You are on page 1of 153

W serii Proza PL ukazały się:

Sylwia Chutnik, Jolanta


Sylwia Chutnik, W krainie czarów
Zośka Papużanka, On
Żanna Słoniowska, Dom z witrażem
Magdalena Tulli, Szum
Michał Witkowski, Fynf und cfancyś
Michał Witkowski, Margot

Więcej na:
www.seriaproza.pl
Autor pragnie podziękować Literaturhaus NÖ w Krems,
zwłaszcza Wolfgangowi Kühnowi i Sabinie Güldenfuß, oraz
personelowi wiedeńskiej Café Bräunerhof. W tych dwóch
wyjątkowych miejscach powstała większość tej powieści
Jeśli idzie o ludzi, nie mamy przecież do czynienia z ludźmi
rozsądnymi, ludziom się wydaje, że posiadają rozsądek, choć
są zupełnie pozbawieni rozsądku, ludziom się wydaje, że coś
wiedzą, nie wiedzą jednak nic, ludziom się wszystko tylko
wydaje.
T. Bernhard, Kalkwerk

Ludzie konfrontowani są bez przerwy z czymś, co wprowadza


ich w stan wzburzenia i sprowadza na nich niepokój,
najczęściej akurat wtedy, kiedy sądzą, że są spokojni, i kiedy
sądzą, że dochodzą do równowagi, okazuje się, że naprawdę
utknęli w czymś zgoła przeciwnym.
T. Bernhard, Korekta

