Professional Documents
Culture Documents
WYDANIE I
ISBN 978-83-62577-77-4
KRAKÓW 2018
Wydawnictwo INITIUM
www.initium.pl
e-mail: initium@initium.pl
facebook.com/wydawnictwo.initium
konwersja.virtualo.pl
SPIS TREŚCI
Prolog
Część pierwsza
Część druga
Część trzecia
Część czwarta
Część piąta
Część szósta
Epilog
Uwagi i podziękowania
Dedykacja narratora
Wziąłem głęboki wdech. Ustawiliśmy się i teraz sam już widziałem to,
o czym przedtem, podczas przebierania, ośmielano się mówić tylko na ucho.
Dwustu trzynastu. Liczba ta była podawana z ust do ust, obiegła wszystkich
szeptanym kanonem. Dotarła do nas, chórzystów, do księdza, a na końcu do
kapłana, który otworzył księgę z animuszem większym, niż to leżało w jego
naturze. Dwustu trzynastu wiernych w kościele Saint-Médard. A zatem to
była liczba moich pierwszych czytelników.
– Wszystko w porządku, Maxime?
Mogłem tylko przytaknąć, w dalszym ciągu wydymając policzki
i wydmuchując powietrze przez usta, jakbym był miechem. Rozejrzałem się
za ojcem i dostrzegłem go w głębi przy drzwiach. Z rękami skrzyżowanymi
z przodu wyglądał na bardzo drobnego. Może wolałbym, żeby nie przyszedł.
Gustave położył mi rękę na ramieniu i przysunął usta tak blisko mego ucha,
że dostałem gęsiej skórki.
– Nie przejmuj się. Minuit Chrétiens możesz przecież zaśpiewać nieco
ciszej.
Zacisnąłem usta i skinąłem głową. Słowa Gustave’a zabrzmiały jak prośba.
Odwrócił się, a jego ręka pozostawiła na mojej skórze płonącą plamę.
Nie mógł wiedzieć, podobnie jak cała reszta, że dziś miało nie być Minuit
Chrétiens. Że zamiast tej pieśni zaplanowany został wernisaż, zdolny w ciągu
jednej nocy postawić na głowie porządek Paryża.
Zacisnąłem pięści, zająłem swoje miejsce i zamknąłem oczy. Głosy
przycichły. Potem rozległy się pokasływania i chrząknięcia, ten i ów jeszcze
wydał z siebie gardłowy dźwięk, by ostatecznie zamilknąć. Słyszałem szum
mojej krwi i odgłosy wichury szalejącej na zewnątrz kościoła. Obok mnie
stał Gustave. Chciałem, żeby wziął mnie za rękę.
ODKRYCIA
Paul i Jori poznali się dnia, gdy obaj po raz pierwszy przekroczyli próg
zuryskiego gimnazjum: Paul w półbutach firmy Bally, a Jori w sznurowanych
trzewikach, których podeszwy były jeszcze oblepione błotem rodzinnego
gospodarstwa – idąc do dyliżansu pocztowego, musiał przemierzyć pole.
Na czas nauki Jori miał zamieszkać u wuja w Zurychu i zjeżdżać do domu
tylko na soboty i niedziele. Tak zadecydowała matka, narzucając swą wolę
ojcu. Każdy we wsi wiedział, że nie jest zadowolona ze swego życia, że nie
jest wieśniaczką, jak inne kobiety w gminie. Widać to było po jej postawie
i ostrożnych kroczkach, którymi przemierzała obejście. Sama postanowiła, że
wyprowadzi się z Zurychu na wieś i wyjdzie za wieśniaka, ale syna nie
chciała w to mieszać; Jori kiedyś miał sam zadecydować, czy obejmie
gospodarstwo po rodzicach. W tej kwestii matka zawsze zachowywała się
tak, jakby Jori był wyłącznie jej synem. Jakby urodziła go tak czy inaczej –
w Zurychu czy w Finsterhennen.
Paul, ze swoimi starannie uczesanymi włosami i nienagannym strojem, nie
mógł się bardziej różnić od Joriego, a jednak obaj chłopcy zapałali do siebie
sympatią, być może za sprawą scyzoryka, którym Paul pewnego dnia musiał
odciąć sznurówki butów Joriego od nogi krzesła. Nożyk miał pięć dobrze
wyszlifowanych ostrzy, Paul zaś pozwalał ich mu używać do strugania
patyków, kiedy tylko zechciał. Był to początek głębokiej przyjaźni.
Paul też mieszkał w Zurychu tylko w ciągu tygodnia. W piątkowe
wieczory wracał do rodziców, którzy mieszkali na brzegu Jeziora Zuryskiego
w odległości godzinnego marszu. Pozostały czas chłopcy spędzali razem,
przeważnie na brzegu Limmatu albo leżąc na wznak na łące w ogrodzie
botanicznym. Kiedy się uczyli, Jori trzymał podręcznik w wyciągniętych do
słońca rękach i na głos czytał teksty i zadania, podczas gdy Paul leżał
w cieniu z wyprasowaną białą chusteczką na czole. Z jakichś powodów,
wymykających się diagnozom lekarzy, Paul cierpiał na przewlekłe bóle
głowy i w końcu musiał powtórzyć pierwszą klasę gimnazjum. Zaś Jori,
który nie wyobrażał sobie szkoły bez Paula, wraz z nim dobrowolnie został
na drugi rok. W tamtym czasie Jori wierzył, że na całym świecie nie ma
innego człowieka, którego mógłby polubić tak jak Paula. Aż zjawiła się
Pauline.
Kiedy Jori ujrzał ją po raz pierwszy, był od niej niższy prawie o głowę,
lecz nawet z tej wysokości podziwiał ją z zapałem graniczącym
z uwielbieniem. Pauline bowiem, z jej warkoczami, bladą cerą i promiennymi
oczami, które zawsze były wpatrzone gdzieś w dal, jakby oczekiwały od
świata czegoś wielkiego, nie tylko wyglądała jak złota Bethli ze starej bajki –
więcej: była idealnym żeńskim odpowiednikiem swego brata.
– To moja siostra – przedstawił ją niepotrzebnie Paul. Jori niemal jej się
pokłonił. Pomyślał o błocie, które wciąż – albo znowu – tkwiło w szczelinach
podeszew, tak głęboko, że tylko on wiedział, iż tam jest. Nerwowo wytarł
dłoń o spodnie, by potem tylko wsunąć ją do kieszeni.
Rodzice Paula wybrali się do Zurychu w interesach i wzięli ze sobą
Pauline. A ta, usłyszawszy, że Paul jest umówiony z Jorim, zapragnęła
przyjechać.
Jori nie miał nic przeciwko temu, wręcz odwrotnie, tyle że odkrycie, które
chciał pokazać przyjacielowi tego popołudnia, z pewnością nie było
odpowiednie dla dziewczynek, co obwieścił przepraszającym tonem. Nie
wiedział jeszcze, że Pauline sama decydowała o tym, co jest odpowiednie dla
dziewczynek, a co nie. A słowo „nie” miało moc sprawczą tylko wówczas,
gdy padało z jej ust.
Ostatecznie w trójkę wyruszyli ku torom kolejowym na porośniętym trawą
stoku góry, kilkaset metrów powyżej jeziora. Był piękny dzień, niebo ustroiło
się w welon obłoków, a łąka zachęcała, by się na niej położyć, ale Jori nie
odrywał wzroku od Pauline. Dużo się śmiała, kiedy mówiła. Miała miły głos,
który Jori potrafił sobie wyobrazić przy akompaniamencie fortepianu,
i nieustannie się śmiała – perlistym, delikatnym śmiechem. Gdyby Jori już
wtedy wiedział, jak bardzo jest krucha.
Pod torami mieścił się otwór, mniej więcej dwa razy większy od jamy
borsuka, ale szerszy. Kiedy Pauline zapewniła, że sukienka, którą ma na
sobie, jest już stara, we trójkę wcisnęli się do jamy. Dziewczynka
z chichotem wpełzła pod szyny, by położyć się płasko na wznak, ze
wzrokiem skierowanym ku niebu spod metalowych i drewnianych belek. Po
prawej stronie, w takiej samej pozycji, położył się Jori, a w miejsce po lewej,
jako ostatni, wczołgał się Paul. Jori widział w jego oczach strach.
– Która godzina? – zapytał Jori.
Paul na leżąco próbował dostać się do zegarka.
– Dokładnie sześć po czwartej.
– Więc jeszcze trzy minuty.
Czekali, a ciszę wypełniało tylko bicie ich serc. W końcu z oddali dobiegł
turkot. Szyny zadrżały, a kiedy dźwięk zaczął się zbliżać, uśpione żelazo
zdawało się budzić do życia, jakby w szynach nagle popłynęła krew. Jori
dotykał ramieniem Pauline, czuł, jak dziewczyna się spina, jak jej oddech
przyśpiesza. On też wstrzymał oddech. Hurkot spotężniał i przerodził się
w łoskot. Szyny drgały i podskakiwały, napierały na kołki przytwierdzające
je do ziemi. Pociąg dudnił głośniej i głośniej. W końcu Paul krzyknął. Jori
drgnął. Kącikiem oka zobaczył, jak przyjaciel uderza głową o podskakujące
szyny, jak prostuje się i z przerażeniem wyczołguje z jamy. Pauline
spoglądała w ślad za bratem, najwyraźniej usiłując zwalczyć impuls
nakazujący jej podążyć za nim. Niepewnie obróciła twarz ku Joriemu, ale
było za późno, by coś powiedzieć lub choćby uśmiechnąć się krzepiąco.
Pociąg zatrąbił i sekundę później zapadła ciemność. Lokomotywa
przetoczyła się nad nimi z ogłuszającym łoskotem, od którego oboje się
wzdrygnęli; Pauline chwyciła go za rękę – a może to on chwycił ją – ich
palce splotły się w mroku i zacisnęły, gdy koła pociągu sypały iskrami tylko
parę centymetrów od ich twarzy. Jori czuł przywierające do niego ramię
dziewczynki, czuł, jak drży, i myślał, że na pewno zamknęła oczy.
W rzeczywistości jednak tak samo jak on wpatrywała się z fascynacją
w pasma światła rozbłyskujące niczym błyskawice tam, gdzie kończył się
jeden wagon a zaczynał następny. I znów iskry. Drżenie ramion Pauline
przybrało na sile i Jori dopiero teraz zmiarkował, że dziewczynka się śmieje.
Śmiała się głośno i był to śmiech pełen swobody, zachwytu, który nikł
w hałasie pociągu, śmiech pełną piersią, trwający jeszcze, gdy ostatni wagon
przetoczył się z dudnieniem nad nimi. Jori popatrzył na Pauline. Słońce
świeciło jej w twarz. Nie mógł inaczej – musiał się przyłączyć do jej
śmiechu. Rechotali oboje spiętą piersią, wyrzucając z siebie ulgę, podczas
gdy w oddali cichły turkot i trąbienie pociągu. I wciąż trzymali się za ręce.
– Niedługo będzie miała szesnaście lat – powiedział cicho Paul, kiedy szli
przez łąkę, a Jori i Pauline nadal z uśmiechem rzucali sobie zawstydzone
spojrzenia. Powiedział to poirytowany i tak, jakby Joriemu robiło to jakąś
różnicę. W szkole właśnie poznawali regułę trzech i ułamki, a Jori był w tym
dobry: wiedział, że kiedy skończy osiemnaście lat, Pauline będzie miała
dwadzieścia dwa, a kiedy on będzie miał dwadzieścia, ona dwadzieścia
cztery. Będzie wówczas starsza od niego już tylko o dwie dziesiąte. Dwie
dziesiąte, tylko tyle. To dwa z dziesięciu kawałków tortu albo jedna z pięciu
szklanych kulek. Jori nie zamierzał trzymać się ich za wszelką cenę.
A w ogóle to po co komu szklane kulki?
Zbiegli po porośniętym trawą zboczu – ostatni odcinek drogi powrotnej do
miasta.
Kobietę było czuć, zanim się ją zobaczyło. Jej uryna skapywała żółtymi
kroplami z leżanki, na której ułożono ją dla celów pokazu; zapach
niezdrowego kału przywitał dwunastu mężczyzn szyderczym objęciem.
Jakże to było typowe dla Anabelle Bouchon. Za każdym razem, gdy
salowe zabierały ją, by przygotować na odwiedziny, nie pozwalała wycisnąć
ze swego chudego ciała choćby kropelki – nawet lewatywa nie mogła jej
skłonić do oddania stolca. Lecz gdy tylko wyprowadzono ją na obchód z sali
sypialnej, a mężczyźni zbliżyli się do leżanki, rewanżowała się im
odpowiednio za ich zainteresowanie.
Co bardziej eleganccy uczestnicy obchodu dyskretnie podsuwali pod nos
nasączoną chlorem chusteczkę. Inni na siłę przybierali obojętne miny,
ignorując fetor, jakby już dawno nawykli do tego rodzaju zapachów –
zahartowani i doświadczeni lekarze, odporni na wszystko. Jednakże i oni
wodzili niespokojnie wzrokiem przy każdym krzyku dobiegającym
z przepełnionych pomieszczeń. Salpêtrière może i było najsłynniejszym
szpitalem w całej Francji, może i najnowocześniejszym, lecz nic nie mogło
ukryć faktu, że w całej tej nowoczesności leżały blisko cztery tysiące
chorych, starych i obłąkanych, którzy jęczeli, bo umierali, albo płakali, bo
jeszcze żyli.
Jori popatrzył na Paula. Jego też ogarnęła niechętna fascynacja na widok
przywiązanych ciał. Charcot określił zakład mianem żywego muzeum
patologii i słowa te nie mogły być bardziej trafne. W tym miejscu spotkać
można było wszystko to, co gdzie indziej występowało jedynie
w podręcznikach albo na rycinach, tu zaś było starannie rozlokowane po
osiemdziesięciu budynkach i posegregowane wedle symptomów choroby
i szans na ozdrowienie. Pod rządami Charcota Salpêtrière ze zwykłego
hospicjum stało się gigantycznym ośrodkiem badawczym, w którym nigdy
nie ustawał napływ chorych. Nie chodziło tylko o to, by dać dach nad głową
tym wszystkim obłąkańcom i przypatrywać się starcom w agonii. Chodziło
o naukę. Dlatego szpital nie mógł sprowadzić nikogo lepszego od doktora
Jeana-Martina Charcota.
Stojący u wezgłowia łóżka Georges Guinon wziął do ręki teczkę z historią
choroby.
– Czterdziestotrzyletnia pacjentka z objawami spastyczności. Kiedy
przywieziono ją do nas sześć lat temu, już od dwóch lat cierpiała na
nawracające skurcze kończyn, przede wszystkim w lewej połowie ciała,
nieobejmujące jednak twarzy. – Urwał i poszukał w skoroszycie informacji,
o których zapomniał. Guinon od ponad roku był asystentem Jeana-Martina
Charcota i jako taki wykonywał również pracę sekretarza. Miał protokołować
wywiady z chorymi, raportować i asystować przy pokazach. Jori był jednak
niemal pewien, że trzydziestopięciolatek wyręczał neurologa też we
wszelkich innych czynnościach. Guinon robił to ze skwapliwością
i służalstwem, jakimi Jori się brzydził. Gdziekolwiek pojawiał się Charcot,
sługus Guinon na pewno był w pobliżu. Chodził za nim po Salpêtrière jak
piesek, zawsze krok za swym panem, łasząc się i atakując każdego, kto za
bardzo się zbliżył do Charcota. Lecz był jak pies, który gryzie ze strachu, co
stawało się oczywiste, gdy spotkało się Guinona bez jego pana. Tak jak
dzisiaj. Charcot był zaproszony na wykład poza miastem i dlatego na
obchód – odbywający się w każdy wtorek przed wielką Leçon du mardi –
wysłał samego asystenta. I choć Guinon był obeznany z pacjentami i tak
łapczywie spijał słowa z ust Charcota podczas jego cotygodniowych
dyskursów, że mógł je cytować z pamięci, teraz stał ze zwieszonymi
ramionami i raportował historię choroby pacjentki, cedząc słowa w brodę,
jakby chciał w niej ukryć i chorą, i siebie.
– Jest niezmiernie ważne, aby nasze pacjentki dobrze i regularnie
miesiączkowały. W przypadku tej chorej krwawienia często ustawały,
następnie pojawiały się bardzo intensywne. Jedno i drugie, jak wiadomo,
prowadzi do powstania zaburzeń histerycznych. Zaradziliśmy temu ciepłymi
kąpielami nasiadowymi, pięć razy w tygodniu po trzy i pół godziny.
Wspomagająco zastosowaliśmy terapię specjalną prasą do ugniatania
jajników, zwaną również kompresorem. Samopoczucie chorej początkowo
się poprawiło, później jednak pojawiły się skurcze również w prawej połowie
ciała, a w marcu siedemdziesiątego dziewiątego roku opanowały twarz.
Skurcze mogą występować spontanicznie, szczególnie podczas zbliżenia lub
dotykania ciała, dlatego wychodzimy z założenia, iż mamy do czynienia ze
skurczami na tle histerycznym. Przemawia za tym też niestabilny stan
nerwowy pacjentki.
To było nie do zniesienia. Prowadzone przez Charcota obchody
przypominały fascynujące wizyty w gabinecie grozy na jarmarku. Słynny
neurolog zawsze potrafił znaleźć trafny miszmasz cielesnych anomalii,
rozszczepów kręgosłupa, pięknych histeryczek, kobiet odmawiających
jedzenia lub starych suchotniczek, by przykuć uwagę publiczności i utrzymać
napięcie aż do samego końca – choćby dlatego że o każdej pacjentce mógł
opowiedzieć jakąś zabawną anegdotę. I właśnie ze względu na obecność
Paula Jori był zły, że akurat dziś muszą się zadowolić Guinonem, który
klepał akta choroby jak przepisy kulinarne, ograniczając się do zdawkowej
diagnozy.
– Skurcze najłatwiej wywołać na twarzy, co zaraz zademonstruję.
Już chyba obchód po kostnicy byłby mniej nużący. A przy tym Anabelle,
ze wszystkimi jej przywarami, była jednym z najbardziej obrazowych
przypadków w Salpêtrière. Poddana hipnozie, potrafiła zaprezentować ciałem
wszystkie cztery fazy histerii, a kiedy wywierało się nacisk na krtań,
demonstrowała widzom skurczony w spazmie język. Pokaz taki wymagał
jednak odpowiedniego wprowadzenia. Należało obudzić w widzach
ciekawość, rozniecić żądzę sensacji. Przy tym, jak się brał do rzeczy Guinon,
przybyli panowie nawet nie zadadzą sobie trudu wyciągnięcia szyi, by śledzić
przedstawienie.
Asystent wyjął z kieszeni drewniany sztyft i niepewnie zbliżył się do
Anabelle. Chora rozwarła oczy, zesztywniała i wygięła się w łuk, wciskając
głowę i szyję głęboko w poduszkę. Przez chwilę wyglądało to tak, jakby
chciała krzyknąć, ale potem tylko ściągnął się w paroksyzmie lewy kącik jej
ust. Kobieta odwróciła głowę w prawo, by uniknąć Guinona i jego
drewnianego przyrządu. Asystentowi drżała ręka. Nieporadnie próbował
trafić miejsce na krtani Anabelle, które miało wywołać atak, ale pacjentka
tylko silniej przyciskała prawą połowę twarzy do poduszki i wywijała się od
instrumentu. Guinon musiał dźgać nim niemal na ślepo, a sztyft co rusz
ześlizgiwał się z szyi. Jori widział, jak pot perli się na czole asystenta, który
przestąpił na bok, by ułatwić sobie dostęp do szyi Anabelle; teraz już prawie
na niej leżał, co było wstydliwe i bardzo amatorskie. Jori rzucił spojrzenie na
Paula, który zupełnie słusznie spoglądał z rozczarowaniem. Ogarnęła go
potrzeba przeproszenia za zachowanie Guinona. Lecz właśnie w tym
momencie Anabelle w końcu wydała z siebie bulgotliwy okrzyk zwiastujący
napad. Zabrzmiało to zupełnie tak, jakby się topiła we własnym łóżku. Jak na
komendę mężczyźni stłoczyli się wokół niej, by zapewnić sobie widok na
twarz chorej, zasłanianej przez asystenta. Pozbawiono ich widoczności akurat
w chwili, w której nastąpił atak. Było to wprawdzie przykre, ale jednocześnie
wprowadziło odrobinę napięcia, w końcu chcieli obserwować obiecane
spazmy: wykrzywione usta, upiorne oczy, drżące w konwulsjach pięćdziesiąt
mięśni, skrywających się – zgodnie z najnowszymi naukowymi ustaleniami –
pod skórą twarzy. Jori zobaczył żądzę w oczach Paula; położył rękę na
ramieniu towarzysza i przysunął usta do jego ucha.
– Jeśli to ci się podoba, przyjacielu, to zobaczysz, co się będzie działo
podczas leçon!
Paul skinął głową, nieobecny myślami. Nie odwrócił się do Joriego.
Gdy Paul zakończył opowieść, kapusta włoska na ich talerzach była już
zimna. Powiedział Joriemu o wszystkim. O tym, co się wydarzyło z Pauline
po jego wyjeździe. O szpitalu, oskarżeniach i czekającej dziewczynę operacji.
Jori, z łokciami opartymi o stół, gładził się po skroniach i czole,
przeczesywał potargane włosy. Czerń nadal otaczała jego kark, kręciło mu się
w głowie. Miał wrażenie, że nogi krzesła zaraz się pod nim złamią. Nie
rozumiał, dlaczego lekarze byli zdolni do czegoś takiego. Przecież chodziło
o Pauline.
– Kiedy operacja? – z trudem wypchnął te słowa spomiędzy zębów.
W lewej dłoni ściskał widelec.
Paul pokręcił głową.
– Tak po prawdzie to już dawno chcieli ją zoperować. Do tej pory jakoś
odwlekałem ten moment, ale to było zanim ojciec podpisał dokument. –
Przejechał dłonią po obrusie, jakby chciał uwolnić jego białą niewinność od
okruszków.
– Co zrobił?
Do jadalni weszła madame Villon. Spojrzała na niemal nietknięte dania
i mlasnęła ze złością językiem, jednak nic nie powiedziała, tylko zaczęła
sprzątać ze stołu, umyślnie wykonując powolne ruchy. Paul wpatrywał się
z zakłopotaniem w swoje dłonie; Jori kątem oka obserwował twarz starej.
Wydawało mu się, że zauważył zagłębienie w jej zawsze idealnej fryzurze.
Z prawej strony głowy siwe włosy były jakby trochę wgniecione –
w miejscu, w którym musiała przyciskać ucho do drzwi.
Od dwóch lat Jori mieszkał na pensji u Mine Villon. Za pokój, śniadanie,
kolację, korzystanie z łazienki i jedno pranie w tygodniu oddawał jej
miesięcznie dwie trzecie swoich zarobków oraz sferę prywatną, wścibskość
była bowiem jedyną godną wzmianki cechą charakteru jego gospodyni.
Madame Villon miała ponad sześćdziesiąt lat i wchodziła w życie innych, tak
jakby to było jej własne. Ganiała za opowieściami o sąsiadach, aż w końcu
kolana odmówiły jej posłuszeństwa – wtedy postanowiła sprowadzić sobie te
opowieści do domu. Wiosną tysiąc osiemset osiemdziesiątego drugiego roku
kazała przebudować salon na jadalnię, a jadalnię na pokój gościnny,
ponieważ znajdowała się ona bliżej jej własnej sypialni o cienkich ścianach.
Kazała również wstawić do salonu drugi fotel, obok swojego, tak by podczas
snucia opowieści jej gościowi było wygodnie i żeby nie trzeba było kłaść
poduszek na sofie. Bo i skąd madame Villon mogła wiedzieć, że jej
wyczekanym gościem będzie akurat Jori, który o najnowszych wydarzeniach
ze swojego życia wspominał co najwyżej dwa zdania? Odkąd u niej
zamieszkał, dowiedziała się o nim zaledwie tyle, że jest początkującym
lekarzem, niemal jeszcze studentem, że pochodzi ze Szwajcarii i nie lubi
grochu.
Z początku próbowała coś z niego wydobyć – najpierw uprzejmie, potem
coraz bardziej stanowczo, niczym ptak, który wsadza dziób w skorupę
ślimaka, by wydłubać miękki środek. Jori jednak był tak samo stanowczy, co
madame Villon. Wycofał się, schował głębiej, niż sięgał jej dziób. Jakie to
więc szczęście spotkało starszą panią, że w swym domu mogła dziś gościć
drugiego mężczyznę – jak twierdziła, jedynie w drodze wyjątku. W ten
sposób Jori został jakby zmuszony do rozmowy, i do tego o sprawach, jak się
zdaje, kontrowersyjnych. Wprawdzie madame Villon niewiele z tego
rozumiała, gdyż obaj goście rozmawiali w obcym, gardłowym języku, ale
wychwyciła takie słowa jak „masturbacja” i „sterylizacja”, które ostatecznie
nie różniły się od swoich francuskich odpowiedników. Dla szarego hałaśnika
było to niczym znaleziona tłuściutka larwa, escargot à la crème.
Jori, zniechęcony, patrzył, jak madame Villon wychodzi ze stosem naczyń,
cicho i spokojnie, jakby w nadziei, że jeśli będzie się poruszać dostatecznie
powoli, mężczyźni o niej zapomną. Czekał na szczęknięcie zamka
w drzwiach, jednak nie nastąpiło. Madame Villon zapewniła sobie lepsze
warunki do podsłuchiwania.
– Co podpisał? – zniżył głos. Nie mógł dłużej czekać.
Paul wyglądał na załamanego.
– Powiedzieli, że nie można cały czas przyjmować Pauline do kliniki i jej
z niej wypisywać. A w obecnym stanie stanowi zagrożenie dla swojego
otoczenia i dla siebie samej. Jori, powinieneś był ją widzieć – naprawdę
bardzo jej się pogorszyło. – Brzmiało to jak usprawiedliwienie.
Jori poczuł suchość w ustach.
– Paul, co podpisaliście? – spytał, znów głośniej. Wyprostował się na
krześle, podczas gdy Paul jakby się skurczył.
– Ja niczego nie podpisałem! Powiedziałem ojcu: „Sprzedajesz ją”.
Powiedziałem: „Sprzedajesz swoją córkę klinice”. Ale Jori, musimy
spróbować go zrozumieć. Wypróbowaliśmy już tyle metod, moi rodzice,
wszyscy… A lekarze powiedzieli, że tym razem rzeczywiście jest nadzieja…
– Paul!
Paul zamknął oczy, jakby mogło mu to pomóc. Jakby mógł się schować za
powiekami przed słowami, które miał zaraz wypowiedzieć.
– To była zgoda. Przekazaliśmy Pauline w ręce lekarzy i obdarzyliśmy ich
zaufaniem. Uwierzyliśmy, że zrobią to, co należy, aby wreszcie wyzdrowiała.
Jori nie był w stanie odpowiedzieć. Czuł pulsowanie krwi w uszach.
Zrobią, co należy, pomyślał. Zrobią, co należy.
