Professional Documents
Culture Documents
oryginału
CUCKOO SONG
Aleksandra Kiełczykowska
Projekt okładki
Magdalena Zawadzka / Aureusart
Zdjęcia na okładce
© Mohamad Itani / Arcangel Images
© Fexel / Shutterstock
© Thomas Andreas / Shutterstock
Korekta
Beata Wójcik
Redaktor prowadzący
Anna Brzezińska
Copyright © Frances Hardinge, 2014
First published 2014 by Macmillan Children’s Books an imprint of Pan Macmillan, a division of Macmillan
Publishers International Limited
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarna Owca, 2018
Copyright © for the Polish translation by Krzysztof Mazurek, 2018
Wydanie I
Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem
wodnym (watermark).
Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku.
Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody
właściciela praw jest zabronione.
ISBN 978-83-8015-597-8
Wydawnictwo Czarna Owca Sp. z o.o.
ul. Alzacka 15a, 03-972 Warszawa
www.czarnaowca.pl
Redakcja: tel. 22 616 29 20; e-mail: redakcja@czarnaowca.pl
Dział handlowy: tel. 22 616 29 36; e-mail: handel@czarnaowca.pl
Księgarnia i sklep internetowy: tel. 22 616 12 72; e-mail: sklep@czarnaowca.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.
Dylanowi, mojemu siostrzeńcowi i chrześniakowi.
Obyś zawsze potrafił patrzeć na dziwactwa tego świata
z tym samym niewzruszonym spokojem.
ROZDZIAŁ 1
W jednym kawałku
Strasznie bolała ją głowa. Jakiś dźwięk ocierał się o wnętrze jej umysłu, był jak
pozbawione melodii i rytmu drapanie, przypominał szelest papieru. Ktoś się
zaśmiał, wziął swój śmiech w dłonie, zmiął w wielką, trzeszczącą kulę i wcisnął
jej pod czaszkę. Siedem dni – śmiało się to coś. Siedem dni.
– Przestań – jęknęła. I przestało. Dźwięk ustąpił, nawet słowa, które pojawiły
się w jej głowie, znikły jak chmurka oddechu na zimnym szkle.
– Triss? – rozległ się tuż obok inny głos, brzmiący znacznie donośniej niż jej
własny, głos należący do kobiety. – Triss, kochanie, najdroższa, wszystko jest
w porządku. Jestem przy tobie.
Coś się działo. Dwie dłonie zacisnęły się wokół jej ręki, tworząc dla niej
ciepłe gniazdo.
– Nie pozwól, żeby się ze mnie śmiali – szepnęła. Przełknęła ślinę i okazało
się, że gardło ma spękane i suche jak chrust.
– Nikt się z ciebie nie śmieje, kochanie – odparła kobieta. Jej głos był tak
delikatny i łagodny, że przypominał westchnienie.
Nieco dalej rozległo się zaniepokojone mamrotanie.
– Czy ona ma delirium? Panie doktorze, myślałam, że pan powiedział…
– To tylko przerwany sen. Zobaczymy, jak Tereska będzie się czuła, kiedy się
obudzi.
Tereska. Jestem Teresa. To była prawda, wiedziała o tym, ale teraz miała
wrażenie, że to tylko słowo. Jakby nie wiedziała, co oznacza. Jestem Triss.
To wydawało jej się bardziej naturalne, jak książka, która otwiera się na często
odwiedzanej stronie. Udało jej się nieco otworzyć oczy, choć mrużyła powieki
przed jasnym światłem. Leżała na łóżku, oparta o stertę poduszek. Miała
wrażenie, że jest jej za dużo, że rozpościera się jak przyduszony kamieniami
horyzont, i zdziwiła się, widząc siebie wyciągniętą na łóżku, w normalnych
kształtach, pod kołdrą i kocami.
Obok niej siedziała kobieta i delikatnie trzymała ją za rękę. Jej ciemne włosy
były krótko przycięte i ułożone ciasno w sztywne, błyszczące fale.
Na policzkach miała delikatną warstewkę pudru, który łagodził zmarszczki
w kącikach zmęczonych oczu. Błękitne paciorki z jej naszyjnika chwytały
światło z okna, rzucając mroźne błyski na bladą skórę szyi i podbródka.
Każdy centymetr ciała tej kobiety był boleśnie znajomy, a jednak nieznany,
jak plan na wpół zapomnianego domu. Zdrętwiały umysł Triss jakimś cudem
złapał słowo, które ukazało się nie wiadomo skąd i zawisło w powietrzu.
– Ma… – zaczęła.
– Tak, kochanie, mamusia jest przy tobie.
Mamusia. Mama.
– Mam… Mam… – Tylko tyle udało jej się wykrakać. – Ja… Ja nie… – Triss
umilkła bezradnie w pół słowa. Nie wiedziała, czego nie zrobiła, ale była
przerażona tym, jak wiele tego było.
– Wszystko w porządku, żabciu. – Mama ścisnęła ją lekko za rękę
i uśmiechnęła się łagodnie. – Znów zachorowałaś, to wszystko. Miałaś gorączkę,
więc nie do końca wiedziałaś, co się dzieje. Pamiętasz, co się wczoraj
wydarzyło?
– Nie. – Wczoraj było wielką czarną dziurą. Triss poczuła ukłucie paniki.
Co właściwie miałaby pamiętać?
– Przyszłaś do domu całkowicie przemoczona. Pamiętasz? – Sprężyny łóżka
jęknęły, kiedy na jego skraju usiadł mężczyzna. Miał długą twarz o wyrazistych
rysach, zmarszczone brwi, jak gdyby w skupieniu zastanawiał się nad każdym
słowem, i jasne włosy, które zaczynały już siwieć. Głos miał jednak łagodny
i Triss wiedziała, że mężczyzna patrzy na nią w szczególny, wyjątkowy sposób.
Ojciec. – Sądzimy, że wpadłaś do Grimmera.
Słowo „Grimmer” sprawiło, że Teresa poczuła nagły chłód i drżenie, jak
gdyby ktoś przyciskał jej do szyi skórę żaby.
– Ja… Ja nie pamiętam. – Chciała jak najszybciej uciec od tej myśli.
– Proszę nie naciskać. – U wezgłowia jej łóżka stanął inny mężczyzna, był
starszy, miał obłoczek bezbarwnych włosów kręcących się pół centymetra nad
różową skórą głowy i siwe, krzaczaste brwi, które poruszały się, kiedy mówił.
Żyły na jego starczych dłoniach były nabrzmiałe i powykrzywiane.
– Dzieci zawsze będą się bawić nad wodą. Tak już jest. Bóg jeden wie, ile
razy sam wpadłem do strumienia, kiedy byłem chłopcem. Młoda damo, nieźle
wystraszyłaś rodziców, błąkając się wczoraj wieczorem z rosnącą gorączką, nie
rozpoznając mamy i taty. Mam nadzieję, że teraz nie masz z tym problemu?
Triss zawahała się i ciężko skinęła głową. Poznawała już ich zapachy. Popiół
z fajki i puder na policzkach.
Doktor postukał palcami o wezgłowie łóżka.
– Jak się nazywa miłościwie nam panujący król? – zapytał nagle głośno.
Triss aż podskoczyła i przez chwilę była oszołomiona. Później jednak
posłusznie wpłynęło jej do głowy wspomnienie rytmicznie powtarzanych słów.
Jeden jest władca miłościwie nam panujący, naszym królem jest Jerzy, Jerzy
Piąty…
– Jerzy Piąty – odparła.
– Dobrze. A gdzie teraz jesteśmy?
– To stary kamienny dom w Lower Bentling – odpowiadała Triss z rosnącą
pewnością siebie. – Tam, gdzie jest staw z zimorodkami. – Rozpoznawała
zapach tego miejsca – wilgoć ścian, plus ledwie wyczuwalny odór trzech
pokoleń starych, chorych kotów. – Jesteśmy tu na wakacjach. My… My tu
przyjeżdżamy co roku.
– Ile masz lat?
– Jedenaście.
– A gdzie mieszkasz?
– The Beeches, Luther Square, Ellchester.
– Grzeczna dziewczynka. Tak jest znacznie lepiej. – Uśmiechnął się szeroko
i ciepło, jak gdyby był z niej naprawdę dumny. – Cóż, byłaś bardzo chora, więc
pewnie masz wrażenie, że ktoś napchał ci do głowy waty, prawda? Ale nie
panikuj. W ciągu paru dni dojdziesz do siebie i wszystko przejdzie. Już czujesz
się lepiej, czyż nie?
Triss powoli pokiwała głową. Teraz nie słyszała niepokojącego śmiechu.
Wciąż docierał do niej co prawda delikatny, nieregularny szelest, ale gdy
odwróciła się w kierunku okna, z łatwością ujrzała winowajcę. Szyby dotykała
nisko zwisająca gałąź, ściągana w dół rosnącymi na drzewie zielonymi jabłkami,
a za każdym razem, kiedy poruszał nią wiatr, liście tarły o szkło.
Nierówne plamy światła, które wpadały do pokoju, przesuwały się tu i tam,
rozdarte przez mozaikę liści. Sam pokój był równie zielony. Zielona kapa
na łóżku, zielone ściany, a na nich – małe kremowe diamenciki, zielone
prostokątne obrusiki na czarnych drewnianych stolikach. Nie zapalono jeszcze
gazu, a kule lamp ściennych były matowe i martwe.
Dopiero teraz Triss zdała sobie sprawę, że w pokoju jest jeszcze ktoś, czający
się przy drzwiach. To była inna dziewczynka, młodsza od Triss, a jej ciemne
kędzierzawe włosy sprawiały, że wyglądała niemal jak miniaturowa wersja
matki. Jej oczy były jednak chłodne i patrzyły twardo, jak oczy drozda.
Dziewczynka kurczowo ściskała klamkę drzwi, jak gdyby chciała ją wyrwać,
a jej szczęka nieustannie się poruszała, raz po raz zaciskając zęby.
Mama spojrzała przez ramię, idąc za wzrokiem Triss.
– Popatrz, Penny przyszła zobaczyć, jak się czujesz. Biedna Penny – nie
mogła nic jeść, odkąd zachorowałaś, tak się o ciebie bała. Wejdź, Pen, chodź
i siadaj obok siostry.
– Nie! – wrzasnęła Penny tak nagle, że wszyscy podskoczyli. – Ona udaje!
Nie widzicie? To jest teatr! Żadne z was nie widzi różnicy? – Utkwiła w twarzy
Triss spojrzenie tak twarde, że mogłoby rozłupywać kamienie.
– Pen. – W tonie jej ojca zabrzmiała ostrzegawcza nuta. – Wejdź natychmiast
i…
– Nie! – Pen wyglądała na zdesperowaną. Oczy miała szeroko otwarte, jak
gdyby chciała się na kogoś rzucić, a później gwałtownie wypadła na korytarz.
Od ścian odbijał się echem tupot jej małych stóp.
– Nie idź za nią – powiedział łagodnie ojciec, kiedy mama zaczęła wstawać. –
To „nagradzanie” jej uwagą – pamiętasz, co mówili?
Mama westchnęła ciężko, ale posłusznie usiadła. Zauważyła, że Triss
bezwiednie podniosła ramiona, tak że prawie dotykały jej uszu, i wpatruje się
w drzwi.
– Nie przejmuj się nią – powiedziała łagodnie, ściskając dłoń Triss. – Wiesz,
jaka ona jest.
Rzeczywiście? Czy ja naprawdę wiem, jaka ona jest?
To moja siostra Penny. Pen. Ma dziewięć lat. Miewała zapalenie migdałków.
Jej pierwszy ząb mleczy wypadł, kiedy kogoś gryzła. Miała kiedyś kanarka, ale
zapominała czyścić mu klatkę i ptak zdechł.
Ona kłamie. Kradnie. Wrzeszczy i rzuca przedmiotami. I… Nienawidzi mnie.
Naprawdę mnie nienawidzi. Widzę to w jej oczach. I nie wiem dlaczego.
Przez chwilę matka namawiała Triss, żeby ta pomogła jej wycinać wykrój
sukienki wielkimi nożycami z szylkretowymi uchami, które leżały
w przyborniku do szycia. Matka za każdym razem upierała się, żeby brać go ze
sobą na wakacje. Nożyce powoli cięły mięsisty materiał, jak gdyby znajdowały
cichą satysfakcję w przedzieraniu się przez każdy kolejny centymetr.
Triss od zawsze uwielbiała przypinanie wykrojów do materiału, wycinanie
i krojenie, a później patrzenie, jak kawałki materii, błyszczące od szpilek
i okolone poszarpanymi ściegami, powoli nabierają konkretnych kształtów.
Wykroje były zdobione obrazkami pań w pastelowych kolorach, niektóre miały
na sobie płaszcze i kapelusze w kształcie dzwonów, inne – turbany i długie,
proste suknie. Wszystkie pochylały się leniwie, jak gdyby za chwilę miały
ziewnąć, oczywiście w bardzo elegancki sposób. Wiedziała, że pomaganie
mamie w wykrawaniu i szyciu to święto. Tak było zawsze, kiedy chorowała.
Dziś jednak czuła się głupio i niezręcznie. Ogromne nożyce wydawały jej się
niewiarygodnie ciężkie, palce ześlizgiwały się z uchwytu, miała wrażenie, że
żyją własnym życiem i wyrywają jej się z ręki. Kiedy po raz drugi niemal
poraniła sobie kłykcie, matka zabrała jej nożyce.
– Wciąż nie doszłaś do siebie, kochanie, prawda? Może byś sobie poczytała?
Na stoliku przy łóżku leżały egzemplarze „Sunbeam” i „Golden Penny”
z wyświechtanymi rogami.
Triss jednak nie potrafiła się skupić na migających jej przed oczami
stronicach. Nie chorowała przecież po raz pierwszy, wręcz przeciwnie. Ale teraz
była pewna, że jeszcze nigdy nie przebudziła się z tak dręczącym uczuciem
niepewności.
Co się stało z moimi rękami? Co się stało z moją głową? Chciała to wszystko
z siebie wykrzyczeć. Mamusiu, pomóż mi, proszę, pomóż. Wszystko jest dziwne
i obce, nic nie jest na swoim miejscu, a mój rozum przypomina układankę,
w której brakuje chyba kilku elementów…
Kiedy jednak postanowiła opisać to dziwaczne uczucie, jej umysł
natychmiast odwracał się od tej myśli.
Jeśli powiem rodzicom – pomyślała irracjonalnie – będą się martwić, a to
będzie oznaczało, że sprawa jest poważna. Jeśli jednak nic nie powiem, będą
mi powtarzać, że wszystko jest w porządku, mimo że w rzeczywistości jest
zupełnie inaczej.
– Mamusiu… – Głos Triss był cichutki. Patrzyła na stos leżących na łóżku
powykrawanych kawałków materiału. Wyglądały, jakby były ranne, bezbronne
i opadłe z sił. – Ja… Ze mną wszystko w porządku, prawda? To nie jest nic…
strasznego, że… nie potrafię sobie przypomnieć wszystkiego z wakacji, prawda?
Matka spojrzała na nią uważnie i Triss była zdziwiona błękitem jej oczu, tak
podobnych do szklanych paciorków naszyjnika. Przejrzystych i kruchych. Było
to spojrzenie jasne i przyjazne, ale niewiele trzeba było, aby we wzroku matki
pojawiło się przerażenie.
– Kochanie, jestem pewna, że wszystkie wspomnienia wrócą. Tak powiedział
pan doktor, czyż nie? – Skończyła przypinanie szpilkami szwu, uśmiechnęła się
i wstała. – Słuchaj, mam pomysł. A może byś przejrzała swój pamiętnik? Może
to ci pomoże? – Mama Triss wyciągnęła spod łóżka niewielką walizeczkę
podróżną z wyblakłej czerwonej skóry, w której narożniku widniały litery „TC”,
i położyła ją na kolanach córki.
Prezent urodzinowy. Wiem, że kocham tę walizeczkę i wszędzie ją ze sobą
zabieram. Ale nie mogę sobie przypomnieć, jak się otwiera zamek. Po kilku
próbach jednak zatrzask otworzył się sam.
Wewnątrz było jeszcze więcej rzeczy, które obudziły wspomnienia, więcej
fragmentów, które mówiły jej, że naprawdę jest Triss. Ubrania. Rękawiczki.
Druga para rękawiczek, na wypadek gdyby zrobiło się chłodniej. Egzemplarz
książki z wierszami pod tytułem „Peacock Pie”. Przybornik kosmetyczny,
podobny do tego należącego do jej matki, ale mniejszy, z lusterkiem na wieczku,
bez pudru do twarzy. A pod tymi wszystkimi rzeczami – książeczka oprawiona
w niebieską skórę.
Triss wyjęła pamiętnik, otworzyła go i aż zapiszczała ze zdziwienia. Połowa
stron była wypełniona jej ładnym, kaligraficznym pismem. Wiedziała, że tak
jest. Ktoś jednak wyrwał te strony, zostawiając margines naddartego papieru,
na którym wciąż widniały jakieś zawijasy słów, które zaginęły. Później były już
tylko puste strony. Mama podeszła do niej, usłyszawszy okrzyk zaskoczenia,
i przez kilka sekund wpatrywała się w zniszczony dziennik.
– Nie wierzę – szepnęła w końcu. – Jak można… Ze wszystkich głupich,
złośliwych dowcipów… Nie, tego już za wiele. – Energicznym krokiem wyszła
z pokoju. – Pen? PEN! – Triss usłyszała, że matka wbiega po schodach,
a później szarpie klamką u drzwi.
– Co się dzieje? – usłyszała głos ojca.
– To znowu Pen. Tym razem wyrwała połowę stron z pamiętnika Triss. I nie
chce otworzyć drzwi. Chyba przywaliła je jakimś meblem.
– Jeśli chce się sama uwięzić, niech tak będzie. – Triss usłyszała odpowiedź
ojca. – Wcześniej czy później będzie musiała wyjść i wytłumaczyć się z tego,
co zrobiła. Wie o tym. – Zostało to powiedziane na tyle głośno, że oblężona
strona musiała wszystko usłyszeć.
Mama Triss znowu weszła do pokoju chorej.
– Żabciu, tak mi przykro… No cóż… Może po prostu ukryła gdzieś te kartki
i będziemy mogły je włożyć na miejsce, kiedy je znajdziemy. – Usiadła
na łóżku, westchnęła i zajrzała do walizeczki. – Kochanie… Lepiej sprawdźmy,
czy nic innego nie zginęło.
Okazało się, że brakuje też szczotki do włosów, zrobionej na plaży fotografii
przedstawiającej Triss siedzącą na osiołku i chusteczki, na której z taką radością
i dumą wyszywała swoje imię.
– Przecież wiem, że część z tych rzeczy miałaś wczoraj wieczorem przed
wypadkiem – mruknęła mama. – Pisałaś coś w pamiętniku. Pomagałam
ci czesać włosy. O, Boże. Pen! Nie wiem, dlaczego ona cię tak nęka, kochanie.
Widok powydzieranych stron napełnił Triss tym samym chłodnym, wijącym
się jak robactwo uczuciem w głębi brzucha, które wcześniej nawiedziło ją, kiedy
usłyszała słowo „Grimmer”. Przeraziło ją to, nie wiedziała dlaczego i nie chciała
o tym myśleć. Ale wszystko jest w porządku, mówiła sobie. To tylko Pen, która
zachowuje się głupio i okrutnie.
Triss podejrzewała, że powinna czuć z tego powodu wściekłość, ale prawdę
mówiąc, było coś pocieszającego w tym, że rodzice byli wściekli w jej imieniu.
Miała wrażenie, że chowa się w łupinie kasztana, chroniona przez jej
wewnętrzną, puchową miękkość, a wszystkie kolce wystają na zewnątrz. Był
to – tak szeptały w niej wspomnienia – naturalny bieg rzeczy.
Gdyby teraz pozwoliła sobie na to, żeby opadły jej kąciki ust, jakby zbierało
jej się na płacz, domownicy zebraliby się wokół niej i próbowali wszystko
naprawić… I choć nie chciała tego, poczuła, że jej twarz krzywi się z żalu
i smutku.
– O, Triss! – Mama przytuliła ją do siebie. – A może byś coś zjadła? Jest
trochę zupy grzybowej, takiej jak lubisz, mamy też pieróg z wołowiną. Może
galaretki? Albo gruszki z kompotu?
Uczucie falowania w żołądku spotężniało na samą myśl o jedzeniu i Triss
zdała sobie sprawę, że jest głodna jak wilk. Skinęła głową.
Mama poszła na górę i zastukała do drzwi Pen, próbując zwabić ją na obiad.
Nawet ze swego pokoju Triss słyszała jednak przenikliwe wrzaski siostry.
– …Nie wychodzę… Nieprawda… Wszyscy jesteście głupi…
Mama wróciła na dół z wyrazem lekkiej irytacji na twarzy.
– Cóż, to lekka przesada, nawet jak na Pen. Nigdy nie widziałam, żeby
odmawiała jedzenia. – Spojrzała na Triss i uśmiechnęła się zmęczona. –
Przynajmniej ty nie masz w sobie nic z jej uporu.
Okazało się, że Triss może zjeść więcej niż tylko „troszeczkę”. Kiedy tylko
zobaczyła pierwszy talerz zupy na tacy i chrupiące bułki tuż obok, ręce zaczęły
jej się trząść. To, co działo się wokół niej, przestało się liczyć. Kiedy taca
znalazła się na jej kolanach, nie potrafiła się opanować, rwała bułki
nieopanowanymi ruchami, wszędzie sypały się okruchy, wpychała je do ust,
a tam suchy miękisz chleba toczył się po jej języku i poddawał się
przeżuwającym go zębom. Zupa zniknęła w ciągu kilku sekund, nawet nie
zauważyła, że parzy jej podniebienie. W napadzie szaleństwa rozniosła pieróg,
ziemniaki i marchewki, później od razu połknęła galaretkę, gruszki i spory
kawałek ciasta migdałowego. Dopiero kiedy sięgała po resztę ciasta, matka
chwyciła ją za nadgarstek.
– Triss, Triss! Kochanie, jestem zadowolona, że wrócił ci apetyt, i to tak
szybko po chorobie, ale będzie ci niedobrze!
Triss patrzyła na nią jasnym wzrokiem, była zdumiona tym, co widzi, pokój
dopiero po chwili wrócił do normalnych rozmiarów. Nie było jej niedobrze.
Miała wrażenie, że może zjeść kawał ciasta wielkości hipopotama. Jej dłonie,
pokryte okruchami chleba, wciąż drżały, ale zmusiła się, żeby wytrzeć
je w serwetkę, i splotła palce na kolanach, żeby nie pozwolić im sięgnąć po nic
innego. Kiedy to robiła, ojciec wsunął głowę przez drzwi i złapał spojrzenie
matki.
– Celeste. – Głos miał rozmyślnie spokojny i cichy. – Mogę na słówko? –
Zerknął na Triss i uśmiechnął się do niej czule w przelocie.
Matka przykryła Triss kołdrą, sięgnęła po tacę i wyszła z pokoju, zabierając
ze sobą swoje ciepło, zapewnienie, że wszystko będzie dobrze, i zapach pudru.
Kilka sekund po tym, jak zamknęły się drzwi, Triss poczuła, że wracają skurcze
paniki. Coś w tonie głosu jej ojca budziło niepokój.
Czy mogę na słówko? Na korytarzu, tam, gdzie Triss nas nie usłyszy?
Triss przełknęła ślinę i odsunęła kołdrę, a później podniosła się z łóżka. Nogi
miała sztywne, ale nie tak słabe, jak się spodziewała, podeszła więc na palcach
do drzwi sypialni, po czym delikatnie je uchyliła.
– …a inspektor obiecał rozpytać w miasteczku, na wypadek gdyby ktoś
widział, jak wpada do wody. – Jej ojciec miał głęboki, przyjemny głos, lekko
chropawy, przywodzący na myśl szorstkie zwierzęce futro. – Był przed chwilą,
żeby ze mną porozmawiać. Okazuje się, że kilku miejscowych parobków
przechodziło wczoraj wieczorem w pobliżu łąki. Nie widzieli Triss obok
Grimmera, ale zobaczyli na brzegu dwóch mężczyzn. Niewysokiego w meloniku
i wyższego w szarym płaszczu. A na drodze obok łąki stał zaparkowany
samochód.
– Jaki samochód? – matka spytała przyciszonym głosem kogoś, kto zna już
odpowiedź.
– Duży czarny daimler.
Nastąpiła długa chwila milczenia.
– To nie może być on. – Głos jej matki był teraz wysoki, słowa wypowiadała
pospiesznie, jak gdyby nożyce do cięcia materiału cięły je jedno za drugim. –
Może to tylko zbieg okoliczności. Przecież na świecie jest mnóstwo daimlerów.
– Tutaj? W miasteczku jest tylko kilka samochodów. Kogo byłoby stać
na daimlera…
– Powiedziałeś, że już po wszystkim! – W tonie matki pobrzmiewały
ostrzegawcze dźwięki, jak pogwizdywania czajnika, w którym gotuje się woda.
– Mówiłeś, że zrywasz z nim wszelkie kontakty.
– Powiedziałem, że to ja z nim kończę, a on się o tym dowie, kiedy przeczyta
najświeższe gazety. Ale może on wcale nie skończył ze mną.
ROZDZIAŁ 2
Zgniłe jabłka
Zła choroba
Sześć dni – znów rozległ się śmiech. Sześć dni – rżał i szeleścił jak stara gazeta
w przeciągu. Kiedy Triss się obudziła, słowa stopiły się w jedno i zmieniły
w szept liści ocierających się o okno.
Otworzyła oczy. Coś szorstkiego dotykało jej policzka. Sięgnęła ręką i wyjęła
z włosów suchy liść. Gapiła się na niego przez chwilę. Zaczęła sobie
przypominać wydarzenia poprzedniego wieczoru. Czy naprawdę wyszła przez
okno, pożarła jabłka, nawet te, które spadły na trawę, a później stała nad
brzegiem Grimmera, mając nadzieję, że staw do niej przemówi? Przeglądała
wspomnienia z niedowierzaniem, jak gospodarz domu, który patrzy na śmieci
rozrzucone nocą przez lisy.
Znalazła we włosach jeszcze więcej suchych liści, więc szybko
je powyjmowała i wyrzuciła przez okno. Zabłocone stopy wytarła do czysta
chusteczką. Koszula nocna była brudna i poplamiona trawą, ale może uda się ją
wcisnąć do prania, zanim ktoś zauważy.
Nikt mnie nie widział. Nikt nie wie, co zrobiłam. A jeżeli nikomu nie powiem,
to tak, jakby się to w ogóle nie wydarzyło. I drugi raz tego nie zrobię – dzisiaj
rano czuję się lepiej. Ubiorę się i zejdę na śniadanie, i wszyscy powiedzą, że
dzisiaj wyglądam znacznie zdrowiej… I dzięki temu to będzie prawda.
Rzeczywiście, kiedy zeszła po skrzypiących schodach na dół, w głosie mamy
usłyszała ulgę i radość.
– Triss! Wstałaś! Jak dobrze, że poczułaś się lepiej…
Głód w końcu przerwał oblężenie Pen. Odsunęła krzesło możliwie najdalej
od rodziny i siedziała z głową pochyloną nad talerzem. Przeżuwała posiłek
z humorem skazańca.
Wcześniej przyniesiono świeże jajka z farmy, ugotowano je, a teraz siedziały,
cętkowane, w kieliszkach obok uchwytów na tosty. Stado wilków, które przejęło
władzę nad żołądkiem Triss, wciąż wyło o jedzenie, ale dziewczynie udało się
jeść powoli i spokojnie i przestać, kiedy skończyła swoją porcję.
No właśnie. Widzisz? Dzisiaj czuję się lepiej.
Po śniadaniu mieli jechać do domu. Wszystko będzie dobrze, kiedy tylko
wrócą do domu.
Kiedy Triss znów znalazła się w swoim pokoju, szybko spakowała wszystkie
rzeczy do małej czerwonej walizeczki i w końcu pochyliła się, żeby podnieść
swoją lalkę imieniem Angelina. Angelina była śliczną niemiecką lalką wielkości
niemowlęcia. Jej jasna skóra nie błyszczała jak porcelana – miała matowy
połysk prawdziwej skóry. Lalka miała starannie pomalowane rzęsy i łagodnie
wykrojone łuki brwi. Uszminkowane usta rozchylały się, ukazując maleńkie
białe zęby. Jasnokasztanowe loki przypominały włosy Triss, lalka miała na sobie
zielono-białą sukienkę w liście winorośli. Umysł Triss wykonał dziwaczny
zwrot, więc dziewczyna przyglądała się swoim rzeczom tak, jak mógłby to robić
ktoś obcy. Nagle nieznana myśl wślizgnęła się nieproszona do jej głowy. To jest
tak, jakbym wciąż miała sześć lat. Jakby Sebastian zginął zaledwie wczoraj.
Spojrzała na Angelinę, czując nieprzyjemne poruszenie w żołądku, jakby wił
się tam robaczek wstydu i niepewności.
– Co ty tu w ogóle robisz? – spytała pod nosem. – Mam jedenaście lat. Po co
wciąż wożę ze sobą lalkę?
I kiedy te słowa jeszcze wisiały w powietrzu, lalka poruszyła się w jej rękach.
Nagle zamrugała pięknymi, zielono-szarymi szklanymi oczami. Powoli
przesuwały się, dopóki jej spojrzenie nie zatrzymało się na twarzy Triss. Wtedy
maleńkie usteczka lalki otworzyły się, żeby przemówić.
– Co ty tu robisz? – było to echo słów Triss, wypowiedzianych tonem obrazy
i zdziwienia, głosem tak zimnym i muzykalnym jak brzęczenie blaszanych
kubków. – Co ty sobie wyobrażasz? To jest moja rodzina.
Triss wypuściła oddech z płuc. Całe jej ciało było zamarznięte,
w przeciwnym razie lalka niewątpliwie upadłaby na ziemię. To sztuczka,
szeptała szaleńczo. To na pewno sprawka Pen. Poczuła, jak Angelina podciąga
się nieco, po czym wysuwa głowę i przygląda się jej uważnie. Nagle lalka
otrząsnęła się i zadrżała. Otworzyła usta i zaczęła wydawać z siebie niskie,
dziwaczne kwilenie, pełne lęku i przerażenia.
– Nie – jęczała, po czym zaczęła się rzucać, a jej głos zamienił się w wycie. –
Nie masz racji! Nie dotykaj mnie! Pomocy! Na pomoc! Weźcie ją ode mnie! –
Rzuciła się na nią z małymi porcelanowymi piąstkami, wrzask unosił się pod
sufit jedną dziwaczną nutą, która nie ustawała, jak dźwięk syreny strażackiej.
Triss zobaczyła przez okno, że przerażone jaskółki wylatują pospiesznie
z gniazd pod okapem domu, a tynk lekko pęka, w powietrzu uniosła się chmurka
pyłu. Szczęka lalki opuściła się jeszcze niżej, jej wrzask rozrywał uszy. Triss
była pewna, że wszyscy w domu i poza nim zatrzymali się w pół kroku,
zdziwieni.
– Przestań! Przestań! – Potrząsała lalką, ale to nic nie dawało. – Proszę! –
W panice próbowała stłumić krzyk węzłem wełnianego szala – bez efektu.
W końcu w akcie desperacji Triss rzuciła lalką na drugą stronę pokoju
najmocniej, jak umiała. Angelina uderzyła głową o ścianę, rozległ się dźwięk
przypominający wystrzał i wrzask się urwał. W powietrzu zawisła mrożąca krew
w żyłach cisza.
Triss podeszła do Angeliny. Serce biło jej głośno, jak policjant uderzający
pięścią w drzwi przestępcy. Odwróciła lalkę stopą. Twarz Angeliny pękła na pół.
Jej usta wciąż były otwarte, podobnie jak oczy.
Triss rzuciła się na kolana.
– Przepraszam – szeptała bez sensu. – Ja… Ja nie chciałam…
Pewnie zaraz ją znajdą, klęczącą nad Angeliną jak nad trupem. Panikując,
wyjęła kilka polan z kosza obok kominka i wcisnęła zepsutą lalkę na samo dno,
po czym ułożyła na niej stos drewna. Może nikt nie zauważy, co się stało.
Drzwi otworzyły się niespodziewanie, kiedy Triss wstawała na równe nogi.
Odwróciła się na piętach z poczuciem winy, czuła suchość w ustach. Ktoś
przyszedł, żeby zobaczyć, skąd bierze się ten okropny wrzask. Oczywiście, że
tak. Jakże ona teraz to wszystko wyjaśni?
– Jesteś prawie gotowa? – Jej ojciec miał na sobie płaszcz i rękawiczki
do jazdy autem. Triss w milczeniu skinęła głową. Spojrzał w kierunku okna. –
Ptaki dzisiaj strasznie hałasują, prawda?
Pierwszą rzeczą, którą zauważał każdy, kto zbliżał się do Ellchester, były Trzy
Panny. Najbardziej imponujący z trzech mostów spinał całą szerokość
rozlewiska rzeki Ell jednym eleganckim pociągnięciem łagodnego łuku.
Piaskowozłota farba widoczna była z odległości kilkunastu kilometrów na tle
połyskującego błękitu wody. Drugi most wycinał wysoką linię ponad samym
miastem, wspierany na trzech z ośmiu wzgórz Ellchester, z których jedno było
teraz zwieńczone budynkiem w kształcie piramidy z ciemnoróżowego kamienia
– była to stacja kolejowa, której budowa zbliżała się do końca.
Ostatni łączył się z rosnącym zboczem doliny po drugiej stronie. Między
mostami pociągnięto nowo wybudowaną linię kolejową.
Wszyscy byli zgodni, że zanim zbudowano trzy mosty, Ellchester „schodziło
na psy”, co miało chyba oznaczać, iż zapadało się jak zamek z piasku
na deszczu.
Wtedy Piers Crescent zaproponował swój plan budowy i wykazał, że pomimo
szerokiego ujścia rzeki do morza i dziwacznych wzgórz istnieje możliwość
sprowadzenia do Ellchester kolei. Mosty nazwano „cudem inżynierii”. Zmieniły
wszystko i sprowadziły pieniądze do miasta, a nazwisko ich projektanta zyskało
niebywałą popularność w Ellchester.
Triss, patrząc na Trzy Panny, wyłaniające się teraz przed jej oczami, zawsze
czuła przypływ dumy. Kiedy samochód skręcił na szeroką szosę biegnącą
wzdłuż połyskującego nurtu rzeki Ell w kierunku przycupniętego między
wzgórzami, pokrytego szarą dachówką miasteczka, wysunęła głowę do przodu
i pochyliła się, żeby zobaczyć łuk mostu na rzece. Dzisiaj jednak za falą ciepła
podążał gorzki posmak, kiedy przypomniała sobie podsłuchaną rozmowę
i artykuł w gazecie. Jeżeli ktoś rzeczywiście próbował ojca przestraszyć, to czy
miało to jakiś związek z jego pracą?
Kiedy Triss weszła do domu, wcale nie poczuła ulgi. Spodziewała się, że
wszystko wróci na swoje miejsce, gdy tylko się tu znajdzie. Stojak na kapelusze,
wywoskowany parkiet i chińska tapeta w słomkowym kolorze były dobrze znane
– albo czuła, że powinny być dobrze znane – ale poszczególne elementy nie
ułożyły się jak w ulubionej układance.
– No tak, czyja to sprawka? – Mama Triss wskazała palcem na ślad brudu
i drobinki ziemi na gładkiej, czystej podłodze. – Która z was zapomniała
wytrzeć nogi? Pen?
– Dlaczego na mnie patrzysz, mamo? – wybuchła Pen. Wściekłe spojrzenie
rzuciła jednak na Triss, a nie na matkę. – Dlaczego wszyscy myślą, że to zawsze
ja? – Ruszyła, tupiąc, po schodach, a po chwili słychać było zatrzaskujące się
z siłą grzmotu drzwi do jej pokoju.
Matka westchnęła.
– Bo to zawsze ty, Pen – mruknęła zmęczona, szczypiąc palcami czubek nosa.
– Margaret zajmie się jutro podłogami – powiedział jej mąż, kładąc dłoń
na ramieniu żony w uspokajającym geście. Margaret była „kobietą
do sprzątania”, przychodziła do Crescentów co rano na kilka godzin.
– No tak. Muszę uprzedzić Margaret, że wróciliśmy wcześniej – powiedziała
matka wyczerpanym głosem. – I znaleźć kucharkę, i powiedzieć jej, że jesteśmy
jednak w domu i że będziemy jej potrzebować. Mówiłam, że może wziąć kilka
dni wolnego, kiedy nas nie będzie. Jeśli pojechała odwiedzić siostrę
w Chesterfield, nie wiem, co zrobimy. Muszę sprawdzić, czy ta dziewczyna,
Donovan, się wyprowadziła i wysłać listy do agencji rekrutacyjnych, poszukać
nowej guwernantki. Jeżeli nie odezwę się do rzeźnika i piekarza, jutro nie będzie
dostawy jedzenia.
Triss coś się przypomniało. „Ta Donovan” to była panna Donovan, ostatnia
guwernantka córek Crescentów, którą właśnie odprawiono za to, że była
„trzpiotką”. Poprzednie guwernantki otrzymywały od matki Triss
wypowiedzenie z powodu „bezczelności”, za to, że były „zbyt pewne siebie” lub
za to, że zabierały dziewczynki do muzeów lub parków, gdzie Triss mogła
złapać przeziębienie. Triss nie martwiła się już guwernantkami. Jeżeli pozwalała
sobie na to, żeby je polubić albo przejmować się tym, czego uczą na lekcjach,
później musiała swoje odcierpieć, kiedy odchodziły.
– Celeste – mruknął ojciec Triss cichym, ale zdecydowanym głosem. –
Zobacz najpierw, czy przyszły jakieś listy, kiedy nas nie było.
Mama Triss rzuciła zdziwione spojrzenie w kierunku pustego kosza,
w którym trzymano korespondencję, a później w jej błękitnych, wiosennych
oczach zaświtało zrozumienie. Oblizała wargi, po czym zwróciła się do Triss
z ciepłym, łagodnym uśmiechem.
– Kochanie, może byś pobiegła na górę i rozpakowała swoje rzeczy, a później
na chwilę się położyła?
Prawdziwy obraz uległości – Triss skinęła głową i ruszyła ku schodom. Kiedy
jednak weszła na półpiętro i straciła rodziców z oczu, zatrzymała się. Znowu
to samo. W powietrzu wisiała rozmowa, która miała się odbyć za jej plecami.
Zagryzła wargę, otworzyła najbliższe drzwi, a później znów przymknęła
je tak, że wydawało się, iż schowała się w swoim pokoju. Oparła się o ścianę
i czekała. Po chwili nagrodził ją szmer głosów.
– Piers, masz na myśli te listy? Myślałam, że ustaliliśmy, że nie będziemy już
czytać niczego, co przyśle ten człowiek.
– Wiem, ale teraz musimy zrozumieć, czy to właśnie on zaatakował Triss.
Jeżeli próbuje mnie zastraszyć, to być może znajdziemy list bezpośrednio
od niego, a nie to, co zwykle. Jeżeli napisał do nas z żądaniami albo groźbami,
będziemy przynajmniej wiedzieć.
Słysząc kroki na schodach, Triss odwróciła się, żeby rzucić się do ucieczki,
i poczuła panikę wsiąkającą w jej duszę jak zimna woda w skarpetki.
Który pokój jest mój?
Nie było jednak czasu do stracenia. Triss jednym ruchem otworzyła
najbliższe drzwi i wślizgnęła się do środka.
Pokój za drzwiami był pogrążony w mroku, oświetlały go jedynie słabe
promienie słońca przenikające przez grube bursztynowe story. Powietrze
pachniało zmęczeniem, jak stare ubrania zapakowane na specjalną okazję, która
nigdy nie nadeszła.
Triss wstrzymała oddech i przycisnęła ucho do drzwi. Na zewnątrz słyszała
kroki, długie kroki na półpiętrze, ciężkie, które łatwo było rozpoznać – to szedł
jej ojciec. Wkrótce usłyszała przytłumione dźwięki rozmowy telefonicznej
dobiegające z jego gabinetu. Telefon był świeżym nabytkiem, wciąż zaskakiwał
nowością i uporczywym dźwiękiem dzwonka. Niekiedy wydawało się, że ojciec
Triss czuje, iż musi go pokonać siłą swojej osobowości, na wypadek gdyby
telefon miał własny umysł i duszę i chciał przejąć kontrolę nad domem.
Triss poczuła ulgę. Nie usłyszał mnie. Ale gdzie jestem? To nie mój pokój. Jest
za duży na mój pokój.
Jej oczy powoli przyzwyczajały się do mroku i nagle zaniepokojona zdała
sobie sprawę, że zmyliła drogę. No nie – nie tutaj! Nie powinnam tu wchodzić!
Oczywiście znała ten pokój. Nic się w nim nie zmieniło, odkąd widziała
go po raz ostatni. Niczego nie przesuwano. Na łóżku czysta pościel. Porysowaną
powierzchnię biurka odkurzono i wypolerowano. Luneta stała w kącie, smutna
i opuszczona, jej złożony trójnóg przypominał nogi nieżywej komarnicy.
Na górnej półce stały książki na temat wypraw arktycznych, astronomii
i myśliwców, a na końcu – kilka żółtozielonych powieści detektywistycznych
w pomiętych okładkach. Niżej pieczołowicie ustawiono szereg fotografii.
Przedstawiony na nich chłopak stawał się młodzieńcem, potem mężczyzną,
na ostatnim zdjęciu miał na sobie mundur wojskowy i wyglądał jak ktoś, kto
czeka, by zadać bardzo ważne pytanie.
Sebastian.
Od czasu do czasu wpuszczano tu Triss, żeby sobie popatrzyła, jak gdyby
mieszkał tu jakiś chory krewny. Wchodzenie bez pozwolenia było najgorszym
występkiem, niemalże świętokradztwem.
Triss wiedziała, że powinna natychmiast wyjść, ale ogarnęła ją pełna
poczucia winy fascynacja. Weszła głębiej do pokoju.
W sypialni panował kościelny nastrój. Było jasne, że masz do czynienia
ze świętym miejscem pełnym reguł, które nietrudno złamać. Sebastian był jak
kościół, a wszyscy w milczeniu zdawali sobie sprawę, co i kiedy mają czuć.
Będziemy teraz rozmyślać o miłosierdziu. Będziemy mieć litość dla
biednych. Będziemy przebaczać naszym wrogom.
Wszyscy bardzo kochaliśmy Sebastiana. Wszyscy jesteśmy bardzo smutni, że
odszedł. Wspominamy go codziennie.
Ale czy ja też?
Triss przesunęła ciekawskim czubkiem palca po szkle, w które oprawiono
zdjęcie młodego mężczyzny w mundurze. Na palcu nie było ani śladu kurzu. Czy
ja go kocham? Czy jestem smutna? Czy ja go pamiętam?
