You are on page 1of 381

Tytuł

oryginału
CUCKOO SONG

Aleksandra Kiełczykowska
Projekt okładki
Magdalena Zawadzka / Aureusart
Zdjęcia na okładce
© Mohamad Itani / Arcangel Images
© Fexel / Shutterstock
© Thomas Andreas / Shutterstock
Korekta
Beata Wójcik
Redaktor prowadzący
Anna Brzezińska

Copyright © Frances Hardinge, 2014
First published 2014 by Macmillan Children’s Books an imprint of Pan Macmillan, a division of Macmillan
Publishers International Limited
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarna Owca, 2018
Copyright © for the Polish translation by Krzysztof Mazurek, 2018


Wydanie I


Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem
wodnym (watermark).
Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku.
Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody
właściciela praw jest zabronione.


ISBN 978-83-8015-597-8



Wydawnictwo Czarna Owca Sp. z o.o.
ul. Alzacka 15a, 03-972 Warszawa
www.czarnaowca.pl
Redakcja: tel. 22 616 29 20; e-mail: redakcja@czarnaowca.pl
Dział handlowy: tel. 22 616 29 36; e-mail: handel@czarnaowca.pl
Księgarnia i sklep internetowy: tel. 22 616 12 72; e-mail: sklep@czarnaowca.pl

Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.





Dylanowi, mojemu siostrzeńcowi i chrześniakowi.
Obyś zawsze potrafił patrzeć na dziwactwa tego świata
z tym samym niewzruszonym spokojem.
ROZDZIAŁ 1

W jednym kawałku

Strasznie bolała ją głowa. Jakiś dźwięk ocierał się o wnętrze jej umysłu, był jak
pozbawione melodii i rytmu drapanie, przypominał szelest papieru. Ktoś się
zaśmiał, wziął swój śmiech w dłonie, zmiął w wielką, trzeszczącą kulę i wcisnął
jej pod czaszkę. Siedem dni – śmiało się to coś. Siedem dni.
– Przestań – jęknęła. I przestało. Dźwięk ustąpił, nawet słowa, które pojawiły
się w jej głowie, znikły jak chmurka oddechu na zimnym szkle.
– Triss? – rozległ się tuż obok inny głos, brzmiący znacznie donośniej niż jej
własny, głos należący do kobiety. – Triss, kochanie, najdroższa, wszystko jest
w porządku. Jestem przy tobie.
Coś się działo. Dwie dłonie zacisnęły się wokół jej ręki, tworząc dla niej
ciepłe gniazdo.
– Nie pozwól, żeby się ze mnie śmiali – szepnęła. Przełknęła ślinę i okazało
się, że gardło ma spękane i suche jak chrust.
– Nikt się z ciebie nie śmieje, kochanie – odparła kobieta. Jej głos był tak
delikatny i łagodny, że przypominał westchnienie.
Nieco dalej rozległo się zaniepokojone mamrotanie.
– Czy ona ma delirium? Panie doktorze, myślałam, że pan powiedział…
– To tylko przerwany sen. Zobaczymy, jak Tereska będzie się czuła, kiedy się
obudzi.
Tereska. Jestem Teresa. To była prawda, wiedziała o tym, ale teraz miała
wrażenie, że to tylko słowo. Jakby nie wiedziała, co oznacza. Jestem Triss.
To wydawało jej się bardziej naturalne, jak książka, która otwiera się na często
odwiedzanej stronie. Udało jej się nieco otworzyć oczy, choć mrużyła powieki
przed jasnym światłem. Leżała na łóżku, oparta o stertę poduszek. Miała
wrażenie, że jest jej za dużo, że rozpościera się jak przyduszony kamieniami
horyzont, i zdziwiła się, widząc siebie wyciągniętą na łóżku, w normalnych
kształtach, pod kołdrą i kocami.
Obok niej siedziała kobieta i delikatnie trzymała ją za rękę. Jej ciemne włosy
były krótko przycięte i ułożone ciasno w sztywne, błyszczące fale.
Na policzkach miała delikatną warstewkę pudru, który łagodził zmarszczki
w kącikach zmęczonych oczu. Błękitne paciorki z jej naszyjnika chwytały
światło z okna, rzucając mroźne błyski na bladą skórę szyi i podbródka.
Każdy centymetr ciała tej kobiety był boleśnie znajomy, a jednak nieznany,
jak plan na wpół zapomnianego domu. Zdrętwiały umysł Triss jakimś cudem
złapał słowo, które ukazało się nie wiadomo skąd i zawisło w powietrzu.
– Ma… – zaczęła.
– Tak, kochanie, mamusia jest przy tobie.
Mamusia. Mama.
– Mam… Mam… – Tylko tyle udało jej się wykrakać. – Ja… Ja nie… – Triss
umilkła bezradnie w pół słowa. Nie wiedziała, czego nie zrobiła, ale była
przerażona tym, jak wiele tego było.
– Wszystko w porządku, żabciu. – Mama ścisnęła ją lekko za rękę
i uśmiechnęła się łagodnie. – Znów zachorowałaś, to wszystko. Miałaś gorączkę,
więc nie do końca wiedziałaś, co się dzieje. Pamiętasz, co się wczoraj
wydarzyło?
– Nie. – Wczoraj było wielką czarną dziurą. Triss poczuła ukłucie paniki.
Co właściwie miałaby pamiętać?
– Przyszłaś do domu całkowicie przemoczona. Pamiętasz? – Sprężyny łóżka
jęknęły, kiedy na jego skraju usiadł mężczyzna. Miał długą twarz o wyrazistych
rysach, zmarszczone brwi, jak gdyby w skupieniu zastanawiał się nad każdym
słowem, i jasne włosy, które zaczynały już siwieć. Głos miał jednak łagodny
i Triss wiedziała, że mężczyzna patrzy na nią w szczególny, wyjątkowy sposób.
Ojciec. – Sądzimy, że wpadłaś do Grimmera.
Słowo „Grimmer” sprawiło, że Teresa poczuła nagły chłód i drżenie, jak
gdyby ktoś przyciskał jej do szyi skórę żaby.
– Ja… Ja nie pamiętam. – Chciała jak najszybciej uciec od tej myśli.
– Proszę nie naciskać. – U wezgłowia jej łóżka stanął inny mężczyzna, był
starszy, miał obłoczek bezbarwnych włosów kręcących się pół centymetra nad
różową skórą głowy i siwe, krzaczaste brwi, które poruszały się, kiedy mówił.
Żyły na jego starczych dłoniach były nabrzmiałe i powykrzywiane.
– Dzieci zawsze będą się bawić nad wodą. Tak już jest. Bóg jeden wie, ile
razy sam wpadłem do strumienia, kiedy byłem chłopcem. Młoda damo, nieźle
wystraszyłaś rodziców, błąkając się wczoraj wieczorem z rosnącą gorączką, nie
rozpoznając mamy i taty. Mam nadzieję, że teraz nie masz z tym problemu?
Triss zawahała się i ciężko skinęła głową. Poznawała już ich zapachy. Popiół
z fajki i puder na policzkach.
Doktor postukał palcami o wezgłowie łóżka.
– Jak się nazywa miłościwie nam panujący król? – zapytał nagle głośno.
Triss aż podskoczyła i przez chwilę była oszołomiona. Później jednak
posłusznie wpłynęło jej do głowy wspomnienie rytmicznie powtarzanych słów.
Jeden jest władca miłościwie nam panujący, naszym królem jest Jerzy, Jerzy
Piąty…
– Jerzy Piąty – odparła.
– Dobrze. A gdzie teraz jesteśmy?
– To stary kamienny dom w Lower Bentling – odpowiadała Triss z rosnącą
pewnością siebie. – Tam, gdzie jest staw z zimorodkami. – Rozpoznawała
zapach tego miejsca – wilgoć ścian, plus ledwie wyczuwalny odór trzech
pokoleń starych, chorych kotów. – Jesteśmy tu na wakacjach. My… My tu
przyjeżdżamy co roku.
– Ile masz lat?
– Jedenaście.
– A gdzie mieszkasz?
– The Beeches, Luther Square, Ellchester.
– Grzeczna dziewczynka. Tak jest znacznie lepiej. – Uśmiechnął się szeroko
i ciepło, jak gdyby był z niej naprawdę dumny. – Cóż, byłaś bardzo chora, więc
pewnie masz wrażenie, że ktoś napchał ci do głowy waty, prawda? Ale nie
panikuj. W ciągu paru dni dojdziesz do siebie i wszystko przejdzie. Już czujesz
się lepiej, czyż nie?
Triss powoli pokiwała głową. Teraz nie słyszała niepokojącego śmiechu.
Wciąż docierał do niej co prawda delikatny, nieregularny szelest, ale gdy
odwróciła się w kierunku okna, z łatwością ujrzała winowajcę. Szyby dotykała
nisko zwisająca gałąź, ściągana w dół rosnącymi na drzewie zielonymi jabłkami,
a za każdym razem, kiedy poruszał nią wiatr, liście tarły o szkło.
Nierówne plamy światła, które wpadały do pokoju, przesuwały się tu i tam,
rozdarte przez mozaikę liści. Sam pokój był równie zielony. Zielona kapa
na łóżku, zielone ściany, a na nich – małe kremowe diamenciki, zielone
prostokątne obrusiki na czarnych drewnianych stolikach. Nie zapalono jeszcze
gazu, a kule lamp ściennych były matowe i martwe.
Dopiero teraz Triss zdała sobie sprawę, że w pokoju jest jeszcze ktoś, czający
się przy drzwiach. To była inna dziewczynka, młodsza od Triss, a jej ciemne
kędzierzawe włosy sprawiały, że wyglądała niemal jak miniaturowa wersja
matki. Jej oczy były jednak chłodne i patrzyły twardo, jak oczy drozda.
Dziewczynka kurczowo ściskała klamkę drzwi, jak gdyby chciała ją wyrwać,
a jej szczęka nieustannie się poruszała, raz po raz zaciskając zęby.
Mama spojrzała przez ramię, idąc za wzrokiem Triss.
– Popatrz, Penny przyszła zobaczyć, jak się czujesz. Biedna Penny – nie
mogła nic jeść, odkąd zachorowałaś, tak się o ciebie bała. Wejdź, Pen, chodź
i siadaj obok siostry.
– Nie! – wrzasnęła Penny tak nagle, że wszyscy podskoczyli. – Ona udaje!
Nie widzicie? To jest teatr! Żadne z was nie widzi różnicy? – Utkwiła w twarzy
Triss spojrzenie tak twarde, że mogłoby rozłupywać kamienie.
– Pen. – W tonie jej ojca zabrzmiała ostrzegawcza nuta. – Wejdź natychmiast
i…
– Nie! – Pen wyglądała na zdesperowaną. Oczy miała szeroko otwarte, jak
gdyby chciała się na kogoś rzucić, a później gwałtownie wypadła na korytarz.
Od ścian odbijał się echem tupot jej małych stóp.
– Nie idź za nią – powiedział łagodnie ojciec, kiedy mama zaczęła wstawać. –
To „nagradzanie” jej uwagą – pamiętasz, co mówili?
Mama westchnęła ciężko, ale posłusznie usiadła. Zauważyła, że Triss
bezwiednie podniosła ramiona, tak że prawie dotykały jej uszu, i wpatruje się
w drzwi.
– Nie przejmuj się nią – powiedziała łagodnie, ściskając dłoń Triss. – Wiesz,
jaka ona jest.
Rzeczywiście? Czy ja naprawdę wiem, jaka ona jest?
To moja siostra Penny. Pen. Ma dziewięć lat. Miewała zapalenie migdałków.
Jej pierwszy ząb mleczy wypadł, kiedy kogoś gryzła. Miała kiedyś kanarka, ale
zapominała czyścić mu klatkę i ptak zdechł.
Ona kłamie. Kradnie. Wrzeszczy i rzuca przedmiotami. I… Nienawidzi mnie.
Naprawdę mnie nienawidzi. Widzę to w jej oczach. I nie wiem dlaczego.
Przez chwilę matka namawiała Triss, żeby ta pomogła jej wycinać wykrój
sukienki wielkimi nożycami z szylkretowymi uchami, które leżały
w przyborniku do szycia. Matka za każdym razem upierała się, żeby brać go ze
sobą na wakacje. Nożyce powoli cięły mięsisty materiał, jak gdyby znajdowały
cichą satysfakcję w przedzieraniu się przez każdy kolejny centymetr.
Triss od zawsze uwielbiała przypinanie wykrojów do materiału, wycinanie
i krojenie, a później patrzenie, jak kawałki materii, błyszczące od szpilek
i okolone poszarpanymi ściegami, powoli nabierają konkretnych kształtów.
Wykroje były zdobione obrazkami pań w pastelowych kolorach, niektóre miały
na sobie płaszcze i kapelusze w kształcie dzwonów, inne – turbany i długie,
proste suknie. Wszystkie pochylały się leniwie, jak gdyby za chwilę miały
ziewnąć, oczywiście w bardzo elegancki sposób. Wiedziała, że pomaganie
mamie w wykrawaniu i szyciu to święto. Tak było zawsze, kiedy chorowała.
Dziś jednak czuła się głupio i niezręcznie. Ogromne nożyce wydawały jej się
niewiarygodnie ciężkie, palce ześlizgiwały się z uchwytu, miała wrażenie, że
żyją własnym życiem i wyrywają jej się z ręki. Kiedy po raz drugi niemal
poraniła sobie kłykcie, matka zabrała jej nożyce.
– Wciąż nie doszłaś do siebie, kochanie, prawda? Może byś sobie poczytała?
Na stoliku przy łóżku leżały egzemplarze „Sunbeam” i „Golden Penny”
z wyświechtanymi rogami.
Triss jednak nie potrafiła się skupić na migających jej przed oczami
stronicach. Nie chorowała przecież po raz pierwszy, wręcz przeciwnie. Ale teraz
była pewna, że jeszcze nigdy nie przebudziła się z tak dręczącym uczuciem
niepewności.
Co się stało z moimi rękami? Co się stało z moją głową? Chciała to wszystko
z siebie wykrzyczeć. Mamusiu, pomóż mi, proszę, pomóż. Wszystko jest dziwne
i obce, nic nie jest na swoim miejscu, a mój rozum przypomina układankę,
w której brakuje chyba kilku elementów…
Kiedy jednak postanowiła opisać to dziwaczne uczucie, jej umysł
natychmiast odwracał się od tej myśli.
Jeśli powiem rodzicom – pomyślała irracjonalnie – będą się martwić, a to
będzie oznaczało, że sprawa jest poważna. Jeśli jednak nic nie powiem, będą
mi powtarzać, że wszystko jest w porządku, mimo że w rzeczywistości jest
zupełnie inaczej.
– Mamusiu… – Głos Triss był cichutki. Patrzyła na stos leżących na łóżku
powykrawanych kawałków materiału. Wyglądały, jakby były ranne, bezbronne
i opadłe z sił. – Ja… Ze mną wszystko w porządku, prawda? To nie jest nic…
strasznego, że… nie potrafię sobie przypomnieć wszystkiego z wakacji, prawda?
Matka spojrzała na nią uważnie i Triss była zdziwiona błękitem jej oczu, tak
podobnych do szklanych paciorków naszyjnika. Przejrzystych i kruchych. Było
to spojrzenie jasne i przyjazne, ale niewiele trzeba było, aby we wzroku matki
pojawiło się przerażenie.
– Kochanie, jestem pewna, że wszystkie wspomnienia wrócą. Tak powiedział
pan doktor, czyż nie? – Skończyła przypinanie szpilkami szwu, uśmiechnęła się
i wstała. – Słuchaj, mam pomysł. A może byś przejrzała swój pamiętnik? Może
to ci pomoże? – Mama Triss wyciągnęła spod łóżka niewielką walizeczkę
podróżną z wyblakłej czerwonej skóry, w której narożniku widniały litery „TC”,
i położyła ją na kolanach córki.
Prezent urodzinowy. Wiem, że kocham tę walizeczkę i wszędzie ją ze sobą
zabieram. Ale nie mogę sobie przypomnieć, jak się otwiera zamek. Po kilku
próbach jednak zatrzask otworzył się sam.
Wewnątrz było jeszcze więcej rzeczy, które obudziły wspomnienia, więcej
fragmentów, które mówiły jej, że naprawdę jest Triss. Ubrania. Rękawiczki.
Druga para rękawiczek, na wypadek gdyby zrobiło się chłodniej. Egzemplarz
książki z wierszami pod tytułem „Peacock Pie”. Przybornik kosmetyczny,
podobny do tego należącego do jej matki, ale mniejszy, z lusterkiem na wieczku,
bez pudru do twarzy. A pod tymi wszystkimi rzeczami – książeczka oprawiona
w niebieską skórę.
Triss wyjęła pamiętnik, otworzyła go i aż zapiszczała ze zdziwienia. Połowa
stron była wypełniona jej ładnym, kaligraficznym pismem. Wiedziała, że tak
jest. Ktoś jednak wyrwał te strony, zostawiając margines naddartego papieru,
na którym wciąż widniały jakieś zawijasy słów, które zaginęły. Później były już
tylko puste strony. Mama podeszła do niej, usłyszawszy okrzyk zaskoczenia,
i przez kilka sekund wpatrywała się w zniszczony dziennik.
– Nie wierzę – szepnęła w końcu. – Jak można… Ze wszystkich głupich,
złośliwych dowcipów… Nie, tego już za wiele. – Energicznym krokiem wyszła
z pokoju. – Pen? PEN! – Triss usłyszała, że matka wbiega po schodach,
a później szarpie klamką u drzwi.
– Co się dzieje? – usłyszała głos ojca.
– To znowu Pen. Tym razem wyrwała połowę stron z pamiętnika Triss. I nie
chce otworzyć drzwi. Chyba przywaliła je jakimś meblem.
– Jeśli chce się sama uwięzić, niech tak będzie. – Triss usłyszała odpowiedź
ojca. – Wcześniej czy później będzie musiała wyjść i wytłumaczyć się z tego,
co zrobiła. Wie o tym. – Zostało to powiedziane na tyle głośno, że oblężona
strona musiała wszystko usłyszeć.
Mama Triss znowu weszła do pokoju chorej.
– Żabciu, tak mi przykro… No cóż… Może po prostu ukryła gdzieś te kartki
i będziemy mogły je włożyć na miejsce, kiedy je znajdziemy. – Usiadła
na łóżku, westchnęła i zajrzała do walizeczki. – Kochanie… Lepiej sprawdźmy,
czy nic innego nie zginęło.
Okazało się, że brakuje też szczotki do włosów, zrobionej na plaży fotografii
przedstawiającej Triss siedzącą na osiołku i chusteczki, na której z taką radością
i dumą wyszywała swoje imię.
– Przecież wiem, że część z tych rzeczy miałaś wczoraj wieczorem przed
wypadkiem – mruknęła mama. – Pisałaś coś w pamiętniku. Pomagałam
ci czesać włosy. O, Boże. Pen! Nie wiem, dlaczego ona cię tak nęka, kochanie.
Widok powydzieranych stron napełnił Triss tym samym chłodnym, wijącym
się jak robactwo uczuciem w głębi brzucha, które wcześniej nawiedziło ją, kiedy
usłyszała słowo „Grimmer”. Przeraziło ją to, nie wiedziała dlaczego i nie chciała
o tym myśleć. Ale wszystko jest w porządku, mówiła sobie. To tylko Pen, która
zachowuje się głupio i okrutnie.
Triss podejrzewała, że powinna czuć z tego powodu wściekłość, ale prawdę
mówiąc, było coś pocieszającego w tym, że rodzice byli wściekli w jej imieniu.
Miała wrażenie, że chowa się w łupinie kasztana, chroniona przez jej
wewnętrzną, puchową miękkość, a wszystkie kolce wystają na zewnątrz. Był
to – tak szeptały w niej wspomnienia – naturalny bieg rzeczy.
Gdyby teraz pozwoliła sobie na to, żeby opadły jej kąciki ust, jakby zbierało
jej się na płacz, domownicy zebraliby się wokół niej i próbowali wszystko
naprawić… I choć nie chciała tego, poczuła, że jej twarz krzywi się z żalu
i smutku.
– O, Triss! – Mama przytuliła ją do siebie. – A może byś coś zjadła? Jest
trochę zupy grzybowej, takiej jak lubisz, mamy też pieróg z wołowiną. Może
galaretki? Albo gruszki z kompotu?
Uczucie falowania w żołądku spotężniało na samą myśl o jedzeniu i Triss
zdała sobie sprawę, że jest głodna jak wilk. Skinęła głową.
Mama poszła na górę i zastukała do drzwi Pen, próbując zwabić ją na obiad.
Nawet ze swego pokoju Triss słyszała jednak przenikliwe wrzaski siostry.
– …Nie wychodzę… Nieprawda… Wszyscy jesteście głupi…
Mama wróciła na dół z wyrazem lekkiej irytacji na twarzy.
– Cóż, to lekka przesada, nawet jak na Pen. Nigdy nie widziałam, żeby
odmawiała jedzenia. – Spojrzała na Triss i uśmiechnęła się zmęczona. –
Przynajmniej ty nie masz w sobie nic z jej uporu.
Okazało się, że Triss może zjeść więcej niż tylko „troszeczkę”. Kiedy tylko
zobaczyła pierwszy talerz zupy na tacy i chrupiące bułki tuż obok, ręce zaczęły
jej się trząść. To, co działo się wokół niej, przestało się liczyć. Kiedy taca
znalazła się na jej kolanach, nie potrafiła się opanować, rwała bułki
nieopanowanymi ruchami, wszędzie sypały się okruchy, wpychała je do ust,
a tam suchy miękisz chleba toczył się po jej języku i poddawał się
przeżuwającym go zębom. Zupa zniknęła w ciągu kilku sekund, nawet nie
zauważyła, że parzy jej podniebienie. W napadzie szaleństwa rozniosła pieróg,
ziemniaki i marchewki, później od razu połknęła galaretkę, gruszki i spory
kawałek ciasta migdałowego. Dopiero kiedy sięgała po resztę ciasta, matka
chwyciła ją za nadgarstek.
– Triss, Triss! Kochanie, jestem zadowolona, że wrócił ci apetyt, i to tak
szybko po chorobie, ale będzie ci niedobrze!
Triss patrzyła na nią jasnym wzrokiem, była zdumiona tym, co widzi, pokój
dopiero po chwili wrócił do normalnych rozmiarów. Nie było jej niedobrze.
Miała wrażenie, że może zjeść kawał ciasta wielkości hipopotama. Jej dłonie,
pokryte okruchami chleba, wciąż drżały, ale zmusiła się, żeby wytrzeć
je w serwetkę, i splotła palce na kolanach, żeby nie pozwolić im sięgnąć po nic
innego. Kiedy to robiła, ojciec wsunął głowę przez drzwi i złapał spojrzenie
matki.
– Celeste. – Głos miał rozmyślnie spokojny i cichy. – Mogę na słówko? –
Zerknął na Triss i uśmiechnął się do niej czule w przelocie.
Matka przykryła Triss kołdrą, sięgnęła po tacę i wyszła z pokoju, zabierając
ze sobą swoje ciepło, zapewnienie, że wszystko będzie dobrze, i zapach pudru.
Kilka sekund po tym, jak zamknęły się drzwi, Triss poczuła, że wracają skurcze
paniki. Coś w tonie głosu jej ojca budziło niepokój.
Czy mogę na słówko? Na korytarzu, tam, gdzie Triss nas nie usłyszy?
Triss przełknęła ślinę i odsunęła kołdrę, a później podniosła się z łóżka. Nogi
miała sztywne, ale nie tak słabe, jak się spodziewała, podeszła więc na palcach
do drzwi sypialni, po czym delikatnie je uchyliła.
– …a inspektor obiecał rozpytać w miasteczku, na wypadek gdyby ktoś
widział, jak wpada do wody. – Jej ojciec miał głęboki, przyjemny głos, lekko
chropawy, przywodzący na myśl szorstkie zwierzęce futro. – Był przed chwilą,
żeby ze mną porozmawiać. Okazuje się, że kilku miejscowych parobków
przechodziło wczoraj wieczorem w pobliżu łąki. Nie widzieli Triss obok
Grimmera, ale zobaczyli na brzegu dwóch mężczyzn. Niewysokiego w meloniku
i wyższego w szarym płaszczu. A na drodze obok łąki stał zaparkowany
samochód.
– Jaki samochód? – matka spytała przyciszonym głosem kogoś, kto zna już
odpowiedź.
– Duży czarny daimler.
Nastąpiła długa chwila milczenia.
– To nie może być on. – Głos jej matki był teraz wysoki, słowa wypowiadała
pospiesznie, jak gdyby nożyce do cięcia materiału cięły je jedno za drugim. –
Może to tylko zbieg okoliczności. Przecież na świecie jest mnóstwo daimlerów.
– Tutaj? W miasteczku jest tylko kilka samochodów. Kogo byłoby stać
na daimlera…
– Powiedziałeś, że już po wszystkim! – W tonie matki pobrzmiewały
ostrzegawcze dźwięki, jak pogwizdywania czajnika, w którym gotuje się woda.
– Mówiłeś, że zrywasz z nim wszelkie kontakty.
– Powiedziałem, że to ja z nim kończę, a on się o tym dowie, kiedy przeczyta
najświeższe gazety. Ale może on wcale nie skończył ze mną.
ROZDZIAŁ 2

Zgniłe jabłka

Usłyszawszy jakieś poruszenie w salonie, Triss ostrożnie zamknęła drzwi


i wsunęła się z powrotem do łóżka. Jej umysł wirował jak śruba okrętowa.
Oni myślą, że ktoś mnie napadł. Czy tak właśnie było?
Znów próbowała zmusić pamięć do przypomnienia sobie o Grimmerze
i znów w głowie nie było nic, tylko głuchy odgłos postukiwania i szarpania.
Kim był ten „on”, o którym mówili rodzice, ten ktoś, z kim ojciec „już
skończył”? Jeżeli „on” był tak straszny, dlaczego ojca w ogóle cokolwiek
z „nim” łączyło?
Wszystko to brzmiało jak z filmów kryminalnych, które Pen tak uwielbiała –
w których dobry, uczciwy człowiek przypadkiem wiąże się z łobuzami
i gangsterami. Ależ ojciec nie mógł się wplątać w coś takiego! Na samą myśl
o tym Triss czuła ucisk w piersi. Przede wszystkim była dumna ze swojego ojca.
Uwielbiała moment, w którym osoba poznająca jej tatę unosiła z podziwem
brwi. Pan Piers Crescent? Inżynier, który zaprojektował Three Maidens i Station
Mount? To zaszczyt pana poznać, sir. Dokonał pan dla miasta wspaniałych
rzeczy.
Mieć ojca projektanta i inżyniera oznaczało widzieć na stole przy śniadaniu
mapy z planowanymi drogami. Przyglądać się, jak ojciec otwiera listy z biura
burmistrza, dotyczące budowy mostów i lokalizacji nowych budynków
użyteczności publicznej. Projekty jej ojca zmieniały oblicze Ellchester.
Triss nieco podskoczyła w łóżku, kiedy drzwi się otworzyły i do sypialni
weszła jej matka. Na policzkach miała odrobinę więcej pudru, a to widomy znak
tego, że zajrzała na chwilę do swego pokoju, żeby się wyciszyć.
– Właśnie rozmawiałam z ojcem – stwierdziła matka z nonszalancją. –
Sądzimy, że powinniśmy przerwać wakacje i wracać jutro rano do domu.
Otoczenie, które znasz – tego ci trzeba, żeby wszystko sobie poukładać.
– Mamusiu… – Triss zawahała się, nie chcąc się przyznać do tego, że
podsłuchiwała, a później zdecydowała się na kompromis. – Zostawiłaś drzwi
otwarte, a był przeciąg, więc podeszłam, żeby je zamknąć, i wtedy…
Usłyszałam, jak tatuś mówi o kimś jeszcze, kto był wczoraj wieczorem nad
Grimmerem. – Triss chwyciła mamę za rękaw. – Kto to był?
Dłonie jej matki zawisły na chwilę w powietrzu, a później znów zaczęły
uspokajająco wygładzać poduszkę.
– Nie, to nikt taki, kochanie! Tylko jacyś Cyganie. Nie ma się czym martwić.
Cyganie? W meloniku i w daimlerze?
Najwyraźniej zmartwienie musiało się jednak odmalować na jej twarzy,
bo matka przysiadła na brzegu łóżka, wzięła jej dłoń w obie ręce i w końcu
spojrzała córce prosto w oczy.
– Nikt nie chce cię skrzywdzić, żabciu – powiedziała bardzo poważnie. –
A nawet gdyby tak było, twój ojciec i ja nie pozwolimy, by kiedykolwiek
przydarzyło ci się coś złego.
Wszystko to uspokoiłoby ją, gdyby nie kryształowo błękitne oczy matki,
nieco zbyt jasne. Za każdym razem, kiedy jej twarz tężała w tym kruchym
wysiłku, Triss wiedziała, że matka myśli o Sebastianie.
Powołano go do wojska w lutym 1918 roku, tuż przed szóstymi urodzinami
Triss. Pamiętała uroczystości z flagami i wielkie kapelusze dam, kiedy pod
koniec tamtego roku skończyła się wojna, ale nie wiedziała, co to oznacza.
A znaczyło to ni mniej, ni więcej, że Sebastian nie wróci już do domu. Kiedy
przyszła wiadomość, że rzeczywiście właśnie tak będzie, myślała przez chwilę,
nie do końca wiedząc właściwie, co ma myśleć, że ta pierwsza wiadomość była
nieprawdziwa i że wojna jeszcze się nie skończyła.
W pewnym sensie miała rację. Wojna się skończyła, ale nie minęła. Wciąż
wszędzie było jej pełno. To samo dotyczyło Sebastiana. Jego życie się
skończyło, ale on nie odszedł. Jego śmierć pozostawiła za sobą niewidzialny
cień. Jego nieobecność była ogromną czarną dziurą, która wciągała wszystko
i wszystkich. Nawet Pen, która nie pamiętała go zbyt wyraźnie, poruszała się
ostrożnie, z dala od krawędzi tej przepaści.
Triss zaczęła chorować niedługo przed końcem wojny i w niejasny sposób
rozumiała, że to ma jakiś związek z Sebastianem. Być chorą – to było jej
zadanie. Ich zadaniem była jej ochrona. A teraz powinna była skinąć głową.
I właśnie to zrobiła.
– Dzielna dziewczyna – powiedziała matka, gładząc ją po policzku.
Triss próbowała się uśmiechnąć. Rozmowa, którą podsłuchała, wciąż nie
dawała jej spokoju.
– Mamusiu? Ja… przeczytałam już wszystkie komiksy i książki, i to setki
razy. Czy mogę… Czy mogę poczytać gazetę tatusia?
Matka poszła zapytać ojca o zgodę, a później wróciła z egzemplarzem
„Ellchester Watchman”. Zapaliła lampy – każda z nich odezwała się maleńkim,
pocieszającym odgłosem przytłumionego wybuchu – po czym zostawiła Triss
samą.
Dziewczyna ostrożnie otworzyła gazetę, czując, że zdradza kogoś swym
małym oszustwem. Cóż takiego podsłuchała? Co powiedział ojciec?
Powiedziałem, że to ja z nim kończę, a on się o tym dowie, kiedy przeczyta
najświeższe gazety.
W gazecie było zatem coś, na podstawie czego tajemniczy „on” mógł się
domyślić, że jej ojciec nie chce mieć z nim już nic wspólnego. Jeśli tak, to ona
na pewno też to znajdzie.
Gazetę już ktoś czytał, i to tak intensywnie, że tu i ówdzie widniały smugi
tuszu drukarskiego, a Triss czuła, że jej zmęczony gorączką umysł też jest cały
w smugach. Wodziła oczami od jednego nagłówka do drugiego, ale przyswajała
tak niewiele, że niekiedy musiała czytać ten sam tytuł kilka razy, żeby
zrozumieć, o co w nim chodzi. Większość z nich była nudna i nic jej nie mówiła.
Artykuły o tym, że w Ellchester wprowadzi się nowe omnibusy, wzorując się
na modelu londyńskim. Zdjęcie długiej kolejki bezrobotnych, płaskie czapki
naciągnięte na smutne, znużone twarze. Tekst o charytatywnym wieczorze
tanecznym i zbiórce pieniędzy na szpital. A na piątej stronie wzmianka o Piersie
Crescencie, ojcu Triss.
Nie była zbyt interesująca. Pisano w niej o Meadowsweet, nowym
przedmieściu, nad którym pracował jej ojciec, gdzie można było dojechać nową
linią tramwajową. W gazecie umieszczono nawet schematy pokazujące, jak
będzie wyglądało – domy stojące rzędami u stóp zbocza, wychodzące
na rozlewisko rzeki Ell, która wpada tam do morza. Ojciec Triss pomagał
projektować drogi, wymyślił także staw i sposób wykonania tarasów pod
fundamenty domów na zboczu wzgórza. Artykuł powiadał, że było
to „odstępstwo” inżyniera, „najlepiej znanego ze swoich projektowanych
z wielkim rozmachem innowacyjnych konstrukcji”. W artykule nie było jednak
najmniejszej wzmianki o tym, że Piers Crescent odrzucał kontrakty gangstera,
a Triss nie mogła się oprzeć myśli, że gdyby tak było, to cała ta historia
znalazłaby się bliżej pierwszej strony.
Może się przesłyszałam. Może sobie to wszystko wyobraziłam. Może… Być
może wcale nie czuję się jeszcze tak dobrze.

Tamtej nocy Triss czuwała, przyglądając się pełgającym światełkom


przygaszonych lamp i czekoladowobrązowym pajączkom pojawiającym się
na krawędzi sufitu. Za każdym razem kiedy zamykała oczy, czuła, że w mysiej
dziurze na skraju jej umysłu czekają sny – gotowe, by ją pochwycić w miękkie
kocie pyski i zanieść tam, dokąd wcale nie chciała iść.
Nagle świat wypełnił się tajemnicami, które zaciskały się w jej żołądku jak
węzły. Była przerażona. Była zdezorientowana. I była głodna, zbyt głodna, żeby
spać. Zbyt głodna, żeby myśleć o czymkolwiek lub czymkolwiek się
zamartwiać. Kilka razy niemalże sięgała już po szarfę dzwonka, ale potem
przypominała sobie twarz mamy, przyglądającej się, jak jej starsza córka
łapczywie pożera kolację. Już więcej nie jedz, żabciu. Nic aż do śniadania,
rozumiesz?
Ale ona była głodna jak wilk! Jak można zasnąć w takim stanie? Przez chwilę
zastanawiała się nad tym, czy nie wymknąć się do kuchni i nie ogołocić spiżarni.
Pewnie zauważą, że brakuje jedzenia, ale Triss w desperacji przez chwilę chciała
zrzucić winę na Pen. Nie, rodzice na pewno nie dadzą się zwieść.
W takim razie co robić? Usiadła na łóżku i gryzła paznokcie, aż nagle
podskoczyła, kiedy liście drzewa, rzucone podmuchem wiatru, uderzyły o szybę.
Oczami wyobraźni zobaczyła gałąź drzewa za oknem, ciężką od jabłek.
Okna od lat nie otwierano, ale Triss szarpnęła mocno framugę i zatrzeszczało,
plunęło drobną chmurką kurzu i odpryskami farby. Do pokoju wdarło się zimne
powietrze, poruszyło gazetę leżącą przy łóżku, Triss myślała jednak wyłącznie
o młodych jabłkach między liśćmi, unoszących się w górę i w dół wraz
z oddechem wiatru, jabłkach o błyszczącej skórce, w której odbijało się słabe
światło lampy gazowej. Chwytała owoce, zdzierała je z gałęzi, wciskała do ust
jedno po drugim, wgryzając się w miąższ. Drżała z ulgi. Były niedojrzałe i tak
kwaśne, że język jej zdrętwiał, ale nic jej to nie obchodziło. Chwilę później
leżały przed nią tylko ogryzki, ale głód wciąż szarpał jej trzewia – miała
w brzuchu bezdenną głębię.
Sypialnia była na parterze, więc było oczywiste, naturalne, żeby usiąść
na parapecie i zeskoczyć na ziemię. Trawa pokryta rosą przypominała biały
puch, kłuła chłodem, ale dziewczyna nie zwracała na to uwagi.
Dopiero gdy w trawie nie było już ani jednego zgniłego jabłka, szaleństwo
zaczęło słabnąć i Triss uświadomiła sobie, że drży z zimna, ma podrapane
kolana i dziwny smak w ustach. Przysiadła na piętach i głęboko oddychała, nie
wiedząc, czy zwymiotować, czy łkać, gdy drżącymi dłońmi ścierała z policzków,
podbródka i języka niezdrowy, kwaśny posmak. Nie śmiała spojrzeć na wpół
zjedzone jabłka, bo bała się zobaczyć wijące się wśród nich małe białe kształty.
Co się ze mną dzieje? Nawet teraz, po tej chwili szaleńczego obżarstwa,
wiedziała, że gdzieś niedaleko czai się kolejna chmura głodu i tylko czeka
na okazję, by się zbliżyć do Triss.
Niepewnym krokiem podeszła do muru otaczającego ogród. Mur był stary
i w wielu miejscach się kruszył, zbyt łatwo można się było na niego wdrapać
i usiąść na szczycie, kolano uderzało o kolano pod cienką koszulą nocną.
Widziała biegnącą obok domu żwirową drogę i powiodła za nią wzrokiem.
Ścieżka wiła się po porośniętym kępami wysokiej trawy zboczu, prowadziła
do odległego miasteczka, które przypominało z daleka konstelację światełek.
Przed nimi jednak zobaczyła, ledwie widoczny w świetle księżyca, jakby
zarysowany szarym ołówkiem, trójkąt skweru miejskiego. Tuż za nim drżały
na wietrze blade witki wierzb, a jeszcze dalej… Wąski pasek głębszej
ciemności, jak otwarty szew.
Grimmer.
Triss miała wrażenie, że rozpada się na kawałki. Wszystkie skrawki
i strzępki, które przez cały dzień próbowała do siebie dopasować, teraz się
rozrywały, jak gdyby szpilki powypadały nagle z miejsc, które trzeba
pozszywać.
Coś się ze mną stało nad Grimmerem. Muszę to zobaczyć. Muszę sobie
przypomnieć.
Nie chciała iść szerokim pasem drogi i wybrała skrót w dół wzgórza. Ostre
gałązki i osty kłuły ją w pięty i kostki, kiedy potykając się, szła nierównym
zboczem, ale nie mogła przestać myśleć o Grimmerze.
Kolana jej osłabły, miała jednak wrażenie, że ścieżka sama prowadzi ją w dół.
Grimmer rósł w oczach, czarny jak potępienie i wąski niczym na wpół
przymknięte oko, a kiedy doszła do skweru, okazało się, że staw jest na tyle
długi, że mógłby połknąć cztery autobusy. Nad jego wodami wierzby pochylały
długie, cienkie witki, które wierzgały w porywach wiatru, jak gdyby zanosiły się
łkaniem. Na ciemnej powierzchni Triss dostrzegła białe nenufary, przypominały
maleńkie dłonie wynurzające się spod powierzchni wody.
W zaroślach coś od czasu do czasu szeleściło i postukiwało. Ptaki. Na pewno
ptaki. Z pewnością nie napastnicy, którzy zaczaili się na nią, wiedząc, że nie
ma wyboru i będzie musiała wrócić tą samą drogą… Drżącymi krokami przeszła
przez zieloną trawę skweru i podeszła do krawędzi wody, gdzie po raz pierwszy
poczuła panujące zimno. Właśnie tutaj setki lat temu wrzucano do wody
czarownice. Tutaj topili się samobójcy.
W pewnym miejscu trawa była wygnieciona, a ziemia – przeorana palcami.
To tutaj wydostałam się na brzeg. Na pewno tutaj. Ale dlaczego wpadłam
do środka?
Miała nadzieję, że jeżeli znajdzie jakieś wspomnienia, zyska solidny grunt
pod stopami. Ale kiedy wspomnienie nadeszło, nie przyniosło pocieszenia.
Triss przypomniała sobie lodowatą ciemność, zimną wodę dławiącą jej nos,
usta i gardło. Wydawało się jej, że pamięta, jak próbuje przeniknąć wzrokiem
przez brudny mrok, podczas gdy jej nogi i ręce powoli opadały, i widzi dwa
ciemne kształty gdzieś powyżej, ich drżące zarysy poruszające się wraz
z ruchem wody. Dwie postaci stojące na brzegu, jedna wyższa od drugiej. Było
też i inne wspomnienie, które próbowało się przebić, coś, co stało się tuż
przedtem…
Coś złego się tu stało – coś, co nigdy nie powinno się było wydarzyć.
Zmieniłam zdanie. Nie chcę tego pamiętać.
Było jednak za późno, bo Grimmer przyglądał się jej olbrzymią, ciemną
szczeliną oka, jak gdyby w każdej chwili mógł otworzyć je szeroko i spojrzeć
wprost na nią. A kiedy poczuła nadciągającą falę paniki, jej umysł zamknął się
jak książka i wodze przejął instynkt. Odwróciła się na pięcie i zaczęła biec,
uciekać od wody, sprintem przez skwer, przedzierać się w górę zbocza, pędziła
do domu przerażona, jak zając, na którego rzuciło się stado wilków.
ROZDZIAŁ 3

Zła choroba

Sześć dni – znów rozległ się śmiech. Sześć dni – rżał i szeleścił jak stara gazeta
w przeciągu. Kiedy Triss się obudziła, słowa stopiły się w jedno i zmieniły
w szept liści ocierających się o okno.
Otworzyła oczy. Coś szorstkiego dotykało jej policzka. Sięgnęła ręką i wyjęła
z włosów suchy liść. Gapiła się na niego przez chwilę. Zaczęła sobie
przypominać wydarzenia poprzedniego wieczoru. Czy naprawdę wyszła przez
okno, pożarła jabłka, nawet te, które spadły na trawę, a później stała nad
brzegiem Grimmera, mając nadzieję, że staw do niej przemówi? Przeglądała
wspomnienia z niedowierzaniem, jak gospodarz domu, który patrzy na śmieci
rozrzucone nocą przez lisy.
Znalazła we włosach jeszcze więcej suchych liści, więc szybko
je powyjmowała i wyrzuciła przez okno. Zabłocone stopy wytarła do czysta
chusteczką. Koszula nocna była brudna i poplamiona trawą, ale może uda się ją
wcisnąć do prania, zanim ktoś zauważy.
Nikt mnie nie widział. Nikt nie wie, co zrobiłam. A jeżeli nikomu nie powiem,
to tak, jakby się to w ogóle nie wydarzyło. I drugi raz tego nie zrobię – dzisiaj
rano czuję się lepiej. Ubiorę się i zejdę na śniadanie, i wszyscy powiedzą, że
dzisiaj wyglądam znacznie zdrowiej… I dzięki temu to będzie prawda.
Rzeczywiście, kiedy zeszła po skrzypiących schodach na dół, w głosie mamy
usłyszała ulgę i radość.
– Triss! Wstałaś! Jak dobrze, że poczułaś się lepiej…
Głód w końcu przerwał oblężenie Pen. Odsunęła krzesło możliwie najdalej
od rodziny i siedziała z głową pochyloną nad talerzem. Przeżuwała posiłek
z humorem skazańca.
Wcześniej przyniesiono świeże jajka z farmy, ugotowano je, a teraz siedziały,
cętkowane, w kieliszkach obok uchwytów na tosty. Stado wilków, które przejęło
władzę nad żołądkiem Triss, wciąż wyło o jedzenie, ale dziewczynie udało się
jeść powoli i spokojnie i przestać, kiedy skończyła swoją porcję.
No właśnie. Widzisz? Dzisiaj czuję się lepiej.
Po śniadaniu mieli jechać do domu. Wszystko będzie dobrze, kiedy tylko
wrócą do domu.
Kiedy Triss znów znalazła się w swoim pokoju, szybko spakowała wszystkie
rzeczy do małej czerwonej walizeczki i w końcu pochyliła się, żeby podnieść
swoją lalkę imieniem Angelina. Angelina była śliczną niemiecką lalką wielkości
niemowlęcia. Jej jasna skóra nie błyszczała jak porcelana – miała matowy
połysk prawdziwej skóry. Lalka miała starannie pomalowane rzęsy i łagodnie
wykrojone łuki brwi. Uszminkowane usta rozchylały się, ukazując maleńkie
białe zęby. Jasnokasztanowe loki przypominały włosy Triss, lalka miała na sobie
zielono-białą sukienkę w liście winorośli. Umysł Triss wykonał dziwaczny
zwrot, więc dziewczyna przyglądała się swoim rzeczom tak, jak mógłby to robić
ktoś obcy. Nagle nieznana myśl wślizgnęła się nieproszona do jej głowy. To jest
tak, jakbym wciąż miała sześć lat. Jakby Sebastian zginął zaledwie wczoraj.
Spojrzała na Angelinę, czując nieprzyjemne poruszenie w żołądku, jakby wił
się tam robaczek wstydu i niepewności.
– Co ty tu w ogóle robisz? – spytała pod nosem. – Mam jedenaście lat. Po co
wciąż wożę ze sobą lalkę?
I kiedy te słowa jeszcze wisiały w powietrzu, lalka poruszyła się w jej rękach.
Nagle zamrugała pięknymi, zielono-szarymi szklanymi oczami. Powoli
przesuwały się, dopóki jej spojrzenie nie zatrzymało się na twarzy Triss. Wtedy
maleńkie usteczka lalki otworzyły się, żeby przemówić.
– Co ty tu robisz? – było to echo słów Triss, wypowiedzianych tonem obrazy
i zdziwienia, głosem tak zimnym i muzykalnym jak brzęczenie blaszanych
kubków. – Co ty sobie wyobrażasz? To jest moja rodzina.
Triss wypuściła oddech z płuc. Całe jej ciało było zamarznięte,
w przeciwnym razie lalka niewątpliwie upadłaby na ziemię. To sztuczka,
szeptała szaleńczo. To na pewno sprawka Pen. Poczuła, jak Angelina podciąga
się nieco, po czym wysuwa głowę i przygląda się jej uważnie. Nagle lalka
otrząsnęła się i zadrżała. Otworzyła usta i zaczęła wydawać z siebie niskie,
dziwaczne kwilenie, pełne lęku i przerażenia.
– Nie – jęczała, po czym zaczęła się rzucać, a jej głos zamienił się w wycie. –
Nie masz racji! Nie dotykaj mnie! Pomocy! Na pomoc! Weźcie ją ode mnie! –
Rzuciła się na nią z małymi porcelanowymi piąstkami, wrzask unosił się pod
sufit jedną dziwaczną nutą, która nie ustawała, jak dźwięk syreny strażackiej.
Triss zobaczyła przez okno, że przerażone jaskółki wylatują pospiesznie
z gniazd pod okapem domu, a tynk lekko pęka, w powietrzu uniosła się chmurka
pyłu. Szczęka lalki opuściła się jeszcze niżej, jej wrzask rozrywał uszy. Triss
była pewna, że wszyscy w domu i poza nim zatrzymali się w pół kroku,
zdziwieni.
– Przestań! Przestań! – Potrząsała lalką, ale to nic nie dawało. – Proszę! –
W panice próbowała stłumić krzyk węzłem wełnianego szala – bez efektu.
W końcu w akcie desperacji Triss rzuciła lalką na drugą stronę pokoju
najmocniej, jak umiała. Angelina uderzyła głową o ścianę, rozległ się dźwięk
przypominający wystrzał i wrzask się urwał. W powietrzu zawisła mrożąca krew
w żyłach cisza.
Triss podeszła do Angeliny. Serce biło jej głośno, jak policjant uderzający
pięścią w drzwi przestępcy. Odwróciła lalkę stopą. Twarz Angeliny pękła na pół.
Jej usta wciąż były otwarte, podobnie jak oczy.
Triss rzuciła się na kolana.
– Przepraszam – szeptała bez sensu. – Ja… Ja nie chciałam…
Pewnie zaraz ją znajdą, klęczącą nad Angeliną jak nad trupem. Panikując,
wyjęła kilka polan z kosza obok kominka i wcisnęła zepsutą lalkę na samo dno,
po czym ułożyła na niej stos drewna. Może nikt nie zauważy, co się stało.
Drzwi otworzyły się niespodziewanie, kiedy Triss wstawała na równe nogi.
Odwróciła się na piętach z poczuciem winy, czuła suchość w ustach. Ktoś
przyszedł, żeby zobaczyć, skąd bierze się ten okropny wrzask. Oczywiście, że
tak. Jakże ona teraz to wszystko wyjaśni?
– Jesteś prawie gotowa? – Jej ojciec miał na sobie płaszcz i rękawiczki
do jazdy autem. Triss w milczeniu skinęła głową. Spojrzał w kierunku okna. –
Ptaki dzisiaj strasznie hałasują, prawda?

Stała na słońcu, czekając, aż ojciec uruchomi silnik przy użyciu specjalnej


korby. Wciskała ręce głęboko w kieszenie, żeby nikt nie zauważył, jak bardzo
drżą. Miłość otaczała Triss ze wszystkich stron, ale mimo to nigdy nie czuła się
tak potwornie samotna. Nie mogła nikomu powiedzieć, co się wydarzyło.
Im dłużej milczała, tym trudniej było się odezwać. I co w ogóle miałaby
im powiedzieć?
Angelina się poruszyła, zaczęła mówić i wrzeszczeć. A ja ją zabiłam.
To się nie zdarzyło. To się nie zdarzyło. To się nie zdarzyło…
A jeżeli rzeczywiście się nie zdarzyło… To znaczy, że to wszystko było w mojej
głowie. A to znaczy, że coś ze mną jest nie tak. To znaczy, że jestem naprawdę,
naprawdę poważnie chora.
Zazwyczaj choroba była atrakcją, Triss znajdowała w niej nawet pewne
pocieszenie. Ale to była zła choroba. Dziewczyna nie chciała mieć chorej głowy.
Sama myśl o tym była jak spojrzenie w ciemną otchłań bez dna. Gdyby pobiegła
do rodziców i powiedziała, że ma chory mózg, na pewno nie zareagowaliby
życzliwym podsuwaniem komiksów, nowymi pigułkami i uwagami typu „Nie
przemęczaj się, dopóki nie wrócisz do sił”. Byliby poważni, zaniepokojeni
i całkowicie uzależniliby się od opinii lekarzy. Nie chcę, żeby mnie zabrali
i poddawali hipnozie albo wiercili dziurę w głowie…
Dlatego Triss stała w milczeniu przy samochodzie, skulona w złotym świetle
poranka, i czuła się jak potwór. Za każdym razem, kiedy rodzice wchodzili
do domu, żeby przynieść kolejny bagaż, cała tężała. Proszę, nie zaglądajcie
do kosza na drewno. Proszę, jedźmy, po prostu już jedźmy…
Prawie wyskoczyła ze skóry, kiedy z domu dobiegł potężny wrzask.
– Znalazłem ją! – To był głos jej ojca, w którym brzmiało napięcie i resztki
cierpliwości. Serce Triss waliło jak młotem. Ale to nie Angelinę miał na myśli
Piers Crescent. To była Pen, łkająca, rycząca i próbująca kopać ojca piętami
w kolana. – Próbowała się ukryć na strychu.
– Ja nie jadę! – Jej napady wściekłości rzadko kończyły się na wyginaniu ust
w podkówkę i tupaniu nóżkami. Teraz też wrzeszczała na całe gardło, a kilka
na wpół zrozumiałych słów gubiło się w istnej wichurze wściekłości. – …Ona
kłamie… Nie każcie mi przy niej siedzieć… Nienawidzę was wszystkich!
Triss wsunęła się na tylne siedzenie przez jedne drzwi, a Pen wsadzono
do środka i posadzono obok niej przez drugie. Wówczas dziewczynka zwinęła
się w ciasną, wrogą całemu światu kulkę, odsuniętą możliwie najdalej od Triss.
Jej się wydaje, że ja udaję, że jestem chora – myślała Triss bez emocji. Udaję,
żeby zwrócić uwagę wszystkich. Uwagę, której chce ona. Szkoda, że tak nie jest.
Ojciec Triss usiadł za kierownicą. Rozległo się wycie, gwizd, a później główny
silnik zakaszlał i zamruczał. Nareszcie. W końcu byli w drodze.
Samochód rodzinny – sunbeam w miętowym odcieniu zieleni – połyskiwał
jak mokre liście, a jego reflektory przypominały okrągłe, pełne wyczekiwania
oczy. Z ulgą, która była niemal bolesna, Triss zobaczyła, że budynek znika za jej
plecami. Później jechali jedną drogą po drugiej z zawrotną prędkością
pięćdziesięciu pięciu kilometrów na godzinę. Włosy biły Triss po policzkach,
a węzły w żołądku zaczęły się powoli rozluźniać. Może choroba również
zostanie z tyłu, jak małe, wciśnięte w kąt zwłoki z porcelany.
Wzgórza wierzgały pod nimi jak plażowe osiołki w złym humorze, droga
wiła się, jakby chciała ich zrzucić na byle zakręcie. Kamienne murki unosiły się
i opadały po obu stronach wąskich dróg. Później minęli pomalowany na biało
drogowskaz. Oksford w tę stronę, sto czterdzieści kilometrów, Ellchester
w tamtą, trzydzieści dwa kilometry. Triss przykleiła policzek do chłodnego
drewnianego panelu po wewnętrznej stronie drzwi samochodu.
Jestem bezpieczna. Jadę do domu, do Ellchester.

Pierwszą rzeczą, którą zauważał każdy, kto zbliżał się do Ellchester, były Trzy
Panny. Najbardziej imponujący z trzech mostów spinał całą szerokość
rozlewiska rzeki Ell jednym eleganckim pociągnięciem łagodnego łuku.
Piaskowozłota farba widoczna była z odległości kilkunastu kilometrów na tle
połyskującego błękitu wody. Drugi most wycinał wysoką linię ponad samym
miastem, wspierany na trzech z ośmiu wzgórz Ellchester, z których jedno było
teraz zwieńczone budynkiem w kształcie piramidy z ciemnoróżowego kamienia
– była to stacja kolejowa, której budowa zbliżała się do końca.
Ostatni łączył się z rosnącym zboczem doliny po drugiej stronie. Między
mostami pociągnięto nowo wybudowaną linię kolejową.
Wszyscy byli zgodni, że zanim zbudowano trzy mosty, Ellchester „schodziło
na psy”, co miało chyba oznaczać, iż zapadało się jak zamek z piasku
na deszczu.
Wtedy Piers Crescent zaproponował swój plan budowy i wykazał, że pomimo
szerokiego ujścia rzeki do morza i dziwacznych wzgórz istnieje możliwość
sprowadzenia do Ellchester kolei. Mosty nazwano „cudem inżynierii”. Zmieniły
wszystko i sprowadziły pieniądze do miasta, a nazwisko ich projektanta zyskało
niebywałą popularność w Ellchester.
Triss, patrząc na Trzy Panny, wyłaniające się teraz przed jej oczami, zawsze
czuła przypływ dumy. Kiedy samochód skręcił na szeroką szosę biegnącą
wzdłuż połyskującego nurtu rzeki Ell w kierunku przycupniętego między
wzgórzami, pokrytego szarą dachówką miasteczka, wysunęła głowę do przodu
i pochyliła się, żeby zobaczyć łuk mostu na rzece. Dzisiaj jednak za falą ciepła
podążał gorzki posmak, kiedy przypomniała sobie podsłuchaną rozmowę
i artykuł w gazecie. Jeżeli ktoś rzeczywiście próbował ojca przestraszyć, to czy
miało to jakiś związek z jego pracą?
Kiedy Triss weszła do domu, wcale nie poczuła ulgi. Spodziewała się, że
wszystko wróci na swoje miejsce, gdy tylko się tu znajdzie. Stojak na kapelusze,
wywoskowany parkiet i chińska tapeta w słomkowym kolorze były dobrze znane
– albo czuła, że powinny być dobrze znane – ale poszczególne elementy nie
ułożyły się jak w ulubionej układance.
– No tak, czyja to sprawka? – Mama Triss wskazała palcem na ślad brudu
i drobinki ziemi na gładkiej, czystej podłodze. – Która z was zapomniała
wytrzeć nogi? Pen?
– Dlaczego na mnie patrzysz, mamo? – wybuchła Pen. Wściekłe spojrzenie
rzuciła jednak na Triss, a nie na matkę. – Dlaczego wszyscy myślą, że to zawsze
ja? – Ruszyła, tupiąc, po schodach, a po chwili słychać było zatrzaskujące się
z siłą grzmotu drzwi do jej pokoju.
Matka westchnęła.
– Bo to zawsze ty, Pen – mruknęła zmęczona, szczypiąc palcami czubek nosa.
– Margaret zajmie się jutro podłogami – powiedział jej mąż, kładąc dłoń
na ramieniu żony w uspokajającym geście. Margaret była „kobietą
do sprzątania”, przychodziła do Crescentów co rano na kilka godzin.
– No tak. Muszę uprzedzić Margaret, że wróciliśmy wcześniej – powiedziała
matka wyczerpanym głosem. – I znaleźć kucharkę, i powiedzieć jej, że jesteśmy
jednak w domu i że będziemy jej potrzebować. Mówiłam, że może wziąć kilka
dni wolnego, kiedy nas nie będzie. Jeśli pojechała odwiedzić siostrę
w Chesterfield, nie wiem, co zrobimy. Muszę sprawdzić, czy ta dziewczyna,
Donovan, się wyprowadziła i wysłać listy do agencji rekrutacyjnych, poszukać
nowej guwernantki. Jeżeli nie odezwę się do rzeźnika i piekarza, jutro nie będzie
dostawy jedzenia.
Triss coś się przypomniało. „Ta Donovan” to była panna Donovan, ostatnia
guwernantka córek Crescentów, którą właśnie odprawiono za to, że była
„trzpiotką”. Poprzednie guwernantki otrzymywały od matki Triss
wypowiedzenie z powodu „bezczelności”, za to, że były „zbyt pewne siebie” lub
za to, że zabierały dziewczynki do muzeów lub parków, gdzie Triss mogła
złapać przeziębienie. Triss nie martwiła się już guwernantkami. Jeżeli pozwalała
sobie na to, żeby je polubić albo przejmować się tym, czego uczą na lekcjach,
później musiała swoje odcierpieć, kiedy odchodziły.
– Celeste – mruknął ojciec Triss cichym, ale zdecydowanym głosem. –
Zobacz najpierw, czy przyszły jakieś listy, kiedy nas nie było.
Mama Triss rzuciła zdziwione spojrzenie w kierunku pustego kosza,
w którym trzymano korespondencję, a później w jej błękitnych, wiosennych
oczach zaświtało zrozumienie. Oblizała wargi, po czym zwróciła się do Triss
z ciepłym, łagodnym uśmiechem.
– Kochanie, może byś pobiegła na górę i rozpakowała swoje rzeczy, a później
na chwilę się położyła?
Prawdziwy obraz uległości – Triss skinęła głową i ruszyła ku schodom. Kiedy
jednak weszła na półpiętro i straciła rodziców z oczu, zatrzymała się. Znowu
to samo. W powietrzu wisiała rozmowa, która miała się odbyć za jej plecami.
Zagryzła wargę, otworzyła najbliższe drzwi, a później znów przymknęła
je tak, że wydawało się, iż schowała się w swoim pokoju. Oparła się o ścianę
i czekała. Po chwili nagrodził ją szmer głosów.
– Piers, masz na myśli te listy? Myślałam, że ustaliliśmy, że nie będziemy już
czytać niczego, co przyśle ten człowiek.
– Wiem, ale teraz musimy zrozumieć, czy to właśnie on zaatakował Triss.
Jeżeli próbuje mnie zastraszyć, to być może znajdziemy list bezpośrednio
od niego, a nie to, co zwykle. Jeżeli napisał do nas z żądaniami albo groźbami,
będziemy przynajmniej wiedzieć.
Słysząc kroki na schodach, Triss odwróciła się, żeby rzucić się do ucieczki,
i poczuła panikę wsiąkającą w jej duszę jak zimna woda w skarpetki.
Który pokój jest mój?
Nie było jednak czasu do stracenia. Triss jednym ruchem otworzyła
najbliższe drzwi i wślizgnęła się do środka.
Pokój za drzwiami był pogrążony w mroku, oświetlały go jedynie słabe
promienie słońca przenikające przez grube bursztynowe story. Powietrze
pachniało zmęczeniem, jak stare ubrania zapakowane na specjalną okazję, która
nigdy nie nadeszła.
Triss wstrzymała oddech i przycisnęła ucho do drzwi. Na zewnątrz słyszała
kroki, długie kroki na półpiętrze, ciężkie, które łatwo było rozpoznać – to szedł
jej ojciec. Wkrótce usłyszała przytłumione dźwięki rozmowy telefonicznej
dobiegające z jego gabinetu. Telefon był świeżym nabytkiem, wciąż zaskakiwał
nowością i uporczywym dźwiękiem dzwonka. Niekiedy wydawało się, że ojciec
Triss czuje, iż musi go pokonać siłą swojej osobowości, na wypadek gdyby
telefon miał własny umysł i duszę i chciał przejąć kontrolę nad domem.
Triss poczuła ulgę. Nie usłyszał mnie. Ale gdzie jestem? To nie mój pokój. Jest
za duży na mój pokój.
Jej oczy powoli przyzwyczajały się do mroku i nagle zaniepokojona zdała
sobie sprawę, że zmyliła drogę. No nie – nie tutaj! Nie powinnam tu wchodzić!
Oczywiście znała ten pokój. Nic się w nim nie zmieniło, odkąd widziała
go po raz ostatni. Niczego nie przesuwano. Na łóżku czysta pościel. Porysowaną
powierzchnię biurka odkurzono i wypolerowano. Luneta stała w kącie, smutna
i opuszczona, jej złożony trójnóg przypominał nogi nieżywej komarnicy.
Na górnej półce stały książki na temat wypraw arktycznych, astronomii
i myśliwców, a na końcu – kilka żółtozielonych powieści detektywistycznych
w pomiętych okładkach. Niżej pieczołowicie ustawiono szereg fotografii.
Przedstawiony na nich chłopak stawał się młodzieńcem, potem mężczyzną,
na ostatnim zdjęciu miał na sobie mundur wojskowy i wyglądał jak ktoś, kto
czeka, by zadać bardzo ważne pytanie.
Sebastian.
Od czasu do czasu wpuszczano tu Triss, żeby sobie popatrzyła, jak gdyby
mieszkał tu jakiś chory krewny. Wchodzenie bez pozwolenia było najgorszym
występkiem, niemalże świętokradztwem.
Triss wiedziała, że powinna natychmiast wyjść, ale ogarnęła ją pełna
poczucia winy fascynacja. Weszła głębiej do pokoju.
W sypialni panował kościelny nastrój. Było jasne, że masz do czynienia
ze świętym miejscem pełnym reguł, które nietrudno złamać. Sebastian był jak
kościół, a wszyscy w milczeniu zdawali sobie sprawę, co i kiedy mają czuć.
Będziemy teraz rozmyślać o miłosierdziu. Będziemy mieć litość dla
biednych. Będziemy przebaczać naszym wrogom.
Wszyscy bardzo kochaliśmy Sebastiana. Wszyscy jesteśmy bardzo smutni, że
odszedł. Wspominamy go codziennie.
Ale czy ja też?
Triss przesunęła ciekawskim czubkiem palca po szkle, w które oprawiono
zdjęcie młodego mężczyzny w mundurze. Na palcu nie było ani śladu kurzu. Czy
ja go kocham? Czy jestem smutna? Czy ja go pamiętam?
Triss miała silne, ale niezbyt jasne poczucie, że kiedyś było lepiej i wszyscy
byli szczęśliwsi. W jej umyśle Sebastian miał związek z tym dobrem
i szczęściem.
Pamiętała śmiech. Sebastian mówił takie rzeczy, których nikt inny nie miał
śmiałości powiedzieć, i rozśmieszał ją.
Teraz jednak Sebastian był innym, szczególnym bratem, tym, który milczał
podczas rodzinnych rozmów, ale jego nieobecność pozostawiała małe wiry
i wyrwy w tym, co mówili inni.
Gdyby ktoś znalazł tu Triss, nawet ona miałaby kłopoty. Być może
ma specjalne przywileje, bo nieustannie błąka się w pobliżu wrót śmierci, ale
Sebastian przez nie przeszedł, a zatem stał się od niej ważniejszy.
Atmosfera była tak przytłaczająca, że dopiero po sekundzie Triss
zorientowała się, że teraz słyszy na schodach bardzo charakterystyczne, szybkie
kroki matki. Deski na półpiętrze zatrzeszczały i chwilę później Triss
z przerażeniem zdała sobie sprawę, że klamka się porusza.
Matka wchodzi do środka!
Można się było ukryć tylko w jednym miejscu. Triss rzuciła się na podłogę
i wczołgała pod łóżko w tym samym momencie, w którym otworzyły się drzwi.
Ja takich rzeczy nie robię, pomyślała bezradnie Triss, patrząc, jak przed jej
oczami przesuwają się kostki mamy, odziane w jedwabne pończochy, i zapięte
na guziczki buty. Ja nie wślizguję się w różne miejsca, żeby się chować
i szpiegować. A jednak przycupnęła cicho jak myszka i patrzyła, jak jej mama
zapala gaz, siada przy biurku i otwiera szufladę.
Wyglądając spod ozdobionej frędzlami kapy, Triss widziała, jak matka
ostrożnie uchyla szufladę biurka. Szczelina natychmiast ożyła zwitkami papieru,
jak gdyby wciśnięto tam siłą stertę kopert i wszystkie chciały teraz pospiesznie
uciec. Usta matki zacisnęły się, jej ręka nerwowo zadrżała. Po kilku sekundach
kobieta zacisnęła szczęki, wyrwała jedną kopertę z szuflady i rozdarła ją.
Twarz matki nie wyrażała żadnych emocji, lecz Triss miała wrażenie, że
zachowanie pokerowej twarzy wymagało od niej ogromnego wysiłku.
Dziewczyna była za daleko, żeby odczytać słowa listu, ale uderzyła ją białość
papieru. Wyglądał na czysty, nieskalany i nowy w pokoju, gdzie nic nie miało
prawa takie być.
Dłonie jej matki drżały. W końcu usłyszała dźwięk zapowiadający
nieszczęście, coś między jęknięciem a szlochem. Matka wcisnęła list i kopertę
z powrotem do szuflady, a potem przekręciła kluczyk.
Listy. Biurko Sebastiana było pełne świeżo przesłanych listów. Matka
przyszła zobaczyć, czy nie pojawiły się jakieś nowe. Ale dlaczego w biurku
Sebastiana? Kto by je tam wkładał? I jak dostawały się do domu i ukradkiem
wsuwały do zamkniętej szuflady?
Ta scena była jak ze snu, nonsensowna, ale nasycona niesamowitością
i niedopowiedzeniem, jak gdyby coś, co Triss dobrze znała, zamieniło się
ni stąd, ni zowąd w rzecz zupełnie obcą. I nagle wydało jej się, że cały świat
cierpi na złą chorobę.
ROZDZIAŁ 4

Wojna

Było w tym coś strasznego. Triss nie wiedziała, co zrobić, kiedy usłyszała łkanie
matki.
Poczuła ulgę, kiedy mama w końcu pociągnęła nosem i zaczęła doprowadzać
się do porządku, starannie ocierając łzy z policzków, tak by nie rozmazać
makijażu. Zamknęła szufladę i włożyła klucz do kieszeni, później wstała
i wyszła z pokoju, zamykając ostrożnie drzwi, jak gdyby w pustym łóżku spał
inwalida.
Triss leżała bez ruchu, wsłuchując się w oddalające się kroki.
Zatrzasnęły się jakieś odległe drzwi i dobiegł zza nich cichy pomruk głosów.
W końcu Triss odważyła się wyczołgać spod łóżka. Kusiła ją zamknięta
szuflada. Bez wielkiej nadziei pociągnęła delikatnie za rączkę, ale szuflada ani
drgnęła.
Wzięła głęboki oddech, cichutko otworzyła drzwi, wyślizgnęła się
na korytarz i zamknęła je za sobą. Półpiętro było puste i Triss modliła się
bezgłośnie, przechodząc do drzwi naprzeciwko.
Proszę, niech tym razem to będą te właściwe… Ku jej uldze drzwi otworzyły
się, ukazując mały pokoik, który natychmiast rozpoznała. Kapa na łóżko
pozszywana z kawałków materiału, książka o wróżce na stoliku przy łóżku.
Tapeta w pierwiosnki… Tak, to jest jej pokój. Pachniał lekko tranem i suchymi
kwiatami z szuflad. Stara plama po kakao w kształcie języka, której nigdy
do końca nie udało się nikomu sprać z dywanu, drapała ją w stopy. To było
dobrze znane odczucie.
Poczuła przypływ ulgi, która po chwili ustąpiła miejsca chłodowi
i niepewności. Nawet tutaj, w swej własnej małej gawrze nie miała poczucia
komfortu ani bezpieczeństwa.
Mama mówiła, że listy są od tego człowieka, od tego, którym się martwię.
Myślą, że na mnie napadł, więc przywieźli mnie pospiesznie do domu, żebym
była bezpieczna. A jeśli pozostawił listy w biurku Sebastiana, to musiał się tam
jakoś dostać.
Dom nie jest bezpieczny. Nie wiadomo, kim on jest, ale potrafi tu wejść.
Szafa z jej ubraniami czaiła się w rogu pokoju. Wyobraźnia Triss natychmiast
wypełniła ją bandą zabójców, szybko okazało się jednak, że nie ma tam nic
oprócz kolekcji nieszkodliwych kreacji.
Dziewczyna, powodowana impulsem, przesunęła palcami po koronkowych
kołnierzykach i bawełnianych sukienkach, próbując przywołać jakieś
wspomnienia. Jej dłoń zatrzymała się na małym kremowym sweterku, z tego
samego wieszaka zwisał słomkowy kapelusik z rondem. Wspomnienia nadeszły,
a za nimi bolesna plątanina uczuć.
Dwa lata temu Triss włożyła ten mundurek z okazji pierwszego dnia w szkole
podstawowej imienia świętej Brygidy. Bardzo jej się tam podobało, ale
to dlatego zachorowała.
Triss nie zauważyła, że przyczyną jej choroby jest szkoła. Wydawało jej się,
że wręcz przeciwnie, czuje się lepiej, jest radośniejsza i szczęśliwsza. Po tym,
jak spędziła większą część życia w domu, wychodzenie codziennie rano
napełniało ją poczuciem niemal bolesnej ekscytacji. Jej rodzice jednak zmienili
się, miała wrażenie, że są nieustannie niezadowoleni. Wszystko było nie takie,
kwaśne, w głębi serca Triss czuła, że to przez nią. Bardzo często przy śniadaniu
dotykali jej czoła, a później postanawiali, że dziewczynka jest zbyt
podekscytowana i powinna zostać w domu. Codziennie zadawali jej wiele pytań
o szkołę i stwierdzali, że nauczycielki nie wypełniają swoich obowiązków.
Pewnego dnia Triss przyłapano na tym, że rozmawia podczas lekcji,
i zatrzymano ją po szkole. Zaledwie na dziesięć minut, ale jej rodzice i tak byli
wściekli. Po serii gorzkich oskarżeń Crescentowie zabrali obie córki ze szkoły.
Triss błagała ojca, żeby pozwolił jej zostać, co jeszcze bardziej go poruszyło.
Robił to wszystko dla niej. Bronił jej. Dlaczego ona tego nie docenia?
Godzinami płakała, aż zaczął ją boleć żołądek, a głowa pękała. Później
oczywiście zdała sobie sprawę, że musi być chora i że jej rodzice mieli
od początku do końca rację.
Świadomość, że mundurek przestał już na nią pasować, wypełniła Triss
nagłym żalem, tęsknotą i poczuciem winy. W momencie kiedy zamykała drzwi
do szafy, wydało jej się, że zobaczyła kątem oka jakiś ruch. Rozejrzała się
po pokoju, zmysły miała napięte jak struny.
Wszystko wokół niej było nieruchome, ale ktoś odpowiedział na jej
spojrzenie. Z komody i stołu stojącego pod ścianą patrzyły na nią szmaciane
lalki, które uszyła dla niej mama, francuska laleczka bèbè o wiśniowych ustach
i chińska balerina, którą ojciec podarował jej po pierwszej poważnej gorączce
niemal w nagrodę. Każdego innego dnia ich obecność byłaby pocieszająca, ale
teraz Triss, patrząc na nie, mogła myśleć tylko o roztrzaskanej buzi Angeliny.
Były nieruchomymi, miękkimi, głupimi zwitkami materiału i porcelany.
A może były całe zesztywniałe, bo przyglądały jej się i czekały, aż się odwróci,
żeby znów mogły się poruszyć…
Przestańcie na mnie patrzeć.
Nie potrafiła znieść myśli, że każda z nich mogłaby się w nią wgapiać,
wypowiadać dźwięczne jak dzwoneczek słowa porcelanowymi usteczkami albo
zacząć wrzeszczeć. Triss zsunęła się z łóżka i chwyciła w rękę poszwę
na poduszkę. Pospiesznie wsunęła w nią lalki, po czym zawiązała na górze
węzeł. Szukając miejsca, gdzie mogłaby ukryć zawiniątko, otworzyła szufladę
i zamarła, patrząc do środka.
W szufladzie były pamiętniki i dzienniczki, które trzymała tam od lat, każdy
z nich w innej okładce ze skóry albo materiału. Wszystkie leżały pootwierane,
oddarty papier wskazywał powydzierane miejsca. To samo zrobiono
z dzienniczkiem, który zabrała na wakacje.
To wszystko zmieniało. Jeden zniszczony pamiętnik w akcie impulsywnej
złości to coś, na co było stać Pen, gdyby tylko miała szansę. Zniszczenie siedmiu
dzienniczków w dwóch różnych miejscach sugerowało metodę i planowanie.
Czy Pen rzeczywiście była aż tak dobrze zorganizowana?
A może to nie Pen? Może tajemniczy wróg jej ojca był w pokoju Triss
i przeszukiwał jej rzeczy?
– Mamusiu! – To miał być krzyk, ale zmienił się w krakanie, bo w jej głosie
z każdą chwilą było coraz mniej siły. Chwilę później Triss poczuła się
zawstydzona i przestraszona widokiem torturowanych dzienniczków i szybko
zamknęła szufladę, zadowolona, że nikt jej nie usłyszał. Poszwę z lalkami
wrzuciła do szafy i zanurkowała do łóżka. Przez dłuższą chwilę leżała zupełnie
bez ruchu i nasłuchiwała. Ale wokół panowała cisza.

Nawet w fortecy z poduszek i kołder odnalazły ją zapachy gotowania.


Najwyraźniej pani Bassett – kucharka – została w końcu namierzona. Chociaż
Triss próbowała ze wszystkich sił skoncentrować się na tym, co się wydarzyło,
jej umysł wkrótce został niewolnikiem żołądka, a cała uwaga skupiła się
na ogromnej czarnej dziurze głodu w brzuchu.
Kiedy zawołano ją na obiad, siłą woli zmuszała się do tego, żeby iść powoli
po schodach, zamiast zbiegać jak szalona. Jej rodzice byli na szczęście zajęci
czymś innym i chyba nie zauważyli, że posiłek Triss znika niemal w tym samym
momencie, w którym go postawiono. Nie zwrócili również uwagi na to, że ich
córka ukradkiem nałożyła sobie ogromną dokładkę.
Triss nie potrafiła zrozumieć, jak mogą siedzieć tak spokojnie przy stole
i mówić o rzeczach zwykłych, nudnych, jak gdyby miały jakiekolwiek
znaczenie. Jej mama narzekała, że kucharka chce wziąć cały wtorek wolny
zamiast przerwy w pracy, którą jej obiecano.
Raz jeszcze Pen nie zeszła na obiad i Triss przeżywała tortury, patrząc
na posiłek swej siostry, który stopniowo robił się coraz zimniejszy i tężał
na stole. Tylko dzięki temu, że zacisnęła dłonie na kolanach, nie sięgnęła po jej
talerz.
– W takim tempie bardzo szybko osłabnie – westchnęła mama. – Triss,
kochanie, mogłabyś zabrać jej obiad do pokoju? Jeżeli nie odpowie, zostaw pod
drzwiami.
– Tak! – Triss walczyła, żeby nie pokazać po sobie, z jaką chęcią to zrobi,
podczas gdy mama sięgała po tacę.
Niosąc obiad Pen po schodach, Triss ukradkiem zaczęła podbierać kąski
z talerza. Tylko jeden ziemniak. Nie zauważy. I… Ten kawałeczek bekonu.
I marchewka. Zostawienie obiadu w takim stanie wymagało mnóstwo
samozaparcia. Triss pospiesznie szła w kierunku pokoju Pen, obawiając się, że
głód może wygrać z jej silną wolą.
– Pen? – zawołała półgłosem, pukając do drzwi, które – miała nadzieję – są
drzwiami do pokoju jej młodszej siostry. – Mam tu twój obiad! – Nie było
żadnej odpowiedzi. Triss zastanawiała się, czy Pen siedzi w pokoju, obrażona
i milcząca, nie zwracając na nich uwagi, czy też wyszła przez okno i po raz
kolejny uciekła z domu. Postawiła tacę na podłodze. – Pen, zostawiłam ci obiad
przy drzwiach.
Pen, proszę, weź jedzenie. Proszę. Chyba się nie oprę, jeżeli nie wyjdziesz.
Pen się nie pokazywała. Pełen aromatów talerz był tuż pod nosem Triss
i nawet kiedy zamknęła oczy, wciąż widziała złotą zapiekankę i połyskujący sos,
drobinki pieprzu na kremowej powierzchni ziemniaków…
To było dla niej za dużo. Załkała i opadła na kolana, po czym porwała
widelec. Obiad Pen smakował jej znacznie lepiej niż własny, lepiej niż
cokolwiek, co w życiu jadła. Próbowała smakować każdy kęs, ale nie potrafiła.
Próbowała przestać – daremnie.
Kiedy zlizywała resztki z talerza, usłyszała cichy głos dobiegający z gabinetu
jej ojca – gabinetu, który powinien być teraz pusty.
Triss postawiła talerz na tacy, po czym ostrożnie podeszła do drzwi. Kiedy
przyłożyła do nich ucho, usłyszała coś, co brzmiało jak głos Pen mówiącej
powoli cichym, tajemniczym tonem. Spojrzała przez dziurkę od klucza
i rzeczywiście zobaczyła Pen. Dziewczynka stała odwrócona tyłem do wejścia,
ale było jasne, co robi. Ze swobodą korzystała z najbardziej uświęconego
i uwielbianego przedmiotu – telefonu Crescentów. Triss poczuła, że brwi same
unoszą jej się w górę. Nie zdziwiłaby się bardziej, gdyby przyłapała Pen
na pożyczaniu sobie rodzinnego samochodu.
To było czarne baryłkowate urządzenie przymocowane do ściany tak, żeby
można było je obsługiwać tylko jedną ręką. Umieszczono je na wysokości
wygodnej dla ojca Triss, ale Pen stała na paluszkach na krześle, żeby przybliżyć
buzię do mikrofonu. Prawą ręką przyciskała do ucha małą stożkowatą
słuchawkę.
Triss nie rozróżniała mruczanych pod nosem słów. Pen wyglądała absurdalnie
– jak małe dziecko bawiące się w dorosłego. Tylko jej przyciszony głos
sprawiał, że cała historia wydawała się znacznie poważniejsza.
Po chwili dziewczynka odwiesiła słuchawkę na haczyk i zeszła z krzesła.
Triss wyprostowała się i w parę sekund później Pen otworzyła drzwi
do gabinetu. Natknąwszy się na starszą siostrę, zamarła, a na jej twarzy
wymalowało się przerażenie wymieszane z poczuciem winy.
– Z kim rozmawiałaś, Pen? – spytała Triss.
Pen wzięła głęboki oddech, ale nie znalazła słów. Twarz jej poczerwieniała,
zaczęła się nerwowo marszczyć i Triss niemal widziała, jak siostra pospiesznie
przerzuca w głowie szereg kłamstw i zaprzeczeń, żeby zobaczyć, które z nich się
nada. I wtedy oczy Pen natrafiły na pusty talerz przy drzwiach, a jej twarz
przybrała wyraz urazy i niedowierzania.
– Zeżarłaś mój obiad! – Głos miała tak piskliwy, że niemal niesłyszalny. –
Zeżarłaś, prawda? Zjadłaś mój obiad! Ukradłaś mi jedzenie!
– Nie zeszłaś na dół – zaprotestowała Triss, czując gęsią skórkę. – Pukałam.
Próbowałam ci dać obiad.
– Ja… Ja zaraz powiem mamie i tacie… – Pen oddychała szybko i wściekle,
jak gdyby w każdej chwili mogła eksplodować.
– Nie uwierzą ci. – Triss nie chciała tego powiedzieć, była to jednak prawda
i Triss widziała po sfrustrowanej twarzy Pen, że i ona była tego świadoma.
– Uważasz, że wszystko ci wolno, prawda? – rzuciła Pen z goryczą. –
Myślisz, że już wygrałaś, ale jest inaczej.
– Pen – Triss za wszelką cenę chciała załagodzić sytuację. – Przepraszam, że
zjadłam twój obiad. Chcę… – Już przygotowywała się, że przyrzeknie Pen
odstąpienie jej połowy swojej kolacji, ale wiedziała, że akurat tej obietnicy nie
dotrzyma. – Jakoś ci to wynagrodzę. Mogłybyśmy już przestać? Dlaczego mnie
tak nienawidzisz? – Triss poczuła nagle całą sobą, że nie potrafi dłużej znosić
bezlitosnej wrogości siostry.
– A kogo ty chcesz oszukać? – Twarz Pen była mapą niedowierzania.
Dziewczynka pochyliła się, żeby spojrzeć Triss prosto w oczy, a w jej spojrzeniu
malowała się wściekłość rozszalałego byka. – Wiem o tobie wszystko. Wiem,
kim jesteś. Widziałam, jak gramoliłaś się z Grimmera. Byłam tam.
– Byłaś tam? – Triss zrobiła krok naprzód i zobaczyła, że jej siostra się
wzdrygnęła. – Pen, musisz mi powiedzieć wszystko, co widziałaś! Widziałaś, że
wpadłam do środka, do wody? Co się stało?
– Przestań – rzuciła Pen. – Uważasz, że naprawdę jesteś bystra, prawda? –
Przełknęła mocno ślinę i zacisnęła szczęki, jak gdyby bardzo chciała kogoś
ugryźć. – Wiesz co? Nie jesteś taka bystra, jak sądzisz. Masz blade pojęcie
o wszystkim. Cały czas. I prędzej czy później oni to zauważą. Zobaczą, jaka
jesteś.
Na twarzy Pen malowała się wyłącznie chęć wojny. Niezrozumiałe słowa
młodszej siostry gotowały się i przelewały w umyśle Triss jak ławica piranii.
Poczucie desperacji szybko zastąpiła frustracja i niechęć. Triss chciała, żeby
było jej przykro za to, że zjadła obiad Pen, chciała z nią to wszystko omówić, ale
uczucia te były teraz wypierane przez gorycz i bolesne poczucie
niesprawiedliwości. Zawsze tak było, teraz sobie przypomniała. Próbowała
wyciągać do siostry rękę, ale odtrącała ją zimna wściekłość Pen.
– Kłamiesz, prawda? – syknęła Triss. – Nic nie widziałaś. Próbujesz mnie
tylko przestraszyć. Kłamczucha! – Miała wielką chęć się odgryźć i czując słodki
smak władzy nad siostrą, zdała sobie sprawę, że gdyby tylko chciała, mogłaby
wpędzić Pen w kłopoty, nawet specjalnie się o to nie starając. Mogę
im powiedzieć, że na mnie wrzeszczała i rozbolała mnie od tego głowa. Po chwili
rzeczywiście zaczęło jej się wydawać, że boli ją głowa i to Pen sprawia, że czuje
się chora. Mogę im powiedzieć, że ona coś zobaczyła tego dnia, kiedy wpadłam
do Grimmera – oni ją zmuszą, żeby o wszystkim opowiedziała.
– Dziewczęta? – U szczytu schodów pokazała się mama. – Dziewczęta, czy
wy się kłócicie?
Obie dziewczynki zamarły i bezwiednie spojrzały na siebie, a to spojrzenie
było bardziej konspiracyjne niż wrogie. Gdyby któraś z nich chciała się
poskarżyć, druga musiałaby postąpić tak samo, ale jeszcze głośniej i dobitniej.
Kto miał więcej do stracenia?
Przed chwilą Triss była o krok od zawołania rodziców. Chciała im wyznać,
co powiedziała Pen, i donieść o nielegalnym użyciu telefonu. Teraz jednak
straciła animusz. Pomimo wściekłości czuła pełzający strach, że Pen
rzeczywiście wiedziała o niej coś strasznego, coś, czego Triss nie chciała
opowiedzieć rodzicom.
– Nie, nie – odparła Pen posępnie. – Nie kłóciłyśmy się. Ja tylko… mówiłam
Triss, co powinna zrobić. I to głośno.
– Naprawdę? – Mama uniosła brwi.
– Tak. Widzisz, mamo… – Pen spojrzała z ukosa na Triss. – Triss przyniosła
mi obiad, a ja jej powiedziałam, że nie jestem głodna. A… ona była głodna.
Więc powiedziałam, żeby go zjadła. No i zjadła.
Mama spojrzała na Triss z pytaniem w oczach. Dziewczyna poczuła suchość
w ustach. Była przygotowana na to, że Pen oskarży ją o kradzież obiadu. Teraz
bez żadnego powodu siostra puszczała ją wolno. Czując się jak ktoś, kogo
dźgnięto w oko gałązką oliwną, Triss powoli skinęła głową, potwierdzając słowa
Pen.
– O, Triss! – W głosie mamy było i oburzenie, i niepokój.
– Widzisz, mamo, ona jest cały czas głodna – mówiła dalej Pen, marszcząc
brwi i wpatrując się w czubki własnych butów. – Naprawdę głodna. A teraz
mówiłam jej, że powinna ci o tym powiedzieć, bo to może oznaczać, że wciąż
jeszcze jest chora, ale ona nie chciała, żeby cię nie martwić.
– Triss! Kochanie! – Mama uklękła i objęła Triss. – Powinnaś mi była
powiedzieć! Zawsze powinnaś mi mówić, co cię martwi, moja mała żabciu!
– Mamusiu – spytała Pen cichutko. – Czy Triss wyzdrowieje? – Zmarszczyła
brwi, a kąciki jej ust nieco opadły, jak gdyby była znacznie młodszym
dzieckiem, które boi się zostać samo w ciemnym pokoju. – Czy ona wciąż jest
chora? Kiedy zobaczyłam ją wczoraj w ogrodzie, naprawdę się przestraszyłam.
Bo zachowywała się bardzo dziwnie.
Triss poczuła, że krew tężeje jej w żyłach. Ta mała żmija. Widziała mnie
wczoraj wieczorem pod jabłonią. Musiała mnie zobaczyć z okna.
Mama spojrzała jeszcze raz na Triss, ale w jej wzroku nie było ani
podejrzenia, ani oskarżenia, tylko cień niedowierzającego uśmiechu.
– W ogrodzie?
– Nie mam pojęcia, o czym ona mówi. – Triss była zdumiona, że zachowała
spokój, a nawet przekonująco udaje rozbawienie.
– Tak. To było najbardziej przerażające – mruknęła Pen. Wyciągnęła rękę
i owinęła wokół palca falbanę maminej spódnicy, jak gdyby szukając
pocieszenia. – Ale Triss chyba nic nie pamięta. Ja ją widziałam, czołgała się
w śmierdzących jabłkach nie wiadomo jak długo. Wyglądała dziwacznie,
a koszulę nocną miała całą w błocie…
– Triss, kochanie. – Głos mamy był bardzo cichy i Triss, wiedząc, co za
chwilę usłyszy, poczuła słabość w klatce piersiowej. – Bądź tak miła i przynieś
mi swoją koszulę nocną.
W pokoju Triss próbowała zdrapać wyschnięte błoto i wyczyścić plamy
z trawy, ale bezskutecznie. Nie miała innej koszuli nocnej, którą mogłaby
pokazać zamiast niej. Czuła, że szyja i twarz pąsowieją jej jak róża, kiedy matka
przyglądała się w milczeniu pobrudzonej, stłamszonej szmacie.
Przez bardzo krótką chwilę Triss złapała Pen na rzucaniu jej oceniających,
twardych spojrzeń. Cała ta rozmowa była pułapką. Triss widziała teraz, że
to przed nią otwiera się czeluść.
– Pen rozmawiała przez telefon ojca. – Słowa Triss były jak kamienie, zimne
i gorzkie w smaku.
– To nieprawda! – Na twarzy Pen pojawił się wyraz czystego niezrozumienia,
tak realistyczny, że Triss niemal w to uwierzyła. – Mamusiu, dlaczego Triss
mówi takie rzeczy?!
– Ona kłamie! – zaprotestowała Triss. – Ona zawsze kłamie! – Po raz
pierwszy jednak zobaczyła, że huśtawka jej matki może rozbujać się w innym
kierunku.
– Ja wcale tego nie zrobiłam! – Wydawało się, że Pen zaraz się rozpłacze. –
Triss mówiła coś o tym, że słyszy głosy z gabinetu, kiedy wchodziła
po schodach, i że to brzmi jak ktoś, kto rozmawia przez telefon, ale tam nikogo
nie było! Nie było żadnych głosów! Mamusiu. Ja się jej boję!
– Dziewczynki, chciałabym, żebyście tu poczekały. – Ich mama na wpół szła,
na wpół biegła w kierunku schodów, po chwili wróciła z ojcem, który obrzucił
córki nieobecnym uśmiechem niesięgającym oczu. Poszedł do gabinetu,
a później Triss słyszała, jak rozmawia głośno z centralą telefoniczną, pytając
o wcześniejsze rozmowy prowadzone z tego aparatu.
Kiedy wrócił, ukląkł przed Triss, westchnął i spojrzał jej prosto w oczy.
– Zastanów się uważnie, Triss. Kiedy ci się wydawało, że Pen rozmawia
przez telefon?
– Przed chwilą – szepnęła Triss. Jego słowa nie pozostawiały jednak
wątpliwości. Nie zapytał: „Kiedy Pen rozmawiała przez telefon?”, ale: „Kiedy
ci się wydawało, że Pen rozmawia przez telefon?”.
W centrali musieli mu powiedzieć, że nie było żadnej rozmowy wychodzącej
z ich domu. Co to mogło oznaczać? Czy Pen naprawdę tylko się wygłupiała
ze słuchawką telefoniczną? Czy mogła zrobić przedstawienie, żeby wszyscy
pomyśleli, że Triss zwariowała? Albo… Czy to możliwe, że Pen nigdy nie było
w gabinecie i że Triss naprawdę to sobie wyobraziła?
Mama objęła Triss ramionami.
– Wszystko będzie dobrze, nie martw się – powiedziała bardzo, bardzo
łagodnie. Triss poczuła, że krew tężeje jej w żyłach.
ROZDZIAŁ 5

Połknięte szklane kulki

Rodzice Triss byli mili. Zbyt mili. Przedyskutowali z nią wszystko w bawialni,
a później ojciec zadzwonił do lekarza i umówił się z nim na następny dzień. Nie
ma się czym martwić – powiedzieli. Nie zrobiła nic złego. To tylko jakaś głupia
pozostałość choroby, ale zabiorą ją do lekarza i on się tym zajmie.
Była pewna, że lekarz przejrzy wszystko na wskroś. Wystarczy mu jedno
spojrzenie i zorientuje się, jak bardzo jest chora. Że widzi rzeczy, których nie
ma. Że w chorobie zabija swoją lalkę. Jest do tego stopnia chora, że wychodzi
na deszcz i wiatr. Żadna ze strategii, które Triss zdążyła wypróbować, nie
działała. Nie chcę iść do lekarza, nie mam ochoty, będzie mnie od tego bolała
głowa, w jego gabinecie jest dziwny zapach, boję się…
W końcu tym, co kazało jej przestać się wić i próbować urwać z haczyka, był
wyraz twarzy ojca. Malowały się na niej niewidziane wcześniej ból
i opuszczenie. Wydawał się znacznie starszy. Nie mogła znieść myśli, że tata
starzeje się z jej powodu.
– Triss, nie ma czego się bać. – Przyciągnął ją do siebie, posadził na kolanach
i objął ramieniem. Jego marynarka była pełna poważnych ojcowskich zapachów
takich jak aromat tytoniu fajkowego, kremu do włosów i ciepły, skórzany
zapach, który należał tylko do niego. Poczuła się trochę bezpieczniejsza. –
Wszystko będzie dobrze. Będziesz moją dzielną, małą dziewczynką, a ja będę
z ciebie bardzo dumny, tak jak zawsze. Wiem, że jesteś przestraszona
i zdezorientowana, ale nic złego się nie stanie. Ufasz mi, prawda?
Triss tylko skinęła głową, policzek miała przyciśnięty do klapy jego
marynarki. Kiedy wykonała ten gest, wspomnienia dziwnych rozmów, które
podsłuchała, zakłuły ją jak zapomniana drzazga pod skórą. Jej skinienie głową
było kłamstwem. Nie wierzyła mu, nie mogła mu w pełni uwierzyć.
– Jeżeli będziesz bardzo dobra i dzielna, to po wizycie pójdziemy na Marley
Street i kupimy ci nową koszulę nocną. I przy okazji ładną nową sukienkę
na przyjęcia. Chciałabyś?
Triss zawahała się, a później znów skinęła głową. Nowa sukienka oznaczała,
że ojciec wciąż ją kocha i że ona w jego oczach jest wciąż dawną Triss. Takie
sukienki nosi się na przyjęciach, a nie w szpitalu dla psychicznie chorych.
Mama pogładziła córkę po głowie, a Triss z ulgą poczuła, że wracają jej siły
i pewność siebie. Martwili się o nią, ale byli wciąż po jej stronie. Nadal zrobią
wszystko, co w ich mocy, żeby przestały jej drżeć wargi. Poczucie
bezpieczeństwa było jednak ulotne. Pen nie będzie zadowolona z ostatniego
ataku. Wymyśli coś nowego. Triss poczuła wściekłość i siłę gromadzące się
w niej w oczekiwaniu na kolejną bitwę.

* * *

Triss nie mogła zasnąć, bo myśli krążyły jej po głowie, a w szybę stukał deszcz.
Nawet kiedy zanurzała się w sen, był lekki i upstrzony marzeniami. Śniło jej się,
że jest u krawcowej, która bierze miarę, ale kiedy zdjęła sukienkę, żeby
przymierzyć nową, okazało się, że ma pod spodem jeszcze jedną. Pod nią była
kolejna. Ściągała z siebie sukienkę po sukience, stawała się coraz chudsza
i chudsza, aż zdała sobie sprawę, że w końcu nic z niej nie zostanie oprócz stosu
porzuconych ubrań i bezcielesnego wycia.
Ale krawcowa kazała jej zdejmować sukienkę za sukienką i cały czas z niej
szydziła, a jej śmiech był jak szelest liści.
– Pięć – wychrypiała i zadrżała z radości. – Zostało tylko pięć.
Triss przebudziła się i usiadła. Jej serce biło w przerażeniu, dopóki nie
zorientowała się, gdzie jest i nie upewniła się, że jej nogi i ręce nie są zrobione
z materiału.
– Dziewczęta! Śniadanie! – Słysząc głos mamy, Triss otrząsnęła się ze snu,
wygramoliła z łóżka i szybko ubrała. Kiedy przeciągała szczotką po włosach,
jakieś małe brązowe fragmenty nie wiadomo czego spadły jej z głowy. Triss,
ogarnięta nagłym przeczuciem, zajrzała do lustra na swojej małej toaletce.
Drżącymi palcami wyplątała z włosów pomarszczony kształt. Był to suchy liść.
– Ale… Ale ja wczoraj w nocy nigdzie nie wychodziłam! – wykrzyknęła
bezradnie. – Nie tym razem! Nigdzie nie byłam! Nigdzie! To… To jest…
Nieuczciwe! – Jej wzrok zaszedł mgłą i poczuła kłucie pod powiekami, ale łzy
nie przychodziły. Mruganie było coraz trudniejsze i sprawiało ból.
Nie mogłam wyjść wczoraj wieczorem, pamiętałabym o tym… A może?
Na jej koszuli nocnej nie było żadnych śladów, ale kiedy Triss przyjrzała się
podłodze, znalazła źdźbła siana i małe okruchy czegoś, co wyglądało jak
wysuszone błoto. Może to nic nie znaczy. Może przyniosła je na butach dzień
wcześniej. Kiedy spróbowała otworzyć okno w swoim pokoju, nie chciało się
odemknąć, a gdy wreszcie się udało, posypała się farba, co wskazywało na to, że
od dawna nikt go nie otwierał.
Przez chwilę przyglądała się liściom na drzewach w parku, podrygującym
pod naporem deszczu. Na dole, na ciemnym, gładkim chodniku widziała
maleńkie, blade przebłyski, kiedy niewidzialne krople uderzały w kamienne
płyty.
Całą noc padało. Słyszałam stukanie deszczu o szybę. Nie mogłam spać.
Gdybym wychodziła, włosy i koszulę nocną miałabym wilgotne. A na podłodze
byłoby mokre błoto, nie suche. Jej umysł walczył i odpychał obraz jej samej
wyskakującej przez okno i przedzierającej się przez ogród, wysysającej szpik
kostny i przeglądającej kosze na śmieci, jak wygłodzony kot. Teraz przed
oczami jej wyobraźni stanął kolejny obraz – obraz Pen zakradającej się do jej
pokoju z garściami zeschłego błota i starych liści po to, by rozrzucić je po
podłodze i wetknąć Triss we włosy.
Naprawdę byłaby do tego zdolna?
Pen mnie nienawidzi. Cieszyłaby się, gdybym zbiegła teraz po schodach,
łkając, że znalazłam we włosach suche liście. Ona chce, żebym wyglądała
na szaloną, żeby mnie odesłali i zamknęli za kratami. Wtedy będzie miała
rodziców tylko dla siebie. Zrobi wszystko, żeby do tego doprowadzić.
Ale ja nie pozwolę jej się mnie pozbyć. Nie pozwolę jej wygrać. Pojadę
do tego doktora i posłucham go – zrobię to, co powie, a potem pokażę
im wszystkim, że dzięki temu czuję się lepiej. I nie pozwolę, żeby dostrzegli, że się
boję.
Triss uważnie wyczesała włosy, sprzątnęła błoto z podłogi i zeszła
po schodach z udawanym spokojem. Będzie musiała stanąć do bitwy.
Późnym popołudniem ojciec Triss zawiózł ją do miasta, deszcz dudnił
o brezent dachu samochodu. Za każdym razem, kiedy przystawali
na skrzyżowaniu, czekając, aż kierujący ruchem policjant przepuści ich gestem
ręki, mała grupka dzieciaków w ubraniach odziedziczonych po starszych
braciach i siostrach zbierała się na chodniku i gapiła na sunbeama.
Triss siedziała bez ruchu, spokojnie, jak gdyby ich nie zauważała, wpatrywała
się w dal, podczas gdy krople deszczu perliły się na szybie. Było to coś,
co zawsze lubiła – poczucie, że inne dzieci zastanawiają się, któż może jechać
w tak wspaniałym samochodzie. Pokryte parą szkło między nimi było jak
magiczne okno do innego świata, jak ekran kinowy. Dla tych malców mogłaby
być nawet księżniczką albo gwiazdą filmową.
Dzisiaj jednak nie czuła się tak cudowna, nie chciała być nikim szczególnym
ani tajemniczym. Była mała i zagubiona, a świat na zewnątrz wydawał się
chaotyczny, niepokojący, jak ze snu. Rowery dzwoniły, przewijały się, jak nitka
w materiale, pośród większych uczestników ruchu, ich opony rysowały linie
na mokrej drodze. Dorożki przechylały się na lewo i prawo, a końskie boki
świeciły jak polakierowane. Tramwaje dzwoniły i dudniły, jadąc
po błyszczących torach, a twarze ludzi stłoczonych wewnątrz były ponure i bez
uśmiechu.
Ellchester to miasto mostów, zawsze tak było, nawet przed wybudowaniem
Trzech Panien. Wymagało tego położenie miasta na wzgórzach, tak więc
budowano mosty, aby szosy mogły spokojnie płynąć od szczytu do szczytu.
Te położone najniżej wiły się między starymi łukowatymi mostami
w starożytnych ścianach spęczniałych jak rosnące ciasto, a nad nimi rozciągały
się odważnie zarysowane wiktoriańskie mosty ozdobione herbem miasta.
Podczas jazdy zawsze patrzyło się w górę lub w dół na inne drogi krzyżujące się
jedna pod drugą. Dziś każdy łuk był ozdobiony srebrną kurtyną spadających
kropel.
Gabinet doktora Mellowsa znajdował się przy stromej uliczce w północnej
części miasta, pełnej wysokich domów z mulistobrązowej cegły. Ojciec Triss
ostrożnie zaparkował, odwracając duże koła tak, by opierały się o krawężnik,
i mocno pociągnął za hamulec.
Hol i poczekalnia były w kolorze różowych i zielonych pigułek – pachniały
czystością. Recepcjonistka z opadającymi na oczy lokami pamiętała Triss
i uśmiechnęła się do niej szeroko.
– Tak, doktor Mellows czeka na państwa. Chcielibyście od razu do niego
pójść?
– Najpierw chciałbym porozmawiać z nim na osobności, jeżeli to nie kłopot –
wtrącił szybko ojciec Triss.
Triss, która czuła się coraz bardziej chora, zostawiono w poczekalni.
Pięć minut później ojciec wyszedł z gabinetu, posłał córce swój szczególny
uśmiech i pogładził ją po głowie.
– Doktor Mellows czeka na ciebie.
Triss wprowadzono do gabinetu lekarskiego. Doktor Mellows siedział przy
biurku. Był bladym, wysokim mężczyzną tuż po pięćdziesiątce, miał łagodny,
dudniący głos, który wydawał się wychodzić gdzieś spod żeber. Triss przez
te wszystkie lata widywała go tak często, że był dla niej niczym dodatkowy
wujek, którego wyciągano na specjalne okazje.
– Proszę, proszę bardzo. Jak się ma moja mała bohaterka? Jak się ma mój
mały żołnierzyk? – Zazwyczaj tak właśnie się z nią witał. W jego spojrzeniu
mieszały się ze sobą wesołe błyski i lekarska ciekawość. Nowością były za to
trzy duże książki na biurku, jedna z nich otwarta.
– No, nie bądź taka przestraszona! Dzisiaj nie będzie ani pigułek, ani igieł.
Nic, czego się boisz. Tylko trochę porozmawiamy. Siadaj.
Triss usiadła w wygodnym krześle po drugiej stronie biurka, jej wzrok
przemknął po książkach leżących przed lekarzem. Tytuł jednej z nich, który
wyczytała na grzbiecie, brzmiał Studium histerii. Otwarta książka miała na górze
każdej strony napisane „Ego i Id”.
– Słyszałem, że miałaś straszną gorączkę. Jak się teraz czujesz?
– Znacznie lepiej. – Triss starała się nadać swojemu głosowi radosną barwę.
– Ale… Nie całkiem lepiej? Niektóre rzeczy wciąż jeszcze nie są takie, jak
powinny, prawda? – Doktor Mellows przyglądał się jej spokojnie, nie mrugając
oczami, kciukiem dotykał rogu strony. – Może mi o tym opowiesz?
Triss opowiedziała mu zatem wszystko. Powiedziała, że czuje się świetnie,
ale doskwiera jej znacznie większy głód niż zazwyczaj. Powiedziała, że myśli, iż
we śnie mogła wyjść z domu, w którym była na wakacjach, i to ją trochę
przestraszyło. Kiedy zapytał, czy jest jeszcze coś, co ją niepokoi, przez chwilę
siedziała w milczeniu z głową przechyloną na bok, jak gdyby starała się sobie
coś przypomnieć, a później beztrosko pokręciła głową.
Kiedy doktor Mellows zapytał ją o to, że twierdziła, iż Penny poprzedniego
dnia rozmawiała przez telefon, Triss zmarszczyła brwi.
– Ale pan doktor… Nie wścieknie się na Pen, dobrze? Tylko… Myślę, że
to był jakiś… Dowcip. Uważam, że chyba udawała, że rozmawia przez telefon,
żebym ja o tym opowiedziała i wyszła na głuptasa. Ona… Czasami robi takie
rzeczy. Ale nic pan nie powie, dobrze? Nie chcę, żeby miała kłopoty.
Przygryzła wargi i spojrzała na doktora. Nie miała wątpliwości, jak ją
postrzega. Dzielna ofiara złośliwej siostrzycy.
– A ty się boisz, że jeżeli ona będzie miała kłopoty, to się na tobie zemści. –
Westchnął ciężko. – Tak, rozumiem. Nie przejmuj się, nie puszczę pary z ust.
Triss głęboko odetchnęła, próbując nie pokazać po sobie, że serce wali jej jak
młotem. Teraz obie możemy zagrać w twoją grę, Pen.
– Cóż, to dobrze. To dobrze. – Doktor Mellows uśmiechnął się do pacjentki,
a ona zaczęła się zastanawiać, czy w spojrzeniu lekarza nie było cienia
rozczarowania.
– Czy może mi pan pomóc, żebym przestała chodzić we śnie? – spytała
ostrożnie. – Wszyscy się o to martwią, a ja nie chcę nikogo denerwować.
– Oczywiście, że nie. – Uśmiechnął się do niej sympatycznie. – Cóż,
zobaczmy, co da się zrobić. Teresko, twój ojciec mówił mi, że zanim
zachorowałaś, wpadłaś do jakiegoś stawu, ale nic a nic nie pamiętasz. Czy
to prawda?
Triss skinęła głową.
– Cóż, jak mam to wyjaśnić? – Doktor uśmiechnął się ciepło i łagodnie. –
Przypuśćmy, że pewnego dnia połknęłaś sporą szklaną kulkę. Oczywiście nie
myślę, że taka duża dziewczynka jak ty zrobiłaby coś tak głupiego. Cóż,
powiedzmy jednak, że połknęłaś i że ta kulka byłaby powodem różnych
problemów, dopóki nie wyszłaby na zewnątrz. Nie mogłabyś jej zobaczyć,
trudno byłoby ci się nawet domyślić, co jest przyczyną kłopotów, ale miałabyś
okropne bóle brzucha. Najdziwniejsze jest to, że niekiedy tak właśnie bywa
ze wspomnieniami. Jeżeli wydarzy się coś, co nas przerazi albo czego nie
chcemy pamiętać, połykamy to tak jak tę kulkę – mówił teraz powoli i ważył
każde słowo. – Nie widzimy już tego wspomnienia, ale jest ukryte gdzieś
głęboko i stanowi źródło problemów. Uważam, że to właśnie sprawia, że
chodzisz we śnie… Coś w rodzaju bólu brzucha, ale to jest ból umysłu.
Tłumaczenia doktora brzmiały tak niewinnie i zwyczajnie. A jednak w tonie
jego głosu Triss rozpoznała pewną nutę. Dorośli mówią tak tylko wtedy, kiedy
wiedzą, że dziecko byłoby rozdrażnione albo zaniepokojone, gdyby zrozumiało,
co naprawdę mają na myśli.
– Więc… Ja muszę po prostu wypluć tę kulkę?
– Tak. – Doktor entuzjastycznie pokiwał głową. – Właśnie tak. Sztuczka
polega na tym, żeby sobie przypomnieć. Wyciągnąć tę kuleczkę na światło dnia.
Wtedy przestanie cię to już niepokoić.
– Ale to, że mam tę kuleczkę, nie oznacza, że jestem szalona, prawda? –
To pytanie pojawiło się szybciej, niż była w stanie pomyśleć i zatrzymać potok
słów.
Lekarz spojrzał na nią zdziwiony, a później zaśmiał się głośno.
– Nie, nie, nie! Mnóstwo ludzi chodzi we śnie, a szczególnie młode damy
takie jak ty. Tym się nie martw. Przecież nie widzisz chochlików w owsiance,
prawda?
Aha, chodzi o widzenie różnych rzeczy! On wie! Wiedział przez cały czas!
W oczach doktora nie było jednak ani wyzwania, ani oceny. Zaśmiał się tylko
i zamknął książkę.
Nie. On nie ma o niczym pojęcia. A to miało sprawić, że poczuję się lepiej.
– Teraz wskocz tylko na wagę, a później już puszczę cię wolno.
Doktor uniósł w zdumieniu brwi, kiedy igła wędrowała po wymalowanych
na skali cyfrach, ale Triss nie zwróciła na to uwagi.

