Professional Documents
Culture Documents
Życie samo w sobie rzadko jest łatwe; każdemu z nas przynosi ból,
cierpienie psychiczne, które potrafi być nie do zniesienia. Jeśli szukamy
sposobu, żeby sobie z nim poradzić, możemy zwrócić się do terapeuty.
Dobry terapeuta to człowiek mądry – mądrością wewnętrzną, która ma
swoje źródło w doświadczeniu bólu i cierpienia, jakie niesie życie. Takiej
mądrości nie da się nabyć w żaden inny sposób. Załóżmy, że udało się
nam trafić na mądrego terapeutę. Jak z nim pracować, żeby osiągnąć
cel: znaleźć ulgę w cierpieniu? Przede wszystkim musimy sobie
uświadomić, dlaczego cierpimy, i zrozumieć, na czym polega powrót do
zdrowia.
Otóż chorobą, na którą zapadliśmy, są kłamstwa. Wierzymy w nie
i pozwalamy, by rządziły naszym życiem, bo dzięki temu nie odczuwamy
bólu. Być może wmówiono nam, że jesteśmy źli i zasłużyliśmy na
wszystko, co nas spotkało, a my połknęliśmy to kłamstwo, zamiast
przyjąć do wiadomości, że zostaliśmy przez kogoś skrzywdzeni. Może
powtarzamy sobie łgarstwa w rodzaju: „wszystko się ułoży”, zamiast
zmierzyć się na przykład z faktem, że nasze małżeństwo jest w rozsypce.
Aby wrócić do zdrowia, musimy przyjąć prawdę dotyczącą nas samych
i naszego funkcjonowania w świecie. Wierzymy w kłamstwa, żeby nie
czuć bólu. To ludzka rzecz. Problem polega na tym, że oszukujemy
samych siebie zbyt umiejętnie. Terapeuty potrzebujemy po to właśnie,
by pomógł nam zmierzyć się z prawdą, przed którą na wszelkie sposoby
usiłujemy uciec.
Książka Kłamstwa, którymi żyjemy powstała po to, by pomóc
w dostrzeżeniu kłamstw, przez które cierpimy, i pokazać, w jaki sposób
możemy zmierzyć się z prawdą, aby odzyskać wolność. Przedstawimy
w niej, jak przebiega terapia, która prowadzi do zmiany. Terapia to coś
więcej niż zwykłe pogaduszki, nie polega też na odfajkowywaniu
kolejnych punktów z listy ani na potraktowaniu człowieka jak
krzyżówki, którą się po prostu rozwiązuje. Terapia to relacja, którą
nawiązujemy z drugim człowiekiem, gdy wspólnie stawiamy sobie za cel
zmierzenie się z głęboko ukrytą prawdą o naszym życiu, by wrócić do
zdrowia. Najpierw trzeba dokładnie poznać chorobotwórcze kłamstwa,
by móc przyjąć i zaakceptować uzdrawiającą prawdę.
Dzisiaj, w czasach zorganizowanej opieki zdrowotnej, łatwo jest stracić
z oczu to, co powinno być duszą terapii. Kim jesteśmy? Dlaczego
cierpimy? Czego szukamy? Spróbujemy odpowiedzieć na niniejsze
pytania nie za pomocą definicji, ale poprzez przykłady ukazujące, że gdy
zdecydujemy się zmierzyć z rzeczywistością, której dotąd staraliśmy się
zaprzeczyć, wejdziemy na drogę ku prawdziwej zmianie.
W historiach, które opowiemy w tej książce, dane osobowe zostały
pominięte bądź zmienione, ze względu na ochronę prywatności
bohaterów. Chcemy po prostu ukazać prawdy, przed którymi uciekamy,
oraz najpowszechniejsze sposoby unikania, zagłuszania i fałszowania
tych prawd. Można powiedzieć, że historie te dotyczą nas wszystkich –
bo nikomu z nas nie jest łatwo zmierzyć się z prawdą.
Wiele osób, którym udzielimy głosu, doświadczyło tak koszmarnego
cierpienia, że z trudem przyjdzie nam brnąć przez ich relacje. Zadanie
czytelnika to wczuć się w ich przeżycia, podejść z empatią do ich
doświadczeń i poprzez nie zobaczyć swój własny ból. Przytoczone
historie pokazują też, że to, co wydaje się być oczywistą przyczyną
naszego cierpienia, rzadko kiedy rzeczywiście nią jest. Cierpimy, bo
uciekamy od życia i od śmierci, odrzucając naukę, jaka z nich płynie.
Zdrowiejemy, kiedy zaczynamy akceptować samych siebie, ludzi, nasze
życie. Człowiek jest tajemnicą. Czy można ją do końca poznać? Nie.
Można ją jednak przyjąć i zgodnie z nią funkcjonować. Książka ta
pokaże czytelnikowi, jak przyjąć prawdę o sobie samym.
WSTĘP
Życie potrafi boleć – każdy z nas tego doświadczył. Wszyscy wiemy, jak
to jest, kiedy ten ból zalewa nas jak fala. Gdy prawda wydaje się zbyt
trudna, by ją znieść, uciekamy od niej w kłamstwa. Robimy to na tyle
odruchowo, że nawet nie zdajemy sobie z tego sprawy. Kłamiemy, choć
nie mieliśmy takiego zamiaru. Może i początkowo kłamstwa ratują nam
życie, ale niestety, z czasem okazują się szkodliwe. Sprawiają, że
cierpimy coraz bardziej. Zaczynamy więc szukać pomocy, przekonani, że
coś jest z nami nie tak. Tymczasem wszystkiemu winne są kłamstwa.
Czasem mamy wrażenie, że coś w nas pęka, że załamuje się, rozpada na
kawałki. A to pęka pancerz kłamstw, uwalniając uczucia. Przeraża nas
to, więc żeby nasze uczucia zagłuszyć, serwujemy sobie kolejną porcję
kłamstw. W efekcie czujemy się jeszcze gorzej.
A może wrażenie, że coś jest nie tak, to dowód, że nie do końca
zdołaliśmy się okłamać? Może powinniśmy wreszcie przestać uciekać,
zatrzymać się i zawrócić, by zmierzyć się z tym, co nas przeraża? Kiedy
staniemy oko w oko z prawdą o naszym życiu, zrozumiemy, dlaczego
cierpimy. Więcej – przekonamy się, że mamy dość sił, żeby sobie z tą
prawdą poradzić.
W tym rozdziale zobaczymy, w jaki sposób terapeuta może nam pomóc
rozpoznać, na co wskazują symptomy, które odczuwamy. Ból jest zbyt
silny, by stawić mu czoła w pojedynkę. Ale jeśli zdecydujemy się unieść
ciężką pokrywę kłamstw, odsłonić prawdę i uwolnić nasze uczucia,
odnajdziemy samych siebie. I wrócimy do prawdziwego życia.
Zdrowienie
Często myślimy: „Coś jest ze mną nie tak”. Miałem pacjentkę, która
uważała, że ma szczególne powody, by powtarzać sobie to zdanie. Na
przykładzie historii jej życia spróbujemy pokazać, co kryje się za tym
kłamstwem.
Była wychodzącą z nałogu narkomanką, uzależnioną od kokainy.
Zadręczała się wydarzeniami z przeszłości, przed głosem wspomnień
uciekała w narkotyki. Powiedziała kiedyś:
– Nie wiem, co mi jest, ale czuję, że coś jest nie tak.
Czasem poczucie, że „coś jest nie tak” zaczyna nas dręczyć, gdy jakaś
prawda usiłuje się przebić do naszej świadomości. Kobieta, o której
mowa, całymi latami traktowała samą siebie jak najgorzej. Wierzyła, że
zasługuje wyłącznie na cierpienie. Dlaczego? Przed laty, żeby mieć
pieniądze na narkotyki, zaczęła się prostytuować. Nie chciała, żeby jej
córki to widziały, więc zostawiła je z ojcem – swoim byłym partnerem.
Kiedy pracowała na ulicy, dowiedziała się, że ten mężczyzna
wykorzystał seksualnie starszą z dziewczynek. Oczywiście natychmiast
zabrała córki do siebie i złożyła zawiadomienie o przestępstwie, ale zło
już się stało – bo narkotyki były dla niej ważniejsze niż bezpieczeństwo
dzieci. Od tamtej chwili żyła w piekle.
Terapeuta, z którym wcześniej pracowała, usiłując zaradzić coś na
gnębiące ją poczucie winy, starał się doprowadzić do tego, żeby sobie
wybaczyła. Bała się, że ja także będę się przy tym upierał.
– Zrobiłam coś bardzo złego. I nikt nie będzie mi wciskał, że tak nie
było.
– Ma pani rację; popełniła pani wielki błąd. Poczucie winy będzie
z panią już zawsze, aż do końca życia. Nikt nie jest w stanie go
wymazać. Ja nie będę nawet próbował uwolnić pani od niego, bo
poczucie winy jest tym, co w pani najzdrowsze. Dlaczego czuje się pani
winna? Bo kocha pani córki. Poczucie winy, które panią gnębi, jest
znakiem tej miłości. Terapia niczego tu nie zmieni. Możemy natomiast
zająć się tym koszmarnym samoudręczeniem, które od lat sobie pani
funduje. Czy ta kara, którą sobie pani ciągle wymierza, pomaga pani
córkom?
Kobieta ta wierzyła w kłamstwo, które brzmiało: „Zasługuję już tylko
na cierpienie”.
