You are on page 1of 259

Table of Contents

Prolog
Rozdział 1
Prawo mężów i ojców
Rozdział 2
One są wśród nas
Rozdział 3
Komu ta dziewczyna pisana
Rozdział 4
Czekałeś na mnie?
Rozdział 5
Nie ma się czego bać
Rozdział 6
Moja na zawsze
Rozdział 7
Wszystko, co złe, niech uderza we mnie
Rozdział 8
Ostatni z wielkiej rasy wilkarów
Rozdział 9
Święć się, kupalnocko!
Rozdział 10
Sowy nie są tym, czym się wydają
Rozdział 11
Powinniśmy trzymać się razem
Rozdział 12
Choć trochę przyjemności
Rozdział 13
Cierp jak ja!
Rozdział 14
Walczysz z przeznaczeniem
Rozdział 15
Kto z bogami w grę wchodzi...
Rozdział 16
Na zawsze
Epilog
Marta Krajewska
Idź i czekaj mrozów
Copyright © Marta Krajewska
Copyright © Wydawnictwo Genius Creations
Copyright © MORGANA Katarzyna Wolszczak
Copyright © for the cover art by Paweł Dobkowski
Copyright © for the ilustrations by Małgorzata Lewandowska
Wszelkie prawa zastrzeżone. All rights reserved.

Wydanie pierwsze, Bydgoszcz 2016 r.

druk ISBN 978-83-7995-045-4


epub ISBN 978-83-7995-046-1
mobi ISBN 978-83-7995-047-8

Redakcja: Michał Cetnarowski


Korekta: dr Marta Kładź-Kocot
Ilustracja na okładce: Paweł Dobkowski
Ilustracje w tekście: Małgorzata Lewandowska
Projekt i skład okładki: Paweł Dobkowski
Skład i typografia: Studio Grafpa
Redaktor serii: Marcin A. Dobkowski
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana
ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub
magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego
przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

MORGANA Katarzyna Wolszczak


ul. Podmiejska 13 box 27
85-453 Bydgoszcz
sekretariat@geniuscreations.pl
www.geniuscreations.pl

Książka dostępna w księgarni: www.MadBooks.pl


i www.eBook.MadBooks.pl
Prolog
– Wilcza Dolina – wyrzęził starzec. – Nie jedźcie dalej…
Zakrztusił się krwią, wyprężył nagle jak struna. Jęknął przeciągle, wstrząsany
przedśmiertnymi drgawkami, i martwymi oczyma zapatrzył się w czubki drzew.
Pięknie ubrana kobieta, która nachylała się, by usłyszeć jego słowa, trwała chwilę nad
ciałem, jakby oczekiwała, że starzec jeszcze przemówi. Przesunęła dłonią po jego twarzy,
zamykając na zawsze martwe oczy. Potem podniosła się z klęczek i wygładziła
krwistoczerwoną suknię.
Górski las spowijała wieczorna mgła. Za plecami podróżniczki dwa konie niecierpliwie
przestępowały z nogi na nogę. Były zmęczone, bo jeźdźcy błąkali się wśród drzew od rana.
– Co powiedział? – spytał zbrojny mężczyzna, pochylając się w siodle. – Którędy na trakt?
Jego towarzyszka odwróciła się powoli, zamyślona. Poprawiła lutnię przytroczoną do
kulbaki.
– Nie zdążyłam zapytać. Musimy tu przenocować, pochować go. Ale jesteśmy już blisko, ten
człowiek to opiekun. Mówiłam ci o nim – zawiesiła głos i raz jeszcze spojrzała na starca. Po
śmierci twarz mężczyzny jakby złagodniała. Jej wyraz kontrastował z widokiem
zmasakrowanego ciała i faktem, że prawe ramię zostało oderwane od korpusu.
A cokolwiek je oderwało, najwyraźniej zabrało swą zdobycz ze sobą.
Rozdział 1
Prawo mężów i ojców

Córka zielarza biegła przez las, lawirując między sosnami. Miała zacięty wyraz twarzy i
rozwiane w pędzie ciemne włosy. Uwagę skupiała na omijaniu korzeni i ukrytych pod liśćmi
dziur w poszyciu. Do przodu, sądząc po wyrazie oczu, pchała ją wściekłość.
Jak strzała wypadła na polanę, rozgarniając w biegu gałęzie krzaków, porastających skraj
lasu. Wybiła się mocno, przesadzając wielkim susem wygrzewające się w słonku ostrężyny.
Zahaczyła stopą o jedną z tegorocznych witek, straciła równowagę i z krótkim piskiem runęła
w trawę.
– Na demony Welesa! – krzyknęła, wstając energicznie.
– Muuu-uu!! – odpowiedziała jej krowa, zdziwiona niespodziewanym pojawieniem się
właścicielki.
Zaaferowana otrzepywaniem sukienki panna zatrzymała się w pół ruchu, wyprostowała nagle
i sprężystym krokiem pomaszerowała w stronę zwierzęcia, które wciąż gapiło się na nią bez
śladu zrozumienia.
– Ty zarazo! – wrzasnęła dziewczyna, a zdziwiona krowa zamarła w bezruchu. – Własnymi
rękami urwę ci ten rogaty łeb… – Wyhamowała nagle, ponieważ zauważyła kobietę i
dziewczynkę, siedzące w trawie nieopodal – …krowo jedna – dokończyła niemrawo. –
Witajcie, pani Wiljo.
Kobieta skinęła nieznacznie głową, najwyraźniej starając się nie parsknąć śmiechem.
– Witaj, Vendo – przywitała się.
Odznaczała się tym typem urody, który sprawiał, że właściwie nie znać było po niej upływu
czasu. Odkąd Venda pamiętała, Wiljo zawsze wyglądała tak samo ślicznie, a ciąża, poród i
trudne życie w górach nie zniszczyły jej figury. Długie do pasa, kruczoczarne włosy opadały na
ramiona prostymi, ciężkimi pasmami i atramentowo lśniły w słońcu. W czarnych oczach
migały wesołe iskierki.
Venda poczuła się jak ogromny, niezgrabny klocek z potarganymi włosami i twarzą
zaczerwienioną z wysiłku. Była też absolutnie pewna, że Wiljo nigdy, ale to przenigdy nie
ganiała krowy po lesie i nie wylądowała w ostrężynach. A już na pewno nie przy świadkach.
– Tak myślałam, że w końcu przyjdziesz. – Kobieta uśmiechnęła się, ruchem głowy
wskazując krowę. – Znowu uciekła?
Dziewczyna skinęła głową, przysiadła na trawie.
– Wypadałoby ciągle jej pilnować – burknęła marudnie. – No ale jak? Ja mam tyle do
zrobienia, a opiekun ciągle albo załatwia jakieś straszliwie ważne sprawy, albo ludzi leczy.
Łatwiej by ją było dzieciakom oddać do pasienia, ale opiekun się uparł, że nie, i choćbym nie
wiem co do niego gadała, to zdania nie zmieni. Tylko ciągle słyszę, że za górami wszystkie
krowy się na postronkach pasą i jakoś nie uciekają. Zresztą, opiekun wie lepiej, szkoda
strzępić języka!
Wiljo uśmiechnęła się czule do córeczki. Płomyk miała niecałe pięć lat i w porównaniu z
matką wyglądała jak nieporozumienie. Ruda, piegowata, niezdarna, kropka w kropkę podobna
do mało urodziwego ojca. Wiljo kochała dziecko ponad wszystko na świecie, lecz ostatnio
głównie się o nie bała. Nawet teraz przez jej głowę przemykały miliony myśli i obaw.
Postanowiła zwrócić uwagę w inną stronę.
– Dopiekł ci opiekun, co?
Venda zawsze robiła się gadatliwa, gdy coś ją bardzo wzburzyło. Tym razem jednak
uśmiechnęła się tylko krzywo pod nosem.
– Oj tak – mruknęła. – Dopiekł mi. Bardzo mi dopiekł… Ale wiecie, nie pierwszy i pewnie
nie ostatni to raz. – Uśmiechnęła się niemrawo.
– Prawo mężów i ojców.
Venda burknęła coś niewyraźnie, nie chcąc dalej narzekać na ojca. Nosiło ją z nerwów.
Podparła się na łokciach i zapatrzyła przed siebie.
Łąka tonęła w promieniach wiosennego słońca. Z trzech stron otaczał ją las, tworząc zacisze
wypełnione świergotem ptaków. Najpiękniejszym elementem krajobrazu było jezioro,
odgrodzone od łąki jedynie poszarpaną wstążką trzcin. Migotało zachęcająco słonecznymi
iskierkami, ale tam, dokąd zapraszało, kryły się wiry i zdradzieckie głębiny, gotowe zamienić
niewinną zabawę w walkę o życie. Ludzie mawiali, że w noce przesilenia tu właśnie
wychodzą na brzeg rusałki, wodniki, utopce i inne magiczne stworzenia, by tańczyć przy
świetle księżyca. I biada temu, kto im w takiej zabawie przeszkodzi.
Przez chwilę słychać było tylko ptasie popisy.
– No cóż. Szkoda gadać – stwierdziła w końcu młoda zielarka. – Zabieram to skaranie –
wskazała krowę ruchem głowy – i wracam do siebie, zanim powyżera wam najpiękniejszą
trawę. Chodź, ty… krowo – burknęła, szarpiąc sznur nieco mocniej, niż było to konieczne.
Płomyk zrobiła grzecznie kroczek do tyłu, kiedy zwierzę ruszyło powoli z miejsca. Venda
uśmiechnęła się do dziewczynki przyjaźnie i puściła do niej oko.
I nagle poczuła dokuczliwe pulsowanie w skroni. Zaszumiało jej w uszach, zmrużyła oczy i
skrzywiła się z bólu.
Czas zwolnił, jakby kamień utknął w trybach maszyny świata. Wiatr przestał szumieć w
koronach drzew. Ptaki umilkły w połowie trelu. Rozgrzane powietrze przestało drgać.
Zapanowała nie tyle cisza, co kompletny brak jakiegokolwiek dźwięku.
I w tej jednej dziwnej chwili zielarka widziała tylko twarz małej dziewczynki, która stała po
kolana w trawie, z burzą rudych loków wokół twarzy, i nienaturalnie czarnymi oczyma
wpatrywała się w Vendę.
– To sowa ją przestraszyła – powiedziała dziewczynka nieswoim, dorosłym głosem. – Jeśli
wejdziesz, wilk nie będzie mógł cię uratować.
Vendzie piszczało w uszach, skroń pulsowała boleśnie.
– C...co? – zająknęła się.
Wszystko znów ruszyło z miejsca.
Zaszumiały drzewa, zaśpiewały ptaki, krowa postąpiła kolejny krok naprzód, pasikoniki
zagrały w trawie.
Dziewczyna zamrugała, zdziwiona. Przywidzenie? Wtedy spostrzegła, że oczy Płomyk,
stojącej po kolana w trawie, z burzą rudych loków wokół twarzy, są na powrót błękitne jak
letnie niebo.
– Och, ojej… mamusiu?! – Dziecko zachwiało się, przysiadło przestraszone.
Z nosa małej pociekła cieniutką strużką krew. Wiljo natychmiast przypadła do córeczki i
zaczęła wycierać ją chusteczką, próbując ukryć zdenerwowanie i strach pod uspokajającymi
słowami. Venda patrzyła na to zdezorientowana. I przerażona.
Przełknęła głośno ślinę i w końcu zadała typowe, tępe pytanie:
– Co…?
– Och, to nic takiego! – Kobieta machnęła beztrosko ręką. – Ostatnio jej się to zdarza. Ot,
troszkę krwi. Widocznie Płomyczek ma jej za dużo jak na taką małą dziewczynkę. –
Uśmiechnęła się czule, objęła pulchne ramionka dziecka. – Już lepiej, maleństwo? Oj, nie kręć
głową, bo… no widzisz, leci.
Dziewczynka posłusznie odchyliła się do tyłu, nie odrywając oczu od twarzy matki.
Venda patrzyła na nie, ale ciągle nie mogła sobie poukładać w głowie tego, co właśnie się
stało.
– Już wcześniej tak mówiła? – upewniła się. Korzystając z okazji, krowa delikatnie
wyszarpnęła powróz z jej dłoni i oddaliła się dystyngowanym krokiem.
Wiljo podniosła na zielarkę rozkojarzony wzrok.
– Co mówiła? „Mamusiu”? Oczywiście, ciągle tak mówi. A czemu…?
– Nie, nie to! – przerwała jej Venda niecierpliwie. – O wilku i sowie, i… – urwała, bo
napotkała mur niezrozumienia. – No… takie dziwne rzeczy…
Zamilkła. Nagle poczuła się jak wariatka. A przynajmniej popatrzyła na siebie oczami Wiljo
i zobaczyła wariatkę. Zresztą sama już nie była pewna, czy przed chwilą cokolwiek się stało,
czy tylko małej pociekła z nosa krew, a jej samej coś się przywidziało.
– No to… ja już pójdę wreszcie – stwierdziła słabo, wpatrując się w Płomyk. Mała
przyciskała chusteczkę matki do nosa i oddychała otwartymi ustami. Poza tym nie wyglądała
dziwniej niż zwykle.
Zielarka odwróciła się powoli i poszła po krowę. Kiedy podnosiła powróz z ziemi, uderzył
ją w czoło ból, od którego czerwone plamki zawirowały jej przed oczami, a w uszach
zaszumiało.
– Głowa mnie boli, mamo – usłyszała za plecami dziecięcy głos i znów na chwilę poczuła,
że coś jest nie tak, jak powinno. Obejrzała się na dwie postacie siedzące w trawie i z
dziwnym lękiem w sercu ruszyła do domu.

Obserwowali je zza drzew. Widzieli, jak zadumana dziewczyna odchodzi, ciągnąc za sobą
krowę. Patrzyli, jak młoda matka ściera ostatnie ślady krwi z buzi małej. Jak dziewczynka
odsuwa rękę kobiety, chce wstać, ale znów opada na trawę. Jak matka strofuje ją, próbując
nadać głosowi odrobinę stanowczości.
Starucha uśmiechnęła się do siebie pod zakrzywionym nosem, a jej twarz pokryła się siecią
drobnych zmarszczek. Przeżuła do końca to, co miała w bezzębnych ustach, po czym z wprawą
splunęła w bok. Postawny mężczyzna, górujący nad starą niczym olbrzym, nawet nie zwrócił
uwagi na brunatną kulkę, która prawie trafiła go w stopę.
Oboje stali skupieni, wpatrzeni w scenę na polance. Zastygli w oczekiwaniu. Mężczyzna o
wilczych oczach, zrośniętych brwiach i zaciętej twarzy osmaganej wiatrem, podobny bardziej
do leśnej bestii niż do człowieka. I przygarbiona starucha, sięgająca mu ledwie do pasa,
otoczona zapachem ziół i aurą bezgranicznej, niewyczerpanej złośliwości.
Stali i patrzyli.
Patrzyli i czekali.

Ścieżka wiła się między drzewami w głąb wiosennego lasu, między sosny i świerki o
świeżych, zielonych pędach, między paprocie i jagodowe krzewy, aż do starej kapliczki,
stojącej pod jeszcze starszym, wybujałym dębem o konarach skręconych czasem.
Ptaki ćwierkały wesoło, dąb szumiał cicho.
Atra chłonęła ten piękny dzień, tę cudowną chwilę, całą sobą. Całym swoim
siedemnastoletnim, kształtnym i gibkim ciałem. Kocie spojrzenie prześlizgiwało się po
okolicy, nie zatrzymując się na żadnym detalu. Złote loki błyszczały rozrzucone na trawie,
łapiąc promienie słońca w miedziane refleksy. Krągłe, młode piersi wznosiły się i opadały w
rytm podnieconego oddechu. Smukłe uda, wyzwolone z niewoli ciężkich spódnic, oplatały
chciwie wąskie, na wpół realne biodra kochanka. Dłonie błądziły niecierpliwie po jego
plecach, drapały delikatnie chłodną, spoconą skórę.
Gdy mocno, wręcz brutalnie zassał różowy sutek, jęknęła, zachłysnęła się leśnym
powietrzem. Ściskając mocniej udami zimne biodra, wyprężyła się, kiedy nagle nadeszła
spodziewana od dawna fala rozkoszy. Z wilgotnych, półotwartych ust wydobył się jęk, Atra
przymknęła oczy i dała się ponieść. Przez feerię złota pod powiekami czuła, jak on ją dogania,
jak wpija się boleśnie i rozkosznie w jej pierś. Zatopiła palce w kruczej czuprynie i
przycisnęła go do siebie jeszcze mocniej. Całą sobą.
Mocniej. Chciwiej.
Złote błyski mijały powoli, przyspieszone oddechy uspokajały się, dzikość zmieniała się w
spokojne kołysanie.
Atra uśmiechnęła się, na powrót słysząc, jak ćwierkają ptaki, a stary dąb szumi kojąco.
Poczuła, że znów jest sama. Jak zwykle, bez zbędnych czułości, jej towarzysz odszedł bez
pożegnania. Jak przez mgłę usłyszała kroki. Nie oddalały się, lecz zbliżały szybko,
zdecydowanie. Poprawiła na sobie ubranie.
– Atra, jak zwykle! – cierpki głos wytrącił ją z błogostanu. – No, wiedziałem, że tu będziesz.
Chodź, twój ojciec chce z tobą porozmawiać. Zdaje się, że to coś poważnego.
Otworzyła oczy i przeciągnęła się niespiesznie. Wyciągnęła kilka szpilek z bujnej czupryny,
ziewnęła słodko.
Jej sąsiad, młody Irke, syn bartnika, podparł się pod boki, mierząc ją z góry krytycznym
spojrzeniem. W końcu westchnął, pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Ja nie wiem, co cię tu tak zawsze ciągnie.
Wzruszyła ramionami z niewinnym uśmiechem.
– Lubię się tu zdrzemnąć, tak jakoś… – odparła.
Nikt nie wiedział, że spętani okowami grobowców wyklęci odwiedzali ją w snach.
Chłopak prychnął w odpowiedzi, rozejrzał się niepewnie.
– Zdrzemnąć, jasne. Pełen spokój...
Uraczyła go słodkim uśmiechem i łaskawie wstała, a od niedawnej zabawy zakręciło się jej
w głowie. Irke zmierzył ją pełnym niedowierzania wzrokiem.
– Nie ma to jak drzemka u bram Cmentarza Wyklętych – powtórzył. – Świetne miejsce, Atra.
Dziewczyna posłała powłóczyste spojrzenie krzywemu, zapadniętemu nagrobkowi, który stał
nieopodal w trawie. Poprawiła sukienkę, opadającą z ramienia.
– Najlepsze… – mruknęła tajemniczo i przeciągnęła się niczym kotka.

Sercem doliny było jezioro, które tworzyły dwa spotykające się tu strumienie. W lustrzanej
tafli przeglądały się drewniane chatki o krytych strzechą dachach. Przycupnęły na brzegu,
niskie, w większości pozbawione okien. Zdobiły je jedynie ziołowe ogródki, z wolna
zieleniejące po zimie. Biały dym unosił się z otworów w dachach. W małych gospodarstwach
gdakały kury, muczały cenne jak złoto krowy i woły. Kilka świń szukało odpadków pomiędzy
zabudowaniami, otoczonymi plecionymi płotkami. Wioska trwała tak od setek lat, wtulona w
górską dolinę, zapomniana przez świat.
Choć nie zawsze było tu tak spokojnie.
Na wzniesieniu rysowały się ruiny starego zamczyska. Ich ciemne, milczące kontury odcinały
się na tle nieba. I jeśli ktoś spoglądał na nie wracając z pola czy też spiesząc do gospody na
kufelek czegoś krzepiącego, nie mógł oprzeć się wrażeniu, że zamczysko śledzi każdy jego
ruch.
I, jak za dawnych czasów, czyha na ofiarę.
Dni mijały leniwie, a życie górali toczyło się powolnym, ustalonym od lat rytmem. Ale w
nocy... w nocy sytuacja się zmieniała. To, co w świetle dnia umykało przed ludźmi, nie
pozwalając nawet się dostrzec, po zachodzie słońca nabierało siły i ruszało na polowanie.
Noc nie należała do ludzi i mieszkańcy Wilczej Doliny wiedzieli o tym lepiej niż ktokolwiek
inny. Ruiny zamku na skalnej półce budziły wspomnienia niedawnych jeszcze czasów. A jeśli
jakiś młodzik ich nie pamiętał, jeśli nie wierzył w opowieści… Cóż, szukano go potem długo i
wytrwale. Za dnia. I czasem, co gorsza, znajdowano. A wtedy znów nocami zamykano
szczelniej drzwi.
W Wilczej Dolinie, u stóp starego zamczyska, wspominano wtedy niedawnych panów i
wzdychano z ulgą, że to już przeszłość.
Kiedy słońce mocno pochyliło się ku zachodowi, a większość prac polowych przełożono na
kolejny dzień, w gospodzie zebrało się kilkunastu mężczyzn. Gdy wychodzili z chat, ich
kobiety krzątały się w obejściach, usypiały dzieciaki lub łatały portki – i odprowadzały ich
spojrzeniami pełnymi napięcia i oczekiwania. Gdyby chciały, też mogłyby pójść do karczmy,
decydować o losie osady i przekrzykiwać się w dyskusjach. Zazwyczaj zresztą tak robiły i
często to one krzyczały najgłośniej. Ale dziś mało która chciała się wybrać z mężem. Nie tego
wieczora.
Zebrali się przy długiej ławie w rogu, na niewielkim podwyższeniu dla grajków, które już od
dawna nie słyszało dobrej muzyki. Gospodarz Jart polał przybyłym piwa i miodu. Potem
stanął obok, oparł się ramieniem o słup i założył ręce na piersi. Jego syn Imir wycierał kufle,
starając się łowić każde słowo dyskusji. Nie był żonaty, więc nie wolno mu było brać w niej
udziału, ale jako że pracował w karczmie, nie mogli go też ot tak odpędzić, jak innych
młodzików.
– Minęły trzy dni i nic, żadnych zmian – oznajmił grobowym głosem wąsaty mężczyzna o
ziemistej twarzy, smutnej i porytej głębokimi bruzdami.
Pozostali odetchnęli z ulgą, aż delikatny szum dotarł do uszu Imira, stojącego przy kontuarze.
– Więc może to jednak niedźwiedź? – rzucił ktoś niepewnie. Zignorowano go.
– Odstąpcie już od mojego syna. – Smutny chłop przesunął wzrokiem po zebranych, między
którymi siedział. – Nie był to może mądry chłopak, ale nic złego nam nie zrobi. Jemu już teraz
do ziemi trzeba.
Kilka osób smętnie pokiwało głowami. Część przyznała strapionemu ojcu rację, ale kilku
wciąż nie pozbyło się obaw. Ci albo patrzyli w stół, albo wiercili się na krzesłach.
– Myślę, że możemy przestać pilnować zwłok – rzekł w końcu Kostjan, rudy mąż Wiljo,
właściciel najlepiej utrzymanego gospodarstwa w wiosce. – Trzy dni chyba wystarczą.
Niedługo zacznie... – chciał dodać „śmierdzieć”, ale urwał pod dumnym i pełnym boleści
spojrzeniem ojca zabitego chłopaka. – Niedługo rusalia – rzekł zamiast tego. – Trzeba tę
sprawę zakończyć przed zabawą.
Znów poczuł, że nie zabrzmiało to zbyt taktownie.
– W porządku, trzy dni! – zakrzyknął naraz kowal, wielki, brodaty chłop, siedzący w końcu
stołu. – Ale pełnia dopiero dzisiaj będzie!
– Najlepiej od razu osikowym kołkiem serce przebić, a nie czekać! – zapalił się chudy
jegomość, po czym zakasłał w chustkę, omal nie wypluwając płuc.
Ojciec martwego zmrużył oczy, poczerwieniał na twarzy.
– Żadnych kołków, Stojan! – Rąbnął pięścią w ławę. – Dopóki nie będzie pewne, że Winne z
martwych wstaje, nikt mi chłopaka nie będzie dźgał, jak potwora jakiegoś z Cmentarza
Wyklętych! – wspomniawszy tę nazwę, splunął na podłogę ze wstrętem.
– To lepiej czekać, aż w jakiego wąpierza nam się zamieni i pana ojczulka jako pierwszego
rozszarpie, tak?! – wrzasnął Stojan. Z nerwów znów zakaszlał w chusteczkę.
– Ciebie mu podeślemy, ty trupie chodzący! Tobie już i tak wiele życia nie zostało, ale
najpierwszy jesteś do osinowania i ćwiartowania innych, ty... – Wąsacz poderwał się z ławy,
ale siedzący obok Kostjan chwycił go za ramię żelaznym uściskiem.
– Siadaj, Tinne. Nie będzie żadnego dźgania kołkami. Ale kowal ma rację, jeszcze tę pełnię
powinniśmy przeczekać.
Bykowaty chłop, siedzący na końcu stołu, skinął nieznacznie głową.
– Na co tu czekać? – obruszył się żałobnik, wyrywając ramię i siadając na powrót. – Trzy
dni i trzy noce chłopaka w izbie trzymamy, straż przy nim pełnimy, ziołami okadzamy. Nie
wstaje. Koniec. Martwy jest jak ta kłoda – próbował złością pokryć rozpacz.
– Tinne, zrozumże nas – do rozmowy włączył się młody chłopak, ledwie po ożenku. Usilnie
starał się zapuścić wąs, ale póki co wyglądało to raczej komicznie. I tylko głos miał ciepły,
kojący. – Mała z nas wioska, na siebie tylko liczyć możemy. Rozumiem twój żal po jedynym
synu, ale sam wiesz, że to, co musimy czynić teraz, zawsze robimy. Nie wiemy, co go zabiło,
ale zabiło go strasznie. A my mamy rodziny, moja Larsa ma dopiero pół roku, o niej myśleć
muszę. Jedna noc jeszcze i pochowamy go, spokojni, że wszyscy jesteśmy bezpieczni. Zrozum.
Łagodna mowa uspokoiła nieco rozżalonego ojca.
Na chwilę zapadło milczenie. Czekali na zgodę Tinnego. Mężczyzna z nieodgadnionym
wyrazem twarzy wpatrywał się w swój nieruszony kufel z miodem. Nawet Stojan próbował
powstrzymać uporczywy, krwawy kaszel.
– Trzymamy Winnego ni to w świecie żywych, ni to umarłych trzeci dzień, trzecią noc –
mruknął w końcu ojciec zabitego chłopaka. Podniósł wzrok, popatrzył w czekoladowe oczy po
przeciwnej stronie stołu. – A to mógł być zwykły niedźwiedź. Spróbuj zrozumieć, Larse. Ja
chcę pochować syna.
Zgromadzeni wypuścili powietrze z płuc. Imir, stojąc za barem, zdał sobie sprawę, że też
wstrzymywał oddech, pewien rychłej zgody ojca Winnego.
– Tinne, gniewasz się na nas bez powodu. – Młody Larse pochylił się do przodu, splótł
palce, opierając całe przedramiona na stole, jakby chciał znaleźć się bliżej rozmówcy. – Też
wolelibyśmy pochować chłopaka jak trzeba, nie robimy ci przecież na złość, boś dobry sąsiad
i szanowany gospodarz. Ale niedźwiedzia można rozpoznać po kłach, po pazurach, po
zostawionej sierści. Opiekun zna się na takich sprawach. A nie był pewien. Wiesz dobrze, że
sam kazał chłopaka pilnować. Jeśli zaś już opiekun nie wie, co to za zwierzę...
– No właśnie, a gdzie opiekun? – mruknął głębokim basem kowal, wpadając młodemu w
zdanie. Wszyscy strapili się nagle, odruchowo oglądając po sąsiadach.
– Nie było go dzisiaj – ze swego miejsca przy słupie po raz pierwszy wtrącił się Jart. – Od
wczoraj go nie było.
– Musimy poczekać, co powie. – Stojan z przejęcia wybałuszył swoje wodniste oczy. – Nie
możemy tak przecież bez niego…!
– To dziwne, że nie przyszedł. – Kostjan zmarszczył rude brwi.
– Nie przyszedł, to już nie przyjdzie – zawyrokował kowal. Powszechnie było wiadomo, że
jako jeden z nielicznych nie uznawał nieomylności opiekuna we wszelkich sprawach. –
Musimy sami zdecydować.
I wszyscy znów spojrzeli na Tinnego.
A Tinne wpatrywał się w kufel pełen miodu, bawił się nim, kręcił po dębowym blacie.
– Tinne? – łagodnie ponaglił go Larse.
Ojciec martwego chłopaka westchnął w końcu, a szeroka klatka piersiowa i zaczątek
piwnego brzuszka podniosły się i opadły ciężko.
– Jedna noc – wyartykułował dobitnie, podnosząc oczy na Larsego, choć nie był on
przywódcą grupy bardziej niż ktokolwiek inny. – Jedna noc. Dzisiejsza pełnia i koniec. A
potem, klnę się na Welesa, że ten, kto mi stanie na drodze do cmentarza, wróci do baby bez
zębów.

Venda stała przy oknie od dłuższej chwili, nie mogąc się zdecydować na zamknięcie
okiennic. Wciąż wypatrywała opiekuna.
Zamyśliła się i zaczęła nerwowo kręcić w palcach kosmyk włosów. Im później się robiło,
tym bardziej niewiarygodne historie przychodziły jej do głowy, a strach zaczynał chwytać za
serce. Znów wspomniała widzianą wczoraj spadającą gwiazdę, znak, że czyjeś życie dobiega
końca.
– Miau…? – swoje nadejście zasygnalizował oburzony kot, który przespał pół dnia, a po
przebudzeniu, niezadowolony, zastał miseczkę pustą.
Dziewczyna wzięła zwierzaka na ręce. Nie zdążył jeszcze schudnąć po zimie, był miękki i
cieplutki.
– No i co? – westchnęła, drapiąc go za poszarpanym w bojach uchem. – Nie wraca ten nasz
opiekun i nie wraca…
Żałowała, że wczoraj pokłócili się o błahostkę.
Kiedy poprzedniego popołudnia weszła do chaty, siedział jak zawsze przy stoliku pod
oknem, pochylając się nad grubą księgą i pisząc coś powoli i starannie.
Wiele różniło chatę zielarza od tych w dolinie. Przede wszystkim nie było w niej miejsca na
krowę, za to miała niewielką sień, a jedyne okno wydawało się ogromne jak na warunki
panujące w wiosce. I choć na noc zamykano je drewnianymi okiennicami, a na zimę wtykano
ramę z wolim pęcherzem, chłopi pukali się w czoło nad takim marnotrawieniem ciepła.
Jeszcze bardziej dziwili się, gdy pod okienkiem stanął stolik. Opiekun ustawił go, by mieć
więcej światła i nie wytężać wzroku przy księgach, nad którymi spędzał czasem kilka godzin
dziennie.
Teraz również tu siedział, a słysząc odgłos otwieranych drzwi, nie odwrócił się, nie
przerwał pisania i nie uśmiechnął do przybranej córki.
Venda bezbłędnie rozpoznała jego nastrój. Ostatnio często taki właśnie bywał. Zasępiał się,
mruczał coś pod nosem do siebie, warczał na nią, ponury i nieprzyjemny. Dolegało mu coraz
więcej drobnych chorób, coraz częściej smarował się dziwacznymi maściami, których nawet
ona nie rozpoznawała, przyrządzał i pił mętne dekokty o odurzającym zapachu. Starzeje się,
myślała dziewczyna i starała się nie zwracać uwagi na docinki, zmienne nastroje i nerwowość
opiekuna. Nie odzywaj się – powtarzała sobie raz po raz – dla świętego spokoju.
Ze stukiem postawiła na podłodze wiadro z wieczornym udojem. Nie było tego może
specjalnie dużo, ale dla dwóch osób i kota wystarczało z okładem.
Opiekun podniósł głowę i wpatrzył się w widok za oknem, zatopiony w rozmyślaniach.
Dziewczyna przecedziła mleko, a on wciąż tkwił w tej pozycji, z piórem uniesionym nad
papierem i lekko zmrużonymi oczyma. Zerknęła nań z ukosa, potem rzuciła okiem na grubą
księgę, oprawioną w czerwono farbowaną skórę. Każdą stronę zapełniało pismo opiekuna.
Znała ją – to była właśnie ta, której nigdy nie wolno jej było czytać. Zapisana w całości przez
wychowawcę notatkami zawierającymi jakieś tajemne informacje i pod nieobecność
dziewczyny chowana w skrytce w obejściu. Jedyna, która wzbudzała w niej tyle ciekawości i
jedyna, której opiekun nigdy nie pozwolił jej obejrzeć.
W chwili, gdy chciała właśnie zerknąć na zapisywaną stronę, mężczyzna ocknął się z
zamyślenia, drgnął, z głuchym trzaskiem zamknął tomiszcze, po czym zerwał się ze stołka.
Nagle syknął, skulił się i usiadł z powrotem, a na jego twarzy pojawił się skurcz bólu.
Venda spokojnie nalała sobie kubek mleka i usiadła przy stole na środku izby.
– Może by z tym trzeba iść do kogoś – mruknęła.
– Do kogo niby? – Mężczyzna obdarzył ją złym spojrzeniem.
Upiła spory łyk, nim odpowiedziała:
– Do wiedźmy spod skały, bo do kogóż by?
Opiekun w odpowiedzi prychnął jak żbik.
– No, pewnie, jeszcze czego…
Dokładnie takiej reakcji oczekiwała, więc nie wzburzyła się zbytnio.
– Przecież widzę, że twoje maści i eliksiry nic nie pomagają – ciągnęła spokojnie. – To już
za długo trwa, ciągle boli cię coś innego. A to brzuch, a to głowa, a to ramię. Że też ci się chce
to znosić. Po co się tak męczysz?
Tymczasem mężczyzna wstał ze stołka, przesiadł się do stołu, również nalał sobie mleka i
sięgnął po przykryty ściereczką chleb, stojący na środku blatu.
– Nie boli bardzo – mruknął, najwyraźniej nie chcąc drążyć tematu.
Ale Venda chciała. Tym razem już chciała i nie pozwoliła się zbyć.
– Jasne, nie boli. Chyba nie widziałeś, jak wyglądasz? Oczy zapadnięte, szary na twarzy jak
wysuszona ziemia, nawet garbić się zacząłeś. – Pokręciła głową wzorem każdej marudnej
baby, rugającej upartego chłopa. – Słuchaj, nie możesz pić tyle przeciwbólowych wywarów,
bo to nie leczy przyczyn, tylko uśmierza objawy. Wiesz przecież, że…
– Wiem – warknął nagle, przerywając smarowanie pajdy chleba miodem. – Wiem lepiej niż
ty, smarkulo. Sam cię tego nauczyłem. Nie pyskuj.
– A ty posłuchaj, jak ci ktoś chce dla twojego dobra doradzić.
– Uważaj na słowa, dziewko! – Zmroził ją spojrzeniem, które u większości ludzi
powodowało paraliż umysłowy, a u zbytnio gadatliwych natychmiastowy szczękościsk. W
połączeniu z tym spojrzeniem najzwyklejsze nawet słowo, takie jak „dziewka”, mogło
zabrzmieć jak najgorsza obelga.
Venda zamilkła posłusznie, naburmuszona i zła na siebie, że go posłuchała.
– A teraz idź – zarządził zimno mężczyzna. – Muszę schować księgę.
Wstał, wyraźnie dając znak, że dla niego rozmowa jest skończona.
Venda w jednej chwili poczuła się zmęczona i zupełnie zrezygnowana. Ruszyła do drzwi.
– Traktujesz mnie jak smarkulę, a nie zielarkę – bąknęła jeszcze pod nosem. – Przecież
jestem dorosła, tak dużo już potrafię…
– Naprawdę? – przerwał jej. – A ciekawe, cóż takiego potrafisz? Zresztą – mruknął – i tak
chowam cię do innych celów.
– Chowasz? – Krew znów uderzyła jej do głowy. – Do czego?
– Dowiesz się w swoim czasie.
Dziewczyna przewróciła oczyma.
– Dosyć mam tych twoich tajemnic i niedopowiedzeń!
– Venda, wyjdź! – ryknął nagle opiekun, odwracając się do niej z wściekłością,
upodabniającą jego twarz do potwornej maski.
Dziewczyna skuliła się w sobie, choć na zewnątrz sprawiała wrażenie równie twardej jak
ojciec. Wiedziała już, że przegrała. Znowu.
Obróciła się na pięcie i wymaszerowała z chaty, trzaskając drzwiami z całej siły.
Słońce zachodziło właśnie, zalewając podwórze pomarańczowym blaskiem. Dziewczyna
opuściła obejście i zatrzymała się trochę dalej, na ścieżce prowadzącej w stronę wsi. Nie
wolno jej było się odwrócić, dopóki przybrany ojciec nie zezwoli na to. Wpatrywała się więc
w horyzont niewidzącymi oczyma, do których cisnęły się łzy żalu i złości. Kot zjawił się
znikąd, zamruczał i zaczął się łasić do jej spódnicy.
Po chwili opiekun minął ją, jakby była powietrzem. Zarzucając kapotę na plecy, bez słowa
ruszył w stronę wsi. Jego wychowanki nie obchodziło dziś, gdzie i po co wychodzi. W tamtej
chwili życzyła mu jak najgorzej.
Zgarnęła kota z ziemi, wtuliła twarz w miękkie, ciepłe futerko i, pociągając nosem, poszła z
powrotem ku chacie. W momencie, gdy położyła dłoń na skoblu, brunatne skrzydła załopotały
tuż nad jej głową. Skuliła się, zlękniona. Ale to była tylko sowa, która jak cień oderwała się
od dachu i poszybowała w ślad za odchodzącym mężczyzną.
Venda odetchnęła z ulgą i zatrzasnęła za sobą drzwi.

Nie widzieli się z ojcem całą noc i cały kolejny dzień. Opiekun nie wrócił do chaty i
dziewczyna zaczynała się poważnie martwić.
Kot zamruczał, łaskawie aprobując pieszczoty. Najwyraźniej nie podzielał zdenerwowania
swojej pani.
– Coś musiało się stać – powiedziała cicho. – To niemożliwe, żeby nie przyszedł. Nawet on
aż tak się nie upija…
Przy ostatnich słowach postawiła zwierzę na podłodze.
– Mrr?
Ucieszony kot potruchtał do miski z wysoko uniesionym ogonem, w przekonaniu, że pani
potrzebowała wolnych rąk, by zrobić mu coś do jedzenia. Zawiódł się jednak okrutnie.
Venda zarzuciła na plecy czerwony płaszcz z grubej wełny i westchnęła głęboko.
– Musisz poczekać – mruknęła do patrzącego na nią z wyrzutem kota. – Jak wrócę,
dostaniesz kolację. Teraz muszę iść, zanim się zrobi zupełnie ciemno.
Wyszła z chaty i żwawo ruszyła ku wiosce.
Bezszelestny cień oderwał się od linii lasu i podążył za nią, niezauważony.
Rozdział 2
One są wśród nas
Słońce w ognistej aureoli kryło się już za szczytami. Wiosenny dzień zmieniał się w
pachnącą wilgocią noc. Po zachodzie ciemność zapadała szybko, a Venda bała się wracać po
zmroku. Na szczęście droga nie była długa, choć razem z ojcem mieszkali w oddaleniu od
ciasno zabudowanej wioski.
Ich chata stała na niewielkim wzniesieniu, zwrócona w stronę osady, a plecami oparta o las.
Venda wiedziała, co mieszka w mroku. Od dziecka opatrywała opiekuna, wracającego
bogowie wiedzą skąd, pociętego szponami, poszarpanego kłami, zmęczonego nad siły i
milczącego jak głaz. Początkowo napawało ją to strachem. Wieczorami za drzewami
zwidywali jej się leszy i mamuny. Ale potem dorosła i przywykła. Nie przestała bać się
potworów, ale jak każde dziecko łowiła chętnie opowieści starych ludzi o strzygoniach,
południcach, widach i wampirach, a choć potem trzęsła się ze strachu, takie historie
przyciągały jak kromka chleba z miodem. Opiekun w każdej wolnej chwili uczył ją o ziołach,
maściach i eliksirach. Z czasem zaczął również pokazywać, jak ma rozpoznawać i pokonywać
groźne stworzenia, ale ta wiedza jeszcze nigdy jej się nie przydała.
Pobiegła ścieżką w dół, ku wiosce, łapiąc ostatnie promienie słońca.
Doskonale wiedziała, gdzie zacząć szukać przybranego ojca. Zdarzało się to już wcześniej.
Wieś okalał pierścień pochodni, zapalanych co wieczór dla bezpieczeństwa mieszkańców.
Kiedyś była tu palisada, ale dawni władcy zamku kazali ją rozebrać. Chłopi buntowali się, ale
tych krzyczących najgłośniej uciszyły szybko wilcze kły i pazury. Pozostali z czasem nauczyli
się ogniem bronić przed tym, co czyha w ciemności.
Venda minęła krąg pochodni i szybko dotarła do uliczki, wzdłuż której niczym zęby
szczerzyły się plecione płotki przydomowych ogródków. Zwolniła kroku, wyrównując oddech.
Stary budynek gospody był sercem wsi. I choć czasy, gdy sypiali tu przyjezdni, minęły dawno
temu, wieczorami gwar wciąż wypełniał karczmę, a miód i piwo lały się strumieniami.
Dziewczyna weszła jak do siebie. Opiekun i karczmarz byli wielkimi przyjaciółmi i trzymali
się razem. Ich dzieci też trzymały się razem.
– Venda? – Imir podstawił klientowi kufel pod nos i, wycierając ręce w fartuch, pospieszył
w stronę dziewczyny. – A co ty tu robisz tak późno?
– Szukam opiekuna. – Zmarszczyła brwi, zadzierając głowę, by spojrzeć chłopakowi w
twarz. – Był tu wczorajszego wieczora? Spał u was?
Imir był bardzo wysokim chłopakiem o ciepłych, zielonych oczach, w których chętnie
utopiłaby się niejedna mieszkanka doliny.
– Nie, nie było go – poinformował, wzruszając ramionami. – Dzisiaj też jeszcze się nie
pojawił. Przed chwilą chłopy skończyły radzić nad Winnem…
– Tak? I co będzie?
– Na razie nic. – Imir zniżył głos do konspiracyjnego szeptu. – Ale po dzisiejszej pełni
wreszcie go pochowają. Stojan i kowal się upierali. Ludzie chcieli zapytać opiekuna o radę,
ale nie przyszedł.
Pokręciła głową.
– Opuścił naradę? W takiej chwili? To zupełnie do niego niepodobne. Nie wrócił też na noc.
Myślałam, że strasznie się wczoraj upił i spał tutaj, żeby nie wracać po ćmoku.
– Na pewno u nas nie spał – odparł Imir. – Zapytajmy ojca.
Jart odziedziczył karczmę po rodzicach i zamierzał przekazać ją kiedyś swemu synowi.
Zajmowali się prowadzeniem gospody od pokoleń i byli jedyną rodziną, w której mężczyźni
pozostawali gładcy, biali i mieli miękkie dłonie. Imir po ojcu odziedziczył tyczkowaty wzrost,
ale ludzie mówili, że delikatne rysy twarzy miał po matce. Venda nie mogła tego ocenić, bo
prawie nie pamiętała karczmarzowej. Zniknęła tak dawno temu…
– Nie było go – stwierdził Jart, kiedy dziewczyna przedstawiła mu swój kłopot. – Może jest
w lesie? Szuka tego, co rozłupało łeb Winnego?
– Nie wiem, nigdy mi nie mówił, co robi – posmutniała zielarka. – Nie widywaliśmy się
ostatnio za wiele.
– Czyli czekamy czy mam zwoływać ludzi? – spytał rzeczowo karczmarz.
– Nikt nie będzie szukał po nocy – odparła dziewczyna. – Dajmy mu czas do rana, potem
powiemy innym i ruszymy w las.
Zamilkli wszyscy troje, ale spojrzenia, które wymieniali, mówiły więcej niż słowa. Jeśli
ktoś w dolinie znikał, należało zacząć go szukać, zanim to, czym się stanie, znajdzie drogę do
domu i wypruje śpiącej rodzinie flaki.
– Imir! Jart! – zawołano od strony stołów. – Piwa!
Karczmarz skinął odruchowo głową.
– Ja pójdę, zajmij się Vendą, synu. Powodzenia – mruknął jeszcze do młodych i na
odchodnym spojrzał poważnie na dziewczynę. – Oby się znalazł do rana. Żywy czy martwy.
Po czym oddalił się z dzbanem piwa, a Venda i Imir odprowadzili go ponurym spojrzeniem.
– No nic, wracam do domu – stwierdziła dziewczyna. – Tu nic nie wysiedzę. Opiekun może
wrócić, pójść z kolei szukać mnie i zrobi się jeszcze większy kłopot.
Imir spojrzał na nią niepewnie, ale z rycerskim błyskiem w oku.
– To pójdę z tobą – oświadczył. – Nie chcę cię straszyć, ale nie wiemy, co tam gania po
nocy, skoro opiekun...
Nie dokończył, ale to, co powiedział, wystarczyło. Skinęła tylko głową i po chwili wyszli
razem w mrok. Okrągły księżyc wschodził nad lasem.
Venda zadrżała z chłodu, kiedy tylko opuścili ciepłą gospodę.
– Witaj, Księżycu, niebieski dziedzicu… – szepnęła odruchowo zaklęcie, otulając się
szczelniej wełnianym płaszczem.
Imir również skłonił się ku jasnemu okręgowi i słyszała, jak wygłasza pod nosem tradycyjne
powitanie. Przeszli kilka kroków, kiedy drzwi gospody otworzyły się.
– Imir, a ty gdzie? – zawołał Jart z naganą w głosie. – Nie zapomniałeś czegoś?
– Dziękuję, ojcze! – odkrzyknął chłopak, łapiąc rzuconą przez karczmarza siekierę. Nagle
stanął jak wryty. – O bogowie! – wyrzucił bez tchu.
Jart, mamrocząc, znikł właśnie za drzwiami razem z jasnym snopem światła z wnętrza
gospody. Venda przystanęła i zaskoczona spojrzała najpierw w twarz przyjaciela, a potem
podążyła za jego wzrokiem na dach karczmy. Mimo blasku księżyca niewiele mogła dostrzec.
– Widziałaś? – wyszeptał chłopak, wskazując w górę. – Coś się tam chyba ruszało!
Dziewczyna poczuła, jak kamienieje jej serce.
– Nic nie widzę – przyznała cicho, ale odruchowo poszukała dłonią zatkniętego za pasek
noża.
Stali w milczeniu przez kilka chwil, wpatrując się w kalenicę, a sekundy wydawały im się
długie niczym godziny.
Po chwili Venda otrząsnęła się i pociągnęła Imira za rękaw.
– Musiało ci się zdawać. Chodźmy stąd, trzeba ruszać.
Imir ociągał się. Przeszedł kilka kroków tyłem, wciąż patrząc na odcinający się od
granatowego nieba dach karczmy.
– Może i tak... – przyznał w końcu niepewnym tonem i ruszył za Vendą. – Pewnie mi się
zwidziało. To przez to zniknięcie opiekuna. Jeśli biega tam coś, co mogło pokonać jego, to
my…
Venda prychnęła.
– No wiesz, mógłbyś mnie uspokajać, a nie straszyć.
– Mówię tylko to, co i tak myślisz.
Prawie biegiem przemierzyli wioskę i większą część drogi do chaty zielarzy. Cały czas
nerwowo przebiegali wzrokiem po kryjących się w mroku drzewach i krzakach.
Opuścili główną drogę i ruszyli ścieżką pod górę, w stronę lasu.
– Nie będziesz się bała sama w chacie? Może lepiej zostanę z tobą? – zaproponował Imir.
Miał nadzieję, że zabrzmiało to przyjacielsko, a nie natrętnie.
– Jasne – mruknęła Venda. – A rano będziemy musieli się pobrać, bo ludzie nam żyć nie
dadzą.
– Rozumiem, że dla ciebie to taka straszna perspektywa?
– Imir, co tam się świeci? – Venda stanęła naraz jak wryta. – Tam, na skraju lasu, widzisz
światełko?
– Zwariowałaś?! – Popchnął ją zdecydowanie, a kiedy się opierała, chwycił za rękę i zaczął
biec w stronę majaczącego już w ciemnościach podwórka.
– A jeśli to opiekun? – Szarpnęła się.
– Łazi ze światłem, żeby go potwory lepiej widziały? Ruszaj głową i nogami. To ognik albo
jakie inne licho. Uciekajmy!
Odwrócili wzrok od światełka, nie dając się zmamić i wciągnąć na leśne ścieżki.
Po chwili, zdyszani, dopadli plecionego płotku i drzwi chaty.
Chaty, która, niestety, powitała ich głuchą pustką.

Co się dokładnie przydarzyło Winnemu, tego nie wiedział nikt. Jedno, co było pewne, to że
nie wierzył w istnienie Roda ani w wąpierze, zmory i wilkołaki. Przekonywał kolegów, że
potworów na świecie już nie ma, są tylko wygodnym sposobem starszyzny na straszenie
młodych i trzymanie ich w ryzach. Dlatego bez wahania założył się z chłopakami, że w nocy
dojdzie do Cmentarza Wyklętych, zabierze zostawiony tam za dnia nożyk i wróci, nim zapieją
koguty.
Dziś nożyk leżał obok martwego ciała, choć z cmentarza przyniósł go ktoś inny. Poszarpane
zwłoki Winnego znaleziono mniej więcej w połowie drogi, z wyrazem zdziwienia w oku.
Tylko jednym oku, ponieważ drugie wypłynęło wraz z częścią mózgu, kiedy coś zmiażdżyło
chłopakowi głowę potężnym ciosem.
– I po raz bogowie wiedzą który mówię ci, że niedźwiedź by na głowie nie poprzestał –
dobitnie warknął Stojan.
Chata Tinnego tonęła w zapachu ziół, którymi okadzano leżące na ławie zwłoki. Dym
rozpraszał światło łuczyw, ustawionych wokół pokiereszowanej głowy, przykrytej białym
płótnem. Dwie maleńkie siostry zabitego spały za wiklinowym przepierzeniem. Rodzice
popijali piwo wraz z kowalem Zdamirem, jego bratem Stojanem i rudym Kostjanem. Dalej od
ciała, tuż przy palenisku, grzał stare kości dziadek, to milcząc, to mamrocząc coś pod nosem ze
wzrokiem wbitym w biały całun.
Mijała czwarta noc od śmierci Winnego. Żałobnicy byli już tak zmęczeni, że otępienie
łagodziło rozpacz, a jedyne, czego pragnęli, to doczekać do rana i móc wreszcie pochować
tragicznie zmarłego. Z nadzieją czekali świtu.
Tinne wyjął drewnianą zaślepkę i wyjrzał przez wąskie okienko na zewnątrz.
– Księżyc już wysoko i świeci jasno – oświadczył. – Jakby synek miał wstać, już by wstał.
Matka chłopaka odetchnęła z ulgą i otarła łzę z policzka.
– To i dobrze. – Brodaty kowal skinął głową. – Ale dla spokoju posiedzimy do rana.
Tinne skrzywił się niechętnie.
– A przecie ja was z chaty nie wyganiam. Polej jeszcze piwa, kobieto. Wypijemy za duszę
Winnego w Nawii.
Polała, a oni wypili. Otarli wąsy i brody rękawami steranych koszul.
– Wycie wczoraj słyszeliście? – spytał Kostjan, a kiedy pokiwali głowami, rzekł: – To ten o
wilczych oczach mógł Winnego dopaść. Tak sobie myślę, że każdy inny z leśnych stworów by
chłopaka zeżarł, a ten o wilczych oczach, wiadomo, zły aż do kości, ale ludzi nie je. Póki co.
Mógł Winnego spotkać w lesie i za samo to zabić, że on człowiekiem był. Wiadomo, jaką to
wilkoocy złość na ludzi mieli.
Chłopy pokrzywili się, popatrzyli jeden na drugiego, rozważając te słowa.
– To by się nawet zgadzało, że opiekun nie mógł śladów rozpoznać – stwierdził Stojan. –
Wilkooki ledwo co w góry wrócił.
– A właśnie, gdzież on jest? – spytał Zdamir z nieskrywaną satysfakcją. – Ten wasz opiekun?
Nie powinien teraz siedzieć tu, żeby nas bronić, gdyby chłopak jednak wstał?
– Powinien – przyznał Tinne. – Tyle że go już na naradzie nie było. Dziewczyna też go
zresztą szukała chyba…
Nie musiał kończyć zdania, żeby wszyscy pomyśleli to samo.
– No, trudno. – Zdamir wzruszył ramionami, nazbyt się nie przejmując. – Zgubił się, to i się
znajdzie. Polej piwa jeszcze, Tinne. Co? Czego się gapicie? Polazł pewnie za tym, co wam
syna ubiło. No to teraz albo on, albo tamto. Coś do nas na pewno przylezie. Tego bądźcie
pewni. Przylezie jak zawsze.
Obudził się jakiś nieswój.
Strach gdzieś zniknął, nie za bardzo też mógł sobie przypomnieć, co się stało.
Z ciemności wyrwał go potworny głód. Ciało trawiła gorączka.
Z trudem wydostał się na powierzchnię, rozkopując pulchną ziemię rękami i zdzierając
paznokcie do krwi.
Czy leżał tak godzinę, czy kilka dni?
To nie miało znaczenia. Żeby tylko ugasić to dziwne pragnienie. Nieznośne uczucie, tęsknotę,
która nie pozwala o sobie zapomnieć.
Las tonął w ciemnościach i w ciszy, jaką tworzą dziesiątki poruszających się bezgłośnie
stworzeń.
Czuł, że coś lub ktoś obserwuje go z ukrycia. Czuł na sobie to badawcze, wyczekujące
spojrzenie. Słyszał warczenie przyczajonego w pobliżu wilka. Gdyby tylko mógł się skupić…
Ach, ta pokusa była nie do pokonania! Jak się jej pozbyć? Jak?!
Ścieżka przed nim okryła się złoto-granatowym, nierealnym blaskiem. To księżyc wyszedł
zza chmur i przebił się pomiędzy wierzchołkami drzew.
Pełnia.
Głód stawał się nieznośny. Czuł, że jeżeli zaraz go nie ugasi, oszaleje.
Powlókł się niezgrabnie w stronę, którą wskazał mu instynkt. Do miejsca, gdzie wreszcie
ukoi to natrętne pragnienie, wykręcające trzewia i napełniające głowę nieskończonym bólem.
Do ludzi.

– Może to i wilkooki – dumał nadal Kostjan. – Ale czy on by mógł łapą aż tak łeb rozłupać?
– Leszy… – odezwał się niespodziewanie dziadek, ożywiając się i szeroko otwierając z
przejęcia oczy. – Leszy ma maczugę i ooo, tak! On jednym machnięciem gruchocze łby!
Zebrani poczuli się cokolwiek nieswojo, ale Tinne wywrócił tylko oczyma.
– A ojciec znowu swoje! Co by się nie zesrało, to zawsze leszy.
– Tak, śmiej się ze starego! – Starzec pogroził mu złowróżbnie krzywym paluchem. – Ja
pamiętam, że jak przynieśli ojczulka, to też się niektórzy śmiali. A gębę miał tak samo
połupaną jak ten tu mądrala pod płótnem.
Tinne parsknął lekceważąco.
– Poczekaj – wtrącił się Kostjan. – Dziadek widział już coś takiego?
– Czy widziałem?! – rozdarł się podekscytowany chłop i nim syn zdążył mu przerwać, zaczął
opowiadać: – Całe życie mam ten widok pod powiekami! Dzieckiem małym byłem, kiedy
ojczulka mego ukochanego tak przynieśli, jak tego smarkacza teraz. Ojczulek drzewa w lesie
rąbał na zimę i coś go potwornie ukatrupiło. Starzy od razu gadali, że widocznie zamachnął się
na święte drzewo, co je sobie leszy ulubił, ale młodzi, tak jak i dzisiaj, nie chcieli wierzyć w
potwory i leśne duchy. Trzeba widać pożyć w tych górach i na tragedie się napatrzeć, żeby
dopiero rozumu nabrać.
– Do rzeczy, ojciec – ponaglił zniechęcony Tinne. – Za kilka godzin świt, chciałbym, żebyś
skończył do tego czasu.
– Tak, tak. – Dziadek ponuro pokiwał siwą głową. – Niektórzy nigdy oczu nie otworzą,
nawet jak im dziecko bogowie zabiorą.
Tinne zamknął się, jakby mu kto w mordę dał, a starzec poprawił się na pieńku, który mu
służył za stołek. Nachylając się w stronę zebranych, opowiadał dalej:
– Pochowaliśmy ojczulka pod małym kurhanikiem, a kilka dni później chłopy wróciły na
wycinkę, gdzie ojciec dęby zostawił. Znów rąbać zaczęli i naraz słyszą… – zawiesił głos, aż
wszyscy sami nasłuchiwać zaczęli – …słyszą jakby szept w konarach drzew, to tu, to znów
tam i coraz to z innej strony. Głośniej i głośniej złe szeptało, aż dwóch najmądrzejszych
chłopów nogi za pas wzięło i w te pędy do wioski pobiegło. A kiedy wrócili wszyscy kupą w
chwilę później, z tych, co nie uciekli, jeden już tylko dychał. Wykrwawiał się zresztą właśnie,
bo mu coś nogi zmiażdżyło. Ale zanim ducha wyzionął, zdążył jeszcze powiedzieć, że ich
niedźwiedź ogromny napadł, a na niedźwiedziu brodaty staruch jechał i maczugą walił, gdzie
popadło.
– Leszy… – Kostjan z szacunkiem pokiwał głową.
Kowal i Stojan też byli pod wrażeniem i tylko Tinne spod byka patrzył na ojca.
– Leszy – przytaknął dziadek ze zgrozą. – Ale to jeszcze nie koniec. Pochowali zabitych na
cmentarzyku i postanowili nie chodzić już na tamtą wycinkę. Ale leszy był rozgniewany i noc
w noc rozkopywał kurhany zabitych. Ojczulka oszczędził, być może dlatego, że z niewiedzy
drzewa wycinał i dostateczną poniósł karę. Za to tamci powinni przecież wiedzieć. Powinni
zrozumieć, że mój tatko na ostrzeżenie życie musiał stracić. I dlatego leszy nie dał im zaznać
spokoju po śmierci. Co rano groby rozkopane zastawaliśmy, jakby coś martwych chciało ze
środka wyciągnąć, ale nigdy czasu tyle nie miało. Aż Bratmił, co wtedy opiekunem był,
zrozumiał wszystko i razem z chłopami poszedł w tamto miejsce i na wycince, w świętym
miejscu leszego, nowe dęby mu posadził. Przeprosił, pokajał się i nagle – stary zawiesił
znacząco głos – wszystko skończyło się jak nożem uciął.

Venda nie spała.


Nie była w stanie położyć się, wiedząc, że ojczymowi coś mogło się stać. Zatknęła
dodatkowe łuczywo w drzwiach od zewnątrz, by w razie czego ojczym widział chatę z daleka.
Sama usiadła przy palenisku i myślała. Kot spał smacznie na kolanach pani, głaszczącej go
leniwymi ruchami.
W dolinie nikt nie znikał ot, tak sobie. Jeżeli żona szukała czasem męża, zawsze znalazł się
ktoś, kto akurat przypadkiem wyjrzał przez okno i widział go znikającego w krzakach z
sąsiadką. Tutaj niczego nie dało się ukryć. Dlatego właśnie opiekun, kiedy przybył z dalekiego
świata, wybudował swoją chatkę z dala od innych. Dla świętego spokoju. Nikt, nawet
karczmarz, nie wiedział, dlaczego porzucił świat za górami. Wysławiał się uczenie, znał się na
wielu rzeczach, na ziołach i na walce, i nigdy nie zburzył bariery między sobą a mieszkańcami
wioski.
Nikt nie wiedział, przed czym uciekał. I nikt nie pytał, dlaczego przywiózł ze sobą maleńką
dziewczynkę, która, jak twierdził, nie była jego córką.
Venda też nigdy się tego nie dowiedziała. A teraz nie mogła pogodzić się z myślą, że może
już nigdy się nie dowie.
Zasępiła się nie na żarty. Łuczywo, którym oświetlała izbę, dopaliło się już do połowy. Jego
płomyk chybotał się, poruszany wiatrem, przeciskającym się przez nieszczelną okiennicę.
Dziewczyna wstała, uchyliła ją i wyjrzała na zewnątrz, osłaniając dłońmi oczy od światła.
Wiatr właśnie rozgonił chmury i obejście zalał księżycowy blask. Na tle lasu wyraźnie
rysowały się jaśniejsze kreski plecionego płotu i wydeptanej ścieżki, prowadzącej od
niewielkiej furtki do drzwi domu. Mała szopka na drewno przycupnęła w połowie tej drogi.
Światło załamywało się na nierównej powierzchni grządek, pokrywających niemal całe
podwórze. Po zimie sterczało tu jedynie kilka badyli wiecznie zielonych ziół i krzaczków.
Było pusto i spokojnie.
– Gdzieżeś polazł? – mruknęła cicho pod nosem. – Kto jak kto, ale właśnie ty powinieneś
wiedzieć, że w czasie pełni nie wychodzi się z chaty…
Z zadumy wyrwał ją huk, dobiegający od strony sieni.
Dziewczyna aż podskoczyła. Cofnęła się od okna z oczami wielkimi jak spodki. Z sercem w
gardle, cichutko podeszła do progu. Zajrzała w ciemność dokładnie w momencie, gdy coś
ciężkiego znów rzuciło się na ścianę między obórką a chatą. Potem z okropnym, powolnym
szuraniem zsunęło się na podłogę.
Venda z lękiem wpatrywała się w ścianę, jakby mogła przewiercić ją wzrokiem.
Większość ludzi w dolinie trzymała swoje zwierzęta w izbie, dla ciepła i wygody. Jeśli
krowa miała się cielić w środku zimy, nie trzeba było wyłazić spod ciepłych skór co kilka
godzin, by jej pilnować. Słysząc teraz niemilknący rumor, dziewczyna żałowała, że opiekun
nie zaplanował pomieszczenia dla zwierząt, kiedy budował chatę. Gdy Warnej podarował mu
krowę w zamian za uratowanie jego żony od niechybnej śmierci w połogu, zielarz dobudował
od strony sieni małą obórkę.
Tupanie i szarpanie nie milkło. Venda walczyła ze sobą. Wyjść czy nie wyjść? Tutaj była
bezpieczna. Ale tam znajdowała się krowa. Ich jedyna krowa. Żywa. Jeszcze. Bogowie, jak
ona szalała.
Dziewczyna rozpoznawała po odgłosach, że w pomieszczeniu było coś jeszcze. To coś, co
tak ją przeraziło.
Wyjść czy nie wyjść?
Opanowała się trochę, a przynajmniej zaczęła sobie wmawiać, że jest opanowana.
Chwyciła kij, stojący na wszelki wypadek w kącie sieni. Jego ciężar przyjemnie dodawał
otuchy. Z sercem w gardle szybkim ruchem szarpnęła drzwi. Wiedziała, że jeśli otworzy je
powoli, zaskrzypią przeraźliwie, zwracając oczy wszystkich stworów w okolicy na biedną,
wychodzącą w noc ofiarę. Nie zamknęła ich za sobą, by w razie czego szybciej się ukryć. Z
kijem gotowym do uderzenia ruszyła przez oświetlone nierealnym blaskiem podwórko.
Tumult z dobudówki to cichł, to się nasilał. Krowa najwyraźniej starała się oswobodzić z
zawiązanego na rogach powroza. Sapała nerwowo w panice.
Ten drugi dźwięk, myślała Venda, najciszej jak potrafiła skradając się na odsiecz. Coś
jakby… skrzydła?
Drzwi od obórki były rozwarte, ze środka wyzierały ciemność i strach. Vendę dzieliło od
nich jedynie kilka kroków. Poprawiła uchwyt na drągu, przestąpiła z nogi na nogę.
Od ciemnego prostokąta drzwi oderwał się szumiący kształt, który jak strzała wypadł z
obory. Wielki ptak załopotał skrzydłami tuż nad głową dziewczyny. Venda skuliła się
odruchowo. Z wrażenia zabrakło jej nawet sił, by krzyknąć. Ptak rzucał się chwilę w
powietrzu jak otumaniony, w końcu złapał równowagę i odleciał w stronę wsi.
Przez moment dziewczyna nie wiedziała, co się dzieje. Stała jak wryta, z kijem nad głową.
W końcu odetchnęła z ulgą.
– Sowa – mruknęła do siebie, prostując się i opuszczając ramiona.
Zerknęła w stronę obórki, myśląc o krowie.
– To sowa ją przestraszyła…
Zamarła, słysząc własne słowa. Zimny strach znów podpełzł, by opleść mackami serce,
zmrozić krew.
Słowa małej Płomyk, wypowiedziane w tamtej dziwnej chwili, gdy świat stanął w miejscu,
same wypłynęły jej na usta.
Nie zdążyła pomyśleć nic więcej, bo z obory dobiegło dziwne, rytmiczne szuranie, które
sparaliżowało ją na ułamek sekundy.
Uciekać do chaty – podpowiedział instynkt. Ale inna część umysłu podsunęła szybko: Jeśli
wejdziesz, wilk nie będzie mógł cię uratować.
Cofnęła się dwa kroki, czując się jak małe leśne zwierzątko, które wie, że nie ma szans na
ucieczkę przed obserwującym go z ciemności drapieżnikiem. Ale tego, co zdarzyło się w
chwilę potem, nie spodziewałaby się w najdziwniejszych snach. Szuranie zbliżyło się. W
ciemnościach zamajaczyła delikatna sugestia ludzkiej postaci. Postaci coraz bardziej
znajomej. W chwilę potem Venda wykrzyknęła:
– To ty?! – Opuściła drąg. – Zwariowałeś, żeby tak mnie straszyć? A w ogóle gdzie się
podziewałeś przez cały dzie…?
I znowu zatrzymało ją to potworne uczucie chłodu w piersiach. Zimny strach.
Opiekun zbliżył się o dwa powolne, szurające kroki. Praktycznie ledwie wychylił się z
cienia. Ale to wystarczyło, by księżycowy blask oświetlił cztery pionowe ślady szponów,
ciągnące się od czoła aż po brodę, nieludzko skamieniałą twarz i poszarpane odzienie, pokryte
brunatnymi plamami. Oraz pustkę w miejscu ramienia, które zostało brutalnie oderwane od
korpusu.
– Ven…nnda – zacharczał z wysiłkiem mężczyzna.
Dziewczyna cofnęła się, jak zahipnotyzowana wpatrując się w znajomą, ale obcą twarz,
zniekształconą… śmiercią.
– Ale… jak…? – wymamrotała zszokowana.
Opiekun zatrzymał się, smętnie kołysząc w miejscu, jakby ciążyło mu ramię, którego nic nie
równoważyło.
– Szybbbbko – zamruczał ledwie zrozumiale. Dziwny skurcz wykrzywił mu twarz, coś jakby
cierpienie przemknęło i znikło. Wyciągnął dłoń w stronę dziewczyny.
– Opiekunie… – wyrzuciła z siebie bez tchu. – Ty nie… ty…
Coś ukrytego za jej plecami zawarczało groźnie. Nie musiała się odwracać, by wiedzieć, że
to wilk. Kij wypadł z jej zmartwiałej dłoni. Oddech przyspieszył.
– Szyb…bbbk… – zacharczał ponownie opiekun, słaniając się na nogach. – Bóllll…
Na moment coś strasznego zapłonęło w martwych oczach. Z pokrwawionych ust wydobył się
świst. Warczenie za plecami Vendy przybrało na sile.
Opiekun skulił się w sobie, a gdy znów podniósł głowę, ból w jego spojrzeniu był jeszcze
większy.
– Księg… – zamruczał prawie niedosłyszalnie.
Złapała w lot, o czym mówi.
– Nie wiem, gdzie jest – szepnęła. Po czym powtórzyła głośniej: – Nie wiem, gdzie ją
chowasz, nie pamiętasz? Musisz…
Nie skończyła.
Martwiakiem znów targnęła jakaś siła, nienaturalnie wygięła go do tyłu. W oczach ponownie
pojawił się niebezpieczny błysk, z ust wydobył się pomruk. Ta część istoty, która wciąż
myślała jak opiekun, próbowała powstrzymać przejmującego kontrolę potwora, łaknącego
jedynie ludzkiego mięsa.
Niestety przegrała.
Niespodziewanie szybkim ruchem żywy trup rzucił się do przodu, wyciągając w stronę
Vendy swą jedyną dłoń o palcach rozcapierzonych jak szpony atakującego ptaka.
Krzyknęła przerażona.
Ciemny kształt wyskoczył zza jej pleców i zderzył się z opiekunem, wepchnął go z powrotem
w czerń obórki. Zakotłowało się w środku.
Venda zdołała jedynie zrobić kilka kroków w tył, wielkimi oczyma wpatrując się w drzwi.
Uciekać, pomyślała.
Krowa – napłynęło natychmiast w odpowiedzi. Jej podopieczna.
Rozejrzała się po podwórku. Widły i kosa znajdowały się w oborze. Dziewczyna dopadła
wiatki na drewno. Przesunęła dłonią od wewnątrz wzdłuż załamania daszku i namacała
siekierę. Jak zwykle w takich wypadkach narzędzie zaklinowało się i Venda musiała chwilę
się szarpać, zanim, klnąc, udało się jej wydobyć je ze skrytki. Odwróciła się ku oborze w
samą porę, by zobaczyć, jak ogromny wilk wymyka się w stronę dziury w płocie. Nie
odwrócił się. Zniknął w ciemnościach, wtapiając się w las.
Chwilę patrzyła w ślad za zwierzęciem, nasłuchując jednocześnie odgłosów z obory. Ale
oprócz tupania krowy, najwyraźniej wciąż wzburzonej i ogłupionej przez panikę, nie
dosłyszała niczego podejrzanego. Ściskając siekierę w garści, pobiegła do domu. Chwyciła
łuczywo i trzymając je wysoko nad głową, by się nie oślepiać, ruszyła zwierzęciu na odsiecz,
uzbrojona i gotowa do ciosu.
Najpierw zobaczyła nogi.
Weszła do środka, świecąc przed sobą. Trup opiekuna leżał na podłodze ze srebrnym
gwoździem wbitym głęboko w czoło, teraz już naprawdę bez życia. Krowa przewracała
ślepiami, podejrzliwie łypiąc na dziewczynę, wciśnięta w najdalszy róg pomieszczenia. Venda
podeszła i odplątała jej powróz, przemawiając uspokajająco. Po kilku minutach zwierzę
zaczęło wracać do normy. Venda głaskała chwilę szorstki, szeroki nos, napawając się
obecnością tak przyziemnej, zwykłej istoty. Wyglądało na to, że jej obecność i cichy głos
sprawiają niewypowiedzianą ulgę również krowie. Ale w końcu dziewczyna odwróciła się do
trupa. O dziwo, nie płakała.
Uklękła przy swym ojczymie, składając ręce na kolanach.
Jak zafascynowana wpatrywała się w obcą twarz. Ulgą napełniła ją świadomość, że to, co
widzi, nie ma w sobie nic z opiekuna, jakiego znała. Odetchnęła głęboko. Jego już nie ma,
pomyślała. To nie był on.
Nakryła trupa derką i wyszła, zamykając za sobą drzwi. Tym razem na skobel.
A potem do świtu siedziała przy stole, piła miód i myślała. Wciąż nie mogła zrozumieć, co
się stało opiekunowi. Dlaczego z pomocą przyszedł jej wilk? I jakim sposobem wbił mu w
czaszkę srebrny gwóźdź?

– Świta już.
W chacie Tinnego żałobnicy odetchnęli z ulgą.
– Długa była ta noc. – Kowal wstał z pieńka i przeciągnął swoje potężne ramiona.
– Ale dobrze się skończyła – dodał jego brat Stojan.
– Tak, wszyscy martwi na miejscach – zaśmiał się kowal, na co Tinne prawie zabił go
spojrzeniem i już miał coś sarknąć, kiedy wszyscy usłyszeli głośne walenie do drzwi w
karczmie obok. Wyszli przed chatę i w szarawym świetle budzącego się dnia zobaczyli Vendę,
dobijającą się do głównych drzwi gospody.
Niedługo potem całą grupą wkroczyli na podwórko obejścia zielarza, a dziewczyna
poprowadziła ich wprost do obórki. Weszła spokojnie, gestem głowy wskazała na garb
przykryty derką, spod której wystawały tylko nogi. Jart uklęknął, odsłonił głowę zabitego.
Wszyscy oprócz Vendy skrzywili się odruchowo.
– Na Elleniale! Ale go coś urządziło – skomentował Tinne słabym głosem.
– Nie wiesz czasem co? Vendo? – Kowal znaczącym ruchem głowy wskazał na wystający z
czoła martwego srebrny, długi na pół dłoni gwóźdź.
Dziewczyna ledwie widocznie drgnęła.
– Wiem – powiedziała z ociąganiem. Zawahała się tylko na sekundę, nim zdecydowała się
powiedzieć: – Ja. Ale on był już martwy. Przyszedł tu jako chodzący trup. Sam chyba nie
wiedział, czy po pomoc, czy żeby mnie zjeść. W końcu rzucił się na mnie, ale ja już miałam w
ręce ten gwóźdź i... W końcu, sam mnie nauczył bronić się...
Przeszedł ją dreszcz, a Imir pocieszająco objął przyjaciółkę ramieniem. Nie protestowała.
Smutnym wzrokiem patrzyła na trupa u swych stóp.
Jart zakrył na powrót ciało.
– Wierzę ci, dziewczyno. – Pokręcił głową. – Oby wszyscy uwierzyli.
– A co mają nie uwierzyć?! – oburzył się niespodziewanie Tinne. – Przecie widać, że chłop
bez ręki jednej, wykrwawił się widocznie, szramę ma od szponów przez gębę. Po czymś takim
powinna tu być kałuża krwi.
Jart rozejrzał się odruchowo w poszukiwaniu śladów, których nie było.
– No i ręka też... – zmieszał się jakoś Stojan. – Gdzieś tu powinna być, a nie ma. Ale można
było przecież przenieść ciało, to nie musiało stać się tutaj.
Tinne prychnął.
– Rozejrzyj się, Stojan. Obora wygląda jak pobojowisko, widać, że walczyli tutaj.
– Tak. – Skinął kowal. – Albo Venda zabiła opiekuna, przyciągnęła go tutaj i dla pozoru
przewróciła wiadra i kosy.
Tinne otwarł usta, by zaprzeczyć, ale zaraz je zamknął.
– Dziewczyna nie uniosłaby takiego chłopa jak opiekun – rzekł w końcu, ale już nie tak
pewnie.
– Ktoś mógł jej pomóc, prawda? – Kowal wzruszył ramionami.
– No wiecie co?! – oburzył się Imir, aż drżąc z wściekłości.
Venda poklepała go uspokajająco po ramieniu. Spodziewała się takich domysłów. Ktoś
musiał na to wpaść.
Pokiwała głową, zmuszając się do uśmiechu.
– Rozumiem – powiedziała spokojnie. – Wiem, jak to wygląda. Ale taka jest prawda. Nie
zabiłabym opiekuna.
– Wiemy – pospiesznie zapewnił Jart.
– Dla mnie prawda jest oczywista – oznajmił lojalnie Tinne. – Było, jak mówi Venda.
Wszystko, co tu widzę, mnie o tym przekonuje.
– No tak – westchnął karczmarz. – Dowodów chyba nam dość. Tym bardziej, że ciągle łazi
tam to coś, co zabiło Winnego.
– Leszy…
– Ojciec? – Tinne wywrócił oczami. – To ojciec też przylazł?
– Jaki leszy? – zdziwił się Jart, na co podniosły się pomruki wśród pilnujących tej nocy
zmarłego, a Tinne zamachał rękami jak wiatrak.
– Na Elleniale, nawet go nie podpuszczaj!
Jart otwarł usta, ale po chwili zamknął je, nic nie mówiąc, i wrócił do zwłok na środku
obórki.
– To jak będzie?
Jakoś odruchowo wszyscy spojrzeli na kowala. Ten zaś posłał dziwne spojrzenie
dziewczynie.
– Niech będzie. Wierzę – rzekł od niechcenia. – Ale nie pochowamy tego w kurhanie. Macie
to zakopać na Cmentarzu Wyklętych. I to porządnie.
Zielarka skinęła niemrawo.
– Chodźmy powiedzieć ludziom – zarządził z westchnieniem Jart.
Venda wyszła z obórki ostatnia, na pozór twarda i rozsądna. Wewnątrz chora z żalu i
zmęczenia. Kiedy mężczyźni kierowali się już ku wiosce, Tinne położył jej jeszcze dłoń na
ramieniu gestem człowieka, który rzadko pozawala sobie na takie poufałości.
– Wiem, co teraz czujesz, dziewczyno – rzekł cicho. – Wiem, co czujesz.
Potem ruszył za resztą, a Venda została sama na podwórku. Krowa zamuczała po raz
pierwszy, poirytowana, że nikt z ludzi nie rzucił jej siana.
Gówno wiesz, pomyślała dziewczyna, ponuro spoglądając za odchodzącymi. Twój syn nie
wstał z martwych. Nie gadał z tobą. I pochowają go wśród swoich, nie wśród wyklętych.
Jak potwora.

Tego dnia odbyły się więc w dolinie dwa pogrzeby. Jeden na wiejskim cmentarzu, gdzie
ustawiono stos i spopielono szczątki. Prochy zakopano w płytkim grobie wraz z ukochanym
nożykiem Winnego, dzbanem miodu i kołaczem, by mógł się posilić w nowym życiu i by miał
przy sobie coś miłego sercu.
Dziwny był to pochówek, gdyż z braku opiekuna uroczystość odprawił Tinne, prosząc
podziemnych bogów, Welesa, wielkie węże i demony, o łaskawe przyjęcie syna. Złożeniu do
ziemi towarzyszyły płacze kobiet oraz ponure milczenie mężczyzn. Każda rodzina przyniosła
jakiś dar dla zabitego, a po usypaniu niewielkiego kurhanu nad urną z prochami wszyscy
podzielili się skromnym jadłem. Na koniec Tinne wziął gliniany kubek, z którego symbolicznie
pił duch jego syna, wylał piwo na kurhan, a sam kubek stłukł, pozostawiając skorupy na
grobie.
– Więcej już w tym świecie się nie napijesz, syneczku – wyszeptał.
Stojąca obok matka chłopaka znów zaniosła się szlochem, więc przygarnął ją do siebie. Nad
głową żony spojrzał na garstkę ludzi, którzy powoli odchodzili do domów, zostawiwszy
rodziców na cmentarzysku. Jak zawsze w takich chwilach przyszli prawie wszyscy mieszkańcy
wioski.
Brakowało tylko trojga. Ci bowiem starali się zdążyć przed zmierzchem z drugim
pogrzebem.
Imir i Jart kopali grób w miękkiej ziemi na skraju bagien. Tu chowano tych, którzy nie
zasłużyli sobie na święty, oczyszczający ogień. Nie zasłużyli na szczęście w zaświatach, bo
byli wynaturzeni i źli. Vendę gryzły wyrzuty sumienia i wciąż zadziwiało ją, z jaką łatwością
reszta doliny przeszła od uwielbienia opiekuna i ślepego posłuszeństwa jego decyzjom do
strachu i niechęci.
Miejsce oddalone było od wioski o dobry kawał drogi. Prowadziła do niego wąska, ale
dobrze wydeptana ścieżka przez las. Przyniesienie surowej, drewnianej skrzyni, skleconej
naprędce, a mającej służyć opiekunowi za trumnę, zajęło im dużo czasu. Potem mężczyźni
wzięli się do kopania. A teraz było już późne popołudnie i między drzewami robiło się coraz
bardziej ponuro.
Venda czekała z boku, rozglądając się po okolicy. Rzadko tu bywała, w zasadzie chyba nie
więcej niż dwa razy w życiu. Także dlatego, że Cmentarzem Wyklętych straszono dzieci. W
świetle dnia nie wyglądał tak strasznie, jeśli pominąć fakt, że był miejscem pochówku. Niski,
rozpadający się płot otaczał teren półkolem, które nie mogło się domknąć z powodu bagien po
drugiej stronie. Kiedyś otaczał go podobno całkiem pokaźny mur, ale wkrótce po
wybudowaniu któryś z pogrzebanych tu potworów udowodnił jego nieskuteczność. Po kilkuset
latach ocalały jedynie fragmenty osypującego się ogrodzenia. Bagna wpełzały na cmentarz
powoli i niezauważalnie, ale nieuchronnie. Zamiast muru ludzie postawili płot, by wyznaczyć
umowne granice skalanej złem ziemi. Z moczarami nic nie zrobili. Raz, że nie było co robić, a
dwa, że skrycie mieli nadzieję, iż w końcu pochłoną wszystkie przerażające istoty uśpione w
swoich trumnach.
Uśpione, bo przecież nie zabite. Ich nie dało się zabić. Będą tu leżeć, aż pochłoną je bagna,
oby na zawsze. Albo póki ktoś nie otworzy grobu, nie wyciągnie srebrnego gwoździa czy
innego amuletu, który trzymał je w ziemi od setek lat.
Porządni ludzie spoczywali pod kurhanami na cmentarzu we wsi. Tutaj spały wilkołaki,
strzygi i wampiry, które zabijały ludzi, piły ich krew, pożerały mózgi, siały strach, aż w końcu
heroicznym wysiłkiem mieszkańców wioski zostały zgładzone i zamknięte pod tymi głazami i
płytami, często w żelaznych trumnach, okadzone ziołami i uśpione gusłami.
Tuż przy wejściu na cmentarz rósł ogromny, szumiący dąb, a obok niego dokonywała żywota
kapliczka tak stara, że z trudem można było rozpoznać, dla którego bóstwa ją postawiono.
Stworzyli ją prawdopodobnie ci sami ludzie, którzy wznieśli mur, jeszcze za czasów
świetności ponurego zamczyska, choć akurat jego właściciele nie leżeli ani tu, ani na wiejskim
cmentarzyku. Nie leżeli nigdzie.
– Dobra, wystarczy – zadecydował Jart. – Venda, podaj drabinę.
Dziewczyna wsunęła ją do głębokiego grobu. Mężczyźni wyszli po kolei, zmęczeni i
umorusani ziemią. Ale nie było już czasu na odpoczynek. Słońce wyraźnie osłabło, czas
nieubłaganie pędził ku nocy. Opuścili owiniętą pędami przytulii i wypełnioną amuletami
trumnę do dołu, co znów zajęło im nieco czasu. Potem we troje stanęli nad zionącą wilgocią i
chłodem dziurą. Venda połamała na cztery części niewielki rogal. Bez słowa wrzuciła jeden
kawałek do grobu, stuknął cichutko o trumnę.
– Dzielimy się z tobą posiłkiem ostatni raz, opiekunie Brechorze – wygłosiła tradycyjną
formułę. – By nie zabrakło ci sił w drodze w zaświaty, dokąd zaraz cię odprowadzę.
Zjedli bez apetytu, żując długo, bo rogal jakby rósł im w ustach. Potem zaczęli szybko
zasypywać dół. Nie było już czasu, żeby Venda mogła jedynie stać i patrzeć, musiała pomóc,
jeśli mieli odejść stąd przed zapadnięciem ciemności. Ziemia przez chwilę uderzała o
skrzynię, potem słychać już było tylko miarowe oddechy oraz rytmiczny szum sypiących się
grudek. Szło dosyć szybko.
Gdy skończyli, nie było jeszcze późno, ale w lesie zmrok zapada wcześniej i kolory
zaczynały już szarzeć. Venda wyciągnęła z tobołka ostatni ważny rekwizyt – grubą, długą
świecę. Postawiła ją na uklepanej powierzchni grobu, zapaliła.
– Brechorze, wzywam cię – powiedziała cicho, wciąż pochylona nad świecą. – Ja, Venda,
zapalam dla ciebie to światło, by poprowadziło cię przez mroki międzyświatów wprost do
Nawii. Idź za tym światłem, Brechorze, zaufaj mu. A kiedy dotrzesz już do celu swej drogi,
zdmuchnij je, bym wiedziała, że zasnąłeś spokojnie.
Wstrzymali oddech na kilka sekund. Mówiło się, że jeśli tuż po zapaleniu świeca zgaśnie,
będzie to znaczyło, że duch nie chce opuścić ziemi i nie zamierza odchodzić. Tym razem
jednak płomyk jaśniał spokojnie, nieporuszany najmniejszym podmuchem wiatru. Odetchnęli
cicho, z ulgą. Venda zarzuciła na głowę wełniany szal, który do tej pory otulał jej ramiona.
– Pójdź więc, Brechorze! – Wzięła świecę do ręki. – Podążaj za światłem. Ja cię
wyprowadzę na szlak.
Odwróciła się, schwyciła wzrokiem spojrzenie Imira.
– Idź – szepnął. – Damy sobie radę. Mamy jeszcze czas do zmroku. Przyjdę do ciebie jutro.
Skinęła głową. Aż do zakończenia rytuału nie wolno jej było odezwać się do nikogo z
żywych. Duch zmarłego słuchał i dziewczyna mogła przemawiać tylko do niego.
Ruszyła przed siebie przez małą cmentarną furtkę, obok dębu i kapliczki zapomnianego
bożka, ścieżką w las.
Powinno ich być więcej. Powinna to być procesja milczących kobiet, odzianych na biało,
towarzyszących duchowi do kapliczki na skraju doliny, by wyprowadzić go z wioski. Była
jedna Venda, w zbyt lekkiej, lnianej sukience i brunatnym szalu, szybko idąca przez las. Nie na
taką uroczystość zasłużyłeś, opiekunie, myślała ze smutkiem. Nie na taką.
Słońce właśnie zaszło, kiedy dotarła do kapliczki, oznaczającej granicę wioski. Stąd mało
uczęszczany szlak wił się w przez bór i była to jedyna droga do świata. Dziewczyna ustawiła
się twarzą do traktu, za plecami mając powoli usypiającą dolinę. Wyciągnęła dłoń ze świecą
w stronę nieznanego.
– Ruszaj szlakiem, Brechorze. Moje światło będzie cię wspierać. Zdmuchnij je, kiedy nie
będzie ci już potrzebne. Ruszaj, duchu. Nie oglądaj się wstecz. Nigdy nie wracaj do Wilczej
Doliny.
Zamarła na chwilę, spięta, jakby spodziewała się jakiegoś pożegnalnego znaku. Las przed
nią stawał się coraz bardziej czarny, zaczynał straszyć.
Odetchnęła głęboko, nie doczekawszy się wiadomości z zaświatów. Zawróciła i szybkim
krokiem poszła ku wiosce. Jej chata znajdowała się dokładnie po drugiej stronie doliny.
Ściemniało się.
Wracała, nie widząc świata wokół, ślepa i głucha na wszystko. Było już całkiem ciemno,
świeca w jej dłoni wypalała się powoli, ale wciąż dawała trochę światła, bardziej
przeszkadzając, niż pomagając odnajdywać drogę. Dziewczyna wiedziała, że biała, żałobna
suknia i świeca czynią z niej łatwy cel dla drapieżników, które niedługo wyjdą na żer. Nie
mogła jednak zgasić światełka. Musiało wypalić się do końca. Poza tym w swoim obecnym
stanie wychowanka opiekuna nie bała się żadnego napastnika.
Z ponurego odrętwienia wyrwał ją widok światła w oknie ich chaty.
Jej chaty.
Podeszła wolno, odsuwając świecę od twarzy, by choć trochę lepiej widzieć w
ciemnościach. Rozejrzała się uważnie po podwórku, odważyła się podejść do drzwi. Serce
szalało jej w piersi, kiedy głośno tupiąc zbliżyła się do wysokiego progu. Ktokolwiek czaił
się w środku, miał czas usłyszeć, że nadchodzi. Popchnęła drzwi, a te rozwarły się z cichym
skrzypnięciem.
W sieni było ciemno, ale z lewej strony wpadało trochę światła z izby. Dziewczyna szybkim
ruchem chwyciła oparty tuż przy wejściu gruby kij, który ustawiła tam ponownie. Zazwyczaj
miał chronić przed tym, co czekało na zewnątrz, nie w środku.
Jednym susem wskoczyła do izby.
W palenisku trzaskał ogień. Skrzynia, służąca za łóżko, zasłana była zwierzęcymi skórami.
Stolik z heblowanego drewna, stojący pod oknem, przykrywały rzeczy opiekuna. W szparze
blatu zatknięto łuczywo, którego ciepłe światło oświecało izbę.
– Mrrr?
Kot leniwie podszedł do niej, otarł się o spódnicę.
Widząc jego opanowanie, Venda trochę się uspokoiła, ale ciągle jeszcze czujnie rozglądała
się po chacie.
Przy palenisku stała kocia miska, do której ktoś wlał tyle mleka, że zwierzak mógłby się
teraz turlać na swoim pękatym brzuszku. A na stole, obok łuczywa, stał garnek z wieczornym
udojem.
Zielarka wróciła do sieni szybkim krokiem i dopiero teraz zamknęła drzwi, zasunęła zasuwę.
Po namyśle przyniosła gruby kij, a potem wsparła go o podłogę i skobel jako dodatkowe
zabezpieczenie. Potem usiadła przy stole, podparła pięściami głowę i wbiła wzrok w garnek z
mlekiem.
– Kocie? – zawołała zwierzaka po chwili. Zmierzył ją od niechcenia żółtymi oczyma o
pionowych źrenicach. Podszedł, wzięła go na kolana i zaczęła głaskać. Ułożył się wygodniej i
zamruczał.
Dziewczyna patrzyła na niego niewidzącym wzrokiem, to marszcząc brwi, to potrząsając
głową.
– Na Elleniale – westchnęła wreszcie z niedowierzaniem. – Przecież to się nie może dziać.
Przecież…
Świeca opromieniająca drogę opiekuna w zaświaty zamigotała w ostatnim tchnieniu i
wreszcie zgasła.

Tego wieczora gospoda nie pękała w szwach. Było raczej cicho i spokojnie, wręcz ponuro.
W chacie Tinnego urządzono tryznę, by świętować przyjęcie chłopaka w szeregi przodków w
Nawii. Zaproszono całą rodzinę i sporą część mieszkańców wsi. Ci zaś, którzy przyszli do
karczmy, szukali zapomnienia, a nie zabawy, albo snuli domysły dotyczące opiekuna.
Większości nie mieściło się to wszystko w głowach.
Jart czuł się naprawdę fatalnie. Dzień był pełen dziwnych zdarzeń. Udało im się wrócić z
cmentarza zanim zapadły ciemności, ale nerwy najwidoczniej dały o sobie znać. Pod wieczór
okropnie rozbolała go głowa i choć zaparzył sobie zioła, ból nie przechodził. W końcu zaczęły
nim targać nudności i musiał zostawić karczmę pod opieką Imira. Zaszył się na górze, w
swoim pokoju, z zimnym okładem na czole i miską pod ręką, gdy tymczasem jego syn zajął się
gośćmi w gospodzie.
Imir opłukał ostatnie kubki w balii na zapleczu, odstawił je do góry dnem, wytarł ręce i
wrócił na salę. Przy stole na środku izby od razu zauważył kowala, przyzywającego go ruchem
dłoni. Jego towarzysze – Stojan i młody syn kowala Restko – też popatrywali
zniecierpliwieni.
– Miodu! – zaburczał basowo Zdamir, kiedy karczmarz się zbliżył.
Chłopak skinął głową i przyniósł dzban. Kiedy nalewał, rozmawiali właśnie o opiekunie.
Nalewał więc długo i powoli, podsłuchując z zupełnie obojętną miną.
– Dziewczyna nie jest głupia. W końcu męża znajdzie. – Stojan wzruszył ramionami. –
Szczególnie teraz, kiedy opiekun nie stoi na straży jak zły pies. Ja myślę, że nie byłaby złą
żoną. Na ziołach się poznała, a i przykład miała dobry.
– Gówno, nie przykład! – Kowal skrzywił się, jakby chciał splunąć. Nie lubili się nigdy z
opiekunem. W przeciwieństwie do Stojana, wielbiącego go służalczo, pomimo że leki zielarza
nie były w stanie zwalczyć kaszlu, z powodu którego pluł on krwią i bolało go w piersiach. –
Ładny mi przykład, co nocami ludzi jako truposz nachodzi – dokończył Zdamir.
– A ty myślisz może, że ciebie teraz opiekunem obwołają? – prychnął Stojan, po czym
zakasłał potwornie. – Nie liczyłbym na to, braciszku. Zęby może i umiesz rwać, ale do
medykowania to ci jeszcze daleko.
Kowal nasrożył się na moment, ale zaraz jakaś myśl rozjaśniła mu czoło.
– Nie, mnie nie wybiorą – mruknął, wbijając wzrok w swego syna, byczka z wyrazem
ślepego posłuszeństwa wyrytym na szerokiej twarzy. – Ale ta dziewka ma spore szanse. A jak
to się stanie, i jak ludzie przywykną, to my jej już wtedy męża odpowiedniego znajdziemy.
Imir skończył z miodem, odwrócił się i leniwie zaczął ścierać pusty stół obok. Krew
zawrzała mu w żyłach na myśl o tym, że jego Venda miałaby zostać żoną tępego syna kowala i
do końca życia być marionetką w rękach mściwego teścia.
– Próbuj, próbuj – skwitował Stojan z rezerwą. – Powodzenia. Słyszałem, że to nie jest
potulna dziewka. Opiekunowi nieraz krew zagotowała.
– To lepiej. – Kowal uśmiechnął się znacząco i mrugnął do syna. – Takie najprzyjemniej jest
poskramiać.
Imir miał ochotę wyrżnąć go w czerwony pysk, ale oczywiście nie mógł tego zrobić,
ponieważ oficjalnie nic nie słyszał.
– Ech, teraz już nie wiem, do kogo się udam z moim kaszlem. – Stojan zmienił temat,
wycierając odruchowo usta chusteczką. Najwyraźniej plany brata nie były po jego myśli.
– Do Vendy! – podpowiedział młody Restko z przejęciem, przekonany o genialności
swojego pomysłu. – Albo… – zmarkotniał, widząc kamienną twarz wuja – …do wiedźmy
spod skały?
Stojan poczęstował go oburzonym spojrzeniem.
– Do wiedźmy chodzą baby, chłopcze – odparł z pogardą.
Imir powstrzymał się od uśmiechu. Stół był już tak wypolerowany, że gdyby to było
możliwe, świeciłby własnym światłem. Młody karczmarz zreflektował się i wrócił za
szynkwas.

Następnego dnia z samego rana o wszystkim opowiedział przyjaciółce.


