życie w  ogarniętej beznadzieją Łodzi w  pierwszej
dekadzie kapitalizmu.

3.
Niektórzy twierdzą, że afera łowców skór nigdy nie ujrzałaby światła
dziennego, gdyby nie jedna postać: Witold Skrzydlewski. Człowiek, który
w Łodzi niemal w pojedynkę zmonopolizował rynek usług pogrzebowych.
Szef największego zakładu, absolutny potentat. Przez jednych nazywany
sprawnym biznesmenem, a  przez innych bohaterem polskiej wersji Ojca
chrzestnego.
Czy rzeczywiście dzięki Skrzydlewskiemu poznaliśmy prawdę? Faktem
jest, że na początku pierwszej dekady XXI wieku spotkał się
z  dziennikarzami „Wyborczej” i  opowiedział im o  handlu informacjami
w sprawie zgonów pacjentów. Jego wypowiedzi znalazły się też w samym
artykule. Skrzydlewski tłumaczył, że początkowo sam płacił pogotowiu za
skóry, ale miał się wycofać, gdy w  grę zaczęły wchodzić „bardzo duże
kwoty”. Wtedy miał uznać cały proceder za zbyt niebezpieczny. Czy
dopadły go wyrzuty sumienia? Trudno powiedzieć. Już po publikacji
artykułu nagle zaczął zaprzeczać, by kiedykolwiek brał udział w  handlu
skórami. Dziennikarze różnych mediów, którzy przez lata badali tę aferę, do
dziś mają w tej kwestii różne zdania.
Jego udział w aferze sugerował też poświęcony tej sprawie słynny film
BBC Nekrobiznes. Skrzydlewskiemu nigdy nie postawiono jednak żadnych
zarzutów. Są w  Łodzi tacy, którzy uważają, że takim ludziom jak on –
a  Skrzydlewski już wtedy był nie tylko bogaty, ale także mocno
usytuowany politycznie – nigdy nie dzieje się krzywda.

4.
Sam Witold Skrzydlewski, po dziś dzień król nekrobiznesu w  Łodzi, od
dwudziestu lat forsuje teorię, że o  aferze łowców skór zgodził się
opowiedzieć mediom wówczas, gdy sprawy przekroczyły cienką granicę –
czyli wtedy gdy nagminnie zaczęto uśmiercać ludzi w  karetkach. I  gdy
środowisko firm pogrzebowych przypominało już bardziej mafię.
Do takich przemyśleń miał dojść pod wpływem jednego dramatycznego
zdarzenia. W  2001 roku jego dawny znajomy Jacek Tomalski, ówczesny
szef łódzkiego Stowarzyszenia Przedsiębiorców Pogrzebowych, zaplanował
zamach na jego życie. Skrzydlewski, dowiedziawszy się o  tym, uznał, że
nadeszła pora, by oczyścić środowisko ze wszystkich dotychczasowych
brudów.
Taką wersję łatwo łyknęli dziennikarze. Pisano: Tomalski szukał kilera,
by pozbyć się monopolizującego rynek konkurenta. I że to widmo śmierci
skłoniło Skrzydlewskiego – po tym gdy Tomalski został schwytany przez
policję – do zwierzeń, w tym do ujawnienia afery łowców skór.
Tak pisał o tym „Newsweek”:

W 2001 r. na Skrzydlewskiego zaplanowano zamach. (…) Jacek Tomalski, człowiek


z branży, miał wynająć płatnego zabójcę. O wydarzeniach pisano jako o wojnie grabarzy.
Skrzydlewski uznał wtedy, że sprawy zaszły za daleko, i  postanowił opowiedzieć
dziennikarzom, co się dzieje w  łódzkich firmach pogrzebowych. W  ten sposób światło
dzienne ujrzała jedna z najgłośniejszych afer ostatnich lat.

Fakty jednak mają się nieco inaczej. Jacek Tomalski faktycznie


planował zamach, ale bezpośrednim biznesowym konkurentem
Skrzydlewskiego nie był. Zlikwidować swojego dawnego kolegę chciał
dlatego, że śmiertelnie się go bał. Choć król łódzkiego nekrobiznesu aż do
dziś jest wypytywany o  zdarzenie sprzed dwudziestu lat, o  tym wątku nie
lubi mówić.
Czemu Witoldowi Skrzydlewskiemu mogło zależeć na przeforsowaniu
takiej wersji zdarzeń i  przekonywaniu innych, że to pod wpływem
planowanego zamachu na swoje życie chciał pomóc przerwać proceder
handlu skórami? Być może dlatego, że zdaniem wielu osób w  sprawie
Jacka Tomalskiego sam miał nieczyste sumienie. Pora wyjaśnić, dlaczego
niepozorny szef stowarzyszenia firm pogrzebowych zapragnął zabić
branżowego giganta. I  jak mimowolnym bohaterem rozgrywki między
Skrzydlewskim a  Tomalskim stał się policyjny przykrywkowiec Jurek
„Zwierzak”.

5.
Skrzydlewski i Tomalski byli dobrymi kolegami. Poznali się na początku lat
dziewięćdziesiątych w  Łodzi, w  tym smutnym, wstrząśniętym początkami
kapitalizmu mieście. Tomalski pracował jako laborant sekcyjny
w  Wojskowej Akademii Medycznej. Kroił zwłoki. To tam odwiedzał go
stawiający pierwsze kroki w biznesie Witold Skrzydlewski.
U Tomalskiego zjawiał się prawie codziennie. Po co ktoś taki jak on
kręcił się wśród trupów? To proste. Pracownicy prosektorium byli
prawdziwą skarbnicą wiedzy na temat rynku pogrzebowego.
Skrzydlewskiego interesowało wszystko, co mogło przydać się do
prowadzenia działalności pogrzebowej. Pytał o  zasady współpracy
laborantów ze służbą zdrowia. Chciał znać wszystkie szczegóły ich profesji.
W  jaki sposób zajmują się nieboszczykami, jaką kasę biorą od rodzin za
ubieranie czy mycie zwłok. W  zamian przywoził pracownikom kiełbaski
i  drobne smakołyki. Poza tym przy prosektorium działały małe firmy
zajmujące się organizacją pogrzebów. Skrzydlewski bacznie przyglądał się
ich funkcjonowaniu i wyciągał wnioski dla siebie.
Z Jackiem Tomalskim szybko złapał wspólny język. Początkowo
traktował go jak nauczyciela, później jak dobrego kolegę. Lata
dziewięćdziesiąte należały do nich: Skrzydlewski rósł w  siłę i  z  biegiem
czasu całkowicie zdominował rynek. Powoli stawał się milionerem, jednym
z najbogatszych mieszkańców Łodzi. Ale Tomalski też radził sobie nieźle.
Laboranci w tamtym czasie dorabiali do pensji, ubierając zwłoki. Potrafili
zarobić w ten sposób więcej niż na normalnym etacie.
Ani jeden, ani drugi nie mieli więc specjalnych powodów do
narzekania. Byli czołowymi, znanymi przez wszystkich postaciami
w branży. Dzięki trupom w owładniętej bezrobociem Łodzi stali się królami
życia.
Włodzimierz Sumera, znajomy Tomalskiego i  właściciel jednego
z  zakładów, opowiadał w  „Gazecie Wyborczej”, że Jacek uwielbiał
wydawać pieniądze. A  że kochał dobrą zabawę, okazji do tego nie
brakowało.
–  Trwonił pieniądze z  równą łatwością, jak zarabiał. Jak się bawił, to
goście pili na jego koszt. Na czterdziestych urodzinach Jacka bawili się
wszyscy ludzie z branży i pół pogotowia – wspominał.
Ze Skrzydlewskim skonfliktowali się jesienią 1998 roku. Wedle słów
Tomalskiego biznesmen zaproponował mu współpracę, której mechanizm
był bliźniaczo podobny do schematu, na jakim opierała się afera łowców
skór. Jego zdaniem chodziło o  to, by Tomalski gromadził i  przekazywał
dane zmarłych, których ciała trafiały do prosektorium Wojskowej Akademii
Medycznej. Zrozpaczonym rodzinom Tomalski – jak sam opowiadał – miał
oferować usługi zakładu prowadzonego przez Skrzydlewskiego. To była
pierwsza część dealu. W  filmie Nekrobiznes Tomalski wyznał, że
Skrzydlewski chciał też wykorzystać jego wpływy w  środowisku
i  wciągnąć go do swojej firmy. Mieli razem pracować nad dominacją na
rynku i zastanawiać się, jak skutecznie wyeliminować całą konkurencję.
Ku zaskoczeniu Skrzydlewskiego Tomalski na propozycję nie przystał.
Odparł, że „woli jeść chleb z samym smalcem, ale własny”. Być może kilka
lat wcześniej zgodziłby się bez chwili zawahania, ale z  biegiem czasu
działalność branżowego potentata coraz mniej mu się podobała. Zaczął
postrzegać go jako biznesmena, który gra nieczysto. Uważał, że błyskotliwa
kariera Skrzydlewskiego jest rezultatem nie tyle wrodzonego talentu, ile
odpowiednich znajomości i  politycznych koneksji. Skrzydlewski zasiadał
wtedy w Radzie Miasta, a branża pogrzebowa aż huczała od plotek na temat
dziwnych układów zawiązywanych między nim a miastem. Gdyby dał się
wciągnąć we współpracę, miałby przeciwko sobie całe środowisko coraz
podejrzliwiej przyglądające się Skrzydlewskiemu. Poza tym przewidywał,
że ten prędzej czy później sam popadnie w poważny konflikt z prawem.
Najwięcej o  wpływach Witolda Skrzydlewskiego mówią umowy, jakie
zawierał w  Łodzi z  władzami miasta oraz z  przedstawicielami Kościoła
katolickiego. Olbrzymie pieniądze przynosił mu monopol w  łódzkich
urzędach stanu cywilnego. W każdym z nich jego firma miała swój własny
punkt. Z  zewnątrz wszystkie przypominały zwyczajne „okienka”, do
których można było podejść, by poradzić się w  sprawie organizacji
pogrzebu. Nieświadomi niczego mieszkańcy już na starcie stawali się więc
klientami Skrzydlewskiego. O  sprawie po latach pisały lokalne media.
Dziennikarka portalu „Nasze Miasto” obeszła wszystkie urzędy i na własne
oczy przekonała się, że stoiska branżowego giganta faktycznie znajdują się
w każdej placówce.

Są we wszystkich urzędach stanu cywilnego. W  Urzędzie Stanu Cywilnego Łódź-Bałuty


stoisko mieści się w poczekalni, tuż przy drzwiach do referatu zgonów. Pracownicę firmy
pogrzebowej łatwo wziąć za urzędniczkę. Stanowiska działają na podstawie zarządzeń
Zarządu Miasta Łodzi z 1993 i 1998 roku. (…) I, co dziwne, umowy są zawarte na czas
nieokreślony.
–  relacjonowała zaskoczona.
Skrzydlewski pokonywał konkurencję także dzięki doskonałym
relacjom z  Kościołem. Z  filmu Nekrobiznes dowiadujemy się, że będąc
miejskim radnym, przez osiem lat przekazywał na Kościół całą swoją
pensję. Była to jednak relacja, na której korzystały obie strony. Z biegiem
czasu jego zakład przeprowadzał coraz większą liczbę pogrzebów
katolickich organizowanych w mieście. Pytania o swoje wyjątkowe relacje
z duchownymi i kolejne deale z Kościołem kwitował szerokim uśmiechem,
stwierdzając, że wyroki boskie są przecież niezbadane.
Tomalski uważał, że Skrzydlewski przejmuje rynek wskutek działań nie
do końca zgodnych z  prawem. Podobnie myślała reszta środowiska. Poza
tym większość branży zwyczajnie, po ludzku, nie lubiła Skrzydlewskiego.
Miała powody – zwykle zachowywał się wyniośle, a na słabszych od siebie
patrzył z góry. Jego konkurenci uważali, że traktuje ich jak „chłopków” i że
nie liczy się z ich zdaniem. Niechęć do niego rosła z dnia na dzień, a potem
przerodziła się w nienawiść.
Sam Skrzydlewski widział to inaczej. Wrogość konkurentów postrzegał
w kategoriach zawiści.
–  My zaczęliśmy bardzo ekspansywnie wchodzić na rynek, ale
z  biegiem czasu jakość naszych usług spowodowała, że inne firmy
pogrzebowe, oferujące usługi gorszej jakości, nie mogły nam dorównać
i zaczęły pozostawać w tyle. Dlatego byłem nielubiany – zeznawał.
W filmie Nekrobiznes podejście do swojej konkurencji, ale także do
własnego biznesu Skrzydlewski przedstawiał w  charakterystyczny dla
siebie sposób. Przywołał pewną anegdotę – on sam jeden tylko wie, czy
prawdziwą. Akurat otwierał nowy zakład. Po kilku dniach dzwoni do niego
któryś z  pracowników i  prosi, by przywiózł trochę białej farby.
Skrzydlewski zajeżdża na miejsce i  wtedy na ścianie budynku swojego
zakładu dostrzega wulgarne napisy. „Skrzydlewski to chuj” – to go nie
obraża jakoś szczególnie. „Skrzydlewski to kurwa” – to też jeszcze jest
w stanie przełknąć.
–  Ale w  pewnym momencie patrzę i  jest też: „Skrzydlewski to stary
pedał” – relacjonował podekscytowany. – Oj, tego już było za wiele. Za coś
takiego trzeba w mordę walić. Ale nie było kogo. Wszyscy myśleli, że ja to
zamaluję, ale nie, ja na przekór postanowiłem tego nie ruszać. I  co się
stało? Wszyscy zaczęli o tym mówić, aż wycieczki przyjeżdżały. W efekcie
zamiast pięciu pogrzebów sprzedaliśmy czternaście – chwalił się
Skrzydlewski.
W tej jednej historii zawiera się cała jego biznesowa filozofia, stosunek
do życia i do rynkowej konkurencji, którą oczywiście – pewnie słusznie –
podejrzewał o tamten wandalski czyn.
Jednak faktu, że Tomalski nie chciał z nim współpracować, zrozumieć
nie mógł. Lubił, gdy sprawy szły po jego myśli, a  rzadko kiedy ktoś mu
odmawiał. Od tej pory w ich relacjach coś pękło. Minęła chwila, a przyjaźni
między nimi nie było.
W połowie lat dziewięćdziesiątych w  Łodzi powstało Stowarzyszenie
Przedsiębiorców Pogrzebowych, na czele którego stanął Skrzydlewski.
Jednak gdy właściciele pozostałych zakładów uznali, że na niejasnych
zasadach zmonopolizował rynek, postanowili się go pozbyć. Chcieli, by
jego metodom przyjrzały się organy ścigania. Na czele organizacji musieli
postawić człowieka zdolnego do tego, by się mu przeciwstawić
i  prześwietlić jego zawrotną karierę. Za jedynego odważnego w  swoim
gronie uważali Jacka Tomalskiego.
I tak dokonał się przewrót. Walkę o władzę w stowarzyszeniu – dzięki
poparciu całego środowiska – wygrał Tomalski. Skrzydlewski z  trudem
przyjął to do wiadomości. W  krótkim czasie od dawnego kolegi otrzymał
dwa mocne ciosy. W  stowarzyszeniu nie tylko stracił stanowisko, ale też
został z  niego całkowicie wyrzucony. A  więc doszło do podwójnej
zniewagi. Pytany potem w  filmie Nekrobiznes o  swoje relacje z  resztą
środowiska pogrzebowego, Skrzydlewski odpowiadał, jak zwykle, bardzo
obrazowo. I brutalnie szczerze. Mówił:
– Jestem jak niedźwiedź. Ociężały, tęgi. I ja mogę sobie długo drzemać.
Ale gdy się takiego niedźwiedzia przedwcześnie wybudzi z zimowego snu,
to on jest bardzo zły.
Jacek Tomalski był tą osobą, która wyrwała go ze snu.
Minie chwila, zanim nowy szef stowarzyszenia uzna swoją zgodę na
objęcie władzy za najgorszą decyzję w życiu. Dojdzie do takiego wniosku
dopiero wtedy, gdy zda sobie sprawę, że zadarł z  niewłaściwym
człowiekiem. Choć później popełni jeszcze większe głupstwo – będzie
szukał kilera, by Skrzydlewskiego zabić.

6.
Obejmując stery w  stowarzyszeniu, Tomalski mógł liczyć na poparcie
niemal całego środowiska. Jego przebojowość, znajomość fachu i wsparcie,
jakie otrzymywał, to w jego rękach były narzędzia, które realnie zagrażały
interesom rynkowego potentata. Siłą rzeczy relacje między nimi stawały się
coraz chłodniejsze. Skrzydlewski uważał, że Tomalski nastawia całą branżę
przeciwko niemu, niesłusznie zwalając na niego winę za niepowodzenia
i słabnącą pozycję rynkowych konkurentów.
Krótko po wyrzuceniu Skrzydlewskiego ze stowarzyszenia Tomalski
wraz z  pozostałymi członkami zdecydowali o  skierowaniu sprawy do
Urzędu Antymonopolowego. Pomocy szukali także u  prezydenta miasta
i  wojewody. Tomalski wspominał: „Ja wtedy zostałem momentalnie
sprzedany Skrzydlewskiemu, że to wszystko moja zasługa, no bo moje
podpisy widniały pod każdym z pism. I od tego momentu zaczęły się moje
kłopoty”.
Tak wspominał to Skrzydlewski kilka lat później:
– Nie chciałem, ale wyparto mnie z rynku. Stowarzyszenie rozpoczęło
wobec mnie kampanię oszczerstw. Prowadzona była w  szpitalach. Oni
kierowali skargi do urzędów skarbowych, do GIS. Wszędzie.
Przeprowadzone kontrole nigdy nie wykazywały żadnych uchybień
w mojej działalności.
Tomalski nie mógł się nadziwić, że jego działania nie przynoszą
żadnego rezultatu. Coraz wyraźniej dostrzegał strach, jaki pojawiał się
w  ludziach na samo wspomnienie nazwiska Skrzydlewskiego. Z  biegiem
czasu zauważył, że o pewnych rzeczach godzą się opowiadać mu tylko na
prywatnych spotkaniach. Ale na powtórzenie wszystkiego w  sądzie już
odwagi nie wystarczało.
– A było tak: wszystkie usługi na cmentarzach katolickich wykonywała
firma pana Witolda, bez żadnego przetargu. Na każdym cmentarzu jego
firma, zajmująca się także sprzedażą kwiatów, miała prawo stawiać
kwiaciarnie, podczas gdy inne firmy nie – opowiadał przejęty Tomalski
w czasie jednego z późniejszych przesłuchań w prokuraturze. – Podpisana
przez niego umowa z urzędami stanu cywilnego nie miała żadnego terminu
zakończenia. Tylko on mógł reklamować tam swoje usługi. Wszystkie
pogrzeby finansowane przez opiekę społeczną organizował pan Witold.
Akwizycje usług pogrzebowych też odbywały się bez przetargu. Nasuwa
się wniosek, że ktoś Witoldowi Skrzydlewskiemu musiał pomagać –
przekonywał.
Wątpliwości szefa Stowarzyszenia Przedsiębiorców Pogrzebowych nie
podzielały instytucje państwa. A  Skrzydlewski przekonywał, że
zdominował rynek, bo był sprawniejszy i  oferował niższe ceny niż
konkurencja. W  takim świetle sprawę ukazywali także przedstawiciele
miasta. Ich słowa potwierdzał z  kolei Sąd Antymonopolowy. Tomalski
powoli rozumiał, że swoją walką wiele nie wskóra.
Ale było już za późno, by się wycofać.

7.
Kiedy zdał sobie sprawę, że w jego życiu dzieje się coś niepokojącego?
Chyba po raz pierwszy wtedy, gdy na mieście ukazały się ulotki
ostrzegające przed zabijającymi pacjentów pracownikami pogotowia
ratunkowego. Na każdej ulotce znajdował się numer telefonu do
prosektorium, w  którym pracował Tomalski oraz… jego prywatny numer.
Przeraził się. Kto mógłby mu zrobić takie świństwo?
Wtedy zaczęły się głuche telefony, potem telefony z  pogróżkami.
Dzwonili ludzie i  krzyczeli do słuchawki: „Utniemy ci głowę i  będziemy
grali nią w  piłkę!”. To jedna z  bardziej łagodnych gróźb. Spreparowane
ulotki trafiły na podatny grunt, bo w Łodzi o aferze łowców skór robiło się
już coraz głośniej. Zdarzały się pobicia lekarzy, obrzucanie karetek
kamieniami. A  skoro na ulotkach wydrukowano numer do rzekomego
łowcy, ludzie chętnie korzystali z  okazji, by przetestować na nim zasób
słownictwa nienadającego się do cytowania.
Jacek Tomalski uważał, że za drukiem ulotek stał jego dawny kolega
Witold Skrzydlewski. Tylko z  jego strony mógł się spodziewać jakiejś
zemsty, innych wrogów nie miał. Dla Tomalskiego było jasne, że posunął
się do tego jego dawny kumpel. W  prokuraturze opowiadał o  dwóch
momentach, które utwierdziły go w  tym przekonaniu. Raz Skrzydlewski
miał zadzwonić bezpośrednio do jego żony i  zagrozić jej, że zostanie
wdową. Innym razem ktoś zadzwonił i  zapowiedział, że zrobi z  ich
dziesięcioletniej córki kurwę.
–  Sprawdziłem billingi. Telefony były wykonywane z  siedziby firmy
należącej do Witolda Skrzydlewskiego – zeznał Tomalski, który całą
sprawę zgłosił na policję.
Śledztwo zostało jednak umorzone, nie udało się ponad wszelką
wątpliwość udowodnić, kto był nadawcą powtarzających się pogróżek.
Tomalski zmienił numery telefonów i przez chwilę miał spokój.
Niedługo później ktoś podpalił mu samochód. Sprawca działał na tyle
sprytnie, że nie pozostawił żadnych śladów. Tomalski znów poszedł na
policję, a  w  domu nauczył się przed snem zamykać szczelnie okna do
wszystkich pomieszczeń. Bał się, że w nocy ktoś wrzuci mu coś do pokoju
i  spali całe mieszkanie. Od tej pory kładł się i  wstawał w  poczuciu
zagrożenia. O siebie, ale zwłaszcza o rodzinę, żonę i córkę. Mimo zmiany
numerów powróciły pogróżki. Telefon dzwonił codziennie – znów słuchał,
że „z jego córki trzeba będzie zrobić prostytutkę”. Córkę do szkoły
odprowadzała teściowa, ale gdy doszło do podpalenia samochodu, uznali
z żoną, że zagrożenie jest zbyt duże. Wywieźli dziewczynkę na działkę do
teściów, gdzie zaszyła się na kilka miesięcy i  przez dwa miesiące nie
chodziła nawet do szkoły. „Przeżywaliśmy piekło” – zeznawał potem
Tomalski.
Równocześnie konflikt z  Witoldem Skrzydlewskim narastał. Tomalski
o  nieuczciwych jego zdaniem metodach działania branżowego lidera
opowiadał na łamach prasy. Po każdym z artykułów Skrzydlewski kierował
sprawy do sądu i  je wygrywał. Za zniesławienie Tomalski musiał płacić
grzywny. Był wtedy bliski załamania. Raz gdy szedł rano do sklepu,
zaczepił go młody mężczyzna. Zagroził, że „jeśli za  dużo powie, to
dostanie noża”. Tego dnia był umówiony na wywiad z  dziennikarzami
„Gazety Wyborczej”, miał zamiar opowiadać między innymi o działalności
Witolda Skrzydlewskiego. Niedługo później nieoczekiwanie wyleciał
z pracy. Skąd nagła decyzja o  zwolnieniu? Nigdy się tego nie dowiedział.
W  prokuraturze zeznał, że prawdopodobnie za wyrzuceniem go
z Wojskowej Akademii Medycznej stał Witold Skrzydlewski.
Czy to dawny kompan zgotował mu taki los? Organy ścigania nigdy nie
potwierdziły takiej wersji. Tomalski mówił z rezygnacją:
–  To wszystko zaczęło się, odkąd z  nim zadarłem. Niestety na wiele
faktów nie miałem ewidentnych dowodów. Jednak wszyscy wiedzieli, kto
za tym stoi.
Rzeczywiście zeznający później w procesie świadkowie przyznawali, że
życiowe kłopoty Jacka Tomalskiego rozpoczęły się w  chwili, gdy objął
stanowisko szefa Stowarzyszenia Przedsiębiorców Pogrzebowych. „Jego
problemy wynikały z  pism, które kierował do różnych urzędów.
A  wszystkie te pisma utrudniały działalność firmie Witolda
Skrzydlewskiego” – zeznał jeden ze świadków.
– Ja te wszystkie pisma podpisywałem swoim nazwiskiem – powtarzał
jak mantrę Tomalski. – Dlatego Witold Skrzydlewski postanowił mnie
zniszczyć. Zamienił moje życie w gehennę.
Z zeznań Witolda Skrzydlewskiego:
–  Do momentu gdy straciłem funkcję przewodniczącego
stowarzyszenia, nasze stosunki były poprawne. Pewnego dnia, choć ciągle
byłem szefem, nie zaproszono mnie na walne zgromadzenie. Poszedłem
i  tak, ale zabrakło dla mnie miejsca przy stole. Wtedy padł wniosek
o  wykluczenie mnie pod pozorem niepłacenia składek. Faktycznym
powodem było jednak to, że moja firma stanowiła konkurencję dla innych
zakładów powstających jak grzyby po deszczu. Później nasze złe stosunki
przejawiały się w  tym, że Tomalski wysyłał na moją firmę donosy. Pisał
wszędzie, gdzie się da: do prezydenta, wojewody, na policję, prokuraturę,
do gazet, urzędów. Wszystko to inspirował Tomalski.

8.
Opowiada Jacek Tomalski, wrzesień 2001 roku:
– Na początku 2001 roku zaczęło narastać we mnie przekonanie, że nie
poradzę sobie z  Witoldem Skrzydlewskim. Ze wszystkich instytucji, do
których się zwracałem, dostawałem odpowiedzi niekorzystne. Odniosłem
wrażenie, że nikt nie może albo nie chce mi pomóc. Bo Skrzydlewski jest
zbyt mocny, bo on wszystko potrafi ostatecznie załatwić po swojej myśli.
Przez tego człowieka nabawiłem się choroby wieńcowej, cukrzycy,
musiałem usunąć wszystkie zęby. Wszystko zaczęło się od dnia, gdy
odmówiłem Witoldowi współpracy, a  później jako prezes stowarzyszenia
robiłem to, co do mnie należało, badając jego działalność.
Telefony z pogróżkami dzwoniły bez przerwy, przez trzy lata, w dzień
i  w  nocy. Czasami odbierała je moja córka. Byłem przerażony. Jednak
w  pewnym momencie uznałem, że nie ma co tego zgłaszać. Ze strony
organów ścigania nie mogłem liczyć na pomoc. Wśród znajomych
zacząłem rozpowiadać, że Skrzydlewskiego trzeba załatwić, że on musi
zniknąć z tego świata, bo inaczej zawsze będę miał problemy. Moja rodzina
i  moja córka już zawsze będą zagrożone. Wielu osobom o  tym mówiłem,
w ogóle się z tym nie kryłem. Wszyscy się ze mną zgadzali. Opowiadali, że
ich też zastraszał. To utwierdziło mnie w przekonaniu, że Witold jest złym
człowiekiem i  że ma bardzo wielu wrogów. Byłoby więc dobrze, by taki
człowieczek przestał dokuczać innym, a przede wszystkim mnie.
Wśród znajomych zacząłem rozpytywać, czy nie mają kontaktów do
osób, które podjęłyby się zabójstwa Witolda. Byłem tak zdeterminowany,
że informacja o  poszukiwaniach mordercy stała się w  środowisku
powszechnie znana.

9.
„Czy jest pan zainteresowany rozwiązaniem swoich problemów?” – mniej
więcej takie pytanie w  letni lipcowy dzień usłyszał w  słuchawce swojego
telefonu Jacek Tomalski. Zdziwił się lekko, był przyzwyczajony, że jeśli
dzwoni ktoś nieznajomy, to zwykle po to, by grozić mu śmiercią. Ale tym
razem stało się odwrotnie, ktoś zaoferował mu pomoc. Przez ułamek
sekundy zastanawiał się, o  jaką pomoc może chodzić. Rozmówca chyba
wyczuł krótki moment zawahania, bo po chwili doprecyzował: „Chodzi
o problemy, które zgłasza pan od dłuższego czasu”. Już wiedział, że mówił
o Skrzydlewskim.
Tomalskiemu serce zaczęło bić mocniej. Tak, był zainteresowany ofertą.
Swojego rozmówcę uznał za fachowca, gdy ten zaproponował mu
spotkanie w  siedzibie zakładu pogrzebowego, w  którym pracowała jego
żona. Tajemniczy rozmówca znał nazwę firmy, jej dokładny adres. Znaczy
– myślał sobie Tomalski – fachura, dobrze się przygotował. A żony akurat
nie było w mieście, siedziała z córką na działce. To było dobre miejsce na
spotkanie.
Doszło do niego w  lipcu 2001 roku. Tomalski przebywał w  zakładzie
sam, gdy nagle do środka wszedł młody mężczyzna w  wieku około
trzydziestu lat, blondyn o  średniej budowie ciała, ostrzyżony na krótko,
ubrany w ortalionowy dres. Kręcił się przy trumnach, dopytywał o ceny, aż
od niechcenia rzucił do Jacka, czy ma problemy z  panem Skrzydlewskim
i  czy chciałby, żeby się one skończyły. W  końcu powołał się na ich
wcześniejszą rozmowę telefoniczną. Tomalski lekko się wystraszył, ale tak
naprawdę kamień spadł mu z  serca. Wprost wyjaśnił, że zależy mu na
wynajęciu zabójcy. Trzydziestolatek wytłumaczył mu, że sam nie zajmuje
się takimi sprawami i  jest tylko pośrednikiem. Może skontaktować go
z  odpowiednią osobą, ale po wszystkim weźmie za to dziesięć procent.
Tomalski spytał go, ile kosztuje taka usługa.
„To już trzeba dogadać z zabójcą” – usłyszał.
Uzgodnili, że w najbliższym czasie z Tomalskim skontaktuje się osoba,
która podejmie się zlecenia. On sam zachodził w  głowę, skąd ci ludzie
zdobyli jego numer. Ale przecież o planowanym zabójstwie rozpowiadał od
wielu tygodni. Uznał, że w znalezieniu zabójcy pomógł mu zapewne któryś
z jego kolegów, a równocześnie wrogów Skrzydlewskiego.
Na telefon od kilera czekał z niecierpliwością, ale nie marnował czasu.
Powoli przygotowywał sobie alibi. W  środowisku zaczął ogłaszać, że
wycofuje się z  szalonego pomysłu zabójstwa. Kolegom opowiadał, że
marzy mu się zobaczyć Witolda Skrzydlewskiego w  kajdankach, bo
przecież takie sprawy należy załatwiać po ludzku, z  wykorzystaniem
odpowiednich organów i instytucji państwa.
W sierpniu zadzwonił telefon: „Dzień dobry, panie Jacku, nazywam się
Jurek. Czy pańska propozycja jest aktualna?”.
10.
Opowiada Jacek Tomalski, wrzesień 2001 roku:
–  Potwierdziłem. Jurek obiecał, że zadzwoni do mnie jeszcze raz
i  wtedy poda miejsce spotkania. Gdy to zrobił, spytałem, jaka kwota
wchodzi w rachubę. Odparł, że za zabójstwo liczy sobie sto tysięcy złotych.
Nie miałem takich pieniędzy. Zaproponowałem negocjacje od trzydziestu
tysięcy. Musiał się zastanowić, zapowiedział telefon w  późniejszym
terminie.
Po tygodniu zadzwonił znowu. Wtedy umówiliśmy się na spotkanie.
Wyznaczył konkretną godzinę i  miejsce – na parkingu przy galerii
handlowej M1. Miałem szukać czerwonej alfy romeo na warszawskich
numerach. Gdy byłem już na miejscu i rozglądałem się za samochodem, on
podszedł do mnie od tyłu i  zapytał: „Pan Jacek?”. Zaprowadził mnie do
auta 
i  wsiedliśmy do środka. Kazał mi wyłączyć komórkę. Znowu dopytywał,
czy nadal jestem zainteresowany zleceniem. Jeszcze raz potwierdziłem.
Chciałem doprowadzić do zabójstwa Witolda Skrzydlewskiego. Zaczęliśmy
targować się o  pieniądze. W  końcu ustaliliśmy ostateczną kwotę na
pięćdziesiąt tysięcy złotych płaconą w  ratach. Pierwsza połowa przed
zleceniem, a drugą miałem wypłacić dopiero po udanej robocie.
Panu Jurkowi opisałem dokładnie, kogo ma zabić. Podałem mu
nazwisko, opowiedziałem o  moich problemach. Przedstawiłem mniej
więcej rozkład dnia Witolda Skrzydlewskiego. Wysłuchał mnie i stwierdził,
że musi się rozeznać w  sytuacji i  dopiero wtedy da mi znać. Ja zacząłem
organizować pieniądze.
Znów odczekał tydzień, zadzwonił i  umówiliśmy się w  tym samym
miejscu. Przyniosłem mu wycięte z  gazety zdjęcie Witolda
Skrzydlewskiego. On też miał przy sobie fotografie, na których było widać
między innymi należące do pana Witolda zakłady pogrzebowe. Na
odwrotach zdjęć napisałem mu adresy tych obiektów. Zapytał, jaką śmierć
wybieram dla Skrzydlewskiego. Czy ma to być upozorowany wypadek, czy
może zastrzelenie? Nie interesowało mnie to. Chodziło tylko o  to, żeby
zniknął z mojego życia.
Umówiliśmy się znów po tygodniu. Przyjechałem z  umówionymi
dwudziestoma pięcioma tysiącami złotych. Pan Jurek nie liczył tych
pieniędzy. Wyjął je jedynie z  koperty i  obejrzał. Powiedziałem mu wtedy,
że pieniądze są pewne i że musimy mieć do siebie zaufanie. On zapytał po
raz kolejny, czy na pewno „jestem zdecydowany doprowadzić do zabójstwa
Witolda Skrzydlewskiego”.
Tak, nie miałem zamiaru się wycofać.
Z każdego spotkania z Jurkiem wracałem do domu zielony na twarzy.

11.
Podczas ostatniego spotkania wynajęty przez Jacka Tomalskiego zabójca
obiecuje zająć się sprawą „w miarę szybko”. Mówi mu konkretnie, że do 5
września wszystko zostanie załatwione.
Tomalski ma chwilę czasu, by najpierw pozałatwiać swoje sprawy. Po
pierwsze, dopracować alibi. Jurkowi opowiada o  takim pomyśle: w  dzień
zabójstwa położy się w  szpitalu. Nie będzie z  tym problemów, bo jest po
dwóch zawałach i  z  łatwością zdoła przekonać lekarzy, że jego stan
wymaga natychmiastowej opieki. A  gdy już policja zacznie szukać
mordercy, to on będzie miał kwity na to, że w  chwili śmierci Witolda
Skrzydlewskiego nie było go na miejscu zbrodni.
Po drugie, pieniądze. Pięćdziesiąt tysięcy złotych to jak dla niego nie
było mało. Pierwszą ratę uzbierał szybko. Wypłacił wszystko, co miał na
koncie, a  część kasy wziął z  książeczki oszczędnościowej. Żonie
powiedział, że fundusze zainwestuje w nową chłodnię i w prywatny zakład
medycyny sądowej. U  niej nie wzbudziło to podejrzeń, rzeczywiście od
jakiegoś czasu miał takie plany.
Pieniądze na drugą ratę planował pożyczyć od kolegów z  branży.
Wiedział, że nie będzie z  tym kłopotu, bo w  środowisku cieszył się
powszechnym zaufaniem. Zastanawiał się tylko, czy pożyczanie niemałych
kwot od znajomych tuż po tym, gdy media w całej Polsce będą informować
o  śmierci Witolda Skrzydlewskiego, nie wzbudzi podejrzeń. W  końcu
machnął ręką. Przecież zdążył ogłosić już znajomym, że w walce z dawnym
kolegą interesują go teraz tylko metody prawne. Powie więc, że to
pieniądze na leczenie zębów żony, bo akurat wymagała zabiegu. Poza tym –
Skrzydlewski miał pełno wrogów. Tomalski nie podejrzewał, by policja
domyśliła się, że to właśnie on zdecydował się na taki krok. No i  przede
wszystkim, liczył na profesjonalizm Jurka. Jeśli on nie zostanie schwytany,
to jakim cudem policjanci dojdą do zleceniodawcy?
Gdy widzieli się po raz ostatni, Jurek poprosił go, by skontaktowali się
jeszcze raz w  niedzielę, na trzy dni przed planowanym zabójstwem. On
wtedy zapyta go, czy na pewno nie chce się wycofać. Uzgodnili specjalne
hasło, pytanie będzie brzmiało: „Czy reklama jest aktualna?”. Tomalski nie
chciał już o  tym słyszeć, był zdecydowany na doprowadzenie sprawy do
końca. Ale telefon w  niedzielę odebrał. Jurek zadzwonił tuż po południu.
Dopytał ostatni raz.
„Reklama aktualna” – przytaknął Tomalski.
Wtedy ani przez chwilę nie dziwił się, dlaczego zabójca tyle razy
pozwala mu wycofać się z szaleńczego planu.
Na końcu ustalali już tylko techniczne szczegóły. Do zabójstwa dojdzie
w  środę. Broń, z  której padnie śmiertelny strzał, zostanie zakupiona
z  pieniędzy Tomalskiego. Jurek posłuży się pistoletem z  tłumikiem,
a  następnie postara się o  to, by narzędzie zbrodni zniknęło bez śladu.
O  wykonaniu zadania Tomalski dowie się najpóźniej w  czwartek rano
z prasy. Wtedy ma już nie dzwonić do Jurka, tylko przyjść następnego dnia
na znany mu dobrze parking między godziną osiemnastą a  dwudziestą.
A w alfie romeo będzie czekał na niego wspólnik Jurka. Tomalski podejdzie
do niego i zapyta: „Na co pan czeka?”. Gdy usłyszy, że „na dokumenty od
Jurka”, ma potraktować to jako sygnał, przekazać resztę pieniędzy i odejść
bez słowa.
Jednak 6 września 2001 roku, w chwili gdy Witold Skrzydlewski miał
już nie żyć, ogólnopolska i  lokalna prasa nie podały na okładkach
informacji o  śmierci króla łódzkiego nekrobiznesu. Na stronach gazet
przewijały się za to wzmianki o zatrzymaniu Jacka T., szefa Stowarzyszenia
Przedsiębiorców Pogrzebowych, któremu prokuratura postawiła zarzut
zlecenia zabójstwa Skrzydlewskiego.
Gdy dzień wcześniej Tomalski został zatrzymany, jeszcze nie wiedział,
że przez ostatnie tygodnie planował morderstwo wraz z podstawionym mu
przez policję funkcjonariuszem. I  że Jurek to nie prawdziwy kiler, tylko
odgrywający rolę zabójcy policyjny przykrywkowiec z Warszawy.
Jurek „Zwierzak”.

12.
Żona Jacka Tomalskiego w październiku powiedziała prokuratorom:
–  Byłam zszokowana, gdy dowiedziałam się o  tym, co planował mój
mąż. On nie wtajemniczał mnie w  pewne sprawy, nie chciał mnie
denerwować. Dopiero na początku lipca zauważyłam jakieś zmiany.
Mieliśmy trudniejszy kontakt, trudniej mi się z  nim rozmawiało.
Jednocześnie był bardzo opiekuńczy wobec mnie i  córki. Kontrolował, co
się z nami dzieje, dokąd chodzimy. Pamiętam jeszcze, że w ostatnich dniach
przed zatrzymaniem powtarzał, że źle się czuje. Narzekał na serce.
Opowieść Witolda Skrzydlewskiego, na podstawie zeznań z  lat 2001–
2002:
–  Już wcześniej od osób trzecich słyszałem, jak to Tomalski odgrażał
się, że „tego skurwysyna Skrzydlewskiego trzeba odstrzelić, inaczej go nie
zatrzymamy”. Spotkał się nawet z  innymi członkami stowarzyszenia
i chcieli składać się na „ruskiego”, który miał mnie zastrzelić. Ale ja nieraz
słyszałem, że ktoś na mnie „wynajmie sowieta”. Kiedyś list dostałem, jak
leżałem w szpitalu, że niby ktoś ma mnie zastrzelić za dwieście dolarów.
Nie traktowałem tego zbyt poważnie. Uważałem, że ci ludzie nie są do
tego zdolni. Ja cały czas jestem w konflikcie z firmami pogrzebowymi. Oni
usiłują mnie wyprzeć z  rynku. Otrzymywałem anonimy i  pogróżki.
Zmieniałem numery telefonów, aparaty komórkowe. Nie bałem się o siebie,
ale o swoją rodzinę.
W chwili gdy Tomalski planował zabójstwo, ja budowałem nowy
zakład. Miałem dużo obowiązków na głowie. Być może dlatego nie
zauważyłem niczego niepokojącego, nie zauważyłem, żeby mnie ktoś
śledził czy obserwował. Jego samego widziałem po raz ostatni w  grudniu
2000 roku na otwarciu kompleksu pogrzebowego. Zaprosiłem wtedy całe
środowisko.
Tomalski ciągle opluwał mnie w gazetach. A ja zakładałem sprawy i je
wygrywałem. Nie wiem, czy był nękany telefonami, czy mu grożono.
Uważam, że mógł to sobie wymyślić. Nic nie wiem też na temat sprawców
spalenia jego samochodu. Nigdy nie groziłem jego żonie. On całe zło, jakie
go spotkało w  życiu, wiązał z  moją osobą. Jednak ja nigdy nie podjąłem
wobec niego żadnych pozaprawnych działań, które by usprawiedliwiły jego
niechęć. W  tej całej sprawie chodziło o  pieniądze. Tomalski i  pozostali
chcieli, żebym zlikwidował pięćdziesiąt procent mojej działalności. Na
jednym ze spotkań któryś z  przedsiębiorców powiedział, że dopiero pod
takim warunkiem przestaną się mnie czepiać.
Osobiście miałem do Jacka Tomalskiego pozytywny stosunek.
Znaliśmy się od dawna. Uważam, że można kogoś nie lubić, można przez
kogoś tracić pieniądze, ale dzisiaj to już nie są czasy dżungli, by załatwiać
sprawy w taki sposób.

13.
Po zatrzymaniu Jacek Tomalski od razu przyznał się do zlecenia zabójstwa
Witolda Skrzydlewskiego. Policjanci nie musieli nawet mówić mu, że
wszystkie jego spotkania z  podstawionym policjantem – przesądzające
o jego winie – zostały nagrane na taśmie i w czasie procesu będą stanowiły
niepodważalny dowód przestępstwa. Sam wyśpiewał im wszystko.
Tomalski w  czasie pierwszych przesłuchań był cieniem samego siebie
sprzed lat. Wyglądał na zniszczonego, z trudem wypowiadał każde słowo.
– Zdaję sobie sprawę, że zrobiłem źle – mówił policjantom.
Ci słuchali jego słów z nie mniejszym przejęciem.
– Bałem się o córkę. Zdecydowałem się na ten drastyczny krok, bo nie
widziałem innej możliwości, by się bronić. Najpierw traktowałem to jak
zabawę, a potem zabrnąłem za daleko.
Jacka Tomalskiego z  córką łączyła bliska więź. Po latach dziewczyna
zgodziła się nawet wystąpić w  filmie Nekrobiznes, gdzie opowiedziała
o swojej miłości do ojca.
Gdy Tomalski przebywał już w  areszcie śledczym, jego żona i  córka
słały do prokuratora listy z prośbami o widzenia. Żona błagała: „Długo nie
widziałam się z mężem, a córka bardzo za nim tęskni”. „Córka tęskni, mam
coraz większe kłopoty zdrowotne”. „Córka prosi Pana Prokuratora
o  widzenie dwugodzinne, bo na poprzednim nie zdążyła opowiedzieć
wszystkiego o sobie i szkole”.
Przed pierwszymi świętami Bożego Narodzenia, których Tomalski nie
spędził w domu z rodziną, córka wyciągnęła kartkę, wzięła długopis i sama
skreśliła kilka osobistych zdań do prokuratora:

Uprzejmie proszę Pana Prokuratora o dwugodzinne widzenie z moim tatusiem Tomalskim


Jackiem. Prośba moja do Pana Prokuratora jest tym większa, że będą to moje pierwsze
święta bez Tatusia. Chciałabym podzielić się opłatkiem z tatą. Osobą towarzyszącą będzie
mój wujek.

Na pierwszej rozprawie Jacek Tomalski poczuł nasilający się ból


w  klatce piersiowej i  ledwo trzymał się na nogach. Sędzia wezwał
pogotowie. Lekarze stwierdzili, że oskarżony wymaga natychmiastowej
hospitalizacji i  stałej obecności lekarza w  zakładzie karnym. Rozprawa
została odroczona.
W czasie drugiej rozprawy Tomalski próbował zabrać głos, ale po
chwili znów poczuł znajomy ból. Powiedział sędziemu, że w tym stanie nie
może się bronić. Na sali zjawił się lekarz. Zbadał go, a  potem w  trybie
pilnym skierował do szpitala.
Za trzecim razem z  Tomalskim było tak źle, że przyjechała po niego
karetka. Na nagraniach z  rozprawy sprawiał wrażenie umierającego
człowieka. Od chwili zatrzymania minęło kilkanaście miesięcy, aż lekarze
doprowadzili go do stanu, w którym zdołał na sali sądowej zabrać głos. 17
lutego 2003 roku, w czasie pierwszych zeznań, przyznał się do winy.
– Wiem, że muszę ponieść konsekwencje – mówił przed sądem. – Jest
mi przykro. Nie mogę znaleźć logicznego wytłumaczenia mojego
zachowania, choć zdaję sobie sprawę, że są to tylko słowa. Byłem w takim
stanie psychicznym, że było mi już wszystko jedno. Zależało mi tylko na
bezpieczeństwie rodziny.
W lipcu 2003 roku sąd powołał na świadka Agnieszkę N., żonę
właściciela jednej z firm pogrzebowych i znajomą Tomalskiego. Ta zeznała,
że stowarzyszenie w  chwili objęcia rządów przez nowego
przewodniczącego walczyło o  wolny rynek, a  „Skrzydlewski jako jedyny
miał umowę z  urzędem miasta na prowadzenie akwizycji i  reklam
w urzędach stanu cywilnego”.
– Tomalski otrzymywał masę telefonów z groźbami o każdej porze dnia
i  nocy. Grożono mu zrobieniem krzywdy dziecku, żonie, spalono mu
samochód. Wszyscy w  naszym środowisku uznaliśmy, że stoi za tym
Witold Skrzydlewski. Te wszystkie rzeczy zaczęły mieć miejsce po
pismach, jakie Jacek Tomalski kierował do instytucji kontrolnych. Od
momentu gdy zaczął otrzymywać groźby, był załamany i  wystraszony.
Przypłacił to zawałem serca.
Sąd nie znalazł jednak żadnych dowodów na to, by za nękaniem Jacka
Tomalskiego stał Witold Skrzydlewski. Przychylił się natomiast do
stanowiska pełnomocników Skrzydlewskiego, którzy od początku
przekonywali, że za zleceniem zabójstwa ich mocodawcy stały wyłącznie
względy finansowe.
Jakie, skoro Tomalski – wbrew temu, co można przeczytać
w większości medialnych publikacji dotyczących tej sprawy – nie posiadał
swojego zakładu, a więc bezpośrednio nie konkurował ze Skrzydlewskim?
Sąd rywalizacji pomiędzy nimi doszukał się na innym poziomie.
Przypomniano, że Tomalski przez lata dorabiał sobie na pozaetatowym
ubieraniu zwłok. Rodziny zjawiały się u niego i pod stołem płaciły mu za tę
dodatkową usługę. A  Skrzydlewski akurat zakładał własną chłodnię, by
rodzinom proponować takie same usługi. Miał większą siłę przebicia, więc
z  czasem zaczął podbierać klientów dawnemu przyjacielowi. Tomalski
zatem – zdaniem pełnomocników Skrzydlewskiego i  ostatecznie zgodnie
z  wyrokiem sądu – chciał go zabić, bo przez niego sam zaczął na
nieboszczykach zarabiać mniej.
W opinii sądu taka motywacja zasługiwała na szczególne potępienie
i  karę dwunastu lat pozbawienia wolności. Równocześnie sąd uznał, że
Tomalski „w swoim odczuciu” miał prawo utożsamiać swoje problemy
z  Witoldem Skrzydlewskim, ale nawet jeśli to przekonanie stanowiło
dodatkowy bodziec do zlecenia zabójstwa, to dla wyroku nie mogło mieć
żadnego znaczenia.
Dla Tomalskiego to był cios. Był gotów przyjąć każdy wyrok, ale
argumentacja sądu zwaliła go z nóg.
Teza przyjęta przez sąd była absurdalna. Dziś widać, że nie znajdowała
odzwierciedlenia w  faktach. W  latach 1998–2001, czyli w  czasie gdy
Tomalski otrzymywał groźby i  planował zabójstwo, liczba zwłok
przechowywanych w  chłodni Wojskowej Akademii Medycznej, w  której
pracował, w  stosunku do lat poprzednich nie uległa zmianie. Nigdy nie
stracił więc przez rozwijającą się działalność Skrzydlewskiego ani
złotówki. Nigdy nie miał finansowego motywu, by chcieć go zabić,
w związku z czym nie mógł się nim kierować.
Tomalski był pewny, że sąd w  końcu weźmie pod uwagę prawdziwe
powody. Jego adwokat podkreślał, że myśl o  zabójstwie zrodziła się
wyłącznie pod wpływem otrzymywanych gróźb i z obawy przed fizycznym
atakiem na córkę. W  kwietniu 2004 roku sąd nie uwzględnił apelacji,
uznając ją w całości za bezzasadną.
Tomalski wyznał na sali sądowej:
–  Czy obrona własnej rodziny i  siebie zasługuje na największe
potępienie? Jeżeli tak, to jestem wszystkiemu winny.
W czasie jednej z  rozpraw Tomalski dowiedział się, że dla sądu
argumentem za motywem finansowym przestępstwa stał się też drobny
wycinek z  rozmowy, jaką w  alfie romeo prowadził z  Jurkiem. Wyznał
wtedy, że po zlikwidowaniu swojego wroga będzie „zdrowszy i bogatszy”.
Jednak – to także widać po latach – doszło tu do koszmarnego
nieporozumienia. Tylko wyrwawszy te słowa z  kontekstu, można było
uznać je za dowód na finansową motywację zlecenia. W  istocie Jacek
Tomalski miał na myśli pieniądze, jakie zaoszczędzi na wytaczanych mu
przez prawników Witolda Skrzydlewskiego sprawach o  zniesławienie.
W  żaden inny sposób śmierć jego wroga nie mogłaby uczynić go
bogatszym.
Na kolejnych rozprawach Tomalski próbował wytłumaczyć prawdziwy
kontekst rozmowy nagranej między nim a Jurkiem. Sąd – wbrew faktom –
utrzymywał jednak, że chodziło o  utracone przez niego dochody wskutek
rozszerzenia działalności przez rynkowego giganta.
Gdy Jacek Tomalski rozpaczliwie przekonywał sąd – jeszcze przed
wyrokiem – że nigdy nie był konkurencją dla Witolda Skrzydlewskiego,
czuł się, jakby mówił do ściany. Był bezradny, nikt go nie słuchał. Gdy
powtarzał, że jego celem było wprowadzenie do branży „zdrowych zasad
wolnego rynku”, czuł, że zgromadzona na sali publiczność traktowała go
jak majaczącego wariata. Wspominał jeszcze początek 2001 roku, gdy
o  pomoc w  znalezieniu sprawców spalenia auta i  autorów gróźb poprosił
jednego z  oficerów CBŚ, ale wtedy jego błagania spełzły na niczym.
Powtarzał: „Tylko dlatego zdecydowałem się skorzystać z oferty Jurka”.
– Witold Skrzydlewski nigdy nie powiedział prawdy na temat przyczyn
konfliktu między nami – oświadczył na sali sądowej Tomalski.
Po wyroku poprosił sąd o  możliwość odbycia kary „jak najbliżej
domu”. Argumentował, że jest po dwóch zawałach, ma cukrzycę i  inne
ciężkie choroby. Tłumaczył, że jego córka szykuje się do liceum i dla niej
każdy wyjazd będzie wiązał się z przerwaniem nauki. A choć przebywa za
kratkami, to nadal mają „silną, emocjonalną więź”.

14.
W zakurzonych aktach sprawy oskarżonego Jacka Tomalskiego do dziś
można odnaleźć listy, które wysyłał do rodziny, będąc już za kratkami.
Właściwie nie wiadomo, dlaczego znajdują się tam, a  nie u  jego bliskich.
Tomalski słał listy często, a na kartkach wyrywanych z zeszytu zapisywał
każdy centymetr wolnej przestrzeni. Przez to zwykle na dole kartki ledwo
starczało mu już miejsca na podpis.
W jednym z takich listów pisał:

Kochani moi! Minął następny tydzień bez Was, jest to dla mnie bardzo przykre i  coraz
bardziej dokuczliwe. Nie mogę sobie znaleźć miejsca. Ta bezsilność i brak wiadomości od
Was strasznie mnie dobija. Nikt mi nie powie, że przebywanie w  takim miejscu nie jest
najgorszą karą, jaka może spotkać człowieka. (…) Często wyobrażam sobie, co właśnie
robicie, o  czym akurat rozmawiacie. Niestety wszystko to jest fantazją i  ułudą. Pomimo
tego, jaka jest sytuacja, pamiętajcie, że bardzo Was kocham. Tego nikt mi nie zabierze. Bez
przerwy o Was myślę.

I niżej ledwie mieszczący się podpis: „Wasz stary, niedobry, głupi


i schorowany Mąż i Ojciec Jacek”.

15.
Jacek Tomalski zmarł w  wyniku przewlekłej choroby serca 23 czerwca
2009 roku, na cztery lata przed końcem wyroku. Akurat przebywał
w  domu, korzystając z  przerwy w  odbywaniu kary. Do dziś wszystkie
polskie media utrzymują, że zlecając zabójstwo Witolda Skrzydlewskiego,
kierował się motywem finansowym, a nie troską o życie córki, żony i swoje
własne.
Rozdział 2
WĄTPLIWOŚĆ
MÓWI JUREK „ZWIERZAK”
1.
No więc tak. Byłem zabójcą na zlecenie. Znaczy, będąc bardziej
precyzyjnym, odgrywałem taką rolę. Chodziło o to, żeby dzięki mojej pracy
polskie państwo mogło posłać do więzienia ludzi, którzy innych ludzi chcą
posłać do piachu. Skomplikowane? To może po kolei.
Sprawa Jacka Tomalskiego do dzisiaj siedzi mi w  głowie.
Zaproponowałem mu sto tysięcy złotych  w  zamian za zabójstwo Witolda
Skrzydlewskiego, którego chciał dokonać. On nie miał takich pieniędzy.
Czyli gdyby zgłosił się do niego prawdziwy zabójca, a  nie ja, to
prawdopodobnie zrezygnowałby ze swojego planu, a  w  konsekwencji nie
poszedłby siedzieć.
A jednak – może był tak zdeterminowany, że szukałby nadal? Albo by
się zapożyczył w banku na kolejne pięćdziesiąt tysięcy? Tego nie wiem. To
jest takie gdybanie, na które w  tej robocie nie ma miejsca. „Co by było,
gdyby…”, ile razy można się nad tym zastanawiać? Fakt jest taki, że ja
zaproponowałem sto tysięcy, on zszedł do trzydziestu, a  mój coverman
zgodził się, żebyśmy przystali na pięćdziesiąt. I  na to pan Jacek dał się
złapać. Prawda jednak jest taka, że zawodowi zabójcy za głowę brali
znacznie więcej. Te pięćdziesiąt tysięcy to była suma mocno promocyjna.
W  świecie przestępczym nikt za taką kwotę nie zgodziłby się odstrzelić
takiej szychy. Pozostaje pytanie: co by było, gdyby los podał mu na tacy
kilera prawdziwego, a nie podstawionego?
Czy pan Jacek Tomalski zostałby zatrzymany przez policję? Czy
trafiłby do więzienia? A może dziś nadal by żył?

2.
Nie wiedziałem wiele na temat konfliktu między nimi. Nie jest rolą
policyjnego przykrywkowca zgłębianie takich tematów. Sprawa była prosta.
W  środowisku rozeszła się wieść, że jeden człowiek z  branży chce
odstrzelić drugiego człowieka z  branży. Policjanci operacyjni dowiedzieli
się o tym i przyszli z tym do nas. Robotę zleciło mi łódzkie CBŚ. To jest
krótka piłka: „Zrobisz to?”. „Zrobię”. „No to masz tu telefon i  dzwoń”.
Wykręciłem numer do pana Jacka, powołałem się na rzekomego pośrednika
i zaproponowałem „pomoc”.
Moim zadaniem było wcielenie się w  rolę zabójcy na zlecenie,
nawiązanie kontaktu z  figurantem oraz uzyskanie dowodów, które
potwierdzą przypuszczenia operacyjniaków, czyli policjantów
operacyjnych. No bo jedną sprawą jest plotka, która chodzi po mieście,
a drugą realna chęć odebrania komuś życia. Prawdę mówiąc, ta akcja poszła
jak po maśle. Pan Jacek był tak zdeterminowany, że zaufał mi już na
pierwszym spotkaniu. A  potem każdą z  rozmów przeprowadzonych na
parkingu przy M1, w  trakcie których potwierdzał swoje zamierzenia,
zarejestrowałem. Dla sądu i prokuratury taśmy stały się później kluczowym
i niezbitym dowodem winy pana Jacka.
Żeby druga strona nie zdołała takiego dowodu podważyć,
przykrywkowiec musi umiejętnie prowadzić rozmowę z  figurantem.
Powinien doprowadzić do tego, że ten opowie o swoich zamiarach wprost,
a nie naokoło. Figurant ma powiedzieć wyraźnie: „Chcę, żeby zabił pan dla
mnie człowieka”. A nie jakieś tam metafory czy okrągłe zdania w rodzaju:
„Byłoby lepiej, gdyby nie było go na tym świecie”. Nagrania zawierające
tego typu niejasne wyznania adwokaci mogliby później obalić. Więc
potrzebne są konkrety, które w oczach sądu będą nie do podważenia.

3.
Jak zagaić rozmowę, gdy odgrywa się rolę zabójcy? Jeśli ktoś szuka rady,
to proponowałbym nie rozpoczynać od słów w  rodzaju: „Słyszałem, że
szuka pan kilera”… Potrzebna jest odrobina ogłady. Więc na początku
wypada powiedzieć raczej: „Słyszałem o pańskich problemach i zdaje się,
że mógłbym panu pomóc”.
Nasza pierwsza rozmowa z  Jackiem Tomalskim z  mojej perspektywy
wyglądała zupełnie normalnie. A z jego? Trząsł się jak galareta. Nie dziwię
się. Porządny, uczciwy człowiek, tylko tak zdesperowany, że właśnie
planował zrobić największe głupstwo w  swoim życiu. Drżał mu głos.
Przeszła mi myśl przez głowę, że chyba niczego się od faceta nie dowiem,
bo przez ten stres on w ogóle nie da rady powiedzieć, o co właściwie mu
chodzi.
Nie dziwiłem mu się. Sądzę, że to dziwny moment, gdy normalny
obywatel, pracownik prosektorium, który robi drobne interesy, nagle pod
wpływem desperacji i rozpaczy postanawia kogoś zabić.
Nigdy nie znałem kulis tej sprawy. Nie wiedziałem o  ich konflikcie,
który zrodził się po objęciu przez Tomalskiego sterów w  Stowarzyszeniu
Przedsiębiorców Pogrzebowych. Rozumiałem to tak, że pan Jacek sam
funkcjonuje na tym rynku i  myśli o  otworzeniu własnego biznesu,
a rynkowy monopolista nie pozwala jemu i innym się rozwijać.
Stres mu nie minął, ale w  pewnym momencie zaczął się przede mną
otwierać. Opowiadał o  swojej córce, o  tych groźbach, o  spalonym
samochodzie. Mówił wprost, że piekło zgotował mu Witold Skrzydlewski.
Żal mi go było, tak po ludzku. To były historie, po których każdy by się
załamał.
Faktycznie było tak, że zapytałem go o rozkład dnia Skrzydlewskiego.
Wtedy pan Jacek zaczął planować to zabójstwo razem ze mną. Opowiadał,
kiedy Skrzydlewski ma sesje rady miasta, w jakich urzędach bywa. Gdzie
mieszka, ile ma zakładów i gdzie one się mieszczą. Te wszystkie informacje
miały służyć stworzeniu konkretnego planu zabójstwa.
W takiej operacji należy uwiarygodnić się przed figurantem i  sprawić
wrażenie, że jest się w tym fachu profesjonalistą. W zabijaniu, znaczy się.
Dlatego na drugie spotkanie przyniosłem kilka zdjęć zrobionych
Skrzydlewskiemu i  jego zakładom pogrzebowym. Pan Jacek z  uznaniem
patrzył, jak fachowo przygotowałem się do roboty. Okłamałem go, że
zdjęcia zrobili moi wspólnicy. W  rzeczywistości wykonali je łódzcy
policjanci z wydziału obserwacyjnego.
Nasz ustalony plan ostatecznie był taki, że do zabójstwa dojdzie w biały
dzień, gdy Witold Skrzydlewski będzie wychodził z  budynku urzędu
miejskiego. Żadne tam pozorowanie wypadku czy śmierć w  ciemnym
zaułku. Wszystko miało wydarzyć się w  blasku dnia. To pan Jacek
ostatecznie wysunął taką propozycję. Zdziwiłem się. Pokazywałem mu
zdjęcia zakładów pogrzebowych i  domu należącego do Witolda
Skrzydlewskiego, gdzie egzekucja mogłaby się odbyć bez fajerwerków. Ale
on chciał, żeby to zabójstwo miało charakter demonstracyjny. Żeby
wszyscy je widzieli. To świadczyło o jego desperacji i szaleństwie. Nawet
zakładając, że Tomalski znalazłby prawdziwego zabójcę, to działając w tak
otwarty i bezczelny sposób, pewnie prędko wpadłby w ręce policji.
Ten jego pomysł na alibi z pobytem w szpitalu też był raczej skazany na
niepowodzenie, skoro całe środowisko wiedziało, że od dawna chodziło mu
po głowie odpalenie Skrzydlewskiego. Ale jak powiedział, tak zrobił.
W środę, w dniu, w którym miałem wypełnić nasz plan, on rano zadzwonił
po karetkę. Symulował problemy z sercem. Ale policja już trzymała na tym
łapę i  ta karetka ostatecznie do pana Jacka nie pojechała. Za to on został
zatrzymany pod zarzutem zlecenia zabójstwa. Resztę historii już znacie.