Była przekonana, że coś jest z nią nie tak, ale tak naprawdę właśnie
to, co uważała za chore, było symptomem zdrowia. Dlaczego wciąż
dręczyło ją poczucie winy z powodu krzywdy dziecka, do jakiej
dopuściła? Ponieważ bardzo kochała swoje dzieci... Kiedy wreszcie
zaakceptowała to poczucie winy, kiedy nauczyła się je znosić, dostrzegła
samą siebie i swoją miłość do córek. Pozwoliła sobie na to, żeby zobaczyć
i rozpoznać własne, wewnętrzne piękno. Nie musiała już wymierzać
sobie kary, więc rzuciła narkotyki. I nigdy więcej nie parała się
prostytucją. Kiedy w jej życiu prawda zastąpiła kłamstwo, mogła
wreszcie zrobić coś konstruktywnego. Zaczęła pracować w świetlicach
dla dzieci, żeby – w wymiarze symbolicznym – naprawić zło, które
wyrządziła własnym córkom w przeszłości.
Moja pacjentka była prostytutką. Nie sądzę, żeby stanowiła
odosobniony przypadek. Wielu z nas, być może, uprawia jakąś formę
prostytucji. Czyż nie prostytuujemy się na przykład, kiedy udajemy, że
jesteśmy zadowoleni z pracy zawodowej, której w głębi serca nie
znosimy? Pewien mężczyzna przygotowywany był od dziecka do
przejęcia rodzinnego biznesu. Podjął pracę, lata mijały, a on stawał się
coraz bardziej zgorzkniały.
– Coś jest ze mną nie tak – mówił. – Przecież nie mam żadnych
powodów do depresji.
Mylił się, a racja była po stronie depresji. Człowiek ten był
utalentowanym malarzem. Cierpiał na obniżenia nastroju dlatego, że
kotłujące się w nim życie usiłowało znaleźć ujście i trafić do niego
z przekazem: „Rzuć biznes i zajmij się sztuką!”. Dopóki kurczowo
trzymał się kłamstwa, był w depresji, ale gdy zdecydował się z nim
zerwać i postępować zgodnie z prawdą własnego, wewnętrznego życia,
wszystkie gnębiące go smutki minęły. Porzucenie kariery nie jest
obowiązkowe dla wszystkich, ale każdy z nas powinien wyrzec się
kłamstwa.
– Dlaczego czuję taki niepokój? – zastanawiała się pewna kobieta. –
Przecież moje życie jest wspaniałe. Dzieci odchowane, wszystko gra...
A ja jestem kłębkiem nerwów. To zupełnie bez sensu. Niepokój zawsze
wydaje się bez sensu, dopóki nie przyjrzymy się faktom i nie
poukładamy ich sobie.
Kobieta ta prowadziła rodzinną firmę i choć w praktyce większość
obowiązków spoczywała na jej barkach, na czele firmy stał mąż. To on
podawał się za szefa. Kiedy usiłowała dyscyplinować pracowników, mąż
wtrącał się i podważał jej decyzje. Zaczęliśmy rozmawiać o tym, co czuła,
gdy mąż sabotował jej posunięcia.
– To żaden problem. Nie jestem na niego zła – powtarzała. Trwała
w przekonaniu, że jej złość to błahostka, o której nie warto mówić.
A jednak była zła na męża. Dusiła to w sobie, ale coraz częściej traciła
cierpliwość wobec pracowników. Czuła niepokój – w ten sposób objawiał
się ukryty, buzujący w niej gniew.
Jej niepokój był znakiem dojrzewania do tego, żeby zdobyć się na
uczciwość – wobec siebie, wobec męża i wreszcie wobec swojego
psychoterapeuty. Niepokój zawsze jest oznaką czegoś, co pozostaje
utajone, niewypowiedziane. Niebawem kobieta zdecydowała się uwolnić
od fasady, wyraziła oczekiwania wobec męża, wyszła z cienia i otwarcie
przyjęła rolę szefa firmy, nie ukrywając dłużej swoich kompetencji, jak
to robiła przez trzydzieści lat.
Jeśli czujemy, że „coś z nami jest nie tak”, oznacza to być może, że
chcemy zacząć nowe życie, w którym będzie miejsce na prawdę o nas
samych.
Ze mną wszystko w porządku, ale z tobą jest
coś nie tak!
Bywa, że mówimy: „Coś jest ze mną nie tak”. Czasem jednak jesteśmy
innego zdania. „To z tobą coś jest nie tak!”, upieramy się. Każdemu
potrafimy wytknąć błąd: „Moja żona nie powinna się tak guzdrać”, „Mój
mąż powinien wiedzieć, czego mi trzeba”. Uważamy, że inni zawsze coś
powinni. Jeśli nie spełniają dokładnie naszych oczekiwań, twierdzimy
z przekonaniem, że coś z nimi nie tak. Warto spojrzeć na taką sytuację
z innej strony. Czy z tymi ludźmi wszystko jest w porządku, czy nie, to
osobny problem. Ale dlaczego ich postępowanie tak bardzo nam
przeszkadza? Może ludzie ci, niczym sprawna akuszerka, wyciągają nas
z przytulnego łona naszych własnych iluzji? Może pomagają nam
wreszcie stać się sobą?
Pewien człowiek dowiedział się, że jego żona ma romans. Zraniony do
żywego, wyrzucił z siebie:
– Zdradziła mnie. Była z innym mężczyzną. Nie mogę uwierzyć, że
zrobiła coś takiego. To koszmar.
Owszem, to był koszmar. Ale dzięki niemu człowiek ten miał szansę
się obudzić i zrozumieć, że wcześniej śnił piękny sen o swoim idealnym
małżeństwie. Sen, który, niestety, niewiele miał wspólnego
z rzeczywistością. Nie znaczy to, że powinien pogodzić się
z niewiernością żony. Miał prawo być wstrząśnięty, ale to była świetna
okazja, żeby przyjrzeć się własnemu życiu. Czy jego pęd ku karierze nie
był też rodzajem zdrady? Pracy poświęcał się bez reszty, żonę zbywał
byle czym. Gdyby przestał ślepo wierzyć w iluzję idealnego małżeństwa,
dostrzegłby, jak bardzo ignorował żonę, i zrozumiał, że jego postawa
zabiła jej miłość. Doszedł do tego, ale nie od razu. Na początku czuł tylko
szok.
– Zachęcałem ją, żeby kupowała sobie, co tylko zechce – krzyczał. –
Wpłaciłem okrągły milion na specjalne konto przeznaczone na
dobroczynność, żebyśmy mogli razem nim zarządzać. Czego mogła chcieć
więcej? Jestem zajętym człowiekiem. Pracuję na Manhattanie cztery dni
w tygodniu, nie mam czasu bawić się w jakieś obiadki w domowych
pieleszach. Specjalnie dla niej kupiłem posiadłość w Waszyngtonie. Żeby
miała czym się zająć.
Ten mężczyzna nie kochał swojej żony. Kochał, owszem, jej wizerunek,
który stworzył na własne potrzeby. Jej niewierność była dla niego
ogromnym ciosem. Kiedy wszystko wyszło na jaw, kipiał gniewem.
– Powiedziałem jej, że albo tamten facet natychmiast zniknie z jej
życia, albo z nami koniec. A ona mi na to, żebym przestał wrzeszczeć,
chociaż ja nawet nie podniosłem głosu! Powiedziałem jej spokojnie, że
nie dostanie ode mnie ani pensa, jeśli nie skończy z tamtym dupkiem!
Dlaczego tak bardzo się denerwował? Bo utopijna wizja, w którą dotąd
wierzył, nie mogła przetrwać zderzenia z rzeczywistością. Musiał się
zmierzyć z prawdą o kobiecie, którą pojął za żonę. Ta kobieta nie
zamierzała się podporządkować.
Małżonka, którą sobie wymyślił, zniknęła jak sen. Zamiast niej
pojawiła się kobieta z krwi i kości, zupełnie niepasująca do jego fantazji.
Wyobrażał sobie, że będzie mógł ją kontrolować, i nie rozumiał ni w ząb,
dlaczego ona wcale nie marzy o uległości. Powinna przecież być mu
posłuszna – uważał to za rzecz najzupełniej oczywistą. Nie pojmował,
dlaczego żona, zamiast z wdzięcznością wieść życie, jakie dla niej
stworzył, próbuje uciec, gdzie pieprz rośnie. Miała przecież być jego
panią, specjalnie dla niej zbudował zamek! I nigdy nie zaświtała mu
myśl, że ona w tym zamku czuje się jak więźniarka, a nie jak
księżniczka. Nie potrafił tego dostrzec, bo dla niego istniała tylko jedna
rzeczywistość – ta widziana przez pryzmat własnych pomysłów
i pragnień.
W momencie szoku, jakim jest zderzenie się z rzeczywistością, można
zachować się dwojako: albo przyjąć prawdę, nawet tę najmniej dla nas
pochlebną, albo oddzielić się od niej murem kłamstw. Mężczyzna,
o którym mowa, nie potrafił zdobyć się na to pierwsze.
– Co za wywłoka! Moja żona jest zwykłą, samolubną zołzą – powtarzał
z wściekłym uporem. – Nigdy mnie nie kochała, zawsze myślała tylko
o sobie. Tyle razy próbowałem jej wytłumaczyć, co robi źle i jak powinna
postępować, ale ona w ogóle mnie nie słuchała!
Człowiek ten swoje przekonania i wyobrażenia brał za głęboki wgląd
w rzeczywistość. Założył, że żona go nie kocha, i nie miał najmniejszej
wątpliwości, że taka jest prawda. Ta postawa go zaślepiała; nie był
w stanie dostrzec faktów. Żona potrzebowała jego miłości, ale on bardziej
kochał historie, które sobie wymyślał.