Triss miała silne, ale niezbyt jasne poczucie, że kiedyś było lepiej i wszyscy
byli szczęśliwsi. W jej umyśle Sebastian miał związek z tym dobrem
i szczęściem.
Pamiętała śmiech. Sebastian mówił takie rzeczy, których nikt inny nie miał
śmiałości powiedzieć, i rozśmieszał ją.
Teraz jednak Sebastian był innym, szczególnym bratem, tym, który milczał
podczas rodzinnych rozmów, ale jego nieobecność pozostawiała małe wiry
i wyrwy w tym, co mówili inni.
Gdyby ktoś znalazł tu Triss, nawet ona miałaby kłopoty. Być może
ma specjalne przywileje, bo nieustannie błąka się w pobliżu wrót śmierci, ale
Sebastian przez nie przeszedł, a zatem stał się od niej ważniejszy.
Atmosfera była tak przytłaczająca, że dopiero po sekundzie Triss
zorientowała się, że teraz słyszy na schodach bardzo charakterystyczne, szybkie
kroki matki. Deski na półpiętrze zatrzeszczały i chwilę później Triss
z przerażeniem zdała sobie sprawę, że klamka się porusza.
Matka wchodzi do środka!
Można się było ukryć tylko w jednym miejscu. Triss rzuciła się na podłogę
i wczołgała pod łóżko w tym samym momencie, w którym otworzyły się drzwi.
Ja takich rzeczy nie robię, pomyślała bezradnie Triss, patrząc, jak przed jej
oczami przesuwają się kostki mamy, odziane w jedwabne pończochy, i zapięte
na guziczki buty. Ja nie wślizguję się w różne miejsca, żeby się chować
i szpiegować. A jednak przycupnęła cicho jak myszka i patrzyła, jak jej mama
zapala gaz, siada przy biurku i otwiera szufladę.
Wyglądając spod ozdobionej frędzlami kapy, Triss widziała, jak matka
ostrożnie uchyla szufladę biurka. Szczelina natychmiast ożyła zwitkami papieru,
jak gdyby wciśnięto tam siłą stertę kopert i wszystkie chciały teraz pospiesznie
uciec. Usta matki zacisnęły się, jej ręka nerwowo zadrżała. Po kilku sekundach
kobieta zacisnęła szczęki, wyrwała jedną kopertę z szuflady i rozdarła ją.
Twarz matki nie wyrażała żadnych emocji, lecz Triss miała wrażenie, że
zachowanie pokerowej twarzy wymagało od niej ogromnego wysiłku.
Dziewczyna była za daleko, żeby odczytać słowa listu, ale uderzyła ją białość
papieru. Wyglądał na czysty, nieskalany i nowy w pokoju, gdzie nic nie miało
prawa takie być.
Dłonie jej matki drżały. W końcu usłyszała dźwięk zapowiadający
nieszczęście, coś między jęknięciem a szlochem. Matka wcisnęła list i kopertę
z powrotem do szuflady, a potem przekręciła kluczyk.
Listy. Biurko Sebastiana było pełne świeżo przesłanych listów. Matka
przyszła zobaczyć, czy nie pojawiły się jakieś nowe. Ale dlaczego w biurku
Sebastiana? Kto by je tam wkładał? I jak dostawały się do domu i ukradkiem
wsuwały do zamkniętej szuflady?
Ta scena była jak ze snu, nonsensowna, ale nasycona niesamowitością
i niedopowiedzeniem, jak gdyby coś, co Triss dobrze znała, zamieniło się
ni stąd, ni zowąd w rzecz zupełnie obcą. I nagle wydało jej się, że cały świat
cierpi na złą chorobę.
ROZDZIAŁ 4
Wojna
Było w tym coś strasznego. Triss nie wiedziała, co zrobić, kiedy usłyszała łkanie
matki.
Poczuła ulgę, kiedy mama w końcu pociągnęła nosem i zaczęła doprowadzać
się do porządku, starannie ocierając łzy z policzków, tak by nie rozmazać
makijażu. Zamknęła szufladę i włożyła klucz do kieszeni, później wstała
i wyszła z pokoju, zamykając ostrożnie drzwi, jak gdyby w pustym łóżku spał
inwalida.
Triss leżała bez ruchu, wsłuchując się w oddalające się kroki.
Zatrzasnęły się jakieś odległe drzwi i dobiegł zza nich cichy pomruk głosów.
W końcu Triss odważyła się wyczołgać spod łóżka. Kusiła ją zamknięta
szuflada. Bez wielkiej nadziei pociągnęła delikatnie za rączkę, ale szuflada ani
drgnęła.
Wzięła głęboki oddech, cichutko otworzyła drzwi, wyślizgnęła się
na korytarz i zamknęła je za sobą. Półpiętro było puste i Triss modliła się
bezgłośnie, przechodząc do drzwi naprzeciwko.
Proszę, niech tym razem to będą te właściwe… Ku jej uldze drzwi otworzyły
się, ukazując mały pokoik, który natychmiast rozpoznała. Kapa na łóżko
pozszywana z kawałków materiału, książka o wróżce na stoliku przy łóżku.
Tapeta w pierwiosnki… Tak, to jest jej pokój. Pachniał lekko tranem i suchymi
kwiatami z szuflad. Stara plama po kakao w kształcie języka, której nigdy
do końca nie udało się nikomu sprać z dywanu, drapała ją w stopy. To było
dobrze znane odczucie.
Poczuła przypływ ulgi, która po chwili ustąpiła miejsca chłodowi
i niepewności. Nawet tutaj, w swej własnej małej gawrze nie miała poczucia
komfortu ani bezpieczeństwa.
Mama mówiła, że listy są od tego człowieka, od tego, którym się martwię.
Myślą, że na mnie napadł, więc przywieźli mnie pospiesznie do domu, żebym
była bezpieczna. A jeśli pozostawił listy w biurku Sebastiana, to musiał się tam
jakoś dostać.
Dom nie jest bezpieczny. Nie wiadomo, kim on jest, ale potrafi tu wejść.
Szafa z jej ubraniami czaiła się w rogu pokoju. Wyobraźnia Triss natychmiast
wypełniła ją bandą zabójców, szybko okazało się jednak, że nie ma tam nic
oprócz kolekcji nieszkodliwych kreacji.
Dziewczyna, powodowana impulsem, przesunęła palcami po koronkowych
kołnierzykach i bawełnianych sukienkach, próbując przywołać jakieś
wspomnienia. Jej dłoń zatrzymała się na małym kremowym sweterku, z tego
samego wieszaka zwisał słomkowy kapelusik z rondem. Wspomnienia nadeszły,
a za nimi bolesna plątanina uczuć.
Dwa lata temu Triss włożyła ten mundurek z okazji pierwszego dnia w szkole
podstawowej imienia świętej Brygidy. Bardzo jej się tam podobało, ale
to dlatego zachorowała.
Triss nie zauważyła, że przyczyną jej choroby jest szkoła. Wydawało jej się,
że wręcz przeciwnie, czuje się lepiej, jest radośniejsza i szczęśliwsza. Po tym,
jak spędziła większą część życia w domu, wychodzenie codziennie rano
napełniało ją poczuciem niemal bolesnej ekscytacji. Jej rodzice jednak zmienili
się, miała wrażenie, że są nieustannie niezadowoleni. Wszystko było nie takie,
kwaśne, w głębi serca Triss czuła, że to przez nią. Bardzo często przy śniadaniu
dotykali jej czoła, a później postanawiali, że dziewczynka jest zbyt
podekscytowana i powinna zostać w domu. Codziennie zadawali jej wiele pytań
o szkołę i stwierdzali, że nauczycielki nie wypełniają swoich obowiązków.
Pewnego dnia Triss przyłapano na tym, że rozmawia podczas lekcji,
i zatrzymano ją po szkole. Zaledwie na dziesięć minut, ale jej rodzice i tak byli
wściekli. Po serii gorzkich oskarżeń Crescentowie zabrali obie córki ze szkoły.
Triss błagała ojca, żeby pozwolił jej zostać, co jeszcze bardziej go poruszyło.
Robił to wszystko dla niej. Bronił jej. Dlaczego ona tego nie docenia?
Godzinami płakała, aż zaczął ją boleć żołądek, a głowa pękała. Później
oczywiście zdała sobie sprawę, że musi być chora i że jej rodzice mieli
od początku do końca rację.
Świadomość, że mundurek przestał już na nią pasować, wypełniła Triss
nagłym żalem, tęsknotą i poczuciem winy. W momencie kiedy zamykała drzwi
do szafy, wydało jej się, że zobaczyła kątem oka jakiś ruch. Rozejrzała się
po pokoju, zmysły miała napięte jak struny.
Wszystko wokół niej było nieruchome, ale ktoś odpowiedział na jej
spojrzenie. Z komody i stołu stojącego pod ścianą patrzyły na nią szmaciane
lalki, które uszyła dla niej mama, francuska laleczka bèbè o wiśniowych ustach
i chińska balerina, którą ojciec podarował jej po pierwszej poważnej gorączce
niemal w nagrodę. Każdego innego dnia ich obecność byłaby pocieszająca, ale
teraz Triss, patrząc na nie, mogła myśleć tylko o roztrzaskanej buzi Angeliny.
Były nieruchomymi, miękkimi, głupimi zwitkami materiału i porcelany.
A może były całe zesztywniałe, bo przyglądały jej się i czekały, aż się odwróci,
żeby znów mogły się poruszyć…
Przestańcie na mnie patrzeć.
Nie potrafiła znieść myśli, że każda z nich mogłaby się w nią wgapiać,
wypowiadać dźwięczne jak dzwoneczek słowa porcelanowymi usteczkami albo
zacząć wrzeszczeć. Triss zsunęła się z łóżka i chwyciła w rękę poszwę
na poduszkę. Pospiesznie wsunęła w nią lalki, po czym zawiązała na górze
węzeł. Szukając miejsca, gdzie mogłaby ukryć zawiniątko, otworzyła szufladę
i zamarła, patrząc do środka.
W szufladzie były pamiętniki i dzienniczki, które trzymała tam od lat, każdy
z nich w innej okładce ze skóry albo materiału. Wszystkie leżały pootwierane,
oddarty papier wskazywał powydzierane miejsca. To samo zrobiono
z dzienniczkiem, który zabrała na wakacje.
To wszystko zmieniało. Jeden zniszczony pamiętnik w akcie impulsywnej
złości to coś, na co było stać Pen, gdyby tylko miała szansę. Zniszczenie siedmiu
dzienniczków w dwóch różnych miejscach sugerowało metodę i planowanie.
Czy Pen rzeczywiście była aż tak dobrze zorganizowana?
A może to nie Pen? Może tajemniczy wróg jej ojca był w pokoju Triss
i przeszukiwał jej rzeczy?
– Mamusiu! – To miał być krzyk, ale zmienił się w krakanie, bo w jej głosie
z każdą chwilą było coraz mniej siły. Chwilę później Triss poczuła się
zawstydzona i przestraszona widokiem torturowanych dzienniczków i szybko
zamknęła szufladę, zadowolona, że nikt jej nie usłyszał. Poszwę z lalkami
wrzuciła do szafy i zanurkowała do łóżka. Przez dłuższą chwilę leżała zupełnie
bez ruchu i nasłuchiwała. Ale wokół panowała cisza.
Rodzice Triss byli mili. Zbyt mili. Przedyskutowali z nią wszystko w bawialni,
a później ojciec zadzwonił do lekarza i umówił się z nim na następny dzień. Nie
ma się czym martwić – powiedzieli. Nie zrobiła nic złego. To tylko jakaś głupia
pozostałość choroby, ale zabiorą ją do lekarza i on się tym zajmie.
Była pewna, że lekarz przejrzy wszystko na wskroś. Wystarczy mu jedno
spojrzenie i zorientuje się, jak bardzo jest chora. Że widzi rzeczy, których nie
ma. Że w chorobie zabija swoją lalkę. Jest do tego stopnia chora, że wychodzi
na deszcz i wiatr. Żadna ze strategii, które Triss zdążyła wypróbować, nie
działała. Nie chcę iść do lekarza, nie mam ochoty, będzie mnie od tego bolała
głowa, w jego gabinecie jest dziwny zapach, boję się…
W końcu tym, co kazało jej przestać się wić i próbować urwać z haczyka, był
wyraz twarzy ojca. Malowały się na niej niewidziane wcześniej ból
i opuszczenie. Wydawał się znacznie starszy. Nie mogła znieść myśli, że tata
starzeje się z jej powodu.
– Triss, nie ma czego się bać. – Przyciągnął ją do siebie, posadził na kolanach
i objął ramieniem. Jego marynarka była pełna poważnych ojcowskich zapachów
takich jak aromat tytoniu fajkowego, kremu do włosów i ciepły, skórzany
zapach, który należał tylko do niego. Poczuła się trochę bezpieczniejsza. –
Wszystko będzie dobrze. Będziesz moją dzielną, małą dziewczynką, a ja będę
z ciebie bardzo dumny, tak jak zawsze. Wiem, że jesteś przestraszona
i zdezorientowana, ale nic złego się nie stanie. Ufasz mi, prawda?
Triss tylko skinęła głową, policzek miała przyciśnięty do klapy jego
marynarki. Kiedy wykonała ten gest, wspomnienia dziwnych rozmów, które
podsłuchała, zakłuły ją jak zapomniana drzazga pod skórą. Jej skinienie głową
było kłamstwem. Nie wierzyła mu, nie mogła mu w pełni uwierzyć.
– Jeżeli będziesz bardzo dobra i dzielna, to po wizycie pójdziemy na Marley
Street i kupimy ci nową koszulę nocną. I przy okazji ładną nową sukienkę
na przyjęcia. Chciałabyś?
Triss zawahała się, a później znów skinęła głową. Nowa sukienka oznaczała,
że ojciec wciąż ją kocha i że ona w jego oczach jest wciąż dawną Triss. Takie
sukienki nosi się na przyjęciach, a nie w szpitalu dla psychicznie chorych.
Mama pogładziła córkę po głowie, a Triss z ulgą poczuła, że wracają jej siły
i pewność siebie. Martwili się o nią, ale byli wciąż po jej stronie. Nadal zrobią
wszystko, co w ich mocy, żeby przestały jej drżeć wargi. Poczucie
bezpieczeństwa było jednak ulotne. Pen nie będzie zadowolona z ostatniego
ataku. Wymyśli coś nowego. Triss poczuła wściekłość i siłę gromadzące się
w niej w oczekiwaniu na kolejną bitwę.
* * *
Triss nie mogła zasnąć, bo myśli krążyły jej po głowie, a w szybę stukał deszcz.
Nawet kiedy zanurzała się w sen, był lekki i upstrzony marzeniami. Śniło jej się,
że jest u krawcowej, która bierze miarę, ale kiedy zdjęła sukienkę, żeby
przymierzyć nową, okazało się, że ma pod spodem jeszcze jedną. Pod nią była
kolejna. Ściągała z siebie sukienkę po sukience, stawała się coraz chudsza
i chudsza, aż zdała sobie sprawę, że w końcu nic z niej nie zostanie oprócz stosu
porzuconych ubrań i bezcielesnego wycia.
Ale krawcowa kazała jej zdejmować sukienkę za sukienką i cały czas z niej
szydziła, a jej śmiech był jak szelest liści.
– Pięć – wychrypiała i zadrżała z radości. – Zostało tylko pięć.
Triss przebudziła się i usiadła. Jej serce biło w przerażeniu, dopóki nie
zorientowała się, gdzie jest i nie upewniła się, że jej nogi i ręce nie są zrobione
z materiału.
– Dziewczęta! Śniadanie! – Słysząc głos mamy, Triss otrząsnęła się ze snu,
wygramoliła z łóżka i szybko ubrała. Kiedy przeciągała szczotką po włosach,
jakieś małe brązowe fragmenty nie wiadomo czego spadły jej z głowy. Triss,
ogarnięta nagłym przeczuciem, zajrzała do lustra na swojej małej toaletce.
Drżącymi palcami wyplątała z włosów pomarszczony kształt. Był to suchy liść.
– Ale… Ale ja wczoraj w nocy nigdzie nie wychodziłam! – wykrzyknęła
bezradnie. – Nie tym razem! Nigdzie nie byłam! Nigdzie! To… To jest…
Nieuczciwe! – Jej wzrok zaszedł mgłą i poczuła kłucie pod powiekami, ale łzy
nie przychodziły. Mruganie było coraz trudniejsze i sprawiało ból.
Nie mogłam wyjść wczoraj wieczorem, pamiętałabym o tym… A może?
Na jej koszuli nocnej nie było żadnych śladów, ale kiedy Triss przyjrzała się
podłodze, znalazła źdźbła siana i małe okruchy czegoś, co wyglądało jak
wysuszone błoto. Może to nic nie znaczy. Może przyniosła je na butach dzień
wcześniej. Kiedy spróbowała otworzyć okno w swoim pokoju, nie chciało się
odemknąć, a gdy wreszcie się udało, posypała się farba, co wskazywało na to, że
od dawna nikt go nie otwierał.
Przez chwilę przyglądała się liściom na drzewach w parku, podrygującym
pod naporem deszczu. Na dole, na ciemnym, gładkim chodniku widziała
maleńkie, blade przebłyski, kiedy niewidzialne krople uderzały w kamienne
płyty.
Całą noc padało. Słyszałam stukanie deszczu o szybę. Nie mogłam spać.
Gdybym wychodziła, włosy i koszulę nocną miałabym wilgotne. A na podłodze
byłoby mokre błoto, nie suche. Jej umysł walczył i odpychał obraz jej samej
wyskakującej przez okno i przedzierającej się przez ogród, wysysającej szpik
kostny i przeglądającej kosze na śmieci, jak wygłodzony kot. Teraz przed
oczami jej wyobraźni stanął kolejny obraz – obraz Pen zakradającej się do jej
pokoju z garściami zeschłego błota i starych liści po to, by rozrzucić je po
podłodze i wetknąć Triss we włosy.
Naprawdę byłaby do tego zdolna?
Pen mnie nienawidzi. Cieszyłaby się, gdybym zbiegła teraz po schodach,
łkając, że znalazłam we włosach suche liście. Ona chce, żebym wyglądała
na szaloną, żeby mnie odesłali i zamknęli za kratami. Wtedy będzie miała
rodziców tylko dla siebie. Zrobi wszystko, żeby do tego doprowadzić.
Ale ja nie pozwolę jej się mnie pozbyć. Nie pozwolę jej wygrać. Pojadę
do tego doktora i posłucham go – zrobię to, co powie, a potem pokażę
im wszystkim, że dzięki temu czuję się lepiej. I nie pozwolę, żeby dostrzegli, że się
boję.
Triss uważnie wyczesała włosy, sprzątnęła błoto z podłogi i zeszła
po schodach z udawanym spokojem. Będzie musiała stanąć do bitwy.
Późnym popołudniem ojciec Triss zawiózł ją do miasta, deszcz dudnił
o brezent dachu samochodu. Za każdym razem, kiedy przystawali
na skrzyżowaniu, czekając, aż kierujący ruchem policjant przepuści ich gestem
ręki, mała grupka dzieciaków w ubraniach odziedziczonych po starszych
braciach i siostrach zbierała się na chodniku i gapiła na sunbeama.
Triss siedziała bez ruchu, spokojnie, jak gdyby ich nie zauważała, wpatrywała
się w dal, podczas gdy krople deszczu perliły się na szybie. Było to coś,
co zawsze lubiła – poczucie, że inne dzieci zastanawiają się, któż może jechać
w tak wspaniałym samochodzie. Pokryte parą szkło między nimi było jak
magiczne okno do innego świata, jak ekran kinowy. Dla tych malców mogłaby
być nawet księżniczką albo gwiazdą filmową.
Dzisiaj jednak nie czuła się tak cudowna, nie chciała być nikim szczególnym
ani tajemniczym. Była mała i zagubiona, a świat na zewnątrz wydawał się
chaotyczny, niepokojący, jak ze snu. Rowery dzwoniły, przewijały się, jak nitka
w materiale, pośród większych uczestników ruchu, ich opony rysowały linie
na mokrej drodze. Dorożki przechylały się na lewo i prawo, a końskie boki
świeciły jak polakierowane. Tramwaje dzwoniły i dudniły, jadąc
po błyszczących torach, a twarze ludzi stłoczonych wewnątrz były ponure i bez
uśmiechu.
Ellchester to miasto mostów, zawsze tak było, nawet przed wybudowaniem
Trzech Panien. Wymagało tego położenie miasta na wzgórzach, tak więc
budowano mosty, aby szosy mogły spokojnie płynąć od szczytu do szczytu.
Te położone najniżej wiły się między starymi łukowatymi mostami
w starożytnych ścianach spęczniałych jak rosnące ciasto, a nad nimi rozciągały
się odważnie zarysowane wiktoriańskie mosty ozdobione herbem miasta.
Podczas jazdy zawsze patrzyło się w górę lub w dół na inne drogi krzyżujące się
jedna pod drugą. Dziś każdy łuk był ozdobiony srebrną kurtyną spadających
kropel.
Gabinet doktora Mellowsa znajdował się przy stromej uliczce w północnej
części miasta, pełnej wysokich domów z mulistobrązowej cegły. Ojciec Triss
ostrożnie zaparkował, odwracając duże koła tak, by opierały się o krawężnik,
i mocno pociągnął za hamulec.
Hol i poczekalnia były w kolorze różowych i zielonych pigułek – pachniały
czystością. Recepcjonistka z opadającymi na oczy lokami pamiętała Triss
i uśmiechnęła się do niej szeroko.
– Tak, doktor Mellows czeka na państwa. Chcielibyście od razu do niego
pójść?
– Najpierw chciałbym porozmawiać z nim na osobności, jeżeli to nie kłopot –
wtrącił szybko ojciec Triss.
Triss, która czuła się coraz bardziej chora, zostawiono w poczekalni.
Pięć minut później ojciec wyszedł z gabinetu, posłał córce swój szczególny
uśmiech i pogładził ją po głowie.
– Doktor Mellows czeka na ciebie.
Triss wprowadzono do gabinetu lekarskiego. Doktor Mellows siedział przy
biurku. Był bladym, wysokim mężczyzną tuż po pięćdziesiątce, miał łagodny,
dudniący głos, który wydawał się wychodzić gdzieś spod żeber. Triss przez
te wszystkie lata widywała go tak często, że był dla niej niczym dodatkowy
wujek, którego wyciągano na specjalne okazje.
– Proszę, proszę bardzo. Jak się ma moja mała bohaterka? Jak się ma mój
mały żołnierzyk? – Zazwyczaj tak właśnie się z nią witał. W jego spojrzeniu
mieszały się ze sobą wesołe błyski i lekarska ciekawość. Nowością były za to
trzy duże książki na biurku, jedna z nich otwarta.
– No, nie bądź taka przestraszona! Dzisiaj nie będzie ani pigułek, ani igieł.
Nic, czego się boisz. Tylko trochę porozmawiamy. Siadaj.
Triss usiadła w wygodnym krześle po drugiej stronie biurka, jej wzrok
przemknął po książkach leżących przed lekarzem. Tytuł jednej z nich, który
wyczytała na grzbiecie, brzmiał Studium histerii. Otwarta książka miała na górze
każdej strony napisane „Ego i Id”.
– Słyszałem, że miałaś straszną gorączkę. Jak się teraz czujesz?
– Znacznie lepiej. – Triss starała się nadać swojemu głosowi radosną barwę.
– Ale… Nie całkiem lepiej? Niektóre rzeczy wciąż jeszcze nie są takie, jak
powinny, prawda? – Doktor Mellows przyglądał się jej spokojnie, nie mrugając
oczami, kciukiem dotykał rogu strony. – Może mi o tym opowiesz?
Triss opowiedziała mu zatem wszystko. Powiedziała, że czuje się świetnie,
ale doskwiera jej znacznie większy głód niż zazwyczaj. Powiedziała, że myśli, iż
we śnie mogła wyjść z domu, w którym była na wakacjach, i to ją trochę
przestraszyło. Kiedy zapytał, czy jest jeszcze coś, co ją niepokoi, przez chwilę
siedziała w milczeniu z głową przechyloną na bok, jak gdyby starała się sobie
coś przypomnieć, a później beztrosko pokręciła głową.
Kiedy doktor Mellows zapytał ją o to, że twierdziła, iż Penny poprzedniego
dnia rozmawiała przez telefon, Triss zmarszczyła brwi.
– Ale pan doktor… Nie wścieknie się na Pen, dobrze? Tylko… Myślę, że
to był jakiś… Dowcip. Uważam, że chyba udawała, że rozmawia przez telefon,
żebym ja o tym opowiedziała i wyszła na głuptasa. Ona… Czasami robi takie
rzeczy. Ale nic pan nie powie, dobrze? Nie chcę, żeby miała kłopoty.
Przygryzła wargi i spojrzała na doktora. Nie miała wątpliwości, jak ją
postrzega. Dzielna ofiara złośliwej siostrzycy.
– A ty się boisz, że jeżeli ona będzie miała kłopoty, to się na tobie zemści. –
Westchnął ciężko. – Tak, rozumiem. Nie przejmuj się, nie puszczę pary z ust.
Triss głęboko odetchnęła, próbując nie pokazać po sobie, że serce wali jej jak
młotem. Teraz obie możemy zagrać w twoją grę, Pen.
– Cóż, to dobrze. To dobrze. – Doktor Mellows uśmiechnął się do pacjentki,
a ona zaczęła się zastanawiać, czy w spojrzeniu lekarza nie było cienia
rozczarowania.
– Czy może mi pan pomóc, żebym przestała chodzić we śnie? – spytała
ostrożnie. – Wszyscy się o to martwią, a ja nie chcę nikogo denerwować.
– Oczywiście, że nie. – Uśmiechnął się do niej sympatycznie. – Cóż,
zobaczmy, co da się zrobić. Teresko, twój ojciec mówił mi, że zanim
zachorowałaś, wpadłaś do jakiegoś stawu, ale nic a nic nie pamiętasz. Czy
to prawda?
Triss skinęła głową.
– Cóż, jak mam to wyjaśnić? – Doktor uśmiechnął się ciepło i łagodnie. –
Przypuśćmy, że pewnego dnia połknęłaś sporą szklaną kulkę. Oczywiście nie
myślę, że taka duża dziewczynka jak ty zrobiłaby coś tak głupiego. Cóż,
powiedzmy jednak, że połknęłaś i że ta kulka byłaby powodem różnych
problemów, dopóki nie wyszłaby na zewnątrz. Nie mogłabyś jej zobaczyć,
trudno byłoby ci się nawet domyślić, co jest przyczyną kłopotów, ale miałabyś
okropne bóle brzucha. Najdziwniejsze jest to, że niekiedy tak właśnie bywa
ze wspomnieniami. Jeżeli wydarzy się coś, co nas przerazi albo czego nie
chcemy pamiętać, połykamy to tak jak tę kulkę – mówił teraz powoli i ważył
każde słowo. – Nie widzimy już tego wspomnienia, ale jest ukryte gdzieś
głęboko i stanowi źródło problemów. Uważam, że to właśnie sprawia, że
chodzisz we śnie… Coś w rodzaju bólu brzucha, ale to jest ból umysłu.
Tłumaczenia doktora brzmiały tak niewinnie i zwyczajnie. A jednak w tonie
jego głosu Triss rozpoznała pewną nutę. Dorośli mówią tak tylko wtedy, kiedy
wiedzą, że dziecko byłoby rozdrażnione albo zaniepokojone, gdyby zrozumiało,
co naprawdę mają na myśli.
– Więc… Ja muszę po prostu wypluć tę kulkę?
– Tak. – Doktor entuzjastycznie pokiwał głową. – Właśnie tak. Sztuczka
polega na tym, żeby sobie przypomnieć. Wyciągnąć tę kuleczkę na światło dnia.
Wtedy przestanie cię to już niepokoić.
– Ale to, że mam tę kuleczkę, nie oznacza, że jestem szalona, prawda? –
To pytanie pojawiło się szybciej, niż była w stanie pomyśleć i zatrzymać potok
słów.
Lekarz spojrzał na nią zdziwiony, a później zaśmiał się głośno.
– Nie, nie, nie! Mnóstwo ludzi chodzi we śnie, a szczególnie młode damy
takie jak ty. Tym się nie martw. Przecież nie widzisz chochlików w owsiance,
prawda?
Aha, chodzi o widzenie różnych rzeczy! On wie! Wiedział przez cały czas!
W oczach doktora nie było jednak ani wyzwania, ani oceny. Zaśmiał się tylko
i zamknął książkę.
Nie. On nie ma o niczym pojęcia. A to miało sprawić, że poczuję się lepiej.
– Teraz wskocz tylko na wagę, a później już puszczę cię wolno.
Doktor uniósł w zdumieniu brwi, kiedy igła wędrowała po wymalowanych
na skali cyfrach, ale Triss nie zwróciła na to uwagi.
Kiedy wychodziła wraz z ojcem z gabinetu lekarza, poczuła ciepłą falę ulgi,
a potem zimny prąd niepokoju gdzieś w głębi duszy i pogardę dla samej siebie.
Dobra robota, Triss – mruknął maleńki głosik w jej trzewiach. – Oszukałaś
go. Oszukałaś kogoś, kto próbuje ci pomóc. A teraz już nic nie może zrobić.
ROZDZIAŁ 6
Nożyce
Triss jechała do domu, a w jej żyłach krążył jazz. Nieraz łapała się na tym, że
próbuje wymruczeć pod nosem jedną z dziwnych, skaczących melodii, ale
słyszała tylko bezgłośne buczenie. Miała szalone przekonanie, że wszystko jest
możliwe.
Wraz z pokonywanymi kilometrami ta nowa pewność siebie słabła. Znów jej
teresowatość ogarniała ją i obejmowała jak zimne, wilgotne ubranie. Kiedy
zobaczyła zabudowania, opuściła ją resztka entuzjazmu.
Była tak przytłoczona myślami, że przez chwilę nie mogła się zorientować,
dlaczego dom wygląda inaczej niż zwykle. Później zdała sobie sprawę, że przed
drzwiami do garażu widzi ciemną, kanciastą plamę. Zaparkowano tam motocykl,
bezczelnie blokujący wjazd.
– Co za buta! – powiedział podniesionym tonem ojciec, zatrzymując się ostro
przy krawężniku.
Motocykl był smukłym stworem o ciemnym obrysie, miał brązową karoserię
i przyczepkę. Był poplamiony błotem i wyglądał zupełnie nie na miejscu
na uporządkowanym skwerze z równo przyciętą trawą, jak ślad brudnego buta
na obrusie kuchennym.
To, że można było zajrzeć wprost w obudowę silnika i mechanizm maszyny,
wydawało się Triss czymś bezczelnym i ohydnym. Motocykl miał w sobie
buńczuczność bezpańskiego psa, który za chwilę może pokazać zęby
i zawarczeć.
Dziewczyna poczuła, że dobry nastrój zupełnie ją opuszcza, chociaż dopiero
po chwili przypomniała sobie dlaczego. Widziała już kiedyś ten motor, a jego
obecność oznaczała kłopoty. Oznaczała nieprzyjemne sceny, oznaczała też, że
rodzice będą wściekli i wytrąceni z równowagi.
Kiedy ojciec robił przedstawienie, starannie parkując na chodniku, Triss
kątem oka ujrzała osobę, do której należał motocykl, stojącą z rękami
na biodrach i z wyrazem zniecierpliwienia na twarzy. Wysoka, szczupła postać
była ubrana w długi brązowy płaszcz z wysokim kołnierzem, na rękach miała
grube skórzane rękawice, a na głowie – obszytą owczą wełną, ściśle
przylegającą do czoła czapkę motocyklisty. Pod płaszczem widać jednak było
spódnicę z rozcięciami, a spod czapki wystawały włosy do ramion. Nogi odkryte
aż do kolan lśniły nylonem. Była to bezsprzecznie kobieta, kobieta
o podługowatej, bladej twarzy i wystającym podbródku. Kiedy intruz przysłonił
oczy, żeby spojrzeć na to, co znajduje się w cieniu, Triss ją rozpoznała.
Była to Violet Parish. Violet Parish, która była narzeczoną Sebastiana, gdy
szedł na wojnę. Kiedyś była po prostu „Violet”. Po wyjeździe Sebastiana stała
się „biedną Violet”. A później, przez lata po jego śmierci, w domu rodzinnym
Triss jej imię sczerniało i pokryło się plamami, jak owoc, który zostawia się,
by zgnił, a potem się go wyrzuca.
– Zostań w samochodzie – mruknął ojciec Triss, a później otworzył drzwi
i wysiadł. Triss wyjrzała przez przednią szybę, jej brzuch się napiął, jakby
w oczekiwaniu na uderzenie.
– Panie Crescent! – krzyknęła Violet, kiedy podchodził. Mówiła
z wystudiowanym londyńskim akcentem, ale w jej głosie słychać było wyraźnie
nutę wściekłości. – Wie pan, że pańska żona trzyma mnie na progu już od ponad
godziny?
– Panno Parish, co pani tu robi? – Ojciec Triss wyraźnie próbował złagodzić
ton głosu, by Triss tego nie słyszała, ale nie szło mu to zbyt dobrze. –
Powiedziałem, żeby przyjechała pani do mnie do biura w przyszłym tygodniu,
jeśli chce pani omówić swe, jak to pani nazywa, skargi. Jak śmie pani
przyjeżdżać tu i niepokoić moją rodzinę?!
– Tak, rzeczywiście, mówił pan, że nie możemy się spotkać przed przyszłym
tygodniem. Coś o wyjeździe na cały tydzień na wakacje, prawda? – Londyński
akcent Violet opadał jak stara farba, ukazując surowy metal akcentu z Ellchester.
– A dzisiaj widziałam w mieście pański samochód. Wiem, kiedy się mnie
okłamuje, panie Crescent.
– Jeśli musi pani wiedzieć, Teresa zachorowała, więc wróciliśmy do domu
wcześniej.
Wzrok Violet omiótł samochód i Triss siedzącą z tyłu. Dziewczyna,
powodowana instynktownym porywem lojalności wobec ojca, zmarszczyła
czoło i zaczęła myśleć o tym, jaka jest chorowita. Na twarzy Violet pojawił się
wyraz zniecierpliwionej pogardy, a Triss nie była w stanie powiedzieć, czy
pogarda była skierowana do niej, czy też stanowiła reakcję na słowa ojca.
– Naprawdę? To jaka wymówka będzie w przyszłym tygodniu? Przez lata
odmawiał pan nawet rozmowy na temat mojej prośby, odmawiał pan przyznania,
że wszystko, co należało do Sebastiana, przywieziono tu, do pańskiego domu.
A teraz, kiedy nie jest pan w stanie temu zaprzeczyć, szuka pan sposobów, żeby
uniknąć ze mną rozmowy na ten temat. Zjawiłam się tutaj, ponieważ tu nie może
mnie pan zignorować.
– Cóż, uważam, że jest inaczej – odparł krótko ojciec Triss. – Co kazało pani
wierzyć, że może się pani tu zjawić o tej porze, przyjechać na czymś takim
i czekać, aż zaproszą panią do środka? Być może wśród ludzi, wśród których się
pani obraca, jest to normalna godzina odwiedzin, ale nikomu, kto miałby chociaż
gram rozsądku, nie przyszłoby do głowy przyjeżdżać tak późno bez ostrzeżenia
ani zaproszenia i spodziewać się, że go wpuszczą.
– Niech pan mi tylko odda to, co moje – odparła Violet przez zęby – a więcej
mnie pan nie zobaczy. Tylko te rzeczy, o których Sebastian pisał w liście, że
chce, żeby należały do mnie, jeśli zginie – zegarek służbowy, papierośnicę i jego
pierścień.
– Żeby mogła je pani sprzedać, tak jak sprzedała pani swój pierścionek
zaręczynowy, książki mojego syna i wszystko to, na czym położyła pani łapę? –
Ojciec był teraz wściekły i rozgoryczony. To przerażało Triss i sprawiało, że jej
myśli rozpierzchły się jak przepłoszone króliki. – Dla nas wszystkich te rzeczy
są bezcenne, ponieważ należały do niego. Dla pani nie są warte więcej niż to,
co dostanie pani za nie w lombardzie. Pod koniec wojny dałem pani pieniądze,
żeby stanęła pani na nogi, i od tego czasu słyszę tylko kolejne żądania. Nie
jesteśmy pani nic winni.
– A kimże pan jest, żeby mi mówić, co mogę sprzedać, a czego nie?
Sebastian chciał, żebym to ja miała te rzeczy!
– Bo mylnie sądził, że będzie je pani cenić. Nie zdawał sobie sprawy, z jakim
zimnokrwistym stworzeniem miał do czynienia.
– Uważa pan, że mnie obchodzi to, jak mnie pan nazywa? – krzyknęła Violet.
– Myśli pan, że obchodzi mnie to, co pan o mnie sądzi? – Sprawiała jednak
wrażenie kogoś, kogo to obchodzi. Przez chwilę przypominała swój motocykl –
wszystkie wściekłe, brudne, schowane wewnątrz części były widoczne gołym
okiem.
– Nie, uważam, że odczucia innych są pani obojętne. To ja muszę myśleć
o życzeniach mojego syna i wiem, że chciałby, by rzeczy do niego należące
pozostały w rękach tych, którzy będą je traktować jak skarby. – Ojciec Triss
cofnął się z miną świadczącą o tym, że są to jego ostatnie słowa.
– Och, znów ten ton! – warknęła Violet i zrobiła krok do przodu, jak gdyby
szykowała się na wymianę ciosów. – Tak, widzę, dlaczego pan go tak bardzo
kocha. Jest teraz idealnym synem, prawda? Nie może się już z panem spierać.
Będzie się z panem zgadzał, ze wszystkim, co pan powie, już na zawsze.
To jednak było zbyt wiele dla ojca Triss. Odwrócił się gwałtownie
i sztywnym krokiem podszedł do samochodu, po czym otworzył tylne drzwi.
– Idziemy, Triss – rzekł głosem gotującym się od wściekłości, a choć Triss
wiedziała, że ten ton nie jest przeznaczony dla niej, jej żołądek kurczył się jak
płatek kwiatu na mrozie. Szybko wysiadła. W powietrzu czuć było dziwaczny
chłód i ostrą nutę mięty. Triss widziała parę swojego własnego oddechu.
– Jak pan śmie tak ode mnie odchodzić… – zaczęła Violet, ale przerwała
w pół słowa, kiedy ojciec Triss trzasnął drzwiami samochodu.
Patrząc na plecy ojca, Triss zdała sobie sprawę, że Violet już na nich nie
spogląda. Jej wzrok podążał za czymś małym, białym i pierzastym, co spłynęło
powoli z góry i wylądowało między czubkami jej skórzanych butów. Violet
pospiesznie odeszła od tego czegoś, jak gdyby była to iskra z kominka, która
mogłaby ją spalić.
– Ta rozmowa jest skończona – ogłosił ojciec, kiedy szybkim krokiem
prowadził Triss do drzwi frontowych. – Jeśli kiedykolwiek tu panią zastanę,
wezwę policję.
Wydawało się jednak, że Violet już go nie słucha. Zakładała gogle na oczy
i pospiesznie zapinała płaszcz. Kiedy Triss wchodziła za ojcem do domu,
zobaczyła, jak Violet w biegu siada na motocykl. Drzwi się zamknęły i rozległ
się odgłos zapalanego silnika, coś między rykiem a głośnym, leniwym
grzechotem wystrzału.
Matka Triss czekała tuż za progiem, ręce miała splecione w zatroskany węzeł.
– Ta straszna dziewczyna – zaczęła natychmiast głosem wysokim z napięcia.
– Mówiłam jej, że ciebie nie ma, ale nie chciała odejść. Chyba mi nie uwierzyła.
Piers… Ja… Ja nie wiedziałam, co robić! Ale pomyślałam, że nie chciałbyś,
żebym wpuszczała ją do domu. W końcu gdybym tak zrobiła, byłby to jakiś
precedens.
– Miałaś absolutną rację. – Jej mąż poklepał ją po dłoni. – To skandaliczne
zachowanie. Nie możemy na to pozwalać.
Ta straszna dziewczyna. To było jedyne określenie, jakim można było obecnie
nazywać Violet Parish w domu Crescentów. Natury jej okropności nigdy nie
omawiano otwarcie przy Triss, ale poskładała nieco z półsłówek i strzępów
rozmów rodziców. Słowo, którego często używali, to „szybka” i Triss nie
sądziła, że chodziło tylko o jej motocykl. Violet rzeczywiście wyglądała
na szybką – stwierdziła Triss – smukła jak jej maszyna, ale nie było w niej
kobiecej miękkości, która mogłaby ją zatrzymać. Nawet jej fryzura była
kanciasta.
– Nie do wiary, jaka ona jest zimna – powiedziała mama Triss, wyglądając
bojaźliwie przez okno. – Trudno pojąć, że to ta sama dziewczyna.
Po śmierci Sebastiana rodzina Crescentów bardzo chciała wesprzeć „biedną
Violet” i wziąć ją w ramiona, ale Violet ani nie szukała pomocy, ani nie wpadła
w ich objęcia. Zamiast porządnej żałoby ścięła warkocze, zaczęła palić
papierosy, a później nosić coraz krótsze sukienki. Zaczęła również nękać ojca
Triss o pieniądze, a mama Triss zawsze kręciła głową i mruczała coś pod nosem
o funduszach wydawanych na koktajle i „towarzystwo”.
Triss oparła dłoń o wewnętrzną część drzwi frontowych, niemalże
spodziewając się, że będą chłodne w dotyku. Violet rzeczywiście wydawała się
zimna – zimna, samolubna i brzydka. Jej pojawienie się wyrwało dziurę
w delikatnym spokoju tego domu, przypominało rozdarcie białej serwetki
nieuważnym paznokciem. Ta wizyta zabrała Triss ostatnie strzępy radości.
Dziewczyna zobaczyła siebie samą oczami Violet, bladą, drżącą wspólniczkę
żądań jej ojca.
Być może, jeżeli jesteś wystarczająco zimna, możesz schłodzić świat wokół
siebie…
Ojciec Triss nie zauważył maleńkiej białej drobiny, która spłynęła w dół
i wylądowała między czubkami butów Violet. Triss była jednak niemal pewna,
że kruchy fragment bieli, który spadł z bezchmurnego wrześniowego nieba, był
pojedynczym płatkiem śniegu.
ROZDZIAŁ 8
Kiedy Pen pojawiła się u szczytu schodów, Triss nie mogła się oprzeć i na jej
twarzy pojawił się przelotny uśmieszek. Młodsza siostra wyglądała na wściekłą
i rozczarowaną widokiem Triss stojącej w holu. Może rzeczywiście myślała, że
doktor natychmiast każe włożyć starszej pannie Crescent kaftan bezpieczeństwa
i odesłać ją do domu wariatów, a ojciec wróci sam.
Słowa Pen nie odzwierciedlały jednak tych podejrzeń.
– Gdzie jest Violet? – powiedziała ostrym tonem. – Tam, na dworze, przecież
to była Violet, prawda?