4.
Jest niemniej jeden fakt, o którym nigdy wcześniej nikomu nie mówiłem.
Po naszym pierwszym spotkaniu z  panem Jackiem wróciłem do
Warszawy i skontaktowałem się z moim covermanem. Powiedziałem mu:
– To jest chuj, a nie robota. My ścigamy nie tego faceta, co trzeba. Nasz
figurant jest dojeżdżany przez złych ludzi, grożą jego córce, samochód mu
spalili, a my go jeszcze do więzienia chcemy wsadzić.
Wkurwiony byłem.
Zrelacjonowałem prowadzącemu przebieg całego spotkania. Że tamten
szuka zabójcy, bo już nie widzi innego rozwiązania. Wszędzie pomocy
szukał i wszyscy go zlali. No i że nie chodzi mu o pieniądze, tylko o własne
bezpieczeństwo. Coverman wysłuchał mnie i podsumował:
– Kurwa, szkoda chłopa.
– No szkoda – przytaknąłem.
–  Ale jest tutaj chęć zlecenia zabójstwa. Nie możemy tego odpuścić
dlatego, że nam się żal zrobiło człowieka.
Uzgodniliśmy jednak, że damy mu szansę i że ja spróbuję odwieść go
od tego pomysłu. Plan był prosty: zanim włączę nagrywanie, to na boku
szczerze sobie z  panem Jackiem pogadam. Przekonam go, że są inne
sposoby, by chronić siebie i  rodzinę, niż zlecanie zabójstwa swojego
oprawcy. Oczywiście założyliśmy, że wszystko odbędzie się poza
protokołem. Umówię się z nim na godzinę piętnastą, a nagrywanie włączę
pół godziny później. To była umowa między mną o covermanem. Nikt inny
nie mógł o tym wiedzieć.
I tak zrobiłem. Najpierw zapaliliśmy papierosa. Wypiliśmy kawę
i  pogadaliśmy o  dupie Maryni. W  końcu mówię do niego: „Panie Jacku,
może ja panu pomogę w  jakiś inny sposób, a  nie w  taki, jaki pan chce”.
Powiedziałem mu, że w  pełni rozumiem jego sytuację i  na jego miejscu
pewnie zachowałbym się podobnie. „Ale pan w prosektorium robi, to pan
ze śmiercią na co dzień obcuje. No i tak się składa, że pan mu życia nie dał,
to może lepiej, jakby pan moimi rękami mu tego życia nie odbierał, co
nie?”. Makaron mu na uszy nawijałem i byłem chyba pierwszym zabójcą na
zlecenie, który odwoływał się do sumienia swojego zleceniodawcy.
Pokątnie sugerowałem mu inne rozwiązania. Żeby może zamiast
zabijać, to zastraszyć albo nogę połamać w kolanie? Oczywiście wszystko
w  ramach konwencji, w  jakiej byłem. Po prostu gdyby zmienił zdanie
i  odstąpił od zlecenia zabójstwa, a  zlecił pobicie czy zastraszenie, no to
wymiar kary byłby później znacznie niższy. Posiedziałby chwilę i  się
uspokoił. Ale on się zaparł, zafiksował zupełnie. Nie było najmniejszej
szansy przekonać go do zmiany zdania. Wsiedliśmy do samochodu,
włączyłem technikę i on wyśpiewał mi wszystko.
Rozmawiałem później o  tym z  covermanem. Zapytał mnie: „Słuchaj,
a  jaką masz gwarancję, że nawet jakbyś go przekonał, to czy on później
znowu nie zmieniłby zdania?”. Prawda jest taka, że mieliśmy go na widelcu
i  naszą rolą było posłanie go za kratki. Co byśmy powiedzieli, gdyby on
rzeczywiście znalazł innego zabójcę, ale tym razem prawdziwego? Jak
byśmy wytłumaczyli fakt, że policja się nad chłopem zlitowała, a  ten
później odstrzelił jednego z  najbogatszych ludzi w  Łodzi? Przyznałem
prowadzącemu rację.

5.
Chyba nigdy w  życiu nie spotkałem tak zaszczutego człowieka jak Jacek
Tomalski. Siedział z  kilerem, którego zawodem jest zabijanie ludzi,
i  opowiadał, co przeżywa od kilku miesięcy. Mówił mi o  tym całym
zastraszaniu, nękaniu. Nie miał wątpliwości, że życie załamało mu się po
tym, gdy zadarł z niewłaściwym człowiekiem.
Czuł się osaczony z  każdej strony. Miał rację, że na Witolda
Skrzydlewskiego nie było wtedy rady. Nie oceniam jego działalności i nie
wiem, czy kiedykolwiek zasłużył sobie na zarzuty. Nie mnie to oceniać. Ale
moi koledzy z  łódzkiej policji – wtedy, na początku pierwszej dekady
nowego wieku – powiedzieli mi, że po prostu jest nie do ruszenia. Miał
silne plecy i swobodę działania. Prosiłem chłopaków, by przyjrzeli się jego
metodom walki z konkurencją. Krzyknęli: „Jurek, nie damy rady!”.
Do dzisiaj wkurwia mnie nasza bezsilność. No bo patrząc realnie, jaki
jest bilans tamtej akcji? Sprawa pogróżek, podpalenia auta i  zastraszania
córki pana Jacka nie została przez nikogo ruszona. Organy ścigania w ogóle
nie przejęły się jego losem i  były absolutnie niezdolne, by go chronić.
Okazał się obywatelem gorszej kategorii. W  efekcie został z  tym sam
i popadł w szaleństwo. A gdy zamierzał zrealizować swój plan, to myśmy
przyjechali i  wsadzili go do więzienia. Kochającego męża i  ojca, który
zlecając zabójstwo, kierował się wyłącznie troską o siebie i rodzinę. No to
czy my jako policja i  państwo mieliśmy się wtedy czym pochwalić? Czy
usłyszał sprawiedliwy wyrok? Czy mamy jakieś powody do dumy? Jest we
mnie poczucie, że w rozgrywce między dobrem a złem to my żeśmy wtedy
nie stanęli po właściwej stronie.
Z punktu widzenia procesowego ta akcja była przeprowadzona idealnie.
Policjanci operacyjni namierzyli problem. Był facet, który chciał sprzątnąć
innego człowieka, a  my zadbaliśmy o  to, żeby do tego nie dopuścić. Jeśli
popatrzymy na tę historię z punktu widzenia kodeksu karnego i odłożymy
emocje na bok, no to wszystko poszło jak z  nut. Dowody dostarczyliśmy
takie, że sędzia miał już z górki.
No to tyle, jeśli chodzi o  przepisy. Ale ja mam wrażenie, że swoim
działaniem nie sprawiliśmy, że ten świat stał się lepszy. Choć sztywno
trzymaliśmy się zasad.
Widziałem później gdzieś w telewizji albo w prasie zdjęcie pana Jacka
z  procesu. Nie mogłem go poznać. Długa, siwa broda, zniszczona twarz.
Pamiętałem go zupełnie inaczej. Uczesane włosy, ogolony, zmęczony tym,
co przeżył, ale wyglądający na młodszego o kilkanaście lat. Taki obraz tego
człowieka został mi w pamięci.
W mediach przeczytałem, że Jacek Tomalski chciał pozbawić życia
Witolda Skrzydlewskiego, żeby pozbyć się konkurencji. Jak można było
pisać takie bzdury? To nie miało nic wspólnego z prawdą. Jaką konkurencję
dla takiego giganta stanowił pan Jacek? On nawet nie był dla niego małą
konkurencyjką. Gdy zlecił mi to nieszczęsne zabójstwo, był na granicy
obłędu. Ale nie dlatego, że był owładnięty żądzą pieniędzy. On po prostu
przeraźliwie się bał.
Może niech każdy spróbuje sam sobie wyobrazić, jak by zareagował,
gdyby ktoś przez słuchawkę telefonu groził, że zrobi z jego córeczki kurwę.
I gdyby policja umarzała kolejne sprawy z powodu niewykrycia sprawców.
Patrzycie przez okno, a tam pali wam się auto. I znikąd nie widać pomocy.
Nie mnie oceniać, jak to dokładnie było, ale trzeba być prawdziwym
chujem, by grozić nastoletniej dziewczynce, że zrobi się z niej prostytutkę.
Tu nie chodzi o usprawiedliwianie winy. Chcę jednak powiedzieć, że życie
bywa bardziej skomplikowane, niż się niektórym wydaje. Nigdy jednak nie
dam sobie wmówić, że państwo i jego organy zachowały się wobec Jacka
Tomalskiego uczciwie. Prawda jest taka, że to państwo popchnęło go do
tego szaleństwa. Po latach usłyszałem, że zmarł pod celą. Nie doczekał
nawet końca wyroku. Może dobrze, by ludzie dowiedzieli się, jak to było
naprawdę?
Rozdział 3
SPOJRZEĆ W OCZY ZABÓJCY
MÓWI JUREK „ZWIERZAK”
1.
Życie zawsze potrafiło mnie zaskakiwać, ale chyba nigdy nie spodziewałem
się, że zgłosi się do mnie obcy facet z prośbą, żebym zastrzelił jego żonę.
Ludzie bywają dla siebie okrutni, a już zwłaszcza małżonkowie.
Rzecz się działa w  Poznaniu. Cała akcja rozpoczęła się dosyć
humorystycznie, bo tuż przed wjazdem do miasta omal nie zatrzymała mnie
policja. Dla przykrywkowca to nigdy nie jest komfortowa sytuacja, gdy
przypadkowo samemu popada w  konflikt z  prawem. Nawet gdy chodzi
tylko o  przekroczoną prędkość. Stwierdziłem, że szkoda mi czasu na
awanturę z kolegami po fachu. Zerknąłem na patrol, widziałem, że zaczęli
machać na mnie lizakiem. Ale w  tamtych czasach chłopaki z  drogówki
jeździli policyjnymi polonezami. Ja miałem na wyposażeniu beemwicę.
Docisnąłem trochę gazu i z bólem serca uciekłem im z miejsca zdarzenia.
Martwiłem się tylko, czy nie zdążyli mi spisać numerów rejestracyjnych
i czy w czasie roboty nie będę miał jakiegoś policyjnego ogona (śmiech).
To było młode małżeństwo. Zdaje się, że mieli po jakieś trzydzieści lat
i  już się rozwodzili. Chodziło o  podział majątku. Czyli, jak się można
domyślić, poszło o kasę.
Nie wiem, jak policjanci operacyjni wpadli na jego trop. To już była
robota, która należała do nich. Ja miałem zrobić swoje, przeprowadzić
z nim rozmowę – i podobnie jak w przypadku Jacka Tomalskiego – uzyskać
dowody na zlecenie zabójstwa.
Jak, zdawałoby się, porządny obywatel i mąż szuka zabójcy? Ten starał
się znaleźć dojście do ludzi z miasta, czyli – używając naszego żargonu –
z  przestępczego światka. Nie wiem dokładnie, w  jaki sposób, ale można
łatwo to sobie wyobrazić. Przecież każdy kogoś zna. Jeśli znasz dilera,
który rozprowadza zioło po osiedlu, to on ma dojście do swoich dostawców.
Tamci do kolejnych, większych od siebie, a na końcu zawsze jest ktoś, kto
na danym terenie całym tym biznesem zarządza. Przestępca jeszcze
wyższej rangi. No i on też kogoś zna. Na dobrą sprawę, jeśli się postarasz,
to prędzej czy później zawsze uda ci się znaleźć, kogo trzeba.
Spotkaliśmy się przy wjeździe do Poznania, na parkingu przy jednym
z  supermarketów. Facet rozmawiał ze mną na zupełnym luzie. Całkowite
przeciwieństwo Tomalskiego. W  ogóle go to nie ruszało, jakbyśmy gadali
o  jakiejś zwykłej pierdole. A  on, cokolwiek mówić, chciał swoją żonę
sprzątnąć z  tego świata. Pan Jacek na nasze spotkania przychodził
w garniturze, koszuli i z saszetką dokumentów pod pachą. A ten to był taki
typ „skóra i  komóra”. Wyluzowany, z  głupkowatym uśmiechem
przylepionym do twarzy. Skórzana kurtka, modne jeansy. Facet, jakiego
codziennie mija się na ulicy.
Koleś był totalnym gadułą. Gadatliwy i  zawzięty… To był ten rodzaj
operacji, w trakcie której nie musiałem się specjalnie wysilać. Ani na nic go
naprowadzać, wydobywać z  niego skrzętnie skrywanych zamierzeń.
Wszystko wyśpiewał mi sam. Tyle opowiadał, że w  pewnym momencie
zastanawiałem się, czy mi, kurwa, taśmy nie zabraknie. Bo wtedy wszystko
się nagrywało na takie mikrokasety. Pojemność była spora, ale on gadał
i  nie mógł skończyć. Był podniecony i  uradowany na samą myśl, że
w końcu pozbędzie się żony.
W rozmowach ze mną specjalnie jej nie oszczędzał. Trochę się
nasłuchałem. Że „kurwa” i  tak dalej… Prowadzili razem jakiś biznes.
Warsztat samochodowy albo wulkanizację. Łączył ich wspólny interes
i jakieś większe pieniądze, a on nie zamierzał się z nią dzielić.
Z niczym się nie czaił. Nie szukał ładnych i okrągłych słówek. Mówił,
że chce zabić żonę i tyle. Ledwo żeśmy zaczęli rozmawiać, a ja już byłem
tak naprawdę po robocie. No ale pracę miałem taką, że trzeba go było
wysłuchać do końca, przytakiwać, coś dopowiadać i  jakoś ten dialog
prowadzić. Jeśli mam być szczery, to niedobrze mi się od tego robiło.
Z moim prowadzącym uznaliśmy, że nie są potrzebne żadne dodatkowe
spotkania. Nie potrzebowałem z  nim nawet ustalać sposobu, w  jaki ma
dojść do zabójstwa, umawiać się na konkretną kwotę. Chłop załatwił się
sam. Oczywiście oficjalnie umówiliśmy się na kolejne spotkanie. Mówiłem
mu, że muszę sobie teraz pewne sprawy poukładać, ocenić sytuację, zrobić
rozeznanie. On mi podał imię i  nazwisko żony, wyjaśnił, gdzie teraz
mieszka, co mniej więcej robi za dnia. Ale mnie już na oczy nie zobaczył,
spotkał za to kolegów z  wydziału kryminalnego, którzy wysłali go do
aresztu.
Szczerze? Gardziłem tym gościem. Nawet nie chodzi mi o to, że chciał
żonę zabić. Dla mnie on był po prostu debilem. Facet był mi tak wdzięczny,
że się biorę do tej roboty, że od razu chciał się ze mną zaprzyjaźnić.
Musiałem go hamować z tymi przejawami miłości, bo ledwo zamieniliśmy
kilka słów, a  on próbował rzucić mi się na szyję i  skleić ze mną misiaka.
Jak można szanować chłopa, którego po raz pierwszy widzisz na oczy, a on
już udaje największego przyjaciela i  od razu startuje z  tobą na „ty”?
Wkurwiło mnie to bardzo. No więc o ile pana Jacka Tomalskiego chciałem
odwieść od zlecenia zabójstwa, tak w tym wypadku bardzo się ucieszyłem,
że sfinalizujemy tę operację zgodnie z oczekiwaniami.
Czy taki ktoś jak on faktycznie doprowadziłby taką sprawę do końca?
Można się nad tym zastanawiać. Mnie wyglądał na typka, który był tak
wylewny, że nawet gdyby znalazł prawdziwego kilera, to prędzej czy
później na czymś by się wyłożył. Miał pecha, bo trafił na mnie i stało się to
wcześniej niż później. Nie ulega jednak wątpliwości, że gdyby trafił na
jakiegoś świra potrzebującego szybkiej gotówki, to może tę żonę w dwójkę
by załatwili.
Prawdziwym zabójcą nigdy nie byłem, ale gdybym był, to ja po takim
spotkaniu kazałbym mu o sobie zapomnieć. Sposób jego zachowania byłby
dla mnie nie do przyjęcia. Nie robi się tego typu interesów z koleżką, który
nie zdaje sobie sprawy z  powagi sytuacji, a  poprzez swoją gadatliwość
w  każdej chwili może wpierdolić cię na minę. Zwłaszcza że dla organów
ścigania taki mąż po rozwodzie byłby pierwszym podejrzanym. Nie trzeba
być Einsteinem, żeby się tego spodziewać. Poza tym sam nie wiem, w jaką
euforię by wpadł po śmierci swojej małżonki, bo już na samą myśl o tym
świeciły mu się oczy. Pewnie by poszedł w  balety i  połowie Poznania
pochwalił się tym, co zrobił. Dla mnie ten facet to był zwykły tchórz.

2.
Jakiś czas później znów wcielałem się w rolę zabójcy. Tym razem człowiek
z  miasta miał zamiar pozbyć się swojego dawnego wspólnika
w  gangsterskich interesach. Tak to zwykle jest, że odebrać komuś życie
chcą ludzie, którzy dobrze się nawzajem znają. Razem żyją, razem
prowadzą firmy albo razem robią przekręty…
Poszło o kasę i urażoną dumę. Nie wiem, jakie machlojki robili, wiem
tylko, że na czymś w  końcu dali się złapać. I  wtedy jeden z  nich wziął
większość winy na siebie i  uchronił tego drugiego przed odsiadką.
W zamian tamten obiecał mu opiekę. To normalne w gangsterskim świecie.
Ten, co zostaje na wolności, dba o  tego, który trafił pod celę. Wysyła mu
paczki, odwiedza w  więzieniu, pomaga jego rodzinie… Tak to powinno
wyglądać, jeśli ktoś trzyma się podstawowych zasad.
Tutaj tego zabrakło. Z  tego, co pamiętam, przy okazji wydymał go
jeszcze na jakieś pieniądze. Co tu dużo gadać, upodlił go do reszty
i w końcu tamten się wkurwił i postanowił go zlikwidować. Coś czuję, że
gdyby operacyjniacy nie dowiedzieli się o tym w porę i nie wysłali do niego
podstawionego policjanta, facet dopiąłby swego.
Był mocno zdeterminowany i  wcale mu się nie dziwię. Oczywiście
w  takich sytuacjach można zadać sobie pytanie: po co mu to było? Po co
tak ryzykować? Ale widocznie tak działa ludzki umysł, gdy ktoś bardzo
chce się zemścić. Patrząc na chłodno, bardziej opłaca się zlecić pobicie albo
nawet wysłać takiego frajera na wózek inwalidzki. To też sroga zemsta,
a  ewentualna kara mniejsza. Ale tak od razu zabijać? No ale nie mnie
oceniać, co siedzi w  głowach ludzi, którzy znaleźli się w  takiej sytuacji.
Z  pewnością urażona duma potrafi pchnąć człowieka do największego
szaleństwa.
Gdybym miał w  najprostszych słowach określić, jakim motywem
kierował się w  tym wypadku nasz figurant, to powiedziałbym krótko:
„Wkurwił się”. Ten, któremu uratował tyłek, wyszedł z  założenia, że
frajerzy idą pod celę, a  królowie zostają na wolności. No to nasz figurant
chciał go za takie myślenie ukarać.
Z punktu widzenia operacyjnego sytuacja była o tyle trudna, że figurant
siedział za kratkami, a  pomysł na zlecenie zabójstwa przekazał
pośrednikowi. Nie wiem, jakim cudem, ale policjanci operacyjni
o  wszystkim się dowiedzieli i  jak zwykle przyszli do mnie z  numerem
telefonu, pod który mam zadzwonić. Już pewnie wiecie, miałem
„zaoferować pomoc”.
No więc powołałem się na kogoś i zadzwoniłem do tego gościa, który
miał we wszystkim tylko pośredniczyć. Rzecz działa się w  południowo-
wschodniej Polsce. Umówiliśmy się na stacji benzynowej przy wjeździe do
miasta.
To był młody chłopak. Ja byłem jeszcze z  jednym kolegą
przykrywkowcem – graliśmy te same role, zabójstwo mieliśmy niby
przeprowadzić we dwójkę. Koleś był zesrany ze strachu, nie wiedział, jak
się zabrać do tego zlecenia. Poprosiłem, żeby zaczął od początku, ale nie od
tego momentu, kiedy Bóg stworzył świat, tylko trochę później (śmiech). No
i  w  końcu pięknie wszystko nam opowiedział. Tutaj było bardzo istotne,
żeby wyraźnie wskazał, na czyje polecenie działa, bo jak wspomniałem,
jego rola w tym przestępstwie była tylko pośrednicząca.
Muszę jednak przyznać, że facet nieźle się do tego spotkania
przygotował. Podejrzewam, że na co dzień też nie był on prawym
obywatelem tego państwa. Obwiózł nas po okolicy, pokazał, gdzie mieszka
człowiek, którego mamy sprzątnąć. Doskonale wiedział, gdzie lubi się
poruszać, dokąd jeździ. A jak mijaliśmy przejazd kolejowy, to nam jeszcze
dokładnie podał godziny, o których przejeżdżają tędy pociągi, żebyśmy się
nie nadziali na nie i nie musieli czekać, gdy będziemy jechać na egzekucję.
Chłopak miał faktycznie wszystko świetnie przygotowane i  rozrysowane.
Pod wrażeniem byłem. Jeśli chodzi o logistyczną stronę, to czapki z głów.
Szczegóły dopracował tak, jakby zawodowo zajmował się
przygotowywaniem zabójstw. Ze świecą szukać takiego pośrednika.
Spotkaliśmy się jeszcze raz, na chwilę, dogadać kilka szczegółów,
a  potem został zatrzymany. W  takich akcjach ważne jest, aby działać
szybko. Czas gra tu ważną rolę. Im dłużej zwlekasz, tym większe ryzyko,
że wszystko się spieprzy. Ktoś może zlecić ci zabójstwo i  nagle uciec
z kraju. Albo kombinować z tym zleceniem zabójstwa równocześnie z kimś
innym. Naszym obowiązkiem jest brać wszystkie scenariusze pod uwagę
i  ostatecznie nie dopuścić do zbrodni. Fakty są jednak takie, że nasz
figurant znów dostał w twarz od losu. Najpierw kumpel zrobił go w chuja,
a  potem my dowaliliśmy mu większy wyrok. No ale sam sobie na to
w życiu zapracował.

3.
Pewnie wiele osób zadaje sobie pytanie, czy łatwo jest znaleźć zabójcę na
zlecenie. Moim zdaniem to żaden problem. Oczywiście wartość ludzkiego
życia, o czym mówiłem już wcześniej, wycenia się na pieniądze. Czasem,
żeby kogoś zabić – doliczając do kosztów amunicji jeszcze zapłatę dla
wykonawcy – wystarczy dwieście złotych. Wtedy trzeba znaleźć jakiegoś
menela lub ćpuna, albo jednego i  drugiego naraz. Dla niego taki kapitał
będzie wystarczającą zachętą, by sprzedać komuś nóż. No chyba że
mówimy o wynajęciu zawodowca, któremu po drodze nie zaplączą się nogi
i który przypadkowo samemu nie wbije sobie tego noża w klatkę piersiową.
Wówczas droga staje się już bardziej wyboista.
Ceny takiej usługi są różne. Jak pamiętacie, Jacek Tomalski chciał
zapłacić za zabójstwo Witolda Skrzydlewskiego pięćdziesiąt tysięcy złotych
i  była to kwota zdecydowanie zaniżona. Prawdziwy kiler za tyle na
Skrzydlewskiego nawet by się nie zamachnął. Jednak z  punktu widzenia
pracy przykrywkowca cena nie ma wielkiego znaczenia. Nam nie chodzi
o  zarobek, tylko o  dowód chęci popełnienia przestępstwa. Więc jeśli ktoś
jest zdeterminowany, by wydać pięćdziesiąt tysięcy, to nam to pasuje. Liczy
się zamiar.
Zwykle jednak między chcieć a  móc jest wielka różnica. Jeśli sprawa
ma dotyczyć osoby na świeczniku, ze świata rządowego czy przestępczego,
to zabójca zawsze zadaje sobie pytanie, co stanie się z  nim później i  jak
duże ryzyko bierze na siebie. I  tak naprawdę ten aspekt determinuje
wysokość kwoty. Bo każdy się zastanowi: czy za kasę, którą zarobię, będzie
mnie stać na wyjazd na drugi koniec świata? A jeśli wpadnę, to czy będzie
mnie stać na dobrego adwokata? Bo nie jest problemem pewne rzeczy
zrobić. Pytanie brzmi, jak sprawy ułożą się później.
Zabójstwo nie polega tylko na tym, że się idzie i  strzela. Dla
zawodowego zabójcy najważniejsze jest nie to, co przed egzekucją, lecz to,
co po niej. Jak się schronić, jak uniknąć odpowiedzialności? Świat,
w którym żyjemy obecnie, różni się od tego, w którym funkcjonowałem ja,
gdy samemu udawałem przestępcę. Zmieniło się wszystko, służby mają
lepsze narzędzia inwigilacji. Zabójstwo wykonane na zlecenie nie zaczyna
się w  momencie strzału, tylko znacznie wcześniej. Żeby taki plan się
powiódł, trzeba zachować niebywałą ostrożność. Wpaść można w każdym
momencie, choćby na etapie organizowania sobie broni. Podobnie jak
niemal wszędzie można przypadkowo zostawić po sobie ślady. Zwykle
zabójstwo to praca zespołowa, wymagająca od każdego maksymalnej
ostrożności i  dyskrecji. A  wykonawca zlecenia pojawia się dopiero
w ostatniej chwili. Robi swoje i znika.
Najważniejsza jest droga ucieczki. Trzeba przygotować tak zwane
meliny, gdzie przynajmniej na tydzień, czyli na czas obławy i wzmożonych
działań policji, będzie można się zaszyć. A  potem zmienić melinę na
kolejną i jeszcze inną. Dlatego mówiłem o pracy zespołowej. Jeden zabójca
sam sobie tego wszystkiego nie zaplanuje i nie zorganizuje.
Powinno pocieszać nas sto, że tak łatwo popełnić błąd. Może dzięki
temu – właśnie z  obawy przed nieuchronną karą – ludzie często nie
wychodzą poza sferę planów. Nieraz słyszymy o  zawodowych zabójcach,
którzy wpadają wskutek zdawałoby się najprostszych pomyłek. Nawet
najwięksi profesjonaliści się mylą, a  policja z  ich nieuwagi skrzętnie
korzysta. Gorzej, gdy egzekucja przypada na przykład gangsterowi
z  przeszłością w  policji czy w  siłach specjalnych. Takie sytuacje też się
zdarzały. Jako specjalsi zostali wyszkoleni nie tylko w  obserwacji czy
w  rozpoznaniu, ale także w  posługiwaniu się bronią. Wyszkolenie
i  doświadczenie to bardzo niebezpieczna mieszanka. Nie życzę nikomu
znaleźć się na celowniku zabójcy, który wcześniej stał po drugiej stronie
przestępczej barykady.
Czy każdy jest zdolny do zabójstwa? Czy wszyscy ludzie są skłonni do
zła? Już w  szkole zadajemy sobie takie pytania. Dla mnie odpowiedź nie
jest jednoznaczna. Czy widzieliście kiedyś oczy człowieka tuż przed
oddaniem śmiertelnego strzału? Czy widzieliście to przerażenie, czy wiecie,
jak wygląda moment, gdy samemu trzeba zdecydować o odebraniu komuś
życia? Domyślam się, że nie. No to spróbujcie zabić psa albo kota.
A  wcześniej popatrzcie mu w  oczy. Nie takie proste, co? Trzeba być
sadystą, żeby to zrobić. Więc byłbym ostrożny ze stwierdzeniami w stylu:
„Każdy mógłby zabić”. Choć wiadomo, że najwięcej zależy od
okoliczności. Nieprzypadkowo jednak ci wszyscy wielcy „bossowie mafii”
zawsze mieli swoich ludzi od zabijania. W  mojej opinii sami baliby się
spoglądać w oczy swoim ofiarom.
Od strony moralnej pojawia się pytanie, czy zawodowy zabójca jest
mordercą. Czytałem kiedyś ciekawe opracowanie, w którym było napisane,
że ktoś, kto działa na zlecenie, bardzo się różni od typowego zabójcy.
Należy raczej nazwać go rzemieślnikiem. Dopóki nie dostanie na nas
zlecenia, może być naszym przyjacielem. Dla niego odebranie komuś życia
to kwestia usługi oraz ceny, a  nie emocji. Z  typowymi mordercami jest
inaczej. Nigdy nie wiadomo, co takim przyjdzie do głowy. Możesz się
z nimi o pięć złotych pokłócić, a oni w przypływie nerwów chwycą za nóż
i wbiją ci go w serce.
Jak to było samemu przez chwilę udawać kilera? Tak naprawdę
wcielanie się w  rolę zabójcy okazało się banalnie proste. To były jedne
z prostszych operacji w moim życiu. Człowiek nie musi się przy tym jakoś
szczególnie narobić. Każdy, kto szuka kilera, chce przede wszystkim
zachować dyskrecję. Nie zamieści przecież ogłoszenia w  gazecie, że
zamierza kogoś zabić. A  więc wszystko dzieje się w  ciszy i  opiera na
wzajemnym zaufaniu. To dla przykrywkowca doskonałe pole do działania.
Łatwiej wtedy o  zachowanie anonimowości, a  trudno o  dekonspirację.
Sytuacja idealna. Figurant najczęściej o takiej sprawie nie opowiada komu
popadnie, tylko zachowuje to w  tajemnicy lub ewentualnie wyjawia
najbardziej zaufanym osobom. No i same spotkania z nim też należą raczej
do prostych. Nie trzeba przełamywać lodów, pić wódeczki i  skradać się
z każdym tematem. Nawet nie trzeba dorabiać sobie jakiegoś życiorysu, bo
figuranta nie obchodzi, skąd jestem, gdzie mieszkam i  nawet jak się
nazywam. Wręcz przeciwnie: spotkanie jest na kawie albo w samochodzie
i dość szybko przechodzi się do istoty rzeczy, a potem każdy rozjeżdża się
w swoją stronę. Tak jakby pozostajemy dla siebie obcymi ludźmi, których
łączy jedynie wspólny plan zamordowania człowieka. I  tyle. Nic więcej.
Proste. Jak bułka z  masłem. Czymś znacznie trudniejszym było
przeniknięcie w  hermetyczny świat grup przestępczych. To już wymagało
dużego poświęcenia i długich przygotowań.
Rozdział 4
POCZĄTKI
MÓWI JUREK „ZWIERZAK”
1.
Po narodzinach miałem szybko umrzeć. Byłem chorowity i  bardzo słaby.
Rodzice martwili się, że będą mnie chować do grobu jako niemowlaka.
Dlatego nie czekali na chrzest w kościele. Zostałem ochrzczony w domu, na
szybko, byle zdążyć przed śmiercią. Było ze mną źle – życie właściwie
dostałem w prezencie.
Dość wcześnie zacząłem interesować się służbami mundurowymi.
Jeden brat mojej chrzestnej był kapitanem w Milicji Obywatelskiej, a drugi
pułkownikiem wojska i wykładowcą w Wyższej Szkole Oficerskiej Wojsk
Zmechanizowanych we Wrocławiu. Gdy przyjeżdżałem do nich jako
dziecko, to w  domu zawsze leżały gazety typu „W Służbie Narodu” albo
„Problemy Kryminalistyki”. Zaczytywałem się w  tym i  siłą rzeczy
wsiąkałem w ten świat.
Jednak droga do niego okazała się kręta, bo miałem też inne pasje.
Przede wszystkim boks. Od młodzieńczych lat trenowałem i byłem w tym
naprawdę dobry. Moim idolami byli Muhammad Ali i Carlos Monzón. Nad
łóżkiem w moim pokoju wisiało hasło: „Pięściami zdobędę świat”. Miałem
osiągnięcia i  marzyłem, że zrobię wielką karierę. To się nie udało, ale na
stare lata byłem jednym z trenerów kadry narodowej. Z tego jestem dumny.
Kochałem też fotografię. W  podstawówce miałem kilku kolegów,
którzy byli zapalonymi fotografami, i to przez nich złapałem zajawkę. Do
dziś maniakalnie robię zdjęcia. Na komunię dostałem mój pierwszy aparat
marki Ami. Sześć na sześć, na jednej kliszy można było zrobić chyba
dwanaście zdjęć. Coś pięknego. Potem kolega pokazał mi ciemnię, którą
urządził w  swoim domu. Absolutnie mnie zafascynowała. Później sam
sobie zrobiłem podobną w łazience, co było dość uciążliwe dla pozostałych
członków rodziny.
Fotografowałem wszystko, co się dało. Szczególnie lubiłem robić
portrety, bo z twarzy człowieka zawsze można najwięcej wyczytać. Potem
zapisałem się do klubu filmowego i  zacząłem kręcić amatorskie filmy.
Wystartowałem nawet w  konkursie, w  którym zdobyłem trzecią nagrodę
i  wygrałem w  kategorii „debiut”. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie
iść na filmówkę do Łodzi, ale w końcu odpuściłem. Tam był jednak duży
odsiew i trudno było się dostać.
Jako dzieciak byłem bardzo religijny. Chodziłem do kościoła i służyłem
do mszy jako ministrant i lektor. Pamiętam, jak w piątej klasie podstawówki
przyjechali do nas na rekolekcje salezjanie. Poznałem wtedy świętej
pamięci księdza Lucjana Gierosa – wspaniałego człowieka, który był
później dyrektorem ośrodka dla trudnej młodzieży w  Szczecinie. Ksiądz
Gieros zaproponował mi, żebym jeździł z  nimi na obozy salezjańskie do
Fromborka. Zgodziłem się i do dzisiaj to mile wspominam. Poznałem tam
też inną, wspaniałą postać – księdza Ireneusza Chmielewskiego. To on
rozpropagował w Polsce Barkę, czyli ulubioną pieśń Jana Pawła II. Kiedyś
płynęliśmy statkiem z  Krynicy Morskiej do Fromborka i  ksiądz
Chmielewski stanął przy rufie i  tak odśpiewał Barkę, że wszyscy się
popłakaliśmy.
Za sprawą salezjanów zacząłem jako młody chłopak pracować z trudną
młodzieżą. Sprawiało mi to mnóstwo satysfakcji. Wiele dzieciaków
z patologicznych rodzin, z którymi miałem do czynienia, wyrosło potem na
świetnych ludzi – dobrych i  lojalnych. A  z  salezjanami związałem się na
tyle, że poważnie zastanawiałem się, czy po maturze nie iść do seminarium.
Ostatecznie się na to nie zdecydowałem, ale do dzisiaj utrzymuję z  nimi
kontakt. Mojej wiary nikt nigdy we mnie nie złamał.
Pod koniec liceum stwierdziłem, że będę studiował resocjalizację na
Uniwersytecie Wrocławskim. Chciałem pozostać blisko tej młodzieży.
Złożyłem nawet papiery, ale po balu maturalnym dostałem zapalenia
miedniczek nerkowych i  egzaminy na uniwerek przeleżałem w  szpitalu.
Wszystko się wtedy posypało. Nie wiedziałem, co mam robić dalej.
Przyjechali do mnie ludzie z Gwardii Wrocław i zaproponowali, żebym po
maturze trenował boks u nich w klubie. Chcieli mi dać etat w ZOMO, bo
w  przeciwnym razie musiałbym pójść do wojska. Problem w  tym, że za
wszelką cenę nie chciałem być zomowcem. Do wojska też nie chciałem iść,
więc byłem w kropce. Skończyło się tak, że trafiłem do tej Wyższej Szkoły
Oficerskiej Wojsk Zmechanizowanych we Wrocławiu. Pobyłem tam chwilę
i  szybko doszedłem do wniosku, że to też nie jest moja bajka. Napisałem
raport o  zwolnienie ze szkoły i  przeniesienie do zasadniczej służby.
W  międzyczasie ściągnęli mnie do jedynego wojskowego klubu
sportowego w  Śląskim Okręgu Wojskowym i  znowu boksowałem.
Marzenia wróciły, ale to wtedy przytrafiła mi się kontuzja, która całkowicie
przekreśliła moją karierę.
Pamiętam jak dziś, to był finał Strefowych Mistrzostw Polski. W trakcie
walki dostałem mocny cios. Sędzia zaczął mnie liczyć, ale szybko się
otrząsnąłem. Nagle poczułem, że nie mogę zacisnąć zębów. Cofnąłem się
i  poczułem, że coś jest nie tak, a  tamten ciągle na mnie nacierał.
Przyklęknąłem i  poprosiłem o  przerwę. W  końcu powiedziałem, że nie
mogę walczyć dalej. Wzięli mnie do szpitala. Okazało się, że mam pękniętą
kość jarzmową w trzech miejscach. Niewiele brakowało, a straciłbym nerw
wzrokowy. Rehabilitacja miała trwać rok, ale po sześciu miesiącach
wróciłem na ring i to był błąd. Po kilku walkach znowu poczułem okropny
ból w  tym miejscu. Poszedłem na badania neurologiczne i  tym razem
diagnoza brzmiała jak wyrok.
– Nie wiem, co będzie dalej. Albo ci oko poleci, albo nerw trójdzielny
tak cię porazi, że będziesz miał pół twarzy sparaliżowanej. Wybieraj sam –
powiedział lekarz.
Musiałem odpuścić, ryzyko było zbyt duże. Później przy zmianach
pogody przechodziły mnie ciarki po lewej stronie twarzy. Jednak na tamtym
etapie życia najgorsze było to, że po wojsku zostałem z niczym. Znowu nie
wiedziałem, co ze sobą robić. I tak trafiłem do Służby Bezpieczeństwa.

2.
Tak, zanim nadeszła wolna Polska, pracowałem w  SB. Nie wstydzę się
tego, bo nie wyrządziłem krzywdy nikomu, kto by na to nie zasłużył. Nie
zajmowałem się polityczną opozycją. Robiłem to, co funkcjonariusze
operacyjni, czyli pozyskiwałem tajnych współpracowników. Tyle że to była
praca praktycznie w  białych rękawiczkach i  bardzo delikatna. Chodziło
o przestępstwa gospodarcze, które dotyczyły wyższych sfer i osób wysoko
postawionych.
Właściwie to Służba Bezpieczeństwa przygotowała mnie do pracy pod
przykrywką. To tam pierwszy raz brałem udział w  operacji, w  której
musiałem udawać kogoś, kim nie byłem. I  szczerze mówiąc, od razu
rzucono mnie na głęboką wodę. Miałem wcielić się w rolę więźnia. To był
jedyny raz w moim życiu, gdy trafiłem do pierdla…
Chodziło o rozpracowanie grupy przestępczej zajmującej się przemytem
na szeroką skalę. Część osób z tego środowiska siedziała w więzieniu, więc
moi przełożeni uznali, że trzeba umieścić za kratkami agenta, który nawiąże
z  nimi kontakt i  dowie się o  nich czegoś więcej. Udawanie jednego
z  więźniów po to, żeby od innych przestępców uzyskać cenne informacje
na temat świata przestępczego, to doskonałe pole do działania. Pod celą
tworzą się relacje mocno koleżeńskie i  często to jedyna okazja, żeby
zasięgnąć języka. Odosobnienie i  rygor dnia codziennego sprawiają, że
więźniowie zbliżają się do siebie i  otwierają bardziej niż wtedy, gdy
przebywają na wolności.
W tym przypadku figurantów było kilku. Ze wszystkimi miałem
nawiązać znajomość. Oczywiście musiał być jakiś zmyślony powód, dla
którego garowałem. Moi przełożeni nie chcieli wlepiać mi jakichś wielkich
wyroków, więc ostatecznie stanęło na rzekomym wyroku za bójkę i wybicie
szyby wystawowej. Że niby wdałem się w  jakąś awanturę, nie
zapanowałem nad sobą i przez to trafiłem za kratki.
Administracja więzienia nie miała pojęcia, że jestem milicjantem.
Traktowała mnie jak normalnego więźnia. Tylko jeden strażnik został we
wszystko wtajemniczony. Usłyszał: „Słuchaj, pod celą będzie siedział
podstawiony milicjant”. I to wszystko. Nie wskazano mu, że chodzi o mnie.
Moi przełożeni ustalili z nim specjalne hasło na wypadek, gdyby groziło mi
jakieś niebezpieczeństwo. W  sytuacji zagrożenia miałem poprosić
o  spotkanie z  tym konkretnym strażnikiem, wypowiedzieć umówione
wcześniej zdanie, a  on by wtedy zrozumiał, z  kim tak naprawdę ma do
czynienia. Wówczas miałby za zadanie schronić mnie albo zapewnić mi
natychmiastową ewakuację. Co mogło mi grozić? Oczywiście najbardziej
bałem się dekonspiracji. Mogę sobie tylko wyobrazić, jak zareagowaliby
moi nowi koledzy, gdyby dowiedzieli się, kim w  rzeczywistości jestem
i w jakim celu zostałem zainstalowany w więzieniu.
Co do zasady w takie akcje nie wtajemnicza się większego grona osób.
Dlaczego? Bo to nie jest do niczego potrzebne. W każdej pracy operacyjnej
im mniej ludzi zna szczegóły, tym lepiej. Pomyślcie o zwyczajnym życiu.
Jeśli naprawdę chcecie zachować coś w  tajemnicy, to lepiej nie mówcie
o tym nikomu. Bo nawet jeśli powiecie tylko trzem „zaufanym” osobom, to
zaraz się okaże, że wiedzą już wszyscy. W  pracy pod przykrywką
dekonspiracja może się skończyć tragicznie. Chodzi też o  to, żeby nie
prowokować niewygodnych sytuacji. Gdyby jakiś strażnik zbyt miło się do
mnie odnosił lub swoim nieopatrznym zachowaniem dałby wyraz naszej
znajomości, to przecież któryś z  więźniów mógłby to zauważyć
i wszystkiego się domyślić.
Byłem mocno podekscytowany tą akcją. Cokolwiek mówić, różne
legendy chodziły na temat tego, co dzieje się za kratami. Przed operacją
spędziłem trochę czasu z  jednym klawiszem i  wychowawcą więziennym.
Oni opowiadali mi o  więziennych realiach. Dzięki temu mogłem się choć
trochę przygotować na to, co mnie czeka. Tylko że teoria to jedno, a życie
drugie. Bałem się. Mówiąc wprost: o własny tyłek się bałem, w dosłownym
tego słowa znaczeniu. Był dreszczyk emocji, co tam się będzie działo. No
bo jakkolwiek patrzeć, wchodzisz tam i  drzwi się za tobą zamykają.
Zasuwy opadają i słyszysz tylko dźwięk przekręcanych kluczy. Odbija się
echo. Potem wszystko się może zdarzyć. Pierwszego dnia wrażenie robił na
mnie specyficzny zapach wypastowanych podłóg. To okropne miejsce było
pięknie wybłyszczone. Pomyślałem: „O co tu, kurwa, chodzi?”. Ten połysk
nijak się miał do atmosfery, która tam panowała.
Pierwszej nocy w  ogóle nie przespałem. Czułem stres, bo nie
wiedziałem, jak się obchodzić z  tymi ludźmi i  jak do nich zagadać. Jak
wchodzisz pod celę, to patrzysz, które kojo jest wolne, rzucasz mandżury
i zajmujesz swoje miejsce. Jako świeżak lądujesz na gałęzi, czyli na łóżku
na piętrze. Ja akurat nie miałem z tym problemu, bo zawsze lubiłem spać na
wysokości.
Jak należy postępować w takim miejscu, żeby na wstępie nie narazić się
innym? Nie rżnąć cwaniaka ani głupka, tylko zachowywać się normalnie.
Do wszystkich odnosić się z  szacunkiem, szczególnie do strażników. Nie
podskakiwać, bo i tak nic nie wskórasz. No bo co zrobisz? Jak narozrabiasz,
to położą cię na łoże, przytwierdzą pasami i  potem dwanaście godzin
poleżysz sobie tak bez ruchu. Jeszcze ci jakieś pudełko zapałek pod plecy
włożą, żeby dostarczyć dodatkowych atrakcji. Spokój i pokora tutaj bardzo
się przydają.
Z czym kojarzy mi się pobyt w  więzieniu? Przede wszystkim
z  potworną nudą. Monotonia dnia codziennego jest czymś bardzo
przygnębiającym. O  szóstej jest pobudka. Na powitanie leciała przez
radiowęzeł melodia z  Lata z  radiem. Miałem jej dosyć. Po pobudce
porządki i  oczekiwanie na rozdział prac. Sprzątanie, mycie, strzyżenie
trawników, wyrywanie trawki między kafelkami na spacerniaku… Potem
obiad. Ćwiczenia fizyczne, pompki. A  z  tyłu głowy ciągle najważniejszy
cel: pozapinać się jakoś z tymi ludźmi i uzyskać jak największą wiedzę na
temat grupy przemytników.
W więzieniu z  chłopakami często graliśmy w  karty. W  pokera
i  w  oczko. Do tej pory nie znam zasad żadnych innych gier karcianych,
tylko tych dwóch. Nawet nieźle mnie tam wyszkolili w  tym więzieniu
i  pokazali parę sprytnych sztuczek. Pod celą rozmawia się o  wszystkim
i  o  niczym. Często wspomina się pobyty na wolności i  snuje plany na
przyszłość. Zawsze też znajdzie się ktoś, kto interesuje się kodeksem
karnym. Więźniowie często wspólnie rozkminiają, jak wyjść obronną ręką
z  problemów, w  które się wpakowali. Budują razem strategie sądowe,
wertują paragrafy. Na dobrą sprawę siedząc pod celą, można mocno
dokształcić się z wiedzy prawniczej. No i przyznaję, że chłopaki mieli tam
niezłą wyobraźnię. Usłyszałem wiele porad, jak nie dać się złapać policji.
Generalnie człowiek chłonie tam wiedzę na każdy temat i  stara się zająć
czas czymkolwiek, bo inaczej z nudów idzie się zabić.
Jednocześnie ci więźniowie wszyscy byli tacy mądrzy, a  później i  tak
zazwyczaj kończyli tak samo. Wielcy specjaliści od unikania kłopotów,
którzy zaraz znowu trafiali do paki. Ale w  jakimś sensie polubiłem tych
ludzi. Coś dziwnego działo się z moją psychiką: zaczynałem im współczuć.
To byli przestępcy, więc zasłużyli sobie na taki los. Jednak wielu z  nich
miało kochające rodziny, dzieci. Trudno było przejść obok tego obojętnie.
W kryminale, jak wiadomo, najgorszy gatunek ludzi to cwel, czyli
człowiek wykorzystywany seksualnie przez innych więźniów. Nie życzę
nikomu znalezienia się w takiej roli. Tacy więźniowie jedzą na bardachach,
czyli na kiblach. Nie mogą niczego dotykać i niczego powiedzieć. Stanowią
podgatunek, nad którym znęcają się „gitowcy”.
Zarazem ci „git ludzie” od grypserki to jak dla mnie zwykli idioci. Do
dziś myślę o  nich z  obrzydzeniem. Tacy niby zajebiści, a  przy pierwszej
lepszej okazji chuja w  gównie maczali. Obrzydliwość. Grypsujący, jak
również wiadomo, mają swój określony kodeks zachowań. Pamiętam, że
dość szybko dowiedziałem się, na czym polega tak zwana procedura
odkurwiania okienka. Było tak: jak klawisz zamykał okno, no to siłą rzeczy
musiał pociągnąć za uchwyt własnymi rękoma. To wtedy uznawano, że
„okno się skurwiło”. Ruszała procedura. Trzeba było okno wyczyścić
i odkazić. Jeśli ktoś tego uchwytu dotknął, to nie wolno było mu podawać
ręki. Coś na takiej zasadzie, jak szkolna zabawa w „syfa”.
W więzieniu grypser to wielkie panisko, które pomiata innymi. Ale
zwykle jak takie panisko wychodzi później na wolność, to już przestaje być
takim chojrakiem. Na piwo go nie stać i musi żebrać o pięćdziesiąt groszy.
Albo czyści kible, żeby trochę dorobić. Tak jak frajerzy, nad którymi
wcześniej znęcał się za kratami.
Niektórzy osadzeni myślą, że swoją butą czy cwaniactwem coś tam
ugrają. Guzik prawda. Zakład karny to jest zupełnie inny świat niż ten, do
którego przywykli na wolności. Mogą sobie pisać tysiące pism i podań, ale
w większości przypadków nic im to nie da. Dlatego przeciętny więzień to
maruda, wiecznie narzekający na swój marny los. No i  oczywiście każdy
z nich jest niewinny. Zawsze mnie to ciekawiło: zamiast sobie przyjąć jakąś
linię obrony i zawalczyć o możliwie najniższy wyrok, to każdy uważa, że
został wrobiony. No cuda po prostu, sami niewinni mnie otaczali.
Wielu więźniów tak naprawdę cieszy się na powrót za kratki. Dla nich
to jest świat, który dobrze znają i  w  którym więcej znaczą. Wychodzą
z założenia: „Czego nam tam właściwie brakuje?”. Jeść im dają, światło za
nich zgaszą.
Pozwolę sobie tutaj na małą dygresję. Gdy odszedłem z  SB, to zanim
jeszcze zostałem policyjnym przykrywkowcem, przez lata pracowałem jako
antyterrorysta. Pamiętam, jak kiedyś złapaliśmy jakiegoś gościa, który
chciał się włamać do sklepu spożywczego. Chłopak miał wyjątkowego
pecha – wybił szybę akurat w  momencie, gdy my przejeżdżaliśmy obok.
Później musiałem w jego sprawie zeznawać w sądzie. Pamiętam, jak sędzia
wskazał na tego faceta i zapytał mnie, czy to był ten, który próbował okraść
sklep. Zerkam na typa. Widzę, że jest dobrze zbudowany, ogolony,
schludnie ubrany w więzienne ciuchy.
Mówię:
–  Wysoki Sądzie, niech facet schudnie i  zarośnie trochę, to może go
poznam.
Jak my go zatrzymywaliśmy, to przypominał menela. Chudy, z wielkim
zarostem, łachmyta zwyczajny. A  odkąd trafił pod celę, to nagle odżył.
Dostał regularne posiłki, miał czas na sen, a z nudów zawsze mógł trochę
poćwiczyć. No więc niektórzy traktują pobyt za kratkami jak wakacje i nie
martwią się tak bardzo perspektywą ewentualnego powrotu.
Jednak mnie samego ta akcja mocno wymęczyła. Psychicznie,
oczywiście. Spędziłem w  więzieniu osiem długich miesięcy. Wbrew
pozorom trzeba się trochę nagłówkować przy tego typu operacji. Po
pierwsze, tak rozmawiać, żeby czegoś sensownego się dowiedzieć. Celem
nadrzędnym była pomoc w  rozpracowaniu grupy przestępców. Po drugie,
nie wolno dać się zdekonspirować. A po trzecie, mój pobyt tam wiązał się
z  częstymi wyjściami na wolność, pod pozorem wyjazdów na
przesłuchania. W  rzeczywistości spotykałem się w  bezpiecznym miejscu
z  oficerami prowadzącymi, którzy poszerzali moją wiedzę o  swoje nowe
ustalenia. Nieraz też ukierunkowywali mnie na pewne nowe tematy. Prosili,
by podrążyć jakąś konkretną kwestię, i wprowadzali w kolejne zagadnienia.
Dlatego często gdy moi współwięźniowie o  czymś rozmawiali, a  ja
dołączałem do nich, to miałem znacznie lepsze rozeznanie, niż oni mogli
przypuszczać. Oczywiście wszystko zachowywałem dla siebie. Najgorsze,
co można zrobić w takiej operacji, to pokazać figurantom, że się dużo wie.
To wszystko wymagało ode mnie stałej uwagi i ostrożności.
Trudno do końca ocenić zyski z tego typu operacji, gdy pod określoną
legendą funkcjonariusz sam idzie za kratki. Na pewno za każdym razem
jest to szansa, by poszerzyć wiedzę operacyjną. A  kto wie, kiedy pewne
informacje się przydadzą? Ja wszystko, co usłyszałem od figurantów,
przekazałem moim przełożonym. Sądzę, że tej wiedzy nie zdołaliby
uzyskać klasycznymi metodami.
Generalnie zdobywanie wiedzy operacyjnej za kratkami to stąpanie po
kruchym lodzie. Na każde słowo trzeba uważać. Nie wolno przesadzić. Nie
wolno zadawać zbyt wielu pytań. Nie można się spieszyć. W  cenie jest
cierpliwość. Trzeba zdobyć zaufanie i  zbratać się z  ludźmi. Zbudować
dobre relacje. To jest najważniejsze.
Jak przychodzi do ciebie paczka, to należy podzielić się ze
współwięźniami. Ja zawsze dzieliłem się papierosami. W  gwarze
więziennej mówiło się na nie „ćmyki”. Były różne pomysły na to, jak
zaskarbić sobie sympatię pozostałych osadzonych.
Ile udało mi się dowiedzieć? Sporo. Przede wszystkim miałem dobre
rozeznanie na temat kontaktów koleżeńskich i  powiązań poszczególnych
osób z  tego środowiska. A  to bardzo przydaje się w  bieżącej pracy
operacyjnej. Czyli: kto z kim trzyma, kto z kim dokonuje przestępstw, kto
komu podlega i tak dalej.
Czy siedząc osiem miesięcy w  więzieniu, myślałem sobie, jak bardzo
dziwną mam pracę? Skłamałbym, gdybym zaprzeczył. Człowiek zaczyna
zadawać sobie pytania: „Co ja tu, do licha, robię?”. Dzień w  dzień
wałkowałem jakieś tematy, udając więźnia. Ciągle zastanawiałem się, kiedy
docisnąć, a kiedy odpuścić, przy czym – żeby nie dać się wsypać – częściej
musiałem trzymać gębę na kłódkę. I  tak mi mijały kolejne miesiące życia
w  całkowicie wyizolowanym i  udawanym świecie. Cieszę się, że mam to
już za sobą.

3.
Moja kariera w Służbie Bezpieczeństwa trwała cztery lata. Przez większość
czasu byłem tak zwanym oficerem obiektowym, który pilnował porządku
w  zakładach pracy. Miałem za zadanie przeciwdziałać
nieprawidłowościom. Z  dzisiejszej perspektywy nazwalibyśmy to
zwalczaniem przestępczości gospodarczej. Poza tym tropiliśmy
niegospodarność, patrzyliśmy na ręce dyrektorom. Nasze zainteresowanie
budziły wszelkie sygnały na temat dziwnych inwestycji albo złego
zarządzania funduszami zakładowymi. Oczywiście ja sam kompletnie się
na tym nie znałem. Korzystałem ze wsparcia konsultantów, którzy
rozkminiali tego typu ekonomiczne kwestie. Gdy spływała informacja od
nich, wtedy dla mnie pojawiało się pole
do działania.
Oczywiście moja praca opierała się na pozyskiwaniu tajnych
współpracowników. W jaki sposób? Nieraz przyłapało się kogoś na jakiejś
kradzieży czy innym przekręcie. Wtedy przymykaliśmy na to oko, ale
w zamian oferowaliśmy współpracę.
Wbrew obiegowym opiniom nie było trudno skłaniać ludzi do
współpracy. Zwykle najlepiej działały zachęty finansowe. Żadne tam
groźby albo szantaże. Niektórzy sami się do nas zgłaszali w  ramach
„właściwej postawy obywatelskiej”. To byli tego typu ludzie, co to lubią
powiedzieć sobie dwa słowa na swojego sąsiada.
Wszyscy moi tajni współpracownicy przystali na stałą współpracę
w  zamian za pieniądze. To był układ, który im odpowiadał. Traktowali to
biznesowo. Oczywiście dziś najwięcej się mówi o  pozyskiwaniu ludzi
metodą kija: przemocą lub szantażem. Tak naprawdę była to tylko
niewielka część spośród wszystkich przypadków. No bo na logikę: co to za
współpracownik, którego musisz zastraszać? Nie ma tu pola do rzetelnej
i owocnej kooperacji. Raczej pojawia się niebezpieczeństwo: skoro ja gram
z  nim ostro, to on może wprowadzać mnie w  błąd nieprawdziwymi
informacjami. Kryć osoby będące w naszym zainteresowaniu bądź celowo
sprowadzać na manowce. Ponadto taki tajny agent tylko czeka na to, żeby
się wyrwać z tego potrzasku. Ani razu nie spotkałem się jednak z sytuacją,
by ktoś odmówił mi rozmowy, bo „jestem z SB”.
Czy lubiłem tę pracę? Dla mnie to był pewien etap na drodze życia.
Cieszyłem się, że mam do czynienia z  pracą operacyjną. Najgorsze, co
mogłoby mnie spotkać, to siedzenie za biurkiem. Znam takich mistrzów
w służbach – do dziś się tacy zdarzają – co to do pracy przychodzą strugać
ołówki i  szlaczki w  notesie rysować. Tacy fachowcy potrafią robić takie
kariery przez wiele lat, za co jeszcze dostają awanse. Ich praca to kawka,
pogaduszki, a  potem lufa jedna i  druga. Ja tak nie chciałem. Jak mogłem
trochę popracować operacyjnie, to byłem szczęśliwy. Tę grupę od
przemytów udało się rozbić, także dzięki informacjom na ich temat
zdobytym przeze mnie w  więzieniu. To było ciekawe doświadczenie.
Jednak na co dzień brakowało mi adrenaliny. Zacząłem się nudzić,
a  w  Polsce w  rozwijała się zawodowa jednostka antyterrorystyczna.
Wiedziałem, że to będzie coś dla mnie.

