You are on page 1of 212

PRZEDMOWA

Życie samo w sobie rzadko jest łatwe; każdemu z nas przynosi ból,
cierpienie psychiczne, które potrafi być nie do zniesienia. Jeśli szukamy
sposobu, żeby sobie z nim poradzić, możemy zwrócić się do terapeuty.
Dobry terapeuta to człowiek mądry – mądrością wewnętrzną, która ma
swoje źródło w doświadczeniu bólu i cierpienia, jakie niesie życie. Takiej
mądrości nie da się nabyć w żaden inny sposób. Załóżmy, że udało się
nam trafić na mądrego terapeutę. Jak z nim pracować, żeby osiągnąć
cel: znaleźć ulgę w cierpieniu? Przede wszystkim musimy sobie
uświadomić, dlaczego cierpimy, i zrozumieć, na czym polega powrót do
zdrowia.
Otóż chorobą, na którą zapadliśmy, są kłamstwa. Wierzymy w nie
i pozwalamy, by rządziły naszym życiem, bo dzięki temu nie odczuwamy
bólu. Być może wmówiono nam, że jesteśmy źli i zasłużyliśmy na
wszystko, co nas spotkało, a my połknęliśmy to kłamstwo, zamiast
przyjąć do wiadomości, że zostaliśmy przez kogoś skrzywdzeni. Może
powtarzamy sobie łgarstwa w rodzaju: „wszystko się ułoży”, zamiast
zmierzyć się na przykład z faktem, że nasze małżeństwo jest w rozsypce.
Aby wrócić do zdrowia, musimy przyjąć prawdę dotyczącą nas samych
i naszego funkcjonowania w świecie. Wierzymy w kłamstwa, żeby nie
czuć bólu. To ludzka rzecz. Problem polega na tym, że oszukujemy
samych siebie zbyt umiejętnie. Terapeuty potrzebujemy po to właśnie,
by pomógł nam zmierzyć się z prawdą, przed którą na wszelkie sposoby
usiłujemy uciec.
Książka Kłamstwa, którymi żyjemy powstała po to, by pomóc
w dostrzeżeniu kłamstw, przez które cierpimy, i pokazać, w jaki sposób
możemy zmierzyć się z prawdą, aby odzyskać wolność. Przedstawimy
w niej, jak przebiega terapia, która prowadzi do zmiany. Terapia to coś
więcej niż zwykłe pogaduszki, nie polega też na odfajkowywaniu
kolejnych punktów z listy ani na potraktowaniu człowieka jak
krzyżówki, którą się po prostu rozwiązuje. Terapia to relacja, którą
nawiązujemy z drugim człowiekiem, gdy wspólnie stawiamy sobie za cel
zmierzenie się z głęboko ukrytą prawdą o naszym życiu, by wrócić do
zdrowia. Najpierw trzeba dokładnie poznać chorobotwórcze kłamstwa,
by móc przyjąć i zaakceptować uzdrawiającą prawdę.
Dzisiaj, w czasach zorganizowanej opieki zdrowotnej, łatwo jest stracić
z oczu to, co powinno być duszą terapii. Kim jesteśmy? Dlaczego
cierpimy? Czego szukamy? Spróbujemy odpowiedzieć na niniejsze
pytania nie za pomocą definicji, ale poprzez przykłady ukazujące, że gdy
zdecydujemy się zmierzyć z rzeczywistością, której dotąd staraliśmy się
zaprzeczyć, wejdziemy na drogę ku prawdziwej zmianie.
W historiach, które opowiemy w tej książce, dane osobowe zostały
pominięte bądź zmienione, ze względu na ochronę prywatności
bohaterów. Chcemy po prostu ukazać prawdy, przed którymi uciekamy,
oraz najpowszechniejsze sposoby unikania, zagłuszania i fałszowania
tych prawd. Można powiedzieć, że historie te dotyczą nas wszystkich –
bo nikomu z nas nie jest łatwo zmierzyć się z prawdą.
Wiele osób, którym udzielimy głosu, doświadczyło tak koszmarnego
cierpienia, że z trudem przyjdzie nam brnąć przez ich relacje. Zadanie
czytelnika to wczuć się w ich przeżycia, podejść z empatią do ich
doświadczeń i poprzez nie zobaczyć swój własny ból. Przytoczone
historie pokazują też, że to, co wydaje się być oczywistą przyczyną
naszego cierpienia, rzadko kiedy rzeczywiście nią jest. Cierpimy, bo
uciekamy od życia i od śmierci, odrzucając naukę, jaka z nich płynie.
Zdrowiejemy, kiedy zaczynamy akceptować samych siebie, ludzi, nasze
życie. Człowiek jest tajemnicą. Czy można ją do końca poznać? Nie.
Można ją jednak przyjąć i zgodnie z nią funkcjonować. Książka ta
pokaże czytelnikowi, jak przyjąć prawdę o sobie samym.
WSTĘP

Do mojego gabinetu weszła kobieta. Usiadła, westchnęła.


– Nie wiem, co zrobić z moim małżeństwem. Mąż ustawicznie wdaje
się w romanse. Chodziliśmy na terapię dla par, ale to nic nie dało. Mąż
czuje się winny, a przynajmniej tak twierdzi. Za każdym razem
przyrzeka, że dochowa mi wierności, a potem znowu zaczyna kręcić
z jakąś babką. Powinnam od niego odejść, ale łatwiej jest tkwić
w małżeństwie, niż zdecydować się na rozwód – powiedziała.
– Mąż przyrzeka, że będzie pani wierny, a potem wdaje się w romanse
z innymi kobietami? – spytałem.
– Tak właśnie jest. – Pokiwała głową.
– Można więc powiedzieć, że chce pani zostać z mężczyzną, który
składa obietnice, lecz równocześnie usiłuje pani zapomnieć o istnieniu
mężczyzny, który panią zdradza?
– Ależ ja nie potrafię mu tego zapomnieć!
– Pamięta pani fakty. Ale wygląda na to, że poślubiła pani nie tyle
męża, co jego obietnice.
– Aj. Ostro powiedziane.
– Jeśli panią uraziłem, przepraszam. Czy jednak nie czuje się pani
urażona raczej romansami męża, skoro pragnie pani wierności?
– Oczywiście, że czuję się nimi urażona!
– A jednak wierzy pani w to, co mąż mówi, zamiast wyciągać wnioski
z tego, co robi. Czy to właśnie nie ta postawa powoduje, że jest pani
ciężko?
– Chyba rozumiem, do czego pan zmierza.
– Czy gdy zauważę, że wyrządza sobie pani krzywdę, nie dostrzegając
jakiegoś zachowania, które jest przyczyną cierpienia, będę mógł zwrócić
pani uwagę, byśmy mogli temu cierpieniu zaradzić? Mam pani
pozwolenie?
– Cóż, to brzmi rozsądnie. Ale, wie pan, my już ze sobą nie sypiamy.
– Rozumiem: nie sypia pani z mężem. Ale wciąż pani z nim jest. –
Zawiesiłem głos. – Czy istnieje możliwość, że żyje pani nie tyle z nim, co
z jego kłamstwami?
Do jej oczu napłynęły łzy.
– Powinnam od niego odejść. Jak to zrobić?
– Ależ nie musi pani tego robić! Wierny mąż już dawno odszedł,
prawda? Czy chciałaby pani, żebym jej pomógł przestać czekać na jego
powrót?
Moja rozmówczyni liczyła na to, że jej wiara w obietnice męża sprawi,
iż ten przestanie ją zdradzać. Mąż jednak wdawał się w kolejne
romanse. Dlaczego więc wciąż się okłamywała? Dlaczego wszyscy się
okłamujemy? Bo nasze własne życzenia są dużo łatwiejsze do
zaakceptowania niż rzeczy, które dzieją się naprawdę.
Podczas pierwszej sesji nie udało mi się dojść, dlaczego ta kobieta
przyjmowała kłamstwa męża za dobrą monetę. Nie wiem, czy dojdę do
tego podczas następnej sesji, bo odkrycie prawdy wymaga czasu.
Zresztą, drugi człowiek zawsze pozostaje dla nas zagadką, niezależnie od
tego, ile się o nim dowiemy.
Jeśli każdy człowiek jest tajemnicą, psychoterapia to sytuacja,
w której tajemnica spotyka tajemnicę. Czego oczekujemy od terapeuty?
W czasach, gdy odchodzi się od tradycyjnie pojmowanej religijności,
coraz częściej liczymy na pomoc uzdrowicieli. Chcemy, by ktoś wreszcie
sprawił, że przestaniemy cierpieć i odnajdziemy sens życia. Dla wielu
osób gabinet terapeuty staje się czymś w rodzaju świeckiego
konfesjonału. Często mamy błędne oczekiwania wobec terapii. Chociaż
pragniemy prawdziwej wewnętrznej zmiany, zwracamy się do
terapeutów z prośbą, żeby pomogli nam takiej zmiany uniknąć. Chcemy
usłyszeć, że w sumie wszystko jest w porządku, mamy życzenie, by po
prostu nas naprawiono albo doradzono, jak zmienić ludzi, którzy nas
otaczają.
Terapeuci, posłuszni powołaniu, mogą starać się wpłynąć na nasz
sposób myślenia, skorygować punkt widzenia. Słuchają, kiedy mówimy
to, co przychodzi nam na myśl, pomagają wyciągnąć wnioski, dzielą się
spostrzeżeniami. Każde z tych działań jest dla terapii istotne, ale żadne,
samo w sobie, nie spełni zadania terapii. Terapia jest bowiem relacją,
nie może polegać tylko na stosowaniu jakiejś metody czy techniki, nie
jest działaniem, któremu wystarczy się poddać. Aby wrócić do zdrowia,
musimy postawić sobie za cel, że odkryjemy wszystkie te prawdy,
których dotąd staraliśmy się nie widzieć. Prawdy skrywane dotąd za
zasłoną kłamstw, w które sami uwierzyliśmy i do których staraliśmy się
przekonać innych. Porady nie są nam potrzebne. Musimy po prostu
przekopać się przez kłamstwa, a znajdziemy to, czego naprawdę
szukamy.
Nie wymagamy też naprawy. Zdarza się nam myśleć, że gdyby ktoś
nas naprawił, tak raz a dobrze, skończyłyby się problemy. Najczęściej
jednak okazuje się, że nie tyle chcemy naprawić siebie, co raczej
posklejać nasze złudzenia, które prysły jak bańka mydlana,
podreperować zrujnowaną samoocenę... Kurczowo trzymamy się
wszystkich naszych pokręconych myśli, które sprawiają, że cierpimy.
Fałsz trzeba po prostu odrzucić. Dopiero wtedy doświadczymy
prawdziwego życia. Dopiero wtedy będziemy mogli zaakceptować siebie
i poczujemy, jak wracają witalne siły, które zdławił ciężar kłamstw.
Mądry terapeuta nie skupia się wyłącznie na naszym sposobie
rozumowania, bo terapia nie jest relacją czysto intelektualną. Mądry
terapeuta nie siedzi, wpatrując się w nas z nieprzeniknionym wyrazem
twarzy, kiedy snujemy przydługie dywagacje, nie wdaje się z nami
w pogaduszki ani nie opowiada, co mu ślina na język przyniesie. Gdyby
ludzkie bolączki dało się uleczyć za pomocą gadaniny, uzdrowienie
ludzkości już dawno dokonałoby się... przy barze. Mądry terapeuta nie
opiera się wyłącznie na rozumowym oglądzie, bo ten nie wystarczy, żeby
uleczyć ból ludzkiego serca.
Na czym polega powrót do zdrowia? Terapeuta poprowadzi nas ku
doświadczeniu prawdy o nas samych. Zobaczymy, kim jesteśmy, kiedy
opadną zasłony wymówek, wyjaśnień, usprawiedliwień, i wszystkie
maski, które tworzymy ze słów. Zmierzymy się z naszym wewnętrznym
życiem (z popędami, myślami i uczuciami) i z rzeczywistością świata
zewnętrznego – wcześniej nie mogliśmy tego zrobić, bo zaślepiały nas
kłamstwa, w które wierzyliśmy. Mierząc się z tym, co dotąd pozostawało
ukryte, rozpoczniemy trudny wewnętrzny proces zdrowienia. Jeśli
wiedza jest pokarmem dla duszy, jak twierdził Platon, to zdrowiejemy,
kiedy przyjmujemy do wiadomości rzeczywistość, którą wcześniej
skutecznie negowaliśmy. W ten sposób pomnażamy naszą wiedzę. Żadne
leki, zastrzyki, ani nawet elektrowstrząsy nie zastąpią żywej relacji,
jaką może stać się terapia.
W książce tej pokażemy, jak zmierzyć się z prawdą, której dotąd
unikaliśmy, i dzięki temu wrócić do zdrowia. Przykłady, zaczerpnięte
z praktyki autora, ukazują ludzi borykających się z problemami, które
miewamy wszyscy, i uciekających się do wymówek, które każdemu z nas
mogłyby przyjść do głowy. Z pomocą terapeuty ludzie ci znajdują siłę,
żeby znieść prawdę, która dotąd wydawała się im nie do udźwignięcia,
i zmierzyć się z tym, co budziło ich lęk. Będziemy mieli okazję zobaczyć,
jak pacjent wraca do zdrowia dzięki osobistej szczerej relacji, którą
nawiązuje z terapeutą. Owszem, pacjenci często liczą na to, że dowiedzą
się, co robić i jak żyć, albo powtarzają komunały. Ale w głębi serca
tęsknią do samych siebie, tych prawdziwych, uwięzionych pod
pancerzem cierpienia. Jakiej wiedzy szukają? Dlaczego w dzisiejszych
czasach, kiedy mało kto ma jeszcze chęć, by pytać, cóż to jest prawda,
ludzie wciąż szukają prawdy w relacji, jaką jest psychoterapia?
ROZDZIAŁ 1

COŚ JEST NIE TAK

Życie potrafi boleć – każdy z nas tego doświadczył. Wszyscy wiemy, jak
to jest, kiedy ten ból zalewa nas jak fala. Gdy prawda wydaje się zbyt
trudna, by ją znieść, uciekamy od niej w kłamstwa. Robimy to na tyle
odruchowo, że nawet nie zdajemy sobie z tego sprawy. Kłamiemy, choć
nie mieliśmy takiego zamiaru. Może i początkowo kłamstwa ratują nam
życie, ale niestety, z czasem okazują się szkodliwe. Sprawiają, że
cierpimy coraz bardziej. Zaczynamy więc szukać pomocy, przekonani, że
coś jest z nami nie tak. Tymczasem wszystkiemu winne są kłamstwa.
Czasem mamy wrażenie, że coś w nas pęka, że załamuje się, rozpada na
kawałki. A to pęka pancerz kłamstw, uwalniając uczucia. Przeraża nas
to, więc żeby nasze uczucia zagłuszyć, serwujemy sobie kolejną porcję
kłamstw. W efekcie czujemy się jeszcze gorzej.
A może wrażenie, że coś jest nie tak, to dowód, że nie do końca
zdołaliśmy się okłamać? Może powinniśmy wreszcie przestać uciekać,
zatrzymać się i zawrócić, by zmierzyć się z tym, co nas przeraża? Kiedy
staniemy oko w oko z prawdą o naszym życiu, zrozumiemy, dlaczego
cierpimy. Więcej – przekonamy się, że mamy dość sił, żeby sobie z tą
prawdą poradzić.
W tym rozdziale zobaczymy, w jaki sposób terapeuta może nam pomóc
rozpoznać, na co wskazują symptomy, które odczuwamy. Ból jest zbyt
silny, by stawić mu czoła w pojedynkę. Ale jeśli zdecydujemy się unieść
ciężką pokrywę kłamstw, odsłonić prawdę i uwolnić nasze uczucia,
odnajdziemy samych siebie. I wrócimy do prawdziwego życia.

Terapia – podróż czy koniec tułaczki?

Kiedy uciekamy przed prawdą, zamiast się z nią zmierzyć, cierpienie


staje się tak nieznośne, że uznajemy, iż potrzebna nam jest terapia.
Trud, jaki niesie życie, moglibyśmy udźwignąć, ale psychiczne cierpienie
bywa nie do wytrzymania. Przyczyny mogą być różne – może prysły
nasze marzenia, może straciliśmy kogoś kochanego, albo wręcz nadzieję,
że ktokolwiek mógłby nas pokochać. Zygmunt Freud w jednym z listów
do Carla Gustava Junga powiedział, że psychoterapia jest leczeniem
przez miłość. Nic dziwnego, że stwierdzenie to doczekało się
niezliczonych interpretacji – jak to mówią, miłość niejedno ma imię. Ale
ostatnio wysłuchałem wykładu, podczas którego prelegent ani słowa nie
powiedział o miłości. Psychoterapię przedstawiał jako technikę, którą
należy umiejętnie zastosować. A co z relacją międzyludzką? Czyżby
pacjent stał się przedmiotem, który można dowolnie obrabiać?
Nawet w czasach, kiedy ludzkie cierpienie przekłada się na język
wzorów chemicznych, sprowadza do chemii mózgu, tłumaczy mylnymi
przekonaniami albo kiepskimi genami, serce wciąż dopomina się uwagi.
Człowiek to nie kubeł, który można wypełnić pigułkami. To osoba,
pragnąca zrozumieć własne życie wewnętrzne, więzi łączące ją z innymi
i świat wokół. Owszem, potrzebujemy pomocy. Ale nie poszukujemy
cudownego leku, który sprawi, że zapomnimy o bożym świecie. Chcemy
raczej, żeby ktoś trzymał nas za rękę, kiedy stajemy oko w oko
z prawdziwym życiem.
Aby wrócić do zdrowia, musimy nawiązać relację z drugim
człowiekiem, który, tak jak my, zmaga się z życiem, by razem stawić
czoła rzeczywistości i temu, co w niej trudne – poczuciu straty, śmierci,
żałobie. Nikt z nas nie potrafi wyczarować odpowiedzi na każde pytanie.
Zarówno pacjent, jak i terapeuta przez cały czas uczą się, jak sobie
radzić z problemami, które przynosi życie.
Kiedy ubiegałem się o przyjęcie na staż terapeutyczny, spytano mnie,
czy sam byłem kiedyś na terapii.
– Tak – potwierdziłem.
– Z jakiego powodu wziął pan udział w terapii?
– Byłem w rozsypce.
Nie potrzebowałem żadnej specjalnej techniki, ale kogoś, kto byłby
przy mnie, wziął za rękę, pomógł zmierzyć się z cierpieniem w moim
życiu. Kiedy byłem dzieckiem, zwaliło się na mnie zbyt wiele trudnych
doświadczeń, bym mógł sam udźwignąć ich ciężar. Gdy dorosłem, wciąż
byłem zagubiony. Cierpiałem, ale nie miałem pojęcia, dlaczego.
Potrzebowałem przewodnika, by poprowadził mnie przez ciemną,
nieznaną krainę i był ze mną, kiedy pozostawałem sam ze sobą. Dopiero
wtedy przestałem trzymać się kurczowo mechanizmów obronnych, które
tak bardzo mnie męczyły. Zacząłem dostrzegać w sobie tę mądrość,
której szukałem u innych.
Rozpocząłem nową podróż, zwaną psychoterapią – tak w każdym razie
wtedy myślałem. Jeśli psychoterapia jest podróżą, dokąd się udajemy?
Donikąd. Cała rzecz polega na tym, że właśnie przestajemy pędzić przed
siebie. Przestajemy uciekać. Można spędzić całe życie, uciekając od
samego siebie, podążając za mrocznym przedmiotem pożądania zwanym
uzdrowieniem, oświeceniem albo odnową. A przecież niczego nie musimy
szukać, za niczym gonić, bo własne uczucia, gnębiący nas niepokój,
kłamstwa, w które chcemy wierzyć, a nawet prawdy, przed którymi
usiłujemy uciec – wszystko to nosimy w sobie.
Pewna kobieta miała wielką zgryzotę – jej czterdziestoletni syn
z autyzmem ciężko zachorował i choć na stałe mieszkał w specjalnym
ośrodku, kilkutygodniową rekonwalescencję musiał odbyć w domu
rodzinnym.
– Wściekłam się na niego – wybuchnęła. – Wylazł na ulicę tak jak stał,
w ogóle się nie rozejrzał. Mało brakowało, a wpadłby pod autobus!
Rozdarłam się na niego. Powinien się ogarnąć i zacząć zachowywać jak
normalny człowiek!
– Chciałaby pani, żeby autystyczny syn zachowywał się jak osoba
neuronormatywna? – uściśliłem.
– Tak – przyznała.
– A więc chciałaby pani, żeby syn nie był sobą?
– On musi się zmienić.
– Człowiek, który od czterdziestu lat ma autyzm i dotąd nie nastąpiła
poprawa, nagle ma się zmienić? – dopytywałem. – Czy naprawdę tego
pani oczekuje?
– Nie. – Zastanowiła się. – Chyba nie.
– Chcielibyśmy, żeby nasza złość miała moc zniszczenia jego autyzmu,
ale niestety tak się nie dzieje.
– Ano nie.
– Syn nadal cierpi na autyzm. Od czterdziestu lat czeka pani na to, by
nagle pojawił się syn zdrowy, zamiast tego z autyzmem. Rozumiem. Kto
by o tym nie marzył na pani miejscu? Może powinniśmy pogrzebać
razem tego zdrowego syna, którego pani nigdy nie miała i nigdy mieć nie
będzie?
Nie odpowiedziała. Pochyliła głowę i usłyszałem jej cichy szloch.
Po co przypominałem tej kobiecie, że jej syn nigdy nie będzie
„normalny”? Nie zrobiłem tego z okrucieństwa, nie po to, żeby zadać jej
ból. Wręcz przeciwnie – konfrontując ją z oczywistą prawdą, której dotąd
nie chciała zaakceptować, pomogłem jej wyswobodzić się
z przygnębiającej niewoli iluzji, w której tkwiła przez długie lata.
Podczas rozmowy wspólnie przyjrzeliśmy się obiektywnej rzeczywistości
jej życia. Pokazałem jej, że nie musi dłużej uciekać przed prawdą, bo jest
w stanie się z nią zmierzyć. Kiedy pozwoliła swojemu wymyślonemu
synowi odejść w zapomnienie, zaakceptowała tego prawdziwego, którego
miała.
Prawda nie jest rzeczą, którą można komuś dać albo od kogoś dostać.
Moja pacjentka musiała sama nauczyć się widzieć swoje życie takim,
jakie jest. Musiała pozwolić własnemu synowi na to, by był autystyczny.
Terapeuta może wskazać prawdę, ale to nie on ma dokonać wglądu,
tylko pacjent, w szczerości swojego serca.
Dopiero kiedy matka zdała sobie sprawę z tego, że trzyma się
nierealnego marzenia, mogła dostrzec rzeczywistość. Syn był tym, kim
był – a ona nagle odkryła, że potrafi po prostu się z tym pogodzić. Kiedy
pożegnała się z marzeniami, które nigdy nie miały się ziścić, mogła
wreszcie go po prostu zobaczyć. I nagle stwierdziła, że wie, jak z nim żyć.
Co ciekawe, kiedy postanowiła zaakceptować prawdę o swoim dziecku,
poczuła ulgę. Okazało się, że tym, co najbardziej ją dręczyło, było
kłamstwo, którego kurczowo się trzymała.
Nie znaczy to, że przestała mieć marzenia – nadal je miała, ale
zdecydowała się żyć na jawie. Nie mogłem sprawić, by te marzenia
zniknęły, ale pomogłem jej dostrzec, że jej syn, ten prawdziwy, którego
nie chciała zaakceptować, mimo wszystko po prostu istnieje. Pomogłem
jej zdać sobie sprawę z faktu, że innego syna nigdy nie miała, i uwolnić
się od przywiązania do marzenia o idealnym dziecku. Z pewnością ta
kobieta jeszcze niejednokrotnie złapie się na tym, że wyobraża sobie, jak
to by było, gdyby jej syn nie miał autyzmu. Ale nie pozwoli się temu
wyobrażeniu zaślepić, nie uchwyci się go kurczowo. Będzie pamiętać
o tym, że kocha syna takiego, jaki jest.
Bardzo często czekamy na coś, czego nie ma, zamiast zająć się tym, co
jest. Kiedy moja pacjentka przestała żyć marzeniem i dostrzegła swoje
dziecko, wyrzuciła z siebie:
– O mój Boże! To ja powinnam się ogarnąć! To ja powinnam zacząć się
zachowywać jak normalny człowiek! Muszę zacząć rozglądać się dookoła,
bo inaczej mogę nie zauważyć autobusu zwanego rzeczywistością!
Zdrowiejemy, gdy skupiamy się na rzeczywistości, która nas otacza.
Chorujemy, kiedy trzymamy się kurczowo własnych fantazji. Terapeuta
może zrobić tylko jedno – powstrzymać nas przed ucieczką od samych
siebie, żebyśmy nie stracili kontaktu z rzeczywistością.
Jeśli zdecydujemy się nie uciekać od prawdziwego życia, zaczynamy
doświadczać własnych uczuć. Na początku zawsze pojawia się niepokój.
Nie powinniśmy się go bać. To dziwne, ale niepokój jest niczym
drogowskaz. Zamiast odeń uciekać, trzeba za nim podążyć. Zapuścić się
w rejony, które budzą nasz strach. Spenetrować je, zgłębić i poznać.
Terapeuci zawsze powtarzają: „Jeśli przed czymś uciekasz, to przy
tym właśnie powinieneś się zatrzymać. Trzeba zmierzyć się z tym, co
budzi nasz lęk. Trzeba wreszcie dostrzec to, czego staramy się nie
widzieć”. Wolimy tego nie słuchać. Wolimy wieść życie wiecznych
uciekinierów, nie zdając sobie sprawy, że uciekamy od własnych uczuć
i tego, co je wzbudza. Nie wykorzystujemy okazji, żeby doświadczyć
różnicy pomiędzy tym, kim naprawdę jesteśmy, a tym, za kogo staramy
się uchodzić. Jeśli mamy przestać uciekać przed samymi sobą,
potrzebujemy kogoś, kto nam pomoże spokojnie usiąść i będzie przy nas,
kiedy zwali się na nas ciężar naszych emocji. To, czego w pojedynkę nie
bylibyśmy w stanie znieść, okazuje się do wytrzymania, gdy nie jesteśmy
sami.
Wspólne znoszenie ciężaru prawdy o życiu, o tym, co się dzieje
wewnątrz i wokół nas, to coś więcej niż technika. To miłość. Kiedy moja
pacjentka zaakceptowała fakt, że jej syn ma autyzm, zrozumiała, że po
prostu go kocha, takiego, jaki jest. Nie wymagała już od niego, żeby stał
się kimś innym – idealnym, neuronormatywnym dzieckiem.
Jeśli mamy wrócić do zdrowia, musimy wspólnie zmierzyć się z tym,
co wcześniej wydawało się nie do udźwignięcia – z rzeczywistością
i uczuciami, jakie ona w nas wzbudza.
Nie do udźwignięcia

– Jon! Jon! – krzyczała rozpaczliwie moja dwuipółletnia siostra, stojąc


w szczebelkowym łóżeczku przy oknie. Półtoraroczny braciszek dusił się,
zaplątany w sznur od zasłon, który zaciskał się coraz mocniej na jego
szyi. Zerwałem się z łóżka, dopadłem łóżeczka, wspiąłem się i dostałem
do środka. Braciszek był za ciężki. Razem z siostrą próbowaliśmy go
podtrzymać, żeby mógł złapać następny oddech, usiłowaliśmy wyplątać
jego szyję ze sznura. Ale on wrzeszczał i wierzgał, wymykał się nam
z rąk. Nie dawaliśmy rady. Pobiegłem po pomoc. Opiekunka stała przy
kuchennym zlewie. Pamiętam, jak krzyczała przez okno do mamy, która
była na podwórku.
– Florene!!!
Z tego, co było potem, potrafię odtworzyć już tylko migawki. Mama,
która z obłąkańczym uporem wdmuchuje powietrze w usta
nieprzytomnego braciszka. Jego nieruchome ciało, leżące na brązowym
dywaniku z gałganków, i stojący obok zielony aparat tlenowy. Sąsiadka,
która bierze mnie za rękę i wyprowadza z domu. Zostałem u niej aż do
pogrzebu. Braciszka już nigdy nie zobaczyłem.
Życie. Śmierć. Poczucie winy z powodu śmierci brata. Miałem pięć lat,
kiedy zwalił się na mnie ciężar nie do udźwignięcia.
Na szczęście nie jestem sam. Jeśli przytłacza nas cierpienie, którego
nie jesteśmy w stanie unieść w pojedynkę, możemy szukać uleczenia.
Wielu z nas go potrzebuje. Pewną kobietę matka chciała kiedyś utopić.
Pewnego mężczyznę ojciec bił tak okrutnie, że jego pośladki i plecy
zamieniały się w makabryczną, sino-czarną mozaikę. Inna kobieta miała
psychotyczną matkę, która potrafiła rozebrać się do naga na środku
skrzyżowania, by w stroju Ewy wygłaszać kazanie do przejeżdżających
samochodów. To wszystko są nasi bracia i siostry w cierpieniu – ludzie,
którzy przeżyli coś, czego nie są w stanie sami udźwignąć.
Jeśli potężne, bolesne emocje nie pozwalają nam dotrzeć do końca
podróży i osiąść w spokoju, potrzebujemy pomocy. Potrzebujemy kogoś,
kto będzie nam towarzyszył, aż dotrzemy do kresu naszej drogi.