Biedacy mogą mówić przed sądem, że byli biedni, bogacze, że


bogaci. Wszyscy mają do tego jednakowe prawo. Tak jak
głupcy, że przez całe życie byli głupi. Jedni podają, że w
ciągu całego życia byli pokrzywdzeni, inni podają, że przez
całe życie byli uprzywilejowani. Wszystko jest okolicznością
łagodzącą. Jedni mówią, że widzieli cały świat, inni, że nie
widzieli niczego. Jedni, że mają wyższe wykształcenie, inni, że
w ogóle nie mają żadnego wykształcenia. Filozof, że był
filozofem, a rzeźnik, że był rzeźnikiem. Wszyscy ci ludzie mają
zawsze jakieś alibi. Każda egzystencja jest okolicznością
łagodzącą, Szanowny Panie. Przed każdym sądem, przed
każdym osądem siebie.
T. Bernhard, Partyjka
Nie boi się pan, zapytał mnie kiedyś jakiś dziennikarz po jednym z procesów,
że jak pan tak niesie ten kwas siarkowy w butelkach, to on panu gdzieś
wycieknie i pana poparzy, a ja odpowiedziałem, że dla sztuki trzeba się
czasem poświęcić, co poszło jako nagłówek, wytłuszczonym, powiększonym
drukiem, ale tak naprawdę jest z tym pewien problem, bo przecież butelki
muszą być z jednej strony szczelnie zakręcone, z drugiej zaś w każdej chwili
gotowe do tego, żeby je odkręcić, wyjąwszy je precyzyjnym, szybkim
ruchem z kieszeni płaszcza lub kurtki, choć od lat już właściwie wyłącznie
płaszcza, za kurtkami nie przepadam od czasu porażki w sali
z Przymierzającą perły Vermeera w Dahlem Museum w Berlinie, kiedy
butelka wysunęła mi się przedwcześnie z kieszeni i strażnik kategorycznym
tonem skierował mnie do szatni, bowiem pod żadnym pozorem nie wolno
wnosić żadnych płynów do sal muzealnych, przecież równie dobrze mógłby
pan w tej butelce wnieść kwas siarkowy i próbować zniszczyć jeden
z obrazów, powiedział, przez co na całe lata nabawiłem się urazu do tej sali,
a właściwie do całego Dahlem Museum w Berlinie, i nigdy już nie
próbowałem stanąć przed Przymierzającą perły, by precyzyjnym, szybkim
ruchem odkręcić butelkę i oblać Vermeera kwasem siarkowym, względnie
oblać przy jednej okazji kilka obrazów, co zależałoby od refleksu najbliżej
stojącego strażnika albo od pozostałych zwiedzających, którzy na ogół wolą
nie ryzykować, sądząc, niebezpodstawnie, że jestem tak zwanym wariatem.
Rozważyłem i wypróbowałem już cały szereg systemów i lubię myśleć, że
w innym, lepszym świecie, gdzie mężczyźni w pewnym wieku, oblewający
kwasem siarkowym dzieła sztuki, a nawet arcydzieła sztuki w słynnych,
a nawet najsłynniejszych muzeach, cieszyliby się nieco inną niż w naszym
opinią, być może leksykony i encyklopedie zawierałyby hasło Krivoklata
Metoda albo Krivoklata System albo nawet Krivoklatowski System
Spryskiwania Kwasem Siarkowym, KSSKS, a ja mógłbym występować
z gościnnymi wykładami i wyjaśniać, jak opanowałem do perfekcji
przenoszenie i stosowanie pojemników kwasu siarkowego, wtrącając kilka
zabawnych anegdotek o nieudanych eksperymentach, a nawet, jeśli atmosfera
wykładu pozwalałaby na aż taką swobodę, pokazując długą beżową bliznę na
lewym podudziu, wynik niedoszłej próby uszkodzenia portretu Halsa
w Dreźnie za pomocą spryskiwacza do okien. Ostatecznie jednak, choć z całą
pewnością nie polecałbym spryskiwacza, muszę przyznać z pewnym
zawstydzeniem, że opakowania, jeśli tylko wykonane są z tworzywa
odpornego na kwas siarkowy, właściwie nie odgrywają większej roli, nie ma
doskonalszego systemu niż dobrze zakręcona butelka z odpornego na kwas
siarkowy tworzywa, szybki ruch odkręcający i oblanie obrazu, przy czym
jeśli sala, w której znajduje się wybrany obraz, jest niedaleko od toalety, co
da się sprawdzić na każdym planie muzealnym, jaki otrzymuje się przy
wejściu wraz z biletem, można pokusić się o mocniejsze zakręcenie, a nawet
zaklejenie taśmą butelki na czas jej przewożenia i wnoszenia do budynku
muzeum, a następnie odklejenie taśmy i poluzowanie nakrętki w zaciszu
kabiny toaletowej, ale tak naprawdę nic nie zastąpi zręczności, a tę najłatwiej
uzyskać poprzez ćwiczenie, toteż wielokrotnie ćwiczyłem polewanie obrazu,
czy raczej jego reprodukcji, zazwyczaj wodą, zawsze jednak stosując tę
butelkę, z której miałem skorzystać w najważniejszym, koronującym całe
starania momencie. Przez ostatnie tygodnie, odkąd wreszcie udało mi się
kupić kwas siarkowy i zrobić sobie pewne nadzieje na przepustkę z Centrum
Medycznego Zamek Immendorf, z oczywistych przyczyn nie miałem gdzie
i jak ćwiczyć, bo zagroziłoby to powodzeniu całego mojego przedsięwzięcia,
a nie mógłbym sprawić większej radości strażnikom Dlouhemu
i Auerbachowi, jak zdradzając się z tym, że ukryty za rosłym świerkiem albo
tują w zamkowym parku, ćwiczę polewanie wodą przybitej w tym celu do
pnia rosłego świerka albo tui reprodukcji jakiegoś znanego renesansowego
płótna, powiedzmy, Tycjana, podprowadzonej z teki Arcydzieła malarstwa
włoskiego, od lat kurzącej się w szpitalnej bibliotece, ale pocieszam się, że
opakowania, w których kupiłem kwas siarkowy, poręczne litrowe butelki, są
w sprzedaży od dawna i stosowałem je już zarówno w Wiedniu, jak i w
Dreźnie, za każdym razem przećwiczywszy to wcześniej wielokrotnie, mogę
więc liczyć przynajmniej na jeden obraz, jeśli nie na dwa lub trzy obrazy.
Oczywiście pozostaje pytanie, czy byłoby zadowalające oblanie dwóch czy
trzech sąsiednich obrazów tylko dlatego, że wiszą jeden przy drugim,
w jednym ciągu, a strażnik akurat stoi w drzwiach do sąsiedniej sali i czyta
albo ogląda coś na swoim telefonie, ale pytanie takie może stawiać sobie
człowiek, który do oblewania obrazów kwasem siarkowym ma stosunek
obojętny, by nie rzec amatorski, i który tym samym nigdy nie zaryzykowałby
utraty swojego tak zwanego normalnego życia i swojej tak zwanej normalnej
rodziny tylko po to, żeby zrujnować cienką warstwę farby, a najpewniej
wyłącznie werniksu na jakimś pięćsetletnim płótnie czy desce; taki człowiek,
wiem to aż za dobrze, z pewnością uznałby ową transakcję za nieopłacalną,
bowiem, i owszem, nie pogardzi pospolitym wandalizmem, chętnie zarysuje
komuś karoserię kluczem od skrzynki na listy, nagryzmoli sprejem na
ścianie, nawet i zabytkowej, proszę bardzo, przyjemność jest, a ryzyko nie
zapiera tchu w piersiach, ale już zniszczenie mienia o znacznej wartości
finansowej i kulturowej całkowicie go paraliżuje. Natomiast ktoś taki jak ja,
traktujący sprawę poważnie i, że ujmę to bez fałszywej skromności,
profesjonalnie, ma na to pytanie jednoznaczną, i to jednoznacznie negatywną
odpowiedź, zdaje sobie bowiem sprawę, że muzealnicy mają tendencję do
wieszania arcydzieł w pewnym oddaleniu od innych arcydzieł, żeby oko
widza odpoczęło między jednym wodospadem genialności a drugim, chyba
że mamy do czynienia z cyklem obrazów, wtedy muzealnicy powieszą je
jeden obok drugiego, mają bowiem, wbrew obiegowej opinii, fatalny gust,
tak zwane obcowanie z dziełami sztuki wcale w nich gustu nie wyrabia, nie
wyostrza, przeciwnie, stępia gust, tak że kiedy widzą cykl, działają jak
pierwsza lepsza dekoratorka wnętrz, gorzej, jak pocztowa urzędniczka, która
wiesza cztery talerze z kotkami w jednym rządku, idealnie równo, są bowiem
zestawem, a zestaw to świętość nierozbijalna, zaś stłuczenie jednego
z czterech talerzy z kotkami jest niepowetowaną stratą i niejedna urzędniczka
pocztowa, a także niejeden muzealnik wolałby w głębi serca stracić
bezpowrotnie cały cykl niż jeden z obrazów czy też talerzy, bowiem zestaw
zdekompletowany uderza w najgłębsze podstawy jego czy też jej
uporządkowanego stosunku do świata. Ponieważ chcę niszczyć koniecznie
arcydzieło lub arcydzieła, a nie jedno arcydzieło i kilka przeciętnych płócien
jakiejś szkoły czy warsztatu, to mam dwa wyjścia: albo muszę zaatakować
cykl – choć przecież naprawdę wybitnych cyklów nie ma w malarstwie tak
znowu wiele, nie oszukujmy się, nierzadko w cyklu arcydziełem jest tylko
jeden z trzech, czterech czy nawet sześciu obrazów, nawet dziesięciu
obrazów, w dodatku bywa, że każdy z nich wisi na ścianie na zupełnie innym
kontynencie, lecz jeśli choćby fatalny gust muzealników sprawił, że
wszystkie wiszą razem, to i tak z Czterech spraw ostatecznych Boscha nie
oblałbym niczego oprócz Wniebowstąpienia zbawionych, z Żywota Świętej
Urszuli Correggia wyłącznie Sen świętej, z Triumfów Cezara Mantegni
ostatecznie mógłbym zniszczyć Niosących wazy, ale wszystkie one są już tak
zniszczone, że nie miałbym sumienia do tego się dokładać, a już z takich
czterech Alegorii miłości Veronesa, reprodukowanych zresztą na osobnych
kartach w tece Arcydzieła malarstwa włoskiego, do oblania nie nadaje się ani
jedno, ani jedno płótno – albo zostaje mi drugie wyjście, to jest muszę
znaleźć salę, w której między jednym arcydziełem a drugim jest akurat taki
odstęp, który będę w stanie pokonać między pierwszym atakiem
a momentem, w którym obezwładni mnie strażnik lub ktoś ze stojących bliżej
zwiedzających, choć raczej strażnik, zwiedzający bowiem rzadko odkrywają
w sobie żyłkę bohaterską; między jednym atakiem a drugim upływa zbyt
krótki czas, żeby zdążyli wyobrazić sobie samych siebie na zdjęciach
w gazetach i w serwisach informacyjnych, natomiast jest to czas
wystarczająco długi, by uznali atakującego za wariata, bo z uznaniem kogoś
za wariata większość ludzi radzi sobie w ułamku sekundy, w zasadzie z mało
czym większość ludzi radzi sobie tak szybko jak z uznaniem kogoś za
wariata, przybierają więc postawę i minę zająca na muszce strzelby,
przybierają postawę i minę człowieka, który wprawdzie chciałby ratować
bezcenne arcydzieło sztuki, rzucać się, pędzić, obezwładniać, ocalać
dziedzictwo nas wszystkich, ale nie jest w stanie, ponieważ akurat w tym
momencie z bliżej niewiadomych przyczyn został zającem. Mając tak
zawężony wybór, strzegłem się zawsze, by nie obniżyć swoich kryteriów i na
przykład nie zdecydować się na dwa czy trzy płótna znane, ale nie
arcydzielne, tylko dlatego że wiszą w dogodnej od siebie odległości, albo też
na znany cykl, powieszony zgodnie z fatalnym gustem muzealników na
jednej ścianie, ale przecież cykl niedoskonały, z którego tylko jedno płótno
mógłbym z czystym sumieniem nazwać arcydziełem i z czystym sumieniem
oblać kwasem siarkowym, ponieważ zdaję sobie doskonale sprawę, że ceną
za mój atak będzie to, co zwykle, czyli powrót, i to na lata całe, do jakiegoś
szpitala, zakładu czy centrum medycznego, z jego nieznośnymi pacjentami,
posiłkami, warsztatami artystycznej terapii zajęciowej, gdzie przygłupi
urzędnicy niższego szczebla, cierpiący na jakieś mało istotne zaburzenia
psychiczne, lepią koty z papier mâché, a sfiksowane stare panny – aniołki
z gliny, i gdzie nade wszystko władzę sprawują ludzie najbardziej
pozbawieni gustu, czyli lekarze specjaliści od terapii sztuką, a zatem będzie
to cena wysoka, ja zaś jestem gotów zapłacić tak wysoką cenę wyłącznie za
zniszczenie arcydzieła lub arcydzieł. Pochlebiam sobie, że nigdy nie
zniszczyłem zwykłego dzieła, przy czym ani razu nie chodziło mi o tak
zwane wyrządzenia szkód w mieniu o znacznej wartości, cała ta medialna
obsesja wokół strat, to liczenie w szylingach, w markach, potem w euro, to
drukowanie kwot dużymi cyframi, obowiązkowo czarno-żółtymi lub czarno-
czerwonymi, w wielkim otoku, z czarno-żółtymi lub czarno-czerwonymi
wykrzyknikami, wszystko to zawsze głęboko mnie zniesmaczało, gdyż mam
wyrobione zdanie na temat podawania wartości Dürera czy Tycjana, a już
zwłaszcza Vermeera, który od lat nie pojawił się na rynku, więc każda
spekulacja na temat jego cen to czysty wymysł, a poza wszystkim: to, że
Portret brzydkiej mieszczki w kryzie Rembrandta sprzedano gdzieś za tyle
a tyle tysięcy czy milionów, nie oznacza, że jego Autoportret kosztowałby
tyle samo, bo ma mniej więcej taką samą powierzchnię i jest mniej więcej
z tego samego okresu, na taki pomysł może wpaść tylko kompletny idiota.
A jednak za każdym razem, kiedy zniszczyłem jakiś obraz, przy czym słowo
zniszczyłem jest, niestety, zawsze użyte na wyrost, pomimo bowiem licznych
prób każdy z oblanych obrazów został w końcu, jak to się nazywa w slangu
konserwatorów i dziennikarzy, uratowany, a także ocalony, a także
uchroniony od zniszczenia, nie spowodowałem zatem, niestety, ani jednej tak
zwanej niepowetowanej straty, tak czy owak, za każdym razem prasa
austriacka, zwłaszcza zaś pewne jej tytuły, z uporem drukowała dyrdymały
o tak zwanej niepowetowanej stracie, opatrzone dużą liczbą zer,
obowiązkowo czarno-czerwonych lub czarno-żółtych, bo jakiś pozbawiony
gustu i wyobraźni redaktor zadzwonił do jakiegoś pozbawionego gustu
i wyobraźni marszanda czy historyka sztuki, który powiedział mu: Pięć
milionów, dziesięć milionów, piętnaście milionów, bo na tej a na tej aukcji za
tyle poszedł Portret brzydkiej mieszczki w kryzie, a to ten sam autor i ten
sam okres. Ja natomiast nie oblałbym kwasem siarkowym Portretu brzydkiej
mieszczki w kryzie, nawet gdyby wisiał rama w ramę z Autoportretem
Rembrandta, choć akurat autoportrety Rembrandta i Portret Tytusa, jeden
lepszy od drugiego, w głowach muzealników są tak podobne, że zlały im się
w cykl i zostały powieszone w Kunsthistorisches Museum dogodnie, jeden
przy drugim; załóżmy jednak, że wiszą osobno, a sala jest znacznie większa
niż sala obecna i muszę biec od jednego do drugiego, w dodatku zwichnąłem
kostkę i z ledwością chodzę, a co dopiero biegam, to przecież i tak nie obleję
kwasem siarkowym Portretu brzydkiej mieszczki w kryzie, wolę poprzestać
na jednym Rembrandcie, ale za to arcydzielnym, i pozostaje tylko kwestią
długich rozmyślań, którym z autoportretów w tym celu się posłużę, przy
czym nie wykluczam, że może ostatecznie stanąć na Portrecie Tytusa, który
w moim pojęciu wcale nie ustępuje najlepszym autoportretom Rembrandta.
Wszystko to wszakże zależy od przepustki, a jeśli sądzicie, że łatwo jest
uzyskać przepustkę z Centrum Medycznego Zamek Immendorf, to się grubo
mylicie, nie mam zresztą najmniejszych powodów, by sądzić, że ktokolwiek
uważa uzyskanie takiej przepustki za rzecz łatwą, przeciwnie, mówi się
o takich miejscach dom bez klamek, że niby można tylko wejść i już się nie
wyjdzie, ale oczywiście Centrum Medyczne Zamek Immendorf ma swoje
klamki, znakomicie oliwione przez salowego Eggera, które nie tylko działają
wzorowo, jak wszystko w Centrum Medycznym Zamek Immendorf, nie tylko
poruszają się w górę i w dół, wprawiając w ruch mechanizm otwierający
i zamykający, ale również, co za tym idzie, pozwalają przemieszczać się
swobodnie pomiędzy pokojami pacjentów, salami zbiorczymi, korytarzami,
toaletami, w kwestii zamków bowiem zarówno dyrekcja, jak i personel
Centrum Medycznego Zamek Immendorf wykazują się daleko posuniętym
liberalizmem. Kiedy jednak przyjrzeć się skomplikowanej bryle Centrum
Medycznego Zamek Immendorf, czyli właściwie skomplikowanej bryle
zamku Immendorf jako takiego, który przypomina nieco jakiś drogi zestaw
kamiennych klocków dziecięcych firmy Anker, nie dziecięcych właściwie,
ale kolekcjonerskich, luksusowych, którymi nikt się nie bawi i które wiecznie
pozostają na odpowiedniej półce w odpowiednim pudełku, poukładane ściśle,
jeden obok drugiego, osobno szarobeżowe, do budowy murów, w tym
krenelażowe, przemyślnie zazębione ze sobą w jednym narożniku pudełka,
dalej osobno czerwone, na dachówki, wymagające dużej uwagi przy
zestawianiu ze sobą, tak by wszystkie krzywizny dachu idealnie do siebie
przylegały, wreszcie osobno te ciemniejsze, szarobłękitne, tworzące
obramienia okien, to wówczas przekonać się można, że są również drzwi
wyjątkowe, a przy nich zupełnie wyjątkowe klamki, dopominające się
wyjątkowego traktowania. Wyjątkowe traktowanie dotyczy oczywiście nie
tylko klamek i drzwi, ale także wszystkiego, co się z nimi wiąże, czyli
portiera i strażnika urzędującego akurat w budce strażniczej, niegdysiejszym
dom ku ogrodnika, który to domek pozostawał domkiem ogrodnika tak
długo, jak zamek Immendorf pozostawał zamkiem Immendorf, kiedy jednak
stał się Centrum Medycznym Zamek Immendorf, domek uległ wstrząsającej
wprost degrengoladzie, zostawszy siedliskiem strażnika Auerbacha
i strażnika Dlouhego, dwóch osób, które nawet gdyby chciały zostać
ogrodnikami, nigdy by nie zostały przyjęte na tę posadę, wymagającą
przecież uczuć wyższych, by nie rzec: ludzkich, o ile bowiem człowiek jest
twardy i może całymi latami wytrzymywać nieludzkie traktowanie ze strony
strażnika Dlouhego i strażnika Auerbacha, na co są liczne dowody, o tyle
rośliny traktowane w sposób nieludzki przez ludzi o nieludzkich uczuciach
niechybnie marnieją i umierają. Wyjątkowe traktowanie oznacza, że nie
wystarczy nacisnąć klamki dłonią, co sprawdza się przy innych klamkach
i drzwiach Centrum Medycznego Zamek Immendorf, ale również trzeba
przedstawić stosownej osobie stosowne pismo, wystawione przez Sekretariat
ds. Kontaktów z Pacjentami i ich Rodzinami, podbite pieczęcią Sekretariatu
ds. Kontaktów z Pacjentami i ich Rodzinami, a także opatrzone podpisem
naczelnego lekarza Centrum Medycznego Zamek Immendorf, doktora Hansa
Arnima Kehl manna, składanym nieodmiennie atramentem w odcieniu
fiołkowym, co wszyscy, czy raczej wszyscy, którzy zwracają uwagę na takie
rzeczy jak odcień atramentu, uznają za pewną ekstrawagancję, równocześnie
jednak dodając, że naczelny lekarz zakładu leczenia psychiatrycznego mógł
by posuwać się do ekstrawagancji znacznie dalej idących niż wybór
atramentu w rzadkim odcieniu, sprowadzanego zresztą specjalnie z Linzu.
Uzyskanie przepustki nie jest sprawą łatwą, są pacjenci, którzy nie uzyskują
jej całymi latami, i tacy, którzy uzyskują je często, a zdaniem pewnych
tytułów prasy austriackiej nawet wstrząsająco często, skandalicznie często
lub idiotycznie często, przy czym dla uzyskania przepustki nie ma
najmniejszego znaczenia, czy choroba jest lekka czy ciężka albo czy pacjent
jest zwykłym rozdygotanym obywatelem, wymagającym kilku miesięcy
spokoju w odosobnieniu, czy też groźnym przestępcą, któremu sąd odstąpił
od wymierzenia kary, ponieważ biegły sądowy, nierzadko zresztą pracownik
Centrum Medycznego Zamek Immendorf, a nie rzadko i sam lekarz naczelny,
doktor Hans Arnim Kehlmann, uznał, że w momencie popełniania
przestępstwa rzeczony przestępca czy raczej, zważywszy na linię obrony,
chory miał poczytalność i rozpoznanie wagi czynów ograniczone w stopniu
znacznym. Powiedzieć nawet można, że chorujący lekko ma nierzadko
znacznie mniejszą szansę na uzyskanie przepustki niż chorujący ciężko,
chorujący lekko żywią bowiem stale naiwną wiarę, a mówiąc: stale, mam na
myśli nierzadko całe dziesięciolecia, przez które za sprawą swojej lekkiej
choroby przebywają w kolejnych zakładach, szpitalach i centrach
medycznych, otóż żywią oni ową naiwną, biorącą się nie wiadomo skąd, bo
przecież nie ze zgromadzonych w zakładach, szpitalach i centrach
medycznych doświadczeń, wiarę, że lekarze są ich sprzymierzeńcami,
choćby lekarze przez całe lata traktowali ich nie jak sprzymierzeńców, a jak
najgorszych wrogów, którzy wpadli w ich ręce, dzięki czemu można ich
z łatwością dręczyć na najróżniejsze sposoby, zarówno psychicznie, jak
i fizycznie, przy czym tylko ktoś wyjątkowo naiwny roi sobie, że lekarz
z prawdziwego zdarzenia nie będzie dręczył chorego wyłącznie psychicznie,
skoro może go dręczyć również fizycznie, ani też wyłącznie fizycznie, skoro
może go dręczyć także psychicznie, i to na najróżniejsze sposoby. Chorujący
lekko zatem, czy, należałoby raczej powiedzieć, tak zwani chorujący lekko,
uważając swoich lekarzy za sprzymierzeńców, poddają się kolejnym
terapiom, jakby byli kompletnie pozbawieni instynktu samozachowawczego,
przez co nierzadko, a są na to liczne dowody nawet w tak niewielkim szpitalu
jak Centrum Medyczne Zamek Immendorf, trafiają do pierwszego zakładu
całkowicie niemal zdrowi, z, że tak to ujmę, pewnego rodzaju duchową
chrypką, ale kolejne lata i miesiące zmieniają ich stopniowo w ludzkie wraki,
przypięte do stalowych łóżek skórzanymi pasami, gdyż w swoim
nieumiarkowaniu godzili się kolejno na valium, na haloperidol, na leki
pierwszej generacji, drugiej generacji, trzeciej generacji, zgodzili się na
terapię grupową, terapię behawioralną, wreszcie na lobotomię i w tym
samym czasie godzili się, dzień po dniu, na zupełnie nieludzkie traktowanie
przez lekarzy i całą resztę personelu, począwszy od strażników, Auerbacha
i Dlouhego, a na lekarzu naczelnym, doktorze Hansie Arnimie Kehlmannie,
kończąc. Tak zwani chorujący lekko pod dają się kolejnym terapiom,
ponieważ martwią się swoim zdrowiem, ponieważ żywią głęboką wiarę, że
ich lekka duchowa chrypka da się łatwo wyleczyć, i byłoby tak najpewniej,
gdyby swego czasu nie przeszli progu zakładu, szpitala ani centrum
medycznego, tylko położyli się na parę dni lub miesięcy na wersalce
w pokoju od dziedzińca i tam przetrwali najgorszy napad duchowej chrypki,
oni jednak zebrali się w sobie, spakowali małą torbę z piżamą, kosmetyczką
i lekką lekturą i poczynili jeden jedyny krok, którego nie powinni byli
poczynić, to jest przeszli próg zakładu, nie wiedząc, że w ten sposób
ostatecznie przypieczętowali swój los. A ponieważ zakładają prędkie
wyleczenie, to widząc swoich sprzymierzeńców w lekarzach, zwierzają im
się z każdego, nieszczególnie nawet interesującego objawu, z niepokojącego
snu, z zawrotów głowy, ze swędziawki, licząc, że to w jakiś sposób
przyspieszy upragniony, wyczekiwany moment wyleczenia, tymczasem
lekarze odnajdują niepokojący sen, zawroty głowy i swędziawkę w tabelach
udręczeń i terapii, po czym przedkładają do podpisu zgodę na konkretne
leczenie, którą tak zwani chorujący lekko podpisują w dobrej wierze, nie
wiedząc, że nie jest to wcale droga ku wyleczeniu, ale ku rozwojowi
duchowej chrypki w duchowe zapalenie płuc, gruźlicę i zgon. Przez to tak
zwani chorujący lekko stają się w gruncie rzeczy najciężej chorymi w danym
zakładzie, szpitalu czy centrum medycznym, stają się z upływem lat nie tylko
wrakami, ale i równocześnie, co wydaje mi się dość zajmujące, pacjentami
szczególnie wdzięcznymi lekarzom za zrujnowanie im życia, żaden bowiem
niewolnik wykupiony z tureckiej galery, żadna matka, której święty taki czy
owaki wskrzesił dziec ko, co wymalowano w najdrobniejszych szczegółach
na wotywnym obrazie, nie promienieją taką wdzięcznością jak tak zwani
chorujący lekko w ostatnich stadiach swojej choroby, kiedy odwrócił się już
od nich ostatni członek rodziny, kiedy nie odwiedza już ich siostrzenica ze
Styrii ani najlepsza przyjaciółka z tak zwanej szkolnej ławy, choć w szkołach
przecież od lat siedzi się na krzesłach, a nie ławach, tak, wtedy osiągają
w swojej wdzięczności prawdziwe szczyty, a lekarzy skłania to, rzecz jasna,
tylko do zintensyfikowania udręczeń. W przeciwieństwie do nich tak zwani
chorujący ciężko nie mają najmniejszych złudzeń, że zostaną wyleczeni, bo
żeby wierzyć w wyleczenie z ciężkiej choroby psychicznej, trzeba być
pospolitym idiotą, wśród zaś tak zwanych chorujących ciężko praktycznie się
to nie zdarza, a skoro nie wierzą, to stoją w pełnej jasności, w pełnym blasku
przekonania, że to właśnie jest ich życie i innego życia nie będzie, że nie
nastąpi żadne wyleczenie, żaden idylliczny powrót na wersalkę w cichszym
pokoju, od dziedzińca, do żony, która spokojnie myje okno, stojąc na
parapecie, i pogwizduje przebój ABBY, nie, oni wiedzą, że nie będzie już ani
tak zwanego normalnego życia, ani tak zwanej normalnej rodziny, ani nawet
tak zwanego normalnego jedzenia, przez co są znacznie bardziej czujni
wobec lekarzy i nawet jeśli żywili naiwne przesądy co do lekarskiej
przyzwoitości i rzetelności, to bardzo prędko orientują się w swojej
rzeczywistej sytuacji. Tak zwani chorujący ciężko mają symptomy, mają całe
mnóstwo symptomów, za które chorujący lekko, zawsze chętni do
opowiadania lekarzom o najdrobniejszym głupstwie, daliby się pokroić,
chorujący ciężko, śpiąc czy idąc korytarzem, przeżywają rzeczy, od których
chorującym lekko włosy zjeżyłyby się nie tylko na głowie i karku, ale i na
łydkach, a mimo to zapytani przez lekarza, czy w ostatnim czasie nie mieli
jakichś szczególnych dolegliwości, uśmiechają się i wzruszają ramionami
albo skarżą się po raz setny na jakość serwowanego jedzenia, co nawet na
wytrawnych lekarzy działa tak zniechęcająco, że stanowi żelazny punkt
w zestawie sztuczek każdego chorującego ciężko, bo najpotężniejszy nawet,
najbardziej przebiegły i skory do okrucieństwa lekarz ustępuje pola, słysząc
o zimnych grudkach w purée ziemniaczanym i równomiernie szarej
marchewce z groszkiem, w której groszek można odróżnić od marchewki
wyłącznie po kształcie. Dlatego też chorujący lekko właściwie nie uzyskują
przepustek, czym zresztą niespecjalnie się przejmują, są bowiem przekonani,
że dzięki współpracy z lekarzami za dwa, trzy tygodnie wrócą do swojego
normalnego życia, normalnej rodziny i normalnego jedzenia, natomiast
chorujący ciężko, dzięki głębokiemu zrozumieniu reguł działania szpitala
oraz dzięki brakowi zaufania do lekarzy, zatajają wszelkie symptomy,
poświęcają mnóstwo czasu i uwagi na udowadnianie swojej normalności
i tym samym mistrzowsko kamuflują swoją chorobę, którą znają znacznie
lepiej, by nie rzec: intymniej, niż chorujący lekko, przez co są w stanie
uzyskać przepustkę o wiele częściej, choć, oczywiście, nie często, bez
względu na to, co w tej sprawie mają do powiedzenia pewne tytuły prasy
austriackiej, które nigdy chyba nie używają słowa często z takim
rozmiłowaniem i w otoczeniu takich przysłówków jak wtedy, kiedy donoszą
o przepustkach dla pacjentów szpitali psychiatrycznych. W moim przypadku
najbardziej oczywistym kamuflażem była ostatnio terapia zajęciowa, rzecz
jasna, akurat ta terapia zajęciowa, której głęboko, żarliwie i odwiecznie nie
znoszę, to znaczy zajęcia plastyczne z doktorem Paulem Immervollem, tak,
sławnym na całym świecie doktorem Paulem Immervollem, tak,
szpakowatym, przystojnym lekarzem, telewizyjnym ekspertem od zdrowia
psychicznego, ponieważ w telewizji nie można być ekspertem od
psychicznych chorób, tylko wyłącznie ekspertem od psychicznego zdrowia,
owym Paulem Immervollem, wyglądającym jak uciekinier z obsady
medycznego serialu, w nieodłącznych okularach w złotych oprawkach,
będącym współautorem niejednej pamiątkowej księgi z okazji
dziewięćdziesięciolecia innego sławnego na całym świecie doktora, ozdobą
niejednej konferencji naukowej, a także autorem i współautorem
niezliczonych prac naukowych, w których – z wyczuciem, wedle opinii
własnej i kolegów, rzadkim nawet wśród lekarzy psychiatrów, którzy wedle
opinii własnej i kolegów mają ogromne wyczucie – zajmował się
problematyką leczenia poprzez sztukę. W rozumieniu doktora Paula
Immervolla, a także jego kolegów, leczenie poprzez sztukę opiera się na
tworzeniu sztuki, to jest na oklejaniu kartonu kolorowymi skrawkami,
lepieniu bezkształtnych glutów z masy solnej albo gliny, gryzmoleniu po
niedrogim papierze niedrogimi kredkami świecowymi lub równie niedrogimi
ołówkami, o czym wspominam, bo żadna sztuka nie dopuszcza braku
szacunku dla narzędzi, tymczasem zaś lekarze specjaliści od terapii poprzez
sztukę nie mają wobec narzędzi żadnego szacunku, co wynika, rzecz jasna,
z tego, że nie mają żadnego szacunku wobec swoich pacjentów, kupują im
zatem najtańsze kredki i najtańsze ołówki, a także najtańsze papiery
i najtańsze farby wodne, które rozcieńczaliby najtańszą wodą kranową,
gdyby tylko woda kranowa dzieliła się na droższą i tańszą, a to dlatego, że
wbrew temu, co głoszą, nie uważają swoich pacjentów za artystów, tylko za
psujów, którzy marnują kredki, papier i masę solną, kupowaną z i tak już
obciążonego, czego nigdy nie omieszkają wspomnieć, i tak już obciążonego
ponad miarę budżetu szpitala. Zatem, co typowe dla lekarzy, ci, którzy
zyskali największą sławę, sławę o zasięgu światowym, opowiadając o swoich
doświadczeniach z artystami nie na konferencji, ale w otoczeniu najbliższych
kolegów, nigdy nie nazywają chorych artystami, przeciwnie, siadają czasem
w fotelu, wygładziwszy kitel, zakładają nogę na nogę i mówią: Artysta, ha,
artystą to był taki Dürer, Monet, Manet, Renoir – o, tak, Renoir, jak wszyscy
ludzie pozbawieni śladowych nawet resztek gustu szczególnie cenią Renoira,
tego cesarza kiczu, tego malarza profilów Marii Antoniny na wazonikach,
który trafił do muzeów wskutek nieszczęśliwego zrządzenia losu,
nieszczęśliwego dla całej historii sztuki oraz dla wszystkich, którzy pomimo
wychowania w austriackiej szkole i chodzenia austriackimi ulicami,
i pomimo tak zwanego obcowania z dziełami sztuki nie są pozbawieni tej
ostatniej, śladowej resztki gustu – o, Tycjan, mówią, to był artysta, wystarczy
spojrzeć, co za potężne pociągnięcia pędzla! Lekarze bowiem z reguły znają
tylko jeden chwytliwy banał na określenie danego artysty, banał doklejony,
dowiązany do jego nazwiska w sposób nierozerwalny: Tycjan, potężne
pociągnięcia pędzla, Leonardo, imponująca siła geniuszu, Botticelli,
nieziemska słodycz, Rembrandt, najwspanialsze impasty w historii sztuki,
Vermeer, iście fotograficzna precyzja, Dürer, kaligraficzna wprost kreska,
Rubens, boskie krągłości, bo oczywiście nigdy nie przyglądali się komecie,
którą Dürer ręką impresjonisty namalował na rewersie Świętego Hieronima,
nie pamiętają, że Isabella Brant zmarła, zanim utuczyli ją mąż oraz wiek,
i była chudą dziewczyną siedzącą pod kapryfolium, że Botticelli to całe
beczki goryczy i cierpienia, że Vermeer to coś znacznie więcej niż
fotograficzne odwzorowanie bliku światła na brzegu polewanego dzbanka, że
to stworzenie światła od nowa, i tak dalej, i tak dalej, co nie ma dla nich
najmniejszego znaczenia, sztukę znają bowiem niemal wyłącznie z albumu
Tysiąc najważniejszych dzieł sztuki, leżącego na stoliku kawowym
w salonie, i nawet kiedy śmiertelnie nudzą się w swoim gabinecie, nie zajdą
do biblioteki po tekę Arcydzieła malarstwa włoskiego i nie omiotą wzrokiem
kilku reprodukcji, co jest dla oka kwestią podstawowej wprost higieny,
podobnie jak szczotkowanie zębów albo mycie rąk po wyjściu z toalety,
lekarze jednak prowadzą tryb życia pod każdym względem niehigieniczny
i brak higieny oka nie jest tu wyjątkiem. Mówią zatem: Tycjan, owszem, to
jest artysta, albo Dürer, albo Vermeer, taki wziąłby nawet ten nasz najtańszy
papier, najtańsze świecowe kredki i najtańsze farby plakatowe i stworzyłby
arcydzieła, sztuka bowiem to wielkość ducha, to potęga wizji, to wrodzony
talent, a ci z zajęć, cóż, jeśli mają coś wrodzonego, to wyłącznie wady, Ha ha
ha, dobre, mówi drugi, to bardzo dobre, to ci się udało, wrodzone wady, no
tak, jest w tym wiele prawdy, artysta to Botticelli, powiedzmy, nieziemska
słodycz, Owszem, zgadza się ten pierwszy, nieziemska słodycz u tego
Botticellego, zupełnie inny niż Leonardo, ale wielki, O tak, zgadza się z nim
ten drugi, Leonardo to jednak co innego, to imponująca siła geniuszu,
byliśmy z Dorą na wystawie maszyn Leonarda, jakoś przy okazji, już nie
pamiętam gdzie, chyba w Innsbrucku, wiesz, taka objazdowa wystawa,
i powiem ci, że właśnie to sobie pomyślałem: imponująca siła geniuszu!, przy
czym należy zwrócić uwagę, że rzucają nazwiska zawsze z tej samej puli,
zawsze tych samych pięć, dziesięć, góra piętnaście nazwisk, głównie
włoskich, holenderskich i francuskich, Giotto, Leonardo, Rafael, Botticelli,
Dürer, Vermeer, Tycjan, Veronese, Rembrandt, Rubens, Renoir, Degas,
Manet i zawsze po nim Monet, choć jednego nie odróżniają od drugiego,
Picasso, ale w żadnym razie van Gogh, wielokrotnie słyszałem lekarzy
psychiatrów, którzy rozmawiali o malarzach, ani razu jednak nie słyszałem,
żeby wymieniali tego malarza, który faktycznie leczył się psychiatrycznie,
przeciwnie, pomijają van Gogha całkowitym milczeniem, zarówno jako
malarza, jak i jako pacjenta, nie ma ani jednej chwytliwej i banalnej frazy
o van Goghu, którą stosowaliby lekarze psychiatrzy. Nie zaobserwowałem
takiej zależności ani u kardiologów, ani u nefrologów, ani u internistów,
przeciwnie, mają oni swoje banalne frazy o van Goghu i używają ich
z prawdziwym zapamiętaniem, van Gogh to jednak coś więcej niż obcięte
ucho, van Gogh, w którego wibrujących kolorach czuć namiętność południa,
van Gogh, genialny samouk, tymczasem psychiatrzy nie wspominają go ani
słowem, zupełnie jakby nie istniał nie tylko jako malarz, ale również jako
pacjent, jest on kategorycznie i bezdyskusyjnie wycięty ze świata rozmów
lekarzy psychiatrów o malarstwie i terapii zajęciowej. Powiedzieć można
nawet, że unikanie rozmów o van Goghu, unikanie van Gogha jako takiego,
całkowite niepoznanie się na van Goghu należy do żelaznych zasad i tradycji
tego zawodu, bowiem lekarze psychiatrzy nie poznali się na nim od samego
początku, widząc w nim lekko chorego pacjenta, on zaś rolę chorującego
lekko przyjął ze wszystkim, co się z nią wiąże, to jest z udręczeniami
i wyniszczającą terapią, która doprowadziła go ostatecznie do śmierci, bo
musi doprowadzić do śmierci, ale zanim do niej doszło, pozwoliła przecież
na liczne udręczenia naszykowane przez lekarzy psychiatrów, zarówno te
ściśle medyczne, jak i zupełnie pozamedyczne; weźmy choćby doktora
Peyrona z Saint Rémy, który wszystkie obrazy pozostawione przez van
Gogha w szpitalu rozdysponował następująco: portrety zaniósł do swojego
syna, znakomitego strzelca, który podobno trafiał w oko ze stu metrów
i przez kilka tygodni rozsiekł płótna na strzępy, resztę zaś podzielił między
zegarmistrza Vanela, również amatora strzelania, oraz fotografa, malarza
amatora, który zeskrobał z nich farbę i na odzyskanym płótnie namalował
prowansalskie widoczki, w jakich doktor Peyron z Saint Rémy, lekarz
psychiatra, umiał wreszcie dostrzec sztukę. Ktoś na tyle naiwny, by wierzyć
w występowanie uczuć wyższych u lekarzy psychiatrów, mógłby
podejrzewać, że chodzi tu o wyrzuty sumienia, ale ja, wolny od tego typu
niemądrych przesądów, wiem, że jest to fizycznie i psychicznie niemożliwe,
że każdy lekarz w procesie edukacji traci większość uczuć wyższych,
natomiast psychiatrzy tracą je bez wyjątku w całości, a nie mówią o van
Goghu, ponieważ, pomimo opracowania światowej sławy programów
leczenia poprzez artystyczną terapię zajęciową, nie są w stanie połączyć
w wyobraźni sztuki i choroby psychicznej, mogą widzieć albo malarza, albo
chorego, a jak wiemy, kto raz został uznany za chorującego lekko, nigdy nim
być nie przestaje, już zawsze w oczach lekarza psychiatry jest chorującym
lekko, którego należy wpędzić do grobu zgodnie z tabelami udręczeń
i terapii. Jeśli idzie o mnie, to zostałem uznany za chorującego lekko bardzo
wcześnie, już w wieku czternastu, piętnastu może lat, kiedy z własnej woli
poszedłem z wizytą do lekarza psychiatry, z własnej, nieprzymuszonej woli,
zaniepokojony pewnymi symptomami, które dziś rozpoznaję w każdym
niepozbawionym gustu i wrażliwości młodym człowieku, poszedłem do
szpitala uniwersyteckiego i złożyłem tam wizytę lekarzowi psychiatrze, który
po pięciu minutach rozmowy poprawił druciane okulary, oparł łokcie na
blacie biurka i wypowiedział te straszne słowa: To nic takiego, żadna
poważna choroba, żadne poważnie zagrażające zdrowiu zaburzenie, raczej
pewnego rodzaju duchowa chrypka, którą należy odleżeć w szpitalnym
łóżku. I to właśnie w tym momencie porwał mnie jak Król Olch, porwał mnie
na lat wiele, osiem, dziesięć, dwanaście, w ułudę tak zwanej lekkiej choroby,
w której brałem go za swojego sprzymierzeńca i dzieliłem się z nim każdym,
najmniej nawet istotnym objawem, który najczęściej był po prostu objawem
życia w jego niesłychanej różnorodności, różnorodności niesłychanej nawet
za murami szpitala czy centrum medycznego. A on nie pozostawał mi dłużny
i wraz z kolegami wdrożył valium i haloperidol, wdrożył szoki insulinowe
i elektrowstrząsy, wdrożył terapię grupową i behawioralną, wdrożył
antydepresanty, środki uspokajające i środki przeciwpsychotyczne, ja zaś
z miesiąca na miesiąc, z roku na rok byłem mu coraz bardziej wdzięczny za
jego starania, całymi dniami leżałem w łóżku ze wzrokiem wbitym w ścianę
albo, siedząc na tarasie szpitala, odpalałem jednego papierosa od drugiego
i zastanawiałem się, jak też doskonalej, jak też serdeczniej mógł bym mu
okazać moją bezbrzeżną wdzięczność za elektrowstrząsy, za szoki
insulinowe, za środki uspokajające i środki przeciwpsychotyczne, które
kolejno miały mnie wyciągnąć z mojej lekkiej duchowej chrypki, a w
rzeczywistości wpędziły mnie w chroniczną i ciężką chorobę, nadal perfidnie
określaną jako choroba lekka. Jeśli nawet co jakiś czas wypuszczano mnie ze
szpitala, zakładu czy centrum medycznego, twierdząc, że mogę rozpocząć tak
zwane normalne życie, jeśli kuszono mnie perspektywą wtopienia się
w społeczeństwo jako tak zwana pożyteczna jednostka, która bez oporu ani
refleksji – opór i refleksja są bowiem dla lekarzy psychiatrów niechybnym
świadectwem choroby, choć w istocie są najbardziej oczywistymi oznakami
zdrowia – przyjmuje tak zwane zasady współżycia społecznego, otrzymuje
pracę, choćby i dorywczą, zaczyna funkcjonować w cyklu tygodniowym,
miesięcznym i rocznym, podbija kartę od poniedziałku do piątku, w sobotę
idzie na tańce lub randkę, lub randkę z tańcami, w niedzielę do kościoła lub
na ryby, lub śpiewać tenorem w Męskim Towarzystwie Śpiewaczym Wieniec
Pieśni w Simbach am Inn, lub siedzi przy stole z rozłożonym zestawem
narzędzi modelarskich, składając model okrętu, pobiera miesięczną wypłatę,
wiosną je nowalijki, latem jagody i maliny, jesienią jabłka i gruszki, zimą
orzechy i bakalie, wykorzystuje ustawowo gwarantowane dni urlopowe
i korzysta ze wszystkich dni ustawowo wolnych od pracy, zarówno stałych,
jak i ruchomych, to jest pierwszego stycznia Nowy Rok, szóstego stycznia
Trzech Króli, dalej, jeśli jest ewangelikiem, Wielki Piątek, dalej Poniedziałek
Wielkanocny, pierwszego maja Święto Pracy, Zielone Świątki, Boże Ciało,
piętnastego sierpnia Wniebowzięcie Najświętszej Marii Panny, dwudziestego
szóstego października Narodowe Święto Austrii, pierwszego listopada
Wszystkich Świętych, ósmego grudnia Niepokalane Poczęcie Najświętszej
Marii Panny, dwudziestego piątego grudnia Boże Narodzenie, dwudziestego
szóstego grudnia Świętego Szczepana – jeśli, powiadam, kuszono mnie taką
perspektywą, to tylko żeby mi to zaraz zabrać. Nie zdarzyło się, żebym
prowadził tak zwane normalne życie w Nowy Rok i dotrwał w nim do
Bożego Narodzenia, ba, nie zdarzyło się nawet, żebym na Trzech Króli
śpiewał kolędy w Męskim Towarzystwie Śpiewaczym Wieniec Pieśni
w Simbach am Inn i wykonywał z nim hymn narodowy w Narodowe Święto
Austrii; całe moje tak zwane normalne życie było całkowicie nienormalne,
ilekroć bowiem pracowałem na tyle długo, że uzyskałem prawo do dni
urlopowych, ilekroć poznałem dziewczynę, przemogłem się, przez kilka
sobót poszedłem z nią na randkę i rozpocząłem romans, ilekroć zyskałem tak
zwanych kolegów z pracy, z którymi w kilka sobót, odżałowując randkę,
wybrałem się na piwo albo na jarmark do sąsiedniej miejscowości, ilekroć
zapamiętałem ich imiona, nazwiska, imiona ich żon, dzieci, o które zwykłem
grzecznie pytać, ilekroć wykonałem wszystkie te nieskończenie mozolne
ćwiczenia, tylekroć podczas wizyty, mając się za nadal lekko chorego,
zdradzałem się z kilkoma drobnymi symptomami, co z miejsca wyrywało
mnie z tak zwanego normalnego życia, z rytmu tygodniowego, miesięcznego
i rocznego, by rzucić mnie w kompletny bezczas zakładu, szpitala lub
centrum medycznego. Tylko dobroci serca, tylko niebywałej wprost dobroci
serca oraz głębokiej miłości i odwadze mojej przyszłej żony przypisać muszę
ostateczną decyzję wzięcia przez nas ślubu, pomimo że machina leczenia
psychiatrycznego to wyrywała mnie, to znów przywracała zgodnie ze swoimi
sekretnymi tabelami udręczeń i terapii, przez co całe nasze narzeczeństwo
było właściwie ciągiem przerywanych epizodów, wymagających za każdym
razem kolejnego przełamania się i poznania od nowa; tylko, powtórzę,
niebywałej dobroci serca mojej przyszłej żony, a także jej głębokiej miłości
przypisać muszę to, że choć nie była osobą wykształconą medycznie,
a jedynie obdarzoną precyzyjnym wejrzeniem w drugiego człowieka,
przekonała mnie, abym przestał się uważać za chorego lekko i zaczął uważać
się za chorego ciężko, którego głównym zadaniem jest omotanie lekarzy,
odwrócenie ich uwagi, ukrywanie przed nimi wszelkich symptomów,
słowem: wydostanie się spod ich kurateli, kiedy tylko to możliwe i na tak
długo, jak to tylko możliwe. Tak rozpoczęło się jedenaście najszczęśliwszych
lat mojego życia. Od których dziś jestem odcięty nie tylko śmiercią mojej
żony, ale i bramą strzeżoną przez strażników Auerbacha i Dlouhego, a jeśli,
jak już wspominałem, sądzicie, że łatwo jest uzyskać przepustkę z Centrum
Medycznego Zamek Immendorf, to się grubo mylicie; co innego kiedyś, jako
świeżo upieczony pacjent ciężko chory, wobec którego lekarze psychiatrzy
nagle stracili zainteresowanie, który nagle przestał ich interesować jako
przypadek możliwy do wyleczenia, znakomity do testowania kolejnych
terapii i udręczeń, przyjmowanych z nieodmienną wdzięcznością; jako
świeżo upieczony pacjent ciężko chory odczułem, za sprawą tej
nieksięgowanej przecież zmiany, tej zmiany całkowicie uznaniowej,
wynikającej z dowolnych ocen lekarskich, całkowitą przemianę lekarzy,
którzy odtąd raczej mnie obchodzili łukiem, niż do mnie podchodzili
i zagadywali, ba, którzy nierzadko w ogóle nie wchodzili do mojego pokoju,
a zapytani o ewentualność przepustki do domu, wzruszali ramionami i,
niespecjalnie ściszając głos, mówili, że temu to przecież i tak nic nie
zaszkodzi, wszystko jedno, czy leży tu, czy w domu, jeżeli oczywiście bliscy
na siebie biorą odpowiedzialność, bo Centrum Medyczne Zamek Immendorf
odpowiedzialności wziąć nie może, tak jak nie może jej wziąć za działania
cyklonów ani trzęsień ziemi. Ale teraz, kiedy jestem pacjentem skazanym
kilkoma prawomocnymi wyrokami sądowymi za wyrządzenia szkód
w mieniu o znacznej wartości przy użyciu
dziewięćdziesięciosześcioprocentowego kwasu siarkowego, uzyskanie
przepustki graniczy z niemożliwością i wymaga długich, a mówiąc otwarcie:
wieloletnich zabiegów, zabiegów niesłychanie subtelnych i konsekwentnych,
choć oczywiście nadal jest łatwiejsze niż uzyskanie przepustki przez tak
zwanych chorujących lekko. Kiedyś zresztą również kupowanie kwasu
siarkowego było bez porównania łatwiejsze, wystarczyło wejść do apteki,
powiedzieć: Poproszę o butelkę kwasu siarkowego,
dziewięćdziesięciosześcioprocentowego, proszę, dziękuję, bez zbędnych
ceregieli, nigdy zresztą nie zainteresowałem się, do czego ten kwas siarkowy
stosowano, co leczono dziewięćdziesięciosześcioprocentowym kwasem
siarkowym, którym ja z kolei zamierzałem leczyć społeczeństwo, dość, że
był dostępny bez recepty, na zawołanie, na wyciągnięcie ręki
i pięćdziesięcioszylingowych banknotów z Freudem, co nie znaczy, że
z początku kupowanie kwasu siarkowego było łatwe dla mnie, przeciwnie, na
samą myśl, że mam stanąć przed aptecznym okienkiem i poprosić o butelkę
kwasu, dostawałem mdłości, a dwukrotnie nawet torsji, niezliczoną ilość razy
wchodziłem do apteki, stałem w kolejce za dwiema czy trzema osobami, po
czym w ostatnim momencie odchodziłem, raz nawet aptekarz krzyknął za
mną: Niech pan się nie wstydzi, sprzedam panu te prezerwatywy, całymi
tygodniami nosiłem się z tym, jak rozwiązać problem kupowania kwasu,
samo oblewanie wydawało mi się znacznie łatwiejsze, było zagadnieniem
technicznym, a nie emocjonalnym, tymczasem kupowanie kwasu było
w znacznie większym stopniu zagadnieniem emocjonalnym niż technicznym,
wychodziłem z mieszkania, schodziłem na dół, jechałem autobusem lub
pociągiem do jakiejś większej miejscowości, gdzie nikt mnie nie zapamięta,
wchodziłem do apteki i wychodziłem z pustymi rękami, doprowadzało mnie
to niemalże do obłędu, kupienie kwasu było ponad moje siły, ale
wytrzymanie tego, że nie mogę kupić kwasu, również było ponad moje siły,
raz sprawiło, że po takiej nieudanej próbie przekłułem kilkaset opon
w ciężarówkach, kiedy indziej wyciąłem całą szkółkę leśną, ponad sześćset
młodych sadzonek dębu, jedna po drugiej, do dziś napełnia mnie to wielkim
wstydem, ale wszystko dlatego, że dla mnie kupienie kwasu właściwie
graniczyło z niemożliwością już wówczas, a co dopiero teraz, kiedy nie tylko
jestem zamknięty w Centrum Medycznym Zamek Immendorf, ale w dodatku
na skutek tak zwanych regulacji unijnych kupno kwasu siarkowego jest
niemożliwością niemal dla każdego, bez względu na jego motywacje
i historię choroby. Już samo to może doprowadzić do załamania, nie mówiąc
o troskach znacznie poważniejszych, nawet bowiem przekonanie o głębokiej
doniosłości tego, co robię, przekonanie, że podjąłem się zadania
istotniejszego niż moja jednostkowa i przemijalna egzystencja, zatem mogę,
a nawet powinienem ową egzystencję jednostkową i przemijalną poświęcić
dla zadania, nawet to przekonanie, głębokie i przynoszące mi pociechę, nie
ratowało mnie przed niejednokrotnym popadnięciem w załamanie niemal
całkowite i chęć porzucenia zadania, chęć kapitulacji, osunięcia się jeśli
nawet nie w tak zwane normalne życie, to przynajmniej w życie tak zwanego
lekko chorego, który oddaje się w ręce lekarzy i przyjmuje z obojętnością
włączanie i wyłączanie kolejnych tak zwanych leków, które doprowadzają go
do jedynego możliwego końca; najbliżej tego osunięcia się byłem w trzecim
roku artystycznej terapii zajęciowej, kiedy to zmasowane siły lekarzy, ze
światowej sławy doktorem Paulem Immervollem, specjalistą od zdrowia
psychicznego na czele, połączone z siłami pozbawionych jakichkolwiek
talentów pla stycznych pacjentów, doprowadziły mnie w rzeczy samej na
skraj owego osunięcia i byłem jak nigdy bliski porzucenia zadania, co
uczyniłbym niechybnie, gdyby nie to, że Zeyetmayer poprosił mnie
o wyniesienie ołówków. Panie Krivoklat, usłyszałem na korytarzu, ale cicho,
tak cicho, że wziąłem to za halucynacje, które wprawdzie nie zdarzały mi się
często, ale przecież się zdarzały, zresztą w centrum medycznym bardziej niż
gdzie indziej bierze się pod uwagę, że jakiś głos czy postać mogą być
halucynacją, i należy to do najzwyklejszych dla takich miejsc wątpliwości,
jednak po chwili, minąwszy drzwi do pokoju, w którym, jak się wkrótce
dowiedziałem, Zeyetmayer mieszkał od dobrych osiemnastu miesięcy,
usłyszałem ponownie to wołanie, Panie Krivoklat, cofnąwszy się więc,
wsparłem się ramieniem o futrynę, uchyliłem drzwi końcem palca i powoli
wsunąłem głowę do środka, by ujrzeć Zeyetmayera właśnie, chudą, wysoko
sklepioną czaszkę Zeyetmayera, ogoloną na łyso, ale pokrytą niebieskawym
cieniem odrastających włosów, czaszkę Zeyetmayera, z której wyglądała para
szklistych, nadnaturalnie dużych i nienaturalnie jasnych oczu, Panie
Krivoklat, powiedział po raz trzeci, miałbym do pana ogromną prośbę.
Wiem, że uczęszcza pan na warsztaty artystycznej terapii zajęciowej i w
związku z tym pragnąłbym zwrócić się do pana, takiej właśnie formy użył,
nadzwyczaj grzecznej, Zeyetmayer bowiem, jak wielu pacjentów
zamkniętych w szpitalu wyrokiem sądowym, używał zazwyczaj form
szczególnie grzecznych i wyszukanych, pragnąłbym zwrócić się do pana
z uniżoną prośbą o wyniesienie z sali ołówka, najchętniej zaś, jeśli to
oczywiście możliwe i zbytnio pana nie zderanżuje, tak właśnie powiedział,
jeśli to zbytnio pana nie zderanżuje, o wyniesienie dwóch ołówków, jednego
miękkiego, drugiego twardego. Powiedziawszy to, Zeyetmayer przeniósł
wzrok na okno, zupełnie jakby wymyślenie tak długiego i tak obwarowanego
formami grzecznościowymi zdania kompletnie go wyczerpało. Gdyby nie to,
zapytałbym zapewne, czemu sam nie pójdzie na warsztaty artystycznej terapii
zajęciowej i sam sobie nie przyniesie ołówka, a nawet dwóch ołówków,
jednego miękkiego, drugiego twardego, dziwnym trafem bowiem od razu
zrozumiałem, że Zeyetmayer, którego nazwisko miałem zresztą poznać
dopiero później, potrzebuje tych ołówków do rysowania, a nie żadnej innej
czynności, do której mogą użyć ołówków pacjenci centrum medycznego.
Jednak sam fakt, że przeniósł wzrok na okno z takim wysiłkiem, wysiłkiem
świadczącym o niewiarygodnym wprost cierpieniu i wyczerpaniu, sprawił, że
pytania tego nie zadałem, w każdym razie nie zadałem Zeyetmayerowi,
zadałem je bowiem samemu sobie i samemu sobie na nie odpowiedziałem,
przy czym, jak miałem się przekonać dopiero później, poznawszy lepiej
Zeyetmayera, odpowiedziałem na nie dokładnie tak, jak odpowiedziałby sam
Zeyetmayer. Nikt, kto faktycznie chciał uprawiać sztukę, bez względu na to,
czy chciał ją uprawiać dla samego uprawiania, czy też dlatego, że uwierzył
w sformułowaną przez znamienitego doktora Paula Immervolla teorię
leczenia chorób psychicznych poprzez sztukę, nie mógł jej uprawiać poza
warsztatami, w odosobnieniu, z szacunkiem dla owego niezwykłego stanu,
kiedy człowiek dźwiga się z samego dna swojej kondycji, to jest
z otumanionego lekami ciała, leżącego na nieprzyjaznym, obraźliwym wprost
metalowym łóżku i w szpitalnej pościeli, równie co metalowe łóżko
obraźliwej, która nawet w dniu przyniesienia z pralni i obleczenia wydaje się
zatęchła i brudna, kiedy dźwiga się z kolejnych dni i tygodni mijających
w Centrum Medycznym Zamek Immendorf, mimo na wskroś upokarzającego
i nielicującego z przyrodzoną ludzką godnością traktowania przez lekarzy,
pielęgniarki i cały personel pomocniczy, zwłaszcza zaś przez strażnika
Dlouhego i strażnika Auerbacha, kiedy przykłada koniec grafitu do kartki i w
mgnieniu oka na powrót staje się człowiekiem; nie, uprawianie sztuki poza
salą terapii zajęciowej było widziane jak najgorzej, by nie rzec, że zwalczane.
O ile każde beztalencie, każda aptekarzowa z Braunau am Inn, każdy
maszynista z Amstetten, ludzie do szczętu pozbawieni nie tylko
artystycznego talentu, ale najskromniejszych nawet podstaw smaku, mogli do
woli korzystać z najtańszych materiałów malarskich i rysunkowych, które
zakupiono dla nich z obciążonego, oczywiście, ponad miarę budżetu szpitala
i złożono w sali warsztatowej, jeśli tylko czterech ścian owej sali
warsztatowej nie opuszczali, o tyle taki na przykład Zeyetmayer, człowiek