4.
Do AT trafiłem w  1985 roku. Wtedy tę jednostkę potocznie nazywano
„tygrysami”. Szybko okazało się, że dostałem to, czego chciałem. W  tej
robocie na brak wrażeń nie można było narzekać.
Pamiętam dokładnie moją pierwszą akcję. Chodziło o  zatrzymanie
jakiegoś drobnego podwarszawskiego watażki. Był wieczór, jechaliśmy na
sygnale.
Wyjeżdżamy z Warszawy, mijamy kolejne ulice i skręcamy w kierunku
Pruszkowa. A tu nagle „bum!”, z prawej strony wyskakuje jakiś samochód
i  wjeżdża prosto na nas. Odbijamy w  bok, aż w  końcu stajemy na środku
skrzyżowania. Kolega, który siedział na przednim fotelu, tak nieszczęśliwie
uderzył w  drzwi, że zerwał sobie cały biceps. Pomyślałem sobie: „Ja
pierdolę, nieźle zaczynam karierę”. Ale co się źle zaczyna, to się dobrze
kończy. Do tego klienta, którego mieliśmy zatrzymać, było już niedaleko.
Otworzyliśmy tylko klapę samochodu, wzięliśmy cały arsenał broni,
amunicji i przeładowaliśmy wszystko do drugiego auta. Klimat był niezły,
bo to wszystko działo się na samym środku skrzyżowania. Udało nam się
oporządzić w  miarę sprawnie i  ruszyliśmy dalej. Na miejscu
przeprowadziliśmy skuteczną akcję, choć ja osobiście miałem w  niej
niewielki udział. Widziałem, jak moi koledzy antyterroryści wchodzą po
gościa, a  potem już tylko, jak go niosą do samochodu. Cóż, zadaniem
świeżaków w AT było głównie pilnowanie sprzętu, a ja stawiałem dopiero
pierwsze kroki…
Z  czasem zacząłem brać udział w  akcjach jako pełnoprawny członek
ekipy. I  była to prawdziwa szkoła życia. Mieliśmy do czynienia
z  najniebezpieczniejszymi bandziorami. Ci najmądrzejsi na nasz widok
zachowywali się spokojnie. Widzieli, że i  tak nie mają szans. Zawsze siły
i środki były tak dobierane, żebyśmy mieli odpowiednią przewagę. To nie
jest tak, że jeden komandos idzie na dziesięciu. Jeśli bandyta stawiał opór
i nie daj Boże zrobił komuś krzywdę, to musiał się liczyć z tym, że zginie.
My nie chcieliśmy do tego dopuścić, ale takie ryzyko zawsze było brane
pod uwagę.
Nieraz zdarzały się nieprzewidziane sytuacje. Pojechaliśmy kiedyś do
małej wioski pod Warszawą. Przyszło zgłoszenie, że goły facet po jakimś
budynku biega, rozbiera nie tylko siebie, ale i komin z cegieł, i rzuca nimi
w  przechodniów. Zrobiliśmy rozeznanie, okazało się, że ten budynek to
taka murowana szopa z  mocno spadzistym dachem. Wpadliśmy na prosty
pomysł: część chłopaków zapozoruje atak i  przykuje jego uwagę, a  my
przyczaimy się od tyłu, wdrapiemy się na ten dach i w czasie gdy figurant
będzie zajęty przez resztę ekipy, my go zatrzymamy.
Nie wszystko poszło tak, jak założyliśmy. Zaskoczyłem faceta od tyłu
i uderzyłem go w potylicę, tak żeby stracił na chwilę przytomność i dał się
obezwładnić. Zwykle uderzenie w  potylicę załatwia sprawę. Zaczął się
osuwać, więc teoretycznie osiągnąłem zamierzony efekt. Spokojnie się po
niego schyliłem, ale niestety jednego nie wziąłem pod uwagę: taki psychol,
co na golasa rzuca cegłami w przechodniów, to nadaje na zupełnie innych
falach. Zamiast paść na ziemię, to on raptem ożył i chwycił mnie za nogi.
Przewróciliśmy się obaj i zaczęliśmy się zsuwać z dachu. On już częściowo
był poza dachem, ja jeszcze cały na powierzchni. Na szczęście w  tym
czasie dopadł nas kolega, zdążył go chwycić i  przytrzymać. Wtedy reszta
podbiegła go złapać.
Takich psycholi nigdy nie wolno lekceważyć. Kiedyś na Pradze facet
nam się zabarykadował w  mieszkaniu. Był sam, ale jego matka
powiadomiła nas, że zwariował i  grozi odkręceniem kurków z  gazem
i wysadzeniem całego budynku. No więc pojechaliśmy tego gościa zwinąć.
Chcieliśmy wyważyć drzwi i normalnie wejść do środka, ale on poprzynosił
całe wyposażenie domu i  poustawiał tuż przed drzwiami. Stół, krzesła,
półki, szafki i  co tam jeszcze miał pod ręką. Uznaliśmy, że w  takim razie
my będziemy się z  nim lekko szamotać przy tych drzwiach, żeby skupić
jego uwagę, a  w  tym czasie dwóch kolegów wdrapie się po oknach
i wejdzie do tego mieszkania przez balkon.
Przesuwaliśmy się z tymi drzwiami coraz dalej. Przywaliliśmy młotem
kilka razy, aż poszły wszystkie zawiasy. Tak udało nam się sforsować
pierwszą przeszkodę. On coś tam do nas wykrzykiwał i  rozbudowywał
swoją barykadę. Po chwili chłopaki dały nam znać, że są już na balkonie.
Wtedy ten facet odwrócił się w ich kierunku, zobaczył naszych i z całej siły
rzucił w nich siekierą, którą akurat miał pod ręką. Bogu dzięki w nikogo nie
trafił. W  międzyczasie, gdy figurant zainteresował się kolegami
wchodzącymi przez balkon, nam udało się stworzyć małą szczelinę w jego
barykadzie i pojedynczo przedostać do środka. Ja wszedłem pierwszy.
Staję, a  on patrzy na mnie wzrokiem wariata. Widzę, że jest bojowo
nastawiony. Ale stoi jak wryty, bez ruchu. No to ja mu cyk!, z  całej siły
prosto w szczękę. Patrzę, a on stoi dalej, jakby był wbity w ziemię. No to
walę drugi raz, ale sytuacja się powtarza. Ani nie upada, ani nie reaguje. Po
prostu stoi jak debil i się gapi. Myślę: „Kurwa, co to za koleś?”. Ściągam
kask z  głowy, biorę rozmach i  jeb! mu jeszcze raz z  całej siły. W  końcu:
udało się! Koleś nareszcie padł na ziemię. To był jakiś wariat. Zblokowane
synapsy, opóźnione reakcje, a przez to zupełnie inne czucie. Niebezpieczna
mieszanka.
W AT naprawdę nie brakowało adrenaliny. Wiele akcji robiliśmy
w  cywilu. Zasadzki, zdejmowanie figurantów z  ulic, lokali i  innych
zatłoczonych miejsc. Bywały akcje, gdy zatrzymywaliśmy bandytów na
przykład w  restauracjach. Wówczas pojawialiśmy się tam wcześniej,
w  normalnych ubraniach i  organizowaliśmy obserwacje. Figurant siedział
i pił sobie kawkę, a dookoła był już obstawiony przez nasz oddział. To też
wymagało dyskrecji i  pewnej aktorskiej gry. Dopiero na umówiony znak
przechodziliśmy do akcji i kładliśmy człowieka na glebę.
Czasami bywało też śmiesznie. Pamiętam, jak kiedyś zabezpieczaliśmy
kantor w Warszawie, w którym miało dojść do napadu. Udawaliśmy ekipę
hydrauliczną. Przebraliśmy się normalnie w  kombinezony robocze
i wjechaliśmy przez bramę na podwórko. Przygotowaliśmy się jak należy:
w  jednej ręce szpadle, w  drugiej siatka z  piwem. W  końcu ekipa to ekipa
(śmiech). No i  zaczęliśmy tam łazić w  oczekiwaniu na akcję. Tu
wykopaliśmy dołeczek, tam wykopaliśmy dołeczek i  wszystko byłoby
dobrze, gdyby nie emeryci i  renciści. Zaczęli do nas podchodzić
i wypytywać: „A co panowie tu robią? Czy jest zgoda administracji? A po
co te dołki?”. Ściemnialiśmy, że to tylko dołki w ramach pomiarów i zaraz
je zasypiemy. Jednak w  końcu się wkurwiłem i  rzuciłem do chłopaków:
„Chodźcie, usiądziemy sobie na murku i wyciągniemy piwo”. Tyle tylko, że
piwo wylaliśmy i  wlaliśmy do butelek wodę. W  końcu musieliśmy być
trzeźwi na wypadek, gdyby doszło do strzelaniny. No i  siedząc z  tym
piwem, mieliśmy już spokój, bo uchylający się od pracy robotnicy już na
nikim nie robili wrażenia (śmiech).

5.
W trakcie mojej kariery w AT miała też miejsce tragiczna sytuacja, która do
dzisiaj we mnie siedzi. Był kwiecień 1996 roku, ja już byłem wtedy
dowódcą jednej z sekcji. Mieliśmy taką zasadę, że funkcjonariusze, którzy
prowadzili samochody, mieli obowiązek przed skończeniem służby
pojechać nimi na stację i  je zatankować. Jedną z  takich osób był, nasz
instruktor pirotechnik, pseudonim „Krasnal”. Musiał już tylko napełnić bak
swojego auta, a  potem mógł wrócić spokojnie do domu. Nagle przyszła
jednak informacja, że na stacji Shell przy ulicy Ostrobramskiej
w Warszawie podłożono bombę. To była typowa robota dla nas. „Krasnal”
skontaktował się ze mną przez radiostację i zapytał, czy zamiast wracać do
jednostki, może jeszcze pojechać na Shella pomóc chłopakom. Nie
zgodziłem się, bo na miejsce ruszyła już cała sekcja pirotechników. On się
upierał, a  ja mu tłumaczyłem: „Krasnal, wracaj do bazy. Na stacji są
chłopaki. Ty odstaw samochód i idź do domu. Naprawdę nie ma potrzeby,
żebyś tam jechał”. Niestety nie chciał odpuścić. Zarzekał się, że na miejscu
jest jeden z  kolegów, który jeszcze nigdy nie miał z  taką sytuacją do
czynienia. I że jego doświadczenie może mu się przydać. Po prostu chciał
tę odpowiedzialność wziąć na siebie. W  końcu dopiął swego. Dałem mu
zgodę. Niestety akcja miała tragiczny finał. Kiedy „Krasnal” podszedł do
ładunku, nastąpił wybuch. Mimo że był ubrany w  specjalny strój
antyodłamkowy, siła uderzeniowa była tak duża, że odrzuciła go na sześć
metrów i  urwała mu dłoń. Z  przyłbicy antyodłamkowej, która ma chyba
z  dwa i  pół centymetra, nie zostało nic. Nawet najmniejszy kawałek…
Wszystko się rozsypało w drobny mak. „Krasnala” wzięli do karetki, ale nie
udało się go uratować.
Może gdybym się nie zgodził, to Krasnal nadal byłby wśród nas?
Ciężko mi z tym, choć wiem, że w naszym zawodzie takie roztrząsanie nie
ma większego sensu. Gdyby nie on zajął się ładunkiem, musiałby to zrobić
mniej doświadczony kolega, którego Krasnal postanowił wyręczyć. I może
to on by wtedy zginął? A może miałby więcej szczęścia i wszyscy wyszliby
z tego cało? Nie wiem, co by się stało.
Rozdział 5
POKORA
MÓWI JUREK „ZWIERZAK”
1.
W AT mieliśmy kolegę, który w  pewnym momencie odszedł do nowo
powstającego warszawskiego Biura do Walki z  Przestępczością
Zorganizowaną. W skrócie mówiliśmy na to pezety. Nikt się nie tłumaczył,
po co tam poszedł i  co tam robi. Poszedł i  tyle. Straciliśmy kontakt. Ale
któregoś dnia on sam odezwał się do mnie.
–  Słuchaj, w  SB pracowałeś operacyjnie, pozyskiwałeś agentów,
legendowałeś się… A  u  nas właśnie powstaje coś podobnego. Może
chciałbyś spróbować? – zapytał.
– Wiesz co, ja tu jestem kierownikiem sekcji szkoleniowo-szturmowej
i nie jest mi źle. Ale daj mi kilka dni, to się zastanowię – odpowiedziałem.
Siadłem w moim małym gabineciku w siedzibie AT i zacząłem myśleć.
Miałem wszystko poukładane: zespół trenerów, instruktorów, plany,
programy szkoleniowe, zgrupowania… Wtedy częściej niż w  boju byłem
już za biurkiem, a  przecież tego zawsze chciałem uniknąć. Brakowało mi
emocji. Praca szkoleniowa była ważna i potrzebna, ale znów w moim życiu
dopadła mnie nuda. Ale może by tak wrócić do dawnej adrenaliny?
W końcu zadzwoniłem do tego kolegi i powiedziałem:
– No dobra, możemy spróbować. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.
Tak naprawdę była to spontaniczna decyzja. Wiedziałem, że
przechodząc z  AT do pezetów, stracę finansowo. Choć jako etatowemu
przykrywkowcowi mogli zaoferować mi najwyższe możliwe zarobki, to
i  tak jako kierownik sekcji w  AT zarabiałbym więcej. Była to co prawda
różnica rzędu kilkudziesięciu złotych, ale jednak.
Nie wiedziałem, w  jaki świat wkraczam, ale mimo wszystko
postanowiłem zaryzykować. Rozmowa kwalifikacyjna była w  zasadzie
formalnością. Praktycznie z marszu przyjęto mnie na kurs przykrywkowy –
dopiero drugi w historii polskiej policji. Na początku brano po prostu ludzi
z  polecenia. Wyszukiwano policjantów z  różnych wydziałów, którzy
mogliby się nadawać do tej roboty, i  namawiano ich, żeby spróbowali
swoich sił w zupełnie nowej roli.
Kolegom z  AT nie mogłem powiedzieć, co będę robił naprawdę.
Oficjalna wersja była taka, że przeszedłem na emeryturę. Jak mnie czasami
któryś podpytywał, jak tam życie po służbie, to musiałem wymyślać jakieś
głupoty. Wszystko było ściśle tajne.
Funkcjonariusze, którzy w  latach dziewięćdziesiątych tworzyli
przykrywki w  Polsce, to byli prawdziwi fachowcy po szkoleniach
w  angielskim Scotland Yardzie. Podkreślam to, bo Anglicy mieli świetnie
rozwiniętą policję i bardzo dobre doświadczenia przykrywkowe. Zresztą na
kursie mieliśmy okazję poznać dziewczynę, która przez trzy lata pracowała
pod przykryciem w IRA i wyszła z tego cała. Choć widać było po niej, że
swoje przeżyła. I  trudno się dziwić, bo trzy lata pracy pod przykryciem
w  niebezpiecznej organizacji terrorystycznej to jak dziesięć lat życia
u normalnego człowieka. Opowiadała nam o bojownikach z IRA i to były
straszne historie. Anglicy działali w  ten sposób, że najpierw
przykrywkowcy rozpracowywali operacyjnie konkretnych figurantów,
przekazywali informacje swoim prowadzącym, wtedy do akcji wkraczały
brytyjskie siły specjalne SAS, a  oni potem musieli tam zostać i  się
utrzymać. Bardzo ciężkie zadanie. W  Polsce przykrywkowiec po akcji
najczęściej się zawija i tyle go widzieli. Nie musi działać dalej w grupie, tak
jak oni działali w IRA.

2.
Mój kurs na przykrywkowca zaczął się wiosną 1996 roku. Pierwsze
wrażenia? Zobaczyłem grupę twardych ludzi, spośród których część
przypominała gangsterów. Pomyślałem, że będzie ciekawie. To byli
operacyjniacy z  krwi i  kości. Mieli swój styl bycia, zachowania, slang,
odzywki. Charakterystyczne było też to, że każdy próbował dominować.
W grupie mieliśmy zarówno dziewczyny, jak i  chłopaków. Łącznie
około dwudziestu osób i jeden wielki burdel na kółkach. Zwykle policjanci
to ludzie raczej zdyscyplinowani, ale my wszyscy podchodziliśmy do życia
z wielkim dystansem. Tymczasem przełożeni wymagali od nas dyscypliny.
Chcieli, żebyśmy uzupełniali dokumenty, chodzili na badania
psychologiczne i traktowali poważnie tego typu pierdoły. A my to wszystko
mieliśmy w  dupie. Każdy z  nas był niepokorny. Ogarnięcie ekipy
składającej się z takich osobliwości było naprawdę ciężkie.
Jeśli zajęcia rozpoczynały się o  dziesiątej rano, to wychodziliśmy
z  założenia, że wystarczy przyjść na dziesiątą trzydzieści. Jeszcze kawę
sobie dokończymy, ciastko zjemy. No bo jak, oni nas będą ustawiać?
Aż w końcu dostaliśmy opierdol.
–  Większość z  was to oficerowie, a  zachowujecie się jak dzieci. Nie
przyjechaliście się tu bawić, więc ogarnijcie się. Jak zajęcia są o dziesiątej,
to macie być, kurwa, o dziesiątej! – powiedział jeden z prowadzących.
– No dobra, niech będzie (śmiech).
Wstępne szkolenia odbywały się w  ośrodkach należących do szkół
policyjnych. Dopiero na kolejnym etapie, kiedy została już
wyselekcjonowana ostateczna grupa, to zmieniły się lokalizacje.
Spotykaliśmy się w  hotelach, ośrodkach agroturystycznych i  w  tego typu
miejscach.
Same kursy odbiegały od zwykłych szkoleń policyjnych. W  miarę
regularne były tylko posiłki. Natomiast zajęcia tak naprawdę odbywały się
cały czas. Musieliśmy być do dyspozycji przez dwadzieścia cztery godziny
na dobę. I co ciekawe, nie zabraniano nam pić alkoholu. Z tym że jak ktoś
zadzwonił do ciebie o drugiej w nocy i kazał się stawić w ramach szkolenia,
to nie było zmiłuj.
Kluczową rolę w  kursie odgrywały scenki. One miały imitować
prawdziwe życie, czyli spotkania policjantów udających przestępców
z prawdziwymi bandytami. W końcu to na tym miała polegać nasza robota.
Przełożeni chcieli, żebyśmy wyuczyli się odpowiednich zachowań.
Próbowali z  nami wszystko przećwiczyć i  muszę przyznać, że była to
prawdziwa szkoła życia.
Jedni z nas grali role figurantów, a drudzy – przykrywkowców. Bywało,
że scenka była organizowana nagle, o  drugiej w  nocy. Trzeba było wstać
i spotkać się z „figurantem”, żeby „załatwić interes”. Jaki? To zależało od
pomysłu prowadzącego zajęcia. Na przykład trzeba było udawać spotkanie
z handlarzem narkotyków i kupić od niego kilogram koksu. Niektóre scenki
były nagrywane, a potem szczegółowo omawiane.
Na czym dokładnie to polegało? Powiedzmy, że jeden z nas miał zagrać
rolę dilera. No i prowadzący szkolenie mówił mu wcześniej tak:
–  Słuchaj, przyjedzie do ciebie klient. Powoła się na Stefana i  będzie
chciał od ciebie kupić amfetaminę. Do pewnego momentu lekko go
„przetestuj”. Traktuj z podejrzliwością. Spytaj, skąd jest, kim jest i kto go
przysłał. A ostatecznie daj mu kupić towar, po który przyjechał.
Równocześnie druga osoba, która miała wcielić się w  rolę
przykrywkowca, dostawała własne instrukcje:
–  Spotkaj się z  nim i  powołaj na Stefana. Powiedz, że chcesz kupić
trzydzieści deko amfetaminy, i  sprawdź, jak on zareaguje. Zapewnij, że
następnym razem przyjedziesz po więcej.
Oczywiście kursant grający przykrywkowca nie był uprzedzony, że
pojawią się jakieś problemy i  że tamta druga osoba będzie go nagle
o wszystko wypytywała. Chodziło o to, żeby sprawdzić, czy ten, który się
szkoli, da sobie z tym radę i nie powie o dwa słowa za dużo.
W tych scenkach raz kupowało się narkotyki, innym razem broń,
a  w  jeszcze innej sytuacji próbowało się wręczyć łapówkę. Na początku
największą trudność stanowiło to, że to jednak była tylko imitacja
prawdziwego życia. Zabawa, teatralny spektakl. Dla kogoś z boku mogło to
wyglądać jak rozmowa dwóch wariatów. Z czasem jednak zaczęło nam to
wchodzić w krew. Zapominaliśmy, że to była tylko gra. Nawet ubieraliśmy
się odpowiednio do tych scenek. Jak była sprawa korupcji biznesowej, to
wszyscy musieli założyć  garnitur, a  na stole lądowała kawa, koniaczek
i  stos dokumentów. W jednej sytuacji trzeba się było zachować jak cham,
a  w  innej jak esteta. W  końcu tak się w  to wciągnęliśmy, że nawet na
stołówce odgrywaliśmy scenki między sobą.
Wiele nas to nauczyło. Przede wszystkim sztuki improwizacji. Czasami
przełożeni wymagali od nas, powiedzmy, dość obcesowych zachowań.
A prościej mówiąc, chcieli, żebyśmy się nawzajem „dojeżdżali”. No bo tak
zwykle zachowują się przestępcy. To nie są mili ludzie, którzy dobijają
targów tak, jak robią to biznesmeni w  białych kołnierzykach. Więc nieraz
chodziło o  to, żeby zacząć temat łagodnie, przywitać się, a  potem
prowadzić rozmowę na ostro. Finalnie jednak celem miało być kupienie
towaru – broni, narkotyków, fałszywych pieniędzy, czy co tam jeszcze
można sobie wyobrazić.
Czasami jednak emocje brały górę, bo jeden z drugim za bardzo wczuli
się w  role. Nie zawsze też trzymaliśmy się założeń, więc dochodziło do
awantur. Ktoś wchodził i zgodnie z założeniami scenki mówił, że przysłał
go przysłowiowy Wiesiek. No i że chce kupić towar. A tamten:
– Chuja ci sprzedam!
– Jak to? Przecież Wiesiek mnie przysłał.
– No i co z tego? Niech sam przyjedzie.
I chuj, koniec rozmowy. Ten pierwszy się wkurzył, wstał, przerwał
wszystko. Na to wszedł prowadzący:
– Co wy odpierdalacie?
– Bo tamten się nie trzyma roli!
Jak w przedszkolu (śmiech).
Bywało też tak, że starsi i  bardziej doświadczeni policjanci mieli za
zadanie prowokować młodych, albo na odwrót. Przykładowo stary dostał
następujące zadanie: „Przyjedzie do ciebie leszcz, więc załatw sprawę
w taki sposób, że weźmiesz od niego kasę, ale w międzyczasie podmienisz
mu towar. Niech wyjdzie od ciebie z chałą”.
A młodemu mówiło się: „Wejdź do niego, daj mu kasę, weź towar i od
razu spytaj, dlaczego chce ci sprzedać chałę. Bo to taki typ, który zwykle
wszystkich oszukuje. Od razu go opierdol”.
No i  nie było wiadomo, jak taka rozmowa się potoczy. Chodziło o  to,
żeby sprowokować ich do konfrontacji i zobaczyć, jak z niej wybrną. Stary
mógł powiedzieć: „Jesteś u  mnie, wypierdalaj i  ciesz się, że wychodzisz
cały i zdrowy”, albo żeby naprawić interes: „Okej, przepraszam. Myślałem,
że jesteś jeleń i cię nawinę na rogi. Nie udało się. Masz tu towaru z górką,
flachę do tego i zapomnijmy o sprawie”.
Każde rozwiązanie niosłoby za sobą jakieś konsekwencje i  każde
wymagałoby odpowiedniej reakcji ze strony młodego. Na przykład
w  wypadku agresywnej reakcji figuranta, młody powinien zadziałać tak,
żeby wyjść z tego z twarzą, pokazać, że nie jest frajerem, ale jednocześnie
utrzymać kontakt i  finalnie zrobić interes, bo tego wymagała operacja.
Kłótnia nie była tutaj celem samym w sobie.
Niektóre scenki były naprawdę trudne. Tak jak życie. Szczególnie
w pamięci zapadła mi jedna sytuacja, kiedy grałem figuranta. Przyszedł do
mnie mój późniejszy coverman, czyli Romeo. W  tej scence to on był
przykrywkowcem, a ja jako bandyta miałem „sprawdzić” go na ostro.
On się przysiadł, a ja zaproponowałem, że podejdę do barku po wódkę.
W  tym momencie wyciągnąłem foliową torbę, zarzuciłem mu na głowę
i zacząłem go dusić.
– Ty jesteś pies, kurwa! No dalej, przyznaj się, kim jesteś! – darłem się.
Romeo zaczął walczyć, a  to jest silny koń. Trzymałem go twardo, ale
poczułem, że torba zaczyna się rozrywać. W końcu przewróciliśmy się na
stół, tak że rozleciał się na kawałki. Wtedy dopiero odpuściłem.
– Stop! Przerywamy zajęcia! – krzyknąłem.
– Kurwa, pojebało cię? Co ty robisz? O co ci chodzi? – zdziwił się.
– Słuchaj, na przyszłość tak agresywnie nie reaguj, bo nie przeżyjesz.
– A jak miałem zareagować?
– Powinieneś udawać, że mdlejesz, i osunąć się na ziemię. Facet by cię
puścił, a  ty wtedy znienacka byś go zaatakował. A  tak to wystarczyło, że
docisnąłbym tę torbę, podłożył ci kolano między łopatki – tam gdzie jest
środek ciężkości do przełamania kręgosłupa – dociągnął i byłoby po tobie.
Ewentualnie mogłeś wziąć głęboki oddech i przegryźć tę torbę. Zapamiętaj
to sobie – doradziłem mu jako kolega z  doświadczeniem w  siłach
specjalnych.
Po chwili, gdy już ochłonęliśmy, doszło do nas, że możemy mieć spore
problemy z  dyrekcją szkoły za ten rozwalony stół. Zaczęliśmy szybko
biegać po salkach i  szukać jakiegoś na podmianę, żeby nie było na nas
(śmiech).
Czemu tak rozegrałem tę scenkę i zacząłem dusić Romka? Bo tak działa
miasto, czyli gangsterzy. My jako przykrywkowcy bazujemy na wiedzy,
którą zdobywają dla nas funkcjonariusze operacyjni, doskonale obeznani
w  przestępczym świecie. To dzięki nim wiemy, że w  czasie próby kupna
towaru od figuranta mamy powołać się na przysłowiowego Wieśka. Ale
przecież błędy się zdarzają. Wiesiek z figurantem mogli dzień wcześniej się
pokłócić i  stać się śmiertelnymi wrogami. No i  taki bandyta mógłby
nerwowo na takiego „Wieśka” zareagować. Wtedy sytuacja różnie mogłaby
się potoczyć. Dlatego musieliśmy być przygotowani psychicznie na każdą
możliwość.

3.
W trakcie szkolenia mieliśmy też zajęcia teoretyczne. Podstawy prawa
i  pomoc medyczną. Wykłady o  zakupach kontrolowanych, operacjach
specjalnych, kryminologii. Spotkania z  prokuratorami, ale też
z  pracownikami Służby Więziennej, żeby wiedzieć, jak zachowują się
skazani pod celą. Mieliśmy nawet kurs z savoir-vivre’u prowadzony przez
dyplomatę, który uczył nas, jak zachowywać się w oficjalnych sytuacjach.
Co pierwsze wziąć do ręki, jak siadać, jakich sztućców używać… Choć
muszę zdradzić, że byłem potem na paru przyjęciach dyplomatyczno-
bankietowych i  ten savoir-vivre obowiązywał maksymalnie do trzeciego
drinka. Najpierw bułkę przez bibułkę, a potem chuj z tym wszystkim.
Dużo uczyliśmy się też od siebie nawzajem. Ja wyniosłem od kolegów
mnóstwo wiedzy operacyjnej, a  sam z  racji doświadczenia w  AT
prowadziłem szkolenia z walki wręcz i strzelania sytuacyjnego.
Strzelanie sytuacyjne polegało na posługiwaniu się bronią w  różnych,
nieprzewidywalnych sytuacjach. W  ciasnych pomieszczeniach, siedząc,
leżąc czy wyciągając pistolet ukryty w  skarpecie albo z  kabury
przyczepionej do łydki. Oczywiście nie wszyscy przykrywkowcy używali
broni w  robocie, ale chodziło o  to, żeby na wszelki wypadek każdy był
z nią obeznany. W razie walki wręcz wpajałem kolegom jedną zasadę, którą
sam wyniosłem z  AT: nie ma żadnych zasad. Wroga musisz pokonać
w  ciągu dwóch, trzech sekund, choćby błyskawicznym ciosem w  plecy.
Tutaj nie ma litości ani zasad fair play. Jeśli z przeciwnikiem nie uporasz
się szybko, to potem będzie już typowa bójka na granicy życia i  śmierci.
Dlatego w  tym wypadku trzeba być bezwzględnym. O  honor trzeba się
martwić wśród przyjaciół.
Osobiście nie znosiłem zajęć z  psychologii. Dlaczego? Bo jak
przyjeżdżała taka pani psycholog, która przed chwilą skończyła studia
i dostała pracę w komendzie, a mnie opowiadała o tym, jak sobie radzić ze
stresem w  pracy, to pusty śmiech mnie ogarniał. Chciała gadać o  życiu
pszczół, a nigdy w ulu nie była.
Kiedyś jedna psycholożka zapytała mnie, jak wspominam czas
spędzony w  AT. Opowiedziałem jej o  ćwiczeniach, w  czasie których
koledzy spod tarczy czołgali się w  moją stronę, a  ja strzelałem nad ich
głowami z  ostrej amunicji. Albo jak przechodziłem przez tak zwany tor
psychologiczny, gdzie dookoła wybuchały granaty. Wspomniałem też, jak
pod łóżkami polowymi trzymaliśmy ładunki wybuchowe, a  na środku
pokoju stały dwa kanistry z benzyną, na których kładliśmy gazetę, flachę,
papierowy talerzyk i  puszkę po konserwie jako popielniczkę. Jak
skończyłem, to ta młoda dziewczyna tylko się na mnie dziwnie popatrzyła.
Chyba mi nie uwierzyła.
Jakiś czas później, kiedy już sam prowadziłem szkolenia dla
przykrywkowców, była jeszcze jedna pani psycholog, która bardzo się
mądrzyła. Tłumaczyła nam na przykład, jak odreagowywać stres. Któregoś
ranka robiłem na zewnątrz zajęcia z walki wręcz i akurat ją spotkałem.
– A ty dokąd idziesz? – zapytałem – Tak się mądrzysz, to ubieraj dresy
i zapieprzaj razem z nami. Zobaczysz, co to znaczy pot i trawa w zębach.
A  nie tylko opowieści, że mamy pozytywnie myśleć i  wykazywać się
charakterem. Poczuj, jak to smakuje, i  wtedy zobaczymy twój silny
charakter, „pani antystresowa”.
Nie skorzystała z  propozycji. Za to poleciała mnie podpierdolić, że
byłem wypity (śmiech). Bo byłem, ale kto tam nie był?
W swoim życiu lubiłem i szanowałem trzy psycholożki. Dwie z czasów
przykrywkowych, które przechodziły taki kurs jak my. I  jedną z  AT. Ta
ostatnia jeździła z  nami na obozy, skakała na spadochronie, nurkowała,
chodziła po górach, jaskiniach i swoje w życiu przeszła. Przede wszystkim
rozumiała tę robotę. A  przy okazji zyskała przy nas figurę modelki
(śmiech). Reszta psychologów tylko mnie wkurwiała. Niczego się od nich
nie nauczyłem. Zresztą jak nie masz pewnych wrodzonych cech charakteru,
to nie będziesz się do tej roboty nadawał i tyle.

4.
W trakcie szkolenia uczyliśmy się różnych technik prowadzenia rozmów.
Chodziło o  to, żeby w  umiejętny sposób wyciągać informacje od
figurantów. Co jest tu ważne? Na pewno warto mówić figurantowi pewne
rzeczy „w zaufaniu”, tak aby miał poczucie, że to tylko przed nim się
zwierzasz. Wtedy sam się chętnie otworzy. Często stosowałem
w późniejszej pracy tak zwaną rozmowę kapturową, czyli pod przykryciem
głównego tematu wyciągałem te informacje, które naprawdę mnie
interesowały. Prosty przykład? Kiedyś potrzebowałem uzyskać wiedzę na
temat pewnego przedsiębiorcy. No i  zdarzyła się taka sytuacja, że
rozmawiałem z jego pracownikiem. Mówię:
–  Ja to wam zazdroszczę. Chciałbym mieć takiego zajebistego szefa.
Mój to skończony chuj, a wy się tak świetnie dobraliście. Piękna sprawa –
zagaiłem.
– Co ty pierdolisz? Ty wiesz, co się u nas dzieje? – mówi tamten.
– Jeśli coś jest nie tak, to ja nie chcę o tym słyszeć.
No i tamten zaczął nawijać. Ja tylko co chwilę wtrącałem, że „mnie to
nie interesuje” i „nie chcę tego wiedzieć”. Tamtego tylko to jeszcze bardziej
nakręcało. Prosty zabieg, ale skuteczny. Dzięki temu wyciągasz więcej niż
wtedy, gdybyś zadawał pytania wprost. Czasami wystarczy iskra, żeby ktoś
się otworzył. Tylko zawsze trzeba się odwzajemniać jakimiś informacjami
ze swojego życia. Oczywiście zmyślonymi. Ale musi działać zasada:
„szczerość za szczerość”.
Czasami też jechało się na ostro. Jak choćby w tej sytuacji, gdy dobrze
znałem figuranta i wiedziałem, że ma już jedną „głowę”, czyli zabójstwo na
koncie:
– Ty wiesz, co za chuj pierdolony okradł tego dziadka i go zajebał? Co
za parówa jebana w  serce! – zagadałem. Dla nich „parówa” to była
najgorsza obelga.
–  Kurwa, przecież ja to zrobiłem. Poniosło mnie, nie chciałem tego
zrobić – odpowiedział jak gdyby nigdy nic.
Wszystko było na podsłuchu. Mieliśmy gościa ugotowanego.

5.
W trakcie szkolenia uczyliśmy się też sporządzać dokumentację. Wbrew
pozorom najwięcej pracy poświęcasz właśnie na papierologię – finalnie to
ona jest najważniejsza, bo trafia do sądu i prokuratury. Cała dokumentacja
musi być zrobiona tak, żeby potem nie mógł się przyczepić do tego żaden
adwokat oskarżonego. Jak to się robi? Najczęściej spisuje się notatki ze
spotkań. Czasami wykorzystuje się technikę operacyjną, na przykład
podsłuchy. Ale to nie zawsze musi wypalić. Załóżmy, że masz się spotkać
z  figurantem w  aucie na parkingu przy supermarkecie. A  on przychodzi
i  mówi: „Kurwa, skacowany jestem, głowa mnie boli. Chodź na świeże
powietrze. Tam pogadamy. Zapalę sobie”. No i dupa blada. Wtedy musisz
wszystko spisać. Dlatego trzeba mieć dobrą pamięć.
Pod koniec szkolenia kursanci już sami planowali scenki. Wcielali się
w  zleceniodawców i  byli reżyserami dla innych. Pisali plan operacji
specjalnej, sposób realizacji, dobierali przykrywkowców, wybierali miejsca
spotkań, dopasowywali legendę, zarządzali funduszem operacyjnym.
Chodziło o to, żeby każdy wiedział, jak to wygląda od tej drugiej strony, ile
kosztuje to czasu i  precyzji. Bo jeśli piszesz plan operacji specjalnej, to
musisz uważać praktycznie na każde słowo. Wszystko będzie później
wykorzystane w trakcie procesu. Jeśli napieprzysz jakichś głupot, to potem
adwokaci wykorzystają to bezlitośnie.
Drugi etap szkolenia był trudniejszy, bo działaliśmy w  terenie.
Umawialiśmy się na przykład na parkingu leśnym na „przekazanie towaru”.
Przyjeżdżał figurant, przykrywkowiec, a  w  ukryciu czekała grupa
realizacyjna. Wszystko musiało być tak jak w  rzeczywistości.
W  odpowiednim momencie przykrywkowiec musiał pokazać grupie
realizacyjnej ustalony wcześniej znak, po którym oni mieli wkroczyć do
akcji i  zawinąć figuranta na gorącym uczynku razem z  naszym
człowiekiem. Niby prosta rzecz, ale tylko pozornie. To są bardzo stresujące
sytuacje, zwłaszcza dla świeżo upieczonych przykrywkowców. Dlatego
trzeba to wszystko przećwiczyć najpierw na sucho.
Zdarzały się też scenki, które były prawdziwym sprawdzianem
charakteru. Powiedzmy, ze kursant umawiał się z  figurantem na
przekazanie towaru. Spotykali się w  jakimś ustronnym miejscu. I  wtedy
nagle wyskakiwali goście od figuranta i  zawijali przykrywkowca do
bagażnika. Zakładali mu worek na łeb, wieźli do jakiejś imitowanej
piwnicy i  tam go trzymali nieraz cały dzień i  noc. Rozbierali do naga,
przeszukiwali, nie pozwalali mu spać, wysikać się ani załatwić. No i  non
stop przesłuchiwali. „Kim jesteś, kto cię przysłał, jak się naprawdę
nazywasz, w  której komendzie pracujesz?”. Dojeżdżali go też fizycznie.
Potraktowali bejsbolem, dali po mordzie. Oczywiście nie w  sposób
przesadny, ale jednak.
Tak robili miastowi i nas też szkolono, jak zachowywać w się w takiej
sytuacji. Poddawano nas ciężkim próbom. Przede wszystkim należało sobie
założyć blokadę psychiczną. Choćby nie wiem co się działo, nie wolno było
wypaść z  roli. Trzeba było jak mantrę powtarzać swoją legendę bandyty.
Nie przyznawać się, nie kłócić się z nimi, nie obrażać, nie patrzeć na nich.
Jednocześnie starać się zapamiętać jak najwięcej szczegółów. Obserwować,
gdzie się jest i czy jest szansa, żeby uciec.
Ten test był bardzo trudny. Ktoś powie, że to tylko kolejna scenka, ale
to nieprawda. Psychika ludzka tak nie działa. To jest tak jak w  tym
eksperymencie, w  którym studentów podzielono na strażników oraz
więźniów i  okazało się, że ci pierwsi stawali się gorszymi sadystami niż
prawdziwi strażnicy. Wiem, że prawdziwość tego eksperymentu jest dziś
kwestionowana, ale z  pewnością okoliczności mają wpływ na nasze
zachowanie. Po prostu łatwo w ciągu ułamka sekundy stać się skurwielem.
A  my przez tę adrenalinę czasami zapominaliśmy, że to wszystko jest na
niby.
Góra akceptowała tego typu szkolenia i  było to oficjalnie wpisane do
programu. Oczywiście nie w taki szczegółowy sposób, że ktoś może dostać
dwa razy bejsbolem w  łydkę, ale i  tak każdy wiedział, o  co chodzi. Co
prawda w pewnym momencie niektórzy kursanci zaczęli przebąkiwać, że te
metody są zbyt brutalne, ale w  końcu zdarzyła się sytuacja, która
utwierdziła wszystkich w  przekonaniu co do sensowności takich szkoleń.
Jeden z  oficerów operacyjnych z  CBŚ, znanych z  walki z  mafią
pruszkowską, zrobił kiedyś wjazd do figuranta i  zarekwirował u  niego
kasety wideo. Okazało się, że na jednej z nich jest nagranie, jak miastowi
torturują faceta ze swojej grupy, którego podejrzewali o  przewały
i  współpracę z  „psiarnią”. Jak to obejrzałem, wzięło mnie na wymioty.
Facet był goły i  obsrany. Oni go tam bili, przypalali, a  na koniec jeszcze
zgwałcili. To nagranie najlepiej pokazywało, w  jaki sposób działają
gangsterzy. Dlatego gdy sam byłem już doświadczonym przykrywkowcem,
wziąłem tę kasetę i  pokazałem policjantom na kursie. Widać było, że po
seansie niektórzy mieli dosyć. Naprawdę. Kilku zrezygnowało z  dalszej
części kursu. Przy okazji skończyły się gadki o tym, że szkolenie jest „zbyt
brutalne”.
Uwierzcie mi, że to wszystko miało swoje uzasadnienie, bo potem życie
pokazywało, że różne historie mogą się zdarzyć. Kiedyś jeden kolega jechał
na spotkanie z  miastowymi, ale okazało się, że ktoś go sprzedał. Musiał
uciekać i  przesiedział całą noc po szyję w  bagnach. Całe szczęście, że
tamtym nie chciało się chodzić w  nocy po brzegu bagnistego jeziora i  go
tam szukać. Dopiero rano się zawinął, przedarł się do swojego mieszkania
operacyjnego, stamtąd wydzwonił covermana i  całą operację przerwano.
Takie historie pokazywały, z jakim ryzykiem wiąże się ta praca.

6.
Przykrywki to głównie męski świat. Kobietom dużo trudniej jest wsiąknąć
do grup przestępczych. Po prostu dla miastowych nie są partnerami do
rozmowy. Gangsterzy traktują dziewczyny jak świnie, które co najwyżej
mogą wejść pod stół i  zrobić im laskę. Tak to niestety wygląda. To nie
oznacza jednak, że wśród przykrywkowców kobiet nie było w ogóle.
Za moich czasów pracowało w przykrywkach łącznie sześć dziewczyn.
Najczęściej robiły wokół białych kołnierzyków, przy sprawach
korupcyjnych, choć czasami brały też udział w  tematach stricte
kryminalnych. Zwykle udawały wtedy nasze partnerki, żony, córki,
sekretarki. Jeżeli kobieta przyjeżdżała z  tobą na spotkanie, to mimo
wszystko gangsterzy traktowali ją z  szacunkiem. I  one często przy takich
akcjach odgrywały bardzo ważną rolę.
Przykładowo: siedząc w  knajpie, byłem skupiony na rozmowie
z  figurantem. W  tym czasie udająca moją żonę policjantka mogła
dyskretnie obserwować, co się dzieje wokół. Czyli kto przychodzi, kto
z  kim rozmawia i  tak dalej. Dzięki temu była w  stanie wiele istotnych
rzeczy zaobserwować, na które ja nie zwróciłbym uwagi. Poza tym nasze
koleżanki potrafiły dobrze zagadać, były ładne i miłe, więc wielu facetów
szybciej się przed nimi otwierało albo popisywało, zwłaszcza po alkoholu.
A  do tego kobiety zawsze łagodziły atmosferę. Mieliśmy naprawdę super
dziewczyny w przykrywkach.
Na szkoleniu też traktowane były na równi z facetami, z jednym tylko
wyjątkiem. Nie stosowaliśmy wobec nich wspomnianych przeze mnie
brutalnych metod przesłuchania. Zrobiliśmy to tylko raz. Dziewczyna
trafiła do piwnicy, ale nikt jej nie rozbierał do naga i  nie bił. Było tylko
szarpanie i  wyzwiska. Ale jak wyszła stamtąd po kilku godzinach – bo
całość też skróciliśmy w  stosunku do standardowej wersji – to trzęsła się
jak galareta. Po prostu nie mogła dojść do siebie. Po tym teście
zrezygnowała z dalszego kursu. Było to dla niej zbyt duże przeżycie. A my
zaprzestaliśmy wtedy stosowania tego testu wobec kobiet. Czy to dobrze?
Pewnie nie. Bo one też powinny być przygotowane na takie sytuacje. Ale tu
dochodził jeszcze jeden aspekt. Chcieliśmy uniknąć sytuacji, w której jedna
z dziewczyn posądziłaby któregoś chłopaka o molestowanie. Albo o to, że
któryś z  facetów był wobec niej zbyt brutalny i  za mocno ją uderzył.
A  w  takiej sytuacji różne rzeczy mogły się zdarzyć. Granica wbrew
pozorom jest cienka.
Niemniej jednak uświadamialiśmy dziewczyny w  trakcie kursu, co je
może spotkać w razie dekonspiracji. Prawdziwi bandyci byliby wobec nich
bezwzględni. Mówiąc wprost – zostałyby wykorzystane seksualnie na
wszelkie możliwe sposoby. O innych rzeczach wolę nawet nie myśleć.

7.
Pamiętacie, jak mówiłem, że nikt nie zabraniał nam pić w  trakcie tych
szkoleń? To też nie był przypadek. Nasi przełożeni sprawdzali, jak
zachowujemy się po alkoholu. Czy potrafimy się kontrolować? Czy stajemy
się agresywni? Czy potrafimy funkcjonować w  grupie? Czy pijani faceci
dostawiają się do dziewczyn i  na odwrót? Każdy przecież inaczej reaguje
na procenty i  było ważne, żeby poznać nasze zachowania. Zwłaszcza że
w  trakcie operacji często, gdy bandyci kładli wódkę na stół, to nie
wypadało nie pić.
Przez większość szkolenia zniechęcano nas do tej roboty. Przedstawiano
najczarniejsze scenariusze. Nigdy nie koloryzowano. Pamiętam, jak mówili
do mnie: „Weź to zostaw. Wróć sobie do AT, jesteś tam kierownikiem
sekcji, dziewczyny ci kawę parzą. A tutaj dzieci i żony przez rok na oczy
nie zobaczysz. Jak wrócisz do domu po robocie, to w pewnym momencie
nie będziesz wiedział, gdzie jesteś. Światy ci się już pomylą i  całe życie
rodzinne ci się przez to załamie. Na chuj ci to?”. Robiono to wszystko
specjalnie, żeby zobaczyć, jak zareaguję i  czy jestem faktycznie
zdeterminowany. Było też w tym dużo prawdy, bo powrót do normalności
po dłuższej operacji, przejście z jednego życia do drugiego, jest naprawdę
trudne.
Na kursie sprawdzano też, jak sobie radzimy w  izolacji i  jak silne są
nasze więzy rodzinne. Mieliśmy jednego faceta, który więcej przesiedział
na telefonie z  żoną niż na zajęciach. Potrafił wychodzić nawet w  trakcie
szkolenia, żeby zadzwonić. W końcu ktoś mu powiedział: „A jak będziesz
na robocie, to co zrobisz? Przecież z  telefonu operacyjnego nie możesz
dzwonić do rodziny”. No i gość nie skończył tego kursu.
Byli też tacy, którzy nie potrafili wyjść ze swoich funkcji pełnionych
wcześniej w  policji. W  naszej grupie mieliśmy kursanta, który był
naczelnikiem wydziału kryminalnego w  jednej z  komend wojewódzkich
w  Polsce. Łatwo było go zapamiętać, bo często podkreślał swoją wysoką
funkcję. No i miał taką scenkę do odegrania, że w biurze u figuranta musiał
ustalić zakup towaru. Facet wszedł do tego biura i  na dzień dobry zaczął
opierdalać gościa, że ten nie wstał na przywitanie (śmiech). A  w  scence
miał za zadanie się z nim zapiąć, czyli stworzyć dobre relacje. Nie można
być w takiej sytuacji agresywnym i obcesowym. Trzeba się dogadać, a nie
ganić figuranta, bo nie wstaje na twój widok. Ten, co grał gangstera, przyjął
to na początku z humorem, wstał, przeprosił go. Ale w końcu się wkurwił
i pogonił naczelnika.
– Taki jesteś kozak? To wypierdalaj!
No i  do zapięcia nie doszło. Potem omawialiśmy tę scenkę i  szkolący
powiedział do tego wysokiego funkcją policjanta:
– Czemu zacząłeś go opierdalać na dzień dobry? Przecież to ty do niego
do biura w gości przyszedłeś.
– No ale, kurwa, jestem naczelnikiem. Jak wchodzę, to on na mój widok
wstaje. Proste.
Stare przyzwyczajenia facetowi pozostały. Finał był taki, że kursu nie
przeszedł.
Przykrywkowcami nie mogą być nadęci sztywniacy. Ta praca polega
przede wszystkim na nawiązywaniu relacji, więc trzeba lubić ludzi,
niezależnie od tego, czy są przestępcami, czy nie. Ważny jest też spryt
operacyjny. Reagowanie na nietypowe sytuacje. Umiejętność kłamania.
Tego musieliśmy się uczyć od początku. Kursy z tak zwanych ofensywnych
metod operacyjnych mieliśmy w  ośrodkach szkolenia policyjnego.
Oficjalnie pod jakimś innym pretekstem. No ale mogła się zdarzyć taka
sytuacja, że napotkamy tam jakiegoś znajomego policjanta. I  co wtedy?
Przecież nie możemy mu powiedzieć prawdy. Trzeba umieć zachować się
w każdej sytuacji. Ważne jest też cwaniactwo.
Potem w rozmowach z figurantami jest tak samo. Może paść mnóstwo
upierdliwych pytań w stylu: „Skąd jesteś, gdzie chodziłeś do szkoły, gdzie
byłeś w wojsku?”. Nie możesz powiedzieć wtedy: „Spierdalaj, chuj cię to
obchodzi”. Naszym zadaniem jest odpowiedzieć w  taki sposób, żeby nie
dać poznać po sobie, że się kłamie. A równocześnie udzielić zadowalającej
odpowiedzi. Pokazać, że się figuranta nie lekceważy i  szanuje. Wypada
więc powiedzieć:
–  Dzisiaj powiedziałem ci tyle, o  reszcie porozmawiamy, jak się
poznamy bliżej. Zrobimy interes, wypijemy po lufie. Wejdziemy
bezpiecznie w interes, który mamy zrobić. Ty mi zaufasz, a ja tobie, że mi
byle gówna nie sprzedasz.
Kiedyś jeden z  twórców przykrywek w  Polsce Tomasz Warykiewicz
pseudonim „Wrzaskun” zapytał nas na zajęciach, co oznacza skrót PPP.
Wszyscy w sali powiedzieli chórem: „Policjanci Pod Przykryciem!”.
Odpowiedział: „Nie! Pokora, Pokora, Pokora!”. Nie grajcie przed
figurantami cwaniaków, bo nie jesteście u siebie, tylko na ich terenie. Wy
macie się z figurantem zapiąć i zrobić z nim interes, a nie jebać go, że nie
wstaje, że źle wygląda, że jest naćpany, nachlany, brudny albo śmierdzi. To
was nie obchodzi. On jest figurantem do rozpracowania procesowego.
I tylko to was interesuje.
Rozdział 6
BARYKADA
Zwierzak mówi nam, że nie byłoby przykrywek, gdyby nie Wrzaskun.
Policjant, który był motorem napędowym całej instytucji „PPP”. To on
współtworzył koncepcję, a później wziął na siebie cały ciężar szkoleń osób
chętnych do tej pracy. Dla innych przykrywkowców był wzorem. Jako
jeden z niewielu miał wizję, jak ta robota powinna wyglądać w praktyce.
–  Nikomu nie kadzę i  nikomu się nie podlizuję – tłumaczy nam
Zwierzak. – Jak coś do kogoś mam, mówię to wprost. Jednak do niego
mam wyłącznie szacunek. Myślę, że okres, gdy on tym zarządzał, to był
najlepszy czas dla przykrywek.
–  Wyjaśnię, na czym polega nasz zawód, w  mało obrazowy sposób –
zaproponował nam Tomasz Warykiewicz, gdy rozmawialiśmy z nim, pisząc
tekst o  przykrywkach dla magazynu „Playboy”*. – Chodzi o  robienie
bandytów w  chuja. To największa satysfakcja, jaka może nas spotkać.
Wrabiamy przestępców, że jesteśmy takimi jak oni, a później wsadzamy ich
do więzienia. A  oni chodzą po celi i  walą łbem o  ścianę, bo nie mogą
uwierzyć, jak bardzo dali się oszukać.
System policyjnych przykrywkowców powstał w  połowie lat
dziewięćdziesiątych. Polska policja z  coraz większą bezsilnością
przypatrywała się rosnącej w siłę przestępczości zorganizowanej. Bossowie
grup pruszkowskiej i wołomińskiej rozbudowywali wpływy, a ich żołnierze
coraz śmielej poczynali sobie na ulicach. Strzelaniny i  wybuchy
w Warszawie zdarzały się każdego tygodnia. Słabo przygotowani do walki
z  gangami policjanci bezradnie rozkładali ręce. Priorytetem stało się
poszukiwanie sposobu, by w tej nierównej walce odwrócić proporcje. Nowe
prawo – najpierw o  „zakupie kontrolowanym”, a  później o  operacjach
specjalnych, w  ramach których można było policjantowi nadać fałszywą
tożsamość – dla gangsterów stało się prawdziwą zmorą. Nagle to oni
zaczęli się cofać.
Funkcjonariusze – tacy jak Zwierzak – sami zaczęli wnikać w struktury
przestępcze. Udawali bandytów, handlarzy narkotyków albo sprzedajnych
policjantów. Nawiązywali kontakty z  gangami, pedofilami, grupami
satanistycznymi. Łapali gangsterów na gorącym uczynku. Korzystali
z fałszywych dokumentów, nowych personaliów i z wiedzy, jaką udało się
zgromadzić na temat danej grupy. I  jeśli tylko dostawali zgodę od
przełożonych, mogli balansować na granicy prawa.
Warykiewicz uważa, że kandydat na przykrywkowca musi przede
wszystkim być dobrym policjantem w  opinii swoich przełożonych
i kolegów. Druga sprawa to bezwzględna uczciwość.
– Zdziwilibyście się panowie, jak bardzo przykrywkowcy się od siebie
różnią. Jeśli ktoś myśli, że wszyscy są groźnymi, napakowanymi
mężczyznami, to się grubo myli. Ta sekcja to prawdziwy ogród
zoologiczny. Od małych ptaszków po wielkie słonie. Czasem trzeba
wsadzić człowieka do brutalnego gangu, ale czasem wystarczy podłożyć
policjanta jako ekspedienta w  sklepie, do którego regularnie chadza
figurant. Nie ma reguły. Oprócz uczciwości liczy się psychika. Tylko
największe charaktery są w  stanie perfekcyjnie operować na więcej niż
jednej tożsamości – mówi nam.
Przykrywkowcami zostają ochotnicy albo policjanci wytypowani przez
przełożonych. W  jednostce przechodzą specjalne szkolenie, zapoznają się
z przepisami i z ustawą, w której opisane są ramy ich działania.
Wrzaskun sam wielokrotnie uczestniczył w  operacjach specjalnych.
Podczas gdy inni rozpracowywali zorganizowane grupy przestępcze,
powstrzymywali uprowadzenia albo wtapiali się w  środowisko pedofilów,
jego specjalnością stał się rynek nielegalnego handlu dziełami sztuki.
–  Udawałem kupca drogocennych obrazów. To była skomplikowana
operacja, wymagająca wiedzy i  ogłady. Nie jest łatwo wkupić się w  takie
towarzystwo. A jeszcze trudniej w ciągu półtorej minuty ocenić, czy dany
obraz jest prawdziwy, czy nie. Żaden konserwator by się tego nie podjął –
mówi. – Czy mnie się udawało? Ludzie płacą nam za to, żeby nam się
udawało. Udaremniłem niejedną taką transakcję – dodaje.
Jego zdaniem policjantom pracującym pod przykryciem sen z  powiek
spędza nie groźba dekonspiracji albo zemsty ze strony przestępców, lecz
konieczność ciągłego utrzymywania swojego prawdziwego życia
w tajemnicy.
–  Nie znam dobrego policjanta, a  tylko tacy trafiają do
przykrywkowców, który na służbie myślałby o  tym, że zaraz ktoś go
odstrzeli. Zginąć można każdego dnia i  nie ma co zaprzątać sobie tym
głowy. Prawdziwym zagrożeniem są myśli, że zaraz żona od ciebie
odejdzie. Albo że się swoich dzieci nie widziało od tygodnia. I że ani żonie,
ani dzieciom, nie można opowiedzieć, co robiło się w  pracy. My się nie
boimy o  to, że zginiemy, my się martwimy, że ta praca odbierze nam
normalne życie – opowiada Wrzaskun.
W trakcie kursu kandydatom na przykrywkowców powtarza się jak
mantrę, że w  każdej chwili mogą zrezygnować. I  że nie jest to oznaka
słabości, lecz odpowiedzialności za siebie i innych.
–  Każdy, kto choć raz zdecydował się wziąć udział w  operacji
specjalnej, wykonał zadanie, przeżył i był skuteczny, jest mistrzem świata.
A jeśli komuś się nie udało i postanowił się wycofać? Nie ma sprawy. Tylko
udowodnił, że pracę dla ojczyzny traktuje serio. W  tej robocie nie
stosujemy metody prób i  błędów, bo jeden błąd może kosztować życie
wielu osób – mówi Warykiewicz.
Czy zagrożeniem może być też pokusa gangsterskiego życia?
Przykrywkowcy – podobnie jak inni policjanci w  Polsce – nie zarabiają
kokosów. A sami, udając przestępców, widzą z bliska, jak łatwo można się
wzbogacić w niekoniecznie uczciwy sposób. Przekroczenie cienkiej linii –
zwanej przez policjantów „barykadą” – a więc sprzeniewierzenie się swoim
zasadom i  nawiązanie współpracy z przestępcami w celu łatwego zarobku
to coś, co może kusić.
Wrzaskun podchodzi do tego ze spokojem.
–  Nie da się pracować przy odchodach, a  po powrocie do domu
pachnieć armanim. Musisz jednak przestrzegać reguł. W  policji granice
tego, co wolno, a  czego nie wolno, wyznaczamy czerwonym pisakiem.
Wytyczamy kwadrat, w  obrębie którego możesz się poruszać. Jeśli
przekroczysz linię, wylatujesz, dostajesz zarzut i kończysz jako przestępca.
Nie po to ludzie płacą podatki i pozwalają nam na takie metody, żebyśmy
się przed nimi kompromitowali. Na szczęście wpadki zdarzają się rzadko.
Częściej przykrywkowcy rozpracowują niewykryte zabójstwo albo
w  ostatniej chwili ratują człowieka przed śmiercią czy uprowadzeniem.
I wtedy satysfakcja z tej roboty wynagradza ci wszystko.

* „Playboy” nr 12 (312), grudzień 2018.


Rozdział 7
PO DRUGIEJ STRONIE
MÓWI JUREK „ZWIERZAK”
1.
Ostatnim etapem mojego kursu na przykrywkowca była rozmowa
z  przełożonymi. Nie przyznawali nam żadnych punktów, tylko mówili
krótko: zostajesz albo nie. Innych opcji nie przewidziano. Jeśli przeszedłeś
kurs pozytywnie, to otrzymywałeś numer i licencję przykrywkowca. A jeśli
nie, to do widzenia. Nie było możliwości drugiego podejścia.
Po zdobyciu licencji obowiązkowy był jeszcze kilkumiesięczny kurs
doszkalający. Wtedy dostawało się już bardzo konkretne zadania w terenie.
Jakie? Na przykład szło się do agencji towarzyskiej zorientować się, czy
handlują tam narkotykami.
Nie było to trudne. W takich lokalach towar najczęściej rozprowadzali
barmani albo bramkarze. Na początku przychodziło się zbudować dobre
relacje. Na wejściu dawałeś bramkarzowi sto złotych i prosiłeś, żeby miał
na ciebie oko. Na tej zasadzie, że jak rzekomo za dużo wypiję, to żeby
wezwał taksówkę i  nie dopuścił do żadnych nieprzyjemnych sytuacji.
Potem siadało się przy barze, brało parę drinków, gadało z  barmanami,
zostawiało dobry napiwek. A za którymś razem pytałeś:
– Słuchaj, nawaliłem się trochę, a rano muszę być trzeźwy. Masz coś na
kolumbijski katar?
– Coś tam mam – odpowiadał barman.
– Towar pewny?
– Pewny.
– Po ile?
– Dwieście złotych za działkę.
–  Dobra, ja tu strzelę jeszcze parę lufek i  za godzinę będę się zbierał.
Płacę ci teraz, żebym nie zapomniał, a  ty nie zapomnij mi przynieść, jak
będę wychodził, okej?
Później pisało się z  tego dokumentację. Byłem w  takim miejscu,
kupiłem to i  to. Dołączało się do tego narkotyki i  wysyłało się do danej
komendy, na terenie której odbywaliśmy szkolenie.
Kiedyś z kolegą kazali nam wybadać, czy na pewnym wielkim bazarze
w  Trójmieście da się kupić broń. Na początku mieliśmy niezły zgryz.
Stanęliśmy na środku tego jarmarku i zastanawialiśmy się, co dalej. Gdzie
tu, kurwa, broni na bazarze szukać. Przecież żaden bazarowy sprzedawca
nie wyjmie pistoletu i  nie zacznie wskazywać klientom: „Tak się go
przeładowuje, a tak się strzela, cena taka i taka”.
– Wpierdolili nas na minę – stwierdził mój kumpel.
Ja, mówiąc szczerze, też nie byłem dobrej myśli. No ale nic, zadanie
trzeba było wykonać. Żeby było ciekawiej, przełożeni wysłali za nami
obserwację policyjną. Chłopaki z Wydziału Obserwacyjnego nie wiedzieli,
że my jesteśmy przykrywkowcami. Dostali cynk, że takich dwóch będzie
kręciło się po bazarku i  szukało klamki, czyli pistoletu. Dla nich to my
byliśmy figurantami.
Zaczęliśmy z  samego rana. Bywałem często na bazarze Różyckiego
w  Warszawie, więc wiedziałem, jakie zwyczaje panują w  tego typu
miejscach. Na dzień dobry kupiliśmy całą reklamówkę piw. W  nocy
zrobiliśmy flaszkę z kolegą i trochę nas kac męczył, ale miałem przeczucie,
że te piwka przydadzą się też w innym celu.
– Dobra, poszukajmy jakiegoś handlarza starociami – mówię w końcu
do kolegi.
– Na chuj ci handlarz starociami?
– Na bazarze Różyckiego jest taki facet, który sprzedaje antyki, i można
kupić u niego wszystko. Naprawdę wszystko. Może tutaj będzie podobnie.
– Co nam szkodzi – przytaknął kumpel.
No więc łazimy i  kręcimy się po tym bazarze. W  pewnym momencie
zauważyliśmy, że jeden facet miał na murku porozkładane najróżniejsze
starocie. Bingo! Siedliśmy obok niego i zaczęliśmy pić te piwka. W końcu
sam do nas zagadał:
– Panowie, nie macie gdzie pić?
– Nie no, wiemy, że tak głupio, ale przy okazji picia przyszliśmy też coś
kupić. Może napije się pan z nami?
–  Czemu nie? Jakoś chujowo idzie dzisiaj interes, to się napiję
przynajmniej – skonstatował.
Strzeliliśmy po browarku, rozmowa miło się układała.
– Czego szukacie? – zapytał w końcu.
– Chętnie kupilibyśmy jakieś żelazo. Może u pana by się coś znalazło?
Facet spojrzał na nas, ale nic nie powiedział. Od razu było widać, że
załapał, o co chodzi. W slangu „żelazo” to broń.
– To tak czy nie?
– No, skoro chcecie… – wypalił.
Udało się i to naprawdę był jeden wielki fart. Umówiliśmy się z nim na
siedemnastą w knajpie w Gdańsku na przekazanie towaru.
Teraz naszym zadaniem było zgubienie obserwacji. Wsiedliśmy w jedną
taksówkę i  pojechaliśmy do supermarketu. Tam chwilę połaziliśmy,
wyszliśmy innym wyjściem i  wsiedliśmy w  autobus. Kilka przystanków,
znowu taksówka i  po jakimś czasie dotarliśmy do mieszkania
konspiracyjnego. Spisaliśmy dokumentację i daliśmy znać przełożonym, że
udało się nawiązać kontakt. Okazało się, że knajpa, w  której umówił się
z nami ten facet, faktycznie słynęła z szemranych interesów. Chcieliśmy to
dalej pociągnąć, przyjść na spotkanie i kupić tę broń, ale nie dostaliśmy na
to zgody.
– A co potem zrobicie z tymi klamkami? Przecież to są tylko ćwiczenia,
nie mamy zgody na prowadzenie operacji – przywołał nas do porządku
przełożony.
Musieliśmy odpuścić, choć bardzo żałowaliśmy. Ściągnięcie nielegalnej
broni z rynku to zawsze jest jakiś sukces. No ale najważniejsze było to, że
zadanie udało się wykonać. Obserwacja co prawda zdołała cyknąć nam
kilka fotek na tym bazarze, ale zgubiliśmy ich przy supermarkecie. Czyli
nie zlokalizowali naszej kwatery.
Z tej historii można wysnuć wniosek, że każdy sprzedawca staroci
handluje też bronią. Prawda jest jednak taka, że mieliśmy po prostu kupę
szczęścia. Ale fart w tej robocie też jest potrzebny.