– Cicho, Pen – powiedziała stanowczo matka. – To była Violet i już sobie
poszła. I bardzo mnie to cieszy.
– A dlaczego nie weszła?
Nie raczono odpowiedzieć na to pytanie, więc dziewczynka, tupiąc nogami,
ruszyła przez półpiętro. Był to jeden z małych aktów rebelii Pen, która upierała
się – Bóg wie czemu – że lubi Violet. Triss była prawie pewna, że Pen mówi tak
tylko po to, żeby szokować, tak jak wtedy, gdy utrzymywała, że piła gin albo
widziała trupa.
– Och, naprawdę – mruknęła mama. – To dziecko. – Delikatnie przesunęła
czubkami palców po skroniach. – Czasami już po prostu nie daję rady… – Nie
powiedziała, czego „nie daje rady”, ale w tonie jej głosu pobrzmiewało
potworne zmęczenie.
Triss miała nadzieję, że szaleńcze pożeranie ciastek złagodziło wilczy apetyt, ale
kiedy do jej nozdrzy dotarł zapach kolacji, znów ogarnęły ją spazmy głodu.
Czekała na nią jednak przyjemna niespodzianka.
– Doktor Mellows twierdzi, że straciłaś sporo na wadze, więc na razie możesz
jeść tyle, ile zechcesz – powiedziała mama, nakładając na talerz Triss ogromną
porcję zapiekanki mięsnej. Pen rzuciła na nią jadowite spojrzenie znad swojej
maleńkiej porcyjki, ale Triss nie miała czasu, żeby poświęcać jej uwagę. Chciało
jej się płakać z ulgi i w duszy wysłała doktorowi Mellowsowi stokrotne
podziękowania. Przez jakiś czas nie mogła myśleć, bo była bez reszty zajęta
radosnym, bezradnym, nieopanowanym jedzeniem. Zapiekanka, ziemniaki,
tłuczony pasternak, groszek z masłem, chleb z masłem, owoce, galaretka,
brzoskwinie z puszki, banany, wiśniowa konfitura…
Dopiero po jakimś czasie i stopniowo poczucie bezbrzeżnego szczęścia
zaczęła zaczerniać pełna goryczy myśl. Było w tym coś koszmarnego,
nieustający rytuał rozczarowań. Wydawało jej się, że za każdym razem, kiedy
sięga po wazę, waza jest pusta. Była świadoma, że ciągle przynoszono pełne
talerze, ale nie przynoszono ich wystarczająco szybko, a w końcu ocknęła się,
z przerażeniem zdając sobie sprawę, że dostawa pełnych naczyń na stół dobiegła
końca.
Patrzyła na wszystkie stojące przed nią puste talerze, oddychając ciężko.
Co się stało? Dlaczego przestali przynosić jedzenie? Rozejrzała się wokół siebie,
po raz pierwszy świadoma tego, że wszystkie odgłosy kolacji zamarły i że reszta
rodziny w milczeniu obserwuje, jak Triss opróżnia każdy talerz i miseczkę
z okruchów lub śladów sosu.
– Wystarczy już, Triss – powiedziała mama łagodnie, a w jej głosie
zabrzmiała lekka panika. – To musi wystarczyć.
Wystarczy? Triss z trudem zrozumiała to słowo. Równie dobrze mogli ją
zapytać, czy ma „wystarczająco dużo” powietrza i czy jest gotowa przestać
oddychać.
– Ale ja wciąż jestem głodna! – wykrzyknęła. W głowie nie miała nic prócz
potrzeby, która ją przerażała, złościła i sprawiała, że zachowywała się jak
dziecko. – Powiedziałaś, że mogę zjeść tak dużo, jak chcę! Jestem wciąż głodna!
– Mówiła dobitniej, niż chciała, ale dlaczego nie? W końcu była zdesperowana.
Obiecali jej, że na kolację będzie wszystko, co zechce! Jeśli ją kochają, dlaczego
na stole nie ma więcej jedzenia?
– Kochanie – powiedziała mama nieco drżącym głosem. – Zjadłaś połowę
zawartości spiżarni. Teraz, jeśli nie chcesz suchych płatków albo mąki…
– Płatki – mogłabym zjeść płatki na mleku!
– Nie! – urwała matka, a później zamknęła oczy i przygładziła włosy. – Nie –
dodała łagodniej. – To… To naprawdę wystarczy, Triss.
– Obiecałaś! – Wycie samo wydarło się z jej gardła i Triss skoczyła na równe
nogi. – Obiecałaś, że będę mogła zjeść tyle, ile chcę! – Czuła się potwornie
głodna, jak gdyby zastawiono na nią pułapkę, obiecując, że będzie mogła
zaspokoić apetyt, a potem się z tego wycofano. Trzymała talerz w mocno
zaciśniętych dłoniach i wydawało się, że w każdej chwili może rozbić go o stół,
będzie się przyglądać, jak biało-niebieska chińska scena roztrzaskuje się
na kawałki. Dlaczego rodzice ją głodzą? Co się z nimi stało?
– Triss! – To był głos jej ojca, na tyle ostry, by przebić się przez furię
i desperację, które ją ogarnęły. Nigdy nie przemawiał do niej takim tonem i to
zakłuło ją do żywego.
Nagle zdała sobie sprawę z tego, jak wygląda – stoi przy przewróconym
krześle, ściska talerz, pięści ma zaciśnięte do białości. Mama w obronnym geście
uniosła dłoń do szyi, a to znak, że była szczególnie zdenerwowana. Pen
walczyła, by utrzymać na twarzy wyraz udawanego szoku, ale w oczach miała
czystą radość, fascynację i tryumf.
Talerz zadźwięczał, kiedy Triss pospiesznie odłożyła go na stół. W ustach
czuła suchość. Nie mogła wydobyć z siebie słowa. W milczeniu uciekła
z jadalni.
Drodzy Tato, Mamo, Triss, Pen, raz jeszcze piszę, choć wiem, że
to beznadziejne. Już nie wierzę, że któryś z tych listów do Was dotrze, nie
mówiąc o tym, że kiedykolwiek dostanę odpowiedź. Nie mogę się jednak
powstrzymać. Pisanie ich to wszystko, co mam, nawet jeśli jest to gra,
w której wierzę w niemożliwe, to gram w nią, by chłód był mniej
dokuczliwy. Nie mam już siły udawać odważnego. To jest miejsce,
w którym całą odwagę złamano narzędziami tortur.
Zima nigdy się nie kończy. Już nie pamiętam, kiedy się zaczęła. Wydaje
mi się, że całe lata patrzę na to samo ponure niebo i widzę gęsty śnieg.
Może to ten sam dzień, który ciągnie się w nieskończoność, jak drut
kolczasty. Straciłem umiejętność liczenia czegokolwiek. Moi koledzy nie
żyją. Ludzie, którzy walczą u mojego boku, są mi obcy, umierają, zanim
nauczę się ich imion. W moim umyśle ich twarze to tylko znikająca smuga.
Ręce i stopy bolą od zimna, ale ból jest lepszy niż myśli. Jestem teraz
kompletnie rozbity, wiem. Czuję, że moja dusza wystaje z ciała pod
pokręconymi kątami, jak połamana ręka czy noga. Mam tylko nadzieję, że
w końcu przestanie mnie boleć i wszystko się skończy.
Wybaczcie mi,
Sebastian.
ROZDZIAŁ 9
– Triss wygląda blado. Czy Triss nie wygląda blado? – słychać było raz po raz
głos Pen przy stole śniadaniowym. – Czy Triss dobrze się czuje? Co powiedział
pan doktor? Czy ona musi znowu do niego jechać?
Triss siedziała przy stole, ostrożnie rozcinając jajko, i złapała się na tym, że
niemal nienawidzi Pen. To wszystko było zbyt bliskie snom, z których
próbowała się otrząsnąć. Przynajmniej nie była już potwornie głodna, ale nie
przynosił ulgi fakt, że jej apetyt zaspokoiła dopiero lalka na poduszce
ze szpilkami. Chciało jej się płakać, ale łzy skleiły się w jakąś lepką masę pod
powiekami. Nękały ją wspomnienia liści na szczotce do włosów i myśl o liście
od Sebastiana, ukrytym pod materacem jej łóżka.
Jak przez mgłę słyszała rozmowę rodziców. Jej ojciec musiał tego dnia zająć
się pracą i wybierał się do Ellchester. Nowa stacja, którą zaprojektował, była
niemal skończona. Miała kształt piramidy, projekt podążał za szaleństwem mody
na wszystko, co egipskie, która wybuchła po odkryciu rok wcześniej grobu
Tutenchamona.
– Obawiam się, że wakacje się skończyły – westchnął ojciec Triss. – Chcą,
żebym przyjechał na budowę i wszystko zatwierdził, co oznacza, że jeśli coś
pójdzie nie tak, później będą mogli mnie obwiniać o swoje błędy. Kiedy główna
budowla będzie skończona, chcą oczywiście, żebym uczestniczył w uroczystości
zawieszenia wiechy, by prasa mogła robić zdjęcia. W tym wypadku wiecha
oznacza opuszczenie szpica za pomocą dźwigu i ułożenie go na szczycie
piramidy. To symbol zakończenia budowy.
– Kolejne fajerwerki – uznała mama Triss tonem, w którym pobrzmiewało
i męczeństwo, i duma.
– Wiem, wiem. – Ojciec Triss uśmiechnął się przelotnie. – Ale to jeszcze
tylko cztery dni. Później będzie po wszystkim.
Triss gwałtownie się wzdrygnęła i zaczęła się trząść. Te słowa zbyt mocno
przypominały jej nocne koszmary i nie wiadomo dlaczego napełniły ją
niekontrolowanym przerażeniem.
– Triss! Co się stało? – Mama zaczęła do niej wyciągać rękę, ale Triss cofnęła
swoją gwałtownym gestem.
– Boli mnie głowa! – Tyle udało jej się pisnąć, po czym uciekła z pokoju.
Niemal ogołocono szafkę z lekami, szukając w niej wsparcia. Teraz przy łóżku
Triss stały rzędy buteleczek. Dziewczyna leżała pod kołdrą i przyglądała się im,
nie czując jednak zbyt wielkiej ulgi. Czy któraś z tych butelek może sprawić, że
Triss przestanie się zmieniać w liście? Czy syrop figowy uratowałby Sebastiana?
Sądziła, że nie. Nie żywiła też wielkiej nadziei na skuteczność kamfory w misce
z gorącą wodą ani zmoczonego flanelowego ręcznika, który leżał na jej czole.
Cały dzień miała spędzić w łóżku. Wiedziała, że tak będzie, kiedy się na to
zgadzała. Teraz liczenie godzin, toczących się powoli jedna za drugą, było jak
tortura. Co ona właściwie robi – czeka, aż się rozpadnie na kawałki albo
oszaleje? Cztery dni, cztery dni, cztery dni… Dlaczego te słowa przepływają jej
przez głowę? Nie potrafiła zrozumieć, jak w ogóle znosi fakt, że leży w łóżku,
robi się bledsza i bardziej krucha, podczas gdy ziemia się kręci, a świat zajmuje
się swoimi sprawami bez jej udziału.
Triss usłyszała, jak zegary wybijają drugą, po czym zrzuciła z siebie kołdrę,
czując, że jest jej zbyt gorąco. Kiedy przycisnęła policzek do chłodnej szyby,
poczuła nagłą ulgę. W pokoju panował zaduch, a niecierpliwa szara energia
wiatru za oknem przyciągała ją, sprawiała, że miała ochotę otworzyć okiennice
na oścież.
Triss usłyszała trzaśnięcie drzwi samochodu. Po drugiej stronie skweru stał
mały niebieski morris i ktoś właśnie z niego wysiadł, postać zasłaniały jednak
wysokie drzewa.
Kiedy gość się zbliżył, Triss go poznała. To był pan Grace, krawiec, który
puszczał jej jazz i kazał jej dzień wcześniej jeść ciastka. Pan Grace podszedł
do drzwi frontowych Crescentów i po chwili usłyszała dźwięk dzwonka.
Pierwsza fala radości zamieniła się w zakłopotanie. Triss poczuła się
zdezorientowana. Po co tu przyszedł? A jeżeli rodzice go poznali i dowiedzieli
się, że słucha jazzu? Może nie będzie mogła wrócić do jego sklepu?
Co on tu robi?
Ostrożnie, bo ostrożność stała się jej drugą naturą, Triss wymknęła się
z pokoju i przycupnęła u szczytu schodów. Jako że Margaret wyjechała na cały
dzień, drzwi otworzyła mama. Kucharka była przygłucha i twierdziła, że nie
słyszy dzwonka. Triss nie śmiała wyjrzeć zza rogu z obawy, że ją zobaczą, ale
została tam, gdzie jest, i przysłuchiwała się rozmowie.
– …przepraszam, że niepokoję. – Głos krawca był ledwo słyszalny. – Pani
Crescent? Nazywam się Jacob Grace z firmy Grace & Scarp – pani mąż i córka
byli wczoraj gośćmi naszego sklepu.
– Aha. Pan od krawca? – Mama Triss była nieco zakłopotana. – Ale…
Rozumiem, że pierwsza przymiarka ma być w przyszłym tygodniu…
– Tak, rzeczywiście, ale pani córka zostawiła chyba rękawiczki w naszej
przymierzalni, a ja przejeżdżałem niedaleko i pomyślałem, że je państwu
podrzucę.
– Aha, rozumiem! To bardzo miło z pana strony. – Chwila ciszy. – …
Niestety, panie Grace, te rękawiczki nie należą do Triss.
– Naprawdę? – W głosie krawca słychać było zaskoczenie. – Cóż, głupio
z mojej strony! Były tak małe, że pomyślałem, że należą do niej. Tak czy owak,
przepraszam, że zawracałem pani głowę.
– Przykro mi, że przyjechał pan na próżno. – Ton głosu jej matki był nieco
cieplejszy.
– Nic nie szkodzi. Przy okazji zapytam, jak się dzisiaj czuje młoda dama?
– Teresa jest… To znaczy, sądzę, że doszła do siebie po szoku, którego
doznała w pańskim sklepie, jeśli o to pan pyta.
– Prawdę mówiąc, nie o to pytam. – Po raz pierwszy głos pana Grace’a był
poważny i słychać w nim było wahanie. – Pani Crescent, miałem przywilej
spędzić nieco czasu z pani córką, podczas gdy odwiedzała nasz sklep,
i zauważyłem pewne… objawy. Objawy, które mnie niepokoją, bo…
przypominają mi o innej sprawie. Ale jeżeli pani córka czuje się dzisiaj dobrze
i jest znów sobą, to ciężar spadł mi z serca.
– Panie Grace – spytała mama Triss nerwowo – co pan ma na myśli?
Nastąpiła długa chwila ciszy.
– Niech pani mi wybaczy – odpowiedział niemal szeptem, Triss z trudnością
rozpoznawała słowa. – Bardzo mi przykro, pani Crescent. Jest nietaktem z mojej
strony komentować zdrowie pani córki. Jesteście państwo oczywiście
kochającymi rodzicami i z pewnością zapewniacie jej najlepszą możliwą pomoc
medyczną. Ja nie jestem lekarzem ani nawet przyjacielem rodziny. Niech pani
mi wybaczy i przekaże Teresie moje najlepsze życzenia.
– Chwila! Niech pan zaczeka! – Głos jej matki nieco się oddalił, jak gdyby
wyszła wraz z krawcem przez drzwi frontowe. – Moja córka… nie czuje się
całkiem dobrze. Jeśli rozpoznaje pan symptomy i ma pan jakiś pomysł,
co mogłoby je spowodować…
– Nie podziękowałaby mi pani, pani Crescent. – Westchnienie, a później
kolejna pauza, podczas której Triss wydawało się, że słyszy skrzypienie pióra
na papierze. – Proszę bardzo. W sklepie jest telefon. Jeśli pani lub mąż będziecie
mnie potrzebowali, proszę zadzwonić pod ten numer. Ale… pani Crescent?
Proszę się ze mną kontaktować, tylko jeżeli nie będzie innego wyjścia. Nie
wcześniej.
Stukot obcasów na chodniku oddalał się i cichł, a kilka chwil później Triss
usłyszała zamykające się drzwi frontowe. Poszła bezgłośnie do swojego pokoju,
w głowie miała plątaninę myśli.
Cóż to miało znaczyć? Co pan Grace w ogóle tu robił? Przecież musiał
widzieć, że wychodząc, wkładała rękawiczki. Czy to był tylko pretekst, żeby
wpaść?
Chciał o mnie porozmawiać z matką. Jej pierwszą myślą było poczucie, że
została zdradzona. Była pewna, że ją i pana Grace’a łączy jakiś związek,
tajemnica, że nie powie nic o sześciu talerzach ciastek. Jaki inny symptom mógł
mieć na myśli? Dorośli jednak czasami właśnie tacy są. Obietnice składane
dzieciom nie mają dla nich znaczenia, jeśli miałoby to służyć dobru dziecka.
Drugie odczucie Triss było jak mały, wirujący płatek śniegu. Płatek nadziei.
A może pan Grace rzeczywiście wie, co z nią jest nie tak? Może mógłby coś
zrobić, żeby jej stan się poprawił?
ROZDZIAŁ 10
Nieobecność nieusprawiedliwiona
Architekt
Potwór
Nie było czasu, żeby tak leżeć na plecach bez ruchu i bez tchu. Postaci z drugiej
strony ekranu znów napierały.
– Uciekaj! – Triss wstała, po czym to samo zrobiła jej młodsza siostra. Kiedy
Triss ciągnęła Pen przez drzwi, rzuciła spojrzenie przez ramię i zobaczyła, że
uczestnicy pikniku wyciągają ręce w kierunku uciekających dziewcząt. Cały
gang miał teraz jedną formę i jedną twarz. Wszyscy byli Architektem, mieli
w oczach lodowatą furię, krzyczeli w niemej wściekłości.
Dziecięca publiczność na widowni robiła zbyt dużo hałasu, żeby zauważyć
dwie dziewczynki biegnące pędem przez galerię. Nawet kiedy zbiegały
po schodach, stopy Pen nie wydawały żadnego dźwięku, a samej Triss,
oszołomionej wydarzeniami, wydawało się, że jej własne nie tupią tak głośno,
jak powinny. Po chwili z furią przebiegły przez drzwi w kierunku holu kina,
popędziły obok kobiety przy biurku, nim ta zdążyła zareagować, i wypadły
na ulicę.
Panika zatrzymała Triss na sekundę, a później popchnęła ją do biegu. Srebrny
cień Pen dotrzymywał siostrze kroku.
Dopiero kiedy przebiegały przez park, ośmieliły się zwolnić. Przycupnęły
w cieniu niewielkiej kępy drzew i odczekały chwilę, żeby złapać oddech, cały
czas wypatrując, czy nie gonią ich jakieś szare postaci. Ale nie było nic.
Pen skuliła się, oparła dłonie na kolanach i bezgłośnie wykaszliwała chmury
srebrnego pyłu. Skórę wciąż miała bezbarwną i świetlistą. Triss patrzyła
na siostrę. Jakaś ćma krążyła niepewnie wokół głowy Pen i usiadła na jej
policzku, z pewnością przyciągnięta przez światło. Dziewczynka strzepnęła ją
ręką i wciąż ciężko dyszała, aż na jej twarzy powoli zaczęły się pojawiać plamy
ziemistego różu.
Triss czuła chłodny powiew bryzy na szyi i plecach. Już nie dyszała po biegu,
teraz jej oddech był ciężki od natłoku przepełniających ją uczuć. W końcu nie
mogła się już dłużej powstrzymać. Chwyciła siostrę za ramiona i mocno nią
potrząsnęła.
– Ty mały potworze! Kazałaś temu mężczyźnie mnie porwać!
Pen patrzyła na Triss przez sekundę, a później bez ostrzeżenia rzuciła się
naprzód i objęła ją w pasie.
– Triss! To naprawdę ty? – Z jej gardła wydobył się piskliwy skrzek. Głos
Pen był zduszony łzami, a na dodatek brzmiał dziwacznie, jak gdyby zza ściany.
– Triss, Triss, Triss! Sama nie wiesz, jak się cieszę, że cię widzę!
Triss patrzyła w dół, na rozczochraną, srebrną głowę Pen, czując
jednocześnie wściekłość i udrękę. Chciała ją uderzyć, ale teraz stało się
to nieznośnie trudne.
– No, już przestań! – syknęła jadowicie, choć niewiele było w tym jadu. –
Oszukałaś mnie! Myślałaś, że on mnie utopi w Grimmerze?
– Nie! – Pen wypuściła ją z objęć i cofnęła się o kilka kroków, w oczach
miała szaleństwo. – On tylko powiedział, że cię zabierze! I wtedy miało się
zrobić lepiej. Obiecał, że mama i tata przestaną być cały czas wściekli
i nieszczęśliwi! – Niełatwo było podążać za słowami Pen. Jej głos zacinał się jak
zepsuty silnik. W chwilach ciszy Triss wydawało się, że widzi za siostrą białe
litery, wijące się wokół kory najbliższego drzewa i błyszczące na kilku liściach.
– Ty głupia… – Głos Triss zamarł, jak gdyby i na nim zaciążyło przekleństwo
ciszy.
Pen spojrzała na nią spode łba i coś mruknęła. Brzmiało to trochę jak
bezdźwięczne „przepraszam”, a podświetlone słowo z tyłu rozproszyły liście –
mała galaktyka nieczytelnych przebłysków.
– Ale ty tu jesteś! – ciągnęła Pen nieco wyraźniej. – Triss. Triss. Co się stało?
Gdzie ty byłaś? Jak wróciłaś?
– Wróciłam? – Triss gapiła się na nią. – Gdzie byłam? Śledziłam cię.
Widziałam, jak wymykasz się z domu, więc poszłam za tobą aż tu, do kina. A co
twoim zdaniem miałam robić?
Na twarzy dziewczynki zatańczyło srebrne światło, jak gdyby niewidzialny
księżyc rzucał na nią promienie poprzez poruszające się liście. Triss przyglądała
się chwilę, jak zmienia się wyraz twarzy Pen, jakby nagle zrozumiała, co się
stało, w jej oczach rozpalała się wrogość. Srebrzystość potężniała wraz
z przygnębieniem.
Pen wykrzyknęła na całe gardło jedno bezgłośne słowo. Tym razem litery
na korze drzewa były na tyle duże, że można je było przeczytać, mimo że kora
była szorstka i oświetlona promieniami słońca.
TY!
Pen cofnęła się nieco, na jej twarzy malowało się cierpienie.
TO TY! TO TY MNIE OSZUKAŁAŚ!
– Ja? – wrzasnęła Triss. Nie obchodziło jej, że są w publicznym parku. –
Ja ciebie oszukałam? Popatrz, co mi zrobiłaś!
Triss chwyciła dłonią kilka włosów na głowie i wyrwała je, prawie nie czując
bólu. Parę sekund później poczuła, że schną i zaczynają się kruszyć. Po chwili
wiatr wyszarpnął kawałki cienkich, suchych liści spomiędzy jej palców i uniósł
je jak brązowe konfetti.
– Ja się rozpadam! – Triss słyszała w swoim głosie udrękę, był tak szorstki
i niemiły, że z trudem go rozpoznawała. – Dlaczego to się ze mną dzieje?
Wciąż z tym samym na wpół szalonym wyrazem twarzy Pen patrzyła, jak
ostatnie fragmenty brązowego liścia wysuwają się spomiędzy palców Triss.
Dziewczyna wyczuła zmianę w postawie młodszej siostry, zanim jeszcze Pen
odwróciła się i zaczęła uciekać, i wyciągnęła rękę na tyle szybko, żeby złapać ją
za ramię. Pen wrzasnęła bezgłośnie i próbowała się wyrwać, a nawet ugryźć
Triss w palec. Triss jednak była równie zdesperowana. Z siłą, o którą siebie nie
podejrzewała i której nie miała zamiaru użyć, postąpiła do przodu i mocno
pchnęła Pen, tak że dziewczynka upadła na plątaninę korzeni. Wydała z siebie
głuchy skowyt i leżała na ziemi, ściskając ręką ramię.
– Co on zrobił? – wrzasnęła Triss. – Co się stało przy Grimmerze? Powiedz
mi!
– Zostaw mnie w spokoju! – krzyknęła Pen, a jej głos powrócił
z przenikliwością na granicy gniewu. – Sama wiesz, co się stało! Byłaś tam!
– Ale ja nie pamiętam! Nie pamiętam nic z tego dnia! Nie pamiętam wielu
rzeczy… Na początku nie wiedziałam, kim ty jesteś. Ani kim są mama i tata.
Dom wygląda dziwnie, a ja widzę rzeczy, które nie mogą być prawdziwe, cały
czas jestem głodna i to wszystko twoja wina! Co ten człowiek mi zrobił?
Na twarzy Pen malował się podszyty zrozumieniem strach.
– Ty nie wiesz? – szepnęła. – Ale… Ty musisz wiedzieć! Musisz pamiętać,
jak wychodziłaś z Grimmera!
Triss się zawahała, stare wspomnienia znów wypłynęły na powierzchnię
pamięci, jak martwe ryby. Otoczona zimną, mętną wodą, na górze światło,
sylwetki dwóch mężczyzn…
– Nie! – wybuchła. – To tylko… fragmenty! Ja w ogóle nie pamiętam, jak
tam wpadłam!
– To dlatego – powiedziała Pen spiętym, cichym głosikiem – że wcale nie
wpadłaś.
Triss znów stała na brzegu, tak jak wtedy, podczas nocnej wyprawy nad
Grimmer. Była tuż przed odkryciem straszliwej prawdy, zdaniem sobie sprawy
z czegoś, o czym wcale nie chciała wiedzieć. Tym razem jednak podeszła
za blisko do krawędzi i odwrócenie się, a potem ucieczka, ucieczka, ucieczka nie
pomogą.
– Co takiego? – Usłyszała swój własny cichy głos.
Pen ciężko oddychała. Wzrok miała niewzruszony i twardy. Wyglądała jak
na wpół obłąkana.
– Założyli na nią worek – mówiła szybko. – Próbowała kopać, ale związali ją
i wsadzili do samochodu. A później wrócili ze wszystkimi tymi rzeczami, które
im dałam – szczotką do włosów i stronami z pamiętnika, i tak dalej. Wrzucili
wszystko do Grimmera. Wtedy przynieśli tę wielką lalkę zrobioną z liści,
powykręcanych patyków i dzikiej róży i ją też wrzucili. Później ten mniejszy
wydawał z siebie odgłosy, które brzmiały jak szum wiatru w konarach. Wiatr
mu odpowiedział. Po chwili woda zaczęła falować i coś z niej wylazło. Było
zrobione z patyków i papieru, z kawałków różnych rzeczy, kolców i miało
namalowane oczy, ale kiedy spłynęła z tego czegoś woda, to coś zaczęło
wyglądać jak Triss. Wyszło na brzeg i uśmiechnęło się. A ja uciekłam
z powrotem do domu. Ale to coś szło za mną. Pokazało się w domu, ociekając
wodą. I wszyscy myśleli, że to Triss.
Triss poczuła, że traci grunt pod nogami. Ukryte morze zaczęło się poruszać
pod trawą, jego fale unosiły się i opadały wraz z każdym z jej oddechów.
– Ale ja jestem Triss – powiedziała. Teraz jej własny głos brzmiał odlegle
i nierealnie.
Pen nie odpowiedziała, tylko patrzyła na nią z dołu, wzrok miała twardy jak
stal.
– Ja jestem Triss! – Triss próbowała wzmocnić swój głos.
Ciemne oczy Pen wciąż wpatrywały się w nią nieugięcie.
– Ja jestem Triss! – wrzasnęła Triss z całej siły, jak gdyby wierzyła, że
krzykiem może zmusić słowa do tego, żeby były prawdziwe. – Kłamiesz! –
Wiatr potężniał, wzmagał się poszum liści, powietrze burzyło się i kipiało.
Pen skoczyła na bok, przedzierając się przez wystające korzenie, byle dalej
od Triss. Kiedy młodsza siostra stanęła na równe nogi, Triss skoczyła naprzód
i wyciągnęła rękę, policzkując Pen najmocniej, jak mogła. Pen krzyknęła z bólu
i oparła się o drzewo, trzymając dłoń przy twarzy. Rzuciła swej towarzyszce
ostatnie oszalałe spojrzenie i Triss o wiele za późno zdała sobie sprawę, co ono
oznacza i co zawsze oznaczało. Nie wściekłość, nie nienawiść, ale przerażenie.
Wtedy Pen odwróciła się i zaczęła niepewnie biec w kierunku furtki.
Filmowe światło wciąż krążyło nad jej niewielką postacią.
Dziewczyna, która została z tyłu, nie goniła jej. Powoli odwróciła dłoń
i zauważyła mokry, czerwony ślad na opuszkach trzech środkowych palców.
Zrobiłam krzywdę Pen. Naprawdę zrobiłam jej krzywdę. Ona przeze mnie
krwawi.
Wpatrywała się długo w czerwonobrązowe smugi, a wiatr wył i ryczał, jak
gdyby ktoś przedzierał ogromną kartkę na dwoje.
– Ja jestem Triss – szepnęła.
Ale wiedziała, że to nieprawda.
ROZDZIAŁ 13
Krawędź
Cicha terapia
Nie było pomocy. Znikąd nie było pomocy. Nie-Triss nie mogła zaufać nikomu
oprócz siebie.
Otarła pajęczyny z oczu i nasłuchiwała. Kroki matki przesuwały się
w kierunku gabinetu na końcu półpiętra. Drzwi się zamknęły, po czym rozległ
się cichy pomruk jej słów.
Telefon. Jej mama gdzieś dzwoniła. Po chwili dezorientacji Nie-Triss zdała
sobie sprawę, że przecież można się było tego spodziewać. Pen znów nie było.
Matka na pewno chce powiedzieć o wszystkim ojcu. Ale czy opowie
mu jednocześnie o kompromitacji drugiej córki?
Nie-Triss wymknęła się z pokoju i ruszyła wzdłuż półpiętra. Była teraz
świadoma tego, jak łatwo wycisza swoje kroki. Deski podłogowe były jej
wspólnikami, połykały trzaski, gdy stawiała na nich stopy. Jej oddech nie był
głośniejszy niż dźwięk opadającego płatka kwiatu.
Przycisnąwszy ucho do drzwi, usłyszała połowę rozmowy matki w pokoju
po drugiej stronie. Słowa pełne łez sprawiały, że bolało ją serce. Ale czy
naprawdę? Czy w ogóle ma serce? Nie była tego pewna.
– …no tak, wiem, że nie powinnam teraz do ciebie dzwonić, bo jesteś
w pracy. Wierz mi, nie złapałabym za słuchawkę, gdybym nie była zupełnie,
całkowicie bezradna. Muszę z tobą porozmawiać.
Pauza.
– Tak… Tak, właśnie tak! I zupełnie nie wiem, co robić. Pomyślałam…
Wydawało mi się, że czuje się lepiej. Naprawdę. Ale… Coś jest straszliwie nie
tak. Od czasu, kiedy miała tę gorączkę. I z każdym dniem jestem tego coraz
bardziej pewna.
Nie-Triss zesztywniała po drugiej stronie drzwi. Cokolwiek krążyło w jej
żyłach, teraz zrobiło się chłodne. Matka nie dzwoniła do ojca, żeby powiedzieć
mu o zniknięciu Pen. Dzwoniła, żeby porozmawiać o Triss.
– Skąd ta pewność? Na podstawie różnych rzeczy! – Matka mówiła teraz
tonem niemal histerycznym. – Byłam podenerwowana utratą wagi i tym, że je,
je jak szalona – jak plaga szarańczy! Ale… To nie wszystko. Ona jest inna. Jest
coś powolnego i dziwacznego w tym, jak ze mną rozmawia. Tak jakby słuchała
kogoś, zanim odpowie. To coś więcej niż tylko niepokojący symptom. To…
niesamowite.
– Nigdy nie miała napadów złości, a teraz ma. Coś jest w jej oczach, widzę
to… Tę dzikość, której nie rozpoznaję! Nie wiem, co to jest! Nie wiem, co się
dzieje z moją małą córeczką!
– I wszędzie się czai. – Teraz jej matka mówiła wylęknionym teatralnym
szeptem. – Raz po raz śmiertelnie mnie przeraża, pojawiając się bezgłośnie tu i
ówdzie. Nawet teraz… Nawet teraz mam niemal ochotę podejść do drzwi, żeby
sprawdzić, czy nie stoi z drugiej strony i nie podsłuchuje.
Za drzwiami Nie-Triss powstrzymywała oddech, przypominając sobie słowa
Pen. „Nie jesteś taka bystra, jak sądzisz. Masz blade pojęcie o wszystkim. Cały
czas. I prędzej czy później oni to zauważą. Zobaczą, jaka jesteś”.
– A dziś po południu – mówiła dalej matka – wymknęła się z domu.
Twierdziła, że boli ją głowa i że kładzie się spać. A później zrobiła ten wałek
z pościeli, żeby udawać, że śpi, gdyby ktoś spojrzał przez drzwi, i wymknęła się
na zimno i wiatr. Nie wiem dlaczego. Nie wiem, gdzie była. Złapałam ją, kiedy
wracała, ale nie chce mi powiedzieć prawdy. Wpatrywała się tylko w swoje
stopy z tym zimnym, kamiennym wyrazem twarzy… – Nastąpiła chwila
przerwy, podczas której matka Triss połykała łzy. – W końcu spojrzała na mnie
z taką złością i wściekłością w oczach… To… Zupełnie nie jak ona. To w ogóle
nie jest Triss.
Każde wyłkane słowo słyszała dziewczyna, która nie była Triss.
Podsłuchująca oddałaby wszystkie sukienki, żeby usłyszeć, co się dzieje
po drugiej stronie linii telefonicznej. Czy jej ojciec się zgadzał? Czy łagodził
lęki matki, czy też się z nich wyśmiewał?
– Tak… To byłoby… Naprawdę, ja tak dłużej nie mogę. – Pauza. – Tak. Tak,
bardzo proszę. Kiedy? – Pauza. – Mógłbyś przyjechać z pracy trochę wcześniej?
Tylko dzisiaj? – Pauza. – Tak… Rozumiem. Tak. Nie, dziękuję ci. Tak, dziękuję.
Tak, może wezmę trochę toniku, żeby się uspokoić. W takim razie
porozmawiamy wieczorem.
Nie-Triss była z powrotem w pokoju, zanim matka odłożyła słuchawkę.
Przysłuchiwała się jej niepewnym krokom, gdy szła wzdłuż półpiętra, potem
usłyszała odgłos zamykających się drzwi.
Ona wie! Ona wie, że nie jestem prawdziwą Triss!
Nie. Coś podejrzewa, to wszystko. Nie wie, co podejrzewa. Trochę histeryzuje
i piła ten swój tonik z winem. Więc może ojciec nie weźmie jej na poważnie.
To było niewielkie pocieszenie. Raz po raz Triss przypominała sobie lęk
i desperację w głosie matki. Była rozdarta między całkowitym poczuciem
nieszczęścia, bo to z jej powodu matka czuje się tak, jak się czuje, i samolubną
paniką na myśl o tym, że wszystko wyjdzie na jaw.
Muszę być normalna. Muszę być tak normalna, jak tylko się da, do momentu,
w którym dowiem się, co się naprawdę dzieje.
Ale tak się boję. Jestem taka zdezorientowana. I taka… głodna.
O, nie, nie! Nie mogę sobie pozwolić na głód! Nie mogę być jak plaga
szarańczy, nie teraz!
Nie mogła się jednak przed tym ukryć. Wysysająca wszystko dziura
w żołądku Nie-Triss wróciła. Co może zjeść? Panika chyba jeszcze bardziej
wzmagała głód. Bezwiednie spojrzała na szafę, gdzie leżała reszta lalek. Zrobiła
kilka niepewnych kroków w jej kierunku, nawet sięgnęła ręką do drzwi,
a później cofnęła się nagle, kiedy ze środka usłyszała grzechot, przypominający
zgrzytanie drewnianych zębów.
– Nie mogę! – szepnęła nieszczęśliwa. – Nie mogę! Czy jest coś jeszcze,
co mogłabym zjeść? Coś, co nie wrzeszczy?
Pootwierała szuflady, wyciągała ich zawartość i wyrzucała na podłogę.
W końcu pośród stosów ubrań zauważyła małe pudełeczko w kształcie
drewnianej skrzynki na skarby. Kiedy otworzyła zamek, głód w jej wnętrzu
spotężniał, był jak szczupak polujący w mętnych wodach, który zobaczył
poruszenie na powierzchni.
Szkatułka była pełna małych, pobłyskujących skarbów, splątanych ze sobą
broszek, wstążek i szklanych paciorków. Pożyczone wspomnienia mówiły jej, że
to prezenty od koleżanek ze szkoły, kuzynek i znajomych ze szkółki niedzielnej.
Niemal wyczuwała tu prawdziwą miłość Triss, jak zapach dochodzący
z kuchni.
Nie-Triss, zafascynowana błękitnym poblaskiem sztucznych pereł, wyjęła
ze szkatułki długi naszyjnik. Zamknęła oczy i odchyliła głowę do tyłu, powoli
opuszczając sznur do ust, później przełknęła raz i drugi. Perły były twarde,
chłodne jak mięta. Po chwili cały sznur zniknął w jej gardle, jakby żył własnym
życiem.
Następna była broszka, jej szklane klejnoty syczały na języku jak szampan.
Potem wzięła do ręki bransoletkę ozdobioną wizerunkiem maleńkiej łódeczki.
Jakaś część jej duszy krzyczała, że nie może jej zjeść, wszystko, tylko nie to, ale
połknęła ją łapczywie, a zaśniedziałe srebro smakowało jak lukier.
Jej szaleństwo odpłynęło nagle jak fala i zastąpił je straszliwy smutek.
Zdawała sobie sprawę, że połknęła rzeczy, których nie będzie można odzyskać.
Drżącym palcem mieszała pozostałe przedmioty w szkatułce. Tyle podarunków,
tylu przyjaciół. Ale żadnego z nich nie ma już w życiu Triss – zrozumiała. Jej
matka uważała niektórych z nich za „zbyt żywiołowych”, a jej ojciec spierał się
z rodzicami innych. Tak czy inaczej, zawsze gdy Triss zawierała jakąś
znajomość, natychmiast ją przerywano. Podarunki były niczym pieńki drzew
ściętej przyjaźni.
A mała, srebrna łódeczka była prezentem od Sebastiana.
Była również przyrzeczeniem. Sebastian powiedział Triss, że kiedy wróci
z Francji, znów weźmie ją na łódkę. Ku swojemu zdziwieniu Nie-Triss odkryła,
że ma jakieś niejasne wspomnienia słonecznych dni w rozlewiskach rzeki
w małej drewnianej łódeczce. Sebastian wiosłuje, podczas gdy Pen i Triss
chichoczą i pryskają na siebie wodą z rzeki. Jak to się stało, że ta śmiejąca się
dziewczyna zmieniła się w Triss, która bez przerwy kaszle i kicha, którą trzeba
chronić przed każdym powiewem wiatru?
W szkatułce były pamiątki wielu umarłych przyjaźni i jednego zmarłego
brata. Nie-Triss zamknęła ją z poczuciem winy i wstrętu do samej siebie,
doskonale wiedziała, ile te małe skarby znaczyły dla Triss. Zrozumiała jednak,
że to dlatego tak trudno im się oprzeć. Były nasiąknięte esencją Triss i to
sprawiało, że są cudownie smaczne, a Nie-Triss niemal zapłakała z ulgi, zdając
sobie sprawę, że już nie jest głodna. Może nie potrzebowała wrzeszczących lalek
do zaspokajania apetytu.
– Jestem gotowa – powiedziała swojemu blademu odbiciu w lustrze toaletki.
– Jestem teraz gotowa na normalność.
Ojciec przyjechał do domu o zwykłej porze. Słysząc, jak pod dom podjeżdża
sunbeam, Nie-Triss poczuła, że żołądek kurczy jej się z lęku. Wyjrzała przez
okno, ale nie potrafiła odczytać z ojcowskiej twarzy, jak zareagował
na popołudniowy telefon.
Kiedy wszedł do domu, Nie-Triss przycisnęła ucho do podłogi sypialni,
mając nadzieję, że zrozumie, co mówią rodzice, ale ich głosy nie różniły się
od szumu pszczół. Konferowali przez ponad godzinę, czasami ojciec podnosił
głos, ale nie na tyle, by zrozumieć, co mówi.
Kiedy zawołano ją na kolację, Nie-Triss niemal drżała z lęku. Ku jej
zdziwieniu okazało się, że ojciec siedzi całkiem spokojnie na swoim miejscu
przy stole, a mamy nie ma. Spodziewała się znaleźć oboje rodziców czekających
jedno przy drugim, była gotowa na przesłuchanie inkwizycji.
– A gdzie mama?
– Poszła porozmawiać z sąsiadami i dowiedzieć się, czy widzieli Pen.
W przypadku Pen „ucieczka z domu” często oznaczała schowanie się gdzieś
w bezpiecznym miejscu – tam, gdzie jest sucho, nikt jej nie widzi i gdzie może
zostać do momentu, w którym poczuje, że jej nieobecność już niepokoi. Zwykle
gdy Pen znikała, trzeba było sprawdzić najbliższych znajomych i krewnych
i przekonać się, czy nie pojawiła się niespodziewanie w ich domu.
– Triss, siadaj – mówił dalej ojciec cichym i zdecydowanym głosem i Nie-
Triss zdała sobie sprawę, że inkwizycja w końcu się po nią zgłosiła. Jakiś czas
składał gazetę, a później spojrzał w jej stronę. Zrozumiała, że przy stole są tylko
dwa nakrycia. Stał przed nią talerz parujący od ziemniaków z masłem i makreli
z rusztu. Przy drugim miejscu jednak nie postawiono jedzenia.
Nie-Triss natychmiast zrozumiała, co się dzieje. Pamiętała, jak
niejednokrotnie sadzano Pen przy pustym miejscu. To oznaczało, że była
w niełasce i jeśli nie potrafiła odpowiednio się usprawiedliwić lub przeprosić,
nie dostawała kolacji.
Usiadła z opuszczoną głową, tak że włosy opadły jej na czoło.
– Triss, słyszałem, że dzisiaj bardzo przestraszyłaś mamę.
– Przepraszam. – W chwili kiedy wypowiedziała te słowa, Nie-Triss zdała
sobie sprawę, że się pospieszyła. Natychmiastowe przeprosiny wyglądałyby
na przedwczesną prośbę o kolację. Nastąpiła pełna dezaprobaty pauza i jej ojciec
mówił dalej tak, jakby mu nie przerywano.
– Mama mówi, że wyszłaś z domu, nie mówiąc nic nikomu i że próbowałaś
to ukryć, a kiedy wróciłaś, skłamałaś i podniosłaś na nią głos. Dlaczego
to zrobiłaś?