Zdrowienie

Podczas terapii odkrywamy, że uleczenie może nastąpić tylko poprzez


relację. To logiczne – rany, które zadano nam w relacji, tylko relacja
może zagoić. Musi to być relacja, w której terapeuta nie tyle mówi do
nas, co z nami rozmawia. Taka, dzięki której możemy odkryć, kim
naprawdę jesteśmy pod pancerzem słów, przekonań i złudzeń. Taka,
która postawi w centrum nasze uczucia, a nie deklaracje. Nic nam nie
pomoże, jeśli usłyszymy, że mamy przestać marudzić i wziąć się w garść.
Potrzebujemy przestrzeni akceptacji, okoliczności, w których wreszcie
będziemy mogli przyznać się do własnych uczuć. Terapeuta ma nam
pomóc przyjrzeć się temu, na co dotąd baliśmy się choćby zerknąć. Ma
nas wspierać, kiedy będziemy zmagać się z ciężarem, który dotąd był dla
nas nie do udźwignięcia.
Terapia nie jest czasem na pogaduszki o wszystkim i o niczym. To
czas, kiedy z pomocą terapeuty mamy zajrzeć w nasz wewnętrzny świat,
pozwolić dostrzec w sobie skłonności i pragnienia, których się
wyparliśmy. Terapeuta pomoże nam zdać sobie sprawę ze strategii,
które bezwiednie stosujemy, żeby ukrywać się przed światem i przed
samymi sobą. A potem zachęci nas, żebyśmy wyszli z ukrycia.
– Nigdy nie spotkasz człowieka, który byłby dla ciebie ważniejszy, niż
ty sam – usłyszymy. – Dlaczego nie zadbasz o to, żeby być z samym sobą
w dobrych stosunkach?
Jeśli mamy być w dobrych stosunkach ze sobą, musimy dowiedzieć się,
kim naprawdę jesteśmy pod maską słów, wymówek i usprawiedliwień,
których używamy na co dzień. Pewna kobieta przyszła na terapię
i zamiast skupić się na swoim problemie, zaczęła opowiadać ze
szczegółami o wizycie u fryzjera i u dermatologa.
– Odłóżmy na bok kwestię dermatologa – zaproponowałem. – Z jakim
problemem pani do mnie przychodzi? W czym mógłbym pomóc?
– Mój poprzedni terapeuta uważał, że w dzieciństwie przeżyłam
traumę.
– A co pani uważa? Nad czym pani chce pracować?
– Ach, jest tyle spraw... Ciężko wybrać jedną.
– Proszę spróbować. W jakim problemie, konkretnie, miałbym pani
pomóc?
– Może zacznę od tego, że opowiem panu o moim dzieciństwie? Żeby
wprowadzić pana w temat...
– Zanim przejdziemy do historii pani życia, chciałbym jednak usłyszeć,
jaki problem sprawił, że postanowiła pani przyjść na terapię. – Nie
ustępowałem.
Moja rozmówczyni westchnęła.
– Trudno mi tak od razu przejść do rzeczy – wyznała. – Czuję się z tym
nieswojo.
– Oczekuje pani mojej pomocy, ale czuje się pani nieswojo, gdy ma
pani powiedzieć, o co chodzi. Jak pani myśli, co się stanie, jeśli nie
dojdziemy do tego, na czym polega problem, z którym pani przychodzi?
– Nie będzie pan mógł mi pomóc – padła odpowiedź.
– Może właśnie na tym polega problem? Chce pani pomocy, ale nie
dopuszcza do tego, żeby tej pomocy faktycznie pani udzielono. Czy ten
schemat wydaje się znajomy?
Jej usta zadrżały, a w oczach zalśniły łzy.
Terapeuta nie może pozwolić na to, żeby pacjent prezentował mu
sztuczne, starannie wyreżyserowane oblicze. To właśnie jest fasada, za
którą ukrywa się prawda o tym człowieku – ta prawda, której on
panicznie się boi. Kiedy jednak terapeuta odsłoni schemat, który pacjent
bezwiednie wykorzystuje, ten nie może dłużej się ukrywać. Fasada
przestaje istnieć, pacjent orientuje się, że jest nagi. Nie może już
udawać, że wszystko jest w porządku.
Przed terapeutą nie ma sensu czegokolwiek udawać. On poradzi sobie
z naszą szczerością; po to właśnie jest. Przyjmie nas razem z naszymi
myślami i uczuciami, i z niepokojem, który nas gnębi. W relacji
z terapeutą doświadczymy tego, za czym w głębi serca tęsknimy, choć
boimy się przyznać – miłości, która akceptuje nas takimi, jacy jesteśmy.
Tak naprawdę nikt z nas nie boi się miłości. Boimy się, że doświadczenie
miłości sprawi, iż wspomnienie czasu, kiedy byliśmy jej pozbawieni,
okaże się trudne do zniesienia.
Świat, jaki dla siebie stworzyliśmy – ten, w którym panuje strach,
a my wstydzimy się samych siebie – znika, kiedy spotykamy człowieka
gotowego zaakceptować nasze uczucia. Kiedy poczujemy, że terapeuta
nas nie odrzuca, my też będziemy mogli zdobyć się na akceptację,
i przestaniemy odrzucać prawdę o nas samych. Od czego zacząć? Od
tego, co najbardziej nas dręczy.

Moja pacjentka czuła ogromny opór przed tym, by zwierzyć mi się ze


swojego problemu. Okazało się to zbawienne, bo opór stanowił wyraźny
symptom lęku przed zaufaniem. Bała się mi zaufać, bo już dawno
zabroniła sobie wiary w to, że ktoś mógłby ją zaakceptować. Depresja, na
którą cierpiała, to było „nie” powiedziane życiu, jakie wiodła. Owo „nie”
pokazywało drogę do „tak”. Drogę, którą zagradzał jej lęk.
Zaakceptowałem jej opór – ten opór, co do którego tak bardzo się bała, że
go potępię i odrzucę. Relacja oparta na akceptacji sprawia, że puszczają
tamy żalu. Topnieją okowy kłamstwa. Przestajemy wmawiać sobie, że
nie zasługujemy na miłość.
Czy coś jest ze mną nie tak?

Często myślimy: „Coś jest ze mną nie tak”. Miałem pacjentkę, która
uważała, że ma szczególne powody, by powtarzać sobie to zdanie. Na
przykładzie historii jej życia spróbujemy pokazać, co kryje się za tym
kłamstwem.
Była wychodzącą z nałogu narkomanką, uzależnioną od kokainy.
Zadręczała się wydarzeniami z przeszłości, przed głosem wspomnień
uciekała w narkotyki. Powiedziała kiedyś:
– Nie wiem, co mi jest, ale czuję, że coś jest nie tak.
Czasem poczucie, że „coś jest nie tak” zaczyna nas dręczyć, gdy jakaś
prawda usiłuje się przebić do naszej świadomości. Kobieta, o której
mowa, całymi latami traktowała samą siebie jak najgorzej. Wierzyła, że
zasługuje wyłącznie na cierpienie. Dlaczego? Przed laty, żeby mieć
pieniądze na narkotyki, zaczęła się prostytuować. Nie chciała, żeby jej
córki to widziały, więc zostawiła je z ojcem – swoim byłym partnerem.
Kiedy pracowała na ulicy, dowiedziała się, że ten mężczyzna
wykorzystał seksualnie starszą z dziewczynek. Oczywiście natychmiast
zabrała córki do siebie i złożyła zawiadomienie o przestępstwie, ale zło
już się stało – bo narkotyki były dla niej ważniejsze niż bezpieczeństwo
dzieci. Od tamtej chwili żyła w piekle.
Terapeuta, z którym wcześniej pracowała, usiłując zaradzić coś na
gnębiące ją poczucie winy, starał się doprowadzić do tego, żeby sobie
wybaczyła. Bała się, że ja także będę się przy tym upierał.
– Zrobiłam coś bardzo złego. I nikt nie będzie mi wciskał, że tak nie
było.
– Ma pani rację; popełniła pani wielki błąd. Poczucie winy będzie
z panią już zawsze, aż do końca życia. Nikt nie jest w stanie go
wymazać. Ja nie będę nawet próbował uwolnić pani od niego, bo
poczucie winy jest tym, co w pani najzdrowsze. Dlaczego czuje się pani
winna? Bo kocha pani córki. Poczucie winy, które panią gnębi, jest
znakiem tej miłości. Terapia niczego tu nie zmieni. Możemy natomiast
zająć się tym koszmarnym samoudręczeniem, które od lat sobie pani
funduje. Czy ta kara, którą sobie pani ciągle wymierza, pomaga pani
córkom?
Kobieta ta wierzyła w kłamstwo, które brzmiało: „Zasługuję już tylko
na cierpienie”.
Była przekonana, że coś jest z nią nie tak, ale tak naprawdę właśnie
to, co uważała za chore, było symptomem zdrowia. Dlaczego wciąż
dręczyło ją poczucie winy z powodu krzywdy dziecka, do jakiej
dopuściła? Ponieważ bardzo kochała swoje dzieci... Kiedy wreszcie
zaakceptowała to poczucie winy, kiedy nauczyła się je znosić, dostrzegła
samą siebie i swoją miłość do córek. Pozwoliła sobie na to, żeby zobaczyć
i rozpoznać własne, wewnętrzne piękno. Nie musiała już wymierzać
sobie kary, więc rzuciła narkotyki. I nigdy więcej nie parała się
prostytucją. Kiedy w jej życiu prawda zastąpiła kłamstwo, mogła
wreszcie zrobić coś konstruktywnego. Zaczęła pracować w świetlicach
dla dzieci, żeby – w wymiarze symbolicznym – naprawić zło, które
wyrządziła własnym córkom w przeszłości.
Moja pacjentka była prostytutką. Nie sądzę, żeby stanowiła
odosobniony przypadek. Wielu z nas, być może, uprawia jakąś formę
prostytucji. Czyż nie prostytuujemy się na przykład, kiedy udajemy, że
jesteśmy zadowoleni z pracy zawodowej, której w głębi serca nie
znosimy? Pewien mężczyzna przygotowywany był od dziecka do
przejęcia rodzinnego biznesu. Podjął pracę, lata mijały, a on stawał się
coraz bardziej zgorzkniały.
– Coś jest ze mną nie tak – mówił. – Przecież nie mam żadnych
powodów do depresji.
Mylił się, a racja była po stronie depresji. Człowiek ten był
utalentowanym malarzem. Cierpiał na obniżenia nastroju dlatego, że
kotłujące się w nim życie usiłowało znaleźć ujście i trafić do niego
z przekazem: „Rzuć biznes i zajmij się sztuką!”. Dopóki kurczowo
trzymał się kłamstwa, był w depresji, ale gdy zdecydował się z nim
zerwać i postępować zgodnie z prawdą własnego, wewnętrznego życia,
wszystkie gnębiące go smutki minęły. Porzucenie kariery nie jest
obowiązkowe dla wszystkich, ale każdy z nas powinien wyrzec się
kłamstwa.
– Dlaczego czuję taki niepokój? – zastanawiała się pewna kobieta. –
Przecież moje życie jest wspaniałe. Dzieci odchowane, wszystko gra...
A ja jestem kłębkiem nerwów. To zupełnie bez sensu. Niepokój zawsze
wydaje się bez sensu, dopóki nie przyjrzymy się faktom i nie
poukładamy ich sobie.
Kobieta ta prowadziła rodzinną firmę i choć w praktyce większość
obowiązków spoczywała na jej barkach, na czele firmy stał mąż. To on
podawał się za szefa. Kiedy usiłowała dyscyplinować pracowników, mąż
wtrącał się i podważał jej decyzje. Zaczęliśmy rozmawiać o tym, co czuła,
gdy mąż sabotował jej posunięcia.
– To żaden problem. Nie jestem na niego zła – powtarzała. Trwała
w przekonaniu, że jej złość to błahostka, o której nie warto mówić.
A jednak była zła na męża. Dusiła to w sobie, ale coraz częściej traciła
cierpliwość wobec pracowników. Czuła niepokój – w ten sposób objawiał
się ukryty, buzujący w niej gniew.
Jej niepokój był znakiem dojrzewania do tego, żeby zdobyć się na
uczciwość – wobec siebie, wobec męża i wreszcie wobec swojego
psychoterapeuty. Niepokój zawsze jest oznaką czegoś, co pozostaje
utajone, niewypowiedziane. Niebawem kobieta zdecydowała się uwolnić
od fasady, wyraziła oczekiwania wobec męża, wyszła z cienia i otwarcie
przyjęła rolę szefa firmy, nie ukrywając dłużej swoich kompetencji, jak
to robiła przez trzydzieści lat.
Jeśli czujemy, że „coś z nami jest nie tak”, oznacza to być może, że
chcemy zacząć nowe życie, w którym będzie miejsce na prawdę o nas
samych.
Ze mną wszystko w porządku, ale z tobą jest
coś nie tak!

Bywa, że mówimy: „Coś jest ze mną nie tak”. Czasem jednak jesteśmy
innego zdania. „To z tobą coś jest nie tak!”, upieramy się. Każdemu
potrafimy wytknąć błąd: „Moja żona nie powinna się tak guzdrać”, „Mój
mąż powinien wiedzieć, czego mi trzeba”. Uważamy, że inni zawsze coś
powinni. Jeśli nie spełniają dokładnie naszych oczekiwań, twierdzimy
z przekonaniem, że coś z nimi nie tak. Warto spojrzeć na taką sytuację
z innej strony. Czy z tymi ludźmi wszystko jest w porządku, czy nie, to
osobny problem. Ale dlaczego ich postępowanie tak bardzo nam
przeszkadza? Może ludzie ci, niczym sprawna akuszerka, wyciągają nas
z przytulnego łona naszych własnych iluzji? Może pomagają nam
wreszcie stać się sobą?
Pewien człowiek dowiedział się, że jego żona ma romans. Zraniony do
żywego, wyrzucił z siebie:
– Zdradziła mnie. Była z innym mężczyzną. Nie mogę uwierzyć, że
zrobiła coś takiego. To koszmar.
Owszem, to był koszmar. Ale dzięki niemu człowiek ten miał szansę
się obudzić i zrozumieć, że wcześniej śnił piękny sen o swoim idealnym
małżeństwie. Sen, który, niestety, niewiele miał wspólnego
z rzeczywistością. Nie znaczy to, że powinien pogodzić się
z niewiernością żony. Miał prawo być wstrząśnięty, ale to była świetna
okazja, żeby przyjrzeć się własnemu życiu. Czy jego pęd ku karierze nie
był też rodzajem zdrady? Pracy poświęcał się bez reszty, żonę zbywał
byle czym. Gdyby przestał ślepo wierzyć w iluzję idealnego małżeństwa,
dostrzegłby, jak bardzo ignorował żonę, i zrozumiał, że jego postawa
zabiła jej miłość. Doszedł do tego, ale nie od razu. Na początku czuł tylko
szok.
– Zachęcałem ją, żeby kupowała sobie, co tylko zechce – krzyczał. –
Wpłaciłem okrągły milion na specjalne konto przeznaczone na
dobroczynność, żebyśmy mogli razem nim zarządzać. Czego mogła chcieć
więcej? Jestem zajętym człowiekiem. Pracuję na Manhattanie cztery dni
w tygodniu, nie mam czasu bawić się w jakieś obiadki w domowych
pieleszach. Specjalnie dla niej kupiłem posiadłość w Waszyngtonie. Żeby
miała czym się zająć.
Ten mężczyzna nie kochał swojej żony. Kochał, owszem, jej wizerunek,
który stworzył na własne potrzeby. Jej niewierność była dla niego
ogromnym ciosem. Kiedy wszystko wyszło na jaw, kipiał gniewem.
– Powiedziałem jej, że albo tamten facet natychmiast zniknie z jej
życia, albo z nami koniec. A ona mi na to, żebym przestał wrzeszczeć,
chociaż ja nawet nie podniosłem głosu! Powiedziałem jej spokojnie, że
nie dostanie ode mnie ani pensa, jeśli nie skończy z tamtym dupkiem!
Dlaczego tak bardzo się denerwował? Bo utopijna wizja, w którą dotąd
wierzył, nie mogła przetrwać zderzenia z rzeczywistością. Musiał się
zmierzyć z prawdą o kobiecie, którą pojął za żonę. Ta kobieta nie
zamierzała się podporządkować.
Małżonka, którą sobie wymyślił, zniknęła jak sen. Zamiast niej
pojawiła się kobieta z krwi i kości, zupełnie niepasująca do jego fantazji.
Wyobrażał sobie, że będzie mógł ją kontrolować, i nie rozumiał ni w ząb,
dlaczego ona wcale nie marzy o uległości. Powinna przecież być mu
posłuszna – uważał to za rzecz najzupełniej oczywistą. Nie pojmował,
dlaczego żona, zamiast z wdzięcznością wieść życie, jakie dla niej
stworzył, próbuje uciec, gdzie pieprz rośnie. Miała przecież być jego
panią, specjalnie dla niej zbudował zamek! I nigdy nie zaświtała mu
myśl, że ona w tym zamku czuje się jak więźniarka, a nie jak
księżniczka. Nie potrafił tego dostrzec, bo dla niego istniała tylko jedna
rzeczywistość – ta widziana przez pryzmat własnych pomysłów
i pragnień.
W momencie szoku, jakim jest zderzenie się z rzeczywistością, można
zachować się dwojako: albo przyjąć prawdę, nawet tę najmniej dla nas
pochlebną, albo oddzielić się od niej murem kłamstw. Mężczyzna,
o którym mowa, nie potrafił zdobyć się na to pierwsze.
– Co za wywłoka! Moja żona jest zwykłą, samolubną zołzą – powtarzał
z wściekłym uporem. – Nigdy mnie nie kochała, zawsze myślała tylko
o sobie. Tyle razy próbowałem jej wytłumaczyć, co robi źle i jak powinna
postępować, ale ona w ogóle mnie nie słuchała!
Człowiek ten swoje przekonania i wyobrażenia brał za głęboki wgląd
w rzeczywistość. Założył, że żona go nie kocha, i nie miał najmniejszej
wątpliwości, że taka jest prawda. Ta postawa go zaślepiała; nie był
w stanie dostrzec faktów. Żona potrzebowała jego miłości, ale on bardziej
kochał historie, które sobie wymyślał.
Dlaczego był tak bardzo przekonany, że ma rację? Bo stosował
mechanizm obronny, zwany projekcją. Jego wyobrażenia miały wszelkie
pozory prawdopodobieństwa, ponieważ dotyczyły rzeczywistych uczuć
i postaw. Tych, których w sobie nie akceptował, więc oskarżał o nie
innych. Projekcja polega na przypisywaniu innym własnych zachowań
lub cech. Jeśli mamy złe mniemanie o sobie, wydaje się nam, że wszyscy
nas krytykują, osądzają i potępiają. Jeśli się zaniedbujemy, mamy
wrażenie, że nikomu na nas nie zależy. Jeśli robimy sobie krzywdę,
wmawiamy sobie, że inni źle nas traktują. Tymczasem osoby, którym
przypisujemy własne zachowania i cechy, mogą być dla nas niczym
lustra. Jeśli odważymy się w nie spojrzeć, będziemy mogli dostrzec
i nauczyć się akceptować te rzeczy, których w samych sobie widzieć nie
chcemy.
Kiedy patrzymy na świat z naszej bezpiecznej twierdzy, widzimy
wyraźnie, że z niektórymi coś jest nie tak. Osądzamy ich i potępiamy,
a potem, zbulwersowani, twierdzimy, że nie możemy zrozumieć, jak tak
można... Wszystko dlatego, że ludzie ci nie pasują do naszych wyobrażeń
o tym, jacy oni powinni być. A powinni, oczywiście, chcieć tego, czego my
chcemy, robić to, co my byśmy zrobili, i myśleć tak, jak my myślimy.
Ludzie, naszym zdaniem, powinni być doskonali. Czytaj – powinni być
dokładnymi klonami nas samych.
Mężczyzna, o którym mowa w tym przykładzie, uznał, że jego
niewierna żona jest skrajną egoistką. A może to on był egoistą, bo poza
pracą świata nie widział? Czy na pewno ona była zołzą, a on cierpiącym,
oddanym mężem? Przecież to on tak naprawdę nigdy jej nie kochał.
Kochał, owszem, ale swoje wyobrażenie o tym, jaka jego żona powinna
być. Kochał ramy, w które chciał na siłę wtłoczyć żywą i niezależną
kobietę, żeby nareszcie „zachowywała się właściwie”.
Gdy mówimy: „Coś jest z tobą nie tak”, w rzeczywistości znaczy to:
„Boję się tej prawdy, którą każesz mi dostrzec we mnie samym”. Któryś
z moich kolegów powiedział, nie bez racji: „Prawda cię uleczy, ale
najpierw będzie to piekielnie bolało”. Nic dziwnego, że nasze własne
wady wolimy wytykać innym ludziom.
Mąż nie był w stanie zmierzyć się z prawdą o sobie samym, więc
obwiniał żonę o samolubstwo, niezdolność do miłości i zdradę. Tak było
mu łatwiej. Kiedy przestajemy oskarżać innych, narażamy się na ból –
musimy spojrzeć w oczy niewesołej prawdzie o nas samych.
A gdybyśmy spróbowali spojrzeć na ludzi, z którymi naszym zdaniem
coś jest nie tak, w inny sposób? Zobaczmy, jak wyraźnie pokazują nam
oni te strony naszej osobowości, do których nie mieliśmy zamiaru się
przyznawać. Żona zdradzała męża z innym mężczyzną, ale przecież on
też ją zdradzał – z własną karierą. Nic dziwnego, że skupił się na
obwinianiu żony. Nie chciał zauważyć własnych błędów.
Nawet gdy przyznała, że zawiniła wobec niego, i prosiła
o przebaczenie, nie odpuścił. Nadal osądzał ją i potępiał. Ona wyciągała
rękę do zgody, ale on na jej próby pojednania w ogóle nie reagował,
jakby ich nie widział. Nie chciał spojrzeć na żonę, wolał ją rozliczać.
Czyż nie pokazał w ten sposób, że kocha własne opinie, a nie tę kobietę?
Czy można się dziwić, że zaczęła szukać miłości gdzie indziej? Żona swój
błąd uznała i przeprosiła męża, ale on nadal wytykał jej słabość. Robił
to, żeby nie musieć się przyznać do własnej słabości, której nie znosił,
a którą obnażył ich małżeński kryzys. Wyobraźmy sobie, co by było,
gdyby każdy z nas potrafił powiedzieć: „Człowieku, czuję, że wszystko
robisz źle, błądzisz, słowem – że coś z tobą nie tak. Dziękuję ci, bo wiem,
że patrząc na ciebie, nareszcie dokładnie widzę samego siebie. Drażnią
mnie w tobie te cechy, których w samym sobie nie jestem w stanie
znieść”. Niestety, mało kto tak robi. Raczej skupiamy się na wytykaniu
innym tych wad, które nas gnębią, lecz za nic nie chcemy się do nich
przyznać.
Kiedy terapeuta prowadzi nas ku temu, byśmy odważyli się dostrzec,
że obwiniamy innych o własne wady, przeżywamy trudny czas. Musimy
zmierzyć się z prawdą o nas samych, a to potrafi być bardzo bolesne. Ale
kiedy zdobędziemy się na to, żeby spojrzeć na swoje odbicie w osobie,
z którą „coś jest nie tak”, i zaakceptujemy to, co widzimy – poczujemy się
tak, jakbyśmy nareszcie wracali do domu. Uczucia wzbudzane w nas
przez ludzi, z którymi „coś jest nie tak”, to te uczucia, które
przypisywaliśmy im w naszych wyobrażeniach. Mamy dwa wyjścia –
albo będziemy się upierać, że z innymi „coś jest nie tak”, żeby tylko nie
widzieć prawdy o nas samych, albo dzięki tym ludziom przyjmiemy
z powrotem samych siebie, takich, jacy naprawdę jesteśmy.