– Ten rodzaj operacji przynosi dobre efekty. W ostatnich latach leczyli
w ten sposób wiele kobiet. Po kuracji dwie trzecie z nich wróciły do
domów – czytałem akta. Onanizm jest nie tylko przejawem choroby
psychicznej – on dodatkowo ją wzmacnia. Klitoridektomia to jedyna
możliwość przerwania tego błędnego koła.
– Przecież to absurd! Istnieje mnóstwo innych sposobów!
– Tak? Który z nich polecasz? Może powinna do końca życia nosić
kajdanki?
– Paul, nie mów tak. Wiesz, że są inne metody. Pas cnoty, specjalne majtki
i tak dalej.
– Już to wypróbowaliśmy. W klinice Burghölzli stosują takie specjalne
korki. Wkłada się je kobietom, a potem…
– Korki?
Zza drzwi dobiegł ich łoskot, jakby spadło coś ciężkiego, a potem szczęk
naczyń. Madame Villon postanowiła zmywać na korytarzu.
– No takie specjalne aparatury. Trochę przypominają korek do wina.
Jori mimowolnie zerknął na wciąż zamkniętą butelkę stojącą między nimi.
Zrobiło mu się niedobrze na samą myśl.
– Ale przecież musi istnieć jakiś inny sposób poza wycięciem jej całej
łechtaczki!
Na korytarzu coś spadło na podłogę – chyba szklanka – i potoczyło się
w stronę drzwi.
Clitoris, pomyślał, to z pewnością zrozumiała. A niech słyszy, było mu to
obojętne. Pauline oddano w ręce jakichś prowincjonalnych lekarzy
w Burghölzli i nikt go o tym nie poinformował!
– Alternatywą było ostateczne pożegnanie się z nią. Już nigdy nie
sprowadzilibyśmy Pauline do domu, rozumiesz? Chcieli nas zmusić do
umieszczenia jej na stałe w izolatce.
Jori pomyślał o Pauline. O jej jasnoniebieskich oczach. O uśmiechu
i fioletowych żyłkach, które pokrywały jej szyję niczym mozaika
w marmurze. Nie chciał, żeby trafiła pod nóż kogoś obcego; na stół
operacyjny człowieka, który być może uczył się fachu wśród weterynarzy.
Nagle Szwajcaria zdała się Joriemu zacofana i przestarzała. Jego poprzednia,
tak bezpieczna ojczyzna stała się niebezpiecznym miejscem, zagrożeniem dla
Pauline.
– Jori, posłuchaj – odezwał się Paul. – Jeśli lekarze mają rację i zaburzenia
psychiczne Pauline rzeczywiście mają źródło w psychozie onanistycznej…
– A kto twierdzi, że to kwestia psychozy onanistycznej? Czy Pauline
zbadał choćby jeden prawdziwy specjalista?
– Masz na myśli specjalistę takiego jak Charcot?
Słysząc drwinę w głosie przyjaciela, Jori nagle stracił pewność, po czyjej
stronie stoi Paul.
– Mówię poważnie. Lekarze w Burghölzli musieli postawić złą diagnozę!
Musimy zasięgnąć innej opinii. Przecież Pauline nie jest… obłąkana! –
Z sekundy na sekundę Joriego ogarniała coraz większa rozpacz.
Tymczasem Paul ponownie wyprostował się na krześle.
– Jori – rzekł tonem matki, która chce przemówić do rozsądku swemu
synowi; rozciągał samogłoski, jego głos był kojący, choć też odrobinę
ganiący.
To tylko rozwścieczyło Joriego. Przecież chodziło o Pauline! Paul już się
z tym pogodził, pomyślał. Skoro mi o tym powiedział, to znaczy, że
zaakceptował ten fakt!
– Ty chcesz, żeby przeprowadzili tę operację! – Z całego serca Jori pragnął
być w błędzie.
– Nie bądź głupi. Z początku byłem tak samo zszokowany jak ty. Ale co
jej to pomoże? Dlaczego wciąż mamy się temu sprzeciwiać? A tym samym
być może uniemożliwić jej wyzdrowienie? Przeczytałem naprawdę wiele
książek i do tej pory natrafiałem wyłącznie na pozytywne opisy skutków tej
operacji…
– Pozytywne opisy?! – wrzasnął Jori. – Czy widziałeś choćby jedną taką
kobietę? Widziałeś, jak wyglądają, gdy wycina się im łechtaczkę? Czyje to są
opinie? Pacjentek czy prowincjonalnych lekarzy?
Paul zmrużył oczy.
– Uważaj, sam pochodzisz z tej prowincji, nie zapominaj o tym. I to nie są
moi lekarze, nie zachowuj się zatem, jakbym chciał, żeby sprawy tak się
potoczyły. Ja tylko chcę, żeby sytuacja była czysta i…
– Pytam, czy widziałeś którąś z tych kobiet! – Jori walnął dłońmi w stół.
Nie nawykł do krzyku, więc głos zaczął mu się łamać.
Trzaskanie naczyniami w sieni ucichło. Być może szklanka nadal leżała
przed drzwiami.
Paul zamrugał nerwowo.
– O wszystkich krokach przeczytałem w podręczniku do medycyny…
– W podręczniku do medycyny! – Jori zaśmiał się gorzko. Przyszło mu do
głowy, że między nim a jego najlepszym przyjacielem znajduje się
przepaść – trzy lata, tylko trzy lata, które jednak tak bardzo go, Joriego,
zmieniły, podczas gdy w bezpiecznej Szwajcarii Paul piastował ciepłą
posadkę asystenta doktora Schärera i najbardziej ekscytującą chorobą, z jaką
miał do czynienia, było zapewne zapalenie płuc.
– Chodź. – Jori wstał i podszedł do drzwi, nie odwracając się za siebie. –
Coś ci pokażę.
Pauline zacisnęła usta tak mocno, że ich linia niemal się zgubiła pomiędzy
brodą a nosem. Były niebieskie jak znajdujące się przed nią Jezioro Zuryskie,
jak jej oczy, w ogóle jak cała jej twarz. Kolor ciągnął się od tęczówki przez
żyły prześwitujące przez jej skórę aż do ust. Usta były głębokim jeziorem.
– Zimno ci? – spytał Jori i choć pokręciła głową, objął jej ramiona. Nie
mógł jej okryć swoją marynarką, ponieważ akurat na niej siedziała. Rozłożył
ją na trawie, żeby Pauline nie ubrudziła sobie sukienki. Żadne z nich nie
pomyślało o kocu piknikowym.
– Dlaczego tak patrzysz? – spytał, zatroskany, i zaraz pomyślał, że te usta
przypominają bardziej wąską deltę rzeki niż jezioro. Jej brzeg po obu
stronach był tak wąski, że ludzie nie mogli się na nim osiedlić.
– Jak patrzę? – spytała, ale nie potrafił odpowiedzieć. Patrzyła tak samo od
kilku lat, gdy siedzieli nad jeziorem lub w innym miejscu – patrzyła smutno,
pogrążona w myślach. Sam widok odbijających się w wodzie promieni
słońca nie mógł poprawić jej nastroju, tak samo jak dzieci, które stały
nieopodal, po kolana w wodzie, pluskały się w niej i piszczały tak jak
niegdyś Pauline i Jori. Ale to było kiedyś, gdy na widok Joriego Pauline już
z daleka się uśmiechała. Gdy podciągała sukienkę i wskakiwała do jeziora,
żeby oburącz chlapać go wodą, aż spodnie przywarły mu do nóg; zawsze
wchodziła do wody szybciej niż on. Schylał się, by jej się zrewanżować. Było
to nie tyle ochlapywanie się wodą, co moczenie odzieży do suchej nitki – taki
był cel tej zabawy. Im bardziej byli mokrzy, tym dłużej leżeli później, ręka
w rękę, na brzegu i schli.
Przepłynęła przed nimi łódź ze zwiniętym żaglem. W oddali widać było
panoramę Alp. Pachniało trawą, wodą z jeziora i mydłem, którego używała
Pauline. Trawa była tak ciepła, że Joriego naszła ochota na zdjęcie butów.
Można byłoby być tu szczęśliwym.
Zerknął w stronę pary, która w pewnym oddaleniu siedziała na kocu
w kratę. Młody mężczyzna w kapeluszu i letniej marynarce i kobieta z nożem
w dłoni. Klęczeli, jedno naprzeciw drugiego, i patrzyli na siebie wymownie,
gdy nóż zanurzył się w leżące między nimi miękkie ciasto z rabarbarem.
Z kosza piknikowego kobieta wyjęła dwa wypolerowane talerze i nałożyła
ciasto. Porcje dla zakochanych.
Jori nadal obejmował ramiona Pauline. Zaczął kreślić kciukiem małe kółka
na jej ciele. Robił to ukradkiem, żeby gestu nie zauważyli spacerowicze,
a może nawet sama Pauline. Tak, może tak właśnie by wolał. Nigdy nie
można było przewidzieć jej reakcji.
Kość ramienia dziewczyny wyraźnie się odznaczała pod sukienką; Jori
wyczuwał ją przez szew. Pauline była taka krucha, że najchętniej owinąłby ją
sobą niczym kołdrą, by ją ogrzać, ochronić. I nakarmiłby ją dużymi porcjami
ciasta rabarbarowego. Kiedy tak schudła?
– Przeczytaj mi coś – poprosiła, nie odrywając wzroku od jeziora. Obok
nich przepłynęły trzy łabędzie – dwa z białymi piórami, połyskującymi
w słońcu, jakby ktoś specjalnie wymył je na tę okoliczność; trzeci był jeszcze
poszarzały, młodszy. Pauline popatrzyła za nimi tęsknie, jakby miała je
pożegnać już na wieki.
– Nie mam przy sobie nic do czytania.
– Masz całą torbę.
– No dobrze. – Jori niechętnie oderwał dłoń od jej ramienia i sięgnął po
torbę. Nie musiał jej otwierać, żeby wiedzieć, że nie znajduje się w niej nic,
co nadawałoby się do przeczytania Pauline, zwłaszcza w takie majowe
popołudnie jak to. – Obawiam się jednak, że nie ma tu nic interesującego.
– To dlaczego codziennie się tym zajmujesz?
– Chodziło mi o to, że nie mam nic interesującego dla ciebie.
Wzruszyła ramionami; było jej to obojętne. Chciała, by ktoś coś jej
przeczytał, nic więcej. Jori niepewnie zaczął rozpinać metalowe sprzączki.
W torbie znajdowały się niewielka teczka z naukowymi artykułami, notes
i dwie książki, z których jedna mniej się nadawała do czytania niż druga.
– Mam przy sobie Psychologię fizjologiczną Wundta i Psychologię
medyczną Lotzego. – Nie musiał się starać o znudzenie w głosie, by oba
tytuły wydały się nudne i męczące.
Pauline jednak ponownie wzruszyła ramionami i rzekła:
– Wundt.
Wyjął książkę i otworzył ją. Może Pauline rzeczywiście chciała wiedzieć,
nad czym spędza tak dużo czasu, ostatecznie od kilku lat uchodzili za coś
w rodzaju pary.
– Przedmowa? – spytał, ale nie otrzymał odpowiedzi. – A więc
przedmowa. – Głęboko nabrał powietrza i zaczął: – „W dziele, które
niniejszym przedstawiam opinii publicznej, próbuję wydzielić nowy obszar
nauki. Oczywiście jestem świadomy, iż to przedsięwzięcie wywoła nade
wszystko wątpliwości co do tego, czy nadszedł już odpowiedni czas…” –
przerwał. Zaczynanie od przedmowy mogło nie być najlepszym pomysłem.
Kto czytał przedmowy podręczników do medycyny? Pauline nadal
wpatrywała się w jezioro. Nie wniosła żadnych zarzutów ani nawet się do
niego nie odwróciła, gdy przerwał. Może w ogóle go nie słuchała. – „…
jednakże nawet anatomiczno-fizjologiczne podstawy omawianej tu
dyscypliny nie są jeszcze do końca znane”. – Im dłużej czytał, tym bardziej
monotonny stawał się jego głos, tak że w końcu sam zaczął odczuwać
znudzenie. Kątem oka zerknął na parkę na kocu w kratę. Właśnie odstawili
talerze na bok. Na talerzu mężczyzny pozostało zaledwie kilka okruszków, na
talerzu kobiety znajdowało się jeszcze pół porcji, obok nadgryzionego ciasta
leżał widelec. Mężczyzna właśnie próbował wziąć kobietę za rękę; Jori
wyczuwał napięcie między nimi. Miał tylko nadzieję, że nie słyszą, jak
czyta. – „…badania mikroskopowe nad budową mózgu wymagają
oczywiście ludzkiego poświęcenia, musiałem zatem ograniczyć się do…”
– Nie masz niczego, co napisałeś sam? – pytanie padło tak
niespodziewanie, że Jori przerwał wpół zdania i spojrzał z przerażeniem na
Pauline. Ona chce jakiś wiersz, przemknęło mu przez myśl. Nie pisał wierszy
i rzadko je czytywał. Gdyby jednak wcześniej wiedział, że Pauline zażyczy
sobie coś, co napisał samodzielnie, spróbowałby.
– Przecież ty i mój brat pracujecie teraz nad jakąś książką.
– Tak.
– Masz ją przy sobie?
– Część.
– To przeczytaj mi, proszę.
– Ale nie jest jeszcze skończona.
Pauline po raz pierwszy odwróciła się do niego; na jej niebieskich ustach
pojawił się uśmiech, tak przelotny i kruchy jak ona sama. Przyciągnęła
kolana do piersi, naciągnęła letnią sukienkę, objęła je i oparła głowę. Jori
zapragnął, żeby już zawsze patrzyła na niego w ten sposób.
– Nie wierzę, że Paul…
– Nie proszę o to mojego brata tylko ciebie. – Dalej się uśmiechała,
a sposób, w jaki wypowiedziała słowo „ciebie”, stopił w nim wszelki opór.
W jej ustach zabrzmiało ono osobiście i czule, Jori przypomniał sobie, że jest
dla Pauline kimś wyjątkowym. Przemawiała w ten sposób tylko do niego.
Sięgnął po notes, w który wsunął plan drugiego rozdziału. Papier błyszczał
w słońcu, oślepiając go; Jori nie mógł odczytać zdań, zwłaszcza że nie był to
jego charakter pisma. Karl Lehmann zrobił plan rozdziału i dał go do
przejrzenia Paulowi i Joriemu. Ale o tym Pauline nie musiała wiedzieć. Jori,
Paul i Karl pracowali nad tą publikacją razem, równie dobrze więc ów
rozdział mógłby zostać napisany przez Joriego. Przecież Pauline życzyła
sobie czegoś napisanego przez niego.
– „Benedikt wskazuje na to, dziedziczność wrażeń wtórnych dowodzi ich
przynależności do psychoz. Po pierwszych obserwacjach my również
dostrzegliśmy ów związek i od samego początku braliśmy pod rozwagę stan
psychiczny przepytywanych rodzin. Z siedemdziesięciu sześciu obciążonych
osób w przypadku trzydziestu sześciu poznaliśmy relacje rodzinne tak
dokładnie, że mogliśmy sobie pozwolić na wydanie opinii o stanie ich
zdrowia psychicznego: dziesięć osób miało skłonności psychopatyczne
w ścisłym znaczeniu…” – Przerwał, jeszcze zanim skończył czytać pierwszy
ustęp. Wcześniej wydawało mu się, że publikacja Wundta nie nadaje się dla
uszu Pauline; teraz wiedział, że czytanie jej tego było olbrzymim błędem. Ów
tekst był objaśnieniem do drzewa genealogicznego Bleulerów, które
przyjaciele chcieli dodać do publikacji. Chodziło o dziedziczność chorób
psychicznych i zjawisko, które przyjaciele ochrzcili mianem wrażeń
wtórnych. Opisywało ono zdolność do wyczuwania zapachów farb i smaków
brzmień. Paul miał takie wrażenia wtórne, tak samo jak Pauline. Na przykład
głoska „ü” miała dla Pauline brudnożółty odcień, natomiast „ä”
ciemnobrązowy. Potrafiła wyczuć smak słów i liter i przyporządkowywała im
dźwięki – umiejętność tę posiadał również jej brat. Gdy pewnego razu na
lekcji chemii Paul nie potrafił wyjaśnić profesorowi, co to są ketony,
spontanicznie stwierdził: „Ketony są żółte, bo mają w środku o.” W ten
sposób powstał pomysł przeprowadzenia badań na ten temat. Drzewo
genealogiczne miało stanowić dowód na to, że wrażenia wtórne i choroby
psychiczne są wprawdzie dziedziczone przez chromosom żeński, ale nie są ze
sobą związane. Pauline stanowiła najważniejszy dowód. I choć nikt nie
powiedział tego na głos, Jori doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że dzięki
publikacji Paul pragnął osiągnąć również osobisty cel: chciał udowodnić
sobie i wszystkim innym, że jego wrażenia wtórne nie mają nic wspólnego
z chorobą psychiczną jego siostry.
– Dlaczego nie czytasz dalej?
– Bo to niestosowne.
– Dlaczego?
Jori zamknął notes. Wiedział, że przy całym swoim smutku, przy całej tej
duchowej nieobecności Pauline miewała chwile jasności umysłu – i obawiał
się ich. Nie chciał, żeby zrozumiała, że wszyscy pojęli już jedno: ona i Jori
nie mają wspólnej przyszłości. Nigdy nie będą mieć zdrowych dzieci. To
dlatego ich miłość była poddawana nieustannej obserwacji nieufnych oczu
czających się ze wszystkich stron.
Zerknął w stronę koca w kratę, ale zakochani byli zajęci sobą.
Będzie musiał wymyślić coś piękniejszego niż te teksty. Może nowele
Gottfrieda Kellera?
– Czy to na potrzeby tej publikacji mnie przepytywaliście? – Głos Pauline
nadal był łagodny, ale Jori znał go zbyt dobrze i wiedział, że czegoś się
domyśla.
Przygryzł dolną wargę.
– Tak.
– Przeczytaj mi ustęp, w którym jest mowa o mnie.
– Nie mam go przy sobie.
– Nie wierzę ci.
– Pauline, on nawet nie został jeszcze napisany.
– To coś wymyśl. Przecież masz zamiar o mnie napisać, prawda? – Jeszcze
ciaśniej objęła kolana i spojrzała na niego uważnie.
Jej łatwowierność irytowała go. W publikacji Pauline była jedynie
numerem w katalogu przepytanych osób, numerem siedemdziesiątym piątym.
Już to było dostatecznie trudne. Nie mógł przecież powiedzieć jej – gdy tak
siedziała tu przed nim na trawie – że została tam opisana krótko i niemal
bezosobowo: „(75), płeć żeńska, 26, bardzo muzykalna, wykształcona,
fotyzmy samogłoskowe i słowne, chora na umyśle, siostra (1)”. A pod (1)
oznaczono Paula Eugena Bleulera.
Jeśli Paul prawidłowo rozrysował drzewo genealogiczne, wynikało
z niego, że on i Pauline odziedziczyli skłonność do wrażeń wtórnych po
matce. Natomiast skłonność do psychozy pochodziła z chromosomu X ojca.
Paul miał szczęście, ponieważ jako chłopiec odziedziczył po ojcu tylko męski
chromosom płci, nieobciążony Y. Siłą rzeczy Pauline tego szczęścia nie
miała. Otrzymała chromosom X matki, w którym znajdowały się wrażenia
wtórne, i obciążony chromosom X ojca. Skutkiem tego Paul z czystym
sumieniem mógł założyć rodzinę, ale w przypadku jego siostry zachodziło
niebezpieczeństwo powicia dzieci psychicznie chorych – i to
z prawdopodobieństwem wynoszącym pięćdziesiąt procent. Jori nie miał
zamiaru przybliżać jej tych wyliczeń.
– Anna Pauline Bleuler jest wykształcona i niezmiernie muzykalna. Jej
umiejętność liczenia i pisania sprawia, że niekiedy nawet Paul Eugen staje
w cieniu siostry. – Uniósł brwi, udając, że czyta z wyciągniętego na długość
ręki notatnika. – Nadto jest wyjątkowo piękna. Można by rzec, iż jest
najpiękniejszą dziewczyną w Zollikon. I nikt by temu nie zaprzeczył.
– Daruj! Wcale tego nie napisaliście! – Pauline zaśmiała się jak ktoś, kto
musiał sobie przypomnieć, jak należy się śmiać. Machnęła ręką w stronę
notatnika, który Jori trzymał poza jej zasięgiem.
– Ależ tak, moja kochana. Wszystko tu napisano. Czarno na białym,
przecież ci to czytam! – Jori uniósł brwi jeszcze wyżej, a potem zmrużył
oczy; wyglądał, jakby z trudem odcyfrowywał każde zdanie. – Napisano, że
nosi najpiękniejsze odzienie, uszyte z najdelikatniejszego perskiego jedwabiu
przez stu perskich krawców i przywiezione tu przez samego kalifa Rudolfosa
Bleuleriusa.
– Sukienkę podarował mi ojciec! – Pauline znów się zaśmiała, tym razem
z większym powodzeniem. Chciała złapać notatnik, musiała jednak się
wyciągnąć i oprzeć o Joriego, żeby w ogóle dosięgnąć jego ręki. Jej
rozciągnięte w uśmiechu usta znalazły się tak blisko, że ze szczegółami
widział jej lśniące zęby. Były zadbane, ale niebieskawe u korzeni, jakby
odzwierciedlały kolor ust. Wyglądały jak przezroczyste i Jori wyobraził
sobie, że z pewnością się połamią, jeśli pewnego razu Pauline przez omyłkę
nagryzie pestkę wiśni. Rozprysną się niczym kruche porcelanowe filiżanki,
które podczas jednego z ataków dziewczyna zrzuciła ze stolika kawowego
w domu Bleulerów. Nagle opuścił notatnik, złapał Pauline za ramiona
i dotknął ustami jej ust. Pocałował jej uśmiech – nie potrafił inaczej, musiał
go pocałować – a ona odwzajemniła jego pocałunek, z początku zaskoczona,
a potem łapczywie, niemal w pośpiechu, jakby zostało im mało czasu.
Zimnymi palcami pogładziła jego policzki, a on położył na nich dłoń, by je
przytrzymać. Potem jednak nagle zacisnęła usta. Jori poczuł, jak jej ciało
sztywnieje. Odepchnęła go od siebie.
– Przestań… – wydyszała.
Spojrzał na nią i zobaczył, że wszystko się zmieniło. Teraz Pauline
wyglądała na niedostępną, delta rzeki między brodą a nosem była ściągnięta
z odrazą, jakby się rozpadało i woda wystąpiła z brzegów. Zachowywała się,
jakby nigdy go nie pocałowała, gorzej – jakby Jori był dla niej zupełnie
obcym człowiekiem. Zawstydzony, wbił wzrok w ziemię i sięgnął po źdźbło
trawy. Było mu przykro, że dał się ponieść emocjom, ale jeszcze gorsze były
odrzucenie ze strony Pauline i obecność ciasta z rabarbarem. Czuł na sobie
wzrok zakochanych z koca w kratę, ale nie odważył się zerknąć w ich stronę.
Oblał się rumieńcem.
– Pauline…
– Nie dotykaj mnie!
Wcale nie miał zamiaru jej dotykać, wręcz przeciwnie – najchętniej
zerwałby się z miejsca i uciekł, gdzie pieprz rośnie, ale Pauline cały czas
siedziała na jego marynarce, poza tym wiedział, że będzie musiał
odprowadzić dziewczynę do domu. Nie wolno było zostawiać jej samej. Co
pomyśleliby sobie rodzice?
– Przepraszam.
Odsunęła się od niego i popatrzyła wściekle na jezioro. Z misternie
uplecionej fryzury wysunęło się jedno pasemko i zaplątało o jej rzęsy. Jori
nie wiedział, co powinien rzec lub uczynić, by ją uspokoić.
– Mam nadzieję, że mi wybaczysz.
– Jeszcze nie wiem, co zrobię.
Milczeli tak razem, Pauline z wściekłości, Jori ze zmęczenia tą sytuacją.
Zerknął ku parze na kocu i napotkał spojrzenie młodej kobiety. Zarumieniła
się i odwróciła szybko, by udać, że rozmawia ze swym towarzyszem.
– Może będzie lepiej, jeśli na jakiś czas przestaniemy się widywać – rzekła
nagle Pauline.
– Proszę?
– Johannie Richardzie, nie chcę, żebyś mnie odwiedzał.
Zabolało bardziej niż cios pięścią prosto w żołądek. Nie chciał, żeby
Pauline go odpychała, żeby nazywała go Johannem Richardem. Nikt poza
jego ojcem go tak nie nazywał. Jest chora, próbował się pocieszyć.
Potrzebuje spokoju, teraz nie wie, co mówi.
– Ale Pauline… chciałbym nadal cię odwiedzać, tak jak wcześniej.
Ostatecznie jesteśmy… – Nie wiedział, jak zakończyć to zdanie. Nie
wiedział, czym są. Już od dawna zdawał sobie sprawę z tego, że on i Pauline
do siebie należą, nawet jeśli żadne z nich jeszcze nie powiedziało tego na
głos. – Lubię z tobą przebywać – rzekł w końcu i jeszcze bardziej spąsowiał.
To zdanie było bliższe wyznaniu miłości niż wszystko, co do tej pory
powiedział dziewczynie.
Ona natomiast zareagowała w sposób, którego nie potrafiłby sobie
wyobrazić w najgorszych wizjach: odrzuciła głowę do tyłu i zaniosła się
głośnym śmiechem, jakim w miejscu publicznym zanoszą się jedynie osoby
chore psychicznie.
– Chyba nie myślałeś… że ty i ja?
Jori najchętniej schowałby się za kołnierz swojej koszuli. Zaserwował
Pauline to wyznanie na czystym, wypolerowanym talerzu, tak jak tamta
młoda kobieta dała swojemu ukochanemu ciasto z rabarbarem, a Pauline
bezwzględnie rozgniotła je widelcem.
– Jori, proszę, przyjrzyj się nam. W jaki sposób miałoby to działać? –
Zaśmiała się raz jeszcze, tym razem jednak z rozpaczą. Spojrzała w górę
i otarła palcami kąciki oczu, jakby pojawiły się w nich łzy. Jori jednak
widział, że były suche.
– Co masz na myśli? – spytał, urażony.
– Czy to nie oczywiste?
Tak, to było oczywiste.
– Wiem, że byłoby ciężko, ale mnie nie interesuje, że ty… – Zamachał
bezradnie rękami, szukając właściwych słów.
– Że ja jestem kobietą, a ty jesteś chłopcem?
– Proszę? Nie, nie to miałem na myśli.
– A co miałeś na myśli? – Spojrzała na niego badawczo; po chwili
konsternacji w jej oczach ponownie pojawiło się szyderstwo. – Chciałeś
powiedzieć, że nie interesuje cię, że jestem pomylona?
– Ciii… Proszę, Pauline…
– Co, boisz się, że ludzie się dowiedzą? A ja myślałam, że pragniesz
wydać całą książkę na ten temat. Przecież najpóźniej wtedy wszyscy będą
o tym wiedzieć! – Odwróciła się do młodej pary, która najwyraźniej również
obserwowała Pauline i Joriego, tak jak Jori obserwował ją, i krzyknęła: – Ten
tutaj, przyjaciel mojego brata, twierdzi bowiem, że jestem wariatką!