– Ja bardzo… Przepraszam. Ja… – Nie-Triss zastanowiła się, czy nie
powiedzieć mu, że to przez ból głowy, ale instynkt podpowiadał jej, że taka
wymówka nic by nie dała. – Ja… Tak naprawdę nie wiem. W moim pokoju
zaczęło pachnieć… Chorobą. Było mi gorąco. I naprawdę, naprawdę chciałam
nagle wyjść. Więc wyszłam.
Nastąpiła kolejna długa chwila milczenia, po czym Nie-Triss usłyszała, jak jej
ojciec głęboko wzdycha.
– No i? Dokąd poszłaś?
– Ja… Ja tylko tak chodziłam.
– Chodziłaś? – Odpowiedź jej ojca była tak łagodna, że Triss poczuła, iż
serce jej pęka. Mogła mu tylko odpowiedzieć skinieniem głowy, a cisza ciągnęła
się i ciągnęła, kiedy on czekał, by wypełniła ją czym innym. Próbowała
wymyślić odpowiednie kłamstwo, ale po tym całym dniu była tak stłamszona, że
nic nie przychodziło jej do głowy.
– Tylko… Tak sobie chodziłam. – Usłyszała swój własny głos i pomruk pod
nosem.
– Czy Pen była z tobą? Wiesz, dokąd poszła?
Nie-Triss pokręciła głową w odpowiedzi na oba pytania i nastąpiła kolejna
pauza.
– Triss, coś przede mną ukrywasz. – Głos ojca był spokojny, ale czuć w nim
było urazę. – Spójrz na mnie.
Nie mogła. Nie mogła pozwolić na to, by zobaczył, że z jej oczu płyną
pajęczyny. Trzymała podbródek nisko przy piersi, włosy zakrywały jej twarz
niczym kurtyna. Łzy w gardle smakowały jak kwaśne wiśnie. Palce ściskały
krawędź stołu tak mocno, że zaczęły boleć.
– Czy ja jestem potworem? – spytał, a Nie-Triss prawie podniosła wzrok,
zaskoczona.
Pokręciła głową. Nie. To ja jestem potworem.
– Czy kiedykolwiek dałem ci powód, żebyś kłamała albo coś przede mną
ukrywała?
Nie-Triss znów pokręciła głową.
– Więc dlaczego sądzisz, że nie zasługuję na odpowiedź? – Czekał dłuższy
czas, wiedząc, że Triss będzie musiała prędzej czy później podnieść oczy. Kiedy
tego nie zrobiła, ciężko westchnął, po czym sięgnął po widelec i nóż i zaczął
jeść.
Nie-Triss chciało się płakać na myśl o tym, że sprawiła ojcu przykrość.
W głowie jej się burzyło i nie miała pewności, czy z jej ust wyjdzie jakiś ludzki
dźwięk. Odwróciła twarz, żeby ojciec nie mógł jej zobaczyć, kiedy będzie
wycierała oczy, i właśnie wtedy ujrzała Pen.
Jej młodsza siostra była na zewnątrz, uderzała w szybę. Znów była tworem
z połyskującego srebra, a jej pięści nie wydawały żadnego odgłosu. Za nią,
na ścianie garażu od czasu do czasu pojawiały się pełgające słowa.
BUM
BUM, BUM, BUM
DLACZEGO NIKT NIE CHCE MNIE WPUŚCIĆ?
Ten widok rozbił myśli Nie-Triss jak łopata wbita w mozaikę. Najpierw
poczuła przerażenie i niedowierzanie. Cóż ta Pen sobie myślała, próbując
zwrócić na siebie uwagę wszystkich w takim stanie?! Nawet ona ze swoim
talentem do kłamstw miałaby problem, żeby wyjaśnić tę dziwną przemianę.
I wtedy Nie-Triss zauważyła, że ubranie Pen jest zabłocone, włosy
w nieładzie, a na twarzy ma wyraz wyczerpania i nieszczęścia. Powoli zaczęła
rozumieć, co się wydarzyło. Pen musiała chodzić godzinami w deszczu, jeśli tak
zmokła. A jeżeli mama zamknęła tylne wejście do domu po ukradkowym
powrocie Triss, Pen będzie zmuszona pukać do drzwi frontowych i zmierzyć się
z gniewem rodziców. Zresztą kto może powiedzieć, jak długo Pen waliła
na próżno w okna i drzwi, skoro efektem były tylko srebrzyste słowa wiszące
w powietrzu?
Nie-Triss szarpnęło poczucie winy, kiedy zauważyła, że na lewym policzku
Pen widnieją trzy ciemne równoległe ślady.
DLACZEGO NIKT MNIE NIE SŁYSZY?
JUŻ NIC MNIE NIE OBCHODZI, CHCĘ TYLKO WEJŚĆ DO ŚRODKA.
ZIMNO MI.
Ona ma dziewięć lat.
Nie-Triss niemal o tym zapomniała, bo była tak zajęta traktowaniem Pen jako
zagrożenia. To nieważne, jak jest bystra i inteligentna, to przecież tylko mała
dziewczynka, a teraz jest jej zimno, jest przestraszona i chce do mamy.
Nie-Triss nieświadomie złapała kontakt wzrokowy z Pen i natychmiast tego
pożałowała. Twarz młodszej siostry się zmieniła i pojawił się na niej wyraz
czystej frustracji, niechęci i rozpaczy. Pen nie mogła wiedzieć, że przy stole
panuje tak lodowata atmosfera. Widziała tylko potwora, który uzurpuje sobie
prawo do siedzenia w jej domu, z jej ojcem, prawdopodobnie zjadającego jej
kolację, cieszącego się światłem, ciepłem i miłością, podczas gdy sama Pen stała
za drzwiami i marzła.
Nie-Triss siedziała sparaliżowana niemożnością podjęcia decyzji i poczuciem
winy. Współczuła tej małej, przemokniętej postaci na zewnątrz, ale co ma robić?
Gdyby pokazała ojcu Pen, ten z pewnością zażądałby wyjaśnień, a jeżeli
dziewczynka jest rzeczywiście nieszczęśliwa, może się załamać i wszystko
opowiedzieć. Czy to poprawi w jakimkolwiek stopniu ich sytuację?
Mając nadzieję, że ojciec jej nie obserwuje, Nie-Triss zaryzykowała
pokręcenie głową, licząc na to, że Pen odczyta jej myśli. Nie wyglądało jednak
na to, by siostra zauważyła ten subtelny sygnał.
– Czy mogę już odejść od stołu? – spytała impulsywnie Nie-Triss, czując, że
napięcie ją przerasta.
Nie było odpowiedzi, tylko odgłos widelca, który drapie po talerzu. Słowa,
które Nie-Triss wypowiedziała, nie były wyjaśnieniem, na które czekał jej
ojciec. Jego milczenie było jak chłodne, szare morze rozczarowania – mroziło ją
do kości. W końcu kiwnął głową i uciekła od stołu.
Kiedy tylko Nie-Triss wyszła z jadalni, wymknęła się do holu i otworzyła
drzwi frontowe.
– Pen! – krzyknęła najgłośniej, jak się odważyła. – Tędy! Otworzyłam drzwi
z przodu! – Nie było jednak żadnej odpowiedzi i po kilku minutach schowała się
w środku, zostawiając drzwi otwarte na oścież.
Po chwili minęła ją niewysoka, srebrzysta postać nadbiegająca od strony
drzwi frontowych, zderzyła się z nią i odepchnęła ją na bok. Pen ze zmarszczoną
i nieszczęśliwą twarzą biegła na górę po schodach lub też biegłaby, gdyby nie to,
że jej kroki były całkowicie bezgłośne. Pływające w powietrzu słowa, które
zostawiała za sobą drobna postać, były marnym substytutem wyrazu
wściekłości.
TUP TUP TUP TUP TUP
A parę sekund później:
TRZASK
Kiedy Nie-Triss odzyskiwała równowagę, w holu pojawił się jej ojciec.
Zobaczył córkę błąkającą się przy drzwiach i małe, błotniste ślady butów, które
przebiegały obok niej i znikały na schodach.
– Pen wróciła – powiedziała Nie-Triss, podejrzewając, że mówi rzecz
oczywistą.
– Właśnie widzę. – Jej ojciec głęboko westchnął. – No cóż, przynajmniej
jedno zmartwienie mniej. – Przeszedł obok niej, żeby zamknąć drzwi frontowe,
a Nie-Triss wycofała się na górę, nie chcąc, aby ojciec zaczął się zastanawiać,
dlaczego jego córka wciąż jest na dole.
Na górze, w swoim pokoju, usłyszała ciche stukanie kołatką do drzwi
frontowych, a później odgłos otwierania i zamykania. Przyciszone pomruki
przesuwały się wzdłuż holu, a później do bawialni, gdzie przycichły
po zamknięciu drzwi. Jeden głos należał do jej ojca, a drugi – do innego
mężczyzny, ale Triss nie mogła się oprzeć wrażeniu, że ten głos jest jej znany.
Pół godziny później usłyszała, że drzwi znowu się otwierają i wkrótce potem
do przyciszonej rozmowy na dole dołączył głos jej mamy.
Nie-Triss długo leżała na podłodze sypialni, wsłuchując się w brzęczenie
trzech głosów, które rosły, opadały, przeplatały się, ale ani razu nie zrozumiała,
o czym mowa. Rozmowa trwała dwie godziny i w końcu nieznajomy wyszedł
z domu. Było zbyt ciemno, żeby Nie-Triss zauważyła coś więcej niż postać
mężczyzny podążającego w sobie tylko znanym celu.
ROZDZIAŁ 15
Zasadzka
Przyłapana
Nie było czasu chować się pod łóżko. Jej oczy były przyzwyczajone
do ciemności i światło oślepiło ją tak, że z trudem rozpoznawała dwie postaci
stojące po drugiej stronie blasku.
– Triss! – W tonie głosu jej matki nie mieściły się gniew i niedowierzanie.
Było w nim czyste przerażenie.
Nie-Triss mogła tylko patrzeć na świecę. Jakże była głupia! Nie wiadomo,
dlaczego przypuszczała, że jej zażarta bitwa z ptaszydłem będzie niesłyszalna
dla normalnych uszu tak jak wrzaski Angeliny w domu nad morzem. Teraz zdała
sobie sprawę, że ta walka mogła z łatwością obudzić całą okolicę. Światło
zbliżało się powoli do wnętrza pokoju i Nie-Triss zauważyła, że to ojciec trzyma
świecznik. Zastanawiała się, jak ją widzą – może wpatrujące się w nich szeroko
otwartymi oczami, rozczochrane czupiradło, przycupnięte na pomiętym dywanie
jak gargulec.
– Triss. Co ty tutaj robisz? – Głos ojca był bardzo, bardzo spokojny.
– Nic – szepnęła. Głupie kłamstwo, ale nie dbała o to. Cóż znaczy jeszcze
jedno głupie kłamstwo w domu pełnym głupich kłamstw?
Mama wciąż chowała się w ciemnym przejściu, a Nie-Triss dostrzegła błysk
szoku w jej oczach.
Rozejrzawszy się dookoła, Nie-Triss zrozumiała jej przerażone milczenie.
Uświęcony pokój był pogrążony w chaosie. Większość pucharów sportowych
Sebastiana spadła z postumentów podczas bitwy z ptaszydłem, przewróciło się
kilka fotografii. Dywan był potwornie pomięty, a drewno półek i biurka zostało
poznaczone cienkimi, głębokimi zadrapaniami.
– Triss – zaczął raz jeszcze jej ojciec – próbuję dać ci szansę. Dlaczego
weszłaś do tego pokoju? Co… się tu stało? Czy ktoś był tu jeszcze oprócz
ciebie?
Tak. Walczyłam z jakimś ptaszydłem i wymusiłam na nim obietnicę, strasząc
je nożycami.
Nie-Triss spojrzała na swoje dłonie, które ściskały przykryte materiałem
kolana. Pokręciła głową.
– Więc skąd, na Boga, te straszliwe hałasy? – spytała mama.
Nie-Triss nie musiała podnosić głowy, żeby się domyślić, jaki wyraz twarzy
ma jej matka. Pełne wahania, kruche spojrzenie, oczy błyszczące
ze zdenerwowania.
– A może byśmy obwinili o to Pen? – Nie-Triss usłyszała, jak się odszczekuje
głosem bardziej brutalnym i ostrzejszym niż jej własny. Coś pękło i słowa
zaczęły się z niej wylewać pomimo prób, by temu zapobiec. – Zawsze tak
robimy, prawda? Po to jest, czyż nie? Obwiniamy o wszystko Pen, a później
zmieniamy temat. I nic nie ma znaczenia, dopóki o tym nie rozmawiamy.
Cisza, która później nastąpiła, była straszna. W tym miejscu zmieściłaby się
cała rozmowa, teraz zdała sobie z tego sprawę. Ale już jej nie będzie. Podarła
na strzępy pozostałe kartki scenariusza i rzuciła jego fragmenty na ziemię.
Przez chwilę chciała się jedynie wyrwać stamtąd, wrzeszczeć na nich, że
okłamywali ją przez tyle lat, i żądać wyjaśnień. Stoją tu, jak gdyby to nie-Triss
zachowywała się dziwnie i zdradliwie, a to przecież oni cały czas chowali listy
przesyłane przez zmarłego syna. Poczucie niesprawiedliwości wypełniło ją
oburzeniem przypominającym oburzenie Pen.
W następnej chwili przypomniała sobie, że to Triss okłamywali przez lata i że
ona sama zna wiele niebezpiecznych tajemnic, których musi dochować. Czy
gdyby wybuchła teraz i powiedziała, co jej leży na sercu, wydałoby się, jakim
jest potworem? A może już zdradziła zbyt wiele?
– Marsz do swojego pokoju, Triss. – Głos jej ojca był tak odległy, że przez
chwilę Nie-Triss nie mogła zrozumieć, że te słowa są skierowane do niej.
Bardzo powoli wstała. Kiedy jej niepewne kroki niosły ją do pokoju,
w głowie roiło jej się od historii, po które powinna była sięgnąć, kiedy
poproszono ją o wyjaśnienia.
Chodziłam przez sen. Miałam koszmary nocne. Chyba krzyczałam. I to
głośno.
W pokoju był ptak. Krakał i obijał się o ściany. Przyszłam tu, żeby pomóc
mu wyfrunąć przez okno.
Śniło mi się, że Sebastian wrócił, więc przyszłam tu, żeby zobaczyć, czy śpi
w swoim łóżku. Ale go nie było i naprawdę się zdenerwowałam. I bardzo
płakałam.
Dlaczego nie umiała powiedzieć czegoś takiego? Czegokolwiek, żeby jej
rodzice musieli jej uwierzyć i wrócić do łóżka uspokojeni. Nagle zrozumiała, że
właśnie na tym polega problem. Akurat w tym momencie wcale nie chciała,
żeby byli spokojni. Nie chciała im niczego ułatwiać ani dodawać jeszcze
jednego kłamstwa do stosu wygodnych kłamstw, bo chyba tylko one
podtrzymywały dach tego domu.
– Głupia – szepnęła, czując, że szczypie ją pod powiekami, a rzęsy są
sklejone od pajęczyn. – Głupia! Co ze mną jest nie tak? Dlaczego nie mogłam
po prostu skłamać? Teraz sobie pomyślą… – Miała trudności z wyobrażeniem
sobie, co mogą pomyśleć rodzice.
Radość z małego zwycięstwa nad ptaszydłem gdzieś się rozpełzła, został
tylko strach. Dowiedziała się czegoś – może to wystarczy, żeby prowadzić dalej
śledztwo, ale za jaką cenę? Było za późno, żeby zaproponować rodzicom
niewinne wyjaśnienie dziwacznej, głośnej awantury w pokoju Sebastiana.
Gdyby teraz spróbowała zacząć coś rozsądnie tłumaczyć, to rzeczy, które
powiedziała rodzicom, i tak z góry przekreśliłyby takie wyjaśnienia.
Ale muszę wymyślić jakąś historię – zdała sobie sprawę. – Do jutra. Coś,
co wszystko wyjaśni, nawet to, dlaczego na nich nakrzyczałam i dlaczego nie
chciałam od razu się usprawiedliwić. Albo przez następne trzy dni będę siedzieć
w gabinetach lekarskich, a nie mam na to czasu. Tak właśnie powiedziało
ptaszydło.
„Zostały ci trzy dni”.
ROZDZIAŁ 17
Cisza
Nie-Triss prawie w ogóle nie spała tej nocy. W jej głowie coś bez przerwy
rozbłyskiwało i kręciło się w koło, próbując wymyślić wiarygodne wymówki.
Nad ranem zbudziły ją dźwięki ukradkowego szurania, które dochodziły
chyba z pokoju Pen. Nie-Triss zdziwiła się, że tylko ona je usłyszała. Po chwili
doszła jednak do wniosku, że zapewne nie były one tak głośne, jak to sobie
wyobrażała. Może słyszała je tak wyraźnie, bo jej zmysły były szczególnie
wyostrzone albo ona sama silnie reaguje na nocne odgłosy.
Po chwili przyszła jej do głowy inna myśl. Jeżeli Pen w ogóle wydaje jakieś
dźwięki, to w takim razie oznacza to, że wyrwała się ze swego dziwacznego
stanu milczenia. Jeżeli Nie-Triss chciałaby z nią porozmawiać, to może być
jedyna okazja.
To było ryzykowne, zważywszy na to, że stąpa po cienkim lodzie, ale Nie-
Triss i tak wymknęła się ze swojego pokoju i bardzo delikatnie zastukała
do drzwi Pen.
– Pen! – Nie-Triss próbowała mówić niezbyt głośnym szeptem. – Wiem, że
nie śpisz!
Wewnątrz coś się poruszyło, jak gdyby ktoś nagle usiadł na łóżku.
– Nie bój się. Nie zrobię ci krzywdy. – Raz jeszcze Nie-Triss nawiedził obraz
zadrapań na policzku młodszej siostry. – Przepraszam, że cię tak podrapałam.
Nie chciałam. Ja po prostu… Bałam się. Ja… Chciałam cię tylko uderzyć.
W jej głowie brzmiało to nieco lepiej.
Ze środka nie dochodził żaden odgłos, chociaż Nie-Triss wydawało się, że
słyszy powolny, ostrożny oddech.
– Pen, wiem, że mnie słyszysz! Musimy porozmawiać. Mogę wejść?
Żadnej odpowiedzi. Nie-Triss sięgnęła do klamki i delikatnie ją przekręciła.
Drzwi jednak się nie otworzyły. Najwyraźniej Pen podstawiła pod nią krzesło
albo inny mebel. Nie-Triss zaczęła się zastanawiać, czy dziewczynka nie siedzi
gdzieś skulona w kącie pokoju, patrząc jak zahipnotyzowana na bezgłośne
poruszenia klamki. Westchnęła ciężko i oparła głowę o drzwi.
– Proszę, wpuść mnie, Pen! Wiem, że mnie nienawidzisz, ale potrzebujesz
mojej pomocy, a ja twojej. Musisz mi powiedzieć wszystko, co wiesz
o Architekcie – co robi, jak się z nim kontaktujesz, gdzie mieszka. Pomyśl
o Triss. Przecież chcesz, żeby wróciła, prawda? Jak myślisz, co będzie, jeśli nie
zaczniemy współpracować?
Ze środka dobiegł odgłos, jak gdyby ktoś za wszelką cenę powstrzymywał
łkanie.
– Odejdź! – rzuciła szeptem Pen. – Ja… Ja mam pistolet! Nie otwieraj tych
drzwi albo… Bo cię zastrzelę!
– Nie masz pistoletu. – Nie-Triss walczyła ze wszystkimi latami frustracji
samej Triss i bólem, jaki zadała jej młodsza siostra, i skupiała się
na wspomnieniu Pen stojącej samotnie w strugach deszczu. – Nie będę się
włamywać do twojego pokoju. Ale nie mogę cały czas rozmawiać przez drzwi
tak jak teraz, bo prędzej czy później wszystkich pobudzę! – Nastąpiła chwila
ciszy, podczas której jej słowa były poddawane szczegółowej analizie.
– Odejdź – syknęła niewidoczna Pen, tym razem z większym przekonaniem
i jadem. – Odejdź albo będę wrzeszczeć.
Ta groźba wystarczyła, żeby Nie-Triss wycofała się spod drzwi. Nie mogła
sobie pozwolić na to, żeby znów przyłapano ją na chodzeniu nocą po domu.
Po raz kolejny wyciągnięcie ręki do Pen było tak satysfakcjonujące jak skok
w kępę pokrzyw.
Poranek pojawił się jak kot, który popadł w niełaskę. Nadszedł z wysokim
dźwiękiem miauczącego wiatru i drobnego, ukośnie padającego deszczu. Nie-
Triss przycisnęła policzek do szyby i patrzyła, jak nadchodzi. Poranna pieśń
ptaków brzmiała metalicznie i twardo.
Nie-Triss nie była gotowa na nadejście dnia. Nienawidziła go. Chciała
go odesłać z powrotem. Coś wewnątrz niej wiło się tak mocno, że czuła, że
za chwilę wybuchnie. Wszystko było nie tak. Wszystko szło źle.
Śniadanie zostawiono na tacy przed pokojem, a Nie-Triss nie wiedziała, czy
z tego powodu czuć ulgę, czy złość. Jajka ugotowano na miękko, tak jak lubiła,
ale lekko zdezorientowana zauważyła, że soku owocowego nie nalano do jej
ulubionej różowej szklanki.
Wpatrywała się w tacę, próbując się zorientować, czy ta zmiana pozwoli jej
zrozumieć rodziców i pomoże w uratowaniu samej siebie. Różowa szklanka była
szklanką Triss. Czy naprawdę postanowili pozbawić ją jej ulubionej szklanki
w ramach kary, czy też instynktownie czują, że szklanka Triss nie powinna już
do niej należeć? Czy Triss nieposłuszna nie będzie już traktowana jak Triss? Czy
Triss szalona nie będzie już prawdziwą Triss? A może… Może podejrzewają
prawdę?
Nie-Triss przygotowała się na najgorsze i sokiem owocowym popiła wsuwkę
do włosów i dwie pomięte strony ulubionego komiksu Triss, ale wciąż czuła
głód.
Była niedziela, więc dziewczyna przebrała się, uważnie wybierając elegancki
strój do kościoła.
Gdy schodziła na dół, zdążyła dwa razy powtórzyć swoją wymówkę. To było
przyzwoite kłamstwo z porządnym dodatkiem prawdy, żeby się nie zwarzyło.
Kiedy jednak usiadła skruszona obok ojca na kanapie i spojrzała na jego twarz,
jej historia nagle się ochłodziła. Widać było, że spał jeszcze mniej niż ona. Nie-
Triss tak czy owak spróbowała, ale jej wyjaśnienia brzmiały nieprawdziwie,
słowa były zimne i mechaniczne jak paciorki na liczydle. Nie była nawet pewna,
czy ojciec jej słucha.
Nic nie powiedział, kiedy skończyła, ale łagodnie położył rękę na jej głowie.
Wiedziała, że patrzy na jej twarz, ale wciąż nie odważyła się spojrzeć mu w
oczy. Gdyby to zrobiła, kręgosłup jej opowieści złamałby się, a kręgi rozsypały
po podłodze.
– W porządku, Triss. – Nie potrafiła odczytać z tonu jego głosu, czy przyjął tę
historię, czy tylko zaakceptował fakt, że córka nie podzieli się z nim niczym
innym.
Nie-Triss zorientowała się, że matka prowadzi w holu cichą rozmowę z panną
Soames, młodą kobietą, która czasem przychodziła popilnować dzieci, kiedy
Crescentowie wybierali się na przyjęcia.
– Dziękuję, że przyszła pani tak szybko. Powinniśmy jutro wrócić, więc
chcielibyśmy, żeby została pani tylko na jedną noc. Chodzi wyłącznie o opiekę
nad Penelopą. Trzeba ją będzie zabrać do kościoła i porozmawiać z panią
Bassett o posiłkach.
Powinniśmy jutro wrócić.
Chodzi wyłącznie o opiekę nad Penelopą.
– Wyjeżdżamy gdzieś? – spytała nie-Triss. Wzrok miała przykuty do butów
ojca, żeby nie zawędrował na jego twarz. Jego stopy poruszyły się nieznacznie,
może z pewną niewygodą.
– To chyba będzie niestety dość długi dzień. – Położył dłoń na jej ręce, ale jej
nie uścisnął. Może bał się ją złamać. – Wyjeżdżamy na wycieczkę do Wenwick –
ty, ja i mama. Porozmawiamy z kilkoma osobami i zobaczymy, czy ktoś wie…
Jak pomóc ci przebrnąć… Przez te nocne kłopoty. Większość z nich to znajomi
znajomych. Bardzo mili ludzie. Spodobają ci się.
Nie-Triss przygryzła wargę, a jej małe, rozproszone lęki stały się wielkimi,
konkretnymi strachami, jak krople deszczu mieszające się na szybie.
Nie będzie różowej szklanki dla wariatki Triss.
– Ja nie chcę jechać! – wypaliła, wciąż obrzucając niewinne buty
spojrzeniem, które mogłoby zapalić chrust. – Nie chcę z nimi rozmawiać! Nie
chcę wyjeżdżać! Nie… Nie teraz!
Teraz nie mogę nigdzie jechać, po prostu nie mogę! Muszę znaleźć Shrike’a!
Muszę porozmawiać z Pen!
– A ty, tato, jesteś teraz bardzo zajęty – mówiła dalej, szukając argumentów. –
Masz mnóstwo pracy. Przygotowujesz się do ceremonii opuszczenia wierzchołka
na piramidę stacji kolejowej, a to już za trzy dni. Sam mówiłeś! Więc nie
możemy! Może byśmy porozmawiali z nimi w przyszłym tygodniu?
– Triss. – Objął ją ramieniem, ostrożnie, jak gdyby obejmował dziecko
zrobione z dymu. – Kocham cię bardzo, wiesz o tym, prawda?
Nie-Triss skinęła głową, chora z paniki.
– Nie każ mi jechać! Proszę, proszę, pozwól mi zostać w domu! – Zacisnęła
mocno powieki, chcąc, żeby poczuł jej desperację, nawet jeżeli nie potrafi jej
zrozumieć.
– Kocham cię – mówił dalej czule i nieugięcie – i właśnie dlatego musimy
jechać.
Skorupki jajek
Mroźne powitanie
Podbrzusze
Kogut nie miał pojęcia, co na niego napadło. W jednym momencie był królem
niewielkiego, zakurzonego podwórka, patrolował teren między rzędem tyczek
fasoli a swoim pierzastym haremem. W następnej chwili coś wylądowało za nim
miękko jak ćma i na głowie miał perfumowaną torbę.
Kiedy Nie-Triss wskakiwała z powrotem na płot, przytrzymała się u szczytu
palcami u nóg i była zadowolona, że jest boso. Kogut był większy, niż się
spodziewała, i nie chciał poddać się bez walki. Po chwili jednak przestał się
wykręcać i popiskiwać, spotulniał i tylko nerwowo drżał w jej objęciach.
Kiedy zeskoczyła z płotu na ulicę, zauważyła, że Pen przygląda się jej
z mieszaniną ekscytacji, fascynacji i niechęci.
– Masz dziwne palce u nóg – powiedziała tylko.
Kilka ulic dalej Nie-Triss przestała żałować, że ma ze sobą Pen. Młodsza
dziewczynka wiedziała, gdzie są, i znała najkrótszą drogę do Meddlar’s Lane.
Raz jeszcze kariera Pen jako uciekinierki dobrze im się przysłużyła.
Meddlar’s Lane była stromą, brukowaną ulicą, która wiła się zygzakami
w górę zbocza, przechodziła pod jednym z krańców mostu Victory, a później
niepewnie schodziła w dół. Po jej obu stronach stały smutne budynki koloru
tytoniu, proste jak fartuchy kucharek i patrzące tępo jak pijak, który budzi się
rano i nie wie, gdzie jest.
Niektóre z nich były zamieszkane, obwieszczały to sznurki do suszenia prania
rozciągnięte między górnymi piętrami. Wiele budynków było jednak pustych –
miasto kupiło je w tym samym czasie co teren pod budowę mostu i wciąż
„oczekiwały na remont”. Były pękniętymi łupinami czekającymi, aż ziarno
nowego zakorzeni się i uczyni z nich coś lepszego.
Nad tym wszystkim wznosił się łuk mostu Victory, który rzucał cień
na najwyżej położoną część ulicy. Patrząc na most od dołu, Nie-Triss po raz
pierwszy zdała sobie sprawę, że ma on wysokość kilku domów, a jego piaskowe
odcienie są stale mętne w półmroku.
Dziewczynki weszły w cień pod mostem. Słychać było dźwięk spadających
kropel, krokom Pen odpowiadało echo. Podeszwy stóp Nie-Triss nie wydawały
żadnego dźwięku.
Nie-Triss wyciągnęła nóż do mięsa.
– Będziesz zabijać koguta? – zapytała Pen, robiąc wielkie oczy.
– Nie.
Nie-Triss usiadła i udało jej się znaleźć szczelinę między dwiema płytami
chodnikowymi. Z pewną trudnością wydłubała zaprawę i wsunęła ostrze
w szczelinę tak, że nóż wystawał, kiedy go puściła. Wyglądał jak miecz
w kamieniu za pół ceny.
– Po co to robisz? – spytała Pen.
– Idziemy dokądś i to nam pomoże wydostać się z powrotem – odparła Nie-
Triss, mając nadzieję, że to prawda.
– A co się stanie, jeżeli nóż wypadnie z dziury?
– Wtedy nie będziemy mogły wrócić – odparła Triss, siląc się na cierpliwość.
– A jeśli ktoś go wyciągnie?
– Wtedy nie będziemy mogły wrócić – powtórzyła Triss nieco mniej
cierpliwie.
– To jest głupi plan – odparła Pen, co było w istocie bardzo pomocne.
– W takim razie wracaj do domu Violet i jedz ser z puszki – rzuciła ostro Nie-
Triss. – Nie prosiłam cię, żebyś ze mną poszła! Nie chciałam, żebyś przyszła!
To będzie niebezpieczne i… Jeżeli ktoś ma tu ucierpieć… Najlepiej, żebym
to była ja. – Nie planowała tego zdania, a kiedy skończyła, poczuła, że twarz jej
płonie ze wstydu i irytacji.
Twarz Pen też wyglądała tak, jakby była zarumieniona, ale w cieniach mostu
nie było to takie pewne.
– Nie znoszę puszkowanego sera – warknęła. – Smakuje tak, jakbym gryzła
się w język. A tak w ogóle, nie bądź głupia. No i powiedz mi. Jak tam
wejdziemy?
– Jesteś pewna, że chcesz pójść? – Nie-Triss chciało się płakać, ale nie była
pewna dlaczego.
Pen skinęła głową.
– Więc lepiej chwyć mnie za rękę. – Podała dłoń i była trochę zdziwiona,
kiedy mała, zziębnięta łapka rzeczywiście znalazła się w jej ręce. – Idź naprzód,
tak jak ja.
Zwrócona twarzą do ściany tworzącej jeden z wielkich filarów mostu ruszyła
do przodu. Kiedy obie dziewczynki przeszły obok wciśniętego w szczelinę noża,
Nie-Triss wydawało się, że słyszy z oddali jakąś muzykę, ale dźwięk był kruchy
jak włos oświetlony światłem księżyca. „Idź wzdłuż Meddlar’s Lane do końca
mostu – powiedziało ptaszydło. – Obróć się twarzą do cegieł i ruszaj śmiało
przed siebie. Idź dalej, aż przestaniesz słyszeć odgłosy ruchu ulicznego
i zaczniesz rozumieć, co mówią mewy”.
Krok po kroku. Ceglana ściana zbliżała się coraz bardziej, chociaż wydawało
się, że odsuwa się w tył, jak gdyby nie była to po prostu pionowa ściana, ale
niesamowicie strome zbocze. Zrobiły kolejny krok i stromizna stała się mniej
przerażająca. Kolejny krok przybliżył je do podstawy ściany i teraz ich
wspinaczka przypominała łagodny spacer po pagórku.
Instynkt nakazywał Nie-Triss unikanie spojrzeń na lewo i na prawo i była
zadowolona, że trzyma Pen za rękę. Wyszła na ceglane „zbocze”, które po chwili
ustabilizowało się, stając się równą, poziomą powierzchnią pod jej stopami. Nie
zważając na wewnętrzne głosy wrzeszczące, że wspina się do góry po pionowej
ścianie, Nie-Triss szła dalej. Raz jeszcze je zignorowała, kiedy cegła zamieniła
się w piaskowiec i beton, a głosy wrzeszczały, że teraz z pewnością idzie
po wewnętrznej stronie mostu.
Ledwo słyszalne odgłosy miejskiego poranka zamierały. Odległe dzwonienie
pierwszych tramwajów i grzechotanie wózków popychanych przez ulicznych
sprzedawców – te dźwięki rozpływały się jak ziarna soli w wodzie. Wokół nich
wiał silny wiatr, a krzyki mew stawały się coraz głośniejsze.
Kiedy tak szły i szły, Nie-Triss zaczęło się wydawać, że słyszy coś nowego
w głosach mew. Nie zmienił się sam dźwięk, ale był obnażony jak ostrze
o nagich krawędziach. A może ktoś nagle udoskonalił jej słuch.
– Dziecko! – Usłyszała krzyki mew. – Jedno dziecko, dwa dziecka!
Różowolice dziecka z oczami w głowach! Dziecka z miękkimi oczami i sercami
jak owoce!
Nie-Triss wiedziała, że Pen też to słyszy. Mała rączka nie drżała, ale ściskała
jej rękę jak imadło. Nie-Triss też ścisnęła jej dłoń, kiedy szły równo obok siebie,
krok za krokiem.
ROZDZIAŁ 23
Błyski i migotanie
Nie-Triss mówiła sobie, że jest na moście, nie pod nim. To był jedyny sposób,
żeby zachować spokój. Ścieżka przed nią była tak szeroka, że trzydziestu
mężczyzn mogłoby stanąć ramię przy ramieniu od lewej do prawej. Po obu
stronach były wykończone łukowato ściany, które rzucały na drogę gęstniejące
cienie. Za ścianami niebo miało matowy połysk oleistego ołowiu, a na jego tle
widać było jakieś kształty, które krążyły i ślizgały się po jego powierzchni. Były
szybkie jak łyżwiarze, wołały ich głosami przypominającymi głosy mew.
A przed nimi…
– Co to jest? – szepnęła Pen.
Jakieś trzydzieści metrów przed nimi cienista ścieżka znikała w wielkim,
ciemnym wzgórzu, całkowicie blokującym drogę, jak gigantyczne kretowisko.
Albo gniazdo jaskółek pod okapem dachu – pomyślała Nie-Triss, przypominając
sobie, gdzie jest góra, a gdzie dół. Było tak ciemne, że wydawało się, iż słychać,
jak wysysa światło z powietrza. Jego kształt był nieregularny, zarys – węzłowaty
i najeżony ostrzami.
Kiedy się zbliżyły, atramentowa czerń nieco zbladła. Nieprzejrzysty kopiec
zamienił się w grupę niewielkich budynków burego koloru, które tłoczyły się
i przepychały, siedziały sobie na ramionach, jak gdyby ktoś zrzucił je na
bezładny stos. Okna były wąskie jak zmrużone kocie oczy i nie miały szyb,
dachy obwisały i wgłębiały się jak wilgotny chleb, niektóre miały powycinane
stopnie, dzięki czemu można było dotrzeć do domów stojących wyżej. Widać
było drabiny poopierane o ściany i zwisające liny, tak że wszystko razem
wyglądało jak brązowa plansza do gry w Węże i Drabiny. Tu i ówdzie
wystawały wieżyczki, nie tak wysokie jak na kościele, ale przewrotnie smukłe,
na szczytach – wiatrowskazy poruszające się niezależnie od wiatru.
Gdzieniegdzie stały również maszty flagowe, z których zwisały postrzępione
bandery, zbyt wyblakłe i brudne, by je rozpoznać.
– To miasteczko – odparła Nie-Triss, nie mogąc opanować zdziwienia.
– Ale przecież jesteśmy pod mostem, prawda? – Pen zrobiła zdumioną minę.
– Dlaczego pod mostem naszego ojca jest miasteczko? Czy on o tym wie?
Było to zadziwiająco dobre pytanie.
– Nie mam pojęcia – odparła Nie-Triss. – Ale wolałabym, żeby wiedział.
W kopcu z domów panowało jakieś poruszenie. Nie jeden ruch, który
przyciąga oko, ale ogólne zamieszanie, jak poszum gorącego powietrza w letni
dzień. Raz na jakiś czas zatrzepotała flaga, leniwie, ale celowo, jak koński ogon,
gdy zwierzę ogania się od much. Zarysy dachów poruszały się w lewo i w
prawo, jak gdyby wzdłuż nich biegały nisko pochylone postaci. W oknach
migotały twarze. Nie-Triss nie widziała żadnej z nich bezpośrednio – były zbyt
szybkie – ale ich pojawiające się i znikające kształty zostawiały smugi w jej polu
widzenia.
– Chyba patrzą na nas jacyś ludzie – syknęła Pen. – Kim oni są?
Nie-Triss przypomniała sobie, co złapane ptaszydło powiedziało
o Architekcie. „Ze wszystkich Oboczniaków w tych okolicach on jest
najpotężniejszy i najbardziej niebezpieczny”. Pan Grace powtórzył to słowo
w domku nad morzem, kiedy mówił o wrzuceniu jej do ognia. „Jedyny sposób
pokazania Oboczniakom, że myślimy poważnie”. Był przekonany, że sama Nie-
Triss jest dzieckiem Oboczniaków lub lalką, którą stworzyli. Jeżeli
to rzeczywiście Shrike ją zrobił, to prawdopodobnie i on był Oboczniakiem.
– Oboczniacy – powiedziała głośno, chcąc się przekonać, jak to słowo
zabrzmi w jej ustach.
– Co to znaczy? – dopytywała Pen.
Nie-Triss wzruszyła ramionami, próbując zachować pozorny spokój, mimo że
serce biło jej jak młotem.
– Zaraz się dowiemy.
Ton wiatru zmienił się, zaczął falować, teraz na jego grzbiecie galopowała
muzyka. Nie-Triss w głębi duszy wiedziała, że tak będzie, ale te dźwięki ją
zaskoczyły. Spodziewała się staromodnych instrumentów – kobz, piszczałek,
fletów i bębenków. Zamiast tego usłyszała pyszałkowaty, mosiężny dźwięk
saksofonu, ryk kornetu i drżące popiskiwanie klarnetu, który zaprzęgnięto
do pracy, żeby zarabiał na życie.
Nie-Triss słyszała już jazz, który grzecznie wyciera buty na wycieraczce,
i jazz, który wnosi do domu błoto i kamienie z uśmiechem na twarzy.
To również był jazz, ale stał boso na trawie, w oczach miał nieopisane szczęście,
frazy muzyczne były nieregularne jak powiew wiatru i niekończące się jak
pnącza bluszczu. To nie była ludzka muzyka – to zrozumiała natychmiast. Była
prawdziwsza, bardziej czysta i bardziej chaotyczna, ale również… Chłodniejsza.
Ludzki jazz był jej niezgrabną imitacją, ale miał w sobie krew, oddech i ciepło.
Melodie ją przyzywały, ale wiedziała, że nie powinna reagować. Czuła kłucie
pod stopami, ale gdyby pozwoliła sobie na to, aby jej nogi poruszyły się choćby
o centymetr, zaczęłaby tańczyć i już nigdy nie mogłaby przestać. Nie zwracaj
uwagi na muzykę, którą usłyszysz – powiedziało jej ptaszydło.
– Nie słuchaj muzyki! – szepnęła. – Nie tańcz!
Mimo mocnego postanowienia szła jednak coraz szybciej, próbując znaleźć
właściwy rytm w swoich krokach. Idąca obok Pen również przyspieszała, aż
do momentu, gdy prawie biegły synkopowanym sprintem. Nagle okazało się, że
nie zbliżają się do miasteczka, ale znajdują się w samym jego środku, a Nie-
Triss miała dziwne wrażenie, że są tu już od jakiegoś czasu.
Ukłonił im się jakiś mężczyzna, jak gdyby dziękował im za taniec. Nie-Triss
w przelocie zobaczyła jego twarz, kiedy się wyprostował. Jego długi, szpiczasty
nos i podbródek stykały się i przenikały na kształt pętli przypominającej ucho
kubka. Później odszedł i zagubił się w tłumie, który był pełen radosnych
dźwięków, ale zaskakiwał wzrok, kiedy Nie-Triss próbowała przyjrzeć mu się
z bliska. Ciżba płynęła wokół dziewcząt i wyglądało na to, że nie obchodzi jej
ich obecność. Nie-Triss czuła, że jej determinacja słabnie, rozpływa się
i zamienia w niepewność i płochliwość dziecka zagubionego w dorosłym wirze
nieznanego miasta.
Praktyczny umysł podpowiadał jej, że jest na zwykłej ulicy, czystej
i błyszczącej od światła po deszczu. Jednakże ostry wzrok Nie-Triss zauważał
dziwaczność kałuż, to, że poszczególne krople pęczniały na powierzchni
i unosiły się „do góry”, posłuszne nawoływaniom grawitacji, która nie mogła
postawić na swoim. Jej praktyczny umysł był oszołomiony fantastycznymi
wystawami sklepowymi i słodkimi karmazynowymi uśmiechami sprzedawczyń
o nienagannej prezencji. Jednakże oczy zauważały dziwactwo wystawionych
towarów – złote zegary, których wskazówki poruszały się do tyłu, pęczki
maleńkich grotów strzał zrobionych z krzemienia, srebra i szkła, klatki z kozami
wielkości myszy.
Pen była podekscytowana.
– Popatrz! – Młodsza dziewczynka ruszyła pędem ku najbliższej wystawie
sklepowej, niemal wytrącając Nie-Triss z równowagi.
Chwilę wcześniej Nie-Triss mogłaby przyrzec, że to skład żelazny. Teraz
na wystawie były cwibaki, babeczki truskawkowe i błyszczące od lukru ciasto
migdałowe, a obok – mnogość postaci i figurek z lukru w kształcie śpiących
łabędzi, tancerek w długich spódnicach, a wszystko to błyszczało
od kandyzowanych owoców. Za nimi stały ogromne słoje błyszczących,
wielokolorowych słodyczy – okrągłych cukierków owocowych, lizaków,
żelków, karmelków, cukierków z lukrecji i żelatynowych ludzików. Były tam
i inne słodycze, których dziewczynki nie znały – maleńkie srebrzyste jajka,
kamyczki zdobione miętą i coś, co wyglądało jak jasnożółte truskawki
z czarnymi liśćmi.
– Popatrz – powiedziała raz jeszcze Pen zadziwionym i nieco przerażonym
głosem, oczy miała wielkie jak młyńskie koła. – Triss, masz jakieś pieniądze?
– Nie. I nie mamy czasu na zakupy! – Nie-Triss żałowała teraz, że zabrała
ze sobą tę trzpiotkę. Fakt, że młodsza dziewczynka trochę bezmyślnie znów
zaczęła nazywać ją „Triss”, wcale nie poprawił jej humoru.