2.
Każdy z  przykrywkowców musi się specjalizować w  jakieś konkretnej
dziedzinie. Już w  trakcie szkolenia obserwowano i  oceniano nas pod tym
kątem. Pod uwagę brano doświadczenie zawodowe i  obszary
zainteresowania danego policjanta. Nie mogło być tak, że jako
przykrywkowiec pojedzie kupić narkotyki, a  nie będzie wiedział, jak
pachnie kokaina czy amfetamina. Figurant mógłby podstawić mu proszek
do pieczenia i  co wtedy? Wyszedłby na frajera. Tak samo nie każdy, kto
założy garnitur i pojedzie gdzieś z walizką pieniędzy, będzie dobrze udawał
biznesmena.
Sami kursanci już na początku szkolenia wypełniają specjalną ankietę,
w  której opisują, co potrafią, jakie skończyli kursy, jakie mają
zainteresowania i w jakim obszarze czuliby się najlepiej. Jeśli ktoś znał się
na sztuce, to potem mógł robić przy skradzionych dziełach sztuki. Ktoś
inny znał się na komputerach, jeszcze ktoś inny na drogich kruszcach albo
na obrocie walutami. Byli tacy, którzy wiedzieli, jak prowadzić kantor, albo
potrafili wynajdywać lewe firmy i  spółki. Każda umiejętność w  tej pracy
mogła się okazać przydatna. Najmniejsze znaczenie – wbrew pozorom –
miał wygląd fizyczny. Zresztą życie pokazuje, że najniebezpieczniejsi nie
są ci, którzy groźnie wyglądają i  głośno się zachowują. Najbardziej
niebezpieczni są ci niepozorni.
Ja byłem antyterrorystą, więc znałem się na broni, ładunkach
wybuchowych. No i  potrafiłem się bić. Zostałem wytypowany do
rozpracowywania grup o  tak zwanym podwyższonym stopniu ryzyka.
Czyli, mówiąc krótko, miałem pracować tam, gdzie jest najbardziej
przejebane.

3.
Podstawą pracy przykrywkowca jest legenda, czyli nasz zmyślony życiorys,
którym posługujemy się w czasie operacji. Jej tworzenie ma w sobie pewne
elementy pracy aktorskiej. My też, nim rozpoczniemy operację, najpierw
musimy się do niej solidnie przygotować. Podobnie jak aktor do roli.
Każdy z  nas dostał czas na przygotowanie sobie życiorysu, wraz ze
wszystkimi szczegółami. Mnie to zajęło prawie rok.
Jak powstawała moja legenda? Najpierw wybrałem sobie miasto,
w którym rzekomo przyszedłem na świat. Padło na takie nad Wisłą. Czemu
akurat to, a  nie jakieś inne? Po prostu całkiem nieźle je znałem. Nigdy
w nim nie mieszkałem, ale w pewnym okresie życia bywałem dosyć często
i zawsze mi się podobało.
Budowanie legendy to mozolna praca. Trzeba wymyślić swoje dokładne
miejsce pochodzenia. Osiedle, ulicę. Szkołę, do której się chodziło.
Kościół, gdzie przystąpiło się do Pierwszej Komunii Świętej. Wszystko.
Pomógł mi kumpel ze studiów, który tam mieszkał i pracował. Zawsze
wydawał mi się w  porządku. Wiedział, że pracuję w  służbach, konkretnie
w  AT, ale nie wiedział, że przeszedłem do przykrywek. Zadzwoniłem do
niego i nie powiedziałem mu całej prawdy:
–  Słuchaj, szykuje mi się praca w  wywiadzie. Nie mogę mówić
o szczegółach, ale potrzebuję zbudować sobie drugi życiorys.
Odpowiedziała mi cisza w słuchawce.
– Co ty pierdolisz? – spytał w końcu.
–  Słuchaj, wiesz, gdzie pracowałem i  gdzie będę pracował. Może być
tak, że będę musiał za granicę pojechać, jako ktoś inny. No i potrzebne mi
są takie rzeczy, które są sprawdzalne. Gdzie się urodziłem, gdzie
mieszkałem, do jakiej szkoły chodziłem.
– Kurczę go mać! Nie ładujesz mnie?
– No nie. Aczkolwiek wdzięczność moja może być tylko w kolacji, bo
pieniędzy z tego mieć nie będziesz.
– Nie no, co ty mówisz. Znamy się, kumplujemy, nie ma o czym gadać.
Chętnie ci pomogę.
Spotkaliśmy się jakiś czas później już w tym mieście. Zaprowadził mnie
pod jedną kamienicę. Patrzę, a ona cała zrujnowana i opuszczona.
–  Tu się urodziłeś i  tu mieszkałeś – mówi do mnie. – Parę lat temu
wysiedlono stąd wszystkich mieszkańców i  rozparcelowano po całym
mieście.
– Dobre! – ucieszyłem się.
Przyznam, że sam bym tego lepiej nie wymyślił. Nawet jak ktoś bardzo
by chciał sprawdzić, czy faktyczne tam mieszkałem, to miałby utrudnione
zadanie. Sąsiadów nie było już żadnych, w  okolicy też niewiele żywych
dusz. Świetne miejsce pod legendę.
Poszliśmy kawałek dalej pod górę. Wskazał mi na budynek z  żółtą
elewacją.
–  To twoja szkoła – wytłumaczył. – Przygotowałem ci też listę
nauczycielek z  tamtego okresu z  krótkim opisem: która była zołza, która
łagodna, a która najbardziej wymagająca. Warto zapamiętać też dyrektora,
bo facet nosił śmieszne nazwisko.
Znów strzał w  dziesiątkę. Tego mi było trzeba. Oczywiście po tylu
latach nie musisz pamiętać wszystkich nauczycieli ze szkoły. Bo kto z nas
takie rzeczy pamięta? Ale kilku najbardziej charakterystycznych belfrów
zawsze zapada w  pamięć. Oczywiście zbyt dokładna legenda też jest
podejrzana. Warto znać kilka charakterystycznych szczegółów, ale też bez
przesady.
Zaczął mnie dalej oprowadzać i opowiadać o okolicy. Pokazał kościół,
komisariat, knajpy. Przywołał też fajną anegdotę o  dzielnicowym, który
jako metodę wychowawczą stosował pałkę. Paradoksalnie wszyscy go tam
bardzo szanowali, bo nie robił problemów i  nie ciągał ich po rodzicach.
Jakby co, ja też miałem z nim niby do czynienia.
– Jeszcze jedna rzecz – zagadnął mnie kumpel.
– Tutaj, gdzie właśnie jesteśmy, jeździł kiedyś tramwaj numer pięć. Potem
go zlikwidowali i dzisiaj jeżdżą tędy już tylko autobusy. Jak opowiadam to
ludziom, to nikt mi nie chce uwierzyć. Potem sprawdzają i  przyznają mi
rację.
Stwierdziłem, że warto coś takiego zapamiętać. Ta niepozorna anegdota
po latach bardzo mi się przydała.
Dwa dni się tak włóczyliśmy po mieście. Kolega świetnie się
przygotował, a ja miałem dzięki niemu solidną bazę do budowania swojego
fałszywego życiorysu. Przykrywkowiec zawsze musi mieć legendę główną,
której się trzyma, i tak zwaną legendę zapasową. Tej drugiej używa wtedy,
gdy pojawia się jakiś kłopot z  legendą główną. Przykładowo – miałem
w swoim zmyślonym życiorysie taką historię, że pływałem jako fotograf na
promach Polska–Szwecja. A co, gdybym natrafił na kogoś, kto też na tych
promach pływał w  podobnym okresie? Na taki wypadek miałem
przygotowane tłumaczenie, że z  tym fotografem to była ściema, a  tak
naprawdę byłem majtkiem i zapierdalałem z mopem pod pokładem. Tylko
niby wstyd mi się było przyznać. No więc nawet tego typu sytuacje brało
się pod uwagę na wypadek możliwej dekonspiracji.
Jako przykrywkowcy nie chodziliśmy do Komendy Głównej.
Dlaczego? Po prostu w żaden sposób nie można było nas kojarzyć z policją.
Do komendy przywożą często różnych bandziorów na przesłuchania.
Wystarczy, że zauważyliby nas na korytarzu, zapamiętali nasze twarze
i  byłoby po temacie. W  związku z  tym mieliśmy zapewnione mieszkania
konspiracyjne na terenie Warszawy. Tam się spotykaliśmy, pisaliśmy
dokumenty, omawialiśmy sprawy i  wszystkie formalności związane
z codzienną robotą.
Z naszą główną legendą musieliśmy być cały czas na bieżąco. Dlatego
nieraz odwiedzaliśmy „nasze” miasta. Chodziło o  to, żeby przez chwilę
w nich pomieszkać i zobaczyć, co się zmieniło na przestrzeni czasu.
Życiorys należało znać na pamięć. Mogłeś zostać wybudzony w środku
nocy albo leżeć pijany, a i tak miałeś obowiązek znać i wyrecytować swoją
datę urodzenia, nazwisko panieńskie matki i drugie imię ojca. Nie było tu
żadnej przestrzeni na jakikolwiek błąd. No bo kto myli się przy tego typu
informacjach? Tylko ktoś, kto oszukuje. Żeby było łatwiej, każda legenda
zawsze musi się przeplatać z  prawdziwym życiorysem. Nie może być
stworzona od zera, bo wtedy łatwo się pogubić. Dlatego nigdy nie
zmienialiśmy swoich imion. Poza tym z  legendą trzeba się utożsamiać.
Legenda powinna stać się częścią ciebie.
W zależności od operacji życiorys można było korygować. Czasami
nasze legendy były naprawdę mocno zaawansowane. Ja na przykład – na
potrzeby zmyślonego życiorysu – prowadziłem w  pewnym momencie
studio fotograficzne. Przy czym to studio normalnie działało także
w prawdziwym życiu. Rozumiecie? Musiałem naprawdę załatwiać sprawy
w  urzędzie skarbowym, przyjmować kontrole z  sanepidu, obsługiwać
klientów, zatrudniać ludzi. A więc to nie było tak, że założyłem sobie firmę
i  miałem wszystko w  dupie. Musiałem normalnie funkcjonować. Ale
potem, jak figurant chciał mnie sprawdzić, to faktycznie okazywało się, że
mam „prawdziwą” firmę. Dzięki temu nie musiałem obawiać się
dekonspiracji.

4.
Jak już kilkakrotnie wspominałem, każdy przykrywkowiec w trakcie akcji
ma swojego covermana, czyli prowadzącego. To jedyna osoba, z  którą
komunikuje się w  trakcie operacji. Coverman jest też łącznikiem między
przykrywkowcem a  zleceniodawcą operacji specjalnej. Przykrywkowiec
mu o  wszystkim raportuje i  konsultuje z  nim każdą decyzję. Rola
covermana jest niezwykle istotna, bo to on jest osobą, która ma największą
wiedzę na temat operacji i  bierze w  niej udział od samego początku do
samego końca.
Wygląda to w ten sposób, że zleceniodawca, czyli na przykład wydział
kryminalny danej komendy, zgłasza się do nas z  wnioskiem o  wszczęcie
operacji specjalnej. Taki wniosek jest analizowany i  jeśli dostaje zielone
światło, to w  zależności od charakteru operacji dobierany jest do niej
odpowiedni coverman. On zakłada teczkę operacji specjalnej, rejestruje ją,
nadaje kryptonim, pisze plan operacji i  dobiera sobie odpowiedniego
przykrywkowca. Tak zaczyna się cała akcja.
Coverman zawsze mieszka w tym samym mieście co przykrywkowiec.
Chodzi o  to, żeby łatwiej było o  kontakt między sobą. Mieliśmy też
ustalane pewne hasła, którymi porozumiewaliśmy się przez telefon. Na
przykład coverman dzwonił do mnie i mówił:
– Cześć Jurek, tutaj Stefan, co słychać?
– No dzisiaj jest zajebiście, biały proszek, zielone liście.
Wtedy wiedział, że wszystko jest okej. Po prostu takie hasło. A  jak
mówiłem tylko, że „jest zajebiście”, ale ani słowa o  proszku i  liściach, to
oznaczało jakiś problem i  konieczność jak najszybszego spotkania albo
interwencji, bo jestem w opałach.
W tej robocie jest cała masa drobiazgów, które z boku mogą wydawać
się śmieszne lub wręcz filmowe. Na przykład: idziesz na spotkanie
z figurantami i wiesz, że wszyscy będą musieli bezwzględnie wyłączyć na
nim telefony. Siłą rzeczy tracisz więc łączność ze swoim covermanem.
Wtedy trzeba narzucić sobie reżim czasowy. Umówić się, że przykładowo
spędzisz z figurantami nie więcej niż godzinę. I tego trzeba się trzymać, bo
inaczej prowadzący zacznie się niepokoić. Oczywiście nie wezwie od razu
oficjalnego policyjnego wsparcia, ale przykładowo zadzwoni na policję
i  powie, że w  knajpie, w  której siedzisz, trwa bójka lub znajduje się
poszukiwany przestępca. Ewentualnie zadzwoni na straż pożarną
i  poinformuje o  pożarze. Cokolwiek, co mu przyjdzie do głowy, a  co
pozwoli przerwać operację. Jeśli akcja jest naprawdę poważna
i  w  określonym terminie nie dasz prowadzącemu znaku, że żyjesz,
uruchamia on wtedy procedury mające na celu ustalenie twojego położenia,
odnalezienia cię i udzielenia pomocy w sytuacji zagrożenia, nawet kosztem
dekonspiracji.
Przykrywkowiec jadący do roboty zawsze musi też przeprowadzić tak
zwane samooczyszczenie. Polega to na tym, że rozbierasz się do naga,
sprawdzasz dokładnie ciuchy, każdą kieszeń i wszystkie zakamarki, czy nie
ma tam czegoś, co mogłoby cię zdradzić, że jesteś policjantem. Potem
przykrywkowiec spotyka się ze swoim prowadzącym i  znów to samo.
Rozbiera się jeszcze raz, a  coverman wszystko przeszukuje.
Przykrywkowiec zdejmuje nawet majtki, żeby prowadzący sprawdził, czy
na przykład nie schował sobie legitymacji policyjnej w dupie. I nie jest to
żart, bo w stresie ludzie reagują bardzo różnie. Jeden z nas autentycznie tak
kiedyś zrobił. Bał się jechać bez legitymacji na akcję, bo zakładał, że
w kryzysowej sytuacji ona mu pomoże. A byłoby na odwrót, jeszcze by go
ta legitymacja pogrążyła. Takich niuansów jest cała masa. Każdy drobny
szczegół ma znaczenie.

5.
W sytuacji gdy operacja trwa długo, przykrywkowiec korzysta
z  wynajętego specjalnie pod kątem akcji mieszkania. We wszystkim
pomaga mu wydział logistyczny, który znajduje odpowiednie lokum.
Urządzaniem tych kwater zajmowali się koledzy z  tak zwanego pionu
maskowania. W  mieszkaniu wszystko musiało wyglądać tak, jakby się
w  nim przebywało od zawsze. To bardzo ważne w  kontekście budowania
legendy, zwłaszcza że niejednokrotnie figurantów zapraszało się do siebie.
A  uwierzcie mi, że wbrew pozorom łatwo wyczuć, czy ktoś w  danym
miejscu naprawdę mieszka czy tylko chwilowo przebywa. Ja sam gdy
przychodziłem do kogoś, to zawsze w  pierwszej kolejności szedłem
skorzystać z  łazienki. Bynajmniej nie za potrzebą. Po prostu w  łazience
najlepiej widać, czy ktoś faktycznie tam przebywa na co dzień, czy nie.
Patrzysz, jak wszystko jest rozstawione – szampony, mydła, przybory
toaletowe. Są w  lekkim nieładzie czy idealnie poukładane? Czy pasta do
zębów jest trochę wyciśnięta? Czy szczoteczki to nówki sztuki, czy jednak
są zużyte? Kubek używany czy nieużywany? Posadzka trochę zachlapana
czy idealnie czysta?
W drugiej kolejności zwraca się uwagę na kuchnię. Czy w lodówce jest
tylko jedna puszka czy coś więcej? Czy na meblach są jakieś plamy? Czy
talerze, szklanki, sztućce są ładnie poukładane, czy nie?
Kuchnia i  łazienka zawsze cię zdradzą. Dlatego, przygotowując
mieszkania do operacji, trzeba o  tym pamiętać. My zawsze mieliśmy to
dopracowane perfekcyjnie. Do tego stopnia, że jeśli zgodnie z  legendą
jeździłem do innych miast, to potem w  moim mieszkaniu leżały rzucone
niby mimochodem lokalne gazety z  tych miejsc. I  to wydania dokładnie
z  tych dni, w  których tam rzekomo byłem. A  jeśli na przykład niby
przebywałem w  Niemczech, to gdzieś na stole leżała akurat mapa tego
kraju. Tu wszystko musiało się zgadzać.
Standard naszych mieszkań był średni. Nie było tam jakichś wymysłów
w  stylu zajebistych kin domowych, jacuzzi czy kabin prysznicowych
z muzyką. Jeśli nie było takiej potrzeby, to nie szastało się kasą. Ważniejsze
było dobranie mieszkania w  odpowiednim miejscu. Ja zawsze unikałem
zamkniętych osiedli, w  których jest ochroniarz, portiernia i  tylko jedno
wyjście. Takie miejsca po prostu nie spełniają wymogów konspiracji.
Ochroniarz widzi, kto wchodzi, kto wychodzi, i  może zapamiętać twarz.
A  to nie jest dobre, bo nieraz zdarzało się, że przyjeżdżał do mnie na
przykład inny przykrywkowiec. A  co, jeśli jakiś gość z  miasta da stówę
ochroniarzowi i poprosi, żeby tamten zwracał uwagę, kto do mnie zagląda?
Żeby uwiarygodnić swój życiorys, miałem też „operacyjną żonę”. To
była oczywiście policjantka. Nawet z nią nie pracowałem, ale w razie czego
mogłem na przykład postawić jej zdjęcie w  mieszkaniu. Mieliśmy też
kolegę od fotografii, który robił świetne fotomontaże. A  jak ktoś pytał
o dzieci, to mówiłem tylko, że już „wyfrunęły z gniazda” i że utrzymujemy
sporadyczny kontakt. Spotykamy się na święta i tyle.
Często było tak, że faktycznie mieliśmy drogie samochody, piliśmy
markowe alkohole, jedliśmy w dobrych knajpach i byliśmy drogo ubrani od
stóp do głów, z  bielizną włącznie. Ale w  tym wszystkim nie chodziło
o trwonienie pieniędzy z funduszu operacyjnego, tylko o wiarygodność. Bo
jeżeli pod legendą nosisz marynarki od Armaniego, a figurant przyjedzie do
ciebie do domu i zobaczy, że gdzieś leżą przetarte skarpetki albo majtki za
pięć złotych z  bazaru, to może nabrać podejrzeń, że coś tutaj nie gra.
Wszystko w twojej tożsamości musi się zgadzać. I zapewniam, że jesteśmy
szczegółowo rozliczani z  naszych wydatków. Na co można, to się bierze
paragony, a  resztę opisuje się w  oświadczeniach finansowych z  operacji.
Wtedy to faktycznie polega na zaufaniu, ale nigdy nie spotkałem się z taką
sytuacją, żeby ktoś w trakcie operacji opierdolił ojczyznę na jakieś dwieście
złotych.
Ciuchy do operacji sami sobie dobieraliśmy. Chodziło o  to, żeby
wypracować swój styl i  mieć klasę. Najgorsze, co można zrobić, to
próbować naśladować styl figuranta. Jeśli już, to on ma naśladować ciebie.
Jeśli jesteś w tym dobry, to po którymś spotkaniu zauważysz, że to figurant
zaczyna się ubierać tak jak ty. To oznacza, że cię łyknął i mu imponujesz.
Niektóre tańsze ciuchy mogliśmy brać sobie na własność, ale już
w przypadku droższych, na przykład jakiejś markowej kurtki, to trzeba było
pisać wniosek o  wykup. Jak nie wykupiłeś, to była komisyjnie niszczona.
Dopiero po jakimś czasie dziewczyna, która zajmowała się naszą szatnią
operacyjną, doszła do słusznego wniosku, że bez sensu niszczyć takie fajne
rzeczy, i  wpadła na pomysł, żeby przekazywać je organizacjom
charytatywnym. Tak też się stało. A ja zostawiłem sobie tylko jedną kurtkę.
Wykupiłem ją za jakieś grosze i do dzisiaj wisi u mnie w szafie. Dużo ze
mną przeszła.
Kiedyś wynajęliśmy z  dwoma innymi przykrywkowcami domek
w  pewnym gospodarstwie agroturystycznym. Mieliśmy tam czekać na
figuranta, który miał nam przywieźć towar. Nie było co robić przez kilka
dni, więc została tylko gorzała. Jak się tam już zadekowaliśmy, to jeden
z  kumpli przykrywkowców zarządził: „Panowie, dzisiaj byle czego nie
pijemy!”. No dobra, pojechaliśmy do supermarketu, kolega wziął wózek,
stwierdził, że on dzisiaj wybiera. Za chwilę patrzymy, a  on niesie wódkę
Starogardzką. Czyli najtańszą.
–  Kurwa, przecież mówiłeś, że byle czego nie pijemy – mówię do
niego.
– A co, to zła wódka? Mnie smakuje.
–  A  spytałeś, czy nam smakuje? Przecież to wykrzywi nam ryje od
pierwszej sety.
–  A  weź się odpierdol – krzyknął na mnie zdziwiony i  zadowolony
wyszedł ze sklepu.
No i takie to były luksusy w życiu przykrywkowca.

6.
Same operacje dzieliły się na krótkofalowe i  długofalowe. Te pierwsze
robiło się praktycznie z marszu. Dzień, dwa, szybkie spotkania i realizacja.
Po prostu są takie tematy, gdzie nie trzeba mieć wielkich znajomości, żeby
zrobić interes. Ryzyko też jest mniejsze. Zwykle zajmowała się tym
młodzież, bo to była doskonała okazja, żeby się wdrożyć i  przećwiczyć
pewne schematy.
Operacje długofalowe potrafiły trwać nawet latami. Trzeba było jeździć
i  wracać w  różne miejsca, świecić legendą, uwiarygadniać się, zdobywać
zaufanie figurantów… W  tego typu akcjach z  automatu ryzyko było
większe i trzeba było pilnować się w każdym momencie.
Największą operacją długofalową w  moim życiu był pobyt w  grupie
przestępczej niejakiego Krakowiaka. Spędziłem tam okrągły rok…
ROZDZIAŁ 8
KRAKOWIAK
Czemu Krakowiak? Ktoś mógłby pomyśleć, że chodziło o  jego
pochodzenie. W  końcu Janusz T. urodził się w  Nowej Hucie. Jednak
prawdziwa geneza jego ksywki jest inna. Wzięła się ze sposobu, w  jaki
kopał swoje ofiary. Podobno wyglądał wówczas, jakby tańczył krakowiaka.

1.
W latach dziewięćdziesiątych działało kilkanaście zorganizowanych grup
przestępczych, które budziły postrach w  całej Polsce. Jednym
z najbrutalniejszych i najniebezpieczniejszych gangsterów w tamtym czasie
był Janusz T. pseudonim „Krakowiak”, który na Śląsku i  w  Małopolsce
zbudował prawdziwe przestępcze imperium na wzór mafii sycylijskiej. Jego
grupa zajmowała się między innymi zbieraniem haraczy, napadami z bronią
w  ręku, handlem narkotykami, kradzieżą samochodów i  zabójstwami.
Uchodziła za najlepiej zorganizowany i  bezwzględny gang w  tej części
kraju.
Krakowiak urodził się w  pierwszej połowie lat sześćdziesiątych
w  krakowskiej Nowej Hucie. Tam stawiał pierwsze kroki w  swojej
przestępczej karierze. Z  zawodu był ślusarzem, a  po godzinach trenował
judo. Pod koniec lat siedemdziesiątych zaczął pierwsze przestępstwa.
Tak po latach wspominał go jeden z przyjaciół z młodości:
–  Ja trenowałem boks, a  Janusz judo. Można powiedzieć, że byliśmy
najlepsi i  nawet starsi wynajmowali nas do różnych „prac”. Napady czy
rozboje, których dokonywaliśmy, polegały na tym, że w  restauracjach na
terenie Nowej Huty i  całego Krakowa wyszukiwaliśmy mężczyzn
znajdujących się pod wpływem alkoholu i  zabieraliśmy im pieniądze,
zegarki, obrączki.
W latach osiemdziesiątych Krakowiak zaczął działać na własną rękę.
Handlował alkoholem przed dyskoteką Fama w  Nowej Hucie
i jednocześnie organizował napady na jej bywalców. Scenariusz zawsze był
taki sam. Dwóch „żołnierzy” Janusza T. o pseudonimach „Suka” i „Sabaka”
wyszukiwało osobę chętną na zakup alkoholu. Następnie wyprowadzali ją
z dyskoteki i przekazywali Krakowiakowi. Ten pod płaszczykiem rozmowy
na temat alkoholowej transakcji dowiadywał się, jakim dany klient
dysponuje budżetem. W  tym czasie osoby, które miały przeprowadzić
napad, stały z  boku, w  niewielkiej odległości. Jeżeli Krakowiak długo
rozmawiał z klientem, oznaczało to, że ten ma przy sobie sporo pieniędzy.
Po transakcji Krakowiak odchodził na bok i  wtedy jego kumple
przystępowali do akcji. Najpierw obserwowali ofiarę, czasami wchodzili za
nią na dyskotekę, a jeżeli długo nie wychodziła z lokalu, to prowokowali do
bójki i  wyprowadzali na zewnątrz. Tam bili „klienta” i  zabierali mu
pieniądze. A na końcu w całą sytuację mieszał się ponownie Krakowiak…
udając, że ratuje pokrzywdzonego.
– Kiedyś na jednego faceta napadliśmy dwa razy tego samego wieczoru
– opowiadał w  sądzie w  trakcie procesu grupy Krakowiaka, jego dawny
znajomy. – Po pierwszym napadzie, kiedy Janusz udawał ratownika i  nas
odgonił, okazało się, że gość miał jeszcze sporo gotówki pochowanej
w  skarpetkach. W  podziękowaniu za ratunek zaprosił Krakowiaka na
wódkę. On wtedy ponownie wskazał nam na tego mężczyznę i jeszcze raz
na niego napadliśmy – chwalił się jeden z gangsterów.
Z czasem Krakowiak zaczął rozszerzać swoją działalność.
Wykorzystywał do tego swoją żonę Nadię i znajomą Beatę P. Obie kobiety
chodziły do restauracji Arkadia lub Stylowa w  Nowej Hucie, tam
poznawały bogatszych klientów i  wychodziły z  nimi z  lokalu, proponując
pójście do swoich domów. Wtedy do akcji wkraczał Krakowiak, który
napadał na nich i  zabierał pieniądze. W  tamtym okresie Janusz T. nosił
pseudonim „Dusiciel”. Wzięło się to z tego, że najczęściej zachodził ofiarę
od tyłu i  zakładał jej tak zwany krawat na szyję, co polegało na zgięciu
przedramienia. Chodziło o to, by ofiara straciła przytomność, a wtedy bez
przeszkód można ją było ograbić. Ksywa „Krakowiak” pojawiła się
później.
W pewnym momencie zaczął dążyć do zmonopolizowania handlu
wódką w całej Nowej Hucie. Tych, którzy się sprzeciwiali, kazał „łamać”.
–  Jednemu mężczyźnie, który odgrażał się Krakowiakowi, złamałem
nos i  szczękę. Następnych dwóch pocięliśmy brzytwami. Poszedłem za to
siedzieć na cztery lata, a  Janusz w  tym czasie pomagał finansowo mojej
rodzinie – czytamy po latach relację jednego z  jego kolegów, który
o  historii Krakowiaka opowiadał przesłuchującym go prokuratorom
i policjantom.
Krakowiak uchodził w  środowisku nowohuckich bandytów za
człowieka, który przynosi szczęście. Każdy, kto z  nim pracował, szybko
dorabiał się niezłych pieniędzy. Dlatego wszyscy do niego lgnęli.
Pod koniec lat osiemdziesiątych Krakowiak zaczął skupować od
miejscowych złodziei złoto, walutę, telewizory i wszystko inne, co dało się
odsprzedać z  zyskiem. Handlował też dolarami przed pewexem w  Nowej
Hucie, a  przy okazji namierzał zamożne osoby pod kątem kolejnych
kradzieży.
W końcu wpadł na pomysł, który okazał się genialny w  swojej
prostocie. Razem z  kilkoma zaufanymi ludźmi założył firmę sprzątającą,
która była przykrywką i  służyła do rozpoznawania miejsc, które można
było potem obrabować.
–  Wiedzieliśmy, że sprzątanie będą zlecali ludzie bogaci. Przy okazji
można było dobrze poznać rozkład mieszkania i  zorientować się, gdzie
przetrzymywane są kosztowności – zeznawał członek jego grupy.

2.
Ambicje Krakowiaka były jednak dużo większe. Na początku lat
dziewięćdziesiątych przeprowadził się na Śląsk i zaczął wchodzić w nowe
biznesy – przede wszystkim w  handel narkotykami i  kradzionymi
samochodami. W  meandry tej drugiej branży wprowadził go słynny
mafiozo z  Trójmiasta Nikodem Skotarczak pseudonim „Nikoś”, który
wówczas przyjaźnił się z Krakowiakiem.
– Handel kradzionymi autami to był bardzo dochodowy biznes. Janusz
T. kupował je od złodziei, a  następnie sprzedawał Rosjanom, którzy
wywozili je za wschodnią granicę. Biznes kręcił się na tyle, że Krakowiak
w  pewnym momencie kupował te auta od złodziei hurtem. Osobiście
zawoziłem kiedyś do Wrocławia pięćdziesiąt tysięcy dolarów, które
stanowiły zapłatę za dziesięć samochodów. Były to auta marki Mercedes
300 i  Mercedes 500 – czytamy w  zeznaniach późniejszego świadka
koronnego Wiesława C. pseudonim „Kastor”.
W tamtym okresie Janusz T. stworzył kilka grup, które zajmowały się
różnymi typami przestępczości. Działał jak w  sprawnie zarządzanej
korporacji. Najpierw dobierał sobie zaufanego człowieka. To on miał za
zadanie zebrać odpowiednią grupę ludzi, która będzie zajmowała się
wybraną dziedziną: napadami, fałszywymi pieniędzmi, samochodami,
narkotykami, a  nawet oszustwami bankowymi. Dla przykładu – grupę
odpowiadającą za napady stworzył Cezary G. Był to człowiek, którego
Krakowiak darzył wyjątkowym zaufaniem. Gdy po jednej z  akcji
organizowanych przez ludzi Janusza T. doszło do zatrzymania Cezarego G.,
ten wziął na siebie całą winę, choć w  napadzie nie brał udziału. Tym
zaskarbił sobie sympatię bossa.
Do swojego gangu Krakowiak werbował najczęściej doświadczonych
bandytów, którzy mieli wyroki na koncie i  potrzebowali gotówki. A  ci
potrafili być bezwzględni wobec swoich ofiar. Kiedyś w trakcie napadu na
willę oblali płynem łatwopalnym siedemdziesięcioletnią kobietę, żeby
zmusić ją do przekazania kluczy do sejfu. Często w napadach brał osobiście
udział Krakowiak, który słynął z  tego, że uderzał swoje ofiary kijem
bejsbolowym w głowę.
Jak zeznawali potem byli członkowie grupy – Janusz T. wymagał od
nich całkowitego posłuszeństwa. Niczym Don Corleone w Ojcu chrzestnym
kazał całować się w  rękę, a  tych, którzy tego nie robili, na długo sobie
zapamiętywał.
–  Na różnych spotkaniach nie dopuszczał do głosu innych. Jeżeli ktoś
próbował się odezwać, był natychmiast uciszany. O  wszystkim, co się
działo w grupie, Krakowiak musiał wiedzieć. Miał swoich zaufanych ludzi,
którzy go na bieżąco informowali. Jednak to on podejmował wszelkie
decyzje. Nikt nie miał prawa mu się przeciwstawić i zmieniać jego poleceń
– relacjonował w prokuraturze jeden z jego podwładnych. – Nie pozwalał
też, aby ktoś zbyt długo pracował w  konkretnej działce oraz w  jednym
i  tym samym składzie osobowym. Nie chciał, by członkowie grupy mieli
nawzajem świadomość skali swojej działalności i  osiąganych zysków.
Mieszanie grup miało na celu niedopuszczenie do zbytniej integracji –
tłumaczył.
Krakowiak bezwzględnie rozliczał swoich ludzi z  pieniędzy, które
powinni mu dostarczać za wykonaną „pracę”. Do niego przywożono też
wszystkie „łupy” z  napadów i  to on decydował o  podziale zysków. Jeśli
tylko podejrzewał, że ktoś próbuje go oszukać, rozprawiał się z  nim
bezwzględnie.
– Pamiętam, jak kiedyś grupa sześciu osób miała przerzucić kradzione
auta na Ukrainę – wspominał świadek koronny Kastor. – Wpadli na granicy
słowacko-ukraińskiej. Tam oni zostali zatrzymani, a  samochody
zarekwirowane. Ja na polecenie Krakowiaka miałem przeprowadzić
„śledztwo” w  tej sprawie. Wywoziłem każdego z  tych mężczyzn do lasu
i strasząc, zmuszałem ich, żeby powiedzieli, kto wsypał – mówił.

3.
Krakowiak bezwzględnie rozprawiał się też z  gangsterami, z  którymi
popadał w  konflikt. Za egzekucje w  grupie odpowiadał Zdzisław Ł.
pseudonim „Zdzicho”, były karateka, zbrojmistrz gangu i  cyngiel. Facet,
który wyróżniał się szczególnym okrucieństwem i  sadystycznymi
skłonnościami.
– Zdzicho odgrywał bardzo ważną rolę w grupie – przyznawał Kastor. –
Wykonywał zlecenia zabójstw, dostarczał broń do napadów
organizowanych przez Krakowiaka, a także w pewien sposób go ochraniał.
Pamiętam, jak w trakcie jednej z rozmów Janusz zaczął mocno wychwalać
Zdzicha. Tłumaczył, że jemu niepotrzebna jest cała banda do pomocy, tylko
jeśli ma „coś wystawione”, to sam idzie, strzela i  zabiera pieniądze.
Sugerował, że powinniśmy brać z niego przykład – opowiadał.
Krakowiak powierzał też Zdzichowi wymierzanie kar członkom grupy,
którzy mu podpadli. Za niewłaściwie wykonanie zlecenia stosowano bicie,
łamanie nóg, rąk i żeber. Za gorsze przewinienia groziło przestrzelenie nóg
lub ciągnięcie na lince holowniczej za samochodem. A za złożenie zeznania
przeciwko członkowi grupy strzał w tył głowy.
–  Decyzje o  wymiarze kary podejmował osobiście i  samodzielnie
Krakowiak. Odnośnie do miejsca wymierzania kary były to najczęściej lasy,
okolice jeziora. Krakowiak czasami był przy tym obecny – wyjaśniał jeden
z gangsterów.
Z czasem Krakowiak coraz lepiej organizował swoje przestępcze
imperium. Skrupulatnie organizował wszystkie przedsięwzięcia.
Opracowywał plan, wynajmował mieszkania, samochody, załatwiał broń,
w  tym rewolwery, pistolety, kałasznikowy, strzelby, tłumiki, a  nawet
granaty. Na potrzeby kamuflażu potrafił dostarczyć nawet mundury
policyjne. Z  każdej roboty przekazywał trzydzieści procent na specjalny
fundusz przeznaczony na opłacanie adwokatów oraz łapówki dla
prokuratorów i sędziów.
–  Na imprezach u  Krakowiaka bywali policjanci, adwokaci,
prokuratorzy. Pamiętam, że kiedyś za wypuszczenie jednego z  członków
grupy zapłacił trzy tysiące dolarów. Pieniądze wręczył adwokatowi, a  ten
przekazał je sędziemu – opowiadał jeden z gangsterów.

4.
W latach dziewięćdziesiątych Krakowiak zaczął masowo ściągać haracze
w Krakowie i Katowicach. Jego ludzie jeździli po agencjach towarzyskich,
restauracjach i  dyskotekach. Napadali tam na klientów, demolowali
pomieszczenia, bili właścicieli, personel i  zmuszali do rezygnacji lub do
płacenia haraczu. Jeśli właściciel godził się na płacenie, to miał przy okazji
obwieszczać innym grupom przestępczym, że jest chroniony przez samego
Krakowiaka.
Równolegle Janusz T. rozkręcał swój biznes narkotykowy. W pewnym
momencie handlował kokainą i  amfetaminą praktycznie w  całej Polsce.
Jeśli w jakimś mieście jego dilerzy mieli problem z konkurencją, to grupa
szybko ten problem rozwiązywała.
–  Kiedyś mieliśmy wyczyścić teren dla Marcina M. pseudonim
„Mejer”, który rozprowadzał prochy dla Krakowiaka w  Częstochowie.
Porwaliśmy wtedy czterech konkurencyjnych dilerów, wywieźliśmy ich do
lasu i tam połamaliśmy im nogi – zeznawał świadek koronny.
Kastor opowiedział też o  zdarzeniu, które miało miejsce w  Koninie,
gdzie grupa Krakowiaka dostarczała narkotyki właścicielce miejscowej
agencji towarzyskiej. Kobieta kupowała od nich zwykle sześć kilogramów
amfetaminy, które była w  stanie rozprowadzić w  ciągu miesiąca.
W  pewnym momencie pojawił się jednak kłopot. Jej wspólnik otworzył
konkurencyjną agencję i  zaopatrywał się w  narkotyki w  innym miejscu.
Krakowiak nakazał swoim ludziom zrobić z tym porządek.
–  Kobieta zadzwoniła do konkurenta i  zaprosiła go do siebie.
Mężczyzna przyjechał razem z  bratem. Wtedy ja z  pozostałymi
sugerowałem mu, że powinien się wycofać z interesu. Ten mężczyzna czuł
się jednak pewnie i  nie chciał zrezygnować. W  końcu wyjąłem pistolet
i  zacząłem strzelać w  jego nogi, raniąc go parokrotnie. W  reakcji na to
mężczyzna zobowiązał się do zrezygnowania z  agencji i  z  handlu
narkotykami. Brat konkurenta też został pobity – zeznawał.
Krakowiak rósł w  siłę. W  pewnym momencie były mu
podporządkowane wszystkie większe grupy na Śląsku. Szefowie gangów
musieli prosić go o zgodę, gdy chcieli dokonać określonego przestępstwa.
Jeśli Janusz T. wyraził aprobatę, to potem pobierał od nich prowizję
w wysokości trzydziestu procent od każdego napadu. Choć jak podkreślali
gangsterzy, czasami brał też więcej.
–  Wynagrodzenie było uzależnione od kaprysu Krakowiaka. On był
jednoosobowym skarbnikiem, to on dzielił i rządził wszystkim – tłumaczył
jeden z nich.
Na tym jednak Krakowiak nie poprzestawał. W  1998 roku rozszerzył
swoją działalność na Warszawę. Jego ludzie jeździli po wszystkich
restauracjach orientalnych i wymuszali tam haracze.
–  Przeciętnie braliśmy po trzydzieści milionów starych złotych od
osoby. Janusz musiał się dogadać z  Masą (Jarosław S. – jeden z  bossów
mafii pruszkowskiej) i  miał wolną rękę, jeśli chodzi o  haracze od
Wietnamczyków lub Chińczyków w  stolicy. Podczas takich najść byliśmy
uzbrojeni. Od Krakowiaka dostaliśmy na stan cztery krótkie pistolety,
w tym dwa z tłumikiem – opowiadał Kastor.
–  W  Warszawie handlowaliśmy również amfetaminą i  kokainą. Nie
sprzedawaliśmy ich na ulicy, tylko dostarczaliśmy hurtowo konkretnym
osobom, której je potem rozprowadzały – tłumaczył.
W tym samym roku doszło do konfliktu między Krakowiakiem
a  Nikosiem. Poszło o  rynek narkotykowy na Śląsku. Człowiek Nikosia
sprzedawał towar w  jednej z  dyskotek w  Katowicach. Krakowiaka
rozzłościło to do tego stopnia, że postanowił odpowiednio zająć się bossem
trójmiejskiej mafii. Jego ludzie wyjechali na Pomorze i  jeździli za
Nikosiem po dyskotekach i  agencjach towarzyskich. Ich zadaniem było
ustalenie, ile osób go pilnuje, gdzie najczęściej przebywa i w jakich porach.
W  pewnym momencie omal nie doszło do konfrontacji między ludźmi
Krakowiaka i Nikosia.
Wspomina jeden z ludzi Krakowiaka:
– Siedzieliśmy wtedy w dyskotece Fantom w Trójmieście. W pewnym
momencie podjechało dziesięć samochodów, z których wysiadł Nikoś i jego
ludzie. Wszyscy byliśmy uzbrojeni, więc atmosfera była bardzo napięta.
Powiedziałem do Nikosia, żeby pilnował swoich spraw na Pomorzu i  nie
wtrącał się do Katowic. On odparł, że mamy jego człowieka w Katowicach
zostawić w spokoju. W końcu wszyscy się rozeszliśmy. Do strzelaniny nie
doszło. Jakiś czas później Nikoś został zamordowany, więc problem sam
się rozwiązał.
Nikoś został zastrzelony 24 kwietnia 1998 roku w agencji towarzyskiej
Las Vegas w  Gdyni przez dwóch zamaskowanych mężczyzn. Do dziś nie
ustalono, kim byli sprawcy, ale wiele osób podejrzewało o to Krakowiaka.

5.
Działalność Janusza T. nie pozostawała jednak bez echa. Gangsterem coraz
mocniej interesowały się organy ścigania, w  tym policjanci z  Biura do
Walki z  Przestępczością Zorganizowaną, którzy intensywnie
rozpracowywali grupę. W  pewnym momencie do policjantów dotarła
wstrząsająca informacja. Krakowiak planował przeprowadzić trzy zamachy:
na prokuratora Jerzego G., który postawił Januszowi T. i  kilku innym
osobom z  grupy zarzuty związane z  kradzieżami samochodów, policjanta
Bogdana S., który dowodził zespołem policjantów rozpracowującym gang,
i byłego gangstera Włodzimierza C. zeznającego przeciwko grupie.
–  Na jednym ze spotkań Krakowiak powiedział, że trzeba
wyeliminować „psa”, który go „obgryza”, a  potem prokuratora, który do
niego dołączył – zeznawał jeden z członków jego grupy.
Wszystko zostało starannie zaplanowane. Przestępcy obserwowali
policjanta i  prokuratora, zaopatrzyli się w  zdjęcia z  ich wizerunkiem,
ustalili miejsca zamieszkania i  trasę ich dojazdu do pracy. Za to
Włodzimierz C. miał zostać zastrzelony z  dachu budynku, z  którego
doskonale było widać spacerniak aresztu, w którym przebywał. Wszystkie
egzekucje miał wykonać Zdzicho.
Kiedy sprawa wyszła na jaw, prokuratorowi i policjantowi przydzielono
ochronę, a Włodzimierza C. przeniesiono do innego aresztu. Wszyscy mieli
jednak poczucie, że tym razem Krakowiak posunął się za daleko. Niemniej
nadal brakowało twardych dowodów, które pozwoliłyby posłać gangstera
na długie lata za kratki.
W końcu podjęto decyzję, że trzeba znaleźć policjanta, który przeniknie
do gangu i zacznie udawać jednego z nich.
– Jurek, podejmiesz się tej roboty?
Rozdział 9
CZŁONEK MAFII
MÓWI JUREK „ZWIERZAK”
1.
To był 1998 rok. Pamiętam, że pewnego dnia przyszedł do mnie mój
prowadzący Romeo i  powiedział, że wytypowali nas do operacji
długofalowej.
– No dobra – mówię. – O kogo chodzi?
– Janusz T., w sensie Krakowiak – wyjaśnił mi Romeo.
Ni cholery nie wiedziałem, kto to jest. Dla mnie był to jakiś kolejny
figurant do spakowania i tyle.
Przed rozpoczęciem operacji zorientowałem się, co to za ludzie i z kim
warto nawiązać kontakt. Dołożono mi też pogłębiony życiorys. Zgodnie
z  legendą byłem gangsterem, który robił interesy za wschodnią granicą.
Miałem rzekomo obstawione kreski, czyli przejścia graniczne,
i  zajmowałem się przemytem papierosów oraz spirytusu z  Białorusi
i  z  krajów bałtyckich. Ale że niby sprawa mi się rypła, to teraz
przyjechałem na Śląsk, żeby zarobić jakieś pieniądze. W  takich
okolicznościach miałem poznać Krakowiaka.
Historia była wiarygodna, bo faktycznie na granicy policja rozbiła kilka
grup i  nawet pozamykali ludzi ze Straży Granicznej i  z  Służby Celnej za
współudział w  przestępstwach. W  dodatku za wschodnią granicą byli
gangsterzy, którzy mogli potwierdzić moją tożsamość. Oczywiście było to
zorganizowane we współpracy z  tamtejszą policją. Wykorzystali do tego
swoich agentów manewrowych, czyli zwerbowanych bandytów, którzy
w razie potrzeby mogli mnie uwiarygodnić.
Zacząłem się bujać po Katowicach. Miałem informację, że ekipa
Krakowiaka przesiadywała w  nieistniejącym już dzisiaj hotelu Warszawa.
Zamieszkałem w hotelu i kręciłem się tam.
W środku był drink-bar, restauracja i  kasyno. Najważniejsze w  takiej
sytuacji, to zwrócić na siebie uwagę, ale jednocześnie nie narzucać się
i  nikogo nie zaczepiać. Siadałem sobie sam przy barze, brałem drinka
i dawałem wysoki napiwek, żeby mnie zapamiętali. Szybko zaprzyjaźniłem
się z barmankami, ale też bez przesady. Posiedziałem z pół godziny, potem
szedłem w  miasto i  wracałem na noc do hotelu. Czasem zajrzałem do
kasyna, wypiłem lufę. Problem był tylko taki, że jak się tam wchodziło, to
trzeba było zostawić dowód. Ekipa Krakowiaka oczywiście tego nie robiła,
ale wiedziałem, że dzięki temu mogą mnie sprawdzić. Chuj, wisiało mi to.
Może nawet lepiej. Wszystko w mojej legendzie trzymało się kupy.
W końcu sami zaczęli zagadywać. Gdzieś po miesiącu. Ja komuś
postawiłem drinka, ktoś mi się odwdzięczył. Zawsze musiała być
wzajemność, żeby nie wyszło, że jestem frajerem i  tylko ja stawiam.
Gadałem głównie ze starszymi od Krakowiaka. Małolaty tam nie
przesiadywały. Czasami wpadali tylko o  coś poprosić albo rozliczali się
i dawali działki za włamy, samochody czy prochy.
Jak poznaliśmy się lepiej, to zacząłem delikatnie badać grunt.
– Słyszałem, że Krakowiak tu chodzi – zagadałem pewnego razu.
– A skąd?
–  Jego ksywka już wcześniej obiła się mi o  uszy. Spoko gość. Pełny
szacunek.
Na tej zasadzie. Dawałem też do zrozumienia, że chętnie zarobiłbym
jakieś pieniądze.
Nie pamiętam już dokładnie, kiedy osobiście poznałem Krakowiaka.
Wiem, że siedziałem wtedy z  jednym ze starych z  jego gangu, którego
w  międzyczasie zdążyłem nieźle poznać. On w  pewnym momencie się
podniósł i  krzyknął: „O, Jasiek przyjechał”. Bo na Krakowiaka wszyscy
mówili „Jasiek”. „Chodź, to cię poznam” – zaproponował mi. No i tak się
zaczęło. Za pierwszym razem widzieliśmy się dosłownie chwilę, bo gdzieś
się spieszył. Wkurzyłem się wtedy, że tak krótko pogadaliśmy. Zawsze
najważniejsze jest przecież pierwsze wrażenie, a tutaj nie miałem okazji, by
jakkolwiek zapaść mu w pamięć.
Za drugim razem spotkałem Jaśka, gdy szedł do kasyna. Zaczepiłem go
i  wtedy zaczęliśmy rozmawiać. O  wszystkim i  o  niczym. Pamiętam, że
w  pewnym momencie zawołał jakiegoś młodego, dał mu kluczyki i  kazał
coś przynieść. Okazało się, że trawkę.
– Jarasz? – zapytał.
– Jaram, ale papierosy.
– To zapalisz takiego – wskazał mi jointa.
Wypaliliśmy na spółkę, podlaliśmy lufą i rozeszliśmy się.
Któregoś dnia stwierdziłem, że udam się na kolację do hotelowej
restauracji. Jak wszedłem do środka, to zobaczyłem, że w głębi sali siedzi
Krakowiak z  ekipą. Zawołali mnie. „Wreszcie” – pomyślałem. Kurwa, ze
szczęścia prawie do nich pobiegłem (śmiech). Siedliśmy i trochę wypiliśmy.
Wtedy zaczęli mnie lekko podpytywać, czy mam jeszcze jakieś dojścia do
towaru, czyli fajek i  spirytusu. Powiedziałem, że jakieś tam mam.
O  narkotykach jeszcze nie było mowy. Zresztą dostałem takie polecenie,
żeby na początku nie poruszać tego tematu.
Nasze relacje zaczęły się powoli zacieśniać. Spotkania przy barze,
wspólne picie wódki, wyjścia do kasyna, rozmowy… W  pewnym
momencie skumałem się też dobrze z  prawą ręką Krakowiaka. Nie będę
mówił z nazwiska. Nazwijmy go „Darkiem”. Pewnie do dzisiaj nie domyśla
się, kim byłem naprawdę.
Za to Darek w  młodości był złodziejem. Okradał głównie
mieszkaniówki, jubilerów, sklepy futrzarskie. Nieraz opowiadał, jak
plądrowali ośrodki w  Zakopanem. Ale to nie był typ faceta, który budził
postrach. Miły, wyględny, jak większość spekulantów, przemytników
i  złodziei. Widzieliście kiedykolwiek oszusta, który byłby nieuprzejmy?
Nie, oni zawsze tak cię oczarują, że im żonę oddasz pod zastaw, bo
będziesz myślał, że to dobra inwestycja. I  takim człowiekiem był właśnie
Darek.
U Krakowiaka Darek był jednym z  tych, którzy trzymali porządek
w  grupie. Miał świetne rozeznanie, zlecał różne tematy, nadawał włamy,
pośredniczył, mówił, gdzie prochy rozprowadzić. Można ładnie
powiedzieć, że odpowiadał za logistykę i  delegowanie obowiązków. Za
wszystko brał działkę, ale w  niczym bezpośrednio nie uczestniczył. Od
czarnej roboty byli małolaci. To oni brudzili sobie ręce i  dla nich to była
naturalna droga kariery.
Hierarchia w  grupie była bardzo ważna. Pamiętam, jak któregoś dnia
poszliśmy z jego ekipą do jakiejś knajpy w Katowicach. Był z nami jeden
koleżka, ni to młody, ni to stary, puściłem go przodem w drzwiach, bo nie
lubię, jak ktoś za mną wchodzi. Jak byliśmy już w środku, to Darek wziął
mnie na bok.
–  Co ty, kurwa, małolactwo puszczasz przed siebie? On ma za tobą,
kurwa, wchodzić.
– Słuchaj, nie lubię czuć oddechu na plecach i pieczenia w odbytnicy,
rozumiesz?
– Nie pierdol. On ma iść za tobą i czekać, aż ty wejdziesz.
Nie było zmiłuj, mieli swoje zasady. A  z  Darkiem na tyle się
zakumplowaliśmy, że w pewnym momencie zapytał mnie, dlaczego ciągle
śpię w  hotelu. Przecież to duże koszty, a  on ma mieszkanie obok,
trzypokojowe, i mogę u niego zamieszkać.
Zacząłem się migać. Skłamałem, że mam opłacony hotel do przodu, ale
on naciskał.
– Dawaj, idziemy, niech ci oddadzą te pieniądze. Pierdol ich!
Miałem ciężki orzech do zgryzienia. Z  jednej strony nie powinienem
przyjmować takiej propozycji. To było dla mnie niebezpieczne. Z  drugiej
strony – to była świetna okazja, żeby wyciągnąć sporo informacji.
A w sumie nikt nie wiedział, co ja tam robię, oprócz mojego prowadzącego
i zleceniodawcy, czyli Bogdana z katowickich pezetów.
Wysłałem esemesa do Romea. Nasze miejsce spotkań znajdowało się na
obrzeżach Katowic. Wymknąłem się tam któregoś ranka. Jak się
spotkaliśmy, to opowiedziałem mu o propozycji Darka. Romeo stwierdził:
„Chuj tam, najwyżej wpierdol dostaniesz i tyle”.
No więc zgodziłem się. Chciałem zapłacić Darkowi za wynajem tego
pokoju, ale on stwierdził, że wystarczy, jak będę mu się dorzucał do
lodówki i prądu.
Wiem, że dla ludzi z boku może to wszystko brzmieć śmiesznie. Wielki
mafioso, jeden z liderów grupy, która rządzi całymi Katowicami, a mieszka
w  trzypokojowym mieszkaniu i  jeszcze mówi, żeby mu się dorzucać do
lodówki. Ale rzeczywistość jest brutalna. Oni tak naprawdę nie są rozrzutni.
Przynajmniej ci rozsądni. Bo zdają sobie sprawę z  tego, że dzisiaj mają
kasę, ale jutro mogą jej nie mieć. Zresztą nieraz było tak, że komuś od nich
pieniądze pożyczałem. Dzisiaj zarobił, wypił, przehulał, a  wieczorem
pięćdziesiąt złotych na taksówkę pożyczał. Tacy to byli, kurwa, królowie
życia.
Pamiętam, że pierwszego wieczoru, kiedy zamieszkałem u  Darka,
zahaczyliśmy o  jakiś sklep spożywczy na osiedlu. Kupiliśmy coś na
kolację, jakąś wódkę, i  nieźle się porobiliśmy. Zanim się położyłem, to
poszedłem pod prysznic. Miałem ze sobą jedną torbę i  wszystko ułożone
tak, że jak ktoś coś by w  niej ruszył, to natychmiast bym zauważył. Jak
wróciłem z łazienki, to zobaczyłem, że Darek w niej grzebał. Pomyślałem,
że pewnie sprawdzał moje dokumenty i  nie zauważył niczego
niepokojącego. Widziałem, że chodził potem zadowolony i  uśmiechnięty.
A więc wszystko poszło jak z płatka.
Przeprowadzka okazała się strzałem w dziesiątkę. Dużo gadaliśmy, a on
opowiadał mi praktycznie o  wszystkim – jak działa grupa, jaka jest
struktura, kto jest kim, jak to wszystko funkcjonuje. Kopalnia wiedzy.
Wtedy stwierdziliśmy z prowadzącym, że trzeba zrobić kolejny krok.

2.
Romeo wpadł na pomysł, żebyśmy odegrali scenkę jak z  filmu Wielki
Gatsby i  zrobili deal na ich oczach, najlepiej w  momencie kiedy wszyscy
będą w  hotelu. Plan był taki, że przyjedzie do mnie pięciu czy sześciu
chłopaków z narkotykami wartymi sto tysięcy dolarów. Na tamte czasy to
była kupa forsy. Miało to wyglądać tak, że oni przywiozą mi te prochy
w  reklamówce, a  ja powiem jednemu z  chłopaków, żeby zaniósł ją do
mojego pokoju hotelowego i tam sobie odebrał kasę. Oczywiście narkotyki
miały być udawane. Jakaś mąka albo coś podobnego. Jednak Romeo
przytomnie zauważył, że to nie jest dobry pomysł.
–  A  jak ekipa Krakowiaka będzie chciała sprawdzić ten towar albo
kupić trochę od ciebie? Co wtedy zrobisz?
– To może dajcie mi prawdziwą amfetaminę?
– I co z nią potem zrobisz? Dasz im po działce, a resztę rozpierdolisz?
W sumie racja. W  końcu wpadliśmy na pomysł, że rozegramy to
inaczej. Oni przywiozą mi ten trefny towar w  reklamówce, a  ja
ostentacyjnie poproszę barmankę o  kartkę papieru i  napiszę adres, na jaki
mają go zawieźć.
Cel był dwojaki. Po pierwsze, chodziło o  to, żeby zrobić wrażenie na
Krakowiaku. Pokazać, że wożę się z mocną ekipą i obracam dużą gotówką.
Po drugie, miałem potem pójść do Jaśka i  zapytać, jaką działkę mam mu
odpalić za handel na jego terenie. W  ten sposób okazać mu szacunek
i zahaczyć o temat prochów.
Umówiliśmy się z  chłopakami w  tym drink-barze, w  którym
przesiadywałem na co dzień. To nie było duże miejsce, parę stolików
i barek, więc podszedłem wcześniej do ludzi Krakowiaka i mówię:
– Słuchajcie, dzisiaj to mi się tak tu nie rozsiadajcie, bo moje koleżki
przyjadą pogadać.
– A o czym?
– O dupie Maryni i smutkach, które mnie wkurwiają.
– No dobra, a o której będą?
– Nie wiem, dzwonili, że są już w drodze.
Chwilę później weszła ekipa. Chłop w chłopa, gęby takie, że strach im
w oczy spojrzeć. Cali roześmiani i uchachani. W skórach, łańcuchach. Od
razu przykuwali spojrzenia. Oczywiście to wszystko byli przykrywkowcy.
Ściągnęli dla mnie nawet jednego rosyjskojęzycznego kolegę ze Wschodu.
Nic wcześniej specjalnie nie planowaliśmy. Tyle tych scenek
odegraliśmy na kursach, że nie było takiej potrzeby, wszystko poszło na
żywioł. Musielibyście zobaczyć, jak jeden drugiego potrafi nakręcać.
W życiu byście nas nie wzięli za policjantów.
„Kurwa, ten mi wisi w chuj pieniędzy, jutro jedziemy mu wpierdolić”.
„Temu to, kurwa, kolana przestrzelę, a  tamtemu narzeczoną wyrucham”.
Takie bandyckie klimaty. Im więcej alkoholu, tym lepiej wyobraźnia
pracowała. Po latach pracy w  przykrywkach już tak odchodzisz od
policyjnego slangu, że ani jedno słowo cię nie zdradzi.
A Krakowiak siedział kawałek dalej z ekipą i wszystko słyszał.
W pewnym momencie powiedziałem do jednego z  moich kolegów, że
daję mu kluczyki do pokoju hotelowego, gdzie czeka przygotowana dla
nich kasa. Chwilę później podszedł do mnie Darek i mówi:
– To masz tu jeszcze pokój?
– No właśnie do tego celu mam.
– To teraz rozumiem, dlaczego tu mieszkałeś.
– Szybko się orientujesz – odpowiedziałem, ciesząc się, że facet sam mi
jeszcze dorobił legendę.
Ja, mówiąc szczerze, w euforii baletu zapomniałem, że miałem jeszcze
załatwić sprawę z  narkotykami. Gdzieś tak o  północy patrzę, a  tam leży
dalej ta reklamówka koło stolika. Ja pierdolę. Wołam szybko jednego
z chłopaków. „Dokd jedziecie? Dostaniesz kasę na wachę, nadrobisz trochę
drogi i  podrzucisz towar we wskazane miejsce. Tylko o  nic nie pytaj”.
Oczywiście cała rozmowa była podpuchą, przeprowadzoną tak, żeby inni ją
słyszeli.
W międzyczasie patrzę, a  tam Krakowiak się już zbiera. Wołam do
niego:
– Jasiek, poczekaj, musimy pogadać.
Chyba mi to poważnie wyszło, bo spojrzał na mnie dziwnie. Tu moja
ekipa siedzi, a ja krzyczę, że „musimy pogadać”.
– O której jutro będziesz? – spytałem.
– Tak jak zawsze, koło osiemnastej.
– No dobra, to jutro pogadamy.
Na drugi dzień spotkałem się z Krakowiakiem. Usiedliśmy przy stoliku,
wzięliśmy flaszkę i jakąś przekąskę.
–  Słuchaj, pewnie już wiesz albo ci donieśli. Do mnie tu czasami
chłopaki wpadają. Najczęściej jeden, ale teraz przyjechali w kilku. Kurwa
mać, szumu narobili, wstyd jak chuj. Głupio wyszło, ale przynajmniej
barmanka sobie zarobiła, chyba dawno nie miała takiego wieczoru.
– No chyba była zadowolona – przytaknął Jasiek.
– No to słuchaj, jest taki temat. Zrobiłem parę rzeczy na twoim terenie
i jeszcze parę razy będę robił. Możemy też coś wspólnie porobić, ale przede
wszystkim chciałbym, żebyś mi zapewnił bezpieczeństwo. Ja tu nikogo nie
znam. Pytanie, ile to bezpieczeństwo ma kosztować. Ja jestem gotowy
odpalić ci też procent za wczoraj i za to, co było wcześniej.
Walnęliśmy po lufie.
–  Wiesz co, będzie parę tematów do obgadania, na razie rób swoje –
powiedział Jasiek, a ja popatrzyłem na niego zdziwiony.
– Ale pytanie brzmiało, jaki chcesz procent. Ja będę robił swoje, a wy
mi tu zaraz wpierdol spuścicie – wypomniałem mu.
– Ale że jak wpierdolimy?
– Nie wiem, jak wpierdolicie, ale wpierdolicie. Może mnie wystawicie,
może towar mi zajebiecie. Ja się tak nie bawię.
– Na razie rób swoje – uspokoił mnie.
Wypiliśmy flaszkę i  rozstaliśmy się. Spisałem dokumentację
i  o  wszystkim opowiedziałem Romeowi. On to przekazał Bogusiowi
z  pezetów. To był bardzo kumaty chłopak, który operacyjnie
rozpracowywał to środowisko od wielu lat. Za jakiś czas znowu
spotkaliśmy się z covermanem.
– Ty, dziwna sprawa – zagaił Romeo. – Boguś twierdzi, że to zupełnie
nie w stylu Jaśka, żeby nie brać haraczu. Czy ty czegoś nie popierdoliłeś?
Wczorajszy byłeś na spotkaniu, coś ci się chyba w głowie pomieszało.
–  Byłem wczorajszy, parę lufek tam wypiliśmy, ale niczego nie
popierdoliłem – wzdrygnąłem się.
– Na pewno nie chciał od ciebie pieniędzy?
– No przecież pieniądze ci oddałem, które jemu miałem dać. No to jak?
Roman popatrzył na mnie.
– Ty, a może ty go zapomniałeś zapytać?
– Roman, no kurwa, aż taki znieczulony nie byłem. Miałem zapytać, to
zapytałem. Kasy nie chciał.
No i  tak siedzieliśmy i  dywagowaliśmy z  Romanem, o  co mogło
chodzić Jaśkowi. Zwykle był bezlitosny, jeśli chodzi o  haracze. Każdy
złodziej samochodowy, każdy diler, wszystkie kurwy i agencje musiały mu
się opłacać co do centa. Z  ekipą dojeżdżał nawet knajpy, które ledwo
wiązały koniec z końcem, i wychodziło na to, że właściciele pracowali na
nich, a nie na siebie. Miała być działka dla Krakowiaka i tyle.
Może chcieli mnie potem wypierdolić na większą kasę? A może to była
kwestia legendy? Bo siedząc tam u  Darka, to różnych historii mu
naopowiadałem. O  tym, jak robiłem interesy z  Litwinami, Białorusinami,
Rosjanami. O  drastycznych rozliczeniach, zalewaniu trupów palonym
wapnem i  posypywaniu kawą, żeby psy nie wyczuły. Do tego często przy
nich odbierałem telefon i półgębkiem dogadywałem jakieś poważne tematy
po rosyjsku. A  na koniec jeszcze gruba ekipa do mnie wpadła. W  ich
oczach byłem brutalnym bandytą, który zajmował się poważnymi tematami
i może to zadziałało.
Szybko zresztą przekonałem się o  tym, jak duże wrażenie zrobiła na
wszystkich scenka, jaką odegraliśmy z chłopakami w hotelu. Kilka dni po
ich wizycie siadłem sobie przy barku i zamówiłem drinka.
Nagle słyszę, że przy stolikach siedzi jakaś grupa mówiąca niby po
rosyjsku. W pewnym momencie jeden z nich zapytał mnie akcentowanym
polskim, czy mogą mnie zaprosić do siebie. Odpowiedziałem, że nie
bardzo, bo wypijam drinka i wychodzę. On mimo wszystko nalegał.
Wytłumaczył, że widział, jak ostatnio wpadli do mnie koledzy. No i że
z kolegami chcieliby mnie poznać. Była to ekipa z Jugosławii. Tam trwała
wtedy niezła napierdalanka, a oni szukali w Polsce zarobku. Zajmowali się
wszystkim, z czego były pieniądze – porwaniami, narkotykami, materiałami
wybuchowymi. Mieli nawet udziały w  wielkiej dyskotece na obrzeżach
Katowic.
Zgodnie z legendą opowiedziałem im swoją historię o biznesach, które
prowadziłem na Wschodzie. W  końcu doszliśmy do wniosku, że
moglibyśmy razem zrobić jakiś interes. Chodziło o handel bronią.
Na drugi dzień spotkałem się z  Romeem. Chcieliśmy w  to wejść, bo
goście nawinęli się nam sami. Był tylko jeden problem. Przykrywkowiec co
do zasady nie zajmuje się tym, co mu się akurat nawinie, tylko musi ściśle
trzymać się planu operacji. Jeśli w planie jest rozpracowanie Krakowiaka,
to nie może wyjść poza to, choćby nie wiem co się działo.
Mimo wszystko opisaliśmy kontakty oraz propozycje od tych
Jugosłowian i  przesłaliśmy to do szefostwa. Niestety nie wyrażono zgody
na poszerzenie operacji. Prawie dostaliśmy kurwicy z  Romkiem, bo
mieliśmy tych gości na widelcu.