– Nie wiedziałam, że jestem taką świetną partią. – Venda skrzywiła się cierpko. – Głupi ten
ich plan, nie sądzisz? Kupy się nie trzyma. Ciekawe, co im pozwoliło sądzić, że jako
opiekunka będę posiadać jakąkolwiek władzę? Widać, że niewiele wiedzą o życiu.
Opiekunowanie to jedno utrapienie. Ile razy opiekun ledwie z życiem wracał z tych lasów, to
nawet nie zliczę. I proszę, jak skończył. Ciekawa tylko jestem, dla kogo tym razem kark
nadstawiał i co go dopadło. O nie, ja dziękuję za takie zaszczyty! Mogę ich leczyć, mogę
choroby zamawiać i dzieci odbierać. Ale opiekunować nie będę. Niech se kowal sam wojuje
z demonami, jak taki ważny chce być.
Mówiąc to, kręciła się po izbie tam i z powrotem bez większego celu, sarkając i prychając
w oburzeniu, a Imir wodził za nią wzrokiem z powagą. Znał ją za dobrze, by bez mrugnięcia
okiem dać się nabrać na tę pozę.
– No cóż – powiedział cicho, spuszczając wzrok. – Oczywiście życzę ci jak najwięcej siły,
ale gdybyś jednak czasem chciała zapłakać, to pamiętaj, że na mnie możesz liczyć. Mogłabyś
zostać moją żoną, przynajmniej wiesz, że byłbym dla ciebie dobry.
Uśmiechnęła się ciepło, takim uśmiechem, na widok którego serce chłopaka topniało jak
wiosenne śniegi.
– Dziękuję, wiem – rzekła. – Kocham cię jak brata, ale wolałabym, żeby każde z nas
pożeniło się z miłości albo wcale.
Westchnął, a dziewczyna zmierzyła go wzrokiem.
– Co ci jest? No, nie udawaj, widzę, że coś cię gryzie. Jak ci chodzi o mnie, to spokojnie,
dam sobie radę.
Przysiadła naprzeciwko, szturchnęła go w ramię.
– Ej! Przecież widzę, że tu chodzi o co innego. Hmm… – zastanowiła się. – Co ty,
zakochałeś się, czy jak?
Zmierzył ją ponurym wzrokiem.
– Tak, Venda, już dawno – odparł kwaśno. – W tobie, ale masz to gdzieś.
Dziewczyna zaśmiała się, rozbawiona.
– No już dobrze, dobrze, nie denerwuj się tak.
Imir westchnął.
– Nie denerwuję się – mruknął. – Po prostu mam kłopot, ale nie chcę ci dokładać jeszcze
swoich zmartwień.
Pokiwała głową z mądrą miną.
– Rozumiem. Dlatego udajesz tak świetnie, że nic po tobie nie widać.
Posłał jej mordercze spojrzenie.
– Imir, wzdychasz tak, że od tych podmuchów niedługo się przeziębię. Więc powiedz mi
wreszcie, o co chodzi, bo ja z moim problemem radzę sobie chyba lepiej niż ty ze swoim.
Młody mężczyzna już miał westchnąć znowu, ale powstrzymał się w porę i rzucił tylko:
– Nawet nie zgadniesz, kto wczoraj nas odwiedził.
Venda odczekała chwilę, ale kiedy nie kontynuował, pochyliła się do przodu.
– Jak mi powiesz, że opiekun, to…
– Nie, nie! – zaoponował szybko, po czym zreflektował się. – Na Elleniale, przepraszam, nie
chciałem cię wystraszyć.
Odgięła się do tyłu.
– Nie wystraszyłeś. – Strzepnęła ze spódnicy nieistniejący pyłek. – Ale jak nie mam szansy
zgadnąć, to powiedz.
Gdy podniosła na niego wzrok, zobaczył w jej oczach tylko dobrze wypracowaną
obojętność. Zdusił więc w sobie chęć przytulenia dziewczyny i wpatrując się we własne
dłonie, powiedział:
– Sam nie wiem, co mam o tym myśleć. Podobno błąkali się w lasach od kilku dni i dopiero
przedwczoraj do nas przybyli.
Nie zauważył, kiedy weszli.
Zebrał puste kubki z długiego stołu na podwyższeniu i zaniósł na zaplecze. Opłukał je szybko
w balii, w zimnej już wodzie. Wracając, wycierał dłonie ścierką, ale w drzwiach
prowadzących na salę zamarł w pół kroku. Dopiero teraz dotarło do niego, że chwilę
wcześniej odgłosy rozmów przy stołach jakby ucichły. Wiedział już, czemu. Ci z bywalców,
którzy nie gadali, trącali sąsiadów i wskazywali mniej lub bardziej dyskretnie dwie postacie
przy kontuarze. Młodsi dziwowali się, bo w dolinę dawno już nie zabłądził żaden obcy.
Większość starszych również się dziwiła, ponieważ poznawała kobietę. Piękną, choć już nie
tak młodą, o kruczoczarnych włosach, wąskiej twarzy i smukłych dłoniach, odzianą w ciężką,
krwistoczerwoną suknię. Nad nią, niczym strażnik, górował dobrze zbudowany mężczyzna o
długich do ramion kasztanowych włosach, zebranych na karku w koński ogon, i zadbanej
bródce, w której połyskiwały miedziane refleksy. W jego twarzy przyciągały wzrok zielone
oczy o uważnym, badawczym spojrzeniu. Miecz przy pasie, lamelkowa zbroja i miękkie ruchy
przybysza przywoływały w mieszkańcach doliny dawno zapomniane wspomnienia. Minęło już
sporo czasu, od kiedy widzieli jakiegokolwiek zbrojnego męża.
Kobieta zauważyła chłopaka pierwsza. Zamarła jak on, z rękawiczką na wpół zsuniętą z
dłoni, prawie słyszalnie wstrzymując oddech.
– Imir – powiedziała w końcu cicho, tak cicho, że bardziej wyczytał swoje imię z ruchu jej
warg, niż je usłyszał. Wbijał wzrok w strojną damę z dziwnym wrażeniem, że to wszystko nie
może się dziać naprawdę. – Poznajesz mnie, prawda? – dodała po chwili wahania i niepewnie
postąpiła krok w jego stronę. – Po twoim zaskoczeniu widzę, że tak. Czy możemy wyjść na
zaplecze i porozmawiać?
Najchętniej powiedziałby, że nie. Ale zamiast tego odruchowo skinął głową, skończył
wycierać ręce i dla zachowania pozorów spokoju wycofał się do kuchni. Kobieta weszła za
nim, niepewnie rozglądając się po pomieszczeniu, jakby wędzone szynki i pęki przypraw,
wiszące u powały, miały ją zaraz zaatakować. Imir oparł się o stół i zajął składaniem ścierki,
starając się nie patrzeć w stronę gościa.
– Nie wiem... – zaczęła zachrypniętym głosem. – Nie wiem, jak dużo pamiętasz, synu.
Imir milczał. Nie zamierzał jej tego ułatwiać. Podeszła do skrzyni w kącie i zaczęła się
bawić główką czosnku.
– To nie jest zresztą dobry moment na tłumaczenie, nie ma czasu – mruknęła bardziej do
siebie. Potem podniosła szybko głowę i dodała: – Chciałabym, żebyś wiedział, że nie
zdawałam sobie sprawy, jak wiele zajmie mi to lat... Ale mam sny i wiem, że coś
przyprowadziło mnie tu z powrotem. – Zawahała się, potrząsnęła pięknymi włosami, naraz
bardzo wzburzona. – Zresztą nie oczekuję, że zrozumiesz mnie tak od razu. Byłeś w końcu
małym chłopcem. Ale on też był mały, wiesz? A ja byłam jego matką! – Wpatrzyła się w Imira
ogromnymi oczyma, w których lśniły łzy oraz jakiś dziwny poblask, jakby gorączki czy...
obłędu.
Chłopak wytrzymał to spojrzenie przez kilka długich, wypełnionych ciężkim milczeniem
chwil. Ku własnemu zaskoczeniu zauważył, że jest porażająco wręcz chłodny i opanowany.
Odłożył poskładaną i dokładnie wygładzoną ściereczkę na stół.
– Nic nie powiesz, Imir? – Dosłyszał jej cichy głos.
– Myślę, że powinnaś porozmawiać o tym z ojcem – powiedział równie cicho. – Ja... muszę
to przemyśleć. Potrzebuję trochę czasu.
Skinęła głową, wyprostowała się.
– Oczywiście – przyznała spokojnie. – Jest na górze?
– Tak, ale bardzo źle się czuje. Mieliśmy dziś ciężki dzień – zawahał się na moment, ale
dokończył: – Pochowaliśmy opiekuna.
Ku jego zdziwieniu skinęła głową bez większych emocji.
– Tak, wiem o tym… Straszna historia. Również dla nas. Jadąc tu, znaleźliśmy go
konającego z dala od traktu. Coś potwornie go urządziło. Pochowaliśmy go tam, bo nie
wiedzieliśmy, jak długo będziemy się błąkać, zanim tu dotrzemy. Zgubiliśmy się. Droga
prawie zupełnie zarosła, a ja jechałam nią tylko raz w życiu. Do tego jeszcze ta mgła i… Ale
ciebie to nie interesuje, prawda?
– Przeciwnie. Musisz opowiedzieć to starszyźnie. Jeśli to prawda, nikt nie będzie wątpił w
niewinność Vendy.
– To jest prawda – podkreśliła kobieta, wyciągając rękę. Otwarła dłoń: na rzemyku
zakołysał się srebrny wisior w kształcie młota. – Nikt w dolinie nie nosił młota zza gór. Tylko
opiekun. Po tym go rozpoznałam. On mnie nie rozpoznał chyba w ogóle…
Schowała wisiorek z powrotem.
– Kiedy wszystko będzie jasne, oddam go Vendzie.
Imir skinął z aprobatą. Zapanowała chwila milczenia. Kobieta wpatrywała się w syna, a on
uparcie odwracał wzrok.
– Kim jest ten człowiek? – Ruchem głowy wskazał w stronę sali za ścianą.
Wzruszyła ramionami.
– Przyjacielem. Spotkałam go na szlaku i pomógł mi się tu dostać.
– Oczywiście... – mruknął z szyderczą nutą. – Zamierzacie poprosić ojca o pokój w
gospodzie? – dodał głośniej.
Trafił, speszyła się najwyraźniej.
– Dwa pokoje... – sprostowała. – Właściwie nie zastanawiałam się, co zrobię, kiedy już tu
dotrę. A czy myślisz, że możemy na to liczyć?
Uśmiechnął się krzywo.
– Nie wiem, musisz zapytać ojca. Jutro. Dziś źle się czuje.
Zrozumiała jego małą, prywatną zemstę. Pokiwała głową.
– Dobrze, dziś przenocujemy u Larsego. Nie odmówi mi kawałka izby. On jeden – dodała
ciszej. Odwróciła się ku wyjściu, ale zatrzymała się jeszcze na chwilę i spojrzała na chłopaka
z wielkim smutkiem.
– Synku, nie wiem, co pamiętasz i co ci powiedziano, ale gdybyś kiedyś chciał mnie
wysłuchać, zrozumiałbyś, że to nie ja jestem potworem w tej historii, tylko oni.
– Dla mnie – mruknął ostrzej, niż zamierzał. – Dla mnie wszyscy okazaliście się wtedy
potworami.
– Tak jej powiedziałeś? – Venda zdziwiła się trochę.
Imir skinął głową.
– Nic nie poradzę, tak właśnie na to patrzyłem.
Pokiwała głową ze zrozumieniem. W czasie opowieści Imira wypełniała swoje codzienne
obowiązki. Teraz skończyła właśnie doić krowę i ze stukiem odstawiła stołeczek pod ścianę.
W nagrodę za cierpliwość poklepała zwierzę po boku.
– Wiesz, kiedyś nawet myślałam o tym – powiedziała, nalewając kotu mleka do miski. – O
twoich rodzicach i o tym wszystkim, co się stało. Wtedy byliśmy tylko dziećmi i, szczerze
mówiąc, cała ta historia trochę mnie przerażała. Ale teraz myślę sobie, że nie wiem, czy nie
postąpiłabym tak samo jak twoja matka. To, co zrobiła wieś, na co pozwolił opiekun... było
nieludzkie, musisz przyznać.
Wyszli z obórki i wrócili do chaty. Imir milczał ponuro.
– No? – ponagliła go, stawiając skopek z udojem na stole. – Nie uważasz?
– Nie wiem, dla mnie liczyło się wtedy tylko to, że za jednym zamachem straciłem i brata, i
matkę – odparł w końcu przygnębionym głosem. – Nie myślałem, że to jeszcze kiedyś do mnie
wróci. Że ona jeszcze wróci.
Venda cedziła mleko przez szmatkę.
– Zabawne. – Uśmiechnęła się pod nosem. – Był taki czas, że też byłam wściekła na
opiekuna, że podjął taką decyzję. Wieś nie zrobiłaby tego, gdyby im zabronił. W końcu
potwory mieszkają poza kręgiem pochodni i wychodzą jedynie nocą, prawda? Tak myślałam.
Ale teraz... – Odstawiła wiaderko i spojrzała chłopakowi w oczy, poważniejąc. – Teraz, Imir,
jestem pewna, że one są wśród nas.
Rozdział 3
Komu ta dziewczyna pisana

Następny dzień był zimny i ponury, a przetaczające się nisko ciemne chmury kryły szczyty
gór. Po nocnym deszczu pozostała wszechobecna wilgoć i rosa na trawach. W
przedpołudniowej porze mała społeczność doliny zajęta była swoimi sprawami. Mężczyźni
pracowali w warsztatach lub na roli, kobiety krążyły po obejściach, zajęte w nieskończoność
drobnymi, codziennymi pracami. Dzieci wypasały zwierzęta albo zajęte były fascynującymi
zabawami na granicy bezpieczeństwa. Kury gdakały, świnie rozkopywały błoto, a szara,
smutna postać, szczelnie otulona grubą, prostokątną peleryną, wolno schodziła ścieżką w
stronę wsi.
Weszła między chaty i raźniej ruszyła w stronę gospody. Co kilka kroków odruchowo, z
roztargnieniem, pozdrawiała któregoś z sąsiadów skinieniem głowy. Wreszcie dotarła do
serca osady, obeszła gospodę i zastukała w niewielkie drzwi na tyłach budynku. Czekając na
reakcję ze środka, wbiła wzrok w kołatkę w kształcie wilczego łba. Wilk był groźny i zawsze
strasznie się dziewczynie podobał. Podobno za czasów dziadka Jarta zdobił główne wejście.
Potem jednak ludzie chcieli zapomnieć o przeszłości i kołatka wylądowała na zapleczu.
Według Vendy była absolutnie fascynująca.
Otworzył Imir i już w chwilę później dziewczyna została zaproszona na późne śniadanie w
karczemnej kuchni. Jart uprzejmym gestem wskazał jej taboret, a chłopak podsunął kubek i
nalał mleka.
– Kiepsko wyglądacie. – Venda nie mogła oderwać spojrzenia od poszarzałej twarzy
starszego z gospodarzy. Uśmiechnął się wymuszenie, przełykając ostatni kęs chleba i zgryzając
kiełbasą.
– Jakbym słyszał opiekuna. Rzeczywiście, nie najlepiej się czuję od kilku dni. Ale dziś
akurat nie jest źle.
– A co się dokładnie dzieje? – spytała.
– Och, ciągle coś innego. – Jart machnął ręką. – A to głowa boli tak, że mam ochotę
własnoręcznie ją oderwać, a to plecy nie pozwalają pracować. Albo wszystko na raz. Myłem
się już wodą z węgielkiem dla oczyszczenia ze złych duchów, oset położyłem przy głowie, ale
nie przeszło.
Imir poruszył się niespokojnie.
– Myślisz, że zmora jakaś?
Dziewczyna zamyśliła się z mądrą miną.
– Jeśli to zmora, jest za wcześnie, żeby to stwierdzić.
– Może urok? – wtrącił Imir znowu.
Venda popatrzyła nań uważnie, rozważyła w myślach problem i zacisnęła usta.
– Zobaczymy – powiedziała ostrożnie. – Przygotuję wywar, tylko nazbieram odpowiednich
ziół. A póki co, macie! – Wysupłała z kaletki przy pasku zasuszony kłębek drobnych kwiatów.
– To trzeba zaparzyć. Złagodzi ból. Tylko nie pić za często, bo ma nieprzyjemne skutki
uboczne… – znacząco zawiesiła głos.
– Oczywiście – poważnie odparł gospodarz. – Dziękuję. Imir, podaj Vendzie tej kiełbasy,
którą wczoraj napoczęliśmy. Najlepiej od razu całe pęto. Nie protestuj, dziewczyno. To nie
jest zapłata, tylko prezent. Uważam, że ta akurat świetnie mi się udała i chciałbym, żebyś
wzięła trochę na spróbowanie.
Gorące zaprzeczenia na nic się zdały. Ponieważ jednak kiełbasa pachniała i wyglądała
naprawdę smakowicie, Venda zgodziła się w końcu przyjąć podarek, choć uczyniła to z
mieszanymi uczuciami.
– Widzę, że zawstydziłem cię niechcący. – Jart wydawał się dosyć ubawiony. Z apetytem
ugryzł kawał kiełbasy, pokręcił głową. – Oj, dziewczyno, nawet nie wiesz, ile w tobie zostało
z opiekuna.
– Pewnie więcej, niż by chciała – mruknął Imir, widząc skwaśniałą nagle minę przyjaciółki.
Jart przyjrzał się jej uważniej, zaskoczony.
– No tak, opiekun nie był wcieleniem wielkoduszności. Ale miałem na myśli same najlepsze
cechy, oczywiście.
– Tak, wiem – uśmiechnęła się słabo. – Właściwie przyszłam po to, żeby usłyszeć, co
postanowiła wieś. Jestem winna czy niewinna?
– Gdybyś była winna, nie siedzielibyśmy tu razem dzisiejszego ranka. Poświadczenie Stalli
rozwiało wątpliwości, ale wszyscy wciąż boją się tego, co pokonało twojego ojca. –
Przerwał, po czym powtórzył raz jeszcze, do siebie: – Pokonało opiekuna, być nie może! W
każdym razie proszę, to jego młot.
To mówiąc, podał jej srebrny wisior, a Venda przyjrzała się mu jakoś smutno i zawiesiła
sobie na szyi.
– Wiesz – zadumał się karczmarz nostalgicznie – wczoraj zdałem sobie sprawę, że zawsze
uważałem się za jego przyjaciela, a tak naprawdę niewiele o nim wiedziałem. Skąd przyszedł?
Dlaczego? Kim był w świecie za górami? Kim ty dla niego byłaś?
– Nie mam pojęcia – westchnęła. – Mieszkałam z nim i wiem tyle, co wy. A wierzcie mi, że
pytałam go nie raz. I co gorsza, teraz już się nie dowiem. Nauczył mnie dużo dobrych rzeczy. I
złych też, niestety. Niby bronił ludzi, ale tak naprawdę był niewiele lepszy niż te potwory. Ani
przez moment nie pozwolił mi uwierzyć, że jestem jego dzieckiem. To był okrutny, niedobry
człowiek i wstyd przyznać, ale nienawidziłam go w głębi serca. Nawet nie myślę o nim
inaczej, jak tylko „opiekun”. Wszyscy tak go nazywali, nikt nie mówił po imieniu, bo nikomu
nie pozwolił się zbliżyć. A teraz już go nie ma. Tak po prostu. I sama nie wiem, czy bardziej
tęsknię za nim, czy mi ulżyło.
Jart uścisnął jej dłoń przez stół, uśmiechając się krzepiąco.
– Nie zadręczaj się, wszyscy wiedzą, że bardzo go szanowałaś, ale nie da się ukryć, że to
był bardzo trudny człowiek.
Rozmowa nie poprawiła dziewczynie humoru. Wyszła z karczmy tak samo ponura.
Dodatkowo martwiła ją choroba Jarta.
Tymczasem jednak musiała wyjaśnić sobie jeszcze jedną sprawę.
Klucząc między chatami, skierowała się w stronę jeziora. Minęła znów kilku sąsiadów,
pozdrowiła ich z dużo szczerszym niż poprzednio uśmiechem i dotarła do przytulnego
domostwa z bali, otoczonego niewielkim, ale zadbanym podwórkiem. Przed płotkiem kobieta i
dziewczynka zajęte były sadzeniem kwiatów.
– Dzień dobry – przywitała się Venda.
Wiljo podniosła zaskoczony wzrok.
– Witaj, Vendo! – Uśmiechnęła się. – Co cię do nas sprowadza?
– Przyszłam porozmawiać – odparła, po czym dorzuciła pochlebnie: – Widzę, że znów
będziecie mieli najpiękniejszy ogród.
Kobieta wstała z klęczek, wycierając dłonie w fartuch. Płomyk również wstała, jak papużka
powtarzając każdy ruch mamy. Na uśmiech Vendy odpowiedziała nieśmiałym dygnięciem.
– Macie prawdziwy dar do kwiatów – kurtuazyjnie zapewniła dziewczyna.
Kobieta wzruszyła ramionami:
– Po prostu mówię do nich, a one słuchają. – Uśmiechnęła się ponownie, nieco speszona.
Kątem oka Venda widziała, że Płomyk wbija w nią swoje błękitne spojrzenie. – No, ale chyba
nie przyszłaś tu chwalić moich roślinek, prawda?
– No tak. – Dziewczyna spoważniała. – Właściwie przyszłam porozmawiać z Płomyczkiem.
Co słychać, Płomyku? – zaczęła najcieplejszym tonem, jaki potrafiła udawać.
– Niiic – odparła powoli mała. – Sadzimy z mamusią kwiatki. Będą najpiękniejsze w całej
wsi, bo mamusia ma do tego prawdziwy dar. Po prostu mówi, a one jej słuchają –
wyrecytowała, pomagając sobie kiwaniem głowy.
Venda nie mogła powstrzymać się od uśmiechu.
– No tak, to pewne. Jesteś bardzo spostrzegawczą dziewczynką – pochwaliła.
Mała skinęła rudą główką.
– Yhm, słyszę bardzo dużo. I widzę też.
Mały dzwoneczek rozdzwonił się w głowie Vendy.
– No właśnie – starała się nie zmieniać tonu rozmowy. – Wiedziałaś na przykład, że uratuje
mnie wilk, prawda?
Dziewczynka pokręciła głową, aż zatańczyły ogniste loczki.
– Nieee, wiedziałam tylko, że to sowa przestraszyła krowę. Ale gdybyś weszła, to… – nagle
urwała, zrobiła wielkie oczy i zatkała sobie usta obydwoma rękami. Z lękiem spojrzała na
matkę, zadzierając głowę. – To znaczy... – zaczęła się jąkać. – Ja nie wiem, nie pamiętam.
Venda podniosła wzrok i napotkała napięte, poważne spojrzenie czarnych oczu Wiljo.
– Oczywiście, że pamiętasz – zwróciła się znów do przestraszonej dziewczynki. – Na łące
mówiłaś mi, że...
– Nie pamiętam – powtórzyła wystraszona Płomyk. – Nie wolno pamiętać takich rzeczy,
prawda, mamo?
– Już dobrze, kochanie. – Wiljo schyliła się i przytuliła córeczkę.
Venda odczekała chwilkę, przenosząc wzrok z matki na córkę.
– Wiedzieliście – stwierdziła w końcu oskarżycielsko. – Dlaczego więc...?
– Przepraszam cię, Vendo – przerwała jej kobieta i widać było, że naprawdę jest jej
przykro. – Chodź, wejdźmy do chaty. Nie chcę tutaj rozmawiać.
Dziewczyna skinęła głową i po chwili siedziała już na ławie w izbie, gdzie podziwiała
słomiane pająki, zawieszone u powały ku ochronie przed złymi duchami. Wiljo z pewnością
była bardzo zręczna, a do tego stawiana była za wzór młodym mężatkom, jako bardzo
pracowita i zaradna żona. Sam widok starannie wysprzątanej podłogi wpędzał Vendę w
poczucie niższości, nie mówiąc już o zapachu gotowanej polewki, wypełniającym izbę, i kilku
glinianych wazach stojących na półkach, własnoręcznie malowanych przez panią domu w
brunatne pałki tataraku na zielonych łodyżkach.
Wiljo usiadła na taborecie po drugiej stronie stołu, sadzając sobie córkę na kolanach. Mała
miała minę, jakby chciała się rozpłakać.
– Udawaliście tam, na łące – zaczęła Venda.
Wiljo westchnęła.
– Tak, ale proszę cię, zachowaj to zajście dla siebie. – Spojrzała błagalnie. – Ludzie nie
mogą się dowiedzieć, że Płomyk nie jest taka jak inne dzieciaki. Nie chcę, by skończyła jak
Ollen.
Venda myślała chwilę.
– Oczywiście, ja też nie chcę, żeby coś wam się stało. Rozumiem, że to nie był pierwszy raz.
– Nie – odparła kobieta. – Wieszczyła już wcześniej, ale tylko ja o tym wiem. Tam, na łące,
to był pierwszy raz, kiedy słyszał to ktoś poza mną. Nawet Kostjan nie wie. Wstyd przyznać,
ale boję się, czy nie oddałby jej pod sąd wioski.
Spojrzały sobie w oczy.
Venda nie przepadała za ojcem Płomyczka. Wiljo chyba o tym wiedziała.
– Co przepowiadała?
– Proszę, nie pytaj o to. Wystarczy, że ja dźwigam ten ciężar. Zresztą to, co mówi, jest
zagmatwane i mało czytelne.
– No tak – przytaknęła dziewczyna. – Co macie zamiar zrobić?
Wiljo wzruszyła ramionami.
– Nie wiem. Próbuję ją chronić, jak długo się da. Jeszcze kilka tygodni i dostanie dorosłe
imię, a potem… Sama nie wiem, może kiedy będzie większa, stanie się dostatecznie silna, by
przeciwstawić się wiosce.
Venda zmartwiła się. Przed oczami stanęła jej scena sprzed lat. Jart trzymający na rękach
przestraszonego Imira. Karczmarzowa Stalla wrzeszcząca wściekle i rozpaczliwie, waląca
pięściami w drzwi karczmy, w której ją zamknięto. I mały chłopiec na skraju drogi, wytykany
palcami, z oczami pełnymi łez.
Spojrzała na brzydką, ale słodką buzię Płomyka. Dziewczynka miała to samo bystre i
rozumne spojrzenie co Ollen. Zbyt rozumne i zbyt bystre jak na siedmiolatkę.
Westchnęła.
– Nikt nie jest w stanie przeciwstawić się wiosce sam, dobrze o tym wiecie.
Wstała. Wychodząc, odwróciła się jeszcze i ku zaskoczeniu Wiljo dodała:
– Gdybyście potrzebowały pomocy, wiecie, gdzie mnie szukać.

Tuż za wsią niewysokie kopczyki znaczyły ziemię zmarłych, a święte miejsce odgradzał od
lasu niski, kamienny murek. Wśród grobów rosło kilka drzew, ocieniając cmentarzyk i kojąco
szumiąc zmarłym. Większość kurhanów porośniętych miękką trawą była tak stara, że deszcze i
śniegi prawie zrównały je z ziemią. Tylko kilka brązowiło się świeżością, a wśród nich jeden
szczególnie przyciągał wzrok – grób młodego chłopaka.
Matka Winnego w ciszy minęła granice świętej ziemi. Chciała posiać trochę kwiatów przy
grobie syna, by choć tak osłodzić mu wieczny spoczynek.
Nagle stanęła jak wryta.
– Na Elleniale! Rodzie, chroń mnie od dzieci Welesa! – wyrzuciła jednym tchem.
Odwróciła się na pięcie, zakasała sukienkę i w panice uciekła w stronę wsi.
W kurhanie Winnego czerniła się ogromna dziura.

Rozmowa nie układała się po myśli Jarta.


Odkąd Imir opowiedział mu o powrocie Stalli, i to w towarzystwie jakiegoś zbrojnego,
zdążył sobie wszystko poukładać w głowie i przygotował się na spotkanie.
Był zły i obolały, a to sprzyjało ostremu tonowi, którym miał zamiar powitać kobietę, kiedy
zjawi się wieczorem w karczmie. Nie przewidział tylko dwóch rzeczy. Po pierwsze tego, że
na widok żony odczuje przede wszystkim wyrzuty sumienia i ból wspomnień. A po drugie, że
Stalla wcale nie wróciła po to, by błagać kogokolwiek o przebaczenie. A już na pewno nie
jego.
Przyszła sama, bez uzbrojonego towarzysza. Weszła jak zawsze, jak do siebie, i wyglądało
na to, że cichnące nagle głosy wcale jej nie peszą. Wręcz przeciwnie, była przyzwyczajona do
tego, że jej pojawienie się wywołuje delikatny szum, świadczący o podziwie, jaki wzbudzała
wśród mężczyzn.
Była piękna.
Czas, jaki upłynął od ich ostatniego spotkania, nie zdołał tego zmienić. Jej widok, uroda i
zmysłowe ruchy spowodowały pierwsze ukłucie w sercu i wyrwę w linii obronnej Jarta.
Podeszła spokojnie do szynkwasu, odgarnęła z czoła niesforny, ciemny kosmyk, który
wymknął się spod czerwonej przepaski na czole. Spojrzała mu w oczy bez uśmiechu.
– Witaj, mężu – powiedziała niezbyt głośno.
– Witaj, Stalka – odparł równie chłodnym tonem.
Słychać było, jak sala chłonie każde ich słowo, obserwuje każdy gest. Mówili więc jeszcze
ciszej.
– Imir powiedział ci zapewne, że chcę tu zamieszkać – stwierdziła bez ogródek.
Pokiwał głową w zadumie.
– To również twój dom – rzekł powoli.
– Cieszę się, że to rozumiesz.
– Rozumiem – przytaknął niespiesznie. – A czy twój… przyjaciel zamieszka z tobą?
Temperatura powietrza wyraźnie spadła, kiedy kończył wypowiadać zdanie. Ale chłód tej
wypowiedzi był niczym w porównaniu z mroźnym powiewem, jaki dotarł doń wraz z
odpowiedzią:
– Zamieszka, we własnym pokoju – wycedziła.
Zapadła chwila milczenia, wypełniona szumem rozmów z sali. Jart niespiesznie zaczął
wycierać kontuar. Jego żona odruchowo śledziła ruch szmatki po dębowym drewnie i bawiła
się srebrnym kolczykiem, zakończonym koralową łezką.
– Wróciłaś na dobre? – zapytał w końcu mężczyzna. Podniósł wzrok i ich spojrzenia
spotkały się na chwilę.
– Jeszcze nie wiem. To zależy od tego, jak się zakończy ta cała historia. Bo mam wrażenie,
że niedługo wreszcie się zakończy.
Jart wrócił do pucowania szynkwasu.
– Dla mnie „ta historia” zakończyła się jedenaście lat temu – mruknął.
– Doprawdy? – Kobieta się skrzywiła. – W takim razie gratuluję, jesteś większym
szczęściarzem ode mnie.
– Torturujesz się na własne życzenie – warknął głośniej, niż zamierzał. Kilka osób rzuciło w
ich kierunku ciekawskie spojrzenia. Zaraz jednak postanowiło udawać, że wcale tego nie
zrobiło.
Jart odetchnął głęboko dla uspokojenia, czując na sobie wściekłe spojrzenie żony.
– Mam swoje powody – zaczęła cicho – żeby ciągle wierzyć, że...
– Ciekawe, jakie? – przerwał jej rozdrażniony.
Zamilkła. Kiedy zerknął na nią, napotkał zamyślone spojrzenie. Walczyła ze sobą chwilę,
nim zadecydowała:
– Nie zrozumiesz. Pójdę po swoje rzeczy. Wprowadzam się już dzisiaj, więc przygotuj
pokoje.

W lesie było wiele tajemnych miejsc. Ludzie czasem trafiali na nie przypadkiem, czasem
przywodziło ich tam jakieś widziadło albo leśny demon. Przeklęte drzewa, w których
mieszkały upiory, znakowano, by ci, którzy zabłądzą, wiedzieli, że mają się strzec,
czarodziejskie strumienie zaś oznaczano, aby szukający pomocy mogli je rozpoznać. I tak
niewielkie kamienne kopczyki, figurki i rzeźby przerastały ostrężynami wśród gajów, obrastały
mchem.
Tinne, Kostjan i Larse krążyli po okolicy od dobrej godziny, nim znaleźli się w miejscu,
gdzie wysokie do pasa pokrzywy porastały nie większą od podwórka polankę.
– Same dęby. – Larse rozejrzał się wkoło. – Może to tu.
Rozeszli się, by poszukać jakichś śladów. Kostjan ciupał na lewo i prawo drągiem,
usuwając pokrzywy spod nóg, podczas gdy Tinne robił to samo, idąc w przeciwnym kierunku.
Larse zaś uważnie przyglądał się drzewom. W końcu zdecydował się na najstarsze i
najbardziej okazałe. Przedarł się doń i od razu dostrzegł zniekształcenie na pniu w miejscu,
gdzie kora zabliźniła się na ranach, zadanych dębowi siekierami.
Rozsunął pokrzywy u podnóża drzewa i znalazł pierwszy, omszały kamień. Odgarnął
chaszcze i natknął się na dalszy ciąg kręgu, którym otoczono święty dąb.
Powiał lekki wiaterek. Szum zarośli i drzew zagłuszył słowa jego towarzyszy.
Larse wyprostował się, rozkojarzony.
– Co mówiliście?
Ale Tinne i Kostjan dalej kosili zarośla, odwróceni doń plecami, i zatrzymali się dopiero,
kiedy ponownie ich zawołał.
– Co mówiłeś? – spytał Kostjan, a Larse znów usłyszał jakby czyjś szept wśród wiatru, tym
razem gdzieś za sobą.
Ciarki przeszły mu po plecach.
– Chodźcie tu! – wrzasnął, wytrzeszczając oczy. – To jest to drzewo!
Przedarli się do niego szybko i na własne oczy zobaczyli bliznę na korze i kamienny krąg.
Wiatr przynosił coraz to głośniejsze szepty, a mężczyźni rozglądali się wokół z rosnącym
lękiem.
– Pospiesz się, na Elleniale – mruknął do Tinnego Kostjan. – Bo zaraz wszyscy skończymy
jak ojczulek twojego ojca.
Tinne wydobył z sakwy garnek miodu, kołacz z serem i drewnianego konika, którego Winne
wystrugał z lipy zeszłej zimy. Złożył to wszystko w konarach drzewa i mnąc czapkę, zrobił
kilka kroków w tył.
– My… tego – zająknął się. – Panie leszy, przepraszam cię za mojego głupiego syna. Nie
wiem, czym cię obraził tam, na ścieżce, ale skoro już odebrałeś mu życie, to błagam, daj mu
choć odpoczywać w spokoju. Mądry to on nie był, pewnie po dziadku swoim – dorzucił. – Ale
my wszyscy boimy się ciebie i niczym uchybić nie chcemy. Przyszliśmy jeno o spokój dla
duszy syneczka mojego prosić.
A ponieważ szepty wciąż nie milkły, cała trójka upadła na kolana i potulnie przywarła do
ziemi. Leszy złościł się jeszcze przez moment, ale groźny szept cichł powoli.
Aż w końcu zamilkł.
Nie wiedzieli jednak, czy zostali wysłuchani. Przez kilka kolejnych nocy Tinne nie zmrużył
oka, a potem, o świcie, zaraz biegł na cmentarz i sprawdzał, czy ziemia na grobie pozostaje
nienaruszona. W końcu odetchnął i pozwolił sobie na odrobinę nadziei.
Leszy musiał ich wysłuchać. Kurhanu Winnego nic już więcej nie rozkopywało

Łąka przy ruinach należała do opiekuna. Venda przyprowadzała tu krowę każdego dnia,
wbijała kołek z przymocowanym powrozem i wracała do chaty z dziwnym uczuciem, że gdy
wróci w południe, łąka będzie pusta.
Tego dnia, uwiązawszy niesforne zwierzę do kołka, ruszyła ku pozostałościom budowli.
Musiała się wspiąć, ponieważ łąka była właściwie leśnym wzgórzem, które setki lat temu
wykarczowano, by widzieć zbliżających się do zamku wędrowców i wrogów. Kiedyś biegła
tędy ubita droga, ale zarosła już i ledwo można ją było dostrzec, nawet jeśli wiedziało się,
gdzie patrzeć.
Zieleń urywała się nagle, gdy urwisko opadało pionową ścianą w dół. Na krańcu skały, która
niczym ząb wcinała się w dolinę, dumnie stały ruiny niewielkiego zamku. Z budowli ostała się
tylko wieża i część muru od strony łąki, wraz z bramą ozdobioną łukiem. Bramą zaskakująco
niską, lecz szeroką, zbudowaną tak, by konny musiał zsiąść z siodła przed wkroczeniem do
siedziby tych, którzy sami nigdy nie musieli używać wierzchowców, by poruszać się szybko i
cicho.
Venda spokojnie weszła na niewielki dziedziniec, częściowo zasypany przez zawalony
kawałek murów, a częściowo zarośnięty tegoroczną trawą. Łąka powoli, ale skutecznie
stawała się nowym panem na zamku. Dziewczyna podeszła do wyłomu w ścianie, skąd
otwierał się zapierający dech w piersiach widok na ściśniętą u stóp skały wioskę.
Na skraju przepaści usypano kopczyk, znacząc grób. Sądząc po świeżych kwiatach, kilka
osób chętnie go odwiedzało. Niedawno ktoś nawet zostawił tu ciastko. Dla boginki Elleniale,
domyśliła się Venda. Najwyraźniej prosił ją o pomoc i chciał przekupić. A zielarka znała tylko
jedną osobę, która próbowałaby przekupić bogów ciastkiem. Ubawiona uśmiechnęła się do
siebie pod nosem.
Oparła się ramieniem o zrujnowaną ścianę i omiotła wzrokiem dolinę. Dostrzegła ludzi
krzątających się przy jeziorze, przygotowujących rusaliową ucztę, dzieciaki goniące coś,
chyba kota, który uciekał, ile sił w nogach, wymęczony zabawą ze smarkaczami. Dalej
niewielkie poletka u stóp lasu, małe postacie obrabiających je gospodarzy i wołów.
Błyszczące w słońcu granatowe jezioro i wąski trakt, wybiegający spomiędzy domów i wijący
się wśród pól, by zniknąć w końcu gdzieś w lesie na zachodzie. Tam, gdzie była reszta świata.
Tak przynajmniej Venda słyszała i wierzyła w to, choć sama nie pamiętała z tego innego świata
niczego. Ale przecież tam był.
Świat, w którym się urodziła.
Delikatny wietrzyk owionął jej twarz, zapachniał ciepłem i ostatnim śniegiem ze szczytów.
Lubiła tak stawać w ruinach i cieszyć się przestrzenią. Tyle miała do przemyślenia, że spokoju
potrzebowała teraz bardziej niż strawy czy snu.
– Hej, Venda! – rozległo się z tyłu, od strony bramy.
Tyle na temat samotności, pomyślała, odwracając się do nadchodzącej dziewczyny.
– Witaj, Jaduś, a co ty tu robisz?
– A, bo krowa mi uciekła. – Młynarzówna machnęła ręką, ku uciesze starszej dziewczyny. –
Próbowałam tego twojego sposobu z kołkiem i powrozem, ale już chyba lepiej mi ją paść, niż
potem gonić po dolinie. Dopadłam ją, jak się zabierała za waszą trawę, tu, na skraju lasu. No,
a potem zobaczyłam, jak tutaj wchodzisz – zakończyła, zerkając na kopczyk pod ścianą.
Venda dostrzegła cień zawodu, jaki przemknął przez jej twarz.
– Szykujesz się już do rusaliów? – zmieniła temat Jada, po czym kontynuowała, nie czekając
na odpowiedź: – Ja to zupełnie nie wiem, w co się ubrać! Mam co prawda jeszcze len na
spódnicę, który tatko kupił od handlarza, co się tu zabłąkał zeszłego roku, ale nie mogłam się
do tego zabrać, a teraz już za późno... A ty co założysz?
Młynarzówna zbiła ją z tropu tym pytaniem.
– To, co zawsze. – Wzruszyła ramionami obojętnie. – W życiu są ważniejsze sprawy niż
sukienki, nie?
Jada stropiła się ledwie zauważalnie.
– Przepraszam, ty pewnie nie masz głowy do zabawy po tym wszystkim.
Zielarka uśmiechnęła się markotnie, smętnie spojrzała przyjaciółce w oczy.
– Takie to życie opiekunowej córki. Wiedziałam, że kiedyś to nadejdzie, że któryś potwór go
pokona, a i tak… – Obawiając się, by głos jej nie zadrżał, odetchnęła głęboko i sama zmieniła
temat: – No, ale ty się musisz wystroić dla Lusego!
Jada zawstydziła się, jak zwykle, kiedy w rozmowie padało imię obiektu jej westchnień.
– Eee tam, pewnie znowu się nie uda. On w ogóle nie wie, że ja żyję, i jakoś nie stara się
tych wianków łapać. Ale przecież mogłoby się tak zdarzyć, prawda?
Venda opierała się o fragment ściany z rękami skrzyżowanymi na piersiach i obserwowała
czerwieniejącą i blednącą z męki koleżankę.
– Pewnie, pewnie – powiedziała z przekonaniem. – A, to dlatego? – Ruchem głowy
wskazała grób i usychające na słońcu ciastko pośród kwiatów.
Jada zaśmiała się trochę nerwowo, jakby przyłapano ją na robieniu czegoś dziecinnie
głupiego.
– Ty to zawsze zgadniesz. – Błysnęła równymi zębami. – Ale wiesz, nawet jak nie pomoże,
to na pewno nie zaszkodzi. Anika mi mówiła, że Mirva jej powiedziała, że podobno kilka dni
temu słychać było w nocy, jak domowik grał na grzebieniu i to zgadnij, na czyim progu!
– U Lusego w chacie?
– Tak! – ucieszyła się młynarka i oczy błysnęły jej skrywanym podnieceniem.
– No widzisz! – Venda skinęła poważnie głową. – Czyli weselisko u nich będzie, nie ma co
gadać. Domowiki na nic innego tak się nie cieszą.
Mówiąc to, uśmiechnęła się do przyjaciółki, by dodać jej otuchy. Przecież w końcu w
rusalia wszystko mogło się stać. Już miała wygłosić tę nader mądrą myśl, kiedy Jada zapytała:
– A skoro już o tym mowa, słyszałaś dziś w nocy ten głos? – Ekscytacja pomieszana z
lękiem, widoczna na twarzy dziewczyny, wróżyła ciekawe wieści. Venda pokręciła głową.
– Spałam jak zabita. A co?
Jada przysiadła na kawałku muru, który tworzył na dziedzińcu coś na kształt krzywej ławy.
– Ludzie mówią, że coś dzisiaj znowu wyło w... ruinach – dokończyła, niepewnie
rozglądając się dokoła.
– Pewnie zwykły wilk. – Zielarka zawahała się tylko chwilę, choć nagle poczuła się
dziwnie.
– Na wiosnę? – odparła natychmiast Jada. – Nie, Venda, to nie wilk. Słyszałam, jak tatko z
Jartem gadali, że ten o wilczych oczach wrócił i to on wyje. Mówię ci, potrzebujesz kogoś, kto
cię obroni w razie czego! – Młynarka zasępiła się nad losem przyjaciółki. – Ale nie martw
się, niedługo na pewno ktoś ci się oświadczy.
Venda wgapiła się w nią zaskoczona.
– Ty mówisz poważnie?
Jada wzruszyła ramionami.
– No oczywiście, że poważnie. A jak sobie wyobrażasz zimę w takiej sytuacji? Sama, z
jedną krowiną, bez własnych zasiewów. Przydałby ci się mężczyzna w chacie, prawda?
Zresztą dobrze się składa, rusalia będą i ktoś twój wianek na pewno złapie.
Zielarka milczała ponuro.
– Venda – mruknęła Jada, gdy nowa myśl przyszła jej do głowy. – A kto teraz będzie dla nas
z bogami rozmawiał, jak opiekuna nie ma?
Dziewczyna łypnęła na nią i spochmurniała jeszcze bardziej.
– Nie wiem. Na pewno nowego wybiorą. Przecież zawsze tak bywało. Każdego opiekuna
prędzej czy później potwory dopadają.
– Ale rusalia tuż-tuż, ktoś musi bogom ofiarę złożyć – zaniepokoiła się młynarka. – Nie było
nikogo u ciebie w tej sprawie? Najlepiej się do tego nadajesz.
Venda wzruszyła ramionami, ale w głębi serca wiedziała, że przyjaciółka ma rację. Nikt w
dolinie nie znał się tak jak ona na bogach i potworach. Wiedziała, że gdyby nie była takim
tchórzem i nie bała się o własny tyłek, powinna sama zgłosić się na opiekunkę. Rzecz jednak
w tym, że wolałaby odgrodzić się od wioski ostrokołem i głodować przez miesiąc, niż przyjąć
tę funkcję.
– Na pewno przyjdą do ciebie – oznajmiła młynarka.
Venda westchnęła ciężko.
– O, Elleniale… Jeszcze mi tego brakowało.
– Jeszcze nam tego brakowało!
Oburzenie młynarza odbiło się echem wśród zebranych w karczmie mężczyzn. Kowal, bo to
jego wypowiedź tak wzburzyła krew w ojcu Jady, uniósł dłoń w uspokajającym geście.
– Nie gorączkuj się tak, Wastir – rzucił nieco drwiącym tonem. – Przecież takie rzeczy już
się zdarzały.
– Ale ona jest za młoda!
– Ale nie głupia – wtrącił Stojan, jak zwykle z chusteczką przy ustach. – A ktoś bogom ofiarę
złożyć musi.
– I uczył ją opiekun – poparł brata kowal. – A jego przecież wszyscy szanowaliście, jakby
był wcieleniem samego Szarego Pana.
Kostjan, dotychczas milczący, syknął przez zęby:
– Nie wywołuj wilka z lasu, Zdamirze.
Kowal tylko uśmiechnął się krzywo w odpowiedzi.
– A co? Nieprawdę mówię?
– Ja ciekawy jestem – zignorował go rudy mąż Wiljo – jaki ty w tym interes upatrujesz? Och,
nie zgrywaj przed nami poplecznika Vendy, przecież ty akurat opiekuna nie znosiłeś. Zawsze
wam było nie po drodze, choćby dla samej zasady, a teraz nagle jego córkę chcesz obwołać
następczynią? Coś mi tu nie pasuje i chyba nie jestem jedynym, którego to po oczach bije. –
Rozejrzał się znacząco po zgromadzonych. Kilka osób skinęło potakująco. Kilka, niestety,
patrzyło nań, jakby właśnie objawienia doznali.
Tymczasem kowal przyoblekł twarz w wyraz niewinności.
– Gdybym myślał o własnym interesie, sam bym się na opiekuna pchał – rzekł, wzruszając
potężnymi ramionami. – Po prawdzie to myślę, że bym się nadawał, ale mam już swoje lata i
dodatkowych obowiązków na barki nie chce mi się brać.
– Więc uważasz – z sarkastycznym parsknięciem wszedł mu w słowo młynarz – że lepsza
będzie smarkula bez doświadczenia? I to baba w dodatku?
– Opiekun wszystkiego dziewczynę nauczył – stwierdził Stojan chrapliwym, słabym głosem.
– Jest bardzo podobna do niego – poparł go nieoczekiwanie Jart.
Jak zwykle w czasie narad nie siedział ze wszystkimi przy stole, ale oparty o drewniany słup
przysłuchiwał się dyskusji z założonymi na piersiach rękami. Zebrani odwrócili się, by na
niego spojrzeć. Był szary na twarzy, a pod oczami kładły mu się głębokie, fioletowe cienie.
– Nie sądzę jednak – dodał, kiedy już zwrócił na siebie uwagę – żeby sama Venda zgodziła
się zostać opiekunką.
Szmer znów przeszedł wzdłuż stołu, lecz tym razem czuć w nim było zdziwienie. Nikt nie
pomyślał o takiej możliwości.
– Wieś wybiera opiekuna – stwierdził ktoś. – Wieś i same demony. Nie zdarzyło się jeszcze,
by wybrany odmówił.
– No to się może zdarzyć. – Karczmarz uśmiechnął się ironicznie. – Ja wiem, dlaczego
Zdamir i Stojan tak upierają się przy dziewczynie. Myślą, że łatwo będzie nią kierować. Ale
mogą się przeliczyć. Z młodymi czasem trudniej niż ze starymi. Zachciewa im się buntów,
wszystko wiedzą lepiej i często na złość rodzicom mogą sobie nawet rękę dać złamać.
– Dobrze mówisz, gospodarzu – gorąco poparł go młynarz.
– Młodej babie fermentuje w głowie, każdy to wie – przypomniał niezbitą prawdę Ylsir.
– No, ty wiesz o tym najlepiej, co? – ukąsił go z miejsca Wastir, bo Ylsir miał o piętnaście
lat młodszą żonę.
– Opiekuna nie ma! – ryknął na całą gospodę chłop, udając, że nie słyszał docinka. – Nikt już
dziewki nie pilnuje. Za miesiąc czy dwa za mąż sobie wymyśli iść i zaloty jej będą w głowie,
a nie bronienie nas przed tym, co w nocy łazi.
– Będziemy się mogli bardzo szybko przekonać, co jej rodzanice zapisały, drogi kumotrze –
przerwał mu Stojan. Odczekał chwilę dla lepszego efektu i objawił wszystkim oczywistość: –
Jutro rusalia, moi drodzy! Jeśli Venda wianek na wodę puści, wnet zobaczymy, czy go kto
złapie, czy nie.
I stół znów podzielił się na szumiących w wyrazie poparcia i nagany. Tylko kowal starał się
ukryć wyraz zadowolenia na twarzy i nie odpowiadać na porozumiewawcze spojrzenia, jakie
słał mu brat. Gospoda aż huczała.
Koniec końców Stojanowi udało się uciszyć wszystkich, bo choć krzepy nie miał, ale jego
obrzydliwy kaszel zawsze zwracał uwagę. I kiedy już popatrzyli na niego, otarł usta chustką,
na której pozostał znów krwawy ślad, i rzekł:
– Sąsiedzi drodzy, zakończmy ten temat. Dziewczyna ma wiedzę o leczeniu i na stworach się
zna. I, co najważniejsze, nie ma na świecie nikogo, kogo by jej duchy zabrać mogły. Niech
więc rzuci wianek. Niech nam zwyczaj podpowie, jaka jest wola bogów i komu ta dziewczyna
pisana: ludziom czy demonom.
Rozdział 4
Czekałeś na mnie?
Ruiny wisiały nad wioską, ponurymi ślepiami okiennych dziur obserwując przygotowania do
corocznego święta. W dole niewielkie postacie biegały pozornie bez celu, a jednak prace
posuwały się do przodu. Na łące, oddzielającej pierwsze chaty od wód jeziora, ustawiono
stoły i ławy. Kobiety zastawiły je smakołykami, a każda przyniosła to, z czego słynęła wśród
sąsiadek i co wychodziło jej najlepiej. A to garniec smalcu, a to podpłomyki, kołacze z serem,
ogórki z miodem, chleb wypiekany z dodatkiem tajemnego składnika, znanego jedynie
gospodyniom jednego rodu. Wszystko świeże, pachnące i przybrane niczym na królewskiej
uczcie. Zapachy wierciły w nosie i przyganiały do stołów kręcących się wokół mężczyzn, ale
póki co kobiety ubijały im łapy z rozbawieniem.
Łąka przy jeziorze gotowa była do całonocnych tańców. Młode dziewczęta ozdobiły ją
girlandami z kwiatów oraz glinianymi lampionami. Kiedy zaczęło się ściemniać, zapalono
pierwsze ogniki, a łąka, suto zastawione stoły i ciemne wody utonęły w delikatnym, ciepłym i
magicznym świetle. Górale przywdziali swe odświętne stroje, najpiękniej haftowane,
najpiękniej zdobione krajkami, pachnące czystością i najmniej znoszone.
Wieczór był rześki, ale w powietrzu czuć było ciepły, wiosenny wiatr od hal. Wiatr, który
topił śniegi na przełęczach, nakazywał roślinom wypuszczać nowe pąki, a w ludziach i leśnej
zwierzynie budził gorącą krew.
Kiedy księżyc pojawił się na niebie, a wszyscy mieszkańcy doliny zebrali się już wystrojeni
w świąteczne koszule, Zdamir, Kostjan i Larse stanęli ramię w ramię na skraju jeziora. Każdy
z nich przyniósł ze sobą okrągły kołacz, przybrany kwiatami i gałązkami krzewów niczym
dziewczęcym wiankiem. Ogólna wrzawa ucichła, a radosne podekscytowanie zmieniło się w
pełne niepewności wyczekiwanie.
– Kto to widział – mamrotała jedna z najstarszych bab do swej znienawidzonej synowej. –
Jeden opiekun powinien z bogami rozmawiać, a nie kupa chłopów. Wszyscy oni myślą, że
godni są?
– Cichaj, matka – warknął jej syn niecierpliwie.
– Oj, zobaczycie. – Babulinka pokiwała białą głową. – Pogniewają się rusałki od tego,
pogniewają... Kto to widział...
Venda, stojąc nieopodal, słyszała te i inne głosy strachu. Nerwowo przestąpiła z nogi na
nogę. Wczesnym rankiem delegacja z doliny zapukała do drzwi jej chaty, długo tłumacząc i
prosząc, by zastąpiła opiekuna. Pokłócili się strasznie, kiedy uparła się i odmówiła. Bała się
odpowiedzialności.
Teraz, choć nie uważała się wcale za bardziej godną niż Kostjan, kowal czy Larse, czuła
ogarniające ją wyrzuty sumienia i złe przeczucia. Ludzie mieli rację, wszyscy naraz nie mogą
mówić do bogów. Od zarania dziejów ludzie wybierali swego żercę i tylko jemu wolno było
przemawiać do stwórców. Trzej mężczyźni na skraju jeziora mogli się okazać jawną obrazą i
wielkim nieszczęściem.
A jeśli tak się stanie, jak wtedy poradzi sobie z poczuciem winy?
Walczyła ze sobą, ale nie ruszyła się z miejsca. A potem Kostjan wyciągnął swój kołacz w
stronę jeziora, rozpoczynając modlitwę, i było już za późno, by cokolwiek zrobić.
– Bogowie jeziora! – krzyknął nieco zbyt głośno i nerwowo, potęgując tylko poczucie
niepewności u zebranych. – Mamy tu dla was podarki. A wy, jakbyście mogli, to… no,
prosimy o waszą łaskę na następny rok!
Odwrócił głowę, szukając poparcia w twarzach towarzyszy.
– Panny rusałki! – wrzasnął z kolei tubalnie Zdamir, pokrywając krzykiem zdenerwowanie. –
Podjedzcie sobie i nie zabijajcie aż do przyszłych rusaliów!
Larse, szturchnięty przez kowala, odchrząknął i, wyciągając swój kołacz, powiedział głosem
przyjemnym jak balsam:
– Najwyżsi bogowie, przyjmijcie te dary i wybaczcie nam, że... nie mamy jeszcze opiekuna i
sami... mówimy do was. – Po czym nie wiedząc, co jeszcze dodać, zamachnął się niezdarnie i
rzucił kołacz w wodę, najdalej jak potrafił.
Venda aż jęknęła, słysząc te modlitwy. Zmięła w dłoniach lnianą sukienkę. Nie tak powinno
się to robić. Ludzie wokół również nie wyglądali na zachwyconych, ale większość młodzieży
myślami była już przy pleceniu świątecznych wianków. I tylko starsi czy bardziej bogobojni
popatrywali to na siebie, to znów na jezioro, jakby spodziewali się ujrzeć tam zesłanego w
boskim gniewie wodnego smoka.
Wyrzucone na ciemną taflę kołacze unosiły się na drobnych falach. Gdy już wszyscy ruszyli
ku stołom, zielarka podeszła na sam brzeg i jako jedyna odprowadzała je wzrokiem. Czekała,
aż zatoną i zostaną w ten sposób przyjęte przez mieszkające w wodzie stworzenia.
A im dłużej kołacze unosiły się na wodzie, tym większe ogarniało ją zmartwienie.
Tymczasem gęśle zacięły wesołą melodię i ludzie ruszyli do tańca. Ciepły, górski wiatr
zakręcił się po łące, głaszcząc dziewczęta po rumianych twarzach i zarzucając im włosy na
oczy. Stalka odetchnęła nim z lubością.
– Czujesz, jak pachnie, Yarel? – rzuciła do stojącego obok miedzianowłosego mężczyzny. –
To natura w czystej formie, dzikość gór płynąca w powietrzu... Teraz widzę, że mi tego
brakowało. Może nawet byłby to temat na balladę? Tęsknota górala za halami, lasami i małą
ojczyzną… Ale nie, to by się nigdy nie przyjęło. Ludzie by nie zrozumieli.
Yarel w odpowiedzi uśmiechnął się uprzejmie. W kwestii poezji niewiele miał do
powiedzenia, nie pochodził z gór i w istocie nie interesowało go, o czym jego towarzyszka
minstrelka opowiada.
– Widzę, że nawet ty nie rozumiesz, o czym mówię – skwitowała cierpko.
– W temacie ballad niewiele mam do powiedzenia. W przeciwieństwie do ciebie zarabiam
na życie walką z rzeczywistością – odparł, uśmiechając się nieco kpiąco, na co odpowiedziała
cichym parsknięciem. – A skoro już mowa o walce z rzeczywistością – dodał po chwili –
jakie masz wrażenia po powrocie do gospody? Nadal nic?
Spochmurniała natychmiast i potrząsnęła głową.
– Nic. To dziwne, ale byłam pewna, że powrót to właśnie to, czego ode mnie chce, a
tymczasem nie pojawił się nawet w snach. Sama nie wiem, może to już koniec?
Yarel obserwował nadchodzących ludzi i zdawało się, że pochłaniają całą jego uwagę.
Stalla spojrzała na niego, chcąc wyczytać odpowiedź z zielonych oczu.
– Twój mąż kiepsko wygląda – odezwał się po chwili.
Powiodła wzrokiem za jego spojrzeniem. Jart raczył się miodem w towarzystwie Kostjana.
Choć się śmiał, jego twarz była zmieniona, a plecy nie tak proste jak kiedyś.
– Męczą go bóle głowy – mruknęła, chociaż z tej odległości karczmarz nie mógł ich
usłyszeć. – Venda zrobiła mu jakiś napój, ale chyba nie pomógł na długo. Zresztą, to pewnie
wiatr od hal. Wiele osób wtedy narzeka.
Stalla dostrzegła nadchodzącą Wiljo. Prowadziła za rękę Płomyk. Dziewczynka niosła
nieduży lampion. Że jest to własnoręczna robota, mógł świadczyć brak symetrii dzieła i wyraz
dumy na piegowatej twarzyczce małej. Minstrelka uśmiechnęła się do dziecka i miała właśnie
podejść się przywitać, kiedy Yarel, wciąż wbijając wzrok w Jarta, oświadczył półgłosem:
– Coś mi mówi, że to jeszcze nie jest koniec.

– Nie rozumiem, co masz na myśli. – Atra zdawała się być pochłonięta wyborem następnego
ciasteczka. Kątem oka widziała minę matki i wiedziała, że kobieta jest o włos od wybuchu.
Mimo wszystko nie miała zamiaru się tym przejmować.
Czas mijał, a zabawa rozkręcała się wraz z litrami wypijanego miodu. Muzykanci
przygrywali na gęślach, młodzi i starzy tańczyli rozbawieni, jedzenie znikało ze stołów prawie
równie szybko jak napitki. Zbliżała się północ, a wraz z nią główny punkt programu.
– Nie młodniejesz – powtórzyła matka ze skrywaną złością.
– Rzeczywiście, matko – odparła dziewczyna ze słodkim uśmiechem. – To się raczej
zwykłym śmiertelnikom nie zdarza, prawda?
Rodzicielka patrzyła na nią surowo. Bardzo starała się być stanowcza, ale doskonale
wiedziała, że nakazywanie czegokolwiek Atrze zwykle prowokowało ją do zupełnie
odwrotnych działań. Tym razem jednak nie miała zamiaru się poddać, już wcześniej ustaliła to
z mężem. Koniec pobłażania.
– Postanowiliśmy z ojcem, że w tym roku wyjdziesz za mąż. Czy ci się to podoba, czy nie. –
Nie zwracając uwagi na wściekłe spojrzenie córki, ciągnęła: – Daliśmy ci więcej swobody,
niż inni rodzice dają swoim córkom. Nie chcieliśmy cię zmuszać, ale masz już swoje lata.
Chłopaki strzelają za tobą oczami, a ja widzę, że ty nie umiesz sama wybrać.
– Umiem – przerwała jej wściekłym sykiem Atra. – Umiem wybrać, tyle tylko że nie
interesuje mnie żaden z tych wieśniaków.
– Znalazła się księżniczka! – żachnęła się matka, załamując ręce. – Otwórz oczy,
dziewczyno, sama jesteś wieśniaczką i nikogo innego jak wieśniaka w tej dolinie nie
znajdziesz!
– Nie bądźcie tacy pewni!
Matka westchnęła, pokręciła głową. Patrzyła na córkę przez chwilę i zastanawiała się, gdzie
się podziała ta mała dziewczynka, której siłą nie można było oderwać od matczynej spódnicy i
która podnosiła wielkie larum, gdy tylko rodzic znikał z pola widzenia.
– Upleć wianek, Atro – poleciła w końcu kategorycznym tonem. – Koniec żartów.
– A jeśli nie uplotę? – Dziewczyna zaczepnie zadarła brodę.
Matka wzruszyła ramionami.
– To tylko zwyczaj. Jeśli dzisiejsza noc nie wyłoni tego, który ci pisany, ojciec i ja sami
wybierzemy dla ciebie najlepszego kandydata. To, czy zdasz się na wolę bogów, czy
rodziców, to ostatnia decyzja, jaką pozwalamy ci podjąć.
Wyraz twarzy dziewczyny zmienił się na dźwięk tych słów.
– Nie róbcie tego, matko – powiedziała ostrzegawczym tonem. – Ja nie mogę wyjść za mąż.
Nikt nie jest na tyle silny, żeby… – Potrząsnęła bujną blond czupryną. – Nie wiecie, z kim
zadzieracie.
– Oj, nie strasz mnie, dziecko. – Matka machnęła ręką. – Powiem ci, że ten, którego dla
ciebie wybraliśmy, będzie dość silny, żeby cię wreszcie poskromić. – A na zakończenie
dorzuciła tajemniczo: – Ojciec miał dzisiaj gości. Swaty.
Oczy Atry zrobiły się wielkie jak spodki.
– Na Elleniale – szepnęła. – Od kogo?

O północy na łąkę wniesiono kosze z kwiatami. Młode dziewczęta z chichotem obsiadły je


dookoła i rozpoczęło się wicie wianków. Muzyka zwolniła tempo i uderzyła w bardziej
romantyczne nuty. Lampiony oświetlały scenerię ciepłym blaskiem i nawet górski wiatr
prawie zupełnie ucichł. Zrobiło się spokojnie i poważnie.
Kawalerowie krążyli wokół dziewcząt, podglądając je przy pracy. Każda wplatała w
wianek charakterystyczny motyw, po którym chłopak mógł rozpoznać dzieło swej wybranki.
Jezioro w dolinie było długie, a jego wody zdradliwe, pełne wirów i złośliwych rusałek.
Dziewczęta starały się więc, jak mogły, żeby ich wianek był na tyle mocny, by dopłynął w
całości z jednego krańca na drugi.
Starały się, choć nie wszystkie.
Atra długo zwlekała z rozpoczęciem pracy. Zła i niespokojna, nie mogła ustać w miejscu, to
zbliżała się do koszy, to odchodziła z prychnięciem. W końcu poddała się, usiadła przy
najbliższej grupce dziewcząt i na odczepnego wykonała niechlujne kółko.
– Atra, ty pleciesz wianek? – pytały zaskoczone dziewczęta.
– Zobaczymy, czy kogoś bogowie pokarają. – Uśmiechnęła się przebiegle, choć żadna z
koleżanek nie zrozumiała, o co jej chodzi.
– Trochę słaby – zauważyła Anika, starsza siostra Jady. Złośliwość w jej głosie była jedynie
cieniem. Na jawną kąśliwość wobec władczej i zimnej Atry raczej by się nie odważyła. – Nie
masz wprawy, co? Musisz ciaśniej splatać, inaczej kwiatki rozsypią się i nie dotrą do brodu.
Atra uśmiechnęła się znowu, równie słodko jak wcześniej.
– No tak, tego bym przecież nie chciała… Ale wszystkie widzicie, że zrobiłam wianek, nie?
– Pokiwały głowami, nie rozumiejąc. Uśmiechnęła się jeszcze szerzej, najwyraźniej
zadowolona z siebie. – O to właśnie chodzi.
Po czym odeszła, kołysząc biodrami.
Venda i Jada siedziały nieopodal i niespiesznie pracowały nad swoimi wiązankami.
– Oho, nawet nasza bogini uplotła coś w tym roku. – Venda powiodła spojrzeniem za Atrą,
kiedy ta minęła je bez słowa, uśmiechnięta do własnych myśli.
– Ciszej, bo cię usłyszy – mruknęła Jada, na co Venda prychnęła pod nosem.
– Ale się boję. I co, porazi mnie piorunami ze swych pięknych, kocich oczu?
Jada zachichotała rozbawiona.
– Coś widzę, że jej nie lubisz.
– No co ty! – ironizowała Venda. – Nie lubię, kiedy ktoś się tak puszy, a ludzie zamiast
walnąć go w głowę i postawić twardo na ziemi, jeszcze składają mu hołdy. Ostatecznie jesteś
tak samo ładna jak ona, a na pewno milsza. Taka znowu wyjątkowa to nie jest. Oj, no nie dam
rady! – warknęła naraz poirytowana. – Dlaczego to się nie chce trzymać?
– Zostawiłaś za krótki kawałek na początku. – Oceniła fachowo Jada, połechtana
komplementem. – Trzymaj, pomogę ci. No, powinno być dobrze.
– Czerwona tasiemka – rozległ się nagle męski głos tuż nad nimi. Prawie podskoczyły z
zaskoczenia.
– Restko, czy mógłbyś się tak nie skradać? – zbeształa kawalera Jada.
Syn kowala speszył się najwyraźniej i stracił całą odwagę, którą przed paroma minutami
naładowali go ojciec z wujem.
– Czerwona tasiemka, aha – powtórzył mało inteligentnie.
– Tak, już to mówiłeś – dobiła go Venda, a Jada na domiar złego zachichotała.
– Muszę zapamiętać. – Uśmiechnął się niemrawo i brnął w wyuczoną kwestię: – Żeby na
brodzie wiedzieć, który wianek łapać.
Vendę zmroziło. Przypomniała sobie rozmowę, o której doniósł jej swego czasu Imir.
Natychmiast pożałowała, że dała się Jadzie nakłonić do zabawy. Powinna była wymówić się
chorobą i zostać w domu, bezpieczna na kolejny rok.
– Jeszcze nie wiem, czy go rzucę – mruknęła bez pewności.
– Oczywiście, że rzucisz! – oburzyła się Jada natychmiast. Miała na twarzy znany zielarce
uśmiech swatki od siedmiu boleści.
Venda poczuła się osaczona.
Wtedy właśnie muzykanci dali sygnał, że czas już, by dziewczęta puściły wianki na wodę.
Jada pociągnęła koleżankę za rękę w górę jeziora, a Restko wraz z innymi kawalerami pobiegł
w przeciwnym kierunku, by zająć jak najlepsze miejsce w oświetlonym pochodniami brodzie,
w miejscu, gdzie jezioro znów zmieniało się w strumień.
Jada z namaszczeniem położyła swoje dzieło na ciemnej tafli i delikatnie popchnęła je w
stronę głównego nurtu. Venda wiedziała, na co liczyła. Sama ociągała się, ale pod groźnym
spojrzeniem koleżanki również rzuciła kwiaty do jeziora.
– Może nie dopłynie – zaklinała.
– Dopłynie – upewniła ją Jada. Nie takiego pocieszenia Venda potrzebowała. – To dobry,
mocny wianek.
Obok przefrunął bliżej nieokreślony pęk łodyg, który na wyrost można by nazwać wiankiem,
ponieważ miał z grubsza okrągły kształt. Atra zamachnęła się z całych sił przed rzutem, a
potem wyzywająco spojrzała na matkę i uśmiechnęła krzywo.
– Na kogo wypadnie, na tego bęc – mruknęła.
Kobiety chwilę obserwowały drogę plecionek na wodzie, ale te szybko znikały im z oczu,
unoszone nurtem poza zasięg światła lampionów. Wkrótce uwaga wszystkich skupiła się na
drugiej stronie jeziora, a dziewczęta wróciły na łąkę.
Chłopcy, po kolana w wodzie, pokrzykiwali coś do siebie, przepychali się i polowali na
wianki. Co chwila któremuś udawało się coś złowić. Wyłaził wtedy z wody i triumfalnie
powracał do kobiet. Dziewczęta cieszyły się lub udawały, że się cieszą. Czasem nie udawały i
z rykiem uciekały do chaty, zostawiając kawalera z trofeum w kłopotliwej sytuacji.
Po jakimś czasie tylko nieliczne, mokre i potargane nurtem kwiaty unosiły się jeszcze na
wodzie. Wianek Vendy niestety też. Nie mogło z tego wyjść nic dobrego.
– Może się gdzieś zahaczy i nie dopłynie do brodu – rzuciła po raz kolejny do stojącej obok
Jady. – Naprawdę nie wiem, po co to zrobiłam. Powinnam teraz pogrążać się w żałobie po
opiekunie, prawda?
Jada wzruszyła ramionami.
– Myślę, że powinnaś przede wszystkim zadbać o siebie i znaleźć kogoś, kto się tobą zajmie
w takim trudnym czasie. A ta noc jest tylko raz w roku.
Venda skrzywiła się do własnych myśli.
– O, patrz! – wykrzyknęła naraz półgłosem. – Lusy biegnie! Jada!
Młynarka stała jak zaczarowana. Jakby ją ktoś wmurował w trawę. Wbiła wzrok w wysoką,
gibką postać najprzystojniejszego kawalera w dolinie i nie mogła oderwać oczu. Chłopak był
mokry od stóp do głów, widać sporo się namęczył, żeby zdobyć wianek, który niósł nad
głową. Jasne włosy, zlepione w strąki, oblepiały nieco kwadratową twarz, szeroki kark i
mocne ramiona zaprawionego w pracy fizycznej mężczyzny.
– Och, żeby on tak kiedyś zauważył, że ja w ogóle istnieję – jęknęła Jada, kiedy Lusy
zatrzymał się skołowany i, oklaskiwany przez kolegów, rozglądał się za właścicielką wianka.
– Złożyłabym Elleniale nie jedno ciastko, a cały talerz najlepszych smakołyków. Tych, wiesz,
co tak trudno je zrobić, bo trzeba…
– Jada? – przerwała jej Venda, trącając ją w ramię.
– Co?
– Spójrz lepiej.
Chłopak najwyraźniej szedł w ich kierunku.
Uśmiechał się czarująco, strząsając z twarzy blond kosmyki i prychając wodą. Venda
odsunęła się od Jady odruchowo, kiedy stało się jasne, do której z nich zmierza.
– Błękitna krajka w czerwone romby. – Chłopak wyciągnął przed siebie coś, co już w
bardzo niewielkim stopniu nadawało się do przystrojenia głowy. – To twoje, Jada?
Dziewczyna wyglądała, jakby zamieniono ją w słup soli.
– T…tak – wydukała. Na więcej nie mogła się zdobyć.
– Wiedziałem, że w tym roku musi mi się udać! – ucieszył się Lusy, podchodząc tak blisko,
że biednej dziewczynie zupełnie zaparło dech w piersiach. – Błękitna krajka. Jak twoje oczy –
mruknął, by tylko ona usłyszała. – Nikt nie ma takich oczu w całej dolinie.
Speszyła się i spuściła wzrok. Venda miała ochotę podejść i trzepnąć ją w ramię, żeby
odzyskała swój zwykły dar gadania jak nakręcona. Zamiast tego jednak oddaliła się cichutko,
uśmiechając do siebie.
Więc nawet jedno ciastko – jak się okazuje – może coś zdziałać. Chyba powinnam tego
spróbować, pomyślała. Tylko że nie za bardzo umiem cokolwiek upiec. A w każdym razie nic,
czego ludzie chcieliby spróbować po raz drugi. Tym bardziej bogowie.
– Venda! – wyrwało ją z zamyślenia. – Mam twój wianek!
– O, Elleniale… – Odwróciła się na pięcie, ale nie miała już dokąd uciec. Po takim okrzyku
pół wsi patrzyło w jej stronę i trącało drugie pół, żeby też spojrzało.
W krąg światła lampionów wpadł zdyszany Restko i, dumnie machając kwiatami nad głową,
pędził w jej stronę z szerokim uśmiechem.
Nikt mnie nie zmusi, przemknęło jej przez myśl. Nie ma opiekuna, nikt mnie nie zmusi…
– Restko… – zawahała się, kiedy wreszcie zatrzymał się i, dysząc okrutnie, wyciągnął w jej
stronę swoją zdobycz.
– Tak, żono? – zaryzykował dowcip.
Zabiła go spojrzeniem. Wzięła wianek do rąk. Oddała mu z powrotem.
– Ta krajka nie jest czerwona – oświadczyła. – To nie jest mój wianek.
Czekała cierpliwie, aż wiadomość przebije się do mózgu chłopaka.
– Jak to nie twój? – wymamrotał Restko. – To czyj?
Wzruszyła ramionami.
– Granatowa krajka czyja? – wrzasnęła na całe gardło, aż zdruzgotany syn kowala skrzywił
się zaskoczony.
– Moja! – odkrzyknęła niepewnie Mirva, a Zdamir w geście rozpaczy i wściekłości walnął
się otwartą dłonią w czoło.
Tak oto Restko, ku uciesze gawiedzi, złapał wianek własnej siostry.
Venda odetchnęła z ulgą i nawet trochę żal jej się zrobiło chłopaka.
Ale zaraz jej przeszło.
Tymczasem przy brodzie opustoszało. Większość kwiatów przypłynęła już do poławiaczy,
pozostałe zostały spisane na straty. Ostatni chłopcy wracali teraz na łąkę z pustymi rękami, by
dołączyć do tańczących i ucztujących sąsiadów.
– Nikt nie złowił, jakże mi przykro – wyszczerzyła się do rodziców Atra.
– Widać nikt cię nie chce – dociął jej ojciec.
– No to zostanę starą panną.
– Co to, to nie! – Matka pokręciła głową. – Swaty dziś u nas byli i sprawę dogadaliśmy.
Wyjdziesz za mąż jeszcze tego roku, żadne sztuczki ci nie pomogą.
– Ale przecież on wyłowił wianek! – oburzyła się dziewczyna. – Nie możecie sprzeciwiać
się woli bogów! Mógł wyłowić mój, ale wyłowił tamten. Widać tak miało być.
Matka wzruszyła ramionami.
– Swaty byli u nas przed wiankami.
Atra rzuciła jej wściekłe spojrzenie, odwróciła się na pięcie i odmaszerowała w stronę wsi.
A potem dalej, do lasu, ścieżką, którą nikt nie chodził, ku zapuszczonemu cmentarzysku. Jakiś
kobold dostrzegł ją pomiędzy drzewami i uśmiechnął się do siebie, kiedy poczuł otaczający
dziewczynę zapach śmierci. Stulił uszy po sobie i oddalił się bardzo szybko.

Imir został sam przy brodzie, ale nie zamierzał rezygnować. Ostatnio nie miał czasu dla
Vendy, ale brak spotkań tylko zaostrzył jego apetyt na dzisiejszy wieczór.
Długo marzł w lodowatej wodzie i już miał zrezygnować, kiedy dojrzał wianek z czerwoną
krajką, płynący tuż pod przeciwległym brzegiem, nie od strony wioski, ale od lasu.
Dostatecznie blisko, żeby jeszcze zdążyć go złapać. Podnosząc wysoko nogi, pobiegł w tamtą
stronę.
Dopadł wianka, gdy ten zahaczył o zwisającą gałązkę leśnego krzewu. Przez chwilę
wydawało się, że kwiatki popłyną dalej, ale na szczęście tak się nie stało.
Imir ucieszył się, już myśląc o chwili, kiedy przyniesie plecionkę Vendzie.
– Mam cię! – mruknął, chwytając mokre kwiaty. – Czekałeś na mnie?
Tymczasem od wsi przybiegł Wastir, a za nim Viera, jego żona.
– Ludzie! – Dopadli do chłopów stojących najbliżej, przy drodze. – Wilkołak!
Grupa zafalowała. Słowo zmąciło nastrój, jego brzmienie trwale ucięło śmiechy. Wolno
docierało do nich, co się właśnie stało.
– Co?
– Jaki wilkołak?
– Wypadł na Tinnego! Trzasnął go! Ale uciekł, jak jego babę ujrzał!
– Tinnego?! Wilkołak?!
– Za chatą Kostjana! Szybko! Tinne krwią broczy! Ledwo żyje!
– Wilkołak! – rozniosło się.
– Wilkołak! Ludzie!
Poruszenie przy drodze zwracało uwagę coraz liczniejszego grona bawiących się na łące.
Milkły śmiechy, szemranie wzmagało się.
Lecz nie dotarło do rzeki, gdzie Imir podniósł wyłowiony wianek do ust i pocałował
delikatnie. Potem uniósł go wysoko nad głowę.
– Vendaaa! – krzyknął w stronę biesiadników po drugiej stronie rzeczki. – Mam twój
wianek!
Wszystkie twarze zwróciły się w stronę syna karczmarza.
Chłopak stał wciąż w miejscu, wymachując bezkształtnym wiechciem nad głową. Tłum na
brzegu westchnął zaskoczony. Od ściany lasu, tuż za plecami Imira, oderwał się ciemny kształt
i wielka sylwetka zwaliła mu się na plecy. Bezbronny chłopak padł twarzą w wodę.
Wielki cień szamotał się z nim chwilę, po czym wyskoczył z rzeki i zniknął w lesie.
Chłopi rzucili się ku Imirowi. Po chwili cucili go już na brzegu, w świetle lampionów i
latarni. Wzburzony tłum dyszał strachem. Wszyscy widzieli, widzieli to stworzenie!
Widzieli wilkołaka.
Rozdział 5
Nie ma się czego bać

– Głupiś ty! Po co żeś to zrobił?


– Tobie nic do tego, starucho.
– Głupie to było zachowanie. Niebezpieczne i głupie.
– Zamilcz, babo. Chyba zapominasz, które z nas jest tym silniejszym.
– Siła nie idzie w parze z rozumem, ty durny… Widziałam silniejszych od ciebie i takich
głupot nie robili.
– Tak? I gdzie masz tych swoich rozumnych siłaczy? Na cmentarzu. Ja nic nie robię bez celu.
– A ten cel chociaż mniej durny jest od ciebie? Oj, no cicho już, nie warcz. Nie znoszę, jak
mi warczysz po chacie. Dreszczy można dostać. Głupi… Żeby z krzaków wyskakiwać, ludzi
straszyć. Ciekawam, jaki to cel mógł w tym być?
– Tak było trzeba, wiedźmo. Takie było przeznaczenie.

Tej nocy niewielu położyło się spać, a z tych, którzy się położyli, niewielu zasnęło. Kiedy
pierwsze promienie słońca wyjrzały zza szczytów i spłynęły w dolinę, wieś zatętniła życiem.
Ludzie wychodzili z chat, szukali sąsiadów i wymieniali plotki. Komentowali, tworzyli nowe
wersje zdarzeń, snuli przypuszczenia oraz, jak to zwykle bywa, opowiadali zupełne bzdury.
– To kara za spoufalanie się z bogami. Obraziliśmy ich i zesłali nam wilkołaka!
– Nie, to oni wracają, mówię ci!
– Przecież dziewczyna mówi, że to nie był wilkołak.
– A co ona wie?! Jej wianek potwór ukradł, więc może ona z nim w zmowie?
– Jej wianek? – zastanawiali się inni. – Ładnie nam tradycja pokazała, komu dziewczyna
pisana…
I tak to domysły snuły się, a każdy wierzył w to, co chciał.
Tymczasem od lasu nadszedł zbrojny. Yarel miał na sobie mocno wczorajszą, czerwoną
tunikę o poszerzanych rękawach obszytych zielono-złotym haftem, nietypowe dla Wilczej
Doliny skórzane spodnie i wysokie buty. Szedł pewnym, równym krokiem, a miecz u jego boku
kołysał się miarowo. Miedziane włosy, które wyzwoliły się spod tasiemki ściągającej je na
karku, w wilgotnych od rosy strąkach opadały wokół twarzy. Kiedy wchodził między chaty,
ludzie przerywali rozmowy, by na niego popatrzeć.
Mężczyzna przemierzył główną uliczkę i doszedł aż do studni przed domem kowala. Kiedy
skierował się do gospody, dostrzegł wychodzącą stamtąd dziewczynę. W każdym jej ruchu
znać było nieprzespaną noc. Dostrzegła go również i ze słabym uśmiechem skinęła mu na
powitanie.
– Witaj, Vendo – przywitał się.
– Witajcie, panie Yarel – odparła. – A jednak poszliście go szukać.
– Mieliśmy zwracać się do siebie po imieniu. – Uśmiechnął się kącikami ust.
Przytaknęła kiwnięciem głowy.
– Rzeczywiście. Trudno się przyzwyczaić.
Nie była olśniewająca jak Stalla, zasadniczo nie nazwałby jej nawet piękną. Zwykła,
zmęczona dziewczyna. Szare oczy, włosy ni to blond, ni to brąz, znoszona sukienka, zbyt
praktyczna, by być atrakcyjną. Ale mimo to dziewczyna miała w sobie coś, co go zaciekawiło.
Zauważył to już wczorajszego wieczora, jeszcze nad jeziorem, zanim zaczęła się ta cała
historia z wilkołakiem. To, co usłyszał potem, tylko go w tym utwierdziło.

– Wilkołak!
Imira wyciągnięto z wody i po chwili Stalka, Jart oraz kilku chłopów cucili go na brzegu.
Yarel, klnąc na czym świat stoi z powodu braku miecza, wpatrywał się w las po drugiej
stronie brodu. Nie dostrzegał żadnego ruchu. Nie wyczuwał też niczego.
Od strony łąki nadbiegła dziewczyna o długich do pasa włosach. Potrąciła mężczyznę i
przepchnęła się między zebranymi dokładnie w chwili, gdy Imir ocknął się, wypluwając haust
wody. Przykucnęła przy nim, obejrzała naprędce głowę, rzuciła okiem na resztę – żadnych
widocznych ran, poza czerwonym śladem na żuchwie i rozciętą wargą.
– Nic mu nie będzie. Zanieście go do gospody – zarządziła. – Przyjdę go obejrzeć, jak tylko
zobaczę, co z panem Tinne.
Kończąc zdanie, już wstawała i biegła w stronę wsi. Nie zastanawiając się, Yarel ruszył za
nią.
– Yarel!? – zawołała za nim Stalla płaczliwym, przestraszonym głosem.
– Muszę – odparł krótko. – Spotkamy się w gospodzie.
Potem odwrócił się i pognał za dziewczyną, która zdążyła już pokonać sporą część łąki.
Wszyscy pędzili w stronę wsi i stopniowo niknęli w chatach.
Venda gnała dalej. Yarel był już przy niej, ze zdziwieniem spoglądając na chowających się
ludzi. Wyglądali, jakby podążali za przećwiczonym na podobną okoliczność planem.
Zaskoczenie minęło i teraz nawet nie krzyczeli, nawoływali jedynie dzieci i zaganiali je w
bezpieczne miejsce.
– Jacy spokojni… Nie panikują? – krzyknął zaskoczony, ni to do siebie, ni to do dziewczyny.
Obrzuciła go zdziwionym spojrzeniem, jakby dopiero teraz zauważyła jego obecność.
– Panie, to jest Wilcza Dolina! Jeszcze niedawno ci, którzy na okrzyk „wilkołak” tracili
głowy, tracili też życie. My jesteśmy potomkami tych, którzy zachowywali spokój i myśleli o
tym, jak przeżyć. A teraz schowajcie się gdzieś.
Yarel zdębiał. Już nie pamiętał, kiedy ostatni raz ktoś go potraktował w ten sposób.
Rozbawiła go ta sytuacja. Nie zdążył jednak nic odpowiedzieć, bo właśnie wybiegli na to, co
wieśniacy nazywali ulicą, i prawie wpadli na kilkuosobową grupkę mężczyzn, podnoszących z
ziemi wąsatego chłopa o sylwetce tura. Krew z rozbitej głowy zalewała mu twarz. Był
nieprzytomny, a jakaś kobieta, prawdopodobnie żona, zawodziła płaczliwie, jakby była już na
pogrzebie.
– Nie wyj, babo! – sztorcował ją jeden z chłopów. – Jak się będziesz tak darła, zaś tu
wilkołaka ściągniesz.
Venda zatrzymała się, dysząc.
– To nie wilkołak – stwierdziła tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Wilkołak rozszarpałby mu
brzuch albo gardło, a nie walił po głowie.
– To był wilkołak! – Żona Tinnego płakała. – Widziałam coś kosmatego, uciekało właśnie za
chatę kowala, jak wyszłam z domu! Tinne zatoczył się wtedy i o studnię głową wyrżnął!
– I stąd rana – warknęła dziewczyna. – Od studni, nie od potwora. Myślcie, ludzie, gdyby to
naprawdę był jeden z wilkołaków, nie przestraszyłby się baby! Oboje już by nie żyli.
Trzy sekundy ciszy, jakie zebrani spędzili na myśleniu, zielarka potraktowała jako
potwierdzenie, że się z nią zgadzają.
– Zanieście go do chaty – zarządziła. – Tę ranę trzeba zszyć, przyniosę narzędzia.
Podporządkowali się bez słowa sprzeciwu. Tylko żona Tinnego szlochała i biadoliła jak
wcześniej. Tymczasem Venda odwróciła się na pięcie i skrzywiła niezadowolona, gdy na
przeszkodzie wyrósł jej Yarel.
– Zaczekaj, panienko! – Chwycił ją za ramię, nim zdążyła go wyminąć. – Pójdę z tobą,
pozwól tylko, że wezmę miecz z gospody.
Zawahała się chwilę, otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale ostatecznie tylko
skinęła głową.
– Czekam, pospieszcie się, panie.
W chwilę później byli ostatnim ruchomym punktem krajobrazu, kiedy wpadając na ścieżkę
prowadzącą pod las, zostawiali za sobą zamarłą w bezruchu wieś. Bór, ku któremu biegli,
zdawał się być samą czernią i Yarel nie mógł się pozbyć wrażenia, że kryje w sobie wiele par
ślepi i rzędy wygłodniałych kłów. A ponieważ znał się na swoim fachu, wiedział, że tak
właśnie jest.
Dotarli do wtulonej między drzewa chatki. Minęli wiecznie otwierającą się furtkę i burego
kota, który wyszedł im na powitanie, miaucząc z wyrzutem. Dziewczyna zignorowała go i
jednym susem wpadła do domu. Po omacku zapaliła łuczywo i zatknęła je w szparę w stole.
Zakręciła się po izbie, szukając czegoś zawzięcie. Nie używała nigdy torby opiekuna i nie
pamiętała, gdzie ją rzucił.
W końcu zajrzała do skrzyni i z krzywym uśmiechem wyjęła niedużą sakwę.
– Możemy iść – stwierdziła.
Opuścili nieduże gospodarstwo i ruszyli ścieżką w dół. Venda prawie biegła i Yarel mocno
wyciągał nogi, by za nią nadążyć.
– Nie musimy się tak spieszyć – odezwał się po chwili. – Ten człowiek nie wykrwawi się z
powodu tak powierzchownej rany.
– Znacie się na leczeniu? – spytała zdziwiona. – Myślałam, że jesteście raczej człowiekiem
miecza.
– Robiłem w życiu wiele różnych rzeczy – odparł, uśmiechając się pod nosem, a kiedy nie
odpowiedziała, dodał: – To nie mógł być wilkołak. Dziś nie ma pełni.
Roześmiała się.
Dopiero po chwili dotarło do niej, że nie żartował.
– O, przepraszam – zmitygowała się szybko. – Mówiliście poważnie, prawda? No tak. Nie
wiem, ile wiecie o miejscu, w którym się znaleźliście, ale u nas wilkołaki i inne stwory
biegają po okolicy przy każdej fazie księżyca. Zawsze tak było. I teraz spieszymy się do wsi
nie dlatego, że Tinnemu zagraża niebezpieczeństwo. Chodzi o to, że dopóki jesteśmy tak blisko
lasu, to może ono grozić nam, rozumiecie?
– Rozumiem – odparł po chwili. – Rozumiem, że w to właśnie wierzycie. Doświadczenie
jednak mówi mi, że potwory w dziewięciu na dziesięć przypadków okazują się wytworami
ludzkiej wyobraźni.
W ciemnościach Venda wzruszyła ramionami, co bardziej wyczuł niż zobaczył.
– Cóż – rzuciła sarkastycznie – moje doświadczenie mówi mi coś zupełnie przeciwnego.
Weszli już między pierwsze chaty. Gospoda i dom Tinnego znajdowały się dokładnie na
przeciwległym krańcu osady, więc musieli jeszcze pokonać główną ulicę.
– Chętnie posłuchałbym o tych doświadczeniach. – Yarel uśmiechnął się pod nosem. – Jest
panna inna niż mieszkańcy doliny, których do tej pory spotkałem. Nawet wyraża się panienka
inaczej – stwierdził półgłosem. Czuł na sobie spojrzenia ludzi podglądających ich przez
szpary w ścianach chat, przyczajonych w izbach o wygaszonych łuczywach. – Pomimo
młodego wieku potrafi panna sprawić, że ludzie… słuchają.
Parsknęła cicho.
– Mylicie się. Nie jestem taka młoda i niestety nikt mnie nie słucha. I proszę nie zwracać się
do mnie „panno”. Nikt tu tak do nikogo nie mówi. Mam na imię Venda.
– Oczywiście, Vendo, w takim razie zechciej również mówić do mnie po imieniu. Jestem
Yarel.
Dziewczyna skinęła.
– Dobrze. Jesteśmy na miejscu. Dziękuję za opiekę.
Odwróciła się i zapukała do drzwi. Dokładnie w tym samym momencie nad doliną poniosło
się samotne wilcze wycie.
Obydwoje zadarli głowy do góry. Gospoda robiła wrażenie przerażająco drobnej w
porównaniu z pionową skałą, która wyrastała za nią. Na szczycie tej skały, uwieszone niczym
ponure ptaszysko, tkwiły wystrzępione zarysy ruin.
– To stamtąd – stwierdził mężczyzna.
– Tak – odparła zielarka dziwnym, jakby zadumanym tonem.
Próbował dojrzeć wyraz jej twarzy, ale bezskutecznie.
– Pewnie ten wilkołak znad jeziora – mruknął.
– Wilkołaki nie biją chłopaków po mordach i nie uciekają przed niczyimi żonami – odparła
cierpko. – To nie wilkołak, tylko…
– Tylko co? – spytał, lecz dziewczyna jedynie zmierzyła go nieufnie wzrokiem i nie
odpowiedziała. – Pójdę poszukać tego stwora – oznajmił więc po chwili, ruszając w stronę
wzgórza.
– Nie! – prawie krzyknęła i natychmiast tego pożałowała.
Yarel zmarszczył brwi. Jakiś mały dzwoneczek w jego głowie właśnie zaczął dzwonić.
– Dlaczego? – spytał ostrożnie.
Nie otrzymał odpowiedzi, bo drzwi chaty otworzyły się właśnie lekko i przez szparę
wypłynął wąski snop światła, osłanianego czyjąś dłonią.
– To ty, Vendo? – Usłyszeli męski głos. – Czemu nie wchodzisz?
– Już wchodzę – odparła z wyraźną ulgą, ale, znikając w chacie, odwróciła się jeszcze do
Yarela. – Proszę się schować. Bieganie po lesie nie sprowadzi niczego dobrego.
Uśmiechnęła się do niego w słabym świetle i cicho zamknęła drzwi.
Pozostawiony na opustoszałej uliczce mężczyzna zastanawiał się kilka sekund, nasłuchując
odgłosów nocy. Mógł odwrócić się i odejść. Wrócić do gospody, do Stalki, która pewnie
potrzebowała teraz jego obecności i wiedzy. Mógł też poddać się instynktowi i spróbować się
dowiedzieć, czy w opowieściach o Wilczej Dolinie jest jeszcze choć krztyna prawdy.
Powiał ciepły wiatr od szczytów, pachnący wiosną i topniejącym wysoko w górach
śniegiem. Yarel odwrócił się i ruszył do gospody.
Ponowne wycie samotnego wilka zabrzmiało niczym wyzwanie.
Zatrzymał się. Wyciągnął miecz z pochwy i, zmieniając zdanie, bezgłośnie ruszył w stronę
lasu.

Stali przed karczmą, oboje zmęczeni po nieprzespanej nocy.


– Niczego nie znalazłem – rzekł z lekkim uśmiechem. – Żadnych potworów, żadnych
wilkołaków. Nic.
Wzruszyła ramionami, uśmiechając się słabo. Cienie pod jej oczami pogłębiły się od tego.
– No to tylko się cieszyć, prawda? Bogowie cię widocznie lubią.
– Tak, chyba tak… A jak tamci dwaj? Wydajesz się… poirytowana?
Venda pokiwała powoli głową.
– Nic im nie będzie, muszą tylko odpoczywać, bo dostali po głowach. Ja też potrzebuję snu,
ledwo patrzę na oczy. A ty powinieneś zobaczyć się z panią Stallą, martwiła się o ciebie.
– Martwiła się?
– Tak, wyklinała cię przez całą noc. Ludzie tracą tyle czasu tylko wtedy, kiedy im naprawdę
zależy. – Ziewnęła szeroko, przysłaniając dłonią usta. – Pójdę już, moja krowa nie była dojona
i nic nie jadła od wczorajszego popołudnia.
Gdy go mijała, zawahał się przez chwilę, ale ponieważ nie dawało mu to spokoju, zapytał:
– Vendo, dlaczego nie chciałaś, bym szukał tamtego wilka? Wczoraj wieczorem, kiedy wył
w ruinach.
Zatrzymała się z ociąganiem. Była naprawdę bardzo zmęczona.
– Nie chciałam, żebyś szedł tam w środku nocy zupełnie sam. Możesz nie wierzyć w nasze
potwory, ale kilka dni temu pochowaliśmy chłopaka, którego coś rozszarpało w lesie, oraz
mężczyznę, który wrócił z zaświatów jako żywy trup. Tego akurat widziałam na własne oczy.
Mamy tu cały cmentarz poświęcony tylko potworom i nie sądzę, żeby wszystkie były
wiejskimi zabobonami. Chociaż, oczywiście, w to też nie musisz wierzyć. A teraz wybacz, ale
mam niewiele czasu na sen.
– Oczywiście – zmitygował się. – Przepraszam, że cię zatrzymuję. I dziękuję za troskę.
Pokiwała głową i powlokła się w swoją stronę.
Czuła na sobie spojrzenia ludzi opartych o płoty, kłaniających jej się z daleka z jakimś
nowym szacunkiem w oczach. A nic takiego przecież nie zrobiła, tylko to, do czego była
przyuczana od dziecka. I nawet nie było to nic poważnego. Tinne miał rozciętą głowę i
panikującą żonę. A Imir siniaka na pół twarzy i przeziębienie od łażenia w jeziorze.
Imir. Kiedy tylko zaczynała o nim myśleć, powracało uczucie rozdrażnienia.
I sama już nie wiedziała, czy jest zła na niego, że tak głupio się w niej zadurzył, czy na
siebie, że przez tyle czasu tego nie widziała.
I jeszcze ta nocna, zupełnie niepotrzebna rozmowa…

– Vendo, jesteś nareszcie! – Stalla powitała ją w progu karczmy.


Było bardzo późno. Albo raczej bardzo wcześnie, bo niewiele czasu pozostało już do świtu.
Venda skończyła opatrywać Tinnego i ogarnęło ją zmęczenie, ale starała się, by nie było tego
po niej widać. „Ludzie tracą zaufanie do zmęczonych zielarzy – mawiał opiekun. – Będą ci
wtedy patrzeć uważniej na ręce, a przecież i tak nie rozumieją tego, co robisz”.
– Jak się czuje Tinne? – spytał Jart.
Uśmiechnęła się, a jednocześnie uważnie przyjrzała zgarbionemu karczmarzowi. Wyglądał,
jakby w ciągu kilku dni przybyło mu dziesięć lat, i nie wszystkie zmiany można było zrzucić na
karb zmęczenia i lęku o syna.
– Miał tylko rozbitą głowę – odparła. – Efekt miodu i podstępnego ataku studni.
Podejrzewam, że kosmate „coś”, widziane przez jego żonę, to był pies, który podciął panu
Tinnemu nogi. Wilkołaki nie poprzestają na rozbiciu komuś głowy i kradzieży wianka,
prawda? – Zaśmiała się krótko.
– W takim razie kto zaatakował Imira? – przytomnie spytała Stalla.
Venda postanowiła udać, że tego nie słyszała.
– Ale wy wyglądacie za to na zmęczonego – mówiła dalej do Jarta. – Czy bóle nadal
dokuczają?
Karczmarz wzruszył niepewnie ramionami, machnął ręką.
– Tak, niestety, tamten eliksir nie pomógł na długo. W dzień nie jest najgorzej, ale nocami
męczą mnie straszne sny, bóle pleców, ramion, głowy… szkoda gadać. – Skrzywił się. –
Chciałem nawet posłać Imira po ciebie, ale nocami boję się puszczać go pod las.
– Obejrzę was, zbadam, jak należy, i zobaczymy. Jeśli chcecie, nawet tej nocy, zaraz.
Pokiwał głową i widać było, że bardzo się ucieszył. W jego dziwnie rozmytych oczach
pojawiło się światełko nadziei, że ból się skończy.
Stalka przysłuchiwała się ich rozmowie, stojąc z boku i uprzejmie milcząc. Venda
obserwowała ją kątem oka, ale nie potrafiła nazwać emocji, z jakimi kobieta spoglądała na
chorego, cierpiącego mężczyznę, który oficjalnie nadal był jej mężem.
– W takim razie – stwierdziła zielarka, wciąż lustrując Jarta z góry do dołu –
porozmawiamy, jak tylko zajrzę do Imira, dobrze?
Karczmarz uśmiechnął się zadowolony, a Stalla odprowadziła ją do schodów wiodących na
górę. Gospoda była jedynym budynkiem w dolinie, który w ogóle posiadał piętro.
Dobudowano je już w dzieciństwie Vendy, kiedy Jart zaprzyjaźnił się z opiekunem i dał się
urzec jego opowieściom o gospodach zza gór.
Dziewczyna starała się wspinać lekko, by nie okazać zmęczenia, ukrywając w przedramieniu
szerokie ziewnięcie.
– Co za noc… – Stalla kręciła głową, prowadząc ją do pokoju Imira. – Same strachy w tych
górach. Wilkołaki, tajemnicze choroby, sny…
– To prawda – uśmiechnęła się Venda. – Witajcie w domu, pani Stallo.
– A Yarela nie ma? Pobiegł za tobą nad jeziorem.
– Tak, ale potem rozstaliśmy się tu pod drzwiami. Ja poszłam do Tinnego, myślałam, że on…
– zawahała się. – Nie wrócił do gospody?
Stalka pokręciła głową, uważnie patrząc jej w twarz.
– W takim razie poszedł szukać wilkołaka – zakończyła Venda cicho.
Żona karczmarza najpierw wzięła głęboki wdech, a potem szybko wyrzuciła z siebie
wściekły potok przekleństw, wszystkie co do jednego pod adresem Yarela oraz
niewyczerpanych pokładów jego głupoty. Venda nie słyszała takiej wiązanki od czasów, kiedy
opiekun próbował zrobić półkę na garnki i uderzył się w palec.
– Pójdę do Imira – przerwała Stalli i wślizgnęła się do pokoju za jej plecami.
Pokoik był maleńki, bez okien, z ostrym skosem sufitu schodzącym od drzwi w stronę
posłania Imira. Urządzony został również bardzo skromnie, bo jego właściciel większość
czasu spędzał na dole, w karczmie. Na skrzyni w rogu palił się nieduży, gliniany lampion,
budząc migoczące cienie pod sufitem.
Imir nie spał. Kiedy weszła, uśmiechnął się, uszczęśliwiony. Od razu zastanowił ją ten blask
w jego zielonych oczach. Miał zapuchnięte pół twarzy, rozbitą wargę i z pewnością bolało go
przy każdym słowie, a mimo wszystko sprawiał wrażenie, jakby nie miało to żadnego
znaczenia. Nie był ranny, tylko poobijany. Mężczyźni potrafili gorzej nakłaść sobie po gębach
po kilku głębszych i gdyby nie okoliczności, w jakich chłopak dostał po głowie, Vendy pewnie
nikt by nie wzywał.
– Przyszłaś – ucieszył się.
– Tak. Twoja matka odchodzi od zmysłów, ale widzę, że czujesz się dobrze.
Zdjęła ciepły już opatrunek z jego policzka i zamoczyła go ponownie w zimnej wodzie,
pozostawionej przez Stalkę w misce na stoliku.
– Złapałem twój wianek! – Chłopak podniósł się, by móc na nią popatrzeć.
– No właśnie – starała się mówić swobodnie, choć czuła się dziwnie skrępowana. – Czy
pamiętasz, kto cię wtedy napadł?
– Nie. – Zmarkotniał. – Kto to był? Restko?
– Nie, oszalałeś?! – Zaśmiała się nerwowo. – Nikt nie wie, kto to był. Ludzie sądzą, że to
wilkołak, ale przecież wilkołak raczej…
– Pamiętam wilcze oczy… – Wbił wzrok w sufit. – Ale czy to możliwe?
– Nie wiem, Imir.
Zapadła cisza, którą każde z nich wypełniło swoimi myślami.
To, co powiedział chłopak, potwierdziło tylko przypuszczenia Vendy. A właściwie chyba
nawet nie przypuszczenia. Wiedziała, kto nie pozwolił Imirowi wrócić z brodu z wiankiem.
Ale nie wiedziała, dlaczego.
– To nic – pierwszy odezwał się syn karczmarza. – I nie zmienia to faktu, że złapałem twój
wianek. Teraz mogę ci powiedzieć, że… ja… – zaczął się jąkać.
– Przestań, Imir – przerwała mu szorstko.
– Dlaczego?
– Bo ja nie chcę tego słuchać.
Znów zapadła cisza, ale tym razem bardzo niezręczna.
Dziewczyna przyłożyła świeży kompres i szybko spakowała swoje rzeczy.
– Ale… – jęknął Imir, widząc, że zielarka zbiera się do wyjścia. – Wianek czekał na mnie
i…
– I co? – warknęła poirytowana. – Gdzie jest teraz? Imir, proszę cię, przestań. Ja nie chcę
tego wiedzieć. Mój wianek popłynął sobie dalej, a ja nie wyjdę za mąż w tym roku, jasne?
– Ale ja miałem twój wianek, Venda!
– Tak, wiem! – krzyknęła mu w twarz. – Ale już nie masz – opanowała się, westchnęła,
zupełnie niepotrzebnie wygładziła spódnicę. – Idę zbadać twojego ojca, nic tu po mnie. Zimne
okłady to wszystko, czego ci potrzeba.