Jestem w rozsypce

Powrót do rzeczywistości niczym do domu – ogólnie brzmi to nieźle.


Trochę gorzej, kiedy w rzeczywistym świecie tracimy pracę, pokazują
nam drzwi, przyplątują się choroby, przeżywamy rozwód albo słyszymy
od lekarza beznadziejną diagnozę. Gdy życie porządnie nam dokopie,
często twierdzimy, że jesteśmy w rozsypce. Załamani. Zniszczeni. Ale,
tak naprawdę, co się rozsypuje? Co się załamuje i ulega zniszczeniu?
Złudzenia, sny i nadzieje, które dotąd hołubiliśmy. Patrzymy przez okno
– świat nadal wygląda tak samo. Ale kiedy spojrzymy w siebie, widzimy
ruiny i zgliszcza.
Nasze wyobrażenia, mrzonki i fantazje legły w gruzach? Świetnie.
Prawda ma wreszcie szansę, żeby ujrzeć światło dzienne... Wierzymy, że
zostaliśmy złamani, zdruzgotani przez życie. A jednak... wciąż tu
jesteśmy. Czy na pewno my zostaliśmy zniszczeni, czy raczej obraz nas
samych? Umieramy czy rozwiewają się nasze złudzenia? Kiedy kokon
iluzji, w którym bezpiecznie się kryliśmy, zostaje rozerwany, ciężko to
przeżywamy.
Pewien mężczyzna przez lata nie dopuszczał do siebie prawdy o tym,
jak bardzo chora jest jego żona, która cierpiała na zaburzenia
psychiczne. Łudził się, że pewnego dnia żona będzie zdrowa, chociaż
żadna z dziesiątków terapii, którym usiłował ją poddać, nie przynosiła
rezultatu. Nawet w chwili, gdy złudzenie zaczynało się rozwiewać,
rozpaczliwie usiłował się go uchwycić.
– Co pan sądzi o terapii ruchem? Może to by jej pomogło? –
wypytywał, do końca usiłując zagłuszyć głos rozsądku i doświadczenia.
Wmawiał sobie, że robi to powodowany lojalnością wobec żony, choć tak
naprawdę był lojalny tylko wobec swojego marzenia. Po chwili zaczął
płakać; jego łzy były dowodem na to, że w głębi duszy zaczynał godzić się
z rzeczywistością.
Jeff Foster powiada, że „moment załamania zawsze oznacza przełom,
gdy głęboko ukryta prawda dociera do naszej świadomości. Tylko to, co
w nas jest fałszem, może się załamać. Prawda nie jest łamliwa.
Niektórzy nazywają tę chwilę rozpoznania prawdy »przebudzeniem«,
inni »samouświadomieniem«”[1].
Pewna kobieta cierpiała na halucynacje. Wydawało się jej, że
sypialnia się chwieje. Nie mogła nic na to poradzić. Waliła głową
w ścianę, płakała i krzyczała. Dłonie miała całe zakrwawione od ran,
które sobie zadawała, wbijając paznokcie w skórę. Wszystko dlatego, że
porzucił ją mąż, którego bardzo kochała; jego odejście zachwiało jej
światem. Nie mogła tego powstrzymać. Całą furię, która się w niej
kłębiła, cały swój gniew na męża przekierowała na siebie – na swoją
głowę i swoje dłonie.
– Jestem zdruzgotana, zniszczona – powtarzała. – Nie mogę skończyć
ze sobą, muszę żyć, bo mam córkę, Lorę. Gdyby nie ona, odebrałabym
sobie życie. Jestem w rozsypce.
Kobieta ta była przekonana, że to ona została zniszczona i jest
w rozsypce, podczas gdy w rzeczywistości zniszczone zostały jej
złudzenia. Widziała, jak ściany pokoju falują. Dlaczego? Bo życie nadal
płynęło, przynosząc wciąż nowe sytuacje. A ona wypierała to,
wyobrażając sobie, że może sprawić, by się zatrzymało. Jej upór nie
wytrzymywał jednak zderzenia z rzeczywistością. Iluzja, którą
stworzyła, zaczynała chwiać się w posadach.
Kiedy prawda życia zabija nasze marzenia, niektórzy z nas zaczynają
myśleć o samobójstwie, które przyniesie kres cierpieniu. Suicydolog
Edwin Shneidman nazwał ten rodzaj cierpienia „bólem psychicznym”[2].
Gdy „na żywca” doświadczamy śmierci naszego marzenia, w fizycznej
śmierci możemy dostrzec drogę ucieczki przed cierpieniem, jakie
przynosi żałoba. Nie zdajemy sobie jednak sprawy, że tak naprawdę nie
jest to ból agonii, tylko ból porodowy.
Kobieta, o której tu mowa, była przekonana, że ginie, rozsypuje się na
kawałki. A przecież tak naprawdę zniszczeniu uległy tylko jej złudzenia.
Dopiero teraz prawda mogła ujrzeć światło dzienne. Nas nie da się
złamać. Nie rozsypujemy się, choć tak się nam wydaje. Rozsypują się
nasze złudzenia i choćbyśmy z całej siły temu zaprzeczali i upierali się,
że wcale tak nie jest, nie zdołamy posklejać złudzeń i utrzymać iluzji.
Nie zdołamy też w nieskończoność wypierać prawdy. Wreszcie tama
pęknie i poczujemy, jak zalewa nas żal i wściekłość. Będzie się nam
wydawało, że giniemy w odmętach gwałtownych uczuć. Ale przeżyjemy –
tylko nasze złudzenia przepadną.
Bardzo boimy się chwili, gdy zostaniemy odarci ze złudzeń. Żeby
utrzymać iluzję, chętnie opowiadamy o tym, co złego się nam przytrafiło
i jak nas skrzywdzono. Opowieści te wydają się prawdziwe, bo
zachowują wewnętrzną spójność, ale są fałszywe, ponieważ wykluczają
całą otaczającą rzeczywistość. W tym szaleństwie jest metoda – jeśli
pominiemy odpowiednią ilość informacji, każdego możemy przedstawić
jako jednowymiarową, demoniczną postać, coś jak czarny charakter
z kreskówki. Jednocześnie całą historię, w której nasz negatywny
bohater odegrał kluczową rolę, nadal przedstawiamy jako fakt.
Nigdy nie czujemy większej pokusy, by demonizować, niż w sytuacji
rozwodu. Mężczyzna, który tyranizował żonę, wpadł we wściekłość, gdy
ta, po kilku latach małżeńskiej terapii, postanowiła od niego odejść.
Żona miała, jak każdy, swoje wady, ale była też cierpliwą, kochającą
osobą, bardzo oddaną mężowi. Kiedy jednak zdecydowała się na rozwód,
on w swoich opowieściach przemienił ją w tchórzliwą, zakłamaną
lafiryndę. Każdemu, kto się nawinął, wypłakiwał się w rękaw,
wyliczając rozliczne wady i grzechy swojej żony. To była naprawdę długa
litania. W jakiś tajemniczy sposób jego żona nagle stała się wiedźmą,
która nie miała ani jednej dobrej cechy.
– W końcu wyszło szydło z worka – wzdychał. – Ta kobieta przez lata
ukrywała swoją prawdziwą twarz. Wszyscy są przekonani, że to miła
i dobra osoba. Akurat! Ona po prostu świetnie się maskowała. Ja
miałem to nieszczęście, że przekonałem się na własnej skórze, do czego
jest zdolna.
Obdzwaniał znajomych. Każdemu otwierał oczy na to, jak złą kobietą
jest jego żona.
– Posłuchaj, muszę ci coś powiedzieć. Chodzi o moją żonę... – zaczynał,
a potem rozwijał mrożącą krew w żyłach opowieść o jej niegodziwości
i występkach, jakich się dopuściła.
Kiedy z lubością odgrywamy rolę ofiary i straszymy krewnych oraz
znajomych, a nawet naszego terapeutę, maszkaronem, w jakiego
przerobiliśmy „oprawcę”, nasi słuchacze mogą zrobić nam przyjemność,
biorąc udział w gorzkich żalach, jakie odprawiamy, w recitalu użalania
się nad sobą[3], podczas którego będziemy śpiewać żałosne pieśni o tym,
jak bardzo zostaliśmy skrzywdzeni, bo życie nie ułożyło się tak, jak
byśmy sobie tego życzyli.
Mężczyzna, o którym tu mowa, obsadził siebie w roli ofiary. To
kiepska strategia – w ten sposób odbiera się inicjatywę jedynej osobie,
na którą ma się autentyczny wpływ, czyli sobie samemu. Święcie
wierzymy, że jesteśmy ofiarami czyjejś podłości. Nie zdajemy sobie
sprawy, że to my, my sami, pastwimy się nad sobą i robimy z siebie
ofiary. Nie chcemy tego dostrzec; o wiele łatwiej jest opowiadać, jak to
inni nas skrzywdzili, niż zobaczyć, kto naprawdę jest winowajcą.
I tak, mężczyzna, który tyranizował żonę, upiera się, że to ona jest
tchórzliwą, zakłamaną wiedźmą. A przecież sam żyje w kłamstwie. Nie
akceptuje żony takiej, jaka jest naprawdę, chce ją zmusić, żeby stała się
wierną kopią jego wyobrażeń. Nazywa ją lafiryndą, a przecież sam
zdradza ją z wyidealizowanym obrazem, który sobie stworzył. I,
wreszcie, jest tchórzem. Przemoc jest zawsze oznaką tchórzostwa. Tyran
to człowiek, który tak bardzo boi się życia, że nie może pozwolić, by
swobodnie płynęło. Musi je zadeptać.
Jeśli terapeuta ma nam pomóc, musi podać w wątpliwość narrację,
w której przedstawiamy siebie jako ofiary. Jeśli będziemy opowiadać mu
historię, gdzie miejsce innych ludzi zajęły ich karykatury, zachęci nas,
żebyśmy dostrzegli fakty, które pominęliśmy, układając naszą własną
„pieśń ofiary”.
Kiedy przestaniemy kurczowo trzymać się fikcji i zaakceptujemy
fakty, zrozumiemy, że nasi bliscy mają wady i zalety, jak każdy. My
sami nie stanowimy tu wyjątku. Na pewno zdarzyło się nam kogoś
skrzywdzić. Inni ludzie zadali nam ból, my też go komuś zadaliśmy.
Och, bardzo przyjemnie jest odgrywać rolę niewinnej ofiary, ale przecież
nikt z nas nie jest doskonały i bezgrzeszny.
Nie jest łatwo przyjąć życie takim, jakie jest, ze wszystkim, co
przynosi. Jeśli się na to zdecydujemy, będziemy musieli patrzeć, jak
nasze złudzenia chwieją się w posadach, załamują, rozsypują w proch.
A to boli. Potrzeba emocjonalnej odwagi, żeby znieść ten ból,
powstrzymać chęć ucieczki albo skrycia się za zasłoną wyjaśnień
i usprawiedliwień.
Kiedy chcemy uchodzić za ofiary, zabiegamy o to, by wszyscy uwierzyli
w historie, które opowiadamy. Teraz musimy przestać je opowiadać.
Tylko wtedy będziemy prawdziwi. Ale to znaczy, że trzeba nam
zrezygnować z zasłony dymnej, za którą dotąd się kryliśmy. Poczujemy
się nadzy i bezbronni.
– Wiem, co pan robi. Usiłuje pan mnie odsłonić – zarzucił mi pewien
mężczyzna, któremu chciałem pomóc w zaakceptowaniu prawdy, którą
wykreślił z życia.
– Proszę się nie bać. – Uspokajałem go. – Nic panu nie zrobię. Nie
mogę ujawnić, kim pan naprawdę jest. Tylko pan może tego dokonać. Ja
ograniczę się do zadawania pytań, a pan albo zdecyduje się na szczerość,
albo nie. Wybór należy do pana – czy chce pan poznać prawdę o sobie
samym, przejrzeć na oczy, czy też woli pan iść przez życie po omacku?
Mężczyzna postanowił, że zmierzy się z prawdą o sobie samym,
akceptując ryzyko, że zostanie obnażony. Odkrył wtedy, że każdy
człowiek, choćby nie wiadomo jak próbował się maskować, jest nagi
wobec innych. Fasady, które wznosimy, żeby się za nimi ukryć, istnieją
wyłącznie w naszej wyobraźni. I niczego nie przesłaniają. Robimy
wszystko, żeby prawda nie wyszła na jaw, ale ludzie wokół i tak
doskonale widzą, kim jesteśmy. Żyjemy przecież w rzeczywistym
świecie, choć czasem lubimy się łudzić, że tak nie jest, i kryć się we mgle
iluzji.
Kiedy maski opadają, zaczynamy dostrzegać, że nikt z nas nie radzi
sobie z własnymi uczuciami, każdy czasem ulega pokusie kłamstwa
i zna ból tęsknoty.
A jeśli emocje to przejawy miłości?

Czego uczymy się podczas terapii? Uczymy się dostrzegać prawdę. Jak
się tego uczymy? Przyjmując ją. Kto jest nauczycielem? Chwila, którą
właśnie przeżywamy. Abyśmy zauważyli prawdę, życie wysyła nam
sygnały – niepokój, złość, smutek, depresję. Dobre i złe relacje.
Wszystko, co się z nami dzieje. Kiedy przyjęcie tego, co niesie życie, staje
się bardzo trudne, szukamy pomocy. Albo... gramy na zwłokę.
Pewna młoda kobieta czekała i czekała, aż jej prawdziwe życie
zamieni się w takie, jakiego pragnęła. Kiedy szef odmówił jej awansu,
straciła cierpliwość.
– Czy tak musi być? – Chciała wiedzieć.
– Oczywiście, że nie. Życie po prostu czeka, aż będzie pani gotowa je
zmienić.
– Nie czuję się jeszcze gotowa – stwierdziła.
– Jak długo zamierza pani to odwlekać?
Uznajemy czekanie za coś w rodzaju magicznej różdżki, która sprawi,
że życie, samo z siebie, dopasuje się do naszych wyobrażeń. Nic z tego.
Nasze wyobrażenia muszą dopasować się do rzeczywistości wokół nas.
Gdy przestajemy czekać, aż wreszcie „będzie lepiej”, sami zaczynamy
się zmieniać. Każdy życiowy kryzys kruszy mury, jakimi się otoczyliśmy.
Nasze uczucia odzyskują swobodę, a my dowiadujemy się o sobie rzeczy,
o których dotąd nie mieliśmy pojęcia. Jeśli zdecydujemy się zmierzyć
z tym, co w nas ukryte, dojdziemy do głębszego rozumienia samych
siebie. Odnajdziemy mądrość, której tak długo szukaliśmy. Potem
jeszcze będziemy musieli zdecydować, czy przyjmiemy ją, czy odrzucimy.
Nie jest to sytuacja wyjątkowa, która człowiekowi zdarza się raz
w życiu. Takich wyborów dokonujemy w każdym momencie. Pewnego
razu, podczas sesji, zobaczyłem, że mój pacjent ma łzy w oczach.
– Co pan w tej chwili czuje? – spytałem.
– Myślę o tym, co zdarzyło się... – zaczął.
– Chodzi mi o teraz – wpadłem mu w słowo. – Co pan teraz czuje?
– Rzecz w tym, że wczoraj...
– Niech pan powie, co pan teraz czuje – nalegałem.
Wtedy zaczął płakać.
– Kiedy mój ojciec leżał umierający, wszyscy uznali, że nie ma już
z nim kontaktu, więc nikt nawet nie próbował z nim rozmawiać. Byli
pewni, że nic do niego nie dociera. W pewnym momencie usiadłem obok
jego łóżka i zacząłem opowiadać o imprezie, z której właśnie wróciłem.
Kiedy mówiłem, wyciągnął rękę i poklepał mnie po ramieniu.
Mój pacjent w tym właśnie momencie zrozumiał, że ojciec, do którego
czuł głęboką urazę, bardzo go kochał. Ten nagły wgląd przyszedł z jego
wnętrza. Boimy się takich uczuć, które nagle docierają na powierzchnię
naszej świadomości. Boimy się, że wciągną nas w głąb. I mamy rację –
jeśli pójdziemy za ich głosem, wejrzymy do wnętrza nas samych, tam,
gdzie jest źródło wszelkiego poznania. Mężczyzna, o którym mowa,
zaakceptował uczucie żałoby, które nagle go ogarnęło. Dzięki temu
przeżył doświadczenie miłości ojca. I nie tylko. Zrozumiał też, że on sam
kochał ojca. Zobaczył, że ojciec był dla niego darem.
Kiedy akceptujemy własne uczucia, zamiast je tłumić, stajemy się
czymś na kształt pryzmatu. Rozszczepiamy wiązkę emocji
i otrzymujemy jasny obraz, całą paletę barw, którą nazywamy
wglądem[4]. Wgląd tego mężczyzny, dotyczący jego ojca, nie był
wyrozumowany. Pochodził prosto z głębi serca.
Kiedy wreszcie przestaniemy dławić emocje i zaprzeczać ich istnieniu,
kiedy rozpadnie się mur iluzji, które stworzyliśmy, będziemy mogli
poznać samych siebie. Emocje są przejawem miłości. Zaproszeniem, żeby
zmierzyć się z rzeczywistością, odrzucić fałsz i wreszcie naprawdę
spotkać samego siebie.
Cierpienie jako wskazówka

Czy naprawdę wszystkie emocje to przejawy miłości? Co z tymi, które


wynikają z przeżytej traumy? Wyobraźmy sobie, że ogarnia nas lęk. Co
takie uczucie może mieć wspólnego z miłością?
Pewien człowiek został schwytany przez terrorystów. Torturowali go,
a jego żonę zgwałcili i zabili. On sam w jakiś sposób zdołał uciec. Opuścił
kraj, wyjechał daleko, znalazł schronienie jako uchodźca. Ale przeszłość
nie przestawała go dręczyć, więc zwrócił się o pomoc. Lekarze robili
wszystko, co w ich mocy, ale żadne leki nie pomagały. Trauma była zbyt
głęboka, jej skutki wciąż trwały. Wreszcie znalazł się terapeuta, który
uczepił się niepokoju dręczącego pacjenta.
– Co leży u źródła tego strasznego, dręczącego pana niepokoju? –
wypytywał.
Wreszcie, nie mogąc dłużej wytrzymać kipiących emocji, mężczyzna
zdecydował się zdradzić sekret, który trawił go niczym rak.
Przeżył horror, jakim była bezradność w chwili, gdy brutalnie
gwałcono, a potem mordowano jego żonę. Potem udało się mu uciec. Ale
nie od razu opuścił kraj; miał jeszcze jedną sprawę do załatwienia.
Poprzysiągł zemstę. Odnalazł mordercę żony, obezwładnił go, związał
i żywcem obdarł ze skóry.
Lęk prześladujący tego uchodźcę wynikał nie tylko z cierpienia, które
przeżył, ale też z tego, które zadał. Poddając torturom oprawcę, stał się
podobny temu, kogo ze wszystkich sił nienawidził. Ceną za dokonaną
zemstę był prześladujący go niepokój i poczucie winy. Ten człowiek sam
siebie karał za to, czego się dopuścił.
Idea zemsty opiera się na myśleniu magicznym. Mścimy się, bo
wierzymy, że nasze cierpienie po prostu zniknie, jeśli zadamy podobny
ból jego sprawcy. Mylimy się. Mężczyzna, który w drastycznych
okolicznościach stracił żonę, nie przestał z tego powodu cierpieć
wówczas, gdy w równie drastyczny sposób zemścił się na mordercy. Nie
tylko nie zaznał upragnionej ulgi, ale na domiar złego pozbawił się
człowieczeństwa. Odarł się z niego, gdy odzierał ze skóry swojego
oprawcę. Zemsta w niczym mu nie pomogła; przeciwnie, musiał żyć nie
tylko z koszmarnym wspomnieniem okrucieństwa, jakiego dopuszczono
się wobec jego żony, jej tragicznej śmierci i swojej własnej bezradności,
ale też ze świadomością, że on stał się katem. Kiedy wyznał terapeucie
tajemnicę o zbrodni, którą popełnił, mógł wreszcie zaakceptować fakt, że
przytłaczają go wyrzuty sumienia. Torturował i zamordował człowieka.
Dopiero kiedy to wszystko ujawnił, mógł naprawdę przeżyć żałobę po
żonie – przedtem wierzył, że wystarczy mu zemsta. Wreszcie, po długim
czasie, poczuł, że odzyskuje swoje człowieczeństwo.
Mężczyzna ten wyobrażał sobie, że kiedy obedrze ze skóry mordercę
swojej żony, pozbędzie się bólu, wyrwie go z serca. Każdy z nas może
wpaść w pułapkę takiego sposobu myślenia i próbować znaleźć ulgę
w cierpieniu, zadając ból innym. Ale bólu, jaki niesie życie, nie da się tak
po prostu uniknąć. Nie możemy wykluczyć bólu, bo wykluczylibyśmy
samych siebie. Ból jest wskazówką, która pozwala odkryć prawdę. Tę
prawdę, której boimy się tak bardzo, że pogrzebaliśmy ją głęboko
wewnątrz nas samych.

[1] Jeff Foster, Falling in Love with Where You Are, Non-Duality Press, New York 2013.
[2] Edwin Shneidman, wybitny badacz zjawiska samobójstwa i jego przyczyn, przedstawił tezę,
iż samobójstwo jest próbą uzyskania ulgi od nieznośnego cierpienia psychicznego, które nazywał
„psychobólem”. Zob. Edwin Shneidman, Suicide as Psychache, Jason Aronson, New York 1995.
[3] Jestem wdzięczny psychoanalitykowi Edmundowi Beglerowi za to zdanie z jego książki The

Superego, Grune and Stratton, New York 1952.


[4] Zob. Wilfred R. Bion, Seven Servants, Jason Aronson, New York 1970.
ROZDZIAŁ 2

O TYM, W JAKI SPOSÓB


UNIKAMY PRAWDY
O NASZYM ŻYCIU

Dlaczego wmawiamy sobie kłamstwa? Bo nie chcemy tych uczuć, które


niechybnie pojawiłyby się, gdybyśmy przyjęli rzeczywistość taką, jaka
jest, i zmierzyli się z prawdą o naszym życiu. Często odsuwamy od siebie
prawdę, czekając, aż nasze fantazje się ziszczą, zamiast zmierzyć się
z rzeczywistością. Wydaje się nam, że jeśli zaczekamy, rzeczywistość,
która nas otacza, przestanie być rzeczywista – to oczywiste kłamstwo
o nas samych, o naszych bliskich i o naszym życiu. I pozwalamy się temu
kłamstwu zwodzić. Cierpimy, bo usiłujemy walczyć z rzeczywistością,
a jest to walka, której wygrać się nie da.
Kłamstwa mają to do siebie, że pozostają niewidzialne dla osoby,
której życiem zawładnęły. Dlatego potrzebujemy terapeuty, który
pomoże nam dostrzec te kłamstwa i to, jak wiele przez nie tracimy.
Dopiero wtedy będziemy w stanie zmierzyć się z prawdą, której dotąd
unikaliśmy. Kiedy uwolnimy się od złudzeń i wyobrażeń, dostrzeżemy
prawdziwe życie. Będziemy mogli przyjąć nasze prawdziwe uczucia
i otworzyć się na rzeczywistość. To jedyny sposób, żeby odkryć, kim
jesteśmy, wejść w otaczający nas świat i dostrzec jego prawdę.
Cierpienie