Kiedy wychodziła wraz z ojcem z gabinetu lekarza, poczuła ciepłą falę ulgi,
a potem zimny prąd niepokoju gdzieś w głębi duszy i pogardę dla samej siebie.
Dobra robota, Triss – mruknął maleńki głosik w jej trzewiach. – Oszukałaś
go. Oszukałaś kogoś, kto próbuje ci pomóc. A teraz już nic nie może zrobić.
ROZDZIAŁ 6

Nożyce

Ulica Marley była jedną z najwyżej położonych ulic Ellchester, a niedawno


gazowe latarnie zastąpiono tam oświetleniem elektrycznym. Na szczytach
słupów, na których umocowane były druty trakcji tramwajowej, zamontowano
oprawy lamp, z których płynęło światło o niemal nieziemskiej jasności i bieli,
przypominające przedestylowany blask księżyca. Przeobrażało całą ulicę
i sprawiało, że wszystko było większe, głośniejsze, bardziej ożywione
i ekscytujące, jak gdyby tłumy kupujących znajdowały się na scenie i doskonale
zdawały sobie z tego sprawę. W porównaniu z tą feerią boczne uliczki skąpane
w łagodnym świetle lamp gazowych wyglądały nieco melancholijnie
i obskurnie.
– Jak zwykle do Lambenta? – spytał ojciec. Był to ulubiony sklep Triss,
co przypomniała sobie po chwili zamieszania w głowie. Tam po kolejnych
atakach choroby kupowali jej wszystkie najukochańsze sukienki. Tę sukienkę
z niebieskiego szyfonu po przebytym kokluszu. Tę bawełnianą w pierwiosnki
po szkarlatynie.
Zatrzymali się przed sklepem Lambenta, złote litery na szyldzie głosiły:
„Lambent i córki”, błyszcząc nad wystawą w świetle lamp ulicznych. Kiedy
ojciec odwrócił się, by zamknąć parasol, Triss przysunęła się do olbrzymiej,
jasno oświetlonej wystawy, próbując uniknąć strużki wody kapiącej z wąskiej
markizy nad jej głową. Za szybą pozowało pięć gipsowych manekinów
o bladosrebrnej skórze. Wyglądały na senne i – zgodnie z ostatnim krzykiem
mody – były nieludzko szczupłe, a ich twarze nie wyrażały żadnych emocji.
Triss podziwiała ich pastelowe sukienki z frędzlami, kiedy manekiny drgnęły.
Bardzo powoli odwróciły głowy bez oczu, by się jej przyjrzeć, a później
pochyliły się w postawie głębokiego zainteresowania.
– Nie! – Triss z powrotem skoczyła w deszcz. Ojciec odwrócił się zdziwiony.
Przełknęła głośno ślinę i siłą odwróciła wzrok od wystawy sklepowej. Gdyby
ojciec zobaczył, że się gapi, mógłby spojrzeć przez ramię i zacząć dochodzić,
co się stało. Co, gdyby ujrzał ruszające się manekiny? A co by było, gdyby nie
zauważył niczego dziwnego? – Czy tym razem moglibyśmy pójść gdzie indziej?
Słyszałam, że jest lepszy sklep, tu… W tę stronę. – Triss wskazała na ślepo
kierunek wzdłuż ulicy, mając nadzieję, że znajdą jakiegoś krawca, który
uwiarygodni jej historię.
– Naprawdę? Dobrze, jeżeli chcesz. – Ojciec jeszcze raz otworzył parasol. –
Jak się nazywa ten drugi sklep?
– Ja… Nie potrafię sobie teraz przypomnieć – powiedziała Triss, czując ulgę,
że coraz bardziej oddala się od wgapionych w nią manekinów. Robiła wielkie
kroki, nie odwracając się za siebie, ale serce mocno biło jej w piersiach. – To się
nazywało… Coś takiego… Tak, to tu! – Ku swej uldze i radości zorientowała
się, że przechodzą obok sklepu, nad którego drzwiami wiszą ogromne metalowe
nożyce – bo to musi oznaczać, że jest tu zakład krawiecki. Większość ubrań
na drucianych manekinach na wystawie wyglądała na męskie, ale było tam
również trochę damskiej odzieży. Oczy Triss szybko przemknęły po zawijasach
błękitnych liter nad drzwiami. – Grace & Scarp. Tak, to ten sklep!
– W porządku. – Ojciec przygładził jej mokre włosy. – Zobaczmy, co tu mają,
dobrze?
Dopiero kiedy Triss wchodziła po schodach do sklepu, poczuła ukłucie
niepokoju. Nie był to strach, ale dziwne uczucie, jak gdyby zapomniała o czymś
bardzo ważnym. Jakaś myśl przeleciała jej przez głowę, nie tyle przerażająca, ile
dziwna. Było to wspomnienie ostatniej walki z maminymi nożyczkami, dobrze
pamiętała, że nożyczki za nic nie chciały współpracować z jej dłonią.
Kiedy Triss popychała drzwi, żeby je otworzyć, nagle rozległ się głośny
dźwięk. Coś spadło na ziemię u jej stóp. Ogromne nożyce, które przed chwilą
wisiały nad drzwiami.
Ojciec trzymał nad nią otwarty parasol i tylko dzięki temu żelazne ostrza nie
wbiły się w jej głowę. Świat wokół Triss zdawał się blednąć, jak gdyby na kilka
chwil straciła zdolność do rozumienia go. Jedynym rzeczywistym elementem
były olbrzymie nożyce leżące obok jej butów. Zrobił się bałagan i szum
i wydawało się, że to ojciec jest źródłem tego ruchu. Wszyscy inni mogli tylko
przepraszać.
– Nie mam pojęcia, jak to się stało, że łańcuch się urwał… Rok temu
zakładaliśmy nowy.
Triss i ojca wprowadzono pospiesznie do sklepu i ktoś z wielką troską
strzepywał jej krople deszczu z ramion, jak gdyby miało to zrekompensować
atak nożyczek.
– Moja córka – deklarował ojciec tonem cichej wściekłości – jest delikatnego
zdrowia. Jej układ nerwowy nie znosi takich szoków!
Jakiemuś brzuchatemu mężczyźnie udało się podnieść głos ponad chór
przeprosin.
– Sir, jest nam niezmiernie przykro. Nie ma usprawiedliwienia na taki
wypadek, ale może pozwoli pan, że zaproponujemy jakiś drobiazg. Może
sukienkę dla córki od firmy… A może garnitur dla szanownego pana z upustem?
Ojciec wahał się, pokrywka wciąż dygotała na gotującym się garnku jego
zdenerwowania. Po chwili ukląkł przy córce.
– Triss, jak się czujesz? Co chcesz zrobić? Chcesz tu zostać i zobaczyć, jakie
mają sukienki, czy pójdziemy gdzie indziej?
– Wszystko w porządku – odparła cichym głosem Triss. – Możemy tu zostać.
– Zdała sobie sprawę, że to prawda. Była wstrząśnięta, ale nie czuła w ciele
wpływu szoku, czego być może spodziewał się jej ojciec. Czuła się wręcz
winna, jak gdyby po jego słowach powinna być jeszcze bardziej poruszona.
– Jeśli jesteś tego pewna. – Jej ojciec rzucił spojrzenie na postawnego
mężczyznę, który zaproponował im sukienkę i garnitur z upustem. – Triss,
muszę porozmawiać z kierownikiem tego sklepu o kilku rzeczach. Mogę cię
tu zostawić, żeby zdjęto z ciebie miarę?
– Ale przecież znamy moje wymiary – wykrzyknęła zdziwiona Triss.
– Chyba powinni cię zmierzyć jeszcze raz – powiedział cicho, lecz dobitnie
ojciec i dziewczyna dostrzegła, że za jego uśmiechem kryje się niepokój. –
Doktor Mellows mówi… Że straciłaś na wadze.
Straciłam na wadze? Straciłam na wadze? Triss z niedowierzaniem
przypomniała sobie to wszystko, co pożarła w ciągu ostatnich trzech dni. Jak
mogła schudnąć?
Wciąż rozmyślając nad tymi rewelacjami, Triss podążyła w stronę drzwi
z napisem „Zarezerwowane dla specjalnych gości Grace & Scarp”. Pokój
po drugiej stronie korytarza był mały, ale znacznie wspanialszy niż główne
pomieszczenie i dziwacznie pusty. Ściany miały poważny granatowo-szary wzór,
a meble były w większości chromowane i z błyszczącej skóry. Z wieszaków
zwisały bele czarnego, brązowego i granatowego materiału. Materiał był bardzo
rozsądny i dostojny, a Triss poczuła się głupio i nie na miejscu, jak kropla dżemu
na świeżo otwartej gazecie.
– Proszę bardzo, niech panienka siada. – Mężczyzna, który wprowadził ją
do pokoju, przysunął jej duży skórzany fotel. – To jest nasz pokój dla vipów.
Zarezerwowany dla rodziny królewskiej, ekstrawaganckich gości i tych, których
atakują nożyczki.
Na pierwszy rzut oka mężczyzna wydawał się bardzo młody. Jego włosy
pokryte brylantyną świeciły zgodnie z najnowszą modą. Uśmiech miał
młodzieńczy, szybki i wesoły. Kiedy jednak Triss lepiej mu się przyjrzała,
zauważyła zmarszczki na czole i ślady siwizny na policzkach. W jego ruchach
była lekka sztywność i zdała sobie sprawę, że mężczyzna musi być starszy od jej
ojca. Jego zachowanie było zabawne, ale przypominało ostrożną figlarność
starego psa, który nie pobiegnie już za każdą piłką. Kiedy przechodził przez
pokój, w jego krokach czaił się ślad utykania, choć staranne stawianie stopy
skutecznie go maskowało.
– Nazywam się Joseph Grace – mówił dalej – a jako że mój wspólnik zajmuje
się zdejmowaniem miary z pani ojca, ja zajmę się panią.
Triss rozsiadła się na fotelu przypominającym tron. Teraz, gdy zamknięte
drzwi odcięły ją od sklepowych odgłosów, stwierdziła, że słyszy muzykę. Ktoś
grał na skrzypcach, dźwięk był tak klarowny, że Triss rozejrzała się dookoła,
żeby sprawdzić, czy nie ma tu przypadkiem muzyków, tak jak w sklepach
z herbatą Lyonsa, ale jej wzrok spoczął na gramofonie stojącym w rogu,
obracała się płyta, a zakrzywiona tuba była skierowana ku pokojowi.
– A teraz pytanie – mówił dalej pan Grace – czego sobie panienka życzy?
Herbatę i ciasto? Lemoniadę? Koktajl i ostrygi?
Triss zachichotała zdziwiona.
– Herbatę… Tylko herbatę, poproszę. No i… I ciasto.
– Oczywiście. – Pan Grace zawołał przez drzwi i chwilę później pojawiła się
niewysoka młoda kobieta w krótkiej niebieskiej sukience z talerzem pełnym
ciasta biszkoptowego w białym lukrze i herbatą w filiżance z chińskiej
porcelany.
Triss uśmiechnęła się szeroko, zapominając na chwilę o obowiązku
wyglądania boleściwie. Być może i ten pokój był zdziwiony, znajdując
tu jedenastoletnią trzpiotkę, ale pan Grace nie traktował jej z wymuszoną,
nerwową uprzejmością, jak gdyby była kruchym brzdącem, który w każdej
chwili może dostać nerwowych konwulsji albo wpaść w histerię. Uśmiechał się
do niej łagodnie i z łatwością, jak do starej znajomej, na którą wpadł
niespodziewanie na ulicy. Podał Triss katalog z rysunkami ubrań i sukienek,
do kartek poprzypinano skrawki materiału. Przerzucał niezliczone strony
z eleganckimi męskimi garniturami i płaszczami z nieciekawych materiałów, aż
dotarł do jasnych stron na końcu katalogu, przedstawiających damskie stroje.
Triss przewracała kartki, czując przypływ mocy podczas dokonywania kolejnych
wyborów.

Elegancko ubrana młoda kobieta z ułożonymi na sztywno złotymi lokami


zaprowadziła Triss do przebieralni i wzięła z niej miarę. Później odprowadzono
ją z powrotem do pokoju dla specjalnych gości, gdzie przyniesiono bele
materiału, żeby mogła ich dotknąć. Wszystko to sprawiło, że poczuła się niemal
jak królowa.
Nie zauważyła, jak szybko znikały ciastka, dopóki jej szukająca czegoś ręka
nie natrafiła na pusty talerz.
– O… Przepraszam. – Triss zdała sobie sprawę, jak okropnie musiało
to wyglądać.
– Niech pani sobie nie robi kłopotu, panienko. – Krawiec machnął ręką,
zbywając jej przeprosiny. – Nasi goście mogą jeść do woli. Czy miałaby
panienka ochotę… na trochę więcej?
Triss skinęła głową i patrzyła jak zahipnotyzowana, gdy pojawiły się dwa
kolejne platery z keksem oblanym lukrem królewskim. Gdy udało jej się
oderwać wzrok od tego widoku, zobaczyła, że krawiec przygląda jej się
z uwagą.
– Odzyskujemy siły po chorobie, prawda? – spytał cicho.
– Tak… – Triss zdała sobie sprawę, że fakt, iż zmasakrowała cały talerz
z ciastem, nie przystaje do obrazu delikatności i kruchego zdrowia, który
namalował jej ojciec. – Straciłam na wadze – stwierdziła obronnym tonem.
– Ciastka to najlepsze lekarstwo. – Pan Grace uśmiechnął się do Triss
konfidencjonalnie. – Jestem pewien, że właśnie to powiedział mi kiedyś lekarz.
– Spojrzał smutno na swoją lewą nogę. – A jeżeli jeden z naszych gości
postanowi zjeść sześć talerzy albo więcej, nikt ode mnie o tym nie usłyszy.
Triss pozbawiła nowo przyniesione platery ładunku w ciągu paru minut
i niemal natychmiast dostarczono trzy talerze pełne mufinek. Dziewczyna
zaatakowała je bez chwili wahania. Czuła taką ulgę, że nie musi się
powstrzymywać, że chciała zapłakać. Jeśli tutaj zjem dostatecznie dużo i moja
rodzina się o tym nie dowie, to może dzisiaj wieczorem wystarczy mi zwykły
obiad. Wszystko będzie normalnie.
– Pana noga… To z czasów wojny? – Triss właściwie nie chciała zadawać
tego pytania, ale samo się wymknęło.
– Tak – powiedział spokojnie pan Grace. – Mała pamiątka z Francji.
Triss pomyślała o Sebastianie. Zastanawiała się, jak wyglądałoby życie,
gdyby wrócił do domu z wojny, posmutniały i kulejący, ale wciąż miły i mądry.
Ta myśl sprawiła, że poczuła ogromną pustkę w sercu. Doszła do wniosku, że
lubi pana Grace’a.
Kiedy o tym myślała, zauważyła, że krawiec ma na ramieniu opaskę
z czarnego jedwabiu, niemal niewidoczną na tle ciemnego rękawa. Wyglądała
jak opaska żałobna. Pan Grace dostrzegł jej spojrzenie.
– Aha. – Dotknął jedwabiu czubkiem palca. – Jeszcze jedna stara rana.
Starsza niż wojna.
– Minęło dużo czasu. – Triss nigdy nie słyszała o kimś, kto nosiłby żałobną
opaskę przez tyle lat.
– Ktoś, kogo kochałem, odszedł, bo uwierzyłem lekarzowi, który mówił mi,
że mam się nie przejmować – powiedział cicho pan Grace. – Noszę to,
by pamiętać, że ślepa wiara ma swoje konsekwencje. – Patrzył na Triss przez
sekundę lub dwie, a później uśmiechnął się do niej smutno. – Niech pani
mi wybaczy i pozwoli znaleźć antidotum na tę melancholię.
Krawiec podszedł do gramofonu i delikatnie uniósł igłę, tak że skrzypce
zamilkły w połowie frazy. Podniósł płytę i włożył ją do leżącej obok okładki,
a później wyjął następną i położył na obrotowym talerzu gramofonu. Kiedy
obniżył igłę, z gramofonu najpierw dobiegł krótki kaszel szumów, jak gdyby
maszyna chciała odchrząknąć, a później rozległa się muzyka.
Ale to nie była normalna muzyka! Wszystkie instrumenty rozbrzmiały
od razu, jak gdyby brały udział w przyjęciu i ktoś nagle otworzył drzwi
do domu. Gdzie jest melodia? Gdzieś tam była, ale instrumenty walczyły o nią,
przerzucały ją między sobą, porzucały i deptały, robiły coś innego, a później
znów ją podnosiły i wyrzucały w powietrze, kiedy człowiek najmniej się tego
spodziewał. Słychać było trąbki i rogi, ale oczywiście nie brzmiały tak jak
wówczas, gdy wybrzmiewały na tle ciszy, by przypomnieć o zmarłych. Były
hałaśliwe i niespożyte jak zwierzęta na farmie – muczały, wyły i gdakały i nie
obchodziło ich, co sobie ktoś o nich pomyśli. Niekiedy wydawały z siebie ostre,
bezczelne odgłosy, jakby ktoś grał na liściu, wysokie, roztrzepane piski, dźwięki
czystej radości.
Muzyka nie cichła, nikt się nie zatrzymywał, żeby nabrać oddechu, nie było
powtarzających się wzorców, zamiast tego – plątanina odgłosów, przez które
wiły się nitki melodii. Jej słuchanie wyczerpywało Triss, ale zarazem dawało
poczucie, iż nigdy więcej nie będzie wyczerpana.
Triss wiedziała, co to jest. Słyszała w radiu te dziwaczne akordy dzikiej,
ryczącej muzyki, ale wtedy podchodził ojciec i wyłączał radio.
To był jazz.
– Podoba się?
Triss uświadomiła sobie, że piętami wybija rytm o nogi fotela w dziwnym,
ekscytującym tańcu na siedząco. Zastanawiała się, czy tak właśnie czuje się
człowiek , kiedy jest pijany. Może była pijana. Pijana ciastkami.
Czuła, że jest zabawnie. Kiedy ostatni raz było zabawnie? Słodycze, dbałość,
rozpieszczanie i ochrona – o tak, miała tego w nadmiarze. Ale bawić się?
Jazz nie był przyzwoity. Nie powinna tego słuchać i nikt nie miał prawa
puszczać w jej obecności takich płyt. Była pewna, że pan Grace wiedział o tym,
i spojrzała na niego z uśmiechem. Zauważyła, że jego stopy nie tupią. Stał
po prostu przy gramofonie i patrzył na nią, odwzajemniając uśmiech.
Jedna z ekspedientek wsadziła głowę przez drzwi i pan Grace pospiesznie
uniósł igłę z płyty.
– Ojciec młodej damy jest gotów, by zabrać ją do domu – powiedziała.
Triss poczuła falę rozczarowania. Pan Grace sięgnął po szczotkę do ubrań
i pomógł jej strzepnąć okruszki ciasta, a nawet poświęcił chwilę na zdjęcie
jakiegoś włosa z jej rękawa.
Kiedy Triss zaprowadzono do ojca, wiedziała, że oczy pewnie wciąż jej
błyszczą, a jej twarz jest różowa od lukru i jazzu. Ojciec obrzucił ją spojrzeniem
od stóp do głów, lekko zmarszczył brwi i delikatnie dotknął czoła córki, żeby
sprawdzić, czy nie ma gorączki. Triss wbrew sobie poczuła niechęć. Czy nie
może być szczęśliwa bez śladu temperatury?
– Gdyby zechciał pan przywieźć pannę Teresę za tydzień na pierwszą
przymiarkę… – Słysząc te słowa, Triss poczuła, że kąciki jej ust zadrgały.
Będzie tu wracać. Natychmiast wypełniła ją radość zmącona poczuciem winy.
Ochłonęła dopiero wtedy, kiedy wychodzili. Na ladzie w recepcji sklepu
zobaczyła nożyczki, które niemal na nią spadły. Metal poczerniał pod wpływem
deszczu i wiatru, ale czubek nożyczek wciąż był ostry.
ROZDZIAŁ 7

Gość wieczorową porą

Triss jechała do domu, a w jej żyłach krążył jazz. Nieraz łapała się na tym, że
próbuje wymruczeć pod nosem jedną z dziwnych, skaczących melodii, ale
słyszała tylko bezgłośne buczenie. Miała szalone przekonanie, że wszystko jest
możliwe.
Wraz z pokonywanymi kilometrami ta nowa pewność siebie słabła. Znów jej
teresowatość ogarniała ją i obejmowała jak zimne, wilgotne ubranie. Kiedy
zobaczyła zabudowania, opuściła ją resztka entuzjazmu.
Była tak przytłoczona myślami, że przez chwilę nie mogła się zorientować,
dlaczego dom wygląda inaczej niż zwykle. Później zdała sobie sprawę, że przed
drzwiami do garażu widzi ciemną, kanciastą plamę. Zaparkowano tam motocykl,
bezczelnie blokujący wjazd.
– Co za buta! – powiedział podniesionym tonem ojciec, zatrzymując się ostro
przy krawężniku.
Motocykl był smukłym stworem o ciemnym obrysie, miał brązową karoserię
i przyczepkę. Był poplamiony błotem i wyglądał zupełnie nie na miejscu
na uporządkowanym skwerze z równo przyciętą trawą, jak ślad brudnego buta
na obrusie kuchennym.
To, że można było zajrzeć wprost w obudowę silnika i mechanizm maszyny,
wydawało się Triss czymś bezczelnym i ohydnym. Motocykl miał w sobie
buńczuczność bezpańskiego psa, który za chwilę może pokazać zęby
i zawarczeć.
Dziewczyna poczuła, że dobry nastrój zupełnie ją opuszcza, chociaż dopiero
po chwili przypomniała sobie dlaczego. Widziała już kiedyś ten motor, a jego
obecność oznaczała kłopoty. Oznaczała nieprzyjemne sceny, oznaczała też, że
rodzice będą wściekli i wytrąceni z równowagi.
Kiedy ojciec robił przedstawienie, starannie parkując na chodniku, Triss
kątem oka ujrzała osobę, do której należał motocykl, stojącą z rękami
na biodrach i z wyrazem zniecierpliwienia na twarzy. Wysoka, szczupła postać
była ubrana w długi brązowy płaszcz z wysokim kołnierzem, na rękach miała
grube skórzane rękawice, a na głowie – obszytą owczą wełną, ściśle
przylegającą do czoła czapkę motocyklisty. Pod płaszczem widać jednak było
spódnicę z rozcięciami, a spod czapki wystawały włosy do ramion. Nogi odkryte
aż do kolan lśniły nylonem. Była to bezsprzecznie kobieta, kobieta
o podługowatej, bladej twarzy i wystającym podbródku. Kiedy intruz przysłonił
oczy, żeby spojrzeć na to, co znajduje się w cieniu, Triss ją rozpoznała.
Była to Violet Parish. Violet Parish, która była narzeczoną Sebastiana, gdy
szedł na wojnę. Kiedyś była po prostu „Violet”. Po wyjeździe Sebastiana stała
się „biedną Violet”. A później, przez lata po jego śmierci, w domu rodzinnym
Triss jej imię sczerniało i pokryło się plamami, jak owoc, który zostawia się,
by zgnił, a potem się go wyrzuca.
– Zostań w samochodzie – mruknął ojciec Triss, a później otworzył drzwi
i wysiadł. Triss wyjrzała przez przednią szybę, jej brzuch się napiął, jakby
w oczekiwaniu na uderzenie.
– Panie Crescent! – krzyknęła Violet, kiedy podchodził. Mówiła
z wystudiowanym londyńskim akcentem, ale w jej głosie słychać było wyraźnie
nutę wściekłości. – Wie pan, że pańska żona trzyma mnie na progu już od ponad
godziny?
– Panno Parish, co pani tu robi? – Ojciec Triss wyraźnie próbował złagodzić
ton głosu, by Triss tego nie słyszała, ale nie szło mu to zbyt dobrze. –
Powiedziałem, żeby przyjechała pani do mnie do biura w przyszłym tygodniu,
jeśli chce pani omówić swe, jak to pani nazywa, skargi. Jak śmie pani
przyjeżdżać tu i niepokoić moją rodzinę?!
– Tak, rzeczywiście, mówił pan, że nie możemy się spotkać przed przyszłym
tygodniem. Coś o wyjeździe na cały tydzień na wakacje, prawda? – Londyński
akcent Violet opadał jak stara farba, ukazując surowy metal akcentu z Ellchester.
– A dzisiaj widziałam w mieście pański samochód. Wiem, kiedy się mnie
okłamuje, panie Crescent.
– Jeśli musi pani wiedzieć, Teresa zachorowała, więc wróciliśmy do domu
wcześniej.
Wzrok Violet omiótł samochód i Triss siedzącą z tyłu. Dziewczyna,
powodowana instynktownym porywem lojalności wobec ojca, zmarszczyła
czoło i zaczęła myśleć o tym, jaka jest chorowita. Na twarzy Violet pojawił się
wyraz zniecierpliwionej pogardy, a Triss nie była w stanie powiedzieć, czy
pogarda była skierowana do niej, czy też stanowiła reakcję na słowa ojca.
– Naprawdę? To jaka wymówka będzie w przyszłym tygodniu? Przez lata
odmawiał pan nawet rozmowy na temat mojej prośby, odmawiał pan przyznania,
że wszystko, co należało do Sebastiana, przywieziono tu, do pańskiego domu.
A teraz, kiedy nie jest pan w stanie temu zaprzeczyć, szuka pan sposobów, żeby
uniknąć ze mną rozmowy na ten temat. Zjawiłam się tutaj, ponieważ tu nie może
mnie pan zignorować.
– Cóż, uważam, że jest inaczej – odparł krótko ojciec Triss. – Co kazało pani
wierzyć, że może się pani tu zjawić o tej porze, przyjechać na czymś takim
i czekać, aż zaproszą panią do środka? Być może wśród ludzi, wśród których się
pani obraca, jest to normalna godzina odwiedzin, ale nikomu, kto miałby chociaż
gram rozsądku, nie przyszłoby do głowy przyjeżdżać tak późno bez ostrzeżenia
ani zaproszenia i spodziewać się, że go wpuszczą.
– Niech pan mi tylko odda to, co moje – odparła Violet przez zęby – a więcej
mnie pan nie zobaczy. Tylko te rzeczy, o których Sebastian pisał w liście, że
chce, żeby należały do mnie, jeśli zginie – zegarek służbowy, papierośnicę i jego
pierścień.
– Żeby mogła je pani sprzedać, tak jak sprzedała pani swój pierścionek
zaręczynowy, książki mojego syna i wszystko to, na czym położyła pani łapę? –
Ojciec był teraz wściekły i rozgoryczony. To przerażało Triss i sprawiało, że jej
myśli rozpierzchły się jak przepłoszone króliki. – Dla nas wszystkich te rzeczy
są bezcenne, ponieważ należały do niego. Dla pani nie są warte więcej niż to,
co dostanie pani za nie w lombardzie. Pod koniec wojny dałem pani pieniądze,
żeby stanęła pani na nogi, i od tego czasu słyszę tylko kolejne żądania. Nie
jesteśmy pani nic winni.
– A kimże pan jest, żeby mi mówić, co mogę sprzedać, a czego nie?
Sebastian chciał, żebym to ja miała te rzeczy!
– Bo mylnie sądził, że będzie je pani cenić. Nie zdawał sobie sprawy, z jakim
zimnokrwistym stworzeniem miał do czynienia.
– Uważa pan, że mnie obchodzi to, jak mnie pan nazywa? – krzyknęła Violet.
– Myśli pan, że obchodzi mnie to, co pan o mnie sądzi? – Sprawiała jednak
wrażenie kogoś, kogo to obchodzi. Przez chwilę przypominała swój motocykl –
wszystkie wściekłe, brudne, schowane wewnątrz części były widoczne gołym
okiem.
– Nie, uważam, że odczucia innych są pani obojętne. To ja muszę myśleć
o życzeniach mojego syna i wiem, że chciałby, by rzeczy do niego należące
pozostały w rękach tych, którzy będą je traktować jak skarby. – Ojciec Triss
cofnął się z miną świadczącą o tym, że są to jego ostatnie słowa.
– Och, znów ten ton! – warknęła Violet i zrobiła krok do przodu, jak gdyby
szykowała się na wymianę ciosów. – Tak, widzę, dlaczego pan go tak bardzo
kocha. Jest teraz idealnym synem, prawda? Nie może się już z panem spierać.
Będzie się z panem zgadzał, ze wszystkim, co pan powie, już na zawsze.
To jednak było zbyt wiele dla ojca Triss. Odwrócił się gwałtownie
i sztywnym krokiem podszedł do samochodu, po czym otworzył tylne drzwi.
– Idziemy, Triss – rzekł głosem gotującym się od wściekłości, a choć Triss
wiedziała, że ten ton nie jest przeznaczony dla niej, jej żołądek kurczył się jak
płatek kwiatu na mrozie. Szybko wysiadła. W powietrzu czuć było dziwaczny
chłód i ostrą nutę mięty. Triss widziała parę swojego własnego oddechu.
– Jak pan śmie tak ode mnie odchodzić… – zaczęła Violet, ale przerwała
w pół słowa, kiedy ojciec Triss trzasnął drzwiami samochodu.
Patrząc na plecy ojca, Triss zdała sobie sprawę, że Violet już na nich nie
spogląda. Jej wzrok podążał za czymś małym, białym i pierzastym, co spłynęło
powoli z góry i wylądowało między czubkami jej skórzanych butów. Violet
pospiesznie odeszła od tego czegoś, jak gdyby była to iskra z kominka, która
mogłaby ją spalić.
– Ta rozmowa jest skończona – ogłosił ojciec, kiedy szybkim krokiem
prowadził Triss do drzwi frontowych. – Jeśli kiedykolwiek tu panią zastanę,
wezwę policję.
Wydawało się jednak, że Violet już go nie słucha. Zakładała gogle na oczy
i pospiesznie zapinała płaszcz. Kiedy Triss wchodziła za ojcem do domu,
zobaczyła, jak Violet w biegu siada na motocykl. Drzwi się zamknęły i rozległ
się odgłos zapalanego silnika, coś między rykiem a głośnym, leniwym
grzechotem wystrzału.
Matka Triss czekała tuż za progiem, ręce miała splecione w zatroskany węzeł.
– Ta straszna dziewczyna – zaczęła natychmiast głosem wysokim z napięcia.
– Mówiłam jej, że ciebie nie ma, ale nie chciała odejść. Chyba mi nie uwierzyła.
Piers… Ja… Ja nie wiedziałam, co robić! Ale pomyślałam, że nie chciałbyś,
żebym wpuszczała ją do domu. W końcu gdybym tak zrobiła, byłby to jakiś
precedens.
– Miałaś absolutną rację. – Jej mąż poklepał ją po dłoni. – To skandaliczne
zachowanie. Nie możemy na to pozwalać.
Ta straszna dziewczyna. To było jedyne określenie, jakim można było obecnie
nazywać Violet Parish w domu Crescentów. Natury jej okropności nigdy nie
omawiano otwarcie przy Triss, ale poskładała nieco z półsłówek i strzępów
rozmów rodziców. Słowo, którego często używali, to „szybka” i Triss nie
sądziła, że chodziło tylko o jej motocykl. Violet rzeczywiście wyglądała
na szybką – stwierdziła Triss – smukła jak jej maszyna, ale nie było w niej
kobiecej miękkości, która mogłaby ją zatrzymać. Nawet jej fryzura była
kanciasta.
– Nie do wiary, jaka ona jest zimna – powiedziała mama Triss, wyglądając
bojaźliwie przez okno. – Trudno pojąć, że to ta sama dziewczyna.
Po śmierci Sebastiana rodzina Crescentów bardzo chciała wesprzeć „biedną
Violet” i wziąć ją w ramiona, ale Violet ani nie szukała pomocy, ani nie wpadła
w ich objęcia. Zamiast porządnej żałoby ścięła warkocze, zaczęła palić
papierosy, a później nosić coraz krótsze sukienki. Zaczęła również nękać ojca
Triss o pieniądze, a mama Triss zawsze kręciła głową i mruczała coś pod nosem
o funduszach wydawanych na koktajle i „towarzystwo”.
Triss oparła dłoń o wewnętrzną część drzwi frontowych, niemalże
spodziewając się, że będą chłodne w dotyku. Violet rzeczywiście wydawała się
zimna – zimna, samolubna i brzydka. Jej pojawienie się wyrwało dziurę
w delikatnym spokoju tego domu, przypominało rozdarcie białej serwetki
nieuważnym paznokciem. Ta wizyta zabrała Triss ostatnie strzępy radości.
Dziewczyna zobaczyła siebie samą oczami Violet, bladą, drżącą wspólniczkę
żądań jej ojca.
Być może, jeżeli jesteś wystarczająco zimna, możesz schłodzić świat wokół
siebie…
Ojciec Triss nie zauważył maleńkiej białej drobiny, która spłynęła w dół
i wylądowała między czubkami butów Violet. Triss była jednak niemal pewna,
że kruchy fragment bieli, który spadł z bezchmurnego wrześniowego nieba, był
pojedynczym płatkiem śniegu.
ROZDZIAŁ 8

Poczta, która nadchodzi o północy

Kiedy Pen pojawiła się u szczytu schodów, Triss nie mogła się oprzeć i na jej
twarzy pojawił się przelotny uśmieszek. Młodsza siostra wyglądała na wściekłą
i rozczarowaną widokiem Triss stojącej w holu. Może rzeczywiście myślała, że
doktor natychmiast każe włożyć starszej pannie Crescent kaftan bezpieczeństwa
i odesłać ją do domu wariatów, a ojciec wróci sam.
Słowa Pen nie odzwierciedlały jednak tych podejrzeń.
– Gdzie jest Violet? – powiedziała ostrym tonem. – Tam, na dworze, przecież
to była Violet, prawda?
– Cicho, Pen – powiedziała stanowczo matka. – To była Violet i już sobie
poszła. I bardzo mnie to cieszy.
– A dlaczego nie weszła?
Nie raczono odpowiedzieć na to pytanie, więc dziewczynka, tupiąc nogami,
ruszyła przez półpiętro. Był to jeden z małych aktów rebelii Pen, która upierała
się – Bóg wie czemu – że lubi Violet. Triss była prawie pewna, że Pen mówi tak
tylko po to, żeby szokować, tak jak wtedy, gdy utrzymywała, że piła gin albo
widziała trupa.
– Och, naprawdę – mruknęła mama. – To dziecko. – Delikatnie przesunęła
czubkami palców po skroniach. – Czasami już po prostu nie daję rady… – Nie
powiedziała, czego „nie daje rady”, ale w tonie jej głosu pobrzmiewało
potworne zmęczenie.

Triss miała nadzieję, że szaleńcze pożeranie ciastek złagodziło wilczy apetyt, ale
kiedy do jej nozdrzy dotarł zapach kolacji, znów ogarnęły ją spazmy głodu.
Czekała na nią jednak przyjemna niespodzianka.
– Doktor Mellows twierdzi, że straciłaś sporo na wadze, więc na razie możesz
jeść tyle, ile zechcesz – powiedziała mama, nakładając na talerz Triss ogromną
porcję zapiekanki mięsnej. Pen rzuciła na nią jadowite spojrzenie znad swojej
maleńkiej porcyjki, ale Triss nie miała czasu, żeby poświęcać jej uwagę. Chciało
jej się płakać z ulgi i w duszy wysłała doktorowi Mellowsowi stokrotne
podziękowania. Przez jakiś czas nie mogła myśleć, bo była bez reszty zajęta
radosnym, bezradnym, nieopanowanym jedzeniem. Zapiekanka, ziemniaki,
tłuczony pasternak, groszek z masłem, chleb z masłem, owoce, galaretka,
brzoskwinie z puszki, banany, wiśniowa konfitura…
Dopiero po jakimś czasie i stopniowo poczucie bezbrzeżnego szczęścia
zaczęła zaczerniać pełna goryczy myśl. Było w tym coś koszmarnego,
nieustający rytuał rozczarowań. Wydawało jej się, że za każdym razem, kiedy
sięga po wazę, waza jest pusta. Była świadoma, że ciągle przynoszono pełne
talerze, ale nie przynoszono ich wystarczająco szybko, a w końcu ocknęła się,
z przerażeniem zdając sobie sprawę, że dostawa pełnych naczyń na stół dobiegła
końca.
Patrzyła na wszystkie stojące przed nią puste talerze, oddychając ciężko.
Co się stało? Dlaczego przestali przynosić jedzenie? Rozejrzała się wokół siebie,
po raz pierwszy świadoma tego, że wszystkie odgłosy kolacji zamarły i że reszta
rodziny w milczeniu obserwuje, jak Triss opróżnia każdy talerz i miseczkę
z okruchów lub śladów sosu.
– Wystarczy już, Triss – powiedziała mama łagodnie, a w jej głosie
zabrzmiała lekka panika. – To musi wystarczyć.
Wystarczy? Triss z trudem zrozumiała to słowo. Równie dobrze mogli ją
zapytać, czy ma „wystarczająco dużo” powietrza i czy jest gotowa przestać
oddychać.
– Ale ja wciąż jestem głodna! – wykrzyknęła. W głowie nie miała nic prócz
potrzeby, która ją przerażała, złościła i sprawiała, że zachowywała się jak
dziecko. – Powiedziałaś, że mogę zjeść tak dużo, jak chcę! Jestem wciąż głodna!
– Mówiła dobitniej, niż chciała, ale dlaczego nie? W końcu była zdesperowana.
Obiecali jej, że na kolację będzie wszystko, co zechce! Jeśli ją kochają, dlaczego
na stole nie ma więcej jedzenia?
– Kochanie – powiedziała mama nieco drżącym głosem. – Zjadłaś połowę
zawartości spiżarni. Teraz, jeśli nie chcesz suchych płatków albo mąki…
– Płatki – mogłabym zjeść płatki na mleku!
– Nie! – urwała matka, a później zamknęła oczy i przygładziła włosy. – Nie –
dodała łagodniej. – To… To naprawdę wystarczy, Triss.
– Obiecałaś! – Wycie samo wydarło się z jej gardła i Triss skoczyła na równe
nogi. – Obiecałaś, że będę mogła zjeść tyle, ile chcę! – Czuła się potwornie
głodna, jak gdyby zastawiono na nią pułapkę, obiecując, że będzie mogła
zaspokoić apetyt, a potem się z tego wycofano. Trzymała talerz w mocno
zaciśniętych dłoniach i wydawało się, że w każdej chwili może rozbić go o stół,
będzie się przyglądać, jak biało-niebieska chińska scena roztrzaskuje się
na kawałki. Dlaczego rodzice ją głodzą? Co się z nimi stało?
– Triss! – To był głos jej ojca, na tyle ostry, by przebić się przez furię
i desperację, które ją ogarnęły. Nigdy nie przemawiał do niej takim tonem i to
zakłuło ją do żywego.
Nagle zdała sobie sprawę z tego, jak wygląda – stoi przy przewróconym
krześle, ściska talerz, pięści ma zaciśnięte do białości. Mama w obronnym geście
uniosła dłoń do szyi, a to znak, że była szczególnie zdenerwowana. Pen
walczyła, by utrzymać na twarzy wyraz udawanego szoku, ale w oczach miała
czystą radość, fascynację i tryumf.
Talerz zadźwięczał, kiedy Triss pospiesznie odłożyła go na stół. W ustach
czuła suchość. Nie mogła wydobyć z siebie słowa. W milczeniu uciekła
z jadalni.

Już w swoim pokoju Triss położyła się na łóżku i zwinęła w kulkę.


Kiedy rozbrzmiało pukanie do drzwi, uniosła głowę, ale nie mogła się zdobyć
na to, żeby je otworzyć.
– Triss? – To był głos jej ojca. Łagodniejszy niż przedtem, ale Triss nie mogła
spojrzeć mu w oczy. Bała się, że dostrzeże w nich ten sam wyraz rozczarowania,
z którym spoglądał na Pen.
– Ja… Ja bardzo przepraszam – powiedziała chrapliwym głosem.
Drzwi się otworzyły. Wszedł jej ojciec, ale na twarzy nie miał kamiennej
maski. Był zmęczony, smutny, a Triss poczuła się jeszcze gorzej.
– Nie spodziewałem się takiego zachowania po swojej córce – powiedział
cicho. – Moja Triss jest słodką, spokojną i dobrze wychowaną dziewczyną. Nie
tupie nogami i nie wrzeszczy przy stole w jadalni.
– Tak mi przykro – szepnęła Triss. – Ale nie mogłam… – Nie mogłam tego
powstrzymać, myślałam, że oszaleję. Czułam, że mnie głodzicie i że zaraz umrę,
czułam, że mnie nienawidzicie, a i ja was też nienawidzę. – Chyba mam… lekką
gorączkę. – To było łatwe kłamstwo. Tyle razy stemplowana przepustka
do przebaczenia. Triss poczuła się chora, gdy usłyszała swoje własne słowa.
– Tak. – Ojcowskie napięcie i powaga zniknęły, mężczyzna podszedł do niej
i usiadł na skraju łóżka. – Tak, chyba tak. Wydawało mi się, że byłaś
zaczerwieniona na buzi, kiedy wychodziliśmy od krawca. – Przyłożył jej dłoń
do czoła i wydał się usatysfakcjonowany. – To był długi dzień, prawda? I pełen
szokujących wydarzeń.
Objął ją ramieniem, a ona zarzuciła mu ręce na szyję, przytuliła się do niego
mocno, jakby miała utonąć, zatopiła twarz w materiale jego kamizelki.
Pomóż mi. Pomóż mi. Pomóż mi…
– Powinnaś dziś wcześniej położyć się spać – powiedział w końcu ojciec. –
Poczujesz się lepiej, jak się dobrze wyśpisz.
Ścisnął ją lekko i wstał, a później zatrzymał się na chwilę i popatrzył na nią
z zadowoleniem. Triss udało się zmusić do uśmiechu i kiwnięcia głową. Drzwi
zamknęły się za ojcem i Triss pozostała sama, wydana na pastwę własnych
myśli.
Pen powiedziała kiedyś Triss, że ta robi wszystko trochę nie tak. To prawda –
zastanowiła się. – Robię wszystko źle. Kłamałam w rozmowie z lekarzem, kiedy
próbował mi pomóc, i nawet to mi nie pomogło. Jeśli będę na wszystkich
wrzeszczeć, to prędzej czy później pomyślą, że jestem wariatką.
Więc co mogę zdziałać? Muszę wrócić do zdrowia bez pomocy lekarzy.
Muszę naprawdę szybko wyzdrowieć, zanim się zorientują, do jakiego stopnia
jestem chora. Nie mogę tak dalej.
Musiała wyzdrowieć. Może to kwestia siły woli. Może mogłaby się zmusić,
żeby nie zjeść wszystkiego, co jest w domu. Może mogłaby kazać sobie przestać
widzieć dziwne rzeczy, które tak naprawdę nie mogą istnieć.
Może kiedy Angelina zaczęła wrzeszczeć, powinna ją była zignorować
i pakować się dalej. Może gdyby popatrzyła jeszcze chwilę na wystawę
z poruszającymi się manekinami, zamiast uciekać, wróciłyby do przyzwoitego
stanu bezruchu. Może lalki w jej pokoju tak naprawdę wcale się nie poruszają
na skraju jej pola widzenia…
Triss zerknęła na szafę, w której pospiesznie stłoczyła wszystkie lalki,
i usiadła na krześle, nie wiedząc, co robić.
Nie poruszą się – mówiła sobie, kiedy ostrożnie, krok za krokiem, przesuwała
się w kierunku drzwi. Nawet jeżeli się poruszą, to ja będę wiedziała, że to nie
jest realne. Będę się po prostu na nie gapiła i gapiła, aż wrócą do normalnego
stanu.
Kiedy otworzyła drzwi do szafy, bezkształtne zawiniątko z poszwy
na poduszkę wykazało uspokajająco niewielką chęć do szamotania się lub walki.
Triss dotknęła zawiniątka stopą, a później zrobiła szybko krok wstecz. Kiedy
węzeł się rozluźnił, ze środka wypadła jedna zabawka. To była porcelanowa
lalka z połyskliwą koafiurą we francuskim stylu, miała na sobie niebieską
sukienkę i poduszeczkę na szpilki tam, gdzie powinny być jej nogi, bo była
to tylko połowa lalki.
Bardzo powoli i z rozmysłem Triss kucnęła przy zawiniątku i uniosła lalkę.
Poduszeczka na szpilki była na tyle mała, że mieściła się w rozpostartej dłoni,
głowa, szyja i tors z porcelany mierzyły nie więcej niż piętnaście centymetrów.
Lalka miała spuszczony wzrok, a jej delikatne, małe dłonie opierały się
na koronkowej linii szyi i unosiły w górę, jakby lalka poprawiała sukienkę.
Jesteś tylko lalką. Jesteś tylko lalką. Jesteś tylko…
Pierwsze poruszenie było nieznaczne. Maleńka dłoń, delikatna jak płetwa
miniaturowej rybki, przesunęła się na porcelanowej koronce. Powoli, ukradkiem,
sięgnęła w kierunku otaczającej poduszkę dłoni Triss i dziewczyna poczuła
maleńkie, zimne opuszki palców ocierające się lekko o skórę jej kciuka. Lalka
nie odwracała głowy. Oczy miała zamknięte i ruszała rękami, jakby szukała
czegoś po omacku.
Triss ogromnym wysiłkiem woli zmusiła się, żeby jej nie odrzucić. Przerażała
ją myśl, że rozwali lalkę, że jej elegancka szyja pęknie jak nać selera. Dłoń jej
drżała, ale próbowała skupić uwagę na myśli, że to, co widzi, nie jest realne.
W końcu małe, poszukujące palce natknęły się na szpilkę wetkniętą
w poduszeczkę i zamknęły się wokół małej szklanej główki. Zanim Triss zdążyła
zareagować, lalka chwyciła szpilkę obiema rękami, wyrwała ją z poduszeczki
i zatopiła w kciuku Triss.
– Aua! – Triss wyrwała rękę, ale udało jej się nie upuścić lalki.
To nie jest realne – próbowała przekonać samą siebie nawet wówczas, gdy
kropelka krwi zaczęła narastać i pęcznieć w miejscu maleńkiego ukłucia. Ten ból
nie może być realny. Po prostu nie może. Chwilę później cierpiała z powodu
kolejnego ataku nierealnego bólu, kiedy połowa lalki wysoko uniosła szpilkę
i znów wbiła ją w kciuk Triss.
– Aua! Przestań!
Wbrew wszystkim postanowieniom Triss złapała się na tym, że wolną ręką
wyrywa szpilkę z dłoni małej napastniczki. Nie powinnam była tego robić.
To nieprawdziwe, to nieprawda. Wyższość ducha nad materią wydawała się
jednak znacznie bardziej oczywista, kiedy materia nie dźgała jej w palec.
Triss zdała sobie sprawę, że z lalki wydobywa się ledwo słyszalny odgłos
muzycznego postukiwania, przypominający pobrzękiwanie filiżanek
na podstawkach. Szczęka lalki poruszała się szybko w dół i w górę, ale Triss nie
była w stanie powiedzieć, czy lalka się dusi, zaciska zęby, czy próbuje coś
powiedzieć. Jej dłonie gładziły teraz powierzchnię poduszeczki na szpilki, jak
gdyby poszukując kolejnej broni.
– Przestań! – syknęła Triss. Potrząsnęła lalką i poczuła chłód krwi w żyłach,
kiedy zobaczyła wielką głowę w peruce, poruszającą się do tyłu i do przodu. –
Przestań, bo inaczej… – Ogarnęła ją fala paniki, a wraz z nią przypływ głodu
nieco osłabł, ale nie został pokonany. – Przestań, bo inaczej… cię zjem!
Głos małej lalki spotężniał i teraz słychać było coś w rodzaju powarkiwania
talerzyków. Triss poczuła, że pogrąża się w czarnej studni przerażenia.
Zamknęła oczy i otworzyła szeroko usta, jeszcze szerzej.
Porcelana prześlizgnęła się po jej języku jak lody. Trudniej było
z poduszeczką, która przez jedną niepokojącą chwilę utkwiła w jej ustach,
wypełniając je w całości, miękki jedwab miał nieświeży smak kurzu. Potem
Triss zrobiła coś, co sprawiło, że jej gardło zadrżało, i w następnej chwili
przełknęła poduszeczkę. Przez sekundę czy dwie czuła chłodne drapanie, kiedy
główki szpilek ocierały się o jej przełyk, spadając w dół.
Triss siedziała przez moment, patrząc na swoje puste dłonie.
To niemożliwe, że to zrobiłam.
Odzyskując zmysły, zatrzasnęła drzwi do szafy drżącymi rękami. Później
wstała niepewnie, podeszła do toaletki i opadła na krzesło. Obserwując się
w lustrze, otwierała usta najszerzej, jak potrafiła, później je zamknęła, znów
otworzyła i zamknęła.
Widzenie poruszających się lalek było szaleństwem. Połykanie całych lalek
było niemożliwe. To niewykonalne, nie mogła przecież otworzyć ust na tyle
szeroko, żeby włożyć w nie całą lalkę, nie mówiąc już o tym, żeby zmusić się
do jej połknięcia. Patrzyła na odbicie swojej twarzy w lustrze, widziała
dezorientację, lęk i nieszczęście, ale łzy nie nadchodziły.
Bardzo powoli zdała sobie sprawę, że wycie w żołądku nagle ustało.
Nareszcie przestała być głodna.
Godziny mijały i w końcu Triss przyznała sama przed sobą, że nie ma nadziei
na sen. Leżała w łóżku, patrząc w sufit, podczas gdy jej myśli podążały
za ciemnymi kształtami kalejdoskopu na białej powierzchni sufitu. Jestem
chora, jestem szalona, jestem straszna, muszę wydobrzeć.
Co powiedział lekarz? Przypominając sobie jego słowa, Triss poczuła
odrobinę nadziei. A jeżeli ma rację, jeżeli jej choroba rzeczywiście jest
spowodowana przez wspomnienie, które połknęła jak szklaną kuleczkę? A jeżeli
wszystkie te dziwaczne rzeczy w rzeczywistości są „bólem brzuszka umysłu”?
A jeżeli naprawdę mogłaby wyzdrowieć, przypominając sobie po prostu to,
o czym zapomniała?
Jeżeli tak, to „połknięte” wspomnienia muszą pochodzić z dnia, który gdzieś
zgubiła, z dnia, w którym wpadła do Grimmera. Przed tym dniem wszystko było
normalne – była tego niemal pewna – żadnych dziwnych halucynacji, żadnego
straszliwego głodu. Triss skupiła całą energię na tym, by próbować przypomnieć
sobie ten brakujący dzień, ale na próżno. Usiadła na łóżku i przycisnęła dłonie
do oczu, aż w ciemności zamkniętych powiek zaczęły eksplodować czerwone
kwiaty. Próbowała sobie przypomnieć poczucie pewności i to, co pamiętała –
swoje odczucia na nocnym brzegu Grimmera, lodowato chłodną wodę, ale nic
z tego. Nie udawało się.
Triss nie wiedziała prawie nic o tajemniczym „nim”, o którym rozmawiali jej
rodzice, ale jedno było pewne. Ten ktoś posyłał dziesiątki listów do jej rodziny,
które to listy w tajemniczy sposób lądowały w szufladzie biurka w pokoju
Sebastiana.
Triss wstała z łóżka najciszej, jak się dało. Sięgnęła do toaletki po pęsetę,
otworzyła delikatnie drzwi do sypialni i zaczęła nasłuchiwać.
Domy oddychają przez sen tak jak ludzie. Teraz jedynym odgłosem
w ciemności było ciche postukiwanie i niedosłyszalne skrzypienie. Reszta
rodziny dawno już poszła spać, Triss nie słyszała żadnych odgłosów
dochodzących z ich pokojów. Kucharka mieszkała na dole, w suterenie.
Zazwyczaj guwernantka Crescentów miała pokój niedaleko dziewczynek, ale
akurat teraz nie było żadnej guwernantki.
Triss ostrożnie przeszła przez półpiętro, nasłuchując odgłosów z innych
pokojów, skrzypienia sprężyn materaca lub pomruków budzących się rodziców.
Drzwi pokoju Sebastiana otworzyły się bezszelestnie i dziewczyna raz jeszcze
wślizgnęła się do zakazanego wnętrza.
Nie ośmieliła się zapalić lampy gazowej, ale gdy oczy przyzwyczaiły się
do ciemności, udało jej się dotrzeć do biurka, nie wpadając na nic po drodze.
Uklękła i przesunęła dłońmi po frontach szuflad. Ich ozdobne metalowe rączki
były chłodne w dotyku. Tak, to była ta szuflada, Triss wiedziała, że jest
wypełniona listami, niektóre z nich były widoczne przez szczelinę u góry.
Okazało się, że pęseta, jeżeli odpowiednio się ją odwróci, bez trudu wchodzi
do szczeliny. Mimo to próby złapania rożka koperty palcami nie powiodły się.
Triss raz po raz próbowała zacisnąć szczypczyki na rąbku papieru, ale
nieustannie się ześlizgiwały.
Kiedy była pogrążona w walce z pęsetą, usłyszała delikatny, metaliczny
dźwięk stojącego na dole zegara, który odliczał dwanaście uderzeń. Ostatnia
nuta zgasła, ale Triss wydawało się, że ciągle jeszcze pobrzmiewa w uszach.
Wówczas Triss usłyszała w korytarzu inny dźwięk. Działając instynktownie,
opadła na kolana i dłonie i schowała się, tak jak poprzednio, pod łóżkiem,
a potem przeturlała się jeszcze głębiej. Po chwili, skulona za skrajem kapy, zdała
sobie sprawę, że wcale nie słyszy kroków.
Był to suchy, niewyraźny szum, podobny do odgłosu, jaki wydaje umierająca
mucha, próbująca przedostać się na drugą stronę okna, ale ten był wyraźniejszy.
Zbliżał się coraz bardziej, a Triss była pewna, że to coś, co wydawało z siebie
ten odgłos, musi być tuż przed drzwiami, i przygotowała się na to, że za chwilkę
usłyszy odgłos przekręcanej klamki. Klamka jednak pozostała nieruchoma.
Zamiast tego cichy odgłos stał się nagle znacznie czystszy. Drzwi się nie
poruszyły, ale niewidzialny intruz był już w pokoju Sebastiana.
Wyglądając ostrożnie spod wiszącej nad podłogą kapy, Triss kątem oka
zobaczyła intruza, chociaż nie była pewna, czy to jest „to”, czy „on” albo „ona”.
To coś latało, okrążając pokój ciężkimi, niezbornymi łukami, ocierając się
o ściany czymś, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak skrzydła, wpadając raz
po raz na meble, zatrzymując się, by przysiąść.
Stworzenie trudno było zobaczyć, nie tylko ze względu na ciemność. Kiedy
zatrzymywało się na chwilę i Triss mogła patrzeć na nie wprost, miała wrażenie,
że rozmywa się w jej spojrzeniu. Kiedy fruwało tam i z powrotem, zostawiało
w jej oczach ciemne i ulotne smugi.
W końcu przysiadło na klamce szuflady pełnej listów i Triss usłyszała szelest
papieru. Nie wiadomo skąd stworzenie wyjęło cienki, blady, podłużny kształt.
Triss zmrużyła oczy, żeby lepiej widzieć, a mroczne, prawie niewidzialne coś
odchyliło się i gładko wsunęło kopertę przez szczelinę tak, by znalazła się tam,
gdzie inne listy.
Rozejrzało się jeszcze raz wokół siebie i Triss wydawało się, że widzi
w przelocie maleńką, bladą twarzyczkę nie większą niż jajko. Błyszczały na niej
iskry zamiast oczu. Powietrze przeciął furkot i gwałtowny trzepot skrzydeł.
Stworzenie znikło.
Gdy ucichł szum skrzydeł, Triss długo leżała bez ruchu, czując szorstkość
dywanu na policzku. Znów widziała to, co niemożliwe. Łatwiej było to jednak
pojąć, kiedy była sama o północy w ciemnym pokoju zmarłego brata.
Czując suchość w ustach, podczołgała się ostrożnie do biurka. Róg ostatniej
przesyłki był ledwo widoczny, wystawał przez szparę. Wyjęła list
szczypczykami, a później szybciutko przemknęła do swojego pokoju. Rozdarła
kopertę i wyjęła list. Był datowany na ten właśnie dzień, a krój pisma był
boleśnie znany.

Drodzy Tato, Mamo, Triss, Pen, raz jeszcze piszę, choć wiem, że
to beznadziejne. Już nie wierzę, że któryś z tych listów do Was dotrze, nie
mówiąc o tym, że kiedykolwiek dostanę odpowiedź. Nie mogę się jednak
powstrzymać. Pisanie ich to wszystko, co mam, nawet jeśli jest to gra,
w której wierzę w niemożliwe, to gram w nią, by chłód był mniej
dokuczliwy. Nie mam już siły udawać odważnego. To jest miejsce,
w którym całą odwagę złamano narzędziami tortur.
Zima nigdy się nie kończy. Już nie pamiętam, kiedy się zaczęła. Wydaje
mi się, że całe lata patrzę na to samo ponure niebo i widzę gęsty śnieg.
Może to ten sam dzień, który ciągnie się w nieskończoność, jak drut
kolczasty. Straciłem umiejętność liczenia czegokolwiek. Moi koledzy nie
żyją. Ludzie, którzy walczą u mojego boku, są mi obcy, umierają, zanim
nauczę się ich imion. W moim umyśle ich twarze to tylko znikająca smuga.
Ręce i stopy bolą od zimna, ale ból jest lepszy niż myśli. Jestem teraz
kompletnie rozbity, wiem. Czuję, że moja dusza wystaje z ciała pod
pokręconymi kątami, jak połamana ręka czy noga. Mam tylko nadzieję, że
w końcu przestanie mnie boleć i wszystko się skończy.
Wybaczcie mi,
Sebastian.
ROZDZIAŁ 9

Co masz zrobić jutro, zrób dziś

– Sebastian… – Triss na wpół świadomie wyszeptała głośno jego imię.


Czego oczekiwała? Listy żądań od jakiegoś tajemniczego człowieka? Może.
Nie była jednak gotowa na to, co zobaczyła.
Triss trzymała w niepewnych dłoniach list Sebastiana, wstrząśnięta tym, jak
słabo pamięta brata. Wiedziała już, że były takie szczególne dni, które spędzała,
ciesząc się jego towarzystwem, na przykład dzień urodzin, kiedy pomagał jej się
przebierać za egipską królową, albo piknik na dworze, kiedy godzinami nosił ją
na ramionach. Rodzice z rzadka recytowali te historie, kiedy czuli, że wolno
im wspominać o swoim straconym synu. Przez lata zaganiali wełniste
wspomnienia Triss jak owce w uporządkowane zagrody swoich opowieści, tak
że nie wiedziała już, co naprawdę pamięta.
To jednak było zupełnie coś innego. To był szok, jak ciepło łzy padającej
na skórę. Nagle Sebastian był osobą, osobą zagubioną, przerażoną
i nieszczęśliwą, cierpiącą ból. Poczuła przerażenie i współczucie, kiedy zdała
sobie sprawę, że naprawdę go kocha pomimo mgły minionych lat.
Ale on nie żyje.
Sebastian zmarł pięć lat wcześniej podczas ostrej i długiej zimy. Dostali list
od jego dowódcy, mówiący o wybuchu w okopach, o głębokim współczuciu i o
tym, że nikt nie mógł przeżyć. Nie mogło być żadnej pomyłki.
Triss nie potrafiła pojąć zachowania rodziców. Szuflada przesypywała się
od listów. Miesiącami, może nawet latami przychodziły wiadomości
od Sebastiana, a rodzice o tym wiedzieli. Wypowiadali pełne powagi słowa
o dawno straconym synu, a jednocześnie zamykali jego rozdzierające serce listy
w szufladzie i udawali, że nie istnieją. Ich napuszona żałoba była kłamstwem.
Wszystko było kłamstwem.
Jej rodzice mówili o listach, które wysyłał „ten człowiek”, tajemniczy „on”,
który według nich mógł napaść na Triss. Teraz, kiedy o tym myślała,
przypomniała sobie, że nie powiedzieli, iż „on” naprawdę je napisał. Ojciec
powiedział, że otrzymanie listu od „tego człowieka osobiście” byłoby czymś
innym niż „to, co zwykle”.
Jak Sebastian mógł wciąż walczyć na wojnie, która skończyła się pięć lat
temu, i jak mógł pisać listy zza grobu? Jeśli nie są to okrutne i zmyślne podróbki
i jeżeli Sebastian rzeczywiście napisał tę dramatyczną notatkę, to potrzebował
pomocy. Tak czy inaczej Triss musiała rozwiązać zagadkę tych listów.
W jej umyśle zaczął się krystalizować pewien pomysł. Szuflada była pełna,
niemal się z niej przelewało. Jak często to dziwaczne, łopoczące skrzydłami
stworzenie nawiedzało dom Crescentów, żeby dostarczać listy? Co miesiąc?
Co tydzień? A może co noc?
Cokolwiek to jest, jest dziwaczne i straszne, ale jest również mniejsze ode
mnie. Jeżeli przyjdzie jutro wieczorem, może uda mi się je złapać.

Deszcz padał uporczywie, a krople spadały z szelestem, nie rozbijając się


o ziemię. Wpadały prosto do domu, osadzały się na dywanie i meblach, a Triss
widziała, że tak naprawdę są suchymi liśćmi. Lądowały na głowach i ramionach
rodziny siedzącej przy stole i jedzącej śniadanie – wszyscy próbowali udawać,
że nic się nie dzieje.
– To Triss zrobiła! – krzyczała Pen rozpierana radością. – Patrzcie! – Młodsza
siostra pokazywała palcem na sufit, a kiedy Triss spojrzała w górę,
z przerażeniem zorientowała się, że ktoś wyżarł wielkie dziury w suficie i w
dachu i że przebija przez nie szare niebo. Triss widziała na belkach stropowych
ślady swoich zębów.
– Ja tego nie zrobiłam – próbowała protestować. Ale to było kłamstwo
i wiedziała, że tak jest. Nie mogła mówić, wydawała z siebie tylko suchy szelest.
– Triss zjadła sufity! – krzyczała Pen. – Triss zjadła ściany! Zostały tylko
cztery! Tylko cztery!

Triss obudziła się nagle z przerażeniem i oddychała ciężko, czekając, aż serce


przestanie jej bić jak młotem. To sen, tylko sen. Przetoczyła się na bok i jej
policzek dotknął czegoś szorstkiego, co pękło pod jego naciskiem. Usiadła
wyprostowana, nie mogąc opanować zdziwienia.
Na jej poduszce było kilka suchych liści. Powoli przeczesała zgiętymi
palcami włosy, a kiedy popatrzyła na rękę, zobaczyła na niej garść brązowych
okruchów. Spojrzała na krzesło, które postawiła pod drzwiami, i serce jej
zamarło. Dopiero wtedy zdała sobie sprawę z tego, jak bardzo chciała,
by pojawienie się w jej pokoju tajemniczych liści było sprawką Pen.
Triss ostrożnie usiadła i odsunęła kołdrę. Na pościeli i prześcieradle wokół
niej były liście, w tym kilka pod koszulą nocną, maleńkie gałązki i źdźbła siana.
Czując suchość w ustach, raz jeszcze posprzątała bałagan, po czym podeszła
do toaletki ze szczotką do włosów. Ku swojemu zdziwieniu znalazła na niej
drobinki suchych liści, mimo że była pewna, iż usunęła z niej wszystko oprócz
kilku własnych włosów. W jej umyśle pojawiło się pełzające jak pająk
podejrzenie.
Nie. To niemożliwe.
Musiała mieć pewność. Kiedy Triss strząsnęła już wszystkie fragmenty liści,
wyrwała kilka włosów z głowy i przeciągnęła po szczotce. Później zmusiła się,
żeby odwrócić głowę, i policzyła po cichu do trzystu. Kiedy się odwróciła,
poczuła, że nie ma już dla niej ratunku. Na włosiu szczotki nie było jej włosów.
Był kawałek szkieletu liścia, suchy jak ćma i bardziej kruchy niż koronka.
Liście na moich włosach, ziemia na podłodze – ja ich nie przyniosłam
z zewnątrz. Pen też nie rozrzuciła ich po moim pokoju. One są mną.

– Triss wygląda blado. Czy Triss nie wygląda blado? – słychać było raz po raz
głos Pen przy stole śniadaniowym. – Czy Triss dobrze się czuje? Co powiedział
pan doktor? Czy ona musi znowu do niego jechać?
Triss siedziała przy stole, ostrożnie rozcinając jajko, i złapała się na tym, że
niemal nienawidzi Pen. To wszystko było zbyt bliskie snom, z których
próbowała się otrząsnąć. Przynajmniej nie była już potwornie głodna, ale nie
przynosił ulgi fakt, że jej apetyt zaspokoiła dopiero lalka na poduszce
ze szpilkami. Chciało jej się płakać, ale łzy skleiły się w jakąś lepką masę pod
powiekami. Nękały ją wspomnienia liści na szczotce do włosów i myśl o liście
od Sebastiana, ukrytym pod materacem jej łóżka.
Jak przez mgłę słyszała rozmowę rodziców. Jej ojciec musiał tego dnia zająć
się pracą i wybierał się do Ellchester. Nowa stacja, którą zaprojektował, była
niemal skończona. Miała kształt piramidy, projekt podążał za szaleństwem mody
na wszystko, co egipskie, która wybuchła po odkryciu rok wcześniej grobu
Tutenchamona.
– Obawiam się, że wakacje się skończyły – westchnął ojciec Triss. – Chcą,
żebym przyjechał na budowę i wszystko zatwierdził, co oznacza, że jeśli coś
pójdzie nie tak, później będą mogli mnie obwiniać o swoje błędy. Kiedy główna
budowla będzie skończona, chcą oczywiście, żebym uczestniczył w uroczystości
zawieszenia wiechy, by prasa mogła robić zdjęcia. W tym wypadku wiecha
oznacza opuszczenie szpica za pomocą dźwigu i ułożenie go na szczycie
piramidy. To symbol zakończenia budowy.
– Kolejne fajerwerki – uznała mama Triss tonem, w którym pobrzmiewało
i męczeństwo, i duma.
– Wiem, wiem. – Ojciec Triss uśmiechnął się przelotnie. – Ale to jeszcze
tylko cztery dni. Później będzie po wszystkim.
Triss gwałtownie się wzdrygnęła i zaczęła się trząść. Te słowa zbyt mocno
przypominały jej nocne koszmary i nie wiadomo dlaczego napełniły ją
niekontrolowanym przerażeniem.
– Triss! Co się stało? – Mama zaczęła do niej wyciągać rękę, ale Triss cofnęła
swoją gwałtownym gestem.
– Boli mnie głowa! – Tyle udało jej się pisnąć, po czym uciekła z pokoju.

Niemal ogołocono szafkę z lekami, szukając w niej wsparcia. Teraz przy łóżku
Triss stały rzędy buteleczek. Dziewczyna leżała pod kołdrą i przyglądała się im,
nie czując jednak zbyt wielkiej ulgi. Czy któraś z tych butelek może sprawić, że
Triss przestanie się zmieniać w liście? Czy syrop figowy uratowałby Sebastiana?
Sądziła, że nie. Nie żywiła też wielkiej nadziei na skuteczność kamfory w misce
z gorącą wodą ani zmoczonego flanelowego ręcznika, który leżał na jej czole.
Cały dzień miała spędzić w łóżku. Wiedziała, że tak będzie, kiedy się na to
zgadzała. Teraz liczenie godzin, toczących się powoli jedna za drugą, było jak
tortura. Co ona właściwie robi – czeka, aż się rozpadnie na kawałki albo
oszaleje? Cztery dni, cztery dni, cztery dni… Dlaczego te słowa przepływają jej
przez głowę? Nie potrafiła zrozumieć, jak w ogóle znosi fakt, że leży w łóżku,
robi się bledsza i bardziej krucha, podczas gdy ziemia się kręci, a świat zajmuje
się swoimi sprawami bez jej udziału.
Triss usłyszała, jak zegary wybijają drugą, po czym zrzuciła z siebie kołdrę,
czując, że jest jej zbyt gorąco. Kiedy przycisnęła policzek do chłodnej szyby,
poczuła nagłą ulgę. W pokoju panował zaduch, a niecierpliwa szara energia
wiatru za oknem przyciągała ją, sprawiała, że miała ochotę otworzyć okiennice
na oścież.
Triss usłyszała trzaśnięcie drzwi samochodu. Po drugiej stronie skweru stał
mały niebieski morris i ktoś właśnie z niego wysiadł, postać zasłaniały jednak
wysokie drzewa.
Kiedy gość się zbliżył, Triss go poznała. To był pan Grace, krawiec, który
puszczał jej jazz i kazał jej dzień wcześniej jeść ciastka. Pan Grace podszedł
do drzwi frontowych Crescentów i po chwili usłyszała dźwięk dzwonka.
Pierwsza fala radości zamieniła się w zakłopotanie. Triss poczuła się
zdezorientowana. Po co tu przyszedł? A jeżeli rodzice go poznali i dowiedzieli
się, że słucha jazzu? Może nie będzie mogła wrócić do jego sklepu?
Co on tu robi?
Ostrożnie, bo ostrożność stała się jej drugą naturą, Triss wymknęła się
z pokoju i przycupnęła u szczytu schodów. Jako że Margaret wyjechała na cały
dzień, drzwi otworzyła mama. Kucharka była przygłucha i twierdziła, że nie
słyszy dzwonka. Triss nie śmiała wyjrzeć zza rogu z obawy, że ją zobaczą, ale
została tam, gdzie jest, i przysłuchiwała się rozmowie.
– …przepraszam, że niepokoję. – Głos krawca był ledwo słyszalny. – Pani
Crescent? Nazywam się Jacob Grace z firmy Grace & Scarp – pani mąż i córka
byli wczoraj gośćmi naszego sklepu.
– Aha. Pan od krawca? – Mama Triss była nieco zakłopotana. – Ale…
Rozumiem, że pierwsza przymiarka ma być w przyszłym tygodniu…
– Tak, rzeczywiście, ale pani córka zostawiła chyba rękawiczki w naszej
przymierzalni, a ja przejeżdżałem niedaleko i pomyślałem, że je państwu
podrzucę.
– Aha, rozumiem! To bardzo miło z pana strony. – Chwila ciszy. – …
Niestety, panie Grace, te rękawiczki nie należą do Triss.
– Naprawdę? – W głosie krawca słychać było zaskoczenie. – Cóż, głupio
z mojej strony! Były tak małe, że pomyślałem, że należą do niej. Tak czy owak,
przepraszam, że zawracałem pani głowę.
– Przykro mi, że przyjechał pan na próżno. – Ton głosu jej matki był nieco
cieplejszy.
– Nic nie szkodzi. Przy okazji zapytam, jak się dzisiaj czuje młoda dama?
– Teresa jest… To znaczy, sądzę, że doszła do siebie po szoku, którego
doznała w pańskim sklepie, jeśli o to pan pyta.
– Prawdę mówiąc, nie o to pytam. – Po raz pierwszy głos pana Grace’a był
poważny i słychać w nim było wahanie. – Pani Crescent, miałem przywilej
spędzić nieco czasu z pani córką, podczas gdy odwiedzała nasz sklep,
i zauważyłem pewne… objawy. Objawy, które mnie niepokoją, bo…
przypominają mi o innej sprawie. Ale jeżeli pani córka czuje się dzisiaj dobrze
i jest znów sobą, to ciężar spadł mi z serca.
– Panie Grace – spytała mama Triss nerwowo – co pan ma na myśli?
Nastąpiła długa chwila ciszy.
– Niech pani mi wybaczy – odpowiedział niemal szeptem, Triss z trudnością
rozpoznawała słowa. – Bardzo mi przykro, pani Crescent. Jest nietaktem z mojej
strony komentować zdrowie pani córki. Jesteście państwo oczywiście
kochającymi rodzicami i z pewnością zapewniacie jej najlepszą możliwą pomoc
medyczną. Ja nie jestem lekarzem ani nawet przyjacielem rodziny. Niech pani
mi wybaczy i przekaże Teresie moje najlepsze życzenia.
– Chwila! Niech pan zaczeka! – Głos jej matki nieco się oddalił, jak gdyby
wyszła wraz z krawcem przez drzwi frontowe. – Moja córka… nie czuje się
całkiem dobrze. Jeśli rozpoznaje pan symptomy i ma pan jakiś pomysł,
co mogłoby je spowodować…
– Nie podziękowałaby mi pani, pani Crescent. – Westchnienie, a później
kolejna pauza, podczas której Triss wydawało się, że słyszy skrzypienie pióra
na papierze. – Proszę bardzo. W sklepie jest telefon. Jeśli pani lub mąż będziecie
mnie potrzebowali, proszę zadzwonić pod ten numer. Ale… pani Crescent?
Proszę się ze mną kontaktować, tylko jeżeli nie będzie innego wyjścia. Nie
wcześniej.
Stukot obcasów na chodniku oddalał się i cichł, a kilka chwil później Triss
usłyszała zamykające się drzwi frontowe. Poszła bezgłośnie do swojego pokoju,
w głowie miała plątaninę myśli.
Cóż to miało znaczyć? Co pan Grace w ogóle tu robił? Przecież musiał
widzieć, że wychodząc, wkładała rękawiczki. Czy to był tylko pretekst, żeby
wpaść?
Chciał o mnie porozmawiać z matką. Jej pierwszą myślą było poczucie, że
została zdradzona. Była pewna, że ją i pana Grace’a łączy jakiś związek,
tajemnica, że nie powie nic o sześciu talerzach ciastek. Jaki inny symptom mógł
mieć na myśli? Dorośli jednak czasami właśnie tacy są. Obietnice składane
dzieciom nie mają dla nich znaczenia, jeśli miałoby to służyć dobru dziecka.
Drugie odczucie Triss było jak mały, wirujący płatek śniegu. Płatek nadziei.
A może pan Grace rzeczywiście wie, co z nią jest nie tak? Może mógłby coś
zrobić, żeby jej stan się poprawił?
ROZDZIAŁ 10

Nieobecność nieusprawiedliwiona

Słysząc kroki i skrzypienie schodów, Triss wskoczyła z powrotem pod kołdrę


i pospiesznie ułożyła mokrą flanelę na czole.
Kiedy drzwi się otworzyły i mama rozejrzała się po pokoju, Triss wydała
z siebie kilka sennych pomruków, jak gdyby ktoś ją właśnie obudził.
– Przepraszam cię, kochanie. Nie będę cię długo męczyć. Ja… chciałam cię
tylko o coś zapytać. Rozmawiałaś u krawca z jednym z dżentelmenów. Z panem
Grace’em?
Triss mrugnęła parę razy oczami i skinęła głową.
– O czym rozmawialiście? – Mama zawahała się i oblizała górną wargę. –
To znaczy, czy on się wydawał…? – Zawahała się, niepewna, jak poprowadzić tę
rozmowę.
– Był bardzo miły – odparła Triss, mając nadzieję, że nie brzmi zbyt
entuzjastycznie. – Rozmawialiśmy o sukienkach i tak dalej. Powiedział, że był
chory i że teraz czuje się lepiej. Wydawał się zaniepokojony… Wydawał się…
Co mam powiedzieć, żebyś do niego zadzwoniła?
– To wszystko jest bardzo dziwne – mruknęła mama, a Triss poczuła, że
ziemia się pod nią zapada.
Natychmiast zdała sobie sprawę, że źle rozegrała tę partię. Powinna była
powiedzieć, że pan Grace jest mądry i rozsądny. Nie należało przyznawać, że
go polubiła. To było – mówił nieprzyjemny głos w jej głowie – to samo co z
guwernantkami. Nie chodziło o to, żeby czuła do nich sympatię. Okazywanie, że
lubi guwernantkę czy jakąś inną służącą, gwarantowało, że wkrótce ją odprawią.
Jej mama westchnęła i delikatnie potarła skroń.
– Żabciu, mamusia też ma lekką migrenę, więc wezmę leki na wzmocnienie,
a później trochę się prześpię. Ale jeżeli będziesz mnie potrzebowała, jestem
w swoim pokoju.
Triss wiedziała, co to znaczy. Szafka na lekarstwa rodziny Crescentów była
niemal w całości wypełniona specyfikami zwalczającymi dolegliwości Triss, ale
zawsze stało tam kilka butelek maminych „lekarstw na wzmocnienie”.
Na etykietach był napis Wincarin i obrazek zdrowo wyglądającej kobiety
w czerwonym kapeluszu, unoszącej kieliszek do ust. Wyjaśniono Triss, że ten
„tonik na winie” różni się od zwykłego wina, nawet jeżeli tak samo pachnie.
Pewien lekarz przepisał go mamie po narodzinach Pen. Od tego czasu mama
sięgała po tonik w chwilach wyjątkowego poruszenia.
– Nic mi nie będzie – powiedziała Triss śpiącym i obojętnym głosem.
W głowie zrodziła jej się pewna myśl, od której serce zaczęło łomotać jej
w piersi.
Kiedy mama wycofała się z pokoju i zamknęła drzwi, Triss leżała jeszcze
przez chwilę, nasłuchując. Wstała dopiero wtedy, gdy zapadła całkowita cisza.
Otworzyła komodę i wyrzuciła na łóżko zawartość jednej z szuflad. Ułożyła
kołdrę na wierzchu tak, że całość miała kształt śpiącej postaci.
Prawdopodobnie będzie miała do dyspozycji kilka godzin, zanim mama się
obudzi. Przy odrobinie szczęścia wystarczy jej czasu, by dotrzeć do centrum
Ellchester. Znajdzie sklep krawca i wymyśli jakąś wymówkę, żeby porozmawiać
z panem Grace’em.
Muszę wiedzieć, co jest ze mną nie tak. On musi mi to powiedzieć. Przecież
mnie polubił.
Szybko się ubrała, włożyła płaszcz, rękawiczki i kapelusz. Nie ośmieliła się
ryzykować wyjścia przez frontowe drzwi, bo bała się, że sąsiedzi mogą
zauważyć, jak chorowita córka Crescentów wymyka się sama na ulicę, i zaczną
zadawać pytania. Z tyłu domu były jednak drzwi, które otwierały się na maleńki
ogródek, a później na wąską alejkę. Jedynym wyzwaniem było dyskretne
przemknięcie obok kucharki.
Kiedy Triss po cichu schodziła na dół, zatrzymała się nagle, przypominając
sobie pełne wymówki słowa ojca: „Moja Triss jest słodką dziewczynką, cichą
i dobrze wychowaną”. Co by pomyślał, gdyby zobaczył, że jego córka wymyka
się z domu bez pozwolenia.
– Przepraszam, tatusiu – szepnęła pod nosem.
Na paluszkach przeszła przez jadalnię i zajrzała do kuchni. Nie widziała
kucharki, ale usłyszała odgłosy szorowania i chlupotania dobiegające
ze zmywalni. Zapewne właśnie trwało zmywanie naczyń w wielkim
cementowym zlewie.
Triss aż podskoczyła, słysząc grzechotanie i uderzenie. Zdziwiona spojrzała
na tylne wyjście z domu – drzwi zazwyczaj były zamknięte, podczas gdy klucz
wisiał na gwoździu obok. Teraz tkwił jednak w zamku, a drzwi były lekko
uchylone. Postukiwały na wietrze. Triss przeszła na paluszkach przez kuchnię
i wyjrzała do ogrodu.
Dobrze znana postać szła pospiesznie między grządkami ogórków i nasturcji,
opatulona jak maleńki Eskimos bladokremowym, obszytym wełną płaszczem.
To była Pen. Młodsza siostra otwierała furtkę z tyłu ogrodu, odwróciła się
i rzuciła ukradkowe spojrzenie na okna górnego piętra. Później furtka się
zamknęła i dziewczynka zniknęła z pola widzenia.
Najwyraźniej Triss nie była jedyną osobą, która postanowiła skorzystać
z drzemki mamy. Dziewczyna wymknęła się tylnym wyjściem z domu,
zamykając drzwi ostrożniej niż Pen.
Co ona robi? Dokąd idzie?
Tego dnia oczy Pen były uważne, żywe od gniewu i śladów tryumfu.
Przypominały Triss chwilę, kiedy siostra zmusiła ją do pokazania rodzicom
koszuli nocnej pobrudzonej trawą.
Nie wiem, co planuje, ale to na pewno ma coś wspólnego ze mną.
Triss przemknęła przez ogród do furtki, uchyliła ją i spojrzała w kierunku
alejki za domem – w tym samym momencie znajoma postać znikała za rogiem.
Triss pospiesznie ruszyła za nią i skręciła w tę samą stronę, wdzięczna za to, że
podmuch wiatru stłumił odgłos jej kroków. Widziała Pen drepczącą po Lime
Street z rękami w kieszeniach. Zachowywała się tak, jak gdyby miała absolutne
prawo tam być.
Triss szła za nią w pewnej odległości, nie spuszczając wzroku z siostry.
Jakie to dziwne – być samej poza domem bez pozwolenia! Dziewczyna była
pewna, że lada moment wpadnie na kogoś znajomego. Na szczęście wiatr dawał
jej pretekst do podniesienia kołnierza, nasunięcia kapelusza na głowę i owinięcia
twarzy szalikiem. Znów dopadły ją słowa ojca.
„Moja Triss jest słodką dziewczynką, cichą i dobrze wychowaną”.
Przyrzekała sobie jednak, że wkrótce znów będzie jego Triss, kiedy tylko
dowie się, co jest z nią nie tak i wszystko naprawi.
Nie wiadomo, dokąd Pen szła, ale trasa na pewno była jej znana. Wiedziała,
które sztachety ogrodzeń są luźne i można je odsunąć, żeby wślizgnąć się
do parku i pójść na skróty. Przemykała alejkami za rzędami domów, gdzie trzeba
było walczyć z wiszącym praniem, a później wychodziła na główne ulice.
Doskonale znała maleńkie, wiodące zygzakiem dróżki, które wspinały się
na wzgórza i wypluwały człowieka na kładki dla pieszych z widokiem na całe
miasto, a później znów wchłaniały go w plątaninę alejek.
W końcu Pen doszła do skrzyżowania, które Triss także umiała rozpoznać.
Po prawej rozciągała się szeroka ulica biegnąca w górę wzgórza w kierunku
lepszych dzielnic sklepowych, między innymi Marley Street, gdzie pracował
krawiec, pan Grace. Droga w lewo prowadziła w dół wzgórza, w kierunku
Puttens, dzielnicy Ellchester, którą przejęli młodzi ludzie. Były tam rzędy
sklepów, sale dansingowe, bary i kina.
Pen skręciła w lewo.
Triss poczuła, że w żołądku zaciska jej się węzeł. Co robić? Sklep pana
Grace’a był teraz tak blisko, zaledwie kilka przecznic stąd, ale jeśli straci z oczu
Pen, nigdy się nie dowie, co knuje młodsza siostra. Raz jeszcze Triss
przypomniała sobie wyraz przerażenia na jej twarzy, kiedy podsłuchano ją przy
telefonie. Czy Pen naprawdę tylko udawała? A może… Może ma swój udział
w tych dziwnych wydarzeniach, które zmieniały rzeczywistość?
– Nie znoszę cię, Pen – mruknęła pod nosem Triss i skręciła w lewo,
schodząc w dół wzgórza i nie spuszczając wzroku z młodszej siostry. –
Nienawidzę cię.

W końcu Pen zatrzymała się przed dziwnym budynkiem w kształcie klina.