– Jestem naprawdę głodna – stwierdziła Pen uparcie, opierając się próbom
odciągnięcia jej od wystawy. – Mogłabym wejść i… A ty zrobisz tu trochę
zamieszania. Udaj, że jesteś chora albo…
– Nie! – syknęła przez zęby Nie-Triss, przerażona wizją skandalu. – Nie mam
zamiaru pomagać ci kraść słodyczy! – Rzuciła spojrzenie przez ramię, żeby się
upewnić, że nikt ich nie podsłuchuje. – Pen. Pen, tu nie jest tak samo jak u nas.
Jeżeli złapią cię na kradzieży, nie zawołają ani policji, ani rodziców. Oni… –
Głos jej zamarł, była pewna swoich przeczuć, ale nie faktów. – Oni… cię zjedzą!
– Nie bądź głupia – mruknęła Pen, ale ziarno wątpliwości zostało zasiane.
Chwilę później oderwała się od okna, oczy miała roziskrzone niedowierzaniem.
Nie-Triss spojrzała jeszcze raz na wystawę i jej wzrok przyciągnął jakiś ruch.
Karmelki w jednym z wielkich słojów poruszały się, błyszczące foliowe papierki
świeciły jak grzbiety żuków. Pen z zaczerwienioną buzią w końcu dała się
odciągnąć od sklepu ze słodyczami. – Gdzie my jesteśmy? – spytała. – Co to
za miejsce? Czemu to wszystko jest takie dziwne?
– Chyba to jest od początku do końca nieprawdziwe – szepnęła Triss. – Albo
może jest prawdziwe, ale nie jest takie, na jakie wygląda. Uważam, że wszyscy
i wszystko tutaj jest… Dziwne i niebezpieczne. Tak jak Architekt. I ekran
kinowy, który próbował cię zjeść. I tak jak ja. Musimy się spieszyć…
Zanim skończyła zdanie, Pen puściła jej rękę i popędziła w kierunku tłumu.
Kiedy Nie-Triss się z nią zrównała, Pen pochylała się nad dwoma chłopcami
grającymi w kości. Kiedy rzucone kości się zatrzymały, Nie-Triss zobaczyła, że
zamiast kropek mają wyryte twarze o otwartych ustach.
– Nie rób tego! – Nie-Triss złapała Pen za rękę, kiedy ta chciała sięgnąć
po kości. – Pamiętasz ekran w kinie?
Ale Pen, oszołomiona od nadmiaru atrakcji, była już zajęta czymś innym.
Nie-Triss mogła tylko dotrzymywać jej kroku, zabrakło jej autorytetu,
by zabronić Pen ciągnąć za liny, zrywać brzoskwinie ze stalowych drzew albo
pochylać się nad beczkami z solanką i rozchlapywać wodę, żeby mogła
przyglądać się rybom koloru nieba, które wyskakiwały i połyskiwały w słońcu.
Za każdym razem, kiedy Pen oddawała się nowej rozrywce, Nie-Triss czuła
coraz potężniejszą panikę. Wiedziała, że wszyscy na nie patrzą, miała wrażenie,
że ona i Pen to leszcze w stawie pełnym szczupaków, a każde bezmyślne słowo
czy ruch jej małej towarzyszki budzą mroczne uśmiechy drapieżników. Już
niedługo pozbędą się przyjaznych przebrań…
Zauważono nas już od samego początku – pojęła. – To wszystko kłamstwo
i gra. Ci ludzie wokół nas – oni tylko udają, że zajmują się swoimi sprawami.
Prawda jest taka, że nas obserwują. Wszyscy.
Cóż takiego ptaszydło powiedziało o tym, jak być bezpiecznym
w Podbrzuszu? „Nie zwracaj uwagi na muzykę, którą usłyszysz. I cokolwiek się
wydarzy, pamiętaj, dlaczego tam jesteś”.
– Pen, nie wolno się nam rozpraszać – powiedziała dobitnie. Przepchnęła się
przez tłum i znalazła dziewczynkę przed fontanną ozdobioną figurkami krasnali.
W niemej fascynacji wpatrywała się w kryształowo czyste łuki wody. Nie-Triss
po raz dziesiąty chwyciła małą za rękę i próbowała ją stamtąd wyrwać.
Pen się nie ruszała. Patrzyła wprost przed siebie jak zahipnotyzowana.
– Co z tobą? – szepnęła Nie-Triss, coraz bardziej zaniepokojona. – Proszę cię,
proszę cię, Pen – musimy być cały czas w ruchu! Oni są coraz bliżej. Czuję to. –
Zniecierpliwiona szarpała Pen za ramię. Jej wysiłki nie przyniosły żadnych
rezultatów. Pen nawet nie drgnęła, nie poruszyła się ani na krok.
Jej dłoń była bardzo zimna. Nie-Triss zdała sobie sprawę, że młodsza
dziewczyna ani nie mruga oczami, ani nie oddycha.
Myśli Nie-Triss fiknęły kozła i spadły na swoje miejsce. Dziewczyna wzięła
głęboki oddech i na kilka sekund mocno zacisnęła powieki. Kiedy otworzyła
oczy, wszystko było jasne. Stała sama na ulicy i ściskała rączkę starej pompy.
Pompa była tej samej wysokości i wielkości co Pen i miała niebieski kolor, tak
jak kurteczka małej.
Nie-Triss okręciła się na pięcie i właśnie w tej chwili zobaczyła, jak Pen
znika za rogiem ulicy, podążając za wysoką, czcigodnie wyglądającą kobietą
w długim zielonym płaszczu. Nie-Triss puściła się biegiem i dogoniła je, kiedy
kobieta właśnie otwierała drzwi wejściowe do domu porośniętego
wiciokrzewem. Ze środka dobiegał zapach ciepłej pieczeni.
– Dokąd ją zabierasz? – Nie-Triss chwyciła Pen za ramię, zatrzymując ją
na samym progu. Pen miała zdziwiony wyraz twarzy, jakby nie zdążyła się
jeszcze w pełni rozbudzić.
– Moja mała dziewczynka jest zmęczona i głodna – powiedziała kobieta.
Była wyższa niż ojciec Triss, a jednak jej wzrost nie robił dziwacznego
wrażenia. Jej uśmiech był jak promień słońca na skórze. Jej szare oczy,
zamglone jak letni poranek, rozumiały wszystko i wszystko wybaczały. –
Ja tylko zabieram ją do domu na kolację, a później prześpi się tak długo, jak
będzie chciała, na łóżku pod pierzyną z gęsiego puchu.
Nie-Triss słyszała mewy, które śmiały się i śmiały. Siedem lat niewoli –
szydziły. – Siedem lat szorowania jej podłóg i mielenia jej mąki. Siedem lat
opieki nad jej bachorami, które gryzą i drapią.
– Ona nie jest twoją małą dziewczynką – stwierdziła Nie-Triss, odciągając
Pen od drzwi – a my wcale nie przyjechałyśmy tu, żeby się z tobą spotykać.
Kobieta uśmiechnęła się życzliwie i nie poruszając się z miejsca ani niczego
nie zmieniając, zrobiła się wyższa. A może to Nie-Triss robiła się mniejsza,
bardziej krucha i znikała w obliczu tego uśmiechu niczym para na szybie.
– Triss? – Pen zamrugała, wciąż na wpół śpiąco. – Co się dzieje? Gdzie
my jesteśmy? – Dźwięki fałszywego miasta ucichły, jak gdyby ludzie w tłumie
przestali udawać, że są zajęci, że gdzieś chodzą, i zatrzymali się w pół kroku,
by patrzeć w milczeniu na dwie dziewczynki. Budynki straciły radosny,
rozświetlony wygląd i znowu zaczęły przypominać kępkę dziwacznych
muchomorów, które Nie-Triss zauważyła na początku, bezbarwnych jak stare
kości. Opanował ją straszliwy lęk.
Poczuła w boku zimny, kłujący ból. Okręciła się na pięcie, wrzeszcząc,
i wtedy kilka suchych liści pofrunęło ku jej stopom jak brązowe konfetti.
Spojrzała w dół i zobaczyła rozdarcie z boku sukienki. Ku swemu
przerażeniu zdała sobie sprawę, że nie widzi pod rozdarciem skóry, tylko suche
liście, paprocie i zwitki papieru. Coś wdarło się w nią i to, czym była wypchana,
zaczęło wypadać.
Kiedy wolną ręką przytrzymała bok, poczuła podobny rozdzierający ból
z drugiej strony. Odwróciła się i zobaczyła dwie postaci wielkości dzieci, które
pochylały się, żeby zajrzeć do środka, do jej wnętrza, wyciągając liście długimi
palcami. Czuła drapanie ich paznokci jak okruchy szkła w żołądku.
– Odczepcie się ode mnie! – Zrobiła krok wstecz, ale tłum już się zbliżał,
znużony obserwowaniem i nastawianiem pułapek. Wciąż nie mogła zobaczyć
wyraźnie ich twarzy, ale czuła ich oczy – twarde, dziecinne, wielokolorowe jak
szklane kuleczki. Gdziekolwiek się odwróciła, wszędzie były złośliwe palce,
które szarpały jej rany. Jedno ramię miała zajęte ściskaniem torby z kogutem,
więc nie mogła się dobrze bronić.
Z jej boku zwisała długa, sucha gałązka winorośli, a już po chwili uciekała
z nią jakaś chichocząca postać. Ból był nieznośny, ale jeszcze gorszy był zawrót
głowy, który następował potem, poczucie, że traci część samej siebie.
To wszystko potwory. Rozedrą mnie na strzępy, potwory.
Ale ja też jestem potworem.
Kiedy okrutne palce znów dźgały ją i rwały, odwróciła się do swoich
dręczycieli i syknęła najgłośniej, jak potrafiła, pokazując cierniste zęby.
– Nie dotykajcie mnie! – Nie-Triss podniosła głos, żeby wszyscy mogli ją
usłyszeć. – Ja gryzę! – Poczuła łaskotanie szponiastych cierni wychodzących
z czubków swych palców.
Tłum wokół niej bardzo szybko i gwałtownie się wycofał, ustąpił jak plewy
pod podmuchem wiatru. Zimne oczy straciły swój blask i stały się nieufne,
oceniające. Przez chwilę myślała, że ma je pod kontrolą, ale wtedy usłyszała
głośny szept.
– One wiedzą, jak wejść!
– One wiedzą, kim jesteśmy!
– One wszystkim powiedzą! Nie możemy pozwolić im wyjść!
Tłum zaczął znów napierać. Nie-Triss wiedziała, że ma tylko kilka sekund
i musi szybko zareagować. Przepchnęła senną Pen za swoje plecy, odwróciła się
twarzą do tłumu i… Odsłoniła głowę koguta. Ten, gwałtownie przywrócony
światu, wygiął się, wyprostował, zamachał skrzydłami i zapiał.
Odgłos był ogłuszający, ulice zadrżały jak uderzony żelazem dzwon.
Ze wszystkich stron rozległo się nieziemskie wycie, kiedy wrogowie Triss skulili
się, zatkali uszy dłońmi i wrzasnęli jak w męczarniach.
– Chcemy się zobaczyć ze Shrikiem! – krzyknęła Nie-Triss, za wszelką cenę
próbując przekrzyczeć jęk tłumu.
To nie były ludzkie wrzaski. Przypominało jej to dźwięk, który wydobywał
się z jej trzewi podczas najsilniejszych napadów lęku, ale pomnożony setki razy.
– Wynoście się! – ryczał tłum. – Wynoście się albo rozedrzemy was
na strzępy! Obedrzemy was ze skóry!
Nie-Triss zobaczyła, że wrogi tłum rozdziela się i proponuje im trasę
ucieczki. Dostrzegła przed sobą nawet kuszący łuk drogi będącej jednocześnie
mostem, którą doszły do miasteczka. Za plecami czuła drżenie Pen. Małe rączki
zaciskały się na jej rękawie.
Ale przecież Nie-Triss nie przyszła tutaj z tak daleka, żeby uciekać.
Przygryzła wargi.
– Chcemy się zobaczyć ze Shrikiem! – krzyknęła raz jeszcze.
Zgiełk zrobił się tak straszliwy, że zaczęły ją boleć uszy. Tłum wezbrał
i ruszył, żeby otoczyć dziewczynki, Nie-Triss szczypano, dźgano, drapano
i chwytano w szpony. Wokół niej wirowała szalona mozaika na wpół
widocznych twarzy. Szpiczaste nosy i skóra jak brązowa łupina orzecha.
Pomarszczone nietoperze twarze o ludzkich oczach. Bezbarwne dziewczyny
z mokrymi włosami.
Potrzeba było nieprzebranych zasobów silnej woli, żeby nie-Triss
powstrzymała się przed ucieczką. Z olbrzymim wysiłkiem przytrzymywała nogi
koguta. Ale udawało jej się, a ptak wyciągał szyję i piał, piał, piał.
Pióra koguta lśniły brązowym światłem, a jego grzebień był jak płomień.
Trzepotał skrzydłami, rozsiewając promienie słońca. Ci, których dotknęły,
wrzeszczeli i odsuwali się gwałtownie do tyłu, jakby zostali poparzeni
rozżarzonymi węgielkami z kominka.
Wokół nich budynki trzęsły się i drżały jak kurnik pełen przestraszonych kur.
Luźne dachówki i fragmenty strzechy, trzęsąc się, uwalniały się z więzów
i upadały w górę, pozostawiając nierówne otwory w dachach. Na ulicy pojawiły
się szczeliny, żwir i luźne fragmenty bruku, które również wzlatywały w górę
i znikały. Kałuże podnosiły się w postaci brązowego deszczu. Niektórych
z mniejszych mieszkańców miasteczka odrywało od ziemi i musieli się trzymać
okapów, żeby nie zniknąć z pola widzenia.
Nie-Triss miała poczucie, że jej własne ciało robi się lekkie i nic nie waży,
kręciło jej się w głowie. Gdzieś ponad nią otwierała się niebezpieczna przepaść,
wzywając ją i nawołując. Zacisnęła mocno powieki.
– My chcemy – ryknęła z całej siły – rozmawiać ze Shrikiem!
Jakiś głos przedarł się przez ryk tłumu. Nie był donośny, ale doskonale
słyszalny, jak nuta wygrywana przez wiolonczelę na tle ryczącej burzy.
– Niech zostaną. Porozmawiam z tymi damami… Jeżeli przykryją ptaka.
Szczypanie i drapanie ustało jak ucięte nożem i Nie-Triss otworzyła oczy.
Zobaczyła, że tłum wycofuje się, odstępuje od niej z niechętnym sykiem.
Drżącymi dłońmi raz jeszcze narzuciła materiał na głowę koguta.
Dopiero po sekundzie czy dwóch świat wrócił na swoje tory z szarpnięciem
i szczękiem. Kiedy przestało jej się kręcić w głowie, Nie-Triss stwierdziła, że
gapi się na pustą ulicę, gdzieniegdzie tylko widać było drobne poruszenia
w oknach i na rogach ulic. Pen trzymała się kurczowo jej ramienia i oddychała
szybko, przerażona.
Na końcu ulicy Nie-Triss zobaczyła warsztat i otwarte drzwi. Przed
warsztatem stał niewysoki, mocno zbudowany mężczyzna w meloniku. Był
w koszuli, bez marynarki i wyglądało na to, że wyszedł tylko na papierosa.
Podniósł rękę i machnął do nich od niechcenia, po czym zaprosił je do środka.
Ostrożnie, czując na ramieniu zaciśniętą dłoń Pen, Nie-Triss ruszyła
w kierunku postaci w kapeluszu.
ROZDZIAŁ 24
Shrike
Kiedy Nie-Triss podeszła bliżej, zobaczyła, że dach warsztatu jest pokryty szarą
czapą strzechy, zabarwioną wilgotną zielenią. Mężczyzna nie czekał na nie, ale
zanurkował z powrotem pod niski okap i zniknął w środku.
Myśl, że trzeba pójść za tym obcym mężczyzną do jego nory, nie była
zachęcająca, ale Nie-Triss miała jeszcze mniejszą ochotę zostać na ulicy.
Pen lekko drżała. Twarz miała wciąż bladą, ale ku radości Nie-Triss w jej
spojrzeniu znów pojawiły się zadziorne błyski.
– To był on! – powiedziała drżącym głosem Pen. – To ten drugi człowiek
znad Grimmera – kolega Architekta – ten, który wywołał cię z wody!
Nie-Triss już zdążyła to odgadnąć. Jej niejasne wspomnienia spod
powierzchni Grimmera pokazywały jej zatarte zarysy dwóch mężczyzn
stojących na brzegu. Wyższy z nich to bez wątpienia Architekt, ale przy nim stał
ktoś niższy i tęższy.
– Tak. To jest Shrike. A my go zapytamy o Architekta. Być może nie jest
naszym wrogiem. Ale prawdopodobnie nie jest i przyjacielem. – Nie-Triss
oblizała usta, kiedy podchodziły do drzwi. – Pen – trzymaj się mnie mocno.
Wszystko tu jest jakąś sztuczką albo pułapką. Nic nie jedz. Nie tańcz do żadnej
muzyki. Niczego nie ruszaj i – dodała pospiesznie, gdy Pen posłała jej uparte
spojrzenie – nie pozwól mi samej robić nic z tego, o czym mówiłam. Musimy się
nawzajem pilnować.
Przytrzymując mocno jedną ręką torbę z kogutem, a na drugiej czując
zaciśniętą dłoń Pen, Nie-Triss zrobiła krok naprzód i weszła do warsztatu.
Wewnątrz panowała ciemność, większość światła wlewała się przez drzwi,
kilka bladych promieni przeświecało przez wąskie okna. Nad głową Nie-Triss
zauważyła ciernistą strzechę ułożoną na ciężkich belkach. Wewnątrz stało
kilkanaście stołów, a na wszystkich leżały narzędzia, chińskie figurki, zioła
i pióra. Na stojakach i półkach pod ścianami stały dziesiątki lalek, niemal
wszystkie niekompletne. Większość zrobiono z mieszaniny zielonych gałązek,
liści, porcelany i drewna. Wszystkie były naturalnej wielkości, głównie
niemowlaki, ale tu i ówdzie widziało się również postaci starszych dzieci,
a nawet dorosłych kobiet z nabrzmiałymi brzuchami, które wskazywały na ciążę.
Nie-Triss była nieprzyjemnie świadoma faktu, że najbliższe lalki odwracały
niedokończone twarze w jej kierunku i patrzyły na nią wrogimi, szklanymi
oczami.
Mężczyzna, który je przywitał, siedział w małym bujanym fotelu i spoglądał
na nie ciemnoszarymi oczami, jaśniejszymi niż guziki na żołnierskim szynelu.
Teraz, gdy zobaczyła go z bliska, Nie-Triss zdała sobie sprawę, że ledwo
przewyższa ją wzrostem. Kręcone włosy wystające spod melonika były szare.
Nos miał bardzo długi, lekko zakrzywiony, przypominał Nie-Triss dziób
drapieżnego ptaka.
– Panie… Panie Shrike? – spytała Nie-Triss. Nie była pewna, czy w miejscu
takim jak to powinna przestrzegać dobrych manier.
– Wystarczy Shrike. – Mężczyzna uśmiechnął się od ucha do ucha. Przez
ułamek sekundy Nie-Triss wydawało się, że zobaczyła coś, czego nie było.
Zamykający się raptownie dziób ptaka. Dziób wygięty – mądry, bystry, ale
pewnie i okrutny. Po chwili to wrażenie minęło, a mężczyzna w meloniku znów
się do niej uśmiechał.
Gestem ręki poprosił je, żeby usiadły na dwóch wyrobionych stołkach,
na których leżały niebieskie poduszki z aksamitu. Kiedy dziewczynki siadły,
przyglądał im się przez chwilę, unosząc brwi.
– No proszę. Co za niespodzianka. – W głosie Shrike’a brzmiało prawdziwe
zainteresowanie i radość. – Tak, daję słowo, że nie spodziewałem się ciebie tutaj.
I twojej młodszej siostry! Cóż, to ekipa, której bym nigdy w życiu nie
przewidział. – Pochylił się w kierunku Nie-Triss, konfidencjonalnie marszcząc
czoło. – Wiesz, co zrobiła mała Pen, prawda? Biednej, ufnej Teresce?
– Tak – odparła szybko Nie-Triss, zauważając kątem oka, że Pen się
czerwieni.
Shrike skinął głową, jeszcze bardziej zadowolony, i spojrzał na Pen.
– A ty – podoba ci się skakanie po uliczkach i alejkach z tym czymś? Ona cię
nie przeraża?
– Ja się niczego nie boję – stwierdziła butnie Pen.
– Cudownie – powiedział pod nosem. – Jesteś cudowna, jeżeli ja tak mówię.
– To ty mnie zrobiłeś, prawda? – spytała Nie-Triss. W jej ustach zabrzmiało
to jak oskarżenie. Ta myśl sprawiła również, że poczuła się bezbronna, jak
gdyby była książką i ktoś wyczytał jej wszystkie tajne strony.
– Tak. – Shrike mrugnął do niej i wyciągnął z butonierki coś, co wyglądało
jak srebrna tabakiera. – I muszę powiedzieć, że przeszedłem wtedy samego
siebie. Nie zdawałem sobie sprawy, jak dalece mi się to udało – aż do tej chwili.
Otworzył pudełeczko i ku zdziwieniu Nie-Triss okazało się, że wcale nie
zawiera ono tabaki. Była tam odrobina masła na zwitku muślinu. Shrike polizał
je wąskim czarnym językiem i posłał dziewczynie oceniające spojrzenie spod
przymkniętych powiek.
– Bardzo bym chciał – niezwykle bym chciał – dowiedzieć się, jak to się
stało, że tu nas znalazłaś. Nie wspominając już o tym, że wiedziałaś, że trzeba
wcisnąć w ziemię ostrze i przynieść ze sobą ptaka.
Nie-Triss nie miała zamiaru ujawniać mu, jak zdobyła te informacje. Choć
ptaszydło było przewrotne i złośliwe, nie życzyła mu źle.
– Może wiedziały liście i gałązki – zasugerowała. – Przecież zrobiłeś mnie tu,
w tym warsztacie, prawda? Może one pamiętały.
– Może. – Shrike nie wyglądał na szczególnie przekonanego, ale skinął
głową, przyznając, że jest to jakaś ewentualność. – Ale… Fakty są takie, że
przychodząc tutaj, zapędziłaś nas wszystkich w kozi róg. Mały dylemat. Można
by nawet powiedzieć, że to „zagwozdka”. A o co w tym wszystkim chodzi?
To miejsce jest tajne i nie bez powodu. Bezpieczeństwo wszystkich
mieszkańców zależy od zachowania tajemnicy. Więc, prawdę mówiąc, nie
powinno was tu być. Nie powinnyście wiedzieć, jak się tutaj dostać. A już
na pewno nie powinnyście wiedzieć, że my tu jesteśmy. Ale teraz, kiedy już
wiecie, nie możemy pozwolić wam wrócić. Problem w tym, że wasz kogut
sprawił, że nie możemy was powstrzymać.
– Gdybyśmy powiedziały, co tu się wyprawia, przyszłaby tu policja i was
aresztowała, i to by wam wszystkim wyszło na dobre! – powiedziała Pen
jadowicie.
Shrike nie zareagował na ten wybuch, przez chwilę milczał i znów polizał
masło. Wydawało się, że na coś czeka, a Nie-Triss nie wiedziała na co.
– A więc… Co zrobisz? – spytała w końcu.
Wzruszył ramionami.
– To, moja droga, zależy od ciebie. Musiałaś tu przyjść z jakiegoś powodu.
Powiedz, czego ode mnie chcesz?
– Mam pytania – odparła Nie-Triss. – Pytania na temat Architekta, na temat
mnie i na temat… Tej drugiej mnie.
– Tak, na pewno. – Shrike zamyślił się i zamrugał, a później jego czarny
język znów polizał masło. – Niebezpieczne pytania, na które trzeba udzielić
niebezpiecznych odpowiedzi. – Wziął oddech przez zęby w charakterystyczny
sposób. Był to znak udawanych wątpliwości, znany z ryneczku, odgłos
wydawany przez klienta, który miał zamiar pospierać się o cenę.
– Chcesz nam zaproponować jakiś układ, prawda? – spytała.
– Albo to, albo będziemy tutaj siedzieć i patrzeć na siebie, dopóki każde z nas
nie wykorzysta ostatnich dobrych kart – powiedział uspokajająco Shrike. –
Wy chcecie odpowiedzi na pytania. Ja chcę ochronić moich ludzi. Więc
spróbujmy ponegocjować. Wy powstrzymacie języki, a ja rozpuszczę swój.
Wszyscy będą szczęśliwi.
– Triss, ja mu nie ufam! – stwierdziła Pen. – On pracował z Architektem!
Będzie kłamał i nas zdradzi. Powinnyśmy na niego wypuścić koguta i uciec!
Shrike uśmiechnął się do Pen chłodno i krótko.
– Przypominasz mi małą dziewczynkę, którą znałem parę lat temu. Pewnego
dnia nagle odpadła jej głowa. To było bardzo smutne.
– Ale ja nie wiem, czy możemy ci ufać! – wtrąciła się szybko Nie-Triss,
zanim doszło do eskalacji wrogości.
– Jest na to sposób – odparł Shrike. – Jak mam to wyjaśnić? To jest…
Specjalne przyrzeczenie, które można złożyć. Jeśli ktoś złamie takie
przyrzeczenie, wtedy spada na niego okropne przekleństwo. Jestem gotów
przyrzec, że odpowiem zgodnie z prawdą na wszystkie twoje pytania, jeżeli obie
przyrzekniecie, że nigdy nikomu nie ujawnicie, czego dowiedziałyście się
w Podbrzuszu.
Układ wydawał się obiecujący, ale po doświadczeniu z ptaszydłem Nie-Triss
chciała się nad nim przez chwilę zastanowić. Pen nie miała takiej potrzeby.
– To nie fair! – stwierdziła. – To dwie obietnice w jednej! Jeżeli
przyrzekniemy obie, to ty powinieneś przyrzec nam dwie rzeczy!
– Ona ma rację. – Nie-Triss przygryzła dolną wargę. – Nie pozwalasz nam
ostrzec ludzi w Ellchester, że tuż nad ich głowami istnieje obozowisko…
magicznych, niebezpiecznych rzeczy! Musisz nam obiecać, że mieszkańcy
Podbrzusza nie będą sprawiać żadnych kłopotów w Ellchester. Nie będą kraść
dzieci, robić ludziom krzywdy ani zastawiać pułapek.
– Tego nie mogę przyrzec. – Shrike przestał się uśmiechać i wyglądał teraz
całkiem poważnie.
– W takim razie przyznaj – właśnie to chcecie robić! – Nie-Triss opanowało
lekkie przerażenie na myśl o syczących, na wpół widocznych stworach, które
pojawiają się tłumnie na ulicach Ellchester.
– Nie mówię, że nic z tych rzeczy się nie zdarzy. – Było coś rozbrajającego
w bezpośredniości i otwartości Shrike’a. – I zazwyczaj – nie zawsze, ale
zazwyczaj to dlatego, że jakiś człowiek zrobił im krzywdę, wszedł z butami
w ich życie… Albo ich zaprosił. – Uniósł brew i spojrzał wprost na Pen. –
Uważasz, że to coś pierwsze wejdzie w układ z jednym z moich ludzi?
Pen poczerwieniała z furii pod jego spojrzeniem, ale Shrike mówił dalej
całkowicie otwarcie i uczciwie.
– A jakie przyrzeczenia wy możecie złożyć w imieniu reszty waszych
przemiłych istot ludzkich, dziewczyno? Możesz przyrzec, że nikt w Ellchester
nie będzie kłamał, kradł, porywał dzieci, robił komuś krzywdy albo zabijał? Nie.
Oczywiście, że nie. Bo Ellchester to miasto. No cóż, to też jest miasto. Tygiel
ludzi, którzy chcą pomagać, są niegroźni, a wśród nich są i złośliwi,
i przewrotni. Wierzcie mi, myśmy nie wybierali takiego życia ani tego, że
będziemy mieszkać blisko was. To miasto wygnańców. Jesteśmy tu nie dlatego,
że chcemy, ale dlatego, że nie mamy dokąd pójść. Miejsca, które były nasze…
My już nie potrafimy tam przetrwać.
– A dlaczego nie? – spytała Pen.
– To długa historia. – Shrike uśmiechnął się krzywo, a Nie-Triss pojęła
znaczenie tego grymasu. – Jedną rzecz wam powiem, jeśli dobijemy targu.
– A jeżeli… Naprawdę powiemy ludziom, że tu jesteście? – Nie-Triss miała
poczucie, że wszystko i tak stało się już zbyt skomplikowane.
Shrike milczał przez sekundę lub dwie, po czym zamknął swoje pudełeczko
z masłem.
– Będziemy musieli stąd odejść. Ja… Przeżyję. Przeżyje jeszcze kilkoro
innych, tych bystrych i umiejących się adaptować. A reszta… – W jego drobnym
wzruszeniu ramion nie było nic żałosnego. Wydawał się raczej na chłodno
analizować sytuację. – Większość z nich nie znajdzie sposobu na życie.
Niektórzy są zbyt starzy albo zbyt zagubieni w przeszłości, inni zbyt dziwaczni
albo zbyt głupi. Jedno lub dwoje to… Są bardzo nieprzyjemni i byłoby lepiej,
gdyby nie żyli. Ale to moi ludzie i to jest ich ostatnia szansa, żeby się zmienić,
znaleźć miejsce w tym nowym świecie. Chciałbym, żeby dostali tę szansę.
A jeżeli z niej nie skorzystają… Wtedy niech znajdą sobie miejsce obok kości
jaszczurek w waszych muzeach.
Nie-Triss spojrzała na Pen i dostrzegła na twarzy dziewczynki podobne
niezdecydowanie, jakie sama czuła.
– Widzę, że obie wciąż macie pretensje o to, jak was tu przyjęto – rzucił
Shrike. – Nie winię was. – Spojrzał na rozdarcia w boku Nie-Triss i cmoknął
językiem. Przed oczami dziewczyny znów pojawił się obraz solidnego dziobu,
który coś rozgryza. – Dzieci były dla was okropne, prawda?
– Dzieci? – Nie-Triss zdała sobie sprawę, że większość postaci była niższa
niż normalni dorośli.
– Któż jeszcze mógłby być tak okrutny? Czekajcie tutaj. – Podszedł do drzwi,
gwizdnął, a później Nie-Triss słyszała, jak z kimś rozmawia. – Wnętrzności tej
pani. Przynieście je. Nie, wszystkie. Rozpoznam, jeśli czegoś będzie brakowało.
Wejdźcie w swoich własnych skórach. Żadnych przebrań. Żadnych kształtów.
Do warsztatu weszła grupa postaci – pochmurnych, z pochylonymi głowami,
dziwacznych stworzeń o chudych bokach i w podartych ubraniach. Wiele z nich
było odzianych w płaszcze z wyblakłych piór. Jedno miało uszy zająca
i rozszczep między nosem a ustami, tak jak na pyszczku zwierzęcia. Niektóre
miały łapy, a jedno – długi, ciągnący się za nim ogon szczura. Niemniej było
jasne, że to zawstydzone dzieci. Każde z nich podchodziło drobnym kroczkiem
do Nie-Triss i wkładało jej coś do ręki – gałązki, liście, zwitki papieru, a w
końcu długi fragment winorośli, który wyciągnięto z jej boku.
To były dzieci. Dzieci-monstra, ale Nie-Triss przecież nie miała prawa ich
krytykować.
– Małe straszydło – powiedział Shrike z czułością i w jego ustach te słowa
zabrzmiały nagle zupełnie inaczej. – Ale czego się spodziewać? Wrzuć rannego
ptaka do pudełka pełnego małych kociaków… To, co zobaczysz, nie będzie
ładne. One po prostu robią to, co robią.
– Widziałaś je? – szepnęła Pen. – Wyglądały na przestraszone, Triss. Bały się
nas.
Nie-Triss zdała sobie sprawę, że to prawda, i w końcu zrozumiała powagę
decyzji, która ją czeka. Niektórzy ludzie w Podbrzuszu byli przerażający, ale czy
naprawdę chciała wszystkich zniszczyć? A jeśli Shrike ma rację i niektórzy
z nich są bezbronni albo nieszkodliwi, albo głupi, albo po prostu zbyt młodzi,
żeby zdawać sobie sprawę z tego, co robią?
Ja też jestem monstrum. I oni prawdopodobnie też nie mogą nic na to
poradzić.
Pochyliła się i szepnęła Pen do ucha.
– Pen… Nie chcę ich wszystkich wypychać z tego świata, żeby umarli. A ty?
Nastąpiła chwila ciszy.
– Nie – wyszeptała Pen tonem pełnym pretensji. – Oni są po prostu głupi.
A… my zawsze możemy tu wrócić i przynieść kilka kogutów. Ja myślę, że
on jest najbardziej straszliwy. Nie lubię go.
Nie-Triss zdała sobie sprawę, że ona polubiła Shrike’a, tak jak lubiła pana
Grace’a. Obaj byli szczerzy i obiektywni, dziewczyna miała świadomość, że
darzą ją zaufaniem.
– Shrike – powiedziała powoli – być może przyrzekniemy ci to, czego
chcesz… Ale Pen ma rację. Od ciebie potrzebujemy dwóch przyrzeczeń. Jedno –
żebyś odpowiadał szczerze na pytania. A drugie… Żebyś nigdy nie stanął
przeciwko nam. W żaden sposób. Nigdy.
Shrike przez chwilę milczał i wyglądało na to, że intensywnie myśli. Surowy,
dziobaty wygląd jego twarzy się wzmógł.
– Chytre, małe damulki – powiedział w końcu dość ostro.
Nie-Triss podejrzewała, że to znaczy „tak”.
ROZDZIAŁ 25
Pakt
Nadmiarowa dziewczyna
Pan Grace stał naprzeciwko niej, uśmiechał się łagodnie i patrzył na nią
dobrymi, uczciwymi oczami.
Na jego widok świat Nie-Triss zrobił się biały i okropny. Przerażenie było
czyste, oślepiające, przypominało otwarcie oczu na błysk flesza. Jej ciało
zareagowało szybciej niż myśl, przyglądała się jakby z boku temu, jak
wyskoczyło z krzesła, ukryło się za stołem, po czym zanurkowało w najdalszy
kąt za plecami Violet. Skóra Nie-Triss paliła od wspomnień ognia na kominku.
Z trudem przypomniała sobie, jak się oddycha.
– To on! To on! – wrzeszczała Pen. – To ten! On próbował spalić Triss! Kazał
ojcu wrzucić ją do ognia! – Ona też przycupnęła u boku Violet, tak że wszystkie
trzy patrzyły teraz na pana Grace’a, mając za plecami ścianę, a przed sobą – stół.
– Panno Parish! – Krawiec mówił spokojnym, donośnym głosem. – Panno
Parish, niech pani posłucha…
– Zamknijcie się wszyscy na chwilę! – ryknęła Violet, skacząc na równe nogi,
i nagrodziła ją chwila nieoczekiwanej ciszy.
W czasie tej nagłej przerwy w wymianie zdań starsza kobieta, która
prowadziła herbaciarnię, otworzyła drzwi do kuchni i rozejrzała się pytająco,
chcąc chyba odkryć źródło tego nagłego wysokiego dźwięku, po czym uniosła
brwi i wycofała się ze sceny.
– Tak jest lepiej – stwierdziła Violet nieco niepewnym głosem, jak gdyby nie
mogła uwierzyć w to, że ktoś jej posłuchał. – No tak. Widzę, że zna pan moje
nazwisko. A ja jestem cholernie pewna, że nie mam pojęcia, kim pan jesteś i co
się tu, u diabła, wyprawia.
– Może powinna to pani przeczytać. – Pan Grace nie zbliżył się do nich, ale
wyjął z kieszeni marynarki list i ostrożnie podał go Violet. Z podejrzliwą miną
odebrała od niego kopertę, otworzyła ją i zaczęła czytać.
Stojąc za Violet, Nie-Triss widziała tylko fragment jej twarzy, ale
to wystarczyło, by stwierdzić, że kobieta coraz bardziej marszczy czoło. Część
listu była widoczna, a Nie-Triss rozpoznała odręczne pismo Piersa Crescenta.
…Prosi się o pomoc okazicielowi tego listu, panu Josephowi Grace’owi,
w odnalezieniu i doprowadzeniu do domu moich córek, Teresy i Penelopy…
Znowu będzie jak wcześniej. Violet posłucha pana Grace’a. Wszyscy zawsze
słuchają pana Grace’a. Wszyscy dorośli. Violet mówiła głośniej niż on, ale
on był spokojniejszy i jego spokój ostatecznie wygra z jej hałaśliwością. Znów
będzie tak jak kiedyś. Wszystko się powtarza.
Nie-Triss musiała uciekać. Wszystko wokół było wrogie. Trzęsła się jak
chorągiew na wietrze. Przez chwilę tak mocno wciskała się w kąt herbaciarni, że
ściany posiniaczyły jej ramiona.
– Panno Parish, nie zrobiła pani nic złego. – Krawiec ciągnął spokojnym,
miarowym głosem, zachowując kontakt wzrokowy z Violet. Ręce trzymał lekko
uniesione i rozłożone, jak gdyby temperament Violet był nabitą bronią, z której
się do niego celuje. – Jestem pewien, że dziewczynki znalazły się na pani progu
w stanie najwyższego niepokoju. Zaopiekowała się pani nimi, żeby móc podjąć
dalsze decyzje. Każdy rozsądny i ludzki człowiek zrobiłby to samo. Zapewniła
im pani bezpieczeństwo i jestem pewien, że ich rodzice będą bardzo wdzięczni.
Ale jak pani widzi, zostałem wysłany jako przedstawiciel państwa Crescentów,
którzy bardzo chcą odzyskać córki. I niech pani wybaczy, że ją kłopoczę, ale
muszę poprosić panią o pomoc. Musimy zabrać Penny i Teresę do domu.
– Nie słuchaj go, Violet! – krzyknęła Pen.
– Pen, bądźże cicho! – rzuciła Violet, a później znów skupiła się na krawcu. –
Pan… Grace, prawda? Ten list – strzeliła w jego kierunku palcem – tu jest
napisane, że wysłali pana rodzice Pen i Triss, rozumiem. Ale jest mnóstwo
rzeczy, których w tym liście brakuje. Wciąż nie wiem, kim pan jest i jak to się
stało, że obie dziewczynki uciekły.
Pan Grace zawahał się i zacisnął usta.
– Chodzi o pewne delikatne sprawy rodzinne, których nie chcę omawiać bez
pozwolenia państwa Crescentów. Czułbym się niezręcznie – odpowiedział
ostrożnie.
– A ja mówię, do cholery, że będzie pan musiał, jeśli chce pan pokonać
przeszkodę w postaci mojej osoby! – Violet zaczęła tracić spokój, a co za tym
idzie, zapomniała o próbach opanowania języka w towarzystwie dziewczynek. –
Triss kuli się ze strachu na sam pański widok, a ja chcę wiedzieć dlaczego.
Przerażona i zdrętwiała z lęku Nie-Triss poczuła nagle, że tryby nieszczęścia
natknęły się na niespodziewany kamień. Pan Grace zagrał swoim najsilniejszym
atutem i jego zwycięstwo było nieuniknione. A jednak to, co nieuniknione,
jeszcze się nie zmaterializowało.
– Dobrze – westchnął pan Grace. – Niech i tak będzie. Rodzina nie chce, żeby
wieści o tym się rozeszły, ale… jest pewien problem z Tereską. Wie pani, że
od jakiegoś czasu choruje?
Violet skinęła głową.
– Być może – mówił dalej – jest pani również świadoma faktu, że niekiedy
ostra gorączka mózgowa ma… nieodwracalne efekty. Teresa była ostatnio
bardzo chora i od tego czasu jest już – nieprzewidywalna. Niezwykle
nieprzewidywalna. – Mówił tonem delikatnym, lecz pełnym znaczeń. – Pilnie
potrzebuje właściwej terapii – dla własnego dobra i dla dobra wszystkich wokół
niej. Niestety wygląda na to, że pierwsza część kuracji przestraszyła ją
i zdezorientowała, a więc uciekła.
– Violet, Violet, Violet! – Pen, niemal na skraju płaczu, ciągnęła Violet
za rękaw. – Nie wierz mu, Violet! Nie możesz mu wierzyć! Nie wolno ci!
Nie-Triss wiedziała jednak, że Violet może mu uwierzyć i że uwierzy.
Z jednej strony pan Grace, godny szacunku dorosły, który miał za plecami
autorytet Piersa Crescenta, a z drugiej strony szalona dziewczynka, której
słowom nie można już było ufać. Oczywiście wciąż była jeszcze Pen, ale
przecież nikt nigdy nie słuchał Pen.
Z dziwną jasnością spanikowanego umysłu Nie-Triss obserwowała
pomieszczenie. Gorąca herbata w imbryku. Mogę nią kogoś oblać, jeśli będę
musiała. Drzwi do kuchni. Tam może być wyjście na ulicę. Drzwi frontowe…
Coś wisiało na tabliczce „Otwarte/zamknięte”, coś, czego tam nie było, kiedy
wchodziły. Maleńkie nożyczki. Krawiec zablokował jej odwrót.
– Muszę odwieźć Penny do domu – mówił dalej pan Grace. – Zajmę się
Teresą. Wiem, że dla pani jestem obcym człowiekiem, ale musi mi pani zaufać.
– Ta terapia – wycedziła Violet – czy jej częścią był… ogień?
Pan Grace wahał się o kilka sekund za długo.
– Ogień?
– Tak, ogień. – W głosie Violet brzmiały stalowe ostrza. – Triss jest
przerażona i boi się ognia. Zauważyłam to wczoraj wieczorem. Pan przeraża ją
do granic. A właściwie dlaczego?
Pan Grace kiwnął powoli głową, jakby sprawdzał sytuację na szachownicy
i zdawał sobie sprawę z nieodwracalności mata. Wyraz smutku w jego oczach
się pogłębił.
– Oto powód – odparł, a później wyciągnął z kieszeni garść metalowych
przedmiotów i rzucił je na stół.
Niektóre z nożyczek otworzyły się, upadając. Wiele z nich było starych
i przyczernionych, kilka par wyglądało, jakby ukształtowano je ręcznie.
Wszystkie zmroziły krew w żyłach Nie-Triss. Nienawidziły jej. Ich ostrza
wyczuwały jej skórę.
Okrutne wycie, które zostało złapane w pułapkę gdzieś w jej wnętrzu
od momentu, kiedy pojawił się pan Grace, w końcu się wyrwało. Tapety
na ścianach zaczęły pęcznieć, pękać, a później odpadać. W komodzie przy
drzwiach talerze i filiżanki eksplodowały jak tarcze na strzelnicy.
Violet zaklęła gwałtownie i obróciła się na pięcie, żeby spojrzeć na Nie-Triss.