Historia mężczyzny, którego torturowano, a żonę zgwałcono i zabito,


oraz jego okrutnej zemsty, jest wyjątkowo drastyczna. Ale to nie znaczy,
że inne historie, mniej przerażające, nie mówią o wielkim ludzkim
cierpieniu. Każda z opowiedzianych tu historii pokazuje, w jaki sposób
terapia uwalnia nas od złudzeń, które sprawiają, że nasze życie zmierza
w złym kierunku, i otwiera nas na rzeczywistość – jedynego
wiarygodnego przewodnika.
Choroba pokazuje, że „szlachetne zdrowie” jest darem, który łatwo
można stracić. Kiedy śmierć grozi, że „okradnie” nas z życia, zaczynamy
rozumieć, jaki jest stan naszego posiadania – nie mamy nic. Ciało
i umysł, życie, bliscy – wydaje nam się, że „posiadamy” to wszystko. Do
czasu, kiedy oddamy ostatnie tchnienie i okaże się, że cały ten nasz stan
posiadania był tylko ułudą. Każda strata, jaką przeżywamy, odziera nas
ze złudzeń, pokazuje, że wszystko w życiu jest darem, ale niczego nie
dostaje się na własność.
Strata nie jest ani dobra, ani zła. Życie po prostu jest, jakie jest,
niezależnie od tego, co o tym myślimy. Och, uważamy oczywiście, że
postawimy warunki, a życie się do nich dostosuje. Nic z tego – ono
pojawia się na swoich warunkach. Kiedy przekonujemy się, że świat nie
działa według naszego projektu, przeżywamy szok. Nie godzimy się ze
śmiercią, bo jej istnienie burzy hołubioną przez nas fantazję o życiu,
które nie niosłoby ze sobą doświadczenia straty. Ale, choć walczymy
z rzeczywistością ze wszystkich sił, ona zawsze ma ostatnie słowo[1].
Czasami tak kurczowo trzymamy się iluzji na temat życia, że nawet
strata, jaką przynosi choroba lub śmierć, nie jest w stanie uwolnić nas
spod jej wpływu. Upieramy się, że nie będziemy widzieć tego, czego
widzieć nie chcemy. Czekamy, aż nasze złudzenia się ziszczą, zastępując
rzeczywistość, którą odrzucamy. Kiedy tak hołubimy złudzenia, czekając
na coś, co nigdy się nie wydarzy, prawdziwe życie, to, które jest nam
dane przeżyć, powoli przecieka nam między palcami. W ten sposób do
strat, które przynosi życie, dorzucamy te, które sami generujemy.
Śmierć jest częścią rzeczywistości. Nie raz przychodzi nam się z nią
zmierzyć – umierają nasi bliscy, umierają przyjaźnie, związki,
przepadają kariery, marzenia zostają brutalnie rozwiane. Każde nasze
pragnienie jest drogą na spotkanie śmierci. Pragniemy czegoś, co nie
istnieje, i nasze pragnienie musi umrzeć w zderzeniu z rzeczywistością.
Tęsknimy za stałością, a rzeczywistość jest zmienna. Tęsknimy za
nieskończonością, a nasz świat ma swoje ograniczenia.
Poznałem kiedyś kobietę, która bardzo pragnęła, żeby jej własny brat
otoczył ją miłością. Tęskniła za nim, mimo że ją odrzucił, zwyzywał i, na
domiar złego, podstępnie pozbawił ją należnej części rodzinnego spadku.
Nie potrafiła sprawić, by brat ją pokochał, więc nawiązała bliską więź
z jego córką. Często ją odwiedzała i zajmowała się nią. Aż pewnego dnia
brat oświadczył, że nie życzy sobie, by widywała dziewczynkę. Tak
umarła jej ostatnia nadzieja na opartą na miłości relację z bratem. Pękła
ostatnia zapora i fala żalu zalała kobietę, unosząc jej złudzenia. Czy
poczuła się lepiej, gdy opłakała śmierć swojego marzenia o bliskiej
relacji z własnym bratem? (Oczywiście, wciąż była z nim związana, ale
nie w sposób, jakiego pragnęła).
– Podczas ostatniej sesji poryczałam się jak głupia. Chyba jeszcze
nigdy tak nie płakałam. To było straszne, ale teraz jest mi lżej –
przyznała.
– Jak pani to tłumaczy? – spytałem.
– Kiedy się już wypłakałam, poczułam, że wreszcie dojrzałam do tego,
żeby pogodzić się z prawdą. I wtedy dotarło do mnie, jak bardzo jestem
zmęczona udawaniem, że wszystko jest w porządku. Niby już wcześniej
wiedziałam, że się oszukuję, ale dopiero po tej sesji postanowiłam, że
przestanę to robić. Nie będę się już do tego zmuszać. Ulżyło mi.
Przywiązujemy się do własnych wyobrażeń o tym, jak ludzie powinni
nas traktować. Chcemy być kochani, pożądani i szanowani tak, jak sobie
to wymarzyliśmy. A kiedy rzeczywistość do tych wyobrażeń nie całkiem
przystaje, cierpimy. Nie dlatego, że mamy marzenia, ale z powodu
naszego przywiązania do nich. Kobieta, o której tu mowa, trzymała się
uparcie marzenia o życzliwym, kochającym bracie. Niestety, taki ktoś
nie istniał. Kiedy przekonujemy się, że nasze życzenie nie zostanie
spełnione, możemy pożegnać je i opłakać, jak to zrobiła ta kobieta.
Możemy też tupnąć nogą i powiedzieć, że życie jest do niczego, podczas
gdy powinniśmy raczej podać w wątpliwość nasz własny obraz świata
i samych siebie. Moja pacjentka doszła do wniosku że relacja, jaką
nawiązała z bratanicą, jest prawdziwie wartościowa, ale ukochaną
siostrą swojego brata była tylko w bajce, którą sama sobie opowiadała.
Musiała opłakać podwójną stratę – tę rzeczywistą i tę, która wynikała
z faktu, że zbyt długo pozwalała, by złudzenia przesłaniały jej prawdę,
nie chcąc przyznać przed sobą, jakim człowiekiem jest jej brat.
Rzeczywistość o wiele za często nas rozczarowuje, natomiast nasze
fantazje mają uwodzicielską moc. Obiecują nieskończone szczęście
i spełnienie. Podczas terapii opłakujemy śmierć tych pięknych marzeń.
To boli. Czy godzimy się z tym bólem, czy też próbujemy go zagłuszyć –
nie ominą nas konsekwencje ignorowania prawdziwych emocji w naszym
życiu. Dzięki terapii możemy zmierzyć się z uczuciami, których dotąd
unikaliśmy. Dopiero wtedy przestaniemy żyć w świecie, który nie
istnieje.
Po co podejmujemy terapię? Żeby zyskać siłę do zmierzenia się
z prawdą o rzeczywistości i z uczuciami, które ona w nas wyzwala.
Liczymy na to, że dzięki terapii przestaniemy cierpieć. Owszem, jest to
możliwe. Ale gdy iluzje, w które dotąd święcie wierzyliśmy, na naszych
oczach rozwalą się w gruzy, nie będzie to miłe doświadczenie. Istnieje
niebezpieczeństwo, że w tej trudnej chwili wybierzemy zakamuflowaną
formę protestu – rezygnację.
Ja: No trudno, poddaję się. Nie będę z tobą walczyć. Ale nadal cię
nienawidzę.
Rzeczywistość: Ależ proszę bardzo. Możesz mną gardzić, możesz się
przy tym upierać jak długo będziesz miał ochotę. Znam ludzi, którzy całe
życie nic innego nie robili.
Ja: Jesteś niesprawiedliwa!
Rzeczywistość: Niesprawiedliwa, powiadasz? Nic dziwnego, skoro ty
za sprawiedliwe uważasz tylko swoje własne wyobrażenia. A potem się
dziwisz, kiedy zamiast tego, co sobie wymarzyłeś, pojawiam się ja.
Wmawiasz sobie, że jeśli będziesz mnie nienawidził z całych sił, zmienię
się i wszystko ułoży się dokładnie tak, jak sobie to wymarzyłeś. Ale na to
jest już za późno. Twoje złudzenia nie wytrzymały zderzenia ze mną. Już
ich nie ma. Kiedy będziesz gotów, możemy razem urządzić pogrzeb
twemu pięknemu obrazowi samego siebie, który leży w trumnie.
Jakże trudny to dla nas pogrzeb! Musimy pożegnać się z obrazem nas
samych – kochanych przez każdego, we wszystkim odnoszących sukces,
podziwianych, mających zawsze rację. Ale ten obraz to tylko fasada. To
mentalna zasłona, za którą kryje się prawda o tym, kim jesteśmy.
Rozpaczamy, gdy życie ją zdziera. Rozpaczamy – i z naszej własnej
rozpaczy tworzymy kolejną fasadę, traktując ją jak problem, który
trzeba przepracować, jak dyskomfort, którego trzeba się pozbyć.

Żałoba

Żal nie jest problemem, który należy zlikwidować. To ścieżka, którą


trzeba podążyć. Żałoba polega na tym, że kapitulujemy wobec prawdy,
która zmiata wszystkie sklecone przez nas konstrukcje kłamstw,
pozostawiając czystą, żywą rzeczywistość. Wszelkie usiłowania, by
wykorzenić i usunąć żałobę, są bezsensowne. Żałoba jest po to, żeby ją
przeżyć. W zgodzie z rzeczywistością. Łzy są po to, żeby zmyć nasze
przywiązanie do iluzji, które trzymają nas w niewoli, oddzielając od
prawdziwego życia.
Żałoba ma uzdrawiającą moc. Pewien człowiek, który miał potężną
skłonność do autodestrukcji i palił za sobą wszystkie mosty, trafił na
terapię, kiedy jego świat do reszty się zawalił. Przez całe życie niszczył
każdą dobrą rzecz, jaka mu się przytrafiała. Wszystkie wartościowe
relacje pozrywał, krzywdząc ludzi wokół siebie.
– Przyszedłem na terapię, bo chciałbym pozbyć się wstydu i poczucia
winy – oświadczył.
– To nie jest najlepszy pomysł. Wstyd i poczucie winy to jedyne ścieżki
ku wyzdrowieniu. Bez nich się pan pogubi. Czuje pan wstyd, bo w głębi
serca dobrze pan wie, że nie jest pan tym człowiekiem, którym chciałby
być.
– To prawda – powiedział żałośnie.
– Czuje się pan winny wobec ludzi, których pan zranił. To znaczy, że
jest pan zdolny do miłości. To, co w panu najszlachetniejsze, wzywa, by
przestał pan błądzić i wrócił do siebie.
– Nigdy nawet nie próbowałem się zmienić. Nigdy nie starałem się żyć
tak, jak człowiek, którym chciałbym być – przyznał po zastanowieniu.
– Niech pan nie próbuje wyleczyć się ze wstydu i z poczucia winy.
Niech pan raczej spróbuje naprawdę przeżyć te uczucia. To są znaki
ukazujące, kim jest człowiek, który kryje się pod maską obojętności
i niewrażliwości, jaką od tak dawna pan nosi.
Jeśli człowiek ten cierpiał, to nie przez wstyd i poczucie winy, ale
z powodu kłamstw, które sobie wmawiał. Uczucia, które rodzą się
w głębi naszego prawdziwego ja, nigdy nas nie ranią. Ranimy się sami,
kiedy usiłujemy z nimi walczyć, blokować je i uciszać. Gdy decydujemy
się przyjąć życie takim, jakie jest, dopada nas ból, czasem tak okrutny,
że wydaje się nam, iż go nie przeżyjemy. Ale to tylko nasze złudzenia
umierają. Zdzieramy z siebie kolejne warstwy kłamstw, które oddzielały
nas od rzeczywistości. Aż wreszcie przychodzi ukojenie, gdy godzimy się
z prawdą o nas samych.
Podczas kolejnych sesji mój pacjent z żalem odkrywał, w jaki sposób
niszczył wcześniejsze relacje. Zrozumiał, że był życiowym oszustem,
kimś, kogo nie można było naprawdę kochać. Opłakiwał wszystko, co
przez to utracił, uczył się znosić poczucie winy z powodu kłamstw,
którymi mamił siebie i innych.
– Nie wiem, jak mam panu dziękować. Przywrócił mi pan
człowieczeństwo – usłyszałem od niego.
Jeśli chodzi o ścisłość, nie mogłem przywrócić mu człowieczeństwa, bo
było ono w nim przez cały czas. Tyle że dławił je ciężar kłamstw.

Nałóg nasz powszechny

Stopień intensywności cierpienia, jakie odczuwamy, jest równy


dystansowi, jaki dzieli nas od rzeczywistości. Niestety, zamiast szukać
uleczenia, zwracając się czym prędzej ku prawdzie, uciekamy od niej
coraz dalej – w obżarstwo, pracę, alkohol, narkotyki albo seks. Mówimy,
że jesteśmy od tych rzeczy uzależnieni. Mylimy się. To tylko symptomy,
a prawdziwe uzależnienie jest jedno – od złudzenia, że jesteśmy gdzie
indziej, gdziekolwiek indziej niż tu i teraz, w rzeczywistości naszego
życia. Nie chcemy czuć tego, co czujemy. Nie chcemy teraźniejszości,
tylko wymyśloną przeszłość albo przyszłość.
Człowiek, którego historię przytoczyłem wcześniej, ten, który
zamordował mordercę swojej żony, też nie chciał czuć tego, co czuł,
i pamiętać tego, co pamiętał. A jednak... jego wspomnienia i uczucia były
prawdziwe. I uciekanie przed nimi nie mogło zmienić tego, co się stało.
Jesteśmy uzależnieni od złudnego poczucia, że jesteśmy kimś innym,
w innym miejscu i innym czasie. Obżarstwo, narkotyki, internet, seks,
sława, praca czy wódka to tylko mózgotrzepy, narzędzia, które
pozwalają nam uciec od prawdziwego świata, przenieść się do
wymyślonego uniwersum, gdzie wszystko jest dokładnie tak, jak naszym
zdaniem powinno być. Tęsknimy za wyidealizowaną przeszłością, która
nigdy nie istniała, albo za cukierkową przyszłością, która nigdy nie
nadejdzie. Nie chcemy przeżywać dnia dzisiejszego. Czekamy, aż pojawi
się dzień, który sobie wymarzyliśmy.
Wyobrażamy sobie, że gdybyśmy tylko żyli w innym miejscu albo
w innym czasie, odnaleźlibyśmy harmonię, spokój i zadowolenie.
Bylibyśmy w domu. A przecież właśnie nasze desperackie pragnienie,
żeby być kimś innym, czyni nas bezdomnymi. Robimy, co możemy, żeby
uciec przed czasem teraźniejszym, choć to jedyny dom, jaki mamy.
Uciekamy w przyszłość, zmieniamy miejsce zamieszkania albo sposób
bycia – w nadziei, że dzięki temu staniemy się w pełni sobą. Tyle że już
teraz jesteśmy w pełni sobą. A kiedy pędzimy, chcąc wreszcie dogonić
złudzenia, gubimy po drodze samych siebie. Żeby uświadomić sobie
w pełni, kim naprawdę jesteśmy, musimy otworzyć się na rzeczywistość,
na to, co czujemy. Ale my nie chcemy tego, co jest tu i teraz. Chcemy
spełnienia własnych marzeń. Zamiast zatroszczyć się o siebie,
wybieramy pogoń za złudzeniami. Wierzymy, że nasze wymarzone
szczęście jest gdzieś daleko, tymczasem wszystko, czego nam potrzeba,
mamy na wyciągnięcie ręki.
A my wciąż uciekamy. Przed jedną rzeczą szczególnie – przed
własnym lękiem. I popełniamy błąd, bo ten lęk to jest sygnał
naprowadzający. Taka boja świetlna, znakomicie widoczna z daleka.
Wskazuje miejsce, które powinniśmy zgłębić. Jest to dokładnie to
miejsce, które usiłujemy ukryć – przed wszystkimi i przed samymi sobą.
Kiedy pokonamy własny opór i zmierzymy się z tym, co w nas samych
budzi największy lęk, nastąpi happy end – nasze zewnętrzne
i wewnętrzne ja nareszcie się połączą.
Bardzo często nie zdajemy sobie sprawy, że uciekamy od własnych
uczuć, kiedy odpychamy ludzi, którzy je wzbudzają. Odpychamy, na
przykład, naszych małżonków. Nie chcemy słuchać tego, co mają nam do
powiedzenia. Oczekujemy, że powiedzą to, co my chcielibyśmy usłyszeć.
Separujemy się od nich, gdy wobec nas są po prostu sobą, i nie zdajemy
sobie sprawy, że takie postępowanie może doprowadzić tylko do... bardzo
rzeczywistego rozwodu. Pewnego dnia do mojego gabinetu wkroczył
mężczyzna w średnim wieku. Miał na sobie czapkę z daszkiem, krótkie
spodenki i sandały. Siląc się na obojętność, oświadczył, że żona domaga
się rozwodu. Po latach terapii, indywidualnej i małżeńskiej, ona miała
dość. On wciąż chciał walczyć o ich związek.
– Nie mogę w to uwierzyć. Jak ona może chcieć rozwodu? –
wybuchnął.
– Nie musi pan w nic wierzyć. Wystarczy, że żona najwyraźniej wierzy
w to, co robi.
– Nie rozumiem, dlaczego ona to robi – upierał się. – W głowie mi się
to nie mieści!
– To, że pan nie rozumie, niczego nie zmienia. Wystarczy, że żona jest
zdecydowana na rozwód.
– Niby racja. – Uśmiechnął się przelotnie. – Ale to wszystko nie ma
sensu!
– Z pańskiego punktu widzenia. Ale pańskie przyzwolenie nie jest
warunkiem koniecznym, żeby żona widziała sens w tym, co robi.
– Nie poddam się. Chcę walczyć o nasze małżeństwo.
– W porządku. Czy możemy zgodzić się ze stwierdzeniem, że pan chce
o nie walczyć, a żona nie chce?
Przez twarz mojego rozmówcy przemknął cień smutku.
– Niedawno wybraliśmy się na wycieczkę z dziećmi. Było naprawdę
miło... – urwał. – Ale tylko pierwszego dnia. Potem okropnie się
pokłóciliśmy. „Przyznaj, że jesteś na mnie wściekły”, rzuciła. „Nie
pochlebiaj sobie, po prostu tobą gardzę”, wycedziłem w odpowiedzi.
To wyznanie było pierwszą rysą, jaka powstała w murze jego
zaprzeczenia.
– Pewnie myśli pan, że stosuję mechanizm zaprzeczenia – powiedział
zaraz potem. – Ale to nie tak. Ja po prostu nie zamierzam rezygnować
z walki o nasz związek.
Gdybym powiedział mu w tym momencie, że owszem, myślę, że
stosuje mechanizm zaprzeczenia, ponieważ tak właśnie jest, okopałby
się tylko na pozycjach i nadal obstawał przy swoim. Postanowiłem więc
zagrać w jego grę; udawać, że podzielam jego punkt widzenia. Liczyłem
na to, że dostrzeże absurd własnej postawy, kiedy zobaczy jej karykaturę
w moim wykonaniu.
– Ależ dlaczego miałby pan rezygnować? – spytałem retorycznie,
udając pełną zgodę. – Wprawdzie w tej chwili żona jest zdecydowana na
rozwód, ale może za tydzień, za miesiąc albo za rok zmieni zdanie? Tak,
z pewnością warto obstawać przy swoim.
Mężczyzna westchnął ciężko.
– Chodzi o to, że mamy dzieci. Żona nie przemyślała do końca, jak to
wszystko rozegrać.
– No właśnie – przytaknąłem ochoczo. – Macie dzieci, ona nie
przemyślała sprawy, tylko zażądała, żeby wyprowadził się pan
w listopadzie. Zdecydowanie, nie powinien pan dawać za wygraną.
Mój rozmówca wyraźnie posmutniał.
– Wie pan, już od kilku lat nie współżyjemy. Żona powiedziała, że
zgadza się, żebyśmy razem mieszkali, ale o seksie mam zapomnieć.
A nie ukrywam, że to dla mnie ważna kwestia.
– Rozumiem, że żona od lat stroni od małżeńskiego łoża, a w dodatku
chce rozwodu. Ale dlaczego miałby pan się poddawać? Przecież chce pan
ratować to małżeństwo.
– Kiedy się poznaliśmy, była taka słodka, czuła i kochająca...
– Otóż właśnie! Nie może pan pozwolić odejść tej słodkiej dziewczynie,
która tak bardzo pana kochała – podchwyciłem, i zobaczyłem, że jego
twarz poczerwieniała. Przez chwilę walczył ze łzami, ale przegrał.
Popłynęły. Mur zaprzeczenia, którym się otoczył, robił się coraz mniej
szczelny.
Rozstanie z żoną musiało boleć, ale to mechanizm zaprzeczenia
potęgował cierpienie tego mężczyzny. Nie chciał przyjąć do wiadomości,
że żona czuła to, co czuła, i w ten sposób niszczył swoje małżeństwo.
Dlaczego? Bo nie słuchał żony, gdy ta chciała mu coś przekazać. Wolał
wsłuchiwać się we własne życzenia. Nic dziwnego, że zażądała rozwodu;
wszak on już dawno się z nią rozstał. Nie interesowało go, co czuje żona,
ani co chce mu powiedzieć, bo poślubił własne wyobrażenie o tym, jaka
powinna być. Czy odmówiła współżycia dlatego, że widziała, jak zdradza
ją ze swoim marzeniem o idealnej małżonce? Nawet gdy zażądała
rozwodu, on wciąż czekał na pojawienie się wyśnionej, idealnej żony. Nie
dostrzegał, że w ten sposób wyrzuca ze swojego życia prawdziwą kobietę
z krwi i kości, która kiedyś go poślubiła. Karał ją za to, że nie była tak
doskonała, jak w jego fantazjach. Wpędzał ją w poczucie winy, licząc na
to, że w ten sposób zmusi ją, by wreszcie przeistoczyła się w jego
wyśniony ideał. Postanowiła odejść, ale nie była pierwsza. On już
wcześniej ją opuścił, by związać się ze swoim marzeniem.
Mógłbym wykazywać mu błędy, które popełnił, i spierać się z nim, ale
wtedy odniósłby mylne wrażenie, że konflikt przebiega między nami
dwoma. Kiedy pokazałem mu, w lustrzanym odbiciu, jego własną
postawę zaprzeczenia, zobaczył, że konflikt przebiega między tą postawą
a rzeczywistością. Gdy to dostrzegł, mur zaczął pękać i prawdziwy ból
wypłynął na powierzchnię. Żona chciała od niego odejść. Długo starał się
tego nie widzieć, ale bolesna prawda nie zniknęła, choć z uporem
zamykał oczy.
Jedynym sposobem, w jaki mógłby skłonić żonę do zastanowienia się
nad zmianą zdania, byłaby zmiana jego własnej postawy. Gdyby znów
wziął sobie do serca jej uczucia i słowa, gdyby przestał zachowywać się
tak, jakby już dawno rozwiódł się z nią, dlatego, że nie myślała i nie
postępowała pod jego dyktando. Ale dlaczego żona miała brać pod uwagę
jego pragnienia i uczucia, skoro on nie dostrzegał jej, wpatrzony tylko
i wyłącznie w swoje zaprzeczenie? Mógł wyplątać się z sytuacji, która
sprawiała, że cierpiał – musiał tylko nawiązać relację z własną żoną,
zamiast czekać, aż ta stanie się kimś innym. Musiał przede wszystkim
zdać sobie sprawę, że wpatrzony w idealny obraz swojej małżonki, od lat
żył w wyimaginowanym związku.
Mężczyzna ten postanowił nie dostrzegać rzeczywistości, bo nie chciał
znosić uczuć, które w nim wzbudzała. Zapłacił za to wysoką cenę. Uparł
się, że będzie ignorował dążenie żony do rozwodu, ale to jej nie
powstrzymało przed rozwodem.

Ucieczka – „lekarstwo geograficzne”

Rzadko uciekamy przed problemami, które zagrażają nam od zewnątrz.


Najczęściej do ucieczki skłaniają nas własne uczucia. Tyle że nie
zdajemy sobie z tego sprawy. Kiedy się boimy, jesteśmy przekonani, że
źródłem lęku jest jakiś zewnętrzny problem. Bywa, że sięgamy po
„lekarstwo geograficzne”, ale od własnego życia uciec nie jesteśmy
w stanie. Gdziekolwiek byśmy pojechali, uczucia będą nam towarzyszyć
jak cień. Uciekamy przed tym, co w nas samych woła o miłość. Łatwiej
jest uciekać, niż wrzucić na luz, zatrzymać się, spojrzeć w siebie
i pozwolić naszym własnym uczuciom, by nas przemieniły.
Nazywamy terapię „leczeniem rozmową”, ale często używamy słów,
żeby zagłuszyć uczucia, z którymi trzeba nam się zmierzyć[2].
Kiedyś na terapię przyszła młoda kobieta. Mówiła dużo i szybko, jakby
chciała zagadać to, co naprawdę czuła. Przerwałem jej. Spytałem, czy
zdaje sobie sprawę, że wyrzuca z siebie słowa jak serie z karabinu
maszynowego.
– Zawsze mówię szybko – powiedziała.
– Bo nie chce pani dopuścić do głosu niepokoju i innych uczuć, które
pani w sobie tłamsi. Co pani czuje, kiedy przestanie pani skupiać się na
słowach i spojrzy w głąb siebie?
– Ale ja mam naprawdę dużo rzeczy do powiedzenia.
– Rozumiem. Czy jednak moglibyśmy porozmawiać o tym, co pani
czuje?
Posmutniała.
– Jestem zdenerwowana.
– Z jakiego powodu? Jakie głębsze uczucie powoduje, że jest pani
zdenerwowana?
Nie odpowiedziała. Zaczęła cicho szlochać.
Kiedy przestajemy zagłuszać uczucia gadaniną, te wreszcie ukazują
się z całą mocą, byśmy mogli je przyjąć i zaakceptować. Może się nam
wydawać, że jesteśmy bardzo daleko od uleczenia, ale przecież w każdej
chwili przeżywamy dokładnie to doświadczenie, które jest potrzebne,
żeby wrócić do zdrowia – nasze tu i teraz, to, którego nie chcemy. To,
przed którym uciekamy.
Goniąc za spełnieniem, zapominamy o własnych uczuciach.
Popełniamy błąd. Czy drzewa pędzą gdzieś, żeby urosnąć? Czy jeśli
zaczniemy ciągnąć za pąk, ten szybciej rozkwitnie? Kwiat nie upiera się,
że wolałby być na innym etapie rozwoju, niż właśnie jest. Spokojnie
poddaje się ciśnieniu, które rozpiera go od środka – tak działa
rozwijające się życie, płatki pęcznieją, rozsadzają pąk i kwiat się rozwija.
Pewnie każdy czytelnik przyniósł kiedyś do domu i postawił w wazonie
wyjątkowo piękną różę. Czyż nie zachwycała przez cały czas, od chwili,
gdy była ciasno zwiniętym pąkiem, poprzez te dni, gdy stała w pełnym
rozkwicie, aż do momentu, gdy jej wonne płatki opadły na blat stołu?
Jesteśmy istotami o wiele bardziej złożonymi niż kwiaty. Ale podobnie
jak one, rozwijamy się. Uczucia ukazują, kim jesteśmy naprawdę.
Wyrzekając się ich, odcinamy się od swojej wewnętrznej głębi. I wtedy
zaczyna nas dręczyć coś, czego nie potrafimy nazwać – nie zdajemy sobie
sprawy, że jest to poczucie straty. Gdybyśmy, zamiast uciekać przed
własnymi uczuciami, zagłuszać je i odcinać się od nich, usiedli spokojnie
i zaakceptowali ich trudne towarzystwo, moglibyśmy odkryć, kim
jesteśmy za fasadą słów, tłumaczeń i wymówek. Czy jednak będziemy
potrafili znieść niepewność? Czy wytrzymamy sami ze sobą, nie wiedząc,
jak będzie wyglądał kwiat, w który się rozwiniemy? Co się stanie, kiedy
odważymy się otworzyć przed drugim człowiekiem? Nie możemy
wiedzieć z góry, jak będzie rozkwitać nasza relacja, jak się rozwinie
historia naszego życia. Czy będziemy potrafili poradzić sobie z tym, że
nie jesteśmy w stanie przewidzieć zmian, jakie w nas zajdą?
Jeśli mamy odzyskać zdrowie, musimy pogodzić się z tym, że się
boimy. Boimy się odsłonić przed kimś, kogo nie znamy. Boimy się też
zmian, które zachodzą w nas samych, kiedy się rozwijamy. I dlatego
właśnie idziemy do psychoterapeuty – żeby dowiedzieć się, kto się kryje
pod grubą warstwą treści, które nam wmówiono, w które uwierzyliśmy
i uznaliśmy za własne myśli, nawet o tym nie wiedząc. Owszem,
zaczynając terapię, nie wiemy, czego się spodziewać. Ale nie tylko
terapia jest niewiadomą. My nią jesteśmy. Każdy z nas to dziewiczy,
nieodkryty ląd. Każdy z nas posiada niezgłębiony potencjał.
Czy mamy prawo potępiać osoby uzależnione? Wszyscy przecież
nałogowo uciekamy przed tym, co czujemy i kim jesteśmy. Nałogowo
odurzamy się wydumanymi obrazami siebie i innych, nierzeczywistymi
stanami ducha i nastrojami – oto prawdziwe narkotyki.
Na całe szczęście dla nas i dla naszego rozwoju, życie nie daje za
wygraną. Każdego dnia od nowa, uparcie, dobija się do naszych drzwi,
żebyśmy mogli dostrzec je i przyjąć. Prowokuje przypływ uczuć, których
nie chcemy, wywołuje w nas bunt przeciwko rzeczywistości. A przecież
właśnie rzeczywistość może być przewodnikiem – tylko idąc za nią,
wrócimy do życia w zewnętrznym świecie. To samo proponuje terapeuta.
– Czy chcesz zmierzyć się z prawdą o sobie samym i zaakceptować ją,
żeby wrócić do zdrowia?
– Nie chcę być sobą. Jestem uzależniony od obrazu człowieka, którym
chciałbym być.
– W porządku. Twoje uzależnienie nie jest przeszkodą, ale faktem,
który trzeba zaakceptować. To kolejny krok na drodze do tego, żebyś
mógł stać się w pełni sobą. A tej pełni właśnie gorączkowo poszukujesz.
– Miałem nadzieję, że będę mógł rzucić w diabły moje uzależnienie.
– Nie, miałeś nadzieję, że będziesz mógł rzucić w diabły wewnętrzne
życie i zewnętrzny świat, ale to niemożliwe. Jesteś z nimi związany na
dobre i na złe, aż do śmierci.