3.
Skupiłem się na Krakowiaku i  jego ekipie. Wszystko szło gładko, choć
miałem trzy sytuacje, przy których serce zabiło mi mocniej.
Wspominałem już, że prowadzący musi przekazać policjantowi tylko
część wiedzy na temat danej sprawy. Przykrywkowiec nigdy nie może
wiedzieć za dużo, żeby się nie wysypać. Przekonałem się o tym na własnej
skórze.
W trakcie jednej z rozmów z Darkiem rzuciłem nazwisko Krakowiaka.
Zupełnie odruchowo, nie zastanawiając się nad tym.
– Ty, a skąd ty wiesz, jak on się nazywa? – naskoczył na mnie Darek.
Zamurowało mnie. Aż zrobiło mi się sucho w gardle.
–  Słuchaj, może ja wyglądam na głupka, ale przecież widziałem
w  hotelu, że wszyscy wokół niego latają. No to poszedłem do obsługi
i zapytałem, kto to jest. A ty na moim miejscu nie zapytałbyś nikogo, kto
jest panem na tym terenie? Poza tym, co ty myślisz? Dla ciebie to jest
Jasiek, dla innych Krakowiak, ale wydaje ci się, że nikt, kurwa, nie wie, jak
on się nazywa?
– A co, nie słyszałeś wcześniej o Krakowiaku?
–  A  kto u  Ruskich o  Krakowiaku słyszał? Pojebało cię? Kojarzyłem
tylko jego ksywkę. Zresztą sam ich zapytaj, to wszyscy cię obśmieją.
– No dobra, masz rację – dał mi w końcu spokój, a mnie kamień spadł
z serca, bo dosyć pokrętnie się mu tłumaczyłem.
Więcej nie dopytywał, ale widziałem po jego minie, że siedziało mu to
w  głowie. Ja tylko zakląłem w  myślach. Wiedziałem, że popełniłem błąd.
No ale trudno, trzeba było zmienić temat.
Druga sytuacja miała miejsce w kasynie. Staliśmy sobie przy barze: ja,
Darek i Jasiek. Popijaliśmy łychę i gadaliśmy. Nagle podszedł do nas jakiś
gościu. Taki elegancik. Modny, beżowy garnitur, krawacik, uczesany. Jasiek
mówi:
– Znacie się?
– W reklamach nie grał, to chyba go nie znam – odpowiedziałem.
– W taki razie poznajcie się: oto pan prokurator!
Kurwa. Najpierw zaczęły mi drżeć łydki, a  potem uda. Za chwilę
poczułem, że cały się telepię. Tego drinka, co stał na barze, szybko
pierdolnąłem i poprosiłem barmana, żeby polał mi jeszcze jednego. Jasiek
spojrzał na mnie zdziwiony.
– A tobie co?
– A jak ja bym tobie przedstawił prokuratora, tobyś się nie telepał?
– No w sumie racja – przyznał mi rację Jasiek.
Jakoś wybrnąłem, ale sytuacja była bardzo stresująca. Zawsze w naszej
robocie baliśmy się przecieków. Plan operacji specjalnej zatwierdzany był
przez dyrektora CBŚ, komendanta głównego i  prokuratora generalnego.
Dlatego pomyślałem: „A co jeśli poszedł przeciek z prokuratury i facet wie,
kim ja jestem? Co jeśli mnie wpierdoli?”. Na szczęście tak się nie stało, ale
chwila grozy była.
Następnego dnia spotkałem się z  Romanem, opowiedziałem o  całej
sytuacji i  opisałem tego prokuratora. Od razu było widać, że są mocno
pozapinani z Jaśkiem. Dogadywali wspólnie jakieś tematy. Dopiero wtedy
zrozumiałem, dlaczego Jasiek – jak go zatrzymywali – zawsze wychodził
z policyjnego dołka zaraz po kilku godzinach…
Okazało się, że nasz zleceniodawca znał sprawę. Pezety miały wiedzę
operacyjną na temat tego prokuratora, a  ja im to tylko potwierdziłem.
Z tego, co wiem, to facet jakiś czas później poszedł siedzieć.
Tutaj jeszcze mała dygresja. Nasze operacje niby były ściśle tajne, ale
tak naprawdę to wszystko było chuja warte. Mnóstwo ludzi o  nich
wiedziało. Teczka operacji specjalnej przechodziła całą procedurę
zatwierdzania. U  nas w  pokoju jeden nie wiedział, co robi drugi, ale byli
tacy, którzy wiedzieli wszystko, ponieważ procedura ostatecznego
zatwierdzenia operacji specjalnej była długa. Począwszy od naszego
wydziału, poprzez komendanta głównego policji i  MSW, kończąc na
prokuratorze krajowym. A  na końcu znów wracała zatwierdzona do
wydziału.
Podobnie to wyglądało w przypadku pozyskiwania agenta. Zapewniasz
go, że o współpracy wiesz tylko ty i on, ale to nie jest prawda. Wiedział też
mój kierownik, który parafował moje dokumenty, zastępca naczelnika,
naczelnik i  zastępca komendanta. A  później to wszystko jeszcze szło do
wydziału ewidencji operacyjnej, gdzie trzeba było zarejestrować dane. Tam
siedzieli ludzie, którzy musieli to wszystko przejrzeć, żeby na każdej
stronie postawić pieczątkę.
Nigdy nie można było być pewnym, że ktoś się nie rozpruje. To było
nasze ryzyko zawodowe i trzeba było z tym żyć.
W trakcie tej akcji przekonałem się też na własnej skórze, co znaczy
mieć dobrze ułożony życiorys. Okazało się, że jeden z  żołnierzy
Krakowiaka był z  tego samego miasta, z  którego – zgodnie z  legendą –
pochodziłem i ja.
– Słuchaj, ty tam mieszkałeś? – zapytał mnie któregoś razu. – Tam się
urodziłeś i tam do szkoły chodziłeś?
– No tak, i co z tego?
– No bo ja też.
– Gratuluję. Ale widzę, że jesteś młodszy, więc w czym problem?
– A do szkoły gdzie chodziłeś?
Podałem numer i nazwę ulicy.
– Miałem jakieś dwieście metrów, lekko pod górkę – dodałem.
– Co ty pierdolisz, tam nie ma szkoły. Kłamiesz, nie jesteś stamtąd!
– To ty pierdolisz. Dalej jest kościół i komisariat policji, dawnej milicji.
Był tam taki dzielnicowy, który miał na nas, młodzież, jedną metodę
wychowawczą – pałkę. Po rodzicach nie latał, nie karał nas, więc każdy go
szanował i wspomina do dzisiaj.
Mówiłem to wszystko na luzie, z uśmiechem, ale widziałem, że on się
gotował. Wtedy właśnie uratowała mnie ta historia opowiedziana przez
kolegę, który pomagał mi zbudować życiorys.
– Taki jesteś cwaniak? – mówię. – Ja mieszkałem po lewej stronie, a ty
po prawej, tak? To jakim tramwajem jeździłeś z prawej strony na lewą? Bo
ja jeździłem tramwajem.
– Co ty pierdolisz? Jaki tramwaj? Tam żadne tramwaje nie jeżdżą!
–  A  widzisz. Bo za moich czasów jeździł tam tramwaj numer pięć.
Później został zlikwidowany i teraz tylko autobusy tam jeżdżą.
– Kłamiesz, kurwa!
– Sprawdź to sobie, jeśli masz tam jeszcze kogoś. I na tym przestańmy
się wkurwiać, a zwłaszcza ty mnie.
Skończyliśmy dyskusję. Następnego dnia podszedł i  zaczął mnie
przepraszać.
– Masz rację, jeździł tam tramwaj. Nie kłamałeś.
– No jak mógłbym cię okłamać, skoro ty stamtąd jesteś?

4.
Zakumplowałem się z  wieloma ludźmi z  tej ekipy. Z  nikim nigdy nie
musiałem się bić, nikt do mnie nie startował, niczego nie musiałem
udowadniać. Po prostu spokojnie robiłem swoje. Żyłem własnym życiem,
w  drogę im nie wchodziłem, ale nie byłem też intruzem. Traktowali mnie
jak swojaka. Często wyjeżdżałem rzekomo za granicę robić interesy, potem
wracałem z dużą gotówką. To robiło wrażenie.
Nigdy natomiast nie stałem się pełnoprawnym członkiem grupy. To nie
miałoby większego sensu. Żeby należeć do takiego ścisłego grona, to
musiałbym coś dla Jaśka zrobić, na przykład pojechać na ostro z  jakimś
jego wrogiem. A ja nie mogłem sobie na to pozwolić. Można robić pewne
rzeczy na granicy prawa, ale nie można go przekraczać.
Poza tym w tej pracy chodzi o to, żeby się zbliżyć, ale jednak zbytnio
nie spoufalić. W  myśl zasady – rozkochaj i  zdradź. Jeśli chcesz
rozpracować dobrze daną grupę, jej strukturę, sposób finansowania, ludzi,
to zbyt szybkie wejście w  kontakt może wszystko zepsuć. Bo gdyby się
okazało przykładowo, że na samym początku operacji miałbym pojechać
z  Jaśkiem kogoś odpalić, to musiałbym przerwać całą akcję. Okej,
Krakowiak poszedłby siedzieć, ale co z resztą? Na nich nie mielibyśmy nic.
A informacje od ludzi wyciąga się wbrew pozorom dość łatwo. Nigdy
się nie narzucałem, o  wiele rzeczy nie pytałem wprost, tylko wrzucałem
jakieś wątki poboczne i pozwalałem im mówić. W odpowiednim momencie
wystarczyło jedno delikatne pytanie albo jakieś zdanie naprowadzające,
żeby dana osoba wszystko mi wyśpiewała.
Trzymanie odpowiedniego dystansu też nie było trudne. Pamiętam, że
po tej scence z chłopakami w hotelu wszyscy stwierdzili, że mocno siedzę
w narkotykach. Kiedyś zapytali mnie, skąd je biorę, bo oni też chcieliby się
tym zająć. Odpowiedziałem, że mogą wziąć z  tego samego źródła, tylko
wtedy cena będzie dwa razy wyższa niż ta, za ile ja biorę. Uznali, że to za
drogo. A ja miałem problem z głowy.
W tym wszystkim chodziło o  to, żeby sprawiać wrażenie kumatego
gościa, z którym można o tych sprawach porozmawiać, ale jednocześnie nie
wchodzić z nimi w realne interesy. Taki teatr, ale bardzo skuteczny.
W trakcie tych spotkań zebrałem mnóstwo informacji, między innymi
dotyczących haraczy, włamań, handlu narkotykami, kanałów
przerzutowych, dziupli samochodowych, ale też zleceń zabójstw. Co dwa,
trzy dni składałem Romkowi raporty. Wszystko dokładnie opisywałem –
szczegóły lewych interesów, nazwiska, adresy, numery. Kto z  kim i  gdzie
się spotyka, kto z  kim się trzyma, kto za co odpowiada, z  kim grupa
handluje, kogo opłaca. To wszystko służyć miało późniejszemu rozbiciu
grupy Jaśka.
Pezety też pewnie miały w  gangu swoich własnych agentów, czyli
bandytów współpracujących z policją. Ja mogłem się tego tylko domyślać.
Na pewno w  grupie nie byłem sam, stanowiłem tylko jedno z  ogniw
łańcucha inwigilacji. To przy okazji pokazywało, ile warty jest kodeks
gangsterski. Ja byłem policjantem i wykonywałem swoje obowiązki, a oni
po prostu podpierdalali swoich kumpli.
Wszystkie informacje, które zbierałem, Romeo przekazywał pezetom.
Oni je potem weryfikowali, między innymi poprzez swoje źródła informacji
albo przez środki techniki operacyjnej. Czasami wystarczyło naprowadzić
ich na pewne tematy lub niektóre informacje potwierdzić, tak jak
w  przypadku tego prokuratora. Jasne, w  niektórych sytuacjach to
przypominało szukanie igły w stogu siana i bułki tartej na plaży, ale na tym
ta praca też polega. Łączeniu jednego ogniwa z drugim.
Na szczęście większość moich informacji się potwierdzała. Może ze
dwie, trzy rzeczy okazały się nieprawdziwe. Pewnie dlatego, że coś źle
zrozumiałem. Ale to i tak niewiele.
Cała akcja trwała rok. Któregoś dnia zadzwonił do mnie Romeo
i  powiedział, że zleceniodawcy materiałów mają już dość. Kazano mi się
powoli oddalać, bo niedługo będzie realizacja: zatrzymanie Krakowiaka.
W międzyczasie porobiłem jeszcze plany mieszkań i paru innych lokali,
w  których ukrywali się ludzie Jaśka. Wiedziałem, że może się to przydać
chłopakom z  AT. Wszystko przekazałem oczywiście Romkowi. Wtedy
trzeba było się żegnać. Powiedziałem tylko Darkowi, że się urywam
z Katowic i wyjeżdżam w interesach. O nic nie dopytywał.
Do Warszawy zawsze jechałem okrężną drogą, przez kilka miast. Tak
na wszelki wypadek. W  domu przesiedziałem jakiś czas. W  końcu
stwierdziłem, że nic się nie dzieje, Krakowiaka ciągle nie zatrzymali, więc
wracam z  powrotem do Katowic robić swoje. Wtedy zadzwonił do mnie
Romeo i powiedział, że Jaśka aresztowali.

5.
Miałem jeszcze ostatnie zadanie do wykonania. Sprawdzić, czy ktokolwiek
coś podejrzewa w stosunku do mnie. Odczekałem kilka dni i zadzwoniłem
do Darka. Zgrywałem przed nim głupka, że nic nie słyszałem o zatrzymaniu
Jaśka i że dowiaduję się dopiero od niego. Był mocno przybity i nie chciał
za dużo gadać. Jakiś czas później znowu się zdzwoniliśmy.
– Jak tam u was, czysto? – zapytałem.
– Czysto jak czysto – westchnął.
– To można przyjechać?
– No przyjeżdżaj.
Spotkaliśmy się standardowo w hotelu Warszawa, ale Darek powiedział
na wstępie, żebyśmy pojechali do restauracji Siedem Róż. To był taki
elegancki klub dla biznesmenów w  Katowicach, gdzie też czasem
przesiadywaliśmy.
Przyjechaliśmy na miejsce, poszliśmy na górę, gdzie stało kilka
pozsuwanych stolików. Tam siedziała cała ekipa.
– Święto jakieś macie? – spytałem na początek.
– Chodź, wypijemy zdrowie nowego szefa – krzyknęli do mnie.
No to wstaję, a ci każą mi z powrotem usiąść.
– Jak to, przecież pijemy zdrowie nowego szefa? – zdziwiłem się.
– Ty będziesz naszym nowym szefem.
Zatkało mnie.
– Czy was popierdoliło? Gdzie ja tu pasuję? Wy macie własne klimaty,
których ja za dobrze nie znam – zacząłem się wywijać, bo od razu
zrozumiałem, że oni wcale nie żartują.
– Ale ty biegasz z mocną ekipą, przyjeżdżają do ciebie konkretni goście
i  masz wszystko dużo lepiej poukładane, niż nam to przedstawiasz –
wypalił jeden z kumpli Jaśka.
– Nie wiem, co wy sobie o mnie myślicie, ale pierdolę to. Co wy mnie
chcecie po Jaśku następnego w powietrze wypierdolić?
Na chwilę dali mi spokój. Potem jednak ciągle stawiali mi wódkę, dla
„nowego szefa”. A  ja w  głowie analizowałem całą sytuację. W  końcu
doszedłem do wniosku, że przecież to jest zajebista okazja, żeby dogłębnie
wypierdolić całą tę ekipę. Nieograniczone możliwości infiltracji.
Przykrywkowiec szefem gangu? Tego jeszcze nie grali.
–  Dobra, ja tu przyjechałem, żeby pogadać, ale mam jeszcze trochę
spraw do załatwienia. Jak mam być szefem, to muszę parę złotych zarobić
na to szefostwo i bankiet dla was.
– My tu zarobimy!
– Zanim wy zarobicie, to ja to zarobię szybciej.
Wróciłem do Warszawy i  przedstawiłem sprawę swoim szefom. Jako
szef gangu wprowadziłbym do grupy jeszcze dwóch–trzech
przykrywkowców i  wystarczyłoby kilka miesięcy, żeby całą tę ekipę
pozamykać.
Niestety. Nie wyrażono zgody na kontynuowanie operacji. Uznano, że
byłby to o jeden krok za daleko i ryzyko byłoby zbyt duże.
Szlag mnie trafił. Mogliśmy ich całościowo załatwić. Bardzo
żałowałem, że nie udało się tego pociągnąć. Długo mi to siedziało
w głowie. Po tym spotkaniu jeszcze kilka razy rozmawiałem przez telefon
z  Darkiem, ale w  końcu przestałem odbierać i  zmieniłem numer. Nikomu
z  niczego się nie tłumaczyłem. Pewnie pomyśleli, że gdzieś wyjechałem,
albo mnie zawinęli. I  tyle. Koniec. Potem żartowałem tylko, że jakbym
naprawdę został ich szefem, to dowiedziałbym się, kto z  nich
współpracował z policją i na dzień dobry wypierdolił ich z grupy. W końcu
nastałby tam porządek (śmiech).
Do dzisiaj jednak nie mogę zrozumieć, dlaczego oni mi tak zaufali.
Przecież tak na dobrą sprawę wcale mnie nie znali. No ale widocznie tak
działa ludzka psychika. Zbudowałem sobie dobrą legendę, resztę sami sobie
dopowiedzieli i w końcu stwierdzili, że byłbym świetnym przywódcą.
Nie wiem, jak potoczyły się losy tych ludzi. Wiem tylko, że po
aresztowaniu Jaśka grupa się już nie podniosła. Jednych zawinęli, inni
rozpierzchli się po różnych miejscach. Katowice zresztą do dzisiaj mają
problem z pozbieraniem się po Krakowiaku.
Mnie po akcji przydarzyła się tylko jedna niebezpieczna sytuacja. Była
związana z gangsterem od Krakowiaka, który został świadkiem koronnym
w  tej sprawie. Jakiś czas po zakończeniu operacji pojechałem jako
instruktor na szkolenie przykrywkowców do ośrodka szkolenia policyjnego.
Któregoś dnia idę sobie na luzaku do stołówki z innymi policjantami, a tu
patrzę, wchodzi ten gangster razem z żoną i z córką. Gorąco mi się zrobiło.
Szybko się zawinąłem stamtąd i poszedłem w drugą stronę. Okazało się, że
ktoś mądry wymyślił, żeby ukrywać świadka koronnego z  rodziną na
terenie ośrodka szkoleniowego. W  dodatku my jako przykrywkowcy
byliśmy zakwaterowani na pierwszym piętrze, a on na parterze. Kompletny
absurd. Musiałem uważać, żeby się na niego nie natknąć. Udało się, ale
niewiele brakowało, żebyśmy na siebie wpadli na tej stołówce i w taki głupi
sposób zostałbym zdekonspirowany. To było wiele lat temu. Na szczęście
dzisiaj już do takiej sytuacji by nie doszło, bo świadkowie koronni są teraz
ukrywani dużo lepiej.

6.
Wiele razy zastanawiałem się jak to możliwe, że taki gość jak Jasiek trząsł
całymi Katowicami. Widocznie nikt przed nim nie potrafił tego miasta
złapać w garść. A ludzie zawsze potrzebują jakiegoś przywództwa. I wcale
nie musi to być jakiś super charyzmatyczny gość. Wystarczy, że wszystko
sobie dobrze poukłada od strony organizacyjnej, jednych weźmie za łeb,
innymi się zaopiekuje i  jakoś to hula. Jednocześnie niewielu jest takich,
którzy się na to decydują.
Erich Fromm opisywał w książce Ucieczka od wolności, dlaczego taki
tuman jak Hitler doszedł do władzy i ogarnął prawie cały świat. Ludzie po
prostu potrzebowali kogoś, choćby malarza-psychopaty, który weźmie ich
w garść, naobiecuje różnych rzeczy i poprowadzi.
Tak samo tutaj. Krakowiak na początku był bardzo brutalny, wszyscy
bali się mu podskoczyć. Jednocześnie to nie był jakiś byk. Trzy czwarte
chłopów, z którymi miał do czynienia, pewnie spuściłoby mu wpierdol. Ale
miał tę umiejętność, że potrafił ich wokół siebie zgromadzić i jednocześnie
sprawić, żeby zaczęli przy nim zarabiać pieniądze. Potem oni dojeżdżali
innych i tak to rosło siłą rozpędu.
Sam nie powiedziałbym, że Krakowiak miał charyzmę. Przynajmniej
wtedy, kiedy go poznałem. Był niestabilny emocjonalnie. Charakteryzowała
go zmienność nastrojów. Od euforii do napadów gniewu. Do tego był
zapalonym hazardzistą, który masę pieniędzy przegrywał w  kasynach.
Drugie tyle wydawał na kolumbijski katar. Facet wciągał takie kreski, że
konia by zabiły.
A zarazem – nie był też głupi. Miał swoje układy w  policji
i  prokuraturze. Był też bardzo obrotny. Robił interesy z  Pruszkowem, na
Pomorzu, wszędzie tam gdzie kasa lepiła mu się do rąk. Do czarnej roboty
wysyłał odpowiednich ludzi, na przykład Zdziśka, swojego wiernego
cyngla. Jasiek wskazywał mu palcem, kogo ma zajebać, a  ten szedł i  to
robił. Zdzisiek był zapatrzony w  Krakowiaka jak w  żonę w  czasach
młodości. Zrobiłby dla niego wszystko.
Przemoc, brutalność, brak skrupułów. To też na pewno miało znaczenie.
Czy mieli jakieś opory psychiczne? Pewnie w  każdym z  nich jakoś to
siedziało. Ale przemoc łatwo nakręca przemoc. Nieraz jechali kogoś
ograbić, a  dopiero w  praniu okazywało się, że zostawiali gościa z  kulką
w  głowie. Wystarczył jeden błąd, komuś puściły nerwy, ktoś zamiast
trzymać palec na kabłąku, to trzymał na języku spustowym, potknął się
i wystrzelił. A potem to już idzie maszynka. Spirala brutalności.
Widziałem to na co dzień, nawet w  hotelu. To kasyno, do którego oni
chodzili, miało dwa wejścia. Jedno przez główny hall, a  drugie z  boku,
bardziej dyskretne. Jak się zdarzyło czasami, że ktoś postronny wygrał
jakąś większą sumę, to najczęściej próbował czmychnąć bocznym
wyjściem prosto do taksówki. Ale wtedy wpadał w  objęcia ludzi
Krakowiaka, którzy spuszczali mu wpierdol i przejmowali kasę. A oni bili
tych ludzi czasami tak, że karetka ich musiała zabierać.
Dlatego nie ma co owijać w bawełnę. Większość z tych gangsterów to
były zwykłe skurwysyny. Prawdziwy fachowiec robi swoją robotę i wpada
jak kamień w wodę. A oni się podniecali i jeszcze chwalili, że kogoś pobili
albo pocięli. Dla nich to była zabawa i  jeszcze mieli z  tego satysfakcję.
Tacy, kurwa, bohaterowie.
Pamiętam dobrze, jak jeden z  nich przyszedł kiedyś i  przechwalał się,
jak się znęcał nad jakimś facetem.
– A jak kiedyś ciebie ktoś dopadnie, jak będziesz sam, to co wtedy? Też
będziesz taki bohater? – zapytałem.
– O tym nie pomyślałem.
– A widzisz. To pomyśl, kurwa, następnym razem.
Wkurwiały mnie zawsze te ich opowieści. Znałem ich dobrze
i  wiedziałem, że niektórzy są większymi frajerami niż ci, nad którymi się
znęcali. A ci, co dostawali wpierdol, nie zawsze byli słabi, tylko po prostu
tamtych było akurat więcej.
Z tych ludzi często wychodził czysty sadyzm. Ja rozumiem, że aby
zaistnieć na szpicy takiej grupy, to czasami pewne rzeczy trzeba wymusić
siłowo. Tylko że jak chcesz kogoś zabić, to wystarczy raz pchnąć go
nożem, a nie sto razy. Jeśli komuś pierdolnąłeś, złamałeś kolano, to po co
jeszcze po nim skakać i  sikać na niego? To są rzeczy, które normalnemu
człowiekowi nie mieszczą się w  głowie. Ale tak jak mówiłem – przemoc
nakręca przemoc.
Pamiętam, jak przyszedł kiedyś jeden typ z  ekipy Krakowiaka i  się
cieszył, że kogoś w  dupę wyruchał i  musiał kutasa wrzątkiem polewać,
żeby gówno z niego zmyć. Nie wytrzymałem.
– No i  z  czego się tak, kurwa, cieszysz? Że chujem komuś w  gównie
mieszałeś? A jak miał owsiki, to co wtedy?
Zamknął japę. Może nie powinienem sobie pozwalać na takie gadki, ale
z niektórymi się nie pierdoliłem i jechałem równo. A jakby podskoczył, to
jeszcze dostałby w ryj.

7.
Dlaczego ci ludzie zajmowali się takimi rzeczami? Bo nie mieli lepszych
perspektyw. Nie ma tu większej filozofii. Sądzę, że nie zastanawiali się nad
ryzykiem. Mieli się za kuloodpornych, niezniszczalnych i  wiecznie
młodych. Skoro byli u Krakowiaka, to ze wszystkim sobie dadzą radę. A to
tak nie działa, bo to ostatecznie z nimi sobie dano radę. Na jednego silnego
zawsze znajdzie się ktoś silniejszy.
Jednocześnie zaskakiwała mnie u  nich jedna rzecz. Taka przesadna
dbałość o  dzieci, żony i  generalnie swoje rodziny. Wszyscy byli też
religijni, zasuwali do kościoła i jeszcze się z tym afiszowali. Kogoś w dupę
wydymali i kolano komuś przestrzelili, a potem szli z dziećmi do Pierwszej
Komunii Świętej. Nie mogłem tego zrozumieć. Zwłaszcza że ta religijność
wydawała mi się naprawdę szczera. Nie daj Boże było przy nich coś złego
na Kościół powiedzieć. Wtedy od razu awantura. Może chodziło o to, żeby
uspokoić sumienie? Nie wiem. Nigdy o to nie zapytałem.
Wracając do samego Krakowiaka. Paradoksalnie nigdy nie zrobił na
mnie złego wrażenia w takim bezpośrednim kontakcie. Miły, sympatyczny
kolega. Niespecjalnie dało się wyczuć, nawet w gadce, że to bezwzględny
bandyta. Może to już była kwestia wieku? Jak mawiają – młody gniewny,
stary wkurwiony. Za młodu się nalatał, krakowiaków naskakał, a  później
widać już było, że wiele tematów odpuszczał.
Choć mogły to być tylko pozory. Ja też dla jednych jestem miły, a dla
innych nie. A  Jaśkowi w  pewnych sprawach już po prostu odpierdalało.
Zaczął grozić policjantom i prokuratorom. Jakiś pies za bardzo się stawia?
To trzeba go odjebać. Jakaś prokuratorka jest za bardzo upierdliwa? To ją
też do piachu, będzie spokój. Przecież nawet zlecenie dał na tego Bogusia
z pezetów, co nam tę sprawę operacyjnie prowadził. To już było przegięcie.
Jak za bardzo się panoszysz, to zawsze ktoś się w  końcu wkurwi. Gdyby
jadł mniejszą łyżeczką, tak jak wielu innych, to być może jadłby i  do
dzisiaj.
A tak narobił sobie sporo wrogów. W  pewnym momencie nie był też
specjalnie lubiany we własnej grupie. Jego żołnierze w  zasadzie klepali
u  niego bidę. Sam pieniądze ściągał z  handlu i  żył na dobrym poziomie.
Natomiast swoim chłopakom kazał haracze zbierać, wpierdol spuszczać, ale
nieraz ostro kantował na kasę.
O tym, jaką pozycję miał Krakowiak pod koniec kariery, najlepiej
świadczy to, że kiedy poszedł siedzieć, to zaczęli mu żonę dojeżdżać
w  sprawie jego długów. Okazało się, że Jasiek paru ludziom wisiał
pieniądze. Gdyby faktycznie tak się go bali, toby ją zostawili w  spokoju.
A  wtedy jeszcze wszyscy myśleli, że Krakowiak wyjdzie z  więzienia
najwyżej po tygodniu.

8.
Dla mnie osobiście to była po prostu jedna z  wielu spraw. Żadna
wyjątkowa. Choć skłamałbym, gdybym powiedział, że nie odczuwałem
żadnego strachu. Były we mnie obawy, przede wszystkim przed
dekonspiracją. Jako bokser ścierałem się w ringu z kilkoma pięściarzami ze
Śląska. Poza tym znałem wielu antyterrorystów z  Katowic. Powiem
szczerze: brałem pod uwagę, że albo któryś z  kolegów bokserów, albo
policjantów przeszedł na drugą stronę mocy i mogę się na któregoś z nich
nadziać. Prosiłem Romea, żeby w  CBŚ to wszystko dokładnie
posprawdzali. Tak, żebym nie wpierdolił się na jakąś minę. Trochę to
potrwało, w końcu Romeo dał znać, że nikt z tych środowisk nie plącze się
wokół Jaśka. Nie ukrywam, kamień spadł mi z  serca. Po pierwsze,
wiedziałem, że będę mógł w  spokoju pracować. Po drugie, byłoby mi
szkoda, jakby wyszło, że któryś z kolegów poszedł w miasto.
Ale ryzyko wciąż było duże, nie tylko ze względu na potencjalną
dekonspirację. Równie dobrze mogłem zginąć nie jako pies, ale jako
gangster, w  porachunkach między miastowymi. Mogła mnie odpalić
konkurencja albo też ekipa Krakowiaka, jeśli w  pewnym momencie
doszliby do wniosku, że chcą mnie wydymać na kasę. Dlatego zawsze w tej
robocie sobie powtarzaliśmy: bądź pewny siebie, ale nikogo nie lekceważ.
Zawsze porządnie przygotowuj się do operacji. Największym zagrożeniem
jesteś sam dla siebie.
I o  tym trzeba pamiętać. Krakowiak i  jego ekipa o  tym zapomnieli
i  skończyli w  pierdlu. Jasiek wpierdolił na dożywocie nawet Zdzicha,
swojego wiernego cyngla. A  sam udawał wariata i  w  celi gównem się
smarował, żeby wyhaczyć niższy wyrok. Tyle zostało z wielkich mafiozów.
W tej pracy działa zasada, którą usłyszałem kiedyś w Wielkim Szu. Ty
oszukiwałeś, ja oszukiwałem, graliśmy uczciwie. Wygrał lepszy. Dlatego
żadnego z nich mi nie żal. Naprawdę. Niech spierdalają.
***
Proces Krakowiaka rozpoczął się w  2001 roku przed Sądem Okręgowym
w  Katowicach. Oskarżono go o  kierowanie zorganizowaną grupą
przestępczą o charakterze zbrojnym, zlecanie zabójstw i rozbojów z bronią
w ręku oraz produkcję narkotyków i handel nimi.
Już na pierwszej rozprawie doszło do skandalu. Janusz T. wykrzyczał,
że jest „człowiekiem z  miasta i  wszystkich wyśle do piachu”. Chwilę
później śpiewał Kawiarenki i  rozbierał się do naga. Starał się udawać
wariata. Potem zmienił jednak strategię i zaczął pozować na nawróconego
gangstera. Na rozprawy przyjeżdżał nawet z Pismem Świętym.
W przedmiocie gangu Krakowiaka toczyło się kilka spraw.
Prawomocny wyrok w  głównym procesie przeciwko Januszowi T. zapadł
dopiero w  kwietniu 2019 roku. Niedługo potem – po dwudziestu latach
odsiadki – Krakowiak wyszedł na wolność.
Rozdział 10
SAMOTNOŚĆ
MÓWI JUREK „ZWIERZAK”
1.
Gdy zaczynałem, czasy w  Polsce były dosyć nerwowe. To był rozkwit
zorganizowanych grup przestępczych. Równocześnie mądre głowy z rządu
postanowiły zlikwidować policyjny wydział do walki z  przestępczością
gospodarczą. Nie wiem czemu, może po to, żeby pewni ludzie mogli
spokojnie robić swoje brudne interesy i  się nachapać? W  każdym razie
zabójstw, wybuchów i  porwań było wtedy na polskich ulicach od groma.
Żeby jakoś sobie z  tym poradzić, sięgano po zupełnie nowe narzędzia.
Powstała instytucja świadka koronnego oraz powołano jednostkę
policjantów pracujących pod przykryciem. To pozwoliło rozbijać nawet
najbardziej hermetyczne gangi.
Wcześniej wiedza operacyjna polskiej policji na temat rodzącej się
przestępczości zorganizowanej była stosunkowo niewielka. Nie ma co
ukrywać, było bardzo ciężko. Grupy były dość szczelne i  szalały, jak
chciały. Dlatego potrzebne były ofensywne metody pracy operacyjnej.
Gangi, które wyrosły w latach dziewięćdziesiątych, miały łeb na karku.
Wiem od nich samych, że jak było trzeba, to ówcześni gangsterzy potrafili
nawet cały skład sędziowski przekupić i wywinąć się w ostatniej chwili od
odpowiedzialności. Nieraz miałem poczucie, że praca policji idzie na
marne, bo po drodze pojawi się jakiś przekupny urzędnik albo multum
okoliczności łagodzących i ostatecznie jeden czy drugi biedak z Pruszkowa
z  powrotem wyjdzie na wolność. Mnie to czasem przypominało walkę
z wiatrakami.
Nigdy nie zapomnę scenki jeszcze z  czasów AT. Zatrzymywaliśmy
jakiegoś grubego zawodnika, znanego powszechnie ze swojej przestępczej
działalności. Spory sukces. Mieliśmy poczucie dobrze spełnionego
obowiązku. W pewnym momencie podszedł do nas jeden z kryminalnych.
– Zobaczycie, facet jutro na wolności będzie chodził – rzucił w naszym
kierunku. – My się namęczyliśmy, wy się namęczyliście, a  on już jutro
zaśmieje nam się w oczy.
I tak faktycznie było. Nie wiem, jak to się stało, ale wyszedł następnego
dnia. Po prostu w  tamtym momencie facet był nie do ruszenia. Tak
wyglądały lata dziewięćdziesiąte w  Polsce. Byliśmy w  dupie. Jak bardzo
głęboko, to nie wiem, ale nas policjantów ostro to wkurwiało. Człowiek się
zastanawiał, czy w  ogóle ta służba ma sens. Z  czasem wiele zaczęło się
zmieniać i  ostatecznie to te grupy przestępcze znalazły się w  dupie.
Skończyły się czasy beztroskich wybuchów, porwań i haraczowania, kogo
popadnie. Na szczęście, bo nam w  policji było już po prostu wstyd. Byle
koleś w dresie i  łańcuchach rządził na Starówce i  kazał opłacać się nawet
sklepikarzowi w  spożywczaku. A  my wielcy policjanci nie byliśmy
w stanie nic zrobić.
Myślę, że takie emocje towarzyszyły zarówno antyterrorystom, jak
i przykrywkowcom oraz wielu innym policjantom. Nie po to się trenowało
na poligonach, uczyło strzelać, rozwijało fizycznie i budowało mentalność
zwycięzcy, żeby później na ulicy rządził ktoś inny. Obawa, że nam samym
może stać się krzywda, naprawdę była drugorzędna. My w gruncie rzeczy
potrafiliśmy być większymi skurwysynami niż bandyci, jeśli tylko zaszła
taka potrzeba. Zasada jest prosta: zawsze na jednego skurwiela znajdzie się
trzech innych: silniejszych, lepszych i  sprawniejszych. My właśnie tacy
chcieliśmy być. Mieliśmy regularne szkolenia i  duże umiejętności. Więc
kogo tu się bać?
Jeszcze z czasów w AT pamiętam, jacy malutcy ci wszyscy gangsterzy
się okazywali, gdy byli już w  naszych rękach. Zdarzało się, że jeszcze
dobrze człowieka do auta nie zdążyliśmy zapakować, a  on już szedł cały
obsrany i  zeszczany. Do tego stopnia, że potem w  samochodzie cuchnęło
jak cholera i  zaraz trzeba było wszystko czyścić i  wietrzyć. No więc tak
wygląda opowieść o  gangsterach, której nie znajdziecie w  filmach. Aż
przykro było patrzeć.
Ja nigdy nie bałem się konsekwencji. Ani jako antyterrorysta, ani jako
przykrywkowiec. Starcia ze światem przestępczym nie budziły we mnie
jakichś wielkich emocji. Być może to dobra cecha, która pozwala odnaleźć
się w  tej robocie. Podobną dostrzegałem zresztą w  charakterach moich
koleżanek i kolegów. Mój stosunek do życia zdecydowanie można określić
jako nieco nonszalancki. Jedyne, nad czym czasem się zastanawiam, to czy
stałem się taki pod wpływem pracy i tego, co widziałem, czy może tkwiło
to we mnie od zawsze.
W każdym razie – w  tej robocie ryzyko jest wliczone w  cenę.
Przykrywkowiec próg stresu powinien mieć ustawiony wysoko. Strach
może być w każdym z nas, ale sztuką jest poradzić z nim sobie szybciej niż
przeciwnik. Kto pierwszy, ten wygrywa. Przydaje się doświadczenie, gubi
za to zbytnia zachowawczość. Niezwykle ważny jest luz, pewność siebie.
W boksie, jeśli chcesz oddać naprawdę dobry cios, musisz wyprowadzić go
z luzu. Nie możesz się spinać. Dopiero na ostatnim etapie dbasz o to, żeby
cios był celny i merytoryczny, czyli żeby miał odpowiednią moc i siłę. I tak
samo jest w naszej pracy. Wyrachowanie i precyzja są niesamowicie ważne.
Czasami także brawura. Liczy się bowiem umiejętność uzyskania
psychicznej przewagi nad przestępcą.
2.
Czy trudno było mi zrozumieć przestępców i  poczuć się jednym z  nich?
Niespecjalnie. Nie musiałem się jakoś wyjątkowo do tego przygotowywać,
bo miałem z tymi ludźmi wcześniej do czynienia. W czasach pracy w AT
był taki okres, kiedy z  kolegami dorabialiśmy sobie na bramkach
w klubach. To były lokale, do których przyjeżdżało miasto. I to naprawdę
bogate miasto. Oni wiedzieli, że my to psy, a  my wiedzieliśmy, że oni to
miasto. Ale nie było nigdy żadnych zatargów między nami. Ja za to miałem
okazję podpatrzeć, jak się zachowują, jak balują, o  czym rozmawiają,
w jaki sposób traktują innych. To wszystko okazało się cenne w późniejszej
pracy.
Trudno mi określić, kiedy świat przestępczy dowiedział się o  tym, że
istnieją przykrywkowcy. W pewnym momencie sporo zaczęły pisać o tym
gazety, więc pewnie większość dowiedziała się z  mediów. Musiał pójść
jakiś przeciek, policja chciała się pochwalić. Wcześniej sprawa była
utrzymywana w  tajemnicy. Ale umówmy się, niewiele to zmienia.
Przykrywka opiera się przecież na tym, że właściwie nigdy nie wiesz, z kim
masz do czynienia. Ten człowiek to twój prawdziwy kumpel z  gangu czy
podstawiony policjant? Nie masz stuprocentowej pewności. Jednak
dokładnie tak samo jest z  kretami. I  to akurat świetnie wiedzą zarówno
policjanci, jak i  członkowie grup przestępczych. I  my, i  oni borykamy się
z  konfidentami w  swoich szeregach. Tylko że jedni ułożyli się
z policjantami, a drudzy z bandytami.
Dlatego w tej robocie zawsze trzeba było się pilnować. Czasami jedno
słowo, jakieś slangowe powiedzonko, mogło cię zdradzić. Pamiętam, jak
kiedyś czekałem na jednego figuranta, który miał przyjechać do mnie
z towarem. Dzwonię do niego i pytam:
– Za ile będziesz?
– Gdzieś za piętnaście minut.
– Pamiętaj, komenda jest tylko jedna.
– Jaka kurwa komenda? Gdzie komenda? Jaka psiarnia kurwa?!
– Słuchaj mnie, chuju, do końca! Komenda jest tylko jedna: „Naprzód!
Drogi powrotnej nie ma!”.
Jak widać, czasem nie można było sobie nawet pożartować (śmiech).
Zresztą ten facet wyjątkowo nie miał szczęścia, bo miesiąc wcześniej
wyszedł z  więzienia w  Niemczech, a  tu znowu wpadł na narkotykowych
przewałach.

3.
W przykrywkach na każdym etapie można było odmówić dalszego udziału
albo w ogóle uczestnictwa w danej operacji specjalnej. Trzeba było tylko to
jakoś rozsądnie wytłumaczyć. Ja nigdy nie chciałem pracować
w  środowisku pedofilów czy porywaczy dzieci. Od tych kwestii wolałem
się trzymać jak najdalej. Po prostu – dla mojej psychiki byłoby to trudne
i widząc takie rzeczy, mógłbym nad sobą nie zapanować.
Tylko raz odmówiłem udziału w operacji. Z  prostego powodu: sprawa
dotyczyła mojego kolegi.
Znaliśmy się i kumplowaliśmy od piętnastego roku życia. Połączył nas
boks. Razem krwią pluliśmy w  ringu, tylko w  innych kategoriach
wagowych. Ja przy nim byłem herbatnikiem. On stoczył ponad trzysta walk
i  zdobył wiele tytułów. Był świetnym i  naprawdę utalentowanym
pięściarzem.
Gdy byliśmy młodzi, to często odwiedzaliśmy się w  domach. Wiele
godzin spędzaliśmy razem. Potem nasze drogi trochę się rozeszły, bo
kumpel zmienił barwy klubowe i  wyjechał na Śląsk. Zawsze jednak
traktowałem go jak przyjaciela.
–  Cześć, komandos! – krzyczał zwykle na mój widok, bo wiedział, że
po krótkiej karierze bokserskiej wstąpiłem do antyterrorystów.
A teraz raptem moi przełożeni każą mi własnego kumpla wsadzić na
minę.
–  Ten twój kolega nielegalnie handluje papierosami i  spirytusem –
wytłumaczyli mi. – Niezłą grupę zorganizował, jedną czwartą Polski ma
pod sobą. Odnowisz z  nim znajomość, przejdziecie szybko do rzeczy
i razem go zawiniemy – przedstawili swój pomysł, a mną aż zatrzęsło.
– Panowie, nigdy czegoś takiego przyjacielowi nie zrobię. Rozumiem,
że zszedł na złą drogę, i w to nie ingeruję. Każdy żyje tak, jak chce, ale jeśli
zamierzacie go zawinąć, to beze mnie – odpowiedziałem im stanowczo.
Wkurzyłem się. Od razu mogli się domyślić, że w tej operacji nie będę
chciał brać udziału. Zresztą nawet jeśli zgodziłbym się sprzedać własnego
kumpla, to jak ja później wyglądałbym w  środowisku sportowym? Łatkę
sprzedawczyka miałbym do końca życia, bo prędzej czy później by wyszło,
że maczałem w tym palce.
– Jak pan sobie to wyobraża? Przecież ja już na żaden mecz bokserski,
na żadną galę jako konfident nie pojadę. Z palcem w dupie zostanę po tym
wszystkim – tłumaczyłem przełożonemu.
–  Od tego jesteś, Jurek. Taka praca – próbował mnie jeszcze
przekonywać.
–  Kumpla nie sprzedam. Zróbcie to jakoś inaczej, ale na pewno beze
mnie – postawiłem się.
Oczywiście z  punktu widzenia moich przełożonych plan był
perfekcyjny. To byłaby bułka z  masłem. Odezwałbym się do niego
i  poprosił o  spotkanie. Powspominalibyśmy jak zawsze stare czasy,
wódeczki się napili, a  potem od słowa do słowa pościemniałbym, że
z psiarni mnie wyrzucili i szukam zarobku. Miał mnie za dobrego kolegę,
więc pewnie zaraz zaproponowałby mi wejście w te jego przemyty.
Przełożonym dałem słowo oficerskie, że z  mojej strony przecieku nie
będzie, w  sensie, że nie uprzedzę go o  zainteresowaniu ze strony policji.
Chodziło o  mojego przyjaciela, lecz słowo oficerskie jest święte – niech
robią, co chcą, ale ja do tego ręki nie przyłożę. Nie było to dla mnie łatwe,
bo znalazłem się między młotem a  kowadłem, jednak innego rozwiązania
nie widziałem.
– Co ty sobie, chuju, myślisz? – krzyknął w moim kierunku przełożony,
gdy dałem do zrozumienia, że nie pójdę w  tej kwestii na żadne dalsze
kompromisy.
–  „Chuju” se nic nie myśli – odburknąłem. – Mogę do AT wrócić
i pierdolić to wszystko. Ale przyjaciela nie sprzedam.
Działo się to już po tym, gdy w  policji zlikwidowano piony do walki
z  przestępczością gospodarczą. Dla mnie ta sytuacja była jeszcze jednym
dowodem na to, jaki wielki błąd wtedy popełniono. Przecież ten mój
kumpel i inni, którzy poszli drogą szybkiego i łatwego zarobku, właśnie na
tym korzystali i nieskrępowani przez nikogo rozwijali skrzydła. Do dziś nie
potrafię zrozumieć, jak można było do tego dopuścić.
Pamiętam, jak kiedyś na odprawie poinformowano nas, że te specjalne
policyjne piony znikają. Już wtedy przeczuwałem, co się stanie:
–  Ochujaliście? – pytałem przełożonych, choć prawda jest taka, że ta
decyzja przyszła z góry, a oni nie mieli nic do powiedzenia. – Myślicie, że
jak komunizm się skończył i  nastał kapitalizm, to żadnych przewałek już
nie będzie? A  gdzie te chłopaki pójdą z  tym wszystkim? Dopiero teraz to
się wszystko rozpiździ, a  wy nie będziecie mieć nad tym żadnej kontroli.
Bo co, paru polityków chce sobie własne szwindle robić? – denerwowałem
się.
Ta decyzja to był prezent dla przestępców. Mój kumpel i tysiące innych
Polaków po prostu na tym skorzystało.
–  Ja odmawiam, a  pan niech z  tym zrobi, co chce – zakończyłem
w końcu naszą dyskusję z szefem.
–  Zwierzak, przecież i  tak wiesz, że cię lubię – na jego twarzy nagle
pojawił się szeroki uśmiech. Facet, wiedząc, że i  tak nic nie wskóra,
w końcu odpuścił.
– Przed chwilą „chuju”, a teraz mnie pan lubi? – Zerknąłem na niego. –
Dziwna ta pańska gradacja uczuć – wypomniałem jeszcze.
To był jeden jedyny raz, gdy nie zgodziłem się przyjąć konkretnego
zlecenia. Ale wyrzutów sumienia z  tego powodu nie miałem. Na kursie
zawsze nam powtarzali: macie prawo odmówić. No to z  tego prawa
skorzystałem.
Sprawą zajął się ktoś inny. Na tyle skutecznie, że mój kumpel dostał
pięcioletni wyrok. Wyszedł po trzech i  pół. Z  tego, co wiem, w  trakcie
śledztwa sprzedał go kolega, z którym robił interesy. A my spotykaliśmy się
potem jeszcze wiele razy. Do dziś mamy kontakt, ale o kulisach tej historii
nigdy dotąd mu nie mówiłem.
Zdaję sobie sprawę, że jako policjant powinienem zachować się inaczej.
Może przepisy prawa powinny stać u każdego z nas na pierwszym miejscu?
Skoro ktoś je łamie, to zasługuje na karę. Ja temu nie przeczę, ale dla mnie
kumpel to kumpel. Nie moją sprawą jest, jaką drogą podąża.
4.
Jedna z  najważniejszych zasad głosi, że przykrywkowiec nigdy nie może
pracować w mieście, w którym mieszka. Jest to absolutnie i bezwzględnie
przestrzegane. Powód jest prosty – w twoim mieście zawsze najłatwiej cię
zdekonspirować. Co nie oznacza, że podczas pracy w  innej części Polski
nie ma takiego zagrożenia.
Kiedyś szedłem sobie nad morzem z figurantem i obgadywałem z nim
jakieś interesy. Raptem słyszę: „Jurek, Jurek!”. Patrzę, a  tu koleżanka
z  ogólniaka. O  kurwa. Łydki zaczęły mi się trząść, ale twarz miałem
kamienną. Ona podbiegła do nas, żeby się przywitać, a ja stałem jak wryty
ze strachu. Figurant patrzył raz na mnie, raz na nią, nie wiedział, o  co
chodzi.
–  Cześć, Jurek! Nie pamiętasz mnie? – spytała koleżanka i  zaczęła
tłumaczyć, że przecież razem chodziliśmy do liceum.
–  Wie pani co, faktycznie mam na imię Jurek, ale ja zawodówkę
skończyłem, więc to chyba pomyłka – odpowiedziałem.
Ona szła w  zaparte. Nagabywała mnie dalej i  wymawiała moje
prawdziwe nazwisko. Ja jej na to, że nazywam się inaczej i  że coś jej się
pomyliło. Ona nadal się wykłócała. „Przecież nasza wychowawczyni
nazywała się tak i  tak, a  do klasy chodziliśmy z  tym i  tamtym”. Figurant
stał obok zadziwiony. Trwało to dłuższą chwilę, ale w  końcu dała sobie
wmówić, że ja to nie ja.
–  To naprawdę fatalna pomyłka. Aczkolwiek na kawę możemy iść –
powiedziałem do niej.
– No nie, to ja przepraszam… – odpowiedziała koleżanka.
– Ale kawa aktualna, proszę pani! – rzuciłem na odchodne.
Widziałem, że była w  lekkim szoku, ale wreszcie odpuściła. Figurant
patrzył na mnie dziwnie, ale o nic nie dopytywał. Chyba też dał się nabrać.
Najlepsze jest to, że spotkałem tę koleżankę kilka lat później, na
jubileuszu szkoły, gdy byłem już emerytem. Sam do niej podszedłem, gdy
tylko ją zobaczyłem, i zacząłem przepraszać za tamtą sytuację.
– Słuchaj, pracowałem w policji i szedłem wtedy ze złym człowiekiem.
Nie chciałem, żeby on wiedział, że my się znamy. Nie mogę więcej
powiedzieć, ale sama rozumiesz. Przepraszam cię za moje zachowanie.
– To nie mogłeś mi tego powiedzieć?
– Ale jak to miałem zrobić? Kiedy?
– No nie wiem, mogłeś mi oczko puścić…
(śmiech) Na szczęście nie miała do mnie żalu.
Takich historii było więcej, ale zawsze udawało mi się jakoś wybrnąć.
Pamiętam, jak byłem kiedyś z  rodziną na wczasach nad morzem, dzieci
były jeszcze wtedy małe. Spacerowaliśmy sobie w  pewnym nadmorskim
miasteczku. A  tak się akurat składało, że jakieś sto kilometrów od tej
miejscowości kupowałem często materiały wybuchowe. No i sytuacja była
taka, że dzieciaki gdzieś tam sobie biegały, żona szła kawałek przede mną.
Nagle zobaczyłem, że na wprost idzie dwóch gości, których poznałem przy
okazji tych interesów wybuchowych. Oni nie byli podpięci bezpośrednio
pod naszego głównego figuranta, ale kojarzyli mnie, choć nie zdawali sobie
sprawy, że facet poszedł przeze mnie siedzieć. Jak tylko ich zobaczyłem, to
zwolniłem, żeby żona poszła przodem z  dzieciakami. Dopiero wtedy się
z  nimi przywitałem. Rozmowa poszła gładko. „Co słychać? Kiedy jakiś
interes robimy? Co z tamtym? A, dał się złapać, chuj z nim. Ale wy się nie
dacie, nie?” Takie pierdoły. Chwilę pogadaliśmy i  każdy poszedł w  swoją
stronę. Moja żona, jak zobaczyła, że z nimi gadam, to po prostu zatrzymała
się z dzieciakami i czekała na mnie w bezpiecznej odległości. Na szczęście
sama pracowała w  policji, więc pewne rzeczy od razu rozumiała. Nie
dopytywała nawet, kto to był. Po prostu poszliśmy dalej i tyle.
Niestety niektórzy mieli mniej szczęścia. Jeden kolega w  trakcie
operacji specjalnej miał wypadek na motorze i  trafił do szpitala. Okazało
się, że spotkał tam… znajomą pielęgniarkę. Było po akcji. Cała legenda się
posypała.

5.
Ciekawą sprawą są zatrzymania, bo gdy już do nich dochodzi, to przecież
policjanci z  grupy realizacyjnej nie mają pojęcia, że tak naprawdę jestem
jednym z  nich, a  nie biorącym udział w  przestępstwie bandytą. Zwykle
byłem więc zawijany razem z figurantami.
Opowiem o  tym na przykładzie. Dajmy na to, że w  ramach akcji
sprzedaję lub kupuję narkotyki. Gdy dochodzi do transakcji, wbijają
policjanci i zatrzymują nas wszystkich. Na gorącym uczynku. Co prawda ja
też jestem gliną, ale skąd oni mają o  tym wiedzieć? Po prostu wszystkich
nas rzucają na glebę i zawijają.
Czy w  trakcie zatrzymania muszę nadal odgrywać swoją rolę?
Oczywiście nie krzyczę: „Chłopaki, zostawcie mnie, jestem
przykrywkowcem!”, ale żadnej innej gry już nie muszę uprawiać. Jest gleba
i tyle. Czasem w takiej sytuacji trudno nawet jakieś słowo z siebie wydusić.
Pamiętam, jak kiedyś w  czasie akcji kupowaliśmy z  kolegą broń
i  materiały wybuchowe. Po wielkich targach umówiliśmy z  figurantami
spotkanie na parkingu przy małym hoteliku na trasie wylotowej z Poznania,
w  kierunku Świebodzina. W  dniu transakcji telefonicznie obgadaliśmy
z nimi szczegóły. My w tym hoteliku nocowaliśmy.
Rano schodzę na śniadanie, po chwili doszedł do mnie mój kumpel.
Patrzę, a on ma na sobie garnitur i białą koszulę.
Nie powiem, trochę mnie zaskoczył.
– Co tyś się tak odjebał? – spytałem najgrzeczniej, jak potrafiłem.
– No przecież transakcję mamy, a gramy poważnych ludzi – odpalił.
– No ale transakcję z pierdolnięciem – odpowiedziałem, mając na myśli
to, że nasi ludzie już o  wszystkim wiedzą i  w  trakcie przekazania
materiałów na gorącym uczynku zatrzyma nas grupa antyterrorystów. A oni
w takich sytuacjach się raczej nie patyczkują. – Patrz, jak ja jestem ubrany.
Normalnie, nie? Rusz głową, przecież jak nas dopadną, to jeszcze dla
zasady przeciągną ostro po glebie. Szkoda garnituru – starałem się go
przekonać, bo faktycznie wdzianko miał niezłe i nie warto było poświęcać
tak drogiego ubrania na byle akcję.
– Nie dramatyzuj – odparł kolega.
Jego sprawa, postanowiłem nie drążyć dalej tematu.
Efekt? Wpadli, rzucili nas na glebę i  jeszcze lekko przy okazji
poturbowali. Chłopakowi podarli marynarkę i  jeszcze solidne rysy na
twarzy zostawili.
– A nie mówiłem? – spytałem go po wszystkim i zacząłem się z niego
nabijać.
Oczywiście garnitur był kupiony za pieniądze firmowe, więc chłopak
nie tyle się martwił o  to, że stracił fajne ciuchy, ile raczej o  to, jak on to
teraz wszystko rozliczy.
– Rozliczysz bez problemu – uspokoiłem go. – Ale teraz masz problem,
bo więcej ci chyba na takie zakupy nie pozwolą. Kto to widział, żeby takie
drogie ubrania w  pracy niszczyć. Żadnej vistuli ani wólczanki już nie
uświadczysz – podpuszczałem go lekko.
–  Spierdalaj! – skwitował krótko, bo jemu wcale już nie było do
śmiechu i z nas dwóch tylko ja miałem ubaw po pachy.
Cała ta akcja z mojej perspektywy wyglądała dosyć zabawnie. Chłopaki
z AT w tej szamotaninie wyrwali mu rękaw. Ja go uprzedzałem, żeby się nie
szarpał. Tłumaczyłem, że jak rzucą go na glebę, to ma leżeć, wystawić ręce
do kajdanek i się nie ruszać. A on się rzucać zaczął i skończyło się, jak się
skończyło.
Oczywiście po zatrzymaniu zawsze następuje taki moment, w  którym
cała ta szopka się kończy i  zostajemy puszczeni wolno. Dzieje się to na
przykład tuż po przekazaniu nas w ręce prokuratora.
Jak długo to wszystko trwa? To zależy od wielu czynników. Jak nas
biorą osobno, to wtedy jest lepiej. Ściągają kajdanki, zawijają nas
w  bezpieczne miejsce i  tam znów stajemy się policjantami. Ale nieraz
bywa, że przykrywkowiec jedzie w  transporcie razem z  zatrzymanymi.
Wtedy musi konsekwentnie odgrywać swoją rolę. Choćby z  workiem na
głowie, skuty i  poobijany przez antyterrorystów. No nie ma zmiłuj, nie
wolno się zdekonspirować przed resztą.
Najlepszy numer był wtedy, gdy w zatrzymaniu moich figurantów brała
udział jednostka BOA (Biuro Operacji Antyterrorystycznych – przyp. red.).
A więc antyterroryści z Warszawy, moi koledzy! Bardziej niekomfortowej
sytuacji w życiu nie mógłbym sobie wymyślić. Ja oczywiście musiałem dać
się zatrzymać z  prawdziwymi bandytami. Ktoś z  chłopaków mnie
rozpoznał i mocno się wkurwił. „Jak to, Zwierzak na emeryturze przeszedł
na drugą stronę?”. Byli przekonani, że zbratowałem się z miastem. Mocno
się wkurwili i  sprzedali mi tam parę dodatkowych kopniaków. A  ja
musiałem schować honor i nadal udawać miastowego. Ostatecznie figuranci
spokojnie sobie leżeli na ziemi, a  ja wyszedłem z  tego najbardziej
poobijany. Nie powiem, nie było to przyjemne, oczywiście chodzi mi
głównie o wymiar psychologiczny. Jednak prawda jest taka, że sam jakbym
takiego skurwionego kolegę dorwał, to nie zachowałbym się inaczej.
Sprawa wyjaśniła się dopiero po kilku latach. Wcześniej oczywiście
w jednostce rozmawiali na ten temat, na zasadzie: „Nigdy byśmy się tego
po nim nie spodziewali…”.