Dlaczego był tak bardzo przekonany, że ma rację? Bo stosował
mechanizm obronny, zwany projekcją. Jego wyobrażenia miały wszelkie
pozory prawdopodobieństwa, ponieważ dotyczyły rzeczywistych uczuć
i postaw. Tych, których w sobie nie akceptował, więc oskarżał o nie
innych. Projekcja polega na przypisywaniu innym własnych zachowań
lub cech. Jeśli mamy złe mniemanie o sobie, wydaje się nam, że wszyscy
nas krytykują, osądzają i potępiają. Jeśli się zaniedbujemy, mamy
wrażenie, że nikomu na nas nie zależy. Jeśli robimy sobie krzywdę,
wmawiamy sobie, że inni źle nas traktują. Tymczasem osoby, którym
przypisujemy własne zachowania i cechy, mogą być dla nas niczym
lustra. Jeśli odważymy się w nie spojrzeć, będziemy mogli dostrzec
i nauczyć się akceptować te rzeczy, których w samych sobie widzieć nie
chcemy.
Kiedy patrzymy na świat z naszej bezpiecznej twierdzy, widzimy
wyraźnie, że z niektórymi coś jest nie tak. Osądzamy ich i potępiamy,
a potem, zbulwersowani, twierdzimy, że nie możemy zrozumieć, jak tak
można... Wszystko dlatego, że ludzie ci nie pasują do naszych wyobrażeń
o tym, jacy oni powinni być. A powinni, oczywiście, chcieć tego, czego my
chcemy, robić to, co my byśmy zrobili, i myśleć tak, jak my myślimy.
Ludzie, naszym zdaniem, powinni być doskonali. Czytaj – powinni być
dokładnymi klonami nas samych.
Mężczyzna, o którym mowa w tym przykładzie, uznał, że jego
niewierna żona jest skrajną egoistką. A może to on był egoistą, bo poza
pracą świata nie widział? Czy na pewno ona była zołzą, a on cierpiącym,
oddanym mężem? Przecież to on tak naprawdę nigdy jej nie kochał.
Kochał, owszem, ale swoje wyobrażenie o tym, jaka jego żona powinna
być. Kochał ramy, w które chciał na siłę wtłoczyć żywą i niezależną
kobietę, żeby nareszcie „zachowywała się właściwie”.
Gdy mówimy: „Coś jest z tobą nie tak”, w rzeczywistości znaczy to:
„Boję się tej prawdy, którą każesz mi dostrzec we mnie samym”. Któryś
z moich kolegów powiedział, nie bez racji: „Prawda cię uleczy, ale
najpierw będzie to piekielnie bolało”. Nic dziwnego, że nasze własne
wady wolimy wytykać innym ludziom.
Mąż nie był w stanie zmierzyć się z prawdą o sobie samym, więc
obwiniał żonę o samolubstwo, niezdolność do miłości i zdradę. Tak było
mu łatwiej. Kiedy przestajemy oskarżać innych, narażamy się na ból –
musimy spojrzeć w oczy niewesołej prawdzie o nas samych.
A gdybyśmy spróbowali spojrzeć na ludzi, z którymi naszym zdaniem
coś jest nie tak, w inny sposób? Zobaczmy, jak wyraźnie pokazują nam
oni te strony naszej osobowości, do których nie mieliśmy zamiaru się
przyznawać. Żona zdradzała męża z innym mężczyzną, ale przecież on
też ją zdradzał – z własną karierą. Nic dziwnego, że skupił się na
obwinianiu żony. Nie chciał zauważyć własnych błędów.
Nawet gdy przyznała, że zawiniła wobec niego, i prosiła
o przebaczenie, nie odpuścił. Nadal osądzał ją i potępiał. Ona wyciągała
rękę do zgody, ale on na jej próby pojednania w ogóle nie reagował,
jakby ich nie widział. Nie chciał spojrzeć na żonę, wolał ją rozliczać.
Czyż nie pokazał w ten sposób, że kocha własne opinie, a nie tę kobietę?
Czy można się dziwić, że zaczęła szukać miłości gdzie indziej? Żona swój
błąd uznała i przeprosiła męża, ale on nadal wytykał jej słabość. Robił
to, żeby nie musieć się przyznać do własnej słabości, której nie znosił,
a którą obnażył ich małżeński kryzys. Wyobraźmy sobie, co by było,
gdyby każdy z nas potrafił powiedzieć: „Człowieku, czuję, że wszystko
robisz źle, błądzisz, słowem – że coś z tobą nie tak. Dziękuję ci, bo wiem,
że patrząc na ciebie, nareszcie dokładnie widzę samego siebie. Drażnią
mnie w tobie te cechy, których w samym sobie nie jestem w stanie
znieść”. Niestety, mało kto tak robi. Raczej skupiamy się na wytykaniu
innym tych wad, które nas gnębią, lecz za nic nie chcemy się do nich
przyznać.
Kiedy terapeuta prowadzi nas ku temu, byśmy odważyli się dostrzec,
że obwiniamy innych o własne wady, przeżywamy trudny czas. Musimy
zmierzyć się z prawdą o nas samych, a to potrafi być bardzo bolesne. Ale
kiedy zdobędziemy się na to, żeby spojrzeć na swoje odbicie w osobie,
z którą „coś jest nie tak”, i zaakceptujemy to, co widzimy – poczujemy się
tak, jakbyśmy nareszcie wracali do domu. Uczucia wzbudzane w nas
przez ludzi, z którymi „coś jest nie tak”, to te uczucia, które
przypisywaliśmy im w naszych wyobrażeniach. Mamy dwa wyjścia –
albo będziemy się upierać, że z innymi „coś jest nie tak”, żeby tylko nie
widzieć prawdy o nas samych, albo dzięki tym ludziom przyjmiemy
z powrotem samych siebie, takich, jacy naprawdę jesteśmy.
Jestem w rozsypce
Czego uczymy się podczas terapii? Uczymy się dostrzegać prawdę. Jak
się tego uczymy? Przyjmując ją. Kto jest nauczycielem? Chwila, którą
właśnie przeżywamy. Abyśmy zauważyli prawdę, życie wysyła nam
sygnały – niepokój, złość, smutek, depresję. Dobre i złe relacje.
Wszystko, co się z nami dzieje. Kiedy przyjęcie tego, co niesie życie, staje
się bardzo trudne, szukamy pomocy. Albo... gramy na zwłokę.
Pewna młoda kobieta czekała i czekała, aż jej prawdziwe życie
zamieni się w takie, jakiego pragnęła. Kiedy szef odmówił jej awansu,
straciła cierpliwość.
– Czy tak musi być? – Chciała wiedzieć.
– Oczywiście, że nie. Życie po prostu czeka, aż będzie pani gotowa je
zmienić.
– Nie czuję się jeszcze gotowa – stwierdziła.
– Jak długo zamierza pani to odwlekać?
Uznajemy czekanie za coś w rodzaju magicznej różdżki, która sprawi,
że życie, samo z siebie, dopasuje się do naszych wyobrażeń. Nic z tego.
Nasze wyobrażenia muszą dopasować się do rzeczywistości wokół nas.
Gdy przestajemy czekać, aż wreszcie „będzie lepiej”, sami zaczynamy
się zmieniać. Każdy życiowy kryzys kruszy mury, jakimi się otoczyliśmy.
Nasze uczucia odzyskują swobodę, a my dowiadujemy się o sobie rzeczy,
o których dotąd nie mieliśmy pojęcia. Jeśli zdecydujemy się zmierzyć
z tym, co w nas ukryte, dojdziemy do głębszego rozumienia samych
siebie. Odnajdziemy mądrość, której tak długo szukaliśmy. Potem
jeszcze będziemy musieli zdecydować, czy przyjmiemy ją, czy odrzucimy.
Nie jest to sytuacja wyjątkowa, która człowiekowi zdarza się raz
w życiu. Takich wyborów dokonujemy w każdym momencie. Pewnego
razu, podczas sesji, zobaczyłem, że mój pacjent ma łzy w oczach.
– Co pan w tej chwili czuje? – spytałem.
– Myślę o tym, co zdarzyło się... – zaczął.
– Chodzi mi o teraz – wpadłem mu w słowo. – Co pan teraz czuje?
– Rzecz w tym, że wczoraj...
– Niech pan powie, co pan teraz czuje – nalegałem.
Wtedy zaczął płakać.
– Kiedy mój ojciec leżał umierający, wszyscy uznali, że nie ma już
z nim kontaktu, więc nikt nawet nie próbował z nim rozmawiać. Byli
pewni, że nic do niego nie dociera. W pewnym momencie usiadłem obok
jego łóżka i zacząłem opowiadać o imprezie, z której właśnie wróciłem.
Kiedy mówiłem, wyciągnął rękę i poklepał mnie po ramieniu.
Mój pacjent w tym właśnie momencie zrozumiał, że ojciec, do którego
czuł głęboką urazę, bardzo go kochał. Ten nagły wgląd przyszedł z jego
wnętrza. Boimy się takich uczuć, które nagle docierają na powierzchnię
naszej świadomości. Boimy się, że wciągną nas w głąb. I mamy rację –
jeśli pójdziemy za ich głosem, wejrzymy do wnętrza nas samych, tam,
gdzie jest źródło wszelkiego poznania. Mężczyzna, o którym mowa,
zaakceptował uczucie żałoby, które nagle go ogarnęło. Dzięki temu
przeżył doświadczenie miłości ojca. I nie tylko. Zrozumiał też, że on sam
kochał ojca. Zobaczył, że ojciec był dla niego darem.
Kiedy akceptujemy własne uczucia, zamiast je tłumić, stajemy się
czymś na kształt pryzmatu. Rozszczepiamy wiązkę emocji
i otrzymujemy jasny obraz, całą paletę barw, którą nazywamy
wglądem[4]. Wgląd tego mężczyzny, dotyczący jego ojca, nie był
wyrozumowany. Pochodził prosto z głębi serca.