posiadający nie tylko wrodzony, nieposzlakowany wprost smak, ale
i niewątpliwy rysunkowy talent, był na wszelkie sposoby szykanowany, byle
tylko uniemożliwić powstawanie kolejnych rysunków. Siostra oddziałowa
regularnie robiła w jego pokoju rewizję i konfiskowała mu papier i ołówki,
zarówno miękkie, jak i twarde, wątpię zresztą, by odróżniała jedne od
drugich, i jedynie niewątpliwej jakości artystycznej jego rysunków przypisać
należy fakt, że nawet oddziałowa, osoba o niewyszukanym smaku i zerowej
znajomości sztuki, nie ośmieliła się ani razu, przynajmniej za życia
Zeyetmayera, sięgnąć po którykolwiek z jego rysunków i skonfiskować go
z takich czy innych zmyślonych naprędce powodów. Przeciwnie, rysunki
Zeyetmayera, których pierwszego dnia zresztą nie dostrzegłem, wi siały
bowiem na ścianie z owymi drzwiami, przez które zaglądałem do sali, były
starannie oprawione w passe-partouts i nakryte szkiełkami, sprawiając tym
samym wrażenie niewielkiej prywatnej galerii, jakże zaskakującej w miejscu
takim jak to, i wisiały tam aż do jego śmierci, zupełnie jakby siostra
oddziałowa, która z taką zaciekłością tropiła i zwalczała jego artystyczną
twórczość, niebędącą wszakże artystyczną terapią, pojmowała, mimo
swojego najzupełniej oczywistego kompletnego braku smaku i zrozumienia
dla spraw sztuki, że stojąc przed ścianą z rysunkami Zeyetmayera, stoi przez
rzeczywistością, która ją przerasta, toteż rysunki Zeyetmayera, oprawione
w passe-partouts i nakryte szkiełkami, wisiały tam przez długi czas i mogłem
je podziwiać za każdą wizytą w pokoju Zeyetmayera. Czy ten pacjent,
zapytała w dniu śmierci Zeyetmayera siostra oddziałowa, w dniu jego śmierci
przestała bowiem mówić o nim Zeyetmayer, w jednej chwili wymazała
z pamięci jego nazwisko, którego używała przez tyle miesięcy, by zrobić
sobie miejsce na nazwisko kolejnego pacjenta, który będzie korzystał z tego
łóżka, a zatem zapytała: Czy ten pacjent był jakimś artystą? A ja
odpowiedziałem, że niewątpliwie, byłem bowiem o tym głęboko przekonany,
choć zdawałem sobie sprawę, że pytała o coś zupełnie innego, o to, czy
Zeyetmayer, czyli ten pacjent, uzyskał dyplom ukończenia wyższej uczelni
artystycznej oraz czy jego rysunki przedstawiają tak zwaną wartość
artystyczną, czyli, w pojęciu siostry oddziałowej, mają jakąś wycenę,
ustaloną przez domy aukcyjne. Ja natomiast odpowiedziałem jej, że był
artystą, mając na myśli jego zalety duchowe, wiedziałem bowiem, że
z zawodu jest protetykiem dentystycznym z Krems an der Donau. W niczym
nie zmienia to jednak faktu, że rysunki Zeyetmayera ocierały się
o artystyczną wielkość, więcej, że zdarzały mu się rysunki, które mógłbym
rozważyć jako kandydatów do oblania kwasem siarkowym, gdyby, rzecz
jasna, były już uznanymi, wiszącymi w muzeach i rozpoznanymi jako
arcydzieła arcydziełami, a nie arcydziełami utajonymi, co do których
wartości wątpliwość żywili wszyscy niemal, którzy zachodzili do tego
pokoju i stawali przed ścianą gęsto zawieszoną rysunkami oprawionymi
w passe-partouts i nakrytymi szkiełkami. Jeśli chodzi o mnie, nigdy takich
wątpliwości nie żywiłem, przeciwnie, wielkość rysunków Zeyetmayera
odkryłem i pojąłem w całości za pierwszym z nimi spotkaniem, kiedy
przyniosłem mu wyniesione w rękawie dwa ołówki, miękki i twardy,
temperówkę oraz gumkę, i widząc, że Zeyetmayer, osłabiony, nie będzie miał
sił, żeby powstać z łóżka, uchyliłem drzwi szerzej niż poprzednio i wszedłem
cały do pokoju Zeyetmayera, który odtąd zawsze nazywałem pokojem
Zeyetmayera, nawet kiedy Zeyetmayera już w nim nie było, kiedy pozostały
w nim wyłącznie rysunki Zeyetmayera, choć oczywiście dla oddziałowej
i lekarzy nigdy nie był to pokój Zeyetmayera, ale jedynie pokój 22A, gdzie
mieszkają czterej różni pacjenci. Kiedy więc wszedłem do tego pokoju, który
dla mnie zawsze odtąd, nawet dziś, kiedy nie ma tam nawet rysunków
Zeyetmayera, był i będzie pokojem Zeyetmayera, kiedy w otwartej dłoni
wyciągnąłem, ciepłe ciepłem mojego ciała, dwa ołówki, miękki i twardy,
temperówkę i gumkę, a Zeyetmayer podziękował mi bez słowa samym
spojrzeniem swoich nadnaturalnie dużych i nienaturalnie jasnych oczu,
odwróciłem się i zobaczyłem całą ścianę zawieszoną rysunkami
Zeyetmayera, oprawionymi w passe-partouts i nakrytymi szkiełkami,
w jednej chwili pojmując, że staję twarzą w twarz z dziełami. Im dłużej zaś
znałem Zeyetmayera, im bliższym byłem świadkiem podupadania, a w końcu
rozpadu jego ciała i ducha, tym doskonalsze widywałem dzieła, zupełnie
jakby się nim żywiły, zresztą rozpoznawał to i sam Zeyetmayer, mówiący
o swoich rysunkach: moje piranie, tak w rzeczy samej mówił, bez ogródek,
przyjmując to jako sprawę najoczywistszą pod słońcem, że dzieła go
pożerają, równocześnie jednak świadomy, że jeśli ma poświęcić czemuś
swoje życie, to tylko swoim piraniom, a nie protetyce dentystycznej w Krems
an der Donau, która przecież zjadałaby go dokładnie tak samo, mostki
restauratora z Krems, korony właściciela tartaku spod Krems, protezy żony
zegarmistrza z Krems gryzłyby go dokładnie tak samo, w ciało i duszę, dzień
za dniem, miesiąc za miesiącem pożerałyby całe jego życie; ale dla
Zeyetmayera bycie zjadanym przez protetykę dentystyczną, choć płatne, było
nieopłacalne, a rysowanie, choć niepłatne – opłacalne. Muszę panu wyjawić,
powiedział mi Zeyetmayer w trakcie jednej z moich wizyt w jego pokoju,
podczas gdy, odwrócony doń plecami, oglądałem jego rysunki wiszące na
ścianie, najpierw jeden za drugim, potem w kolejności przypadkowej,
usiłując odnaleźć w nich jakiś ukryty porządek, muszę panu wyjawić,
powiedział, że w ostatnich miesiącach większość czasu poświęcam na
zliczanie i sumowanie, a mianowicie: na zliczanie śladu, który pozostawiam
za sobą na ziemi, sprawdzam, na ile jest on trwały, na ile jestem trwały, jak
długo będzie istniał mój złuszczony naskórek, odchody, oczywiście, ale też
protezy i mostki, które formowałem i zakładałem, ile wynosi suma mojego
bycia, skoro ani nie spłodziłem syna, córki, nawiasem mówiąc, też nie, ani
nie zbudowałem domu, ani nie posadziłem drzewa, bo jedyne, co sadziłem, to
rośliny cebulkowe w moim ogródku przed wynajętym mieszkaniem w Krems
an der Donau, ponieważ wynajmowałem akurat mieszkanie na parterze,
a zatem, usiłując być w swoich obliczeniach jak najstaranniejszym, wliczam
również rośliny cebulkowe, choć najtrwalsze będą zapewne protezy, które
mogą przetrwać nawet kremację, nie mówiąc o pochówku tradycyjnym, i w
tym wszystkim rysunki nie wydają się szczególnie trwałe, jednak mam
wrażenie, że to one są najtrwalsze, a przynajmniej najistotniejsze. Jeśli
mógłbym oddać przetrwanie wszystkich protez za przetrwanie jednego
rysunku, powiedział Zeyetmayer, nie zastanawiałbym się ani chwili, po czym
usłyszałem, kiedy wyczerpany tą przemową, opadł na poduszki, że coś
zsunęło się z kołdry i trzy razy podskoczyło na podłodze. Była to
temperówka, jedna z wielu, które przez kolejne miesiące przynosiłem mu
z warsztatów terapii zajęciowej, gdzie zresztą byłem tępiony, tak, należy
powiedzieć to bez ogródek, jawnie tępiony za to, że wynoszę materiały dla
Zeyetmayera, niczego bowiem doktor Paul Immervoll, znany na całym
świecie orędownik terapii poprzez sztukę, nie tępił z taką zaciekłością, jak
uprawiania sztuki poza grupą terapii zajęciowej, a pozostali lekarze, siostra
oddziałowa, strażnicy Dlouhy i Auerbach sekundowali mu oczywiście w tym
tępieniu, przez co Zeyetmayer stał się ich największym wrogiem, a im
doskonalsze tworzył dzieła poza grupą, tym większą wzbudzał w nich
wściekłość. Nie rozumieli jednak, że wrażliwość Zeyetmayera, jego
niezwykła, nieludzka wprost wrażliwość, nie pozwoliłaby mu na tworzenie
w jednym pokoju z tymi nieludzkimi lekarzami i równie nieraz nieludzkimi
pacjentami, którzy robili wszystko, żeby zohydzić jakąkolwiek działalność
twórczą swoimi wyklejankami, swoim babraniem się w masie solnej,
w masie papierowej, swoim zszywaniem kordonkiem tekturowych pudełek
z pocztówek przedstawiających widoki najpiękniejszych miast Dolnej Austrii,
podczas gdy Zeyetmayer nie zamierzał wyplatać koszyków, lepić
popielniczek z gliny ani broszek z modeliny, nie zamierzał tworzyć pogodnej
pracy na temat Moje najpiękniejsze wspomnienie z dzieciństwa ani też
pogodnej pracy na temat Pierwsza gwiazdka, ani też żadnej pracy na żaden
w ogóle zadany przez terapeutę temat, a już mało czego nienawidził tak
szczerze, jak pocztówek z widokami najpiękniejszych miast Dolnej Austrii.
Muszę panu wyjawić, powiedział mi Zeyetmayer w trakcie jednej z moich
wizyt w jego pokoju, że ten sen, ten powtarzający się sen, który, jak już panu
wspominałem, dręczy mnie niemal co noc, nie jest właściwie przerażający,
nie powinien wzbudzać przerażenia, pozbawiony jest wszelkich obrazów
uznawanych za budzące przerażenie śniącego, albowiem nie ma w nim ani
śmierci, ani krwi, ani upiorów, ani przemawiających bliskich nam zmarłych,
których pamiętamy jeszcze, woskowych i sinawych, ułożonych w otwartych
trumnach w dniach ich pogrzebów, nie ma w nim lodówek, w których na
każdej półce leży odcięta głowa, podśpiewująca sobie pod nosem sprośne
piosenki, nie ma gigantycznych pasożytów, wychodzących przez pępek
śniącego, nie, właściwie z pewnym zawstydzeniem wyjawić panu muszę, że
sam nie widzę w nim niczego przerażającego, a jednak, kiedy mi się śni,
jestem przerażony, całkowicie sparaliżowany ze strachu, i to mimo że śni mi
się on niemal co noc, a bywa, że i dwa razy na dobę, i na jawie pamiętam go
w najdrobniejszych szczegółach, na jawie mogę go opowiadać bez dreszczu,
jako anegdotę dla rozmówcy, tym niemniej w danym momencie, kiedy śnię
sen, każde kolejne wydarzenie wydaje mi się nieprzewidywalne, równie
zaskakujące co za pierwszym razem, kiedy mi się przyśnił, w czasach
zupełnie niepamiętnych. Proszę mi bowiem powiedzieć, zwrócił się do mnie
ponownie, przenosząc na mnie wzrok z okna, czy przeraża pana, czy znajduje
pan cokolwiek przerażającego w takiej oto scenie: budzę się w moim
własnym łóżku, a jeśli nie przebywam akurat tutaj, to w innym łóżku, na
którym śpię danej nocy, i jestem zaskoczony tym przedwczesnym
zbudzeniem, z reguły bowiem nie otwieram oczu przed świtem, a tymczasem
jest sam środek nocy, pokój zalany mrokiem, nawet nie księżycowym
światłem, nie, po prostu równomierną ciemnością, podchodzę więc do okna,
które jest nieodmiennie oknem balkonowym, a którego nie mogę wprawdzie
otworzyć, ale widzę przez nie szeroki, rozświetlony plac, południe w jakimś
hiszpańskim czy włoskim mieście, dziec ko przebiegające między koszami
handlarek, grupki turystów, młodego chłopaka na vespie, to dzień, myślę
sobie, a więc jest już dzień, ale wtedy odwracam się i widzę, że mój pokój
nadal jest pogrążony w całkowitej nocy, widzę siebie leżącego na łóżku
z otwartymi oczami, właśnie zbudzonego, przekonanego, że jest noc, że
zawsze już będzie noc, że noc jest absolutnie nieodwołalna, wyjawił mi
Zeyetmayer. I jeśli nawet nie potrafiłem odnaleźć ukrytego sensu, który
łączył wiszące na ścianie pokoju Zeyetmayera rysunki Zeyetmayera, to
byłem pewien, że z pewnością taki istnieje i że w sposób jak najściślejszy
łączy się z powracającym snem Zeyetmayera, który, choć obiektywnie rzecz
biorąc, niezbyt przerażający, widziałem jako przerażający w najwyższym
stopniu, i to właśnie nieprzerażające pozornie przerażenie odczytywałem we
wszystkich jego rysunkach. Dlatego też kiedy dowie działem się, że
Zeyetmayer popełnił samobójstwo, nie byłem w najmniejszym stopniu
zaskoczony; kiedy dowiedziałem się, że nigdy już nie zobaczę tej wysoko
wysklepionej czaszki i szklistych, ogromnych oczu pod nawisami dwóch
niemalże łysych łuków brwiowych, nie byłem tym zaskoczony ani przez
moment, podobnie zresztą jak samym faktem popełnienia samobójstwa,
ponieważ wbrew pozorom w szpitalach takich jak Centrum Medyczne Zamek
Immendorf wcale się nie utrudnia popełnienia samobójstwa, co innego jeśli
chodzi o zakup kwasu siarkowego, natomiast samobójstwo jest swoistą
logiczną kontynuacją terapii, coraz bardziej wyniszczającej, środkiem
ostatecznym, ale zarazem ostatecznie rozwiązującym kwestię choroby.
Dlatego też kiedy dowiedziałem się, że Zeyetmayer otruł się zbieranymi
ukradkiem lekami, nie byłem wcale zaskoczony, podobnie jak i tym, że
jeszcze w dniu śmierci Zeyetmayera, nie marnując ani chwili, doktor Paul
Immervoll i siostra oddziałowa rozpoczęli świadomą i gruntowną akcję
niszczenia wszystkiego, co Zeyetmayer stworzył, a czego nie zdążył bądź nie
zechciał oprawić w passe-partouts i powiesić na ścianie, zupełnie jakby
cienkie szkiełko i ramka kompletnie ich paraliżowały. Jednak cała reszta,
niezliczone rysunki, które rozdawał lekarzom i pacjentom, w tym i mnie,
były tropione z zaciekłością ikonoklastów i bezzwłocznie niszczone
w najgłupszy, najbardziej prostacki sposób. Tymczasem we mnie, który
zniszczył niejedno arcydzieło, budziły wyłącznie uczucia opiekuńcze,
wiedziałem bowiem, że właściwie nie ma szans, by ktokolwiek kiedykolwiek
dał im właściwe miejsce w historii sztuki czy w jakiejkolwiek innej historii.
Kiedy zatem siostra oddziałowa pilnowała, żeby pokój Zeyetmayera,
nazywany przez nią uparcie, by nie rzec: złośliwie, pokojem 22A, został
należycie opróżniony ze wszystkich śladów Zeyetmayera, i zapytała mnie,
czy był artystą, odpowiedziałem, że tak, ale w żaden sposób nie
powstrzymało to ani jej, ani doktora Paula Immervolla od niszczenia jego
nieoprawionych rysunków. Widziałem, jak wynosiła dwie wyszarpnięte spod
materaca grube teki późnego Zeyetmayera, w tym kilka jego rzeczy moim
zdaniem najlepszych, nie tylko dorastających do tego, co zdążył oprawić, ale
i przerastających tamte, widziałem metodyczność, z jaką przetrząsała,
trzykrotnie, jedną jedyną szufladę jego stolika nocnego, jakby mogło się tam
coś jeszcze ukryć przed jej wzrokiem, i tak dalej, i tak dalej, kiedy zatem
wyszła z dwiema tekami, które od razu, jak się później dowiedziałem,
zaniosła do przyszpitalnej kotłowni, ja rzuciłem się na rysunki oprawione
w passe-partouts i nakryte szkiełkami, ruchem wytrenowanym przy
oblewaniu arcydzieł dziewięćdziesięciosześcioprocentowym roztworem
kwasu siarkowego błyskawicznie odwracałem je, wypruwałem plecy,
z największą starannością wyjmowałem kartę i sięgałem po kolejną ramkę,
tak że zanim siostra oddziałowa zdążyła wrócić z kotłowni, ja opróżniłem
wszystkie ramki i powitałem ją z uśmiechem, który ludzie tak zwani zdrowi
nazywają czasem uśmiechem wariata, mówiąc, że przygotowałem ramki na
warsztaty terapii zajęciowej. Gdzie rysunki, zapytała, nie udając nawet
zainteresowania tym, że ramki, które jej podaję, będzie można spożytkować
do oprawienia martwej natury jakiegoś fryzjera z Sankt Pölten albo
wydzieranki wykonanej przez kleptomankę z Klagenfurtu, z wielką,
oczywiście, finansową ulgą dla obciążonego ponad miarę budżetu szpitala,
nie, postanowiła odrzucić wszelkie pozory i zapytała, gdzie rysunki, a ja
odpowiedziałem ze spokojem, że wziął już któryś pielęgniarz do spalenia;
i choć byłem pewien, że mi nie ufa, choć rozglądała się badawczo, choć po
raz czwarty zajrzała do szuflady i po raz trzeci przesunęła ręką pod
materacem, nigdzie rysunków nie znalazła. Niech zaniesie do sali warsztatów
praktycznych i terapii zajęciowej, powiedziała, oddając mi cały stos ramek po
bezcennych rysunkach Zeyetmayera, dokładnie tak, jak się spodziewałem,
dzięki czemu zwróciła mi również same, ukryte pomiędzy dwoma
zapleckami ramek, rysunki, które w chwilę potem, w drodze do sali
warsztatów praktycznych i terapii zajęciowej, zdołałem ukryć tam, gdzie nikt
ich nigdy nie znajdzie, to jest w dużym, zakurzonym i nigdy nieruszanym
z biblioteki albumie van Gogha. Podczas mojego kilkakrotnego pobytu
w Centrum Medycznym Zamek Immendorf badałem z powodzeniem
różnorodne zagadnienia, nigdy jednak nie doszedłem, w jaki sposób album
van Gogha znalazł się w bibliotece, jestem bowiem pewien, że nie przyniósł
go tam żaden z lekarzy ani też żaden ze znanych mi pacjentów, którzy przez
tyle lat wychowywani w austriackiej szkole, chodzący austriackimi ulicami,
na sposób austriacki obcujący z dziełami sztuki, zatracili dawno jakikolwiek
gust własny, a w dodatku, jako wyczuleni na każde słowo tych, których brali
na ogół za swoich sprzymierzeńców, byli również wyczuleni na ich opinie
o sztuce i instynktownie rozumieli, że można do woli mówić o Botticellim,
Leonardzie, Renoirze, zwłaszcza Renoirze, najlepiej w połączeniu
z obiegowymi frazami o ich malarstwie, jednak van Gogha pod żadnym
pozorem wspominać nie należy. Zeyetmayer, bo z nim również poruszałem
ten temat, temat zagadkowej obecności zakurzonego, ale jednak
niewyrzuconego ze zbiorów bibliotecznych albumu van Gogha, był zdania,
że to prezent od jednego z dobroczyńców szpitala. Wszędzie, powiedział,
wbijając spojrzenie w sufit, wręcz wywijając oczy ku sufitowi, są te wdowy
po lokalnych przedsiębiorcach, dyrektorach tartaków, adwokatach, które raz
na jakiś czas robią porządek w księgozbiorze, zwłaszcza w tym pozostałym
po zmarłym mężu, zwłaszcza pośród zupełnie zbędnych książkowych
prezentów, które poznosili niegdyś petenci i kontrahenci, i wówczas to
zarzucają szpital publikacjami, w większości zresztą zupełnie
niepotrzebnymi, nieprzejrzanymi ani razu, jak choćby albumami
krajoznawczymi o Dolnej Austrii, a jeśli towarzyszy temu duża wpłata na
rzecz Centrum Medycznego Zamek Immendorf, dyrekcja, żeby nie urazić
takiej cennej wdowy, z reguły pilnuje, żeby wszystkie prezenty były ładnie
eksponowane na bibliotecznych półkach, bo wdowa może przyjść i po
dziesięciu latach, i po dwudziestu, niektóre z nich są niebywale wprost
żywotne, i dopytywać się, gdzie stoi album Salzburg, miasto Mozarta. Czy
album van Gogha, dodał, domykając wywód już osobnym zdaniem, bo cała
przemowa go zmęczyła. Przypomniałem to sobie, zamykając okładki
rzeczonego albumu i wsuwając tom, grubszy teraz nieco, w tekturowy
futerał, po czym wyszedłem z biblioteki i zaniosłem stos ramek i passe-
partouts do sali warsztatów praktycznych i terapii zajęciowej, gdzie
zbieranina najtępszych w całej Austrii artystycznych półgłówków zajmowała
się tym, co miało ich wyleczyć, czyli sztuką, ale co wyleczyć ich nie mogło,
bowiem sztuką nie było. I dopiero pomiędzy nimi uświadomiłem sobie, że
nigdy nie dowiedziałem się, skąd znał moje nazwisko, kiedy w dniu,
w którym się poznaliśmy, zawołał do mnie zza przymkniętych drzwi swojego
pokoju: Panie Krivoklat. Byliśmy z Zeyetmayerem zgodni, że jedną
z największych chorób dzisiejszej tak zwanej literatury i tak zwanego
dramatopisarstwa, a także scenopisarstwa, jest fakt, że pomijają one niemal
zupełnie to, co jest nieuniknioną treścią życia, co zajmuje największą tego
życia część, co jest jego nieusuwalnym, mówię to z jak najgłębszym
smutkiem i jak najgłębszą odrazą zarazem, jego absolutnie nieusuwalnym
aspektem, a mianowicie: konieczność spędzania czasu z idiotami i łajdakami.
Jeśli liczy się, nie wiem wedle jakich metod, ile czasu w ciągu życia
przeznaczamy na sen, ile na golenie, ile na jedzenie, ile na wydalanie, jeśli
publikuje się te wyliczenia w prasie codziennej i kolorowych magazynach
pod krzyczącymi na czarno i żółto nagłówkami: Czy wiesz, że... albo Fakty
z twojego życia, albo Ciekawostki o każdym z nas, to czemu nikomu nie chce
się policzyć, ile czasu spędzamy w ciągu dnia, tygodnia, miesiąca, roku
i wreszcie całego życia na przebywaniu z idiotami i łajdakami, rozmawianiu
z nimi, wysłuchiwaniu ich niekończących się monologów, odpowiadaniu na
ich idiotyczne i łajdackie odzywki, na ich idiotyczne i łajdackie pytania, na
ich idiotyczne i łajdackie sugestie i po stokroć idiotyczne i łajdackie opinie na
temat sztuki? Pod tym względem Centrum Medyczne Zamek Immendorf
dawało mi zawsze znakomite możliwości badawcze i niejeden dzień, tydzień,
a nawet miesiąc spędzałem na tym, co Zeyetmayer nazywał moją walką
z wiatrakami, a nawet moją piranią, która zjada mnie tak, jak Zeyetmayera
zjadają jego rysunki, w czym, dodać muszę, nie miał racji, moja prawdziwa
pirania pływa bowiem w dziewięćdziesięciosześcioprocentowym kwasie
siarkowym i mierzenie czasu spędzanego z idiotami i łajdakami było tylko
pobocznym aspektem tego, co nazywałem i nazywam moim zadaniem,
jednak nie chcąc przesadnie męczyć Zeyetmayera, przytakiwałem mu
w takich razach lub puszczałem jego uwagę mimo uszu, po czym
wychodziłem z pokoju Zeyetmayera, przez siostrę oddziałową uparcie i,
pozwolę sobie stwierdzić, złośliwie nazywanym pokojem 22A, i z palcem na
guziku stopera szedłem do sali warsztatów praktycznych i terapii zajęciowej,
a jeśli nawet nie nacisnąłem guzika po drodze, spotkawszy siostrę
oddziałową, jednego z lekarzy albo jednego ze szczególnie tępych pacjentów,
który mówił mi: O, pan Krivoklat, jak miło, czy pan też w stronę warsztatów,
też ubogacić się sztuką, jeśli zatem nie nacisnąłem guzika już po drodze, to
mogłem być pewien, że nacisnę go najpóźniej w progu sali warsztatów
praktycznych i terapii zajęciowej, w której zawsze idiotów i łajdaków było
pod dostatkiem, począwszy od doktora Paula Immervolla, światowej klasy
specjalisty od leczenia poprzez sztukę, a na aptekarzowej z Braunau am Inn
i maszyniście z Amstetten kończąc. Mierzenie czasu spędzanego z idiotami
i łajdakami miało dla mnie również funkcję terapeutyczną, ba, wbrew
teoriom doktora Paula Immervolla jedyna terapia, jakiej podlegałem w sali
warsztatów praktycznych i terapii zajęciowej, była terapią, którą sam sobie
fundowałem, trzymając palec na wypukłym guziczku stopera i traktując
każdą rozmowę, jaką przeprowadzałem z kimkolwiek, czy raczej jaką
ktokolwiek przeprowadzał ze mną, wyłącznie jako obiekt badań
pomiarowych. To Dunaj, mówiła aptekarzowa z Braunau am Inn, która
uwielbiała mówić do mnie, uważała mnie bowiem za krajana tylko dlatego,
że przez pewien czas śpiewałem w Męskim Towarzystwie Śpiewaczym
Wieniec Pieśni w Simbach am Inn, po drugiej stronie rzeki i granicy, to
Dunaj, mówiła, mażąc rozwodnioną farbą plakatową, oczywiście najtańszą,
po rozmakającym papierze akwarelowym, oczywiście, nie ma co do tego
wątpliwości, najtańszym, rozwarstwiającym się pod pędzlem, zwijającym
w wałeczki, jak skóra łuszcząca się od słońca, jak niezmywany długo brud, to
Dunaj, mówiła do mnie, wprawdzie ja wychowałam się nad Innem, ale to
prawie Dunaj, bo jego dopływ, czyli woda, która płynie w Innie, staje się
wodą, która płynie w Dunaju, w pewnym więc sensie woda, którą widziałam
z okna mieszkania nad apteką mojego ojca, a potem mojego męża, była wodą
Dunaju, która nie wiedziała jeszcze, że nią będzie, jakby to ująć poetycznie,
i mogą sobie mówić, panie Krivoklat, że piękny modry Dunaj to zmyślenie,
mogą sobie dowcipkować, panie Krivoklat, mogą sobie pisać w gazetach, że
ktoś przeprowadził badania i Dunaj przez 182 dni w roku jest zielony, przez
113 szary, przez 48 w odcieniach żółci i brązu, a jedynie przez 22 modry,
w każdym razie w roku zwykłym, nie przestępnym, ale ja panu powiem, że
w Braunau am Inn wielokrotnie przyglądałam się wodom Innu, które potem
stają się wodami Dunaju, i niemal zawsze były modre, modre, powtórzyła,
pryskając z pędzla rozwodnioną farbą, ultramaryną pomieszaną z błękitem
cyjanowym, zupełnie jak w walcu, taaaaa-ra-ra-ra-raaaaa, plum-plum, plum-
plum, taaaaa-ra-ra-ra-raaaaa, plum-plum, plum-plum, i tak dalej, rozpływała
się, wciąż pryskając, zwłaszcza przy każdym plum, i wciąż pokrywając
najtańszy papier akwarelowy najtańszą, rzecz jasna, farbą, ja tymczasem
pozostawałem zupełnie spokojny, nie drgnęła mi nawet powieka, brew nie
uniosła się ani o milimetr, nic mnie bowiem tak nie koi w podobnych
sytuacjach jak palec na wypukłym guziczku stopera. Jeśli o mnie chodzi,
włączył się maszynista z Amstetten, choć w żadnym razie nie chodziło
o niego, chodziło wyłącznie o Dunaj, jeśli o mnie chodzi, to nie lubię
niebieskiego, zielony to jeszcze, nawet fioletowy, ale za niebieskim nigdy nie
przepadałem, nie leżał mi jakoś, nie żebym miał coś przeciwko niebu, niech
już sobie takie będzie, najwyżej nie muszę patrzeć w górę, nieprawdaż,
ostatecznie wszystko, czego mi do życia potrzeba, mam przed nosem,
w niebo to niech sobie jakiś marzyciel, bo ja wiem, poeta jakiś spoziera, tak
właśnie powiedział, spoziera, ja lubię rzeczy praktyczne, po czym wskazał na
lepioną z gliny popielniczkę jak dumna kura z wielkanocnej pocztówki,
wskazująca skrzydłem na zniesione właśnie jajko, ładne i pożyteczne,
skomplementował samego siebie, taka rzecz, co to cieszy oko, a przy okazji
nie zajmuje miejsca po próżnicy, tylko zawsze, kiedy człowiekowi przyjdzie
ochota, można sięgnąć, przystawić sobie i zapalić, nie martwiąc się, że
oprószy dywan popiołem, zresztą poślę to od razu żonie, żona nie znosi
popiołu na dywanie i często mnie upomina, Anton, mówi, nie mam nic
przeciwko paleniu, ale popiół na dywanie to naprawdę ponad moje siły, a tu
proszę, praktyczna popielniczka, wykonana we własnym zakresie,
w dodatku, tu ściszył głos, z materiałów zakupionych z budżetu szpitala,
więc kosztów nie ma, po czym, widząc, że aptekarzowa z Braunau am Inn
posyła mi porozumiewawcze spojrzenie, choć, oczywiście, o żadnym
porozumieniu pomiędzy nami mowy być nie mogło, dodał urażonym tonem,
że wbrew temu, co się niektórym wydaje, termin jego powrotu do Amstetten,
choć faktycznie ostatnio kilkakrotnie na skutek nieprzewidzianych
okoliczności odkładany, jest bliski, co mogą potwierdzić wszyscy w zasadzie
lekarze Centrum Medycznego Zamek Immendorf, więc wbrew temu, co się
niektórym wydaje, przez co posyłają pożałowania godne uśmieszki, niedługo
dołączy do swojej praktycznej popielniczki, którą zamierza wysłać żonie, jak
tylko owa popielniczka zostanie wypalona i pomalowana, z pewnością nie na
niebiesko, dodał cierpko po namyśle, bo wyjątkowo wprost nie lubi
niebieskiego i doprawdy nie wie, jak można w ogóle tego koloru używać. Na
mnie tymczasem nadal nie zrobiło to, oczywiście dzięki palcowi trzymanemu
na okrągłym guziczku stopera, najmniejszego wrażenia, nie skłoniło do
żadnej odpowiedzi, do żadnego wybuchu gniewu, do wymyślania
maszyniście z Amstetten od bezmózgich, przytępych tłuków kolejowych,
a aptekarzowej z Braunau am Inn od tępej klępy, przeciwnie, było to nawet
na swój sposób kojące, choć przecież wiedziałem doskonale, że ten potok
idiotyzmów był również potokiem łajdactw, w żaden bowiem sposób nie
można tego rodzaju łajdactwa oddzielić od tego rodzaju idioctwa ani też tego
rodzaju idioctwa oddzielić od tego rodzaju łajdactwa, ponieważ są
organicznie połączone, wspierają się nawzajem i nawzajem z siebie czerpią
życiowe soki. I, z jedną ręką zajętą stoperem, drugą mieszając farby, dla
niepoznaki, aby sprawiać wrażenie, że gorliwie biorę udział w terapii
zajęciowej poprzez sztukę, która ostatecznie wyleczyć mnie ma z mojej
choroby czy, jeśli nazwać to pojęciem mi bliższym, mojego zadania,
myślałem sobie o drugiej stronie tego idioctwa, to jest o łajdactwie zarówno
aptekarzowej z Braunau am Inn, jak i maszynisty z Amstetten, przy czym
w żadnym razie nie chodziło mi o skutki tak zwanej lekkiej choroby
aptekarzowej, jej skłonność do popadania w nieposkromione niczym ataki to
euforii i gadatliwości, to depresji, co kazało jej mężowi, oczywiście nad
wyraz troskliwemu, zamknąć ją w Centrum Medycznym Zamek Immendorf,
a wcześniej w innych zakładach, szpitalach i centrach medycznych, aby móc
się cieszyć spokojnym, aptekarskim, odmierzanym odpowiednimi dawkami
romansem z pomocą apteczną, której wystające siekacze, nieco zbyt ciasno
ściśnięty koński ogon i szerokie łydki wystające spod kitla mogłem sobie
wyobrazić w najdrobniejszych szczegółach, nie, chodziło mi o jej faktyczne
i niezwiązane z chorobą łajdactwo, które musiało się przejawiać
w stosunkach z jej siostrą, najnieszczęśliwszą, jeśli wnioskować z opowieści,
osobą kompletnie zduszoną przez aptekarzową dzięki finansowej zależności
od dochodów z apteki, która zresztą była apteką prowadzoną niegdyś przez
ich ojca i wydartą mu bez pardonu dzięki sprytnej machinacji
przedsiębiorczej córki i jej równie przedsiębiorczego męża, a co za tym idzie
wydartą również stłamszonej drugiej córce, którą odtąd podporządkowali
sobie oboje w najbardziej bezwzględny sposób, najpierw nie pozwalając jej
pójść na studia farmaceutyczne i przykuwając do łóżka ojca, obłożnie
chorego, odkąd dostał udaru po stracie firmy, a następnie systematycznie i z
premedytacją niszcząc wszystkie jej szanse na zamążpójście
i wyprowadzenie się z panieńskiego pokoiku w mieszkaniu nad apteką, gdzie
miała mieszkać do końca swoich dni i, odkąd ojciec wreszcie umarł,
usługiwać siostrze i szwagrowi, a odkąd szwagier zaczął zamykać siostrę
w kolejnych zakładach, szpitalach i centrach medycznych – szwagrowi i jego
kochance, pomocy aptecznej o wystających siekaczach, przy czym jeśli
wsłuchać się w opowieści aptekarzowej z Braunau am Inn, zupełnie nie
widziała ona bezwzględności, z jaką potraktowała siostrę, przeciwnie,
uważała to wszystko za dowód nadzwyczajnej dobroczynności swojej
i swojego męża, którzy traktują ją, tak powiedziała, z głęboką chrześcijańską
troską i miłosierdziem, pozwalając, tak powiedziała, pozwalając jej na
mieszkanie u ich boku i korzystanie, tak powiedziała, ze wszystkich
dobrodziejstw życia rodzinnego. Nie inaczej było z maszynistą z Amstetten,
choć podobnie jak w przypadku aptekarzowej z Braunau am Inn nie mogę
wliczyć w poczet jego łajdactw tego, że w przypływie manii religijnej
próbował egzorcyzmować swoją żonę, co skończyło się złamaniem jej
czterech żeber, ale tylko po lewej stronie, jak zwykł dodawać
bagatelizującym tonem, a także śmiertelnym niemalże odwodnieniem, nie,
wystarczy mi w zupełności to, co opowiadał o porządku panującym, tak
powiedział, w jego domu, który doprowadził do ciężkiego rozstroju
nerwowego trójkę jego dzieci, z których jeden syn zdechł jak pies, tak
powiedział, zaćpawszy się na jakimś dworcu w Bawarii, przez co trzeba było
sprowadzać zwłoki koleją, a to pociąga za sobą ogromne koszty, na szczęście
nie dla maszynisty, który mógł załatwić to z kolegami, tak powiedział
i mrugnął, nie jest to szczegół, który zmyśliłem, do głowy by mi nie przyszło
zmyślać szczegółu takiego jak mrugnięcie w trakcie rozmowy
o sprowadzaniu zwłok dziec ka, w każdym razie mógł to załatwić z kolegami
i sprowadzić je przez granicę jako wiązkę drewna opałowego za ogólną sumę
dwudziestu trzech euro, co powiedział mi równie dumny jak wtedy, kiedy
prezentował popielniczkę ulepioną z gliny zakupionej z budżetu szpitala,
przy czym dodać należy, że pozostała dwójka dzieci żyła wprawdzie, ale
doprowadzona do zupełnego upadku duchowego wszechwładzą i drylem
ojca, który swego czasu nie został dopuszczony do wojska z powodu usterek
zdrowia, być może zresztą, o czym nie wspominał, usterek zdrowia
psychicznego, a nie fizycznego wcale, jak sugerował porozumiewawczym
spojrzeniem, choć o żadnym porozumieniu pomiędzy nami nie mogło być
mowy, a zatem, niedopuszczony do wojska z powodu usterek zdrowia,
postanowił zostać maszynistą, a dryl wojskowy wprowadzić w rodzinie,
przez co pozostała dwójka dzieci, córka i drugi syn, w całości ulegali
porządkowi panującemu w jego domu, zwłaszcza pamiętając o przykładzie
starszego brata, który miał czelność wyłamać się z porządku i przez to, jak
powiedział maszynista, zdechł jak pies, czym skutecznie odstraszył młodsze
rodzeństwo od jakichkolwiek prób wyzwolenia, do tego stopnia, że nawet
teraz, kiedy ojciec był od lat zamknięty w Centrum Medycznym Zamek
Immendorf, a wcześniej w innych zakładach, szpitalach i centrach
medycznych, i w swoim domu był obecny tylko w formie przysyłanych co
jakiś czas praktycznych przedmiotów, to jest popielniczek, pudełek na
chusteczki higieniczne ze zszywanych kordonkiem pocztówek z widokami
najpiękniejszych miast Dolnej Austrii, stojaków na pilota do telewizora
wykonanych z papier-mâché, i tak dalej, nawet teraz, kiedy ojciec wprawdzie
łudził się, że jest tak zwanym chorym lekko i wyjdzie lada dzień, ale rodzina
musiała już przecież wiedzieć, że jak każdy mający się za chorego lekko
będzie zapadał na zdrowiu coraz bardziej, wedle szczegółowych tabel
udręczeń i terapii, i wreszcie zostanie przez lekarzy unicestwiony, otóż nawet
teraz rodzina, łącznie z żoną, której złamał cztery żebra i którą doprowadził
do śmiertelnego niemalże w skutkach odwodnienia podczas przeprowadzania
długich i bolesnych egzorcyzmów, była mu całkowicie posłuszna, tak dalece
trzymał ją w szachu siłą bezwzględnie i łajdacko wprowadzanego porządku,
wspomaganego jeszcze straszakiem o biblijnym wprost wymiarze w postaci
upokarzającej śmierci najstarszego syna, który wyłamawszy się z porządku,
sprzeciwiwszy się ojcu, stał się, jak na ironię, pancerzem władzy łajdaka;
łajdaka, który nie doceniwszy nawet tej nieoczekiwanej pomocy, miał
czelność nie tylko załatwić to z kolegami i sprowadzić ciało jako wiązkę
drewna opałowego, ale jeszcze na dodatek mrugnąć, kiedy mi o tym
opowiadał.
Jest to, upierałem się w rozmowie z Zeyetmayerem, w jednej z wielu
rozmów, które przeprowadziliśmy ze sobą i które były dla mnie jedyną
właściwie okazją do porozumienia się z człowiekiem od wielu lat, od bardzo
wielu, w rzeczy samej, lat, a konkretnie od chwili, kiedy dramatycznie urwała
się ostatnia rozmowa z moją żoną, jedyną okazją do wypowiedzenia zdań,
które zostają zrozumiane i przyjęte, oraz usłyszenia zdań, które się rozumie
i przyjmuje, nawet jeśli istnieją pomiędzy tymi zdaniami pewne rozbieżności,
a zatem w rozmowie z Zeyetmayerem upierałem się, że jest to wynikiem nie
tyle jakiegoś wrodzonego idioctwa i łajdactwa, biorącego się czy to
z idiotycznego i łajdackiego wychowania przez rodziców, czy to
z niszczącego wpływu tak zwanego zdrowego alpejskiego powietrza, ale że
przede wszystkim i z całą pewnością jest to wynikiem całkowitego
wyrugowania sztuki z życia, odcięcia się od jej źródeł, zabetonowania jej
koryt, skanalizowania jej, wpompowania w społeczną kanalizację. Sztuka
została wpompowana w kanalizację, mówiłem Zeyetmayerowi, sztuka
została z całą premedytacją, usilną pracą wielu pokoleń, zatruta,
zabetonowana i rurami doprowadzona wprost do najgorszego szamba,
natomiast w jej miejsce puszczono na powierzchni najgorszy rynsztok,
nazywany dla odmiany sztuką i terapią poprzez sztukę, i chodzi mi nie tylko
o to, że w największych muzeach świata zupełnie bezwstydnie, z pogardą dla
każdego, kto ma choćby odrobinę, choćby śladową resztkę smaku
i rozumienia sztuki, wiesza się na ścianach obrazy Renoira, ale i o procesy
znacznie głębsze, dotykające samej istoty społeczeństwa, pozbawionego
jakiejkolwiek siły i kręgosłupa moralnego poprzez odcięcie od źródeł,
z których korzystało ono od niepamiętnych czasów. Nie można
społeczeństwa skuteczniej skundlić, mówiłem Zeyetmayerowi, skuteczniej
wytrzebić, uczynić powolnym, niż poprzez gruntowne zohydzenie
i pomieszanie spraw sztuki, i choć jest to proces niełatwy, społeczeństwo
bowiem instynktownie wyczuwa, że prowadzi się je do najgłębszego
więzienia, a zatem proces ten musi być rozciągnięty na lata, dziesiątki lat,
pokolenia, to jednak ostatecznie daje się go przeprowadzić i wówczas
odpłaca po wielekroć tym, którzy włożyli tyle energii w zohydzanie
i wykorzenianie sztuki, pozwalając, by odtąd z takim wytrzebionym
społeczeństwem robili to, co im się żywnie podoba. Zeyetmayer natomiast,
który dotychczas głównie milczał, przenosząc spojrzenie swoich
nadnaturalnie dużych i nienaturalnie jasnych oczu to na karnisz, to na któryś
ze swoich oprawionych w passe-partouts i nakrytych szkiełkami rysunków,
i tylko co pewien czas odkasływał, teraz spojrzał na mnie i powiedział ze
zwyczajną sobie uprzejmością: Obawiam się, drogi panie Krivoklat, że ma
pan rację, ale tylko częściowo, może by bowiem przyjąć na potrzeby
rozmowy, i na razie przyjmijmy, że rozkład i skundlenie społeczeństwa,
w którym żyjemy, wydarzyło się właśnie przez odcięcie od źródeł sztuki, ale
sam pan przed chwilą powiedział, panie Krivoklat, że nie jest to proces
naturalny, który pojawił się znikąd, tylko szerzej zakrojona akcja tych, którzy
chcą sobie podporządkować społeczeństwo, rodzi się zatem pytanie, skąd oni
się wzięli, jeśliby bowiem, idąc tokiem pańskiego rozumowania, istotnie
mieli własne rozumienie sztuki, nigdy nie zbudowaliby całego tego systemu
kanalizacji, w którym sztuka zostaje ukryta i zohydzona, a to sprawia, że
stajemy przed następującym dylematem: albo tego rozumienia, właściwego
rozumienia sztuki, nigdy nie posiedli, i wówczas nie wiemy, skąd się wzięła
ta zaraza, słowa Zeyetmayera, być może sięga czasów niepamiętnych i dziś
dopiero, za sprawą nowych technologii, globalnego rynku i tak dalej rozrosła
się do bezprecedensowych rozmiarów, albo przeciwnie: mieli rozumienie,
właściwe rozumienie sztuki, ale wcale nie zaimpregnowało to ich przed
parszywością charakterów. Przez chwilę rozważałem te słowa, patrząc ponad
czaszką Zeyetmayera, ocienioną błękitnym tonem odrastających włosów, po
czym pojednawczo odpowiedziałem, że przyczyny tego stanu rzeczy być
może są niejasne, ale w żadnym stopniu nie zmienia to mojego zadania ani
też mojego stosunku do zadania, na co Zeyetmayer jednak się obruszył,
uniósł na łokciach i opuszczając powieki, powiedział bardzo cichym, ale
jednak stanowczym głosem: Drogi panie Krivoklat, nie będziemy się przecież
bawili w kotka i myszkę, doskonale pan wie, drogi panie Krivoklat, że ma to
zasadnicze znaczenie dla tak zwanego pańskiego zadania, ponieważ jeśli nie
zna pan przyczyn zarazy, to i zaproponowane przez pana lekarstwo może się
okazać całkowicie nieskuteczne i, w rzeczy samej, dotychczas okazywało się
nieskuteczne, co może oznaczać, że nie tylko pan nie wynalazł lekarstwa na
zarazę, ale że może w ogóle jest ona nieuleczalna. Na to, niestety, nie miałem
odpowiedzi, więc przez czas jakiś milczeliśmy, wodząc spojrzeniami to po
karniszu, to po kolekcji rysunków wiszących na ścianie, to po łóżkach
pozostałych pacjentów, z których jeden w ogóle nic nie mówił, bo był
w stanie ciągłego otępienia, a dwaj inni niemal każdy dzień spędzali tak
długo, jak było to możliwe wedle tabel udręczeń i terapii, poza pokojem
Zeyetmayera, zwanym również i przez nich pokojem 22A. Nie byłem dumny
z tego, że nie znalazłem odpowiedzi, byłem za to dumny, że przez całą
rozmowę z aptekarzową z Braunau am Inn oraz z maszynistą z Amstetten,
rozmowę, w której nie brałem wprawdzie udziału, ale której byłem
świadkiem i, w pewnym sensie, badaczem, nawet nie drgnęła mi powieka,
choć ich najgorsze cechy, doprowadzające mnie do furii, ilekroć nie miałem
w dłoni stopera, były widoczne aż za dobrze, przez co rozumiem nie tylko to,
co padło w trakcie tych rozmów, które z nimi przeprowadziłem, czy raczej
oni przeprowadzili ze mną, ale również to, co wiedziałem o ich
wcześniejszych i nadal trwających łajdactwach i idioctwach, zupełnie
bezwstydnie przez nich ujawnianych, a czego nie byłem w stanie, jak
również nie zamierzałem oddzielić od sceny, której byłem świadkiem
obecnie. Trzydzieści siedem minut, osiem i dwie dziesiąte sekundy,
zapisałem. Nie śpimy, pracujemy, usłyszałem za plecami, kiedy tylko
schowałem notes, i od razu zacząłem dokładniej mieszać w słoiczku farbę,
która i tak była, oczywiście, zupełnie rozmieszana, wiedziałem jednak, że
o ile ja śmiertelnie poważnie traktuję sztukę, to doktor Paul Immervoll,
światowej sławy specjalista, sztuką wprawdzie gardzi, ale śmiertelnie
poważnie traktuje terapię przez sztukę, czy raczej pewną zmowę pozorów,
w której pacjenci udają, że pracują, on udaje, że docenia ich pracę, a wszyscy
razem udają, że ma to jakiekolwiek znaczenie terapeutyczne, dzięki czemu
doktor Paul Immervoll może pojechać na kolejny światowy kongres lekarzy
psychiatrów i przedstawić wyniki swoich tak zwanych badań i opublikować
je w tomie pokonferencyjnym. Moim celem w Centrum Medycznym Zamek
Immendorf było zostanie idealnym pacjentem doktora Immervolla, co było
tym trudniejsze, że nie znam drugiego lekarza w tym zakładzie, którego
darzyłbym równą odrazą, i choć odrazą darzę każdego z tych lekarzy, to
doktor Immervoll absolutnie bije ich na głowę, im jednak moja odraza była
silniejsza, tym silniej starałem się zostać pacjentem idealnym, więcej, tym
silniej nim zostawałem, co doceniali nie tylko pozostali pacjenci i siostra
oddziałowa, ale i, co najważniejsze, doktor Paul Immervoll, światowej sławy
specjalista od terapii poprzez sztukę, który wprawdzie wcześniej, zwłaszcza
po incydencie z próbą zakupu kwasu siarkowego przez internet, z trudem
maskował niechęć do mnie, a właściwie w ogóle jej nie maskował, właściwie
okazywał mi ją jawnie, bez najmniejszych ogródek, ale z czasem docenił to,
że przechodziłem punkt po punkcie, z żelazną wprost konsekwencją, kolejne
stadia leczenia według jego koncepcji terapii, z którą zapoznałem się,
oczywiście, w naszej bibliotece, gdzie byłem zresztą, jak wynikało z karty,
pierwszym czytelnikiem tej rzekomo doniosłej pracy, podobnie jak, pozwolę
sobie zauważyć, pierwszym lub drugim, tuż po Zeyetmayerze, czytelnikiem
wielu innych książek, dzięki czemu mogłem z łatwością demonstrować
przejście od jednej fazy do drugiej, przez co stałem się nie tylko ulubionym
pacjentem doktora Immervolla, ale również przypadkiem studiowanym
w jego kolejnej pracy, przypadkiem koncertowo wprost potwierdzającym
jego dotychczasowe tak zwane doniosłe badania. Toteż kiedy dowiedziałem
się, oczywiście z prasowego nekrologu, a nie przez telefon, że moja bratowa
zeszła z tego świata, opłakiwana przez męża, synów, synowe i wnuczkę Lisę,
kiedy dowiedziałem się, że ta bezbarwna, tak to ujmijmy, próbując nie
obrażać pamięci zmarłych, choć gdybyśmy mieli jednak powiedzieć prawdę
i pamięć tę obrazić, to winniśmy powiedzieć: ta jednoznacznie podła, mała,
zawistna kobieta, która z mojego brata, człowieka niewielkich zasług i cnót,
ale w gruncie rzeczy prostodusznego i na swój sposób dobrego, zrobiła
zmarnowanego, zasklepionego w sobie ludzika, obsesyjnie piętrzącego swoje
skromne zarobki w rozpaczliwą wersję amerykańskiego snu o domku na
przedmieściach, z garażem, psem i koszonym co dwa tygodnie trawnikiem,
otóż kiedy dowiedziałem się, że ta zdecydowanie i z wzajemnością obrzydła
mi osoba, całkowite przeciwieństwo mojej żony, wreszcie umarła, z miejsca
zgłosiłem się do Sekretariatu ds. Kontaktów z Pacjentami i ich Rodzinami, po
czym złożyłem stosowne podanie o przepustkę z ważnych powodów
rodzinnych, załączając kserokopię nekrologu Pauline Krivoklat, lat 72, której
śmierć pozostawiła nas w nieutulonym żalu, oraz zwróciłem się do doktora
Paula Immervolla, światowej sławy specjalisty w leczeniu poprzez sztukę,
o pismo potwierdzające moje wyjątkowe wprost, stwierdzone w licznych
artykułach naukowych postępy, świadczące o, cytuję, całkowitym ustąpieniu
wszelkich chorób i zaburzeń pacjenta dzięki wdrożeniu autorskiej metody
terapii artystycznej, które to pismo, naturalnie, dostałem do ręki i dołączyłem
do złożonego podania, by następnego dnia otrzymać przepustkę, podpisaną
fiołkowym, sprowadzanym z Linzu atramentem przez samego lekarza
naczelnego Centrum Medycznego Zamek Immendorf, doktora Hansa Arnima
Kehlmanna, którą to przepustką mogłem teraz z całą satysfakcją zamachać
przed oczami któremuś z tych dwóch odrażających typów, strażnikowi
Dlouhemu lub strażnikowi Auerbachowi, pełniącemu akurat wartę
w dawnym domku ogrodnika przy bramie wjazdowej do zamku. Dzięki
omotaniu doktora Immervolla w niepamięć poszła za równo przykra sprawa
z próbą zakupu kwasu przez internet, jak i moja ucieczka sprzed niemal roku,
kiedy to, sam nie wiem jakim fuksem, udało mi się niepostrzeżenie wyminąć
Dlouhego czy Auerbacha, bez względu na to, który z nich siedział na
krzesełku w swojej kanciapce; całą aleję grabową przeszedłem, jakbym miał
na głowie czapkę niewidkę, widząc wszystkich wokół i zarazem nie będąc
widzianym, nacisnąłem dłonią klamkę kutej bramy, a ona, nie wiedzieć
czemu, ustąpiła, poszedłem więc przed siebie, na dworzec autobusowy
Immendorf, stamtąd pojechałem na stację, i tak dalej, do Drezna, gdzie się
przespałem w niedrogim hoteliku, następnego dnia zwiedziłem z dużym
zainteresowaniem odbudowany świeżo Frauenkirche, pochodziłem trochę
pod wejściem do Zwingeru, i tak dalej, aż zobaczyłem wywieszoną przy
kiosku okładkę Bildu z moją twarzą rozciągniętą niemal na całą stronę
i wielkim napisem Ucieczka Kwasowego Wandala Krivoklata i, mniejszymi
literami, Szczegóły na stronie 3, więc następnego dnia zadzwoniłem
z Monachium do siostry oddziałowej i powiedziałem: Dzień dobry, siostro,
na co ona aż się zapowietrzyła i nie była w stanie wydusić z siebie ani słowa,
sapała tylko w słuchawkę, sapała i sapała, by wreszcie wypalić: Gdzie
jesteś?, a ja na to, że w Rzymie, w Kaplicy Sykstyńskiej, i się rozłączyłem,
co poprawiło mi humor na cały dzień; oczywiście, jak wszyscy wiedzą,
złapano mnie w końcu w pociągu z brzydkiego monachijskiego
Hauptbahnhofu do znacznie jednak piękniejszego Roma Termini, który
z pewnością poprawiłby mi humor, ale dziś nikt o tym wszystkim nie
pamiętał, nikt mi z tego tytułu nie robił wyrzutów, nie dostałem nawet
obstawy, jedynie dodatkową porcję leków otępiających. Pozostawała
oczywiście drażliwa sprawa spotkania ze strażnikiem Auerbachem lub
strażnikiem Dlouhym, spotkania, bez względu na to, który akurat siedział
w dawnym domku ogrodnika, równie nieprzyjemnego, wiedziałem jednak, że
bez względu na to, jak wnikliwie mnie obszukają, z jaką podejrzliwością do
mnie podejdą, z jaką pogardą będą mi kazali wykładać na tac kę przedmioty
osobiste, jakimi porozumiewawczymi spojrzeniami będą kwitować moją
teczkę z wytartej skóry i wysłużoną jesionkę, nigdy nie dowiedzą się, co
przeniosłem przez bramę Centrum Medycznego Zamek Immendorf.
Uskrzydlony tą myślą, przeszedłem całą aleję grabową, nie zatrzymując się
przy żadnym z grabów, nie przystając ani na chwilę, nie ociągając się, ale
i nie przyspieszając zanadto, tak żeby nie obrazić brakiem uwagi żadnego
z grabów, a właściwie żadnej pary grabów, zostały bowiem posadzone
i rosną parami, jeden po lewej, drugi po prawej, lub jeśli iść od strony bramy,
jeden po prawej, a drugi po lewej, co jest zresztą kwestią, tak to nazwijmy,
akademicką, w przeciwnym bowiem kierunku właściwie nie chodzę, tylko
jestem wieziony, jestem raz na parę lat przywożony i osadzany, a w tym
tempie, w tempie jadącej karetki, nie sposób odnieść się właściwie nawet do
jednego grabu, obojętnie, prawego czy lewego, a tym bardziej do pary,
z ogromną szkodą, nie dla grabów oczywiście, ale dla mnie, który mam
wobec nich wielki szacunek, tak wielki, że powiedzieć można, niewielu ludzi
darzę takim szacunkiem jak graby, a z pewnością nie ludzi urzędujących
u końca alei lub u jej początku, jeśli na to spojrzeć z przeciwnej strony. Jeśli
sądzicie, że łatwo jest kupić dwie litrowe butelki kwasu siarkowego, będąc
pacjentem Centrum Medycznego Zamek Immendorf, skazanym trzema
wyrokami sądowymi za zniszczenie mienia znacznej wartości przy użyciu
dziewięćdziesięciosześcioprocentowego kwasu siarkowego, to mylicie się,
i to grubo. Tylko skończony dureń mógłby pomyśleć, że w internecie jest
wszystko, że wystarczy wstać z niezbyt wygodnego fotela w sali telewizyjnej
albo z równie niewygodnego krzesła w sali warsztatów praktycznych i terapii
zajęciowej, a właściwie w jednej z trzech różnych sal warsztatów
praktycznych i terapii zajęciowej, które mieszczą się na pierwszym piętrze
zamku Immendorf, od strony ogrodu, że zatem wystarczy wstać i podreptać –
bo przecież tu się nie chodzi, tylko drepcze, są specjalne leki na to, żeby
nogom odebrać władzę, przez co da się nimi wyłącznie dreptać, nie chodzić,
a czasem i drepcze się niesporo, wtedy się szura; zresztą, być może szuranie
jest powodowane przez inny środek, być może chorujący lekko, który
dotychczas miał nogi obezwładnione w stopniu stosunkowo niewielkim, tak
żeby dreptał, w pewnym momencie, kiedy przychodzi czas na nową porcję
udręczeń, otrzymuje lek zmieniający dreptanie w szuranie, trudno orzec, bo
pastylki i kapsułki często są takie same, żeby nas zmylić. Tak czy owak, nie
wystarczy wstać z fotela czy krzesła i podreptać czy poszurać do biblioteki,
a następnie zalogować się na jednym z dwóch komputerów z internetem,
choć właściwie na jedynym, bo drugi wiecznie jest okupowany przez
pracownika biblioteki, który to pracownik zawsze tak siada, żeby ekran był
niewidoczny, co jest znacznie bardziej kompromitujące, niż gdyby oglądał
sobie te filmy bez skrępowania, bo wtedy przynajmniej część pacjentów
omiotłaby tylko ekran wzrokiem i poszła dalej, nie zastanawiając się, co na
nim zobaczyła. Nie wystarczy, pacjent Krivoklat ma bowiem trwały zakaz
kupowania czegokolwiek na aukcjach internetowych, pacjent Krivoklat jest
bowiem bezustannie inwigilowany, a wszystko, co wstuka w klawiaturę,
pojawia się bezzwłocznie w komputerze kogoś z zarządu szpitala, być może
zresztą nie jest to komputer kogoś z zarządu, tylko ten okupowany przez
pracownika biblioteki, który dzieli ekran pomiędzy filmy a podgląd drugiego
komputera, w każdym razie kiedy tylko po raz pierwszy spróbowałem kupić
dwie litrowe butelki dziewięćdziesięciosześcioprocentowego kwasu
siarkowego, nie minęło pięć minut i zostałem wezwany do lekarza, moje
konto na portalu aukcyjnym, założone jeszcze na wolności, bezzwłocznie
skasowano, a ja boleśnie uświadomiłem sobie, że ostatnie półtora roku,
spędzone na budzących moją najgłębszą odrazę zajęciach terapii poprzez
sztukę prowadzonych przez światowej sławy doktora Paula Immervolla,
poszło na marne. Zastanawiałem się, oczywiście, nad zapalniczką, ale jeśli
ktoś sądzi, że łatwo podpalić pięciusetletnie drewno albo płótno ot tak,
zapalniczką, tylko dlatego, że jest stare, to myli się głęboko, a poza
wszystkim ogień mnie zupełnie nie satysfakcjonuje, dwukrotnie
spróbowałem podpalania i dwukrotnie się na nim zawiodłem; mogę