W pierwszym odruchu Jori miał ochotę zasłonić jej usta dłonią, zamiast
tego jednak, skonfundowany, zasłonił swoją twarz. Gdy po chwili podniósł
wzrok i rozejrzał się wokół, dostrzegł pewną starszą damę i jej męża;
przystanęli, z uwagą popatrując w ich kierunku. Zaraz dołączyło do nich
drugie małżeństwo, nawet bawiące się na brzegu dzieci przerwały zabawę
i zaczęły się w nich wpatrywać. Młodzi od ciasta z rabarbarem siedzieli obok
siebie na kocu i najwyraźniej nie wiedzieli, jak się zachować. Jori machnął
dłonią w nieokreślonym kierunku, jakby chciał ich przeprosić, a potem
odważył się położyć ją na ramieniu Pauline. Gwałtownie się do niego
odwróciła. Miała łzy w oczach.
– Czego chcesz? Przecież wszyscy tak właśnie sądzicie, prawda? Ty
i Paul, i mama, i tata, i ci mężczyźni w klinice.
– Wszyscy chcemy ci pomóc.
– To dlaczego mnie wypuszczono, skoro nie jestem zdrowa?
Milczał. Pauline wypuszczono, ponieważ jej ojciec był jednym
z bogatszych i bardziej wpływowych ludzi w Zurychu i potrafił odpowiednio
to wykorzystać. Nie miał jednak zamiaru mówić tego Pauline.
– Jesteś zdrowa. Miałaś tylko te fazy, to wszystko. Chcieli sprawić, żebyś
nie była już smutna.
Na dźwięk słowa „smutna” do oczu dziewczyny napłynęło jeszcze więcej
łez. Ponownie spojrzała na jezioro.
– Smutku nie można wyleczyć. Nikt nie może tego zrobić.
– Ale ja chętnie bym spróbował.
– Niby jak chcesz to uczynić? Wypełnisz kilka kwestionariuszy, które
powiedzą ci, że ja jestem chora na umyśle, a mój brat jest zdrowy? A może
lekami, jak w klinice? Będziesz mnie przywiązywał do łóżka, tak jak tamci
mężczyźni, albo zanurzał w wannie z lodowatą wodą?
Jori przełknął głośno ślinę. Próbował powstrzymać obrazy, które pojawiły
się w jego głowie. Miał ochotę odpowiedzieć: Nie, ożenię się z tobą i cię
uszczęśliwię – ale się nie odważył. Przeraziło go, że Pauline tak
jednoznacznie podsumowała swoją sytuację.
– Znajdziemy jakiś sposób. – Ta obietnica była przeznaczona głównie dla
niego. Pauline znów się zamyśliła. Jori nie wiedział, skąd wziął nową
odwagę, ale przysunął się do niej – zaledwie kilka centymetrów. Czuł, że coś
go przyciąga do tej cudnej Pauline. Pauline, która przed momentem rzucała
słowa ostre jak nóż, zniknęła. – Zabierzesz mnie tam kiedyś? – zapytał.
– Dokąd? – Pytanie Joriego najwyraźniej ją zaskoczyło.
– W miejsce, w którym wszystko jest smutne.
– Skąd przyszło ci do głowy, że takie miejsce w ogóle istnieje?
– Musi istnieć. I sądzę, że znajduje się gdzieś tutaj. – Sięgnął ku niej dłonią
i popukał palcem wskazującym w głowę, w sam środek plecionej fryzury.
– Jori, naprawdę jesteś małym chłopcem. – Odpędziła jego rękę, jakby ta
była namolną muchą, ale na jej twarzy pojawił się przelotny uśmiech.
– Przecież różnica wieku między nami wcale nie jest taka duża – podjął. –
Poza tym jeszcze może być dobrze. Pewne badania dowodzą, że wszystko, co
czynimy i czujemy, w mózgu…
– I podług tych badań z moim mózgiem jest coś nie tak?
Wzruszył ramionami; nie odpowiedział. Nie chciał prowokować kolejnej
sprzeczki.
Pauline patrzyła na niego przez długą chwilę, jakby się zastanawiała, czy
mówił poważnie. Potem ponownie się od niego odwróciła. Przyciągnęła
kolano do piersi i zaplotła ramiona wokół niego, jej włosy lśniły w słońcu –
wglądała pięknie. Młodzi po lewej siedzieli bliżej siebie, jakby kłótnia
między Jorim a Pauline sprawiła, że odczuli jeszcze większą wspólnotę. Jori
rozejrzał się za żaglówką, która wcześniej przepłynęła przed nimi. Wydawało
mu się, że widzi jej maszt daleko na połyskującej tafli jeziora.
– A ty? Nigdy nie bywasz smutny? – spytała w końcu Pauline.
– Bywam. Oczywiście.
– To dlaczego ciebie nie wsadzą do kliniki?
Później Jori jak zwykle odprowadził Pauline do domu. Pożegnali się
z dystansem, jakiego wymagała od nich etykieta. Niewidzialna ręka
otworzyła drzwi i dziewczyna zniknęła po tym, jak po raz ostatni się do niego
odwróciła. Od owego dnia Jori zawsze nosił przy sobie cienki zeszyt
z wierszami na wypadek spotkania z Pauline. Sam je napisał. Ale ona już
nigdy nie poprosiła go, by coś jej przeczytał.
Lecoq obudził się z bólem głowy. Jak zwykle potrzebował pięciu minut,
by się przekonać, że po otwarciu oczu nie oślepnie. Potem powoli się
podniósł, przeturlał po łóżku i sięgnął po spodnie wiszące na fotelu.
Rozbierał się po pijaku – prawa nogawka była zmięta i niedbale przerzucona
przez oparcie fotela. W kieszeni znalazł trzy centymy, niewiele, ale
wyjaśniały kwestię kociokwiku. Ile wypił? I jak w ogóle wrócił do domu?
Powinien się cieszyć, że po drodze nikt nie poderżnął mu gardła. Odruchowo
dotknął jednak szyi, by się upewnić, że jest cała.
Na ulicy za oknem jak zwykle panował spokój. Ani śladu wczorajszego
gościa. Lecoq przeciągnął się i mlasnął. Miał sucho w ustach. Podszedł do
umywalki znajdującej się w rogu małego pokoju, nalał sobie szklankę mętnej
wody i wziął łyk. Miała metaliczny posmak. Resztą polał sobie głowę.
Pakowanie się zajęło mu sporo czasu; zebrał zbyt wiele rzeczy. Jedna torba
była pełna kostiumów, druga artykułów z gazet, które z lubością
przechowywał; stanowiły jego archiwum kryminalne. Trudno jest porzucić
stare przyzwyczajenia. Walizkę zapełnił książkami: zbiór kronik karnych
Causes célèbres et intéressantes Pitavala, Zabójstwo przy Rue Morgue
Edgara Allana Poego, do tego literatura fachowa autorstwa Lombrosa –
Fizjonomia zbrodni. Ledwo co starczyło miejsca na ubrania.
Zanim podszedł do drzwi, rzucił okiem w stronę stołu. Nie miał zamiaru
się przejmować brudnymi naczyniami – jeszcze umarłby przy ich zmywaniu.
Nóż w krtani, gąbka do mycia w dłoni – dla urodzonego przestępcy to
niegodna śmierć. Ze starej oplatanej butelki stojącej na kuchennej szafce
dobył niewielki zwitek banknotów. Niewiele tego było, bo Lecoq zbyt często
wkładał swe oszczędności w niewłaściwe butelki. Przeliczył pieniądze i już
chciał wetknąć brakującą połowę miesięcznego czynszu pod jedną ze
stojących na stole trójkątnych szklanek, gdy przyszło mu na myśl, że w jego
fachu to nie przystoi. Niezdecydowany, spojrzał na pustą szklankę i na wpół
pusty portfel. Zachciało mu się pić. Schował pieniądze.
Zrobiło się ciemno. Gdy Frédéric dotarł do zarośli, spadły pierwsze krople
deszczu. W miejscu, w którym wcześniej stał powóz, teraz leżało końskie
łajno. Rozmazywało się w strugach i wpadało do rynsztoka, a stamtąd
płynęło na bulwar. Woźnica i jego wóz zniknęli. Zabrał je, pomyślał Frédéric.
Zabrał je obie do zamku. Serce trzepotało mu w piersi niczym spłoszony
ptak.
– Isabelle?
Nawet gdyby siostra nadal znajdowała się w krzakach, w których się
schowali, nie dosłyszałaby jego szeptu. Był on niewiele głośniejszy niż szum
kropli spadających na liście. Nasłuchiwał, ale nie słyszał też głosu
niemowlęcia. Nie rejestrował żadnego znaku życia sióstr. Za długo zwlekał.
Powinien był od razu wrócić, a nie chować się jak jakiś tchórz. Deszcz
przybierał na sile. Przemoczony chłopiec stał przed żywopłotem.
– Isabelle! – krzyknął raz jeszcze, tym razem całkiem głośno. Było mu już
obojętne, czy dosłyszy go ktoś w zamku. Przecież nie mógł wrócić do domu
bez sióstr!
– Isabelle!
Żadnego ruchu. Budynek wznosił się nad nim, ciemna plama
w ciemnościach, w żadnym z okien nie świeciło się światło.
Muszę tam wejść, pomyślał. Muszę je stamtąd wydostać! Jednakże odwagi
wystarczyło mu zaledwie na dwa kroki; brama budziła w nim zbyt dużą
grozę. Stanął, odwrócił się, pobiegł z powrotem do zarośli, przykucnął w nich
i krzyczał, i ryczał imię siostry tak długo, aż zachrypł:
– Isabelle!
Wybiegł na ulicę. Pobiegł wzdłuż muru otaczającego teren, na którym
znajdował się zamek. Nie znalazł żadnego drzewa, po którego gałęziach
mógłby się wspiąć, ale w jednym miejscu ogrodzenia kamienie były
nierówno ułożone. Wystawały trochę, nie za bardzo, ale na tyle, by zmieściła
się na nich mała stopa, by można było na nich stanąć. Trzy razy się
ześlizgnął, w końcu jednak udało mu się złapać za krawędź muru i się
rozejrzeć.
Po drugiej stronie znajdował się wielki dziedziniec z kilkoma długimi
budynkami i ogrodem, w którym rozstawiono suszarki na pranie.
W ciemnościach przypominały chudych strażników. Nagle usłyszał pisk
i zawodzenie. Schował głowę w ramionach.
– Isabelle? – szepnął.
Ale przecież to nie mogła być ani Isabelle, ani niemowlę. Brzmiało raczej
tak, jakby ktoś zarzynał w chlewie stado świń. Ponownie zerknął ponad
murem. Miał wrażenie, jakby odgłosy dochodziły z budynku znajdującego
się przed nim, ale ulewa waliła już tak mocno, tak bardzo głośno, że nie miał
pewności. Zamrugał. Twarz miał mokrą od deszczu i łez. Jakie zwierzęta tu
więziono?
Nagle z mroku oddzieliła się jakaś postać i przebiegła przez dziedziniec.
Frédéric ponownie się pochylił, ale osoba nie patrzyła w stronę muru ani
zerkającego ponad nim chłopca. Trzymała coś w ramionach. Jakiś tobołek,
zawinięte w coś zwierzę – a może dziecko? Moja mała siostra, pomyślał
Frédéric i ogarnęła go panika. W następnej chwili usłyszał krzyk. Usłyszał go
wyraźnie, pomimo huku deszczu. Brzmiał nieludzko, przypominał raczej
wrzask rannego ptaka. A może to ten ptak trzepoczący w jego piersi?
W kolejnej sekundzie jego uszu dobiegł aplauz. Klaskanie wyraźnie
odróżniało się od szumu ulewy, jednak chłopiec nie potrafił powiedzieć, skąd
dochodziło. A potem znów rozległ się krzyk.
– Frédéricu!
Poczuł, jak jakaś dłoń łapie go za but, i pisnął. Puścił mur. Upadając na
ziemię, postawił krzywo prawą stopę, tak że upadł na pośladki. Lewą dłonią
uderzył w rynsztok, biegnący między murem a ulicą. Spojrzał w górę. Przed
nim stała Isabelle z niemowlęciem na ręku. Była tak samo przemoczona jak
on.
– Isabelle!
– Frédéricu, coś ty robił na górze?
– Gdzie się skryłaś? Szukałem cię po całej okolicy!
– Widać coś stamtąd?
– Już myślałem, że zabrał was woźnica!
– Nasza siostra jest za ciężka.
Frédéric poczuł ulgę. Wyprostował się i wziął od siostry dziecko, które
natychmiast zaczęło płakać. Miał ochotę objąć Isabelle, ale się powstrzymał.
– Dlaczego nie odpowiadałaś, gdy cię wołałem?
– Bo się schowałam.
Zaczął kołysać niemowlę w ramionach, sam jednak był zbyt wzburzony,
by je uspokoić. Dziecko rozpłakało się jeszcze rzewniej. Isabelle, rozcierając
zdrętwiałe ręce, spojrzała na mur.
– Zobaczyłeś tam coś?
– Nie, nic tam nie ma. Wszędzie jest ciemno. Nie słyszałaś, jak cię
wołałem?
– Nie.
– Gdzie byłaś?
– Poszłam trochę dalej, żeby woźnica mnie nie zobaczył. Schowałam się
za murem. A on pojechał w tamtą stronę. – Wskazała w górę ulicy,
w kierunku przeciwnym do tego, z którego przyszli.
– Nigdy więcej tak nie rób! – powiedział Frédéric najsurowszym głosem
ojca, który potrafił naśladować. Czuł jednak zbyt dużą ulgę, żeby owa sztuka
udała mu się i tym razem.
– Jak?
– Nie uciekaj ode mnie i nie strasz mnie w ten sposób.
– Przecież ja tylko się ukryłam.
– Mimo to.
– Frédéricu, jestem głodna.
Nie potrafił być na nią zły.
– Wracamy do domu – zdecydował i wolną ręką objął jej ramię, bardziej
żeby mieć kontrolę nad tym, co robi jego siostra, niż żeby ją pocieszyć.
Niemowlę niósł na biodrze. Paczuszka z niedopałkami wisiała stabilnie
przy spódnicy Isabelle. Frédéric wyczuwał ją, gdy szli ulicą, ramię w ramię.
Skórzany pas wbijał się w mokrą nogawkę jego spodni. Pragnął uciec od tego
zamku, od woźnicy i domu, z którego dochodziły straszliwe krzyki. Nie
puścił ramienia siostry, dopóki nie dotarli do rzeki. Za bardzo się bał, że
dziewczynka nagle zmieni zdanie i postanowi pobiec za powozem. Powóz,
pomyślał.
Nie opowiedział o wydrapanych w nim znakach ani Isabelle, ani ojcu,
który późnym wieczorem przełożył go przez kolano i porządnie przetrzepał
mu skórę.
BADANIA
Jori nie spodziewał się, że będzie musiał tak szybko pożegnać Paula. Na
prawym przedramieniu czuł ciężar jego walizki; przez ułamek sekundy
myślał o tym, że przyjaciel nie mógłby wyjechać, gdyby on uczepił się jego
bagażu aż do odjazdu pociągu.
Jakby czytając w jego myślach, Paul wziął od niego swój bagaż. Na jego
twarzy wyraźnie malowała się wściekłość, choć nosił zarost, a do tego starał
się odpowiednio zachowywać w miejscu publicznym. Jori puścił rączkę
walizki; wiedział, że teraz ktoś powinien coś powiedzieć. Nie chciał, by
przyjaciel wyjechał bez pożegnania. Szukał słów, które do tej pory między
nimi nie padły, jednak nie było już nic do dodania. Nic poza
usprawiedliwieniami i oskarżeniami.
Paul uważał, że Jori ukryje się w Paryżu i stanie się jedną z marionetek
Charcota. Zarzucił mu, że nie chce wrócić do Zurychu. A przecież było
dokładnie na odwrót! Jori chciał tam wrócić tak szybko, jak to możliwe – ale
nie bez tytułu doktora.
– Przecież sam mówiłeś, że bez promocji w ogóle nie dopuszczą mnie do
Pauline! Teraz mam możliwość napisania rozprawy doktorskiej, a tobie znów
coś się nie podoba.
Jori trzymał się blisko przyjaciela, gdy ten podszedł do okienka
biletowego, wyprostowany i z uniesioną głową, ale lekko przechylony na
prawo, bo bagaż mu ciążył. Jori próbował ponownie wziąć od niego walizkę
i wsunął palce pod rączkę, obok palców kompana, jednak ten go przepędził,
tak jak odpędza się żebrzące dziecko. Razem stanęli w kolejce po bilet.
– Paul, wyobraź sobie, ja jako doktor! Mógłbym wreszcie wrócić, uwolnić
Pauline z Burghölzli i ją poślubić. Staniemy się rodziną! – Jori starał się, by
jego głos brzmiał optymistycznie, jednak sam musiał przyznać, że historia,
która miała być tak radosna, brzmiała raczej jak bajka. – Paul?
Przyjaciel zawzięcie milczał.
– No dalej, Paul, porozmawiaj ze mną.
– Na litość boską, nie zawsze chodzi tylko o Pauline!
Agresywny ton Paula sprawił, że Jori podskoczył. Na chwilę odebrało mu
mowę. A potem go olśniło i zrozumiał, w czym problem.
– Jesteś zazdrosny?
– Un billet à London, silwu-plä. – Paul zignorował jego pytanie. Dotarł już
do początku kolejki i stanął przed okienkiem.
– Jesteś zazdrosny!
– Que souhaitez-vous, monsieur? – Mężczyzna w okienku nie zrozumiał
Paula.
– Jori, nie gadaj bzdur.
– Messieurs?
– Jak mam rozumieć twój komentarz?
– Messieurs, s’il vous plaît?
Za nimi z ogonka zaczęły się wychylać pierwsze głowy. Czekający chcieli
zobaczyć, dlaczego kolejka nie posuwa się do przodu.
– Żałowałeś mi sukcesów już na studiach. I byłeś zły, że Pauline spędza
więcej czasu ze mną niż…
– Un billet à London, silwu-ple – powtórzył Paul. Na jego twarzy pojawiły
się wyraźne czerwone plamy. – Do diabła, nie chodzi o Pauline – syknął,
odwróciwszy się do Joriego. – Naprawdę nie istnieje dla ciebie inny temat?
Dlaczego nie poszukasz sobie innej dziewczyny?
Jori był zakłopotany.
– Messieurs, que désirez-vous? – Kasjer zaczął tracić cierpliwość, ludzie
czekający w kolejce również zaczynali pomrukiwać, z początku cicho, jakby
najpierw chcieli wypróbować na sobie rezonans swej dezaprobaty, a potem
coraz głośniej.
– On chce bilet na pociąg do Londynu… Londres, s’il vous plaît! – Jori
naskoczył na mężczyznę w okienku. Miał wrażenie, że teraz wreszcie
zaczyna rozumieć. Paul od zawsze miał specyficzny stosunek do swej siostry.
Gdy po raz pierwszy przyprowadził ją na uniwersytet, zachowywał się tak,
jakby urządził wystawę koni. Podobało mu się, że inni studenci podziwiają
urodę jego siostry, że są zadziwieni jej rzekomym pomieszaniem zmysłów
i tym, w jaki sposób Paul przeprowadził na niej sugestię. Pauline była
bezradna i zdana wyłącznie na brata, który stał obok, przytrzymując jej dłoń
na swoim ramieniu. A przecież była starszą siostrą. Jori przypomniał sobie,
że miało to miejsce pewnego przedpołudnia w siedemdziesiątym siódmym.
Był czerwiec, ale Pauline była blada jak w środku zimy.
– À quelle heure? – spytał sprzedawca biletów.
A potem sytuacja uległa zmianie. Dłoń Pauline leżała na jego, Joriego,
ramieniu. A teraz to on był na najlepszej drodze do uratowania życia
dziewczynie – co z pewnością sprawiłoby, że już na zawsze związałaby się
z nim emocjonalnie. Tak więc nie powinien go dziwić fakt, iż Paul czuł się
przegrany.
– Messieurs, à quelle heure? – powtórzył gniewnie sprzedawca biletów,
dając do zrozumienia, że za nimi stoją podróżni, którzy również chcieliby
wsiąść do swoich pociągów.
Z tyłu dobiegły odgłosy aprobaty. Mały chłopiec zaczął zawodzić
w ramionach matki, stając się kolejną osobą, która wyraziła swój protest.
– Nie chcesz, żebym uratował Pauline, bo sam chcesz to zrobić!
– Co?
– Chcesz się stać bohaterem i nie możesz znieść faktu, że ona kocha mnie
bardziej niż ciebie.
– Bzdura! – Teraz już cała twarz Paula przypominała jedną wielką plamę.
Jori spojrzał na przyjaciela, szkarłatnego aż po łysiejące czoło.
– Messieurs!
– Przyznaj, Paul: gdyby nie była twoją siostrą…
– Jak często pisała do ciebie w ciągu ostatnich trzech lat, co? Skoro jest
w tobie taka zakochana? Obudź się wreszcie z tego snu, Jori! Nie jesteś
księciem, a ona nie czeka, zamknięta w wieży, aż ją uratujesz! Zresztą
w międzyczasie zgolili jej włosy.
Jori cofnął się o krok. Ta informacja przyszła nagle, bez ostrzeżenia. Bez
żadnego związku z resztą. Trącił butem walizkę stojącego za nim
podróżnego; ten zaklął pod nosem.
– Messieurs, pour la dernière fois…! – krzyknął mężczyzna z okienka.
Ludzie za nimi zaczęli się przekrzykiwać. Patrzyli na siebie, wskazywali
do przodu, kręcili spoconymi głowami, dziecko wyło coraz głośniej.
Sprzedawca biletów powiedział, że albo kupią bilet w tej chwili, wówczas
musi poznać godzinę odjazdu pociągu, albo mają odejść od okienka.
– Wyjeżdżam natychmiast, mäntnant! – ryknął do niego Paul.
Jori też miał ochotę ryczeć. Wyobraził sobie Pauline z wygoloną głową,
z blond meszkiem na nagiej czaszce w miejscu długich warkoczy. Tak, miał
ochotę ryczeć.
– Première classe? – spytał mężczyzna. Mimo nerwowej atmosfery wciąż
zadawał konieczne pytania.
Niepokój za nimi osiągnął kolejny poziom. Po tym, jak ludzie upewnili się,
że ich oburzenie jest zbiorowe, zaczęli zwracać się do obu panów
bezpośrednio, żądając, by odeszli od kasy. Jori słyszał ich złorzeczenie jakby
z oddali. Hałas w jego wnętrzu był o wiele głośniejszy niż wściekłość
Francuzów. W rzeczy samej Pauline nigdy mu nie odpisała – na żaden
z trzydziestu siedmiu listów, policzył je.
– Myślałem, że może w Burghölzli nie można pisać listów…
– Oui, prämier, merci. – Paul wyciągnął portfel.
– …albo że może czuła się tak źle, że nie mogła mi odpisać.
– Jori, w pewnym momencie w ogóle przestała otwierać listy od ciebie. –
Wziął bilet i schował go do przegródki. Nadal jednak blokowali okienko.
– To nieprawda!
– Jest starsza. Gdy przemyciłem jej twoje listy do szpitala, oddała mi je
i powiedziała, że nie chce już od ciebie żadnej korespondencji. – Spojrzał na
przyjaciela ze współczuciem.
Ktoś z kolejki krzyknął:
– Allez! Magnez-vous!
– Co on mówi? – Paul odwrócił się, zdenerwowany, ale Jori miał
w serdecznym poważaniu całe zamieszanie wokół nich.
– Pewnikiem oszalała – stwierdził. – Albo jest pod wpływem leków! Sam
przecież wiesz, że leki zmieniają usposobienie…
– Jori, ale ona nigdy o tobie nie mówiła, nawet gdy mieszkała z nami
w domu!
Jori utkwił wzrok w szklanej krawędzi okienka. Została precyzyjnie
przycięta, nie było widać najmniejszej ryski. Nie wierzył Paulowi. Przyjaciel
z pewnością to wszystko wymyślił, żeby sprawić mu przykrość. Gdyby to
była prawda, powiedziałby o tym Joriemu o wiele wcześniej, podczas
pierwszej kłótni w mieszkaniu madame Villon, albo później, w Salle de
Garde. Paul po prostu nie potrafił znieść faktu, że jego przyjaciel i jego
siostra się kochają. Tak, z pewnością tak było.
Paul wykonał przepraszający gest pod adresem stojącego za nimi
mężczyzny i poprosił o jeszcze chwilkę cierpliwości, a następnie odwrócił się
do Joriego.
– To jak, kupić ci drugi bilet? – spytał. – Mówiłem ci już, że zapłacę za
podróż. Londyn, Jori, Londyn i doktor Maudsley! I do tego pierwsza klasa.
Jori nie musiał odpowiadać, wszystko można było wyczytać z wyrazu jego
twarzy, poza tym w ciągu ostatnich dni dostatecznie często wyrażał swoje
zdanie. No i nawet nie miał przy sobie walizki. Gdy Paul spojrzał mu w oczy,
zobaczył, że przyjaciel nie może uwierzyć, że tak to się kończy.
Paul się odwrócił, bez słowa, bez choćby kiwnięcia głową. Podniósł swoją
walizkę.
– Paul! – Jori stanął mu na drodze, jednak między nich wcisnął się już
kolejny podróżny i natychmiast zajął miejsce przy okienku. Musieli się
rozstąpić.
Jori pobiegł za Paulem, który zaczął się przeciskać w stronę peronu. Był
wściekły, naprawdę wściekły, wiedział jednak, że ma do stracenia o wiele
więcej niż panowanie nad sobą: ma do stracenia przyjaciela.
– Paul, przemyśl to raz jeszcze. – Trudno mu było mówić spokojnie, a po
tym, co powiedział Paul, jakoś nie potrafił wydusić z siebie słowa „proszę”.
– Miałem nadzieję, że moglibyśmy przeprowadzić tę operację razem –
dodał nieśmiało. – Jesteś przecież ekspertem z teorii doktora Burckhardta
i rozcinania mózgu.
– Jori, nie ma ekspertów od rozcinania mózgu. – Paul nawet się nie
zatrzymał. – Taka operacja nie została jeszcze przeprowadzona, a doktor
Burckhardt z pewnością byłby ostatnią osobą, której bym ją powierzył. Ma
palce sprawne jak wiejski weterynarz.
– To znaczy, że tak po prostu zostawiasz mnie z tym samego? – Jori utkwił
wzrok w plecach przyjaciela. Zobaczył, że jego ramiona zadrżały, nie
wiedział jednak, czy ze zgrozy, czy z rezygnacji.
– Bądź zdrów, Jori. Życzę ci szczęścia. Tobie i przede wszystkim temu…
dziecku – rzucił Paul, wciąż się nie odwracając, a potem on, jego walizka
i bilet na pociąg pierwszej klasy wtopili się w tłum.
Jori patrzył, jak przyjaciel znika za plecami ludzi w brązowych i czarnych
okryciach. Na końcu hali – nad przyjeżdżającymi i odjeżdżającymi
pociągami – unosiła się para niczym mgła nad polem.
Gérard wybrał Papieża. Lubił go, sądził, że mają ze sobą wiele wspólnego:
duchowość, powołanie, cnoty, kosmiczny wiatr w plecy. Poza tym wkrótce
obaj będą mieli takie same brody, tylko Gérard musi swoją jeszcze trochę
zapuścić. Teraz jednak Papież leżał pod Magiem. A Mag leżał pod trafioną
przez piorun Wieżą. To zaś diametralnie zmieniało sytuację.