Z jej podługowatej twarzy znikły wszystkie kolory.
– Proszę na nią spojrzeć! – zawołał pan Grace. – Panno Parish. Niech pani się
jej dobrze przyjrzy! Przepraszam, że panią przedtem zwodziłem, ale chciałem
uniknąć tej sceny dla pani dobra. A teraz proszę, niech pani weźmie Penny
za rękę i odciągnie ją od tego stwora w kącie. To nie jest Teresa. Chyba już teraz
pani to widzi. Szybko! Obie jesteście w niebezpieczeństwie.
– Triss – syknęła Pen gwałtownie, lecz na próżno. – Nie rób! Przestań!
Musisz przestać! – Na twarzy młodszej dziewczynki malowało się przerażenie,
ale Nie-Triss zrozumiała jej słowa dopiero wtedy, gdy spojrzała na swe dłonie
i zobaczyła, że z czubków palców wyrastają jej ostre szpony, w ścianie zdążyła
już wyryć głębokie rowki. Wiedziała, że jej usta muszą być przeraźliwym
zbiorowiskiem cierni, twarz ma dziki wyraz i z pewnością nie przypomina
dziecięcej buzi.
Violet nie mogła oderwać oczu od Nie-Triss. Były ciemnoszare jak niebo
przed burzą i składały się z samych pytań.
Nie-Triss udało się w końcu znaleźć własny język.
– Przepraszam. – Głos miała wciąż ochrypły od wrzasku i dziwnie pływający,
jak ciąg wiatru w kominie. – Ja nie jestem Triss. Myślałam, że jestem. Chciałam
być. Próbowałam być, ale to nie wystarczyło. Nie mogę nią być. Jestem czymś
innym i nic na to nie poradzę. A kiedy okazało się, że nie jestem ich córeczką,
próbowali mnie spalić. Myśleli, że to ją sprowadzi z powrotem, ale tak nie
będzie. To tylko mnie zabije.
– Żałosne – mruknął pan Grace smutno, jak gdyby odpowiadał
na niewypowiedzianą myśl. – Instynkt tego czegoś podpowiada, żeby
przemawiać wprost do serca, nawet kiedy spadła mu z twarzy maska. Jak
kukułka, która próbuje śpiewać.
Violet gapiła się na Nie-Triss jak zahipnotyzowana. Ciemne niebo przed
burzą w jej oczach ruszyło do przodu, chmury układały się w formacje.
Odwróciła się do pana Grace’a.
– No dobrze – warknęła. – Jestem przekonana. To nie jest Teresa.
Napięcie pana Grace’a lekko opadło, widać było, że poczuł ulgę.
– Dziękuję pani, panno Parish.
– Co oznacza – mówiła dalej Violet, wykazując stalową wolę torpedy – że nie
jest córką pana Crescenta i on nie ma do niej żadnych praw. To znaczy, że pan
również nie ma do niej żadnych praw. A więc dziewczyna idzie ze mną.
Nagle w płucach Nie-Triss znalazło się zbyt dużo powietrza i nie wiedziała,
co z nim zrobić.
– Proszę tego nie robić! – zawołał pan Grace. – Proszę pomyśleć o Penny!
Niech pani przynajmniej pozwoli mi zabrać Pen! Proszę pamiętać, ten list daje
mi władzę.
– Nie, wcale nie. – Violet zmięła list i wsunęła go do kieszeni. – Już nie. –
Pochyliła się do przodu i wysunęła swoją długą szczękę. – Więc Pen też pan
ze sobą nie weźmie. A teraz odsuń się pan, bo zacznę wrzeszczeć na całe gardło.
Znają mnie tutaj, w tej herbaciarni… A pan jest tu obcy. Jak pan sądzi, komu
uwierzą?
Przyglądając się Violet i panu Grace’owi, którzy patrzyli na siebie, stojąc
po przeciwnych stronach stołu, Nie-Triss zdała sobie sprawę, że są mniej więcej
tego samego wzrostu. Zadziwiło ją to, bo pan Grace w jej wyobraźni po cichu
stał się postacią górującą nad innymi. Dopiero teraz, kiedy okazało się, że można
go zatrzymać w pędzie, zobaczyła, że wcale nie jest taki wysoki. To Violet była
wysoka jak na kobietę i uparcie chuda, jak oset.
– Violet – pisnęła Pen. – On cały czas patrzy na zegar.
Nie-Triss za późno zrozumiała, że Pen ma rację. Pan Grace raz po raz
spoglądał na coś na ścianie za ich plecami.
Obserwował zegar. Czekał na jakieś wydarzenie. Może kiedy zobaczył
je wchodzące do herbaciarni, nie poszedł za nimi od razu. Może wysłał komuś
wiadomość przez fiakra… Może samemu Piersowi Crescentowi.
Nastąpiła chwila, w której świat zamarł, w której prawda wyszła na jaw
i wszyscy zdali sobie sprawę, że ktoś zaraz coś zrobi. W następnym momencie
oczywiście wszystko zdarzyło się jednocześnie.
Pan Grace uskoczył w bok, ramię miał wyciągnięte, żeby zablokować próbę
ucieczki, a w tym samym momencie Pen chlusnęła mu z filiżanki zimną herbatą
w twarz. Violet silnym uderzeniem kolana w górę przewróciła stół na bok,
a zastawa stołowa i nożyczki znalazły się na podłodze. Krawiec odruchowo
uskoczył i Violet kopnęła stół jeszcze raz, z nogami do góry wyglądał jak
niezdarny żółw.
– Uciekajcie! – krzyknęła.
Nie trzeba im było tego powtarzać. Pen i Nie-Triss skoczyły na odwrócony
stół i ruszyły biegiem. Kątem oka Nie-Triss zobaczyła, że pan Grace rzuca się
w jej kierunku, ale nagle między nimi znalazła się Violet, znów zaczęły trzaskać
talerze i filiżanki, a palce krawca nie zdołały jej dosięgnąć.
Przy drzwiach lęk kazał jej się zatrzymać i przez moment wpatrywała się jak
sparaliżowana w wiszące nożyczki. W następnej jednak chwili Pen otworzyła
szeroko drzwi i nożyczki mogły tylko szczękać na Nie-Triss, nie robiąc jej
żadnej krzywdy przez szybę. Obie dziewczynki wyskoczyły na ulicę i zaczęły
biec w kierunku motocykla Violet.
– Do przyczepki! – Violet wypadła z herbaciarni i ruszyła za nimi, twarz
miała czerwoną, a włosy wzburzone. Dziewczynki posłuchały, Pen wgramoliła
się po Nie-Triss w bolesnym pośpiechu. Violet nie traciła czasu na zakładanie
okularów ani czapki, ale od razu wskoczyła na siodełko.
Kopnęła w rozrusznik i świat wypełnił się tryumfalnym rykiem silnika.
Ruszyła do przodu tak nagle, że głowa Nie-Triss aż odskoczyła w tył i zabolała
ją szyja.
Ulice były zatłoczone, ale Violet nic sobie z tego nie robiła. Przemknęły się
między dwoma wózkami, ruszyły na czołowe zderzenie z samochodem,
przeskoczyły przez kilka torów tramwajowych i zbliżyły się niebezpiecznie
do szerokich kopyt konia pociągowego. Na końcu ulicy Violet zignorowała
szaleńczą gestykulację policjanta kierującego ruchem i przecięła drogę sporemu
miętowemu sunbeamowi, którego Nie-Triss doskonale znała. Przez ułamek
sekundy zdawało się jej, że zobaczyła za kierownicą Piersa Crescenta,
zamarłego za szkłem jak na fotografii.
Po chwili go minęły, znalazły się w kolejnej przerwie między pojazdami i nic,
co mogło je zatrzymać, ich nie zatrzymywało. Ruch uliczny otwierał im kolejne
drzwi, motocykl był jak terier, który rozgania krowy na pastwisku. Nie-Triss
czuła w ustach pył, a jej umysł kręcił się i śpiewał jak płyta gramofonowa. Koła
nieszczęścia odpadły na wyboistej drodze. Udało się uniknąć tego, co było
nieuniknione.
W końcu Violet zatrzymała motocykl na cichej uliczce niedaleko doków.
Kiedy wyłączyła silnik, nie zsiadła z motoru, ale siedziała kilka minut z twarzą
w dłoniach, jakby się modliła. Jeżeli była to jednak modlitwa, to pełna
niecenzuralnych słów, jakich Nie-Triss jeszcze nie słyszała, było tam również
kilka tych, które znała.
– Co się stało panu Grace’owi? – spytała Pen, przerywając ciszę.
– Nic mu nie będzie – mruknęła Violet, nie podnosząc twarzy.
– Co mu zrobiłaś? – spytała Pen przyciszonym głosem.
– Domyślisz się pewnego dnia – warknęła Violet. – Ale nie ja ci to powiem. –
Spojrzała na dwie dziewczynki i uśmiechnęła się pod nosem szarym od kurzu. –
No, wyskakiwać, panienki.
Wyskoczyły i Nie-Triss poczuła, że nogi się pod nią uginają. W głowie wciąż
jej się kręciło i śpiewało, a dym z rury wydechowej nie pomagał w zachowaniu
przytomności, trzęsły jej się nogi i ręce i nie potrafiła nad tym zapanować. Kiedy
próbowała coś powiedzieć, okazało się, że w ustach ma wciąż pełno ciernistych
zębów. Nieświadomie zaczęła płakać, a oczy wypełniły jej się pajęczynami.
Świat ukrył się za mgłą.
Nagle poczuła, że obejmują ją mocne ramiona, trzymały ją ciasno, ciaśniej,
niż kiedykolwiek rodzice Triss odważyli się przytulać swoją córkę. Violet
pachniała olejem, papierosami i perfumami. Jej płaszcz motocyklisty był
szorstki. Pen też chciała być częścią tej grupy pocieszenia, opierała głowę
o plecy Nie-Triss.
– Ty jesteś cała ciernista – szepnęła, zmieniając pozycję.
– Obie was pokłuję – szepnęła Nie-Triss. – Moje ciernie – one strasznie
drapią.
– Co, mnie? – odparła Violet. – Nie bądź głupia. Jestem twarda jak skała.
Mam skórę krokodyla.
Violet w dotyku nie była ani twarda jak skała, ani szorstka jak krokodyl. Była
ciepła. Głos jej się trochę łamał, ale jej objęcie było mocne jak wzgórza albo
horyzont.
ROZDZIAŁ 28
Zimowa opowieść
Przy brzegu stał opuszczony hangar na łodzie, więc Violet wepchnęła motocykl
do środka, dziewczynki próbowały jej pomóc, popychając przyczepkę. Dach
od dawna nie był naprawiany i miał wiele dziur, przez które przezierało słońce.
Betonowa podłoga była mokra od starych kałuż.
Wzdłuż jednej ściany ustawiono skrzynie, które były niemal puste i można
było na nich usiąść. Violet rzuciła się na jedną z nich, otarła brudną twarz
chusteczką, zostawiając czerwone ślady od pocierania na policzkach.
– Nie martw się, nikt tu nie przyjdzie – powiedziała, dostrzegłszy rosnące
napięcie Nie-Triss. – Na pewno nie w ciągu dnia. Tu jest zbyt wilgotno, żeby coś
magazynować, a po to nikt się nie zgłosi. – Poklepała skrzynię dłonią. – To tylko
jakieś zabawki przysłane kilka lat temu z Niemiec. Ręczna robota, część
reparacji za wszczęcie wojny. A do skrzyń dostała się woda. Pen! Przestań!
– Ja nie robię nic złego! – zaprotestowała Pen, zanurzona po łokcie w jednej
z pak. – Powiedziałaś, że nikt po to nie przyjdzie!
– Bo wszystko pordzewiało i zgniło – wyjaśniła Violet. – I nie przychodź
do mnie z płaczem, jeżeli dostaniesz gangreny i będą musieli ci odciąć rękę.
Pen uśmiechnęła się do Nie-Triss, trzymając nad głową metalowy nakręcany
sterowiec, który krążył wokół masztu cumowniczego. Nie-Triss patrzyła
na zabawkę, czując fascynującą pustkę. Reparacje wojenne. „Przykro nam, że
państwa syn nie żyje. Macie tu za to kilka nakręcanych sterowców”. Później
zastanawiała się, jak czuli się Niemcy, którzy stracili synów, a mimo to wciąż
musieli robić zabawki dla angielskich dzieci.
Nie-Triss usadowiła się na skrzyni obok Violet. Serce biło jej coraz wolniej,
a zęby przypominały normalne zęby, gdy przejechała po nich językiem.
Violet objęła obie dziewczynki.
– No, to mówcie, jak jest – powiedziała cicho.
Pen i Nie-Triss spojrzały na siebie, a po chwili rozpoczęły swoje wyjaśnienia.
Opowiadały nieskładnie, było w tym pełno znaczących spojrzeń, kiedy
postanawiały, co mówić, a czego nie mówić. Później następowały okrzyki,
powtórzenia, sprzeczności, a większość w złej kolejności.
Violet słuchała bez przerywania opowieści o pakcie Pen z Architektem,
porwaniu Triss, pojawieniu się Nie-Triss, o dziwnych lalkach i nożyczkach,
o spotkaniu z panem Grace’em i o nienaturalnym głodzie Nie-Triss. Dopiero gdy
Nie-Triss opisała spotkanie z ptaszydłem i mówiła o zawartości tajemniczego
listu, który mu wyrwała, Violet spojrzała na nią ostro.
– Ten list był od Sebastiana? – spytała gwałtownie.
Nie-Triss przerwała w pół słowa, bojąc się, że jej nowa sojuszniczka w to nie
uwierzyła.
Po kilku sekundach Violet chyba zdała sobie sprawę, że w jej spojrzeniu kryje
się niechęć, i odwróciła wzrok.
– Jesteś pewna? – spytała spokojniejszym tonem.
– Tak – odparła cicho i łagodnie Nie-Triss. – To był jego charakter pisma. I…
Był datowany tamtego dnia.
Violet spojrzała w stronę drzwi wejściowych i zakrzywionego kwadratu
jasnej wody za nimi. Kilka sekund ssała policzki, jak gdyby miała w ustach
krówkę.
– Powiedz mi – zaczęła – co było w tym liście?
Nie-Triss odtworzyła słowa najdokładniej, jak potrafiła.
– W śniegu – rzekła w końcu Violet niemal niesłyszalnie. – On jest w śniegu.
– Zawahała się, a później lekko pokręciła głową. – Ale to niemożliwe – dodała
cicho i ostatecznie. – Jego nie ma. Umarł. Był przecież list. On zginął.
– Ale myśmy się wszystkiego dowiedziały! – wybuchła Pen. – On jest… –
Nagle przerwała i wzięła głęboki oddech. Spojrzała na Nie-Triss i pobladła.
– Pen! – krzyknęła Nie-Triss. – Pamiętaj, mamy nie rozmawiać o tym,
co nam powiedziano w…
Chwilę później Nie-Triss już wiedziała, co przeżyła Pen. Kiedy miała
wypowiedzieć słowo „Podbrzusze”, poczuła się tak, jakby traciła równowagę
i znalazła się w bezpośrednim niebezpieczeństwie. Jakby stała jedną nogą
na samej krawędzi przepaści, a druga robiła krok w śmiercionośną pustkę.
Przerwała, wzdrygając się i czując, że zatyka ją głębokie westchnienie.
Obie przyrzekły nie wyjawiać istnienia Podbrzusza ani tego, czego się tam
dowiedziały. Nie miała wątpliwości, że jeżeli powie jeszcze słowo, stanie się
z nią coś strasznego, coś, w porównaniu z czym jej dotychczasowe przeżycia
okażą się dziecinną zabawą. To poczucie zagrożenia było tak intensywne, że
wiedziała, iż nigdy nie zdobędzie się na złamanie danego słowa.
– Co się dzieje? – Violet patrzyła na obie dziewczynki zdziwiona.
– Są pewne rzeczy, których nie możemy ci powiedzieć – wyjaśniła Nie-Triss.
– Teraz właśnie próbowałyśmy… I okazało się, że nie możemy.
– Złożyłyśmy magiczną obietnicę i teraz ona nie pozwala nam mówić! –
włączyła się Pen, czerwona na buzi z irytacji.
– Magiczne przyrzeczenia – mruknęła Violet. – Sobowtóry zrobione z liści.
I listy od… ludzi, którzy na pewno nie mogli ich napisać. Jeżeli będę
kiedykolwiek musiała to wyjaśniać policji… – Zaśmiała się krótko, jakby
kaszlała. Ale to nie z nich się śmiała.
– Violet – wypaliła pchana impulsem Nie-Triss. – Czy ty… Masz w sobie
magię?
– Nie. – Violet prychnęła i potarła zaczerwienione oczy. – Kiedyś spirytystka
powiedziała mi, że mam „duszę jak glina”, bo się z niej naśmiewałam. Nie, nie
mam w sobie nic z magii.
– Więc… Dlaczego miejsca, w których zostajesz zbyt długo, robią się zimne?
Przez chwilę Violet wyglądała na niepomiernie zdziwioną i zaniepokojoną.
Później ujęła twarz w dłonie i pokręciła głową.
– O, dobry Jezu – powiedziała przez zaciśnięte zęby. – Chciałabym
to wiedzieć. – Spojrzała w górę i w jej szarych oczach Nie-Triss zobaczyła teraz
cierpienie, niezrozumienie i pewien rodzaj ulgi. Kiedy Violet zaczęła znowu
mówić, jej słowa były boleśnie pospieszne, niemal potykały się jedno o drugie,
jak ludzie uciekający z płonącego budynku.
– Tak nigdy nie było! Kiedyś mogłam zostać w jednym miejscu tak długo, jak
chciałam, i barometr ani drgnął. Pewnego dnia przyszła wiadomość, że
Sebastiana… już nie ma. Przyszedł list od jego dowódcy i jeszcze jeden
od jednego z żołnierzy z regimentu. Zbyt dużo nie pisali. Ale z listu
dowiedziałam się… dowiedziałam się, co się z nim stało i że… zginął w śniegu.
Wtedy chyba się zaczęło. Była zima, więc początkowo niczego nie zauważyłam.
Siedziałam w domu i spadł metr śniegu, jak gdyby chciał wszystko pogrzebać,
a mnie to nic nie obchodziło. Moja głowa była pełna śniegu, a kiedy otwierałam
oczy i wyglądałam przez okno, było jeszcze więcej śniegu… Wydawało mi się,
że to ma sens. To była najsroższa zima w Ellchester, czegoś takiego nie
pamiętali najstarsi ludzie.
A później nadeszła wiosna, a zima nie chciała odejść. W każdym razie nie
chciała odejść ode mnie. Mieszkałam z rodzicami, ale po jakimś czasie
zauważyłam, że przed naszym domem zawsze leży świeży śnieg, podczas gdy
na pozostałej części ulicy było go niewiele albo wcale. Goście drżeli z zimna,
kiedy wchodzili, a później znów wkładali płaszcze. Na wewnętrznej stronie
okien zawsze był lód. Myślałam na początku, że coś jest nie tak z domem. Ale
później zaczęłam znów wychodzić na miasto, odwiedzać ludzi… I zdałam sobie
sprawę, że to ja. Czułam oddech zimy na plecach. Jeżeli w jakimś miejscu
zostaję za długo, robi się zimno. Potem zaczyna padać śnieg. Najpierw kilka
płatków, później jeszcze więcej, a później zawieja… W tym momencie zawsze
się poddaję i uciekam. Ja po prostu… Wciąż uciekam. Nie chcę, żeby ludzie
zauważyli, co się dzieje, i zdali sobie sprawę, że jestem dziwadłem, ale to tylko
pół prawdy. Boję się, że goni za mną zima Sebastiana. Boję się, że jeżeli
pozwolę jej się złapać i zagubię się w zawierusze śnieżnej, to właśnie tam się
znajdę. Tam, gdzie zasieki, strzelanina i wybuchy, krew na śniegu i skąd nie
ma powrotu.
Wzięła szybki oddech, który można by było pomylić z łkaniem, ale przecież
Violet nie należała do histeryczek.
– Co ty robisz, Pen? – spytała nagle znacznie normalniejszym tonem. Pen
objęła Violet ramionami najmocniej, jak potrafiła.
– Ogrzewam cię – odparła Pen głosem zdławionym przez fałdy płaszcza.
– No, to świetnie – mruknęła zmęczona Violet. – Problem rozwiązany. –
Potargała zmierzwione włosy Pen przelotnym, ale czułym gestem.
– Czy Sebastian cię nawiedza? – Pen spojrzała w górę na Violet. – Czy
dlatego sprzedałaś wszystkie rzeczy, które ci zostawił? Żeby jego duch zniknął?
Nie-Triss zmarszczyła twarz. Żałowała, że nie ma jakiegoś sposobu
na zamknięcie Pen buzi, kiedy już coś powie, i wymazanie jej słów, zanim
wszyscy je usłyszą.
Przez chwilę wydawało się, że Violet się wścieknie, ale tylko wzięła głęboki
oddech. Wyglądała na znużoną. Uścisnęła lekko Pen.
– Nie. Sprzedałam te rzeczy, bo potrzebowałam pieniędzy. To były tylko
przedmioty, Pen. To nie był on. I wiesz co? Nie miałby nic przeciwko temu.
Absolutnie nic.
ROZDZIAŁ 29
Trista
Kiedy Violet odjechała, Nie-Triss i Pen zebrały lekko zapleśniałe dziurawe koce
ze skrzynek i zrobiły gniazdo, w którym przytuliły się do siebie. Mimo że
światło dnia wlewało się do garażu na łodzie, a drewniane drzwi trzaskały
uderzane wiatrem, Nie-Triss wkrótce zasnęła.
Kiedy się obudziła, światło przenikające przez drzwi było miodowo-złote,
co oznaczało, że dzień powoli zamieniał się w wieczór. Nie-Triss była sama
w gnieździe z koców. Pen siedziała po turecku na progu, plecami do niej.
Kiedy Nie-Triss usiadła, przebudził się i głód i zaryczał w głębi jej brzucha
jak smok.
Skuliła się, ciasno objęła kolana. Wewnątrz niej była dziura, w której
swobodnie zmieściłby się cały magazyn.
Musiała coś zjeść. Nic innego się nie liczyło. Zdesperowanymi palcami
wygiętymi jak szpony chwyciła włosy, ale nie znalazła żadnych wstążeczek,
później przeszukała kieszenie, lecz były puste. Zerwała guziki i wcisnęła je do
ust, ale to tylko zaostrzyło jej apetyt. Zaczęła targać sukienkę tak gwałtownie, że
szwy puściły, a nici – popękały. Pośpiech uczynił ją zbyt niezdarną, by ściągnęła
ją, jak należy.
Skarpetki. Zdjęła je, tylko przez chwilę zrażało ją, że brzydko pachniały
i były poplamione błotem. Pierwsza ledwo dotknęła języka. Smakowała jak
zapach mokrej ziemi i poziomki opłukiwane deszczem. Druga poszła tuż za nią.
Chwilę potem obejmowała się ramionami i drżała. Szpony pozostawiły
czerwone zadrapania na goleniach.
Kiedy Nie-Triss podbiegła truchtem do Pen, ta spojrzała w górę i popatrzyła
na koc, którym owinęła się jej towarzyszka.
– Dlaczego się trzęsiesz?
– Zimno mi – odpowiedziała Nie-Triss, siadając. Rzeczywiście było jej
zimno, i na zewnątrz, i wewnątrz. – Czy Violet już wróciła?
Pen pokręciła głową i pisała coś dalej w zeszycie rozłożonym na kolanach.
Jego stronice były upstrzone żółtymi plamkami, a zielona okładka skręcała się
od wilgoci. Nie-Triss domyśliła się, że zeszyt pochodzi z jednej ze skrzyń.
– Może już znalazła Architekta – stwierdziła Pen z ponurą satysfakcją. –
Może jej znajomi oszuści, gangsterzy i aferzyści strzelają do niego z broni
automatycznej.
– Nie mówiła, że ma znajomych oszustów i aferzystów, Pen.
– Ani razu nie powiedziała też, że ich nie ma – stwierdziła Pen
z przekonaniem. – To znaczy, że pewnie tak.
Nie-Triss żałowała, że nie może podzielać optymizmu Pen. Oczami
wyobraźni widziała Violet, którą wytropiła policja. Teraz, z jasną głową po kilku
godzinach snu, zaczęła rozumieć, do jakiego stopnia Violet uczyniła z siebie
uciekinierkę. Po raz pierwszy zastanawiała się, co się stanie z ich sojuszniczką,
jeżeli ona sama zamieni się w górę liści i patyków, a prawdziwej Triss nikt nie
zdoła uratować. „Triss” zostanie w pamięci ludzkiej jako ktoś, kto wyjechał
z Violet – widział to pan Grace, właścicielka pensjonatu Violet i jej „panie”.
A jeżeli wszyscy dojdą do wniosku, że zrobiła Triss coś strasznego, i poślą ją
do więzienia?
– Violet… nie wie tego, co my wiemy. – Nie-Triss czuła się winna,
wypowiadając te słowa, ale ktoś musiał to zrobić. – Uważa, że ma plan, bo jest
dorosła, chce się nami opiekować. Ale my wiemy więcej niż ona, więc mamy też
swoje własne plany.
– Jakie plany? – spytała podejrzliwie Pen.
– Wciąż pamiętasz, jak zadzwonić do Architekta, prawda?
Twarz Pen się zachmurzyła. Niechętnie spojrzała na rozłożony zeszyt.
– Posłuchaj – powiedziała Nie-Triss. – Architekt chce tylko tworzyć dla
swoich ludzi bezpieczne schronienia. A twój ojciec chce tylko odzyskać Triss.
Może… Może jeśli porozmawiamy z Architektem, dobijemy jeszcze jednego
targu. On odda Triss, a twój ojciec będzie dalej budował miejsca, w których będą
mieszkać Oboczniacy.
– Ale to nie powstrzyma twojej śmierci – powiedziała wzburzona Pen. – Tak
czy owak, Architektowi nie można wierzyć! Jest chytry, oszukuje i… – Głos jej
się załamał. W tym momencie naprawdę wyglądała jak małe dziecko.
– Może nie będziemy musiały – powiedziała szybko Nie-Triss. – To tylko
ewentualność, jeżeli nie powiedzie się żaden inny plan. A… ja przecież
mogłabym do niego zadzwonić zamiast ciebie.
– Nie bądź głupia! – Pen odwróciła się do niej i powiedziała zdecydowanie: –
Ja nie jestem dzieckiem, Trista!
Minęło parę sekund, zanim Nie-Triss zdała sobie sprawę, jak Pen się do niej
zwróciła.
– Co takiego?
Pen obrzuciła ją niechętnym spojrzeniem, szykując się na kłótnię.
– Ty jesteś teraz Trista – oznajmiła. – Tak postanowiłam, kiedy spałaś.
Ocaliłam ci życie, więc to ja decyduję, kim jesteś. A ty jesteś Trista.
Nie warto było odpowiadać, że życie, które Pen ocaliła, nie potrwa pewnie
dłużej niż do końca tygodnia. Zamiast tego Nie-Triss siedziała w milczeniu,
obejmując kolana ramionami.
Trista.
Nie bardzo wiedziała, co myśleć o imieniu, które po francusku znaczy
„smutna”, ale to było imię, i to jej własne. Nie czuła na myśl o nim ani winy, ani
bólu, tak jak za każdym razem, kiedy Pen nazywała ją „Triss”. A poza tym
to było znacznie lepsze imię niż „fałszywa Triss”.
– W porządku – powiedziała cicho. – Podoba mi się Trista. Mogę być Tristą.
– No to… dobrze. – Pen wyglądała na niechętnie usatysfakcjonowaną. –
Jeżeli… Jeżeli będziesz grzeczna, może ci pozwolę to imię zatrzymać.
– Co robisz? – spytała nowo nazwana Trista, próbując zajrzeć kątem oka
do jej zeszytu.
– Robię nam przebrania. – Pen pokazała jej okładkę. Było tam napisane:
„Ruby Wiles”, a pod spodem „Szkoła dla dziewcząt St. Rainbow”. – Ten
człowiek, który chce cię spalić, znowu będzie próbował nas złapać. Ale to nie
nasz ojciec, więc musi udowodnić, że my to my, a więc my musimy udowodnić,
że nie jesteśmy sobą. Potrzebne nam rzeczy, które są oznaczone naszymi
imionami, żeby pokazać światu, że jesteśmy kimś innym. Ja jestem teraz Ruby.
I patrz na to! – Z dumą otworzyła zeszyt i pokazała jej nabazgrane esy floresy
i jakieś dodatki. – Tu nawet bawiłam się w arytmetykę, dodałam skreślenia
na czerwono, tak jakby to robiła nauczycielka. Teraz jeżeli powiem, że jestem
Ruby i pokażę to ludziom, wszyscy mi uwierzą. Ale musimy też mieć coś dla
ciebie.
Zawahała się, a później podniosła z kolan delikatny naszyjnik z małych
drewnianych paciorków nanizanych na nitkę. Przez kilka minut pisała coś
na nich piórem.
– Masz! Załóż to. – Położyła naszyjnik na dłoni Tristy. Trochę kulfoniastymi
literami pośrodku sześciu paciorków było napisane „Trista”, po jednej literze
na każdym.
– Dziękuję – powiedziała Trista i poczuła, że zaczyna się przyzwyczajać
do tego nieco smutnego, dziwacznego, wymyślonego imienia.
* * *
Ku wielkiej uldze Tristy Violet wróciła, kiedy słońce chowało się już
za wzgórzem po drugiej stronie rzeki Ell. Wysłuchała cierpliwie opowieści
o nowym imieniu Tristy i zaczęła zdawać im relację z tego, czego udało jej się
dokonać.
– Zła wiadomość jest taka, że nikt, z kim rozmawiałam, nic nie słyszał
o Architekcie, ani nie zna nikogo, kto odpowiadałby jego opisowi. Kino, które
prawie zjadło Pen, jest zamknięte, a okna zabite deskami, więc ten ślad chyba
donikąd nie prowadzi. Kilku moich znajomych szuka jego daimlera, ale to jest
loteria. Są jednak i dobre wiadomości. Przejrzałam wszystkie wieczorne gazety
– „Crier”, „Ell”, „Custodian”, nawet „Wetherhill Herald” i nie ma w nich
żadnych wzmianek o was. Byłam w bibliotece, żeby sprawdzić poranne
wydania. Nic. Nie wiem, czy wasz ojciec poszedł na policję, ale na pewno nie
poszedł do prasy. Prawdopodobnie mogę zaryzykować przejechanie przez
miasto, jeżeli będziemy ostrożne. Jeszcze lepsza wiadomość jest taka, że
namierzyłam znajomego, który jest mi winien przysługę. Będziemy mogły się
u niego dzisiaj wieczorem ukryć. No i… jest jeszcze parę rzeczy, o których
chciałabym z nim porozmawiać. Przygotujcie się. Wyjeżdżamy.
Violet spojrzała na Tristę, po czym jeszcze raz uważnie ją otaksowała.
– Trista, co się stało z twoimi skarpetkami? I z twoimi nogami?
Trista była aż nadto świadoma tego, że szwy sukienki są poprute, brakuje
guzików, a na jej goleniach widać świeże zadrapania. Spuściła głowę i objęła się
ramionami. Zapadła nabrzmiała poczuciem winy cisza.
– Aha. – W tym jednym słowie Violet udało się zawrzeć wszystko.
– Przepraszam – szepnęła Trista.
– To nic – powiedziała cicho Violet. – To… to nie twoja wina. Ja powinnam
była… Ale trudno. – Trista odważyła się podnieść wzrok i okazało się, że Violet
patrzy na nią, uśmiechając się ponuro. – Podejrzewam, że to się będzie
powtarzało?
Trista żałośnie przytaknęła.
– Nie mam nic innego, co należało do prawdziwej Triss, oprócz sukienki.
Bielizna jest zbyt nowa.
– Nie możesz zjeść bielizny! – wykrzyknęła przerażona Pen.
– Jak zniknie ta sukienka – dokończyła cicho Trista – nie wiem, co zrobię.
Violet przygryzła wargę i zmarszczyła brwi, jak gdyby głęboko się nad czymś
zastanawiała.
– Coś wymyślimy – powiedziała w końcu. – A następnym razem powiedz mi,
jak poczujesz głód.
Tuż przed dziesiątą wieczorem trzy uciekinierki podjechały pod drzwi frontowe
klubu Eyelash.
Klub wyglądał i pachniał, jakby był bardzo ekskluzywny. Miękkie,
niebieskawo zabarwione światło przenikało w ciemność przez weneckie żaluzje.
Dobiegająca ze środka muzyka była tym uprzejmym, udomowionym jazzem,
który kiedyś słyszały – „superjazzem”, jak nazywała go pogardliwie Violet.
Przed drzwiami stał przystojny, młody odźwierny w płaszczu ze złotymi
guzikami, który mrugnął do Violet, kiedy poprosiła go o skorzystanie z telefonu,
i konspiracyjnie wprowadził je do środka.
Telefon znajdował się w osobnym pomieszczeniu, do którego prowadziły
ciężkie drewniane drzwi, mające zapewnić prywatność rozmówcom. Ściany były
pokryte czerwonym rypsem, a mały stolik, na którym stał telefon, był z chromu
i szkła.
– Nie rozgadujcie się – powiedziała Violet. – Będę na korytarzu. Jak tylko
skończycie, wybiegnijcie i wskakujcie do przyczepki. Nawet jeśli Architekt
będzie potrafił namierzyć telefon, dowie się tylko, gdzie byłyście, a nie gdzie
jesteście.
Drzwi zamknęły się za Violet z uprzejmym, lecz ostatecznym trzaskiem,
a odgłosy z zewnątrz niemal ucichły. Pen i Trista zostały sam na sam
z telefonem.
– Jesteś gotowa? – zapytała Trista. Nie mogła się powstrzymać od szeptu, jak
gdyby już istniało niebezpieczeństwo, że Architekt je podsłucha.
Pen skinęła głową.
– Niczego się nie boję… – mruknęła pod nosem i sięgnęła po telefon. Jej
drobne palce z trudem obejmowały ogromną słuchawkę. Kiedy Pen przykładała
ją do ucha, Trista zdała sobie sprawę, że jej siostra drży.
– Milongi, sztylongi i sztany. – Po wypowiedzeniu tych słów czarny telefon
w małych rękach nagle się najeżył, jak pies, który przekrzywia głowę. Nastąpiła
pauza, po czym Trista usłyszała delikatny szept, sączący się ze słuchawki jak
dym.
– Tu Penelope Crescent. Chcę mówić z Architektem! – Pen mówiła głośno,
była zbyt zdeterminowana i w efekcie jej głos brzmiał piskliwie. Dopiero wtedy
Trista zdała sobie sprawę, jak bardzo jej towarzyszka jest przerażona.
Pauza. Pauza. Delikatny szmer głosów, zbyt niewyraźny, by coś zrozumieć.
– To nie fair! – wybuchła Pen bez ostrzeżenia. – To ty mnie zdradziłeś! To ty
mnie namówiłeś, żebym podeszła do ekranu w kinie! Chciałeś mnie złapać
w pułapkę, tak jak złapałeś S…
Trista szturchnęła Pen pod żebra w ostatniej chwili.
– …tak jak złapałeś Triss – mówiła dalej, nie zatrzymując się, by złapać
oddech. – Ale… ja… chciałabym z tobą porozmawiać. Przepraszam, że
powiedziałam, że wszystkim rozpowiem o naszym układzie. Ja… wcale nie
chciałam. A teraz chcę zawrzeć nowy układ. – Spojrzała na Tristę. W jej oczach
migotało dobrze znane połączenie nieposłuszeństwa i chytrości. Znów
odchodziła od scenariusza, a Trista nie miała pojęcia, w którym kierunku.
– Chcę, żebyś zrobił tak, by nowa Triss została przy życiu – oświadczyła Pen,
nie zwracając uwagi na szturchańce. – Wtedy nie będę cię ścigać z kogutami ani
nie powiem nic policji.
Pauza. Cienka strużka przedestylowanego głosu.
– Co to znaczy, że nie można mi ufać? – wykrzyknęła Pen. Pauza. – Nie, nie
uda ci się, bo nie wiesz, gdzie jestem! – Pauza. – A jeżeli mnie znajdziesz,
to pożałujesz! Nie boję się. Nic mnie nie obchodzi, co „robisz zdrajcom”. Ja…
Pen przerwała w pół słowa. Cichutki głosik mówił i mówił, plótł złowieszczą
mrówczą ścieżkę dźwięku. Pen zbladła, znikła gdzieś jej brawura. Wyglądała
na zahipnotyzowaną, wciąż kurczowo trzymała telefon, mimo że ręce jej
dygotały. W jej błyszczących oczach widać było, że wciąż jest małym
dzieckiem.
Trista nie mogła tego dłużej znieść. Wyrwała telefon z rąk Pen i objęła ją
ramieniem, przyciągnęła do siebie i przytuliła. Pen zatopiła twarz w sukience
Tristy, oddychając szybko, krótko, przerażona.
Tristę zalało uczucie czystej wściekłości. Dlatego i umysł miała zupełnie
czysty, spokojny jak tafla wody. Nie bała się niczego, gdy uniosła słuchawkę.
Po drugiej stronie panowała cisza. Kilka kliknięć. Kilka odgłosów ruchu
przetłumaczonych przez maszynę na elektroniczne drapanie.
– Halo? – W końcu nadeszła odpowiedź. – Jest pani tam jeszcze, panno
Crescent? – Tego głosu trudno było nie rozpoznać.
– Nie – odparła Trista. – Jej już nie ma. To tylko ja.
– Aha. – Ciche słowo wypowiedziane dość ciepło. – Moja mała kukułka.
ROZDZIAŁ 31
Echo
Wyduszanie prawdy
Trista nie potrafiła spojrzeć Pen w oczy, kiedy wyszła z pokoju telefonicznego.
Czuła, że ma w żołądku kamienie i żwir, i była zadowolona, że tym razem nie
ma czasu na rozmowę.
On mi cię kazał zjeść, Pen. Kiedy pospiesznie szły do motocykla,
to niewypowiedziane zdanie leżało na języku Tristy jak moneta – zimna
i metaliczna.
Gdy gramoliły się razem do przyczepki, Pen rozpychała się łokciami i kopała,
a Trista nie mogła się oprzeć chęci odsuwania się od młodszej dziewczynki.
Nigdy nie przyszła jej do głowy myśl, że Pen jest czymś, co mogłaby zjeść.
Teraz zdała sobie sprawę, że mała ma tę samą kuszącą cechę co rzeczy Triss, ale
setki razy intensywniejszą. Olbrzymia jak przepaść dziura w jej wnętrzu mówiła
jej, że tak, dziewczynka dobrze by się tam wpasowała – jak pierścionek
w welwetowe pudełeczko na biżuterię.
* * *
Nie trzeba oczywiście wspominać o tym, że Pen twardo się upierała, że ona też
jedzie na tę nocną misję. Że Pen wcale nie jest zmęczona. Że Pen nie idzie spać.
Po chwili Pen… już spała jak kamień. Spała tak mocno, że udało się ją opatulić
kołdrą na jednym z łóżek na poddaszu bez budzenia – ku uldze Tristy i Violet.
Nawet wtedy gdy już siedziała w przyczepce, Trista wciąż oczami wyobraźni
widziała małą, skuloną postać Pen pod cienką kołdrą. W żołądku czuła
nawałnicę winy, udręki, wstydu i strachu. Miała tylko nadzieję, że w tej
mieszance nie ma elementu głodu.
Noce były wciąż ciepłe, a Trista nie mogła przestać odwracać głowy, żeby
spoglądać w oświetlone okna pubów, z których wylewała się fortepianowa
muzyka i od czasu do czasu zarysy postaci. To inne światy, których nigdy nie
widziała, bo nie pozwalał jej na to wiek ani „porządność” rodziny.
Kiedy motocykl uniósł się ponad miasto na szerokim grzbiecie mostu Victory,
wiatr się wzmógł i dmuchał nieregularnymi powiewami. Trista, przypomniawszy
sobie, że pod nimi znajduje się Podbrzusze, poczuła lekki zawrót głowy i zaczęła
się zastanawiać, czy to rzeczywiście jest dobry punkt obserwacyjny.
Na samym szczycie Violet zatrzymała motocykl i po chwili zgasiła silnik.
Nikogo nie było na moście, nikogo, kto mógłby obserwować Tristę i Violet,
które zsiadają, podchodzą do poręczy mostu i wpatrują się w krajobraz miasta
nocą.
To nie było to samo co oglądanie mapy. Ellchester leżało, stłoczone,
na wzgórzach, światła gnieździły się w ciemnych zaułkach jak świecące
robaczki w szczelinach ściętego pnia drzewa. Rzeka była atramentem
ozdobionym diamentami maleńkich latarń przepływających po niej niekiedy
łodzi. Kilka skwerów i ulic jaśniało światłem elektrycznym, ich biel była jak ból.
Pomniejsze ulice były mrocznymi naszyjnikami przytłumionego światła lamp
gazowych. Z jednej strony ciemny zarys nowej stacji kolejowej wycinał z nieba
trójkąt.
Wiatr rozwiewał włosy Tristy wokół jej twarzy, a ona łapała je, żeby spiąć
je z tyłu. Luźne kosmyki zamieniały się w jej dłoni w suche liście. Tak niewiele
czasu zostało…
…więc czy to dlatego nie powiedziała nikomu o ostatnich słowach
Architekta? Czy sama chciała dokonać ostatecznego wyboru? Czy trzymała się
Pen właśnie z tego powodu, traktując ją jak kanapki zapakowane do szkoły?
Czym ona jest?
– Violet. – Usłyszała swój głos, który wypowiadał te słowa teatralnym
szeptem.
– Mamy chyba minutę czy dwie. – Violet założyła gogle na czoło
i obserwowała rozciągającą się przed nimi scenę. – Do diabła! Myślałam, że
więcej zobaczymy!
– Violet! – To słowo było zdławionym skowytem, a kiedy zdziwiona Violet
odwróciła się, żeby na nią spojrzeć, reszta rozbrzmiała jak łzawe mamrotanie. –
ArchitektkazałmizjeśćPen!
– Spróbuj jeszcze raz, ale słowami, dobrze? – podsunęła jej Violet.
– Architekt powiedział, że będę żyła dłużej niż siedem dni. Ale… powiedział
mi, że muszę zjeść Pen.
Violet w zdumieniu gapiła się na nią przez sekundę, a później ryknęła
zdrowym śmiechem.
– Widzę, że w ogóle cię nie zna, prawda?
– Ale… Ja mogłabym zjeść Pen – wymamrotała Trista. – Teraz to wiem.
Czuję to.
– Ale chyba jej nie zjesz, nie? – odparła Violet bez wahania.
– A skąd wiesz? – spytała Trista. Okazało się, że jej lęk i przerażenie nieco
maleją w obliczu spokojnej pewności siebie Violet. – Ja nie wiem. A skąd
ty wiesz? Ja… Ja jestem potworem. Kiedy jestem głodna, mogę zrobić
wszystko.