przyznać, że największym moim życiowym rozczarowaniem było działanie
ognia na Autoportret Rembrandta w Kunsthistori sches Museum, bo
wprawdzie oficjalnie wyrządził szkód na ileś tam dziesiątków tysięcy euro,
ale wiem aż za dobrze, że lamenty konserwatorów są zawsze przesadzone,
a rachunki, które wystawiają za swoją pracę, są przesadzone po wielekroć,
ogień wyrządza szkody głównie werniksowi, który i tak raz na jakiś czas się
przecież zdejmuje i kładzie na nowo. To upokarzająca wprost klęska,
zupełnie jakby się oblało kwasem siarkowym twarz kobiety, a wszystko
zatrzymał makijaż. Ogień rozczarował mnie w przypadku Rembrandta, ale,
nienauczony doświadczeniem, postanowiłem dać mu drugą szansę i w Starej
Pinakotece w Monachium przeżyłem upokorzenie bardziej jeszcze
dojmujące, kiedy bowiem stanąłem przed Kukanią Bruegla, kiedy jednym,
pewnym, pełnym skupienia ruchem wyjąłem z kieszeni zapalniczkę, tuż koło
mnie wyrósł znikąd strażnik sali, który najwyraźniej mnie nie rozpoznał ze
zdjęć, tyle razy pokazywanych w serwisach informacyjnych oraz w licznych
publikacjach prasowych, i znużonym głosem powiedział z bawarskim
akcentem: Panie starszy, tu się nie pali, pan chcesz sobie zakurzyć, to jest do
tego jedno miejsce w głównym holu, czym tak mnie speszył, że włożyłem
zapalniczkę do kieszeni, odwróciłem się na pięcie, udając, że idę poszukać
tego jednego miejsca w głównym holu, zapiąłem płaszcz i, jak gdyby nigdy
nic, wyszedłem ze Starej Pinakoteki, postanowiwszy nigdy więcej tam nie
wracać, przynajmniej nie bez kwasu siarkowego. Ale w ogniu rozczarowuje
mnie coś jeszcze, jego zupełna samowola i nieobliczalność, to jego pełganie
gdzie chce i kiedy chce, założywszy, rzecz jasna, że w ogóle będzie pełgał,
na co raczej, jeśli wierzyć doświadczeniu z Autoportretem Rembrandta
w Kunsthistorisches Museum, nie ma co liczyć, bo alarm włącza się
bezzwłocznie i już z drugiej sali, spod Tintoretta, biegnie jakiś strażnik, który
potem, cały oburzony, z czerwonymi wypiekami i nastroszonym wąsem,
będzie składał zeznania w sali sądowej i, kończąc zdanie, za każdym razem
będzie posyłał w stronę ławy oskarżonych spojrzenie pełne pogardy, jak
kropkę; nie, to nie ma szansy się powieść, ale jeśli nawet, to ogień dokonuje
zniszczeń według własnego planu, może przeskoczyć w lewo i w prawo
i wtedy płonie wcale nie twarz, ale beret albo, co gorsza, kawał jakiegoś
grubo założonego, obojętnego tła, choć to nie u Rembrandta, bo u niego
nawet tło nie jest obojętne. Tak czy owak, jeśli sądzicie, że łatwo jest kupić
dwie litrowe butelki kwasu siarkowego, będąc pacjentem Centrum
Medycznego Zamek Immendorf, to mylicie się, i to grubo, zresztą nawet
obywatel niebędący pacjentem i nieoddzielony od świata wyjątkowymi
drzwiami z zupełnie wyjątkowymi klamkami, dopominającymi się
wyjątkowego traktowania, jak również nieoddzielony od świata komputerem
stale monitorowanym przez pracownika biblioteki, a może i kogoś wyżej
postawionego w zarządzie szpitala, nawet taki obywatel będzie miał
z kupieniem kwasu siarkowego poważne trudności; owszem, dotrze do
niegroźnych roztworów dziesięcioprocentowych, piętnastoprocentowych, ale
wyższe stężenia obwarowane są różnego rodzaju przepisami i koniecznością
wypełniania druków lub kupowania kwasu na firmę, a założenie firmy, kiedy
jest się pacjentem Centrum Medycznego Zamek Immendorf, samo w sobie
budzi pewne trudności, nie mówiąc już o zakupie kwasu siarkowego przez
frmę pacjenta, który kwasem siarkowym zniszczył mienie znacznej wartości
i wielokrotnie został za to skazany wyrokiem sądu; wiem, bo próbowałem.
Roztwór trzydziestosiedmioprocentowy można niekiedy dostać jako
elektrolit do akumulatorów starego typu, ale coraz popularniejsze są
akumulatory hermetyzowane, bezobsługowe, w których elektrolit uzupełnia
fachowiec, zresztą roztwór trzydziestosiedmioprocentowy to byle co;
nakleiłem kiedyś na kawałek sklejki dwie reprodukcje z teki Arcydzieła
malarstwa włoskiego i porównywałem zniszczenia dokonane przez kwas
trzydziestosiedmioprocentowy i kwas dziewięćdziesięciosześcioprocentowy,
dzięki czemu dziś mogę powiedzieć z czystym sumieniem, że roztworu
trzydziestosiedmioprocentowego do ręki nie wezmę, że nie weźmie go do
ręki żaden szanujący się ikonoklasta, podobnie zresztą jak preparatu do
przetykania rur Der Zauberer, który wprawdzie jest roztworem
dziewięćdziesięciopięcioprocentowym, ale zanieczyszczonym, przez co
wygląda jak bura breja; akt zniszczenia natomiast, jeśli ma być wzniosły,
musi być czysty. Akt zniszczenia zaś inny niż wzniosły i czysty kompletnie
mnie nie interesuje, na świecie jest aż nadto aktów przyziemnych i brudnych,
ba, w każdym muzeum znajduje się mnóstwo dzieł tylko z nazwy, które
w istocie powstały z aktu przyziemnego i brudnego, mnie natomiast chodzi
wyłącznie o czysty i wzniosły akt niszczenia arcydzieł, które powstały
w akcie czystym i wzniosłym, które powinny pojawiać się na świecie
i schodzić z niego w doskonałej symetrii. Dlatego też miałbym pretensje nie
tylko do partacza, który oblałby jeden z późnych autoportretów Rembrandta
albo też, dam za to głowę, nieustępujący im wcale Portret Tytusa preparatem
do przetykania rur Der Zauberer, ale i do partacza, który nie mając w oku
właściwej miary, zniszczyłby szlachetnym,
dziewięćdziesięciosześcioprocentowym kwasem jakiegoś obrażającego dobry
gust Makarta, nie mówiąc już o Renoirze, którego w ogóle wzbraniałbym się
oblewać jakimkolwiek kwasem, a nawet preparatem do przetykania rur Der
Zauberer, który pomimo swojej ohydnej konsystencji wydawałby mi się i tak
substancją zbyt szlachetną, by oblewać nią tak zwane dzieła Renoira,
zwłaszcza zaś jego całkowicie odpychające portrety kobiece, te biusty
i ramiona jak ulepione ze słoniny z dodatkiem błękitnej farbki do bielizny;
gdyby słonina znana była ze swoich właściwości żrących, chętnie
obkładałbym nią tak zwane dzieła Renoira, co nie byłoby równie pożyteczne
jak niszczenie arcydzieł szlachetnym,
dziewięćdziesięciosześcioprocentowym kwasem, spełniałoby jednak funkcję
oczyszczającą; jednakże świat jest zadziwiająco spójny na różnych swoich
piętrach i w rozmaitych swoich aspektach, dlatego też szlachetny kwas jest
silnie żrący, a słonina, podobnie jak tak zwana sztuka Renoira, wyłącznie
oblepia, otłuszcza, pokrywa wszystko wokół sobą, przenosi się z łatwością na
natłuszczonych palcach i wargach, wszystko raz dotknięte słoniną i wszyscy
raz dotknięci słoniną roznoszą ją w zasadzie bez końca, jak groźnego
bakcyla, którym jest zresztą w istocie. Nie ma bowiem straszliwszej śmierci
niż śmierć z duchowego otłuszczenia. Przez dłuższy czas zdobycie dwóch
litrowych butelek kwasu siarkowego spędzało mi sen z powiek, i nie jest to
figura retoryczna, ale długi ciąg nieprzespanych nocy, przewracania się
w odrażającej szpitalnej pościeli, która wygląda jak brudna i którą czuć
brudem, nawet kiedy ją, przyniesioną prosto z pralni, świeżo obleczono,
spędzało mi sen z powiek nie mniej niż konieczność zdobycia przepustki
z Centrum Medycznego Zamek Immendorf, ale w końcu i do tego
doszedłem, nad ranem po sam nie wiem której z kolei nieprzespanej nocy,
i od razu wniosłem do Sekretariatu ds. Kontaktów z Pacjentami i ich
Rodzinami podanie w sprawie zezwolenia na odświeżenie kluczy do mojego
mieszkania, z doświadczenia bowiem wiedziałem, że w sekretariacie szanse
na pozytywną decyzję mają niemal wyłącznie podania osobliwe, świadczące
o nieszkodliwych dziwactwach pacjentów, podania, o których można potem,
tonem zabawnej anegdoty, opowiedzieć rumianym znajomym w gospodzie
Czerwony Młyn, wzbudzając tym salwy śmiechu, bo takich anegdot jak
doktor psychiatrii to nie ma nikt, po prostu nikt, a zatem wniosłem podanie,
w którym wyłuszczyłem szczegółowo, że wprawdzie mieszkanie moje
zostało zajęte na poczet wypłacania zobowiązań odszkodowawczych wobec
skarbu trzech państw i wobec czternastu muzeów i kolekcji sztuki, w tym
wobec stalowych magnatów Krussenów, dla których wprawdzie niewielka
cząstka pieniędzy z mojego mieszkania i sto pięćdziesiąt dziewięć euro
odciągane co miesiąc z mojej emerytury to tyle co nic, ale doprowadzili do
tego w dwóch apelacjach, opłacając prawników za kwoty nieporównywalnie
wyższe, wyłącznie po to, żebym poczuł ich stalowy gniew na własnym
koncie, a zatem mieszkanie, które zajmowałem z żoną, słoneczny pokój od
frontu i cichszy, z wersalką, od dziedzińca, zostało zlicytowane po
opróżnieniu z jej i moich książek, z jej i moich ubrań, z jej i moich pamiątek,
w tym z kolekcji biletów do wszystkich muzeów, które odwiedziliśmy razem
przez jedenaście najszczęśliwszych lat mojego życia, a które to bilety,
ubrania i książki, przebrane gruntownie przez komornika, leżą teraz w jakimś
urzędowym składzie, stale nabijając rachunek, którego nigdy nie będę mógł
spłacić, ale zachowałem klucze do zlicytowanego mieszkania, które
wprawdzie nie otwierają już żadnego z wymienionych zamków, mają jednak
dla mnie wartość emocjonalną, a że, nieużywane, śniedzieją, chciałbym je
oddać do renowacji w renomowanym zakładzie ślusarskim w Melku. Podanie
rozpatrzono pozytywnie i z pewnością wielokrotnie śmiano się z niego
w różnych uczęszczanych przez lekarzy psychiatrii restauracjach, gospodach
i barach regionu, nikt bowiem nie skojarzył, że w Melku zakład ślusarski
prowadził niegdysiejszy pacjent Centrum Medycznego Zamek Immendorf,
który na moją, tajemnie przekazaną prośbę, w pęku kluczy wymienił ten od
skrzynki pocztowej, której nigdy już nie miałem otworzyć, na ten od
opłaconej skrytki na stacji Wien Mitte, gdzie umieścił dwie litrowe butelki
kwasu siarkowego, w majestacie prawa zakupionego przez jego legalnie
działający i niewątpliwie renomowany zakład ślusarski, o czym z niejaką
przyjemnością myślałem teraz, jadąc autobusem z przystanku Centrum
Medyczne Zamek Immendorf na dworzec kolejowy Hetzmannsdorf-
Wullersdorf, który zresztą trudno nawet nazwać dworcem, bo to właściwie
stacyjka, pomalowana na żółto piętrowa chałupka z dwuspadowym dachem,
wyglądająca jak domek z dziecięcych rysunków, z doklejonymi nie wiadomo
czemu topornym zegarem i niebieską tablicą, na której białymi literami
wypisano podwójną nazwę miejscowości; cud prawdziwy, że udało się tu
znaleźć miejsce na maleńką kawiarnię, bar właściwie, gdzie za szybą leżą
trzy smętne bułki, w zależności od wypełnienia nazwane szumnie Milano,
Paris i Wien, a także dwie nieco oklapłe brioszki; kiedyś zresztą było tu
jeszcze prościej, zupełnie niemal bezbarwnie, z lat osiemdziesiątych
pamiętam ściany spłowiałe na kolor piaskowca, proste, ciemne litery
przytwierdzone do muru, żadnej wiaty, nie dwie, ale jedną jedyną ławeczkę.
Sympatyczne, choć niebudzące wielkiego uwielbienia; oboje z moją żoną
uwielbialiśmy wielkie dworce w wielkich miastach, do dziś mi to zresztą
zostało, to uwielbienie wielkich dworców w wielkich miastach, zwłaszcza
dworców przesiadkowych, zwłaszcza terminali, w których pod rozległą halą
ze szkła i stali, myślałem teraz, jedząc brioszkę w hetzmannsdorfsko-
wullersdorfskim dworcowym barku, drogi do kolejnych miast, wielkich
i małych, łączą się ze sobą w jedną wiązkę, ściśniętą kurczowo gmachem
dworca, który jest zapowiedzią tylu niejasnych jeszcze wydarzeń;
uwielbialiśmy dworzec w Lipsku, ten pokój stołowy gigantów, uwielbialiśmy
Frank furt, Zürich, od biedy nawet dworce wiedeńskie, z których żaden nie
robi należytego wrażenia, jako że zbudowano je od nowa, kiedy wszelka
sztuka była już kompletnie społeczeństwu odjęta, żaden prócz może
Westbahnhofu, ale nawet dworce wiedeńskie, w większości absolutnie
niezadowalające, wydawały nam się, choć nieporównywalne z paryskimi czy
londyńskimi, piękne przez perspektywy, które zaciskały w pięści, może
dlatego, jeśli nawet zdarzyło nam się pokłócić przed samym wyjazdem,
pierwszy wielki dworzec w wielkim mieście zupełnie nas rozpogadzał, dalej
już jechaliśmy rozpogodzeni i w największej zgodzie, choć należy może
dodać, że podczas wszystkich naszych podróży, których przez jedenaście lat
naszego małżeństwa było całkiem sporo, pokłóciliśmy się przed samym
wyjazdem trzy, najwyżej cztery razy, sama bowiem zapowiedź tego, co
mamy zobaczyć, doprowadzała nas do prawdziwej euforii, zarówno mnie, jak
i moją żonę, a nawet, powiedziałbym, zwłaszcza moją żonę, która pod tym
względem nie miała sobie rów nych, jakby ktoś wmontował w nią osobny
napęd, który pchał ją do rezerwowania biletów i noclegów w pensjonatach,
do sprawdzania najdogodniejszych połączeń, wreszcie do kupowania
z wyprzedzeniem przewodników zarówno po miastach, jak i po tamtejszych
muzeach i kolekcjach sztuki, co nierzadko graniczyło z niemożliwością,
większość bowiem muzeów i kolekcji sztuki sprzedaje przewodniki po
zbiorach wyłącznie w sklepie muzealnym i rzadko kiedy rozsyła je po
księgarniach w całym kraju, w krajach ościennych, a nawet dalszych, ale
moja żona miała swoje sposoby, żeby jeszcze przed wyjazdem pozyskać za
pośrednictwem zaufanego księgarza przewodniki nie tylko po muzeach
i kolekcjach słynnych, ale i tych mniej znanych, z reguły zresztą niesłusznie
mniej znanych, upierała się bowiem, że oglądanie kolekcji bez należytego jej
poznania zawczasu, bez zgłębienia jej historii, a także motywacji i cech
charakteru kolekcjonerów, a nawet sposobu, w jaki niegdyś wisiały obrazy,
jest świadectwem skandalicznego wprost nieprzygotowania do zwiedzania;
jeśli o mnie chodzi, miałem i mam nadal zupełnie inny pogląd na sprawę
i czasem, przeciwnie, wręcz wolałem nie mieć najmniejszego po jęcia
o historii kolekcji, o motywacjach i cechach charakteru kolekcjonerów,
a zwłaszcza o sposobie, w jaki niegdyś wisiały obrazy, bo wisiały przeważnie
w sposób, który całkowicie uniemożliwiał rzeczywiste ich oglądanie,
rzeczywiste spotkanie z nimi, i na tle tej niezgodności opinii, zdarzało się,
dochodziło między nami do sprzeczek, przy czym, należy nadmienić, były to
w ogóle jedyne sprzeczki w naszym małżeństwie, przez jedenaście lat
naszego małżeństwa nie dochodziło do sprzeczek innych niż dotyczące
metody zwiedzania muzeów i kolekcji sztuki, jak choćby wtedy, kiedy
w drodze z Wien Südbahnhof do Roma Termini, gdzie mieliśmy się przesiąść
do Firenze Santa Maria Novella, moja żona na fali euforii zaczęła upierać się,
że szczegółowo, sala po sali, opowie mi, jak niegdyś wisiały obrazy w Galerii
Pittich, ja natomiast, choć zgodziłem się wcześniej wysłuchać skróconej
opowieści o kolejnych Medyceuszach, nie zamierzałem wysłuchiwać, jak
niegdyś wisiały obrazy w Galerii Pittich, i sprzeciwiłem się temu z całą
mocą, po czym milczeliśmy całą drogę do Rzymu, zarówno w przedziale, jak
i w wagonie restauracyjnym, dokąd poszliśmy na kawę, paskudną zresztą,
i dopiero monumentalne arkady dworca Roma Termini tak nas oboje
rozpogodziły, że ja ustąpiłem mojej żonie i zgodziłem się wysłuchać, jak
wisiały niegdyś obrazy w Galerii Pittich, podczas gdy moja żona ustąpiła
mnie i zgodziła się wcale o tym nie mówić, nie pisnąć o tym drażliwym
temacie, słowa mojej żony, ani słów ka, przez co, mało brakowało, doszłoby
do kolejnej kłótni, w której ja bym z kolei nalegał, żeby rozmawiać o tym,
gdzie wisiał del Sarto, a gdzie Botticelli, podczas gdy ona, wręcz przeciwnie,
wzbraniałaby się przed najmniejszą bodaj wzmianką na ten temat. Różnica
pomiędzy nami polegała na tym, że o ile ja jechałem spotykać się z obrazami,
tak jak spotyka się z ludźmi, ludźmi, o których sporo się wie z opowieści,
których widziało się na zdjęciach, może jakimiś sławnymi chirurgami, którzy
mają nas zoperować, a może dalekimi, odnalezionymi po latach krewnymi,
o tyle moja żona jechała, żeby na własne oczy sprawdzić, czy to, co się
o nich mówi, jest prawdą; czytała Burckhardta, czytała Warburga, czytała
Fraengera i Gombricha, czytała znacznie więcej, niż można by się
spodziewać po jej dość podrzędnej funkcji w dość podrzędnej bibliotece,
więcej, sprowadzała do biblioteki, pomimo napomnień zwierzchnika, mało
znane prace dotyczące jakiegoś cyklu fresków czy ołtarza, tropiła czasem
nawet dwustronicowe artykuliki naukowe, żeby tylko należycie przygotować
się do spotkania, a potem po kształcie ucha jakiejś madonny Crivellego
roztrząsać, czy to obraz z wczesnego czy z późnego okresu jego twórczości.
Ostatecznie jednak, choć każde z nas jechało tam w innym celu,
równocześnie jechaliśmy dokładnie w tym samym celu, to jest w celu
spotkania się z dziełem, na takich warunkach, na jakich każde z nas chciało
się z nim spotykać i mogło się z nim spotykać, ja bowiem, jakkolwiek
również podczytywałem Burckhardta czy Gombricha, jakkolwiek
wielokrotnie i z ogromnym zaciekawieniem rozmawiałem z moją żoną o tym,
co osobno wyczytaliśmy u Burckhardta czy Gombricha, a także u Warburga
i Fraengera, starałem się zawsze podchodzić do dzieła z pustą głową,
z głową, słowa Zeyetmayera, wywietrzoną, natomiast moja żona zawsze
starała się podchodzić z głową zapełnioną, głową, słowa Zeyetmayera,
nabitą, a mimo to ani moje wywietrzenie, ani jej nabicie na dobrą sprawę nie
miały najmniejszego znaczenia, zawsze bowiem podchodziliśmy, w sensie
literalnym, w sensie stawiania kroków po muzealnym parkiecie czy
kamiennej posadzce, otóż zawsze podchodziliśmy do dzieła najzupełniej
onieśmieleni jego wewnętrzną, nieumniejszoną przez wieki, uszkodzenia
i przemalówki siłą, i bez względu na to, jakie chcieliśmy mu zadać pytania,
na co zwrócić uwagę, zawsze, i co do tego zgadzaliśmy się z moją żoną,
zawsze udzielało nam ono odpowiedzi na zgoła inne, nieobmyślone
zawczasu pytania oraz zwracało uwagę na to, co wcześniej nie wydawało
nam się istotne, choć przecież w większości przypadków znaliśmy dzieło
z reprodukcji i nie podchodziliśmy do niego bez przygotowania, które
w przypadku mojej żony było nabiciem głowy, a w moim przypadku głowy
wywietrzeniem. Zdarzało nam się, przypominałem sobie, dopijając kawę
w dworcowym barku i strzepując z laminowanego blatu okruchy brioszki,
obrzydliwej zresztą, że jechaliśmy do jakiegoś muzeum czy kolekcji spotkać
się z jednymi dziełami, a na miejscu okazywało się, że spotykaliśmy zupełnie
inne, i to nie dlatego, że te, z którymi mieliśmy się spotkać, zostały akurat
wypożyczone na wystawę Imperium, nad którym nie zachodzi słońce – Karol
V i jego czasy w Museum of Fine Arts w Bostonie albo do Van Gogh
Museum w Amsterdamie na wystawę Żar południa – van Gogh i Gaugin
w Arles, czy też że zostały zastąpione małą kartką z odręcznym napisem:
Obraz w konserwacji, i okrągłą pieczęcią kustosza oraz jego całkowicie
pozbawionym smaku i fantazji podpisem, podpisem zdradzającym nie tylko
brak smaku i fantazji tego konkretnego kustosza, ale i absolutnie wszystkich
pozbawionych smaku i fantazji kustoszy muzealnych, nie, po prostu na
miejscu podchodziliśmy do dzieła, z którym mieliśmy się spotkać, a mimo to
spotkanie nie dochodziło do skutku. Pamiętam to choćby z hamburskiej
Kunsthalle, gdzie podchodziliśmy do Rungego, który nie został ani
wypożyczony na wystawę, ani oddany do konserwacji, zresztą byłoby to
właściwie niemożliwe, bo moja żona w trakcie swoich euforycznych
poszukiwań nie tylko sprowadziła zawczasu plan Hamburga i szczegółowy
przewodnik po kolekcji, ale jeszcze specjalnie zadzwoniła do kustosza działu
malarstwa dziewiętnastego wieku i sprawdziła, czy żaden z obrazów
Rungego, z którymi mieliśmy się spotkać, poprzedziwszy przecież tę
wycieczkę dłuższymi i starannymi studiami nad Rungem i jego teorią
kolorów, nie zostanie wypożyczony ani skierowany do konserwacji i,
faktycznie, otrzymała oficjalne potwierdzenie, że wszystkie eksponowane
w hamburskiej Kunsthalle obrazy Rungego będą obecne, a zatem gotowe do
spotkania z nami, niemniej jednak kiedy pojawiliśmy się na miejscu, okazało
się, że obrazy Rungego wprawdzie są gotowe do spotkania z nami, natomiast
my, pomimo szczegółowych studiów nad Rungem, jego teorią kolorów,
biografią, stosunkami rodzinnymi i kręgiem przyjaciół, które to studia
oczywiście przeprowadziła głównie moja żona, chciała bowiem, słowa
Zeyetmayera, nabić sobie głowę wszystkim, co Rungego dotyczyło, otóż my
nie jesteśmy gotowi na jakiekolwiek z nimi porozumienie, na zadawanie im
pytań ani zwracanie uwagi na żadne szczegóły, przeciwnie, nagle, już
w momencie przekroczenia progu sali, w której wisiały wszystkie
eksponowane w hamburskiej Kunsthalle obrazy Run gego, nabraliśmy do
nich odrazy, odrazy niewytłumaczalnej, zwłaszcza że od dawna uważaliśmy
Rungego za malarza wyjątkowego i niedocenionego, któremu
niesprawiedliwie odmówiono miejsca pomiędzy największymi artystami
romantyzmu, co więcej, odczuliśmy to oboje dokładnie w tej samej chwili,
zarówno moja żona, jak i ja, nie zdradzając tego ani słowem, ani słowem nie
przyznając się do tego przed sobą nawzajem, nie tylko dlatego, że podróż do
Hamburga i noclegi w Hamburgu były dość kosztowne, a przygotowania
długie i czasochłonne, ale przede wszystkim dlatego, że nie chcieliśmy
sprawić temu drugiemu przykrości przyznaniem się do odrazy, która jak nam
się obojgu, acz osobno wydawało, była wyłącznie osobnicza, weszliśmy więc
do sali i zaczęliśmy unikać spotkania z obrazami Rungego, kluczyć, wodzić
wzrokiem po suficie, to znów po podłodze, co było tym trudniejsze, że
właściwie cała ta sala była wprost zawieszona niezabranymi do konserwacji
i niewywiezionymi na żadną wystawę obrazami Rungego, że właściwie
trudno było gdziekolwiek podziać wzrok, żeby nie trafić na jeden z obrazów
Rungego, które teraz nagle budziły naszą gwałtowną odrazę, aż w końcu
zdaliśmy sobie, również jednocześnie, sprawę, że tę odrazę dzielimy,
i wybuchnęliśmy głośnym śmiechem, wyszliśmy z sali Rungego i mieliśmy
piękne, jedno z najpiękniejszych, spotkanie z obrazami Friedricha, tym
szczęśliwsze dla mnie, że miałem głowę zupełnie z Friedricha wywietrzoną,
kompletnie nieprzygotowaną, i znalazłem, oboje znaleźliśmy w tym dużym
zbiorze Friedricha, z którego zresztą jedną pracę zabrano do konserwacji,
a drugą wypożyczono do National Gallery na wystawę Sny Romantyzmu:
Blake, Füssli, Friedrich, rzeczy naprawdę cudowne i wyszliśmy w końcu
z hamburskiej Kunsthalle głęboko przekonani, że była to tylko pułapka
zastawiona na nas przez dzieła Friedricha, które sprytnie nas otumaniły
i kazały nam przyjechać na spotkanie z dziełami Rungego, mamiąc nas
podejrzeniem, że u tego mniej sławnego mistrza znajdziemy coś
nieoczekiwanego, podczas gdy coś nieoczekiwanego mieliśmy właśnie
znaleźć u tego mistrza bardziej sławnego, którego jak nam się zdawało,
znaliśmy doskonale, w istocie jednak znaliśmy go pobieżnie i dopiero to
spotkanie nam udowodniło, jak głęboko myliliśmy się, sądząc, że nie
jesteśmy już w stanie wycisnąć nic więcej z Wędrowca nad morzem mgły
czy Morza lodu. Wbrew bowiem temu, co zdaje się wielu ludziom, obrazy
nie są nam dane raz na zawsze, wiecznie otwarte w ten sam sposób, bo choć,
co do tego nie będę się spierał, w sensie wyglądu niewiele się zmieniają i,
poza rzadkimi wypadkami dramatycznych uszkodzeń, zdjęcia gruntownych
przemalówek czy odnalezienia zagubionej części, wydają się mniej więcej
takie same, nawet jeśli ta czy inna reprodukcja przekłamuje kolor, a operacja
zdejmowania zżółkłych werniksów nadała surowości błękitnej szacie, to
przecież każde faktyczne spotkanie z dziełem jest zupełnie inne, o ile bowiem
one się nie zmieniają, to my zmieniamy się nieustannie, zmieniamy się nie do
poznania wprost i, co za tym idzie, zmienia się nasze odczytanie; toteż od
martwej natury, która wydawała nam się nudna jako dziesięciolatkom,
dwadzieścia czy czterdzieści lat później nie możemy wprost odejść,
odczytując ją, naczynie po naczyniu, liść po liściu, blik po bliku, jak traktat
o tych minionych dwudziestu czy czterdziestu latach naszego życia;
średniowieczna tablica z męczeństwem jakiegoś świętego, która fascynowała
sadystycznego dwunastolatka dokładnością, z jaką odmalowano krew
wyciekającą spod płatów zrywanej skóry, trzydziestolatka nie zatrzymuje ani
na chwilę, za to przykuwa go pastel Rosalby Carriery, który kiedyś nazwałby
tylko jakąś bladą babą w koronkach, ale może się okazać, że po kolejnych
trzydziestu czy czterdziestu latach pastel Rosalby Carriery znów będzie mu
się wydawał bladą babą w koronkach, a w średniowiecznym męczeństwie
spotka się ze swoim własnym bólem, w kanciastych gestach lalkowatych
postaci odkryje swoją codzienną niezgrabność, w młynarczykach zaś,
noszących worki z mąką na drugim planie, wszystkich, którzy codziennie
mijają jego ból i niosą dalej swoje worki z małymi sprawami, ze swoją
powszednią krzątaniną, i będzie wtedy jak ktoś, kto przez parę dekad jeździł
do obrażonej wiekowej ciotki, dożywającej swoich lat w małym domku na
tyrolskiej wsi, a potem w domu starców w Innsbrucku, ciotki, która za
każdym razem odmawiała jakiejkolwiek rozmowy, tylko odwracała się
twarzą do ściany i gniewnie ruszała szczęką, jakby bezzębnymi dziąsłami
chciała rozgryźć łączącą ich nitkę pokrewieństwa, po czym nagle, już na łożu
śmierci, wyjawiła mu rodzinną tajemnicę, która wszystko objaśnia i stawia
w zupełnie innym świetle, przy czym tajemnicy tej nie mógł mu wyjawić nikt
inny, przez te wszystkie lata nie było ani jednej osoby, która mogłaby mu
wyjawić rodzinną tajemnicę o niebywale wprost donośnym znaczeniu,
nikogo, a jedyna osoba, która mogłaby ją wyjawić, czyli wiekowa ciotka,
milczała zaciekle i dopiero za tym ostatnim razem, na łożu śmierci, kiedy
niczego się nie spodziewał, wyjawiła mu sprawę o znaczeniu dlań wprost
kapitalnym. Tak też bywa z niektórymi dziełami, przy czym nie da się tej
tajemnicy otrzymać z drugiej ręki, nikt nie może jej zapośredniczyć; o ile
pomiędzy moją żoną a mną dochodziło do sporów, jako że moja żona
uważała, że do dzieła należy podchodzić z głową nabitą, a ja, że przeciwnie,
z wywietrzoną, o tyle oboje byliśmy całkowicie zgodni w tym, że
jakakolwiek próba opisu dzieła jest z góry skazana na niepowodzenie, więcej,
że każdy, kto próbuje opisać dzieło, dopuszcza się swoistego
sprzeniewierzenia daru, który otrzymał całkowicie za darmo, nie licząc
oczywiście nierzadko skandalicznie wprost wysokiego kosztu biletów wstępu
do muzeum, że ktoś taki dopuszcza się oszustwa, usiłując temu, kto czyta lub
słucha opisu, w miejsce tego, czego dzieło udziela, podłożyć namiastkę,
zupełnie niewspółmierną do hojnego daru, jaki każdy może od dzieła przyjąć
bez żadnych pośredników, przy czym nierzadko zraża tego, kto czyta lub
słucha opisu, do własnego spotkania z dziełem, a nawet jeśli nie zdoła go
zrazić, to często się zdarza, że taki czytelnik lub słuchacz opisu dzieła staje
przed dziełem zakażony opisem i nie potraf się spotkać z dziełem, a spotyka
się jedynie z niegodną namiastką, wstrzykniętą do jego głowy, która mu się
w tej głowie odtwarza wciąż od nowa i przysłania to, co ma przed oczami.
Nie dotyczy to, rzecz jasna, w tym również byliśmy zgodni z moją żoną,
wszelkich wiadomości pomocniczych, to jest dat powstania, atrybucji,
a nawet atrybucji rozwiniętej, nie ograniczającej się do imienia i nazwiska
malarza, ale argumentującej za przypisaniem dzieła temu lub tamtemu
malarzowi oraz przeciwko przypisaniu go temu lub tamtemu malarzowi,
a także szczegółowej czasem historii obstalunku, sporów z mecenasem,
dramatycznych kolei losu, łącznie z pocięciem przez lanc knechtów
i odnalezieniem po zakończeniu działań wojennych w sztolniach kopalni soli,
a także wszelkich innych wiadomości o dziele, które wedle mojej żony były
elementem absolutnie koniecznym do spotkania z dziełem, a według mnie na
ogół jednak zbędnym i przeszkadzającym, w żadnym jednak razie nie starały
się go zastąpić. Tymczasem takiego zastępowania pełne są książki o sztuce,
zwłaszcza zaś nie opracowania naukowe, tylko albumy z ich nieznośnymi,
obraźliwymi wręcz wstępami, których na szczęście niemal nikt nie czyta, ale
czasami niestety również opracowania naukowe czy mieniące się
naukowymi, nie mówiąc już o tak zwanych esejach o sztuce, autorstwa ludzi
kompletnie pozbawionych smaku, ludzi, z których smak został
wykorzeniony, wymyty i wydrapany do żywego albo przez okoliczności,
w jakich wzrastali, albo też przez ich wieloletnią niszczycielską pracę nad
samymi sobą, w związku z czym, kierowani chyba potrzebą dalszego
wykorzeniania, wymywania i wydrapywania smaku do żywego, tym razem
już u innych, próbują stworzyć zastępnik dzieła w postaci jego ze wszech
miar niegodnego opisu i pod to, co odczuwa się przed obrazem Terborcha
czy van Gogha, podkładają jakieś idiotyczne i łajdackie, a przede wszystkim
pozbawione smaku zdania o powabie jedwabistej miękkości walorów,
krzyczących spazmach kontrastów czy pełnym mocy, odważnym przełamaniu
paradygmatu barw, sprowadzając całe to nienazwane, Najwyższe
i Największe Szczęście i równie Najwyższe i Największe, a także równie
nienazwane Poznanie do banalnej cielesnej przyjemności, jaką odczuwamy,
przesuwając opuszką palca po jedwabiu lub moszcząc się na kanapie, co
zarówno mnie, skłonnego nieraz do napadów złości, jak i, co ciekawe, moją
żonę, osobę o wyjątkowym wprost spokoju ducha, doprowadzało do takiej
samej furii, do tego stopnia, że czytając kiedyś w bibliotece fragment tak
zwanego eseju o sztuce, gdzie padło zdanie o powabie jedwabistej miękkości
walorów, wyrzuciła książkę przez okno, i nie jest to żadna retoryczna
przesada, tylko stwierdzony fakt, fakt stwierdzony tym bardziej, że musiała
wyasygnować taką to a taką kwotę na zszycie oprawy książki, która, jak
powiedziała, wyślizgnęła się jej z ręki, choć dwie jej koleżanki z pracy
widziały na własne oczy, jak przeczytawszy zdanie o powabie jedwabistej
miękkości walorów, uniosła zbiór tak zwanych esejów o sztuce prawą ręką,
wzięła zamach i wyrzuciła to zdanie wraz z całą resztą zdań tej książki przez
okno, otwarte za sprawą sierpniowych upałów. Jeśli o mnie chodzi, to
wprawdzie nigdy nie wyrzuciłem książki przez okno, ale, jako skłonny do
napadów złości, jeśli tylko natknąłem się na zdanie takie jak to o powabie
jedwabistej miękkości walorów, nierzadko tłukłem okładką o stół, ryczałem,
tupałem, raz nawet w obecności mojego brata, który w przeciwieństwie do
mojej żony nie mógł zrozumieć, jak można tak przejmować się zbiorem
esejów o sztuce, przy czym, dodajmy, jest to człowiek, który nie może nawet
zrozumieć, jak można przejmować się sztuką jako taką, trzeba go zatem
traktować jak upośledzonego i w rzeczy samej tak go traktuję i traktowałem,
więc puściłem jego zdziwienie mimo uszu, tymczasem moja żona, na ogół
wyjątkowo wyrozumiała, powiedziała mu, że nie powinien odnosić się ani
słowami, ani gestami, ani najlżejszym nawet uniesieniem brwi do rzeczy,
których w żadnym razie nie jest i nigdy, zapewne, nie będzie w stanie
zrozumieć, że jest to, niestety, cała ogromna część świata, która została mu
trwale odjęta, tak jak słuchanie jodłowania, takiego złośliwego porównania
użyła, zostało odjęte głuchemu, a oglądanie landszaftów z jeleniami na
rykowisku, słowa mojej żony, zostało odjęte niewidomemu, potem wszakże,
kiedy ja się uspokoiłem, a mój brat, bez słowa, jakby zatrzaśnięty w sobie,
siedział dalej na krześle przy sto le w jadalni, przeprosiła go za swój wybuch,
mówiąc, że jeśli o nią chodzi, to doskonale rozumie nie tylko tłuczenie
okładką o stół i tupanie, ale i gwałtowniejsze nawet reakcje, co oczywiście
wcale nie udobruchało mojego brata, nadal siedział zatrzaśnięty, słowa mojej
żony, i wkrótce potem zakończył wizytę, nieszczególnie zresztą udaną tak
w całości, jak i w tym szczególe. Jestem przekonany, że nikt w życiu,
z wyjątkiem może Zeyetmayera, ale chyba nie, chyba nikt, łącznie
z Zeyetmayerem, nie rozumiał mnie tak głęboko jak moja żona i z nikim jak
z moją żoną nie umiałem uzyskać tak dokładnego porozumienia, pomimo
pewnych rozbieżności zdań, toteż nadal zdarza mi się z nią rozmawiać
w myślach i często jej mówię, że gdybym nie przyjął na barki mojego
zadania, zajmowałbym się sprawnym, ale bolesnym likwidowaniem
łajdaków, którzy piszą o powabie jedwabistej miękkości walorów oraz tym
podobne zdania, za które nie tylko nie są karani, ale przeciwnie, nagradzani
nagrodami państwowymi i wysokimi honorariami wydawniczymi za kolejne
tomy tak zwanych esejów o sztuce. To oni, między innymi, są winni temu, że
ludzie oduczyli się spotykać z dziełami, że nawet jeśli przemieszczają się po
Europie i reszcie świata, terkocąc kółeczkami walizek po lotniskach,
dworcach, hotelowych korytarzach, nawet jeśli stoją w długich kolejkach
przed wystawą Geniusz Leonarda, przed wystawą Splendor Bizancjum –
Tysiącletnie Cesarstwo, przed wystawą Giacometti – Życie i Twórczość,
nawet jeśli kupują bilety normalne i ulgowe, szkolne i rodzinne, choć mają
nawyk spotykania się z muzeum, jego westybulem, jego muzealnym
sklepem, jego kafeterią muzealną i muzealnym parkingiem, to nie są w stanie
spotkać się z dziełem, po którym prześlizgują się okiem własnym i szklanym
okiem aparatu jak roztargniony znajomy, który przechodzi koło nas ulicą,
obrzucając nas niewidzącym wzrokiem, po czym w muzealnym sklepie
rzucają się na apaszki z dziełem, futerały na okulary z dziełem, przenośne
popielniczki z dziełem, piórniki z dziełem, magnesy z dziełem, pocztówki
w formacie A, B i C z dziełem, notesy z dziełem, ołówki z dziełem, parasolki
z dziełem, filiżanki z dziełem i spodeczki z dziełem, wierząc święcie, że to,
po czym godzinę wcześniej prześlizgnęli się okiem własnym i szklanym
okiem aparatu, jest nieumniejszone na tych półkach i w tych koszach, że
dzięki rozlicznym technikom druku, dzięki digitalizacji zdjęć i nowym
technologiom NASA, które pozwalają wydrukować dzieło nawet na niczym
zgoła, na powietrzu, będą teraz mieli dzieło zawsze przy sobie, w torebce,
w stojaku z parasolami, na półce kredensu, że będą obcowali z dziełem,
przypinając magnesem z dziełem listę zakupów na lodówce, wyrwaną
z notesu z dziełem i zapisaną ołówkiem z dziełem, choć każda z tych rzeczy
jest i będzie wyłącznie niewspółmierną namiastką, którą równie dobrze
można by zastąpić wzorem w pepitę. Nikt nie potępiał mnie bardziej,
przypominałem sobie, wsiadając do pociągu regionalnego na stacji
Hetzmannsdorf-Wullersdorf, niż tak zwani miłośnicy sztuki, jestem gotów
założyć się o miesięczną emeryturę, a raczej o to, co z niej comiesięcznie
pozostaje po zajęciu kwot przez komornika na poczet mojego długu wobec
skarbu trzech państw oraz wobec czternastu muzeów i kolekcji sztuki, że
zdolny socjolog zdołałby naukowo opracować wzór na nienawiść do
Krivoklata, pozwalający na obliczenie jej w zależności od liczby
zgromadzonych przedmiotów z wizerunkami dzieł sztuki, gdzie każdy futerał
na okulary z Wenus z Urbino, każda popielniczka z pejzażem Pissarra,
a zwłaszcza każda mydelniczka z Renoirem podnosi o jakiś procent poziom
agresji i skłania do dzielenia się z rozmówcami serią pomysłów na
wyszukane tortury, zwłaszcza z użyciem
dziewięćdziesięciosześcioprocentowego kwasu siarkowego, który w tych
fantazjach byłby mi wlewany, wkraplany pomalutku, wstrzykiwany pod
skórę i domięśniowo we wszystkie praktycznie części ciała, jego narządy
i otwory. Wybuchy śmiechu, wybuchy śmiechu na sali sądowej, kiedy
mówiłem, że dzieło może nam coś dać, wybuchy śmiechu zupełnie innego
niż ten, którym śmieją się ludzie po prostu radośni, siedzący nad rzeką,
pogryzający kanapki i żartujący o kimś, kto w dole, przy samym brzegu,
podskakując na jednej nodze, mocuje się z butem, bo chce go zzuć
i pobrodzić w wodzie, śmiechu zupełnie innego niż śmiech, od którego boli
przepona, bo wpadło się w śmiechową pętlę od jakiejś bzdurki, nieśmiesznej
nawet, ale w tej chwili, na tym niezasłanym jeszcze łóżku pobudza to do
ciągłego, biorącego się gdzieś ze środka, z rejonów ciepłych i głębokich,
śmiechu, przeciwnie, śmiech wrogi, śmiech, który jest jak ostrokół, jak
kamień rzucony przez całą salę sądową w podsądnego, jak grad kamieni, ale
przede wszystkim jak ostrokół właśnie, wycelowany w słowa, które mogą
tylko pomóc kryjącym się za ostrokołem, które, w rzeczy samej, są jedyną
możliwą pomocą, jedyną możliwą odsieczą, na jaką mogą oni liczyć, śmiech
nie tylko wściekły i wrogi, ale i, na dobrą sprawę, rozpaczliwy w swojej
wściekłości i wrogości, śmiech używany zupełnie na opak, nie tak, jak
powinno się używać śmiechu, idący przez całą salę, od najdalszych rzędów
do najbliższych, otwarte usta, odchylone głowy, a w nich te czarne pieczary,
jedna za drugą, jedna obok drugiej, śmiech w odpowiedzi na to, co mówiłem:
że w czasach, w których rzeczy niemal zupełnie straciły swoją wartość, kiedy
pieniądze, obsesja pieniądza, ciągły obrót pieniędzmi wyssał z rzeczy ich
dotychczasową wartość, w czasach, w których ubrania rozpadają się na
kawałki, rozdzierają, przecierają po kilku ledwie założeniach, choć kiedyś
w płaszczu ojca, niekoniecznie zresztą nicowanym, chodził syn, a potem
jeszcze wnukom przerabiało się go na paltociki; w czasach, w których po
miesiącu wysuwania i wsuwania szuflady w nowej, fabrycznie nowej
komodzie nie dają się ani wsunąć, ani wysunąć, choć kiedyś komodę
dziedziczono po pięćdziesięciu, stu, stu pięćdziesięciu latach, i to nie tylko
komodę robioną przez wybitnego ebenistę dla radcy dworu, nie, zwykłą
chłopską komodę, stojącą na mansardzie wiejskiego domu; w czasach,
w których pieniądze wyssały trwałość i solidność z przędzy, drewna,
kamienia, zastępując je wszystkie, co do jednego, tanimi podróbkami, dzieło
pozostaje jedyną trwałą, nieumniejszoną wartością, wykonaną wciąż z tą
samą najwyższej klasy starannością i maestrią, z tych samych najwyższej
klasy materiałów, co w czasach ich dziadków, pradziadków, prapradziadków
– ale przede wszystkim mówiłem, że to tak wartościowe dzieło może nam
coś dać; wszyscy ci śmiejący się rozpaczliwie przyzwyczajeni są bowiem
tylko do sprzedawania i kupowania, ostatecznie do brania, czy raczej
podwędzania, podprowadzania, niejawnie, ale nigdy do dawania, dawanie
spotyka się z podejrzliwością, zwłaszcza zaś dawanie zupełnie
bezinteresowne, bo dzieło nie ma żadnego interesu w tym, że daje, daje
bezwarunkowo, hojnie i nie wymagając ani pokwitowania, ani
zaświadczenia, ani rozliczenia, ani zwrotu w dogodnym lub niedogodnym dla
dłużnika terminie, daje, nie stwarzając żadnego długu, co spotyka się
z podejrzliwością zajadłą wręcz, ale i z zupełnym niezrozumieniem, a nawet
wrogością, jeśli bowiem coś dawane jest tak hojnie i za darmo, to musi być
najpewniej bezwartościowe, czy może nawet szkodliwe, może nawet, wbrew
pozorom, stwarzające dług, o którym wspomniano gdzieś drobnym
maczkiem, na przedostatniej stronie niepisanej umowy; dlatego też
wycelowano we mnie śmiech, wycelowano go nie tylko na tej konkretnej sali
sądowej w tym konkretnym procesie, ale w zasadzie w każdym z procesów
i na każdej z sal sądowych, gdzie mnie oskarżano, przesłuchiwano
i skazywano, przy czym wybuchał wiele razy i wiele razy niósł się od
najdalszych do najbliższych rzędów, ale najbardziej właśnie wtedy, kiedy
mówiłem o hojności dzieł, bo nikt z tych śmiejących się nie był w stanie
pojąć, a przede wszystkim za żadne skarby nie chciał pojąć, że może coś
otrzymać za darmo, gdzieżby, i niby jak, zdawali się mówić, choć to ja
mówiłem, a oni nie wypowiadali ani słowa, ale mówili tym śmiechem, jakże
to, niby z czego ma dać kawałek pomalowanej deski, kawałek
pomalowanego płótna, przecież dzieło musiałoby mieć jakieś wymię, do
którego mogliby się przyssać, jakąś dźwignię jednorękiego bandyty, za której
pociągnięciem żetony sypałyby się do rynienki umieszczonej tam, gdzie wisi
mosiężna tabliczka z tytułem i nazwiskiem autora, musiałoby ze szczeliny
w ramie wysuwać świeżo wydrukowane banknoty, czeki, papiery
wartościowe, ponieważ jedyna wartość, jaką rozumieli, jaką w ogóle byli
w stanie objąć swoim wyobrażeniem, była wartością finansową. I dlatego też,
odpowiadał mi na to Zeyetmayer, nie udało się i nie uda się zrealizować
zadania, dlatego każda kolejna próba zrealizowania zadania będzie się
kończyła tylko i wyłącznie zniszczeniem dzieła czy raczej, na szczęście,
zniszczeniem werniksu na dziele oraz dzieła tego wieloletnią konserwacją,
nie zaś przekonaniem kogokolwiek; będzie się kończyła procesem i kolejnym
przymusowym pobytem w Centrum Medycznym Zamek Immendorf czy też
w innym zakładzie, szpitalu czy centrum medycznym, a przede wszystkim
niezliczoną ilością artykułów prasowych, które nie tylko nie będą nikogo
przekonywać, jak ważne są dzieła, ale przeciwnie, będą przekonywać swoich
czytelników do kłamstwa, w które zresztą ci czytelnicy od dawna już wierzą,
a mianowicie, że jedyną wartością dzieła jest jego wartość finansowa, którą
jakiś biegły sądowy, marszand lub historyk sztuki wyliczył wedle katalogów
aukcyjnych, i rzeczywiście, w tym muszę Zeyetmayerowi z bólem przyznać
rację, dotychczasowe próby wypełnienia zadania za każdym razem kończyły
się wylewem artykułów idiotycznych i łajdackich, skupiających się tylko
i wyłącznie na wyliczeniach finansowej wartości oblanego dzieła, o ile
oczywiście można w ogóle nazywać wyliczeniem coś, co zostało wzięte
z sufitu, ale przyjmijmy roboczo ten nadużywany termin, zatem: wyliczenia
takiego czy innego biegłego, niemającego przecież najmniejszego pojęcia
o faktycznej dzieła wartości, przy czym, co znaczące, sam wizerunek dzieła,
wydrukowany byle jak, z dużym rastrem, przekłamanymi kolorami,
niechlujny jak zmywana od niechcenia cerata w przydrożnym zakładzie
żywienia zbiorowego, otóż: sam wizerunek dzieła, jego niedoskonałe ze
wszech miar, ale jedyne zawarte w tym artykule odbicie, zajmował
zazwyczaj miejsce podrzędne, zepchnięty na margines, często przysłonięty
czubkiem mojej głowy, moją wyciągniętą ręką, przycięty, bo obok musiała
się zmieścić wiadomość o mieszkańcu Kufsteinu (46 lat), który trzy dni
spędził zamknięty we własnej szafie, albo też o małym Wolfe (8 lat), który
znalazł w lesie wyjątkowo dużą poziomkę, zreprodukowaną jeden do jeden
i w kolorach równie nieapetycznych, co kolory reprodukcji dzieła,
tymczasem miejsce pierwszorzędne, centralne, zajmowała nieodmiennie
kwota, wzięta z sufitu przez biegłego i przez biegłego podana do prasy,
opatrzona dużą liczbą zer, obowiązkowo czarno-czerwonych lub czarno-
żółtych, przy których cała reszta strony, w szczególności zaś dzieło,
wydawała się całkowicie nieistotna. Nic więc dziwnego, że czytelnicy
zwracali uwagę tylko i wyłącznie na to, co wydrukowano dużymi, czarno-
czerwonymi lub czarno-żółtymi cyframi, przez co wydawało im się, że
oblałem dziewięćdziesięciosześcioprocentowym kwasem siarkowym nie
Rembrandta, Dürera czy Cranacha, tylko górę banknotów, albo rozsypanych
niedbale, albo zgrabnie poukładanych w pliki, bezpiecznie zamkniętych
w banderolach i włożonych do wielkiego kufra, a może nawet nie banknoty
czy monety, nie: jakbym dziewięćdziesięciosześcioprocentowym kwasem
siarkowym oblał samą ideę pieniądza, wydestylowane zera,
wielomilionowość w stanie czystym, co budziło w nich zarówno wściekłość,
jak i swoiste pożądanie, czy nawet szacunek. Raz tylko w całym moim życiu
widziałem błysk uznania w oku mojego brata, kiedy w tysiąc dziewięćset
osiemdziesiątym drugim roku, opanowawszy paraliżujący wstyd przed
kompromitacją, przed skażeniem swojego zupełnie normalnego życia moim
życiem najzupełniej nienormalnym, przyszedł na rozprawę i dowiedział się
z mowy prokuratorskiej, że jednym tylko śmiałym ruchem dłoni, w której
trzymałem odkręconą zawczasu butelkę kwasu siarkowego, poczyniłem
zniszczeń na kwotę stu osiemdziesięciu tysięcy marek niemieckich, czyli
kwotę absolutnie dla niego nieosiągalną w jego tak zwanym normalnym
życiu, podczas gdy moje tak zwane nienormalne życie potrafiło ją stracić bez
żalu, przeciwnie, z radością, w ułamku sekundy. To odwrócone bogactwo,
ten gwałtowny potok, który porwał w nicość sto osiemdziesiąt tysięcy marek
niemieckich, całkowicie go olśnił, i jeśli coś mi to przypomniało, to tylko
jakiś na wpół zatarty w pamięci wieczór z naszego wspólnego i słusznie
zapomnianego dzieciństwa, kiedy to usłyszał, a może nie, nie usłyszał, tak,
oczywiście, zobaczył w gazetowej karykaturze spasionego żydowskiego
plutokratę w czarnym, błyszczącym cylindrze i z biegnącą przez opasły
brzuch złotą dewizką, ciężką od breloków, który upierścienioną dłonią zapala
cygaro, tak, jakżeby inaczej, zajętą płomieniem od świecy studolarówką;
mniejsza o to, co mówił przy tym bogacz, dość, że mój brat przez kilka
jeszcze dni, a może kilka tygodni, tak, kilka tygodni, jeśli nie wręcz miesięcy,
może i miesięcy nawet, wspominał o plutokracie, zapominając kolejno o jego
żydowskim nosie, cylindrze, brzuchu, sygnecie, dewizce, wreszcie o samym
cygarze, a zapamiętując jedynie gest podpalania studolarowego banknotu, tak
ekstatycznie rozrzutny, który stał się jego obsesją do tego stopnia, że całe
zeszyty pozbawiał kartki za kartką, każdą przecinając na trzy części do
rozmiarów banknotu, rysował banknoty, a potem, zaszyty za składzikiem,
palił je w swoim sekretnym rytuale, o którym nikt na świecie by nie wiedział,
gdybym nie nakrył go na tym pewnego popołudnia, przywabiony pięknym
zapachem płonącego papieru. Kiedy więc na sali sądowej w roku tysiąc
dziewięćset osiemdziesiątym drugim zobaczyłem w jego oku znajomy błysk
fascynacji, od razu przypomniałem sobie kolejno słodki zapach płonącego
papieru, puste okładki wypatroszonych zeszytów, świecę i banknot, spasione
palce z sygnetem, dalej brzuch z dewizką, cylinder i sam żydowski nos, który
dla kogoś innego byłby w tej karykaturze zapewne najważniejszy. Nie
rozumiał jednak, że o ile on obrał nudną ścieżkę codziennego utracjuszostwa,
folgowania sobie drobnymi przyjemnościami, grania w pokera z kolegami
z biura, po kryjomu, na niskie stawki, z których nie musiał się spowiadać
żonie, puszczania drobnych kwot na taką jedną z Linzu, potem z Grazu,
potem z Salzburga, potem drugą z Grazu i pierwszą z Amstetten, o ile on
wybrał nudną ścieżkę rozmieniania kwot na drobne i rozmieniania na drobne
całego swojego tak zwanego normalnego życia, o tyle ja traciłem jednym
gestem nie tylko sto osiemdziesiąt tysięcy marek, co było dla niego kwotą,
jako się rzekło, nieosiągalną, nieosiągalną za sprawą chronicznego
rozmieniania się na drobne, ale również tym samym gestem po raz kolejny
zrzekałem się wolności, tak, owszem, z całkowitą jasnością umysłu, o którą
oczywiście nie podejrzewali mnie ani sędzia, ani, rzecz jasna, mój obrońca,
ani nawet powściągliwy w swoich żądaniach prokurator, który zapoznał się
z historią mojej tak zwanej choroby, a zatem tak zwanej lekkiej, a potem tak
zwanej ciężkiej choroby, przez co najzwyczajniej w świecie musiał być
powściągliwy, a zatem, z całkowitą jasnością umysłu, o którą nie
podejrzewali mnie ani sędzia, ani obrońca, ani prokurator, ani żaden
z powołanych w sprawie biegłych, zarówno tych z zakresu chorób
psychicznych, jak i tych z zakresu historii sztuki i obrotu antykwarycznego,
a zatem: z całkowitą jasnością umysłu puszczałem nie tylko sto osiemdziesiąt
tysięcy marek, kwotę dla mojego brata i dla wielu innych osób nieosiągalną,
ale i wolność. Na długie pięć, dziesięć, a może i piętnaście lat, które miałem
po raz kolejny spędzić w jakimś szpitalu, zakładzie czy centrum medycznym,
choćby i w Centrum Medycznym Zamek Immendorf, z jego nieznośnymi
pacjentami, odczłowieczonymi strażnikami i postępującymi poniżej wszelkiej
krytyki tak zwanymi lekarzami. Na sali sądowej tego jednak nie rozumieli,
rozumieli, i owszem, karę: że więzienie to kara za niszczenie publicznego
majątku w postaci wielu zer, że to ze wszech miar słuszna kara za oblanie
dziewięćdziesięciosześcioprocentowym kwasem siarkowym widmowych
banknotów, za które każdy z nich, gdybym nie oblał Autoportretu Dürera,
mógłby sobie kupić narty, wycieczkę na Wyspy Kanaryjskie, tyle a tyle
tysięcy porcji sznycla po wiedeńsku z garnirem, kabriolet czy
niewyobrażalną liczbę spinaczy biurowych, spinaczy biurowych, którymi
dałoby się spiąć wszystko, co jest do spięcia w całej Austrii, a może i w
Europie, widzieli mnie zatem jako niszczyciela ich spinaczy, ich nart,
w komplecie z wiązaniami i butami narciarskimi, ich tysięcy sznycli, i tak
dalej, zatem kogoś, kto słusznie zgnije w więzieniu, ulubiony ich zwrot, kiedy
tylko słyszeli o jakimkolwiek procesie, myśleli o gniciu, o cielesnym
rozpadzie skazanego, który rozkłada się jak przemrożone łodygi dalii albo
ziemniaki zapomniane w wiklinowym koszu pod kuchennym blatem, myśleli
nie o równej fasadzie zakładu więziennego w Stein, z jego szarymi, czystymi
celami, tylko o średniowiecznej ciemnicy wyściełanej gnijącą słomą,
o kajdanach i zakutym w nie, rozpadającym się na kawałki, śliskim ciele,
widzieli wyłącznie karę, możliwie jak najokrutniejszą, bo tego domaga się
sprawiedliwość, kiedy bowiem nie chodzi o nich, wszyscy są ogromnymi
zwolennikami sprawiedliwości; są zwolennikami należytego zważenia i jak
najsurowszego osądzenia win, choć niekoniecznie zbadania i zważenia
okoliczności łagodzących, które są dla mięczaków, które są w ich pojęciu
przeciwieństwem sprawiedliwości, chyba, rzecz jasna, że dotyczą ich
samych, wtedy są owej sprawiedliwości uosobieniem, rozumieli zatem,
pochwalali i witali z entuzjazmem karę, ale zupełnie nie rozumieli ofiary, nie
rozumieli, że kara była antycypowana na długo przed procesem, po raz
pierwszy dawno temu, w Kassel, kiedy pojąłem istotę zadania. Nie rozumieli,
więcej: wzbraniali się przed zrozumieniem, że jest to ofiara ponoszona dla
nich, dla każdego z tych zadowolonych z siebie, praworządnych obywateli,
którzy przychodzili tu, by sobie pooglądać, jak burzyciel porządku jest
sądzony, jak dowiaduje się, że zgnije w więzieniu, co jego twarz
zwyrodnialca zdradzi w momencie ogłaszania wyroku, nie rozumieli, ani
razu, w żadnej sali sądowej nie rozumieli, że oferuję im jedyny ratunek. Że
pośród tych wszystkich kobiet ze stetoskopami, które uśmiechają się do nich
z przedostatnich stron tygodników, połyskliwe i kredowe, z połyskliwym
i kredowym uśmiechem, z włosami rozwianymi powiewem nieskrępowanej
euforii, wieszczącej troskliwą opiekę medyczną, pośród wszystkich