Kiedy wreszcie przestaniemy dławić emocje i zaprzeczać ich istnieniu,
kiedy rozpadnie się mur iluzji, które stworzyliśmy, będziemy mogli
poznać samych siebie. Emocje są przejawem miłości. Zaproszeniem, żeby
zmierzyć się z rzeczywistością, odrzucić fałsz i wreszcie naprawdę
spotkać samego siebie.
Cierpienie jako wskazówka
[1] Jeff Foster, Falling in Love with Where You Are, Non-Duality Press, New York 2013.
[2] Edwin Shneidman, wybitny badacz zjawiska samobójstwa i jego przyczyn, przedstawił tezę,
iż samobójstwo jest próbą uzyskania ulgi od nieznośnego cierpienia psychicznego, które nazywał
„psychobólem”. Zob. Edwin Shneidman, Suicide as Psychache, Jason Aronson, New York 1995.
[3] Jestem wdzięczny psychoanalitykowi Edmundowi Beglerowi za to zdanie z jego książki The
Żałoba
Ostateczna bezradność
Taniec na stole
Zero nieprzychylności
[1]
Zob. Byron Katie, Loving What Is: Four Questions That Can Change Your Life, Three Rivers
Press, New York 2003. [Wydanie polskie: Byron Katie, Mitchell Stephen, Kochaj co masz! Cztery
pytania, które zmienią twoje życie, przeł. A. Broniszewska, Burda Publishing Polska, Warszawa
2010 – przyp. red.].
[2] Co szczególnie ciekawe, chociaż Freud znany jest jako autor postulatu, by pacjent „mówił, co
teorii można przeczytać w: Jeremy Holmes, John Bowlby. Teoria przywiązania, przeł. J. Łaszcz,
Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne, Gdańsk 2008 – przyp. red.].
[5] Zdziwionym użyciem słowa „dusza” polecam książkę Freud and Man’s Soul, w której
Bettelheim opisuje, jak Freud stosował to pojęcie w odniesieniu do głębi ludzkiej osoby, do tego,
kim jesteśmy pod warstwą werbalną,oraz do tego, co jest zakryte, a powinno zostać poznane.
W rzeczywistości słowo psychoanaliza nie istnieje w dorobku Freuda. Używał pojęcia
Seeleanalyse – analiza duszy. [Wydanie polskie: Bruno Bettelheim, Freud i dusza ludzka, przeł.
D. Danek, PIW, Warszawa 1991 – przyp. red.].
[6] Osobista wiadomość od Cindy Leavitt.
[7] Zainteresowani pogłębieniem wiedzy o pojęciu nadziei powinni sięgnąć do The Principle of
Hope Ernsta Blocha (trzy tomy wydane w latach 1954–1959). Czyż nasza praca nie polega na
pomaganiu, by dostrzec drogę beznadziejną i odnaleźć tę pełną nadziei? Dodatkowo zob. epilog
Anatomy of Human Destructiveness Ericha Fromma z jego cudownym dyskursem na temat
różnic pomiędzy optymizmem jako wyabstrahowaną nadzieją a nadzieją prawdziwą, bazującą na
trzeźwej ocenie rzeczywistości. [Wydanie polskie: Erich Fromm, Anatomia ludzkiej
destrukcyjności, przeł. J. Karłowski, Rebis, Poznań 2002 – przyp. red.].
[8] Zob. Dag Hammarskjöld, Markings, Alfred Knopf, New York 1964. [Wydanie polskie: Dag
Powrót odrzuconego ja
Psychologiczne wybrzydzanie
Dewaluacja
Gaslighting[9]
Inni ludzie przyprawiają nas o ślepotę, gdy udaje się im nakłonić nas,
żebyśmy potakiwali ich kłamstwom. Często też sami przesłaniamy sobie
oczy – zaślepiają nas własne, błędne przekonania. Zamiast
zaakceptować fakt, że nigdy do końca nie poznamy drugiego człowieka,
bo każdy jest niezgłębioną tajemnicą, twierdzimy, że naszych bliźnich
znamy jak zły szeląg. Jesteśmy tego pewni i ta pewność jest jeszcze
jedną rzeczą, która przesłania nam pole widzenia. Jeśli chcemy kogoś
rzeczywiście poznać, musimy powiedzieć sobie na wstępie, że go nie
znamy. Gdybyśmy wiedzieli o kimś wszystko, nie moglibyśmy
dowiedzieć się niczego nowego. Brak wiedzy jest warunkiem
koniecznym, żeby się czegokolwiek nauczyć, nieznajomość jest punktem
wyjścia, żeby kogoś poznać. Świadomość, że jest coś, czego nie wiemy,
pozwala otworzyć się na tajemnicę. Także na tę, którą jest drugi
człowiek. Bywa jednak tak, że nie zamierzamy przyznać się do
jakiejkolwiek niewiedzy i otworzyć na drugiego człowieka. Co się wtedy
dzieje?
Przyszedł do mnie pewien mężczyzna, który chciał zasięgnąć opinii na
temat swojej wcześniejszej terapeutki.
– Twierdziła, że gdy nadmiernie mrugam powiekami, oznacza to, że
narasta we mnie mordercza furia. Miała rację?
– Nie – odpowiedziałem. – Chyba że ta pani potrafi czytać w pańskich
myślach. Ale psychoterapia nie na tym polega.
Nie umiemy czytać w myślach innych ludzi. Jeśli chcemy nawiązać
z kimś prawdziwą relację, musimy porzucić złudzenia, że go
przejrzeliśmy, i zaakceptować ryzyko, które niesie ze sobą fakt, że tak
naprawdę nigdy go do końca nie poznamy.
Mężczyzna mówił dalej:
– Kiedy wypowiedziała się o mnie pejoratywnie, chciałem
polemizować. Oświadczyła, że właśnie udowodniłem, iż przejawiam opór.
Była zadowolona dopiero gdy przyznawałem się do winy, nawet jeśli
miałem wewnętrzne przekonanie, że oskarżenie jest całkowicie
chybione. Czułem się jak bohater Paragrafu 22.
– No cóż, nie dziwię się panu – odparłem.
Kiedy ktoś wyraża własne zdanie, a my interpretujemy to jako
stawianie oporu, to znaczy, że usiłujemy tę osobę zastraszyć i siłą
zmusić do uległości. Jeśli nam się to uda, jej postawę nazwiemy
„współpracą”. Manipulant potrafi wykorzystać każdy, najdrobniejszy
fakt, żeby ukazać fałszywy obraz rzeczywistości i przekonać wszystkich
wokół, że jego wymysły to najprawdziwsza prawda. Ten mechanizm nosi
nazwę gaslighting, tak jak tytuł znanego filmu, opowiadającego
o mężczyźnie, który umiejętnie manipulował faktami, przeinaczał je
i wykorzystywał do swoich celów, doprowadzając do tego, że jego żona
uwierzyła, że traci zmysły, i zaczęła podejrzewać u siebie chorobę
psychiczną[10].
Jeśli ktoś chce wykazać swoją przewagę nad drugim człowiekiem
i kontrolować go, na pewno nie pomoże mu w odnalezieniu własnych
słów, własnego języka. Będzie udawał, że go słucha, jednocześnie dając
popis brzuchomówstwa, tak by w rezultacie słyszeć jedynie to, co sam
mówi. Zamiast podjąć razem z nim próbę zrozumienia konfliktów, które
przeżywa, powie mu w sposób nieznoszący sprzeciwu, co ma robić. Jeśli
manipulant z jakiegokolwiek powodu poczuje się niepewnie czy
niekomfortowo, nie omieszka oskarżyć o to swojej ofiary: to jej wina; to
ona doprowadziła do tego, że czuje coś, czego nie chciał czuć.
– Pacjent zrzuca na mnie swoją konsternację! – poskarżyła się kiedyś
pewna terapeutka swojemu superwizorowi.
– Nie sądzę. – Usłyszała w odpowiedzi. – Skoro czujesz konsternację,
to znaczy, że ty sama jesteś skonsternowana.
Oskarżamy innych, zamiast przyjrzeć się sobie. Jeśli nie
przeanalizujemy własnych uczuć, będziemy przypisywać je innym
ludziom. „Mruga pan oczami? To znaczy, że czuje pan morderczą furię”.
Czy to jest próba wejścia w relację z drugim człowiekiem? Nie. Tak mówi
ktoś zapatrzony w siebie i swoje teorie. Zamiast zmuszać ludzi, żeby
dopasowali się do naszych koncepcji, otwórzmy się na rzeczywistość.
Ona już zadba o to, żeby nasze koncepcje dopasowały się do
prawdziwego życia.
– Co moja pacjentka teraz zrobi? – Chciała wiedzieć pewna studentka.
– Nie mam pojęcia – odpowiedziałem. – Terapeuta nie może układać
sobie w głowie gotowych scenariuszy, przewidywać, że jego pacjent
zachowa się w jakiś określony sposób. Nie mógłby wtedy dostrzec tego,
co dla niego niespodziewane, a przecież nasze zadanie polega na tym,
żeby zmierzyć się z niewiadomą, którą jest drugi człowiek. Musimy być
otwarci na wszystko, co może nas zaskoczyć. Jeśli nie jesteśmy otwarci,
przewidujemy, prognozujemy – a przynajmniej tak określamy to, co
robimy, żeby nie przyznać otwarcie, że my, terapeuci, stosujemy
mechanizm projekcji.
Staramy się przewidzieć i zaplanować przyszłość, zamiast pozwolić,
żeby życie wprowadziło nas w nią i pozwoliło odkryć tajemnicę, jaką jest
drugi człowiek.