Gérard przysunął do siebie otwartą książkę. W spokojnym świetle świecy
litery zataczały się na stronach, były rozgorączkowane, zbliżały się do
zagięcia, jakby chciały się rzucić w dół, zanim ktoś zdoła je przeczytać.
Gérard położył palec wskazujący na słowie „destin”. Nie mogło mu ono
umknąć.
Druga karta na Papieżu wskazała trudności, które mogłyby przekreślić
wszelkie plany. „To mu się przeciwstawi”, powinien powiedzieć Gérard,
odkrywając kartę, jednak tylko to pomyślał. Cisza w pokoju była zbyt
perfekcyjna, by ją zakłócać.
Dwaj mężczyźni spadają z wieży, jeden ma koronę, drugi nie. Upadek.
Zniszczenie Maga.
Może rzeczywiście powinien powiedzieć to na głos. Może karta nie
należała do niego.
Destin. Magia.
Palce o cienkiej skórze przemykały po stronicach, dotykały
poszczególnych słów.
Pouvoir. Secret fatale.
Litery połyskiwały w ciemności, jakby dopiero co zostały wydrukowane.
Błyszczały niczym pióra kruka, którego łapy nadal wystawały z płaszcza
Gérarda. A przecież książka była starsza niż cała biblioteka.
Secret fatale. Śmiertelna tajemnica.
Secret fatale.
Obracał kartę w dłoni.
Co oznaczała liczba szesnaście?
Kiedy przewracał kartki, rozlegał się szelest papieru. Był pożółkły, cienki
i nadgnity, intensywnie czarne litery przebijały na następną stronę, jakby
słowa zostały stworzone z substancji, z którą papier sobie nie radzi. Zamiast
blaknąć, uparcie przebijały. Będą istnieć jeszcze wtedy, gdy papier rozpadnie
się w pył. Za dwieście lat ktoś otworzy tę księgę i wypadną z niej wszystkie
pozbawione papieru litery, barwy najczarniejszej z czarnych. Myśl ta bardzo
się Gérardowi spodobała.
Szesnaście: ajin. Ajin był szesnastą literą hebrajskiego alfabetu. To samo
znaczenie, co sześć (waw), ale zmaterializowane. Ajin jako wynaturzona
szóstka. Przesunięta. Oszalała. Nieprawidłowa. Perwersyjna. Zła.
Wzrok Gérarda przebiegał strony szybciej niż jego palec.
Pogrzebany przez Wieżę i Maga Papież został ukoronowany przez Asa
Kielichów. Sprawiedliwość leżała u jego stóp.
Gérard wyjął ze stosu piątą kartę i położył ją po lewej stronie układu.
Niewielki płomień świecy nie zdołał oświetlić jednocześnie książki
i leżących na stole kart. W ciemności dębowe drewno wyglądało na czarne.
Tak jakby Gérard wrzucił kartę w prostokątną dziurę.
– To jest za mną, to przeszłość – wymruczał, niemal spodziewając się echa
w pogrążonym w ciszy pomieszczeniu. Jednakże słowa, raz wypowiedziane,
rozpadły się na części pierwsze. Stojące na regałach książki połykały każdy
dźwięk niczym pyłki kurzu. W miejscu takim jak to liczyło się tylko słowo
pisane.
A to jest przed nim – kolejna karta, położona po prawej stronie zakrytego
Papieża. Teraz układ miał kształt krzyża, z Papieżem, Magiem i Wieżą na
środku.
Gérard odwrócił karty w kolejności, w jakiej je ułożył.
Pięć: Ósemka Mieczy.
Sześć: Wisielec.
Obie do góry nogami.
Ściągnął usta tak mocno, że delikatne włoski wąsów dotknęły jego nosa.
Drapało, ale dało się wytrzymać.
W książce nie było żadnej wskazówki odnośnie do tego, w jaki sposób
należy postępować z kartami odwróconymi do góry nogami. Czy wtedy
znaczenie również się odwraca? A może to obojętne, czy Wisielec wisi czy
stoi na głowie?
Szubienica, na niej wiszący mężczyzna, lewa stopa w pętli. Dynda, oczy
otwarte, dłonie skute na plecach. Szubienica jest z drewna. Pnie drzew. Po
sześć obciętych gałęzi na każdej ze stron.
Sześć obciętych gałęzi.
Wynaturzona szóstka.
Secret fatale.
Gérard dotknął kart – ostrożnie, jakby mogły poparzyć mu opuszki palców.
Nie wiedział, co się stanie, jeśli rzeczywiście je odwróci. Jeśli wtrąci się
w koleje losu. Ale źle się czuł z tym, że Wisielec nie wisi.
Obrócił obie karty, tak że wierzchołki Ośmiu Mieczy ponownie
wskazywały właściwy kierunek. Na obrazku tkwiły w mokrej od deszczu
ziemi i tworzyły półkole, w którym stała młoda kobieta. Była spętana. Dłonie
i ręce miała związane długą białą taśmą, wijącą się wokół całego jej ciała.
I w przeciwieństwie do Wisielca miała zawiązane oczy – nie widziała góry
wznoszącej się za nią w oddali ani znajdującego się na niej zamku z wieżą.
Wieża.
Dwaj mężczyźni spadają z wieży, jeden ma koronę, drugi nie. Upadek.
Zniszczenie Maga.
Gérard wziął do ręki stos pozostałych kart, ponownie je potasował
i wyłożył na stół ostatnie cztery – obrazkami do dołu. Utworzyły pionową
kolumnę obok krzyża. Po chwili zaczął odkrywać je od dołu do góry.
Siedem: Pustelnik.
Osiem: Głupiec.
Dziewięć: Władca. Jego dłoń zawisła nad dziesiątą, ostatnią kartą układu.
To ona pokaże mu, do czego to wszystko ostatecznie zmierza. Wstrzymał
oddech, przez chwilę zwlekał. Chciał spędzić możliwie jak najwięcej czasu
ze swoją przyszłością.
Śmierć nie wchodzi w grę, pomyślał. Śmierć. Nie wiedział, czy bardziej go
to przeraża czy ekscytuje.
Z czytelni znajdującej się obok dobiegł hałas. Gérard ponownie wstrzymał
oddech. Musiał się pośpieszyć.
Szybko odwrócił kartę, przez chwilę wpatrywał się w nią, a potem
dołączył do martwego kruka w kieszeni. Z hali zaczęły dochodzić jakieś
głosy. Gérard będzie musiał doczytać znaczenie karty innego wieczoru.
Szybko zebrał pozostałe karty, zamknął książkę i wsunął ją na miejsce
w regale z tyłu sali, gdzie wszystko pokrywała centymetrowa warstwa kurzu.
Później zgasił świecę.
Do opuszczonej czytelni prowadziło niewielkie, niepozorne przejście.
Fasada po drugiej stronie ściany była pełna przepychu. Gérard zamknął za
sobą drzwi i przekręcił zamek. Jego kroki odbijały się echem w ciszy
wielkiego pomieszczenia, gdy szedł w stronę kontuaru do wypożyczania
książek, by odwiesić klucz do drewnianej skrzynki. Metal uderzył o ścianę
z cichym brzękiem. Gérard poczuł, jak włoski na karku stają mu dęba. Gdy
powoli się odwrócił, zobaczył mężczyznę. Stał na środku sali, między
stolikami, i wpatrywał się w niego. Miał nieodgadniony wyraz twarzy
i ściągnięte brwi. Przyglądał się Gérardowi, w zamyśleniu go oceniając. Siwe
włosy tworzyły na jego głowie coś w rodzaju ptasiego gniazda. Dopiero teraz
Gérard zauważył wielki pęk kluczy w jego dłoni. To był stróż. To
z pewnością był stróż. Przyszedł, żeby go sprawdzić.
Gérard spuścił wzrok. Stary nie mógł zobaczyć, z których drzwi wyszedł,
ale jego pośpiech z pewnością zdał mu się podejrzany. Spodziewano się, że
jego ruchy będą leniwe. Powolne. Znudzone.
– Bonsoir, monsieur – powiedział, starając się, by jego głos zabrzmiał
stosownie ociężale. Następnie schylił się po wiadro i szmaty, które zostawił
za ladą do wypożyczania książek. Martwego kruka wsunął trochę głębiej do
kieszeni.
Lecoq, o wiele zbyt wcześnie jak na jego gust, stał w piekarni na Avenue
d’Eylau i przyglądał się, jak pucołowata mademoiselle Bellier ciska kule
ciasta na umączony blat. Odczuwał znużenie. W kieszeni miał zgłoszenie
zaginięcia Claire de Commarin, z domu d’Arlanges.
– Wiecie, monsieur, madame na końcu była taka chuda, że mogła siedzieć
przede mną w kościele, a ja w ogóle jej nie widziałam – powiedziała
mademoiselle Bellier. Jej twarz, wygięta w dziwnym grymasie, przypominała
ciasto na chleb, które ugniatała.
Piekarka poinformowała go, że madame de Commarin głodowała, tak,
głodowała, by wybłagać dziecko od Najświętszej Panienki, ale kto to słyszał,
próbowała coś wymusić na Marii, Boże uchowaj! Przez trzy miesiące żywiła
się jedynie hostiami w kościele, mademoiselle Bellier wiedziała o tym
najlepiej. Piekarka parsknęła tak głośno, że drobinki mąki uniosły się
w powietrze, i spojrzała ponuro na Lecoqa. Jej postać była tak samo
bryłowata jak włosy, które spływały jej po czaszce niczym źle ubite białko.
Tak jakby Lecoq był winien tego, że straciła klientkę na rzecz kościoła.
– Madame Bellier…
– Mademoiselle!
Lecoq jakoś zdołał ukryć zdziwienie jej stanem cywilnym.
– Jeśli mogę spytać, czy z Najświętszą Panienką dało się coś utargować?
– Co ma pan na myśli?
– To, czy madame zaszła w ciążę.
Mademoiselle Bellier gwizdnęła przeciągle; zabrzmiało to tak, jakby ktoś
nagle przebił wielką piłkę.
– Nie, nic mi na ten temat nie wiadomo. Ale, monsieur, nie uwierzycie,
pewnego razu ta latawica pojawiła się z dzieckiem. Nie z niemowlęciem,
z takim już większym, siedem lub osiem lat może. W całkiem znoszonym
odzieniu. A brudne było! Wszystko dokładnie widziałam, stąd, z mojego
okna! – Nagle się ożywiła i z błyskiem w oku, charakterystycznym dla
plotkarek, które raz mogą opowiedzieć coś z pierwszej ręki, zatoczyła się
w stronę okna i przycisnęła palec do brudnej szyby, na której widniały
wyraźne odciski nosa. – To było ledwie kilka miesięcy temu… nie,
poczekajcie, jakoś wiosną. Czas tak szybko płynie… W każdym razie szły
tędy, a wicehrabina cały czas oglądała się za siebie. Mówię panu, ktoś ją
śledził. Z pewnością gdzieś ukradła to dziecko! I raczej w nie najlepszej
okolicy. Dziewuszka była cała zawszona i… nie wiem, jak to powiedzieć, ale
coś było z nią nie tak. Coś, co mogłoby napędzić niezłego stracha.
Lecoq przyjrzał się mademoiselle Bellier z ukosa. Jej oczy, małe i ciemne,
przypominały rodzynki wetknięte w kulkę ciasta drożdżowego. Nie uszło
jego uwadze, że ton jej głosu się zmienił, gdy zaczęła opowiadać
o dziewczynce; nagle jakby przestał być władczy. Już się nie darła,
poszczególne słowa wypowiadała drżącym głosem.
– Jeśli byście mnie spytali, monsieur – pochyliła się, szepcząc bladymi
ustami koloru ciasta – to to był odmieniec, to coś przyszło prosto z piekła.
Widziało mnie tutaj, w oknie, widziało, że je obserwuję. I przysięgam na
Boga i wszystkich świętych, że miało dwukolorowe oczy, jedno czarne,
drugie niebieskie. Monsieur, to miało bardzo złe spojrzenie. Teraz sam pan
rozumie, dlaczego wicehrabina zapadła się pod ziemię.
Lecoq podziękował grzecznie za pomoc i uniósł kapelusz. Bóg, władcy
piekieł i Najświętsza Panienka nie należały zatem do kręgu podejrzanych.
Postać wciąż wypełniała okno – tak dokładnie, jakby jedno i drugie zostało
odlane z tej samej formy.
– Czy wicehrabina kiedykolwiek powiedziała, skąd pochodzi to dziecko?
Mademoiselle Bellier wzruszyła szerokimi ramionami, co przypominało
ociężały ruch masy.
– Twierdziła, że ma je z kościoła. Co oczywiście było zupełną bzdurą.
Znalazł pan kiedyś w kościele jakiegoś bachora?
Lecoq uważał, że podróż do piekła jest niewiele bardziej prawdopodobna,
ale kiwnął przyjaźnie głową i raz jeszcze uniósł kapelusz. Mademoiselle
Bellier mu nie pomoże. Należała do tej grupy niewiast, które zawsze muszą
mieć ostatnie słowo – nawet jeśli jest to pytanie.
Już na zewnątrz zapalił cygaro, wciąż patrząc w stronę piekarni. Postać
mademoiselle Bellier za okienną szybą zniknęła wraz z ostatnią chmurą
dymu. Żarzący się na czerwono koniuszek cygara uparcie nie chciał odpaść.
Lecoq wrzucił tlący się niedopałek do rynsztoka. W domu po prawej zaczął
szczekać pies. Ujadanie odbijało się echem w pustych uliczkach.
Nawet gdyby wykluczyć piekło z opowieści piekarki, to sprawa
z dziewczynką i tak zdawała się osobliwa. De Commarin odwracała się,
jakby ktoś ją śledził. Kto?
Lecoq zaczął grzebać w kieszeniach w poszukiwaniu kolejnego papierosa.
Mademoiselle Bellier powiedziała, że było to wiosną – a Claire zniknęła
dwudziestego siódmego marca. Jej mąż nie wspominał o żadnym dziecku.
Z drugiej strony nie mieli jeszcze okazji porozmawiać o tym incydencie.
Palce Lecoqa natrafiły na wizytówkę Alberta de Commarina. Tutaj,
w półmroku wąskiej uliczki, gdzie ciemno było nawet za dnia, ponieważ
domy zasłaniały słońce, szlachetny herb zdawał mu się jeszcze bardziej nie
na miejscu. Mąż zaginionej był jedynym, którego do tej pory Lecoq nie
zdążył przesłuchać.
Zapalił zapałkę, niemal przypalając złocony brzeg wizytówki, którą
trzymał między palcem wskazującym a środkowym. Jego zleceniodawca nie
wiedział jeszcze nawet, że poszukiwania rozpoczęły się przed trzema dniami
i że od tego czasu przesłuchany został cały krąg przyjaciół i znajomych.
Lecoq zabrał się za poszukiwania Claire de Commarin dla czystej
przyjemności. Nie miał nawet pojęcia, co z nią zrobi, gdy ją znajdzie. Być
może w ogóle nikomu o tym nie wspomni. Mógł robić, co chciał. Ostatecznie
był przestępcą. Szukanie zaginionych nie należało do jego zadań – i to było
najlepsze w tych poszukiwaniach.
W karuzeli dla psów w Piekarni Mouchot psy miały już języki do szyi.
Futro na żyłowatych tylnych łapał błyszczało. Pod ich niepodpartymi
pazurami drewniane listwy terkotały i dudniły w kole. Pasy zgrzytały.
Żelazna oś piszczała. A potem rozległ się gwizd.
Psy zachowały się tak, jakby ktoś poraził je prądem. Zamarły w połowie
ruchu niczym sparaliżowane. Koło kręciło się dalej, tylne łapy znalazły się
w powietrzu. Psy przewróciły się do przodu, wygięły się. A potem koło
stanęło. Kolejny gwizd i psy rzuciły się na podłogę, tak jak je nauczono.
Chwila wytchnienia była krótka. Psy wiedziały, co będą musiały zrobić przy
następnym gwiździe. Dwadzieścia cztery godziny pracy na dobę,
z maksymalnie ośmiominutową przerwą. W ciągu całej doby wyjmowano
z koryta około sześciuset kilogramów ciasta i nastawiano nową mieszankę
z mąki, wody i drożdży.
Wszystko to jednak działo się w pomieszczeniu obok. Psy niczego nie
słyszały. Ich koło znajdowało się w zamkniętym pokoju, stanowiło osobny
świat, którego nie opuściły od miesięcy. Słyszały tylko gwizd, który kazał im
ruszyć z miejsca, potem gwizd, który kazał im stanąć, a na końcu trzeci –
wtedy miały się położyć. W którymś momencie padną z wyczerpania albo
złamią sobie łapę i się wykończą. I zostaną zastąpione przez nowe psy.
Wraz z wynalezieniem mechanicznie napędzanej maszyny do wyrabiania
ciasta bracia Mouchot wkroczyli w nową epokę w historii piekarstwa. Do
ogrzewanych koksem pieców w ich piekarni trafiało sześć tysięcy dwieście
czterdzieści kilogramów chleba – a te prosto do żołądków zachwyconych
paryżan. I to wszystko przy kosztach wynoszących zaledwie dwadzieścia trzy
i pół franka. Aby osiągnąć taką liczbę bochnów, silne ramiona mademoiselle
Bellier potrzebowałyby pięciu tygodni. I to przy optymistycznych wiatrach.
Wcisnęła chustkę głębiej na czoło i ruszyła w stronę sklepu. Jeśli ktoś by
ją tu rozpoznał, to tylko ze względu na jej działalność. Ludzie zaczęliby
wtedy gadać, że mademoiselle Bellier sama robi zakupy w piekarni Mouchot,
że nie smakuje jej własny chleb. To by była kolejna wspaniała reklama dla
braci. A przecież oni mieli już wystarczająco dużą popularność. Ich plakaty
wisiały na każdym rogu. Bracia Mouchot byli sławni. Jeśli pójdzie tak dalej,
mademoiselle Bellier będzie musiała zamknąć swoją piekarnię i biegać po
ulicy jako roznosicielka chleba. Na samą myśl o takiej aktywności fizycznej
kobieta się skrzywiła.
Już od progu uderzył ją zapach pieców i wyziewów ludzkich ciał.
Piekarnia była pełna ludzi. Za ladą stało pięciu sprzedawców, którzy
podawali torby z wypiekami i tortami do rąk, wyciągających się ponad
głowami ludzi. W powietrzu unosił się zapach cynamonu, drożdży
i pieczonych rodzynek. Głosy klientów brzęczały niczym w ulu.
Mademoiselle Bellier stanęła w drzwiach. Gdyby nie wole na szyi, opadłaby
jej szczęka.
Rozpoznała madame Bresette i madame Lincourt, stojące w pobliżu lady
i podziwiające długość chudych jak palec bagietek. Z tyłu, w kącie przy
ciastach, stała służka rodziny Beauchamp. Mademoiselle Bellier dobrze znała
wszystkie trzy kobiety, były jej klientkami. Ale to było kiedyś, zanim stały
się wrogami.
Rozniosła się plotka, że bracia Mouchot pieką najlżejszy chleb w mieście.
A w owych czasach lekkość była cechą pożądaną – przez pracowników ze
względu na mniejszą cenę, a przez drobne osoby ze względu na mniejsze
ryzyko przytycia. Lekkość jednak nigdy nie należała do mocnych stron
mademoiselle Bellier. Przez całe życie piekła chleb na swoje podobieństwo.
Zerknęła w lewo i zobaczyła, że na widok pyszności madame Bresette
wybałuszyła oczy, jakby bracia Mouchot dodali drożdży również do nich.
Tutaj, w sklepie, mademoiselle Bellier zobaczyła piec. Ciężkie żelazne
drzwiczki były zwrócone w stronę klientów. A gdy je otwarto, wśród
głośnych achów i ochów, długimi drewnianymi szuflami wyjęto z ognia
nowe bochny. Klienci się ożywili, gwar przybrał na sile. Każdy chciał kupić
ciepły, chrupiący chleb. Ci, którzy już zapłacili, odwracali się przy drzwiach
i ponownie wbijali się w tłum. Było to wyjątkowe przedstawienie. Aby nie
zostać zepchniętą na bok, mademoiselle Bellier zaparła się swoimi grubymi
nogami na podłodze. Dzięki temu nikt nie mógł jej ruszyć. Stała nieruchomo
niczym piec, którego drzwiczki ponownie zamknięto, więżąc w środku
gorąco niczym zwierzę, które zostało zapędzone do klatki. W izbie unosił się
zapach ognia wymieszany z zapachem świeżych wypieków.
Mademoiselle Bellier kupiła dwa bochenki pain viennois, dla których tu
przyszła. Chleb był lekki i cienki. Receptura pochodziła z Wiednia, ale do
wyrobu ciasta zamiast mleka wykorzystywano wodę. Było to bardzo rzadkie,
sfermentowane ciasto, do którego na wiele godzin przed ugniataniem
dodawano specjalne drożdże, produkowane tylko dla piekarni. Ktoś rozniósł
plotkę, że drożdże te są efektywniejsze niż drożdże piwne z browarów,
stosowane również przez mademoiselle Bellier, która uważała, że w takim
razie musiał istnieć również przemysł produkcji drożdży piekarniczych.
Wzięła torebkę z dwoma bochenkami. W rzeczy samej prawie nic nie
ważyły. Gdyby z tytki nie wystawały dwa długie końce, mademoiselle
Bellier nabrałaby przekonania, że ktoś ją oszukał. Skierowano ją do kasy,
gdzie sprzedawczyni czekała już, żeby przyjąć pieniądze. Ale żeby do niej
dojść, mademoiselle Bellier musiała przejść obok gabloty z ciastami, tu zaś
nie mogła się powstrzymać. Wyciągnęła palec i wskazała na kawałek
drożdżówki, potem na ślimaka, który wyglądał jak obsypany czekoladą albo
rodzynkami, i jeszcze na jeden kawałek ciasta. Skoro już tu jestem, muszę
poznać wszystkie oblicza konkurencji, pomyślała.
Ostatecznie mademoiselle Bellier opuściła piekarnię z dwoma torbami –
jedną w lewej i jedną w prawej ręce. Już na ulicy rozejrzała się wokół, ale
nikt jej nie śledził. Chyba nikt jej nie poznał. Zauważył ją tylko kataryniarz,
który stał pod piekarnią i kręcił korbką, niezmordowanie i zawsze w kółko,
jakby był psem w kieracie piekarni Mouchotów.
Pierwszy kawałek torcika zjadła po chwili wytchnienia na ławce w parku,
pośpiesznie i ciągle jeszcze z chustką na głowie. Smakował tak wspaniale, że
upadła na duchu, ale w radosnym oczekiwaniu na to, co miało nadejść, do ust
napłynęła jej ślina. Droga do domu była długa, piekarnia Mouchotów
znajdowała się na południu miasta, a mademoiselle Bellier nie nawykła do
tak dalekich spacerów. Za każdym razem, gdy otwierała torbę, by wzmocnić
się kolejnym wypiekiem, czuła zapach świeżych bochenków. Gdy w końcu
dotarła do siebie i otworzyła drzwi mieszkania, nie został jej już ani jeden
kawałek ciasta. Włożyła klucz do zamka i przekręciła dwa razy. Dopiero
wtedy odważyła się zdjąć chustkę i płaszcz.
W małym królestwie mademoiselle Bellier wszystkie meble były
ustawione wokół czarnego od sadzy pieca. Po prawej stronie znajdowały się
stół i fotel, po lewej, we wnęce w ścianie, postawiono łóżko. Było to
najmniejsze mieszkanie w trzypiętrowym domu, ale mademoiselle Bellier
dostrzegała tylko jego zalety. Piekarnia znajdowała się dokładnie
naprzeciwko jej okna, poza tym zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz
mieszkania wszystkie drogi były bardzo krótkie. Po posiłku wystarczyło
wstać od stołu i już człowiek leżał w łóżku.
Ze ściany nad piecem zdjęła duży nóż, usiadła w fotelu i rozkroiła
pierwszy bochenek. Skórka była chrupiąca i jasnobrązowa, może trochę zbyt
krucha. Okruszki zasypały kolana mademoiselle Bellier. Musiała się
przechylić i kroić chleb nad stołem. Środek bochenka był biały jak śnieg
i miękki, wydawało się, że było tam więcej powietrza niż ciasta. Odetchnęła
głęboko i natychmiast poczuła ten dziwny słodkawy zapach, który wisiał
w jej mieszkaniu od kilku tygodni. Nie potrafiła wyjaśnić, skąd pochodził.
Był to smród zepsutego sera albo zdechłej myszy. Ale chleb pachniał
cudownie. Mademoiselle Bellier przyłożyła go sobie do nosa, a potem
przyjrzała mu się pod światło. Następnie położyła go obok noża, żeby
sięgnąć po kolejną bagietkę. Znowu ciekła jej ślinka. Oba bochenki były
identyczne co do nacięcia. Mademoiselle Bellier wzięła do rąk dwa odcięte
kawałki – jeden w lewą dłoń, a drugi w prawą – i wsunęła je jednocześnie do
ust. Przeżuła, przełknęła i już wiedziała, że przegrała tę bitwę.
Drugi bochenek chleba po prostu rozerwała palcami.
Zapach nadal unosił się w powietrzu, gdy mademoiselle Bellier, z nową
lekkością w żołądku, zasnęła w swym fotelu. Wrogie okruszki osiadły
w kącikach jej ust i na podłodze.
Gérard przez długi czas wpatrywał się w róg kartki. A potem spojrzał na
mnie. W jego przekonaniu byłem jeszcze zbyt mały, by poznać prawdę
o świecie, prawdę o jego świecie – widziałem to na pierwszy rzut oka.
Powinienem po prostu usiąść przed nim, zamknąć się i czytać. Zacisnąłem
usta, żeby spełnić przynajmniej jedno życzenie. Gdy jednak odsunął od siebie
karteczkę, ja z uporem ponownie mu ją podsunąłem.
Nie znał mnie, jeśli myślał, że dam się tak łatwo zbyć. Jeszcze raz na
siebie spojrzeliśmy, sytuacja była absurdalna, a do tego między nami leżała
cesarzowa. Gérard westchnął, odwrócił karteczkę i przysunął ją do siebie.
„Kim jest V. Burq?”.
„Lekarzem”.
Jego pismo było zamaszyste, zbyt zamaszyste jak na małą karteczkę.
Przysunął do mnie odpowiedź, ale spojrzał na mnie znad swej książki
o planetach dopiero wtedy, gdy wbiłem mu w dłoń czubek mojego ołówka.
Tym razem przysunąłem do niego całą kartkę z kolejnym moim pytaniem.
Brakowało tylko małego rogu, który wcześniej oderwałem.
„Czy on pracuje tu, w Paryżu?”.
Gérard odpisał: „On nie żyje”.
Oparłem podbródek na tępym końcu ołówka i zacząłem się zastanawiać
nad następnym pytaniem. Nie wiedziałem, jak długo Gérard będzie miał
ochotę na tę grę, musiałem więc dobrze ją rozegrać.
„W czym się specjalizował?”, napisałem wreszcie.
Gdy Gérard odpowiedział, usiadłem sztywno jakbym kij połknął:
„W metalach”.