cieszących się bezpieczną starością promiennych seniorów w żółtych
i czerwonych pulowerach, w kwiecistych sukienkach i kaszmirowych szalach
o jasnych, niezmąconych ani jedną plamką barwach, miękko otulających
jasne, niezmącone ani jedną wątrobową plamą twarze, pośród wszystkich
oferujących pewne zbawienie idealnych rodzin ze Strażnicy, polegujących
w malowanym raju pomiędzy lwem a owieczką, pośród wszystkich tych
solidnie wyglądających doradców finansowych z włosami zaczesanymi na
bok tak doskonale, że zdają się kawałkiem polerowanego drewna,
w nieskazitelnych garniturach i krawatach wiszących idealnie równo, choć
zawiązanych bez fantazji, ale przecież nie fantazji oczekujemy od doradców
finansowych, z uśmiechami wyrażającymi bezgraniczną ufność w oferowany
plan długoterminowego oszczędzania Bezpieczna przyszłość, słowem: że
pośród wszystkich tych ludzi z ulotek, broszur, telewizyjnych bloków
reklamowych, billboardów byłem w istocie jedynym człowiekiem, który
przynosił im prawdziwy ratunek i prawdziwe rozwiązanie, na próżno. Na
próżno, moje bowiem zadanie, muszę się tu zgodzić z Zeyetmayerem, jest
niemal na pewno skazane na niepowodzenie i trzeba należycie, na chłodno
rozważyć, słowa Zeyetmayera, czy ludzkości, a zatem mnie, jako jednemu
z nielicznych świadomych tej ludzkości przedstawicieli, opłaca się narażać
jakiekolwiek dzieło, a tym bardziej arcydzieło, na zniszczenie tylko po to,
żeby zadzwonić na trwogę i obudzić ludzkość, Z drugiej jednak strony,
odpowiadałem Zeyetmayerowi, jeśli nikt nie zadzwoni na trwogę i ludzkość
się nie obudzi, przepadnie nie tylko to jedno arcydzieło, ale w ogóle
wszystkie dzieła i arcydzieła, cała wizualna pamięć; całe wizualne
zwierciadło ludzkości, w którym się przez tysiąclecia przeglądała i dzięki
któremu mogła siebie samą pojąć, porozumieć się z samą sobą, zostanie
odrzucone, sprowadzone do roli najpierw łatwego kiczyku, potem ramoty,
wreszcie bezwartościowego śmiecia i wówczas to, co dziś biegli wyceniają
wedle swoich tabel mienia znacznej wartości na pięć, dziesięć, pięćdziesiąt
milionów dolarów, będzie miało wartość deski, na której jest namalowane,
Jak pocięty na kawałki Święty Hieronim Leonarda, wtrącił Zeyetmayer, a ja
przytaknąłem, którego jeden kawałek był pokrywką beczki na rodzynki,
drugi siedziskiem zydla należącego do szewca, a trzeci drzwiczkami od
szafki, Nie, zaprotestowałem, były dwa kawałki, jeden był siedziskiem zydla
należącego do szewca, a drugi blatem stołu, Mniejsza o to, powiedział
pojednawczo Zeyetmayer, Tak czy owak, mówiłem dalej, ryzykujemy
jednym, tylko i wyłącznie po to, by nie stracić wszystkich, w nadziei, że
jednak ludzie coś zrozumieją, ale oni nic nie rozumieją, Oni nic nie
rozumieją, potwierdził ożywiony znowu Zeyetmayer, który od dłuższej już
chwili nie leżał na łóżku, tylko uniósł się na poduszkach i siedział wysoko na
nich oparty, rzucając na ścianę smukły cień swojej wysoko wysklepionej
czaszki, Ależ oczywiście, drogi panie Krivoklat, oni zupełnie nic nie
rozumieją, to oczywiste, to żadne domysły, Wiem, odpowiedziałem
Zeyetmayerowi, tyle razy wyjaśniłem im punkt po punkcie całą moją teorię,
piszecie w gazetach, mówiłem im, a potem czytacie w gazetach, mówicie
w telewizji i słuchacie w telewizji tylko o kompletnie nieistotnych cechach
dzieła, o jego tak zwanej wartości finansowej, podanej w szylingach,
markach, euro czy dolarach, która jest wzięta z suftu, sprzeciw, sprzeciwił się
prokurator Langmann, wartość zniszczonego przez oskarżonego mienia
znacznej wartości, czyli obrazu Autoportret autorstwa Dürer Albrecht,
podana jest w oparciu o opinię biegłego, i tak dalej, sprzeciw podtrzymuję,
podtrzymał sprzeciw sędzia Trnkoczy, a jeśli nawet nie wzięta z sufitu, to
wzięta z opinii biegłego, co na jedno wychodzi, sprzeciw, sprzeciwił się
prokurator Langmann, sprzeciw podtrzymuję, podtrzymał sprzeciw sędzia
Trnkoczy, w każdym razie, mówiłem, jest moim zdaniem kompletnie
nieistotna, umknęło wam bowiem to, co najistotniejsze, a mianowicie gdyby
dziewięćdziesięciosześcioprocentowy kwas siarkowy, który na szczęście, co
mówię z pewną ulgą, mówiłem z pewną ulgą, naruszył tylko werniks, a nie
warstwę malatury, faktycznie dożarł się aż do deski, to pozbawiłby was
wcale nie pieniędzy, nie banknotów, monet, sztabek, akcji na giełdzie czy jak
to tam sobie przechowujecie, tylko dzieła, dzieła, które jest niezastąpione,
którego nie zastąpi ani podana przez biegłego kwota, ani dwukrotność,
trzykrotność, ani też czterokrotność tej kwoty, w ogóle żadna kwota
pieniędzy nie jest w stanie zastąpić autoportretu Dürera, nie tylko zresztą tego
w futrze, ze Starej Pinakoteki w Monachium, ale nawet i tego nieco
fircykowatego z Prado i, tym bardziej, tego mniej może popularnego, ale dla
mnie najdoskonalszego, który wisi w Luwrze, a który zresztą, myślę, że
mogę to dziś wyznać, był moim pierwotnym celem, niezrealizowanym
z różnych przyczyn, głównie z powodu drobiazgowej kontroli przy wejściu
na ekspozycję, choć gdybym miał wybierać, gdybym miał luksus takiego
wyboru, zdecydowanie wolałbym oblać ten z Luwru niż ten ze Starej
Pinakoteki, nawet jeśli jest mniej od niego znany, wszystko to jednak,
mówiłem, są sprawy nieistotne, ważniejsze jest zgoła co innego, otóż
wyobraźcie sobie państwo wszyscy, panie sędzio Trnkoczy, panie
prokuratorze Langmannie, że tracicie autoportret Dürera, którykolwiek, że
jeszcze wczoraj położyliście się do łóżka, nawet może nie myśląc o żadnym
z autoportretów Dürera, ale gdzieś z tyłu głowy wiedząc przecież, że wiszą
gdzieś, bezpieczne, na ścianie w Luwrze, Prado czy Starej Pinakotece, że
zawsze, gdybyście tylko tego potrzebowali, możecie wsiąść w samochód lub
samolot i spotkać się z nimi osobiście, a tymczasem rano budzicie się po to
tylko, by dowiedzieć się, że autoportret Dürera, wszystko jedno który,
przestał istnieć, nie ma go, w fizycznym sensie nie istnieje i choć można się
pocieszać, że istnieje przecież w zbiorowej pamięci wszystkich, którzy go
widzieli, że został w nich zapisany, to przecież jest to istnienie tylko
biologiczne, istnienie w zawodnej pamięci przedstawicieli gatunku homo
sapiens, którzy żyją zazwyczaj koło siedemdziesięciu, osiemdziesięciu lat
i taka tylko jest trwałość tego nośnika pamięci, przy czym ten nośnik nikomu
nie jest w stanie przekazać obrazu dalej, nikomu nie jest w stanie go
opowiedzieć, umrze on zatem wraz z nim. Można się również, ciągnąłem
wtedy, w sali sądowej, a także wtedy, opowiadając to raz jeszcze,
przepowiadając to słowo po słowie Zeyetmayerowi, można się również
łudzić, że ten konkretny, nieistniejący już autoportret Dürera, jak wszystkie
autoportrety Dürera, został wielokrotnie zreprodukowany, każdy więc będzie
miał okazję spotkać się z jego idealnym odwzorowaniem, ale to bujda, żadna
reprodukcja papierowa, cyfrowa, żadna kopia ręcznie malowana, choćby
i namalowana przez najlepszego kopistę, nie wytrzymuje porównania
z arcydziełem w oryginale i nigdy nie dajcie sobie wmówić, panie sędzio
Trnkoczy i panie prokuratorze Langmannie oraz pozostali państwo, że jest
inaczej, nie, kładliście się spać z autoportretem Dürera, a budzicie się bez
autoportretu Dürera, i choć może się wam wydawać, że jest to zmiana
niewielka, niewpływająca na wasze życie, to w istocie jest to zmiana
fundamentalna, nie jest to bowiem wyłącznie wasza strata, ale ogromna,
nieobliczalna suma strat całej ludzkości, każdy z ludzi osobno stracił
autoportret Dürera, bezpowrotnie, nawet jeśli nie wiedział o jego istnieniu, tej
samej nocy straciła go praczka znad Brahmaputry, osesek z kliniki
położniczej w Dżibuti i emerytka z Wisconsin, a zatem jeśli mówicie
o stracie tylu to a tylu marek niemieckich, to przemnóżcie tę stratę przez
liczbę ludzi na Ziemi, mając w pamięci, że każdy z nich stracił autoportret
Dürera bezpowrotnie, że jest to strata niepowetowana i nawet odnalezienie
zaginionego autoportretu Rembrandta jej nie ukoi, nawet powstanie
dziesięciu genialnych autoportretów, malowanych przez jakiegoś młodego
geniusza w Rio de Janeiro czy pod Bukaresztem, nie odpłaci ludzkości za
stratę autoportretu Dürera, podobnie jak natknięcie się na jakąś miłą osóbkę
i dojście po godzinie rozmowy, że jesteście dalekim kuzynostwem, nie
przywróci życia innej kuzynce, która wiele, wiele lat temu otruła się
z miłości, wypijając szklankę preparatu do przetykania rur Der Zauberer, i na
której pogrzebie prawie zemdleliście z rozpaczy, starając się do końca nie
zdradzić, że doskonale wiecie, z miłości do kogo się otruła, na której
pogrzebie trzymaliście się jak najdalej od trumny, a duszący zapach lilii
w tym pokoju, w tym pokoju o niskim stropie i pobielonych ścianach, tak
was udręczał, że po dziś dzień nie możecie znieść nie tylko zapachu lilii, ale
i samego ich wyglądu, zwłaszcza zaś lilii białych, którymi był obstawiony
tamten pokój, wokół niewielkiej, białej trumny, stojącej na prostych
krzyżakach z nieheblowanych desek. Nie ma autoportretu Dürera, nie ma
kuzynki, i nie będzie, już nigdy, mówiłem w sali sądowej i przepowiadałem
raz jeszcze Zeyetmayerowi, który podniósł się znowu na poduszkach
i oświadczył tylko: Wszystko poza śmiercią jest farsą, słowa Ze yet ma ye ra.
Ależ tak, powtórzyłem za Zeyetmayerem, wszystko poza śmiercią jest farsą,
ale dotyczy to tyleż śmierci człowieka, co śmierci dzieła, zresztą sędziego
Trnkoczego i prokuratora Langmanna dotyczy już pewnie w sposób jak
najbezpośredniejszy, bo to przecież był mój pierwszy proces, trzydzieści trzy,
nie, trzydzieści siedem lat temu, sędzia Trnkoczy musiał być dobrze po
sześćdziesiątce, a może nawet dobiegał siedemdziesiątki, a Langmann,
prokurator Langmann mógł być młodszy, z pewnością był młodszy, ale
bardzo otyły, otłuszczony, rzecz jasna nie tylko w sensie cielesnym, ale
i duchowym, zwały tłuszczu na ciele prokuratora Langmanna odpowiadały
ściśle zwałom tłuszczu na jego duszy i nie wydaje mi się, żeby mógł przeżyć
kolejnych trzydzieści siedem lat, prawdę mówiąc, sądzę, że nie przeżył nawet
kolejnych dziesięciu, pokusiłbym się nawet o szacowanie, że sędzia
Trnkoczy, jakkolwiek znacznie od niego starszy, mógł był go przeżyć, choć
w tej chwili to i tak nieważne, bo obaj najpewniej nie żyją, i to od dawna, nie
mogą więc zrozumieć mojej argumentacji, podobnie zresztą jak wówczas jej
nie zrozumieli, choć jeszcze żyli, ale pomimo cieszenia się życiem, pomimo
korzystania z życia nie mogli zrozumieć, co to znaczy przestać istnieć, nie
mogli zrozumieć choćby skrawka rozległej problematyki definitywnego
nieistnienia, czy to człowieka, czy dzieła. Ani sędzia Trnkoczy, ani
prokurator Langmann, którzy mieli zważyć moją winę, nie potrafili, mimo
moich usiłowań, by im pomóc, mimo moich cierpliwych tłumaczeń,
wyjaśnień, teorii, których czasem nawet, muszę im to oddać, starali się
wysłuchać i które starali się zrozumieć, otóż nie potrafili zważyć świata bez
autoportretu Dürera, żadnego z trzech kanonicznych autoportretów Dürera,
monachijskiego, paryskiego ani madryckiego. Być może nie potrafili nawet
zważyć, co mogli od nich otrzymać, co ludzie w ogóle otrzymują od
arcydzieł w sposób ciągły, nieprzerwany, o ile oczywiście potrafią się na nie
otworzyć. Ta niemierzalność, niepoliczalność, nieprzeliczalność daru jest
zresztą jednym z największych problemów, mówiłem Zeyetmayerowi,
a Zeyetmayer przytakiwał, ludzie udają, że nie lubią matematyki, ludzie
opowiadają z chęcią o swoich absolutnie nieznośnych nauczycielach
matematyki w szkole podstawowej i średniej, opowiadają o mękach na
lekcjach matematyki, o mękach podczas wkuwania tabliczki mnożenia,
o mękach algebry, stereometrii, o mękach potęgowania i ułamków, ale
w gruncie rzeczy uwielbiają liczyć, nawet jeśli popełniają błędy, nawet jeśli
mylą kolumny w słupkach, nawet jeśli zapomnieli wzór na pole koła,
przepadają za liczeniem i przeliczaniem, chcieliby mieć wszystko należycie
opisane, zaznaczone na wykresie, zważone i zmierzone; jeśli mają dostać dar,
chcieliby wiedzieć, ile jest wart, niekoniecznie w brzęczącej monecie, ale
w jakichś jednostkach. A jeśli już nie mogą, jeśli jest to niewykonalne, to
przynajmniej chcieliby dar jakoś opisać, ale nie da się opisać daru od dzieła,
mówiłem Zeyetmayerowi, mówiłem coraz głośniej, oburzony na to, że się nie
da, nie da się go opisać, podnosiłem głos, próbowałem tego wielokrotnie, nie
da się, Nie da, potwierdził Zeyetmayer znacznie cichszym głosem i na chwilę
odchylił od siebie podkładkę z rysunkiem, popatrzył na mnie, powtórzył, że
się nie da, po czym wrócił do rysowania, No właśnie, potwierdziłem, jest to
niewykonalne, być może zdarza się wyjątkowo zdolnym ludziom, rzadko,
w momencie natchnienia, ale dar jest przeznaczony nie tylko dla nich i nie
tylko im jest udzielany, dar jest przeznaczony i udzielany wszystkim bez
wyjątku, jak leci, wymownym i niemym, tymczasem nie da się go zamknąć
w żadnych słowach, przepływa zupełnie poza słowami, z książkami,
z literaturą jest łatwiej, ale muzyka i malarstwo są pozawerbalne, ciągnąłem,
możemy powiedzieć, że w sonacie Kreutzerowskiej słyszymy galop konia
albo ruchy zdyszanego człowieka, który wbiega do zrujnowanego,
wypalonego budynku, wpada do kolejnych pomieszczeń na parterze, na
piętrze, goni po schodach ze strzaskaną balustradą, możemy powiedzieć, że
słyszymy pośpiech i jakiś dramat, ale to mało, to wciąż mało, zresztą dla
jednego to będzie galop ucieczki, dla drugiego galop pogoni, bez sensu,
krzyknąłem, Bez sensu, zgodził się za mną, znacznie ciszej, Zeyetmayer, A w
malarstwie, dowodziłem, jest równie źle, czy może jeszcze gorzej,
jakakolwiek próba opisania tego, co otrzymuje się od dzieła, jest z góry
skazana na niepowodzenie, jest parodią tego, co się otrzymało, od razu
niebezpiecznie skręca w stronę niemożebnego wprost kiczu, który nijak się
ma do szlachetności dzieła, im dzieło jest szlachetniejsze i doskonalsze, tym
opis daru, przez kontrast, staje się bardziej kiczowaty i niedoskonały.
Jestem przeciwnikiem kary śmierci, powiedziałem po chwili, na co
Zeyetmayer się ukłonił i odparł: To bardzo miło z pańskiej strony, panie
Krivoklat, ponieważ, jak zrozumiałem, kara śmierci w pewnym sensie
dotyczyła go osobiście, mogła była dotyczyć go osobiście, gdyby wiele lat
temu sądzono go w kraju karę śmierci orzekającym i gdyby, rzecz jasna, nie
uznano go jednak za chorego psychicznie; Jestem przeciwnikiem kary
śmierci, ciągnąłem, ale za opisy tego, co dzieło komuś dało, rozstrzeliwałbym
na miejscu, nad, że tak powiem, dymiącym jeszcze piórem czy długopisem,
rozstrzeliwałbym, darłbym pasy, ćwiartował i rozrywał końmi za wszystkie
te: Co wnosi w nasze życie wspaniała, rozwibrowana plama barwna van
Gogha? Czym ubogaca naszą egzystencję misterium światła u de La Toura?
Co mówi nam o świecie subtelna idylliczność płócien Renoira? Nic nam nie
mówi o świecie żadne z płócien Renoira, to po pierwsze, płótna Renoira
stanowią obrazę dla świata, a jedyne, co nam mówią, to że ludzie kompletnie
pozbawieni gustu i zdolności widzenia też czasem coś lepią sobie w głowie
i przelewają, czy raczej wypluwają to na płótno, po czym ludzie równie
pozbawieni gustu i zdolności widzenia jak oni będą się upierali, że tak
właśnie wygląda świat, jak mieszanina truskawkowego lukru ze zlewkami
z fabryki farb i bezładnie porozrzucanymi kawałkami słoniny, mniejsza
jednak o Renoira, zostawmy go na boku, otóż to, co van Gogh i de La Tour
robią z nami, jest nieopisane. O ile da się niekiedy opisać wpływ
pomniejszych dzieł pomniejszych malarzy, o tyle arcydzieła wnikają w nas
poza słowami, pod słowami, ponad słowami, a to, co po sobie zostawiają,
bierze się z innego wymiaru, zupełnie jakby jakiś sześciowymiarowy
wszechświat upuścił w nas sześciowymiarową bryłę, a my próbowalibyśmy
opisać ją naszym trójwymiarowym systemem, nie czując, że ciosamy ją przy
tym siekierą, że z trzech odrąbanych wymiarów buchają strumienie krwi. I w
tym tkwi cały dramat, mówiłem Zeyetmayerowi, który patrzył na mnie
uważnie swymi nadnaturalnie dużymi i nienaturalnie jasnymi oczami, że
skoro czegoś nie da się opisać, to choćby istniało, nie istnieje; to, czego nie
da się nikomu pokazać, na czym nie da się położyć palca i powiedzieć to,
zatraca w naszych oczach nie tylko wartość, ale w ogóle egzystencję, do tego
stopnia, że zaczynamy w końcu powątpiewać, czy dar nam został udzielony,
czy coś takiego jak dar jest w ogóle możliwe. Przy czym dodać trzeba, że
wszyscy, niemal wszyscy wokół kwestionują istnienie daru, kwestionują
może nie samo tak zwane obcowanie ze sztuką, nie, to akceptują i nawet
chwalą, ale wyłącznie obcowanie bezpieczne, powierzchowne oglądanie
sztuki, jak lwa, zza solidnych żelaznych krat, oglądanie będące w swojej
istocie kompletnym odseparowaniem, natomiast obcowanie faktyczne ze
sztuką, przejęcie się nią, przyjęcie jej w siebie zwalczają, gardzą nim,
nazywają albo rozmemłaniem, albo histerią, albo szaleństwem, muszą zatem
również zakwestionować, z całą mocą zakwestionować istnienie daru, przez
co ten, który dar nawet odczuł, teraz zaczyna się go wstydzić, zaczyna go
uważać za urojenie i objaw chorobowy, za stromą ścieżkę w dół, w głąb
obłędu, udaje przed sobą samym, że wcale daru nie otrzymał, więcej, gotów
jest ścierać się publicznie w sporach i twierdzić, że dar to wymysł jakichś
maniaków. W obliczu tej aberracji, jakże rozpowszechnionej, na dalszy plan
schodziła cała reszta problemów, zwłaszcza to, co z kolei było szczególnie
uwłaczające dla Zeyetmayera, w czym Zeyetmayer znajdował największe
udręczenie, co przyprawiło Zeyetmayera o Zeyetmayerowską rozpacz:
domorosłe, niczym nieuprawnione psychologizowanie dziennikarzy, tego
plemienia umysłowych kryminalistów, specjalistów od niczego, ludzi, którzy
nie posiedli żadnej konkretnej wiedzy z żadnej konkretnej dziedziny, ale
czują się uprawnieni, ba, czują się wręcz w obowiązku publikowania swojego
zdania na każdy, dotyczący dowolnej dziedziny temat; jeśli tylko jakiś temat
istnieje, to nabierają przekonania, że powinni się nań wypowiedzieć, a im
bardziej temat ten wymaga specyficznej wiedzy ze specyficznej dziedziny,
tym chętniej się wypowiadają, nie sięgając do żadnej wiedzy, przeciwnie,
celowo tę wiedzę odrzucając, izolując się od niej, wpłynęłaby bowiem na ich
tak zwaną opinię. Jeśli zaś jest dziedzina, w której niezgłębieniu dziennikarze
celują i na której temat wypowiadają się najchętniej, to jest nią z pewnością
psychologia; nie ma bodaj psychologizowania bardziej odrażającego niż
psychologizowanie dziennikarzy, nie ma psychologizowania równie tępego,
przyziemnego i dalszego od rzetelnej psychologicznej wiedzy niż
dziennikarskie, które dla niepoznaki dziennikarze zawsze niemal opa trują
znakami zapytania, nie dlatego że wątpią w swoją psychologiczną intuicję,
ale dlatego że sugestia nieopatrzona znakiem zapytania mogłaby przy splocie
niekorzystnych zdarzeń doprowadzić do wypłaty odszkodowania, i to na
kwotę liczącą wiele zer, a niczego bardziej nie kochają i zarazem bardziej się
nie lękają niż kwot wielozerowych, to miłość zer do zer i lęk zer przed
zerami, stąd wszystkie te: Czy miało na to wpływ trudne dzieciństwo
podsądnej? Czy winy upatrywać należy w bezwzględnej postawie ich matki?
Co powiedziałby na to Freud? Czy psychiatrzy dopatrzą się przyczyn tej
tragedii w dramatycznych wydarzeniach sprzed lat?, i tym podobne bzdury,
pisane przez dziennikarzy na pudłowatych, brzydkich laptopach, stojących na
paździerzowych, brzydkich meblach w klitkowatych, brzydkich pokoikach,
gdzie żaden centymetr kwadratowy ściany, blatu, okna nie daje wytchnienia
oku, przeciwnie, cała powierzchnia ścian, blatów i okien, o ile w ogóle są tam
jakieś okna, a nie korporacyjne boksy, otóż cała ta powierzchnia jest
wizualnie toksyczna i zatruwa ich wszelkiego rodzaju truciznami, które
przesączają się potem do ich głów, z głów do artykułów, a z artykułów do
głów czytelników. Nie ominęło to ani Zeyetmayera, ani mnie, przy czym
Zeyetmayera, jak już wspominałem, dręczyło to szczególnie i doprowadziło
do rozpaczy, na którą trudno znaleźć odpowiednie słowa, rozpaczy
wszechogarniającej, której jakiekolwiek ukojenie mogło przynieść tylko
rysowanie i, słowa Zeyetmayera, rozmowy ze mną, podczas gdy mnie
psychologizowanie dziennikarzy, idiotyczne i łajdackie, irytowało
wprawdzie, ale nie doprowadzało ani do rozpaczy, ani do przelotnego nawet
smutku, drażniły mnie tylko te pytania: Czy Krivoklat wychowywał się
w normalnej rodzinie? Czy dramatyczny wypadek w dzieciństwie,
wpadnięcie do szamba w wieku lat dwóch, należy winić za jego przestępcze
czyny? Czy ojciec Krivoklata stosował przemoc? Czy matka Krivoklata,
ładna osóbka, jak jeszcze dziś mówią jej dawni sąsiedzi, swoim
rozerotyzowaniem nie wpłynęła negatywnie na dorastającego chłopca? Czy
rodzinę Krivoklatów uważano za normalną?, bo przecież o tak zwaną
normalność tak zwanej normalnej rodziny tu chodzi, przecież wszyscy ci
dziennikarze chcą się dopatrzyć za wszelką cenę wyjaśnienia tej
nienormalności, tego punktu, w którym w zdrowej, ich zdaniem, społecznej
tkance pojawia się skaza, wrzód, nowotwór, jednym słowem: nienormalność,
którą ze zdrowej społecznej tkanki należy wyciąć, wyżec żywym ogniem,
odseparować, choć przecież to, co nazywają normalną rodziną, jest w istocie
rzadkie, nienormalne, przecież normalną rodziną jest rodzina maszynisty
z Amstetten, która najpierw unicestwiła w sensie fizycznym najstarszego,
najbardziej ludzkiego z synów, sprawiając, że uciekł z domu i zdechł jak pies
na jednym z niemieckich dworców, a potem, posługując się tym
odstraszającym przykładem, tymi zwłokami, których sprowadzenie jako
wiązki drewna opałowego załatwiono z kolegami, unicestwiła w sensie
duchowym pozostałe dzieci, przy czym maszynista nie działał sam, ale ze
swoją żoną; wprawdzie połamał jej cztery żebra w trakcie egzorcyzmów, ale
ona swoim oddaniem umożliwiła mu kolejno unicestwienie wszystkich
dzieci, pierwszego fizycznie, pozostałych zaś duchowo. Oto jest, podobnie
jak rodzina aptekarzowej z Braunau am Inn, gdzie ojca pozbawiono majątku
i wpędzono do grobu, a z siostry zrobiono służącą, od której w dodatku cały
czas, właściwie nieustannie wymaga się kolejnych podziękowań za
chrześcijańską opiekę, od której bez ustanku, o każdej porze dnia i nocy
wymaga się wdzięczności za największą możliwą niewdzięczność, otóż to, to
jest rodzina normalna, czyli bezwzględna i niszcząca, bezwzględnie
niszcząca wszelkie próby wyłamania się z porządku, wszelkie próby
osobności, wszelkie próby, powiedzmy to otwarcie, bycia człowiekiem,
natomiast rodzina, którą nazywa się normalną, a zatem kochająca, czuła,
z szacunkiem podchodząca do faktu, że każdy z nas jest człowiekiem
osobnym, podkreślam: osobnym i podkreślam: człowiekiem, jest rzadka,
nadzwyczaj rzadka, nie stanowi w żadnym razie normy, jest w swojej istocie
nienormalna. Rodzina nienormalna nigdy nie dopuściłaby się tego, czego
dopuszczają się rodziny normalne, jak rodzina aptekarzowej z Braunau am
Inn albo maszynisty z Amstetten, w których dziec ku kategorycznie zabrania
się posiadać osobowość, w których dziec ku osobowość się amputuje,
unicestwia ją, nie szczędząc sił i środków, dziec ko w takiej rodzinie nie jest
bowiem osobą, spłodzoną, urodzoną i wychowywaną, aby stała się w pełni
człowiekiem, ale jest fabrykowane na potrzeby działania rodziny jako kółko
w większej maszynerii, które musi się obracać wedle z góry ustalonych reguł,
przy czym dziec ko nie ma na te reguły najmniejszego wpływu, choć
niemalże od momentu urodzenia, od momentu pierwszych przebłysków
własnej świadomości, od razu tłumionych przez cudze reguły, zdaje sobie
sprawę, że reguły te ustalone są wbrew niemu, więcej, że dążą do jego
bezwzględnego podporządkowania i w ostatecznym rezultacie unicestwienia.
Jeśli ktoś, jak najstarszy syn maszynisty z Amstetten, decyduje się na
nieposłuszeństwo, to wypowiada formalną wojnę, w której jest na z góry
straconej pozycji, wypowiada ją bowiem nie konkretnej regule, ale całej
rodzinie, całej maszynerii, w której miał być entuzjastycznie kręcącym się
kółkiem, a stał się zawadą, toteż maszyna, toteż rodzina, używając całej
swojej parowej mocy, najpierw będzie go próbowała dostosować coraz to
okrutniejszym naginaniem i skrawaniem, a w końcu go unicestwi, tak jak
było to w przypadku najstarszego syna maszynisty z Amstetten, który mógł
wrócić do domu wyłącznie jako przedmiot, zaksięgowany przez kolegów
maszynisty jako wiązka drewna opałowego. Ktoś mógłby zatem
argumentować, że lepszy los zgotowała sobie siostra aptekarzowej z Braunau
am Inn, która uległa, przyjęła przeznaczone jej miejsce i terkotała
w maszynie zarządzanej przez aptekarzową i jej męża, jednak za tę cenę
przeżyła, ale w rzeczywistości los siostry aptekarzowej, sprowadzonej do roli
służącej, gorzej nawet, do roli służącej nieopłacanej, która wciąż musi
dziękować siostrze i szwagrowi za ich wyjątkowe i chrześcijańskie
miłosierdzie, jest w istocie znacznie gorszy niż los syna maszynisty
z Amstetten, który zdechł jak pies, słowa maszynisty z Amstetten, ale
w gruncie rzeczy umarł jak człowiek, żeby nie żyć jak pies w normalnej
rodzinie. Czy ojciec Krivoklata stosował przemoc? Tak, wyrastałem
w normalnej rodzinie i stosował przemoc. Czy matka Krivoklata była
rozerotyzowana? Na tyle, na ile dało się być rozerotyzowaną w tamtych
latach, z takim mężem, w takim miasteczku; wyrastałem w normalnej
rodzinie, więc moja matka była w normalnym stopniu rozerotyzowana,
podobnie jak mój ojciec w normalnym stopniu stosował przemoc, to znaczy
czasem bił mnie, czasem nie bił, czasem wrzeszczał: Połamię ci, psie,
wszystkie kości, wrzeszczał tak, że robił się zupełnie czerwony i widziałem
tylko białka jego oczu w czerwonym mięsie twarzy, a czasem nie wrzeszczał
i to też było normalne, ponieważ rodzina, w której się urodziłem i w której
się wychowałem, była ze wszech miar normalną rodziną, ale wszystko to nie
łączy się w najmniejszym stopniu z moim zadaniem, które przyszłoby do
mnie bez względu na to, czy miałbym rodziców normalnych, czy też
kochających, troskliwych i szanujących moją odrębność, a zatem zupełnie
nienormalnych, jednakże każdy z tych umysłowych kryminalistów, którzy
codziennie posyłają na maszyny drukarskie najgorszy nawóz dobyty prosto
ze swoich klitkowatych mózgoczaszek, pozamykanych w klitkowatych
boksach biurowych którejś z korporacji prasowych, czuł się powołany, by
snuć daleko idące rozważania o normalności bądź nienormalności mojej
rodziny oraz jej związku z moją tak zwaną nienormalnością. Czy na
zachowanie Krivoklata wpłynęła śmierć jego żony? Czy należy winić śmierć
żony Krivoklata? Wypadek żony (zobacz rekonstrukcję na stro nie piątej) –
czy dlatego Krivoklat niszczy dzieła sztuki? Gdybym był na pańskim
miejscu, panie Krivoklat, powiedział Zeyetmayer, doprowadziłoby mnie do
rozpaczy, do skrajnej rozpaczy ciągłe to wałkowanie przez prasę śmierci
żony, już wałkowanie przez prasę śmierci mojej własnej żony doprowadza
mnie do rozpaczy, ale, ostatecznie, jestem temu, przynajmniej w opinii
różnych osób, winien, ostatecznie należy mnie winić za śmierć mojej żony,
którą faktycznie zabiłem, którą faktycznie nie tylko zabiłem, ale i pociąłem
na kawałki zestawem specjalistycznych narzędzi modelarskich, powiedział
Zeyetmayer, zatem ten i ów mogą uważać, że wałkowanie śmierci mojej
żony przez prasę jest w jakimś sensie właściwe i jeśli nawet jest dla mnie
udręczające, jeśli doprowadza mnie do rozpaczy, to jest to rozpacz zasłużona,
jest to forma społecznej kary, jest to pręgierz, słowa Zeyetmayera, albowiem
szczycimy się, że nie stosujemy średniowiecznej kary pręgierza, ale
oczywiście stosujemy ją w najlepsze, celowo otaczając opieką
konserwatorską zabytkowe pręgierze na rynkach średniowiecznych
miasteczek, żeby pokazać, jak dalece są to urządzenia niestosowane, podczas
gdy ta sama kara jest, oczywiście, stosowana, tylko za pomocą urządzeń
skuteczniejszych; jednak na pana miejscu, panie Krivoklat, skoro nie jest pan
winien śmierci swojej żony, skoro dla pana, przeciwnie, jest to największa
bodaj życiowa tragedia, Największa, potwierdziłem, Na pana miejscu, panie
Krivoklat, to wałkowanie śmierci żony przez psychologizujących
dziennikarzy, przez tych umysłowych kryminalistów, doprowadzałoby mnie
nie tylko do szewskiej pasji, ale i, przede wszystkim, do głębokiej rozpaczy.
Czy chodzi o to, że żona Krivoklata była mu droga, więc niszczy drogie
dzieła sztuki? Czytam to i widzę od razu tę klitkę i klitkowatą głowę,
w której ta myśl, czy raczej bezmyśl, się ulęgła, klitkę, w której bystrym
potokiem, właściwym wszelkim bezmyślom, spłynęła na klawiaturę
komputera, a potem dalej, na maszyny drukarskie, ponieważ moja żona,
jakkolwiek rzeczywiście ogromnie mi droga, nie miała właściwie żadnej
wartości monetarnej, nie zapłacono by za nią wielkiego okupu, jedyna osoba,
która chciałaby wnosić za nią okup, czyli ja, dysponowała nader
ograniczonym majątkiem, moja żona zatem nie reprezentowała sobą tych
wszystkich zer, czarno-żółtych lub czarno-czerwonych, w których tak lubują
się dziennikarze, podobnie zresztą i ja nie oblewałem dzieł
dziewięćdziesięciosześcioprocentowym kwasem dla ich wartości w zerach
wyrażonej, zupełnie zresztą arbitralnie, przez jakiegoś pożalsięboże biegłego
sądowego, przy czym faktem jest, że zacząłem realizować swoje zadanie
dopiero po tym, jak siedząc na wersalce w cichszym pokoju, od dziedzińca,
patrzyłem na żonę, która spokojnie myje okno, stojąc na parapecie,
i pogwizduje przebój ABBY, a w chwilę potem leci w dół, z czwartego
piętra, tak że zanim dobiegłem do okna, słyszałem jeszcze w głowie drugą
część refrenu, którego nie zdołała dogwizdać, którego przecież,
niedorzeczność, nie gwizdała w locie, choć mi się zdawało, że wciąż go
słyszę zza okna, ale słyszałem go wyłącznie w głowie, bo słyszałem go nadal,
kiedy dobiegłem i z góry, z czwartego piętra, widziałem ją leżącą na
chodniku, martwą, z żółtą szmatką wciąż zaciśniętą w dłoni, jakby machała
mi na pożegnanie. Ale prosta zbieżność zdarzeń w czasie nie wystarczy do
wyciągania takich prostackich, psychologizujących wniosków, dla
bezpieczeństwa naturalnie opatrzonych przez dziennikarza, a może przez
redakcję, znakiem zapytania, moje zadanie bowiem nie pojawiło się przez
śmierć żony, nie wynikło ze śmierci żony, ale wynikło ze społeczeństwa i z
tego społeczeństwa zrozumienia, ze zrozumienia jego problemów najbardziej
zasadniczych, którymi wbrew temu, o czym trąbią media, nie są wcale
bezrobocie, recesja, inflacja, deflacja, integracja, tylko odcięcie ludzi od
spotkań z dziełami, przy czym nie ma znaczenia, że ludzie oddają się tak
zwanemu obcowaniu ze sztuką, skoro są jej obcy, nie ma znaczenia, że
chodzą do muzeów, że chodzą do nich obsesyjnie, masowo, jak nigdy dotąd
w historii, skoro kompletnie rozmijają się z dziełami, skoro nie są w stanie
z nimi się spotkać, choćby przelotnie, to z tego dramatycznego stanu rzeczy
wynikło zadanie, a śmierć mojej żony była tylko katalizatorem tego, o czym
tyle razy z nią rozmawiałem i co nigdy w naszych rozmowach nie przybrało
formy aż tak radykalnej jak zadanie, ale po śmierci mojej żony stało się nagle
jasne; śmierć mojej żony stanowiła dopełnienie rozumienia, które wcześniej,
w rozmowach z nią, było tylko rozumieniem częściowym, a teraz stało się
rozumieniem pełnym, wyjaśniałem Zeyetmayerowi, choć oczywiście niczego
nie musiałem mu wyjaśniać, rozumiał to bowiem w lot, właściwie rozumiał
moje zdania, zanim je wypowiedziałem do końca, ale równocześnie nigdy mi
nie przerywał, wiedział bowiem, że muszę je wypowiedzieć do końca, muszę
je wyartykułować, żeby samemu je właściwie zrozumieć. Zeyetmayer
siedział na łóżku, oparty wysoko na poduszkach, ze szpitalnym stolikiem
przysuniętym jak najbliżej do łóżka i ze szpitalną lampką przysuniętą jak
najbliżej do wysłużonej drewnianej podkładki, którą sam nie wiem jak
przemycił z dawnych, przedszpitalnych czasów, opartej o kołdrę zasłaną
drobnymi wałeczkami z mieszaniny gumki, papieru i grafitu, a jego prawa
dłoń, uniesiona nad papierem, tak żeby nie rozcierać rysunku, polatująca
ponad nim niestudzenie, jak kościsty, wychudzony ptak, pokrywała dużą
kartę, przemyconą przeze mnie wraz z dwoma ołówkami różnej twardości,
temperówką i gumką z sali warsztatów praktycznych i terapii zajęciowej,
otóż: pokrywała tę dużą kartę jednym z niezwykłych Zeyetmayerowskich
rysunków, niebywale skomplikowanych, jubilerskich wręcz, zadziwiających
swoim bogactwem i precyzją z bliska, a z daleka łączących się w całość
spójną i niepokojącą zarazem, przy czym to, że mówiliśmy, w żadnym razie
nie przeszkadzało Zeyetmayerowi w jego drobiazgowej pracy, przeciwnie,
miałem wrażenie, że kiedy rysuje, jego myśli biegną szybciej i precyzyjniej
niż zazwyczaj i ani skupienie nad rysunkiem, co zadziwiające, nie
przeszkadzało mu w formułowaniu myśli, ani też formułowanie myśli, co na
dobrą sprawę jest równie zadziwiające, nie przeszkadzało mu w skupieniu
nad rysunkiem i wyprowadzaniu tych skomplikowanych, a równocześnie
pewnych i od pierwszego pociągnięcia niezachwianych linii, linii trafiających
dokładnie w swoje miejsce, jeśli bowiem Zeyetmayer coś gumkował
i poprawiał, to wyłącznie walor, natomiast linie były zawsze idealnie
umieszczone od momentu, w którym koniuszek ołówka dotknął karty,
a zatem o ile za pierwszym razem nie miałem śmiałości i nie chciałem
przeszkadzać Zeyetmayerowi w pracy, o tyle za drugim, piątym i dziesiątym
korzystałem z jego rzadkich umiejętności, dzięki czemu mogłem naraz
czerpać przyjemność z rozmowy z nim i przyjemność z przyglądania się
niezwykłej pracy jego lekkiej, nierealnie prawie polatującej nad kartą dłoni,
jak choćby tego wieczora, kiedy rozmawialiśmy o zadaniu, o naszych dwóch
na dobrą sprawę przeciwnych czy przeciwległych zadaniach. Jeśli popatrzeć
na to z pewnej perspektywy, zaczął Zeyetmayer, jesteśmy właściwie swoimi
negatywami, ale nie dlatego, że znajdujemy się na przeciwnych biegunach
usposobienia, wieku, czy że urodziliśmy się na antypodach, ale dlatego, że
negatywowe są nasze zadania, bo przecież to zadania stanowią o naszej
istocie, a nie wiek, płeć, pochodzenie, miejsce urodzenia, kolor oczu, rozmiar
buta i tym podobne, słowa Zeyetmayera, didaskalia. A nie da się ukryć, że
pańskie zadanie, panie Krivoklat, jest negatywem mojego zadania, jak
również katalizator pańskiego zadania jest negatywem katalizatora mojego
zadania. Ujmując to najbezpośredniej, z pewną dozą krzywdzących
uproszczeń, niszczy pan dzieła, ponieważ zrozumiał pan swoje zadanie, kiedy
umarła panu żona, ja natomiast tworzę dzieła, ponieważ zrozumiałem swoje
zadanie, kiedy zabiłem żonę. Uprzedzając pańskie pytanie, powiedział
Zeyetmayer, istotnie uprzedzając moje pytanie, rysowałem również przed
zabiciem żony, rysowałem od wczesnego dzieciństwa, wprawiając wielu
ludzi w zdumienie moją biegłością w odwzorowywaniu rzeczywistości, ale
już jako sześcio-, siedmiolatek wiedziałem, że w sztuce nie chodzi wcale
o odwzorowanie rzeczywistości, ale o stworzenie rzeczywistości osobnej,
która co najwyżej może się wydawać odbiciem tej powszechnie dostępnej,
dlatego też nikt nie rozumiał, cała moja rodzina, nadzwyczaj zresztą życzliwa
mojemu rysowaniu, nie rozumiała, dlaczego nie zdawałem na wiedeńską
akademię, dlaczego nie zamknąłem się na kilka lat w tym strasznym gmachu
dekorowanym centaurami, groteskami i gipsowymi biustami, żeby nadal
odwzorowywać rzeczywistość, co, wedle całej rodziny, szło mi znakomicie;
wszystkie moje ciotki, obdarowywane od dawna bukiecikami prymul
w szklanym dzbanuszku, wyglądającymi jak żywe, wszyscy moi wujowie,
którzy nie mogli się nachwalić, jak znakomicie odrobiłem zająca, którego
ustrzelili w Kobernaußerwald, po ostatnią plamkę krwi na futerku, wszystkie
moje kuzynki, gromadzące kolekcje swoich portretów w wieku lat siedmiu,
dwunastu, piętnastu i dziękujące za nie słowami: Kiedyś nasze wnuki
sprzedadzą to do Kunsthistorisches Museum za górę pieniędzy!, słowem:
wszyscy oni nie byli w stanie pojąć, dlaczego nie zostałem artystą, to znaczy
nie uzyskałem dyplomu artysty plastyka na wyższej uczelni artystycznej,
kierunek malarstwo lub kierunek grafika, tylko zostałem technikiem
dentystycznym. Zrozumienie tego było poza zakresem ich możliwości, przez
wiele jeszcze lat przy okazji wszystkich rodzinnych spotkań, wszystkich
urodzin i większych świąt, kiedy trzeba było rozstawić stół, by pomieścić
krewnych, wywlekano z szuflad lub zdejmowano ze ścian moje rysunki,
puszczano je wokół stołu, moje przedwcześnie postarzałe kuzynki, teraz
z podwójnymi podgardlami, opadłymi powiekami, czołami świecącymi się
mimo nakładania kolejnych warstw pudru, patrzyły na siebie niegdysiejsze,
gładkie: Jak mogłeś zmarnować taki dar, mówiły, jak mogłeś?, posuwały się
nawet do tego, że narzekały na to w gabinecie dentystycznym, w którym
pracowałem, bo oczywiście wszystkie moje kuzynki, wszystkie ciotki
i wszyscy, co do jednego, wujowie leczyli zęby właśnie w tym gabinecie
dentystycznym, otóż posuwały się do tego, że z szeroko otwartymi ustami,
w których gmerał dentysta, znieczulone, pod wiertłem, charczały: Jaak mooeś
zmarnoać tai daaaar? Jaak mooeś?, nic nie rozumiejąc pomimo moich
wyjaśnień, pomimo faktu, że tłumaczyłem im to wielokrotnie, zarówno
zbiorczo, podczas urodzin czy świąt, jak i osobno, choćby na fotelu
dentystycznym. I kiedy zabicie mojej żony, późniejszy proces i tak dalej stały
się katalizatorem mojego rysowania i ponownie zacząłem rysować, choć
zupełnie inaczej niż niegdyś, zrozumiałem bowiem, w jaki sposób mam
tworzyć osobną rzeczywistość, moje kuzynki, ciotki i moi wujowie, co do
jednego, nadal nie rozumieli: ani zabicia żony, ani dlaczego wróciłem do
rysowania, ani wreszcie dlaczego moje rysunki nie są jak żywe, na szczęście
jednak kontakty pomiędzy nami są sporadyczne i choć nie mogę powiedzieć,
że rodzina się ode mnie zupełnie odwróciła, to jest w stanie półobrotu, słowa
Zeyetmayera, co odpowiada chyba zarówno rodzinie, jak i mnie, zamilkł.
Wstydzę się mówić o zadaniach, zaczął po chwili, mówiąc rzeczywiście
zawstydzonym głosem, Zeyetmayer, którego nie widziałem nigdy dotąd
zawstydzonego, ponieważ kojarzą się one z zawstydzającym kiczem,
z wszystkimi wyciskającymi łzy z oczu filmami, nadawanymi
w telewizyjnym paśmie kina familijnego, w których urodzona w alpejskiej
wiosce dziewczynka Liselotte od małego wie, że będzie kiedyś niosła ratunek
żołnierzom na froncie, zatem składa w łupki złamaną nóżkę owieczki,
obkłada liśćmi rękę, którą kolega niechcący włożył do gorącej wody,
pielęgnuje gorączkującego staruszka z sąsiedniej wioski, by wreszcie, dzięki
szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, po wielu perypetiach zapisać się do
szkoły pielęgniarskiej w którymś z miast doliny i latać potem po polu bitwy
wstrząsanym wybuchami sprokurowanymi przez fuszerantów od efektów
specjalnych, mówił Zeyetmayer, albo niech i tak będzie, obserwujemy, jak
mały Fritz godzinami zapuszcza się w niedostępne partie gór, ratuje
zranionego orła, informuje ratowników o nieprzytomnym turyście, leżącym
na skalnej półce, a potem, jakżeby inaczej, zostaje sławnym na cały świat
alpinistą, a nawet himalaistą, jego nazwisko zapisuje się złotymi zgłoskami
w historii austriackiego alpinizmu, a nawet himalaizmu, ponieważ nie ma
pięknej ani szlachetnej biografii, z której telewizyjne pasmo kina familijnego
nie zdołałoby zrobić odstraszającej ze wszech miar szmiry, a biografie ludzi,
którzy otrzymali takie czy inne zadanie, należą do żelaznego rezerwuaru
tematów na wieloodcinkową lub jednoodcinkową opowieść, najchętniej
alpejską, tymczasem zadanie, zadanie prawdziwe, które konsumuje całe
nasze życie i zmusza do dążności do tego jedynego celu, w żadnym razie
kiczowate nie jest, prawda nigdy nie jest kiczowata, prawda jest
najintensywniejszym przeciwieństwem kiczu, ale oczywiście do prawdy
niemal nigdy nie mamy dostępu, prawda jest przed nami ukrywana, jest nam
zohydzana, prawdy zakazuje się na najróżniejsze, nieraz bardzo zawiłe
sposoby, przede wszystkim zaś bardzo często w miejsce prawdy podkłada
się, dla większości ludzi zupełnie niepostrzeżenie, nieprawdę, ponieważ
większości ludzi całkowicie wystarcza to zdanie w czołówce lub napisach
końcowych filmu, na okładce książki lub na owijającej ją banderoli: Oparte
na faktach, a od razu biorą nieprawdę za prawdę, od razu tę z gruntu
nieprawdziwą alpejską historię Liselotty albo z gruntu nieprawdziwą alpejską
historię Fritza biorą za prawdę, przez co często wydaje im się, że prawda
może być kiczowata, a kiczowata może być wyłącznie nieprawda za prawdę
uchodząca, jako prawda produkowana, pakowana i sprzedawana w hurcie
i detalu, słowa Zeyetmayera. Przez chwilę nie mówił nic, nie dlatego jednak,
że zbyt był skupiony na rysowaniu albo że nie wiedział, co ma dalej
powiedzieć, jaka myśl powinna być następstwem tej, którą już wymówił, ale
dlatego, że dawał mi czas na należyte zrozumienie tego, co usłyszałem;
tymczasem to ja przez pewien czas musiałem zarzucić skupianie się na
rysunku Zeyetmayera, na jego kościstej, ptasiej ręce, polatującej teraz nad
lewą stroną rysunku, gdzie powoli, acz nieustępliwie, wykwitały jakieś
niesłychane konstelacje, rozrysowane w najdrobniejszych szczegółach
okruchy światła, formujące spirale, kręgi i zygzaki, żeby móc dogłębnie,
a nie jedynie powierzchownie, zrozumieć Zeyetmayerowski wywód, obaj
bowiem równo brzydziliśmy się rozumieniem powierzchownym, które nie
jest niczym innym niż nierozumienie. Zadania zatem nie wybieramy, zaczął
po chwili Zeyetmayer, ale to ono jest wybrane dla nas, czy może nawet to my
jesteśmy wybierani przez zadanie, co brzmi kiczowato, jak z jakiejś
sentymentalnej opowiastki, ale kiczowate wcale nie jest, również dlatego, że
w przeciwieństwie do sentymentalnych historyjek rozgrywających się na tle
alpejskich szczytów i kwitnących krokusów, w rzeczywistości zadania nie
zawsze są dobre i jasne, często są niedobre i niejasne, dlatego tylko niektóre
z nich nadają się na scenariusze alpejskich historii, z gruntu zresztą
skłamanych, nawet jeśli są oparte na faktach, innych natomiast żadna
telewizja nie wyemitowałaby w paśmie kina familijnego. I choć nasze
zadania są nawzajem swoimi negatywami, to pańskie zadanie, panie
Krivoklat, jest w tym podobne do mojego zadania, że nie jest ani jasne, ani
dobre. Nie jest dobre oblewanie kwasem solnym, Siarkowym, poprawiłem,
Siarkowym, poprawił się Zeyetmayer, dzieł sztuki, nawet jeśli się je dobiera
szczególnie uważnie, nie jest też dobre zabicie żony, a pańskie zamiary,
panie Krivoklat, nawet jeśli je pan tyle razy wyjaśniał na sali sądowej, nadal
nie są jasne, więcej, ośmieliłbym się stwierdzić, że nie są do końca jasne
nawet dla pana samego, panie Krivoklat, powiedział Zeyetmayer, że jedynie
pan wyczuwa ich ukrytą jasność i ich ukryte dobro, podobnie i ja nie widzę
niczego dobrego ani jasnego w zabiciu mojej żony, a także w rysowaniu
tego, co nie przynosi ludziom takiej prostej radości jak dokładnie
odwzorowane prymule w szklanym dzbanuszku ani też sierść upolowanego
zająca, wyglądającego jak żywy,a jednak, mimo to, jestem wewnętrznie
przekonany, że moje zadanie musiało i musi zostać wypełnione, nawet jeśli
sam nie do końca je rozumiem, nawet jeśli otaczający mnie ludzie nie
rozumieją go zupełnie, przy czym to, że jest straszne i trudne, to, że nie jest
jasne, nie oznacza wcale, że jest ono błędne, skądże, żachnął się Zeyetmayer,
nie przerywając linii, którą prowadził, bezbłędnie, po karcie, wcale tego nie
oznacza, choć w ogólnym osądzie nie ma nic złego w samym byciu
technikiem dentystycznym w Krems ani w byciu żoną technika
dentystycznego w Krems, i bycie taką żoną nie powinno być karane śmiercią,
i to śmiercią okrutną i osobliwą, wiążącą się z ćwiartowaniem narzędziami
z zestawu modelarskiego, ani też bycie technikiem dentystycznym w Krems
nie powinno się wiązać z wyrokiem, wieloletnim i właściwie
bezterminowym, dożywotnim właściwie wyrokiem za spełnienie tego
zadania, ale cóż, uniósł brwi Zeyetmayer, po prostu niektórzy z nas dostają
zadania proste i dobre, niektórzy z nas przez proste i dobre zadania zostają
wybrani, a innym przypadają zadania trudne i straszne, przy czym i ci, którzy
otrzymali zadania proste i dobre, i ci, którzy otrzymali zadania trudne
i straszne, będą sądzeni nie wedle dobra i nie wedle trudności będą sądzeni,
ale wedle tego, jak wykonali swoje zadanie, będą sądzeni, słowa
Zeyetmayera, zagadkowe. Myślałem o tym teraz, jadąc pociągiem,
przypominałem sobie szczegółowo słowa Zeyetmayera, jego gesty, kolejne
linie na tym niezwykłym rysunku, jednym z wybitniejszych, jeśli nie
najwybitniejszym rysunku Zeyetmayera, rysunku, który z pewnością
mógłbym oblać dziewięćdziesięciosześcioprocentowym kwasem siarkowym,
gdyby tylko zyskał należne mu uznanie i wisiał w jednym z wielkich
światowych muzeów. Myślałem też o tym, że ani wtedy, ani nigdy później
nie podzieliłem się z Zeyetmayerem całą historią mojego dojrzewania do
zadania, mojego krystalizowania się zadania, czy może krystalizowania się
w zadaniu, choć wielokrotnie, przypominałem sobie, myślałem, żeby z nim
o tym porozmawiać, ale ostatecznie nigdy do tego nie doszło, nie doszło do
tego żadnego z wieczorów, które spędzaliśmy razem, on rysując, ja patrząc
na rysunek. W tym długim, nie do końca dającym się zapamiętać, a zatem
i nie do końca dającym się wspominać okresie po śmierci mojej żony, kiedy
musiałem zlecić wszystkie rzeczy związane z wykupem miejsca na
cmentarzu, pochówkiem, wyborem trumny, z których jedna była brzydsza od
drugiej, uporać się z zamawianiem kwiatów, z jej absolutnie nieznośną
rodziną, która była niemal tak nieznośna jak moja, z przyjmowaniem listów
kondolencyjnych i odpisywaniem na nie, a wcześniej z kupowaniem żałobnej
papeterii z podwójną czarną obwódką, otóż w tym okresie zadanie, choć
podskórnie je wyczuwałem, choć leżało gdzieś z tyłu mojej głowy, nie było
dla mnie jasne, dojrzewało dopiero, przy czym nie mogę powiedzieć, żeby
dojrzało już w momencie pierwszego tak zwanego aktu wandalizmu,
przeciwnie, zadanie było wtedy zupełnie jeszcze niedojrzałe, inaczej, ja
byłem wtedy zupełnie niedojrzały do zadania, które przecież istniało już
w swojej formie docelowej, ale nie do końca przeze mnie widzianej czy
pojmowanej. Początki, co świadczy o moim kompletnym niezrozumieniu
zadania, były skryte, po prostu zorganizowałem sobie, oczywiście bez euforii
właściwej organizowaniu przez moją żonę, bilety do Hamburga i nocleg
w Hamburgu, kupiłem dziewięćdziesięciosześcioprocentowy kwas siarkowy,
wlałem go do małego, dziecięcego pistoletu na wodę, kupionego w sklepie
Świat Dziec ka, po czym poszedłem do hamburskiej Kunsthalle
i upewniwszy się, że w sali z rysunkami Paula Klee nie ma ani
zwiedzających, ani strażnika, ani kamery, ostrzelałem
dziewięćdziesięciosześcioprocentowym kwasem siarkowym Złotą rybkę
Paula Klee, po czym, nie niepokojony przez nikogo, wyszedłem z Kunsthalle
głównymi drzwiami, trzymając pistolecik w prawej kieszeni płaszcza. Czy
Krivoklat, niszcząc dzieła sztuki, odczuwał ulgę w swojej żałobie? Nie, pani
dziennikarko, Krivoklat w ogóle nie odczuwał ulgi, w ogóle nie odczuwa
ulgi, nadal, po latach, nie odczuwa najmniejszej ulgi, począwszy od
momentu, w którym, siedząc na wersalce w pokoju od dziedzińca, zobaczył,
jak jego żona, gwiżdżąca przebój ABBY, stawia niewłaściwy krok i wylatuje
przez okno, z żółtą szmatką do mycia okien wciąż zaciśniętą w dłoni, jak
z pożegnalną chusteczką, ani razu, ani przez chwilę nie odczuł ulgi, ale kiedy
czytałem, pani dziennikarko, sensacyjne artykuliki o niezidentyfikowanym
wandalu, który uszkodził cenne dzieło pędzla Paula Klee, sensacyjne pytania,
czy chodzi o akt terroryzmu ze strony Czarnego Września albo Frakcji
Czerwonej Armii, albo Irlandzkiej Armii Republikańskiej, czy może o czyn
szaleńca, czy wreszcie o akt neonazistowskiej przemocy wobec dzieła
artysty, który się nazistom nie kłaniał, odczuwałem pewnego rodzaju
zadowolenie, owszem, przemieszane z zakłopotaniem, które odczuwam
zawsze, ilekroć czytam idiotyczne artykuły prasowe, ale zadowolenie,
którego natury jeszcze nie rozumiałem, a które wynikało po prostu
z wypełnienia zadania, nawet jeśli zadanie nie ujawniło mi się w całej
okazałości, jeśli jego właściwy kształt miał mi się ujawnić dopiero później.
Na razie błądziłem, na razie szedłem po omacku, w chwili zwykłej głupoty,
skandalicznej pomyłki w odczytaniu zadania, odłamałem czternaście lusterek
samochodowych przy jednej wiedeńskiej ulicy, przy Seegasse w Alsergrund,
idąc od stacji Roßauer Lände, czego wstydzę się po dziś dzień, a co
przypisano grasującemu w okolicy gangowi młodocianych narkomanów, za
co w większej sprawie dostali po dodatkowe dwa tygodnie aresztu, które
zapewne w ostatecznym rachunku wyszły im na dobre. O, żachnął się
Zeyetmayer, to marne usprawiedliwienie, panie Krivoklat, w czym musiałem
mu przytaknąć, wręcz niegodne pana, w czym znów mu przytaknąłem, ale
jak to się stało, Jak to się stało, przerwałem, wiedząc, o co pyta, że nie
złapano mnie od razu, przez ten okropny jazgot samochodowych alarmów,
sam się zastanawiałem, ale żaden z alarmów się nie rozjazgotał, rozjazgotują
się w najlepsze, kiedy człowiek koło nich stanie, przejdzie, upuści klucze, ale
kiedy odłamie się lusterko, i to żadnym tam finezyjnym, wystudiowanym
ruchem, nie miałem przecież żadnego treningu w odłamywaniu lusterek,
odłamywałem je najzupełniej amatorsko, otóż wtedy milczą jak grób,
wszystko to podobno za sprawą miejskich polewaczek, miejskie polewaczki
doprowadzały całą dzielnicę Alsergrund, podobnie zresztą jak inne dzielnice
Wiednia, do furii i permanentnej wprost bezsenności, bo uruchamiały
jazgotanie wszystkich włączonych alarmów we wszystkich stojących przy
ulicach samochodach, ostatecznie więc ludzie montowali alarmy, ale nigdy