Powszechne kłamstwa – w życiu i w terapii

Bardzo chcemy wywinąć się od własnego życia – wewnętrznego i tego,


które nas otacza. Uciekamy się więc do kłamstw. Są to kłamstwa
specyficzne – powszechne i niedostrzegalne dla nas samych. To
mechanizmy obronne. Psychoanalityk Donald Meltzer powiada, że
mechanizmy obronne to kłamstwa, którym pozwalamy sobą zawładnąć,
żeby uniknąć bólu[3].
Pewna kobieta miała męża, który notorycznie ją zdradzał. Powtarzała:
„On nie może tego robić! Po prostu nie może!”. Nie miała pojęcia, że się
okłamuje. Rzeczywistość po prostu jest, nie ma sensu twierdzić, że nie
może istnieć. Pewien mężczyzna miał ojca, który znęcał się nad nim
w dzieciństwie. Przekonywał: „Mój ojciec był w porządku. Lał mnie,
i bardzo dobrze robił. Należało mi się”. Kłamał, udając sam przed sobą,
że z ojcem łączy go jedynie miłość, a gniew za doznane krzywdy w ogóle
nie istnieje. Inna kobieta miała męża, który zostawił ją i odszedł w siną
dal. Twierdziła uparcie, że mąż do niej wróci. Kłamała, przekonana, że
jeśli będzie zaprzeczać rzeczywistości, ta przestanie istnieć.
Wyobraźmy sobie kobietę, która trzymała wszystkich na dystans.
W efekcie żyła odizolowana od wszystkich, samotna i w depresji. Na
moje pytanie, co czuje do swojego męża, który wdał się w romans,
odpowiedziała:
– Czuję pustkę. Mam wrażenie, że jestem pusta w środku.
Nie zdawała sobie sprawy z tego, że okłamuje samą siebie, i mnie przy
okazji. Czy miałem próbować nawiązać relację z kobietą „pustą
w środku”, czy też wytknąć jej, że ukrywa prawdę o sobie pod fasadą
pustki? Jej kłamstwo było bardzo przekonujące. Kiedy życie naprawdę
boli, każdy z nas udaje, że jest pusty, podczas gdy tak naprawdę
przepełniają go bardzo nieprzyjemne uczucia. Nie mamy więc prawa
oceniać ludzi, którzy ukrywają to, co czują.
Kobieta, o której tu mowa, przekonywała, że czuje wyłącznie pustkę.
Pozwalała tylko na nawiązanie relacji pozbawionej treści z osobą
pozbawioną głębi. Niezależnie od tego, czy przyjąłbym postawę
przyjaciela, czy psychoterapeuty, mogłem postąpić tylko w jeden sposób
– akceptując fakt, że ona kłamie. To niemożliwe, by ona nic nie czuła.
Ludzie zawsze coś czują. Ona po prostu postanowiła ukryć przed
wszystkimi swoje uczucia. Dlaczego?
Jako dzieci uczymy się ukrywać wewnętrzne życie, jeśli jest to jedyny
sposób, by zapewnić sobie bliskość rodzica, który nie potrafi
zaakceptować prawdy[4]. Kiedy mówimy otwarcie o własnych uczuciach,
dzielimy się prawdą na temat tego, czego doświadczamy w danej chwili.
Jeżeli któreś z rodziców denerwuje się albo niepokoi, gdy dziecko wyraża
swoje uczucia, ono uczy się, że należy te uczucia ukrywać, bo tylko wtedy
relacja z rodzicami pozostaje bliska, serdeczna i spokojna. Ta kobieta
jeszcze w dzieciństwie nauczyła się udawać, że jej uczucia po prostu
znikają. Tak instynktownie, jak dzieci uczą się ojczystej mowy, nauczyła
się ukrywać swoje uczucia i mówić, że nie istnieją. Problem w tym, że
uczucia nie znikają tylko dlatego, że je skrywamy.
Moja pacjentka nauczyła się w przeszłości, że bliskie relacje przynoszą
ból. Jej własna matka odepchnęła ją, więc ona nauczyła się odpychać
swoje uczucia. Mnie także usiłowała odepchnąć. Na tym właśnie polegał
jej problem – wszystkich trzymała na dystans. Ale ten problem był też
cenną wskazówką. Swoim zachowaniem pokazywała, w jaki sposób
została skrzywdzona w przeszłości. Coś przeszkadzało jej kochać – tym
czymś były zranienia, które wymagały uleczenia. Oczekiwała, że zgodzę
się na pustą relację, bo sama musiała się na taką zgodzić, kiedy była
dzieckiem. Ja jednak odmówiłem. Zamiast relacji, którą usiłowała mi
narzucić, nie zdając sobie sprawy, jak bardzo jest dla niej samej
krzywdząca, zaproponowałem jej inną – taką, która mogła doprowadzić
ją do zdrowia.
Kiedy powiedziała, że czuje pustkę, odparłem:
– Jeśli faktycznie czuje pani pustkę, nasza relacja musiałaby być
oparta na pustce. Ale tak nie jest. Ta pustka, o której pani mówi, to
tylko mur, którym usiłuje się pani ode mnie odgrodzić. Muszę budzić
w pani jakieś uczucia, które powodują, że wznosi pani ten mur. Co to za
uczucia?
– Nie jestem pewna, czy chcę z panem pracować.
Teraz groziła, że odejdzie, jeśli będę wobec niej szczery. Taką samą
groźbę usłyszała kiedyś od matki.
– Wygląda na to – powiedziałem – że silnie reaguje pani na to, co
mówię. Co pani czuje, kiedy rozmawia pani ze mną?
Kiedy ludzie usiłują nas zastraszyć tylko dlatego, że jesteśmy wobec
nich szczerzy, możemy udawać, że wierzymy w ich kłamstwa, żeby nie
wchodzić w konflikt. Problem w tym, że kiedy aprobujemy czyjeś
kłamstwo, wchodzimy w konflikt z prawdą. Ludzie kłamią, żeby uciec
przed rzeczywistością. Kiedy dla świętego spokoju udajemy, że wierzymy
w ich kłamstwa, porzucamy tych ludzi, zostawiamy samym sobie,
odmawiając im pomocy.
Kiedy spytałem tę kobietę, co czuje, odpowiedziała:
– Nie sądzę, bym miała jakiekolwiek uczucia. Mogę powiedzieć, że
czuję to czy tamto, ale po co? Będą to rzeczy wyssane z palca.
– Rozumiem. Usiłuje pani mnie skłonić, żebym próbował nawiązać
kontakt z osobą, która nie istnieje. Nasza relacja będzie wtedy
sprowadzona do absurdu. Jakie uczucia, które w pani wzbudzam,
powodują, że chce pani odgrodzić się ode mnie, udając kogoś, kto nie jest
rzeczywisty?
Podczas terapii przekonujemy się, jak wielu ludzi usłyszało
w dzieciństwie przekaz: „Kłam, a będę cię kochać. Powiedz prawdę,
a odwrócę się od ciebie”. Oczywiście, nikt nie ujmuje tego w słowa, ale
czyny są nie mniej czytelne. Dziecko, które odbiera taki przekaz, jest
gotowe poświęcić swoją szczerość, uczciwość, a nawet zdrowie
psychiczne, byle tylko rodzic nadal je kochał i akceptował. Wielu z nas
latami, nawet w wieku dorosłym, żyje pod dyktando tego krzywdzącego
przekazu.
Terapeuta, czy po prostu przyjaciel, powinien przekazywać rzecz
zupełnie odwrotną: „Zależy mi na tobie, więc będę szczery. Możesz
próbować mnie zawstydzić, ale nie kupię tego. Możesz oskarżać mnie
o to, że cię krzywdzę, ale w rzeczywistości krzywdzą cię kłamstwa,
którymi sam siebie zwodzisz. Prawda jest pokarmem dla duszy, więc nie
może wyrządzić ci żadnej szkody. Natomiast fałsz, który cię tłamsi
i ogranicza, jest trucizną dla duszy”[5].
Wszyscy kłamiemy. Kiedy chcemy nawiązać z kimś bliską relację,
niezawodnie pojawi się odwieczne pytanie: „Czy mogę ci powiedzieć
rzeczy, których inni nie byli w stanie znieść, czy też będę musiał ukryć
to, co czuję?”. W przeszłości każdy z nas znalazł się w sytuacji, kiedy
musiał żyć w kłamstwie. Terapeuta zachęca, żebyśmy pożegnali się
z kłamstwami i razem spróbowali, dla odmiany, żyć w prawdzie.
Uzależnienie od miłości czy od życia
w zaprzeczeniu?

Uciekamy od własnych uczuć, ale koniec końców i tak zawsze


pozostajemy sobą. Przed tym nie zdołamy uciec. Nie możemy też uciec
przed chwilą obecną i wydarzeniami, które przynosi (chyba że wycofamy
się w świat wyobraźni). Kiedy jednak musimy zmierzyć się z tym, że
ktoś, kogo kochaliśmy, odszedł od nas, możemy ulec pokusie wymyślonej
miłości.
Pewien mężczyzna zgłosił się na terapię, bo uważał, że ma obsesję na
punkcie swojej byłej dziewczyny.
– Nie mogę przestać o niej myśleć. Wiem, że szkodzę sobie w ten
sposób, ale coś mi każe na nią czekać. Co, jeśli zdecyduje się do mnie
wrócić? Jeśli zrozumie, że wciąż mnie pragnie? Nie mógłbym przekreślić
takiej szansy... – Umilkł raptownie. – Myśli pan, że mogę być od niej
uzależniony? – dodał po chwili.
Oczywiście, że był uzależniony. Ale nie od tej dziewczyny, a od swojego
własnego zaprzeczenia. Zamiast przyjąć do wiadomości fakt, że odeszła,
uczepił się mrzonki: „Ona wróci”. W ten sposób bronił się przed
uczuciami, które wzbudziło w nim rozstanie. Odrzucił rzeczywistość i żył
wpatrzony we własne marzenia. Prawdziwa dziewczyna, ta, która z nim
zerwała, nie była obiektem jego uzależnienia. Ona po prostu zniknęła,
przestała dla niego istnieć. Liczyła się ta, która żyła w jego fantazjach.
Był uzależniony od swojej wizji, w której dziewczyna żałowała swojej
decyzji, chciała do niego wrócić, padliby sobie w ramiona i żyli długo
i szczęśliwie.
– Chcę, żeby znowu ze mną była – mówił.
– Życzy pan sobie, żeby dziewczyna, która z panem zerwała, wróciła
do pana – rozwinąłem. – Któżby nie chciał mieć przy sobie osoby, która
go odrzuciła? Faktycznie, nie widzę powodu, żeby usiłował pan sobie to
marzenie wyperswadować.
– Wiem, że nie ma sensu się przy tym upierać – przyznał.
Odegrałem tę scenę, żeby pokazać brak logiki w jego myśleniu. Dopóki
sam sobie powtarzał, że czeka na powrót ukochanej, nie mógł dostrzec,
że to nonsens. Trzeba było, żeby usłyszał wyraźnie:
– Jeśli będzie pan czekał odpowiednio długo, kobieta, która pana
odrzuciła, zacznie za panem tęsknić. To przecież jasne jak słońce,
prawda?
– Nie, oczywiście, że nie. Nie chcę na nią czekać, ale... to silniejsze ode
mnie. Nic na to nie poradzę.
– Nie może pan nic poradzić na to, że marzy pan o tym, by wymyślona,
idealna kobieta zajęła miejsce tej, która odeszła. Chce pan ją kochać,
choć ona pana odrzuciła. Czy możemy się zgodzić, że tak właśnie
wygląda sytuacja?
– Jeśli istnieje jakakolwiek szansa, że ona nadal mnie pragnie, nie
chcę jej zaprzepaścić...
– Nie chce pan pożegnać się ze złudzeniem, że ta kobieta zmieni się
w kogoś, kim nie jest.
– Kiedyś byliśmy szczęśliwi. Wspomnienia tamtych czasów są bolesne.
– Nie. Wspomnienia ukazują jasno, że czeka pan na kobietę, która
odeszła. Czekanie na coś, co minęło i już się nie powtórzy, sprawia panu
ból.
Ona odrzuciła jego. On odrzucił tę prawdę i czekał, aż ich historia
wróci do punktu wyjścia. Można, oczywiście, czekać, aż świat dostosuje
się do naszych życzeń, ale trzeba nam nastawić się na długie czekanie.
Może gdybyśmy mieli do dyspozycji tysiąc żyć, miałoby to sens...
Mężczyzna, o którym tu mowa, stał na poboczu i niestrudzenie machał
ręką, życie mijało, a on wciąż czekał, aż pojawi się scena, którą sobie
wymyślił – powrót ukochanej. Niestety, czekał na próżno. „Prawdziwe
życie jest bolesne, życie w zaprzeczeniu jest niebezpieczne”[6]. Podczas
gdy czekamy na życie, o którym marzymy, tracimy to jedyne, które jest
nam dane przeżyć. Jeśli zdecydujemy się przyjąć rzeczywistość
i zmierzyć ze stratą, jaka nas spotkała, damy sobie szansę na przeżycie
żałoby. Opłaczemy to, co straciliśmy, i będziemy mogli otworzyć się na
to, co przed nami.
Kiedy dławi nas gwałtowny, potężny ból tęsknoty i pragnienia,
jesteśmy gotowi uwierzyć, że można wpłynąć na fakty. Upieramy się, że
rzeczywistość nie musi być taka, jaka jest – może być taka, o jakiej
marzymy. Taka, w której znaleźlibyśmy ulgę. Mój pacjent nie był
uzależniony od swojej miłości, tylko od nieistniejącej ukochanej,
wymyślonej dziewczyny, która wróci do niego i wszystko odwoła, sprawi,
że cofnie się czas, a oni dwoje na zawsze już będą razem. Jego
narkotykiem było zaprzeczenie rzeczywistości.

Ostateczna bezradność

Zaprzeczenie to jednak kiepski narkotyk. Obojętnie, ile byśmy go zażyli,


życie nadal będzie się toczyć. Zaprzeczenie jest czymś, co pojawia się
tylko w naszych myślach. Czy myśl może zyskać przewagę nad
rzeczywistością? Czy za pomocą życzeń, nawet najżarliwszych, możemy
sprawić, że odstanie się coś, co się stało? Czasem rzeczywistość tak boli,
że rozpaczliwie chwytamy się nadziei, iż jest to możliwe.
Pewna kobieta poczuła się bezradna wobec faktu, że jej mąż odmówił
udziału w kosztach utrzymania domu i przestał nosić obrączkę.
Powiedziała mi, że chciała po raz tysięczny poruszyć w rozmowie z nim
temat pieniędzy, ale nagle dotarło do niej, że to sprawa beznadziejna.
– To brzmi rozsądnie. Czy zgodzi się pani, że poruszanie po raz
kolejny tego tematu naprawdę do niczego by nie doprowadziło?
– Nie mieści mi się w głowie, że mąż tak po prostu przestał przynosić
pieniądze. Nie pojmuję tego.
– W porządku. Nie musi pani tego pojmować, ale właśnie tak wygląda
rzeczywistość.
– Nic z tego nie rozumiem.
– Bywa. Rzeczywistość często jest dla nas niezrozumiała.
– Wciąż mam nadzieję, że on się zmieni.
– Ma pani nadzieję, że pani rzeczywisty mąż zmieni się w kogoś
innego.
– Ale przecież on powinien chcieć łożyć na utrzymanie własnych
dzieci!
– Powinien być dokładnie taki, jak pani chce, żeby był.
– Och, to byłoby wspaniale.
– Pewnie, że tak. Możemy sobie tego życzyć, ale niestety,
rzeczywistość wygląda inaczej. Możemy złościć się, zrzędzić i pomstować,
że nie mamy tego, czego pragniemy, albo pójść inną drogą. Jeśli
przestanie pani trzymać się marzenia o dobrym mężu, nie będzie to
znaczyło, że pani się poddaje, przestaje walczyć o siebie i żyć swoim
życiem. Nie. Po prostu pójdzie pani inną drogą.
– Rozumiem. Muszę po prostu zmierzyć się z rzeczywistością.
Nadzieja, że to, co rzeczywiste, stanie się nierzeczywiste, nie jest
nadzieją. To zaprzeczenie. Tymczasem nurt życia zmiata iluzje, które
mozolnie tworzymy, i unaocznia nam, że nie warto udawać, iż jest
inaczej niż w rzeczywistości. Kobieta, o której opowiadam, nie była
bezradna. Jej złudzenia, owszem, były bezradne wobec rzeczywistości.
Nie chodzi o to, że mamy dać za wygraną i przekreślić drugiego
człowieka, ale trzeba nam zrezygnować z mrzonek, które nie mają
żadnych szans na realizację. To będzie prawdziwa ulga. Moja pacjentka
musiała przestać czekać na to, że jej mąż zamieni się w pana idealnego,
którego sobie wymarzyła. Tylko w ten sposób mogła uwolnić się od
cierpienia.
Gniewamy się, złościmy i tupiemy nogami. Łudzimy się, że zdołamy
zmusić życie, żeby dostosowało się do naszych życzeń. Niestety, jedyny
efekt naszych wysiłków to gardło zdarte od wrzasków. Życie płynie, jego
nurt unosi i niszczy iluzje, które mozolnie tworzyliśmy, i możemy
zobaczyć wyraźnie, jak bezsensowny był nasz upór, by nie widzieć
faktów. Kiedy wreszcie udaje się nam zaakceptować to, że nasze
życzenia są tylko fantazją, przychodzi chwila ulgi – możemy odpocząć
w doskonałej bezradności. Przyznajemy, że nie możemy nic zrobić, by
rzeczywistość przestała być rzeczywista.
Kiedy przestajemy się łudzić, że cokolwiek zyskamy, czepiając się
iluzji, otwieramy się na to, co przynosi prawdziwe życie. Filozof Ernst
Bloch powiedział, że prawdziwa nadzieja polega na tym, że człowiek
wyciąga ręce, żeby przyjąć coś, co już na niego czeka[7]. Kiedy otwieramy
się na rzeczywistość, pojawia się nadzieja – dostrzegamy różne,
prawdziwe możliwości. To moment, gdy mamy wrażenie, że się
rozwijamy i rośniemy w siłę. A przecież nadzieja nie sprawia, że stajemy
się więksi albo silniejsi. Nie musi. Nadzieja ukazuje po prostu to, jacy
jesteśmy naprawdę. Dawno już o tym zapomnieliśmy. Zaślepieni przez
iluzje, które sami tworzyliśmy, nie dostrzegaliśmy samych siebie.
Zadaniem terapeuty jest pokazać nam kłamstwa, które przesłaniały
nasz wzrok, tak że czuliśmy się bezradni. Teraz, gdy je widzimy,
możemy je odrzucić i wreszcie dostrzec rzeczywistość, wyznaczyć sobie
cel i odzyskać nadzieję. Kiedy tylko zawrócimy z drogi zaprzeczenia,
otworzy się przed nami ścieżka ku temu, co naprawdę możliwe. Trzeba
nam tylko porzucić fałszywą nadzieję, którą pokładaliśmy w nierealnych
fantazjach, a odzyskamy nadzieję prawdziwą, którą przynosi prawdziwe
życie.

Tego nie zniosę!


Zamiast przyjąć to, co jest, i pozwolić, by rozwiały się stworzone przez
nas iluzje, często wolimy grać na zwłokę. To życie musi poczekać, aż się
pozbieramy i poczujemy, że możemy się z nim uporać. Twierdzimy, że to
nas przerasta, że nie czujemy się gotowi, albo że coś, co się wydarzyło,
nie powinno było mieć miejsca.
Biznesmen, którego żona wdała się w romans, nie posiadał się
z oburzenia:
– O nie, tego nie zniosę. To niewybaczalne! Wiedziała przecież, co robi.
Zdawała sobie sprawę, że postępuje źle!
A przecież on sam przez lata ignorował żonę, nie zwracał uwagi na jej
prośby i skargi. Wtedy ona wdała się w romans.
Zarzekamy się, że czegoś nie zniesiemy, ale to nieprawda. Zniesiemy.
Chodzi po prostu o to, że tego nie chcemy. I nic dziwnego – kto by
chciał...?
Mamy wrażenie, że życie jest przeciwko nam. Ale przecież my sami też
należymy do życia, nasze istnienie wpisuje się w jego nurt. Nie możemy
stawiać się po drugiej stronie barykady, to nonsens. Życie po prostu dość
obcesowo obchodzi się z naszym przeświadczeniem, że rzeczywistość
powinna dopasować się do naszych fantazji. Nasze fantazje, złudzenia
i pobożne życzenia są na straconej pozycji. Życie nie spełnia rozkazów,
nie stosuje się do poleceń. Możemy niekiedy mieć wrażenie, że sytuacje,
w jakich życie nas stawia, są za trudne, przerastają nas. Że to więcej, niż
moglibyśmy znieść. Mylimy się. Prawda jest taka, że nasze złudzenia nie
są w stanie wytrzymać naporu życia, które podkopuje je, osłabia
i niszczy każdego dnia. I bardzo dobrze. Kiedy złudzenia rozsypują się
w proch, panikujemy. Wydaje nam się, że zostaliśmy zniszczeni, ale tak
nie jest. Po prostu omyłkowo braliśmy wymyślone przez nas fantazje za
podstawę naszego istnienia. Tymczasem one rozwiewają się i znikają jak
sen, a my nadal trwamy.
Któż skuteczniej zniszczy nasze złudzenia niż dziecko, które nie
spełnia nadziei, jakie w nim pokładamy? Była sobie rodzina. Ojciec,
przemocowiec, znęcał się nad synem i molestował go, a matka, niestety,
nie zdołała zapewnić chłopcu ochrony. Syn dorósł i zaczął szantażować
matkę, wymagając, by płaciła za jego utrzymanie. Twierdził, że ona
ponosi winę za wszystko, co w jego życiu poszło nie tak. Miotał
oskarżenia dopóty, dopóki biedna kobieta nie wysupłała kolejnej kwoty.
Pokazałem jej, że to, co robi syn, to najzwyklejszy szantaż, a ona daje się
nabrać i usiłuje kupić jego przebaczenie. Była przekonana, że jej
pieniądze mogą kupić pokojową relację z synem, tymczasem, skoro
płaciła, on wytaczał wciąż nowe działa.
– To mnie wykończy – westchnęła.
– Nie. To wykończy złudzenia, w które pani wierzy.
Pokiwała głową, zacisnęła usta, ale po chwili wybuchnęła płaczem.
– Ale ja nie chcę zniszczyć naszej relacji! – wyszlochała.
– Jak mogłaby pani zniszczyć coś, co już nie istnieje?
Moja pacjentka była przywiązana do wymarzonego syna, którego
bardzo chciała mieć, a nie do tego prawdziwego, którego miała. Marzyła
o normalnej relacji z synem, ale on jej nie dostrzegał, widział tylko swoje
wyobrażenie na jej temat. Uważał matkę za osobę z gruntu złą, która
zasługiwała tylko na cierpienie i której psim obowiązkiem było
wynagradzanie krzywd, jakich doznał. Dopóki żyła, miała płacić. Matka
ulegała mu ze strachu – bała się, że jeśli nie spełni oczekiwań syna, ich
dobra relacja będzie zagrożona. Sęk w tym, że ta dobra relacja od dawna
już nie istniała. Syn nie dostrzegał matki, widział tylko obraz, jaki sobie
stworzył. Matka nie dostrzegała syna, wpatrzona w wizję kochającego
dziecka, za którym tak bardzo tęskniła.
Kiedy odrzucamy złudzenia, okazuje się, że jesteśmy w stanie
zmierzyć się z prawdą, której dotąd unikaliśmy, bo nas przerażała. Moja
pacjentka postanowiła, że nie będzie dłużej czekać na pojawienie się
wymarzonego syna. Zrezygnowała z prób kupienia jego miłości za
pieniądze. Pokochała tego syna, którego miała. I szantaż skończył się raz
na zawsze.
Zanim zdecydujemy się pogrzebać nasze nieżyciowe, martwe nadzieje,
bywa, że urządzamy jeszcze jedną scenę protestu: „Dlaczego?! Dlaczego
to się stało?”. W tłumaczeniu będzie to brzmiało tak: „Dlaczego
przytrafia mi się życie? Dlaczego przytrafia mi się rzeczywistość?”. Cóż
życie może na to odpowiedzieć? „A dlaczego nie? Przytrafiam się
wszystkim, nie tylko tobie. To nic osobistego, naprawdę”. Weźmy, na
przykład, moją własną historię. Latami twierdziłem, że jestem okazem
zdrowia. „Ja nigdy nie choruję”, zwykłem mawiać. „Mnie się to po prostu
nie zdarza”. Aż tu pewnego dnia okazało się, że mam raka. To, co
uznawałem dotąd za fakt, okazało się tylko czczą fantazją, której miejsce
było w psychologicznym koszu na śmieci. Kiedy usłyszałem diagnozę,
poczułem, że coś się wali, rozpada w proch. Ale to nie ja zostałem
zniszczony, tylko moje błędne przekonanie na własny temat. Guz nie
musiał pasować do moich wyobrażeń, żeby rozrosnąć się w moim ciele.
„Nie rozumiem, dlaczego tak się dzieje”, powtarzamy, i trudno nam się
dziwić. Ale to, co właśnie się dzieje, nie potrzebuje naszej zgody ani
naszego zrozumienia, żeby zaistnieć. Rzeczy prostu się dzieją,
niezależnie od tego, czy je pojmujemy, czy nie. A my zaciskamy powieki,
żeby nie widzieć faktów, i usiłujemy negocjować z wszechświatem,
w nadziei, że życie powie nam: „Nie rozumiesz tego, co się dzieje? Nie
ogarniasz? W porządku, znikam. Pojawię się znowu, kiedy będziesz
gotów zrozumieć”.
Jak odpychamy od siebie fakty? Na przykład upieramy się, że nie
rozumiemy naszych małżonków, i wymagamy od nich, by bez końca, ze
wszystkiego się przed nami tłumaczyli. Pewna kobieta suszyła głowę
mężowi:
– Dlaczego ty ciągle siedzisz przed komputerem i grasz w szachy przez
internet?
– Bo to uwielbiam – odpowiadał z rozbrajającą szczerością.
– Bzdura – kwitowała. – Toż to czysta strata czasu. Wziąłbyś się lepiej
za coś pożytecznego!
– Posłuchaj, wszystkie moje dzisiejsze obowiązki spełniłem. Mam
trochę wolnego czasu, więc robię to, co lubię. Może po prostu dałabyś mi
spokój?
– Najpierw musiałbyś mnie przekonać, że to, co robisz, nie jest
kompletnie głupie – naburmuszyła się.
Nie. Mąż nie miał obowiązku tłumaczyć się przed żoną i wyjaśniać jej,
dlaczego lubi coś, co jej akurat zupełnie nie interesuje. Nawet jeśli
atakowała go, sugerując, że nie może pojąć, jak można tak bezsensownie
tracić czas. Liczyła na to, że mąż powie:
– Nie rozumiesz tego, co robię? Więc oczywiście przestanę. Przestanę
być sobą, aż do chwili, gdy uznasz, że mam prawo czymkolwiek się od
ciebie różnić.
Komunikat, który ta kobieta usiłowała przekazać mężowi, był jasny:
„Usiłuję zmanipulować cię, żebyś chciał tylko tego, czego ja chcę. Aby
dopiąć swego, próbuję cię zdominować. Jeśli to się powiedzie, będę miała
problem z głowy”. Niestety, problem nigdy nie zniknie. Strategia
zastraszania i dominacji ma krótkie nogi, bo różnice między ludźmi są
i zawsze będą. Chcemy „przerobić” bliskich – tak, by nie zawierali
elementów, które się nam nie podobają. Szkopuł w tym, że potrzeba
wszystkich elementów, żeby dany człowiek istniał i był sobą.
Nawet gdybyśmy nie wiem jak sobie tego życzyli, nasi małżonkowie
się nie skurczą, żeby być dla nas w pełni zrozumiałymi, ani nie urosną,
żeby dopasować się do naszych fantazji. To po prostu niemożliwe.
Rzeczywistość jest wszystkim, co istnieje, fakt, że ulegamy pokusie
fantazjowania, mieści się w jej ramach. Natomiast same fantazje służą
do tego, żeby wyeliminować rzeczywistość. Zapatrzeni w iluzje, które
tworzymy, udajemy w najlepsze, że fakty nie istnieją. Przykładowo nie
chcemy dostrzec faktu, że mamy męża, który po prostu uwielbia grać
w szachy.
Pewna kobieta miała męża sybarytę, który nie kwapił się, by podjąć
pracę. Nawet nie szukał zatrudnienia. Oczywiście, miała mu to za złe
i wypominała przy każdej okazji. Skrycie rozkoszowała się własną
szlachetnością – oto znosi obecność próżniaka, mało tego, radzi sobie.
Utrzymuje rodzinę. Codziennie na nowo podejmuje walkę, robi to dla
swoich córek... Pięknie. Ale co właściwie osiągnęła? Córki patrzyły, jak
matka tkwi u boku człowieka, który ma ją gdzieś, wciąż licząc na to, że
on się zmieni. Wysłuchiwały jej ciągłych narzekań, bo... on się jednak nie
zmieniał. Miały matkę, która świadomie wybrała życie cierpiętnicy
i napawała się własnym heroizmem.
Chcemy, żeby ludzie się zmienili. Czekamy, by życie się odmieniło
i dostosowało do naszych oczekiwań. Owszem, ludzie się zmieniają,
a życie płynie. Tyle że nie dzieje się to pod nasze dyktando. Gdy
przekonujemy się o tym, możemy zrezygnować ze snucia fantazji
i pozwolić, żeby nasze złudzenia się rozwiały, albo rozpaczliwie się ich
uczepić. Chwila, gdy złudzenie pryska, obnażając rzeczywistość, zawsze
jest bolesna.
Potrzeba siły, żeby znieść stratę własnych marzeń. Potrzeba siły, żeby
nie odwrócić wzroku i nie rzucić się do ucieczki, kiedy ogień prawdy
pożera fałsz[8]. Nadzieje, wyobrażenia, myśli, koncepcje... – to wszystko
są ćmy, które muszą spłonąć w ogniu życia.
Chcemy kontrolować rzeczywistość. Cóż, równie dobrze pojedyncza
fala mogłaby wyobrażać sobie, że zmieni bieg rzeki, a rzeka wciąż płynie
swoim korytem, na długo po tym, jak fala rozbiła się o jej brzeg.
Usiłujemy odrzucić rzeczywistość, ale ona nie daje się odepchnąć. Nie
może się nas wyrzec, bo w niej istniejemy. Trzyma nas w uścisku i nie
puszcza, nawet jeśli wijemy się jak piskorze, usiłując wymknąć się z jej
objęć. A może trzeba spróbować zmienić sposób postępowania i zamiast
wyrywać się rzeczywistości, odwzajemnić jej uścisk?