Teraz czuła się fatalnie.


Po rozmowie z Yarelem wróciła do domu i szybko odbębniła obowiązki w oborze, myślami
będąc daleko. Jartowi nie pomagało jej lekarstwo, a objawy nie pasowały do żadnej znanej
dziewczynie przypadłości. Bardzo ją to martwiło ze względu na sympatię, jaką darzyła
karczmarza, oraz również odrobinę ze względu na własną dumę. Przejrzała wszystkie zielniki
opiekuna i obydwie księgi o magii, jakie posiadał. Długo szukała tajemniczego, czerwonego
tomiszcza, ale nigdzie nie mogła go znaleźć. Chata nie była wielka i liczba skrytek musiała być
ograniczona, opiekunowi widać jednak bardzo zależało, żeby jego wychowanka nie
przeczytała tych zapisków.
Zapisków, po które wrócił nawet z zaświatów.
Wzdrygnęła się na to wspomnienie.
Powoli zaczynała rozważać pomysł, że na karczmarza rzeczywiście rzucono urok albo
uwzięła się nań jakaś zmora. Zbadała go w nocy, ale nagromadzenie różnorodnych objawów
utrudniało rozpoznanie choroby. Zaaplikowała więc Jartowi łagodny wywar nasenny, żeby
wreszcie trochę wypoczął. Zostawiła też w okiennicach kolce dzikiej róży i obsypała posłanie
solą, a w kątach poustawiała miotły. Jeśli bóle pochodzą od upiora, pomieszczenie powinno
być dobrze chronione, a Venda zyska na czasie.
Musiała się jednak spieszyć z diagnozą i czuła, że przydałaby się jej pomoc. Nie miała już
obok siebie doświadczonego opiekuna, który był nieznośny, ale wiedzą przewyższał nawet
wiedźmę spod skały.
Ach właśnie, wiedźma...
Zielarka zamarła w pół ruchu. Czuła się bezradna wobec choroby karczmarza, ale czy aż tak,
by prosić wiedźmę o pomoc?
Bijąc się z myślami, zrzuciła baranie skóry na podłogę przy palenisku i ułożyła się
wygodnie, jednak choć była bardzo zmęczona, długo przewracała się z boku na bok,
wzdychając i mrucząc cicho do siebie.
A gdy wreszcie zasnęła, we śnie zobaczyła otwarte drzwi do obórki i wilka, który wybiegł z
niej i oddalił się w stronę lasu. Czując narastający strach, weszła do środka. Opiekun leżał tuż
przy drzwiach, twarzą do ziemi. Uklękła i odwróciła go ku sobie, a wtedy spojrzała wprost w
martwą twarz Jarta.

– Co powiedziała Venda? – spytała Stalka, wchodząc niepewnie do kuchni.


Jart zmywał akurat naczynia.
– Na razie będę żył – burknął. – Jeszcze poczekasz.
– Poczekam? Na co?
– Aż mnie wyślą do Nawii. Pójdę w ziemię, to i karczma będzie twoja i będziecie wreszcie
mogli zamieszkać w jednym pokoju z tym…
– Co ty gadasz? – oburzyła się wściekle. – Wcale nie chcę twojej śmierci!
– Tak? To po cholerę wróciłaś właśnie teraz?
– A myślisz, że wiedziałam, że chorujesz? Heroldzi nie objeżdżają świata z wieściami o
bólach karczmarza Jarta z Wilczej Doliny.
– Ach, prawda – sarknął. – Jestem przecież nikim w porównaniu z tamtym kogucikiem przy
mieczu.
– Nie jesteś… – zaczęła, ale urwała, by się uspokoić. Odetchnęła głęboko i dopiero zaczęła:
– Z Yarelem łączy mnie tylko wspólna podróż. Pomaga mi. Nie sypiamy ze sobą.
– Nie wierzę – burknął karczmarz.
Parsknęła i zrezygnowana pokręciła głową, a Jart łypnął na nią trochę niepewnie,
wycierając dłonie ścierką.
– Oczywiście – dorzuciła cierpko. – Powinnam była wiedzieć.
– A jak mam wierzyć? – warknął karczmarz, choć jakoś już mniej agresywnie. –
Przyjeżdżasz z jakimś wielkoludem po tylu latach i jeszcze taka wycudaczona.
– Jaka?
– No taka… – Zawahał się, szukając odpowiedniego słowa, aż w końcu uspokoił się i
rzucając ściereczkę, mruknął zrezygnowany: – Piękna.
Stallę zatkało i przez chwilę, gdy podniosła wzrok, ich spojrzenia skrzyżowały się, a w
powietrzu zapachniało jakoś tak, jakby czas cofnął się o kilkanaście lat.
– Taka piękna – powtórzył Jart. – Nic się nie zmieniłaś. Tylko ja… Szkoda gadać.
Uśmiechnęła się promiennie i już miała coś odpowiedzieć, kiedy z sali dobiegło tubalne
wołanie kowala.
– Jart, jesteś tam, na Welesa?! Piwa dawaj!
Stalka energicznie zastąpiła mężowi drogę i stanęli nagle tak blisko, że poczuła, jak budzi
się między nimi coś z dawnych uczuć.
– Ja pójdę – rzuciła. – Widzę, że źle się czujesz, Jart... W końcu to również mój dom, a ja
muszę coś ze sobą zrobić, bo myślenie do końca pomiesza mi w głowie. Będę pracować z
tobą w gospodzie, zgoda?
– Piwa! Jart, gdzie cię demony porwały? – krzyk nie ustawał.
Karczmarz po chwili skinął głową.
– Zgoda.

Wiosenny las tętnił życiem, świergotem ptaków i szumem wiekowych drzew. Słońce
przebijało się między gałęziami, chcąc zerknąć, co dzieje się w dole, pod paprociami i w
zaroślach. Złote promienie muskały spragnione ciepła jagody i tegoroczne pędy sosen i
świerków.
Rzadko uczęszczaną ścieżką Atra dotarła aż na sam skraj bagnistej ziemi okolonej płotem,
gdzie pod starym dębem tkwiła kamienna kapliczka zapomnianego bożka. Szum wielkiego
drzewa zawsze dobrze ją nastrajał, zapraszał, by przysiadła wśród jego konarów, oparła
głowę o jeden z chropowatych korzeni, odprężyła się, zasnęła… Tym razem jednak minęła je,
wkraczając na cmentarną ziemię, pomiędzy zapuszczone groby, wolno zatapiające się w
miękkiej ziemi pod swoim własnym ciężarem.
Z westchnieniem otarła łzy z twarzy, przysiadła na jednym z nich.
Czemu płaczesz, zielonooka? – zaszumiał głos w jej głowie. Czuła obecność kilku istot,
niewidzialnych za dnia, którą wyczuwali jedynie nieliczni, obdarzeni swoistym darem, tak jak
ona. Wiedziała, że obserwują ją ze swych grobów, a to poczucie sprawiało, że w ciepły dzień
dostawała gęsiej skórki.
– Mam wyjść za mąż – odpowiedziała niezbyt głośno.
Oddajesz się jakiemuś mężczyźnie? Żywemu? W szumie głosów poczuła irytację.
– Nie – zapewniła szybko. – Ja nie chcę, ale mimo to niedługo oddadzą mnie wbrew mej
woli.
Powietrze na cmentarzu zgęstniało. W nierealnej atmosferze tego dziwnego miejsca czuła
wciąż pojawiające się nowe istnienia. Upiory. Wąpierze. Wilkołaki. Demony. Znała je
wszystkie. Wszystkim dawała doznać ciepła swojego ciała. Od każdego z nich dostawała
nieziemską, nierealną, wyuzdaną przyjemność. Znała dotyk ich chłodnych dłoni, uścisk
szponów, smak rozdwojonych języków.
Od samego wspomnienia przeszedł ją dreszcz pożądania.
Jesteś nasza, zielonooka – wyszeptały demony. Poczuła ich dotyk jak muśnięcie wiatru na
głębokim dekolcie sukienki. Twój mąż legnie w ziemi!
– Nie! – Pokręciła głową gwałtownie. – To nie jest sposób. Wybiorą mi innego.
Szum głosów w głowie narastał, otumaniając ją i odurzając. Odchyliła się do tyłu i położyła
na cmentarnej ziemi. Zamknęła oczy, wolnym ruchem podciągając sukienkę coraz wyżej. Dotyk
chłodnych dłoni pełznął po białej skórze ud, z towarzyszeniem narastających warczeń i
szmerów.
Jesteś nasza, zielonooka.
– Jestem… – odparła, prężąc się. – Jestem wasza...
Zamruczały zadowolone, coraz namiętniej pieszcząc jej chętne ciało.
Świat dowie się, że tak jest – szepnął głęboki głos z zamierzchłych czasów. Świat zobaczy
nasz znak.
Atra jęknęła, gdy szponiaste łapy unieruchomiły jej nadgarstki, a lodowate języki
prześlizgnęły się po nagich sutkach. Inny stwór mocno chwycił ją za biodra, wbijając się w
nią z grobowym milczeniem. Kolejne głosy zaszemrały, garnąc się do jej wdzięków, a
dziewczyna jęknęła znowu i znowu, kołysana spazmatycznymi ruchami.
Demony były wszędzie.
I chciała, by trwało to wiecznie.

– Mam nadzieję, że to nie potrwa długo – westchnęła przesadnie Stalka, posyłając Yarelowi
wymowne spojrzenie. – Nie spałam całą noc. Jeśli dziś nie położę się o rozsądnej porze, jutro
będę wyglądać jak upiór.
Mężczyzna uśmiechnął się półgębkiem. Stał oparty o kontuar i od niechcenia obserwował
schodzących się na naradę ludzi.
Do karczmy weszła zielarka. Gdy tylko zamknęła za sobą drzwi, wśród chłopów zebranych
przy długim stole na podwyższeniu gwałtownie zmieniła się atmosfera.
Jart właśnie kończył dolewać miodu nowo przybyłym, więc z dzbanem w dłoni podszedł się
przywitać. Yarel nie słyszał, co mówili, ale dziewczyna pokiwała głową, strapiona. Powinna
lepiej udawać, że panuje nad sytuacją, pomyślał.
Karczmarz wskazał gestem stół narad i Venda z ociąganiem ruszyła w tamtą stronę, witając
się z chłopami z daleka. Jart wskazał jej wolne miejsce na ławie, a gdy usiadła, stanął tuż za
nią, opierając się o drewniany słup i nerwowo ściskając w dłoniach pusty dzban.
Yarel rozsiadł się wygodniej na twardym stołku i pociągnął miodu z kubka. Nie bardzo
wiedział, co się dzieje, ale sądząc po ogólnym wrażeniu wyczekiwania i skrępowania,
zapowiadało się ciekawie.
– Wiesz, Vendo, że po śmierci twojego ojca musimy obrać nowego opiekuna dla doliny –
zaczął dosyć młody chłop o twarzy ogorzałej wiatrem i ogniście rudych włosach, sterczących
jak wiecheć słomy. Obok niego siedziała kobieta o urodzie rusałki i błyszczącymi oczyma
wpatrywała się z nadzieją w Vendę.
Młoda zielarka skinęła spokojnie głową.
Yarel nachylił się konspiracyjnie do Stalki, nie spuszczając wzroku z zebranych.
– Opiekun rządzi wioską, tak? – upewnił się szeptem.
– Nie, nic z tych rzeczy. – Stalla potrząsnęła swoją zgrabną główką. – Doliną rządzą
mieszkańcy. Zbierają się i ustalają coś, jak widzisz zresztą. – Machnęła dłonią w kierunku
stołu na podwyższeniu.
– Naprawdę? – zdziwił się szczerze. – Jakże... sielsko. Znam kilku mędrców, którym bardzo
by się to spodobało – mruknął z przekąsem.
– Ta zabita dechami wiocha to żywe przeciwieństwo sielanki. Tu wszędzie czyhają na ludzi
jakieś stwory, upiory i inne poczwary. – Wywróciła oczyma zdegustowana. – Jeszcze z
dawnych czasów tyle się tu tego zostało. Kiedy rządzili nami wilkarzy, rozpleniło się tu tego
ścierwa jak komarów w lecie.
Yarel słuchał jednym uchem, starając się nie stracić wątku. Szczęśliwie chłopi przy stole
ciągle jeszcze krążyli wokół wyjaśnień.
– Nie mamy już w dolinie drugiego takiego jak twój ojciec – podjął wiecznie kaszlący
chudzielec, na co część stołu zamruczała z aprobatą, a druga część prychnęła lekceważąco.
– Wieś musi mieć opiekuna – powtórzył jak samograj rudzielec.
– Na Swaroga, do rzeczy! – uciszył wszystkich ogromny chłop, którego ludzie nazywali
najczęściej, po profesji, po prostu kowalem.
Wszyscy, łącznie z Vendą i siedzącymi przy szynkwasie Yarelem i Stalką, zwrócili się w
jego stronę.
– Jesteś córką opiekuna – zaczął nerwowo wielkolud, stwierdzając fakty. – Znasz się na
ziołach.
– I na stworach – podrzucił ktoś.
– I na stworach – powtórzył kowal. – Nikogo lepszego nie znajdziemy w dolinie, więc
wybraliśmy ciebie. Taka jest nasza wola i wola duchów, co nam same wskazały, że im miłą
będziesz.
– Tak! Tak jest! – przytaknęli ochoczo zebrani. Siedzący z boku Yarel zauważył, że
poweseleli znacznie, zadowoleni, że ktoś wreszcie wygłosił tę kwestię. Najwyraźniej
proszenie o cokolwiek tak młodego człowieka, a do tego dziewczyny, było dla starszyzny
trudne.
Venda oniemiała i nie udało jej się tego ukryć. Jeśli ktoś spodziewał się dziewczęcego pisku
i wieszania się dorosłym na szyjach ze szczęścia, to się przeliczył.
– Dziękuję za wasze zaufanie – powiedziała w końcu poważnym tonem, patrząc już
spokojnie kowalowi w oczy. – Ale nie.
Yarel wychwycił uśmiech na ustach Jarta, przez cały czas wbijającego wzrok w czubek
głowy Vendy.
– Jak to „nie”?! – obruszył się kowal, czerwieniejąc na twarzy. – Zostałaś wybrana!
Venda wstała od stołu z zaciętą miną.
– Nie – powtórzyła spokojnie. – Wybierzcie kogoś innego.
– Demony chcą ciebie! – Kowal walnął pięścią w stół, a dziewczyna posłała mu
nienawistne spojrzenie.
– Demony? – syknęła, hardo podrzucając głową. – A co wy wiecie o demonach?
Ta bezczelność ostatecznie go rozsierdziła. Zerwał się z ławy z impetem i przechylając się
przez stół, warknął:
– Wszyscy wiedzą! Opiekun przyszedł do ciebie po śmierci, naznaczył cię! I wianek twój
wilkołak wyłowił! Nieprawda to może?
Kątem oka Yarel zauważył, że Stalka jęknęła z przejęcia, przyciskając dłoń do ust.
Wojownik próbował nadążać za tokiem myślenia tych ludzi, ale nie potrafił. Zbyt wielu rzeczy
nie rozumiał.
– Więc to źle być opiekunem? – spytał towarzyszki.
Minstrelka zmierzyła go takim wzrokiem, jakby był czteroletnim dzieckiem, odrywającym
mamę od fascynującego przedstawienia.
– To zaszczyt – odparła. – Ale niebezpieczny. Przysięgasz bogom, że będziesz bronił doliny
przed wszystkimi stworami nocy, a to znaczy, że po kilku latach albo giniesz, albo stajesz się
tak zgorzkniały, że serce zmienia się w głaz. Och, biedna Venda!
Tymczasem zielarka wcale nie wyglądała, jakby miała dać sobie zrobić jakąkolwiek
krzywdę. Po prostu stała z zaciśniętymi pięściami i lekko przechyloną głową, bez słowa
pozwalając starszyźnie przytaczać swoje argumenty.
– Wieś bez opiekuna jest bezbronna, przecież wiesz – tłumaczył względnie spokojnie
rudzielec, a jego żona kiwała z powagą głową. – Już teraz domowiki psoty zaczynają robić, a
dopiero kilka dni od jego śmierci minęło.
– Olestko mówił mi wczoraj, że latawicę za oknem widział w nocy – wzburzył się kaszlący,
który sam wydał się Yarelowi pierwszym kandydatem na chodzącego trupa. – Tak jawnie już
między chatami latają!
– Cicho siedź, Stojan! – zgasił go warknięciem barczysty chłop, który, jak pamiętał Yarel,
wyrżnął podczas święta w studnię za sprawką wilkołaka. – Nie wyjeżdżaj tu teraz z fantazjami
nocnymi Olestka. Dziewczyna czasu potrzebuje, zastanowić się musi. Tak, Vendo?
Dziewczyna spojrzała na Tinnego z westchnieniem.
– Posłuchajcie – rzekła. – Wymagacie ode mnie zbyt wiele. Ja wiem, co to znaczy być
opiekunem, mieszkałam z nim całe życie.
– No właśnie! Dlatego też to musisz być ty.
– Ale ja nie dam sobie rady! – warknęła agresywnie.
– Tak ci się zdaje, każdy z nas się boi – rudzielec machnął ręką.
Venda skrzywiła się, czy to wściekła, czy zrozpaczona.
– Nie! – Pokręciła głową. – Ja nie jestem taka, jak mój ojczym. Wybierzcie kogoś innego.
Odwróciła się na pięcie i, ku frustracji obserwujących ją ludzi, szybkim krokiem wyszła z
gospody.

Gdy zapadał zmierzch, zapalano pochodnie wokół wsi. Złoty pierścień miał chronić przed
mieszkańcami lasu, czy przynajmniej w niewielkim stopniu wyrównywać szanse. Tłuszcz
wypalał się gdzieś po północy, ale to wystarczało tym, którzy wracali z wieczornych schadzek,
z karczmy lub z przedłużających się plotek u sąsiadki. Kiedy światła gasły, wieś już od dawna
pogrążona była we śnie.
Tym razem jednak ktoś najwyraźniej nie spał i nie bał się wyjść z domu po zapadnięciu
ciemności. Wysoka, smukła postać prześlizgnęła się między chatami, kiedy dopalały się
ostatnie płomienie. Bezszelestnie zniknęła w mroku.
Młody człowiek skierował swe kroki w stronę dużej łąki nad jeziorem, a potem wzdłuż linii
brzegu przeszedł aż do brodu. Co chwila odwracał się, by sprawdzić, czy nikogo nie ma w
pobliżu, ale o tej porze panował zupełny spokój i bezruch. Wieś pochrapywała, a co się działo
w lesie, wolał nie dociekać. Linia drzew po drugiej stronie wody spowita była nieprzebitą
zasłoną cienia.
Dotarł do brodu, gdzie czarna woda, szemrząc na kamieniach, uciekała z jeziora wąskim
gardłem.
Nie zastanawiając się długo, wszedł do potoku i rozejrzał się uważnie wokół. Było ciemno,
mrok rozpraszało jedynie mleczne światło malejącego księżyca, na tyle jednak silne, by bez
trudu mógł zobaczyć zarys swojej sylwetki na ruchliwej powierzchni strumienia.
I ten blask musiał mu dzisiejszej nocy wystarczyć.
Coś plusnęło w głębi jeziora.
Odwrócił się z nagłym ściskiem w gardle, ale nie dostrzegł niczego. Żadnych rusałek,
wabiących ponętnymi ciałami, żadnych topielców, straszących po trupiemu zielonymi
twarzami. Żadnej zmarszczki na wodzie. Na gładkiej tafli migotały księżycowe promienie, a
łagodny szum strumienia zdawał się jedyną oznaką ruchu w okolicy. Noc była bezchmurna i
nawet wiatr uspokoił się, nie mając czego przeganiać po niebie.
Chłopak odetchnął z ulgą i wrócił do poszukiwań. Brodząc wzdłuż brzegów, odchodził coraz
dalej, zostawiając za plecami wąskie ujście jeziora i słabo widoczne światełka ostatnich
gasnących pochodni. Raz po raz uchylał się przed gałęziami zwisającymi nad potokiem,
wciskającym się między zaorane poletka a pnie strzelistych drzew.
Wypatrywał choć kilku kwiatów, zahaczonych o kamień czy trawy przy brzegu.
Przecież miał go w ręku. Trzeba tylko wytrwale szukać i uważnie patrzeć. Przecież wianek
był znakiem.
Symbolem przeznaczenia.
Woda chlupotała wokół kostek, gdy energicznie parł naprzód, rozglądając się uważnie,
odchylając kolejną zwisającą nad strumieniem gałąź. Gdzieś w oddali pohukiwała sowa.
Księżyc świecił jasno, osrebrzając krajobraz. Wiecznie ruchliwy strumyk skręcił łagodnie,
odbił od pól i zagłębił się w las, szeleszcząc uspokajająco.
Wytężając do granic możliwości wzrok, mała ludzka postać zatrzymała się niepewnie.
Rozejrzała raz jeszcze, lecz nie znalazłszy tego, czego szukała, zacisnęła pięści i wolno
wkroczyła w ciemność pomiędzy drzewami, tak jak prowadził nurt wody.

Chyba jeszcze nigdy Venda nie czuła się tak źle w związku z własną decyzją. Wyrzuty
sumienia z powodu odmowy dobijały ją, ale strach o własne życie i przyszłość były równie
silne. Tak, wiedziała więcej niż wszyscy oni razem wzięci. Mogła im pomagać. Ale przecież
nie zawsze! Nie potrafiła nawet wyleczyć Jarta, choć tak jej na tym zależało. Nie miała
pojęcia, co mu dolega.
Tej nocy długo o tym myślała. I nim nadszedł sen, tuż przed świtem, podjęła decyzję.
Rankiem spakowała niewielkie zawiniątka do wiklinowego koszyczka i przykryła je
haftowaną serwetką. Jak zwykle, gdy się denerwowała, odruchowo wygładziła odświętną,
czerwoną sukienkę. Zarzuciła na plecy swoją najlepszą, czerwoną pelerynę z kapturem i
wyszła z chaty w chłodny, górski poranek.
Ścieżką przez las okrążyła wzgórze zamkowe i skierowała się w stronę dalekich szczytów.
Wszyscy wiedzieli, że w pewnym miejscu, na północ od wsi, las dociera do ściany skał,
rojących się od tajemniczych jaskiń i szczelin, w których śmierć można spotkać na każdym
kroku. U ich stóp stała niewielka chata, a w niej mieszkała istota, która nie obawiała się
strasznych sąsiadów i samotnego życia wśród leśnych zjaw i bestii.
Wiedźma.
Postrach dzieci. Ostatnia deska ratunku, na którą decydowali się jedynie naprawdę
zdesperowani. Dziwadło dla jednych, potwór dla innych. Starucha, która pojawiła się nie
wiadomo skąd i kiedy, a zdawała się tu być od wieków.
Możliwe zresztą, że była.
A jednak droga do chaty wiedźmy nie była ani specjalnie mroczna, ani zacieniona, ani
straszna. To raczej świadomość tego, co czeka na jej końcu, działała na ludzi paraliżująco.
Dosyć powiedzieć, że Venda, zielarka i córka opiekuna, była tu tylko raz w życiu. Ścieżka
pozostawała jednak niezarośnięta i najwyraźniej znajdowali się w wiosce tacy, którzy z
wiedzy i ziół czarownicy korzystali dużo częściej.
Za jednym z zakrętów dróżka skończyła się nagle i dziewczyna wypadła na niewielką polanę
u stóp stromej skały. Tuż pod litą ścianą wapienia tkwiła uparcie mała, powyginana przez czas
chata. Dach porastała trawa i leśne kwiaty. Na szerokim kamiennym progu suszyły się
tajemnicze zioła. Domostwo otaczał zdziczały ogródek i wysokie sosny. Grządki pachniały
oszałamiająco. Cały widok sprawiał wrażenie, jakby stworzyła go sama natura.
Venda zbliżyła się, zauważalnie zwalniając tempo marszu. Podeszła do niskich drzwiczek z
surowego drewna i zatrzymała się odrobinę niepewnie. Chociaż chata nie miała żadnych
okien, dziewczyna nie mogła oprzeć się wrażeniu, że ktoś obserwuje każdy jej ruch.
Rozejrzała się niby to obojętnie wokół i naraz skrzyżowała spojrzenie z wąskimi szparkami
ślepi przyczajonego w kwiatach kota.
Był wielki, bury i mało przyjaźnie nastawiony do świata. Wnioskując z licznych blizn na
całym ciele, świeżo rozerwanego ucha i poharatanego nosa, świat również był do niego mało
przyjaźnie nastawiony. Ludzie mówili, że kot wiedźmy kradnie w zimie kurczaki z
gospodarstw. Olestko próbował go raz powstrzymać i opiekun musiał mu potem założyć trzy
szwy na głowie.
Wspomnienie nie poprawiło Vendzie nastroju. Odwróciła powoli wzrok, starając się nie
wykonywać gwałtownych ruchów. Zmusiła się do zachowania godnego wyrazu twarzy i miała
nadzieję, że rzeczywiście był godny, bo wiele ją kosztował.
Olestko bardzo wtedy wrzeszczał i do dzisiaj ostrożnie podchodził do kotów.
Od strony kwiecistej rabaty dobiegło ją narastające gardłowe mrauczenie. Kątem oka
zobaczyła, że bura kula wściekłości przestępuje z łapy na łapę, najwyraźniej szykując się do
skoku. Venda z powrotem wpatrzyła się w zwierzę z determinacją, gotowa zdzielić go niczym
piłkę swoim koszykiem pełnym podarków.
Cofnęła się maleńki kroczek i podskoczyła z piskiem, gdy natrafiła na coś ramieniem.
Za plecami miała wilkookiego.
Spoglądał na nią z góry z kamienną twarzą, ale i tak wydawało się, że z niej drwi. Złote
oczy, o których tyle słyszała, wyglądały bardziej nieludzko, niż sobie to wyobrażała, i
nadawały kanciastej twarzy drapieżny wyraz.
Wiedziała, że powinna coś powiedzieć, ale zabrakło jej słów i tylko bezgłośnie poruszyła
ustami.
Zwierzołak skrzywił się ironicznie.
– Nie ma się czego bać – mruknął przeciągle, jakby uspakajał spłoszone zwierzę.
– Nie, nie bałam się – bąknęła niemrawo.
Obcy zmierzył ją spod oka i prychnął szyderczo. Kot w dalszym ciągu złowrogo powarkiwał
i nie wyglądał na zbitego z tropu. Wilkooki spojrzał nań srogo i warknął ostrzegawczo,
unosząc lekko górną wargę i marszcząc nos. Przed oczami Vendy błysnęły białe, nieludzkie
kły, a dźwięk obudził pierwotny instynkt ucieczki. Serce załomotało jej jak szalone.
Tymczasem kot w odpowiedzi prychnął wściekle, kładąc strzępki uszu po sobie. Zwierzołak
postąpił krok do przodu z krótkim, ostrym szczeknięciem i kot wiedźmy zamilkł jak nożem
uciął. Oblizał nerwowo pysk i powoli wycofał się między liście łopianu.
Venda usłyszała skrzypnięcie drzwi za swoimi plecami. Odwróciła się gwałtownie, ze
świadomością, że pierwsze wrażenie, jakie chciała zrobić na wiedźmie, już przepadło.
Przestraszyła się kota, co zapewne miało być jakiegoś rodzaju próbą.
Na progu stała niska, pokrzywiona, siwa kobieta o wyglądzie tak paskudnym, że trudno było
nie patrzeć na nią z odrazą. Oczy miała jak szparki, wyblakłe i zionące złośliwością.
Człowiek z miejsca miał wrażenie, że wiedzą o nim wszystko, znają najczarniejsze zakątki
umysłu i doskonale widzą wszystkie złe uczynki, o których wolałby nie pamiętać. W ułamku
sekundy blade spojrzenie przewierciło dziewczynę do samego dna duszy.
– Jestem Venda. – Skłoniła lekko głowę. Nie za nisko, bo w końcu uważała się za równą w
tej rozmowie. No, prawie. – Jestem zielarką w dolinie.
Pokurczone stworzenie zmełło coś bezzębnymi ustami i bez ostrzeżenia splunęło w bok jakąś
czarną cieczą. Venda zapanowała nad sobą, nie skrzywiła się ani nie drgnęła. Za plecami czuła
obecność wielkiego mężczyzny. Stał tak blisko, że nie mogła skupić myśli.
– Dziewczyna od opiekuna – zaskrzypiała wiedźma, przeszywając ją wzrokiem. Po czym
pokiwała głową do swoich myśli i z tajemniczym, niewróżącym nic dobrego uśmiechem
cofnęła się do wnętrza chaty, machając ręką, by zrobili to samo.
Venda zawahała się chwilę, ale wiedziała, że nie ma wyjścia. W końcu przyszła tu z własnej
woli. I miała interes do ubicia.
Westchnęła i weszła do domu spokojnym krokiem. Izba była niewielka, oświetlona jedynie
snopem słonecznego światła, wpadającym przez dziurę nad otwartym paleniskiem na środku
izby. W ciemnych zakamarkach majaczyły zarysy dziwacznych klatek i skrzynek, zajmujących
każdą wolną przestrzeń. W niektórych coś się poruszało, ale Venda nie widziała dokładnie, co.
Zresztą, wolała chyba pozostać w nieświadomości.
W jednym kącie góra skór i futer sugerowała posłanie, w przeciwnym wielki głaz pełnił rolę
stołu, zawalonego zwitkami brzozowej kory, brudnymi miskami, moździerzem i martwym
szczurem. U powały, tak nisko, że przechodząc, dziewczyna musiała pochylić głowę, suszyły
się pęki ziół. Większość była jej znana, niektóre jednak widziała po raz pierwszy w życiu.
Podejrzewała, że są to porosty i mchy z okolicznych jaskiń.
Nad paleniskiem, zgodnie z opowieściami o wiedźmach, wisiał bulgoczący kociołek.
Pachniało dymem, stęchlizną i gryzącą w gardło mieszaniną ziół. Oraz – tak – kimś, kto
bardzo rzadko się mył.
Venda zatrzymała się kilka kroków za progiem i uprzejmie próbowała się nie gapić i nie
rozglądać w zbyt oczywisty sposób. Wiedźma podeszła do kamiennego stołu i zaczęła
przekładać korowe zwitki. Martwego gryzonia odsunęła na bok.
Zwierzołak oparł się o drzwi. Kątem oka młoda zielarka widziała, że wpatruje się w nią z
dziwnym wyrazem twarzy.
– Przychodzę się poradzić – zaczęła, kiedy stało się jasne, że pozostała dwójka nie
rozpocznie rozmowy. – Przyniosłam zapłatę. – Wyciągnęła przed siebie koszyk przykryty
idealnie serwetką.
– Wiem – skrzypnęła wiedźma pod nosem. Venda widziała tylko opadające na garbate plecy,
rzadkie białe włosy. Starucha przyłożyła jedną z notatek zdechłym szczurem i odwróciła się
powoli.
– Córka opiekuna – mruknęła wolno, najwyraźniej delektując się brzmieniem tych słów. –
Przychodzisz tu prosić, tak? Nie umiesz pomóc swemu drogiemu przyjacielowi…
Zawiesiła głos, ale Venda nie spytała, skąd wie. Nie dałaby jej tej satysfakcji, choćby ją
ćwiartowali.
Stara wbiła w nią złośliwe spojrzenie.
– Nie pomogę ci – mruknęła ze wstrętem.
Venda spodziewała się tego. Spodziewała się, że wiedźma nienawidziła opiekuna tak samo
jak on jej. I że będzie musiała prosić. Nie spodziewała się tylko, że kiedy już do tego dojdzie,
będzie jej tak trudno.
– Bo jestem córką opiekuna? – wykrztusiła. – Nie jestem nawet z jego krwi.
Wiedźma odwróciła się z powrotem do stołu i znów zaczęła przekładać zwitki.
– Nie pomogę – powtórzyła, nawet nie kryjąc złośliwej satysfakcji.
Dla niej audiencja właśnie się zakończyła.
Mimo to Venda nie ruszała się z miejsca. Powoli, gdzieś z głębi, nadciągała złość.
Odwróciła głowę i napotkała złote oczy, mierzące ją badawczo spode łba.
Wyprostowała się dumnie.
– Opiekun bywał draniem – powiedziała głośno – ale gdyby żył, pomógłby temu
człowiekowi. Choćby po to, żeby pokazać, że on jeden wie, jak to zrobić.
Wilkooki uśmiechnął się nieznacznie na to jawne wyzwanie. Łypnął z ciekawością na
staruchę.
Wiedźma odwróciła się na pięcie, nadspodziewanie szybko i wściekle.
– Gówno by pomógł! – prychnęła. – Stary dureń! Nie miałby pojęcia, co zabija tego chłopa!
Venda zacisnęła zęby.
– Och, a ty to wiesz? – Uniosła hardo głowę.
Garbuska jadowicie zmrużyła oczy. Otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale
zamknęła je natychmiast. I choć wydawało się to niemożliwe, była jeszcze bardziej wściekła.
– Gówno mnie to obchodzi!
– Tak myślałam. – Venda pozwoliła sobie na odrobinę kpiny w głosie. – Czyli nie wiesz.
Niepotrzebnie tu przyszłam. Jesteś bezużyteczna.
Odwróciła się spokojnie i wymaszerowała z chaty, po drodze trącając ramieniem opartego o
drzwi wilkookiego, który nie raczył usunąć się jej z drogi. Nie oglądając się za siebie i kipiąc
złością, odeszła w las.
Wysoki mężczyzna i garbata starucha stanęli na progu i odprowadzali ją wzrokiem.
– Mówiłam, że durnowata?! – parskała wiedźma. – Trzeba było zostawić ją na sczeźnięcie.
– Cicho – uciął z niechęcią człowiek-wilk. – Nie tobie o tym decydować.
Baba zamruczała jeszcze coś pod nosem, ale zamilkła.
– Napyta ci ona biedy, Wilku – dorzuciła po chwili, wyrywając towarzysza z zamyślenia. –
Czegoś tu w ogóle przylazł? Za nią pewnie? Ciekawam, jak ją zmusisz...
– Nie mam zamiaru jej do niczego zmuszać – przerwał jej znowu, nie dając się rozpędzić. –
Poczekam. Sama zechce to zrobić.
Wiedźma prychnęła z pogardą i splunęła w grządki.
– Głupiś, Wilku. To nie jest ona, powtarzam ci. To nie ona!
Mężczyzna uśmiechnął się do siebie gorzko i w milczeniu ruszył śladem zielarki. Za sobą
słyszał mamrotanie staruchy, wyklinającej opiekuna do szóstego pokolenia wstecz.
Do pierwszych drzew dotarł już nie człowiek, ale szary wilk o złotych, drapieżnych oczach.
Lekkim, niespiesznym truchtem podążył za zapachem, który wstęgą wił się między sosnami,
znacząc ścieżkę, którą przeszła dziewczyna.
Słońce już zaszło i nad doliną miękko zapadł zmierzch. Szarzało, gdy Kostjan i Tinne ruszyli,
jak co wieczór, zapalać pochodnie wokół wsi. Wprawnie, wręcz machinalnie odpalali ogień
po ogniu, rozmawiając o błahych sprawach, aż w końcu płonące punkty zamknęły się w okrąg,
a dwaj mężczyźni, równie odruchowo, skierowali się do gospody na kufelek piwa.
Na ławeczce przed gospodą Stalla szczelniej otuliła się szalem i głęboko wciągnęła w płuca
chłodne powietrze. Pachniało górami, wiosną, sosnami i obietnicą lata.
Pachniało przeszłością, wspomnieniem gorącej miłości, rodzinnego szczęścia i spokoju,
który już nie powróci. Choć wiedziała o tym od dawna, dotarło to do niej dopiero teraz.
Najbliższa pochodnia zgasła bezdźwięcznie i na ławeczce zrobiło się odrobinę ciemniej.
Lekki wiaterek przyniósł zapach świeżej trawy i głosy żab znad jeziora, świadczące o tym, że
wiosna zmieniała się w lato. Stalka lubiła ich rechot. Kojarzył się jej z czymś przyjemnym.
Ach tak, z nocnymi spotkaniami nad wodą. Potajemnie, wbrew woli rodziców i zdrowemu
rozsądkowi. Za to ile było w nich miłości, tajemnicy i młodzieńczej ekscytacji…
To wszystko minęło.
Wzdrygnęła się, gdy światełko odległej pochodni, w którą bezwiednie się wpatrywała,
zgasło niespodziewanie, wyrywając ją z zamyślenia. Na kraju cienia poruszył się jakiś kształt.
Instynkt i wychowanie w dolinie rozkrzyczały się ostrzegawczo w głowie minstrelki, ale choć
wszystko mówiło jej, że powinna jak najszybciej uciekać, nie mogła ruszyć się z miejsca.
Bo wiedziała, kto czekał w ciemnościach.
Zamiast cofnąć się do gospody, postąpiła do przodu.
– Nie bój się – szepnęła wystarczająco głośno, by usłyszał, lecz na tyle cicho, by się nie
wystraszył.
Świecąca gdzieś z boku pochodnia oślepiała ją, jednak Stalka była pewna, że niewielka
istota ciągle czai się w pobliżu.
– Nie bój się – powtórzyła przyjaźnie. – To ja.
Oczekiwanie zawisło w chłodnym wieczornym powietrzu i trwało tak czas jakiś. Stalka
wyczuwała niepewność schowanego w ciemnościach gościa i ze zdziwieniem zdała sobie
sprawę, że sama jest nad wyraz spokojna.
Rechot żab wypełniał ciszę.
Nieduży kawałek mroku poruszył się i po chwili zmienił w kilkuletniego chłopca, który
zatrzymał się poza zasięgiem światła. Postać była niewyraźna, ale kobietę uderzył widok
bosych stóp i poszarpanych resztek odzieży. Zalała ją fala smutku i złości jednocześnie. Jak
można było do tego dopuścić! Tu, w górach!
– Stalka! – Usłyszała jak przez mgłę, gdzieś z oddali.
Ktoś ją wołał i czuła, że nie jest w stanie oprzeć się temu zawołaniu.
Dziecko o smutnych, wygłodniałych oczach wpijało w nią tęskne spojrzenie, ale głos
wołający z oddali był silniejszy.
– Stalka!
Obudziła się z wściekłością.
Nad posłaniem pochylał się Yarel, trzymając jej twarz w dłoniach, zmęczony i zmartwiony.
Jak zwykle, kiedy śniła.
Gwałtownym ruchem wyszarpnęła się z jego ramion, odwróciła twarz.
– Czemu to zrobiłeś? – warknęła. Opadła na baranie skóry wykończona.
Mężczyzna wyprostował się z wyraźną ulgą, ale milczał.
– Nareszcie przyszedł do mnie we śnie, a ty przerwałeś to w najgorszym momencie. Jeszcze
chwila i może udałoby mi się do niego dotrzeć. Dlaczego to zrobiłeś?
– Od tego tu jestem – mruknął i spojrzał na nią tymi zielonymi, mądrymi oczyma.
Złagodniała.
– No więc proszę cię, żebyś od teraz już tego nie robił – rzekła.
– Muszę cię chronić – odparł, podając jej pachnący ziołami kubek. – Wypij.
– Nie chcę. – Odsunęła jego dłoń. – Chcę dalej śnić.
Zielone oczy wpatrzyły się w nią, zamyślone. Po chwili znów podał jej kubek.
– To niebezpieczne, Stalka – stwierdził. – Nie mogę na to pozwolić.
– Ale tym razem było inaczej – upierała się. – Teraz wreszcie może się udać.
Yarel bardzo w to wątpił i nawet nie starał się ukryć dezaprobaty. Widział w życiu więcej
niż ona. Wiedział więcej. O snach. I śniących. I tych, którzy wkradają się do snów.
– Wypij – powtórzył i tym razem wzięła od niego napój.
Była taka piękna, gdy wpatrywała się w niego z oczekiwaniem i napięciem. Był jej ostatnią
nadzieją. I obiecał ją chronić. Chciał ją chronić. I bał się o nią.
– Zobaczymy – rzekł w końcu z ociąganiem, ale ona już zdążyła się ucieszyć, a Yarelowi
zdawało się, że od jej uśmiechu pojaśniało w całej izbie. – Zobaczymy – powtórzył wbrew
sobie, a nagłe złe przeczucie ścisnęło mu serce. – Ale najpierw opowiedz mi dokładnie ten
sen.
Rozdział 6
Moja na zawsze
Noc była ciemna i zimna, wypełniona pohukiwaniami sów, bezgłośnymi polowaniami
drapieżników i cichymi, przedśmiertnymi piskami ich zaskoczonych ofiar. Życie w lesie
toczyło się w mroku swoim zwykłym, brutalnym torem, niewidoczne dla ludzi i pozornie
spokojne.
Wieś tonęła w blasku pochodni. Było już późno. Pierwsze płomyki dopalały się już, gasnąc z
cicha i smużąc dymem w niebo. Z każdym kolejnym gasnącym ognikiem między chaty
wkradała się ciemność.
Zupełnie poza obręczą światła znajdowały się tylko dwa domy. Jednym z nich był młyn,
położony nad strumieniem wpadającym do jeziora, na podwórzu którego liczna rodzina Jady
zapalała trzy pochodnie. Drugim było obejście Vendy, która nie zapalała niczego, ponieważ
opiekun nie wierzył w skuteczność pochodni w walce z potworami. No, chyba że ktoś bardzo
mocno przywaliłby nią któremuś w łeb.
Gospodarstwo tonęło w ciemnościach.
W oknie niewielkiej chaty paliło się łuczywo, ale jego drgający blask ledwo przeciekał na
zewnątrz między niedomkniętymi okiennicami. Gdyby ktoś podszedł bliżej i zajrzał przez
szeroką na pół dłoni szparę, zobaczyłby w środku zawalony papierami stolik, stojący pod
oknem, oraz ciemnowłosą dziewczynę, pochyloną nad nim ze skupieniem. Zaczytana w grubej
księdze, jedną ręką bawiła się bezwiednie końcem warkocza, a drugą przewracała wolno
kartki. Bury kot o poszarpanych uszach spał smacznie na jej kolanach, a gdzieś obok, zakopany
między papierami, dymił smętnie kubek gorącego naparu z lipy.
Gdyby ten ktoś patrzył jeszcze chwilkę, zatapiając się w obrazku wypełnionym jedynie
szelestem przewracanych stron, być może wraz z dziewczyną wzdrygnąłby się, słysząc
niespodziewanie pukanie do drzwi.
Wyrwana ze studiowania tajemnych przepisów Venda dosłownie podskoczyła na stołku i nie
krzyknęła tylko dlatego, że nagle zabrakło jej głosu. Spłoszony tą gwałtownością kot zeskoczył
na podłogę i obrzucił dziewczynę oskarżycielskim spojrzeniem.
Zielarka podeszła do drzwi, sięgnęła po oparty obok kij obronny.
– Kto tam? – zapytała lekko schrypniętym głosem.
– Imir.
Westchnęła ciężko, odsunęła zasuwę i uchyliła drzwi.
– Na Roda, co się stało? O tej porze po nocy łazisz? Wystraszyłeś mnie… – zamilkła jak
nożem uciął, gdy tuż pod jej nos podjechał duży jak rozpostarta dłoń, biały kwiat. Pachniał
słodko, ociekając jeszcze wodą leśnego jeziorka, z którego go wyłowiono.
– Och, dziękuję – zakłopotała się, przyjmując nenufar. – Śliczny, nie wiedziałam, że już
kwitną.
– To jeden z pierwszych. – Uśmiechnął się niepewnie, a przynajmniej tak się jej zdawało, bo
w ciemnościach słabo widziała jego twarz. – Nie mogłem spać. Musimy porozmawiać.
– Wejdź – zaprosiła go do środka, choć mieszanina niechęci i wyrzutów sumienia
podpowiadała jej, że nie powinna dawać mu żadnych złudzeń. Z drugiej strony, zatrzasnąć
drzwi przed nosem jedynego przyjaciela też przecież nie mogła, prawda?
Cofnęła się w głąb izby, ale chłopak zawahał się i nie wszedł.
– Chyba wolę rozmawiać po ciemku – stwierdził.
– Zwariowałeś? – prychnęła rozbawiona.
– Tak będzie mi łatwiej.
– Jak za dawnych czasów, co? – Uśmiechnęła się. – No dobra, ale nigdzie nie idziemy.
Jestem już za stara na szukanie przygód i za młoda, żeby umierać. Poza tym – dorzuciła,
wychodząc za próg i lekko przymykając za sobą drzwi – na brak wrażeń to akurat nie mogę
ostatnio narzekać.
Oczy Vendy szybko przyzwyczajały się do ciemności. Denerwowała się i czuła, że jej
towarzysz też się denerwuje. Jakoś niezręcznie zrobiło się między nimi od czasu rusaliów i
dziewczyna nie bardzo wiedziała, co zrobić, żeby wszystko znów było tak proste jak kiedyś.
– To o czym będziemy rozmawiać? – rzuciła pozornie swobodnym tonem.
– Wiesz o czym – odparł zdenerwowany.
Wiedziała, to prawda.
– Wiele razy próbowałem ci powiedzieć, co czuję – zaczął, jąkając się. – Wiem, że nie
dawałaś mi żadnej nadziei.
Westchnął smutno, aż Vendzie zrobiło się go trochę żal. Nie przerywała jednak, bo
najwyraźniej dokładnie zaplanował sobie, co i jak powie.
– Wiem, że jestem żałosny, przychodząc tutaj, ale nie potrafię o tobie zapomnieć. Mam
wrażenie, że tylko to uczucie do ciebie trzyma mnie jeszcze przy życiu. Venda!
Niespodziewanie chwycił ją w ciemnościach za rękę. Miał zimną, spoconą dłoń, ale
dziewczyna z zaskoczeniem odkryła, że ten nagły kontakt jest ekscytujący i przyjemny.
Imir przysunął się o krok, przytknął jej dłoń do swojego policzka. Jego skóra była chłodna
od nocnego powietrza.
– Venda, wiem, że nie czujesz tego samego co ja – mruknął cicho. – Ale przyjaźnimy się od
dziecka, nikt mnie nie zna tak jak ty. Wiesz, że będę dla ciebie dobry. Zawsze. I będę cię
kochał tak jak teraz nawet za sto lat. Zaopiekuję się tobą. Nie, nie odpowiadaj od razu –
powstrzymał ją, choć i tak nie zamierzała niczego mówić. Nie wiedziałaby, co.
Imir pogładził ją delikatnie po policzku, a ciało zareagowało samo i drobne ciareczki
przebiegły jej po plecach.
– Pójdę już. – Chłopak odsunął się i znów ze zdziwieniem odkryła, że nie chce, by cofał
dłoń. A jednak nie odezwała się, skinęła tylko głową w ciemnościach.
– Przemyśl to wszystko – poprosił. – Przyjdę jutro wieczorem i jeśli nie będziesz mnie
chciała, nie będę już wracał do tego tematu. Do zobaczenia.
To mówiąc, delikatnie musnął ustami jej dłoń i oddalił się cicho, a Venda została sama, tuż
za progiem własnej chaty, oczarowana magią słów i dotyku, który w ciemnościach miał
podwójną moc.
Takiego Imira do tej pory nie znała.

Rano zauważyła, że jest obserwowana. Nie było w tym zresztą nic trudnego, ponieważ tym
razem wcale się nie ukrywał. Początkowo szary wilk wylegiwał się leniwie na skraju lasu,
udając, że śpi, ale żadne dzikie zwierzę nie zachowywałoby się w ten sposób. Kiedy jednak
po jakimś czasie spróbowała do niego podejść, wstał niespiesznie i truchcikiem oddalił się w
las.
– Chciałam tylko porozmawiać! – zawołała za nim, ale obrzucił ją przelotnym spojrzeniem i
zniknął z pola widzenia.
Wróciła do swoich zajęć, ale co jakiś czas zerkała w stronę drzew. Nie pojawił się już,
jednak była pewna, że obserwuje ją nadal, tyle tylko że nie tak ostentacyjnie.
Dzień był piękny, powietrze wypełniał śpiew ptaków, a słońce przygrzewało całkiem
mocno, już bardziej letnio niż wiosennie. Venda czuła się wspaniale i sama nie wiedziała, czy
to ta pogoda, czy wspomnienie wczorajszego wieczoru wpompowało tyle nowej siły w jej
ciało. Nadmiar energii postanowiła wyładować na grządkach, doprowadzając je wreszcie do
porządku, siejąc zioła i warzywa. Wiedziała, że została sporo w tyle za innymi gospodyniami,
ale nic nie mogła poradzić na to, że chwilowo obowiązki domowe znajdowały się na szarym
końcu w jej hierarchii ważności różnych spraw. Zwłaszcza że bez kogoś, kto swym gderaniem
poganiałby ją każdego dnia, jeszcze trudniej było jej się zmusić.
Gdy skończyła prace w ogródku, było już po południu i ze zniechęceniem zdała sobie
sprawę, że kilka godzin temu powinna była przewiązać krowę w nowe miejsce. Nie miała już
ochoty na ciągłe gonitwy po lesie w poszukiwaniu zwierzęcia. Z westchnieniem, pogrążona w
ponurych myślach, ruszyła pod górkę, ku szczytowi wzgórza.
Niestety, zgodnie z przewidywaniami krowy nie było tam, gdzie ją zostawiła. Coś tak
banalnego jak postronek nie mogło najwyraźniej powstrzymać zwierzęcego pragnienia
wolności. Vendzie opadły ręce i prawie zaklęła pod nosem, biadoląc w myślach, dlaczego
bogowie pokarali ją krową o tak buntowniczym usposobieniu.
Powstrzymała się, widząc swą niepokorną gadzinę tuż pod lasem, leżącą w trawie i
przeżuwającą drugie śniadanie. Zaskoczona uprzejmością zwierzaka, z miną niewiniątka
ruszyła w tamtą stronę, wypatrując powroza. Gotowa była rzucić się szczupakiem, by go
złapać. Krowa najwyraźniej ją przejrzała, bo gdy dziewczynie zostało do niej jeszcze
kilkanaście kroków, poderwała się żwawo.
– O, na pewno nie! – krzyknęła desperacko zielarka, rzucając się ślizgiem na znikający w
trawie sznur. Chwyciła go mocno, oczekując szarpnięcia, ale powróz wyprężył się nagle i
osadził zwierzę na miejscu, sprężynując nieprzyjemnie w rękach Vendy.
Dziewczyna usiadła zaskoczona, powiodła spojrzeniem za sznurem i bez zrozumienia
wgapiła się w kołek na jego końcu. Był wbity głęboko w ziemię, lecz nie tam, gdzie go rano
zostawiła.
Zanim dotarło do niej, że ktoś wyświadczył jej przysługę, szósty zmysł podpowiedział, że
ten ktoś za nią stoi.
Podniosła wzrok i zobaczyła najpierw długie nogi, a potem całą resztę ostatniego z ludzi-
wilków. Znajdował się stanowczo za blisko, ale nie zamierzał pomóc jej wstać. Patrzył na nią
z pewnym zdziwieniem, jakby była królikiem o czterech uszach.
– Ty to zrobiłeś? – spytała podejrzliwie, podnosząc się i otrzepując sukienkę z pyłków i
trawy, a kiedy skinął głową, mruknęła bardziej do siebie niż do niego: – Świetnie, znów robię
z siebie tumana.
– Tak – powiedział niespodziewanie oschłym tonem.
Zamarła w pół ruchu. Podniosła na niego oczy, nie bardzo wiedząc, czy miał na myśli to, że
przewiązał krowę, czy to, że ona jest tumanem.
Chwilę stali naprzeciwko siebie. Zadzierała głowę, by spojrzeć mu w twarz, a on patrzył na
nią z góry, dosłownie i w przenośni. I milczał. Kiedy dziewczyna zastanawiała się, co
powiedzieć, bo przecież był największym potworem w okolicy, wyraźnie zaczął się
niecierpliwić.
– Bo ja chciałam porozmawiać… – bąknęła.
W odpowiedzi znów milcząco skinął głową.
– Uratowałeś mi życie, wtedy z opiekunem, jak wrócił… Więc dziękuję – powiedziała
szybko. Denerwowała się, kiedy tak wyczekująco wbijał w nią ten dziwaczny wzrok. Nie
mogła się skupić. – I ja właśnie chciałam zapytać, dlaczego to zrobiłeś?
Mężczyzna skrzywił się z niechęcią.
– Nie zastanawiaj się nad tym – powiedział chropowatym głosem.
– Nie da się nie zastanawiać – odparła po prostu.
Ale najwidoczniej mężczyzna nie miał zamiaru powiedzieć nic więcej. Zacisnął usta w
wąską kreskę i przewiercał ją żółtymi jak siarka oczami.
– Przyszedłeś – przerwała ciszę. – A skoro tak, wiedziałeś, że będę o to pytać, to chyba
naturalne.
Odczekała jeszcze moment, a gdy odpowiedź nie nadeszła, westchnęła krótko.
– W takim razie – zdecydowała – chciałabym, żebyś przestał mnie obserwować. Nie chcę
mieć wobec ciebie długów wdzięczności. Poza tym zawsze radziłam sobie w życiu i wiem, co
zrobić z różnymi potworami. A siły też mam więcej, niż na to wyglądam i…
Ziemia nagle uderzyła ją boleśnie w potylicę. To mężczyzna powalił ją na łąkę,
rozkrzyżowując ręce i brutalnie zgniatając nadgarstki. Serce Vendy załomotało szaleńczo, gdy
pochylił się, a jego dziwne oczy znalazły się tuż nad jej twarzą.
– No widzę właśnie – wycedził drwiąco przez zęby.
Zszokowana, nie była w stanie nawet odpowiedzieć. Przez materiał sukienki czuła ciepło
jego ciała, przygniatającego ją do chłodnej trawy. Poczuła napad duszności, nie mogła się
poruszyć i oswobodzić.
Wilkooki prześlizgnął wzrokiem po jej twarzy, zatrzymał przez chwilę na dziewczęcej szyi,
kruchej i zachęcająco apetycznej. Opuścił spojrzenie na wycięcie dekoltu. Venda oddychała
szybko, przeklinając w myślach poranny pomysł, by z okazji ładnej pogody nie zakładać
giezła. Czuła się teraz, jakby była naga.
Jak gdyby czytając jej w myślach, uśmiechnął się ironicznie.
– Mówisz, że potrafisz się obronić… – zawiesił głos.
Szarpnęła się dziko, ale rozbawiła go tylko. Obdarzył ją kolejnym krzywym uśmieszkiem, po
czym nareszcie puścił, cofając powoli ramię.
Usiadła szybko, rozmasowując nadgarstki. Oczy zapiekły ją od napływających łez, ale
stłumiła je. Prędzej dałaby się zagryźć.
Uklęknął naprzeciwko niej. Wyglądała żałośnie, ale najwidoczniej o to mu chodziło.
– Nie rycz, nie zrobię ci krzywdy, dziewczyno – powiedział twardo.
Nie odezwała się.
– Nie jesteś silna – stwierdził. – I nie dasz sobie rady sama, ale kiedyś przyjdzie dzień, że
będziesz musiała. Do tego czasu będę cię bronił. Niech to ci wystarczy.
Venda uparcie masowała nadgarstek i patrzyła na swoje dłonie.
Nie doczekawszy się odpowiedzi, mężczyzna wstał.
– Postaram się przebywać w pobliżu, ale gdybyś mnie potrzebowała w wyjątkowym
przypadku, zostaw jakiś znak na ruinach – rzucił jeszcze, po czym odszedł w stronę lasu.
Venda nie wstawała przez dłuższą chwilę, przełykając gorycz porażki. Do tej pory dziwny
obrońca martwił ją i fascynował na przemian. Teraz naprawdę się go przestraszyła.
Był szybki, silny i dziki. Wyglądał jak człowiek, mówił jak człowiek, ale nie był
człowiekiem. Był wilkiem w ludzkim ciele, a jego intencje niekoniecznie były czyste.
Miał za to rację w jednej sprawie. Potrzebowała pomocy. Potrzebowała obrońcy.
Kogoś, kto obroni ją przed nim.

Od magicznej nocy rusaliów minęło kilka dni. Niektórym młodym góralom wypełniała je
słodycz kiełkującej miłości, innym zaś gorzki posmak zawiedzionych nadziei.
Rodzina Lusego zajmowała jedno z większych gospodarstw we wsi i posiadała parę
najpiękniejszych wołów w dolinie. Ta parka – oraz to, co można było dzięki niej wypracować
– stanowiła główne bogactwo domu. Lusy, energiczny i zaradny najstarszy syn, odziedziczył
po ojcu smykałkę do zwierząt i chęć do roboty. Od wczesnej wiosny chodził za pługiem, przez
co skórę miał zawsze ogorzałą, a włosy wypłowiałe od górskiego słońca. Jak mało który
młodzian podobał się dziewczętom w dolinie, a i nie było we wsi rodziców, którzy nie
wydaliby za niego swojej córki.
Jada nie różniła się pod tym względem od swych rówieśniczek i jak wiele z nich nocami
pogrążała się w nierealnych marzeniach. Które tego roku, w rusaliową noc, nieoczekiwanie
się spełniły.
A trzy dni później – skończyły.
– Nie płacz. – Lusy tulił ją i głaskał po plecach.
– Nie płaczę – odparła zmartwiałym głosem. – Tylko mi smutno.
Jeszcze rankiem Lusemu zdawało się, że i jego pierś nie pomieści ogromu radości i
przepełniającego go szczęścia. Teraz okazało się, że serce miało mu pęknąć, ale nie z euforii,
a z rozpaczy.
– Naprawdę, ja to rozumiem. – Jada kiwnęła głową. – Jestem tylko córką młynarza, i w
dodatku młodszą. Młyn dostanie Otro. Atra jest jedynaczką, dostanie całe gospodarstwo.
– Nie dbam o to! – zapewnił gorliwie, przytulając ją mocniej. – Gdyby to ode mnie
zależało…
– Wiem. – Jada zacisnęła mocno powieki. Postanowiła przyjąć wiadomość z godnością. –
Twoi rodzice dbają o ciebie i to zależy od nich.
Lusy nie mógł patrzeć na jej smutek. Była wszystkim, czego pragnął od czasu, gdy na
zabawie z okazji zimowego przesilenia poprosił ją do tańca, a ona posłała mu to przerażone i
niedowierzające spojrzenie. I pachniała tak słodko… Jak krzak dojrzałych malin. Żaden
zapach nie był mu odtąd tak drogi. W tamtej chwili przestała być jedną z wielu dziewcząt,
które spotykał we wsi i które wcale go nie interesowały. Zaczęła być tą dziewczyną. Tą
jedyną. Doczekał więc do rusaliów, obserwując ją ukradkiem przy każdym spotkaniu i nad
wyraz często zaglądając do młyna pod byle pretekstem. Potem przyszło święto, a po nim trzy
dni wypełnione takimi emocjami, jakich w swym dziewiętnastoletnim życiu chłopak jeszcze
nie doznał.
A teraz musiał patrzeć, jak jego piękna, delikatna, ukochana wybranka walczy ze łzami i
drży, jakby letnie popołudnie ściął mróz.
– Nie ożenię się z nią – rzekł desperacko. – Niech ojce mówią, co chcą.
Jada potrząsnęła blond główką.
– Nie, nie można sprzeciwiać się ich woli.
– Ale ja jej nie kocham! – Chwycił ją za ramiona. – Ciebie kocham. Ciebie chcę za żonę. I
twój wianek wyłowiłem z jeziora. Mamy za sobą prawo rusaliów. Bogowie tak chcieli.
Podniosła na niego błękitne oczy, w których na moment zapaliła się iskierka nadziei.
– Ale mówiłeś, że Atrę wyswatali ci jeszcze przed rusaliami.
Chłopak zacisnął usta z determinacją.
– Tak, to prawda. Ale przecież ona też tego nie chce. Widziałem, jak na mnie patrzy.
– Jak? – spytała Jada z odrobiną zazdrości w głosie.
– Nie chce mnie – odparł. – To oczywiste. Ona nikogo nie chce.
– Ale wszyscy chcą jej – szepnęła. – Jest piękna. I jest jedynaczką.
Lusy jęknął w rozpaczy.
– Ty jesteś piękniejsza, Jaduś. Tylko ty!
Uśmiechnęła się słabo. Jada wiedziała już przecież, że mu się podoba, ale to nie zmieniało
ich sytuacji, być może czyniło ją nawet trudniejszą do zniesienia.
– Och, wolałabym już podziwiać cię całe życie z daleka, niż dostać na chwilę tylko po to,
żeby cię stracić. – Zasłoniła twarz dłońmi i zaszlochała. – Dlaczego bogowie dali nam te trzy
dni? Wolałabym, żebyś nigdy nie wyłowił tego wianka… – Zachlipała, ale zaraz rzuciła się w
szerokie ramiona Lusego. – Nie, to nieprawda! To były najpiękniejsze trzy dni i niczego nie
będę żałować.
Rozpłakała się w końcu gorzko, a Lusy przytulił ją mocno do piersi, w której kołatało się
udręczone serce. Gorycz i żal zawisły nad nimi jak całun.
– Nie płacz, kochana – szeptał dziewczynie do ucha, całując jej włosy i wdychając zapach
świeżych malin. – Wymyślę coś, obiecuję. Rozmówię się z Atrą, z rodzicami. A jeśli będzie
trzeba, porwę cię z doliny na sam koniec świata.
Jada szlochała cichutko, bojąc się uwierzyć w jakąkolwiek wspólną przyszłość.
I słusznie, bo nawet gdyby chcieli, nie mieli dokąd uciekać. Przecież właśnie byli na samym
końcu świata.
W miarę jak zbliżał się wieczór, Venda coraz częściej wyglądała przez okno, wypatrując,
czy ktoś nie zmierza ścieżką od strony wioski. Jednak kiedy zapadł zmierzch, a spomiędzy
leśnych ostępów nadciągnął chłód, dziewczyna znudziła się czekaniem i teraz coraz chętniej
spoglądała raczej w kierunku skrzyni, na której w ciągu dnia piętrzyły się baranie skóry.
Kot spał na jej środku zwinięty w precel. Zielarka usiadła obok i niepewnie zaczęła bawić
się końcem błękitno-szarej krajki, którą przewiązała w pasie oliwkową sukienkę. Już dawno
przestało jej zależeć na tym, by wyglądać ładnie. Jej codzienne ubrania nie były haftowane ani
obszyte krajkami jak u innych młódek. Miała sporo takich sukni i ozdób, upiększanych w
zimowe wieczory, lecz najczęściej marnowały się one w kufrze. Dzisiaj rano wreszcie naszła
ją ochota i wygrzebała ze skrzyni jedną ze swych najładniejszych i najszerszych wełnianych
wstęg. A teraz miała ją właśnie zdjąć i położyć się spać, choć przez cały dzień nie pojawił się
nikt, kto mógłby docenić ten nowy element jej stroju.
Czuła się zawiedziona.
Od śmierci opiekuna na jej sercu zalegał jakiś ponury welon, mimo że przecież spotykała się
z ludźmi i starała się żyć, nie oglądając się za siebie i zbytnio nie użalając. I dopiero
poprzedniego wieczora coś w niej drgnęło.
Uśmiechnęła się nieśmiało do swoich myśli, bawiąc się teraz końcem warkocza. Łuczywo
na stoliku zamigotało, dając znak, że niedługo skończy się jego żywot. Venda zasmuciła się.
Wtedy rozległo się upragnione stukanie do drzwi.
Otworzyła, starając się nie zwracać uwagi na dziwne uczucie w brzuchu.
– Wejdziesz? – zapytała dziwnie onieśmielona.
– A może zostaniemy tutaj? – zaproponował Imir. – Jest tak pięknie.
Więc wyszła, tak jak poprzednio, zostawiając za sobą lekko niedomknięte drzwi.
Wieczór naprawdę był piękny. Z doliny, znad jeziora, niósł się rechot żab, a powietrze
wypełniał zapach mokrych od rosy sosnowych szpilek. Venda wiedziała już, że zanosi się na
kolejną magiczną noc.
Chłopak znów wydał jej się taki dojrzały i pociągający.
– Vendo – zaczął spokojnie – nie będę dziś zwlekał, bo nie potrafiłbym rozmawiać o
bzdurach i czekać, aż sama zaczniesz temat.
Skinęła głową, jakby mógł to dostrzec. Mimo wszystko chyba wyczuł ten ruch, bo kiedy
znów się odezwał, w jego głosie słychać było cień zdenerwowania.
– Mogę mieć jakąś nadzieję? Może nie teraz, ale chociaż kiedyś…
Nie dokończył. Venda uśmiechnęła się do siebie w mroku wczesnoletniej nocy.
Postąpiła krok do przodu i oparła się delikatnie o jego ramię.
A potem go pocałowała.

To była najdłuższa bajka, jaką Kostjan kiedykolwiek wymyślił.


Płomyk leżała zamotana w derkę, a on opowiadał to o księżniczkach, to o złotych zamkach,
szklanych górach i potwornym wilkarze, czyhającym na Czerwonego Kapturka. Stopniowo
ściszał głos i starał się mówić coraz wolniej i wolniej, a przykrytej po czubek nosa
dziewczynce o płomiennych włoskach powoli zamykały się oczy. Jednym uchem Kostjan
nasłuchiwał, jak Wiljo krząta się po kuchennej izbie i zastanawiał się, jakim cudem Płomyk
najdłużej zasypia właśnie wtedy, gdy on ma nadzieję, że zaśnie bardzo szybko.
– …Kapturek wybiegł z chatki babci i co tchu uciekał przez las, chociaż wiedział, że nikt go
tam nie usłyszy – szeptał usypiająco, przygotowując się do zakończenia wieczornej bajki. –
Krzyczał: „Pomocy, pomocy!”, ale nikt nie odpowiadał. Więc dziewczynka biegła dalej.
Biegła i biegła i biegła… i biegła… – Wstał ostrożnie i skończył mruczeć.
Zadowolony i sam już nieco senny zabrał lampion z kuferka stojącego obok posłania i na
palcach ruszył do kuchni. Ochota na amory jakoś go jednak opuściła, a jedyne, o czym teraz
marzył, to długi i mocny sen.
Był już w drzwiach, gdy nagle zakręciło mu się w głowie, a skronie przeszył nieznośny ból.
Kostjan syknął mimowolnie i zachwiał się, bo naraz wydało mu się, że chata buja się i trzęsie,
a ziemia ucieka spod stóp.
Świat wypełniła bez reszty nienaturalna cisza.
– Ona je znajdzie – usłyszał niespodziewanie od strony łóżeczka za plecami.
Odwrócił się, czując ból. Płomyk leżała tak, jak ją zostawił, przykryta aż po brodę derką, z
buzią zwróconą w jego stronę.
Ale nie spała.
W każdym razie oczy miała otwarte. Poświecił łuczywem i cofnął się z zapartym tchem.
Cokolwiek leżało na posłaniu w ciele jego córeczki, nie była to ona. Czarne jak nocne niebo
oczy przewiercały gospodarza wszystkowidzącym wzrokiem.
– Oddaj je, to przeżyjesz – poradziła istota dorosłym, mądrym głosem, który był tak samo
wyzuty z emocji, jak jej spojrzenie.
– Zły duchu, przepadnij! – krzyknął przerażony Kostjan, choć coś ściskało mu gardło.
Płomyk, czy też czarnooka istota przemawiająca jej ustami, nie poruszyła się nawet. Wciąż
leżała z rudą główką złożoną na sienniku i w upiornej ciszy wlepiała w ojca błyszczące
ślepia.
– Przepadnij! – krzyknął powtórnie, dla obrony wyciągając ramię ze światłem w stronę
potwora.
– Za wszystko trzeba zapłacić – istota mruknęła złowieszczo.
Głos wybrzmiał w ciszy, po czym Płomyk zamknęła oczy. Ziemia przestała drżeć pod
stopami Kostjana, a ból głowy zniknął jak ucięty nożem. Z kuchennej izby dobiegł go szmer
kroków Wiljo.
– Mówiłeś coś? – spytała łagodnie, kładąc mu dłoń na ramieniu.
Drgnął zlękniony, wciąż wpatrując się w swoją małą córeczkę, spokojnie leżącą w łóżeczku,
uśpioną najdłuższą bajką, jaką udało mu się kiedykolwiek wymyślić.

Venda wstała radosna jak skowronek i od samego śniadania podśpiewywała pod nosem. Nie
pamiętała już, kiedy ostatnio miała taki dobry humor. Wyprowadziła krowę na pastwisko i
zadowolona weszła na ruiny zamku. Dzień był ciepły, pachnący początkiem lata i zbliżającym
się południowym skwarem.
Rozejrzawszy się uważnie, czy w pobliżu nikogo nie ma, z radosnym westchnieniem usiadła
na fragmencie ściany tuż przy kamiennym grobie.
– Dzięki ci, Elleniale – szepnęła, kładąc czule bukiet polnych kwiatków tuż obok kolejnego
ciastka, zostawionego zapewne przez Jadę.
– Za co?
Podskoczyła z sercem w gardle. Ostatni z wilkarów zmaterializował się znikąd tuż za jej
plecami.
– Na Elleniale…
– Za co? – powtórzył.
– To nie było do ciebie – zmieszała się.
Wstała szybko, chcąc odejść, ale zastąpił jej drogę. Nie mogła nic poradzić na to, że znów
się zlękła.
– Posłuchaj – zaczęła bardzo spokojnie – od dzisiaj nie możesz już za mną chodzić. – Uniósł
kpiąco brew, ale brnęła dalej. – Nie mogę ciągle zastanawiać się, czy widzisz, co robię, czy
nie.
Wilkooki wzruszył bez słowa ramionami. Chwilę milczeli, aż Vendzie zrobiło się
niewygodnie z tą ciszą, a widząc, że jest osamotniona w tym odczuciu, wykrztusiła:
– Proszę cię, przestań się mną interesować. Co ja mam zrobić, żebyś dał mi spokój?
Mężczyzna znów wzruszył ramionami, nie zaszczycając jej odpowiedzią.
Odetchnęła głęboko i wyrzuciła wreszcie:
– Przestań. Wychodzę za mąż.
Trafiła.
Trwało to tylko sekundę, nim przywołał na twarz kamienną maskę, ale wyraz kompletnego
osłupienia, który dostrzegła, był po prostu bezcenny. Najwyraźniej nie podsłuchiwał
wczorajszej rozmowy, a przynajmniej nie w całości.
Opanował się błyskawicznie, a potem zmarszczył groźnie brwi i spochmurniał.
– Nie – powiedział spokojnie.
– N…nie? – zająknęła się. Zielarka poczuła, że zalewa ją nagła fala irytacji. – Nie?!
Mężczyzna wyprostował się dumnie, mocno zaciskając szczęki.
– Jesteś dla mnie obcy – zaczęła. – Nie ufam ci. Nie wierzę w twoje dobre zamiary, a ty
wcale nie pomagasz mi w nie uwierzyć. Nie będziesz mi mówił… Hej! Dokąd to?
W samym środku jej tyrady wilkar odwrócił się na pięcie i odszedł. Oczywiście podreptała
za nim, choć trochę zbiło ją to z tropu.
– Myślisz, że możesz mnie tak traktować? – warknęła. – Że możesz robić, co chcesz? O nie!
Nie chcę twojej pomocy!
Mężczyzna mijał właśnie bramę, schylając się mocno, by nie uderzyć głową w zmurszałą
futrynę, kiedy naraz zatrzymał się gwałtownie, aż prawie na niego wpadła. Wyzywająco
spojrzała mu w oczy. Miały morderczy wyraz. Do końca dnia była dumna, że wytrzymała ten
wzrok.
– Czy ty urodziłaś się taka głupia, czy może gdzieś tego uczą? – syknął przez zęby. – Dziękuj
losowi, że zostawiam cię przy życiu.
– Tak, dziękuję. – Pokiwała głową ponuro. – Ale nie będziesz mi mówił, czy mogę wyjść za
mąż. Nie chcę też twojej opieki, nie mam ochoty mieć wobec ciebie długu wdzięczności.
Najwyraźniej jestem ci do czegoś potrzebna, tak?
Potrząsnął grzywą czarnych włosów.
– Nie. – Odwrócił się znów i odszedł.
Dziewczyna podbiegała, próbując dorównać jego wielkim krokom.
– Zaraz, no ale chyba należy mi się wyjaśnienie, skoro podglądasz mnie, jak się kąpię i
przebieram, co?
– Nie schlebiaj sobie, dziewczyno – mruknął wściekły, nie zwalniając ani odrobinę. –
Składaj raczej modły swoim bogom, żeby mi się nie znudziło.
– Świetnie! – odparła dobitnie. – Do widzenia więc. Dam sobie radę. Wyobraź sobie, że nie
jestem już sama. Imir się mną zaopiekuje i nie potrzebuje pomocnika.
– Nie wyjdziesz za niego! – ryknął, aż skuliła się w sobie.
– Bo co zrobisz? – odparowała butnie. – Zjesz mnie? Wielki, zły wilku?
Pokręcił głową, prostując się na całą wysokość imponującej sylwetki, a nieludzkie oczy
niebezpiecznie błysnęły furią.
– Nie – warknął. – Zjem jego.

– Chyba nie ma sensu tego robić – zawahał się Yarel. – Nie wchodź na siłę.
Stalka niepewnie pokręciła głową. Jeszcze raz spróbowała zajrzeć przez szparę w
zawartych okiennicach.
– Nie widzę jej – powtórzyła po raz kolejny. – Ale jeśli upadła i leży w sieni, możemy jej
nie widzieć.
Yarel nie był przekonany. Raz jeszcze obszedł małą chatkę zielarki dokoła, ale innych okien
nie było.
– Według mnie po prostu jej nie ma – oświadczył. – Nie wiem, dlaczego skobel nie jest
zasunięty od zewnątrz, ale nie będę wchodził nieproszony do chaty, skoro nie ma jej w środku.
– Wczoraj też jej nie było – upierała się minstrelka ze zmartwioną miną. – To przypadek, że
dwa dni pod rząd trafiam na moment, kiedy akurat wyszła?
Yarel obrzucił spojrzeniem podwórko. Potem zajrzał do obórki.
– Nie ma krowy – poinformował. – Pewnie ją pasie. Gdzie jest ich ziemia?
– Przy ruinach – odparła z ociąganiem. – Ale zostawiłaby otwartą furtkę?
Mężczyzna powiódł spojrzeniem za jej wzrokiem. Bramka w lichym ogrodzeniu była
krzywa, a ktoś, kto ją wykonał, nie miał o tej robocie zielonego pojęcia. Wyglądała dokładnie
tak, jakby zrobił ją zielarz. I była otwarta na oścież.
– Dziwne – mruknął wojownik. – Jestem pewien, że zamknąłem ją, kiedy wchodziliśmy.
Podszedł i przymknął furtkę. Z cichym szumem otwarła się powoli.
– Masz, ot, cała tajemnica. – Rozłożył ręce. – Stalka, nie wchodź! – syknął.
Kobieta otwarła drzwi do chaty i ciekawie zajrzała do środka.
– Venda! – zawołała, choć gdyby dziewczyna znajdowała się w domu, zauważyłaby ich już
dawno temu.
Minstrelka uniosła długą suknię, zdobioną u dołu misternym haftem, i przestąpiła wysoki
próg. W domu było czysto, przez nieszczelne okiennice wpadał rozproszony snop światła,
przesłaniany słomianym pająkiem, który wisiał tu od ostatniego zimowego przesilenia. Kubki i
garnki, niektóre odrapane i lekko obtłuczone, stały równiutko na półce obok paleniska. Zioła
zajmowały większą część sufitu, zwisając tuż nad głową i wypełniając chatkę mocnym
aromatem. Stalka znała doskonale ten zapach, ponieważ tak właśnie pachniał opiekun, i tak też
pachniała Venda. Na stole, przykryty chustą, czekał chleb, a w dużym garnku zsiadało się
mleko.
Skrzynia do spania przykryta była stosem puchatych skór, a wyleżane na ich środku
wgłębienie sugerowało obecność kota. Tylko kącik pod oknem, ze stolikiem pełnym
brzozowych zwitków i roślin, wydawał się nie pasować do skromnego wnętrza.
Ogólnie domostwo sprawiało wrażenie schludnego, choć w jakiś roztargniony sposób. Stalla
w swojej granatowej sukni, sznurowanej bokami od pach do bioder szkarłatnymi tasiemkami,
w śnieżnobiałej koszuli o szerokich rękawach, zebranych w nadgarstkach, na których brzęczały
srebrne bransolety, wyglądała jak księżna, która zabłądziła i przypadkowo trafiła do leśnej
wiedźmy.
Yarel z niezadowoloną miną stanął w progu między sienią a izbą.
– Zielarze nie lubią, gdy nieproszeni goście myszkują im po chacie.
– Domyślam się. – Uśmiechnęła się lekko. – Ty pewnie podawałbyś takim intruzom trucizny,
od których ginęliby w męczarniach.
– Nie – odwzajemnił uśmiech – ale czegoś na przeczyszczenie mogliby się spodziewać. No,
wyłaź już, dziewczyny nie ma w domu.
Zmarkotniała minstrelka wyszła z powrotem na podwórze, a jej towarzysz zamknął za nią
drzwi.
– Może jest z Imirem? – zastanowiła się. – Jak myślisz, Yarel?
Spojrzał jej w oczy, a potem delikatnie popchnął w kierunku ścieżki do wsi.
– Oby – odparł dość ponuro. – Razem będą mieli na pewno większe szanse.

W pierwszym odruchu chciała biec do wsi na złamanie karku i ostrzec Imira, ale
powstrzymała się, bo nie zamierzała dawać temu o wilczych oczach takiej satysfakcji. Poza
tym nie wierzyła, żeby przyjacielowi groziło jakiekolwiek niebezpieczeństwo w biały dzień.
Żeby więc zademonstrować, jak mało obeszły ją groźby, poszła do chaty po koszyk i ruszyła
na grzyby i jagody.
W miarę upływu czasu w koszyczku lądowało coraz więcej ziół i grzybów, coraz więcej
jagód lądowało zaś w brzuchu dziewczyny, mimo że owoce nie były jeszcze tak słodkie jak
latem. Gniew i buntowniczy nastrój już wyparowały, a zamiast nich coraz częściej pojawiał
się strach. I plany. Choćby te na najbliższą przyszłość z Imirem. Venda czuła się, jakby ktoś
wreszcie zdjął jej klapki z oczu i pozwolił dostrzec szczęście, którego szukała bardzo daleko.
A które, jak to zwykle bywa, znajdowało się bardzo blisko.
O ile oczywiście nie zepsuje tego ten żółtooki osobnik, który rościł sobie prawo do
decydowania o jej życiu tylko dlatego, że pomógł jej, zresztą przez nikogo nieproszony. A
przecież bez niego też dałaby sobie radę. Zawsze sobie dawała.
Cichy głosik w głowie starał się przebić z informacją, że to nieprawda.
Z niczym sobie nie radziła, ani z gospodarstwem, ani z głupią krową, ani z chorobą Jarta.
Ale usilnie starała się to lekceważyć. Wiedziała, że dzień, w którym posłucha tego głosu,
będzie dniem, w którym zabraknie jej siły do walki. A siła do walki była w dolinie niezbędna
do przeżycia. Okłamywała więc samą siebie.
Wróciła do chaty dopiero, kiedy słońce wisiało już nisko nad szczytami i szykowało się do
snu. Przyprowadziła krowę, która tego dnia miała na tyle dobry humor, że nie wybrała się na
spacer po cudzych łąkach i spokojnie przydreptała z właścicielką do domu. Kiedy dziewczyna
skończyła ją doić, było już ciemno. Zielarka po omacku zamknęła obórkę na skobel i,
potykając się o kota, dotarła do chaty.
– Venda – dobiegło ją od strony furtki.
Zlękła się, ale zaraz potem zalała ją fala mrowiącego, ciepłego uczucia, od którego zakręciło
się jej w głowie.
– Imir?
Uśmiechnęła się promiennie do chłopaka, choć w ciemnościach widziała tylko zarys jego
tyczkowatej postaci. Imir podszedł blisko i chwycił ją za rękę, po czym pochylił się i
pocałował delikatnie.
– Czy ja dobrze pamiętam, że zgodziłaś się zostać moją żoną?
Zaśmiała się cicho i przytuliła nieśmiało, składając głowę na jego piersi.
– Aleś ty ciepła – mruknął, obejmując ją ramionami. – Dobrze się czujesz?
– Hmm – zamruczała. – Chyba nigdy nie czułam się lepiej.
Chłopak westchnął głęboko, najwyraźniej uszczęśliwiony.
– Nie mogę w to uwierzyć! – Przycisnął policzek do jej włosów. – Jeszcze niedawno byłem
załamany, a teraz… Nikt mi już ciebie nie odbierze.
Te słowa jak nóż wdarły się w mózg Vendy.
Ten o wilczych oczach.
Zapomniała o nim zupełnie. Na pewno czaił się gdzieś na skraju lasu, podglądając ich czułe
powitanie. I zamierzając odebrać jej te chwile i jedynego człowieka, któremu szczerze na niej
zależało.
– Chodź, wejdźmy do chaty – zaproponowała entuzjastycznie, starając się nie okazać
zdenerwowania.
– Nie, dziś mam dla ciebie niespodziankę. Chodź.
– No nie wiem, do lasu po nocy? Zwariowałeś chyba.
– Tak, z miłości do ciebie – roześmiał się.
– No dobra – zadecydowała w końcu. – Ale jak coś mnie zeżre, to będzie twoja wina.
– Nic cię nie zeżre. – Objął ją ramieniem i ruszyli ku furtce. – Córki opiekuna nic się nie
chwyci.
Nie rozbawił jej jakoś, bo skupiona była na ukradkowym rozglądaniu się wokół. Może ten
zwierzołak obraził się jednak? Może załatwia jakieś swoje sprawy? A może czai się za
drzewami? Jeśli do tej pory nie zaatakował, to pewnie jeszcze nie przyszedł. A kiedy
przyjdzie, ich tu nie będzie.
Starając się ukryć niepokój, dała się poprowadzić ścieżką wybraną przez chłopaka. Oczy
zdążyły przywyknąć do ciemności na tyle, na ile było to możliwe, ale i tak ciągle potykali się
o wystające konary i odłamki skał. Venda była pewna, że wszystkie leśne stwory już o nich
wiedzą i przeklinała siebie, że zgodziła się na ten idiotyczny pomysł.
Niestety odkryła, że ciężko jej przychodzi odmówić Imirowi czegokolwiek, co pewnie
zemści się kiedyś na niej w ich wspólnym życiu.
Wypatrywała sobie oczy, próbując przebić się przez jednolitą czerń za drzewami. O ile na
podwórku dostrzegała chociaż zarysy przedmiotów, o tyle teraz miała wrażenie, że oślepła i
tylko dreptała za narzeczonym, słaba i bezbronna.
– Dokąd idziemy, Imir? – spytała w końcu. – Zamieniłeś się z sową na oczy? Bo ja nic nie
widzę.
Chłopak zaśmiał się krótko.
– Zaraz będziemy na miejscu – rzekł podekscytowany. – Mam coś specjalnego.
Zrobiło się jej bardzo miło. Nigdy w życiu nikt nie szykował dla niej niespodzianki.
– Szalony – rzuciła onieśmielona i już bez słowa dała się prowadzić przez las.
Walczyli z nierówną ścieżką i ciasno rosnącymi sosnami jeszcze przez chwilę, po czym
zupełnie niespodziewanie wydostali się na rozległą polanę otoczoną drzewami, łagodnie
schodzącą do jeziora. Wybłyszczone, wysokie niebo pełne było gwiazd, których małe
światełka odbijały się w nieruchomej tafli wody niczym diamenty. Z szuwarów dochodził
rechot kilku żab, wypełniając rześkie górskie powietrze.
– To tutaj – oznajmił zadowolony Imir.
Venda rozejrzała się po polanie, szukając niespodzianki, ale nie dostrzegła w krajobrazie
niczego zaskakującego.
– Chodź. – Chłopak pociągnął ją za rękę nad brzeg jeziora. – Moja niespodzianka jest w
wodzie.
– W wodzie? – zdziwiła się. – Będziemy się kąpać przed kupalnocką?
Syn karczmarza zatrzymał się tuż nad brzegiem i ujął twarz dziewczyny w dłonie. Przyjemne
ciarki przeszły jej po plecach.
– Venda – powiedział cicho. – Zostaniesz moją żoną, prawda?
Skinęła.
– Więc zaufaj mi – rzekł miękko. – Chodź. Nic nam się nie stanie. Uwierz mi, nie zapomnimy
tej nocy.
Rozchylił tatarak i wsunął się do wody, która przy samym brzegu sięgała mu do połowy ud.
Wyciągnął ręce. Venda nie wahała się już ani chwili. Żyje się raz, a czymże jest miłość bez
odrobiny szaleństwa? Pozwoliła jego dłoniom opleść się w talii i wolno opuścić do jeziora.
Woda była zimna i zielarka wiedziała, że wchodząc do niej, kuszą los. Jeszcze nie było
kupalnocki, a przed kupalnocką kąpali się tylko głupcy i samobójcy. Coś plusnęło cichutko w
szuwarach i Venda natychmiast wyobraziła sobie wbite w nią spojrzenia rusałek. Był nów, a
wtedy rusałki i inne duszki tańczą na łąkach i zaklinają siły przyrody. Wszyscy o tym
wiedzieli. Nów bywał gorszy od pełni i ona, córka opiekuna, znała tę prawdę lepiej niż inni
mieszkańcy wioski.
A jednak szła za Imirem bez cienia lęku. W czasie nowiu. Do wody. Przed kupalnocką.
Dno opadało szybko i wystarczyło kilka kroków, by woda sięgała dziewczynie do ramion.
Imir zaczął płynąć, posyłając jej pełen uczucia uśmiech, a ona, jak urzeczona, podążyła za nim,
nie zastanawiając się nad tym, co robi. Sukienka plątała się wokół nóg, utrudniając ruchy, ale
zielarka nie zwracała na to uwagi. Krew jakby szybciej krążyła w żyłach. Miała ochotę
chichotać jak wtedy, gdy jako dzieci wymykali się dorosłym i psocili, ile wlezie.
Orzeźwił ją nagły spadek temperatury. Chłodna woda zrobiła się naraz lodowata i Venda
wiedziała, że pod nią znalazła się właśnie jedna z niebezpiecznych głębin. Już miała zawołać
na Imira, żeby nie płynęli dalej, ale szczęśliwie sam się zatrzymał, odwrócił do niej i objął
ramionami w talii. Nie mogła już ruszać nogami, a rękami odruchowo otoczyła szyję
narzeczonego. W jakiś sposób chłopak utrzymywał ich na powierzchni i nie sprawiało mu to
najmniejszego wysiłku.
– No i gdzie niespodzianka? – Przekrzywiła głowę zalotnie.
W odpowiedzi pocałował ją długo. Miał zimne usta i smakował wodą z jeziora.
– Dziś zostaniesz moją żoną – powiedział cicho i nim zdążyła się zdziwić, dodał: – Nie będę
już czekał. Zabiorę cię do naszego nowego domu. Teraz.
Ręce w jej pasie zacisnęły się mocniej i nim dziewczyna zdążyła cokolwiek wykrztusić, Imir
jak kamień zapadł się pod wodę, ciągnąc ją ze sobą. Czar wieczoru i uczucia prysły jak bańka
mydlana i tonąca Venda szarpnęła się dziko w walce o wolność i powietrze.
– Nie walcz! – Usłyszała w głowie uspokajający głos Imira. – To tylko życie z ciebie
uchodzi. Zaraz przestanie boleć. Będziesz moja na zawsze.
Tuż przed sobą Venda zobaczyła jego twarz, łagodnie uśmiechniętą w zielonkawej wodzie. I
twarz też była zielonkawa. I włosy. Dlaczego dostrzegła to dopiero teraz?
Szarpała się, kopała i drapała na oślep, a ból w piersiach stawał się coraz bardziej
rozdzierający. Chciała krzyknąć, lecz straciła jedynie kilka baniek cennego powietrza. Czuła,
że słabnie, że brakuje jej sił. Ręce i nogi paliły żywym ogniem, a przed oczami tańczyły
ciemne plamy, zza których wyłaniała się bladozielona twarz topielca.
Zachłysnęła się wodą i poczuła, że się dusi. Serce waliło jak oszalałe, a płuca próbowały
napełnić się tlenem, ale bez skutku.
Venda umierała.
Brakowało jej już sił, by się szarpać. Imir uśmiechał się uspokajająco sinymi ustami.
Naraz woda za jego plecami zrobiła się ciemniejsza i z czerni wyłoniły się czyjeś dłonie.
Zarzuciły topielcowi na szyję coś na kształt grubego sznura i zacisnęły niczym pętlę. Przytulia
– przemknęło dziewczynie przez myśl – lina z przytulii. Imir wierzgnął w wodzie jak oszalały
i zwolnił żelazny uścisk, a Venda wystrzeliła w górę, ku powierzchni, gnana już nie siłą
mięśni, ale wolą życia.
Pod nią, w głębinie, zakotłowało się gwałtownie, ale ona ciągnęła już ku górze, nieciekawa,
co lub kto przyszedł jej z pomocą.
Wynurzyła się nad taflę jeziora i z wizgiem zachłysnęła powietrzem, ale ból w płucach nie
osłabł ani odrobinę. Zakrztusiła się, zacharczała, przez wodę zalewającą oczy dostrzegła
brzeg. Szaleńczo młócąc rękami i nogami, popłynęła w tamtą stronę. Odległość nie była
wielka, ale ona nie miała sił, a wszystkie mięśnie płonęły bólem. Nim krztusząc się i plując
dotarła do tataraków, minęła cała wieczność.
Dopadła brzegu i wczołgała się nań do połowy, ale choć straszliwie chciała wydostać się z
wody, ciało odmówiło jej posłuszeństwa. Słyszała jedynie swój świszczący oddech, a z każdą
porcją powietrza pierś zdawała się pękać na nowo.
Krzyknęła przerażona, gdy czyjeś ramiona znów chwyciły ją w pasie, ale zamiast wciągnąć
w głębiny, poniosły ją na polanę, jakby była kukiełką. Opadła twarzą w wilgotną od rosy
trawę, niezdolna do jakiegokolwiek wysiłku.
Poczuła bolesne szarpnięcie, kiedy ktoś silnym ruchem odwrócił ją na plecy.
Nad sobą zobaczyła ciemny zarys twarzy oblepionej strąkami długich włosów, spomiędzy
których wystawały ostro zakończone uszy.
– Żyjesz? – wyrzucił ten o wilczych oczach, dysząc gwałtownie. – Czemu nie siedzisz na
dupie w chacie? Ledwo zdążyłem – warknął z wyrzutem.
Venda wciąż chciwie łapała powietrze, a woda grała jej w piersiach. Zakrztusiła się nią, a
mężczyzna niezbyt delikatnie obrócił ją na bok. Zimny strumyk pociekł zielarce z ust i od razu
zrobiło się jej lżej w płucach.
– Imir… – wyrzuciła z trudem. – Zabiłeś go?
Zwierzołak potrząsnął głową, a mokre krople opadły dziewczynie na policzek.
– Jeszcze nie – powiedział niezbyt głośno. – Idź już.
Nie mogła. Nie mogła nawet odpowiedzieć.
Opiekun nie żyje. Imir nie żyje. Nie będziemy już razem. Jestem sama. Już zawsze będę
sama. Nie dam sobie rady.
– Nie mam już siły… – wyszeptała.
Kątem oka dostrzegła, że wilkar pokręcił głową.
Zaraz powie, że też nie ma już do mnie siły, pomyślała ponuro. Zaraz zeklnie mnie, parsknie
pogardliwie i zwyzywa od głupich dziewuch, a potem zostawi tutaj i będę się czołgać do chaty
aż do rana. I będzie miał rację.
Zamknęła oczy, wycieńczona.
Wilkooki… nic nie powiedział. Wstał tylko i podniósł ją z ziemi, a ona opadła bezwolnie na
jego ramię, przytykając czoło do niedogolonego policzka. Skóra mężczyzny pachniała wodą,
ale poza pierwszym chłodnym dotykiem była ciepła. I żywa. Więcej dziewczynie nie było
trzeba.
– Dlaczego to robisz? – wymruczała żałośnie, kołysana w rytm długich kroków. – Zabiłeś
opiekuna. Zabiłeś Imira. Zabiłeś już wszystkich, na których mi zależało, a mnie ratujesz.
Czemu?
– Zabiłem potwory – odparł chłodno.
Imir potworem. Vendę zapiekły oczy. Z trudem powstrzymała łzy.
– Sam jesteś potworem – szepnęła z żalem, jak dziecko.
Nie odpowiedział, ale usłyszała ostrzegawcze warknięcie. Wilkooki na moment spiął się
cały i dobrze, że nie była w stanie dostrzec jego twarzy. Było jej to zresztą obojętne, mógłby
ją teraz nawet zagryźć.
– Ludzie mnie zlinczują – gadała dalej do siebie, wciąż świszcząc oddechem. – Najpierw
chodzący trup, teraz topielec. To podejrzane.
Nie oczekiwała odpowiedzi, mimo to usłyszała ją.
– Nie mów nikomu – poradził chłodno.
– Jak? – spytała żałośnie. – Będą go szukać. Pan Jart, pani Stalla, cała wieś.
– Szukają go od trzech dni – odparł szorstko.
Z zaskoczenia zamilkła.
– Ale on… – wykrztusiła w końcu. – Dlaczego mi nie powiedziałeś?
– Sama powinnaś wiedzieć – parsknął.
Wyszli z lasu tuż przy furtce do jej chaty i mężczyzna otworzył ją kopniakiem, po czym
postawił Vendę przy samych drzwiach.
– Teraz dasz sobie radę – stwierdził.
Skinęła i znów zapiekły ją oczy. Gdyby tak móc odwrócić się i przytulić mocno, pomyślała z
bólem serca. Niechby nawet do niego, ale żeby był ciepły i żywy. Gdyby tak teraz się
odwrócić…
Ale nie odwróciła się.
Spuściła głowę. Otworzyła niemrawo drzwi, westchnęła cicho, przestępując próg.
– Nie mów nikomu – powtórzył człowiek-wilk. – I nie pchaj się do podziemnego świata.
Jestem już zmęczony niańczeniem cię.
Pokiwała smętnie głową, a kiedy wilkar ruszył w stronę furtki, zamknęła za sobą drzwi,
oparła się o nie plecami i powoli zsunęła na podłogę.
I zawyła.
Z rozpaczy. Z żalu. Z poczucia straty i osamotnienia. Cicho, jak ranne zwierzę.
Na zewnątrz, tuż przy furtce, ten o wilczych oczach zatrzymał się, zawahał chwilę.
A potem zrugał się w myślach i szybko ruszył w stronę lasu.
Nad jezioro. W głębiny. Załatwić sprawę do końca.