6.
Czasami trzeba było się też wcielać w nietypowe role. Przypomina mi się
taka historia, jak z  kolegami musieliśmy udawać kierowców tirów. To
oczywiście wymagało, by wyrobić sobie prawko i nauczyć się tymi tirami
jeździć. Nie było to łatwe. Za chuja nie mogliśmy tego zdać. Po dwa, trzy
razy próbowaliśmy i  ciągle oblewaliśmy. Jeździliśmy na starach,
z  przyczepami. Ciężarówki Star – to były gwiazdy polskich dróg… Na
egzaminie najtrudniejsze okazało się cofanie po łuku. Naprawdę, horror.
Wszyscy odpadaliśmy na tym równo. W końcu baliśmy się, że nikt nie zda
(śmiech).
Gdy w końcu się udało, zatrudniliśmy się w jednej firmie i jeździliśmy
na trasie Polska–Francja. Najlepiej pamiętam to wielogodzinne stanie na
granicach. Ale generalnie podobało mi się. Jakbym nie najął się do roboty
w przykrywkach, to pewnie nigdy na tirach bym sobie nie pojeździł. A tak
to zasiadałem za kierownicą i czułem się jak pan.
Po co nam to było? Chodziło o  szerszą operację, która wymagała
znajomości kulis pracy kierowców tirów. Mieliśmy po pierwsze obeznać się
z takimi samochodami, a po drugie – na własnej skórze poznać procedury
na przejściach granicznych. Czyli: jakie dokumenty wyjąć, gdzie podejść
do okienka i tak dalej. Po to żeby później figuranci nie wyczuli, że jesteśmy
podstawionymi świeżakami. Planem było rozpracowanie grupy
przestępczej działającej na terenie kilku państw, a  my w  ten sposób
mieliśmy przyglądać im się z bliska.

7.
Sprawy za granicą też się zdarzały. Choć ja osobiście nie miałem ich wielu.
Za to mój prowadzący Romeo robił przy znanej sprawie słynnego Słowika
z  gangu pruszkowskiego. Udało się go w  końcu zatrzymać na terenie
Hiszpanii, między innymi dzięki pracy policyjnych przykrywkowców.
Jak to się mniej więcej odbywa? Biuro Współpracy Międzynarodowej
działające przy Komendzie Głównej występowało do naszych partnerów
z  zagranicy. Druga strona delegowała łącznika, który pomagał dogrywać
wszystkie szczegóły. Oczywiście niejednokrotnie zdarzało się, że to
przykrywkowcy z  innych krajów potrzebowali pomocy od nas. Czasami
realizowali swoje działania na terenie naszego państwa, ale nieraz – jak już
wcześniej wspominałem – prosili nas o  pomoc w  zalegendowaniu się. To
mogło się odbywać na różne sposoby, na przykład poprzez wpasowanie ich
życiorysów do naszych własnych legend. Stawali się więc naszymi
kumplami z dzieciństwa albo partnerami w interesach. Wymyślaliśmy jakiś
życiowy wątek, który nas splótł i na który będą się mogli powoływać, a my
w  razie czego wszystko potwierdzimy. Czasem brałem ich ze sobą
i  poznawałem z  innymi ludźmi. Wówczas wszyscy równocześnie
odgrywaliśmy przypisane nam role.
Muszę powiedzieć, że zawsze dobrze mi się z  kolegami z  zagranicy
pracowało. Bardzo szybko znajdowaliśmy wspólny język. Człowiek
orientował się, że przykrywkowiec – obojętne, z jakiego kraju pochodzi –
to zawsze podobna dusza i  mentalność. Dotyczyło to zarówno kolegów
z Zachodu, jak i ze Wschodu. Z tymi drugimi porozumienie było absolutnie
ponad podziałami. Nikt nie patrzył na politykę czy inne wzajemne animozje
między naszymi państwami. Zresztą pamiętam, jak jeden przykrywkowiec
z Ukrainy mówił mi:
–  Słuchaj, Jurek. Mafia u  nas jest, wiadomo. Ale chuj tam z  mafią.
Najpierw to Tymoszenko powinni zamknąć. Bo tamci przy niej to nic!

8.
Ta robota nauczyła mnie też, że w  kontakcie z  ludźmi najważniejsze jest
pierwsze wrażenie. Jeśli zaraz po powitaniu figurant cię nie polubi, to
znaczy, że twoja droga do zapoznania się z  nim znacząco się wydłuży.
A  koniec tej drogi może być trudny do przewidzenia. Po prostu już na
starcie masz pod górkę. W  tej pracy umiejętność zdobycia zaufania jest
kluczowa. Wydaje mi się, że nauczyłem się dość szybko trafnie oceniać
ludzi pod kątem tego, czy łatwo zyskać ich przychylność, czy wręcz
przeciwnie – budowanie z  nimi bliskiej więzi będzie z  góry skazane na
porażkę.
Ta praca zmieniła też mnie samego. W stosunku do ludzi wcześniej nie
byłem tak śmiały, jak jestem teraz. Stałem się też bardziej podejrzliwy.
Zasadą: „ufaj, ale sprawdzaj”, kieruję się także w zwyczajnym życiu. Gdy
jestem w środowisku, którego nie znam, bardzo ważę słowa. Zawsze mam
poczucie, że ktoś może być agentem (śmiech). A  nawet jeśli nie, to może
ma takiego kolegę…
Ze Służby Bezpieczeństwa wyniosłem umiejętność praktycznego
wpływania na ludzi. Nauczyłem się prowokować rozmowy i wywierać taki
wpływ na drugą osobę, żeby uzyskać z tej relacji jakąś korzyść dla siebie.
Nam zawsze tłumaczono: nigdy nie wiesz, kto ci w  życiu może pomóc.
Dlatego wobec wszystkich bądź miły i  kulturalny. Na nikogo się nie
obrażaj, nikogo nie lekceważ, nikogo nie poniżaj. Do każdego się
uśmiechnij, z  każdym porozmawiaj. Nawet daj menelowi te dwadzieścia
czy pięćdziesiąt groszy na piwo, bo nigdy nie wiesz, kiedy on ci się do
czegoś przyda. Zresztą tutaj nie trzeba wielkiej filozofii. Idźcie do urzędu
i  spróbujcie być niemili wobec pani w  okienku. Zobaczymy, ile wam się
uda załatwić. Ale jak się uśmiechniesz, uraczysz panią jakimś życzliwym
słowem, to od razu możliwości będą się rysowały zgoła inaczej.
Dziwię się, że ludzie o tym zapominają. Nawet jeśli nie lubią być mili
i  sympatyczni dla innych, to mogliby wziąć pod uwagę taki zestaw
zachowań choćby z czystego wyrachowania. Po prostu często to zapewnia
większą skuteczność. Jeśli pani z  okienka ci pomogła i  podpowiedziała
jakieś korzystne rozwiązanie twojego problemu, to nie zaszkodzi przynieść
jej czekoladek następnym razem, co nie?
Rozmowa – to od niej wszystko się zaczyna i na niej kończy. Niezwykle
ważna jest odpowiednia manipulacja. Tego też nauczyłem się w  SB:
człowiek, którego pozyskujesz do współpracy, nie może mieć wrażenia, że
właśnie staje się zwykłym kapusiem. Jeśli nie będziesz potrafił przedstawić
tej sytuacji w innym świetle, to daleko nie zajedziesz. A więc ty powinieneś
pozyskiwać „agenta”, a nie „kapusia”. Już i tak wystarczy, że wszyscy inni
będą go mieli za sprzedajnego chuja… Swoją drogą, taka jest prawda. Taki
człowiek, który donosi na innych, to sprzedajny chuj. Ale jako pracownik
operacyjny ty z  niego żyjesz i  ciebie z  tej roboty rozliczają. I  to dotyczy
każdej pracy z agentem, obojętnie w jakiej służbie i w jakich czasach.
Pamiętam, jak w  starych czasach pozyskiwałem do współpracy
pracowniczkę zakładu przemysłowego odpowiedzialną za procesy
produkcyjne. Wszystko układało się dobrze, podpisała mi dokument
o nawiązaniu współpracy, ale nagle zauważyłem, że siedzi lekko przybita.
Chyba do niej dotarło, co zrobiła. Zacięła się i  mocno spięła. Zdążyła
podpisać papier, przyjąć pseudonim, zobowiązać się do zachowania
tajemnicy pod groźbą odpowiedzialności karnej. No ale nagle zrobiła się
struta i niewyraźna. Ja wtedy wstałem i donośnym głosem powiedziałem:
–  Dziękuję serdecznie. Od dzisiaj jest pani tajnym agentem polskiej
służby bezpieczeństwa!
Rozpromieniła się.
– Naprawdę? – dopytała i z wrażenia sama wstała na baczność.
Patrzę, a ona już uśmiechnięta od ucha do ucha i misiaka chce ze mną
robić. Znobilitowało ją to, że „agentką” zostanie.
Czy każdego można złamać? Nie, nie każdego. Ale większość.
Najlepiej, gdy wszystko opiera się na konkretnym interesie. Dobrowolność
i  motywacja finansowa. To wybuchowa mieszanka, która umożliwia
skuteczną współpracę z większością wytypowanych osób.

9.
Nie da się dokładnie określić czasu, jaki w  przykrywkach upływa między
jedną operacją a  drugą. W  każdym razie warto poświęcić ten moment
przestoju na samodoskonalenie. Czytać fachowe książki albo chodzić na
szkolenia, dzięki którym rozwiniemy swoje umiejętności.
Jak długie bywały przestoje? Mogło się zdarzyć, że trwały miesiąc albo
dwa. Ale w  tym czasie nie siedzi się i  nic nie robi. Przede wszystkim
w  obowiązku mieliśmy dbać o  swoją sprawność fizyczną. Chodziliśmy
regularnie na treningi. Mieliśmy wynajętą salę sportową na jednej z uczelni,
pod określoną legendą. Dzięki kolegom z Komendy Głównej załatwiliśmy
sobie też strzelnicę i tam nikt właściwie nie pytał, kim jesteśmy.
Jeśli ktoś pracował przy dziełach sztuki, to musiał chodzić na wystawy,
czytać książki i generalnie mocno interesować się tą tematyką, żeby później
rzeczywiście był w  tym obcykany. Tak naprawdę najmniej roboty miałem
ja, bo jako były antyterrorysta dodatkowych szkoleń z  zakresu broni czy
materiałów wybuchowych robić już nie musiałem.
Musiałem jednak na bieżąco orientować się, jakie ceny chodzą po
mieście. Po ile dragi, po ile broń. Wiele czasu zajmowała mi też analiza
zamkniętych śledztw dotyczących zabójstw na zlecenie. Poprosiłem
Wydział Zabójstw Komendy Stołecznej, żeby udostępnili mi akta tego typu
spraw i  potem godzinami nad tym ślęczałem. Chciałem wiedzieć, jak
w  tego typu sytuacjach zachowywali się przestępcy, jak to się wszystko
odbywało. Każdy szczegół był na wagę złota i każdy z nich mógł później
przydać się w realnym życiu. To było na etapie, gdy już wiedziałem, że sam
będę brał udział w takich operacjach.
– Weź się porządnie przygotuj, Jurek, bo kryminalni już coś dla ciebie
szykują – mówili mi przełożeni, a  ja, czytając te akta, cieszyłem się, że
chociaż można było sobie przy nich zapalić. Inaczej bym tych wszystkich
godzin tam nie przetrzymał.
Ukończyłem też kurs samokontroli umysłu metodą Silvy. Słyszeliście
o  tym? To technika pracy nad podświadomością. Wikipedia opisuje to
w  sposób dosyć skomplikowany. Chodzi o  samoczynne wprowadzenie
mózgu w tak zwany stan alfa, który – za sprawą dokonywanych w mózgu
wizualizacji – pozwala otworzyć organizm na komunikację świadomości
z  podświadomością i  nadświadomością. Będąc w  takim stanie, można
przekonać samego siebie do zmiany zachowań, nastawienia do świata, czy
też postrzegania innych osób.
Postaram się opowiedzieć o  tym na banalnym przykładzie. Kluczową
sprawą są wizualizacje, dzięki którym możemy świadomie i  w  dobry dla
nas i innych sposób kierować swoim życiem.
Wyobraźcie sobie, że podoba wam się zajęta kobieta, która pozostaje
w szczęśliwym związku. Wpadła wam w oko i zastanawiacie się, czy warto
spróbować ją odbić. Zgodnie z  metodą Silvy trzeba wziąć pod uwagę
wariant dobry dla wszystkich uczestników takiej sytuacji. Wy będzie
zadowoleni, ona być może także, jeśli zdołacie ją rozkochać w  sobie.
Jednak obecnie także jest szczęśliwa, a  odbijając ją, dodatkowo sprawicie
krzywdę jej dotychczasowemu mężowi. Nie sposób założyć więc, że
odmienicie obecny stan rzeczy na lepszy. Wizualizacja sprawi zatem, że
odstąpicie od swojego planu.
Wbrew pozorom tego typu praca nad własnym umysłem przydawała mi
się w  pracy. Uczyłem się wizualizować na przykład przebieg różnych
spotkań. Wyobrażałem sobie, jak mogą potoczyć się sprawy i w jaki sposób
powinienem z nich wyjść, żeby wszystko poszło po mojej myśli. Ten kurs
obejmował jednak także bardziej przyziemne aspekty pracy nad własnym
organizmem. Uczyłem się radzić sobie ze stresem, poznawałem techniki
oddechowe. To wszystko było później na wagę złota.

10.
Życie pod przykrywką nauczyło mnie pokory. Wielokrotnie
przekonywałem się, że wszystko, co dzieje się wokół mnie, działa na
podstawie pewnych odwiecznych prawideł i  zasad. Weźmy prawo karmy,
które zakłada, że to, co z ciebie wychodzi, i tak do ciebie wróci. Nawet jeśli
na siłę chcesz zrobić komuś krzywdę, to i  tak nic nie wskórasz, bo ty nie
jesteś na tym świecie jedynym, który decyduje o wszystkim. Są jeszcze inni
ludzie, których spotykasz na drodze, są inne okoliczności, które
doprowadzą do tych czy innych wydarzeń. Wbrew obiegowym opiniom
skurwysyństwo nie zawsze przynosi skutek, ponieważ w  pewnych
sytuacjach to nie wystarczy, żeby wpłynąć na drugiego człowieka. Możesz
się bardzo starać, a on może być ponad to i nawet się na ciebie nie obejrzeć.
Jeśli jest dobrym człowiekiem, to trudno ci będzie zrobić mu krzywdę.
W swojej pracy miałem do czynienia z  ludźmi, którzy dokonywali
przestępstw. Łamali prawo, co zawsze zasługuje na potępienie. Oczywiście
w  większości to byli źli ludzie. Jednak w  niektórych przypadkach sprawa
wcale nie była tak oczywista, a granice między dobrem i złem się zacierały.
Nieraz się zastanawiam: czy to ja powinienem to rozstrzygać? Nie czuję się
na siłach. Moja rola była bardzo prosta i  zakładała realizację operacji
specjalnych nakreślonych przez moich przełożonych. Nigdy jednak nie
chciałem bawić się w  Boga i  decydować, kto jest dobrym, a  kto złym
człowiekiem.
Dlatego nawet w  stosunku do bandytów starałem się pamiętać
o  szacunku, który należy się każdemu z  nas. No chyba że ktoś był już
prawdziwym skurwysynem, zasługującym tylko na wieczną pogardę…
Zwykle jednak grałem fair. Nie wykorzystywałem swojej pozycji, nie
bruździłem nikomu w życiu, gdy nie było to konieczne. Nigdy nie chciałem
sam stać się podobny do ludzi, których zatrzymywałem.
Psycholożka, którą poznałem w  AT, powiedziała mi kiedyś w  trakcie
naszej rozmowy:
– Wiesz co, ty to jesteś dobrym człowiekiem.
– Ale o co ci chodzi? – zapytałem, lekko zdziwiony jej wyznaniem.
– Bo ty masz w sobie wyuczone skurwysyństwo, a nie wrodzone.
Ciekawą myśl mi sprzedała. Pomyślałem sobie później: faktycznie,
nikomu, kto na to nie zasłużył, krzywdy nie zrobiłem. Żadnego kumpla nie
wkopałem, żadnego nie podpierdoliłem… Może byłbym nawet niezłym
księdzem, gdybym lata wcześniej wstąpił jednak do tych salezjanów.
Moja praca nauczyła mnie też dostrzegania świata, który dla wielu
pewnie jest niewidoczny gołym okiem. Chodzi mi o  ten jego ciemny
wymiar. Znając życie od strony operacji specjalnej, często idąc ulicą, widzę
więcej zła niż dobra. Prawda jest taka, że te dwa światy się ze sobą
przenikają, ale zwykle chcemy dostrzegać tylko to, co dobre, a  od zła
wolimy odwracać wzrok. To oczywiście w pełni zrozumiałe, ale ja już tak
nie potrafię.
Za fasadą tego uporządkowanego świata, który znacie ze swoich
domów, zakładów pracy, z redakcji czy z telewizji, kryje się zupełnie inna
o  nim prawda. Pod skorupą wygładzonego piękna, eleganckiego życia,
pełnego dobrobytu i szczęścia, toczy się normalna walka i brutalne życie.
Zawsze miałem coś takiego, że jako policjant potrafiłem szybko
rozpoznać, kto na ulicy handluje koksem albo kto pochodzi z  miasta.
Oczywiście nie chcę popaść tu w  żadną paranoję. Nie posiadam żadnej
tajemnej wiedzy, a pewne pozory mogą także i mnie zwieść na manowce.
Jednak wieloletnie obcowanie z półświatkiem, tysiące godzin przegadanych
z  figurantami i  możliwość poznania ich zwyczajów sprawiły, że dość
dobrze orientuję się, kto jest prawowitym obywatelem tego państwa, a kto
tylko udaje.
Zastanawiacie się, czy dziś potrafiłbym szybko ogarnąć narkotyki, nie
sięgając po telefon czy WhatsAppa, tylko po prostu wychodząc na ulicę?
Nie wiem, bo od dobrych paru lat jestem już na oucie i  może trochę
straciłem wyczucie. Czasy się zmieniają. Jednak sądzę, że coś bym
rozkminił. Zresztą zastanówcie się: czy to aby na pewno jest takie trudne?
Jak jeździcie na wakacje i  chcecie sobie ogarnąć palenie, to pewnie
znalezienie dilera nie przysparza wam wielkich problemów. Gdy mowa
o twardych dragach, to sytuacja wcale nie staje się o wiele trudniejsza.
Pewne rzeczy są oczywiste. Zwykle takie osoby kręcą się mniej więcej
w  jednym miejscu. Ewentualnie najpierw się kręcą, potem gdzieś na
moment odchodzą, po czym znów wracają. Z  reguły towar mają
pochowany gdzieś w  bramach, w  miarę blisko, żeby klient nie musiał na
niego czekać godzinami. Dlatego generalnie dilerzy pilnują swoich
rewirów. Jeśli się ma trochę czasu, to można sobie postać i poobserwować,
jak to wygląda. Natomiast tym, którzy dzisiaj gram koksu mają po prostu
na jeden umówiony cynk przez WhatsAppa czy na jakieś wcześniej
uzgodnione hasło, to zanim uznają mnie za starego zgreda, wyjaśnię tylko,
że mówię o  rzeczywistości sprzed dziesięciu, dwudziestu i  trzydziestu lat.
Wszystko się zmienia bardzo dynamicznie i  w  czasach internetu zapewne
wygląda to już zupełnie inaczej.
Muszę jednak przyznać, że po odejściu z policji trzeba uważać, by nie
popaść w  jakąś psychozę. Samokontrola i  tak zwana kontrinwigilacja to
coś, co wchodzi nam w krew. Nieraz złapałem się na tym, że zastanawiałem
się, czy ktoś nie przypatruje mi się zbyt długo albo czy nie śledzi mnie na
ulicy. To były czysto przypadkowe sytuacje, ale w głowie już pojawiała się
myśl: „Kurwa, czego on ode mnie chce?”.
Do dziś został mi nawyk, którego młodzi już nie rozumieją. Chodzi
o zamawianie taksówek. Zasada jest prosta: jak zamawiasz taryfę, to nigdy
nie wysiadaj koło swojego bloku. Wysiądź zawsze odrobinę wcześniej, tak
żeby taksówkarz się nie zorientował, gdzie dokładnie mieszkasz. Nawet
jakbyś miał sobie zrobić dodatkowy kilometr spacerku.
Wzięło się to stąd, że taksówkarze w moich czasach bywali na usługach
przestępców. Poza tym – ile razy życiem rządzi przypadek? Nieraz ktoś
z  kimś jedzie i  od słowa do słowa okazuje się, że taksówkarz posiada
informację, na której nam zależy. Na przykład może wskazać, gdzie ktoś
mieszka. Dlatego ja zawsze wolałem dmuchać na zimne.
Zawsze wolałem też korzystać z  postojów taksówek niż samemu je
zamawiać. Wtedy jednak – nawet jak czekał cały wianuszek ustawionych
samochodów – nigdy nie wsiadałem do pierwszego. Po prostu taka
taksówka mogła być podstawiona przez przestępców. Zresztą my jako
policja robiliśmy to samo, wykorzystywaliśmy taryfy do pracy operacyjnej.

11.
Wiele osób pytało mnie, która praca była trudniejsza – antyterrorysty czy
przykrywkowca? Pod względem fizycznym na pewno trudniej było w AT.
Tam treningi były tak ciężkie, że człowiek nieraz rzygał ze zmęczenia.
Smród, brud. Czasami nie było się ani gdzie wykąpać, ani zjeść, ani nawet
wysrać. Nieumyci, nieogoleni, w  jakichś ortalionowych łachach
zapierdalaliśmy po lasach na azymut.
Natomiast pod względem psychicznym praca w  przykrywkach była
dużo trudniejsza. W AT działało się jednak w grupie, człowiek nie świecił
twarzą, tylko przyjeżdżał na koniec, zgarniał figuranta i  do widzenia.
W  przykrywkach tak naprawdę cały czas byłeś w  robocie i  wszystko
musiałeś brać na własne barki. W  dłuższej perspektywie to naprawdę jest
wycieńczające. Zwłaszcza że ta praca polega na ciągłym oszukiwaniu.
Wszystkich i  wszędzie. W  dodatku patrzysz na takie rzeczy, że z  czasem
serce ci obojętnieje. Naprawdę. W pewnym momencie zauważyłem, że na
wiele sytuacji, relacji, stałem się obojętny.
Był taki czas, że zaczęło nam brakować nowych przykrywkowców.
Zgłaszali się co prawda różni policjanci, ale żaden z nich się nie nadawał.
Koleżanki i koledzy też nie potrafili nikogo wytypować ze swoich komend.
Niektórzy odpadali po telefonicznej rozmowie – okazywało się, że nie
zdawali sobie sprawy z  tego, na czym ta praca polega. A  tu trzeba
przyswoić naprawdę dużą wiedzę. Nie można być matołem. Do każdej roli
musisz się perfekcyjnie przygotować. Co prawda jest wydział logistyczny,
który pomaga ci załatwić wiele spraw, ale oni za ciebie wszystkiego nie
zrobią. Mogą ci znaleźć mieszkanie, załatwić ciuchy czy samochód. Ale
finalnie to ty będziesz jeździł i  spotykał się z  tymi ludźmi. A  tam już
będziesz zdany tylko na siebie.
Samotność. To słowo chyba najlepiej obrazuje pracę przykrywkowca.
Jeśli nie umiesz sobie z nią poradzić, to się w tej robocie nie odnajdziesz. Ja
akurat nie miałem z  tym problemu, tak samo jak nie miałem ochoty
komukolwiek opowiadać o  swojej pracy. Niektórzy mają potrzebę bycia
wśród ludzi i gadania, a inni nie. Ja należę do tych drugich. Powiem wam,
że przez te wszystkie lata pracy w  przykrywkach denerwowało mnie
i deprymowało słuchanie ludzi, którzy opowiadali mi o swoich problemach
w  pracy, związku czy generalnie w  życiu. Nieraz miałem ochotę
powiedzieć: „A chuj mnie to obchodzi”. No ale z  konieczności musiałem
udawać, że mnie to interesuje. Sam nigdy się nikomu nie tłumaczyłem ani
nie użalałem. Ja mam taką konstrukcję psychiczną, że mógłbym być
samotny do końca życia i nie miałbym z tym problemu. Pewnie dlatego nie
przeszkadzały mi długie rozłąki z  rodziną. Nie przywiązuję się do miejsc
i  ludzi. Nie mam w  sobie takiej naturalnej tęsknoty. Niektórym ludziom
ciężko to zrozumieć, ale taki po prostu jestem i nie zmienię tego.
Co dla mnie było najtrudniejsze w  tej pracy? Chyba wracanie do
prawdziwego życia. W  trakcie operacji na wszystko człowieka stać, żyje
sobie na niezłym poziomie, wszystko ma poukładane, jeździ na spotkania
z  figurantami, a  poza tym niewiele go interesuje. A  tu raptem wracasz do
domu i  okazuje się, że kran trzeba wymienić, zakupy zrobić dla całej
rodziny, rachunki zapłacić. Ten przeskok był niesamowity. Tamto życie
było dla mnie wbrew pozorom prostsze. Choć miałem świadomość, że jest
przelotne. I  dobrze. Bo w  rzeczywistości nie chciałbym być tym, kogo
grałem. Jako policjant złożyłem ślubowanie i byłem mu wierny. Nie grałem
tych ról dla zabawy, tylko żeby zebrać dowody i  posadzić konkretnych
bandziorów do pierdla. Sam wolałem żyć skromnie, ale spokojnie.
Rozdział 11
PIERWSZA AKCJA
MÓWI JUREK „ZWIERZAK”
1.
Jak powszechnie wiadomo, życie nie jest usłane różami, więc nie wszystkie
akcje przebiegały po naszej myśli. Przekonałem się o tym już za pierwszym
razem. Policjanci z  CBŚ rozpracowywali gościa, który handlował
z  Czechami bronią i  materiałami wybuchowymi. Mieszkał na południu
Polski, a  u  naszych sąsiadów miał wyrobione bardzo dobre kontakty. Ze
względu na słabe dojścia operacyjne policjanci z CBŚ nie mogli sobie dać
z nim rady. Dlatego postanowili wszcząć operację specjalną. Czemu padło
na mnie? Jak zawsze z  tego samego powodu: jako były antyterrorysta
miałem doświadczenie z materiałami wybuchowymi, więc to po prostu była
dobra robota dla mnie.
Pojechałem do tego gościa. A  właściwie pojechaliśmy we dwóch,
z  kolegą przykrywkowcem, który robił za kierowcę. Dotarliśmy do niego
poprzez nasze kontakty operacyjne. Bardzo pomógł nam wtedy pewien
człowiek, który też trudnił się nielegalną przestępczością. Od początku
odgrywaliśmy przed nim rolę handlarzy szukających dojścia do taniej broni
i materiałów wybuchowych. Facet szybko wszystko łyknął. Spytaliśmy, czy
zna kogoś, kto zajmuje się tego typu rzeczami. Przytaknął i  umówił nas
z naszym figurantem.
Gdy tylko powołaliśmy się na jego kolegę, od razu zaprosił nas do
swojego domu. Pamiętam, że oficjalnie prowadził skup metali kolorowych.
Oczywiście to była tylko przykrywka jego prawdziwych interesów. Podczas
pierwszego spotkania wypiliśmy herbatę i  obgadaliśmy szczegóły. Szybko
złapaliśmy wspólny język. Cała akcja sprawiła mi dużo frajdy, bo przecież
dopiero zaczynałem i  po serii szkoleń w  końcu miałem przed sobą realną
postać, a  nie kolegę z  pracy udającego bandytę. Okazało się, że nasz
figurant nie tylko handlował bronią, ale też bardzo dobrze się na niej znał.
Zaczął przynosić nam różne egzemplarze, więc przy okazji wymienialiśmy
się swoimi doświadczeniami. Przydała się moja wiedza zdobyta w  AT, bo
trochę pogadaliśmy o tym, jak korzystać z materiałów wybuchowych, jakie
proporcje stosować, konstruując bombę, jak zakładać pułapki i takie tam.
A on? Połączył swoją pasję z możliwością zarobkowania. Różne grupy
przestępcze bardzo ceniły sobie jego usługi i kupowały od niego rozmaity
towar. Od pistoletów po tak zwane skorpiony, czyli małe pistoleciki
maszynowe. Przez lata był cwany i ostrożny.
Zadanie było o  tyle łatwe, że on nie był specjalnie ciekawski. Jemu
wystarczyło, że przysłał nas do niego kolega, i  więcej nie drążył tematu.
Nie interesowało go, kim jestem i do czego jest mi potrzebna broń. Wziął
mnie za człowieka z  miasta i  nie zadawał zbędnych pytań. Zresztą
w  świecie przestępczym takie wypytywanie nie jest dobrze odbierane.
Poleciła mnie zaufana osoba? Poleciła. Facet zgodził się ze mną spotkać?
Zgodził. No to nie ma tutaj pola do jakichś dodatkowych przesłuchań.
Wszystkie szczegółowe pytania miałbym prawo odebrać jako głupie i  nie
na miejscu.
W końcu zapytał, czego potrzebuję i  w  jakiej ilości. Spytałem go, co
może zaoferować. Miał plastyk, czyli PMW – plastyczny materiał
wybuchowy. Powiedziałem, że na początek potrzebuję kilogram i zapalniki
do tego. Umówiliśmy się na cenę, rzucił jakąś kwotę w dolarach, a ja się na
nią zgodziłem.
Przebieg tego typu transakcji często nie odbiega od normalnych spotkań
biznesowych. Facet nielegalnie handlował bronią i  materiałami
wybuchowymi, co czyni z niego przestępcę. Ale całość odbyła się z pełną
kulturą. Miła, przyjemna i  rzeczowa rozmowa, a  na samym końcu
konkretne ustalenia co do towaru i ceny. Towar musiał mieć skitrany gdzieś
niedaleko, bo na przekazanie zamówienia umówiliśmy się dosłownie na
dwa dni później. Muszę przyznać, że wszystko przebiegło bardzo
naturalnie. Na coś te wcześniejsze szkolenia się nam przydały.
Jednak żeby nie było tak przyjemnie, to tuż po tym, gdy odjechaliśmy,
zatrzymał nas patrol policyjny. Tak bez powodu zupełnie. Poprosili nas
o  dokumenty, pogadali z  nami chwilę, ale do niczego się nie przyczepili.
Spisali nas tylko i  puścili dalej. Dziwne, co nie? Nie mam pewności, ale
stawiam, że facet miał swoich miejscowych policjantów na usługach. Dał
im cynk, a ci na wszelki wypadek sprawdzili, kim jesteśmy, i przekazali mu
nasze dane. Możliwe, że zawsze w ten sposób sprawdzał nowych klientów.
Zresztą potem były prowadzone działania policyjne w  tym kierunku, ale
niczego takiego nie udało się udowodnić. W  każdym razie facet – choć
wyglądał na spokojnego i  miłego człowieka – nie był żadnym frajerem
i  możliwe, że miał poustawiane miasto bardziej, niż mogło się wydawać.
Kilka lat go policja rozpracowywała. A  dla mnie to spotkanie z  kolegami
z drogówki było pierwszą okazją, by posłużyć się dokumentami z fałszywą
tożsamością.
Po dwóch dniach udaliśmy się po odbiór zamówionego plastyku. Nasz
kontrahent od razu zażądał gotówki.
– Najpierw towar. Będzie towar, to będzie kasa – postawiłem się.
– Nie martw się. Towar jest.
– Gdzie?
– No chodź.
Wyszliśmy na zewnątrz. Do jego domu prowadziła rozsuwana brama,
a kawałek dalej, po lewej stronie drogi, znajdował się mały sklepik.
– Widzisz paczkę, która leży przy oknie na parapecie? – spytał.
Przytaknąłem. Wytłumaczył mi, że sam mam ją sobie wziąć. Obok stał
jeszcze chłopak, który tej paczki pilnował. To z nim miałem się rozliczyć.
Zrozumiałem wtedy, dlaczego od lat tak skutecznie udaje mu się
wywodzić policję w  pole. On dbał o  każdy, najdrobniejszy szczegół.
Podejmował ryzyko, ale cały czas je minimalizował. Obgadał z  nami
szczegóły transakcji, ale za przekazanie towaru i  odbiór pieniędzy
odpowiadał już zupełnie kto inny. On nie maczał już w  tym palców. Ten
sklepik znajdował się sto metrów od jego domu. Towar mieliśmy wziąć
sobie sami, a  kasę zostawić obcej osobie. A  on w  razie czego mógłby
powiedzieć, że nie miał z tym nic wspólnego. Oczywiście sytuacja byłaby
zgoła inna, gdybyśmy nagrali nasze pierwsze spotkanie. Mielibyśmy wtedy
na niego solidne dowody, które moglibyśmy zaprezentować w  sądzie.
Problem w  tym, że od początku z  tego zrezygnowaliśmy. Facet był
„elektryczny” i wyczulony na wszystko. Nawet jak u niego siedzieliśmy, to
często wychodził na moment do innego pomieszczenia, a  my nie
wiedzieliśmy, co w  tym czasie robił. Może miał zamontowany jakiś
monitoring i  podsłuch? A  sprzętu do nagrywania nie chcieliśmy wnosić
z obawy, że przy wejściu nas przeszuka. Dlatego ostatecznie z tej akcji nic
nie wyszło. Kasa, którą mu zapłaciliśmy, poszła w  plecy, ale z  drugiej
strony ściągnęliśmy z  rynku kilogram materiału służącego do wybuchów,
a  to zawsze coś. Oczywiście ze wszystkiego zdaliśmy raport i  później
zapewne trwały wobec niego kolejne działania operacyjne. Nie wiem, może
wkrótce potem stracił czujność albo nasi koledzy z wydziału kryminalnego
znaleźli na niego jakieś inne dowody? Może trafił do pierdla, a może nigdy
nie zaznał więziennego klimatu? Tego nie wiem. To już nie jest
zmartwienie przykrywkowca.
Pamiętam tylko, że obaj z  kolegą mieliśmy go za naprawdę niezłego
zawodnika. Gdy odjeżdżaliśmy, to paczkę z  towarem wrzuciliśmy pod
przednie siedzenie. W  pewnym momencie przeszła mnie myśl: a  może
wpierdolił nam do środka jakiś zapalnik zdalny albo zegarowy?
Zatrzymaliśmy samochód i  sprawdziłem, co my tak naprawdę od niego
kupiliśmy. Ale okazało się, że wszystko było zgodnie z zamówieniem. Nasz
figurant to faktycznie była sprawdzona firma. A  my musieliśmy już na
samym początku pogodzić się z  tym, że nie zawsze nasze operacje
przynoszą taki skutek, jaki sobie zaplanowaliśmy.
Czy czułem niedosyt? Raczej nie. Zrobiliśmy w  ramach swoich
obowiązków tyle, ile się dało. Niestety w  tej pracy nie wszystko od nas
zależy. My tylko mamy realizować strategię przyjętą przez naszych
przełożonych. Uznali, że na ten moment mają na niego zbyt mało, by
zdecydować się na zatrzymanie. Ja sobie nigdy takimi sprawami nie
zaprzątałem głowy.

2.
Potem bywały jeszcze gorsze akcje. Jakiś czas później wysłali mnie na
Pomorze, do jednego ze znanych ośrodków wczasowo-sanatoryjnych.
Jednak nie po to, żebym spędził tam miłe chwile, tylko żebym zakupił od
lokalnego gostka trochę trotylu potrzebnego do wybuchów. To były lata
dziewięćdziesiąte, policja konsekwentnie starała się powstrzymać proceder
podkładania sobie nawzajem bomb przez różne grupy przestępcze.
Od początku zauważyłem, że chłopak, od którego miałem kupić towar,
to jakiś frajer. Ale dobra, umówiliśmy się na zakup czterystugramowych
kostek trotylu. Zaproponowałem, byśmy przed transakcją pojechali do lasu
sprawdzić jakość oferowanego przez niego produktu. Chodziło mi o  to,
żeby na próbę część tego trotylu wysadzić w  powietrze. Nasz figurant
przystał na to, przyjechał z towarem, ale… bez zapalnika. Zgłupiałem. Nie
wiem, jak on chciał w  takim razie dokonać wybuchu. Po prostu nie
wiedział, że inaczej się nie da.
Opieprzyłem go z góry na dół. Niby ciągle odgrywałem przypisaną mi
rolę, ale prawda jest taka, że chłopak faktycznie poirytował mnie swoją
głupotą. W  dodatku zjawił się mocno dziabnięty. Po wszystkim chciał się
jeszcze ze mną napić. Zerknąłem na niego. Aż go telepało od tej wódki.
– Słuchaj, ja przyjechałem samochodem, nie będę z tobą pił. A ty po co
tu przyjechałeś? Nachlać się czy zrobić interes? – zacząłem na niego
krzyczeć.
Ostatecznie wydębił ode mnie parę złotych na flaszkę. Żal mi się go
zrobiło, a on nie miał przy sobie ani grosza. Już byłem pewny, że to zwykły
obszczymurek, a  nie żaden gangster. Na koniec dostał ostrą burę i  każdy
rozjechał się w swoją stronę. Towaru nie kupiłem, ale on i tak zaraz później
został zatrzymany – tylko nie za sprzedaż, a  za posiadanie. Po prostu
kryminalni zatrzymali go z kostką trotylu, gdy ze spotkania ze mną wracał
już do swojego domu.
Na mój nos to facet w  jakiś sposób wszedł w  posiadanie tego towaru
i  wiedział, że może sobie na tym nieźle zarobić. Może z  jednostki
wojskowej coś zajumał albo dostał w  prezencie od kolegi? Nie wiem, ale
kompletnie się na tym nie znał. Opowiadał bzdury, a  wybuch chciał bez
zapalnika robić. Od początku mi się nie podobał.
Udałem się potem do prowadzących mocno wkurzony.
– Słuchajcie, jak mamy operacje robić z takimi chujoplątami, to szkoda
na to naszego czasu – powiedziałem im ostro, bo naprawdę wyprowadziła
mnie z równowagi ta cała sytuacja.
Prawda była jednak taka, że to zleceniodawcy dali ciała, a  nie moi
prowadzący. Po prostu źle przejrzeli tego gościa i w naszych oczach zrobili
z  niego jakiegoś wielkiego handlarza. Szybko się okazało, jak bardzo się
pomylili. Z mojej perspektywy to była strata czasu, choć przynajmniej tym
razem akcja zakończyła się zatrzymaniem.

3.
Tego typu wpadki to nierozłączny element naszej pracy. Po prostu nie
wszystko zawsze idzie po naszej myśli, a  przede wszystkim co jakiś czas
przydarzają się błędy w  pracy operacyjnej, czyli w  czasie rozpoznania
figurantów. I na końcu dzieje się tak, że my poświęcamy czas i angażujemy
duże środki, a  figurant okazuje się gangsterem na poziomie osiedlowego
obszczymurka kradnącego babciom torebki.
Był taki moment, gdy przykrywki były już mocno rozwinięte i  każdy
z nas miał tych spraw na głowie naprawdę sporo. Do tego stopnia, że nasi
przełożeni zaczęli je segregować i  nie przyjmować tych o  mniejszym
kalibrze. I ja to rozumiałem. Nie powinno się nas wykorzystywać do byle
pierdół. A  coś takiego w  pewnym momencie zaczęło się dziać w  AT.
Byliśmy szybcy i  skuteczni, więc wysyłali nas do pierwszego lepszego
gówna. W  książce Antyterroryści jeden z  moich kolegów, stary Turecki,
opowiadał, że czasem brano nas do akcji, z którymi poradziłby sobie jeden
dzielnicowy i to po wypiciu trzech browarów. W mojej opinii było jeszcze
gorzej. Bywały i takie, gdzie dałby sobie radę ten sam jeden dzielnicowy po
trzech piwach, ale wypitych rano, na kaca, jeszcze po całonocnym
pijaństwie. Tak to w  pewnym momencie wyglądało i  podobne
niebezpieczeństwo groziło przykrywkowcom. Zleceniodawcom nie chciało
się porządnie robić swojej roboty, szukać agentów, rozpoznawać środowisk,
więc myśleli sobie: „Chuj, przykrywkowiec za nas wszystko zrobi”.
I później człowiek czytał wniosek o operację specjalną i się za głowę łapał.
Zero informacji, zero konkretów, zero prawdziwej wiedzy operacyjnej. My
szeroko otwieraliśmy oczy, a oni nie wiedzieli, czemu się ich czepiamy.
–  Przecież ty i  tak to wszystko rozkminisz. Trzy dni się nie ogolisz,
gorzałą się ochlapiesz, poudajesz przestępcę i  załatwisz sprawę –
tłumaczyli nam, a mnie się nóż w kieszeni otwierał.
Choć czasem zdarzały się w  policji czy w  innych służbach takie
gwiazdy, że człowiek już by wolał faktycznie sam za nich jedną czy drugą
sprawę załatwić. Raz jeden policjant opowiadał mi, jak przez pół roku
namierzał gościa sprzedającego pół kilo amfetaminy, żeby przeprowadzić
tak zwany zakup kontrolowany. Chodziło o amfę, której czystość wynosiła
jakieś sześćdziesiąt parę procent. Jak usłyszałem, na jaką kwotę się z nim
umówił, to płakać mi się chciało. Kolega nie miał chyba wiedzy, po ile
chodzi taki towar, i  umówił się na cenę z  kosmosu. Niby to nieważne, bo
przecież figurant i tak ma zostać od razu zawinięty, no ale jednak należało
trzymać się jakichś realiów.
–  Normalnie cię wychujał. Już chuj z  tą ceną, ale sześć miesięcy
straciłeś, żeby pół kilo proszku zmechlonego kupić? – zagadnąłem kolegę
po fachu.
– O co ci chodzi?
–  Ja się przejdę wieczorem na plac Zamkowy i  ci kupię kilo od ręki.
Wezmę flaszkę i na miejscu z gościem wszystko załatwię. I to bez żadnego
rozeznania, po prostu prędzej czy później spotkam dilera. I amfa nie będzie
zmechlona tak jak ta twoja – starałem się mu wytłumaczyć, ale nie wiem,
czy zdołał pojąć bezsensowność swojej półrocznej pracy.
Jednak wracając do głównego wątku, nasi przełożeni opierali się przed
przyjmowaniem pierwszej lepszej sprawy. Chodziło również o  to, by nie
eksploatować niepotrzebnie przykrywkowców. Nie w sensie fizycznym czy
psychicznym. Mam raczej na myśli to, że do każdej akcji musimy
wykorzystać przecież swoją twarz. A  twarz każdy z  nas ma jedną. W  im
większej liczbie operacji weźmiemy udział, tym trudniej później
o  zalegendowanie naszej zmyślonej tożsamości. Po prostu łatwiej
o wpadkę, bo ktoś nas może rozpoznać z którejś ze starych spraw.

4.
Kiedyś jedna akcja mnie nie tyle wkurzyła, ile po prostu rozbawiła.
Pracowałem przy niej razem z  kolegą przykrywkowcem pochodzącym
z kraju dawnego Związku Radzieckiego. Dostaliśmy cynk o imigrantach ze
Wschodu, którzy przebywali w  podwarszawskim ośrodku dla
cudzoziemców. Mieli rzekomo rozprowadzać po Polsce broń i  materiały
wybuchowe. Spotkaliśmy się z nimi w okolicach ośrodka, przy miejscowej
knajpce.
Patrzymy, a  oni przyjeżdżają do nas jakimś rozklekotanym
samochodem. Już nawet nie pamiętam, jaki to był model. Z  całym
szacunkiem, ale przypominali uchodźców uciekających przed wojną i  to
autem, które w  każdej chwili może wylecieć w  powietrze. Przyjechali
mocno spóźnieni, więc my się od razu na nich ostro wkurwiliśmy.
Spytaliśmy ich o  powody spóźnienia, a  oni odpowiedzieli z  rozbrajającą
szczerością:
– Sorry, jeszcze zrzutkę na paliwo robiliśmy.
Kopary nam opadły. My, elitarni policjanci pod przykrywką,
przyjeżdżamy zrobić wielki interes, a po drugiej stronie mamy uchodźców,
których na paliwo nie stać? I jeszcze się spóźnili, bo po dwa złote musieli
od każdego prosić? Naprawdę rozbawiło mnie to, bo my faktycznie
zaangażowaliśmy w  tę operację spore środki. Już samo zaciągnięcie do
współpracy kolegi ze Wschodu wymagało niemałych nakładów
finansowych. W dodatku poświęciliśmy trochę czasu na zbudowanie dobrej
legendy na wypadek dekonspiracji. Graliśmy przestępców funkcjonujących
na terenie Polski, ale dobrze ogarniętych na Litwie, Białorusi i Ukrainie. To
wszystko zostało w ramach legendy dobrze zabezpieczone.
Wtedy w tej knajpce zjedliśmy jeszcze razem obiad. Nie będzie wielkim
zaskoczeniem, jeśli powiem, że to my za niego zapłaciliśmy. Bo na co tu
liczyć, skoro nasi gangsterzy nawet na paliwo nie mieli? Zresztą te
debeściaki poprosiły nas jeszcze o  pożyczkę, bo na drogę powrotną
benzyny im nie starczyło. Sypnęliśmy im tam parę złotych. W  sumie
podziwiałem ich – przemieszczali się furą, do której wielu w ogóle bałoby
się wsiąść.
Co ciekawe, oni faktycznie mieli dojście do poważnego towaru. Sprawa
jednak się rypła, bo nie potrafili ściągnąć go do Polski. Potwierdziło się, że
mieli niezłe kontakty, ale nie wiedzieli, jak bezpiecznie przerzucić broń
przez granicę.
Najbardziej rozśmieszyło mnie to, że przed akcją solidnie nas przed
nimi ostrzegano. Mieli podobno jakieś grube numery na koncie. Przełożeni
radzili, żebyśmy uważali na każde słowo i  byli przygotowani na
niespodziewane kłopoty. A  okazało się, że przyjechało kilku frajerów,
którzy może i siali postrach, ale co najwyżej w swoim ośrodku. Albo wśród
dzieci. Cała ta katastrofa mogła znów wziąć się ze złego rozeznania
sytuacji. Uznano ich za bardzo niebezpiecznych typów, ale przesadzono i to
ostro. Największy wstyd był przed naszym kolegą przykrywkowcem ze
Wschodu i  jego prowadzącym. Nie spodziewali się, że ktoś będzie ich
ściągał do Polski dla takich łajz. Może nie będę przytaczał słów, które
wypowiedzieli w  przypływie nerwów. Choć przekleństwa w  ich języku
brzmią całkiem kwieciście.
Lubię przytaczać takie historie, bo śmieszy mnie opowiadanie o naszej
pracy tylko przez pryzmat akcji poważnych, trudnych i  bolesnych.
Nienawidzę nadętej martyrologii. Zwykle opiera się ona na manipulacji
i  zatajaniu prawdziwego obrazu sytuacji. Nasza praca to w  olbrzymiej
mierze kupa śmiechu, trochę niepowodzeń i zabawnych zdarzeń. No bo co,
ja mam was przekonywać, że spotkania z takimi uchodźcami albo z jakimś
małolatem, co nie potrafił odpalić trotylu, to były ciężkie i  niebezpieczne
operacje?
Nie chciałbym, żeby ktoś w  mojej historii doszukiwał się jakichś
wielkich dramatyzmów. Dla mnie i dla tych starych przykrywek, czyli dla
policjantów, którzy zaczynali razem ze mną, to była po prostu robota do
wykonania, a nie jakieś tam wielkie przeżywanie i roztrząsanie, jakiej to nie
wiadomo pracy się imamy i jakimi to jesteśmy bohaterami.
Rozdział 12
DOLARY NA WSCHÓD
MÓWI JUREK „ZWIERZAK”
1.
Wracając do poważniejszych spraw. W  tej robocie nie zawsze należy
trzymać się zasad. Czasami niezbędna jest lekka improwizacja.
Kiedyś od gościa z  Trójmiasta miałem kupić sto tysięcy dolarów.
Oczywiście chodziło o  podrobioną kasę. Falsyfikaty udające prawdziwe
banknoty co jakiś czas pokazywały się na rynku. Naszym zadaniem było je
z tego rynku zdjąć, a odpowiedzialnych za oszustwa posłać za kratki.
W tego typu akcjach przydaje się umiejętność targowania. Mnie poszło
nieźle. Chcieli trzydzieści dwa centy za dolara, ja zszedłem do dwunastu.
Czyli żeby kupić sfałszowane sto kafli, musieliśmy przygotować dwanaście
tysięcy dolarów z  funduszu operacyjnego. Był początek pierwszej dekady
nowego wieku. Dziś nadal jest to całkiem spora sumka, a co dopiero wtedy.
A smaczku całej operacji dodawał fakt, że nasi figuranci mieli mieć dojście
do jeszcze większej kwoty: miliona (sfałszowanych) dolarów.
Policjanci operacyjni od jakiegoś czasu mieli na oku gościa, który
chciał te banknoty sprzedać i  wypuścić na rynek. Któryś z  naszych dotarł
do niego i podając się za człowieka z miasta, podrzucił mu numer do mnie.
Zostałem przedstawiony jako ktoś, kto może być zainteresowany tego typu
transakcją. Miał więc sam zadzwonić i powołać się na odpowiednią osobę.
Wkrótce rzeczywiście odebrałem od niego telefon.
Spotkaliśmy się w restauracji jednego z hoteli w Trójmieście, tuż przed
południem. Wcześniej przełożeni ostrzegali, żeby na gościa uważać, bo jest
„elektryczny”. Dlatego pojechałem zupełnie sam, taksówką, bez żadnej
obserwacji.
Facet okazał się bardzo konkretny.
–  To nie są jakieś najlepsze podróbki – przyznał od razu. – Ale na
Wschodzie przejdą bez żadnego problemu. Tam będziesz mógł nimi płacić.
Zresztą masz tutaj jednodolarówkę i sam oceń jakość – dodał i wręczył mi
pod stołem jeden fałszywy banknot.
– Ja właśnie o Wschodzie myślałem… – przytaknąłem.
– No to spokojnie powinniśmy dobić targu – odparł zadowolony.
Już z  pracy policjantów operacyjnych wynikało, że mają skitrane sto
tysięcy papieru, ale nie mają gdzie tych falsów opchnąć, bo są słabej
jakości. I że szukają kupca, który puści to na Wschód, bo nigdzie tej jakości
falsyfikaty nie przejdą.
Schowałem podarowany banknot do kieszeni, zamówiłem kawę
i  chwilę jeszcze posiedzieliśmy. O  czym się rozmawia w  czasie takich
zapoznawczych spotkań? O  wszystkim i  o  niczym. Normalne życie.
Umiejętność gadania o  pierdołach – albo mówiąc ładniej: prowadzenia
small talków – to w naszej robocie podstawa.
Polubiłem nawet tego chłopaka. Opowiadał, że musi szybko zarobić, bo
się do ślubu szykuje i  ma dziecko w drodze. Żal mi się go nawet zrobiło.
Jak go złapiemy, to wesele co najwyżej pod celą sobie będzie mógł
wyprawić. A  dziecko przez parę lat w  najlepszym razie na widzeniach
zobaczy.
Drugi raz spotkaliśmy się w  tym samym miejscu. Podjechałem
taksówką, a on już czekał przed wejściem. Nagle mówi do mnie:
– Spadamy stąd, bo tu się za dużo psiarni kręci.
– Gdzie ty tu psiarnię widzisz? – spytałem go, rozglądając się dookoła.
– W środku siedzą. No chodź, sam zobaczysz.
Wbijam do środka, a  tam pusto. Parę osób na krzyż, ale że niby
policjanci? Taka się mu myśl w  głowie wykluła, że to niby tajniacy po
cywilu. Zaordynował, żebyśmy zmienili lokalizację i  przenieśli się
z umówionego hotelu w inne miejsce. Problem w tym, że znowu byłem bez
żadnej obstawy. Dostałem przykaz, żeby nigdzie z  nim się nie oddalać.
Chodziło o  moje bezpieczeństwo. Według naszej wiedzy facet trzymał się
z szerszą ekipą niezbyt przyjemnych ludzi, którzy mogliby w jakiś sposób
mnie „sprawdzić”. A  takie sprawdzanie zwykle przeprowadzało się za
pomocą pięści, a  nie słów. Rozpoczynało się od solidnego wpierdolu, dla
zasady, a  nie od miłych pytań w  rodzaju „skąd jesteś?” czy „z kim
trzymasz?”.
Tamten jednak postawił sprawę jasno. Uznał, że tu się kręci psiarnia,
więc musimy pojechać gdzieś dalej. Gdyby w tej operacji towarzyszyła mi
obserwacja, to nie byłoby problemu. Pojechaliby za mną i mieliby mnie na
oku. Tym razem jednak byłem zupełnie sam.
Nie było wyjścia, musiałem przystać na propozycję. To był czas, gdy na
rynku pojawiły się już telefony komórkowe. Komórkę miałem przy sobie,
więc wymyśliłem, że skoczę szybko do kibla i  ukradkiem dam znać
prowadzącemu, że oddalę się z  figurantem w  nieznane miejsce. Niestety
jemu też nagle zachciało się lać, więc plan spalił na panewce. „Chuj tam –
pomyślałem. – Zobaczymy, co się stanie”.
Maszerowaliśmy w nowe miejsce z buta dobre dwa kilometry. W końcu
doszliśmy do jakiejś knajpki z parasolami i stoliczkami na zewnątrz.
Mój figurant kręcił się w okolicy wejścia do restauracji, a ja zasiadłem
już przy stoliku. Nagle patrzę, a zza rogu tej knajpki wychodzi jakiś starszy
gościu i  z  nim jeszcze dwóch byczków do pomocy. Wkurwiłem się
i  chwyciłem za krzesło, bo to była jedyna potencjalna broń, jaką miałem
w zasięgu ręki.
–  Chcecie interes dogadywać, czy będziemy się bić? – zapytałem dla
pewności, choć już sobie wyobrażałem, że bez „sprawdzania” się nie
obejdzie.
–  Spokojnie, nie będzie żadnej awantury. Jemy? – uspokoił mnie mój
kontrahent.
Na to ten starszy zaproponował, że jeszcze wypijemy coś mocniejszego.
– A kto płaci? – dopytałem.
– My.
– To pijemy – uśmiechnąłem się.
Okazało się, że chcieli sprawdzić, z kim mają do czynienia, ale nie za
pomocą rękoczynów, tylko przy flaszce wódki. A  konkretnie przy kilku
butelkach. Ten starszy wiekowo, ewidentny recydywista, miał najwięcej do
powiedzenia, bo to on te falsy załatwił. Teraz chciał mnie tylko obwąchać
i potwierdzić uzgodnione wcześniej warunki.
Spotkanie odbyło się ostatecznie w  miłej atmosferze. Gadaliśmy
o  polityce, o  policji, o  pogodzie, czyli jak zwykle o  dupie Maryni.
Oczywiście trochę wypytywali, czym się zajmuję. Ale to zawsze jest krótka
piłka:
– A wy? – odpowiedziałem pytaniem na pytanie.
– My to mamy różne interesy. To tu, to tam…
– To tak jak ja – mówiłem im i było wiadomo, że przecież nie będziemy
się tu przed sobą wzajemnie spowiadać.
Stary zaczął jeszcze grypserą rzucać, ale mnie nie zaskoczył. Sporo
pamiętałem z  miesięcy spędzonych pod celą. „Ciach bajera!” – rzuciłem
w końcu i przeszliśmy do konkretów.
Najważniejsze, że cena została taka, jaką ustaliliśmy wcześniej:
dwanaście centów za dolara, czyli ponad blisko pięćdziesiąt tysięcy złotych
za sto tysięcy dolarów.
Raz tylko lekko posprzeczaliśmy się o zaliczkę.
–  Na chuj wam zaliczka, jak ja wam mogę od razu całą kasę dać? –
podenerwowałem się. – Ale póki nie ma towaru, to nie będzie ani zaliczki,
ani kasy. Pod którą celą was będę szukał, jak mi nagle znikniecie z  tymi
falsami?
Na jakiś czas dali spokój, a jak porządnie popiliśmy, to zaproponowali,
że pojedziemy jeszcze na kurczaka. Brat tego starego miał niedaleko morza
jakiś barek. Pozostali nalegali, byśmy jeszcze tam zajechali. „Chuj,
w  sumie prowadzący i  tak nie wie, gdzie jestem, to co mi szkodzi?” –
pomyślałem i przystałem na propozycję moich nowych wspólników.
Przyjemnie nawet było. Taka miniknajpka z  ładnym widoczkiem na
Bałtyk. No i  nie sprzedawali ryb, jak wszyscy inni, tylko te kurczaki
z frytkami. Zjadłem i trochę jeszcze wypiliśmy.
W pewnym momencie wrzucili jakiś wątek o  policji
i  o  funkcjonariuszach pracujących w  cywilu. Stary popatrzył na mnie
i rzucił:
– Wiesz co? Ja to mam tak, że psa to wyczuję na kilometr.
Czujecie? Gościu chwalił się, że policjantów wyczuwa na odległość,
a  mówił to do siedzącego obok przykrywkowca (śmiech). Ostro się
musiałem hamować, żeby śmiechem nie wybuchnąć. Zresztą nie był
pierwszy… Ilu ja gangusów słyszałem, którzy się podobnym węchem
chwalili. Jak widać jednak nos ich mocno zawodził.
Czas leciał, w  górę szły kolejne kieliszki, a  ja w  końcu uznałem, że
muszę zawijać się do domu, bo już gorzała weszła mi za mocno. W dodatku
zaczęło się ich tam schodzić coraz więcej. Zaproponowałem tylko na
odchodne, że tym razem ja za wszystko zapłacę.
– A ile ty w ogóle masz kasy przy sobie? – nagle zapytał mnie stary.
Nie miałem pojęcia, czemu pyta. Pewnie sam chodził z grubą gotówką
w  portfelu i  był ciekawy, ile ja noszę przy sobie. Wyciągnąłem plik
banknotów. Pamiętam dokładnie, miałem w  kieszeni tysiąc złotych.
Dziesięć banknotów po sto złotych. Poprosił, żebym mu je pokazał. Wziął
do ręki, przeliczył, przyznał, że jest równy tysiąc. Nie wiedziałem, po chuj
mu to było, ale już się przyzwyczaiłem, że tacy ludzie jak on mają swoje
zwyczaje. Umówiliśmy się na spotkanie następnego dnia, żeby dogadać
szczegóły przekazania towaru i kasy.
Łącznie przesiedzieliśmy kilka ładnych godzin, do późnego popołudnia.
Mogłem się tylko domyślać, że mój prowadzący zachodzi w głowę, co się
ze mną dzieje i  czy jeszcze chodzę o  własnych siłach. Jak już wcześniej
opowiadałem, w  czasie operacji wyznaczamy sobie tak zwany limit czasu
bezpieczeństwa. W tym wypadku na szczęście ten limit był dosyć spory. Po
akcji byłem umówiony z  prowadzącym i  zleceniodawcą w  lokalu
kontaktowym, który służył nam do spotkań. Byłem dość mocno wstawiony
po takiej dawce wódki, ale zachowałem pełną ostrożność. Chyba ze trzy
razy zmieniałem taksówkę, jadąc na umówione miejsce, oczywiście
wybrawszy mocno okrężną drogę.
Gdybym podczas popijawy nie zmieścił się w  limicie czasowym i  nie
dał żadnego znaku życia, zapewne ruszyłaby mi na pomoc grupa kilku
policjantów z  CBŚ mających bardzo dobrze obcykane miasto. Oni by
wiedzieli, kto z  kim się trzyma w  świecie przestępczym, które lokale są
popularne i gdzie kto się kręci. Pewnie wiedzieliby, w jakich knajpach mnie
szukać, gdyby coś poszło nie po mojej myśli. Oczywiście przy sprawach
najwyższego ryzyka wsparcia udzielała też grupa AT, natomiast
w  codziennym życiu, w  trakcie spotkań z  gangsterami, nikt nas nie
zabezpieczał w taki sposób, bo nie było sensu angażować za każdym razem
aż tylu ludzi. Dla nas oznaczało to ryzyko, ale z  drugiej strony zawsze
wychodziłem z założenia, że najwyżej dostanę wpierdol.
Tamtego wieczoru dotarłem w  końcu do mieszkania konspiracyjnego.
Oczywiście mój prowadzący i  zleceniodawca z  CBŚ od razu chcieli się
dowiedzieć, gdzie mnie wywiało na tak długo. Zacząłem zdawać relację,
chciałem nawet napisać sprawozdanie, ale za bardzo mi nie szło ani jedno,
ani drugie. Prowadzący i zlecek spojrzeli na mnie z lekkim współczuciem.
Chyba nic z  tej mojej opowieści nie zrozumieli. Możliwe, że w  mojej
przemowie więcej już było bełkotu niż klarownych myśli.
– Jureczku, połóż ty się może spać – zaproponowali w końcu.
Nie trzeba było mnie długo namawiać. Chociaż pamiętam, że chłopaki
mi zaimponowali, bo od razu skojarzyli tę kurczakownię, w  której
kończyłem suto zakrapiane spotkanie z figurantami. Jak się okazało, to było
miejsce dobrze znane na mapie trójmiejskiego półświatka.