Był sobie mężczyzna, który pewnego wieczora spotkał w barze piękną
kobietę. Poprosił ją o numer telefonu, a ona zgodziła się mu go podać.
Kiedy po pewnym czasie do niej zadzwonił, odebrała nader chłodnym
tonem. Zaprosił ją na randkę, ale ona nie wykazała najmniejszego
zainteresowania. Spytałem go, jakie uczucia budzi w nim ta sytuacja.
– Pragnę jej – powiedział żarliwie. – Jeszcze nigdy nie czułem tak
niesamowitego, wszechogarniającego pożądania. Wiem, po prostu wiem,
że ona mnie kocha.
Nie, nie wiedział tego. Po prostu łudził się nadzieją. Zresztą, pomimo
płomiennych deklaracji, on także nie darzył uczuciem tej kobiety.
Ekscytował się własnym o niej wyobrażeniem, widział ją jako
ucieleśnienie swoich fantazji. Zachowywał się tak, jakby wierzył, że jego
pragnienie jest na tyle potężne, by zmienić rzeczywistość. Dzwonił do
niej i dzwonił, więc zablokowała jego numer. Nie zamierzał się z tym
pogodzić. Wciąż się łudził, że zdoła dopiąć swego – żeby tylko nie musieć
przyznać, że został odrzucony i zmierzyć się z własnym rozczarowaniem.
Kiedy w końcu odpuścił chęć kontrolowania tej kobiety i całego życia,
kiedy przestał upierać się przy tym, jaka ona powinna być i jak ma się
zachowywać, mógł otworzyć się na prawdę – o tej kobiecie, o stracie,
którą przeżył, i o swoich uczuciach. Przyjął i zaakceptował życie takim,
jakie było. Wcześniej łudził się, że znajdzie sposób, by odepchnąć od
siebie niewygodną rzeczywistość i wywinąć się prawu straty. Teraz
pozwolił, by uczucia żalu i gniewu popłynęły przez niego, niesione
nurtem życia. Zamiast chwytać się nierealnego marzenia, wpatrywać się
w coś, co się nie działo i nigdy nie miało wydarzyć, podjął wyzwanie,
żeby zaakceptować to, co rzeczywiście się działo.
Nie jest łatwo przyjąć prawdę o życiu. Nie chcemy, żeby życie było
takie, jakie jest. Walczymy z nim. Pewna terapeutka nie potrafiła
otworzyć się na drugiego człowieka, nawet gdy był to siedzący
naprzeciwko niej pacjent. Wmawiała pacjentom, że są „nieporadnymi,
żałosnymi życiowymi kalekami”, albo że „mają bardzo, ale to bardzo
poważne problemy, których nie można określić inaczej, jak tylko
mianem patologicznych”. Była przekonana, że dokonuje interpretacji, ale
w rzeczywistości stosowała mechanizm projekcji, traktując pacjentów
jak wysypiska toksycznych odpadów.
Jeśli mam świadomość tego, że w życiu popełniłem wiele błędów i nie
ustrzegłem się destrukcyjnych zachowań, mogę rozmawiać z drugim
człowiekiem jak z bratem, tak samo jak ja omylnym, tak samo
narażonym na potknięcia i upadki. Nie patrzę na niego z góry, nie robię
mu łaski, oświecając go w kwestii jego patologicznych cech. Wspólnie
przyjmujemy prawdę o ludzkiej naturze, którą dzielimy. Często jednak
wolimy przypisać innym nasze problemy, po czym poddać ich miażdżącej
krytyce, bo daje nam to złudzenie panowania nad swoimi własnymi
kryzysami. Nie jest łatwo przyznać, że krytykujemy w innych to, czego
nie akceptujemy w sobie.
Mężczyzna, który usiłował zdobyć kobietę pomimo jednoznacznego
komunikatu z jej strony, że nie jest zainteresowana, uważał po prostu,
że ona powinna kochać jego marzenie, a nie swoje. Miał jej za złe, że go
odrzuca, gdy tymczasem ona odrzucała tylko jego marzenie. Powtarzał,
że nie dała mu szansy, ale prawda była taka, że to on nie dał szansy jej.
Widział tylko swoje wyobrażenie, ale jej samej – kobiety z krwi i kości –
nie chciał dostrzec. Pragnął aktorki, która zagra główną rolę
w scenariuszu, który ułożył dla siebie. Nie interesowało go, kim była
naprawdę i jakie miała pragnienia.
Dopiero gdy przestaniemy dopasowywać innych ludzi do naszej
układanki i oczekiwać, że zrobią dokładnie to, co dla nich
przewidzieliśmy, będziemy mogli wejść z nimi w prawdziwe relacje
i przestaniemy zwalczać rzeczywistość.
Gaslighting jest metodą manipulacji, w której staramy się przedstawić
rzeczywistość inaczej, niż wygląda naprawdę, i sprawić, żeby ludzie w to
uwierzyli i tkwili z nami w stworzonym przez nas świecie, nad którym
mamy pełną kontrolę. Prawdziwe życie polega na czymś innym –
przyjmujemy ludzi takich, jacy są, zamiast usiłować zmusić ich, żeby
byli tacy, jakimi chcielibyśmy ich widzieć. Dopóki się tego nie nauczymy,
będziemy wkładać wiele wysiłku w zwalczanie życia, przekonani, że to
ono chce nas zniszczyć.
Akurat. Gdybyśmy żarem miłości mogli stopić każdą zbroję, nikt nie
używałby już mechanizmów obronnych. Psychiatrzy od Brunona
Bettelheima po Aarona Becka głosili, że miłość nie wystarczy. Skąd więc
żywotność mitu o roli miłości? Bo to strategia, którą każdy przyjmował
w dzieciństwie: „Jeśli kocham mamę i tatę, oni będą kochać mnie”.
Owszem, miłość jest potężna, ale nawet ona nie wyważy drzwi
zamkniętych przez mechanizmy obronne. Dziecko zawsze siebie obwinia
o brak miłości rodziców, jak gdyby to jego działania zamknęły ich serce.
Liczy, że jeśli stanie się lepsze, bardziej kochające, znajdzie znów do nich
drogę. Lubimy mamić się takim obrazem: jeśli my będziemy dobrzy dla
innych, oni odwzajemnią się nam tym samym. Jeśli obdarzymy kogoś
miłością, i on nas pokocha. Ale czy miłość może przekreślić fakty?
Taki sposób myślenia odnajdujemy zresztą nawet w psychoterapii.
Pewna internetowa strona kusi potencjalnych pacjentów hasłami typu:
„Jak wyglądałoby twoje życie, gdybyś miał ojca, który potrafił cię kochać
i prowadził przez kolejne etapy dorastania? Czy spowodowałoby to, że
twoje serce otworzy się szerzej na miłość? Ponowne zaznanie ojcowskiej
opieki w dorosłości może być ożywczym doświadczeniem dla osób
niedoojcowanych...”. Śliczna bajeczka: terapeuta oferuje mi miłość,
której nie dał mi tatko, a wszelkie straty, które w życiu poniosłem, bo
ojciec nie stanął na wysokości zadania, znikają jak za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki. Któż nie marzy, by miłość doświadczana dzisiaj
mogła wymazać ból z przeszłości? Chcemy, by czyniła cuda, a terapeuci
nie są tu wyjątkiem. Jeden z nich, lata temu, proponował pacjentom, by
włożyli pieluchy, wdrapali się mu na kolana i przyssali do butelki ze
smoczkiem... W ten nowatorski sposób próbował ofiarować im drugie,
lepsze dzieciństwo, wolne od bólu i błędów rodzicielskich.
Niestety, co się stało, to się nie odstanie. Powtórne matkowanie,
ojcowanie, rodzicowanie – to nie terapia, ale zabiegi magiczne, próba
wypełnienia próżni wytworzonej w przeszłości za pomocą urojeń
tworzonych obecnie. Nie ożywimy jednak tego, co już umarło. Nie
jesteśmy w stanie przewinąć do początku i ponownie nagrać taśmy
z naszym życiem. Możemy jedynie – bezsilni wobec przeszłości – tworzyć
lepsze teraz, przyjmując do wiadomości, że strata jest częścią życia.
Uleczenie nastąpi tylko wówczas, gdy pogodzimy się z ograniczeniami,
jakie niesie życie, ze stratą, a wreszcie i ze śmiercią, nie zaś wtedy, gdy
uwierzymy, że miłość zdoła wymazać wszelkie zło z naszego CV. Terapia
nie odbuduje tego, co straciliśmy na drodze życia, ale może pomóc uporać
się z barierami, jakie wznieśliśmy, żeby nie czuć bólu. Wówczas
będziemy mogli opłakać wszystkie te sytuacje, gdy w przeszłości coś
okazało się niemożliwe, by budować to, co jest możliwe teraz.
Nie stopimy mechanizmów obronnych samą miłością. Miłość nie jest
wodą, a one nie są lodem. Takie próby można porównać do rozpalania
ognia, podczas gdy bliska nam osoba stoi obok z włączonym wężem
strażackim. Zaślepieni uczuciem, nie dostrzegamy innej osoby w całości,
a tylko tę część, której pragniemy. Na przykład, zamiast przyjąć do
wiadomości, że ktoś nas odrzuca, obdarzamy uczuciem te jego cechy,
które sobie wybraliśmy, ignorując całość jego osobowości. Taka postawa
nie ma nic wspólnego z ofiarną, heroiczną miłością; wręcz przeciwnie, to
czysta nienawiść wobec innego. Przeceniamy własne moce sprawcze,
wmawiając sobie bzdury, które brzmią mniej więcej tak: „Zmuszę cię do
odwzajemniania moich uczuć, choć na razie nie chcesz nawet na mnie
spojrzeć”.