O poranku wioska obudziła się do życia nieświadoma tego, co zdarzyło się w nocy. Ptaki
świergotały wesoło, a słońce przygrzewało ochoczo, kiedy ludzie ruszali jak co dzień do
swych robót. Biały dym unosił się smużkami znad chat prosto w niebo i z rzadka słychać było
szczekanie psów.
Na płyciźnie niedaleko wsi dziewczęta robiły pranie. W samych tylko giezłach, zakasanych
wysoko, że widać było całe łydki i sporą część ud. Z zaczerwienionymi od wysiłku
policzkami tłukły kijankami koszule, rozłożone na obmywanych wodą kamieniach. Wymieniały
przy tym plotki, obgadywały sąsiadów i chichotały zgodnie.
– Ale Lusy podobno wcale jej nie chce. – Luda, młodsza siostra Jady, kończyła opowieść z
nieukrywaną kąśliwością.
– No coś ty? – Mirva, córka kowala Zdamira, wybałuszyła na nią oczy z oburzeniem. – Nie
chce Atry? Niemożliwe, to najpiękniejsza dziewczyna, jaką…
Nie dokończyła, bo lodowate spojrzenie młynarki zamknęło jej usta.
– Moja siostra – Luda podniosła głos – jest tak samo ładna jak ona, a przynajmniej nie
zadziera nosa.
– Racja – przytaknęła inna dziewczyna. – Atra ciągle się włóczy po lesie, nie wiadomo po
co.
Luda obróciła koszulę ojca na drugą stronę i zaczęła ponownie walić kijanką, rozpryskując
wokół krople wody.
– Tak czy inaczej, Lusy złapał wianek Jady i należy się jej – wróciła do interesującego ją
tematu. – Wola bogów rzecz święta, ciągle nam to powtarzają, czy nie?
Iva, siostrzenica Kostjana, zaśmiała się ponuro.
– Właśnie, ale jak ta wola nie po ich myśli, to jakoś mniej święta się staje.
Jej towarzyszki przytaknęły ze zrozumieniem.
– A mnie to tatko mówi, że całe rusalia to taka zabawa, rodzice i tak o wszystkim decydują
sami – wtrąciła nieco niepewnie Mirva.
– No pewnie, a co ci miał powiedzieć, jak Restko twój wianek wyłowił – docięła
bezlitośnie Luda, a reszta dziewcząt zachichotała mniej lub bardziej jawnie.
Mirva spłoniła się i pożałowała, że w ogóle się odezwała. Na szczęście Ivie coś właśnie
przyszło do czarnej główki.
– A wilkołak? Myślicie, że Vendzie go też bogowie zamyślili?
Mirva z wrażenia aż przerwała pranie, na samą myśl, że mogłaby to być prawda. Podniosła
wzrok i napotkała równie przelęknione spojrzenia reszty dziewczyn. Tylko Luda wzruszyła
ramionami.
– Na Imira kręci nosem, to może ma jakieś ciemne sprawki z wilkołakami. Tfu! – Splunęła
na samo brzmienie tego słowa, a zaraz potem dodała odruchowo: – Nie na ciebie, święta
ziemio. Chociaż – podjęła – Jada mówi, że to opiekun nie pozwalał Vendzie na małżeństwo,
więc pewnie teraz nie zostanie starą panną. A w ogóle to podobno nie był wilkołak.
Zapadła cisza, a dziewczęta popatrywały po sobie niepewnie.
– No tak – mruknęła w końcu Iva, wyrażając to, co wszystkie pomyślały. – Ale to tylko
Venda tak twierdzi.
Luda spojrzała na nią z ukosa i już miała coś dopowiedzieć, kiedy z głośnym wrzaskiem
wyskoczyli zza jej pleców czterej młodzieńcy.
Dziewczęta zapiszczały, kiedy zaczęli podszczypywać je znienacka i chlapać wodą, ale
zaraz opamiętały się i ruszyły okładać chłopaków mokrymi koszulami, a z rzadka nawet
kijankami – choć niezbyt mocno. Z miejsca zapomniały o wilkołakach i wszystkich ponurych
sprawach, oganiając się bardzo nieudolnie od zalotów i obłapek. Zakotłowało się na
płyciźnie, a śmiechy i piski słychać było aż po drugiej stronie jeziora.
– Koszula! – krzyknęła naraz Iva, sprawnym ruchem wywijając się rękom, które chciały ją
dopaść. – Odpływa! Koszula mojego ojca!
Wciąż rechocząc i chichocząc, młodzi spojrzeli w kierunku, który wskazywała dziewczyna, i
rzeczywiście dostrzegli białą koszulę, wolno idącą na dno jeziora, dokąd znosił ją powolny
nurt.
– Zaraz ją złapię! – Irke rzucił się ofiarnie, przy okazji chlapiąc wszystkich wodą.
Dopadł trofeum dopiero gdy zanurzył się prawie po pas, a wtedy dumnie uniósł fragment
garderoby ojca Ivy nad głowę i zamachał do widowni.
Przestał się uśmiechać, kiedy zauważył, że stojący na płyciźnie chłopcy i dziewczęta w
ogóle nie patrzą w jego stronę. Rozejrzał się, dostrzegł dziwny kształt płynący w jego kierunku
i ciarki przeszły mu po plecach.
– To trup…? – dobiegły go pomruki od strony brzegu.
– Irke, co to?! Trup?! – krzyknęła głośno Luda.
Skinął głową i skrzywił się z niesmakiem. Nigdy w życiu nie widział martwego człowieka, a
tym bardziej topielca, ale im bliżej niego dryfowało ciało, tym bardziej miał wrażenie, że coś
się nie zgadza. Trup nie był spuchnięty i nasiąknięty wodą, nie był siny, lecz jakby zielonkawy.
Oczy miał zamknięte, a wyraz twarzy spokojny, jakby nie umarł, ale zasnął i czekał na
ponowne przebudzenie. Wokół szyi zaplątały mu się wodorosty.
Po chwili jednak Irke zdał sobie sprawę, że splot nie wygląda na przypadkowy. Ktoś
specjalnie skręcił wodne rośliny w grubą linę i prawdopodobnie tak właśnie udusił chłopaka.
Na płyciźnie młodzież wierciła się niespokojnie w pomieszaniu podniecenia i strachu.
– Irke! – krzyknął w końcu jeden z chłopców. – Nie pozwól mu odpłynąć!
Irke przeklął brzydko pod nosem.
– To chodź tu i pomóż mi! – odkrzyknął agresywnie. – I niech ktoś biegnie do karczmy.
Młodzi popatrzyli po sobie niepewnie. Nikomu się jakoś nie spieszyło na głębszą wodę.
– Po co do karczmy? – grał na zwłokę Sadko, brat Jady i Ludy. – Potrzebujesz czegoś
mocniejszego, czy co?
Trup dopłynął właśnie do Irkego. Chłopak złapał go za ramiona i przytrzymał.
– To też – mruknął do siebie. Głośniej zaś zawołał: – Musicie im powiedzieć, że znaleźliśmy
Imira.
Rozdział 7
Wszystko, co złe, niech uderza we mnie
Minęło trochę czasu i lato rozkwitło w pełni. Szło do równonocy. Słońce dogrzewało hale,
skrzyło na tafli jeziora, dokarmiało swym światłem kwiaty w wiejskich ogródkach. Nie
zdołało jednak stopić lodu, lśniącego wysoko w skalnych załomach ani zagrzać bystrych
górskich strumieni.
Venda stała pod ogromnym dębem, a powiew wiatru chłodził jej twarz.
Ludzie powoli schodzili się na leśny pagórek za jeziorem, gdzie niewielki gaik wokół
starego dębu otoczono niewysokim kamiennym murem. Przychodzili całymi rodzinami, odziani
w najlepsze stroje. Przekraczali granicę świętego miejsca i milkli pokornie, zbijając się w
grupki i pozdrawiając skinieniem głów. Tu nie wolno było rozmawiać. Tu przychodziło się, by
słuchać.
Mieszkańcy doliny spoglądali na Vendę, stojącą pod grubym pniem starego drzewa. Czuła na
sobie ich spojrzenia. Patrzyli ciekawie lub z lękiem, zniecierpliwieni, podekscytowani i pełni
nadziei.
Wszyscy patrzyli tylko na nią.
Miała na sobie zupełnie nową, czerwoną sukienkę z miękkiej wełny, którą podarowała jej
Jada. Sukienka była prosta, ale uszyta na Vendę i dziewczyna czuła, że wygląda w niej
odpowiednio do okazji. Spojrzała na rękawy obszyte szeroką krajką, na której przeplatały się
białe i czarne gałązki.
Szeroki dekolt sukienki ozdabiał ten sam wzór. Spod czerwonego materiału wystawała także
gdzieniegdzie biel świeżutkiego giezła, zaciągniętego pod szyją sznureczkiem. Venda sięgnęła
doń niespokojnym ruchem, ale zaraz opuściła ręce i splotła je przed sobą.
Jeszcze chwilę, pomyślała. Podniosła głowę i w twarz połaskotały ją słoneczne promienie,
przeciskające się między dębowymi liśćmi. Powiał lekki wiatr, poruszając cieńszymi
gałązkami. Dziewczyna bezwiednie obserwowała ich ruch.
Przymknęła oczy, czując ciepło słońca na policzkach.
Swarog też mi mówi, że dobrze robię, pomyślała.
Więc dlaczego dłonie zaciskają mi się w pięści?

Po śmierci Imira miała ochotę położyć się na posłaniu, zakopać w skórach i umrzeć.
Życie toczyło się, jakby nic się nie stało, jakby jedno ludzkie istnienie mniej czy więcej nie
robiło światu żadnej różnicy. Venda wiedziała, że tak właśnie jest, i z żalem stwierdziła, że to
cholernie niesprawiedliwe. Kiedy jednak do jej drzwi zastukał Jart, zrozumiała, że są i tacy,
którzy kochali młodego karczmarza bardziej niż ona i cierpieli mocniej, gdy go zabrakło.
Póki wieś nie miała opiekuna, ojcowie sami musieli prosić bogów w imieniu swych dzieci o
przyjęcie do Nawii. Ale Jart nie był teraz w stanie tego zrobić, dlatego przyszedł prosić o to
Vendę. A ona, gdy spojrzała w poszarzałą twarz swego drugiego ojca, w milczeniu skinęła
głową.
Topielca nie wolno było spalić. Nie mógł również, tak jak inni nieczyści, spocząć pod
kamienną płytą na Cmentarzu Wyklętych. Wodni bogowie sami wybierali swoje ofiary i nie
należało im ich odbierać. Wieś pamiętała przypadki, gdy sprzeciwiono się tradycji. Nie dalej
niż dziesięć lat wcześniej wyciągnięto z górskiego jeziora i spalono córkę myśliwego, która
utonęła w czasie roztopów. Jezioro burzyło się wtedy całymi tygodniami, niebo zalewało ludzi
deszczem, aż wreszcie przyszła powódź. Myśliwy oddał wtedy opiekunowi swe
najdorodniejsze cielę, by ten złożył je w ofierze. Następnego dnia deszcze ustały jak nożem
uciął. A kilka miesięcy później myśliwy dziwnym zbiegiem okoliczności utopił się w bagnach,
które znał jak własne podwórko.
Nie, wodnym bogom nie należało się przeciwstawiać.
Z pogrzebem zaś nie można było czekać.
To był ponury dzień. Niebo zasnuwały ciemne chmury, a tafla jeziora nabrała popielatego
odcienia. Zanosiło się na burzę. Żałobny biały tłumek zebrał się na dużej łące przy brzegu,
gdzie jeszcze nie tak dawno wszyscy tańczyli i radowali się podczas rusaliów. Dziś nikomu
nie było wesoło. Trzecia w ciągu niespełna kilku tygodni śmierć zaniepokoiła niejednego, a
ponieważ wszyscy w dolinie byli ze sobą zżyci, lęki rozprzestrzeniały się jak katar. Część
mieszkańców uważała, że bogowie zabrali Imira, ponieważ obraziła ich ofiara złożona
podczas rusaliów. Inni twierdzili, że zginał, ponieważ wieś nie wybrała jeszcze opiekuna do
obrony przez demonami. W obydwu przypadkach Venda czuła się winna.
Czuła niechęć ludzi, gdy rozstąpili się przed nią, by mogła dojść do kołyszącej się przy
brzegu łodzi. Wiedziała, że wielu ją obwinia. Wieś bez opiekuna jest bezbronna. Duchy
uderzają, w kogo chcą; w tych, którzy nie wiedzą, jak się przed nimi bronić. A ona wiedziała i
odmówiła najpierw złożenia ofiary bogom w imieniu wioski, a potem też i walki w jej
obronie.
Yarel czekał przy łodzi, odziany w czarne skórzane spodnie, wysokie buty z wywiniętą
cholewką i haftowaną czerwoną nicią czarną koszulę z szerokimi rękawami. Za górami, w
jego świecie, ten kolor był podobno pogrzebowym. Kiedy Venda dotarła na brzeg i stanęła
obok, wyglądali, jakby dzień spotkał noc. Dziewczyna jaśniała bielą prostej, długiej do kostek
białej koszuli z lnu, a jedynymi jej ozdobami były ochronne amulety ze srebra, zawieszone na
szyi. Jeden z nich przedstawiał ręce boga, wyciągnięte w cztery strony świata, drugi gwiazdę
pięcioramienną, zwaną „stopą zmory”.
Wojownik i zielarka spojrzeli sobie w oczy. Kiedy wczoraj poprosiła, by towarzyszył jej w
czasie ceremonii, był zaskoczony. Widząc spojrzenia, którymi teraz odprowadzali ją
wieśniacy, rozumiał jej wybór całkowicie.
– Dziękuję, że przyszedłeś – powiedziała bardzo cicho, by ludzie za jej plecami nie słyszeli
słów.
Skinął głową, posyłając jej krótki, krzepiący uśmiech.
Młoda żerczyni odwróciła się do jeziora i wzniosła ramiona ku deszczowym chmurom.
– Wodni bogowie! – zaczęła głośno, a ludzie za nią runęli na ziemię jak jeden mąż i zaległa
wielka cisza. – Bogowie jeziora, strumieni i deszczu, chrońcie mą łódź. Wypływam na wasze
dobre wody, by zwrócić ofiarę, którą sobie upatrzyliście. Przyjmijcie mnie na fale i nie
zatapiajcie w swym słusznym gniewie. Wstrzymajcie swe piękne rusałki. Pozwólcie mi
wpłynąć na jezioro i przemówić do was.
Opuściła ramiona i zstąpiła do łodzi, która zakołysała się pod ciężarem. Yarel zszedł
również, zasiadł na ławce i chwycił za wiosła. Lekkim skinieniem głowy dała mu znać, że
czas ruszać, po czym wpatrzyła się przed siebie. Yarel odepchnął się łagodnie od brzegu.
Na dnie łodzi leżało zawinięte w białe płótno ciało. Na wyraźne żądanie Vendy materiał
ciasno obwiązano liną uplecioną z przytulii i bylicy. Taką samą linę znaleziono na szyi
chłopaka i Yarel pamiętał, jak Venda przeraziła się, gdy Stalla spróbowała ją zerwać,
przygotowując syna do pochówku.
– Ale ktoś go tym udusił! – rozpłakała się minstrelka, z wściekłością szarpiąc mokre zioła.
– Nie! – Dziewczyna mocno chwyciła ją za rękę, nim przerwały się słabe łodygi. – Ta lina
nie pozwoli, żeby wracał po śmierci, rozumiecie? Musi zostać! – Złapała spojrzenie
zapuchniętej od płaczu matki. – Inaczej jego dusza nie zazna spokoju.
Stalla cofnęła dłoń. Spojrzała na stojącego w kącie Yarela, szukając potwierdzenia tych
słów, a ten poważnie skinął głową.
A później Venda przyniosła więcej magicznej liny.
Zimny powiew wiatru załopotał białą koszulą dziewczyny, stojącej na dziobie rybackiej
łódki. Wciąż nie lało, ale chmury gęstniały i groziły deszczem. Byli już prawie na środku
jeziora i woda pod nimi zmieniła kolor, znacząc głębię.
– To tu. – Venda gestem nakazała, by zatrzymał łódź. – Rodzie, chroń mnie od ich gniewu –
szepnęła do siebie.
Mężczyzna zerknął w stronę brzegu. Ludzie nie mogli ich stąd słyszeć, z oddali dochodziło
tylko niewyraźne zawodzenie kobiet, opłakujących młodzieńca. Yarel widział, jak posiwiały
karczmarz obejmuje ramieniem zalewającą się łzami Stallę.
Jego Stallę – warknęło coś w sercu mężczyzny. Na szczęście Venda odciągnęła myśli
wojownika od tego widoku, rozpoczynając pożegnalną mowę:
– Bogowie wodnego żywiołu! Zwracamy wam tę ofiarę, którą upatrzyliście sobie spośród
nas. Niech ukoi ona wasz gniew. Ciężka to dla nas próba, oddawać jednego z nas. W zamian
ofiarujcie nam urodzaj i chrońcie od suszy i potopu. Dajcie nam życie za życie.
Przy ostatnich słowach twarz dziewczyny ściągnął smutek, aż Yarelowi zrobiło się jej żal.
Żerczyni ukucnęła w ciasnej łupinie i położyła dłoń na głowie, owiniętej białym płótnem.
Otwarła usta, zawahała się na chwilę, a zaraz potem wyrzuciła z siebie szybko i bardzo cicho:
– Welesie, władco Nawii, spójrz na mnie i na druha mego Imira, syna Jarta. Ofiarowaliśmy
ciało jego i ducha bogom wody według ich życzenia, lecz jeśli uda się kiedyś wyrwać go z ich
objęć, przyjmij go pod korzenie Wielkiego Drzewa. Błagam cię, królu podziemia, bądź
łaskawy dla Imira, syna Jarta, i nie pozwól mu cierpieć na wieki.
Wyszeptała te słowa tak szybko, jakby chciała, by słuchający bogowie wody nie zauważyli
jej modlitwy. Kiedy skończyła, schyliła się i, niewiele myśląc, z całej siły przytuliła ciężką,
zimną kukłę, która za życia była Imirem.
Yarel słyszał, jak szepcze coś do niego żarliwie, a kiedy już pożegnała się i ponownie
zobaczył jej twarz, po policzkach Vendy spływały wielkie krople łez.
– Przepraszam cię, przyjacielu. – Pogłaskała po głowie zawinięte w płótno ciało. Na krótką
chwilę zza maski żerczyni wyjrzała młoda dziewczyna, której serce rozpadało się na milion
kawałków, i Yarelowi ponownie zrobiło się jej żal.
Zaraz jednak otarła łzy wierzchem dłoni i wzięła się w garść.
– Teraz musimy go... – nie dokończyła. I tak wiedział, co robić, więc wstał z ławki, a łódka
zachybotała się gwałtownie.
Wspólnymi siłami, uważając, by nie przewrócić łodzi, wyrzucili ofiarne ciało za burtę.
Zaraz potem wyrzucili też przywiązane doń sznurami kamienie.
– Żegnaj, braciszku – szepnęła Venda, patrząc, jak Imir szybko niknie pod powierzchnią
popielatej wody. Yarel kojącym gestem położył dłoń na jej ramieniu, ale miał wrażenie, że
nawet tego nie zauważyła.
– Dokonała się ofiara – westchnęła po chwili, znów przeistaczając się w żerczynię.
Spomiędzy chmur przebił się jasny snop słońca, wróżąc rychły koniec złej pogody. Ludzie na
brzegu wydali z siebie westchnienie.
Venda i Yarel spojrzeli sobie w oczy i dziewczyna uśmiechnęła się z ulgą.
– Przyjęli go – stwierdziła zadowolona. – Niech im będą dzięki.

Mimo bólu żyła nadal, tak jak reszta mieszkańców doliny. Dla zagłuszenia myśli pogrążyła
się w codziennych pracach, a wieczorami samotnie popijała miód na ławeczce przed chatą,
oglądając zachodzące za górami słońce i odgadując z niego pogodę na następny dzień. Słońce
zachodziło czystym, złotym blaskiem, więc i dni były piękne i ciepłe. Łąki wokół wsi
pachniały ciepłą ziemią, świeżą trawą, miętą, maciejką i wszelkimi kwiatami. Bzyczały
zwabionymi doń owadami i natarczywą grą świerszczy. Dni stawały się coraz dłuższe, a letnie
przesilenie zbliżało się wielkimi krokami.
Venda kochała tę porę roku i gdy kolejnego dnia budziło ją ciepłe słońce, czuła, jakby sam
Swarog głaskał ją po włosach i dodawał otuchy. Chyliła wtedy głowę pokornie, szepcząc:
– Dzięki ci Swarogu, żem słoneczka doczekała.
Bo życie musiało toczyć się dalej.
Przez dobrych kilka dni nikt jej nie odwiedzał ani ona sama nie schodziła do wsi. Nawet
wilkooki przepadł gdzieś i sama nie wiedziała, czy cieszy ją to, czy niepokoi.
Aż któregoś dnia, tuż po świcie, obudziło ją walenie pięścią w drzwi.
– Venda! Venda! – Usłyszała dziecięcy głosik.
Błyskawicznie wygrzebała się spod skór i otwarła drzwi w naprędce zarzuconej na ramiona
chuście.
– Co się stało?
Za progiem przestępował z nogi na nogę najmłodszy brat Lusego, śliczny jak całe
rodzeństwo blondasek z czupryną opadającą na oczy.
– Venda, musisz przyjść szybko! – zawołał z wypiekami na twarzy. – Nasta urodziła w nocy,
ale babka Marozowa kazała po ciebie lecieć i to co tchu w płucach! I nie chcieli mi go
pokazać – zakończył z wyrzutem, więc domyśliła się, że coś musiało pójść nie tak, jak się
spodziewano.
– Dobrze. – Skinęła głową i zmarszczyła brwi. – Biegnij do domu i powiedz im, że idę.
Świetnie się spisałeś, Orka. – Pogłaskała go przelotnie po złotych włosach.
Dumny chłopiec wyszczerzył mleczaki, po czym odwrócił się na pięcie i pognał do wsi.
Vendzie przemknęło przez głowę, że mały łobuz, z rana ciągle jeszcze czysty i świeżutki,
wyglądał prawie jak dobre dziecko.
Babka Marozowa była stara jak świat, ale bardzo rzadko chorowała. Opiekun patrzył na nią
czasem podejrzliwie, bo według niego nie było to naturalne. Ale trzeba też rzec, że szanował
ją i cenił. Dzięki niej nie musiał fatygować się do każdego porodu w wiosce, a i ciężarne
wolały w takiej chwili towarzystwo doświadczonej kobiety. Staruszka była absolutnym
autorytetem w swojej dziedzinie i opiekun wzywany był jedynie wtedy, gdy zdarzało się coś
niespodziewanego. Venda czuła się mile połechtana tym, że teraz to po nią posłano.
Chata Olestka, brata Lusego, była jedną z pierwszych od strony lasu. Niewielkie podwórko
otaczał pleciony płot, zza którego wręcz wylewały się malwy. Dom był dość duży. Na progu
palił się w garnku ogień, by chronić rodzącą przed złymi duchami. Venda zastukała w drzwi,
uważając, by nie podpalić sobie sukienki.
Otworzył jej Olestko, najwyraźniej zmęczony, ale i zniecierpliwiony.
– Witaj. – Skinęła głową.
– Witaj – odparł, szerzej otwierając drzwi. – Wejdź. Babka czeka na ciebie.
Dziewczyna przekroczyła wysoki próg, plując na podłogę tuż za nim.
Marozowa dogrzewała stare kości przy palenisku, spod oka obserwując przybyłą. Z ławy na
zielarkę popatrywały nerwowo również dwie świeżo upieczone babcie. Matka i noworodek
odpoczywali w kącie, na posłaniu.
– Co się dzieje? – spytała Venda prosto z mostu, od razu kierując się do staruszki.
Kobieta odsunęła się o krok, robiąc jej miejsce przy otwartym ogniu. Dziewczyna podeszła i
choć było jej gorąco po biegu, wgapiła się prosto w pomarańczowe języki. Ogień oczyszczał z
duchów, które mogłyby chcieć wkraść się w okolice nowo narodzonego.
– Dzieciak duży, zdrowy – zaskrzypiała spokojnie babka. A gdy Venda posłała jej pytające
spojrzenie, dodała zadumana: – Blizny ma.
Młoda zielarka znów odwróciła się do ognia i na chwilę zapadła cisza, podczas której czuła
na plecach wzrok całej czwórki.
– No dobrze, wyjdźcie. Chcę go zobaczyć i porozmawiać z Nastą – rzekła Venda,
energicznie zakasując rękawy i odrzucając włosy na plecy. – Wy też, babko, proszę.
Marozowa skinęła spokojnie głową, po czym Olestko i kobiety opuścili chatę bez słowa.
Izbę, w której narodziło się dziecko, chroniono licznymi amuletami. Na progu położono
żelazny sierp, a w otwory okienne wetknięto kolce dzikiej róży. Nad posłaniem wisiał
słomiany pająk, łapiący senne koszmary, ozdobiony czerwonymi pomponikami dla odwrócenia
uroku. Tuż przy głowie matki, jakby nigdy nic, leżała wielka siekiera.
– Och, Venda – westchnęła zapłakana kobieta. – Zobacz! – jęknęła łamiącym się głosem,
wyciągając zamotane w płótno maleństwo w jej stronę.
– Witaj, Nasta. – Zielarka uśmiechnęła się ciepło. – Babka mówi, że to zdrowy chłopak. –
Podeszła bliżej i zaglądnęła do tłumoczka. – O, duży! – pochwaliła przekonująco, a młoda
matka uśmiechnęła się przelotnie.
– Co to jest? – spytała, podnosząc zmartwione oczy na Vendę. – Skąd one się wzięły?
Zapytana, dziewczyna delikatnie rozwinęła materiał, by obejrzeć dziecko. Malec najpierw
skrzywił się, nieszczęśliwy, a zaraz potem rozkrzyczał wniebogłosy, czerwieniejąc na buzi,
marszcząc się i zaciskając maciupkie piąstki.
Chłopiec był spory, wciąż jeszcze sinawy po trudnej podróży na świat. Wyglądał
rzeczywiście na zdrowe, dorodne dziecko. Szpeciły go jedynie purpurowe blizny na brzuchu,
lewym ramieniu i z prawej strony szyi. Wyglądał, jakby coś rozszarpało go na strzępy w
brzuchu matki, a potem rany zagoiły się wbrew wszelkim prawom życia, pozostawiając
brzydkie szramy. Takie, jakie zielarka widywała u osób pokąsanych przez wilki czy rysie w
rok po ataku.
Delikatnie i powoli, nie bez oporu ze strony pacjenta, zbadała palcami miejsca pod
bliznami, masując je ostrożnie i wyczuwając pod opuszkami malutkie kostki i ścięgna.
– Jest zdrowy – mruknęła uspokajająco. – To tylko skóra nosi te ślady.
Venda skinęła głową i Nasta zamotała małego na powrót w gałganki, przemawiając doń
czule i kołysząc w ramionach.
– Czy babka nadała mu już imię? – spytała zielarka, obserwując ten urokliwy obrazek.
– Tak – odparła Nasta między „cichutko”, a „już dobrze, maleńki”. – Będzie miał na imię
Żbik. Chcieliśmy jakieś łagodniejsze, ale Miś nie mogło przejść babce przez gardło. –
Spojrzała na Vendę znad główki malucha.
– Spodziewam się – mruknęła dziewczyna i obie wymieniły porozumiewawcze uśmiechy.
Zaraz jednak Nasta spoważniała.
– Czy to dlatego, że wieś nie ma opiekuna? – spytała. – Duchy atakują bezbronnych?
Vendzie zrobiło się głupio pod jej spojrzeniem, ale coś też drgnęło w niej nieprzyjemnie.
– A kiedy żył opiekun, duchy nikogo nie atakowały? – rzuciła może odrobinę zbyt ostro. –
Też ludzie tonęli, krowy traciły mleko, a kobiety umierały w połogu. Myślisz, że wszystkie
nocne stwory bały się opiekuna tylko dlatego, że pełnił taką funkcję? Wcale nie, w ogóle się
go nie bały. Nie widziały różnicy, oprócz może tego, że w obronie kogokolwiek z doliny pchał
się pod pazury. Ale samym swoim istnieniem wcale ich nie odstraszał. Wierz mi, wiem, co
mówię, bo widziałam, jaki wracał do chaty po różnych takich spotkaniach.
Venda zamilkła i zapadła niezręczna cisza. W końcu westchnęła i dodała:
– Zrozum, opiekun nie mógłby zapobiec temu, co się stało. – Wskazała gestem małego Żbika.
– Jedyne, co by zrobił, to przyszedł tu tak jak ja i dodatkowo zmieszał cię z błotem za to, że w
czasie ciąży najadłaś się padliny rozszarpanej przez wilki. Mam rację?
Kobieta otwarła usta ze zdumienia.
– Na Elleniale! – jęknęła. – To naprawdę dlatego? – Wargi jej zadrżały i uderzyła w płacz. –
Ja mu to zrobiłam? Ach, nie… Błagam – podniosła szybko wzrok na Vendę – nie mów
Olestkowi! On mnie ostrzegał, ale ja myślałam, że ludzie głupoty gadają, a zima była taka
ciężka i mięso...
– No już, już, cicho. – Venda zmiękła i niezgrabnie poklepała Nastę po ramieniu. – Nie wyj,
bo Olestko sam usłyszy. Zobaczysz, nawet nie będzie widać tych blizn. Tylko tę na szyi, a
resztę przykryje ubranie. Mogło być gorzej. Najważniejsze, że jest zdrowy.
– Na całe życie go oszpeciłam za jeden ciepły obiad – chlipała Nasta, ale już ciszej niż
poprzednio. – Olestko mi nie daruje.
– Przestań – uciszyła ją Venda. – Nie myśl o tym więcej. Mały jest zdrowy. Zdrowy! To tylko
skóra.
– Ale nie powiesz? – Nasta spojrzała błagalnie.
– Nie powiem. – Venda zbierała się do odejścia. – Ale następnym razem słuchaj, co starzy
gadają. Widać skądś to wiedzą.
– Dziękuję – dobiegło ją jeszcze zza pleców, gdy przestępowała próg.
Zamknęła za sobą drzwi i cztery pary oczu wbiły się w nią z wyczekiwaniem.
– I co? – spytał Olestko, podchodząc szybkim krokiem.
– Mały jest zdrowy, blizny są tylko na skórze.
– Ale skąd się wzięły? – Matka Nasty też była już tuż obok.
Venda pociągnęła sznureczki przy torbie, zacisnęła je mocno.
– Tak się czasem dzieje – odparła. – Wieś powinna wybrać opiekuna jak najszybciej.
Spojrzała na nich dobitnie, kiedy z westchnieniem kiwali głowami. Tylko babka Marozowa
nie wydawała się przekonana. Gdy Venda napotkała jej wzrok, staruszka uśmiechnęła się
tajemniczo. Dziewczyna wytrzymała to spojrzenie, a potem, odprowadzana przez pana domu,
skierowała się do furtki.
– Nie może tak być – rzucił jeszcze Olestko, gdy już odchodziła. Zatrzymała się uprzejmie. –
Musimy wybrać opiekuna, i to szybko. Szkoda, że odmówiłaś.
Skrzywiła się, ale szybko się opanowała.
– Wracajże już – bąknęła.
– Pewnie, kończę gderać. Proszę jeszcze tylko, żebyś przyszła na wizytę rodzanic.
– Oczywiście. – Uśmiechnęła się.
Od progu chaty obserwowała ich Marozowa, wciąż spoglądając dziwnie na Vendę.
Dziewczyna skinęła jej głową na pożegnanie i odwróciła się z wrażeniem, że wezwano ją tu
nie dla rodzącej, bo przecież babka musiała wiedzieć, od czego dzieci przychodzą na świat z
bliznami.
Przybyła tu, żeby przejść jakąś próbę.
I nie mogła się zdecydować, czy biorąc winę na siebie, zwyciężyła, czy też, kłamiąc,
poniosła porażkę.

I tak to się zaczęło. Nie wiedziała o tym wtedy, ale to właśnie tamtego dnia wstąpiła na
ścieżkę, z której nie było odwrotu. Rod, łaskawy opiekun rodzin i wiosek, zadecydował o jej
przeznaczeniu.
A może zresztą zrobił to już wcześniej? Może od zawsze tak właśnie miało być? Któż z ludzi
może to wiedzieć.
Olestko ze swoją rodziną przybyli do gaju, pozdrawiając dziewczynę uśmiechem. Po
prawdzie Vendę doszły słuchy, że mężczyzna obwinia ją za blizny na ciele synka, ale osobiście
nie doświadczyła od niego żadnej przykrości. Zresztą nie zawsze należy dawać wiarę temu, co
chłop w gospodzie innym chłopom po kilku dzbanach miodu nagada. Sama przecież okłamała
Olestka, więc mogła się liczyć z konsekwencjami. Ale czułość, jaką okazywał dziecku i żonie,
nie uchodziła jej uwadze i utwierdzała w tym, że dobrze zrobiła, nie mówiąc prawdy.
Lekki wiaterek od hal pachniał nagrzaną słońcem ziemią. Lubiła ten zapach. Oznaczał
najcieplejsze i najdłuższe dni całego roku.
Ścieżką od wioski nadchodził krępy, młody, choć zniszczony już życiem mężczyzna,
prowadząc za rączkę trzyletnią dziewczynkę.
Ach, są i oni, pomyślała Venda z dumą. Sławer i Łania, kolejny mały krok, kolejne zadanie,
które pomogło jej zrozumieć, że jest gotowa.
Nieznacznym skinieniem głowy przywitała się z mężczyzną. Wspomnienie sprzed kilku dni
zdawało się odległe jakby minął co najmniej miesiąc.

Czas po pogrzebie Imira mijał jej bardzo szybko, a każdy ranek przynosił nowe
niespodzianki. Większość z nich miała słodko-gorzki smak.
Jedno po drugim zaniemogło wtedy kilkoro dzieci. Nie było w tym nic szczególnego, dzieci
chorowały często i niestety często też umierały. Tym razem jednak każde cierpiało na coś
dziwnego. We wszystkich tych przypadkach maczały palce ciemne duchy i Venda zaczynała się
gryźć tym, co myślą inni – może rzeczywiście powinna złożyć przysięgę opiekunów, jak
chciała wieś, i jasno zaznaczyć swoją obecność, żeby duchy wiedziały, że nie mogą bezkarnie
nawiedzać doliny?
Wciąż się wahała.
Kilkakrotnie złapała się na tym, że wypatruje pod lasem szarego wilka, ale nigdzie go nie
widziała. Początkowo myślała, że odszedł, ale po kilku dniach nad doliną znów poniosło się
nocą samotne wycie i wiedziała już, że on wciąż jest w okolicy. Po prostu już jej nie pilnował.
Było tak jak dawniej, zanim go poznała, a jednocześnie było zupełnie inaczej, bo już go znała.
Coraz częściej wyglądała gburowatego mężczyzny o żółtych oczach, bo choć ciągle
pozostawał niebezpieczny, jako jedyny był też świadkiem wszystkiego, co przeżyła. Nie miała
z kim porozmawiać o tym, co się stało. Czuła się winna śmierci Imira. Czuła się inna i zła.
Potrzebowała obecności kogoś równie innego i złego.
Ale wilk ją opuścił. Była sama.
Wieczorami, kiedy wertowała księgi albo mieszała maści i eliksiry, powietrze rozdzierało
wycie, od którego mieszkańcy doliny dostawali ciarek na plecach i szczelniej domykali
okiennice. Venda odwracała głowę w stronę ruin i żałowała, że tak walczyła o to, by zostawił
ją w spokoju. Ale widać rację miał opiekun, mówiąc, że należy uważać na to, czego sobie
życzymy, bo możemy to dostać.
Chata Olestka szykowała się na wizytę rodzanic i Venda też musiała tam być. Rodzanice
zawsze przychodziły trzeciej nocy po narodzinach dziecka, by zadecydować o jego przyszłym
losie. Nikt ich nigdy nie widział. Na tę noc mężczyźni wynosili się z obejścia, a kobiety z
rodziny urządzały poczęstunek. Odgradzały wówczas kąt izby z dzieckiem tak, by nie było go
widać. Niemowlę zostawało samo, czekając, aż koło północy trzy pomocnice Roda zawisną
nad kołyską, określą długość życia malca, przepowiedzą majątek lub biedę i zostawią na czole
niewidzialny znak.
Venda przybyła późnym wieczorem, prosto od Larsego, któremu półroczna córeczka Malina
pochorowała się ciężko i rzucała się w drgawkach w kołysce, cała rozpalona. Zielarka zbiła
gorączkę naparem z kwiatu lipy i wrotyczu, a do tego okładami z zimnej wody z węgielkiem.
Mała nie chciała pić, więc dolała soku malinowego i miodu, które dodatkowo wzmocniły
specyfik. Na koniec, na prośbę Larsego, rozrąbała cień dziecka żelazną siekierą, wmawiając
weń wcześniej całą chorobę dziewczynki. Nie była przekonana co do skuteczności tego
zabiegu, ale na ten moment to było wszystko, co mogła zrobić. Teraz musiała czekać.
Kiedy więc zasiadała za stołem u Olestka, myślami wciąż była w chacie Larsego. Zmęczenie
wyolbrzymiało niepokój i bezsilność, które zalęgły się w jej sercu. Dzieci umierały tak łatwo,
a ona była tak niedoświadczona w swoim fachu.
Początkowo z trudem udawało się jej opanować zmęczenie, ale potem wciągnęła ją
rozmowa kobiet. Zaczęła się uważniej przysłuchiwać. Opowiadały właśnie o chorujących
dzieciach i co jakiś czas któraś mimowolnie zerkała na Vendę z pewnego rodzaju szacunkiem
czy może nawet podziwem.
Zbliżała się połowa nocy, gdy ktoś zastukał do drzwi. Kobiety wymieniły niepewne
spojrzenia, a matka Nasty poszła otworzyć. Nerwowe stukanie po nocy nie zwiastowało
niczego dobrego.
– Jest u was Venda? – dotarł do nich przyciszony, męski głos.
– Jest, zawołam ją – odparła kobieta.
Ale nie musiała wołać, ponieważ dziewczyna już zbliżała się do drzwi.
Za progiem, w chybotliwym świetle łuczywa, czekał blady, zmęczony troskami mężczyzna.
Rozpoznała w nim Sławera, rybaka, ojca kilkuletniej Łani. Zielarka czuła, że przyszedł
właśnie w sprawie dziecka.
– Vendo – Mężczyzna wbił w nią zdesperowane spojrzenie. – Pomóż. Łania cały wieczór
gapi się w jeden punkt i trzęsie jak w febrze, blada jak odświętna koszula. Nic nie mówi, nie
odpowiada. Musisz mi pomóc!
Zielarka pokiwała głową, rozejrzała się za swoją wełnianą chustą i sakwą z ziołami.
– Proszę. – Nasta podała jej rzeczy. Wymieniły spojrzenia. – Idź, idź – zachęciła ją młoda
matka. – Ugościmy rodzanice. Idź, ja wszystko rozumiem. Dziecko jest najważniejsze.
Dziewczyna skinęła głową z wdzięcznością. I tak nie była dziś duszą towarzystwa. Zarzuciła
grubą zieloną chustę na plecy, a biorąc torbę z rąk Nasty, uścisnęła jej dłonie.
– Jestem pewna, że rodzanice dadzą dziś twemu maluchowi długie i dostatnie życie. –
Uśmiechnęła się.
– I niech im będą za to dzięki – odparła kobieta, odprowadzając zielarkę za próg. – I tobie
też…
Gdy tylko drzwi się zamknęły, ruszyli prawie biegiem ku sercu wsi, do chaty przy studni.
Okrąg pochodni wokół wioski zmienił się już w pojedyncze dogasające płomyki i ciemność
zapanowała prawie niepodzielnie.
Po drodze Sławer wyrzucał z siebie chaotyczny potok słów, a Venda starała się poskładać
opowieść rybaka w jakąś sensowną coś całość. Tego dnia mężczyzna pracował przy łodzi i
długo nie było go w gospodarstwie. Gdy wrócił, zastał w domu córkę, skuloną w kącie tuż
pod grzędami dla kur, szarą na twarzy, zmartwiałą, z przerażonym wzrokiem wbitym w jeden
punkt i kilkoma jajkami w fartuszku. Wokół fruwały jeszcze kłaki lisiej sierści i czarne pióra
porwanej nioski.
Sprawa wydawała się więc jasna i gdy dopadli drzwi skromnej, jednoizbowej chaty, Venda
wiedziała już, co powinna zrobić.
Przy Łani czuwała Wessa, czarnowłosa kobieta o zatroskanej twarzy. Venda pozdrowiła ją
przelotnie, rzucając chustę na skrzynię przy drzwiach. Zaja, mąż kobiety, został zabity przez
niedźwiedzia zimą trzy lata temu, gdy podczas wyrębu nieopatrznie zbudził zwierzę ze snu.
Było to mniej więcej w tym samym czasie, gdy jej siostra, a żona Sławera, zmarła podczas
ciężkiego porodu, dzięki któremu na świat przyszła Łania. Odtąd Wessa i Sławer trzymali się
razem, pomagając sobie i pocieszając nawzajem. Ludzie plotkowali oczywiście, ale Venda nie
widziała w ich zachowaniu niczego złego. Nawet jeśli plotki były prawdziwe.
– Trzeba zagrzać wody – poleciła i Wessa bez słowa zaczęła się krzątać przy palenisku. –
Panie Sławer, dajcie tej lisiej sierści.
Mężczyzna skinął głową i pospieszył w kąt izby.
– I pióra! – krzyknęła za nim. – Pióra tej porwanej nioski!
Sławer pędem zgarnął z ławy to, o co prosiła.
– Witaj, Łaniu. – Kucnęła przy siedzącej na skraju posłania z koców dziewczynce i
pogładziła ją po dłoni. Małe rączki były lodowato zimne. – Hmm, widzę, że cię ugryzł –
mruknęła, oglądając uważnej ślady drobnych zębów przy kciuku. – Wlazł wam do obejścia, a
do tego cię pokąsał, nic dziwnego, że się przestraszyłaś. Ale już jest dobrze.
Sławer stanął obok z garścią rudych kłaków i czarno-szarych piór. Zgodnie z poleceniami
dziewczynce przygotowano ciepłą kąpiel w cebrzyku, a Venda dosypała do niej
dziewięciorniku i uspokajającej lawendy. Mała, rozebrana do samego giezełka, z którego
najwyraźniej już wyrastała, pozwoliła się wsadzić do wody. Jednak cały czas apatycznie
wbijała wzrok w pogryzioną dłoń.
Zielarka wsadziła jej do rączek sierść i pióra, po czym, trzymając drobne piąstki w swoich
dłoniach, pochyliła się do ucha małej i szepnęła:
– To jest powód twojego przestrachu. To jest twój strach. Spalimy go teraz. Razem.
Poczujesz jego smród, gdy będzie odchodził. Poczujesz jego smród i przestaniesz się bać.
Cofnęła się, zabierając puchaty kłębek z rąk Łani. Położyła go w drewnianej, osmolonej
miseczce i podpaliła łuczywem. Zaskwierczało i drażniący swąd palonych kłaków zagłuszył
przyjemny zapach lawendy.
Zielarka dłonią popchnęła dym w kierunku dziewczynki. Śmierdziało niemożliwie.
Smużka uderzyła w twarz Łani i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki dziecko
szarpnęło się w tył, omal nie wywracając cebrzyka. Aromatyczna woda chlupnęła na klepisko.
Venda usłyszała, jak stojący za jej plecami Sławer sapnął z wrażenia.
Dziecko szarpnęło się jeszcze raz, chlapnęło rękami w wodę i podniosło wielkie oczy na
zielarkę.
Dziewczyna uśmiechnęła się najmilej, jak umiała, ale pąsowe usteczka skrzywiły się i
zadrżały.
– Mamo! – zachlipała mała rozpaczliwie, wyciągając rączki do Wessy.
Kobieta dopadła jej jednym płynnym ruchem, wyciągnęła z kąpieli i przytuliła mocno, nie
zwracając uwagi na chlapiącą wokół wodę.
– Nie...niesamowite! – Sławer potrząsnął głową. Spoglądał to na swoje kobiety, to na
zadowoloną z siebie Vendę.
– Tak, chyba już po wszystkim – odparła dziewczyna. Jej słowa zagłuszał przeraźliwy ryk
dziecka. – Uspokoi się za chwilkę. Opatrzcie jej to ugryzienie i włóżcie macierzanki pod
poduszkę. Pomoże jej spokojnie zasnąć.
Mężczyzna wziął niewielki pęczek ziół z jej dłoni, a w oczach miał tyle gwiazd, że serce
zielarki wypełniło się dumą. I spokojem.
Dla takich chwil warto było nieść ten ciężar.
– Jak ci się odwdzięczę? – zapytał, kiedy pakowała rzeczy. – Proszę, weź jaja. – Wcisnął jej
do rąk pełną misę.
– Nie trzeba – wymamrotała zakłopotana.
– E tam! –Machnął ręką. – My ich chyba do kupalnocki nie tkniemy. – Uśmiechnął się.
Zarzuciła chustę na plecy, zabrała torbę i misę jajek, po czym skinęła Wessie, wciąż tulącej
chlipiącą trzylatkę.
– Naprawdę – Sławer otworzył przed nią drzwi i pokręcił głową z podziwem – ludzie mają
rację co do ciebie. Tylko ty możesz być opiekunką.
Zacisnęła mocniej dłoń na uchwycie torby, nie podniosła oczu.
– Dobrej nocy – wykrztusiła z wymuszonym uśmiechem i wyszła.
Miała serdecznie dość ciągłego słuchania, co powinna zrobić i kim powinna zostać. Nie
chciała już o tym rozmawiać.
Nie minęły jednak dwa dni i temat znów powrócił.
– Mała Poziomka miała wczoraj przygodę – zagaiła rozmowę Wiljo. – Słyszałaś na pewno?
Venda pokręciła głową. Siedziały na trawie pośrodku przepięknej łąki Kostjanów nad
jeziorem, a mała Płomyk bawiła się nieopodal, podtykając krowie Vendy do jedzenia kwiatki.
Zwierzę nie było nimi w ogóle zainteresowane.
– Dzieciaki bawiły się nad strumykiem, koło mostku przy trakcie – opowiadała Wiljo. –
Mówią, że od łąki kowali przyszedł duży wir i mała Poziomka nie zdążyła paść na ziemię. Wir
porwał ją do góry i mocno zakręcił, ale za chwilę rzucił i rozwiał się. Cała piątka z
wrzaskiem przybiegła do wsi, a Poziomka wrzeszczała oczywiście najbardziej. Podobno
uratował ją piołun, to możliwe? Różyczka mówi, że wszystkim swoim dzieciakom wszyła go
do ubranek, bo jeszcze z dawien dawna ją tak babka nauczyła, że piołun przed wirami chroni.
Venda pokiwała głową, gryząc trawkę i mrużąc oczy od ostrego słońca.
– Tak mówią – bąknęła oszczędnie.
Wiljo zmierzyła ją uważniej.
– A jak Malina? – spytała tym samym, lekkim tonem. – Słyszałam, że lepiej. Larse
opowiadał, że rozrąbałaś jej cień siekierą, aż ciarki przechodzą na samą myśl, straszne to
jakieś. Ale chyba pomogło?
Zielarka pokiwała głową, gapiąc się w jezioro.
– Najgorsze już za nią – odparła. – Źle to wyglądało, ale chyba z tego wyjdzie.
– To wspaniale! – Ucieszyła się kobieta. – Prawda? Vendo, co się z tobą dzieje, dziecko?
Dziewczyna spojrzała jej w oczy. Sąsiadka wyglądała na szczerze zatroskaną.
– Pani Wiljo – zaczęła więc z westchnieniem, po chwili zastanowienia. – Nie wiem, co
robić. Wszyscy oczekują, że stanę się opiekunką, a ja wciąż nie chcę.
Płomyk zapiszczała radośnie, gdy krowa zawinęła językiem wszystkie bławatki, razem z jej
małą dłonią.
– Bleee – skrzywiła się, patrząc na mokrą rękę. – Ale masz szorstki język...
Wiljo uśmiechnęła się z czułością, obserwując ją spod przymkniętych powiek.
– Vendo, wiesz co? – zaczęła. – Myślę, że nie masz się już nad czym zastanawiać. – A
widząc ponure spojrzenie dziewczyny, dodała: – Ludzie przychodzą do ciebie po pomoc. I
będą do ciebie przychodzić. Nie ma nikogo innego, nikogo lepszego, więc to nie jest już chyba
kwestia wyboru, bo tak naprawdę ty już opiekunką jesteś. I jak cię znam, nadal będziesz, bo
nikomu nie odmówisz. Przestań się więc zadręczać i po prostu się zgódź. Będziesz
spokojniejsza i ludzie będą spokojniejsi, a tak naprawdę nic się nie zmieni.
– Ja się zmienię – przerwała jej dziewczyna. – Wiem, jak to działa! Człowiek za dużo widzi,
za dużo myśli i za mało żyje własnym życiem. Codziennie mierzyłabym się z potworami i w
końcu sama stałabym się zgorzkniała i zła jak one. Nie chcę się zmieniać! – Rzuciła trawką z
impetem.
Wiljo spojrzała na nią z ukosa. Odczekała chwilkę, aż rozżalenie opadnie z Vendy, po czym
spytała:
– A teraz się nie zmieniasz? Nie pamiętam, kiedy ostatnio widziałam cię z uśmiechem na
twarzy. Wciąż się martwisz, gnębisz myślami. I tak czy tak, walczysz w naszym imieniu. To od
ciebie zależy, czy staniesz się potworem, Vendo – dodała łagodnie. – Opiekun sam wybrał
sobie takie życie, uciekł od miasta, zaszył się tu w samotności. Ale przecież ty nie musisz
robić tego samego. Znajdź sobie męża, zakochaj się, miej dzieci, a przy okazji lecz ludzi,
zamawiaj zdrowie, czyń żertwy. Dlaczego nie?
Venda spochmurniała znowu.
– Oczywiście – burknęła – już widzę, jak się tłumy pchają, żeby wziąć mnie za żonę. Chyba
tylko jakiś skończony głupiec albo któryś potwór... – zamilkła, kiedy umysł postawił przed
oczami jej wyobraźni wściekle żółte oczy pod zrośniętymi brwiami. Znów wydawało się jej,
że czuje na policzku dotyk ciepłej skóry.
Zmieszała się, speszona.
– Zrobisz jak zechcesz, Vendo – dokończyła Wiljo. – Ale możliwe, że taki właśnie los
wybrały dla ciebie rodzanice.
– Tam, gdzie się urodziłam, nie wierzono w rodzanice – bąknęła niemrawo.
– Naprawdę? – zdumiała się kobieta. – No cóż. Dziwne kraje. Ale to nie znaczy, że nie masz
przeznaczenia, prawda?
Zielarka westchnęła i zapatrzyła się w jezioro, gdzie na tafli wody migotały miliony złotych,
słonecznych iskierek.
Rod. Rodzanice. Bogowie. Tak, ich właśnie należało zapytać, jaki los przeznaczyli
dziewczynce, bez pytania o zgodę przywiezionej w te dzikie strony, w których niełatwo się
żyło.
Dlatego jeszcze tego samego wieczora upiekła mały kołacz z serem i następnego dnia udała
się do świętego gaju po drugiej stronie jeziora.
Było tu tak spokojnie, tak cicho i bezpiecznie. W gałęziach dębu ćwierkały ptaki, gdzieś z
głębi lasu dochodziło stukanie dzięcioła i szum płynącego nieopodal strumyka. Venda z
szacunkiem przekroczyła granicę świętego miejsca. Nie była tu od dawna.
Przyklękając, złożyła kołacz między korzeniami sędziwego dębu i, nie podnosząc głowy,
wyszeptała:
– Rodzie, ojcze naszej doliny, ty wiesz wszystko, co komu w życiu się należy. Ześlij mi jakiś
znak. Co mam robić? Czy jestem pisana ludziom, czy demonom? Czy to ty mnie wybrałeś?
Zdała sobie sprawę, że zadała zbyt wiele pytań. Musiała ograniczyć się do jednego.
– Dobry Rodzie – powiedziała więc nieco głośniej – proszę, pokaż mi następnego opiekuna.
Pokaż, kogo wybrałeś, niech go rozpoznam wśród ludzi.
Cofnęła ręce spomiędzy powyginanych korzeni i wyprostowała się.
Nic się nie stało. Las szumiał, ptaki ćwierkały w gałęziach.
Niepocieszona, nie doczekawszy się głosu boga, wstała. Ruszyła z powrotem do wioski,
wypatrywać wybrańca Roda wśród mieszkańców doliny.
Była już przy płotku, gdy usłyszała wizg. Odwróciła się przez ramię, a serce jej załomotało.
Z konarów dębu wyleciał górski orzeł, skwirząc po swojemu. Czy był tu od dawna, czy
właśnie się pojawił, nie wiedziała. Zasłoniła dłonią oczy, by nie raziło jej słońce.
Orzeł, ptak Roda, majestatycznie machnął szerokimi skrzydłami i z kolejnym wizgiem
zakołował.
Tuż nad jej głową.
Serce zatrzepotało jej w piersi. Chwila wydała się jej tak nieprawdopodobna, tak ulotna, że
bała się odetchnąć głębiej. A orzeł wciąż krzyczał i kołował nad nią.
Potem zawrócił i zniknął na bezkresnym niebie, a dziewczyna odprowadziła go wzrokiem.
A potem poczuła, że się uśmiecha.

I tak to było.
A dzisiaj znów stała w świętym gaju, czekając aż wszyscy zbiorą się na uroczystość. Ludzie
przychodzili i przystawali pod murkiem, zbijali się w grupki rodzinami. W końcu nadeszła
pora, by zacząć.
Venda z delikatnym uśmiechem przesunęła spojrzeniem po swoich pobratymcach. Szło nawet
łatwiej, niż się spodziewała. Może rzeczywiście takie miejsce na świecie jej przeznaczono, a
może napar z lulka i bielunia zaczynał działać, uśmierzając wszelkie lęki. Tak czy inaczej,
było dobrze. Tak, jak powinno.
Odwróciła się do starego dębu i uklękła. Podniosła kołacz z serem ponad głowę, po czym
złożyła go między korzeniami. Sięgnęła po gliniany dzban miodu.
– Rodzie – zaczęła spokojnie. Nie musiała podnosić głosu, by bóg i zebrani słyszeli jej
modlitwę. – Proszę cię o wsparcie w walce, którą zamierzam podjąć zgodnie z twoim
nakazem. Przyjmij to jadło i napitek i daj mi siłę, mądrość, spryt i wolę życia.
Z należnym szacunkiem postawiła dzban obok kołacza. Wstała powoli, swobodnym gestem
sięgnęła po leżący u stóp drzewa srebrny nóż z kościaną rękojeścią. Kiedy się odwróciła,
ludzie bezgłośnie usuwali się jej z drogi do wyjścia z gaju. Odblask słońca na ostrzu
prześlizgnął się po twarzy jednego czy drugiego, kiedy ich mijała.
Tuż za murkiem, poza granicą świętej ziemi, zatrzymała się i tym samym, spokojnym tonem
powiedziała:
– Do wszystkiego, co żyje w mroku! Nie wyzywam was i nie nawołuję do walki.
Oświadczam tylko, że od dzisiaj tę dolinę i jej mieszkańców biorę pod swoją opiekę i choć
nie pragnę swary, przysięgam, że jeśli zagrozicie komukolwiek z nich, ja się zjawię, żeby
wyrównać stratę na którymś z was.
Następnie płytkim, krótkim ruchem nacięła wnętrze lewej dłoni i zacisnęła ją w pięść, a
krew zaczęła skapywać na pokrytą starymi szpilkami ziemię.
– To jest moja krew – rzuciła z jakąś nową nutą dumy i pewności siebie. – To jest mój
zapach i smak. Jeśli któryś z waszych pomiotów zechce szukać ofiary wśród moich ludzi, ten
smak i zapach zatrą wszelkie inne i przywiodą go do mnie. Bo od teraz, od tej właśnie chwili,
ja jestem opiekunką tej doliny. I wszystko, co złe, niech uderza we mnie.
Rozdział 8
Ostatni z wielkiej rasy wilkarów

W niewielkiej wiejskiej kuźni panował hałas, podporządkowany rytmowi huczącego miecha


i młota walącego w kowadło. Miechem zajmował się Restko, Zdamir zaś kuł z zapałem długi
nóż dla myśliwego.
– Teraz, kiedy już opiekunką została – prawił ojciec – to tym bardziej musimy się koło niej
zakręcić. Harda z niej dziewucha i nerwy mi psuje tym swoim panoszeniem się w dolinie.
Trzeba ją mocno za kark złapać i pazury spiłować.
Restko nie odezwał się, ale i kowal na żadną odpowiedź nie czekał. To on rządził, tak w
chacie, jak i w kuźni.
– Obmyśliłem, że siłą to my jej nie weźmiemy – wykładał więc dalej. – Taka koza tylko
jeszcze bardziej się zaprze. Ale jeszczem takiej baby nie widział, co się świecidełkom oprze.
I tak ją właśnie podejdziemy. Jak tylko skończymy tę robotę, wykujemy dla niej nóż, i to nie
byle jaki, a srebrny. Przyda się opiekunce, a ty pójdziesz do niej i zaniesiesz go w podarku na
nowej drodze życia. I będziesz taki słodki, tak się wdzięczyć będziesz, że się baba oślini na
twój widok. Umiesz chyba być prawdziwym chłopem do bab, tak czy nie?
Łypnął srogo na syna, który właśnie kamień na miechu przesuwał, szybkość opadania
komory zmieniając. Przytakiwał przy tym roztargniony, spocony od żaru i roboty, a kiedy
wreszcie napotkał wzrok ojca, otarł przedramieniem czoło i wrzasnął:
– Tak po prawdzie, to ja w ogóle nie słyszę, co tatko mówi! Jakby tatko nie walił młotem
przy gadaniu, to bym słyszał, a tak to tego, no… Nie słyszę.
Kowal naburmuszył się, wściekły, i zmełł kilka przekleństw, aż w końcu zrezygnowany
pokręcił kudłatą głową.
– Niech to węże welesowe! Cała matka…

Minęły dwa tygodnie, a wilk nie pojawił się ani razu.


Ciepłe dni trwały w górach krótko, więc gospodarze ruszyli do roboty. Gromadzili siano na
zimę, doglądali zasiewów i młodego miotu wśród zwierząt. Dziwne choroby dzieci ustały i
Venda zaczynała wierzyć, że demony naprawdę próbowały ją zmusić do podjęcia opieki nad
doliną. Teraz szykowała głównie maści na oparzenia i słoneczne udary, a wieczorami brała
ostry nóż dla obrony i zbierała sezonowe letnie zioła.
Nie wiodło się jej najgorzej, ludzie zaakceptowali ją jako zielarkę i opiekunkę, choć chłopi
pojawiali się rzadko i z oporami. Po wszelakie specyfiki, których zawsze dostarczał im
opiekun, najchętniej wysyłali swoje baby. W zamian Venda dostawała garnek smalcu, gruszki
na słodko albo pęto kiełbasy. Pomogła też ocielić się jedynej jałówce Stojana, za co ten
obiecał jej kopkę siana za kilka tygodni. Drugą miała dostać od Larsego za wyleczenie Maliny.
Zostało tylko zatroszczyć się o ziarno na mąkę, ale Venda była pewna, że jakoś sobie poradzi.
Wioska żyła jak dawniej, bo niejedną śmierć już widziała i niejedno dziwo. Ludzie
uspokoili się, podjęli swoje sprawy, jak zawsze. Tylko w karczmie za ladą wiało smutkiem.
Jart jeszcze bardziej poszarzał na twarzy a Stalla wieczorami chlipała w siennik.
Venda robiła wszystko, by nie zadręczać się myśleniem o tym, czego w żaden sposób nie
mogła już odwrócić. Pracowała jak mrówka i uśmiechała się do ludzi, a jednak często
zamyślała się głęboko, ponuro spoglądając w zachodzące słońce.
Wciąż dręczyła ją samotność, tęsknota za Imirem i pusta chata, pełna rzeczy opiekuna.
Długo się wahała, aż któregoś popołudnia zostawiła na ruinach swoją krajkę. Miała
nadzieję, że wilkooki pojawi się, tak jak obiecał, chociaż nie była pewna, czy jeszcze
obchodzi go jej los.
Pod wieczór poszła na zamek. Akurat trwała ta godzina tuż przed zachodem, kiedy słońce
wydobywa z otoczenia najcieplejsze kolory. Owady wciąż jeszcze głośno bzyczały wśród
traw, a białe kamienie ruin nabrały złotego odcienia. Zielarka weszła na dawny dziedziniec i
zbliżyła się do wyrwy w murze. Tam, gdzie zostawiła krajkę, pozostał jedynie kamyk, którym
ją przycisnęła.
Ten o wilczych oczach pojawił się chwilę później. Swoim zwyczajem zmaterializował się
nagle tuż przy bramie, a dziewczyna podskoczyła prawie, gdy się odezwał:
– Co się stało?
Uspokojenie zajęło jej kilka uderzeń serca. Odetchnęła głęboko i nawet słabo się
uśmiechnęła. Mężczyzna nie odwzajemnił uśmiechu. Patrzył na nią wyczekująco.
– Jesteś – bąknęła nieśmiało. – Dlaczego już nie przychodzisz?
Zirytował się.
– Wezwałaś mnie, żeby o to spytać?
Nie było dobrze.
– Nie! – pospieszyła z wyjaśnieniem. – Potrzebuję pomocy z wiedźmą. Podejrzewam, że
wie, co się dzieje z panem Jartem. Bardzo zależy mi, żeby mu pomóc.
– Ona nie wie, co się dzieje. – Potrząsnął głową i zmarszczył brwi. – I nie obchodzi jej to.
Venda zatroskała się.
– To niedobrze. Próbowałam go leczyć ziołami, ale nie pomaga. Odczyniłam też urok, ale nic
się nie zmieniło, chyba w ogóle żadnego uroku nie było. Jedyne, co teraz przychodzi mi do
głowy, to zmora. Będę chyba musiała zaryzykować i spróbować ją wypędzić.
Wzruszył ramionami. Choroba karczmarza nie interesowała go kompletnie.
– To może być niebezpieczne – dodała.
– Poradzisz sobie – odparł cierpko. – Przecież zawsze sobie radzisz, prawda?
Zmarkotniała, co nie umknęło jego uwadze. Patrzył tak, jakby węszył podstęp w jej miłym
zachowaniu.
– No dobrze. Powiem wprost – zawahała się, ale jednak dokończyła: – Potrzebuję z kimś
porozmawiać. Ty jeden wiesz, co się stało z Imirem. Nie mogę nikomu o tym powiedzieć i
czuję się strasznie winna. Czy mógłbyś… porozmawiać ze mną chwilę? Powiedzieć, że to nie
była moja wina? Że gdybym zgodziła się zastąpić opiekuna podczas rusaliów, to i tak…
Zdziwił się, ściągnął brwi jeszcze mocniej i wydawało się, że zaraz ją wyśmieje z tą swoją
wieczną pogardą dla rodzaju ludzkiego.
Nie zrobił tego, za to ostrożnie kiwnął głową.
– To nie była twoja wina – powiedział. – Wilki mówią, że utopił się w strumieniu tuż po
waszym święcie. Kiedy do ciebie przyszedł, już nie żył. – A widząc wbite w siebie niebieskie
oczy pełne niepokoju, dodał jeszcze: – Był nieumarły. I to też nie jest twoja wina.
Wypuściła głośno powietrze.
– Wiem. Ale dziękuję – speszyła się. – A jednak straciłeś do mnie przez to cierpliwość, co?
Wilkar zastanowił się chwilę, po czym odparł:
– Nic nie straciłem. Nigdy jej nie miałem.
– No tak. – Uśmiechnęła się nieco zażenowana. – Ale jednak mnie zostawiłeś.
Jego spojrzenie mówiło, że nie wie, o co jej chodzi. Ona sama chyba nie wiedziała.
– Tak cię to gnębiło? Powiedz mi jeszcze, że tęskniłaś – rzucił z ironią tak zabójczą, że
Venda spiekła raka.
– Nie – odparła niemrawo. – Nie wiem, ja chyba… sama nie wierzę, że to mówię, ale chyba
wolałam, kiedy byłeś w pobliżu. – Wypuściła resztkę powietrza z płuc i nieśmiało podniosła
na niego wzrok. No to teraz mnie wyśmieje, pomyślała.
Wilkooki tymczasem wcale się nie zaśmiał, wydawał się wręcz zaskoczony.
– W takim razie dobrze to ukrywałaś – sarknął, dobijając ją jeszcze bardziej. Potem jednak
zawahał się i dorzucił, odwracając wzrok: – To, że mnie nie widziałaś, nie znaczy, że mnie nie
było.
Venda poweselała widocznie.
– Naprawdę? To znaczy, że ty ciągle... Dlaczego więc cię nie widzę?
– A po co? Tak jest łatwiej.
– Łatwiej? – oburzyła się szczerze. – Mnie byłoby dużo łatwiej z tobą!
Zamilkła. Czy naprawdę powiedziała to na głos?
Wilkooki gapił się dziwnie, co potwierdzało, że niestety tak. Zapadła niezręczna cisza.
– Przecież… – zająknęła się. – Nie musisz się ukrywać. Poza ratowaniem życia chętnie
przyjmę także inną pomoc, na przykład rąbanie drewna czy koszenie trawy – zaśmiała się
nerwowo, żeby rozładować atmosferę.
Przekrzywił głowę po wilczemu, mierząc ją wzro​kiem z ukosa.
Znów zapadło krępujące milczenie. Venda wygładziła niebieską sukienkę i poprawiła
tasiemkę przy dekolcie. Mężczyzna obserwował ją spode łba, ale nie wyglądał tak strasznie,
jak przed kilkoma minutami.
– A w ogóle – przypomniało się dziewczynie i wreszcie przerwała ciszę – byłam wtedy
okropna dla ciebie i nawet nie podziękowałam za uratowanie życia. Chyba dlatego mam takie
wyrzuty sumienia... Dziękuję.
Wilkooki wolnym krokiem przeszedł spod bramy do wyrwy w murze i oparł się o ścianę, nie
spuszczając z niej swych dziwnych ślepi.
– Topielec cię zauroczył – mruknął wielkodusznie.
Była taka bajka. Topielec szukał żony, umawiał się z niczego niepodejrzewającą panną, aż w
końcu matka wplotła dziewczynie przytulię we włosy i nie mógł już jej tknąć.
– No tak. – Łypnęła na wilkookiego posępnie. – Nie mogę sobie darować, że nic nie
wyczułam. Przecież Imir za bogów nie chciał wejść do chaty. Mam tam mnóstwo amuletów i
przytulii, wiesz?
– No, masz – rzucił obojętnie. – Aż się w głowie kręci od zapachów.
– Byłeś w mojej chacie? – Lód zadźwięczał w jej głosie.
Mężczyzna parsknął nieprzyjemnie.
– Masz tam tego tyle, że żaden potwór nie wejdzie.
– No, tobie się najwyraźniej udało – wypsnęło się jej zrzędliwie i zaraz ugryzła się w język,
kiedy wilkooki spochmurniał.
– Ale ty nie jesteś potworem, oczywiście! – rzuciła głośniej niż powinna.
– Jestem – sarknął, spoglądając na nią nagle tak jak dawniej, ze złością i wyższością. – Ale
w przeciwieństwie do ciebie wiem, jak przetrwać.
Venda zmarkotniała. Rozmowa szła już nieźle, ale ona musiała wszystko zepsuć i teraz
znowu miała przed sobą zionącego chłodem i nienawiścią wilka w ludzkim ciele.
– Myślę, że już pójdę – stwierdziła. – Muszę się wziąć za tę zmorę.
Nie odezwał się.
– To co? – spytała, kierując się do bramy. – Będę cię teraz widywać czy nie?
Z ociąganiem, dając odczuć, że robi jej łaskę, w końcu skinął głową.
Odeszła, ale tuż za bramą odwróciła się. Wilkar stał tak, jak go zostawiła, patrzył w ziemię i
ku jej ogromnemu zaskoczeniu uśmiechał się. Niestety podniósł wzrok i widząc ją, spoważniał
natychmiast.
– Jeszcze tu jesteś? – warknął.
– No tak – odparła, nie wierząc własnym oczom. Wilkar był najwyraźniej speszony. – Tak
sobie myślę, że może masz jakoś na imię? Bo moje na pewno już znasz.
Zawahał się. Venda wiedziała, że będzie go to dużo kosztowało. Prawdę mówiąc, nie
wierzyła, że jej powie.
O dziwo, w końcu podszedł z ociąganiem, z poważnym wyrazem twarzy. Stanął blisko i z
góry spojrzał jej w oczy.
– DaWern – powiedział, po czym uśmiechnął się kącikiem ust i dorzucił jak zwykle
sarkastycznie: – Ostatni z wielkiej rasy wilkarów.

Tej nocy wiał silny wiatr i Yarela obudziły stukające o okiennice gałęzie. Potem jakoś nie
mógł już zasnąć. Przewracał się na posłaniu, na siłę zamykał oczy, ale coś nie dawało mu
spokoju, a życie nauczyło go, że tego cichutkiego głosu duszy nie należy ignorować. Gdyby
tylko wiedział, co powinien zrobić.
Usiadł na derkach, przetarł twarz dłońmi, ubrał się i cicho wyszedł na korytarz. Nic nie
widział, zaufał więc słuchowi i ostrożnie ruszył w kierunku pokoju Stalli. Skrzypiąca
zazwyczaj podłoga bezdźwięcznie uginała się pod jego miękkimi krokami. Skradanie
opanował do perfekcji. W jego fachu biegłość w tym oznaczała życie lub śmierć. A Yarel
wolał żyć. Odkąd poznał Stallę, naprawdę tego pragnął i spokój mącił mu jedynie ciągły lęk o
nią.
Poddasze gospody było jeszcze mniejsze niż parter. Szedł, przesuwając opuszkami palców
wzdłuż ścian. Namacał i powoli uchylił niskie drzwi.
Pokój Stalli był niewielki, zarzucony jej sukniami i pachnący egzotycznymi perfumami,
jakich ludzie z doliny nie wąchali pewnie nigdy w życiu. Tutaj również gałązki wysokiej sosny
chrobotały nieprzyjemnie o okiennice, przez które przesączało się blade światło księżyca. Na
posłaniu pod oknem leżała na wznak kobieta ze złożonymi na wełnianym kocu rękami,
pogrążona w głębokim śnie. Stojąc w drzwiach, Yarel rozejrzał się po pokoju, ale nic nie
wzbudziło jego podejrzeń. Stalla była bałaganiarą. Takiego czegoś nie dowiesz się o
człowieku, jeśli znasz go jedynie z podróży.
Wszedł do izby, nie zamykając drzwi, i cicho zbliżył się do śpiącej. Naraz alarm rozdzwonił
się w jego głowie, gdy zdał sobie sprawę, że nie słyszy oddechu, a pierś kobiety nie porusza
się. Chwycił jej lodowatą dłoń, drugą ręką delikatnie dotknął ramienia. Poruszał nią jak
kukiełką. Minstrelka nie otworzyła oczu.
– Stalla! – szepnął półgłosem. – Obudź się, słyszysz mnie?
Przyłożył ucho do jej ust. Serce łomotało mu jak szalone, ale udało się wychwycić słaby,
płytki oddech. Żyła, popadła tylko w trans, jeden z tych swoich stanów, w których ciągle
chciała przebywać. Yarel obawiał się, że któregoś dnia po prostu się nie wybudzi.
Przysiadł na skraju posłania, nie puszczając wąskiej kobiecej dłoni, i czekał. Obiecał
przecież, że nie będzie jej przeszkadzał.
Mijały długie minuty, a myśli galopowały mu przez głowę, niosąc zmartwienie za
zmartwieniem. W końcu nie wytrzymał.
– Stalka, wracaj! – mruknął.
Potrząsnął ją za ramiona. Bez skutku. Widocznie zapadła w głęboki letarg. Musiał szarpnąć
brutalnie, niemalże krzycząc prosto w twarz minstrelki.
– Obudź się!
– Co się dzieje? – spytała rozespana w ciemnościach. – Yarel?
– Tak, to ja.
– Dlaczego znów mi przeszkadzasz? – spytała z wyrzutem. – Obiecałeś...
– Głupio obiecałem – przerwał jej. – I cofam to teraz. To nie jest bezpieczne.
Podniosła się, szczelnie okryła kocem.
– Nieważne. – Pokręciła głową zdecydowanie. – Muszę śnić, inaczej nigdy się nie dowiem,
co się stało. I nie przeszkadzaj mi. To moja sprawa.
Chciał coś powiedzieć, ale zamilkł. Tak ostro nigdy z nim nie rozmawiała.
– Co ty w ogóle robisz w moim pokoju? – rzuciła z irytacją. – Jest środek nocy. Idź spać.
– Pogrążasz się w transach coraz bardziej, Stallo. – Ujął delikatnie jej dłoń. Odzyskiwała
ciepło. – Jeśli będziesz parła naprzód, możesz się kiedyś nie obudzić.
– Dosyć, Yarel! – Wyszarpnęła rękę. – Nie słyszałeś, co powiedziałam? Idź już.
Powiało chłodem. Mężczyzna wstał z ociąganiem.
– Nie mogę ci na to pozwolić, wiesz przecież – powiedział łagodnie.
– Nie możesz mi też zabronić – ucięła ostro. – Dobranoc. Zamknij drzwi.

Oswajanie bestii szło jakoś nierówno. Następnego dnia po rozmowie w ruinach wilkar nie
pojawił się oczywiście, chcąc najwyraźniej udowodnić swoją niezależność. Venda
wypatrywała go ukradkiem i to, że na niego czeka, irytowało ją bardziej niż sam fakt, że go nie
ma.
Jej dzień toczył się zwyczajnym rytmem. Po wieczornym oporządzeniu krowy i nakarmieniu
kota odkroiła grubą pajdę chleba, nalała mleka do kubka i podreptała na swoją ławeczkę
przed chatą, żeby oglądać zachód słońca.
Ledwie przekroczyła próg, żując kęs chleba, stanęła jak wryta. Koło ławki stał wilkooki ze
swoją zwyczajowo ponurą miną.
– Na Elleniale! – wymamrotała dziewczyna z pełnymi ustami. – Nie wyskakuj tak znienacka!
Żółte oczy przewierciły ją na wylot.
– Stoję przecież. – Skrzywił się. – Co żeś taka strachliwa?
Ławeczka była nieduża. Venda usiadła na samym środku, zastanawiając się, dlaczego w jego
obecności wszystkie cięte komentarze uciekają jej z głowy. Tyle ich przecież wymyśliła,
złoszcząc się na niego przez cały dzień.
– Usiądź sobie – mruknęła, robiąc mu miejsce.
Oczywiście się ociągał, bo przecież nie mógł przyjąć zaproszenia jak normalny człowiek. W
końcu z niechęcią przysiadł na drewnianej ławce.
Venda poczuła się przy nim śmiesznie mała. I było to nadspodziewanie miłe uczucie.
– Ty to się w niedźwiedzia powinieneś zmieniać, nie w wilka – rzuciła drwiąco.
Mężczyzna spojrzał na nią z ukosa.
– Ja się nie zmieniam – burknął. – Ja jestem.
– No tak, prawda. – Ugryzła pajdę i popiła mlekiem.
Ciepło jego ramienia napełniało ją przyjemnym, ekscytującym uczuciem. Zdawała sobie
sprawę, że powinno ją to martwić.
Na bezchmurnym niebie zachodziło słońce, kąpiąc dolinę w pomarańczowym blasku. Cienie
drzew i plecionego płotku wokół podwórka zielarskiej chatki wydłużyły się.
– Lubię ten widok – przerwała ciszę. – Choć zazwyczaj siedzę tu sama.
– Wiem. Widziałem.
No tak. Speszyła się. Wpakowała chleb do ust, wyobrażając sobie, jak żałośnie musi
wyglądać, kiedy tak siedzi tu dzień w dzień, sama jak palec, pewnie jeszcze z głupim, błogim
uśmiechem. Albo rano, kiedy wyprowadza krowę na pastwisko, klnąc na czym świat stoi.
Zgroza.
– Śmieszy cię tak patrzeć, jak się męczę codziennie, co? – Podrzuciła głową wyzywająco.
Wzruszył ramionami.
– Nie, nie bardzo. Trochę to żałosne.
Pokręciła głową zrezygnowana.
– Po co pytałam? – mruknęła do siebie. – No dobrze, skoro więc taka jestem żałosna, co
takiego mam, na czym ci zależy? – spytała.
– Nic – odparł. – Po prostu sobie patrzę.
Znowu pokręciła głową.
– Wilkar będzie kłamał aż do momentu, kiedy zje Kapturka…
– Swoją drogą – zignorował ją – ta twoja przysięga nie była zbyt mądra. Dlaczego próbujesz
dać się zabić, kiedy ja cię ratuję?
Podniosła na niego wzrok i napotkała pełne dezaprobaty, siarkowe spojrzenie.
– Zostałam opiekunką, cóż z tego? Taki los mi bogowie przypisali.
– Bogowie – powtórzył z ironią. – Tylu ich macie. Skąd wiesz, że wszyscy chcą dla ciebie
tego samego? Przecież nawet ich nie widujecie. Może oni nie istnieją?
Prychnęła od niechcenia. Akurat chciało się jej gadać z nim o boskich wyrokach.
– A ty swoich widujesz i twoi istnieją, tak? – rzuciła na odczepnego.
– Tak – odparł po prostu. – Widuję go, a i wy wszyscy też wiecie, że on istnieje.
Powiedział to tak dziwnie, że Vendzie przeszły ciarki po plecach. Miał rację. Boga wilków,
wielkiego Szarego Pana, ludzie podobno czasami widywali zimą. Choć niewielu przeżyło, by
o tym opowiedzieć.
Świerszcze grały w wysokiej trawie za płotem i w ziołowym ogródku przy chatce.
– To prawda, co o was mówią? – zapytała ciszej i markotniej. – Że jesteście nieśmiertelni?
Wyprostował się i odprężył odrobinę.
– Żyjemy i nie umieramy – powiedział. – Ale, jak pokazała historia, możemy zostać zabici.
Popatrzył jej w oczy z wyrzutem. Tak jakby miała coś wspólnego z tym, co wydarzyło się sto
lat temu.
– Słyszałam też, że ludzie polowali na was, żeby zdobyć nieśmiertelność. – Zabrzmiało to
jakoś nieprawdopodobnie. – Czy to jest w ogóle możliwe? Odebrać komuś wieczne życie?
– Wielu z was próbowało – odparł posępnie i zapatrzył się w słońce. – Wielu. Ale kiedy
przekraczacie barierę śmierci, możecie się stać tylko potworami, polującymi na własny
gatunek. Wilkołakami.
– Ach, wy jesteście lepsi? Wy polowaliście na nas!
– Tylko gdy zmusił nas do tego głód. – Wzruszył ramionami. – Wy też zabijacie swoje
najlepsze krowy, gdy zima mocno da wam się we znaki, mimo że to dobre zwierzęta i żywe
posłużyłyby wam dłużej.
Oniemiała. Przez dłuższą chwilę patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami i nie
wiedziała, co powiedzieć. Kiedy już wydawało się jej, że nie jest taki straszny, wyskakiwał z
czymś takim.
Kiedyś było ich tu więcej, uświadomiła sobie. I to oni rządzili. A my byliśmy ich
zwierzętami. A teraz siedzę z ostatnim spośród nich i gadam o bogach.
Przypomniała sobie, co jeszcze mówią ludzie o wilkarach, i aż skręciło ją w żołądku.
– A powrót zza mórz? – odezwała się ściszonym głosem. – To też prawda? Sine Wody i to,
że twoi kiedyś wrócą?
Zapatrzył się w wioskę skuloną w dolinie, skąpaną w zachodzącym słońcu.
– Mam taką nadzieję – wymruczał z nieprzyjemnym uśmiechem. Spojrzał na Vendę spod
przymkniętych powiek i dorzucił po zastanowieniu: – Podobno istnieje ktoś, kto potrafi ich
przywołać. Klucz do Sinych Wód…
– No cóż – odchrząknęła delikatnie. – Ja jednak mam nadzieję, że nie ma takiego kogoś i że
nie istnieje sposób, żeby wrócili.
Mężczyzna łypnął na nią złym wzrokiem.
– No tak – mruknął niezadowolony. – Nie masz powodu, by tego chcieć. Gdybyś jednak
miała…
Potrząsnął głową, marszcząc zrośnięte brwi, i znów wpatrzył się w wioskę. Ostatnie
promienie słońca ciepło oświetlały jego sylwetkę. Gdyby go nie znała, pewnie uznałaby ten
obrazek za ujmujący.
Spokojnie, Vendo, przywołała się do porządku. To ostatni przedstawiciel rasy inteligentnych
drapieżców, a ten wyraz nostalgii na jego twarzy to tęsknota za czasami, gdy dolina
przymierała głodem, żyła strachem i żalem za tymi, którzy odeszli do zamku i nigdy już nie
wrócili. Powinnaś się go bać, a nie oglądać razem z nim zachód słońca.
Jakby czytając w myślach zielarki, mężczyzna powolnym ruchem zwrócił się w jej stronę.
Pokonał opiekuna, kołatało się jej w głowie. Pokonał topielca. I jeśli będzie chciał, zabije
mnie jednym kłapnięciem wilczych szczęk.
– A ty co? – powiedział cicho, sztywno, jakby słowa z trudem przechodziły mu przez gardło.
– Nawet jeśli wrócą, nic złego ci się nie stanie.
A potem przesunął wielką, ogorzałą dłonią po jej policzku, aż drgnęła z zaskoczenia i
natychmiast przeklęła się w myślach za tchórzostwo. Poderwała się z ławki jak oparzona.
– Pójdę już, słońce zaszło. Trzeba spać.
Wilkooki wstał również, nieprzyjemnie rozbawiony.
– Idź, idź. – Pokiwał głową. – Nie chcemy przecież, żeby stało ci się coś złego, prawda?

Tej nocy Vendzie śniło się stado ogromnych wilków, pędzących z wywieszonymi jęzorami
po oprószonej śniegiem tafli lodu. Słyszała urywane sapanie ich oddechów i pazury skrobiące
o zamarznięte morze. Bała się tego dźwięku panicznie, a jednocześnie pragnęła, by stado
przybyło do doliny jak najprędzej.
Potem sen zmienił się.
Jeden z wilków stał się wyraźniejszy od innych, dokładnie widziała krwawe ślady na
łapach, popękanych od mrozu i ostrych kryształków lodu. Słyszała jego oddech, a siarkowe
oczy wpatrywały się prosto w jej twarz z wyrazem dzikiego pragnienia.
Wszystko zakotłowało się nagle i owionął ją zapach wody z jeziora, rosy i trawy. Poczuła na
sobie chłodny dotyk skóry i twarde, nagie męskie ciało. Wyprężyła się pod dotykiem dużych
dłoni, a potem wtuliła mocno w ramiona, które zamknęły ją w sobie jak skarb.
Obudziła się, prawie siadając na posłaniu, zaplątana w skóry, zlana potem, zdyszana. Wokół
wciąż czuła zapach wilkara.
Co to było!? Próbowała otrzeźwieć. Na Elleniale, nie chcę takich snów! Nie o nim! Ale w
głębi duszy wiedziała, że kłamie.
Żałowała, że się obudziła.

Ziołowy ogródek wiedźmy rozciągał się od jej chaty aż pod las. Starucha nie
powstrzymywała roślin i chyba tylko ona była w stanie odnaleźć potrzebne ziele w gąszczu,
który rozpuściła wokół swego domostwa. W letnim słońcu kwiatowe grządki mieniły się
wszystkimi kolorami. Pachniały oszałamiająco w delikatnych powiewach wiatru. Huczały
ucztujące na nich owady.
Wiedźma, mamrocząc pod nosem, przechadzała się pomiędzy krzaczkami dzikiej róży,
kępkami lawendy i wrotyczu, raz po raz oglądając pączki, urywając liście i, przeżuwszy
dokładnie, spluwając nimi w bok. Siedzący między grządkami kot dystyngowanie obmywał
łapą poharatane uszy i pysk, mrucząc cicho. Nagle zatrzymał się w pół ruchu, obejrzał za
siebie na ścieżkę do lasu i z rozgniewanym prychnięciem uciekł w rozległe liście bielunia.
Wiedźma podniosła głowę znad białych kwiatów i łypnęła na nadchodzącą wolnym krokiem
dziewczynę. Jasne, długie do pasa włosy w sprężystych lokach opadały jej na zieloną sukienkę
z lnu, przepasaną szeroką krajką.
– Witaj, babko! – krzyknęła z daleka, dygając wdzięcznie.
Wiedźma splunęła w pokrzywy.
– A jakam ci ja babka, dziewucho? – zaskrzypiała. – Czego tu?
Niezrażona tym powitaniem Atra wyciągnęła przed siebie butelkę miodu.
– Porady szukam. – Przekrzywiła uroczo głowę, uśmiechnęła się niepewnie.
Starucha powoli zaczęła się gramolić spomiędzy grządek.
– Patrzcie ją, jak to się wdzięczy – mamrotała zgryźliwie. – Takie niewiniątko, myślałby
kto... Czego zaś? – warknęła, wyłażąc na ścieżkę i zadzierając głowę.
Atra skrzywiła się niedostrzegalnie, gdy wyblakłe jak białko kurzego jaja oczy przewierciły
ją na wskroś.
– W ciąży jestem – wydusiła.
Wiedźma zaskrzypiała ponuro, ubawiona.
– Toż widzę przecie – prychnęła. – Płód chcesz spędzić?
Dziewczyna pokiwała głową w milczeniu, choć była pewna, że nic po niej jeszcze nie
widać. Wiedźma powoli wgramoliła się do swojej chaty, nie zapraszając jej do środka.
– Ziół ci mogę dać – mamrotała ze środka. – Ale dobrze się zastanów, czego chcesz.
Spędzisz płód, to porońcem zostanie, straszyć cię będzie po nocach. W lesie całe stada ich
latają, z mamunami się bratają i na brzuchate baby się czają. – Wychynęła znów z małej chaty z
pęczkiem suszu. – Dawaj miód!
Ucapiwszy butelczynę, wcisnęła Atrze do ręki poronne rośliny.
– Dziękuję, dziękuję z serca! – Dziewczyna dygnęła. – Niechby pomogły!
Zawahała się chwilę i już miała odejść, ale przemogła się i spytała:
– A czy byście nie mogli tak choć trochę czarami jakimiś wspomóc? Ja naprawdę muszę się
pozbyć...
Oczy jak szparki wpiły się w nią ciekawie.
– Dziwna ty jesteś – mruknęła baba do siebie, podchodząc na krok. – Dziwna...
Jej koścista ręka wystrzeliła do przodu i blondynka krzyknęła z bólu, gdy pazury wbiły się w
jej łono, ściskając i wiercąc. I choć to niemożliwe, poczuła, jak brzuch zapadł się w sobie, a
potem coś od środka kopnęło mocno, boleśnie, a wiedźma z rykiem padła do tyłu niczym
kukiełka, waląc się chudym ciałem między grządki anyżu.
Dziewczyna także zwinęła się z bólu, a nim była zdolna pomóc starej się podnieść, ta, klnąc
i prychając, sama wstała i machając na nią rękami, powlokła się do chaty.
– Wynocha! – skrzeczała. – A bodaj by cię poskręcało, dziwko zapluta! Won mi stąd, bo
kotem poszczuję!
Zatrzasnęła z łomotem drzwi i długo jeszcze słychać było, jak wygraża pod adresem
Atrowego dziecka i jej samej.
Dziewczyna podniosła z ziemi pęczek ziół, który jej wypadł z dłoni, po czym ponuro ruszyła
z powrotem do wsi, strapiona i przestraszona nie na żarty. Gdy znikła za drzewami, wiedźma
uchyliła drzwi i wciąż mamrocząc do siebie, wyjrzała na zewnątrz.
– To zaiste było durne, babo – parsknął prześmiewczo wilkooki, zjawiając się znikąd tuż
przy chacie.
– A cicho bądź – zrugała go kwaśno. – Mędrzec się znalazł, patrzcie go.
– Starzejesz się – stwierdził, wciąż rozbawiony. – Ta dziewczyna na odległość Cmentarzem
Wyklętych śmierdzi.
Wiedźma, wyraźnie wściekła i poobijana, ruszyła znów w pachnące zioła, do roboty, którą
jej wizyta Atry przerwała.
– Nie mam twojego nosa, zwierzołaku – warknęła. – Te zdziry zawsze śmierdzą
dziwkarstwem. – Splunęła z odrazą. – Czego żeś tu chciał? Znikasz jak duch i nagle
przyłazisz? Dała ci dziewka twoja do wiwatu? Srebrem pogoniła? Bździągwa następna... –
zamemłała niezadowolona.
– Nie pogoniła – odparł mężczyzna z nagłą irytacją, której przyczyny nie mógł pojąć. – I
uważaj, co mówisz. Jak będziesz kłapać za dużo, to ci się język może skończyć.
Obróciła się i zmierzyła go cwanym spojrzeniem.
– O ho, ho! – zahuczała i dodała: – A to ci nowina.
– Co znowu? – warknął zniecierpliwiony.
Rozciągnęła w uśmiechu pomarszczone usta, ukazując nieliczne czarne pieńki na brązowych
dziąsłach.
– Na kochanie cię bierze, co? Motyli ci do brzucha nawrzucała!
Skrzywił się zirytowany i warknął na nią krótko, po wilczemu.
– No już, już – zachichotała, machając na niego ręką. – Nic w tym złego. Weź ją w obroty
raz, drugi, to ci się w głowie przejaśni, a i uciechy trochę...
– Babo! – rzucił wściekle. – Zawrzyj gębę! Nie ciekawym ani twoich rad, ani opinii.
Dziewczyna się w kłopoty znów pakuje, chcę wiedzieć, co się może zdarzyć, bo nie wszędzie
mogę za nią chodzić.
– O, jakiż to troskliwy! – Załamała ręce, ale widząc iskry w wilczych oczach, zaprzestała
chichotów. – Dobrze już, dobrze... To powiedz mi, co znów robi ta gąska, żeby swoje i twoje
życie narażać? Nie wiem, czy lubi to, czy taka głupia?
Wilkooki uspokoił się trochę i obrywając płatki piwonii, spojrzał na wiedźmę spode łba.
– To, co mówisz, nie jest śmieszne – stwierdził. – Ani mądre. Skończ więc dla własnego
dobra takie błazenady i gadaj, co wiesz o odczynianiu zmory.

Zmierzch przychodził późno, a mimo to było już ciemno, kiedy Venda doczytywała
wskazówki na temat odpędzania zmory w starym bestiariuszu opiekuna. Nie spieszyła się,
miała mnóstwo czasu, zanim Jart położy się spać mocno po północy. Wreszcie jednak
zatrzasnęła księgę, zarzuciła na ramiona płaszcz i z sakwą w ręku wyszła z chaty.
– Witaj księżycu, niebie…
– Wreszcie! – Z ciemności wyłonił się wilkooki. Zielarka podskoczyła, tłumiąc piśnięcie.
– Na Roda! Bawi cię, kiedy mnie straszysz?
– Cicho – zignorował ją. – Idziesz odczyniać zmorę?
Łypnęła nań w mroku z ukosa. Niestety, niewiele widziała, mimo delikatnego światła pełni,
rozjaśniającego czerń nocy.
– Tak. Skoro już tu jesteś, możesz mnie odprowadzić do pierwszych chat.
Ruszyła przed siebie, a on szedł przy niej.
– Wiesz, co powinnaś zrobić? – zapytał.
Wzruszyła ramionami. Miał lepszy wzrok niż ona, więc pewnie to widział.
– Nie wiem, czy wszystko, ale coś wiem.
– Będę w takim razie czekał, aż wyjdziesz.
Zerknęła przez ramię, przeklinając, że nie może zobaczyć wyrazu jego twarzy. W milczeniu
dotarli do okalającego chaty kręgu pochodni.
– Masz. – Wyciągnął w jej kierunku rózgę złożoną z długich na pół ramienia gałązek o
drobnych kwiatach. – Wiesz, co to jest?
– Żarnowiec?! – zdziwiła się, a w jej głosie pojawił się podziw. – Skąd go masz?
Widziałam podobny w księdze, ale myślałam, że w naszej okolicy taki nie rośnie.
– To prawda – przytaknął.
Czekała jeszcze, ale najwyraźniej nie zamierzał rozwijać tematu. Schowała więc gałązki do
torby.
– Dziękuję.
Mężczyzna skinął głową i obrzucił spojrzeniem wioskę pogrążoną już we śnie.
– Będę w pobliżu – powtórzył, po czym przeniósł na nią swoje dziwne oczy i dodał trochę
cieplej niż zwykle: – Zawsze byłem.
Dziewczęce serce załomotało niespokojnie. Trochę się go bała, ale jednocześnie miała
ochotę rzucić się mu na szyję i mocno przytulić. A to była dla niej duża nowość.
– Dlaczego?
– Bo jesteś mi…
– Potrzebna? – dokończyła za niego, dumna, że udało jej się go podejść. – A widzisz, mam
cię! Gadaj, czego ode mnie chcesz?
– Idź już, dziewucho – warknął krótko, najwyraźniej rozzłoszczony. – Bo nie ręczę za siebie.
Nie wiedząc, co jeszcze mogłaby zrobić, skinęła mu głową i, odwróciwszy się, szybkim
krokiem ruszyła w stronę oświetlonych pochodniami domostw.
Życie we wsi zamierało po zmroku. Nie licząc ludzi popijających miód w karczmie,
wszyscy zamykali się w izbach i kładli spać. Venda przemykała główną uliczką, zauważona
jedynie przez wałęsające się koty i zabłąkaną sowę, która poderwała się ze studni przy chacie
kowala i, przeleciawszy kawałek, usiadła na dachu gospody.
Zielarka weszła do karczmy od tyłu. Nie chciała gadania wśród ludzi. Tym bardziej, że nie
była pewna, czy to zmora jest powodem choroby Jarta. Kilka rzeczy nie zgadzało się jej z
opisami z bestiariusza i opowieściami starszych ludzi. Zmora pożywia się krwią, ale rzadko
doprowadza do śmierci, podczas gdy Jart wyglądał, jakby każdego poranka budził się
odrobinę mniej żywy, bardziej zmęczony i obolały. Jakby coś dosłownie wysysało z niego
życiodajne soki.
Venda nie wiedziała, co mogło spowodować aż takie straty w ciele zdrowego chłopa w sile
wieku. Nie przypominała sobie również, żeby opiekun leczył kogoś w dolinie na podobne
dolegliwości, ale poranne osłabienie karczmarza sugerowało nocne odwiedziny jakiegoś
paskudztwa, a najpopularniejszym z takich niemiłych gości była wieczornica, czyli nocna
zmora.
Drzwi, ozdobione kołatką w kształcie wilczego łba, otworzył jej Yarel.
– Twój chory już się położył – oświadczył. – Bardzo źle się czuł. Stalla zastąpiła go na dole.
Dziewczyna pokiwała głową z pełnym wdzięczności uśmiechem.
– Pójdę w takim razie na górę.
– Poczekaj. – Złapał ją za rękaw, gdy mijała go w drzwiach. – Stalka mówiła mi, co
zamierzasz dziś zrobić. Uważaj na siebie. Zmory to podstępne stworzenia, nie przeceń swoich
możliwości.
Pewność w jego głosie odebrała Vendzie trochę odwagi, ale nie dała tego po sobie poznać.
– Rozumiem. – Skinęła głową.
– Czyżby? – spytał, przewiercając ją spojrzeniem zielonych oczu. – Lubię cię, Vendo –
powiedział po krótkiej pauzie. – Jeśli chcesz, mogę ci pomóc.
Venda spuściła oczy.
– Tak, wiem. – Skrzywiła się z nieszczęśliwą miną. – Dziękuję.
Yarel pogłaskał ją pocieszająco po ramieniu.
– Nie trap się tak – rzekł. – Pewnie cię to nie pocieszy, ale ja również jestem w kropce.
Mieszkam pod jednym dachem z dwojgiem ludzi o dziwnych przypadłościach i pomimo
wszystkiego, co w życiu widziałem, nie umiem im pomóc.
– Pani Stalla jest chora? – zdziwiła się.
Pokiwał głową zmarkotniały. Otworzył usta, ale w tej chwili na zaplecze wpadła minstrelka
i na widok Vendy uśmiechnęła się ciepło.
– Jesteś! Jak dobrze. – Chwyciła dłonie dziewczyny. – Jart położył się już jakiś czas temu,
okropnie bolały go korzonki. Wydaje mi się też, że wymiotował w nocy. – Zasmuciła się. –
Prosiłam Yarela, żeby mu pomógł, ale nie na wiele to się zdało. Idź, proszę, idź i wygoń to
cholerstwo, które go tak męczy! – Popchnęła ją delikatnie w stronę schodów. – A ty chodź –
zwróciła się do Yarela. – Zmęczona jestem, trzeba zamykać tę budę. Jutro też jest dzień,
nachleją się jeszcze do woli.
Pociągnęła mężczyznę za rękaw. Venda skinęła mu nieznacznie głową.
– Proszę iść – mruknęła. – Dam sobie radę tym razem.
Z ociąganiem dał się wyprowadzić na salę. Venda tymczasem z posępną miną wspięła się po
schodach, układając sobie w głowie to, czego tak niespodziewanie się dowiedziała, i nim
dotarła do ostatniego stopnia, wiedziała już, że musi porozmawiać z przybyszem zza gór na
osobności.
Z cichym skrzypieniem uchyliła drzwi i weszła do pokoju karczmarza, zapalając po drodze
łuczywo. Jart spał na boku, twarzą do ściany, skulony w bolesny kłębek. Oddychał jednak
spokojnie i widać było, że głęboko zapadł w sen, nie niepokojony przez żadnego upiora.
Venda wsunęła łuczywo w uchwyt w kącie. Położyła torbę na stołeczku w nogach posłania i
po cichu obeszła izdebkę, sprawdzając, czy wszystkie ochronne amulety i zioła są na swoich
miejscach. Upewniwszy się, że tak jest, wyjęła z sakwy gałązki żarnowca i z ciekawością
dotknęła ich palcami.
Skruszyła kilka listków, powąchała, po czym odjęła jedną witkę i na powrót schowała do
torby dla późniejszych badań w zaciszu własnej chatki. Resztę rózgi podpaliła delikatnie, na
samym końcu, i zaraz zdmuchnęła płomień. Gałązki zadymiły, roztaczając przyjemną woń, a
dziewczyna nachyliła się nad Jartem. Zaczęła go okadzać, najpierw nagarniając dym nad
głowę chorego, a potem powoli rozganiając wzdłuż całego ciała.
Karczmarz poruszył się niespokojnie przez sen i odwrócił na plecy. W słabym świetle
dziewczyna dostrzegła zroszone potem czoło. Oczy pod powiekami poruszały się
niespokojnie. Raz po raz chory jęczał cicho, a przez twarz przelatywał szybki grymas bólu.
Rozsnuła jeszcze trochę dymu, czując narastające podekscytowanie. Żarnowiec zadziałał,
więc może to jednak była zmora? Choć może to tylko dym podrażnił śpiącego?
Wyjęła z torby glinianą butelkę po miodzie i, odetkawszy korek, pochyliła się nad
mężczyzną. Lewą ręką szeroko zagarnęła powietrze znad jego głowy i skierowała je do
butelki. Szybkimi ruchami, przesuwając się ku nogom chorego, pakowała niewidzialną zmorę
do naczynia, a będąc już u stóp Jarta, szybkim ruchem zatkała butelkę korkiem. Z troską otarła
czoło mężczyzny chustką i zdawało jej się, że jakby trochę się uspokoił. Wrzuciła swoje
rzeczy do torby i spojrzała z nadzieją, ale nie potrafiła stwierdzić, czy jej się wydaje, czy
chory rzeczywiście przestał się męczyć we śnie.
Przyciskając glinianą butelkę mocno do siebie, zbiegła po schodach. Jak strzała wypadła z
gospody przez tylne drzwi, nim Stalka i Yarel zdążyli zasypać ją pytaniami. Minęła wygasłe
już pochodnie i na skróty, przez rzepę kowali, pognała w stronę jeziora.
Biegnąc widziała, jak z mroku po lewej stronie wyłania się ciemniejsza postać. Wilkooki
dogonił ją, gdy właśnie docierała do brzegu. Zatrzymali się oboje i Venda z całej siły rzuciła
zatkaną butelkę daleko w czarną toń wody.
Potem dyszała, nasłuchując i wpatrując się w miejsce, gdzie, jak jej się zdawało, naczynie
uderzyło w taflę jeziora. Wrzucona do wody zmora powinna kwilić jak małe dziecko,
rozdzierająco i gorzko, próbując zmusić kogoś, by wyciągnął ją z toni.
Czekali dłuższą chwilę. Jednak żaden krzyk nie przerwał spokoju nocy. Tego wieczora nad
doliną panowała cisza.
– Gówno, nie zmora – skwitował cierpko wilkar po chwili milczenia.
Venda nie miała nawet ochoty się z nim kłócić.
– Wspaniale – mruknęła zniechęcona.
Nadal nie wiedziała, jak pomóc karczmarzowi.