2.
Skoro świt zbudził mnie kac. Zaskoczyło mnie, że poczułem też zapach
jajecznicy. Okazało się, że prowadzący zrobił mi śniadanie. Ale żeby nie
było za miło, po chwili opieprzył mnie za moje wczorajsze zachowanie.
Podobno wyrywali sobie włosy z  głowy, zastanawiając się, dokąd mnie
wywiało.
Po przebudzeniu sprawdziłem też, czy mam przy sobie portfel,
dokumenty i  pieniądze. Zajrzałem do kieszeni i  wyciągnąłem plik
banknotów, które podczas spotkania przeliczał mi stary recydywista. Nagle
zorientowałem się, że brakuje mi stówy.
–  Oskubał mnie, jebany! – powiedziałem sam do siebie. – Wziął kasę
do ręki, niby liczył banknoty, a tak naprawdę przewałkę zrobił!
Wkurwiłem się nie na żarty. Dopiero wtedy skojarzyłem, że on już
wcześniej się przechwalał różnymi takimi szwindlami. Dawniej robił jako
cinkciarz i  doskonale wiedział, jak oszukiwać ludzi. Nawiasem mówiąc,
w  swojej karierze już wcześniej natrafiłem na takich, co różnymi
podobnymi sztuczkami lubili się pochwalić przed innymi. Słuchałem tych
opowieści na tyle uważnie, że kiedyś sam skutecznie przewaliłem
taksówkarza na dwadzieścia złotych. Żeśmy trochę poszaleli z kolegami na
mieście, a potem zabrakło nam kasy. Wykorzystałem patent z przeliczaniem
banknotów i facet nawet się nie spostrzegł…
Ale teraz ja sam byłem podwójnie zły. Po pierwsze, dałem się
przewalić, a  po drugie, zawiodła mnie czujność. Nie zaskoczyłem, że on
może to zrobić. Razem popiliśmy, aż w pewnym momencie jeden drugiego
już „bratem” nazywał. A  przecież brat to brat, przewałek na kasie na tym
drugim nie robi, choćby chodziło o głupią stówkę.
Na szczęście miałem do niego numer. Od razu sięgnąłem po telefon i na
powitanie zwyzywałem go, na czym tylko świat stoi. Udawał, że nie wie,
o co chodzi.
– Mów wolniej, bo nic nie rozumiem – poprosił na początku.
– Frajerze, sto złotych mi brakuje. I nie chodzi, że sto złotych, tylko że
brakuje! – krzyknąłem poirytowany. – Musiałeś mi je przyjebać, kurwo
jedna – dodałem jeszcze, bo miastowi w  takich sytuacjach nie zwykli ze
sobą rozmawiać inaczej.
– Obrażasz mnie!
– Ja cię mogę jeszcze bardziej obrazić, bo jesteś frajer i chuj, a nie brat
i przyjaciel!
Nastąpiła chwila ciszy w słuchawce.
– Przepraszam cię, to z nawyku tak wyszło – przyznał nagle skruszony.
– No to, kurwo jebana, na innych frajerach sobie testuj swoje sztuczki,
a nie na mnie! – nie odpuszczałem. – Pierdol się z tym towarem, udław się
tym, co masz, a ja na to szczam. Jak mam mieć takiego partnera do biznesu,
to ja pierdolę taką zabawę – podkręcałem, niby trochę ryzykując cały
interes, ale wiedziałem, że facet i tak nie ma nikogo innego, komu mógłby
opchnąć te falsy.
– Słuchaj, naprawdę cię przepraszam – ratował sytuację.
–  Dobra, to zrobimy tak. Jak przyjedziesz dziś na spotkanie
i  wysiądziesz z  fury, to od razu będziesz trzymał w  ręku stówę, ale nie
złotych, tylko dolarów i  to prawdziwych. Za karę. I  masz tym banknotem
machać wysoko, żebym cię widział z daleka, bo inaczej to nawet do mnie
nie podchodź – zakończyłem.

3.
Byliśmy umówieni w  eleganckiej knajpie w  centrum miasta. Podjechał
beemwicą z  jednym ze swoich młodych byczków. Patrzę w  ich kierunku,
a  on faktycznie macha do mnie umówioną stówą. No dobra, to ja
machnąłem ręką i wybaczyłem mu przewałkę (śmiech).
Dogadaliśmy szczegóły transakcji. Zaczął jednak znów nalegać na
zaliczkę.
–  Słuchaj, nie dam ci żadnej kasy, póki nie zobaczę falsów – znów
postawiłem sprawę jasno. – Jak na razie nic jeszcze od ciebie nie dostałem.
A  przypominam ci, że jeszcze wczoraj oszukałeś mnie na sto złotych –
wypomniałem mu ponownie.
Co ważne, my już z  techniki wiedzieliśmy, że stary mocno na tę
zaliczkę nalega i bez niej może w ostatniej chwili się wycofać. Gadał o tym
z  pozostałymi i  zapowiadał twarde postawienie tego warunku.
I rzeczywiście, w rozmowie ze mną ciągle wracał do tego wątku.
Wpadłem wtedy na chytry plan. Wprowadziliśmy do operacji drugiego
przykrywkowca, który miał odegrać rolę pośrednika przy przekazaniu
zapłaty.
Od razu podjechał wtedy ze mną, tylko początkowo schował się
kawałek dalej. Jak dogrywaliśmy szczegóły, to dałem mu cynka, żeby
podjechał. A starego z pilnującym go gorylem poprosiłem, żeby wsiedli do
środka.
Tam już czekał na nich mój kolega. Przystojny, ubrany elegancko,
w krawacik, z neseserkiem w dłoni. Sprawiał wrażenie biznesmena.
– To mój współpracownik, on wam wypłaci wszystko – wytłumaczyłem
i równocześnie kazałem mu otworzyć neseser z równowartością umówionej
kwoty.
–  Jutro to jest wasze albo chuj z  tym całym biznesem – wyjaśniłem
moje stanowisko. – O  zaliczce zapomnijcie, ale jak widzicie, kasa
przygotowana jest. Róbcie teraz, co chcecie. Do jutra! – krzyknąłem tylko.
Oczy im się zaświeciły na widok tej kasy i już nie mieli wątpliwości, że
trzeba w to iść. Jeszcze ich lekko podkręcałem:
–  To wszystko oryginały, a  nie tak jak te wasze falsy. Posprawdzajcie
sobie, jeśli chcecie.
Oczywiście cała kasa była przygotowana z  naszego funduszu
operacyjnego. Koło pięćdziesięciu tysięcy. Ale czasami
wykorzystywaliśmy kwoty znacznie większe. Brało się nawet po milion
albo i pięć milionów złotych. To są tak zwane flash money, czyli pieniądze,
które nie biorą udziału w  transakcji, tylko służą do uwiarygodnienia się
przed figurantami. Chodzi o  to, by udowodnić im, że faktycznie
dysponujemy taką gotówką.
Operacja wykupu falsyfikatów zmierzała do końca. Umówiliśmy się na
jeszcze jedno, już ostatnie spotkanie, na którym nastąpi przekazanie towaru.
Szczegóły dograliśmy telefonicznie.
– Gdzie się spotykamy?
–  A  ty gdzie byś chciał? – spytał mnie młody, z  którym na początku
dograłem interes.
–  To jest twój teren, ty psiarnię na odległość wyczuwasz –
przypomniałem mu.
Z reguły rzadko się zdarza, żebyśmy sami z siebie pozwalali figurantom
wyznaczać miejsce transakcji, ale tym razem chodziło nam o  uzyskanie
jeszcze większego zaufania. Uważaliśmy, że brak zaliczki mógł wzbudzić
w ich głowach uzasadnione wątpliwości.
Operacja wymagała więc, byśmy spotkali się z  nimi w  nieznanej nam
lokalizacji, którą oni – zgodnie z zapowiedzią – dla bezpieczeństwa wskażą
nam dopiero tuż przed umówionym spotkaniem. My jednak wszystko
odpowiednio zaplanowaliśmy. Ekipa realizacyjna była przygotowana na
każdy moment, a naszą rolą było ewentualne opóźnienie godziny transakcji,
tak żeby nasi zdołali spokojnie dojechać i  się przygotować. Nie powiem,
cieszyłem się już na tę chwilę. Bo ileż można tak z  nimi jeździć, pić
i kurczakami się zajadać?
W końcu wskazali nam miejsce oddalone o dobre dwieście kilometrów
od Trójmiasta. Przystałem na to, ale równocześnie przedstawiłem plan
działania. Przede wszystkim poinformowałem ich, że mnie osobiście przy
samej transakcji nie będzie.
–  Zjawi się tylko mój kolega, którego poznaliście w  samochodzie –
wytłumaczyłem. – Z  nim robicie interesy, on wam przekazuje kasę, a  ze
mną tylko komunikujecie się przez telefon w razie jakichkolwiek kłopotów
– zarządziłem.
Przyjęli to ze zrozumieniem, uznając zapewne, że zawsze do tego typu
roboty mam zaufanego człowieka. Prawda jednak była taka, że ja zgodnie
z  planem operacji miałem się stawić na miejscu, tylko zwyczajnie… nie
byłem w stanie. Chwilę wcześniej, grając w kosza, zerwałem sobie ścięgno
Achillesa i po prostu podróż wiązała się dla mnie ze sporym cierpieniem.
Przez telefon uprzedziłem ich tylko, że nie wyślę swojego kumpla na
żaden leśny parking, bo tam w razie jakby im odbiło, wezmą kasę, a jego
odstrzelą i  nawet nikt tego nie zauważy. Ostatecznie stanęło na parkingu
przed jakimś ośrodkiem wczasowym, te dwieście kilometrów na zachód od
Trójmiasta.
Samo zatrzymanie, z  tego, co wiem, przebiegło bez żadnych
problemów. Tamci przywieźli swoje falsy, a  mój współpracownik znów
pokazał im neseserek z pieniędzmi. Gdy doszło do wymiany, wpadła nasza
grupa realizacyjna, która wcześniej pochowała się w  okolicy,
i w odpowiednim momencie wszystkich zawinęła.
Dla starego, który ograbił mnie ze stuzłotówki, był to fatalny dzień
z jeszcze jednego powodu. Kilkakrotnie wspominałem, jak ważna była dla
niego zaliczka. W końcu mi ją odpuścił, ale z podsłuchów wiedzieliśmy, że
z pozostałymi do końca o niej dyskutował. Przejmował się tym dlatego, że
człowiek, od którego załatwił falsy, sam wywierał na nim taką presję.
W  końcu zawarli układ: tamten odpuści zaliczkę, ale stary da mu pod
zastaw własne auto. Tylko na czas transakcji. Byli umówieni, że jeśli
wszystko pójdzie dobrze, to beemwica wróci do prawowitego właściciela.
Nie wróciła. Karma…
Rozdział 13
PRZYPADKOWY INTERES
MÓWI JUREK „ZWIERZAK”
W tej robocie zdarzają się też niespodziewane sytuacje. Niby nic
odkrywczego, ale jedna historia była w tym względzie wyjątkowa. Miałem
się kiedyś zapiąć z handlarzem narkotyków, który brał amfetaminę z pieca,
czyli załatwiał ją bezpośrednio od wytwórcy. Operacyjniacy mi go
wystawili. Plan był taki, że miał mnie doprowadzić do producenta. Ja
według legendy robiłem za „handlarza-włóczykija”. Niby w  przeszłości
śmigałem trochę na wschodniej granicy na bramkach, a teraz handlowałem
prochami na Litwę.
Pojechałem na pierwsze spotkanie. Wszedłem do pubu, rozejrzałem się,
ale figuranta nie było, tylko jakieś małolaty grały w bilarda. No to cóż było
robić? Siadłem przy barze i  zamówiłem colę, bo przyjechałem
samochodem. Siedziałem tak z godzinę, a jego dalej nie było. Nagle wszedł
jakiś gościu i  przysiadł się do baru. Z  nudów zacząłem z  nim gadać.
W końcu zapytał:
– A na kogo ty czekasz?
Podałem nazwisko.
– A co chcesz od niego?
– Tak byś chciał od razu wiedzieć, czego ja chcę. Czekam i tyle.
– Przecież to konfident psiarski jest.
Zamurowało mnie.
– Co ty pierdolisz? Jaki konfident? Amfę miałem od niego kupić.
–  Czy ciebie pojebało? Z  tym konfidentem jebanym chciałeś interesy
robić?
– Przecież ja słyszałem, że on z pieca bierze.
– Z jakiego pieca? Kto ci takich głupot naopowiadał? Przecież to leszcz
barowy jest i małolat!
– Kurwa, to na chuj tu zapierdalałem przez pół Polski?
No nic, wyglądało to średnio, ale siedzieliśmy dalej, gadaliśmy, on parę
piwek wypił i zrobiło się nawet miło. Pytam go:
– A ty to znasz tego frajera?
– No znam.
– To weź go znajdź, pogadałbym z nim mimo wszystko.
Rozeszliśmy się. Ja wynająłem jakiś hotel i  zadekowałem się tam.
Wieczorem przyjechał do mnie prowadzący. Mówię mu, że z  naszym
figurantem coś nie gra i chyba operacyjniacy się pierdolnęli w rozpoznaniu.
Ale skoro już tu przyjechaliśmy, to może warto sprawę jeszcze pociągnąć.
Przyznał mi rację i stwierdził, że i tak nigdzie nam się nie spieszy. Z moim
nowo poznanym koleżką, czyli Marcinem, spotkaliśmy się następnego dnia.
Tym razem przyjechałem taksówką.
– A ty co tak bez auta? – spytał.
– Bo jak wczoraj piłeś, to aż mi ślina leciała. I co, widziałeś się z nim? –
zagadnąłem o figuranta.
– Dzisiaj go nie ma, ale jutro będzie. Tylko powiedz mi, na chuj ci to?
Przecież mówiłem, że to konfident. Jak chcesz, to ja sam ci mogę towar
załatwić.
– Tylko on ma podobno dobrą amfę.
– Chuj, a nie dobrą!
No i lufa, lufa, siedzimy, gadamy. W pewnym momencie mówi mi, że
trenuje karate.
– Szacunek, widzę po kościach na ręce – odpowiedziałem.
– Twoje też wyrobione – stwierdził.
– A wiesz, jak się w Specnazie sprawdzają? – pytam go. – Uderzają się
pięścią w pięść i kto pierwszy wymięknie, ten przegrywa.
Oczy mu się zapaliły. Poszło parę uderzeń i  wymiękł. Mocny był, ale
cały sposób polega na tym, żeby uderzać z całej siły. Nie zatrzymywać ręki,
nie cofać. Wtedy ból się rozchodzi i łatwiej wytrzymać.
– Brat jesteś! Pomogę ci – powiedział uradowany.
–  Dobra, tylko weź tego gościa tu jutro przyprowadź. Zobaczymy, co
powie.
Następnego dnia znowu się spotkaliśmy. Patrzę, a tu faktycznie wchodzi
jakiś małolat. Pomyślałem: kurwa, ten obszczymurek ma mnie do pieca
doprowadzić? Bez jaj. Jeszcze w pierwszym zdaniu mówi do mnie na „ty”.
A już wspominałem przy innej okazji, że tego bardzo nie lubię.
– Piliśmy? – pytam go. – Dla ciebie, kurwa, to ja jestem „pan”.
– Ale co pan, prochami handluje i audi jeździ? – zapytał, widząc przez
okno moją zaparkowaną audicę.
– A co ma, kurwa, pieszo chodzić? – włączył się przytomnie Marcin.
Niemożliwe było to wszystko. Ten małolat to był jakiś drobny diler,
który co najwyżej mógł mi załatwić działkę na imprezę. Jeszcze się zdziwił,
że takim dobrym samochodem jeżdżę. Zacząłem z nim gadać, pytać o towar
z pieca, ale on się tłumaczył, że ktoś mi musiał na jego temat jakichś głupot
naopowiadać. Nie wytrzymałem.
–  Ty weź mnie dalej nie wkurwiaj, bo za chwilę będziesz musiał
zapłacić za moją benzynę i  stratę czasu. Co ty myślisz, że jestem jakimś
frajerem? Żaden „ty”. A  jeśli „pan”, to „jaśniepan”. To ja tu przez pół
Polski zapierdalam, żeby zobaczyć takiego frajerzynę jak ty?
Małolat aż się blady zrobił. Stał wystraszony i  nie wiedział, co
powiedzieć. W  sumie to nie była jego wina, tylko operacyjniaków, którzy
najwidoczniej mieli złe informacje na temat jego możliwości. Ale już mnie
wkurwiło to wszystko i musiałem jakoś spuścić emocje.
– Dobra, wypierdalaj stąd, chuju – powiedział w końcu Marcin.
Zostaliśmy we dwóch, zamówiliśmy kawę.
–  No to jestem w  plecy – mówię – Już chuj, nie będę tego małolata
ścigał. Wystarczy mi.
–  Słuchaj, wymieńmy się numerami. Jak coś będę miał, to zadzwonię
do ciebie – rzucił do mnie.
Wróciłem do domu. Minęło dosłownie kilka dni i  zadzwonił. Tym
razem umówiliśmy się w  innym pubie. Jako kierowcę wziąłem ze sobą
młodego przykrywkowca. Pojechał ze mną, żeby uczyć się roboty.
Jak przyjechaliśmy na miejsce, to zobaczyliśmy, że razem z Marcinem
czeka trzech gości. Okazało się, że to Rosjanie. Na początku byli bardzo
nieufni i o mało do bójki nie doszło. Zaczęli dopytywać tamtego, skąd nas
przyprowadził, bo nigdy nas tu wcześniej nie widzieli.
–  Nie musisz ich znać, skoro ja ich znam. To są moi koledzy –
odpowiedział.
A tamci dalej:
– Na chuj tu przyjechaliście? Czego tu szukacie?
– Chcecie zarobić czy nie? Bo jak wam coś nie pasuje, to wypierdalamy
stąd i sami się tu brandzlujcie – powiedziałem w końcu.
Taka klasyczna przepychanka słowna, jak zawsze i  wszędzie. Ale
wypiliśmy trochę, pogadaliśmy. Powiedzieli, że mają dojście do towaru. Na
drugi dzień przynieśli mi na próbę kilka tabletek ecstasy, parę gramów
amfetaminy i paczuszkę trawki.
– To jest wszystko dobre. Gwarantuję ci – powiedział jeden z Rosjan. –
Amfa będzie trzymała. Ma osiemdziesiąt pięć procent czystości. Do lepszej
nie mam w tej chwili dojścia.
Niech będzie. Naściemniałem mu, że to wszystko na Litwę ma iść.
Trochę śmieszne, że kupuję towar w Polsce na Litwę od Rosjan, ale chuj.
Nie zraził się. Jeszcze zapewniał, że na Litwie osiemdziesiąt pięć procent
dobrze zejdzie. Znawca, kurwa. Powiedziałem mu, że sprawdzę, jak to
faktycznie będzie szło i wtedy dam mu znać, ile tego kupię.
Wróciłem do Warszawy, spisałem dokumentację i przekazałem towar do
laboratorium. Faktycznie, okazało się, że amfa miała osiemdziesiąt kilka
procent. Ecstasy jest ecstasy, trawka jest trawka. Lipy nie było w  każdym
razie. Tu mała dygresja – czasami na filmach pokazują, jak ktoś sam
sprawdza towar, który mu przywieziono, i wciąga kreskę albo bierze trochę
na język. Gówno prawda. Nigdy tak nie robisz, bo nie wiesz, czy ktoś nie
chce cię oszukać i nie przywiózł ci jakiejś trucizny albo innego syfu. Trzeba
mieć nierówno pod sufitem, żeby robić takie rzeczy.
Parę dni później pojechałem do nich, żeby zamówić większą partię
towaru, ale też nie za dużą. Chodziło o to, żeby ich nie wystraszyć. Zawsze
działa się w  taki sposób, że najpierw robisz jedną transakcję, oni dostają
kasę, wszyscy rozchodzą się do domów, nic złego się nie dzieje, potem
następuje kolejna transakcja, trochę większa, znów cisza, spokój, kasa się
zgadza. Dzięki temu zdobywasz ich zaufanie, a  przy okazji usypiasz
czujność.
Za którymś razem, po przekazaniu prochów, poszliśmy całą ekipą na
kolację. Wypiliśmy flaszkę, pogadaliśmy, relacje zaczęły się zacieśniać. Jak
wyszliśmy z knajpy, młody podjechał po mnie autem. Znowu byliśmy tym
audi A6. Marcin spojrzał na mnie i nagle rzucił:
– A ty co, z CBŚ-u jesteś?
Zatkało mnie.
– Tak, kurwa, mam wyryte gwoździem „CBŚ”.
– Gdzie?
– No tutaj, na drzwiach.
– Nie no, jaja sobie robisz.
– No robię. A teraz powiem ci coś na poważnie. Jestem pułkownikiem
policji i przyjechałem cię rozpracować.
– Ha, ha, dobry żart.
– Tak samo jak ten twój, że ja niby z CBŚ-u jestem.
Kurwa, chyba pierwszy raz w  trakcie operacji powiedziałem prawdę
(śmiech). Ale byłem zszokowany. Skąd mu nagle ten CBŚ przyszedł do
głowy? Coś nas zdradziło? Czy tak tylko sobie powiedział? Nie dawało mi
to spokoju. No nic, trzeba było robić dobrą minę do złej gry. Zaczęliśmy
rozwozić wszystkich do domów, bo tylko mój kierowca nie pił. Na końcu
został z  nami jeden Rosjanin. Jak zajechaliśmy do niego pod blok, to
niespodziewanie powiedział:
–  Zapraszam was do mnie, zobaczycie, jak mieszkam, pokażę wam
towar przy okazji.
– A dużo tam twoich kolegów czeka na nas? – odpowiedziałem.
– Nie. W końcu brat jesteś, tak?
Nie powinienem korzystać z  takiej propozycji, bo to było
niebezpieczne. Ale ten nalegał i  wyglądało na to, że chciał nam w  taki
sposób okazać zaufanie i szacunek. Zgodziłem się. Weszliśmy na pierwsze
piętro, zacząłem się rozglądać dookoła. Zaczepił mnie:
– Co jest?
– Patrzę, kiedy twoi koledzy wyskoczą.
– Czy ty ochujałeś? Tylko dziewczyna jest ze mną.
– Dobra, dobra, już ja znam takie „ochujałeś”.
Weszliśmy do mieszkania. Faktycznie, okazało się, że w  środku była
tylko jego dziewczyna. Siedziała w  kuchni i  się uczyła. Okazało się, że
studiowała w  Polsce. Była bardzo miła, zrobiła nam herbatę,
zaproponowała coś do jedzenia, ale podziękowaliśmy. Generalnie było
widać, że żyją dość skromnie. Ten Rosjanin twierdził, że był wcześniej
w  armii, walczył w  Czeczenii, ale uciekł do Polski. Ona się uczyła, a  on
zarabiał, handlując prochami.
Posiedzieliśmy tam chwilę i  zawinęliśmy się do Warszawy. Po drodze
zgarnęliśmy jeszcze covermana. Opowiedziałem mu o sytuacji z Marcinem.
– Co ty pierdolisz? – zdziwił się prowadzący. – Naprawdę zapytał, czy
jesteście z CBŚ?
– No tak.
– I dalej już nic nie mówił?
– No nie, szybko ucięliśmy temat.
– Dziwna sprawa.
Całą drogę główkowaliśmy, ale nic nie wymyśliliśmy.
Potem były kolejne spotkania. Zakumplowaliśmy się z tymi Rosjanami.
Dużo było z nimi śmiesznych sytuacji. Kiedyś jeden z nich zaprosił mnie na
kolację. Wchodzimy do knajpy, siadamy przy stoliku. Widać było, że go
tam znają, bo od razu wjechało 0,7 zmrożonej wódki i  cały talerz cytryn.
Nic więcej. Kolacja po rosyjsku.
– Widzę, że taka skromna, żołnierska kolacja – mówię.
–  A  co, myślałeś, że kawior będzie? – odpowiedział, śmiejąc się od
ucha do ucha.
Z czasem kupowaliśmy coraz więcej prochów. Najpierw pół kilo amfy,
potem kilo, dwa kilo i po kilkaset tabletek ecstasy. Marihuanę odpuściliśmy,
ściemniliśmy, że nam nie schodzi. Raz jak przyjechaliśmy, to się okazało,
że akurat nie mieli towaru. Ale stwierdzili, że podjedziemy na Stare Miasto,
bo mają tam kogoś, kto ma amfę bezpośrednio od wytwórcy, więc będzie
taniej. Zajechaliśmy na miejsce, Rosjanie poszli po prochy, ja też
wysiadłem z auta, niby zapalić. Dzięki temu widziałem, dokąd wchodzą. Po
chwili przynieśli amfę w grudce. To oznaczało, że jest wzięta bezpośrednio
z  pieca, jeszcze przed dalszym przetworzeniem i  posortowaniem. Bingo.
Adres i  numer klatki przekazałem później zleckom. Z  tego, co wiem, to
zamknęli potem sporą grupkę.
W międzyczasie wyjaśniło się, o  co chodziło Marcinowi z  audi A6
i  CBŚ. Dealer Audi dał miejscowej komendzie wojewódzkiej policji do
testowania pięć nieoznakowanych, identycznych samochodów jak nasz.
Nawet kolor się zgadzał. Mój koleżka o tym wiedział i dlatego zapytał, czy
jesteśmy z CBŚ (śmiech). Taki przypadek o mało nas nie zdekonspirował.
W pewnym momencie stwierdziliśmy, że trzeba kończyć operację.
Mieliśmy już wystarczającą ilość materiału dowodowego. Musiałem się
tylko umówić z Rosjanami na ostatni zakup i wtedy mieliśmy ich zgarnąć.
Spotkałem się wcześniej z  jednym z  nich i  powiedziałem, że zamawiam
ostatnią partię towaru. Bardzo lubiłem rosyjskie piosenki, więc dałem mu
jeszcze na pamiątkę płytę z  piosenkami Bułata Okudżawy. Bardzo mi
dziękował (śmiech). Był tylko jeden problem. Chciałem uniknąć tego, żeby
aresztowano Marcina. To nie był jakiś gangster. On normalnie nie siedział
w  prochach, tylko tak się akurat złożyło, że znał się z  tymi Rosjanami
i chciał mi pomóc. Wypytałem o niego nawet zlecków i potwierdzili mi, że
facet nie pojawiał się w żadnych materiałach operacyjnych. Pracował jako
bramkarz w  klubach i  tyle. Czemu mi pomógł? Chyba po prostu mnie
polubił i  chciał mi wyświadczyć przysługę. Nie miał w  tym żadnego
interesu. A  wiedziałem, że jeśli dojdzie do zatrzymania, to zgarną ich
wszystkich i nie będzie zmiłuj.
Zadzwoniłem do niego wcześniej i  powiedziałem, że robię ostatni
interes z Rosjanami i nie będę się tu pojawiał przez jakiś czas. Dodałem, że
spotkam się potem z  nim i  odpalę mu parę złotych za jego dobre serce
i uprzejmość. Dogadałem nawet w CBŚ, że jakoś rozpiszemy to z funduszu
operacyjnego. Ale Marcin się uparł, że musi być przy interesie
z  Rosjanami, bo chce wszystkiego dopilnować. Próbowałem go od tego
odwodzić, ale nie dał się przekonać. Żal mi się go zrobiło, bo to nie był zły
człowiek. Miał narzeczoną, jakieś plany na życie. A tak to wiedziałem, że
wszystko mu się spierdoli. Chciałem go przed tym uchronić, ale nie
mogłem też za mocno naciskać, bo w końcu nabrałby podejrzeń, że coś jest
ze mną nie tak. No i  niestety przyjechał na to spotkanie. Zgarnęli nas
wszystkich, łącznie z nim – i nie było już odwrotu. Został potraktowany jak
członek grupy przestępczej.
Jakąś godzinę po zatrzymaniu wracałem samochodem do domu. Nagle
ktoś zadzwonił na mój telefon operacyjny. Z  reguły nie odbieram
nieznanych numerów, ale tym razem coś mnie podkusiło.
– Pan Jurek? – Usłyszałem damski głos w słuchawce.
– Zgadza się.
– Jestem dziewczyną Marcina. Wie pan może, co się z nim dzieje? Bo
miał być już w domu, ale jeszcze go nie ma.
Zdębiałem.
– Wiesz co, spotkaliśmy się, a potem każdy poszedł w swoją stronę. Nie
wiem, co się z  nim teraz dzieje. Ale ja jestem cały i  zdrowy i  właśnie
wracam do siebie, więc u niego na pewno też wszystko dobrze.
– Okej. Martwię się, bo miał być już dawno w domu, ale się nie odzywa
– wytłumaczyła.
– Jak będę coś wiedział, to dam znać – rzuciłem na odchodne.
Jak skończyliśmy rozmowę, to od razu wyłączyłem telefon.
Wiedziałem, że zaraz wszystko wyjdzie na jaw. Przyznam szczerze, że
ruszyło mnie to, bo Marcin dużo mi o  niej opowiadał. On naprawdę był
w niej zakochany, chcieli sobie życie układać, a tu raptem wszystko poszło
się jebać.
Marcin okazał się też bardzo charakterny, bo długo mnie nie sypał.
W końcu w trakcie przesłuchania ktoś mu powiedział:
– Przestań ściemniać. Przyznaj się do tego, co zrobiłeś, bo ten, z którym
pracowałeś, jest policjantem.
Facet był w  szoku. Dopiero wtedy się do wszystkiego przyznał. A  ja
byłem wściekły, bo nie z takich operacji wychodziłem czysty. Opieprzyłem
ich potem, że zamiast użyć innych metod w  trakcie przesłuchania, oni po
prostu mnie zdekonspirowali. Wiem, że chcieli w ten sposób wyciągnąć od
niego zeznania, ale dla przykrywkowca to jest niebezpieczna sytuacja.
Nigdy nie wiesz, czy kiedyś się to na tobie nie zemści. Ale jak już poszły
konie po betonie, to co miałem zrobić?
Do dzisiaj mam też żal do siebie, bo myślę, że mogłem to wszystko
inaczej rozwiązać – przedłużyć operację i  oddalić Marcina od tego
wszystkiego. Co prawda moi przełożeni naciskali, żeby już kończyć tę
sprawę, ale może gdybym się uparł, to udałoby mi się to przeciągnąć,
a  Marcin uniknąłby odsiadki? Nie wiem i  już się tego nie dowiem. Co
prawda uczciwie opisałem jego rolę w dokumentach, starałem się go bronić
w prokuraturze, ale i tak wyhaczył jakieś dwa albo trzy lata w pierdlu.
Rozdział 14
DWA ŚWIATY
MÓWI JUREK „ZWIERZAK”
1.
Można powiedzieć, że istnieją dwa równoległe światy. Pierwszy to ten,
w  którym żyją normalni ludzie. Pracują, chodzą do kina, płacą podatki.
A  drugi to świat, którego na co dzień nie widać. W  nim dominuje
kurewstwo, złodziejstwo, porachunki, likwidowanie konkurencji. Inna
rzeczywistość, w  której agresja często nie ma uzasadnienia. Istnieje dla
zabawy. Nieraz widziałem, jak małolaci pierdolnęli sobie Jacka Danielsa,
wciągnęli kreskę, po czym wychodzili z założenia, że kogoś dojadą dla jaj,
bo jeszcze nikomu dzisiaj nie wpierdolili. A przy okazji popiszą się przed
swoim bossem. Ci zresztą sami nieraz nie są lepsi od swoich żołnierzy. Po
prostu znajdują się na innym etapie życia. Gdy byli młodsi, sami musieli
wykazać się nie tylko obrotnością, ale także sadyzmem. Dopiero gdy
sytuacja im na to pozwoliła i  przejmowali władzę, tego typu polecenia
zaczęli wydawać innym, żeby samemu sobie już rąk nie plamić.
Najwięcej o  świętościach krzyczą stare kurwy, bo same już nie mogą.
Podobnie jest z bossami. Takim już się nie chce, kogo mieli pobić, to pobili,
kogo mieli połamać, to połamali. Sami biegali z kijami, łamali dłonie, palce
i kolana przestrzeliwali. A teraz od tego są młodzi i niech oni zapieprzają.
Niesamowicie irytowała mnie zawsze hipokryzja tych ludzi. Bo to nie
było tak, że tylko gangsterzy od Krakowiaka byli bardzo religijni, ale
w  zasadzie większość figurantów, z  którymi miałem do czynienia. Co
tydzień do kościoła, uroczyste chrzciny, komunie, śluby, nawet księży
potrafili na imprezy zapraszać. Znałem też takich, którzy na powitanie
mówili „szczęść Boże”, a  na pożegnanie „niech cię Bóg prowadzi”.
Pamiętam pogrzeb jednego z  gangsterów, na którym ksiądz wygłosił
płomienne kazanie i  mówił, że „taki wspaniały człowiek umarł, a  mógł
jeszcze wiele dobrego zrobić”. A  to był gość, który siedział w  prochach
i zginął w wypadku samochodowym, bo jechał totalnie naćpany.
Kiedy pracowałem w AT, tak naprawdę miałem bardzo słabe rozeznanie
w  świecie przestępczym. No bo całą robotę operacyjną robili za nas
kryminalni. To oni znali te wszystkie grupy, powiązania, pseudonimy
gangsterów. Dla mnie to była czarna magia. Co mnie obchodziło, komu
wbijam na chatę? Moim jedynym zmartwieniem było to, żeby delikwenta
położyć na glebę, zapiąć w kajdanki i odwieźć na dołek. Na tym moja rola
się zaczynała i  dokładnie na tym samym kończyła. Oczywiście przełożeni
przekazywali nam pewne informacje, ale jeśli chodzi o  szczegóły, to
interesowały nas głównie te, które miały znaczenie dla samej akcji.
Dokładny adres, rozmieszczenie okien i  drzwi w  mieszkaniu, rodzaj
budynku. Tyle nam wystarczało.
Dopiero jako przykrywkowiec przekonałem się, jak wygląda to
codzienne gangsterskie życie. Zacząłem się zastanawiać nad tym, ile musi
być zła i  obłudy w  człowieku, żeby jednego dnia łamać komuś nogi,
a następnego iść do kościoła i  przyjmować komunię. W końcu doszedłem
do wniosku, że oni innego świata nie znają. Jeśli schodzą na przestępczą
drogą w młodzieńczych latach, to tak naprawdę nie wiedzą, czym jest dobro
i zło. Według nich świat tak właśnie wygląda. A to, czym się zajmują, jest
po prostu sposobem na zarabianie pieniędzy i godne życie. Jeden z nich mi
kiedyś powiedział: „Mam iść do fabryki za tysiąc dwieście złotych i pukać
młotkiem do końca życia? Daj spokój. Tutaj zrobię jeden wałek i  mam
półroczną pensję ślusarza”.
Bandyci kochają życie. No i  mają swoje słabości. To nie jest tak, że
chcą tylko zabijać, kraść i maltretować innych ludzi. Przynajmniej jeśli nie
są totalnymi psycholami. Dla nich to zwykle narzędzie do zarabiania
pieniędzy, a  te z  kolei są szansą wejścia na wyższy poziom finansowy.
Wszystko działa na takiej samej zasadzie jak w korporacjach. Tylko metody
są inne. Ja ci daję towar, ty masz go rozprowadzić, sprzedać, a potem się ze
mną rozliczyć. Tamten kradnie samochody na moim terenie, więc musi mi
odpalić działkę. A  jeśli ktoś mnie oszukuje, bo dosypuje do amfetaminy
zmielonej aspiryny, żeby mnie wydymać na kasę, to psuje mi przy okazji
reputację. W  końcu klient nie będzie miał pretensji do dilera, tylko do
dystrybutora, że rozprowadza na mieście chałę. A on przecież dba o jakość
towaru, bo konkurencja nie śpi. No i  co w  takiej sytuacji? Trzeba dać
dilerowi nauczkę, żeby więcej tak nie robił. Tak jak szef, który wyrzuca
pracownika ze swojej firmy, bo ten go okradał. Przestępcy często nie
rozpatrują tego, co robią, w kategorii dobra i zła. Dla nich to jest po prostu
biznes. Czasami lepiej zorganizowany niż w niejednej firmie.
Każdy poważny gangster ma swojego księgowego, który wszystko
skrupulatnie notuje: kto ile wziął, co oddał, ile zapłacił itd. I  tutaj nie ma
żartów. Ja sam w pewnym momencie zacząłem wszystko notować, bo jeśli
nie byłeś w tym temacie skrupulatny, to od razu zjawiał się ktoś, to chciał
cię wydymać.
Pamiętam, jak wziąłem kiedyś od jednego faceta tysiąc lewych rubli
i miałem je puścić dalej na mieście. Przyjechałem potem do niego, żeby się
rozliczyć. A ten mówi:
– Co ty, przecież dałem ci dziesięć tysięcy rubli, a ty mi dajesz kasę za
tysiąc? Ochujałeś?
– Kurwa, chyba tobie się coś pojebało.
–  Słuchaj, Jurek, znamy się już trochę, niejeden interes już razem
zrobiliśmy. Zobacz, ja mam wyraźnie zapisane w notesie „Jurek, 10 000”.
Zacząłem się z  nim kłócić, ale w  końcu odpuściłem. On miał to
zapisane, a  ja nie. Na tym polegała jego przewaga. Dołożyłem wtedy do
interesu, ale jakiś czas później się na nim odegrałem. Robiliśmy podobny
biznes, tylko chodziło o inną walutę. Powiedziałem, żeby dał mi w komis,
bo nie mam przy sobie pieniędzy. Zgodził się i założył ze swoich. A ja mu
tego nie oddałem.
–  To dziękuję ci, Wiesiek, za twoje dobre serce – powiedziałem do
niego na odchodne.
– Jak to?
– Kurwa, tych dziesięciu tysięcy rubli to ci nie zapomnę do końca życia.
– Ale Jurek!
– Ja wiem swoje, ty wiesz swoje.
– Weź nie pierdol!
– Ty mi wtedy kazałeś spierdalać, bo masz zapisane, a ja ci dzisiaj każę
spierdalać, bo nie mam zapisane. I chuj.
Niby drobna rzecz, ale w  tym środowisku nigdy nie można było
okazywać słabości. Bo jeśli wzięliby cię za frajera, to koniec. Rozeszłoby
się, że jesteś parówa, i  wszyscy chcieliby cię przewalać na kasę.
A  w  ramach tej operacji dałem się poznać jako facet, który potrafi
przypierdolić i  kłócić się o  wszystko, więc nie mogłem tak po prostu
odpuścić. A  poza tym prywatnie też mnie wkurwił tą akcją, więc miałem
ochotę się na nim odegrać. Chuj mnie obchodził jego wymięty notesik.
To też nie jest tak, że gangsterzy biorą się znikąd. Po prostu rynek nie
znosi pustki. Oni zapełniają pewną lukę. Jeśli nie byłoby chętnych na
narkotyki, materiały wybuchowe czy falsyfikaty, to nie byłoby tego
biznesu. Alkohol czy papierosy z  przemytu są o  połowę tańsze niż
w  sklepie. W  związku z  tym zawsze będzie na nie popyt. Państwo też tu
daje ciała. Bo dlaczego wszystko jest takie drogie? Przecież produkcja litra
spirytusu kosztuje dosłownie parę złotych. Reszta to akcyza i podatki, które
muszą zapłacić przedsiębiorcy. No więc podziemny biznes się kręci.

2.
Życie gangstera obliczone jest na cwaniactwo. Cała sztuka, która udaje się
tylko nielicznym, polega na tym, żeby nigdy nie dać się złapać. By
skutecznie unikać przypału. Jakoś przetrwać od jednych do drugich
wakacji. W  gruncie rzeczy na tej ścieżce życia chodzi głównie o  to, by
dobrze się bawić, a  nie ryzykować bez potrzeby własnym życiem czy
zdrowiem. Sądzę, że ludzie żyjący z  gangsterki statystycznie częściej
imprezują od normalnych osób. Przynajmniej w  moich czasach kochali
wyprawiać imieniny, wigilie, spotkania, to na jajeczko, to na wódeczkę…
Nieraz dwa dni z rzędu się pochlało i dopiero wracało do roboty. Miało być
szybko i przyjemnie.
Chodzenie z  miastowymi na dyskoteki to też było niezłe przeżycie.
Zwykle ekskluzywny lokal i  porządne alkohole, ale zaraz potem kreski
w  kiblu. Nawet się wysrać nie można, bo jeden z  drugim już klęczeli
najebani przy muszlach i wciągali koks z deski klozetowej. Rzygać mi się
chciało, jak na to patrzyłem.
Ja nigdy nie brałem twardych narkotyków w trakcie operacji. Mieliśmy
zresztą absolutny zakaz. Raz tylko czy dwa zdarzyło mi się zapalić trawę.
Oprócz tego, że miałem potem sucho w gardle, to nic wyjątkowego mi się
nie działo. Na różowo świata nie widziałem. Oczywiście były takie
sytuacje, gdzie proponowano mi wciągnięcie kreski, ale zawsze
odmawiałem. Tłumaczyłem: „Nie proponuj mi, bo dostaję po tym szału.
Mogę wam tu wszystkim wpierdolić po koksie, albo wy mi wpierdolicie.
Swoje się w  młodości nawciągałem i  wystarczy mi. Ty rób, co uważasz,
a  mnie lepiej polej setę”. Tyle. Nigdy nie było takiej sytuacji, żeby ktoś
mnie na siłę namawiał. Pamiętam, że kiedyś jedna kurewka, od której
próbowałem wydobyć pewne informacje, posypała kreskę, wciągnęła i  mi
też zaproponowała. Oczywiście za dodatkową opłatą. Powiedziałem, że
płacę za spotkanie, a nie za kreskę. Poza tym nie wiem, czy mi tam czegoś
nie podrzuciła. Ja usnę, a ona mnie w tym czasie obrobi.
Chociaż gdyby sytuacja była na ostrzu noża i  groziła awanturą albo
pogorszeniem relacji z  ważnym figurantem, to pewnie i  kreskę bym
wciągnął. Ale na szczęście nie było nigdy takiej konieczności. Natomiast
abstynent w  tej robocie nie przejdzie. Pod żadnym pozorem. Nawet
w sprawach korupcyjnych czy biznesowych. Po prostu nie ma na to szans.
Jeśli ktoś ani nie zapali, ani nie wypije, ani nie wciągnie albo chociaż na
dupy nie pójdzie, to robi się podejrzany. Poza tym po używkach ludzie
robią się bardziej szczerzy. W takiej sytuacji można się więcej dowiedzieć
od figuranta. A  ja potrafiłem wypić dużo i  dzięki temu wyciągałem
mnóstwo informacji. Znałem też dobrze swój organizm, więc jak
widziałem, że sam już tracę powoli nad sobą kontrolę, to brałem taksówkę
i się zawijałem. Zawsze trzeba wiedzieć, gdzie jest granica. Choć legendy
mieliśmy tak wryte, że nawet na urwanym filmie byliśmy je w  stanie
wyrecytować. Ja zresztą nigdy nie słyszałem o  takim przypadku, żeby
przykrywkowiec wygadał się po gorzale.
Osobnym tematem były dziewczyny. Już na kursie nas uczulano, że
będą się zdarzały propozycje wyjścia do burdeli. O tym, czy skorzystamy,
mieliśmy decydować sami. Ja też miałem wiele takich sytuacji. Najczęściej
jeździliśmy do burdeli, które należały do miastowych. Nigdy jednak nie
korzystałem z  usług prostytutek. Zwykle wyglądało to tak, że szedłem
z  panienką do pokoju, pogadaliśmy przez godzinę, wypiliśmy po drinku,
a  potem wychodziliśmy. Bo to też nie jest tak, że one mają ochotę na
dymanie. To jest tylko ich praca. Same najczęściej zagadują, proponują
drinki. A płaci im się od godziny. Jeśli w tym czasie nie będziesz uprawiał
z nimi seksu, to bynajmniej się nie obrażą. Swojemu pracodawcy też się nie
pochwalą, bo potrąciłby im to z  wypłaty. Zresztą pamiętam taką sytuację,
jak z  jedną dziewczyną posiedziałem w  pokoju chyba ze dwie godziny.
Schodzimy na dół, a właściciel burdelu pyta: „I jak tam było?”. A laska na
to: „Rewelacja!” (śmiech). Poza tym nie wolno zapominać o  tym, że
miastowi często podsuwają ci dziewczyny po to, żeby wyciągnęły z ciebie
informacje. One później pytają, czym się zajmujesz, skąd jesteś itd. To było
nawet dobre, bo można było im wciskać legendę, a  one to potem
przekazywały figurantowi. Dzięki temu mogliśmy się dodatkowo
uwiarygodnić.
Czemu nie korzystałem z  ich usług, skoro miałem okazję? Przede
wszystkim dlatego, że miałem żonę. Poza tym zawsze czułem wstręt do
kurew. Jak sobie pomyślałem, ile wcześniej było w  niej fiutów, ile lasek
zrobiła i  jakich obszczymurków wcześniej obsługiwała, to mi się
odechciewało. I  mówię to absolutnie szczerze. Choć znam
przykrywkowców kawalerów, którzy korzystali z takich usług. Ich decyzja.

3.
Chcecie wiedzieć, czy kiedykolwiek w  pracy zdarzyło mi się rozkochać
w  sobie kobietę? Pamiętajcie, że właśnie czyta to moja żona (śmiech).
A  mówiąc całkowicie poważnie: w  tej robocie naprawdę nie wolno
przekraczać pewnych granic. Choć oczywiście takie sytuacje mogą mieć
miejsce. W  ramach roli, którą odgrywasz, możesz wywrzeć na kobiecie
dobre wrażenie. Przyjeżdżasz przecież dobrym samochodem, fajnie się
prezentujesz, w  lokalu płacisz rachunki z  napiwkami. A  w  latach
dziewięćdziesiątych nawet nasze komórki przypominające cegły
imponowały wszystkim dookoła.
Jednak dotykamy tu dwóch zasadniczych kwestii. Po pierwsze: naszej
moralności. Ja w domu zostawiałem żonę i dzieci. Nigdy nie pozwoliłbym
sobie na zdradę. Po drugie: w  pracy przykrywkowca rozkochanie w  sobie
dziewczyny z  miasta mogłoby być piekielnie niebezpieczne
i niekomfortowe. No bo co, gdyby później ciągle wypisywała i dzwoniła?
Z tego rodziłyby się same problemy w bieżącej pracy.
Pamiętam kolegę, który miał tego typu sytuację. Zakochała się w  nim
dziewczyna ze środowiska przestępczego i w którymś momencie ich relacja
posunęła się za daleko. Miał z  tego same problemy. Ona długo się nie
mogła odczepić, a  spokój jest czymś, czego w  tej pracy bardzo
potrzebujemy. Generalnie zdarzało się, że dziewczyny podkochiwały się
w  policjantach pracujących pod przykryciem. Nie znam jednak żadnego
przykładu na odwrotną sytuację, choć byłoby to dość spektakularne
i bardzo filmowe.
Co do ewentualnych relacji intymnych w  środowisku, które
rozpracowujesz, to obowiązuje zasada: „gdzie żywiosz, nie jebiosz”.
W  takim miejscu nie miej kochanek, bo to zawsze obróci się przeciwko
tobie.
Oczywiście w pracy przykrywkowca panują idealne warunki do zdrady.
Jesteś daleko od domu, a  żona nie może się z  tobą kontaktować. Masz
zupełny komfort, a wokoło pojawia się wiele pokus. Jednak wierzcie mi lub
nie: na mnie to nie działało. Byłem wierny. Żona wytrzymała ze mną lata,
choć z  takim mężem jak ja nie była to droga usłana różami. Gdybym
pozwalał sobie na skoki w bok w trakcie operacji, to sam siebie uznałbym
za skończonego skurwiela. Nigdy nie przeszło mi nawet przez myśl, żeby
cokolwiek w  tym temacie zmieniać. Trudno w  to uwierzyć, ale przez te
wszystkie lata nie miałem wręcz żadnego romansu. Wiem, że teraz dużo
osób się śmieje i  myśli, że facet wciska kit, bo książkę przeczytają jego
żona i  dzieci. Ale taka jest prawda. Nigdy nie czułem takiej potrzeby.
Koledzy wymieniali żony na młodsze modele i  co im z  tego przyszło?
Tylko ich ogołociły z kasy. A oni sami młodsi już nie będą.

4.
Gangsterzy uwielbiają się chwalić. Nieważne, czy ich historie wydarzyły
się naprawdę, czy są tylko owocem ich bujnej wyobraźni. Pamiętam te
deklaracje, jak to jeden drugiego odstrzeli. Gdyby wszystkie się spełniły, to
połowa tego kraju padłaby trupem. Można porównać to do rozmów, które
prowadzą zwykli ludzie przy niedzielnym obiedzie. Ile to razy zdarza się
nam powiedzieć, że chętnie byśmy zatłukli tego czy innego polityka? No
właśnie. To u nich jest podobnie.
Choć oczywiście bywały sytuacje, gdy krew nawet im mroziła się
w  żyłach. Niebezpiecznie robiło się wtedy, gdy grupa brała na warsztat
kogoś ze swojego grona, kto za bardzo cwaniakował. Groźba pozbawienia
życia takiego delikwenta brzmiała zawsze realnie.
Pamiętam, że gdy raz podczas popijawy usłyszałem coś takiego, szybko
wywołałem spotkanie z moim covermanem.
–  Chuj z  nim. Najwyżej go odpalą – stwierdził wtedy, bo cel operacji
był inny, a  my nie zamierzaliśmy odchodzić od ustalonej wcześniej
strategii. A  przecież nagła próba powstrzymania potencjalnego zabójstwa
mogłaby cały nasz plan zniweczyć.
Z drugiej strony życie człowieka to jednak życie człowieka.
Jakikolwiek on jest… A jeszcze z trzeciej – tym razem brutalnie i szczerze
rzecz ujmując – to specjalnie nas to nie obchodziło. Czort z  nim, Bóg
z  nami. Dywagowaliśmy sobie chwilę nad tym i  nie mogliśmy się tak do
końca zdecydować. Ale wtedy mój prowadzący uznał, że cała ta akcja może
być podpuchą.
–  W  jakim gronie ty tam z  nimi siedziałeś? Tylko we czterech? Może
oni cię sprawdzają, bo nie do końca ci ufają? Dla nich jesteś świeżak.
Dziwne, że oni takie rozmowy przy tobie prowadzą – zauważył.
Przyznałem mu rację.
– Jak nagle wykonamy jakiś krok, to domyślą się, że to ty doniosłeś na
policję – dopowiedział po chwili.
Do dziś nie wiem, jak było i  czy coverman miał rację, obawiając się
podpuchy i mojej dekonspiracji. Faktem jest, że oni ostatecznie nie odpalili
tego gościa, więc słusznie odpuściliśmy mieszanie w  tę sprawę organów
ścigania.
Zresztą, Bogiem a  prawdą, niby zastanawialiśmy się, co robić, a  tak
naprawdę sprawa od początku była dla nas jasna. Mieliśmy rozpracować
całą grupę, a  nie przejmować się czyimś życiem, które – jak już
wspominałem – warte jest jeden złoty i trzydzieści groszy, w promocji po
osiemdziesiąt pięć groszy. Poza tym kto wie, czy światu wyszło na dobre to,
że ostatecznie taki delikwent przeżył. Kto wie, ilu on jeszcze osobom nogi
połamał albo ile kobiet zgwałcił i nigdy nie poniósł kary.
5.
Jest taki niemiecki serial 4 Blocks, można go zobaczyć na HBO GO.
Opowiada historię faceta, szefa arabskiej mafii w  Berlinie, który próbuje
zerwać z  przestępczą działalnością. Jako widzowie poznajemy także
historię policyjnego przykrywkowca wysłanego do infiltracji gangu.
Wspominam o tym, bo jest tam taka scena, w której ten policjant zostaje
postawiony w bardzo trudnej sytuacji: na polecenie bossa musi wymierzyć
sprawiedliwość jednemu z  niepokornych członków mafii. Pobić drugiego
człowieka, choć przecież sam jest stróżem prawa i  w  tym momencie
jedynie odgrywa rolę przestępcy.
Sam znalazłem się niegdyś w podobnym położeniu. Kręciłem się przy
grupie trudniącej się handlem właściwie wszystkim, co wpadło im w ręce:
papierosami, narkotykami, bronią… Tam pewne zasady były jasne: nie
rozliczyłeś się do końca z  towaru, to dostajesz łomot jako sygnał
ostrzegawczy. Takie sytuacje to norma, ale ta, w  której brałem osobisty
udział, była nieco inna. Jeden z  członków grupy pożyczył kasę od szefa
i  choć cały czas zarabiał pieniądze, to zwlekał z  rozliczeniem. W  końcu
boss się poirytował, a tamten zaczął tłumaczyć się w jakiś bardzo frajerski
sposób. Jeśli dobrze pamiętam, chodziło o  kilka tysięcy dolarów.
Wiedziałem, że to się miło nie skończy, bo irytacja i  złość u  szefa rosły
z  każdą sekundą, a  to już samo w  sobie jest bardzo niebezpieczną
mieszanką. W  końcu popatrzył na mnie wymownie, a  mnie poniosło.
Zdzieliłem faceta pięścią w  twarz. W  sumie mnie też lekko wkurwił tym
swoim frajerskim tłumaczeniem. Były ustalone zasady, a  on ich nie
przestrzegał, więc dostał za swoje.
Czy wyszedłem z roli? To jedno z tych pytań, na które nie ma prostej
odpowiedzi. Właściwie tylko jeszcze bardziej się uwiarygodniłem w oczach
członków tej grupy, ale czy powinienem tak się zachować? Pozostawiam to
do oceny etykom i  filozofom wszelkiej maści. Prawda jest taka: on
pożyczył pieniądze, których nie oddał w terminie. Złożył obietnicę, ale jej
nie dotrzymał. Potem nie potrafił wytłumaczyć tego po męsku, tylko zaczął
wymyślać, że mu ktoś samochód porysował i pilnie kasy potrzebował. No
więc wkurzył nas obu – swojego szefa, no i mnie przy okazji.
Żeby była jasność, w grupach przestępczych to nie odbywa się tak, że
jak spóźniłeś się pięć minut, to od razu dostawałeś wpierdol. Nie, pewne
trudności są normalne w  tych interesach. Coś się pozmieniało, musisz
dłużej czekać na towar, pojawiły się jakieś nieprzewidziane problemy. To
wszystko da się zrozumieć. Trzeba jednak mieć dobre wytłumaczenie.
A jeśli zaczynasz kręcić, to kończysz tak jak ten delikwent – czyli na ziemi,
bo pamiętam, że cios wszedł mi jak za najlepszych bokserskich czasów
i facet dość długo nie mógł się pozbierać.
Szef grupy, który przypatrywał się tej scence, popatrzył na mnie lekko
zdziwiony:
– A miałem cię za spokojnego… – rzucił w moim kierunku.
–  Takie frajerskie wymówki nawet i  świętego by wkurwiły –
wytłumaczyłem się. – Zresztą jak taki dobry dla ludzi jesteś, to pożycz mi
trochę kasy i też ci nie oddam…
Cała sytuacja jednak, jak wspomniałem, umocniła mnie. To nie była
liczna grupa, ale wiecie co? Pruszków czy Wołomin oczywiście miały na
swoim koncie liczne i  głośne przestępstwa, zostały jednak nieco
rozdmuchane przez media. Gdzieś w  tle funkcjonowała masa mniejszych
grup, niejednokrotnie bardziej cwanych od tamtych słynnych. Ta, o  której
opowiadam, robiła naprawdę duże pieniądze, a  równocześnie policja
wiedziała o  niej bardzo niewiele. Brakowało agentów, źródeł informacji,
dobrego rozeznania. Nie było do niej dojścia i  dlatego zdecydowano się
wszcząć operację specjalną. Mnie udało się dosyć dużo o  tej grupie
dowiedzieć. Nie było trudno, bo dosłownie kilka osób zajmowało się tam
logistyką i  trzymało całość w  ryzach, a  reszta to byli dochodzący, którzy
współpracowali tylko przy okazji określonych interesów. Dlatego panowała
tam duża rotacja i dość łatwo można było w ich strukturę przeniknąć.
Podejrzewam, że wniknąć do gangu pruszkowskiego byłoby znacznie
trudniej. Tam wielu członków znało się z  podwórka, zarząd był
hermetyczny, operacja wymagałaby wielkiej cierpliwości i  gigantycznej
ostrożności. Jednak te wielkie grupy były świetnie obsadzone konfidentami,
więc policja i tak w końcu sobie z nimi poradziła.
Jak się czułem, gdy widziałem sytuacje, kiedy w grupie jeden drugiego
okłada po głowie? Spływało to po mnie. Totalnie. Nie wiązało się to u mnie
z żadnymi emocjami, a już broń Boże ze współczuciem. Dla mnie to jednak
przede wszystkim byli bandyci, którzy sami prosili się o taki los.
Zresztą w takich grupach niby są zasady, ale tak naprawdę ich nie ma.
Wystarczy iskra, by wszystko zaczęło się walić. Załóżmy, że ktoś spóźnił
się z oddaniem hajsu albo zrobił przewałkę na jakimś towarze. Zostaje za to
ukarany i  wyszydzony przez resztę. No i  nagle dawni kumple stają się
wrogami, bo pojawia się chęć zemsty. Ten pokrzywdzony zbiera ludzi,
którzy przy nim zostali, i  teraz to on czyha na dawnego oprawcę, żeby
spuścić mu wpierdol. I  tak w  koło Macieju. Spójrzcie na Kraków i  te
wszystkie grupy kibolskie. Ktoś dostanie po twarzy, to potem zbiera
dwudziestu gości, namawiają się na jednego, biorą bejsbole, maczety i  są
w stanie komuś rękę obciąć albo zatłuc na śmierć w biały dzień.

6.
Wbrew pozorom gangsterzy rzadko nosili przy sobie broń palną. Dlaczego?
Nie chcieli niepotrzebnie kusić losu. A co jeśli jeden z drugim mieliby jakiś
wypadek albo zatrzymałaby ich drogówka i w bagażniku mieliby klamkę?
Przecież oni nie używali legalnie zarejestrowanej broni. Wtedy mieliby
duży kłopot. Noże tak, chwalili się nimi często, ale klamki zabierali
głównie na akcje.
Ja też rzadko nosiłem przy sobie broń w  trakcie operacji. Na palcach
jednej ręki mogę policzyć takie sytuacje. Poza tym gdyby ktoś chciał mnie
odpierdolić, to i  tak pewnie nie zdążyłbym jej użyć. Wystarczyłoby, żeby
ktoś do mnie podszedł i zaczął strzelać. Zanim wyjąłbym pistolet, strzelił,
to byłoby po mnie. Tak samo gdyby ktoś, przechodząc obok, wyjął nóż
i  przejechał mi po tętnicy udowej. Zdążyłbym jeszcze zrobić dwa kroki
i padł na ziemię. Nie miałbym szans na żadną reakcję.
Poza tym czasem lepiej wdać się w bójkę, niż od razu wyciągnąć broń
i  strzelać. Bo niekiedy może być tak, że ktoś chce cię sprawdzić. A  jak
zaczniesz strzelać, to nie ma już odwrotu. Cała akcja spalona. Mieliśmy
więc jako przykrywkowcy przekonanie, że czasami lepiej się ponapierdalać
i  wyjść z  tego obronną ręką, niż zniweczyć dobrze zapowiadającą się
operację jakimiś nerwowymi ruchami.