ich nie włączali, żeby kiedy się rozjazgoczą w środku nocy, w porze
jeżdżenia polewaczki, nie zrywać się z łóżka i nie pikać pilotem z okna,
stojąc boso na zimnym parkiecie, Bardzo ciekawe, mruknął tylko
Zeyetmayer, Błądziłem zatem zupełnie, był to okres prób tajemnych
i niepewnych, sześciomiesięcznego badania granic i sensów po omacku,
planowania dalekich wycieczek, szczegółowo, metodycznie, trzydniowych,
czterodniowych pobytów w wielkich muzeach wielkich miast, gdzie
musiałem przyjechać przez wielkie dworce, które mnie jednak w żaden
sposób nie rozpogadzały, nie przynosiły żadnego ukojenia, przeciwnie, kłuły
mnie głęboko długimi szpilami przez wspomnienie innych podróży, był to
okres przychodzenia do jednego muzeum kilka dni z rzędu, rozglądania się
za kamerami, badania zwyczajów strażników, zapisywania kierunków,
w jakich chodzą po salach, z dokładnymi czasami, mierzonymi
niepostrzeżenie stoperem, okres opanowywania do perfekcji mimikry,
udawania, że jestem tylko jednym z wielu zwiedzających, którzy każdego
dnia przewijają się przez ten westybul, tę salę, tę przeszkloną galerię, że
jestem równoważny z tym tyczkowatym Holendrem w pulowerze, z tą
niewysoką japońską emerytką, bawiącą się nieustannie frędzelkiem przy
torebce, że, słowem, należę do tej rozległej grupy, którą muzeum codziennie
spożywa, trawi i wydala czy wypluwa na szeroki chodnik przed wejściem,
tymczasem, w przeciwieństwie do siebie dawnego, który zawsze przychodził
spotykać się z dziełem, teraz w ogóle dzieł nie zauważałem, pomijałem je
całkowicie, wymijałem je wręcz, szczególnie unikając tych, które ceniłem
najbardziej i które widywałem czasem z oddali, kątem oka, najczęściej
wiszące na samym środku dłuższej ściany, zaopatrzone w ławeczkę, dzięki
której mniej świadomy widz mógł się zorientować, co w danej sali jest godne
uwagi, przysiąść i przez dwie minuty powmawiać sobie, że oddaje się tak
zwanemu obcowaniu ze sztuką. Dziś jeszcze wysłuchuje odpowiedniego
fragmentu z audioprzewodnika, bo tam, gdzie na dłuższej ścianie wisi
arcydzieło, zaopatrzone w ławeczkę, należy się automatycznie spodziewać
naklejonej na ścianę tabliczki z rysunkiem czarnych słuchawek, symbolem
audioprzewodnika, a zarazem symbolem najgorszej tępoty całego
dzisiejszego tak zwanego obcowania ze sztuką, która polega na tym, że jakiś
tak zwany ekspert wysmaża nieznośny, usiany pozbawionymi znaczenia
datami tekścik, w którym z subtelnością słonia wskazuje, jak mu się zdaje,
artyzm dzieła we frazach o powabie jedwabistej miękkości walorów,
krzyczących spazmach kontrastów czy pełnym mocy, odważnym przełamaniu
paradygmatu barw, następnie ktoś inny nagrywa to sztucznym głosem,
zupełnie jakby czytał instrukcję działania pralki automatycznej, wszystko
jedno, czy mówi o Krzyku Muncha, czy o martwej naturze Chardina, zawsze
brzmi to jak instrukcja działania pralki i faktycznie prowadzi do kompletnego
wyprania dzieła z jakiejkolwiek wartości i mocy, odgradza od dzieła czymś
dużym jak pralka i jak pralka kanciastym. O, plemiona audioprzewodnikowe,
jesteście skazane na zagładę i zarazem jesteście zagładą jako taką, dotknięte
straszliwą chorobą, snujecie się po najwspanialszych na świecie muzeach
i kolekcjach sztuki jak długie szeregi zombi, niereagujących na świat
zewnętrzny, uwieszonych na głosie w słuchawce, z mętnym wzrokiem, który
nie jest w stanie dostrzec nie tylko tego, co i jak namalowano na obrazie, ale
w ogóle czegokolwiek: ławek, szklanych drzwi, drzwi dębowych, drugiego
człowieka; ileż razy byłem świadkiem, że członkowie tego nieszczęsnego
plemienia wpadali na siebie nawzajem, potykali się i lecieli na łeb, na szyję,
rozbijając sobie łuki brwiowe o balustrady schodów, łamiąc sobie zżarte
osteoporozą biodra i przedramiona, łapiąc się w ostatnim momencie
eksponatów, których pod żadnym pozorem nie należy dotykać! Całe
szczęście, że moja żona nie dożyła tej koszmarnej epidemii, tych
audioprzewodników przytkniętych do chciwych uszu, ale mimo to
rozsiewających po sali monotonne komentarze w ośmiu językach, jakby na
muzeum zstąpił Duch Święty i obdarzył wszystkich darem mechanicznej
logorei! Choć gorliwie głosiła konieczność dogłębnego poznawania historii
dzieła, zanim się przed nim stanie, moja żona byłaby z pewnością oburzona
takim obrotem rzeczy, tym sączeniem do ucha papki, przetrawionej przez nie
wiadomo jakiego łajdaka i idiotę, tym nieustannym sączeniem papki przez
tysiące urządzeń do tysięcy uszu! Kiedy słyszę szemranie audioprzewodnika,
uświadamiam sobie to, co uświadamiam sobie każdego dnia po wielekroć,
a mianowicie, że moja żona jest absolutnie niezastąpiona, że z nikim innym,
wliczając w to Zeyetmayera, nie mogę porozmawiać tak otwarcie
o kompletnie niszczącej, niweczącej dzieła sztuki roli audioprzewodników.
Prawdę mówiąc, nie wiem, czy gdyby audioprzewodniki istniały w tamtych
czasach, w ogóle zdołałbym rozpocząć realizację mojego zadania, być może
zupełnie by mnie odstraszyły od sal muzealnych, być może ich nieustanne
jazgotanie sprawiłoby, że zadanie nigdy by się przede mną nie ujawniło
w swojej pełni, ale na szczęście do tego doszło, pomimo błądzenia, pomimo
tych przedłużających się muzealnych posiedzeń, kiedy to rozglądałem się
badawczo po salach, planowałem w najdrobniejszych szczegółach moment
ataku i trasę ucieczki, w kilku wariantach; niektóre muzea, zbyt dobrze
strzeżone, odrzucałem, rezygnowałem z niektórych arcydzieł, chronionych
szkłem pancernym, nierzadko wreszcie przychodziłem z przygotowaną
butelką dziewięćdziesięciosześcioprocentowego kwasu siarkowego, ale
rezygnowałem w ostatnim momencie, bo nagle w salach zazwyczaj zupełnie
pustych kłębił się, od rana do wieczora, od otwarcia do zamknięcia,
niewytłumaczalny zupełnie tłum zwiedzających, którzy, zdawało mi się,
celowo się zmówili, żeby mi przeszkodzić. Niekiedy jednak się udawało, to
były te pierwsze, niewprawne ataki, w których czasem, niezdarny,
uszkadzałem tylko zupełnie nieciekawą ramę, innym razem nikt nie zauważył
zniszczeń przez parę miesięcy i dopiero po ich upływie publikowano
gniewny felieton o nieodpowiednich warunkach przechowywania obrazów
w takim czy innym muzeum, a po kolejnych dwóch konserwatorska
ekspertyza dowodziła, że zawinił tu kwas siarkowy; Czyżby Kwasowy
Wandal znów grasował w sercu Europy?, pytały dramatycznie gazety,
drukując podobiznę zamaskowanego ninja, który w jednym ręku trzymał
samurajski miecz, a w drugim apteczną buteleczkę: czarną, opatrzoną białą
czaszką ze skrzyżowanymi piszczelami. Tak, śledziłem to, tak, zbierałem
nawet wycinki, pijane dziec ko we mgle, nie rozumiejąc, o co chodzi,
wiedziałem tylko, że nie o przyjemność z niszczenia, niszczenie bowiem
nigdy, ale to nigdy nie sprawiało mi najmniejszej przyjemności, samo
niszczenie było w całym tym procesie niszczenia dzieł sztuki najbardziej
przykre, przygnębiające wręcz, właściwie czytałem prasę głównie po to, żeby
dowiedzieć się z ulgą, że niczego nie zniszczyłem bezpowrotnie, że są,
owszem, pewne uszkodzenia, a ich naprawa będzie kosztowała tyle a tyle
dziesiątków tysięcy szylingów czy franków, ale że dzieło w gruncie rzeczy
ocalało. Wszystko się zmieniło w Kassel, Kassel było jak góra Tabor, było
miejscem przemienienia, to tam, albo już na miejscu, albo jeszcze w drodze,
w pociągu, zrozumiałem w pełni sens zadania, pojawił się ukształtowany
całkowicie, jak osobne dzieło, z którym się spotykałem oko w oko, bez
niedopowiedzeń, w Kassel wybrałem hotel przy samym zamku i podałem
moje prawdziwe personalia, dwukrotnie sprawdzając, czy recepcjonista nie
pomylił się, zapisując moje nazwisko, w Kassel poszedłem prosto do
Rembrandta, do Błogosławieństwa Jakuba i wczesnego Autoportretu, ale
przede wszystkim do Błogosławieństwa, po czym, nie niepokojony,
wyszedłem, odebrałem walizkę z recepcji, potem dworzec, podróż,
przesiadka, podróż, dworzec, droga do domu, po drodze do domu kupiłem
kilogram śliwek, sam nie wiem czemu śliwek akurat, nigdy za nimi nie
przepadałem ani też nie czułem wobec nich niechęci, śliwki pozostawiają
mnie kompletnie obojętnym, mimo to kupiłem kilogram śliwek i jadłem je
powoli, siedząc na wersalce, w pokoju od dziedzińca, czekając na telefon od
policji, na dzwonek policji do drzwi, doczekałem się i telefonu, i dzwonka,
gdybym nie odebrał telefonu, przyszliby pewnie dopiero rano, nie chcieliby
zakłócać wieczornego spokoju praworządnemu obywatelowi, bo przecież na
razie byłem tylko potencjalnym świadkiem w sprawie, ale skoro przyznałem
się przez telefon, to przyszli jeszcze tego samego wieczora, już był wieczór,
była noc, zjadłem wszystkie śliwki i się ich doczekałem. To w Kassel
zrozumiałem, że chodzi o poświęcenie. O ofarę. Że zadanie nie może zostać
wypełnione inaczej niż przez aresztowanie, proces, mowy procesowe,
z oczywistym procesu skutkiem. Zrozumienie tego napełniło mnie
ogromnym spokojem, zrozumienie sprawiło, że podałem w hotelu właściwe
personalia, że kupiłem śliwki, że z tym samym spokojem czekałem na
policjantów. Mowę procesową zacząłem układać jeszcze w pociągu z Kassel,
podanie prawdziwych personaliów w hotelu nie było bowiem żadną, jak
podawała prasa, brawurą, żadną, jak podawała prasa, głupotą, a już
z pewnością nie był to, jak podawała buńczucznie prasa, brak wyobraźni,
przeciwnie, w tym momencie pełnej jasności i pełnego zrozumienia objąłem
wyobraźnią wszystko, co mnie czeka w czasie bliższym i dalszym. Bez ofiary
to, co próbowałem od początku wyjaśnić nie tylko społeczeństwu, ale
i samemu sobie, było pozbawione sensu, martwe, było tylko zwykłym aktem
niszczycielstwa, którym się zresztą zawsze, od małego, brzydziłem. Odwaga?
Jeśli przyjąć za Zeyetmayerem, że zadania są nam dane, to może każdy
otrzymuje też tyle odwagi, ile będzie mu potrzebne, by zadanie wypełnić,
począwszy od Kassel, ani razu się nie bałem, choć nigdy nie miałem siebie
i nie mam nadal za odważnego, po prostu obywałem się bez odwagi, nie była
mi do niczego potrzebna, zadanie samo odwijało się jak bela materiału,
wydarzenie za wydarzeniem; czasem tę belę musiałem nieco popchnąć,
czasem odwijała się sama, gwałtownie, jakby spadła ze stołu i toczyła się po
jakichś stopniach, jak teraz, kiedy nie niepokojony przez nikogo, opanowany,
otwierałem skrytkę na stacji Wien Mitte i pakowałem do obszernej kieszeni
płaszcza litrową butelkę dziewięćdziesięciosześcioprocentowego kwasu
siarkowego, drugą zostawiając na zapas, na kiedyś, na nie wiadomo kiedy.
Co innego moja żona, jej nigdy odwagi nie brakowało, moja żona była
wielka, ale największa była w swojej odwadze, w swojej zupełnej
nieustraszoności, co wiedziałem od pierwszego z nią spotkania, od
pierwszego spotkania byłem świadomy, że niczego się nie ulęknie, już
podczas pierwszej rozmowy, właściwie niezobowiązującej, nad wypożyczaną
z biblioteki Sztuką i złudzeniem Gombricha i tomem nut pieśni ludowych
w opracowaniu na chór, rozmowy zaczętej bez żadnych intencji prócz
intencji wypożyczenia Gombricha i tomu nut, toczącej się zupełnie normalnie
z jej strony i zupełnie normalnie z mojej strony, choć oczywiście to, co było
dla mnie wówczas normalne, dla osób postronnych było, a nawet być musiało
nienormalne, wszystkie moje bowiem kompulsywne tiki, wtrącanie zbędnych
słów, przerywanie wypowiedzi to posykiwaniem, to pochrząkiwaniem
skłaniało do mówienia o mnie ten nienormalny, który wczoraj przyszedł, do
mówienia o mnie ten dziwny facet w koszuli z podwiniętymi rękawami, jako
że moja tak zwana lekka choroba zbierała swoje żniwo, kolejne lata
kolejnych terapii dobieranych przez lekarzy tak, żeby możliwie prędko
doprowadzić mnie do unicestwienia, valium, haloperidol, leki pierwszej
generacji, drugiej generacji, trzeciej generacji i tak dalej, które uczyniły mój
sposób mówienia, poruszania się, ścieżki rozumienia, wreszcie samą moją
twarz nienormalnymi, terapie dobierane przez lekarzy uczyniły mapę mojej
twarzy nieczytelną, nieprzeniknioną, zatarasowaną na wszystkich niemal
traktach, a jednak moja żona, moja przyszła żona zorientowała się w tej
mapie błyskawicznie, przeszła mapę mojej twarzy, moich tików, moich
wtrąceń, i kiedy w tej krótkiej rozmowie, dotyczącej, o ile pamiętam, innej
książki Gombricha, którą też mi polecała, kiedy w tej krótkiej rozmowie
powiedziałem, wtrąciłem, zupełnie bez związku, bez związku tak ze Sztuką
i złudzeniem Gombricha, jak i bez związku z jego innymi książkami, a także
bez związku z tomem nut pieśni ludowych, kiedy wtrąciłem: Jestem chory
psychicznie, zrozumiałem, że przyjęła to bez zmrużenia oka nie dlatego, że
było to jej obojętne, że ja byłem jej obojętny, ale dlatego, że w swojej
odwadze przeszła mapę mojej twarzy, moich tików i wtrąceń i dotarła do
samego sedna mnie. Nie pozostało nam zatem nic innego, jak tylko
rozpocząć zwyczajowy proces zalotów, bez którego mogliśmy się byli
pewnie obyć, ale dla nas obojga, raczej nieśmiałych, byłoby to rozwiązanie
zbyt drastyczne, potem zresztą wielokrotnie rozmawialiśmy o tym ze wszech
miar dziwnym okresie zalotów, który był nam właściwie zbędny, ale okazał
się właściwie niezbędny, zastanawiając się, czy gdybyśmy w tamtym
momencie, po rozmowie nad Gombrichem, nie wdrożyli procesu zalotów,
z jego spacerami, sobotnimi randkami, dwoma wyjściami na tańce, których
zresztą oboje nienawidziliśmy szczerze, to czy w ogóle zostalibyśmy mężem
i żoną, choć to, że musimy zostać mężem i żoną, było absolutnie
bezdyskusyjne, choć oboje przyjęliśmy to, bezwiednie, za pewnik, podobnie
jak za pewnik przyjęliśmy także od razu, że będzie to nie tylko małżeństwo
mojej żony ze mną, ale również małżeństwo mojej żony z valium
i haloperidolem oraz ze wszystkim, co niosą, a raczej ze wszystkim, co
wynoszą z małżeństwa, ale moja żona była osobą odważną. I nie będzie
przesadą, jeśli powiem, że mnie ocaliła. Moja żona mnie ocaliła, po pierwsze,
biorąc ze mną ślub, a po drugie, przekonując mnie, że powinienem dać sobie
spokój z mrzonką, że należę do tak zwanych chorujących lekko, i przyjąć, że
jestem ciężko chory, co przyniosło mi, paradoksalnie, znacznie więcej
wolności, gdyby nie moja żona, myślałem sobie teraz, spacerując od stacji
Wien Mitte przez Park Miejski w kierunku dzielnicy muzealnej, w ogóle by
mnie pewnie nie było, pewnie bym już dawno nie żył, doprowadzony do
kompletnego zniszczenia, do starcia z powierzchni ziemi przez mądre tabele
udręczeń i terapii, trzymane w wypielęgnowanych dłoniach doktorów,
uratowała mnie tak, jak ratuje się towarzysza broni, choć przecież sama nigdy
nie musiała toczyć walki takiej jak moja, wczołgała się za mną na pas ziemi
niczyjej i przez jedenaście lat naszego małżeństwa targała mnie, przez leje po
minach i bombach, pod koszącym ogniem, w bezpieczne miejsce. Jesień
zdążyła już stężeć, okrzepnąć w sobie, drzewa prawie nie miały liści i miasto
opustoszało, bo nikomu nie chciało się chodzić ulicami w taką pogodę,
jeszcze bez śniegu, bez deszczu nawet, nawilgłą, ale bez najmniejszej
mżawki, a mimo to najzupełniej odpychającą, i tak doszedłem na ten słynny
plac pomiędzy dwoma muzeami, jednym wypchanym wypchanymi ptakami
i suszonymi rybami, a drugim wypchanym wypchanymi rzeźbami
i suszonymi obrazami, pod sam pomnik Marii Teresy, i zapatrzyłem się na jej
spiżowy cesarski zad, usadzony na całej szerokości równie spiżowego tronu,
na tę spiżową cesarską bezę, z której berło i koronowana głowa wystawały
jak rodzynka i laska wanilii, przypadkowo doklejone do piany ubitej z białek,
cukru, spiżu i ambicji. Po czym, wymacawszy w kieszeni płaszcza butelkę
kwasu siarkowego, ruszyłem w kierunku drzwi Kunsthistorisches Museum.
Po każdym ataku, po każdym procesie działo się, wiem, to samo:
w dziesiątkach, w setkach muzeów w Austrii, Niemczech Wschodnich,
Niemczech Zachodnich, później w Niemczech jako takich, we Francji,
w Szwajcarii, Wielkiej Brytanii, i tak dalej, omawiano mój przypadek,
omawiano przypadek Krivoklata, w dziesiątkach, setkach muzeów całej
Europy proszono pracownicę działu edukacyjnego albo biblioteki
o skopiowanie mojej fotografii z któregoś tabloidu, najlepiej powiększonej,
naklejenie jej na tekturkę i umieszczenie w szufladzie pod kasą muzealną,
żeby sprzedawca biletów mógł sprawdzić, czy nie wpuszcza w pobliże
bezcennych dzieł tego zaburzonego człowieka, tego zwyrodnialca, który
zdołał już zniszczyć mienie szczególnego znaczenia dla kultury w kilku
krajach, i rzeczywiście, sprzedawcy biletów i sprzedawczynie biletów przez
miesiąc, dwa, pięć miesięcy przyglądali się badawczo i z niechęcią każdemu
mężczyźnie w średnim wieku, potem w nieco bardziej zaawansowanym,
wreszcie zaawansowanym wieku, sięgali do szuflady, uchylali ją, strzelali
okiem do jej wnętrza, porównywali brwi, kształt oczu, nosa, dokładnie
wtedy, kiedy w żadnym razie nie mogłem odwiedzić ich muzeum, ponieważ
albo siedziałem w areszcie, albo już w zakładzie, szpitalu czy centrum
medycznym, z którego nikt by mnie nie wypuścił, tymczasem oni, a także
one, sprzedawcy i sprzedawczynie biletów, popadali w prawdziwą histerię,
dręczyli bogu ducha winnych ludzi, mężczyzn w odpowiednim wieku,
z pociągłą twarzą, kazali im stawać pod światło, marszczyć czoło, unieść
podbródek, opuścić podbródek, kazali im robić to wszystko, samemu
pozerkując na wyjętą z szuflady tekturkę, i tak przez wiele miesięcy; za
którymś razem dowiedziałem się o bileterce z muzeum w polskiej kopalni
soli, której siostra, pracująca w Austrii przy opiece nad jakimś staruszkiem,
przysłała nie jedno, ale trzy zdjęcia, wycięte z trzech różnych tabloidów,
niemal zawsze zresztą były to te same trzy ujęcia z tych samych trzech
tabloidów, ona zaś nakleiła sobie te zdjęcia, jakżeby inaczej, na tekturkę,
przekonana, że wpadnę do tej jej kopalni soli i będę oblewał
dziewięćdziesięciosześcioprocentowym kwasem siarkowym manekiny
przedstawiające górników przy pracy, a także górnicze czapki i mundury
z czarnego sukna, jej obsesja stale narastała, w poczuciu zagrożenia dotarła
do adresu zakładu, w którym przebywałem, i łamaną niemczyzną napisała mi
długi list, że wie, jak wyglądam, i będzie broniła manekinów i mundurów
z czarnego sukna, nawet gdyby przyszło jej za to zapłacić śmiercią czy
kalectwem, nie mówiąc już o straszliwym oszpeceniu twarzy, dożywotnim,
i tak dalej, wysłała mi jeszcze drugi taki list i trzeci, po czym, jak się
dowiedziałem, sama trafiła do jakiegoś zakładu. Ale, oczywiście, zanim
wyszedłem na wolność, sprzedawcy i sprzedawczynie biletów o wszystkim
już zdążyli zapomnieć, zdążyli wyrzucić tekturkę, zdążyli wymazać moją
twarz z pamięci, kiedy więc odwiedzałem ich, patrzyli na mnie jak na
każdego innego klienta, nie podnosili na mnie nawet wzroku, skupiali się na
wydawaniu reszty i drukowaniu biletu lub odrywaniu go z bloczka, zupełnie
jak ta melancholijna kobieta, która nie wiedząc, że ileś lat temu podpalałem
tu Autoportret Rembrandta zapalniczką, właśnie bilet od bloczka oderwała
i podała mi go od niechcenia, inkasując czternaście euro, czternaście euro za
wstęp do tak zwanego pałacu sztuki. Tak zwani miłośnicy sztuki uwielbiają
Kunsthistorisches Museum właśnie dlatego, że stanowi tak zwany pałac
sztuki, że stanowi tak zwaną godną oprawę dla zbiorów, czyli ma wszystko,
co mają faktyczne pałace: marmurowe kolumny ze złoconymi kapitelami,
paradne schody, freski na sklepieniach, kopułę i tak dalej, a także wszystko,
co mają kościoły, jest to bowiem również tak zwana świątynia sztuki, jednak
moja żona szczerze nienawidziła tego, jak mówiła, największego na świecie
pomnika złego gustu mecenasów, spójrz, mówiła, to bezguście nie ma sobie
rów nych, spójrz na te monogramy, wszędzie E i FJ, na wielkich tarczach
z białego marmuru po obu stronach schodów, złocone pod samą kopułą,
malowane pomiędzy groteskami w holu, w salach, cóż za szczodry pokaz
ordynarnego smaku, wszędzie tylko wszystko opieczętować sobą, podpisać,
wygrawerować na każdym sztućcu, aż po najmniejszą łyżeczkę, wyhaftować
na każdej sztuce pościeli, aż po najmniejszą poszewkę na jasiek, trzy
kondygnacje gigantycznej bieliźniarki, trzy kondygnacje kredensu, a każdy
kawałek krzyczy: ja, ja, ja, moje, moje, moje, mówiła, wchodząc po
schodach, zupełnie nieznośne, mężczyzna, który przez całe swoje życie,
przez całe swoje nieprzyzwoicie długie życie nie przeczytał ani jednej
książki, który szczycił się tym, że nie przeczytał ani jednej książki, i kobieta,
która zanim ją zabito pilnikiem, zabijała czas ćwiczeniami na drabinkach
i pisaniem najgorszych na świecie wierszy, zamknęli jedną
z najwspanialszych kolekcji sztuki we własnej bieliźniarce, mówiła moja
żona. Ja tymczasem widziałem w tym przytłaczającym, wystawnym pudle
raczej skrzyżowanie grobowca ze składem gratów; mężczyzna, który
z obrazów przez całe życie, przez całe swoje nieprzyzwoicie długie życie
naprawdę doceniał tylko święte obrazki, przywożone mu z odpustów przez
kochankę, wpatrywał się tylko w święte obrazki, zatykane za ramę parawanu,
który stał koło prostego, co tysiąc razy podkreślano, co podkreślano do
znudzenia we wszystkich czytankach szkolnych, oficjalnych i nieoficjalnych
biografach, wojskowego łóżka, właściciel tuzina Velázquezów i tuzina
Brueglów spotykał się jedynie z odpustowymi obrazkami, z Apolonią, do
której zanosiły modły prasowaczki z Gmünd, z Marią, przed którą klękały
chłopki spod Maria Schmolln, grubo rysowaną Madonną z Mariazell, zakrytą
sukienką jak pierzynami; natomiast kobieta, która zanim ją zabito pilnikiem,
zabijała czas ćwiczeniami na drabinkach, lubowała się w najnieznośniejszych
podróbkach antyku, w marmurach przerobionych na gips i pomalowanych na
bijące po oczach kolory; oboje zatem, wbrew temu, co piało się we
wszystkich gazetach, czytankach i książkach historycznych, nie tyle
przekazali narodowi bezcenne zbiory sztuki, ale wyrzucili z domu bezcenne
zbiory sztuki, nie mogli bowiem ścierpieć spotkania z arcydziełami, każde
spotkanie z arcydziełami, których, jestem pewien, ze wszech miary unikali,
jeśli tylko się zdarzyło, musiało zdradzać im całą ich zatrważającą małość,
więcej, niewyobrażalny kontrast pomiędzy ich zatrważającą małością a ich
nadętą, napompowaną pozorną wielkością, nie mieli zatem innego ratunku,
jak tylko wyrzucić te dzieła, zamknąć je gdzieś, pozamykać w składziku,
żeby nigdy nie mu sieć ich oglądać, żeby nigdy nie musieć się z nimi
mierzyć, i właśnie dlatego, słowa mojej żony, zamknęli je w bieliźniarce,
którą ja jednak miałem, moje słowa, bardziej za grobowiec, ogromne
kolumbarium, gdzie obrazy wiszą jeden nad drugim, gdzie rzeźby stoją
rzędami, jak kolejne nagrobki, wzdłuż cmentarnych uliczek, a te popiersia, te
popiersia u góry, w okrągłych niszach nad drzwiami prowadzącymi z sali do
sali, absolutnie nieznośne, niby rozpoznawalne, Rubens, van Dyck,
Rembrandt i tak dalej, ale przecież to nic innego jak wiedeńscy mieszczanie
stojący w niszach rodzinnych grobowców na Cmentarzu Centralnym, jeden
za drugim: fabrykant papieru, powoźnik, kupiec bławatny, rzeźnik i tak dalej,
wszyscy poprzebierani na bal kostiumowy przez Makarta, sfotografowani
przez Angerera, wyrzeźbieni przez Weyra, i tak dalej, cmentarz, cmentarz!
Po obu stronach, po stronie włosko-hiszpańskiej i po stronie niderlandzko-
niemieckiej, wszędzie trupy wiedeńskich mieszczan, prze branych na bal
kostiumowy za artystów! I w tej ze wszech miar żałosnej i obraźliwej
oprawie te dzieła, sala za salą, sala Caravaggia, sala Velázqueza, sala
Rembrandta, sala Bordona, która już zresztą salą Bordona nie jest, sala
Bruegla, i tak dalej, właściwie nieprzebrane możliwości, co ściana, to kilka
czarnych dziur, zasysających z astronomiczną wprost siłą, ale
i promieniujących z siłą wprost astronomiczną. Już pierwsza sala, sala
Caravaggia, zasysa mnie i przygważdża do skórzanej kanapy, sztuka się
z nami nie cac ka, słowa Zeyetmayera, sztuka się z nami nie cacka, myślę, tu
się gra o najwyższe stawki, myślę z podziwem, patrząc na stopy
pielgrzymów, klęczących przed Madonną Różańcową Caravaggia, to pewna
opcja, myślę, ściskając w kieszeni butelkę
z dziewięćdziesięciosześcioprocentowym kwasem siarkowym, ale mało
głów, mało, wprawdzie w Dawidzie o jedną głowę więcej, zaledwie jedna
półpostać, ale aż dwie głowy, to są proporcje Dawidów i Salome, jest co
oblewać, bo jednak oblana głowa działa znacznie mocniej niż oblana ręka,
noga czy szata, nie mówiąc już o oblanym pejzażu czy oblanej martwej
naturze, zakładając więc, że udałoby mi się spryskać kwasem posiadającą
ciało głowę Dawida i nieposiadającą ciała głowę Goliata, mógłbym nawet
porwać się na doskoczenie do wielkiej Madonny Różańcowej, ale tam
zdołałbym oblać najwyżej dół obrazu, wyłącznie te czarne od kurzu,
utrudzone stopy, skądinąd fenomenalnie namalowane, skądinąd namalowane
znacznie lepiej niż niektóre twarze, niż ta banalna, okrągła jak księżyc i jak
księżyc biała twarz Madonny, Madonna Różańcowa, pomyślałem, zyskałaby,
w sensie malarskim, gdyby zamiast twarzy miała stopę pielgrzyma,
tymczasem Dawid jest niemal doskonały, z trzech Dawidów, rzymskiego,
wiedeńskiego i madryckiego, ten jest najdoskonalszy, być może ciężki,
kudłaty łeb rzymskiego Goliata jest lepszy, i to wcale nie dlatego, że to ponoć
autoportret Caravaggia, madrycka poza jest może nowocześniejsza, ale
wiedeński, z pięknym cieniem miecza na barku, jest idealnie zbalansowany;
kiedy myślę: Dawid Caravaggia, myślę o nich wszystkich naraz, ale
zwłaszcza o wiedeńskim, pomyślałem, przesiadając się nieco bliżej Dawida
Caravaggia i wciąż ściskając w kieszeni płaszcza butelkę
z dziewięćdziesięciosześcioprocentowym kwasem siarkowym,
przymierzyłem się do niego, najpierw siedząc, potem, wstawszy, podchodząc
do niego, ale sam akt podchodzenia do Dawida sprawił, że musiałem się
z nim spotkać, że w tym momencie, zassany, zostałem przez niego
przymuszony do spotkania, bezwarunkowo, i to był koniec oblewania
Dawida, do żadnego oblania Dawida dojść, wiedziałem aż za dobrze, nie
mogło, była to rzecz znana mi od dawna, która przydarzyła się
niejednokrotnie, właściwie na każde oblanie przypadały dwa albo trzy razy,
kiedy wchodziłem do muzeum czy kolekcji sztuki z głębokim przekonaniem,
że tego dnia obleję to czy tamto dzieło, po czym rezygnowałem nie z powodu
tłumu, nadmiaru strażników i tak dalej, ale z powodu zassania
i bezwarunkowej kapitulacji przed dziełem, która sprawiała, że spędzałem
z tym dziełem następną godzinę, dwie czy trzy, a także spędzałem je
z dziełami pobliskimi, wiszącymi na ścianach kolejnych sal, i wychodziłem,
nie niepokojony, z tą samą nieodkręconą butelką kwasu w kieszeni płaszcza.
Także i teraz musiałem salwować się ucieczką – do sali Velázqueza. W sali
Velázqueza, myślałem, w zasadzie mógłbym zakończyć całą tę wyprawę,
mógłbym w niej zakończyć kolejną z moich prób wypełnienia zadania, jest
bowiem co oblewać kwasem w sali Velázqueza i należy się spodziewać, że
uszkodzenie choćby jednej infantki trafiłoby na czołówki wszystkich gazet
i do wszystkich serwisów informacyjnych, oczywiście ze stosowną kwotą
wybitą licznymi zerami, zwłaszcza że króla, królową, infantki i infantów
zawieszono koło siebie, jedno przy drugim, jak długie, pokawałkowane
rodzinne zdjęcie, na którym część osób, przez podwójne naświetlenie kliszy,
pojawia się dwukrotnie, stojąc we wnętrzu tej sali, myślałem, stoi się de facto
we wnętrzu rodziny królewskiej, z jakiegoś powodu bardzo mnie to przez
moment rozbawiło, rozbawiło mnie to do łez, po chwili jednak uspokoiłem
się i tak, uspokajając się, równocześnie się zaniepokoiłem, uświadomiłem
sobie bowiem, że atak na którąkolwiek infantkę czy infanta, nie wspominając
o ich rodzicach, zostałby opacznie zrozumiany, zostałby z całą pewnością
zrozumiany jako atak na instytucję monarchii, być może jako krytyka rządów
Juana Carlosa II albo też krytyka jego abdykacji, wszystkie tabloidy
zajmowałyby się szczegółowo moimi, wyssanymi oczywiście z palca,
poglądami monarchistycznymi czy antymonarchistycznymi, cały gest
utonąłby w bezsensownych rojeniach o polityce, sama myśl o tym
doprowadziła mnie niemal do obłędu, przecież mało brakowało,
a trzymałbym już butelkę w uniesionej dłoni, gdyby nie paroksyzm śmiechu,
pewnie już bym ją był odkręcił i bryzgnął jej zawartością na jeden z tych
idealnie wygładzonych policzków i dalej, na habsburską broszę
z dwugłowym orłem, na skrzące się abstrakcyjnymi niemal haftami suknie,
i tak dalej, ale na szczęście do tego nie doszło i nie wzięto mnie za jednego
z tych maniaków politycznych. O ile ludzi, którzy dawali sobie prawo, by
niszczyć jakieś arcydzieło z powodu osobistych wahnięć życia, tłukli
młotkiem w rzeźbę Michała Anioła, bo uważali się za zmartwychwstałego
Chrystusa, albo cięli na odlew jakieś świetne płótno, bo dała im kosza
zupełnie nieciekawa osóbka z małymi oczkami i włosami ściągniętymi
w kok, zawsze trudno mi było zrozumieć, o tyle szczerym, głębokim
niezrozumieniem i szczerą, głęboką nienawiścią darzyłem zawsze tych
zapiekłych, tępych w swojej zapiekłości, nieskończenie wprost tępych
w swojej zapiekłości zadufków, którzy niszczyli dzieła z powodu fanatyzmu
politycznego albo religijnego. Wyłączam z tej grupy amerykańskiego
świętoszka, który tłukł krzesłem w Wenus Bouguereau, bo, jak mówił,
widział podobne malowidła w domach rozpusty i nie chciał, by jego matka
lub siostra natknęły się na nie w muzeum, nie sposób bowiem odmówić mu
racji, Wenus Bouguereau mogłaby wisieć w każdym burdelu i, dam głowę,
w niejednym z nich faktycznie wisi jej brzydka, wyblakła na buraczkowo lub
wyblakła na cyjanowo reprodukcja, niewiele podlejsza od oryginału, myślę
raczej o tych krzykaczach, histerykach, maniakach teraźniejszości, na
przykład o tym Litwinie, który z kwasem i nożem rzucił się na Danae
Rembrandta w Ermitażu, bo Rosjanie okupują jego ojczyznę, choć okupacja
skończyła się chwilę potem, a trwała raptem pół wieku; cała ta okupacja
Litwy była epizodem w trzech i pół wiekach trwania Danae Rembrandta,
Litwin był epizodem w trwaniu Danae, Ermitaż jest epizodem w trwaniu
Danae, wszyscy jesteśmy tylko epizodami, epizodami, epizodami, na cóż
więc napinać się, latać z nożem, z kwasem solnym, by, całkowicie
bezskutecznie zresztą, zabiegać o jakieś drobne zmiany w epizodzie, kłócić
się o przypisy do epizodu? Nie umiem zrozumieć ani nie chcę zrozumieć, nie
umiem z siebie wykrzesać choćby krzty zrozumienia nie tylko dla tępych
mafiozów, którzy wysadzają samochód pułapkę pod Uffizi z powodu jakiejś
błahej zmiany we włoskim systemie penitencjarnym, ani dla zadufków,
którzy obalają szesnastowieczne rzeźby na skutek zmian granic
administracyjnych szwajcarskich kantonów, ani nawet dla walczących
o sprawę, którą w głębi duszy popieram; nie mam w sobie za grosz
zrozumienia dla Mary Richardson, walącej na oślep w Wenus Velázqueza,
kreślącej tasakiem analogie pomiędzy niszczoną Wenus a Emmeline
Pankhurst niszczoną przez angielski rząd, cóż to za nieznośna publicystyka!
Oni, oczywiście, powiedzieliby, że jestem pięknoduchem, że trzęsę się nad
kawałkiem deski albo płótna, kiedy ludzie giną, jest bowiem znakiem
naszych czasów, naszych w najpodlejszy sposób upadłych czasów, że piękno
połączone z duchem jest obelgą, a nie pochwałą, ale jeśli tak by powiedzieli,
a powiedzieliby bez wątpienia, w dodatku z pogardą, to tylko dlatego, że, jak
niemal wszyscy, niczego nie rozumieją, wydaje im się, że rozumieją więcej
niż pozostali, ale rozumieją jeszcze mniej niż pozostali, trzęsę się bowiem nie
nad deską czy płótnem, lecz nad jedynym wyjściem, nad wyjściem
tarasowanym, maskowanym, ukrywanym, z sytuacji niemal bez wyjścia,
w której się znaleźliśmy, ludzie bowiem giną, ręce sięgają bowiem do
czerwonych przycisków nuklearnych, bojówki i prywatne armie są bowiem
organizowane, papierowe gniazda propagandowych os są bowiem budowane
bez ustanku właśnie dlatego, że nikt się nie skupia na tych deskach, tym
płótnie, tych kartkach, tych nutach; mówi się, w niemądrym uproszczeniu, że
muzyka łagodzi obyczaje, ale sztuka łagodzi obyczaje tak samo, tak samo
czyni to literatura i cała reszta tej wielkiej, toczącej się przez tysiąclecia
rozmowy nas samych z nami samymi, tej próby zrozumienia, skazanej może
na niepowodzenie, ale zarazem jedynej w ogóle mającej sens próby, i mogą
sobie do znudzenia pokazywać w filmach esesmanów ze smakiem
rozprawiających w płonącym getcie o Guardim, latynoamerykańskich
śledczych w przerwach między sesjami tortur zachwycających się kwartetami
smyczkowymi albo krwawych dyktatorów ceniących chińską poezję
z dziesiątego wieku, ale wszystko są to bujdy pisane, mówione i filmowane
przez ludzi o kompletnie popsutym smaku tylko dlatego, że taki esesman
rozprawiający o Guardim podoba im się bardziej niż rozprawiający o cyc
kach którejś tancerki, taki śledczy zrywający paznokcie do wtóru Śmierci
i dziewczyny jest dla nich atrakcyjniejszy niż zrywający paznokcie do wtóru
przeboju mijającego roku, taki dyktator z tomikiem chińskiej poezji,
jakkolwiek zmyślony, pasuje znacznie bardziej do ich opowiastek niż
dyktator, który nie czyta niczego poza raportami, a jeśli nawet ten czy inny
esesman, dyktator lub śledczy faktycznie, za sprawą niszczącego systemu
edukacji, potraf wybrzdąkać Adagio sostenuto z sonaty Księżycowej albo
powiedzieć, że Velázquez w niezrównany sposób oddał charaktery
zdegenerowanych Habsburgów, to jest w tym bliźniaczo podobny do lekarzy
Centrum Medycznego Zamek Immendorf, których nie podejrzewam nie tylko
o jakiekolwiek rzeczywiste spotkanie z jakimkolwiek dziełem, ale w ogóle
o jakiekolwiek ludzkie odruchy; owszem, być może potrafią wymienić
z pamięci wszystkie ważniejsze cykle pieśni Schuberta i Schumanna, wraz
z numerami w katalogu Deutscha i numerami opusów, być może potrafią
jednym tchem wypowiedzieć komunały o piętnastu czy dwudziestu
najbardziej znanych malarzach, ale na tym ich łączność ze sztuką się
definitywnie kończy. Tymczasem miłośnikom tych zmyślonych dyktatorów,
tych fikcyjnych śledczych umyka fakt, że najzupełniej prawdziwi dyktatorzy
i śledczy działają dlatego, że pozwoliliśmy na skanalizowanie sztuki, umyka
im, że rządy tego czy tamtego, przesunięcie tej czy tamtej granicy są niczym
przy kwestiach najważniejszych i nieopisywalnych słowami, które
próbowałem wyjaśnić w sali sądowej, które próbowałem opisać
Zeyetmayerowi, zawsze, bez wyjątku, nieudolnie, choć akurat Zeyetmayer,
bez względu na moją nieudolność, rozumiał mnie w lot, kiedy opowiadałem
o tym, co przez te wszystkie lata otrzymałem od dzieł.
Zdarzało mi się, mówiłem, ku swojemu zaskoczeniu wychwytując w głosie
lekkie drżenie, drżenie pochodzące z odnowionego wzruszenia, że nie spałem
przez całą noc po spotkaniu z jakimś dziełem sztuki, wychodziłem
z muzeum, jadłem kolację, czytałem, rozmawiałem z moją żoną, kładłem się
spać, a potem długo leżałem z zamkniętymi powiekami i dzieło wracało do
mnie, niby to samo, ale odmienione pamięcią, czy panu też to samo się
zdarzało?, zapytałem, a Zeyetmayer samym przymknięciem powiek dał mi
do zrozumienia, że zdarzało mu się to samo, wracało do mnie i znów je
widziałem, niby równie czytelnie, co za dnia, a przecież inaczej,
w przemienionej przeze mnie formie; bywało, że na sąsiedniej poduszce moja
żona nie mogła spać z tej samej przyczyny, choć nie wiem, czy z powodów
tego samego akurat dzieła, zawsze wydawało mi się to rzeczą zbyt piękną
i zbyt intymną, żeby o nią zapytać wprost, z braku niektórych odmian
intymności ta jej odmiana była najintymniejsza, więc leżeliśmy oboje, jedno
przy drugim, a pod naszymi powiekami wyświetlał się któryś z Bruegli,
któryś z van Goghów, któryś z Rembrandtów, pamiętam w najmniejszych
szczegółach noc, której nie przespałem za sprawą Pontorma z kościoła Santa
Felicita we Florencji, opalizującego, lazurowo-różowego, pamiętam noc
nieprzespaną przez Koronczarkę Vermeera, w paskudnym hoteliku
w Dzielnicy Łacińskiej, rano na ścianie znalazłem wielkiego, spasionego
skorka, który schronił się tam przed nadchodzącą zimą, pamiętam dwie
kolejne noce nieprzespane przez amsterdamskie Van Gogh Museum,
oglądanie, potem sen bez snu, potem oglądanie w półśnie i kolejna noc
półsnu, wciąż z van Goghiem, bez chwili odpoczynku od van Gogha,
mówiłem, podekscytowany teraz, w rozmowie z Zeyetmayerem, niemal tak
jak wówczas, to były niesamowite noce, to były szczyty mojego życia, teraz
nieosiągalne, mówiłem. Zazdroszczę panu, panie Krivoklat, odezwał się po
dłuższej chwili milczenia Zeyetmayer, wyciągając dłoń po temperówkę,
chętnie oglądałbym dzieło wyświetlające się pod moimi powiekami, ale
najpierw musiałbym je należycie naświetlić w muzeum, tymczasem już od
dawna nie jestem w stanie oglądać dzieł w towarzystwie innych ludzi, inni
ludzie w muzeum doprowadzają mnie do rozpaczy, czego dam panu
przykład, otóż tuż przed wypadkami, które mnie tutaj sprowadziły, wybrałem
się do Albertiny na wystawę Kubina i Feiningera, nie byłem nigdy i nadal nie
jestem fanatykiem chodzenia na wystawy, właściwie w ogóle wystaw
unikam, chyba że można na nich zobaczyć coś kiedy indziej niedostępnego,
jak rysunki Kubina właśnie, wybrałem się zatem do Wiednia, specjalnie
biorąc wolne w gabinecie dentystycznym, choć teoretycznie mógłbym
pojechać w sobotę czy niedzielę, ale w sobotę i niedzielę do Albertiny walą
największe tłumy, powiedział Zeyetmayer, czyli nie dość, że niczego się zza
nich nie zobaczy, to jeszcze przez ileś czasu trzeba krążyć w tłumie, choć
w tym samym czasie można by spacerować po winnicach pod Krems,
niedorzeczność, żachnął się Zeyetmayer, pojechałem zatem w środę czy
czwartek, kupiłem bilet i przeżyłem to, czego nie przeżyłem ani razu, nawet
w Leopold Museum, gdzie przecież ze dwa Kubiny wiszą stale, przeżyłem to,
co dla mnie jest samą esencją, jak to pan mówi, panie Krivoklat, spotkania
z dziełem, a raczej przeżywałem przez piętnaście, może dwadzieścia minut,
przez pierwsze dwie ściany pierwszej z pięciu sal zajmowanych przez
wystawę, ponieważ po tych piętnastu czy dwudziestu minutach weszła za
mną para w średnim wieku i, mówiąc bez ogródek, zbombardowała całe moje
spotkanie z Kubinem, a także spotkanie z Feiningerem, nie mniej
fascynujące, ku mojemu zaskoczeniu, szedłem bowiem przede wszystkim na
Kubina, a wyjść miałem z Kubina i Feiningera, czy może nawet z Feiningera
i Kubina, w każdym razie stanęli przy mnie, ludzie jak pan czy ja, zupełnie,
zdawałoby się, zwyczajni, i rechotali z Kubina, nie żeby chcieli go wykpić,
nie było w tym żadnego zamierzonego szyderstwa z artysty, im rysunki
Kubina po prostu wydawały się zabawne, wydawały im się karykaturami,
ogromne, unoszące się ponad pustkowiem mureny oplatają samotny dom,
a oni w śmiech, bo ryba nie lata, wielka tygrysio-morsowata bestia przygniata
gołą kobietę, a oni w śmiech, bo goła kobieta, ludzie jak pan czy ja,
gorączkował się Zeyetmayer, on w kapeluszu, ona owinięta całkiem
gustownym szalem, nie mogli opanować śmiechu, to samo z Feiningerem,
dodał, ostrząc nie wiadomo który już raz ten sam ołówek, śmiali się przy jego
faktycznych karykaturach, zupełnie zresztą nieśmiesznych, politycznych
karykaturach z początku wieku, wycelowanych głównie w króla Anglii i jego
mocarstwową politykę, naprawdę nie mam pojęcia, jak to dziś może
śmieszyć, ale ich śmieszyło do łez i dokładnie tak samo śmiali się przy
grafkach i obrazach Fei ningera, w których nie ma nic zabawnego, w których
jest destylat liryki i bajki, tymczasem oni tam oboje, najzupełniej zgodnie,
rechotali, całkiem jakby przyszli na wystawę w Muzeum Karykatury
w Krems. Też zresztą nieśmieszną, dodał po chwili, wyjmując wreszcie
ołówek z temperówki, Pomyśleć tylko, że wszyscy oni przeszli przez
edukację szkolną, powiedziałem do Ze yet ma ye ra, każdy z tych ludzi
przeszedł przynajmniej przez szkolnictwo podstawowe, większość przez
średnie, a znaczna część i przez wyższe, niektórzy z nich przeszli przez
wszystkie stadia kształcenia, które, naturalnie, składa się również
z kształcenia artystycznego, w naszym miłującym sztukę kraju bowiem
edukacja bez kształcenia artystycznego obyć się nie może, w naszym
miłującym sztukę kraju legion nauczycieli i nauczycielek został
oddelegowany do wpajania dzieciom i młodzieży umiłowania sztuki, co
prowadzi, rzecz jasna, do kompletnej katastrofy, do kompletnego
wynaturzenia, zniweczenia kultury, polegającego na początkowym zduszeniu
jej w dziecięcych organizmach, a następnie na wieloletnim jej doduszaniu,
niedopuszczaniu, by zalęgła się w tych młodych, wrażliwych ludziach, i to
wszystko ofcjalnie poprzez nauczanie kultury. Zrażanie poprzez rzekome
zachęcanie, czyli wykorzenianie zrozumienia sztuki poprzez rzekome uczenie
zrozumienia sztuki, tak to wygląda, panie Zeyetmayer, i inaczej wyglądać nie
chce, proszę sobie tylko wyobrazić, mówiłem, z nudów ostrząc
Zeyetmayerowi parę wyniesionych z sali terapii zajęciowej ołówków, że
przez cały szkolny kurs muzyki ani razu nie słyszałem żadnego z utworów,
o których mówiliśmy, musiałem znać na pamięć wszystkie części formy
sonatowej, ekspozycja złożona z tematu pierwszego, łącznik, temat drugi,
łącznik drugi, epilog, koda, potem przetworzenie, oczywiście z rodzajami
przetworzenia, na końcu repryza, ale nigdy nie wysłuchaliśmy choćby jednej
sonaty, ani Beethovena, ani Mozarta, ani Haydna, żadnego z wiedeńskich
klasyków, czy to zagranej przez nauczycielkę, czy odtworzonej z płyty, czy
wreszcie na żywo, wykonanej przez zawodowego muzyka na koncercie, nie,
skądże, ani razu nie słyszeliśmy też żadnej z pieśni Schuberta czy
Schumanna, ale musieliśmy za to znać nazwy cyklów, z numerami
w katalogu Deutscha, Piękna młynarka D 795, Podróż zimowa D 911,
Łabędzi śpiew D 957, łatwe do zapamiętania, bo to anagram numeru
katalogowego Pięknej młynarki, Krąg pieśni opus 24, Krąg pieśni opus 39, to
Schumann, oczywiście, bez katalogowych numerów, Miłość i życie kobiety
opus 42, coś jeszcze, Miłość poety opus 48, aha, Mirty opus 25, tuż po
pierwszym Kręgu pieśni, ale też ani razu nie słyszeliśmy żadnej z tych pieśni,
ani jednej, nawet samej linii melodycznej zagranej na stojącym w kącie
pianinie, nie, najpierw kazano nam śpiewać piosenki o zimie, co idzie, uhuha,
z alpejskich stoków w doliny, a potem o wiośnie, co tralalilalilali, nadchodzi,
kiedy zaś w którejś klasie zaczęły nam się załamywać głosy, gremialnie
przestawiono nas na fety i odtąd ćwiczyliśmy wyłącznie proste melodyjki na
fet, najzupełniej obrzydliwe, wręcz raniące uszy, proszę sobie tylko
wyobrazić, panie Zeyetmayer, tę grupę niedorostków z niezgrabnymi
palcami, którzy z całych sił dmą w plastikowe fety o odpychającym,
oczywiście, tonie, a za to ani jednej pieśni Schuberta, ani jednej pieśni
Schumanna, choć musieliśmy znać na pamięć tytuły, opusy i numery
katalogowe najważniejszych cyklów, rzecz jasna, wymienionych, ponieważ
to autor podręcznika i nauczyciel decydowali, które cykle pieśni Schumanna
i Schuberta są najważniejsze, nikt z uczniów nie mógł sam zmierzyć się
z tymi pieśniami i powiedzieć, że ta jest dla niego ważna, a ta nieważna,
skądże, o tym decydował nauczyciel, toteż przez mój kurs wychowania
muzycznego stałem się kompletnie muzycznie niewychowany, gorzej,
znienawidziłem muzykę, to przerażające, jeśli należycie to rozważyć,
powiedziałem przerażony do Ze yet ma ye ra, że gdyby nie dość
przypadkowa wizyta w pewnej winiarni, w której ćwiczyło akurat Męskie
Towarzystwo Śpiewacze Wieniec Pieśni w Simbach am Inn, być może nigdy
nie zacząłbym śpiewać, być może nadal uważałbym wszelkie pieśni, nie
tylko Schumanna i Schuberta, za jakąś aberrację, gwałt na umyśle,
wmuszający w zwoje mózgowe zupełnie nieinteresujące informacje, przy
czym nie inaczej było ze sztukami plastycznymi, bo przecież w naszym kra
ju, miłującym sztukę we wszystkich jej odmianach, obok antyedukacji
muzycznej, wychowującej ludzi w nienawiści do muzyki, działa jeszcze
antyedukacja plastyczna, wychowująca ludzi w najzupełniej zrozumiałej
nienawiści do sztuk wizualnych, przez ileś lat nie zaprowadzono nas ani razu
do muzeum, nasz nauczyciel plastyki wierzył wręcz, że muzea są dla
młodzieży szkodliwe, ponieważ pokazują zbyt złożony obraz sztuki,
niepasujący do jego nieskomplikowanych tabel, toteż katował nas przez całe
lata, na przemian każąc odczytywać z podręcznika rozdziały o architekturze
romańskiej czy postimpresjonizmie oraz wykonywać prace plastyczne
odwzorowujące architekturę romańską lub postimpresjonizm, proszę bardzo,
macie dwadzieścia minut na narysowanie romańskiego portalu, proszę
bardzo, macie dwadzieścia minut na stworzenie portretu w stylu van Gogha,
i tak dalej, kazano nam przetwarzać historię sztuki, gorzej nawet, panie
Zeyetmayer, kazano nam oglądać fatalne reprodukcje arcydzieł, prawdziwą
galerię rastra i poruszonego druku kolorowego, a następnie odtwarzać je na
papierze naszymi niezgrabnymi paluchami, naszymi tanimi przyborami
szkolnymi, przy czym szczytem sztuki dla naszego nauczyciela plastyki był
najgorszy kicz w historii malarstwa austriac kiego, czyli Waldmüller, ten
dobroduszny przestępca, który w najbardziej bezwzględny sposób zgwałcił
smak całych pokoleń Austriaków, pacykując jak żywe wszystkie te bachory
zbierające zawilce na zielonej, zielonej łączce pod niebieskim, niebieskim
niebem i białą, białą chmurką, wszystkie te chatki, w których odrobiono jak
na fotografi każdą słomkę, każdy słój drewna, każdy listek bluszczu,
prześwietlony przez słońce, co czyni większość z nas kompletnie
impregnowanymi na arcydzieła, Arcydzieła i arcydzieła, żachnął się
Zeyetmayer, dałby już pan spokój z tymi arcydziełami, panie Krivoklat,
przecież to arcy jest doklejane do dzieła zupełnie arbitralnie, bez względu na
to, czy jest doklejane jednostkowo, przez pana, przeze mnie czy przez
kogokolwiek innego, kto postanawia dane dzieło nazwać arcydziełem, czy
też jest doklejane zbiorowo, to znaczy jego arcydzielność nie tyle ogłaszamy,
co uznajemy przez aklamację, przyjmując, że arcydzielne jest dzieło, które
wszystkim nam opatrzyło się do znudzenia, które jest rozpoznawane przez
wszystkie nauczycielki wychowania plastycznego, reprodukowane
w milionie książek o historii sztuki, w Historii sztuki w stu obrazach,
w Historii sztuki dla najmłodszych, w Zwięzłej historii sztuki, i tak dalej,
i tak dalej, przyzna pan, że nie ma to szczególnego znaczenia, i rzeczywiście,
przyznałem, mówiąc: Owszem, przyznaję, powiem panu nawet więcej, panie
Zeyetmayer, często bywa, że spotkanie z dziełem daje więcej niż spotkanie
z arcydziełem, czy jeśli przyjmiemy inną nomenklaturę, niejedno wiele
dające dzieło jest po prostu nieujawnionym, nierozpoznanym arcydziełem,
wielokrotnie zdarzało się i mnie, i mojej żonie, razem i osobno, że
stawaliśmy przed jakimś dziełem, wiszącym dosłownie rama w ramę
z arcydziełem, czy to arcydziełem uznanym powszechnie, czy to arcydziełem
uznawanym przez nas, choć nie powszechnie, po czym czuliśmy wyraźnie, że
dzieło daje nam znacznie więcej niż arcydzieło, to jakby stać przed dwiema
lampami i nagle poczuć, że mniejsza z nich świeci znacznie jaśniejszym
blaskiem i wypromieniowuje znacznie więcej ciepła niż większa, ale,
oczywiście, dla zadania nie ma to znaczenia zasadniczego, znaczenie
zasadnicze dla zadania ma arcydzielność uznana, bo jeśli mam poruszyć
tysiącami, milionami sumień, jeśli naprawdę mam swoim czynem potrząsnąć
społeczeństwem jak dotkniętą letargiem chorą, jeśli mam wszystkim tym
ludziom i każdemu z osobna uświadomić, że każde stracone dzieło zostaje
wyrwane z ich rąk, z ich oczu, zostaje z nich wykrojone jak funt ciała i że ta
rana nigdy się nie zagoi – to muszę uderzyć w to, co znają choćby
z reprodukcji, z pudełek herbatników, z telewizyjnych reklam, z plakatów
wiszących przed muzeum, muszę im wyrwać to, co jest im bliskie jak drugi
człowiek, jest bowiem równie co drugi człowiek niepowtarzalne, na co
Zeyetmayer zmrużył swoje nadnaturalnie duże i nienaturalnie jasne oczy,
a po chwili w ogóle je zamknął i tak, z oczami zakrytymi cienkimi
powiekami, zapytał mnie, przy czym nie było to pytanie wrogie, nie było to
pytanie kpiarskie czy z tezą, A może dzieło nie jest warte tyle co człowiek,
tylko więcej niż człowiek? Tylko jak mielibyśmy to zmierzyć, panie
Krivoklat, jakim instrumentem, na jakiej wadze to złożyć, jakich użyć
instrumentów pomiarowych i jakich jednostek?, ja zaś z miejsca
odpowiedziałem, że co do dzieła można mieć pewne wątpliwości, ale jeśli
idzie o arcydzieło, to przecież wątpliwości mieć nie można, statystyczny
człowiek jest mniej wart niż arcydzieło, statystyczny człowiek przychodzi na
świat, parę razy obróci się w kieracie i odchodzi, przewinąwszy się
błyskawicznie przez jakąś kołyskę, jakieś łóżka, jakieś biurka i samochodowe
fotele, bezsprzecznie, ciągnąłem, życie statystycznego człowieka jest
właściwie niedostrzegalne z większej odległości, już życie naszego sąsiada
z naprzeciwka, życie innego mieszkańca tej samej ulicy jest dla nas
niedostrzegalne, dostrzegamy tylko tych, którzy stoją, którzy żyją najbliżej
nas, cała reszta, jeśli nie liczyć jednostek naprawdę wybitnych, stanowiących
przecież rzadkość, stanowiących przypadki nadzwyczajne, pojawia się i mija,
nie zostawiając śladu, jak jednoroczne rośliny, które kiełkują, rosną, wydają
owoce, więdną zwarzone mrozem i użyźniają glebę, z której wyrasta kolejne
pokolenie, większość ludzi, klarowałem Zeyetmayerowi, istnieje właściwie
wyłącznie biologicznie, a nie duchowo, na co pokiwał głową, wciąż jeszcze
nie otwierając oczu, i zapytał, czy siebie samego cenię wyżej, czy niżej niż
arcydzieło, i tu z równą pewnością powiedziałem, że zdecydowanie niżej i że
jeśli istniałaby realna możliwość oddania życia za jedno z faktycznych
arcydzieł sztuki, z których czerpały, czerpią i będą czerpać siłę kolejne
pokolenia ludzkości, to tak, owszem, gotów byłbym na taką transakcję,
a Zeyetmayer, wtedy dopiero unosząc leciutko powieki, tak że zostawiały
źrenicom wąską szczelinę, przez którą się we mnie wpatrywał, niby od
niechcenia, a przenikliwie, zapytał: Czy życie swojej żony też by pan oddał
z takim przekonaniem?, na co, faktycznie, nie miałem jak odpowiedzieć.