Nie oni jedni znajdowali się tej nocy poza bezpiecznymi granicami osady. Niedaleko ruin
wilkarskiego zamku w mrok lasu zagłębiała się kobieca postać, chowając blond loki pod
kapturem. Nie miała już cierpliwości do wiedźmich ziółek, skakania z wysokich pni i
wyciągania rąk mocno w górę. Niechciany gość ani myślał wynosić się z jej brzucha, więc
postanowiła podjąć bardziej zdecydowane kroki.
Nie bała się, tak jak inni, nocnych stworów. Już jakiś czas temu zauważyła, że wszelkie złe
istoty trzymają się od niej z daleka, mniej więcej od momentu, kiedy zaczęła odwiedzać
Cmentarz Wyklętych. Parła więc przed siebie, coraz głębiej między drzewa, nie starając się
nawet kryć swojej obecności i nie bojąc się niczego.
Nie wiedziała, gdzie ich szukać, ale według opowieści najwłaściwszym miejscem były
brzegi jezior i strumieni. Skierowała się więc do potoku przy jaskiniach, niedaleko wiedźmiej
chatki. W pełniowe noce, takie jak dzisiejsza, działy się tam ponoć najdziwniejsze rzeczy.
Pomimo jasnego księżyca pod dachem sosen i świerków było ciemno jak w czasie nowiu.
Dziewczyna wciąż potykała się o wystające korzenie i nieduże krzewinki. Strasznie ją to
irytowało i dodatkowo podsycało płomyk złości płonący w sercu. Miała cudowne życie i
wszystko, czego pragnęła, to żeby pozostało takim właśnie, jak było – bez męża,
wrzeszczących dzieci, sprzątania, gotowania i wiecznych obowiązków. Była piękna, niegłupia
i doskonale znała swoją wartość. I nie miała zamiaru zgadzać się, żeby ktoś próbował to
zmienić.
Z oddali usłyszała szum strumienia i skierowała się w tamtym kierunku. Po chwili dostrzegła
jaśniejsze przebicia granatu między drzewami. Gdy się zbliżyła, pośród szemrania wody na
kamieniach wychwyciła jeszcze inny dźwięk, jakby rytmiczne uderzanie w fale i cichutko
nuconą melodię.
Zatrzymała się na skraju lasu i zza sosny obserwowała miejsce, gdzie spływający ze skał
strumień wytracał swą prędkość, rozlewając się w maleńką sadzawkę. Na skalistym brzegu
płycizny siedziały w kucki przygarbione stworzenia o długich zielonych włosach, opadających
aż do wody, i obwisłych kobiecych piersiach. Nucąc dziwną, wesołą melodyjkę, podnosiły i
opuszczały te piersi, waląc nimi w szmaty rozciągnięte na kamieniach, jakby uderzały
kijankami przy praniu. Od samego patrzenia Atrę wszystko bolało. Odruchowo podniosła dłoń
do swych krągłych skarbów, gdy nagle coś prześlizgnęło się tuż obok, ocierając o jej łydkę.
Podskoczyła jak oparzona i cudem udało jej się nie krzyknąć. Kiedy jednak na powrót
zerknęła na mamuny nad potokiem, wzrok wszystkich stworów wlepiony był w nią.
A były to oczy nie byle jakie – czarne, wielkie i bez białek, błyszczące w świetle pełni jak
nocne niebo. Patrzyły na Atrę z zazdrością i zawiścią, z jaką duchy samobójczyń i
porzuconych, zamordowanych ciężarnych, mogą patrzeć na żywą, młodą i piękną, brzemienną
dziewczynę. Po kolei wstawały ze swoich głazów i krzywiły usta.
Jakieś małe stworzenie znów smyrgnęło Atrę po nodze. Odskoczyła i znalazła się naraz na
otwartej przestrzeni, oświetlona księżycem, o krok bliżej straszydeł, siedzących na drugim
brzegu strumyka.
Odwróciła się szybko, szukając tego, co ją zaczepiło, i aż cofnęła się z odrazą.
Tuż przy jej stopie kuliło się bezkształtne stworzenie o nieproporcjonalnie wielkiej głowie,
krótkich, krzywych nóżkach i rączkach. Z lasu, spomiędzy drzew, wychodziły zaś następne,
każde trochę inne. Jedne bardziej, inne mniej rozwinięte, zależnie od tego, ile czasu było im
dane, nim matki spędziły je z brzuchów. Kwiląc i piszcząc cichutko, pełzły w stronę
dziewczyny, wyciągając żałosne kikuty rączek do rąbka jej sukienki.
Cofnęła się, czując mdłości, ale od strony wody słyszała już chlupot nadchodzących mamun i
ich żałosne jęki. Nie miała dokąd uciec.
Wyciągnęła zza pasa długi, srebrny nóż, który kiedyś należał do jej dziada i ceniony był w
domu jak skarb. Dziadunio zabił nim ponoć wilkara, który w zimową noc zapolował na
babcię, wracającą z zabawy w gospodzie.
– No, chodźcie – powiedziała, starając się, by głos jej nie zadrżał. – Weźcie je sobie. Ale
ode mnie wara! Słyszycie?
Potrząsnęła nożem w stronę nadchodzących stworów, po czym rozchyliła płaszcz,
wystawiając do księżyca płaski jeszcze brzuch.
– Weźcie to – powtórzyła ciszej.
Powiało od strony doliny i sosny zaszumiały szpilkami. W powietrzu poniósł się znajomy
zapach bagien i torfu. Dziewczyna poczuła, że serce załomotało jej nagle w piersi. Znała ten
zapach aż za dobrze.
Pokraczne trupy martwych ciężarnych zatrzymały się o krok od niej i cofnęły niechętnie.
Porońce z dziecięcym płaczem poczołgały się na powrót w stronę lasu.
Poczuła wiatr na policzku.
Co robisz, zielonooka? – zabrzmiało w jej głowie.
– Nie chcę tego – warknęła żałośnie, wskazując nożem swój brzuch. – Zabierzcie to!
Ach, zielonooka – zaszumiał wiatr przy jej uchu. Obiecaliśmy ci, że damy ludziom znak.
Teraz wszyscy zobaczą, że jesteś nasza.
– Ale ja nie chcę dziecka! – krzyknęła głośniej.
Ale my go chcemy – odparł zapach bagiennej ziemi. Jesteś przecież nasza. A temu dziecku
przeznaczone jest się narodzić.
Przestąpiła nerwowo z nogi na nogę, czując chłodne palce na biodrach.
Chodź, weźmiemy cię tutaj, pośród tych żałosnych istot. Ich zazdrość będzie wielka.
Zdało jej się, że słyszy złośliwy chichot i poczuła, jak inne dłonie wślizgują się jej za dekolt.
– Nie! – ryknęła wściekle, wyrywając się niewidzialnym ramionom. – Wynocha!
Jak strzała rzuciła się w stronę lasu i pobiegła przez ciemność, potykając się i boleśnie
raniąc stopy o cierniste krzaki i konary drzew. Za sobą, mimo rosnącej odległości, wciąż
słyszała ten pełen jadu i złośliwości chichot.
Rozdział 9
Święć się, kupalnocko!
– To nie była zmora – przyznała Venda, kończąc opowieść i markotniejąc.
Yarel pokiwał głową współczująco i również się zamyślił.
Okolica z perspektywy wyrwy w zamkowym murze wyglądała urzekająco i spokojnie.
Maleńcy ludzie w dole uwijali się w polu, a przejrzyste, górskie powietrze niosło aż tutaj
pokrzykiwania chłopów, poganiających woły przy robocie.
– Pięknie tu u was – stwierdził, trochę rozmarzony.
Młoda zielarka, oparta ramieniem o mur nieopodal, zaplatała w wianek zerwane po drodze
rumianki.
– Czułam się jak kretynka – ciągnęła. – Wiesz, jakieś dwa lata temu jeden chłop z doliny
obudził się w nocy. Zobaczył, że zmora na nim siedzi i zabiera się do chłeptania jego krwi.
Szczęśliwie udało mu się zerwać na nogi i przybić ją nożem do ściany. – Uśmiechnęła się pod
nosem, robiąc efektowną pauzę. – No, a rano okazało się, że to była jego własna kapota, a nie
żadna zmora. I tak się właśnie czuję, jak on wtedy. Kretyn jeden.
Yarel spojrzał na nią pobłażliwie.
– Oj, nie przesadzaj. Przynajmniej próbowałaś.
– To za mało. – Potrząsnęła ciemną czupryną. – Muszę go wyleczyć, to jest jedyny człowiek,
którego jeszcze uważam za rodzinę. Jeśli on umrze...
– Nie umrze, spokojnie – przerwał jej, jednocześnie myśląc o Stalli. Doskonale wiedział, co
czuła dziewczyna. – Znajdziemy jakieś rozwiązanie, musimy tylko szukać dalej.
Pokręciła głową zrezygnowana.
– Nie rozumiesz. Ja patrzę na pana Jarta i dostrzegam w jego chorobie coraz więcej
podobieństw do... objawów, które niedawno widziałam. – Podniosła na niego zmartwione,
niebieskie oczy. – U opiekuna. A nie wiem, czy wiesz, jak on skończył?
Yarel z powagą skinął głową. Przesiadując w gospodzie, słyszał różne historie. Wiedział nie
tylko, jak skończył przybrany ojciec Vendy. Poznał również z dziesięć mądrych teorii na temat
tego, co mu się przytrafiło tamtej feralnej nocy, kiedy coś oderwało i zabrało jego ramię,
pozwalając, by wykrwawił się na śmierć.
– No więc właśnie – ciągnęła dziewczyna – uważam, że opiekun zmarł z powodu tej dziwnej
choroby, która go toczyła od tygodni. A to, że stracił ramię... Pewnie stało się już po tym, jak
padł gdzieś w lesie. Coś przyszło i... Ale nieważne, gorzej, że on mimo to wstał i zmienił się
w chodzącego trupa. Czemu? Co zabija w taki sposób?
Mężczyzna zmarszczył brwi.
– Nie wiem – przyznał ponuro.
Dziewczyna odbiła się ramieniem od murku i ruszyła w kierunku niewielkiego grobu,
widniejącego na dziedzińcu.
– Ja też nie – powiedziała równie smętnie. – Podobno nawet wiedźma spod skały nie ma
pojęcia. Ją to zresztą gówno obchodzi. Ale ja muszę się szybko dowiedzieć, bo nie wiem, ile
jeszcze czasu ma pan Jart. Nie zwróciłam uwagi, kiedy zachorował opiekun. Wiem tylko, że
gdy jeden umarł, drugi nagle się rozchorował. Tak po prostu.
– Więc to raczej jakiś urok albo coś demonicznego. – Yarel poszedł za tropem. – Choroba
sama w sobie nie jest zdolna do takich inteligentnych działań.
Venda pokiwała głową. Na chwilę przystanęła w milczeniu nad mogiłą, po czym położyła na
niej swój wianuszek z rumianków.
Yarel dopiero teraz zastanowił się nad tym, na co patrzy.
– Czyj to grób? – spytał.
– Elleniale – odparła, poprawiając wianek, by ładniej się prezentował.
– Tej waszej bogini? – zdziwił się, a gdy potwierdziła skinieniem głowy, dodał: – A odkąd
to bogowie mają groby?
Nawet się uśmiechnęła. Ładniejsza była, kiedy się nie smuciła.
– Nie mają, ponieważ nie umierają – wyjaśniła, jakby był trzyletnim dzieckiem. – Ale
zdarzyło się, że bogini Elleniale pojawiła się w górach znikąd i zebrała na zamku wszystkich
wilkarów, żeby nas przed nimi obronić. Nikt nie wie, co się wtedy wydarzyło, bo ci, którzy tu
byli, zginęli co do jednego. Bogini rozniosła zamek w pył, a wybuch był tak wielki, że
powietrze jak fala uderzyło w ludzi stojących na dole i poprzewracało dzieciaki na ziemię. I
odtąd nie ma już wilkarów w górach. I nigdzie ich nie ma, bo to był ich ostatni i jedyny zamek.
A ten kopczyk tutaj to tak na pamiątkę usypano, bo Elleniale oczywiście zniknęła i nikt jej już
nie widział.
– Słyszałem, że jednak jakiś wilkar ocalał – powiedział, uśmiechając się kącikami ust.
Obrzuciła go uważnym i bystrym spojrzeniem, ale cokolwiek przyszło jej do głowy,
powstrzymała się przed komentarzem.
Yarel usłyszał w karczmie również kilka teorii na temat związku zielarki i wilkołaka, który
wyłowił jej wianek. Jedni mówili, że był to stwór wysłany przez bogów, by pokazać ludziom,
kogo wybrali sobie na opiekunkę. Inni jednak twierdzili, że wianek wyłowił ostatni z ludzi-
wilków i że coś widocznie łączy go z młodą córką opiekuna.
Mężczyzny nie interesowało to jednak aż tak bardzo. Było coś ciekawszego w tej historii.
– Elleniale... – powtórzył powoli, smakując każdą głoskę. – Rzadkie imię, choć za górami
używane.
– Używacie imion bogów jako własnych? – zdziwiła się Venda, trochę oburzona taką
profanacją.
– Nie. – Uśmiechnął się. Potem odczekał chwilę, aż jego słowa przesączą się do jej mózgu.
– Nie używamy imion bogów. Ale wiem o przynajmniej jednej Elleniale z Anetonu nad
wschodnim oceanem. Bardzo, bardzo potężnej czarodziejce, która dużo podróżowała...
Zrobił znów pauzę, obserwując, jak idea dociera do młodej opiekunki, strażniczki wszelkich
bóstw w dolinie. Jak pokonuje pierwszy sprzeciw i oskarżenia o świętokradztwo i drąży dalej
podwaliny jej światopoglądu.
– Czarodziejka...? – powtórzyła z niesmakiem, wolno przywykając do nowego pomysłu. – A
coś więcej o niej wiesz?
– Trochę. – Wzruszył ramionami. – Nie wszystko, nie interesowała mnie nigdy, ale była na
tyle znana, że chyba wszyscy o niej słyszeli.
Jej spojrzenie ponagliło go do dalszego opowiadania.
– Wiem, że szukała nieśmiertelności – westchnął krótko. – Nie ona jedna zresztą, takie to
były czasy i taka moda wśród czarodziejów. Z tym tylko, że Elleniale podobno ją znalazła,
choć nie pamiętam, jak to się stało i kiedy. – Pokręcił głową. – Wiem, że żyła już dość długo i
nie starzała się jak inni. Ale nie miała żadnych dzieci, żadnych uczniów, nikogo bliskiego.
Mówi się, że zdziwaczała z tej samotności i kiedy po bardzo wielu latach okazało się, że jest
w ciąży, zwariowała i rzuciła się na skały ze swojej białej wieży nad oceanem. Mogła żyć
wiecznie, ale sama zabiła i siebie, i dziecko.
Venda słuchała, patrząc na mężczyznę z ukosa. Kiedy skończył, obrzuciła kopczyk
uwieńczony rumiankami oskarżycielskim spojrzeniem.
– Ciekawy rodzaj nieśmiertelności – powiedziała powoli. – Żyła i nie umierała, ale mogła
zostać zabita. Chyba gdzieś to już słyszałam.
– Naprawdę? – zaciekawił się, ale zaraz skojarzył fakty. – Ach tak, wasi wilkarzy! Oni też
byli nieśmiertelni, prawda?
– Tak. – Pokiwała głową z namysłem. – Niektórzy podobno polowali na nich, żeby stać się
nieśmiertelnymi, jak oni...
Wymienili znaczące spojrzenia i obydwoje zadumali się. Każde snuło własne
przypuszczenia.
– Ciekawe – mruknął wojownik.
– Ciekawe – powtórzyła zielarka.

Tego dnia wilkooki znów trzymał się z daleka. Venda widziała, że pojawiał się od czasu do
czasu na skraju lasu, sprawdzając, co robi dziewczyna, ale nie miał ochoty na pogawędki.
Takie zachowanie irytowało ją straszliwie. Czuła się jak więzień pod ciągłym nadzorem
strażnika. Chodziła więc z naburmuszoną miną, przerzedzając w ogródku zbyt gęsto rosnące
zioła i wyrywając chwasty. Wywiesiła na płocie wygotowane rano giezła. Wieczorem zbierała
je ponuro, łypiąc spod oka na opartego o sosnę mężczyznę, strugającego patyk.
– Vendo! – Usłyszała niespodziewanie i ze zdziwieniem zauważyła Restka, syna kowala,
machającego do niej ze ścieżki od wsi. W drugiej ręce niósł jakieś zawiniątko, a z jego
paradnego stroju domyśliła się romantycznych kłopotów.
Rzuciła okiem na żółtookiego. Też zauważył chłopaka, choć Restko najwyraźniej nie
wiedział, że nie jest tu z Vendą sam.
– Mam coś dla ciebie! – ryknął, pęczniejąc z dumy.
Był już niedaleko furtki, kiedy ostatni z wilkarów wyskoczył spomiędzy drzew i wyrósł
przed nim jak skała.
– Czego tu?! – warknął, unosząc górną wargę i ukazując zbyt długie kły. – Wynocha! Ona jest
moja!
Restko zająknął się, zapowietrzył i zaczął wycofywać się tyłem ze ścieżki, bełkocząc
nieskładnie. Venda rzuciła się w jego kierunku, ale kiedy dopadła furtki, młody kowal pędził
już do wsi, aż się za nim kurz tumanami unosił.
– Co ty robisz?! – wrzasnęła na wilkookiego. – Restko, wracaj!
Ale chłopak ani myślał zawrócić. Właśnie znikał za drzewami, nawet się nie odwróciwszy.
– Oszalałeś?! – Venda wściekle popchnęła zwierzołaka. – Co to za głupoty? Jaka twoja? Co
ja jestem, nożyk albo siekierka?
Mężczyzna patrzył na nią ponuro i milczał. Dziewczyna kipiała ze złości.
– Na Roda, co za dureń! Chcesz kłopoty na mnie ściągnąć? Teraz już nikt się nie odważy do
mnie zachodzić.
– A tobie tak zależy? – mruknął zaczepnie. – Nie wiedziałem, że szukasz męża.
Zadarła głowę, zbliżyła się na odległość kroku.
– A co myślisz? Że ja chcę być zawsze sama? Myślisz, że to jest takie łatwe, dawać sobie
radę w pojedynkę na gospodarstwie? Otóż nie! I wcale mi się nie uśmiecha brać sobie pod
dach któregoś z tych... – machnęła ręką w stronę wsi – …ale nie dam sobie rady, rozumiesz?
Nie rozumiesz. – Pokręciła głową zrezygnowana.
– Ale ja...
– No właśnie – przerwała mu, sypiąc iskrami z oczu. – Ty! Dla ciebie tylko ty się liczysz.
Nie odpowiada ci, żebym wyszła za mąż, już to słyszałam przy Imirze. A ja mam o nic nie
pytać i pozwalać, żebyś sobie przychodził, kiedy chcesz, i odchodził, kiedy chcesz, pomagał
albo nie pomagał i traktował mnie, jakbym nie myślała i nic nie czuła. Jak swoją własność.
Mam już dosyć chłopów, którzy chcą decydować o moim życiu i nie mają zamiaru
wtajemniczać mnie w swoje wielkie plany. Za głupia jestem, tak?!
– Uspokój się – mruknął chłodno.
– Sam się uspokój! Dosyć. Zrób mi jeszcze raz coś takiego jak przed chwilą, a pożałujesz.
Pogroziła mu pięścią przed samym nosem, po czym z furkotem sukienki odwróciła się na
pięcie i pomaszerowała do chaty. Trzasnęła wściekle furtką, która po chwili znowu się za nią
otwarła.
Wilkooki odprowadzał ją spojrzeniem, aż z łomotem zatrzasnęła za sobą drzwi domu.
Wsłuchiwał się przez chwilę w dziwny natłok sprzecznych uczuć, które kotłowały mu się w
duszy. Niektórych nie umiał rozpoznać. Były zupełnie nowe. W końcu zerwał długą trawę
rosnącą przy ścieżce i, mnąc ją w dłoniach, powoli odszedł w stronę lasu.

Następnego dnia wszystko się zmieniło.


Venda gryzła koniec warkocza w zamyśleniu. Obserwowała wilkookiego od ponad godziny i
ciągle jakoś nie mogła się przyzwyczaić do tego widoku. Przyszła na łąkę jak co rano,
prowadząc ze sobą nieznośną krowę, i została wręcz powalona widokiem. Mężczyzna,
odziany jedynie w spodnie, posuwistymi, wprawnymi ruchami ścinał trawę kosą opiekuna.
Widziała co prawda tylko jego plecy, ale wydawał się rozluźniony i zadowolony.
Podeszła, chrząkając, żeby nie narazić się na odruchowy atak.
Zatrzymał się, nie obrzucając jej nawet spojrzeniem. Wyjął zatkniętą za pas osełkę i
szybkimi ruchami zaczął ostrzyć kosę.
– Czego się tak czaisz? – spytał ironicznie. – Nie jestem koniem, żeby do mnie nie można
było od tyłu bez słowa podchodzić.
– No, ty pewnie wiesz lepiej – mruknęła, udając, że wcale nie miało to być złośliwe. – Koni
u nas nie uświadczysz, za to wilki…
Rzucił jej spojrzenie, które byłoby groźne, gdyby udało mu się ukryć rozbawienie. Wrócił do
pracy, a Venda uwiązała krowę na kołku nieopodal.
– To mają być przeprosiny, jak rozumiem? – spytała trochę podejrzliwie.
– A mam cię za co przepraszać? – odparł, nie odrywając wzroku od trawy i kosy. – Będę ci
pomagał w cięższych pracach. Nie potrzebujesz męża. Ale pamiętaj, że to jedynie moja dobra
wola.
Venda skrzywiła się zirytowana, ale ostatecznie wywróciła jedynie oczami i bąknęła:
– Jasne.
Kopanie się z koniem nie ma sensu, jak powtarzał opiekun.
– Słuchaj – zagaiła z innej beczki – chciałabym, żebyś mi coś wyjaśnił.
– Nie.
– Co? Przecież jeszcze nie wiesz, o co chodzi! Bogowie, jaki ty jesteś... Brak słów! –
Złapała się pod boki jak gderliwa baba. – Posłuchaj, muszę wiedzieć, co się stało wtedy na
zamku, kiedy Elleniale zabiła wilkarów. I jak udało ci się przeżyć?
Zatrzymał się w pół ruchu, obrzucił ją ostrzegawczym spojrzeniem i wrócił do roboty.
– No, co znowu? – marudziła. – To jakaś tajemnica czy co? Zdradziłeś ich?
Przerwał pracę. Wyprostował się, oparł na trzonku kosy i spojrzał na nią ostro.
– Dziewczyno, pomyśl chwilę. Czy ja wyglądam na kogoś, kto ma sto lat?
Wzruszyła ramionami.
– Skąd mam wiedzieć, jak wygląda stuletni wilkar?
– No więc dowiedz się, że jestem dużo młodszy.
– No dobra. Czyli istnieją jacyś inni wilkarzy?
– Nie, jestem ostatnim. Ta, która mnie urodziła, umarła dawno temu.
Zabrzmiało to jakoś dziwnie i nagła myśl olśniła dziewczynę, aż otworzyła usta ze
zdumienia.
– Na Roda! – wyrzuciła z siebie. – Jesteś dzieckiem Elleniale! Ona i wilkarzy... To ma sens!
– Co? – Zmarszczył brwi. – Ależ ty potrafisz czasami bredzić. Powinnaś sama siebie zacząć
leczyć, naprawdę... Moja matka była wilkarką. Ojciec też. Nie mam z waszą rasą nic
wspólnego.
– Aha, ale dostrzegasz, że coś się tu nie zgadza, prawda? Jak mogłeś się urodzić po
zburzeniu zamku, skoro Elleniale zabiła wszystkich?
– Bo nie zabiła wszystkich – wszedł jej w słowo. – To takie trudne do zrozumienia?
Wyjaśnię ci, bo mnie irytujesz. Nie wszyscy wilkarzy byli wtedy na zamku, bez względu na to,
co mówią wasze pyszałkowate opowieści. Przeżyło kilku, którzy tego wieczoru polowali.
Problem w tym, że wśród nich była tylko jedna samica, moja matka. A z racji długowieczności
dzieci rodzą się w naszej rasie bardzo rzadko. Część z ocalałych była za stara na potomstwo,
część została zabita, więc w końcu urodziłem się tylko ja. I z roku na rok patrzyłem, jak ubywa
mi pobratymców. Aż w końcu zostałem sam i wróciłem tutaj. Czy to już jasne, czy mam
jeszcze popłakać się, posmarkać i tłuc pięściami w ziemię z żałości nad sobą? – zakończył
jadowicie.
Patrzyła na niego ponuro. Ponieważ się nie odzywała, wrócił do koszenia. Widać było, że
się zdenerwował i Venda wbrew sobie poczuła się znacznie lepiej.
– A Elleniale? Co się wtedy stało?
DaWern wziął zamach, ściął następny pokos trawy.
– Nie wiem – odparł niechętnie. – Czy ty w ogóle słuchasz, co się do ciebie mówi? Tych, co
przeżyli, nie było na zamku. Ci, co wiedzą, co się wydarzyło, nie żyją. Ale jak wrócą zza
Sinych Wód, możesz spróbować ich zapytać. – Uśmiechnął się wrednie, odsłaniając wilcze
kły.
– Tak, świetnie. – Spochmurniała. – Tylko że ja jestem tu po to, żeby chronić ludzi, więc
muszę zrobić wszystko, żeby oni nie wrócili. Zdajesz sobie sprawę, że jeśli będziesz
próbował ich sprowadzić... powstrzymam cię.
Posłał jej kpiące spojrzenie:
– Dobrze sobie kombinujesz, mała, ludzka dziewczynko. Przybyłem tu, by ściągnąć ich z
powrotem. A ty na pewno mi w tym nie przeszkodzisz.

Następny element łamigłówki wskoczył na swoje miejsce w dniu, gdy Płomyk dostała swoje
nowe, dorosłe imię. Wiljo i Kostjan zorganizowali poczęstunek dla całej wsi. Sąsiadki
pomogły w przygotowaniu ciast i kaszy, pożyczyły naczynia, kubki, stoły i ławy.
W dolinie noworodkom nadawano ochronne przydomki, które miały zwieść duchy i
przekonać je, że w chacie nie ma dziecka, ale jest Ryś, Płomyk czy Łania. Mimo to maleństwa
chorowały i umierały, ale część ludzi wciąż wierzyła, że gdyby nie przydomki, byłoby
znacznie gorzej. Poza tym nikt jakoś nie wyłamywał się z tradycji, więc dopiero gdy potomek
wyrastał z niebezpiecznego wieku, zmieniano mu imię na prawdziwe, które nosił do końca
życia. Dla chłopców był to czas, gdy po raz pierwszy ścinano im włosy, co symbolicznie
oznaczało przejście spod opieki kobiet pod opiekę mężczyzn. Dla każdego młokosa był to
wielki i ważny dzień.
Inaczej działo się z dziewczynkami, choć i one przeżywały imieniny po swojemu. Zamiast
obcinać im włosy, zaplatano je w warkocze, na znak końca dzieciństwa. Dopiero w dniu
zaślubin symbolicznie rozplatano kosy i zawiązywano chustkę. Kobiety w dolinie nie
przestrzegały już chodzenia w chustach, jak to bywało dawniej, niemniej zwyczaj pozostał i
wciąż miał się dobrze.
Na cześć Płomyka tego letniego dnia wystawiono stoły przed chatę i zastawiono je
smakołykami. Wiljo poprosiła Vendę, by czyniła honory, i zielarka zgodziła się chętnie.
Wiedziała, że ten, kto nadaje imię, zdobywa symboliczną władzę nad dzieckiem i w razie
utraty rodziców staje się jego opiekunem. W przypadku tak szczególnej osóbki jak Płomyk nie
wyobrażała sobie, żeby tę funkcję miał pełnić jakikolwiek inny mieszkaniec doliny.
Na honorowym miejscu za stołem siedziała jaśniejąca blaskiem i dumą mała dziewczynka,
której rude loki matka i opiekunka zaplotły w grube warkocze. Po obu stronach córki zasiedli
rodzice, a zaraz obok matki usadowiono Vendę. Ludzie przychodzili, składali życzenia
zdrowia i siadali, gdzie popadło, częstowali się jedzeniem i popijali domowe piwo Wiljo.
W tej atmosferze śmiechu i ogólnej radości pani domu nachyliła się konspiracyjnie do
sąsiadki i szepnęła z uśmiechem:
– Dziękuję ci, Vendo. Proszę, nadaj jej jakieś ładne imię. Na przykład Alasa?
Zielarka wyszczerzyła się do niej porozumiewawczo.
– Zobaczę, zobaczę...
Wiljo westchnęła cicho. Uśmiech przygasł na jej twarzy.
– Długo czekałam na dzień, kiedy przestanie być dzieckiem.
– Wiem – odparła Venda, poważniejąc również.
– Teraz może będzie jakoś łatwiej, gdyby coś... – zawiesiła głos, ale obydwie wiedziały, o
czym myślała. – Ostatnio wieszczyła ojcu i widzę, że od tamtej chwili Kostjan patrzy na nią
coraz bardziej przerażony. Aż się boję myśleć, do czego to może doprowadzić... – Potrząsnęła
głową, aż zadźwięczały kabłączki przy przepasce na czole. – Ale – ożywiła się naraz –
słyszałam, że i ty masz obrońcę! Restko krzyczał jak opętany, kiedy wrócił od ciebie.
Zachichotała jak panienka, a widząc ponurą minę swojej rozmówczyni, roześmiała się
jeszcze bardziej.
– Nie martw się. – Poklepała ją pocieszająco po plecach. – Ja wiem, ten... stwór to okropna
istota i samym wyglądem potrafi odstraszyć. Ale nie mów mi, że widok Restka gubiącego nogi
w ucieczce nie był najzabawniejszym w twoim życiu. – Zaśmiała się na samo wyobrażenie tej
sytuacji. Venda musiała przyznać jej rację.
– Zaraz, zaraz – spojrzała na kobietę przytomnie. – Jak to „samym wyglądem”? Widzieliście
go kiedyś?
– A to takie dziwne? – Teraz to Wiljo zaczęła się przekomarzać. – Czyżby zazdrość?
Dziewczyna prychnęła oburzona.
– O tego gbura? Jeszcze czego!
– Vendo, kochanie, czerwienisz się jak malinka! O, już dobrze, nie patrz tak na mnie.
Widziałam go tylko raz. W dodatku w niezbyt miłych okolicznościach. – Spoważniała i
ściszyła ton. – Byłam na wiosnę u wiedźmy spod skały. Zabrałam do niej Płomyk, żeby
poradziła coś... Chociaż wiem, że nie ma lekarstwa.
– I on tam był – domyśliła się zielarka.
Wiljo przytaknęła.
– Na szczęście – dodała, nachylając się jeszcze mocniej i mówiąc jeszcze ciszej – długo ten
stwór nie będzie cię prześladował. Wkrótce się od niego uwolnisz.
Venda odwróciła głowę i spojrzała dziwnie w jej twarz.
– Jak to? Co macie na myśli?

Chata wiedźmy tonęła w mroku. Tylko snop słonecznego światła, wpadający przez dymnik w
dachu, rozjaśniał nieco wnętrze, iskrząc na rudych włosach dziewczynki.
– Głupia babo – zaskrzeczała czarownica. – Co mam z nią niby zrobić? Otruć?
Wiljo potrząsnęła głową gwałtownie:
– Nie!
Płomyczek wtulała się w jej spódnicę, przestraszona całą sytuacją i widokiem dziwnej
staruchy przy kotle. Wiljo żałowała już, że w ogóle tu przyszła.
Naraz drzwi chatki otworzyły się z impetem i do środka wpadł wielki mężczyzna. W mroku
błysnęły potworne, nieludzko żółte ślepia.
Zamurowało go na widok kobiety i dziecka. Płomyk pisnęła ze strachu i jeszcze mocniej
przytuliła się do matki. Po czym wyprężyła się, zaciskając mocno palce na materiale spódnicy.
– Znalazłeś swój klucz do mórz – powiedziała, jakby istota wewnątrz jej umysłu sama
zdziwiła się tym faktem.
Złote ślepia człowieka-wilka zmrużyły się lodowato. Przerzucił wzrok na wiedźmę, ale ta
wydawała się tak samo zaskoczona.
– Odstąp, Wilku – odezwała się znów dziewczynka z jadowitym sykiem, którego Wiljo nie
słyszała jeszcze przy żadnej z wieszczb. – Nie szukaj, bo inaczej przez nią umrzesz. Już
niedługo przez nią umrzesz – zachichotała skrzekliwie, po czym krew puściła się jej z nosa. –
Mamusiu! – jęknęła, odzyskując własny głos. – Mamusiu, krew!
– Ciii… – Wiljo przytuliła małą i odchyliła jej głowę do tyłu. – Spokojnie, kochanie. Zaraz
będzie dobrze...

– Płomyczek wywieszczyła mu śmierć, jeśli nie zostawi cię w spokoju – powtórzyła,


obserwując dziwny wyraz na twarzy młodej opiekunki. – Nie wiedziałaś?
Dziewczyna pokręciła głową.
– Nie, nie wiedziałam... Nieważne – bąknęła. – Zaczynajmy.
Wstała i uniosła puchar z miodem, a goście jeden po drugim zwracali się w jej stronę,
milknąc. Naprędce napełniali swoje kubki, żeby wznieść toast.
– Cieszę się – zaczęła Venda uroczyście – że jesteśmy tu wszyscy razem i że przypadł mi w
udziale zaszczyt powitania w naszej gromadzie nowej członkini. Znaliśmy ją wszyscy do tej
pory jako małą, radosną dziewczynkę i wołaliśmy na nią Płomyk. Dzisiaj jednak żegnamy
dziecko o tym przezwaniu. Na to miejsce z wielką radością witamy wśród kobiet i naszych
sąsiadów dziewczynę wesołą i dobrą, która, z tego co widzę, ma zadatki również na mądrego
człowieka. Zobaczymy zresztą, jak pokierują jej losami bogowie i co też sama zrobi z
szansami, które będą jej dane. Póki co powitajcie ją ze mną toastem. Powitajcie... – zrobiła
efektowną pauzę, uśmiechnęła się szerzej i ogłosiła, patrząc małej w oczka: – Alasę! Zdrowie
Alasy!
Pucharki i kubki stuknęły nad stołem wśród donośnych okrzyków gości.
– Zdrowie! Niech nam żyje! Za Alasę!
Venda wychyliła pyszny miód, który przeszedł przez gardło gładko jak... no, jak miód
właśnie, po czym zamaszystym, przesadzonym gestem wytarła usta przedramieniem i
wyszczerzyła się do stojącej obok Wiljo.
– Ładne imię jej wybrałam? – zapytała, mrugając porozumiewawczo.
– Bardzo ładne. – Kobieta uśmiechnęła się w odpowiedzi. – To niesamowite, ale sama
myślałam o takim właśnie imieniu!
– Naprawdę? Dziewczyna wyszczerzyła zęby. – Fantastyczny zbieg okoliczności!

Święto potoczyło się dalej, a Venda nie zdradziła przed Wiljo, jak wiele znaczyło dla niej
to, czego się dowiedziała. Nie zdradziła się również przed Wilkiem, że zna przepowiednię
Alasy, choć, nie wiedzieć czemu, poczuła się nią dotknięta i trochę przygnębiona.
Nawet jeśli wilkara dziwiło, że stała się bardziej milcząca i zadumana, oczywiście nie
zapytał o nic. Pojawiał się co rano, kiedy wracała z małej obórki z wiaderkiem mleka, i
oczekiwał na polecenia. Witała go oschle, wysyłała po drewno albo po wodę do strumienia,
po czym desperacko szukała zajęcia jak najdalej od niego. Milczeli obydwoje, a atmosfera z
dnia na dzień gęstniała.
– Dzisiaj nie mam cię o co poprosić – oświadczyła w końcu dziewczyna któregoś ranka. –
Możesz robić, co chcesz.
DaWern uczynił gest, jakby chciał odejść, ale zatrzymał się i po chwili spytał:
– A co ty będziesz robić? Pomogę ci.
– Nie – odparła szybko i twardo. – Będę dziś bardzo zajęta, nie mam czasu się z tobą
sprzeczać. Dziś kupalnocka, muszę nazbierać dziurawca, a wciąż jeszcze niewiele go
rozkwitło. Bylicy też by mi się więcej przydało, więc... Nieważne, będę zajęta, jak mówię.
Ale spójrz na to inaczej, jest najdłuższy dzień w roku, a ty możesz go spędzić, jak chcesz. Ja
muszę przygotować mnóstwo rzeczy na noc.
– Pomogę ci.
– Pomożesz. Dlaczego? – rzuciła jak wyzwanie. – Nic mi nie grozi. Będę zbierać kwiatki.
Nie sądzę, żeby opłacała ci się taka strata czasu. Bo przecież zawsze musi ci się wszystko w
jakiś sposób opłacać, prawda?
DaWern zawzięcie szukał wymówki, by zostać. Ostatnio również często zadawał sobie
pytanie, dlaczego to wszystko robi i czy na pewno powód jest wciąż ten sam, co dawniej.
– Nie mam nic do roboty – rzekł w końcu.
– Nic mnie to nie obchodzi. Ja mam.
– Ale... Chcę zostać – rzucił z wysiłkiem.
Venda z westchnieniem bezsilności wyminęła go i zniknęła w chacie, zostawiając mężczyznę
samego na podwórku.
Nie doszukuj się w jego poczynaniach sympatii, Vendo, powtarzała sobie po raz setny. Jemu
chodzi nie o ciebie, tylko o nich. Zawsze tylko o nich. Ty jesteś dla niego jedynie kluczem do
Sinych Wód.
Wilkar postał chwilę, zdawałoby się pilnie obserwując pszczoły, poruszające główkami
rumianków na grządkach, po czym odwrócił się i z zaciętą miną odszedł do lasu.
Dziewczyna obserwowała go ukradkiem przez okno, walcząc ze sobą, ale rozum wciąż
kontrolował serce. Dlatego nie ruszyła się od okienka, dopóki mężczyzna nie zniknął jej z
oczu. Wtedy zakręciła się po izbie, wybrała największy z wiklinowych koszy na zioła i ruszyła
na łąki, na dziurawcowe łowy.
Dla pozostałych mieszkańców doliny wprowadzenie się w radosny, kupałowy nastrój nie
przedstawiało aż takich trudności. Krzątając się po obejściach, ludzie jeden od drugiego łapali
wesołość jak przeziębienie.
Kobiety sprzątały izby i ten jeden jedyny raz w roku pozwalały, by ogień wygasł na
paleniskach. Chłopcy i mężczyźni znosili wielkie ilości drewna z lasu i układali je w wysokie
stosy na polanach, wzgórzach i łąkach okalających wieś. Panny i młodzieńcy, choć pomagali
rodzicom, co i rusz szukali okazji, by wymknąć się na spotkanie z ukochanymi i żarliwie snuć
plany na noc. Bo tej jednej nocy w roku wszystko było dozwolone, a nawet nakazane tradycją.
Tej nocy światło zwyciężało mrok, a kto mógł, ten powinien czcić odradzającą się matkę
naturę i naśladować ją w jej wolności, radości i płodności. Była to noc dzikości ludzkiej
natury. Święto starsze niż okowy kultury, które narzucili sobie ludzie.
I choć noc ta była najkrótszą w roku, dla wielu stawała się najważniejszą w życiu. Spełniały
się nadzieje, plany i tłumione pragnienia. Można było dać się ponieść poskramianym dotąd
żądzom albo odkryć coś nowego w kimś znanym od lat. Jeden wspólny skok przez kupalnocny
ogień wystarczał, by zawrzeć małżeństwo na całe życie.
Następnego dnia wszystko wracało do normy.
Gdy słońce zaczęło się chować za szczytami daleko na zachodzie, stosy drewna zostały już
przygotowane na przyjęcie świętego ognia. W pewnym oddaleniu od nich ludzie rozkładali się
na trawie, znosili jedzenie oraz duże ilości piwa i miodu. Każdą z większych kadzi napitków
Venda osobiście doprawiła specjalnym kupałowym naparem z miłosnych i lekko
halucynogennych ziół. Pracowała nad nim w pocie czoła przez kilka ostatnich dni i czuła się
dziś wyjątkowo w nastroju na coś mocniejszego, co poprawiłby jej humor i odgoniło natrętne
myśli i rozterki.
Pod wieczór, w świętym gaju, zebrała się prawie cała młodzież z doliny, od dzieciaków tuż
po postrzyżynach do młodzieńców i panien na wydaniu. Wszyscy odziani byli w cienkie giezła
i koszule. Dziewczęta, łącznie z Vendą, miały skronie przyozdobione wiankami z polnych
kwiatów, bylicy i dziurawca. Ci, którzy już wiedzieli, jak smakuje miłość, mieli w oczach
głód i pragnienie, a ich rozpalony wzrok śledził uważnie każdy ruch opiekunki. Mimo to Venda
wiedziała, że nie może się spieszyć, gdyż bogowie niczego tak nie nienawidzą jak niedbalstwa
w żertwowaniu.
– Swarogu! – przywitała pana słonecznej tarczy, unosząc kielich ziołowego napoju ku
zachodowi. – Chorsie! – Odwróciła się na wschód, gdzie mniej więcej powinien znajdować
się księżyc, którego w nowiu nie mogła akurat zobaczyć. – Bogowie dzielący bogactwem!
Dajcie nam radość i obfite plony, dajcie nam płodzić dzieci, jak to ziarno zasiane w ziemi.
Niech nasze kobiety rodzą łatwo, jak ta ziemia, która rodzi nam co roku. Składamy wam dziś
w darze ten coroczny napój i prosimy waszego dobrego oka. Radujcie się z nami, bo czcimy
dziś matkę ziemię, płodną i łaskawą, i dobre światło dnia, które pokonuje noc.
Wylała odrobinę ziołowej mikstury w kierunku zachodzącego słońca, później zaś skierowała
się w stronę wschodu księżyca, a resztką, która została w kielichu, wzniosła toast i wychyliła
ją sama. Aksamitny napój przyjemnie rozlał się po gardle i rozpalił żołądek. Był diabelnie
mocny, mocniejszy niż opiekunowy.
To dopiero będzie święto, pomyślała jak małe, psotne dziecko, chichocząc do siebie w
myślach.
Wyszła z gaju, a za nią postąpiła świta zebranej wokół młodzieży. Tuż za granicą świętego
miejsca ustawiono drewniany stos. Nieopodal wbito w ziemię brzozowy kołek, na który
nałożono jesionową piastę. Venda skinęła głową na Irkego i Sadko, którzy z zapałem zakręcili
kołem, wśród nawoływania przyjaciół, a przede wszystkim wśród chichotu i docinków
dziewcząt.
Młoda opiekunka stanęła przy nich, starając się zachować powagę. Wyczekiwała, jak reszta,
aż uda im się skrzesać kupalnocny ogień. Trwało to chwilę, ale nareszcie dostrzegła wątły
dym, a zaraz potem siano i dziurawiec owinięte wokół szprych koła zajęły się płomieniem.
Zebrani krzyknęli z radości, a czerwoni już na twarzach chłopcy szybko zdjęli piastę i
potoczyli ją w stronę stosu drewna, który prawie natychmiast zajął się ogniem.
To dopiero była radość! Usłyszano ją w całej dolinie, gdzie przy innych stosach czekali
pozostali mieszkańcy, popijając już potajemnie miodek i podjadając podpłomyki. Odpalono
pochodnie od pierwszego ogniska i z radosnym śpiewem poniesiono je do doliny. Kolejne
wielkie płomienie rozbłyskiwały nad jeziorem, na wzgórzu, obok ruin zamczyska i na
rozstajach, przy starej kapliczce zapomnianego bóstwa. Ponad chatami, do których ludzie
ponieśli święty ogień, ku szczytom gór popłynęły wesołe okrzyki i radosny śpiew, odbijane
donośnie przez gładką taflę jeziora.
Korowody młodych i starych tańczyły wokół ognisk. Ludzie trzymali się za ręce i co rusz
pociągali z kufli zaprawiony miłosną miksturą napój. Ten czy inny gospodarz przeganiał przez
małe ogniska swoje bydło, okraszone wiankami z bylicy, by oczyścić je z chorób i chronić od
uroków. Zapach palonych ziół roznosił się daleko po okolicy.
Rodzice Atry i Lusego siedzieli na trawie nieopodal jeziora, obserwując grupę młodych,
tańczących wokół płomieni.
– Nie ma innego wyjścia – gasił wątpliwości żony Ścisław, ojciec dziewczyny. – Sama się
nie zdecyduje. – Klepnął się dłonią po udzie dla podkreślenia wagi swoich słów. – A tak
wypiją i zakochają się od pierwszego wejrzenia.
– Ale to prawie tak, jak byśmy ich na siłę pożenili...
– Głupoty gadasz, kobieto. Zresztą, zapatrzą się w siebie tak, że raczej nieszczęśliwa nie
będzie.
Krasta zgodziła się niechętnie. Ukradkiem dosypała do miodu ziół, które dostała wczoraj od
wiedźmy. Przywołała córkę gestem. Rodzice Lusego pokiwali głowami.
Atra, nieco już oszołomiona zabawą, podeszła do rodziców tanecznym krokiem, z pięknym
uśmiechem na twarzy. Tuż za nią stanął Lusy, również zwabiony przez matkę.
– Co tam, matuś? – Dziewczyna dmuchnięciem odrzuciła lok ze spoconego czoła.
– Ależ się zgrzałaś, Atruniu. – Uśmiechnęła się matka niewinnie.
– Cóż z tego? – Wzruszyła ramionami. – Czyż nie o to chodzi tej nocy? Żeby się bawić i
zapomnieć o wszystkim. O wszystkim! – Wyrzuciła ramiona nad głowę i prawie trafiła Lusego
w twarz. Uśmiechnął się uprzejmie.
– Tak, tak. – Viera, matka chłopaka, pokiwała głową. – Taka ta noc magiczna. Ale pić coś
trzeba, nie? Masz, synek! – Podała mu kubek.
– No, masz, córuś. – Atrze też wciśnięto naczynie do ręki.
Obydwoje wychylili do dna, niczego nie podejrzewając, a rodzice ukradkiem wymienili
spojrzenia.
Młodzi oddali kubki, po czym Atra odwróciła się na pięcie, wpadając wprost na chłopaka.
Już miała go odepchnąć, ale zakręciło jej się w głowie, zachwiała się, a jego ramię uchroniło
ją przed upadkiem.
Podniosła wzrok, napotykając szeroką, szczerą twarz i pełne dobroci oczy. Jakieś nowe,
słodkie uczucie chwyciło ją za serce. Uśmiechnęła się rozmarzona, nie mogąc oderwać oczu
od tego widoku. Lusy również się uśmiechnął, wciąż nie puszczając dziewczyny, a jego ramię
zsunęło się po jej plecach, mocno objęło w talii.
– Zatańczmy! – zaproponował.
Skinęła głową nieprzytomnie i dała się pociągnąć w stronę ogniska. Już po chwili wirowali
wśród śpiewu, mocno trzymając się za ręce.
Rodzice odetchnęli z ulgą.
I tylko Jada, czekająca nieopodal, aż Lusy do niej wróci, zatrwożona tym widokiem usiadła
ciężko na chłodnej trawie i poczuła, jak nagle jej mały świat wali się w gruzy.

Zjednoczeni w zabawie mieszkańcy doliny stracili poczucie czasu. Rozgrzane napitkiem i


tańcem dziewczęta zakasały giezła wysoko, a chłopcy zrzucili koszule, coraz bardziej ochoczo
śledząc błyskające delikatną skórą kobiece uda.
– Święć się, kupalnocko – mruknęła do siebie Venda, pociągając napoju wprost z butli.
Z godziny na godzinę obserwowała, jak znajome oczy sąsiadów zachodzą mgłą, oddechy
stają się coraz bardziej chrapliwe, a wolne od więzów, płynące z natury pożądanie rozpala
twarze i ciała.
Sama, choć piła dużo mniej, czuła, jak tłumione od dawna uczucia przerywają tamę
zdrowego rozsądku, a myśli zaczynają krążyć wokół jednego tylko pragnienia.
Jej spojrzenie coraz częściej prześlizgiwało się po ciemnej ścianie lasu.
Czy jest tam teraz? Patrzy na mnie?
Przygryzała wargi, czując na ciele wilcze spojrzenie. A może było to tylko ciepło
kupalnocnego ognia?
Swobodnym, powolnym ruchem podciągnęła giezło aż do biodra, muskając opuszkami
palców płonącą żywym ogniem skórę. Miała nadzieję, że patrzył. Uśmiechnęła się, delikatnie
rozchylając wargi, po czym wlała sobie do gardła cały kielich świętego napoju. Nie palił już,
lecz rozpływał się po ciele jak czysty miód.
Niedbałym ruchem odrzuciła kielich i butelkę gdzieś w bok, odwróciła się powoli i,
kołysząc biodrami, zniknęła między drzewami.

Zmęczeni tańcem, spoceni i nieprzytomni ze szczęścia Atra i Lusy padli na trawę obok
swoich rodziców, wciąż trzymając się za ręce i zanosząc śmiechem. Pocałowali się gorąco,
nie zwracając uwagi na starszych.
– Dobra z nich będzie para – zauważył ojciec dziewczyny, jakby chciał o tym przekonać
siebie i resztę. – Jeden ogień!
Pozostali przytaknęli mniej lub bardziej ochoczo.
– Czas do domu – zauważyła matka Lusego, ciągnąc swojego chłopa za rękaw koszuli. –
Niech się młodzi bawią na trawie, ja tam wolę ciepłą izbę. – Szturchnęła go w bok znacząco.
– O, patrzcie, jak tamten skoczył! – wykrzyknął ojciec Atry, zbierając się z ziemi. Młodzi
chłopcy skakali właśnie przez ogień, wycinając hołubce w powietrzu i pokrzykując ku radości
pozostałych i uciesze dziewcząt.
Atra i Lusy spojrzeli od niechcenia w tamtym kierunku.
– Ech, co za noc! – Rozmarzył się Warnej, ojciec Lusego, i niby przypadkiem dodał: – W
kupalnockę wspólny skok przez ogień więcej znaczy niż małżeńska przysięga przed Rodem.
– Prawda, prawda, sąsiedzie – lekko przytaknęła Krasta. – Kto dziś przez ogień skoczy, ten
już jak mąż i żona dla ludzi.
I całą czwórką, przesadnie powoli, zaczęli się zbierać do odejścia.
Atra i Lusy wciąż patrzyli sobie w oczy, nie mogąc się napatrzeć, a ręka chłopaka schowała
się już głęboko pod dziewczęcą sukienkę.
– My też się pobrać mamy… – zaczął młodzieniec cicho.
– Racja – skinęła dziewczyna. – To po co czekać? – zawiesiła głos, wbijając weń zielone
oczy, pełne obietnic.
Jak na zawołanie poderwali się z trawy, uśmiechnęli szeroko do siebie, po czym z rozpędem,
z okrzykiem na ustach, trzymając się mocno za spocone dłonie, skoczyli przez rozlane szeroko
ognisko.
– Ślub! – wrzasnął ktoś z niedowierzaniem. Rozległy się gwizdy i powinszowania szczęścia.
Nowożeńcy, wylądowawszy szczęśliwie po drugiej stronie ogniska, pocałowali się gorąco,
dali się wyściskać przyjaciołom, potem wymienili zgodne, pełne żaru spojrzenie i rzucili się
w stronę pierwszych drzew, a dopadłszy ich, padli na ziemię, rwąc z siebie ubrania i
scałowując namiętnie kupalnocny miód ze swoich ust.
Jada odprowadziła ich spojrzeniem ogromnych błękitnych oczu i odeszła smętnie w stronę
młyna, skrapiając drogę słonymi łzami.

Venda długo spacerowała po lesie, czując, jak trawi ją gorączka.


Kiedy dotarła na łąkę Kostjanów, z ulgą zrzuciła z głowy wianek, zsunęła z ramion giezło i
powolnym krokiem weszła w wody jeziora. Tej nocy nie musiała obawiać się ani rusałek, ani
nimf, ani topielców. Zanurzyła się po szyję i popłynęła po tafli gładkiej niby lustro,
odbijającej gwiazdy na ciemnym niebie.
Pluskała się czas jakiś, rozkoszując dotykiem chłodnej wody na rozpalonym ciele. W końcu
zawróciła w stronę tataraków. Im bliżej brzegu była, tym wyraźniej dostrzegała jasną plamę
rzuconego na trawę giezła i ciemniejszy kształt tuż przy wodzie.
Uśmiechnęła się do siebie, rozpoznając w tym kształcie wilka, czekającego dokładnie
pomiędzy nią a jej przyodziewkiem. Ale jeśli liczył na to, że zirytuje ją tym i spłoszy, tym
razem się pomylił.
Wyczuwszy dno, dziewczyna stanęła obiema stopami i z cichym pluskiem, powoli zaczęła
wyłaniać się z wody, niczym bogini jeziora. Im bliżej brzegu się znajdowała, tym wyraźniej
woda błyszczała w świetle gwiazd na jej szyi, ramionach, pełnych piersiach, talii i krągłych
biodrach. W końcu ukazała się przed nim cała, jaką ją bogowie stworzyli, uśmiechając się
kusząco i patrząc spod rzęs w jego zdziwione, złote oczy.
– Już myślałam, że nie przyjdziesz – mruknęła obiecująco.
Uniosła ramiona, wyciskając wodę z długich do pasa włosów. Uśmiechnęła się szerzej, gdy
zwierzołak przestąpił niepewnie z łapy na łapę.
– Och, proszę cię – machnęła dłonią kokieteryjnie – nie jest aż tak dobrze. Mogłyby być
trochę większe. – Przesunęła palcami po piersiach i stwardniałych od zimnej kąpieli sutkach.
Wilk zamrugał tylko.
Wzruszyła lekko ramionami, a mijając go, otarła się łydką o kudłatą, zwierzęcą łopatkę.
Podeszła do porzuconego giezła i schyliła się po nie, wypinając słodko pośladki.
Poczuła coś, jakby ciepły powiew wiatru na plecach, a kiedy się wyprostowała, duże,
twarde dłonie powoli oplotły ją w talii. Poczuła jego oddech na szyi.
– Co robisz? – wyszeptał, starając się opanować podniecenie. Musnął gorącymi wargami jej
ucho i przylgnął całym ciałem do jej pleców.
– Cicho bądź – zamruczała, odwracając się w jego ramionach i przytulając jeszcze ciaśniej.
Stał nagi po przemianie, a dotyk jego ciała był dokładnie taki, jak sobie wyobrażała.
– Jest kupalnocka – szepnęła. – Pokłócimy się o to jutro.
Uniosła się na palcach i pocałowała go najpierw delikatnie, a gdy odpowiedział, bardziej
namiętnie. Jego dłonie błądziły po jej plecach i pośladkach coraz bardziej zachłannie i
nerwowo. Wiedziała, że on też od dawna tego chciał.
Pozwoliła się ułożyć w trawie. Poczuła na sobie podniecający ciężar jego ciała. Zarzuciła
nogę na twarde biodro, dłońmi głaszcząc trochę zbyt kanciastą jak na człowieka twarz. Czarne,
długie włosy łaskotały ją w policzki, a silna dłoń bawiła się jej piersią, drażniąc i kusząc.
W końcu oderwał się od jej ust, oddychając ciężko, z błyszczącymi jak u wilkołaka ślepiami.
– Ven… – wykrztusił.
– Ciii... – syknęła czule, zamykając mu usta pocałunkiem.
– Piękna jesteś…
Uśmiechnęła się.
Dziś uwierzę w każde kłamstwo, myślała szczęśliwa. Chociaż w tę jedną noc.
Zatopiła palce w ciemnych włosach, gdy całował jej dekolt, piersi i brzuch, schodząc coraz
niżej i niżej. Potem odepchnęła go lekko, przewróciła na plecy i powoli opadła na niego,
mocno ściskając udami.
Święć się, kupalnocko!, pomyślała, z rozkoszą przymykając oczy. Święć się, święć!
Rozdział 10
Sowy nie są tym, czym się wydają
Na oczach Vendy Jada zmieniała się powoli, ale nieubłaganie.
Początkowo wydawało się jej, że to nic takiego. Zielarka udawała póki co, że nie widzi
dziwnego błysku w oczach młynarki, ale z dnia na dzień stawało się to coraz trudniejsze i w
końcu Venda nie mogła już łudzić się, że wszystko jest jak dawniej. Przyjaciółka potrzebowała
pomocy, szybkiej i fachowej. Venda wiedziała, że jeśli sytuacja będzie trwać, w końcu Jada
zmieni się nieodwracalnie.
Na jej oczach przeistoczy się w kompletną desperatkę.
Dlatego właśnie zaproponowała przyjaciółce coś więcej niż zostawianie ciasteczek w
ruinach i pozwoliła się zaciągnąć na rozstaje na krańcu doliny.
– Jesteś pewna, że chcesz? – spytała po raz już chyba setny, kiedy stanęły wśród pierwszych
drzew lasu, tuż przy starej, zapomnianej figurce.
– Jestem pewna. – Jada skinęła głową, mocno przygnębiona. – Nie widziałaś ich tamtej
nocy. Nikt go nie zmuszał, sam skoczył z nią przez ognisko i jeszcze jak się cieszył... –
Zadrżała jej broda. – Jak on mógł! – Rozpłakała się żałośnie.
Zielarka przytuliła ją współczująco, pogłaskała po plecach dla dodania otuchy.
– Jada, to była tylko kupalnocka – próbowała ją pocieszać. – Ochlał się miodu i tyle, a za
parę dni wróci na kolanach do ciebie. Przecież nie chce Atry, a sama mówiłaś, że ona jego też
nie.
– Tak mówił – chlipnęła. – Ale co mi z tego, skoro skoczyli przez ogień i są już
małżeństwem! Na co ja mam jeszcze teraz liczyć? Ma mi codziennie pękać serce na jego
widok?
– Oj, ładna jesteś, zakochasz się w następnym.
Przyjaciółka przestała chlipać i wyprostowała się, ocierając nos.
– Wiem. – Skinęła z determinacją w głosie. – Ale najpierw muszę się odkochać. Nie chcę
cierpieć, już dosyć się martwiłam. Najpierw, że mnie nie kocha, potem, że go zaręczyli z Atrą.
To co, teraz mam jeszcze czekać, aż mu się dzieci urodzą? Na pewno nie. Idź. – Popchnęła
Vendę zdecydowanie w stronę figurki.
– No, nie wiem – opiekunka zawahała się jeszcze. – Zbiera się na burzę, wiadomo to, kto
usłyszy teraz modlitwy?
– Oj, no kto ma usłyszeć? – burknęła blondynka. – Dawaj to zielsko.
Venda niechętnie podała jej przyniesione pędy kozłka i podejrzliwie zerknęła na gromadzące
się nad szczytami ciemne chmury. Z daleka widać już było pojedyncze błyski i wędrującą
ścianę deszczu.
Jej przyjaciółka nie była zainteresowana pogodą ani potencjalnym przemoknięciem do
suchej nitki. Uklękła na środku rozdroży, wysupłała zza paska kawałek kolorowej i mocno
znoszonej krajki z rękawa Lusego, po czym, wcierając weń roślinkę, powiedziała, jak
wyuczyła ją Venda:
– Wejdź do tej krajki, moja miłości, wejdź do tej krajki. – Łzy same zaczęły jej płynąć,
skapując na wełnianą plecionkę, która od kilku tygodni była najmilszą na świecie pamiątką od
jej ukochanego. – Wejdź do tej krajki, cała moja miłości – powtórzyła po raz trzeci.
Potem odłożyła zmaltretowane zioło i wolną dłonią wykopała w piaszczystej ziemi na
przecięciu dróg najgłębszy dołek, jaki była w stanie.
– A teraz przepadnij! – Wrzuciła strzępek krajki do środka i zasypała na powrót ziemią.
Pierwsze krople nadchodzącej ulewy spadły Vendzie na głowę i dziewczyna znów spojrzała
na nadciągające chmury.
– Jada, Perun zaczyna się gniewać. To nie jest dobry czas na modlitwy – mruknęła, ale
koleżanka nie słuchała, zdeterminowana i rozżalona.
– Dobrzy bogowie! – Wyciągnęła ramiona do góry. – Zabierzcie ode mnie tę nieszczęsną
miłość i błagam, dajcie mi nowego ukochanego w zamian za moją ofiarę! – to mówiąc,
sięgnęła po kielich miodu, który podwędziła wieczorem ze spiżarni, i wyciągnęła go w stronę
starej figurki o zatartych rysach.
– Nie! – Venda jak oparzona wystrzeliła do przodu, chwytając ją za rękę i omalże nie
wylewając złotego napoju. – Oszalałaś?! Nie tutaj, do gaju to zanieś! Skąd wiesz, co w tej
figurze mieszka?
Jada delikatnie, ale zdecydowanie wyrwała ramię i szybko postawiła kubek pod figurką.
– A co za różnica? – mruknęła gorzko. – Niech se mieszka, co chce, byleby mi tylko
pomogło.
Powietrze przeciął blask błyskawicy, a w kilka sekund później zahuczało od gromu.
Venda kręciła głową przerażona, gapiąc się na przyjaciółkę wielkimi oczyma.
– Jada, nie tak ci kazałam zrobić! – wrzasnęła coraz bardziej rozeźlona.
– Wiem – ucięła blondynka i wzruszyła ramionami. – Nieważne. Uciekajmy do domu.
Opiekunka chciała coś jeszcze powiedzieć, naurągać głupocie koleżanki, ale ta odwróciła
się na pięcie i pognała w stronę wsi, nawet się nie oglądając, więc i ona musiała stłumić
rosnącą wściekłość i strach. Pędem, na skróty przez sosnowy las, puściła się ku swojej chacie.
Niestety, biegła w stronę burzy, a nie uciekała przed nią, więc szybko wpadła w ścianę
deszczu, a błyskawice rozszalały się naokoło.
Venda nienawidziła burzy i bała się jej potwornie.
– Ven! – Usłyszała pośród wichury.
Poprzez opadającą na oczy grzywkę dostrzegła wilkookiego, machającego do niej spod skał
u stóp zamkowego wzgórza. Nie zastanawiając się ani chwili, popędziła w tamtą stronę,
poganiana piorunami. Przy wtórze gromów z piskiem wpadła w ramiona mężczyzny, który
płynnym ruchem wepchnął ją do ukrytej wśród ostrokrzewów wąskiej, skalnej szczeliny.
Dziewczyna wślizgnęła się do środka. Przez głowę przemknęło jej pytanie, w jaki sposób
zmieści się tu ogromny mężczyzna. Jak się jednak okazało, wąski odcinek był niedługi i zaraz
rozszerzał się w niewielką jaskinię, w której panował chłodny mrok.
Wilkooki wsunął się przez wejście tuż za Vendą, wypełniając prawie całą przestrzeń jamy,
aż poczuła na zziębniętej skórze ciepło płynące od jego ciała. Trzęsła się jak osika, z zimna i
ze strachu. Naprawdę nie znosiła burzy, a ta była jak dotąd najokropniejszą tego roku.
Mężczyzna bez słowa wyciągnął skądś niedźwiedzią skórę i otoczył nią dziewczęce plecy,
po czym odwrócił ją trochę szorstko i przyciągnął, grzejąc własnym ciałem. Mimo to jeszcze
przez dobrą chwilę trzęsła się, wpatrując w wąskie przejście, za którym co chwila jaśniały
błyskawice. Szczęk jej zębów było słychać chyba w całej jaskini.
Oparła się wygodniej o szeroką pierś, starając się uspokoić, ale najwyraźniej ten ruch został
odczytany nieco inaczej, bo nagle poczuła dłoń wsuwająca się pod niedźwiedzią skórę.
– Przestań – syknęła ostro.
– To najlepszy sposób na rozgrzanie – mruknął, nie zatrzymując się.
– Przestań, mówię! – Wyszarpnęła się wściekle i walnęła głową w wystający ułomek skały.
– Czemu? – warknął. – Niedawno ci się podobało.
– Niedawno była kupalnocka – odburknęła, masując głowę. – Chodziło o uczczenie bogów.
– Naprawdę? – prychnął wściekle. – Czyli gdyby napatoczył ci się ktoś inny, też byś z nim
poszła?
– Może – odparła na złość. – I kto tu z kim poszedł.
– Chciałaś mnie. Wiem, co widziałem. Nie wierzę ci.
– Tak? Ja też cię widziałam, i też ci nie wierzę.
Cofnął się, zdezorientowany.
– O co ci znowu chodzi? – spytał wyzywająco.
Venda naburmuszyła się.
– No właśnie, czas już wyjaśnić tę kwestię. Wiem, dlaczego za mną chodzisz, i nie mam
żadnych złudzeń. Jestem ci potrzebna, bo myślisz, że jestem kluczem do Sinych Wód, którego
szukasz. Chcesz przywołać swoich.
Zaskoczyła go, widziała. Aż zaniemówił ze zdziwienia.
– Powiedziałeś kiedyś, że gdybym miała powód, chciałabym ich powrotu. Myślałeś pewnie,
że jak mnie w sobie rozkochasz, to dam ci się namówić, tak? Bardzo się musiałeś zmuszać?
– Nie – warknął. – Skąd wiesz to wszystko?
– Przyjaźnię się z matką dziewczynki. Mogłeś się domyślić, że się dowiem, jestem w końcu
ich opiekunką.
Pokiwał głową powoli i nie odzywał się dłuższą chwilę. Zawiedziona jego reakcją zielarka
prychnęła złośliwie:
– Widać mocno ci zależy, skoro wiesz, że zginiesz przeze mnie, a mimo to nie uciekasz gdzie
oczy poniosą. Ale… Ach! No tak! – Udała, że sobie coś przypomniała. – Myślisz przecież, że
mogę sprowadzić cię z powrotem, co? Tylko że ja nie mam pojęcia o Sinych Wodach i nawet
gdybym chciała najmocniej na świecie, nie potrafię przywołać tych twoich potworów,
rozumiesz? Nie umiem i nie chcę.
Patrzyła na niego z czymś, co on, miała nadzieję, odczyta jako nienawiść, ale odwrócił tylko
wzrok i wpatrzył się w wejście do jaskini, mrużąc oczy.
– Chyba powinieneś mnie przekonywać – podsunęła chłodno. – Kłam dalej, bo inaczej
wszystko, co zrobiłeś, przepadnie. Co mi możesz powiedzieć? Może to, że początkowo
rzeczywiście chodziło tylko o wilkarów, ale po drodze jednak się zakochałeś?
Zwrócił na nią nieprzeniknione, żółte spojrzenie.
– Tak – zgodził się spokojnie. – Nie uwierzysz w nic, co teraz powiem, prawda? W końcu
jestem wielkim, złym wilkiem. Potworem.
Venda skinęła spokojnie.
– Jesteś – przytaknęła. – Ale... mógłbyś chociaż spróbować.
Uśmiechnął się.
– Jestem wilkarem, nie lubię ludzi i wróciłem w góry tylko po to, żeby przywołać swoich
zza Sinych Wód. Spotkałem ciebie, a wasza wieszcząca dziewczynka powiedziała, że
znalazłem klucz. Ty jesteś kluczem, którego potrzebuję, jestem pewien. Nie wiem, jak to ma
się stać, ale przywrócisz wilkarów do życia. Najpierw chciałem tylko, żebyś dożyła tej
chwili, ale potem zapragnąłem również mieć ciebie. Nie wiem, czy da się to pogodzić. Ale
jeśli wieszczka ma rację, oni wrócą. Dzięki tobie.
Westchnęła ciężko, odwróciła twarz ku pierwszym promieniom słońca na zewnątrz.
– Jeśli wieszczka ma rację – szepnęła – to ty umrzesz, a ja… nie chcę tego. Trzymaj się z
daleka, bo przeze mnie zginiesz. A ja nie będę potrafiła cię przywołać.
– Skąd wiesz?
– Przestań. Trzymaj się z daleka. Proszę.
Zrzuciła niedźwiedzią skórę.
– Skończyło się – mruknęła wieloznacznie, gdy po burzy nie został nawet ślad. – Pójdę już.

– Dajcie go na posłanie! Ostrożnie, żeby głową nie przywalił!


Nieprzytomnego chłopaka wniesiono do chaty przy młynie, wśród pokrzykiwań młynarza,
który prowadził niosących go mężczyzn. Zebrane w izbie kobiety – Jada, jej dwie siostry i ich
matka – zerwały się natychmiast z miejsc.
– Na Elleniale! – krzyknęła młynarzowa. – A któż to?!
Otro, najstarszy z jej synów, zwalił obcego jak worek zboża na rozrzucone naprędce skóry.
– Nie wiem, matuś – sapnął. – W wodzie go znaleźliśmy, prawie się nam przez koło
przewinął, ale go złapaliśmy na szczęście. Golutki był jak ten niemowlak, koszulę mu swoją
dałem.
Jada ciekawie zerknęła bratu przez ramię. Koszula nie zakrywała wszystkiego, co powinna.
Mężczyzna był chudy i siny z zimna, a jego skóra wydawała się wręcz przeźroczysta. Włosy
miał krótkie, potargane i tak jasne, że prawie białe. Nie wyglądał jak ludzie z doliny.
– Nie powinien się już obudzić? – wtrącił Sadko, o rok tylko starszy od Jady.
– Najważniejsze, że dycha. – Ojciec wzruszył potężnymi ramionami. – Jada! – Rozejrzał się
za córką. – Leć po Vendę, niech go obejrzy.
Dziewczyna skrzywiła się. Nie chciało jej się odchodzić w tak ciekawym momencie.
Szczęśliwie właśnie wtedy nieprzytomny chłopak poruszył się nerwowo i zakrztusił
potwornie. Wszyscy młynarze rzucili się na pomoc. Gdy odwrócili go na bok, młodzieniec
wypluł wodę i, wciąż jeszcze się krztusząc, otworzył powoli oczy. Były szare. Nie
bladoniebieskie, nie wyblakłe, nie nieokreślonego koloru. Po prostu szare, tak jak szare jest
zachmurzone niebo.
– Anika, podaj miodu – zakomenderowała młynarzowa i chwilę później miała już kubek w
garści. Wręczyła go obcemu, ale gdy tylko ten upił, zakrztusił się ponownie, strasznie się
krzywiąc.
– Co się... – wyrzucił z siebie wreszcie przez ściśnięte gardło. – Co ja tu robię?
– Leżysz! – odparł natychmiast młynarz i roześmiał się tubalnie.
– To chyba ty powinieneś nam to powiedzieć – zignorował ojca Otro. – W strumieniu cię
znaleźliśmy. Stopniałeś z lodami czy co?
Jada wywróciła oczami, zawstydzona poczuciem humoru swojej rodziny.
Tajemniczy nieznajomy uniósł dłonie i obejrzał je, zdziwiony. Potem spojrzał na koszulę,
pomacał len.
– To moja koszula – wyjaśnił starszy syn. – No to jak, powiesz, kim jesteś?
Chłopak podniósł na niego szare oczy z wyrazem kompletnego zagubienia na twarzy, czym
ujął za serca wszystkie obecne w chacie kobiety. Wyglądał jak zbite szczenię, które chce się
przytulić.
– Nie wiem – odparł po chwili. – Nie mam pojęcia. Nic nie pamiętam. Tylko jakiś straszny
szum wiatru i to, że leciałem w powietrzu. A potem poczułem okropny ból i chyba straciłem
przytomność.
– Leciałeś, mówisz? – Młynarz podrapał się po skołtunionej brodzie.
– Pewnie wir cię porwał. – Młynarzowa pokiwała mądrze głową. – Burza taka była, jakby
się demony żeniły. Wciągnęło cię pewnie do środka.
Cała rodzina wymieniła spojrzenia i potakiwania. Powszechnie wiadomym było, że wiry
powietrzne i burze potrafią robić z ludźmi nie takie rzeczy.
– Ale z daleka cię musiało przynieść – uznał Otro – boś w ogóle do tutejszych niepodobny.
Chłopak wzruszył ramionami bezradnie.
– Chyba – bąknął. – Nie wiem.
Młynarze znów kiwnęli głowami, a milcząca Jada doszła do wniosku, że denerwuje ją
sposób, w jaki Anika gapi się na chłopaka. Miała już w końcu narzeczonego, więc powinna
dać sobie spokój, a innym szansę.
– No nic – rzekł w końcu ojciec, podejmując decyzję za wszystkich. – Zostaniesz u nas, aż
wydobrzejesz i przypomnisz sobie, dokąd masz wrócić. Jak poczujesz się lepiej, możesz w
młynie pomagać moim chłopakom, a nikt ci miski kaszy nie pożałuje.
Trzem siostrom ogniki zapaliły się w oczach, a matka, jakby czytając w myślach córek,
rzuciła im ostrzegawcze spojrzenie.
– Dziękuję. – Nowy mieszkaniec doliny pokiwał głową, choć widać było, że smutno mu i
ciężko na duszy.
– No to chyba jakoś ci musimy dać na imię – wyskoczyła przed siostry najmłodsza, Luda,
kołysząc przesadnie biustem.
Latawiec, pomyślała Jada natychmiast. Kiedy jej rodzeństwo przekrzykiwało się, napotkała
nagle wzrok młodzieńca i ujrzała w nim wielki smutek, zagubienie i ból. Uśmiechnęła się
ciepło, próbując mu dodać otuchy, i powiedziała jakby tylko do niego:
– Lendav. – Było to imię bohatera baśni i znaczyło właśnie tyle co latawiec.
– …no to jego spytajmy! – zaperzyła się w końcu Anika, prawie już tłukąc Sadko po głowie.
– Racja, spytajmy – zgodziła się naburmuszona Luda, która miała pomysłów już z pięć albo
sześć. – Jak chcesz mieć na imię, co?
Wpatrzyli się w niego wyczekująco. Tymczasem chudy, zziębnięty chłopak podniósł szare
oczy na gospodarza domu i spróbował przybrać mężny wyraz twarzy.
– Lendav – powiedział. – Możecie mi mówić Lendav.

Ostatecznie Vendy nikt nie wezwał, ale poznała chłopaka o srebrnych włosach następnego
dnia, podczas wizyty w młynie po mąkę, i wydał jej się zupełnie zdrowy. Fizycznie nic mu nie
dolegało, wciąż był jednak przygnębiony i milczący. Na to jednak, Venda była pewna, pomóc
mogło towarzystwo młynarzy i trochę pracy. Poza tym każda z dziewcząt w młynie wydawała
się chętna do pocieszana gościa, włączając Jadę, co akurat jakoś dziwnie rozczarowało młodą
zielarkę. Ale czyż nie o to właśnie chodziło, żeby się odkochać i szybko znaleźć nowy obiekt
zainteresowania? Przecież sama jej w tym pomogła, więc dlaczego patrzyła teraz na
przyjaciółkę, jakby ta robiła coś złego?
Pożegnawszy się z sąsiadami, wróciła do siebie.
Na podwórku ktoś na nią czekał. Z daleka dostrzegła blond czuprynę i szerokie plecy
Lusego. Gdy podeszła bliżej, ku swemu zaskoczeniu dostrzegła też Atrę, siedzącą na ławeczce
przed chatą. Kiedy młodzi ją zobaczyli, rzucili się w jej kierunku, a miny mieli mało wesołe.
– Nareszcie jesteś! – ucieszył się chłopak, dopadając do Vendy wielkimi susami. – Musisz
nam pomóc!
– Co dodałaś do tego cholernego miodu?! – syknęła wściekle Atra.
– Was również miło widzieć – skrzywiła się zielarka. – Uspokójcie się.
– Jak się mamy uspokoić?! – wrzasnęła blondynka, sypiąc iskrami z oczu. – Przez ten twój
napój jesteśmy teraz małżeństwem! Każą nam zamieszkać razem! Chcą, żebym spała z tym
ćwokiem na jednym posłaniu!
Lusy zdawał się nie zwracać uwagi na obelgi. Z desperacją chwycił dłonie opiekunki.
– Venda, ja chcę być z Jadą – zapewnił gorąco. – Nie chcę Atry, niech sobie ją wszystkie
demony wezmą, ja chcę tylko Jadę! Ale ona po tamtej nocy nawet spojrzeć na mnie nie
zamierza.
– Na Welesa! – Atra wywróciła oczami, odrzuciła niedbale lok z czoła. – Przestań jęczeć!
„Och, moja Jada, co ja teraz zrobię?”. Zajmiesz się nią potem, na razie musimy to wszystko
odkręcić.
Lusy spojrzał na nią z nienawiścią, ale nic nie rzekł. Oboje wbili spojrzenia w Vendę.
– No dobra. – Ta wzięła się pod boki. – Ale co ja mam niby zrobić?
– Odwołaj jakoś to małżeństwo! – rozkazała Atra zdecydowanie.
– Jak? – Venda podrzuciła hardo głowę. – Ja stoję na straży pomiędzy nami i bogami, a wy
przychodzicie i chcecie, żebym wyjaśniła wszystkim, że wiekowa tradycja, która co roku jest
szansą dla nieszczęśliwie zakochanych i która połączyła kilka wciąż żyjących w dolinie par, w
waszym akurat przypadku się nie liczy? Że byliście pijani czy coś takiego? Jak sobie to
wyobrażacie?
– Nie wiem! – wrzasnęła blond piękność. – Wymyśl coś! Jesteś naszą opiekunką czy nie? No
to opiekuj się nami!
Venda wywróciła oczami, zirytowana.
– Jestem opiekunką, a nie mamką, Atra. Nie odpowiadam za błędne decyzje wszystkich ludzi
w dolinie. Ale jak cię zacznie nawiedzać jakaś zmora, to chętnie się nią zajmę.
– To jest moja zmora! – Atra wytknęła palcem Lusego. – Nim się zajmij! Nie będę z nim
spać, zrozumiano?
– Wierz mi, nie będę się pchał – skwitował cierpko chłopak.
– No, spróbowałbyś tylko – syknęła groźnie.
Venda uśmiechnęła się ironicznie.
– No proszę, jaki ogień! – Klasnęła w dłonie. – Będzie z was świetna para. Życzę szczęścia.
– Zaraz, zaraz. – Atra chwyciła ją za ramię. – To ty nawarzyłaś tego miodu i teraz masz nam
pomóc, jasne?
Niebieskie oczy Vendy zmrużyły się i powiało chłodem. Spojrzała ostro na trzymającą ją
rękę i Atra cofnęła dłoń.
– Tak lepiej. – Opiekunka uśmiechnęła się lodowato. – A teraz słuchajcie, bo moja
cierpliwość się kończy. Kupalnocka jest święta i nie stanie się mniej święta tylko z waszego
powodu. Miód był taki sam dla wszystkich, wszyscy go pili i nikt wam go siłą do gardeł nie
wlewał. Trzeba było patrzeć, z kim się ściskacie, i nie skakać z miejsca przez ogień jak
rozbrykane sarenki. Albo przynajmniej – tu zwróciła się do Lusego – patrzeć, z kim skaczecie.
Teraz jest już trochę za późno na żale, tym bardziej że pół wsi widziało, jak z wielką radością
przypieczętowaliście swoją decyzję w krzakach pod lasem. – Pod jej spojrzeniem Lusy spiekł
raka, a Atra wywróciła oczami i pokręciła głową, wściekła. Venda posłała im zimny uśmiech i
dodała na koniec: – Na pocieszenie powiem wam, że skoro to się stało w kupalnockę, to
pewnie coś tam w was siedzi głęboko, skoro w takiej chwili wylazło.
– Jakoś tego nie widzę – burknęła Atra.
– Kto wie, może jeszcze zobaczysz. Ja wam tu nic nie poradzę. Musicie przestać się boczyć
na siebie i spróbować razem żyć. Nic innego wam powiedzieć nie mogę. Zresztą nawet nie
mam zamiaru wam radzić. Idźcie i róbcie dzieci, będą bardzo ładne.
Wyminęła ich i odeszła, zamykając za sobą bramkę i zostawiając ich na ścieżce.
Atra zadarła głowę, popatrzyła na Lusego z ukosa. Odpowiedział jej ponurym, grobowym
spojrzeniem.
– Nie wierzę... – mruknęła jadowicie. – Jak to się stało? Gdzie ja miałam rozum?
– Z tego, co pamiętam, to w dupie – odparował, odwrócił się na pięcie i nie czekając na nią,
odmaszerował wielkimi krokami w stronę doliny.

Karczmę zamykano, nim wypaliły się ostatnie pochodnie. Przytomni bywalcy wychodzili
zresztą nie ponaglani, chcąc bezpiecznie dotrzeć do chat. Przy okazji zabierali ze sobą tych
nieprzytomnych.
Jart i Stalka sprzątali, zmęczeni.
– Pamiętam, jak zbudowałeś dla mnie to podwyższenie. – Kobieta uśmiechnęła się do
swoich wspomnień, ścierając długą ławę, stojącą na dawnej scenie.
– Tak? Ja pamiętam, jak pierwszy raz tu zagrałaś – odparł równie pogodnie Jart. –
Pomyślałem wtedy, że marnujesz się w dolinie.
– No i można rzec, że wykrakałeś. Akurat za górami mi się udało, jestem tam sławna, wiesz?
Minstrelka Stalla z Gór Północy.
Jart skinął tylko głową, ale nic nie odrzekł.
– Kto wie, może jeszcze tu zagram? – rzuciła.
– Tyle lat za górami… Myślałem, że już nigdy nie wrócisz.
– Początkowo też tak myślałam – powiedziała. – Ale teraz cieszę się, że tu jestem.
– Ja też się cieszę.
Wymienili nad stołem ciepłe spojrzenia.
– Myślisz, że udało by się nam… – Mężczyzna wzruszył niepewnie ramionami. – Po tym
wszystkim, co się nam w życiu przytrafiło… Bogowie dali nam synów, a potem zabrali. –
Twarz ściągnęła mu się z bólu, gdy wspomniał niedawną stratę ukochanego Imira. – Czy po
takich ciosach moglibyśmy jeszcze na siebie patrzeć?
– Nie wiem – odparła szczerze. – Ale chciałabym. Mam nadzieję, że kiedy tylko to wszystko
się skończy…
– Stalla, co się skończy? O czym ty ciągle mówisz, kobieto? To już się skończyło. Wszystko
się skończyło…
Podrzuciła głową, zdeterminowana.
– Nieprawda. Nie wiesz wszystkiego.
– Czego?
Stalka wyszła z pomieszczenia, a po chwili powróciła z dzbanem piwa i dwoma kubkami.
– Siadaj – poleciła zdecydowanie. – Opowiem ci.

Bez względu na to, jak bardzo się starał czymś zająć, wciąż był rozdrażniony. Dla zabicia
czasu szwendał się po lesie, tropił sarny, przeganiał lisy, zadzierał z dzikami spod Cmentarza
Wyklętych i robił wszystko, by być wilkiem i tylko wilkiem. Ale nie mógł przestać myśleć jak
człowiek. I nie mógł odzyskać spokoju.
– Ależ cię nosi – skwitowała nie bez radości wiedźma pewnego mglistego poranka, gdy
mężczyzna stanął przed nią rozczochrany, odrapany i z podkrążonymi oczami.
Wilkar bez słowa wyciągnął w jej stronę przyniesione ścierwo młodego bazyliszka, po czym
odwrócił się na pięcie.
– Czekajże! – zaskrzeczała.
– Czego? – Zatrzymał się w pół ruchu. – Jesteśmy kwita, kolejna twoja rada dla mnie i
kolejny trupek dla ciebie.
Starucha zmierzyła go z ukosa z uśmieszkiem ociekającym jadem.
– Jesteśmy, jesteśmy, choć wiedza o zmorach nie na wiele wam się zdała. Ale po oczach
widać, że cię jakiś obłęd dopadł. Za dużo po jaskiniach ganiasz, Wilku. Taki dorodny chłop. –
Mlasnęła paskudnie, muskając go pazurami po ramieniu, na co skrzywił się ostrzegawczo. –
Tyle czasu na uwięzi jak szczeniak. Pochędożyć co powinieneś, ulżyłoby ci.
– Złota myśl – parsknął. – Może jeszcze powiedz, że ciebie? Wsadź sobie takie rady między
te suche pośladki.
– O ho, ho! – zapiszczała rozradowana, przewiercając go wszystkowiedzącym spojrzeniem.
– Czyli to już? Dała ci, co? I nie pomogło?
Wilkooki prychnął tylko pogardliwie, nie zamierzając odpowiadać.
Prawda była taka, że nie pomogło. Było wręcz gorzej. Od czasu kupalnocki wciąż czuł w
nozdrzach jej zapach i miękką skórę pod opuszkami palców.
Chciał więcej.
Było znacznie, znacznie gorzej.
– Dziewczyna wie o przepowiedni – mruknął. – Wie, czego od niej chcę, i nie zrobi tego.
– Ciekawe. – Wiedźma zmierzyła go z ukosa wyblakłymi ślepiami. – A ty już wiesz, czego
od niej chcesz, Wilku?
– Nie zrobi tego – powtórzył, ignorując starą, choć trafiła we wrażliwe miejsce. – Nie
wezwie ich. Muszę wymyślić coś innego, jakiś nowy plan, żeby ją zmusić.
Starucha wykrzywiła się do swoich myśli, obserwując go uważnie. DaWern nienawidził tego
spojrzenia.
– Co się tak gapisz, babo? – warknął poirytowany. – Zachowaj sobie to ślipienie dla
wieśniaków. Wiem, że połowa tych twoich czarów to machanie rękami na pokaz i paplanina
starej baby.
Rozbawiona wiedźma roześmiała się najbardziej skrzeczącym ze swoich śmiechów.
– Skoro tak mówisz… – Machnęła chudą łapą i spoważniała. – Nie trzeba czarów, żeby
widzieć, że sam już nie wiesz, czego chcesz.
– Chcę, żeby sprowadziła tu moich! – warknął. – Co w tym jest dla ciebie niejasne? Zawsze
o to tylko mi chodziło i o to chodzi. Nic się nie zmieniło.
– Tak, tak – zarechotała. – Ciekawy z ciebie stwór, Wilku. Pierwsze widzę wilkara, który nie
wie, o co mu…
– Wiem! – huknął ostro, a gdy przebrzmiał chropowaty głos, w gardle, jak echo, zostało
niskie, wilcze warczenie. – Wiem, czego chcę. Jeśli powtórzysz jeszcze raz te brednie…
– Tak, tak… – przerwała mu, jakby jego wściekłość nie robiła na niej wrażenia. – Zostaw
sobie wielkiego złego wilka dla tego czerwonego kapturka spod lasu. – Machnęła w stronę
doliny. – Ja wiem, że łazisz za nią od wiosny, gapisz się jak sroka w gnat i aż ci gały
wychodzą na wierzch. A wieszczka to ci tylko pomysł poddała i wymówkę.
– Ciekawe – prychnął. – Odstaw te mchy z północnej jaskini, niedojrzałe są najwyraźniej i
szkodzą ci na myślenie.
Wiedźma wodziła za nim wzrokiem, kiedy zaczął nerwowo przechadzać się wzdłuż chaty.
– Najwyraźniej… – Uśmiechnęła się bezzębnymi ustami.
Po prawdzie to wcale nie tęskniło się jej za wilkarami. Czasy nastały teraz dla niej
spokojniejsze, a i o szacunek było łatwiej. Ludzie trzymali się z daleka i to jej odpowiadało.
Im dłużej zaś patrzyła na to miotające się po lesie uosobienie chaosu, tym bardziej malała jej
tęsknota za zwierzołakami.
Złote oczy pół-wilka łypały na nią nienawistnie. Pokiwała głową z namysłem.
– Użyj ty lepiej tej kudłatej głowy do czegoś innego niż rozgarnianie gałęzi.
Posłał jej wściekłe spojrzenie.
– Ech, głupi, jak wy wszyscy! – Zebrała bazyliszka z progu. – Nie dostrzeże szansy, choćby
go w dupę kopnęła. No, idź mi stąd już! – warknęła, pakując się do chaty. – Nic mi po takim
durnym chłopie. Idź, pogap się zza drzew na nią, popilnuj, żeby jej włosek z tej pustej główki
nie spadł. I tak zginiesz przez nią, cokolwiek zrobisz, tak jest powiedziane. Czemu nie chcesz z
tego jeszcze czegoś lepszego dla siebie mieć? Tylko „sam jestem, o ja biedny!” – zapiszczała
jadowicie. – „Wilków mi sprowadźcie, żeby się mogły tu rozpanoszyć i mnie za parobka sobie
zrobić!”. A tu z babą takie dobre życie mieć se możesz, matole. Pod koce wpuści, wychędożyć
się pozwoli, koszule poceruje. A że durna, to co? Pasować będziecie do siebie jak ulał. Ech…
– Pokręciła głową pokrytą przerzedzonymi włosami. – Ja tam nie wiem, nie moja to sprawa.
Ja mam bazyliszka do oprawienia i do głupiego zwierzaka gadać po próżnicy nie będę.
Mamrocząc, wlazła do chaty, a wilkooki, choć drzwi zostawiła uchylone, został na zewnątrz,
zatrzymawszy się przy krzaku wrotyczu z miną mordercy, tak samo rozzłoszczony jak przed
rozmową. Rzucił jeszcze kose spojrzenie kotu wiedźmy, szykującemu się do skoku zza łopianu,
warknął ostrzegawczo i niespiesznym krokiem odszedł w stronę jaskiń.
Będzie potrzebował jeszcze kilku bazyliszków, żeby ugasić ogień w żyłach.
Co najmniej kilku.