7.
Co myślę o  starych bandytach? Są tacy, którym bez problemu mógłbym
podać dziś dłoń. Zresztą zdarzały się takie sytuacje, bo niektórych
spotykałem na ulicy albo w  innych miejscach publicznych. Nigdy nie
miałem problemu, żeby zamienić z nimi kilka słów. Z  tego, co pamiętam,
były nawet jakieś donosy, że Zwierzak się wylewnie witał z tym czy innym
gangsterem. Nie przejmowałem się, bo miałem zaufanie u  przełożonych.
A  donosy pochodziły od osób, które niewiele z  tej roboty rozumiały.
Zresztą to chyba oczywiste, co sądzę o takich podpierdalaczach.
Nie ma jednak co owijać w  bawełnę – tacy bandyci to były wyjątki.
Zdecydowana większość figurantów, z  którymi miałem do czynienia, to
byli psychopaci, gwałciciele i świry, dla których życie drugiego człowieka
nie miało żadnego znaczenia. To są tak patologiczne osobowości, że nie
sposób tego opisać. Przyznam się, że często nie rozumiem tego litowania
się nad bandytami. Ostatnio czytałem, że dwóch małolatów na Białorusi ma
dostać kulkę w  tył głowy w  ramach orzeczonej przez sąd kary śmierci.
Zasłużyli sobie, bo brutalnie zabili nauczycielkę. Kilkanaście ran kłutych
nożem jej zadali. I  teraz nagle ludzie się nad tą dwójką litują. Płaczą,
apelują, by odstąpić od wymierzenia kary. Siostra skazanych mówi, że są
młodzi i jeszcze całe życie przed nimi… A co, ta nauczycielka życia przed
sobą nie miała?
Czasem słyszę, że terroryści skarżą się po czasie na tortury, którym byli
poddawani w  trakcie przesłuchań. No przepraszam, jeśli jeden czy drugi
faktycznie mają na sumieniu zamachy na życie innych ludzi, to jak inaczej
wymusić na nich zeznania? Przecież ktoś taki nie zna innego języka niż
język pięści. Nie bronię teraz policjantów sadystów, zwracam tylko uwagę,
że z największymi skurwysynami da się rozmawiać tylko po skurwysyńsku.
Ja szczególną nienawiścią darzę handlarzy narkotyków. Wzięło się to
z  ludzkich dramatów, którym przyglądałem się na własne oczy. Gdy
synowie moich znajomych zaczynali dorastać, to nieraz wpadali w  to
gówno i ciężko im było się później z tego wydostać. Koks, amfa, hera i cała
reszta tego syfu. Miałem z  tymi dilerami do czynienia na co dzień.
Kompletnie mieli w  dupie, co dzieje się z  małolatami, którzy kupują od
nich dragi. Potrafili pod szkołą się kręcić i tam szukać nowych klientów. Na
LSD, ecstasy… Dzieciaki kasę rodzicom wykradały, żeby kupić działkę
amfy, oczywiście zmechlonej wcześniej jakimś środkiem przeciwbólowym,
bo w  narkotykach każdego w  chuja się robiło na każdym kroku. Takie
dzieciaki szybko się uzależniały. Siadała im struktura psychiczna i  układ
nerwowy. Potem jedne z tego wychodziły, a drugie nie. Gdyby ci dilerzy po
prostu milczeli, to jeszcze bym może starał się ich zrozumieć. Ale oni
wręcz chełpili się tym, w jaki sposób zarabiają pieniądze. Dla mnie to byli
zwykli frajerzy i bardzo cieszyłem się, gdy trafiali za kratki.
Przyznaję, że czasem nie mogłem się powstrzymać i  pytałem jednego
czy drugiego:
–  Kurwa, karmisz tym syfem te dzieciaki. Jak to takie fajne, to może
własnym też podasz działkę amfy na śniadanie? Najlepiej z  ketonalem
zmieszanej – wkurzałem się, ale oczywiście na ich twarzach nie było widać
żadnej reakcji. Jakbym do ściany mówił. Dla nich ważny był hajs.
Cała branża narkotykowa mnie odstręcza do dzisiaj. I  jakoś ciężko mi
uwierzyć, że nie da się tego zwalczyć raz na zawsze. Według mnie to
byłoby możliwe, gdyby tylko nasi mocodawcy naprawdę tego chcieli. Ale
skoro króliczka trzeba gonić, to będziemy go gonić do końca świata
i usranej śmierci. Dlatego w co drugiej knajpie w Warszawie jak się dobrze
pokręcisz wokół kibla, to jakiś koks namierzysz. A policja się do tego nie
bierze.
Uwierzcie, wiem, co mówię: to nie jest problem zlikwidować handel
narkotykami w Polsce. Nawet jeśli są do nas przerzucane z samej Kolumbii.
Należałoby rozbić grupy, które obecnie działają na rynku, przeprowadzać
uczciwe kontrole przepływu towaru, robić naloty w  miejsca, o  których
wszyscy wiedzą, że są tam dragi. Proste jak konstrukcja cepa.
8.
Powiem wam szczerze, że trudno było funkcjonować w  takich grupach
i  równocześnie nie pomyśleć od czasu do czasu, że sam mógłbym
wymierzyć sprawiedliwość i odpierdolić jednego czy drugiego typa. Wtedy
byłoby po problemie. Po prostu po cichu sprzedałbym takiemu gangusowi
kulkę, zostawił gdzieś w  lesie i  nikt by go do dzisiaj nie znalazł. W  myśl
zasady: „Naplujmy na własne sumienia i rozjebmy cały świat”. Uważam, że
w ten sposób naprawdę zrobiłbym coś dobrego, bo ci ludzie na nic innego
nie zasługiwali. Mówię oczywiście o  skrajnych psychopatach, których
jedynym celem w  życiu było łamanie innym kości, bicie ich bejsbolem
i  gwałcenie każdej napotkanej w  klubie kobiety. Ja bym wolał, żeby tacy
dżentelmeni nie funkcjonowali w  społeczeństwie, zwłaszcza, że na sali
sądowej bywa różnie. Trudne dzieciństwo, ojciec alkoholik, matka kurwa,
do szkoły taki jeden miał pod górę, a ze szkoły pod wiatr. Szereg jebanych
okoliczności łagodzących. Adwokaci potrafią przyczepić się do każdego
przecinka w  twojej notatce służbowej i  jak patrzysz potem na to, jakie
wyroki te gangusy dostają, to zastanawiasz się, czy twoja praca miała
w  ogóle sens. Wychodzi taki chuj po kilku latach za dobre sprawowanie
i śmieje ci się w twarz. Dalej robi to, co robił, tylko mądrzej.
A nieraz jest też tak, że wielu z nich po prostu zostaje na wolności. Bo
my prowadzimy operacje specjalną pod kątem konkretnego figuranta i  na
niego kierujemy wszystkie siły oraz środki. Efekt jest czasami taki, że on
idzie do pudła, ale jego przydupasy już nie. Bo jeśli ktoś komuś wpierdolił,
kogoś zgwałcił, połamał mu nogi albo kazał sobie laskę zrobić w  ramach
rozliczenia, to jeśli pokrzywdzony tego nie zgłosił, to co my mogliśmy
z tym zrobić? Nic. Wtedy tym popierdoleńcom uchodziło to na sucho.
Trzeba jednak mieć świadomość jednej, bardzo ważnej rzeczy. To
bandyckie życie bywa fajne, ale zwykle jest krótkie. Większość gangsterów
wcześniej czy później się na czymś wypierdoli. Jeśli bandyta sam nie
popełni błędu, to popadnie w  rutynę i  ktoś go sprzeda. A  każdy jest do
rozpracowania, ja również.
Niedawno spotkałem w Warszawie jednego chłopaka, który był kiedyś
mocny w  mieście. Naprawdę, woził się z  konkretną ekipą ze śródmieścia.
Teraz schorowany, zniszczony, po odsiadce. Mówi do mnie:
–  Kurwa, ale my byliśmy głupi. Trzeba to było wszystko wcześniej
zalegalizować, a nie ganiać do starości. Zobacz, jedno kolano mi wysiadło,
drugie, biodro, kręgosłup mam rozpierdolony. Najwięcej na lekarzy wydaję.
Inni to samo. Znałem jednego mocnego zawodnika z  bazaru
Różyckiego, miał zajebistą chałupę pod Warszawą, modne ciuchy, złoty
zegarek, łańcuch jak u krowy. Potem jedna odsiadka, druga, a jak wrócił, to
okazało się, że z  rynku go wycyckano. Tak się rozpił, że wszystko
roztrwonił. Na koniec chciał się jeszcze w  kasynie odegrać. Tyle że nie
urodził się jeszcze taki, który by z kasynem wygrał. To go dobiło. Nieraz go
spotykałem na bazarze Różyckiego, jak po dawnych kumplach chodził
i  prosił, żeby mu dali na piwo. Taką był figurą na mieście, a  stał się
zwykłym lumpem.
Tak to życie wygląda. Młodego nie przekonasz do niczego. Jemu się
wydaje, że jest nieśmiertelny, kuloodporny, inteligentny i  cwańszy od
wszystkich. A  później się okazuje się, że pojawia się ktoś młodszy,
inteligentniejszy i jeszcze cwańszy.
Pewnie wiele osób pomyśli, że jestem zgorzkniały. Ale tak ten świat po
drugiej stronie barykady wygląda. Jest pełen zakłamania, przekupstwa,
podpierdalania, nepotyzmu. Trzeba naprawdę mnóstwo samozaparcia, żeby
zobaczyć w nim dobre strony. Na szczęście normalny świat jest inny. Jest
w nim dużo dobra i piękna. Mnie też zmieniła się perspektywa po przejściu
na emeryturę. Żyję w innym świecie i nie widzę tyle zła co wcześniej. Mam
nadzieję, że tak już zostanie.
Rozdział 15
RODZINA
MÓWI JUREK „ZWIERZAK”
1.
Życie w kłamstwie we własnym domu to wyższa szkoła jazdy. Miałem to
szczęście, że moja żona Maja i tak rozumiała z tego wszystkiego znacznie
więcej niż kobiety innych przykrywkowców. Z  prostego powodu – sama
przez lata była świetną policjantką. Pracowała w  obserwacji i  nawet
zdarzało nam się przypadkiem uczestniczyć w  tej samej operacji, choć
w  zupełnie innych rolach. Jednak przez te wszystkie lata praktycznie
w ogóle nie rozmawialiśmy o tym, co robię. Miała pewne wyobrażenie na
temat pracy przykrywkowej, ale nie zadawała zbędnych pytań. Po prostu
przyzwyczaiła się, że regularnie znikam na jakiś czas, i  zwyczajnie się
z tym pogodziła. Zresztą, szczerze mówiąc, Maja nie miała wiele czasu na
rozmyślanie. Godziła pracę w  policji z  ogarnianiem naszego domu
i  wychowaniem dzieci. Właściwie nie wiem, jak to się stało, że
w międzyczasie od tego wszystkiego nie zwariowała.
Jak długo można trwać w  życiu opartym na kłamstwie
i niedopowiedzeniach? Bywa trudno, ale to taka robota. Nie możesz ciągle
o  tym myśleć. Najgorsze są te momenty, gdy obrywasz bez powodu, ale
wiesz, że nie masz prawa ani na moment wypaść z  roli. Nawet jak od
dawnych kolegów usłyszysz kilka cierpkich słów na swój temat.
Psychicznie trzeba sobie z tym poradzić i nieważne, że łzy cisną się do oczu
i przychodzi chęć, żeby w końcu wszystkim wyjawić prawdę.
Jak wspominałem, w  ramach naszych szkoleń odbywały się liczne
spotkania z psychologami, którzy mieli nam pomóc mentalnie przygotować
się do tej pracy. Jednak już w  AT pułkownik Edward Misztal, legendarny
współtwórca oddziałów kontrterrorystycznych, mówił nam, że liczy się
tylko praktyka. Tłumaczył to na swój mało dyplomatyczny sposób:
– Panowie, w samej teorii kobiety nie wydymacie, choćbyście posiedli
najlepszą wiedzę akademicką.
Warsztat z psychologiem to jedno, ale gdy wracasz do domu, po jednej
czy drugiej operacji, i  na dzień dobry dostajesz od żony kopa w  jaja
i pytanie z serii: „Gdzieś ty, kurwa, był?”, no to co zrobisz? Wtedy już jest
prawdziwe życie, a  nie teoretyczne. Trzeba zagryźć zęby i  żyć tak dalej.
Wielu moich kolegów musiało się z tym borykać.
Jak wspomniałem, moja żona rozumiała specyfikę mojej pracy. Bywały
nawet zabawne sytuacje, jak wtedy gdy spotykaliśmy się na tej samej akcji.
Pamiętam dokładnie pierwszy taki wypadek. Pewnego dnia Maja mówi do
mnie:
– Jutro mam wyjazd, Jurek, a ty co?
–  My też jedziemy z  chłopakami w  teren, ale tylko na chwilę. A  ty
dokąd jedziesz?
Żona podała miejsce, a mnie zatkało. Też miałem tam jutro jechać. To
był finał operacji, razem z drugim przykrywkowcem mieliśmy się spotkać
w takiej ładnej knajpce nad zalewem z dwoma figurantami i kupić od nich
BMK, czyli półprodukt do wyrabiania amfetaminy. Dokładnie trzy kanistry
po dwadzieścia litrów. Wszystko miało się skończyć zatrzymaniem.
Wyszło na to, że będziemy brać udział w  tej samej akcji. Pod koniec
operacji za figurantem najczęściej jeździła obserwacja. Gdy miało już dojść
do realizacji, przykrywkowiec – poprzez umówiony wcześniej znak –
dawał sygnał grupie obserwacyjnej, że zawijamy wszystkich, a  oni
uruchamiali antyterrorystów, którzy ruszali do ataku. Przy okazji
obserwacja służyła nam też jako zabezpieczenie, gdyby coś poszło nie po
naszej myśli.
Wracając do rozmowy z  żoną – zachowałem kamienną twarz i  nie
wygadałem się. Stwierdziłem, że najwyżej się trochę zdziwi (śmiech).
Następnego dnia przyjechaliśmy z  kolegą do umówionej knajpy
i  spotkaliśmy się z  pierwszym figurantem. Czekaliśmy na przyjazd
drugiego, który miał dostarczyć towar. Ja już wiedziałem, że obu panom
szykuje się przerwa w życiu na wolności, więc pomyślałem, że chociaż ten
ostatni raz mój figurant będzie miał okazję porządnie się najeść.
–  Zjedzmy coś może, bo nie wiadomo, jak później będzie z  czasem –
zaproponowałem, a  on oczywiście nie mógł się spodziewać żadnego
podwójnego dna.
Sama transakcja miała się odbyć na parkingu. Uprzedziłem kumpla, że
kiedy chłopaki z  realizacji wezmą się do działania, to będzie raczej ostro.
Oni wszyscy byli pochowani w lesie i gotowi do mocnej rozpierduchy.
– Jak się zacznie akcja, to kładź się szybko na glebę, bo inaczej mocno
cię poharatają – poradziłem koledze.
Cały parking był pokryty szutrem, więc przewidywałem, że jak nas
rzucą o ziemię, to nie będzie to przyjemne uczucie. Jak już wspominałem,
w  takiej sytuacji lepiej samemu sprawnie się położyć i  uniknąć mniej lub
bardziej poważnych zadrapań.
W końcu figurant zajechał czarnym BMW. Kolega poszedł do niego,
upewnił się, że towar jest w  bagażniku i  kiwnął głową do mnie, że niby
mam iść po pieniądze. Wtedy zaroiło się od „czarnych”. Kumpel
w  emocjach chyba zapomniał o  mojej wcześniejszej poradzie, bo tak go
powalili na ziemię i pociągnęli po tej szutrowej drodze, że miał zdarty cały
policzek (śmiech). Cóż, takie uroki pracy przykrywkowca. Mnie też skuli
w kajdanki tak mocno, że do dziś pamiętam tamten ból.
Figurantów zgarnęli na komendę, a  nas po jakimś czasie zaczęli
rozkuwać. Wtedy podjechała moja żona i  tylko powiedziała: „Czyli to
tak…”. W  domu czasami się nie mogliśmy spotkać, a  tu proszę!
Niespodzianka (śmiech).
Swoją drogą to była bardzo udana operacja. Ci przestępcy zajmowali się
nie tylko handlem dragami, ale też – jak się okazało – przemytem ludzi
w  stronę zachodniej Europy. To ostatnie wyszło przypadkiem. Chodziło
o  przerzut imigrantów z  Azji do Niemiec, a  Polska była traktowana jako
kraj tranzytowy. Pięćset euro za osobę oferowali. Operacja była
zaplanowana tylko na narkotyki i nikt z nas nie wiedział, że oni trudnią się
czymś więcej. Po prostu sami się wygadali. Figurant za bardzo nam zaufał
i  rzucił, że z  kolegami z  Rosji przemycają ludzi ze Wschodu na Zachód
i  potrzebuje kogoś, kto przejmie ich w  Polsce i  wyśle dalej do Niemiec.
Fajnie, że się z tego wygadał, bo poszliśmy tym tropem i ostatecznie chyba
ze trzydziestu ludzi udało się zatrzymać we współpracy z ukraińską policją.

2.
Żona nigdy nie dopytywała mnie o moje zawodowe sprawy. Dokąd i po co
jadę. Czasami, jak wróciłem na przykład po dwóch miesiącach, to zapytała
tylko, ile razy ją zdradziłem, ale to bardziej w formie żartu. Ja też jej nigdy
nie pytałem o  to, kogo ostatnio zawinęła. Po prostu wychodziliśmy
z  założenia, że w  domu nie rozmawiamy o  robocie. Myślę, że to było
zdrowe podejście. Nie można żyć pracą bez przerwy. Poza tym wszystkie
akcje, w których brałem udział, były tajne. W pezetach trzech nas siedziało
w jednym pokoju i żaden z nas nie wiedział, co robią pozostali. Każdy miał
swoje biurko, swoją szafę pancerną i jeśli ktoś tylko zostawił jakieś teczki
na wierzchu, to od razu był opierdol od przełożonego. Nawet jak ktoś
przyszedł do ciebie do pokoju, to musiałeś odwrócić dokumenty do góry
nogami, żeby nikt nie widział, nad czym siedzisz. I  nikomu nawet nie
przyszło na myśl, żeby zapytać: „Czym się dzisiaj zajmujesz?”.
A jeśli chodzi o różne domowe historie, to moja żona była zaradniejsza
ode mnie. Pamiętam, jak kiedyś przyszła do mnie i powiedziała, że trzeba
kuchnię pomalować. Wszystko przez to, że często tam kurzyliśmy, więc
ściany szybciej się brudziły.
– Jak kuchnię? – pytam. – Przecież była malowana dwa lata temu.
– Chcę pomalować i nie dyskutuj! Kupiłam już farbę.
– No dobra, jak już kupiłaś, to pomaluję. Tylko zbieram się właśnie na
wyjazd, więc ogarnę to po powrocie.
Wracam po jakichś dwóch tygodniach, żona wita mnie uśmiechnięta od
ucha do ucha. Czuję, że coś jest nie tak. Wchodzę do mieszkania, a tam nie
tylko pomalowana kuchnia, ale też przedpokój.
–  No widzisz? Po co na mnie krzyczałaś, skoro sama pomalowałaś?
(śmiech)
Oczywiście wspominam to w formie żartu, ale prawda jest taka, że moja
rodzina nie miała ze mną lekko. Dlatego uważam, że miałem dużo
szczęścia w  życiu. Nie każda kobieta by tyle wytrzymała. W  trakcie
operacji miałem inny telefon i  nie było ze mną kontaktu. Jedyne, co
mogłem zrobić, to czasami zadzwonić z  budki telefonicznej. Swój telefon
komórkowy miałem czysty – bez żadnych numerów, które mogłyby
naprowadzić na cokolwiek. Nieraz mówiłem, że jadę na tydzień, ale
operacja się przedłużyła i nie było mnie miesiąc. Żona nie wiedziała, gdzie
jestem i kiedy wrócę.
Nadrobienie relacji rodzinnych było moim priorytetem na emeryturze.
Mówiąc uczciwie, w końcu miałem okazję poznać swoją rodzinę na nowo.
Jak odchodziłem ze służby, to córka i  syn byli już dorośli. Musiałem się
wszystkiego uczyć od początku. Oczywiście pewne rzeczy wiedziałem od
okresu narzeczeństwa. Choćby to, że moja żona kawę jedną łyżeczką
słodzi, a herbaty w ogóle. Z  innymi rzeczami było gorzej. Całe szczęście,
że Maja odpowiadała u nas w domu za logistykę i naprawdę miała głowę na
karku. Ja nie wiedziałem, jak rachunki popłacić, gdzie są schowane teczki
z  dokumentami albo jak zamontować kablówkę. A  ona umiała zrobić
wszystko.
Pamiętam, jak kiedyś, między jedną a  drugą akcją, poprosiła mnie,
żebym wymienił kolanko pod wanną, bo woda ciekła. A ja kompletnie się
na tym nie znałem, poza tym marzyłem tylko, żeby rzucić się na wyrko
i odpocząć. Nawet kiedy się przeprowadzaliśmy, to sama wszystkie rzeczy
przewoziła, bo mnie jak zwykle nie było na miejscu. A  ja z  tego
wszystkiego, też pod wpływem procentów, wracając z pracy, zajechałem na
stary adres. Zapukałem, a tam jacyś obcy ludzie mi drzwi otworzyli.
Z perspektywy czasu widzę, że po prostu nie miałem szans tak
prawdziwie poznać żony. W małżeństwach pewne rzeczy są oczywiste, co
nie? Małżonkowie wiedzą, w  jaki sposób lubią spędzać wolny czas, jakie
filmy oglądają, jakie czytają książki. Ja tej nowej codzienności uczyłem się
od zera, a ta dawna z czasem odeszła do przeszłości.
Bogu dzięki, że Maja była policjantką i  miała nadludzkie pokłady
cierpliwości. Tylko dzięki temu nasze małżeństwo przetrwało. Choć
czasami się śmiejemy, że to dzięki tym licznym rozstaniom nasza miłość
tyle trwa (śmiech).

3.
Dzieci od maleńkości w ogóle mnie nie widywały. Kiedyś, jak wróciłem po
dłuższym czasie, to córka powiedziała: „Mama, jakiś pan przyjechał”. Tak
to niestety wyglądało. Po prostu jako dzieciaki przyjęły taki stan rzeczy do
wiadomości, a moje częste wyjazdy uważały za coś normalnego. Wiedziały,
że pracuję w policji, ale tylko tyle.
O życiu swoich dzieci nie miałem zielonego pojęcia. Z  biegiem czasu
dojrzały, poszły na studia, a ja byłem zdziwiony, że już są takie duże. Dziś
mam problem ze skojarzeniem konkretnych faktów z  ich życiorysów.
Wstyd przyznać, ale nawet nie pamiętam, kiedy zdawali matury. Mam
pustkę w głowie. Nie kojarzę faktu wręczenia świadectw, tych wszystkich
uroczystości…
Kiedyś zapytałem Maję o córkę.
– Maturę zdała rok temu – wyjaśniła mi.
– A syn?
– Na studiach jest.
– Jak to, już na studiach?
O tym, że byłem przykrywkowcem, dzieci dowiedziały się dopiero
w  2019 roku z  serialu Sylwestra Latkowskiego. Jeden z  odcinków był
poświęcony mojej osobie. Dzisiaj mają do mnie pretensje, że nie byłem
z  nimi szczery przez tyle lat. Ale odpowiadam im, że nigdy nie pytali,
a  później wyfrunęli z  domu i  nie było jakoś okazji, żeby o  tym
opowiedzieć. No i jakoś to wszystko przeleciało. Taki kontakt emocjonalny
złapałem z nimi dopiero na emeryturze. Wtedy tak naprawdę je poznałem.
Prawda jest niestety taka, że na pewnym etapie dorastania zabrakło im ojca.
Jak jest dzisiaj? No, chyba znamy się już trochę lepiej (śmiech). Czy
jestem dobrym ojcem, to już jednak same by musiały ocenić.
Rozdział 16
MAJA
MÓWI MAJA, ŻONA ZWIERZAKA
1.
Nie wracam do tamtych czasów z radością. Szczerze mówiąc, myślałam, że
już nigdy nie będę musiała tego robić. Nie ma co ukrywać – było mi ciężko.
Udało mi się ten okres przetrwać, a potem po prostu wyparłam ten fragment
naszego życia z pamięci.
Dzieci były jeszcze małe. Chodziły do pierwszej klasy podstawówki.
W  pobliżu nie mieliśmy żadnej rodziny ani przyjaciół. W  dodatku ja też
pracowałam w policji na różne zmiany, przez co trudno mi było precyzyjnie
zaplanować sobie każdy kolejny dzień. Na szczęście zajmowałam się wtedy
obserwacją, a tam były krótkie trzygodzinne dyżury.
Wyglądało to tak, że wyjeżdżałam do pracy na przykład na siódmą, a po
dwunastej byłam już w  domu. Dzięki temu miałam czas, żeby zrobić
zakupy czy odebrać dzieci ze szkoły. Aczkolwiek z dzisiejszej perspektywy
zastanawiam się, kiedy ja dawałam radę robić to wszystko. Przecież kiedyś
nie było tak, że każdą rzecz miało się pod ręką. Nawet po zaopatrzenie
trzeba było jechać gdzieś dalej. Po większe zakupy musiałam jeździć na
przykład do supermarketu w Piasecznie.
Pomagało to, że nasze dzieciaki od małego były bardzo samodzielne.
Na początku wykupiliśmy im obiady w  szkole, ale nie bardzo im
smakowały, więc w końcu ja im gotowałam, a one sobie potem odgrzewały
jedzenie w  mikrofalówce. Jeśli akurat nie mogłam ich zaprowadzić albo
odebrać ze szkoły, to chodziły same. Na szczęście podstawówkę mieliśmy
blisko domu. Mnie też czasami przedłużała się praca i wtedy mogłam liczyć
na pomoc sąsiadki. Sprawdzała, czy z dzieciakami wszystko dobrze, a jak
musiałam wrócić późno w nocy, to nawet położyła je spać.
Nasze dzieci były przyzwyczajone do tego, że Jurek wyjeżdża. Kiedy
pracował w  AT, to mieszkaliśmy osobno. Ja z  synem i  córką poza
Warszawą, a on w hotelu robotniczym, gdzie trzy ostatnie piętra należały do
komendy stołecznej. Też mogłam tam zamieszkać z  dziećmi, ale nie
chciałam. Powiedzmy, że panowała tam specyficzna, męska atmosfera. Do
Warszawy przeprowadziliśmy się na stałe dopiero po jakimś czasie.
Dzieci, jak to dzieci, za dużo nie dopytywały. Wiedziały, że tata ma taką
pracę, że musi dużo wyjeżdżać, i  tyle. Nie wnikały w  szczegóły, a  ja nie
musiałam się specjalnie gimnastykować, żeby im to wyjaśniać. Myślę, że
w  dziewięćdziesięciu procentach to ja je wychowałam. Chociaż jak tylko
Jurek wracał, to bardzo się cieszyły. Był wtedy cały dla nich. Spędzał
z nimi czas, zabierał na konie do Łazienek. Zdarzało się nawet, że chodził
na wywiadówki (śmiech). Nie ma jednak co ukrywać, że na pewnym etapie
życia zabrakło im ojca. Ale do takich wniosków dochodzi się niestety po
latach.
O tym, że Jurek został przykrywkowcem, naocznie przekonałam się
przy okazji jednego z jego wyjazdów. Kiedy pracował w AT, znikał góra na
tydzień, a  tu nagle okazało się, że nie będzie go przez trzy tygodnie. Nie
byłam z  tego powodu zadowolona. Po prostu bardzo się martwiłam.
Wiedziałam mniej więcej, z kim będzie miał do czynienia i czym to może
grozić. W  dodatku kiedy wyjeżdżał na operację, to nie mieliśmy żadnego
kontaktu. Żyłam wtedy w  ciągłym stresie. Miałam chociaż telefon do
jednego kolegi z  pracy i  jak już naprawdę nie wyrabiałam, to mogłam do
niego zadzwonić i spytać, co się dzieje z Jurkiem. Przyznam, że kilka razy
z tego skorzystałam, jak miałam złe przeczucia albo po prostu gorszy dzień.
Wtedy nawet taka krótka rozmowa mnie uspokajała.
Zawsze mogłam skontaktować się też z  policyjną panią psycholog.
Kiedyś, gdy Jurka długo nie było w domu, chwyciłam za słuchawkę.
– Nie wiesz, czy wszystko z nim dobrze? Kiedy on w końcu wróci? –
dopytywałam.
– Wszystko jest dobrze – odpowiadała, a ja mogłam się tylko domyślać,
że ona sama nie była wtajemniczana w żadne sprawy.
Oczywiście nigdy nie byłam zadowolona, że mąż zajmuje się taką
robotą. Próbowałam go od tego odwieść. Początkowo sama nie do końca
rozumiałam, o  co chodzi w  jego nowej pracy. Przekonywałam go jednak,
żeby został w AT, bo miał tam spokojną i pewną przyszłość. Tłumaczył mi
jednak, że chce realizować się dalej i  już mu się nudzi. Czuł potrzebę
spróbowania czegoś nowego. Potrzebował adrenaliny. To ona nadawała
sens jego życia.

2.
Jurek o  pracy nie mówił prawie wcale. Jeśli cokolwiek udało mi się
dowiedzieć, to raczej od jego kolegów w  czasie wspólnych imprez. Czy
ciekawiło mnie, co dokładnie robi? Tak, ale skoro nic nie mówił, to ja
wiedziałam, że mam nie pytać. Zresztą my, partnerki przykrywkowców,
chyba wszystkie miałyśmy podobne doświadczenia. Byłyśmy jak żony
gangsterów – prawie nic nie wiedziałyśmy o  prawdziwym życiu naszych
mężczyzn. Nie zadawałyśmy pytań, bo i tak miałyśmy świadomość, że nie
uzyskamy na nie odpowiedzi.
Dziś uważam, że policja mogłaby zapewnić jakieś wsparcie dla rodzin
takich policjantów. Bo oni robią coś ważnego dla państwa, ale całe swoje
rodziny zostawiają same. Nawet niewielka dodatkowa pomoc dla niejednej
takiej kobiety byłaby pewnie wielkim wsparciem. Mnie tego brakowało.
Nie jestem w  stanie powiedzieć, ile dni w  ciągu roku Jurka nie było
w  domu. Wyjeżdżał często i  na długo. Jak pracował u  Krakowiaka, to
zdarzało się, że nie było go nawet przez dwa, trzy miesiące, a ja nie miałam
nawet pojęcia, w  jakiej części kraju się znajduje. Wtedy już mieliśmy
telefon stacjonarny w  domu, więc czasem zadzwonił do mnie z  jakiejś
budki telefonicznej w  mieście i  pytał, czy w  domu wszystko w  porządku.
Oczywiście ja wtedy nadal nie wiedziałam, gdzie jest i co robi. O tym, że
rozpracowywał grupę Krakowiaka, dowiedziałam się kilka lat później.
To był okres, kiedy nic nie byłam w  stanie zaplanować i  wszystko
musiałam robić sama. Zajmowałam się dziećmi, malowałam ściany,
kładłam tapety, a raz nawet udało mi się zmienić grzałkę w pralce (śmiech).
Nigdy nie wiedziałam, kiedy on nagle zapuka do drzwi. Czy byłam
zazdrosna i  bałam się, że mnie w  tym czasie zdradza? Pewnie trochę tak,
ale radziłam sobie z  tym. Nie miałam czasu siedzieć i  tego wszystkiego
analizować, zamartwiać się. Po prostu życie biegło, a  ja wolałam się
wyspać, niż o tym myśleć. Kiedy masz tyle obowiązków na głowie, to nie
zastanawiasz się nad wszystkim, tylko działasz.
Kiedyś pojechał na jakiś antystresowy turnus policyjny do sanatorium.
Oczywiście beze mnie. Zadzwonił do mnie po trzech tygodniach:
– Maja, ja już nigdy więcej do sanatorium sam nie pojadę, ale ciebie też
nie puszczę!
Potem jeździliśmy do sanatorium wiele razy i zawsze razem.

3.
Z biegiem lat nasze dzieci podrosły, poszły do szkoły średniej i całkowicie
się usamodzielniły. Ja z kolei przeszłam z komendy stołecznej do CBŚ i też
zdarzały mi się dłuższe wyjazdy. Czasami tak się mijaliśmy z Jurkiem, że
nie widzieliśmy się przez dwa miesiące. A czasem spotykaliśmy się na tej
samej akcji. Wtedy udawaliśmy, że się nie znamy.
Nasze dzieci wyrosły na mądrych ludzi. Cieszę się, że nie poszły
w  ślady policyjne. Nigdy ich specjalnie do tego nie ciągnęło. Syn przez
chwilę chciał pracować w centralnym laboratorium kryminalistycznym, ale
potem powiedział, że to jednak nie dla niego. Poszedł na farmację. Dziś ma
trzydzieści pięć lat. Mieszka z żoną, którą poznał na studiach, mają dwójkę
wspaniałych dzieciaków. Jeden z  naszych wnuków uwielbia jeździć
metrem. Wszystkie stacje zna na pamięć. Jak wpada do nas, to babcia
z dziadkiem zbierają się i jeżdżą z nim tym metrem od stacji do stacji.
Córka wyprowadziła się z  domu w  czasie studiów. Ona była jeszcze
bardziej samodzielna niż jej brat. Ma trzydzieści cztery lata, zajmuje się
coachingiem. Jurek ma jeszcze jednego syna, który urodził się, zanim my
się poznaliśmy i zostaliśmy małżeństwem. Też ma dwójkę dzieci. Nieraz się
spotykamy, bierzemy je na spacery, place zabaw. W  roli dziadków
spełniamy się całkiem nieźle.
A my jesteśmy razem z Jurkiem już prawie czterdzieści lat. Jak dzisiaj
o tym wszystkim myślę, to sama nie wiem, jak udało nam się to przetrwać.
Może dzięki temu, że siłą rzeczy dawkowaliśmy sobie siebie nawzajem?
Nigdy nie zdążyliśmy się sobą znudzić i  do siebie zniechęcić, jak wiele
małżeństw z  tak długim stażem. Pewnie duże znaczenie miało też to, że
oboje pracowaliśmy w policji i rozumieliśmy specyfikę tej roboty. Miałam
w pracy koleżanki i kolegów, którzy mieli mężów i żony z zupełnie innych
branż i niestety ich związki nie wytrzymywały próby czasu. Po prostu ktoś
z innego świata nie jest w stanie tego zrozumieć.
Myślę, że jesteśmy świetnie dopasowaną parą. Teraz jest high life
w  porównaniu do dawnych czasów. Możemy razem poleniuchować,
posiedzieć, organizować wspólne wyjazdy. Każdy ma też swoje pasje: ja
jestem dziewczyną z  lasu, kocham naturę. A  on uwielbia fotografię i  lubi
posiedzieć sobie i coś tam dłubać przy komputerze.
To prawda, że zaczęliśmy poznawać się na nowo na emeryturze. Po
części odkrywałam go jako człowieka jeszcze raz. Ale nie zmienił się nigdy
pod wpływem tej pracy, był zawsze taki sam. Tylko że na emeryturze jest
przy mnie codziennie, a nie co jakiś czas.
Rozdział 17
POŻEGNANIE
MÓWI JUREK „ZWIERZAK”
1.
Piąty sierpnia, 2009 rok. Do południa jeszcze jestem w jednostce. Wszyscy
podchodzą, poklepują po plecach. Po południu spotykamy się w lokalu, tam
również ma miejsce moje pożegnanie, ale już nie na sucho. Są łzy,
chusteczki, a ja słyszę stukot kół pociągu, bo to odjeżdża młodość.
W tle leci Przeżyj to sam Lombardu. Nasz nieoficjalny hymn
pierwszych przykrywek. Każda impreza rozpoczynała się od tej piosenki,
później była ona jeszcze wielokrotnie powtarzana i grana obowiązkowo na
koniec.
Tak było i tym razem. Mój ostatni dzień w przy-
krywkach.
Jak to się stało, że odszedłem? Dano mi do zrozumienia, że swoje lata
już odsłużyłem. I  że pora się żegnać. To był pierwszy raz w  moim życiu,
gdy nie zdążyłem się znudzić. Bardzo lubiłem tę pracę i chciałem pracować
dalej. Sentyment do AT i przykrywek mam ogromny. Miałbym problem, by
powiedzieć, gdzie wolałbym wrócić. Te wszystkie lata zleciały mi
błyskawicznie. To były moje światy. Oba zapewniały mi dostęp do
adrenaliny, a  tego z  pewnością zawsze potrzebowałem. Jednak trzynaście
lat takiej roboty to i  tak dość dużo, a  łącznie z  wcześniejszą pracą
antyterrorysty spędziłem w  tym całym gównie łącznie trzydzieści lat.
Dlatego zrozumiałem, że czas zrolować koc, dopinać troki i się desantować.
W przykrywkach raz do roku przechodziliśmy rutynowe badania
psychologiczne. To była masakra. Najpierw test. Musisz odpowiedzieć na
pięćset pytań, aż ci się wszystko w  głowie pierdoli. Potem idziesz na
rozmowę z panią psycholog, która ma wgląd w twoje odpowiedzi.
Mniej więcej dwa lata przed końcem służby miałem kolejne takie
spotkania. Pani przeanalizowała mój test, po czym wypaliła prosto z mostu:
–  Panie Jurku, wychodzi mi na to, że pan już nie jest zdolny do
odczuwania uczuć wyższych.
No nieźle, pomyślałem. Co ta praca robi z  człowiekiem (śmiech).
Uczciwie mówiąc, nie zgłosiłem do tej tezy żadnych zastrzeżeń. Jak już
wcześniej mówiłem – od jakiegoś czasu faktycznie niczego takiego nie
czułem. Jakbym ani nie potrafił kochać, ani nienawidzić. Ale wtedy
dopytałem:
– Czyli co, wszyscy koło chuja mi latają?
Przytaknęła.
Następnie wyjęła segregator, wysypała zestaw kolorowych papierowych
kwadracików i  poprosiła, żebym uszeregował je od najbrzydszego do
najładniejszego. Nie byłem zaskoczony, układałem te jebane kwadraciki
w tym samym gabinecie co rok. Ale dobrze, niech jej będzie. Raz, dwa, trzy
i gotowe.
– Panie Jurku, ale czemu tak szybko je pan poukładał? – spytała mnie.
Wkurwiłem się. Tak źle i tak niedobrze. Nie dogodzisz pani psycholog.
–  Zawsze mi tłumaczono, że pierwsza myśl jest najważniejsza –
wytłumaczyłem. – Jakbym zaczął się zastanawiać, to bym panią w  tej
układance kwadracików okłamał. Tak mi się podoba i  nic nie zmienię –
postawiłem się.
– Dobrze, to teraz proszę wszystkie wymieszać i ułożyć jeszcze raz, tym
razem od najładniejszego do najbrzydszego – zaordynowała.
No to pyk, raz, dwa, gotowe.
– Co tak szybko? – znów popatrzyła na mnie podejrzliwie.
– Już tłumaczyłem pani magister, że pierwsza myśl jest najważniejsza.
Zdenerwowała się, bo uważała, że nie przykładam się należycie i  że
traktuję jej polecenia lekceważąco. Teraz przyniosła kartkę i  kazała mi
narysować drzewo. No dobrze, nie ma problemu. Narysowałem jabłoń,
wokół trochę trawki i porozrzucane jabłka. Pani psycholog znów zerknęła
mi w oczy i rozpoczęła nową serię pytań:
– Dlaczego narysował pan jabłoń?
– Bo z rodziny ogrodniczej pochodzę – wyjaśniłem. – Oprócz szklarni
mieliśmy jeszcze sad. A w sadzie były jabłka. A między jabłkami porzeczki
i agrest. Mnie te jabłka zawsze najbardziej smakowały – doprecyzowałem.
–  A  dlaczego na pańskim rysunku te jabłka już leżą na ziemi, a  nie
rosną na drzewie? – dopytywała.
– Bo to jest jabłoń jesienna, a jesienią już owoce spadają – tłumaczyłem
tak cierpliwie, jak tylko mogłem. – I  dlatego leżą tak porozrzucane. No i,
pani magister, chodzi o to, żeby się jedne z drugimi nie pomieszały. Te, co
spadną i się poobijają, idą do osobnej skrzynki i do skupu, na marmoladę.
A  te, co rosną, to wchodzi się na drabinę i  każde z  osobno wrzuca do
koszyczka. Ot, cała filozofia.
– A ta trawa?
– No gdzieś muszą te jabłka leżeć.
Zachodziłem w  głowę, o  co jej chodzi. Najpierw z  tymi uczuciami
wyższymi wyskoczyła, teraz jej się moje jabłuszka nie podobały.
A  wcześniej myślałem, że spotkanie przebiegnie w  miłej atmosferze, bo
ona paliła papierosa za papierosem. Ja też lubiłem zaciągnąć się dymkiem,
więc mieliśmy wspólne zainteresowania. Jednak już na starcie wyszły
między nami pewne animozje, bo ona lubiła mentolowe, a ja mentolowych
nie znoszę. Mdli mnie po nich.
Podczas wykładu o  jabłoni patrzyła na mnie jak na palanta. Chyba
uważała, że robię sobie z  niej żarty i  nie doceniam jej ciężkiej pracy nad
moim umysłem. Zresztą atmosfera z  czasem stawała się trochę nerwowa.
W  końcu przyznałem wprost, że ta jej analiza lata mi koło chuja.
Ostatecznie grzecznie się pożegnałem i  zostawiłem ją w  tym gabinecie
samą.
Jak wróciłem do jednostki, to się okazało, że poskarżyła się na mnie
moim przełożonym.
– Jurek, o co tam poszło? – spytał mnie szef, a ja mu zrelacjonowałem
całość w kilku żołnierskich zdaniach. Wysłuchał, machnął ręką.
Dopytałem jeszcze:
– A czy powiedziała, w jaki sposób się pożegnałem?
– Nie, ani słowa.
„No i dobrze – pomyślałem. – Znaczy nie pożaliła się tak do końca”.
Chyba jednak miała rację z  tym brakiem zdolności do odczuwania
uczuć wyższych. Może ja już faktycznie nic nie czuję? Trzydzieści lat
roboty, w  tym trzynaście w  przykrywkach, sprawiło, że stałem się dosyć
obojętnym człowiekiem.
Jeśli chodzi o  uczucia, to na pewno nie odczuwam żadnej dumy
z  powodu tego, co robiłem. Nieraz – zwłaszcza w  rozmowach
z  dziennikarzami – otrzymuję pytania, czy czuję satysfakcję. No bo
biegałem za bandytami i czasem któregoś udało się posłać za kratki. Może
i mam poczucie, że robiliśmy dobrą robotę i dawaliśmy z siebie wszystko,
ale wierzcie mi: we mnie dominuje uczucie, że to wszystko było o  kant
dupy rozbić. Nasza praca to zawsze była walka z wiatrakami. Zamknęliśmy
jednych, w  ich miejsce wchodzili drudzy i  cieszyli się, że zamknęliśmy
tamtych, bo zrobiliśmy im miejsce na rynku. Ani tego świata nie
naprawiliśmy, ani tej przestępczości nie zwalczyliśmy. Pozostał po nas
status quo. Oto cała historia.
Zaczynając pracę w przykrywkach, miałem głowę pełną ideałów. Dziś
patrzę na to z  perspektywy czasu i  wiem, że ani trochę tego świata nie
zmieniłem. Być może rzeczywistość, która nas otacza, jest dziś nawet
gorsza niż wtedy, gdy wstępowałem do policji. Ci, co mieli zarobić gruby
hajs na przewałkach, to go zarobili. Czy jestem tym wkurzony? Nie bardzo.
Przyjmuję to raczej ze spokojem. I obojętnością.

2.
W ostatnim roku służby przez chwilę byłem jeszcze covermanem.
Przydzielono mi operację specjalną, której celem było zatrzymanie gościa
podejrzewanego o  zabójstwo żony. Facet sam zgłosił jej zaginięcie, ale
potem wpadł na strasznie głupi pomysł. Poszedł do banku po kredyt i wziął
swoją kochankę, która wylegitymowała się dowodem żony. W  banku od
razu się połapali, więc sprawa się rypła. Problem w tym, że facet z niczego
się nie pucował i  poszedł siedzieć tylko za próbę fałszerstwa. Naszym
zadaniem było zdobyć dowody na to, że wcześniej pozbył się żony.
Długo się zastanawiałem, jak to rozegrać. W  końcu stwierdziłem, że
najlepiej będzie podstawić mu kogoś pod celę. Służba więzienna ma zwykle
swoją agenturę, którą wykorzystuje w  takich sytuacjach, ale tym razem
powiedzieli mi, że nie mają nikogo sensownego. No to stwierdziłem, że
trzeba tam wprowadzić przykrywkowca. Plan był taki, żeby nasz człowiek
wyhaczył jakiś mały wyrok, na przykład rozbił cegłówką szybę w wystawie
sklepowej i  zajebał flaszkę wódki. Potem dogadałbym z  pracownikiem
operacyjnym aresztu, że trzeba go dołożyć do naszego figuranta.
Oczywiście nie wyjawiłbym, że to policjant pod przykryciem, tylko
ściemnił, że to bandzior, którego pozyskaliśmy jako agenta. „Wiesz,
w gangu zatrzymany, dajcie go tu, może trochę usłyszy i sprzeda nam, nie?”
– na tej zasadzie. Przykrywkowiec miałby za zadanie zaprzyjaźnić się
z figurantem i umówić się z nim na wolności. Było to o tyle proste, że facet
wciągał kokainę, więc mieliśmy punkt zaczepienia. Mówiąc konkretnie –
przykrywkowiec miał udawać dilera, który może mu załatwiać dobry towar
na mieście.
Jestem przekonany, że gdyby się zapięli, to figurant w  końcu by się
rozpruł i  powiedział naszemu człowieku, co zrobił z  żoną. Takie rzeczy
zawsze wychodzą, wcześniej czy później. Ale niestety nie dostałem zgody
na przeprowadzenie tej operacji. Dlaczego? Nie, bo nie. Z  tego, co wiem,
sprawa do dzisiaj nie została rozwiązana. Nie znaleziono nawet ciała tej
kobiety. Wkurwiłem się wtedy i  doszedłem do wniosku, że chyba jestem
już za stary na to wszystko.
Ten ostatni rok to już była głównie praca za biurkiem. Na co dzień
zajmowałem się rekrutacją i  szkoleniem nowych przykrywkowców.
Sprawiało mi to przyjemność, czułem dużą odpowiedzialność, ale też
rozumiałem, że to już faza spychania mnie i robienia miejsca dla innych.
Za moją służbę dla kraju nasze państwo podziękowało mi
w  specyficzny sposób. W  2016 roku weszła w  życie tak zwana ustawa
dezubekizacyjna i  w  rewanżu za mój czteroletni pobyt w  Służbie
Bezpieczeństwa odebrano mi część należnej mi emerytury. Potraktowano
mnie, i  tysiące moich kolegów oraz koleżanek, jak śmiecia, choć będąc
w SB nigdy nie wyrządziłem żadnej krzywdy jakiemukolwiek działaczowi
antykomunistycznej opozycji. Za to nie wzięto pod uwagę lat, które bądź co
bądź poświęciłem walce z bandyterką.
Miałem pięćdziesiąt dwa lata, gdy odszedłem na emeryturę. Szkoda, że
system wypluwa ludzi w takim wieku. Albo jeszcze młodszych. Nie tylko
mnie to dotyczyło, w naszych służbach to norma. A jestem przekonany, że
nasza wiedza i doświadczenie mogłaby się jeszcze temu państwu przydać.
Zakumplowałem się kiedyś z  kolegą przykrywkowcem ze Wschodu.
Byliśmy na jakiejś operacji, wracaliśmy okrężną drogą w  bezpieczne
miejsce i  tak nam się zebrało na rozmowę o  życiu, ojczyźnie, mafii
i złodziejach. Zaczął mówić, że on ma już dość tej roboty, bo trudno mu się
połapać, czy mafia to ci, za którymi lata – czy ci, którzy wydają mu
polecenia. Już miał w  dupie wszystko, planował założyć własną agencję
detektywistyczną.
– Słuchaj, to jest tak jak w pewnym dowcipie – przerwałem mu. – Syn
robak pyta tatę robaka: „Tato, a  czy nie moglibyśmy zamieszkać w  takim
dorodnym, czerwonym jabłku? W  tym miąższu byśmy sobie kanaliki
drążyli i dobrze by nam było”. „A no moglibyśmy, synku”. „Albo wiesz co,
tato? Wolałbym w  takiej dużej, żółciutkiej gruszce. Tam byśmy sobie te
kanaliki drążyli, tam byśmy sobie żyli”. „A no moglibyśmy, synku”. „Albo
wiesz co, tato? Chociaż w  takiej śliwce. Dużo mniejsza, ale też soczysta
i smaczna. Tam byśmy sobie mogli mieszkać”. „A no moglibyśmy”. „Tato,
to dlaczego my w tym gównie żyjemy?” „Synku, bo to nasza ojczyzna”.
Nie ukrywam, że sam utożsamiam ten dowcip o robaku z własną służbą
na rzecz ojczyzny. Zwłaszcza jak obserwuję rzeczywistość, w jakiej żyjemy
w  Polsce od kilku lat. Chciałoby się zadać pytanie: „Ojczyzno, matko
najdroższa, czym ty płacisz swoim synom za wierność?”. Tylko komu je
zadać? I kto na nie odpowie?
Nieraz tak sobie myślałem, że gdybym miał bardziej bandycką naturę,
to powinienem rzucić to wszystko w  cholerę i  przejść na drugą stronę.
Jesteście zaskoczeni? No to powiem szczerze i  brutalnie. Po pierwsze,
pracując pod przykrywką, można było czasem pogubić się, kto tu jest
dobry, a  kto zły. Tak jak w  tej historii o  panu Jacku Tomalskim. A  po
drugie, patrząc w sposób czysto wyrachowany, czasami czuję się frajerem.
Mogłem sobie sztabki złota za grosze wykupywać, przewałki na kokainie
robić, towar za osiemdziesiąt tysięcy kupić, sprzedać za sto sześćdziesiąt
i  pierdolić te wszystkie „wielkie ideały”. Całą tak zwaną walkę
z  bandyterką. No ale po przemyśleniu, wolę jednak takie życie, jakie
ostatecznie miałem – po tej umownej „dobrej stronie”. Wolałem tak, niż
mieć potem wyrzuty sumienia. Jak to się mówi: „Dupa obszarpana, ale
zawsze Proszę Pana”.
Od kolegów z  przykrywek na pożegnanie dostałem iPoda i  płytę, na
której nagrali dla mnie pożegnalne słowa. Żona mi się potem wygadała, że
potajemnie podpytywali ją, co chciałbym dostać. W  2009 roku miałem
tylko badziewny odtwarzacz mp3. Dużo radości mi sprawił ten iPod, bo to
był już naprawdę porządny sprzęt. Wgrali mi tam kilka piosenek, w  tym
oczywiście Przeżyj to sam. Do dziś czuję mocniejsze bicie serca na dźwięk
tego utworu i tych słów:

Na życie patrzysz bez emocji


Na przekór czasom
I ludziom wbrew
Gdziekolwiek jesteś, w dzień czy w nocy
Oczyma widza oglądasz grę.

Ta piosenka w całości jest o nas, o przykrywkowcach.

3.
Pierwszego dnia po odejściu ze służby porządnie się wyspałem. To dziwne
uczucie, gdy nagle żegnasz się z  dawnym życiem. Trudno to zrozumieć
i trudno nawet opisać, jak to jest, gdy przez tyle lat żyjesz całkiem innym
życiem, inną osobowością, a  potem wracasz do domu, gdzie toczą się
normalne codzienne problemy. W  końcu gubisz się w  tym i  nie możesz
znaleźć dla siebie miejsca. Nagle nie było tej adrenaliny, tych wyjazdów,
nie było niczego – jak u  Kononowicza. Plus był za to taki, że jak ręką
odjąć, przestałem pić. O ile wcześniej miałem problem, żeby się nie napić,
tak teraz problem miałem, żeby się napić.
Na emeryturze zacząłem przyznawać się niektórym ludziom do tego, że
przez lata byłem przykrywkowcem. Raz zdarzyło mi się nawet spotkać
z tak zwanym zarzutem chujostwa. Po prostu dawni koledzy z AT mieli do
mnie pretensje, że po odejściu ze służby ich oszukiwałem. Zgodnie
z  oficjalną wersją mojego życiorysu po odejściu z  Biura Operacji
Antyterrorystycznych zacząłem pracować w  CBŚ i  zaraz przeszedłem na
emeryturę. I w takim kłamstwie utrzymywałem ich przez kolejne lata.
Koledzy dowiedzieli się, jaka jest prawda, na spotkaniu weteranów
i  wtedy „chuje” i  inne epitety poleciały w  moją stronę. Cierpliwie im
tłumaczyłem, że nie mogłem postąpić inaczej.
– Słuchajcie, mimo stuprocentowego zaufania, jak wy byście się czuli,
gdyby to was ktoś pytał później, co robi Zwierzak? – pytałem ich. – Wtedy
wy sami musielibyście wszystkich okłamywać. A  co, myślicie, że mnie
było łatwo was w chuja robić?
Po odejściu ze służby trenowałem jeszcze pięściarzy. Żeby tak całkiem
nie próżnować na tej emeryturze, to szukałem sobie nowych zajęć, z  dala
od policji. Przez te wszystkie lata nigdy nie porzuciłem boksu i  choć
ostatecznie moje losy potoczyły się inaczej, to regularnie trenowałem.
Pewnego dnia odezwał się do mnie kolega, który pracował z  naszą kadrą
narodową. Zostałem trenerem współpracującym polskiej reprezentacji. To
była wielka przyjemność, frajda i honor.
Pierwszym trenerem był wtedy Staszek Łakomiec, czterokrotny mistrz
Polski i uczestnik mistrzostw Europy. Pomagałem mu razem ze Zbyszkiem
Raubo, także bardzo utytułowanym pięściarzem, trenującym w przeszłości
Przemysława Saletę, Krzysztofa „Diablo” Włodarczyka czy Artura Szpilkę.
Dla mnie to był dar z  nieba, bo dostałem nowy zastrzyk adrenaliny.
Treningi, co jakiś czas wyjazdy na obozy, obserwowanie zmagań naszych
podopiecznych. To był mój świat.

4.
Dziś jestem sierotą, ale jak żegnałem się ze służbą, to miałem jeszcze oboje
rodziców. Zdążyłem spędzić z nimi trochę czasu, zanim odeszli.
Moi rodzice nigdy nie dowiedzieli się, czym się zajmowałem.
Oczywiście miałem do siebie żal, że było mnie w ich życiu za mało. Tata
był raczej małomówny i  rzadko się skarżył, ale w  mamie były pewne
pretensje, że nie odwiedzałem jej, gdy była już chora i gdy mnie naprawdę
potrzebowała. Starałem się być tak często, jak to możliwe. Czy
wystarczająco? Nie. Mam wyrzuty sumienia do dzisiaj. Jednocześnie przez
te wszystkie lata siłą rzeczy trochę się od siebie oddalaliśmy. Nasza więź
stawała się coraz słabsza. Wtedy nawet jeśli się ze sobą przebywa, to coraz
mniej ma się sobie do powiedzenia.
Moi rodzice odeszli tak, jak chcieli. Szybko. Tata bardzo szybko. Nie
chorował, tylko czuł się słabo. W  pewnym momencie wstanie z  fotela
oznaczało dla niego mękę. Aż w  końcu z  dnia na dzień zmarł, jak gdyby
nigdy nic. Byłem wtedy na zgrupowaniu z kadrą narodową w Cetniewie.
Zadzwonił brat:
– Słuchaj, tata się słabo czuje. Dasz radę go odwiedzić? – spytał.
Ustaliłem ze Zbyszkiem i Staszkiem, trenerami reprezentacji, że ulotnię
się ze zgrupowania na jeden dzień. Jak byłem w drodze, to brat zadzwonił
jeszcze, że tym razem z tatą jest naprawdę źle. Kiedy dojechałem, to był już
w  szpitalu i  właśnie umierał. Poczekał jeszcze, jakby na mnie, a  jak się
zjawiłem, to po chwili odszedł na zawsze. Mama zmarła osiem lat później.
Zawsze się modliła, żeby umrzeć szybko i byle nie zimą. Nie chciała zimą,
bo bała się, że ludzie na pogrzeb nie przyjdą. Udało jej się połowicznie.
Zmarła nagle, bez cierpienia, ale 19 stycznia, w  środku zimy, w  dniu
imienin mojego brata.
Mam podobnie jak oni. Nie boję się śmierci ani starości, ale obawiam
się niedołężności i  zależności od drugiej osoby. Tego, że będę czekał, aż
ktoś mi tam dupę podetrze, kaczkę poda, nakarmi, a  ja będę siedział
obśliniony i  uśmiechał się w  podzięce. Tego się boję najbardziej. I  tego
mama z tatą też strasznie się bali.
Po latach widzę, że moimi losami kierują dwie zasady. Pierwsza: lepiej
żyć jeden dzień jak jastrząb niż całe życie jak kurczak. I  druga: nie bierz
życia na serio, bo i tak nie wyjdziesz z niego żywy.
Niedawno umarł mój dobry kolega z  czasów bokserskich. Waga
półciężka. Miał sześćdziesiąt pięć lat. W  jednym klubie boksowaliśmy
i  często ze sobą sparowaliśmy. Przez całe życie był silnym facetem,
wzbudzającym u innych strach i respekt. Gdy odezwały się stare kontuzje
i  stracił siły, robił na mnie bardzo przygnębiające wrażenie. Wcześniej
pięściami zdobywał świat, a później nagle sam zgasł jak świeczka. No więc
tyle znaczy to nasze życie. Nie ma się co za bardzo przywiązywać.
Wierzę w  karmę i  przeznaczenie. I  w  tę świeczkę, która się każdemu
z nas pali. Uważam, że cokolwiek robisz, to jeśli ta świeczka ma się palić,
to będzie. A  jak ma zgasnąć, bo krótki masz lont wyznaczony, to i  tak
zgaśnie. Nie sądzę, by wiele tu zależało od nas samych.
EPILOG
Jurek, nieraz w naszych rozmowach przewijał się wątek samodzielnego
wymierzania sprawiedliwości. Sugerowałeś, że w  przypadku
najbardziej brutalnych przestępców nieraz miałeś ochotę samemu
odebrać im życie.

Tak.

Odstawmy na chwilę moralność. Nie bałbyś się, że cię złapią i  sam


skończysz pod celą?

A  co, nie potrafiłbym wymierzyć sprawiedliwości tak, żeby nie dać się
złapać?

A  nie bałbyś się, że druga strona okaże się cwańsza i  to ty skończysz


w piachu?
To oczywiście możliwe. To jak w  ringu: albo ja go znokautuję, albo on
okaże się szybszy i  to mnie pośle na deski. Pewne jest tylko jedno: albo
jego będą znosili, albo mnie.

A ile razy coś takiego zrobiłeś?

Mówicie o  samodzielnym ukaraniu bandyty w  taki sposób? Nigdy nie


próbowałem.

Ale skrupułów byś nie miał?


A co to są skrupuły, gdy mowa o największych zwyrodnialcach?

Sądzisz, że zabicie człowieka nie siadłoby ci na psychice?

Nie. Ale wchodzimy na grunt, o którym nie chciałbym rozmawiać.

To może porozmawiamy o tym kiedy indziej?

Możemy. Ale nie teraz. Jeszcze za wcześnie.

W filmie Irlandczyk Robert De Niro wciela się w  postać cyngla włoskiej


mafii. W  jednej z  ostatnich scen zjawiają się u  niego oficerowie FBI.
Odwiedzają go w  domu starców. Bohater grany przez De Niro jest już
u kresu życia, porusza się na wózku. Agenci tłumaczą mu, że jego kumple
już nie żyją, więc teraz spokojnie może przyznać im się do wszystkich
starych grzechów.
Przypominamy Jurkowi tę scenę. Lekko się uśmiecha.

–  Jak już będę jeździł na wózku, to zadzwońcie znowu. Pogadamy –


proponuje.
Spis treści
Karta tytułowa
Wstęp
Rozdział 1. Najgorsza decyzja w życiu
Rozdział 2. Wątpliwość
Rozdział 3. Spojrzeć w oczy zabójcy
Rozdział 4. Początki
Rozdział 5. Pokora
Rozdział 6. Barykada
Rozdział 7. Po drugiej stronie
Rozdział 8. Krakowiak
Rozdział 9. Członek mafii
Rozdział 10. Samotność
Rozdział 11. Pierwsza akcja
Rozdział 12. Dolary na Wschód
Rozdział 13. Przypadkowy interes
Rozdział 14. Dwa światy
Rozdział 15. Rodzina
Rozdział 16. Maja
Rozdział 17. Pożegnanie
Epilog
Karta redakcyjna
Projekt okładki
Paweł Panczakiewicz
PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN

Fotografie na okładce
Marek Szczepański

Redaktor prowadzący
Adam Gutkowski

Opieka redakcyjna
Paulina Gwóźdź

Adiustacja
Anastazja Oleśkiewicz

Korekta
Alicja Laskowska
Barbara Wójcik

Copyright © by Mateusz Baczyński, Janusz Schwertner i Jurek „Zwierzak”

© Copyright for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2021

ISBN 978-83-240-6155-6

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl


Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: czytelnicy@znak.com.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com
plik przygotowała Anna Jakubowska

You might also like