Po chwili sięgnąłem do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjąłem
wyświechtaną książkę, żeby jeszcze raz przeczytać to miejsce i ostrożnie
zakreślić je ołówkiem. Ze swego miejsca Gérard nie mógł widzieć tekstu.
Kiedy jednak uniosłem wzrok, nasze spojrzenia się spotkały.
„Czy pracował również z ołowiem?”.
Gérard spojrzał na mnie, wyraźnie zdumiony. Popatrzył na moją rękę, gdy
ponownie schowałem śpiewnik do wewnętrznej kieszeni marynarki, po czym
utkwił wzrok w miejscu, gdzie materiał się wypychał. Następnie wziął
kartkę.
„Nie”.
„Co robił z metalami?”.
„Aplikował je”.
„Komu?”.
„Wariatom”.
„Tak napisano w książce?”.
Gérard pokręcił głową.
„To skąd o tym wiesz?”.
„Bo jestem jego spadkobiercą”.
W świetle lampy jego oczy zdawały się bardziej zielone niż
w rzeczywistości. A ja zacząłem podejrzewać, że mój przyjaciel ma drugą
twarz – tak mroczną, że do tej pory nie zdołałem jeszcze jej dostrzec
w świetle biblioteki. Wiedziałem, co ludzie mówią o Gérardzie. Nazywali go
Wielkim Mogułem, Cyganem z Montmartre. W tym roku przeczytałem też
jego pierwszą publikację – Hipotezy. Był to osobliwy zbiór filozoficznych
przemyśleń, z których nie zrozumiałem ani jednego.
I nagle wyobraziłem sobie Gérarda w mrocznym pomieszczeniu, jeszcze
mroczniejszym niż to tutaj, z zasuniętymi firankami, ustawionymi na
podłodze trzema świecami i szalejącą na zewnątrz jesienną burzą.
Wyobrażenie to było tak wyraźne, że zapragnąłem to wszystko opisać.
Przypomniałem sobie obrazki ze śpiewnika. Mężczyzna, który pochylał się
nad łóżkiem. Może V. Burq przymocował metale do szalonego chłopca. Albo
uczynił to Gérard. Tak właściwie to czym się zajmował, gdy nie był
w bibliotece?
„Dlaczego chcesz to wiedzieć?”, tym razem to on zadał pytanie.
Spojrzałem na niego, ale nie odpisałem. Dostrzegłem gniew za czarną
brodą. Ponownie sięgnął po kartkę.
„Co za książkę masz w kieszeni?”.
Energicznym ruchem przysunął kartkę w moją stronę, a ja odruchowo
przycisnąłem śpiewnik do piersi; nagle poczułem, że muszę go chronić. Nie
oddałbym go nawet za publikację tego całego Burqa. Gérard stawał się coraz
bardziej rozgniewany. Przez chwilę myślał, a potem szybko wyciągnął rękę
ponad stołem. Cofnąłem się tak raptownie, że moje krzesło się przechyliło.
Próbowałem jeszcze złapać się krawędzi stołu, ale straciłem równowagę.
Runąłem razem z krzesłem, drewniane oparcie uderzyło o podłogę i pękło.
Widziałem, jak Gérard zrywa się z miejsca i szybko obiega stół. Nie
wiedziałem, czy chciał mi pomóc, czy zabrać mi książkę. Tak szybko, jak
tylko zdołałem, pozbierałem się z podłogi i uniosłem prawą rękę
w obronnym geście, robiąc jednocześnie krok w tył. Gérard stanął w miejscu.
Do tej pory w sali panował tylko spokój, teraz otaczała nas cisza absolutna.
Pozostali czytelnicy przy stołach wyprostowali się i zaczęli się w nas
wpatrywać, po części zaciekawieni, po części zirytowani, zwłaszcza że
widzieli, iż za hałas odpowiedzialni są dwaj młodzieńcy, jeden mniej dojrzały
od drugiego.
Pan z okienka wstał. Najwyraźniej chciał do nas podejść, żeby wyjaśnić
sprawę, ale nie dopuściłem do tego. Przebiegłem obok Gérarda i mężczyzny
w kierunku wyjścia, jakby ktoś mnie gonił. A przecież wszyscy poza mną
trwali w bezruchu. Nikt nie próbował za mną biec.
CZĘŚĆ TRZECIA
HIPOTEZY
– Tył skrzynki też jest tym usiany – rzekł de Commarin. – I dół ławki.
Zauważyliśmy to dopiero, gdy dziecko zaczęło drapać meble w salonie na
dole. – Odwrócił skrzynię, żeby było widać skalę zniszczeń.
Lecoq zobaczył ten sam obrazek:
KOMPLIKACJE
Lecoq szukał długo, ale wreszcie udało mu się znaleźć sklep z tytoniem na
Rue de Glacière. Był tak mały i nierzucający się w oczy jak chłopiec, który
się w nim wychował. Wąskie wejście do narożnego domu, nad nim
drewniany szyld z odręcznym napisem: „Le diablotin”. Był to jednocześnie
sklep i dom mieszkalny.
Za brudnymi szybami witryny stały różne środki zapobiegające wypadaniu
włosów i powstawaniu brzydkiego zapachu oraz kilka buteleczek
z perfumami, których zawartość zdążyła już wyparować. Obok leżały gazety,
czasopisma, fajki, cygara, tabaka i alkohol – w butelkach albo w szkle na
niewielkim barze, na którym cudem znalazło się miejsce w tym zbiorowisku.
Najwyraźniej ojciec Frédérica uważał się za człowieka orkiestrę.
Lecoq wziął do ręki jedno z pudełek z cygarami, otworzył je i powąchał
brązowe patyczki. Tania tabaka bardzo złej jakości.
– Bonjour, monsieur, jak mogę panu pomóc? – Mężczyzna w średnim
wieku, zaczesany z przedziałkiem, wyszedł z zaplecza. Miał usłużny wyraz
twarzy i bardzo szerokie czoło, obwód jego głowy musiał wynosić
pięćdziesiąt sześć lub pięćdziesiąt siedem centymetrów, ocenił Lecoq. Była
to cecha typowa dla oszustów – tak samo jak dobroduszny wyraz twarzy,
maska, jaką ów mężczyzna zakładał na dzień, by zyskać zaufanie swych
ofiar.
Zanim Lecoq zdołał odpowiedzieć, monsieur Bonnet wyjął mu paczuszkę
z dłoni i położył ją z powrotem na półce, jakby chciał przywrócić
nieistniejący ład.
– Monsieur, bardzo proszę, taka tania tabaka nie jest odpowiednia dla
takiego pana. Przecież widzę, jest pan człowiekiem wielkiego formatu. –
Mężczyzna z Przedziałkiem rozłożył ręce, jakby chciał ocenić ów format.
Poirytowany Lecoq złapał się za brzuch, który w jego przypadku
reprezentował więcej konsumpcji niż dobrobytu.
Monsieur Bonnet odwrócił się do regału i wyjął inne pudełko. Podsunął je
pod nos Lecoqa z taką elegancją, jakby było to pudełko pralinek.
– Et voilà, proszę spróbować tych, monsieur. – Żółte zęby, odsłonięte
między wąsami a brodą, zdradzały, że monsieur Bonnet jest swoim
najlepszym klientem.
Lecoq podejrzliwie sięgnął po jedno z cygar. Ono również śmierdziało
taniością.
– Monsieur Bonnet? To pan, prawda?
– Tak?
– Szukam pańskiego syna.
Mężczyzna pobladł i opuścił dłoń z pudełkiem.
– Jest pan z policji?
– Wręcz przeciwnie. – Lecoq cały czas trzymał cygaro w dłoni. Nie mógł
go odłożyć do pudełka, ponieważ dyndało ono teraz, zapomniane, w ręce
monsieur Bonneta. Wsadził je więc do ust, wyjął zapałki i zapalił. Tabaka
smakowała ohydnie.
Monsieur Bonnet popatrzył na niego bezradnie, a potem spytał:
– Czego pan chce od Frédérica?
– Chciałbym porozmawiać z nim w cztery oczy.
– On ma dopiero jedenaście lat!
– Czy jest w domu?
– Nie. Poszedł do szkoły.
– Czyli jest w szkole. – Lecoq pokiwał głową, nie zważając na
zdenerwowanie rozmówcy. – Kiedy wraca?
– Dopiero wieczorem.
– Dobrze, w takim razie na niego poczekam.
Z cygarem w kąciku ust, Lecoq poczłapał do baru i przyjrzał się wyborowi
butelek. Większość z nich została samodzielnie opatrzona etykietami
i opisana. Albo obok sklepu z wyrobami tytoniowymi monsieur Bonnet miał
jeszcze własną gorzelnię, albo robił tak, jak z cygarami: zbierał stare resztki,
by zlać je w nowe napoje.
Calvados miał osobliwie brązowy odcień. Obok stała jednak butelka
z koniakiem, którego być może dałoby się spróbować. Przynajmniej miała
oryginalną etykietę. Lecoq przechylił się nad barem, by dokładniej się jej
przyjrzeć. W przypadku fałszerzy trzeba było cały czas mieć się na
baczności.
– Wygląda pan jak policjant – powiedział stojący za nim monsieur Bonnet.
Lecoq westchnął. Mężczyzna znał się na ludziach równie słabo, jak na
jakości.
– A pan wygląda mi na kogoś, kto za dobre pieniądze naleje mi dobrego
koniaku.
Wyjął z kieszeni sakiewkę. Nie była już tak pełna jak na początku, nadal
jednak wystarczyło, by monsieur Bonnet natychmiast odzyskał sprawność.
Zrobił wielkie oczy. Niezależnie od tego, co ów obcy chciał od jego syna,
miał pieniądze i mógł zapłacić. Nie wzbudzało to jego wątpliwości, ale
trochę go ożywiło. Pośpieszył za bar i nawet przetarł go jakąś ścierą.
Dmuchnął na wskazaną przez Lecoqa butelkę i od serca nalał trunku do
szklanki.
– Od razu wiedziałem, że z pana to mężczyzna ze smakiem – powiedział.
A gdy Lecoq wyjął z ust cygaro i napił się koniaku, wiedział już, że czas
spędzony w oczekiwaniu na Frédérica nie będzie mu się dłużył.
Julie weszła do sali, pchając przed sobą mały wózek z jedzeniem. Stało tu
trzynaście łóżek – sześć przy jednej ścianie, sześć przy drugiej, a z tyłu
jeszcze jedno, które trzeba było dostawić, bo klinika pękała w szwach. Każde
z łóżek otaczały zasłony, których nie odsłaniano, tak samo jak nie otwierano
okien. Było to ciemne pomieszczenie pełne chorych obwieszonych białymi
płachtami.
Zadaniem Julie było rozdanie jedzenia tym pacjentkom, które były
przykute do łóżek, w czasie gdy pozostałe były pędzone do jadalni. W tym
pomieszczeniu pozostało osiem kobiet. Odrobinę odsłaniała zasłony,
poprawiała poduszki, odpinała kajdany i po kolei pomagała wszystkim
podopiecznym podnieść się na tyle, by mogły wziąć talerz. Jeśli któraś nie
była w stanie tego zrobić, Julie ją karmiła. Dawała im chleb i zupę,
w każdym talerzu był jeden ziemniak. Z rozwagą napełniała talerze.
Wiedziała, że kobiety w tej sali dostają jeść zaledwie raz dziennie. Nie
wiedziała natomiast, że jest tu jedna pacjentka, do której lepiej się nie zbliżać
z jedzeniem. Zapomniano opowiedzieć Julie o Runie – a może uczyniono to
celowo.
Gdy dotarła do łóżka Runy i odsłoniła zasłonę, dziewczynka spała,
a przynajmniej miała zamknięte oczy, dlatego też młoda strażniczka nie
widziała źrenic o różnej wielkości. Ale i tak zauważyła, że Runa jest inna niż
pozostałe pacjentki. Widziała to po sztywności jej ciała, po napięciu, tak
jakby samo leżenie było dla niej ciężką pracą. Wskazywała na to zmarszczka
między brwiami, znajdująca się pod źle zagojoną raną. Takie zmarszczki
mają stare, zatroskane baby, pomyślała Julie, a nie małe dziewczynki. Przez
chwilę chciała pogłaskać Runę po czole i w ten sposób wygładzić
zmarszczkę, postanowiła jednak dać dziecku pospać. Rąbkiem fartuszka
otarła tylko kropelkę śliny z kącika ust Runy. Przez chwilę zastanawiała się
nad jej kolorem, a potem postawiła talerz z zupą na krześle obok łóżka,
w takiej odległości, by Runa sama mogła go dosięgnąć, odpięła jej kajdany
i się oddaliła.
Tego dnia Runa postanowiła jeść.
Gdy następnego dnia Julie Lamond rozdawała przydział jedzenia, czuła się
niepewnie. Wiedziała, że ma obserwatora, choć nie do końca rozumiała
dlaczego.
– Proszę robić wszystko tak jak wczoraj – powiedział młody student.
Stał na korytarzu, przy drzwiach uchylonych na kilka centymetrów,
i przyglądał się jej. To ją bardzo peszyło. Kilka razy na próbę uśmiechnęła
się w jego kierunku, próbując sobie przypomnieć, co zrobiła najpierw, a co
potem poprzedniego dnia. Szła od lewej czy od prawej? Czy najpierw nalała
zupę do talerzy, a potem poprawiła poduszkę czy odwrotnie? I czy powinna
powtarzać gesty, które być może były niepożądane? Na przykład odsuwanie
zasłon. Czy w ogóle wolno było jej to robić? Doszła do wniosku, że student
stoi tam prawdopodobnie po to, by ją kontrolować. Chcieli sprawdzić, jak
sobie radzi w klinice, a radziła sobie źle, przynajmniej dzisiaj, przynajmniej
w tych okolicznościach, które były takie same jak wczoraj. Ze
zdenerwowania dwa razy wylała zupę, w której nie było dziś ziemniaków,
lecz kawałki kurczaka.
Kończąc obchód, podeszła do łóżka Runy, stojącego najbardziej na prawo,
i postawiła przy nim talerz. Tego dnia dziewczynka również miała zamknięte
oczy. Potem Julie się odwróciła i zaczęła pchać wózek z miskami po zupie
w stronę wyjścia. Jori widział, że Julie podjeżdża, i szerzej otworzył przed
nią drzwi, ale gdy tylko przejechała wózkiem przez próg, przymknął je
z powrotem. Kiedy ich oczy się spotkały, oblała się rumieńcem, a potem
spuściła wzrok. Gestem wskazał jej, by stanęła obok niego i obserwowała
sytuację przez szparę. Julie odsłoniła wszystkie zasłony do połowy, tak że
widzieli leżącą w łóżku Runę. Przez minutę dziewczynka w ogóle się nie
poruszała. Julie, zniecierpliwiona, pokręciła głową, ale Jori położył dłoń na
jej ramieniu. Postanowiła więc poczekać.
Patrzyli niczym dwoje przyrodników obserwujących z ukrycia bardzo
lękliwe zwierzę.
– Na co właściwie czekamy? – spytała szeptem Julie.
Jori wskazał łóżko, na którym widzieli Runę, a właściwie tylko jej tułów,
bo nogi zasłaniała biała płachta zasłony, a głowę – skrzydło drzwi. Kajdany
dyndały bez życia na krawędziach łóżka niczym dwie kury, którym obcięto
łby i powieszono, żeby się wykrwawiły.
Runa nadal się nie ruszała. Jori zaczął tracić nadzieję. Może to się
wydarzyło tylko jeden raz? Zwinął dłoń w pięść.
– Ona musi coś jeść – szepnął. – Nie jadła od tygodni.
– Zupełnie nic?
– Kilka razy… namówiono ją do jedzenia. – Nie chciał opowiadać
o przymusowym karmieniu. Zaczął przejmować słownictwo Luysa i to go
przerażało. – Ale od kilku dni w ogóle nie jadła. Tylko pije wodę.
– Może tęskni za mamą.
Jori popatrzył na dziewczynę zaskoczony. A potem się roześmiał, słysząc
tak niewinną uwagę.
– Jori Hell – powiedział cicho i wyciągnął rękę.
– Julie Lamond – odparła i znów się zarumieniła.
Jej palce były miękkie i delikatne. Musiała być w wieku młodszej siostry
Joriego. Nie, jeszcze młodsza; Hanna była w wieku Julie, gdy widział ją po
raz ostatni.
– Monsieur Hell! – Nagle Julie uczepiła się jego ramienia.
Podskoczył i zajrzał do sali. Wystarczyło, że nie uważał przez jedną
chwilę. Runa siedziała na łóżku i patrzyła na nich. Joriemu zrobiło się zimno.
– Co się stało z jej oczami? – Julie była bardziej zainteresowana niż
przerażona. Zrobiła pół kroku do przodu. W ciągu ostatnich dni musiała
widzieć tyle osobliwości, że źrenice Runy nie robiły na niej większego
wrażenia.
Jori zauważył, że dziewczyna cały czas trzyma dłoń na jego lewym
ramieniu. Całkowicie koncentrowała się na tym, co się działo w sali.
– Czy ona nas widzi?
– Nie wiem.
Runa patrzyła w ich stronę przez minutę i Jori zauważył, że nie zamrugała
przy tym ani raz. To był fenomen, nad którym do tej pory się nie zastanawiał.
Zdawała się śnić na jawie, ale jednocześnie patrzyła prosto w szparę między
drzwiami, tak jakby rzeczywiście wyczuwała obecność obserwatorów. Jori
wstrzymał oddech, gdy zauważył ruch jej nozdrzy.
– Cholera, może wyczuła moją wodę po goleniu.
Julie spojrzała na niego wielkimi oczami.
– Kamfora – dodał, jakby to wszystko wyjaśniało. – Po goleniu natarłem
się alkoholem i kamforą. – Powąchał kołnierzyk swej koszuli. W owej chwili
zdawało mu się możliwe, że Runa wyczuła go przez drewniane drzwi, i to
mimo unoszącego się w sali smrodu. Do tego dochodził przecież zapach
Julie, słodki, kobiecy, lekko oszałamiający.
Jori zobaczył, że Julie kilka razy pociąga nosem.
– Nie wydaje mi się, żeby mogła pana wyczuć – szepnęła, a w jej głosie
było tyle szczerości, że Jori się uspokoił.
Bardzo powoli Runa pochyliła głowę. Spojrzała na swoje dłonie, które
nadal leżały na materacu, jakby nie należały do niej. Potem je podniosła
i odwróciła się na lewo. Z miejsca, w którym stał, Jori nie był w stanie
dostrzec talerza, po który sięgnęła dziewczynka. Ale w następnej chwili
znowu go zobaczył, Runa położyła go sobie na udach. Cały czas patrzyła
nieobecnym wzrokiem. Zjadła zupę w takiej samej pozycji, w jakiej kilka dni
wcześniej rozerwała króliczka.
– Ona je! – krzyknęła Julie. Mimo tego, że jeszcze kilka minut wcześniej
nie miała pojęcia, że jedząca Runa to mały cud, jej radość była szczera.
Zachowywała się tak, jakby czekała na to całą wieczność.
– Proszę zobaczyć, monsieur Hell, ona je! Nie cieszy to pana?
Jori skinął głową. Cieszyło go, ale zobaczył też coś, co go zaniepokoiło.
Bo gdy dokładnie przyjrzał się Runie i jej talerzowi, zobaczył, że tak
naprawdę to nie jadła. Po prostu wkładała do ust jedzenie, nie patrząc na
talerz, lecz na naprzeciwległą ścianę. Stukała łyżką w talerz tak mocno, że
przy każdym ruchu rozlegał się głośny brzęk, ale skutki jej działania były
nader skromne. Nie na każdej łyżce, która trafiała do ust Runy, była zupa
i nie każda łyżka, na której była zupa, trafiała do ust Runy. Kilka razy polała
sobie koszulę nocną albo wkładała do ust pustą łyżkę. Zdawała się nie
odczuwać różnicy, nie patrzyła na to, co robi. Nie bawiła się podczas
jedzenia, jak to robią małe dzieci, nie czerpała z tego radości. Przyjmowała
jedynie pokarm, to wszystko.
I w tym momencie Jori zauważył różnicę: Runa nie postanowiła jeść, ona
postanowiła przetrwać. A on mógł mieć tylko nadzieję, że nie pokrzyżuje jej
planów.
EKSPERYMENTY
Podłoga pod jego stopami skrzypiała. Stanął i zerknął na parter. Nic nie
widział, jednak wyczuwał, że jego cień stoi na pierwszym stopniu i patrzy
w górę – tak jak Lecoq patrzył w dół. Poszedł dalej i zaczął ostrożnie czytać
litery. Między nimi znalazło się imię.
Kiedy Jori otworzył drzwi sklepu, rozległ się dźwięk małego dzwonka.
Dźwięk ten w ogóle się nie zmienił, tak samo jak sklep – ze smrodem starości
i śmieci, pościeli i ubrań, których nigdy nie wietrzono. Zapach ten unosił się
nad osobliwymi przedmiotami i nad właścicielem, który między nimi
koczował.
Zawsze widział pomarszczoną twarz mężczyzny między zniszczonymi
ramami obrazów i świecznikami wykonanymi z kutego żelaza,
wyglądającymi jak odwrócone bocianie nogi, między tureckimi dywanami
i deskami z namalowanymi straszliwymi twarzami, tak podobnymi do twarzy
owego mężczyzny. Już trzy lata wcześniej musiał mieć osiemdziesiąt lat.
Joriego wcale by nie zdziwiło, gdyby w tym czasie właściciel zmarł, a sklep
z antykami został przejęty przez kogoś innego.
Gdy jednak stanął przy ladzie, starzec wyszedł do niego z zaplecza, jak
zwykle żywy i nieufny. W takim sklepie dzwonek przy drzwiach nie
obwieszczał po prostu przybycia klienta, ponieważ tutaj nie sprzedawało się
nic, co mogłoby być interesujące dla zwykłego człowieka. Starzec doskonale
o tym wiedział. Każdy, kto przybywał do jego sklepu, musiał mieć mroczne
zamiary.
Gdy spojrzał na Joriego spod na wpół przymkniętych powiek, Jori
zamrugał i doszedł do wniosku, że pamięć go zawiodła. Mężczyzna nie miał
osiemdziesięciu lat, musiał mieć ze sto, jeśli nie więcej. Jego twarz, usta, całe
ciało było zapadnięte i wysuszone, brązowa skóra przypominała
powierzchnię rodzynka. Rodzynki się nie psują, pomyślał Jori, stają się tylko
twardsze i starsze. Ten człowiek będzie siedział na swoim zapleczu
i nasłuchiwał dźwięku dzwonka nawet wtedy, gdy Jori będzie już martwy.
Z takim rodzynkowym ciałem przeżyje wszystkich.
Jori otworzył usta, bo wiedział, że to on musi mówić. Nigdy nie słyszał, by
starzec wypowiedział choć jedno słowo.
– Czy ma pan książkę Julesa Bernarda Luysa… – Odchrząknął, ale gdy
powtórzył te słowa, jego głos był jeszcze bardziej zachrypnięty i niepewny.
Nagle pożałował, że w ogóle tu przyszedł. – Czy ma pan książkę Le Cer –
veau et ses fonctions?
Oczywiście to Luys wpadł na pomysł ukrycia klucza akurat w tym tytule.
Była to ostatnia książka, jaką wydał, zanim rozpoczął swoje eksperymenty.
Jori był już pewien, że nie dostanie tu pożądanej pozycji.
Twarz starca przez chwilę była nieruchoma. A potem nagle się odwrócił
i chwiejnym krokiem podszedł do skrzyni przykrytej stertą orientalnych
chust. Nawet one zdawały się trwać w tej samej konfiguracji co kiedyś. Jori
przypomniał sobie ciemnozielony szal leżący na samej górze stosu. Ostatnio
pomyślał, że może spodobałby się Pauline. Ale wówczas nie wiedział
jeszcze, że wyłożone w sklepie przedmioty nie są na sprzedaż. Że ich
zadaniem jest jedynie skrywanie, zasłanianie innych rzeczy.
Starzec otworzył skrzynię; po brzęku Jori wywnioskował, że w środku
znajduje się wiele kluczy. Następnie Rodzynkowy Człowiek wrócił i podał
Joriemu klucz w wyciągniętej dłoni, tak jak się karmi konia. Wnętrze dłoni
starca było tak samo ciemne i pomarszczone jak jej grzbiet, Jori jeszcze
nigdy nie widział takich rąk. Ostrożnie wziął klucz, a na jego miejsce położył
monetę.
Dłoń starca zamknęła się i wycofała niczym zwierzę. Spuścił głowę, ale
Jori wiedział, że mężczyzna go obserwuje. Był intruzem w tej jaskini
osobliwości i starzec nie miał zamiaru silić się na gościnność. Dlatego
nieznacznie się ukłonił, odwrócił na pięcie i wyszedł ze sklepu.
Na zewnątrz rozejrzał się po zaśnieżonej ulicy. Chyba nikt go nie widział.
Nadal miał nadzieję, że mylił się w kwestii dojścia do piwnicy. Być może
rzeczywiście od czasu zakończenia doświadczeń nikt już tam nie chodził,
a starzec po prostu miał dobrą pamięć.
W jaki jednak sposób litery trafiły na obrazek, który Jori widział dziś rano
w gazecie?
Lecoq jeszcze nigdy w życiu nie czuł się tak staro. I w sumie nie dziwota,
bo przecież jeszcze nigdy nie był tak stary jak teraz.
Uderzył w dach zaledwie kością ogonową; miał szczęście – i cały czas to
sobie powtarzał: cóż to za szczęście, że bolały go nic nieznaczące pośladki,
a nie wrażliwe plecy!
Nie wiedział, jak leżeć albo siedzieć, żeby nie czuć bólu, więc położył się
na boku na kamiennym cokole studni, do której się podczołgał. Patrzył, jak
dwadzieścia metrów przed nim płomienie trawią czarny szkielet, jeszcze
przed chwilą będący domem. Najgorsze było już za nim. Przynajmniej jeśli
chodziło o ogień.
– Monsieur Lecoq, czy mógłby udzielić mi pan odpowiedzi na moje
pytanie?
Lecoq podniósł wzrok. Inspektor schylał się nad nim, opierając dłonie na
kolanach, jakby rozmawiał z małym dzieckiem. Był to ten sam mężczyzna,
którego Lecoq spotkał w paryskim mieszkaniu na wynajem, inspektor Gudin.
To na swój sposób pocieszające. Może w Sûreté rzeczywiście doszli do
wniosku, że przypadek zmarłej d’Arlanges ma coś wspólnego z tym
zabójstwem.
– Monsieur Lecoq, czy pan mnie słyszy?
– Oczywiście, że słyszę, człowieku. Stoi pan tuż obok!
Inspektor Gudin westchnął, a Lecoqowi przyszło na myśl, że po raz
pierwszy widzi go bez chustki przyciśniętej do twarzy.
– Monsieur, właśnie oskarżyłem pana o podpalenie. To właściwy moment,
by zacząć się bronić. – Spojrzał na Lecoqa w tak błagalny sposób, jakby miał
nadzieję, że ten odeprze zarzuty.
– Gdzie mój notes? – Lecoq zaczął grzebać w kieszeni, która zdawała się
bezdennie pusta.