Opór oznacza cierpienie


Jeśli przyjmiemy życie takim, jakie jest, nie unikniemy bólu. Bo życie na
pewno nam go nie oszczędzi. Odbierze nam wszystko, co mamy,
i każdego, kogo kochamy – w momencie śmierci albo wcześniej. Ale nie
musimy tkwić w sytuacji, która tylko potęguje cierpienie. Kiedy dzieje
się coś, co łamie nam serce, uruchamiamy mechanizmy obronne.
Niestety, są to kłamstwa, którym pozwalamy sobą zawładnąć, żeby
uśmierzyć ból, jaki zadało nam życie. Grzęźniemy w tych kłamstwach,
nie zdając sobie sprawy, że stają się one przyczyną naszego chronicznego
cierpienia. Zatruci kłamstwem, nie dostrzegamy rzeczywistości
i ignorujemy uczucia, jakie przynosi życie: „Nie jestem wściekły, tylko
rozczarowany”, „Nie ogarniam tego”, „To jakieś nieporozumienie”.
Niestety, strategie, które stosujemy, nie są niezniszczalne. Życie powoli
toruje sobie drogę przez mur zaprzeczeń.
Pamiętacie kobietę, która cierpiała na halucynacje? Musiała najpierw
przyjąć do wiadomości fakt, że mąż zadał jej ból, zdradzając ją
i porzucając. W dalszej części terapii przekonała się, że ten pierwszy
krok był łatwiutki w porównaniu z następnymi. Uświadomiła sobie, że
przez lata skarżyła się na to, w jaki sposób mąż ją traktuje, ale nie
robiła nic poza czekaniem, aż zmieni się on w kogoś innego.
To nie było już takie proste. Musiała przyjąć do wiadomości, że przez
lata odpychała go i obwiniała za to, że nie był człowiekiem, którego sobie
wymyśliła. Tak naprawdę nigdy nie była jego żoną – poślubiła idealnego
mężczyznę z własnych marzeń i czekała, aż mąż się w niego zamieni. To
ona pierwsza – już przed laty – odwróciła się od męża. Tkwiła jednak u
jego boku przez lata, wciąż czekając, aż on stanie się kimś innym.
Skazując się na takie życie, sama siebie krzywdziła. Uważała, że jest
lojalna. Nie dostrzegała, że upierając się przy lojalności wobec czegoś
nierzeczywistego, zdradza samą siebie.
Rozpoczynając terapię, była przekonana, że mąż potraktował ją
okrutnie. Po pewnym czasie zaczęła dostrzegać, jak źle ona traktowała
jego, a także samą siebie. Jej praca w ramach terapii polegała na
przyjęciu do wiadomości faktów. Mąż odszedł od niej. Ona odwróciła się
od męża, od samej siebie i od własnych uczuć.
Nie jest łatwo wziąć odpowiedzialność za własne życie, to, które
człowiek sam sobie ułożył. O wiele łatwiej ustawić się w roli ofiary: „To
oni! Oni ułożyli mi życie!”. Ta pieśń ofiary brzmi w naszych uszach jak
syreni śpiew – czysto, pięknie i słodko. Słusznie i sprawiedliwie. Jeśli
damy się nabrać na jej zwodniczy urok, poprowadzi nas gdzieś daleko
poza nurt prawdziwego życia. Znajdziemy się w zaklętej krainie,
w której my jesteśmy dobrzy, inni są źli, wszystko jest jasne i proste.
Zagubieni w świecie własnych wymysłów, zapominamy, kim jesteśmy –
a jesteśmy tym dokładnie miejscem, w którym powstają złudzenia.
Gdy ustawimy się w roli ofiary, wszystko wokół staje się cudownie
przewidywalne. Znikają znaki zapytania. Dobrze wiemy, co oni nam
zrobili, dlaczego to zrobili i co powinni byli zrobić. Cała ta „wiedza”,
z pozoru oczywista, tak naprawdę jest wyssana z palca. „Fakty”, które
głosimy, istnieją tylko w świecie fantazji, który znajduje się... pomiędzy
naszymi uszami. Prawda jest taka, że drugiego człowieka nigdy nie
zdołamy do końca zgłębić. Nigdy nie będziemy go w pełni rozumieć, więc
jeśli myślimy, że wiemy o nim wszystko, okłamujemy się.
Bardzo dobrze „wiemy” też, co inni powinni robić i jacy powinni być.
Usiłujemy dyktować naszą wolę rzeczywistości. Przykro to powiedzieć,
ale raczej nie zostaniemy wysłuchani. Możemy rozkazywać, ile chcemy,
wszechświat nie zwróci na to najmniejszej uwagi. Życie płynie własnym
nurtem, a nie wyznaczoną przez nas drogą, i bez trudu zmywa wszystkie
stworzone przez nas iluzje. Jeśli oczekujemy, że zamiast po prostu
płynąć, życie zacznie spełniać nasze życzenia, nic dziwnego, że
niebawem poczujemy się pokrzywdzeni. Uznamy, że życie traktuje nas
niesprawiedliwie, tymczasem to my sami wpędzamy się w cierpienie.
Pewna kobieta, która zmagała się z depresją, oświadczyła bez
wstępów, że jest wściekła na swojego męża – gruboskórnego,
bezmyślnego okrutnika.
Poprosiłem, żeby podała jakiś przykład złego traktowania, jakiego
doznała od męża. Wybuchnęła płaczem, a potem, przełamując
zawstydzenie, opowiedziała, że kiedy się kochali, on wcisnął pięść w jej
odbyt, sprawiając jej tym koszmarny ból. Byłem wstrząśnięty. Zacząłem
delikatnie wypytywać, jakie były okoliczności tego wydarzenia.
I doznałem kolejnego szoku. Otóż podczas miłosnych uniesień mąż
zapytał żonę, czy zgadza się na fisting analny, a ona odpowiedziała, że
tak.
– Wcisnął pięść w mój odbyt. To strasznie bolało – wyrzuciła z siebie.
– Wcisnął pięść w pani odbyt. To prawda?
– No przecież mówię, że tak było.
– Moglibyśmy spróbować spojrzeć na to, co się stało, z innej
perspektywy?
– W porządku. Jak mianowicie?
– Mąż spytał panią, czy mógłby spróbować wprowadzić dłoń do pani
odbytu. Prawda?
– Prawda.
– Mogła się pani nie zgodzić, ale powiedziała pani „tak”.
– Mąż nie lubi, kiedy się nie zgadzam. Chciał usłyszeć „tak”.
– Rozumiem. Wobec tego powiedziała pani „nie” samej sobie.
– Och...
– Zgodziła się pani na fisting. To tak, jakby pani sama wepchnęła
sobie pięść męża w odbyt, bo przecież pozwoliła mu pani to zrobić.
A jednak, po fakcie, ma pani pretensje do męża za swoją własną decyzję.
Pani nie dała sobie prawa do odmowy, ale to on jest winien.
– Nie myślałam o tym w ten sposób.
– Proszę spróbować. Jakie uczucie wzbudził w pani mąż, proponując
fisting?
– Ten jego pomysł nie spodobał mi się ani trochę.
– Rozumiem. Ale co poczuła pani w stosunku do męża?
– Byłam na niego zła.
– Była pani zła na męża. I co pani zrobiła z tą złością? Skierowała ją
pani przeciwko sobie, zachęcając go, by zadał pani ból.
– Chyba zapomniałam, że jestem na niego zła.
– Właśnie. Zezłościła się pani na niego, a potem zapomniała pani
o swojej złości i skierowała ją przeciw sobie, zachęcając męża, żeby zadał
pani ból. Wygląda to tak, jakby chciała się pani ukarać za to, że była
pani na niego zła.
– Może i racja... Później, tego samego dnia, przygotowałam obiad
i sama nie wiem dlaczego, zasugerowałam mężowi, że mi się nie udał.
A on, oczywiście, skrytykował wszystko, co miał na talerzu.
– A więc doprowadziła pani do tego, że mąż jeszcze raz ukarał ją za to,
że zezłościła się pani na niego. Czyż nie są to wystarczające przesłanki,
by zacząć podejrzewać, że osobą, która jest wobec pani nieczuła
i okrutna, jest... pani sama?
Moja pacjentka była przekonana, że to mąż jest okrutnikiem, że to on
powinien być dla niej bardziej czuły i dostrzegać jej potrzeby. A przecież
ona sama stwarzała sytuacje, które prowadziły do tego, że ją krzywdził.
To ona była wobec siebie nieczuła i okrutna, wierząc przy tym święcie, iż
jest niewinną ofiarą męża-brutala. Chciała, żeby mąż ją kochał, ale
sama traktowała siebie bezlitośnie. Ta strategia była zupełnie
bezsensowna – jego miłość nie mogła sprawić, by ona przestała siebie
prześladować.
Kiedy wymyślony świat, w którym jesteśmy prześladowanymi przez
innych, niewinnymi ofiarami, chwieje się i rozpada, zaczynamy
dostrzegać, iż sami byliśmy własnymi katami. Chwila, gdy poznajemy
prawdę, zawsze przynosi ból. Musimy zrezygnować ze złudzeń, którymi
żyliśmy, a to niełatwe. Często popełniamy błąd i zamiast ze złudzeń,
rezygnujemy z własnego, prawdziwego życia. Pewna kobieta, która
związała się z przemocowcem, spytała:
– Czy powinnam odejść od męża?
– O tym nie mogę przesądzać. Natomiast na pewno byłoby dobrze,
gdyby zechciała pani dać spokój samoudręczeniu i przestała się tak
surowo karać.
– Powinnam się zmienić?
– Nie chodzi o to, co pani powinna, ale o to, czego pani chce.
Wmawianie sobie, że się coś powinno, to rodzaj skrywanej przemocy.
Każemy sobie robić coś, czego robić nie chcemy, czuć coś, czego nie
czujemy, czy wreszcie – być kimś, kim nie jesteśmy. A może najlepszą
rzeczą, jaką możemy zrobić w danym momencie, to zaakceptować fakt,
że rzeczywistość chcemy odrzucić i jeszcze troszkę pohołubić własne
złudzenia?
Trzymamy się złudzeń, kiedy oczekujemy, że nasi małżonkowie
zmienią się w wymarzone, chodzące ideały. Pewna kobieta, która
ponownie wyszła za mąż, narzekała na to, że małżonek ma zwyczaj
przesiadywać przed telewizorem, kupować płyty DVD i poświęcać czas
na wolontariat. Przyznawała, że jest dobrym mężem, ale te jego
zainteresowania to coś okropnego. Robiła wszystko, żeby mu je wybić
z głowy, ale jedyne, co osiągnęła, to ciągłe, coraz gwałtowniejsze kłótnie.
Wreszcie mąż zagroził, że dłużej tego nie wytrzyma i wniesie o rozwód –
tego też, oczywiście, nie powinien był robić.
– Jak mam go przekonać, że marnuje czas w idiotyczny sposób? –
chciała wiedzieć. – Każdy weekend spędza przed telewizorem, oglądając
piłkę nożną.
– Widocznie lubi oglądać mecze. Dlaczego nie miałby lubić tego, co
lubi?
– A pan ogląda piłkę nożną?
– Nie. Ale skoro mąż lubi futbol, można chyba zrozumieć, że chętnie
ogląda mecze. Dlaczego miałby tego nie robić?
– Toż to czysta strata czasu!
– Kto tak twierdzi?
– Ja!
– W porządku. Skoro dla pani oglądanie meczów to strata czasu, nie
powinna pani tego robić. Ale dla męża to przyjemność, więc niech sobie
ogląda.
– Ale ja mam tego wyżej uszu! On ciągle tkwi przed telewizorem, to
nie do wytrzymania.
– Może mąż ma rację. Jeśli nie może pani wytrzymać z mężem takim,
jaki jest, może powinna pani pozwolić mu odejść, żeby mógł znaleźć
kobietę, która pokocha go takim, jaki jest.
– No wie pan co?! Poddaję się!
– I bardzo słusznie. Może pani zrezygnować z marzenia o mężu, który
zawsze będzie chciał dokładnie tego, czego pani chce, albo trzeba będzie
zrezygnować z męża, którego pani ma. Rozwodu pani nie uniknie – jeśli
nie zdecyduje się pani zrezygnować z własnych wyobrażeń na temat
tego, jak bardzo mąż powinien być do pani podobny, prędzej czy później
on wystąpi o rozwód. Jestem gotów iść o zakład, że znajdzie się kobieta,
która pokocha go mimo tego, że lubi w weekend obejrzeć meczyk.
Ta pani chciała poddać męża ścisłej kontroli, by wreszcie zaczął
pasować do obrazu idealnego mężczyzny, który sobie stworzyła. Tyle
tylko, że nikt z nas nigdy nie zdoła kontrolować rzeczywistości, a ona
nigdy nie wygląda tak, jak wizje, które tworzymy w wyobraźni. Możemy
przepędzić nasze złudzenia na cztery wiatry i zacząć żyć w harmonii
z tym, co rzeczywiście istnieje. Dopóki się na to nie zdecydujemy, będzie
towarzyszyć nam cierpienie. Być może usłyszymy jego cichy szept:
„Zgubiłeś się w świecie fantazji. Czas wrócić do domu”.

Taniec na stole

Przeważnie zamiast zmierzyć się z niewygodną prawdą, wolimy


wypchnąć ją w niebyt. Kilka lat temu, w czasie kolacji w gronie
znajomych, przyjaciółka zadała nam pytanie: „Gdybyście mogli spełnić
swoje jedno życzenie, na co byście się zdecydowali?”. Każdy z nas
próbował odpowiedzieć. Gdy jednak przyszła jej kolej, oznajmiła: „Po
terapii nie muszę już tańczyć na stole”. Zdumiałem się, słysząc tę
odpowiedź, zanim zrozumiałem, co moja znajoma miała na myśli.
Wykręciła się z udziału w grze, którą sama sprowokowała. Wszyscy
podzielili się swoimi marzeniami, ona nie. Z zakłopotaniem zdałem sobie
sprawę z jej motywów. Uwierzyła mianowicie w cudowne przeobrażenie
swojej osobowości na skutek psychoanalizy, w oczyszczenie z neurozy.
My mieliśmy nasze pragnienia, ona święcie wierzyła, że zdołała się ich
wyzbyć. Wkurzyłem się, że tak sobie z nami pogrywa, ale zafrapowała
mnie jej postawa. Uważała, że musi pozbyć się swego dotychczasowego
ja, by stać się kimś, kogo sobie wymarzyła. Zobaczyłem w niej bratnią
duszę – ja też spodziewałem się czegoś takiego po terapii! Tymczasem
cel terapii jest odwrotny. Mamy wyzbyć się wyidealizowanego
wyobrażenia, kim powinniśmy się stać, by w pełni być sobą,
człowiekiem, którym jesteśmy naprawdę.
Chociaż niektórzy terapeuci uważają psychologię za rodzaj
„technologii”, dziedzina ta pierwotnie oznaczała zgłębianie duszy.
W którym momencie u mojej znajomej wgłębianie się we własną duszę
przerodziło się w odrazę do niej? Nie zdawała sobie sprawy, że leczenie
wymaga akceptacji wewnętrznego chaosu, nie stanowi zaś próby
zaorania go! Jeśli ktoś wyzna mi, że jest złodziejaszkiem, czy mam go
potępić, czy ujrzeć poza jego ułomnością istotę ludzką? Mogę pozwolić
sobie, by nawiązana została pogłębiona więź z przestępcą? Czy mam
odszukać również w sobie przestępcze instynkty? A jeśli ta konfrontacja
obnaży rzeczy, których wolałbym o sobie nie wiedzieć?
Zdrowienie zaczyna się w chwili, gdy zaakceptujemy naszą osobowość
niezależnie od tego, jak bardzo jest zwichrowana i zepsuta. Jest taki
dowcip: „– Co to jest psychoterapia? – Gdy większy psychol spotyka
mniejszego”... Wobec życia zawsze będziemy bezbronni, to jedna z cech
człowieczeństwa. Nie pomożemy sobie, jeśli będziemy próbować stłamsić
człowieczeństwo w nas samych. Trzeba nam je przyjąć, a jest to możliwe
tylko wtedy, gdy zaakceptujemy je też u innych.
Jeśli nie chcę widzieć w tobie człowieczeństwa, czyż nie potępiam
czegoś w samym sobie? Twoje wady są lustrem, w którym się
przeglądam. Czy gdy wejrzę głęboko w twoją istotę, będę w stanie
pogodzić się z twymi „wadami”, czyli tym, czego tak naprawdę nie znoszę
u siebie? Oboje spostrzeżemy wtedy, jak niewiele nas dzieli. Każda
odpowiedź twierdząca zbliża nas do afirmacji głębi człowieczeństwa
w bliźnim. Człowieczeństwa, które przecież jest też naszym udziałem.

Zero nieprzychylności

Byłem kiedyś na konferencji, na której prelegent w następujący sposób


określił cel, jaki chciałby wyznaczyć wszystkim małżeństwom: osiągnąć
stan, który nazwał „zero nieprzychylności”, a więc stworzyć relację
pozbawioną konfliktów. Och, ja też jestem wielkim fanem science fiction,
ale zejdźmy na ziemię. Konflikty są nieodłączną częścią naszego życia.
Sami przecież czasem nie wiemy, czego chcemy, miewamy sprzeczne
emocje i pragnienia. A co dopiero, kiedy musimy dogadać się z drugą
osobą! Zawsze będziemy się różnić. Ja nie jestem moją żoną, a ona nie
jest mną, i całe szczęście. Różnice między nami nie są problemem, który
trzeba rozwiązać. Tak po prostu jest – to samo życie.
Szepnąłem do ucha koledze, że koncept „zero nieprzychylności” to
fantazja człowieka, który chciałby wrócić do łona matki, w jedyne
miejsce, gdzie byliśmy w stu procentach akceptowani i bezpieczni. „Ależ
skąd”, pokręcił głową. „Wiesz, co przeżywa płód, gdy matka pije alkohol
albo bierze narkotyki? Wiesz, co przeżywa matka, gdy jej organizm
usiłuje dostosować się do obecności wciąż rosnącego lokatora i potem,
gdy musi wydać go na świat? Nawet w życiu płodowym człowiek nie
doświadcza idyllicznej, w pełni harmonijnej bliskości, o której tak
marzy”.
Czy chciałbym, żeby wszyscy się ze mną zgadzali? Tak, oczywiście.
Czy jest jakakolwiek szansa, że moje życzenie się spełni? Nie, nie ma
najmniejszej. Czy to bardzo źle? Nie, wręcz przeciwnie – to bardzo
pożyteczne dla mojego rozwoju. Muszę wyjść poza własną sferę
bezpieczeństwa, zobaczyć, kim inni są w rzeczywistości (a nie w moich
fantazjach na ich temat), i nauczyć się akceptować ich takimi, jacy są.
To pierwszy krok ku miłości.
Wszyscy tęsknimy za światem, gdzie wilki i owce żyłyby w pełnej
zgodzie, cielę i lew pasłyby się społem... Jakże piękny byłby to widok!
Niestety, życie wygląda nieco inaczej. I to nas złości: „Dlaczego moje
marzenie znów się nie spełniło? Dlaczego rzeczy nie układają się po
mojej myśli?”. Wyobrażamy sobie idealny świat, żeby uciec przed tym
rzeczywistym. W naszych marzeniach małżonkowie zgadzają się ze sobą
zawsze i we wszystkim, ludzie współpracują ze sobą bez zgrzytów, bliscy
rozumieją się i nigdy nie wchodzą ze sobą w konflikt. Zaklinamy
każdego: „Nie bądź sobą. Bądź, kim ja chcę, żebyś był!”. Porównujemy to,
co rzeczywiście się dzieje, z zaprojektowanymi przez nas scenariuszami.
Usiłujemy się schronić w wymyślonym świecie, tam, gdzie panuje „zero
nieprzychylności”.
Marzenie o bezpiecznym miejscu bez konfliktów, o strefie „zero
nieprzychylności”, pokazuje, że gdzieś w głębi duszy sami mamy
nieprzychylne nastawienie wobec świata. Skoro nie chcemy konfliktów,
to znaczy, że nie chcemy innych ludzi. Czy na pewno na tym świecie jest
miejsce dla ciebie i dla mnie? Czy jestem w stanie przyjąć prawdę
o tobie? Skoro na tym świecie istnieje przychylność i nieprzychylność,
pozytyw i negatyw, to może ja też mogę zaakceptować ich istnienie?
Kiedy w pięknych okolicznościach przyrody idę na spacer, podziwiam
blask słońca o poranku albo srebrzyste światło księżyca i migoczące na
nocnym niebie konstelacje gwiazd. Nagle... spoglądam w dół i widzę, że
mój but oblepia psia kupa, w którą właśnie wdepnąłem. Na terapię
idziemy, żeby rozejrzeć się po naszym wewnętrznym świecie. Trzeba
nastawić się na to, że będzie on zawierał równie ostre kontrasty.
Niedoskonałość jest częścią naszej natury, tacy przychodzimy na
świat. Ale upieramy się, że urządzimy wszystko po swojemu, lepiej.
Odrzucamy te aspekty rzeczywistości, które nie pasują do naszych
wyobrażeń. Nie zdajemy sobie sprawy, że kiedy zaczynamy rościć sobie
prawo do decydowania, co jest akceptowalne, a co możemy odrzucić,
skazujemy część nas samych na zagładę. Narzucamy sobie drastyczną
czystkę, bo chcemy upodobnić się do wyidealizowanych, odcieleśnionych
wizji samych siebie, które tworzymy. Kto tak robi, nie kocha życia, tylko
je nienawidzi. Kiedy mamy się za lepszych niż nasze własne życie, tym
samym je odrzucamy.
Jeśli chcielibyśmy osiągnąć „zero nieprzychylności”, musimy najpierw
uporać się z nieprzychylnym nastawieniem do samych siebie. Kiedyś
pewien ksiądz zwierzył mi się, że czuje do siebie nienawiść.
– Religia katolicka naucza, że Bóg stworzył człowieka, a więc także
księdza, na swój obraz i podobieństwo, prawda? – spytałem.
Skinął głową.
– Czy wierzy ksiądz w to, że Bóg go kocha?
Ponownie skinął głową.
– Skoro więc Bóg stworzył księdza na swój obraz i obdarzył miłością,
może warto przyłączyć się do Niego i pokochać samego siebie?
W jego oczach wezbrały łzy.