Tymczasem parę dni później, w środku nocy, do drzwi oddalonej od wioski chatki zastukał
nerwowo niespodziewany gość.
– Musisz pójść ze mną! – wyrzucił z siebie Yarel, zmartwiony nie na żarty. – Nie mogę
wybudzić Stalli.
Venda skinęła głową, nie rozumiejąc nic z tego, co mówił. Przewiązała się zapaską, zgarnęła
z kąta swoją torbę i już po chwili pędziła z mężczyzną w dół ścieżki.
Tak pewnie będzie wyglądać wiele nocy w moim życiu, pomyślała kwaśno.
Po drodze do gospody Yarel opowiadał o transach, w jakie zapada Stalka, i o tym jak
ostrzegał ją, że kiedyś może się to źle skończyć.
– Ale skąd to się wzięło? – spytała Venda, starając się dotrzymać mu kroku.
– Chodzi o jej syna, tyle wiem.
– O Imira? – zdziwiła się, czując nagle dziwne ukłucie w sercu.
– Nie – odparł nerwowo. – O tego drugiego. Małego.
– O Ollena?! – prawie krzyknęła z zaskoczenia. – No to jeszcze lepiej...
Jak na skrzydłach wbiegli po schodach na piętro gospody i już po chwili wisieli obydwoje
nad zastygłą bez ruchu Stallą, która wyglądała jak woskowa figurka – piękna, ale bez życia.
Venda usiadła na skórach obok kobiety, dotknęła jej lodowatej dłoni, podniosła powiekę, a
potem zamachnęła się i z całej siły uderzyła ją w twarz. Głowa Stalli aż odskoczyła. Yarel
krzyknął oburzony, a Venda poczuła natychmiastowe wyrzuty sumienia.
Ale podziałało.
– O jasna cholera... – wymamrotała minstrelka, przykładając szczupłą dłoń do
czerwieniejącego policzka.
Venda poderwała się z posłania, spotykając spojrzenie mężczyzny.
– No proszę – sapnął zaszokowany. – Na to bym nie wpadł...
– Czasem nie ma lepszego sposobu, jak przywalić – odparła.
Potem musieli dać Stalli kilka chwil na dojście do siebie. Venda stanęła pod oknem,
opierając się plecami o ścianę, podczas gdy dwoje pozostałych kłóciło się o to, czy dobrze się
stało, że Stalli przerwano trans. Biedny Yarel, pomyślała obserwująca ich zielarka. Ona cię
nie kocha, przyjacielu, a ty byś dla niej świat podpalił. Będziesz bardzo cierpiał, kiedy to do
ciebie dotrze...
– Koniec – uciął naraz wojownik, podkreślając ostateczność słów machnięciem ręki. –
Wytłumacz Vendzie wszystko tu i teraz.
– Po co? – Stalla potrząsnęła głową.
– Bo sobie z tym nie radzimy! Nie ruszyłaś z miejsca, odkąd tu jesteśmy, a jak tak dalej
pójdzie, zmienisz się w warzywo. Potrzebujemy pomocy! – Ujął ją za rękę. – Ty potrzebujesz
pomocy, Stallo.
Zmarszczyła brwi, wydęła usta i łypnęła na stojącą pod oknem dziewczynę.
– No dobrze – przełamała się w końcu. – Usiądź tu, Vendo.
Opiekunka przysiadła na brzegu posłania, a Stalla usadowiła się wygodniej i spytała:
– Pamiętasz Ollena?
– Słabo. Miałam tylko siedem lat, kiedy... odszedł.
– Odszedł? – prychnęła kobieta. – To ładnie powiedziane. Ci dranie wygnali go na trakt tak
jak stał, a mnie zamknęli w pokoju, żebym nie mogła mu pomóc. Małego chłopca!
Siedmioletnie dziecko, które nie rozumiało nic z tego, co się działo, dlaczego nagle wszyscy
wytykają je palcami i plują na nie. Czemu zaczęli się go bać i nie chcą się już z nim bawić –
załamał się jej głos i Yarel ponownie ujął ją za rękę dla dodania otuchy. – Trzymali mnie pod
kluczem przez trzy dni, a kiedy wreszcie wypuścili, wyruszyłam go szukać i nikt z nich, nikt
nie chciał mi pomóc! Potwory... – wyrzuciła jak splunięcie. – Spakowałam się i odjechałam,
miałam nadzieję, że jakoś trafię na jego ślad, chociaż mówili mi, że nie miał szans przeżyć
trzech nocy sam w lesie. Nie chciałam wierzyć, omal nie oszalałam ze strachu i żalu, chciałam
wrócić i wszystkich spalić, zarżnąć, poćwiartować... – Odetchnęła głęboko. – Ale w końcu i
ja się poddałam. – Pokręciła głową. – Przyszła zima i wiedziałam, że nie ma już szansy, żeby
przeżył. Mój synek...
Zaszkliły się jej oczy i Vendzie też zrobiło się smutno. Wygnanie Ollena było jednym ze
straszniejszych wspomnień z jej dzieciństwa.
– Opiekun twierdził... – zaczęła niepewnie.
– Opiekun! – wykrzyknęła Stalla wściekle. – Bogowie, jak ja go nienawidziłam. Twój
opiekun to był głaz, nie człowiek. Chodzący i gadający kamień bez serca, ferujący wyroki na
prawo i lewo. Przyjechał nie wiadomo skąd i nagle wszyscy powierzyli swoje życie w jego
ręce, chociaż gówno go obchodziliśmy. Dla niego najważniejsze było, że mógł sobie nami
trochę porządzić, jak książę udzielny. A kiedy kazał im wygnać małe dziecko, wygnali je w
samej koszulinie, odganiając od wsi jak kundla. Ale w końcu i opiekun skończył, jak na to
zasłużył, sam na trakcie, w bólu i przerażeniu. I wcale mi go nie żal! – Skrzywiła się.
Venda obserwowała ją ponuro, czując, jak rośnie w niej irytacja.
– Jesteś niesprawiedliwa – powiedziała spokojnie. – Opiekun przybył znikąd, to prawda, i
mogliście go gówno obchodzić. Ale gdyby tak było rzeczywiście, nie narażałby swojego życia
tak wiele razy, żeby ocalić kogoś z was. Za każdym razem, bez względu na to, o kogo chodziło
i jak bardzo tego kogoś nie znosił, dawał z siebie wszystko. Pewnie już nie pamiętasz, bo żal
zmącił ci wspomnienia, ale ja pamiętam, bo to ja opatrywałam jego rany za każdym razem.
Szyłam rozprute plecy, wyciągałam z uda zęby mamuny, czuwałam przy nim trzy noce i trzy
dni, kiedy zatruły go rusałki. Był oschły i nieczuły, to prawda, ale gdybyś widziała w życiu to,
co on, może też wyzbyłabyś się wszystkiego, co może cię osłabić i w efekcie kosztować życie.
Strach i żal, współczucie czy sympatia mogą sprawić, że zawahasz się na ułamek chwili, a
wtedy to, co kiedyś było twoim sąsiadem, przyjacielem albo inną bliską osobą, zabije cię z
zimną krwią. Bo to się nie zawaha, wierz mi. Więc albo masz miękkie serce i giniesz, albo
twardniejesz i żyjesz.
Słuchając jej, Stalla zmrużyła oczy, a głos Vendy płynął cicho i spokojnie.
– Więc nie mów mi, jaki był opiekun, bo wiem to lepiej niż ty. I jeśli podjął decyzję, że
Ollena należy usunąć, widocznie miał powód, żeby się bać. Nie zabił go zresztą, tylko wygnał,
więc i tak ryzykował dużo. Ale ty oczywiście widzisz to inaczej, bo ty takich decyzji
podejmować nie musisz. Nigdy nie byłaś zmuszona lawirować między chorobami a zmorami,
ocierać się o bogów i decydować, czy rozmawiać z potworami, czy je zabijać! – Pokręciła
głową. – Nie, dla ciebie najważniejsze jest jedno wydarzenie z przeszłości, o które możesz
obwiniać cały świat. Nie wszyscy mogą sobie pozwolić na taki komfort. Niektórzy muszą
nauczyć się wciąż zapominać o przeszłości i uzbrajać się w siłę na przyszłość.
– Ollen nie był potworem – burknęła z posłania Stalla. – Wy, opiekunowie, nie zawsze
macie rację.
Venda z westchnieniem spojrzała na kobietę.
– To prawda – przyznała. – Mylimy się, my, opiekunowie. Ale już nie cofniemy czasu.
– Venda ma rację, Stallo – poparł ją Yarel. – Nie o to teraz chodzi, żeby się kłócić.
Opowiedz o tym, co stało się już po opuszczeniu gór.
Żona karczmarza wyglądała, jakby straciła chęć do zwierzeń, jednak po chwili wahania
podjęła przerwaną opowieść:
– Rzecz w tym, że nic się nie stało. Zajęłam się budowaniem nowego życia, poświęciłam
tworzeniu pieśni, koncertom i festynom. Zdobywałam nagrody i miałam wszystko, czego
zapragnęłam, ale i tak nie byłam szczęśliwa. Nie mogłam przecież. Przez dziesięć lat nie
słyszałam żadnych wieści o moim dziecku, ani o drugim synu, którego z ciężkim sercem
zostawiłam w dolinie.
Venda łypnęła ostro na jej nieszczęśliwą minę. Tak, pomyślała, zostawiłaś go tu i to również
ja patrzyłam, jak cierpi.
Nie powiedziała tego jednak na głos. Poczuła tylko odrobinę mniej sympatii do Stalli.
– Wszystko zmieniło się nagle jakiś rok temu – kontynuowała czarnowłosa. – Dokładnie w
rocznicę wygnania Ollena z doliny miałam dziwny sen, bardzo realny i niepokojący. Śnił mi
się mój synek, dokładnie taki jak wtedy, kiedy widziałam go po raz ostatni. Nie mówił nic,
tylko patrzył na mnie tak strasznie tęsknie... Wszystko we mnie odżyło na nowo. Myślałam, że
oszaleję z bezsilności. A jakby było mało, sny zaczęły się powtarzać i za każdym razem były
coraz dłuższe, coraz bardziej realne. Do tej pory je śnię.
– I coraz trudniej ci z nich wrócić do życia – dokończył cierpko Yarel.
Minstrelka niechętnie pokiwała głową.
– Niestety. Myślę, że Ollen czegoś ode mnie chce, ale po prostu nie jestem w stanie
porozumieć się z nim na tyle, by dowiedzieć się, czego. Myślałam, że kiedy wrócę tutaj, gdzie
to wszystko się zaczęło, będzie mi łatwiej. Rzeczywiście, więź stała się mocniejsza, ale ciągle
nie wiem, co mam robić.
– A ty? – Venda wysłuchawszy wszystkiego przeniosła wzrok na Yarela. – Masz jakieś
podejrzenia?
Z ciężkim westchnieniem rozłożył ramiona.
– Nie mniej niż dziesięć. – Uśmiechnął się. – Moje teorie się zmieniają, ale żadna się nie
potwierdza. Nie wiem, jak porozmawiać z duchem dziecka, Vendo. Pozwalałem Stalli na te
sny, bo miałem nadzieję, że dowie się czegoś, a wtedy już ja mógłbym jej pomóc w wykonaniu
woli syna. Podejrzewałem jakąś zemstę albo niepochowane ciało, słyszy się o tym w
niejednej opowieści, ale odkąd tu jesteśmy, duch jedynie dręczy Stalkę częściej niż dawniej,
nie dając nam żadnych nowych tropów. Czasem mam wrażenie, że tylko o to mu chodzi.
– Yarel! – oburzyła się Stalla.
Mężczyzna wzruszył ramionami.
– Taka możliwość też przecież istnieje – zwrócił się do Vendy, a ta przytaknęła poważnie.
– Dobrze – powiedziała, wstając. – Spróbuję pomóc, w miarę możliwości. Muszę tylko
najpierw sprawdzić kilka tropów. Jeśli więc pozwolicie, wrócę, jak będę coś wiedzieć.
Skinęli i pożegnali się uprzejmie, ale zielarka miała wrażenie, że zostawia ich
zawiedzionych. Jakby spodziewali się, że na zawołanie wytrząśnie im rozwiązanie wszelkich
problemów z rękawa. A przecież musiała się zastanowić i przemyśleć wszystko, zanim powie
coś, co może okazać się błędne.
Na dole natknęła się na buszującego po kuchni Jarta. Za oknem było już zupełnie jasno.
– Witajcie – powiedziała.
Karczmarz podskoczył na dźwięk jej głosu i prawie zadławił się kiełbasą. Musiała
wytłumaczyć, co tu robi o tak wczesnej porze, a on wyjaśnił jej, że nie mógł spać z powodu
bólu nogi i zszedł coś przekąsić.
– To się dobrze składa. – Uśmiechnęła się. – Muszę zapytać o Ollena.
Aż przestał żuć chleb, gdy usłyszał to imię.
– Muszę wiedzieć, dlaczego opiekun kazał go wygnać.
– Nie pamiętasz? – spytał tylko.
– Nie, byłam mała i nikt mnie w takie sprawy nie wtajemniczał. Opiekun mi nie powiedział,
zresztą nigdy nie chciał rozmawiać o tym zajściu. Wiem tylko, że dla Imira i dla mnie Ollen
był zwykłym dzieciakiem, a potem nagle okazało się, że jest potworem. – Pokręciła głową,
rozkładając bezradnie ręce. – Szczerze mówiąc, nic z tego nie rozumiałam. I dalej niewiele
wiem.
Usiadła przy stole, zaproszona gestem, i poczęstowała się chlebem z kiełbasą. Burczało jej
w brzuchu od tych nocnych rozmów i czuła, że padnie na twarz, jeśli czymś nie zajmie dłoni i
żołądka.
Jart usiadł po jej prawej stronie, jeszcze bardziej przygnębiony niż przed chwilą.
– Co musisz wiedzieć?
– Dlaczego Ollen? Pamiętam, że chodziło o jakieś kurczaki?
– Tak, zaczęły ginąć kurczaki. – Gospodarz potarł dłonią oczy. – Kilka nawet znaleziono,
miały rozszarpane gardła i wyssaną krew, a mięso nietknięte. Wiadomo było, że to nie kuna ani
inne zwierzę. Po dosyć długim czasie opiekun wskazał Ollena.
Zamilkł, więc po krótkiej chwili spytała cicho:
– Dlaczego?
Karczmarz jakby się ocknął ze wspomnień.
– Dlaczego? – Westchnął głęboko i ciężko. – Nasz młodszy syn nie był do końca taki jak inne
dzieci. Ukrywaliśmy to ze Stallą. Urodził się z dwoma sercami. Tak, nie patrz na mnie w ten
sposób, ja też uważałem, że to nie jest możliwe, ale tak właśnie było. Słyszałem dwa
pulsujące serduszka... A kilkanaście miesięcy później okazało się, że ma również podwójne
rzędy zębów.
Spojrzał na nią wymownie. Odchyliła się do tyłu, mocno wciągając powietrze.
– Strzygoń... – wydusiła z niedowierzaniem. – Ale jak to możliwe? Przecież one nie rodzą
się ot tak, jak inne dzieci.
– Nie wiem, Vendo. Spędziliśmy ze Stalką wiele nocy, zastanawiając się, gdzie popełniliśmy
błąd i czemu bogowie nas pokarali w ten sposób, ale wciąż nie znam odpowiedzi. Takie
dziecko po prostu nam się urodziło, a my je pokochaliśmy i nie potrafiliśmy z niego
zrezygnować. W swojej naiwności myśleliśmy, że jeśli będziemy dla niego dobrzy, nigdy nie
stanie się potworem.
– A macie pewność, że nim się stał? – spytała tak łagodnie, jak potrafiła. – Przecież to nie
musiał być on.
– To prawda. – Skinął z nieszczęśliwą miną. – Ale wystarczyło, żeby ludzie zaczęli się bać.
Wiesz, jak to u nas jest, nikt nie chciał czekać, aż po kurczakach przyjdzie pora na nas. Strach
zamącił ludziom w głowach jak zawsze, a to przecież nie było ich dziecko.
Było twoje, miała na końcu języka, ale nie mogła wbić mu noża w serce. Zdziwiła się więc,
kiedy po chwili westchnął cicho:
– To było nasze dziecko. Moje i Stalki, i ona umiała się przeciwstawić, a mnie opanował ten
sam strach, co pozostałych. Bogowie nigdy mi tego nie wybaczyli. W jakimś celu zesłali nam
takie właśnie dziecko, a ja się go pozbyłem, i za karę zabrali mi także i drugie. Mojego Imira.
Potarł kciukami oczy, rozganiając zbierające się łzy. Venda poklepała go ciepło po ramieniu.
– Ta choroba – powiedział, wciąż chowając twarz w dłoniach – też jest karą za tamto.
– Nie sądzę. – Uśmiechnęła się słabo. – Gdyby to miała być kara, bogowie zesłaliby ją
dawno temu. Poza tym – dorzuciła – opiekun też chorował podobnie, i to przed wami.
– Tak – przyznał jej rację. – Bo on też był winny tej całej sytuacji. Skazał Ollena na pewną
śmierć w lasach i musiał za to zapłacić.
Zamilkł.
– Pójdę już – podjęła po chwili zielarka, rozumiejąc, że nie usłyszy od niego już nic więcej.
Wstała od stołu. – Muszę to przemyśleć. A wy też spróbujcie się zdrzemnąć. Czasem sen jest
najlepszym lekarstwem.
Pokiwał głową zgnębiony.
– Możliwe. Gdybym tylko był w stanie przespać noc. Wszystko tak mnie boli, że czasem
mam ochotę sam to cierpienie skrócić...
– Co wy mówicie! – oburzyła się szczerze. – Nawet tak nie myślcie. Znajdziemy jakieś
lekarstwo, obiecuję. Proszę mi tylko dać jeszcze trochę czasu.
Przerwał jej, ciężko kładąc dłoń na ramieniu.
– Vendo, Vendo... Dobra z ciebie dziewczyna, ale wiesz, że nie wszystkie choroby da się
uleczyć. Czasem ludzie po prostu muszą umrzeć i powinnaś się z tym pogodzić.
– Wiem o tym – odparła zapalczywie. – Ale nie tym razem, panie Jart. Nie tym razem.
Uśmiechnęła się krzepiąco i pożegnała z gospodarzem. Wyszła tylnymi drzwiami, a gdy je
zamykała, rzuciła się jej w oczy kołatka w kształcie wilczej głowy. Znów stanął jej przed
oczami DaWern z miną zbitego psa. Niestety, musiała się przed sobą przyznać – tęskniła za
nim.
Nagle tuż nad nią załopotały ptasie skrzydła: to z dachu karczmy zerwała się do lotu nieduża
sowa. Venda odruchowo wtuliła głowę w ramiona. Ptak odleciał w stronę lasu, a dziewczyna
powiodła za nim wzrokiem, przeklinając stworzenie w myślach.
Te sowy ciągle mnie straszą, pomyślała, na naszej chacie też często siedzi… A właściwie to
już dawno jej nie widziałam. Teraz przeniosła się chyba tutaj...
Jak choroba opiekuna.
Sowa. Choroba.
– O bogowie... – szepnęła do siebie, uświadamiając sobie prostą prawdę.
Uśmiechnęła się olśniona, przypominając sobie słowa tak często powtarzane przez opiekuna.
– Skurczybyk miał rację – mruknęła. – Sowy nie są tym, czym się wydają.
Rozdział 11
Powinniśmy trzymać się razem

Biegła przez las w ciemnościach, potykając się o korzenie. Rozgarniając gałęzie rękoma,
starała się dotrzymać kroku mężczyźnie, zwinnemu jak dziki kot.
Drzewa i krzewy tonęły w zielonkawym blasku, wywołanym wyostrzającym wzrok napojem,
który zaaplikowała sobie i towarzyszowi wieczorem.
Spieszyli się, nie mieli zbyt wiele czasu do świtu.
Yarel był szybki i zwinny, a dziewczyna czuła się przy nim jak ciężki balast. Wiedziała, że
gnają na oślep i szanse na złapanie tropu graniczą z cudem, ale innej nadziei nie było. Musieli
zaufać doświadczeniu i zdolnościom wojownika.
Musieli dać sobie radę.
Zacisnęła mocniej dłoń na rękojeści długiego noża. Pomimo zmęczenia i bólu w udach
spróbowała jeszcze bardziej przyspieszyć.

Wcześniej, rankiem tego dnia, dopadła Yarela, gdy plątał się po kuchni w gospodzie.
– Gdzie pani Stalla? – spytała konspiracyjnie.
– Na sali. Zawołać ją?
– Nie. Muszę porozmawiać z tobą, ale nie chcę, żeby ona słyszała.
– W takim razie mów spokojnie, nie zajrzy tu jeszcze przez dobrą chwilę.
– Chyba wiem, co się dzieje – wyszeptała poważnie, wciąż się rozglądając. – Będę
potrzebowała twojej pomocy, żeby to zakończyć.
Yarel wziął ją pod ramię i poprowadził w najdalszy kąt izby.
– Brzmi ciekawie. Mów, mów. Chodzi o chorobę Stalli?
– Tak, ale nie tylko. Chodzi o wiele rzeczy, które niepokoiły mnie ostatnio w dolinie.
Wczoraj, kiedy wyszłam od was, na dachu siedziała sowa i potwornie mnie przestraszyła. I
nagle kawałki różnych historii zaczęły wskakiwać na swoje miejsca. Gdy wróciłam do chaty,
doczytałam resztę w bestiariuszu opiekuna i wygląda na to, że mam rację!
– No dobrze – rzucił rozbawiony jej podekscytowaniem. – Ale o co chodzi?
– O wszystko, Yarel! – prawie krzyknęła. – O chorobę Jarta, śmierć opiekuna i sny Stalli. To
wszystko się łączy i kiedy to odkryłam, stało się nagle bardzo proste.
Wyszczerzyła się zadowolona, a mężczyzna patrzył na nią wyczekująco, aż w końcu gestem
ponaglił do dalszych wyjaśnień.
– Ollena uważano za strzygonia – zaczęła. – My przyjęliśmy, że tak nie było i że ludzie
wygnali go niepotrzebnie, ale Jart sam przyznał, że dziecko urodziło się z dwoma sercami i
miało podwójny rząd zębów, więc co jeśli to była prawda?
– Zaraz, zaraz – przerwał jej, nadstawiając ciekawie ucha. – Stalla nic mi o tym nie mówiła.
– Naprawdę? Mnie powiedział o tym Jart i raczej nie kłamał. Wiem też, że Stalla była
świadoma, dlaczego ludzie chcieli się pozbyć chłopaka. Przykro mi, ale chyba nie
powiedziała ci wszystkiego.
Yarel spochmurniał.
– Najwyraźniej – westchnął. – Cóż, mów dalej.
– Dobrze – zapaliła się znowu. – Co jeśli Ollen naprawdę był strzygoniem i miał w sobie
dwie dusze? Jedna, ludzka, umarła, gdy go wygnano i pewnie zginął gdzieś w górach. Wtedy
jego druga dusza ożyła.
– Zmienił się w strzygonia… Brzmi prawdopodobnie. Mógłby wtedy nawiedzać Stallę w
snach, prawda?
– I zmieniać się w sowę – dodała.
– Tak, prawda. Ale dlaczego dopiero po dziesięciu latach?
Wzruszyła ramionami.
– Pozorna martwota? A może musiał dorosnąć? Dojrzeć? A może przeżył dłużej, niż
myślimy? Nie wiem. Równie dobrze mógł zmienić się już dawno, ale dopiero teraz poczuł się
na siłach, by dokonać zemsty.
Ostatnie słowo sprawiło, że wojownik parsknął cichym śmiechem.
– Zemsty? – spytał ironicznie. – Na Stalli?
Dziewczyna potrząsnęła głową.
– Na nich wszystkich po kolei. Ta sowa pojawiała się od dawna na dachu naszej chaty, ale
zniknęła po śmierci opiekuna. Wtedy zaczęłam ją widywać tu, nad gospodą. Czytałam, że
strzygoń pod tą postacią może wysysać – zaakcentowała ostatnie słowo – siły życiowe ze
swojej ofiary. To zabawne, ale dokładnie tak myślałam o chorobie pana Jarta − że coś wysysa
z niego życie. Taki proces trwa długo, chory umiera najwcześniej po roku. Mniej więcej tak
długo chorował opiekun. Wszystko to wczoraj przemyślałam.
– I właśnie rok temu Ollen zaczął się śnić Stalli…
– Właśnie. Poczuł się dość silny i zaczął się mścić na tych, którzy skrzywdzili go za życia.
Najpierw opiekun i Jart, najbardziej winni. Potem Stalla, która go nie ocaliła.
Yarel uśmiechnął się pobłażliwie.
– No, z tym to akurat nie wiem, strzygonie to nie są rozumne istoty.
Venda wzruszyła ramionami.
– Pochodzą od ludzi, nie rozumiem, dlaczego nie miałyby być rozumne. No, nieważne. Jak ci
się widzi pozostała cześć mojej teorii?
Mężczyzna chwilę milczał, jeszcze raz układając sobie wszystko w głowie.
– Bardzo prawdopodobna – rzekł w końcu. – Brawo. Powinnaś pojechać ze mną za góry.
Jesteś bystra, masz możliwości, mogłabyś zrobić coś wielkiego.
– Dziękuję – uśmiechnęła się z dumą – ale już robię, nie uważasz?
Podchwycił żartobliwy ton i uśmiechnął się w odpowiedzi.
– Oczywiście. – Skinął głową. – Więc co teraz?
– Ty mi powiedz. – Rozłożyła ramiona. – W życiu nie zabiłam żadnego potwora.
Zadumał się na moment.
– Ja też nie – odparł w końcu. – Myślę, że powinniśmy poczekać, aż sam do nas przyjdzie.
Czy może raczej przyleci.
Uśmiechnęli się do siebie i zaczął jej wykładać krótki i bardzo prosty plan.
Niestety, nie wiedzieli wtedy, że Stalla słyszy ich rozmowę, stojąc tuż za drzwiami ze
ściereczką do kufli w zmartwiałych ze strachu dłoniach.

Tego dnia, wracając z narady wojennej z Yarelem, opiekunka zawitała do najczystszego


obejścia w dolinie. Zastała Wiljo wypoczywającą pod gruszą, leniwie głaszczącą rude loki
Alasy, która złożyła swą małą główkę na jej kolanach.
Dziewczyna podeszła, witając się uśmiechem. Wiljo skinęła jej głową. Również się
uśmiechnęła, nie przerywając bajki, którą opowiadała Alasie.
– …Czerwony Kapturek była bardzo zła na siebie, że dała się nabrać na sztuczki wilka, ale
babcia przytuliła ją mocno i powiedziała: „Nie martw się, kochanie. A następnym razem
pamiętaj, żeby nie wierzyć w to, co mówią wilki, tylko w to, co robią. Bo słowa będą
próbowały cię oszukać, ale prawdziwa natura wilka zawsze będzie widoczna w jego czynach,
bo takie już są wilki”. I Czerwony Kapturek obiecała, że tak właśnie będzie od dziś robiła, i
obie poszły sobie do chatki zjeść ciasto przyniesione przez dziewczynkę, i było im bardzo
wesoło.
Skończyła i nachyliła się, by pocałować córeczkę w czoło. Okazało się, że Alasa zasnęła.
– Tej to dobrze – stwierdziła Venda z przesadnym westchnieniem.
– Lubi bajki. – Kobieta z rozczuleniem pogłaskała rude loczki. – Wcale się nie zmieniła po
nadaniu imienia. Za to ty wyglądasz, jakbyś nie spała od kupalnocki.
Venda wzruszyła ramionami.
– Idę właśnie się położyć, ale musiałam jeszcze przyjść do was.
– Tak? – Wiljo przekrzywiła ciekawie głowę i pasmo lśniących, czarnych włosów opadło
jej z ramion aż do ziemi.
– Muszę o coś spytać, skoro już pojawił się temat wilków.
– A pojawił się?
– Chciałam spytać, kiedy byłyście z Alasą u wiedźmy? Kiedy dokładnie?
– Jakoś na wiosnę, mówiłam ci. – Wiljo wzruszyła ramionami.
– Ale przed śmiercią opiekuna czy po niej? Przed rusaliami?
– Hmm, nie. – Potrząsnęła głową. – Po rusaliach. – Zastanowiła się jeszcze chwilę i
przytaknęła sobie: – Tak, tuż po rusaliach. Opiekuna już nie było, a zresztą, wybacz, ale do
niego i tak bym z tym nie poszła. Ty jeszcze nie byłaś opiekunką i nawet nie pojawił się taki
pomysł, więc poszłam do wiedźmy, bo tylko ona mi została. To był zresztą błąd. Ale dlaczego
pytasz? Jeśli oczywiście możesz mi powiedzieć.
Venda nie słuchała jej już, układając w głowie wydarzenia i fakty. Powoli, powoli, jej twarz
wypogadzała się, a na ustach pojawił się nieśmiały uśmiech.
– Chodzi o Alasę? – spytała Wiljo z lękiem.
– Och, nie! – zaprzeczyła natychmiast dziewczyna. – Chodzi o... No, powiedzmy, że słowa
pewnego wilka mówią coś innego niż jego czyny.
Wiljo uśmiechnęła się szeroko z figlarnym błyskiem w oczach.
– Doprawdy? – spytała. – W takim razie pamiętaj, Kapturku, że to w czynach wilka
znajdziesz jego naturę.
Venda zaśmiała się krótko, z każdą chwilą coraz bardziej zadowolona.
– No, no. – Starsza z kobiet pokręciła głową. – Takich świecących oczu to jeszcze u ciebie
nie widziałam. Zdaje się, że czyny tego wilka mówią całkiem przyjemne rzeczy...
Dziewczyna wzruszyła ramionami z tajemniczą miną. Uratował mnie przed opiekunem,
myślała podekscytowana. Walczył o mój wianek z Imirem, a przecież nie wiedział wtedy, że
mogę wezwać wilkarów.
Lubi mnie jednak!
– Lubisz go jednak! – Zaśmiała się Wiljo ubawiona. – No proszę! Nasza opiekunka i ten o
wilczych oczach, a to będzie historia...
– No właśnie! – spłoszona nagle Venda przerwała jej i przyłożyła palec do ust. – Lepiej,
żeby ludzie nie gadali. W końcu to potwór, prawda?
Wiljo zmierzyła ją wzrokiem.
– Dzięki Restkowi ludzie już gadają. Nie wiedzą tylko jeszcze, co o tym myśleć. Poza tym ci,
których czasem nazywamy potworami, nie zawsze nimi są. Niektórzy mają więcej serca niż
ludzie, których znam.
– Tak myślicie? – Venda zmarszczyła czujnie brwi.
– Nie. – Kobieta pocałowała córeczkę w czoło, a potem podniosła na dziewczynę
błyszczące, wymowne spojrzenie. – Ja to wiem, Vendo. Wiem na pewno.
Opiekunka z troską spojrzała na śpiącą dziewczynkę i uśmiech znikł z jej twarzy.
– Vendo – kobieta przechwyciła jej spojrzenie i zrobiła się naraz bardzo poważna – nie
wiem, jak długo jeszcze uda mi się chronić Alasę. Kostjan zaczyna już wygadywać głupoty,
przebąkuje coś przy ludziach...
– Spokojnie. Nie pozwolę, żeby ktokolwiek skrzywdził twoją córkę. Jej dar nie jest
niebezpieczny dla ludzi.
– Tak się boję. Nie wiem, ile czasu będzie mi jeszcze dane z nią spędzić. – Wielkie, czarne
oczy Wiljo zaszkliły się smutno.
– Spokojnie – powtórzyła dziewczyna. – Będziecie miały cały czas tego świata. –
Uśmiechnęła się, jakby na potwierdzenie obietnicy.
Wiljo smętnie pokiwała głową, ale spojrzała na zielarkę z wdzięcznością.
A ja?, pomyślała Venda. Ile ja mam czasu, nim DaWern przeze mnie zginie?

Wieczór był piękny, a niebo nad zachodnimi szczytami długo jeszcze jaśniało poblaskiem
schowanego tuż za horyzontem słońca. Najdłuższe dni w roku trwały, choć ten przyjemny czas
zbliżał się już ku końcowi. Minęło kilka godzin, zanim noc zapanowała nad Górami Północy, a
dzikie stworzenia wyszły na żer.
Schodząc ścieżką do doliny, Venda zdała sobie sprawę, że dawno już tak się nie
denerwowała. Miała do obrony tylko nóż i wyostrzone eliksirem zmysły, a do pomocy Yarela,
którego umiejętnościom musiała zaufać.
Krąg pochodni wokół wioski dawno już wygasł, kiedy mijała pogrążone w mroku chaty i
spokojnie śpiących ludzi. Yarel czekał na nią przy tylnych drzwiach gospody z łukiem w
rękach.
– Jeszcze jej nie ma – oświadczył szeptem, mając na myśli sowę.
– A gdzie pozostali? – spytała równie cicho.
– Śpią obydwoje w swoich pokojach. Nie mówiłem nic Stalli, nie domyśla się, że
cokolwiek planujemy.
– To dobrze. – Skinęła głową. – Mam tylko nadzieję, że sowa przyleci dzisiaj.
Mężczyzna wzruszył lekko ramionami i nie odpowiedział.
Pod wpływem eliksiru Venda widziała wszystko w zielonkawej barwie. Każdy przedmiot,
który odbijał księżycowe światło, lśnił dla niej jak szmaragd. Ale najdziwniej było patrzeć na
ludzi. Oczy Yarela wyglądały dla niej jak ślepia zwierza, w których migocze światło ogniska,
gdy w zimie podchodzi zbyt blisko chat w nadziei na łatwy posiłek. Venda zastanawiała się,
czy i ona wygląda tak strasznie po własnym eliksirze.
– Chodź. – Zbrojny ujął ją miękko za łokieć. – Nie będziemy tu przecież stać. W razie
czego... – zawahał się na sekundę – …masz się czym bronić?
Pokazała mu długi srebrny nóż, najcenniejszy eksponat ze zbioru opiekuna, przywieziony
jeszcze zza gór.
– Dobrze. – Skinął głową. – Myślę, że nie będzie potrzebny, ale będziesz się czuła pewniej.
Ja oczywiście też. Wiem, że nie posłuchasz, dlatego nie proponuję, żebyś została w gospodzie.
Bo nie posłuchasz, prawda?
Pokręciła głową powoli.
– Tak myślałem – mruknął. – Szkoda. Chodź.
Kilkanaście kroków od karczmy piętrzyła się biała skała, na szczycie której wisiały nad
wioską ruiny Damar, wilczego zamczyska. Przed nią wyrastało kilka sosen i Yarel
zaprowadził Vendę właśnie w tamto miejsce, gdzie ukryci w cieniu drzew mogli spokojnie
obserwować gospodę, mając za plecami osłonę w postaci zbocza.
Dziewczyna oparła się o pień sosny, starając się znaleźć pozycję dość wygodną, by
wytrzymać czekanie, ale nie na tyle, by zasnąć. Tymczasem Yarel usiadł przy sąsiednim
drzewie, przymierzając się do strzału z łuku, sprawdzając możliwości i ograniczenia swojej
bojowej pozycji. Potem, najwyraźniej zadowolony, rozluźnił się nieznacznie.
Rozpoczęli czuwanie.
Początkowo Venda ciekawie oglądała nocny świat, rozjarzony zielonkawo przez wypity
eliksir. Słyszała szum lasu, gdy gałęziami poruszył lekki wiatr, rechot żab znad jeziora i szmer
zbliżającego się do nich maleńkiego zwierzątka, które, złapawszy nagle ich zapach w nozdrza,
zatrzymało się, po czym niespiesznie odeszło w przeciwnym kierunku.
Księżyc sunął po niebie, a oni trwali wciąż nieporuszenie. Ochłodziło się, bo ziemia oddała
już ciepło nagromadzone w ciągu dnia. Zbliżała się najzimniejsza część nocy, tuż przed
świtem, a sowy wciąż nie było.
Mimo to Venda siedziała bez ruchu, od czasu do czasu sprawdzając tylko, czy nie zdrętwiała
do reszty i czy w razie potrzeby będzie w ogóle w stanie zapanować nad swoim zziębniętym
ciałem.
Dopiero gdy Yarel delikatnie chwycił ją za ramię, zdała sobie sprawę, że zasnęła.
Mężczyzna przyłożył palec do ust i bezszelestnie wskazał kierunek.
Na dachu gospody, tuż przy kominie, przysiadł niewielki ciemny kształt. Sowim zwyczajem
rozejrzał się dokoła, śmiesznie przekręcając głowę, i przestąpił kilka razy z nogi na nogę, nim
wygodnie usadowił się na kalenicy.
Na Roda, pomyślała Venda. A jeśli to zwykła sowa? Trochę żal ją zabijać...
Ale jej towarzysz nie miał najwyraźniej takich skrupułów. Cicho sięgnął po łuk, czekając, aż
ptak ostatecznie przestanie się kręcić.
Gdy wreszcie tak się stało, podniósł broń, naciągnął cięciwę i szybko wypuścił strzałę.
Nie dość szybko.
Ułamek sekundy wcześniej ptak poderwał się, ale strzała i tak trafiła go w locie, zrzucając
na drugą stronę budynku. Nie wiedzieli, czy udało się zabić stwora, czy tylko ranić, bo zniknął
im z oczu.
Yarel natychmiast wyskoczył z ukrycia, a Venda wyprysła spomiędzy drzew tuż za nim,
próbując dotrzymać mu kroku. Nie było to łatwe, bo mimo postury był szybki i zwinny.
Gdy obiegli gospodę, zobaczyli już tylko, jak sowa chwiejnie odlatuje w stronę lasu, ciężko
machając skrzydłami. Jedno z nich przebite było strzałą.
– Dogonimy ją – stwierdził mężczyzna i nie czekając na odpowiedź, puścił się pędem za
ptakiem, odrzucając na bok łuk i sięgając po przypięty do boku miecz.
Vendzie nie zostało nic innego jak wytężyć mięśnie i ruszyć za nim.
Gdy wpadli między pierwsze drzewa, uderzył ją bezsens tej sytuacji. Kiedy jednak
zatrzymali się na moment, usłyszała trzask łamanych gałązek. Sowa nie była w stanie wznieść
się ponad drzewa. Ze zranionym skrzydłem i sterczącą z niego strzałą próbowała torować
sobie drogę między sosnami i gdyby tylko sami nie robili hałasu, słyszeliby ją doskonale.
– Tędy! – ocenił Yarel, znów puszczając się biegiem.
Pędzili po omacku, co chwilę przystając, korygując kierunek.
Minęli trakt i wpadli w gęste krzaki, chwytające za nogi kolcami, a dziewczynie plączące
sukienkę wokół kolan. Zatrzymały ich, musieli zwolnić, tracąc mnóstwo cennych sekund. Yarel
klął siarczyście pod nosem, rąbiąc wokół mieczem, a Venda zagryzła wargi, uważnie
rozglądając się wokół po tej części lasu, której prawie nie znała. Nie bywała tu nigdy, bo nie
musiała. To był pierwszy raz.
Naraz Yarel zatrzymał się w pół ruchu, uważnie rozglądając po zaroślach. Odwrócił się,
kładąc palec na ustach. Najwidoczniej próbował usłyszeć, w jakim kierunku odleciał strzygoń.
Venda swoim wzrokiem wzmiocnionym przez eliksir widziała, że oczy przyjaciela jarzą się
zielonkawo jak liście drzew.
Coś znajdowało się w pobliżu, przyczajone pod osłoną ciemności. Niekoniecznie było to
jednak to, czego szukali. Venda chciała się zbliżyć do mężczyzny, ale bała się poruszyć, żeby
nie zatrzeszczały gałązki wczepione w jej sukienkę. Poprawiła uścisk na nożu, by dodać sobie
otuchy.
Trzeba było zostać w gospodzie, przemknęło jej przez głowę. To było głupie, Vendo.
Bardzo, bardzo głupie.
Gdzieś z prawej strony, trochę z tyłu, pojawiła się sugestia ruchu. Trochę jakby gałązka
spadająca z drzewa albo krzewy wracające do swojego pierwotnego kształtu po przejściu
dwojga ludzi.
Yarel błyskawicznie zwrócił się w tamtą stronę, gotowy do ataku, a Vendzie włoski na karku
stanęły dęba, gdy poczuła na plecach ciepło czyjegoś oddechu i zobaczyła, jak całe życie
przelatuje jej przed oczami.
Nie zdążę mu powiedzieć, pomyślała. Nie zdążę!
– Spokojnie, Ven. – Usłyszała tuż nad uchem, a zamiast ciosu szponów poczuła ciężką dłoń
na ramieniu. – To tylko ja.
Serce łomotało jej jak szalone.
– W porządku, Yarel! – Wyciągnęła szybko dłoń, widząc, że wojownik szykuje się do ataku.
– Nic mi nie grozi. On jest z nami.
Odwróciła się do DaWerna powoli i zadarła głowę, by spojrzeć mu w oczy. Pod wpływem
eliksiru zdawało jej się, że błyszczą upiornie biało i po raz pierwszy nie było widać, że są
żółte.
– Co tu robisz? – spytała cicho.
– Cały las słyszy, że robisz coś ciekawego. – Uśmiechnął się kącikiem ust. – Nie mogłem
tego przegapić.
– Miałeś się trzymać z daleka – wydukała.
Wilkooki przestąpił z nogi na nogę i rzucił nieufne spojrzenie Yarelowi, który wpatrywał się
w nich czujnie i dziwnie.
– Próbowałem – szepnął, pochylając się do jej ucha, jakby był to wielki sekret. – Ale chyba
nie umiem.
Uśmiechnęła się. Ukradkiem wciągnęła w płuca jego znajomy zapach. Rozprostowała palce
i natrafiła na jego dłoń.
– Wiem, że uratowałeś mnie przed opiekunem, nie wiedząc, że jestem kluczem – szepnęła.
Też jakoś nie miała ochoty, żeby Yarel ją słyszał. Mężczyzna zresztą wrócił do
nasłuchiwania odgłosów odlatującego strzygonia. Albo udawał przynajmniej, że to robi.
– T...tak? – zająknął się wilkooki. – To... to bardzo dobrze, że wiesz. – Poczuła delikatny
uścisk jego palców na swojej ręce. – Bardzo dobrze, Ven.
– Vendo? – Chrząknął znacząco Yarel. – Chyba powinniśmy iść. Czas ucieka. Czy... twój
wilkar pójdzie z nami?
Dziewczyna opamiętała się. Przed momentem na jedną magiczną chwilę zapomniała, gdzie
się znajduje i po co.
– Tak, racja. – Puściła dłoń DaWerna. – Musimy biec!
– A...? – Gestem głowy Yarel wskazał wilkookiego.
Venda otworzyła usta, ale DaWern uprzedził ją.
– Tak – rzucił, posyłając miedzianowłosemu niedobre spojrzenie i odsłaniając umyślnie zbyt
długie kły. – Jej wilkar idzie z wami. Tylko mi powiedzcie, czego szukamy.
– Sowy, która jest strzygoniem. Raniliśmy ją, gdzieś tu w końcu spadnie, tylko nie możemy
jej zgubić! – wyrzuciła dziewczyna, startując do biegu.
Wilkooki złapał ją za rękę, nim ruszyła.
– Poczekaj. Chyba wiem, gdzie ją znaleźć – dodał, a gdy spojrzeli na niego oniemiali,
dorzucił jakby nigdy nic: – Wiem, gdzie mieszka mały strzygoń. Może to ten wasz.
– Jak to wiesz? – wydukała Venda zdziwiona. – Wiesz i nie mówisz mi o takich rzeczach?!
– O jakich? – parsknął rozbawiony. – Widuję w tych lasach mnóstwo potworów, skąd mam
wiedzieć, o których chcesz wiedzieć? No nie patrz tak, to nie był nigdy temat naszych słodkich
pogawędek, prawda? To jak, idziesz?
Zdruzgotana kiwnęła głową. Wymienili z Yarelem spojrzenia i ruszyli za DaWernem. Wilkar
wyprowadził ich z zarośli i kłujących krzewów, i niespiesznie powiódł w sobie tylko znanym
kierunku. Początkowo prosto jak strzała, niezbyt szybko, ale za to wprost do celu. Później
ostrożnie, wybierając bezpieczną ścieżkę, gdy ziemia stała się grząska i mokra, a las zmienił
w upiorne bagno.
Mimo niebezpieczeństwa nie zwolnili ani odrobinę, a wilkooki niezmiennie parł naprzód,
wciągając w nozdrza zapach torfu i dzikich zwierząt. Szedł zgarbiony, jakby zaraz miał opaść
na cztery łapy i zmienić się w wilka. Nie zrobił tego jednak.
Za bagnem skręcili na zachód, na powrót zagłębiając się między strzeliste sosny.
– Dokąd idziemy? – Nie wytrzymała Venda. – Daleko jeszcze?
Mężczyzna syknął przez ramię, by się uciszyła, a po chwili szepnął:
– Jest w zachodnich jaskiniach.
Venda zatrzymała się, jakby jej ktoś stopy wmurował w ziemię. Yarel prawie na nią wpadł.
DaWern, słysząc, że stanęli, odwrócił się zaskoczony.
– Chyba żartujesz – mruknęła dziewczyna. – Nie wejdę do zachodnich jaskiń! Tam mieszkają
mamuny!
Wilkooki wzruszył obojętnie ramionami.
– I porońce, kikimory oraz bazyliszki – rzucił jakby nigdy nic. – Ale jest też dużo skarbów.
Miecze, naszyjniki, klejnoty, nawet skrzydła wiły. O co ci chodzi? – warknął, kiedy wciąż
dziwnie na niego patrzyła.
– Nie dam rady! – Pokręciła głową. – Nie jestem wilkarem ani szkolonym wojownikiem.
Odwaga to jedno, ale głupota to drugie. I żadne skarby mnie nie skuszą, nie po to tam idziemy.
Miedzianowłosy przytaknął poważnie. Rzucił szybkie spojrzenie wilkarowi, a raczej
prześlizgnął się po nim wzrokiem. Jakby się go brzydził, a nie wypadało mu tego okazać.
DaWern i tak to poczuł. Musiał się postarać, by stłumić chęć rzucenia mu się do gardła.
– Nie wrócisz sama – stwierdził Yarel cicho. – Będziesz musiała poczekać na mnie.
– Ja cię odprowadzę – mruknął DaWern, ale Venda potrząsnęła głową.
– Nie, nigdzie nie pójdę bez Yarela. Muszę wiedzieć, co się dzieje. – Zastanowiła się
chwilę i w końcu zdecydowała: – Pójdę z wami pod jaskinię, a potem poczekam. DaWern,
pomożesz Yarelowi?
Wilkar skrzywił się, łypiąc zwierzęcymi ślepiami na wojownika.
– Ciebie mam chronić, nie jego – stwierdził z ociąganiem.
– Dam sobie radę – dorzucił drugi z mężczyzn, najwyraźniej również niezbyt uradowany
pomysłem. – Wystarczą mi potwory, które już tam są.
Oczy wilkara błysnęły złowrogo, a w gardle zabrzmiało warczenie.
– Dobrze, dobrze! – Zielarka pospiesznie machnęła ręką. – Idźcie razem albo nie idźcie,
tylko chodźmy już, bo nas tu świt zastanie.
Popchnęła delikatnie wilkookiego do przodu, a ten ruszył w stronę zachodnich jaskiń.
– Właściwie – mruknął pod nosem – to do walki ze strzygoniem stanąłbym po wschodzie
słońca, kiedy pójdzie spać. Można go wtedy łatwo zdybać w kryjówce i rozszarpać na
kawałki.
– Tak. – Venda odparła równie cicho, wiedząc, że słyszy ją świetnie. – Tylko my nie chcemy
go zabijać, a jedynie złapać.
DaWern parsknął rozbawiony i pokręcił kudłatą głową.
– No co? – warknęła Venda. – Podobno da się je odczarować. Trzeba tylko...
– Tak, wiem – przerwał jej, niezbyt zainteresowany. – Wiem, co trzeba zrobić. Ale wierz mi,
tego stwora nie da się uleczyć.
– Dlaczego? – odezwał się z tyłu Yarel z nutą wyższości i powątpiewania.
DaWern zacisnął szczęki.
– Ten strzygoń nie ma już w sobie nic z człowieka. Człowiek umarł dawno temu, teraz jest
już tylko potworek.
Zbrojny prychnął cicho pod nosem.
– Każdy strzygoń powstaje z człowieka, który wcześniej umarł, za życia ta cześć natury
pozostaje utajona.
– Nie rozumiesz. Są potwory i potwory.
– No tak – miedzianowłosy przytaknął, przeciągając słowa. – To akurat na pewno wiesz
lepiej ode mnie.
Venda uświadomiła sobie, do czego to zmierza, i krótkim syknięciem uciszyła ich obu.
Naburmuszeni skończyli dyskusję, ale jasne było, że nie przypadli sobie do gustu.
Dalsza droga nie zajęła im wiele czasu. Wilk zatrzymał się gwałtownie, wyciągając ramię
do tyłu, by i oni stanęli.
Sekundę węszył w powietrzu. Odwrócił się, spojrzał wprost na Yarela i skinął głową,
wskazując bujne krzewy irgi przed nimi. Yarel cicho wyminął Vendę, opiekuńczym gestem
przesuwając ją za siebie i wyciągając miecz. DaWern posłał jej czujne spojrzenie, jakby
chciał się upewnić, że jest bezpieczna. Potem nagle skulił się w sobie i padł na kolana.
Jeszcze zanim dotknął dłońmi ziemi, jego skórę pokryła sierść, a zwierzęce ciało zastąpiło
ludzkie. Venda nie zdążyła otworzyć ust ze zdumienia, a duży, szary wilk już strzepywał ze łba
znoszoną koszulę DaWerna.
Wilk odwrócił się i zniknął w krzakach, delikatnie stawiając łapy pomiędzy zaroślami.
Venda podniosła wzrok, napotykając spojrzenie Yarela, pełne niepokoju i nagany. Nie
podobało mu się towarzystwo wilkara. W tej chwili jednak nie miał na to żadnego wpływu,
zacisnął więc zęby i powoli przecisnął się między gałęziami krzewów.
Za irgami drzewa rosły rzadziej, przepuszczając do wnętrza lasu nieco światła. Tu, gdzie
korony sosen nie były tak zbite, dostrzec można było jaśniejszy odcień nieba. Krótka noc
dobiegała końca i bardzo powoli nadchodził świt, zaganiając mieszkańców zachodnich jaskiń
na powrót w granitowe szczeliny skał.
Venda nie była w stanie powstrzymać ciekawości, więc również przecisnęła się między
irgami i wyjrzała z zarośli. Zobaczyła Yarela, skradającego się miękko z jelcem na wysokości
twarzy, i wilka stojącego spokojnie nieopodal, obserwującego uważnie przestrzeń pomiędzy
ścianą lasu a wejściem do pieczary.
Kilkanaście kroków dalej umęczony i ranny strzygoń uciekał w stronę zachodnich jaskiń.
Niezgrabnie powłóczył okrwawionym, nienaturalnie długim ramieniem, zakończonym
zakrzywionymi szponami.
Na nieszczęście stwora tym razem była to jego własna krew. Ułamana strzała sterczała z
nagiego obojczyka, a z rany sączyła się posoka.
Zauważywszy pościg, strzygoń ryknął wściekle, ostrzegawczo.
Mokre, pozbijane w strąki włosy oblepiały wielką głowę. W twarzy o ogromnych, czerwono
żarzących się ślepiach i zębach większych, niż mogły pomieścić jego usta, w żylastym,
sprężystym ciele zaprawionym do walki o przetrwanie Venda nie mogła się doszukać nawet
śladu chłopca, z którym dawno temu biegała po dolinie. Przed sobą miała potwora, który, choć
był ranny i wycieńczony, wciąż pozostawał śmiertelnie niebezpieczny.
Widząc, że nie ucieknie, strzygoń zatrzymał się, zakołysał na silnych nogach i znów ryknął w
stronę Yarela, groźnie, wyzywająco i wściekle.
Mężczyzna stanął, oczekując ataku. Pod wpływem adrenaliny jego zielone oczy błysnęły
pasją.
Wkrótce wzejdzie słońce, przemknęło Vendzie przez głowę. Niedługo strzygoń straci siły.
– Nie! – rozległo się niespodziewanie i na pole walki wpadła zapłakana Stalla.
Suknię miała uwalaną błotem, twarz brudną, poprzecinaną smugami łez, tych zaschniętych i
tych wciąż płynących. Poszarpane gałęziami włosy opadały jej w nieładzie na oczy.
Pojawianie się minstrelki wytrąciło Yarela z równowagi.
– Stalka, stój! – krzyknął przerażony, dokładnie w tym momencie, gdy Venda skoczyła w
stronę kobiety, by złapać ją za rękę.
Nie zdołała.
– Nie! – krzyknęła znów matka Ollena, z rozpostartymi ramionami wpadając między stwora
a wojownika. Stojąc teraz nieco z boku, zielarka dojrzała jarzące się czerwono oczy
strzygonia za plecami kobiety.
Nie miał nic do stracenia. Walczył o życie. Był w pułapce. Wola istnienia była silniejsza od
bólu.
W szaleńczym amoku stwór wyskoczył do przodu. Venda zdążyła jedynie wrzasnąć
ostrzegawczo, ale było za późno. Potwór zwalił się Stalli na plecy, zatopił kły w jej gardle, po
czym oderwał kawał ścięgien i mięśni, aż krew z tętnic bryzgnęła na boki.
Yarel rzucił się ku ukochanej z upiornym, rozpaczliwym okrzykiem. Był nieludzko wręcz
szybki, ale tam, gdzie ciął mieczem, strzygonia już nie było. Ułamek sekundy wcześniej stwór
skoczył znowu, zbierając siły i celując w kolejne słabe ogniwo.
Vendę.
Dziewczyna wstrzymała oddech. Cofnęła się beznadziejnie wolno, jakby to mogło uratować
jej życie. Szara kula złożona z futra, pazurów, kłów i furii wyskoczyła nagle w powietrze i
zmiotła strzygonia z toru lotu, tuż przed twarzą dziewczyny. Zielarka poczuła powiew
znajomego wilczego zapachu i runęła w tył, boleśnie tłukąc sobie biodro.
– Yarel! – wrzasnęła, ale bez odzewu.
Wojownik jak zaczarowany klęczał przy martwej Stalli, odrzuciwszy na bok miecz. Krzycząc
z rozpaczy, tulił do piersi wciąż zdziwioną twarz kobiety, obryzganą własną krwią.
Kilka kroków dalej wilk i strzygoń to ścierali się, to odskakiwali od siebie, napełniając
zamarły las rykiem, warczeniem i głuchym dźwiękiem ciał padających na ziemię. Wilkar był
silny, ale potwór został stworzony do zabijania. Był zwinny, a do tego walczył o życie.
Zielarka zdołała się pozbierać, ale wciąż bała się wstać. Czekała, klęcząc na ziemi. Mocno
ściskała w ręce śliską od potu rękojeść srebrnego noża.
Naraz serce w niej zamarło.
DaWern, pchnięty ramieniem stwora, uderzył o pień sosny. Powietrze gwałtownie uszło z
wilczych płuc. Osunął się na podłoże, potrząsnął głową. Odmienił się na powrót w nagiego,
poranionego człowieka. Potoczył wokół nieprzytomnym spojrzeniem.
Powodowana głupim odruchem Venda skoczyła naprzód. Kątem oka zobaczyła, jak strzygoń
zbiera się do skoku. Był szybszy. Z triumfalnym wyciem dopadł mężczyzny.
Wilkooki zdążył go chwycić za włosy, odciągnąć kłapiące tuż przed twarzą potężne szczęki,
ale długie ramię, zakończone ostrymi jak brzytwy szponami, uniosło się do ciosu. DaWern
wiedział już, że nie zdoła zablokować uderzenia. Nie było takiej szansy.
Strzygoń wściekle kłapnął zębiskami i zawył z bólu, krótko i urywanie. Potem,
niespodziewanie, zaprzestał ataku.
Minął ułamek sekundy, nim zamroczony jeszcze wilkar zauważył krew, kapiącą mu na
policzek. Poczuł, jak potwór wiotczeje mu w rękach.
Odrzucił na bok cielsko, lekkie teraz jak u dziecka.
Spomiędzy czerwonych oczu, wpatrujących się w korony drzew, sterczało długie na pół
dłoni srebrne ostrze noża opiekunki, wbite u nasady czaszki.
Venda dopadła do wilkara, dysząc, brudna i zbryzgana krwią.
– Co z tobą? – spytała, tłumiąc płacz.
Spojrzał na nią zmęczonym wzrokiem. Potem na strzygonia i znów na nią.
Tym razem naprawdę, przytomnie.
– Na Thorena – wykrztusił, siląc się na cień swojego zwykłego, cynicznego tonu. – Takie
chuchro, a mocne jak… Przez chwilę myślałem… że to już.
Potrząsnął głową, uśmiechając się słabo. Z rozciętego czoła krew spływała mu do oczu.
– Wiem! – Venda pochwyciła jego spojrzenie. – Ale to jeszcze nie dzisiaj, DaWern. To
jeszcze nie dzisiaj…
Przymknął oczy, pokiwał głową. Uspokoił oddech.
– Nic ci nie jest? – Obrzucił ją uważnym spojrzeniem.
– Nie, ale znów dzięki tobie. Na bogów, ty naprawdę kiedyś… przeze mnie kiedyś...
– Ciii… Chodź tu.
Okrwawioną ręką przyciągnął ją do siebie, przytulił mocno i długo. Mimo potwornego
zmęczenia i bólu wszystkich chyba części ciała czuł się świetnie, a miękki dotyk Vendy w jego
ramionach rozlewał po żyłach gorącą słodycz.
– To nic – szepnął jej we włosy, przymykając oczy. – Warto.
Dziewczyna wtuliła twarz w jego pierś, by nie patrzeć w czerwone, martwe ślepia Ollena.
Rozpłakała się z żalu.
Nad Ollenem, który musiał zginąć. Nad Stallą, która wybrała śmierć. Nad Yarelem, który
wciąż zawodził cicho, kołysząc trupa w ramionach. I nad DaWernem, który zginie przez nią,
cokolwiek Venda zrobi. A tego dnia, kiedy go straci, pęknie jej serce.
Ale nie było odwrotu.
W tym świecie wszystkie przepowiednie się sprawdzały, nawet te najsmutniejsze.

Yarel nie pozwolił nikomu dotknąć Stalli. Była jego i tylko jego, i dopóki jeszcze mógł, nie
zamierzał wypuszczać jej z objęć.
Venda wyrwała go z rozpaczliwego otępienia i przekonała, by zaniósł ciało do wioski.
Posłuchał niechętnie, a potem całą długą drogę patrzył przed siebie ze zmartwiałą twarzą. Nie
czuł bólu w ramionach. Miał ochotę tak iść, czekając, aż głód, brak sił i dzikie zwierzęta
powalą go na ziemię, gdzie będzie mógł skonać.
Gdy dotarli do wioski, zaniósł kobietę wprost do gospody, zostawiając daleko za sobą
Vendę i wilkara. Spierali się o to, jak daleko zwierzołak może zanieść martwe ścierwo
strzygonia i czy powinien przestać ukrywać się przed ludźmi, czy też nie. Yarel nie słuchał ich,
zatopiony we własnym smutku.
Zaskoczony Jart powitał go w drzwiach i zaraz potem, gdy przyszło zrozumienie,
zdruzgotany pochylił się nad ciałem żony. Ale wojownik nie pozwolił odebrać sobie Stalli.
Zaniósł ją na górę, do pokoju, który opuściła w pośpiechu, zostawiając jak zwykle bałagan.
Suknie leżały rzucone niedbale na skrzynię. Szczotka do włosów na sienniku, niedopita woda
w kubku, rozrzucone w nieładzie kolorowe zausznice − wszystko to kłuło boleśnie w oczy,
krzyczało bezgłośnie, że właścicielka już nie wróci. Nie poukłada sukni, nie dopije wody, nie
sprzątnie szczotki i biżuterii.
Była martwa.
Jacyś ludzie przyszli obejrzeć zabitą. Przyciszonymi głosami debatowali nad ranami. Venda
przyszła wraz z nimi i z troską spytała Yarela, jak się czuje. Uśmiechnął się wymuszenie, bo
to, jak się czuje, było oczywiste na pierwszy rzut oka. Stanął z boku, ponuro milcząc i
czekając, aż wieśniacy naradzą się i odejdą.
Wiele mówili, ale ich nie słuchał. Wiedział, że strzygonia pochowają w końcu na tym swoim
cmentarzu na bagnach. Na koniec jednak odezwała się Venda i na tę chwilę ocknął się.
– Trzy noce czuwania przy Stalli, dłużej nie trzeba. Cmentarz Wyklętych nie jest potrzebny,
kowalu, strzygonie to nie wampiry. Spalimy ją, jak chce tradycja. Zasługuje na oczyszczenie
ogniem.
Spalimy. Na dźwięk tych słów w Yarelu coś drgnęło. Zamierzali unicestwić Stallę, zmienić
jej piękną twarz w kupkę prochu, zamknąć w glinianej urnie i zakopać w ziemi. Na myśl o tym
coś w nim się wzburzyło.
Przecież to nie może się tak skończyć. To nie może być koniec. Przecież nawet nie
dowiedziała się, jak bardzo była mu droga. To niemożliwe. Niemożliwe...
Niewielki tłumek opuścił pokoik na piętrze gospody. Zostało jedynie kilka kobiet, które
zaczęły porządkować rzeczy Stalli. Oglądały je, wybierając najładniejsze, przymierzając je do
jej twarzy, jakby miały zamiar ubierać woskową lalkę. Jedna z nich przyniosła miskę z wodą i
delikatnie obmyła zaschniętą krew z alabastrowych policzków i siniejących ust.
Venda łagodnie ujęła wojownika pod łokieć i wyprowadziła na korytarz, zamykając za sobą
drzwi. Stallę należało przygotować do pogrzebu, wyjaśniła, po czym znów spytała, czy
wszystko w porządku, a kiedy przytaknął machinalnie, odeszła zatroskana do izdebki Jarta.
Tymczasem Yarel czekał pod drzwiami pokoju Stalli, a niebezpieczne, czarne myśli
przetaczały się przez jego umysł niczym ciemne chmury, zwiastujące rychłą burzę. I kiedy
ponownie pozwolono mu wejść do środka, wiedział już, co zrobi.
To, co mógł osiągnąć, warte było ogromnego ryzyka i ceny, którą przyjdzie mu zapłacić.
Musiał być jakiś sposób. To nie może być koniec, powtarzał jak refren w myślach.
Potrzebował tylko czasu, żeby poskładać strzępki tego, co już wiedział, w sensowną całość. A
wiedział już wiele i mogło mu się udać. Musiało się udać.
Zmierzchało, gdy kobiety wyszły, zostawiając go pogrążonego w żałobie przy Stalli,
głaszczącego ją czule po zimnej, stężałej dłoni o długich, stworzonych do gry na lutni palcach.
Wymieniając między sobą wyrozumiałe spojrzenia, kobiety zamknęły za sobą drzwi,
pozostawiając go w ciszy.
A gdy w jakiś czas później zgarbiony pod ciosami losu Jart przyszedł pożegnać się z żoną,
zastał pokój ciemny i pusty. Yarel, tuląc zimną jak lód Stallę, przedzierał się już przez las.

W słoneczny, upalny dzień Wiljo przechadzała się brzegiem jeziora, tęsknie spoglądając na
błyszczącą taflę. Podziwiała wesołe promyki, tańczące na drobnych falach. Wyjątkowo była
sama, szła wolno, bawiąc się w zamyśleniu brunatną pałką wodną. Lekki wiaterek nawiewał
jej na twarz pasemko włosów, które nie dało się ujarzmić czerwoną krajką, przewiązaną na
czole. Odganiała je ruchem głowy, wciąż obserwując wodę.
Długie, popołudniowe cienie kładły się na łące.
Zatrzymała się tuż przy zejściu do jeziora, z uśmiechem przyglądając się skaczącym wśród
przybrzeżnych traw żabom. Naraz poczuła, że nie jest sama, i szybko odwróciła się w stronę
lasu.
– Ty? – zdziwiła się, tracąc z wrażenia oddech.
Wilkooki uśmiechnął się sztucznie, stanąwszy kilkanaście kroków przed nią.
– Zaskoczona? – Uniósł ironicznie brew. – Nie wierzę. Musiałaś się spodziewać, że cię
znajdę i spróbuję się dowiedzieć. – Podszedł bliżej, przewiercając ją złotymi ślepiami. –
Powiedz, dlaczego skłamałaś opiekunce?
Spuściła szybko wzrok, lekko wzruszyła ramionami.
– Ach, o to chodzi... Venda potrzebuje teraz czyjejś bliskości. Widzę, jak oczy jej błyszczą,
kiedy myśli o tobie. Pomyślałam, że tak będzie dobrze...
– Oczywiście – prychnął szyderczo. – Wystawiłaś dziewczynę, która ci ufa, wilkowi na
pożarcie i twierdzisz, że to dla jej dobra? Nie miałaś w tym żadnego interesu?
Kobieta zawahała się ledwie dostrzegalnie. Najwyraźniej trafił w czuły punkt.
– Może mam w tym swój interes. – Podniosła na niego oczy. – A może mam nadzieję, że jej
nie skrzywdzisz. Bo nie zrobisz tego, prawda? Szczerość za szczerość. Tyle chyba możesz mi
zaoferować?
Zacisnął szczęki, zmrużył oczy.
– Mów, o co ci chodzi – ponaglił ostro.
– No dobrze – westchnęła. – Wiem, że kręcisz się koło Vendy, więc nietrudno było się
domyślić, o kim mówiła Alasa i kto jest dla ciebie taki cenny. Kiedy Venda do mnie przyszła,
pomyślałam, że może jeśli zrobię coś dla ciebie, ty zrobisz coś dla mnie. Kiedyś, kiedy będę
tego potrzebowała.
– Doprawdy? – parsknął oschle. – Oczekujesz wdzięczności od wilka? Niezbyt mądrze.
– Dlaczego? – odparła wciąż tym samym, łagodnym tonem. – Czy wilki nie posiadają
honoru?
– Nie prosiłem cię o pomoc, więc to nie jest sprawa honoru.
– Rozumiem. – Skinęła głową. – Mam więc powiedzieć Vendzie, że dowiedziałeś się, kim
jest i co potrafi, jeszcze zanim zmarł opiekun? – Przekrzywiła głowę, uśmiechając się lekko. –
Dla niej to wiele znaczy. Teraz myśli, że jesteś blisko niej dla niej samej, a tymczasem ty
robisz to dla siebie.
– Nie masz pojęcia, dlaczego to robię.
– No to mi powiedz. Skłamałam dla ciebie, powiedz mi chociaż, czy mogę spać spokojnie,
czy mają mnie gnębić wyrzuty sumienia.
Zacisnęła usta bezradnie. Wilkooki obserwował ją, wahając się.
– Zgoda – rzekł, ułożywszy słowa w myślach. – Powiem ci, przez szacunek dla twojego rodu
i twoich pięknych sióstr. Myślisz, że skłamałaś dla mnie, ale nie jest tak, jak ci się wydaje.
Nie będę się tłumaczył, poddam ci tylko pod rozwagę jedną rzecz. Twoja mała wieszczka nie
mówiła o nikim konkretnym, a jedynie o tym, że znalazłem klucz do Wód. Skąd wiedziałbym, o
kim mówi, gdybym wcześniej nie interesował się Vendą? Gdybym wcześniej jej nie znalazł?
Wiljo przemyślała jego słowa, obserwując go bacznie, i uśmiechnęła się z ulgą.
– Dziękuję, uspokoiłeś mnie. – Spojrzała mu poważnie w oczy. – To dobra dziewczyna. Ma
więcej odwagi niż siły, ale bardzo się stara i ma wielkie serce. Serce, które już chyba należy
do ciebie. Myślę... że warto za nią nawet zginąć.
Twarz wilkara stężała w jednej sekundzie, a szczęka zacisnęła się mocno.
– To prawda – mruknął cicho.
Odwrócił się, jakby chciał odejść, ale coś zatrzymało go w miejscu. Spojrzał przez ramię na
kobietę, stojącą na brzegu jeziora.
– Dziękuję – powiedział cicho. – Niewielu dałoby mi szansę, gdyby mogło decydować.
Przyjdź do mnie, kiedy będziesz potrzebowała pomocy. My, nieludzie, powinniśmy trzymać się
razem.
Rozdział 12
Choć trochę przyjemności
Poszukiwania trwały kilka dni, przerywane gwałtownymi, letnimi burzami, które zaganiały
mężczyzn z powrotem do chat. Przeczesano las w promieniu pół dnia drogi, ale nie natrafiono
nawet na ślad wojownika. Początkowo przewaga złodzieja, jak go nazywano, była niewielka,
jednak z dnia na dzień rosła, tak jak smutek Jarta i niepokój większości chłopów.
– Baba już dawno powinna w grobie leżeć – biadolił Stojan podczas kolejnej już narady w
gospodzie. Był wieczór piątego dnia poszukiwań.
– Może leży – odparł umęczonym tonem Lusy, dopuszczony do grona statecznych
mieszkańców wsi po ożenku z Atrą. – Może ją zabrał, żeby gdzieś pochować? Mówiła ci już
Venda. Prawda? – To ostatnie pytanie skierowane było do dziewczyny na końcu stołu, o
zapadniętych z braku snu oczach i w sukience uzielenionej trawą.
– To jedna z możliwości – odparła, powtarzając teorię, która od kilku dni co wieczór
zajmowała umysły bywalców gospody. – Wiem, że nie uznawał naszych zwyczajów, a Stalla
była mu bardzo droga. Zakładam, że mógł ją zabrać, by pochować po swojemu, a sam jest już
teraz daleko za górami.
Z dnia na dzień coraz bardziej skłaniali się ku tej myśli. Yarel przepadł jak kamień w wodę,
a ponieważ nie pochodził stąd, naturalne wydawało się, że wrócił do siebie, gdziekolwiek to
było.
– No dobrze. – Młynarz, spragniony, łyknął zawartość kufla jednym haustem. – Niech go
demony biorą, nie zależy mi na tym, żeby go oglądać. Ale jeśli zakopał gdzieś Stalkę, to
powinniśmy ją znaleźć, żeby nam z grobu nie wstała, pochowana niezgodnie z tradycją.
I to było główne zmartwienie mieszkańców doliny.
– A skąd wiesz, że ją zakopał? – zadziornie rzucił Zdamir, podkręcając wąsa. – A może do
jeziora ją wrzucił, albo w jakąś przepaść? Bogowie wiedzą, jakie oni tam w jego stronach
barbarzyńskie pochówki uznają.
Pomruk potakiwań przetoczył się przez długi stół narad.
– Powinniśmy się skupić na szukaniu ciała – udowadniał Stojan. – Złodziej nieważny, jego
już i tak nie znajdziemy. Ale ważne, żeby Stalce spokój zapewnić.
– Ważne, żeby ona nam spokój dała – prychnął mało taktownie kowal, a Venda zerknęła na
opartego o filar Jarta. Ledwie się trzymał na nogach.
Fizycznie jego stan poprawił się po zniknięciu strzygonia, ale wtedy spłynęła na niego
kolejna zła wiadomość i choć dawno już nie był związany ze Stallą, jej śmierć i kradzież ciała
zdruzgotały go doszczętnie.
– Tylko jak zamierzasz tego ciała szukać, Stojanie? – zgryźliwie burknął młynarz Wastir. –
Zeszliśmy już las wzdłuż i wszerz, na próżno. Żadnego grobu nie znaleźliśmy.
– Ja mam pomysł – odezwał się po raz pierwszy tego wieczoru Larse, a coś w ciepłym
zazwyczaj tonie jego głosu sprawiło, że chłopi zaczęli popatrywać na niego ciekawie. Młody
mężczyzna zwrócił szczere spojrzenie na Vendę i powiedział: – Ten o wilczych oczach mógłby
nam pomoc ich wyśledzić.
Słowa zapadły jak głazy, a po nich zapanowała cisza.
– Po moim trupie – wycedził przez zęby kowal. – Nie prosi się potworów o pomoc.
– Nie poprosimy. – Larse wzruszył ramionami. – Venda mu rozkaże, przecież jej służy.
– Ha! – oburzył się Zdamir. – Nie wiadomo, kto komu!
I rozpętała się awantura. Tak po prawdzie w duszach ludzi narastała ona już od dawna,
wśród wymienianych półgębkiem docinków i uwag, podejrzeń i obaw. Venda rozkazuje
stworowi czy go słucha? Opiekuje się doliną, czy pomaga potworowi przywrócić wilkarski
ład?
– Restko słyszał – darł się kowal – jak on wyraźnie powiedział, że dziewczyna jest jego.
Jego! Nie odwrotnie! To kto tu czyje rozkazy wypełnia?
– Tu cię boli! – odparował Wastir. – Że syna z opiekunką nie ożenisz! A twój chłopak nie
dość, że bał się walczyć o nią, to jeszcze się nogami po dupie skopał, tak szybko uciekał.
– Cicho! – Kostjan próbował zaprowadzić ład, machając nad stołem rękami.
– Jej wianek potwór wyłowił! – krzyczał Stojan zza pleców brata. – Pewnie nawet sam
wilkooki! To co się dziwić, że potworowi pisana?
– Naiwnyś jak dziecko, Stojan. – Ojciec Jady z politowaniem pokiwał głową. – Szkoda
jeszcze, że przez kupalnocny ogień z nim nie skoczyła, to by świętsze było.
– To do nas przycinek? – oburzył się z drugiego końca stołu ojciec Lusego.
– A pewnie! – Młynarz poczerwieniał na twarzy z wściekłości. – Bo tu, jak widzę, niektórzy
sami chcą wybierać, która tradycja większą ma moc, rusalia czy kupalnocka!
– Zamknijcie się wszyscy! – wrzasnął na całe gardło Kostjan, tracąc cierpliwość. – O czym
wy w ogóle gadacie? Przecież Venda siedzi tu z nami, zapytać ją trzeba, a nie gdybać i głupoty
snuć. Rację mam czy nie?
Pomruczeli trochę, ale ucichli, chociaż młynarz i ojciec Lusego patrzyli na siebie nadal
spode łba, aż iskry leciały im z oczu.
– To jak to jest, Vendo? – spytał Larse łagodnie. – Kto rządzi między wami?
Dziewczyna, która dotąd przysłuchiwała się ponuro ich wątpliwościom i obawom, nabrała
mocno powietrza w płuca, zastanawiając się, jak ubrać prawdę w słowa.
– Posłuchajcie – powiedziała w końcu spokojnie. – Nie rządzę nikim i nikt nie rządzi mną.
Jestem waszą opiekunką i bronię was wedle wszelkich moich umiejętności, a jeśli ktoś uważa
inaczej, niech mi to powie w twarz, tu i teraz.
Odczekała chwilę, ale ludziska tylko popatrzyli po sobie ciekawie i nikt nic nie odrzekł.
– Jestem pisana potworom, sami wiecie – podjęła więc. – Ale akurat ten już kilka razy
uratował mi życie i choć pewnie wielu się to nie spodoba, zaufałam mu. Spokojnie! –
Podniosła rękę, gdy zabrzmiały pierwsze parsknięcia i docinki. – Nie na tyle, żeby
kogokolwiek tu sprowadzać... Ta istota nie jest domową psiną i zaręczam wam, że wiem o
tym, ale zdaje się, że jakoś się dogadujemy, i tak pozostanie. Jego nie interesują wasze żony i
dzieci. – Uśmiechnęła się ironicznie. – Zdaje się, że póki co wystarczę mu ja, a przecież od
tego tu jestem, prawda? Żeby ściągać na siebie uwagę potworów i trzymać je w ryzach.
Możecie więc na to patrzeć z tej właśnie strony. A tym, co widzieli mnie w jego towarzystwie
i się dziwią i krzywią, powiem tylko, żeby się przyzwyczajali do tego widoku – dodała. – On
nie jest dla was groźny. Jest mój. I zostaje w dolinie.
Kilku osobom opadły szczęki, kilka załamało ręce w rozpaczy, a jeszcze inni gapili się na
Vendę z niedowierzaniem. Niewielu uspokoiła jej odpowiedź i Larse wiedział, co zaraz
nastąpi.
Kłótnia.
– No dobrze – powiedział więc szybko, starając się ubiec wybuch agresji i biadolenia –
zobaczymy, jak to z wami będzie. Na razie powiedz, czy może nam pomóc?
– Pomógł już wiele razy – przytaknęła.
– A co? Grzał cię w chłodne noce? – rzucił uszczypliwie kowal.
Kostjan syknął, by go uciszyć, ale Venda nie wytrzymała.
– Może zacznie, gówno ci do tego – warknęła. – Pilnuj lepiej syna, żeby się znów nie omylił
i nie zaczął grzać w chłodne noce własnej siostry.
Gospoda ucichła, gdy słowa przecięły powietrze jak błyskawica. Teraz wszyscy liczyli
sekundy do gromu i łypali na Zdamira.
– Spokojnie, spokojnie! – Larse wyciągnął dłonie nad stołem, jakby dziewczyna i mężczyzna
zamierzali się na siebie rzucić. – Trzeba coś ustalić, a nie kłócić się – stwierdził. – Czy ten o
wilczych oczach może odnaleźć Stallę i złodzieja?
Przerwała pojedynek na spojrzenia z kowalem i potrząsnęła głową.
– Już próbowaliśmy. On ciągle ich szuka, tak jak my. Yarel zapadł się pod ziemię i nawet
wilki nie wiedzą, gdzie jest. Dlatego myślę, że opuścił góry.
– Czyli mówisz, że powinniśmy przerwać poszukiwania? – zgadywał Lusy, równie zmęczony
jak pozostali mężczyźni.
– Myślę, że szukanie nie ma już sensu. – Skinęła poważnie głową.
– No a Stalla? – wyjąkał Stojan lękliwie.
– Przyjdzie i cię zje – zakpił Wastir i parsknął pogardliwie.
Venda znów rzuciła okiem na Jarta, jakby łudziła się, że tego nie słyszał.
– Podejrzewam, że Yarel ją pochował albo zabrał ze sobą za góry – odparła, patrząc
Stojanowi chłodno w oczy.
– A jeśli nie? – zaperzył się.
Zielarka westchnęła cicho, kręcąc głową.
– Cóż, wtedy będzie jak zawsze. Wróci tutaj, do ludzi. A ja, prędzej czy później, dowiem się
o tym.

Kiedy wreszcie mogła się położyć, zasnęła jak zabita. Spała przez całą noc i większą część
następnego dnia, dopóki własny żołądek oraz ryk krowy za ścianą nie zmusiły jej do
zwleczenia się z posłania i powrotu do życia. Czuła się wykończona. Oczy szczypały, a usta
nie zamykały się od ziewania, ale cóż było robić?
Zapomnieć i żyć dalej, powtarzał zawsze opiekun, kiedy kończył wyjątkowo trudne zadanie.
Venda, wiedząc, że to właśnie podejście uczyniło go niewrażliwym na ludzkie uczucia,
przyjęła swoją własną dewizę opiekunowania – pamiętać, ale żyć dalej. Nie chciała
zapominać. Chciała się uczyć i żyć dalej, licząc, że ręka nie zadrży jej kiedyś nad potworem
tylko dlatego, że nie zamieniła serca w kamień.
Odizolowała się znów na jakiś czas od mieszkańców doliny, wracając do równowagi i do
pełni sił. DaWern przychodził prawie codziennie, pomagał jej jak dawniej i nawet częściej
towarzyszył podczas wieczornego odpoczynku na ławeczce. Rozmawiali wtedy o bzdurach,
warczeli na siebie od czasu do czasu albo po prostu milczeli, niby przypadkowo stykając się
ramionami.
Zauważyła w nim ślady przemiany. Zdawał się spokojniejszy, jego odruchy nie były już tak
agresywne, a oczy miały coraz częściej przyjemny, ciepły wyraz, od którego topniało jej serce.
Lato było gorące i pełne burz, ale jeśli idzie o opiekunowanie, nad wyraz spokojne. Ludzie
znów przychodzili głównie po zioła na drobne przypadłości, lubczyk i ochronne amulety.
Prosili o odczynienie uroku rzuconego przez wiedźmę na ich nioski albo o sposób na
ułagodzenie dokuczliwych stuchaczy w obejściu. Venda pomagała z uśmiechem na twarzy,
modląc się w duchu, żeby jak najdłużej była potrzebna tylko do tak prostych spraw.
Sianokosy zakończyły się tego roku szybko, bo pogoda sprzyjała jak rzadko. Wraz z ostatnimi
wozami, które zjechały z pól, rozpoczęły się ulewne deszcze, które trwały nieprzerwanie kilka
dni, ale szczęśliwie skończyły się, nim wiatr położył zboża, a potoki wyszły z koryt.
Zanosiło się na dobre plony i dostatnią zimę.
Pewnego dnia przed południem zielarkę odwiedziła Jada, już z daleka promieniejąc
szczęściem.
– A ty co, w chacie siedzisz w taką pogodę? Co robisz? – spytała ciekawie, zastając
przyjaciółkę pochyloną nad ozdobnym kufrem, w którym trzymała ubrania.
– Nic, nic... – Venda speszyła się, na chybił trafił wrzucając z powrotem do środka kawałki
lnu i pasma kolorowych krajek, rozrzucone po podłodze.
– O, jaka ładna! – Młynarka podeszła do stołu, na którym leżała duża, jasnozielona koszula.
– To opiekunowa?
– Co? – Venda szybko zgarnęła ubranie i też wrzuciła do kufra. – Nie, nie, to... miałam
trochę materiału i tak jakoś...
– Tak jakoś uszyłaś męską koszulę? – zakpiła Jada z szerokim uśmiechem. – To bardzo
praktycznie z twojej strony.
– Dobra. – Opiekunka postanowiła uciąć rozmowę. – Chodzi ci o coś, czy tak przyszłaś
popytać o głupie rzeczy?
Jada zachichotała, najwyraźniej z siebie zadowolona.
– Czyli to dla tego twojego strasznego pomocnika, tak? Nie za mała?
– Nie – odparła natychmiast. – Możemy skończyć ten temat?
– Oj, nie denerwuj się, bardzo ładna ci wyszła. Ale to chyba wielki chłop i nie wiem...
– Jada! – warknęła Venda, chwytając koleżankę za ramię i ciągnąc za sobą na podwórko. –
Chodź, siądziemy sobie na ławce. Jak tam we młynie, spokój? Lendav dobrze się czuje?
Pomaga? Jak tam Anika, wychodzi za mąż czy nie? Słyszałam, że się o coś pokłóciła z
Maronem. A mamę ciągle bolą kolana?
Zasypana pytaniami blondynka pozwoliła się siłą posadzić na ławce przed chatką, tuż obok
wygrzewającego się do słońca kota, skulonego w kłębek.
– Nie bolą, maść pomogła. Ale jej się kończy, więc pewnie mnie przyśle niedługo po nową.
– Wzruszyła ramionami jak męczennica. – A Anika wyjdzie za Marona podobno po żniwach.
Podobno, bo się jej, widzę, oczy świecą do Lendava, psiej krwi jednej...
Venda, podwijająca rękawy niebieskiej sukienki, rzuciła jej bystre spojrzenie.
– Jada, wy jesteście z tej samej krwi, więc siebie też teraz obraziłaś. I ojców.
Młynarka wywróciła oczami.
– No, ma chłopa, zaręczona, obiecana, zaklepana, sukienkę na wesele szyje, a jeszcze się
rozgląda za innymi. Zostawiłaby ich już w spokoju.
– Zostawiłaby ich już tobie, co? – Venda parsknęła śmiechem, za co Jada posłała jej
oburzone spojrzenie.
– Akurat – zaperzyła się. – Mnie tam żaden nie interesuje. Mnie już bogowie jednego zesłali.
I na niego się właśnie zdzira uparła! – zakończyła z irytacją.
– Co? Co ty gadasz, Jada? Kogo ci zesłali?
– No, kogo, Venda? Kogo? – Spojrzała na nią wymownie. – No przecież Lendava! Co się tak
gapisz? Byłam poprosić o nową miłość, a starą zabić, tak? No i zaraz przyszła burza i
przyniosła w wirze młodzieńca, co nie pamięta, skąd się wziął, piękny jest jak z obrazka i
słodki jak chleb z miodem – mlasnęła rozmarzona.
– Czy ja wiem? – Venda uśmiechnęła się niepewnie. – Chudy jakiś i w ogóle... Lusemu do
pięt nie dorasta.
– Co? – prychnęła blondynka niebezpiecznie. – A bo ty to takich wielkoludów od razu
musisz mieć. Jakby ci stuletni dąb dali za męża, to by był szczytem urody dla ciebie.
– Jada, ale ty głupoty gadasz! – Opiekunka roześmiała się. – No dobra, dobra, śliczny ten
twój Lendav, przepiękny! – Machnęła ręką.
– Oj, żebyś wiedziała, że tak – westchnęła Jada i oczy zaszły jej mgłą. Zaraz jednak
pochyliła się konspiracyjnie do przyjaciółki, jakby ktoś mógł je podsłuchać, i dodała: – A jak
on mi się śni, Venda...
– N...naprawdę? – zająknęła się dziewczyna, przypominając sobie swoje własne sny.
– Mówię ci, jak go widzę potem, to aż rumieńca dostaję, takie rzeczy mi się śnią. Skąd to się
bierze w człowieku? A jeszcze mi się czasem wydaje, że on tak na mnie patrzy, jakby
wiedział, co mi się śniło, i wtedy to dopiero mnie wszystko w środku tak kręci, że... – Jadzie
zabrakło słów, więc tylko spojrzała na Vendę, która uśmiechała się uprzejmie, z dystansem.
– No to co za problem? – mruknęła zachęcająco. – Bierz go sobie, Jada.
– Naprawdę? – ucieszyła się młynarka.
– No a co? Ty się mnie o pozwolenie przyszłaś pytać, czy jak?
– Nie wiem. – Jada uśmiechnęła się półgębkiem. – Jakoś tak myślałam, że skoro on taki inny
niż my, i tak się tu dziwnie znalazł, to może będziesz miała coś przeciwko.
– A powinnam?
– Nie, nie! – Blondynka zamachała rękami, energicznie kręcąc głową. – To... to ja go chętnie
sobie wezmę! – Wyszczerzyła się, jakby wytargowała worek rzepy albo skórę na buty.
Venda roześmiała się rozbawiona, patrząc na nią z boku. Szczęśliwa Jada zerwała się z
ławki, uściskała przyjaciółkę i jak na skrzydłach pognała na przełaj w stronę młyna. Młoda
opiekunka jeszcze chwilę odprowadzała ją wzrokiem, śmiejąc się z całej sytuacji.
Potem spoważniała, wróciła do chaty i wyciągnęła zieloną koszulę z kufra. Starannie
rozłożyła ją na stole i dopasowała niebiesko-brązową krajkę przy dekolcie. Przekrzywiła
głowę, podziwiając efekt z zadowoleniem. Zaraz jednak zmarszczyła brwi i zaczęła nerwowo
bawić się końcem warkocza.
A jeśli rzeczywiście będzie za mała?

Tego wieczora nad dolinę znów nadciągnęły granatowe chmury, zmieniając słoneczny dzień
w burzliwą noc. Pioruny przecinały niebo pionowymi zygzakami, przy wtórze gromów
rozchodzących się w wiele stron niczym szpony, ale deszcz nie nadchodził.
Zakopana w skórach Jada trzęsła się ze strachu, przez zaciśnięte powieki widząc, jak izba
rozjaśnia się po raz kolejny niebieskim światłem, a potem wypełnia dudniącym hukiem.
Wiedziała, że nie zaśnie, dopóki burza nie ustąpi, i prawdziwą irytacją napełniało ją słyszalne
w całej chacie smaczne chrapanie rodziców. Smoki walczą na chmurach, a oni śpią w
najlepsze.
Do koncertu dołączyła w chwilę później Anika, która jeszcze godzinę wcześniej zarzekała
się, że nie uśnie przez ten hałas do rana. Najmłodsza z sióstr, Luda, od dawna chrapała jak
dziecko. Jada, dzieląca posłanie z siostrami, nie spała jako jedyna.
Sucha burza trwała i trwała, ale w końcu puścił się deszcz i zrobiło się trochę ciszej. W
bezwietrzną noc krople spadały z nieba prosto jak po sznurku, szumiąc łagodnie na suchej
ziemi między chatą a młynem. Dziewczyna uspokajała się wraz z ulewą i sen zaczął nadciągać
gdzieś z daleka. Ale nagle znów oprzytomniała, słysząc stukanie w okienną zaślepkę.
Odwróciła się. Usiadła, nasłuchując, a upewniwszy się, że nie ma omamów, wstała.
Wymijając posłania braci i rodziców, dotarła do maleńkiego otworu w ścianie.
Wyjęła zaślepkę i Lendav uśmiechnął się czarująco, machając dłonią, by wyszła do niego.
Nie wahała się ani chwili. Podekscytowana przedarła się cichaczem do wyjścia. Na
paluszkach minęła chrapiących rodziców i ostrożnie odblokowując zasuwę w masywnych
drzwiach chaty – wyszła.
Chłopak już na nią czekał. Chwycił ją za rękę i szybko pociągnął za sobą przez podwórze,
przez deszcz, do stodoły. Składowano tu zboże, zarówno to przyjęte do mielenia, jak i już
zmielone. Parciane worki stały poukładane w stosy.
Tuż za wrotami Lendav przygarnął dziewczynę mocno do siebie. Pocałował gorąco.
– Wreszcie sami – sapnął, szczerząc w uśmiechu białe zęby i nie puszczając jej z objęć. –
Chciałem to zrobić, odkąd cię zobaczyłem.
Serce Jady waliło szaleńczo, omal nie wyskakując spomiędzy jej dorodnych piersi, które
dłoń Lendava zaczynała właśnie śmiało głaskać. Odsunęła się nieco, by ułatwić mu dostęp, a
jemu nie trzeba było wyraźniejszych sygnałów. Rozejrzeli się wokół, a dostrzegłszy kupę
pustych worków w kącie, zgodnie skoczyli w tamtym kierunku.
– Ściągaj to! – wesołym tonem nakazał chłopak, podciągając koszulę nocną Jady coraz
wyżej. – Chcę cię widzieć całą, jesteś za piękna, żeby się chować.
Podniosła ramiona nad głowę, pozwalając się rozebrać, i z lubością przyjęła jego
zachwycone westchnienie. Było tak, jak o tym śniła. Jakby wiedział dokładnie, czego od niego
oczekuje.
Przyciągnęła go, kładąc się powoli na białych od mąki workach. Zsunęła mu z pleców
koszulę. Wpiła się w jego usta namiętnie, kierując go dłonią w głąb siebie.
Było dokładnie tak, jak śniła...
Lendav sapnął cicho w jej włosy, a Jada przymknęła powieki, czując, jak słodko zaczyna się
kołysać. Głaskała jego plecy, drapiąc delikatnie.
Naraz przestała, szeroko otwierając oczy.
– C.. co to? – wyjąkała. – Ty masz tutaj… Czy to są…?
Lendav zawisnął nad nią z błyszczącymi oczami, dysząc ciężko.
– To nic – szepnął. – Zaraz znikną.
Patrzyła na niego ze zdumieniem.
– Ty... – dukała. – Ty jesteś...
– Jestem twój – powiedział szybko, cicho, ochryple. – Modliłaś się o mnie i mnie masz. Tak,
wiem o tym. Jak myślisz, skąd się tu wziąłem? – Uśmiechnął się przelotnie. – Kapliczka
bogów burzy – rzucił, jakby to miało wszystko wyjaśnić.
– Ale... – Jada czuła, że powinna choć trochę się bać. Rzecz w tym, że jakoś nie mogła. I
jakoś się nie bała.
– Czy to coś zmienia, mój skarbie? – spytał chłopak o białych włosach i szarych oczach. –
Mam odejść?
Nie ruszył się z miejsca, ale Jada i tak mocniej przytrzymała go przy sobie, na wszelki
wypadek.
– Nie – szepnęła cicho, zsuwając dłoń i dociskając jego pośladki do siebie. Pocałowała go
spokojnie i przyjemny dreszcz powrócił. Lendav znów zakołysał się w przód i w tył, to
zwalniając, to przyspieszając. Wreszcie dziewczyna westchnęła z rozkoszy, a on dołączył,
kończąc równo z nią.
Po wszystkim roześmiał się cicho, a Jada zatopiła palce w białych włosach i uśmiechnęła
się błogo.
– Zostajesz – mruknęła, całując go ciepło.
Było dokładnie tak, jak śniła. I teraz już wiedziała, dlaczego.

– Zaraz, zaraz – Venda potrząsnęła głową, zaskoczona. – Jak to się zaręczacie?


Jada uśmiechała się tak szeroko, że gdyby nie uszy, czubek głowy z pewnością by jej odpadł.
– Po prostu. – Wzruszyła ramionami.
– Nie za szybko?
– A na co tu czekać?
Opiekunka wróciła do tłuczenia kijanką rozpostartego na kamieniu giezła.
– Nic o nim nie wiesz. – Starała się znaleźć argument, choć czuła się jak stuletnia zrzęda. –
Ani skąd jest, ani kim jest, co robił.
– Ani kim są jego rodzice i czy mają dużo wołów – przedrzeźniała młynarzówna. – Oj, nie
marudź, kochana. – Machnęła ręką, odrzuciła na plecy złoty warkocz. – Wiem więcej, niż
myślisz.
Ton jej głosu pobudził w Vendzie instynkt opiekunki, więc przerwała pranie i, ocierając pot
z czoła, spojrzała na Jadę.
– To znaczy, co wiesz?
Jada speszyła się i uśmiech na jej twarzy trochę zbladł.
– No wiem, że mu na mnie zależy – zaczęła kręcić. – Że będzie ze mną zawsze i takie tam...
No i wiem, że jest świetny jako... No wiesz!
– No dobra, oszczędź mi szczegółów – ponagliła ją surowo zielarka. – Co jeszcze?
Przypomniał sobie coś?
Jada wiła się pod jej spojrzeniem. Nigdy nie była dobrym kłamcą. Venda, znając koleżankę,
czytała w niej jak w otwartej księdze.
– Co sobie przypomniał? – spytała, gdy młynarzówna zwlekała z odpowiedzią.
– No nic, nic...
– Przecież widzę, że kłamiesz, Jada. Lepiej od razu powiedz, co i jak. Przecież wiesz, że i
tak się dowiem.
Dziewczyna podniosła na nią cierpiętnicze spojrzenie. Wyglądała w tej chwili jak mały,
zaszczuty szaraczek w trawie.
– Przepraszam – jęknęła w końcu. – Muszę już iść, ojciec mnie potrzebował dzisiaj do…
czegoś tam... Do zobaczenia.
Zaczęła pospiesznie zbierać rzeczy, śledzona spokojnym, uważnym spojrzeniem opiekunki,
która obserwowała jej katusze bez słowa.
– Vendo! – Młynarzówna chwyciła dłoń przyjaciółki na odchodnym. – Proszę cię, ja go…
chyba kocham. To jest idealny mężczyzna dla mnie, zesłany przez bogów i w ogóle... Pamiętaj
o tym, dobrze?
Zielarka nic nie odpowiedziała, a Jada prędko zebrała swoje pranie i pędem pognała w
stronę młyna, zostawiając spochmurniałą opiekunkę nad brzegiem jeziora.

Długo przyszło jej czekać na rozwikłanie tej zagadki. Nie miała czasu szpiegować Lendava,
bo zbyt wiele było zajęć w jej maleńkim gospodarstwie, zbyt wielu ludzi przychodziło po
porady i zioła. Poprosiła zatem o pomoc DaWerna, a ten polecił wilkom z gór, by miały
baczenie na młyn i jego mieszkańców.
A tam życie toczyło się tak spokojnie, że aż leniwie. Pogoda rozpieszczała dolinę przez
dobre dwa tygodnie, grzejąc i prażąc słońcem, a widoczne czasem z dala ciemne chmury
omijały wioskę z daleka. Białowłosy chłopak pomagał rodzinie Jady i pracował na równi z jej
braćmi, choć z postury wyglądał przy nich jak młoda brzózka przy dębach. Wieczorami
wymykał się na schadzki z młynarzówną i wtedy wilki zazwyczaj odchodziły.
Jada przestała odwiedzać Vendę, a gdy czasem spotykały się we wsi, uśmiechała się tylko
przelotnie, zamieniała dwa zdania i uciekała, aż się za nią unosiły tumany kurzu.
Początkowo wszyscy cieszyli się ze słońca. Woda w jeziorze była ciepła. Ludziska chętnie
kąpali się i leniuchowali na brzegu.
Po pewnym czasie jednak upały zmieniły się w suszę, a ziemia zaczęła pękać i szarzeć.
Trawy słabo odrastały, a i zbożom brakowało wody, więc coraz częściej można było usłyszeć
utyskiwania gospodarzy. Z nadzieją obserwowali chmury nadciągające z daleka, ale deszcze
mijały dolinę, lejąc wodę na lasy i granitowe szczyty gór.
W końcu jednak i dolina doczekała się swojej kolejki. Pewnego dnia, grzmiąc i błyskając
groźnie, nadciągnęła burza. Niebo stało się granatowe i w biały dzień zrobiło się ciemno jak
wieczorem. Ludzie biegiem wracali z roboty w polu i uciekali znad wody, gdzie, jak
wiadomo, pioruny lubiły uderzać najczęściej.
Wtedy właśnie wilki przyniosły DaWernowi ciekawą wiadomość, a ten przekazał ją
Vendzie, z tryumfalnym błyskiem ślepi.
Zmarkotniała, kiedy jej podejrzenia się potwierdziły.
Odprowadziła krowę do obórki, rzuciła jej siana i, walcząc z wrodzonym lękiem przed
burzą, ruszyła na spotkanie z białowłosym.
– No proszę, proszę... – Zaskoczyła go, gdy dopływał właśnie do brzegu jeziora.
Wygramolił się ciężko pomiędzy tataraki, nagi jak go bogowie stworzyli.
Jego skóra połyskiwała jeszcze srebrnymi poblaskami, a gdy potrząsnął głową, wraz z
kroplami posypały się iskierki. Od dłoni aż do stóp rozpościerały się błoniaste skrzydła, które,
gdy tylko chłopak wyszedł z wody, z ledwie słyszalnym szumem zaczęły się wchłaniać w jego
ciało.
– Witaj, opiekunko! – Wyprostował się, dysząc jeszcze po wysiłku, ale i odważnie patrząc
jej w oczy. Skóra zaczynała nabierać ludzkiego koloru, ale tęczówki wciąż miały ten dziwny,
szary kolor.
– Witaj, chmurniku. – Skinęła mu głową, stając naprzeciwko jak do pojedynku. Brodą
wskazała zmniejszające się skrzydła. – Prawdziwy z ciebie latawiec, Jada miała chyba jakieś
natchnienie, kiedy wymyśliła to imię.
Lendav przechylił się, wytrząsając wodę z ucha.
– To prawda… I co teraz, opiekunko? Skoro już wiesz, musisz mnie zabić, tak?
Venda spojrzała na długi nóż, który trzymała w dłoni. Ten sam, którym zmuszona była
uśmiercić Ollena.
– Nie. – Wzruszyła ramionami. – To na wszelki wypadek, gdyby coś głupiego przyszło ci do
głowy. Ja jestem opiekunką, nie zabójcą potworów.
– A ja nie jestem potworem – spoważniał. – Jestem wysłannikiem bogów. Nie jestem groźny
dla ludzi, przynoszę wam tylko deszcz, czasem burzę, grad...
– Włazisz ludziom w sny, uwodzisz dziewczęta – dokończyła ironicznie.
– Nie słyszałem, żeby ktoś narzekał – odparł bezczelnie.
Dziewczyna posłała mu ostre spojrzenie. Chmurnik sięgnął po ukryte w trawie odzienie i
zaczął się ubierać. Milczeli chwilę.
– I co teraz? – spytał znowu.
– A jak myślisz?
– Chciałbym zostać z młynarzówną. – Uśmiechnął się łobuzersko. – Polubiłem ją. Może
nawet więcej niż polubiłem. Gdyby zechciała rzucić urok i przywiązać mnie do siebie na
zawsze, pewnie bym nie bronił wolności.
– Tak?
Zmierzył ją ciekawie, odrzucił z oczu mokre, białe kosmyki.
– Nie wierzysz, że nieludzie też mogą kochać? Zdaje się, że sama związałaś się z jakimś
tutejszym stworem.
– Nic ci do tego – zadarła hardo głowę. – Jego znam, ciebie nie. Doświadczenie mi mówi,
że nieludzie często kłamią i traktują nas jak zabawki. A ja nie chcę, żeby Jadę spotkało coś
złego.
– No wiesz? – oburzył się przesadnie. – Nie ma chyba na co narzekać?
– Na razie – odparła. – A jak długo to potrwa? Jak długo tu zostaniesz? Ile wytrzymasz?
– Ile będę mógł – powiedział poważnie, chwytając jej spojrzenie. – Na ile mi pozwolisz,
opiekunko.
Pokręciła głową, zaciskając usta. Opiekun nie dałby się przekonać.
– A jeśli ci pozwolę, ale rzucę urok, każę zostać do końca? Być z Jadą aż do jej śmierci,
mieć z nią dzieci. Jesteś na to gotowy? To bardzo długo, a ona nie zawsze będzie tak słodka
jak teraz.
Lendav uśmiechnął się wyrozumiale, jak do dziecka.
– Wasze życie jest dla mnie jak jeden dzień, opiekunko. Mogę zostać tak długo, to nie
problem.
Pokiwała głową w zamyśleniu. Zastanawiała się, ile może mieć lat. Znów milczeli chwilę.
– To jak będzie? – spytał wreszcie, a ona westchnęła ciężko. – Rzuć zaklęcie i daj swojej
przyjaciółce to, czego pragnie. Ona by tego chciała. Wiem, że chce.
Opiekunka wiedziała, że nie może się wahać w nieskończoność. W tej chwili, gdy latawiec
przebywał na ziemi z własnej woli, rzucenie uroku dawało zielarce choć część władzy nad
jego losem. Musiał zostać, jednak gdyby kiedyś nakazała mu odejść, nie mógłby się
sprzeciwić. W ten sposób Venda mogła spróbować zadbać o szczęście przyjaciółki. Ze strony
chmurnika był to ogromny gest zaufania i poświęcenia.
– Niech ci będzie – mruknęła w końcu zielarka. – Ale mam swoje warunki.
– Jakie?
– Po pierwsze, zostajesz z Jadą i tylko z nią. Musisz udawać, że też się starzejesz, inaczej to
się nigdy nie uda. Poza tym jeśli tylko będzie chciała, masz dać jej dziecko. Jedno. I wiem,
wiem, będzie takie jak ty. Przeżyję to, ona też. Poza tym masz się opiekować doliną. A jak
jeszcze raz mi taką suszę sprowadzisz, to pamiętaj, że wiem, gdzie mieszkasz…
Wyszczerzył się niewinnie, wzruszając ramionami.
– Cóż rzec, bałem się wracać na chmury, żeby się nie zdradzić przed tobą, o przerażająca
czarownico. Rzucaj swój czar – ponaglił ją.
– Czekaj, jeszcze jedno. Masz być wierny i nie skrzywdzić jej. Jak usłyszę, że się śnisz
innym dziewczynom, szczególnie Anice, to cię osobiście tak kopnę w dupę, że w trymiga na
obłoku wylądujesz, zrozumiano?
Skrzywił się zawiedziony.
– Przecież to tylko sny... – marudził.
– Ja ci dam sny! – Pogroziła mu palcem.
– Przyjemne sny, naprawdę! Mogę ci się przyśnić, sama sprawdzisz.
– Tak? Chciałabym zobaczyć, jak próbujesz.
– Tak? – odparł tym samym tonem. – A ja, jak się bronisz przede mną. O ile wiem, w snach
nie ma twojego wielkiego obrońcy.
– Nie, nie ma. – Uśmiechnęła się. – Ale ja jestem. Wystarczy. Spróbuj się zbliżyć, to utnę ci
skrzydła przy samych jajach.
– Auć... – syknął rozbawiony i roześmiał się, kręcąc głową. – I kto tu jest potworem? No
dobrze, dobrze, będę się śnił tylko Jadzie. Zgoda. Teraz zaklęcie, żeby wszystko było, jak
nakazuje tradycja.
Venda westchnęła.
– No dobra. Rozkazuję ci zostać na ziemi, z Jadą. Możesz sobie latać, sterować chmurami,
ale masz do niej wracać i być przy niej, aż umrze albo aż mnie sama poprosi, żebym cię
uwolniła.
– I co jeszcze? – Popatrzył wymownie.
– Aha, no i zaklinam cię. Będzie dobrze?
– Będzie! – Skinął głową, szczerząc się w uśmiechu. – Jada mówiła, że jesteś miła, a
tymczasem z ciebie jest straszna zołza...
– Przyzwyczajaj się. Jestem teraz również i twoją opiekunką.
I tak właśnie Lendav chmurnik został w dolinie na dobre.