– Nie, oczywiście, że nie mogę cię zrozumieć. – Twarz Violet była ukryta
w półcieniach, ale Triście wydawało się, że widzi jej ponury i poważny uśmiech.
– Wiem, że obudziłaś się pewnego dnia i okazało się, że nie możesz być osobą,
którą pamiętasz, że jesteś, małą dziewczynką, którą wszyscy spodziewają się
w tobie znaleźć. Po prostu nie byłaś już nią i nic nie można było z tym zrobić.
Więc twoja rodzina doszła do wniosku, że jesteś potworem, i obróciła się
przeciwko tobie. – Violet westchnęła ciężko i wpatrywała się chwilę
w ciemność. – Wierz mi, że ja to doskonale rozumiem. I coś ci powiem – jak
potwór do potwora – fakt, że ktoś mówi ci, że jesteś potworem, wcale nie
znaczy, że to prawda. Przed chwilą powiedziałaś mi to, co powiedziałaś,
bo chcesz, żebym nie dopuściła do tego, byś zjadła Pen. Gdybyś była
prawdziwym potworem, tobyś tego nie zrobiła, prawda?
Trista poczuła swędzenie pod powiekami i otarła rękawem nitki pajęczyn.
– Idiotka – dodała Violet, żeby zaakcentować ostatnią myśl.
– Violet – zaczęła Trista, kiedy już stwierdziła, że jej głos przestał drżeć. –
Mogę cię o coś zapytać?
– Taak – usłyszała. – Ale nie teraz. Na dole dzieje się coś dziwnego. Jakieś
migotanie i mruganie. Tam! Widzisz?
Trista zdała sobie sprawę, że od strony miasta dobiegają dźwięki dzwonów
kościelnych oznajmiających nadejście północy, każdy z nich był samotny
i chłodny.
Szybko starła resztki babiego lata z oczu i wpatrywała się w Ellchester, idąc
wzrokiem za wyciągniętym palcem Violet. Wydawało jej się, że przy rzece,
w słabo oświetlonych dokach, widzi jakiś poruszający się odblask albo kilka
maleńkich odblasków, które tryskały światłem i poruszały się zygzakiem
po skwerze, jak bąbelki szampana.
Obie aż podskoczyły, kiedy spod mostu, na którym stały, wyfrunęły dzikie
skrzydlate postaci i całe stado ruszyło w kierunku miasta, krążąc szeroko,
kołując coraz niżej.
– Mewy – powiedziała, na wpół śmiejąc się, Violet. Trista nie odezwała się,
bo jej język utrzymywało magiczne przyrzeczenie. Zobaczyła białe skrzydła, tak
jak i Violet, ale również skrzydła z bladej skóry, szkliste skrzydła owadów,
skrzydła zrobione z papieru i zbitego włosia. Niektóre z tych stworzeń miały
jeźdźców. Inne miały dwie głowy. Żadne z nich nie spojrzało w górę, nie
dostrzegło jej. Obserwowała to dziwne stado, które leciało pospiesznie w dół,
by dołączyć do osobliwego migotania na ulicach.
To, co migotało, teraz znikało za odległym wzgórzem, grożąc całkowitym
zejściem z pola widzenia.
– Stracimy je z oczu! – wykrzyknęła Trista.
– Nie – odparła Violet. – Wsiadaj do przyczepki. Nie tylko ono potrafi się
szybko poruszać.
ROZDZIAŁ 33
Tramwaj
Potężna dziura
Śniadanie było chaotyczne i marne. Jack chyba jeszcze spał. Jego ciotka
i szwagier już wyszli, a dwie nastoletnie siostry spieszyły się do pracy w pralni.
Matka i starsza siostra szykowały się na zakupy na ryneczku, więc robieniem
śniadania musiała się zająć ośmioletnia siostrzenica Jacka, która wzięła sprawy
w swoje ręce i pracowała szybko i sprawnie, zatrzymując się co jakiś czas,
by wycierać buzie młodszych dzieci, niczym miniaturowa matka. Wszyscy mieli
ręce zdrętwiałe od chłodu, ale kominek był nierozpalony i zasłonięty. Herbata
smakowała jak woda z kałuży. Na śniadanie była kromka chleba z margaryną.
Violet pożarła swoją w parę sekund, a później kręciła się nerwowo, czekając
na resztę.
– Ale ja jestem jeszcze głodna! – protestowała Pen. – Dlaczego oni dostają
więcej?
Młodsze dzieci dostały drugą kromkę chleba, opakowaną w papier.
– To ich obiad, Pen – mruknęła Violet i mrugnęła do niej. – Biorą go do
szkoły.
Trista za wszelką cenę próbowała złapać kontakt wzrokowy z Violet, modliła
się, żeby ta usłyszała jej nieme prośby. Proszę, nie zostawiaj mnie samej z Pen!
Nie wiem, czy jest ze mną bezpieczna! Violet jednak uporczywie odwracała oczy
i nie spuszczała wzroku z matki i siostry Jacka.
Trista ledwo usłyszała dźwięk zatrzaskujących się drzwi frontowych, ale była
nieco zaskoczona, kiedy najstarsza siostra Jacka wróciła do kuchni, po czym
zdjęła płaszcz i kapelusz, które właśnie włożyła.
– Mama poszła kupić chleba i jajek – powiedziała radosnym tonem –
żebyście zjadły na śniadanie coś, do czego jesteście przyzwyczajone. Ja mam
tu zostać i zrobić herbatę. Poczekajcie, rozgośćcie się. – Ruszyła biegiem
po schodach, prawdopodobnie po to, żeby odwiesić ubrania.
Violet natychmiast wstała z krzesła, uważając, żeby nie szurać po podłodze.
– Wychodzimy – powiedziała cicho. – Szybko i na paluszkach. I to już.
Kiedy wszystkie trzy były z powrotem na ulicy, Pen spojrzała
z niedowierzaniem na dom.
– Dlaczego wyszłyśmy? One miały nam zrobić jeszcze więcej na śniadanie!
– Jesteśmy w gazetach – powiedziała Violet cichym głosem. – Dałabym sobie
rękę uciąć. Gazeta przyszła, kiedy jadłyśmy śniadanie. Matka i siostra Jacka ją
przeczytały, a potem poszły coś szeptać do holu. Później przyszła siostra Jacka,
żeby nas tu zatrzymać. Matka na pewno poszła na policję. Prawdopodobnie jest
za was nagroda.
– Zdradziła nas za pieniądze? – Pen wykrztusiła z niedowierzaniem. – Zaraz
tam wrócę i wybiję jej wszystkie okna!
– Ani mi się waż! – rzuciła ostro Violet, a później westchnęła i spojrzała
na Pen z lekką irytacją, ale łagodnie. – Pen… tak ci się tylko wydaje, że
pieniądze to przyziemny powód, jeżeli nie musisz się o nie martwić. Większość
ludzi musi o nich myśleć cały czas. Pieniądze to nie słodkie ciasteczka
i diamenty – oznaczają opłacenie czynszu, zapłacenie piekarzowi i dostawcom.
Oznaczają, że masz monety na licznik gazu i nie musisz rąbać półek na opał.
Oznaczają, że można na jakiś czas odgonić wilka i że nie dyszy ci pod drzwiami.
Ona nie jest nam nic winna, Pen. A jeżeli ona nie będzie walczyć o swoją
rodzinę, to nikt inny o nią nie zawalczy.
Wilk pod drzwiami. Głód był jak wilk – pomyślała Trista. Nieraz czuła jego
zęby rozrywające jej wnętrzności. Prowadziła z nim własną grę o wszystko
i nigdy nie zastanawiała się nad tym, że wielu ludzi przechodzi przez życie,
a wilk stąpa o krok za nimi. Być może wciąż tkwi w pułapce Triss, przekonanej,
że świat kręci się wokół jej potrzeb i cierpienia. Jej własna historia wydała jej się
teraz nic nieznacząca.
I wtedy znów poczuła, że łapie ją jej własny lęk. Chwyciła Violet za rękaw.
– Violet! Zostawiłam sukienkę Triss na poddaszu!
– O, cholera! – Violet odwróciła się i spojrzała w kierunku, z którego
przyszły. Widać było na jej twarzy wewnętrzną walkę. – Trista… Przepraszam.
Ale nie możemy wracać. To zbyt niebezpieczne. Powiedz mi, kiedy zaczniesz
być głodna, a… ja coś wymyślę.
Okrutne lustro
* * *
Wiatr był poplecznikiem Tristy, był tak chłodny i przenikliwy, że kazał pozostać
na ulicach tylko najbardziej zdesperowanym przechodniom. Kazał podnosić
kołnierze i spieszyć się, bez zwracania uwagi na innych. Także właściciele
sklepów byli zbyt zajęci zabezpieczaniem okien wystawowych, żeby zauważyć
Tristę. Mimo to trzymała się wąskich alejek i bocznych uliczek.
Zaczęła rozpoznawać elementy krajobrazu, nazwy ulic, boleśnie znajome tej
części, która była Triss. Teraz jednak widziała wszystko przez filtr własnego
dziwactwa i dzikości. To, co znane, wcale nie witało jej z otwartymi ramionami.
Patrzyło na nią w przerażeniu. Ona nie wracała do domu. Była zdradzieckim
cieniem, który pada na dzielnicę, jak grypa hiszpanka lub złe wieści.
W końcu znalazła się na miejscu. Maleńki skwerek, a w środku jeszcze
mniejszy park. Błyszczące samochody, teraz z kryształkami pierwszych kropli
deszczu na maskach. Wysokie, napuszone domy, ramię przy ramieniu,
za kutymi, żeliwnymi płotami. Trista przebiegała pochylona wzdłuż ścian
między jedną kryjówką a drugą, po czym schowała się za pustym autem.
Przy drzwiach stał listonosz. Zapukał i poczekał, zapukał jeszcze raz,
a później odszedł o krok, żeby spojrzeć na dom.
Trista oblizała usta, patrząc, jak wsiada na rower i odjeżdża. Nikt nie
otworzył. Nikogo nie było w domu.
Ruszyła ze swojej kryjówki, szybka jak liść goniony wiatrem, przemykała się
przez boczne uliczki, aż znalazła się w alejce za domem. Popchnęła furtkę
prowadzącą na podwórko, wślizgnęła się do środka, lęk jak ziarnka pieprzu
kąsał jej skórę. Gdziekolwiek spojrzała, znajdowała wspomnienia Triss –
obcierały Tristę jak ukradzione buty. Nie pasowały do niej. Nie potrafiła
zrozumieć, jak kiedykolwiek mogła uważać je za swoje.
Drzwi z tyłu domu były zamknięte na klucz.
Nieco powyżej wołały do niej okna sypialni. Trista czuła skok, jak
elektryczność w nogach, jeszcze zanim się rozpędziła. Palcami uchwyciła
parapet, po czym z łatwością podciągnęła się do góry.
Drapała w okno, jej cierniste paznokcie zostawiały ślady zadrapań na szybie
i framudze. Po chwili udało jej się przesunąć ramę. Wślizgnęła się do środka,
odsuwając lawendowe zasłony. Pokój pachniał pudrem, suchymi
perfumowanymi kwiatami, w powietrzu unosił się nieco gorzkawy aromat
winnego toniku. To był pokój Celeste.
Trista ostrożnie wyszła na półpiętro, po czym otworzyła drzwi do pokoju
Triss. Serce ją zabolało, kiedy zobaczyła, jak starannie go uprzątnięto
i wywietrzono, łóżko było nienagannie zaścielone, na poduszce leżała złożona
koszula nocna Triss. To wszystko przypominało scenę z „Piotrusia Pana”,
w której Darlingowie ze wzruszeniem odkrywają, że ich pokój czeka na ich
powrót.
Ale to nie na mnie czeka ten pokój.
A gdy ogarnął ją głód, Trista rozszarpała sypialnię na strzępy. Przewróciła
komodę, tak że wszystkie szuflady wraz z zawartością wypadły na podłogę,
później przerzucała stosy ubrań, rozdzierając je w pośpiechu. Fałszywe perły
Triss kruszyły się w zębach jak cukier. Sięgała szponami po książki, rozrywała
je i połykała, ich skórzane oprawy spadały na podłogę jak porzucone skórki
owoców. Słomiany kapelusik i blezerek ze szkoły Świętej Brygidy były gorzko-
słodkie, uderzyły jej do głowy i niemal ją zadławiły. Stolik nocny przewrócił się
i rozbiły się buteleczki z lekami. Teraz dywan pod stopami Tristy był pokryty
potłuczonym szkłem, kolorowymi pigułkami i lepkimi kałużami kordiału oraz
tranu.
Lalki przez cały czas piszczały, stukały wzburzone i zalęknione, uderzając
porcelanowymi i drewnianymi pięściami o półki. Chwyciła szmacianą zabawkę,
czując, że ta skręca się i walczy w jej rękach, i słyszała, jak wyje, znikając
w czeluści jej ust. Później przyszła pora na dwie lalki wiszące na klamerkach
i porcelanowego Pierrota. Wrzaski wypełniły uszy Tristy szaleństwem, nie
wiedziała, że jeden z głosów należy do niej. Nie zwróciła uwagi na pajęczynę
łez toczącą się z jej oczu. W jej umyśle zapanował biały szał, a wszystkie
dźwięki straciły znaczenie.
Z trudem zauważyła jeszcze jeden odgłos na tle tego całego zamieszania –
ostry, odległy dźwięk zatrzaskiwanych drzwi frontowych. Dopiero burza kroków
na schodach wybudziła ją z furii.
Lęk otrzeźwił ją w jednej chwili. Trista skoczyła w kierunku drzwi sypialni
i wyrwała się na półpiętro w tym samym momencie, kiedy Piers Crescent
wychodził zza rogu. Zatrzymał się i patrzył na nią bez słowa. Jego rumieńce
i siła gdzieś odpłynęły. Trista nigdy nie widziała go tak nieszczęśliwego,
w oczach miał pustkę.
– Triss… – Szept był ledwie słyszalny. W oczach Piersa Crescenta zapaliła
się maleńka, nieszczęśliwa iskierka nadziei i ochoczo zrobił krok naprzód.
Przerażona Trista wzdrygnęła się i cofnęła, sycząc, pokazała cierniste zęby.
Jej głowa była jak rozżarzony piec. Wszystkie myśli znikły i przepaliły się
w nicość.
Ten widok sprawił, że Piers zatrzymał się w miejscu. Trista skorzystała z tego
i uciekła do pokoju Celeste. Właśnie wskoczyła na parapet otwartego okna,
kiedy dobiegł do niej głos Piersa.
– Czekaj! Proszę! Proszę!
Trista spojrzała przez ramię. Piers stanął w drzwiach, wyciągając jedną rękę,
jak gdyby mógł ją w ten sposób zatrzymać. Kolana wciąż jeszcze miała zgięte,
gotowe do skoku na podwórko. Coś w jego twarzy kazało jej się jednak
zawahać.
– Nie zrobię ci krzywdy – powiedział spokojnie, co wymagało mnóstwa
wysiłku. – Proszę. Chcę porozmawiać. Chcę zawrzeć układ.
– Układ? – Te słowa wybuchły w gardle Tristy, ale głos, którym przemówiła,
nie był głosem małej dziewczynki. – Próbowałeś mnie wrzucić do ognia!
Jeżeli teraz skoczę, na pewno mnie nie dogoni. Wiem, że ucieknę…
– W takim razie spór jest ze mną, nie z moimi córkami. – Piers wypuścił
powietrze z płuc. – Twój pan także kłóci się ze mną, nie z nimi. Powiedz swemu
panu czy ojcu, czy kimkolwiek on tam jest, że chcę zawrzeć układ. Oddam się
w jego ręce i poddam zemście, którą uważa za stosowną. Proszę tylko, żeby
moje dziewczęta wróciły bezpiecznie do domu.
Pan? Ojciec?
Trista nie wiedziała, co ma czuć. Czy uczucia Triss – miłość, lojalność
i poczucie krzywdy? A może uczucia Tristy – gniew, wściekłość i lęk.
– Nie rozumiesz – powiedziała, a jej gorycz złagodził smutek. Jej głos
brzmiał teraz bardziej po ludzku, ale był starszy niż świat. – Nie rozumiesz ani
Architekta, ani mnie, ani własnych córek. Nic nie rozumiesz. Jesteś kochającym
ojcem, ale jesteś ślepy. Na tyle ślepy, żeby być okrutnym.
Piers stał w półmroku nieoświetlonego pokoju, ale Triście wydawało się, że
widzi na jego policzkach napięcie i złość. Pewnie od lat nikt mu się nie
przeciwstawił, nie mówiąc już o tym, że nikt nie mówił do niego w taki sposób.
Zrobił pospiesznie pół kroku w głąb pokoju, ale znów się zatrzymał, kiedy Trista
naprężyła się na parapecie.
– W takim razie powiedz mi – co mogę zrobić, żeby odzyskać córki? – Ton
jego głosu, w którym brzmiało bezdenne nieszczęście, mimo wszystko rwał ją
za serce. – Czego Architekt ode mnie chce?
– Chce, żebyś cierpiał – syknęła Trista. Nawet teraz obawiała się, że
ptaszydła mogą być gdzieś blisko i podsłuchiwać jej rozmowę o Architekcie. –
Kiedyś byłeś dla niego użyteczny. Ale później złamałeś umowę. Teraz zależy
mu tylko na tym, żebyś żałował, że nie jesteś martwy, i wie, że skrzywdzi cię
najdotkliwiej, krzywdząc twoją rodzinę. Jeżeli spróbujesz pójść z nim na jakiś
układ, on będzie udawał, że słucha, i omota cię gładkimi słówkami, ale nigdy nie
porzuci zemsty.
Piers patrzył na nią w milczeniu przez kilka chwil.
– Dlaczego mi to wszystko mówisz? – spytał w końcu.
– Próbowałam ci to wyjaśnić już wcześniej – odparła Trista z uczuciem
w głosie – ale nie słuchałeś. Ja nie pracuję dla Architekta. Nie jestem jego
dzieckiem ani służącą. Sprawił, żebym wyglądała jak twoja córka, żebyś nie
zauważył, że jej nie ma, i dał mi wspomnienia Triss. Ale nie wiedziałam, kim
jestem. – Trista nie potrafiła o tym mówić bez wściekłości i bólu. – Sądziłam, że
jestem Triss. Kiedy patrzyłam na ciebie, widziałam ukochanego ojca. A później
wszystko zaczęło się psuć, byłam przerażona. Myślałam, że wariuję. I tak
strasznie próbowałam wrócić do zdrowia, żebyś nie musiał się martwić o swoją
małą dziewczynkę.
A potem próbowałeś mnie wrzucić do ognia. Wiesz, co by się stało, gdyby
ci się powiodło? Spłonęłabym i umarła, krzycząc wniebogłosy. To wszystko. Ale
nie sprowadziłoby Triss z powrotem. Bo Architekta nie obchodzi, co się z nią
stanie.
Piers stał, patrząc na nią, usta miał zaciśnięte, jakby prawda była pigułką,
której nie chciał przełknąć. Pragnął odrzucić jej słowa jako kłamstwa odmieńca
– widziała to jasno – ale wiedziała, że setki małych detali z bolesną jasnością
układają się w jego umyśle w całość.
Przez całe lata Ellchester trzymało w rękach lustro, w którym Piers widział
swoje jakże korzystne odbicie. Człowiek obdarzony wizją, społecznik, jeden
z przywódców miasta, idealny ojciec i mąż. A teraz Trista trzymała przed nim
zupełnie inne zwierciadło, w którym widział zupełnie inny obraz. I to po raz
pierwszy. Trzeba mu jednak przyznać, że nie odwrócił wzroku. Dwa razy
próbował coś powiedzieć, zanim znalazł odpowiednie słowa.
– Mówiono mi, że ty…
– I pan Grace wierzył w to, co mówił – przerwała mu Trista. – Ale on się
mylił.
– Nie wiedziałem. – Piers przeczesał dłonią włosy. – Ja… Ja myślałem tylko
o mojej córce. To… To mi się wydawało jedynym sposobem, żeby ją ocalić.
Tylko na tym mi zależy – żeby ochronić moją małą dziewczynkę.
To nie były przeprosiny, bo jakież przeprosiny można było zaoferować temu
dzikiemu stworzeniu siedzącemu na parapecie? Było jednak blisko. Może
to powinno sprawić, że Trista poczuje się trochę lepiej, że zacznie
mu współczuć. Wbrew oczekiwaniom jego słowa bardzo ją zabolały.
Tym razem to nie była tylko wściekłość, ale wybuchowa mieszanka uczuć –
gniewu, żalu, złości i bólu. Jej umysł pełen tej drugiej, której Trista zazdrościła
i którą pogardzała. Triss, ukochana córeczka rodziny. Triss i jej przypadłości
nerwowe, opatulane aż do zaduszenia…
– Wiem. – Gorzkie słowa padły, zanim zdołała się powstrzymać. – Ona jest
twoim bezcennym skarbem. Dlatego właśnie lubisz ją zagrzebywać.
– Co takiego? – Piers poczerwieniał na szyi. – Co ty mówisz?
– Ty i twoja żona – powiedziała Trista niewzruszenie. – Od lat zagrzebujecie
Triss żywcem. Jest nieszczęśliwa. Nie ma przyjaciół i znajomych. Prawie
w ogóle nigdzie nie wychodzi. Nigdy nie próbuje niczego nowego ani trudnego.
Umiera z nudów i to ją zatruwa.
– Jak śmiesz! – Pomimo szoku Piersa ten cios był zdecydowanie zbyt mocny.
– Moja córka potrzebuje specjalnej i szczególnej opieki! Gdybyś wiedziała, ile
trudu moja żona i ja wkładamy… Teresa jest chora!
– Teresa jest chora, bo zmuszacie ją do tego, bo tego potrzebujecie! –
odparowała Trista. – Oprócz Pen cała wasza rodzina jest chora! Żadne z was nie
jest zdrowe, od kiedy zginął Sebastian!
Złamała tabu i wypowiedziała uświęcone imię. Nastąpiła pełna przerażenia
cisza. Piers nie mógł zaczerpnąć oddechu. Trista wiedziała, że jej słowa są ostre
i brutalne, ale miały gorzki smak prawdy. Trzeba było je wypowiedzieć i nie
dało się tego zrobić łagodnie i uprzejmie.
– Sebastian zginął – mówiła dalej Trista. Było już za późno, żeby się
zatrzymać. – Ty miałeś być głową rodziny i panować nad wszystkim. Ale
on zginął i nie mogłeś temu zapobiec. Próbowałeś. Wszedłeś w układ
z Architektem, a to jeszcze wszystko pogorszyło.
Piers nie miał na to żadnej odpowiedzi. Pełne bólu listy od Sebastiana leżały
w pokoju tuż obok.
– Uważam, że próbowałeś to jakoś zrekompensować. – Trista grzebała teraz
w otwartej ranie rodziny i wiedziała o tym. – Może obiecałeś sobie, że ochronisz
pozostałe dzieci przed niebezpieczeństwami. Ale tego nie dało się zrobić,
no chyba że naprawdę znalazłyby się w niebezpieczeństwie. Dlatego Triss
musiała być chora – bardzo chora – żebyś mógł ją ocalać w kółko i w kółko, tak
jak nie mogłeś ocalić Sebastiana. Wiem, że tego nie planowałeś – myślałeś, że
po prostu się nią opiekujesz. Ale w rzeczywistości przez cały ten czas uczyłeś ją,
jak być chorą. Wiem, bo to wszystko pamiętam. Pamiętam, jak mi mówiono raz
po raz: „Nie możesz, nawet nie próbuj, jesteś chora, będziesz się gorzej czuła”.
I pamiętam, jak byłam przerażona, kiedy moi rodzice niechętnie i chłodno
patrzyli na to, że polubiłam kogoś, kto nie jest moją matką lub ojcem, albo
chciałam czegoś, co nie było domem. – Trista musiała na chwilkę przerwać.
Te wspomnienia nie należały do niej, ale odciskały się w jej duszy wystarczająco
boleśnie. – Jeśli Triss chce miłości, prezentów, życzliwości albo żeby coś było
tak, jak ona sobie zamarzy, może to dostać, chorując. Może mieć wszystko,
czego chce… dopóki tylko nie chce się zaprzyjaźniać, chodzić do szkoły,
wychodzić z domu albo poczuć się lepiej. Oczywiście, że nie może poczuć się
lepiej, bo w głębi duszy jest przerażona, że jeżeli tak się stanie, to mamusia
i tatuś przestaną ją kochać.
– Triss nigdy by w to nie uwierzyła! – wykrzyknął przerażony Piers. – Ona
wie, że ją kochamy!
– Naprawdę ją kochacie? – Trista poczuła ostry ból, kiedy zobaczyła, jak jej
nie-ojciec blednie. – A może kochacie tę sześcioletnią Triss, którą macie
w pamięci, tę, która nigdy nie dorasta, nigdy nie patrzy na was inaczej i zawsze
będzie was potrzebować? Ona nie jest realna. Wasza prawdziwa córka spędza
całe życie, udając, że nią jest – to jakaś okropna gra, w której bierze udział,
bo boi się stracić waszą miłość. Nikt nie jest już „waszą Triss”. W tym domu
mieszka dziewczynka, która cały czas coś udaje i zmusza się, żeby uwierzyć
we własne kłamstwa, męczy Pen z zazdrości i poczucia nieszczęścia. Jest
zepsuta, złośliwa i oszukuje, a wy musicie przyrzec, że jeżeli ją ocalę
i sprowadzę do domu, będziecie ją kochać, tak czy inaczej, taką, jaka jest
naprawdę.
Minęło kilka chwil, zanim Piers pojął całą wagę jej przemowy. Później
bezgłośnie wypowiedział słowo „ocalić”, jakby mówił do samego siebie.
– Ty… chcesz ją ocalić. – Mówił to bez emocji, jak gdyby bał się tchnąć w te
słowa nadzieję lub energię.
– Jeśli będę potrafiła – odparła Trista.
Piers wyglądał na krańcowo oszołomionego.
– W takim razie… Wiesz, gdzie ona jest? – Jego twarz przybrała wyraz
przepełnionej bólem nadziei. – Gdzie? Powiedz mi! Czy coś jej się stało?
– Nie wiem, gdzie jest, jeszcze nie wiem. Żyje albo przynajmniej żyła
wczoraj w nocy.
Piers wypuścił powietrze z ust i przyszła mu do głowy inna myśl.
– A Pen? Mała Pen?
– Myślałam, że już nigdy o to nie spytasz – mruknęła Trista nieprzyjemnym
tonem.
– Gdzie ona jest? Powiedz, że nie zrobiłaś jej krzywdy!
– Krzywdy? Po tym, jak uratowała mi życie? – Trista nie potrafiła
powstrzymać oburzenia. – Nie. Nigdy. Ale teraz myślę, że jest bezpieczniejsza
ze mną. Nie ufam temu waszemu panu Grace’owi, któremu może przyjść
do głowy, że ona też jest jakimś dziwadłem, i każe ją wrzucić do ognia.
Piers wyglądał na udręczonego, może na myśl o tym, że nie mogły mu zaufać
jego własne dzieci. Ciernista część serca Tristy zabiła ze złośliwą satysfakcją.
Nic na to nie mogła poradzić. Ale była też inna część, która patrzyła na niego
ze smutkiem i żalem. I na to też nie miała wpływu.
– Jeśli dowiem się, gdzie jest Triss – powiedziała Trista cicho – i jeżeli będzie
czas, powiem ci, żebyś przyjechał i pomógł mi ją uratować. Ale teraz ty musisz
mi powiedzieć wszystko, co może być ważne – wszystko o swoich układach
z Architektem.
Minęło kilka sekund, później Piers zmarszczył twarz, patrząc w okrutne
lustro, które mu pokazano, i opuścił wzrok. Przełknął dumę i zaczął mówić.
Trista słuchała, a ta część niej, która była Triss, łkała, widząc, jak jej potężny
ojciec nagle pokornieje, nędzny i zniszczony.
ROZDZIAŁ 36
Stare doki nie traciły swojego uroku w łagodny sposób. Nie wyglądały smutno
i melancholijnie, jak odpadająca farba z wiktoriańskich drewnianych
przebieralni, które czasami stoją rzędem w nadmorskich miasteczkach, jeżeli
akurat ten czy inny kurort wyszedł z mody. Zaniedbanie dodawało starym
dokom niebezpiecznego kolorytu, wyglądały jak na wpół zagłodzony pies.
Violet podjechała na uliczkę nad rzeką, gdzie ponure trzypiętrowe domy
patrzyły na wodę jak niemy grecki chór. Przez ostatnie pięć minut ryk motocykla
przerywały od czasu do czasu kaszlnięcia i tym razem wyłączany silnik zgasł
histerycznie.
– Mam mało paliwa – mruknęła, marszcząc brwi. – Policja może pilnować
stacji i złapać mnie, jeśli będę próbowała kupić benzynę.
– Dlaczego ojciec ich nie powstrzyma? – zażądała Pen. – Trista,
powiedziałaś, że on teraz jest po naszej stronie. On nie może im pozwolić
aresztować Violet!
– On już niczego nie kontroluje. – Trista nie mogła się zdobyć na to, żeby
wyjaśniać dalej. Oczami wyobraźni wciąż widziała zatroskaną, zmęczoną twarz
Piersa. – Ale być może spróbuje pomóc.
– I nie był na mnie zły? – spytała Pen.
– Nie, Pen – odparła łagodnie Trista. – Nie był.
– Więc to chyba jakiś podstęp – oświadczyła Pen z przekonaniem. –
On zawsze jest na mnie zły.
– Nie było cię dwa dni – przypomniała jej Violet. – Może już zapominał, jaka
potrafisz być wkurzająca.
Nawet teraz, kiedy zaspokoiła głód, Trista wciąż drżała na wspomnienie
ostatniej rozmowy z Pen. Dziewczynka jednak chyba szybko się otrząsnęła
i zapomniała o całym zdarzeniu.
Trista i Pen miały na głowach tanie chustki, żeby zasłonić włosy, mając
nadzieję, że dzięki temu będą trochę mniej rozpoznawalne.
Trista była świadoma rosnącego poczucia niepokoju, kiedy rozglądała się
dookoła. I to nie podła dzielnica wpływała tak na jej instynkty. W powiewie
bryzy słyszała delikatne brzęczenie. Niebo wyglądało jak z porcelany.
– Coś nie tak? – spytała ją Violet, marszcząc czoło.
Trista przełknęła ślinę.
– Gdzieś tu są Oboczniacy – odparła szeptem.
– Czy to te łodzie? – spytała Pen donośnym tonem, kiedy wygramoliła się
z przyczepki i ruszyła w kierunku wody.
Spore fragmenty drewnianego nabrzeża nie poddały się jeszcze wpływowi
czasu i wody i zacumowano tam oczywiście różne łodzie. Największa była byle
jaka barka, szkło bulajów było brudne od sadzy. Stało tam kilka kutrów
rybackich, każdy z nich miał po jednym smukłym maszcie, poza tym parę
małych łodzi wiosłowych.
Trista wysiadła z przyczepki i przyspieszyła kroku, żeby zrównać się z Pen,
która biegła w kierunku najbliższego pirsu.
– Uważaj, Pen – krzyknęła. – Te deski mogą być przegniłe!
Ku zdziwieniu Tristy Pen spojrzała na nią zawstydzona i zwolniła, poczekała
na Tristę i chwyciła ją za rękę. Pen, która jej nie słucha, Pen, która na nią
wrzeszczy – to było łatwiejsze niż Pen, która po prostu jej ufa.
W przedziwny sposób bezpieczeństwo innej osoby, osoby znacznie mniejszej,
powierzono dłoniom Tristy. To ją przerażało. Zastanawiała się, czy matki są
równie przestraszone, mając taką władzę nad swoimi dziećmi. Może i tak. Może
żałują, że nie ma kogoś, kto im powie, czy robią wszystko źle, czy dobrze.
Poczuła nagłe, niespodziewane współczucie dla rodziców sióstr Crescent.
Podczas gdy Violet ukrywała motocykl w alejce, Trista i Pen szły krok
za krokiem po molo, patrząc na łodzie. Trista próbowała odczytać wymalowane
na burtach nazwy, ale uniemożliwiała to odpadająca farba. Jedna łódź nazywała
się Si–er Wy-m. Obok niej stały Ch—-r i Wail–g Gh—.
– Gdzie są wszyscy ludzie? – syknęła Pen.
– Nie wiem – odparła Trista szeptem. Łodzie wyglądały na porzucone, jak
puste łupiny po zielonym groszku. I nagle jedna z nich wcale nie była pusta.
Nastąpił niezauważalny moment przemiany, jak wtedy, gdy skiba ziemi
na polu nagle załopocze skrzydełkami i okazuje się, że jest to brązowy ptak, albo
poruszający się mały liść staje się owadem. Nie wiadomo jak, ale w plątaninie
wyblakłych od słońca leżaków, zwojów liny i starych, wymalowanych na wpół
czytelnymi reklamami skrzyń ujawnili się mężczyzna i kobieta, tak jakby już
od dłuższego czasu siedzieli na pokładzie barki.
Trista przełknęła ślinę, żeby zdławić zdziwienie. Pen pisnęła.
Nieznajomi nie byli młodzi, ale trudno było powiedzieć, w jakim są wieku.
Skórę mieli szarobladą, zmęczoną, wystawioną na słońce i wiatr. Ich włosy
miały kolor mokrego piasku, a coś w ich oczach kazało pomyśleć Triście
o ostrygach.
Oboje mieli długie do kostek, szarobrązowe płaszcze, które poruszyły coś
we wspomnieniach Tristy. Po chwili przypomniała sobie płaszcz, który miał
na sobie Architekt w pomieszczeniu za kinem, i zdała sobie sprawę, że
te okrycia są zrobione z tego samego dziwnego, ponurego materiału. Inne
elementy ich ubioru wydawały jej się chybione. Kobieta miała na sobie
staromodną śliwkową sukienkę z turniurą, jakie Trista widywała na ilustracjach
pudełek z czekoladkami. Mężczyzna miał na pozór zwykłe spodnie, ale nogawki
oplatała brązowa wstążka, przymocowująca je do nóg.
– Czy my jesteśmy w Ellchester, śliczne panienki? – spytał mężczyzna. Stado
przelatujących mew było tak głośne, że trudno było usłyszeć, co mówi, a Trista
musiała potrząsnąć głową, żeby ją oczyścić. Czuła, jakby ktoś szeptał jej
za uchem, mówił, że ten mężczyzna tak naprawdę powiedział coś zupełnie
normalnego, że nie uśmiecha się jak chory wilk.
– Tak! – odparła Pen ze śmiałością, która świadczyła o tym, że dziewczynka
jest przerażona.
Wzrok kobiety przesuwał się po twarzy Tristy jak zimny olej.
– Ta mała – powiedziała pod nosem – jest twoja?
Znów jakiś wyobrażony szept mówił coś Triście do ucha albo raczej pojawił
się w jej głowie, przekonywał ją, że kobieta jest czarująca i niegroźna.
– To moja siostra – odparła Trista tak radośnie, jak potrafiła, a jednocześnie
powoli zaczęła się cofać. – Bardzo nam miło państwa poznać, ale my… Musimy
teraz iść z powrotem do mamy.
Obie dziewczynki zrobiły w tył zwrot i szybkim krokiem wróciły do Violet.
Trista cały czas czuła mrowienie na karku, wsłuchując się w dźwięki z barki.
– …takie ładne kości goleni… – Usłyszała szept kobiety.
Trista i Pen w milczeniu przykleiły się do ramion Violet, kiedy para obcych
szła w ich kierunku wzdłuż mola, a później przechodziła obok na drogę,
stawiając ostrożne, nienaturalne kroki. Violet spojrzała pytająco na dziewczynki.
– To Oboczniacy – szepnęła Trista, kiedy była już pewna, że są poza
zasięgiem jej słów.
Wyraz twarzy Violet prawie w ogóle się nie zmienił, lecz w kącikach jej ust
pokazało się lekkie napięcie. Nie popatrzyła przez ramię na obcych.
– A skąd wiesz? – mruknęła bardzo cicho.
Trista gapiła się na nią.
– Ty tego nie widzisz?
– Są jak ożywione kukły Marzanny! – powiedziała teatralnym szeptem Pen. –
Nie zauważyłaś?
Trista ośmieliła się spojrzeć na parę, która zatrzymała się przed herbaciarnią.
Mężczyzna miał kłopot, próbując się zorientować, jak działa klamka u drzwi.
– Myślę, że robią to, co robi Architekt, żeby ludzie postrzegali go jako
przystojnego – szepnęła. – I prawdopodobnie to samo, co robią ptaszydła, żeby
wszyscy myśleli, że to po prostu ptaki. Kłamią, szepcząc ludziom wprost
do głów, ale nic nie mówią. Ale tych dwoje… Chyba nie są w tym za dobrzy.
– Miałam na ich temat dziwne przeczucie, ale… – Violet przerwała w pół
słowa i zmarszczyła czoło.
– To jakby założyli na siebie kłamstwo jak ubranie, które nie pasuje. – Trista
musiała wyprostować myśli. – Nie zapięli guzików tego kłamstwa jak należy,
więc w niektórych miejscach wisi, a w innych – ciśnie.
A może Pen i ja dostrzegamy to z łatwością, bo miałyśmy więcej kontaktów
z Oboczniakami – dodała bezgłośnie w głowie. – Jestem niemal jedną z nich,
a przecież obie byłyśmy w Podbrzuszu. To jest niczym pieczątka w paszporcie.
– Nie możemy tak stać na środku ulicy – mruknęła Violet, rozglądając się
niespokojnie wokół siebie. Otaksowała herbaciarnię, po czym ściągnęła
rękawiczki i ruszyła zdecydowanie w jej kierunku. Trista i Pen dotrzymywały jej
kroku.
Herbaciarnia wyglądała całkiem zwyczajnie, chociaż była nieco zniszczona
z zewnątrz przez wiatr i wodę. Celeste prawdopodobnie kręciłaby nosem,
mówiąc, że wystrój jest „zbyt prostacki” i „różni tu przychodzą”. W porównaniu
ze śliczniutkimi herbaciarniami Lyonsa, gdzie w oknach wystawowych pysznią
się eleganckie ciasteczka, ta herbaciarnia wyglądała nieco ponuro.
Violet pchnęła drzwi i otworzyła je, a dziewczynki jedna za drugą weszły tuż
za nią. Powlokły się przez piekarnię i cukiernię na parterze, a później w górę,
po schodach, na pierwsze piętro.
Ściany herbaciarni miały blady kolor budyniu waniliowego, udekorowano
je obrazkami przedstawiającymi sceny z książek dla dzieci, na których ulotne
wróżki tańczyły z myszami. Na sali stało około dwudziestu kwadratowych
stolików – dwie trzecie z nich było zajęte. Dwie kelnerki w fartuchach biegały
tam i z powrotem, nosząc talerze z ciastem i przygotowując czajniki z herbatą
na kontuarze w rogu, na którym stał rząd olbrzymich stalowych termosów
pokrytych patyną.
Zapach smażonych kiełbasek sprawił, że żołądek Tristy aż podskoczył.
Zdziwiona zdała sobie sprawę, że prawdopodobnie jest już pora obiadu. Dzień
przelewał jej się przez palce jak suchy piasek.
– Ja naprawdę jestem głodna – oznajmiła Pen, na wpół warcząc, na wpół
jęcząc.
Violet wybrała stolik w rogu przy oknie, tak żeby mogły dyskretnie
obserwować ulicę, po czym poszła do kontuaru zamówić bułeczki drożdżowe
z dżemem i herbatę.
Trista ostrożnie rozejrzała się po wnętrzu herbaciarni. Nieco dalej zobaczyła
tajemniczą parę z łodzi – byli nachyleni ku sobie, prawie dotykali się głowami,
zanurzeni w poważnej rozmowie. Później jej wzrok przesuwał się do kolejnego
stolika, następnego i jeszcze następnego…
Skręt głowy, który był zbyt szybki, zbyt sokoli. Błysk srebra w oczach.
Potajemne zlizywanie dżemu z noża długim językiem. Buty, które w cieniu
wydawały się mieć żywe palce u nóg…
– Co jest? – mruknęła Violet, wracając do stolika.
– Inni to też Oboczniacy – powiedziała szeptem Trista.
Violet powoli kiwnęła głową, przyjmując te wieści.
– Ilu?
– Widzisz kelnerki? – szepnęła Trista. – I te dwie panie, które jedzą bekon,
tam dalej? Starszego mężczyznę w wyświechtanym kapeluszu i tego młodego
z gazetą?
Violet skinęła głową.
– No cóż… – Trista zawiesiła głos. – Myślę, że to jedyni, którzy nie są
Oboczniakami.
Violet zrobiła grymas i wciągnęła powietrze przez zęby.
Herbaciarnia była pełna rozmów, które brzmiały zupełnie zwyczajnie, ale
kiedy Trista się skupiła, słyszała, co pozostali goście naprawdę mówią
do kelnerek zbierających zamówienia. Przypominało jej to chwile, w których
ojciec Triss nastawiał rodzinne radio i nagle głosy w magiczny sposób
wyostrzały się, stawały się klarowne i przejrzyste.
– Proszę nam przynieść masło! Masło! Nie chcemy chleba.
– Dzień dobry, nie chcę pani pożreć. A teraz niech mi pani przyniesie coś
słodkiego, żebym mógł udawać jednego z was.
– Szklanka twoich łez, moja droga. Co? Aha. W takim razie herbatę.
Dwie młode kelnerki były przemęczone, Trista zauważyła, że obie są spięte
i nerwowe. Myliły się, źle liczyły pieniądze, od czasu do czasu przewracały
mlecznik albo z brzękiem stawiały tacę. Na twarzach innych klientów, którzy nie
byli Oboczniakami, również malował się wyraz zdziwienia i niepewności.
– Trzeba było przynieść koguta! – syknęła Pen.
Trista zamrugała mocno oczami i zdała sobie sprawę, że te dziwne,
usadowione przy stolikach postaci łączy coś jeszcze. Wszyscy mieli na sobie
płaszcze albo długie szale w odcieniach szarości lub brązu, zrobione z tego
samego matowego płótna. Przy stoliku pod ścianą Trista zobaczyła ziewającą
kobietę – wydawało się, że przez jej płaszcz przechodzą fale, że lekko łopocze.
– Patrzcie na ich płaszcze! – mruknęła Trista. – Wiem, że to trudne, bo wasze
oko nie chce tego widzieć, ale patrzcie. Myślę, że są zrobione z piór. Z piór
ptaszydeł.
Cała trójka aż podskoczyła, kiedy na ich stole znalazła się taca z herbatą
i ciastem. Trista wzdrygnęła się, zastanawiając się, ile kelnerka zdążyła usłyszeć.
– Ja kocham dzieci. – Kelnerka mrugnęła do Violet. – Zawsze mają swoje
własne zdanie, prawda? – Postawiła na stole drożdżowe bułeczki, masło i dżem
i uśmiechnęła się do Tristy szeroko i szczerze. – Dziewczynki, cieszcie się tym,
co macie, póki jest. To wszystko, co mogę powiedzieć.