Każda próba zmuszenia kogoś do kochania nas nie jest aktem miłości,
lecz przemocy. Chcemy zabić osobę istniejącą naprawdę, a kochać tę,
którą sobie wymyśliliśmy. W efekcie nie kochamy nikogo. Najwyżej
złudzenie na czyjś temat, obraz, jakim miałby się on stać.
Byłoby świetnie, gdybyśmy mogli leczyć miłością, ale tam, gdzie
mechanizmy obronne zatrzasnęły wrota, nawet ona nie dotrze. Jeśli
nasze serca są zamknięte, możemy je otworzyć. Lecz jeśli drugi człowiek
zamknie przed nami drzwi, musimy poszukać innych i otworzyć je, by
miłość mogła wkroczyć tą nową drogą.
[1] Zob. Lucie Brock-Broido, Stay, Illusion: Poems, Knopf, New York 2013.
[2] Pierwszy ukuł ten termin John Welwood, by opisać nonsens ćwiczeń duchowych jako środka
do uniknięcia problemów psychologicznych.
[3] Zob. Simone Weil, Gravity and Grace, Routledge, New York, 2002. [Wydanie polskie:
Balllantine Books, New York 1991. W dziele tym psychoanalityk Leonard Shengold obrazuje
sposoby, na jakie dusza dziecka jest zabijana poprzez fizyczną i emocjonalną przemoc.
[5] Zob. Melanie Klein, Envy and Gratitude and Other Works 1946–1963, Delacorte Press, New
York 1973. [Wydanie polskie: Melanie Klein, Pisma, t. 3: Zawiść i wdzięczność oraz inne prace
z lat 1946–1963, przeł. A. Czownicka, H. Grzegołowska-Klarkowska, Gdańskie Wydawnictwo
Psychologiczne, Gdańsk 2007 – przyp. red.].
[6] Zob. John Fiscalini, Coparticipant Psychoanalysis: Toward a New Theory of Clinical
Factors in the Treatment of Psychotic, Borderline, and Neurotic Patients, Routledge, New York
1987. [Wydanie polskie: Herbert Rosenfeld, Impas i interpretacja. Terapeutyczne
i przeciwterapeutyczne czynniki w psychoanalitycznej terapii pacjentów nerwicowych,
psychotycznych i borderline, przeł. B. Boryczko-Pater, L. Kalita, Eneteia, Warszawa 2012 –
przyp. red.]. Rosenfeld omawia „klozetowe przeniesienie”, rodzaj relacji, w której pacjent
umniejsza znaczenie terapeuty, by uniknąć zazdrości, że terapeuta może dać coś pacjentowi,
a pacjent nie może tego dać samemu sobie. Francuscy psychoanalitycy, jak André Green, opisali
ten sam mechanizm deprecjacji terapeuty jako „fekalizację”.
[9] Gaslighting to forma przemocy emocjonalnej. Z uwagi na etymologię, termin początkowo był
Methods of Covert Control in Psychotherapy and Analysis, Jason Aronson, New York 1966.
ROZDZIAŁ 4
Miłość i śmierć
Chcę umrzeć!
[1] Opowieść o ludziku z soli, znana w tradycji buddyjskiej i hinduistycznej, była wykorzystana
m.in. przez Ramanę Maharshiego.
[2] Z wiersza O zmierzchu Josepha von Eichendorffa, użytego w Czterech ostatnich pieśniach
Richarda Straussa.
ROZDZIAŁ 5
Zmień mnie!
Zamiast otworzyć się, przyjąć życie i pozwolić, żeby ono nas zmieniło,
oczekujemy, że to życie się zmieni, żeby dostosować się do nas. Matka
wrzeszczy do dzieci: „Nie róbcie tego, nie róbcie tamtego!”. Pewien
student, gdy profesor oblał go, bo nie oddał żadnej pracy w terminie,
zagroził: „Pozwę pana do sądu!”. Ale życie nie zmienia się tylko dlatego,
że mu rozkazujemy. Zdarza się, że wtedy szukamy kogoś, komu
moglibyśmy rozkazać, żeby zmienił nas. „Nie chcę już dłużej się tak czuć!
Niech pan zrobi swoje czary-mary”, rzuciła pani prezes firmy swojemu
terapeucie. Czasem chcielibyśmy, żeby terapeuci mieli czarodziejską
moc, samym terapeutom też zdarza się o tym marzyć. Któż z nas nie
chciałby jednym machnięciem magicznej różdżki móc zmieniać ludzi,
sprawiać, że ich cierpienie zniknie?
Magia nie buduje relacji między ludźmi. Kiedy magik robi swoje
czary-mary, pozostaje nieporuszony, pomiędzy nim a obiektem jego
czarów nie pojawia się więź, nie dochodzi do wymiany doświadczeń,
która przemieniłaby obie strony. Dzieli ich pustka. Magia jest
przeciwieństwem miłości. Miłość niesie ryzyko, bo otwiera nas na
innych, obnaża, zdzierając maski i rozpraszając iluzje. Miłość budzi nasz
prawdziwy potencjał. Musimy jednak mieć odwagę, by dopuścić do siebie
rzeczywistość. Pozwolić, by nas zalała, nie broniąc się przed uczuciami,
jakie niesie. A często wolimy tego uniknąć. Jeśli oczekujemy od kogoś, że
użyje czarodziejskiej różdżki i bezboleśnie nas zmieni, to znaczy, że
boimy się prawdziwej zmiany, tej, która już zaczyna w nas zachodzić.
Dążymy do perfekcjonizmu, jak ktoś, kto nigdy nie jest zadowolony ze
swojego mieszkania i ciągle zaczyna kolejną renowację, żeby było jeszcze
piękniej. Nie mamy na myśli rzeczywistej zmiany, kiedy powtarzamy:
„Nie cierpię siebie, chciałbym być inny”, albo kiedy mówimy bliskim:
„Zmień się, zrób to dla mnie”. Co się stanie, jeśli pozwolimy samym sobie
i naszym bliskim zsiąść wreszcie z upiornej karuzeli tak zwanego
samodoskonalenia?
Żądanie pani prezes, by terapeuta zrobił swoje czary-mary, pozwoliło
dostrzec jej problem. Oczekiwała, że zostanie zmanipulowana, bo sama
w ten sposób traktowała innych i swoje własne życie. „Potraktuj mnie
jak przedmiot, nie próbuj nawiązywać ze mną ludzkiej więzi. Naucz
mnie, jak kontrolować ludzi, żebym nie musiała wdawać się i wikłać w te
wszystkie związki i relacje, bo to dla mnie zbyt ryzykowne”. Inni ludzie
to nie pionki, które można wedle kaprysu przestawiać po planszy, nie są
naszą własnością, którą możemy zarządzać i wykorzystywać, jak nam
wygodnie. Inni ludzie są niczym źródła, które mogą ugasić nasze
pragnienie, najcenniejszy dar, najgłębsza tajemnica.
Mówi się, że jeśli chcemy być naprawdę obecni, mamy pozostać w danym
momencie, być tu i teraz. Ciekawe, gdzie indziej moglibyśmy być? Nawet
jeśli śnimy na jawie, robimy to tu i teraz. Po prostu wpatrujemy się
w nasze wymysły, zamiast stawić czoła rzeczywistości. Wilfred Bion
powiedział, że terapia jest aktem wiary w to, iż możemy przejść
przemianę, jednocząc się z emocjonalną prawdą, którą niesie obecna
chwila[3]. Szukamy więc samych siebie, tego, jacy teraz jesteśmy. Nie
musimy robić niczego nadzwyczajnego, żeby być obecni tu i teraz. Każde
uczucie, lęk, każdy mechanizm obronny i akt ucieczki to sposób, w jaki
jesteśmy. Nie musimy robić czegoś innego. Wystarczy, że zostaniemy ze
sobą, popatrzymy na siebie.
Dla pewnego mężczyzny doświadczenie tu i teraz okazało się
doświadczeniem śmierci. Pewnego dnia zszedł do piwnicy ze swoim
pięcioletnim synkiem i zobaczył żonę. Wisiała na sznurze uwiązanym do
belki stropowej. Niedługo później w rozmowie z terapeutą powiedział, że
chce już tylko umrzeć. Terapeuta poprosił mnie o pomoc.
Przećwiczyliśmy tę sytuację, on w roli pacjenta, a ja w roli terapeuty.
– Z czym pan do mnie dzisiaj przychodzi? W czym mógłbym pomóc?
– Nie mogę się odnaleźć – odpowiedział.
– A ja myślę, że właśnie pan siebie odnalazł. Odnalazł pan siebie
pełnego smutku i żalu, przeżywającego dramat straty, wciąż mającego
przed oczami żonę, która powiesiła się w piwnicy. Odnalazł pan siebie
i bardzo chciałby pan siebie – takiego siebie – gdzieś zgubić. To
zrozumiałe, któż bowiem chciałby znaleźć śmierć.
– Nie mogę uwierzyć, że to zrobiła.
– Nie może pan uwierzyć, że zadała sobie śmierć.
– Ciągle o niej myślę. Piętnaście lat małżeństwa... byliśmy tacy
szczęśliwi. A teraz przychodzą chwile, kiedy jestem na nią wściekły.
– To naturalne. Czuje pan gniew, bo odeszła, zostawiając pana
i synka. A niełatwo gniewać się na kobietę, którą pan kocha.
– Nie wiem, jak długo jeszcze to pociągnę. Nie widzę sensu w życiu.
– Och, pana życie ma wielki sens, ale teraz czuje pan jeszcze większy
ból. Chciałby pan umrzeć, żeby wreszcie przestało boleć.