Wyżej, pod rzędami żarówek, widniał malowany szyld z napisem „Kawał
życia”. Ściany miały kremowy kolor i były pokryte plakatami, na których Teda
Bara rzucała pełne pasji spojrzenie, John Barrymore pokazywał swój słynny nos,
a Rudolph Valentino trzymał mocno w objęciach młodą kobietę, która nie miała
chyba nic przeciwko temu. Całość przypominała porcję tortu.
To było kino, dziwaczne, małe kino, o którym Triss nie słyszała ani nigdy
go nie widziała. Pen zdążyła wspiąć się po stopniach do drzwi frontowych
i właśnie przechodziła przez obrotowe szklane drzwi.
Triss zatrzymała się na ulicy, nie wiedząc, co robić. Czy to jest rozwiązanie
zagadki? Czy Pen rzeczywiście uciekła z domu, żeby bez pozwolenia pójść
do kina? Większość kin właśnie w sobotnie popołudnia oferuje zniżki na bilety
i pokazuje filmy dla dzieci.
Wzrok Triss przesunął się na tablicę przy drzwiach. Oczywiście reklamowano
dziecięce popołudniówki. Głównym filmem było Morderstwo w kasynie
o północy, a serialem – Niewidzialne ostrze. Oba tytuły były akurat w guście
Pen. Dziewczynka była uzależniona od filmów gangsterskich, w których
pokazywano strzelaniny albo upadki z wysokich skał.
Triss z duszą na ramieniu wspięła się po schodkach i weszła do kina.
Kiedy Crescentowie wybierali się do kina, zawsze szli do Rhapsody na skraju
miasta. Było to kino ogromne i wspaniałe jak egipski pałac, pełne złoceń
i czerwonych dywanów, a pianino podnoszono na specjalnej platformie przed
rozpoczęciem filmu. Mama zawsze powtarzała, że inne kina to „nory”, gdzie
„człowiek jest nękany przez różnych takich i wraca do domu zapchlony”.
Hol był dziwną mieszanką tego, co stare, i tego, co nowe, wzniosłe i byle
jakie. Jasnoczerwony dywan miał szorstką, ekscytującą fakturę nylonu, ale
ciemna farba na ścianach się łuszczyła. Za podniszczonym biurkiem siedziała
ładna, młoda kobieta z ustami wymalowanymi tak, że przypominały wisienkę,
i biało-złotymi włosami wyglądającymi jak bita śmietana.
Nie było śladu po Pen. Za kobietą Triss zobaczyła drzwi zastawione
jedwabnym sznurem, zza których dobiegała kakofonia głosów.
Dziewczyna poczuła suchość w ustach, kiedy kobieta posłała jej specjalny
„uśmiech dla dzieci”.
– Nie przejmuj się tak – powiedziała konfidencjonalnym tonem. – Dopiero
się zaczęło. Jeżeli teraz się wślizgniesz do środka, zdążysz na początek serialu. –
Wypowiedziała słowo „wślizgnąć się”, czarująco marszcząc nosek. – Półtora
pensa za miejsce na dole, a trzy pensy – na galerii. – Przerwała i spojrzała
na ubranie Triss. – Ty chyba na galerię, prawda?
Triss zamarła na chwilę, ale przypomniała sobie, że ma w kieszeni płaszcza
portfelik, a w nim kieszonkowe. Zawahała się, po czym wyłowiła z niego trzy
pensy i dostała w zamian metalowy żeton. Z góry będzie miała znacznie lepszy
widok i być może dostrzeże Pen.
Przeszła przez drzwi z napisem „Do galerii”, zatrzymując się na chwilę,
by oddać żeton milczącemu, bladolicemu bileterowi, później weszła
po schodach, a z każdym krokiem dźwięki dobiegające z sali stawały się coraz
głośniejsze.
Pojawiła się na galerii, która na pierwszy rzut oka wydawała się pusta.
Na dole było jednak pełno widzów. Na twardych drewnianych ławkach tłoczyły
się dzieci w najróżniejszym wieku – od rozwrzeszczanych niemowląt
do nastolatek, które siedziały z tyłu, plotkując i obierając ziemniaki. Dzieci
rzucały łupinkami od orzechów lub stały na ławkach i wrzeszczały do siebie.
Inne tupały nogami i gwizdały, krzycząc, że chcą, żeby zaczął się film. Triss
przyglądała się uważnie zebranym, próbując dostrzec wśród nich niewielką
postać Pen, ale na próżno.
Dziewczyna nie spuszczała wzroku z widowni. Zobaczyła kobietę z solidnym
kokiem na głowie, która chodziła wzdłuż ławek, rozpylając coś w powietrzu nad
głowami dzieci. Wszystkie brały to za dobrą monetę. Chemiczny zapach
lawendy uniósł się w górę i Triss zastanawiała się, czy to aromat specyfiku
przeciwko pchłom.
Kiedy do pianina zasiadł mężczyzna i zaczął głośno wygrywać melodię,
na widowni rozległy się wybuchy entuzjazmu. Sala pociemniała, a srebrny ekran
zaczął w magiczny sposób się poruszać – pokazywano kronikę filmową. Ubrany
w długi płaszcz premier, pan Baldwin, mówił coś bezgłośnie, a srebrzyste słońce
sprawiało, że mrugał oczami.
Później zaczął się odcinek serialu – na ekranie pojawiła się młoda kobieta
uwięziona w piwnicy, która szybko wypełniała się wodą. Większość widowni
uważnie śledziła fabułę i już po chwili wykrzykiwano w kierunku kobiety
ostrzeżenia, wołając ją po imieniu albo głośno czytając napisy na ekranie tym,
którzy nie potrafili czytać. Kiedy bohaterce w ostatniej chwili w zupełnie
nieprawdopodobny sposób udało się uciec, rozległy się okrzyki radości, śmiech
i nawoływania.
Każdego innego dnia Triss również dałaby się wciągnąć – połyskiwanie
wielkiego ekranu napełniało ją niemal nieznośną radością. Dzisiaj jednak była
zbyt zajęta szukaniem siostry wśród postaci skąpanych w migotliwym świetle
ekranu.
Czy Pen mogłaby zapłacić trzy pensy za miejsce na górze? Na środku galerii
był wielki filar zasłaniający Triss widok na drugą jej część. Przeszła wzdłuż
rzędu foteli i ostrożnie wyjrzała zza słupa.
Na drugim końcu galerii siedziała Pen.
Dziewczynka wierciła się i nie zwracała uwagi na to, co dzieje się na ekranie.
Raz po raz patrzyła w lewo, w kierunku ściany pomalowanej na głęboki
czerwony kolor.
Nagle i całkowicie nieoczekiwanie coś się wydarzyło.
W ścianie pojawiły się maleńkie drzwi, zza których wydobywało się
przyćmione światło. Pen zesztywniała, po czym wstała i ukradkiem ruszyła
wzdłuż rzędu foteli, a następnie zniknęła za drzwiami.
Triss instynktownie czuła, że coś jest nie tak. To coś skręcało jej język
i sprawiało, że zęby uderzały jeden o drugi. Było dziwne. I znane. Przypominało
jej o Grimmerze. Nie chciała iść za Pen w kierunku tego tajemniczego
półświatła.
Ale wiedziała, że pójdzie.
Serial skończył się i zaczęły się kreskówki. Kot Felix z wielkimi oczami
przemykał obok śpiącego psa, ramiona miał skulone, każdy krok był zabawną
przesadą. Kiedy jego przygody skąpały widownię w migających światłach, Triss
po cichutku, na paluszkach podeszła do drzwi.
ROZDZIAŁ 11

Architekt

Kiedy Triss zbliżała się do tajemniczych drzwi, radosne okrzyki na widowni


zdawały się cichnąć. Ryk głosów zasnuł się mgłą, muzyka przypominała teraz
dzwonienie owczych dzwoneczków. Za drzwiami był wąski korytarz biegnący
od lewej do prawej, na podłodze leżał dywan nieokreślonego, ziemistoszarego
koloru, ten sam odcień miała tapeta na ścianach.
Triss ostrożnie się rozejrzała. Po lewej stronie korytarz prowadził do schodów
biegnących w dół. Po prawej kończył się w oddali pomalowanymi na biało
drzwiami, przed którymi stała Pen. Triss przyglądała się tej scenie. Pen
zapukała. Chwilę później drzwi się otworzyły i młodsza dziewczynka zniknęła
w środku.
Dywan dziwnie trzeszczał pod stopami Triss, gdy szła korytarzem – był
miękki, ale kłujący, delikatny, lecz włóknisty. Tapeta przypominała specjalnie
strzyżony aksamit. Kiedy Triss dotknęła jej ręką, okazało się, że dotyka piór.
Gdy przeciągnęła dłonią po ścianie, przez wzór przebiegło delikatne drżenie, jak
gdyby ściana była żywym stworzeniem.
Pen zostawiła białe drzwi lekko uchylone, dzięki czemu Triss mogła zajrzeć
do środka przez szparę przy framudze. Okazało się, że patrzy na mały, słabo
oświetlony pokój częściowo zasłonięty przez Pen, która wciąż stała tuż
za progiem. Oświetlenie pokoju było rozmyte i pulsujące, tak jak na sali
kinowej, którą Triss właśnie opuściła.
– Panna Penelope Crescent. – Ktoś szedł długimi krokami w kierunku Pen,
by uścisnąć jej dłoń, ktoś męski i bardzo wysoki. Starannie modulował głos,
pewny siebie i donośny. Jednocześnie było w nim jakieś rozdrażnienie, jak
gdyby oderwano go od myśli o czymś niezwykle istotnym i ekscytującym.
Cofnął się nieco i znalazł się na linii wzroku Triss. Zobaczyła go bardzo
wyraźnie.
Pierwszą reakcją był szok. Obcy mężczyzna nie był po prostu przystojny, był
przystojny jak gwiazdor filmowy. Jego krótkie i starannie przyczesane włosy
lśniły jak miód, miał cienki, jasny wąsik w stylu Douglasa Fairbanksa,
podkręcony na końcach. Nie włożył zwyczajnego o tej porze dnia garnituru
z kamizelką i marynarką, jaki jej ojciec zawsze nosił w tygodniu. Był ubrany
według ostatniej fantastycznie nieformalnej mody, którą towarzystwo jej
rodziców nazywało „stylem sportowym”. Na nienagannie białej wyprasowanej
koszuli miał pulower wycięty z przodu w V, wygodne, luźne spodnie w stylu
oksfordzkim i dwukolorowe, brązowo-białe buty typu „golf”. Włożył również
elegancko skrojoną szarobrązową marynarkę i Triss mogła jedynie
przypuszczać, że właśnie wrócił z jakiegoś niezwykle wytwornego spotkania.
– Zawsze z przyjemnością panią widzę. Bardzo proszę. – Zrobił jeszcze jeden
krok wstecz i wykonał szeroki powitalny gest. W trakcie tego ruchu Triss
zauważyła coś błyszczącego pod spinkami jego koszuli, przebłysk metalu
na nadgarstku. Pen przyjęła ciche zaproszenie i przeszła obok niego,
przesuwając się w głąb pokoju.
Triss przełknęła ślinę, a później, próbując szczęścia, otworzyła drzwi jeszcze
odrobinę szerzej, żeby lepiej widzieć.
Łatwo było rozpoznać źródło migającego światła. Po prawej stronie cała
szeroka ściana była kotłującą się, niespokojną masą srebrzystoszarego ruchu.
To był film, nie ma co do tego żadnych wątpliwości, ale nigdzie w zasięgu
wzroku nie było projektora, nie było mglistego promienia światła z drugiej
strony pokoju, które ukosem padałoby na ścianę. Triss przyglądała się
ruchomemu obrazowi w niemym zdziwieniu, patrząc, jak kipiąca szlachetnością
bohaterka filmu gwałtownie kręci głową i odsuwa od siebie dary Lotharia
o gładko przyczesanych włosach. Dopiero gdy na ekranie pojawiły się napisy
w lustrzanym odbiciu, Triss zdała sobie sprawę, że musi patrzeć na tylną ścianę
ekranu kinowego.
Triss słyszała, że w niektórych tanich kinach, gdzie ekranem było jakieś stare
prześcieradło, stawiano kilka rzędów ławek z drugiej strony i sprzedawano
bilety za pół ceny tym, którzy godzili się oglądać film w lustrzanym odbiciu.
Tu jednak powierzchnia, na której wyświetlał się obraz, wyglądała jak lita
ściana. A jeżeli jest na tyle cienka, by przenikało przez nią światło, dlaczego nie
słychać muzyki pianina ani rozmów i komentarzy widowni?
Reszta pokoju była niezwykła w swojej zwyczajności. Wyjąwszy ściany
wyłożone tą samą pierzastą tapetą co korytarz, wydawało się, że to zwykły
salonik – stały tam fotele w kwiaciaste wzory, babciny zegar, stół nakryty
obrusem, a na nim czajnik i filiżanki do herbaty oraz radio. Triss nie potrafiła
sobie wyobrazić, dlaczego taki pokój miałby się skrywać za ekranem kinowym.
Na dodatek światło nadawało wszystkiemu niespokojny wygląd. Cienie skakały
i trzepotały jak skrzydła.
Pen usadowiła się nieco niezgrabnie na dużym, złoconym fotelu ustawionym
w kierunku odwróconego ekranu. Jej nogi nie dosięgały do ziemi, naciągnęła
rękawy na zwinięte pięści, co było pewną oznaką zdenerwowania.
– Doskonały wybór. To najlepsze miejsce w całym kinie. – Nieznajomy
z wąsikiem gwiazdy filmowej przesunął się, żeby stanąć obok fotela, i popatrzył
na ekran wyświetlający film w lustrzanym odbiciu. – Ale przecież najłatwiej jest
zobaczyć rzeczy od ukrytej strony. Zakraść się i zobaczyć świat z tyłu, złapać
go niespodziewanie, a potem dostrzegasz, czym jest naprawdę.
– Panie Architekcie – przerwała mu Pen cichym, zdeterminowanym głosem.
– Chciałam z panem porozmawiać.
Panie Architekcie? Triss spojrzała na nieznajomego z nowym
zainteresowaniem. Jej ojciec mówił o kimś, kogo znał z pracy, kto mógł być
odpowiedzialny za to, że wpadła do Grimmera. Jako inżynier budownictwa
współpracował z wieloma architektami. Czy to jeden z nich?
Kiedy Triss wpatrywała się w Architekta, rosło w niej poczucie dyskomfortu.
Widziała, że jest przystojny, ale opisanie tej urody nastręczało jej pewnych
trudności. Jego czar był jak promień słońca świecący prosto w oczy
i rozmywający detale. Kiedy gdzieś w głębi umysłu zmrużyła oczy, okazało się,
że patrzy na fragmenty i urywki poprzez silne światło – a mężczyzna nie
przypomina tak naprawdę Douglasa Fairbanksa. Oczy miał blade, zdała sobie
sprawę, że nie potrafi określić ich koloru ani go zapamiętać. Usta miał zbyt
białe, niemal błękitno-białe. Miał wąski podbródek, a w kąciku jego uśmiechu
był jakiś nieprawdziwy akcent, który przywiódł jej na myśl zdradliwie uniesioną
główkę gwoździa przytrzymującego dywan na schodach.
– Tak zrozumiałem po naszej rozmowie telefonicznej. – Architekt przyglądał
się Pen dłuższą chwilę. – Chciałaś się ze mną spotkać… Cóż, oto jestem.
Triss przypomniała sobie dzień, w którym Pen ukradkiem wychodziła
z gabinetu ojca. Ona naprawdę dzwoniła przez telefon! Dzwoniła do tego
człowieka! Ale… Dlaczego centrala tego nie odnotowała? I właściwie dlaczego
w ogóle do niego dzwoniła?
– Mówi się, że obraz jest wart tysiąca słów – mówił dalej Architekt – a pani
twarz, panno Crescent, jest obrazem. Teraz spodziewałbym się, że będzie pani
miała do powiedzenia z tysiąc szczęśliwych słów, ale wydaje się, że jest wręcz
przeciwnie.
– Oczywiście, że nie jestem szczęśliwa! – rzuciła krótko Pen, odnajdując
wiarę w siebie w zawsze gotowym przyborniku wściekłości.
– Nie. – Przyjrzał się jej wyblakłymi oczami. – Przypuszczam, że jest pani
osobą, która nigdy nie będzie szczęśliwa, ale dzięki temu świat będzie bardziej
interesujący, bo nieustannie będzie pani podejmowała próby dojścia
do szczęścia. No cóż. Trudno.
Pen zamrugała oczami, a Triss niemal czuła, że przemyślne słowa Architekta
spłynęły po niej jak woda po kaczce.
– Nie jestem szczęśliwa – ciągnęła z uporem Pen. – A pan wie dlaczego.
Oszukał mnie pan!
– Oszukał. – To nie było pytanie ani wyraz oburzenia. Architekt rzucił
to słowo bez emocji, jakby położył niezidentyfikowany przedmiot na stole, aby
mu się lepiej przyjrzeć. Zamilkł na kilka sekund, uniósł brwi w namyśle,
a później pokręcił głową. – Nie jestem pewien, co pani ma na myśli.
– Wcale nie! – Pen zawyła i mocno kopnęła piętą w nogę królewskiego
fotela. – Mieliśmy umowę! A ja zrobiłam wszystko, o co pan prosił!
Przyniosłam panu strony z pamiętnika i szczotkę, i wszystkie inne rzeczy! Udało
mi się nawet nakłonić Triss, żeby pojawiła się nad Grimmerem. Powiedział pan,
że jeśli to wszystko zrobię, to ją pan zabierze!
Ukryta za drzwiami Triss musiała zakryć twarz obiema rękami, by zdławić
okrzyk wściekłości.
Była tak rozzłoszczona, że wydawało jej się, że ta złość jest czymś poza nią,
wielkim zwierzęciem, które dyszy jej w kark i rozgrzewa skórę swym
oddechem.
– No i? – Architekt nie był przejęty bardziej niż rozleniwiony kot
odpoczywający na parapecie.
– Myślałam, że pan ją zabierze i to będzie już koniec! Chciałam tylko, żeby
znikła. A o to… nigdy nie prosiłam! – Pen wykonała dziki, nieskoordynowany
gest, jak gdyby machała ręką w kierunku myśli, którą widzą tylko oczy jej
wyobraźni.
– Ja zawsze dotrzymuję słowa. – Wysoki mężczyzna się uśmiechnął. – Ona
zniknie. W ciągu paru dni.
Triss przełknęła ślinę i poczuła, że gniew zmienia się w lęk. W takim razie
wciąż jest w niebezpieczeństwie.
– W ciągu paru dni? – wybuchła Pen. – Dni tego wszystkiego? Nie tego
chciałam i pan o tym wie! To straszne! Nie mogę tego znieść!
– Nie jestem odpowiedzialny za danie pani tego, czego pani chciała, tylko
tego, o co pani prosiła. – Mężczyzna obojętnie wzruszył ramionami. Może była
to tylko gra świateł, ale Triss odniosła wrażenie, że włókna jego płaszcza też się
wzdrygnęły, jak gdyby jakaś mała fala przebiegła od kołnierza do dolnego
obszycia płaszcza. Uderzyło ją również, że płaszcz ma ten sam kolor
co dziwaczna tapeta i dywan.
– Nie może mnie pan tak traktować! – Pen wcisnęła paznokcie w dłonie, jej
twarz przypominała zmiętą szmatę do naczyń. – Musi się pan pozbyć tej rzeczy
i wszystko załagodzić albo… Albo o wszystkim opowiem!
Architekt, który odwracał się z uśmiechem na ustach, nagle zastygł bez
ruchu. Zatrzymały się pyłki kurzu obracające się w pełgającym, migotliwym
świetle. Na chwilę zamarło wahadło zegara. Nawet postaci na srebrnym ekranie
zastygły w pół gestu, trzymając kieliszki z szampanem i spoglądając w ich
stronę w oczekiwaniu na wybuch burzy.
– Opowiesz? – powiedział bardzo cicho. Odwrócił się twarzą do Pen
i wydawało się, że nagle urósł parę centymetrów. Płaszcz najeżył się na nim jak
futro na wściekłym kocie i Triss odniosła wrażenie, że jego wodniste oczy
zaświeciły, jak gdyby odbijały zdziczałe niebo, którego nie widzi nikt inny. –
OPOWIESZ? – Nie tylko wykrzyknął to słowo, ale i wrzasnął pełnym głosem
ze straszliwą siłą rozwścieczonego niemowlęcia. – Ale to byłoby złamanie
warunków umowy!
I nagle przestało być śmiesznie. Ta dziecinada sprawiła, że sytuacja stała się
dziwna i przerażająca. Dorosły, rozdzierający się bez wstydu jak dziecko,
przypomina olbrzymiego, niebezpiecznego psa, który właśnie zerwał się
z łańcucha.
Pen skuliła się na fotelu, podciągnęła kolana do piersi, zwinęła dłonie
w pięści i zasłoniła nimi twarz.
– Nic mnie to nie obchodzi! – wrzasnęła. – Powiem im, co się stało Triss!
Powiem im, gdzie pan jest! Powiem im o wszystkich pana znajomych i o tych
dziwacznych ptaszyskach, i o telefonach!
Przez długą, cichą sekundę nic się nie działo, setki powiewów zimowego
wiatru przeleciały przez pokój, a Architekt stracił całą swą urodę. Po chwili
pyłki kurzu znów zaczęły świetliście wirować, wahadło zegara ruszyło, a postaci
filmowe wróciły do rozmów i akcji, ignorując to, co się dzieje w pomieszczeniu.
– Cóż, z panią nigdy nie można się nudzić, panno Crescent. – Opuścił
ramiona i wyprostował plecy, a później uśmiechnął się pod swoimi blond
rzęsami w kierunku butów koloru toffi i mleka. – Nie mogę pozwolić na to, żeby
ktoś był niezadowolony z zawartej ze mną umowy. Takie rzeczy traktuję bardzo
poważnie. Niezwykle poważnie. Skoro pani nalega, będę musiał porozmawiać
z paroma osobami i zmienić kilka rzeczy. Pani wybaczy?
Pen skinęła głową, powoli opuściła pięści, ani na chwilę nie spuszczając
wzroku z Architekta. Ruszył w kierunku drzwi położonych w dalszej części
pomieszczenia, później zawahał się, jakby nie mogąc się zdecydować, czy coś
powiedzieć, czy nie.
– Moja droga – zaczął w końcu – muszę panią poprosić, żeby podczas mojej
nieobecności niczego nie dotykać. Przedmioty w tym pokoju, choć proste
i nieskomplikowane, są dla mnie bardzo ważne.
Kiedy Architekt zniknął w drzwiach, Triss zobaczyła, że jej młodsza siostra
rozgląda się po pokoju z zawziętą ciekawością.
Czy on wie, do kogo to właśnie powiedział?
Pen nasłuchiwała przez parę sekund, później zsunęła się z fotela i zaczęła
chodzić wokół pomieszczenia, przyglądać się radiu i klękać, by obejrzeć, co jest
pod stołem. Dlatego też tylko Triss zauważyła, że postaci na migotliwym ekranie
porzuciły swoje obowiązki i podeszły do przodu, by wyjrzeć, co robi Pen.
Było ich sześcioro – trzech mężczyzn i trzy kobiety. W tle widać było piknik
za miastem, więc wszystkie postaci miały na sobie ciepłe płaszcze. Dalej
rozciągały się srebrzyste wzgórza i kołyszące się lekko, pokryte kwieciem
drzewa.
Jedna z kobiet podniosła rękę zwiniętą w pięść i zastukała, jak gdyby
uderzała po drugiej stronie niewidocznej bariery. Zawołała coś, a później
pokazał się napis. Był oczywiście tyłem do przodu, ale widniał na ekranie
na tyle długo, że Triss udało się go odczytać.
HEJ TAM!
Kolejne postaci zaczęły uderzać w swoją stronę ekranu, wykrzykując coś
z coraz większym niepokojem, wszystkie oczy były zwrócone na Pen. Pojawiły
się następne napisy jeszcze większymi literami.
HEJ TAM! HEJ, TY! PATRZ TUTAJ!
Napisy zostawały na ekranie trochę dłużej, za każdym razem pogrążając
pomieszczenie w ciemności, tak że Pen w końcu spojrzała na ekran, a potem raz
jeszcze podniosła oczy, podenerwowana.
TAK, TY! JESTEŚ W NIEBEZPIECZEŃSTWIE!
Pen pochyliła się do przodu, poruszając ustami i próbując odczytać napis,
po czym wyprostowała się, uniosła brwi i wygięła usta w podkówkę, jak gdyby
wątpiła w to, co widzi.
ON CIĘ OKŁAMAŁ.
POSZEDŁ PO GRIPPERSÓW.
– Po Grippersów? Kto to są Grippersi? – spytała Pen głośno. Postaci z filmu
rzuciły parę ukradkowych spojrzeń w kierunku drzwi, przez które wyszedł
Architekt, i wykonały uciszający gest. Pen zrobiła krok w kierunku drzwi,
za którymi chowała się Triss, ale towarzystwo na ekranie pomachało do niej
ostrzegawczo.
NIE, NIE TĘDY!
TAM NA CIEBIE CZEKAJĄ.
Pen zatrzymała się, nie wiedząc, co robić. Triss, która już się napięła na myśl
o tym, że siostra wybiegnie z pokoju i wpadnie wprost na nią, teraz popatrzyła
z niepokojem i lękiem na korytarz. Nie było tam żadnych tajemniczych
Grippersów, którzy skradaliby się w jej kierunku.
Jeden z mężczyzn na planie filmowym podbiegł do samochodu
zaparkowanego niemal poza polem widzenia. Otworzył drzwi i spojrzał
z wyczekiwaniem na Pen. Pozostałe postaci były wciąż blisko ekranu, wszystkie
szaleńczo wzywały ją na swoją stronę.
TĘDY! SZYBKO! DO SAMOCHODU!
MOŻESZ Z NAMI UCIEC!
Pen się zawahała. Na jej twarzy widać było burzę emocji. Po chwili zacisnęła
zęby i ruszyła do przodu, aż znalazła się zaledwie o krok od połyskującego
obrazu. Wyciągnęła niepewnie dłoń i postukała w ścianę.
Postaci natychmiast skoczyły w jej stronę, wyprane z koloru czarno-szare
ręce zaciskały się na jej ramieniu, barkach i ubraniu. Na wszystkich twarzach
pojawił się identyczny uśmiech tryumfu. Tym razem nie było żadnych napisów,
ale nietrudno było się domyślić, co mówią.
MAMY CIĘ.
Dziewczynka wrzasnęła. Kiedy dotknęły jej bezbarwne, rozedrgane ręce,
Triss zobaczyła, że skóra Pen i jej ubranie zaczynają zmieniać barwę, pojawiły
się na nich plamki i kropki, przypominające świetlistą, srebrną szarańczę. Pen
nie stała już na własnych nogach, ciągnięto ją przez ekran i chciano położyć
na szarej trawie. Szarpnęła się desperacko, próbując się wyrwać w kierunku
pokoju, ale udało jej się tylko jedną ręką złapać krawędź „ramy”. Uśmiechnięci
od ucha do ucha uczestnicy pikniku ciągnęli ją za ubranie i za ręce i Triss
zobaczyła, że chwyt Pen na krawędzi naszego świata zaczyna słabnąć.
Pen była już niemal całkowicie pochłonięta szarością, z wyjątkiem jednej
ręki, która czepiała się tej części ekranu, a nawet i tu skóra traciła barwę
i połysk. Jej okrzyki były coraz cichsze, a policzki lśniły od łez.
Dobrze jej tak. Dobrze jej tak, temu małemu straszydłu. Sama jest sobie
winna.
O… Pen, ty prosiaku. Nienawidzę cię. Nienawidzę cię.
Triss wyszła z ukrycia i ruszyła przez pokój. Skoczyła w kierunku ekranu
w tym samym momencie, w którym Pen traciła uchwyt, i udało jej się obiema
rękami chwycić za nadgarstek młodszej siostry. Triss poczuła dziwne ukłucia
i miała wrażenie, że cierpną jej palce, spojrzała w dół i zobaczyła, że rosną
na nich szare, błyszczące kropeczki. Satysfakcja w spojrzeniach postaci ustąpiła
miejsca niepokojowi i wściekłości, gdy Triss z całej siły szarpała za ramię Pen
i wyciągała siostrę, wciąż srebrzystą i milczącą, na swoją stronę ekranu.
Nastąpiło parę sekund desperackiego przeciągania w jedną i w drugą stronę.
Świetliste palce zacisnęły się na dłoni Triss, która ściskała Pen za ramię,
i uwolniły jedną rękę. Triss ruszyła gwałtownie do przodu i poczuła, że jej palce
coś odrywają. Jeden z mężczyzn cofnął się, trzymając się za twarz. Pozostali
patrzyli na Triss z lękiem, a dziewczyna wykorzystała swój moment.
Pociągnięcie wymagało całej siły i czuła, że jej ramiona trzeszczą z napięcia.
Chwilę później Pen leżała na podłodze pokoju tuż obok niej, wciąż bez koloru
i głosu, ale żywa.
ROZDZIAŁ 12

Potwór

Nie było czasu, żeby tak leżeć na plecach bez ruchu i bez tchu. Postaci z drugiej
strony ekranu znów napierały.
– Uciekaj! – Triss wstała, po czym to samo zrobiła jej młodsza siostra. Kiedy
Triss ciągnęła Pen przez drzwi, rzuciła spojrzenie przez ramię i zobaczyła, że
uczestnicy pikniku wyciągają ręce w kierunku uciekających dziewcząt. Cały
gang miał teraz jedną formę i jedną twarz. Wszyscy byli Architektem, mieli
w oczach lodowatą furię, krzyczeli w niemej wściekłości.
Dziecięca publiczność na widowni robiła zbyt dużo hałasu, żeby zauważyć
dwie dziewczynki biegnące pędem przez galerię. Nawet kiedy zbiegały
po schodach, stopy Pen nie wydawały żadnego dźwięku, a samej Triss,
oszołomionej wydarzeniami, wydawało się, że jej własne nie tupią tak głośno,
jak powinny. Po chwili z furią przebiegły przez drzwi w kierunku holu kina,
popędziły obok kobiety przy biurku, nim ta zdążyła zareagować, i wypadły
na ulicę.
Panika zatrzymała Triss na sekundę, a później popchnęła ją do biegu. Srebrny
cień Pen dotrzymywał siostrze kroku.
Dopiero kiedy przebiegały przez park, ośmieliły się zwolnić. Przycupnęły
w cieniu niewielkiej kępy drzew i odczekały chwilę, żeby złapać oddech, cały
czas wypatrując, czy nie gonią ich jakieś szare postaci. Ale nie było nic.
Pen skuliła się, oparła dłonie na kolanach i bezgłośnie wykaszliwała chmury
srebrnego pyłu. Skórę wciąż miała bezbarwną i świetlistą. Triss patrzyła
na siostrę. Jakaś ćma krążyła niepewnie wokół głowy Pen i usiadła na jej
policzku, z pewnością przyciągnięta przez światło. Dziewczynka strzepnęła ją
ręką i wciąż ciężko dyszała, aż na jej twarzy powoli zaczęły się pojawiać plamy
ziemistego różu.
Triss czuła chłodny powiew bryzy na szyi i plecach. Już nie dyszała po biegu,
teraz jej oddech był ciężki od natłoku przepełniających ją uczuć. W końcu nie
mogła się już dłużej powstrzymać. Chwyciła siostrę za ramiona i mocno nią
potrząsnęła.
– Ty mały potworze! Kazałaś temu mężczyźnie mnie porwać!
Pen patrzyła na Triss przez sekundę, a później bez ostrzeżenia rzuciła się
naprzód i objęła ją w pasie.
– Triss! To naprawdę ty? – Z jej gardła wydobył się piskliwy skrzek. Głos
Pen był zduszony łzami, a na dodatek brzmiał dziwacznie, jak gdyby zza ściany.
– Triss, Triss, Triss! Sama nie wiesz, jak się cieszę, że cię widzę!
Triss patrzyła w dół, na rozczochraną, srebrną głowę Pen, czując
jednocześnie wściekłość i udrękę. Chciała ją uderzyć, ale teraz stało się
to nieznośnie trudne.
– No, już przestań! – syknęła jadowicie, choć niewiele było w tym jadu. –
Oszukałaś mnie! Myślałaś, że on mnie utopi w Grimmerze?
– Nie! – Pen wypuściła ją z objęć i cofnęła się o kilka kroków, w oczach
miała szaleństwo. – On tylko powiedział, że cię zabierze! I wtedy miało się
zrobić lepiej. Obiecał, że mama i tata przestaną być cały czas wściekli
i nieszczęśliwi! – Niełatwo było podążać za słowami Pen. Jej głos zacinał się jak
zepsuty silnik. W chwilach ciszy Triss wydawało się, że widzi za siostrą białe
litery, wijące się wokół kory najbliższego drzewa i błyszczące na kilku liściach.
– Ty głupia… – Głos Triss zamarł, jak gdyby i na nim zaciążyło przekleństwo
ciszy.
Pen spojrzała na nią spode łba i coś mruknęła. Brzmiało to trochę jak
bezdźwięczne „przepraszam”, a podświetlone słowo z tyłu rozproszyły liście –
mała galaktyka nieczytelnych przebłysków.
– Ale ty tu jesteś! – ciągnęła Pen nieco wyraźniej. – Triss. Triss. Co się stało?
Gdzie ty byłaś? Jak wróciłaś?
– Wróciłam? – Triss gapiła się na nią. – Gdzie byłam? Śledziłam cię.
Widziałam, jak wymykasz się z domu, więc poszłam za tobą aż tu, do kina. A co
twoim zdaniem miałam robić?
Na twarzy dziewczynki zatańczyło srebrne światło, jak gdyby niewidzialny
księżyc rzucał na nią promienie poprzez poruszające się liście. Triss przyglądała
się chwilę, jak zmienia się wyraz twarzy Pen, jakby nagle zrozumiała, co się
stało, w jej oczach rozpalała się wrogość. Srebrzystość potężniała wraz
z przygnębieniem.
Pen wykrzyknęła na całe gardło jedno bezgłośne słowo. Tym razem litery
na korze drzewa były na tyle duże, że można je było przeczytać, mimo że kora
była szorstka i oświetlona promieniami słońca.
TY!
Pen cofnęła się nieco, na jej twarzy malowało się cierpienie.
TO TY! TO TY MNIE OSZUKAŁAŚ!
– Ja? – wrzasnęła Triss. Nie obchodziło jej, że są w publicznym parku. –
Ja ciebie oszukałam? Popatrz, co mi zrobiłaś!
Triss chwyciła dłonią kilka włosów na głowie i wyrwała je, prawie nie czując
bólu. Parę sekund później poczuła, że schną i zaczynają się kruszyć. Po chwili
wiatr wyszarpnął kawałki cienkich, suchych liści spomiędzy jej palców i uniósł
je jak brązowe konfetti.
– Ja się rozpadam! – Triss słyszała w swoim głosie udrękę, był tak szorstki
i niemiły, że z trudem go rozpoznawała. – Dlaczego to się ze mną dzieje?
Wciąż z tym samym na wpół szalonym wyrazem twarzy Pen patrzyła, jak
ostatnie fragmenty brązowego liścia wysuwają się spomiędzy palców Triss.
Dziewczyna wyczuła zmianę w postawie młodszej siostry, zanim jeszcze Pen
odwróciła się i zaczęła uciekać, i wyciągnęła rękę na tyle szybko, żeby złapać ją
za ramię. Pen wrzasnęła bezgłośnie i próbowała się wyrwać, a nawet ugryźć
Triss w palec. Triss jednak była równie zdesperowana. Z siłą, o którą siebie nie
podejrzewała i której nie miała zamiaru użyć, postąpiła do przodu i mocno
pchnęła Pen, tak że dziewczynka upadła na plątaninę korzeni. Wydała z siebie
głuchy skowyt i leżała na ziemi, ściskając ręką ramię.
– Co on zrobił? – wrzasnęła Triss. – Co się stało przy Grimmerze? Powiedz
mi!
– Zostaw mnie w spokoju! – krzyknęła Pen, a jej głos powrócił
z przenikliwością na granicy gniewu. – Sama wiesz, co się stało! Byłaś tam!
– Ale ja nie pamiętam! Nie pamiętam nic z tego dnia! Nie pamiętam wielu
rzeczy… Na początku nie wiedziałam, kim ty jesteś. Ani kim są mama i tata.
Dom wygląda dziwnie, a ja widzę rzeczy, które nie mogą być prawdziwe, cały
czas jestem głodna i to wszystko twoja wina! Co ten człowiek mi zrobił?
Na twarzy Pen malował się podszyty zrozumieniem strach.
– Ty nie wiesz? – szepnęła. – Ale… Ty musisz wiedzieć! Musisz pamiętać,
jak wychodziłaś z Grimmera!
Triss się zawahała, stare wspomnienia znów wypłynęły na powierzchnię
pamięci, jak martwe ryby. Otoczona zimną, mętną wodą, na górze światło,
sylwetki dwóch mężczyzn…
– Nie! – wybuchła. – To tylko… fragmenty! Ja w ogóle nie pamiętam, jak
tam wpadłam!
– To dlatego – powiedziała Pen spiętym, cichym głosikiem – że wcale nie
wpadłaś.
Triss znów stała na brzegu, tak jak wtedy, podczas nocnej wyprawy nad
Grimmer. Była tuż przed odkryciem straszliwej prawdy, zdaniem sobie sprawy
z czegoś, o czym wcale nie chciała wiedzieć. Tym razem jednak podeszła
za blisko do krawędzi i odwrócenie się, a potem ucieczka, ucieczka, ucieczka nie
pomogą.
– Co takiego? – Usłyszała swój własny cichy głos.
Pen ciężko oddychała. Wzrok miała niewzruszony i twardy. Wyglądała jak
na wpół obłąkana.
– Założyli na nią worek – mówiła szybko. – Próbowała kopać, ale związali ją
i wsadzili do samochodu. A później wrócili ze wszystkimi tymi rzeczami, które
im dałam – szczotką do włosów i stronami z pamiętnika, i tak dalej. Wrzucili
wszystko do Grimmera. Wtedy przynieśli tę wielką lalkę zrobioną z liści,
powykręcanych patyków i dzikiej róży i ją też wrzucili. Później ten mniejszy
wydawał z siebie odgłosy, które brzmiały jak szum wiatru w konarach. Wiatr
mu odpowiedział. Po chwili woda zaczęła falować i coś z niej wylazło. Było
zrobione z patyków i papieru, z kawałków różnych rzeczy, kolców i miało
namalowane oczy, ale kiedy spłynęła z tego czegoś woda, to coś zaczęło
wyglądać jak Triss. Wyszło na brzeg i uśmiechnęło się. A ja uciekłam
z powrotem do domu. Ale to coś szło za mną. Pokazało się w domu, ociekając
wodą. I wszyscy myśleli, że to Triss.
Triss poczuła, że traci grunt pod nogami. Ukryte morze zaczęło się poruszać
pod trawą, jego fale unosiły się i opadały wraz z każdym z jej oddechów.
– Ale ja jestem Triss – powiedziała. Teraz jej własny głos brzmiał odlegle
i nierealnie.
Pen nie odpowiedziała, tylko patrzyła na nią z dołu, wzrok miała twardy jak
stal.
– Ja jestem Triss! – Triss próbowała wzmocnić swój głos.
Ciemne oczy Pen wciąż wpatrywały się w nią nieugięcie.
– Ja jestem Triss! – wrzasnęła Triss z całej siły, jak gdyby wierzyła, że
krzykiem może zmusić słowa do tego, żeby były prawdziwe. – Kłamiesz! –
Wiatr potężniał, wzmagał się poszum liści, powietrze burzyło się i kipiało.
Pen skoczyła na bok, przedzierając się przez wystające korzenie, byle dalej
od Triss. Kiedy młodsza siostra stanęła na równe nogi, Triss skoczyła naprzód
i wyciągnęła rękę, policzkując Pen najmocniej, jak mogła. Pen krzyknęła z bólu
i oparła się o drzewo, trzymając dłoń przy twarzy. Rzuciła swej towarzyszce
ostatnie oszalałe spojrzenie i Triss o wiele za późno zdała sobie sprawę, co ono
oznacza i co zawsze oznaczało. Nie wściekłość, nie nienawiść, ale przerażenie.
Wtedy Pen odwróciła się i zaczęła niepewnie biec w kierunku furtki.
Filmowe światło wciąż krążyło nad jej niewielką postacią.
Dziewczyna, która została z tyłu, nie goniła jej. Powoli odwróciła dłoń
i zauważyła mokry, czerwony ślad na opuszkach trzech środkowych palców.
Zrobiłam krzywdę Pen. Naprawdę zrobiłam jej krzywdę. Ona przeze mnie
krwawi.
Wpatrywała się długo w czerwonobrązowe smugi, a wiatr wył i ryczał, jak
gdyby ktoś przedzierał ogromną kartkę na dwoje.
– Ja jestem Triss – szepnęła.
Ale wiedziała, że to nieprawda.
ROZDZIAŁ 13

Krawędź

Nie-Triss stała w parku z palcami w czerwieni i chciała uciekać. Uciekać,


uciekać, uciekać od tego potwora. Ale jak mogła? Przecież to ona była
potworem.
Tak czy owak uciekała, biegnąc z jednej szarej ulicy na drugą i tupiąc
podeszwami o bruk. Wiatr wiał prosto w jej twarz, a ona odsłaniała zęby, aż
bolały ją od chłodu.
Dokąd mam uciekać? Do domu?
Mamo, tato, zróbcie coś, żeby to nie była prawda.
Ale przecież nic nie mogli zrobić. Nie była ich małą dziewczynką. Dlaczego
w ogóle mieliby jej pomagać? Gdyby powiedziała im, kim jest, na pewno
skuliliby się z przerażenia.
Nie-Triss rzuciła się w uliczkę, nad którą zygzakiem wisiały sznurki
do wieszania prania. Kiedy biegła pędem przez ten falujący labirynt, wyła
i płakała, uderzała rękami, czując pod palcami suszący się materiał. Dźwięki
wydobywające się z jej ust nie były dźwiękami, które mogłaby wydawać z siebie
dziewczynka ludzkiej rasy. Słyszała w nich rozdzierający lament drzew
powalonych przez wiatr, stalową kakofonię mew, wyjące akordy z samego serca
sztormu.
Ze wszystkich stron słyszała trzaskające drzwi i zaniepokojone głosy. Pędziła
naprzód, znikając z ludzkich oczu, zanim ktoś zdążyłby wyjść i sprawdzić,
co się dzieje.
Wpadła pędem do jednej alejki i ruszyła ku następnej, nogi niosły ją
od jednego okolonego murem przejścia do drugiego. W nosie czuła
nieprzyjemny zapach zielonkawej, śliskiej od wodorostów wody, zapach stary
i niebezpieczny. Płyty chodnikowe zamieniły się teraz w wytarty, kamienny
bruk, a później jej stopy biły o deski mola. Wiatr był lepki jak pocałunek
umarlaka. Niebo otworzyło się przed nią niczym ogromna biała kartka,
pokreślona lotem maleńkich ptasich kształtów. Przed nią rozpościerała się rzeka
Ell, jej szara pofalowana skóra była tak szeroka, że daleki brzeg wydawał się
upstrzony drzewami wielkości zapałek i domami przypominającymi pudełka.
Na końcu mola nogi Nie-Triss poddały się i dziewczyna upadła na kolana. Jej
łkanie w końcu zaczęło przypominać ludzki głos. Łzy zamgliły jej wzrok, a na
dodatek mocno szczypały i skleiły rzęsy. Kiedy otarła oczy, łzy puściły się
długimi, lepkimi pasmami – nie plamkami słonej wody. Patrzyła
zdezorientowana na błyszczące, kleiste nitki, zanim zdała sobie sprawę, czym są.
Sieć pajęcza. Płacze pajęczyną.
Otępiała z nieszczęścia patrzyła w dół na pobłyskującą rzekę koloru kawy,
słuchała, jak woda pluszcze i oblizuje słupy mola.
Czuła, że Ell tu na nią czeka. Udało jej się wydostać z Grimmera. Może
ta woda powinna zamknąć się nad jej głową.
Rodzice Triss nie mogą sprawić, że wszystko się skończy. A rzeka tak. Może
będzie lepiej dla wszystkich, jeżeli Nie-Triss stoczy się teraz do wody. Rzeka
uwolni świat od tego monstrum…
– Ale ja nie chcę! – krzyknęła głośno, nerwowo ścierając pajęczynę
z policzków. – Nawet jeżeli nie jestem Triss, to przecież wciąż jestem
prawdziwa! Wciąż jestem kimś, nawet jeżeli nie mam imienia! I nie chcę się
topić ani rozpadać na kawałki. Nie chcę umierać! I – szeptał w jej głowie chytry,
niegodny głos – prawdziwej Triss już nie ma. Dlaczego ja nie mogę być teraz
Triss? Jeżeli wezmę się w garść i nie powiem nikomu, skąd przychodzę, mogę
być przecież naprawdę dobrą Triss – pomagać w domu, a nawet być miła dla
Pen. Mogę być lepszą Triss niż ta prawdziwa.
Niemal w tym samym momencie Nie-Triss przypomniała sobie to, co Pen
mówiła o porwaniu, o jej drugim ja zmuszonym do wejścia do samochodu mimo
walki i oporu. Gdzie jest teraz prawdziwa Triss? Co się z nią stało? Czy jest
w niebezpieczeństwie?
– Nic mnie to nie obchodzi! – Nie-Triss zatkała rękami uszy, jak gdyby w ten
sposób mogła stłumić własne myśli. – To nie moja wina! A… ja też jestem
Triss! To przecież jest też moja rodzina! To też jest mój dom! Ja nie mam dokąd
pójść!
A jednak ją to obchodziło. Trudno, nic nie mogła na to poradzić. Jej
imienniczka była jeńcem Architekta i pewnie gorzko płacze. Może we łzach
czeka, by uratowali ją ci, którzy ją kochają, nieświadoma tego, że nikt nie wie
o jej zaginięciu.
Nikt. Nikt oprócz mnie i Pen. Jeżeli nic nie zrobię, zamordują ją albo zje ją
ekran kinowy.
– Ale… Jeżeli wróci do domu, co się ze mną stanie? – Nie-Triss szeptała
do siebie, obejmując dłońmi twarz, pajęcze łzy oplatały jej palce. – Co ja mam
teraz robić?
Było jasne, że musi coś zrobić. Inaczej po obu Triss może wkrótce nie zostać
nawet wspomnienie.

Świat wyglądał zupełnie inaczej, kiedy Nie-Triss wracała do domu. Po raz


pierwszy pozwalała go sobie zobaczyć swoimi własnymi oczami, nie próbując
się przekonywać, że wszystko wygląda normalnie. Rzeczy inaczej błyszczały.
Ściany i drzewa szeptały konspiracyjnie, kiedy przechodziła, a ich bezgłośne
pomruki rozprzestrzeniały się w powietrzu jak krew w wodzie. Zauważała
przedziwne rzeczy – okazało się na przykład, że bardzo cicho chodzi,
niezależnie od tego, jak szybko stawia kroki.
Przedtem była nieszczęśliwa i przerażona, ale czuła przynajmniej, że miłość
rodziców jest jak sieć bezpieczeństwa. Teraz zrozumiała, jak niewiele trzeba,
żeby wyrwać ją spod jej stóp. Jej myśli były jak maniakalnie kręcąca się
karuzela.
Muszę się dowiedzieć, co się dzieje. Wtedy może uda mi się odkryć, co jest
ze mną nie tak. Może uda mi się znaleźć sposób na uratowanie prawdziwej Triss
i pomogę Sebastianowi. A może… Może… Jeżeli to zrobię, nikt nie będzie miał
nic przeciwko temu, żeby były dwie Triss.
Nie mogła jednak w to uwierzyć, a kiedy w końcu w zasięgu jej wzroku
pojawił się dom Crescentów, emocje Nie-Triss fruwały i łopotały na wietrze jak
targane przez tornado.
Nie mogę im zdradzić, kim jestem, prawda? Przecież nie mogę! Ale Pen wie!
Jak ją powstrzymam, żeby wszystkim nie wypaplała? Nie, Pen się nie zdradzi.
Nie może, bo inaczej sama musiałaby przyznać, co zrobiła.
Skrzywdziłam Pen. Zadałam jej ból. Może zrobiłam jej straszną krzywdę.
Nie-Triss znów spojrzała na czubki swoich palców, nie mając pojęcia, jak
udało jej się uderzyć aż do krwi. Może miała gdzieś ukryte pazury, jak kot. Nie
chciała się zastanawiać nad tym, że pozostawiła szramy na jej małej twarzy.
Na samą myśl o tym przewracało jej się w brzuchu, a w głowie pojawił się
kolejny, bardziej straszliwy i egoistyczny pomysł. A jeżeli Pen biegła do domu
i ktoś ją zapytał o te szramy? Jeżeli załamała się z bólu i przerażenia
i powiedziała prawdę? Co robić, jeżeli teraz czekają na nią rodzice? Czekają
na dziewczynę podającą się za ich córkę?
Nie-Triss miała na tyle rozumu w głowie, żeby wejść do domu od tyłu.
Na szczęście drzwi wciąż były otwarte. Kucharka skończyła zmywanie
i najprawdopodobniej wycofała się do swojego pokoju w suterenie. Nie-Triss
wślizgnęła się do środka, zdjęła buty i na paluszkach przeszła przez kuchnię.
Dom był cichy i spokojny, więc weszła po schodach i pospiesznie udała się
do pokoju Triss.
Już sięgała po klamkę, kiedy drzwi się otworzyły i stanęła w nich jej mama.
– Triss. – Brakowało jej tchu i brzmiała nieznośnie słabo. – Gdzieś ty była,
na Boga?
Nie-Triss patrzyła na nią tępo. Między falami lęków i odczuć zapomniała
o wymyśleniu dobrej wymówki na wypadek, gdyby ją przyłapano.
– Ja… – Nie-Triss pomyślała, że opowie o wymykającej się z domu Pen i o
tym, jak poszła za nią i sprowadziła ją z powrotem. A jeżeli spytają Pen
o potwierdzenie? – Ja… Chodziłam we śnie. – Poczuła, że robi się czerwona
na twarzy.
– Chodziłaś we śnie? – szepnęła jej matka tym samym tonem. – Mówisz, że
chodziłaś we śnie? – Przełknęła ślinę, a później otworzyła drzwi na oścież. –
W takim razie co to jest? – Nie-Triss poczuła słabość, kiedy jej wzrok spoczął
na kołdrze, pod którą leżały ubrania udające śpiącą postać.
Dziewczyna nie miała na to odpowiedzi. Jej własne środki ostrożności były
najcięższym dowodem przeciwko niej.
– Ja… Nie wiem – tyle zdołała powiedzieć, ale zdawało jej się, że traci głos.
Była to dziecinna wymówka, prześwitująca jak gaza.
– Wyszłaś na dwór. Nikomu nic nie mówiąc. Dlaczego, Triss? Dlaczego
zdradzasz moje zaufanie? Popatrz na mnie! – Nie-Triss zaryzykowała krótkie
spojrzenie na matkę i była wstrząśnięta, widząc, że kobieta naprawdę drży, a z
jej oka spływa wielka łza. Nie-Triss znów spuściła wzrok, bojąc się, że matka
spojrzy jej w oczy i zobaczy czającego się tam potwora.
– Powiedziałam, patrz na mnie! – Duże dłonie chwyciły ją za ramiona. – Czy
Pen cię do tego namówiła? I dokąd ona teraz uciekła?
Więc Pen jeszcze nie wróciła. Nie-Triss mogła zrzucić całą winę na młodszą
siostrę. Już miała na języku właściwe słowa, uszy jej matki na nie czekały.
Zamiast tego jednak, całkiem niespodziewanie, pomiędzy rozżaleniem,
poczuciem winy i niepokojem w umyśle Nie-Triss pojawiła się maleńka iskierka
oburzenia.
– Nie – powiedziała. – To nie Pen.
Nastąpiła chwila ciszy, potem westchnienie, po czym Nie-Triss poczuła, że
ktoś potrząsa ją lekko za ramiona.
– Przecież wiesz, że tak było! Nigdy byś mnie tak nie potraktowała, gdyby
Pen cię do tego nie zmusiła! – W głosie jej matki brzmiała niemal prośba.
– To nie ona! – Nie-Triss czuła, że dusi ją klaustrofobia. – Ja po prostu…
Poczułam się lepiej. I… Naprawdę chciałam iść na spacer. I… Wiedziałam, że
mnie nie puścisz. Ty mnie nigdy nigdzie nie puszczasz. – Te słowa wymknęły
się jej, zanim zdołała nad nimi zapanować.
– Triss! – Głos jej matki był zdławiony, jak gdyby połykała łzy. – Dość tego!
Jesteś chora! A teraz… Wracaj do łóżka. Przez ciebie jestem bardzo
nieszczęśliwa. Wiesz, Triss, że już wcześniej nie czułam się zbyt dobrze.
Dziewczyna marzyła o tym, by rzucić się tej kobiecie w ramiona, ale nie było
w nich ani poczucia bezpieczeństwa, ani nadziei.
Pomóż mi – błagała ją bezgłośnie, gdy drzwi pomiędzy nimi się zamykały.
Pomóż mi, pomóż mi, pomóż mi…
ROZDZIAŁ 14

Cicha terapia

Nie było pomocy. Znikąd nie było pomocy. Nie-Triss nie mogła zaufać nikomu
oprócz siebie.
Otarła pajęczyny z oczu i nasłuchiwała. Kroki matki przesuwały się
w kierunku gabinetu na końcu półpiętra. Drzwi się zamknęły, po czym rozległ
się cichy pomruk jej słów.
Telefon. Jej mama gdzieś dzwoniła. Po chwili dezorientacji Nie-Triss zdała
sobie sprawę, że przecież można się było tego spodziewać. Pen znów nie było.
Matka na pewno chce powiedzieć o wszystkim ojcu. Ale czy opowie
mu jednocześnie o kompromitacji drugiej córki?
Nie-Triss wymknęła się z pokoju i ruszyła wzdłuż półpiętra. Była teraz
świadoma tego, jak łatwo wycisza swoje kroki. Deski podłogowe były jej
wspólnikami, połykały trzaski, gdy stawiała na nich stopy. Jej oddech nie był
głośniejszy niż dźwięk opadającego płatka kwiatu.
Przycisnąwszy ucho do drzwi, usłyszała połowę rozmowy matki w pokoju
po drugiej stronie. Słowa pełne łez sprawiały, że bolało ją serce. Ale czy
naprawdę? Czy w ogóle ma serce? Nie była tego pewna.
– …no tak, wiem, że nie powinnam teraz do ciebie dzwonić, bo jesteś
w pracy. Wierz mi, nie złapałabym za słuchawkę, gdybym nie była zupełnie,
całkowicie bezradna. Muszę z tobą porozmawiać.
Pauza.
– Tak… Tak, właśnie tak! I zupełnie nie wiem, co robić. Pomyślałam…
Wydawało mi się, że czuje się lepiej. Naprawdę. Ale… Coś jest straszliwie nie
tak. Od czasu, kiedy miała tę gorączkę. I z każdym dniem jestem tego coraz
bardziej pewna.
Nie-Triss zesztywniała po drugiej stronie drzwi. Cokolwiek krążyło w jej
żyłach, teraz zrobiło się chłodne. Matka nie dzwoniła do ojca, żeby powiedzieć
mu o zniknięciu Pen. Dzwoniła, żeby porozmawiać o Triss.
– Skąd ta pewność? Na podstawie różnych rzeczy! – Matka mówiła teraz
tonem niemal histerycznym. – Byłam podenerwowana utratą wagi i tym, że je,
je jak szalona – jak plaga szarańczy! Ale… To nie wszystko. Ona jest inna. Jest
coś powolnego i dziwacznego w tym, jak ze mną rozmawia. Tak jakby słuchała
kogoś, zanim odpowie. To coś więcej niż tylko niepokojący symptom. To…
niesamowite.
– Nigdy nie miała napadów złości, a teraz ma. Coś jest w jej oczach, widzę
to… Tę dzikość, której nie rozpoznaję! Nie wiem, co to jest! Nie wiem, co się
dzieje z moją małą córeczką!
– I wszędzie się czai. – Teraz jej matka mówiła wylęknionym teatralnym
szeptem. – Raz po raz śmiertelnie mnie przeraża, pojawiając się bezgłośnie tu i
ówdzie. Nawet teraz… Nawet teraz mam niemal ochotę podejść do drzwi, żeby
sprawdzić, czy nie stoi z drugiej strony i nie podsłuchuje.
Za drzwiami Nie-Triss powstrzymywała oddech, przypominając sobie słowa
Pen. „Nie jesteś taka bystra, jak sądzisz. Masz blade pojęcie o wszystkim. Cały
czas. I prędzej czy później oni to zauważą. Zobaczą, jaka jesteś”.
– A dziś po południu – mówiła dalej matka – wymknęła się z domu.
Twierdziła, że boli ją głowa i że kładzie się spać. A później zrobiła ten wałek
z pościeli, żeby udawać, że śpi, gdyby ktoś spojrzał przez drzwi, i wymknęła się
na zimno i wiatr. Nie wiem dlaczego. Nie wiem, gdzie była. Złapałam ją, kiedy
wracała, ale nie chce mi powiedzieć prawdy. Wpatrywała się tylko w swoje
stopy z tym zimnym, kamiennym wyrazem twarzy… – Nastąpiła chwila
przerwy, podczas której matka Triss połykała łzy. – W końcu spojrzała na mnie
z taką złością i wściekłością w oczach… To… Zupełnie nie jak ona. To w ogóle
nie jest Triss.
Każde wyłkane słowo słyszała dziewczyna, która nie była Triss.
Podsłuchująca oddałaby wszystkie sukienki, żeby usłyszeć, co się dzieje
po drugiej stronie linii telefonicznej. Czy jej ojciec się zgadzał? Czy łagodził
lęki matki, czy też się z nich wyśmiewał?
– Tak… To byłoby… Naprawdę, ja tak dłużej nie mogę. – Pauza. – Tak. Tak,
bardzo proszę. Kiedy? – Pauza. – Mógłbyś przyjechać z pracy trochę wcześniej?
Tylko dzisiaj? – Pauza. – Tak… Rozumiem. Tak. Nie, dziękuję ci. Tak, dziękuję.
Tak, może wezmę trochę toniku, żeby się uspokoić. W takim razie
porozmawiamy wieczorem.
Nie-Triss była z powrotem w pokoju, zanim matka odłożyła słuchawkę.
Przysłuchiwała się jej niepewnym krokom, gdy szła wzdłuż półpiętra, potem
usłyszała odgłos zamykających się drzwi.
Ona wie! Ona wie, że nie jestem prawdziwą Triss!
Nie. Coś podejrzewa, to wszystko. Nie wie, co podejrzewa. Trochę histeryzuje
i piła ten swój tonik z winem. Więc może ojciec nie weźmie jej na poważnie.
To było niewielkie pocieszenie. Raz po raz Triss przypominała sobie lęk
i desperację w głosie matki. Była rozdarta między całkowitym poczuciem
nieszczęścia, bo to z jej powodu matka czuje się tak, jak się czuje, i samolubną
paniką na myśl o tym, że wszystko wyjdzie na jaw.
Muszę być normalna. Muszę być tak normalna, jak tylko się da, do momentu,
w którym dowiem się, co się naprawdę dzieje.
Ale tak się boję. Jestem taka zdezorientowana. I taka… głodna.
O, nie, nie! Nie mogę sobie pozwolić na głód! Nie mogę być jak plaga
szarańczy, nie teraz!
Nie mogła się jednak przed tym ukryć. Wysysająca wszystko dziura
w żołądku Nie-Triss wróciła. Co może zjeść? Panika chyba jeszcze bardziej
wzmagała głód. Bezwiednie spojrzała na szafę, gdzie leżała reszta lalek. Zrobiła
kilka niepewnych kroków w jej kierunku, nawet sięgnęła ręką do drzwi,
a później cofnęła się nagle, kiedy ze środka usłyszała grzechot, przypominający
zgrzytanie drewnianych zębów.
– Nie mogę! – szepnęła nieszczęśliwa. – Nie mogę! Czy jest coś jeszcze,
co mogłabym zjeść? Coś, co nie wrzeszczy?
Pootwierała szuflady, wyciągała ich zawartość i wyrzucała na podłogę.
W końcu pośród stosów ubrań zauważyła małe pudełeczko w kształcie
drewnianej skrzynki na skarby. Kiedy otworzyła zamek, głód w jej wnętrzu
spotężniał, był jak szczupak polujący w mętnych wodach, który zobaczył
poruszenie na powierzchni.
Szkatułka była pełna małych, pobłyskujących skarbów, splątanych ze sobą
broszek, wstążek i szklanych paciorków. Pożyczone wspomnienia mówiły jej, że
to prezenty od koleżanek ze szkoły, kuzynek i znajomych ze szkółki niedzielnej.
Niemal wyczuwała tu prawdziwą miłość Triss, jak zapach dochodzący
z kuchni.
Nie-Triss, zafascynowana błękitnym poblaskiem sztucznych pereł, wyjęła
ze szkatułki długi naszyjnik. Zamknęła oczy i odchyliła głowę do tyłu, powoli
opuszczając sznur do ust, później przełknęła raz i drugi. Perły były twarde,
chłodne jak mięta. Po chwili cały sznur zniknął w jej gardle, jakby żył własnym
życiem.
Następna była broszka, jej szklane klejnoty syczały na języku jak szampan.
Potem wzięła do ręki bransoletkę ozdobioną wizerunkiem maleńkiej łódeczki.
Jakaś część jej duszy krzyczała, że nie może jej zjeść, wszystko, tylko nie to, ale
połknęła ją łapczywie, a zaśniedziałe srebro smakowało jak lukier.
Jej szaleństwo odpłynęło nagle jak fala i zastąpił je straszliwy smutek.
Zdawała sobie sprawę, że połknęła rzeczy, których nie będzie można odzyskać.
Drżącym palcem mieszała pozostałe przedmioty w szkatułce. Tyle podarunków,
tylu przyjaciół. Ale żadnego z nich nie ma już w życiu Triss – zrozumiała. Jej
matka uważała niektórych z nich za „zbyt żywiołowych”, a jej ojciec spierał się
z rodzicami innych. Tak czy inaczej, zawsze gdy Triss zawierała jakąś
znajomość, natychmiast ją przerywano. Podarunki były niczym pieńki drzew
ściętej przyjaźni.
A mała, srebrna łódeczka była prezentem od Sebastiana.
Była również przyrzeczeniem. Sebastian powiedział Triss, że kiedy wróci
z Francji, znów weźmie ją na łódkę. Ku swojemu zdziwieniu Nie-Triss odkryła,
że ma jakieś niejasne wspomnienia słonecznych dni w rozlewiskach rzeki
w małej drewnianej łódeczce. Sebastian wiosłuje, podczas gdy Pen i Triss
chichoczą i pryskają na siebie wodą z rzeki. Jak to się stało, że ta śmiejąca się
dziewczyna zmieniła się w Triss, która bez przerwy kaszle i kicha, którą trzeba
chronić przed każdym powiewem wiatru?
W szkatułce były pamiątki wielu umarłych przyjaźni i jednego zmarłego
brata. Nie-Triss zamknęła ją z poczuciem winy i wstrętu do samej siebie,
doskonale wiedziała, ile te małe skarby znaczyły dla Triss. Zrozumiała jednak,
że to dlatego tak trudno im się oprzeć. Były nasiąknięte esencją Triss i to
sprawiało, że są cudownie smaczne, a Nie-Triss niemal zapłakała z ulgi, zdając
sobie sprawę, że już nie jest głodna. Może nie potrzebowała wrzeszczących lalek
do zaspokajania apetytu.
– Jestem gotowa – powiedziała swojemu blademu odbiciu w lustrze toaletki.
– Jestem teraz gotowa na normalność.

Ojciec przyjechał do domu o zwykłej porze. Słysząc, jak pod dom podjeżdża
sunbeam, Nie-Triss poczuła, że żołądek kurczy jej się z lęku. Wyjrzała przez
okno, ale nie potrafiła odczytać z ojcowskiej twarzy, jak zareagował
na popołudniowy telefon.
Kiedy wszedł do domu, Nie-Triss przycisnęła ucho do podłogi sypialni,
mając nadzieję, że zrozumie, co mówią rodzice, ale ich głosy nie różniły się
od szumu pszczół. Konferowali przez ponad godzinę, czasami ojciec podnosił
głos, ale nie na tyle, by zrozumieć, co mówi.
Kiedy zawołano ją na kolację, Nie-Triss niemal drżała z lęku. Ku jej
zdziwieniu okazało się, że ojciec siedzi całkiem spokojnie na swoim miejscu
przy stole, a mamy nie ma. Spodziewała się znaleźć oboje rodziców czekających
jedno przy drugim, była gotowa na przesłuchanie inkwizycji.
– A gdzie mama?
– Poszła porozmawiać z sąsiadami i dowiedzieć się, czy widzieli Pen.
W przypadku Pen „ucieczka z domu” często oznaczała schowanie się gdzieś
w bezpiecznym miejscu – tam, gdzie jest sucho, nikt jej nie widzi i gdzie może
zostać do momentu, w którym poczuje, że jej nieobecność już niepokoi. Zwykle
gdy Pen znikała, trzeba było sprawdzić najbliższych znajomych i krewnych
i przekonać się, czy nie pojawiła się niespodziewanie w ich domu.
– Triss, siadaj – mówił dalej ojciec cichym i zdecydowanym głosem i Nie-
Triss zdała sobie sprawę, że inkwizycja w końcu się po nią zgłosiła. Jakiś czas
składał gazetę, a później spojrzał w jej stronę. Zrozumiała, że przy stole są tylko
dwa nakrycia. Stał przed nią talerz parujący od ziemniaków z masłem i makreli
z rusztu. Przy drugim miejscu jednak nie postawiono jedzenia.
Nie-Triss natychmiast zrozumiała, co się dzieje. Pamiętała, jak
niejednokrotnie sadzano Pen przy pustym miejscu. To oznaczało, że była
w niełasce i jeśli nie potrafiła odpowiednio się usprawiedliwić lub przeprosić,
nie dostawała kolacji.
Usiadła z opuszczoną głową, tak że włosy opadły jej na czoło.
– Triss, słyszałem, że dzisiaj bardzo przestraszyłaś mamę.
– Przepraszam. – W chwili kiedy wypowiedziała te słowa, Nie-Triss zdała
sobie sprawę, że się pospieszyła. Natychmiastowe przeprosiny wyglądałyby
na przedwczesną prośbę o kolację. Nastąpiła pełna dezaprobaty pauza i jej ojciec
mówił dalej tak, jakby mu nie przerywano.
– Mama mówi, że wyszłaś z domu, nie mówiąc nic nikomu i że próbowałaś
to ukryć, a kiedy wróciłaś, skłamałaś i podniosłaś na nią głos. Dlaczego
to zrobiłaś?
– Ja bardzo… Przepraszam. Ja… – Nie-Triss zastanowiła się, czy nie
powiedzieć mu, że to przez ból głowy, ale instynkt podpowiadał jej, że taka
wymówka nic by nie dała. – Ja… Tak naprawdę nie wiem. W moim pokoju
zaczęło pachnieć… Chorobą. Było mi gorąco. I naprawdę, naprawdę chciałam
nagle wyjść. Więc wyszłam.
Nastąpiła kolejna długa chwila milczenia, po czym Nie-Triss usłyszała, jak jej
ojciec głęboko wzdycha.
– No i? Dokąd poszłaś?
– Ja… Ja tylko tak chodziłam.
– Chodziłaś? – Odpowiedź jej ojca była tak łagodna, że Triss poczuła, iż
serce jej pęka. Mogła mu tylko odpowiedzieć skinieniem głowy, a cisza ciągnęła
się i ciągnęła, kiedy on czekał, by wypełniła ją czym innym. Próbowała
wymyślić odpowiednie kłamstwo, ale po tym całym dniu była tak stłamszona, że
nic nie przychodziło jej do głowy.
– Tylko… Tak sobie chodziłam. – Usłyszała swój własny głos i pomruk pod
nosem.
– Czy Pen była z tobą? Wiesz, dokąd poszła?
Nie-Triss pokręciła głową w odpowiedzi na oba pytania i nastąpiła kolejna
pauza.
– Triss, coś przede mną ukrywasz. – Głos ojca był spokojny, ale czuć w nim
było urazę. – Spójrz na mnie.
Nie mogła. Nie mogła pozwolić na to, by zobaczył, że z jej oczu płyną
pajęczyny. Trzymała podbródek nisko przy piersi, włosy zakrywały jej twarz
niczym kurtyna. Łzy w gardle smakowały jak kwaśne wiśnie. Palce ściskały
krawędź stołu tak mocno, że zaczęły boleć.
– Czy ja jestem potworem? – spytał, a Nie-Triss prawie podniosła wzrok,
zaskoczona.
Pokręciła głową. Nie. To ja jestem potworem.
– Czy kiedykolwiek dałem ci powód, żebyś kłamała albo coś przede mną
ukrywała?
Nie-Triss znów pokręciła głową.
– Więc dlaczego sądzisz, że nie zasługuję na odpowiedź? – Czekał dłuższy
czas, wiedząc, że Triss będzie musiała prędzej czy później podnieść oczy. Kiedy
tego nie zrobiła, ciężko westchnął, po czym sięgnął po widelec i nóż i zaczął
jeść.
Nie-Triss chciało się płakać na myśl o tym, że sprawiła ojcu przykrość.
W głowie jej się burzyło i nie miała pewności, czy z jej ust wyjdzie jakiś ludzki
dźwięk. Odwróciła twarz, żeby ojciec nie mógł jej zobaczyć, kiedy będzie
wycierała oczy, i właśnie wtedy ujrzała Pen.
Jej młodsza siostra była na zewnątrz, uderzała w szybę. Znów była tworem
z połyskującego srebra, a jej pięści nie wydawały żadnego odgłosu. Za nią,
na ścianie garażu od czasu do czasu pojawiały się pełgające słowa.
BUM
BUM, BUM, BUM
DLACZEGO NIKT NIE CHCE MNIE WPUŚCIĆ?
Ten widok rozbił myśli Nie-Triss jak łopata wbita w mozaikę. Najpierw
poczuła przerażenie i niedowierzanie. Cóż ta Pen sobie myślała, próbując
zwrócić na siebie uwagę wszystkich w takim stanie?! Nawet ona ze swoim
talentem do kłamstw miałaby problem, żeby wyjaśnić tę dziwną przemianę.
I wtedy Nie-Triss zauważyła, że ubranie Pen jest zabłocone, włosy
w nieładzie, a na twarzy ma wyraz wyczerpania i nieszczęścia. Powoli zaczęła
rozumieć, co się wydarzyło. Pen musiała chodzić godzinami w deszczu, jeśli tak
zmokła. A jeżeli mama zamknęła tylne wejście do domu po ukradkowym
powrocie Triss, Pen będzie zmuszona pukać do drzwi frontowych i zmierzyć się
z gniewem rodziców. Zresztą kto może powiedzieć, jak długo Pen waliła
na próżno w okna i drzwi, skoro efektem były tylko srebrzyste słowa wiszące
w powietrzu?
Nie-Triss szarpnęło poczucie winy, kiedy zauważyła, że na lewym policzku
Pen widnieją trzy ciemne równoległe ślady.
DLACZEGO NIKT MNIE NIE SŁYSZY?
JUŻ NIC MNIE NIE OBCHODZI, CHCĘ TYLKO WEJŚĆ DO ŚRODKA.
ZIMNO MI.
Ona ma dziewięć lat.
Nie-Triss niemal o tym zapomniała, bo była tak zajęta traktowaniem Pen jako
zagrożenia. To nieważne, jak jest bystra i inteligentna, to przecież tylko mała
dziewczynka, a teraz jest jej zimno, jest przestraszona i chce do mamy.
Nie-Triss nieświadomie złapała kontakt wzrokowy z Pen i natychmiast tego
pożałowała. Twarz młodszej siostry się zmieniła i pojawił się na niej wyraz
czystej frustracji, niechęci i rozpaczy. Pen nie mogła wiedzieć, że przy stole
panuje tak lodowata atmosfera. Widziała tylko potwora, który uzurpuje sobie
prawo do siedzenia w jej domu, z jej ojcem, prawdopodobnie zjadającego jej
kolację, cieszącego się światłem, ciepłem i miłością, podczas gdy sama Pen stała
za drzwiami i marzła.
Nie-Triss siedziała sparaliżowana niemożnością podjęcia decyzji i poczuciem
winy. Współczuła tej małej, przemokniętej postaci na zewnątrz, ale co ma robić?
Gdyby pokazała ojcu Pen, ten z pewnością zażądałby wyjaśnień, a jeżeli
dziewczynka jest rzeczywiście nieszczęśliwa, może się załamać i wszystko
opowiedzieć. Czy to poprawi w jakimkolwiek stopniu ich sytuację?
Mając nadzieję, że ojciec jej nie obserwuje, Nie-Triss zaryzykowała
pokręcenie głową, licząc na to, że Pen odczyta jej myśli. Nie wyglądało jednak
na to, by siostra zauważyła ten subtelny sygnał.
– Czy mogę już odejść od stołu? – spytała impulsywnie Nie-Triss, czując, że
napięcie ją przerasta.
Nie było odpowiedzi, tylko odgłos widelca, który drapie po talerzu. Słowa,
które Nie-Triss wypowiedziała, nie były wyjaśnieniem, na które czekał jej
ojciec. Jego milczenie było jak chłodne, szare morze rozczarowania – mroziło ją
do kości. W końcu kiwnął głową i uciekła od stołu.
Kiedy tylko Nie-Triss wyszła z jadalni, wymknęła się do holu i otworzyła
drzwi frontowe.
– Pen! – krzyknęła najgłośniej, jak się odważyła. – Tędy! Otworzyłam drzwi
z przodu! – Nie było jednak żadnej odpowiedzi i po kilku minutach schowała się
w środku, zostawiając drzwi otwarte na oścież.
Po chwili minęła ją niewysoka, srebrzysta postać nadbiegająca od strony
drzwi frontowych, zderzyła się z nią i odepchnęła ją na bok. Pen ze zmarszczoną
i nieszczęśliwą twarzą biegła na górę po schodach lub też biegłaby, gdyby nie to,
że jej kroki były całkowicie bezgłośne. Pływające w powietrzu słowa, które
zostawiała za sobą drobna postać, były marnym substytutem wyrazu
wściekłości.
TUP TUP TUP TUP TUP
A parę sekund później:
TRZASK
Kiedy Nie-Triss odzyskiwała równowagę, w holu pojawił się jej ojciec.
Zobaczył córkę błąkającą się przy drzwiach i małe, błotniste ślady butów, które
przebiegały obok niej i znikały na schodach.
– Pen wróciła – powiedziała Nie-Triss, podejrzewając, że mówi rzecz
oczywistą.
– Właśnie widzę. – Jej ojciec głęboko westchnął. – No cóż, przynajmniej
jedno zmartwienie mniej. – Przeszedł obok niej, żeby zamknąć drzwi frontowe,
a Nie-Triss wycofała się na górę, nie chcąc, aby ojciec zaczął się zastanawiać,
dlaczego jego córka wciąż jest na dole.
Na górze, w swoim pokoju, usłyszała ciche stukanie kołatką do drzwi
frontowych, a później odgłos otwierania i zamykania. Przyciszone pomruki
przesuwały się wzdłuż holu, a później do bawialni, gdzie przycichły
po zamknięciu drzwi. Jeden głos należał do jej ojca, a drugi – do innego
mężczyzny, ale Triss nie mogła się oprzeć wrażeniu, że ten głos jest jej znany.
Pół godziny później usłyszała, że drzwi znowu się otwierają i wkrótce potem
do przyciszonej rozmowy na dole dołączył głos jej mamy.
Nie-Triss długo leżała na podłodze sypialni, wsłuchując się w brzęczenie
trzech głosów, które rosły, opadały, przeplatały się, ale ani razu nie zrozumiała,
o czym mowa. Rozmowa trwała dwie godziny i w końcu nieznajomy wyszedł
z domu. Było zbyt ciemno, żeby Nie-Triss zauważyła coś więcej niż postać
mężczyzny podążającego w sobie tylko znanym celu.
ROZDZIAŁ 15

Zasadzka

Wieczór dobiegał końca. Do uszu Nie-Triss doszło jakieś poruszenie


na półpiętrze, przyciszone głosy i trzaśnięcie drzwiami. Ledwo słyszalne
szuranie i trzaski wieczornych rytuałów, kiedy wszyscy w domu kładą się spać.
A później, w ciągu następnych dwóch godzin, cisza ogarnęła cały dom,
przysypała go jak pył.
Ten drobny pył ciszy leżał nieporuszony nawet wtedy, kiedy Nie-Triss
otworzyła drzwi do sypialni i poszybowała przez półpiętro. Mogła być postacią
przepływającą przez ekran kinowy.
Z jednego ramienia zwisał jej wełniany szal, który miał posłużyć jako sieć
na skrzydlatą zdobycz. W dłoniach niosła drewnianą skrzynkę na przybory
do szycia, dar od mamy. Wnętrze było wyłożone jedwabiem, przybory schowano
w pochewkach pod pokrywą. Nie-Triss wyjęła wcześniej z pudełka zwitki wełny
i szpule nici i mogła mieć tylko nadzieję, że pudełko będzie na tyle duże
i wytrzymałe, iż posłuży za zaimprowizowaną klatkę. Noc była ostra jak oset,
napięta jak sieć pajęczyn. Nie-Triss dzieliła teraz jej sekrety i niebezpieczeństwa,
ale miała wrażenie, że nie jest ani najbardziej tajemną, ani najniebezpieczniejszą
postacią na pokładzie. Noc nie miała faworytów. Dziewczyna nieomal czuła, jak
oplata się wokół świata, beznamiętnie jak smok, a gwiazdy są tylko odblaskami
świateł na czarnych łuskach jej oczu.
Nie-Triss wślizgnęła się do zakazanego pokoju i okazało się, że nic się tu nie
zmieniło. Raz jeszcze wsunęła się pod łóżko Sebastiana i czekała.
Czymkolwiek jest to ptaszydło, przylatuje o północy. Jeśli będę je mogła
złapać i jeżeli potrafi mówić, może zdradzi mi, co się tu dzieje. Może wie, co się
stało z prawdziwą Triss i Sebastianem.
Maleńki zegar na komodzie zaczął właśnie wybijać dwunastą.
Ostatnie dźwięki zegara wybrzmiały i wisiały w powietrzu kilka sekund, ale
Nie-Triss czekała na inny odgłos, który w końcu dotarł do jej uszu. Był to ten
sam suchy, delikatny dźwięk trzepotania maleńkich skrzydeł. Zbliżał się, a po
chwili, z delikatnym furkotem, jak gdyby ktoś rozdmuchiwał suche łuski
pszenicy, rozległ się w sypialni.
Raz po raz dostrzegała w powietrzu kołujący tu i tam maleńki kształt. Ciemne
lotki brały udział w niewidzialnej grze, każdy ich ruch był jak chrapliwy oddech,
niepokojący i nieprzewidywalny. Nie-Triss miała jednak pewną przewagę.
Wiedziała, że stworzenie przyleciało dostarczyć list i że prędzej czy później
będzie musiało usiąść na rączce szuflady, by wykonać zadanie.
Skrzydła biły i trzepotały, uderzały i machały w ciemności. Ostatnie
uderzenie i stworzenie przysiadło.
Siedziało tam, maleńki kształt przycupnięty na rączce szuflady, tak niewielki,
że nie zobaczyłaby go, gdyby nie chciała mu się specjalnie przypatrzeć. Nawet
teraz rozpływał się w cień przed bezpośrednim spojrzeniem, a jego zarys można
było dostrzec jedynie kątem oka. Stworzonko było przez chwilę rozproszone,
bo właśnie wsuwało kopertę przez małą szczelinę nad szufladą.
Instynkty dziewczyny zakłuły w żyłach jak tysiąc maleńkich kolców, każąc
jej mięśniom napiąć się i zapętlić.
Teraz.
Nie-Triss wyskoczyła z ukrycia płynnym ruchem. Jedynym słyszalnym
dźwiękiem było delikatne uderzenie luźnego końca kapy poruszonej podczas
wychodzenia spod łóżka. Mimo to stworzonko usłyszało ten odgłos i rozejrzało
się na tyle szybko, by zobaczyć dziewczynę lądującą miękko na bose stopy. Jego
okrzyk szoku rozbrzmiał niczym szrama w ciemności. Stworzonko rozłożyło
skrzydła, ale Nie-Triss już zarzucała szal.
Nawet ciężka wełna nie wystarczyła jednak, by je utrzymać. Chwilę później
owinięty szalem kształt tłukł się na ślepo po pokoju, odbijając się od ścian.
Stworzenie cały czas syczało i wrzeszczało, co przypominało odgłos wydawany
przez gorące węgielki wrzucane do studni. Nie-Triss słyszała zdławione
przekleństwa i obraźliwe słowa.
Nie-Triss kilka razy skoczyła, żeby złapać ptaszydło, ale udawało jej się tylko
dotknąć go opuszkami palców. Wskoczyła na biurko, lądując tak lekko, że nawet
nie zadrżało, a później z tryumfalnym westchnieniem wylądowała na samym
środku pokoju, trzymając luźne końce szala w obu rękach. Po chwili poczuła, że
upada, bo stworzenie walczyło i wyrywało się w powietrze, a Nie-Triss dzierżyła
w rękach szal jak ponurą śmierć, gdy coś podnosiło ją z ziemi, obijało o półki
z książkami, a później rzuciło na podłogę nagłym skrętem, po którym
niezgrabnie wylądowała na deskach.
– Kreaturo z patyków! – wrzeszczało. – Sieroto zrobiona z resztek!
Po jakimś czasie się zmęczyło, chociaż fala obelg, krakania i przekleństw nie
ustawała.
Kiedy Nie-Triss wreszcie wstała na równe nogi, rzuciła się na walczącą masę
coraz to bardziej pociętego i poszarpanego szala, po czym wcisnęła zawiniątko
do pudełka na przybory do szycia. Zanim zawiniątko znów zdołało jej się
wyrwać, zamknęła pokrywę i usiadła na niej.
Usłyszała przeraźliwe wycie, które brzmiało jak huk wiatru przed burzą.
– Wypuść mnie! Wypuść mnie albo cię spalę na popiół! Zrobię sobie gniazdo
z twoich kości!
Pudełko podskoczyło pod Nie-Triss, po czym dziewczyna usłyszała w środku
rozdzieranie materiału. Wyobraziła sobie mały, złośliwy dziób, który gryzie szal
na kawałki.
– Nie wypuszczę cię, dopóki nie powiesz mi tego, co chcę wiedzieć! –
syknęła w odpowiedzi. – Kim ty jesteś?
– Tylko posłańcem! Dostarczam listy!
– Gdzie jest ich autor? Gdzie jest Sebastian?
– Nie wiem! Nie znam żadnego Sebastiana! Nie wiem, co jest w listach.
To nie moja wina! Nie moja wina!
– W takim razie czyja wina? Kto cię posłał?
Odpowiedź, której udzieliło stworzonko, mogła być imieniem. Imię
prześlizgnęło się nad uchem jak księżyc prześlizguje się nad powierzchnią
pofalowanego basenu. Było jej nieznane, ale Nie-Triss miała już mniej więcej
pojęcie, kto mógł wysłać to skrzydlate coś.
– Czy to człowiek, którego nazywają Architektem?
– Tak! Magia cegieł. Magia chowania się wewnątrz i na zewnątrz. Wypuść
mnie!
– Czy on ukradł moje drugie ja – prawdziwą Teresę?
– Tak! Szpilki i igły, one palą! Wypuść mnie!
– Gdzie ona jest?
– Nie wiem – jestem tylko posłańcem. Architekt będzie wiedział. Shrike
może wie.
– Shrike? – Pudełko zaczęło się tak potwornie trząść, że Nie-Triss musiała
przycisnąć stopy do podłogi, żeby z niego nie spaść.
– Ten, który cię zrobił. Skraaark.
Ten, który mnie zrobił. W takim razie to prawda. To rzeczywiście prawda.
Wątły promyczek nadziei, że Pen kłamie, zgasł i znikł.
– Kim ja jestem?
– Lalką ze szmat, lalką z ostów i cierni, siedmiodniową lalką! Okrutną lalką!
Lalką zabójcą!
– Przestań! – rzuciła krótko nie-Triss, podskakując na pokrywie pudełka.
W jej głowie znów gotowało się od wściekłości i strachu.
– Zabijasz mnie! – Słychać było uparty głos w środku, w którym wzbierały
teraz ból i panika. – Zabijasz mnie! Wypuść mnie! Przestań mnie mordować!
– Więc przestań machać skrzydłami, to nic ci nie będzie! – szepnęła nie-Triss,
ale odgłosy dobiegające z pudełka były coraz bardziej niepokojące. Skrzydła
biły szaleńczo i nierówno, teraz grzechotały, jak gdyby w środku rzucało się coś
ciężkiego i twardego.
– Bardzo proszę! – Głos był dziwaczny, ale panika prawdziwa. – Zdejmij
to ze mnie! To mnie zabija!
Później usłyszała dziwny odgłos, który brzmiał jak „nożżż”…
Nożyczki.
Nie-Triss przypomniała sobie mamine nożyczki i olbrzymie żeliwne nożyce,
które spadły na nią przed sklepem z sukienkami… Nożyczki do szycia były
schowane w wyłożonej jedwabiem pokrywie pudełka z przyborami do szycia.
Nożyczki zaatakowały nie-Triss, chcąc jej zrobić krzywdę. Jeżeli to stworzenie
było do niej w jakiś sposób podobne, może też jest w niebezpieczeństwie…
Poczuła wyrzuty sumienia. Niezależnie od tego, czym jest to stworzonko,
nawet jeżeli zostało wysłane przez jej wrogów, nie zasłużyło sobie na śmierć
z jej rąk.
– Przyrzeknij, że mnie nie zaatakujesz! – szepnęła.
– Przyrzekam! – usłyszała wrzask.
– Przyrzeknij, że nie będziesz kłamać.
– Przyrzekam!
– Przyrzeknij, że zostaniesz i odpowiesz na moje pytania.
– Trzy pytania, trzy odpowiedzi – przyrzekam!
Nie-Triss chciałaby wymusić na nim jeszcze więcej przyrzeczeń, ale
z wnętrza pudełka dochodziło straszliwe wycie, ciężkie oddechy i jęki i bała się,
że jeżeli jeszcze chwilę poczeka, stworzonko może rzeczywiście stracić życie.
Nie miała pojęcia, czy ptaszydło dotrzyma obietnic, ale zsunęła się z pudełka
z przyborami do szycia i podniosła pokrywę.
W pokoju nie rozległ się łopot skrzydeł i przez chwilę Nie-Triss bała się, że
zareagowała zbyt wolno. Zajrzała do środka i jej oczom ukazał się smutny
widok. Nożyczki wypadły z pochewki w taki sposób, że ich dwa ostre końce
utkwiły w podstawie pudełka, po obu stronach gardła skrzydlatego stworzenia.
Wydawało się, że nic mu nie jest, ale nie mogło się poruszyć w obawie przed
wrogimi ostrzami.
– Pomóż mi… – szepnęło. Kiedy Nie-Triss spojrzała na nie wprost, zobaczyła
tylko niewyraźną plamę na tle jedwabnej podszewki. Gdy jednak przyjrzała się
dokładniej nożyczkom, postać robiła się wyraźniejsza, zobaczyła, że ma twarz
szczupłej, starej kobiety, bladej z przerażenia, z wyliniałymi i powyrywanymi
brwiami.
Nie-Triss sięgnęła po nożyczki, ale zawahała się. Przyszło jej do głowy, że
pociągnięcie ich do góry nie jest może najlepszym pomysłem, bo kto wie, czy
nie czekają na swoją szansę, żeby zamknąć się na szyi uwięzionego stworzonka
i jednym ruchem pozbawić je głowy. Sięgnęła na półkę i zdjęła puchar, który był
nagrodą za osiągnięcia sportowe, po czym nałożyła go na głowę skrzydlatego
stworka, czym wzbudziła jego oburzenie. Kiedy pociągnęła za nożyczki, ostrza
rzeczywiście się zamknęły, ale tylko uderzyły w metal, nie krzywdząc
stworzenia. Później zaczęły się szamotać w jej uchwycie, zdzierając Nie-Triss
skórę z kłykci, dopóki nie rzuciła ich na drugą stronę pokoju.
Rozległ się furkot skrzydeł i ptaszydła nie było już w szkatułce. Dziewczyna
rozglądała się bezradnie po pokoju, bojąc się, że uciekło mimo obietnic. Później
zdała sobie sprawę z tego, że coś podskakuje na granicy jej pola widzenia.
Stworzonko przycupnęło na srebrnej ramie zdjęcia Sebastiana w mundurze,
trzymając się kurczowo metalu maleńkimi, bladymi rączkami.
Wpatrywali się w siebie przez długą sekundę – ptaszydło i lalka z cierni –
po czym to pierwsze sfrunęło niechętnie i przycupnęło na biurku z lekko
poddańczą miną.
– Teraz jesteśmy przyjaciółmi – szepnęło głosem tak uspokajającym jak
kołysanka grzechotnika. – Nikomu o tym nie powiesz? Im też nie? – Szarpnęło
głową w kierunku drzwi, wskazując pozostałe sypialnie. – Ani… Jemu? –
Rzuciło pełne lęku spojrzenie na okno i Nie-Triss pomyślała o Architekcie.
Nie-Triss milczała. Instynkt szeptał jej, że składanie obietnic jest
niebezpieczne, a nagły dobry humor stworzonka wydał jej się podejrzany.
– Wiem, o co chcesz zapytać – mówiło dalej, zbliżając się do niej w małych,
życzliwych podskokach. – Chcesz wiedzieć, gdzie go znaleźć. O to nie pytaj,
bo nie odpowiem. Nasze dzioby są w tej sprawie zamknięte i nie moglibyśmy
powiedzieć nic, nawet gdybyśmy chcieli. Zresztą tak czy inaczej, jeżeli masz
odrobinę oleju w głowie, to przecież nie chciałabyś go znaleźć. Ze wszystkich
Oboczniaków w tych okolicach on jest najpotężniejszy i najbardziej
niebezpieczny. Rozdarłby cię na strzępy.
Oboczniaków? – Nie-Triss już chciała zapytać o to na głos, ale w ostatniej
chwili ugryzła się w język. Zaraz wykorzysta wszystkie trzy pytania.
– To nie z nim chcesz rozmawiać – mówiło dalej ptaszydło. – To ci powiem
za darmo. Chcesz rozmawiać ze Shrikiem. Shrike cię stworzył – on będzie
wiedział, jak to zrobił i dlaczego. Będzie znał część planów Architekta. On nie
należy do Architekta tak jak my. Po prostu pracuje na jego zlecenie, jeśli uzna,
że cena jest korzystna. Więc może cię nie zabić, jeśli będziesz bystra. I jeśli
będziesz wiedziała, gdzie można go znaleźć.
Nie-Triss zamknęła oczy i westchnęła ciężko. Sugestia była oczywista. Ale
czy jest jeszcze coś innego, bardziej przydatnego, o co mogłaby zapytać?
Ptaszydło powiedziało jej już, że nigdy nie słyszało o Sebastianie ani nie
wiedziało, gdzie można znaleźć prawdziwą Triss, ani też nie mogło ujawnić
miejsca przebywania Architekta i nie miało pojęcia o tym, co znajduje się
w listach.
– W porządku – mruknęła. – Gdzie można znaleźć tego Shrike’a?
– On mieszka w Podbrzuszu, pod mostem Victory – odpowiedziało
stworzonko wyrazistym, tryumfalnym tonem. – Oczywiście – mówiło dalej
z przekorą – wiedzieć, gdzie jest, to wcale nie znaczy móc się tam dostać.
Nie-Triss była na siebie wściekła. Teraz nie miała wyboru i musiała zadać
drugie pytanie. Bez tego pierwsza informacja była bezużyteczna.
– Jak mogę dostać się do Podbrzusza i znaleźć Shrike’a? – zapytała przez
zaciśnięte zęby.
– Idź wzdłuż Meddlar’s Lane do końca mostu, obróć się twarzą do cegieł
i ruszaj śmiało przed siebie.
Idź dalej, aż przestaniesz słyszeć odgłosy ruchu ulicznego i zaczniesz
rozumieć, co mówią mewy. Oczywiście – teraz słyszała w głosie stworzenia
z trudem skrywane szyderstwo – wiedzieć, jak tam dotrzeć, to nie to samo,
co wiedzieć, jak bezpiecznie wejść do Podbrzusza i wyjść z niego.
Nie-Triss przez moment się wahała. Jej chwilowa przewaga nad
niewidocznym szydercą wymykała jej się z rąk. Jednak dwa pierwsze pytania
nadały jej pewien kierunek i nie było już odwrotu.
– Powiedz mi – powiedziała w końcu, poddając się – jak bezpiecznie wejść
do Podbrzusza i wyjść z niego?
– Znajdź sobie koguta i sztylet albo nóż. Zanim wejdziesz do Podbrzusza,
wciśnij ostrze w ziemię tak głęboko, jak potrafisz. To jest jedyny sposób, żeby
ścieżka za tobą była otwarta, kiedy będziesz chciała wyjść. Nie zwracaj uwagi
na muzykę, którą usłyszysz. I cokolwiek się wydarzy, pamiętaj, dlaczego tam
jesteś. Jeżeli masz jakieś pytania, zadawaj je i dawaj jasno do zrozumienia, że
nie wyjdziesz, dopóki nie dostaniesz na nie odpowiedzi. Trzymaj zawiniętego
i ogłuszonego koguta do momentu, w którym wydaje ci się, że jesteś
w niebezpieczeństwie.
Stworzonko przyglądało się przez kilka sekund jej twarzy, a iskry w jego
oczach zamigotały złośliwą radością.
– Ale spiesz się, laluniu z resztek! Masz tylko trzy dni! Zostały ci trzy dni!
Trzy dni!
I już go nie było, odleciało niemal bezszelestnie, głośniejszy wydaje się kciuk
przesuwający się po kartce papieru.
Za późno Nie-Triss zdała sobie sprawę z tego, że noc nie jest już taka ciemna.
Z ulicy dobiegały dźwięki przyciszonych głosów i szczekanie psów. Bardzo
powoli dotarło do niej, co się dzieje, tak silnie wstrząsnęły nią słowa ptaszydła.
Dlatego właśnie nie była przygotowana na to, że nagle otworzyły się drzwi
i znalazła się w kręgu światła świecy.
ROZDZIAŁ 16

Przyłapana

Nie było czasu chować się pod łóżko. Jej oczy były przyzwyczajone
do ciemności i światło oślepiło ją tak, że z trudem rozpoznawała dwie postaci
stojące po drugiej stronie blasku.
– Triss! – W tonie głosu jej matki nie mieściły się gniew i niedowierzanie.
Było w nim czyste przerażenie.
Nie-Triss mogła tylko patrzeć na świecę. Jakże była głupia! Nie wiadomo,
dlaczego przypuszczała, że jej zażarta bitwa z ptaszydłem będzie niesłyszalna
dla normalnych uszu tak jak wrzaski Angeliny w domu nad morzem. Teraz zdała
sobie sprawę, że ta walka mogła z łatwością obudzić całą okolicę. Światło
zbliżało się powoli do wnętrza pokoju i Nie-Triss zauważyła, że to ojciec trzyma
świecznik. Zastanawiała się, jak ją widzą – może wpatrujące się w nich szeroko
otwartymi oczami, rozczochrane czupiradło, przycupnięte na pomiętym dywanie
jak gargulec.
– Triss. Co ty tutaj robisz? – Głos ojca był bardzo, bardzo spokojny.
– Nic – szepnęła. Głupie kłamstwo, ale nie dbała o to. Cóż znaczy jeszcze
jedno głupie kłamstwo w domu pełnym głupich kłamstw?
Mama wciąż chowała się w ciemnym przejściu, a Nie-Triss dostrzegła błysk
szoku w jej oczach.
Rozejrzawszy się dookoła, Nie-Triss zrozumiała jej przerażone milczenie.
Uświęcony pokój był pogrążony w chaosie. Większość pucharów sportowych
Sebastiana spadła z postumentów podczas bitwy z ptaszydłem, przewróciło się
kilka fotografii. Dywan był potwornie pomięty, a drewno półek i biurka zostało
poznaczone cienkimi, głębokimi zadrapaniami.
– Triss – zaczął raz jeszcze jej ojciec – próbuję dać ci szansę. Dlaczego
weszłaś do tego pokoju? Co… się tu stało? Czy ktoś był tu jeszcze oprócz
ciebie?
Tak. Walczyłam z jakimś ptaszydłem i wymusiłam na nim obietnicę, strasząc
je nożycami.
Nie-Triss spojrzała na swoje dłonie, które ściskały przykryte materiałem
kolana. Pokręciła głową.
– Więc skąd, na Boga, te straszliwe hałasy? – spytała mama.
Nie-Triss nie musiała podnosić głowy, żeby się domyślić, jaki wyraz twarzy
ma jej matka. Pełne wahania, kruche spojrzenie, oczy błyszczące
ze zdenerwowania.
– A może byśmy obwinili o to Pen? – Nie-Triss usłyszała, jak się odszczekuje
głosem bardziej brutalnym i ostrzejszym niż jej własny. Coś pękło i słowa
zaczęły się z niej wylewać pomimo prób, by temu zapobiec. – Zawsze tak
robimy, prawda? Po to jest, czyż nie? Obwiniamy o wszystko Pen, a później
zmieniamy temat. I nic nie ma znaczenia, dopóki o tym nie rozmawiamy.
Cisza, która później nastąpiła, była straszna. W tym miejscu zmieściłaby się
cała rozmowa, teraz zdała sobie z tego sprawę. Ale już jej nie będzie. Podarła
na strzępy pozostałe kartki scenariusza i rzuciła jego fragmenty na ziemię.
Przez chwilę chciała się jedynie wyrwać stamtąd, wrzeszczeć na nich, że
okłamywali ją przez tyle lat, i żądać wyjaśnień. Stoją tu, jak gdyby to nie-Triss
zachowywała się dziwnie i zdradliwie, a to przecież oni cały czas chowali listy
przesyłane przez zmarłego syna. Poczucie niesprawiedliwości wypełniło ją
oburzeniem przypominającym oburzenie Pen.
W następnej chwili przypomniała sobie, że to Triss okłamywali przez lata i że
ona sama zna wiele niebezpiecznych tajemnic, których musi dochować. Czy
gdyby wybuchła teraz i powiedziała, co jej leży na sercu, wydałoby się, jakim
jest potworem? A może już zdradziła zbyt wiele?
– Marsz do swojego pokoju, Triss. – Głos jej ojca był tak odległy, że przez
chwilę Nie-Triss nie mogła zrozumieć, że te słowa są skierowane do niej.
Bardzo powoli wstała. Kiedy jej niepewne kroki niosły ją do pokoju,
w głowie roiło jej się od historii, po które powinna była sięgnąć, kiedy
poproszono ją o wyjaśnienia.
Chodziłam przez sen. Miałam koszmary nocne. Chyba krzyczałam. I to
głośno.
W pokoju był ptak. Krakał i obijał się o ściany. Przyszłam tu, żeby pomóc
mu wyfrunąć przez okno.
Śniło mi się, że Sebastian wrócił, więc przyszłam tu, żeby zobaczyć, czy śpi
w swoim łóżku. Ale go nie było i naprawdę się zdenerwowałam. I bardzo
płakałam.
Dlaczego nie umiała powiedzieć czegoś takiego? Czegokolwiek, żeby jej
rodzice musieli jej uwierzyć i wrócić do łóżka uspokojeni. Nagle zrozumiała, że
właśnie na tym polega problem. Akurat w tym momencie wcale nie chciała,
żeby byli spokojni. Nie chciała im niczego ułatwiać ani dodawać jeszcze
jednego kłamstwa do stosu wygodnych kłamstw, bo chyba tylko one
podtrzymywały dach tego domu.
– Głupia – szepnęła, czując, że szczypie ją pod powiekami, a rzęsy są
sklejone od pajęczyn. – Głupia! Co ze mną jest nie tak? Dlaczego nie mogłam
po prostu skłamać? Teraz sobie pomyślą… – Miała trudności z wyobrażeniem
sobie, co mogą pomyśleć rodzice.
Radość z małego zwycięstwa nad ptaszydłem gdzieś się rozpełzła, został
tylko strach. Dowiedziała się czegoś – może to wystarczy, żeby prowadzić dalej
śledztwo, ale za jaką cenę? Było za późno, żeby zaproponować rodzicom
niewinne wyjaśnienie dziwacznej, głośnej awantury w pokoju Sebastiana.
Gdyby teraz spróbowała zacząć coś rozsądnie tłumaczyć, to rzeczy, które
powiedziała rodzicom, i tak z góry przekreśliłyby takie wyjaśnienia.
Ale muszę wymyślić jakąś historię – zdała sobie sprawę. – Do jutra. Coś,
co wszystko wyjaśni, nawet to, dlaczego na nich nakrzyczałam i dlaczego nie
chciałam od razu się usprawiedliwić. Albo przez następne trzy dni będę siedzieć
w gabinetach lekarskich, a nie mam na to czasu. Tak właśnie powiedziało
ptaszydło.
„Zostały ci trzy dni”.
ROZDZIAŁ 17

Cisza

Nie-Triss prawie w ogóle nie spała tej nocy. W jej głowie coś bez przerwy
rozbłyskiwało i kręciło się w koło, próbując wymyślić wiarygodne wymówki.
Nad ranem zbudziły ją dźwięki ukradkowego szurania, które dochodziły
chyba z pokoju Pen. Nie-Triss zdziwiła się, że tylko ona je usłyszała. Po chwili
doszła jednak do wniosku, że zapewne nie były one tak głośne, jak to sobie
wyobrażała. Może słyszała je tak wyraźnie, bo jej zmysły były szczególnie
wyostrzone albo ona sama silnie reaguje na nocne odgłosy.
Po chwili przyszła jej do głowy inna myśl. Jeżeli Pen w ogóle wydaje jakieś
dźwięki, to w takim razie oznacza to, że wyrwała się ze swego dziwacznego
stanu milczenia. Jeżeli Nie-Triss chciałaby z nią porozmawiać, to może być
jedyna okazja.
To było ryzykowne, zważywszy na to, że stąpa po cienkim lodzie, ale Nie-
Triss i tak wymknęła się ze swojego pokoju i bardzo delikatnie zastukała
do drzwi Pen.
– Pen! – Nie-Triss próbowała mówić niezbyt głośnym szeptem. – Wiem, że
nie śpisz!
Wewnątrz coś się poruszyło, jak gdyby ktoś nagle usiadł na łóżku.
– Nie bój się. Nie zrobię ci krzywdy. – Raz jeszcze Nie-Triss nawiedził obraz
zadrapań na policzku młodszej siostry. – Przepraszam, że cię tak podrapałam.
Nie chciałam. Ja po prostu… Bałam się. Ja… Chciałam cię tylko uderzyć.
W jej głowie brzmiało to nieco lepiej.
Ze środka nie dochodził żaden odgłos, chociaż Nie-Triss wydawało się, że
słyszy powolny, ostrożny oddech.
– Pen, wiem, że mnie słyszysz! Musimy porozmawiać. Mogę wejść?
Żadnej odpowiedzi. Nie-Triss sięgnęła do klamki i delikatnie ją przekręciła.
Drzwi jednak się nie otworzyły. Najwyraźniej Pen podstawiła pod nią krzesło
albo inny mebel. Nie-Triss zaczęła się zastanawiać, czy dziewczynka nie siedzi
gdzieś skulona w kącie pokoju, patrząc jak zahipnotyzowana na bezgłośne
poruszenia klamki. Westchnęła ciężko i oparła głowę o drzwi.
– Proszę, wpuść mnie, Pen! Wiem, że mnie nienawidzisz, ale potrzebujesz
mojej pomocy, a ja twojej. Musisz mi powiedzieć wszystko, co wiesz
o Architekcie – co robi, jak się z nim kontaktujesz, gdzie mieszka. Pomyśl
o Triss. Przecież chcesz, żeby wróciła, prawda? Jak myślisz, co będzie, jeśli nie
zaczniemy współpracować?
Ze środka dobiegł odgłos, jak gdyby ktoś za wszelką cenę powstrzymywał
łkanie.
– Odejdź! – rzuciła szeptem Pen. – Ja… Ja mam pistolet! Nie otwieraj tych
drzwi albo… Bo cię zastrzelę!
– Nie masz pistoletu. – Nie-Triss walczyła ze wszystkimi latami frustracji
samej Triss i bólem, jaki zadała jej młodsza siostra, i skupiała się
na wspomnieniu Pen stojącej samotnie w strugach deszczu. – Nie będę się
włamywać do twojego pokoju. Ale nie mogę cały czas rozmawiać przez drzwi
tak jak teraz, bo prędzej czy później wszystkich pobudzę! – Nastąpiła chwila
ciszy, podczas której jej słowa były poddawane szczegółowej analizie.
– Odejdź – syknęła niewidoczna Pen, tym razem z większym przekonaniem
i jadem. – Odejdź albo będę wrzeszczeć.
Ta groźba wystarczyła, żeby Nie-Triss wycofała się spod drzwi. Nie mogła
sobie pozwolić na to, żeby znów przyłapano ją na chodzeniu nocą po domu.
Po raz kolejny wyciągnięcie ręki do Pen było tak satysfakcjonujące jak skok
w kępę pokrzyw.

Poranek pojawił się jak kot, który popadł w niełaskę. Nadszedł z wysokim
dźwiękiem miauczącego wiatru i drobnego, ukośnie padającego deszczu. Nie-
Triss przycisnęła policzek do szyby i patrzyła, jak nadchodzi. Poranna pieśń
ptaków brzmiała metalicznie i twardo.
Nie-Triss nie była gotowa na nadejście dnia. Nienawidziła go. Chciała
go odesłać z powrotem. Coś wewnątrz niej wiło się tak mocno, że czuła, że
za chwilę wybuchnie. Wszystko było nie tak. Wszystko szło źle.
Śniadanie zostawiono na tacy przed pokojem, a Nie-Triss nie wiedziała, czy
z tego powodu czuć ulgę, czy złość. Jajka ugotowano na miękko, tak jak lubiła,
ale lekko zdezorientowana zauważyła, że soku owocowego nie nalano do jej
ulubionej różowej szklanki.
Wpatrywała się w tacę, próbując się zorientować, czy ta zmiana pozwoli jej
zrozumieć rodziców i pomoże w uratowaniu samej siebie. Różowa szklanka była
szklanką Triss. Czy naprawdę postanowili pozbawić ją jej ulubionej szklanki
w ramach kary, czy też instynktownie czują, że szklanka Triss nie powinna już
do niej należeć? Czy Triss nieposłuszna nie będzie już traktowana jak Triss? Czy
Triss szalona nie będzie już prawdziwą Triss? A może… Może podejrzewają
prawdę?
Nie-Triss przygotowała się na najgorsze i sokiem owocowym popiła wsuwkę
do włosów i dwie pomięte strony ulubionego komiksu Triss, ale wciąż czuła
głód.
Była niedziela, więc dziewczyna przebrała się, uważnie wybierając elegancki
strój do kościoła.
Gdy schodziła na dół, zdążyła dwa razy powtórzyć swoją wymówkę. To było
przyzwoite kłamstwo z porządnym dodatkiem prawdy, żeby się nie zwarzyło.
Kiedy jednak usiadła skruszona obok ojca na kanapie i spojrzała na jego twarz,
jej historia nagle się ochłodziła. Widać było, że spał jeszcze mniej niż ona. Nie-
Triss tak czy owak spróbowała, ale jej wyjaśnienia brzmiały nieprawdziwie,
słowa były zimne i mechaniczne jak paciorki na liczydle. Nie była nawet pewna,
czy ojciec jej słucha.
Nic nie powiedział, kiedy skończyła, ale łagodnie położył rękę na jej głowie.
Wiedziała, że patrzy na jej twarz, ale wciąż nie odważyła się spojrzeć mu w
oczy. Gdyby to zrobiła, kręgosłup jej opowieści złamałby się, a kręgi rozsypały
po podłodze.
– W porządku, Triss. – Nie potrafiła odczytać z tonu jego głosu, czy przyjął tę
historię, czy tylko zaakceptował fakt, że córka nie podzieli się z nim niczym
innym.
Nie-Triss zorientowała się, że matka prowadzi w holu cichą rozmowę z panną
Soames, młodą kobietą, która czasem przychodziła popilnować dzieci, kiedy
Crescentowie wybierali się na przyjęcia.
– Dziękuję, że przyszła pani tak szybko. Powinniśmy jutro wrócić, więc
chcielibyśmy, żeby została pani tylko na jedną noc. Chodzi wyłącznie o opiekę
nad Penelopą. Trzeba ją będzie zabrać do kościoła i porozmawiać z panią
Bassett o posiłkach.
Powinniśmy jutro wrócić.
Chodzi wyłącznie o opiekę nad Penelopą.
– Wyjeżdżamy gdzieś? – spytała nie-Triss. Wzrok miała przykuty do butów
ojca, żeby nie zawędrował na jego twarz. Jego stopy poruszyły się nieznacznie,
może z pewną niewygodą.
– To chyba będzie niestety dość długi dzień. – Położył dłoń na jej ręce, ale jej
nie uścisnął. Może bał się ją złamać. – Wyjeżdżamy na wycieczkę do Wenwick –
ty, ja i mama. Porozmawiamy z kilkoma osobami i zobaczymy, czy ktoś wie…
Jak pomóc ci przebrnąć… Przez te nocne kłopoty. Większość z nich to znajomi
znajomych. Bardzo mili ludzie. Spodobają ci się.
Nie-Triss przygryzła wargę, a jej małe, rozproszone lęki stały się wielkimi,
konkretnymi strachami, jak krople deszczu mieszające się na szybie.
Nie będzie różowej szklanki dla wariatki Triss.
– Ja nie chcę jechać! – wypaliła, wciąż obrzucając niewinne buty
spojrzeniem, które mogłoby zapalić chrust. – Nie chcę z nimi rozmawiać! Nie
chcę wyjeżdżać! Nie… Nie teraz!
Teraz nie mogę nigdzie jechać, po prostu nie mogę! Muszę znaleźć Shrike’a!
Muszę porozmawiać z Pen!
– A ty, tato, jesteś teraz bardzo zajęty – mówiła dalej, szukając argumentów. –
Masz mnóstwo pracy. Przygotowujesz się do ceremonii opuszczenia wierzchołka
na piramidę stacji kolejowej, a to już za trzy dni. Sam mówiłeś! Więc nie
możemy! Może byśmy porozmawiali z nimi w przyszłym tygodniu?
– Triss. – Objął ją ramieniem, ostrożnie, jak gdyby obejmował dziecko
zrobione z dymu. – Kocham cię bardzo, wiesz o tym, prawda?
Nie-Triss skinęła głową, chora z paniki.
– Nie każ mi jechać! Proszę, proszę, pozwól mi zostać w domu! – Zacisnęła
mocno powieki, chcąc, żeby poczuł jej desperację, nawet jeżeli nie potrafi jej
zrozumieć.
– Kocham cię – mówił dalej czule i nieugięcie – i właśnie dlatego musimy
jechać.

Kiedy Nie-Triss przechodziła przez drzwi frontowe i usłyszała, jak się


zatrzaskują, poczuła, że nagle dostała się w szpony przesądu. W jej głowie
pojawił się zupełnie niewytłumaczalny lęk, że już nigdy nie zobaczy tych drzwi
otwartych. Czuła się tak, jakby zamykały się jak nożyce, odcinając jej przeszłość
i wszystko, co wiedziała.
Mała walizeczka w dłoni aż przelewała się od rzeczy, bo Nie-Triss wiedziała,
że będzie poza domem przynajmniej jedną noc. Była pełna ulubionych
drobiazgów, komiksów i wstążek do włosów. Dziewczyna miała nadzieję, że
dzięki tym wszystkim przedmiotom przestanie zachowywać się jak dzikuska.
Na jej oczach świat zakładał szary welon deszczu. Powietrze było lepkie
i dziwacznie chłodne. W skarpetkach Nie-Triss znajdowały się jakieś okruchy
i dziewczyna zgadywała, że to pewnie grudki ziemi, które odpadły od podeszew.
W przydrożnych rowach chlupała woda, a sunbeam lśnił jak świeżo
polakierowany.
Mama miała na głowie żółtą chustę i zawahała się na progu pod parasolką,
podczas gdy ojciec przygotowywał samochód.
Nie-Triss usłyszała chłodne, uroczyste bicie dzwonów kościelnych, które
przebijało się przez warkot i szum ruchu ulicznego, i widziała ludzi
wychodzących sztywno na deszcz w najlepszych niedzielnych ubraniach. Krople
połyskiwały na słomianych kapeluszach i zapiętych na guziki rękawiczkach.
Nie-Triss nie szła jednak do kościoła, co sprawiało, że czuła się jeszcze bardziej
odrealniona.
Wpatrywała się w okna domu, ale nie dostrzegła twarzy, którą spodziewała
się tam zobaczyć. Nie wiadomo dlaczego była bardzo pewna, że ujrzy w oknie
Pen, która obrzuci ją stalowym spojrzeniem. Może z tryumfem w oku? Albo
z lękiem lub niechęcią? Prawdopodobnie jednak Pen wciąż jeszcze przypomina
ekran kinowy i przez jakiś czas nie będzie wychodziła z ukrycia.
Ku swojemu zdziwieniu Nie-Triss stwierdziła, że jest rozczarowana. Chociaż
młodsza dziewczynka jej nienawidziła, zdała sobie sprawę, że liczyła
na wymianę spojrzeń, która miała ją wzmocnić. Siostry dzieliły się tajemnicami,
a jeśli nie łączyło ich nic więcej, to przynajmniej wzajemny interes w tym, żeby
nie zdradzać rodzicom swych sekretów. Dzięki temu Pen była kimś w rodzaju
towarzyszki w konspiracji. Nie-Triss poczuła się zdradzona.
Na tylnym siedzeniu samochodu leżały bagaże i dziewczynie zaproponowano
miejsce z przodu, między rodzicami. Zazwyczaj byłaby to niezwykła
przyjemność – miałaby świadomość, że jest pod dobrą opieką, czując ich ciepło
z obu stron. Dzisiaj zastanawiała się, czy to nie dlatego, że chcą mieć ją na oku.
Silnik sunbeama kaszlał, jakby sprzeciwiając się deszczowi, ale po chwili
odnalazł własny głos. Nie-Triss wytarła sobie kawałek zaparowanej szyby
i patrzyła bez słowa na deszczowe Ellchester, które przesuwało się za oknem,
dopóki nie zostawili go za sobą.