Gudin skinął w stronę dwóch stojących w pobliżu policjantów. Jeden
trzymał w dłoni czarną książeczkę.
– To mój notes! – Lecoq chciał się podnieść, ale powstrzymał go ogromny
ból. Skrzywił się i z jękiem opadł z powrotem na studnię. Bezczynnie patrzył,
jak tamci przeglądają jego notatki. Sądząc po wyrazach ich twarzy, nic z nich
nie rozumieli.
– Znaleźliśmy go przed domem. Razem z tym. – Inspektor Gudin podsunął
mu pod nos zbieraninę papierosów i cygar, mokrą paczkę zapałek i zwitek
banknotów od wicehrabiego – wyraźnie już cieńszy. Wszystko to musiało
wypaść Lecoqowi podczas ewakuacji.
– Czy to może wyjaśnić ten pożar?
– Co?
– Zapałki i papierosy.
Lecoq wyciągnął rękę po pieniądze. Schował je do kieszeni. Papierosy
i zapałki były zbyt wilgotne, by mógł z nich zrobić jakiś użytek.
– Chciałbym otrzymać z powrotem mój notes – powiedział.
– Musimy go tymczasowo zarekwirować. Może się w nim znajdować
materiał dowodowy.
– To oczywiste, że znajduje się w nim materiał dowodowy!
– Monsieur, czy palił pan w domu? – Głos inspektora był głośny i wysoki,
wzrok – zrozpaczony. Krzycząc, nie brzmiał ani trochę autorytatywnie, choć
bardzo się starał.
Obaj policjanci podeszli bliżej, cały czas z zaciekawieniem przeglądając
notes. W oddali Lecoq widział gapiów; stali wokół polany w dużym kole
niczym rząd drzew.
– Ostatnim wpisem jest lista imion: Emma, Marie i tak dalej. I dzisiejsza
data. – Mężczyzna trzymający notes mrugnął do Lecoqa. – Monsieur, czyżby
to były pańskie spotkania? – Ironia w jego głosie rozzłościła Lecoqa.
Najwyraźniej ów młodzieniec nie spodziewał się, że w tym wieku można
jeszcze spotykać się z kobietami.
– Na liście są również męskie imiona – podsunął Lecoq.
– Słucham?
– Louis i Pierre. To męskie imiona.
Policjanci popatrzyli na siebie z konsternacją, jednak Lecoq nie miał
zamiaru dalej się tłumaczyć. Spodziewał się przybycia policji, ale grzebanie
w jego osobistych rzeczach było nie w porządku.
– Proszę mi oddać notes – zażądał.
– Przykro mi, monsieur. To jest…
– Proszę mi go oddać! Muszę coś sprawdzić.
Znalazł sześć imion, a przecież szukał tylko na górze. Do tych wypisanych
na dole nie zdążył dotrzeć, a teraz było już za późno. Drewniany dom
przestał istnieć, zanim zdążyła przyjechać straż pożarna.
Policjanci znów popatrzyli po sobie, gdy Lecoq niecierpliwie wyciągnął
rękę. Wreszcie oddali mu notes. Cóż za dyletanci, pomyślał.
Natychmiast zauważył, że wszystko jest poprzekładane. Złożony tekst
pieśni znajdował się gdzieś w środku, między stronami. Rozłożył kartkę
i jeszcze raz przeczytał napisany ołówkiem tekst. Następnie szukał dalej,
trzymając kartkę obok sporządzonej dziś listy.
Joriemu zrobiło się sucho w ustach, litery przed jego oczami zaczęły się
zamazywać – rozciągały się na długość i szerokość, jakby chciały stanąć
dęba. Zamrugał. Potem przewrócił kartkę. Nie przeczytał raportu do końca.
Szybko zrozumiał, że siedmioletni Georges z eksperymentu to chłopiec
z sąsiedniej celi. Po tym, jak stwierdzili, że doustne podawanie miedzi nie
przynosiło skutku, wpuszczono mu mieszankę kwasów do oka. Stąd ślepota.
Pokręcił głową w niedowierzaniu.
Mimo naszej troski! Jori niemal słyszał, jak Luys czyta ten raport na głos.
W międzyczasie zdążył poznać sposób mówienia neurologa, nie mówiąc
o charakterze jego pisma, o tym „L”, które zawsze pisał trochę większe
i ładniejsze niż pozostałe litery.
Wpis pochodził z końca września. Jori kartkował dalej. Po tym raporcie
był kolejny, starszy. Potem trzeci i czwarty. Wszystkie miały taki sam
schemat, różniły się tylko podawanym metalem. W sumie w teczkach
uwieczniono historie dwanaściorga dzieci. Zmarły wszystkie poza ślepym
chłopcem.
Jori zamknął teczkę. Powietrze w pomieszczeniu było gęste. Sufit go
przytłaczał. Nagle odniósł wrażenie, że w pokoju pachnie metalem –
ciepłym, mokrym żelazem. Wspomnienie to naszło go bez ostrzeżenia.
Z coraz większym trudem łapał oddech. Odwrócił się i zobaczył leżankę przy
ścianie, a na niej kobietę, jej odwrócone na bok martwe ciało. Wtedy, gdy
zmarła mu na stole operacyjnym, spanikował. Ale czy na pewno była to jego
wina? Przecież tylko przyczepili jej metalowe płytki – Jori przywiązał je do
jej ciała, skąd miał wiedzieć, że od tego można umrzeć?
Teraz zrozumiał, że zamknięcie piwnicy i uznanie eksperymentów za
zakończone było tylko improwizacją, która miała na celu usunięcie go
z drogi. W piwnicy takiej jak ta nie potrzebowano ludzi z moralnymi
zasadami, którzy mogliby wywołać u innych wyrzuty sumienia.
Zamknął oczy. Teraz nie wolno mu było panikować. W celi obok
znajdował się chłopiec, który potrzebował jego pomocy. Pozostawienie go tu
i ucieczka – to byłoby złe. Jori musi zabrać ze sobą chłopca. Gwałtownie
uniósł powieki. Leżanka z martwą kobietą zniknęła, a jej miejsce zajęło
realne postrzeganie. Ktoś przyszedł do piwnicy; Jori usłyszał kroki na
korytarzu.
Doskoczył do lampy nad stołem operacyjnym i zgasił ją. Przez kilka
sekund stał i nasłuchiwał. Miał wrażenie, że wyczuwa przez drzwi obecność
drugiej osoby – musiała tak jak on stać i wstrzymywać oddech. Minęła
minuta, potem kolejna. W pomieszczeniu panował mrok. Jori zaczął po
omacku szukać swojej świecy, stojącej na stole operacyjnym, ale znajdowała
się o wiele dalej, niż się spodziewał. Niechcący uderzył w nią dłonią. Hałas,
jaki zrobiła, upadając, aż zadzwonił mu w uszach. Jori ponownie wstrzymał
powietrze. Kiedy jednak nie usłyszał żadnego hałasu z zewnątrz, podniósł
świecę, a potem zaczął macać krawędź stołu operacyjnego, by znaleźć
skalpel. Tak na wszelki wypadek. W miejscu, w którym stół się kończył,
palce Joriego natrafiły na skórzany pasek, który pełnił funkcję kajdan.
Przytrzymując się go, zrobił niepewny krok w ciemność. Ale pasek był zbyt
krótki, by starczyło go aż do drzwi. Jori musiał go puścić i dwa kolejne kroki
zrobić zupełnie na oślep. Na podłodze pod jego stopami zaszeleścił papier.
Gdy ukucnął i go dotknął, zorientował się, że to teczki, które wcześniej
upuścił. Podniósł to, co udało mu się znaleźć, i schował do wewnętrznej
kieszeni płaszcza. Potem ponownie się wyprostował i ostrożnie zrobił
kolejny krok. Drzwi musiały gdzieś tu być, pomieszczenie było przecież
niewielkie. Jori wyprostował ręce, pochylił się i dotknął palcami drewna.
Potem namacał klamkę i cicho ją nacisnął.
Na korytarzu też było ciemno. Jori nie widział żadnego światła, nawet
w celi ślepego chłopca. Może się mylił. Może w piwnicy nie było nikogo
innego. Pomyślał o kluczu, który nierozważnie zostawił w drzwiach. Istniał
tylko jeden taki klucz – posiadał go starzec z antykwariatu. Jeśli ktoś
rzeczywiście przyszedłby dzisiaj sprawdzić, jak się czuje chłopiec, od razu
zorientowałby się, że ktoś tu wchodził. Drżącymi palcami Jori zapalił zapałkę
i przysunął ją do świecy.
Jeszcze zanim knot zapłonął, w płomieniu zapałki zobaczył zarys postaci –
kapelusz i płaszcz. Mężczyzna stał spokojnie niecałe dwa metry od Joriego.
Zgasił lampę, dlatego Jori go nie widział. Czekał na niego. Obaj widzieli się
zaledwie przez sekundę, nie było czasu na zastanawianie się, co robić.
A potem zapałka się wypaliła. Pod wpływem impulsu Jori chciał uciec, ale
jego przeciwnik był szybszy. Rzucił się na Joriego, zanim ten zdołał wykonać
jakikolwiek ruch. Jori boleśnie uderzył o kamienną ścianę. Jeden cios trafił
go w brodę, drugi w bok, a potem runął na podłogę. Najwyraźniej przeciwnik
doskonale potrafił zlokalizować nerkę. Jori wrzasnął i dopiero teraz zaczął się
bronić. Podniósł rękę i uderzył napastnika z pięści, choć wyszło mu to raczej
przez przypadek. Trafił w coś twardego. Nie wiedział, jaka to część ciała, ale
rozbolała go ręka. Poczuł, że mężczyzna się wycofuje. Jori wykorzystał
okazję, by odsunąć się na bok. Palcami wyczuł skalpel, który wcześniej
schował do kieszeni. Zacisnął palce na rękojeści i spróbował wstać, ale
mężczyzna ponownie był szybszy. Jori jeszcze nawet nie kucał, gdy ten
rzucił się na niego po raz drugi. Jori schował głowę w ramiona i wyciągnął
do góry rękę ze skalpelem. Ostrze w coś trafiło. Poczuł opór, a potem
usłyszał, jak przeciwnik ostro wciąga powietrze. Gdy jednak Jori ponownie
wylądował na ziemi, mężczyzna już był nad nim. Skalpel wyślizgnął mu się
z dłoni. Upadając na podłogę, szczęknął metalicznie.
Bez niego Jori był bezradny. Nigdy nie umiał walczyć, nie umiał nawet się
bronić i ta świadomość go paraliżowała. Teraz jednak nie znajdował się na
szkolnym podwórku. Mężczyzna, który właśnie złapał go za szyję, udusi go,
jeśli nic nie stanie mu na przeszkodzie. Jori wyciągnął ręce do góry – wyczuł
obojczyk przeciwnika i zaczął szukać szyi. Gdy znalazł duży guzik przy
postawionym kołnierzyku, wcisnął oba kciuki w krtań przeciwnika. Ten
zaczął się krztusić i poluzował uścisk. Jori wyczuł, że ręce na jego szyi są
miękkie. Miękkie palce bez zrogowaciałej skóry. Mężczyźni puścili się
niemal jednocześnie; obaj głośno łapali powietrze. Ponieważ napastnik leżał
po lewej stronie, Joriemu pozostawała jedynie ucieczka na prawo, nie chciał
ryzykować przechodzenia nad nim. Skoczył na równe nogi i popędził
korytarzem. Na zakręcie uderzył głową w ścianę; wrzasnął i upadł na ziemię.
Na obolałym czole czuł coś wilgotnego, ale szedł dalej po omacku, musiał
zyskać przewagę. Za plecami nie słyszał jednak odgłosów pogoni. Nikt za
nim nie poszedł. W końcu się zatrzymał. Ciężko oddychając, oparł się
o zimną, kamienną ścianę i dotknął czoła.
Ranę prawdopodobnie będzie trzeba zszyć; zajmie się tym, gdy tylko
wróci na powierzchnię. Dobrze, że przynajmniej tyle umiał. Ta myśl
sprawiła, że poczuł dziwny spokój.
Rozpoznał tego człowieka, na końcu go rozpoznał – mimo lat, które
upłynęły od ich ostatniego spotkania, podczas którego szesnastoletni
uparciuch stał się mężczyzną. I był pewien, że on też go rozpoznał. Jeszcze
raz spojrzał w kierunku, z którego przybył, ale droga za nim była tak samo
ciemna, jak ta przed nim – prowadząca do podziemnej sieci katakumb.
Jori potknął się o pierwszą belę. Stracił już poczucie czasu, nie wiedział,
jak długo błądzi w korytarzach. Koncentracja opuściła go gdzieś między
zgaśnięciem pierwszej a zapaleniem drugiej świecy. Po wyjściu z jaskini
kolumn wybrał drogę, która nie miała żadnych rozgałęzień. Dzięki temu
łatwiej mu było nie myśleć. Teraz jednak natrafił stopą na jakąś przeszkodę.
Próbował zrobić krok do przodu, ale przedmiot ów sięgał mu aż do goleni.
Stracił równowagę i przewrócił się. Świeca wyślizgnęła mu się z rąk,
uderzyła o ziemię i się złamała. Zapadła ciemność. Jori, spanikowany, miał
wrażenie, że wpadł do ciepłego gnoju. Zapach przypominał ten w stajni
w Finsterhennen. Pomacał przestrzeń przed sobą i natrafił na kolejny
przedmiot, tak wysoki jak pierwszy i wykonany z tego samego materiału.
Powiódł po nim palcami. Coś jakby bela prasowanej słomy.
I nagle zobaczył swoją świecę. Leżała niecały metr od niego, ciemnoszara
między czarnymi balami. Skądś musiało wpadać tu wątłe światło, inaczej
z pewnością nie mógłby jej dostrzec.
Rozejrzał się, nie dostrzegł jednak żadnej wyrwy w ciemnościach, żadnych
schodów czy włazu. Tyle że mrok był jakby nieco rozproszony – ledwo
dostrzegalna różnica między czernią i głęboką czernią.
Zebrał z ziemi resztki pokruszonego wosku; wsadził je do kieszeni, choć
nie miał pojęcia, do czego mógłby je wykorzystać. A potem wyjął zapałki
i zapalił świecę.
Bele przypominały kajaki, które wyciągnięto na ląd do góry dnem, ale były
dłuższe. Ciągnęły się na całą szerokość korytarza niczym grube słomiane
węże. Jori wcale by się nie zdziwił, gdyby nagle się poruszyły.
Podniósł świecę i zaczął się im przyglądać. Doszedł do wniosku, że są
zrobione z dokładnie sprasowanego obornika. Na brzegach rosły grzyby. Jori
zerwał jednego i przysunął sobie pod nos. Zapach jednoznacznie wskazywał
na pieczarkę. Za coś takiego w paryskich restauracjach płaciło się majątek.
Jori upuścił ją i wytarł dłoń o płaszcz. Co się działo w tych katakumbach?
Wyobrażał sobie nieczynne kamieniołomy, teraz jednak zaczął podejrzewać,
że pod miastem znajduje się drugi Paryż, Paryż podziemnych tajemnic.
Przerwy między belami były wąskie, Jori musiał ostrożnie stawiać stopy,
by znowu się nie przewrócić. Pieczarki rosły niczym pleśń – na kilku metrach
kwadratowych było ich więcej niż w całym lesie. Grzyby muszą lubić ciepły,
wilgotny klimat, pomyślał Jori, ciepłe łajno i ciemność. Tu, pod ziemią,
panowała wieczna jesień, zmiany pór roku były bez znaczenia.
Gdy tak szedł, mrok zmieniał kolor – od czarnego do ciemnoszarego, aż
wreszcie stał się jasnoszary. Już z daleka Jori zobaczył wyłaz, przez który
wpadało światło. Poczuł taką ulgę, że miał ochotę się rozpłakać. Rzucił się
w jego stronę, niemal zahipnotyzowany światłem dnia. Jednakże ulga okazała
się krótkotrwała. Korytarz był wysoki, a wyjście znajdowało się jakieś trzy
metry nad głową Joriego. I nigdzie nie było drabiny.
Przez dobrą minutę bezradnie wpatrywał się w wyłaz. Znajdował się tuż
pod jego nosem, a mimo to Jori nie mógł do niego dotrzeć. Zerknął w lewo.
Może dalej były jeszcze inne takie otwory. Jakieś inne wyjście, z drabiną.
Pobiegł kawałek. Pole pieczarek zdawało się nie kończyć, prowadziło dalej
w ciemność. Jori nigdzie nie widział drugiej dziury. Gdy dotarł do
podziemnego skrzyżowania, zawrócił. Nie chciał wchodzić głębiej
w korytarze.
Zwłaszcza że ktoś mógłby podejść do tego otworu od drugiej strony i mu
pomóc.
Przykucnął, wpatrując się w światło niczym w świecę do hipnozy
Charcota.
Czekał.
Gdy Jori otworzył oczy, świat wokół niego znowu był czarny. Z początku
myślał, że jest w swoim pokoju, jednak gdy sięgnął ręką na prawo i zamiast
komody poczuł wilgotne łajno, zaczął sobie przypominać. Spojrzał w górę,
gdzie musiało się znajdować światło, wyjście bez drabiny, ale zobaczył tylko
mrok. W międzyczasie musiała zapaść noc. Po omacku zaczął szukać świecy.
Bezskutecznie. Zapalił jedną z zapałek i dopiero wtedy zobaczył, że świeca
się wypaliła. Powinien był bardziej uważać. Zanim zasnął, powinien ją
zdmuchnąć. Dlaczego w ogóle zasnął?
Zapalił drugą zapałkę tylko po to, by przez kilka sekund cieszyć się
widokiem światła. Trzymał ją między kciukiem a palcem wskazującym
i patrzył, jak płomienie trawią patyczek. Gdy dotarły do skóry, upuścił ją;
zgasła z sykiem na wilgotnej ziemi. Jori oparł się plecami o ścianę
i podciągnął kolana do klatki piersiowej. Był głodny i spragniony.
Zaczął macać podłoże obok siebie, aż wreszcie znalazł pieczarkę. Zerwał
ją i włożył do ust. Żuł bardzo długo, a następnie uklęknął i szukał dalej. Na
surowo grzyby wcale nie były smaczne ani tym bardziej sycące, ale zawierały
wodę i przynajmniej przez jakiś czas mogły go chronić przed śmiercią
wskutek odwodnienia. Większość grzybów była już dojrzała. Wkrótce
z pewnością ktoś tu przyjdzie, by je zebrać. Jori nabrał pieczarek do kieszeni,
usiadł i zaczął jeść. Bolały go plecy. Tęsknił za dniem i jego światłem, za
wtorkiem, jak sobie przypominał, dniem Charcota. Nie był już jednak zły, że
ominie go wieczorne przedstawienie. Poza tym w południe chciał się spotkać
z Luysem, by omówić operację trzeciej pacjentki. Nie wiedział jeszcze, jak
miałby spojrzeć w oczy neurologowi po tym, co tu odkrył. Może najpierw
powinien się oddalić od kliniki, by spojrzeć na sprawy bardziej
obiektywnie – ale bardziej oddalić już się nie dało. Jori zatracił się
w rozmyślaniach, aż wreszcie znów zmorzył go sen.
Za drugim razem obudził go hałas. Zamrugał, zdezorientowany, gdy
poczuł coś twardego za plecami. Dopiero po chwili zorientował się, że to
ściana. Delikatne, rozproszone światło wpadało przez dziurę w suficie. Jori
zerknął w górę i usłyszał jakiś ruch, jakby skrzypienie butów na żwirze.
Zobaczył cień, a w następnej chwili do dziury ktoś wrzucił drabinę sznurową.
Jori zdążył jeszcze schować nogi, by drewniane szczebelki nie trafiły go
w stopy, a następnie na drabinie pojawiła się jakaś postać. Z początku myślał,
że to garbus, ale potem zobaczył, że mężczyzna ma na plecach duży kosz.
Schodził zręcznie po drabinie, prawą ręką trzymając się szczebelków,
a w lewej niosąc lampę, kołyszącą się w rytm jego kroków.
Jori zerwał się na równe nogi. Już chciał zawołać nieznajomego, gdy nagle
przyszło mu na myśl, że być może obcy nie podzieli jego radości.
Ostatecznie Jori stał w miejscu, z którego można było pozyskać dużo
pieniędzy – i to pewnie nielegalnie. A może hodowcy pieczarek mieli jakąś
zorganizowaną szajkę?
Mężczyzna zeskoczył z trzeciego szczebelka na ziemię. Na widok Joriego
zamarł. Przez chwilę obaj wpatrywali się w siebie, jakby próbowali
oszacować swoje możliwości w ewentualnej walce. Jori wiedział, że jego
szanse są marne. Zbieracz pieczarek, na oko mniej więcej czterdziestoletni,
był wprawdzie niski, ale wyglądał na wyjątkowo silnego i zręcznego, jakby
pół życia spędził pod ziemią. Był blady, jego kościec sprawiał wrażenie nie
do końca rozwiniętego, natomiast głowa osiągnęła prawidłową wielkość, być
może nawet była trochę większa niż u innych ludzi. Gęste brązowe włosy
okalały twarz na podobieństwo hełmu. Jori pomyślał, że sam wygląda trochę
jak grzyb.
Mężczyzna cały czas wpatrywał się w niego z przerażeniem. W pierwszej
chwili pewnie pomyślał, że Jori jest z policji. Potem jednak zauważył
zabrudzone kolana i łajno na dłoniach intruza.
– Monsieur… – zaczął Jori, ale nie było mu dane się wytłumaczyć, bo
mężczyzna rzucił się w jego kierunku, prawą ręką złapał go za kark i zmusił
do klęknięcia.
Jori wrzasnął. Nie zdążył nawet stawić oporu. Pozwolił się wepchnąć
w łajno i podniósł ręce, pokazując, że się poddaje.
– Chcesz ukraść moje pieczarki, co? – Głos agresora był ochrypły, jakby
ten rzadko go używał.
Mężczyzna jeszcze mocniej złapał Joriego za kark, a Jori jeszcze raz
wrzasnął. Teraz już zrozumiał, że popełnił błąd, że nie powinien był
przemówić do mężczyzny tak drżącym głosem. Musiał brzmieć jak chłopak,
który coś przeskrobał.
– Nic nie ukradłem! – wydusił z siebie. Pragnął, żeby napastnik zabrał swe
kościste palce z jego szyi. Ten jednak tylko odsunął się nieco na bok
i prychnął:
– Pokaż kieszenie!
Jori zaczął wywracać swoje kieszenie, modląc się, by nie została w nich
ani jedna pieczarka. W łajno wpadły monety, paczka zapałek i resztki wosku,
ale żadnych grzybów.
– Wewnętrzne też!
Jori z wahaniem odpiął płaszcz. Na ziemię wypadły teczki. Mężczyzna
podniósł lampę wyżej i zmarszczył czoło tak bardzo, że cała jego głowa
pokryła się zmarszczkami. Wreszcie puścił Joriego, podniósł jedną z teczek
i zaczął ją przeglądać. Jori rozmasował kark. Cały czas klęczał w łajnie,
wstrzymując oddech. Jego towarzysz był niezmiernie skupiony, jednak
trochę zbyt szybko wertował zawartość teczki.
– Coś ty za jeden? – spytał w końcu, schylając się po kolejną. Pierwszą,
otwartą, upuścił w łajno.
Jori zaczął zbierać kartki. Teraz musiał przekonać mężczyznę, że nie chciał
go okraść.
– Posłaniec – skłamał. Przycisnął teczkę do piersi i wstał. Mężczyzna
szybko kartkował dokumenty, jakby szukał obrazków. Może nie potrafił
czytać. – Muszę zanieść te raporty klientowi do szpitala Świętej Anny.
Mężczyzna przyjrzał się Joriemu spod na wpół przymkniętych powiek.
Dostatecznie długo pracował na dole, by wiedzieć, że nie należy się
spodziewać prawdomówności po nikim, kogo się spotka w katakumbach.
Jori wyprostował się na tyle, na ile pozwolił mu ból przeszywający kark.
– Monsieur, nie mogę więcej zdradzić na temat pochodzenia mojego
towaru. – Wstrzymał oddech. Kłamstwo nie wypadło zbyt przekonująco, ale
chyba osiągnął cel.
Mężczyzna cały czas mrużył oczy i marszczył blade czoło, ale powoli
pokiwał głową. Już sam fakt, że obaj przebywali tutaj, na dole, sprawiał, że
stali się swego rodzaju współsprawcami. Wyciągnął skurczoną rękę i oddał
Joriemu dokumenty. Zatknięte za gumę od spodni, teczki zdawały się być
tarczą ochronną Joriego. Zebrał pieniądze i zapałki, a także resztki wosku, by
nie irytować zbieracza pieczarek bałaganem. Gdy jednak chciał to wszystko
schować do kieszeni, zamarł. Nieznajomy patrzył chciwie na monety lśniące
w świetle lampy.
– Portilion? – Jori wskazał znajdującą się nad nimi dziurę. Pieniądze
zabrzęczały w jego dłoni.
Mężczyzna oblizał wyschnięte brązowe usta i pokręcił głową.
– Rue Saint Jacques, Côte du Couchant.
– Mimo wszystko to dla mnie pewien skrót. Pozwoli pan? – Jori upuścił
jedną z monet, pięć sou, jak mu się zdawało, ale bez wahania dałby
mężczyźnie i pięćdziesiąt, żeby tylko pozwolił mu wejść po swojej drabinie.
Moneta zmieniła właściciela – teraz Jori zobaczył, że było to dwadzieścia
sou; może zbyt dużo, by ukryć pośpiech, który się za tym wszystkim krył.
Jednakże hodowca pieczarek zdawał się już nie przejmować tym, czy jego
towarzysz rzeczywiście jest wiarygodnym posłańcem. Kiwnął głową bez
słowa.
Jori złapał się szczebelków mokrymi od potu dłońmi. Gdy wspinał się na
górę, cały czas miał nieprzyjemne wrażenie, że stał się wspólnikiem tego
człowieka.
Na zewnątrz osłonił oczy przed światłem. Udało mu się dostrzec zegar na
wieży kościoła, która musiała należeć do Val-de-Grâce. Było tuż przed
dziewiątą rano. Jeśli się pośpieszy, może zdąży na spotkanie z Luysem.
Nie mógł dłużej znieść ocierania się teczek o jego skórę. Wyciągnął je
spod płaszcza i wsadził pod pachę. Następnie podniósł rękę i przywołał
powóz. Resztę pieniędzy, które miał w kieszeni, wydał na powrót do domu.
Jori nie miał czasu znosić matczynego zrzędzenia madame Villon. Poszedł
do swojego pokoju, rzucił ubrudzoną odzież na jedną stertę i szybko się
umył. Zmęczenie i ból w kończynach utrudniały mu poruszanie się. Powinien
się przespać. Wytarł ręcznikiem mokre włosy i przyjrzał się ranie na czole.
Goiła się dobrze i bez szycia. Jeśli założy kapelusz, nikt jej nie zauważy.
Rzucił na łóżko mokry ręcznik, ale zaraz go podniósł i powiesił nad miską.
Nie powinien dawać madame Villon powodów do jeszcze większego
wzburzenia. Znowu posprzątała mu w pokoju, poznał to po nowym
nieporządku na niewielkim biurku przy oknie.