I tego wieczora już tylko milczałem, patrząc, jak otworzywszy oczy szeroko,
rysował w milczeniu. Tak czy owak, teraz szukam wokół siebie jednak
arcydzieła, przymierzam się do kolejnych arcydzieł, może, myślę, Portret
młodzieńca Lotta, pociągła twarz na tle białej kotary i czarnego stroju,
z wystającą na czole brodawką, z brodawką namalowaną z bezwzględną
wprost szczerością, bo sztuka, słowa Ze yet ma ye ra, z nami się nie cac ka,
odruchowo sprawdzam w kieszeni, czy butelka jest szczelna, rozglądam się
dookoła, bo może jednak ten Lotto, w dodatku niedaleko, tuż za ścianą, wisi
wspaniały Bellini, obok Portretu doży Loredana jeden z najwspanialszych
Bellinich, którego prawdę mówiąc, mógłby namalować Balthus, gdyby tylko
żył kilkaset lat wcześniej: siedząca na ławie naga dziewczyna, naga, jeśli nie
liczyć zsuniętej z ramion szarfy, przelewającej się po ciele, i mięsistej,
błękitno-zielonej, wzorzystej tkaniny, obszytej perłami, która okrywa jej
włosy; dziewczyna obecna tu w dwójnasób, bo jeszcze odbita w wiszącym na
ścianie lustrze, a nawet w trójnasób, bo przecież w dłoni trzyma małe,
okrągłe lusterko i usiłuje się przyjrzeć, jak fryzura wygląda w tym drugim
odbiciu, zatem Lotto i Bellini? Lotto. Bellini odpada, oblanie kwasem ciała
nagiej kobiety od razu zostanie odczytane opacznie, całe zadanie na nic,
znów nie wiadomo ile lat w zakładach, szpitalach, centrach medycznych na
darmo, znów nie wiadomo ile lat idiotycznych i łajdac kich warsztatów
terapii zajęciowej, przyglądania się popielniczkom maszynisty z Amstetten,
przyglądania się akwarelom żony aptekarza z Braunau am Inn zupełnie
nadaremno, bo dziennikarze zajmą się od razu nie tylko liczeniem zer kwoty,
na jaką wyrządziłem szkód, ale i przede wszystkim snuciem teorii
o seksualnej obsesji, oczywiście teorii opatrzonych, ze względów prawnych,
znakami zapytania: Czy Kwasowy Wandal cierpi na impotencję? Czy
Krivoklat w symboliczny sposób mści się na swojej matce? Czy należy winić
seksualną frustrację?, mając bowiem do wyboru ekscytowanie się zerami
i ekscytowanie się seksem, dziennikarze, którzy niczego prawie nie kochają
bardziej niż zer i niczego bardziej niż zer się nie lękają, z pewnością wybiorą
jednak seks, który kochają jeszcze bardziej i którego, oczywiście, bardziej się
jeszcze lękają, cały zatem efekt zostanie rozproszony na rubaszne
pohukiwania i pieprzne dowcipy rysunkowe na ostatniej stronie. Są to zresztą
kwestie zupełnie akademickie, bo nie ma mowy, żebym oblał obraz Lotta
i dobiegł do obrazu Belliniego, odległość między jednym a drugim mógłbym
pokonać dwadzieścia, trzydzieści lat temu, teraz z pewnością ktoś zdążyłby
mnie powalić na ziemię, przy okazji łamiąc rękę czy żebro, myślałem
z pewną złością, tymczasem koło Lotta nie ma nic ciekawego, koło samego
Lotta, wciśniętego zresztą w kąt sali, zupełnie irracjonalnie, w wąski pas
między kątem sali a drzwiami, nie ma absolutnie nic artystycznie godnego
uwagi, pomyślałem, wzruszając ramionami. Może chodzi o starość, może
robię się niezdecydowany nie za sprawą nieustannych muzealnych
przewieszeń i chaosu, ale właśnie za sprawą starości? W bocznej salce
Autoportret w wypukłym lustrze Parmigianina, wspaniały, ale umieszczony
w szklanym akwarium, przez co, pozornie wypukły, wydaje się wzdęty jak
złota rybka w szklanej kuli, słusznie obojętna zarówno wobec
przepływającego wokół niej świata, jak i wobec kwasu siarkowego, jest
wprawdzie i drugi Parmigianino, Amor strugający łuk, ale znacznie słabszy,
zresztą tu znowu nagość, w dodatku dziecięca, co przy dzisiejszej obsesji od
razu skierowałoby uwagę na boczne tory: Czy Kwasowy Wandal chciał
zwrócić uwagę na problem pedoflii w kościele katolic kim? Czy Krivoklat
był wykorzystywany seksualnie w dzieciństwie?, już widzę wszystkie te
dziennikarki z włosami tak ściągniętymi w koński ogon, że mózg zaprzestał
jakiejkolwiek pracy, wszystkich tych dziennikarzy uwędzonych do
nieprzytomności w redakcyjnych palarniach, jak formułują kolejne pytania,
jedno za drugim, pudło za pudłem, niecelna salwa za niecelną salwą, Czy to
pan?, pyta, po czym rozsznurowuje uśmiech od ucha do ucha, Ależ to pan!,
a ja tylko patrzę na nią i badam wzrokiem, badam to ależ, badam to pan,
ściskając w kieszeni butelkę kwasu, Już od paru chwil, mówi, przyglądam się
panu i teraz jestem pewna, że to pan, mówi, coraz bardziej rozradowana,
jakby spotkała wuja, który zapisał jej właśnie spadek i zamierza tu na
miejscu, na posadzce, przed tym Parmigianinem, paść trupem, spadek
realizując, To pan, mówi, był jedynym w historii zwycięzcą Szansy na
Milion, do dziś to pamiętam, siedziałam akurat z kuzynką, mówi, i tak dalej,
i tak dalej, a mnie to nie przeszkadza, oczywiście, ja przytakuję, w niczym
nie zaprzeczam, słucham wymyślonej historii z mojego własnego życia, które
nagle jest życiem jedynego w historii zwycięzcy Szansy na Milion, który
zresztą zwyciężył odpowiedzią na pytanie o turkucia podjadka, nie
wykorzystując Telefonu do przyjaciela, co po dziś dzień budzi w niej
niesłychany entuzjazm, jakiego nie budzi w niej ewidentnie Autoportret
Parmigianina, do którego stanęła właśnie tyłem, i opowiada z przejęciem, po
raz drugi, tę samą scenę, tak dokładnie, że niemal ją widzę, że niemal gotów
jestem ją przyjąć do mojego własnego życia, nie tylko dla świętego spokoju,
ale i z niekłamanej przyjemności, jaką sprawiłoby mi wygranie miliona
dzięki odpowiedzi na pytanie o turkucia podjadka, przytakuję jej zatem,
przypominając sobie, za kogo jeszcze mnie brano, odkąd moja twarz
pojawiła się w tabloidach i weszła ludziom do głów, przy czym nie jest to
specjalnie łatwe nie tylko dlatego, że w moim wieku ma się pewne kłopoty
z pamięcią, ale i dlatego, że w ogóle zawsze miałem kłopoty z pamiętaniem
rzeczy nieistotnych, w przeciwieństwie do mojej żony, która na ogół miała
głowę nabitą wszelkimi informacjami, ja miałem raczej głowę wywietrzoną,
przypominam sobie jednak, słuchając nadal uprzejmie monologu
o teleturniejach telewizyjnych, że brano mnie już za lokalnego polityka
z Karyntii, prezentera telewizyjnego, emerytowanego wykładowcę prawa,
który swego czasu odegrał ważną rolę w procesach tortowych między
hotelem Sacher a cukiernią Demel o prawa do nazwy Sachertorte, brano mnie
za właściciela klubu piłkarskiego i za człowieka, który jodłował zaciekle
w Austria Ma Talent, właściwie prawie się nie zdarzało, żeby brano mnie za
Krivoklata, a za każdym razem gorliwie temu przeczyłem, zresztą kiedy
wychodziłem z zakładów, szpitali lub centrów medycznych, to zawsze na
krótko i w dodatku dawno od ostatniego procesu, dawno od zdjęć
w tabloidach i materiałów w programach informacyjnych, brano mnie zatem
niemal wyłącznie za zupełnie obcych mi ludzi, obcych nie tylko w sensie
ścisłym, to jest osobiście mi nieznanych, ale i obcych w sensie ogólniejszym,
to jest ludzi, o których nigdy nie słyszałem, byłem, mówiąc wprost, całym
szeregiem kompletnie nieistotnych jednostek, jednostek kompletnie
niegodnych zapamiętania, co pokazywało mi, kogo ludzie faktycznie
zapamiętują, czy może inaczej: kogo wydaje im się, że zapamiętują,
ponieważ nawyk zapamiętywania głupot, rzeczy powierzchownych,
nieistotnych postaci, twarzy bez żadnych właściwości, jest dla nas
w oczywisty sposób szkodliwy, jest szkodliwy cieleśnie, organicznie, jeśli
więc bez opamiętania nabijamy sobie głowę byle czym, mózg zatrzaskuje się
jak małż, pamięć usiłuje się bronić przed całą tą bezwartościową, szkodliwą
papką, która doprowadzić może do kompletnej tej pamięci atrofi, do
marskości pamięci, pamięć ogłasza bezwarunkowy strajk i przyjmuje
wprawdzie upychane w niej wizerunki twarzy, ale łączy je bez ładu i składu
z zupełnie innymi osobami, myślę, żegnając się z tą kobietą, nadal
uśmiechniętą od ucha do ucha, jakby jej twarz uległa jakiemuś straszliwemu
porażeniu i bez względu na wychodzące z ust słowa musiała trwać
w groteskowym uchachaniu, po czym odchodzę, kręcąc się jeszcze trochę
wokół Autoportretu w wypukłym lustrze Parmigianina, bezwzględnie
wybitnym, ale również bezwzględnie zamkniętym w akwarium, czuję jednak,
że nie mogę znaleźć sobie miejsca. Wiem, to moje niezdecydowanie sprawia,
że nie mogę sobie znaleźć miejsca, i to nie tylko dlatego, że znów wszystko
poprzewieszane, że znów nic nie jest na swoim miejscu, że niby podział na
kraje i szkoły, i epoki, a za każdym razem, kiedy tu przyjdę, coś jest
zmienione, coś przeniesione, niby grobowiec, niby mauzoleum, a każda
ściana żyje własnym życiem, ani chwili spokoju, miejsca przestają być
miejscami i stają się miejscami zupełnie nowymi i zupełnie innymi,
Giorgione tam, a Tycjan tu, Rembrandt do niedawna był tu, a teraz tam, gdzie
do niedawna był Memling, za czasów mojej żony, pamiętam, w tak zwanej
sali Bordona wisiał Siwobrody mężczyzna Tintoretta, a naprzeciwko niego
stała obita aksamitem ławka, siadywaliśmy na tej ławce z moją żoną, która
Siwobrodego mężczyznę darzyła szczególnym szacunkiem, która uwielbiała
spotykać się z Siwobrodym mężczyzną, i tak dalej, tymczasem teraz,
oczywiście, Siwobrody mężczyzna od dawna nie wisi w sali Bordona, która
przestała być salą Bordona, od dawna nie ma sali Bordona i nikt ze
strażników nie wie, ani gdzie jest tak zwana była sala Bordona, ani gdzie wisi
Siwobrody mężczyzna Tintoretta, pytam trzech po kolei, żaden z nich nie
wie, żaden z nich nic nie wie, kompletnie nic, prowadzą mnie do zupełnie
innego portretu Tintoretta, tylko dlatego, że przedstawia mężczyznę i ten
mężczyzna ma brodę, rzeczywiście siwą, To admirał Venier, mówię, Ale ma
siwą brodę, protestuje strażnik, daję sobie spokój, daję jemu spokój, błądzę
po kolejnych salach, wszystko poprzenoszone, wreszcie znajduję
Siwobrodego mężczyznę w małej, bocznej salce, w której nie ma żadnej
ławki. A może, myślę sobie, może nie Włosi i Hiszpanie, może przenieść się
na północ od Alp, może na północ od Alp moje niezdecydowanie zniknie,
może nabiorę zdecydowania, którego bym nie stracił, gdyby nie ten ciągły
ruch obrazów, wzbudzany oczywiście przez muzealników, bo stanowi o ich
racji bytu, w końcu gdyby nie przewieszanie obrazów, jaki miałoby sens
wypłacanie większości muzealników pensji, ich pensje zależą tylko
i wyłącznie od przewieszania obrazów, ale to dobry pomysł, może po drugiej
stronie Alp faktycznie wreszcie się na coś zdecyduję, przekraczanie Alp
nigdy dotąd nie było zresztą tak przyjemne, ani za Hannibala, ani za
Napoleona Alp nie przekraczało się w tak znakomitych warunkach, iście
kawiarnianych, zresztą przekraczanie Alp przez Napoleona mamy tu na
załączonym obrazku Davida, płaszcz wzdęty od wiatru, ziemia skuta lodem,
a ja, proszę, ani konno, ani ciągnąc czy pchając armaty, przechodzę, choć
emeryt, swobodnym krokiem pod samą kopułą, przez środek kawiarni. Sam
pomysł tej kawiarni odpychający, naturalnie, nie ma nic bardziej
odrażającego w muzeach i kolekcjach sztuki niż muzealne kawiarnie, nic
więc dziwnego, że tak zwani miłośnicy sztuki wprost za nimi przepadają, tak
zwani miłośnicy sztuki, którzy mówią o sobie, że mogliby jeść sztukę
łyżkami, tak naprawdę jeść łyżkami mogą tylko ciastka i torty, i to siedząc
wewnątrz wielkiego cesarskiego tortu, tymczasem mojej żonie i mnie nigdy,
przez jedenaście lat małżeństwa, nie zdarzyło się zjeść tortu w kawiarni
muzealnej, przeciwnie, rozmawialiśmy niezliczoną ilość razy, że muzealne
kawiarnie należałoby zastąpić muzealnymi stołówkami, że spotkanie,
prawdziwe spotkanie z dziełem, wyczerpujące fzycznie, wymaga
bezwzględnie uzupełnienia sił życiowych, zatem w miejsce wszystkich tych
widelczyków dzwoniących o porcelanowe talerzyki trzeba by wprowadzić
solidne sztućce i solidne dania, wymieść torty i wnieść dania, słowa mojej
żony, pożywne dania zamiast ciastek, ale w oszklonej, podświetlonej ladzie
oczywiście tort owocowy i tort makowy, tort z musem czekoladowym i tort
trufowy, strudel jabłkowy i tort Sachera, i tort Esterházy, i kremówka
kardynalska, i bomba mozartowska, cała nieznośnie polukrowana Austria
w menu, deser dla Metternicha, tego herosa hipokryzji i nieszczerości, tej
austriac kiej konserwy, oczywiście z bombażem, dalej szczypta oszlifowanej
węgierskości, solidna dokładka pompatycznego katolicyzmu i wisienka na
torcie, bomba mozartowska, ale oczywiście bomba z wykręconym
zapalnikiem, żaden Mozart prawdziwy, gorzki, zwijający się w cierpieniu,
w zrozumieniu cierpienia, przeciwnie, Mozart pozbawiony żądła,
divertimentowy, zasłodzony kwintalami cukru, ani jednego pożywnego,
solidnego dania, wy łącznie masa do zatykania arterii; pod tą nieznośną
zupełnie drobnomieszczańską kopułą, wytapetowaną wręcz monogramami,
koronami, herbami, moje, moje, moje, ja, ja, ja, wewnątrz tortu
urodzinowego, który jest ostentacyjnie wręcz prywatny, te
drobnomieszczańskie przyjemności: cukier i tłuszcz, nie żeby nabrać sił do
kolejnych spotkań z obrazami, do kolejnych, powiedzmy to sobie szczerze,
walk, bo niekiedy są to prawdziwe walki, z obrazami, ale żeby uprzyjemnić
sobie czas pomiędzy chodzeniem, tak zwani miłośnicy sztuki bowiem chodzą
do muzeów i chodzą po muzeach, obchodzą wszystkie po kolei sale, nie
pomijając ani jednej, a w każdej sali stają lub przynajmniej przechodzą przed
każdym obrazem, podczas gdy moja żona, zawsze fenomenalnie
przygotowana, zawsze z głową nabitą wszelkimi wiadomościami o kolekcji,
z góry wiedziała, co gdzie wisi, i do niektórych sal demonstracyjnie wprost
nie wchodziła, niektóre sale lub ściany demonstracyjnie omijała, przez
jedenaście lat mojego życia nie widziałem, żeby przystanęła przed
jakimkolwiek Renoirem, nie widziałem nawet, żeby przeszła przed
Renoirem, każdego Renoira omijała szerokim łukiem, gdybym nie pokochał
jej od samego początku, pokochałbym ją za jej niekłamaną odwagę i godną
pozazdroszczenia konsekwencję w omijaniu Renoirów, czym narażała się na
krytyczne spojrzenia, a nawet, szeptane półgłosem, na tyle jednak głośno, by
zostały usłyszane, uwagi tak zwanych miłośników sztuki, zwłaszcza jeśli
dany Renoir był zaznaczony na planie muzealnym jako arcydzieło, które
koniecznie zobaczyć należy, ale że nigdy nie przejmowała się czyjąkolwiek
opinią, to i opinie o jej omijaniu Renoira, skądinąd demonstracyjnym wprost,
niespecjalnie ją interesowały, nigdy ich nie komentowała na głos, ale to nie
było przecież konieczne, bezwiednie odgadywałem, co sądzi o opiniach
ludzi, którzy oglądają Renoira, którzy powtarzają sobie nawzajem, do
znudzenia, te same frazy o subtelnej idylliczności płócien Renoira,
o Renoirowskim hymnie do kobiecości, a po tym wszystkim mają jeszcze
czelność iść do muzealnej kawiarni i wrąbać tam tort Sachera albo tort
Esterházy, albo kremówkę kardynalską, albo bombę mozartowską,
najzupełniej bezwstydnie. Po drugiej stronie Alp to samo, co zawsze,
olśnienie, Bruegel, co za sala, co za wybór; dzięki temu, co u dołu,
wytrzymuję to, co u góry, nawet te popiersia z Cmentarza Centralnego,
zresztą nie tyle je wytrzymuję, co w ogóle ich nie zauważam, dwanaście
obrazów i w tym dwanaście arcydzieł, nawet nie wiadomo, jak się do tego
zabrać, przekracza się próg sali i rozumie się, że to jest praca na całe życie,
zmierzyć się z nimi, zadać im pytania, zrozumieć ich odpowiedzi, co za
wybór, nie liczę tych czterech brzydactw Aertsena i Beuc kelaera, nie
wiadomo po co przyniesionych, po co zawieszonych w ciągłej manii
przenoszenia i przewieszania, po co tu te połcie mięsa, drób w koszach i jaja,
po co te gomółki sera i tak dalej, przenieść to wszystko do kawiarni
i podawać tam od teraz porządne dania, a torty wymieść, słowa mojej żony,
Aertsen i Beuc kelaer, skądinąd porządni rzemieślnicy w zawodzie
pacykowania oskórowanych cielęcych łbów, pęt kiełbasianych i trzymanych
za bezwładne nóżki kur z ukręconymi szyjami, są w sali Bruegla
niewidoczni, stają się kompletnie niewidoczni, zdejmijcie tuzin Brueglów,
a nabiorą jakiegoś tam koloru i formy, zawieście tuzin Brueglów z powrotem,
a staną się niewidoczni w jednej chwili, w jednej chwili znikną:
przezroczyste kosze przezroczystych główek kapusty i przezroczystej
marchwi, przezroczyste mięso na przezroczystych hakach, nul, nic, zero,
unicestwione przez najsłabszego choćby z tego tuzina Brueglów, zresztą
i same Bruegle unicestwiają się nawzajem, gdybym był jednym z tych
pomniejszych Brueglów, pozywałbym dyrekcję Kunst historisches Museum
w ogólności, a muzealnika przewieszającego obrazy w szczególności, że dał
mnie do sali, w której wiszą Wieża Babel i Myśliwi na śniegu, przy Wieży
Babel i Myśliwych na śniegu reszta jest bez szans, praktycznie nie istnieje.
Mówią, że wszystkie problemy malarstwa europejskiego zostały rozwiązane
w lewej stopie Syna marnotrawnego Rembrandta, nie wiem, w Ermitażu nie
byłem, ale nawet jeśli, to sto lat wcześniej rozwiązano je już w zadzie konia
na pierwszym planie Upadku Szawła w drodze do Damaszku, w obłokach
Pochmurnego dnia, a przecież i Upadek Szawła, i Pochmurny dzień nie
wytrzymują porównania z Wieżą Babel i Myśliwymi na śniegu, które
błyszczą nawet na tak wspaniałym tle, może tutaj, pomyślałem, przysiadając
na kanapie, może tutaj, pomyślałem, wymacując w kieszeni butelkę
z dziewięćdziesięciosześcioprocentowym kwasem siarkowym, ale co, Wieża
Babel czy Myśliwi na śniegu, Wieża czy Myśliwi, Myśliwi czy Wieża, naraz
się nie da, za daleko, Myśliwi w kącie, Wieża na środku przeciwległej ściany,
oblanie kwasem naraz Wieży i Myśliwych jest absolutnie niemożliwe, nie
w tak wielkiej sali, nie w tym układzie, nie przy moim reumatyzmie
i przykurczach, myślałem gorączkowo, jeśli obleję Wieżę, Myśliwi zostaną
bezpowrotnie nieoblani, jeśli obleję Myśliwych, bezpowrotnie nieoblana
zostanie Wieża, świat bez Wieży Babel Bruegla jest nie do pomyślenia, ale
nie do pomyślenia jest również świat bez Myśliwych na śniegu, oblanie
Myśliwych na śniegu i, powiedzmy, Pochmurnego dnia, a nieoblanie Wieży
jest kpiną, oblanie Wieży Babel i, powiedzmy, Wojny postu z karnawałem,
a nieoblanie Myśliwych jest kpiną, myślałem gorączkowo, aż zacząłem się
pocić i musiałem wyjść z sali Bruegla, przez którą zostałem pokonany.
Krążyłem bezwiednie, wciąż ściskając w kieszeni płaszcza butelkę
z kwasem, ściskając ją tak mocno, że w pewnym momencie przestraszyłem
się, że ją zgniotę i do blizny na udzie dojdzie mi nowa, na dłoni, a poza tym,
naturalnie, blamaż, poza tym spalenie całego przedsięwzięcia na panewce,
ryk bólu, biegnący ze wszystkich stron ludzie, zarówno zwiedzający, jak
i strażnicy, którzy chcą pomóc, ale oczywiście przeszkadzają, oczywiście
doprowadzają cały misterny plan do upadku i na kolejne lata, jeśli nie
dziesiątki lat, pakują mnie do Centrum Medycznego Zamek Immendorf, na
samą myśl o tym oblałem się zimnym potem, nie jest to żadna fgura
retoryczna, pot, faktycznie zimny, zaczął po mnie spływać wielkimi
kroplami, po czole, pod pachami, po plecach, od razu puściłem butelkę,
wyjąłem dłoń z kieszeni i kilkakrotnie wytarłem ją o klapę płaszcza, i w tym
właśnie momencie zorientowałem się, że stoję przed Vermeerem, którego tu
akurat przewieszono z zupełnie innej sali tego skrzydła. Wiele jest
Vermeerów, które oblałbym z prawdziwą przyjemnością, przekonany, że
celuję w bezapelacyjne arcydzieło, nie tylko Przymierzającą perły z Dahlem
Museum w Berlinie, której w końcu oblać mi się nie udało na skutek
niezgrabnego wysunięcia butelki z kieszeni, ba, mogę chyba powiedzieć bez
większej przesady, że z przyjemnością oblałbym niemal każdego Vermeera,
ale wiedeńska Alegoria malarstwa należy do jego najgorszych obrazów, na
dobrą sprawę, jeśli pominąć pompatyczną Alegorię wiary, wątpliwą Świętą
Praksedę, kopię włoskiego kiczysty, i bardziej jeszcze wątpliwą Dziewczynę
przy wirginale, jest to być może ten jego obraz, który oblałbym kwasem
z najmniejszą chęcią, by nie rzec: bez najmniejszej chęci, sam na dobrą
sprawę nie wiem czemu, w końcu i kotara na pierwszym planie, i wąskie
czarne paski malarskiego kitla na białym tle koszuli, i mapa na odległej
ścianie nie ustępują w niczym najlepszym Vermeerom, a mimo to w wiechciu
na głowie alegorii, w tych płaskich, błękitnych liściach wawrzynu jest coś, co
mnie zawsze od tego płótna odstręczało, w sposób zupełnie
niewytłumaczalny, zresztą moja żona również nie potrafła go polubić, tak jak
nie potraf się czasem polubić osoby, którą widuje się często u wspólnych
znajomych, z którą wymienia się grzeczne i pożyteczne uwagi, a jednak
nadal trzyma się ją na dystans, tak właśnie zarówno moja żona, jak i ja
trzymaliśmy zawsze na dystans wiedeńską Alegorię malarstwa, ten przykład,
słowa mojej żony, pecha Austriaków, którzy mają najgorszego, poza
Alegorią wiary, Vermeera, i nie wynagradza nam tego nawet bogactwo
fenomenalnych Brueglów, tuzin genialnych po prostu Brueglów nie
wystarcza, by wynagrodzić nam tego kiepskiego Vermeera, Vermeera
kiepskiego oczywiście wyłącznie na tle innych Vermeerów, wciąż jednak
kiepskiego; a nie wystarcza, by wynagrodzić, żadne bowiem prawdziwe
dzieło nie zastąpi innego dzieła, żadne arcydzieło innego arcydzieła nie
zastąpi, podobnie jak żaden człowiek nie zastąpi innego człowieka,
myślałem. Kiedy tak chodzę od obrazu do obrazu, myślałem, biorą mnie
zapewne, jeśli oczywiście akurat nie biorą mnie za zwycięzcę teleturnieju,
lokalnego polityka ani właściciela klubu piłkarskiego czy inną tego typu
duchową dżdżownicę, otóż biorą mnie najpewniej za zwykłego tak zwanego
miłośnika sztuki, a zważywszy na mój wiek, może nawet za tak zwanego
znawcę sztuki, i w tym kształcie, w tym kształcie wyobrażonym czuję się
najlepiej, czuję się w nim jak we własnej skórze. Nikt z nich, nawet gdyby
rozpoznał we mnie Krivoklata, nie miałby pojęcia, ile kosztuje mnie wejście
do tego muzeum, jaką cenę płacę za wstęp ani w jakiej walucie: kolejne lata
na zajęciach doktora Immervolla, na terapii zajęciowej, dni, tygodnie,
miesiące i lata najobrzydliwszego szpitalnego jedzenia, w dodatku
spożywanego, bo tak obrzydliwego jedzenia nie da się jeść, da się je
wyłącznie spożywać, w najbardziej odpychającym towarzystwie, nikt z nich
w ogóle nie operował tymi walutami. Owszem, dawali się upokarzać
w pracy, w małżeństwie, w swoim tak zwanym normalnym życiu, ale nigdy
nie musieli się ukorzyć, nigdy nie musieli się zaprzeć samego siebie, żeby
zwiedzić jakąkolwiek tak zwaną placówkę kulturalną, podczas gdy ja
musiałem zapłacić stawkę najwyższą, stawkę w rzeczy samej nieludzką, by
przyjść tu dzisiaj i błąkać się w niepewności od sali do sali i od obrazu do
obrazu. Nawet teraz, już jako człowiek wolny, czy przynajmniej, w pewnym
sensie, tymczasowo wolny, dygotałem na samą myśl o upokorzeniach, które
mnie spotkały, o wszystkim, co musiałem przejść dla wypełnienia zadania,
a przynajmniej dla podjęcia kolejnej próby wypełnienia go,
najprawdopodobniej znów nieudanej, przypominałem sobie te absolutnie
nieznośne momenty terapii, kiedy musiałem udawać, że biorę za dobrą
monetę całe to ich gadanie o winie, świadczące zresztą o kompletnym
niezrozumieniu istoty powierzonego mi zadania, te momenty, kiedy
musiałem się zaklinać, że niszczyłem obrazy z powodu mojego kompleksu
niższości, Od dziec ka, mówiłem, patrząc badającym mnie lekarzom w oczy
i tym samym badając ich również, od dziec ka byłem nazy wany leniem
i głupcem, traktowany z pogardą, co zrodziło we mnie niszczący instynkt,
mówiłem, podskórnie dygocąc z obrzydzenia do samego siebie, że jednak
jestem w stanie wymówić wszystkie te kłamstwa, wszystkie te upokarzające,
łajdackie idiotyzmy, od dziec ka zatem, mówiłem, dojrzewała we mnie ta
przestępcza energia, pchająca mnie do czynów, których żałuję, ale które były,
co dziś rozumiem, mówiłem, wciąż patrząc lekarzom prosto w oczy,
podświadomym wołaniem o pomoc. Sam akt zniszczenia, mówiłem,
przynosił mi natychmiastową ulgę, odczuwałem go, nie wiem, jak to ująć, to
było coś jak, zawieszałem głos, a zarazem zawieszałem uwagę badających
mnie lekarzy i badałem ich z kolei, jak długo wytrzymają w oczekiwaniu na
to słowo, coś jak ejakulacja, mówiłem, a oni wszyscy wypuszczali spod
przystrzyżonych wąsików wstrzymane w płucach powietrze, głośno, za
szkłami okularów wygładzali zmarszczki pod zmrużonymi oczami, bez
zbędnego krygowania się okazywali, że na wieść o orgazmicznej uldze
przynoszonej przez zniszczenie sami odczuli iście orgazmiczną ulgę, bo
skoro instynkt erotyczny połączył się z tanatycznym, to w ich tabelach
udręczeń i terapii wszystko znów się zgadzało, wszystko znów było na
swoim miejscu. Za każdym razem, po każdym skazaniu musiałem opracować
zupełnie inną ścieżkę wyjścia z zamknięcia, bo ścieżka poprzednia była już
spalona, lekarze byli na nią uodpornieni jak bakterie na antybiotyk starszej
generacji, za każdym razem musiałem to obmyślać szczegółowo, planować
z wyprzedzeniem, prawdę mówiąc, jeszcze w areszcie, jeszcze podczas
procesu równolegle pisałem swoje mowy procesowe i szkicowałem to, co
nazywałem moją ścieżką wyjścia z zamknięcia, moją ścieżką przejścia przez
labirynt, tak że przejeżdżając karetką przez bramę Centrum Medycznego
Zamek Immendorf, miałem rozrysowaną w głowie strukturę mojego
zmyślonego obłędu i strukturę porzucania go, dzięki czemu lekarze mogli
najpierw zdiagnozować mój zmyślony obłęd, następnie wymyślić, dzięki
podrzucanym przeze mnie pomysłom, sposób leczenia mojego zmyślonego
obłędu, a następnie obserwować ustępowanie mojego zmyślonego obłędu i w
końcu jego całkowite ustąpienie, co pozwalało mi przekroczyć bramę
Centrum Medycznego Zamek Immendorf w przeciwnym kierunku, już nie
karetką i pod przymusem, ale dobrowolnie i na piechotę, po czym ponownie
spróbować wypełnić moje zadanie i ponownie wrócić przez tę samą bramę,
znów karetką, z kolejnym szczegółowo opracowanym planem,
dostosowanym, oczywiście, do osoby konkretnego lekarza prowadzącego
oraz do tematyki zniszczonego dzieła, żeby lekarze mogli zna leźć jakiś łatwo
nasuwający się punkt początkowy, na który ich naprowadzałem i od którego
potem uważnie wiodłem ich dalej; do osoby konkretnego lekarza
prowadzącego dostosowywałem też najróżniejsze tiki, które w sobie
wyrabiałem, a o których potem musiałem nieustannie pamiętać, bez względu
na to, czy chodziło o kompulsywne mycie rąk, czy o uspokajanie się przez
kilkunastokrotne podnoszenie i opuszczanie deski klozetowej. Mówi się
wprawdzie, że nie ma bardziej męczącej rzeczy niż tik nerwowy, ale
zmyślony tik nerwowy jest nieporównywalnie bardziej męczący od tiku
niezmyślonego, wymaga nieustannej, wręcz patologicznej uwagi i skupienia,
zmyślony tik nerwowy może doprowadzić do obłędu, w istocie niemal mnie
do obłędu doprowadził, nie tylko pamiętaniem o tym, żeby go udawać, ale
i drobiazgowym obliczaniem, jak powinienem z tiku wychodzić, zmniejszając
jego częstotliwość i tym samym markując wychodzenie z mojego zmyślonego
obłędu, przy czym tiki były przecież tylko dodatkami do mojej głównej
ofensywy, która za każdym razem prowadzona była inną ścieżką, jak choćby
wtedy, przed laty, kiedy pracował tu jeszcze doktor Schober, niewysoki,
grubawy urzędnik medyczny o wyglądzie i zapatrywaniach styryjskiego
proboszcza, pod którego dobroczynnym wpływem nawróciłem się
i upatrywałem końca mojej choroby w naszym Panu, Jezusie Chrystusie;
codziennie po kilka razy szurałem korytarzami do kaplicy i z kaplicy, bo już
wtedy wprowadzono leki, które zmieniały chodzenie w dreptanie, a dreptanie
w szuranie, i w tej kaplicy spędzałem niewiarygodną wprost ilość czasu,
kiedy dziś myślę o ówczesnym pobycie w Centrum Medycznym Zamek
Immendorf, myślę właściwie tylko o kaplicy, o szuraniu do kaplicy,
siedzeniu w kaplicy, uczestniczeniu we mszach w kaplicy, uczestniczeniu
w nabożeństwach w kaplicy, szuraniu z kaplicy, i tak dalej, bo jeśli nawet
byłem poza kaplicą, nawet jeśli siedziałem w moim pokoju, to żeby
zasygnalizować doktorowi Schoberowi kolejny etap mojej przemiany
dokonującej się oczywiście dzięki łasce naszego Pana, Jezusa Chrystusa,
siedziałem, wpatrując się w Modlące się dłonie Dürera, skandalicznie marną,
nieznośną wprost reprodukcję rysunku z Albertiny, która to Albertina zresztą
też wystawia na ogół reprodukcje, nie tak może skandalicznie marne, ale
wciąż nieznośne, i wpatrując się w tę reprodukcję, ćwiczyłem bez ustanku,
kompulsywnie, pieśni religijne, bo jako dawny tenor w Męskim
Towarzystwie Śpiewaczym Wieniec Pieśni w Simbach am Inn zapisałem się
do kościelnego chóru przy kaplicy Centrum Medycznego Zamek Immendorf,
a doktor Scho ber z miesiąca na miesiąc coraz bardziej upajał się skutecz
nością swojej terapii, wysłuchując moich skropionych łzami wyznań
o pokucie i o tym, że całe życie chciałem być kimś innym, lepszym, ale
zawsze byłem jednak wciąż tym samym, gorszym, że nie zmieniła tego nawet
lobotomia, zabieg, którego skuteczności nie sposób przecenić, ale który ma
przecież jednak ograniczone możliwości, który ma możliwości bardziej
ograniczone niż łaska naszego Pana, Jezusa Chrystusa, bo teraz, widzę to
dokładnie, dzięki naszemu Panu, Jezusowi Chrystusowi, staję się wreszcie
kimś lepszym, bo innym, teraz zaczynam rozumieć, mówiłem do doktora
Schobera, skubiąc delikatnie rękaw jego kitla, pod którym czułem rękaw
koszuli, nie łapiąc jednak zbyt mocno, bo to by go wystraszyło, skubiąc
jedynie, okazując całą moją religijną żarliwość, połączoną jednak
z nieśmiałością, teraz zaczynam rozumieć, dlaczego Stwórca jednak wydobył
mnie z szamba, do którego wpadłem, mając dwa latka, w końcu gdybym tam
utonął, wszystkie te wspaniałe obrazy nadal byłyby nietknięte, mówiłem,
dlatego przez lata nie rozumiałem, czemu mnie nie tylko do szamba strącił,
ale i z niego wydobył, czemu sprawił, że sąsiadka moich rodziców, pani
Goldfuss, rozmawiająca, jak mi mówiono po latach, z moją matką przy furtce
na naszą posesję, zapytała: A gdzie też podziewa się pani śliczny synek,
przez co moja matka zaczęła się rozglądać, potem chodzić po podwórku,
wreszcie biegać z krzykiem, wespół z biegającą i krzyczącą panią Goldfuss,
która, jak mówiono mi po latach, krzyczała znacznie głośniej i z większym
przejęciem niż moja matka, czemu Stwórca sprawił, że jednak dało się mnie
z szamba wydobyć i uratować mi życie, otóż dlatego, mówiłem z naciskiem,
pokazując wokół, co miało coś oznaczać, choć w istocie niczego nie
oznaczało. Jednak dla doktora Schobera było czytelnym znakiem mojej
przemiany, co w stosownym momencie otworzyło przede mną strzeżoną
przez strażnika Dlouhego i strażnika Auerbacha bramę Centrum Medycznego
Zamek Immendorf, zazwyczaj szczelnie zamkniętą, ale przecież otwieraną,
nie tyle kluczem, co stosownym podpisem naczelnego lekarza, doktora Hansa
Arnima Kehlmanna, na stosownym dokumencie przepustkowym, a tym
samym otworzyło przede mną również okienko w kasie na stacji
Hetzmannsdorf-Wullersdorf i kolejne okienka, drzwi wagonów, przedziałów,
wreszcie drzwi Starej Pinakoteki w Monachium, gdzie czekał już na mnie
Autoportret Dürera. Potem, oczywiście, szpital, proces, więzienie i znów
szpital, tym razem zupełnie inny, gdzie przez cztery lata zgłębiałem metody
psychoanalizy w klasycznym wydaniu freudowskim, badając pewną
doświadczoną lekarkę, na której testowałem najróżniejsze opowieści
o dziecięcych zahamowaniach, zestawy traum, prawdziwych lub
zmyślonych, a także zdrową dawkę lęków seksualnych, z czego przynajmniej
pół roku poświęciliśmy na roztrząsanie, czy oblewanie kwasem obrazów było
symboliczną ejakulacją oraz czy w momencie tej symbolicznej ejakulacji
odczuwałem zgoła niesymboliczne podniecenie seksualne, co wreszcie
doprowadziło mnie najpierw za bramę szpitala, potem do nieudanego
eksperymentu z Przymierzającą perły w Berlinie oraz do nieudanej
londyńskiej wyprawy, kiedy to, niezdecydowany pomiędzy Wenus
z Kupidynem Velázqueza a Małżeństwem Arnolfnich, ostatecznie wyszedłem
z National Gallery z niczym i z niczym przepłynąłem kanał La Manche,
wreszcie do eksperymentu udanego z Opłakiwaniem Chrystusa Mantegni, co
z kolei znów doprowadziło mnie do aresztu, włoskiego procesu,
koszmarnego, i tak dalej. Przy czym, kiedy trafiałem do szpitala, ani razu nie
wróciło do mnie to, co znałem z młodości, to jest lęki, paraliżujące lęki,
halucynacje, drgawki, napady, tiki prawdziwe, a nie zmyślone, w szpitalu
byłem teraz za każdym razem idealnie wprost zdrowy, bo liczyło się tylko
zadanie i w przerwie pomiędzy jego wypełnieniem, jego pokawałkowanym
przymusowo na rozdziały wypełnieniem, przybierałem formę
przetrwalnikową, jak zahibernowany owad, jak przesypiający zimę suseł, nie
robiłem niczego, co nie wiązało się bezpośrednio z zadaniem, to jest
opuszczeniem Centrum Medycznego Zamek Immendorf, zakupem kwasu
siarkowego i ponownym stanięciem przed jakimś arcydziełem. I tym razem,
jak zawsze, obrałem ścieżkę wyjścia z zamknięcia, a wolność przynieść mi
miała odpychająca dla mnie samego, ordynarna wprost żarliwość, z jaką
podchodziłem do wszystkich warsztatów terapii zajęciowej, do tego stopnia,
że doktor Immervoll, jakkolwiek osobiście za mną nie przepadał, nie mógł
się wprost nachwalić mojego niezwykłego zaangażowania, mojego
zostawania w sali po godzinach i realizowania prac dodatkowych, dla własnej
przyjemności, jak mówiłem, choć mało rzeczy sprawiało mi tyle
nieprzyjemności, co pozostawanie z bandą kretynów w jednej sali
warsztatów terapii zajęciowej, co pozostawanie w jednej sali z osobami tak
odpychającymi, jak maszynista z Amstetten czy aptekarzowa z Braunau am
Inn, a w dodatku udawanie, że podziela się ich tak zwany twórczy entuzjazm,
który naturalnie nie miał nic wspólnego z tworzeniem, ponieważ ani
maszynista z Amstetten, ani aptekarzowa z Braunau am Inn nie mają w sobie
ani za grosz twórczej siły, zajmują się co najwyżej przetwórstwem, to jest
z jednych rzeczy robią inne, z papieru do akwarel, najtańszego zresztą,
z najtańszych farb wodnych i z wody jako takiej robią tak zwane akwarele,
które jednak nadal są tylko farbą na papierze, niczym więcej, na dobrą
sprawę tak zwana akwarela aptekarzowej z Braunau am Inn równie dobrze
mogłaby przybrać formę karty papieru, na której stoją miseczka wody i słoik
farby, to bowiem, w jaki sposób woda i farba zostały rozmazane na papierze,
niczego nie wnosi, przeciwnie, rzekłbym, że unicestwia pewną prostą urodę
czystej karty, czystej wody i czystego barwnika w słoiku. Nic lepszego nie
można powiedzieć o maszyniście z Amstetten i jego tak zwanych pracach,
choć są to raczej antyprace, będące wynikiem najgorszego duchowego
lenistwa, chodzenia po linii najmniejszego oporu, odrażającej wprost
uległości wobec wszystkiego, do czego się jest przyzwyczajonym; jeśli
bowiem mówimy czasem o dziełach, że są pracami tego czy innego artysty,
to mamy na myśli nie tylko pracę związaną z gruntowaniem płótna,
mozolnym pokrywaniem go farbami, werniksem i tak dalej, ale i pracę, którą
wykonał, by przebić się przez swoje zgubne przyzwyczajenia, przez wygodę
bezmyślnego powtarzania tego, co już wcześniej umiał był zrobić, a od czego
maszynista z Amstetten, rozmiłowany w bezmyślności, był, naturalnie, jak
najdalszy, i w tym sensie był on świetnym obiektem badań doktora Paula
Immervolla, który mógł z przyjemnością obserwować całkowity brak
rozwoju swojego pacjenta, wykonującego wciąż popielniczki, jedna do
drugiej bliźniaczo podobne, czy równie niezmienne obrazki przedstawiające
odrysowane z kalkomanii krasnale, co wedle tak zwanych doniosłych prac
naukowych doktora Paula Immervolla świadczyło o uśmierzeniu nerwowości
i skuteczności zastosowanej terapii. Nie trzeba oczywiście dodawać, że jeśli
chciałem opuścić Centrum Medyczne Zamek Immendorf, to byłem zmuszony
iść wyznaczoną przez doktora ścieżką, a zatem ścieżką ciągłej wtórności,
rozpaczliwej wprost powtarzalności, która każdego czującego człowieka
doprowadziłaby do obłędu i w rzeczy samej niemal do obłędu mnie
doprowadziła poprzez codzienne powtarzanie tych samych wtórnych zajęć,
tych samych banalnych gestów, bez końca, bez końca. Poza zatem
czuwaniem nad moimi sekretnymi badaniami, to jest mierzeniem czasu, jaki
spędzam w towarzystwie idiotów, jawnie prowadziłem projekt artystyczny,
którego ostatecznym rezultatem nie miało być wcale, jak podejrzewał doktor
Paul Immervoll, stworzenie cyklu gwaszy, ale uzyskanie przepustki,
umożliwiającej mi przekroczenie bramy zakładu, w którym to celu musiałem
przekonać doktora Immervolla, że jego absurdalna i kompletnie niedziałająca
terapia przynosi, wbrew jego przewidywaniom, imponujące efekty
w przypadku jednego jedynego pacjenta, pacjenta Krivoklata, i choć nie
skutkowała w żaden sposób na aptekarzową z Braunau am Inn ani maszynistę
z Amstetten, ani na całą resztę idiotów i łajdaków, którzy w sali warsztatów
praktycznych i terapii zajęciowej marnowali dzień za dniem na klejeniu
wydzieranek z papieru kolorowego, najtańszego zresztą, oraz lepieniu figurek
z masy papierowej, choć, w gruncie rzeczy, jak wszystkie terapie wymyślane
przez lekarzy, miała na celu jeśli nie pogarszanie, to przynajmniej
niepoprawianie stanu zdrowia pacjentów, to w przypadku pacjenta Krivoklata
była nie tylko skuteczna, ale i wprost nadskuteczna, realizowała bowiem
kolejne rozdziały Artystycznej terapii zajęciowej w leczeniu chorób
i zaburzeń psychicznych autorstwa doktora Paula Immervolla, Wiedeń 1997,
wydanie pierwsze i na szczęście jedyne; tak, pacjent Krivoklat, który zaczął
zdradzać rozmaite objawy opisane w rozdziale pierwszym, W jakich
chorobach i zaburzeniach psychicznych może pomóc terapia artystyczna?,
spokojnie, acz konsekwentnie, pozbywał się ich przez kolejne lata,
przechodząc wszystkie stadia aż do rozdziału ostatniego, Wyzdrowienie.
Przez ten czas pacjent Krivoklat wykonał, naprzemiennie zagryzając wargi
i zaciskając zęby, klnąc na najtańsze materiały, zakupione z, czego nigdy nie
omieszkano nam wypomnieć, obciążonego ponad miarę budżetu szpitala,
około półtora tysiąca prac o tytułach takich, jak Pogodne popołudnie, Szansa,
Ocalony przez naukę, dziennie dwie, czasem trzy sztuki, które oczywiście
koło sztuki nawet nie leżały, które są obrazą dla sztuki i co najwyżej wiążą
się ze sztuką opuszczania zakładów, szpitali i centrów medycznych,
a wszystko tylko po to, żeby przypodobać się temu despotycznemu tępakowi,
który nawet przed Vermeerem, nawet przed Rembrandtem i van Goghiem,
zwłaszcza przed van Goghiem, nie odróżniłby obrazu od oprawionego
plakatu, wszystko, żeby zjednać sobie tego bałamutnego lekarza, który cały
czas mówi o sztuce, pisze o sztuce, wygłasza przemówienia o sztuce, choć
ani ze sztuką, ani też w ogóle z duchem nie ma nic wspólnego, bo sztuka to
dla niego kawałek powierzchni między lewą a prawą oraz górną a dolną
krawędzią ramy, między lewą a prawą oraz górną a dolną krawędzią
reprodukcji w tece Arcydzieła malarstwa włoskiego, kurzącej się w rogu
stolika kawowego i co dwa dni odkurzanej z tego powodu przez panią
doktorową. Ale ćwiczenie czyni mistrza, kropla drąży skałę i wiedziałem, że
doktor Immervoll w końcu połknie haczyk, że nie będzie go mamlał
w ustach, tylko pochłonie go, zarzuci głęboko w gardziel, obok krtani,
a wtedy ja pociągnę, wiedziałem, że niebywała skuteczność terapii
w przypadku pacjenta Krivoklata nie pozostawi go obojętnym, ponieważ
teorie psychologów zasadniczo w ogóle się nie sprawdzają,
psychologizowanie dziennikarzy jest łajdackie i obrzydliwe, ale nie ma nic
obrzydliwszego i bardziej łajdackiego nad psychologizowanie lekarzy
psychiatrów i psychologów, ludzi kompletnie pozbawionych
psychologicznego wyczucia, którzy nie stawiają diagnoz, ale antydiagnozy,
nie proponują terapii, tylko antyterapię, jeśli więc nagle taka antyterapia
zaczęła działać jak terapia, doktor Immervoll musiał się tego fenomenu
uczepić i uczepił się go w istocie, stałem się bohaterem trzech jego artykułów
naukowych, w tym w dwóch ważnych publikacjach pokonferencyjnych,
a zapis mojego zaskakującego ozdrowienia był dostępny w każdej większej
bibliotece z dostępem do aktualnych czasopism medycznych, również
w bibliotece Centrum Medycznego Zamek Immendorf, gdzie
z przyjemnością go przeczytałem, wyciągnąłem wnioski i konsekwentnie
przeprowadziłem dalszy proces zdrowienia, właściwie szachując doktora
Immervolla, spychając go do narożnika jego własną karierą, która teraz, po
tych publikacjach w czasopismach recenzowanych o zasięgu
międzynarodowym, nabrała nowych rumieńców, weszła na kolejny poziom
rozwoju i dostarczyła mu zaproszeń na konferencje psychiatryczne w jeszcze
bardziej egzotycznych kurortach, sponsorowane przez jeszcze bogatsze
koncerny, a ze mnie jako ozdrowieńca uczyniła pacjenta-gwiazdę, którego
doktor Immervoll nie mógł, nie ponosząc dramatycznego uszczerbku, nagle
uznać za kompletnie niewyleczonego, nietkniętego dobroczynnym wpływem
terapii przez sztukę wariata. W ten oto sposób otworzyłem drzwi, przez które
wszedłem do tej sali. Memling? Znakomity. Holbein? Znakomity, chodzę
pomiędzy nimi i nie mogę podjąć decyzji, przy tak drobnych pociągnięciach
pędzla, przy miniatorskiej precyzji kwas może spowodować niepowetowane
straty, gdyby udało mu się przeżreć przez werniksy, a przecież nie można
wykluczyć takiej sytuacji, oblewając obraz
dziewięćdziesięciosześcioprocentowym kwasem siarkowym nie można
wykluczyć, że dziewięćdziesięciosześcioprocentowy kwas siarkowy obraz
uszkodzi w sposób poważny i nieodwracalny, a nie tylko w sposób
dostarczający pracy i pieniędzy gronu sowicie opłacanych konserwatorów
malarstwa sztalugowego, przez chwilę zatrzymuję się przy portretach
Behama, znakomitych, nie tak może doskonałych technicznie jak Holbein
czy Memling, ale znakomitych bez wątpienia: Kobieta z papugą
i Matematyk, arcydzieła, bez dwóch zdań arcydzieła, sposób, w jaki
Matematyk patrzy przed siebie, czyli na mnie, na nas, trzymając w dłoni
kawałek kredy, którą zlicza coś, notując na drewnianym stole; drobne
szczegóły, których nie jest ani za dużo, ani za mało, podsychający
kawałeczek jabłka, na wpół opróżniona szklanka białego wina, którym
pozujący gasił pragnienie, ta kompletnie niezainteresowana malarzem
papuga, wczepiona w rękaw Kobiety, skupiająca swój ptasi móżdżek na kiści
winogron, to światło w winie, ten gwóźdź wbity w ścianę w idealnym dla
kompozycji punkcie, niemal niewidoczny, ale idealny, i do tego oba te
portrety, oba te arcydzieła wiszą rama w ramę, poręcznie, zresztą to komplet,
a muzealnicy uwielbiają komplety i uwielbiają wieszać je razem, ale
wszystko na próżno, Beham to mały mistrz, mali mistrzowie nikogo nie
obchodzą w czasach, w których nikogo na dobrą sprawę, czy prawie nikogo,
nie obchodzą również mistrzowie wielcy, myślę, czując, jak pot skrapla mi
się we wnętrzu dłoni, którą zaciskam w kieszeni płaszcza na butelce kwasu,
oczywiście, myślę znowu, jakbym się ocknął, oczywiście w grę wchodzi
również Dürer, mają tu całkiem niezłe Dürery, które nie ustępują ani temu
małemu, znakomitemu Memlingowi, ani znakomitemu i również
niewielkiemu Holbeinowi, ale mam już na koncie zbyt wiele Dürerów,
gotowi zacząć coś bredzić, że uwziąłem się akurat na Dürera, że Krivoklat
wypowiedział Dürerowi osobistą wojnę na śmierć i życie, banda idiotów, że
Kwasowy Wandal uwziął się na Dürera, UWZIĄŁ SIĘ oczywiście
wydrukowane wołami, w czarno-żółtym rozbłysku, podkreślone rozbłyskiem
jak eksplozją bomby w kreskówce, bomby w kształcie połyskliwej czarnej
kuli z wijącym się fantazyjnie lontem, przystanąłem w pół drogi między
Memlingiem a Holbeinem, jakby dotknięty jakimś porażeniem na całym
ciele, zdając sobie nagle sprawę z tego, co w gruncie rzeczy wiedziałem już
od dawna, że realizacja zadania to pole minowe, że to łamigłówka, która być
może nie ma żadnego właściwego rozwiązania, gra, w którą da się tylko
i wyłącznie przegrać, bez względu na liczbę prób przegrać, przegrać i jeszcze
raz przegrać, płacąc, oczywiście, najwyższe stawki, za każdym razem, bez
żadnych rabatów, i tak dalej. Ruszyłem, znów przystanąłem, przez jakiś czas
poruszałem się jak zepsuty nakręcany miś albo samochodzik, któremu
rozładowują się baterie, przesuwałem się przed siebie po parę metrów,
przystawałem jak oniemiały i ruszałem znowu, siadałem na wyściełanej
kanapie, wstawałem, szedłem dalej, z sali do sali, mijając wszystkie te dobrze
sobie znane dzieła i jeszcze lepiej znane arcydzieła, potykałem się,
potrącałem ludzi jak napędzany audioprzewodnikiem zombi, zdejmowałem
płaszcz, bo biły na mnie siódme poty, to znów go nakładałem, bo czułem
idące po plecach lodowate zimno, dwa, może trzy razy przeszedłem przez
kawiarniane Alpy i choć nie wiedziałem, ile dokładnie minęło cza su, to
byłem pewien, że muzeum niebawem zostanie zamknięte, ale zanim to
nastąpi, i ja zostanę zamknięty, obezwładniony, powalony na ziemię,
zapakowany do policyjnego samochodu skąpanego w niebieskich
i czerwonych odblaskach, wiedziałem, że to ostatnie chwile, ale przecież
nadal nie byłem w stanie zdecydować się na żaden z obrazów, kilkakrotnie
minąłem Autoportret Rembrandta, który próbowałem podpalić lata temu,
dwa czy trzy razy bezradnie stanąłem w sali Bruegla, nadal nie potrafiąc
rozwiązać podstawowego dylematu: Wieża czy Myśliwi, odrzucałem kolejno
Velázqueza, Memlinga, Dürera, Tycjana, przez moment zatrzymałem się
przed Siwobrodym mężczyzną Tintoretta, nie widząc jednak znikąd ratunku,
nie odnajdując żadnego wyjaśnienia ani pomocy, oddychałem z coraz
większym trudem, od dawna przecież nie chodzę, nie drepczę nawet, tylko
szuram, a przeszuranie, kilkakrotne przecież przeszuranie Alp i korytarzy po
obu ich stronach było wyczerpujące, po czym, nie mając nadziei, że zdążę
przed gongami wzywającymi Drogich Gości, aby zmierzali do wyjścia,
ponieważ za piętnaście minut muzeum będzie zamykane, dziękujemy
państwu za wizytę i zapraszamy w dniu jutrzejszym, nie mając nadziei, że
znajdę ten jeden obraz, który nadaje się idealnie do moich celów, który
stanowi doskonałe spełnienie zadania, który wreszcie pozwoli wszystkim
uświadomić, nie jak cenne są dzieła wedle jakiejś wziętej z sufitu kwoty, ale
jak są cenne w samej swojej istocie, otóż wtedy właśnie taki obraz znalazłem,
zaskoczony, że przez cały ten czas wisiał na widoku, na samym środku sali,
wisiał i czekał specjalnie na mnie i na kupioną z takim wysiłkiem
i przyniesioną z taką przemyślnością butelkę kwasu siarkowego: ani
epatujący golizną i kojarzący się z seksualnymi zahamowaniami, ani
pozwalający snuć jakieś domysły o przekazie związanym z polityczną
bieżączką, ani też namalowany przez jednego z artystów, którymi kiedyś już
się zająłem, nie, miałem przed sobą idealne rozwiązanie zagadki, która mnie
trapiła i która trapiła całą ludzkość! I wtedy, sięgnąwszy do kieszeni,
zorientowałem się, że kieszeń wciąż jest, ale nie ma w niej butelki
z dziewięćdziesięciosześcioprocentowym kwasem siarkowym, że butelka
z kwasem musiała się wysunąć, raczej nie na środku parkietu, bo uderzyłaby
z głośnym, alarmującym wszystkich, zwłaszcza zaś strażników, stukiem
o podłogę, raczej na jednej z kanap czy ławek, może kiedy zsunąłem płaszcz
z ramion i trzymałem go w ręku, musiała wysunąć się jak najciszej
i niepostrzeżenie ułożyć się w zagłębieniu kanapy, pozostawiając mnie
zupełnie bezbronnym; w pierwszej chwili pragnąłem ruszyć na poszukiwanie
butelki, klnąc samego siebie w myślach najróżniejszymi wyzwiskami, ale
zaraz wyobraziłem sobie, jak chodzę z sali do sali i pytam ludzi, czy nie
widzieli może przypadkowo zapodzianej butelki kwasu siarkowego, albo
przeciwnie, że snuję się bezgłośnie z sali do sali i kiedy wreszcie docieram
tam, gdzie butelka leży w zagłębieniu kanapy, mój wzrok spotyka się ze
wzrokiem wezwanego tam przed momentem szefa strażników, który,
oczywiście, od razu mnie kojarzy z naklejonym na tekturkę zdjęciem
z tabloidu, które leży może jeszcze gdzieś, spłowiałe, na dnie jednej z szuflad
kasy, i bezzwłocznie każe mnie aresztować za zakazaną wizytę w muzeum
oraz nieudaną, na szczęście, próbę wyrządzenia szkód w mieniu o znacznej
wartości, wyobraziłem sobie, jak zbliża się do mnie, potrząsając uniesioną
wysoko butelką z pomarańczową etykietą Kwas siarkowy
dziewięćdziesięciosześcioprocentowy, więc w jednej chwili, tak jak stałem,
odwróciłem się na pięcie i, krokiem możliwie sprężystym i dalekim od
szurania, tak zwanym krokiem cesarza Franciszka Józefa w podeszłym
wieku, co jest sztuką niesłychanie trudną do osiągnięcia, jeśli od
kilkudziesięciu lat niemal bez przerwy otrzymuje się leki zwalczające krok
sprężysty i zmieniające go w dreptanie, a następnie w szuranie, ruszyłem
przez kolejne sale do głównego westybulu, schodami w dół, pod wielkim
freskiem Munkácsy'ego, Apoteozą Renesansu, reklamującą sztukę
odsłoniętymi cyc kami, obok Tezeusza Canovy, po czym, nie niepokojony
przez nikogo, nacisnąłem wyślizganą mosiężną klamkę i wyszedłem
w jesienny, wiedeński wieczór: stanąłem u stóp cesarzowej Marii Teresy, czy
raczej stanąłem pod jej szerokim, spiżowym zadem, rozejrzałem się po placu,
na którym robotnicy montowali drewniane budy jednego z niezliczonych
bożonarodzeniowych jarmarków tego miasta, gdzie już za parę dni zaczną
buchać gorącą parą poncz i grzane wino, zacznie snuć się zapach pierników
i etiopskiego kadzidła, i odetchnąłem powietrzem zaczerpniętym z samego
dna tego wysokiego, nieskończenie wysokiego słupa powietrza, który
zaczynał się przy ziemi, a kończył sam nie wiem gdzie, w pozornej bliskości
gwiazd. Jeszcze nie dziś, powiedziałem w myślach do Zeyetmayera, jeszcze
nie dziś, ale ja tu wrócę, ja tu z pewnością wrócę, i powtarzałem to
w myślach aż do progu Centrum Medycznego Zamek Immendorf, gdzie
powitała mnie siostra oddziałowa, siostra oddziałowa była zresztą
w wyśmienitym humorze, tryskała wręcz wyśmienitym humorem,
najwyraźniej skłonna do rozmów, więc zapytała, czy pogrzeb bratowej był
wzruszający, odpowiedziałem z fałszywym uśmiechem, że owszem, a ona
z fałszywym uśmiechem pokiwała głową, po czym, już na odchodnym,
powie działa, że jeden z pacjentów znalazł przypadkowo w bibliotece cały
plik bezwartościowych gryzmołów chorego, który zajmował kiedyś pokój
22A, po czym zostały one komisyjnie zniszczone.