Wenwick, oddalone o sto kilometrów, to staromodny kurort o długich, łukowato


biegnących ulicach i domach z szerokimi oknami wyglądającymi na morze.
Chociaż dawno przestano wierzyć, że kąpiele lecznicze w Wenwick mogą
wyleczyć wszystko – od podagry do bólu zęba – to w miasteczku wciąż było
mnóstwo medyków, jak skorupiaków wyłaniających się z wody po odpływie.
Każdy lekarz, którego odwiedzali Crescentowie, spędzał pół godziny
na rozmowie z rodzicami Triss, a później mniej więcej dziesięć minut
na rozmowie z Nie-Triss sam na sam, „żeby mogli się lepiej poznać”.
Pierwszy był bardzo miłym, starszym mężczyzną, który zalecał „terapię
wypoczynkiem”. Siedzieli w oranżerii, która wychodziła na ogród. Bywa tak, że
ludzie mają zbyt wiele zmartwień i potrzebują „wypoczynku”. Nawet takie
cudowne rzeczy jak rodzina i przyjaciele potrafią zmęczyć. Trzeba więc od nich
trochę odpocząć, tak żeby nasz umysł miał szansę się uspokoić. Może kilka
tygodni cudownego wypoczynku w łóżku? A czasami najlepiej jest unikać
innych źródeł ekscytacji, no – przez jakiś czas. Czytania, pisania, rozmów…
Drugi lekarz był znacznie młodszy i wierzył w „terapię rozmową”.
Powiedział Nie-Triss, że będzie jej pomagał walczyć z tajemniczymi
„potworami”. Niekiedy w człowieku mieszkają potwory, które go straszą, ale
udaje, że w ogóle ich tam nie ma, i odwraca od nich wzrok. Rzeczą dziwną
i magiczną jest to, że jeżeli człowiek popatrzy na te potwory, to one po prostu
znikają i jest się całkowicie bezpiecznym. Młody doktor miał jasne, uczciwe
oczy człowieka, który nigdy w życiu nie widział potwora.
Trzeci doktor był, prawdę mówiąc, pielęgniarką – ogromną, wrzaskliwą
kobietą, która śmiało mogłaby konkurować z syreną mgłową na statku.
– Świeże powietrze! – wyjaśniała głosem, który słyszano zapewne w Danii. –
Wynosimy łóżka na zewnątrz, tak żeby świeże powietrze było cały czas. I widać
morze. Spodobałoby ci się to, prawda?
Za każdym razem coś w Triss, jej ciernisty spokój i osobliwość, zarażało
pomieszczenie i głosy lekarzy były niepewne. Kiedy wychodzili z gabinetów,
Nie-Triss wczepiała się w ramię ojca i chowała twarz w jego płaszczu.
– Nie chcę tutaj zostać – nie znoszę tego miejsca. Nie trzeba było tutaj
przyjeżdżać. Chcę jechać do domu!
Sama słyszała, że jęczy i zawodzi jak sześciolatka. Nic nie mogła jednak
na to poradzić. Każda stracona chwila była bezcennym ziarenkiem piasku, które
przesypywało się przez klepsydrę jej życia.
Kiedy wyszli od kobiety od „świeżego powietrza”, wyjechali z Wenwick
wąską drogą wzdłuż wybrzeża. Nastrój Triss poprawił się nieco, kiedy zobaczyła
drogowskaz mówiący, że do Ellchester jest tylko czterdzieści kilometrów, ale
później znów posmutniała, kiedy pojechali w przeciwnym kierunku.
– Dlaczego nie wracamy do domu? – spytała podenerwowana.
– Zostajemy dzisiaj w małym domku nad morzem, tylko na jedną noc –
odpowiedziała szybko mama. Oczy miała błyszczące i Nie-Triss zastanawiała
się, czy wzięła ze sobą swój tonik. – Pomyśl, to będą takie małe wakacje, żeby
ci wynagrodzić te, które tak szybko się skończyły. Pomyśleliśmy, że zmiana
klimatu i morskie powietrze dobrze ci zrobią.
– Nie wierzę! – Panika, którą Triss próbowała opanować, nagle wybuchła. –
To podstęp! Zabierzecie mnie do jakiegoś miejsca, gdzie będę musiała
wypoczywać, i zostawicie mnie tam!
– Triss! – Wyczerpanie w głosie jej ojca uciszyło ją. – To tylko domek nad
morzem, który nam polecono. Tam podobno jest bardzo… spokojnie. Cicho.
I przyrzekam, żadnych lekarzy.
Brzmiało to tak, jakby przez wiele kilometrów niósł ogromny ciężar i właśnie
zdał sobie sprawę, że droga przed nim wije się i wspina na sam szczyt. Nie-Triss
czuła żal, ból, ale przede wszystkim była zdezorientowana.
– Ale… Ale jutro jedziemy do domu? – nie potrafiła się powstrzymać
i spytała szeptem.
Nastąpiła chwila ciszy, kiedy jej ojciec skręcał z głównej drogi na wąski,
wiodący w górę podjazd.
– Tak. Jutro raniutko.
Podjazd prowadził przez brzozowy zagajnik, a czarne plamy na korze drzew
wyglądały jak niezaleczone blizny. W lesie czuć było mocny, energetyczny
zapach zgnilizny i mchu. Na końcu podjazdu, u podnóża małego klifu, stał
domek z szarego kamienia, schowany pod skałą, jakby chciał się ukryć przed
deszczem. Za nim teren opadał w kierunku plaży, gdzie morze dotykało
maleńkich kamyczków, uspokajając i wyciszając scenerię.
ROZDZIAŁ 18

Skorupki jajek

Kiedy Nie-Triss wysiadła z samochodu, uderzył ją chłód wiatru od morza –


mokry, słony zapach wodorostów i kałuż w uchyłkach skał. Miała poczucie, jak
gdyby lato odpłynęło nagle wraz z odpływem morza i zapanowała jesień.
Światło dnia przygasało, słońce za chmurami rozpościerało białe, zamglone
skrzydła nad horyzontem.
I wtedy zupełnie niespodziewanie otworzyły się drzwi do małego domku,
a ze środka wypłynęło ciepłe pomarańczowe światło. Na progu stała młoda
kobieta o zmierzwionych włosach, trzymająca w ręku lampę naftową.
– Państwo Crescent? – Jej słowa robiły dziwne wrażenie – ciepły, ludzki głos
pośrodku szarej scenerii. – Tak mi się wydawało, że słyszę samochód.
Postawiłam wodę na herbatę – proszę wejść!
Kiedy ojciec wnosił walizki, Nie-Triss i jej mama ruszyły w kierunku jasno
oświetlonych drzwi, a później, ociekające od deszczu, stanęły w wąskim holu.
Z bliska Triss dostrzegła, że „kobieta” w drzwiach była młodsza, niż jej się
wydawało – miała nie więcej niż szesnaście lat.
– Nazywam się Dot – stwierdziła, jakby to wszystko wyjaśniało. Miała
szczupłą, ale pełną życia twarz, duże czarne oczy i szpiczasty, łobuzerski
podbródek. – Proszę, proszę, wejdźcie. Rozpaliłam w kominku.
Poprowadziła ich do małego frontowego pokoju o wyblakłych zasłonach
i ścianach wyłożonych ciemną boazerią. Stał tam niski stół o porysowanym
blacie oraz pięć dużych, wysiedzianych foteli obitych brokatem i pachnących
psami.
– Jeśli dadzą mi panie płaszcze, powieszę je, żeby wyschły.
Dot miała na sobie praktyczną niebieską sukienkę, a na wierzchu fartuch. Nie
była ubrana jak służąca. Jej sposób bycia był również zadziwiająco przyjacielski
i to rozpraszało Triss. Wydawała się zbyt śmiała jak na pokojówkę, ale akcent
z hrabstwa Ellshire był bardzo wyraźny, a kolana miała brudne od szorowania
podłóg. Nie-Triss spodziewała się, że jej matka zesztywnieje i zareaguje chłodno
i z wyższością, żeby pokazać dziewczynie, gdzie jest jej miejsce. Ku jej
zdziwieniu jednak mruknęła coś na zgodę, oddała płaszcz i pozwoliła wskazać
sobie jeden z foteli.
Pokój był rozświetlony dzięki kominkowi i małym latarenkom
porozstawianym tu i ówdzie. Triss rozejrzała się wokół i zobaczyła, że nie widzi
armatury gazowej.
– A gdzie są lampy gazowe?
– W domu nie ma gazu – stwierdziła radośnie Dot. – Nie opłacało im się
kłaść rur wzdłuż całego wzgórza tylko dla tego małego domku. Ale
w większości pokojów są dobre kominki i spory zapas świec.
Kiedy ojciec Nie-Triss wniósł walizki do domu, zarówno Nie-Triss, jak i jej
mama popijały gorące kakao i patrzyły, jak schną ich płaszcze.
– No proszę! Deszcz ustaje. Zawsze tak jest. Przestaje padać, jak człowiek już
wejdzie do domu… – mówiła Dot, a właściwie paplała bezmyślnie, a Nie-Triss
była jej ogromnie wdzięczna, bo gadanina Dot przerzucała kolejne mosty nad
głębokimi czeluściami milczenia.
– Chcielibyście państwo zobaczyć swoje pokoje?
Klatka schodowa była ciemna, ciasna i wąska, schody zaś wyżłobione
pośrodku stopni, tam gdzie stawały setki stóp. Framugi drzwi do sypialni były
krótkie i nierówne, a jej ojciec musiał się pochylić, żeby przez nie przejść.
– Proszę pana, proszę pani, to jest wasz pokój. Pod dachem, przy oknie są
gniazda jaskółek, które rano czasami strasznie hałasują, ale jeżeli zamkniecie
okiennice, nie będzie nic słychać. Ten mały pokoik jest twój, panienko. Możesz
wyjrzeć i zobaczyć latarnię na wyspie Wellweather. – Pomieszczenie było
malutkie, miało niski sufit, było wyłożone drewnem – na wpół przytulne,
na wpół klaustrofobiczne. Światło padało z jeszcze jednej lampy naftowej
na stole. – Zostawiam tu państwa, żebyście się rozgościli. Jeśli będziecie czegoś
potrzebować – jestem w kuchni i przygotowuję kolację.
Na dźwięk słowa „kolacja” dziewczyna poczuła raz jeszcze ogromny głód,
jak gdyby potwór powoli budził się ze snu.
Pozostawiono Nie-Triss w pokoju, żeby mogła „się odświeżyć”. Odczekała
kilka sekund, wsłuchując się w skrzypienie schodów pod stopami rodziców,
którzy wracali na dół. Dopiero kiedy te dźwięki ucichły, otworzyła walizkę
i wyrzuciła jej zawartość na łóżko. Szybko połknęła haftowaną chusteczkę,
stosik pocztówek i parę rękawiczek, a później oparła się o ścianę, próbując
zebrać myśli.
Ogień na kominku dopiero nabierał życia, a powietrze było na tyle zimne, że
każdy oddech wywoływał chmurkę pary.
Po co rodzice ją tu przywieźli?
Może to jednak jest jakaś sztuczka? Może to ostatecznie „kuracja
wypoczynkiem”? Może lekarze uznali, że oświetlenie gazowe nie jest
dostatecznie „wypoczynkowe”?
Dom był nieruchomy i spokojny jak śnieg. Nie-Triss wytężała słuch, żeby
wyłapać głosy rodziców, ale nie mogła. Ile czasu minęło, odkąd wyszli
z pokoju? W panice ruszyła jak burza po schodach, niemal przewracając się
na stromych stopniach, i wpadła do pokoju frontowego. Był pusty. Nie było
nikogo w bawialni ani w jadalni.
Dot spojrzała na Nie-Triss znad siekanych warzyw, kiedy ta wpadła
do długiej kamiennej kuchni. Wydawała się zdziwiona, jej wąską twarz oświetlał
z boku ogień z ogromnego paleniska.
– Co się stało?
– Nie ma ich! – Nie-Triss trzęsła się z gniewu i złości. – Zostawili mnie,
prawda? Zostawili mnie i pojechali.
– Kto taki? – Dot zmarszczyła brwi, ścierając cebulowy sok z dłoni. – Twoi
rodzice? Oni wyszli tylko na spacer, owieczko. Niedługo wracają.
– Nie wierzę ci! – krzyknęła Nie-Triss, walcząc z jedwabistymi łzami, które
groziły wypełznięciem z jej oczu.
Wydawało się, że Dot jest nieporuszona tym wybuchem. W zamyśleniu
wypchnęła językiem policzek.
– No cóż, jeżeli wrócili do Ellchester, to mają przed sobą długi spacer. Bo ja
nie słyszałam, żeby samochód odjeżdżał, a ty słyszałaś? – Zaśmiała się, kiedy
nowa nadzieja pojawiła się w oczach Nie-Triss. – Idź i zobacz, to się uspokoisz.
Nie-Triss powlokła się z powrotem do frontowych drzwi i otworzyła je.
Z kolosalnym poczuciem ulgi stwierdziła, że sunbeam wciąż stoi przed domem,
a jego boki ciemnieją do cedrowej zieleni w gęstniejącym mroku.
Nieco niżej, na plaży, zobaczyła postaci rodziców, doskonale widoczne,
odcinające się od szaroołowianego morza. Głowa mamy była pochylona
i opierała się o klatkę piersiową ojca, a on obejmował ją ciasno ramieniem. Nie-
Triss pamiętała, że ojciec wiele razy obejmował mamę, ale zwykle robił
to łagodnie i zdecydowanie, tak jakby trzymał coś, co się stłukło, i trzeba było
to przycisnąć, żeby klej chwycił. Tym razem jednak było w tym objęciu coś
gwałtownego i desperackiego, jak gdyby i on równie mocno potrzebował
bliskości.
Mama uniosła głowę i powiedziała coś zbyt cicho, żeby można to było
usłyszeć, a ojciec powoli kiwnął głową i pocałował żonę w czoło z ogromną
czułością.
Nie-Triss wróciła do domu i zamknęła drzwi. Weszła do kuchni i z wyrazem
wstydu na twarzy kręciła się przy drzwiach.
– Przepraszam – mruknęła. – Przepraszam, że na ciebie nakrzyczałam.
– Jestem do tego przyzwyczajona – odparła Dot, uśmiechając się szeroko. –
Mam wielką rodzinę. Nic, tylko krzyczą cały dzień. Inaczej nikt cię nie usłyszy.
– Odsunęła kosmyk włosów z oczu i przyjrzała się drżącej z niepewności Nie-
Triss. – Chcesz wejść i popatrzeć, jak gotuję kolację? Przy ogniu jest znacznie
cieplej. Jeżeli naprawdę się boisz, że rodzice odjadą, zostaw drzwi otwarte,
a wtedy usłyszysz silnik.
Nie-Triss ostrożnie weszła do kuchni, zafascynowana ogromnym czarnym
kotłem stojącym niedaleko paleniska. Pani Bassett nigdy nie zaproponowała jej
uczestniczenia w gotowaniu obiadu. Było to coś, w czym nie powinna brać
udziału, tak jak nie powinna przypatrywać się paniom, które pudrują sobie nos.
Na stole leżał stos ciemnych, sztywnych liści szpinaku i rzepa, jeszcze
ze śladami ziemi z ogródka. Obok leżał martwy królik. Usunięto mu głowę
i nogi, ale Nie-Triss dostała gęsiej skórki, bo doskonale wiedziała, co to jest.
– Widziałaś kiedyś, jak ktoś oskórowuje królika? – spytała Dot, sięgając
po mały, ostry nóż.
Nie-Triss pokręciła głową, czując suchość w ustach. Ale ja nie chcę tego
oglądać. Miała te słowa na końcu języka, ale nie wypowiedziała ich na czas.
Cała operacja była szybka, profesjonalna i bardzo konkretna. Dot zrobiła
nacięcie w poprzek, by po chwili jednym ruchem zedrzeć futro, jakby
zdejmowała rękawiczkę. Nie-Triss przyglądała się temu, co zostało. Był
to dziwacznie bezkrwawy kształt w niczym nieprzypominający królika.
Za wszelką cenę chciała zapomnieć o tym, co właśnie zobaczyła, ale nie
potrafiła się opanować i wciąż spoglądała na stół.
– W porządku? – spytała Dot, obrzucając ją spojrzeniem od stóp do głów. –
Nie będziesz mi tu mdleć?
Nie-Triss pokręciła głową. Ten widok był szokujący, ale bezpośredniość Dot
dziwnie ją uspokajała. Takie chłodne podejście do okropnych rzeczy kazało jej
pomyśleć, że ona sama nie jest aż tak potworna i że nie w każdym sercu
wzbudza lęk.
– Nie, nie sądzę, żebyś to ty była najbardziej krucha i chorowita w rodzinie,
prawda? – Uśmiechnęła się konspiracyjnie. – Twoja mama była czymś bardzo
zdenerwowana i twój tata zabrał ją na spacer na świeże powietrze. Mówili, że
to ty jesteś strasznie spięta. A ja mogę powiedzieć, że to nie ciebie będą ciągać
po lekarzach.
Nie-Triss słuchała tego z otwartymi ustami. Przywykła, że ludzie traktują
Piersa Crescenta i jego rodzinę jak świętość. A tu, na jej oczach, ta dziwna
dziewczyna omawia prywatne sprawy Crescentów tak po prostu, jak przed
chwilą skórowała królika. Nie-Triss była zszokowana i przerażona, ale zarazem
podekscytowana i zafascynowana, co wprawiało ją w zakłopotanie. Dot robiła
teraz coś innego z królikiem i nożem i Nie-Triss odwróciła wzrok.
Kiedy znów spojrzała, królik stał się kawałkami różowego mięsa – niektóre
były białawe, niektóre marmurowociemne. Później kroiła rzepę, kostki warzywa
świeciły bursztynowo w świetle kominka. Posiekała zieleninę. Od czasu
do czasu mruczała coś pod nosem i dokładała drew do ognia.
– Po co mieć taki wielki kominek i z niego nie korzystać? – spytała i zaśmiała
się, gdy sypnęło iskrami tuż pod jej stopy. Kiedy Dot skończyła przygotowywać
składniki potrawy, Nie-Triss rozejrzała się po kuchni i po raz pierwszy zdała
sobie sprawę, że między pękami ziół i łyżkami wiszącymi u powały czegoś
brakuje.
– A gdzie masz garnki i patelnie?
– Jeszcze ich nie wyjęłam. Czekaj chwilę, zaraz ci pokażę.
Dot wycofała się do ciemnego kąta kuchni i wróciła z kwadratowym
pudełkiem. Ułożyła je ostrożnie przed paleniskiem i uniosła pokrywkę.
Wewnątrz Nie-Triss dostrzegła białe, okrągłe kształty ułożone na cienkiej
warstwie delikatnego siana.
Powoli i z namaszczeniem Dot wyjmowała z pudełka jedną formę za drugą
i układała je obok siebie na podłodze. Były to skorupki jajek z uciętymi
czubkami, puste w środku. Nierówne brzegi skorupek owinięto zwitkami
bawełnianego sznurka, przypominającymi malutkie uchwyty. Chociaż były
idealnie czyste, Dot wyciągnęła chusteczkę i dokładnie wycierała je w środku
i na zewnątrz.
Później, tak jakby wykonywała najzwyczajniejszą rzecz pod słońcem,
zaniosła skorupki na stół i zaczęła starannie wypełniać je posiekanym
szpinakiem, po czym układała na szpinaku kosteczkę rzepy, kawałeczek królika
i wszystko zalewała kroplą wywaru. Nie-Triss patrzyła na nią, starając się
dojrzeć cień uśmiechu, który wskazywałby, że jest to żart, ale Dot zachowywała
absolutną powagę, przenosząc skorupki po kolei do paleniska i wieszając je na
bawełnianych sznureczkach nad ogniem jak prawdziwe garnki.
Nie-Triss parsknęła śmiechem, kiedy Dot zawiesiła kolejną skorupkę nad
paleniskiem.
– Przecież nie będziesz w tym gotować kolacji!
– Dlaczego nie? – Dot ze zdziwieniem uniosła brwi. – To moje garnki, rondle
i patelnie – odparła i wróciła do przerwanej czynności. Listek szpinaku, kostka
rzepy, kawałek królika i parę kropel wywaru…
Coś w poważnym wyrazie twarzy Dot sprawiło, że Nie-Triss zaczęła
bezradnie chichotać. Odwróciła się, ale widok maleńkich rondelków nad ogniem
jeszcze pogorszył sprawę. Wyglądały absurdalnie, ociekając wywarem, który
opadał kroplami w płomienie. Nagle wszystko wydało jej się niewiarygodnie
śmieszne, znacznie śmieszniejsze niż powinno. Kiwała się w przód i w tył
w milczeniu, czując, że do oczu napływają jej pajęczynowe łzy.
Mocno przycisnęła dłonie do ust, ale pod nimi rósł potężny śmiech, pęczniał
i pęczniał, i nie potrafiła go pohamować. Dopiero tuż, tuż przed napływem
niepowstrzymanej fali zaczęła się bać, bo zrozumiała, że to nie jej śmiech i nie
jej wesołość.
I wtedy Śmiech wyrwał się spod kontroli. Nie-Triss tarzała się ze śmiechu
po ławie, a on ogromniał i był jak skrzypienie potężnych drzew, na które napiera
wichura. Śmiała się i śmiała, aż szyby w oknach zaczęły się trząść, a płomienie
w palenisku – pełgać ze strachu. Do ust tłoczyły się jakieś słowa, ale nie
należały do niej, a głos, którym mówiła, trudno było określić jako ludzki.

Liśćmi jesteśmy z Perspell Wood


W naszym starodawnym lesie drzew jest w bród
Ale nigdy nie widziałyśmy tak dziwnej rzeczy
Jak skorupki jajek, w których ktoś mięso piecze
Dot stała nieruchomo, z zaciętą twarzą, przyglądała się chłodno Nie-Triss, aż jej
nieopanowana wesołość wygasła. Później spojrzała ponad jej ramieniem
w kierunku drzwi i na jej młodej twarzy zagościła niepewność.
– To wystarczy? – spytała głosem zadziwiająco pełnym szacunku.
– Dziękuję ci, Dot. To w zupełności wystarczy – powiedział pan Grace. Stał
w drzwiach, a krok za nim Nie-Triss dostrzegła swoich przerażonych rodziców
zaglądających w głąb kuchni.
Dot zebrała noże kuchenne, rzuciła Nie-Triss spojrzenie pełne ledwo
skrywanego lęku i obrzydzenia i ruszyła w kierunku drzwi. Przecisnęła się
pospiesznie obok Crescentów, po czym zniknęła na dworze.
– Skorupki jajek jako garnki – powiedział pan Grace, podchodząc powoli
i ostrożnie do paleniska. – To nigdy nie zawodzi, nie wiem dlaczego. Ten widok
zawsze każe im się śmiać tak głośno, że się zdradzają. Nic na to nie mogą
poradzić. – Westchnął ciężko. – Przyrzekłem dać wam dowód, moi drodzy.
Teraz sami widzicie, jak jest naprawdę. To nie jest wasze dziecko.
Nie-Triss ciężko dyszała, nie mogła jednak złapać powietrza. Pod stopami
miała kamienną podłogę, ale czuła, że spada w przepaść.
– Ja jestem… chora. – Zamiast głosu z jej ust wydobywało się skrzypienie.
Tak walczyła, żeby się dowiedzieć, jak jest naprawdę, ale teraz już jej to nie
obchodziło. Tak bardzo chciała się mylić, chciała, żeby zdarzyło się cokolwiek,
by rodzice przestali tak na nią patrzeć. Na pewno się myli. Na pewno.
– Jestem chora, to wszystko. Tak mówiliście. Wszyscy mówiliście. Jestem
po prostu chora. Ja… Ja wyzdrowieję… przyrzekam, że wyzdrowieję. – Jej oczy
zaszły mgłą.
– Wystarczy! – Krawiec gwałtownym ruchem wysunął ramię, żeby
powstrzymać mamę, która szła w jej kierunku. – Niech pani nie da się zwieść.
Przykro mi, ale musimy być silni. To stworzenie zostało zapędzone w kozi róg.
Wie, że jego jedyną szansą jest grać na waszych emocjach.
– Ale… – Mama rzuciła niepewne spojrzenie na twarz Nie-Triss, a jej oczy
były bardziej błękitne i słabsze niż zwykle. – Ale niech pan na nią spojrzy!
– Patrzę na nią – mruknął krawiec i zaśmiał się krótko, jakby kaszlał. Zanim
Triss zdążyła zareagować, ruszył biegiem i chwycił ją za podbródek, aż
zajęczała z bólu. Oboje rodzice krzyknęli i zrobili krok w jej kierunku, żeby
zainterweniować, ale pan Grace miał twarz wojownika przygotowującego się
do bitwy. – Myślicie, że ma w oczach łzy? Pokażę wam te „łzy”. – Wolną ręką
wyrwał z kieszeni chusteczkę, a kiedy Nie-Triss próbowała się wyswobodzić
z uchwytu, delikatnie przyłożył materiał do kącika jej oka, chwytając długą,
srebrzystą nitkę i wyciągając ją, żeby rodzice zobaczyli, co to jest.
– Co… ? – Jej ojciec zrobił się popielatoblady.
– Pajęczyna – odparł uprzejmie krawiec. – To wszystko. Kolejna część
przebrania. To stworzenie nie ma łez.
Nie-Triss wbiła paznokcie w rękę krawca. Kiedy puścił jej podbródek,
ugryzła go i rzuciła się do narożnika kuchni. Usłyszała przerażony okrzyk matki.
– Jej zęby!
– Widzieliście? – Krawiec owijał rękę chusteczką. Tył dłoni był pokryty
maleńkimi, krwawiącymi ranami, zupełnie nieprzypominającymi śladów, które
pozostawiłoby ludzkie uzębienie. Kiedy Nie-Triss uniosła drżące palce do ust
i pytające opuszki dotknęły zębów, okazało się, że są cienkie i niewiarygodnie
ostre. – Ciernie zamiast zębów. Tak, tak właśnie to coś wygląda naprawdę.
Czasami wracają one do swojej postaci, kiedy są przestraszone lub wściekłe.
Bardzo mi przykro, że musiała to pani oglądać, pani Crescent, ale teraz
przynajmniej pani wie. To nie jest pani córka.
– Ja… – Nie-Triss patrzyła w desperacji to na jedną, to na drugą twarz,
widząc, że traci miłość i poczucie bezpieczeństwa. – Ja jestem Triss! Ja potrafię!
Ja chcę być! Pozwólcie mi jeszcze raz spróbować. Tym razem mi się uda!
Proszę…
Cofali się; jej rodzice wycofywali się z kuchni.
– Triss. – Wyraz twarzy jej matki wyraźnie wskazywał, że jest załamana.
Ale to nie jest twoja matka – podpowiadał jej rozum głosem słodkim
i straszliwym jak grzmot. Zbyt późno Triss zdała sobie sprawę, że była ślepa.
Nawet gdy zrozumiała, że jest intruzem, wciąż myślała, że ten mężczyzna jest jej
ojcem, a ta kobieta – to jej matka. To była jej druga natura. Nie zauważyła
nawet, że to robi.
Teraz stała przed nią matka Triss. Matka Triss, która wzdrygnęła się
w przerażeniu, a potem zatrzęsła z oburzenia.
– Triss. Gdzie jest Triss? – Celeste była roztrzęsiona, gardło jej zadrżało,
kiedy przełykała ślinę. – Ty mały potworze, co z nią zrobiłaś? Gdzie jest moja
mała córeczka?
– Mamo… – Nie-Triss miała wrażenie, że jej usta wyginają się w podkówkę,
tak jakby miała zapłakać, to zawsze działało, wówczas wszyscy miękli
i opiekowali się nią. Był to jednak gest ukradziony, a dzisiaj okazało się, że jest
jeszcze gorzej.
– Niech pan powie, co musimy zrobić – spytał Piers Crescent przez zęby.
– To będzie nieprzyjemne – odparł krawiec – więc może oszczędzimy tego
widoku pani Crescent. Dziś już wiele przeszła i była bardzo dzielna.
– Celeste. – Piers Crescent spojrzał na nią prosząco i czule. – Kochanie…
Proszę… Mogłabyś nas zostawić? Triss będzie potrzebowała ciebie silnej i w
dobrym stanie, kiedy ją odzyskamy.
– Nie idź! – Nie-Triss była pewna, że stanie się coś strasznego, coś, czego
krawiec nie chciał robić w obecności pani Crescent. – Nie zostawiaj mnie!
Ale jej usta były pełne cierni, a głos – zupełnie nie taki. Celeste Crescent
rzuciła Nie-Triss ostatnie spojrzenie pełne niedowierzania i strachu, po czym
obróciła się na pięcie i powolutku wyszła z kuchni, zamykając za sobą drzwi.
– A teraz, panie Crescent – mówił dalej krawiec głosem spokojnym
i zrównoważonym – proszę, żeby dorzucił pan do ognia. Niech się pali
najmocniej, jak się da.
Nie-Triss skoczyła w kierunku drzwi, którymi wyszła pani Crescent, ale
krawiec ją chwycił i objął rękami jej ramiona tak, że nie mogła nimi ruszyć.
– To jedyny sposób – dodał przez zaciśnięte zęby, kiedy Nie-Triss drapała,
walczyła i próbowała gryźć ciernistymi zębami. – Jedyny sposób pokazania
Oboczniakom, że myślimy poważnie. Ten stwór jest albo jednym z ich własnych
dzieci, albo nawet jeszcze mniej niż to – lalką zrobioną z suchych liści, a może
wykrojoną z kawałka drewna. Jeżeli to ich własne dziecko, Oboczniacy nie
pozwolą, żeby je skrzywdzić. Najlepszy sposób to rzucić im wyzwanie –
najstarszy, wypróbowany i pewny sposób, żeby ich zmusić, by to coś ocalili. Bić
kijem, aż zacznie wrzeszczeć. Wrzucić do potoku. Albo wepchnąć do gorejącego
ognia.
– Boże jedyny – szepnął Piers, dorzucając kilka kłód do ognia, który rozpalił
się i zahuczał. – Nie ma innego sposobu?
Nie-Triss zawyła z przerażenia, ale ten dźwięk nawet jej uszom wydawał się
potworny. Było w nim bicie skrzydeł nietoperza, świst listopadowego wiatru
i krzyk mewy. Rzucone do paleniska gałęzie pękły z trzaskiem kastanietów,
plując iskrami, które leniwie poszybowały ku kominowi.
– To nie zabije tego stworzenia – odparł uprzejmie krawiec. – Niech pan
pamięta moje słowa, jeżeli to jest dziecko Oboczniaków, to albo wyskoczy przez
komin, albo przyjdą po nie rodzice. Tak czy inaczej, Oboczniacy zwrócą panu
dziecko, żeby zyskać pewność, że nigdy więcej nie będzie pan nękał ich rodziny.
– A jeżeli to jest drewniana lalka? – Piers był blady i drżał. Patrzył na swoje
własne dłonie, które dokładały do ognia, jak gdyby go przerażały. Nie spojrzał
na krawca ani na Nie-Triss, która walczyła w jego ramionach. Nie spuszczał
oczu z unoszących się coraz wyżej płomieni, tak jak tonący trzyma się kawałka
deski.
– Wtedy wynik jest mniej pewny. Oboczniakom nie będzie się chciało
ratować lalki, ale jeżeli ją zniszczymy, może stracą zainteresowanie tą zabawą
i tak czy owak zwrócą panu dziecko. Albo nie, ale pan pozbędzie się z domu
potwora.
– To nieprawda! – krzyczała Nie-Triss, łkając i w duchu prosząc ojca, żeby
na nią spojrzał. – On nie ma racji! Ja jestem prawdziwa! Ja jestem prawdziwa,
a jeśli wrzucicie mnie do ognia, ja umrę!
Czuła, że z oczu płyną jej pajęczynowe łzy, zostawiając na policzkach długie,
połyskliwe, wszystko mówiące ślady.
– Niech pan tego nie słucha. – Krawiec przysuwał się coraz bliżej paleniska,
centymetr po centymetrze. – Panie Crescent, niech pan zapamięta – to coś nie
czuje bólu tak jak my; to nie czuje strachu. Niezależnie od tego, jak bardzo
wrzeszczy i krzyczy, to nie jest realne. Jest pan gotowy?
– O, Boże. – Piers odsunął się od kominka i w końcu zwrócił rozczarowany
wzrok na Nie-Triss. Jego spojrzenie natychmiast zmiękło, patrzył na nią tak jak
na swoją małą córeczkę. Nie-Triss zobaczyła słabiutką iskrę nadziei, ale zdała
sobie sprawę, że ojciec spogląda przez nią jak przez szkło, a nie na nią. – Dla
Triss – powiedział pod nosem. – Dla Triss mogę to zrobić. Tak. Jestem gotowy.
– W takim razie na „trzy”, niech mi pan pomoże wcisnąć to coś do ognia –
mruknął krawiec. – Będę potrzebował pana pomocy. Nawet ich dzieci są
nieludzko silne i wytrzymałe.
Na jego twarzy widać było ból i niechęć. Głęboko nieszczęśliwa Nie-Triss
zdała sobie sprawę, że to dobry człowiek i że dobrzy ludzie czasami muszą robić
rzeczy straszne.
– Raz…
Nie-Triss walczyła i wyła, aż dachówki pękały jak gorące kasztany.
Wrzeszczała, aż garnki z ziarnem na półkach zaczęły podskakiwać. Podskakiwać
i rozpadać się w drobny pył.
– Dwa…
Walczyła, drapała i próbowała gryźć, zapominając już o udawaniu.
– Trz…
Ale reszta słowa „trzy” nie wybrzmiała. Nagle gdzieś z tyłu chlusnęła na nich
lodowato zimna woda, mocząc im dokładnie plecy i ramiona i spadając kaskadą
na palenisko. Rozległ się ogłuszający syk, wydobył się oślepiający słup dymu
i pary i pokój niemal zatopił się w ciemności.
Nie-Triss poczuła, że uchwyt krawca słabnie, był tak zdziwiony. Jednym
szalonym, konwulsyjnym ruchem wyrwała się z jego ramion, niemalże tracąc
równowagę. Zanim jednak upadła, jakaś maleńka rączka chwyciła jej rękę
i szarpnęła w kierunku drzwi.
Zadziałał instynkt i zaczęła uciekać. Przez drzwi kuchenne, a później pokój
za pokojem. Potem przez drzwi frontowe, w zimną, pachnącą morzem ciemność,
pędząc co sił po uciekających spod nóg kamyczkach, a niewysoka, ciemna
postać Pen biegła tuż obok.
ROZDZIAŁ 19

Ucieczka przed człowiekiem z nożycami

Pod ich szybkimi krokami zgrzytały nieprzyjemnie i z dezaprobatą kamyczki


na plaży. Wiatr był przeciwko nim. Nad ich głowami przetaczały się chmury –
napuszone, dymne, olbrzymie, od czasu do czasu wyłaniała się między nimi
blada twarz księżyca. Czarne fale uderzały, niewidoczne, o czarną plażę, a blask
z rzadka pozwalał dojrzeć falbanki białej piany.
Pen biegła u jej boku, ciężko dysząc. Jej srebrzystość widoczna za dnia chyba
się wytarła, teraz była ciemna i trwała jak zawsze. Nie-Triss nie mogła nawet
zacząć zgadywać, jak Pen udało się tu nagle zjawić, nie mówiąc już o tym,
dlaczego młodsza siostra postanowiła ją uratować.
Panika doprowadziła je aż do plaży, bo była płaska, a panika kazała
im szybko biec. Panika nie podpowiedziała jednak, co zrobić, kiedy plaża się
skończy, zaczęły się więc wspinać wysoko na klif przylądka, wieńczący skraj
zatoki. Zatrzymały się na sekundę, wpatrując się przed siebie i chwytając
oddech, a Nie-Triss na tyle odzyskała rozum, że zdała sobie sprawę, iż są
na widoku.
– Biegniemy w kierunku lądu – syknęła. – Do lasu!
Obie przedzierały się przez plażę, wspinały na śliskie i gładkie od fal
kamienie, a później – jeszcze wyżej, do brzozowego lasku. Ruszyły w górę
po stromym, pokrytym drzewami zboczu, które zdawało się nie mieć końca.
Nie-Triss czuła lepki dotyk nieszczęścia.
Las był gęsty od wilgotnych paproci koloru rdzy, które przemoczyły im nogi,
kiedy dziewczęta wdrapywały się pod górę. Wilgotny mech i gnijące liście były
miękkie i zdradzieckie. Pnie brzóz lśniły w ciemności jak szczupłe, eleganckie
duchy.
Za plecami nie słyszały jeszcze odgłosów pogoni, ale ta na pewno nastąpi.
Nie-Triss była tego pewna. Pan Grace i Piers Crescent musieli najpierw znaleźć
jakieś światło. I nożyczki – podszepnęła przerażona część jej umysłu. Próbowała
ją uciszyć, ale nie mogła wymazać obrazu, który podsuwała jej wyobraźnia –
pan Grace biegnie w górę zbocza, ścigając ją z olbrzymimi nożycami w ręce, tak
jak „długi, czerwononogi człowiek z nożycami” ze starej historii, który odcinał
dzieciom kciuki.
Próbowali mnie wrzucić do ognia.
Czuła, że zaczyna płakać, zanosić się łkaniem. Nie wolno jej było o tym
myśleć. Nie teraz. Nie teraz, kiedy potrzebuje każdej odrobiny powietrza
i oddechu, żeby się wspinać. Szkoda, że jeszcze nie doszły do drogi…
Pen zaczęła się potykać. Miała krótsze nogi. Zarośla były wysokie i sięgały
jej do pasa, nie do bioder. Nie-Triss łapała ją raz za razem i pomagała jej
wstawać. W końcu, kiedy Nie-Triss pochyliła się, żeby ją podnieść po raz
dwudziesty, Pen mocno odepchnęła siostrę, tak że ta niemal ześlizgnęła się
z powrotem w dół.
– Nienawidzę cię! – Krzyknęłaby Pen, gdyby nie to, że nie mogła złapać
tchu. Teraz Nie-Triss zdała sobie sprawę, że młodsza dziewczyna zanosi się
od płaczu z wściekłości i wyczerpania.
– Nienawidzę cię! Ty głupia… Dlaczego musiałaś się pojawić? Nigdy nie
prosiłam o takiego głupiego… Głupiego… Zębatego… Głupiego… Potwornego
stwora.
– Wiem – szepnęła Nie-Triss. Nie mogła nic więcej zrobić, żeby utrzymać
spokojny głos. Jej umysł był jak chmura gradowa, czekająca na pierwszy
rozbłysk.
– Wszystko psujesz. Zawsze. Nawet kiedy byłaś tylko nieprawdziwą sobą,
cały czas wszystko psułaś. A teraz przez ciebie znowu muszę uciekać!
W dole zbocza rozbłysły światła, nieostre, biało-żółte światła, które kołysały
się, raz pojawiały, raz znikały, przeczesując liście i drzewa. Być może latarnie,
a może elektryczne latarki.
– Pen – powiedziała Nie-Triss, prawie tracąc oddech. – Oni się zbliżają.
Gonią nas, Pen. – W rozpaczy spojrzała w dół, na okrągłą, upartą buzię Pen.
Proszę, Pen, proszę! Ja zaraz zacznę wrzeszczeć. Nie każ mi się nosić
na ramionach! Nie potrafię! Tego też nie potrafię!
– Musimy dojść do drogi, Pen. – Usłyszała własny głos. – Wtedy będzie
łatwiej. A my jesteśmy już prawie na miejscu.
– Kłamczucha – warknęła Pen, potwornie wolno wstając na nogi. –
Kłamczucha… I potwór. – Ruszyła jednak dalej, wspinała się po zboczu,
pociągając nosem i ciężko dysząc.
Kiedy zaczął padać deszcz, Nie-Triss w pierwszej chwili nie wiedziała, co to
jest. Wiedziała tylko, że nagle w dół runęło powietrze chłodne niczym
wodospad, a las wydał z siebie długi oddech, jak westchnienie ulgi. Później
poczuła zimno, a ciężkie postukiwania grubych kropli rozbijających się na jej
czaszce przypominały dotknięcia palców i wreszcie zrozumiała.
Zamknęła oczy, czując nagłą wdzięczność. Przynajmniej pogoda była po jej
stronie. Ich przedzieranie się przez zarośla, dźwięk łamanych gałązek trudniej
będzie teraz usłyszeć.
Musimy być niedaleko szczytu. Proszę, bądźmy blisko szczytu.
Ta prośba była jak mantra w jej głowie, słowa niemal gubiły znaczenie, kiedy
przedzierały się przez jeszcze jedną polanę pełną wysokiej trawy, gdy nagle
okazało się, że gapi się na krętą, pokrytą kałużami drogę. Nogi jej płonęły, a w
głowie miała dziwną lekkość, jakby za chwilę miała zemdleć.
– Jesteśmy. – Nie potrafiła powiedzieć tego tryumfalnie. Zdała sobie sprawę,
że nie ma pojęcia, co robić dalej.
– Triss – powiedziała Pen cichym głosem, patrząc w dół zbocza.
Nie-Triss powiodła oczami za jej spojrzeniem i poczuła falę paniki, która
przeniknęła przez całe jej ciało. Światła, które za nimi podążały, były teraz
znacznie bliżej. Dostrzegała między nimi nawet ciemne zarysy postaci. Co z
tego, że goniący nie słyszeli ich kroków, bo padał deszcz? Wiedzieli, że
dziewczynki mogły pójść tylko w kierunku drogi.
Nie-Triss popatrzyła w górę i w dół szosy, ślepo szukając inspiracji, ale
pierwsza odezwała się Pen przez ociekającą od wody szopę włosów.
– Musimy złapać kogoś na stopa. Potrzebny nam samochód.
A gdy Pen wypowiedziała to zaklęcie przyzywające, Nie-Triss zdała sobie
sprawę, że tuż za zakrętem drogi kałuże się rozświetlają. Chwilę później ich
oczom ukazały się dwa żółte, okrągłe reflektory, których światło rozpraszał
deszcz.
Obie dziewczynki desperacko machały rękami w kierunku nadjeżdżającego
samochodu, a Pen nawet krzyknęła, żeby zwrócić na siebie uwagę kierowcy.
Samochód jednak nie zwalniał, ominął je łukiem, podjeżdżając do drugiej
krawędzi drogi.
Zanim Triss zdołała ją zatrzymać, Pen wyrwała się i pędem wybiegła
na jezdnię.
Bum.
Rozległ się przenikliwy, wysoki krzyk dziecka. Nie-Triss stała w deszczu,
kiedy samochód hamował z piskiem opon dziesięć metrów dalej. Dziewczyna
miała wrażenie, że oblazły ją miliony mrówek, i nie czuła wnętrzności.
Dopiero po paru sekundach odzyskała władzę w rękach i nogach, ale wtedy
kierowca już wysiadał i patrzył przerażony na nieruchomą postać Pen.
– Ona… Ona wybiegła na drogę – mamrotał bezradny.
– Czuję puls! – Nie-Triss znów miała wnętrzności, chociaż wydawało jej się,
że są poskręcane i poprzewracane jak zawartość skrzyni na pokładzie statku. –
Trzeba ją zawieźć do szpitala! Musi pan ją zawieźć do szpitala!
Kierowca przykucnął, żeby zbadać Pen. Był młody, miał dość miłą twarz,
zmarszczoną niepewnością.
– Gdzie są wasi rodzice? – spytał.
– Tu ich nie ma! Jest tylko pan i musi pan coś zrobić! Jest jej zimno, pada
na nią deszcz i przejechał ją samochód! – Nie-Triss czuła, że zaczyna tracić
kontrolę. Jeżeli nie będzie ostrożna, wkrótce jej wrzaski rozedrą las na strzępy. –
Musimy ją zabrać do szpitala!
– Tak. Tak, zabierzemy. Nie bój się. – Kierowca przygładził czarne włosy, jak
gdyby porządkował myśli, po czym ostrożnie wziął Pen w ramiona. Położył ją
na tylnym siedzeniu, a Nie-Triss wsiadła do auta i usiadła obok niej.
Samochód nie miał guzika stacyjki tak jak sunbeam i Nie-Triss musiała
patrzeć, jak kierowca, stojąc przed maską, zmaga się z korbą, żeby na nowo
uruchomić silnik. Kiedy sadowił się za kierownicą, była bliska załamania.
Kiedy samochód odjeżdżał, Nie-Triss zobaczyła dwa światła wyłaniające się
z lasu. Jej głowa była tak pełna Pen, że dopiero po chwili zdała sobie sprawę,
co to jest, ale wtedy błyski zniknęły za ciemnym zakrętem.
Nie waż się umierać, Pen. Tylko o tym Triss była w stanie myśleć, tylko
te słowa przychodziły same raz za razem. Nigdy ci nie wybaczę, jeżeli umrzesz.
– Niedaleko Ellchester jest szpital – powiedział kierowca, walcząc, żeby
utrzymać spokojny głos. – To około czterdziestu kilometrów. Tylko czterdzieści
kilometrów. Długo nie potrwa.
Za każdym razem, kiedy mijali drogowskaz, mówił Nie-Triss, jak są blisko.
– Sześć kilometrów – powiedział w końcu. – Mijamy właśnie Bobbeck
Ridge…
Właśnie w tym momencie wydarzyło się coś zupełnie nieoczekiwanego. Pen
nagle się wyprostowała, zerknęła na drogowskaz, a później zaczęła bić pięścią
w tył siedzenia kierowcy.
– Tutaj! Może pan nas tu wypuścić! Ja… Już się lepiej czuję.
Kierowca niemal wyskoczył zza kierownicy i prawie uderzył w znak
drogowy. Zjechał samochodem na pobocze i obrócił się przez ramię.
– Co takiego?
Pen spojrzała na niego potulnie.
– Już mi nic nie jest. Ja tylko zemdlałam. Teraz czuję się lepiej. A my
tu niedaleko mieszkamy. – Pen wskazała kilka zapuszczonych budynków
stojących na brzegu rozlewiska rzeki. – Dziękujemy za podwiezienie!
– Panienko! – Kierowca poczerwieniał na twarzy. – Czy ty tam udawałaś?
Pen, najwyraźniej nie chcąc kontynuować rozmowy, otworzyła drzwi
i wyskoczyła na deszcz. Nikt by nie uwierzył, że jeszcze niedawno leżała bez
ruchu na środku drogi. Nie-Triss ruszyła za nią tak szybko, jak mogła. Kierowca
obrzucił je podejrzliwym i niechętnym spojrzeniem, po czym zaczął nieporadnie
wyprowadzać samochód z powrotem na jezdnię.
– Naprawdę udawałaś! – powiedziała Nie-Triss, nie mogąc w to uwierzyć. –
Ale… Przecież usłyszałam uderzenie!
Pen wzruszyła ramionami.
– Rzuciłam kamieniem w samochód, a później wrzasnęłam. Auta zawsze się
zatrzymują, kiedy kierowca myśli, że cię uderzył. Ty nic nie wiesz, prawda? –
Jej samozadowolenie po chwili zaczęło słabnąć, szczękała zębami z zimna. –
Ja muszę do łazienki – obwieściła bez wstępów, a później odwróciła się i zaczęła
ześlizgiwać w dół zalesionego zbocza w kierunku rzeki.
Nie-Triss ruszyła za nią, słyszała deszcz bijący o drewnianą promenadę nad
wodą gdzieś przed nimi. Chciało jej się wymiotować. Chciało jej się śmiać.
Pen – myślała w ciszy swojej własnej głowy – jesteś zadziwiająca.
ROZDZIAŁ 20

Mroźne powitanie

Kiedy Nie-Triss powolutku, ślizgając się, ruszyła w kierunku mokrego nabrzeża


i mokrych stopni promenady, zdała sobie sprawę, że trzy budynki stojące przy
rzece są zadziwiająco dobrze oświetlone i pełne ludzi jak na tak późną porę.
Wszystkie były drewniane, a na dłuższych ścianach dużymi niebieskimi literami
wymalowano napis „J. Wilkinson i synowie – szkutnicy”. Ludzie, których Nie-
Triss widziała przez okno, nie byli jednak ubrani jak do pracy przy budowie
łodzi. Widziała cekiny, muszki i odkryte ramiona, a wszyscy zebrani śmiali się
perliście. W tle bijących o deski kropli deszczu słychać było muzykę. Ten
dźwięk przypomniał Nie-Triss nagrania z płyty, którą puszczał pan Grace,
i dziewczyna nagle poczuła, że serce ściska jej się ze strachu. Nie były to jednak
te same szalone, zagonione dźwięki – szybko zdała sobie z tego sprawę, czując
jednocześnie ulgę i rozczarowanie. To był jazz, który powycierał nogi z błota
i zachowywał się najlepiej, jak potrafił, wychodząc na spotkanie przyszłej
teściowej.
Nad drzwiami ktoś przybił drewniany szyld, na którym wymalowano
zielonymi i białymi literami napis „Pink’s”, a obok małe czarne sylwetki
tańczących kobiet i mężczyzn.
Kiedy Nie-Triss się temu przyglądała, Pen wyłoniła się z małej, stojącej
nieopodal szopki, która wyglądała na ubikację. Podeszła do jednego z okien
i stanęła na palcach, żeby zajrzeć do środka, jej oddech osadzał się mgiełką
na szybie. Kiedy światło padło na twarz dziewczynki, Nie-Triss znów zobaczyła
trzy delikatne zadrapania biegnące ukosem przez jasny policzek. Były płytkie,
ale ciemne od zaschniętej krwi i Nie-Triss poczuła uderzenie winy.
– Nie widzę jej – mruknęła Pen poirytowana. – Ale ona musi tu być! –
Przepchnęła się przez drzwi, a Triss z niepokojem ruszyła za nią, niepewna
i zawstydzona.
W środku nie było żadnych łodzi. Wnętrze było pełne ludzi, ogromnych,
głośnych i rozbieganych. Ze środkowej belki sufitowej zwisały łagodnie
kołyszące się latarnie o chromowanych obudowach i czerwonych szybach, które
zalewały wnętrze różowym blaskiem i sprawiały, że wszyscy wyglądali nieco
nieziemsko. Mnóstwo kobiet miało suknie na cienkich ramiączkach, a niektóre
trzymały w dłoniach wachlarze z piór. Włosy wszystkich zebranych były krótkie
i bardzo błyszczące. Ściany częściowo przykryto rozwieszoną kremowobiałą
materią, ozdobioną pionowymi, cienkimi paskami w wiśniowym kolorze.
Muzyka ryknęła głośno i Nie-Triss zobaczyła, że po drugiej stronie
pomieszczenia siedzą prawdziwi muzycy, jeden brzdąkał na pianinie, drugi
wyginał się w tył i w przód, grając na trąbce, a trzeci wydymał policzki,
dmuchając w klarnet. Ubrani byli wieczorowo, muszki odcinały się od białych
gorsów koszul. Przypominało to Nie-Triss rysunki w kolorowych magazynach,
na których smukłe, modne kobiety stały upozowane i eleganckie jak ryby,
a dżentelmeni podawali im kieliszki szampana buzujące od bąbelków.
To wrażenie jednak nie trwało długo. Scena wokół nich była wyrazista i realna.
Po akcencie można było rozpoznać, że goście pochodzili stąd, z Ellchester,
a niektóre z dziewcząt miały grube kostki. Dwaj muzycy byli okrąglutcy, ich
twarze błyszczały od potu, chyba żałowali, że mają na sobie za ciasne
marynarki. Ludzie nie poruszali się płynnie, nie szybowali nad podłogą, słychać
było trzeszczenie desek pod ich stopami. Oprócz zapachu rzeki i dymu
papierosowego panował tam i inny aromat, przypominający Nie-Triss winny
tonik Celeste, a także zapach, który roznosił się, gdy ojciec napełniał bak
samochodu na stacji. Kłębił się nad stołem pod ścianą, na którym stało mnóstwo
kieliszków.
Teraz Nie-Triss była nieprzyjemnie świadoma, że ona i Pen ściągają na siebie
zaciekawione spojrzenia. Nie były to spojrzenia wrogie, ale takie, które rzuca się
komuś, kto wali pięścią w drzwi albo rzuca na ziemię niedopałek papierosa.
Dziewczęta były niewielkim problemem, z którym trzeba było sobie poradzić,
a nikt jeszcze nie postanowił, kto się tym zajmie. Nie-Triss miała silne wrażenie,
że to nie było przyjęcie, na którym nagłe pojawienie się przemoczonych dzieci
byłoby czymś normalnym.
Jedna z kobiet trąciła łokciem w bok swego towarzysza z dużym czerwonym
nosem i popatrzyła wprost na niespodziewanych gości. Mężczyzna spojrzał
przez salę na Pen i Nie-Triss, a później podszedł do nich i popatrzył na nie
z góry.
– Dzieńdoberek. – Głos miał troszkę bełkotliwy, oczy błyszczące, jak gdyby
deszcz padał również gdzieś w jego głowie. – Szukacie kogoś?
– Cześć, Doggerel – odparła szybko Pen. – Szukamy Violet. Jest tutaj?
Violet? Violet Parish? Dlaczego akurat jej szukamy, a nie kogoś innego? Nie-
Triss próbowała uchwycić spojrzenie Pen, ale bezskutecznie.
Doggerel zamknął usta ze szczęknięciem zębów, a Nie-Triss zobaczyła, jak
próbuje zebrać myśli, przypomnieć sobie, kiedy widział Pen i jak się nazywa.
– Aha… Jesteś Penny, prawda? Tak… Tak, pamiętam. Mała…
Przyjaciółeczka Violet. Tak, Violet tu była, ale właśnie się minęłyście.
Wyjechała.
– Co takiego? – W ogromnych oczach Pen pojawiło się rozczarowanie. – Ale
wróci, prawda? – Teraz wpatrywała się w niego ogniście, modląc się, żeby
potwierdził jej słowa, modląc się, żeby potwierdził to cały świat. – Ona musi
wrócić. – W jej głosie słychać było nutę paniki i złości.
Doggerel mrugnął do nich sympatycznie i wciągnął powietrze przez zęby.
– Chyba nie. Wiesz, jaka ona jest. – Machnął ręką do przodu i do tyłu,
udawał, że coś zaszumiało. – Pięć minut w jednym miejscu, a później znów jej
nie ma! – Chyba zauważył, że na twarzy Pen maluje się wyraz coraz głębszego
nieszczęścia. – A co, coś jest nie tak? Czy ktoś ma was, dziewczyny, odwieźć
do domu?
Obie dziewczynki pokręciły głowami, może trochę zbyt skwapliwie. Nie-
Triss nie podobała się myśl, że muszą zdać się na łaskę i niełaskę Violet Parish,
ale jaki jeszcze miały wybór? Jeżeli impreza dobiegnie końca, a one wciąż będą
w tym zapomnianym przez Boga i ludzi miejscu, to albo jakiś uprzejmy dorosły
uprze się, żeby zabrać je do domu, albo znów będą musiały uciekać nie
wiadomo gdzie.
– Gdzie ona jest? – spytała Pen. – Dokąd poszła? Musimy ją znaleźć! –
Z każdą sekundą wyglądała coraz dziecinniej.
Kiedy Doggerel otwierał usta, żeby odpowiedzieć, drzwi rąbnęły z hukiem
i już nic nie musiał mówić.
– Mam! – rozległ się głos przekrzykujący pomruk rozmów. – Dippermouth
Blues Kida Oliviera! Pojechałam po to specjalnie, więc lepiej to, do cholery,
wszyscy doceńcie! – W drzwiach stała postać w brązowym płaszczu
pociemniałym od deszczu i czapce motocyklisty, obszytej barankiem. Nad głową
trzymała płytę gramofonową, wciąż w okładce. – Pinky. Nakręć tę swoją
warkoczącą maszynę!
To była Violet Parish, zdjęła czapkę i pokręciła głową, roztrzepując swoje
krótko przycięte włosy, puszyste jak u pisklęcia i mokre od deszczu. Wszyscy
chyba ją znali, tu i ówdzie rozległy się gwizdy i okrzyki na jej cześć. Wokół niej
zebrał się gęsty tłum, a Nie-Triss zauważyła, że składa się on przede wszystkim
z mężczyzn.
– Niech mi ktoś przyniesie drinka i papierosa – powiedziała Violet, ściągając
płaszcz. Pod nim miała długą, ciemnozieloną suknię z rozcięciem z boku. Nie
była to uprzejma prośba, a raczej żądanie mechanika, który każe sobie podać
klucz oczkowy. Nikt się jednak nie obraził i po chwili trzymała w jednej ręce
kieliszek, a w drugiej – papierosa, którym szybko się zaciągnęła. Twarz miała
wciąż błyszczącą od deszczu, ale wyglądało na to, że nic jej to nie obchodzi.
Muzycy początkowo sprawiali wrażenie trochę obrażonych, gdy przyniesiono
nakręcany na korbkę gramofon, ale skorzystali z okazji, żeby otrzeć czoła
i sięgnąć po drinki.
– Dzięki Bogu, że przestali – powiedziała Violet, nie ściszając głosu. –
Muzyka w ich wykonaniu jest gorąca jak zdechła żaba.
Kiedy igła dotknęła płyty, najpierw było słychać szumy, zresztą nawet
po pierwszym, nieokiełznanym akordzie trąbek wciąż słyszało się trzaski.
To była płyta, która już swoje widziała i miała wiele rys, ale jej szorstkość
sprawiała, że była bardziej sobą. Ten jazz nie był grzeczny i nie wycierał nóg
na wycieraczce – wpadał do domu z chrzęstem żwiru na podeszwach butów.
Pen próbowała zawołać Violet, ale ją uciszono. Wszyscy w domu nad rzeką
zbliżyli się do gramofonu, słuchając, dopóki przewrotny, przekraczający granice
dobrego smaku utwór nie skończył się na wpół szyderczym salutem i ostatnią,
długą nutą.
– Tak właśnie – powiedziała Violet, gasząc papierosa. – Tak się to powinno
grać. – Jej uwaga była częściowo skierowana do muzyków, którzy chyba podjęli
wyzwanie. Kiedy znów chwycili za instrumenty, rytm był bardziej wyrazisty
i odważny.
– Violet! – Pen krzyknęła jeszcze raz, ale Violet nie słyszała. Wyszła
z tancerzami na parkiet, a Nie-Triss nie była pewna, czy to ona prowadziła tłum,
czy tłum prowadził ją.
Połowa okien wyglądała na rzekę i Nie-Triss miała wrażenie, jakby była
na łodzi. Kiedy zaczął się taniec i rozległo się tupanie, z łatwością można było
uwierzyć, że nie stoją na solidnym gruncie. Nikt nie sterował tą łodzią, wszyscy
tańczyli, ale to Violet była najdziksza. W jej tańcu było coś zdesperowanego, jak
gdyby chciała w ten sposób zapobiec zatonięciu łodzi. Było w nim coś
zajadłego, jak gdyby zamierzała tupnięciem zrobić dziurę w pokładzie i zatopić
łódź jeszcze szybciej.
Więc taki jest świat Violet. Świat, w którym wszystko dzieje się szybko. Tak
zwane „podejrzane towarzystwo”, jak to ujęła Celeste Crescent. Mimo wszystko
Nie-Triss trochę się denerwowała, jak gdyby zdrożność była czymś, co można
wciągnąć w płuca, jak dym, albo czymś, co pozostawia zapach na ubraniu.
Nie-Triss, chociaż od dawna już nie mokła, czuła, że zaczyna drżeć.
Im więcej ludzi na nią patrzyło, tym drgawki były silniejsze. Nie chciała, żeby
ktokolwiek wpatrywał się w nią zbyt mocno, bo bała się, że zobaczą w jej
twarzy coś potwornego i pójdą szukać podpałki, żeby ją spalić. Wiedziała, że
wszyscy ci ludzie mogą w jednej chwili obrócić się przeciwko niej.
– Violet! – W końcu upór Pen zrobił swoje i kiedy muzycy skończyli kolejny
utwór, udało jej się przedrzeć przez tłum. – Violet, to ja!
Wzrok Violet spoczął na Pen i zatrzymała się w pół gestu zaciągania się
papierosem, a później zamknęła oczy i wypuściła dym wraz z długim,
poirytowanym oddechem.
– O, Boże – mruknęła. – Pen, co ty tu do… diabła robisz? – Raz jeszcze jej
udawany londyński akcent zagrał Nie-Triss na nerwach.
– Musiałam przyjść! – powiedziała głośno Pen. – To była kwestia życia lub
śmierci!
– Oczywiście, że tak. Czy nie jest tak zawsze? – Violet westchnęła ciężko
i odciągnęła Pen na bok. Nie-Triss szła za nimi w niedużej odległości, wciąż
bojąc się, że zwróci na siebie uwagę. – Pen, czy ty znowu uciekłaś? Jak się
tu dostałaś z Ellchester? Znowu rzucałaś kamieniami w samochody?
Pen otworzyła szeroko buzię, pisnęła coś, że to nie tak, i znów ją zamknęła.
– A co się stało z twoją twarzą? – mówiła dalej Violet. – Gdzie się tak
strasznie poharatałaś? O jakieś ciernie?
Wzrok Pen przesunął się na Nie-Triss. Violet podążyła za tym spojrzeniem
i zesztywniała, otwierając usta ze zdziwienia.
– No nie. Ty chyba żartujesz. – Wpatrywała się w Nie-Triss, a później
pokręciła z niedowierzaniem głową. – Ten wieczór jest po prostu…
Przyprowadziłaś tutaj siostrę? Pen, co…
– Tylko tutaj mogłam przyjść! Powiedziałaś, że powinnam! Powiedziałaś, że
powinnam zawsze do ciebie przychodzić.
– Powiedziałam, że jeżeli uciekniesz, powinnaś przyjść i zatrzymać się
u mnie, aż będziesz gotowa wrócić do domu, zamiast spać w żywopłotach albo
ładować się jakimś obcym ludziom do samochodów. I mówiąc to, mogłam
napytać sobie biedy. – Violet raz jeszcze spojrzała na Nie-Triss, jak gdyby
oceniała, jakie jest prawdopodobieństwo, że ta natychmiast pobiegnie na policję.
– Teraz jest inaczej. Jeżeli nie ma was obu, rodzice będą przetrząsać niebo
i ziemię, żeby was znaleźć. Muszę was natychmiast odwieźć do domu.
– Nie! – krzyknęły obie dziewczynki tak głośno, że kilka głów odwróciło się
z zaciekawieniem.
– Proszę, nie – powiedziała Nie-Triss. – Przepraszam, że przerwałam
ci przyjęcie, ale proszę, bardzo proszę, nie zabieraj nas do domu. Nasi rodzice…
– przerwała, desperacko próbując wymyślić jakiś dobry pretekst.
– Próbowali spalić Triss żywcem! – Pen wskoczyła jej w słowo.
Violet uniosła brwi i tylko spojrzała na Pen. Nie-Triss opadły ramiona. Violet
nie znosiła państwa Crescentów, ale dorośli wierzą dorosłym. Dorośli wierzą
w dorosłych. Violet oczywiście lubiła Pen, ale Pen była kłamczuchą i Violet
o tym wiedziała.
Pen ujęła Violet pod ramię.
– Proszę – powiedziała przez zęby, oczy jej błyszczały z wysiłku, by nakłonić
Violet do wysłuchania jej. – Naprawdę. Poważnie. Niech mnie gęś kopnie.
– To prawda – szepnęła Nie-Triss, niepewna, ile są warte jej słowa. – Wiem,
jak to brzmi… Ale my nie możemy wrócić do domu. Grozi nam
niebezpieczeństwo.
Nie było nic ciepłego ani serdecznego w niechętnym spojrzeniu Violet. Była
dorosłą kobietą patrzącą na dwie głupiutkie dziewczynki, które przyszły do niej
z równie głupim kłamstwem. Po chwili westchnęła ciężko, poirytowana,
i zamknęła oczy. Kiedy znów je otworzyła, wyglądała na wściekłą, ale
i zmęczoną.
– Jedna noc – powiedziała krótko i dopiero po chwili Nie-Triss zrozumiała,
co Violet ma na myśli. – Naprawdę nie powinnam tego robić… Ale możecie dziś
w nocy u mnie zostać. Zabiorę was tam i wyrzucę. A jutro z samego rana
powiecie mi, co naprawdę się dzieje. Jasne?
Nie-Triss skinęła głową, nie śmiąc wierzyć w odmianę losu.
– Gdzie macie płaszcze? W ogóle nie macie płaszczy? Poczekajcie, przyniosę
koce, bo inaczej zamarzniecie na śmierć w tej przyczepce.
Robiło się chłodno, Nie-Triss nie mogła tego nie zauważyć. Kilka kobiet
w pomieszczeniu wyginało niechętnie usta, pocierało gołe ramiona i szukało
swoich szali.
Violet ulotniła się w poszukiwaniu koców i swojego okrycia, a Nie-Triss
spojrzała na Pen.
– Violet to twoja przyjaciółka? Czy na pewno… Czy na pewno można jej
zaufać? Może ona tylko udaje, że chce nam pomóc, a tak naprawdę zawiezie nas
do domu?
Pen skinęła głową.
– Nie znasz jej. Gdyby chciała nas zabrać do domu, powiedziałaby nam to.
I to głośno.
Nikt nie chciał, żeby Violet wychodziła, ale z drugiej strony nikt się też nie
dziwił. Oddano jej płytę i Violet wsunęła ją pod płaszcz.
– Nie idź jeszcze, Violet! – Pijany młody człowiek próbował zaciągnąć ją
na parkiet. Mówił niewyraźnie i imię Violet też całkowicie przekręcił. – Zostań,
chociaż raz! Dlaczego nigdy nigdzie nie zostajesz?
– Dlatego, że cię unikam, Ben – stwierdziła spokojnie Violet, odpychając
go na bok. – To sprawa osobista. – Rozległ się wybuch śmiechu.
– Odpuść sobie, Ben – krzyknął ktoś. – Chociaż raz nie wdawaj się
w pyskówki z naszą Frosty.
Violet zaśmiała się krótko i przez chwilę miała na twarzy mieszankę dumy
z czymś trochę mniej szczęśliwym. Wyprowadziła Nie-Triss i Pen z dansingu
w ciemność, gdzie chłodny deszcz uderzał mocno o skórę.
ROZDZIAŁ 21

Ser z puszki i banany

Motocykl Violet stał pomiędzy zaparkowanymi samochodami jak ponury lis


pośród stada krów.
– Przyczepka jest tylko dla jednej osoby – mruknęła – ale będziemy musiały
was obie jakoś tu wcisnąć.
Przyczepka miała kształt małej, grubej łódki z olbrzymim kołem po jednej
stronie, zwężenie z przodu było przeznaczone na nogi, a siedziało się w szerszej
części. Okazało się, że dwie dziewczynki można z łatwością zmieścić w środku,
jeśli Pen będzie siedziała na kolanach Nie-Triss.
Violet założyła okulary motocyklowe, zapięła czapkę pod brodą i usiadła
na siodełku. Później z widocznym wysiłkiem, wykorzystując ciężar ciała,
nacisnęła stopą rozrusznik nożny i z silnika wydobył się zaskakująco głośny ryk.
Zapachniało olejem i Nie-Triss poczuła mdłości. Kiedy motocykl ruszył
do przodu i z poślizgiem wyrwał się na drogę, Nie-Triss odruchowo chwyciła się
rękami boków przyczepki. Zęby miała zaciśnięte ze strachu.
Miała wrażenie, że szosa jest bardzo blisko. Z jednej strony ryczał motocykl,
tak głośno, że bolało ją ucho. Z drugiej widziała błotnik nad olbrzymim kołem
przyczepki, wibrujący i podskakujący na nierównościach drogi, więc bała się
zbliżyć do niego rękę. Lodowaty deszcz padał teraz poziomo, prosto w jej twarz,
a wiatr był bezlitosny. Najgorsze było to, że Pen nie chciała siedzieć spokojnie,
ale kręciła się, obracała, pochylała i rozglądała dookoła tak, że za każdym razem
albo dźgała Nie-Triss łokciami, albo ją przyduszała.
Umysł Nie-Triss opanowywało łagodne wyczerpanie i odrętwienie, kiedy
patrzyła na mijające ich od czasu do czasu samochody, ich reflektory wycinały
w ciemności strumienie światła, pokreślone gęstymi kroplami deszczu. Ostatnie
wydarzenia z przeszłości były niczym ustępujący ból. Tylko to było prawdziwe
– ta długa chwila w przyczepce, kiedy trzęsły się jak but w pudełku, a i wtedy
świat nie wydawał się zbyt realny.
W końcu motocykl zatrzymał się na wprost drzwi jednego z bliźniaczych
domów na wąskiej, nieoświetlonej ulicy i Violet wyłączyła silnik.
– Próbujcie nie robić hałasu – szepnęła, kiedy zsiadła z motocykla i zaczęła
wyciągać obie dziewczynki z przyczepki. – Właścicielka mieszkania to wredna
baba, nie pozwala mi przyjmować gości.
Nie-Triss i Pen poszły za Violet po schodkach i przyglądały się, jak ta powoli
obraca klucz w zamku ze skupieniem włamywacza pracującego nad trudnym
sejfem, a później wpuszcza je do ciemnego holu. Obie dziewczynki były o krok
za nią, kiedy szła na paluszkach na górę, otwierała kluczem kolejne drzwi
i wchodziła do ciemnego pokoju.
Kiedy Violet wrzucała monetę do licznika gazu i zapalała lampy, Nie-Triss
rozejrzała się dookoła, popatrzyła na tapetę w pierwiosnki, upstrzoną cętkami
wilgoci, i na zasłony, które kończyły się dziesięć centymetrów nad parapetem.
Celeste Crescent mówiła, że Violet nieźle się żyje, ale jedynymi przedmiotami
w tym pokoju, które miały jakąś wartość, były mały radioodbiornik, nakręcany
gramofon i kilka płyt.
Wszystkie szuflady były odsunięte, jakby ktoś nagle porzucił przeszukiwanie
pokoju, ale Violet nie była tym zdziwiona. Na wpół otwarte drzwi
na przeciwległej ścianie prowadziły do sypialni z niepościelonym łóżkiem.
Z półki na kominku zwisał rząd suszących się pończoch, których stopy
poprzyciskano różnymi ozdobami. Nie-Triss zastanawiała się, czy to „sztuczny
jedwab” – nowy materiał na pończochy, na który Celeste Crescent kręciła nosem
i mówiła, że to „jedwab dziewczyn sklepowych”.
Kiedy Violet uklękła przy małym kominku i zaczęła ładować do niego
węgiel, Nie-Triss przyglądała jej się ze ślepą, hipnotyczną fascynacją. Gdy
pierwszy płomień skoczył w górę, nie potrafiła się powstrzymać i cofnęła się
o krok, biorąc krótki, spanikowany oddech. Na skórze znów poczuła straszliwe
ciepło, jak wtedy, w domku nad morzem. Violet obrzuciła ją zdziwionym
spojrzeniem, widząc jej niemy, drżący paraliż, i nieco zmarszczyła brwi.
Odwróciła się do ognia, ale stanęła tak, że swoim ciałem zasłoniła widok
płomieni. Kiedy postawiła przed kominkiem ochronny ekran, Nie-Triss poczuła,
że jej serce zaczyna nieco zwalniać.
Tymczasem Pen była zajęta zbieraniem koców i poduszek z różnych kątów
mieszkania i zrzucaniem ich przed kominek, by zrobić coś w rodzaju gniazda,
czyniła to z pewnością siebie kogoś, kto ma w tym zakresie sporą praktykę.
– Violet – Pen szepnęła głośno, kiedy ich niechętna gospodyni usiadła
i wycierała ręce z sadzy. – Potrzebujemy jedzenia. Od dawna już nic nie
jadłyśmy!
– Więc następnym razem może poczekacie do kolacji, zanim uciekniecie –
mruknęła Violet bez śladu współczucia.
– Ale jestem głodna jak wilk! – krzyknęła Pen. – Cały dzień nic nie jadłam!
– Przestań gadać tak, jakby to była moja wina – warknęła Violet, ruszając
w kierunku drewnianej skrzynki przy ścianie. – I nie jestem twoją matką.
– To dobrze – odparła Pen bez wahania. – Wcale bym nie chciała takiej
matki. Od ciebie też bym uciekała.
Nie-Triss słuchała tej wymiany zdań z otwartymi ustami, spinając się
w oczekiwaniu na nieuchronny wybuch. Wybuch nie nadszedł.
– Ser z puszki i banany – mruknęła Violet, wracając do kominka i opadając
na kolana. – Tylko to mam.
Pen wzruszyła ramionami.
– Ja tam lubię ser z puszki.
Nie-Triss przyglądała się Violet, która zaczęła wycinać otwieraczem
nierówny otwór na górze puszki. Jej podługowata twarz była wciąż mokra
od deszczu, nos zsiniał z zimna, a paski czapki wisiały poniżej uszu. Po raz
pierwszy Nie-Triss zaczęła rozumieć, dlaczego Pen mogła tu przychodzić, kiedy
uciekała. W rodzinnym domu Crescentów trzeba było cały czas zachowywać
ostrożność, bo jeżeli raz coś się powiedziało lub zrobiło źle, nigdy o tym nie
zapominano. To coś wisiało w powietrzu już zawsze, czarna plama, wszyscy
widzieli, że jest. Pen znalazła miejsce, gdzie można było mówić rzeczy
nieuprzejme, być gderliwym i ostrym, gdzie druga osoba będzie równie
nieuprzejma, gderliwa i ostra, a potem i tak będzie się po prostu siedzieć, jeść
banany i w ogóle nie czuć się z tym źle.
Cała trójka jadła ser ze spodków do herbaty. Miał nieco metaliczny smak, ale
nikomu to nie przeszkadzało. Banany miały brązowe skórki, ale same owoce
w środku wciąż jeszcze były żółte i twarde.
W końcu Violet wstała i zapięła pod brodą pasek czapki.
– Wracam za parę godzin, spróbuję was nie pobudzić. Nie spalcie domu, jak
mnie nie będzie, chyba że to się okaże absolutnie konieczne. A kiedy wrócę, nie
budźcie mnie co najmniej do dziesiątej.
– A dokąd jedziesz? – Mimo wszystko w głowie Nie-Triss pojawiły się setki
podejrzanych myśli. – Po co znowu wyjeżdżasz? Nie jedziesz na policję ani
do naszych rodziców, prawda?
– Na Boga! Nie. Nie, nie jadę.
Przystanęła w drzwiach, raz jeszcze obrzucając wzrokiem Nie-Triss, jej
wąskie, uszminkowane usta wygięły się jak zwykle. – Triss, czy potrzebujesz
jakiegoś… Jakiegoś lekarstwa, albo coś, zanim pójdziesz spać?
– Nie. – Nie-Triss pokręciła głową, czując wstyd za ten wybuch, ale wciąż nie
mając stuprocentowej pewności. – Nie, dziękuję. Chyba… Lekarstwa nie
pomogą.
Drzwi zamknęły się za Violet, a Nie-Triss usiadła ciężko na poduszkach
na wprost zabezpieczonego już kominka.
– Wszystko w porządku – powiedziała Pen, naciągając koc na kolana. –
Nocowałam tu już kiedyś. Ona zawsze tak robi. Ostatnim razem nie było jej aż
do siódmej rano. Wiem, bo mnie obudziła, wchodząc. Śpi do dziesiątej, później
wstaje i idzie do pracy.
Praca. Znów nie tak całkiem „wysokie sfery”, jak to opisywała Celeste
Crescent. Widać z tego, że Violet Parish nie siedzi bezczynnie i nie pije koktajli
na koszt rodziny Crescentów. Nie-Triss miała dziesiątki nowych myśli na temat
Violet, ale nie one były w tym momencie najważniejsze.
Spojrzała na Pen, która sadowiła się i owijała kocami jak mysz w dziurze
i nie chciała spojrzeć jej w oczy.
– Pen – powiedziała łagodnie. – Chyba musimy porozmawiać. O wszystkim.
O Architekcie.
Pen przygryzła mocno górną wargę i przez kilka sekund Nie-Triss myślała, że
młodsza dziewczynka ją zignoruje albo pokaże swój temperament. Ona zaś
owijała frędzelki kapy na łóżko wokół palców, a później wzruszyła ramionami.
– Musisz mi przyrzec, że się nie wściekniesz – mruknęła wojowniczo. – Ani
nie podrapiesz mnie tymi swoimi pazurami, ani nie ugryziesz ciernistymi
zębami.
– Przyrzekam – powiedziała Nie-Triss. – I naprawdę przepraszam, że
podrapałam ci twarz.
– Dobrze – odparła Pen ponuro.
– A więc – ciągnęła dalej Triss tak cierpliwie, jak tylko potrafiła. – Architekt.
Gdzie go poznałaś?
Pen spojrzała na nią chytrze. Może kleiła jakieś kłamstwo, tak jak kulę
śniegową, i patrzyła teraz, czy się nie rozpadnie i trafi. A może próbowała
ocenić, czy Nie-Triss stanie się wrzeszczącym, ciernistym potworem, kiedy Pen
powie coś nie tak.
– Pewnego dnia po prostu przyszedł. Trzy tygodnie temu. Dzień po moich
urodzinach. A mama i tato obiecywali, że pójdziemy do kina Bowgate, bo grali
Strzały na Park Avenue. A jak mieliśmy wychodzić, to ty powiedziałaś –
to znaczy prawdziwa Triss powiedziała – że ma gorączkę i boli ją głowa. Zrobiła
to celowo, żebyśmy nie mogli pójść. Wiem. Widziałam, jak na mnie patrzy.
Wiem. Więc nazwałam ją kłamczuchą i szczurem i wszyscy na mnie zaczęli
krzyczeć, i w ogóle nie pozwolili mi pójść do kina.
Nie-Triss nic nie odpowiedziała. Jak przez mgłę pamiętała ten incydent,
przypomniała sobie oburzenie, że krzyczano na nią, kiedy była chora. Czy
pamiętała jakiś cień złośliwej satysfakcji, gdy odarto Pen z przyrzeczonego
prezentu urodzinowego? Może i tak.
– Znowu uciekłam – szepnęła Pen. – Wszystkich was nienawidziłam.
Poszłam posiedzieć na huśtawce w parku Gramhill i padało. Nienawidziłam was
tak mocno, że żałowałam, że nie mam pistoletu. Albo nie jestem przywódcą
jakiegoś gangu, bo wtedy poszłabym do domu i wszyscy byście się przestraszyli.
Ale potem pomyślałam, że nie chcę straszyć mamy i taty, tylko ciebie, bo to była
twoja wina i to przez ciebie są tacy. A kiedy sobie o tym myślałam, obok parku
zatrzymał się duży czarny samochód i wysiadł jakiś mężczyzna, i podszedł
od razu do mnie. Nazywał mnie panną Penelopą Crescent i trzymał nad głową
parasol. Powiedział, że żaden dżentelmen nie powinien pozwolić damie siedzieć
na deszczu.
– I to był Architekt? – spytała Nie-Triss, próbując uporządkować myśli. Już
wcześniej zastanawiała się, jak Pen udało się skontaktować z Architektem.
Pen skinęła głową.
– Najpierw trochę się go bałam, zwłaszcza kiedy mi powiedział, że
od jakiegoś czasu mnie obserwuje. Ale potem powiedział, że nie podoba mu się
to, jak mnie traktują, i że to nieuczciwe, i że chce mi pomóc. Powiedział, że
niektóre rodziny są jak misy z owocami i jeżeli któryś owoc zgnije, to gnije
wszystko. Więc trzeba ten owoc z misy wyjąć i wszystko będzie lepiej.
Ja powiedziałam, że ty – to znaczy, że prawdziwa Triss – jesteś tym zgniłym
owocem i przez ciebie wszyscy są nieszczęśliwi. I on się z tym zgodził.
Nie-Triss poczuła, że wzbiera w niej zapiekły gniew i ból, ale Pen była tak
znękana, że starsza siostra zmusiła się do zachowania spokoju.
– Chciał wiedzieć, czy nasza rodzina wybiera się wkrótce gdzieś na wieś i ja
powiedziałam mu o wakacjach. Potem powiedział, że chce zaproponować
mi dobry interes. Miałam mu dać dużo rzeczy należących do Triss, powiedział,
że strony z dziennika są najważniejsze – a później, kiedy będziemy
na wakacjach, miałam zmusić Triss, żeby poszła ze mną nad Grimmer.
Powiedział, że jeżeli to zrobię, to wtedy on… – Pen przerwała i przygryzła
wargę. Trudno to było stwierdzić w świetle kominka, ale Nie-Triss wydawało
się, że siostra pąsowieje na twarzy. – Powiedział, że zabierze Triss, ona nigdy
nie wróci i wszystko będzie lepiej – powiedziała, dodając po chwili pod nosem:
– I żadne z nas już nigdy nie będzie o tym mówić.
– Więc zwabiłaś prawdziwą Triss nad Grimmer…
– Nie, nie mów tak! – syknęła Pen. – I nie patrz na mnie tak, jakby to była
tylko moja wina! Chciałam po prostu, żeby wszystko przestało być takie
okropne, ale to przecież twoja wina. To znaczy prawdziwej Triss, ale ty jesteś
taka jak ona.
– No, jeżeli tak mnie nienawidzisz, to dlaczego chciało ci się mnie ratować? –
odparowała Nie-Triss. Jej samokontrola, słaba jak serwetka, mogła się za chwilę
rozedrzeć, a za nią było całe morze żalu.
Pen spojrzała niechętnie na Nie-Triss. Jej oczy błyszczały od łez wściekłości.
– Wcale nie chciałam – mruknęła ostro. – Tego dnia rano, kiedy wszyscy
wyjeżdżali beze mnie, myślałam, że chcesz zrobić coś strasznego mamie i tacie.
I zrobisz, jeżeli mnie tam nie będzie. Więc schowałam się z tyłu – na podłodze
pod kocem. A później, kiedy samochód zatrzymał się przed tym domkiem i stał
tam Bóg wie jak długo, nudziłam się i było mi zimno, więc wymknęłam się
z auta i ukryłam w kuchni. Potem wszyscy stwierdzili, że jesteś potworem
i złapali cię, i po raz pierwszy byłam naprawdę zadowolona, bo to znaczyło, że
nie wrócisz do domu i już nie będziesz mnie drapać po twarzy ani próbować
włamać się do mojego pokoju. – W jej tonie lęk mieszał się ze złośliwością. –
Ale… Potem chcieli cię spalić. A ty zaczęłaś płakać. I to nie były prawdziwe łzy,
ale płacz był prawdziwy. Byłaś naprawdę przerażona, chociaż oni wciąż mówili,
że nie jesteś.
– Więc dlaczego ojciec tego nie widział? – Nie-Triss czuła, że znów jest
nieszczęśliwa i rozgoryczona. – Dlaczego mama tego nie widziała?
– Bo są głupi – warknęła Pen, ocierając nos rękawem. – Nie potrafią
powiedzieć, kiedy prawdziwa Triss udaje, że płacze, więc oczywiście nie
potrafią też powiedzieć, kiedy nieprawdziwa Triss płacze naprawdę.
– Nie nazywaj mnie tak! – Nie wiedziała, dlaczego te słowa są tak bolesne.
– Trudno, trudno, może ci się nie podobać – odparła Pen z nagłym błyskiem
w oku. – Ale właśnie tym jesteś. Nieprawdziwą Triss. Od teraz będę cię tak
nazywać. Nie masz imienia, a ja ci uratowałam życie, więc sama wybieram dla
ciebie imię. Nieprawdziwa Triss.
– Ale ja nie jestem…
– Zamknij się, nieprawdziwa Triss. Masz szczęście, że w ogóle pozwalam
ci mieć jakieś imię.
Nie-Triss zamknęła oczy i wzięła głęboki oddech. Przypomniała sobie, jak
Pen wyciągnęła ją z kuchni w domku nad morzem. Pomyślała o Pen biegnącej
u jej boku przez plażę w świetle księżyca.
– Powiedz mi coś więcej o Architekcie. – Nie-Triss pomyślała, że
najbezpieczniej będzie zmienić temat. – Możesz z nim porozmawiać przez
telefon, prawda?
Pen krótko skinęła głową.
– Muszę powiedzieć „Milongi, sztylongi i sztany”, zanim podniosę
słuchawkę, a później, kiedy nacisnę przycisk wywołujący centralę, słyszę głos
na linii, ale to nie jest zwykła centrala. Odzywa się jakaś mówiąca szeptem
kobieta i ja muszę tylko poprosić ją o połączenie z Architektem, i ona mnie
łączy.
W końcu Nie-Triss zrozumiała, dlaczego nie było żadnego śladu
tajemniczego telefonu Pen z domu Crescentów. Rozmowa nie szła przez zwykłą
centralę. Nic dziwnego, że operator nic o tym nie wiedział.
– Mówił ci kiedyś, gdzie mieszka albo w ogóle cokolwiek o sobie? – pytała
dalej Nie-Triss.
– Prawdę mówiąc, nie, tylko to, że jest architektem. – Pen próbowała się
skupić. – Poczekaj… Powiedział, że dlatego właśnie nas obserwuje. Bo zna ojca.
Znają się przez pracę. Ale powiedział, że chyba woli mnie, bo jestem bardziej
„honorowa”.
Jakieś fragmenty przelatywały przez umysł Nie-Triss, próbując stworzyć
pełen obraz. Przypomniała sobie podsłuchaną rozmowę Crescentów, dotyczącą
tajemniczego „jego”, z którym Piers nie chciał już mieć nic wspólnego.
Przypomniała sobie artykuł w gazecie na temat nowego projektu budowlanego
Piersa. W końcu zaś była jeszcze tajemnica kopert w szufladzie biurka. Jej
umysł był jednak zbyt zmęczony, by poskładać rzeczywistość z tych kawałków.
– Musimy się dowiedzieć czegoś więcej o Architekcie, Pen. – Dziewczynka
się wzdrygnęła, a po chwili wahania Nie-Triss poklepała ją uspokajająco
po stopie. – Wiem, że nie chcesz. I prawdę mówiąc, ja też nie chcę. Ale musimy.
On ma nie tylko Triss. On ma Sebastiana.
ROZDZIAŁ 22

Podbrzusze

Nie-Triss obudziło pianie koguta. Leżała na podłodze, wpatrując się


w pociemniały, popękany sufit, i słuchała tych dźwięków, przypominając sobie,
gdzie jest. Nie, nie na wsi. Kogut, którego słyszała, musi być w czyimś kurniku
za domem. Był to odgłos odważny i czysty. Tego koguta nikt nie zmusiłby
do zachowania ciszy, nawet gdyby wynaleziono nie wiadomo jak głośne budziki,
nie zmusiłyby go do ciszy odgłosy miasta ani fakt, że zostało jeszcze parę
godzin do świtu.
Wspomnienia poprzedniego wieczoru wracały powoli, ale tępo. Sprawiały, że
czuła się wyzuta z emocji i pusta. Zastanawiała się, czy żołnierze czują tego typu
obojętność, kiedy patrzą na pole walki, zryte pociskami i zamienione w nagą
ziemię niczyją. Znika żal za zieloną doliną, która kiedyś tam była. Jej
zniszczenie jest całkowite. Totalne.
Z tego odrętwienia i osamotnienia wyłoniła się jedna myśl.
Zostały mi tylko dwa dni.
Kiedy kogut znowu zapiał, pojawiły się inne wspomnienia – rozmowy
z ptaszydłem. Co ono powiedziało?
Znajdź sobie koguta i sztylet albo nóż… idź wzdłuż Meddlar’s Lane do końca
mostu, obróć się twarzą do cegieł i ruszaj śmiało przed siebie. Chcesz
rozmawiać ze Shrikiem.
Z tym Shrikiem, który zrobił Nie-Triss. Może – szeptał uporczywy głosik
w jej głowie – może on zna sposób, żebym nie rozpadła się na części. Może nie
będę musiała umrzeć za dwa dni.
Nawet gdyby nie miał dla niej takiej odpowiedzi, wiedziała, że musi z nim
porozmawiać. Pracował na zlecenie Architekta i być może wie coś o jego
planach. Może wie, co stało się z prawdziwą Triss, może zna los Sebastiana.
Niezależnie od tego, co ich spotkało, wygląda na to, że oboje trzeba natychmiast
ratować.
Ja nie chcę umierać. Będę walczyła do ostatniej chwili, żeby nie rozpaść się
na kawałki. Ale jeżeli mam tylko dwa dni, muszę cenić każdą chwilę.
Wykorzystać każdą minutę.
Nie-Triss wstała i przypadkiem potrąciła Pen, która leżała zwinięta w kłębek
tuż obok niej.
Pen popatrzyła na nią ponuro i skuliła się jak obrażony jeż.
– Wynoś się – powiedziała ledwie słyszalnym głosem. – Nienawidzę cię.
Nie-Triss spojrzała na swoją nie-siostrę i mimo wszystko uśmiechnęła się
na jej widok. Pen była wojownicza, nawet kiedy spała, ale to zmarszczenie czoła
robiło z niej istotę bezbronną, młodziutką i trochę komiczną.
– W porządku. – Nie-Triss wyślizgnęła się spod kawałka koca, który udało jej
się wywalczyć, i owinęła nim Pen. – Zostań sobie i śpij.
Płaszcz i czapka Violet leżały rzucone na oparcie krzesła, a to znak, że ich
właścicielka wróciła i poszła do łóżka. Nie-Triss podeszła na paluszkach
do okna, drżąc z zimna, i odsłoniła zasłony. Kiedy rękawem wytarła fragment
zaparowanej szyby, odpadł z niej kawałek czegoś białego i kruchego.
Ze zdziwieniem zdała sobie sprawę, że biel na szybie nie była parą, ale cienką
warstwą lodu. Chmury na niebie były niskie, szare, żółtawe, a ulica –
opuszczona.
Spojrzała na zegar i zobaczyła, że jest dziesięć po czwartej. Z każdą kolejną
godziną na ulicy będzie coraz więcej ludzi. Jeżeli chce przemknąć przez
Ellchester, nie ryzykując spotkania ze znajomymi Crescentów, powinna wyjść
jak najwcześniej. Nie-Triss przeszukała skrzynię pod ścianą i znalazła w niej
ostry nóż i torbę z materiału, które postanowiła „pożyczyć”.
Lepiej tu zostawić Pen – pomyślała, wkładając kurtkę i szukając butów. –
Ona jest jeszcze mała, za dużo gada, a ja mogę być w bardzo niebezpiecznych
miejscach.
Za sobą usłyszała szelest koca. Okazało się, że Pen siedzi wyprostowana
i drapie się po głowie, krzywiąc się ze złości.
– A ty dokąd?
Nie-Triss się zawahała. Miała wrażenie, że na języku zabrakło już kłamstw.
– Mam zamiar ukraść koguta, a później iść pod most Victory – przyznała. –
Ale wrócę za kilka godzin. Idź spać. Dopiero czwarta rano.
– Musisz mi pozwolić pójść ze sobą! Chciałaś się wykraść beze mnie! – Pen
potarła oczy i popatrzyła na nią niezadowolona. – Jestem głodna – dodała
po chwili.
– W takim razie zostań tutaj – odparła Nie-Triss, której prawie się udało nie
zareagować na opryskliwość dziewczynki, i dalej szukała swoich butów. – Violet
cię nakarmi, jak wstanie.
– Ale ja teraz jestem głodna – powiedziała upartym tonem Pen. – A ty nie?
Ku swojemu zdziwieniu Nie-Triss zdała sobie sprawę, że nie jest głodna. Ale
w nocy było inaczej, usiadła, czując potworną czarną dziurę w żołądku,
i pierwszą rzeczą, na którą się natknęła, były…
Ojej.
Nachyliła się i odnalazła na podłodze pojedynczą klamerkę buta. Była trochę
wygięta, a wokół niej widniał rząd maleńkich wgnieceń wyglądających jak ślady
po ostrych zębach. Pen podeszła i spojrzała z przerażeniem na klamerkę,
a później na Nie-Triss.
– Zjadłaś buty, Triss!
– To nie szkodzi – powiedziała spokojnie i stanowczo Nie-Triss, wkładając
klamerkę do kieszeni. – Jestem szybsza boso.
Co dziwne, kiedy Pen w końcu zrozumiała, że Nie-Triss chce ukraść koguta,
ta koncepcja kazała jej zapomnieć o śnie i śniadaniu. Wkrótce stało się jasne, że
jeżeli Nie-Triss spróbuje zostawić Pen w domu, będzie musiała zaryzykować
awanturę, która obudzi Violet i prawdopodobnie połowę Ellchester.
– Potrzebujesz mnie – wyjaśniała Pen. – Będę stała na czatach. Jak zobaczę
gliniarzy, zahukam jak sowa.
Wymknęły się z mieszkania Violet i zeszły po schodach do drzwi frontowych
pensjonatu, na szczęście na wieszaku na ścianie wisiał klucz. Po wyjściu Nie-
Triss zatrzymała się i spojrzała na ozdobiony barwionym szkłem front drzwi
wejściowych, a później eksperymentalnie potarła jedno z okienek.
– O co chodzi? – szepnęła Pen.
– Nic takiego – Nie-Triss przygryzła wargę. Na tych oknach nie ma lodu.
W pokoju Violet lód był, ale od środka. Znów przypomniała sobie pojedynczy
płatek śniegu, który spadł z błękitnego nieba i wylądował między stopami
kobiety.