Każde słowo pacjenta jest drogowskazem. Każda kolejna chwila
przynosi nam wszystko, czego potrzebujemy. Niepokój tego człowieka
wskazywał wyraźnie, z jakimi uczuciami będziemy się musieli zmierzyć,
żeby rozpocząć jego proces zdrowienia.
Kto chciałby być w sytuacji, gdy trzeba pogodzić się ze śmiercią? Kto
chciałby czuć gniew na żonę, która popełniła samobójstwo? Kto chciałby
żyć, pochowawszy ukochaną osobę? A życie wciąż szepcze: „Czy
przyjmiesz to doświadczenie? Jest twoje, i tylko twoje...”.
Kiedy żona odebrała sobie życie, umarła także stworzona przez męża,
wyidealizowana wizja jej, jego i ich wspólnej przyszłości. To oczywiste,
że zaczął myśleć o fizycznej śmierci – tylko w ten sposób mógł uciec
przed doświadczeniem śmierci psychologicznej. Ta ostatnia mogła go
doprowadzić do odrodzenia, ale wielkim kosztem. W piwnicy jego domu,
z belki stropowej zwisało wciąż nie tylko wspomnienie martwego ciała
żony, ale też jego własne, umarłe marzenie.
Ryzyko słuchania
Zdolność negatywna
Idziemy przez życie, nie znając odpowiedzi na wiele pytań: „Kim się
staniemy?”, „Co myślą i czują inni ludzie?”. Każda niewiadoma budzi
lęk. Próbujemy wypełnić pustkę, tworząc założenia, które, siłą rzeczy,
muszą okazać się fałszywe. Ten rodzaj „wiedzy” to po prostu projekcje.
Angielski poeta John Keats nazwał zdolnością negatywną[5]
umiejętność zaakceptowania własnej niewiedzy i znoszenia jej aż do
chwili, kiedy doświadczenie przyniesie odpowiedzi, objawiając to, czego
wcześniej nie mogliśmy wiedzieć. Stan niewiedzy jest studnią, z której
czerpie się wszelką wiedzę. Szczególnie wyraźnie widać to
w małżeństwie.
Pewien mężczyzna podczas sesji terapeutycznej opowiadał same
pogardliwe i deprecjonujące rzeczy na temat swojej żony.
– Może powymyślamy sobie o niej jakieś straszne historie? –
podsunąłem.
Spojrzał na mnie zdumiony, a potem, kiedy przyszło zrozumienie,
roześmiał się.
– Często to robię – przyznał.
Przypisywał żonie tyle cech, myśli i uczuć, że już dawno przestał ją
dostrzegać – widział tylko swoje projekcje.
Inni ludzie, jak sama nazwa wskazuje, są inni, a więc nam nieznani.
Możemy się tylko domyślać, jacy są i co czują. I często to robimy.
Podobnie jak dawni kartografowie pokrywali kontury nieznanych lądów
rysunkami fantastycznych pasm górskich, rzek, jezior i puszcz, tak i my
tworzymy zupełnie fikcyjne mapy wewnętrznego świata naszych
bliskich, przypisując im wymyślone motywacje. Bardzo trudno jest
powiedzieć „nie wiem”, przyznając, że nie rozumie się drugiego
człowieka, nawet najbliższego. Dużo łatwiej jest uciec od tej
świadomości, wypełniając pustkę niewiedzy wymysłami. Ponieważ są to
nasze własne wymysły, odbieramy je jako prawdę. „Czuję, że tak właśnie
jest”, mówimy sobie. A przecież każdy nasz dzień jest krokiem
w nieznane. Ba, my sami jesteśmy niezbadanym lądem, nieznanym jak
przyszłość czy giełda papierów wartościowych. Już sama
nieprzewidywalność giełdy jest dla nas tak trudna do zniesienia, że
chętnie dajemy wiarę najprzeróżniejszym strategom, niepoprawnie
optymistycznym albo irracjonalnie pesymistycznym. „Byki”
i „niedźwiedzie” sprzedają nam scenariusze, w których główną rolę gra
chciwość i strach. Nasza podatność na to, by kupować przekonująco
brzmiącą fikcję, to tylko przykład, który ukazuje, jak bardzo źle znosimy
niewiedzę. Nie inaczej jest w relacjach międzyludzkich. Nie możemy
pogodzić się z faktem, że drugi człowiek pozostaje dla nas tajemnicą,
więc robimy założenia, przypisując mu własne uczucia, myśli i postawy.
Pewna pani w średnim wieku czuła się wykorzystywana przez bliskich
i otoczenie.
– Muszę coś panu powiedzieć – oświadczyła. – Sposób, w jaki pan ze
mną rozmawia, sprawia mi przykrość. Mam wrażenie, że jest pan na
mnie zły. Pozuje pan na osobę otwartą i empatyczną, ale tak naprawdę
jest pan taki jak inni.
Co zrobiłem, żeby zasłużyć na ten osąd? Ośmieliłem się być innego
zdania niż ona. Zaczęła się zastanawiać, dlaczego jej nie przytakuję,
i doszła do wniosku, że robię to specjalnie, żeby sprawić jej przykrość.
Wszystkie relacje, jakie nawiązywała, rozwijały się zgodnie z tym
scenariuszem. Sobie przypisywała rolę pozytywnego bohatera, a wszyscy
wokół byli źli. Schemat, według którego działała, miał być jej ochroną
przed pozostawaniem w nieświadomości. Skoro nie znała motywacji
innych ludzi, zakładała, że są one nieżyczliwe. Nie wiedziała, dlaczego
mam inne zdanie niż ona, więc nie zwlekając, zrobiła następny krok –
wypełniła próżnię swojej niewiedzy konkretnymi podejrzeniami.
Postanowiła obsadzić mnie w roli czarnego charakteru i nie mogłem
w żaden sposób sprawić, żeby dostrzegła, kim jestem naprawdę.
Widziała tylko swoje wyobrażenia. Nie zdawała sobie sprawy, że otacza
się murem, który uniemożliwia jej nabycie jakiejkolwiek prawdziwej
wiedzy. Zamiast przyjmować życie takim, jakie jest, wraz
z doświadczeniami, które przynosi, i czerpać z niego wiedzę, wolała
zabarykadować się w twierdzy pseudomyślenia[6]. Jej problemy miały
swoje źródło w tym, że „dobrze wiedziała”, jakie kto ma nastawienie.
Żeby się czegokolwiek dowiedzieć, musiałaby przyznać, że nie wie.
Musiałaby odrzucić swoje wyobrażenia – nieprawdziwe wizje swoich
bliskich i mnie, w które desperacko usiłowała tchnąć życie. Miała wybór:
albo powiedzieć sobie, że po prostu nie wie, dlaczego wyrażam taki, a nie
inny pogląd, albo upchnąć mnie w świecie swoich fantazji, obsadzając
w konkretnej roli. Upierała się przy tej drugiej postawie, zamykając się
w świecie jak z komiksu, gdzie była sama, otoczona przez niegodziwców
i dobrze wiedziała, że czekają ją nieprzyjemności, szykany
i prześladowania.
Dokonujemy projekcji, żeby uciec przed uczuciami. Jeśli przypisujemy
je terapeucie, może on zgodzić się na udział w tej grze, żeby nasz
problem został przeanalizowany na jego przykładzie. Powinien wtedy
wykazać się zdolnością negatywną, czyli umiejętnością zmierzenia się
z nieznanym, bez forsowania odpowiedzi.
Pewnego dnia przyszedł do mojego gabinetu schizofrenik.
– Jon, długo myślałem, ale w końcu udało mi się postawić ci diagnozę.
– Serio? – Zainteresowałem się. – Jak ona brzmi?
– Satyryzm. – Padła odpowiedź. – Niekontrolowany apetyt na
spódniczki. Bo z pana taki gość, któremu nigdy dość – zachichotał.
– O mój Boże, jak pan na to wpadł? Nawet mój psychoanalityk niczego
się nie domyślił!
– Przecież to oczywiste. – Tamten nie przestawał się śmiać.
– Ojej, zawstydził mnie pan. Myślałem, że dobrze się maskuję. Czy
jest jakakolwiek nadzieja, że mój przypadek jest wyleczalny?
– Owszem, ale będzie to wymagało długotrwałej terapii.
Gładko wszedłem w rolę pacjenta, zachęcając go, żeby poczuł się
terapeutą usiłującym pomóc w rozwiązaniu mojego „problemu”.
– Jak pan myśli, co mogło być przyczyną pojawienia się tej skłonności?
– Prawdopodobnie w niemowlęctwie był pan zbyt krótko karmiony
piersią.
– I dlatego dzisiaj mam obsesję na punkcie kobiecych biustów?
– Dokładnie tak. – Znów zaczął się śmiać. Przez kolejne dwadzieścia
minut analizował mój „problem”. – Ale dość już o panu – oświadczył
wreszcie. – Chciałbym teraz porozmawiać o czymś innym.
– No dobrze, skoro pan nalega. O czym chce pan rozmawiać?
– Widzi pan, mam problem z kobietami...
Dlaczego chciał widzieć we mnie człowieka trapionego przez
satyryzm? Bo czuł się bezpieczniej, analizując swój własny problem na
moim przykładzie. Musiałem ufać, że uda mu się wreszcie przenieść
uwagę na swoje wewnętrzne życie, odnaleźć w sobie to, co przypisywał
mnie. Podobnie musimy ufać, że uda nam się zrozumieć ludzi, kiedy
jeszcze ich nie rozumiemy, kiedy stajemy wobec tajemnicy, wobec
nieznanego. Bo czyż nie jest tak, że – parafrazując Simone Weil – grzech
pierworodny to nasza skłonność do wypełniania pustki, jaką jest nasza
niewiedza o drugim człowieku? Drugi człowiek jest niepoznawalny. Jeśli
nie podejdziemy do jego tajemnicy z otwartością i zaufaniem,
wpadniemy w pułapkę przypuszczeń, wyobrażeń na jego temat,
projekcji.