Warszawa, Krems, Wiedeń 1 II–28 XI 2015


Copyright © by Jacek Dehnel

Projekt okładki
Magda Kuc według pomysłu Jacka Dehnela

Zdjęcie autora
Copyright © Szymon Szcześniak/LAF

Cytat z Kalkwerku w przekładzie Ernesta Dyczka i Marka Feliksa Nowaka,


Wydawnictwo Literackie, Kraków 1986.
Cytat z Korekty w przekładzie Marka Kędzierskiego, Czytelnik, Warszawa
2013.
Cytat z Partyjki w przekładzie Gabrieli Mycielskiej, Wydawnictwo
Literackie, Kraków 1980.

Redakcja
Marianna Sokołowska

Opieka redakcyjna
Agata Pieniążek
Magdalena Suchy-Polańska

Korekta
Magdalena Matyja-Pietrzyk
Anna Niklewicz

Łamanie
Piotr Poniedziałek

ISBN 978-83-240-3628-8
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: czytelnicy@znak.com.pl

Wydanie I, Kraków 2016

Druk: CPI Moravia Books s.r.o.

Plik opracował i przygotował Woblink

woblink.com
Table of Contents
Strona tytułowa
Seria Proza PL
Dedykacja
Motto
Krivoklat
Strona redakcyjna

You might also like