Kogut nie miał pojęcia, co na niego napadło. W jednym momencie był królem
niewielkiego, zakurzonego podwórka, patrolował teren między rzędem tyczek
fasoli a swoim pierzastym haremem. W następnej chwili coś wylądowało za nim
miękko jak ćma i na głowie miał perfumowaną torbę.
Kiedy Nie-Triss wskakiwała z powrotem na płot, przytrzymała się u szczytu
palcami u nóg i była zadowolona, że jest boso. Kogut był większy, niż się
spodziewała, i nie chciał poddać się bez walki. Po chwili jednak przestał się
wykręcać i popiskiwać, spotulniał i tylko nerwowo drżał w jej objęciach.
Kiedy zeskoczyła z płotu na ulicę, zauważyła, że Pen przygląda się jej
z mieszaniną ekscytacji, fascynacji i niechęci.
– Masz dziwne palce u nóg – powiedziała tylko.
Kilka ulic dalej Nie-Triss przestała żałować, że ma ze sobą Pen. Młodsza
dziewczynka wiedziała, gdzie są, i znała najkrótszą drogę do Meddlar’s Lane.
Raz jeszcze kariera Pen jako uciekinierki dobrze im się przysłużyła.
Meddlar’s Lane była stromą, brukowaną ulicą, która wiła się zygzakami
w górę zbocza, przechodziła pod jednym z krańców mostu Victory, a później
niepewnie schodziła w dół. Po jej obu stronach stały smutne budynki koloru
tytoniu, proste jak fartuchy kucharek i patrzące tępo jak pijak, który budzi się
rano i nie wie, gdzie jest.
Niektóre z nich były zamieszkane, obwieszczały to sznurki do suszenia prania
rozciągnięte między górnymi piętrami. Wiele budynków było jednak pustych –
miasto kupiło je w tym samym czasie co teren pod budowę mostu i wciąż
„oczekiwały na remont”. Były pękniętymi łupinami czekającymi, aż ziarno
nowego zakorzeni się i uczyni z nich coś lepszego.
Nad tym wszystkim wznosił się łuk mostu Victory, który rzucał cień
na najwyżej położoną część ulicy. Patrząc na most od dołu, Nie-Triss po raz
pierwszy zdała sobie sprawę, że ma on wysokość kilku domów, a jego piaskowe
odcienie są stale mętne w półmroku.
Dziewczynki weszły w cień pod mostem. Słychać było dźwięk spadających
kropel, krokom Pen odpowiadało echo. Podeszwy stóp Nie-Triss nie wydawały
żadnego dźwięku.
Nie-Triss wyciągnęła nóż do mięsa.
– Będziesz zabijać koguta? – zapytała Pen, robiąc wielkie oczy.
– Nie.
Nie-Triss usiadła i udało jej się znaleźć szczelinę między dwiema płytami
chodnikowymi. Z pewną trudnością wydłubała zaprawę i wsunęła ostrze
w szczelinę tak, że nóż wystawał, kiedy go puściła. Wyglądał jak miecz
w kamieniu za pół ceny.
– Po co to robisz? – spytała Pen.
– Idziemy dokądś i to nam pomoże wydostać się z powrotem – odparła Nie-
Triss, mając nadzieję, że to prawda.
– A co się stanie, jeżeli nóż wypadnie z dziury?
– Wtedy nie będziemy mogły wrócić – odparła Triss, siląc się na cierpliwość.
– A jeśli ktoś go wyciągnie?
– Wtedy nie będziemy mogły wrócić – powtórzyła Triss nieco mniej
cierpliwie.
– To jest głupi plan – odparła Pen, co było w istocie bardzo pomocne.
– W takim razie wracaj do domu Violet i jedz ser z puszki – rzuciła ostro Nie-
Triss. – Nie prosiłam cię, żebyś ze mną poszła! Nie chciałam, żebyś przyszła!
To będzie niebezpieczne i… Jeżeli ktoś ma tu ucierpieć… Najlepiej, żebym
to była ja. – Nie planowała tego zdania, a kiedy skończyła, poczuła, że twarz jej
płonie ze wstydu i irytacji.
Twarz Pen też wyglądała tak, jakby była zarumieniona, ale w cieniach mostu
nie było to takie pewne.
– Nie znoszę puszkowanego sera – warknęła. – Smakuje tak, jakbym gryzła
się w język. A tak w ogóle, nie bądź głupia. No i powiedz mi. Jak tam
wejdziemy?
– Jesteś pewna, że chcesz pójść? – Nie-Triss chciało się płakać, ale nie była
pewna dlaczego.
Pen skinęła głową.
– Więc lepiej chwyć mnie za rękę. – Podała dłoń i była trochę zdziwiona,
kiedy mała, zziębnięta łapka rzeczywiście znalazła się w jej ręce. – Idź naprzód,
tak jak ja.
Zwrócona twarzą do ściany tworzącej jeden z wielkich filarów mostu ruszyła
do przodu. Kiedy obie dziewczynki przeszły obok wciśniętego w szczelinę noża,
Nie-Triss wydawało się, że słyszy z oddali jakąś muzykę, ale dźwięk był kruchy
jak włos oświetlony światłem księżyca. „Idź wzdłuż Meddlar’s Lane do końca
mostu – powiedziało ptaszydło. – Obróć się twarzą do cegieł i ruszaj śmiało
przed siebie. Idź dalej, aż przestaniesz słyszeć odgłosy ruchu ulicznego
i zaczniesz rozumieć, co mówią mewy”.
Krok po kroku. Ceglana ściana zbliżała się coraz bardziej, chociaż wydawało
się, że odsuwa się w tył, jak gdyby nie była to po prostu pionowa ściana, ale
niesamowicie strome zbocze. Zrobiły kolejny krok i stromizna stała się mniej
przerażająca. Kolejny krok przybliżył je do podstawy ściany i teraz ich
wspinaczka przypominała łagodny spacer po pagórku.
Instynkt nakazywał Nie-Triss unikanie spojrzeń na lewo i na prawo i była
zadowolona, że trzyma Pen za rękę. Wyszła na ceglane „zbocze”, które po chwili
ustabilizowało się, stając się równą, poziomą powierzchnią pod jej stopami. Nie
zważając na wewnętrzne głosy wrzeszczące, że wspina się do góry po pionowej
ścianie, Nie-Triss szła dalej. Raz jeszcze je zignorowała, kiedy cegła zamieniła
się w piaskowiec i beton, a głosy wrzeszczały, że teraz z pewnością idzie
po wewnętrznej stronie mostu.
Ledwo słyszalne odgłosy miejskiego poranka zamierały. Odległe dzwonienie
pierwszych tramwajów i grzechotanie wózków popychanych przez ulicznych
sprzedawców – te dźwięki rozpływały się jak ziarna soli w wodzie. Wokół nich
wiał silny wiatr, a krzyki mew stawały się coraz głośniejsze.
Kiedy tak szły i szły, Nie-Triss zaczęło się wydawać, że słyszy coś nowego
w głosach mew. Nie zmienił się sam dźwięk, ale był obnażony jak ostrze
o nagich krawędziach. A może ktoś nagle udoskonalił jej słuch.
– Dziecko! – Usłyszała krzyki mew. – Jedno dziecko, dwa dziecka!
Różowolice dziecka z oczami w głowach! Dziecka z miękkimi oczami i sercami
jak owoce!
Nie-Triss wiedziała, że Pen też to słyszy. Mała rączka nie drżała, ale ściskała
jej rękę jak imadło. Nie-Triss też ścisnęła jej dłoń, kiedy szły równo obok siebie,
krok za krokiem.
ROZDZIAŁ 23

Błyski i migotanie

Nie-Triss mówiła sobie, że jest na moście, nie pod nim. To był jedyny sposób,
żeby zachować spokój. Ścieżka przed nią była tak szeroka, że trzydziestu
mężczyzn mogłoby stanąć ramię przy ramieniu od lewej do prawej. Po obu
stronach były wykończone łukowato ściany, które rzucały na drogę gęstniejące
cienie. Za ścianami niebo miało matowy połysk oleistego ołowiu, a na jego tle
widać było jakieś kształty, które krążyły i ślizgały się po jego powierzchni. Były
szybkie jak łyżwiarze, wołały ich głosami przypominającymi głosy mew.
A przed nimi…
– Co to jest? – szepnęła Pen.
Jakieś trzydzieści metrów przed nimi cienista ścieżka znikała w wielkim,
ciemnym wzgórzu, całkowicie blokującym drogę, jak gigantyczne kretowisko.
Albo gniazdo jaskółek pod okapem dachu – pomyślała Nie-Triss, przypominając
sobie, gdzie jest góra, a gdzie dół. Było tak ciemne, że wydawało się, iż słychać,
jak wysysa światło z powietrza. Jego kształt był nieregularny, zarys – węzłowaty
i najeżony ostrzami.
Kiedy się zbliżyły, atramentowa czerń nieco zbladła. Nieprzejrzysty kopiec
zamienił się w grupę niewielkich budynków burego koloru, które tłoczyły się
i przepychały, siedziały sobie na ramionach, jak gdyby ktoś zrzucił je na
bezładny stos. Okna były wąskie jak zmrużone kocie oczy i nie miały szyb,
dachy obwisały i wgłębiały się jak wilgotny chleb, niektóre miały powycinane
stopnie, dzięki czemu można było dotrzeć do domów stojących wyżej. Widać
było drabiny poopierane o ściany i zwisające liny, tak że wszystko razem
wyglądało jak brązowa plansza do gry w Węże i Drabiny. Tu i ówdzie
wystawały wieżyczki, nie tak wysokie jak na kościele, ale przewrotnie smukłe,
na szczytach – wiatrowskazy poruszające się niezależnie od wiatru.
Gdzieniegdzie stały również maszty flagowe, z których zwisały postrzępione
bandery, zbyt wyblakłe i brudne, by je rozpoznać.
– To miasteczko – odparła Nie-Triss, nie mogąc opanować zdziwienia.
– Ale przecież jesteśmy pod mostem, prawda? – Pen zrobiła zdumioną minę.
– Dlaczego pod mostem naszego ojca jest miasteczko? Czy on o tym wie?
Było to zadziwiająco dobre pytanie.
– Nie mam pojęcia – odparła Nie-Triss. – Ale wolałabym, żeby wiedział.
W kopcu z domów panowało jakieś poruszenie. Nie jeden ruch, który
przyciąga oko, ale ogólne zamieszanie, jak poszum gorącego powietrza w letni
dzień. Raz na jakiś czas zatrzepotała flaga, leniwie, ale celowo, jak koński ogon,
gdy zwierzę ogania się od much. Zarysy dachów poruszały się w lewo i w
prawo, jak gdyby wzdłuż nich biegały nisko pochylone postaci. W oknach
migotały twarze. Nie-Triss nie widziała żadnej z nich bezpośrednio – były zbyt
szybkie – ale ich pojawiające się i znikające kształty zostawiały smugi w jej polu
widzenia.
– Chyba patrzą na nas jacyś ludzie – syknęła Pen. – Kim oni są?
Nie-Triss przypomniała sobie, co złapane ptaszydło powiedziało
o Architekcie. „Ze wszystkich Oboczniaków w tych okolicach on jest
najpotężniejszy i najbardziej niebezpieczny”. Pan Grace powtórzył to słowo
w domku nad morzem, kiedy mówił o wrzuceniu jej do ognia. „Jedyny sposób
pokazania Oboczniakom, że myślimy poważnie”. Był przekonany, że sama Nie-
Triss jest dzieckiem Oboczniaków lub lalką, którą stworzyli. Jeżeli
to rzeczywiście Shrike ją zrobił, to prawdopodobnie i on był Oboczniakiem.
– Oboczniacy – powiedziała głośno, chcąc się przekonać, jak to słowo
zabrzmi w jej ustach.
– Co to znaczy? – dopytywała Pen.
Nie-Triss wzruszyła ramionami, próbując zachować pozorny spokój, mimo że
serce biło jej jak młotem.
– Zaraz się dowiemy.
Ton wiatru zmienił się, zaczął falować, teraz na jego grzbiecie galopowała
muzyka. Nie-Triss w głębi duszy wiedziała, że tak będzie, ale te dźwięki ją
zaskoczyły. Spodziewała się staromodnych instrumentów – kobz, piszczałek,
fletów i bębenków. Zamiast tego usłyszała pyszałkowaty, mosiężny dźwięk
saksofonu, ryk kornetu i drżące popiskiwanie klarnetu, który zaprzęgnięto
do pracy, żeby zarabiał na życie.
Nie-Triss słyszała już jazz, który grzecznie wyciera buty na wycieraczce,
i jazz, który wnosi do domu błoto i kamienie z uśmiechem na twarzy.
To również był jazz, ale stał boso na trawie, w oczach miał nieopisane szczęście,
frazy muzyczne były nieregularne jak powiew wiatru i niekończące się jak
pnącza bluszczu. To nie była ludzka muzyka – to zrozumiała natychmiast. Była
prawdziwsza, bardziej czysta i bardziej chaotyczna, ale również… Chłodniejsza.
Ludzki jazz był jej niezgrabną imitacją, ale miał w sobie krew, oddech i ciepło.
Melodie ją przyzywały, ale wiedziała, że nie powinna reagować. Czuła kłucie
pod stopami, ale gdyby pozwoliła sobie na to, aby jej nogi poruszyły się choćby
o centymetr, zaczęłaby tańczyć i już nigdy nie mogłaby przestać. Nie zwracaj
uwagi na muzykę, którą usłyszysz – powiedziało jej ptaszydło.
– Nie słuchaj muzyki! – szepnęła. – Nie tańcz!
Mimo mocnego postanowienia szła jednak coraz szybciej, próbując znaleźć
właściwy rytm w swoich krokach. Idąca obok Pen również przyspieszała, aż
do momentu, gdy prawie biegły synkopowanym sprintem. Nagle okazało się, że
nie zbliżają się do miasteczka, ale znajdują się w samym jego środku, a Nie-
Triss miała dziwne wrażenie, że są tu już od jakiegoś czasu.
Ukłonił im się jakiś mężczyzna, jak gdyby dziękował im za taniec. Nie-Triss
w przelocie zobaczyła jego twarz, kiedy się wyprostował. Jego długi, szpiczasty
nos i podbródek stykały się i przenikały na kształt pętli przypominającej ucho
kubka. Później odszedł i zagubił się w tłumie, który był pełen radosnych
dźwięków, ale zaskakiwał wzrok, kiedy Nie-Triss próbowała przyjrzeć mu się
z bliska. Ciżba płynęła wokół dziewcząt i wyglądało na to, że nie obchodzi jej
ich obecność. Nie-Triss czuła, że jej determinacja słabnie, rozpływa się
i zamienia w niepewność i płochliwość dziecka zagubionego w dorosłym wirze
nieznanego miasta.
Praktyczny umysł podpowiadał jej, że jest na zwykłej ulicy, czystej
i błyszczącej od światła po deszczu. Jednakże ostry wzrok Nie-Triss zauważał
dziwaczność kałuż, to, że poszczególne krople pęczniały na powierzchni
i unosiły się „do góry”, posłuszne nawoływaniom grawitacji, która nie mogła
postawić na swoim. Jej praktyczny umysł był oszołomiony fantastycznymi
wystawami sklepowymi i słodkimi karmazynowymi uśmiechami sprzedawczyń
o nienagannej prezencji. Jednakże oczy zauważały dziwactwo wystawionych
towarów – złote zegary, których wskazówki poruszały się do tyłu, pęczki
maleńkich grotów strzał zrobionych z krzemienia, srebra i szkła, klatki z kozami
wielkości myszy.
Pen była podekscytowana.
– Popatrz! – Młodsza dziewczynka ruszyła pędem ku najbliższej wystawie
sklepowej, niemal wytrącając Nie-Triss z równowagi.
Chwilę wcześniej Nie-Triss mogłaby przyrzec, że to skład żelazny. Teraz
na wystawie były cwibaki, babeczki truskawkowe i błyszczące od lukru ciasto
migdałowe, a obok – mnogość postaci i figurek z lukru w kształcie śpiących
łabędzi, tancerek w długich spódnicach, a wszystko to błyszczało
od kandyzowanych owoców. Za nimi stały ogromne słoje błyszczących,
wielokolorowych słodyczy – okrągłych cukierków owocowych, lizaków,
żelków, karmelków, cukierków z lukrecji i żelatynowych ludzików. Były tam
i inne słodycze, których dziewczynki nie znały – maleńkie srebrzyste jajka,
kamyczki zdobione miętą i coś, co wyglądało jak jasnożółte truskawki
z czarnymi liśćmi.
– Popatrz – powiedziała raz jeszcze Pen zadziwionym i nieco przerażonym
głosem, oczy miała wielkie jak młyńskie koła. – Triss, masz jakieś pieniądze?
– Nie. I nie mamy czasu na zakupy! – Nie-Triss żałowała teraz, że zabrała
ze sobą tę trzpiotkę. Fakt, że młodsza dziewczynka trochę bezmyślnie znów
zaczęła nazywać ją „Triss”, wcale nie poprawił jej humoru.
– Jestem naprawdę głodna – stwierdziła Pen uparcie, opierając się próbom
odciągnięcia jej od wystawy. – Mogłabym wejść i… A ty zrobisz tu trochę
zamieszania. Udaj, że jesteś chora albo…
– Nie! – syknęła przez zęby Nie-Triss, przerażona wizją skandalu. – Nie mam
zamiaru pomagać ci kraść słodyczy! – Rzuciła spojrzenie przez ramię, żeby się
upewnić, że nikt ich nie podsłuchuje. – Pen. Pen, tu nie jest tak samo jak u nas.
Jeżeli złapią cię na kradzieży, nie zawołają ani policji, ani rodziców. Oni… –
Głos jej zamarł, była pewna swoich przeczuć, ale nie faktów. – Oni… cię zjedzą!
– Nie bądź głupia – mruknęła Pen, ale ziarno wątpliwości zostało zasiane.
Chwilę później oderwała się od okna, oczy miała roziskrzone niedowierzaniem.
Nie-Triss spojrzała jeszcze raz na wystawę i jej wzrok przyciągnął jakiś ruch.
Karmelki w jednym z wielkich słojów poruszały się, błyszczące foliowe papierki
świeciły jak grzbiety żuków. Pen z zaczerwienioną buzią w końcu dała się
odciągnąć od sklepu ze słodyczami. – Gdzie my jesteśmy? – spytała. – Co to
za miejsce? Czemu to wszystko jest takie dziwne?
– Chyba to jest od początku do końca nieprawdziwe – szepnęła Triss. – Albo
może jest prawdziwe, ale nie jest takie, na jakie wygląda. Uważam, że wszyscy
i wszystko tutaj jest… Dziwne i niebezpieczne. Tak jak Architekt. I ekran
kinowy, który próbował cię zjeść. I tak jak ja. Musimy się spieszyć…
Zanim skończyła zdanie, Pen puściła jej rękę i popędziła w kierunku tłumu.
Kiedy Nie-Triss się z nią zrównała, Pen pochylała się nad dwoma chłopcami
grającymi w kości. Kiedy rzucone kości się zatrzymały, Nie-Triss zobaczyła, że
zamiast kropek mają wyryte twarze o otwartych ustach.
– Nie rób tego! – Nie-Triss złapała Pen za rękę, kiedy ta chciała sięgnąć
po kości. – Pamiętasz ekran w kinie?
Ale Pen, oszołomiona od nadmiaru atrakcji, była już zajęta czymś innym.
Nie-Triss mogła tylko dotrzymywać jej kroku, zabrakło jej autorytetu,
by zabronić Pen ciągnąć za liny, zrywać brzoskwinie ze stalowych drzew albo
pochylać się nad beczkami z solanką i rozchlapywać wodę, żeby mogła
przyglądać się rybom koloru nieba, które wyskakiwały i połyskiwały w słońcu.
Za każdym razem, kiedy Pen oddawała się nowej rozrywce, Nie-Triss czuła
coraz potężniejszą panikę. Wiedziała, że wszyscy na nie patrzą, miała wrażenie,
że ona i Pen to leszcze w stawie pełnym szczupaków, a każde bezmyślne słowo
czy ruch jej małej towarzyszki budzą mroczne uśmiechy drapieżników. Już
niedługo pozbędą się przyjaznych przebrań…
Zauważono nas już od samego początku – pojęła. – To wszystko kłamstwo
i gra. Ci ludzie wokół nas – oni tylko udają, że zajmują się swoimi sprawami.
Prawda jest taka, że nas obserwują. Wszyscy.
Cóż takiego ptaszydło powiedziało o tym, jak być bezpiecznym
w Podbrzuszu? „Nie zwracaj uwagi na muzykę, którą usłyszysz. I cokolwiek się
wydarzy, pamiętaj, dlaczego tam jesteś”.
– Pen, nie wolno się nam rozpraszać – powiedziała dobitnie. Przepchnęła się
przez tłum i znalazła dziewczynkę przed fontanną ozdobioną figurkami krasnali.
W niemej fascynacji wpatrywała się w kryształowo czyste łuki wody. Nie-Triss
po raz dziesiąty chwyciła małą za rękę i próbowała ją stamtąd wyrwać.
Pen się nie ruszała. Patrzyła wprost przed siebie jak zahipnotyzowana.
– Co z tobą? – szepnęła Nie-Triss, coraz bardziej zaniepokojona. – Proszę cię,
proszę cię, Pen – musimy być cały czas w ruchu! Oni są coraz bliżej. Czuję to. –
Zniecierpliwiona szarpała Pen za ramię. Jej wysiłki nie przyniosły żadnych
rezultatów. Pen nawet nie drgnęła, nie poruszyła się ani na krok.
Jej dłoń była bardzo zimna. Nie-Triss zdała sobie sprawę, że młodsza
dziewczyna ani nie mruga oczami, ani nie oddycha.
Myśli Nie-Triss fiknęły kozła i spadły na swoje miejsce. Dziewczyna wzięła
głęboki oddech i na kilka sekund mocno zacisnęła powieki. Kiedy otworzyła
oczy, wszystko było jasne. Stała sama na ulicy i ściskała rączkę starej pompy.
Pompa była tej samej wysokości i wielkości co Pen i miała niebieski kolor, tak
jak kurteczka małej.
Nie-Triss okręciła się na pięcie i właśnie w tej chwili zobaczyła, jak Pen
znika za rogiem ulicy, podążając za wysoką, czcigodnie wyglądającą kobietą
w długim zielonym płaszczu. Nie-Triss puściła się biegiem i dogoniła je, kiedy
kobieta właśnie otwierała drzwi wejściowe do domu porośniętego
wiciokrzewem. Ze środka dobiegał zapach ciepłej pieczeni.
– Dokąd ją zabierasz? – Nie-Triss chwyciła Pen za ramię, zatrzymując ją
na samym progu. Pen miała zdziwiony wyraz twarzy, jakby nie zdążyła się
jeszcze w pełni rozbudzić.
– Moja mała dziewczynka jest zmęczona i głodna – powiedziała kobieta.
Była wyższa niż ojciec Triss, a jednak jej wzrost nie robił dziwacznego
wrażenia. Jej uśmiech był jak promień słońca na skórze. Jej szare oczy,
zamglone jak letni poranek, rozumiały wszystko i wszystko wybaczały. –
Ja tylko zabieram ją do domu na kolację, a później prześpi się tak długo, jak
będzie chciała, na łóżku pod pierzyną z gęsiego puchu.
Nie-Triss słyszała mewy, które śmiały się i śmiały. Siedem lat niewoli –
szydziły. – Siedem lat szorowania jej podłóg i mielenia jej mąki. Siedem lat
opieki nad jej bachorami, które gryzą i drapią.
– Ona nie jest twoją małą dziewczynką – stwierdziła Nie-Triss, odciągając
Pen od drzwi – a my wcale nie przyjechałyśmy tu, żeby się z tobą spotykać.
Kobieta uśmiechnęła się życzliwie i nie poruszając się z miejsca ani niczego
nie zmieniając, zrobiła się wyższa. A może to Nie-Triss robiła się mniejsza,
bardziej krucha i znikała w obliczu tego uśmiechu niczym para na szybie.
– Triss? – Pen zamrugała, wciąż na wpół śpiąco. – Co się dzieje? Gdzie
my jesteśmy? – Dźwięki fałszywego miasta ucichły, jak gdyby ludzie w tłumie
przestali udawać, że są zajęci, że gdzieś chodzą, i zatrzymali się w pół kroku,
by patrzeć w milczeniu na dwie dziewczynki. Budynki straciły radosny,
rozświetlony wygląd i znowu zaczęły przypominać kępkę dziwacznych
muchomorów, które Nie-Triss zauważyła na początku, bezbarwnych jak stare
kości. Opanował ją straszliwy lęk.
Poczuła w boku zimny, kłujący ból. Okręciła się na pięcie, wrzeszcząc,
i wtedy kilka suchych liści pofrunęło ku jej stopom jak brązowe konfetti.
Spojrzała w dół i zobaczyła rozdarcie z boku sukienki. Ku swemu
przerażeniu zdała sobie sprawę, że nie widzi pod rozdarciem skóry, tylko suche
liście, paprocie i zwitki papieru. Coś wdarło się w nią i to, czym była wypchana,
zaczęło wypadać.
Kiedy wolną ręką przytrzymała bok, poczuła podobny rozdzierający ból
z drugiej strony. Odwróciła się i zobaczyła dwie postaci wielkości dzieci, które
pochylały się, żeby zajrzeć do środka, do jej wnętrza, wyciągając liście długimi
palcami. Czuła drapanie ich paznokci jak okruchy szkła w żołądku.
– Odczepcie się ode mnie! – Zrobiła krok wstecz, ale tłum już się zbliżał,
znużony obserwowaniem i nastawianiem pułapek. Wciąż nie mogła zobaczyć
wyraźnie ich twarzy, ale czuła ich oczy – twarde, dziecinne, wielokolorowe jak
szklane kuleczki. Gdziekolwiek się odwróciła, wszędzie były złośliwe palce,
które szarpały jej rany. Jedno ramię miała zajęte ściskaniem torby z kogutem,
więc nie mogła się dobrze bronić.
Z jej boku zwisała długa, sucha gałązka winorośli, a już po chwili uciekała
z nią jakaś chichocząca postać. Ból był nieznośny, ale jeszcze gorszy był zawrót
głowy, który następował potem, poczucie, że traci część samej siebie.
To wszystko potwory. Rozedrą mnie na strzępy, potwory.
Ale ja też jestem potworem.
Kiedy okrutne palce znów dźgały ją i rwały, odwróciła się do swoich
dręczycieli i syknęła najgłośniej, jak potrafiła, pokazując cierniste zęby.
– Nie dotykajcie mnie! – Nie-Triss podniosła głos, żeby wszyscy mogli ją
usłyszeć. – Ja gryzę! – Poczuła łaskotanie szponiastych cierni wychodzących
z czubków swych palców.
Tłum wokół niej bardzo szybko i gwałtownie się wycofał, ustąpił jak plewy
pod podmuchem wiatru. Zimne oczy straciły swój blask i stały się nieufne,
oceniające. Przez chwilę myślała, że ma je pod kontrolą, ale wtedy usłyszała
głośny szept.
– One wiedzą, jak wejść!
– One wiedzą, kim jesteśmy!
– One wszystkim powiedzą! Nie możemy pozwolić im wyjść!
Tłum zaczął znów napierać. Nie-Triss wiedziała, że ma tylko kilka sekund
i musi szybko zareagować. Przepchnęła senną Pen za swoje plecy, odwróciła się
twarzą do tłumu i… Odsłoniła głowę koguta. Ten, gwałtownie przywrócony
światu, wygiął się, wyprostował, zamachał skrzydłami i zapiał.
Odgłos był ogłuszający, ulice zadrżały jak uderzony żelazem dzwon.
Ze wszystkich stron rozległo się nieziemskie wycie, kiedy wrogowie Triss skulili
się, zatkali uszy dłońmi i wrzasnęli jak w męczarniach.
– Chcemy się zobaczyć ze Shrikiem! – krzyknęła Nie-Triss, za wszelką cenę
próbując przekrzyczeć jęk tłumu.
To nie były ludzkie wrzaski. Przypominało jej to dźwięk, który wydobywał
się z jej trzewi podczas najsilniejszych napadów lęku, ale pomnożony setki razy.
– Wynoście się! – ryczał tłum. – Wynoście się albo rozedrzemy was
na strzępy! Obedrzemy was ze skóry!
Nie-Triss zobaczyła, że wrogi tłum rozdziela się i proponuje im trasę
ucieczki. Dostrzegła przed sobą nawet kuszący łuk drogi będącej jednocześnie
mostem, którą doszły do miasteczka. Za plecami czuła drżenie Pen. Małe rączki
zaciskały się na jej rękawie.
Ale przecież Nie-Triss nie przyszła tutaj z tak daleka, żeby uciekać.
Przygryzła wargi.
– Chcemy się zobaczyć ze Shrikiem! – krzyknęła raz jeszcze.
Zgiełk zrobił się tak straszliwy, że zaczęły ją boleć uszy. Tłum wezbrał
i ruszył, żeby otoczyć dziewczynki, Nie-Triss szczypano, dźgano, drapano
i chwytano w szpony. Wokół niej wirowała szalona mozaika na wpół
widocznych twarzy. Szpiczaste nosy i skóra jak brązowa łupina orzecha.
Pomarszczone nietoperze twarze o ludzkich oczach. Bezbarwne dziewczyny
z mokrymi włosami.
Potrzeba było nieprzebranych zasobów silnej woli, żeby nie-Triss
powstrzymała się przed ucieczką. Z olbrzymim wysiłkiem przytrzymywała nogi
koguta. Ale udawało jej się, a ptak wyciągał szyję i piał, piał, piał.
Pióra koguta lśniły brązowym światłem, a jego grzebień był jak płomień.
Trzepotał skrzydłami, rozsiewając promienie słońca. Ci, których dotknęły,
wrzeszczeli i odsuwali się gwałtownie do tyłu, jakby zostali poparzeni
rozżarzonymi węgielkami z kominka.
Wokół nich budynki trzęsły się i drżały jak kurnik pełen przestraszonych kur.
Luźne dachówki i fragmenty strzechy, trzęsąc się, uwalniały się z więzów
i upadały w górę, pozostawiając nierówne otwory w dachach. Na ulicy pojawiły
się szczeliny, żwir i luźne fragmenty bruku, które również wzlatywały w górę
i znikały. Kałuże podnosiły się w postaci brązowego deszczu. Niektórych
z mniejszych mieszkańców miasteczka odrywało od ziemi i musieli się trzymać
okapów, żeby nie zniknąć z pola widzenia.
Nie-Triss miała poczucie, że jej własne ciało robi się lekkie i nic nie waży,
kręciło jej się w głowie. Gdzieś ponad nią otwierała się niebezpieczna przepaść,
wzywając ją i nawołując. Zacisnęła mocno powieki.
– My chcemy – ryknęła z całej siły – rozmawiać ze Shrikiem!
Jakiś głos przedarł się przez ryk tłumu. Nie był donośny, ale doskonale
słyszalny, jak nuta wygrywana przez wiolonczelę na tle ryczącej burzy.
– Niech zostaną. Porozmawiam z tymi damami… Jeżeli przykryją ptaka.
Szczypanie i drapanie ustało jak ucięte nożem i Nie-Triss otworzyła oczy.
Zobaczyła, że tłum wycofuje się, odstępuje od niej z niechętnym sykiem.
Drżącymi dłońmi raz jeszcze narzuciła materiał na głowę koguta.
Dopiero po sekundzie czy dwóch świat wrócił na swoje tory z szarpnięciem
i szczękiem. Kiedy przestało jej się kręcić w głowie, Nie-Triss stwierdziła, że
gapi się na pustą ulicę, gdzieniegdzie tylko widać było drobne poruszenia
w oknach i na rogach ulic. Pen trzymała się kurczowo jej ramienia i oddychała
szybko, przerażona.
Na końcu ulicy Nie-Triss zobaczyła warsztat i otwarte drzwi. Przed
warsztatem stał niewysoki, mocno zbudowany mężczyzna w meloniku. Był
w koszuli, bez marynarki i wyglądało na to, że wyszedł tylko na papierosa.
Podniósł rękę i machnął do nich od niechcenia, po czym zaprosił je do środka.
Ostrożnie, czując na ramieniu zaciśniętą dłoń Pen, Nie-Triss ruszyła
w kierunku postaci w kapeluszu.
ROZDZIAŁ 24

Shrike

Kiedy Nie-Triss podeszła bliżej, zobaczyła, że dach warsztatu jest pokryty szarą
czapą strzechy, zabarwioną wilgotną zielenią. Mężczyzna nie czekał na nie, ale
zanurkował z powrotem pod niski okap i zniknął w środku.
Myśl, że trzeba pójść za tym obcym mężczyzną do jego nory, nie była
zachęcająca, ale Nie-Triss miała jeszcze mniejszą ochotę zostać na ulicy.
Pen lekko drżała. Twarz miała wciąż bladą, ale ku radości Nie-Triss w jej
spojrzeniu znów pojawiły się zadziorne błyski.
– To był on! – powiedziała drżącym głosem Pen. – To ten drugi człowiek
znad Grimmera – kolega Architekta – ten, który wywołał cię z wody!
Nie-Triss już zdążyła to odgadnąć. Jej niejasne wspomnienia spod
powierzchni Grimmera pokazywały jej zatarte zarysy dwóch mężczyzn
stojących na brzegu. Wyższy z nich to bez wątpienia Architekt, ale przy nim stał
ktoś niższy i tęższy.
– Tak. To jest Shrike. A my go zapytamy o Architekta. Być może nie jest
naszym wrogiem. Ale prawdopodobnie nie jest i przyjacielem. – Nie-Triss
oblizała usta, kiedy podchodziły do drzwi. – Pen – trzymaj się mnie mocno.
Wszystko tu jest jakąś sztuczką albo pułapką. Nic nie jedz. Nie tańcz do żadnej
muzyki. Niczego nie ruszaj i – dodała pospiesznie, gdy Pen posłała jej uparte
spojrzenie – nie pozwól mi samej robić nic z tego, o czym mówiłam. Musimy się
nawzajem pilnować.
Przytrzymując mocno jedną ręką torbę z kogutem, a na drugiej czując
zaciśniętą dłoń Pen, Nie-Triss zrobiła krok naprzód i weszła do warsztatu.
Wewnątrz panowała ciemność, większość światła wlewała się przez drzwi,
kilka bladych promieni przeświecało przez wąskie okna. Nad głową Nie-Triss
zauważyła ciernistą strzechę ułożoną na ciężkich belkach. Wewnątrz stało
kilkanaście stołów, a na wszystkich leżały narzędzia, chińskie figurki, zioła
i pióra. Na stojakach i półkach pod ścianami stały dziesiątki lalek, niemal
wszystkie niekompletne. Większość zrobiono z mieszaniny zielonych gałązek,
liści, porcelany i drewna. Wszystkie były naturalnej wielkości, głównie
niemowlaki, ale tu i ówdzie widziało się również postaci starszych dzieci,
a nawet dorosłych kobiet z nabrzmiałymi brzuchami, które wskazywały na ciążę.
Nie-Triss była nieprzyjemnie świadoma faktu, że najbliższe lalki odwracały
niedokończone twarze w jej kierunku i patrzyły na nią wrogimi, szklanymi
oczami.
Mężczyzna, który je przywitał, siedział w małym bujanym fotelu i spoglądał
na nie ciemnoszarymi oczami, jaśniejszymi niż guziki na żołnierskim szynelu.
Teraz, gdy zobaczyła go z bliska, Nie-Triss zdała sobie sprawę, że ledwo
przewyższa ją wzrostem. Kręcone włosy wystające spod melonika były szare.
Nos miał bardzo długi, lekko zakrzywiony, przypominał Nie-Triss dziób
drapieżnego ptaka.
– Panie… Panie Shrike? – spytała Nie-Triss. Nie była pewna, czy w miejscu
takim jak to powinna przestrzegać dobrych manier.
– Wystarczy Shrike. – Mężczyzna uśmiechnął się od ucha do ucha. Przez
ułamek sekundy Nie-Triss wydawało się, że zobaczyła coś, czego nie było.
Zamykający się raptownie dziób ptaka. Dziób wygięty – mądry, bystry, ale
pewnie i okrutny. Po chwili to wrażenie minęło, a mężczyzna w meloniku znów
się do niej uśmiechał.
Gestem ręki poprosił je, żeby usiadły na dwóch wyrobionych stołkach,
na których leżały niebieskie poduszki z aksamitu. Kiedy dziewczynki siadły,
przyglądał im się przez chwilę, unosząc brwi.
– No proszę. Co za niespodzianka. – W głosie Shrike’a brzmiało prawdziwe
zainteresowanie i radość. – Tak, daję słowo, że nie spodziewałem się ciebie tutaj.
I twojej młodszej siostry! Cóż, to ekipa, której bym nigdy w życiu nie
przewidział. – Pochylił się w kierunku Nie-Triss, konfidencjonalnie marszcząc
czoło. – Wiesz, co zrobiła mała Pen, prawda? Biednej, ufnej Teresce?
– Tak – odparła szybko Nie-Triss, zauważając kątem oka, że Pen się
czerwieni.
Shrike skinął głową, jeszcze bardziej zadowolony, i spojrzał na Pen.
– A ty – podoba ci się skakanie po uliczkach i alejkach z tym czymś? Ona cię
nie przeraża?
– Ja się niczego nie boję – stwierdziła butnie Pen.
– Cudownie – powiedział pod nosem. – Jesteś cudowna, jeżeli ja tak mówię.
– To ty mnie zrobiłeś, prawda? – spytała Nie-Triss. W jej ustach zabrzmiało
to jak oskarżenie. Ta myśl sprawiła również, że poczuła się bezbronna, jak
gdyby była książką i ktoś wyczytał jej wszystkie tajne strony.
– Tak. – Shrike mrugnął do niej i wyciągnął z butonierki coś, co wyglądało
jak srebrna tabakiera. – I muszę powiedzieć, że przeszedłem wtedy samego
siebie. Nie zdawałem sobie sprawy, jak dalece mi się to udało – aż do tej chwili.
Otworzył pudełeczko i ku zdziwieniu Nie-Triss okazało się, że wcale nie
zawiera ono tabaki. Była tam odrobina masła na zwitku muślinu. Shrike polizał
je wąskim czarnym językiem i posłał dziewczynie oceniające spojrzenie spod
przymkniętych powiek.
– Bardzo bym chciał – niezwykle bym chciał – dowiedzieć się, jak to się
stało, że tu nas znalazłaś. Nie wspominając już o tym, że wiedziałaś, że trzeba
wcisnąć w ziemię ostrze i przynieść ze sobą ptaka.
Nie-Triss nie miała zamiaru ujawniać mu, jak zdobyła te informacje. Choć
ptaszydło było przewrotne i złośliwe, nie życzyła mu źle.
– Może wiedziały liście i gałązki – zasugerowała. – Przecież zrobiłeś mnie tu,
w tym warsztacie, prawda? Może one pamiętały.
– Może. – Shrike nie wyglądał na szczególnie przekonanego, ale skinął
głową, przyznając, że jest to jakaś ewentualność. – Ale… Fakty są takie, że
przychodząc tutaj, zapędziłaś nas wszystkich w kozi róg. Mały dylemat. Można
by nawet powiedzieć, że to „zagwozdka”. A o co w tym wszystkim chodzi?
To miejsce jest tajne i nie bez powodu. Bezpieczeństwo wszystkich
mieszkańców zależy od zachowania tajemnicy. Więc, prawdę mówiąc, nie
powinno was tu być. Nie powinnyście wiedzieć, jak się tutaj dostać. A już
na pewno nie powinnyście wiedzieć, że my tu jesteśmy. Ale teraz, kiedy już
wiecie, nie możemy pozwolić wam wrócić. Problem w tym, że wasz kogut
sprawił, że nie możemy was powstrzymać.
– Gdybyśmy powiedziały, co tu się wyprawia, przyszłaby tu policja i was
aresztowała, i to by wam wszystkim wyszło na dobre! – powiedziała Pen
jadowicie.
Shrike nie zareagował na ten wybuch, przez chwilę milczał i znów polizał
masło. Wydawało się, że na coś czeka, a Nie-Triss nie wiedziała na co.
– A więc… Co zrobisz? – spytała w końcu.
Wzruszył ramionami.
– To, moja droga, zależy od ciebie. Musiałaś tu przyjść z jakiegoś powodu.
Powiedz, czego ode mnie chcesz?
– Mam pytania – odparła Nie-Triss. – Pytania na temat Architekta, na temat
mnie i na temat… Tej drugiej mnie.
– Tak, na pewno. – Shrike zamyślił się i zamrugał, a później jego czarny
język znów polizał masło. – Niebezpieczne pytania, na które trzeba udzielić
niebezpiecznych odpowiedzi. – Wziął oddech przez zęby w charakterystyczny
sposób. Był to znak udawanych wątpliwości, znany z ryneczku, odgłos
wydawany przez klienta, który miał zamiar pospierać się o cenę.
– Chcesz nam zaproponować jakiś układ, prawda? – spytała.
– Albo to, albo będziemy tutaj siedzieć i patrzeć na siebie, dopóki każde z nas
nie wykorzysta ostatnich dobrych kart – powiedział uspokajająco Shrike. –
Wy chcecie odpowiedzi na pytania. Ja chcę ochronić moich ludzi. Więc
spróbujmy ponegocjować. Wy powstrzymacie języki, a ja rozpuszczę swój.
Wszyscy będą szczęśliwi.
– Triss, ja mu nie ufam! – stwierdziła Pen. – On pracował z Architektem!
Będzie kłamał i nas zdradzi. Powinnyśmy na niego wypuścić koguta i uciec!
Shrike uśmiechnął się do Pen chłodno i krótko.
– Przypominasz mi małą dziewczynkę, którą znałem parę lat temu. Pewnego
dnia nagle odpadła jej głowa. To było bardzo smutne.
– Ale ja nie wiem, czy możemy ci ufać! – wtrąciła się szybko Nie-Triss,
zanim doszło do eskalacji wrogości.
– Jest na to sposób – odparł Shrike. – Jak mam to wyjaśnić? To jest…
Specjalne przyrzeczenie, które można złożyć. Jeśli ktoś złamie takie
przyrzeczenie, wtedy spada na niego okropne przekleństwo. Jestem gotów
przyrzec, że odpowiem zgodnie z prawdą na wszystkie twoje pytania, jeżeli obie
przyrzekniecie, że nigdy nikomu nie ujawnicie, czego dowiedziałyście się
w Podbrzuszu.
Układ wydawał się obiecujący, ale po doświadczeniu z ptaszydłem Nie-Triss
chciała się nad nim przez chwilę zastanowić. Pen nie miała takiej potrzeby.
– To nie fair! – stwierdziła. – To dwie obietnice w jednej! Jeżeli
przyrzekniemy obie, to ty powinieneś przyrzec nam dwie rzeczy!
– Ona ma rację. – Nie-Triss przygryzła dolną wargę. – Nie pozwalasz nam
ostrzec ludzi w Ellchester, że tuż nad ich głowami istnieje obozowisko…
magicznych, niebezpiecznych rzeczy! Musisz nam obiecać, że mieszkańcy
Podbrzusza nie będą sprawiać żadnych kłopotów w Ellchester. Nie będą kraść
dzieci, robić ludziom krzywdy ani zastawiać pułapek.
– Tego nie mogę przyrzec. – Shrike przestał się uśmiechać i wyglądał teraz
całkiem poważnie.
– W takim razie przyznaj – właśnie to chcecie robić! – Nie-Triss opanowało
lekkie przerażenie na myśl o syczących, na wpół widocznych stworach, które
pojawiają się tłumnie na ulicach Ellchester.
– Nie mówię, że nic z tych rzeczy się nie zdarzy. – Było coś rozbrajającego
w bezpośredniości i otwartości Shrike’a. – I zazwyczaj – nie zawsze, ale
zazwyczaj to dlatego, że jakiś człowiek zrobił im krzywdę, wszedł z butami
w ich życie… Albo ich zaprosił. – Uniósł brew i spojrzał wprost na Pen. –
Uważasz, że to coś pierwsze wejdzie w układ z jednym z moich ludzi?
Pen poczerwieniała z furii pod jego spojrzeniem, ale Shrike mówił dalej
całkowicie otwarcie i uczciwie.
– A jakie przyrzeczenia wy możecie złożyć w imieniu reszty waszych
przemiłych istot ludzkich, dziewczyno? Możesz przyrzec, że nikt w Ellchester
nie będzie kłamał, kradł, porywał dzieci, robił komuś krzywdy albo zabijał? Nie.
Oczywiście, że nie. Bo Ellchester to miasto. No cóż, to też jest miasto. Tygiel
ludzi, którzy chcą pomagać, są niegroźni, a wśród nich są i złośliwi,
i przewrotni. Wierzcie mi, myśmy nie wybierali takiego życia ani tego, że
będziemy mieszkać blisko was. To miasto wygnańców. Jesteśmy tu nie dlatego,
że chcemy, ale dlatego, że nie mamy dokąd pójść. Miejsca, które były nasze…
My już nie potrafimy tam przetrwać.
– A dlaczego nie? – spytała Pen.
– To długa historia. – Shrike uśmiechnął się krzywo, a Nie-Triss pojęła
znaczenie tego grymasu. – Jedną rzecz wam powiem, jeśli dobijemy targu.
– A jeżeli… Naprawdę powiemy ludziom, że tu jesteście? – Nie-Triss miała
poczucie, że wszystko i tak stało się już zbyt skomplikowane.
Shrike milczał przez sekundę lub dwie, po czym zamknął swoje pudełeczko
z masłem.
– Będziemy musieli stąd odejść. Ja… Przeżyję. Przeżyje jeszcze kilkoro
innych, tych bystrych i umiejących się adaptować. A reszta… – W jego drobnym
wzruszeniu ramion nie było nic żałosnego. Wydawał się raczej na chłodno
analizować sytuację. – Większość z nich nie znajdzie sposobu na życie.
Niektórzy są zbyt starzy albo zbyt zagubieni w przeszłości, inni zbyt dziwaczni
albo zbyt głupi. Jedno lub dwoje to… Są bardzo nieprzyjemni i byłoby lepiej,
gdyby nie żyli. Ale to moi ludzie i to jest ich ostatnia szansa, żeby się zmienić,
znaleźć miejsce w tym nowym świecie. Chciałbym, żeby dostali tę szansę.
A jeżeli z niej nie skorzystają… Wtedy niech znajdą sobie miejsce obok kości
jaszczurek w waszych muzeach.
Nie-Triss spojrzała na Pen i dostrzegła na twarzy dziewczynki podobne
niezdecydowanie, jakie sama czuła.
– Widzę, że obie wciąż macie pretensje o to, jak was tu przyjęto – rzucił
Shrike. – Nie winię was. – Spojrzał na rozdarcia w boku Nie-Triss i cmoknął
językiem. Przed oczami dziewczyny znów pojawił się obraz solidnego dziobu,
który coś rozgryza. – Dzieci były dla was okropne, prawda?
– Dzieci? – Nie-Triss zdała sobie sprawę, że większość postaci była niższa
niż normalni dorośli.
– Któż jeszcze mógłby być tak okrutny? Czekajcie tutaj. – Podszedł do drzwi,
gwizdnął, a później Nie-Triss słyszała, jak z kimś rozmawia. – Wnętrzności tej
pani. Przynieście je. Nie, wszystkie. Rozpoznam, jeśli czegoś będzie brakowało.
Wejdźcie w swoich własnych skórach. Żadnych przebrań. Żadnych kształtów.
Do warsztatu weszła grupa postaci – pochmurnych, z pochylonymi głowami,
dziwacznych stworzeń o chudych bokach i w podartych ubraniach. Wiele z nich
było odzianych w płaszcze z wyblakłych piór. Jedno miało uszy zająca
i rozszczep między nosem a ustami, tak jak na pyszczku zwierzęcia. Niektóre
miały łapy, a jedno – długi, ciągnący się za nim ogon szczura. Niemniej było
jasne, że to zawstydzone dzieci. Każde z nich podchodziło drobnym kroczkiem
do Nie-Triss i wkładało jej coś do ręki – gałązki, liście, zwitki papieru, a w
końcu długi fragment winorośli, który wyciągnięto z jej boku.
To były dzieci. Dzieci-monstra, ale Nie-Triss przecież nie miała prawa ich
krytykować.
– Małe straszydło – powiedział Shrike z czułością i w jego ustach te słowa
zabrzmiały nagle zupełnie inaczej. – Ale czego się spodziewać? Wrzuć rannego
ptaka do pudełka pełnego małych kociaków… To, co zobaczysz, nie będzie
ładne. One po prostu robią to, co robią.
– Widziałaś je? – szepnęła Pen. – Wyglądały na przestraszone, Triss. Bały się
nas.
Nie-Triss zdała sobie sprawę, że to prawda, i w końcu zrozumiała powagę
decyzji, która ją czeka. Niektórzy ludzie w Podbrzuszu byli przerażający, ale czy
naprawdę chciała wszystkich zniszczyć? A jeśli Shrike ma rację i niektórzy
z nich są bezbronni albo nieszkodliwi, albo głupi, albo po prostu zbyt młodzi,
żeby zdawać sobie sprawę z tego, co robią?
Ja też jestem monstrum. I oni prawdopodobnie też nie mogą nic na to
poradzić.
Pochyliła się i szepnęła Pen do ucha.
– Pen… Nie chcę ich wszystkich wypychać z tego świata, żeby umarli. A ty?
Nastąpiła chwila ciszy.
– Nie – wyszeptała Pen tonem pełnym pretensji. – Oni są po prostu głupi.
A… my zawsze możemy tu wrócić i przynieść kilka kogutów. Ja myślę, że
on jest najbardziej straszliwy. Nie lubię go.
Nie-Triss zdała sobie sprawę, że ona polubiła Shrike’a, tak jak lubiła pana
Grace’a. Obaj byli szczerzy i obiektywni, dziewczyna miała świadomość, że
darzą ją zaufaniem.
– Shrike – powiedziała powoli – być może przyrzekniemy ci to, czego
chcesz… Ale Pen ma rację. Od ciebie potrzebujemy dwóch przyrzeczeń. Jedno –
żebyś odpowiadał szczerze na pytania. A drugie… Żebyś nigdy nie stanął
przeciwko nam. W żaden sposób. Nigdy.
Shrike przez chwilę milczał i wyglądało na to, że intensywnie myśli. Surowy,
dziobaty wygląd jego twarzy się wzmógł.
– Chytre, małe damulki – powiedział w końcu dość ostro.
Nie-Triss podejrzewała, że to znaczy „tak”.
ROZDZIAŁ 25

Pakt

– W takim razie zgoda? – spytał Shrike i obie dziewczynki skinęły głowami.


Wziął głęboki oddech i zaczął mówić. Był to wyślizgujący się uwadze,
muzyczny język, który brzmiał tak jak wtedy, gdy ptaszydło próbowało
wymówić prawdziwe imię Architekta. Nie-Triss nie rozpoznawała słów, ale
wyczuwała, że nie są skierowane do niej. Shrike mówił, żeby zwrócić czyjąś
uwagę, a kiedy mówił, całe pomieszczenie nabrzmiewało i pęczniało burzą, jak
gdyby powoli coś olbrzymiego kierowało ku nim swe starożytne, beznamiętne
spojrzenie.
To czekało na ich obietnice. Wysłuchało ich. Coś niezdefiniowanego wokół
nich zmieniło się z cichym szczęknięciem przypominającym dźwięk klucza
obracającego się w wyimaginowanym zamku. Napięcie ustało, Nie-Triss czuła
się lżejsza, ale kręciło jej się w głowie. Pen pociągnęła nosem i mocno chwyciła
swą towarzyszkę za rękaw. Nawet Shrike zbladł, twarz mu się pomarszczyła
i przez kilka sekund walczył, żeby nie okazać, że nad tym nie panuje.
– A więc – powiedział, kiedy odzyskał już kolory, uśmiech i równowagę. –
Pytajcie. – W jego tonie słychać było lekki przymus.
Nie-Triss musiała przełknąć ślinę, zanim otworzyła usta. W głowie miała zbyt
wiele pytań, wszystkie tłoczyły się i każde chciało być pierwsze.
– Czym ja naprawdę jestem? – spytała. – I… Dlaczego mnie zrobiono?
Dlaczego Architekt porwał prawdziwą mnie? I gdzie ją zabrał? Co on robi?
– I gdzie jest Sebastian? – dorzuciła Pen. – I co wy tu wszyscy robicie, pod
mostem mojego taty? I dlaczego wszystko jest do góry nogami?
– Powoli, powoli. – Shrike uniósł dłoń, żeby powstrzymać rzekę pytań,
i ściszył głos do konfidencjonalnego szeptu. – Lepiej zacznę od początku,
inaczej będziemy się kręcić w kółko. – Obrzucił Nie-Triss spojrzeniem od stóp
do głów i raz jeszcze na jego twarzy pojawiła się mieszanina dumy i chłodnej
oceny. – A w trakcie rozmowy, jeśli pozwolisz, zaszyję te rozdarcia w twoich
bokach – dodał. – Nie wolno zostawiać takich okropnych dziur.
Nie-Triss przypomniała sobie, że przyrzekł, iż jej nie skrzywdzi, i niechętnie
przesunęła stołek w jego stronę. W tym momencie poruszyły się też lalki, które
siedziały najbliżej. Niektóre od niej odskoczyły. Inne wyciągnęły w jej kierunku
szczupłe drewniane ręce.
– Przestań! – pisnęła Pen, piorunując Shrike’a wzrokiem. – Niech one tak nie
robią!
– To nie moja wina. – Oczy Shrike’a świeciły jak gwiazdy we mgle, kiedy
nawlekał nitkę na igłę. – To ona. – Skinął głową w kierunku zatrwożonej
i zdezorientowanej Nie-Triss. – Ale dojdziemy do tego. Mówiłem wam już, że
moim ludziom jest ciężej, coraz ciężej mieszkać w miejscach, które kiedyś były
naszym domem.
– Dlaczego? – Pytanie Pen przecięło jego słowo jak kula, która trafia
w szybę. Spojrzenie Shrike’a zadrżało i Nie-Triss podejrzewała, że właśnie
zobaczyła zawoalowane mrugnięcie okiem. Z pewnością, gdy znowu zaczął
mówić, w jego głosie było sporo niechęci. Czubek igły nieco ją kłuł, kiedy
rozpoczął cerowanie jej boków.
– Mapy – odchrząknął. – Przede wszystkim mapy. My… Mieszkaliśmy
w dzikich ostępach, głębokich lasach, odległych górach, w miejscach, w których
nie ma ludzi. Bo to miejsca nieznane. Tajemnicze. Zagubione. Nie ma ich
na mapie. I… Nam tego potrzeba. Nie potrafimy przeżyć nigdzie indziej,
w żadnym miejscu, które rządzi się poczuciem pewności, gdzie wszystko jest
znane, naniesione na plansze, opisane i podzielone na kolumny. Pewność nas
powoli zatruwa.
Shrike rzucił w kierunku Pen chłodne, niechętne spojrzenie i Nie-Triss czuła,
że jest to pytanie, na które wolałby nie odpowiadać.
– Ale czasami zatruwa nas szybko – dodał i spojrzał pytająco na Nie-Triss. –
Zapewne już wiesz, że istnieje pewne narzędzie ludzkie, które ma z nami spór? –
Wskazującym i środkowym palcem udał ruch cięcia nożyczkami. Nie-Triss się
wzdrygnęła, a Shrike skinął głową. Zauważyła, że nitkę, którą zszywał jej bok,
przycinał małym ząbkowanym nożem z kości.
– Nóż jest wykonany z myślą o setkach różnych zadań – mówił dalej,
nanizując nitkę na kościaną igłę. – Nóż dźga. Tnie. Rozłupuje. Rzeźbi. Ale
nożyczki wymyślono, aby wykonywały jedną czynność – rozcinały różne rzeczy
na dwoje. Dzieliły siłą. Wszystko na jednej lub na drugiej stronie i nic pośrodku.
Pewność. A my jesteśmy ludem pośrodku, więc nożyczki i nożyce nas
nienawidzą. Chcą nas przeciąć na pół i zrozumieć, a nas nie można pojąć, chyba
że się nas zabije. Trzeba uważać szczególnie na stare nożyce albo nożyce
zrobione zgodnie ze starymi zasadami.
– Tak – przyznała niechętnie Nie-Triss. – Chyba mnie nienawidzą… I myślę,
że robi się coraz gorzej.
– Im bardziej działasz i myślisz tak jak jedno z nas, tym bardziej będą cię tak
postrzegać. – Shrike wsuwał ukradzioną winorośl przez dziurę w jej boku, a ona
czuła, jak porusza się w jej wnętrznościach, niczym suchy wąż. – Tak czy
inaczej – mówił dalej – znaleźliśmy się w tym trudnym położeniu, kiedy wasi
ludzie zaczęli robić lepsze mapy. Nad terytorium przelatywały samoloty i piloci
widzieli wszystko, wszędzie budowano koleje i wędrowcy chcieli docierać
do coraz odleglejszych miejsc. Cofaliśmy się i cofaliśmy, aż okazało się, że nie
mamy już dokąd pójść. Niektórzy próbowali bronić terytorium przed pewnością,
inni podrzynali sobie gardła, walcząc o ostatnie skrawki lądu. – Shrike machnął
lekceważąco ręką, od niechcenia odsuwając w niebyt dziesięciolecia krwawej
historii. – Przegrywaliśmy. Umieraliśmy. A później jeden z nas – człowiek,
którego nazywacie Architektem – przyszedł do nas z planem.
Zauważył coś, czego reszta z nas nie widziała, bo unikaliśmy wiosek i miast.
Odważył się podejść do obrzeży najbliższego miasteczka i pewnej niedzieli
stwierdził, że dzwoniące tam dzwony kościelne nie robią mu już krzywdy.
– Dzwony kościelne? – spytała Nie-Triss.
Shrike skinął głową.
– Tak, zawsze ich unikaliśmy. Dzwoni nam w głowach, jesteśmy od tego
dźwięku chorzy.
– Może dlatego, że jesteście źli – podsunęła pospiesznie Pen.
– Chodzi o pewność – zaprzeczył Shrike. – Każdej niedzieli ludzie tłoczyli
się w tej krypcie w budynku i dzielili się tam swoją wiarą, swoją pewnością – że
Bóg jest w niebie, a wikary jest jego listonoszem i ze światem jest wszystko
w porządku. – W jego oczach pojawił się błysk wesołości, który wcale nie był
przyjemny.
– Ale wszyscy wciąż w to wierzą – powiedziała z przekonaniem Nie-Triss.
– Doprawdy? Tak, wszyscy idą hurmą do kościoła i słuchają kazania. Ale
pamiętają, że ten sam ksiądz, który mówi do nich z ambony, twierdził, że wojna
była wojną w imię Boga i że wszyscy pobożni młodzi ludzie powinni rzucić
grabie i łopaty i chwycić za broń. I zastanawiają się, czy rzeczywiście? Ta bestia
rodem z piekła, która zjadła ich synów, czy to naprawdę była wojna w imię
Boga?
Shrike uśmiechnął się szeroko i Nie-Triss stwierdziła, że koniec końców
wcale go nie lubi.
– Nie udaję, że wiem, czy Bóg istnieje, czy nie – mówił dalej – czy też zimne
gwiazdy na niebie będą trwały wiecznie. Wojna była dziełem ludzkości, dziełem
człowieka. Ale dla nas była darem Bożym, to wam mogę powiedzieć. Wojna
zdławiła wiarę. Wszelką wiarę. Przed wojną każdy miał swój stopień w drabinie
i nikt nie patrzył ani wyżej, ani niżej. Ale teraz? Zarówno ci wysoko, jak i nisko
urodzeni ginęli ramię przy ramieniu we Flandrii i tak samo leżeli twarzą
w błocie. A bohaterowie, którzy wrócili z piekła, żebrali na ulicach. A kobiety!
Kiedyś trzymały się swoich ślicznych, wytyczonych ścieżek i nie deptały
trawników. Ale te, które pracowały na farmach i w fabrykach podczas wojny,
mają teraz ochotę żyć na swój sposób, prawda? Mężczyźni panikują. Są
przerażeni. Niepewni. A w miastach jest jeszcze więcej tych wszystkich
wątpliwości, tego potrząsania fundamentami.
– Dlaczego? – spytała Nie-Triss, choć nie chciała przerywać potoku
wypowiedzi Shrike’a.
– Bo miasta to piękny… chaos. Nie są takie jak wioski, gdzie każdy zna
każdego i wszyscy mieszkają tam od pokoleń. W mieście mieszają się setki ludzi
i setki idei, tak jak chemikalia w probówce, dopóki nie wybuchną! Człowiek
w mieście może się zagubić. Ściany budynków pną się wysoko i połykają
wszystkie charakterystyczne punkty terenu, zawsze jest się wśród obcych. I są
samochody. Wszyscy wiedzą, jak się zachować w obecności konia, ale
samochody? Nikt nie wie, co się z nimi robi! Żaden kierowca nie zważa
na przepisy! Wydobywają się z nich ogromne chmury dymu, więc wszystko jest
nieplanowane, trudne do przewidzenia. Piękne.
– Więc dlatego tu jesteście? – Nie-Triss próbowała skierować Shrike’a
z powrotem na właściwe tory. – To był pomysł Architekta?
– Tak. – Shrike uśmiechnął się od ucha do ucha. – On jest w pewnym sensie
architektem. I to genialnym. Potrafi zaklęciem przekształcać cegły i zaprawę
w różne formy, które zawracają człowiekowi w głowie i w oku, jeśli się
im przygląda. Potrafi zbudować pałac z tysiącem pokojów, który z zewnątrz jest
nie większy niż szopka w ogrodzie. Zdał sobie sprawę, że najlepszym sposobem
na odkrycie białych plam na miejskich mapach jest ich stworzenie.
Ale wiedział też, że nie zrobi tego sam. Potrzebował wspólnika, architekta-
człowieka – albo jeszcze lepiej – inżyniera, który udawałby twórcę jego
projektów, w przeciwnym razie nigdy nie zostałyby zaakceptowane.
– Co on chce powiedzieć? – Pen rzuciła Shrike’owi oskarżycielskie
spojrzenie. – On mówi o naszym ojcu, prawda?
Nie-Triss nie miała co do tego wątpliwości, chociaż wcale jej się to nie
podobało. Wciąż czuła dumę prawdziwej Triss ze swojego słynnego ojca,
z mostów, które zbudował, z architektury, dzięki której Ellchester znalazło się
na mapie kraju…
– Te wszystkie budynki, te, dzięki którym ojciec – pan Crescent – zyskał
sławę. – Wzięła głęboki oddech. – On wcale ich nie zaprojektował, prawda?
– Co takiego? – zdziwiła się Pen. Była przerażona, kiedy Shrike pokręcił
głową.
– Nie – potwierdził. – Ale dość dobrze na tym wyszedł.
– A co zyskał na tej transakcji? – Nie-Triss pomyślała o biednej,
wprowadzonej w błąd Triss, która wielbiła swojego ojca, i poczuła nagły
przypływ złości w jej imieniu. – Co pan Crescent musiał zrobić w zamian?
– Nie rozumiesz – odparł Shrike. – To właśnie były jego zobowiązania w tym
układzie. Był, prawdę mówiąc, bardzo wstrzemięźliwy i niechętny. Pomyślał, że
cały ten interes jest dziwaczny. Trzeba było wymyślić specjalną ofertę, żeby
zmusić go do zmiany decyzji.
– A co to było…? – Nie-Triss nie dokończyła zdania, bo jej myśl już pędziła
w kierunku prawdy.
– To było tuż pod koniec wojny – wyjaśnił Shrike. – Tysiące młodych ludzi
wciąż tkwiły w Europie, czekając na powrót do domu. Rodziny tutaj, w Anglii,
przeszukiwały biuletyny informacyjne i czekały na wiadomości. Ale czasami
to były złe wiadomości.
Twoi rodzice otrzymali list od oficera dowodzącego oddziałem twojego brata.
Zwykły list, razem z nim rzeczy osobiste chłopaka. Ale nie chcieli w to
uwierzyć. I wtedy Architekt powiedział ojcu, że jeśli dobije z nim targu i da
mu jeden z tych przedmiotów, niedługo znów będzie miał wieści od syna.
W końcu straszliwe listy od Sebastiana zaczęły mieć jakiś sens.
– Ale… Gdzie on jest? – wybuchła Pen. – Gdzie jest Sebastian? Dlaczego nie
wrócił do domu?
– Bo zginął – odparł Shrike spokojnie i bezlitośnie. – Nie odszedł, ale i nie
żyje. Przykro mi. On po prostu… Zatrzymał się.
– Zatrzymał się? – Nie-Triss czuła suchość w ustach.
– A jak go z powrotem ruszyć z tego miejsca, w którym się zatrzymał? –
spytała Pen.
– Nie mam pojęcia. Musiałybyście zapytać Architekta.
Shrike uśmiechnął się takim uśmiechem, z którego jasno wynikało, iż nie
wierzy, że to zrobią.
– A o co poprosił Architekt? – spytała Nie-Triss.
– O coś, co należało do waszego brata i było związane z jego śmiercią. Tak
sądzę. – Shrike wzruszył ramionami. – Architekt nic więcej nie powiedział, ale
domyślam się, że to było coś, czego potrzebował, by wypełnić swoją część
umowy.
– To jest… – Nie-Triss przypomniała sobie mękę w tonie listów. – To było
okrutne, straszne oszustwo! On przecież musiał wiedzieć, że liczyli na to, że
Sebastian wróci do domu! A teraz jest w pułapce nie wiadomo gdzie… –
Przypomniała sobie, jak rodzina Crescentów cierpiała, ile nadziei pozostało
i przepadło. – Czy to mało? Dlaczego Architekt porwał też Triss? Czy nie
wyrządził wystarczająco wiele zła?
Shrike wydawał się szczerze zdziwiony jej wybuchem.
– Układ, jaki zawierasz, jest układem, jaki zawierasz – powiedział,
wzruszając ramionami. – Jeśli Crescent nie zwracał uwagi na drobny druk,
to tylko źle o nim świadczy. Chciał wierzyć w kłamstwo, więc uwierzył. Może
były inne argumenty, kiedy nie otrzymał tego, czego oczekiwał, ale miał dość
oleju w głowie, żeby dotrzymać swojej części układu i zbudować to,
co zaprojektował Architekt. To znaczy, aż do niedawna, jeszcze parę miesięcy
temu.
Znów wskoczyły na miejsce kolejne elementy układanki. Artykuł w gazecie.
Tajemnicze rozmowy Piersa i Celeste, podsłuchane przez Nie-Triss.
– Przestał budować to, czego chciał Architekt, prawda? – powiedziała powoli.
– Zaczął pracować nad projektem osiedla Meadowsweet…
– Nie dotrzymał umowy. – W głosie Shrike’a nagle odezwał się czysty jad,
jak gdyby głośno wymawiał nazwę grzechu, który jest straszniejszy od innych.
Nie-Triss przypomniała sobie reakcję Architekta, kiedy Pen zasugerowała, że
„wszystko opowie” i nie dotrzyma danego słowa. Aż zadrżała na myśl o jego
dzikiej utracie samokontroli.
„To byłoby zerwanie umowy!”.
– Nic na świecie nie porusza Architekta bardziej niż to – rzucił Shrike. –
A właśnie z tym ma do czynienia w przypadku rodziny Crescentów. W głowie
mu tylko zemsta, to proste i czyste. Ma jakiś plan dotyczący Tereski, coś,
co zakończy się za parę dni.
I tu właśnie zaczyna się twoja rola. Miałaś udawać małą Teresę na tyle długo,
by zdążył zrealizować swoje zamierzenia. Zazwyczaj kiedy dokonuje się taka
zamiana, wystarczy zostawić zwykłą lalkę, która omami wzrok. Lalka nie musi
myśleć. Jeśli udaje niemowlę, to tylko popiskuje i prosi o jedzenie, a przez resztę
czasu się wierci. Jeśli jest starsza, leży sobie, jak gdyby była pogrążona
w głębokim śnie, marnieje, dopóki nie umrze. Ale Crescentowie wiedzieli
o Oboczniakach, rozumiecie, więc Architekt chciał, żebyś była bardziej
przekonująca. Znacznie bardziej przekonująca. A ta tutaj – skinął w kierunku
Pen – przyniosła nam wszystko, czego potrzebowaliśmy. Dzienniki, żeby
nakarmić pamięć. Najdroższe pamiątki, a z nimi całe ich moce. A później
ja doprowadziłem swoje rzemiosło do granic… I dałem ci zdolność myślenia.
Zapamiętywania. Wiarę, że jesteś Teresą. Zdolność do działania.
Do odczuwania. I przykryłem twoje ciało, zrobione z cierni i słomy,
najsilniejszym zaklęciem, jakie znam i jakie musiałem wypowiedzieć, żebyś się
poruszała i wyglądała jak człowiek. Dlatego właśnie moje lalki niepokoją się,
kiedy się zbliżasz. Nie mają umysłu tak jak ty, ale mogą naśladować kogoś
obdarzonego umysłem w momencie, kiedy znajdą się w zasięgu tego zaklęcia.
– Więc wszystkie moje wspomnienia pochodzą z tego, co Triss napisała
w dzienniku? – Nie-Triss próbowała nie myśleć o tym, co by się stało, gdyby
te strony wypadły przez pęknięcie w jej boku. – Ale… Wtedy pamiętałabym
tylko to, co jest napisane, prawda? A pamiętam znacznie więcej – jak różne
rzeczy wyglądały, jak się czułam. Pamiętam… Sebastiana.
– Dzienniki były pełne wspomnień Triss – odparł Shrike. – Są, jak by to
powiedzieć, łącznikiem. Ty pamiętasz tylko wspomnienia zapisane
w dziennikach, ale pamiętasz je tak, jak ona je pamięta. No ładnie. – Urwał nitkę
i przyjrzał się swojej robocie. – Te szwy powinny wytrzymać. – Rzucił Nie-Triss
jeszcze jedno chytre spojrzenie. – A… Nie mogę nie zauważyć, że w twoim
wnętrzu są rzeczy, których nigdy tam nie wsadziłem. Skarby naszej drogiej
Teresy, nieprawdaż?
Nie-Triss spłoniła się. Nie przyszło jej do głowy, że przedmioty, które
połknęła, Shrike może zobaczyć przez dziurę w jej boku.
– Więc tak ci się udało to zrobić! Dlatego jesteś wciąż tak rześka.
Podejrzewałbym, że leżysz teraz w łóżku, chora, nie możesz nawet unieść głowy
i rozmawiać. Mądra dziewczyna. Ostatecznie nie będzie różnicy, ale oczywiście
dla ciebie to jak najlepiej.
Mówił to wszystko dość optymistycznym tonem, a w sercu Nie-Triss zgasł
mały płomyczek. On był jej stwórcą, ale nie był jej ojcem. Miał w sobie dumę
szefa kuchni, który cieszy się niezmiernie, widząc swoje dzieło i efekt pracy, ale
nie obchodzi go, co się stanie z resztkami po bankiecie. On jej nie pomoże.
– Triss? – Pen patrzyła na nią szeroko otwartymi oczami. – Co to znaczy, że
ostatecznie nie będzie różnicy?
– No tak. – Shrike spoglądał to na jedną, to na drugą twarz. – Jakie to miłe.
Nie mówiłaś jej, prawda?
ROZDZIAŁ 26

Nadmiarowa dziewczyna

– Co on kombinuje? – Pen patrzyła na Nie-Triss z niedowierzaniem.


– Obawiam się, że ona nie jest zbyt trwała – odparł Shrike, a w jego głosie
było słychać lekką nutę żalu.
– Ja się rozpadam na kawałki, Pen – powiedziała Nie-Triss cicho. – Jestem
zrobiona z różnych części i powoli je tracę, jedną po drugiej. Dlatego właśnie
jestem wiecznie głodna i dlatego chudnę.
– Co takiego? – Przez chwilę Pen wyglądała na kompletnie zagubioną,
a później zaatakowała Shrike’a. – W takim razie… Włóż jej więcej do środka!
Weź kawałki z nich! – Pokazała palcem na inne lalki.
– To nic nie da – odparł pospiesznie Shrike. – Patyki i kamienie mogą
wzmocnić jej kości, ale to, co utrzymuje ją na nogach, to przedmioty związane
z twoją prawdziwą siostrą. A za dwa dni, kiedy wszystkie czary i zaklęcia
osłabną, nawet to jej nie pomoże.
Kogut wił się w uścisku Nie-Triss i wydał z siebie zduszony pisk. Shrike
wzdrygnął się i rzucił spojrzenie w kierunku jednego z wąskich okien.
– Niedługo świt – mruknął nerwowo. – Musicie znikać, i to szybko! Jeżeli
tu będziecie, kiedy wzejdzie słońce, kogut zapieje i… Cóż… To będzie dla nas
wszystkich najgorsze.
Pamiętając, jak grawitacja zaczęła brać górę w momencie, gdy kogut piał,
Nie-Triss zaczęła się domyślać, co chce przez to powiedzieć.
– Chodźmy, Pen! – Udało jej się raz jeszcze chwycić młodszą dziewczynkę
za rękę. – Musimy iść.
– Ale… Nie chcesz przecież powiedzieć, że za dwa dni umrzesz, prawda?
– Pen, bardzo cię proszę. Jeżeli natychmiast nie pójdziemy, to umrzemy
teraz!
Kiedy Nie-Triss przechodziła przez próg, zobaczyła, że Shrike podnosi rękę
do czoła. Może to był jakiś leniwy salut. A może po prostu poprawiał kapelusz.
Na ulicy panowało nerwowe poruszenie. Słychać było trzaski i szelesty, jak
gdyby wszystko było zrobione z brązowego papieru pakowego, gdzieś
w powietrzu sypały się iskry.
Kogut podjął jeszcze jedną próbę piania i w geście paniki Nie-Triss ścisnęła
zawiniątko pod ramieniem, jak akordeon, przerywając mu brutalnie, a z torby
wydobyło się głośne, poirytowane gdakanie. Spomiędzy fałd materiału
prześwitywały słabe promienie światła, jak gdyby Nie-Triss przytrzymywała pod
pachą maleńkie, opatulone słońce. Na każdym rogu, z każdego brukowanego
kamienia ulicy wydobywały się bezgłośne szepty. Rosły, potężniały, stawały się
coraz dziksze i bardziej natrętne.
Wynoście się! Wynoście się! Wynoście się! WYNOŚCIE!
– Biegiem! – krzyknęła Nie-Triss. Ruszyła sprintem, a tuż obok niej Pen.
Budynki przed nimi się rozdzielały, niewidoczne ręce popychały je, a później
odrywały od podłoża i niosły naprzód, tak że stopy dziewczynek ledwo dotykały
bruku. Ulice zamieniały się w zamglony kalejdoskop, w wykrzywioną mozaikę
niewidocznych twarzy i zaciskających się palców… A później świat spadł
ze swego krzesła, nastąpiła mdląca sekunda nieważkości, po której obie
poleciały bezwładnie na zimny bruk w ciemnej alejce.
Głosy ucichły. Zniknęły zaciskające się na nich ręce. Nie-Triss leżała
pośrodku Meddlar’s Lane, obok niej Pen, która za wszelką cenę chciała usiąść.
Kogut skorzystał z okazji i odzyskał wolność. Szedł na sztywnych nogach,
oszołomiony, ze zmierzwionymi piórami, kręcił głową na lewo i prawo. Jego
trzęsący się grzebień i małe, groźne oko sprawiały, że Nie-Triss chciała się śmiać
i śmiać, kiedy przypomniała sobie, jakie przerażenie siał w Podbrzuszu.
Spojrzała w górę i widziała tylko ciemny, łagodny łuk dolnej części mostu.
Kiedy próbowała odnaleźć sekretne miasteczko, linie zaczynały się krzywić,
musiała wytężać wzrok, który męczył się tak szybko, że nie było innego wyjścia
i trzeba było zamykać oczy. Słyszała kiedyś o sztuczkach światła. Tutaj światło
wydawało się zupełnie pokręcone.

Dziewczynki próbowały znów złapać koguta, ale prześlizgnął się między


prętami żeliwnego ogrodzenia i znalazł się w ogródku z przystrzyżoną trawą,
nieco oddalonym od drogi. Nie-Triss była zmęczona i nie chciała za nim gonić,
zresztą i tak słońce zaczęło powoli wschodzić.
Nie należało się ociągać, bo ktoś mógłby je zobaczyć. Spojrzała na Pen
i zobaczyła, że kołnierzyk młodszej dziewczynki jest podarty, a jej ubranie –
poznaczone brudnymi odciskami dłoni. Jej ciemne włosy były zmierzwione
i skołtunione, na szyi i policzkach zobaczyła kilka zadrapań i śladów
od uszczypnięć. Ubranie Nie-Triss Shrike doprowadził do porządku czystymi,
maleńkimi szwami, ale czuła, że we włosach ma ziemię i kurz, i była boleśnie
świadoma faktu, że jest boso i ma brudne nogi.
Niestety na ulicach pokazywało się coraz więcej ludzi, wielu z nich szło
do pracy. Obie dziewczynki obrzucano ciekawskimi spojrzeniami – patrzyli
na nie robotnicy idący do fabryk i mleczarz popychający swój trzykołowy
wózek.
Nie-Triss zaprowadziła Pen do parku, w którym była fontanna, żeby naprawić
większość zniszczeń. Spodziewała się oporu, ale ku jej zdziwieniu Pen poddała
się jej woli, zacisnęła mocno powieki i zadarła w górę twarz, dzięki czemu Nie-
Triss mogła ją otrzeć wilgotną chusteczką. Przeczesała palcami włosy Pen, żeby
rozpleść najgorszy kołtun, a młodsza dziewczynka wprawdzie się marszczyła,
ale nie narzekała. Nie-Triss przyszło do głowy, że grają role młodszej i starszej
siostry, i miała dławiące poczucie straty, jak gdyby ktoś pokazał jej coś
niezwykle cennego, a później chciał to odebrać na zawsze.
Ona ma dziewięć lat. A to, co się stało Triss, nie było jej winą. Ona była
wyłącznie zakładnikiem. Chodziło tutaj tylko o Sebastiana.
Sebastian w pułapce wiecznej zimy. Zatrzymany między życiem a śmiercią.
Kiedy Nie-Triss się nad tym zastanawiała, raz jeszcze przypomniała sobie płatek
śniegu, który spłynął z nieba i wylądował u stóp Violet, przypomniała sobie lód
po wewnętrznej stronie okien. Śnieg i lód. Czy Violet pasuje do tego dziwnego
obrazu, a jeżeli tak, to jak?
– Tak wystarczy. – Nie-Triss skończyła wycierać twarz Pen. – Powinnyśmy
wrócić i porozmawiać z Violet.
Kiedy wychodziły z parku, Nie-Triss odwróciła się i okazało się, że Pen,
nachylona, grzebie w trawie.
– Pen, co się stało? Co tam masz?
Pen podbiegła, żeby się z nią zrównać, na buzi miała wyraz skupienia.
Wyciągnęła ręce w kierunku Nie-Triss i otworzyła dłonie. Były pełne suchych
liści, gałązek, kawałków sznurka, wśród nich znalazły się nawet mokra
i zdeptana etykietka z pudełka po papierosach i kawałek papierowej torby.
– To wszystko było na ziemi – stwierdziła Pen otwarcie. – Na drodze za tobą,
kiedy szłaś. I na trawie w parku. Chyba… To chyba są części ciebie, więc
je pozbierałam. Po to, żebyśmy mogły je włożyć z powrotem.
Nie-Triss spojrzała na śmieci w małych, brudnych rączkach Pen i poczuła pod
powiekami swędzenie pajęczyny.
– Tak – powiedziała łagodnie. – Chyba masz rację. Ja… Ja to wezmę,
a później się włoży z powrotem. Dziękuję ci, Pen.
Na ulicy, przy której mieszkała Violet, Nie-Triss stwierdziła, że Pen znowu
zostaje z tyłu. Kiedy młodsza dziewczynka się z nią zrównała, niosła w rękach
dwie pary butów.
– Pen! Skąd ty to masz?
– Tylko pożyczam! – zaprotestowała Pen. – Tak jak koguta!
Nie-Triss westchnęła, czując, że daje jej może zły przykład jako
nieprawdziwa starsza siostra.
– A poza tym – mówiła dalej Pen – potrzebujesz butów. I przyniosłam
dodatkową parę, żebyś mogła je zjeść, jeśli będziesz głodna.
Nic nie zdołało przekonać Pen, żeby je zwróciła. Kiedy Nie-Triss włożyła
ukradzione buty, próbowała się pocieszyć myślą, że Pen ma pewnie rację. Aby
nie wyglądać na wpół dziko, naprawdę potrzebowała butów.
Podeszły do drzwi pensjonatu, w którym mieszkała Violet, i Nie-Triss zdała
sobie sprawę, że już za późno, żeby się wślizgnąć po kryjomu. Mosiężne klamki
drzwi polerowała kobieta w średnim wieku, ubrana w sukienkę w kwiaciaste
wzorki i z długimi koralami na szyi.
Jej ciało miało kształt zrobionej z wosku gruszki, która nieco się roztopiła
w słońcu. W jej skupieniu na twarzy i szybkich gestach nie było nic miękkiego
ani ciepłego.
Nie-Triss i Pen przystanęły obok niej, nie wiedząc, co zrobić.
Kobieta rzuciła im ostre spojrzenie.
– Nie mam kłopotów z muchami, dziękuję bardzo – stwierdziła krótko.
Kiedy zdezorientowane dziewczynki uparcie nie ruszały się z miejsca,
kobieta raz jeszcze spojrzała na nie ostro.
– Cóż, widzę, że przyszłyście tu łapać muchy, bo stoicie z otwartymi buziami.
A teraz je zamknijcie i do widzenia. Tutaj nie żadne przedstawienie.
– Przyszłyśmy do Violet Parish – powiedziała Nie-Triss, mając nadzieję, że
nazwisko pozwoli im wejść. Była to prawdopodobnie właścicielka domu,
w którym mieszkała Violet, ta, o której mówiła „stary krab”.
– Jesteśmy jej kuzynkami – dodała pospiesznie Pen.
Właścicielka domu zmrużyła oczy i spojrzała na nią chłodno.
– A ja myślałam, że jej rodzina…
– Tak, wyrzucili ją! – podjęła entuzjastycznie temat Pen. – Ale… Ojciec nas
posłał, bo chce zakopać topór wojenny. Taki topór indiański, wie pani.
Właścicielka domu otaksowała je i Nie-Triss spostrzegła, że podejrzliwość
ustępuje miejsca ciekawości.
– Cóż, jeśli znam pannę Parish, to pewnie jeszcze jest w łóżku… Ale może
byście weszły i na nią poczekały? Moje panie właśnie teraz jedzą śniadanie.
Co powiecie na kromkę chleba z masłem?
Co możemy zrobić? Nie możemy tkwić na ulicy.
– To bardzo miłe z pani strony – odparła potulnie Nie-Triss i wprowadzono
dziewczynki do pensjonatu, tym razem jednak jako prawowitych gości.

Wejście do salonu przypominało wkroczenie do ogromnego śliwkowego deseru


wyłożonego materiałem. Było tam staromodne pianino, idealnie wypolerowane,
ale bez stołka. Na blacie instrumentu stały zbite w gromadkę fotografie rodziny
królewskiej oprawione w szylkretowe ramki.
„Panie”, jak się okazało, to pani Waites, która straciła męża na wojnie, i pani
Perth, która straciła męża „w Afryce”. Wystające do przodu zęby pani Waites nie
pozwalały jej pić normalnie herbaty, więc siorbała, a kiedy się śmiała, wyglądała
na głodną. Pani Perth była starszą kobietą o wodnistych oczach, która siedziała
idealnie wyprostowana, jadła śniadanie uważnie i z godnością i prawie nic nie
mówiła.
Obie dziewczynki dostały stołki tak niskie, że krawędź stołu sięgała
im niemal do ramion.
Kiedy właścicielka domu postawiła przed nimi talerz kanapek
posmarowanych masłem, Nie-Triss poczuła dobrze znany napad wilczego głodu.
Prawą ręką już sięgała po chleb, jakby jej dłoń miała swoją własną wolę, ale Pen
rzuciła się naprzód, chwyciła ją za nadgarstek i mocno przytrzymała.
– Triss! – syknęła. – Przestań!
– Nazywasz się Triss, moja droga? – spytała pani Waites. – Co za dziwaczne
imię!
Te słowa gwałtownie wyrwały Nie-Triss z mgły głodu. Były w tym domu
zaledwie minutę, a już zdradziły jedno ze swoich imion.
– Nie powiedziałam „Triss”. – Raz jeszcze Pen rzucała jej się na ratunek, jak
rycerz na koniu pędzący przez pole minowe. – Ja… Powiedziałam… Tris…te.
Ona się nazywa Trista.
– Jak pięknie! – Pani Waites uśmiechnęła się, pokazując zęby. – Czy to z
francuskiego?
– Tak! – stwierdziła impulsywnie Pen, ale zatrzymała się w pół słowa, a w jej
oczach płonęła ciekawość. – A co to znaczy po francusku?
Nie-Triss lekko się zmarszczyła, ale pani Waites bardzo chętnie pochwaliła
się wiedzą i chyba nie zauważyła dziwactwa w pytaniu Pen.
– „Triste” to po francusku „smutna”. Pełna żalu.
– Ja się nazywam Ruby – oznajmiła Pen, żując chleb z masłem. – Ruby
Victoria – tak jak stara królowa.
– To kuzynki panny Parish – wyjaśniła właścicielka domu, czule, ale dobitnie.
– Przyjechały, żeby załagodzić pewne konflikty rodzinne.
– Jakie słodkie dziewczynki! – odparła pospiesznie pani Waites i zaczęła
nalewać herbatę dla „Tristy” i „Ruby”. – Cóż, bardzo mi przykro z powodu
biednej panny Parish. Jej narzeczony zginął w czasie wojny, prawda?
W jej oczach pojawił się blask współczucia zmieszany z satysfakcją, kiedy
dziewczynki przytaknęły.
– Jedna z naszych nadmiarowych dziewcząt.
– Co to znaczy „nadmiarowa”? – spytała Pen.
– To znaczy „pozostawiona bez opieki”, moja droga. Na półce. –
Właścicielka domu mówiła z przekonaniem, jak gdyby omawiała przypadłość
medyczną. – Tak wielu mężczyzn zginęło w czasie wojny, rozumiesz, a teraz są
miliony młodych kobiet, które nie mogą znaleźć mężów.
– One wszystkie powinny pojechać do kolonii – stwierdziła pani Perth
wysokim, łagodnym głosem. – Tam jest mnóstwo porządnych, młodych ludzi,
którzy potrzebują zdrowych żon.
– Panna Parish nie ma chyba ani takiego statusu, ani środków – zaoponowała
pani Waites. – Nie, powinna uderzyć się w pierś i wrócić do rodziny. Czy to kto
słyszał, żeby dziewczyna z przyzwoitego domu pracowała tak jak ona?
– Tylu jest teraz bezrobotnych mężczyzn – wtrąciła gospodyni.
– Głowy rodzin, niektórzy byli żołnierze – ciągnęła pani Waites. – To bardzo
ładnie, że kobiety pomagały podczas wojny, dzięki nim Brytania była jak
naoliwiona maszyna… Ale smutny jest fakt, że niektóre polubiły ten nowy smak
życia.
– Raczej chodzi o smak pieniędzy! – odpowiedziała głośno właścicielka
domu. – Paradują w tych swoich płaszczach z foczej skóry!
– A gdzie Violet pracuje? – wtrąciła się Nie-Triss.
– Lepiej zapytaj, gdzie nie pracowała! – Właścicielka domu zamachała
rękami, wzniosła oczy ku niebu i powiedziała: – Była kelnerką w kawiarni
u Lyonsa, sprzedawczynią w połowie sklepów w mieście, asystentką… Ale
zawsze kończy się tak samo. Spóźnia się do pracy, wychodzi za wcześnie i nigdy
jej nie ma, jak jej potrzebują. Nie potrafi utrzymać pracy dłużej niż miesiąc.
– A teraz – pani Waites obrzuciła dziewczynki spojrzeniem od stóp do głów,
jakby oceniała, czy są warte nowej rewelacji – teraz… Mówi, że jest kurierem.
Jeździ tam i z powrotem na tym swoim motocyklu i pracuje dla Bóg wie kogo.
I jest niezwykle tajemnicza w kwestii tych przesyłek.
– Prawdę mówiąc, nieuprzejma – prychnęła właścicielka domu. – Powiedzcie
mi, czy w przeszłości panna Parish wykazywała oznaki… szaleństwa?
Zanim dziewczyny zdążyły odpowiedzieć, w drzwiach salonu pojawiła się
zaspana postać. Jej włosy były splątane, makijaż nałożony byle jak,
a zmarszczone czoło wskazywało na to, że usłyszała kilka ostatnich słów.
– Tak – stwierdziła, odpowiadając na wiszące w powietrzu pytanie. –
Spędziła całe dzieciństwo kompletnie naga. – Rozejrzała się po pokoju i widok
dwóch dziewczynek siedzących przy stole chyba ją rozbudził. Rzuciła w ich
kierunku pytające spojrzenie.
– Kuzynko Violet! – krzyknęła Pen z nieco maniackim entuzjazmem. –
Ojciec posyła nas, żebyśmy z tobą porozmawiały, żebyś wreszcie przyznała się
do błędów i wróciła na łono rodziny!
Violet jęknęła i uszczypnęła się w czubek nosa.
– Tak, naprawdę? – mruknęła. – Jak to miło z jego strony. A może zabiorę
was do miasta na lody, żebyśmy mogły o tym porozmawiać?
Trzy kobiety przy stole wyglądały na rozczarowane, bo bohaterki porannej
rozrywki opuszczały scenę, a następny akt najwyraźniej miał się rozegrać
w kuluarach.
Violet milczała, kiedy wychodziły z pensjonatu, wyglądała na wściekłą
i miała zaciśnięte szczęki. Zaprowadziła je na drugą stronę ulicy, do niezbyt
atrakcyjnej herbaciarni o zakurzonym oknie wystawowym. Lokal był niemal
pusty, więc łatwo było znaleźć osobny stolik. Starsza właścicielka przyniosła
im słabą herbatę i ponuro wyglądające ciasteczka, po czym, szurając nogami,
zniknęła w kuchni. Violet w końcu wypuściła z płuc długi oddech. Była
poirytowana.
– Te wasze głupie dowcipy! – W zdenerwowaniu zaczesała włosy do tyłu. –
Pen, mówiłam ci, że ryzykuję, pozwalając ci zostawać u mnie i nie mówiąc
o tym twoim rodzicom. Mogłam sobie napytać biedy. Potwornej biedy,
rozumiesz? I mówiłam ci, że oczekuję wyjaśnienia tego wszystkiego – spojrzała
na Nie-Triss – kiedy się obudzę. A zamiast tego znikacie z mojego pokoju,
a kiedy schodzę na dół, okazuje się, że jecie śniadanie z właścicielką pensjonatu!
– Ale nie powiedziałyśmy jej, że byłyśmy tej nocy w twoim pokoju! –
zaprotestowała Pen.
– Byłyśmy już na ulicy, kiedy nas zobaczyła – dodała Nie-Triss. – Ona sama
nas zaprosiła.
– Więc powiedziałyście, że jesteście moimi kuzynkami? – spytała Violet.
– Ale to przecież nie ma znaczenia! – zaprotestowała Pen. – Uwierzyły nam!
– Oczywiście, że ma znaczenie! – Violet pokręciła głową. Dzwoneczek
u drzwi herbaciarni zadźwięczał i Violet się wzdrygnęła, spojrzała w kierunku
wejścia, po czym zaczęła mówić cichszym głosem. – Jeżeli te ciekawskie stare
krowy zaczną rozpytywać, dowiedzą się, że mam tylko kuzynów, a nie kuzynki.
A teraz wy się tu zjawiacie, przychodzicie z wizytą. Rozumiecie? Jeżeli wasi
rodzice będą chcieli przyjść do pensjonatu i zacząć zadawać pytania, ktoś
im powie, że tu byłyście. Mogę mieć kłopoty, i to poważne. Przyjdzie policja,
Pen. A teraz powiedzcie mi, co… do licha, się dzieje i dajcie mi jakiś dobry
powód, dla którego miałabym nie odsyłać was do rodziców, i to natychmiast!
– Prawdę mówiąc – usłyszały za plecami cichy i szczery głos – to najlepsza
rzecz, jaką może pani w tej sytuacji zrobić.
Nie-Triss odwróciła się na krześle, ale wiedziała już, kogo zobaczy. Zaledwie
dwa kroki od nich stał pan Grace – krawiec.
ROZDZIAŁ 27

Prawdziwe kolory Violet

Pan Grace stał naprzeciwko niej, uśmiechał się łagodnie i patrzył na nią
dobrymi, uczciwymi oczami.
Na jego widok świat Nie-Triss zrobił się biały i okropny. Przerażenie było
czyste, oślepiające, przypominało otwarcie oczu na błysk flesza. Jej ciało
zareagowało szybciej niż myśl, przyglądała się jakby z boku temu, jak
wyskoczyło z krzesła, ukryło się za stołem, po czym zanurkowało w najdalszy
kąt za plecami Violet. Skóra Nie-Triss paliła od wspomnień ognia na kominku.
Z trudem przypomniała sobie, jak się oddycha.
– To on! To on! – wrzeszczała Pen. – To ten! On próbował spalić Triss! Kazał
ojcu wrzucić ją do ognia! – Ona też przycupnęła u boku Violet, tak że wszystkie
trzy patrzyły teraz na pana Grace’a, mając za plecami ścianę, a przed sobą – stół.
– Panno Parish! – Krawiec mówił spokojnym, donośnym głosem. – Panno
Parish, niech pani posłucha…
– Zamknijcie się wszyscy na chwilę! – ryknęła Violet, skacząc na równe nogi,
i nagrodziła ją chwila nieoczekiwanej ciszy.
W czasie tej nagłej przerwy w wymianie zdań starsza kobieta, która
prowadziła herbaciarnię, otworzyła drzwi do kuchni i rozejrzała się pytająco,
chcąc chyba odkryć źródło tego nagłego wysokiego dźwięku, po czym uniosła
brwi i wycofała się ze sceny.
– Tak jest lepiej – stwierdziła Violet nieco niepewnym głosem, jak gdyby nie
mogła uwierzyć w to, że ktoś jej posłuchał. – No tak. Widzę, że zna pan moje
nazwisko. A ja jestem cholernie pewna, że nie mam pojęcia, kim pan jesteś i co
się tu, u diabła, wyprawia.
– Może powinna to pani przeczytać. – Pan Grace nie zbliżył się do nich, ale
wyjął z kieszeni marynarki list i ostrożnie podał go Violet. Z podejrzliwą miną
odebrała od niego kopertę, otworzyła ją i zaczęła czytać.
Stojąc za Violet, Nie-Triss widziała tylko fragment jej twarzy, ale
to wystarczyło, by stwierdzić, że kobieta coraz bardziej marszczy czoło. Część
listu była widoczna, a Nie-Triss rozpoznała odręczne pismo Piersa Crescenta.
…Prosi się o pomoc okazicielowi tego listu, panu Josephowi Grace’owi,
w odnalezieniu i doprowadzeniu do domu moich córek, Teresy i Penelopy…
Znowu będzie jak wcześniej. Violet posłucha pana Grace’a. Wszyscy zawsze
słuchają pana Grace’a. Wszyscy dorośli. Violet mówiła głośniej niż on, ale
on był spokojniejszy i jego spokój ostatecznie wygra z jej hałaśliwością. Znów
będzie tak jak kiedyś. Wszystko się powtarza.
Nie-Triss musiała uciekać. Wszystko wokół było wrogie. Trzęsła się jak
chorągiew na wietrze. Przez chwilę tak mocno wciskała się w kąt herbaciarni, że
ściany posiniaczyły jej ramiona.
– Panno Parish, nie zrobiła pani nic złego. – Krawiec ciągnął spokojnym,
miarowym głosem, zachowując kontakt wzrokowy z Violet. Ręce trzymał lekko
uniesione i rozłożone, jak gdyby temperament Violet był nabitą bronią, z której
się do niego celuje. – Jestem pewien, że dziewczynki znalazły się na pani progu
w stanie najwyższego niepokoju. Zaopiekowała się pani nimi, żeby móc podjąć
dalsze decyzje. Każdy rozsądny i ludzki człowiek zrobiłby to samo. Zapewniła
im pani bezpieczeństwo i jestem pewien, że ich rodzice będą bardzo wdzięczni.
Ale jak pani widzi, zostałem wysłany jako przedstawiciel państwa Crescentów,
którzy bardzo chcą odzyskać córki. I niech pani wybaczy, że ją kłopoczę, ale
muszę poprosić panią o pomoc. Musimy zabrać Penny i Teresę do domu.
– Nie słuchaj go, Violet! – krzyknęła Pen.
– Pen, bądźże cicho! – rzuciła Violet, a później znów skupiła się na krawcu. –
Pan… Grace, prawda? Ten list – strzeliła w jego kierunku palcem – tu jest
napisane, że wysłali pana rodzice Pen i Triss, rozumiem. Ale jest mnóstwo
rzeczy, których w tym liście brakuje. Wciąż nie wiem, kim pan jest i jak to się
stało, że obie dziewczynki uciekły.
Pan Grace zawahał się i zacisnął usta.
– Chodzi o pewne delikatne sprawy rodzinne, których nie chcę omawiać bez
pozwolenia państwa Crescentów. Czułbym się niezręcznie – odpowiedział
ostrożnie.
– A ja mówię, do cholery, że będzie pan musiał, jeśli chce pan pokonać
przeszkodę w postaci mojej osoby! – Violet zaczęła tracić spokój, a co za tym
idzie, zapomniała o próbach opanowania języka w towarzystwie dziewczynek. –
Triss kuli się ze strachu na sam pański widok, a ja chcę wiedzieć dlaczego.
Przerażona i zdrętwiała z lęku Nie-Triss poczuła nagle, że tryby nieszczęścia
natknęły się na niespodziewany kamień. Pan Grace zagrał swoim najsilniejszym
atutem i jego zwycięstwo było nieuniknione. A jednak to, co nieuniknione,
jeszcze się nie zmaterializowało.
– Dobrze – westchnął pan Grace. – Niech i tak będzie. Rodzina nie chce, żeby
wieści o tym się rozeszły, ale… jest pewien problem z Tereską. Wie pani, że
od jakiegoś czasu choruje?
Violet skinęła głową.
– Być może – mówił dalej – jest pani również świadoma faktu, że niekiedy
ostra gorączka mózgowa ma… nieodwracalne efekty. Teresa była ostatnio
bardzo chora i od tego czasu jest już – nieprzewidywalna. Niezwykle
nieprzewidywalna. – Mówił tonem delikatnym, lecz pełnym znaczeń. – Pilnie
potrzebuje właściwej terapii – dla własnego dobra i dla dobra wszystkich wokół
niej. Niestety wygląda na to, że pierwsza część kuracji przestraszyła ją
i zdezorientowała, a więc uciekła.
– Violet, Violet, Violet! – Pen, niemal na skraju płaczu, ciągnęła Violet
za rękaw. – Nie wierz mu, Violet! Nie możesz mu wierzyć! Nie wolno ci!
Nie-Triss wiedziała jednak, że Violet może mu uwierzyć i że uwierzy.
Z jednej strony pan Grace, godny szacunku dorosły, który miał za plecami
autorytet Piersa Crescenta, a z drugiej strony szalona dziewczynka, której
słowom nie można już było ufać. Oczywiście wciąż była jeszcze Pen, ale
przecież nikt nigdy nie słuchał Pen.
Z dziwną jasnością spanikowanego umysłu Nie-Triss obserwowała
pomieszczenie. Gorąca herbata w imbryku. Mogę nią kogoś oblać, jeśli będę
musiała. Drzwi do kuchni. Tam może być wyjście na ulicę. Drzwi frontowe…
Coś wisiało na tabliczce „Otwarte/zamknięte”, coś, czego tam nie było, kiedy
wchodziły. Maleńkie nożyczki. Krawiec zablokował jej odwrót.
– Muszę odwieźć Penny do domu – mówił dalej pan Grace. – Zajmę się
Teresą. Wiem, że dla pani jestem obcym człowiekiem, ale musi mi pani zaufać.
– Ta terapia – wycedziła Violet – czy jej częścią był… ogień?
Pan Grace wahał się o kilka sekund za długo.
– Ogień?
– Tak, ogień. – W głosie Violet brzmiały stalowe ostrza. – Triss jest
przerażona i boi się ognia. Zauważyłam to wczoraj wieczorem. Pan przeraża ją
do granic. A właściwie dlaczego?
Pan Grace kiwnął powoli głową, jakby sprawdzał sytuację na szachownicy
i zdawał sobie sprawę z nieodwracalności mata. Wyraz smutku w jego oczach
się pogłębił.
– Oto powód – odparł, a później wyciągnął z kieszeni garść metalowych
przedmiotów i rzucił je na stół.
Niektóre z nożyczek otworzyły się, upadając. Wiele z nich było starych
i przyczernionych, kilka par wyglądało, jakby ukształtowano je ręcznie.
Wszystkie zmroziły krew w żyłach Nie-Triss. Nienawidziły jej. Ich ostrza
wyczuwały jej skórę.
Okrutne wycie, które zostało złapane w pułapkę gdzieś w jej wnętrzu
od momentu, kiedy pojawił się pan Grace, w końcu się wyrwało. Tapety
na ścianach zaczęły pęcznieć, pękać, a później odpadać. W komodzie przy
drzwiach talerze i filiżanki eksplodowały jak tarcze na strzelnicy.
Violet zaklęła gwałtownie i obróciła się na pięcie, żeby spojrzeć na Nie-Triss.
Z jej podługowatej twarzy znikły wszystkie kolory.
– Proszę na nią spojrzeć! – zawołał pan Grace. – Panno Parish. Niech pani się
jej dobrze przyjrzy! Przepraszam, że panią przedtem zwodziłem, ale chciałem
uniknąć tej sceny dla pani dobra. A teraz proszę, niech pani weźmie Penny
za rękę i odciągnie ją od tego stwora w kącie. To nie jest Teresa. Chyba już teraz
pani to widzi. Szybko! Obie jesteście w niebezpieczeństwie.
– Triss – syknęła Pen gwałtownie, lecz na próżno. – Nie rób! Przestań!
Musisz przestać! – Na twarzy młodszej dziewczynki malowało się przerażenie,
ale Nie-Triss zrozumiała jej słowa dopiero wtedy, gdy spojrzała na swe dłonie
i zobaczyła, że z czubków palców wyrastają jej ostre szpony, w ścianie zdążyła
już wyryć głębokie rowki. Wiedziała, że jej usta muszą być przeraźliwym
zbiorowiskiem cierni, twarz ma dziki wyraz i z pewnością nie przypomina
dziecięcej buzi.
Violet nie mogła oderwać oczu od Nie-Triss. Były ciemnoszare jak niebo
przed burzą i składały się z samych pytań.
Nie-Triss udało się w końcu znaleźć własny język.
– Przepraszam. – Głos miała wciąż ochrypły od wrzasku i dziwnie pływający,
jak ciąg wiatru w kominie. – Ja nie jestem Triss. Myślałam, że jestem. Chciałam
być. Próbowałam być, ale to nie wystarczyło. Nie mogę nią być. Jestem czymś
innym i nic na to nie poradzę. A kiedy okazało się, że nie jestem ich córeczką,
próbowali mnie spalić. Myśleli, że to ją sprowadzi z powrotem, ale tak nie
będzie. To tylko mnie zabije.
– Żałosne – mruknął pan Grace smutno, jak gdyby odpowiadał
na niewypowiedzianą myśl. – Instynkt tego czegoś podpowiada, żeby
przemawiać wprost do serca, nawet kiedy spadła mu z twarzy maska. Jak
kukułka, która próbuje śpiewać.
Violet gapiła się na Nie-Triss jak zahipnotyzowana. Ciemne niebo przed
burzą w jej oczach ruszyło do przodu, chmury układały się w formacje.
Odwróciła się do pana Grace’a.
– No dobrze – warknęła. – Jestem przekonana. To nie jest Teresa.
Napięcie pana Grace’a lekko opadło, widać było, że poczuł ulgę.
– Dziękuję pani, panno Parish.
– Co oznacza – mówiła dalej Violet, wykazując stalową wolę torpedy – że nie
jest córką pana Crescenta i on nie ma do niej żadnych praw. To znaczy, że pan
również nie ma do niej żadnych praw. A więc dziewczyna idzie ze mną.
Nagle w płucach Nie-Triss znalazło się zbyt dużo powietrza i nie wiedziała,
co z nim zrobić.
– Proszę tego nie robić! – zawołał pan Grace. – Proszę pomyśleć o Penny!
Niech pani przynajmniej pozwoli mi zabrać Pen! Proszę pamiętać, ten list daje
mi władzę.
– Nie, wcale nie. – Violet zmięła list i wsunęła go do kieszeni. – Już nie. –
Pochyliła się do przodu i wysunęła swoją długą szczękę. – Więc Pen też pan
ze sobą nie weźmie. A teraz odsuń się pan, bo zacznę wrzeszczeć na całe gardło.
Znają mnie tutaj, w tej herbaciarni… A pan jest tu obcy. Jak pan sądzi, komu
uwierzą?
Przyglądając się Violet i panu Grace’owi, którzy patrzyli na siebie, stojąc
po przeciwnych stronach stołu, Nie-Triss zdała sobie sprawę, że są mniej więcej
tego samego wzrostu. Zadziwiło ją to, bo pan Grace w jej wyobraźni po cichu
stał się postacią górującą nad innymi. Dopiero teraz, kiedy okazało się, że można
go zatrzymać w pędzie, zobaczyła, że wcale nie jest taki wysoki. To Violet była
wysoka jak na kobietę i uparcie chuda, jak oset.
– Violet – pisnęła Pen. – On cały czas patrzy na zegar.
Nie-Triss za późno zrozumiała, że Pen ma rację. Pan Grace raz po raz
spoglądał na coś na ścianie za ich plecami.
Obserwował zegar. Czekał na jakieś wydarzenie. Może kiedy zobaczył
je wchodzące do herbaciarni, nie poszedł za nimi od razu. Może wysłał komuś
wiadomość przez fiakra… Może samemu Piersowi Crescentowi.
Nastąpiła chwila, w której świat zamarł, w której prawda wyszła na jaw
i wszyscy zdali sobie sprawę, że ktoś zaraz coś zrobi. W następnym momencie
oczywiście wszystko zdarzyło się jednocześnie.
Pan Grace uskoczył w bok, ramię miał wyciągnięte, żeby zablokować próbę
ucieczki, a w tym samym momencie Pen chlusnęła mu z filiżanki zimną herbatą
w twarz. Violet silnym uderzeniem kolana w górę przewróciła stół na bok,
a zastawa stołowa i nożyczki znalazły się na podłodze. Krawiec odruchowo
uskoczył i Violet kopnęła stół jeszcze raz, z nogami do góry wyglądał jak
niezdarny żółw.
– Uciekajcie! – krzyknęła.
Nie trzeba im było tego powtarzać. Pen i Nie-Triss skoczyły na odwrócony
stół i ruszyły biegiem. Kątem oka Nie-Triss zobaczyła, że pan Grace rzuca się
w jej kierunku, ale nagle między nimi znalazła się Violet, znów zaczęły trzaskać
talerze i filiżanki, a palce krawca nie zdołały jej dosięgnąć.
Przy drzwiach lęk kazał jej się zatrzymać i przez moment wpatrywała się jak
sparaliżowana w wiszące nożyczki. W następnej jednak chwili Pen otworzyła
szeroko drzwi i nożyczki mogły tylko szczękać na Nie-Triss, nie robiąc jej
żadnej krzywdy przez szybę. Obie dziewczynki wyskoczyły na ulicę i zaczęły
biec w kierunku motocykla Violet.
– Do przyczepki! – Violet wypadła z herbaciarni i ruszyła za nimi, twarz
miała czerwoną, a włosy wzburzone. Dziewczynki posłuchały, Pen wgramoliła
się po Nie-Triss w bolesnym pośpiechu. Violet nie traciła czasu na zakładanie
okularów ani czapki, ale od razu wskoczyła na siodełko.
Kopnęła w rozrusznik i świat wypełnił się tryumfalnym rykiem silnika.
Ruszyła do przodu tak nagle, że głowa Nie-Triss aż odskoczyła w tył i zabolała
ją szyja.
Ulice były zatłoczone, ale Violet nic sobie z tego nie robiła. Przemknęły się
między dwoma wózkami, ruszyły na czołowe zderzenie z samochodem,
przeskoczyły przez kilka torów tramwajowych i zbliżyły się niebezpiecznie
do szerokich kopyt konia pociągowego. Na końcu ulicy Violet zignorowała
szaleńczą gestykulację policjanta kierującego ruchem i przecięła drogę sporemu
miętowemu sunbeamowi, którego Nie-Triss doskonale znała. Przez ułamek
sekundy zdawało się jej, że zobaczyła za kierownicą Piersa Crescenta,
zamarłego za szkłem jak na fotografii.
Po chwili go minęły, znalazły się w kolejnej przerwie między pojazdami i nic,
co mogło je zatrzymać, ich nie zatrzymywało. Ruch uliczny otwierał im kolejne
drzwi, motocykl był jak terier, który rozgania krowy na pastwisku. Nie-Triss
czuła w ustach pył, a jej umysł kręcił się i śpiewał jak płyta gramofonowa. Koła
nieszczęścia odpadły na wyboistej drodze. Udało się uniknąć tego, co było
nieuniknione.
W końcu Violet zatrzymała motocykl na cichej uliczce niedaleko doków.
Kiedy wyłączyła silnik, nie zsiadła z motoru, ale siedziała kilka minut z twarzą
w dłoniach, jakby się modliła. Jeżeli była to jednak modlitwa, to pełna
niecenzuralnych słów, jakich Nie-Triss jeszcze nie słyszała, było tam również
kilka tych, które znała.
– Co się stało panu Grace’owi? – spytała Pen, przerywając ciszę.
– Nic mu nie będzie – mruknęła Violet, nie podnosząc twarzy.
– Co mu zrobiłaś? – spytała Pen przyciszonym głosem.
– Domyślisz się pewnego dnia – warknęła Violet. – Ale nie ja ci to powiem. –
Spojrzała na dwie dziewczynki i uśmiechnęła się pod nosem szarym od kurzu. –
No, wyskakiwać, panienki.
Wyskoczyły i Nie-Triss poczuła, że nogi się pod nią uginają. W głowie wciąż
jej się kręciło i śpiewało, a dym z rury wydechowej nie pomagał w zachowaniu
przytomności, trzęsły jej się nogi i ręce i nie potrafiła nad tym zapanować. Kiedy
próbowała coś powiedzieć, okazało się, że w ustach ma wciąż pełno ciernistych
zębów. Nieświadomie zaczęła płakać, a oczy wypełniły jej się pajęczynami.
Świat ukrył się za mgłą.
Nagle poczuła, że obejmują ją mocne ramiona, trzymały ją ciasno, ciaśniej,
niż kiedykolwiek rodzice Triss odważyli się przytulać swoją córkę. Violet
pachniała olejem, papierosami i perfumami. Jej płaszcz motocyklisty był
szorstki. Pen też chciała być częścią tej grupy pocieszenia, opierała głowę
o plecy Nie-Triss.
– Ty jesteś cała ciernista – szepnęła, zmieniając pozycję.
– Obie was pokłuję – szepnęła Nie-Triss. – Moje ciernie – one strasznie
drapią.
– Co, mnie? – odparła Violet. – Nie bądź głupia. Jestem twarda jak skała.
Mam skórę krokodyla.
Violet w dotyku nie była ani twarda jak skała, ani szorstka jak krokodyl. Była
ciepła. Głos jej się trochę łamał, ale jej objęcie było mocne jak wzgórza albo
horyzont.
ROZDZIAŁ 28

Zimowa opowieść

Przy brzegu stał opuszczony hangar na łodzie, więc Violet wepchnęła motocykl
do środka, dziewczynki próbowały jej pomóc, popychając przyczepkę. Dach
od dawna nie był naprawiany i miał wiele dziur, przez które przezierało słońce.
Betonowa podłoga była mokra od starych kałuż.
Wzdłuż jednej ściany ustawiono skrzynie, które były niemal puste i można
było na nich usiąść. Violet rzuciła się na jedną z nich, otarła brudną twarz
chusteczką, zostawiając czerwone ślady od pocierania na policzkach.
– Nie martw się, nikt tu nie przyjdzie – powiedziała, dostrzegłszy rosnące
napięcie Nie-Triss. – Na pewno nie w ciągu dnia. Tu jest zbyt wilgotno, żeby coś
magazynować, a po to nikt się nie zgłosi. – Poklepała skrzynię dłonią. – To tylko
jakieś zabawki przysłane kilka lat temu z Niemiec. Ręczna robota, część
reparacji za wszczęcie wojny. A do skrzyń dostała się woda. Pen! Przestań!
– Ja nie robię nic złego! – zaprotestowała Pen, zanurzona po łokcie w jednej
z pak. – Powiedziałaś, że nikt po to nie przyjdzie!
– Bo wszystko pordzewiało i zgniło – wyjaśniła Violet. – I nie przychodź
do mnie z płaczem, jeżeli dostaniesz gangreny i będą musieli ci odciąć rękę.
Pen uśmiechnęła się do Nie-Triss, trzymając nad głową metalowy nakręcany
sterowiec, który krążył wokół masztu cumowniczego. Nie-Triss patrzyła
na zabawkę, czując fascynującą pustkę. Reparacje wojenne. „Przykro nam, że
państwa syn nie żyje. Macie tu za to kilka nakręcanych sterowców”. Później
zastanawiała się, jak czuli się Niemcy, którzy stracili synów, a mimo to wciąż
musieli robić zabawki dla angielskich dzieci.
Nie-Triss usadowiła się na skrzyni obok Violet. Serce biło jej coraz wolniej,
a zęby przypominały normalne zęby, gdy przejechała po nich językiem.
Violet objęła obie dziewczynki.
– No, to mówcie, jak jest – powiedziała cicho.
Pen i Nie-Triss spojrzały na siebie, a po chwili rozpoczęły swoje wyjaśnienia.
Opowiadały nieskładnie, było w tym pełno znaczących spojrzeń, kiedy
postanawiały, co mówić, a czego nie mówić. Później następowały okrzyki,
powtórzenia, sprzeczności, a większość w złej kolejności.
Violet słuchała bez przerywania opowieści o pakcie Pen z Architektem,
porwaniu Triss, pojawieniu się Nie-Triss, o dziwnych lalkach i nożyczkach,
o spotkaniu z panem Grace’em i o nienaturalnym głodzie Nie-Triss. Dopiero gdy
Nie-Triss opisała spotkanie z ptaszydłem i mówiła o zawartości tajemniczego
listu, który mu wyrwała, Violet spojrzała na nią ostro.
– Ten list był od Sebastiana? – spytała gwałtownie.
Nie-Triss przerwała w pół słowa, bojąc się, że jej nowa sojuszniczka w to nie
uwierzyła.
Po kilku sekundach Violet chyba zdała sobie sprawę, że w jej spojrzeniu kryje
się niechęć, i odwróciła wzrok.
– Jesteś pewna? – spytała spokojniejszym tonem.
– Tak – odparła cicho i łagodnie Nie-Triss. – To był jego charakter pisma. I…
Był datowany tamtego dnia.
Violet spojrzała w stronę drzwi wejściowych i zakrzywionego kwadratu
jasnej wody za nimi. Kilka sekund ssała policzki, jak gdyby miała w ustach
krówkę.
– Powiedz mi – zaczęła – co było w tym liście?
Nie-Triss odtworzyła słowa najdokładniej, jak potrafiła.
– W śniegu – rzekła w końcu Violet niemal niesłyszalnie. – On jest w śniegu.
– Zawahała się, a później lekko pokręciła głową. – Ale to niemożliwe – dodała
cicho i ostatecznie. – Jego nie ma. Umarł. Był przecież list. On zginął.
– Ale myśmy się wszystkiego dowiedziały! – wybuchła Pen. – On jest… –
Nagle przerwała i wzięła głęboki oddech. Spojrzała na Nie-Triss i pobladła.
– Pen! – krzyknęła Nie-Triss. – Pamiętaj, mamy nie rozmawiać o tym,
co nam powiedziano w…
Chwilę później Nie-Triss już wiedziała, co przeżyła Pen. Kiedy miała
wypowiedzieć słowo „Podbrzusze”, poczuła się tak, jakby traciła równowagę
i znalazła się w bezpośrednim niebezpieczeństwie. Jakby stała jedną nogą
na samej krawędzi przepaści, a druga robiła krok w śmiercionośną pustkę.
Przerwała, wzdrygając się i czując, że zatyka ją głębokie westchnienie.
Obie przyrzekły nie wyjawiać istnienia Podbrzusza ani tego, czego się tam
dowiedziały. Nie miała wątpliwości, że jeżeli powie jeszcze słowo, stanie się
z nią coś strasznego, coś, w porównaniu z czym jej dotychczasowe przeżycia
okażą się dziecinną zabawą. To poczucie zagrożenia było tak intensywne, że
wiedziała, iż nigdy nie zdobędzie się na złamanie danego słowa.
– Co się dzieje? – Violet patrzyła na obie dziewczynki zdziwiona.
– Są pewne rzeczy, których nie możemy ci powiedzieć – wyjaśniła Nie-Triss.
– Teraz właśnie próbowałyśmy… I okazało się, że nie możemy.
– Złożyłyśmy magiczną obietnicę i teraz ona nie pozwala nam mówić! –
włączyła się Pen, czerwona na buzi z irytacji.
– Magiczne przyrzeczenia – mruknęła Violet. – Sobowtóry zrobione z liści.
I listy od… ludzi, którzy na pewno nie mogli ich napisać. Jeżeli będę
kiedykolwiek musiała to wyjaśniać policji… – Zaśmiała się krótko, jakby
kaszlała. Ale to nie z nich się śmiała.
– Violet – wypaliła pchana impulsem Nie-Triss. – Czy ty… Masz w sobie
magię?
– Nie. – Violet prychnęła i potarła zaczerwienione oczy. – Kiedyś spirytystka
powiedziała mi, że mam „duszę jak glina”, bo się z niej naśmiewałam. Nie, nie
mam w sobie nic z magii.
– Więc… Dlaczego miejsca, w których zostajesz zbyt długo, robią się zimne?
Przez chwilę Violet wyglądała na niepomiernie zdziwioną i zaniepokojoną.
Później ujęła twarz w dłonie i pokręciła głową.
– O, dobry Jezu – powiedziała przez zaciśnięte zęby. – Chciałabym
to wiedzieć. – Spojrzała w górę i w jej szarych oczach Nie-Triss zobaczyła teraz
cierpienie, niezrozumienie i pewien rodzaj ulgi. Kiedy Violet zaczęła znowu
mówić, jej słowa były boleśnie pospieszne, niemal potykały się jedno o drugie,
jak ludzie uciekający z płonącego budynku.
– Tak nigdy nie było! Kiedyś mogłam zostać w jednym miejscu tak długo, jak
chciałam, i barometr ani drgnął. Pewnego dnia przyszła wiadomość, że
Sebastiana… już nie ma. Przyszedł list od jego dowódcy i jeszcze jeden
od jednego z żołnierzy z regimentu. Zbyt dużo nie pisali. Ale z listu
dowiedziałam się… dowiedziałam się, co się z nim stało i że… zginął w śniegu.
Wtedy chyba się zaczęło. Była zima, więc początkowo niczego nie zauważyłam.
Siedziałam w domu i spadł metr śniegu, jak gdyby chciał wszystko pogrzebać,
a mnie to nic nie obchodziło. Moja głowa była pełna śniegu, a kiedy otwierałam
oczy i wyglądałam przez okno, było jeszcze więcej śniegu… Wydawało mi się,
że to ma sens. To była najsroższa zima w Ellchester, czegoś takiego nie
pamiętali najstarsi ludzie.
A później nadeszła wiosna, a zima nie chciała odejść. W każdym razie nie
chciała odejść ode mnie. Mieszkałam z rodzicami, ale po jakimś czasie
zauważyłam, że przed naszym domem zawsze leży świeży śnieg, podczas gdy
na pozostałej części ulicy było go niewiele albo wcale. Goście drżeli z zimna,
kiedy wchodzili, a później znów wkładali płaszcze. Na wewnętrznej stronie
okien zawsze był lód. Myślałam na początku, że coś jest nie tak z domem. Ale
później zaczęłam znów wychodzić na miasto, odwiedzać ludzi… I zdałam sobie
sprawę, że to ja. Czułam oddech zimy na plecach. Jeżeli w jakimś miejscu
zostaję za długo, robi się zimno. Potem zaczyna padać śnieg. Najpierw kilka
płatków, później jeszcze więcej, a później zawieja… W tym momencie zawsze
się poddaję i uciekam. Ja po prostu… Wciąż uciekam. Nie chcę, żeby ludzie
zauważyli, co się dzieje, i zdali sobie sprawę, że jestem dziwadłem, ale to tylko
pół prawdy. Boję się, że goni za mną zima Sebastiana. Boję się, że jeżeli
pozwolę jej się złapać i zagubię się w zawierusze śnieżnej, to właśnie tam się
znajdę. Tam, gdzie zasieki, strzelanina i wybuchy, krew na śniegu i skąd nie
ma powrotu.
Wzięła szybki oddech, który można by było pomylić z łkaniem, ale przecież
Violet nie należała do histeryczek.
– Co ty robisz, Pen? – spytała nagle znacznie normalniejszym tonem. Pen
objęła Violet ramionami najmocniej, jak potrafiła.
– Ogrzewam cię – odparła Pen głosem zdławionym przez fałdy płaszcza.
– No, to świetnie – mruknęła zmęczona Violet. – Problem rozwiązany. –
Potargała zmierzwione włosy Pen przelotnym, ale czułym gestem.
– Czy Sebastian cię nawiedza? – Pen spojrzała w górę na Violet. – Czy
dlatego sprzedałaś wszystkie rzeczy, które ci zostawił? Żeby jego duch zniknął?
Nie-Triss zmarszczyła twarz. Żałowała, że nie ma jakiegoś sposobu
na zamknięcie Pen buzi, kiedy już coś powie, i wymazanie jej słów, zanim
wszyscy je usłyszą.
Przez chwilę wydawało się, że Violet się wścieknie, ale tylko wzięła głęboki
oddech. Wyglądała na znużoną. Uścisnęła lekko Pen.
– Nie. Sprzedałam te rzeczy, bo potrzebowałam pieniędzy. To były tylko
przedmioty, Pen. To nie był on. I wiesz co? Nie miałby nic przeciwko temu.
Absolutnie nic.
ROZDZIAŁ 29

Trista

Po długiej chwili milczenia nadeszło przekonanie, że przytulanie rozwiązało już


wszystkie problemy, które mogło rozwiązać.
– Potrzebny nam plan – powiedziała Violet. Wypuściła powietrze z płuc
i spojrzała na podłogę między swoimi stopami. Przez chwilę wyglądała tak,
jakby nie bardzo wiedziała, co robić, ale później mocno pociągnęła nosem
i znów się wyprostowała.
– Najpierw… musimy podjąć decyzję, czy zostajemy w Ellchester, czy
wyjeżdżamy od razu i ruszamy do Londynu. To większe miasto. Tam będzie nas
trudniej znaleźć.
– Do Londynu? – Pen aż opadła szczęka. – To znaczy… że naprawdę
uciekamy? – Wyglądała na osłupiałą i Nie-Triss nie była pewna, czy śmiać się,
czy płakać. Najwyraźniej „ucieczka” w rozumieniu Pen nigdy wcześniej nie
zawierała elementu „niewracania”.
– Ja nie mogę wyjechać. – Nie-Triss przygryzła wargi. – Muszę zostać. Nie
wiem, czy jest jakiś sposób, żeby przerwać mój rozpad, ale jeżeli tak, to dowiem
się tego tylko tutaj. Wszystkie tajemnice są w Ellchester. Jeżeli wyjadę,
na pewno umrę. A… tak czy owak chcę pomóc tej drugiej mnie. I…
Sebastianowi.
Violet raz jeszcze westchnęła i potarła skronie.
– Tak – mruknęła. – Myślałam podobnie. W takim razie zostajemy. To nie
będzie łatwe, bo są tu wasi rodzice, pan Grace i być może nawet policja nas
szuka. I mamy przeciwko sobie czas. – Rzuciła Nie-Triss zmartwione spojrzenie.
– Cokolwiek byśmy robiły, musimy działać szybko. Ten tajemniczy Architekt.
On chyba jest kluczem do wszystkiego. Porwanie drugiej Triss, listy Sebastiana
i to, co się dzieje z tobą, Triss, to jego sprawka. Musimy się o nim dowiedzieć,
ile się da – kogo zna, gdzie go szukać. A może uda nam się nawet zdobyć nad
nim jakąś przewagę.
Nie-Triss spojrzała na przestraszoną Pen. Buzia małej wygięła się
w podkówkę. Kiedy Nie-Triss myślała o polowaniu na Architekta, przypomniała
sobie górującą nad wszystkimi jasną sylwetkę, która była obecna przy jej
dziwnym porodzie, we wnętrznościach zrobiło jej się wodniście od niepewności.
Ale czy był jakiś inny wybór?
– Triss, ty rozumiesz mowę ptaków, prawda? – powiedziała głośno Pen. –
Powinnaś je zapytać, gdzie jest Architekt. One latają wszędzie.
– Ja chyba nie rozumiem prawdziwych ptaków – przyznała Nie-Triss. –
Rozumiem tylko te przerażające, które mają twarze podobne do ludzkich…
I pracują dla Architekta.
– Spróbujmy w takim razie innego podejścia – podsunęła Violet. – Co o nim
wiemy?
– Jest bardzo zły – oznajmiła Pen. – Oszukuje i kłamie, i…
– I ma czarnego daimlera – wtrąciła Nie-Triss.
– Wyróżnia się. – Violet powoli kiwnęła głową. – O to mogę popytać. Coś
jeszcze? Pen, ty będziesz wiedziała najlepiej.
Pen było chyba głupio, ale w tych okolicznościach nie wykręcała się
i postanowiła, że powie prawdę.
– Zawsze spotykałam się z nim w parku albo w kinie – mruknęła pod nosem.
– A raz rozmawiałam z nim przez telefon.
– Ale nie przez zwykłą centralę, prawda? – Violet zrobiła grymas. – Szkoda,
mogłybyśmy prześledzić rozmowę. Mogę sprawdzić to kino. Czy
on kiedykolwiek wspominał, że ma jakąś bazę? Musi mieć gdzieś bazę.
Samochód oznacza garaż, a garaż oznacza dom.
– Nie! Ty nie rozumiesz. On potrafi… – Pen przełknęła słowo i poróżowiała
na twarzy, po czym zaczęła głęboko dyszeć. Napotkała wzrok Nie-Triss
i wymieniły spojrzenie pełne bezradnej złości i frustracji.
Architekt był magikiem cegieł i zaprawy. Potrafił budować pałace
w schowkach na szczotki i zbudował już małe miasteczko pod mostem. Mógł
mieć dziesiątki baz, które nie istniały na żadnej mapie i których nie znał żaden
listonosz. Violet o tym nie wiedziała, a one nie mogły jej powiedzieć.
A co gorsza, nie mogły jej powiedzieć o Podbrzuszu, o pakcie między
Piersem Crescentem i Architektem, nic o Shrike’u i nic o tym, co Shrike mówił
o Sebastianie.
– Nienawidzę magicznych przyrzeczeń! – wybuchła Pen.
– Są pewne rzeczy, które wiemy o Architekcie, ale nie możemy ci ich
zdradzić – powiedziała Nie-Triss nieszczęśliwym głosem. – Chcemy, ale nie
potrafimy.
Violet zamknęła oczy i mruknęła coś pod nosem.
– Trudno – powiedziała w końcu. – Powiedzcie mi, co możecie, ja znam
różnych ludzi w… interesujących miejscach. Jeżeli Architekt ma jakieś
podejrzane powiązania, to niektórzy z moich znajomych mogli o nim słyszeć.
Każdy szczegół może pomóc. Powiedzcie mi, jak wygląda. Wszystko, co może
go odróżniać od innych.
– Nie jestem pewna, czy rzeczywiście wygląda tak, jak wygląda. – Nie-Triss
przypomniała sobie wiele mówiące odbicia ukrytych rysów twarzy
w nieprawdopodobnie przystojnej fasadzie Architekta. – Ale możemy
spróbować.
Pen i Nie-Triss opisały po kawałku zdradliwy wygląd Architekta. Pen
widziała go w innych modnych ubraniach, ale zawsze miał na sobie ten sam
zmierzwiony szary płaszcz.
– Aha! Pamiętam jeszcze coś! – Pen aż podskoczyła. – Miał na nadgarstku
zegarek – widziałam, jak na niego patrzy. Zauważyłam go, bo nie pasował
do ubrania. Śmiesznie wyglądał. Stary i odrapany, z wypukłym cyferblatem. –
Nie-Triss przypomniała sobie, że i ona zauważyła jakiś przebłysk pod rękawem
Architekta. Całkowicie wypadło jej z głowy to wspomnienie połyskującego
metalu.
– Zegarek na rękę – powiedziała pustym głosem Violet. – Stary i odrapany.
Z wypukłym cyferblatem. – Twarz jej pobladła, a szczęka znów zaczęła
nerwowo drgać. – Jesteś pewna tego, co mówisz, Pen?
– Tak! – Pen gapiła się na Violet. – Co? Co to może znaczyć?
– Może nic – odparła ponuro Violet – ale mam przeczucie na temat tego
zegarka i kilka pytań, które muszę komuś zadać. – Spojrzała na obie
dziewczynki, a później sięgnęła po swoje gogle. – Wyglądacie, jakbyście były
na wpół martwe – powiedziała uprzejmie. – Prześpijcie się.
Nie-Triss zdała sobie sprawę, że jest wyczerpana. Dwie noce przerywanego
snu i dzień ucieczki napędzanej nerwową energią sprawiły, że była drżąca
i wyzuta z sił.
– Czy twoi znajomi to aferzyści i gangsterzy? – spytała Pen. – Jadę ich
poznać!
– Co to, to nie! – odparła Violet. – Nie podoba mi się, że zostajecie tu same,
ale jeżeli na mieście was szukają, to będzie lepiej, jeśli pozostaniecie w ukryciu.
Wrócę przed zmrokiem.