– Nie rozumiem, dlaczego mój mąż nie chce, żebyśmy kupili nowy dom
– żaliła się pewna kobieta. – To bojący dudek, przeraża go myśl
o zadłużeniu. Nie potrafi podejść racjonalnie do kwestii finansowych...
Przez chwilę akceptowała niewiadomą, przyznając, że nie rozumie
postawy męża. Ale zaraz zwyciężał lęk przed pustką i przestrzeń swojej
niewiedzy wypełniała przypuszczeniami. Czym grozi taka postawa?
Można tak się zaabsorbować własnymi domysłami, że przestanie się
w ogóle dostrzegać drugiego człowieka. Kobieta, o której tu mowa, była
przekonana, że niewiadoma, wobec której stanęła – fakt, że mąż nie
chciał tego, czego chciała ona – jest problemem wymagającym
rozwiązania. Usiłowała więc przezwyciężyć ten problem, bombardując go
fałszywymi odpowiedziami. Tylko czy na pewno pytania, nawet te bez
odpowiedzi, stanowią problem?
Żyć z pytaniami
Odpuścić
[1] Johann Wolfgang von Goethe, Scientific Studies, ed. and trans. by D. Miller, Suhrkamp
Publishers, New York 1988.
[2] Johann Wolfgang von Goethe. Cytowane w: Iain MacGilchrist, The Master and his
Emissary: The Divided Brain and the Making of the Western World, Yale University Press, New
Haven 2012.
[3] Wilfred Bion, znany jako praktyk psychoanalizy mistycznej w tradycji Kleinowskiej, głosił,
że nie tylko podlegamy sile napędowej agresji i miłości, lecz również posiadamy instynkt ku
poznaniu prawdy: epistemofilię.
[4] Dla Rahnera, uznanego dwudziestowiecznego teologa, wiedza o osobie jest jednocześnie
Complete Poetical Works and Letters of John Keats. Cambridge Edition, Houghton, Mifflin and
Company, New York 1899.
[6] Por. John Fiscalini, Co-participant Psychoanalysis.
[7] Zob. Jean Klein, Transmission of the Flame, Third Millennium Books, London 1994.
ROZDZIAŁ 6
PRZYJĄĆ RZECZYWISTOŚĆ
Z OTWARTYMI RAMIONAMI
Kogo poślubiłem?
Pewien hinduski mędrzec udał się nad rzekę Ganges, żeby odbyć świętą
kąpiel. Na brzegu natknął się na grupę krewnych, którzy okropnie na
siebie wrzeszczeli.
– Dlaczego ludzie krzyczą na siebie, kiedy są wściekli? – spytał
uczniów, uśmiechając się łagodnie.
Zastanawiali się długo.
– Kiedy tracimy spokój, nie możemy się wyciszyć, więc zaczynamy
krzyczeć – odpowiedział wreszcie jeden z nich.
– Po co krzyczeć, skoro osoba, do której się zwracasz, stoi tuż obok
ciebie? Równie dobrze można by mówić cichym głosem – zauważył
mędrzec.
Uczniowie dawali różne odpowiedzi, ale żadna nie satysfakcjonowała
mistrza. Wreszcie sam zabrał głos.
– Kiedy ludzi ogarnia złość, ich serca oddalają się od siebie. Muszą
krzyczeć, żeby się wzajemnie usłyszeć. Im bardziej są wściekli, tym
głośniej muszą krzyczeć, bo dzieląca ich odległość się zwiększa. A co się
dzieje, kiedy dwoje ludzi zakochuje się w sobie? Szepczą. Nie muszą
mówić głośniej, bo ich serca lgną do siebie nawzajem. Kiedy ich miłość
nabiera mocy, w ogóle nie muszą już mówić. Słowa są niepotrzebne,
wystarczy, że patrzą sobie w oczy – mówił dalej mędrzec. – Kiedy więc
kłócisz się z kimś, nie używaj słów, które odepchną go jeszcze bardziej,
bo przyjdzie dzień, kiedy nie będziesz już w stanie krzyczeć tak głośno,
żeby zostać usłyszanym, i nie znajdziesz powrotnej drogi[3].
Nie wrzeszczymy na drugiego człowieka, ale na jego obraz, który sobie
stworzyliśmy i który nam tego człowieka przesłania. Może być to obraz
typa, który ignoruje nas i nie chce słuchać. Tak naprawdę, z jego uszami
wszystko jest w porządku, ale jeśli założymy, że on nas słuchać nie chce,
będziemy się drzeć na naszą własną projekcję. Krzyczymy, bo jesteśmy
przekonani, że dany osobnik nie zamierza nas słuchać. Hmm, a czy my
jesteśmy gotowi wysłuchać jego? Chyba nie, skoro na niego
wrzeszczymy.
Żeby pojąć istotę terapii, musimy zadać sobie pytanie: co jest punktem
odniesienia dla terapeuty? Lista objawów, diagnoza, zaburzenia
osobowości u pacjenta? Nie, terapeuta odnosi się do osoby, która kryje
się za tymi symptomami, zrodzonymi stąd, że odcięła się od swojego
życia wewnętrznego. Terapeuta zachęca nas, by połączyć to, co
rozdzieliliśmy, i zaakceptować własne uczucia. Gdy przez lata stosujemy
mechanizmy obronne, zapominamy, że mamy pragnienia, że posiadamy
pasje. Taka jest cena, jaką płacimy za spychanie samych siebie na
margines.
Pracowałem kiedyś z pacjentką, która w rozmowie napomknęła
o konflikcie z partnerem, a potem skwitowała:
– Nie chcę się w to wgłębiać.
– Ma pani prawdziwe zmartwienie, ale nie chce się pani w nie
wgłębiać. Czy nie jest to lekceważenie siebie?
– Nie wydaje mi się to ważne. To tylko błahostka.
– Traktuje pani siebie jak nieistotną błahostkę. Odrzuca pani nie
tylko swój problem, ale i samą siebie.
– Być może. – W jej oczach pojawił się cień smutku.
– Czy zauważyła pani, że usiłuje skłonić mnie, bym także zaczął panią
lekceważyć? Jeżeli w rozmowie ze mną zbywa pani swoje problemy,
zaprasza mnie pani, bym i ja to robił: „Nie jestem ważna, proszę nie
zwracać na mnie uwagi”. Dlaczego pani tak postępuje?
– Przywykłam do tego. Tak jest w każdym moim związku – wyrzuciła
z siebie. W oczach miała łzy.
W dobrej wierze trenujemy pogardę dla samych siebie. Taką
niewzruszoną postawę nazywamy siłą, podczas gdy jest to przejaw
nienawiści do własnej osoby. Moja pacjentka podświadomie zachęcała
mnie, żebym potraktował ją lekceważąco, bo do takiego rodzaju relacji
z mężczyznami była niestety przyzwyczajona. Usiłowała zapomnieć
o sobie i chciała, bym pomógł jej utrwalić tę postawę. Kiedy odmówiłem
powielania krzywdzącego schematu, który zbyt dobrze znała, odważyła
się nie spychać dłużej w niebyt własnych uczuć, i w końcu przemówiła
zupełnie innym głosem – swoim własnym.
Terapeuta nie ogranicza się do słuchania naszych słów. Obserwuje też,
w jaki sposób traktujemy własne uczucia – czy umiemy wsłuchać się
w nie, zanim coś powiemy. Czy gdy mówimy, naprawdę wyrażamy nasze
wnętrze? Gdy moja pacjentka zdecydowała się zmierzyć z bólem, jaki
sama sobie zadawała, lekceważąc siebie, przyszło zrozumienie: „Wobec
mężczyzn zawsze tak robię”.
[1] Muszę przyznać, że wiele idei zawartych w tej książce zostało zapożyczonych od Dietricha
von Hildebranda.
[2] Robert Wolfe, Living Nonduality: Enlightenment Teachings of Self-Realization, Karina
Therapist as Listener. Martin Heidegger and the Missing Dimension of Counseling and
Psychotherapy Training, New Gnosis Publications, Eastbourne 2004.
[6] M.in. w wydanej w 1927 r. książce Bycie i czas.
[7] Pisał o tym m.in. Mikołaj Bierdiajew w Niewoli i wolności człowieka. [Wydanie polskie:
Okładka
Karta tytułowa
PRZEDMOWA
WSTĘP
ROZDZIAŁ 1COŚ JEST NIE TAK
ŻYCIU
O TYM, JAK WZBRANIAMY SIĘ PRZED PRZYJĘCIEM
ROZDZIAŁ 3
PRAWDY
ROZDZIAŁ 4UMRZEĆ PRZED ŚMIERCIĄ
ROZDZIAŁ 5BYĆ BRAMĄ DLA PRAWDY
EPILOG
PODZIĘKOWANIA
O AUTORZE
Karta redakcyjna
Tytuł oryginału
The Lies We Tell Ourselves. How to Face the Truth, Accept Yourself, and Create a Better Life
ISBN oryginału 978-0-9883788-8-9
Redaktor prowadzący
Lidia Kozłowska
Redakcja
Agnieszka Czapczyk
Korekta
Paulina Jeske-Choińska, Agnieszka Czapczyk
Redakcja techniczny
Justyna Nowaczyk
Fotografia na okładce
Fotolía.com
ISBN 978-83-7906-204-1