Cała ta historia nastroiła Vendę jakoś melancholijnie. Kolejna dziwna miłość pojawiła się
obok niej, a jej własne życie wydawało się coraz bardziej puste. Chodzili wokół siebie z
wilkarem wielkimi kołami i nic z tego nie wynikało, prócz rosnącego napięcia i
naprzemiennych momentów radości i przygnębienia.
Powoli doprowadzało ją to do rozpaczy.
Mimo to, gdy zgodnie z rytuałem DaWern pojawił się wieczorem, by towarzyszyć jej w
oglądaniu zachodu słońca, starała się zachowywać jak dawniej, skazując się na kolejny
wieczór nijakich pogawędek i wewnętrznych katuszy.
Siedzieli na ławeczce, zajadali ogórki z miodem i milczeli. Rozmowa się nie kleiła, ale nie
mogli sobie odmówić tej chwili we własnym towarzystwie.
– Martwisz się chmurnikiem? – Pierwszy przerwał ciszę wilkooki. – Niepotrzebnie, dobrze
sobie z nim poradziłaś.
– Naprawdę? – odparła kwaśno, myśląc sobie, że jeszcze niedawno nic by go nie obchodziły
powody jej złego humoru. Dziś choć próbował zgadywać.
– Tak myślę – ciągnął poważnie. – Zawsze będziesz miała czas na to, żeby go zabić. Równie
dobrze możesz dać mu szansę.
Powoli pokiwała głową.
– Kto by się spodziewał takiej wyrozumiałości z twojej strony – zakpiła. – Ale, o dziwo,
zgadzamy się. Rozmawiając z nim, pomyślałam tak samo. W końcu wszyscy chcą kochać,
prawda? Jak w piosence. Nawet potwory.
DaWern posłał jej dłuższe, zamyślone spojrzenie.
– Niektóre potwory wcale nie chcą kochać – powiedział dziwnie stłumionym głosem.
Napotkał jej wzrok i dodał: – Po prostu nie wiedzą, jak się przed tym obronić. I nie umieją
przestać.
Wstrzymała oddech.
– Może wcale nie powinny się bronić. – Wzruszyła ramionami, siląc się na swobodę, ale i
tak wyszło sztywno. – Opiekun mawiał, że lepiej coś zrobić i żałować, niż całe życie żałować,
że się tego nie zrobiło.
DaWern uśmiechnął się ciepło, ale zaraz odwrócił wzrok.
– Ten twój opiekun to była skarbnica złotych myśli, co? – Wrócił do swojego zwykłego,
lekko ironicznego tonu. – Szkoda tylko, że go te mądrości zawiodły w bardzo nieciekawe
miejsce.
Skrzywił się i sięgnął po kolejnego ogórka. Pachniały smakowicie, wygrzane słońcem
ostatnich tygodni, kiedy to Lendav zapewniał dolinie piękną pogodę. Venda westchnęła,
czując, że ważna chwila minęła, jak zwykle nie przynosząc niczego więcej prócz szybszego
bicia serca przez jeden krótki moment.
– Poczekaj chwilę. – Podniosła się z ławki i, odprowadzana złotym spojrzeniem, znikła w
chacie. Po chwili wyszła, niosąc poskładaną w kostkę zieloną koszulę. – Chciałam ci się
odwdzięczyć za tę sarnę – skłamała.
Kilka dni wcześniej DaWern przytargał jej przed chatę jeszcze ciepłą łanię z rozharatanym
gardłem. Kiedy Venda z babskiej czułości zaczęła głośno się martwić, czy aby gdzieś nie
pozostało samotne sarniątko, uspokoił ją stwierdzeniem, że sarniątko zjadł sam, więc nie ma
się czym przejmować. Ręce jej opadły. Ostatnio coraz częściej zapominała o tym, że jest
drapieżnikiem, a wilka w nim tyle samo, co człowieka. Albo więcej.
Teraz więc opiekunka miała tyle mięsa, że prawdopodobnie nie zdoła go sama przejeść do
jesieni. Ale nie zamierzała narzekać.
– Co to jest? – DaWern wstał, wycierając ręce o ubranie.
Wziął podarunek z jej dłoni i rozłożył koszulę, przyjrzał się niebiesko-brązowej krajce przy
dekolcie i u dołu rękawów.
– To dla mnie? – mruknął skrępowany.
Venda uśmiechnęła się, czując się równie niezręcznie.
– To chyba jedno z głupszych pytań, jakie mi zadałeś – rzuciła ironicznie. – Dla kogo
miałaby być?
Zaśmiał się krótko.
– No tak… Jest bardzo ładna. Będę ją nosił.
– To dobrze …
W duchu zastanawiała się, co zrobi wilkar, jeśli się okaże, że koszula jest za mała. W
obecnej chwili, kiedy stał tak blisko, wydawał się jej zdecydowanie za duży.
– Ma ładny kolor – stwierdził. – Nie będzie się rzucać w oczy w lesie.
Pokiwała głową. Przecież przemyślała to wszystko, wybierając materiał.
DaWern najwyraźniej nie miał doświadczenia w przyjmowaniu prezentów, bo wyglądał na
kompletnie zagubionego. Uśmiechał się niezbyt mądrze i miął len w wielkich dłoniach,
szukając słów, które powinien teraz wypowiedzieć.
– To… – zająknął się w końcu. – Dziękuję. Postaram się jej nie zgubić. W lesie. Przez te
przemiany czasem gdzieś zapodziewam ubranie…
Venda przytaknęła bez słowa.
– Dobrze – zadecydował nagle. – To już pójdę.
– Jak to? – wyrwało jej się z rozczarowaniem. – Przecież jeszcze słońce nie zaszło, możesz
zostać…
– Nie, nie mogę – odparł natychmiast, nerwowo składając koszulę. – Dobrej nocy.
– Ale co się stało? – wyjąkała. – Nie podoba ci się?
Potrząsnął głową, jakby to mogło rozjaśnić mu myśli.
– Nie, ja… Po prostu nie dam już rady – powiedział żałośnie, wbijając w nią złote ślepia.
Venda wyciągnęła rękę, żeby pogłaskać go po policzku, ale uchylił się.
– Nie dotykaj mnie lepiej!
– Ale dlaczego? Co ci się nagle stało?
– Co się stało?! – powtórzył rozdrażniony. – Ty! Ty mi się przytrafiłaś. Łazisz, pachniesz i co
chwila trzeba cię ratować. Ja nie jestem człowiekiem, nie umiem grać w te wasze gierki.
– Jakie gierki? – wydukała.
– Twoje! Raz chcesz, raz nie chcesz, ciągle wypinasz mi się pod nosem, ale gadasz, że mam
się trzymać z daleka!
– Bo nie chcę, żebyś przeze mnie zginął, durniu!
– Dlaczego?!
Ruszył na nią powoli, przypierając do ściany chaty.
– Bo chcę się jeszcze przed tobą powypinać – sarknęła zirytowana. Za plecami poczuła bale
ściany.
– Naprawdę? – wycedził groźnie, ramionami odcinając jej drogi ucieczki. – Ostrzegam,
jestem wilkarem, czy, jak to mówisz, potworem. Dotknij mnie jeszcze raz, a zedrę te łachmany
i wezmę sobie ciebie na tym progu. Mam dosyć. Zrozumiano?
Venda zmrużyła oczy, kiedy obnażył długie, zwierzęce kły i zawarczał groźnie.
Chwyciła jego kanciastą twarz w dłonie i pocałowała wściekle. Natychmiast przyciągnął ją
do siebie, aż zabrakło jej tchu.
– Wiesz, że zginiesz… – udało się jej rzucić, kiedy niósł ją do izby.
– W dupie to mam – warknął. – Przeznaczenia ponoć się nie zmieni, więc wcześniej
będziemy mieć z tego choć trochę przyjemności.
Rozdział 13
Cierp jak ja!
Nim się spostrzegli, dni zaczęły się skracać.
W południe słońce przygrzewało wciąż mocno, ale zachodziło już odrobinę szybciej. Rano i
wieczorami chłód nadciągał znad jeziora, podnosząc białe jak mleko mgły.
Już dawno skończyły się sianokosy, a dla Vendy również okres najbogatszych zbiorów ziół.
Przy pięknej pogodzie sprzątnięto z pól i zwieziono zboża, pozostawiając kępę kłosów na
każdym ze ściernisk, by ziemia nie czuła się naga i nie obraziła się na ludzi. Ofiarowano
bogom po garści ziarna, obiecując bogatszą ofiarę podczas jesiennego przesilenia. Młodej
opiekunce udało się zapewnić sobie dwa worki pszenicy na zimę, więc z optymizmem patrzyła
w przyszłość.
Szło ku jesieni.
– Szkoda – skrzywiła się Venda. – Lubię lato.
Powoli wspinała się przez las na wzgórze świętego gaju, z DaWernem u boku.
– Ja lubię zimę – odrzekł. – Zimą zamarzają morza.
– No masz, a ten znowu swoje. Nie psuj mi humoru. Poza tym jeszcze nigdy nie zamarzły.
– Ale zawsze jest szansa. No co się tak krzywisz? – Uśmiechnął się rozbawiony. – Chyba nie
oczekujesz, że przestanę mieć nadzieję? Wciąż jestem wilkarem, nie człowiekiem, zdajesz
sobie z tego sprawę?
– Tak.
– To dobrze. Bo to tak, jakbym ja oczekiwał, że nagle zapragniesz ich powrotu.
– Wiem – mruknęła. – Wciąż jesteśmy z innych ras. To się już nie zmieni.
– Więc pogódź się z tym wreszcie.
Prychnęła, po czym pokręciła głową.
– Świetna rada, nie ma co. Naprawdę powinieneś ludziom na jarmarkach pokazywać drogę
do szczęścia. Mam się pogodzić z tym, że chcesz ich tu sprowadzić, tak? A zdajesz sobie
sprawę, że jeśli oni kiedykolwiek naprawdę wrócą, to raczej nie ucieszą się z naszej...
współpracy? Moja wioska znowu byłaby dla nich źródłem niewolników i darmowego żarcia
na zimę, a ciebie i mnie mogliby po prostu zabić za to, co robimy. Bo tak to, zdaje się,
rozwiązywano, prawda? Nie wolno wam się z nami mieszać. Nie ryzykowaliby narodzin
mieszańca, bo one nosiły w sobie obłęd. Mam rację?
Coraz ostrzejszy ton jej głosu sprawiał, że mina DaWerna rzedła.
– To co, mam umrzeć jako ostatni? – warknął zniechęcony. – Mam nic nie robić, kiedy wiem,
że znalazłem już klucz?
Pogłaskała go po ramieniu.
– Wiesz przecież, że nie mam pojęcia, co miałabym zrobić.
– I tak byś tego nie zrobiła. Nawet gdybyś wiedziała.
Zacisnęła wargi, uśmiechnęła się przepraszająco.
– DaWern – powiedziała cicho, patrząc mu prosto w oczy – kiedy oni wrócą,
najprawdopodobniej mnie zabiją. Kto wie, może samo przywołanie ich wymagałoby mojej
śmierci.
– Nie wiesz tego.
– Nie, nie wiem, ale musisz się z tym liczyć. I to ty musisz sobie uświadomić, że to jest
wybór pomiędzy mną a nimi. Nie, nie zapytam, co jest dla ciebie ważniejsze, nie będę
zmuszać do wyborów na siłę. Tylko musisz sam dla siebie zdecydować, co wybierasz.
– A ty? – Ponuro wpatrzył się w jej oczy. – Ty byś wiedziała? Gdybyś musiała wybierać
pomiędzy mną a swoją doliną?
Spokojnie wzruszyła ramionami.
– W odróżnieniu od ciebie ja już wiem, że w grupie, wśród swoich, możesz się ciągle czuć
tak samo niezrozumiany i sam. Bo nawet jeśli będzie tu pełno wilkarów, ty już zawsze
będziesz od nich trochę inny. Zastanów się, czy naprawdę są ci jeszcze do czegoś potrzebni.
Może ja spróbuję ci wystarczyć?
Chwyciła go za rękę, a on uśmiechnął się nieznacznie, chociaż niezbyt wesoło. Przyciągnął
ją do siebie i przytulił w zamyśleniu.
– Nie wiem, Ven – mruknął jej we włosy. – Dobrze mi przy tobie, ale ciągle coś we mnie
krzyczy. Chcę spotkać takich jak ja – westchnął ciężko, całując ja w czoło. – Im bliżej zimy,
tym bardziej będzie mi to doskwierać. Co roku przeżywam to samo.
– Czy możemy coś z tym zrobić? – spytała, zadzierając głowę, by spojrzeć mu w oczy.
– Musisz mnie czymś zająć, żebym nie myślał...
Poczuła, jak dłonie ześlizgują się z jej talii na pośladki. W ślepiach błysnęły mu łobuzerskie
iskierki. Zaśmiała się, bawiąc kosmykiem jego włosów.
– Spróbuję coś wymyślić – obiecała. – Możesz zacząć zbierać drewno na zimę albo coś
takiego.
–Taaak... Właśnie o tym myślałem – mruknął wesoło.
– No widzisz, czytam ci w myślach.
– No, moglibyśmy razem występować na jarmarkach. Ja bym wskazywał drogę do szczęścia,
a ty czytałabyś w myślach! – Ścisnął ją mocno.
Venda z wesołymi piskami wyswobodziła się z jego coraz śmielszych rąk.
– Czekaj, czekaj – zaśmiała się. – Muszę najpierw coś sprawdzić i zaraz się zajmiemy...
odwracaniem twoich myśli od wilkarów.
Podbiegła kilkoma susami do białego murku, okalającego święty gaj.
– Poczekaj – nakazała. – Nie wolno ci tu wchodzić.
Skrzywił się kpiąco, ale zatrzymał posłusznie przy granicach świętej ziemi. Dziewczyna
zniknęła za wielkim, starym dębem.
W najdalszym zakątku gaju stała figura bóstwa o czterech twarzach, zwróconych w cztery
strony świata. Wyrzeźbili ją wieki temu dawni mieszkańcy doliny.
Venda podeszła do niej spokojnie, spojrzała w najbliższe oblicze boga. Wydawało się lekko
uśmiechać i wodzić za opiekunką oczyma. U stóp figury ustawiono duży, srebrny kielich.
Zielarka poprzedniego dnia osobiście napełniła go miodem i przyniosła tutaj, by w dzień
jesiennego przesilenia móc wywróżyć zeń urodzaj na przyszły rok.
– Coś nie tak? – DaWern stanął nieopodal, wciąż trzymając się grzecznie na zewnątrz gaju.
– Pusty – zatroskała się dziewczyna, brodą wskazując kielich. – Do przesilenia jeszcze
dobre kilka dni, a on już jest pusty.
– I co z tego?
– Im mniej w nim będzie miodu w przesilenie, tym gorzej dla przyszłorocznych zbiorów. A
to już jest tragedia! – Zmartwiona pokręciła głową. – Straszny znak.
– Naprawdę? – zdziwił się. – Polegacie na czymś takim?
Zmroziła go spojrzeniem.
– Aha. – Skinął głową, zmieszany. – No to może cię ucieszy, że to ja wypiłem ten miód.
Wczoraj.
Przez chwilę patrzyła na niego, nie rozumiejąc.
– Co zrobiłeś? – spytała lodowato.
– To był dobry miód – rzucił jako usprawiedliwienie. – Szkoda, żeby go miał wypić jakiś
lis. Albo żeby go rozlała wiewiórka...
Stopniowo cichł, niemal widząc, jak jego słowa, doleciawszy do Vendy, zmieniają się w
kostki lodu.
– Doleję – obiecał krótko.
– Tylko spróbuj – mruknęła. – Nie można tak robić!
– A skąd miałem wiedzieć?
– Nie wolno ci tu wchodzić! Po co wlazłeś?!
– Stał tu miód! Pachniał tak, że czułem przez pół lasu! – Rozłożył bezradnie ramiona, po
czym doznał olśnienia. – Może wasi bogowie tak chcieli?
– DaWern... – jęknęła Venda, zasłaniając dłonią twarz. – Wiesz co, ja już wiem, dlaczego
zginiesz przez mnie. Ja cię po prostu sama kiedyś zamorduję.
Z ponurą miną ruszyła do wyjścia z gaju, a potem ścieżką przez las.
– To co? – Mężczyzna w świetnym humorze pojawił się natychmiast tuż obok, jakby nic się
nie stało. – Teraz zajmiemy się mną?
Pokręciła głową, zrzucając jego ramię ze swojej talii.
– Nie. Musimy iść po miód! – Rzuciła mu zirytowane spojrzenie. – No co się gapisz?
Musimy dolać. Widzisz jakieś inne wyjście?
– Myślałem, że nie wolno.
– DaWern – wywróciła oczami, nadymając wargi – proszę cię, już się zamknij.

Nim nadeszło jesienne przesilenie, wszystkie plony bezpiecznie spoczywały już w kopcach i
po stodołach. Sezon można było zakończyć radosną biesiadą i tańcami. Zwłaszcza że
mieszkańcy doliny mieli co świętować. Lato udało się tego roku i przyniosło obfite zbiory,
zupełnie jakby jakiś chmurnik dbał o dolinę. Siano zawsze zwożono, nim nadciągnęła burza,
zboża skoszono i wymłócono, zanim kłosy wysypały ziarno, a i owoce dojrzewały w cieple,
nabierając soczystej słodyczy. Większość z nich przemieniono zresztą na przetwory i wśród
porannych mgieł dzieciaki szukały po lesie już nie jagód, a grzybów.
We młynie robota wrzała od świtu do nocy, bo domowe żarna nie wystarczały, by zemleć
mąkę na wszystkie świąteczne wypieki. Każda gospodyni chciała mieć tyle mąki z nowego
ziarna, by upiec własny kołacz na Święto Plonów. Jeden, największy, kobiety upiekły
wspólnym wysiłkiem w wielkim piecu, wybudowanym na środku wsi. Aby wydobyć ogromny
wypiek, trzeba było zniszczyć budowlę, ku uciesze rozdziawiających gęby dzieciaków.
Kobiety i dziewczęta ozdobiły ciasto stroikami ze słomy i suszonych kwiatów.
Na dzień przed przesileniem Wiljo i Alasa również brały udział w przygotowaniach. Gdy
wróciły wieczorem do chaty, dziewczynka padła na posłanie jak kłoda i natychmiast zasnęła.
Wiljo postanowiła wykorzystać okazję, że Kostjan jeszcze nie wrócił z gospody. Szybko
wymknęła się do ziemianki, w której trzymali zapasy. Stanęła w drzwiach, rozglądając się
wokół. Nie miała pojęcia, gdzie rozpocząć poszukiwania. Przecież to niemożliwe, żeby ukrył
je gdzieś za workami pszenicy. Chatę przekopała już kilka, a może nawet kilkanaście razy.
Nie, była pewna, że w gospodarstwie ich nie ma. Na miejscu Kostjana też zresztą
schowałaby je gdzieś poza obejściem. Do dyspozycji miał cały las, a jego w pojedynkę
przeszukać nie miała jak.
Mogłaby poprosić o pomoc wilkara... Ale on spełni tylko jedną prośbę, a przecież już
dawno postanowiła, o co go poprosi. Tak więc nie, trzeba sobie jakoś poradzić.
– Co robisz? – Usłyszała za plecami i aż drgnęła, przyłapana na gorącym uczynku.
Kostjan nadchodził od strony furtki, podchmielony nieco i poczerwieniały na twarzy od
alkoholu. Mimo to wbijał w nią podejrzliwe, czujne spojrzenie.
– Ale mnie przestraszyłeś! – Uśmiechnęła się słodko, przykładając dłoń do piersi. –
Sprawdzam, czy mamy już wszystko.
– Znowu? – spytał chłodno. – Już kilka razy sprawdzałaś.
Stanął obok, niewiele wyższy od kobiety, wciąż na swój sposób uroczy, choć cuchnący
miodem.
– Nie kłam, Wiljo – westchnął. – Znowu szukasz. Tu ich nie ma, zaręczam ci.
– A gdzie są? – Zmarszczyła brwi. – Kostjan, ja już dłużej tak nie wytrzymam. Musisz mi je
oddać, chociaż na chwilę.
– Na chwilę? – powtórzył cierpko. – A potem co, wrócisz znowu? Nie sądzę.
Odchyliła głowę, przymknęła oczy i westchnęła ciężko.
– Nie mogę już dalej – jęknęła.
– A ja nie mogę cię stracić – odparł, przyciągając ja do siebie.
Wymknęła mu się zwinnie, krzywiąc usta.
– Wiesz, że je znajdę. Alasa przepowiedziała, więc tak się stanie.
Teraz to on się skrzywił i nie próbował jej znów przytulić.
– No tak – mruknął, przeczesując dłonią włosy. – Na Elleniale, Wiljo, ja zaczynam się jej
bać – wyznał.
– Tak? – Posłała mu chłodne spojrzenie. – A ja się zaczynam bać o nią. Przez ciebie.
– Przeze mnie? Przecież to przez ciebie jest... taka.
– Wiedziałeś, na co się decydujesz! Wiedziałeś, że jeśli będziemy mieć dzieci, to jest duże
prawdopodobieństwo, że będą wieszczyć. Trzeba było mnie zostawić w spokoju.
– Trzeba było! – Skinął gniewnie głową.
To ją ubodło. Nie wiedziała tylko, czy dlatego, że wciąż go kochała, czy też z czystej
kobiecej próżności.
– Żałujesz?
Podniósł na nią zagniewane spojrzenie i przez chwilę dla czystej satysfakcji miał ochotę
powiedzieć, że tak. Ale nie mógł.
– Nie. Gdybym żałował, nie powstrzymywałbym cię przed odejściem.
– Gdybyś mnie kochał, nie mógłbyś patrzeć, jak się męczę.
– Tak bardzo chcesz uciec? – Zmrużył oczy, tracąc cierpliwość. – Nie zależy ci ani na mnie,
ani na małej?! Chcesz mnie z nią zostawić samego?
– A, więc tego się boisz? – parsknęła z pogardą. – Nie martw się, zadbam o nią.
– Ciekawe, jak?
– Zobaczysz. – Założyła ręce na piersiach. Uśmiechnęła się dziwnie, dodając jadowicie: –
Prędzej czy później je odzyskam. Wtedy wszystko się wyda i zobaczymy, na kogo spadnie
kara.

Nie oni jedni kłócili się tamtego wieczora, dzień przed Świętem Plonów.
Lusy cały dzień pracował, najpierw przy tłuczeniu pieca, a potem naprawiając dach chaty
swojego wuja, który zmarł poprzedniej jesieni, zostawiając dom w rozsypce. Po
niecodziennym ślubie z Atrą podjęto decyzję, że opuszczoną chatę łatwiej i szybciej sklecić na
powrót, niż od początku stawiać nową. Tym bardziej, że brzuch młodej żony rósł
niespodziewanie szybko i jej teściowa zaczynała przebąkiwać coś o ciasnocie i niewygodzie.
Dziewczyna wściekała się, kiedy wszyscy gratulowali jej kupalnocnego dziecka i robotnego
męża. Niejedna gospodyni uśmiechała się przez zaciśnięte zęby, bo zamyślała już dać Lusemu
swoją córkę i z rozczarowaniem przyjęła jego ślub z krnąbrną i nieużytą dziewuchą.
Tak czy inaczej chata wuja była już prawie gotowa do ponownego zamieszkania i Lusy
patrzył z dumą na osiągnięty efekt. Jego radość przyćmiewało jedynie wyobrażenie oziębłej
żony, krzątającej się po obejściu i prychającej na widok męża jak wściekła kotka.
Tego dnia wrócił utrudzony słońcem, grzejącym mu w kark przez całe spędzone na dachu
popołudnie. Rozbolała go głowa. Zjadł przygotowaną przez matkę kaszę i położył się spać
zupełnie sam w kącie izby, który zajmowali z Atrą. Dziewczyna, ku rozpaczy matki i na złość
teściowej, nie wypełniała żadnych obowiązków w domu. Chodziła wiecznie wściekła i
odgryzała się wszystkim nieprzyjemnie, jakby karząc ich za to, że musi być żoną i będzie
musiała być matką. Całymi dniami włóczyła się po lesie, wylegiwała na trawie i szerokim
łukiem omijała męża, niezainteresowana ani ich nową chatą, ani porządkami czy gotowaniem.
Omijała też Cmentarz Wyklętych i nie wychodziła z chaty po zmroku.
Po prostu była obrażona. Obrażona na cały świat, który zepsuł jej piękne, młode, swobodne
życie według własnych zasad, reguł i zachcianek.
Kiedy weszła tego wieczoru do izby, było już ciemno, więc po omacku wślizgnęła się pod
koc. Napotkawszy tam męża, pisnęła przestraszona.
– Na Elleniale! Co ty tu, do jasnej cholery, robisz?
Lusy, przebudzony ze snu, pociągnął wełniany koc z powrotem.
– Śpię – mruknął.
– Tutaj? – oburzyła się. – Nie przypominam sobie, żebym ci pozwoliła. Masz spać na
podłodze.
Mężczyzna westchnął zirytowany. Głowa nadal go bolała.
– Nie potrzebuję twojego pozwolenia. Od dziś śpię tutaj. Jeśli ci się to nie podoba, nie moja
sprawa.
– A co ja mam zrobić?! Wyrzucisz ciężarną kobietę z posłania?
– Nie wyrzucam cię – odparł zmęczony. – Możesz tu zostać, jeśli chcesz.
– Z tobą? – warknęła wściekle. – Żebyś się ocierał o mnie tym swoim spoconym cielskiem?
– Nie zmuszam – bąknął. – Twoje cielsko zresztą też nie jest dla mnie jakieś specjalnie
pociągające. Brzuch ci rośnie, tracisz figurę, a miłym usposobieniem też nie nadrabiasz.
Możesz spać spokojnie, nie tknę cię, choćbyś błagała.
Dziewczyna aż zaniemówiła ze złości. I urazy, bo trafił w czuły punkt.
Przestawała być piękna. Bez względu na ilość komplementów, którymi ją zasypywano, bez
względu na zapewnienia, że ciąża jej służy i że promienieje nowym blaskiem, Atra wiedziała
swoje. Patrzyła, jak jej ciało się zmienia, i przerażeniem napawała ją myśl, że może już nigdy
nie będzie wyglądała tak wspaniale, jak przed kilkoma miesiącami.
– Gbur – warknęła, obracając się plecami do mężczyzny i ciągnąc koc w swoją stronę.
– Jędza – odparł, ciągnąc ku sobie.
– Przestań!
– Sama przestań!
– Weź sobie inny koc.
– Ty sobie weź.
Atra syknęła wściekle i już miała posłać mu wiązankę, kiedy dziecko kopnęło po raz
pierwszy w życiu.
Dziewczyna zamarła w pół ruchu, przykładając dłoń do brzucha.
– Co…? Co się dzieje? – zaniepokoił się Lusy.
– Nic – mruknęła na odczepnego. – Chyba… kopnęło.
Przewrócił się w jej stronę, podniósł na łokciu.
– Naprawdę? – ożywił się.
– Hej, gdzie z tą łapą? – odepchnęła go, gdy próbował przyłożyć dłoń do jej brzucha.
– Przestań, dziewczyno, to również moje dziecko.
Prychnęła, ale jakoś go nie wyszydziła. A przecież byłoby to takie proste.
Odsunęła rękę, pozwalając, żeby przyłożył dłoń do okrągłego brzuszka, okrytego cienkim
materiałem giezła. Dziwne to było uczucie, bo oprócz tamtej jednej nocy, kiedy byli
kompletnie odurzeni, nie dotykali się nawet przypadkiem. Siedzieli na posłaniu bez słowa,
oczekując, aż dziecko powtórzy swój wyczyn, ale ono najwyraźniej nie zamierzało tego
zrobić.
– Wiesz, Atra – szepnął chłopak – niezbyt mi w smak to małżeństwo, tak jak tobie, ale chyba
dopiero teraz do mnie dotarło, że będziemy mieć dziecko. Ty i ja. Urodzi się mały człowiek i
będzie nasz. Dziwne, nie sądzisz?
– Dziwne. – Skinęła, czując się bardzo niezręcznie.
Ona też dopiero teraz uświadamiała sobie, że w jej brzuchu naprawdę mieszka coś. Czy
raczej ktoś.
– Może to ma jakiś cel, że nam się tamtej nocy udało – ciągnął Lusy. – Każde z nas wolałoby
być jak najdalej od drugiego, a tymczasem musimy być razem.
Atra delikatnie zsunęła jego dłoń, skrzywiła się w ciemnościach.
– A ty co, teraz mnie czarujesz? Ja w żadne przeznaczenie nie wierzę, takie bujdy to sobie
opowiadaj tej swojej młynareczce.
Łagodny z natury Lusy westchnął cicho, kręcąc głową.
– Nie czaruję cię – odparł. – Nawet nie wiedziałbym, jak czarować takiego potwora jak ty.
Musiałbym chyba zapytać Vendę, czym się mami bazyliszka. – Zawahał się przez moment i
podjął niemrawo: – Ale może powinniśmy chociaż spróbować jakoś razem żyć? Nie jak
małżeństwo, ale jak ludzie, którzy muszą. Pomyśl nad tym. Ja też to rozważę.
Odwrócił się w swoją stronę i znów pociągnął koc.
– Może bogowie tak chcą dla nas – dorzucił.
Atra przemilczała kwestię bogów. Dziecko pojawi się na świecie raczej z woli kogoś
zupełnie innego. Choć może to właśnie bogowie postanowili zakpić z demonów? W końcu te
zesłały jej dziecko, by nikt z ludzi jej nie wziął, a tymczasem ten dureń już ma łzy w oczach na
myśl o różowym maleństwie.
Musiała dużo przemyśleć.
Wstała i po omacku przyniosła sobie drugi koc z kufra.
– Ciekawe, jakie będzie – mruknął chłopak, kiedy układała się ponuro do snu.
Tak, ciekawe, pomyślała i dreszcz przeszedł jej po plecach. Ciekawe, czym będzie. Oby
chociaż wyglądało jak człowiek.

Następnego dnia świętowano zakończenie lata i rozpoczęcie przygotowań do zimy. Tak to już
było, że życie doliny toczyło się rytmem wyznaczanym przez naturę, wokół czynności i prac
powtarzanych rok w rok wedle tej samej kolejności. Poszczególne święta, ofiary i
podziękowania składane bogom zapadały niczym kamienie wrzucane do studni, odmierzając
czas od wiosny do wiosny, od jesieni do jesieni, od jednego roku do następnego.
Wesołym korowodem mieszkańcy doliny zanieśli wielki ozdobny kołacz do świętego gaju,
pod figurę Świętowita o czterech twarzach. Oblicze, przed którym postawiono kołacz,
uosabiało tę część natury bóstwa, która obdarzała ludzi dobrobytem i dzieliła bogactwami. Na
znak tego umieszczono tu również symboliczny róg obfitości.
Venda, która przywiodła śpiewający pieśni pochód, idąc na jego czele, podeszła do boga
dostojnie, zaglądając do napełnionego miodem pucharu. Przez chwilę zastanowiła się, co
zrobi, jeśli z czystej złośliwości DaWern znów wychlał wszystko tuż po napełnieniu. Na
szczęście mogła odetchnąć z ulgą, widząc naczynie pełne.
– Prawie nic nie ubyło – oświadczyła, podnosząc kielich w stronę uśmiechniętego tłumu. –
Następny rok będzie dla nas dobry.
Ludzie ucieszyli się, wymienili zadowolone spojrzenia. Potem zielarka wygłosiła krótkie
podziękowanie dla Świętowita za darowanie tak obfitych plonów tego roku i poprosiła o
równie bogate zbiory w przyszłości. W imieniu wszystkich gospodarzy obiecała złożyć wtedy
w podzięce ofiarę z kołacza co najmniej tak dorodnego, jak ten przyniesiony dzisiaj.
Wielkość ciasta zależała od ilości mąki, którą można było na niego poświęcić. Jeśli więc
rok był marny, to i ofiara nie była duża. Ludzie rozumowali, że w ten sposób i bóstwu
powinno zależeć na dobrym plonie. Czy jednak Świętowit również tak myślał, trudno było
stwierdzić.
Po uroczystym ofiarowaniu przyszła pora na zabawę. W środku wsi, obok studni, ustawiono
rzędem ławy zastawione jadłem. Tak jak w czasie rusaliów, i teraz dla gospodyń była to
okazja do pochwalenia się umiejętnościami, tradycyjnymi rodzinnymi przepisami, a także
wypracowanymi w tym sezonie nowościami i ciekawostkami. W powietrzu snuło się z
wiatrem babie lato, zapowiadając ostateczny koniec ciepłych dni i początek bardziej ponurej
części roku.
Wszyscy świętowali.
Wiljo i Kostjan uśmiechali się do siebie, najwyraźniej zawarłszy rozejm na czas
uroczystości. Alasa, pękając z dumy, opowiadała młodszym koleżankom, jak to wraz z innymi
dorosłymi kobietami piekła kołacz poprzedniego dnia.
Młynarz Wastir ogłosił wszem i wobec, że na zimowe gody jego córka Jada wyjdzie za mąż
za Lendava. Chmurnika polubiła już większości mieszkańców doliny. Mężczyźni cenili jego
ciężką pracę w młynie, a kobiety oczarował łobuzerski uśmiech i przepiękne, szare oczy.
Anika też wreszcie miała poślubić Marona, co sama zainteresowana skwitowała krótkim
parsknięciem i spuszczeniem nosa na kwintę, gdyż od dwóch dni ona i Maron znów się do
siebie nie odzywali.
Stojan charczał niemiłosiernie na końcu stołu, a Zdamir uciszał go brutalnie co i rusz, bo
kaszel przeszkadzał mu nie tylko w jedzeniu, ale i w donośnych wywodach na temat nowego
miecha, który właśnie udoskonalił.
Łania, namówiona przez Wessę, przyniosła Vendzie bukiet polnych kwiatków o ogonkach tak
krótkich, że biedna zielarka ledwie je mogła utrzymać w dłoni. Opiekunka rozpłynęła się w
zachwytach i podziękowaniach, Łania zaś rozpłynęła się w pąsach i uciekła do taty. Sławer
przygarnął córeczkę jednym ramieniem, drugim stukając się pucharem z Larsem i zaśmiewając
z czegoś do rozpuku.
Nawet Jart zdążył już częściowo przeboleć potworne zdarzenia z początku lata. Zdrowie
odzyskał prawie zupełnie, a i humor mu dziś dopisywał. Duże zasługi miały tu współczujące
wdowy, podtykające mu smakołyki pod nos. Nie umknęły też uwadze opiekunki powłóczyste
spojrzenia, jakimi siwiejącego już karczmarza obrzucała Milisa, młodziutka córka myśliwego.
Wszyscy bawili się świetnie i Venda obserwowała sąsiadów, uśmiechając się do siebie.
Miło było widzieć ich wszystkich w dobrym zdrowiu i humorach, przy wspólnej biesiadzie.
Brakowało jej tylko DaWerna, choć wiedziała, że tutaj by nie pasował. Nie wyobrażała sobie
jakoś, że mógłby z nimi tak po prostu siedzieć, jeść i pić.
Choć gdzieś w głębi serca miała nadzieję, że może kiedyś tak się stanie.
Gdy późną porą wróciła do chaty, było już zupełnie ciemno. Właśnie zamierzała rozebrać się
do snu, kiedy rozległo się słabe pukanie do drzwi. Otworzyła z uśmiechem, nawet nie pytając,
kto idzie.
– Witaj, Vendo.
Wmurowało ją. W progu stał Yarel.
– Mogę wejść? – spytał cicho.
Po chwili osłupienia skinęła głową. Uchyliła szerzej drzwi, zapraszając do izby.
– Myślałam, że…
– Że nie żyję? – dokończył, obrzucając chatkę szybkim spojrzeniem.
– Że cię już nie zobaczę. – Pokręciła głową. – Szczerze mówiąc, nie spodziewałam się, że
jesteś jeszcze w górach. Wmawiałam wszystkim, że na pewno wróciłeś do swojego miasta.
– A jednak wciąż tu jestem. Wciąż jestem – westchnął ciężko.
Dziewczyna uśmiechnęła się słabo. Ludzka część jej duszy cieszyła się na widok
przyjaciela, ale ta trenowana od dzieciństwa przez opiekuna przyglądała się podejrzliwie, w
każdej chwili gotowa chwycić za drewnianą pałkę w kącie izby.
Yarel wyglądał starzej niż kiedy go ostatnio widziała, i przede wszystkim wydawał się
bardzo zmęczony. Zielone oczy zapadły się, podkrążone sinawymi cieniami. Usta miał
spierzchnięte, twarz ogorzałą od letniego słońca i górskiego wiatru. Ubranie przykurzyło się, a
tu i ówdzie materiał puścił w szwach. Skórzane spodnie wytarły się i tylko brunatny płaszcz
wyglądał na nowszy od reszty odzieży.
Mężczyzna nie przypominał eleganckiego, szlachetnego wojownika, który przybył do doliny
wraz ze Stallą. Wyglądał raczej jak rozbójnik z traktu.
Przyszedł bez broni, ale w kocim spojrzeniu tlił się jakiś niebezpieczny płomyk, gotowy w
jednej chwili zmienić się w ogromny ogień, od którego spłonie dolina, góry i świat.
Venda prawie słyszała syk płonących strzech.
– Usiądź. – Wskazała taboret za stołem na środku izdebki. – Jesteś głodny? Przyniosłam
trochę jedzenia ze Święta Plonów.
– Nie, nie. – Potrząsnął głową, zmarszczył brwi. – Porozmawiajmy tylko.
Skinęła i usiadła po przeciwnej stronie, opierając łokcie na lipowym, wypolerowanym przez
czas blacie.
– Ładnie wyglądasz – powiedział łagodnie.
– Dziękuję. Ty wyglądasz, jakbyś od miesięcy rabował kupców po lasach.
Zaśmiał się krótko, przesadnie wesoło.
– Widzisz, tak właśnie było. – Pokręcił głową. – A jak tam w dolinie? Wszystko w
porządku?
Wzruszyła ramionami.
– Mieliśmy dobre plony, bogowie byli łaskawi.
– Wciąż nie wyszłaś za mąż?
– Będziemy rozmawiać o takich bzdurach, Yarel? – spytała. – Są chyba ważniejsze pytania,
które powinny paść. Na przykład gdzie byłeś? Co się z tobą działo? Gdzie jest ciało Stalki? I
co ci, do cholery, strzeliło do głowy?!
Pochyliła się nad stołem, a on w odpowiedzi mocno odchylił się do tyłu. W wąskich oczach
na ułamek sekundy błysnął złowrogi płomyk.
– Czyli życie toczy się dalej? – mruknął, jakby jej nie słyszał.
Wyprostowała się, zawiedziona jego reakcją.
– Tak. W zasadzie tak. Choć Jart zapewne nadal się zastanawia, w której przepaści gniją
zwłoki jego żony.
Trafiła.
Rzucił jej agresywne spojrzenie, otworzył usta, jakby chciał ją zwyzywać, ale powstrzymał
się. Minęła chwila wypełniona ciszą, nim odezwał się spokojnie:
– Zapewne… A co gdybym ci powiedział, że Stalla ma się dobrze? – Podniósł na nią wzrok
i uśmiechnął się tajemniczo.
– Co to znaczy? Ona żyje?
– Powiedzmy, że… śpi. Czeka.
– Na co? – żachnęła się i przed oczyma stanęła jej rozkładająca się, martwa od dwóch czy
trzech miesięcy kobieta. – Yarel, co ty wygadujesz?
Wojownik wzruszył ramionami.
– To, co słyszysz. Stalla śpi.
– Jak to śpi?! – prawie wrzasnęła. – Yarel, widziałam, jak strzygoń rozszarpał jej gardło.
Widziałam, jak ją przygotowano do spalenia. Ona była martwa. Martwa, rozumiesz?
Uśmiechnął się, jakby Venda miała pięć lat i próbowała mu wmówić, że zima to
najcieplejsza pora roku.
Oszalał, pomyślała.
– Spokojnie – powiedział łagodnie. – Wytłumaczę ci wszystko.
– No, proszę bardzo!
– Ale będziesz musiała mi potem pomóc.
Założyła ramiona na piersiach.
– Mów, Yarel. O pomocy pogadamy później.
– Dobrze.
Zebrał się w sobie, pochylił nad stołem. Venda kątem oka zerknęła, jak daleko stoi
drewniana pałka.
Zdecydowanie za daleko.
– To, co ci teraz powiem – zaczął – będzie ci się z początku wydawało straszne i dziwne.
Ale to tylko pozory. Musisz dać temu pomysłowi szansę.
Wbił w nią wymowne spojrzenie, ale dziewczyna zachowała ten sam zdystansowany, choć
uprzejmy wyraz twarzy.
– Robiłem w życiu wiele rzeczy i zgłębiałem różne dziedziny wiedzy. Byłem zielarzem,
żołnierzem, grabarzem... Mniejsza z tym. – Machnął ręką. – Będę mówił krótko.
– Właśnie – mruknęła z przekąsem. Wyraz jego twarzy coraz bardziej jej się nie podobał.
– Dobrze. W takim razie do sedna. Czytałem kiedyś o pewnym bractwie czarnoksiężników,
zajmujących się zagadnieniem śmierci. Zostali potępieni przez pozostałych, ponieważ ludziom
wydawało się wstrętne grzebanie po cmentarzach i przetrzymywanie w pracowniach zmarłych.
– Tak, to wstrętne – przyznała, choć chyba tego od niej nie oczekiwał.
– Dla mnie również. – Uśmiechnął się słabo. – Ale powiedzmy, że ostatnio zmieniłem punkt
widzenia, jeśli wiesz, o co mi chodzi. Siedziałem w pokoju, patrząc na zmarłą Stallę, i nie
mogłem uwierzyć, że już nigdy więcej nie zobaczę, jak się uśmiecha, nie usłyszę, jak
śpiewa… Patrzyłem i nie mogłem uwierzyć. Nie mogłem się z tym pogodzić. Wyglądała
przecież, jakby tylko spała. Jakby spała! – Potrząsnął głową i kolejne pasemko miedzianych
włosów wymsknęło się spod tasiemki na karku. – Też miałaś takie wrażenie?
– Nie – odparła ponuro. – Dla mnie zmarli zawsze wyglądają… obco. I wolę, żeby nie
wstawali i nie śpiewali, tylko leżeli, gdzie się ich zostawiło.
Patrzył na nią bez zrozumienia. W jego spojrzeniu nie było już tej bystrości co dawniej, tej
jasności, która sprawiała, że zielarka zawsze czuła się, jakby wyprzedzał ją o krok w
domysłach. Teraz patrzył jak człowiek, którego złamało życie, powaliło na kolana i kazało
czołgać się w błocie.
I Yarel się czołgał.
– Wtedy sobie przypomniałem. – Podjął, kiwając głową, wsłuchany we własne myśli. –
Tamci magowie uważali, że człowiek umiera, ale jego duszę można sprowadzić z powrotem
do ciała. Trzeba tylko znać odpowiedni rytuał i znaleźć kogoś, z kogo będzie można
zaczerpnąć życia, by ponownie dać ciału moc.
Ciarki przeszły Vendzie po plecach.
Ciekawe, jak daleko stąd jest DaWern? Pewnie śpi w jaskini pod ruinami. Nie domyśli się,
że wolałabym, aby tu teraz był.
– A ty… – spytała niepewnie. – Znasz ten rytuał?
Wojownik uśmiechnął się, a jego rysy wykrzywiło szaleństwo. Powoli pokiwał głową.
– Teraz już tak – mruknął. – Choć musiałem opuścić góry, żeby go zgłębić. Okazuje się, że
macie tu w dolinie istotę wręcz wymarzoną do tego, żeby przekazać Stalli część swoich
życiowych mocy. Sama mnie na to nakierowałaś, gdy rozmawialiśmy o Elleniale.
– O czym ty mówisz? – spytała, czując, jak krew odpływa jej z twarzy.
– Twój wilkar! – oświadczył Yarel, śmiejąc się radośnie. – Jego cudowna, nieśmiertelna
rasa. Wymarli wszyscy, a on jeden został, jakby bogowie wiedzieli, że będzie mi potrzebny!
– On nie jest nieśmiertelny – powiedziała szybko. – To nie tak. Ludzie źle to rozumieją. Oni
żyją dłużej niż my, ale to wszystko. I nie można im odebrać nieśmiertelności.
– Elleniale się udało!
– Tak, ale jeśli wbijesz mu nóż w serce, on umrze!
– A kto powiedział, że będę mu wbijał nóż? Odpowiednim zaklęciem przeleję tylko jego
życie w ciało Stalli. To takie proste.
– To potworne, Yarel! – Rąbnęła dłońmi w stół. – Czy ty słyszysz, co mówisz? Czy już
zupełnie przestałeś być człowiekiem? Nie możesz zabić go tak po prostu. Tak robią potwory, a
ty masz z nimi walczyć, a nie być jednym z nich!
– Uspokój się, Vendo. – Wyciągnął dłoń, ale usunęła rękę, nim zdążył jej dotknąć. – Potwory
zabijają ludzi. A ten stwór nie różni się od wilkołaków, których na pęczki plącze się po
miastach na wschodzie.
– Nie – warknęła przez zaciśnięte zęby. – Wilkarzy to nie wilkołaki.
– Ale też nie ludzie! – Odetchnął. – No dobrze, nie rozdrabniajmy się, nie ma na to czasu.
Przychodzę przecież do ciebie jak przyjaciel, po pomoc. Słyszałem, że ten stwór bardzo sobie
ciebie ulubił… Chciałbym, żebyś pomogła mi doprowadzić go tam, gdzie chciałbym go mieć.
Dziś jest idealna noc, przesilenie.
– Nie – odparła krótko, obliczając w myślach, czy zdąży dopaść noża leżącego na kufrze pod
oknem, nim mężczyzna dopadnie jej.
– Daj spokój. – Pokręcił głową, jakby czytał jej w myślach. – Jestem większy, silniejszy i
szybszy. Całe życie walczę. Nie chciałbym, żebyś musiała się o tym przekonywać na własnej
skórze… Jesteś bystra, mówiłem ci to. Możesz dojść do wielkich rzeczy, tylko musisz dobrze
wybierać na rozstajach. To są właśnie takie rozstaje. Już sobie pewnie uświadomiłaś, że w
pojedynku ze mną nie wygrasz. Jeśli będziesz się opierać, zawlokę cię do lasu związaną jak
barana i nie gwarantuję, że nic ci się nie stanie. Za to jeśli pomożesz mi z własnej woli i
ściągniesz to stworzenie do mnie, wtedy obiecuję, że nie pożałujesz swojego wyboru.
– Tak? – Podrzuciła hardo głową, powoli wstając. Yarel wstał również, ale wciąż odgradzał
ich stół. – A co takiego mógłbyś dać mi w zamian? – Wzruszyła ramionami. – Nic.
Widziała, jak się spiął i serce oszalało jej z przerażenia.
Chciała krzyczeć o pomoc, ale wiedziała, że jedyna osoba, która by posłuchała, powinna
trzymać się jak najdalej stąd.
– Więc już wybrałaś – stwierdził miedzianowłosy i płomień szaleństwa w jego oczach
zalśnił jaśniejszym blaskiem. – Zawiodłaś mnie, doprawdy. Choć spodziewałem się, że tak to
się niestety będzie musiało…
Niespodziewanie wystrzelił do przodu jak żbik, odrzucając stół i trafiając ją w skroń kantem
dłoni.
Zaskoczył ją.
Straciła przytomność, nim uderzyła o ziemię.

Kiedy się ocknęła, przez chwilę miała wrażenie, że składa się z bólu i nie posiada ani jednej
całej kości. Coś lepkiego zalało jej oko. Domyśliła się, że to krew, płynąca z rozciętego czoła.
Powoli dotarło do niej, że nie jest połamana, a jedynie potłuczona i zdrętwiała. Nie wiedziała,
od jak dawna leży bez ruchu na zimnej skale. Próbowała się podnieść, ale okazało się, że ktoś
przywiązał ją za nogę do haka wbitego w ścianę jaskini.
Jak barana, pomyślała cierpko. Ostrożnie usiadła, a potem schyliła się i sapnęła z bólu. W
bezsensownym odruchu pociągnęła za sznur. Potem sięgnęła do grubego węzła przy kostce, ale
był mocno zaciśnięty. Jęknęła, przeklinając wściekle pod nosem. Rozejrzała się wokół.
Jaskinia była niewielka, otwarta na las szerokim wejściem, przy którym paliły się dwie
pochodnie. Trzecią ustawiono tuż przy Vendzie, by zwabiony obecnością i zapachem
dziewczyny wilkar mógł ją zobaczyć z daleka. Tuż obok, zaraz za kręgiem światła, na posłaniu
z kwiatów i siana, nakrytym brunatnym płaszczem Yarela, leżało martwe ciało Stalli. Sądząc
po zapachu, nasmarowano je dużą ilością wonnych olejków, by zamaskować nieprzyjemny
zapach rozkładu. Dziewczyna poczołgała się najbliżej, jak umiała i ze zgrozą dostrzegła jego
objawy. Yarel musiał przez całe lato trzymać zwłoki ukochanej gdzieś w chłodzie, ale natura i
tak upominała się o trupa.
Słodkawa, zgniła nuta pomimo zapachu olejków uderzyła opiekunkę w nozdrza. Dziewczyna
cofnęła się szybko. Jej ciało zareagowało samo i Venda zacharczała, rzucana skurczami
żołądka. Spróbowała odczołgać się jak najdalej.
Yarel naprawdę oszalał.
Kiedy to do niej dotarło, jeszcze raz podjęła beznadziejną próbę uwolnienia się z więzów.
Zaklęła siarczyście i nagle zamarła w pół słowa, bardziej czując niż dostrzegając ruch na
obrzeżach jaskini.
Najpierw zobaczyła odblask pochodni w wilczych ślepiach, a zaraz potem w obrębie
światła pojawił się DaWern. Nagi, gotowy do przemiany i czujny.
– Nie! – krzyknęła przeraźliwie. – Idź stąd, to pułapka!
Skrzywił się tylko, omiatając jaskinię wzrokiem.
– Domyślam się – rzucił cierpko. – Myślisz, że to już dzisiaj?
Zabrzmiało to bezsensownie, ale wiedziała, o co mu chodzi.
– Idź stąd! – powtórzyła błagalnie.
– Mam nadzieję, że nie – dokończył. – Ale gdyby jednak, to powinienem chyba powiedzieć
coś, co potomni zapamiętają...
– Nic nie mów! – jęknęła, rozglądając się z przerażeniem. – Ja wiem, wszystko wiem! Ja
ciebie też. Ale idź stąd, błagam! Poczekaj do rana. Jemu chodzi o tę noc! Jest przesilenie.
– Ciekawe, może powinienem podejść i spróbować cię rozwiązać? Tego oczekuje?
Zrobił kolejny krok do przodu. Potem dwa, szybciej, i był już prawie w połowie drogi do
Vendy.
Łypnął w bok, na obłożone kwiatami ciało, i jego wilczy nos osadził go w miejscu.
– Śmierdzi z daleka – mruknął – ale tutaj już ledwie da się myśleć o czymś innym niż śmierć.
– Uważaj! – Venda zdążyła tylko krzyknąć, kiedy Yarel bezszelestnie wypadł z ciemności i
rzucił się na wilkara.
Zakotłowali się na ziemi, poturlali w ciemność, poza światło pochodni, a Venda z rozpaczy
zaczęła szarpać sznurem, aż zatrzeszczał uchwyt w ścianie. Słyszała przekleństwa i jadowity
szept Yarela, przeplatający się z warczeniem i wściekłymi szczeknięciami wilka. Ktoś rąbnął
kimś o ścianę, aż zadudniło w jaskini, ale szarpanina nie ustała.
Venda wiła się z rozpaczy i bezsilności, wściekła na oślepiające światło, przez które nie
dostrzegała szczegółów.
Naraz zamarła w pół ruchu. Oceniła odległość i rzuciła się w stronę pochodni, wyciągając
ramię najdalej, jak potrafiła.
Zmieniła pozycję. Wyciągnęła się z wysiłkiem i dosięgła kija dokładnie w momencie, gdy
wilk zaskuczał boleśnie, aż zamarło jej serce. Przyciągnęła pochodnię, chwyciła ją mocniej i
zamachnęła się w stronę odgłosów walki.
Nagła myśl zmieniła jej plany. Odwróciła się błyskawicznie i posłała płonącą głownię
wprost na posłanie, na którym spoczywało ciało Stalli. Kwiaty, płaszcz, siano, a przede
wszystkim wonne olejki strzeliły ogniem aż pod skalny sufit. Żar buchnął dziewczynie w
twarz. Zasłoniła oczy przedramieniem, słysząc, jak Yarel wyje niczym potępieniec.
Ktoś chwycił ją za ramiona.
– Żyjesz?
DaWern. Skinęła szybko głową, odsłaniając twarz. Wojownik próbował ugasić ogień
trawiący jego ukochaną. Wściekły i żałosny jęk szaleńca wypełniał gorące wnętrze jaskini.
– Zabieramy się stąd – rzucił wilkar. – Nie mówiłaś, że to czarodziej!
– Bo chyba dopiero próbuje nim zostać... – przyznała, uświadamiając sobie, że w ogóle
mało wiedziała o człowieku, którego przywykła uważać za przyjaciela.
DaWern zaklął, oglądając się na Yarela. Ten wciąż próbował ugasić płonący stos.
Śmierdziało palonym mięsem. Zapach dusił i drapał w gardle.
Wilkar rozejrzał się za czymś ostrym, ale niedoszły nekromanta nie zostawił w pobliżu
żadnych wygodnie porzuconych noży. Wilkar zaklął ponownie. Venda poczuła, że dusi się od
dymu. Zaniosła się ciężkim, dudniącym kaszlem.
– Dasz radę! – Chwycił ją za ramiona. – Przepalimy sznur. Przecież sama mogłaś to zrobić.
Pocze… – jęknął krótko, nie dokończywszy zdania.
Wpatrzył się w jej oczy, zaskoczony bólem.
Upadł na kolano. Yarel wyszarpnął miecz z jego boku i kopniakiem posłał wilkara wprost w
ramiona dziewczyny.
– DaWern! – zawyła przez podrapane gardło.
Ostatni z ludzi-wilków skrzywił się, a jego oczy zaszły mgłą.
Zacharczał krótko, kiedy wojownik ponownie wbił miecz w jego plecy.
Yarel całym ciężarem ciała wparł się w rękojeść, a jego twarz znalazła się bardzo blisko
twarzy Vendy.
– Cierp... – wycedził przez zęby, patrząc jej w oczy. – Teraz będziesz cierpiała tak jak ja!
Brutalnie wyszarpnął ostrze.
DaWern westchnął krótko, osuwając się na kolana dziewczyny.
– Nie! – krzyknęła, czując jak mężczyzna w jej ramionach staje się dziwnie lekki.
Przygarnęła go mocniej do siebie, ale wilkar dosłownie przesypał się jej między palcami.
Jego ciało zmieniło się w szary pył, który równie szybko zaczął znikać.
Wilkarzy nie mieli grobów.
– Mam nadzieję, że boli. – Yarel splunął na ziemię.
Podniosła na niego zapłakane oczy.
– Mam nadzieję, że ciebie bardziej – syknęła. – I nie ciesz się, on cię znajdzie. Jak tylko
wróci. Wszyscy wrócą.
– Nie sądzę. – Otarł miecz o nogawkę, ostatni raz tęsknie spoglądając na płonącą kupę
śmierdzącego mięsa, które było kiedyś piękną minstrelką, Stallą z Gór Północy. – Nie wrócą.
Jesteś na to za mądra.
Patrzyła na niego z nienawiścią. Choć nie chciała tego, łzy płynęły jej po policzkach.
Wojownik obrzucił ją chłodnym spojrzeniem.
– Pomyślałem, że cię nie zabiję. W ten sposób zemsta będzie trwała dłużej. Zobaczysz, jaki
to ból… Żegnaj. Mam nadzieję, że nigdy cię już nie spotkam, Vendo, opiekunko Wilczej
Doliny. Kiepsko się nią opiekujesz.
Posłał jej ostatnie, pełne nienawiści spojrzenie, po czym odwrócił się i przepadł w
ciemnościach.
Venda spuściła głowę. Żar płomienia bijącego od płonącego stosu pogrzebowego Stalli był
zbyt wielki, by zdołała wyciągnąć szczapę i przepalić więzy. Musiała poczekać.
Odczołgała się jak najdalej od gorąca, oparła o skałę i zaniosła pełnym bólu płaczem.
Rozdział 14
Walczysz z przeznaczeniem
Jada zapukała do drzwi samotnej chatki dopiero dwa tygodnie później, kiedy jej matce
skończyła się maść na bolące kolana. Drzwi nie zamknięto na skobel, ale nikt nie otwierał,
mimo że próbowała już dobrą chwilę. W końcu popchnęła je i przestąpiła próg, wołając z
miejsca:
– Venda, jesteś? To ja!
W pełnej poprzewracanych domowych sprzętów sieni panował nieporządek, ale i tak był on
niczym w porównaniu z absolutnym bałaganem w izbie. Wywrócony stół, brudne garnki i
kubeczki zajmowały każdą płaską powierzchnię, częściowo przykryte wywleczonymi z kufrów
ubraniami. Stolik pod oknem zarzucony był notatkami zapisanymi na zwitkach kory, bezładną
masą ziół i słynnymi tomiszczami opiekuna. W ścianie naprzeciw paleniska, otwarta na oścież,
widniała tajna skrytka, chroniąca przywiezione zza gór kosztowności.
Dziewczynę aż zatkało, kiedy zobaczyła to pobojowisko. Weszła do izby z otwartymi ze
zdziwienia ustami i od razu boleśnie uderzyła stopą w żarna, ukryte pod rzuconym na podłogę
płaszczem.
– Na Elleniale... – jęknęła, rozmasowując palce. – Venda, co tu się stało?
Zielarka leżała na wznak na rozrzuconych w kącie skórach, w samym tylko gieźle, mimo że
na palenisku nie płonął ogień, a jesienna pogoda nie była już tak łaskawa jak kilkanaście dni
temu. Z obojętnym wyrazem twarzy wpatrywała się w pęki ziół, zwisające u powały. Nie
odparła nic, więc Jada podeszła bliżej i pochyliła się nad przyjaciółką. Przemknęła jej przez
głowę potworna myśl, że może patrzy już na trupa.
– Venda? – spytała cicho, delikatnie dotykając ramienia opiekunki.
Niebieskie oczy zielarki obrzuciły ja lodowatym spojrzeniem.
– Czego chcesz? – zachrypiała przez zaschnięte gardło.
Młynarzówna odetchnęła z ulgą.
– Na Elleniale, aleś mnie przestraszyła! Już myślałam, że ty... Co tu się stało? – Wskazała na
chaos.
– Szukam czegoś, nie widać? – warknęła dziewczyna, obracając się do ściany. – Nie mam
ochoty na towarzystwo, idź sobie.
Jada oczywiście nie posłuchała. Większość ludzi w takiej sytuacji nie słucha. Zamiast tego
przysiadła obok i pocieszająco poklepała przyjaciółkę po ramieniu.
– Mnie możesz powiedzieć. Coś z twoim wilkarem? Zostawił cię, tak? Ludzie mówią, że
odszedł.
Venda zacisnęła mocno powieki, jakby mogła w ten sposób przestać słuchać. Naprawdę
chciała zostać sama; nie zamierzała płakać przy Jadzie.
– Czego szukałaś? Jego? – Zaśmiała się młynarka. – W kufrze go chyba nie znajdziesz.
Nie rozładowała atmosfery. Wręcz przeciwnie. Venda podniosła się na łokciu i przez
moment wyglądała, jakby miała zamiar rzucić się jej do gardła. Otworzyła usta, krzywiąc się z
pogardą, ale cokolwiek chciała powiedzieć, powstrzymała się.
– Wilkar nie żyje – rzuciła zamiast tego, uciekając wzrokiem w bok. – Nie ma już wilkarów.
Ani w dolinie, ani nigdzie. Powiedz ludziom, niech się cieszą, chleją i świętują. Ja nie
dołączę do zabawy. – Odwróciła się do ściany.
Jada otworzyła usta ze zdumienia, nie wiedząc, co rzec. Paliła ją ciekawość, ale miała
przeczucie, że lepiej nie pytać Vendy o to, co tak naprawdę się zdarzyło. Pogłaskała ją znów
po plecach, próbując dodać otuchy.
– Nie martw się – próbowała pocieszać. – W dolinie jest kilku fajnych chłopaków,
znajdziesz kogoś dla siebie. W końcu to był tylko...
– Jada – warknęła zielarka, przerywając jej w pół słowa. – Jeśli powiesz, że to był tylko
potwór, osobiście rozerwę cię na strzępy. Ze wszystkich ludzi w dolinie ty akurat powinnaś
wiedzieć, jak to jest, kiedy się wybiera potwora. Jakbyś się czuła, gdyby ktoś zabił Lendava?
– Ale... – zająknęła się młynarzówna. – To zupełnie nie to samo. Lendav nie jest...
– Czym nie jest? – Venda usiadła, hardo podrzucając głową. – Nie jest człowiekiem, jest
stworem powietrznym. A ja mogę zgładzić twojego chmurnika, kiedy zechcę. Mam to zrobić?
Mam ci pokazać, co się wtedy czuje?
Jada aż się odsunęła pod spojrzeniem tak zimnym, że niemal parzyło.
– No co ty, Venda – wydusiła. – Uspokój się. Co się z tobą dzieje?
Opiekunka gniewnie zerwała się z posłania.
Cierpię, chciała krzyknąć. Boli mnie tak, że ani praca, ani sen, ani zioła nie pomagają. Mam
ochotę paść trupem, ale muszę żyć i nie wiem, jak sobie z tym poradzić. I rozumiem już,
dlaczego Yarel oszalał. Znając sposób na przywrócenie do życia ukochanej osoby, bardzo
trudno oprzeć się tej pokusie. Bardzo trudno. Tak trudno, że prawie nie jest to możliwe. I
dlatego znajdę tę księgę, bo w niej musi, po prostu musi znajdować się sposób na to, żeby
DaWern wrócił. Opiekun miał wiedzę, która wykraczała poza możliwości mieszkańców
doliny.
Muszę tylko odpocząć, pomyśleć i zacząć od nowa.
Bez słowa zaczerpnęła z wiadra wody kubkiem, który znalazła pod sukienką rzuconą na
wygasłe palenisko.
– Idź już, Jada – mruknęła. – Potrzebuję pobyć sama.
Młynarzówna podniosła się, wciąż urażona i przestraszona. Zapomniała, po co tu przyszła, i
już miała potulnie usunąć się koleżance z pola widzenia, kiedy w otwarte drzwi do chaty ktoś
zadudnił pięścią, wołając:
– Opiekunko! Jesteś?
Zielarka z zachmurzonym czołem odstawiła kubek na skrzynię.
– Kogo tam demony przyniosły? – mruknęła pod nosem, mijając Jadę.
Za progiem czekał Irke, brudny po kolana od szybkiego biegu przez jesienne błoto. Na widok
ponurej Vendy uśmiechnął się łobuzersko, choć trochę niepewnie.
– Co to, ktoś umarł? – zażartował.
Zmrużyła oczy i gdyby spojrzenie mogło zabijać, biedny chłopak padłby trupem na miejscu.
– Czego chcesz? – warknęła nieprzyjaźnie.
– Starsi kazali cię wezwać – odparł trochę zmieszany. – Będą się chyba zastanawiać, czy to
nie Alasa.
Dziewczyna zmarszczyła brwi, namyślając się. Nie chciała pytać. Chciała masochistycznie
zatopić się w swoim bólu i szukać księgi. Ale wiedziała, że nie ma wyjścia.
– Że Alasa co? – zagadnęła niechętnie.
– No... – Irke zawahał się ułamek sekundy. – Zabiła Kostjana.

Dolina od setek lat zmagała się z istotami, które zagrażały ludziom. Przez znaczną część tego
czasu władali nią wilkarzy, krwawo tłumiący jakiekolwiek bunty. Zarówno przeważające siły,
jak i czas były po ich stronie. Kiedy jednak zabrakło zwierzołaków, noc wciąż roiła się od
innych stworzeń, które chętnie wyciągały pazury po ludzkie mięso. Dlatego mieszkańcy
Wilczej Doliny nauczyli się nie ufać nikomu i niczemu, bez względu na to, czy podejrzenie o
zbrodnię padało na zaginionego dawno przyjaciela, najbliższą sercu kobietę czy też dziecko. A
jeśli ktoś okazywał się zbyt słaby, by wydać potwora lub zakończyć jego żywot, wieś
jednoczyła się, podejmowała decyzję i wykonywała wyrok. Bezwzględnie. Tylko w ten
sposób udało im się przetrwać w nieprzyjaznych Górach Północy.
Tamtego dnia, gdy zaginął Kostjan, Lusy, jego ojciec i Tinne wrócili z wyrębu dopiero gdy
zapadał mrok. Ich kobiety, za wyjątkiem Atry, zdążyły już się przestraszyć. Gnane tym lękiem
chodziły jedna do drugiej z nadzieją na jakieś wieści, aż w końcu zebrały się wszystkie trzy u
żony Tinnego.
Właśnie wtedy pojawili się mężczyźni. Radość i ulga nie trwały jednak długo, bo wyjaśnił
się powód opóźnienia. Kostjan oddalił się od reszty, nie wiedzieć za czym ani kiedy, a gdy
nastał czas, by zbierać się do wioski, jego wciąż nie było.
Szukali go w pobliżu wycinki, nawoływali i zaglądali we wszystkie dziury i krzaki, ale nic
to nie dało. Zaczęło się ściemniać i musieli zrezygnować z poszukiwań, by nie ryzykować
niepotrzebnie własnego życia. Było ich też zbyt niewielu, by mogli przeszukać większy teren.
Wrócili więc do doliny i kilka następnych godzin spędzili wraz z innymi w gospodzie, na
obmyślaniu planu poszukiwań na dzień następny. Nim skończyli, część przybyłych
mieszkańców się spiła, część w emocjach naopowiadała bajek o jakoby widzianych w okolicy
cieniach czy słyszanych odgłosach. Zanim towarzystwo rozeszło się po chatach, nawet ci
najrozsądniejsi zaczęli się obawiać potwora, który porwał Kostjana.
Rano znów zebrali się w gospodzie, uzbrojeni w widły, drewniane pałki, topory i co kto
miał w chacie. Obradowali zażarcie przez jakiś czas, aż ktoś, chyba Stojan, przypomniał
sobie, że całkiem niedawno Kostjan bełkotał coś po pijaku o tym, że boi się własnej córki.
Wtedy posłano po opiekunkę.
– I tyle? – Venda zmarszczyła brwi, uważnie wysłuchawszy całej opowieści. – Jedno zdanie
powiedział, a wy już chcecie kamienować kilkuletnie dziecko?
Ktoś zaśmiał się krótko, nerwowo, ktoś inny parsknął, oburzony jej naiwnością.
– Masz jakiś lepszy pomysł? – Kowal zadarł wyzywająco brodatą głowę.
– Co najmniej kilka. – Spokojnie wzruszyła ramionami. – Przede wszystkim historia nie
trzyma się kupy. Kostjan zniknął wam na wycince i nagle to jest wina Alasy?
– Wywieszczyła mu przecież! – zaskrzypiał Stojan wzburzony.
– Co mu wywieszczyła? – Zwróciła nań surowe spojrzenie, pod wpływem którego usiadł na
miejscu. – Powiedziała, że dopadnie go na wycince i ukatrupi? Nawet jeśli mała potrafi
wieszczyć, nie jest w żaden sposób niebezpieczna. Jeśli ci powie, że jutro przywali cię
drzewo, to nie oznacza, że je zetnie i spuści ci na łeb, prawda? Za to jeśli będziesz o tym
wiedział, być może zostaniesz tego dnia w chacie albo przynajmniej uważniej będziesz łaził
po lesie.
Zebrani zaszemrali między sobą. Dziewczyna wiedziała, że nie wszystkich przekona tak
szybko, ale kilka osób wyraźnie się odprężyło i nieco mniej bojowo ściskało siekiery.
– A to panna opiekunka teraz broni potworów, tak? – kpiąco rzucił Zdamir i prawie widać
było, jak jad sączy mu się z ust.
Venda westchnęła zrezygnowana i zdegustowana jego uporem.
– Ona nie jest potworem, kowalu, i nie czas teraz na prywatne urazy. Jeśli mnie nie
szanujesz, twoje prawo. Ale jeśli podniesiesz rękę na niewinnego dzieciaka, to obiecuję, że ci
ją osobiście odrąbię.
– Doprawdy? – żachnął się ubawiony, prostując na całą wysokość wielką jak u tura
sylwetkę. – Chciałbym zobaczyć, jak próbujesz.
Zaśmiał się krótko, ale nikt jakoś mu nie zawtórował. Venda podeszła powoli, zadzierając
głowę, by spojrzeć mu w oczy.
– Nie, kowalu – syknęła. – Wierz mi, nie chciałbyś, bo to nie byłby ciekawy widok.
Popatrzył na nią z góry, parskając kpiąco. W gospodzie zapadła cisza.
– To nas zamierzasz teraz bić? Mnie rękę odciupiesz, a potwora sobie na nockę do chaty
sprosisz na harce, tak? Takie teraz będą opiekunowe obowiązki?
– Kowalu – warknęła, biorąc się pod boki i starając nie wybuchnąć gniewem. – Moim
obowiązkiem jest bronić niewinnych i nie dopuszczać do niepotrzebnej śmierci. Alasa jest
niewinna i nie pozwolę jej tknąć. A jeśli kiedyś ty będziesz w tarapatach, to choć jesteś stary i
durny, też będę musiała nadstawić za ciebie karku.
– Tak, zwykłe chłopy to za niskie dla ciebie towarzystwo – burknął. – Wilkarska
arystokracja ci lepiej posłanie wygrzeje.
– Gówno ci do tego!
– No dobra, dosyć! – przerwał im naraz Larse, bardzo jak na siebie zdenerwowany. –
Przypominam, że wciąż szukamy Kostjana – westchnął, widząc ich głupie miny. – Jak dla mnie
możecie się pobić, potruć czy pozabijać, jeśli dolina jest dla waszej dwójki za mała, ale
później, jeśli łaska. I, na Roda, nie każcie nam słuchać tych szczeniackich pyskówek.
Wielki, brodaty chłop zaniemówił z wrażenia, a dziewczyna zmieszała się i uciekła
wzrokiem w bok.
– Tak lepiej. – Larse skinął głową i na jego twarz wypłynął zwykły ciepły uśmiech. – To co
teraz, opiekunko?
Venda wzięła się w garść.
– Na razie załóżmy, że Kostjana nic nie porwało – powiedziała, rozglądając się po ludziach.
– Zniknął w ciągu dnia. Może utknął gdzieś, złamał nogę i potrzebuje naszej pomocy?
– O ile przeżył noc – wtrącił Lusy rozsądnie.
– Miejmy nadzieję, że tak. – Potrząsnęła głową. – Pójdziemy na wycinkę, podzielimy się
dwójkami i będziemy szukać jakichś śladów. Dzień jest jeszcze dość długi, żebyśmy zdążyli
obejść pół lasu. Jeśli bogowie mu sprzyjają, znajdziemy go, nim zapadnie zmrok.
– A czy ten o wilczych oczach nie mógłby nam pomóc? – rzeczowo spytał Larse.
Venda drgnęła ledwo dostrzegalnie.
– Niestety – odparła, starając się, by jej głos nie zdradzał emocji. – Tym razem nie jest w
stanie. Musimy poradzić sobie sami.
– A jeśli nie damy rady? – spytał cicho Lusy. – Jeśli w ogóle nic nie znajdziemy? Ani
śladów, ani ciała? Szukaliśmy koło wycinki jeszcze wczoraj.
Dziewczyna rzuciła mu ponure spojrzenie.
– Nie zakładaj z góry, że to będzie ciało, Lusy. Zresztą, jeśli nic nie znajdziemy, będziemy
się zastanawiać, co dalej. A teraz lepiej ruszajmy. Lendav, ty idziesz ze mną. Musisz mi
najpierw w czymś pomóc. Dołączymy do was później.
Wywołany chmurnik wydawał się zaskoczony, ale posłusznie skinął głową. Pozostali zaczęli
energicznie zbierać się do wyjścia, a Venda obserwowała ich nieruchomo, ze zmarszczonymi
brwiami. Lendav stanął obok, rzucając jej ciekawe spojrzenie.
– Nie musisz mieć mnie na oku, nie miałem z tym nic wspólnego – mruknął tak cicho, by inni
nie słyszeli. – Naprawdę możesz mi zaufać, opiekunko.
– Wiem – odparła, ku jego zaskoczeniu. – Wybrałam cię właśnie dlatego. Żywię swoje
podejrzenia i jeśli mam rację, naprawdę jesteś jedyną osobą w dolinie, której mogę zaufać.
Obrzucił ją uważnym spojrzeniem, a niezadane pytanie zawisło w powietrzu. Zielarka
gestem dała mu znak, żeby wraz z nią wyszedł z gospody.
– Jesteś tu od samego rana? – spytała cicho, kierując się w stronę domów. – Widziałeś
Wiljo?
Chłopak odruchowo obejrzał się za siebie, na opuszczających karczmę mężczyzn. Kierowali
się do lasu, dokładnie odwrotnie niż opiekunka.
– Była tu rano – odparł niezbyt głośno. – Ale potem rzeczywiście gdzieś zniknęła.
– Nie interesuje jej los męża?
Wzruszył ramionami.
– Pewnie się przestraszyła, kiedy zaczęli wygadywać te rzeczy o małej.
– I zamiast bronić córki, pobiegła ją ukryć? Czyli wiedziała, że wieś ma rację. Mam
nadzieję, że nie narobi głupot.
Szybkim krokiem dotarli do najdalej wysuniętej w stronę jeziora chaty Kostjanów. Wiljo,
trzymając za rękę trochę przestraszoną Alasę, właśnie zamykała drzwi na skobel.
– Wybieracie się na poszukiwania? – zaskoczyła ją Venda. – Myślę, że nie ma sensu ciągnąć
ze sobą małej.
Kobieta przygarnęła córeczkę do siebie.
– Tutaj nie jest bezpieczna – odparła. – Kostjan nagadał ludziom głupot.
– Wiem. A wy obiecaliście mnie wezwać, jeśli będzie się zanosiło na coś złego. Dlaczego
tego nie zrobiliście?
– Nie było czasu. – Pokręciła głową.
– Naprawdę? Pani Wiljo – Venda podeszła, zostawiając Lendava z tyłu, i łagodnie spojrzała
jej w oczy – proszę o szczerość. Jestem jedną z nielicznych osób, które naprawdę mogą wam
pomóc, i co ważniejsze, naprawdę chcą.
Skąd miała to przeczucie, nie wiedziała sama, być może był to wynik doświadczenia, może
treningu, który przeszła pod okiem opiekuna, a może rosnącej paranoi. Grunt, że Venda nie
pomyliła się i trafiła bezbłędnie. Wiljo wbiła w nią nieufne spojrzenie i westchnęła ciężko.
– Przepraszam – szepnęła prawie z płaczem. – Sama już nie wiem, komu mogę zaufać.
Wiem, że jesteś dobrym człowiekiem. Nie skrzywdziłabyś Alasy. Wilk pewnie też powiedział
ci o mnie, a mimo to nie okazałaś mi żadnej niechęci.
Dziewczyna zamrugała nerwowo i Wiljo zamilkła nagle.
– O Welesie – jęknęła. – Nie powiedział ci!
Opiekunka starała się zachować spokój. Wiedziała, że nie zdoła ochronić nikogo, jeśli każde
wspomnienie DaWerna będzie ją wytrącało z równowagi, tak jak teraz.
– Nie – mruknęła zmartwiałymi wargami. – Nie powiedział mi o was, ale możecie mi
powiedzieć sami.
Musiała wyglądać strasznie, bo Wiljo najwyraźniej zrobiło się jej żal.
– O nas? Nie, nie o nas, a o mnie, Vendo. – Położyła jej dłoń na ramieniu. – To nic
strasznego. Bogowie brońcie, nie to, co myślisz, źle to ujęłam. Po prostu… – Nerwowo
zerknęła na stojącego z tyłu Lendava, obserwującego ją z ciekawością. – On wiedział, że ja…
nie wiem, czy bezpiecznie o tym mówić – zawahała się. – Lepiej wejdźmy do chaty.
– Nie jesteście człowiekiem, tak? – Zielarka skróciła jej męczarnie i kobieta zamarła w pół
ruchu, z dłonią na skoblu. Przerażone spojrzenie powiedziało Vendzie, że przeczucie znów jej
nie zawiodło. – Może rzeczywiście zejdźmy ludziom z oczu.
Weszli do idealnie wysprzątanej izby i pani domu zaprosiła ich, by usiedli. Venda pokręciła
tylko głową, chcąc jak najszybciej przejść do sedna sprawy. Lendav oparł się ramieniem o
drzwi i z zainteresowaniem rozglądał wokół.
Wiljo niezręcznie było samej siedzieć, gdy goście stali, więc i ona stała.
Trójka dziwolągów i ja, pomyślała Venda, ale zaraz odezwał się kpiący chichot ironicznej
części jej natury. Nie, poprawiła się, po prostu czwórka dziwolągów.
– Obawiam się, że nie mamy zbyt wiele czasu – stwierdziła. – Lendav i ja musimy
przyłączyć się do poszukiwań, inaczej uwaga ludzi znów zwróci się na was. – Zauważyła
niepewne spojrzenie, jakim Wiljo obdarzyła chłopaka. – Jego się nie obawiajcie, możemy mu
zaufać. Nie wyda was, bo sam nie jest człowiekiem.
Czarne oczy kobiety rozszerzyły się ze zdziwienia i jeszcze uważniej zlustrowały pomocnika
młynarza. Venda po raz kolejny zastanowiła się gorzko, jak ma rozpoznawać potwory czy
nieludzi, skoro one same nie rozpoznają się nawzajem.
– Czym więc jesteś? – spytała łagodnie piękna gospodyni.
Lendav uśmiechnął się spokojnie.
– Chmurnikiem – powiedział, błyskając bielą zębów. – A ty?

Tamta noc, kilka lat wcześniej, była ciepła i jasna. Noce w środku lata nie bywają nigdy
czarne jak smoła, a jedynie granatowe i zachęcające do schadzek.
Kostjan był młody i odważny, a sądząc po tym, że włóczył się samojeden po ciemnym lesie,
również niezbyt mądry. Nasłuchał się opowieści babki o magicznych harcach, jakie leśne
stwory wyprawiają w nowiu na ich łące, i po kilku głębszych kubkach miodu uznał za świetny
pomysł sprawdzenie, ile w babcinym bajaniu prawdy.
Jeszcze nim wyjrzał z krzaków, dobiegły go słodkie śmiechy dziewcząt i wesołe odgłosy
zabawy. Nie wiedząc, czy to wyobraźnia płata mu figle, czy nadmiar miodu rzucił się na uszy,
rozgarnął ostrożnie gałęzie i aż gębę otworzył ze zdumienia.
Babcine opowieści nie były zmyślone. Przed jego oczyma, prawie na wyciągnięcie ramienia,
nagie dziewczęta tańczyły w kręgu, trzymając się za ręce, a jedna piękniejsza od drugiej.
Śpiewały wesoło, śmiejąc się nie wiedzieć z czego, wszystkie cudowne, smukłe, wdzięczne,
że prawie ślina pociekła Kostjanowi na brodę. Zwłaszcza że jedynym ich odzieniem były
długie aż za pośladki włosy, mieniące się to czerwienią, to zielenią, smagające w tańcu
alabastrową skórę, jakby żyły własnym życiem. Większość miała też delikatne jak u ważki
skrzydła, wyrastające u ramion i sięgające od kolan aż nad czubki głów.
Wraz ze skrzydlatymi wiłami, leśnymi boginkami, weseliły się zwykłe rusałki o pustych
oczach, a z boku, klaszcząc w dłonie, wtórowały im w piosence wodniki o zielonkawej skórze
i wiecznie ociekające wodą utopce.
Ukryty za drzewami młodzieniec oczu nie mógł od pięknych panien oderwać, a najbardziej
upatrzył sobie wysoką, giętką jak młoda trzcina wiłę o kruczoczarnych włosach. Wodził za nią
wzrokiem przez pół nocy i taka mu się wydawała szczęśliwa, taka urokliwa, że miał ochotę
wyskoczyć z krzaków, złapać ją wpół i porwać ze sobą do chaty. Jej słodki głos dźwięczał mu
w uszach, a wszystkie pozostałe magiczne istoty zdawały się jedynie tłem, na którym jego
czarodziejka jaśniała pełnym blaskiem jak królowa nocy. Gapił się i napatrzeć nie mógł, a
czas płynął jak we śnie.
Wyśpiewawszy wszystkie pieśni i nabawiwszy się do woli, dziewczęta wymieniły
porozumiewawcze uśmiechy i jedna po drugiej zaczęły strząsać z ramion skrzydła, jakby to
były niepotrzebne koszule. Potem, piszcząc wesoło i zanosząc się perlistym śmiechem,
pobiegły wraz z rusałkami i wodnymi stworami do jeziora, pluskać się w ciemnej wodzie
wśród tataraków.
Kostjanowa babka i o tym opowiadała, snując stare legendy o kąpielach boginek i o mężnym
chłopcu złotowłosym, co dla siebie za żonę jedną z nich sposobem uprowadził. Ich synowie
wyrośli na wielkich myśliwych, a córki na urodziwe panny, i szczęściło im się do końca ich
dni.
Kostjan znany był z tego, że najpierw słuchał serca, a dopiero potem rozumu, i choć
złotowłosy nie był, tylko rudy i piegowaty, postanowił od razu, że czarnowłosą wiłę za żonę
weźmie. Patrząc uważnie, czy nikt w jego stronę nie spogląda, wysunął się z krzaków i
cichuteńko skradł z łąki porzucone przez boginkę skrzydła, a potem schował je w krzakach
nieopodal.
Zajęte pluskaniem się w wodzie istoty nawet nie zauważyły, że ktokolwiek obserwuje ich
zabawę. Dopiero o świcie, gdy niebo na wschodzie zarumieniło się, rusałki i wodniki
zanurzyły się w toniach jeziora, a piękne panny wróciły na brzeg, oblepione mokrymi pasmami
kolorowych włosów. Jedna po drugiej przykładały skrzydła do ramion i, trzepocząc nimi w
pierwszych promieniach słońca, wzbijały się lekko nad ziemię i odlatywały w stronę lasu.
W końcu odeszły wszystkie i na łące pozostała jedynie czarnowłosa piękność, z zatroskanym
wyrazem twarzyczki rozglądająca się za zgubionymi skrzydłami. Szukała tam, gdzie je
zostawiła, lecz nie mogła znaleźć.
Nie wydawała się zaskoczona, gdy w końcu Kostjan wyszedł zza drzew. Wielkie, czarne,
przepastne jak skalne rozpadliny oczy wiły wpatrywały się w niego z wiekową mądrością,
kontrastującą z młodością oblicza.
– Ukryłeś moje skrzydła – przemówiła dźwięcznym, łagodnym głosem, w którym
pobrzmiewał szum górskich strumieni.
– Ukryłem – przytaknął Kostjan, podchodząc bliżej i pochłaniając ją płonącym spojrzeniem.
– Teraz musisz zostać moją żoną.
Przekrzywiła głowę, uśmiechając się smutno.
– Muszę – zgodziła się i odwróciła wzrok, spoglądając prosto w wyłaniające się znad
szczytów słońce.
Gdy promienie oświetliły jej powabną postać, włosy straciły atramentowy połysk i stały się
po ludzku czarne. Szpiczaste uszy zaokrągliły się, a skóra straciła wewnętrzny blask. W
mgnieniu oka boginka przeistoczyła się w dziewczynę, niezwykle urodziwą, lecz już nie tak
czarodziejską, a słaby uśmiech karminowych warg był w równym stopniu smutny, co
obiecujący.
Dla Kostjana pozostała jednak najpiękniejszym stworzeniem, jakie spotkał w życiu, a
ponieważ nie był złym człowiekiem, a jedynie niezbyt odpowiedzialnym, postanowił sobie, że
uczyni wszystko, by jego wiła była szczęśliwa wśród ludzi.
– Choć, zabiorę cię do wsi! – Chwycił ją odważnie za rękę. – Powiemy, że znalazłem cię na
trakcie i że napadli cię zbóje. Wiesz, co to zbóje?
– Tak – potwierdziła spokojnie, poddając się losowi. – Znam wasz świat bardzo dobrze.
– To wspaniale – ucieszył się. – A jak mam cię nazywać?
– Nie byłbyś w stanie wypowiedzieć mojego imienia.
Zatroskał się, ale przecież nie było nic prostszego jak nadać jej zwykłe, nowe imię.
– W takim razie – powiedział po chwili namysłu – nazwę cię Wiljo.
Wzruszyła ramionami i lekko skinęła głową. Kostjan ujął delikatnie jej twarz w swoje
dłonie i zatopił w niej rozmarzone, rozkochane spojrzenie.
– Będziesz ze mną szczęśliwa, moja Wiljo! – Uśmiechnął się czule. – Zobaczysz.

– I byliście? – spytała Venda, trochę bardziej oschle, niż zamierzała.


Kobieta wzruszyła ramionami z łagodnym uśmiechem.
– Ludzkie życie jest ciężkie, ale bywałam. Kostjan naprawdę bardzo się starał, choć moja
natura nie daje o sobie zapomnieć. Jedynym prawdziwym szczęściem jest dla mnie Alasa, ale i
ta radość jest ciągle mącona przez strach. – Skrzywiła się z żalem. – Kostjanowi marzyli się
synowie-myśliwi, a dostał córeczkę-wieszczkę. Boi się jej, ale wciąż nie chce mnie zwolnić z
uwięzi.
Venda zmierzyła swych towarzyszy ponurym spojrzeniem. Piękny wynik osiągnęła w ciągu
kilku zaledwie miesięcy. Strzygoń, topielec, chmurnik, wiła, wieszczka, wilkar… a nie minęło
więcej niż pół roku, odkąd została opiekunką.
– Czyli chcecie odejść i zostawić Alasę zupełnie samą, wiedząc, że chłopi mogą ją
skrzywdzić? – spytała, hamując złość. – To niepodobne do was.
– Poproszę wilka, by zapewnił jej opiekę – niepewnie odparła Wiljo. – Obiecał mi pomóc.
– A to akurat będzie trudne – parsknęła dziewczyna, walcząc z kłującym bólem na
wspomnienie o DaWernie. – On raczej już nie pomoże. Nie żyje.
Wiljo oniemiała z zaskoczenia.
Skrzydła wiły, kołatało się tymczasem w głowie Vendy, skrzydła wiły, DaWern wspominał
coś o tym…
Kiedy sobie przypomniała, uśmiechnęła się do siebie chytrze.
– Wiem, gdzie Kostjan schował skrzydła – oświadczyła zadowolona. – Dobrze się spisał i
dużo ryzykował. Musi was naprawdę kochać.
– Gdzie?
– O, nie! – Dziewczyna spoważniała. – Zawsze byłam wobec was bardzo wyrozumiała, ale
teraz zrobimy to po mojemu albo wcale. Opowiecie mi teraz, co się stało Kostjanowi, bo mam
przeczucie, że mieliście z tym coś wspólnego. Potem zaprowadzicie mnie do niego, a ja w
zamian nie usunę was z mojej doliny i nadal będę was kryć przed ludźmi. Tylko tyle mogę
obiecać na pewno.
– A skrzydła? – spytała smutno wiła, zwieszając ramiona w poczuciu porażki.
– Dostaniecie je, ale jeszcze nie dzisiaj. Alasa jest za mała, ojciec się jej boi, a ja nie mogę
wziąć za nią odpowiedzialności, wiedząc, że za tydzień albo dwa jakaś poczwara może mnie
rozpłatać na dzwonka. Oddam skrzydła dopiero, kiedy będę widzieć, że poradzi sobie w życiu
bez was, na przykład... gdy wyjdzie za mąż.
Wiljo spojrzała na dziewczynkę siedzącą grzecznie na ławie, przysłuchującą się w milczeniu
rozmowie starszych. Podniosła na matkę wielkie, niebieskie oczy, pełne lęku i niezrozumienia.
Wiedziała, że decydują o jej losie, ale nie do końca pojmowała, o czym mówią. Buzię miała
tak podobną do twarzy ojca, niezbyt ładną, ale jasną, szczerą i czytelną niczym gładka tafla
jeziora. Wiljo poczuła ukłucie wyrzutów sumienia i, wstrzymując cisnące się do oczu łzy,
przykucnęła, przytulając dziewczynkę do siebie. Jakże mogła kiedykolwiek pomyśleć, by
zostawić ją samą, skoro nie wyobrażała sobie rozstania na dłużej niż pół dnia?
– Nie płaczcie – powiedziała opiekunka miękko, gdy po policzkach wiły pociekły łzy. –
Zyskujecie kolejne lata z córeczką, czy nie tego chcieliście? Obiecałam, że będziecie miały
cały czas tego świata. Proszę nie rezygnować z niego tak pochopnie.
Wiła uśmiechnęła się smutno. Z rozczuleniem pogłaskała małą po rudej główce.
– Nie, ja nie z żalu, tylko... – Westchnęła cicho i wargi jej zadrżały. – Tak strasznie się
pogubiłam... Sama już nie wiem, kim jestem. Żyję jak człowiek, ale tęsknota za innymi z
mojego gatunku tak boli!
Vendzie zrobiło się jej żal. Widać nie tylko DaWern miał swoje dylematy.
Wiedziała, że kobieta musi do końca przecierpieć tę lekcję, więc pozwoliła jej ściskać i
tulić córeczkę tyle, ile było trzeba. Ból i wyrzuty sumienia grały na korzyść opiekunki.
W końcu Wiljo pociągnęła nosem i wstała energicznie, biorąc dziecko za rękę.
– Dobrze, chodźmy – zdecydowała, ściągając ze ściany zwiniętą w koło linę. – Nie ma
czasu, może jeszcze będziemy mogli mu pomóc.
Opiekunka i chmurnik bez słowa pospieszyli za nimi i wszyscy szybkim krokiem ruszyli w
las.
– Lepiej, żebyśmy nikogo nie spotkali. – Wiljo rozglądała się z lękiem w oczach.
– Spokojnie, wolno wam szukać z nami – uspokoiła ją Venda. – W końcu to wasz mąż,
prawda? Nie powinno nikogo dziwić, że go szukacie.
Kobieta nerwowo pokiwała głową i zamilkła. Alasa przebierała szybko nóżkami u jej boku.
Jesienny las pachniał mokrą ziemią i opadłymi liśćmi. Ostatnie, deszczowe dni rozmiękczyły
ściółkę, więc co i rusz ślizgali się, wspinając na wzniesienia i pagórki porośnięte starymi
drzewami. W powietrzu unosiła się wilgoć, sprawiając, że chłód wydawał się bardziej
dojmujący i nieprzyjemny, ale rozgrzani szybkim marszem nawet tego nie zauważali.
Po drodze Wiljo chaotycznie opowiadała, jak wymknęła się z domu, kiedy jej mąż odszedł z
mężczyznami na wycinkę. Błąkała się po lesie z nadzieją, że jakimś cudem trafi na ślad, który
zaprowadzi ją do skrzydeł, ale nie wiedziała nawet, gdzie powinna zacząć poszukiwania.
W końcu zawędrowała w bardziej skaliste okolice, minęła cieszące się złą sławą zachodnie
jaskinie i zatrzymała się dopiero gdy nie było już dokąd pójść. Pod jej stopami zionęła skalna
rozpadlina, na dnie której szumiał wartki strumień, wezbrany po kilkudniowym deszczu.
– Nie wiem, skąd Kostjan się tam wziął. – Potrząsnęła głową. – Pewnie śledził mnie od
dłuższego czasu, bo nagle pojawił się tuż za mną. Chciał wiedzieć, co robię, i oczywiście
znów się pokłóciliśmy. Straciłam zupełnie głowę z rozpaczy, był taki uparty. Zaczęliśmy się
szarpać i w końcu... – zawiesiła głos, rzucając szybkie spojrzenie na córeczkę. – To był
wypadek, musicie mi uwierzyć. Nigdy w życiu bym go nie skrzywdziła.
Skinęli głowami, ze względu na obecność małej nie powstrzymując się od wypytywania o
szczegóły. Jakie to zresztą miało teraz znaczenie?
Dotarli na kraniec urwiska, na tyle daleko od miejsca wycinki, by mogli mieć pewność, że
chłopom nigdy nie przyszłoby do głowy szukać aż tutaj. Tym bardziej że przeżycie nocy tak
blisko od zachodnich jaskiń graniczyło z cudem.
Jak ona mogła go tu zostawić?, pomyślała oskarżycielsko Venda, ale zacisnęła tylko usta, nie
mówiąc nic.
Na mokrym kraju rozpadliny nie było śladu po wczorajszej szarpaninie.
– Spadł w tym miejscu – wskazała kobieta. − Czuję się jak ostatni zdrajca – westchnęła
ciężko.
Venda sięgnęła po linę, ale Lendav złapał ją za rękę.
– Co ty robisz? – spytał z naganą. – Ja pójdę.
– Nie – odparła. – Tobie łatwiej będzie wyciągnąć nas dwoje, kiedy już go znajdę.
Po chwili wahania puścił ją i patrzył, jak obwiązuje się liną.
– Przydałyby się teraz twoje skrzydła. – Uśmiechnęła się do niego niemrawo.
– Niestety – niepocieszony chmurnik wzruszył ramionami – mam je tylko w czasie burzy.
Wymienili roztargnione uśmiechy i dziewczyna wręczyła mu koniec liny. Do drzew był
kawałek, a nie wiedzieli, jak dużo liny będą potrzebowali. Lendav znalazł sobie skalny
występ i mocno zaparł się o niego nogami, po czym skinął głową. Wiljo, trzymająca przed
sobą Alasę, wycofała się, jakby cokolwiek mogło im zagrozić. Na jej twarzy malowało się
poczucie winy. W nieludzko pięknych oczach zalśniły łzy.
Venda mocno zakasała sukienkę, nie przejmując się ani chłodem, ani tym, że chmurnik
wgapił się w jej uda z głupim uśmieszkiem. Nie zaszczyciła go nawet spojrzeniem.
– Właśnie dowodzę swojego zaufania, Lendav – mruknęła, na co parsknął cicho. – Nie
zawiedź mnie lepiej.
– Bądź spokojna – odparł niezbyt głośno, naprężając linę pomiędzy nimi.
Wychyliła się za krawędź, czując, jak sznur utrzymuje ją w miejscu. Tak zabezpieczona,
mogła wreszcie rozejrzeć się dokładniej po rozpadlinie. Od samego patrzenia w dół kręciło
jej się w głowie, potrzebowała więc kilku chwil, by przyzwyczaić się do wysokości i
opanować nerwy.
Dno rozpadliny porastały gęste krzewy, a gdzieś w nich skrywał się strumień, na tyle mały,
że prawie niewidoczny. Jedynie otoczenie skał potęgowało jego odgłosy, sprawiając, że
szumiał jak rwąca rzeka.
– Kostjan! – krzyknęła w dół.
– Jan! – odpowiedziało echo i zapadła cisza.
– Widzisz go? – zapytała Wiljo.
Dziewczyna potrząsnęła głową, jednocześnie uciszając wiłę gestem. Nie dostrzegała nikogo
w rozpadlinie, ale przez moment wydawało jej się, że gdzieś z boku słyszy słaby jęk.
Wychyliła się jeszcze bardziej za krawędź, nadstawiając uważniej ucha. I wtedy go
dostrzegła.
Początkowo nie była pewna, czy to rzeczywiście człowiek. Ubłocony, z ubraniem
zwisającym w strzępach i posklejanymi brudem rudymi lokami, lepiącymi się do czoła i
twarzy, leżał płasko na skalnej półce, tuż nad linią krzewów. Najwyraźniej nie miał już siły, by
podciągnąć się wyżej, ale był przytomny. Próbował nawet unieść dłoń i gestem wezwać
pomocy.
– Jest! Żyje! – wrzasnęła zielarka z ulgą i usłyszała, jak Wiljo wybucha szlochem.
Pozostawało jednak jeszcze wyciągnąć mężczyznę na górę.
– Lendav, to będzie trudne. – Oceniła szybko Venda, szukając wzrokiem najkrótszej drogi od
Kostjana na szczyt rozpadliny. – Jak bardzo jesteś silny?
Chmurnik wzruszył ramionami i uśmiechnął się jak urodzony ryzykant.
– Wystarczająco, żeby przenosić chmury – stwierdził. – Myślę, że dam sobie radę z parą
ludzików.
Trudno było uwierzyć w takie słowa, wypowiadane przez chudego wyrostka o prawie
przeźroczystej skórze.
– Chmury wyglądają na lekkie – powątpiewała.
– Ech, wy, ludzie… Więcej wiary! – roześmiał się.
Venda nic nie odpowiedziała, nie miała innego wyjścia, jak mu zawierzyć. Przeszła wzdłuż
krawędzi grani kilkanaście kroków w bok i znalazła się wprost nad rannym mężczyzną.
– Nie ma tu jak zejść w dół – syknęła ze złością pod nosem. – Będziesz musiał mnie opuścić,
a potem wyciągnąć nas oboje.
Chmurnik skinął głową, jakby nie było w tym niczego trudnego, chociaż spojrzenie miał
poważne i skupione.
Venda kilka razy nabrała powietrza, jakby miała się zanurzyć w lodowatą wodę, po czym
odwróciła się tyłem do rozpadliny, chwyciła dłońmi linę i zsunęła się za krawędź urwiska.
Utrata równowagi sprawiła, że zielarka krzyknęła krótko, przerażona, ale lina napięła się
tylko z jękiem i opiekunka zawisła, machając nogami, na łasce chmurnika trzymającego sznur.
– Nie rzucaj się! – krzyknął do niej. – Przestań się bujać!
– Łatwo ci, kurwa, mówić! – odwrzasnęła zirytowana, ale postarała się opanować.
– Teraz lepiej! – pochwalił ją rozbawiony.
Powoli poluzowywał linę i przez kolejnych kilka minut dziewczyna zjeżdżała w dół. Sznur
nieprzyjemnie wrzynał się jej w talię. W końcu wylądowała niedaleko Kostjana, zawołała do
Lendava, żeby bardziej zluzował linę, i przedarła się do rannego przez krzaki porastające
skalną półkę.
– Kostjan! – krzyknęła, dopadając go nareszcie. – Już jestem. Zaraz cię wyciągniemy! Co cię
boli?
Zmęczony ponad siły mężczyzna zmobilizował resztki energii, żeby pozostać przytomnym,
choć najchętniej zapadłby się już w miękką i kuszącą pierzynkę nieświadomości.
– Noga – zachrypiał. – Chyba złamana. Potknąłem się na liściach i spadłem jak szczeniak.
Klęknęła obok, macając i oglądając ranną nogę.
– Nie bredź – mruknęła. – Wszystko wiem. Wiljo nas tu przyprowadziła i opowiedziała, co
zaszło.
Zaniemówił na chwilę, ale dotyk dziewczyny sprawił mu taki ból, że wrzasnął na całe
gardło.
– Na Elleniale!
– Ciii… Masz rację, złamana – stwierdziła. – Ale chyba kości się nie przemieściły,
wszystko będzie dobrze. Poszukam czegoś, co by się nadało na łubki, nie odchodź za daleko.
Pokiwał głową, siląc się na uśmiech, i opadł z powrotem na skałę.
Już po chwili zielarka usztywniała ranną nogę grubymi patykami, które przymocowała
pasami tkaniny oddartymi z jego i tak już bezużytecznej koszuli.
– Więc jednak po mnie wróciła – szepnął Kostjan, bardziej do siebie niż do dziewczyny, i
uśmiechnął się słabo, przymykając oczy.
– Hej, tylko mi nie odpływaj teraz! – Trąciła go w bok. – Nie dam rady, jeśli mi trochę nie
pomożesz.
Rudzielec otworzył oczy, a ona, mozoląc się i sapiąc, obwiązała go sznurem pod pachami.
– Gotowy? – spytała, próbując dodać mu otuchy. – Będzie pewnie bolało, ale obiecuję, że
już niedługo dostaniesz coś uśmierzającego. Niestety nie zabrałam ze sobą torby.
Pokiwał głową ze słabym uśmiechem.
– Lendav! – wrzasnęła, zadzierając głowę do góry. – Dawaj, tylko powoli. Przywiązałam na
razie Kostjana!
– Dobra! – odkrzyknął chmurnik i mężczyzna przy wtórze pełnych bólu jęków i syków
powędrował w górę, wzdłuż pionowej ściany, zwisając bezwładnie jak kociak. Venda modliła
się, żeby węzeł okazał się dostatecznie mocny, a lina wytrzymała. O siłę Lendava już się nie
martwiła, bo rzeczywiście nie wydawało się, żeby miał jakiekolwiek trudności.
Na samej górze Wiljo pomogła mężowi wygramolić się poza krawędź i po chwili lina
pofrunęła z powrotem w dół, żeby Venda mogła się wydostać z rozpadliny. Kiedy wreszcie
trafiła na szczyt, Lendav złapał ją za ubranie i wciągnął na trawę.
– Dziękuję – wyrzuciła. – Teraz musimy znaleźć Jarta, miał wziąć ze sobą na wszelki
wypadek nosze.
– Nie ma sprawy – skinął chmurnik. – Znajdę ich. Poradzicie sobie do tego czasu?
Przytaknęła. Wstała i otrzepała ubranie, choć raczej wyglądało to tak, jakby chciała
rozsmarować błoto po całej sukience. Lendav pobiegł, znikając szybko za drzewami, a Venda
stanęła z boku, nie chcąc przeszkadzać rodzinie w pojednaniu.
Wiljo i Alasa klęczały nad rannym, a kobieta i mężczyzna szeptali do siebie szybkie słowa,
przepraszając się nawzajem i wyznając miłość. Alasa trzymała ojca za rękę i patrzyła na nich
przejęta, bo nigdy nie widziała swojego silnego taty w tak fatalnym stanie.
Opiekunka obserwowała ich z nadzieją. Może jeszcze im się uda, może przeżyją razem
dobre, spokojne lata. Choć do bólu racjonalna część jej umysłu podpowiadała, że będą one
kosztowały wiłę więcej, niż potrafi znieść, i że „szczęśliwe lata” mogą się okazać miesiącami,
a może nawet tygodniami.
Bardzo trudno kochać człowieka, nie będąc nim. Patrząc na Wiljo i Kostjana, zielarka
zrozumiała, że jest to pewnie równie trudne, jak kochać stworzenie nocy, będąc małym,
niedoskonałym człowiekiem.
Westchnęła, czując, jak dogania ją zmęczenie i smutek. Była tak potwornie samotna.
Zanim poznała DaWerna, też często o tym myślała, ale wtedy łatwiej było znosić życie w
pojedynkę. Teraz, gdy już wiedziała, jak to jest mieć kogoś przy sobie, nagły brak bolał
nieporównywalnie bardziej.
Na szczęście miała czym zająć myśli.
Ten dzień był dla młodej opiekunki bardzo długi. Wkrótce Lendav przyprowadził mężczyzn i
wspólnymi siłami udało się przetransportować Kostjana do doliny. Oczywiście padały
pytania, ale sam ranny opowiadał wszystkim tak doskonałe kłamstwa, że rozwiewał wszelkie
wątpliwości i ucinał domysły.
Venda na poważnie zajęła się opatrywaniem jego ran dopiero gdy już leżał w chacie,
bezpieczny i szczęśliwy. Żona krzątała się po izbie, napędzana nowym zastrzykiem uczuć i, jak
podejrzewała zielarka, wciąż jeszcze wyrzutami sumienia. Alasa nie odstępowała ani na krok
ojca, a ten czule głaskał ją po rączce, zadowolony, że w ogóle dane mu jest ją jeszcze oglądać.
Dobrze wiedział, że bogowie czuwali nad nim podczas upadku i obiecał złożyć wielki kołacz
w podzięce, a Venda zgodziła się przekazać dar w jego imieniu.
Opatrzenie nogi oraz wszystkich drobniejszych ran zajęło jej czas aż do wieczora, ale w
końcu przyszedł ten moment, gdy mogła pożegnać się i wyjść.
Była już bardzo zmęczona.
– Przyjdę jutro zobaczyć jak się czujesz – obiecała, zbierając swoje rzeczy.
Wiljo i Kostjan pokiwali głowami.
– Dzięki ci, Vendo. – Mężczyzna się uśmiechnął. – Za uratowanie życia, za opiekę nad naszą
małą rodzinką… za wszystko.
Skinęła, zbyt wyczerpana, by wykrzesać z siebie coś więcej. Ruszyła do drzwi, ale drogę
zastąpiła jej Alasa, która do tej pory głośno odmawiała pójścia spać.
– Venda! – Wyciągnęła rączki i wtuliła się w jej sukienkę. – Dziękuję, że uratowałaś tatusia.
Zielarka uśmiechnęła się i pochyliła, by dziewczynka mogła wygodniej ją objąć. Małe rączki
otoczyły jej szyję, a ciepły policzek przytulił się do policzka. Było to bardzo miłe uczucie.
Zielarka też uścisnęła dziecko.
Przytuliły się, a potem Alasa odchyliła główkę i ich twarze znalazły się dokładnie
naprzeciwko siebie.
Venda drgnęła. Dziewczynka miała znów te straszne, czarne oczy bez białek.
– Walczysz z przeznaczeniem, opiekunko? – odezwał się obcy, dorosły głos. Alasa pochyliła
się do jej ucha i szepnęła dźwięcznie: – Tym razem wygrałaś. Nagroda jest ukryta w schowku
pod żłobem.
Cofnęła się i z nosa pociekła jej krew, a Vendę potwornie rozbolała głowa.
– Trzymaj nos do góry – poradziła odruchowo, podnosząc dziecięcą bródkę. – Zaraz
przestanie cieknąć. Już, już, nic się nie stało…
Rozdział 15
Kto z bogami w grę wchodzi...