Kiedy Violet odjechała, Nie-Triss i Pen zebrały lekko zapleśniałe dziurawe koce
ze skrzynek i zrobiły gniazdo, w którym przytuliły się do siebie. Mimo że
światło dnia wlewało się do garażu na łodzie, a drewniane drzwi trzaskały
uderzane wiatrem, Nie-Triss wkrótce zasnęła.
Kiedy się obudziła, światło przenikające przez drzwi było miodowo-złote,
co oznaczało, że dzień powoli zamieniał się w wieczór. Nie-Triss była sama
w gnieździe z koców. Pen siedziała po turecku na progu, plecami do niej.
Kiedy Nie-Triss usiadła, przebudził się i głód i zaryczał w głębi jej brzucha
jak smok.
Skuliła się, ciasno objęła kolana. Wewnątrz niej była dziura, w której
swobodnie zmieściłby się cały magazyn.
Musiała coś zjeść. Nic innego się nie liczyło. Zdesperowanymi palcami
wygiętymi jak szpony chwyciła włosy, ale nie znalazła żadnych wstążeczek,
później przeszukała kieszenie, lecz były puste. Zerwała guziki i wcisnęła je do
ust, ale to tylko zaostrzyło jej apetyt. Zaczęła targać sukienkę tak gwałtownie, że
szwy puściły, a nici – popękały. Pośpiech uczynił ją zbyt niezdarną, by ściągnęła
ją, jak należy.
Skarpetki. Zdjęła je, tylko przez chwilę zrażało ją, że brzydko pachniały
i były poplamione błotem. Pierwsza ledwo dotknęła języka. Smakowała jak
zapach mokrej ziemi i poziomki opłukiwane deszczem. Druga poszła tuż za nią.
Chwilę potem obejmowała się ramionami i drżała. Szpony pozostawiły
czerwone zadrapania na goleniach.
Kiedy Nie-Triss podbiegła truchtem do Pen, ta spojrzała w górę i popatrzyła
na koc, którym owinęła się jej towarzyszka.
– Dlaczego się trzęsiesz?
– Zimno mi – odpowiedziała Nie-Triss, siadając. Rzeczywiście było jej
zimno, i na zewnątrz, i wewnątrz. – Czy Violet już wróciła?
Pen pokręciła głową i pisała coś dalej w zeszycie rozłożonym na kolanach.
Jego stronice były upstrzone żółtymi plamkami, a zielona okładka skręcała się
od wilgoci. Nie-Triss domyśliła się, że zeszyt pochodzi z jednej ze skrzyń.
– Może już znalazła Architekta – stwierdziła Pen z ponurą satysfakcją. –
Może jej znajomi oszuści, gangsterzy i aferzyści strzelają do niego z broni
automatycznej.
– Nie mówiła, że ma znajomych oszustów i aferzystów, Pen.
– Ani razu nie powiedziała też, że ich nie ma – stwierdziła Pen
z przekonaniem. – To znaczy, że pewnie tak.
Nie-Triss żałowała, że nie może podzielać optymizmu Pen. Oczami
wyobraźni widziała Violet, którą wytropiła policja. Teraz, z jasną głową po kilku
godzinach snu, zaczęła rozumieć, do jakiego stopnia Violet uczyniła z siebie
uciekinierkę. Po raz pierwszy zastanawiała się, co się stanie z ich sojuszniczką,
jeżeli ona sama zamieni się w górę liści i patyków, a prawdziwej Triss nikt nie
zdoła uratować. „Triss” zostanie w pamięci ludzkiej jako ktoś, kto wyjechał
z Violet – widział to pan Grace, właścicielka pensjonatu Violet i jej „panie”.
A jeżeli wszyscy dojdą do wniosku, że zrobiła Triss coś strasznego, i poślą ją
do więzienia?
– Violet… nie wie tego, co my wiemy. – Nie-Triss czuła się winna,
wypowiadając te słowa, ale ktoś musiał to zrobić. – Uważa, że ma plan, bo jest
dorosła, chce się nami opiekować. Ale my wiemy więcej niż ona, więc mamy też
swoje własne plany.
– Jakie plany? – spytała podejrzliwie Pen.
– Wciąż pamiętasz, jak zadzwonić do Architekta, prawda?
Twarz Pen się zachmurzyła. Niechętnie spojrzała na rozłożony zeszyt.
– Posłuchaj – powiedziała Nie-Triss. – Architekt chce tylko tworzyć dla
swoich ludzi bezpieczne schronienia. A twój ojciec chce tylko odzyskać Triss.
Może… Może jeśli porozmawiamy z Architektem, dobijemy jeszcze jednego
targu. On odda Triss, a twój ojciec będzie dalej budował miejsca, w których będą
mieszkać Oboczniacy.
– Ale to nie powstrzyma twojej śmierci – powiedziała wzburzona Pen. – Tak
czy owak, Architektowi nie można wierzyć! Jest chytry, oszukuje i… – Głos jej
się załamał. W tym momencie naprawdę wyglądała jak małe dziecko.
– Może nie będziemy musiały – powiedziała szybko Nie-Triss. – To tylko
ewentualność, jeżeli nie powiedzie się żaden inny plan. A… ja przecież
mogłabym do niego zadzwonić zamiast ciebie.
– Nie bądź głupia! – Pen odwróciła się do niej i powiedziała zdecydowanie: –
Ja nie jestem dzieckiem, Trista!
Minęło parę sekund, zanim Nie-Triss zdała sobie sprawę, jak Pen się do niej
zwróciła.
– Co takiego?
Pen obrzuciła ją niechętnym spojrzeniem, szykując się na kłótnię.
– Ty jesteś teraz Trista – oznajmiła. – Tak postanowiłam, kiedy spałaś.
Ocaliłam ci życie, więc to ja decyduję, kim jesteś. A ty jesteś Trista.
Nie warto było odpowiadać, że życie, które Pen ocaliła, nie potrwa pewnie
dłużej niż do końca tygodnia. Zamiast tego Nie-Triss siedziała w milczeniu,
obejmując kolana ramionami.
Trista.
Nie bardzo wiedziała, co myśleć o imieniu, które po francusku znaczy
„smutna”, ale to było imię, i to jej własne. Nie czuła na myśl o nim ani winy, ani
bólu, tak jak za każdym razem, kiedy Pen nazywała ją „Triss”. A poza tym
to było znacznie lepsze imię niż „fałszywa Triss”.
– W porządku – powiedziała cicho. – Podoba mi się Trista. Mogę być Tristą.
– No to… dobrze. – Pen wyglądała na niechętnie usatysfakcjonowaną. –
Jeżeli… Jeżeli będziesz grzeczna, może ci pozwolę to imię zatrzymać.
– Co robisz? – spytała nowo nazwana Trista, próbując zajrzeć kątem oka
do jej zeszytu.
– Robię nam przebrania. – Pen pokazała jej okładkę. Było tam napisane:
„Ruby Wiles”, a pod spodem „Szkoła dla dziewcząt St. Rainbow”. – Ten
człowiek, który chce cię spalić, znowu będzie próbował nas złapać. Ale to nie
nasz ojciec, więc musi udowodnić, że my to my, a więc my musimy udowodnić,
że nie jesteśmy sobą. Potrzebne nam rzeczy, które są oznaczone naszymi
imionami, żeby pokazać światu, że jesteśmy kimś innym. Ja jestem teraz Ruby.
I patrz na to! – Z dumą otworzyła zeszyt i pokazała jej nabazgrane esy floresy
i jakieś dodatki. – Tu nawet bawiłam się w arytmetykę, dodałam skreślenia
na czerwono, tak jakby to robiła nauczycielka. Teraz jeżeli powiem, że jestem
Ruby i pokażę to ludziom, wszyscy mi uwierzą. Ale musimy też mieć coś dla
ciebie.
Zawahała się, a później podniosła z kolan delikatny naszyjnik z małych
drewnianych paciorków nanizanych na nitkę. Przez kilka minut pisała coś
na nich piórem.
– Masz! Załóż to. – Położyła naszyjnik na dłoni Tristy. Trochę kulfoniastymi
literami pośrodku sześciu paciorków było napisane „Trista”, po jednej literze
na każdym.
– Dziękuję – powiedziała Trista i poczuła, że zaczyna się przyzwyczajać
do tego nieco smutnego, dziwacznego, wymyślonego imienia.

* * *

Ku wielkiej uldze Tristy Violet wróciła, kiedy słońce chowało się już
za wzgórzem po drugiej stronie rzeki Ell. Wysłuchała cierpliwie opowieści
o nowym imieniu Tristy i zaczęła zdawać im relację z tego, czego udało jej się
dokonać.
– Zła wiadomość jest taka, że nikt, z kim rozmawiałam, nic nie słyszał
o Architekcie, ani nie zna nikogo, kto odpowiadałby jego opisowi. Kino, które
prawie zjadło Pen, jest zamknięte, a okna zabite deskami, więc ten ślad chyba
donikąd nie prowadzi. Kilku moich znajomych szuka jego daimlera, ale to jest
loteria. Są jednak i dobre wiadomości. Przejrzałam wszystkie wieczorne gazety
– „Crier”, „Ell”, „Custodian”, nawet „Wetherhill Herald” i nie ma w nich
żadnych wzmianek o was. Byłam w bibliotece, żeby sprawdzić poranne
wydania. Nic. Nie wiem, czy wasz ojciec poszedł na policję, ale na pewno nie
poszedł do prasy. Prawdopodobnie mogę zaryzykować przejechanie przez
miasto, jeżeli będziemy ostrożne. Jeszcze lepsza wiadomość jest taka, że
namierzyłam znajomego, który jest mi winien przysługę. Będziemy mogły się
u niego dzisiaj wieczorem ukryć. No i… jest jeszcze parę rzeczy, o których
chciałabym z nim porozmawiać. Przygotujcie się. Wyjeżdżamy.
Violet spojrzała na Tristę, po czym jeszcze raz uważnie ją otaksowała.
– Trista, co się stało z twoimi skarpetkami? I z twoimi nogami?
Trista była aż nadto świadoma tego, że szwy sukienki są poprute, brakuje
guzików, a na jej goleniach widać świeże zadrapania. Spuściła głowę i objęła się
ramionami. Zapadła nabrzmiała poczuciem winy cisza.
– Aha. – W tym jednym słowie Violet udało się zawrzeć wszystko.
– Przepraszam – szepnęła Trista.
– To nic – powiedziała cicho Violet. – To… to nie twoja wina. Ja powinnam
była… Ale trudno. – Trista odważyła się podnieść wzrok i okazało się, że Violet
patrzy na nią, uśmiechając się ponuro. – Podejrzewam, że to się będzie
powtarzało?
Trista żałośnie przytaknęła.
– Nie mam nic innego, co należało do prawdziwej Triss, oprócz sukienki.
Bielizna jest zbyt nowa.
– Nie możesz zjeść bielizny! – wykrzyknęła przerażona Pen.
– Jak zniknie ta sukienka – dokończyła cicho Trista – nie wiem, co zrobię.
Violet przygryzła wargę i zmarszczyła brwi, jak gdyby głęboko się nad czymś
zastanawiała.
– Coś wymyślimy – powiedziała w końcu. – A następnym razem powiedz mi,
jak poczujesz głód.

Znalazły znajomego Violet na rogu Dressmaker’s Lane, w ponurej alejce


niedaleko rzeki. W jego pochylonych ramionach było coś z człowieka w średnim
wieku, podobnie jak w sposobie chodzenia. Wydawało się, że łazi bez celu.
Kiedy jednak podjechały bliżej, Trista zdała sobie sprawę, że jest niewiele
starszy od Violet. Miał na głowie ciemnobrązową czapkę z daszkiem, burą
kurtkę i szarą wełnianą kamizelkę. Niedawno był u fryzjera, który fatalnie
go ostrzygł.
Przyglądając mu się, Trista zdała sobie sprawę, że coś z nim poszło nie tak,
chociaż nie potrafiła powiedzieć co. Miał twarz dobrego człowieka, szeroką
szczękę, symetrycznie rozstawione oczy, ale coś tu nie pasowało. Strzelał
spojrzeniem to tu, to tam. Usta miał napięte i lekko uchylone, jak gdyby czekał
na odpowiedni moment, żeby powiedzieć coś ważnego.
Uśmiechnął się do Violet sympatycznie. Ten uśmiech był jak promień
zimowego słońca. Chwilę później już go nie było, a bez uśmiechu jego twarz
wyglądała na zagubioną.
– Piękność Ell – powiedział. Mówił dziwnym tonem. Ani nie flirtował, ani
nie był przesadnie uprzejmy. Zachowywał się tak, jakby przedstawiał ją komuś
innemu.
– Jack – powiedziała. – Sporo czasu mi zajęło, żeby się dowiedzieć, gdzie cię
umieścili. Nowa miejscówka?
– Tak. – Uśmiech. Już go nie było. – Gra jest taka jak zwykle. Każdy mówi
policji, żeby walczyła z hazardem, więc policja musiała „znaleźć” starą
miejscówkę. Teraz będą mogli przez kilka tygodni udawać, że akurat o tej nie
wiedzą. Ale ty chyba nie chcesz postawić, co?
– To nie moja gra. – Trista zauważyła, że Violet nie uśmiecha się do Jacka,
mówiła jednak ciszej niż zwykle. Przysłuchując się im, dziewczyna miała
przedziwne uczucie, jakby przyglądała się dwojgu ludziom chodzącym
po pomieszczeniu pełnym kruchych przedmiotów. – Posłuchaj, Jack. Twoja
miejscówka może tu pobyć sama przez pół godziny. Chodź, przejdź się z nami
nad rzekę.
Jack spojrzał na Tristę, a później znów na Violet.
– Siostry Sebastiana – rzuciła, odpowiadając na bezgłośne pytanie.
Opuścił oczy, a później lekko skinął głową.
Cała czwórka szła krótką betonową promenadą nad rzeką, patrząc, jak słońce
nad Ell robi się miedziane. Inne rodziny też korzystały z późnego
popołudniowego światła – matki pchające wózki, jakaś guwernantka
prowadząca gromadkę znudzonych dzieci.
Jack nic nie mówił. Czekał. Trista zaczęła podejrzewać, że zawsze czekał, jak
kamyczek na plaży, gotowy na zalanie kolejną falą i zrezygnowany, pogodzony
ze swoim losem.
Kiedy Violet w końcu przemówiła, w jej głosie brzmiało niezwykłe dla niej
wahanie.
– Są listy, Jack. Listy pisane jego ręką. Od jakiegoś czasu przychodzą
i zawsze mają datę z tego samego dnia.
– Listy do ciebie? – Jack rzucił spojrzenie z ukosa.
– Nie – odparła Violet. – Do jego rodziny.
– Z tym trzeba pójść na policję – odparł Jack pospiesznie. – To jakiś
naciągacz. Założę się, że w listach prosi o pieniądze?
Violet cmoknęła, a później rzuciła się w następne zdanie.
– Chyba nie ma szansy, żeby…
– Nie. – Jack przerwał jej w pół słowa. Powiedział to smutno i cicho, lecz
ostatecznie, słowo opadło jak wieko trumny. – Nie, Violet. Przykro mi. Byłem
tam. – Spojrzał na Tristę i Pen. – Naprawdę chcesz o tym rozmawiać… teraz?
Dopiero w tym momencie Trista zdała sobie sprawę, o czym rozmawiają
Violet i Jack i czego dotyczyła ostatnia uwaga.
– Znałeś Sebastiana, kiedy była wojna! – powiedziała głośno Pen, która
najwyraźniej doszła do tego samego wniosku. – Byłeś jego kumplem?
Jack sprawiał wrażenie, że zrobiłby wszystko, by uniknąć tej rozmowy, nawet
jeżeli miałoby to oznaczać skok z samolotu bez spadochronu.
– Tak, Pen – odparła Violet za niego. – Jack był dobrym kumplem Sebastiana.
Służyli razem w wojsku.
– Był dzielny, prawda? – drążyła Pen, próbując złapać wzrok Jacka.
Jack nie potrafił im spojrzeć w oczy.
– Tak – powiedział w kierunku czubków swoich butów i próbował się
uśmiechnąć. – Tak jak w tych opowieściach.
– To Jack do mnie pisał – dodała Violet, przerywając Pen, zanim ta zadała
kolejne pytanie. – Napisał wiadomość o Sebastianie. Napisał też do waszego
ojca i wysłał do domu część rzeczy Sebastiana – jego cygarniczkę i zegarek
służbowy.
I znowu to wylazło – stara kość niezgody. Rzeczy Sebastiana, te, które
zostawił Violet, a których Crescentowie nie chcieli jej oddać.
– Jack. – Głos Violet nieco stwardniał. – Jak wyglądał ten zegarek? Możesz
go opisać?
– To był zegarek na rękę – odparł Jack, któremu udało się już spojrzeć
na Tristę i Pen, kiedy rozmowa zeszła na bezpieczniejsze tory. – Nosił go na
nadgarstku. Może jesteście zbyt młode, żeby to pamiętać, ale przed wojną
zegarki na ręku nosiły… Cóż… Tylko kobiety. Mężczyźni mieli zegarki
kieszonkowe – noszenie zegarka na ręce było… jak noszenie kolczyków albo
bransoletki. Ale w czasie wojny wojsko zaczęło dawać niektórym oficerom
i żołnierzom zegarki na rękę. Rozumiecie, chodziło o to, żeby dłonie były wolne.
Nie trzeba było szukać niczego w kieszeni. Najpierw lotnictwo, później wojska
lądowe. Ale one wciąż wyglądały jak zegarki kieszonkowe, tylko miały pasek.
Wielkie, wypukłe, znacznie szersze i grubsze niż te, które się widzi dzisiaj.
– Czy ten opis przypomina wam zegarek, który widziałyście na ręce
Architekta? – spytała Violet.
Pen skinęła głową, a twarz Violet pociemniała.
– Wiedziałam! – wycedziła przez zęby. – Wiedziałam, że wasz ojciec cały
czas mnie nabiera! Te jego górnolotne słowa o tym, że chce zatrzymać
w rodzinie rzeczy Sebastiana… A przecież dał temu człowiekowi jego zegarek!
Trista czuła rosnącą ekscytację. Shrike powiedział im, że Piers dał
Architektowi jedną z rzeczy Sebastiana. Jeśli Violet ma rację, to teraz wiedzą,
co to było.
– Hola, hola! – Jack zaczął ją uspokajać. – Może ten wasz Architekt sam
służył w Europie i uczciwie wszedł w posiadanie zegarka.
– A ile byś na to postawił, Jack? – rzuciła Violet. – Nie, to z daleka czymś
śmierdzi. Jack, czy było coś szczególnego w zegarku Sebastiana, coś, co go
odróżniało od innych?
– Wymienił pasek – odparł. – Nie był czarny. Pasek był niebieski.
– Tak, właśnie tak! – wykrzyknęła Pen.
– Aha, i pokazywał zły czas. Stanął, a on zapomniał go nakręcić.
W myślach Tristy zaczął rozkwitać dziwny, ciemny kwiat pewnego pomysłu.
– A którą godzinę pokazywał? – spytała.
Pen zmarszczyła czoło, zastanawiając się nad czymś.
– To był czas popołudniowej herbaty – powiedziała po chwili. – Wtedy było
tuż po obiedzie, ale zegarek pokazywał wpół do piątej.
– Wpół do piątej. – Jack szeptem powtórzył słowa Pen. Potem spuścił wzrok
i odchrząknął. – Violet – powiedział cicho. – Wpół do piątej… To właśnie
wtedy…
Zdanie rozmyło się w ciszy, jak karawan pogrzebowy znikający za rogiem
ulicy. Wszyscy wiedzieli jednak, dokąd zmierza.
To było wtedy, kiedy Sebastian zginął.
– Czy…? – Violet zawahała się, oblizała wargi i mówiła dalej: – Czy wtedy,
kiedy to się stało, zegarek był zepsuty?
Trista poczuła mdłości. To wszystko zmieniało śmierć Sebastiana w coś
prawdziwego i fizycznego. To nie było znikanie za szarą kurtyną – to była kula
albo eksplozja, albo zapadające się okopy, coś, co było w stanie zgiąć metalową
sztabę albo rozbić mechanizm zegarka.
Ale Jack pokręcił głową.
– Nie. Kiedy go odesłałem, zegarek wciąż działał.
Trista przypomniała sobie, co Shrike mówił o Sebastianie.
„Nie odszedł, ale i nie żyje”.
O wpół do piątej gdzieś w ponurej i dalekiej wojennej krainie niebytu
Sebastian się „zatrzymał”. Na ręce Architekta Pen widziała zegarek, który
również się zatrzymał, dokładnie w godzinie śmierci Sebastiana. Trista była
przekonana, że to nie przypadek. Nie wiedziała, jak wiążą się ze sobą te dwa
fakty, ale czuła, że jest jakieś ogniwo między nimi, kołyszące się w ciemności
jak łańcuch kotwicy nad powierzchnią wody.
ROZDZIAŁ 30

Milongi, sztylongi i sztany

Zgodnie z przewidywaniami Jack pozwolił trzem uciekinierkom zatrzymać się


u siebie w domu, był to jeden z szeregowców z ciemnej cegły, w którym czuć
było nieprzyjemne zapachy od rzeki. Jak się okazało, „jego” dom zawierał
również jego matkę, trzy siostry, szwagra, ciotkę i gromadkę dzieci starszej
siostry. Ojciec był nieobecny i to, jak się okazuje, już od paru lat. Jego siostry –
w wieku około czternastu, szesnastu i dwudziestu sześciu lat – były ciemnookie
i kanciaste, uśmiechały się szeroko, a ich głosy wibrowały i rozbrzmiewały
echem między wyblakłymi ścianami, wnosząc w nie nieco życia.
Jego matka nie zdziwiła się specjalnie, widząc go z niezapowiedzianymi
gośćmi.
– Chyba nie przychodzą z pustymi kieszeniami? – spytała. – Twoje siostry
płacą za wikt i opierunek. Mówiłam ci, że nie będę gościć obcych za darmo. –
Violet położyła na jej dłoni pieniądze, które kobieta dokładnie przeliczyła,
po czym skinęła głową. – Pokój na poddaszu. Żadnych hałasów po dziesiątej
wieczorem. – Zmierzyła pannę Parish spojrzeniem od stóp do głów, jej twarz nie
zdradzała żadnych emocji. – Słyszę, że była pani narzeczoną jednego z kolegów
Jacka z wojska?
– Tak. – Violet również miała minę pokerzysty. – Nie wrócił do domu.
– Nie on jeden – powiedziała oschle matka Jacka. Jej wzrok przemknął
po postaci syna gładko i chłodno, jak palce prześlizgujące się po marmurze
grobowca.
Trafiły akurat na dzień prania, więc z kuchni bił zapach piany i szarego mydła.
Podwórko i schody zamieniły się w istny labirynt sznurków na bieliznę.
Na poddasze wchodziło się po drabinie. Było zatęchłe i chłodne, jego ukośne
ściany pobielono wapnem. Na podłodze leżały trzy materace, na nich koce
i stare płaszcze.
– Za długo nie możemy tu zostać – powiedziała Violet, kiedy znalazła się sam
na sam z Pen i Tristą – ale będziemy bezpieczne przez dzień lub dwa. – Rzuciła
Triście pocerowaną, wyblakłą sukienkę w niebieskim kolorze. – Pożyczyłam ją
od jednej z siostrzenic Jacka – przechodzi w rodzinie z rąk do rąk. Jeżeli ją
włożysz, możesz zatrzymać sukienkę Triss na wypadek, gdybyś musiała coś
zjeść. Ale… próbuj ją racjonować, jeśli potrafisz.
Usiadła na materacu i z ulgą wypuściła powietrze z płuc.
– Nie rozumiem – powiedziała. – Dlaczego twój ojciec miałby dać
Architektowi zegarek Sebastiana? Dokąd nas to prowadzi? Co my wiemy?
Trista i Pen wymieniły spojrzenia.
– Mamy plan – powiedziała Trista. – I… nie gniewaj się, ale nie możemy ci o
nim powiedzieć. Musimy gdzieś zatelefonować.
– Telefon jest w klubie Eyelash – odparła z powątpiewaniem Violet –
a personel mnie zna i pozwolą nam z niego skorzystać. Do kogo chcecie
zadzwonić?
– Do Architekta – odparła Pen z przesadną buńczucznością.
– Co takiego? – Violet zmarszczyła brwi, patrząc to na jedną, to na drugą
siostrę. – Czy to jest bezpieczne? Czy on może… zrobić wam coś przez telefon?
Czy jego magiczna centrala jest w stanie was namierzyć i zorientować się, gdzie
jesteście?
– Nie wiem – wyznała Trista. – To może być niebezpieczne. Ale jeżeli z nim
porozmawiamy, może uda nam się go przekonać, żeby oddał Triss – a może
nawet zegarek. A nawet jeżeli nie wyrazi zgody, to może się czegoś dowiemy. –
Mówiąc to, Trista nie przestawała się zastanawiać, czy Architekt zna jakiś
sposób, żeby i ją utrzymać przy życiu. Czuła, że ta myśl rozpala w niej maleńką
iskierkę nadziei.
– Czy da się tak zrobić, żebym to ja zadzwoniła zamiast was? – Violet wciąż
zmagała się z tym pomysłem.
– Nie – odparła Trista, czując smutek i wdzięczność. – Nie możesz nam
nawet towarzyszyć, bo magiczna obietnica zatka nam usta. Nie gniewaj się, ale
nie znasz naszych tajemnic. To musimy być my.

Tuż przed dziesiątą wieczorem trzy uciekinierki podjechały pod drzwi frontowe
klubu Eyelash.
Klub wyglądał i pachniał, jakby był bardzo ekskluzywny. Miękkie,
niebieskawo zabarwione światło przenikało w ciemność przez weneckie żaluzje.
Dobiegająca ze środka muzyka była tym uprzejmym, udomowionym jazzem,
który kiedyś słyszały – „superjazzem”, jak nazywała go pogardliwie Violet.
Przed drzwiami stał przystojny, młody odźwierny w płaszczu ze złotymi
guzikami, który mrugnął do Violet, kiedy poprosiła go o skorzystanie z telefonu,
i konspiracyjnie wprowadził je do środka.
Telefon znajdował się w osobnym pomieszczeniu, do którego prowadziły
ciężkie drewniane drzwi, mające zapewnić prywatność rozmówcom. Ściany były
pokryte czerwonym rypsem, a mały stolik, na którym stał telefon, był z chromu
i szkła.
– Nie rozgadujcie się – powiedziała Violet. – Będę na korytarzu. Jak tylko
skończycie, wybiegnijcie i wskakujcie do przyczepki. Nawet jeśli Architekt
będzie potrafił namierzyć telefon, dowie się tylko, gdzie byłyście, a nie gdzie
jesteście.
Drzwi zamknęły się za Violet z uprzejmym, lecz ostatecznym trzaskiem,
a odgłosy z zewnątrz niemal ucichły. Pen i Trista zostały sam na sam
z telefonem.
– Jesteś gotowa? – zapytała Trista. Nie mogła się powstrzymać od szeptu, jak
gdyby już istniało niebezpieczeństwo, że Architekt je podsłucha.
Pen skinęła głową.
– Niczego się nie boję… – mruknęła pod nosem i sięgnęła po telefon. Jej
drobne palce z trudem obejmowały ogromną słuchawkę. Kiedy Pen przykładała
ją do ucha, Trista zdała sobie sprawę, że jej siostra drży.
– Milongi, sztylongi i sztany. – Po wypowiedzeniu tych słów czarny telefon
w małych rękach nagle się najeżył, jak pies, który przekrzywia głowę. Nastąpiła
pauza, po czym Trista usłyszała delikatny szept, sączący się ze słuchawki jak
dym.
– Tu Penelope Crescent. Chcę mówić z Architektem! – Pen mówiła głośno,
była zbyt zdeterminowana i w efekcie jej głos brzmiał piskliwie. Dopiero wtedy
Trista zdała sobie sprawę, jak bardzo jej towarzyszka jest przerażona.
Pauza. Pauza. Delikatny szmer głosów, zbyt niewyraźny, by coś zrozumieć.
– To nie fair! – wybuchła Pen bez ostrzeżenia. – To ty mnie zdradziłeś! To ty
mnie namówiłeś, żebym podeszła do ekranu w kinie! Chciałeś mnie złapać
w pułapkę, tak jak złapałeś S…
Trista szturchnęła Pen pod żebra w ostatniej chwili.
– …tak jak złapałeś Triss – mówiła dalej, nie zatrzymując się, by złapać
oddech. – Ale… ja… chciałabym z tobą porozmawiać. Przepraszam, że
powiedziałam, że wszystkim rozpowiem o naszym układzie. Ja… wcale nie
chciałam. A teraz chcę zawrzeć nowy układ. – Spojrzała na Tristę. W jej oczach
migotało dobrze znane połączenie nieposłuszeństwa i chytrości. Znów
odchodziła od scenariusza, a Trista nie miała pojęcia, w którym kierunku.
– Chcę, żebyś zrobił tak, by nowa Triss została przy życiu – oświadczyła Pen,
nie zwracając uwagi na szturchańce. – Wtedy nie będę cię ścigać z kogutami ani
nie powiem nic policji.
Pauza. Cienka strużka przedestylowanego głosu.
– Co to znaczy, że nie można mi ufać? – wykrzyknęła Pen. Pauza. – Nie, nie
uda ci się, bo nie wiesz, gdzie jestem! – Pauza. – A jeżeli mnie znajdziesz,
to pożałujesz! Nie boję się. Nic mnie nie obchodzi, co „robisz zdrajcom”. Ja…
Pen przerwała w pół słowa. Cichutki głosik mówił i mówił, plótł złowieszczą
mrówczą ścieżkę dźwięku. Pen zbladła, znikła gdzieś jej brawura. Wyglądała
na zahipnotyzowaną, wciąż kurczowo trzymała telefon, mimo że ręce jej
dygotały. W jej błyszczących oczach widać było, że wciąż jest małym
dzieckiem.
Trista nie mogła tego dłużej znieść. Wyrwała telefon z rąk Pen i objęła ją
ramieniem, przyciągnęła do siebie i przytuliła. Pen zatopiła twarz w sukience
Tristy, oddychając szybko, krótko, przerażona.
Tristę zalało uczucie czystej wściekłości. Dlatego i umysł miała zupełnie
czysty, spokojny jak tafla wody. Nie bała się niczego, gdy uniosła słuchawkę.
Po drugiej stronie panowała cisza. Kilka kliknięć. Kilka odgłosów ruchu
przetłumaczonych przez maszynę na elektroniczne drapanie.
– Halo? – W końcu nadeszła odpowiedź. – Jest pani tam jeszcze, panno
Crescent? – Tego głosu trudno było nie rozpoznać.
– Nie – odparła Trista. – Jej już nie ma. To tylko ja.
– Aha. – Ciche słowo wypowiedziane dość ciepło. – Moja mała kukułka.
ROZDZIAŁ 31

Echo

– Tak, panie Architekcie. To ja.


Coś dziwnego wydarzyło się z gniewem w piersi Tristy. Wciąż tam tkwił
i trzepotał, ale teraz był podbity dziwnym ciepłem. To dlatego, że Architekt
nazwał ją „swoją małą kukułką”. Było to zupełnie niespodziewane odczucie –
ta świadomość, że do kogoś należy.
– A ta mała chuliganka, która dźga nożem w plecy? Już sobie poszła? – spytał
głos po drugiej stronie słuchawki. Ton był jasny, lekki i nieprzewidywalny,
przypominał podskakiwanie i podfruwanie prześcieradeł na oświetlonym
słońcem sznurku.
Trista pogładziła Pen po głowie. Kiedy dziewczynka spojrzała w górę, jej
policzki były wciąż mokre od łez, a twarz zmarszczona nieszczęściem, lecz
Trista uśmiechnęła się do niej delikatnie.
– Możesz iść, jeżeli chcesz – powiedziała bezgłośnie.
Zastanawiała się, czy tak typowy dla Pen upór zwycięży. Tym razem jednak
Pen skinęła powoli głową, wciąż przygryzając wargi, żeby nie płakać.
Wymknęła się za drzwi, zostawiając Tristę samą.
– Odesłałam ją – odparła Trista. Mówiąc to, zastanawiała się, dlaczego
właściwie tak postąpiła. Czy naprawdę po to, żeby zapewnić małej ochronę?
Tak, ale tylko częściowo. Architekt był chyba zadowolony, kiedy rozpoznał jej
głos, a o Pen mówił tonem niemal konspiracyjnym. Coś w jej wnętrzu na to
zareagowało. Była to ta część, która nigdy nie była i nigdy nie mogła być Teresą
Crescent, część z cierni i liści, która pamiętała bezlitosny śmiech starodrzewu.
Poczuła mrowienie pokrewieństwa, miała wrażenie, że może z tym mężczyzną
rozmawiać w sposób, którego Pen nigdy nie zrozumie.
– To dobrze! – stwierdził raźno Architekt. – Wredna, mała żmijka! Kiedyś
będę musiał ją upolować i wyciąć jej ten ostry języczek. Dziwię się, że
wcześniej tego nie zrobiłem.
– Ona już mi nie przeszkadza – powiedziała ostrożnie Trista.
– Co, dałaś jej nauczkę, tak? – Architekt wydawał się przyjemnie zdziwiony,
a Trista nie spieszyła się z poprawianiem tej błędnej interpretacji. – Podobno
na tej buzi cherubinka jest kilka ślicznych, długich śladów. Wiedziałem, że
to twoja robota. Tak, strach dobrze działa przez jakiś czas na ludzi jej pokroju,
ale ona prędzej czy później znajdzie sposób na to, żeby cię zdradzić. Ta mała nie
potrafiłaby iść prostym kursem, nawet gdybyś ją związała i puściła
za lokomotywą. Uwierz mi, długo nad tym myślałem.
Nastąpiła pauza, podczas której Trista musiała szybko myśleć. Czy powinna
trzymać się oryginalnego planu i próbować wynegocjować układ między
Architektem a Piersem Crescentem? Jeżeli Architekt właśnie odmówił kolejnych
negocjacji z Pen, bo złamała warunki pierwszej umowy, dlaczego miałby
w ogóle ufać Piersowi? Jeżeli Trista spróbuje niewłaściwego zagrania, straci tę
dziwną, niepokojącą nić porozumienia.
Usłyszała w słuchawce delikatne, głuche postukiwanie i wyobraziła sobie
Architekta, który zastanawiając się nad czymś, szczęka zębami. Ciekawa była,
czy to ludzkie zęby, czy akurat teraz założył zupełnie inną twarz.
– A więc… uciekłaś – powiedział w końcu. – Tego nie było w planie. –
W jego głosie nagle i nieoczekiwanie zabrzmiała twarda nuta.
– Nikt mi nie przedstawił planu – odparła ostro Trista. Armia pretensji w jej
duszy ryknęła i potrząsnęła włóczniami. To był człowiek, który kazał jej żyć,
wrzucił ją w istnienie tak beztrosko, jakby wyrzucał do rowu ogryzek jabłka.
Wiedząc i spodziewając się, że jego stworzenie prędzej czy później umrze.
To był człowiek odpowiedzialny za wszystkie jej tortury, dezorientację,
niebezpieczeństwo…
…i za jej życie.
Ale ja go nienawidzę – napominała się. – Teraz tylko udaję, że go słucham.
– Nie – odparł Architekt, a w jego głosie pobrzmiewało zainteresowanie
i zdziwienie tą myślą. – Chyba rzeczywiście. No cóż, to nadal zakrawa
na niewdzięczność, skoro umieściliśmy cię w tak zamożnej rodzinie.
– Próbowali – powiedziała Trista przez ostrzące się z własnej woli zęby –
wrzucić mnie do ognia.
– Naprawdę? – Teraz zainteresowanie Architekta było szczere. – Proszę,
proszę. Ten stary sposób. No, widać z tego, że Crescentowie musieli z kimś
rozmawiać. Sami by tego nie wymyślili. – W jego głosie pojawiła się ponura
nuta niepokoju. – Pomyśl, moja droga. Wiesz, z kim mogli rozmawiać? Nie
mogę pozwolić na to, żeby kręcili się tu ludzie z tego rodzaju wiedzą.
Trista złapała się na tym, że drży na krawędzi straszliwej pokusy. Czy może
podać Architektowi nazwisko pana Grace’a? Czy może zderzyć ze sobą swych
wrogów? Przypomniawszy sobie, jaki los chciał jej zgotować krawiec, Trista
znów poczuła rumieniec na twarzy, ale tym razem nie od żaru ognia.
Napuszczenie Architekta na pana Grace’a nie byłoby gorsze od tego, co krawiec
próbował zrobić jej. W końcu pan Grace wiedział wszystko o Oboczniakach,
więc byłby przygotowany lepiej niż ktoś niewinny i nieświadomy.
To bezsprzecznie i wyłącznie akt samoobrony.
– Był z nimi jakiś mężczyzna i to on kazał mnie wrzucić do ognia – przyznała
Trista, po czym przygryzła wargę. Chociaż bała się pana Grace’a, wiedziała, że
wierzył w to, iż postępuje słusznie. Czy to wystarczy, żeby rzucić
go Architektowi na pożarcie? – A gdybyś go znalazł… Co byś mu zrobił?
– Różne straszne rzeczy! – pospiesznie zapewnił Architekt. – Nie bój się, nie
umierałby szybko ani łatwo. Może zamieniłbym go w strunę skrzypiec, po której
przez sto lat szorowałby smyczek, dopóki by nie pękła. Może uwięziłbym go w
klatce zrobionej z kości jego rodziny, dopóki nie zrobiłby się tak stary
i przygarbiony, że można by go używać jako laski do krokieta. A może
kazałbym mu się powoli dusić w objęciach bluszczu. Ale ty masz na pewno
kilka lepszych pomysłów.
Trista czuła, że serce wali jej jak młotem. Przypomniawszy sobie swoje
własne przerażenie, które czuła, gdy Piers Crescent dokładał polan do ognia,
żeby ją spalić, uznała wszystkie formy zemsty za makabrycznie atrakcyjne.
– A mógłbyś go zamienić w bochenek chleba i zostawić w parku, żeby
go wydziobały gołębie? – zaproponowała, a odpowiedzią był wybuch śmiechu
Architekta. Dzikie liście, na które składało się jej ciało i szpik kostny, też się
śmiały.
– Oczywiście!
– W takim razie… – Trista zamknęła oczy i oparła się pokusie. – W takim
razie… spróbuję sobie przypomnieć, czy ktoś kiedykolwiek wymówił jego
nazwisko. Jeśli tak, to ci powiem.
– To dobrze. – Architekt nie był całkowicie zadowolony, ale nie ciągnął
tematu. – No cóż, skoro groziło ci niebezpieczeństwo ugotowania, to nie mogę
cię winić za to, że uciekłaś. W końcu wykonałaś już swoją robotę, odwróciłaś
ich uwagę – zresztą znacznie skuteczniej dzięki ucieczce. Mam jednak nadzieję,
że udało ci się trochę im dopiec, zanim ich zostawiłaś!
– Wyżarłam im wszystko, co mieli w domu. – Trista złapała się na tym, że
naśladuje ton Architekta. – Moje jedzenie, ich jedzenie, a nawet rzeczy, które
w ogóle nie były do jedzenia. – Przypomniawszy sobie pełne zdziwienia
i przerażenia twarze Crescentów, kiedy ci po raz pierwszy zobaczyli jej
kolczaste zęby, poczuła nawet lekką satysfakcję, która kręciła się w jej brzuchu
jak koci ogon. – Przewróciłam wszystko do góry nogami w pokoju Sebastiana,
tam, gdzie nikomu nie pozwalano niczego dotykać. Przeraziłam ich.
– No cóż, to z chęcią usłyszysz, że ich ból to dopiero początek – powiedział
uspokajająco Architekt. – To przecież okrutne, próbować jeszcze skrócić twoje
siedem dni życia! Cóż, kochanieńka, będziemy krok przed nimi, a ty może
nawet przeżyjesz swoją imienniczkę. Czyż to nie będzie świetna zemsta?
Te słowa poruszyły dziwne struny w sercu Tristy i zdała sobie sprawę, że jej
odczucia i myśli o prawdziwej Triss były dziwną plątaniną pogardy, niechęci,
zazdrości, żalu, empatii i pokrewieństwa.
– Fantastyczna zemsta! – próbowała wykrzesać w swoim głosie radość
i ducha przekory, które słyszała w głosie Architekta. – Powiedz mi, co jej
zrobisz? Niech i ja się zabawię. Jaki masz plan? Zamienisz ją w jabłko i włożysz
do placka?
– Nie, mam na myśli jeszcze lepszy żart! – Architekt teraz niemal tryumfował
i Tristę skręcało, gdy widziała, jak nieprzewidywalny jest jego charakter. – Jest
kilka rzeczy, które potrafię robić lepiej niż pan Crescent, a on chyba o tym
zapomniał. Zawsze brakowało mu wyobraźni i umiejętności niestandardowego
myślenia. Dla niego góra to nigdy nie dół, tył to nigdy nie przód, a to, co w
środku, jest zawsze mniejsze niż to, co na zewnątrz. – Zaśmiał się.
– Ale jak… – Trista spróbowała jeszcze raz.
– Zadajesz mnóstwo pytań. – W głosie Architekta brzmiała teraz jadowita
nuta, wibrował od podejrzliwości. Zanim Trista zdążyła odpowiedzieć, z drugiej
strony rozległ się wybuch śmiechu. – Ach, gdybyś mogła teraz zobaczyć twarz
Teresy! Co za pożałowania godna, smutna pannica. Jak chlipie i kwili, kiedy
wyjeżdżamy na przejażdżki o północy! A jej rodzice tyle w nią zainwestowali.
Widzę ich miłość, otaczającą ją jak kocia kołyska.
– Jest tam teraz z tobą? – spytała pospiesznie Trista. – Czy ta druga ja tam
jest?
– O, tak. Wsłuchuje się w każde moje słowo.
– A mogę z nią porozmawiać? – Raz jeszcze Trista skupiła się na niechęci
wobec rodziny Crescentów, a w jej głosie zabrzmiała twarda nuta tryumfu. –
Chcę jej powiedzieć o wszystkim, co zrobiłam. Chcę jej powiedzieć, że spałam
w jej łóżku, zjadłam jej lalki i że przeze mnie znienawidzili ją jej najbliżsi.
Mogę? Proszę?
Przez dłuższą chwilę w słuchawce słychać było jedynie daleki papierowy
szelest.
– Właściwie dlaczego nie?
Rozbrzmiało kilka zduszonych kliknięć i Trista usłyszała czyjś płytki, łkający
oddech w słuchawce. Czuła, że dostaje gęsiej skórki.
– Halo? – Trista ledwo zdołała wypowiedzieć to słowo.
Po drugiej stronie ktoś głęboko westchnął.
– To ty, prawda? – Trista usłyszała własny głos, który do niej przemawiał,
troszkę wyższy, bardziej niepewny i nieszczęśliwy. – Ty jesteś… Tą rzeczą,
o której mówią, prawda? Tą rzeczą, która udaje, że jest mną! Co zrobiłaś moim
rodzicom? Co zrobiłaś Pen?
Przez króciutką chwilę Tristę opanowała panika. Były zbyt podobne
do siebie. Miejsce jest tylko dla jednej z nich. Poczuła impuls do walki, lecz
z trudnością przełknęła to odczucie.
– Słuchaj – syknęła pospiesznie, zanim ta druga ja mogła powiedzieć
cokolwiek innego. – Czy Architekt słyszy, co mówię?
– Ja… – Głos dziewczyny był łzawy i niepewny. – Nie, chyba nie.
– To dobrze! Teraz posłuchaj. Proszę! Oszukałam Architekta, żeby pozwolił
mi z tobą rozmawiać. Myśli, że chcę cię tylko pomęczyć. Musisz udawać, że
właśnie to robię. Proszę, podczas gdy będę mówić, krzycz, tak jakbym cię
przerażała!
– Ale ty mnie przerażasz! – zawyła dziewczyna po drugiej stronie, a w uchu
Tristy zaszumiało.
– Ja wiem. Wiem, że jestem przerażająca, ale nie prosiłam, żeby mnie
zrobiono. Nie zrobiłam krzywdy ani Pen, ani twoim rodzicom. Architekt tego
nie wie, ale ja nie jestem po jego stronie. Chcę cię uwolnić! Jeżeli wciąż tam jest
i przysłuchuje się temu, co mówisz, krzyknij „Nienawidzę cię!”, jak będziesz
chciała powiedzieć „tak”, a „Przestań!”, jeżeli będziesz chciała powiedzieć
„nie”.
– Nienawidzę cię! – Okrzyk miał w sobie tyle siły i nieszczęścia, że Trista nie
była całkiem pewna, czy to sygnał, czy prawdziwa deklaracja.
Więc on wciąż tam jest – Trista myślała gorączkowo.
– Wiesz, gdzie jesteś?
– Przestań! – Usłyszała szloch. Sygnał na „nie”.
– Czy przychodzi ci do głowy coś, co mogłoby nam pomóc cię znaleźć?
Ale jak Triss mogła na to odpowiedzieć, skoro Architekt przysłuchuje się
rozmowie? I jak mogłyby ustalić system przekazywania wiadomości w tak
krótkim czasie? Zdesperowana Trista przeszukiwała pamięć Triss, jej
wspomnienia, próbując sobie przypomnieć, czy ona i Pen kiedykolwiek
korzystały z tajnego języka albo kodu. Nie, nie korzystały. Może gdyby siostry
były ze sobą bliżej, gdyby miały więcej wspólnych wspomnień…
Wspomnienia.
– Triss, posłuchaj! Mamy wspólne wspomnienia. Jeśli jest coś, co chcesz
mi powiedzieć, podsuń mi myśl, która jest z tym związana w twojej pamięci –
w naszej pamięci.
Przez kilka sekund słyszała tylko łkanie, a później jedno ciche słowo.
– Żaba.
Żaba? Trista grzęzła dalej w domysłach, zastanawiając się, czy dobrze
usłyszała.
Klik, klik. Szczęk.
– Ubawiłaś się? – W głosie Architekta słychać było, że z trudem
powstrzymuje śmiech. – Biedactwo wygląda na bardziej przerażoną niż mysz
w pułapce. Dobra robota! Widok tej głupiej, roztrzęsionej buzi znacznie
poprawił mi humor. Właściwie… Mała kukułeczko, myślę, że mogę
wyświadczyć ci przysługę. Chcesz żyć więcej niż siedem dni?
– Tak. Tak. Tak. Tak. Tak.
Ale to było niemożliwe. Droczy się z nią. Przekomarza.
– Dziwię się, że od razu nie przyszło ci to do głowy, mówiąc szczerze. Jeżeli
jesz lalki Teresy, to musiałaś zdać sobie sprawę, że kluczem do utrzymania cię
takiej, jaką jesteś, jest jedzenie rzeczy, które są dla niej ważne. A w miarę
upływu czasu będziesz potrzebowała ich coraz więcej i więcej. Jeśli masz
przeżyć dłużej niż siedem dni, będziesz musiała pożreć coś bardzo ważnego dla
tej małej, coś zakorzenionego głęboko w jej sercu i istnieniu. Ale już się pewnie
domyśliłaś, co mam na myśli, prawda?
Trista chwyciła kurczowo słuchawkę i próbowała nie wiedzieć, nawet
wówczas, gdy Architekt znów się odezwał.
– Młodszą siostrę Teresy. Penelopę. Zjedz ją, a przyszłość należy do ciebie.
Rozległ się ostateczny szczęk słuchawki, zapanowała długa cisza i Trista
zobaczyła, że trzęsą jej się ręce.
ROZDZIAŁ 32

Wyduszanie prawdy

Trista nie potrafiła spojrzeć Pen w oczy, kiedy wyszła z pokoju telefonicznego.
Czuła, że ma w żołądku kamienie i żwir, i była zadowolona, że tym razem nie
ma czasu na rozmowę.
On mi cię kazał zjeść, Pen. Kiedy pospiesznie szły do motocykla,
to niewypowiedziane zdanie leżało na języku Tristy jak moneta – zimna
i metaliczna.
Gdy gramoliły się razem do przyczepki, Pen rozpychała się łokciami i kopała,
a Trista nie mogła się oprzeć chęci odsuwania się od młodszej dziewczynki.
Nigdy nie przyszła jej do głowy myśl, że Pen jest czymś, co mogłaby zjeść.
Teraz zdała sobie sprawę, że mała ma tę samą kuszącą cechę co rzeczy Triss, ale
setki razy intensywniejszą. Olbrzymia jak przepaść dziura w jej wnętrzu mówiła
jej, że tak, dziewczynka dobrze by się tam wpasowała – jak pierścionek
w welwetowe pudełeczko na biżuterię.

Kiedy wróciły do pokoju na poddaszu, Trista próbowała powtórzyć Violet i Pen


swą rozmowę z Architektem. W jej uszach słowa brzmiały jednak martwo. Były
zimne jak resztki po obiedzie rozdawane ludziom, którzy żadną miarą nie
mogliby docenić jakości posiłku.
Cały czas próbowała podjąć decyzję, czy powiedzieć im, co powinna zrobić
z Pen zdaniem Architekta. Z trudem zdobyła ich zaufanie. Co by zrobiły, gdyby
przekształciła się w ich oczach w potwora jedzącego dzieci, monstrum
z najbardziej przerażającej bajki? Jak mogłyby znieść jej obecność, gdyby
wiedziały, że jej życie może zależeć od tego, czy połknie Pen?
Powie im. Nie powie im. Musi. Tak, ale później. Nie, teraz albo nigdy…
Kiedy doszła do końca historii, ta moneta wciąż leżała na jej języku.
Odrętwiająca. Cisza ciągnęła się w nieskończoność, aż Violet i Pen spojrzały
na nią, zdając sobie sprawę, że skończyła mówić. Trista poczuła, że jej serce
wypełnia się nienawiścią do samej siebie i poczuciem nieszczęścia.
– Świetnie – powiedziała Violet. – Dowiedziałyśmy się więcej, niż
oczekiwałam. Dobra robota, Trista. – W jej uśmiechu było dużo życzliwości,
a Trista, czując jego ciepło, poczuła również ukłucie pretensji do samej siebie. –
Mówiłaś, że Triss wspominała coś o żabie. Masz jakiś pomysł, o co chodziło?
– Nie – odpowiedziała Trista. – To musi być coś, co ona pamięta. Coś,
co powinno być również częścią moich wspomnień. Ale dla mnie to nic nie
znaczy.
– Ale wygląda na to, że to coś znaczy dla Pen – rzuciła Violet.
Oczywiście Pen raz jeszcze skuliła się w sobie jak nastroszony mały jeż
i patrzyła na swoje kolana, kopiąc piętami o łóżko.
– To była tylko żaba – powiedziała wyzywająco. – I to nie była moja wina!
Myślałam, że ona nie żyje! Próbowałam… – Znów wykrzywiła buzię
w podkówkę.
– Aha. – W pamięci Tristy pojawiło się po chwili wspomnienie. – Aha, to ta
żaba. – Zobaczyła pytające spojrzenie Violet. – To… To rzeczywiście nie była
wina Pen. To się wydarzyło jakieś dwa lata temu. Kot złapał żabę i zostawił ją
na progu domu. A więc Pen urządziła jej pogrzeb z płatkami róż, pochowała ją
w puszce po cukierkach, która była trumną, i zakopała ją w ogrodzie. A później,
hm, znacznie później jeszcze raz ją wykopała.
– Chciałam tylko zobaczyć, czy ma szkielet! – zaprotestowała Pen. – Ale nie
miała. Żaba była po prostu… Martwa i sucha, i płaska. I… Nie była w tym
samym miejscu w puszce – musiała się przesunąć – musiała być wciąż żywa,
kiedy ją pogrzebałam…
Wspomnienia napływały potokiem, Trista widziała oczami wyobraźni dramat
żaby. Czuła przerażoną fascynację i współczucie dla biednego stworzenia, które
zadusiło się same w ciemności, ale równie silny był wybuch złości i żalu
do nieszczęśliwej Pen. Uczucia nie były nowe, nie były też zupełnie jej własne.
Po chwili ten przypływ emocji zmienił kurs, kiedy zrozumiała, co Triss miała
na myśli.
– On chce ją pochować żywcem – powiedziała. – Architekt ma zamiar
pochować Triss żywcem.
Dopiero po chwili Violet przerwała pełną zdziwienia ciszę.
– To… średniowiecze. Musimy go powstrzymać.
– Chyba nie mamy za dużo czasu. – Trista próbowała sobie przypomnieć,
co mówił Architekt. – Powiedział, że „może przeżyję swoją imienniczkę”,
a przecież został mi tylko dzień czy dwa.
– Ale jeżeli pochowa ją przy kościele, to czy nie będzie słychać, jak stuka
z trumny? – spytała Pen.
Trista uważała, że Architekt nie pochowa Triss ani w trumnie, ani przy
kościele. Przez telefon mówił, że tak pokieruje losem dziewczyny, że pójdzie
mu lepiej niż z Piersem Crescentem.
Wiedziała o jego talentach i widziała magię jego dzieł sztuki z przekręcaniem
przestrzeni, magię cegły i zaprawy. Bez wątpienia mógł zbudować śmiertelne
więzienie dla Triss, którego Piers nie znajdzie nawet za milion lat, nie mówiąc
już o dniach. Potrafiłby ukryć tuzin takich więzień w przestrzeni nie grubszej niż
moneta. Jeżeli rzeczywiście budował dla niej grobowiec, to mógł się
on znajdować gdziekolwiek w Ellchester.
Trista już otwierała usta, żeby to powiedzieć, ale raz jeszcze zadławiła się
„magicznym przyrzeczeniem”.
– Kiedy ją pochowa, już jej nie znajdziemy – powiedziała tymczasem. –
Ale… mówił coś o tym, że zabiera Triss na „przejażdżki o północy”. Może jeżeli
zobaczymy ich na ulicy, będziemy mogli za nimi pojechać, a nawet ją ocalić.
Nastąpiła pełna zwątpienia pauza. To brzmiało beznadziejnie nawet w uszach
Tristy. Niemniej jednak nie było ani lepszych punktów zaczepienia, ani
jaśniejszych perspektyw, więc po chwili Violet powoli skinęła głową.
– O północy nie będzie na ulicach zbyt wielu samochodów. Jeśli zdołamy się
wspiąć dostatecznie wysoko, może uda się nam zobaczyć reflektory daimlera
albo usłyszeć silnik. To ryzykowne, ale warto spróbować. Dzięki twojemu ojcu
jest takie miejsce, które sięga bardzo wysoko. O północy będziemy na moście
Victory.

* * *

Nie trzeba oczywiście wspominać o tym, że Pen twardo się upierała, że ona też
jedzie na tę nocną misję. Że Pen wcale nie jest zmęczona. Że Pen nie idzie spać.
Po chwili Pen… już spała jak kamień. Spała tak mocno, że udało się ją opatulić
kołdrą na jednym z łóżek na poddaszu bez budzenia – ku uldze Tristy i Violet.
Nawet wtedy gdy już siedziała w przyczepce, Trista wciąż oczami wyobraźni
widziała małą, skuloną postać Pen pod cienką kołdrą. W żołądku czuła
nawałnicę winy, udręki, wstydu i strachu. Miała tylko nadzieję, że w tej
mieszance nie ma elementu głodu.
Noce były wciąż ciepłe, a Trista nie mogła przestać odwracać głowy, żeby
spoglądać w oświetlone okna pubów, z których wylewała się fortepianowa
muzyka i od czasu do czasu zarysy postaci. To inne światy, których nigdy nie
widziała, bo nie pozwalał jej na to wiek ani „porządność” rodziny.
Kiedy motocykl uniósł się ponad miasto na szerokim grzbiecie mostu Victory,
wiatr się wzmógł i dmuchał nieregularnymi powiewami. Trista, przypomniawszy
sobie, że pod nimi znajduje się Podbrzusze, poczuła lekki zawrót głowy i zaczęła
się zastanawiać, czy to rzeczywiście jest dobry punkt obserwacyjny.
Na samym szczycie Violet zatrzymała motocykl i po chwili zgasiła silnik.
Nikogo nie było na moście, nikogo, kto mógłby obserwować Tristę i Violet,
które zsiadają, podchodzą do poręczy mostu i wpatrują się w krajobraz miasta
nocą.
To nie było to samo co oglądanie mapy. Ellchester leżało, stłoczone,
na wzgórzach, światła gnieździły się w ciemnych zaułkach jak świecące
robaczki w szczelinach ściętego pnia drzewa. Rzeka była atramentem
ozdobionym diamentami maleńkich latarń przepływających po niej niekiedy
łodzi. Kilka skwerów i ulic jaśniało światłem elektrycznym, ich biel była jak ból.
Pomniejsze ulice były mrocznymi naszyjnikami przytłumionego światła lamp
gazowych. Z jednej strony ciemny zarys nowej stacji kolejowej wycinał z nieba
trójkąt.
Wiatr rozwiewał włosy Tristy wokół jej twarzy, a ona łapała je, żeby spiąć
je z tyłu. Luźne kosmyki zamieniały się w jej dłoni w suche liście. Tak niewiele
czasu zostało…
…więc czy to dlatego nie powiedziała nikomu o ostatnich słowach
Architekta? Czy sama chciała dokonać ostatecznego wyboru? Czy trzymała się
Pen właśnie z tego powodu, traktując ją jak kanapki zapakowane do szkoły?
Czym ona jest?
– Violet. – Usłyszała swój głos, który wypowiadał te słowa teatralnym
szeptem.
– Mamy chyba minutę czy dwie. – Violet założyła gogle na czoło
i obserwowała rozciągającą się przed nimi scenę. – Do diabła! Myślałam, że
więcej zobaczymy!
– Violet! – To słowo było zdławionym skowytem, a kiedy zdziwiona Violet
odwróciła się, żeby na nią spojrzeć, reszta rozbrzmiała jak łzawe mamrotanie. –
ArchitektkazałmizjeśćPen!
– Spróbuj jeszcze raz, ale słowami, dobrze? – podsunęła jej Violet.
– Architekt powiedział, że będę żyła dłużej niż siedem dni. Ale… powiedział
mi, że muszę zjeść Pen.
Violet w zdumieniu gapiła się na nią przez sekundę, a później ryknęła
zdrowym śmiechem.
– Widzę, że w ogóle cię nie zna, prawda?
– Ale… Ja mogłabym zjeść Pen – wymamrotała Trista. – Teraz to wiem.
Czuję to.
– Ale chyba jej nie zjesz, nie? – odparła Violet bez wahania.
– A skąd wiesz? – spytała Trista. Okazało się, że jej lęk i przerażenie nieco
maleją w obliczu spokojnej pewności siebie Violet. – Ja nie wiem. A skąd
ty wiesz? Ja… Ja jestem potworem. Kiedy jestem głodna, mogę zrobić
wszystko.
– Nie, oczywiście, że nie mogę cię zrozumieć. – Twarz Violet była ukryta
w półcieniach, ale Triście wydawało się, że widzi jej ponury i poważny uśmiech.
– Wiem, że obudziłaś się pewnego dnia i okazało się, że nie możesz być osobą,
którą pamiętasz, że jesteś, małą dziewczynką, którą wszyscy spodziewają się
w tobie znaleźć. Po prostu nie byłaś już nią i nic nie można było z tym zrobić.
Więc twoja rodzina doszła do wniosku, że jesteś potworem, i obróciła się
przeciwko tobie. – Violet westchnęła ciężko i wpatrywała się chwilę
w ciemność. – Wierz mi, że ja to doskonale rozumiem. I coś ci powiem – jak
potwór do potwora – fakt, że ktoś mówi ci, że jesteś potworem, wcale nie
znaczy, że to prawda. Przed chwilą powiedziałaś mi to, co powiedziałaś,
bo chcesz, żebym nie dopuściła do tego, byś zjadła Pen. Gdybyś była
prawdziwym potworem, tobyś tego nie zrobiła, prawda?
Trista poczuła swędzenie pod powiekami i otarła rękawem nitki pajęczyn.
– Idiotka – dodała Violet, żeby zaakcentować ostatnią myśl.
– Violet – zaczęła Trista, kiedy już stwierdziła, że jej głos przestał drżeć. –
Mogę cię o coś zapytać?
– Taak – usłyszała. – Ale nie teraz. Na dole dzieje się coś dziwnego. Jakieś
migotanie i mruganie. Tam! Widzisz?
Trista zdała sobie sprawę, że od strony miasta dobiegają dźwięki dzwonów
kościelnych oznajmiających nadejście północy, każdy z nich był samotny
i chłodny.
Szybko starła resztki babiego lata z oczu i wpatrywała się w Ellchester, idąc
wzrokiem za wyciągniętym palcem Violet. Wydawało jej się, że przy rzece,
w słabo oświetlonych dokach, widzi jakiś poruszający się odblask albo kilka
maleńkich odblasków, które tryskały światłem i poruszały się zygzakiem
po skwerze, jak bąbelki szampana.
Obie aż podskoczyły, kiedy spod mostu, na którym stały, wyfrunęły dzikie
skrzydlate postaci i całe stado ruszyło w kierunku miasta, krążąc szeroko,
kołując coraz niżej.
– Mewy – powiedziała, na wpół śmiejąc się, Violet. Trista nie odezwała się,
bo jej język utrzymywało magiczne przyrzeczenie. Zobaczyła białe skrzydła, tak
jak i Violet, ale również skrzydła z bladej skóry, szkliste skrzydła owadów,
skrzydła zrobione z papieru i zbitego włosia. Niektóre z tych stworzeń miały
jeźdźców. Inne miały dwie głowy. Żadne z nich nie spojrzało w górę, nie
dostrzegło jej. Obserwowała to dziwne stado, które leciało pospiesznie w dół,
by dołączyć do osobliwego migotania na ulicach.
To, co migotało, teraz znikało za odległym wzgórzem, grożąc całkowitym
zejściem z pola widzenia.
– Stracimy je z oczu! – wykrzyknęła Trista.
– Nie – odparła Violet. – Wsiadaj do przyczepki. Nie tylko ono potrafi się
szybko poruszać.
ROZDZIAŁ 33

Tramwaj

Trista zgrzytała zębami i kuliła się w przyczepce, kiedy motocykl wycinał


wiraże na ulicach. Violet jechała nachylona nad kierownicą jak kot, który gotuje
się do skoku. Trista czuła w nogach i rękach każdy podskok opon, każdą dziurę
w nawierzchni ulicy.
Lampy gazowe z szumem przelatywały po obu stronach motocykla, jak
błędne ogniki wysłane na szaleńczą misję. Nad ich głowami przepływały mosty,
na sekundę zacieniając niebo, i po chwili już ich nie było. Reflektor motocykla
odbijał się w smutnych wystawach zamkniętych sklepów. Budynki przewijały
się obok z ogromną prędkością jak obrazy w kalejdoskopie.
Trista odchyliła głowę do tyłu najdalej, jak się dało, i przyglądała się niebu,
szukając rozbłysku ruchu albo ciemniejszej plamy w pustce nieboskłonu.
W gardle czuła przepływające powietrze. Był w nim jakiś zapach, który znów
wzbudził w niej głód, wypełnił ją dziwacznym, mrocznym uczuciem uniesienia.
Był to ostry, zdradziecki zapach półmroku, który przypominał jej Podbrzusze,
Architekta i walkę z ptaszydłem. Oboczniacy byli blisko, burzyli jej krew.
Alejki pnące się zygzakiem w górę wzgórza były pełne koszy na śmieci,
sznurków z praniem i opartych o ściany rowerów. Motocykl wił się między nimi,
tryumfalnie wybuchnął warkotem silnika na skwerze na szczycie wzgórza
i zanurkował w wijące się uliczki.
Kiedy z rykiem jechały po wąskim moście, Trista spojrzała na ulicę poniżej,
skąpaną w niewyraźnym, żółtym świetle lamp gazowych. Powoli krążył po niej
ogromny czarny daimler. Światło wydawało się ślizgać niepewnie po jego
powierzchni, jak woda po wosku. Silnik nie wydawał żadnego dźwięku. Nagle
daimler skręcił za róg i znikł z pola widzenia.
– Tam! – Desperacki pisk Tristy był niesłyszalny, ale i niepotrzebny. Violet
zauważyła samochód. Na końcu mostu skręciła w prawo, żeby za nim ruszyć.
Gdzieś w głowie Tristy rozległ się szelest i przez chwilę myślała, że pochodzi
z jej wnętrza. Tym razem nie był to jednak śmiech tworzących ją liści. Nad jej
głową biły skrzydła, słychać było szepty niesione bryzą. Spojrzała w dół
i zobaczyła pospiesznie przemykające kształty na wysokości dachów. Niektóre
rozpościerały czarne skrzydła. Inne szeroko rozstawiały owadzie nogi, niczym
pajączki wędrujące po wodzie. Kolejne przedzierały się przez powietrze, jak
gdyby było twarde jak ziemia.
Violet skręciła w lewo, potem w prawo, później znowu w prawo, przez
zacienione uliczki. Od czasu do czasu widać było aureole światła z jasnych
okien pubów.
Kiedy dojeżdżały do skrzyżowania, nagle rozległ się delikatny dźwięk
dzwonka. Był to odgłos dobrze znany, ale tak niezwykły w tych okolicznościach,
że Trista nie mogła go nigdzie umiejscowić. Violet ostro zahamowała.
Droga przed nimi była przez chwilę oświetlona reflektorami, po czym w ich
polu widzenia pojawił się masywny, podłużny kształt, przecinając im drogę
od lewej do prawej. Był to dobrze znany piętrowy autobus, którego wnętrze
rozświetlało jasne elektryczne światło. Dopiero wtedy Trista rozpoznała ten
dźwięk – był to odgłos dzwonka tramwaju.
Tramwaj przemknął obok nich, za nim dwa doczepione wagony – oba
piętrowe, lecz bez dachów, dzięki czemu pasażerowie mogli obserwować niebo.
Sam tramwaj i wagony były czarne jak smoła.
Kiedy pojazd przejeżdżał, Trista zajrzała na moment do jasno oświetlonej
salonki.
W tramwaju znajdowała się grupa długonosych mężczyzn w szarych
płaszczach i ciemnych okularach, wyglądających przez okna przy użyciu
lornetek. Na dolnym pokładzie pierwszego wagonu stała koteria kobiet
w czerwieni, miały umalowane na czerwono usta, a na ramionach zarzucone
futra z lisów, wyglądające tak, jak gdyby zwierzęta były żywe i tylko spały.
Na dolnym poziomie drugiego wagonu siedział Architekt w swoim
eleganckim sportowym garniturze z zielonym fularem, a obok niego przycupnęła
nieszczęśliwa Triss w białym kapeluszu i płaszczu.
Nie sposób było przekrzyczeć silnika motocykla. Zamiast tego Trista jak
szalona pokazywała gestami znikający tramwaj. Violet raz jeszcze zmusiła silnik
do ryku, maszyna wyskoczyła jak z procy, skręciła w prawo i ruszyła
za tramwajem. Trista czuła, że opony odbijają się od szyn.
Na końcu drogi Violet znów musiała zahamować z piskiem, tym razem po to,
by ostro, z poślizgiem wejść w zakręt. Błyszczące szyny nagle się kończyły,
podobnie jak droga. Za drewnianą przegrodą znajdowała się czarna dziura, kupy
piasku, łopaty i otwarta gęba betoniarki.
Violet rozglądała się wokół, nie można było odczytać wyrazu jej twarzy,
bo miała na nosie gogle. Po chwili wyłączyła silnik. Oddech miała
przyspieszony.
– Te tory tramwajowe są jeszcze w budowie – mówiła głosem, w którym
słychać było sporo sił i energii, a Trista wiedziała, że walczy z oszołomieniem
i frustracją.
Tramwaj po prostu zjechał z niedokończonych torów i zniknął.
– Nie! – Trista słyszała własny głos, chropawy i pusty. Były już tak blisko.
Widziały Architekta i Triss. Były od siebie o piętnaście metrów i dzielił je tylko
metal, szkło i pęd.
Trista wygramoliła się z przyczepki, czując, że nogi jej się trzęsą. Pobiegła
ciemną ulicą, przeskoczyła przez drewnianą barierkę i wdrapała się na stos
piasku, który rozjeżdżał się pod jej stopami. Później popędziła sprintem w dół
ciemnej ulicy po drugiej stronie.
– Trista! – zawołała Violet, a później zaklęła. Teraz na drodze słychać było
dwie pary nóg, ale Trista nie zatrzymała się, dopóki nie dobiegła do rzędu
domów z niewinnie ciemnymi alejkami po lewej i prawej stronie. Gdzieś
z przodu wiatr przyniósł jej szept skrzydeł i słabe echo czegoś, co brzmiało jak
odgłos końskich kopyt.
Popatrzyła na stojący przed nią dom. Dach był całkiem niski – chyba potrafi
do niego doskoczyć. Zrzuciła buty, ugięła kolana i skoczyła. Ruch był naturalny
i łatwy, jak oddech lub odganianie dłonią natrętnej muchy. Wznosząc się
instynktownie, podniosła ręce i złapała za krawędź rynny. Później odbiła się
obiema stopami od ściany, podciągnęła na rękach… i wylądowała bezgłośnie
na skraju dachu.
Jej bose stopy nie wydawały żadnego dźwięku. Długie palce u nóg naturalnie
wczepiały się w powierzchnię chłodnych, ukośnie ułożonych dachówek.
Po kilku energicznych krokach znalazła się na szczycie dachu i przykucnęła,
żeby nie było widać jej sylwetki na tle nieba. Trista wciąż słyszała Violet
wołającą ją po imieniu gdzieś na dole, ale ten głos był coraz cichszy i tracił
na znaczeniu.
To było zupełnie inne Ellchester, miasto srebrno-szarych ukosów, nagłych
spadków i lasu kominów wypluwających aromatyczne chmury dymu. Nie miała
jednak czasu zachwycać się jego pięknem.
Sto metrów dalej dostrzegła konwój kształtów płynących nad dachami. Trzy
czarne powozy, każdy ciągnięty przez dwa ciemne jak noc konie, pędziły w górę
i w dół po dachach tak łatwo, jakby jechały po zupełnie płaskiej drodze. Koła nie
dotykały dachówek, końskie kopyta się na nich nie ślizgały. Nad nimi i wokół
nich szybowało, zjeżdżało w dół i podskakiwało mnóstwo mniejszych postaci,
które wydawały się zmieniać kształty, krążąc w błędnych snopach światła.
W tym momencie lęk Tristy, że zgubi tych, których ściga, zagłuszył
wszystkie inne lęki. Zeszła na dół po dachu, a kiedy była na skraju, poczuła, jak
kolana jej drżą w oczekiwaniu na ruch, który ją czeka. Na szczęście był to tylko
maleńki skok do następnego domu, a ona wykonała go, czując zaledwie
niewielki zawrót głowy. Ponad grzbietem dachu domu i w dół po drugiej
stronie…
…akurat w chwili, w której trzy czarne powozy zeskoczyły ze skraju dachu
i zniknęły w labiryncie ulic, jak żaby zsuwające się z krawędzi liścia lilii
wodnej. Rój sfrunął razem z nimi i straciła go z oczu.
Opanowana nagłym niepokojem Trista ruszyła pędem, skakała, biegła
sprintem i znów pędziła zygzakiem przez labirynt dachów. Dotarła do miejsca,
gdzie ostatni raz widziała powozy, i rozglądała się wokół siebie, drżąca.
Wydawało jej się, że gdzieś słyszy dźwięk dzwoneczka tramwaju i bicie
skrzydeł, ale wokół niej walczyły ze sobą podmuchy wiatru nadchodzące
z różnych stron, a ona nie potrafiła powiedzieć, skąd pochodzi dźwięk. Podróży
nie przerwano, ale gdzie był jej cel?
Trista rozglądała się wokół siebie przez chwilę, jej wzrok mamiły miraże
dymu z kominów i pospieszne przeloty nietoperzy. Po chwili nieznośne
przypuszczenie okazało się pewnością. Wszelki ślad po jeźdźcach zaginął.
Kołyszącym się krokiem podeszła do skraju dachu, spojrzała w dół i poczuła,
że jej żołądek wije się jak ukwiał. Złapana w szaleństwo pogoni, nie zdawała
sobie sprawy, jak jest wysoko ani że odległości między dachami są tak ogromne.
Teraz, kiedy wróciła do swojej codziennej perspektywy, niemalże widziała, jak
ulica znika w niebezpiecznej głębi gdzieś poniżej, a przestrzenie między
dachami, nad którymi tak pewnie przeskakiwała, rozszerzają się jak otwierające
się gęby.
Była dobre dwa piętra powyżej poziomu ulicy, a skok z dachu na dach niósł
ją przez całą szerokość jezdni.
Coś z boku trzepotało na wietrze. Spojrzała w dół i zobaczyła luźną wstążkę
wystającą z rozdarcia w jej tułowiu. Patrzyła i patrzyła, a wiatr wyrwał ją
i odfrunęła. Instynktownie odwracając się, by powieść za nią wzrokiem, Trista
zdała sobie sprawę, że widzi inne dziwaczne rzeczy porozrzucane na dachach,
przez które przechodziła. Podrzucane podmuchami wiatru kawałki papieru,
gałązki zsuwające się po dachówkach, mgławicowo jasne loki blond włosów.
Nie.
Zdesperowana Trista goniła za rozproszonymi fragmentami. Wstążka owinęła
się wokół komina, gdzie kusząco trzepotała, ale wyrwała się na wolność, kiedy
dłoń Tristy była od niej zaledwie o parę centymetrów. Inne blade fragmenty
odfruwały radośnie na wietrze i połykała je noc. Drżąc, Trista uklękła na brzegu
dachu i objęła się rękami za kolana. Dopiero po paru minutach zdała sobie
sprawę, że głos Violet wciąż woła ją po imieniu.
ROZDZIAŁ 34

Potężna dziura

Wydawało się, że szczęki Tristy są zamknięte na wieki, i minęło wiele czasu,


zanim znów była w stanie odpowiedzieć. Usłyszała odgłos kroków, a później
zobaczyła na ulicy maleńką postać Violet.
– Trista?
Triście udało się tylko pisnąć coś pod nosem. Ulica wydawała się teraz
przerażająco daleko, a na widok przepaści kurczył jej się żołądek. Zamknęła
oczy, objęła się jeszcze ciaśniej za kolana i nie potrafiła ruszyć się z miejsca.
Powietrze było chłodne.
Uświadomiła sobie niejasno, że z dołu dochodzą jakieś dźwięki, drapanie
drewna, głosy, skrzypienie i uderzenia. Później coś z hukiem walnęło w rynnę
tuż obok jej stóp. Otworzyła oczy i jej wzrok spoczął na górnych szczeblach
drewnianej drabiny przesuwającej się niepewnie wzdłuż krawędzi dachu. Znów
odgłosy skrzypienia. Po chwili zobaczyła głowę i ramiona Violet.
– Schodź na dół – powiedziała cicho. Roztrzęsiona Trista powoli przeszła
ponad krawędzią dachu i zaczęła schodzić za Violet. U stóp drabiny stał
okrąglutki mężczyzna w szlafroku i patrzył na Tristę z wściekłością.
– Powiedziała pani, że to kot utknął na moim dachu! – wykrzyknął, patrząc
niechętnie na Violet.
– Dzięki za pożyczenie drabiny – odpowiedziała beznamiętnie Violet.
– Ale zaraz, zaraz! Co ona robiła…
Violet odwróciła się do niego raptownie.
– Moja córka jest somnambuliczką – stwierdziła lodowato – a nie chciałam
stracić całej godziny, wyjaśniając to panu. I co mam zrobić – odesłać ją
z powrotem na dach?
Zanim rozwścieczony mężczyzna zdołał odpowiedzieć, Violet wzięła Tristę
za rękę i poprowadziła ją z powrotem do miejsca, w którym czekał motocykl.
Dziękuję. Trista wypowiedziała to słowo wargami, ale nie potrafiła znaleźć
głosu. Dziękuję, że przyszłaś i mnie uratowałaś. To, że Violet nazwała Tristę
córką, bardziej niż cokolwiek innego spowodowało, że poczuła igiełki pod
powiekami. Miała poczucie, że może się teraz trzymać czegoś małego, kruchego
i ciepłego, może czymś zapełnić dziurę pozostawioną przez fragmenty, które
wiatr rozwiał po dachach.
Jechały z powrotem w milczeniu. Kiedy wślizgnęły się na poddasze domu
Jacka, usiadły na jednym z materaców i Trista opowiedziała o pogoni – szeptem,
żeby nie budzić Pen. Violet cały czas ją przytulała.
– To jeszcze nie koniec – mruknęła w końcu. – Znajdziemy go jutro. Ale teraz
musisz spać. Jesteś blada jak ściana.
– Ale boję się spać! – szepnęła Trista. – Co będzie, jak rozpadnę się
na kawałki, zanim się obudzę? Co będzie, jeżeli jutro rano zostanie ze mnie
tylko stos liści i gałązek pod kołdrą? Co, jeżeli to ostatnie chwile, które
mi zostały, a ja je zmarnuję na spanie, a później obudzę się martwa?
Przez chwilę na twarzy Violet było widać wewnętrzną walkę. Później
zacisnęła szczęki i chwyciła Tristę za ramiona.
– Nie umrzesz – powiedziała łagodnie, lecz pewnie. – Ja ci to gwarantuję.
Będę cię obserwować, jak śpisz. A jeżeli włosy zaczną ci się zmieniać w liście,
albo coś takiego, to cię zbudzę.
– Obiecujesz? – Trista poczuła, że lodowata, tytaniczna siła jej przerażenia
ustępuje o krok lub dwa. – Ty… nie zostawisz mnie, kiedy będę spać, i nie
wyjdziesz?
– Przyrzekam – powiedziała Violet pewnym tonem, który nie pozostawiał
żadnych wątpliwości. W jej ciemnoszarych oczach malowało się kamienne
zdecydowanie.
Kształt długiej ścieżki prowadzącej do Grimmera się zmieniał. Teraz była
nierówna i wyłaziły z niej poskręcane korzenie drzew. Gnijące jabłka rozsypane
po trawie są jak pradawne, zmęczone twarze. Pieśń ptaków miała słowa, a liście
śmiały się cicho. Pod bosymi stopami Trista czuła drżenie i pulsowanie trawy.
Przed sobą, między drzewami, widziała gładką, niemal twardą powierzchnię
wody. Atramentowa groźba, czarna jak smoła obietnica.
Nie masz nic własnego – powiedział Grimmer. – Wszystko, co masz, jest
pożyczone, a kiedy będzie spłacone, nic nie pozostanie. Nawet twój czas jest
pożyczony, a teraz ucieka. Został jeden dzień. Jeden dzień…
Wiatr się wzmógł i zrobił się dojmująco chłodny. Trista czuła, że zaczyna ją
rozdzierać, jakby była dmuchawcem…
…A później się obudziła, drżąc z zimna.
Leżała na jednym z łóżek na poddaszu, owinięta kołdrą. Violet siedziała tuż
obok w fotelu, twarz miała zmarszczoną i zamyśloną, głowa kołysała jej się
niepewnie, tak jak komuś, kto zasypia na chwilę, a po chwili się budzi. Pen
wciąż mocno spała. Przez lufcik w dachu powoli wdzierało się do środka światło
poranka.
Poranek. Mój ostatni poranek. Jeszcze tylko jeden dzień…
Ta myśl wpatrywała się w nią, naga, chłodna i nieunikniona jak samo niebo.
Trista oddychała, wypuszczając chmurki pary. Usiadła i zacierała odrętwiałe
z zimna ręce.
Violet otrząsnęła się nagle, w pełni przytomna powiodła niechętnym
wzrokiem dookoła, oczy miała szklane i wrogie.
– Aha. – Doszła do siebie i wypuściła powietrze z płuc. – Więc wciąż jesteś
z nami? – Podeszła i przyglądała się Triście, jakby się nad czymś zastanawiając,
później przeczesała palcami jej włosy i usłyszały słaby, trzeszczący szelest.
Violet popatrzyła na swoją dłoń, pełną suchych liści, i zagryzła dolną wargę.
– Mogło być gorzej – mruknęła pod nosem.
– Jest gorzej – powiedziała cicho Trista. Nie musiała nic więcej dodawać.
– Wciąż mamy jeszcze dzień – odparła przekornie Violet.
– Która godzina? – spytała Trista. Violet wyjrzała przez lufcik i przeklęła.
Trista podeszła do niej na palcach i podążyła za jej spojrzeniem. Od razu
zrozumiała, dlaczego Violet odezwała się takim grubym słowem.
Okno było pokryte delikatną siateczką mrozu, a przez nie Trista widziała
dachy przyprószone śniegiem i błyszczące w słońcu nitkowate sople,
opuszczające się z rynny na wprost okna. Niebo było niepokojąco szare,
z akcentami sepii. Żółto-burzowe. Ciężkie ciemnożółte niebo pełne śniegu.
Twarz Violet była jak maska, ale w jej zaciśniętych szczękach, w ruchach jej
oczu Trista wyczuła panikę i głęboko osadzony lęk. Zdumiała się, kiedy zdała
sobie sprawę, ile żądała od Violet poprzedniej nocy. Dla niej właśnie Violet
została w jednym miejscu przez kilka godzin. A teraz zima, która od tylu lat
następuje Violet na pięty, nadciągnęła nad Ellchester z nienaturalną prędkością.
– Zaklęłaś! – Zaspana i zdziwiona Pen siedziała na łóżku.
– Zaraz po śniadaniu muszę wyjść – oznajmiła Violet. – Pojadę na Plotmore
Hill – tam, gdzie straciłaś ślad tej przejażdżki o północy, prawda, Trista? A wy
dwie będziecie musiały tu zostać.
Obie dziewczynki zaczęły protestować.
– Żadnych kłótni – powiedziała Violet zdecydowanie i rzuciła Triście
zaniepokojone spojrzenie.

Śniadanie było chaotyczne i marne. Jack chyba jeszcze spał. Jego ciotka
i szwagier już wyszli, a dwie nastoletnie siostry spieszyły się do pracy w pralni.
Matka i starsza siostra szykowały się na zakupy na ryneczku, więc robieniem
śniadania musiała się zająć ośmioletnia siostrzenica Jacka, która wzięła sprawy
w swoje ręce i pracowała szybko i sprawnie, zatrzymując się co jakiś czas,
by wycierać buzie młodszych dzieci, niczym miniaturowa matka. Wszyscy mieli
ręce zdrętwiałe od chłodu, ale kominek był nierozpalony i zasłonięty. Herbata
smakowała jak woda z kałuży. Na śniadanie była kromka chleba z margaryną.
Violet pożarła swoją w parę sekund, a później kręciła się nerwowo, czekając
na resztę.
– Ale ja jestem jeszcze głodna! – protestowała Pen. – Dlaczego oni dostają
więcej?
Młodsze dzieci dostały drugą kromkę chleba, opakowaną w papier.
– To ich obiad, Pen – mruknęła Violet i mrugnęła do niej. – Biorą go do
szkoły.
Trista za wszelką cenę próbowała złapać kontakt wzrokowy z Violet, modliła
się, żeby ta usłyszała jej nieme prośby. Proszę, nie zostawiaj mnie samej z Pen!
Nie wiem, czy jest ze mną bezpieczna! Violet jednak uporczywie odwracała oczy
i nie spuszczała wzroku z matki i siostry Jacka.
Trista ledwo usłyszała dźwięk zatrzaskujących się drzwi frontowych, ale była
nieco zaskoczona, kiedy najstarsza siostra Jacka wróciła do kuchni, po czym
zdjęła płaszcz i kapelusz, które właśnie włożyła.
– Mama poszła kupić chleba i jajek – powiedziała radosnym tonem –
żebyście zjadły na śniadanie coś, do czego jesteście przyzwyczajone. Ja mam
tu zostać i zrobić herbatę. Poczekajcie, rozgośćcie się. – Ruszyła biegiem
po schodach, prawdopodobnie po to, żeby odwiesić ubrania.
Violet natychmiast wstała z krzesła, uważając, żeby nie szurać po podłodze.
– Wychodzimy – powiedziała cicho. – Szybko i na paluszkach. I to już.
Kiedy wszystkie trzy były z powrotem na ulicy, Pen spojrzała
z niedowierzaniem na dom.
– Dlaczego wyszłyśmy? One miały nam zrobić jeszcze więcej na śniadanie!
– Jesteśmy w gazetach – powiedziała Violet cichym głosem. – Dałabym sobie
rękę uciąć. Gazeta przyszła, kiedy jadłyśmy śniadanie. Matka i siostra Jacka ją
przeczytały, a potem poszły coś szeptać do holu. Później przyszła siostra Jacka,
żeby nas tu zatrzymać. Matka na pewno poszła na policję. Prawdopodobnie jest
za was nagroda.
– Zdradziła nas za pieniądze? – Pen wykrztusiła z niedowierzaniem. – Zaraz
tam wrócę i wybiję jej wszystkie okna!
– Ani mi się waż! – rzuciła ostro Violet, a później westchnęła i spojrzała
na Pen z lekką irytacją, ale łagodnie. – Pen… tak ci się tylko wydaje, że
pieniądze to przyziemny powód, jeżeli nie musisz się o nie martwić. Większość
ludzi musi o nich myśleć cały czas. Pieniądze to nie słodkie ciasteczka
i diamenty – oznaczają opłacenie czynszu, zapłacenie piekarzowi i dostawcom.
Oznaczają, że masz monety na licznik gazu i nie musisz rąbać półek na opał.
Oznaczają, że można na jakiś czas odgonić wilka i że nie dyszy ci pod drzwiami.
Ona nie jest nam nic winna, Pen. A jeżeli ona nie będzie walczyć o swoją
rodzinę, to nikt inny o nią nie zawalczy.
Wilk pod drzwiami. Głód był jak wilk – pomyślała Trista. Nieraz czuła jego
zęby rozrywające jej wnętrzności. Prowadziła z nim własną grę o wszystko
i nigdy nie zastanawiała się nad tym, że wielu ludzi przechodzi przez życie,
a wilk stąpa o krok za nimi. Być może wciąż tkwi w pułapce Triss, przekonanej,
że świat kręci się wokół jej potrzeb i cierpienia. Jej własna historia wydała jej się
teraz nic nieznacząca.
I wtedy znów poczuła, że łapie ją jej własny lęk. Chwyciła Violet za rękaw.
– Violet! Zostawiłam sukienkę Triss na poddaszu!
– O, cholera! – Violet odwróciła się i spojrzała w kierunku, z którego
przyszły. Widać było na jej twarzy wewnętrzną walkę. – Trista… Przepraszam.
Ale nie możemy wracać. To zbyt niebezpieczne. Powiedz mi, kiedy zaczniesz
być głodna, a… ja coś wymyślę.