Gdy wychodził, przez otwarte drzwi do salonu zobaczył talerz stojący na
stole przy jego krześle. Madame Villon posmarowała mu dwie bułeczki.
Obok leżały kawałek sera i nóż, a do tego miska z zimnymi ziemniakami
i masłem – prawdopodobnie kolacja z poprzedniego dnia. Podszedł do stołu
i na stojąco zaczął ładować jedzenie do ust. Dopiero gdy zobaczył, że
w drzwiach staje madame Villon i krytycznie wykrzywia usta, usiadł i sięgnął
po nóż i widelec.
7.1.84 roku przenieśliśmy dziecko z celi numer trzy do celi numer sześć,
ponieważ jego lament przeszkadzał pozostałym osobom przeznaczonym do
eksperymentów.
W wydzielinach ciała nie znaleźliśmy śladu rtęci, natomiast zwiększyły się
obrzęki i ogólne osłabienie. Noga w miejscu wkłucia spuchła, żar rozprzestrzenił
się po całym ciele tak jak gorączka. Z litości postanowiliśmy otworzyć chore udo.
Znaleźliśmy rtęć w jamie wypełnionej ropą i powietrzem. Między mięśniami były
wysięki, a gdy nacięło się je nożem, pod ostrzem znalazły się srebrne kuleczki
rtęci.
Kilka dni po usunięciu ropnia gorączka spadła i noga dobrze się goiła.
Trzeba było tylko naciąć i zszyć jeszcze jedno miejsce, w którym powstał
ostatni ropień. Dziecko całkowicie wyzdrowiało w ciągu zaledwie siedmiu dni.
Musimy stwierdzić, że wstrzyknięcie rtęci w tętnice nie jest właściwą metodą
przeprowadzania metaloterapii, ponieważ rtęć zbiera się w miejscu wkłucia,
zamiast, jak zakładaliśmy, przepłynąć krwią i dostać się do żył przez naczynia
włosowate.
HG #5.5; Z kolejnym doświadczeniem czekaliśmy do 17.1.84 i wstrzyknęliśmy
1/2 grosa ciekłej rtęci (HG) bezpośrednio w żyłę odpiszczelową. Po
wstrzyknięciu u dziewczynki stwierdzono tylko pewien niepokój. Sześć godzin
później zaczęła jednak ciężko oddychać, wystąpiły bóle w klatce piersiowej,
gorączka i objawy zapalenia płuc. Poprawa nastąpiła dopiero po trzech dniach…
– Moi panowie!
Jori podskoczył; kartka spadła mu z kolan. Szybko się po nią schylił. Tak
bardzo pogrążył się w lekturze raportu, że nie zauważył, iż sala się zapełniła.
Zjawił się nawet sam Charcot.
– Moi panowie, nie da się zaprzeczyć, że wszystko, co pobudza
usposobienie i naszą wyobraźnię, w szczególny sposób wspomaga
występowanie histerii. Stąd bierze się również wiara w to, co nadnaturalne
i cudowne, podobnie jak w kręgach religijnych.
Jori zerknął w lewo. Nierzeczywistym wydał mu się fakt, że siedzi tutaj,
a nie w katakumbach, tak jakby nic się nie wydarzyło. Nic poza raportami,
które trzymał na kolanach.
Po rozmowie z Luysem przyszedł do sali wykładowej jako pierwszy
i schował się w ostatnim rzędzie, aby przez kilka minut w spokoju poczytać
raporty. Teraz obok niego siedział jakiś człowiek, którego nie znał i którego
jeszcze nigdy nie widział na wykładach Charcota – starszy mężczyzna
o krótkich siwych bokobrodach i niezdrowym kolorze skóry.
– Dzisiaj mamy tu młode histeryczki, siostry. Zanim jednak zaproszę je na
scenę, chciałbym pokrótce opisać, w jakich warunkach mieszkały, gdy
zaczęły chorować na histerię. – Obok Charcota jak zwykle stał Guinon
i wszystko zapisywał. – Ich ojciec, monsieur Bouras, jest zastępcą
podporucznika i mieszka z rodziną w wojskowym więzieniu. Życie tam musi
być szczególnie nieprzyjemne. Z całą pewnością w mieszkaniach oficerów
panuje ciężka i smutna atmosfera aresztu. Wyobraźcie sobie te ciemne pokoje
i wąskie okna, wychodzące na to samo podwórze, co okna w celach
aresztantów. – Charcot opisywał warunki, w jakich mieszkały pacjentki,
a Jori niecierpliwie kręcił się na krześle. Miał wrażenie, że stos kartek na jego
kolanach żyje własnym życiem. Raport dotyczący dziecka, na którym
przeprowadzano eksperymenty z rtęcią, wzburzył go do głębi.
– Monsieur Bouras ma teraz czterdzieści trzy lata i zdaje się być
człowiekiem półinteligentnym, chociaż zrobił karierę w wojsku. Jego żona,
lat trzydzieści sześć, jest bardzo nerwowa, pełna życia, niecierpliwa
i rozdrażniona. Mają trzy córki, kilka tygodni temu przyjęliśmy do kliniki
całą trójkę. Najstarsza cierpi na najsilniejszą histerię. – Charcot wykonał
ojcowski gest powitania i na scenę wprowadzono dziewczynę. Była chuda,
miała wąskie, zwisające bezładnie ramiona. Jej ręce i nogi wyglądały na zbyt
długie, twarz była zbyt blada. Patrzyła w ziemię, jakby chciała się stać
niewidoczna dla tłumu mężczyzn.
– Caroline ma trzynaście lat. Zawsze była bardzo nerwowa. W domu była
nieposłuszna, każda błahostka doprowadzała ją do rozpaczy albo
powodowała wybuch śmiechu. W osiemdziesiątym trzecim roku po raz
pierwszy wystąpiło u niej krwawienie miesięczne i związane z nim silne bóle
podbrzusza. Kolejne menstruacje nie nadeszły.
Nawet z ostatniego rzędu Jori widział, że dziewczyna oblała się
rumieńcem. Spuściła głowę jeszcze niżej, teraz jej kark zginał się niemal pod
kątem prostym. Jori patrzył na nią, ale myślami znów był przy
eksperymentach w piwnicach Saint-Médard. Raport, który trzymał na
kolanach, zaczynał się od czwartej próby z rtęcią. Nigdzie nie mógł znaleźć
początku. Pewnie znajdował się na stronach, które zostały w tamtej piwnicy.
– Rodzice młodej Caroline od wielu lat są bardzo żarliwymi zwolennikami
seansów spirytystycznych, prawdopodobnie potrzebują odmiany od
jednostajnej atmosfery zakładu karnego. Poza tym madame Bouras namiętnie
oddaje się czytaniu książek dotyczących nauk tajemnych i bez wahania
przekazuje córkom ich treść. Możemy zatem wyjść z założenia, moi panowie,
że kamień węgielny pod chorobę naszej pacjentki został położony bardzo
wcześnie.
Jori rozumiał już, jaki był cel eksperymentów przeprowadzanych przez
Luysa i Gérarda w piwnicy. Były one bezpośrednio związane
z eksperymentami z jego udziałem. To rozwinięcie badań nad metaloterapią
Victora-Jeana-Marie Burqa.
Burq przywiązywał metale do ciał swoich pacjentów. Gérard i Luys
próbowali wprowadzić je do wewnątrz. Kąpali dzieci w metalach, wpuszczali
ciekłe metale do ust, sondą do żołądków, wstrzykiwali pod skórę i do oczu.
Prawdopodobnie podawali je również dożylnie i doodbytniczo, tak
przynajmniej nakazywano w podręcznikach: jeśli eksperyment ma być
zakończony, należy wykorzystać wszystkie sposoby. Jednakże Luys i Gérard
najwyraźniej zapomnieli, że nie mają do czynienia z żabami, ale z dziećmi.
– W sierpniu tego roku Caroline brała udział w kilku seansach
spirytystycznych. Jej zadanie polegało na położeniu dłoni na stole, podczas
gdy ojciec zaklinał ducha matki – mówił dalej Charcot. – Ale dwudziestego
dziewiątego sierpnia, w piątek, stół po raz pierwszy dał znać, że Caroline
może być medium.
Pod pewnymi względami już eksperymenty przeprowadzane przez Luysa
i Joriego były rozwinięciem teorii Burqa. Wyszli z założenia, że wystarczy
konsekwentnie stosować metale, by były skuteczne. W pierwszej fazie
prowadzili histeryczki w grupach do piwnicy i zakładali im gorsety z żelaza
lub stali, miedziane albo srebrne pierścienie – każdorazowo na sucho i na
mokro. Później, gdy dołączył do nich Gérard, wpadli na pomysł
z konstelacjami planet. Teoria mówi, że miedź powinna mieć skuteczniejsze
działanie pod wpływem Wenus, a srebro podczas pełni. W tej fazie Jori
musiał robić coraz więcej tłumaczeń; w tej fazie coraz bardziej kierowali się
w stronę alchemii. W międzyczasie zastanawiali się również nad połączeniem
metaloterapii z leczeniem maszyną do elektrowstrząsów. Ale że Luys
i Gérard posunęli się do doustnego i dożylnego podawania metali…
– Tak więc Caroline wzięła do ręki ołówek i zaczęła pisać to, co dyktował
jej stół – rzekł Charcot. – Ale w tej samej chwili jej ręce zesztywniały
i dostała drgawek. Przerażony ojciec wylał jej na twarz szklankę wody,
dzięki czemu dziewczyna doszła do siebie. Spotkanie chciano przerwać, ale
nie zgodziła się na to ciotka. Pragnąc przepytać ducha, który przejął władzę
nad Caroline, zabrała dziewczynę do piwnicy i seans rozpoczął się na nowo.
Około siódmej wieczorem usłyszano pukanie w ściany piwnicy. Duch się
pojawił. Caroline otworzyła usta… – Charcot zrobił przerwę dla zbudowania
napięcia. Podniósł brodę dziewczynki, która patrzyła przed siebie wielkimi
oczami. – Caroline, dziecko moje, zdradzisz nam, jakie imię wypowiedziałaś
wówczas w piwnicy?
Caroline cała się trzęsła. Podniosła wąskie ramiona jak pisklę, które nie
potrafi odlecieć.
– Paul Denis… – powiedziała, gdy neurolog mocniej ścisnął jej szczękę.
Charcot powtórzył z całą mocą:
– Paul Denis!
Puścił głowę dziewczynki. Opadła w dół jak u marionetki.
– Owego wieczoru naszą pacjentkę nawiedził duch tego człowieka.
Caroline przewróciła się na ziemię, zaczęła się turlać, wrzeszczeć i dostała
histerycznych drgawek. Ciotka, która prawdopodobnie bała się, że rodzice
dziewczynki dowiedzą się o jej sprawkach, nie wiedziała, jak jej pomóc,
zamknęła ją więc w piwnicy do czasu, aż się uspokoi. Co jednak nie
nastąpiło. Gdy Caroline wreszcie wydostała się z piwnicy, zaczęła biegać jak
szalona po domu i wydawać z siebie nieartykułowane dźwięki. W następnych
dniach nastąpił szereg ataków – dwadzieścia do trzydziestu na dobę. Wiem,
moi panowie, że niektórzy z was są ciekawi, jak takie ataki wyglądają,
dlatego zaczniemy właśnie od tego.
Jori zaginał rogi kartek leżących na jego kolanach. Charcotowi nie można
było nic zarzucić – bardzo sprawnie prowadził swoje przedstawienie. Jori
jednak wolałby doczytać raport do końca, niż oglądać prezentację
histeryczek.
Zerknął w lewo, by się upewnić, że wszyscy patrzą przed siebie. Potem
wrócił do tekstu, którego czytanie przerwał mu Charcot. Rogi kartki były już
mocno pozawijane. Gdy dotarł do miejsca, w którym opisywano
wstrzykiwanie rtęci do oczu, zamarł.
…Dwa dni po przeprowadzeniu eksperymentu stan dziewczynki nie uległ
zmianie. Udało się wprawdzie uniknąć ślepoty w prawym oku, ale spojrzenie
cały czas było obojętne. Okazało się zatem, że nasze podejrzenia co do
uszkodzenia rogówki prawego oka się nie potwierdziły. Chodziło raczej
o osobliwą anizokorię, prawe oko zdawało się jaśniejsze niż lewe. Prawa źrenica
musiała się ściągnąć pod wpływem rtęci. Różnica w wielkości źrenic była
najbardziej wyraźna przy nagłej zmianie oświetlenia, na przykład…
Oderwał wzrok od tekstu. Na przykład gdy zaświeciło się tej osobie świecą
w oczy, pomyślał. Spojrzał na scenę. Zamiast trzynastoletniej pacjentki, która
właśnie turlała się po podłodze i piszczała, zobaczył łóżko z dziewczynką
w dniu, w którym Runa pojawiła się na odczycie Charcota. Zobaczył, jak
Babiński podnosi jej powieki i się wzdryga. Babiński miał w dłoni świecę.
Jori miał wrażenie, że gorączkuje.
– …Moi panowie, wyobraźcie sobie takie konwulsje w małym oficerskim
mieszkaniu, w którym przez ścianę słychać każde słowo i jęk…
Już niemal nie słyszał głosu Charcota. Nie zwrócił też uwagi na ruch obok
siebie. Mężczyzna o bladej twarzy odwrócił się do niego. Jori podniósł kartki
bliżej oczu, tak by nikt nie mógł dostrzec ich zawartości.
Gdy chciałem wrócić na łono Kościoła, ono okazało się wypalone. Przed
czarną dziurą w ścianie stali dwaj policjanci i monsieur Dupont. Nie
widziałem innych ministrantów.
– Maxime Chevrier. – Monsieur Dupont był zaskoczony moim widokiem;
spojrzał na mnie niemal podejrzliwie.
– Monsieur Dupont. – Zdjąłem czapkę, musiałem to zrobić, by nie zostać
spoliczkowanym, i spytałem: – Nie mamy dziś chóru?
– Wysłaliśmy wszystkich do domu, bo odbywa się rewizja. – Inspektor
odwrócił się do mnie i gestem objął całe pomieszczenie. Nasz kościół stał się
dla niego miejscem zbrodni.
– Nie wiem nic o żadnej rewizji.
– W piwnicy kościoła wybuchł pożar. W poniedziałek spod tych drzwi
zaczął się wydobywać dym. Zauważył to kapłan. Można było tego w ogóle
nie zauważyć, ponieważ są wpuszczone w boazerię. Widzisz, nie różnią się
od paneli z prawej i lewej, wszystko bardzo dobrze wykonane. – Ze sposobu,
w jaki do mnie mówił, wywnioskowałem, że sam ma dzieci. Spojrzałem na
siwe pasemka połyskujące w jego brązowych włosach. A potem na dziurę.
– Co jest na dole?
– Piwnica. Połączona bezpośrednio z katakumbami. Ktoś podpalił tam stos
rzeczy.
– Stos rzeczy?
– Ale chyba nie masz z tym nic wspólnego, prawda? – spytał monsieur
Dupont, który najwyraźniej nie miał dzieci. – A tak w ogóle gdzieś ty się
podziewał?
Zignorowałem jego pytanie. Fakt, że inspektor trzymał moją stronę, dodał
mi odwagi.
– A co tam spalono?
– Jeszcze nie wiemy, ale dużo tego nie zostało. Jutro w gazecie
z pewnością przeczytasz, że to było palenie zwierząt ofiarnych. – Inspektor
puścił do mnie oko. Zrobiłem to samo, ale nic nie powiedziałem. Czytanie
zwyczajnych gazet było dla mnie niewiele bardziej literackim przeżyciem niż
picie kawy u naszej sąsiadki.
– Nie strasz chłopaka – powiedział drugi policjant, stojący między
monsieur Dupontem a jego kolegą.
– Oj tam! Przecież jest już duży. Masz pewnie z szesnaście lat, co?
– Piętnaście – odparłem.
– Miałem prawie tyle samo, gdy zaczynałem w Sûreté.
– Ale ten jest ministrantem – upierał się drugi policjant. Tym samym
rozmowa zaczęła się kręcić wokół mojej osoby.
– Nie widziałeś przypadkiem jakichś podejrzanych osób wychodzących
z tej ściany albo do niej wchodzących?
– Podejrzanych osób?
– Podejrzewamy, że to zwolennicy sekty, naśladowcy konwulsjonistów.
To pewnie oni podpalili dom w Clamart.
Spojrzałem na policjanta wielkimi oczami. Nie wiedziałem nic o żadnym
domu w Clamart, ale o konwulsjonistach, owszem, słyszałem. Każdy
chłopiec o nich słyszał. Krążyły o nich najstraszliwsze opowieści – prawie
tak straszne jak o Żydach. Była to sekta, która przez ponad sto lat spotykała
się na grobie Świętego Franciszka z Paryża, dokładnie tutaj, na cmentarzu
Saint-Médard. Otrzymali nazwę Les Convulsionnaires, ponieważ na grobie
dostawali drgawek i konwulsji, które interpretowali jako cudowne
ozdrawianie. Ich spotkania stawały się coraz bardziej wynaturzone i każdej
nocy ściągały tłumy gapiów, aż wreszcie trzeba było zamknąć cmentarz.
Mówi się jednak, że spotkania konwulsjonistów nigdy się nie skończyły.
W szatni za ścianą kościoła opowiadaliśmy sobie szeptem, że spotykają się
pod ziemią albo w eleganckich salonach, by demonstrować swoje konwulsje
lub oddawać się diabelskim orgiom. Czasami sami siebie okaleczali albo
wzajemnie biczowali. Myśl o tym, że to wszystko mogło się dziać pod
naszymi stopami, podczas gdy staliśmy i śpiewaliśmy anielskie pieśni,
zrobiła na mnie piorunujące wrażenie.
– To ci się chyba spodobało, co? Ty nicponiu!
– Monsieur Dupont, proszę się uspokoić! – Inspektor podniósł ręce.
A potem opowiedział mi o Marie Sonnett, która w historii konwulsjonistów
występowała jako Salamandra i której imię odkryto w poniedziałek w owym
domu w Clamart.
Salamandra dostała imię po mitologicznym zwierzęciu, o którym
mówiono, że może żyć w ogniu i nie odczuwać żadnego bólu. Marie Sonnett
rzekomo jadła żarzący się popiół, wkładała głowę w płomienie na stosie i nic
się nie działo, nie paliły się jej nawet włosy. Stąpała też boso po
rozżarzonych węglach, które zmieniłyby w popiół każde obuwie. Od tej pory
ogień ma szczególne znaczenie w kręgach konwulsjonistów. Cały czas
pojawiali się też naśladowcy, którzy chcieli powtórzyć cuda Salamandry.
– Oczywiście to tylko legenda – drugi policjant pośpieszył
z wyjaśnieniami. Uśmiechnął się, ale spojrzał z wyrzutem na swego kolegę.
Po schodach wszedł trzeci mężczyzna, po chwili wyłonił się z dziury. Był
spocony, miał brudny mundur, a na ramieniu niósł jakiś spalony przedmiot,
z którego zwisały strzępki skóry i małe mosiężne rogi. Może kiedyś była to
skrzynia.
– Ta piwnica przypomina głęboką jamę – powiedział. – Nie dotarliśmy
jeszcze na koniec, wygląda jednak na to, że ogień zniszczył wszystko poza
katarynką.
– Katarynką? – zainteresował się inspektor.
– Tak, stała w rogu za schodami. Valentin zaraz ją przyniesie.
Przepuściliśmy mężczyznę. Monsieur Dupont przyjrzał się nieufnie
pozostałościom na jego ramieniu. Zastanawiał się zapewne, czy odnalezione
w piwnicy przedmioty można potraktować jako własność kościoła i czy
powinien powstrzymać policję, zanim wykradnie święte relikwie.
– Imię Salamandry znajdowało się w spalonym domu? – wróciłem do
przerwanego wątku.
– Tak. Razem z listą innych imion, które jednoznacznie są powiązane
z konwulsjonistami. – Inspektor był z siebie dumny. Zrozumiałem, że to
ważna sprawa dla policji, potężny cios w gniazdo sekty.
Chciałem spytać monsieur Duponta, kiedy wrócimy do prób na święta, bo
nagle zacząłem się bać, że teraz, gdy policja przejęła kościół, święta w ogóle
się nie odbędą, jednak w tej samej chwili do budynku wszedł kolejny
mężczyzna – starszy i brodaty.
– Monsieur Lecoq! – zawołał inspektor. – Czekałem na pana!
– A ja nie spodziewałem się, że tak szybko się pan tu zjawi, inspektorze
Gudin.
Głosy obu mężczyzn ociekały ironią. Niby szli w swoim kierunku,
zachowywali się jednak tak, jakby musieli zachować dystans. Stanęli
naprzeciwko siebie na długość ramienia i ostrożnie uścisnęli sobie dłonie.
– Monsieur, jak się panu podoba moje miejsce zbrodni?
– Bardzo. I to wszystko udało się panu osiągnąć bez mojej pomocy?
– Nie do końca. Imię z pańskiej listy było dla nas ważną wskazówką. Ale
zdziwiłem się, że pana nie ma, gdy tu przyjechałem.
– Inspektorze, nie da się być przy wszystkich pożarach jednocześnie.
Słuchałem tej rozmowy szczerze zafascynowany, aż monsieur Dupont bez
ostrzeżenia zdzielił mnie swoją rękawiczką w kark i kazał mi znikać.
Schyliłem się i odszedłem, wciąż nie rozumiejąc związku między
Salamandrą, mną i moim śpiewnikiem.
Był to pierwszy raz, gdy spotkałem monsieur Lecoqa.
UPUBLICZNIENIE
Lecoq nie znał damy, która stała w środku tłumu i rozglądała się, wyraźnie
czegoś szukając, podczas gdy cała reszta uznała go za przestępcę. Znał
jednak dzieci, które przyprowadziły ów tłum. Na widok Frédérica poczuł
dumę. Zaczerwieniony z ekscytacji chłopiec podniósł rękę, wskazał na
Lecoqa i krzyknął:
– To jest przestępca!
Lecoq uśmiechnął się do niego. Chłopiec wyglądał na wyższego, niż gdy
widzieli się ostatnim razem. Kto by pomyślał, że był w stanie sam
poprowadzić grupę!
Przez kilka sekund rozkoszował się uwagą ludzi i wyobrażeniem, że
rzeczywiście mógłby być przestępcą, którego szukali. Tak naprawdę był to
jeden z najszczęśliwszych momentów w jego życiu. Wreszcie nikt nie pytał,
czy przypadkiem nie jest policjantem! Wreszcie się na nim poznano.
Tłum ryknął i rzucił się na niego z pochodniami i kijami. Lecoq trochę za
późno podniósł ręce, by ich powstrzymać i się wytłumaczyć. Ludzie zbyt
długo szukali kogoś, na kim mogliby wyładować swoją wściekłość. A zimno
i zamieć tylko wzmogły ich zniecierpliwienie. Zanim zdołał otworzyć usta,
kij trafił w jego skroń. Lecoq upadł na ziemię. Zdumienie nadeszło przed
bólem. A po bólu była już tylko ciemność.
Pod stopami Runy leżały tańczące deski. Spadała. Leżała. Czuła. Miała
ranę na głowie. Zbierało jej się na mdłości. Znała to. To i ciemność.
Wytrzymała i jedno, i drugie. Wstać. Stanąć na cieniutkie nogi i dalej.
Usłyszała nucenie. Przybył pomocnik.
Dalej, dziewczynko, dalej. Dlaczego cię nie przywiązano?
Gołe stopy człapały na kamieniu.
Wokół niej głosy. Morze hałasu.
– Gdzie ona jest?
– Gdzie on jest?
– Dlaczego jej nie przywiązano?
Drzwi, szarpanie, ciągnięcie. Runa z jednej strony, drzwi z drugiej.
Zamknięte. Drzwi są zawsze zamknięte. Zawsze, zawsze, zawsze.
Ale tutaj było też okno. Słyszała ryki.
Zamieć wsadziła swe lodowe palce pod szarą koszulę. Uczepiła się jej
ciała.
Kucnęła. Płatki śniegu spadały na wygoloną głowę. Białe drzazgi.
Śnieg!
Jori, zobacz, pada śnieg!
Odwróciła się, dziurę w jej twarzy wypełniła radość. Wystawiła buzię do
śniegu, podniosła ręce, podciągnęła nagie stopy i skoczyła.
Gdy skończyłem, cisza ogarnęła mnie z taką mocą jak wtedy w kościele.
Otworzyłem oczy, poczułem się lepiej. Cisza biła również od Lecoqa,
patrzącego na mnie szeroko otwartymi oczami. Dwieście czternaście,
pomyślałem sobie, bo mój wiersz właśnie poznała kolejna osoba.
– Chłopcze, skąd to wziąłeś? – Lecoq miał zmieniony głos. Nagle pojawił
się w nim groźny ton.
Cofnąłem się, chociaż w celi nie było na to miejsca.
– Sam to napisałem!
– Na Świętego Mikołaja z Miry, mam nadzieję, że to nieprawda…
– Ale to prawda.
– Nie mów o tym inspektorowi.
– Dlaczego?
– Bo to będzie oznaczać, że to ty jesteś przestępcą, którego szukamy.
I nagle moja przekora gdzieś zniknęła. Sposób, w jaki Lecoq to
powiedział, nie pozostawiał wątpliwości co do tego, że mówi poważnie.
– Spytam cię zatem raz jeszcze: skąd masz ten wiersz?
– Sam go napisałem – wyjąkałem.
Lecoq skrzywił się i sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Wyjął
notes, a z niego jakąś kartkę. Rozłożył ją jedną ręką, zdawało się, że druga
bardzo go boli.
– Czy to też napisałeś?
Pokazał mi kartkę. Natychmiast rozpoznałem papier i wielkość strony. Ta
kartka pochodziła z mojego śpiewnika. Znaki na niej również pasowały do
znaków, nad którymi ślęczałem w ostatnich miesiącach. Wiersz musi mieć
ciąg dalszy, pomyślałem natychmiast i spróbowałem rozszyfrować
poszczególne słowa. Sięgnąłem przez kraty, żeby ją zabrać, ale Lecoq cofnął
rękę.
– Wydaje ci się to znajome?
– Tak – szepnąłem. – Ale ja tego nie napisałem.
– Więc skąd to znasz?
– Mam resztę.
Gdy spojrzałem mu w oczy, zrozumiałem, że obaj od dawna próbujemy
rozwiązać tę samą zagadkę, nawet jeśli nim kierowały inne względy. Byliśmy
niczym dwa elementy mozaiki, które się odnalazły. Lecoq oblizał nabrzmiałe
usta. Nagle wyglądał na bardzo podekscytowanego.
– Skąd?
– Ze śpiewnika z Saint-Médard.
– Czyli jednak! I co tam było?
– Trudno powiedzieć. To nie był zwięzły tekst. Znalazłem gęsto zapisane
ołówkiem rzędy imion, formuł i rysunków. A między tym wszystkim
czasami jakieś słowo, pojęcia…
– Pojęcia?
– Na przykład „rozwieracz ciał” – przyznałem cicho i zwiesiłem głowę. –
Dostrzegłem w tym potencjał literacki i zapożyczyłem słowa. Ale wiersz
napisałem sam!
– Czy była tam jakaś wskazówka, kim był rozwieracz ciał?
Pokręciłem głową.
– A co to były za imiona?