Była zmęczona, ale mimo wszystko poszła wprost do obórki. Krowa przywitała ją
zdziwionym spojrzeniem, po czym rozmuczała się wniebogłosy, głodna od rana i niewydojona.
Dziewczyna zaczęła do niej przemawiać, przepraszając i poklepując po szyi. Rzuciła do żłobu
siana i podstawiła wiadro wody, cierpliwie czekając, aż zwierzę ugasi pragnienie. Krowa
chlipała głośno i jeszcze głośniej przełykała, a gdy skończyła pić, zielarka prawie siłą musiała
wyszarpnąć cebrzyk spod trójkątnego pyska i z pokorą przyniosła następny. Miała wyrzuty
sumienia.
Ostatnio naprawdę zaniedbywała nie tylko krowę, ale i ogródek. Nie pozbierała jesiennych
ziół, nie zaczęła szykować zimowych zapasów. Kiedyś, gdy smutek pozwoli jej już normalnie
funkcjonować, może się okazać, że została bez któregoś z cennych składników.
Czas zacząć żyć, pomyślała wzdychając.
Przyniosła trzecie wiadro i dopiero w jego połowie krowa miała dość. Zabrała się z kolei
za siano, a Venda, poklepawszy mućkę jeszcze raz po szyi, schyliła się, mamrocząc do siebie
pod nosem. Zaczęła uważnie obmacywać żłób.
Inni gospodarze rzucali siano wprost na ziemię, pod nogi zwierząt, albo drążyli koryta z pni
drzew. Opiekun nie byłby sobą, gdyby nie spróbował tego usprawnić. W związku z tym do
żłobu dobudował ściany z pojedynczych desek. Schowanie czegokolwiek pomiędzy nimi było
niemożliwe, więc Venda od razu skupiła się na dnie i była zaskoczona tym, jak szybko odkryła
schowek, zamykany ciasno kawałkiem drewna. Krowa nie mogła go wypchnąć ani wyciągnąć,
ale dziewczyna i tak była zdziwiona, że opiekun powierzył swój skarb strażnikowi, który w
przypadku odkrycia skrytki zjadłby jej zawartość.
Czerwona, oprawiona w skórę i sfatygowana księga czekała na nią w ciszy.
Wyjęła ją niemal ze czcią.
W tym momencie krowa chuchnęła jej w twarz, łypiąc ciekawie, czym zupełnie popsuła
efekt.
Choć Vendę korciło, by zacząć czytać od razu, pobiegła do chaty po wiaderko, by jeszcze
uporać się z wieczornym dojeniem. Tuląc do piersi czerwoną księgę, wpadła do izby.
Bałagan, który tam zastała, jakby ją zaskoczył. Zapomniała kompletnie, że jeszcze rano miała
ochotę paść trupem na progu i nigdy się nie podnieść.
Odłożyła tomiszcze opiekuna na stolik pod oknem. Szybko powrzucała walające się po
podłodze ubrania do kufra, a kubki i talerz do cebrzyka z zimną wodą. Zatrzasnęła skrytkę z
kosztownościami, postawiła na nogi wywrócony jeszcze przez Yarela stół. A potem aż ją
wryło w miejscu na widok tobołka w kącie izby.
Przyniosła w nim z jaskini DaWerna wszystkie jego rzeczy, które była w stanie unieść,
wśród nich zieloną koszulę oraz zeschnięte strzępy wianka, który uplotła podczas wiosennego
święta i którego tak zapamiętale szukał Imir.
– Już, już… – mruknęła, jakby chciała uspokoić czekające na właściciela przedmioty. – Mam
księgę. Teraz będzie dobrze.
Porwała z kąta wiaderko i pognała do obórki.
Gdy wreszcie wróciła, słońce już dawno zaszło, ale dziewczyna była tak podekscytowana,
że nie mogłaby zasnąć. Zasiadła przy stoliku pod oknem, przysunęła sobie łuczywo i otwarła
masywne tomiszcze.
Początkowo myślała, że księga jest dziennikiem opiekuna, jednak po przerzuceniu kilku
pierwszych kart zrozumiała, że to raczej luźny zbiór wyników prowadzonych badań,
zasłyszanych informacji, ciekawostek i pomysłów do późniejszego rozpatrzenia, zapisanych,
nim ulotnią się z głowy. Między kartki powklejano strzępy wydobytych skądś rękopisów,
niektóre najwyraźniej pisane inną ręką, noszące ślady po przypaleniu albo innych podobnych
przygodach. Gdzieniegdzie wpis zajmował kilka linijek w górnej części strony, resztę zaś
zostawiono, by później uzupełnić informację. Inne karty zapisano doszczętnie, a w miarę jak
piszącemu brakowało miejsca, literki coraz gęściej tłoczyły się obok siebie, zmieniając zdania
w nieczytelne wężyki. Kilka kart zamokło w górnym rogu, zalane czymś, co wyglądało i
pachniało jak wywar z kwiatu lipy.
Krótko mówiąc, opiekun najwyraźniej posiadał księgę od dawna. Z jakiegoś powodu miała
ona pozostać tajemnicą dla wszystkich poza nim. Teraz wreszcie Venda mogła się dowiedzieć,
dlaczego, ale po przedarciu się przez kilka stron paskudnego pisma nie dowiedziała się
niczego, czego sama już nie wiedziała. Wpisy dotyczyły głównie zielarstwa i dziewczyna
uznała, że musiały pochodzić z czasów, gdy jej mistrz nie był jeszcze tak doświadczony i
błyskotliwy, jakim go pamiętała. Dotyczyły spraw dość oczywistych, nawet dla niej.
Przez kilka kolejnych dni przegryzała się jednak dalej przez księgę, ze strony na stronę coraz
bardziej zafascynowana i pełna podziwu. Najwyraźniej opiekun zaczął się interesować
zielarstwem dość późno, mając już sporą wiedzę o magii, leczeniu i walce z potworami.
Natomiast z dziennika nie można było dowiedzieć się zbyt wiele na temat życia, które
prowadził. Czasem jedynie przywoływał jakieś imię jako źródło informacji, albo zapisywał w
rogu kartki, komu i ile jest winien.
Często wychwytywała dziwne, obco brzmiące terminy, każące przypuszczać, że magia była
przez długi czas główną dziedziną jego badań. Wydawało się jej to o tyle dziwne, że nigdy nie
przyłapała go na rzucaniu choćby najmniejszego czaru. Musiał więc albo utracić moc, albo
zdecydować się jej nigdy więcej nie używać. Dlaczego jednak, pozostawało zagadką.
W pewnym momencie, gdzieś między dojeniem krowy a kolacją, dotarło do niej, że kilka
ostatnich stron, które czytała, wiązał wspólny temat – śmierć i to, co następuje potem.
Przypomniała sobie słowa Yarela o tym, że poszukiwanie nieśmiertelności stało się w
pewnym okresie głównym tematem badań prowadzonych przez magów za górami.
Najwyraźniej opiekun również dał się opanować temu pragnieniu.
Tego wieczora, czytając i jedząc jednocześnie, Venda najpierw natknęła się na receptę
cudownej mikstury przedłużającej życie, a potem na opis dziwnego i nie do końca
zrozumiałego dla niej rytuału, mającego na celu ożywienie zmartwiałych tkanek.
Później opisano tam również inne podobne sposoby, a opiekun najwyraźniej wypróbował
większość z nich w praktyce, prawdopodobnie samemu smarując się maściami i pijąc
wywary. Opisywał bowiem smak eliksirów oraz to, jak odmłodzony i pełen życia się po nich
czuł. Czytając, dziewczyna pokręciła w zamyśleniu głową, przypominając sobie, do czego
doprowadziły go te eksperymenty. Wreszcie otrzymała rozwiązanie zagadki jego śmierci.
Strzygoń pod postacią sowy wyssał z opiekuna siły i doprowadził do choroby, a potem,
według wszelkiego prawdopodobieństwa, dopadł go w lesie i zabił. Tak właśnie te stwory
dręczyły ofiary. Do tej pory jednak zastanawiało ją, dlaczego opiekun zmienił się w
chodzącego trupa. Dziś doszła do wniosku, że był to z pewnością efekt całych lat
eksperymentowania z własnym ciałem.
I nawet po śmierci wrócił właśnie po tę księgę.
Odstawiła kubek po mleku, odwróciła stronę. W to miejsce wklejono zniszczony czasem,
nadpalony kawałek papieru, pisany inną ręką, a sądząc po wyblakłym atramencie, również
bardzo dawno temu. Był to jedynie fragment większej całości, której górna część zniszczona
została prawdopodobnie w płomieniach. Od razu jednak w oczy rzuciło się jej imię –
Elleniale.
Z wysiłkiem wczytała się w ozdobne, ale mało czytelne pismo.

…życie jednej istoty okupić śmiercią tuzinów” – warknął Szary Pan, lecz Elleniale nie
ulękła się i zaśmiała mu się w pysk. Rzekła:
„Po twoich dzieciach nikt nie będzie płakał”.
„Ja będę” – odpowiedział Wielki Wilk, a jego oczy zabłysły złowieszczo. – „Okaż skruchę,
ludzka kobieto, albo dosięgnie cię gniew boga”.
„Nie mój tyś bóg” – rzuciła mu hardo. – „I władzy nade mną mieć już nie możesz, bom
nieśmiertelna teraz i bogom się wymykam”.
Gorycz i gniew straszny bestię ogarnął na te słowa, aż góry całe zadrżały w posadach.
„Jam jest pan tych ziem!” – zagrzmiał potężnym głosem. – „Przeklinam ród twój i prawdę
powiadam tobie, a stanie się według słów moich: przeklęta krew twoja wróci w me góry i
błagać mnie będzie z własnej woli, bym wilki moje przywrócił do życia. A ja, choćbym i jutro
mógł ten cud uczynić, poczekam i nie uczynię tego wcześniej, aż hańbę twego potomka oglądać
mógł będę i nią się napawać”.
„Mieć więc potomków nie będę” – chytrzyła się Elleniale, w Szarym Panu śmiech jeno
wzbudzając. Był on bowiem bogiem i jako i bóg był wszechwiedzący.
„Nieśmiertelna kobieto!” – zawył potwór złowróżbnie. – „Chcę, byś wiecznie żyła,
świadoma wciąż tego, że czyn twój podstępny na ludzi śmierć sprowadzi. Bo gdy krew twa
ukorzy się i prosić przyjdzie, sprawię, że zamarznie morze, a dzieci moje jak jedno wrócą zza
Sinych Wód. I biada twemu światu, bo zemsta ich będzie straszna”.
Biada ci Elleniale, biada! Kto z bogami grać zaczyna, ten na zaw…
Tu tekst urywał się. Najwyraźniej sentencjonalne pouczenia i morały płynące z historii
czarodziejki nie interesowały opiekuna. Interesowało go za to co innego. Z boku strony
widniała nazwa „Płowe Góry”, ale została zamaszyście przekreślona, a pod spodem, starannie
i z wykrzyknikiem na końcu, wpisano – „Góry Północy!”.
Ciekawe, pomyślała dziewczyna, jak wiele czasu zajęło opiekunowi wytropienie, w jakie
rejony udała się czarodziejka?
Kolejna strona zatytułowana była „Elleniale” i zapisana dziwnymi, magicznymi nazwami,
które nic Vendzie nie mówiły. Przy większości z nich znajdowały się znaki zapytania. Kilka
wykreślono, prawdopodobnie w wyniku dalszych badań. Jedno słowo wydało się dziewczynie
znajome, więc jeszcze raz przerzuciła tę cześć księgi, którą już przeczytała, i znalazła je:
nenethe – „rytuał przejęcia”. Domyśliła się, że opiekun próbował zidentyfikować czar albo
też rytuał, jaki wykonała Elleniale, by uzyskać nieśmiertelność. Przy żadnej z nazw nie
postawiono jednak ani wykrzyknika, ani w inny sposób jej nie wyróżniono, więc chyba ani
jedna z teorii się nie potwierdziła.
Tego wieczoru Venda położyła się spać bardzo zadumana. Kto by pomyślał, że opiekun
przybył tu, by szukać nieśmiertelności…
Kiedy następnego dnia znów otwarła księgę, zdziwiła się jeszcze bardziej. Nagłówek u góry
jednej z kolejnych kart głosił wielkimi literami: Dziecko Elleniale. Poniżej wypunktowano
cztery imiona, ale trzy z nich skreślono, stawiając przy każdym stosowną uwagę.
Ilithienn – brak potencjału magicznego.
Oridin – urodzony za późno.
Lustek – matka żyje.
Ostatnie, czwarte dziecko nie miało imienia, opisano je jednak szczegółowo, stawiając na
końcu mały wykrzyknik.
Dziewczynka od R. – poprawnie reaguje na test kamieniem aner i próby krwi. Zdrowa,
rozwinięta prawidłowo, bez wad wrodzonych. Lat około trzech. Potencjał magiczny niski, być
może w wyniku działania matki – ochrona przed ingerencją magii? Milcząca, nieufna,
krnąbrna, być może wpływ wychowania – R. odebrał ją z sierocińca Malakita. Ku pamięci –
sprawdzić, skąd się tam wzięła.
Niestety nie wiadomo było, czy opiekun znalazł odpowiedź na to ostatnie pytanie, ponieważ
nie zapisał w tym miejscu już nic więcej.
Venda z przejęciem przeczytała fragment jeszcze kilka razy.
Jakiś R. przyprowadził ją opiekunowi z sierocińca, jako dziecko Elleniale. Wątpliwe, żeby
kiedykolwiek dowiedziała się, kim był R., chyba że udałaby się za góry, odnalazła sierociniec
Malakita w którymś z miast… Ale gdzie miałaby szukać? I co jeśli Malakit to nie osoba, ale
bóstwo, patronujące dziesiątkom przytułków w dziesiątkach z miast?
Westchnęła zmęczona, przecierając dłońmi twarz.
Dziecko Elleniale, dudniło jej w głowie.
Niski potencjał magiczny.
Krew Elleniale wróci i będzie błagać o zamarznięcie wód.
To wszystko było jakieś nieprawdopodobne. Czy mogło rzeczywiście chodzić o nią?
Przecież całe życie spędziła tu, w Górach Północy. Nie chciała być nikim więcej i, o dziwo,
na myśl o swoim tajemniczym pochodzeniu nie czuła podniecenia, a jedynie lekkie
zniechęcenie. Z jednej strony dość miała kłopotów i nie potrzebowała świata za górami,
pakującego się z buciorami w jej życie. Z drugiej jednak to, co czytała, dawało jej cień szansy
na powrót DaWerna. Tylko że wraz z nim wróciliby inni…
Z kolejnym westchnieniem przerzuciła następną kartę, pokrytą wynikami badań, jakie
opiekun wykonał na odnalezionym dziecku. Sądząc po ilości wykrzykników, musiał być
zachwycony wynikami. Niestety, dla Vendy były one kompletnie niezrozumiałe. Opiekun
przerastał ją wiedzą, doświadczeniem i liczbą dziedzin, w których się kształcił, a notatki
wykonywał dla samego siebie, bez zbędnych opisów i tłumaczeń. Pojedyncze słowa,
zapisywane czasem naprędce na skraju strony albo wręcz przeciwnie, na samym jej środku,
zakreślone kółkiem i opatrzone wykrzyknikiem, jemu mówiły wszystko. Jej – nic.
Zmęczona i zawiedziona tym, jak mało wiedziała o człowieku, który ją wychował, położyła
się spać, by następnego ranka znów zająć się czytaniem.
Natrafiła na recepturę maści z pokrzyknika, której składu opiekun nie chciał jej wyjawić
zarówno ze względu na niebezpieczeństwo, jakie stanowiło samo ziele, jak i na efekty uboczne
całego specyfiku. Wreszcie ją poznała.
Zaraz potem ktoś innym charakterem pisma nagryzmolił na doklejonym skrawku czerpanego
papieru wskazówki dotyczące drogi w góry. Ostatnia brzmiała malowniczo:
Pół dnia stępa w górę strumienia, aż do wioski nad granatowym jeziorem. Gdzie słychać
nawet za dnia wycie wilków, tam jest Wilcza Dolina.
W dziwacznym opisie znów zaznaczono kilka kluczowych słów i opatrzono uwagami.
Opiekun poradził sobie widać z zawiłymi wytycznymi, bo już na sąsiedniej stronie wypisał
szeroko: „Wilcza Dolina – dziennik wyprawy pierwszej”.
Ile wypraw zakładał – nie wiadomo, ale Venda podekscytowała się, widząc, że wpisy
przyjęły wreszcie, choć na chwilę, kształt pamiętnika z podróży.
Po trzech miesiącach dotarłem do doliny – obwieszczał pierwszy z nich. – Co za miejsce!
Idealne dla eksperymentów, pełne stworzeń. Ostoja dawnych wierzeń. Pierwsze informacje o
wilkarach (to poprawna, tutejsza nazwa). Ostatnich widują zimą. Dziecko chore. Jeśli jej
odporność nie podejmie walki w ciągu dwóch dni, rozpocznę leczenie.
Ładnie się o mnie troszczył, pomyślała cierpko. Mimo że przecież byłam dla niego tak cenną
zdobyczą. A może to również był jeden z jego testów? Chyba całe moje życie było jedną
wielką próbą.
Kolejne wpisy potwierdzały niestety tę smutną tezę. Opiekun pisał prawie wyłącznie o
Vendzie, jednak interesowała go jedynie jako obiekt badań.
Czego właściwie ode niej oczekiwał?
Kilkanaście lat ich wspólnego życia zamykało się na sześciu stronach księgi, z czego cztery
zapisano w czasie pierwszych dwóch lat od przyjazdu. Potem opiekun zatracił chęć
opisywania swojego wielkiego eksperymentu dla potomnych.
A może zadomowił się tutaj? Może polubił mieszkańców? Nie wiadomo. Ani słowem nie
wspomniał o obwołaniu go opiekunem ani o którymkolwiek z potworów, z jakimi walczył.
Nie pisał o ludziach, których chronił, ani o żadnej z miłych, rodzinnych chwil, które spędzili
razem. Bo przecież były i takie. Ale jak się okazało, jedyną rzeczą zasługującą na
uwiecznienie był eksperyment, który miał uczynić opiekuna nieśmiertelnym.
Ostatnią notatkę napisał wiosną tego roku.
Wydarzyło się! Wszystko wskazuje na to, że Ostatni powrócił w góry. Oczekiwanie dobiega
końca. Krew Dziecka przyciąga i prędzej czy później zechce się do niej zbliżyć. Do tego
czasu muszę być gotowy.
Zmarszczyła brwi w zadumie.
Gotowy do czego? Czego właściwie chciał dokonać?
Księga nie zdradzała, czy udało mu się rozpracować czar rzucony przez Elleniale ani czy
zamierzał użyć go, by pozyskać nieśmiertelność DaWerna, czy raczej najpierw chciał użyć
jego i Vendy, by sprowadzić wilkarów zza Sinych Wód, a dopiero potem powtórzyć wyczyn
czarodziejki. Nie był głupi, nie ryzykował, że ktoś dowie się za wiele i skradnie jego
nieśmiertelność, natrafiwszy na księgę. Najważniejszy plan pozostał ukryty w jego głowie i
wraz z nim spoczywał teraz na Cmentarzu Wyklętych. Bo właśnie tam zawiódł go ten
eksperyment, któremu podporządkował życie nie tylko swoje, ale także jej.
Krew dziecka przyciągnęła ostatniego z wilkarów, choć żadne z nich nie było świadome
przepowiedni. Byli sobie przeznaczeni od początku, odkąd ponad sto lat temu jej matka
wymordowała prawie całą jego rasę.
Bogowie, sama myśl o DaWernie sprawiała, że wracał ból.
Czy Pan Lasu właśnie to przewidział? Czy zesłał na nich to wszystko już lata temu, zanim się
urodzili? Wiedział, że się spotkają, zbliżą i zakochają? Że DaWern zginie, a ona zrobi
wszystko, by go odzyskać? Że znajdzie księgę i dowie się z niej, do kogo powinna się udać ze
swym żalem, by błagać, kajać się i prosić…
Bo jeśli tylko się uda, zrobi to. Znajdzie sposób, by porozumieć się z bogiem wilków i
odzyskać DaWerna. Za wszelką cenę.
Zemsta i przepowiednia Pana Lasu będą mogły się dokonać.

Dla większości młodych małżeństw przeprowadzka na swoje to jeden z bardziej


wyczekiwanych i radosnych momentów wspólnego życia. Bez względu na to, jak dobrze
układało im się z rodzicami, po to przecież pobierali się, by być razem i budować wspólnie
domowe ognisko według własnego pomyślunku. Mniej lub bardziej mądrego, ale własnego.
Atra i Lusy, o dziwo, chociaż pod tym jednym względem nie różnili się od innych. Może
tylko powody mieli nie do końca takie same. Od czasu gdy obydwoje naprawdę zrozumieli, że
dziecko przyjdzie na świat bez względu na to, czy będą się lubić, czy też nie, uformował się
między nimi niepisany rozejm. Każde w samotności dojrzewało do decyzji o ewentualnym
porzuceniu broni oraz zaprzestaniu walk i póki co jakoś nie wchodzili sobie w drogę.
Przeprowadzili się do swojej chaty tuż przed tym, jak pogoda popsuła się na dobre, a złota
jesień przerodziła się w paskudną chlapę zwiastującą zimę.
Wszystko odbyło się zgodnie z tradycją. Na uroczysty obiad zaproszono rodzinę, a gdy
wszyscy zebrali się na podwórku przed drzwiami, ojciec Lusego przyniósł z rodzinnego domu
młodego męża garnek żaru z paleniska. Na progu przekazał go synowi, jako głowie nowej
rodziny. Lusy wniósł zaczątek domowego ogniska do chaty, a za nim weszła Atra, rodzice i
reszta zaproszonej rodziny. Młody mężczyzna rozdmuchał żar na palenisku i wzniesiono toast
za szczęście tego domu. Potem wszystkich zaproszono do stołu i okazało się, że Atra, jeśli
tylko jej się chce, potrafi bardzo smacznie gotować.
Biesiada trwała do wieczora i chwilami nawet Atrę udawało się rozbawić. Lusy popatrywał
na nią i myślał sobie, że gdyby tylko nie miała tego charakteru wiedźmy, naprawdę cieszyłby
się z tak pięknej żony. Ale cóż po urodzie, jeśli dwóch zdań nie można zamienić bez kłótni.
Poza tym ona w jego stronę nie spojrzała ani razu.
Kiedy goście pojedli, popili, poweselili się i wreszcie poszli do domu, młodzi zostali sami,
w swoim własnym domu, i popatrzyli na siebie skrępowani. Chata wydała im się naraz
ogromna i pusta.
Dziewczyna obrzuciła wzrokiem pozostałości uczty, które należało teraz uprzątnąć, i opadły
jej ręce. Z ciężkim westchnieniem przysiadła na ławie, stawiając przewrócony w ferworze
zabawy kubek po miodzie.
– Zmęczona jesteś – bardziej stwierdził niż zapytał Lusy.
– No, chyba widać – mruknęła, gasząc go od razu. W chwilę później jednak dodała nieco
łaskawiej: – Dziecko strasznie kopie, już mnie wszystko boli... Ja nie wiem – podjęła po
chwili, trochę niepewnie – czy ono nie za szybko rośnie?
Lusy wzruszył ramionami, demonstrując swoją niewiedzę. Brzuch dziewczyny rzeczywiście
robił się większy dosłownie z dnia na dzień i Atra zaczynała się martwić, czy mały demon nie
urodzi się przed czasem. W końcu nie wiedziała, co tak naprawdę rośnie wewnątrz niej i ile
potrzebuje czasu.
– Będzie duży chłopak – błysnął myślą młody mąż. – A kopie, bo się denerwujesz.
– Czym się denerwuję? – Posłała mu kpiące spojrzenie.
– A bo ja wiem, ciągle chodzisz zła. Marozowa mówi, że kobieta przy nadziei powinna się
cieszyć, dbać o siebie, a ty tylko krzywisz się i wściekasz.
– No proszę cię... – Wywróciła oczyma, zirytowana. – Idź już, lepiej zajmij się prosiakiem,
bo jak tak z tobą gadam, to rzeczywiście tylko się denerwuję.
Wstała i z energią, której nie miała jeszcze chwilę wcześniej, zabrała się za sprzątanie ze
stołu. Lusy naburmuszył się, chwilę postał w milczeniu, a potem zarzucił na plecy kaftan,
zabrał cebrzyk z resztkami jedzenia i wyszedł za chatę, nakarmić prezent ślubny od rodziców
Atry.
Kiedy tylko zamknęły się za nim drzwi, dziewczyna przestała się krzątać i ze złością rzuciła
ścierkę na ławę. Dziecko łupnęło ją znów w żebra, aż prawie jęknęła. Odechciało jej się
wszystkiego, nawet złościć.
Przyłożyła dłonie do rosnącego brzucha, czując, jak istota w środku wierci się, wypycha to
tu, to tam główkę albo nóżkę. Szybkość, z jaką rozwijało się dziecko, napawała ją strachem.
Ciągle nie mogła się pozbyć przeczucia, że ludzkie dzieci nie rosną w tym tempie i jeśli
będzie tak nadal, w końcu mały stworek rozerwie jej brzuch, by wydostać się na zewnątrz.
Zadumała się skrzywiona, wpatrzona w ruszające się wybrzuszenia. Dopiero po chwili
dotarło do niej, że od kilku minut słyszy przeraźliwe kwiczenie od strony podwórka. Uchyliła
drzwi, w myślach urągając niedorobionemu mężowi, i wmurowało ją.
W zapadających ciemnościach świniak biegał po podwórzu, chlapiąc błotem na wszystkie
strony. Rozejrzała się za Lusym i dopiero po chwili dostrzegła jego jasną czuprynę, daleko od
chaty, tuż za kręgiem pochodni. Leżał na ziemi, zasłaniając głowę ramionami, a nad nim
pochylały się trzy nierealne sylwetki o czerwono jarzących się oczach.
Atra znała je aż za dobrze.
Przeklęła głośno i ruszyła biegiem w tamtym kierunku, nie zwracając uwagi na
nieprzyjemnie podskakujący brzuch.
– Hej! – wrzasnęła wściekle.
Zjawy zwróciły się w jej stronę i wykrzywiły złowrogo. Ich starodawne odzienie zdawało
się rozmazywać, zlewając z ciemnością nocy. Jeden, najlepiej jej znany, wyszedł na spotkanie
dziewczyny, zasłaniając sobą skulonego na ziemi Lusego.
Zielonooka – zabrzmiało wściekle w jej myślach.
– Zostawcie go – warknęła. – Czego od niego chcecie?
– Uciekaj, Atra! – krzyknął Lusy, podnosząc głowę. – Co ty robisz?!
Zignorowała go, starając się skupić na rozwianym obliczu swojego niedawnego kochanka.
W tle prosiak wciąż kwiczał jak szalony, wyczuwając niebezpieczeństwo.
– Odejdźcie, nim ktoś mnie z wami zobaczy! – Dziewczyna przybrała groźną minę. – Z nami
koniec.
W powietrzu rozniósł się syczący śmiech, a Lusy obrzucił Atrę nierozumiejącym, zdumionym
spojrzeniem.
Zielonooka – mruknął demon. Nosisz nasze dziecko. Nie zostawimy cię już nigdy.
– To się jeszcze okaże. – Podniosła hardo głowę. – Wstawaj, Lusy!
Chłopak rzucił przerażone spojrzenie na dwa wiszące nad nim stwory i nie ruszył się z
miejsca.
– No wstawaj – ponagliła go. – Oni nie mogą ci nic zrobić, jesteś bezpieczny, durniu!
Jednak wyraz twarzy Lusego wskazywał, że trudno mu było w to uwierzyć.
Chronisz go, zielonooka? – syknął demon ze zdziwieniem. Przybyliśmy, by cię uwolnić od
tego ludzkiego śmiecia, a ty bronisz nam dostępu? Co zrobiłaś?
Atra ruszyła do przodu, wyminęła demona i mocno szarpnęła męża za ramię. Ani jej się śniło
tłumaczyć zjawie, że zaszyła Lusemu w ubraniach rutę, tarninę, piołun oraz wszelkie możliwe
talizmany i zioła, o jakich tylko wiedziała.
A wiedziała co nieco.
– No wstawaj, łajzo – warknęła zirytowana i Lusy powoli podniósł się z ziemi. Posłał jej
spojrzenie tak nieufne, że aż ją skręciło w środku. – Co się tak gapisz? Przecież jestem po
twojej stronie, baranie!
Otrzepał odruchowo ubłocone ubranie.
– No nie wiem... – mruknął ledwie dosłyszalnie.
Chwyciła go za koszulę na ramieniu i pociągnęła w stronę chaty.
To zdrada, zielonooka! – demon syczał wściekle i złowrogo, jednak nie mógł ich tknąć, a
wszystkie stwory ciemności musiały pozostać poza kręgiem pochodni.
Atra odwróciła się na pięcie.
– Gówno, nie zdrada! – warknęła. – Nie wchodziłam z wami w żadne układy, sami się
narzucaliście. Nie chciałam tego dziecka i nigdy was nie prosiłam, żebyście kogokolwiek dla
mnie zabijali. On nie jest niczemu winny! – Machnęła ręką w stronę stojącego za nią Lusego. –
Bawiliście mnie i było przyjemnie, ale spieprzyliście mi życie, więc nie mam zamiaru już z
wami rozmawiać. Koniec. Idziemy, Lusy.
Zawinęła się, i wciąż targając męża za rękaw, szybkim krokiem zaczęła brnąć przez błoto ku
jaśniejącym blaskiem łuczywa, otwartym drzwiom chaty.
Zjawy odprowadzały ich spojrzeniami rozjarzonych ślepi, sycząc i miotając się wściekle.
Pożałujesz, zielonooka... Groźba zawisła w powietrzu. Żaden śmiertelnik nie stanie się dla
ciebie ważniejszy od nas!
Atra wepchnęła chłopaka do chaty i z hukiem zamknęła drzwi, odgradzając się od
czerwonych oczu potworów. Opadła ciężko na ławę, czując, jak dziecko bombarduje jej żebra
serią kopniaków. Skrzywiła się, odruchowo chwytając za brzuch.
Podniosła wzrok i napotkała surowe spojrzenie Lusego. Stał pod ścianą i wyglądał, jakby
miał ochotę wybić ciałem dziurę w balach, byle tylko znaleźć się jak najdalej od niej.
– No, co? – warknęła w samoobronie.
Założył ramiona na piersi, marszcząc brwi.
– „No, co”?! – wrzasnął, po raz pierwszy od bardzo dawna. – Chyba winna mi jesteś jakieś
wyjaśnienia, prawda?! To jest dziecko tych... stworów? Nie uważałaś za stosowne mi
powiedzieć, że puszczałaś się z jakimiś demonami?! Ja myślałem, że ono jest moje!
Dorzucił jeszcze wiązankę przekleństw, jakiej nie słyszała z jego ust nigdy w życiu. Nie
wiedziała nawet, że potrafił tak kląć. Westchnęła, czując, że opuszczają ją siły. Normalnie
powinna się wściec i nawrzeszczeć, że to nie jego zasrany interes. Ale gdy tak patrzył na nią
jak skatowany pies, poczuła, że nie ma już siły. Była zgnębiona, obolała i wykończona. I miała
już dosyć dźwigania tego ciężaru w samotności.
Jedyne, czego się obawiała, to tego, że Lusy nie zrozumie niczego, wyklnie ją, wyrzuci z
domu, z wioski i z doliny. I że straci jedynego człowieka, na którego pomoc mogła jeszcze
liczyć.
Zaskoczyło ją, że w ogóle zależy jej na tym, co on pomyśli.
– No dobrze, zasłużyłam sobie – stwierdziła z gorzkim grymasem. Podniosła na męża piękne,
zielone oczy. – Zrobiłam coś złego, Lusy. I chyba potrzebuję pomocy.

Gdy Lusy dowiedział się prawdy, chciał pędzić do opiekunki po pomoc, ale Atra nie
pozwoliła. Czy to ze strachu przed samosądem wioski, czy też z powodu pychy, mało ważne.
Grunt, że Venda nie dowiedziała się o niczym przez kolejnych kilka tygodni. Nawet gdy
odwiedziła młodych małżonków w ich nowej chacie, by przynieść talizman z przywrotem i
życzenia szczęścia, nie zdradzili się ani słowem.
Gdyby zielarka nie była tak zamyślona, nieobecna duchem i pochłonięta przez własne
sprawy, być może zauważyłaby nerwowość Lusego i zabójcze spojrzenia, jakie posyłała mu
żona. Niestety, wszelkie siły koncentrowała na znalezieniu sposobu dotarcia do wilczego boga
i jako opiekunka popełniła błąd zaniechania.
Jak się miało wkrótce okazać, wszyscy troje popełnili ten błąd.
Zima przyszła wcześnie tego roku.
Starzy ludzie mawiali, że po upalnym lecie zawsze następuje sroga zima i zapowiadało się,
że ta prognoza spełni się również tym razem.
Do Szczodrych Godów pozostawał jeszcze miesiąc, gdy pewnego wieczora powietrze ściął
lekki mróz i zawirowały pierwsze płatki śniegu. Początkowo rzadkie i nieśmiałe, z godziny na
godzinę pojawiały się w większej ilości, przykrywając zamarznięte błoto cienką, białą
warstewką.
Plan przywrócenia DaWerna do życia pochłonął Vendę do tego stopnia, że stała w oknie
dobrych kilka chwil, nim zauważyła tę niespodziewaną zmianę pogody. Poczuła rosnące w
głębi duszy podekscytowanie. Być może Sine Wody zamarzną tego roku same z siebie?
Nie mogła jednak liczyć na tak łaskawy zbieg okoliczności. Wilkarzy zniknęli ponad sto lat
temu i od tamtej pory srogich zim nastało już wiele. By zamarzło całe morze, potrzeba było
czegoś więcej niż tęgiego mrozu w Górach Północy.
Potrzeba było czegoś magicznego.
Ingerencji Szarego Pana.
O bezpośrednich kontaktach z bogami Venda wiedziała niewiele. Umiała składać ofiary,
wznosić modły i odczytywać znaki, ale z bóstwem wilków rozmawiać jej nie nauczono.
Przewertowała księgę opiekuna tam i z powrotem kilka razy. Fragmenty mogła deklamować
przez sen z pamięci, ale informacje, które znalazła, były skąpe i niepewne. Opiekun albo nie
dowiedział się niczego konkretnego, albo nie chciał ujawniać swojej wiedzy. Albo po prostu
nie wybiegał myślami tak daleko, skupiając się na wytresowaniu Vendy i zwabieniu ostatniego
wilkara w pułapkę.
Panu Lasu poświęcił w swoich zapiskach zaledwie jedną stronę, hasłowo przytaczając
legendy, które ludzie w dolinie powtarzali od lat. Był również krótki opis jakiegoś rytuału,
jednak bez informacji o efektach, które miał on wywołać. Dziewczyna nie wiedziała, czy za
jego pomocą wezwie Pana Lasu, czy też się przed nim ochroni. Mogło też chodzić o coś
jeszcze innego.
O wilczym bogu w dolinie mówiło się niewiele. Ludzie bali się nawet wymieniać jego
imienia, by – jak twierdzili – nie wywoływać go z lasu. Wiedziała, że w przeciwieństwie do
ludzkich bogów, stąpał po ziemi w postaci nie człowieka, a białego wilka. Z natury nie był
przyjazny ludziom. Ci, którzy spotykali go w lesie, zazwyczaj ginęli i nie byli w stanie o tym
opowiedzieć. Pojawiał się nocą, w szczególności zaś w zimowe pełnie księżyca. Wypuszczał
wtedy swoje wilki, by napadały na zagubionych wędrowców i źle strzeżone zwierzęta.
Tak przynajmniej mówiono dzieciom. Venda żałowała, że nie rozmawiała na ten temat z
DaWernem, gdy jeszcze miała okazję. Czy jednak kiedykolwiek naprawdę go widział i czy
powiedziałby jej prawdę, nie była pewna.
Istniała osoba, którą mogła o to zapytać – wiedźma spod skały. Ale na samą myśl o niej
wszystko się w dziewczynie buntowało. Po ostatnim spotkaniu była pewna, że i tym razem
starucha nie zechce jej pomóc.
Czasami, miotając się w bezsilności po chacie, zielarka zastanawiała się, na ile w swojej
determinacji stała się już podobna do Yarela i gdzie jest granica między zdecydowaniem a
szaleństwem.
Czy zauważy w ogóle, że właśnie ją przekroczyła?
Tego pierwszego mroźnego wieczoru zdecydowała, że nadszedł czas działania. Nie było już
nic, co mogłaby doczytać z księgi albo co jeszcze mogłaby przemyśleć.
Założyła grubą, wełnianą sukienkę, zawiesiła na szyi amulet przedstawiający wyciągnięte w
cztery strony świata ręce boga, zgarnęła tobołek pełen potrzebnych do rytuału rzeczy i
zarzuciła na ramiona czerwoną pelerynę z kapturem.
Jeśli już dziś spotka się z bogiem, zamierzała prezentować się odpowiednio do statusu
opiekunki. I dziecka Elleniale.
Gdy wyszła z chaty, owionęło ją mroźne powietrze. Otuliła się szczelniej peleryną i mocniej
naciągnęła kaptur na głowę. Podniosła pochodnię wysoko, by nie oślepiało jej światło, i
westchnęła, zbierając się w sobie. Mróz zmienił jej oddech w obłoczek pary.
Ruszyła raźnym krokiem, by się rozgrzać. Świeży śnieg rozjaśniał ciemność nocy tak bardzo,
że nawet w lesie łatwo znajdowała drogę ku ruinom zamczyska. Ciepłe ubranie krępowało
ruchy, ale dobrze spełniało swoją rolę, więc wkrótce zrobiło się jej gorąco i odsłoniła głowę.
Żaden nocny drapieżnik nie odważył się zakłócić jej spokoju.
Przekroczyła niską bramę dawnego zamku i weszła na dziedziniec, zawalony osypującymi
się ścianami i przyprószony śniegiem. Wydawało się tak spokojnie i cicho, że łatwo można
było zapomnieć, co to za miejsce. Venda rzadko tu bywała, odkąd jesienią skończyła wypasać
krowę na łące. Teraz zalała ją fala wspomnień.
Pierwsze rozmowy z DaWernem, wtedy gdy wydawał się jej jeszcze krwiożerczym
potworem. Tu, przy skalnym wyłomie, zachodzące słońce oświetlało jego wielką sylwetkę
tego popołudnia, gdy wezwała go tylko po to, by choć na chwilę przegonić samotność po
śmierci Imira.
Łzy napłynęły jej do oczu, wzięła więc kilka głębszych oddechów, by je odpędzić. Nie czas
na rozklejanie się. Nadeszła decydująca noc po tygodniach poszukiwań i udręki.
DaWern musi wrócić. Bez względu na to, jakiej ofiary zażąda w zamian bóg wilków.
Podeszła do płaskiego głazu, który zawsze uważała za pozostałość stołu z jadalni wilkarów.
Był trochę pochyły i pewnie za mały, by mogły przy nim zasiąść wszystkie wilki mieszkające
na zamku, o ile w ogóle używały czegoś tak ludzkiego jak stół.
Rozwinęła tobołek i krwią wołu, zdobytą naprędce od Larsego, namazała na kamieniu prosty
wzór, zaczerpnięty z księgi opiekuna. Ułożyła wewnątrz nakreślonego znaku kępę wilczej
sierści pomieszanej z własnymi włosami.
Nasmarowała skronie maścią z lulka i czarnego bzu. Odpaliła niewielką drzazgę od
zatkniętej między kamieniami pochodni i przymknęła na chwilę oczy.
– Welesie, panie przysięgi, miej mnie w opiece – szepnęła. – Mój panie, Rodzie, daj mi
moc.
Odetchnęła głęboko, otworzyła oczy i podpaliła kłębuszek sierści i włosów.
Płomień buchnął szybko, tworząc nienaturalny podmuch, który rzucił dziewczynie pył w oczy
i zgasił pochodnię, roznosząc wokół duszący smród.
Venda cofnęła się zaskoczona, pocierając powieki. Gdy wreszcie mogła widzieć, zobaczyła,
że bycza krew na kamiennym stole lśni jaskrawą czerwienią.
W samym środku znaku stał potężny wilk. Jego białe, gęste futro niemalże jarzyło się
własnym blaskiem. Błękitne oczy wbijały w dziewczynę poważny, lodowaty wzrok,
przynoszący na myśl śniegi Sinych Wód i zamarzniętą taflę morza.
Zielarka siłą woli powstrzymała się od padnięcia na kolana, tak prastary i majestatyczny
wydał się jej Pan Lasu. Przez wzgląd jednak na bogów, którym służyła, pohamowała się, mimo
że kolana same uginały się pod spojrzeniem górującego nad nią bóstwa.
Przerażająca cisza zaległa w ruinach, jakby pojawienie się wilka odcięło je od realnego
świata. Onieśmielona dziewczyna nie wiedziała, jak przemówić. Wszystkie mądre zdania,
które ułożyła sobie w głowie, ulotniły się wraz z jej butą i odwagą, pozostawiając jedynie
pokorę i pierwotny lęk przed wilkami.
Minęło wiele czasu... Słowa wlały się w jej mózg niczym chrzęst trzaskającego pod stopami
lodu. Wiele czasu, odkąd ostatni raz ktoś z was ośmielił się mnie wezwać.
Zamrugała, starając się opanować.
– Wiem – odparła, skłaniając lekko głowę. – Dziękuję, że zechciałeś przybyć.
Nie miałem wyjścia, syknął niechętnie. Użyłaś ahente.
Skinęła niepewnie. Nie miała pojęcia, czego tak naprawdę użyła i jak bardzo wiążący był to
rytuał.
Czego więc chcesz? – spytał biały wilk z cieniem pogardy w głosie. Władzy? Zapewne.
Zawsze chcecie władzy...
– Nie.
W takim razie bogactwa.
– Również nie – zaprzeczyła, starając się uspokoić serce, walące w piersi jak oszalałe.
Więc czego? – zdziwił się z nutą niesmaku, jakby rozmowa z człowiekiem sprawiała mu
przykrość.
– Życia! – odparła Venda żarliwie. – Chcę życia jednego z twoich dzieci. Chcę, żebyś
sprowadził go zza Sinych Wód.
Bóg wilkarów rozchylił lekko pysk, jakby uśmiechał się kpiąco, i dziewczynę znów opuściła
cała pewność siebie.
Zaiste – mruknął z zastanowieniem – zaskakująca prośba z ust człowieczej córki… Wszak
gdy zamrożę Sine Wody, twoi pobratymcy będą drżeć ze strachu.
– Nie! Proszę cię tylko o tego jednego wilkara, nie o wszystkich.
A ponieważ wszystkie przypowieści uczyły, jak ostrożnym trzeba być w wypowiadaniu
życzeń, dodała dla jasności:
– Chcę, byś przywrócił zza Sinych Wód jednego tylko DaWerna, tego, który był ostatnim z
twoich dzieci i który umarł tego lata, broniąc mnie. Chcę, by nikt inny nie wracał zza Wód
razem z nim. Tylko on.
Zamilkła, a wilk przestał się uśmiechać. Błękitne ślepia wciąż patrzyły na nią ciekawie,
jakby nie pojmując, dlaczego ludzka dziewczyna ośmiela się przychodzić do niego po prośbie.
Wytrzymała to spojrzenie. Z trudem.
Jak śmiesz przychodzić z tym do mnie, śmiertelniczko? Kto ci dał prawo wzywać boga we
własnym interesie?
– Ty – odparła. – Twoja własna przepowiednia doprowadziła mnie tutaj.
A gdy milczał zaskoczony, dodała:
– Jestem dzieckiem Elleniale, która sto lat temu zabiła wilkarów i za to została przez ciebie
przeklęta. Jestem tą krwią, która przychodzi do ciebie skruszona, prosić, byś odwrócił to,
czego dokonała moja matka. Tak jak przepowiedziałeś, stoję dziś przed tobą i błagam. Spraw,
by zamarzło morze!
Nim skończyła mówić, w jej głowie rozległ się charczący, kpiący śmiech, dudniący jak
dzwon i tnący jak pierwszy mróz.
Ty?! – zaśmiał się biały wilk okrutnie. Ty uważasz się za krew czarodziejki? Och, głupia
istoto! Spoważniał w jednej chwili, pochylając trójkątny łeb tak, że mokry nos niemal dotknął
jej czoła. Nie jesteś dzieckiem Elleniale, śmiertelna dziewczyno.
– Ale… – zająknęła się, zbita z tropu. – Jestem!
Nie – powtórzył bezlitośnie. Dziecko Elleniale wciąż nie jest świadome roli, którą przyjdzie
mu odegrać. Ale choćby trwało to wieki, w końcu każda droga sprowadzi krew czarodziejki
tutaj, do mnie. A kiedy przyjdzie, to wierz mi, że na kolanach. Zechce mi oddać duszę, bym
tylko sprowadził moje wilki. Wszystkie. Co do jednego i najstraszniejszego.
Wyprostował się, w nerwowym warknięciu błysnął długimi kłami. Venda patrzyła na niego
zszokowana, zdruzgotana i zagubiona.
– Ale przecież… – szepnęła, nie znajdując naraz żądnych argumentów. – Nie! – Upadła na
kolana, chyląc głowę, załamana. – To niemożliwe, przecież…
Podniosła twarz i po policzkach popłynęły jej łzy. Tak długo przygotowywała się do tej
chwili, tyle nadziei w niej pokładała.
To nie może się tak skończyć, brzmiało desperacko w jej głowie. To nie może się tak
skończyć…
– Błagam… – chlipnęła zrozpaczona. – Proszę, wróć życie DaWernowi, panie! Muszę go
znów zobaczyć!
Wilk patrzył na nią z góry, bez zrozumienia.
Dlaczego?
– Bo nie chcę bez niego żyć!
Bóg przekrzywił łeb.
Przecież jesteś człowiekiem, czyż nie?
– Jestem. – Pokiwała głową, ocierając oczy. – Ale nic na to nie poradzę.
Otarła oczy i spojrzała w trójkątny pysk z całą dumą, jaką była w stanie z siebie wykrzesać.
To nie może się tak skończyć, tłukło się jej pod czaszką w rozpaczy.
– Proszę, wypuść go zza Wód – powtórzyła. – Tylko jego jednego.
Biały wilk milczał, badawczo przewiercając ją wzrokiem, i przez chwilę zdawało jej się, że
odwróci się na pięcie i odejdzie bez słowa.
Jeśli dam ci go z powrotem – rzekł w końcu z namysłem – co ofiarujesz mi w zamian?
– Wszystko! – wyrwało się jej prosto z serca, nim zdążyła pomyśleć.
Dziwny, zwierzęcy uśmiech sprawił, że ogarnął ją chłodny lęk.
Nie należy obiecywać takich rzeczy obcym bogom.
Zgoda więc – ślepia błysnęły błękitem, który wydał jej się naraz złowieszczo lodowaty.
Sprawię, że Sine Wody zamarzną jeszcze przed Wilczymi Świętami, a twój DaWern wróci do
życia i, jeśli zechce, także do ciebie.
Zawiesił głos, jakby czekając, aż Venda potwierdzi swoje życzenie, skinęła więc głową,
czując ucisk niepokoju w żołądku. To zdrowy rozsądek wzywał do odwrotu, póki jeszcze czas.
W zamian – rzekł Pan Lasu podniosłym tonem – nie proszę o wiele, zważając na to, że jesteś
jedynie śmiertelniczką. Choć doceniam poświęcenie, z jakim walczysz o jedno z moich dzieci.
I dlatego oddasz mi jedynie rok swojego życia.
Wyprostował się władczo, spoglądając na nią z góry. Zielarka zawahała się na sekundę.
Cena wydawała się podejrzanie niska.
Wiedziała o tym, ale przywrócenie DaWerna do życia było warte każdego ryzyka.
Skinęła poważnie głową, patrząc wprost w bezdenne, błękitne jak lód ślepia.
– Zgoda.
Wilk uśmiechnął się szerzej.
Niech więc się stanie – oznajmił uroczyście. Idź w swoją stronę i czekaj mrozów. Ja zaś
będę cię obserwował. Rok twojego życia należy do mnie.
Rozdział 16
Na zawsze
– Uch, ale chwyciło! – Tinne zadrżał z zimna, aż zakołysało się jego ogromne brzuszysko.
– Szkoda gadać! – Skrzywił się Larse, wtulając okrytą wielką czapą głowę jeszcze mocniej
w futrzany kołnierz. – Aż się z chaty wychodzić nie chce.
– To racja – zgodził się sąsiad. – Ja tak zimy nie znoszę, że najchętniej poszedłbym spać jak
ten niedźwiedź i obudził się dopiero na wiosnę.
Larse zmierzył go ironicznym wzrokiem.
– No, nawet byś podobny był – skwitował i roześmiał się zadowolony. – O, witaj, Vendo! –
Odzianą w grubą rękawicę ręką zamachał do okutanej w płaszcz dziewczyny.
– Witajcie – odparła z niemrawym uśmiechem, podchodząc bliżej. – Chce wam się w taki
ziąb na polu stać? – Pokręciła głową. Nos miała czerwony, a policzki zaróżowione od
mroźnego wiatru.
Mężczyźni popatrzyli po sobie, wzruszyli ramionami.
– Cóż robić w zimie? – filozoficznie spytał Tinne. – Chyba że do gospody na kufelek miodu
pójdziemy!
– Z samego rana? – Zielarka zgromiła go na pozór groźnym, choć w istocie rozbawionym
spojrzeniem. – Lepiej babom idźcie co pomóc w obejściu, skoro tak sobie zajęcia znaleźć nie
możecie.
Larse zamruczał coś pod nosem, a Tinne postanowił udawać, że tego nie słyszał.
– Ale szybko mrozisko przyszło! – huknął gromko, by podkreślić swoje niedowierzanie. – Z
dnia na dzień, rzec by można! Wczoraj jeszcze błocko się człowiekowi do nóg lepiło, a dzisiaj
w najcieplejszych butach palce marzną!
Venda i Larse odruchowo spojrzeli na jego stopy, a potem na siebie nawzajem.
– Wiesz co? – mruknął do Tinnego młody mężczyzna. – Mnie to chyba nie ciekawi, co ci
marznie…
Gospodarz zignorował kpinę, zagapił się w niebo.
– No, zaraz znów sypać będzie – ocenił fachowo. – Jak tak dalej pójdzie, to jeszcze to
cholerne morze zamarznie…
Venda drgnęła zaskoczona, ale Larse zaśmiał się tylko.
– Oj, bracie! Co roku, jak pierwszy mróz chwyci, te same głupoty opowiadasz! – Klepnął
sąsiada w plecy z dobrotliwym uśmiechem.
– Bo co roku jest takie ryzyko. Prawda, opiekunko? – zwrócił się do dziewczyny. – Przecież
nie wiemy, czy w końcu nie zamarznie i te kreatury nie wrócą. Jakby ich miało już nigdy nie
być, to by ich już nie było, a nie siedziałyby za jakimiś Sinymi Wodami i czekały. Skoro siedzą
i czekają, znaczy, że kiedyś wreszcie wrócą. A kto nam zapewni, że nie za naszego życia? Za
rok albo dwa. Ba! Może nawet tej zimy. Albo dziś wieczorem!
Jego słowa starły uśmiech z ust Larsego niczym mokra ściereczka. Obydwaj rzucili
spojrzenia zielarce, oczekując krzepiących słów.
W dolinie ludzie wiedzieli, że potwory władające Damar kiedyś wrócą. To nie była kwestia
wiary czy niewiary, ale jedna z tych fundamentalnych prawd, którym nie da się zaprzeczyć.
Każdy jednak miał nadzieję, że uda mu się przeżyć swoje życie, nie doczekawszy tej chwili.
Venda też kiedyś należała do tych ludzi.
– Spokojnie. – Uśmiechnęła się najpewniej, jak umiała. – Od takiego mroziku to kałuże z
trudem zamarzają, a co dopiero morze. Cieszmy się lepiej leniuchowaniem, a nie straszmy
nawzajem. – Machnęła ręką. – Lepiej idźcie sobie rzeczywiście ten kufelek strzelić, jak macie
takie strachy siać wśród sąsiadów.
– O, i ten pomysł mi się podoba! – Larse klasnął w urękawicznione dłonie. – Chodźmy więc.
Pójdziesz z nami, opiekunko?
Zaprzeczyła z uśmiechem.
– Nie, mnie trzeba do Sławera. Obiecał mi trochę bobrzego sadła na maści. Do zobaczenia!
Pożegnali się wesoło i wielkimi krokami ruszyli w stronę gospody.
Venda, szczelniej otulając się płaszczem, poszła w swoją stronę. Próbowała zdusić bolesne
ukłucie w głębi serca. Chyba po raz pierwszy w życiu jednocześnie bała się zamarznięcia
morza i oczekiwała tego.
I po raz pierwszy była pewna, że tego roku ono zamarznie.

Daleko, daleko, na północ od gór, szalała śnieżyca. Lodowaty wicher siekł śniegiem,
oślepiając i zmuszając do ucieczki w osłonięte miejsca, strasząc ponurym wyciem, podobnym
do złowróżbnego jęku.
Kilka dni wcześniej przyszedł siarczysty mróz i trzymał tak długo, aż morze poddało się, z
dnia na dzień pozwoliło się zamknąć w okowach białej, lodowej tafli. A gdy wreszcie tak się
stało, rozszalała się burza, zasnuwając niebo popielatymi chmurami i sypiąc grubymi płatkami
tak gęsto, że trudno było dostrzec czubek własnego nosa. Ludzie z nadmorskich wiosek
pochowali się w chatach, grzejąc przemarznięte ręce w cieple ognia.
W taki czas nie należało wchodzić wściekłym demonom w drogę.
Tymczasem daleko na przeciwległym brzegu zamarzniętego morza wilcze łapy bezszelestnie
uderzyły o lód w niezmordowanym biegu do świata żywych. Od czasu do czasu słychać było
jedynie drapiące o taflę pazury i równomierny, sapiący oddech.
Przygarbiony i skupiony szary wilk gnał przed siebie, nie czując zmęczenia, choć zdawało
mu się, że biegnie tak już całymi miesiącami. Zewsząd otaczał go jedynie wirujący śnieg i
zawodzący ponuro wicher. Tafla lodu uciekała spod łap. Zdawała się nie kończyć, prowadząc
z pustki w pustkę i poprzez pustkę.
Złote oczy jarzyły się w trójkątnym łbie, wpatrzone przed siebie, jakby z każdym kolejnym
krokiem zza śnieżnej zasłony miała wyłonić się ziemia.
Gnał jak podmuch wiatru, zostawiając za sobą Sine Wody, napędzany dwiema żądzami,
płonącymi żywym ogniem w jego sercu. Rozgrzewały jego krew, ponaglały mięśnie do
dalszego, niewyobrażalnego wręcz wysiłku.
Miłość. I zemsta.

Wiatr hulał po uliczkach ostatniego z miasteczek u podnóży Gór Północy. Zacinający śnieg
wbijał się w każdą szparę w okiennicach, tworzył niewielkie zaspy na drzwiach i progu
karczmy niedaleko bram miejskich. Kołysany podmuchami szyld z wymalowanym nieudolnie
dzikiem skrzypiał przy każdym ruchu.
Drzwi do pokoju na piętrze były zamknięte i obsypane od wewnątrz barierą z soli, tak jak i
skrzypiące, stare łóżko. Nad zawartą na głucho okiennicą i na krańcach posłania wisiały
magiczne amulety przeciwko wszelkiemu paskudztwu, pleniącemu się nocą na szkodę ludziom.
Surowo urządzone wnętrze przesiąkło zapachem potu i choroby, tonęło w atmosferze snu. Ale
nie był to sen spokojny.
Okryty lichą derką mężczyzna wiercił się nerwowo, rzucając głową i mamrocząc od czasu
do czasu. Rozsypane na sienniku miedziane włosy zlepiał pot. Yarel chorował od kilku tygodni
i nie miał sił by opuścić miasteczko, odjechać dalej od znienawidzonej doliny.
Miesiące obsesyjnych starań, planowania, nadziei, napawania się wizją zemsty, wszystko
runęło. Wciąż był sam, bezpowrotnie stracił ukochaną i przemienił przyjaciółkę w
śmiertelnego wroga. Usilnie zagłuszał cichy głos wyrzutów sumienia. Upewniał siebie
samego, że zrobił tylko to, co zrobić musiał.
Był jednak pewien, że zechcą się na nim zemścić. Musiał być gotowy.
W malignie czuł zapach płonącego ciała Stalli, słyszał szepty, zagłuszane narastającym
szumem tylko po to, by za moment ucichnąć i pozostawić go w przerażającej ciszy. Wiedział,
do kogo należy mamroczący głos. Czasami wciąż słyszał jej śmiech, widział czerwoną
pelerynę i srebrny nóż w jej dłoni. Czasami śmiała się głośno, szyderczo, to znów wpatrywała
się w niego w milczeniu. O nogi ocierał się jej ogromny wilk. Momentami widział tylko te
żółte, wilcze oczy.
Obrazy wirowały w głowie jak oszalałe.
Yarel chciał wyć ze strachu, wściekłości i żalu, a mógł tylko leżeć i czekać. Nie jego
powinni dręczyć. Nie on był winny tym tragediom i to inni zasługiwali na karę. Na śmierć.
Dlaczego wciąż go torturują?
– Wróci po ciebie. Wszyscy wrócą – nienawistnie szeptała opiekunka wprost w ucho
mężczyzny.
– Zostawcie mnie! – krzyknął. – To wy jesteście potworami!
Było już po północy, gdy pierwszy chłodny powiew nareszcie przecisnął się przez szczeliny
w okiennicach, rozrzedzając atmosferę choroby i strachu. Potem trzasnęły drewniane drzwi,
ustępując w szamotaninie z wiatrem.
Majaczący człowiek szybko otworzył umęczone gorączką oczy. Przez moment nie wiedział,
czy to wciąż nie jest sen, lecz wreszcie zrozumiał okrutną prawdę.
Ale wtedy było już za późno.
W ciemnościach, na wyciągnięcie ramienia od jego twarzy, jarzyły się złote ślepia. Zionęły
jadem i nienawiścią. I choć nie pierwszy raz nagły alarm wyrywał go ze snu, tej nocy
wojownik z przerażeniem odkrył, że nie ma siły się poruszyć, choć nie krępował go żaden
sznur ani zaklęcie.
Patrzył bez słowa w oblicze potwora, który miękkim ruchem pochylił się nad nim, z wilczym
pomrukiem zwiastującym wszystko, co najgorsze.
– To ja, twoja śmierć – oświadczył, uśmiechając się szeroko i nienawistnie.
Yarel otworzył usta, by splunąć bestii w twarz, lecz nie zdążył. Człowiek-wilk rzucił się nań
z warknięciem. Jednym ruchem rozszarpał gardło.
Wilkar cofnął się, dysząc z podniecenia. Z nienawiścią obserwował, jak jego ofiara rzuca
się w drgawkach. Z okrutnym uśmiechem zlizał smak krwi z ust.
Już dawno tak mu nie smakowała.

– Co za ziąb! – Lusy zatrzasnął za sobą drzwi i z radością zrzucił z ramion kożuch z baraniej
skóry. – Jest coś do jedzenia?
Takie pytania działały na Atrę jak płachta na byka, ale dziś nie miała siły nawet odwarknąć.
Posłała tylko mężowi groźne spojrzenie z posłania przy palenisku.
Lusy również przesunął po niej wzrokiem, zbytnio się nie rozczulając. Zatarł ręce i zaczął
kolejno zaglądać do garnków stojących na palenisku. Znalazłszy w jednym z nich ledwie co
przestudzony smalec, przeniósł się z naczyniem na stół, odkroił sobie pajdę chleba i zagryzł
łapczywie.
– Mmmm – zamruczał zadowolony. – No proszę, kto by pomyślał, że będzie dobre…
Atra, wzdychając ciężko, szczelniej przykryła się derkami. Nawet nie zareagowała na
przysłonięty złośliwością komplement. Przymknęła oczy, starając się choć trochę odpocząć.
Brzuch był wielki i ciężki, a od dźwigania go bolały ją plecy i brakowało tchu. Robota w
domu szła powoli i była dziesięć razy bardziej uciążliwa, bo dziewczyna nie mogła się nawet
schylić bez utraty oddechu. To wszystko strasznie ją przygnębiało.
W półmroku, rozjaśnianym jedynie płonącym na stole łuczywem, słychać było
przeżuwającego Lusego i świszczący na zewnątrz wicher.
– Co za zima – mruknął mężczyzna. Nie doczekał się odpowiedzi, ale też chyba się jej nie
spodziewał. – Na wiosnę przerobię palenisko – zadecydował.
Maczając chleb w smalcu, pogrążył się w snuciu nowych projektów. Spojrzał krytycznie na
wiszący nad paleniskiem iskrołap, w myślach planując już szczegóły przebudowy.
Atra odwróciła się do ściany bez słowa, przymknęła oczy i spróbowała zasnąć.
Któż to wie, co będzie przyszłej zimy… Najpierw czeka ją poród, potem cały niebezpieczny
okres połogu i przerażające pierwsze miesiące z dzieckiem. Oby chociaż okazało się podobne
do człowieka, bo jeśli nie, pewnie zabije ją, już przychodząc na świat.
Sądząc po rozmiarach brzucha, było to wielce prawdopodobne.
Smutna, zmarznięta i niespokojna dziewczyna nakryła się derkami aż po czubek nosa,
próbując odgonić ponure myśli. Dziecko nie bombardowało jej kopniakami od dobrej chwili,
więc miała wreszcie nadzieję na chwilę odpoczynku.
Gdyby tylko mogła zasnąć.
Zacisnęła mocno powieki, starając się znaleźć wygodną pozycję, kiedy poczuła, że coś
wokół się zmieniło. Czy to kobieca intuicja szósty zmysł, czy zwykły instynkt przetrwania
powiedziały jej, że w izbie pojawił się ktoś nowy.
Odwróciła się tak szybko, jak to było możliwe w jej stanie. Zobaczyła nad sobą trzy ciemne,
falujące postacie o nieostrych konturach, na których widok serce podeszło jej do gardła.
Witaj, ludzka dziwko – powitał ją nienawistnie najwyższy z demonów. Za jego plecami
dostrzegła leżącego w kałuży krwi Lusego. Jeszcze trząsł się na podłodze, poruszany
śmiertelnymi drgawkami.
– Czego chcecie? – rzuciła tak hardo, jak potrafiła, ale sama usłyszała strach w swoim
głosie. – Jak się tu dostaliście? Mam amulety!
Demon zahuczał nieprzyjemnym śmiechem, a pozostałe zawtórowały sycząco, błyskając
ślepiami koloru krwi.
Przechytrzyliśmy cię, zielonooka. Ech, wy, ludzie… Oddałaś nam się, nie wiedząc nawet,
kim jesteśmy. Wyciągnął szponiastą dłoń i dziewczyna poczuła, że jej ciało staje się niezdolne
do jakiegokolwiek ruchu. A potem nas zdradziłaś – syknął demon z wyższością. Nie
zasługujesz na to, by być matką naszego syna.
– Nie! – krzyknęła wściekle.
Przyłożył szpony do jej brzucha i poczuła pierwszy, potworny skurcz.
Cień spojrzał jej w oczy i uśmiechnął się sadystycznie. Zacisnął pięść.
Krzyknęła znowu.
A potem krzyczała już prawie bez przerwy.
Nie mogła się ruszyć, bronić ani uciekać. Skurcze przychodziły jeden po drugim, kiedy
demon to zaciskał szpony, to znów je prostował, dając jej moment na nabranie oddechu.
Strach, ból i wrzask zlały się w jedno. Atra marzyła już tylko o tym, żeby zemdleć albo
umrzeć. Byle tylko to wszystko wreszcie się skończyło.
Zjawy mamrotały coś, wisząc wokół posłania, w mroku rozjaśnianym jedynie dopalającym
się na stole łuczywem. Jedna z nich przesunęła się i ułożyła jej nogi w pozycji wygodniej do
porodu. Gdyby dziewczyna mogła, kopnęłaby ją w przeźroczystą gębę z całej siły.
Kolejny raz brzuch skurczył się boleśnie, pozbawiając ją oddechu, i poczuła, jak dziecko
wyślizguje się z niej gładko. Potworny ból minął, choć zmęczenie i brak tchu pozbawiły ją sił.
Zmrużyła oczy zalewane potem, słysząc rozdzierający płacz noworodka.
Mniejszy demon podniósł je do góry, przekazując swojemu przywódcy. Był pokurczony,
mokry i siny z wysiłku, ale zdrowy.
I wyglądał zupełnie jak ludzkie dziecko. Duże, dorodne, płaczące ludzkie dziecko.
Ciemne plamy zaczęły migać jej przed oczami i poczuła, że traci świadomość. Odzyskała
czucie w ciele, ale nie była w stanie się ruszyć. Wszystko wokół kleiło się od nieprzyjemnej
wilgoci. Spojrzała w dół i zobaczyła, że to jej własna krew.
Jęknęła przerażona, opadając głową na siennik.
Nie martw się, zielonooka – demon pochylił się nad nią, odgarniając powoli mokre loki z jej
czoła. Nie umrzesz dzisiaj. Dobrze się spisałaś.
Wyprostował się i zawinął płaczącego noworodka w rąbek swojej na wpół realnej szaty.
– Nie… – Próbowała krzyknąć widząc, że zamierzają odejść. – Oddajcie mi go…!
Opadła znów na posłanie, siłą woli trzymając się jeszcze świadomości.
Demon uśmiechnął się pobłażliwie i odwrócił do niej plecami.
– Nie! – jęknęła z rozpaczą.
– Ciii…
Poczuła, jak ktoś chwyta jej dłoń. Zamrugała zdezorientowana, gdy rozmazujący się kształt
przybrał postać Lusego.
– Będzie dobrze – mruczał, próbując ukryć przerażenie. – Nie męcz się, leż spokojnie. Coś
ci się śniło.
Potoczyła wzrokiem po izbie, nie mogąc pojąć, co się stało. Przecież przed chwilą widziała,
jak jej mąż wykrwawia się na podłodze. To był sen?
W nogach posłania Venda wycierała ręce ściereczką z bardzo skupioną miną, szepcząc coś
półgłosem do potakującej babki Marozowej. Potem rozłożyła jej nogi, tak jak tamten demon.
Patrząc na blednącą twarz opiekunki Atra domyśliła się, że nie jest dobrze.
– W porządku, Atra. – Venda podniosła wzrok na położnicę, przechwytując jej spojrzenie. –
Świetnie się spisałaś, ale jeszcze będzie bolało. Wytrzymasz.
To nie było pytanie, ale dziewczyna przytaknęła lekko.
Nim opadła jej głowa, dostrzegła jeszcze śmiertelnie poważne spojrzenie, jakie zielarka
posłała Lusemu. Nie wróżyło dziewczynie długiego i szczęśliwego życia.
– Zrób, co w twojej mocy. – Usłyszała szept Lusego i poczuła, że mąż mocno ściska jej dłoń.
Dam radę, pomyślała nieprzytomnie. Dam radę.
– Dziecko? – szepnęła zeschniętymi wargami.
Znów wymienili te spojrzenia, a gdy Lusy wreszcie się do niej zwrócił, wyglądał na
przerażonego.
– Wszystko w porządku – wydukał.
Koszmarnie nie umiał kłamać.
– Gdzie jest? – spytała słabo.
Mężczyzna odruchowo popatrzył na jej zapadły brzuch, wciąż duży, lecz wyraźnie pusty i
miękki. Potrząsnął głową, szukając ratunku u Vendy, ale ta, zajęta, nawet na niego nie
spojrzała. Atra czuła nieprzyjemne kłucia i szarpanie tam na dole, ale już nie miała siły
krzyczeć.
A więc zabrali je, pomyślała i serce jej załomotało. Urodziło się zdrowe. Zabrali je. Moje
dziecko.
Moje.
Nie odezwała się już więcej, tylko wbiła w sufit błyszczące oczy i milczała. Lusy czuwał, by
nie straciła przytomności. Marozowa z obawą patrzyła na jej płonące oblicze, bojąc się
gorączki połogowej, która z pewnością obróciłaby w niwecz całą pracę, jaką wykonała
opiekunka, zszywając poszarpaną ranę. Ciało Atry nie było gotowe do porodu i aż dziwne się
zdawało, że dziewczyna jeszcze dychała mimo utraty takiej ilości krwi.
Jednak, tak jak obiecał demon, Atra przeżyła.
Na koniec Venda napoiła ją miksturami i obejrzała fachowo.
– Dasz radę – mruknęła, jakby sama nie mogła w to uwierzyć.
Potem wyprostowała się i odetchnęła głęboko, poprawiając zakasane rękawy. Przerzuciła
spojrzenie z dziewczyny na Lusego i biorąc się pod boki, zażądała ostro:
– No dobra, a teraz mi ładnie powiecie, co się tu, kurwa, właśnie stało.

Następnego ranka zielarka obudziła się tak samo zmęczona jak wtedy, gdy kładła się spać.
Potrzebowała czasu, by przetrawić opowieść Atry, a raczej strzępki opowieści, które udało
się z niej wydusić.
Zapowiadało się na poważne kłopoty i sporo pracy.
Aż trudno uwierzyć, że ktoś mógł być tak głupi…
Po przebudzeniu długo nie potrafiła zmusić się do wstania. Ostatecznie podniosła się,
wiedząc, że w obórce czeka głodne, zależne od niej stworzenie. To zawsze ją dopingowało,
choć jednocześnie nienawidziła krowy właśnie za te poranki, które mogłaby spędzić leniwie
w pieleszach.
Ziewając i trąc oczy, ubrała się i wypełniła wszystkie obowiązki w obejściu. Co rano
wykonywała dokładnie te same czynności i dziś udało się jej nie angażować mózgu ani na
chwilę. Myślami krążyła wciąż wokół zaginionego dziecka i demonów z Cmentarza
Wyklętych. Wizja spotkania z nimi nie napawała radością, tym bardziej, że nawet nie lubiła
Atry. Obiecała jednak bronić wszystkich w dolinie z jednakowym poświęceniem i miała
zamiar wywiązać się ze złożonej obietnicy najlepiej, jak umiała.
Wychodząc z obórki, prawie się potknęła o kota, który śmignął jej tuż pod nogami i przepadł
za stogiem siana. Przeklęła cicho pod nosem, tańcząc w miejscu, by utrzymać równowagę na
wydeptanej w śniegu ścieżce. Udało się.
I dopiero wtedy go zobaczyła.
Szary wilk nadchodził od strony lasu.
Postawiła wiaderko na progu chaty, czując, jak serce wali jej z powstrzymywanej radości i
niepewności. Aż bała się uwierzyć w to, co widzi. Jednak wilk jeszcze przyspieszył i po
chwili dopadł wiecznie otwartej bramki, a wtedy ruszyła mu naprzeciw. Zwierzę skoczyło ku
niej, prostując się i zmieniając w człowieka.
Wpadła mu w ramiona.
– DaWern! – wykrztusiła, dławiona szczęściem i cisnącymi się do oczu łzami.
– Ven… – szepnął, tuląc ją mocno do siebie.
Chwycił jej twarz w dłonie i pocałował. Czule i gorąco. Otoczył ją ramionami i serce Vendy
rozpłynęło się w uczuciu, za którym tak bardzo tęskniła.
Z ociąganiem zmusiła się do opamiętania.
– Na Roda! – krzyknęła, mierząc go od stóp do głów. – Przecież ty nie masz ubrania! Chodź
do chaty, zanim mi tu zamarzniesz!
Uśmiechnął się tylko i dał poprowadzić do ciepłej izby. Wyglądał, jakby nie spał od
tygodnia. W siarkowych oczach wciąż tlił się ogień, ale zmęczenie odbijało się na jego twarzy
sinymi cieniami.
– Proszę. – Venda wygrzebała z tobołka w kącie koszulę i spodnie. – Na razie pozwolę ci
się ubrać. – Mrugnęła, uśmiechając się szeroko.
– A więc tu są moje rzeczy – mruknął zadowolony. – Myślałem, że ktoś odkrył kryjówkę i je
zabrał.
– Nie, to tylko ja. – Wzruszyła ramionami, podsuwając mu pod nos kubek mleka. – Pij,
jeszcze ciepłe. Zaraz zrobię coś do jedzenia, musisz umierać z głodu!
– Poczekaj! – Chwycił ją w pasie, przyciągając do siebie.
Otwarła usta, by zaprotestować, ale zrezygnowała i przytuliła się z radością.
– Przepraszam – mruknęła. – Tak mnie nosi z emocji.
Nic nie odpowiedział, tylko wtulił twarz w jej ciemne włosy, napawając się znajomym
zapachem jej ciała.
– Dziękuję, Ven… – szepnął w końcu. – Myślałem, że oszaleję tam bez ciebie. Było
dokładnie tak, jak się obawiałem…
Uśmiechnęła się na te słowa i z lubością przymknęła oczy.
– Nie rozumiem tylko – podjął po chwili – dlaczego wróciłem tylko ja?
– Bo Alasa się pomyliła – odparła cicho. – Nie jestem kluczem do mórz. Jestem zwykłą
śmiertelniczką.
Zaśmiał się krótko. Dopiero po chwili zrozumiał, że nie żartowała.
– Chyba jednak nie, skoro tu jestem – rzekł. – Jesteś kluczem. Moim. Tak jak mówiła
wieszczka.
Nie odezwała się. Odsunął ją od siebie na odległość ramienia i uważnie spojrzał w oczy.
– Ven, jak to zrobiłaś? – spytał podejrzliwie. – Wielki Wilk mnie wypuścił, widziałem jego
oczy w zamieci. Czy ty…?
– Udało mi się go wezwać.
– Co mu obiecałaś w zamian? – Zmarszczył brwi.
Już wcześniej wiedziała, że nie będzie zadowolony, ale DaWern nie wyglądał na złego, lecz
na przerażonego.
– Spokojnie, kochany. – Objęła go. – Naprawdę nie ma się czym martwić. Będę żyła rok
krócej, ale uważam, że to niewielka cena za przywrócenie cię do życia.
Uśmiechnęła się wymownie, ale mężczyzna wcale nie wydawał się bardziej spokojny.
– Tak powiedział? – drążył. – Będziesz żyła rok krócej?
– No… nie. Powiedział, że w zamian chce dostać rok mojego życia. W ustach boga to
oznacza dla mnie chyba wcześniejszą śmierć…
– Nie w ustach tego boga. – Poruszył się zaniepokojony.
– Więc co?
– Jeszcze nie wiem. – Przyciągnął ją znów do siebie, jakby zły bóg miał uprowadzić ją w
swych niecnych celach już zaraz. – Ale na pewno prędzej czy później się dowiemy.
Zielarka przymknęła oczy, rozkoszując się bliskością jego ciała.
– Wszystko ma swoją cenę, Wern. – Uśmiechnęła się beztrosko. – Myślę, że rok z życia to
bardzo niewiele, jeśli mogę znów mieć cię przy sobie. Już na zawsze, prawda?
Pogłaskał jej włosy i pocałował czule, starając się stłumić narastający niepokój.
– Tak – mruknął łagodnie. – Na zawsze, Ven.

– Proszę, zjedz. – Lusy podał żonie miskę kaszy i kubek przyjemnie pachnącego napoju.
– Co to? – mruknęła udręczona.
– A bo ja wiem? Venda dała. W kaszy to jest szałwia, a tutaj – powąchał kubek – chyba też.
Jakaś mieszanka, ale z czego?
– O, bogowie! – Atra wywróciła oczyma. – Chłopy…
Zagryzła kaszę chlebem, choć wcale nie była głodna. Podbrzusze ciągle bolało przy każdym
ruchu, a do tego piersi nabrzmiały pokarmem, którego nie miał kto wypić. Fizyczny ból
wzmacniał uczucie żalu i złości, których nie mogła utulić.
Lusy zachowywał się jak wzorowy mąż, opiekując się żoną. Atra wiedziała, że powinna to
docenić. Ostatecznie mógł kazać ją ukamienować za to, co zrobiła, a nie szykować jej strawę i
skakać jak wokół bohaterki.
– Muszę tylko iść do prosiaka, ale zaraz wrócę – rzucił, zakładając kożuch, a dostrzegłszy
jej zamyślone spojrzenie, zawahał się i dodał: – Będzie dobrze, Atra.
Spojrzała nań dziwnie, jakby nie rozumiała, o czym w ogóle mówi.
– Będzie dobrze – powtórzył. – Minie czas i zapomnisz. A nawet… jeśli będziesz chciała,
może kiedyś doczekamy się swojego…
Zmarszczyła brwi i przestała żuć kaszę.
– Co ty gadasz? – spytała, ledwie powstrzymując gniew. – Jakie „zapomnisz”? Nie chodzi o
rozbite kolano, durniu, tylko o dziecko. Moje dziecko! Jak mam zapomnieć, głąbie, o
człowieczku, którego od wiosny nosiłam pod sercem? – Pokręciła wściekle głową, czując, jak
łzy cisną się jej do oczu. – Nie da się zapomnieć, Lusy. Zresztą nawet nie mam zamiaru.
Spojrzała na niego i już spokojnie upiła łyk napoju. Lusy czekał, ubrany w kożuch, czując, że
jeszcze nie skończyła. Po raz kolejny zastanowił się, czy jego żona nie postradała zmysłów.
Naprawdę się martwił.
Dlatego aż drgnął, gdy stwierdziła naraz:
– Zabierzemy go demonom. – Atra pokiwała głową do swoich myśli. – Tak. Pomożesz mi,
Lusy. Musimy odebrać im dziecko.
Epilog
Dolina tonęła we śnie. Jedna po drugiej pochodnie wokół wsi gasły, pogrążając chaty w
coraz gęstszym mroku. Cisza panowała niepodzielnie, niezmącona nawet szczekaniem psów
czy pohukiwaniem sowy.
Nocne niebo wypogodziło się i krajobraz pojaśniał światłem księżyca w pełni. Jego blask
ożywił cienie chat, zaiskrzył magicznie na śniegu.
W jednej z izb nieszczelne okiennice wpuściły upiorne światło, budząc wilka w ciele
człowieka.
Ból pojawił się nagle, wyrywając go ze snu. Dziąsła rozsadziły długie kły, a twarz
wydłużyła się w zwierzęcy pysk. Włosy w szalonym tempie porastały całe ciało. Uszy
swędziały, przybierając ostro zakończone kontury. Paznokcie wyłamywały się, ustępując
miejsca pazurom. Świat nagle stał się czarno-biały, gdy ludzkie oczy zmieniły się w wilcze. Z
gardła wyrwał się pierwszy, złowieszczy pomruk.
Nim niewielka chmurka przysłoniła na moment blade oblicze księżyca, potwór wyruszył na
łowy.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


Marta Krajewska

Kulturoznawca, interesuje się życiem codziennym i demonologią wczesnych Słowian.


W 2014 roku zadebiutowała opowiadaniem Daję życie, biorę śmierć w „Nowej Fantastyce” (10/2014). Opublikowała
również tekst Śpij, chłopczyku w antologii Toystories wydawnictwa Morpho.
Publikowała również w antologiach Toystories, Horror na Roztoczu 2 oraz Fantazje Zielonogórskie 5. Opowiadanie Daję
życie, biorę śmierć zostało nominowane do Nagrody im. Janusza A. Zajdla.
Pokój światów
Paweł Majka

I wojna światowa była tragedią, ale nie skończyła się tak, jak mówią podręczniki historii. Na Ziemi wylądowali Marsjanie.
Inwazja została odparta, a uwięziony na powierzchni planety najeźdźca zasymilowany, jednak odtąd nic już nie było takie jak
dawniej.
Sprowadzone przez Obcych mitbomby uwolniły energię wiary, która ożywiła postaci z mitologii, baśni i legend. Domy
otoczono ochronnymi barierami, boscy patroni strzegą poszczególnych miast, po ulicach przechadzają się upiory i magowie.
Miejsce dawnych państw zajęły spółki handlowe, Republika Narodów i na pół świadome państwa-organizmy: Wieczna
Rewolucja, Wiekuista Puszcza czy Matka Tajga.
Czego poszukuje zorganizowana przez Nowakowskiego – bogatego krakowskiego Marsjanina – ekspedycja na wschód?
Trwają lata Pokoju, ale wyprawa sterowcem nad Kresami Rzeczypospolitej nigdy nie należała do bezpiecznych… Czy barwna
zbieranina indywidualności – opętany przez nienawiść Mirosław Kutrzeba, stworzony w laboratorium ślepy bóg Szuler Losu,
uzależniony od czarciego mleka były inspektor kolejowy Grabiński, cyganka Sara, olbrzym Burzymur i naiwny Jasiek – wie, na
co się porwała?
Zamieszkująca ciało Kutrzeby zmora dopilnuje, żeby nie zapomniano o zemście.

ZDOBYWCA LITERACKIEJ NAGRODY


IM. JERZEGO ŻUŁAWSKIEGO
NOMINACJA DO NAGRODY
IM. JANUSZA A. ZAJDLA
http://geniuscreations.pl/ksiazki/pokoj-swiatow-pawel-majka/
Cuda i Dziwy Mistrza Haxerlina
Jacek Wróbel

W wozie Mistrza Haxerlina można znaleźć najbardziej kurioz… wszechstronne artefakty, takie jak stos rogów ostatniego
jednorożca, oryginalne kopie mieczy z najgłębszych czeluści piekieł czy bezdenne dzbany na wino. Godziwe zarabianie na życie
sprzedawaniem tych dziwów wiąże się jednak z niebezpieczeństwami czyhającymi na dzielnego przedsiębiorcę: demonami,
bandytami, krwiożerczymi kapitalistami, seksaferami, reklamacjami i dawnymi kolegami ze studiów.
Czy Mistrz Haxerlin poradzi sobie ze wszystkimi kłodami rzucanymi mu pod nogi przez los? Czy, o zgrozo, odkryje w sobie
altruistę? Kto wie, jakie niespodzianki przyniesie życie właściciela obwoźnego magicznego kramiku…
„Życie wędrownego maga i alchemika powinno być usłane różami. Zazwyczaj tak bywa. Haxerlin właściciel
wędrownego kramu „Cuda i Dziwy” ma podwójnego pecha. Nie jest ani prawdziwym magiem ani prawdziwym
alchemikiem. Dlatego oprócz wciskania ludziom kitu musi sobie dorabiać. Na przykład przemytem. Niestety życie
wędrownego oszusta i kombinatora pełne jest trudów i niebezpieczeństw. W dodatku orżnięci klienci potrafią całe lata
chować urazę…”
Andrzej Pilipiuk, jeden z najpoczytniejszych polskich pisarzy fantastycznych, „ojciec” Jakuba Wędrowycza

PIERWSZY TOM PRZYGÓD MISTRZA HAXERLINA

http://geniuscreations.pl/ksiazki/cuda-i-dziwy-mistrza-haxerlina-jacek-wrobel/
Spalić wiedźmę
Magdalena Kubasiewicz

Sara Weronika Sokalska, zwana Saniką, w niczym nie przypomina nadwornej czarodziejki. Młoda, żywiołowa i dzika jak
magia, którą włada, stanowi jedną z największych tajemnic królewskiego dworu. Nie wiadomo, gdzie uczyła się magii i kto był
jej mistrzem, ani nawet skąd przybyła do Krakowa. Plotki mówią, że jest najbliższą przyjaciółką i powiernicą króla Julina, a może
nawet kimś więcej. Media donoszą o jej spektakularnych wyczynach: polowaniach na biesy, inkuby i strzygi, o pojedynkach z
członkami Loży Czarodziejów.
Wydaje się, że Sanika jest najpotężniejszą czarownicą w Polanii i tylko szaleniec mógłby rzucić jej wyzwanie. A jednak nawet
moce wiedźmy mogą okazać się niewystarczające w starciu z przeciwnikiem, który pragnie zniszczenia Krakowa. Wrogiem, za
którym stoi pradawna i niezwykle potężna magia…
„W alternatywnej, przesyconej magią rzeczywistości monarchią Polanii rządzi król Julian, a drugą co do ważności
osobą po władcy jest Pierwsza Czarownica, harda i nieugięta Sara Weronika Sokolska. Gdy nad Krakowem zawisa
widmo czarnoksięskiej apokalipsy, to ona staje przed wyborem: chronić miasto czy... siebie.
Magdalenie Kubasiewicz udało się zgrabnie wpisać motywy z krakowskich legend w nowoczesność, a baśniową
symbolikę połączyć z wartką akcją. Smok wawelski, czarnoksiężnik Twardowski, diabeł z Krzysztoforów zyskują
nowe oblicze, ale to pyskata Sara skradła moje serce.”
Agnieszka Hałas, autorka cyklu „Teatr węży”
http://geniuscreations.pl/ksiazki/spalic-wiedzme-magdalena-kubasiewicz/
Okup krwi
Marcin Jamiołkowski

Herbert wiedzie spokojne życie w jednej z podwarszawskich miejscowości, gdzie nikt nie zna jego mrocznej przeszłości.
Nawet przed ukochaną kobietą skrzętnie skrywa kim jest naprawdę. Bycie skromnym krawcem z Podkowy Leśnej jest
spełnieniem jego marzeń.
Przeszłość jednak nie pozwala o sobie zapomnieć. Melania zostaje uprowadzona i jej życie zależy tylko od tego czy Herbert
zdąży na czas dostarczyć tajemniczą przesyłkę do Warszawy
– miasta, od dawna pozbawionego magii, w którym moce Herberta nie działają.
Pokonanie 30 kilometrów w kilka godzin nie wydaje się być wielkim wyzwaniem. Staje się nim jednak, kiedy jego tropem
ruszają: magowie, wysłannicy tajemniczego „Bractwa Miast”, wyznawcy Bazyliszka, najemnicy i policja. Przeszkody piętrzą się
na każdym kroku i tylko poznani przypadkowo sojusznicy oraz niespodziewanie budząca się do życia magia stolicy dają szanse
na ocalenie ukochanej. Czasu jest coraz mniej.
Warszawa nie miała do tej pory swojego maga.
Teraz już ma! Nazywa się Herbert Kruk!
PIERWSZY TOM PRZYGÓD HERBERTA KRUKA

http://geniuscreations.pl/ksiazki/okup-krwi-marcin-jamiolkowski/
Order
Marcin Jamiołkowski

Magia powróciła do Warszawy, a wraz z nią nadciągnęły kłopoty – zaginął ważny dla bezpieczeństwa stolicy artefakt.
Prowadzone konwencjonalnymi metodami śledztwo nie przynosi rezultatów, a więc czas na rozwiązania magiczne. Do pomocy
zostaje zwerbowany Herbert Kruk.
Kto planuje wyrządzić krzywdę pozbawionej ochrony Warszawie i jej mieszkańcom?
Jaką moc kryje w sobie Order, który miasto otrzymało kilkadziesiąt lat temu z rąk potężnego maga i dlaczego został
skradziony?
„Coś się wydarzy” - mówią ogłoszenia w autobusach. Czy ponure przeczucia Herberta się sprawdzą? Jakie sekrety skrywają
tajemnicze tunele, położone głęboko pod Warszawą?
Tropy prowadzą w różne miejsca, a czasu jest jak zwykle za mało.

„Wpędzić maga w kłopoty to jedno, ale wplątać tak ciekawie i zabawnie, jak to zrobił Marcin Jamiołkowski, to
naprawdę wyższa szkoła jazdy.
Dawno się tak świetnie nie bawiłem, czytając książkę polskiego autora.
Dodatkowy plus za podejście do magii oraz legend. Naprawdę pomysłowa urban fantasy.”
Romuald Pawlak, autor bestsellerowych powieści Armia ślepców, Inne okręty i Rycerz bezkonny
DRUGI TOM PRZYGÓD HERBERTA KRUKA
http://geniuscreations.pl/ksiazki/order-marcin-jamiolkowski/
Studnia Zagubionych Aniołów
Artur Laisen

Astronom ze Szklanej Wieży nieustannie śledzi splątane linie losu, różne światy połączone wspólnymi historiami, dziejącymi się
wciąż od nowa. Każda z nich jest osobną opowieścią, będącą zarazem częścią nieskończonej całości. Każdy bohater ma tam
swoje miejsce, swój czas i rolę.
Młodzi warszawiacy – Joanna, Tomasz, Kinga i Michał – niespodziewanie zostają wyrwani ze znanej im codzienności.
Przekroczywszy granice naszego świata, odnajdą się w baśniowym Hamanie – krainie, której idylliczność może okazać się
jedynie kruchą skorupą, skrywającą niepokojące i niebezpieczne wnętrze. O co toczy się gra, w którą zostali wplątani? Na czym
polega niebezpieczeństwo zagrażające Światowi Błękitu? Czy zbliżająca się kometa naprawdę zwiastuje powrót Mrocznej
Gwiazdy – tajemniczego Demona z Zewnątrz, o którym wspominają pradawne legendy? Podejmując wyzwanie uczestnictwa w
nadchodzących wydarzeniach, każdy z przybyszów będzie musiał odnaleźć własną opowieść.
Mityczni Jeźdźcy Światła uwięzieni w Studni Zagubionych Aniołów czekają…

Studnia Zagubionych Aniołów otwiera sagę fantasy Teraia

http://geniuscreations.pl/ksiazki/studnia-zagubionych-aniolow-artur-laisen/

You might also like