– To co… Idziemy na spotkanie z przemytnikami? – spytała Pen, gdy


zaparkowały motocykl na Plotmore Hill. – Będą mieli pistolety? A ty jesteś ich
dziewczyną?
– Nie, Pen. – Violet wzniosła oczy ku niebu. – Pistolety mają tylko
gangsterzy w filmach o mafii w Ameryce. A ja nie jestem żadną ich dziewczyną,
na Boga! Przeważnie im coś dostarczam, różne rzeczy. Dlatego mam
przyczepkę, żeby można ją było załadować, jeśli coś lub kogoś trzeba gdzieś
podwieźć, i to szybko. Jestem dobrym mechanikiem, który nie zadaje pytań –
nawet jeżeli samochód, który naprawiam, jest pełen czarnorynkowego sera
w puszkach.
– Mechanikiem? – Pen nie była pewna, czy się oburzyć, czy rozczarować.
– Tak. – Violet wykrzywiła twarz. – To jedna z rzeczy, których nauczyłam się
podczas wojny. Dziwne, ale wojna to pewnie najlepsza szkoła życia. Zapisałam
się do służb pomocniczych i najpierw posłali mnie do fabryki amunicji.
Poznałam tam mnóstwo ludzi – głównie innych kobiet, które tak jak
ja pracowały na linii produkcyjnej – i to była jazda bez trzymanki. Wielu
mężczyzn wcale nas tam nie chciało, obrzucali nas wyzwiskami i obrażali nas.
Jednej dziewczynie nawet przybili gwoździami szufladę do stołu roboczego,
kiedy wyszła na przerwę. Później mnie przeniesiono i znalazłam się
za kierownicą rozklekotanego ambulansu. Musiałam się nauczyć, jak naprawiać
silnik, tylko po to, żeby ten wrak jeździł. Nie spodziewałam się, że
te umiejętności będą mi potrzebne po wojnie, ale – wzruszyła ramionami – cóż
innego mogę robić? Nawet gdybym znalazła pracę, w której nie musiałabym
siedzieć na jednym miejscu dłużej niż trzy godziny naraz, dlaczego ktoś miałby
mi ją dać, skoro może płacić połowę tego jakiejś czternastolatce prosto
po szkole?
– Violet. – Pen zmarszczyła czoło. – Mnóstwo ludzi nie ma pieniędzy ani
pracy, dlaczego nikt nie chce przyjść pracować do nas i być pomocą kuchenną?
Matka mówi, że absolutnie niemożliwe jest znalezienie kogokolwiek.
Violet przeszła parę kroków, zanim odpowiedziała.
– Nie gniewaj się, Pen – powiedziała w końcu. – Ale twoja matka
ma określoną reputację. Zwalnia służących w mgnieniu oka i nie daje referencji,
co znaczy, że zwolniona osoba nie może znaleźć kolejnej pracy. Clara Bassett
mówi, że większość służących w Ellchester już została ostrzeżona i nie chce
pracować dla twojej rodziny.
– Clara Bassett? – Pen nie chciała uwierzyć. – To znaczy kucharka?
Violet skinęła głową.
– Wciąż od czasu do czasu z nią rozmawiam. Kiedy wasza matka przyjmuje
do pracy nową guwernantkę albo służącą, pani Bassett za każdym razem próbuje
je wziąć pod swoje skrzydła. Okazuje się, że zawsze ostrzega, żeby unikały
ciebie i Triss, jeśli tylko się da, a zwłaszcza Triss.
– Dlaczego? – zapytała Pen.
Violet nie odpowiedziała, ale Trista sądziła, że zna odpowiedź.
Pomyślała o tym, jak Celeste jest zazdrosna o swoje dzieci, nie może znieść
faktu, że Triss żywi uczucia do kogokolwiek innego. Kucharka ocalała,
bo całymi dniami ukrywa się w suterenie. Odkrycie, że ma ona jakąś opinię
na temat Crescentów, było niczym stwierdzenie, że dobrze nam znana szafa
otwiera się po drugiej stronie na zupełnie nowy dom.
Nagle Violet zatrzymała się przed sklepem, z którego szyldu w paski
wynikało, że to zakład fryzjerski. Kiedy wchodziła, u drzwi zabrzęczał
dzwoneczek, za nią tłoczyły się Trista i Pen.
Dwóch młodych mężczyzn o włosach wybrylantynowanych na gładką czerń
zajmowało się klientami – jeden przycinał wąsa, a drugi szczoteczką zmiatał
skrawki obciętych włosów z olbrzymiego karku. Żaden się nie uśmiechnął,
widząc Violet, ale żaden też nie miał nieprzyjaznego wyrazu twarzy. Jeden
z nich ledwie widocznym skinieniem głowy wskazał jej drzwi z tyłu sklepu.
Violet również kiwnęła głową i podeszła do nich pewnym krokiem.
Pomieszczenie z tyłu salonu fryzjerskiego było nieco nieuporządkowane, ale
bardzo praktycznie pomyślane. Mężczyzna o szerokich ramionach i miedzianych
włosach siedział za biurkiem, przeglądając strony sportowe gazety i piórem
zaznaczając wyniki gier i gonitw.
– Frosty! – powiedział, kiedy Violet weszła do środka. – Zawsze z wielką
przyjemnością cię witam.
– Bill – powiedziała Violet bez specjalnych wstępów. – Muszę cię o coś
spytać, od razu, konkretnie. Wiem, że twoi chłopcy… Pracowali tu do późna
wczoraj wieczorem. Czy któryś z nich widział lub słyszał coś dziwnego około
północy?
– Około północy? – Bill zmrużył oczy. – Masz na myśli gęsi?
– Gęsi? – spytała Violet.
– Ogromne stado gęsi – odparł Bill. – Słyszeliśmy, jak przelatują tuż
po północy. To już czwarty dzień z rzędu.
– A widzieliście, dokąd poleciały? – spytała prędko Violet.
– Krążyły, a później zawróciły i ruszyły w kierunku centrum miasta. – Bill
spojrzał na Violet z ukosa. – Dlaczego cię to interesuje?
Trista poczuła ulgę. Te słyszane i widziane na niebie „gęsi” mogły być tylko
nocnymi jeźdźcami Architekta, a jeżeli wrócił do centrum miasta, to wszystko
wskazuje na to, że nie wywiózł Triss z Ellchester.
– Nie uwierzyłbyś. – Violet skrzywiła twarz.
– Pytam, bo sam jestem dość zainteresowany – mówił dalej Bill. – Gęsi nie
krążą tak bez powodu. Myślę, że co noc coś wzbudza w nich lęk i wzbijają się
w powietrze. Jak wiesz, mam kilku gońców usadowionych w starych dokach –
mówią mi, że mniej więcej cztery dni temu zaczęły się tam pojawiać dziwne
łodzie. Niewielkie, staromodne jednostki. Przybijają do nabrzeża po południu
i wieczorem i wypuszczają na brzeg pasażerów. O świcie już ich nie ma. Coś
tam się dzieje. A ja chciałbym wiedzieć co.
– A jak ci pasażerowie wyglądają? – spytała impulsywnie Pen.
– No, właśnie to jest najlepsze. – Bill podrapał się po głowie. – Nikt nie
potrafi ich opisać, nawet nie potrafili powiedzieć, ilu ich było albo czy są ubrani
byle jak, czy wytwornie. Zgadzali się wszyscy tylko co do jednego – żaden
z pasażerów nie miał bagażu.
Rzeczy na wpół widziane i na wpół słyszane. Ludzie, których trudno opisać.
Wszystko pomiędzy i zamglone, tańczące lekko po zdrętwiałych obszarach
ludzkiej wyobraźni. I te dziwne łodzie, które zaczęły się pojawiać mniej więcej
w tym samym czasie, kiedy Architekt rozpoczął swoje podróże nad miastem.
Trista spojrzała w oczy Violet.
Oboczniacy – powiedziała bezgłośnie.
W tym momencie do pomieszczenia wszedł jeden z fryzjerów i odchrząknął.
– Panie Siskin – powiedział do Billa – myślę, że będzie pan zainteresowany
tą wiadomością. – Położył na biurku gazetę, przewrócił kilka stron i wskazał coś
Billowi ze znaczącym spojrzeniem.
Kiedy fryzjer wyszedł, Bill przez dłuższą chwilę wpatrywał się w artykuł.
Później zesztywniał i rozłożył gazetę na biurku, prosząc gestem Violet, żeby
do niego podeszła.
– Widziałem już lepsze podobizny – powiedział.
Na fotografii Violet wyglądała jak słodka nastolatka, na ramiona spadała jej
fala błyszczących loków. Nikt patrzący na to zdjęcie nie zgadłby, jak w ciągu
paru lat twarz mogła jej się wydłużyć, wyostrzyć gniewem i doświadczeniem.
Drugie zdjęcie było fotografią rodziny Crescentów zrobioną niecały rok
wcześniej. Była to standardowa poza rodzinna, którą uwielbiają fotografowie.
Matka siedzi, dzieci ustawione dekoracyjnie po obu stronach, a ojciec w geście
właściciela kładzie rękę na oparciu krzesła, na którym siedzi jego żona. Dzięki
wspomnieniom Triss Trista przypominała sobie nawet pozowanie do tej
fotografii – trzeba było wytrwać nieruchomo przez całe wieki, podczas gdy
obraz powoli rodził się na kliszy.
Pen oczywiście nie siedziała całkowicie bez ruchu i po jednej stronie jej
twarzy była lekka, nienaturalna smuga, ale można ją było rozpoznać. Buzia
Triss, z ustami w ciup, była za to doskonale widoczna, wyraziście klarowna pod
białą wstążką.
„Córki państwa Crescentów porwane” – dudnił tytuł artykułu. Oczy Tristy
przesuwały się bezradnie po kolumnach atramentowoczarnych liter.
Violet Parish poszukiwana w związku ze zniknięciem… Nie otrzymano jeszcze
żadnych żądań okupu… Plotka głosi, że to zemsta po nieporozumieniach na tle
finansowym…
– My wcale nie jesteśmy porwane! – zaprotestowała Trista.
– To wszystko wymysły – dodała poirytowana Pen.
– Jestem dobry w zmiękczaniu policji – mruknął Bill. – Ale nie tak dobry.
O co tu chodzi, Violet?
– Nie gniewaj się, Bill – odparła cicho. – To skomplikowane. Ale na pewno
ich nie porwałam.
– Cóż… Szkoda. – Bill westchnął i cmoknął. – Szkoda, że nie przeczytałem
tego artykułu godzinę po twoim wyjściu. Przydałaby mi się ta nagroda. –
Mrugnął do Violet, a później lekko zmarszczył czoło. – Wiecie, gdzie są
wszyscy moi znajomi za miastem, jeżeli szukacie miejsca, żeby się ukryć?
– Wiem, Bill. Dziękuję. – Violet uśmiechnęła się do niego przelotnie, ale
szczerze. Wstała, żeby wyjść, po czym zawahała się przez chwilę. – Bill… Czy
mogłabym zabrać tę gazetę?

Kiedy znów były na ulicy, Violet podała Triście gazetę.


– Tam jest zdjęcie Triss – szepnęła. – Może byś to zjadła, jeśli znowu
zaczniesz być głodna?
Na samą myśl o tym apetyt Tristy wzmógł się, była jak rekin, który poczuł
krew. Wszystko w porządku, powiedziała sobie. Wiem, co to jest. Dam sobie
radę. Nastawiła się na falę głodu i poczuła, jak się przez nią przetacza, ale tym
razem był coraz większy i większy, pożerał ją od środka. Zaczęła się
w niekontrolowany sposób trząść. To było coś nowego. To było jeszcze gorsze.
Wyrwała gazetę z rąk Violet, zmięła ją w kulę i zaczęła wciskać do ust.
– Dobry Jezu! Nie na ulicy! – syknęła Violet, chwyciła Tristę za ramię
i pospiesznie wciągnęła w alejkę. – Postoję tu i popilnuję, aż skończysz.
Kiedy Trista, zataczając się, szła w kierunku końca alejki, zrobiło jej się
ciemno przed oczami i zobaczyła latające punkty. Coś w jej wnętrzu otwierało
się coraz szerzej i szerzej. Wszystko się zniekształciło, jak obraz widziany przez
soczewkę rybiego oka. Stało się mniejsze, na tyle małe, że można to było
z łatwością wcisnąć do ust. Musiała się bardzo starać, by nie zjeść wszystkiego.
Pożarła gazetę i przez sekundę czuła fotografię, ale jej trissowatość była
cienka jak serwetka. Głód na chwilę ustąpił i uspokoił się jak płomień
w przeciągu, ale potem raz jeszcze wybuchł z ożywioną energią. To nie
wystarczało. Potrzebowała czegoś więcej. Musiała jeść. Musiała jeść. Musi być
coś do zjedzenia.
Jak uliczny kot-przybłęda przeszukiwała śmieci w alejce, szukając jakichś
egzemplarzy „Chronicle” ze zdjęciami Triss. Nie było ani jednego, a więc
w napadzie głodu zebrała na wpół zgniłe resztki i połknęła je.
– Co ty robisz? – Usłyszała tuż za sobą głos Pen.
Trista nie odwróciła się, nie wstała, podniosła tylko ostrożnie dłoń, żeby
zetrzeć plamkę brudu z dolnej wargi. Nie chciała, żeby Pen zobaczyła jej twarz,
bo może będzie to twarz potwora, ciernista maska głodu. Jeżeli Pen będzie z nią
normalnie rozmawiała, to być może wszystko wróci do normy.
– Byłam… głodna, Pen. – Jakże niewystarczająco brzmiały te słowa. –
Jestem… głodna.
– Ja też wciąż jestem głodna – odparła żałośnie Pen. Trista usłyszała, że
mniejsza dziewczynka kuca obok niej.
– Ja… jestem naprawdę głodna, Pen. – Trista przełknęła ślinę, czując suchość
w gardle. – To chyba… To chyba dlatego, że straciłam kawałki siebie na dachu
zeszłej nocy, kiedy goniłam Architekta. Te kawałki zostawiły we mnie dziurę,
Pen. I chyba właśnie dlatego jestem bardzo, bardzo… – Przerwała w pół słowa,
zaciskając dłonie w pięści.
– Więc jedz więcej rzeczy! – W głosie Pen zabrzmiało przerażenie. – Mogę
ci przynieść liście!
– To nie wystarczy – powiedziała Trista przez zaciśnięte zęby. – To muszą
być rzeczy Triss.
– Ty nie możesz się rozpaść! – krzyknęła Pen, tak jakby to było coś, przy
czym można się upierać. – Ja… ja ci nie pozwolę! – Zanim Trista zdążyła
zareagować, poczuła wokół siebie ramiona Pen, która rzuciła się na nią
z desperacją zawodnika rugby. – Nie możesz!
Pen.
Trista zamknęła oczy i mocno przytuliła dziewczynkę. Trzymała się mocno
jednej jedynej rzeczy, która była ciepła i solidna w jej dziwnym, niczego
niewybaczającym świecie. Nagle Pen pisnęła i zmarszczyła twarz.
– Aua! Triss… Dlaczego ty mnie kłujesz?
Wzrok Tristy przesunął się na dłonie. Z czubków jej palców wyszły ciernie,
zakręcone jak gałązki jeżyn, przekłuwały lekką sukienkę Pen na ramionach.
Językiem czuła ostre końcówki zwężających się zębów. A jej ramiona otaczały
coś, co oznaczało bankiety, lemoniadę w letni dzień, gorącą zupę zimą… A w jej
wnętrzu była olbrzymia wyrwa, jak bezdenny szyb, do którego każdy mógł
wpaść…
Odepchnęła Pen tak mocno, jak potrafiła. Dziewczynka upadła na plecy,
uderzyła o bruk i krzyknęła. Wstała, spojrzała na Tristę, a na jej twarzy, która
na początku wyrażała wściekłość i szok, nagle ukazało się przerażenie.
Trista nie śmiała zostać tam ani chwili dłużej. Wycofała się, później
odwróciła i skoczyła na szczyt najbliższej ściany. Stamtąd przeskoczyła
do sąsiedniej alejki. Serce biło jej jak młotem. Uciekała i uciekała, z opuszczoną
głową, żeby ukryć twarz potwora.
ROZDZIAŁ 35

Okrutne lustro

Powietrze na dworze smakowało śniegiem. Było coś kruchego w podmuchach


bryzy, a niebo wisiało tak nisko, że Trista miała wrażenie, że może skoczyć
w górę i dosięgnąć go szponami. Zamiast tego biegła sprintem przez kolejne
alejki, buty po chwili zrobiły się brudne od błota i zeschłych liści leżących
na chodnikach.
Gdzie była? Nie miała pojęcia. To nie były ulice, które odnalazłaby
we wspomnieniach Triss, z idealnie ustawionymi rzędami nieskazitelnych
domów, gdzie wszystko było przyzwoicie schowane za wymalowanymi
frontowymi drzwiami i weneckimi żaluzjami. Tutaj, w wąskich uliczkach
między stojącymi do siebie tyłem rzędami domów, wszystkie drzwi były otwarte
i życie wylewało się na ulicę. To było jak przyglądanie się komuś, kto je z
otwartymi ustami. Dzieci biegały tam i z powrotem, bez uśmiechu, wydając
z siebie ptasie dźwięki. Matki w siatkach na włosach plotkowały i obierały
ziemniaki na progu, ojcowie siedzieli i palili papierosy.
Ona biegła dalej, nie zwracając uwagi na uliczne warsztaty naprawy rowerów,
dzieciaki wypraszające kartki na papierosy od obcych i słony smród straganów,
na których sprzedawano pierożki z ostrygami.
W końcu Trista zauważyła zarys mostu Victory, betonową tęczę kłaniającą się
ziemi pod swoim własnym ciężarem. Ten widok sprawił, że jej wewnętrzny
kompas nastawił się na właściwy kierunek. Przestała biec przez pokrętny
labirynt własnego umysłu. Wciąż znajdowała się w Ellchester, rzeka była gdzieś
z prawej, a upstrzone łuskami dachówek wzgórza – po lewej.
W końcu zatrzymała się w zamkniętej alejce pełnej chłodnego echa
spadających kropel. Oddychała ciężko, łkała, zagryzała swoje wąskie zęby.
Zrobiłam Pen krzywdę. A gdybym ją zjadła?
Jestem potworem. Potworem. Pan Grace miał od początku do końca rację.
A Violet się myli.
Trista nie mogła jednak myśleć o Violet, nie czując ciepła i nadziei wbrew
wszystkiemu. Przypomniała sobie, jak Violet patrzyła jej prosto w oczy
z całkowitą i niezachwianą wiarą.
Może i prawie zjadłam Pen. Ale nie zjadłam. I nie zjem. Nie skrzywdzę Pen,
cokolwiek będzie się działo. Nie wystąpię przeciwko Violet, nie po tym, co dla
mnie zrobiła.
Trista przełknęła ślinę i oczami wyobraźni widziała uśmiech Architekta.
Jakże był czarujący przez telefon! I jak chytrze podsunął jej sugestię, że pożarcie
Pen może uratować Triście życie. Może rzeczywiście przez jakiś czas czuł cień
sympatii do Tristy, ale jego prawdziwym motywem było uderzyć w rodzinę
Piersa Crescenta, w jego samego, najokrutniej, jak to możliwe.
– Ale nie byłeś w stanie mnie do tego zmusić, panie Architekcie – szepnęła
głośno Trista. – Przegrałeś tę grę. Nie jestem twoim narzędziem i nigdy nie będę.
Jestem wolna i jestem sobą dopóki, dopóty ostatnie kawałki mojego ciała nie
wpadną do przydrożnego rowu. A na to nie jestem jeszcze gotowa. – Otoczyła
ramionami swoje sklecone z byle czego ciało, którego samym centrum była
olbrzymia, głodna dziura, i przytuliła samą siebie, świętując małe, ciemne
zwycięstwo. Przytuliła się tak mocno, jak potrafiła.
Znajdę coś do jedzenia. Coś, co nie jest Pen. Coś, co nie pozwoli mi się
rozpaść na kawałki przed wieczorem.
Jej myśli biegały w kółko, tam i z powrotem, przemyślne i żarłoczne jak
myszy. Gdzie mogłaby znaleźć coś drogiego Triss? Czy w ogóle cokolwiek –
oprócz jej własnego domu – było dla niej ważne? Mało prawdopodobne. Całe
życie Triss było pieczołowicie zamknięte w ścianach jej domu, było jak perła
uwięziona w muszli ostrygi. Trista czuła, że zaraz zapłacze ze złości.
Nagle olśnił ją pewien pomysł. Był wtorek – a Celeste powiedziała kucharce,
że ta może wziąć cały wtorek wolny. Piers będzie w pracy, a dla Celeste był
to dzień, w którym grała w tenisa i piła herbatkę z innymi członkiniami
Stowarzyszenia Matek Kościoła Luterańskiego. Margaret wkrótce skończy
sprzątanie.
Istniała możliwość, że nawet teraz dom był pusty.
Kiedy Trista pomyślała o tym, że znów zakradnie się do domu Crescentów,
jej wnętrzności skręciły się w czarne pęki nieopisanych odczuć. A jednak głód
wygrał. Opanowana nowym celem dziewczyna raz jeszcze ruszyła naprzód. Jej
stopy ledwo dotykały powierzchni kałuż, a echo między ścianami domów spało
nieporuszone.

* * *

Wiatr był poplecznikiem Tristy, był tak chłodny i przenikliwy, że kazał pozostać
na ulicach tylko najbardziej zdesperowanym przechodniom. Kazał podnosić
kołnierze i spieszyć się, bez zwracania uwagi na innych. Także właściciele
sklepów byli zbyt zajęci zabezpieczaniem okien wystawowych, żeby zauważyć
Tristę. Mimo to trzymała się wąskich alejek i bocznych uliczek.
Zaczęła rozpoznawać elementy krajobrazu, nazwy ulic, boleśnie znajome tej
części, która była Triss. Teraz jednak widziała wszystko przez filtr własnego
dziwactwa i dzikości. To, co znane, wcale nie witało jej z otwartymi ramionami.
Patrzyło na nią w przerażeniu. Ona nie wracała do domu. Była zdradzieckim
cieniem, który pada na dzielnicę, jak grypa hiszpanka lub złe wieści.
W końcu znalazła się na miejscu. Maleńki skwerek, a w środku jeszcze
mniejszy park. Błyszczące samochody, teraz z kryształkami pierwszych kropli
deszczu na maskach. Wysokie, napuszone domy, ramię przy ramieniu,
za kutymi, żeliwnymi płotami. Trista przebiegała pochylona wzdłuż ścian
między jedną kryjówką a drugą, po czym schowała się za pustym autem.
Przy drzwiach stał listonosz. Zapukał i poczekał, zapukał jeszcze raz,
a później odszedł o krok, żeby spojrzeć na dom.
Trista oblizała usta, patrząc, jak wsiada na rower i odjeżdża. Nikt nie
otworzył. Nikogo nie było w domu.
Ruszyła ze swojej kryjówki, szybka jak liść goniony wiatrem, przemykała się
przez boczne uliczki, aż znalazła się w alejce za domem. Popchnęła furtkę
prowadzącą na podwórko, wślizgnęła się do środka, lęk jak ziarnka pieprzu
kąsał jej skórę. Gdziekolwiek spojrzała, znajdowała wspomnienia Triss –
obcierały Tristę jak ukradzione buty. Nie pasowały do niej. Nie potrafiła
zrozumieć, jak kiedykolwiek mogła uważać je za swoje.
Drzwi z tyłu domu były zamknięte na klucz.
Nieco powyżej wołały do niej okna sypialni. Trista czuła skok, jak
elektryczność w nogach, jeszcze zanim się rozpędziła. Palcami uchwyciła
parapet, po czym z łatwością podciągnęła się do góry.
Drapała w okno, jej cierniste paznokcie zostawiały ślady zadrapań na szybie
i framudze. Po chwili udało jej się przesunąć ramę. Wślizgnęła się do środka,
odsuwając lawendowe zasłony. Pokój pachniał pudrem, suchymi
perfumowanymi kwiatami, w powietrzu unosił się nieco gorzkawy aromat
winnego toniku. To był pokój Celeste.
Trista ostrożnie wyszła na półpiętro, po czym otworzyła drzwi do pokoju
Triss. Serce ją zabolało, kiedy zobaczyła, jak starannie go uprzątnięto
i wywietrzono, łóżko było nienagannie zaścielone, na poduszce leżała złożona
koszula nocna Triss. To wszystko przypominało scenę z „Piotrusia Pana”,
w której Darlingowie ze wzruszeniem odkrywają, że ich pokój czeka na ich
powrót.
Ale to nie na mnie czeka ten pokój.
A gdy ogarnął ją głód, Trista rozszarpała sypialnię na strzępy. Przewróciła
komodę, tak że wszystkie szuflady wraz z zawartością wypadły na podłogę,
później przerzucała stosy ubrań, rozdzierając je w pośpiechu. Fałszywe perły
Triss kruszyły się w zębach jak cukier. Sięgała szponami po książki, rozrywała
je i połykała, ich skórzane oprawy spadały na podłogę jak porzucone skórki
owoców. Słomiany kapelusik i blezerek ze szkoły Świętej Brygidy były gorzko-
słodkie, uderzyły jej do głowy i niemal ją zadławiły. Stolik nocny przewrócił się
i rozbiły się buteleczki z lekami. Teraz dywan pod stopami Tristy był pokryty
potłuczonym szkłem, kolorowymi pigułkami i lepkimi kałużami kordiału oraz
tranu.
Lalki przez cały czas piszczały, stukały wzburzone i zalęknione, uderzając
porcelanowymi i drewnianymi pięściami o półki. Chwyciła szmacianą zabawkę,
czując, że ta skręca się i walczy w jej rękach, i słyszała, jak wyje, znikając
w czeluści jej ust. Później przyszła pora na dwie lalki wiszące na klamerkach
i porcelanowego Pierrota. Wrzaski wypełniły uszy Tristy szaleństwem, nie
wiedziała, że jeden z głosów należy do niej. Nie zwróciła uwagi na pajęczynę
łez toczącą się z jej oczu. W jej umyśle zapanował biały szał, a wszystkie
dźwięki straciły znaczenie.
Z trudem zauważyła jeszcze jeden odgłos na tle tego całego zamieszania –
ostry, odległy dźwięk zatrzaskiwanych drzwi frontowych. Dopiero burza kroków
na schodach wybudziła ją z furii.
Lęk otrzeźwił ją w jednej chwili. Trista skoczyła w kierunku drzwi sypialni
i wyrwała się na półpiętro w tym samym momencie, kiedy Piers Crescent
wychodził zza rogu. Zatrzymał się i patrzył na nią bez słowa. Jego rumieńce
i siła gdzieś odpłynęły. Trista nigdy nie widziała go tak nieszczęśliwego,
w oczach miał pustkę.
– Triss… – Szept był ledwie słyszalny. W oczach Piersa Crescenta zapaliła
się maleńka, nieszczęśliwa iskierka nadziei i ochoczo zrobił krok naprzód.
Przerażona Trista wzdrygnęła się i cofnęła, sycząc, pokazała cierniste zęby.
Jej głowa była jak rozżarzony piec. Wszystkie myśli znikły i przepaliły się
w nicość.
Ten widok sprawił, że Piers zatrzymał się w miejscu. Trista skorzystała z tego
i uciekła do pokoju Celeste. Właśnie wskoczyła na parapet otwartego okna,
kiedy dobiegł do niej głos Piersa.
– Czekaj! Proszę! Proszę!
Trista spojrzała przez ramię. Piers stanął w drzwiach, wyciągając jedną rękę,
jak gdyby mógł ją w ten sposób zatrzymać. Kolana wciąż jeszcze miała zgięte,
gotowe do skoku na podwórko. Coś w jego twarzy kazało jej się jednak
zawahać.
– Nie zrobię ci krzywdy – powiedział spokojnie, co wymagało mnóstwa
wysiłku. – Proszę. Chcę porozmawiać. Chcę zawrzeć układ.
– Układ? – Te słowa wybuchły w gardle Tristy, ale głos, którym przemówiła,
nie był głosem małej dziewczynki. – Próbowałeś mnie wrzucić do ognia!
Jeżeli teraz skoczę, na pewno mnie nie dogoni. Wiem, że ucieknę…
– W takim razie spór jest ze mną, nie z moimi córkami. – Piers wypuścił
powietrze z płuc. – Twój pan także kłóci się ze mną, nie z nimi. Powiedz swemu
panu czy ojcu, czy kimkolwiek on tam jest, że chcę zawrzeć układ. Oddam się
w jego ręce i poddam zemście, którą uważa za stosowną. Proszę tylko, żeby
moje dziewczęta wróciły bezpiecznie do domu.
Pan? Ojciec?
Trista nie wiedziała, co ma czuć. Czy uczucia Triss – miłość, lojalność
i poczucie krzywdy? A może uczucia Tristy – gniew, wściekłość i lęk.
– Nie rozumiesz – powiedziała, a jej gorycz złagodził smutek. Jej głos
brzmiał teraz bardziej po ludzku, ale był starszy niż świat. – Nie rozumiesz ani
Architekta, ani mnie, ani własnych córek. Nic nie rozumiesz. Jesteś kochającym
ojcem, ale jesteś ślepy. Na tyle ślepy, żeby być okrutnym.
Piers stał w półmroku nieoświetlonego pokoju, ale Triście wydawało się, że
widzi na jego policzkach napięcie i złość. Pewnie od lat nikt mu się nie
przeciwstawił, nie mówiąc już o tym, że nikt nie mówił do niego w taki sposób.
Zrobił pospiesznie pół kroku w głąb pokoju, ale znów się zatrzymał, kiedy Trista
naprężyła się na parapecie.
– W takim razie powiedz mi – co mogę zrobić, żeby odzyskać córki? – Ton
jego głosu, w którym brzmiało bezdenne nieszczęście, mimo wszystko rwał ją
za serce. – Czego Architekt ode mnie chce?
– Chce, żebyś cierpiał – syknęła Trista. Nawet teraz obawiała się, że
ptaszydła mogą być gdzieś blisko i podsłuchiwać jej rozmowę o Architekcie. –
Kiedyś byłeś dla niego użyteczny. Ale później złamałeś umowę. Teraz zależy
mu tylko na tym, żebyś żałował, że nie jesteś martwy, i wie, że skrzywdzi cię
najdotkliwiej, krzywdząc twoją rodzinę. Jeżeli spróbujesz pójść z nim na jakiś
układ, on będzie udawał, że słucha, i omota cię gładkimi słówkami, ale nigdy nie
porzuci zemsty.
Piers patrzył na nią w milczeniu przez kilka chwil.
– Dlaczego mi to wszystko mówisz? – spytał w końcu.
– Próbowałam ci to wyjaśnić już wcześniej – odparła Trista z uczuciem
w głosie – ale nie słuchałeś. Ja nie pracuję dla Architekta. Nie jestem jego
dzieckiem ani służącą. Sprawił, żebym wyglądała jak twoja córka, żebyś nie
zauważył, że jej nie ma, i dał mi wspomnienia Triss. Ale nie wiedziałam, kim
jestem. – Trista nie potrafiła o tym mówić bez wściekłości i bólu. – Sądziłam, że
jestem Triss. Kiedy patrzyłam na ciebie, widziałam ukochanego ojca. A później
wszystko zaczęło się psuć, byłam przerażona. Myślałam, że wariuję. I tak
strasznie próbowałam wrócić do zdrowia, żebyś nie musiał się martwić o swoją
małą dziewczynkę.
A potem próbowałeś mnie wrzucić do ognia. Wiesz, co by się stało, gdyby
ci się powiodło? Spłonęłabym i umarła, krzycząc wniebogłosy. To wszystko. Ale
nie sprowadziłoby Triss z powrotem. Bo Architekta nie obchodzi, co się z nią
stanie.
Piers stał, patrząc na nią, usta miał zaciśnięte, jakby prawda była pigułką,
której nie chciał przełknąć. Pragnął odrzucić jej słowa jako kłamstwa odmieńca
– widziała to jasno – ale wiedziała, że setki małych detali z bolesną jasnością
układają się w jego umyśle w całość.
Przez całe lata Ellchester trzymało w rękach lustro, w którym Piers widział
swoje jakże korzystne odbicie. Człowiek obdarzony wizją, społecznik, jeden
z przywódców miasta, idealny ojciec i mąż. A teraz Trista trzymała przed nim
zupełnie inne zwierciadło, w którym widział zupełnie inny obraz. I to po raz
pierwszy. Trzeba mu jednak przyznać, że nie odwrócił wzroku. Dwa razy
próbował coś powiedzieć, zanim znalazł odpowiednie słowa.
– Mówiono mi, że ty…
– I pan Grace wierzył w to, co mówił – przerwała mu Trista. – Ale on się
mylił.
– Nie wiedziałem. – Piers przeczesał dłonią włosy. – Ja… Ja myślałem tylko
o mojej córce. To… To mi się wydawało jedynym sposobem, żeby ją ocalić.
Tylko na tym mi zależy – żeby ochronić moją małą dziewczynkę.
To nie były przeprosiny, bo jakież przeprosiny można było zaoferować temu
dzikiemu stworzeniu siedzącemu na parapecie? Było jednak blisko. Może
to powinno sprawić, że Trista poczuje się trochę lepiej, że zacznie
mu współczuć. Wbrew oczekiwaniom jego słowa bardzo ją zabolały.
Tym razem to nie była tylko wściekłość, ale wybuchowa mieszanka uczuć –
gniewu, żalu, złości i bólu. Jej umysł pełen tej drugiej, której Trista zazdrościła
i którą pogardzała. Triss, ukochana córeczka rodziny. Triss i jej przypadłości
nerwowe, opatulane aż do zaduszenia…
– Wiem. – Gorzkie słowa padły, zanim zdołała się powstrzymać. – Ona jest
twoim bezcennym skarbem. Dlatego właśnie lubisz ją zagrzebywać.
– Co takiego? – Piers poczerwieniał na szyi. – Co ty mówisz?
– Ty i twoja żona – powiedziała Trista niewzruszenie. – Od lat zagrzebujecie
Triss żywcem. Jest nieszczęśliwa. Nie ma przyjaciół i znajomych. Prawie
w ogóle nigdzie nie wychodzi. Nigdy nie próbuje niczego nowego ani trudnego.
Umiera z nudów i to ją zatruwa.
– Jak śmiesz! – Pomimo szoku Piersa ten cios był zdecydowanie zbyt mocny.
– Moja córka potrzebuje specjalnej i szczególnej opieki! Gdybyś wiedziała, ile
trudu moja żona i ja wkładamy… Teresa jest chora!
– Teresa jest chora, bo zmuszacie ją do tego, bo tego potrzebujecie! –
odparowała Trista. – Oprócz Pen cała wasza rodzina jest chora! Żadne z was nie
jest zdrowe, od kiedy zginął Sebastian!
Złamała tabu i wypowiedziała uświęcone imię. Nastąpiła pełna przerażenia
cisza. Piers nie mógł zaczerpnąć oddechu. Trista wiedziała, że jej słowa są ostre
i brutalne, ale miały gorzki smak prawdy. Trzeba było je wypowiedzieć i nie
dało się tego zrobić łagodnie i uprzejmie.
– Sebastian zginął – mówiła dalej Trista. Było już za późno, żeby się
zatrzymać. – Ty miałeś być głową rodziny i panować nad wszystkim. Ale
on zginął i nie mogłeś temu zapobiec. Próbowałeś. Wszedłeś w układ
z Architektem, a to jeszcze wszystko pogorszyło.
Piers nie miał na to żadnej odpowiedzi. Pełne bólu listy od Sebastiana leżały
w pokoju tuż obok.
– Uważam, że próbowałeś to jakoś zrekompensować. – Trista grzebała teraz
w otwartej ranie rodziny i wiedziała o tym. – Może obiecałeś sobie, że ochronisz
pozostałe dzieci przed niebezpieczeństwami. Ale tego nie dało się zrobić,
no chyba że naprawdę znalazłyby się w niebezpieczeństwie. Dlatego Triss
musiała być chora – bardzo chora – żebyś mógł ją ocalać w kółko i w kółko, tak
jak nie mogłeś ocalić Sebastiana. Wiem, że tego nie planowałeś – myślałeś, że
po prostu się nią opiekujesz. Ale w rzeczywistości przez cały ten czas uczyłeś ją,
jak być chorą. Wiem, bo to wszystko pamiętam. Pamiętam, jak mi mówiono raz
po raz: „Nie możesz, nawet nie próbuj, jesteś chora, będziesz się gorzej czuła”.
I pamiętam, jak byłam przerażona, kiedy moi rodzice niechętnie i chłodno
patrzyli na to, że polubiłam kogoś, kto nie jest moją matką lub ojcem, albo
chciałam czegoś, co nie było domem. – Trista musiała na chwilkę przerwać.
Te wspomnienia nie należały do niej, ale odciskały się w jej duszy wystarczająco
boleśnie. – Jeśli Triss chce miłości, prezentów, życzliwości albo żeby coś było
tak, jak ona sobie zamarzy, może to dostać, chorując. Może mieć wszystko,
czego chce… dopóki tylko nie chce się zaprzyjaźniać, chodzić do szkoły,
wychodzić z domu albo poczuć się lepiej. Oczywiście, że nie może poczuć się
lepiej, bo w głębi duszy jest przerażona, że jeżeli tak się stanie, to mamusia
i tatuś przestaną ją kochać.
– Triss nigdy by w to nie uwierzyła! – wykrzyknął przerażony Piers. – Ona
wie, że ją kochamy!
– Naprawdę ją kochacie? – Trista poczuła ostry ból, kiedy zobaczyła, jak jej
nie-ojciec blednie. – A może kochacie tę sześcioletnią Triss, którą macie
w pamięci, tę, która nigdy nie dorasta, nigdy nie patrzy na was inaczej i zawsze
będzie was potrzebować? Ona nie jest realna. Wasza prawdziwa córka spędza
całe życie, udając, że nią jest – to jakaś okropna gra, w której bierze udział,
bo boi się stracić waszą miłość. Nikt nie jest już „waszą Triss”. W tym domu
mieszka dziewczynka, która cały czas coś udaje i zmusza się, żeby uwierzyć
we własne kłamstwa, męczy Pen z zazdrości i poczucia nieszczęścia. Jest
zepsuta, złośliwa i oszukuje, a wy musicie przyrzec, że jeżeli ją ocalę
i sprowadzę do domu, będziecie ją kochać, tak czy inaczej, taką, jaka jest
naprawdę.
Minęło kilka chwil, zanim Piers pojął całą wagę jej przemowy. Później
bezgłośnie wypowiedział słowo „ocalić”, jakby mówił do samego siebie.
– Ty… chcesz ją ocalić. – Mówił to bez emocji, jak gdyby bał się tchnąć w te
słowa nadzieję lub energię.
– Jeśli będę potrafiła – odparła Trista.
Piers wyglądał na krańcowo oszołomionego.
– W takim razie… Wiesz, gdzie ona jest? – Jego twarz przybrała wyraz
przepełnionej bólem nadziei. – Gdzie? Powiedz mi! Czy coś jej się stało?
– Nie wiem, gdzie jest, jeszcze nie wiem. Żyje albo przynajmniej żyła
wczoraj w nocy.
Piers wypuścił powietrze z ust i przyszła mu do głowy inna myśl.
– A Pen? Mała Pen?
– Myślałam, że już nigdy o to nie spytasz – mruknęła Trista nieprzyjemnym
tonem.
– Gdzie ona jest? Powiedz, że nie zrobiłaś jej krzywdy!
– Krzywdy? Po tym, jak uratowała mi życie? – Trista nie potrafiła
powstrzymać oburzenia. – Nie. Nigdy. Ale teraz myślę, że jest bezpieczniejsza
ze mną. Nie ufam temu waszemu panu Grace’owi, któremu może przyjść
do głowy, że ona też jest jakimś dziwadłem, i każe ją wrzucić do ognia.
Piers wyglądał na udręczonego, może na myśl o tym, że nie mogły mu zaufać
jego własne dzieci. Ciernista część serca Tristy zabiła ze złośliwą satysfakcją.
Nic na to nie mogła poradzić. Ale była też inna część, która patrzyła na niego
ze smutkiem i żalem. I na to też nie miała wpływu.
– Jeśli dowiem się, gdzie jest Triss – powiedziała Trista cicho – i jeżeli będzie
czas, powiem ci, żebyś przyjechał i pomógł mi ją uratować. Ale teraz ty musisz
mi powiedzieć wszystko, co może być ważne – wszystko o swoich układach
z Architektem.
Minęło kilka sekund, później Piers zmarszczył twarz, patrząc w okrutne
lustro, które mu pokazano, i opuścił wzrok. Przełknął dumę i zaczął mówić.
Trista słuchała, a ta część niej, która była Triss, łkała, widząc, jak jej potężny
ojciec nagle pokornieje, nędzny i zniszczony.
ROZDZIAŁ 36

Płacz i zgrzytanie zębów

– Pierwszy raz spotkałem Architekta w dzielnicy niedaleko starego cmentarza –


zaczął Piers. – List z informacją o tym, że mój syn… zginął… przysłano
tamtego dnia rano. Moja żona… Sporo czasu minęło, zanim ją uspokoiłem.
Kiedy w końcu zasnęła, wyszedłem i chodziłem po ulicach, niczego nie widząc.
Nie spodziewam się, że to zrozumiesz, ale czasami żal ma straszliwą energię… –
Przerwał w pół słowa.
Trista zrozumiała, ale nic nie powiedziała.
– Byłem w połowie ciemnej, wąskiej alejki, kiedy zdałem sobie sprawę, że
słyszę czyjeś kroki odbijające się echem od ściany. Był tam jakiś człowiek, który
szedł w tym samym tempie co ja. Pozdrowił mnie ciepło i po nazwisku, więc
automatycznie odpowiedziałem. Rozumiesz, spotykam tylu ludzi, ale nie zawsze
potrafię ich potem rozpoznać.
Wiedział wszystko o moich projektach podczas wojny – o fortyfikacjach
portu w hrabstwie Kent – i mówił o nich z taką wiedzą, że wiedziałem, że musi
to być ktoś, kto zajmuje się w pracy podobnymi zagadnieniami. Później złożył
mi kondolencje z powodu straty syna. Byłem zbyt wstrząśnięty, żeby się
zastanawiać, jak się o tym dowiedział. Powiedziałem mu, że śmierć Sebastiana
nie jest pewna i że czasami następują pomyłki albo może zginął inny chłopak
o tym samym nazwisku. Albo jego rany nie są tak ciężkie, jak się wydawało,
i wrócił do zdrowia już po wysłaniu listu. Pewnie brzmiałem jak szaleniec.
Nazywał mnie „biedakiem”, mówił, że mieszka niedaleko, i upierał się,
żebym wstąpił na kieliszek koniaku, który mnie uspokoi. Na końcu alejki były
piękne polerowane drzwi frontowe – sądziłem, że to dziwne, nawet wtedy.
Wewnątrz – ogromne studio, światło wpadało do środka przez okna. Wszędzie
były rysunki architektoniczne – na ścianach i deskach kreślarskich. Moja wiedza
zawodowa podpowiadała mi, że coś jest w tym pomieszczeniu nie tak z kątami,
jak źle ujęta perspektywa na starym obrazie.
Ale ja stałem tam jak idiota, pijąc jego przeklęty koniak i opowiadając temu
całkowicie obcemu człowiekowi o swoich uczuciach. Powiedziałem mu, że
dałbym wszystko, żeby raz jeszcze dostać jakąś wiadomość od syna. Przez jakiś
czas mnie obserwował. Potem powiedział, że „może uda mu się coś na to
zaradzić”. Myślałem, że poleci mi jakiegoś spirytystę, jednego z tych pasożytów,
którzy wysysają pieniądze z ludzi opętanych żalem po śmierci najbliższych. Ale
zaśmiał się i powiedział, że to nic w tym guście. Obiecał, że dostanę list od syna
w ciągu tygodnia, jeżeli zrobię dla niego coś w zamian. Potem przedstawił
mi swoje projekty. Aż poczułem gęsią skórkę. Były to plany niemożliwych
do realizacji budynków, które były możliwe. Kiedy przyglądałem się każdej
z poszczególnych części projektu, widziałem, że wszystko ze sobą współgra,
ma sens, jedno podtrzymuje drugie. Wiedziałem, że to zadziała. Ale jako całość
ten projekt był nielogicznym szaleństwem. Próbując zrozumieć każdy budynek,
poczułem, że boli mnie głowa, jak gdyby ktoś mi przekręcał mózg.
– Ale mimo to zgodziłeś się je zbudować? – rzuciła Trista.
– Nie od razu – odparł Piers. – To godziło w moją dumę zawodową –
pokazywać światu dzieło innego człowieka jako moje własne. Gdyby próbował
mnie do tego zmusić, tobym się opierał. Ale on tylko wzruszył ramionami
i powiedział, że nie powinienem się zbyt długo zastanawiać, po czym
zasugerował, żebyśmy porozmawiali o czymś innym. Jak mogłem wyrzucić
z pamięci jego słowa? W końcu się zgodziłem. Architekt poprosił o spis
przedmiotów należących do Sebastiana i natychmiast zainteresował się jego
zegarkiem służbowym.
– A powiedział dlaczego? – przerwała mu szybko Trista. Serce zabiło jej
mocniej na wzmiankę o zegarku.
– Powiedział, że zegarki to służący czasu, ale można sprawić, żeby były jego
panami. – Piers zmarszczył brwi i skupił się, żeby przypomnieć sobie szczegóły.
– Zapytał, kiedy Sebastian zginął i czy w tym czasie miał na ręku zegarek.
Ucieszył się, kiedy mu powiedziałem, że tak. Kiedy jednak zbadał zegarek,
wydawał się niezadowolony i powiedział, że nie jest tak silnie związany
z Sebastianem, jak sądził – podejrzewał, że używał go ktoś inny. Wciąż mógłby
go zaczarować, żeby kontrolował bieg czasu, ale musiał mieć coś innego, silniej
związanego z Sebastianem, by skojarzyć zegarek z moim synem. Wróciłem
do jego studia następnego dnia i przyniosłem kosmyk włosów Sebastiana
z czasów, kiedy był niemowlęciem – żona zachowała go w pudełeczku
z pamiątkami. Otworzył kopertę zegarka i wrzucił tam kilka włosów. Zębatki
zatrzymały się na kosmyku i mechanizm zegarka stanął… Dokładnie o wpół
do piątej.
Trista zastanawiała się, czy włosy to jedyna rzecz, którą złapał uchwyt
delikatnych kółeczek zegarka. Być może w tej właśnie sekundzie odchodzący
duch Sebastiana również został złapany w pułapkę, zawieszony w odwiecznym
momencie między życiem a śmiercią.
– A gdzie jest studio Architekta? – spytała.
– Już go nie ma. – Piers pokręcił głową ze smutkiem. – Wróciłem tam, ale
znalazłem tylko drzwi zabite deskami, a za nimi maleńki, zagracony pokój
pokryty sadzą i pajęczynami. Całe dnie próbowałem znaleźć Architekta, ale bez
powodzenia. Widać nie był już zainteresowany rozmową ze mną. Kiedy tamtego
ranka rozmawiałem z panem Grace’em, wydawało się, że ma jakąś koncepcję
śledztwa, ale… – Piers umilkł w pół słowa, na jego twarzy pojawiła się
niepewność. Może nie czuł się zbyt dobrze z tym, że ujawnia Triście plany pana
Grace’a, nawet teraz. – …Ale on głównie szedł po śladach twoich i panny
Parish. Pomyśleliśmy, że to doprowadzi nas do Architekta i moich córek.
– Czy nie mógłbyś kazać panu Grace’owi przestać? – spytała. – Gdybyś
mu powiedział wszystko, co ci teraz powiedziałam…
– Nie uwierzy w to. – Piers pokręcił głową zdecydowanym gestem. – Nawet
gdybym cię poparł. On ma za sobą jakieś straszne przejścia z Oboczniakami.
Trista przypomniała sobie czarną opaskę na ramieniu krawca.
– Co tam się wydarzyło? – spytała.
– To było przed wojną. Jego żona pochodziła z małej wioski, wychowała się
na opowieściach starych zielarek. Kiedy przechodziła ciężki poród, powiedziała
mu, że chyba przypadkowo rozgniewała Oboczniaków. Błagała męża, żeby
zostawił nożyce w kołysce, by chronić nowo narodzone dziecko. Wydawało
mu się to głupie i niebezpieczne, więc oczywiście tego nie zrobił. W rezultacie
żona była przekonana, że ich dziecko ktoś podmienił. Pewnego dnia wrócił
do domu i przyłapał ją na przygotowaniach do pobicia niemowlaka szczotką,
toteż wezwał lekarza, który podał jej środki uspokajające. Błagała go, żeby
przynajmniej zabrał od niej dziecko, ale lekarz powiedział, że to ważne dla
rozwoju małego organizmu i dla umysłu matki, by dalej karmiła piersią.
Pewnego wieczoru pan Grace wrócił do domu i znalazł żonę martwą, a jej ciało
– według jego słów – było „wysuszone”. Kołyska była pusta i kiwała się z boku
na bok, jakby właśnie ktoś ją kopnął. Usłyszał trzask drzwi na tyłach domu,
a kiedy wybiegł, zobaczył białą postać uciekającą przez ciemność. Miała
rozmiary i kształt niemowlęcia, ale skakała z nienaturalną zwinnością.
Odwróciła się na sekundę, żeby na niego spojrzeć, a później znikła w mrokach
nocy. Mówi, że postać się uśmiechała.
Trista była zagubiona między poczuciem nieszczęścia i żalu. Nadzieja
na przekonanie pana Grace’a powoli ją opuszczała.
– A policja? – spytała.
– Początkowo nie chciałem mieszać w to policji – odparł Piers – ale wczoraj
wieczorem posprzeczałem się z panem Grace’em. Chciałem odnaleźć Architekta
i zawrzeć z nim układ; on powiedział, że to beznadziejne. Stwierdził, że bierze
sprawy w swoje ręce dla mojego własnego dobra. Poszedł na policję i teraz
śledztwo jest poza moją kontrolą.
– Niech pan zrobi, co w pana mocy, żeby go powstrzymać, panie Crescent –
powiedziała bez ogródek Trista. – Prawdopodobnie od tego zależy życie Triss. –
Odwróciła się i łagodnie zeskoczyła z parapetu. Jej stopy dotknęły ziemi lekko
jak sosnowe igły.
– Poczekaj! – krzyknął Piers, kiedy pędziła w kierunku tylnej furtki. – Jest
jeszcze tyle rzeczy, o które muszę cię zapytać!
Trista nie czekała na jego pytania, ale zanurkowała w sieć alejek, pędząc
przez nie zakręt za zakrętem. Musiała dotrzeć z powrotem do Violet i Pen.
Ptaki siedzące na mijanych drzewach były niespokojne jak podmuchy wiatru.
Jej rozproszony umysł odczytywał słowa w ich ćwierkaniu i popiskiwaniu
i zdała sobie sprawę, że to nie są prawdziwe zwierzęta. Gdy patrzyła na drzewa
szare od trzepoczących skrzydeł, wydawało jej się, że widzi postarzałe, bezpióre
twarze, które patrzą na nią z wyrzutem.
Zdrajczyni! Zdrajczyni! Słyszeliśmy wszystko. Mała pomocnica Crescentów.
Knuje przeciwko Architektowi.
Poczekaj, aż się Architekt dowie! Poczekaj, aż mu powiemy, co powiedziała
lalka z ciernistych gałęzi!
Zdrajczyni! Zdrajczyni!
W tym ostatnim słowie i tonie brzmiała radosna złośliwość i przekora,
to ostatnie słowo przerzucały sobie od drzewa do drzewa jak piłeczkę. Może
w czasie rozmowy z Piersem ptaszydła przyczaiły się pod dachem domu, a ich
przebrzydłe małe uszka chciwie piły każde słowo.
W zmasowanym, cienkim jak igła pisku drwiny skrzydlate kształty
wystrzeliły z drzew w alejce i wirowały wokół Tristy, aż poczuła, że za chwilę
odkręci się wieko na czubku świata, a później wystrzeliły w niebo jak deszcz,
który pada w drugą stronę, i już ich nie było.
Trista poczuła chłód. Ptaszydła na pewno wszystko opowiedzą i Architekt
będzie wiedział, że nie można na nią liczyć. Architekt ze swoimi szalonymi,
dzikimi i nieprzewidywalnymi napadami wściekłości i mściwością wobec
zdrajców.
Ale teraz nie ma czasu, żeby o tym myśleć – musi znaleźć dziewczyny…
– Trista!
Na dźwięk swojego własnego dziwacznego imienia Trista odwróciła się
i zobaczyła Violet na motocyklu zaparkowanym na skraju głównej drogi. Pen
stała w przyczepce i machała rękami. Serce Tristy wybuchło miłością i ulgą.
Podbiegła do nich.
– Wszystko w porządku? Nic ci nie jest? – O to Violet zapytała na wstępie,
w jej szarych oczach malował się niepokój i powaga. Trista spodziewała się
gniewnej tyrady i nie potrafiła zrobić nic więcej, jak tylko kiwnąć głową.
– Trista uciekła! – Pen wskazała oczywisty fakt. – Dlaczego ona nie
ma kłopotów?
– Bo to była moja wina, a nie jej – odparła spokojnym głosem Violet.
– Jak mnie znalazłyście? – spytała Trista cichutko.
– Pen opowiedziała mi, co się stało – wyjaśniła Violet – więc zgadłam, że
ruszysz z powrotem do domu Crescentów, żeby znaleźć coś do jedzenia. To bym
zrobiła na twoim miejscu. Chociaż to wcale nie oznacza, że to dobry pomysł.
Szybko, wsiadaj. Nie możemy tak długo kręcić się wokół domu Pen.
Kiedy Trista siedziała już w przyczepce, Violet energicznie kopnęła w starter,
jak gdyby to on był przyczyną wszystkich jej kłopotów.
ROZDZIAŁ 37

Burza w szklance wody

Stare doki nie traciły swojego uroku w łagodny sposób. Nie wyglądały smutno
i melancholijnie, jak odpadająca farba z wiktoriańskich drewnianych
przebieralni, które czasami stoją rzędem w nadmorskich miasteczkach, jeżeli
akurat ten czy inny kurort wyszedł z mody. Zaniedbanie dodawało starym
dokom niebezpiecznego kolorytu, wyglądały jak na wpół zagłodzony pies.
Violet podjechała na uliczkę nad rzeką, gdzie ponure trzypiętrowe domy
patrzyły na wodę jak niemy grecki chór. Przez ostatnie pięć minut ryk motocykla
przerywały od czasu do czasu kaszlnięcia i tym razem wyłączany silnik zgasł
histerycznie.
– Mam mało paliwa – mruknęła, marszcząc brwi. – Policja może pilnować
stacji i złapać mnie, jeśli będę próbowała kupić benzynę.
– Dlaczego ojciec ich nie powstrzyma? – zażądała Pen. – Trista,
powiedziałaś, że on teraz jest po naszej stronie. On nie może im pozwolić
aresztować Violet!
– On już niczego nie kontroluje. – Trista nie mogła się zdobyć na to, żeby
wyjaśniać dalej. Oczami wyobraźni wciąż widziała zatroskaną, zmęczoną twarz
Piersa. – Ale być może spróbuje pomóc.
– I nie był na mnie zły? – spytała Pen.
– Nie, Pen – odparła łagodnie Trista. – Nie był.
– Więc to chyba jakiś podstęp – oświadczyła Pen z przekonaniem. –
On zawsze jest na mnie zły.
– Nie było cię dwa dni – przypomniała jej Violet. – Może już zapominał, jaka
potrafisz być wkurzająca.
Nawet teraz, kiedy zaspokoiła głód, Trista wciąż drżała na wspomnienie
ostatniej rozmowy z Pen. Dziewczynka jednak chyba szybko się otrząsnęła
i zapomniała o całym zdarzeniu.
Trista i Pen miały na głowach tanie chustki, żeby zasłonić włosy, mając
nadzieję, że dzięki temu będą trochę mniej rozpoznawalne.
Trista była świadoma rosnącego poczucia niepokoju, kiedy rozglądała się
dookoła. I to nie podła dzielnica wpływała tak na jej instynkty. W powiewie
bryzy słyszała delikatne brzęczenie. Niebo wyglądało jak z porcelany.
– Coś nie tak? – spytała ją Violet, marszcząc czoło.
Trista przełknęła ślinę.
– Gdzieś tu są Oboczniacy – odparła szeptem.
– Czy to te łodzie? – spytała Pen donośnym tonem, kiedy wygramoliła się
z przyczepki i ruszyła w kierunku wody.
Spore fragmenty drewnianego nabrzeża nie poddały się jeszcze wpływowi
czasu i wody i zacumowano tam oczywiście różne łodzie. Największa była byle
jaka barka, szkło bulajów było brudne od sadzy. Stało tam kilka kutrów
rybackich, każdy z nich miał po jednym smukłym maszcie, poza tym parę
małych łodzi wiosłowych.
Trista wysiadła z przyczepki i przyspieszyła kroku, żeby zrównać się z Pen,
która biegła w kierunku najbliższego pirsu.
– Uważaj, Pen – krzyknęła. – Te deski mogą być przegniłe!
Ku zdziwieniu Tristy Pen spojrzała na nią zawstydzona i zwolniła, poczekała
na Tristę i chwyciła ją za rękę. Pen, która jej nie słucha, Pen, która na nią
wrzeszczy – to było łatwiejsze niż Pen, która po prostu jej ufa.
W przedziwny sposób bezpieczeństwo innej osoby, osoby znacznie mniejszej,
powierzono dłoniom Tristy. To ją przerażało. Zastanawiała się, czy matki są
równie przestraszone, mając taką władzę nad swoimi dziećmi. Może i tak. Może
żałują, że nie ma kogoś, kto im powie, czy robią wszystko źle, czy dobrze.
Poczuła nagłe, niespodziewane współczucie dla rodziców sióstr Crescent.
Podczas gdy Violet ukrywała motocykl w alejce, Trista i Pen szły krok
za krokiem po molo, patrząc na łodzie. Trista próbowała odczytać wymalowane
na burtach nazwy, ale uniemożliwiała to odpadająca farba. Jedna łódź nazywała
się Si–er Wy-m. Obok niej stały Ch—-r i Wail–g Gh—.
– Gdzie są wszyscy ludzie? – syknęła Pen.
– Nie wiem – odparła Trista szeptem. Łodzie wyglądały na porzucone, jak
puste łupiny po zielonym groszku. I nagle jedna z nich wcale nie była pusta.
Nastąpił niezauważalny moment przemiany, jak wtedy, gdy skiba ziemi
na polu nagle załopocze skrzydełkami i okazuje się, że jest to brązowy ptak, albo
poruszający się mały liść staje się owadem. Nie wiadomo jak, ale w plątaninie
wyblakłych od słońca leżaków, zwojów liny i starych, wymalowanych na wpół
czytelnymi reklamami skrzyń ujawnili się mężczyzna i kobieta, tak jakby już
od dłuższego czasu siedzieli na pokładzie barki.
Trista przełknęła ślinę, żeby zdławić zdziwienie. Pen pisnęła.
Nieznajomi nie byli młodzi, ale trudno było powiedzieć, w jakim są wieku.
Skórę mieli szarobladą, zmęczoną, wystawioną na słońce i wiatr. Ich włosy
miały kolor mokrego piasku, a coś w ich oczach kazało pomyśleć Triście
o ostrygach.
Oboje mieli długie do kostek, szarobrązowe płaszcze, które poruszyły coś
we wspomnieniach Tristy. Po chwili przypomniała sobie płaszcz, który miał
na sobie Architekt w pomieszczeniu za kinem, i zdała sobie sprawę, że
te okrycia są zrobione z tego samego dziwnego, ponurego materiału. Inne
elementy ich ubioru wydawały jej się chybione. Kobieta miała na sobie
staromodną śliwkową sukienkę z turniurą, jakie Trista widywała na ilustracjach
pudełek z czekoladkami. Mężczyzna miał na pozór zwykłe spodnie, ale nogawki
oplatała brązowa wstążka, przymocowująca je do nóg.
– Czy my jesteśmy w Ellchester, śliczne panienki? – spytał mężczyzna. Stado
przelatujących mew było tak głośne, że trudno było usłyszeć, co mówi, a Trista
musiała potrząsnąć głową, żeby ją oczyścić. Czuła, jakby ktoś szeptał jej
za uchem, mówił, że ten mężczyzna tak naprawdę powiedział coś zupełnie
normalnego, że nie uśmiecha się jak chory wilk.
– Tak! – odparła Pen ze śmiałością, która świadczyła o tym, że dziewczynka
jest przerażona.
Wzrok kobiety przesuwał się po twarzy Tristy jak zimny olej.
– Ta mała – powiedziała pod nosem – jest twoja?
Znów jakiś wyobrażony szept mówił coś Triście do ucha albo raczej pojawił
się w jej głowie, przekonywał ją, że kobieta jest czarująca i niegroźna.
– To moja siostra – odparła Trista tak radośnie, jak potrafiła, a jednocześnie
powoli zaczęła się cofać. – Bardzo nam miło państwa poznać, ale my… Musimy
teraz iść z powrotem do mamy.
Obie dziewczynki zrobiły w tył zwrot i szybkim krokiem wróciły do Violet.
Trista cały czas czuła mrowienie na karku, wsłuchując się w dźwięki z barki.
– …takie ładne kości goleni… – Usłyszała szept kobiety.
Trista i Pen w milczeniu przykleiły się do ramion Violet, kiedy para obcych
szła w ich kierunku wzdłuż mola, a później przechodziła obok na drogę,
stawiając ostrożne, nienaturalne kroki. Violet spojrzała pytająco na dziewczynki.
– To Oboczniacy – szepnęła Trista, kiedy była już pewna, że są poza
zasięgiem jej słów.
Wyraz twarzy Violet prawie w ogóle się nie zmienił, lecz w kącikach jej ust
pokazało się lekkie napięcie. Nie popatrzyła przez ramię na obcych.
– A skąd wiesz? – mruknęła bardzo cicho.
Trista gapiła się na nią.
– Ty tego nie widzisz?
– Są jak ożywione kukły Marzanny! – powiedziała teatralnym szeptem Pen. –
Nie zauważyłaś?
Trista ośmieliła się spojrzeć na parę, która zatrzymała się przed herbaciarnią.
Mężczyzna miał kłopot, próbując się zorientować, jak działa klamka u drzwi.
– Myślę, że robią to, co robi Architekt, żeby ludzie postrzegali go jako
przystojnego – szepnęła. – I prawdopodobnie to samo, co robią ptaszydła, żeby
wszyscy myśleli, że to po prostu ptaki. Kłamią, szepcząc ludziom wprost
do głów, ale nic nie mówią. Ale tych dwoje… Chyba nie są w tym za dobrzy.
– Miałam na ich temat dziwne przeczucie, ale… – Violet przerwała w pół
słowa i zmarszczyła czoło.
– To jakby założyli na siebie kłamstwo jak ubranie, które nie pasuje. – Trista
musiała wyprostować myśli. – Nie zapięli guzików tego kłamstwa jak należy,
więc w niektórych miejscach wisi, a w innych – ciśnie.
A może Pen i ja dostrzegamy to z łatwością, bo miałyśmy więcej kontaktów
z Oboczniakami – dodała bezgłośnie w głowie. – Jestem niemal jedną z nich,
a przecież obie byłyśmy w Podbrzuszu. To jest niczym pieczątka w paszporcie.
– Nie możemy tak stać na środku ulicy – mruknęła Violet, rozglądając się
niespokojnie wokół siebie. Otaksowała herbaciarnię, po czym ściągnęła
rękawiczki i ruszyła zdecydowanie w jej kierunku. Trista i Pen dotrzymywały jej
kroku.
Herbaciarnia wyglądała całkiem zwyczajnie, chociaż była nieco zniszczona
z zewnątrz przez wiatr i wodę. Celeste prawdopodobnie kręciłaby nosem,
mówiąc, że wystrój jest „zbyt prostacki” i „różni tu przychodzą”. W porównaniu
ze śliczniutkimi herbaciarniami Lyonsa, gdzie w oknach wystawowych pysznią
się eleganckie ciasteczka, ta herbaciarnia wyglądała nieco ponuro.
Violet pchnęła drzwi i otworzyła je, a dziewczynki jedna za drugą weszły tuż
za nią. Powlokły się przez piekarnię i cukiernię na parterze, a później w górę,
po schodach, na pierwsze piętro.
Ściany herbaciarni miały blady kolor budyniu waniliowego, udekorowano
je obrazkami przedstawiającymi sceny z książek dla dzieci, na których ulotne
wróżki tańczyły z myszami. Na sali stało około dwudziestu kwadratowych
stolików – dwie trzecie z nich było zajęte. Dwie kelnerki w fartuchach biegały
tam i z powrotem, nosząc talerze z ciastem i przygotowując czajniki z herbatą
na kontuarze w rogu, na którym stał rząd olbrzymich stalowych termosów
pokrytych patyną.
Zapach smażonych kiełbasek sprawił, że żołądek Tristy aż podskoczył.
Zdziwiona zdała sobie sprawę, że prawdopodobnie jest już pora obiadu. Dzień
przelewał jej się przez palce jak suchy piasek.
– Ja naprawdę jestem głodna – oznajmiła Pen, na wpół warcząc, na wpół
jęcząc.
Violet wybrała stolik w rogu przy oknie, tak żeby mogły dyskretnie
obserwować ulicę, po czym poszła do kontuaru zamówić bułeczki drożdżowe
z dżemem i herbatę.
Trista ostrożnie rozejrzała się po wnętrzu herbaciarni. Nieco dalej zobaczyła
tajemniczą parę z łodzi – byli nachyleni ku sobie, prawie dotykali się głowami,
zanurzeni w poważnej rozmowie. Później jej wzrok przesuwał się do kolejnego
stolika, następnego i jeszcze następnego…
Skręt głowy, który był zbyt szybki, zbyt sokoli. Błysk srebra w oczach.
Potajemne zlizywanie dżemu z noża długim językiem. Buty, które w cieniu
wydawały się mieć żywe palce u nóg…
– Co jest? – mruknęła Violet, wracając do stolika.
– Inni to też Oboczniacy – powiedziała szeptem Trista.
Violet powoli kiwnęła głową, przyjmując te wieści.
– Ilu?
– Widzisz kelnerki? – szepnęła Trista. – I te dwie panie, które jedzą bekon,
tam dalej? Starszego mężczyznę w wyświechtanym kapeluszu i tego młodego
z gazetą?
Violet skinęła głową.
– No cóż… – Trista zawiesiła głos. – Myślę, że to jedyni, którzy nie są
Oboczniakami.
Violet zrobiła grymas i wciągnęła powietrze przez zęby.
Herbaciarnia była pełna rozmów, które brzmiały zupełnie zwyczajnie, ale
kiedy Trista się skupiła, słyszała, co pozostali goście naprawdę mówią
do kelnerek zbierających zamówienia. Przypominało jej to chwile, w których
ojciec Triss nastawiał rodzinne radio i nagle głosy w magiczny sposób
wyostrzały się, stawały się klarowne i przejrzyste.
– Proszę nam przynieść masło! Masło! Nie chcemy chleba.
– Dzień dobry, nie chcę pani pożreć. A teraz niech mi pani przyniesie coś
słodkiego, żebym mógł udawać jednego z was.
– Szklanka twoich łez, moja droga. Co? Aha. W takim razie herbatę.
Dwie młode kelnerki były przemęczone, Trista zauważyła, że obie są spięte
i nerwowe. Myliły się, źle liczyły pieniądze, od czasu do czasu przewracały
mlecznik albo z brzękiem stawiały tacę. Na twarzach innych klientów, którzy nie
byli Oboczniakami, również malował się wyraz zdziwienia i niepewności.
– Trzeba było przynieść koguta! – syknęła Pen.
Trista zamrugała mocno oczami i zdała sobie sprawę, że te dziwne,
usadowione przy stolikach postaci łączy coś jeszcze. Wszyscy mieli na sobie
płaszcze albo długie szale w odcieniach szarości lub brązu, zrobione z tego
samego matowego płótna. Przy stoliku pod ścianą Trista zobaczyła ziewającą
kobietę – wydawało się, że przez jej płaszcz przechodzą fale, że lekko łopocze.
– Patrzcie na ich płaszcze! – mruknęła Trista. – Wiem, że to trudne, bo wasze
oko nie chce tego widzieć, ale patrzcie. Myślę, że są zrobione z piór. Z piór
ptaszydeł.
Cała trójka aż podskoczyła, kiedy na ich stole znalazła się taca z herbatą
i ciastem. Trista wzdrygnęła się, zastanawiając się, ile kelnerka zdążyła usłyszeć.
– Ja kocham dzieci. – Kelnerka mrugnęła do Violet. – Zawsze mają swoje
własne zdanie, prawda? – Postawiła na stole drożdżowe bułeczki, masło i dżem
i uśmiechnęła się do Tristy szeroko i szczerze. – Dziewczynki, cieszcie się tym,
co macie, póki jest. To wszystko, co mogę powiedzieć.
Trista i Pen patrzyły na nią okrągłymi ze zmęczenia oczami.
– A ja poproszę łyżeczkę – powiedziała Pen ponurym głosem.
Kelnerka odwróciła się, a w tym samym momencie do sali wpłynęła inna
postać. Na pierwszy rzut oka wyglądała jak czyjaś elegancko ubrana ciotka
w tweedowym płaszczu i kapeluszu. Kiedy jednak Trista przyjrzała jej się
dobrze, iluzja pękła jak skórka na zgniłym owocu. Pod spodem zobaczyła
wymalowane na czerwono jak u lalki kręgi policzków na podługowatej,
zmęczonej twarzy i kocie ogony splecione w sięgające do podłogi czarne włosy.
Kobieta przyfrunęła do nich jak pyłek na wietrze i zatrzymała się przy stole.
Żółte spojrzenie koloru prymulki przemknęło po Violet i Pen, a później
zatrzymało się na Triście.
– Te dwie – one są twoje? – spytała kobieta. Wydawało się, że jej głos jest
zrobiony z łkań dzieci zamkniętych w jakiejś odległej jaskini. Jej wzrok znów
powędrował ku Violet i Pen.
To niemal to samo pytanie, które zadała para z łodzi. Co to znaczy? Dlaczego
wszyscy mnie o to pytają?
Bo zauważyli we mnie coś znajomego. Myślą, że ja też jestem Oboczniakiem.
I chcą wiedzieć, czy Violet i Pen to moje… koleżanki? Moje zabawki?
– Tak – odparła Trista obronnym tonem, mając nadzieję, że udziela
bezpiecznej odpowiedzi. – Są moje.
– A ja n… – zaczęła Pen, a później zawyła, kiedy Trista kopnęła ją pod
stołem. – Aua!
– Tę małą wciąż szkolę – powiedziała szybko Trista, przypominając sobie
słowa Architekta. „Co, dałaś jej nauczkę?”.
Violet objęła Pen ramieniem, żeby ją pocieszyć, a może po to, żeby ją
powstrzymać. Patrzyła to na Tristę, to na obcą kobietę, marszcząc brwi
w skupieniu pełnym złości.
Wydawało się, że kobieta przyjęła odpowiedź Tristy, skinęła w jej kierunku,
po czym przechyliła głowę na bok.
– A gdzie twój płaszcz? – spytała swoim dziwacznym głosem pełnym echa. –
Mówiono mi, że przy przyjeździe wszyscy mamy mieć na sobie płaszcze.
Żeby… Nie zwracać na siebie uwagi. – Te ostatnie słowa wypowiedziała
ostrożnie, jak gdyby recytowała je z pamięci.
– Ja nie potrzebuję płaszcza. – Trista uważnie przyglądała się kobiecie, żeby
wybadać jej reakcję. – Nie przyjechałam dzisiaj. Ja już tu jestem jakiś czas.
Żółte oczy kobiety zrobiły się jasnomaślane z ciekawości.
– W takim razie… Mieszkasz w tym mieście? I czy to prawda, co mówią
o dzwonach?
Trista skinęła głową.
– Dzwony nam nie szkodzą.
– Bardzo chciałam w to wierzyć – szepnęła kobieta. Pokręciła głową. – Nie
miałam wyboru, musiałam uwierzyć, musiałam zaryzykować. W takim razie
to ty jesteś przewodniczką, z tobą będziemy jechać dzisiaj w nocy?
– Nie. – Trista powoli napiła się herbaty, żeby móc pomyśleć. – Ale może
przyłączę się do kawalkady… Dla wygłupu. Co ci o tym powiedziano?
– Tylko tyle, że powinniśmy tutaj wysiąść i czekać. Nie iść dalej do samego
miasta, nie zwracać na siebie uwagi… A o północy Architekt przyjedzie swoim
rydwanem i poprowadzi nas do bezpiecznej przystani.
– Czy ta bezpieczna przystań to… – zaczęła Pen, a później przerwała w pół
słowa, dusząc się z lęku i frustracji. Trista zgadywała, co mała chce powiedzieć,
bo na usta cisnęło jej się to samo pytanie. Czy ta bezpieczna przystań
to Podbrzusze? Jednak ze względu na magiczne przyrzeczenie ona też, podobnie
jak Pen, nie mogła o to zapytać.
– A co wiecie o tym bezpiecznym porcie? – spytała dla odmiany, bardzo
chcąc się dowiedzieć, czy dobrze się domyśla.
– Nic. Tyle, że jest bezpieczny. – Kobieta zmrużyła oczy i popatrzyła
na Tristę pytająco, jakby zapraszając ją, żeby powiedziała coś więcej.
– Jest bezpieczny – szepnęła Trista, mając nadzieję, że brzmi przekonująco. –
Tutaj jednak nie mogę specjalnie o tym mówić. Wkrótce zobaczycie to miejsce.
Kobieta przechyliła głowę i ruszyła dalej przez herbaciarnię. Trista nieco się
zdenerwowała, zauważywszy, że obca rozmawia z innymi Oboczniakami, a oni
obracają się i spoglądają na nią, po czym kłaniają jej się z szacunkiem.
– Ja… – Violet pokręciła głową i przetarła dłońmi oczy. – Ja… nie wszystko
zrozumiałam. To było jak słuchanie rozmowy przez mgłę.
– Ci Oboczniacy to wszystko nowe nabytki – przyjechali spoza Ellchester –
szepnęła Trista. – Chyba nie rozumieją, jak działa miasto i że nie mogą się
skutecznie wmieszać, więc kazano im tutaj zostać i czekać na podwózkę.
To dlatego Architekt jeździ codziennie o północy – żeby poprowadzić ich
do bezpiecznej przystani. Do nowego domu.
– Prowadzi ich nad dachami? – Violet uniosła brwi.
– To prawdopodobnie jedyna bezpieczna droga – mruknęła w odpowiedzi
Trista. – Wątpię, czy potrafią się posługiwać mapami. Popatrz na nich, niektórzy
mają nawet problemy z jedzeniem łyżką. Ważne jest jednak to, że Architekt tutaj
zaczyna podróż o północy. Już wiemy, że zabiera ze sobą Triss. A to znaczy, że
mogę mieć drugą szansę, jeżeli o północy będę jeszcze żyła. Mogę śledzić tę
podróż nad dachami i spróbować ją uratować!
– Nie pozwól jej, Violet – pisnęła Pen z ogłuszającą mocą. Kelnerka spojrzała
na nie z zaciekawieniem, a Pen znów ściszyła głos i zaczęła szeptać tak jak dwie
pozostałe konspiratorki. – Stanie jej się krzywda!
– Pen ma rację. To wykluczone! – Violet patrzyła na nią poważnie szeroko
otwartymi oczami. – Trista, wczoraj w nocy ta pogoń niemal rozdarła cię
na części, a jednak ich zgubiłaś! My… będziemy musiały znaleźć sposób, jak
jechać za nimi na motocyklu.
– Ale… bak masz prawie pusty…
– Będzie musiało wystarczyć! – odparła Violet i tym razem Trista zauważyła
cień paniki w jej determinacji.
Oczywiście. Violet bez motocykla to Violet z podciętymi skrzydłami.
Potrzebowała go, żeby być zawsze w ruchu. Jej koszmary nocne były o krok
za nią. Niekończąca się, połykająca wszystko zamieć śnieżna, stalowe, ciężkie
niebo i las z drutu kolczastego, głodna burza lodu, ciemności i zagubienia…
…i śniegu. Miękkiego, zdradzieckiego, pokrywającego wszystko
i ujawniającego wszystko śniegu.
– Violet – powiedziała cicho Trista. – Kiedy zostajesz w jednym miejscu
i nigdzie się nie ruszasz, jak dużo czasu trzeba, żeby zaczął padać śnieg?
– Różnie bywa. – Violet postukała palcem w czoło i przyjrzała się badawczo
Triście. – Niekiedy aż pięć godzin, czasami tylko dwie. A dlaczego?
– Ja… – Trista przygryzła wargę. – Właśnie wpadłam na pewien pomysł.
To prawda, że wczoraj w nocy zgubiłam jeźdźców. Opadali i wznosili się,
zmieniali kierunek tak błyskawicznie, że nie mogłam za nimi nadążyć, nie
potrafiłam poruszać się na tyle szybko, by nie rozedrzeć się na strzępy. Ale
widziałam ich, Violet! Niektórzy lecieli, ale inni przeskakiwali z dachu na dach,
tak jak ja. A samochód Architekta jechał – po ścianach, po dachach i po
drogach. Gdyby tam był śnieg, zostawialiby ślady.
Violet wpatrywała się w nią.
– Czy naprawdę myślisz, że ja…? – Przerwała w pół słowa i przez chwilę nie
wiedziała, co powiedzieć. – Ale ja nie mogę – syknęła w końcu. – Ja tego nie
kontroluję. Ja nie przywołuję śniegu, on mnie goni.
– Wiem. – Trista rozejrzała się ukradkiem po wnętrzu herbaciarni, a później
zacisnęła dłoń Violet w swoich dłoniach. – Jesteś taka dzielna, taka odważna,
nieugięta i… Wiem, że jesteś gotowa zmierzyć się z każdym ryzykiem
i niebezpieczeństwem. Wiem, że walczyłabyś z Architektem i z panem
Grace’em, i z ptaszydłami, i z policją, i ze wszystkimi, aż byliby posiniaczeni
i słabi. I wiem, że jest jedna rzecz, której nie chcesz stawić czoła, jest naprawdę
straszliwa i trudna, ale…
– Ale chcesz, żebym przestała biec i uciekać. – Violet skończyła zdanie
Tristy. – Chcesz, żebym poczekała na śnieg.
Trista przytuliła ramię Violet i schowała twarz w jej kurtce.
– Wiem, że chcesz mnie chronić – powiedziała bardzo cicho – ale nie możesz.
Cokolwiek zrobisz, został mi tylko jeden dzień. I chcę, żeby ten dzień coś
znaczył. Proszę, proszę, pozwól mi zrobić z nim coś dobrego. Pozwól
mi wybrać.
Violet nie odpowiedziała. Nie zgodziła się, ale i nie odmówiła. Delikatnie
objęła Tristę. Dziewczyna miała wrażenie, że w ciągu kilku sekund ciszy
zbudowały małą fortecę przeciwko światu.
– Pen – powiedziała Violet tonem czułej irytacji – czy możesz, proszę,
przestać?
Trista podniosła wzrok i zobaczyła, że Pen stoi z dłońmi przyciśniętymi
do okna i pokazuje komuś na ulicy język.
– To on zaczął! – powiedziała Pen wyzywająco. – To nieuprzejmie tak się
gapić!
– Pen, Oboczniacy się gapią, bo myślą, że jestem jedną z nich! – powiedziała
Trista.
– Ale to nie był żaden z Oboczniaków. – Pen opadła z powrotem na krzesło
i wsadziła do buzi bułeczkę drożdżową. – To ten facet, który nie zjadł obiadu.
– Co takiego? – Niepokój sunął po plecach Tristy jak pająk.
– Tu był. – Pen wskazała palcem pobliski stolik. – Przynieśli mu kiełbaski,
ale ich nie zjadł. Po prostu sobie poszedł.
– Violet – szepnęła Trista znacząco. – Tam siedział ten młody człowiek.
To ten z…
Z gazetą. Na porzuconym stoliku zobaczyły egzemplarz „Ell Chronicle”.
Wymieniły spojrzenia.
– Musimy się stąd zmywać, i to już – syknęła Violet. Wstała z krzesła
i zamarła, wciąż na wpół pochylona. Trista wyjrzała przez okno i zobaczyła,
co zatrzymało jej wzrok. Dwaj policjanci biegli przez jezdnię w kierunku
wejścia do herbaciarni.
Violet przycisnęła dłonie do skroni i patrzyła na ulicę. Oddychała tak szybko,
że drżały jej nozdrza.
– Violet. – W głosie Pen rosła panika.
– Nie przeszkadzaj. Ja myślę – powiedziała Violet przez zaciśnięte zęby.
Zobaczyły w jej wzroku, że wpadła na jakiś pomysł, po czym skinęła krótko,
po wojskowemu, głową. – Za mną. Szybko!
Cała trójka pospiesznie przemykała między stolikami w kierunku ciemnych
drzwi, za którymi mieściły się toalety.
– Tutaj, do środka! – Violet otworzyła najbliższe drzwi i dziewczynki, tłocząc
się, ruszyły za nią.
Trista natychmiast zrozumiała, że są nie tu, gdzie powinny. Ściany były
ponuro oliwkowe, a nie różowe. Pachniało tu dziwnie, trochę wodą kolońską,
a trochę męską brylantyną…
– Violet, to nie tutaj.
– Cicho! – Violet oparła się o drzwi. Spojrzała na Pen i Tristę i posłała
im krótki, ponury uśmiech. – Obie słuchajcie. Jak powiem „uciekać”, to macie
uciekać. Nie czekajcie na mnie. Znajdźcie jakieś miejsce, gdzie się można
schować. Rozumiecie?
– Ale…
– Opiekujcie się jedna drugą. – Violet odwróciła się, żeby przyłożyć ucho
do drzwi, zamknęła oczy i słuchała. – Trista. Powodzenia ze śniegiem.
Na zewnątrz usłyszały ciche kroki, później burzę uderzeń do drzwi, ale nie
tych, do których Violet przyciskała ucho. Trista zgadywała, że policjanci pukają
do damskiej toalety. Oczywiście nigdy by im nie przyszło do głowy, że będziemy
tutaj.
– Panna Parish? – To był męski głos, uprzejmy, młody i lekko zdyszany. –
Jeśli zechce pani wyjść, unikniemy sceny.
Przez usta Violet przebiegł cień uśmiechu, a jej dłoń zacisnęła się na klamce.
– Panna Parish? – Inny głos, głębszy, poważniejszy i trochę wujciowaty. –
Przynajmniej niech pani wypuści te dzieci. Wtedy może porozmawiamy
spokojniej.
Długa pauza. Westchnienie. Później dźwięk otwieranych drzwi do damskiej
toalety i stuk obcasów na płytkach podłogi.
Violet zareagowała natychmiast. Otworzyła szeroko drzwi i wyskoczyła
na drugą stronę, tuż za nią Trista i Pen. Dwaj policjanci, którzy wdarli się
do damskiej toalety, odwrócili się i zobaczyli Violet, która zatrzaskuje za nimi
drzwi. Chwyciła krzesło stojące przy najbliższym stoliku i zaklinowała je pod
klamką. Drzwi poruszały się w futrynie, rozbrzmiał dźwięk walących w nie
pięści i głosy z drugiej strony.
– Uciekajcie! – krzyknęła.
Dziesiątki oczu Oboczniaków patrzyły na Violet, Tristę i Pen, które sprintem
biegły przez herbaciarnię, przewracając po drodze krzesła. Wszystkie ruszyły
w dół po schodach, potykając się, ślizgając i obijając kolana. Dziewczyny
sprzedające chleb patrzyły szeroko otwartymi oczami na całą trójkę, biegnącą
przez piekarnię do drzwi frontowych.
Młody człowiek z gazetą kręcił się na zewnątrz, ale najwyraźniej nie
spodziewał się całej trójki wypadającej jak bomba na ulicę. Próbował coś
zawołać i wyciągnął rękę, żeby złapać Pen, ale pędząca Violet wpadła na niego
i przewróciła go. Mężczyzna uderzył o bruk i już się nie podniósł.
– Uciekajcie! – krzyknęła, zadając przeciwnikowi cios łokciem w głowę.
Trista chwyciła Pen za rękę i biegła co sił, raz po raz skręcając. Nie wiedziała,
gdzie jest i dokąd ucieka. Najważniejsze było to, żeby się nie zatrzymywały.
Rzeka co rusz pojawiała się po ich prawej stronie, jak nadopiekuńcza niania.
Jej stopy poruszały się bezgłośnie, ale kroki Pen odbijały się od ścian domów
boleśnie wyraźnym echem. Wszędzie było je słychać! „Powiedzcie mi,
widzieliście dwie uciekające dziewczynki? Musiały się gdzieś ukryć”.
– Tam – syknęła i pociągnęła Pen do jednego z pirsów, za którym kołysała się
na wodzie łódź wiosłowa. Zeszła do niej i pomogła Pen. Później, uczepiwszy się
z całej siły spodniej części drewnianego pomostu, udało jej się przeciągnąć łódź
pod spód tak, że były ukryte przed oczami przechodniów. Na dnie leżał brudny
koc, który naciągnęła na siebie i Pen dla lepszego efektu.
Kiedy leżały tam, ciężko dysząc, drżąc i nasłuchując, do uszu Tristy dobiegł
dobrze znany odgłos. Był to gardłowy, bezczelny warkot, nieodległy dźwięk
zapalanego silnika motocykla.
– To Violet! – pisnęła Pen podekscytowana. – Uciekła! Udało jej się uciec!
Ton silnika motocykla rósł aż do crescendo, słychać było odgłosy biegnących
stóp i głośno wykrzykiwane żądania. Rycząca kaskada dźwięku… Później długi
pisk cierpiącej gumy i bolesny odgłos uderzenia. Usłyszały dźwięk, brzęk,
stukot upadającej maszyny, a potem – dławiącą ciszę.
Cisza jak przed burzą trwała kilka sekund, po czym ustąpiła miejsca
rosnącemu pomrukowi głosów, potężniejącemu naporowi ciekawości
i niepokoju przerywanemu od czasu do czasu nerwowymi, głośnymi okrzykami.
ROZDZIAŁ 38

Zielone butelki

Trista leżała na dnie łodzi, tuląc w ramionach Pen i czując, że wszystkie kości
zamieniają jej się w galaretę. Słyszała, jak Pen wydaje z siebie ciche odgłosy,
które brzmiały jak łkanie.
– Violet… – szepnęła Pen. – Ona się rozbiła. Ona umarła.
– Nie, nie umarła – powiedziała pospiesznie Trista. Mocno zacisnęła oczy, ale
to nie pomogło i nie przerwało potoku wyobrażonych zdarzeń. Ciało
przerzucone przez maskę samochodu albo wybita szyba i czerwone fragmenty
szkła… Przez chwilę nienawidziła Pen za to, że mówi głośno o tym, o czym
sama próbowała nie myśleć.
Ale Pen była za mała i zbyt nieszczęśliwa, żeby można ją było nienawidzić.
Trista próbowała znaleźć kilka strzępów nadziei i owinąć nimi dziewczynkę.
– Violet nie umarła – powiedziała Pen i samej sobie. – Ona miała plan, a w jej
planie na pewno nie było śmierci.
Cisza. Chlip, chlip.
– A jaki miała plan? – spytała Pen, a w jej nieszczęśliwym tonie zabrzmiał
akcent niechętnej nadziei.
Trista wpatrywała się w ciemność koca, desperacko próbując odszukać sens
ostatnich słów Violet.
„Życzę szczęścia ze śniegiem”.
– Ona postanowiła, że da się złapać. – Trista zamrugała oczami, złapawszy tę
myśl, i przytrzymała się jej kurczowo. – Pozwoliła na to wszystko, żebyśmy
mogły uciec i żeby zamknięto ją w policyjnej celi. Dzięki temu zostanie
w jednym miejscu… I zacznie padać śnieg. A teraz spokój, Pen, bądź cicho!
Bo nas znajdą!
Wydawało się, że to trwa wieki – słyszały dźwięki stóp, biegania, rozmów
podniesionym tonem. Od czasu do czasu było słychać, o czym mowa.
– …karetka pogotowia…
– …przechodziły tędy dwie dziewczynki?
W pewnym momencie usłyszały kroki na drewnianym pomoście tuż nad
nimi. Trista zamarła, nawet Pen zaczęła chlipać nieco ciszej.
– Niech się pani chwilę zastanowi. – To był głos młodszego policjanta, który
kazał Violet się poddać. – Te dwie małe dziewczynki. Dokąd później poszły?
Głos miał znękany i zaniepokojony. W jakiś dziwaczny, odległy sposób
Triście było go szkoda. Zastanawiała się, czy ma miłą twarz i żonę, która będzie
mu współczuła, gdy wróci do domu po ciężkim dniu pracy. Jednocześnie
zastanawiała się, co będzie, kiedy ją znajdą, i czy będzie musiała gryźć, żeby
uciec.
Nastąpiła chwila milczenia, a później usłyszały głos, który brzmiał jak łkania
dzieci w odległej jaskini.
– Doskonale pamiętam. Pobiegły dalej aż do końca ulicy – tam. Później
wsiadły do samochodu. Do żółtego samochodu. – To była bezsprzecznie kobieta
Oboczniaków poznana w herbaciarni.
– Ja też je widziałam – upierał się nieznany głos, który zgrzytał jak pancerze
ocierających się o siebie krabów. – To na pewno był żółty samochód. Odjechał.
– Tak – zgodził się ktoś mówiący głosem przypominającym szum piasku
przesypującego się przez klepsydrę. – Tych dziewczynek już nie ma. Niech pan
pójdzie węszyć gdzie indziej.
Trista słyszała delikatne drapanie ołówka na papierze. Zastanawiała się, czy
policjant usłyszał swoim świadomym umysłem prawdziwe słowa Oboczniaków,
czy tylko spisywał najzwyklejsze zeznania.
Oboczniacy kłamali, żeby wywieść stróża prawa w pole. Dlaczego?
Uwierzyli, że Trista jest jedną z nich, więc prawdopodobnie chronili swojego
ziomka. A może nie chcieli, żeby policja węszyła w starych dokach, gdy są
pełne Oboczniaków?
Ku ogromnej uldze Tristy młody policjant chyba uwierzył w dziwnie
podobne zeznania, które składali świadkowie, i powoli zszedł z pomostu. Przez
jakiś czas słyszała jeszcze, jak zadaje te same pytania przechodniom, po czym
jego głos umilkł.
Na drodze powyżej wciąż jednak słychać było odgłosy krzątaniny i rozmów.
Może Oboczniacy by ich nie wydali, ale na ulicach było mnóstwo zwykłych
ludzi, którzy z pewnością połączyliby pytania policjanta na temat dwóch
młodych dziewczyn z zaginionymi córkami Crescentów, o których pisano
w gazetach.
– Na razie musimy tu zostać. – Trista próbowała się skupić, żeby wymyślić
jakiś plan. – Poczekamy na śnieg. Będzie łatwiej się poruszać, nikt nas nie
zauważy, kiedy będzie śnieg.
– A jeżeli nie spadnie? – spytała lekko zaniepokojona Pen.
– Spadnie.
Musi padać. Jeżeli nie będzie śniegu, to znaczy, że Violet nie siedzi w celi ani
nawet w szpitalu. To będzie oznaczało, że albo jest wciąż w ruchu… Albo nie
żyje.

Następnych parę godzin było najdłuższymi godzinami w życiu Tristy. Były


to również godziny bardzo bolesne w realnym sensie, ponieważ Pen wierciła się
i kręciła, co chwila wzdychała albo zmieniała pozycję i za każdym razem dźgała
Tristę łokciem.
Były też i szeptania, i skargi. Pen się nudziła. Pen była głodna. Było mokro,
a koc dziwnie pachniał. Trista zajmowała całe miejsce i dla Pen nie było ani
kawałka.
Trista kazała Pen śpiewać Sto zielonych butelek, ale po cichu, w głowie. Pen
postanowiła śpiewać tę piosenkę teatralnym szeptem i już wkrótce Trista
pożałowała tej sugestii. W piosence, w której Pen liczyła od stu do jednego, było
coś strasznego. Nadchodziły ostatnie chwile życia i rozbijały się po cichu, jak
wyobrażone butelki, a ona tkwiła w wilgotnej, brudnej łodzi i przyglądała się
temu bezradnie. Próbowała nie myśleć o tym, że jej siostra ma przed sobą
jeszcze mnóstwo lat do przeżycia, tyle, ile pestek w zdrowym, małym jabłku.
Po pewnym czasie jednak atmosfera się zmieniła. Łódź zaczęła kołysać się
w innym rytmie, co zdradzało zmianę kierunku wiatru. Koc powiewał i łopotał.
Pen skarżyła się teraz, że jej zimno. W końcu Trista odważyła się odsunąć koc
i wyjrzeć na zewnątrz.
Wrześniowe niebo pociemniało i przybrało groźny, żółtozielony kolor, a jego
odcienie, przywodzące na myśl barwę tytoniu, odbijały się w niespokojnej
powierzchni wody. Od zalewiska rzeki nadciągały raz po raz srogie i żarłoczne
podmuchy wiatru, a z nimi szedł chłód, który sprawiał, że z oczu ciekły łzy.
Droga nad rzeką była teraz prawie pusta.
– Pen – szepnęła Trista. – Jest zimno. Jest zimno. Violet się udało! Udało się
jej!
Violet żyje. Nie potrafiła jednak wypowiedzieć tych słów na głos, nie
przyznając się, że wcześniej miała co do tego wątpliwości.
– Popatrz! – Trista odsunęła trochę koc i Pen zamrugała w przybladłym
świetle dnia. – Na ulicy nikogo nie ma. Możemy chyba teraz na chwilę usiąść. –
Spodziewała się, że Pen będzie równie zadowolona jak ona sama, i była trochę
zdziwiona, że mała niechętnie patrzy na przytłaczające świat niebo. – Nadchodzi
śnieżyca. Niedługo zacznie padać, przyrzekam ci. Musimy jeszcze tylko trochę
poczekać.
Pen pociągnęła mocno nosem i na wpół usiadła, rozkopując koc.
– Nie! – syknęła. – Ja nie chcę! Nie podobają mi się te doki! Nie chcę,
żebyśmy tu zostawały!
– Pen, zachowujesz się… – Trista wypuściła powietrze z płuc i znów zaczęła
mówić. – Wiesz, że ja muszę tu być o północy, żeby śledzić Architekta.
– Nie, wcale nie musisz! – Gwiazdy odbitego światła rozświetlały oczy Pen,
a jej twarz w półcieniach zmarszczyła się z powagą. – Mogłybyśmy odpłynąć
na tej łodzi. Mogłybyśmy popłynąć do Francji!
– Co takiego? – Trista z trudem utrzymywała szept. – Pen, oczywiście, że nie
możemy. A co by się stało z Triss?
– Nic mnie to nie obchodzi! – Pen, która nie zważała na pędzące samochody
i wrzeszczała na Architekta, drżała, twarz miała skrzywioną, a z jej oczu lały się
łzy. – Nie chcę, żebyś gdzieś szła! I… nie chcę, żeby ona wracała!
– Pen! – wykrzyknęła przerażona Trista. – Chyba nie mówisz tego na serio!
W odpowiedzi usłyszała warknięcie. Pen pociągnęła nosem.
– Tak, właśnie tak.
Być kochaną, być tą wybraną… na samą myśl Trista poczuła eksplozję
radości. Chwilę później jednak pomyślała o tym, co dzieli i nęka rodzinę
Crescentów, i został tylko smutek.
– Ale ona jest twoją siostrą, Pen! A ja nie. Ja jestem plątaniną liści i gałązek,
które wyglądają jak ona.
Pen nie odpowiedziała od razu, ale podciągnęła się i przytuliła do Tristy,
przyciskając mokrą buzię do jej ramienia.
– Pamiętasz, co się stało po tym, jak… Po tym, jak wykopałam tę żabę
i okazało się, że się przesunęła? – Głos Pen był niezdecydowany i wyzywający,
ale pobrzmiewała w nim chytrość.
Sekundę lub dwie zabrało Triście przestawienie się na inne tory i zmiana
tematu. Zaczęła przeszukiwać wspomnienia Triss.
– Tak… Tak, pamiętam. – Trista pogładziła Pen po głowie. – Byłaś tak
zdenerwowana, że nawet nie płakałaś, tylko chodziłaś i gapiłaś się na wszystko.
Nie mogłaś spać i… Pewnego wieczoru, pamiętam, że siedziałam na twoim
łóżku i mówiłam ci, że żaba jest w niebie dla żab i że tam nie ma kotów, i że
wszystkie posłania z lilii są cudownie miękkie. Powiedziałam, że żaba chciałaby,
żebyś wiedziała, że jest szczęśliwa i że nie wini cię za nic, bo ty tylko
próbowałaś jej pomóc.
– I przytuliłaś mnie, kiedy płakałam – mruczała Pen pod nosem. – A później
udało mi się zasnąć, prawda?
– Tak, Pen. – Trista westchnęła i oddała tę ukradzioną chwilę. – Ale to nie
byłam ja. To była Triss.
– Ale… – Pen odsunęła się i spojrzała na Tristę, a w jej oczach malowało się
dziwne połączenie determinacji, nieszczęścia i błagania. – A jeżeli to byłaś ty?
Może dlatego tak dobrze to pamiętasz? Bo może – paplała coraz szybciej, jak
gdyby bała się, że ktoś jej przerwie – może cały czas się mylimy i nie zrobili cię
z gałęzi tydzień temu, bo były zawsze dwie Triss – jedna dobra, a druga zła, a ty
zawsze byłaś tą dobrą, a ja tylko wysłałam w świat tę złą…
Och, Pen.
Z żalem i rozdrażnieniem Trista zaczęła rozumieć fantazję Pen. To dlatego
dziewczynka znowu postanowiła nazywać Tristę imieniem Triss. To dlatego Pen
patrzyła spode łba, kiedy ktoś mówił o uratowaniu jej prawdziwej siostry,
i dlatego próbowała wejść w układ z Architektem i powalczyć o życie Tristy,
a nie Triss. Cały ten czas Pen budowała wyobrażoną wersję rzeczywistości,
w której tak naprawdę nie zdradziła swojej siostry i nie skazała jej na straszny
los, tylko odesłała jej złą wersję…
– Pen – jęknęła Triss, w której duszy czułość walczyła ze złością – to nie
ma sensu. – Jeszcze raz ścisnęła dziewczynkę. – Życie nie jest takie proste.
Ludzie nie są tacy prości. Nie można ich pokroić na kawałki jak ciasta, a później
wyrzucić tych, które ci nie smakują. Triss, która czule mówi o żabie, i Triss,
która zepsuła ci urodziny, to ta sama osoba.
– Ale ona mnie nienawidzi! – ryknęła Pen. – Jeżeli wróci, powie mamusi
i tatusiowi, co zrobiłam… Wyślą mnie do więzienia albo do sierocińca, albo
do szkoły…
I oczywiście to było to. Jeżeli Triss wróci, rzeczywistość zacznie stukać
do drzwi. Pen już nie będzie mogła udawać ani przed sobą, ani przed rodzicami,
że to nie ona była odpowiedzialna za porwanie siostry. Będzie musiała zmierzyć
się z tym, co zrobiła.
– Triss wcale ciebie nie nienawidzi. – Trista niemal czuła falę miłości Pen
i wiedziała, że dzieje się tak dlatego, że mała jest zdesperowana, tak jak ktoś, kto
wspina się po skale, poślizgnął się i szybko próbuje znaleźć chwyt. Teraz
ze smutkiem zdała sobie sprawę, że musi się od tego wszystkiego odciąć
i związać Pen uczuciowo z prawdziwą siostrą, bo tam jest jej miejsce. – Kiedy
rozmawiałam z nią przez telefon, krzyczała na mnie. Pytała, co ci zrobiłam. Nie
była na ciebie zła ani wściekła. Martwiła się o ciebie.
Pen nie odpowiedziała. Zaczęła płakać, łkać, tracąc oddech, jakby
w męczarniach.
– Nie chcę iść do więzienia! – zawyła w końcu. – Chcę do mamusi!
– Wiem – powiedziała Trista, która nie miała mamusi. – Wiem.
Wciąż kołysała Pen w ramionach kilka minut później, gdy z nieba zaczęły
powoli spływać pierwsze płatki śniegu.