Trista i Pen patrzyły na nią okrągłymi ze zmęczenia oczami.
– A ja poproszę łyżeczkę – powiedziała Pen ponurym głosem.
Kelnerka odwróciła się, a w tym samym momencie do sali wpłynęła inna
postać. Na pierwszy rzut oka wyglądała jak czyjaś elegancko ubrana ciotka
w tweedowym płaszczu i kapeluszu. Kiedy jednak Trista przyjrzała jej się
dobrze, iluzja pękła jak skórka na zgniłym owocu. Pod spodem zobaczyła
wymalowane na czerwono jak u lalki kręgi policzków na podługowatej,
zmęczonej twarzy i kocie ogony splecione w sięgające do podłogi czarne włosy.
Kobieta przyfrunęła do nich jak pyłek na wietrze i zatrzymała się przy stole.
Żółte spojrzenie koloru prymulki przemknęło po Violet i Pen, a później
zatrzymało się na Triście.
– Te dwie – one są twoje? – spytała kobieta. Wydawało się, że jej głos jest
zrobiony z łkań dzieci zamkniętych w jakiejś odległej jaskini. Jej wzrok znów
powędrował ku Violet i Pen.
To niemal to samo pytanie, które zadała para z łodzi. Co to znaczy? Dlaczego
wszyscy mnie o to pytają?
Bo zauważyli we mnie coś znajomego. Myślą, że ja też jestem Oboczniakiem.
I chcą wiedzieć, czy Violet i Pen to moje… koleżanki? Moje zabawki?
– Tak – odparła Trista obronnym tonem, mając nadzieję, że udziela
bezpiecznej odpowiedzi. – Są moje.
– A ja n… – zaczęła Pen, a później zawyła, kiedy Trista kopnęła ją pod
stołem. – Aua!
– Tę małą wciąż szkolę – powiedziała szybko Trista, przypominając sobie
słowa Architekta. „Co, dałaś jej nauczkę?”.
Violet objęła Pen ramieniem, żeby ją pocieszyć, a może po to, żeby ją
powstrzymać. Patrzyła to na Tristę, to na obcą kobietę, marszcząc brwi
w skupieniu pełnym złości.
Wydawało się, że kobieta przyjęła odpowiedź Tristy, skinęła w jej kierunku,
po czym przechyliła głowę na bok.
– A gdzie twój płaszcz? – spytała swoim dziwacznym głosem pełnym echa. –
Mówiono mi, że przy przyjeździe wszyscy mamy mieć na sobie płaszcze.
Żeby… Nie zwracać na siebie uwagi. – Te ostatnie słowa wypowiedziała
ostrożnie, jak gdyby recytowała je z pamięci.
– Ja nie potrzebuję płaszcza. – Trista uważnie przyglądała się kobiecie, żeby
wybadać jej reakcję. – Nie przyjechałam dzisiaj. Ja już tu jestem jakiś czas.
Żółte oczy kobiety zrobiły się jasnomaślane z ciekawości.
– W takim razie… Mieszkasz w tym mieście? I czy to prawda, co mówią
o dzwonach?
Trista skinęła głową.
– Dzwony nam nie szkodzą.
– Bardzo chciałam w to wierzyć – szepnęła kobieta. Pokręciła głową. – Nie
miałam wyboru, musiałam uwierzyć, musiałam zaryzykować. W takim razie
to ty jesteś przewodniczką, z tobą będziemy jechać dzisiaj w nocy?
– Nie. – Trista powoli napiła się herbaty, żeby móc pomyśleć. – Ale może
przyłączę się do kawalkady… Dla wygłupu. Co ci o tym powiedziano?
– Tylko tyle, że powinniśmy tutaj wysiąść i czekać. Nie iść dalej do samego
miasta, nie zwracać na siebie uwagi… A o północy Architekt przyjedzie swoim
rydwanem i poprowadzi nas do bezpiecznej przystani.
– Czy ta bezpieczna przystań to… – zaczęła Pen, a później przerwała w pół
słowa, dusząc się z lęku i frustracji. Trista zgadywała, co mała chce powiedzieć,
bo na usta cisnęło jej się to samo pytanie. Czy ta bezpieczna przystań
to Podbrzusze? Jednak ze względu na magiczne przyrzeczenie ona też, podobnie
jak Pen, nie mogła o to zapytać.
– A co wiecie o tym bezpiecznym porcie? – spytała dla odmiany, bardzo
chcąc się dowiedzieć, czy dobrze się domyśla.
– Nic. Tyle, że jest bezpieczny. – Kobieta zmrużyła oczy i popatrzyła
na Tristę pytająco, jakby zapraszając ją, żeby powiedziała coś więcej.
– Jest bezpieczny – szepnęła Trista, mając nadzieję, że brzmi przekonująco. –
Tutaj jednak nie mogę specjalnie o tym mówić. Wkrótce zobaczycie to miejsce.
Kobieta przechyliła głowę i ruszyła dalej przez herbaciarnię. Trista nieco się
zdenerwowała, zauważywszy, że obca rozmawia z innymi Oboczniakami, a oni
obracają się i spoglądają na nią, po czym kłaniają jej się z szacunkiem.
– Ja… – Violet pokręciła głową i przetarła dłońmi oczy. – Ja… nie wszystko
zrozumiałam. To było jak słuchanie rozmowy przez mgłę.
– Ci Oboczniacy to wszystko nowe nabytki – przyjechali spoza Ellchester –
szepnęła Trista. – Chyba nie rozumieją, jak działa miasto i że nie mogą się
skutecznie wmieszać, więc kazano im tutaj zostać i czekać na podwózkę.
To dlatego Architekt jeździ codziennie o północy – żeby poprowadzić ich
do bezpiecznej przystani. Do nowego domu.
– Prowadzi ich nad dachami? – Violet uniosła brwi.
– To prawdopodobnie jedyna bezpieczna droga – mruknęła w odpowiedzi
Trista. – Wątpię, czy potrafią się posługiwać mapami. Popatrz na nich, niektórzy
mają nawet problemy z jedzeniem łyżką. Ważne jest jednak to, że Architekt tutaj
zaczyna podróż o północy. Już wiemy, że zabiera ze sobą Triss. A to znaczy, że
mogę mieć drugą szansę, jeżeli o północy będę jeszcze żyła. Mogę śledzić tę
podróż nad dachami i spróbować ją uratować!
– Nie pozwól jej, Violet – pisnęła Pen z ogłuszającą mocą. Kelnerka spojrzała
na nie z zaciekawieniem, a Pen znów ściszyła głos i zaczęła szeptać tak jak dwie
pozostałe konspiratorki. – Stanie jej się krzywda!
– Pen ma rację. To wykluczone! – Violet patrzyła na nią poważnie szeroko
otwartymi oczami. – Trista, wczoraj w nocy ta pogoń niemal rozdarła cię
na części, a jednak ich zgubiłaś! My… będziemy musiały znaleźć sposób, jak
jechać za nimi na motocyklu.
– Ale… bak masz prawie pusty…
– Będzie musiało wystarczyć! – odparła Violet i tym razem Trista zauważyła
cień paniki w jej determinacji.
Oczywiście. Violet bez motocykla to Violet z podciętymi skrzydłami.
Potrzebowała go, żeby być zawsze w ruchu. Jej koszmary nocne były o krok
za nią. Niekończąca się, połykająca wszystko zamieć śnieżna, stalowe, ciężkie
niebo i las z drutu kolczastego, głodna burza lodu, ciemności i zagubienia…
…i śniegu. Miękkiego, zdradzieckiego, pokrywającego wszystko
i ujawniającego wszystko śniegu.
– Violet – powiedziała cicho Trista. – Kiedy zostajesz w jednym miejscu
i nigdzie się nie ruszasz, jak dużo czasu trzeba, żeby zaczął padać śnieg?
– Różnie bywa. – Violet postukała palcem w czoło i przyjrzała się badawczo
Triście. – Niekiedy aż pięć godzin, czasami tylko dwie. A dlaczego?
– Ja… – Trista przygryzła wargę. – Właśnie wpadłam na pewien pomysł.
To prawda, że wczoraj w nocy zgubiłam jeźdźców. Opadali i wznosili się,
zmieniali kierunek tak błyskawicznie, że nie mogłam za nimi nadążyć, nie
potrafiłam poruszać się na tyle szybko, by nie rozedrzeć się na strzępy. Ale
widziałam ich, Violet! Niektórzy lecieli, ale inni przeskakiwali z dachu na dach,
tak jak ja. A samochód Architekta jechał – po ścianach, po dachach i po
drogach. Gdyby tam był śnieg, zostawialiby ślady.
Violet wpatrywała się w nią.
– Czy naprawdę myślisz, że ja…? – Przerwała w pół słowa i przez chwilę nie
wiedziała, co powiedzieć. – Ale ja nie mogę – syknęła w końcu. – Ja tego nie
kontroluję. Ja nie przywołuję śniegu, on mnie goni.
– Wiem. – Trista rozejrzała się ukradkiem po wnętrzu herbaciarni, a później
zacisnęła dłoń Violet w swoich dłoniach. – Jesteś taka dzielna, taka odważna,
nieugięta i… Wiem, że jesteś gotowa zmierzyć się z każdym ryzykiem
i niebezpieczeństwem. Wiem, że walczyłabyś z Architektem i z panem
Grace’em, i z ptaszydłami, i z policją, i ze wszystkimi, aż byliby posiniaczeni
i słabi. I wiem, że jest jedna rzecz, której nie chcesz stawić czoła, jest naprawdę
straszliwa i trudna, ale…
– Ale chcesz, żebym przestała biec i uciekać. – Violet skończyła zdanie
Tristy. – Chcesz, żebym poczekała na śnieg.
Trista przytuliła ramię Violet i schowała twarz w jej kurtce.
– Wiem, że chcesz mnie chronić – powiedziała bardzo cicho – ale nie możesz.
Cokolwiek zrobisz, został mi tylko jeden dzień. I chcę, żeby ten dzień coś
znaczył. Proszę, proszę, pozwól mi zrobić z nim coś dobrego. Pozwól
mi wybrać.
Violet nie odpowiedziała. Nie zgodziła się, ale i nie odmówiła. Delikatnie
objęła Tristę. Dziewczyna miała wrażenie, że w ciągu kilku sekund ciszy
zbudowały małą fortecę przeciwko światu.
– Pen – powiedziała Violet tonem czułej irytacji – czy możesz, proszę,
przestać?
Trista podniosła wzrok i zobaczyła, że Pen stoi z dłońmi przyciśniętymi
do okna i pokazuje komuś na ulicy język.
– To on zaczął! – powiedziała Pen wyzywająco. – To nieuprzejmie tak się
gapić!
– Pen, Oboczniacy się gapią, bo myślą, że jestem jedną z nich! – powiedziała
Trista.
– Ale to nie był żaden z Oboczniaków. – Pen opadła z powrotem na krzesło
i wsadziła do buzi bułeczkę drożdżową. – To ten facet, który nie zjadł obiadu.
– Co takiego? – Niepokój sunął po plecach Tristy jak pająk.
– Tu był. – Pen wskazała palcem pobliski stolik. – Przynieśli mu kiełbaski,
ale ich nie zjadł. Po prostu sobie poszedł.
– Violet – szepnęła Trista znacząco. – Tam siedział ten młody człowiek.
To ten z…
Z gazetą. Na porzuconym stoliku zobaczyły egzemplarz „Ell Chronicle”.
Wymieniły spojrzenia.
– Musimy się stąd zmywać, i to już – syknęła Violet. Wstała z krzesła
i zamarła, wciąż na wpół pochylona. Trista wyjrzała przez okno i zobaczyła,
co zatrzymało jej wzrok. Dwaj policjanci biegli przez jezdnię w kierunku
wejścia do herbaciarni.
Violet przycisnęła dłonie do skroni i patrzyła na ulicę. Oddychała tak szybko,
że drżały jej nozdrza.
– Violet. – W głosie Pen rosła panika.
– Nie przeszkadzaj. Ja myślę – powiedziała Violet przez zaciśnięte zęby.
Zobaczyły w jej wzroku, że wpadła na jakiś pomysł, po czym skinęła krótko,
po wojskowemu, głową. – Za mną. Szybko!
Cała trójka pospiesznie przemykała między stolikami w kierunku ciemnych
drzwi, za którymi mieściły się toalety.
– Tutaj, do środka! – Violet otworzyła najbliższe drzwi i dziewczynki, tłocząc
się, ruszyły za nią.
Trista natychmiast zrozumiała, że są nie tu, gdzie powinny. Ściany były
ponuro oliwkowe, a nie różowe. Pachniało tu dziwnie, trochę wodą kolońską,
a trochę męską brylantyną…
– Violet, to nie tutaj.
– Cicho! – Violet oparła się o drzwi. Spojrzała na Pen i Tristę i posłała
im krótki, ponury uśmiech. – Obie słuchajcie. Jak powiem „uciekać”, to macie
uciekać. Nie czekajcie na mnie. Znajdźcie jakieś miejsce, gdzie się można
schować. Rozumiecie?
– Ale…
– Opiekujcie się jedna drugą. – Violet odwróciła się, żeby przyłożyć ucho
do drzwi, zamknęła oczy i słuchała. – Trista. Powodzenia ze śniegiem.
Na zewnątrz usłyszały ciche kroki, później burzę uderzeń do drzwi, ale nie
tych, do których Violet przyciskała ucho. Trista zgadywała, że policjanci pukają
do damskiej toalety. Oczywiście nigdy by im nie przyszło do głowy, że będziemy
tutaj.
– Panna Parish? – To był męski głos, uprzejmy, młody i lekko zdyszany. –
Jeśli zechce pani wyjść, unikniemy sceny.
Przez usta Violet przebiegł cień uśmiechu, a jej dłoń zacisnęła się na klamce.
– Panna Parish? – Inny głos, głębszy, poważniejszy i trochę wujciowaty. –
Przynajmniej niech pani wypuści te dzieci. Wtedy może porozmawiamy
spokojniej.
Długa pauza. Westchnienie. Później dźwięk otwieranych drzwi do damskiej
toalety i stuk obcasów na płytkach podłogi.
Violet zareagowała natychmiast. Otworzyła szeroko drzwi i wyskoczyła
na drugą stronę, tuż za nią Trista i Pen. Dwaj policjanci, którzy wdarli się
do damskiej toalety, odwrócili się i zobaczyli Violet, która zatrzaskuje za nimi
drzwi. Chwyciła krzesło stojące przy najbliższym stoliku i zaklinowała je pod
klamką. Drzwi poruszały się w futrynie, rozbrzmiał dźwięk walących w nie
pięści i głosy z drugiej strony.
– Uciekajcie! – krzyknęła.
Dziesiątki oczu Oboczniaków patrzyły na Violet, Tristę i Pen, które sprintem
biegły przez herbaciarnię, przewracając po drodze krzesła. Wszystkie ruszyły
w dół po schodach, potykając się, ślizgając i obijając kolana. Dziewczyny
sprzedające chleb patrzyły szeroko otwartymi oczami na całą trójkę, biegnącą
przez piekarnię do drzwi frontowych.
Młody człowiek z gazetą kręcił się na zewnątrz, ale najwyraźniej nie
spodziewał się całej trójki wypadającej jak bomba na ulicę. Próbował coś
zawołać i wyciągnął rękę, żeby złapać Pen, ale pędząca Violet wpadła na niego
i przewróciła go. Mężczyzna uderzył o bruk i już się nie podniósł.
– Uciekajcie! – krzyknęła, zadając przeciwnikowi cios łokciem w głowę.
Trista chwyciła Pen za rękę i biegła co sił, raz po raz skręcając. Nie wiedziała,
gdzie jest i dokąd ucieka. Najważniejsze było to, żeby się nie zatrzymywały.
Rzeka co rusz pojawiała się po ich prawej stronie, jak nadopiekuńcza niania.
Jej stopy poruszały się bezgłośnie, ale kroki Pen odbijały się od ścian domów
boleśnie wyraźnym echem. Wszędzie było je słychać! „Powiedzcie mi,
widzieliście dwie uciekające dziewczynki? Musiały się gdzieś ukryć”.
– Tam – syknęła i pociągnęła Pen do jednego z pirsów, za którym kołysała się
na wodzie łódź wiosłowa. Zeszła do niej i pomogła Pen. Później, uczepiwszy się
z całej siły spodniej części drewnianego pomostu, udało jej się przeciągnąć łódź
pod spód tak, że były ukryte przed oczami przechodniów. Na dnie leżał brudny
koc, który naciągnęła na siebie i Pen dla lepszego efektu.
Kiedy leżały tam, ciężko dysząc, drżąc i nasłuchując, do uszu Tristy dobiegł
dobrze znany odgłos. Był to gardłowy, bezczelny warkot, nieodległy dźwięk
zapalanego silnika motocykla.
– To Violet! – pisnęła Pen podekscytowana. – Uciekła! Udało jej się uciec!
Ton silnika motocykla rósł aż do crescendo, słychać było odgłosy biegnących
stóp i głośno wykrzykiwane żądania. Rycząca kaskada dźwięku… Później długi
pisk cierpiącej gumy i bolesny odgłos uderzenia. Usłyszały dźwięk, brzęk,
stukot upadającej maszyny, a potem – dławiącą ciszę.
Cisza jak przed burzą trwała kilka sekund, po czym ustąpiła miejsca
rosnącemu pomrukowi głosów, potężniejącemu naporowi ciekawości
i niepokoju przerywanemu od czasu do czasu nerwowymi, głośnymi okrzykami.
ROZDZIAŁ 38
Zielone butelki
Trista leżała na dnie łodzi, tuląc w ramionach Pen i czując, że wszystkie kości
zamieniają jej się w galaretę. Słyszała, jak Pen wydaje z siebie ciche odgłosy,
które brzmiały jak łkanie.
– Violet… – szepnęła Pen. – Ona się rozbiła. Ona umarła.
– Nie, nie umarła – powiedziała pospiesznie Trista. Mocno zacisnęła oczy, ale
to nie pomogło i nie przerwało potoku wyobrażonych zdarzeń. Ciało
przerzucone przez maskę samochodu albo wybita szyba i czerwone fragmenty
szkła… Przez chwilę nienawidziła Pen za to, że mówi głośno o tym, o czym
sama próbowała nie myśleć.
Ale Pen była za mała i zbyt nieszczęśliwa, żeby można ją było nienawidzić.
Trista próbowała znaleźć kilka strzępów nadziei i owinąć nimi dziewczynkę.
– Violet nie umarła – powiedziała Pen i samej sobie. – Ona miała plan, a w jej
planie na pewno nie było śmierci.
Cisza. Chlip, chlip.
– A jaki miała plan? – spytała Pen, a w jej nieszczęśliwym tonie zabrzmiał
akcent niechętnej nadziei.
Trista wpatrywała się w ciemność koca, desperacko próbując odszukać sens
ostatnich słów Violet.
„Życzę szczęścia ze śniegiem”.
– Ona postanowiła, że da się złapać. – Trista zamrugała oczami, złapawszy tę
myśl, i przytrzymała się jej kurczowo. – Pozwoliła na to wszystko, żebyśmy
mogły uciec i żeby zamknięto ją w policyjnej celi. Dzięki temu zostanie
w jednym miejscu… I zacznie padać śnieg. A teraz spokój, Pen, bądź cicho!
Bo nas znajdą!
Wydawało się, że to trwa wieki – słyszały dźwięki stóp, biegania, rozmów
podniesionym tonem. Od czasu do czasu było słychać, o czym mowa.
– …karetka pogotowia…
– …przechodziły tędy dwie dziewczynki?
W pewnym momencie usłyszały kroki na drewnianym pomoście tuż nad
nimi. Trista zamarła, nawet Pen zaczęła chlipać nieco ciszej.
– Niech się pani chwilę zastanowi. – To był głos młodszego policjanta, który
kazał Violet się poddać. – Te dwie małe dziewczynki. Dokąd później poszły?
Głos miał znękany i zaniepokojony. W jakiś dziwaczny, odległy sposób
Triście było go szkoda. Zastanawiała się, czy ma miłą twarz i żonę, która będzie
mu współczuła, gdy wróci do domu po ciężkim dniu pracy. Jednocześnie
zastanawiała się, co będzie, kiedy ją znajdą, i czy będzie musiała gryźć, żeby
uciec.
Nastąpiła chwila milczenia, a później usłyszały głos, który brzmiał jak łkania
dzieci w odległej jaskini.
– Doskonale pamiętam. Pobiegły dalej aż do końca ulicy – tam. Później
wsiadły do samochodu. Do żółtego samochodu. – To była bezsprzecznie kobieta
Oboczniaków poznana w herbaciarni.
– Ja też je widziałam – upierał się nieznany głos, który zgrzytał jak pancerze
ocierających się o siebie krabów. – To na pewno był żółty samochód. Odjechał.
– Tak – zgodził się ktoś mówiący głosem przypominającym szum piasku
przesypującego się przez klepsydrę. – Tych dziewczynek już nie ma. Niech pan
pójdzie węszyć gdzie indziej.
Trista słyszała delikatne drapanie ołówka na papierze. Zastanawiała się, czy
policjant usłyszał swoim świadomym umysłem prawdziwe słowa Oboczniaków,
czy tylko spisywał najzwyklejsze zeznania.
Oboczniacy kłamali, żeby wywieść stróża prawa w pole. Dlaczego?
Uwierzyli, że Trista jest jedną z nich, więc prawdopodobnie chronili swojego
ziomka. A może nie chcieli, żeby policja węszyła w starych dokach, gdy są
pełne Oboczniaków?
Ku ogromnej uldze Tristy młody policjant chyba uwierzył w dziwnie
podobne zeznania, które składali świadkowie, i powoli zszedł z pomostu. Przez
jakiś czas słyszała jeszcze, jak zadaje te same pytania przechodniom, po czym
jego głos umilkł.
Na drodze powyżej wciąż jednak słychać było odgłosy krzątaniny i rozmów.
Może Oboczniacy by ich nie wydali, ale na ulicach było mnóstwo zwykłych
ludzi, którzy z pewnością połączyliby pytania policjanta na temat dwóch
młodych dziewczyn z zaginionymi córkami Crescentów, o których pisano
w gazetach.
– Na razie musimy tu zostać. – Trista próbowała się skupić, żeby wymyślić
jakiś plan. – Poczekamy na śnieg. Będzie łatwiej się poruszać, nikt nas nie
zauważy, kiedy będzie śnieg.
– A jeżeli nie spadnie? – spytała lekko zaniepokojona Pen.
– Spadnie.
Musi padać. Jeżeli nie będzie śniegu, to znaczy, że Violet nie siedzi w celi ani
nawet w szpitalu. To będzie oznaczało, że albo jest wciąż w ruchu… Albo nie
żyje.
Przejażdżka o północy
Znaleźć tę panią
Czas ucieka
Chociaż Trista robiła, co mogła, żeby siedzieć z głową w dół, od czasu do czasu
udawało jej się wyjrzeć przez okno. Pod nimi przesuwało się Ellchester, miasto
wyglądało jak duch pokryty białym puchem. Przelatywały obok oświetlone
okna, kruche i maleńkie jak świetliki.
Tramwaj zapikował w dół i zaczął opadać. Wylądował z hukiem i Trista
uświadomiła sobie, że słyszy nowe dźwięki. Równomierne, metaliczne drapanie
– odgłos był coraz wyższy za każdym razem, kiedy brali zakręt – i stukot
podobny do uderzeń serca. Był to ten sam dźwięk, który słyszała w pociągu,
stłumiony odgłos kół przejeżdżających po podkładach kolejowych.
Dostrzegłszy z jednej strony znak przejazdu przez tory, Trista zdała sobie
sprawę, że tramwaj musi teraz pędzić wzdłuż niedokończonego torowiska, które
prowadziło do nowej stacji kolejowej. Na zewnątrz widać było teraz
rusztowania, deski, byle jakie ogrodzenia. Trista poczuła, że tramwaj zwalnia
i zatrzymuje się.
– Naprawdę nie podoba ci się ta jazda, czyż nie, panno Crescent? – Architekt
wyciągnął rękę i poklepał ją po dłoni. – Nie martw się. To była twoja ostatnia
podróż. – Chwycił ją za nadgarstek tak mocno, że Trista zobaczyła, jak palce jej
różowieją. Nie opierała się, kiedy ją pociągnął i kazał wstać, a potem
poprowadził w kierunku drzwi tramwaju. Kiedy wysiedli, wciąż patrzyła
na nadgarstek Architekta poprzez zasłonę swoich włosów. Pod nienagannie
wyprasowanym mankietem koszuli widziała obły kształt, który miał odpowiedni
rozmiar i mógł być zegarkiem służbowym.
Wyrosła przed nią stacja, jej pokryte śniegiem zbocza lekko świeciły
w ciemności. Kształt był nieczytelny, na górze brakowało ostro zakończonego
szczytu. Budowla wyglądała zbyt potężnie w porównaniu z otaczającym ją
rusztowaniem. Patrząc na tę konstrukcję, Trista nie potrafiła zrozumieć, dlaczego
nikt jeszcze nie pojął, że w samym środku Ellchester powstaje olbrzymi
widmowy grobowiec.
Inni Oboczniacy wylewali się z wagonów tramwajowych, spadali z nieba,
wzniecali puchowe chmurki śniegu. Nie tracono czasu, wszyscy energicznie szli
w kierunku stacji. Nie zważając na oczywiste łuki wejścia, wdrapywali się,
wskakiwali albo unosili w górę po ukośnych ścianach piramidy.
Architekt prowadził Tristę w kierunku podstawy piramidy, idąc równym
krokiem, a kiedy doszli do niej, rój szarych ptaszydeł skłębił się przed nimi i zbił
w taki kształt, że wydawało się, iż ruchome, żywe formy zamieniły się w kilka
byle jak wyciętych stopni. Zupełnie nic sobie z tego nie robiąc, Architekt zaczął
wchodzić po nich do góry, zmuszając Tristę do tego samego. Czuła, że ptasie
stopnie wiją się i popiskują pod jej ciężarem. Każdy krok, który zostawiała
za sobą, zamieniał się w trzepotanie piór, a ptaszydła ruszały w górę,
by zbudować sobą następny stopień, na którym stanie Architekt.
I tak wspinali się po piramidzie stopni zrobionych z ptasich grzbietów aż
do kwadratowego otworu na szczycie. Tam przystanęli, po czym Architekt zrobił
krok naprzód i runął w przepaść, ciągnąc za sobą Tristę. Poczuła, że spada
raptownie w dół, świat przekręcił się do góry nogami. Kiedy Trista znów mogła
rozejrzeć się dookoła, stwierdziła, że oboje stoją, ale znajdowali się
w zamkniętej przestrzeni, w której kąty wydawały się patrzeć na siebie
niechętnie jak obrażone koty.
Niekończąca się fala Oboczniaków przesuwała się obok nich, znikała
w oświetlonym pochodniami łukowatym przejściu do pomieszczenia, które
wyglądało jak coś pomiędzy salą bankietową a klubem jazzowym. Płomienie
świec odbijały się w chromowanych powierzchniach, dzikie pomruki mieszały
się z dźwiękami saksofonu.
– Nie, to miejsce nie jest dla ciebie, moja droga – mruknął Architekt z cichym
okrucieństwem w głosie. – Całe to światło, cały ten dźwięk! Pomyśl tylko
o swoich migrenach. Nie, ty potrzebujesz czegoś spokojnego, cichego
i ciemnego.
Sięgnął gdzieś ręką i otworzył inne drzwi, których wcześniej nie zauważyła,
po czym wciągnął Tristę do wąskiego korytarza o kamiennych ścianach.
Ze wsporników sączył się srebrny płomień, który poruszał się leniwie i ledwo
oświetlał pomieszczenie, przypominając bardziej smutne wspomnienie ognia niż
sam ogień.
Korytarz rozwidlał się na lewo i prawo. Architekt z oszałamiającą prędkością
wybierał ten skręt, później inny, przedzierając się przez labirynt.
– Szybciej! Ćwiczenia fizyczne dobrze ci zrobią. – Krok Architekta wydłużył
się, po chwili mężczyzna zaczął biec, niemal pozbawiając Tristę równowagi,
ciągnął ją przez przedpokoje, obok ścian, na których wyrzeźbione były setki
oczu, a później w górę i w dół po zakręconych schodach. W końcu wpadł
do ogromnego kopulastego pomieszczenia, którego podłoga schodziła ukosem
w dół w kierunku okrągłego szybu pośrodku. Ruchem ramienia rzucił swojego
więźnia na ziemię, tak że przez chwilę Trista nie miała czym oddychać.
Kapelusz spadł jej z głowy.
– Witaj w nowym domu. – Teraz w głosie Architekta nie było nic łagodnego
ani miłego. Był siedmiometrową, rozedrganą złośliwością, jego srebrne oczy
świeciły jaśniej niż fałszywe łuczywa. – Wybudował go dla ciebie twój ojciec i o
świcie zamknie cię tu na zawsze. Oczywiście możesz próbować znaleźć wyjście,
ale ci się nie uda. Jeżeli chcesz, możesz tu płakać i chlipać, aż umrzesz z głodu
albo zesztywniejesz. Jeżeli chcesz szybszej śmierci, rzuć się w ten otwór.
Upadek nigdy się nie kończy, ale ty się skończysz. Wyciągnie z ciebie wrzaski,
dopóki nie zwariujesz, zostanie z ciebie tylko krzyk.
– Nie! – Pojmana dziewczyna rzuciła mu się do nóg, desperacko ściskając
go za rękę. – Nie zostawiaj mnie tutaj! Proszę!
Przez kilka chwil Architekt z zadowoleniem patrzył, jak dziewczynka płacze
i trzyma się go kurczowo, ale później odepchnął ją z niesmakiem.
– Co z ciebie za żałosne stworzenie – mruknął. W tej samej sekundzie jego
oczy spoczęły na własnej dłoni, lepkiej od szarych nitek, a nie mokrej od łez,
i na swym nagim nadgarstku, osłoniętym tylko mankietem koszuli.
Z niepomiernym zdziwieniem i wściekłością potoczył srebrnym spojrzeniem
po uwięzionej dziewczynie i odrapanym zegarku służbowym, który ściskała
mocno w małych, szczupłych dłoniach. Dziewczyna uniosła głowę i Architekt
ujrzał jej uśmiech pełen cierni.
– Dzień dobry, tatusiu – powiedziała Kukułka.
Okrzyk wściekłości Architekta był jak ryk serca huraganu. Kopulaste
pomieszczenie zadrżało, na pomalowanym farbą suficie pojawiły się pęknięcia.
Skoczył w jej kierunku, ale umknęła długim susem, lądując na kolanach
i dłoniach.
– Gdzie ona jest? – zawołał Architekt.
– Dawno jej nie ma – syknął odmieniec. – Potrafisz zgadnąć, jak długo jestem
przy twoim boku i śmieję się z ciebie?
Architekt odrzucił głowę do tyłu i wydał z siebie jeszcze jeden okropny,
dziecinny okrzyk, a całe pomieszczenie przechyliło się i zakołysało jak dzwon.
Próbował zepchnąć Tristę w kierunku olbrzymiej dziury pośrodku podłogi.
Ruszył na nią, lecz dziewczyna walczyła, żeby utrzymać równowagę, kiedy
płyty podłogowe przesuwały się i pęczniały pod jej gołymi rękami i stopami.
Architekt wydawał się większy niż ta sala, ciemniejszy niż pokrętna spirala
tornada. Wciąż jednak miał kształt człowieka, rozżarzone blade oczy i ręce,
które wyciągały się do Tristy.
Pomieszczenie kołysało się gwałtownie na lewo i prawo, boleśnie obijając
Tristę o ściany i podłogę. Czuła, że jej boki rozdzierają się jak szew w materiale.
Toczyła się i rozpościerała ręce, kaszląc broszkami i naparstkami. Za każdym
razem jednak potrafiła stanąć na nogi na czas, umknąć, uskoczyć przed
kolejnym ciosem. Ani na chwilę nie wypuszczała z uścisku zegarka.
Było to jedno z miejsc należących do Architekta, miał nad nim pełną
kontrolę. A jednak raz po raz jego palce chwytały tylko powietrze, bo Architekt
w ataku wściekłości nie potrafił nad sobą zapanować.
Ale ja słabnę. Każdy kolejny skok wymagał coraz więcej wysiłku. Robię się
wolniejsza, brakuje mi czasu. Mam go coraz mniej…
O jedno bolesne rozciągnięcie ramion za dużo. Za wolno wstawała. Poczuła,
jak silne palce łapią ją za włosy. Bezskutecznie drapała pazurami ręce
Architekta, kiedy nieustępliwie ciągnął ją po podłodze w kierunku szybu…
…A później jego uchwyt zelżał, bo włosy, które miał w garści, zamieniły się
w liście.
Trista skoczyła na równe nogi, nieoczekiwanie znajdując się tuż za swym
potężnym napastnikiem. Z całej siły rzuciła się i uderzyła go w plecy, a kiedy
pomieszczenie ruszyło i zatrzęsło się, oboje polecieli do przodu. Trista
wylądowała na brzuchu i zatopiła szpony palców u nóg i rąk w szczelinach
podłogi, żeby się zatrzymać.
Architekt jednak upadł na bok i potoczył się w dół, a później zniknął
za krawędzią. Spadł w bezdenny ciemny szyb. Jego krzyk sprawił, że Trista
skuliła się i zatkała dłońmi uszy. Krzyk nie ustawał, ale był coraz słabszy
i słabszy, dopóki nie zostało nic oprócz dzwonienia w uszach.
Trista leżała na granitowej podłodze, ciężko łapiąc oddech i przyglądając się
zegarkowi, który wciąż ściskała w drżącej dłoni. Usiadła powoli i boleśnie,
słysząc szelest słomy wypadającej przez rozdarte szwy.
Posługując się szponami, otworzyła kopertę z tyłu zegarka. Między
kółeczkami zobaczyła tam maleńki lok spłowiałych brązowych włosów.
Ostrożnie je wyciągnęła i kiedy w końcu usunęła przeszkodę, mechanizm ruszył.
Zamknęła oczy i wyobraziła sobie ducha, który uwalnia się z więzów
zębatek, ucieka od straszliwego ciężaru zimy. Wydawało jej się, że słyszy
miękko płynący wiatr, niczym westchnienie, a później zapadła cisza.
– Do widzenia, Sebastianie – szepnęła.
Zegarek wskutek czarów Architekta stał się mistrzem czasu, a nie tylko jego
sługą. Włosy Sebastiana w mechanizmie przywiązywały go do niego, a kiedy
zegarek się zatrzymał, Sebastian został uwięziony gdzieś między życiem
a śmiercią. Zegarek jednak nie miał związku tylko z Sebastianem. Sebastian
zostawił go Violet, kobiecie, na której zależało mu bardziej niż na jakichkolwiek
rzeczach. Uwięził więc i ją, przywiązał do niemogącego umrzeć zmarłego
mężczyzny i do jego niekończącej się zimy.
Cykanie zegarka było wolnością Sebastiana, wolnością Violet. Teraz jednak
odmierzało ostatnie sekundy życia Tristy.
Kończy mi się czas – pomyślała, kiedy liście spadały obok jej twarzy jak
konfetti. – Kończy mi się czas.
A później słowa Architekta jeszcze raz przedarły się siłą do jej umysłu.
„Zegarek można nauczyć tego, by był mistrzem czasu, nie tylko jego sługą”.
Wpatrywała się w urządzenie, nie śmiąc zrozumieć do końca tej ostatniej
myśli. Kończył jej się czas, ale być może trzymała w dłoni coś, co mogło
zatrzymać nieuchronny proces. Gdyby potrafiła przywiązać zegarek do siebie
samej… Włożyć w jego mechanizm coś, co należy do niej…
Ale cóż takiego miała, co byłoby jej? Jej włosy to liście, jej ciało to fragment
życia kogoś innego. Wszystko, co miała, było pożyczone, tak jak powiedział
Grimmer w jej śnie. Była złożona ze śmieci i pozostałości, nie była pełnoprawną
osobą.
– Ale ja jestem osobą! – krzyknęła zdesperowana, a pomieszczenie oddawało
jej słowa wyzywającym echem. – Jestem prawdziwa! Ja jestem! Ja mam imię!
Imię. Wreszcie ją olśniło. Palcami przypominającymi gałązki ściągnęła z szyi
naszyjnik z paciorków, na których Pen wypisała krzywymi literami jej nowe
imię. To w końcu zostało dane jej i tylko jej. Kiedy oczy zaczęły jej zachodzić
mgłą, Trista wcisnęła pętelkę w mechanizm zegarka. Kółeczka zębate wgryzły
się w bawełnę, delikatnie zacięły i… stanęły.
Zbudziły ją jakieś dźwięki. Ryk silników, drżenie i grzmoty. Syk piasku. Krzyki
i polecenia. Zderzenia metalowych mechanizmów, tarcie i piski maszyn
przekraczających swoje granice.
Trista otworzyła oczy i okazało się, że jednak ma oczy, które może otworzyć.
Trzymała w dłoni zegarek i wciąż miała dłoń, która mogła ten zegarek trzymać.
Usiadła z trudnością, ściskając rozdarcie w boku. Była słaba i obolała, ale wciąż
była Tristą, która może być słaba i obolała. W głowie czuła dziwną drętwotę
i lekkość, która chciała się zamienić w radość, ale jeszcze nie była pewna, jak
to zrobić.
Dopiero po chwili zorientowała się, co to wszystko oznacza. To nie były
odgłosy wydawane przez Oboczniaków. To były dźwięki dobiegające z placu
budowy. Gdzieś tam zwykli, ciężko pracujący ludzie przygotowywali się
do umieszczenia szczytu na piramidzie stacji. A ona wciąż miała za mało czasu.
Z trudem stanęła na nogi, wcisnęła drogocenny zegarek do kieszeni i ruszyła
w kierunku drzwi, pochylając się od czasu do czasu, by zebrać fragmenty swoich
wnętrzności. Za drzwiami leżał kamienny labirynt Architekta.
„Oczywiście możesz próbować znaleźć wyjście, ale ci się nie uda” –
powiedział.
Ale Architekt, ciągnąc Tristę kolejnymi korytarzami, nie wiedział, że
dziewczyna zostawia za sobą ślad. Droga była oznaczona rozsianymi tu i ówdzie
skrawkami i porzuconymi liśćmi. Teraz, opierając się o ścianę, żeby nie upaść,
Trista szła po tych śladach z powrotem.
Pewnie nie zdąży. Na zewnątrz słyszała przemówienia wygłaszane przez
megafony i radosne okrzyki tłumu. Później głęboki, rozdygotany dźwięk – to na
pewno silnik olbrzymiego dźwigu…
…który nagle zamarł. Nastąpiła cisza, a później szum niezadowolonych,
zdziwionych głosów, który nie ustawał. Kolejne przemówienia, ktoś za coś
przepraszał.
Przestali. Zatrzymali się!
Pen, cudowna Pen! Udało ci się! Kazałaś im przestać.
W końcu po długiej wędrówce Trista znalazła małe drzwi, przez które
Architekt ją tu wciągnął. W bolesnym, niewiarygodnym przypływie nadziei
popchnęła je i otworzyła, po czym zatrzymała się w pół kroku.
Pomieszczenie było pełne postaci. Kolaż twarzy Oboczniaków wpatrywał się
w nią niechętnie, teraz byli bez przebrań, w ich spojrzeniach był gniew i żal.
Na ich czele stał Shrike, oczy świeciły mu pod rondem melonika.
– Architekt! – To słowo ruszyło szeptem przez tłum. – Architekt! Architekt!
Trista przypomniała sobie niekończący się, odbijający się echem wrzask
i serce niemal jej stanęło. Wszyscy go słyszeli. Wiedzieli, co się stało. Nie
uspokoją ich żadne łzy ani prośby, bo stracili swojego bohatera, swojego
zbawcę. A więc ani nie płakała, ani nie błagała. Zamiast tego spojrzała
Shrike’owi prosto w oczy.
– Zatrzymali tam prace, zauważyłeś, Shrike? Piers Crescent nie pozwoli
im opuścić końcówki stożka piramidy, dopóki się nie przekona, że jestem
bezpieczna. A jeżeli się nie przekona, ten budynek nie będzie skończony.
To oznacza, że nie będzie bezpieczny dla ludzi, którzy chcą tu mieszkać.
Przez tłum przebiegło drżenie niepewności i wszystkie twarze zwróciły się
ku Shrike’owi. Jak zgadywała Trista, pod nieobecność Architekta Shrike był
najbardziej oczywistym przywódcą.
Jego twarz jak u buldoga marszczyła się od ledwo skrywanych uczuć. Raz
jeszcze pomyślała, że wyczuwa w nim zakrzywiony dziób, tym razem
wyrywający się, żeby ją przeciąć na pół albo rozgnieść jak orzech. Wystarczyło
jedno tylko słowo, a jego towarzysze rozerwą ją na strzępy. Zdawała sobie
jednak sprawę, że nie może tego zrobić. Był związany magiczną obietnicą.
– Jeżeli nie zawrzesz pokoju z Piersem Crescentem – mówiła dalej Trista tak
spokojnie, jak tylko potrafiła, zważywszy, że jedną ręką musiała przytrzymywać
bok, żeby nie powypadały jej wnętrzności – to prędzej czy później skończy się
to jakimś nieszczęściem. Dla niego, dla ciebie i dla twojego ludu. Czy pozwolisz
mi z nim porozmawiać w twoim imieniu? A może popełnisz ten sam błąd
co Architekt i rozedrzesz wszystko na strzępy z czystej zemsty?
Shrike jeżył się jeszcze przez kilka sekund, a później krótkim, gniewnym
gestem uciszył pozostałych, którzy niechętnie cofnęli się w głąb sali
bankietowej. Przyglądał się Triście, jakby próbował rozgryźć sztuczkę
prestidigitatora.
– Jak ci się udało…? – W jego szarym spojrzeniu pobłyskiwało oprócz złości
coś, co można by uznać za szacunek.
– Może zrobiłeś mnie lepiej, niż ci się wydawało – odparła Trista.
Spojrzał na nią niechętnie, a później pokręcił głową.
– Niech ktoś przyniesie tej pani drabinę – warknął ciężkim i niechętnym
tonem, po czym spojrzał na jej rozdarcia i rany. Zmarszczył się niepewnie –
najwyraźniej walczył ze sobą. W końcu impuls zatryumfował nad opanowaniem.
– I… i kiedy czekamy na tę drabinę, przynieście mi moją nitkę i igłę! – Posłał
Triście najwścieklejsze spojrzenie świata.
– Nie jesteśmy przyjaciółmi, Kukułko, ale ja cię stąd nie wypuszczę w takim
stanie. Wyglądasz, jakby jakaś niedouczona krawcowa łatała cię z zamkniętymi
oczami. Jestem rzemieślnikiem i mam swoją dumę.
ROZDZIAŁ 43
Odpuszczanie