[1]
Zob. Byron Katie, Loving What Is: Four Questions That Can Change Your Life, Three Rivers
Press, New York 2003. [Wydanie polskie: Byron Katie, Mitchell Stephen, Kochaj co masz! Cztery
pytania, które zmienią twoje życie, przeł. A. Broniszewska, Burda Publishing Polska, Warszawa
2010 – przyp. red.].
[2] Co szczególnie ciekawe, chociaż Freud znany jest jako autor postulatu, by pacjent „mówił, co

przychodzi mu na myśl”, wielu terapeutów nie ma świadomości, że w jednym ze swych pism


w 1923 roku wskazywał, iż nie powinno tak być. Pacjenci bowiem w tym, co mówią, krążą wokół
meritum problemów, omijając je. To spostrzeżenie doprowadziło go do zmiany w spektrum jego
głównych zainteresowań: skoncentrował się na mechanizmach obronnych – kłamstwach, którym
dajemy się omamić, by uniknąć cierpienia.
[3] Zob. Donald Meltzer, Studies in Extended Metapsychology: Clinical Applications of Bion’s

Ideas, Karnac Press, London 2009.


[4] Zob. John Bowlby, Attachment and Loss, 3 tomy, Basic Books, New York 1976–1983. [O tej

teorii można przeczytać w: Jeremy Holmes, John Bowlby. Teoria przywiązania, przeł. J. Łaszcz,
Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne, Gdańsk 2008 – przyp. red.].
[5] Zdziwionym użyciem słowa „dusza” polecam książkę Freud and Man’s Soul, w której

Bettelheim opisuje, jak Freud stosował to pojęcie w odniesieniu do głębi ludzkiej osoby, do tego,
kim jesteśmy pod warstwą werbalną,oraz do tego, co jest zakryte, a powinno zostać poznane.
W rzeczywistości słowo psychoanaliza nie istnieje w dorobku Freuda. Używał pojęcia
Seeleanalyse – analiza duszy. [Wydanie polskie: Bruno Bettelheim, Freud i dusza ludzka, przeł.
D. Danek, PIW, Warszawa 1991 – przyp. red.].
[6] Osobista wiadomość od Cindy Leavitt.
[7] Zainteresowani pogłębieniem wiedzy o pojęciu nadziei powinni sięgnąć do The Principle of

Hope Ernsta Blocha (trzy tomy wydane w latach 1954–1959). Czyż nasza praca nie polega na
pomaganiu, by dostrzec drogę beznadziejną i odnaleźć tę pełną nadziei? Dodatkowo zob. epilog
Anatomy of Human Destructiveness Ericha Fromma z jego cudownym dyskursem na temat
różnic pomiędzy optymizmem jako wyabstrahowaną nadzieją a nadzieją prawdziwą, bazującą na
trzeźwej ocenie rzeczywistości. [Wydanie polskie: Erich Fromm, Anatomia ludzkiej
destrukcyjności, przeł. J. Karłowski, Rebis, Poznań 2002 – przyp. red.].
[8] Zob. Dag Hammarskjöld, Markings, Alfred Knopf, New York 1964. [Wydanie polskie: Dag

Hammarskjöld, Drogowskazy, przeł. J. Zieja, Znak, Kraków 1967 – przyp. red.].


ROZDZIAŁ 3

O TYM, JAK WZBRANIAMY


SIĘ PRZED PRZYJĘCIEM
PRAWDY

Wiemy już, co skłania nas do ulegania złudzeniom i iluzjom. Ale


dlaczego tkwimy w kłamstwie, zamiast je odrzucić i zmierzyć się
z rzeczywistością, która się za nim kryje? Dlaczego wzbraniamy się
przed przyjęciem prawdy o naszym wewnętrznym życiu i otaczającym
nas świecie? W tym rozdziale przyjrzymy się strategiom, które obieramy,
żeby zwodzić samych siebie i zniekształcać nasz ogląd rzeczywistości,
tak by widzieć ją niczym w krzywym zwierciadle. Są takie fragmenty
rzeczywistości, których za żadne skarby nie chcemy widzieć, ani nawet
niczego o nich wiedzieć. Odpychamy je, usiłujemy odsunąć gdzieś daleko
albo przerobić tak, by pasowały do naszej wizji świata. Każde kłamstwo
powoduje cierpienie, które powoli nas niszczy, narażając na jakąś formę
ślepoty.
Terapeuta nie będzie potakująco kiwał głową, kiedy zaczniemy
opowiadać mu historyjki, ubierając w słowa nasze ulubione mechanizmy
obronne. Przeciwnie, pokaże nam, że to właśnie one są przyczyną
naszego cierpienia. Będzie nam towarzyszył, gdy zdecydujemy się
zmierzyć z prawdą o nas samych, naszych uczuciach, myślach
i pragnieniach, oraz z prawdą o otaczającym nas świecie. To nie jest
łatwe zadanie. Ale podołamy mu, jeśli nie będziemy musieli robić tego
sami, lecz w relacji z terapeutą.

„Nie przymuszaj mnie!”

Jeśli czujemy ogromny opór przed akceptacją rzeczywistości, która nas


otacza, niewykluczone, że przede wszystkim nie potrafimy zaakceptować
tego, co się dzieje w naszym wnętrzu. Być może odpychamy innych, bo
przekreśliliśmy siebie. Czyżby konflikt ze światem zewnętrznym był
odbiciem wojny, jaka toczy się w nas samych? Ludzie potrafią wejść
z kimś w konflikt tylko po to, żeby nie musieć skupiać się na
wewnętrznym konflikcie, o wiele bardziej bolesnym.
Pewien bezrobotny mężczyzna wszedł do mojego gabinetu, bez słowa
rozsiadł się w fotelu, opierając łokcie na poręczach, i posłał mi naglące
spojrzenie.
– Widzę, że patrzy pan na mnie wyczekująco – zagaiłem.
– No chyba. W końcu to pan jest terapeutą – odparł tamten. – Niech
mi pan powie, co mam robić.
– A nad czym chciałby pan pracować? Czego pan potrzebuje?
– Gdybym znał odpowiedź na te pytania, nie byłoby mnie tutaj. Nie
mam pracy. Szczerze mówiąc, nie bardzo jej szukałem. Żona dostaje
szału, bo wciąż siedzę w domu i gram na komputerze.
– Rozumiem, że pańska żona nie jest zachwycona. Ale porozmawiajmy
o panu. W czym mógłbym panu pomóc?
– Pojęcia nie mam, sam już nie wiem, co myśleć. Chodziłem na różne
terapie, żadna nie przyniosła poprawy. Chyba powinienem po prostu
robić to, co pan mi zaleci; inaczej nigdy się z tego nie wykaraskam.
– Jeśli będzie pan robił to, co ja chcę, rozwinie pan tylko umiejętność
poddawania się woli innych ludzi. W efekcie będzie pan coraz bardziej
nieszczęśliwy.
– Pełna zgoda! – Mężczyzna wyraźnie poweselał. – Sam bym lepiej
tego nie ujął. Widzi pan, nie miałem ochoty na tę wizytę. Niepokoiłem
się, co też pan każe mi robić.
– Nie mogę panu niczego nakazać ani skłonić do zrobienia
czegokolwiek bez pana zgody. Mogę tylko zadawać pytania, a pan na nie
odpowie albo nie, wedle chęci. Chyba nie sądzi pan, że można odbyć
terapię na siłę, nie chcąc tego?
– Cóż, powinienem się zmusić. Wiem, że tak trzeba. Jeśli się na to nie
zdecyduję, powie pan, że nie robię postępów.
– Nie ufa pan swojej niechęci do terapii i usiłuje uniknąć ciężaru
decydowania, podporządkowując się mnie.
– Nie powiedziałbym. Zaprasza mnie pan do udziału w terapii, ale ja
widzę w tym działanie z pozycji siły. Ani się obejrzę, a zacznie pan
odprawiać nade mną jakieś czary-mary.
– Ależ nic nie zacznę. Nie mogę sprawić, że zacznie pan robić to, czego
pan nie chce. Tylko pan sam może zmusić się do czegoś, czego tak
naprawdę robić pan nie chce. Czy rozpoznaje pan ten schemat? Czy
często zmusza się pan do tego, czego pan nie chce?
– W sumie tak – odparł po chwili zastanowienia. – Ciągle to robię.
– Trudno jest radzić sobie z tym sprzeciwem?
– Ja już w nic nie wierzę. Nie mam za grosz zaufania do tego, co sam
myślę i mówię.
– To nieprawda. Ufa pan przesłankom, które skłaniają pana do
podjęcia terapii, ale nie ma pan zaufania do siebie i swojego sprzeciwu.
Krótko mówiąc, nie ufa pan sobie i stara się przerzucić ten brak
zaufania na mnie.
– Owszem. To prawda.
– Nie chce pan słyszeć swojego własnego sprzeciwu. To błąd, bo jeśli
chce pan powiedzieć mi „nie”, być może równocześnie chce pan
powiedzieć „tak” sobie. Póki co, mówi pan „tak” innym, a samemu sobie
mówi pan „nie”.
– Tak właśnie jest.
– Skoro tak jest, terapia podjęta wbrew sobie sprawi, że udoskonali
pan tylko swoją zdolność poddawania się woli innych ludzi. Nie pomoże
panu, a tylko zaszkodzi.
– Otóż to! Dlatego właśnie powiedziałem żonie, że nie chcę poddać się
terapii.
– I słusznie, nie powinien pan tego robić! Jeśli podda się pan terapii,
to będzie niewola, a nie terapia.
– Zabawne, że tak pan to ujął. W ostatniej pracy czułem się jak
niewolnik i przysiągłem sobie, że nigdy więcej na coś takiego się nie
zgodzę.
– Rozumiem, że nie chodziło panu o to, by nigdy więcej nie pracować,
ale żeby uniknąć bycia traktowanym jak niewolnik, a z tym kojarzyła się
panu praca. Obawiał się pan, że gdy tylko się pan w coś zaangażuje,
stanie się pan niewolnikiem – obojętne, czy chodziłoby o pracę
zawodową, czy o terapię.
– Nie myślałem o tym w ten sposób.
– Czy zgodzi się pan, żebym mu pomógł zerwać z tendencją do
poddawania się woli innych ludzi i zgadzania się na to, czego pan nie
chce?
Jeśli nie nauczymy się mówić „nie” innym ludziom, nigdy nie
będziemy mogli powiedzieć „tak” samym sobie. Poddajemy się woli
innych, a potem mamy do nich o to pretensje, chociaż to był nasz własny
wybór. Nawet nie przychodzi nam do głowy, że w ten sposób odwracamy
się od samych siebie. Jeśli chcemy przyjąć prawdę o sobie, poznać
własne pragnienia, trzeba nam przede wszystkim usłyszeć
i zaakceptować to „nie”, które mamy ochotę powiedzieć innym, nawet
jeśli nie rozumiemy do końca własnych pobudek. Bo za tym „nie” kryje
się „tak”, które chcemy powiedzieć samym sobie.
Psychomelasa

Nie tylko pacjentom, również terapeutom zdarza się uciekać przed


prawdą. Wiele lat temu w Waszyngtońskiej Szkole Psychiatrii mój
znakomity kolega, Morris Parloff, zapadł na szczególny rodzaj alergii:
nie na pyłki, lecz na źle ulokowane współodczuwanie. Wyobraźmy sobie
taki przypadek. Oto podczas terapii ktoś opowiada o swojej rozmowie
telefonicznej z żoną, cytując, jak dokuczał jej, przedrzeźniał i wmawiał,
że jest „żałosna”, aż ta cisnęła słuchawką. Nasz rozmówca wyraża
oburzenie.
– Jak ona śmiała po prostu się rozłączyć?!
– O tak, to musiało bardzo pana zaboleć – wzdycha współczująco
terapeuta.
Morris nazywa taką reakcję „psychomelasą”, błędem terapeuty
polegającym na niezrozumieniu, gdzie powinien lokować swoją empatię.
Zadaniem przyjaciół, a także terapeutów jest empatia wobec danej
osoby, a nie bezkrytyczna akceptacja zachowań, przez które ten ktoś
niszczy swoje życie. Jeśli rozumiejąco potakujemy, gdy ktoś opowiada,
jak tłamsi swą żonę, tak naprawdę głaszczemy po główce nie jego, a fakt
gnębienia przez niego żony, pomagamy mu tworzyć mechanizmy
zaprzeczenia, a w rezultacie przykładamy rękę do rozpadu jego
małżeństwa. Człowiek ten nie będzie w stanie dostrzec, że odpychając
żonę i gardząc nią, skłania ją do agresywnych zachowań. Jeśli
potakujemy ze zrozumieniem, podczas gdy pacjent prezentuje
mechanizmy samousprawiedliwienia, tylko je wzmacniamy, przez co
przyczyniamy się do porażki tego człowieka – w tym przypadku
destrukcji małżeństwa.
Pacjentowi z pewnością bardzo się spodoba, że współczujemy jego doli
ofiary, ale w niczym mu to nie pomoże. Sprawimy tylko, że coraz
bardziej będzie wikłał się w cierpienie. Jeśli zależy nam na tym
człowieku, musimy mówić mu prawdę, nawet jeśli naraża nas to na
gniewne reakcje. Szczerość jest jedynym prawdziwym wsparciem
pacjenta – a nie jego destrukcyjnej pobłażliwości wobec siebie. Jeśli
utrzymamy twardy – czyli uczciwy – kurs wobec pacjenta, możemy
spotkać się ze słowami:
– Pan mnie nie słucha!
Możemy wtedy odpowiedzieć:
– Przeciwnie. Wsłuchuję się w pana, ale nie w pana kłamstwa.
Okłamuje się pan, nie dostrzegając, jak odpycha pan żonę i poniewiera
nią. Jeśli skupię się na kłamstwach, nie będę pana słuchał naprawdę,
i wówczas to ja bym pana odrzucał. Wiem, że to przykre, ale przecież jest
pan gotów to usłyszeć.
Nie wchodzimy w dyskusje z kłamstwem, zwracamy się do osoby,
która się nim osłania. Obnażenie prawdy wyzwoli pacjenta
z samozałgania. Jeśli zaś damy się poprowadzić jego narracji, utkniemy
w niej na wieki. Gdy pokazałem temu biznesmenowi, jak rozwala swoje
małżeństwo, zapienił się i zarzucił mi, że go oskarżam.
– Nie oskarżam pana – odpowiedziałem. – Opisuję tylko pana
zachowania. Czy to ja panu zagrażam, czy może obwinianie oraz
poniżanie żony przez pana zagraża i panu, i pańskiemu małżeństwu?
– Jeśli nie odczepi się pan ode mnie, wychodzę! – zagroził.
– Dobrze. Nie będę pana zatrzymywał, jeśli nie ma pan ochoty
wysłuchać, co mam do powiedzenia. Jeżeli uważa pan, że nie mam racji,
wówczas powinien pan wyjść. Ale jeśli jest w tym prawda, to ta prawda
nadal będzie pana dotyczyć, niezależnie czy pan tu jest, czy sobie
poszedł. Mógłbym pana zwodzić, tak jak zrobiliby to inni, lecz czy
naprawdę tego spodziewałby się pan po naszej relacji? Przecież zależy
panu na ozdrowieniu.
Poszukiwanie prawdy jest naszym naturalnym instynktem, nawet
jeśli z pozoru łakniemy wygodnej blagi. Psychomelasa owija kłamstwa
w fałszywą empatię. Psychoterapia obnaża to, co fałsz stara się ukryć.
Już Platon mówił, że wiedza jest pokarmem duszy – kłamstwa są dla
niej trucizną. Żadne łgarstwo nikogo nie uleczyło, czy to w trakcie
terapii, czy po prostu w związku międzyludzkim, choćby nie wiem jak
było pokryte słodyczą. Warto więc usłyszeć od innych prawdę, która
przypomni nam, kim jesteśmy, kim przestaliśmy być i kogo chcemy
w sobie odnaleźć.

Powrót odrzuconego ja

Jednym ze sposobów unikania prawdy o sobie jest przypisywanie innym


ludziom własnych uczuć i pragnień. Oczekujemy, że będą oni spełniać
życzenia, do których nie chcemy się przyznać, działać pod dyktando
naszych pragnień, których się wypieramy. Pewien mężczyzna przyszedł
na sesję terapeutyczną i zaczął od słów:
– Nie wiem, nad czym mam pracować.
– Rozumiem – odpowiedziałem i umilkłem, czekając na jego
inicjatywę.
Zapadła cisza. Mężczyzna wiercił się w fotelu.
– Nad czym, pana zdaniem, powinienem pracować? – wypalił po
dłuższej chwili.
– Tego nie wiem – rozłożyłem ręce.
– Na pewno ma pan jakąś koncepcję...
– Nie, nie mam.
– Jak to nie? – Uniósł brwi.
– To pan do mnie przyszedł, prawda? – podsunąłem.
– Fakt, przyszedłem.
– Bez powodu by pan nie przychodził.
– Owszem, racja. Ale pojęcia nie mam, nad czym tu pracować.
– Człowiek, który nie ma żadnego problemu natury psychologicznej,
przychodzi do gabinetu psychoterapeuty... – zacząłem.
Mężczyzna poruszył się niespokojnie, westchnął ciężko.
– Jest taka jedna sprawa – wyrzucił z siebie. – Moja żona domaga się
rozwodu. Oczywiście pomyśli pan sobie, że to jest problem, którym
powinienem się zająć.
– Tylko pan może zdecydować, czy rozwód jest problemem, którym
powinien się pan zająć.
– Cóż – westchnął po raz kolejny. – Jeśli tego nie zrobię, żona odejdzie.
Nie chcę, żeby odchodziła.
Zanim nie dostrzeżemy pragnień w swoim sercu i nie przyznamy się
do nich, przypisujemy je innym ludziom. Mężczyzna, o którym tu mowa,
nie próbował nawiązać relacji ze mną, ale z własnym życzeniem, które
mi przypisał. Natomiast wszelkie moje pomysły na temat tego, jak z nim
pracować, konsekwentnie odrzucał.
Dopóty, dopóki odcinał się od własnych uczuć, życząc sobie, by były
moje, a nie jego, nie był w stanie dostrzec ani doświadczyć prawdy
o sobie, nie mógł też zmierzyć się z tym, co czuł. Skoro wmawiał sobie, że
to ja chcę, by poddał się terapii, oczywiście nie miał pojęcia, nad czym on
sam mógłby chcieć pracować. Nie chciał zmierzyć się z prawdą
o pragnieniach, które w sobie nosił, wolał z bezpiecznego dystansu
przyglądać się tym, które – jak to sobie wyobrażał – dostrzega we mnie.
Początkowo strategia ta wydaje się działać. Mamy wrażenie, że ludzie
wokół nas przejawiają nasze pragnienia i uczucia. A potem, cóż, pojawia
się życie, które nasze strategie ma za nic. Żona odchodzi, szef wzywa nas
na dywanik, dziecko bezczelnie pyskuje... I nagle wszystkie uczucia,
które odrzuciliśmy, wracają i rzucają się na nas, jakby gnało je
pragnienie zemsty. Dlaczego tak się dzieje?
Wydawało się nam, że zepchnęliśmy nasze uczucia na innych ludzi.
I w tym sęk – wydawało się nam. Tak naprawdę te uczucia tkwią w nas
cały czas. Bywa, że dokonujemy projekcji naszego wewnętrznego życia
na inne osoby albo nawet na przedmioty. Pewien człowiek widział oczy
patrzące na niego z krzaków. Widział, jak drzewa obserwują go z góry,
gdziekolwiek się ruszył. Zwidy te były dla niego bardzo ważne – ich
obecność zaspokajała jego pragnienie, by dostrzegła go matka, która go
porzuciła, gdy był niemowlęciem. W gałęzie drzew wpisał cały ból
swojego złamanego serca i lata tęsknoty.
Kiedy nie akceptujemy jakiegoś uczucia, odpychamy je od siebie za
pomocą projekcji. Chcemy, żeby nosili je inni ludzie. Kiedy życie
konfrontuje nas z ludźmi, na których dokonaliśmy projekcji, zaczynamy
doświadczać uczuć, jakie im przypisaliśmy. Mamy wrażenie, że te
uczucia nagle do nas wracają.
Mężczyzna, który powtarzał, że nie wie, nad czym ma pracować, był
pełen niepokoju. Zastanawiał się, czego będę od niego chciał, i w ogóle
się nie orientował, że tę reakcję wywołują w nim jego własne uczucia,
które, jak sobie wyobrażał, ja odczuwałem. Tymczasem wystarczyła
moja obecność, żeby wyzwolić w nim uczucia i pragnienia, których się
wyparł. Ja nie musiałem nic w tym celu robić. Brakujące elementy był
w nim samym, uśpione, i budziły się teraz, żeby uzupełnić puste miejsca
i uczynić go znów w pełni sobą.
Tak naprawdę nikt nie może zwrócić nam naszych uczuć, bo przecież
one nigdy nas nie opuściły. Tylko się nam wydawało, że odczuwa je kto
inny. Kiedy przestaniemy mieć złudzenia na temat uczuć i pragnień
innych ludzi, będziemy mogli zaakceptować te uczucia, które zawsze
nosiliśmy w sobie, choć byliśmy przekonani, że istnieją one na zewnątrz
nas. Życie wyzwala w nas uczucia, których się wyparliśmy. Niepokój to
ich zwiastun. Niepokój jest niczym odgłos pukania. Nasze uczucia
dobijają się do drzwi naszego serca. Kim są? Smutnym, zapłakanym
dzieckiem, zbuntowanym wyrostkiem czy kimś zrozpaczonym, kto
stracił wszelką nadzieję? Kimkolwiek by były, pytają: „Mogę wejść?
Pokochasz mnie?”. My jednak nie chcemy tych uczuć. Wysyłamy je do
kogoś innego. Do męża lub żony, do własnego dziecka, przyjaciela albo
szefa. Musimy po prostu znaleźć kogoś, kto będzie zły, ograniczony,
samolubny albo przesadnie krytyczny. Takich cech nie chcemy widzieć
w sobie. Wypędzamy więc niechciane uczucia, przypisujemy komuś
innemu, a potem dystansujemy się od tej osoby, rozkładamy ją na
czynniki pierwsze, osądzamy ją, a czasem nawet wymierzamy jej karę.
W jaki sposób rozpoznać cechy, których się wypieramy i które
przypisujemy innym? To łatwe. Jakie wady najczęściej wytykamy innym
ludziom? Dlaczego na nich narzekamy? Co w nich najbardziej nas
denerwuje? W jakie stereotypy na ich temat wierzymy? Możemy się
przejrzeć, niczym w lustrze, w naszym sposobie postrzegania innych
ludzi. Cechy, które potępiamy u innych, to te, których nie chcemy
w sobie widzieć. Narzekamy, że inni nas źle traktują, bo nie chcemy
przyznać, jak bardzo sami siebie krzywdzimy.
Można nawet wziąć ślub po to, żeby móc zrzucić na współmałżonka
winę za swoje własne problemy. Kiedyś przyszedł do mnie pewien
żonaty mężczyzna. Szybko okazało się, że nie sądzi, by sam potrzebował
terapii; chciał raczej, bym poddał telepatycznej terapii jego żonę, której
z nami nie było.
– Moja żona ma problem z intymnością – zwierzył mi się. – Bliskie
relacje ją przerażają.
– Czy zdaje sobie pan sprawę, że przedstawia mi pan problem żony,
a nie swój własny? – spytałem.
– Drogi panie, ona naprawdę sobie nie radzi...
– Bardzo możliwe. Nie wiem tylko, czy pan zauważył, że usiłuje mnie
pan nakłonić, żebym zajął się problemami żony, a nie na pańskimi?
– A bo ja wiem? Może coś w tym jest.
– Opowiada mi pan o żonie, żebym skupił się na jej problemach,
a panu dał święty spokój.
– Ależ skąd, w ogóle nie miałem takiej intencji!
– Mimo wszystko, to zachowanie jest znaczące. Skoro stara się pan
odwrócić od siebie moją uwagę, wygląda na to, że będziemy mieli
problem z bliską relacją, która powinna nas połączyć w ramach terapii.
Czyżby to pan miał problem z intymnością?
Kiedy przyjrzymy się z bliska sprawom, na które zazwyczaj
narzekamy, mamy szansę dostrzec, do kogo tak naprawdę powinniśmy
kierować pretensje – a mianowicie do nas samych. Zamiast zastanowić
się nad sobą, przeanalizować własne żale i pretensje, żeby odkryć,
z jakimi uczuciami powinniśmy się zmierzyć, usiłujemy przerzucić
problem na innych i przestajemy przyglądać się sobie. O wiele bardziej
wolimy poddać krytycznej analizie ciekawe przypadki, jakie stanowią
nasi ułomni bliźni. Terapeuta może pomóc uczuciom, które
odepchnęliśmy, w powrocie do nas, do domu. A dokładniej, może pomóc
nam zmierzyć się z uczuciami, które cały czas w nas były, ale nie
chcieliśmy ich dostrzec. Uciekaliśmy się do projekcji, żeby móc
powiedzieć: „To nie ja”, ale przecież chodziło o nasze własne uczucia,
pragnienia, tęsknoty i potrzeby. A może niepotrzebnie usiłowaliśmy
skazać je na banicję? Może nie ma w nich nic złego? Uczucia pojawiają
się, żeby przekazać nam informacje, których potrzebujemy.
Jeśli nie akceptujemy własnych uczuć, to znaczy, że nie akceptujemy
samych siebie. Dokonując projekcji, przerzucamy te uczucia na innych.
To oni są źli i rozdrażnieni, oni są samolubni, oni wciąż krytykują.
Robimy wszystko, żeby trzymać się od tych osób z daleka, albo usiłujemy
je kontrolować. Nie zdajemy sobie sprawy, że w rzeczywistości staramy
się kontrolować emocje, które, jak sobie wyobrażamy, są w tych osobach.
Niszczące emocje i zachowania, które tak wyraźnie widzimy w innych,
są tak naprawdę w nas samych. Inni ludzie nie potrzebują naprawy. Nie
powinniśmy ich reperować, ale kochać. To odniesie o wiele lepszy
skutek, bo naprawimy również własne wnętrze.
Życie sprawia, że nasi małżonkowie, bliscy i wszyscy, którzy nas
otaczają, wywołują w nas uczucia, których nie chcemy w sobie widzieć.
Odpychamy je, przypisujemy innym. Ale choćbyśmy się przy tym nie
wiadomo jak upierali, one i tak do nas wracają. Kiedy mówimy: „On
sprawia, że czuję...” albo „On doprowadza mnie do...”, chcemy tak
naprawdę powiedzieć: „On przypomina mi o uczuciu, którego nie chcę
i którego usiłuję się pozbyć”.
Popatrzmy przez okno. Widzimy niebo i chmury, gałęzie drzew, trawę.
Potrzeba wszystkiego, żeby stworzyć świat, i świat te wszystkie
elementy akceptuje. Podobnie jest z nami – nic, co ludzkie, tak
naprawdę nie jest nam obce, wszystko nosimy w sobie – myśli, uczucia,
impulsy. Używamy wyobraźni, żeby „wysłać” niechciane uczucia na
zewnątrz. A potem przychodzi tęsknota za tym, czego nie chcieliśmy
zaakceptować. Czujemy, że czegoś nam brakuje, bo wyparliśmy się
części nas samych.
Spróbujmy otworzyć się na ludzi, których potraktowaliśmy jako
abandonarium[1], czyli coś w rodzaju lamusa dla naszych niechcianych
uczuć. Pozwólmy tym uczuciom na powrót do domu. One tak naprawdę
nigdy nas nie opuściły. Kiedy to dostrzeżemy, poczujemy, jak
przestrzenne jest nasze wnętrze, ten świat, w którym toczy się nasze
wewnętrzne życie.