Uciekinierki ukrywające się na łodzi od czasu do czasu wyglądały spod koca,


a niebo było coraz bardziej ponure. Na początku płatki śniegu były jak pyłki
popiołu – umierały w momencie, gdy dotknęły ziemi, zostawały tylko mokre
ślady. Ludzie otwierali okna, śmiali się i dziwili temu niecodziennemu zjawisku.
Temperatura jednak spadała i wkrótce wszystkie okna zamknięto.
Wiatr ustał, płatki zrobiły się cięższe i większe. Wkrótce potem w powietrzu
wirował balet chłodnych białych kłaczków, każdy wielkości małej monety.
Pierwszy osiadł na ziemi i się rozpłynął, zamienił w mokrą plamę. Następne
zostawiały na ziemi cienką warstewkę chłodnej szarej wilgoci. Było ich jednak
coraz więcej, spadały z nieba szybciej, niż się topiły, i wkrótce cała sceneria
przypominała pierwszy dzień zimy. Obie dziewczynki w łodzi drżały z zimna,
a Trista była zadowolona, że mają przynajmniej koc.
– Nie jadłam podwieczorku – mruknęła ponuro Pen, kiedy wiatr przywiał
do łodzi zapachy kolacji z pobliskich domów.
– Nie mamy pieniędzy – przypomniała jej Trista.
– Jest śnieg! Mogłybyśmy chodzić i śpiewać kolędy, ludzie dawaliby nam
jedzenie, gdybyśmy wyglądały smutno.
Pen bez ceregieli zaczęła odpychać się od drewnianego pomostu i łódź
powoli wynurzyła się spod desek.
– Poczekaj!
– Powiedziałaś, że będziemy mogły wyjść z łodzi, jak spadnie śnieg! –
zaprotestowała Pen.
– Dobrze, ale wysiadaj ostrożnie i trzymaj się blisko mnie! – Trista pomogła
Pen wgramolić się na molo, dziewczynka przestępowała z nogi na nogę,
bo mięśnie miała zesztywniałe od długiego bezruchu. Następnie Trista okręciła
siebie i Pen kocem, żeby zakryć głowy i całe postaci.
– Lepiej nośmy to na sobie, to nas nie rozpoznają.
Na zapleczu herbaciarni sympatyczna pomocnica kucharki podała
dziewczynkom przez drzwi kuchenne niesprzedane bułeczki z żurawiną,
mówiąc, że tak naprawdę nie powinna, ale byłoby szkoda, gdyby się
zmarnowały. Dziewczynki stały w alejce i pogryzały bułeczki, patrząc
na otaczający je biały wir. Kilka nielicznych lamp gazowych na ulicy budziło się
teraz do uroczystego, pełgającego życia, każda z nich w aureoli migoczących
płatków śniegu.
– Zimno mi. – Pen czknęła, połykając ostatni kawałek swojej bułeczki,
po czym zajrzała w ciemność. – Założę się, że oni pozwoliliby nam się ogrzać.
Patrząc w kierunku wskazanym przez Pen, Trista dojrzała czerwonawe
przebłyski w cieniu porzuconego domu aukcyjnego. Pod ścianą widziała
prymitywną czarną skrzynię, która służyła za koksownik. Wokół niej stały trzy
postaci, grzejące się w cieple ognia.
– W porządku – szepnęła w odpowiedzi. – Ale podejdźmy ostrożnie,
na wypadek gdyby to byli Oboczniacy.
– Oboczniacy cię lubią, prawda? – Pen zmarszczyła czoło.
– Przestaną mnie lubić, jak usłyszą, że jestem przeciwko Architektowi –
mruknęła Trista. – A szybko się o tym dowiedzą, wystarczy, że zaczną
rozmawiać z ludźmi Architekta. Może już wiedzą.
Trista i Pen ruszyły ostrożnie drogą przykrytą białym puchem, trzymając się
najciemniejszych części ulicy i unikając kałuż światła. W końcu znalazły
ocienioną bramę, z której mogły się przyjrzeć grzejącej się przy ogniu grupie
ludzi.
Pomruk dochodzący od koksownika był przytłumiony, ale głosy brzmiały
normalnie. Nie było dziwacznych nakładek dźwiękowych ani ponurych tonów
gdzieś pod spodem. Postaci przy ogniu wydawały się ubrane w zwyczajne
marynarki i płaszcze, a nie w dziwaczne pierzaste ubrania Oboczniaków, które
dziewczynki widziały w herbaciarni.
– Oni chyba… – zaczęła Trista.
– Cicho! – syknęła zdenerwowana Pen.
Trista umilkła i nagle od koksownika przypłynął do nich głos:
– One na pewno tu były. Co do tego nie ma wątpliwości.
Mężczyzna, który wypowiedział te słowa, miał podniesiony kołnierz i twarz
owiniętą szalikiem, zza którego prawie nic nie było widać. Mimo to tego głosu
nie można było pomylić z innym. To był pan Grace.
ROZDZIAŁ 39

Owca w wilczej skórze

– Dziewczynki były w herbaciarni z panną Parish – mówił dalej pan Grace. –


W najbliższym czasie raczej nie możemy liczyć na jej zeznania. – Westchnął
ciężko. – Wciąż sądzę, że ona mogła być niewinną ofiarą tego wszystkiego.
Próbowałem jej przemówić do rozsądku, kiedy się spotkaliśmy, ale nie chciała
słuchać.
Serce Tristy zabiło szybciej z niepokoju. Co to znaczy, że Violet nie będzie
mogła składać teraz zeznań? Proszę, niech to znaczy, że ona się uparła albo jest
po prostu nieprzytomna! Nie pozwól jej umrzeć! Trista była pewna, że śnieg
oznacza, że Violet żyje. Teraz poczuła chłodny dreszcz wątpliwości.
– Ale wszyscy mówią, że dzieci już tu nie ma – rzuciła dziewczyna przy
ogniu, zacierając ręce nad słabym poblaskiem węgielków. – Że pojechały gdzieś
żółtym samochodem. – Trista ze zdziwieniem zdała sobie sprawę, że to Dot
z domku nad morzem. Dot, która gotowała w skorupkach od jajek.
– Tak. Tak mówią. – Pan Grace w zamyśleniu dołożył do ognia kilka
kawałków drewna. – Mówią to raz po raz. Ciągle używają tych samych słów. –
W blasku ognia jego twarz wyglądała na węższą, bardziej udręczoną,
przypominała kolaż złożony z ostrych krawędzi. – W tym miejscu jest coś
dziwnego. Nie zauważyliście?
– Tak. Pada śnieg. We wrześniu. – Trzecią osobą przy koksowniku był
mężczyzna w średnim wieku, którego Trista nigdy wcześniej nie widziała. Miał
nieco roztrzęsione dłonie, krzaczaste brwi i wąsa, który nadawał mu wygląd
wojskowego. – O to chodzi?
– Nie – odparł pan Grace – chociaż powiedziałbym, że śnieg to też ich robota.
Nie, śnieg pada nad całym Ellchester. Ale tutaj, właśnie tu, mam takie
odczucie… – Przerwał w pół słowa.
– Ludzie, których tu spotkałam, przyprawiają mnie o gęsią skórkę – mruknęła
Dot.
– Dobrze powiedziane, Dot. – Krawiec uśmiechnął się do niej czule
i dobrodusznie. – Wszyscy czujemy się dziwacznie, i to nie bez powodu. Tu,
w tych starych dokach, to wszystko są Oboczniacy. Dałbym sobie rękę uciąć.
I niewykluczone, że w ciągu ostatniej godziny z niektórymi z nich
rozmawialiśmy.
– Jeżeli uważasz, że historia o żółtym samochodzie to wymysł, to co… –
Wąsaty mężczyzna nagle przerwał, widząc, że pan Grace ostrzegawczo unosi
rękę.
– Charles – powiedział krawiec spokojnym tonem – wydaje mi się, że mamy
gości.
Trista zesztywniała, gotowa chwycić Pen za rękę i uciekać. Po chwili zdała
sobie jednak sprawę, że pan Grace wcale nie patrzy na nią. Skierował wzrok
ku dwóm postaciom, które – wprawdzie kuśtykając – ale szły pewnie w stronę
ognia.
Oboje mieli na sobie pierzaste brązowo-szare płaszcze, spod których
wystawały obrębek sukni w śliwkowym kolorze i brązowe spodnie owinięte
wstążkami. Była to para Oboczniaków, których spotkały na molo.
– Możemy się przyłączyć? – spytała kobieta, podchodząc do świetlistej
aureoli koksownika. – Wasz ogień daje takie łagodne światło. – Niechętnie
skierowała wilgotne spojrzenie ku żółtej aurze lamp gazowych.
Zebrani przy koksowniku popatrzyli na siebie, po czym pan Grace wystąpił
krok naprzód.
– Oczywiście. Zaraz znajdę coś, na czym będą mogli państwo usiąść. –
Ruszył pospiesznie za róg i wrócił z dwiema skrzynkami, które postawił jako
stołki dla nowo przybyłych „gości”. Trista przypomniała sobie, a nie było
to przyjemne wspomnienie, jak i w jej obecności grał swego czasu rolę
sympatycznego gospodarza.
Dziewczyna czuła w żołądku zaciskający się węzeł. Przypominało jej
to oglądanie niebezpiecznej sceny w przedstawieniu teatralnym i rozpaczliwą
chęć ostrzeżenia bohaterów. W tym momencie jednak nie była do końca pewna,
kogo chce ostrzegać.
Charles – mężczyzna wyglądający jak pułkownik – puścił w obieg butelkę
koniaku, częstując wszystkich przy ogniu oprócz Dot (która wydawała się nieco
rozczarowana).
– Więc co państwa sprowadza tu, na ten chłód i śnieg? – spytał pan Grace
po chwili milczenia.
– Dopiero co przyjechaliśmy do miasta – odparł spokojnie mężczyzna. –
Czekamy, aż nas zaprowadzą do nowego domu. Śnieg nie jest dla nas żadną
przeszkodą.
– Naprawdę? – Uśmiech pana Grace’a był jak zwykle czarujący. – W takim
razie witamy w Ellchester! Czy podróżują państwo samotnie?
– Nie – odpowiedziała kobieta w śliwkowej sukni. – Mamy… wielu… –
Przerwała w pół słowa i przez kilka sekund patrzyła swojemu towarzyszowi
w oczy, porozumiewając się z nim w milczeniu. – Znajomych – odważyła się
w końcu powiedzieć. – Wielu… znajomych.
Słysząc te rewelacje, Dot spojrzała na swoich kompanów zaniepokojona.
Charles przerwał na chwilę zakręcanie piersiówki z alkoholem.
– No cóż, przynajmniej są państwo lepiej ubrani na tę pogodę niż my. Macie
ciepłe płaszcze – zauważył pan Grace.
Oczy Oboczniaków, podobne do ostryg, błysnęły niepewnie w świetle ognia.
– …Zauważyliście je? – spytał mężczyzna tonem, który sugerował, że
to zaskakująca i niezbyt dobra wiadomość. – Tak. Są bardzo przydatne. –
Nachylił się i w jego spojrzeniu zabłysło nowe podejrzenie. – A co was
tu sprowadza w tę zimną noc bez ciepłych okryć?
Pan Grace zawahał się przez chwilę, jakby dobierając kartę, którą za chwilę
zagra.
– Szukamy dwojga dzieci. Dwóch małych dziewczynek…
– Wsiadły do żółtego samochodu – oznajmiła kobieta, nie czekając, aż
skończy.
– I odjechały – dokończył jej współtowarzysz.
Nastąpiła długa, przykra chwila ciszy.
– Teraz nawet nie widać waszego miasta, czyż nie? – spytał w końcu
mężczyzna. To była prawda. Wir grubych, pierzastych płatków śniegu zakrywał
wszystko w odległości dwudziestu metrów. Oboczniak wsadził patyk do ognia
i pogrzebał w węgielkach, aż zaczęły strzelać i iskrzyć w panicznym tańcu. –
Śnieg ma setki, tysiące palców. Wyobraźcie sobie, że rozbiera wasze miasto
kawałek po kawałku. Wyobraźcie sobie, że z waszego miasta została tylko
ta mała uliczka. Wiruje w śniegu. W ciemności. – Uśmiechnął się, jakby kogoś
komplementował.
– W dawnych czasach ludzie opowiadali różne historie – stwierdziła jego
towarzyszka. – Przy ogniu. Żeby odpędzić ciemność. Ale ciemność zawsze
znajduje drogę do tych historii, prawda? Historii, których warto słuchać.
Prawdziwych kłamstw.
– Każdy przyciągnął jakąś historię do tego ognia – dodał mężczyzna. – Słyszę
je. Słyszę szepty.
Charles odchrząknął, być może próbując rozładować napięcie.
– Nigdy nie byłem dobry w opowiadaniu historii. Nawet dowcipów w swoim
klubie nie potrafiłem opowiadać.
– Każdy potrafi opowiedzieć swoją historię, nawet jeżeli nie umie opowiadać
żadnych innych – powiedział Oboczniak. Jego lepki wzrok przesunął się
na twarz Dot. – A jaką ty masz historię, mała lisiczko?
Dot nerwowo przełknęła ślinę. Jej śmiech był wymuszony. Nie potrafiła
złapać oddechu.
– Ja? Nie, ja nie mam nic ciekawego do powiedzenia.
– Ale ja chcę tę historię usłyszeć – upierał się mężczyzna w spodniach
obwiązanych wstążkami. – Chcę twoją historię. Daj mi ją.
Kiedy wypowiedział te ostatnie słowa, wyraz chorobliwej ciekawości na jego
twarzy zamienił się w głód. Jego przemożna chęć dopięcia swego rozdarła
fałszywą ludzką fasadę jak kieł rozdziera jedwab. W tej właśnie chwili napięcie
pękło jak naciągnięta do granic struna skrzypiec.
Dot w panice odsunęła się o krok od obcego mężczyzny, a Charles przepchnął
się do przodu, osłaniając ją. Przybysze skoczyli na równe nogi jak dwie kukiełki
na sznurkach, nagle pociągnięte gdzieś znad sceny.
W tym samym czasie rozległ się cichy dźwięk przypominający przesuwanie
metalu po jedwabiu, odgłos szpady wyciąganej z pochwy. Nie była to jednak
szpada, którą pan Grace wyciągałby spod płaszcza, lecz para długich,
poczerniałych nożyc. Trista poczuła skurcz w żołądku, rozpoznając nożyce,
które widziała w sklepie z sukniami.
Na ich widok Oboczniacy skoczyli do tyłu, wydając miauczące, kocie
dźwięki. Mężczyzna wyciągnął rękę w geście siewcy, a płatki śniegu wokół
niego zaczęły syczeć i szaleć, jak gdyby znalazły nowy cel – ludzkie twarze.
Jego towarzyszka bezdźwięcznie zawyła, wwiercając się w bębenki uszne Tristy,
które pulsowały i kłuły. Charles zatkał dłońmi uszy i opadł na kolana.
Osłaniając ramieniem oczy, pan Grace rzucił się naprzód, mierząc ostrymi
końcami nożyc w twarz Oboczniaka. Ten uchylił się i zrobił krok wstecz.
Okazało się, że ma za sobą ścianę. Krawiec znów skoczył do przodu, tym razem
zatrzymując się tak, że końcówki nożyc oparły się o klatkę piersiową
mężczyzny. Jego ofiara wrzasnęła. Ten dźwięk przypominał odgłos kredy
przesuwanej po szkle. Mężczyzna zamarł oparty o ścianę, trzęsąc się jak
galareta.
– Powiedz tej kreaturze, żeby przestała śpiewać! – zażądał pan Grace. –
Natychmiast!
Po krótkiej przerwie kobieta-Oboczniak zamknęła usta i okropny, cichy
dźwięk zamarł. Stała, trzęsąc się jak flaga na wietrze, wpatrzona w czarny metal
nożyc. Śnieg osiadał na jej policzkach, ale nie topniał.
Charles, wciąż na kolanach, ocierał uszy chusteczką.
– Teraz wasza kolej, żeby snuć opowieści – mówił dalej pan Grace, patrząc
na swojego więźnia bez współczucia. – Zacznijmy od tego, ilu waszych
znajomych jest dzisiaj wieczorem w dokach?
Mężczyzna otworzył usta, ale wydawał z siebie tylko przerażone gulgotanie.
– Czterdzieścioro – odparła jego współtowarzyszka.
– A czemu służą te płaszcze? – spytał krawiec.
– Kazano nam je nosić. – Kobieta wydawała się zahipnotyzowana nożycami.
– Omamiają oczy i umysły. Osoba, która ma na sobie taki płaszcz, przechodzi
niezauważona.
– A ten dom, do którego mają was zabrać. Gdzie on jest?
– Nie wiemy.
Małe, zręczne dźgnięcie nożyczkami wycięło dwie dziury w płaszczu jej
towarzysza z łatwością igły przebijającej pajęczynę. Mężczyzna zawył z bólu
i przerażenia.
– Nie wiemy! – powtórzyła kobieta, wykręcając palce tak gwałtownie, że
wydawało się, iż zaraz się złamią. – Powiedziano nam, że musimy tu poczekać,
bo… bo bezpieczna przystań jeszcze nie jest gotowa. To wszystko, co wiemy!
To wszystko!
Pan Grace zastanawiał się nad tym przez chwilę, po czym westchnął.
– Wierzę wam – powiedział po prostu i zwyczajnie. Później z całą siłą
wcisnął nożyce w pierś Oboczniaka.
Ukryta w bramie Trista westchnęła, mając wrażenie, że ktoś odebrał jej
powietrze. Nie mogła zaczerpnąć tchu. Stojąca obok niej Pen wydała zduszony
okrzyk, a później stała, zakrywając dłońmi usta, jakby wciąż mogła przytrzymać
ten dźwięk.
Nie było krwi. Oboczniak rozpadł się, jak chmura napływająca na księżyc,
rozprysło się światło, mokre światło, które wrzeszczało, rozchodząc się
w ciemność. Usta miał otwarte, a dziwaczne wstążki, nie z tego świata, spiralnie
wylatywały w powietrze, opowiadając zapomniane opowieści. Kiedy oderwały
się od niego i znikły, on też zaczął znikać, kurcząc się i skręcając. Po chwili nie
zostało nic oprócz szarobrązowego płaszcza, który opadał na bruk.
Kobieta znów bezgłośnie krzyknęła i rzuciła się dziko na Charlesa. Siła jej
uderzenia zwaliła go z nóg i upadł na koksownik, a płomienie ogarnęły jego
płaszcz. Wtedy pan Grace dźgnął napastniczkę nożycami w plecy. Pod niebo
wyskoczył srebrny płomień, wydała z siebie ostatni niesłyszalny okrzyk, który
potrząsnął posadami świata, i jej też nie było. Charles przetoczył się ciężko,
odsuwając od koksownika, a Dot pomogła mu ugasić płomienie, które ogarnęły
jego ubranie.
Trista ścisnęła Pen za ramię. Mała wciąż zasłaniała buzię dłonią i ciężko
oddychała ze strachu.
Pan Grace zamarł, po czym spojrzał wprost w kierunku ukrywających się
dziewczynek. Może usłyszał skowyt Pen.
Mogłybyśmy uciec. Ale wtedy na pewno by nas usłyszał. I mógłby pójść
po naszych śladach.
Nie chcę z panem walczyć, panie Grace, ale jeśli będę musiała, to stanę
do walki. Będę walczyć. Nie pozwolę panu skrzywdzić Pen.
Krawiec zmarszczył czoło, później odwrócił się plecami do cieni i ruszył
na pomoc Charlesowi. Skrzywił twarz, badając jego rany.
– Charles, przyjacielu, będziemy cię musieli zawieźć do lekarza – powiedział
łagodnie. – Dot. Pojedziesz z nim? Biedaczek chyba sam nie ustoi na nogach.
– A pan? – spytała Dot, na jej twarzy malował się niepokój.
Pan Grace pochylił się i podniósł jeden z płaszczy Oboczniaków. Płaszcz
zadrżał i załopotał w jego dłoni jak pochwycony ptak.
– Czterdzieścioro Oboczniaków właśnie przybyło do Ellchester – powiedział
ponuro. – I nie ulega wątpliwości, że budują tu, w mieście, swoją fortecę. Muszę
się dowiedzieć, gdzie to jest, Dot. Jeżeli jej nie zlokalizujemy i nie zniszczymy,
ile jeszcze takich stworzeń zjawi się tu za tydzień albo za miesiąc?
– Ale co pan planuje? – Dot pomogła Charlesowi wstać. Na jej twarzy
rysował się niepokój, podziw i zaufanie. Przez jedną krótką chwilę umysł Tristy
zakołysał się jak huśtawka i niemal zobaczyła pana Grace’a i świat tak, jak
widziała je Dot. Po chwili jednak Trista była z powrotem u siebie. Jej punkt
widzenia wrócił z głuchym łomotem.
Pan Grace powoli włożył płaszcz. Okrycie parę razy wierzgnęło, po czym się
ułożyło. Od czasu do czasu wpadało w lekki spazm, na żółtym kolorze robiły się
plamy, jak na pozdzieranym aksamicie.
– Słyszałaś, co mówiło to stworzenie, Dot. Niedługo przyjadą tutaj jacyś
przewodnicy i poprowadzą czterdziestu nowo przybyłych do fortecy
Oboczniaków. Mam nadzieję, że nie będą znali przybyszy z widzenia… i będą
szukać obcych w zwodzących oko magicznych płaszczach.
ROZDZIAŁ 40

Przejażdżka o północy

Z zaciemnionej bramy Trista i Pen przyglądały się, jak Dot pomaga


kuśtykającemu Charlesowi wstać i ruszyć przed siebie. Pan Grace dokładnie
wygasił koksownik i na sztywnych nogach zanurzył się w noc w swoim płaszczu
koloru zmierzchu, a ślady, które zostawiał na śniegu, były czyste i proste, jak
kropkowana linia na wykroju sukienki.
– Niedobrze mi – powiedziała Pen słabym głosem. – Chyba zwymiotuję.
Trista złapała się na tym, że przyciska ręce do klatki piersiowej, być może
szukając śladów po dziurach zrobionych przez nożyczki.
– On właśnie ich zabił. – Usłyszała swój własny głos pełen westchnień. –
Przecież nie musiał ich zabijać.
– Oni mi się nie podobali. – Pen miała wykrzywioną twarz i błyszczące oczy.
– Ale… byli przerażeni…
– …nikomu nie zrobili krzywdy – dokończyła Trista. – Dopóki ich nie
zaatakowano. – Przed oczami jej wyobraźni wciąż odgrywała się ta sama scena.
– Może ten stary człowiek rzeczywiście chciał zrobić krzywdę Dot. Tak chyba
myślał pan Grace. Ale czasami pan Grace się myli. Mylił się co do mnie.
– Więc co robimy? – chlipała Pen.
Trista wciągnęła powietrze do płuc, a później okazało się, że nie znajduje
słów, żeby coś powiedzieć. Co mogłaby zrobić?
Jeżeli nie zrobi nic, żeby powstrzymać pana Grace’a, co się stanie? Gdyby
udało mu się przeniknąć do grupy Oboczniaków i znaleźć drogę do ich
bezpiecznej przystani, nic by go nie powstrzymało i zniszczyłby zarówno
fortecę, jak i wszystkich jej mieszkańców. Jeżeli jednak ostrzegłaby przed nim
Oboczniaków, prawie na pewno podpisałaby w ten sposób jego wyrok śmierci.
A jak mogłaby skontaktować się z Oboczniakami, nie oddając się w ręce
Architekta?
– Nie wiem, Pen – odparła słabym głosem. – Nie wiem.
Trista spojrzała na swoją nie-siostrę, na jej małą, pomarszczoną buzię,
na płatki śniegu w jej włosach, mocne nóżki dziewczynki, drżące z zimna.
Wszystko stało się nagle znacznie prostsze.
Może później będę zmieniać front w tej największej bitwie, ale teraz
najważniejsze jest ratowanie ludzi. Muszę uwolnić duszę Sebastiana i pozwolić,
żeby wyrwała się z wiecznego śniegu. I muszę uratować moją drugą ja.
Muszę uratować Triss.
Dla niej samej, dla Piersa i Celeste. Dla Violet, żeby nie posłali jej
do więzienia za morderstwo. I dla Pen, bo inaczej będzie dorastać
ze świadomością, że przyczyniła się do śmierci swojej siostry. I dla mnie samej,
żebym wiedziała, że – cokolwiek się wydarzy – moje życie będzie miało jakieś
znaczenie.
Zamknęła oczy i skupiła się na kruchym głosiku Triss w słuchawce telefonu.
Triss mówiącej coś o żabie, z przerażeniem mówiącej o tym, że pochowają ją
żywcem.
Pochowają ją żywcem…
Trista raz jeszcze otworzyła oczy i oślepiły ją wirujące płatki śniegu.
– Pen – wiem, dokąd oni pojadą! Wiem, gdzie jest bezpieczna przystań
i dokąd Architekt zabiera Triss!
– Co takiego? – Ciekawość Pen przedarła się przez poczucie nieszczęścia. –
Dokąd?
– Nie do Podbrzusza. Słyszałaś tę kobietę – to jakieś nowe miejsce, gdzie
ludzie dopiero zaczynają się wprowadzać. To nowa stacja kolejowa, oczywiście,
że tak – byłyśmy takie głupie! I tu właśnie Architekt planuje pogrzebać Triss
żywcem. Ma kształt piramidy, Pen. A piramidy to grobowce. Jutro rano twój
ojciec będzie kierował ceremonią zamykania piramidy, podczas której dźwig
założy jej ostatnią szczytową część i zamknie w niej Triss raz na zawsze. – Trista
poczuła, że krew pulsuje jej w żyłach niezachwianą pewnością. Architekt nie
mógł się oprzeć pokręconej elegancji i ironii takiego rozwiązania.
W przerażonych ciemnych oczach Pen Trista w końcu zobaczyła
zrozumienie. Nareszcie Triss przestała być zagrożeniem, źródłem
nierozwiązywalnego konfliktu w duszy Pen. Triss była żabą, która słyszy
nawałnicę ziemi spadającą na wieczko pudełka, wieko trumny.
– Pen – powiedziała szybko Trista. – Chcę, żebyś coś dla mnie zrobiła.
To trudne, ale bardzo ważne. Musisz znaleźć ojca i powiedzieć mu, że Architekt
zabiera Triss na stację. Jeżeli nie odezwiemy się – ja albo ona – do jutra rana…
wtedy będzie wiadomo, że mi się nie udało, i będzie musiał znaleźć sposób, żeby
tę ceremonię zatrzymać. Będzie mógł powiedzieć wszystkim… Że na stacji
wybuchł pożar albo że w środku jest pies – wszystko jedno co, byle tylko nie
opuszczali szczytu piramidy na konstrukcję.
– Ale on mnie nigdy nie słucha! – zaprotestowała Pen.
– Tym razem cię posłucha! – upierała się Trista. – Wszyscy będą cię
próbowali uspokoić, zabierać do lekarza albo dawać ci owaltynę i mówić, że
musisz się przespać. Ale przede wszystkim musisz porozmawiać z ojcem.
Pen spojrzała z otwartą buzią na pokryte śniegiem ulice. Wyglądała na tak
boleśnie małą i Trista czuła ból w sercu, wysyłając ją przez całe miasto w środku
nocy. Ale stare doki stawały się z każdą sekundą coraz bardziej niebezpieczne.
– Może mogłabyś pójść ze mną! – wykrzyknęła Pen. – Jeśli wiemy, dokąd
Architekt zabiera Triss, nie musisz przecież za nimi gonić.
– Właśnie, że muszę – przerwała jej łagodnie Trista. – Widziałaś, jak trudno
jest się dostać do Podbrzusza! Jeśli Architektowi uda się ukryć Triss w tajnej
części stacji, jak my ją znajdziemy? Muszę spróbować ją uratować, zanim
do tego dojdzie.
Trista ściągnęła z siebie koc i opatuliła nim Pen tak, że dziewczynka
wyglądała jak maleńki pastuszek z jasełek.
– Jeżeli się zgubisz albo przestraszysz, znajdź policjanta albo powiedz
komuś, żeby cię zaprowadził do domu za nagrodę – poradziła jej Trista. – Nie
chciałam cię wcześniej wysyłać, bo bałam się, że pan Grace zrobi ci krzywdę,
ale teraz na pewno go tam nie ma. On jest tutaj.
– Nie boję się – powiedziała Pen drżącym, ale butnym głosem pod szatą
z koca. – Ja się nigdy nie boję.
– Wiem – rzekła Trista. Przytuliła ją szybko, objęcie było zimne i wilgotne. –
W takim razie w drogę! Szybko!
Malutka figurka owinięta kocem pobiegła co sił w nogach, jak krzepki, mały
duch, biegła, ślizgając się po świeżym śniegu.
Do widzenia, Pen.
Trista była teraz sama. Było jej zimno i czuła się dziwnie lekka, jak gdyby
obecność Pen była rozgrzewającym, ale ciężkim płaszczem. Strząsnęła z nóg
pożyczone buty, nawet o tym nie myśląc, i zostawiła je w alejce.
Śnieg palił jej podeszwy chłodem i wciąż była żywa, żywa, czuła każdą
upływającą sekundę. Otworzyła usta i posmakowała płatków śniegu, czując
łaskotanie na języku i chłodny ból zębów.
Teraz nie ma już nikogo, kto by mnie oceniał ani mówił mi, co powinnam.
Na nikim nie muszę robić wrażenia ani nikogo rozczarowywać. Teraz nadszedł
czas, żeby dowiedzieć się, kim jestem naprawdę.
Próbowała odszukać w koksowniku płaszcz tej kobiety, licząc na to, że ocalał
i będzie mogła włożyć go jako przebranie. Nic jednak nie zostało oprócz kilku
zwęglonych fragmentów i smrodu spalonych piór.
Wdrapała się po fasadzie jakiegoś pensjonatu, skacząc z parapetu na parapet,
i znalazła kryjówkę między kominami. Kominy były gorące od dymu, dzięki
czemu mogła się trochę ogrzać. Umościła się, żeby poczekać, przykucnięta jak
szczupły gargulec, jej wilgotne włosy były teraz przyozdobione piórami
prószącego śniegu.
Z punktu obserwacyjnego na wysokim dachu śnieg wydawał się białą ławicą
ryb, zmieniającą się, migoczącą wraz z każdym podmuchem wiatru. Trista
przyglądała się, jak pada gęsto, tworzy zaspy na parapetach i na progach drzwi,
obciąża rynny z łagodną złośliwością aż do punktu, w którym grożą pęknięciem.
Od czasu do czasu Oboczniacy przemykali tą ulicą pojedynczo lub dwójkami.
Żaden z nich jej nie zauważył. Ich ślady na śniegu były zdeformowane –
niektórzy zostawiali podwójne rowki, jak ślady kopyt jelenia, albo zamiecione
ślady ogonów ciągniętych po zamarzającej warstewce śniegu.
Ludzie mieszkający na ulicy wycofali się, jak gdyby wyczuwali obecność
obcych. Dźwięki stopniowo zamierały w pubach nad rzeką. Nie było słychać ani
stukotu kopyt, ani warkotu silników, które przerywałyby rozpościerającą się
wszędzie ciszę. Śnieg objął świat we władanie. Odległe dźwięki dzwonów
kościelnych oznajmiały upływ czasu, ale ich głosy były przytłumione
i zadziwione, jak głos nocnego stróża, który zmylił kierunki w zamieci śnieżnej.
W miarę jak gęstniała ciemność, do nabrzeży przybijały kolejne łodzie, śnieg
podwiewany przez wiatr otwierał się przed nimi jak zasłona z gazy. Najpierw
przy nabrzeżu pojawił się prom zrobiony z łupinek orzechów, a jego żagle
z pajęczyny niemal rozdarły się pod ciężarem płatków śniegu. Później przybił
pokrzywiony biały ponton, którego burta była ostro poszarpana, wskutek czego
wyglądał jak połowa pękniętej skorupki jajka. Tuż za nim pojawiła się tratwa
z malowanych bali, powiązanych gnijącymi wstążkami, na której siedziały
milczące dzieci ubrane na szaro.
Za każdym razem, kiedy Trista mrugała oczami, wydawało jej się, że na ulicy
jest coraz więcej Oboczniaków czekających w milczeniu w swoich płaszczach
koloru ołowianych chmur. Wkrótce tłoczyli się na każdym molo, pod każdą
ścianą, w każdej bramie. Kilkoro wylądowało z łatwością na okolicznych
dachach, po czym zwinęło skrzydła jak parasolki albo zaczęło czyścić pióra
zębatymi dziobami.
Kiedy nadeszła ciemność, Trista rzeczywiście ją poczuła. Śnieg wirował wraz
z jej oddechem. Chłód narastał, rozciągając swój cień nad miastem. Oboczniacy
w starych dokach unieśli głowy i wpatrywali się w czerń, wydając z siebie
długie, dochodzące z głębi trzewi syki podniecenia.
Dzwony kościelne rozdzwoniły się głucho. Trista ledwie je zauważała. Jej
wzrok spoczywał na czarnym jak smoła tramwaju, który nagle w zupełnie
niemożliwy sposób pojawił się przed jej oczami, sunął po drodze bez szyn.
Kiedy zrównał się z pomostami i molo, zatrzymał się w ułamku sekundy bez
zwalniania. Dwa pozostałe wagony tramwaju również zatrzymały się
nienaturalnie, nie wpadając na siebie.
Kiedy stały, wyglądały dziwacznie zwyczajnie. Zarówno tramwaj z silnikiem,
jak i wagony miały z tyłu i z przodu kręcone schody prowadzące na piętro. Przez
okna wagonów Trista widziała zwykłe wnętrze obite drewnem i reklamy mydła.
Tak jak w zwykłych tramwajach były miejsca dla motorniczego, z przodu –
zadumane okrągłe reflektory.
Za korbą motorniczego nie było jednak nikogo odzianego w długi, ciepły
płaszcz. Nikt nie kierował tramwajem.
Połowa Oboczniaków weszła tłumnie do wagonów, znajdując miejsca na dole
lub wdrapując się po spiralnych schodach na otwarty balkon na wyższym
poziomie. Inni zgromadzili się wokół drzwi, niecierpliwie przestępując z nogi
na nogę.
Drzwi do pierwszego wagonu, który ciągnął całość, nie otworzyły się ani też
nikt nie próbował do niego wejść. Przez ułamek sekundy Trista widziała
Architekta w jednym z niższych okien, machającego po królewsku
urękawiczoną ręką. Obok niego stała niższa postać, blada twarz pod
kapelusikiem…
Dzyń, dzyń. Dzwonek tramwaju rozbrzmiał kryształowo czystą nutą.
Bez żadnego ostrzeżenia tramwaj znów był w ruchu, z oszałamiającą
prędkością wił się jak wąż przez dzielnicę doków. Oboczniacy, którym nie udało
się wejść do wagonów, ruszyli za nim pędem, jak potok szaro-brązowej lawy,
podskakując i wyskakując ponad tłum. Postaci zebrane na dachach wystrzeliły
w powietrze, niektóre rozpościerały skrzydła podobne do długich płaszczy lub
liści, inne skakały lekko jak pchły z dachu na dach.
Trista wzięła głęboki oddech, wyskoczyła ze swojej kryjówki i ruszyła
za nimi.
Pierwszy skok był niemal jej ostatnim. Nie przypuszczała, że śnieg
na spadzistych dachach może być tak zdradziecki. Biała warstwa ześlizgnęła się
pod jej ciężarem, tak że straciła przyczepność i niemal runęła głową w dół
na bruk. Uratował ją tylko fakt, że w ostatniej chwili chwyciła za komin.
Skakała dalej, teraz lądowała jednak na rękach i nogach, wcinając się
ciernistymi szponami w strzechy lub szczeliny między dachówkami.
Pędzący przed nią tramwaj nagle skręcił w prawo, odsuwając się od rzeki,
i pojechał wprost w kierunku rzędu domów. Bez wysiłku wspiął się na fasadę
najbliższego z nich, ciągnąc za sobą wagony, później na dach, zostawiając dwa
nierówne rowki w śniegu. Następnie tramwaj znów zmienił bieg, pędził wzdłuż
rzędu dachów, pochylony na bok na spadzie. Podążała za nim szara, niemal
niewidoczna masa postaci, jak mgła złożona z ogromnych komarów.
Trista pędziła za nimi, wierząc w swój instynkt, w chwytliwe palce u stóp
i szpony. Czuła, że jej włosy unoszą się na wietrze, a wiatr chłodzi zaciśnięte
zęby. Serce biło jej mocno, ale to nie miało znaczenia, niczym nieistotny
drobiazg stukający w zapomnianej szufladzie.
Ledwo widziała innych uczestników przejażdżki, ale byli wokół niej. Ich
skrzydła biły w jej uszy. Jej stopy podążały za ich rozdwojonymi, pokrętnymi
śladami na dachach domów. Od czasu do czasu widziała oczy koloru morskich
porostów albo zęby odsłaniane w porozumiewawczym uśmiechu. Miała
na języku płatki śniegu i zdała sobie sprawę, że ma otwarte usta, że głośno się
śmieje.
Nagle wszystko to stało się zabawą. Tramwaj skręcał to tu, to tam, a ona
podążała za nim, zwiększając prędkość. Była jak mały kotek goniący
za motkiem wełny. Skupiła całą swoją energię i moc i odbijała się jeszcze silniej.
Trista skoczyła, celując w stopień tramwaju z tyłu ostatniego wagonu. Dobrze
oceniła odległość i wiedziała, że bezpiecznie wyląduje. Instynktownie ugięła
kolana, gotowe zamortyzować uderzenie, wyciągnęła ramię, żeby chwycić
za słupek. Zanim jednak jej stopy dotknęły metalu, cały wagon zmienił się przed
jej oczami.
Z warkotu silnika wyłoniło się postukiwanie kopyt i turkot kół powozu.
Zamiast wylądować na nogach na metalowej platformie, Trista uderzyła szczęką
w coś, co wyglądało na śliską drewnianą ścianę, a impet wydusił oddech z jej
płuc. Gwałtownie zamachała rękami, żeby się o coś zahaczyć, jej szpony
zostawiały czyste, wąskie szramy na pomalowanym na czarno drewnie, później
straciła chwyt i spadła.
Uderzyła o dach domu i staczała się wraz z małą lawiną. Dopiero w ostatniej
chwili uchwyciła się rynny, dzięki czemu nie spadła na bruk.
Wisiała tam kilka sekund bez oddechu, czując suchość w ustach. Poniżej
widziała fragmenty samej siebie, spadające w dół po gwałtownym uderzeniu.
Martwe liście, pomięte strony książki, kosmyki włosów… Nie miała czasu, żeby
je pozbierać.
Długimi palcami stóp drapała ceglaną ścianę, w końcu z trudem raz jeszcze
wygramoliła się na dach.
Gdzie jest tramwaj, który zamienił się w czarny powóz? Gdzie jest unoszące
się nad dachami towarzystwo? Nie ma, połknęła je śnieżna zamieć. Ale
na dachach wokół niej były ślady, mimo że śnieg próbował je zatrzeć. Ślady
lisich stóp, małych dziecięcych stópek, długie koliste odciski… A między nimi
rowki zostawione przez koła i półkoliste ślady końskich kopyt.
Trista starła śnieg z rzęs i raz jeszcze ruszyła w pogoń.
Goniła po dachach ubogich domów, później przez ładne, dobrze utrzymane
uliczki i eleganckie dzielnice handlowe. Od czasu do czasu pociągnięcie pod
żebrami mówiło jej, że właśnie zgubiła gałązkę, drobiazg, skrawek papieru.
Tam, na wprost przed nią! Trzy czarne powozy pędziły ponad dachami
pośród szerokiej mgławicy nerwowych skaczących kształtów.
Nogi jej drżały. Trista ryzykowała szersze, dziksze skoki, próbując się
zrównać z kawalkadą. Skoczyła na dach kamienicy czynszowej, później
na szczyt pomnika wojennego, aż w końcu raz jeszcze wykonała skok
w kierunku ostatniego wagonu tramwaju.
Tym razem jej palce u stóp szukały tylnego pomostu, a szponami wczepiła się
w drewnianą konstrukcję wagonu. Trzymała się nawet wtedy, gdy „wagon” raz
po raz zmieniał kształty. W jednej chwili była uczepiona zapasowej opony
olbrzymiego daimlera. W następnej obejmowała ogon potężnego czarnego węża.
W końcu jej dziwny środek transportu rozrósł się raz jeszcze do rozmiarów
wagonu tramwajowego. Wylądowała z łoskotem na tylnej platformie i uchwyciła
się słupka, żeby nie upaść.
Próbując złapać oddech, Trista zaryzykowała spojrzenie przez szybę
w najbliższych drzwiach prowadzących do wagonu.
Ujrzała podejrzanie niewinną scenę. Z małych okrągłych lampek w suficie
wylewało się światło elektryczne. Ponad nimi różowo-zielone plakaty
reklamowały „Przeprowadzki firmy Shrike” oraz „Ellchester – twój dom daleko
od domu!”. Wszystkie miejsca były zajęte, pasażerowie – dobrze ubrani i cisi,
większość miała opuszczony wzrok i patrzyła na własne kolana lub na siebie
nawzajem w poczuciu niemego szczęścia. Wszyscy mieli na sobie szarobrązowe
płaszcze, szarobrązowe szale i szarobrązowe kapelusze lub czapki. Niektórzy
czytali, ale litery w książkach i gazetach roiły się i wirowały. Trista dojrzała
wyczerpaną kobietę, którą widziała w herbaciarni, dyskretnie pudrującą nos przy
pomocy okrągłej puderniczki.
W dalszej części wagonu siedział Shrike, liżąc masło ze swojego puzderka.
Nie mogła ryzykować przejścia przez wagon. Być może nowo przybyli nie
wiedzieli, kim jest, ale Shrike doskonale ją pamiętał. Jedynym sposobem
obejścia go tak, by jej nie widział, było wejście na piętro.
Kiedy Trista znikała z widoku, odniosła wrażenie, że jedna z postaci się
poruszyła, że uniosła się jakaś głowa i że jakaś blada twarz odwróciła się, żeby
na nią spojrzeć.
Na drżących nogach weszła po spiralnych stopniach, czując, jak śnieg bije ją
po oczach, a ubranie łopocze na wietrze. Pędzące powietrze było tu jeszcze
bardziej przenikliwe. Na tarasie bez dachu stały drewniane ławki mokre
od stopionego śniegu. Trzymała się ich grupka niewyraźnych, szarych postaci,
rzucanych do przodu i do tyłu, kiedy wagon raptownie skręcał i podskakiwał.
Niekiedy traciły punkt zaczepienia i były wyrzucane w powietrze, biły
desperacko skrzydłami, chcąc znów się czegoś złapać i odzyskać swoje miejsce.
Na Tristę nikt nie zwracał uwagi.
Upadłszy na ręce i kolana, żeby uniknąć najmocniejszych podmuchów
zawiei, Trista powoli mijała ławki, śnieg rósł na jej włosach i palił ją w uszy.
Kiedy dotarła na przód pokładu, szybko przytrzymała się poręczy dłońmi
i stopami, przygotowując się do skoku na następny wagon.
Przestrzeń między wagonami nie była duża, ale otwierała się i zamykała
w nieprzewidywalny sposób, gdy wagony w poślizgu przechylały się i pędziły.
Trista zawahała się, próbując ocenić odległość. W tym momencie wagony
przemknęły przez gruby, gęsty słup dymu z komina, oślepiając ją i powodując
atak kaszlu. Przez krótką chwilę mogła tylko trzymać się mocno poręczy
z zaciśniętymi powiekami, próbując opanować drapanie w gardle.
Kiedy, intensywnie mrugając, pozbyła się pajęczynowych łez z oczu,
usłyszała delikatny odgłos stóp dobiegający od strony spiralnych stopni tuż
za nią. Odwróciła się w panice, bojąc się, że to Shrike.
Ktoś rzeczywiście zbliżał się w jej kierunku, zasłaniając ramieniem twarz,
miał na sobie łopocząc ukradziony płaszcz, włosy falowały mu pod wpływem
bezwzględnego wiatru.
To był pan Grace.
ROZDZIAŁ 41

Znaleźć tę panią

Nie! Tu musi być z pięćdziesięciu Oboczniaków. Dlaczego on wciąż mnie nęka?


Napędzana desperacką energią, Trista skoczyła i wylądowała bezpiecznie
na tylnym pomoście następnego wagonu. Przeczołgała się do przodu, nawet nie
próbując się rozglądać, po czym pędem ruszyła w kierunku spiralnych schodów
i z powrotem w dół, na niższy poziom. Na wpół skoczyła, na wpół się
ześlizgnęła, następnie jednym susem pokonała poruszającą się niebezpiecznie
przestrzeń między wagonami i wylądowała na tylnym pomoście pierwszego
wagonu tramwaju.
Usłyszała tupot kroków, a po chwili pojawił się pan Grace. Ześlizgiwał się
po schodach, po których właśnie zeszła, mrugając powiekami, kiedy śnieg
uderzał go w twarz. Twarz miał wykrzywioną, szczerzył zęby.
– Już dosyć! – powiedziała błagalnie, ledwo wyduszając z siebie słowa. –
Niech pan przestanie, panie Grace! Wszystko pan zepsuje!
Na ustach krawca zamigotał ponury uśmieszek.
– Taki jest plan – powiedział i rzucił się do przodu, w kierunku pomostu,
na którym stała Trista.
Kiedy skakał, przez głowę Tristy przemknęła pewna myśl. Jeden dobrze
wycelowany kopniak albo uderzenie szponami, a pan Grace upadnie i poleci
do tyłu. Uderzy w bruk ulicy i będzie tam leżał, połamany, jak Angelina. Nikt się
nie dowie, że to jej sprawka, tak jak nikt nie dowiedział się o Angelinie.
Nie pozwoliła jednak tej myśli przerodzić się w czyn. Zamiast tego zamarła
bez ruchu, a w następnym momencie pan Grace wylądował z hukiem
na metalowym pomoście tuż obok niej. Wszystko zbyt szybko uległo zmianie.
Teraz on był wielki, a ona była małą, kruchą lalką.
– Proszę, nie! – pisnęła i uchyliła się przed długimi rękami napastnika.
Ciach. W jego dłoni znalazły się czarne nożyce. Nocny koszmar –
czerwononogi krawiec ze straszliwych dziecięcych bajek.
Rzucił się naprzód, ona uchyliła się, ale zbyt wolno. Jedno z ostrzy nożyc
przebiło materiał jej kołnierza, przygważdżając go do drewnianej ramy drzwi
tramwaju. Drugie ostrze trzymał w gotowości, żeby za chwilę zrobić poziome
cięcie w kierunku jej szyi.
– Niech mnie pan posłucha, proszę! – Raz jeszcze była nieszczęśliwym
dzieckiem-potworem, pod powiekami kłębiły się pajęczynowe łzy. – Jestem
po pana stronie! Ja też próbuję ocalić Triss! Gdyby pan posłuchał, moglibyśmy
razem pokonać Architekta!
Pan Grace przyglądał jej się przez moment z uwagą, uniósł lekko brwi. Był
zdyszany po pogoni, palce miał zsiniałe z zimna. Na włosach – czapa śniegu,
strugi stopionej wody płynęły po jego twarzy jak łzy.
– Takie stworzenia jak ty powiedzą wszystko, żeby ocalić swoje pokręcone
życie, prawda? – mruknął cicho. Jego oczy były ciemne jak tysiące lat deszczu.
Śmierć jego żony i strata dziecka. Między nimi rozciągała się przepaść
bezdennego żalu i smutku. Trista zdała sobie sprawę, że chociaż posiada
niezwykłe zdolności jako odmieniec, jest to otchłań, której nie zdoła
przeskoczyć.
– Architekcie! – krzyknął pełnym głosem krawiec. – Mam twoją…
Twoją córkę? Twoją służącą?
Trista nie chciała się dowiedzieć, jak zakończy to zdanie. Z siłą zrodzoną
z paniki szarpnęła się w bok, drąc kołnierz i zostawiając tylko szmatę
z materiału sukienki, przygwożdżoną przez nożyce. Zanim krawiec zdążył
zareagować, skoczyła w górę na gładki dach wagonu i przeczołgała się,
uciekając przed jego wzrokiem.
Gdzieś z tyłu słyszała, że drzwi tramwaju się otwierają. Może otworzył
je krawiec, a może ktoś wewnątrz. Nie miała pojęcia, co się pod nią dzieje.
Wiedziała tylko, że już nie bierze w tym udziału.
W powietrzu pachniało wilgocią. Spojrzawszy na bok, Trista zdała sobie
sprawę, niezmiernie zdziwiona, że tramwaj unosi się lekko nad wodą ponad
swoim własnym rozmytym i zaskoczonym odbiciem. Stado mew rozdzieliło się,
jak pijane, przed tramwajem i uciekło w panice, skrzydło jednej z nich dotknęło
policzka Tristy.
Przyciśnięta pędzącym powietrzem Trista prześlizgnęła się do przodu
po dachu, a później zeszła w dół po jego przedniej części, korzystając z ozdób
jako chwytów. Wylądowała miękko obok pustego miejsca dla motorniczego,
po czym zajrzała przez szybę do środka parterowej części wagonu.
Ten wagon był urządzony bogaciej niż dwa pozostałe, siedzenia, okolone
obramowaniami ze złotobrązowego drewna, pokryto czymś, co wyglądało
na zielony welwet, a lampy otoczono zielonymi kloszami. Wagon był pusty,
znajdowały się w nim tylko trzy osoby.
W dalszej części wagonu stał pan Grace – krawiec – za nim otwarte drzwi.
Wciąż miał na sobie ociekający wodą płaszcz z piór, chociaż okrycie trzepotało
dziko, jakby starało się z niego zerwać. Włosy przykleiły mu się do twarzy,
w oczach lśniła lodowata determinacja. W dłoniach trzymał ogromne żelazne
nożyce.
Zaledwie kilka metrów od ociekającego wodą krawca stała druga postać – jak
gdyby chcąc mu się przeciwstawić. Nawet od tyłu Trista rozpoznała gładko
zaczesane włosy w miodowym kolorze, elegancko skrojony płaszcz, oksfordzkie
walizki i oślepiającą słoneczną aurę nonszalancji. To był Architekt.
Znacznie bliżej, plecami do okna, siedziała mniej więcej jedenastoletnia
dziewczynka o jasnobrązowych włosach. Miała na sobie biały kapelusik
i płaszcz, nerwowo skuliła ramiona, dłonie splotła na kolanach.
Potężnym wysiłkiem woli Trista schowała cierniste szpony i zastukała
w szybę. Dziewczynka poderwała się, zaskoczona, by rozejrzeć się po wnętrzu
tramwaju, po czym spojrzała na drzwi i zobaczyła twarz Tristy.
Trista wpatrywała się w swoją własną twarz, bladą i nieszczęśliwą, otoczoną
lśniącymi, porządnie ułożonymi lokami. Nagle jej mała różowa buzia otworzyła
się, a usta zadrżały z lęku i zdziwienia, twarz przybrała wyraz, który Trista
znała, jej własne usta układały się nieraz w ten właśnie sposób.
Triss. To Triss cofająca się z lęku na widok własnej twarzy, wpatrującej się
w nią z mroku nocy.
Trista przywołała ją gestem i bezgłośnie wypowiedziała polecenie.
Podejdź bliżej!
Triss zawahała się i rzuciła zalęknione spojrzenie na Architekta.
Proszę! – powiedziała jeszcze raz Trista. – Szybko!
Triss zaczęła ukradkiem przesuwać się po siedzeniu w kierunku Tristy, ani
na chwilę nie spuszczając oka z Architekta. Tymczasem Trista ostrożnie
otworzyła drzwi. Wtedy usłyszała toczącą się wewnątrz rozmowę.
– Wie pan co, drogi panie – powiedział Architekt swoim gładkim,
muzycznym, lekko podekscytowanym głosem. – Mam dziwne wrażenie, że nie
posiada pan biletu na tę trasę.
– Miałem nadzieję, że to zadowoli kontrolerów. – Krawiec uniósł nożyce,
a ton jego głosu był stalowy. – Chce pan napisać podanie do ministerstwa
transportu?
Śmiech Architekta był jak piła zanurzona w miodzie i urwał się nieco zbyt
nagle.
– Raczej nie. Ale chyba powinienem być zadowolony, że pan z taką
determinacją chce zająć miejsce w moim wagonie. – Jego głos był
niebezpiecznie przyjemny. – Może chciałby pan się do nas przyłączyć
i odprężyć. Może coś do picia?
– Muszę ci powiedzieć, bo tak mi nakazuje uprzejmość – powiedział krawiec
przez zęby – że twoje sztuczki na mnie nie działają i tylko tracisz czas. Widzę
cię dokładnie takim, jakim jesteś, Architekcie.
– Naprawdę? – W powietrzu znów zawisło nieprzyjemne poczucie czegoś,
co można kontrolować tylko do pewnego stopnia, jakby szklanka wody pękła
podczas próby powstrzymania burzy. – Naprawdę, nożycowcu?
Pan Grace i Architekt byli zbyt pogrążeni w konfrontacji, żeby dostrzec,
co się dzieje w dalszej części wagonu. Trista postanowiła zaryzykować szept.
– Triss. Przyszłam cię uratować! Zdejmij kapelusz, buty i płaszcz. Szybko!
Dopóki nie patrzą!
Triss wyglądała na zagubioną, ale pospiesznie usłuchała, drżącymi palcami
zaczęła rozpinać guziki.
– A więc – mówił dalej Architekt – uważasz, że widzisz jasno, co się dzieje
na świecie?
– W porównaniu z większością ludzi – odpowiedział sucho krawiec – mam
kryształowo jasną wizję. – Ustawił stopy jak szermierz, ale Trista nie potrafiła
stwierdzić, czy planuje nagły skok na przeciwnika, czy pospieszny odwrót.
– A to, obawiam się, jest twój problem – westchnął Architekt. – Bo świat,
mój przyjacielu, nie jest taki jasny. Jest skomplikowany jak kaszanka. Więc
jeżeli masz wizję czystą jak kryształ, to znaczy, że coś jest nie tak z twoimi
oczami. A może po prostu nie używasz ich do patrzenia. Może patrzysz
nożycami. Ohydna rzecz, nożyce. Zrobiono je tylko w jednym celu. Po to,
by dzielić – jasno i fałszywie. Ciach, ciach. Wszystko po jednej albo po drugiej
stronie. Nic pośrodku.
Gdy Architekt wypowiedział słowo „nożyce”, melodyjność jego głosu się
załamała, tak jak igła przeskakująca na zdartej płycie.
– Lepsze to, niż kryć się w szarej mgle kłamstw – oświadczył ostro pan
Grace.
– Ale przecież ty masz na sobie naszą szarość! – zaśmiał się Architekt. – Sam
zrobiłeś z siebie ptaka, przyprawiając sobie nasze pióra! I – w jego głosie
słychać było teraz nieprzyjemną zmianę akordu, jakby przechodził do niższej
tonacji – uważam, że ci w tym do twarzy.
Gest Architekta w kierunku pana Grace’a był tak nieznaczny, tak zdawkowy,
jakby odrzucał niewidzialny niedopałek papierosa.
Kiedy jednak go wykonał, krawiec nagle wciągnął powietrze, jakby się dławił
po uderzeniu w brzuch, i zgiął się wpół. Nożyce wypadły mu z rąk i z brzękiem
spadły na podłogę. Pióra jego płaszcza trzepotały dziko, przechodziły przez nie
spirale i fale, jak przez zboże targane wiatrem. Zakaszlał i każdy wymuszony
oddech wypełniał powietrze drobnymi piórkami w barwie pyłu.
Jego ciemne włosy jaśniały, siwiały. Paniczne ruchy głowy stały się
konwulsyjne, szybkie, podobne do pospiesznych skrętów ptasiego łebka.
Z kołnierza, rękawów i dolnej części spodni sypał się popiół i delikatne szare
pióra. Po chwili nawet jego głowa zaczęła się zmniejszać, kurczyła się
do rozmiarów kokosa, jabłka, jajka…
– Triss! – syknęła Trista, widząc, że jej sobowtór patrzy szeroko otwartymi
oczami na tę transformację. – Chodź, wyjdź tu! Szybko! – Przytrzymała drzwi
i Triss ruszyła pędem w ich kierunku.
Triss zaparło dech w piersiach, gdy wyłoniła się w uderzeniu wiatru
i zobaczyła pędzące wody rzeki. Trista wyrwała jej płaszcz, buty i kapelusz
i włożyła je.
– Co teraz robimy? – spytała Triss. – Dokąd idziemy?
Trista poczuła, że serce podchodzi jej do gardła, gdy rozglądała się wokół,
szukając inspiracji. Lada moment Architekt zauważy, że Triss zniknęła.
– Pokażę ci – powiedziała nagle. – Chodź. Stań tu przy mnie. – Odciągnęła
Triss od drzwi tramwaju w kierunku krawędzi platformy.
– Co to jest? – spytała Triss z załzawionymi oczami. – Na co ja patrzę? –
Tramwaj zaczął skręcać w kierunku skarpy, a czarny brzeg nowych doków
zamykał się gdzieś po prawej stronie.
– Nie gniewaj się – mruknęła Trista, kiedy tramwaj przesuwał się lekko nad
płycizną, i wypchnęła swoje drugie ja, napierając z całej siły na jej plecy.
Nieprzygotowana na to Triss runęła w przestrzeń. Ryk powietrza połknął jej
zadziwiony skowyt, a po chwili rozległ się miękki plusk.
Dziewczyna potrafi pływać – powiedziała sobie Trista, wychylając się
nerwowo ku ciemnej powierzchni wody w poszukiwaniu śladów życia. – Wiem,
że potrafi. Pamiętam naukę pływania. A ja zrzuciłam ją na płyciznę…
Tak, zobaczyła rozbryzg piany, małą główkę i bijące o wodę białe ramiona
niedaleko najbliższego pomostu. Trista zamknęła oczy i poczuła ogromną ulgę.
W tym momencie wielka dłoń ściągnęła ją ze stopnia platformy.
– A co ty tu knujesz? – spytał Architekt, w którego głosie brzmiało
rozbawienie i złośliwość. – Chciałaś skoczyć do rzeki? W twoim stanie zdrowia?
A może miałaś nadzieję, że kogoś zawołasz?
Trista nic nie odpowiedziała, ale opuściła głowę, kiedy zaprowadził ją
z powrotem do wagonu i kazał jej usiąść na ławce pokrytej zielonym welwetem.
Wykręciła dłonie na kolanach, tak jak to przedtem robiła Triss. Coś rzucało się
we wnętrzu tramwaju, uderzało o lampy jak ćma. To było ptaszydło, dość duże,
ale malejące w miarę upływu czasu, ponieważ sypało wokół siebie piórami
i popiołem.
– Nożycccczki! Nożycccse – syczało i bzyczało, uderzając o ściany i szyby.
Jego maleńka, blada twarz była rozszalała z wściekłości. Z drugiej strony
wagonu tramwajowego leżał stos ubrań pana Grace’a. Nie było innego śladu
po krawcu.
– No, popatrz, popatrz, masz teraz mokre włosy – mówił Architekt, kiedy
usiadł obok Tristy. – Zaziębisz się na śmierć, panno Crescent.
Serce Tristy biło jak młotem, jak pan Grace zamieniony w ptaszydło.
Nie mogłam wyskoczyć razem z Triss. Nie mogłam. Zauważyłby, że jej nie ma,
i ruszyłby na poszukiwania.
Poza tym muszę zdobyć ten zegarek.
ROZDZIAŁ 42

Czas ucieka

Chociaż Trista robiła, co mogła, żeby siedzieć z głową w dół, od czasu do czasu
udawało jej się wyjrzeć przez okno. Pod nimi przesuwało się Ellchester, miasto
wyglądało jak duch pokryty białym puchem. Przelatywały obok oświetlone
okna, kruche i maleńkie jak świetliki.
Tramwaj zapikował w dół i zaczął opadać. Wylądował z hukiem i Trista
uświadomiła sobie, że słyszy nowe dźwięki. Równomierne, metaliczne drapanie
– odgłos był coraz wyższy za każdym razem, kiedy brali zakręt – i stukot
podobny do uderzeń serca. Był to ten sam dźwięk, który słyszała w pociągu,
stłumiony odgłos kół przejeżdżających po podkładach kolejowych.
Dostrzegłszy z jednej strony znak przejazdu przez tory, Trista zdała sobie
sprawę, że tramwaj musi teraz pędzić wzdłuż niedokończonego torowiska, które
prowadziło do nowej stacji kolejowej. Na zewnątrz widać było teraz
rusztowania, deski, byle jakie ogrodzenia. Trista poczuła, że tramwaj zwalnia
i zatrzymuje się.
– Naprawdę nie podoba ci się ta jazda, czyż nie, panno Crescent? – Architekt
wyciągnął rękę i poklepał ją po dłoni. – Nie martw się. To była twoja ostatnia
podróż. – Chwycił ją za nadgarstek tak mocno, że Trista zobaczyła, jak palce jej
różowieją. Nie opierała się, kiedy ją pociągnął i kazał wstać, a potem
poprowadził w kierunku drzwi tramwaju. Kiedy wysiedli, wciąż patrzyła
na nadgarstek Architekta poprzez zasłonę swoich włosów. Pod nienagannie
wyprasowanym mankietem koszuli widziała obły kształt, który miał odpowiedni
rozmiar i mógł być zegarkiem służbowym.
Wyrosła przed nią stacja, jej pokryte śniegiem zbocza lekko świeciły
w ciemności. Kształt był nieczytelny, na górze brakowało ostro zakończonego
szczytu. Budowla wyglądała zbyt potężnie w porównaniu z otaczającym ją
rusztowaniem. Patrząc na tę konstrukcję, Trista nie potrafiła zrozumieć, dlaczego
nikt jeszcze nie pojął, że w samym środku Ellchester powstaje olbrzymi
widmowy grobowiec.
Inni Oboczniacy wylewali się z wagonów tramwajowych, spadali z nieba,
wzniecali puchowe chmurki śniegu. Nie tracono czasu, wszyscy energicznie szli
w kierunku stacji. Nie zważając na oczywiste łuki wejścia, wdrapywali się,
wskakiwali albo unosili w górę po ukośnych ścianach piramidy.
Architekt prowadził Tristę w kierunku podstawy piramidy, idąc równym
krokiem, a kiedy doszli do niej, rój szarych ptaszydeł skłębił się przed nimi i zbił
w taki kształt, że wydawało się, iż ruchome, żywe formy zamieniły się w kilka
byle jak wyciętych stopni. Zupełnie nic sobie z tego nie robiąc, Architekt zaczął
wchodzić po nich do góry, zmuszając Tristę do tego samego. Czuła, że ptasie
stopnie wiją się i popiskują pod jej ciężarem. Każdy krok, który zostawiała
za sobą, zamieniał się w trzepotanie piór, a ptaszydła ruszały w górę,
by zbudować sobą następny stopień, na którym stanie Architekt.
I tak wspinali się po piramidzie stopni zrobionych z ptasich grzbietów aż
do kwadratowego otworu na szczycie. Tam przystanęli, po czym Architekt zrobił
krok naprzód i runął w przepaść, ciągnąc za sobą Tristę. Poczuła, że spada
raptownie w dół, świat przekręcił się do góry nogami. Kiedy Trista znów mogła
rozejrzeć się dookoła, stwierdziła, że oboje stoją, ale znajdowali się
w zamkniętej przestrzeni, w której kąty wydawały się patrzeć na siebie
niechętnie jak obrażone koty.
Niekończąca się fala Oboczniaków przesuwała się obok nich, znikała
w oświetlonym pochodniami łukowatym przejściu do pomieszczenia, które
wyglądało jak coś pomiędzy salą bankietową a klubem jazzowym. Płomienie
świec odbijały się w chromowanych powierzchniach, dzikie pomruki mieszały
się z dźwiękami saksofonu.
– Nie, to miejsce nie jest dla ciebie, moja droga – mruknął Architekt z cichym
okrucieństwem w głosie. – Całe to światło, cały ten dźwięk! Pomyśl tylko
o swoich migrenach. Nie, ty potrzebujesz czegoś spokojnego, cichego
i ciemnego.
Sięgnął gdzieś ręką i otworzył inne drzwi, których wcześniej nie zauważyła,
po czym wciągnął Tristę do wąskiego korytarza o kamiennych ścianach.
Ze wsporników sączył się srebrny płomień, który poruszał się leniwie i ledwo
oświetlał pomieszczenie, przypominając bardziej smutne wspomnienie ognia niż
sam ogień.
Korytarz rozwidlał się na lewo i prawo. Architekt z oszałamiającą prędkością
wybierał ten skręt, później inny, przedzierając się przez labirynt.
– Szybciej! Ćwiczenia fizyczne dobrze ci zrobią. – Krok Architekta wydłużył
się, po chwili mężczyzna zaczął biec, niemal pozbawiając Tristę równowagi,
ciągnął ją przez przedpokoje, obok ścian, na których wyrzeźbione były setki
oczu, a później w górę i w dół po zakręconych schodach. W końcu wpadł
do ogromnego kopulastego pomieszczenia, którego podłoga schodziła ukosem
w dół w kierunku okrągłego szybu pośrodku. Ruchem ramienia rzucił swojego
więźnia na ziemię, tak że przez chwilę Trista nie miała czym oddychać.
Kapelusz spadł jej z głowy.
– Witaj w nowym domu. – Teraz w głosie Architekta nie było nic łagodnego
ani miłego. Był siedmiometrową, rozedrganą złośliwością, jego srebrne oczy
świeciły jaśniej niż fałszywe łuczywa. – Wybudował go dla ciebie twój ojciec i o
świcie zamknie cię tu na zawsze. Oczywiście możesz próbować znaleźć wyjście,
ale ci się nie uda. Jeżeli chcesz, możesz tu płakać i chlipać, aż umrzesz z głodu
albo zesztywniejesz. Jeżeli chcesz szybszej śmierci, rzuć się w ten otwór.
Upadek nigdy się nie kończy, ale ty się skończysz. Wyciągnie z ciebie wrzaski,
dopóki nie zwariujesz, zostanie z ciebie tylko krzyk.
– Nie! – Pojmana dziewczyna rzuciła mu się do nóg, desperacko ściskając
go za rękę. – Nie zostawiaj mnie tutaj! Proszę!
Przez kilka chwil Architekt z zadowoleniem patrzył, jak dziewczynka płacze
i trzyma się go kurczowo, ale później odepchnął ją z niesmakiem.
– Co z ciebie za żałosne stworzenie – mruknął. W tej samej sekundzie jego
oczy spoczęły na własnej dłoni, lepkiej od szarych nitek, a nie mokrej od łez,
i na swym nagim nadgarstku, osłoniętym tylko mankietem koszuli.
Z niepomiernym zdziwieniem i wściekłością potoczył srebrnym spojrzeniem
po uwięzionej dziewczynie i odrapanym zegarku służbowym, który ściskała
mocno w małych, szczupłych dłoniach. Dziewczyna uniosła głowę i Architekt
ujrzał jej uśmiech pełen cierni.
– Dzień dobry, tatusiu – powiedziała Kukułka.
Okrzyk wściekłości Architekta był jak ryk serca huraganu. Kopulaste
pomieszczenie zadrżało, na pomalowanym farbą suficie pojawiły się pęknięcia.
Skoczył w jej kierunku, ale umknęła długim susem, lądując na kolanach
i dłoniach.
– Gdzie ona jest? – zawołał Architekt.
– Dawno jej nie ma – syknął odmieniec. – Potrafisz zgadnąć, jak długo jestem
przy twoim boku i śmieję się z ciebie?
Architekt odrzucił głowę do tyłu i wydał z siebie jeszcze jeden okropny,
dziecinny okrzyk, a całe pomieszczenie przechyliło się i zakołysało jak dzwon.
Próbował zepchnąć Tristę w kierunku olbrzymiej dziury pośrodku podłogi.
Ruszył na nią, lecz dziewczyna walczyła, żeby utrzymać równowagę, kiedy
płyty podłogowe przesuwały się i pęczniały pod jej gołymi rękami i stopami.
Architekt wydawał się większy niż ta sala, ciemniejszy niż pokrętna spirala
tornada. Wciąż jednak miał kształt człowieka, rozżarzone blade oczy i ręce,
które wyciągały się do Tristy.
Pomieszczenie kołysało się gwałtownie na lewo i prawo, boleśnie obijając
Tristę o ściany i podłogę. Czuła, że jej boki rozdzierają się jak szew w materiale.
Toczyła się i rozpościerała ręce, kaszląc broszkami i naparstkami. Za każdym
razem jednak potrafiła stanąć na nogi na czas, umknąć, uskoczyć przed
kolejnym ciosem. Ani na chwilę nie wypuszczała z uścisku zegarka.
Było to jedno z miejsc należących do Architekta, miał nad nim pełną
kontrolę. A jednak raz po raz jego palce chwytały tylko powietrze, bo Architekt
w ataku wściekłości nie potrafił nad sobą zapanować.
Ale ja słabnę. Każdy kolejny skok wymagał coraz więcej wysiłku. Robię się
wolniejsza, brakuje mi czasu. Mam go coraz mniej…
O jedno bolesne rozciągnięcie ramion za dużo. Za wolno wstawała. Poczuła,
jak silne palce łapią ją za włosy. Bezskutecznie drapała pazurami ręce
Architekta, kiedy nieustępliwie ciągnął ją po podłodze w kierunku szybu…
…A później jego uchwyt zelżał, bo włosy, które miał w garści, zamieniły się
w liście.
Trista skoczyła na równe nogi, nieoczekiwanie znajdując się tuż za swym
potężnym napastnikiem. Z całej siły rzuciła się i uderzyła go w plecy, a kiedy
pomieszczenie ruszyło i zatrzęsło się, oboje polecieli do przodu. Trista
wylądowała na brzuchu i zatopiła szpony palców u nóg i rąk w szczelinach
podłogi, żeby się zatrzymać.
Architekt jednak upadł na bok i potoczył się w dół, a później zniknął
za krawędzią. Spadł w bezdenny ciemny szyb. Jego krzyk sprawił, że Trista
skuliła się i zatkała dłońmi uszy. Krzyk nie ustawał, ale był coraz słabszy
i słabszy, dopóki nie zostało nic oprócz dzwonienia w uszach.
Trista leżała na granitowej podłodze, ciężko łapiąc oddech i przyglądając się
zegarkowi, który wciąż ściskała w drżącej dłoni. Usiadła powoli i boleśnie,
słysząc szelest słomy wypadającej przez rozdarte szwy.
Posługując się szponami, otworzyła kopertę z tyłu zegarka. Między
kółeczkami zobaczyła tam maleńki lok spłowiałych brązowych włosów.
Ostrożnie je wyciągnęła i kiedy w końcu usunęła przeszkodę, mechanizm ruszył.
Zamknęła oczy i wyobraziła sobie ducha, który uwalnia się z więzów
zębatek, ucieka od straszliwego ciężaru zimy. Wydawało jej się, że słyszy
miękko płynący wiatr, niczym westchnienie, a później zapadła cisza.
– Do widzenia, Sebastianie – szepnęła.
Zegarek wskutek czarów Architekta stał się mistrzem czasu, a nie tylko jego
sługą. Włosy Sebastiana w mechanizmie przywiązywały go do niego, a kiedy
zegarek się zatrzymał, Sebastian został uwięziony gdzieś między życiem
a śmiercią. Zegarek jednak nie miał związku tylko z Sebastianem. Sebastian
zostawił go Violet, kobiecie, na której zależało mu bardziej niż na jakichkolwiek
rzeczach. Uwięził więc i ją, przywiązał do niemogącego umrzeć zmarłego
mężczyzny i do jego niekończącej się zimy.
Cykanie zegarka było wolnością Sebastiana, wolnością Violet. Teraz jednak
odmierzało ostatnie sekundy życia Tristy.
Kończy mi się czas – pomyślała, kiedy liście spadały obok jej twarzy jak
konfetti. – Kończy mi się czas.
A później słowa Architekta jeszcze raz przedarły się siłą do jej umysłu.
„Zegarek można nauczyć tego, by był mistrzem czasu, nie tylko jego sługą”.
Wpatrywała się w urządzenie, nie śmiąc zrozumieć do końca tej ostatniej
myśli. Kończył jej się czas, ale być może trzymała w dłoni coś, co mogło
zatrzymać nieuchronny proces. Gdyby potrafiła przywiązać zegarek do siebie
samej… Włożyć w jego mechanizm coś, co należy do niej…
Ale cóż takiego miała, co byłoby jej? Jej włosy to liście, jej ciało to fragment
życia kogoś innego. Wszystko, co miała, było pożyczone, tak jak powiedział
Grimmer w jej śnie. Była złożona ze śmieci i pozostałości, nie była pełnoprawną
osobą.
– Ale ja jestem osobą! – krzyknęła zdesperowana, a pomieszczenie oddawało
jej słowa wyzywającym echem. – Jestem prawdziwa! Ja jestem! Ja mam imię!
Imię. Wreszcie ją olśniło. Palcami przypominającymi gałązki ściągnęła z szyi
naszyjnik z paciorków, na których Pen wypisała krzywymi literami jej nowe
imię. To w końcu zostało dane jej i tylko jej. Kiedy oczy zaczęły jej zachodzić
mgłą, Trista wcisnęła pętelkę w mechanizm zegarka. Kółeczka zębate wgryzły
się w bawełnę, delikatnie zacięły i… stanęły.

Zbudziły ją jakieś dźwięki. Ryk silników, drżenie i grzmoty. Syk piasku. Krzyki
i polecenia. Zderzenia metalowych mechanizmów, tarcie i piski maszyn
przekraczających swoje granice.
Trista otworzyła oczy i okazało się, że jednak ma oczy, które może otworzyć.
Trzymała w dłoni zegarek i wciąż miała dłoń, która mogła ten zegarek trzymać.
Usiadła z trudnością, ściskając rozdarcie w boku. Była słaba i obolała, ale wciąż
była Tristą, która może być słaba i obolała. W głowie czuła dziwną drętwotę
i lekkość, która chciała się zamienić w radość, ale jeszcze nie była pewna, jak
to zrobić.
Dopiero po chwili zorientowała się, co to wszystko oznacza. To nie były
odgłosy wydawane przez Oboczniaków. To były dźwięki dobiegające z placu
budowy. Gdzieś tam zwykli, ciężko pracujący ludzie przygotowywali się
do umieszczenia szczytu na piramidzie stacji. A ona wciąż miała za mało czasu.
Z trudem stanęła na nogi, wcisnęła drogocenny zegarek do kieszeni i ruszyła
w kierunku drzwi, pochylając się od czasu do czasu, by zebrać fragmenty swoich
wnętrzności. Za drzwiami leżał kamienny labirynt Architekta.
„Oczywiście możesz próbować znaleźć wyjście, ale ci się nie uda” –
powiedział.
Ale Architekt, ciągnąc Tristę kolejnymi korytarzami, nie wiedział, że
dziewczyna zostawia za sobą ślad. Droga była oznaczona rozsianymi tu i ówdzie
skrawkami i porzuconymi liśćmi. Teraz, opierając się o ścianę, żeby nie upaść,
Trista szła po tych śladach z powrotem.
Pewnie nie zdąży. Na zewnątrz słyszała przemówienia wygłaszane przez
megafony i radosne okrzyki tłumu. Później głęboki, rozdygotany dźwięk – to na
pewno silnik olbrzymiego dźwigu…
…który nagle zamarł. Nastąpiła cisza, a później szum niezadowolonych,
zdziwionych głosów, który nie ustawał. Kolejne przemówienia, ktoś za coś
przepraszał.
Przestali. Zatrzymali się!
Pen, cudowna Pen! Udało ci się! Kazałaś im przestać.
W końcu po długiej wędrówce Trista znalazła małe drzwi, przez które
Architekt ją tu wciągnął. W bolesnym, niewiarygodnym przypływie nadziei
popchnęła je i otworzyła, po czym zatrzymała się w pół kroku.
Pomieszczenie było pełne postaci. Kolaż twarzy Oboczniaków wpatrywał się
w nią niechętnie, teraz byli bez przebrań, w ich spojrzeniach był gniew i żal.
Na ich czele stał Shrike, oczy świeciły mu pod rondem melonika.
– Architekt! – To słowo ruszyło szeptem przez tłum. – Architekt! Architekt!
Trista przypomniała sobie niekończący się, odbijający się echem wrzask
i serce niemal jej stanęło. Wszyscy go słyszeli. Wiedzieli, co się stało. Nie
uspokoją ich żadne łzy ani prośby, bo stracili swojego bohatera, swojego
zbawcę. A więc ani nie płakała, ani nie błagała. Zamiast tego spojrzała
Shrike’owi prosto w oczy.
– Zatrzymali tam prace, zauważyłeś, Shrike? Piers Crescent nie pozwoli
im opuścić końcówki stożka piramidy, dopóki się nie przekona, że jestem
bezpieczna. A jeżeli się nie przekona, ten budynek nie będzie skończony.
To oznacza, że nie będzie bezpieczny dla ludzi, którzy chcą tu mieszkać.
Przez tłum przebiegło drżenie niepewności i wszystkie twarze zwróciły się
ku Shrike’owi. Jak zgadywała Trista, pod nieobecność Architekta Shrike był
najbardziej oczywistym przywódcą.
Jego twarz jak u buldoga marszczyła się od ledwo skrywanych uczuć. Raz
jeszcze pomyślała, że wyczuwa w nim zakrzywiony dziób, tym razem
wyrywający się, żeby ją przeciąć na pół albo rozgnieść jak orzech. Wystarczyło
jedno tylko słowo, a jego towarzysze rozerwą ją na strzępy. Zdawała sobie
jednak sprawę, że nie może tego zrobić. Był związany magiczną obietnicą.
– Jeżeli nie zawrzesz pokoju z Piersem Crescentem – mówiła dalej Trista tak
spokojnie, jak tylko potrafiła, zważywszy, że jedną ręką musiała przytrzymywać
bok, żeby nie powypadały jej wnętrzności – to prędzej czy później skończy się
to jakimś nieszczęściem. Dla niego, dla ciebie i dla twojego ludu. Czy pozwolisz
mi z nim porozmawiać w twoim imieniu? A może popełnisz ten sam błąd
co Architekt i rozedrzesz wszystko na strzępy z czystej zemsty?
Shrike jeżył się jeszcze przez kilka sekund, a później krótkim, gniewnym
gestem uciszył pozostałych, którzy niechętnie cofnęli się w głąb sali
bankietowej. Przyglądał się Triście, jakby próbował rozgryźć sztuczkę
prestidigitatora.
– Jak ci się udało…? – W jego szarym spojrzeniu pobłyskiwało oprócz złości
coś, co można by uznać za szacunek.
– Może zrobiłeś mnie lepiej, niż ci się wydawało – odparła Trista.
Spojrzał na nią niechętnie, a później pokręcił głową.
– Niech ktoś przyniesie tej pani drabinę – warknął ciężkim i niechętnym
tonem, po czym spojrzał na jej rozdarcia i rany. Zmarszczył się niepewnie –
najwyraźniej walczył ze sobą. W końcu impuls zatryumfował nad opanowaniem.
– I… i kiedy czekamy na tę drabinę, przynieście mi moją nitkę i igłę! – Posłał
Triście najwścieklejsze spojrzenie świata.
– Nie jesteśmy przyjaciółmi, Kukułko, ale ja cię stąd nie wypuszczę w takim
stanie. Wyglądasz, jakby jakaś niedouczona krawcowa łatała cię z zamkniętymi
oczami. Jestem rzemieślnikiem i mam swoją dumę.
ROZDZIAŁ 43

Odpuszczanie

Przez kilka następnych dni rodzina Crescentów była na pierwszych stronach


gazet, ale historie pisane przez dziennikarzy tylko mąciły w głowie. Wiedziano,
że obie porwane córki Crescentów są bezpieczne i czują się dobrze, ale
doniesienia o ich uratowaniu były przeróżne i szalone.
Większość dziennikarzy zgadzała się z tym, że młodszą dziewczynkę,
błąkającą się po zaśnieżonych ulicach, znalazł dzielnicowy. Opowiadała
mu różne niestworzone historie, a najbardziej niestworzona z nich była taka, że
to ona jest poszukiwaną Penelopą Crescent. Na szczęście policjant postanowił
to sprawdzić i zaprowadził ją do domu.
Odnalezienie starszej dziewczynki było znacznie bardziej sensacyjne. Ludzie,
którzy tłumnie zebrali się, by oglądać ceremonię zamykania piramidy nowej
stacji kolejowej, byli zaskoczeni, gdy wszystko stanęło z nie do końca
wyjaśnionych przyczyn. Mówiono później, że Piers Crescent, inżynier, który
zaprojektował stację, zażądał nagle, żeby wszystko przełożyć, bo wskutek
opadów śniegu montaż szczytu piramidy może być zbyt niebezpieczny.
Kiedy tłum zrobił się niespokojny i organizatorzy próbowali przekonać coraz
bardziej poirytowanego inżyniera, że jego lęki są bezpodstawne, na samym
szczycie piramidy zauważono jakąś postać, która słabo pomachała ręką. Setki
ludzi obserwowały, jak kilku mężczyzn, między innymi Piers Crescent,
wdrapywało się na rusztowania i schodziło, niosąc bardzo krucho wyglądającą
młodą dziewczynę. Ci, którzy ją zobaczyli, rozpoznali ją z fotografii – była
to zaginiona Teresa.
Mimo wszystkich tych dowodów były jednak gazety, których dziennikarze
upierali się, że Teresę uratowano tak naprawdę poprzedniej nocy, kiedy odkryto
ją przemoczoną i rozczochraną na pomoście w dokach.
Nieznana była również tożsamość porywaczy dziewcząt. We wszystkich
gazetach tego wieczoru pojawiły się doniesienia o aresztowaniu Violet Parish,
pełne pikantnych szczegółów o jej kontaktach w świecie przestępczym.
Najpierw odmalowano jej postać w najczarniejszych kolorach, ale w tych
samych gazetach następnego dnia pojawiły się informacje krótkie i raczej
tajemnicze. Rodzina Crescentów, jak się okazało, upierała się, że Violet jest bez
winy i że w rzeczywistości odniosła obrażenia, próbując chronić dzieci.
Prawdę mówiąc, wydawało się, że jedyną osobą, która obwiniała Violet
Parish, był krawiec nazwiskiem Grace, ale nigdzie nie można go było znaleźć.
Dni ciągnęły się jeden za drugim, nie było nowych wiadomości i sensacji,
w niektórych gazetach pisano, że porywacze byli „tajemniczy”, podczas gdy
z lektury innych można było wywnioskować, że jednym z nich może być
zaginiony krawiec.
Tak czy owak był to tydzień zwariowanych historii. Wszystko, łącznie
z porami roku, na jakiś czas oszalało. Pisano o dzieciach widzianych na dachach,
o tajemniczym zachowaniu dzikiego ptactwa, o barkach-duchach i zaginionych
krawcach – a było to w przedziwny sposób spójne z miniaturową zimą, która
w ciągu paru godzin opadła Ellchester i w ciągu następnych kilku zamieniła się
w babie lato. Po jakimś czasie „szalony biały tydzień”, jak go tutaj nazwano,
odszedł w niepamięć jako okres, który się nie liczy, czas, w którym zwykłe
reguły ktoś zawiesił na kołku.
Rodzina Crescentów nie miała dziennikarzom nic do powiedzenia.
Reporterzy próbowali przez jakiś czas namierzyć Violet Parish, ale Piers postarał
się, aby przeniesiono ją ze szpitala miejskiego do prywatnej kliniki poza
miastem. W końcu Crescentów stać było na tego rodzaju dyskrecję.

Klinika mieściła się w dolinie między trzema wzgórzami, było tu cicho


i spokojnie. Trawniki przystrzyżono równiutko, ale bez przesady, przez mały sad
biegły serpentynami kamienne ścieżki. Jabłonie oberwały podczas zamieci
śnieżnej, a ciężar śniegu pozrywał wiele gałęzi. Trawa była bujna i zielona, ale
wciąż wyglądała na przesiąkniętą wodą. Podobnie jak wielu pacjentów kliniki,
budynki z szarego kamienia cierpiały, dochodząc do stanu normalności, podczas
gdy lekarze walczyli, by naprawić zniszczony dach i pozrywane rynny, które
pękły podczas przymrozków.
Dla kogoś, kto znał Violet, jasne było, że cierpiała bardziej z niecierpliwości
i nudy niż z powodu szyny na nodze. Pielęgniarki szybko przekonały się, że jej
powtarzające się pytania o to, „kiedy będzie naprawiona”, nie dotyczyły nogi,
lecz maszyny. Violet miała szczęście, bo skończyło się tylko na skręceniach
i siniakach.
– Odbijam się jak piłeczka – opowiadała każdemu, kto pytał, uśmiechając się
przy tym dziko.
Była przekonana, że nie było powodu, żeby zakładać jej szynę na nogę („bali
się po prostu, że będę się uganiać za pielęgniarzami”) ani odmawiać jej
papierosów („duszę się bez nich”). Personel tolerował jej zmiany nastrojów, ale
nie ulegał żądaniom Violet. W końcu pozwolono jej na przyjęcie gości. Była
chyba najszczęśliwsza w towarzystwie innej pacjentki, młodej dziewczyny, którą
przyjęto w tym samym czasie, skarżącej się na niejasne objawy „rozstroju
nerwowego”.
Pierwszego wrześniowego poranka ta właśnie młoda dziewczyna wychylała
się przez okno prywatnej sali, w której umieszczono Violet, i nasłuchiwała bicia
kościelnych dzwonów.
Słuchanie tej muzyki nigdy nie męczyło Tristy. Teraz fascynowały ją zegary,
to, jak tykają i pokazują godziny, a ona nie umiera. Fascynowały ją słońca, które
zachodziły i znów wschodziły bez specjalnych sensacji, poranki bez szeptów
i szyderstw.
Ostatnie ciche uderzenie dzwonu rozbrzmiało i zamilkło i Trista wróciła
do środka z nieco łzawym uśmiechem na twarzy.
– Będziesz się tak zachowywać co godzinę do końca życia? – szepnęła Violet.
Była nieco rozczochrana, jej twarz błyszczała bez makijażu. Książki i kolorowe
czasopisma, które jej podarowano, by uwolnić ją od nudy, rozsypały się lawiną
po podłodze.
– Wciąż mnie to bawi – odparła Trista, trochę zawstydzona. – Smakują mi też
posiłki, bo mogę jeść normalne ilości. – Po chwili dodała nieco odważniej: –
Będziesz wciąż jeździć tu i tam – przecież teraz zima cię nie goni?
Violet w zamyśleniu wydęła usta, a później poruszyła palcami u swojej
uwięzionej nogi.
– Pewnie tak – powiedziała w końcu. – Stare przyzwyczajenia ciężko
porzucić. Uwielbiam fakt, że mogę zostać w jednym miejscu, jeśli chcę, i spać
osiem godzin w tym samym łóżku, nie powodując zawiei i zamieci śnieżnych.
Ale… okazuje się, że dostaję szału bez prędkości, ruchu i zmiany. W pewnym
momencie stało się to częścią mojego życia. Teraz jednak to ja wybieram. Mogę
się poruszać, jechać w dowolnym kierunku, zamiast tylko uciekać przed
przeszłością, przed którą nie ma ucieczki.
Violet spojrzała na Tristę spod zmrużonych powiek.
– Ja… Widziałam go tamtej nocy – powiedziała, ważąc słowa. – Tamtej nocy,
gdy padał śnieg.
Trista nie pytała, kim był „on”, nie zdziwiła się ani nie popędzała Violet.
Podeszła i usiadła obok, dając przyjaciółce ciszę, którą ta mogła wypełnić.
– W szpitalu było potwornie zimno i siostry nie miały już koców, żeby nas
okrywać. Wtedy wszystkie okna nagle się otworzyły i do sal wdarła się śnieżna
zawierucha. Nie tylko pojedyncze płatki, ale i prawdziwa zamieć. Śniegu było
tyle, że wydawało nam się, że jesteśmy na dworze. Czułam, że cały świat się
gdzieś zatopił, że została tylko zima i ja w łóżku w samym jej środku. Wtedy
zobaczyłam postać idącą przez śnieg w moim kierunku. I to był… – Violet
przerwała w pół słowa i zaśmiała się cicho.
Nastąpiła długa przerwa i Trista zdała sobie sprawę, że nie będzie więcej
opowieści. Była tylko biała jak śnieg strona, którą sama będzie musiała zapisać.
– I… wydawał się… szczęśliwy? – Tylko tyle wymyśliła, o nic więcej nie
mogła zapytać.
Violet niedostrzegalnie kiwnęła głową i uśmiechnęła się leciutko. Ten
uśmiech ją odmłodził, wyglądała na nieco zawstydzoną.
– Mówił, że podobają mu się moje krótkie włosy – powiedziała
niedosłyszalnie.
– A ja myślałam o tym zegarku. – Trista przygryzła wargi, a po chwili kazała
sobie przestać. Ta maniera była źródłem zabawnego uczucia – Trista widziała
przecież, że Triss robi to samo. – Był związany z nim głównie… przez jego
włosy. Ale zegarek był twój, bo on chciał, żebyś go miała. A to znaczy, że ten
związek wciąż trwa. Ja zatrzymałam bieg czasu dla siebie, ale możliwe, że
zrobiłam to samo dla ciebie. Ja… nie wiem, co to znaczy.
Violet zastanawiała się nad tym przez chwilę, marszcząc czoło, trzymała
dłonie za głową i w końcu wzruszyła ramionami.
– Co mam powiedzieć. To nie utrudnia mojego leczenia. I wygląda na to, że
mamy jeszcze czas, żeby się nad tym zastanowić. – Uśmiechnęła się. –
A ewentualna nieśmiertelność to nie jest najgorszy problem, z którym
musiałyśmy się ostatnio zmierzyć, prawda?
Ktoś zapukał do drzwi.
– Panno Parish? – Pielęgniarka wsadziła głowę do pokoju. – Ci goście,
na których pani czeka, już tu są.
Mimo wszystko Trista złapała się na tym, że prostuje się i przygotowuje sobie
mentalną zbroję na to spotkanie, kiedy w drzwiach stanęła rodzina Crescentów.
Zbroja natychmiast okazała się niepotrzebna, ponieważ Pen ruszyła biegiem
przez salę, rzuciła się na nią i objęła ją za szyję.
– Trista!
Trista ją podniosła i okręcała na lewo i prawo, tak że nogi Pen fruwały
w powietrzu. Po chwili przypomniała sobie, że pokazuje siłę niezwykłą jak
na jedenastoletnią dziewczynkę. Reszta rodziny Crescentów czekała przy
wejściu, wszyscy byli bladzi i niepewni, jak gdyby podejrzewali, że pod podłogą
może być płynna lawa.
Oczywiście Piers pierwszy odważył się wejść na lawę, znalazł krzesło dla
żony, a później podszedł do Violet, uścisnął jej dłoń i zapytał, czy dobrze się nią
opiekują.
I to właśnie Piers mówił i mówił bez przerwy, zapełniając ciszę, która czekała
na to, co się zdarzy. Mówił głosem pewnym siebie, ale Trista znała go za dobrze,
żeby mu wierzyć. Kroczył ostrożnie, wiedząc, że idzie wzdłuż rzeki pełnej
śpiących krokodyli. Violet słuchała go z krokodylim uśmiechem i od czasu
do czasu pomagała mu od niechcenia rzuconą uwagą.
Trista tak naprawdę nie słuchała. Przyglądała się Crescentom, obserwując
wskazówki i znaki. Ich mała rodzinna układanka uległa zniszczeniu,
a poszczególne elementy miały dziwne przygody, rozrosły się w nowe
i nieoczekiwane formy. A jednak byli w tej sali, ustawili się w tej samej pozie
co na fotografii w gazecie – klasyczna rodzina. Matka skromnie siedząca
na krześle, dzieci po obu stronach, ojciec stojący z tyłu z ręką pewnie
spoczywającą na oparciu. Czy wszystkie elementy układanki zostały wciśnięte
na miejsce? Czy będą udawać, że nic się nie stało?
Nie. Trista sądziła, że jednak nie. Rzuciło jej się w oczy kilka maleńkich
zmian.
Pen była jak zwykle odważna i impulsywna, ale nie uciszano jej na każdym
kroku. Rodzice od czasu do czasu rzucili cichym głosem słowo, które miało ją
powstrzymać albo przygasić, ale nie była to już ta sama odruchowa siła, to samo
zmęczone rozdrażnienie. Najwyraźniej dano jej więcej swobody, a niesforność
i hałaśliwość dziewczynki wynikała raczej z entuzjazmu niż z gniewu.
Celeste wyglądała na starszą – jakby ktoś zepchnął ją z wyznaczonego toru,
jak gdyby straciła równowagę i nie była pewna, jak ją odzyskać. Próbowała się
uśmiechnąć do Tristy, ale uśmiech się złamał i coś poszło nie tak. Kobieta
spuściła wzrok. Patrząc na jej twarz, Trista potrafiła myśleć tylko o tym, że
Celeste wyszła z kuchni w domku nad morzem i zdecydowanie zamknęła
za sobą drzwi, za którymi miały się wydarzyć okropieństwa.
Nie wiem, dlaczego łatwiej jest mi wybaczyć Piersowi, który był gotów
wrzucić mnie do ognia. On przynajmniej potrafił spojrzeć w oczy faktom
i wiedział, co robi. Ale żal mi jej. Ona zawsze będzie kimś, kto wychodzi przez
drzwi… I wie, że nigdy nie będzie mogła przez nie wrócić.
W pozornej pewności siebie Piersa były teraz luki. Od czasu do czasu
przestawał mówić, patrzył na pozostałych, żeby ocenić ich odczucia, ich
aprobatę lub dezaprobatę. I oczywiście była jeszcze czwarta osoba w rodzinie –
w swojej błękitnej sukieneczce i kapelusiku, oparta o ramię mamy, z czerwonym
czubkiem nosa i grubym szalem owiniętym wokół szyi.
Jak ktoś kiedykolwiek mógł nas pomylić? Jestem od niej wyższa! Nie, może
po prostu bardziej się prostuję.
Wciąż jednak było to dziwaczne – patrzeć w twarz, która była tak podobna
do jej twarzy, a jednak ożywiana przez inny umysł. Widać było, że i Triss jest
wyprowadzona z równowagi. Jej oczy zachodziły łzami, kiedy patrzyła
na Tristę, wówczas spuszczała wzrok i bezwiednie drżała.
Trista poczuła igłę bólu, ale otrząsnęła się. Widziała, jak wychodzę
z Grimmera – przypomniała sobie. – Przeraziłam jej rodzinę i rozprułam pokój
na strzępy, zjadłam jej lalki, przekabaciłam jej siostrę, a ją samą wepchnęłam
do rzeki. Nic dziwnego, że się mnie boi.
Po chwili Triss podniosła głowę i spojrzała Triście w oczy. Uśmiechnęła się
niepewnie. Uśmiech był nerwowy i nieco sztywny, ale to był prawdziwy
uśmiech, nie na pokaz, żeby świat zobaczył „naszą przyjaźń”.
Trista odwzajemniła go, zgadując, że wygląda w tym momencie bardzo
podobnie.
– Oczywiście są pewne problemy – mówił Piers. – Jeśli pani i młoda… Trista
zostaniecie w Ellchester, będą was nękać dziennikarze. Ludzie, którzy nie mają
nic innego do roboty, głupie pytania – wie pani, jakie to bywa nieprzyjemne.
– Wiem, że to może być krępujące – wyjaśniać, jak przez jedną noc wyrosła
panu dodatkowa córka – rzuciła Violet z cienkim jak papier współczuciem. –
Może powie pan światu, że to była tylko wersja próbna? Coś w rodzaju szkicu?
– Panno Parish, wie pani, jak ludzie myślą, wie pani, jaki mógłby być
skandal…
– Tak, chyba rozumiem, co pana niepokoi, panie Crescent – odparła Violet
z niezbyt przyjemnym uśmiechem.
– Nasza rodzina wiele wam obu zawdzięcza – mówił dalej Piers. – Chcemy,
żeby Trista miała jak najlepsze perspektywy życiowe. Są doskonałe szkoły…
– Szkoły z internatem? – spytała Trista. Wyglądało na to, że jej nagrodą miało
być zamknięcie gdzieś daleko, jak najdalej od ludzkich oczu.
Nawet się nad tym nie zastanawiając, wyciągnęła dłoń w kierunku ręki
Violet, wiedząc, że ją tam znajdzie. I rzeczywiście. Ciepłe palce Violet ścisnęły
lekko jej dłoń.
– Żadnych szkół z internatem – powiedziała Violet. – Ona potrzebuje domu –
ludzi, którzy rozumieją, kim i czym jest.
Crescentowie spojrzeli na siebie przerażeni. Zaczęły się straszne przeprosiny
i wyjaśnienia, próby opowiedzenia czegoś bez opowiadania. Oczywiście bardzo
byśmy chcieli mieć Tristę pod swoim dachem, ale… ale… ale…
– Dlaczego? – rzuciła głośno Pen. – Dlaczego nie może wrócić z nami
do domu?
– Dlatego że jedzie ze mną – odpowiedziała Violet.
Potem oczywiście było jeszcze więcej rozmawiania. Piers pomoże. Prawnicy,
adopcje, przykrywka – może to, że Trista jest osieroconą córką któregoś
ze współtowarzyszy broni Sebastiana. Jeżeli Violet będzie szukała pracy
w Londynie, Piers oczywiście da jej referencje, uruchomi kontakty, może nawet
znajdzie miejsce. Trista jednak myślała tylko o długiej, szczupłej, poplamionej
nikotyną dłoni, która trzymała jej dłoń.
– I… Gdybyśmy mogli pomóc finansowo… – podrzucił Piers.
Głośne „nie” Tristy zderzyło się z „tak” Violet. Trista spojrzała na Violet
i zmieniła swoje własne „nie” na „tak”.
– Cóż, powinniśmy dać wam wypocząć. – Celeste podniosła się z krzesła. Jej
zawsze zajęte czymś palce jak zwykle poprawiały ubranie Triss, owijały ją
szczelniej szalikiem, przyciągały do siebie w ochronnym geście…
…Nie był to wcale gest niemiły, ale Triss odsunęła się nieco od matki. Chyba
nawet nie zauważyła, że to robi.
– Mamo – powiedziała nieśmiało. – Czy ja mogę… Porozmawiać sama
z Tristą? W ogrodzie?
Szły obok siebie, od czasu do czasu rzucając sobie ukradkowe spojrzenia.
Powodowane impulsem, chwyciły się za ręce, wychodząc z budynku, i teraz
były nieco niefortunnie połączone. Czasami Trista czuła, że Triss chce się
od niej odsunąć, i odruchowo zaciskała dłoń. Niekiedy znów to Trista chciała
puścić jej rękę i okazywało się, że Triss uporczywie się jej trzyma.
– Dzięki, że mnie uratowałaś – powiedziała w końcu Triss.
– W porządku. – Trista spojrzała na nią z ukosa. – Nie gniewaj się, że cię
popchnęłam do rzeki.
– Mogłaś mi kazać skoczyć – odparła Triss cichutko. – Skoczyłabym.
– Naprawdę?
Trista nie była co do tego przekonana. Dziewczyna krzyczałaby i łkała,
chwyciłaby się czegoś kurczowo i żądała, żeby ją zabrać do domu. Ale to była
inna Triss, z czasów sprzed porwania przez Architekta.
Pamiętam tylko, jaka Triss była kiedyś, nie wiem, jaka jest teraz. A ludzie
potrafią się zmienić – nawet w ciągu tygodnia.
– To nieważne – powiedziała szybko Triss. – Prawdę mówiąc, chciałabym cię
o coś zapytać. Czy będziemy mogły do siebie pisać, kiedy będziesz w Londynie?
Trista była zdumiona, zaskoczyła ją myśl, że będzie dostawać listy pisane
własnym charakterem pisma.
– Tak – odparła, gdy tylko się otrząsnęła. – Ja… Nie mogę ci obiecać, że
niektórych listów nie zjem. Straciłam dość sporo materiału, którym jestem
wypchana, i nie wiem, co się stanie, jak wypadnie jeszcze więcej. Ale
chciałabym do ciebie pisać. – Zatrzymała się na chwilę, zanim zaczęła mówić
dalej. – Już obiecałam Pen, że będę jej posyłać listy.
– Pen za tobą tęskni. – Triss spuściła oczy. – Za każdym razem, kiedy
na mnie patrzy, wiem, że chciałaby, żebym była tobą. – Na jej twarzy malował
się nieumiejętnie ukryty ból.
– Pen po prostu potrzebuje starszej siostry – powiedziała Trista cicho.
– Ale… Ale ja jestem jej starszą siostrą! – powiedziała nieco histerycznie
Triss, oczy miała błyszczące od łez, złości i smutku.
– Więc mi ją ukradnij. – Trista uśmiechnęła się swoim ciernistym uśmiechem.
– Bądź jej starszą siostrą. – Szły dalej i nagle Trista spojrzała na Triss
z ciekawością. – Jak myślisz, czy twoi rodzice będą się gniewać, że obie
do mnie piszecie?
– Nie wiem. – Triss pokręciła głową. – Na pewno tego nie powiedzą, ale…
Sądzę, że będą chcieli zapomnieć o wszystkim, co się zdarzyło, i wrócić do tego,
co było przedtem. – Przygryzła wargę. – Ale nie możemy, prawda? Wszystko
jest inaczej… Nie tak, jak myślałam… Jakieś takie połamane.
W głębi duszy Trista wiedziała, że Piersowi i Celeste byłoby łatwiej, gdyby
Trista zginęła. Wszystko ułożyłyby się prościej i śliczniej. Oczywiście nie
życzyli jej śmierci, ale jej opowieść byłaby smutna, dojmująca i miałaby jakiś
logiczny koniec. Mogliby zamknąć księgę i próbować wrócić do bezpiecznego
stylu życia.
Ale ona nie zginęła i nic nie było prostsze. Wciąż żyła i oddychała, i nikomu
nie był pisany luksus zapomnienia o niej. W układance rodziny Crescentów był
nowy element, który nadawał jej inny kształt. Będą musieli się z tym zmierzyć
teraz i na zawsze.
Crescentom byłoby łatwiej, gdyby Trista zginęła. Ale łatwiej – jak sama
siebie napominała – to wcale nie znaczy lepiej.
– Oni chyba nie wiedzą, co robić – mówiła dalej Triss. – Ja nie wiem,
co robić.
– Powinnaś poprosić rodziców, żeby posłali cię z powrotem do szkoły –
powiedziała impulsywnie Trista. – Poproś ich teraz, kiedy nie będą potrafili
ci odmówić.
– Co takiego? – Triss zbladła. – Ale ja od lat nie byłam w szkole! Ja nie
wiem, jak… To znaczy, nie mogę, nie potrafię!
– Posłuchaj mnie – powiedziała Trista, obracając się twarzą do swojego
drugiego ja. – Triss. Teraz ci mówię – skacz!

Sińce Violet zbladły i chodziła na sztywnych nogach z laską w ręku, aż lekarze


się ugięli i wypisali ją z kliniki. Piers zapłacił za naprawę motocykla i kiedy
opuszczała szpital z Tristą u boku, czekał na nią – lśniący, brzydki i wspaniały.
Trista wsiadła do przyczepki. Było tam dziwnie dużo miejsca bez Pen, która
zawsze siedziała, wiercąc się, na jej kolanach.
Ale dorosnę, żeby tę przyczepkę zapełnić – mówiła sobie. – A może nie?
Może zawsze będę miała jedenaście lat, jak Piotruś Pan, ale zęby będę miała
ostrzejsze.
– Typowe – prychnęła Violet, a później spojrzała na Tristę i się zaśmiała. –
Trzymali nas w szpitalu przez miesiąc. My jesteśmy dziwadłami – tymi, które
wszystko psują i nigdzie nie pasują. Więc zamykają nas za drzwiami i mówią, że
jesteśmy chore.
Myśli Tristy poszybowały w kierunku innych niepasujących. Myślała
o Oboczniakach, którzy przenieśli się w nowe miejsce i żyją teraz pod
pragmatycznym przywództwem uśmiechniętego Shrike’a, który zawarł
dziwaczny rozejm z Piersem. Myślała o Jacku, który spokojnie przyjął
wiadomość o natychmiastowym wyjeździe Violet z Ellchester, mówiąc jej, że
„już czas, żeby odpuściła”.
Co się stanie z outsiderami? Czy jesteśmy jak jabłka, które spadły z jabłoni,
żeby zgnić w trawie?
– Jesteśmy jak duchy – powiedziała głośno, czując smutek. – Prawdziwy
świat idzie dalej – są etaty i rodziny, i historie w gazetach, a my jesteśmy poza
nim.
– Nie, wcale nie – zaoponowała Violet twardo. – To oni są duchami. Piers
i Celeste, i inni im podobni. Próbują się kurczowo trzymać przeszłości, żyć tak
jak kiedyś, udając, że nic się nie zmieniło. Wszystko się zmienia, łamie, psuje
i nie pasuje – a my o tym wiemy, nawet z naszym zatrzymanym zegarem. Świat
się łamie, przobraża i tańczy. Cały czas w ruchu. Tak właśnie jest. Tak właśnie
musi być.
Violet kopnęła w starter motocykla jak byk, który gwałtownie grzebie nogą
w piasku, wyzywając torreadora. Nachyliła się do przodu, z silnika dobył się
nieprzyjemny, kaszlący ryk i po chwili obie były już w ruchu, przyspieszały,
żywopłoty uciekały z lewej i z prawej, jakby poobrażane.
Niebo było idealnie niebieskie, ozdobione tylko białymi pyłkami ptaków.
Słońce bezlitośnie paliło złote pola, na których rolnicy próbowali odratować
powalony śniegiem plon. Samochody z szybami upstrzonymi kurzem, trąbiąc,
wyłaniały się nagle zza zakrętów. Drogowskazy lśniły bielą i obiecywały
Londyn.
Oczy Tristy kłuły od kurzu i radości, pojawiły się pajęczynowe łzy, które
zaczęła nawet lubić. Jej płuca i głowa były pełne życia – życia takiego, jakie
jest, nie takiego, jakie powinno być zdaniem kogokolwiek.
Ta sekunda jest moja i ta, i tamta, i ta też…
Przed nią rozciągał się niewidoczny naszyjnik pełen „teraz”, ciągnął się
wzdłuż tej szalonej, pokręconej drogi, a każdy paciorek był złotą sekundą. Nie
miała pojęcia, ile ich jest. Może ze sto milionów, a może mniej niż dziesięć.
I śmiała się, wiedząc, że z każdym podjętym ryzykiem, za każdym zakrętem,
który pokonywały z obłąkańczą prędkością, ten naszyjnik może pęknąć, paciorki
się rozsypią i zginą w przydrożnym rowie. Wszystko było możliwe. Nic nie było
pewne.
I to – to właśnie było cudowne.
PODZIĘKOWANIA

Chciałabym podziękować moim redaktorom, Ruth Alltimes i Rachel Petty;


mojej agentce Nancy; grupie pisarzy dzielących się ze mną komentarzami
i dających mi wsparcie; Muzeum Transportu w Londynie (w szczególności
Emily Cartwright za cierpliwe udzielanie odpowiedzi na moje nieco
surrealistyczne pytania o tramwaje). Korzystałam z książek Troublesome Things:
A History of Fairies and Fairy Stories autorstwa Diane Purkiss; We Danced All
Night: A Social History of Britain Between the Wars Martina Pugh; Women
in the 1920s autorstwa Pameli Horn; Below Stairs: The Bestselling Memoirs of a
1920s Kitchen Maid pióra Margaret Powell; 1920s Britain autorstwa Janet
Shepherd i Johna Shepherda; Changelings: An Essay D. L. Ashlimana –
chciałabym także podziękować za dostęp do jego fascynującej kolekcji tekstów
ludowych; dziękuję mojemu ukochanemu Martinowi, Muzeum Domu Geffrye;
Chrisowi Foxowi, w końcu zaś mojej babci, której nigdy nie poznałam, ale która
jako młoda kobieta wprawiła w osłupienie swoje miasteczko, nieoczekiwanie
wracając z Londynu na motocyklu.

You might also like