– Tylko te, których użyłem w wierszu: Emma, Louise, Marie, Josephine.
A potem jeszcze Burq.
– Burq?
– Doktor Burq, lekarz. Nie użyłem go w wierszu, bo nie znalazłem
pasującego rymu.
Lecoqa wcale nie interesowało, że ukradłem słowa z książki. Nie widział
w tym nic niemoralnego.
– Czy był tam też Gérard?
– Nie. Dlaczego pan pyta?
– Bo uważam, że doktor Burq musiał mieć wspólnika o imieniu Gérard.
Poczułem się jak rażony prądem, gdy uświadomiłem sobie, którego
Gérarda ma na myśli Lecoq. Gdy siedzieliśmy obok siebie, Gérard Encausse
miał na kolanach książkę Burqa. I powiedział, że jest jego spadkobiercą.
Nagle odczułem ogromny wstyd, że nigdy nie wróciłem do biblioteki, by
zbadać tę sprawę.
– Chłopcze, to bardzo ważne, żebyś mi powiedział, które słowa pochodzą
ze śpiewnika.
– Dlaczego?
– Ponieważ imiona, o których mówisz, znaleziono również w domu,
w którym zginął człowiek. Wielkimi literami napisano imiona: Emma,
Louise, Marie i tak dalej. I jeśli się nie mylę, napisano je również na skórze
osoby, która zmarła w spiżarni wskutek odwodnienia. Powiedz mi więc
proszę, co z tego wszystkiego jest twoim dziełem?
Pobladłem.
– Przecież już powiedziałem, że to są słowa ze śpiewnika – wydukałem. –
Ale wersy, metrum, rymy, to wszystko jest moje!
– Czyli wszystkie słowa pochodzą ze śpiewnika?
– Nie wiem.
– Jak to: nie wiesz?
– Bardzo długo pisałem ten wiersz. Nie wiem już, co jest moje, a co nie…
– Czy istnieje możliwość, żebyś pokazał mi ów śpiewnik?
– Jak? Przecież siedzę w więzieniu!
– Ale nie będziesz tu siedział do końca życia. I przestań wreszcie ryczeć!
– Nikogo nie zabiłem!
– Wierzę ci. Tylko później podczas przesłuchania musisz działać bardziej
dyplomatycznie. Bo inspektora nie będzie interesować fakt, czy to ty
napisałeś ten wiersz czy nie.
– Nigdy nie będę dobrym poetą! – Wyłem coraz głośniej. Myślałem, że
jestem poetą, ale nawet nie ja wymyśliłem słowa! Świadomość, że kradnie
się słowa, to jedno. Ale przyznanie się do tego przed wszystkimi to zupełnie
inna para kaloszy.
Lecoq patrzył na mnie bezradnie. Prawdopodobnie byłem największym
mazgajem, jaki kiedykolwiek siedział w więzieniu.
– Podczas sprzątania w piwnicy w Saint-Médard znaleziono katarynkę.
Wspomniałeś o jakiejś w swoim wierszu, prawda?
– Tak. – Ryczałem dalej.
– Możesz jeszcze raz zacytować mi ten fragment?
Uspokojenie się zajęło mi dłuższą chwilę. Wreszcie zacząłem mówić, raz
po raz szlochając:
– Kręci korbą i wszystkie je zbiera/I setki razy wybija godzina/Tam
jednak, w grobie, żaby wrzeszczą/Z rany szara czerń ołowiu sączyć się
zaczyna.
– On je zbiera!
– Kogo?
– Swoje żaby.
– Ale przecież to tylko wiersz!
– Załóżmy, że rozwieracz ciał to kataryniarz. I zbiera dzieci do swoich
doświadczeń. To bardzo łatwe, dzieci uwielbiają katarynki. Pójdą za nim
z własnej woli. Sinite parvulos venire ad me… Cóż za ironia losu!
Zdenerwował mnie fakt, że Lecoq nagle zaczął mówić o założeniach
i wnioskach tam, gdzie ja widziałem tylko rymy i wersy. Po raz pierwszy
uświadomiłem sobie znaczenie przesłania, jeśli zostało ono potraktowane
poważnie. I owo wyobrażenie sprawiło, że zacząłem się bać. Ostrożnie
spojrzałem na Lecoqa, ten jednak zdawał się nie podzielać moich obaw.
Głębokie zmarszczki na jego czole były wynikiem myślenia, nie troski. Jego
oczy błyszczały.
– Czy symbole w twoim śpiewniku wyglądały, jakby napisało je
dziecko? – zapytał.
Pokiwałem głową. Lecoq też. Tak sobie kiwaliśmy.
– Przypuszczam, że za tym wszystkim stoi dziewczynka. Dziewczynka,
która była kiedyś torturowana w piwnicach, a teraz na swój sposób próbuje
nam o tym opowiedzieć.
– Dziewczynka? – spytałem przerażony. Aż do tej chwili cały czas
wychodziłem z założenia, że słowa i rysunki wyszły spod pióra małego
genialnego chłopca. Ils me disent que je suis folle, pomyślałem, folle, nie
fou – żeńska forma od „szalony”. Oczywiście, że to musiała być
dziewczynka!
– A może wcale nie próbuje nam o tym opowiedzieć – ciągnął Lecoq. –
Może pisze to wszystko w transie. Monsieur de Commarin powiedział, że
dziecko często było w transie. Dziecko wrzuca kamienie do studni. Puk. Puk.
Puk… – Lecoq wziął coś do ręki i z każdym „puk” uderzał tym o kamienną
podłogę. Odgłos ten napełniał mnie przerażeniem.
– Panie Lecoq?
– To dziecko ukamienowało starca. Ale nie miało złych zamiarów. Tak
samo jak nie chciało zabić kobiety w spiżarni. Po prostu zamknęło drzwi.
Z ciekawości albo w zamyśleniu. Może czekało, aż za drzwiami zapanuje
spokój. Aż skończy się walenie w drzwi i ustanie krzyk. Wtedy ponownie
przekręciło klucz, otworzyło drzwi i wypadła zza nich martwa kobieta.
Skonała z głodu lub pragnienia we własnej spiżarni. Zbrodnia idealna,
prawda? Zabicie kogoś, gdy się tego nie planuje, jest szalenie łatwe. Nawet
nie trzeba sobie przy tym brudzić rąk.
– Monsieur Lecoq, proszę przestać. Boję się…
– A potem pisała tym, co miała pod ręką. Martwymi ptakami, których ciała
dociskała do ściany. Piórem, którym przyciskała klawisze fortepianu, albo
oczami zmarłej.
Zrobiło mi się niedobrze, ale Lecoq tylko się uśmiechnął. Mówił łagodnie,
jakby rozumiał wszystkie te straszne rzeczy. Miałem ochotę zatkać sobie
uszy, ale moje palce nie mogły się odczepić od krat, tak jakby do nich
przymarzły.
– A potem ten chłopiec, Frédéric, znalazł znaki w powozie na podwórzu
Salpêtrière. To on podsunął mi trop, że może chodzić o Saint-Médard.
Musiałem jednak zdecydować, czy chodziło o Saint-Médard czy o klinikę.
A co, jeśli eksperymenty przeprowadzano w piwnicy, a dopiero potem,
z jakichś względów, zabierano dzieci do kliniki? I jak to się rozkładało
w czasie? Jakim cudem między doświadczeniami w piwnicy a pobytem
w Salpêtrière dziecko mieszkało w co najmniej trzech domach: w domku
w lesie, u de Commarinów i w mieszkaniu ze spiżarnią? I kiedy zapisało
śpiewnik i powiesiło ogłoszenie na dworcu?
– Monsieur, mówi pan o doświadczeniach, tak jakby to było już pewne, że
się odbywały.
– Bo się odbywały.
– A jeśli się pan myli? Jeśli źle zestawiłem informacje ze śpiewnika?
Lecoq pokręcił głową.
– Widziałem mężczyznę, którego ty i ta dziewczynka nazywacie
rozwieraczem ciał. I zabrałem mu dokumenty, w których opisano właśnie te
doświadczenia. Wstrzykiwano dzieciom metale w ciało, rtęć, a potem
sprawdzano, jak na to reagują.
Rozejrzałem się wokół. Nie było to właściwe miejsce, by wyobrażać sobie
takie rzeczy.
– Chłopcze, muszę jak najszybciej zobaczyć ten śpiewnik. A potem
znaleźć dziewczynkę.
– Monsieur Lecoq, jest pan pewien, że nie jest pan policjantem?
Spojrzał na mnie zaskoczony. Jego mina spochmurniała, a głos nabrał siły,
gdy ponownie się odezwał:
– Och tak, jestem pewien! Leżę pobity w policyjnej celi. Mam zwichniętą
rękę i obite żebra. Ile jeszcze muszę przejść, żeby wreszcie móc uchodzić za
przestępcę?
– Pytam tylko, bo wcześniej powiedział pan, że…
– Owszem, kiedyś pracowałem dla Sûreté. Ale pracowałem również dla
barona Mosera, a wcześniej chodziłem do szkoły. A przecież nikt mnie nie
pyta, dlaczego nie biegam z kredą pod pachą…
Nazwisko barona Mosera sprawiło, że w mojej głowie zapaliła się
czerwona lampka. Przykucnąłem przed kratami. Nagle wszystko
zrozumiałem. A to, co zrozumiałem, mnie rozwścieczyło.
– Nazywa się pan monsieur Lecoq – powiedziałem.
Obaj ściągnęliśmy brwi.
– Tak.
– I pracował pan dla Sûreté.
– Tak.
– A wcześniej dla barona Mosera, astronoma.
Patrzył na mnie i nie rozumiał, dlaczego nagle powtarzam wszystkie te
informacje.
Podciągnąłem się na kratach i stanąłem na nogi. W mojej szacie
ministranta nagle sam sobie wydałem się śmieszny. Ów mężczyzna zrobił ze
mnie durnia, może przez to, że porównał mnie z Baudelaire’em. Możliwe, że
rzeczywiście nazywał się Lecoq, tak przynajmniej nazwał go inspektor. Gdy
jednak zaczęły się zgadzać wszystkie inne cechy postaci z powieści
detektywistycznych Émile’a Gaboriau, w to już nie mogłem uwierzyć. Nie ja!
Czytałem Gaboriau setki razy. Monsieur Lecoq, pomyślałem i uderzyłem
płaską dłonią w czoło. Nagle zacząłem się zastanawiać, ile z tego, co
opowiedział mi Lecoq, w ogóle było prawdą. Opowieści o Baudelairze
i o dziewczynce. Może to wszystko było tak samo zmyślone, jak jego
tożsamość!
Lecoq patrzył na mnie zdziwiony, gdy wściekle opadłem na swoją pryczę.
Za oknem zmieniał się pokryty śniegiem krajobraz, ale Jori wpatrywał się
tylko w drzwi wagonu. A co, jeśli przyjdzie konduktor albo nawet policjant?
Nie wiedział, czy zda egzamin jako Alfred Lesane.
Według paszportu miał teraz metr siedemdziesiąt wzrostu, czyli skurczył
się o pięć centymetrów, był ciemnym blondynem o owalnej twarzy i jasnej
karnacji. Urodził się w Paryżu, był rzemieślnikiem trudniącym się wyrobem
kos, a potem zachorował. Miał znamię pod prawą piersią i nadzieję, że nikt
nie będzie chciał go oglądać. Mógł zachować kolor oczu, nadal były
niebieskie, ale nos był już duży, a usta normalne, tak napisano w paszporcie.
Jak wyglądały normalne usta? W szybie, za którą pojawiły się pierwsze góry,
przeglądał się, testując nową tożsamość – pomylonego rzemieślnika
o normalnych ustach.
Przejechali przez granicę bez kontroli. Nikt się nim nie zainteresował. Nikt
nie zauważył, że wcale nie jest wariatem.
Oparł się i schował dokument Alfreda głęboko do kieszeni, gdzie tkwiła
jeszcze pocztówka. Teraz, gdy już nikt go nie sprawdzi, przetasował swoje
obawy. Mógł się bać już tylko tego, co miało nastąpić.
Nie wiedział jeszcze, jak się pokaże na oczy ojcu albo Paulowi. Wyjechał
ze Szwajcarii bez promocji i bez promocji wrócił, trzymając w ręku tę samą
na wpół wypełnioną walizkę, a na dokładkę zaświadczenie
o niepoczytalności.
Dwa rzędy przed sobą dostrzegł białe pasemko włosów, które zaczepiło się
o brzeg oparcia. Musiało należeć do dziecka, małej dziewczynki, sięgającej
głową zaledwie do połowy siedzenia. Jori przesunął się i wychylił na prawo,
aż jego korpus zawisł w przejściu. Widział jednak tylko blady policzek
i prawy but zwisający nad podłogą. Potem do wagonu weszła kobieta i Jori
się schował. Niosła na biodrze niemowlę, które kwiliło; kołysała dziecko, by
je uspokoić. Jori usłyszał znajomy język – szwajcarską odmianę
niemieckiego. Kobieta przełożyła dziecko na drugi bok i poprosiła
jasnowłosą dziewczynkę, żeby trochę się przesunęła. Gdy dziewczynka na
nią spojrzała, Jori zobaczył jej profil. Miała takie same delikatne rysy i szare
oczy jak jej matka. Dopiero teraz zorientował się, że wstrzymywał oddech.
Przysunął się z powrotem do okna i oparł głowę o zimną szybę. Już na
dworcu w Paryżu wydawało mu się, że widzi Runę, małą, chudą
dziewczynkę o jasnych włosach. Chociaż wiedział, że włosy Runy były białe,
a nie blond. Chociaż osobiście ogolił jej czaszkę.
Nie mógł zapomnieć sposobu, w jaki na niego patrzyła, gdy podawał jej
środek nasenny. Nie mógł zapomnieć tego przenikliwego spojrzenia.
Pomyślał wtedy o starym koniu na podwórzu w Fensterhennen – dopiero
teraz zrozumiał dlaczego.
Kiedyś był to silny koń o nogach grubych jak pnie. Sam był w stanie
ciągnąć pług, do którego normalnie potrzeba byłoby jeszcze dwóch koni.
Ojciec kupił go gdzieś za śmieszną cenę, powiedziano mu, że zwierzę
przetrzymywano w złych warunkach, a ojciec się postarał, by owe warunki
nie uległy zmianie.
Koń był dziki i nie można było się do niego zbliżyć. Dzieciaki urządzały
próby odwagi – kto podejdzie najbliżej zwierzęcia. Ale pewnego dnia, gdy
ojciec podszedł do niego z uzdą, gotowy do kolejnej walki, koń grzecznie
otworzył pysk, stał spokojnie. Jori obserwował tę scenę i zastanawiał się,
dlaczego zwierzę się nie broniło. Bez protestu poddawało się swemu losowi.
Wiedziało, czego może się spodziewać, i mimo wszystko robiło to, czego od
niego oczekiwano. W tamtym momencie wzrok dziewczynki był taki sam jak
wzrok konia.
Może właśnie to miał na myśli Charcot, mówiąc o poddaństwie
absolutnym, wtedy, gdy Jori był jeszcze ślepo w niego wpatrzony. Teraz
zaczął się zastanawiać, czy neurolog nie pomylił pokory z niewolą.
Za oknem widział pola, w oddali majaczyły zabudowania pojedynczego
gospodarstwa. Joriego dręczyła niepewność. Fakt, że nie wiedział, gdzie się
znajduje dziecko, doprowadzał go do szaleństwa.
Zatrzymali się w Olten, a potem w Aarau. Z każdą stacją bliżej Zurychu
śnieg za oknem stawał się bielszy i bardziej puszysty. Wyglądał jak z książki
z obrazkami. Tutaj śnieg był inny niż w Paryżu, nie brązowy, nie szary ani
błotnisty; gęsto zasypał drzewa i dachy. Z pewnością padał bardzo cicho.
W Szwajcarii nie było burzy śnieżnych.
Jori wyjął z kieszeni pocztówkę i zaczął ją obracać w palcach. Ocalała, bo
nie znajdowała się wśród dokumentów skonfiskowanych przez policję.
Widniejący na niej ubrani na czarno mężczyźni w padającym przez okno
świetle mieli jeszcze poważniejsze miny. Za nimi ciągnął się jodłowy las.
„Court House, London” – czerwone litery na szarym niebie.
Na następnej stacji Jori wysiadł. Chciał wyrzucić paszport Alfreda Lesane,
ale przypomniał sobie, że na dworcach w Szwajcarii nie ma koszy na śmieci.
Wsadził więc dokument z powrotem do kieszeni i wrócił do pociągu. Ślady
jego stóp były jedynymi, które pojawiły się w śniegu.
Powietrze w Zurychu było przejrzyste jak szkło. Nad miastem, nad górami
i jeziorem ciągnęły się granatowe chmury. Jori zerknął na zegarek. Z trudem
wyobraził sobie, że w tej samej chwili w Salpêtrière na wielkich schodach
rozlega się dzwonek, który wzywa do jadalni wszystkie stare i chore kobiety.
Kolorowy Paryż ze swymi zapachami, tłumem ludzi i teatrem w Salpêtrière
jeszcze nigdy nie zdawał mu się tak odległy. Przez chwilę się zastanawiał, co
pomyśli sobie Babiński, gdy Jori nie zjawi się w klinice – ani teraz, ani
w nowym roku.
A potem zobaczył Paula. Stał na peronie pod wielkim dworcowym
zegarem.
Pauline siedziała przy kawiarnianym stole. Była tak chuda, że Jori martwił
się, iż ktoś na nią usiądzie, stwierdziwszy, że krzesło jest puste. Była wręcz
przezroczysta.
Operację w Burghölzli przeprowadzono późną jesienią. Lekarze nie mogli
jej dłużej przesuwać, tak powiedział Paul. Wyglądał przy tym na
załamanego, jednak nie dość załamanego, by między nimi wszystko znowu
mogło być w porządku. Operacja nie przyniosła pożądanych efektów.
Dlatego Paul był załamany – i tylko dlatego. Nie kłócili się o to.
Kelner wziął od Joriego kapelusz i płaszcz. Gdy pojawił się przed Pauline,
pożałował, że Paul w ogóle powiedział mu o tej operacji. Gdyby o niej nie
wiedział, mógłby stanąć przed Pauline w całej swej naiwności. Zobaczyłby,
że usiadła przy oknie, i jeszcze raz wyobraziłby sobie, że się pobiorą i będą
mieli dzieci. Teraz jednak usiadł naprzeciwko niej, zawstydzony, że przez
cały czas myślał o tym, co nie jest już możliwe. Paul powiedział, że poza
łechtaczką usunięto jej również macicę.
Gdy kelner wrócił po zamówienie, Jori poprosił o kawę z mlekiem.
W powietrzu wisiał papierosowy dym. Jori zamrugał i popatrzył na Pauline.
Włosy nieco jej odrosły, ale cały czas były krótkie. Aby to ukryć, nosiła
kapelusz, nawet tutaj, w kawiarni. Pasował kolorystycznie do jej niebieskiej
sukienki. Jori nigdy wcześniej nie widział tej sukienki.
Pauline wyglądała przez okno. Chudymi palcami trzymała wciąż pełną
filiżankę. Na brązowej cieczy pojawił się już błyszczący film. Połyskiwał
w świetle niczym olej na kałuży.
Jori zastanawiał się, na co patrzy. Przez kolorową mozaikową szybę
niewiele było widać, tylko ścianę najbliższego budynku, w którym znajdował
się zamknięty dzisiaj zakład rzeźnika.
Gdy kelner przyniósł mu kawę, Pauline po raz pierwszy spojrzała w stronę
Joriego, tak jakby odgłos stawianego na stole porcelanowego spodka ją
przestraszył. Dźwięk osiągnął to, czego nie udało się osiągnąć Joriemu –
przeniknął do niej, do jej świata, o którym po tylu latach w Salpêtrière Jori
nadal tak niewiele wiedział. Teraz Pauline patrzyła na niego i Jori zirytował
się wyrazistością jej spojrzenia. Widziała go.
– Gdzie byłeś? – spytała.
W pierwszej chwili nie miał pojęcia, co odpowiedzieć. Rzuciła to pytanie
mimochodem, jakby Jori za późno przybył na spotkanie albo poszedł tylko
wrzucić list do skrzynki i nie wracał przez godzinę. Godzinę, nie trzy i pół
roku. Spojrzał na herbatę w jej filiżance. Spojrzał na palce Pauline.
– W Paryżu. Chciałem znaleźć sposób na wyleczenie ciebie. – Słyszał, jak
śmiesznie to zabrzmiało, jak początek jakiejś bajki.
Ale Pauline się nie zaśmiała. Popatrzyła mu w oczy i zobaczył, że wygląda
jakoś inaczej. Pod pewnymi względami była złamana. Pod innymi –
silniejsza.
– I znalazłeś? Bo trochę się spóźniłeś.
– Wiem. Paul już mi powiedział.
– Oczywiście, że powiedział – odparła, a po chwili dodała: –
Potrzebowałam wyleczenia tutaj. W Zurychu. Nie w Paryżu.
– Chciałem uzyskać tytuł doktora i ściągnąć cię do siebie. Jako moją
pacjentkę.
– Jako twoją pacjentkę – powtórzyła.
– Tak.
– Był taki czas, gdy myślałam, że chciałeś mnie ściągnąć jako swoją żonę.
Prostota tych słów sprawiła, że Jori stracił grunt pod nogami. Popatrzył na
nią zdezorientowany, próbując odczytać z jej twarzy, co tak naprawdę sobie
myśli. Ale zobaczył tylko, że w ciągu ostatnich trzech lat postarzała się
o wiele szybciej niż on. Troska i leki sprawiły, że jej twarz nabrzmiała, a na
czole i policzkach pojawiły się bruzdy. Straciła całą swą dziewczęcość.
Naprzeciwko Joriego siedziała obca kobieta, która w następnej chwili
mogłaby zapalić papierosa. Nagle wyobraził sobie, jak drżącymi białymi
palcami Pauline sięga do papierośnicy i wsuwa papieros między wargi.
A przecież Pauline, którą znał, nigdy nie paliła.
– Zgodziłabyś się? – spytał wreszcie cicho.
Pauline wzruszyła ramionami.
W jego wyobraźni dym papierosowy unosił się w stronę okna. Popiół
strząsnęłaby do filiżanki.
– Zawsze ci powtarzałam, że jestem dla ciebie za stara.
– A ja zawsze ci powtarzałem, że to nieprawda.
– Dlaczego więc mi się nie oświadczyłeś?
– Bałem się, że się nie zgodzisz.
– No cóż, ja też się bałam.
Jori skinął głową. Co więcej mógłby zrobić. W jego piersi pojawiło się
stare przeczucie, cicha myśl, że on i Pauline mogli jeszcze do siebie należeć.
Dzisiaj jednak to przeczucie zupełnie do niego nie trafiało. Zatrzymało się
w połowie drogi między nim a nią, albo utonęło w kawie z mlekiem Joriego,
która tutaj, w Zurychu, miała o wiele więcej mleka niż w Paryżu.
Resztę czasu, jaki im pozostał, przegadali o błahostkach. Tak się w nich
zatracili, że nie wiedzieli już, jak wrócić do ważnych tematów. I poza
kilkoma chwilami, w których Pauline zdawała się być bardziej wycofana,
mówiła jasno i sensownie.
O czwartej Paul chciał odebrać swoją siostrę z kawiarni. Pięć po czwartej
Pauline ułożyła łyżeczkę obok filiżanki z niewypitą herbatą i wstała. Oparła
dłonie na stole i odsunęła krzesło. Jori zerwał się na nogi, by jej pomóc.
Kosztowało ją to wiele wysiłku, widział to po żyłach, które nagle wystąpiły
na jej szyi i czole, na złamanym, obcym mu ciele. Podniosła dłoń, by
odrzucić jego pomoc, ale mimo wszystko delikatnie wsunął rękę pod jej
ramię.
Gdy wstała i popatrzyła na niego z bliska, zakłopotana, Joriemu przyszło
do głowy, że wcale nie spytała, czy ma już tytuł doktora i dlaczego wrócił.
A on nie powiedział jej, że będzie próbował jeszcze raz zdobyć promocję,
tyle że gdzieś pod Zurychem. Już miał otworzyć usta, gdy sobie uświadomił,
że dla niej to żadna różnica. Brakowało jej ich rozmów, może też jego
bliskości. Gdy przyszło mu to do głowy, poczuł, jak coś w nim pęka.
Wyswobodziła się z jego uścisku, a kiedy podała mu rękę na pożegnanie,
w pierwszej chwili pomyślał, by ją zatrzymać. Ale przed oknem stał już Paul;
Jori widział go przez kolorową szybę. Mróz sprawił, że przed kawiarnią
zrobiło się lodowisko. Paul będzie musiał uważać, żeby Pauline się nie
przewróciła, pomyślał Jori. Puścił jej rękę.
– Zobaczymy się w najbliższych dniach?
Pokręciła głową.
– Muszę wrócić do Burghölzli.
– Kiedy?
– Pojutrze. Wypuszczono mnie tylko na święta.
Odwróciła się i Jori założył płaszcz na jej ramiona, tak wąskie, że
zastanawiał się, jakim cudem płaszcz się z nich nie zsunie. Włosy pod jej
kapeluszem były spięte dwiema wsuwkami w absurdalnie mały koczek
w miejscu, w którym kiedyś zaczynał się długi gruby warkocz. Pauline
poprawiła kapelusz. Odwróciła się dopiero przy drzwiach.
– Będziesz tu, gdy wyjdę z kliniki?
Jori przełknął ślinę i skinął głową.
Uśmiechnęła się nieznacznie, podniosła dłoń i zniknęła.
Gdy zamknęły się za nią drzwi, jeszcze długi czas stał w miejscu. Patrzył
przez okno, jak Paul podchodzi do swej siostry i podaje jej ramię, na którym
ona się opiera. Szli powoli; ktoś nieświadomy mógłby złożyć to na karb
śliskiego chodnika; ktoś nieświadomy mógłby wziąć ich za zakochaną parę.
Kiedy zniknęli z jego pola widzenia, zapłacił i wziął swój płaszcz oraz
kapelusz. Nagle, ku własnemu zdziwieniu, pomyślał o prezencie od
Babińskiego. Nadal leżał zamknięty w sali operacyjnej w Salpêtrière.
Napisze do Polaka list, może jeszcze dzisiaj, i dołączy kartę świąteczną.
Może wyśle mu jakąś książkę.
Przy stoliku obok wyjścia siedziała jasnowłosa dziewczynka. Jori widział
ją tylko od tyłu. Była mała, jej chude nogi zwisały bez życia z krzesła. Jori
nabrał powietrza. Miał ochotę nachylić się i spojrzeć jej w twarz. Wziął się
jednak w garść i wyszedł z kawiarni, ani razu się nie odwróciwszy.
Powietrze na zewnątrz było rześkie. Tak, jeszcze dziś napisze list i włoży
do niego kartę, a jutro pojedzie do Finsterhennen. Od trzech i pół roku nie
miał informacji od ojca. Siostra musi mieć już dziewiętnaście lat. Nie
wiedział, czy w ogóle go pozna.
Pozdrowienia z Paryża,
Twój przyjaciel Józef B.
Wydawnictwo INITIUM
www.initium.pl
e-mail: initium@initium.pl
facebook.com/wydawnictwo.initium