Co mogę, gdy nic nie mogę?

Kogo można epatować naszymi emocjami, jeśli nie najbliższych? Komu


innemu moglibyśmy stawiać niewykonalne żądania? Dlaczego
mielibyśmy szukać awantur gdzie indziej, skoro tak łatwo możemy
wywołać je w domu? Nierzadko tak zwane konflikty „rodzinne” to po
prostu czyjaś walka z rzeczywistością.
Pewna pani, której przypadek już był tu wspomniany, popadła
w konflikt ze swym pięćdziesięcioletnim synem. Mężczyzna ten przeżył
w dzieciństwie dramat – był molestowany i gwałcony przez własnego
ojca. Gdy tylko matka odkryła prawdę, zwróciła się do terapeutów
o pomoc dla syna. Niestety, terapia nie przyniosła spodziewanych
rezultatów. Przeciwnie – syn nabrał przekonania, że to matka zniszczyła
mu życie i powinna płacić za to, łożąc na jego utrzymanie. Przez
trzydzieści lat terroryzował ją w ten sposób. „Cierpię przez ciebie, więc
jeśli nie będziesz płacić, zabiję się”. Ulegała temu – nie dość, że czuła się
winna wobec syna, to brała także na siebie wcześniejsze samobójstwo
córki.
– Grozi, że doniesie na mnie do izby samorządu zawodowego i stracę
licencję prawnika – mówiła.
– To się nie zdarzy – odparłem. – Szantażuje panią, bo chce żyć na
pani koszt.
– Zawiodłam go przecież. – Łkała.
– Owszem. Zawiodła go pani raz, gdy był dzieckiem. Potem robiła
pani, co tylko mogła, żeby mu pomóc. Czyż nie?
Opowiedziała mi, jak organizowała terapię, jak, chcąc odkupić
popełnione błędy, załatwiła mu specjalny tok nauczania, aż po studia,
z których ostatecznie zrezygnował.
– Twierdzi, że przemoc doznana od ojca zniszczyła mu życie, ale
ostatecznie obwinia mnie.
– Czyny, jakich dopuścił się pani były małżonek, wywołały w synu
trwały uraz. Ale obecne problemy biorą się także z tego, w jaki sposób
usiłowaliście z synem radzić sobie z tą przeszłością. Owszem, jest pani
częściowo odpowiedzialna za zło, które się stało. Ale to on sam przez
trzydzieści lat hołubił swoją niedolę, zaprzepaszczał każdą szansę,
niszczył swoją karierę zawodową i związki. W tym mu pani nie
pomagała. Przestała pani przyczyniać się do jego nieszczęścia, gdy miał
dwadzieścia lat. Potem on przejął to zadanie, i wypełnia je po dziś dzień.
– Myślałam, że opłacanie prywatnych szkół moim wnukom pomoże im
w życiu, ale syn pozwala im wagarować, obijać się i godzinami
przesiadywać przed telewizorem.
– Wydawało się pani, że kupi im pani przyszłość, ale on spuścił tę
przyszłość i pani pieniądze w toalecie.
– Czuję, że muszę jakoś odkupić swoją winę.
– Nie. Chce pani ochronić swój wizerunek. Pokochała pani swój obraz
jako idealnej matki i łożyła pani na syna, licząc, że wreszcie stanie na
nogi i może się nawet odwdzięczy, ale to marzenie jest jak niewidzialny
wampir, wysysający z pani życie. Jeśli wyprze się pani tego wizerunku,
nie będzie już o co walczyć. Zawiodła pani syna, gdy był dzieckiem – to
fakt. Ale to on powinien kierować swoim życiem, pani nie może robić
tego za niego. Taka jest prawda. Pani dotychczasowa postawa nie
ułatwia mu tego zadania.
– Mówi mi, że chcę kupić od niego przebaczenie.
– Kosztem dwustu tysięcy dolarów wydanych w ciągu ostatnich
trzydziestu lat uzyskaliśmy dowód, że istotnie tak jest. Liczy pani, że
pieniądze załatwią pojednanie z synem. Nie załatwią. On dawno pojął,
że może wiele zyskać, trzymając panią w ten sposób w szachu.
Pacjentka roześmiała się niewesoło.
– Chciałam uświadomić mu, że niszczy przyszłość swych dzieci, ale
mnie nie słucha. Albo wydziera się na mnie przez telefon, albo rzuca
słuchawką. Wiem za to, że sam zadzwoni, gdy będzie potrzebował forsy.
Musi zmierzyć się z faktami.
– Przeciwnie. Nie był w stanie zmierzyć się z nimi przez trzydzieści
lat. Tracił każdą pracę, rozwalił każdy swój związek, obijał się na
bezrobociu, oczekując od pani utrzymywania go na stopie, do której się
przyzwyczaił. Tak więc chyba to pani zadaniem będzie sprostać
rzeczywistości.
– To prawda.
– Wiem, że wolałaby pani, by to on pierwszy pojął, jaka jest prawda,
ale to robi z pani zakładniczkę jego zwichrowania.
– Nie mogę już czekać, nie stać mnie na to. Ale co będzie, jeśli się na
mnie wścieknie?
– Nie wścieknie się na panią. On wścieka się na własne życie. Kiedy
pani pieniądze przestaną stać mu na drodze ku prawdzie, może wściekać
się na rzeczywistość, ale będzie to jego pierwszy krok ku
zaakceptowaniu jej.
Nasi bliscy potrafią dokonywać katastrofalnych wyborów życiowych,
a my nie zawsze możemy ich powstrzymać. Zamiast zaakceptować
smutek płynący z bezradności, próbujemy ich zmieniać, co ma ulżyć nam
samym. Gdy dajemy im dobre rady, spotykamy się z gniewem lub,
w najlepszym przypadku, z zażenowaniem. Wydaje się nam, że gasimy
cudze pożary, a tak naprawdę chcemy uporać się z własnymi pożarami
smutku, bólu, złości i poczucia straty. A tego ognia nie ugasimy, lejąc
wodę na innych. Najlepsze, co możemy zrobić dla naszych bliskich, to
wyrzec się własnych projekcji i samemu stosować się do rad, których
udzielamy.
Trudno jest znosić obecność własnych uczuć, dlatego wolimy
przypisywać je innym. Staramy się wtłoczyć ich w wymyślone przez nas
ramy, tłumacząc, perswadując lub stawiając żądania. Ukryty przekaz
pozostaje zawsze ten sam: „Mój punkt widzenia ma być dla ciebie
punktem odniesienia!”. Jeśli brzemię oczekiwań jest dostatecznie
ciężkie, ludzie nagną się do naszej woli, byle tylko nas ukontentować.
Dopóki się opierają, oskarżamy ich, wytykamy im błędy i bez pytania
ustawiamy się na pozycji niezastąpionych doradców. I jeszcze jesteśmy
zdumieni, widząc, że nasze wysiłki nie zyskują u nich uznania.
Skąd te negatywne reakcje? Ludzie wpadają w gniew, gdy odrzucamy
ich takich, jacy naprawdę są. Traktujemy ich jak projekt adaptacji
mieszkania podlegający ciągłym ulepszeniom. Wysyłamy im sygnał:
„Jesteś dla mnie już prawie idealny, ale jeszcze musisz nad sobą
popracować”.
Inni ludzie nie istnieją po to, żeby stać się naszymi pupilkami, gdy
odrzucą siebie tak, jak my odrzucamy ich. Naszym zadaniem jest kochać
ich takimi, jacy są, akceptując prawdę: każdy ma być sobą, a nie
wcieleniem cudzych wyobrażeń. W ramach tego godzenia się z prawdą
trzeba nam też pokochać samych siebie – nie tylko to, co w nas miłe, ale
i te rzeczy, które inni odrzucają. Dopiero wtedy będziemy w stanie
określić zdrowe granice. Nie wymagamy już od innych zmiany
postępowania, na które nie mamy wpływu. To my zmieniamy nasze
zachowanie tak, by nie nagradzać ich, gdy zawiodą nas w związku lub
zranią nasze uczucia. Kochając ich, stawiajmy czoła rzeczywistości, i nie
wspierajmy ich działań o destrukcyjnym charakterze.
Łatwiej to rzecz jasna powiedzieć niż wcielić w życie, zwłaszcza gdy
nasze nadzieje spłonęły w ogniu, który nasi bliscy zaprószyli
i podtrzymują, a na dodatek obwiniają nas o wywołanie pożaru! Kobieta,
o której pisałem powyżej, musiała pogodzić się z faktem, iż to jej syn jest
podpalaczem własnego życia, a płomieni nie ugasi ani jej miłość, ani
pieniądze, dopóki on wciąż dorzuca do ognia.
Gdy osoby, które kochamy, zawiodą nas, ciężko nam porzucić ich
idealny obraz, którą stworzyliśmy, ciężko znieść poczucie straty
i rozczarowania. Ciężko jest porzucić własną wizję i otworzyć się na
tajemnicę, jaką stanowi życie. Możemy też odciąć się od emocji, uczepić
się złudzeń, próbować za pomocą pieniędzy przebudować na nasz obraz
relacje z bliskimi i to wszystko nazwać „miłością”.
A może w rozczarowaniu matki wobec syna należy dostrzec nie tyle
wielki problem, co nową możliwość? Jeśli wciąż czujemy się
rozczarowani, jest to informacja o nas samych, a nie o innych ludziach.
Świadczy o tym, że z uporem odrzucamy rzeczywistość. Jeśli zawiedziesz
mnie raz, jest to informacja o tobie. Jeśli zawiedziesz mnie dziesięć razy,
jest to informacja o mnie: o mojej negacji rzeczywistości. Nie będziemy
wciąż zaskakiwani na niekorzyść, o ile uparcie nie zaprzeczamy temu, co
jest prawdą. Zawodząc nasze oczekiwania, ludzie pomagają nam
dostrzec, co się naprawdę dzieje.
Jeśli przyjmiemy uczucie rozczarowania, zamiast usiłować po raz
kolejny zmusić rzeczywistość, by dopasowała się do naszych wyobrażeń,
owszem, odczujemy ból. Rozstanie z rojeniami o szczęśliwym odnowieniu
relacji rodzinnych na pewno będzie bolesne. Ale tylko tędy prowadzi
droga do rzeczywistości, z którą trzeba nam się zmierzyć. Najpierw
musimy urządzić pogrzeb własnym złudzeniom. Kobieta, której
przypadek opisywałem, nie umarła tego dnia w moim gabinecie. Umarły
jej beznadziejne nadzieje. Obraz kochającego syna spoczął w trumnie.
Matka roiła sobie, że pieniędzmi kupi miłość syna i jego zdrowie
psychiczne, ale przecież nie mogła kupić życia, które on odrzucał. Jego
postępowanie wobec niej było jednak rodzajem pokrętnego listu
miłosnego: „Daj sobie spokój. Twoja miłość nie powstrzyma moich
skłonności do destrukcji!”. Bezustanne rozczarowanie przybiło jej
złudzenia do krzyża rzeczywistości.
– Nie zniosę tego – powiedziała załamana.
– Znosi to pani już od trzydziestu lat! – odpowiedziałem. – Czegoś
innego pani już dłużej nie zniesie – własnego zaprzeczenia. Właśnie
zaczyna ono pękać pod naporem prawdy.
Wydaje nam się, że mamy pełnię kontroli nad biegiem wydarzeń, lecz
to życie nimi kieruje, boleśnie ukazując nam, że nie my piszemy jego
scenariusz. Mamy skłonność do upiększania życia fantasmagoriami, ale
ono zawsze wraca do swej szarej postaci. Życie jest dla nas szkołą,
a rodzina – jednym z nauczycieli. Czy pamiętacie historyjkę o trzech
świnkach, które zbudowały dla siebie domki: ze słomy, z patyków i z
cegieł?
Rzeczy, które dzieją się wokół nas, oddziałują na domek, który
wznieśliśmy w swoim umyśle. Życie dmie na niego, a my czepiamy się
pękających ścian zbudowanych z naszych pragnień. Rodzina, stymulując
nasz ciągły rozwój, ukorzenia nas w rzeczywistości. O ile tylko
przestaniemy trzymać się fantazmatów, możemy w pełni zaakceptować
i kochać swoją rodzinę oraz odkrywać tajemnicę, jaką są osoby ją
współtworzące. I nawet jeśli nasza rodzina jest zepsuta lub zła, miłość
oznacza, że nie zaciemnimy tej prawdy, a złu pozwolimy, by nauczyło
nas tego, czego musimy się nauczyć.
Kiedy matka przestała kurczowo trzymać się swoich marzeń
o idealnym synu, zaczęła kochać tego, którego rzeczywiście miała.
Pozbawiony w ten sposób możliwości szantażu, syn stanął wobec
konieczności ułożenia lepszej relacji z matką. Dlaczego? Bo już nie
pozwalała, by ją prowadził w ich dawnym, destrukcyjnym tańcu.

Na siłę czy naprawdę?

Jak reagujemy, kiedy przychodzi śmierć i niszczy nasze marzenia?


Pewna terapeutka miała pracować z kobietą w ostatnim stadium raka.
Wcześniej u chorej zdiagnozowano nowotwór i została poddana operacji.
Niestety, chirurg popełnił fatalny błąd i uszkodził guz, tak że komórki
rakowe rozprzestrzeniły się po całym organizmie. Nie było już żadnej
nadziei.
– Chyba nie będę jej nakłaniać, żeby mówiła o swoich uczuciach –
zastanawiała się terapeutka. – To dla niej zbyt wiele.
– Ma pani rację – przyznał superwizor. – Takie rzeczy wyczuwa się
intuicyjnie.
A jednak terapeutka nie była do końca pewna, czy postępuje słusznie,
spytała więc mnie o radę.
– Czy nie sądzisz, że zmierzenie się z uczuciami będzie dla tej kobiety
za trudne? Mam ją w to pchać na siłę?
– Na szczęście nie masz możliwości, by ją w cokolwiek na siłę pchać.
Śmiertelna choroba już to zrobiła, nie patyczkowała się z nią. Nowotwór
nigdy nie puka do drzwi z pytaniem, czy może się pojawić, czy też to dla
nas zbyt trudne. Życie po prostu płynie, różne rzeczy się dzieją,
niezależnie od tego, czy jesteśmy na nie gotowi, czy nie. Zresztą, na
chorobę i śmierć zawsze jesteśmy gotowi; nasze marzenia oczywiście nie
są.
– Skąd mam wiedzieć, czy ona to wytrzyma?
– Jakoś musiała już wytrzymać fakt, że jest śmiertelnie chora.
– W sumie, jeśli tak to ująć...
– To jej uczucia, a ona jeszcze nie odeszła. Na pewno nie są dla niej
zbyt trudne. – Zamilkłem na chwilę. – Ale czy nie będą zbyt trudne dla
ciebie?
Nie odpowiedziała. Wpatrywała się w podłogę.
– Ta kobieta umiera, a ty nie możesz jej pomóc. Czuje ogromny gniew
na lekarza, który skazał ją na śmierć, partacząc operację. Traci
wszystkie lata życia, które miała nadzieję przeżyć, nigdy się nie
zestarzeje, nie zobaczy, jak dorastają jej dzieci. Dasz radę wziąć ją za
rękę, stanąć wobec jej śmierci i razem z nią dźwigać ciężar jej uczuć?
– To potwornie trudne.
– Owszem, ale tak właśnie wygląda prawda.
– Rzucasz mi wyzwanie?
– Ja? Ależ skąd. Życie to robi. Zresztą, nie ciebie wystawia na próbę,
ale twoją wizję terapii. Myślisz, że superwizor zatwierdził twoją decyzję,
ale on podpisał się tylko pod pewną wizją terapii i życia w ogóle, taką,
w której jest miejsce na światło, ale na ciemność już nie, gdzie niebo jest
zawsze bezchmurne, a my cieszymy się różnymi rzeczami i nigdy niczego
nie tracimy.
– Superwizor naprawdę sprawiał wrażenie, że popiera mój punkt
widzenia. Wykazał zrozumienie.
– Rozumiał twoją przemożną chęć, żeby wziąć nogi za pas. To
normalne, każdy woli przed śmiercią uciekać, niż się od niej uczyć.
Dobrze o tym wiem, bo sam mam dużą wprawę w uciekaniu. Ale ty tak
naprawdę nie miałaś zamiaru zostawić tej kobiety samej z jej
cierpieniem i umieraniem. Gdyby tak było, poprzestałabyś na opinii
superwizora i do głowy by ci nie przyszło, żeby o cokolwiek mnie pytać.
Teraz, kiedy to widzisz, weźmiesz tę kobietę za rękę i będziesz przy niej,
gdy najbardziej tego potrzebuje.
– To straszne – patrzeć jak umiera i nie móc jej w żaden sposób
pomóc.
– Nie możesz sprawić, że przestanie cierpieć. Nie możesz przedłużyć
jej życia. Ale jeżeli pozwolisz, by poruszył cię jej dramat, jeśli przejmiesz
się jej cierpieniem, stratą i umieraniem, uczynisz to wszystko
łatwiejszym do zniesienia. Nie będzie musiała dźwigać sama tego
ciężaru, skoro będziesz stać u jej boku i trzymać ją za rękę.
– Nie wiedziałam, że to należy do zakresu moich obowiązków
zawodowych...
– Psychoterapeuta to nie jest zawód jak inne. To powołanie. Przez
swoją chorobę, cierpienie i umieranie ta kobieta cię wzywa. Twoim
zadaniem jest odpowiedzieć na to wezwanie, pozwolić, by twoja ręka
odnalazła jej dłoń, i być przy niej, kiedy będzie zmagać się ze śmiercią.
– To takie straszne...
– Pewnie, że straszne. Cierpisz, bo choroba i perspektywa śmierci tej
kobiety niszczy także twoje marzenia dotyczące niej i waszej wspólnej
pracy podczas psychoterapii. Nie możesz sprawić, że ona wyzdrowieje.
Nadchodząca śmierć jest jak pożoga, morze płomieni, które pożerają
wszystko, cośmy dotąd znali. Ale w pewnym momencie płomienie
opadną, ogień zgaśnie i na pogorzelisku obydwie odnajdziecie coś, czego
żadna z was się nie spodziewa, nie potrafi jeszcze opisać ani nazwać.
Ona odkryje, kim jest, kiedy słowa przestaną się liczyć, a wszelkie
marzenia i wyobrażenia na temat życia i jej samej stracą rację bytu. Ty
też to odkryjesz.
Sądzimy, że życie i śmierć to dla nas za wiele. Z całej siły odpychamy
je od siebie, ale one nie dają się zbyć. Przychodzą i po prostu biorą nas
w objęcia, równając z ziemią kłamstwa, za którymi próbujemy się
schronić. Czy jako przyjaciele, czy też jako terapeuci, musimy umieć
przyjąć także śmierć – śmierć nawiązanych przez nas relacji, naszych
nadziei i marzeń. Kiedy czuwamy przy kimś, kto umiera, zaczynamy
rozumieć, że my także umieramy. Jeśli przyjmiemy tę prawdę, będziemy
mieć szansę, żeby dowiedzieć się, kim naprawdę jesteśmy – tam,
w największej głębi, gdzie słowa się nie liczą i gdzie panuje niezmącona
cisza.

Psychologiczne wybrzydzanie

Bardzo chętnie wybieramy z życia części pasujące do naszej


wyimaginowanej układanki, nie chcemy zaś ogarnąć jego całości,
odrzucamy niewygodne fragmenty i wmawiamy sobie, że damy radę żyć
poza rzeczywistością. Wydaje nam się, że uciekamy przed zewnętrznym
światem, podczas gdy tylko chowamy się przed tym, co konfrontacja ze
światem budzi: mianowicie wewnętrzny świat uczuć i lęków. I tak nigdy
nie uda się nam uciec od tego, kim jesteśmy.
Kierują nami uczucia, których sobie nie wybieramy. Kiedy przychodzi
ból straty, doświadczamy naszej miłości do bliskich, którzy odeszli. Jeśli
inni ludzie naruszają nasze granice, gniew pomaga nam się bronić.
Strach sam w sobie nie jest zagrożeniem, lecz sygnałem alarmowym
ostrzegającym przed niebezpieczeństwami, tak zewnętrznymi, jak
i wewnętrznymi. Uczucia, nawet trudne, są dobre. Dzięki nim żyjemy.
Czemu więc tak wrogo odnosimy się do naszych uczuć? Odrzucamy je,
myśląc: „Nie chcę czuć się w ten sposób!”. Jako psychologicznie wybredni
nazywamy emocje, których chcemy, „pozytywnymi”, a te, których sobie
nie życzymy, „negatywnymi”. Próbujemy podzielić świat, by móc żyć
w części, która nam odpowiada, i zapomnieć o tej drugiej. Łudzimy się,
że wtedy osiągniemy doskonałość i niezmącony spokój, lecz
w rzeczywistości pozostajemy po dawnemu podatni na wszystkie
uczucia, jest w nas dobro i zło.
Jeśli nie możemy znieść bólu, jaki przynoszą uczucia, próbujemy
wyprzeć się połowy swojego jestestwa. Człowiek, który przez lata
praktykował medytację, unikał w swym życiu gniewu, wierząc, iż to
uczucie zniweczyłoby jego duchowy wzrost. Twierdził, że złość jest
„antyduchowa”: „Każda rzecz wzrasta wskutek poświęcania jej uwagi.
Dlatego nie możesz skupiać się na gniewie”. Stosował więc techniki
medytacji, by wyciszyć się i oczyścić z emocji antyduchowych. Tłumienie
gniewu rychło przemieniło go jednak w bierne popychadło, regularnie
eksplodujące niekontrolowaną wściekłością.
Psycholog John Welwood nazwał unikanie gniewu stosowaniem
„duchowego objazdu”[2]. Często wykorzystujemy duchowość, żeby unikać
niechcianych uczuć, konfliktów i... życia. Gdy poszukujemy stanu
duchowej obojętności – błędnie określanej mianem transcendencji –
doprowadzamy tylko do duchowego rozwodu z samymi sobą. Opisany
powyżej człowiek chciał wznieść się ponad życie wewnętrzne, wypierając
się go. Emocje pogrzebał głęboko, nie widząc, że właśnie zasiewa ziarno,
nad którego wzrostem nie będzie miał kontroli. Uczucia, których nie
aprobował, traktował tak, jakby nie istniały. Człowiek nie może jednak
przestać być sobą, tak jak woda nie może przestać być mokra. Myśli
i odczucia powstają w nas bez naszej wiedzy i zgody. Nie uciekniemy od
siebie samych, bo nie jesteśmy miejscem, które można opuścić, ani
rzeczą, którą można przerobić. Tymczasem, nie chcąc radzić sobie
z naszym życiem wewnętrznym, wolimy je po prostu odciąć. Ale taki
zabieg nie jest ani terapią, ani duchowym doskonaleniem, to po prostu
amputacja. Już Simone Weil powiedziała, że życie nie wymaga
okaleczania, by było czyste[3]. A jednak ludzie wciąż się okaleczają, bo
niektórych przejawów swojego człowieczeństwa po prostu nienawidzą.
Mają nadzieję, że oczyszczą się, jeśli będą się ciąć.
Jeśli mamy obsesję czystości, bierzemy rozbrat z prawdziwym życiem,
bo ono składa się z rzeczy czystych i wręcz przeciwnie. Człowiek,
o którym tu mowa, próbował poprzez duchowe oczyszczenie odseparować
się od uczuć i życia, by egzystować w alternatywnej rzeczywistości
pozbawionej emocji, takich jak gniew. Jego wyobrażenie na własny
temat, idealny obraz samego siebie, stał w sprzeczności z prawdą o tym,
kim był. Jakże ciężko pracujemy, by dostosować się do wyidealizowanego
wzorca... Na próżno, bo nie jesteśmy idealni, tylko prawdziwi. A nasz
ideał jest jedynie produktem wyobraźni.
Czy nasza świadomość zniesie prawdę o nas samych, jeśli
przestaniemy stosować przemoc, jaką jest samooczyszczanie? A czy
lustro odrzuca jakikolwiek obiekt znajdujący się przed nim? Życie to nie
supermarket, w którym wrzucamy do koszyka starannie
wyselekcjonowane emocje, a wszystko, co nam nie pasuje, odstawiamy
na półkę. Nie ma sensu rozcinać życia i wyrzucać jego połowy. W trakcie
terapii otwieramy się na wszystko, co życie przynosi, aż w końcu nie
musimy już próbować zaakceptować siebie. Otwieramy się na człowieka,
którym od zawsze byliśmy.

Zbieracze psich kup

Zamiast po prostu przyjąć życie takim, jakie jest, i zaakceptować samych


siebie, zaczynamy wybierać i przebierać, albo... robić coś zupełnie
odwrotnego. Pewien człowiek nie przestawał myśleć o najgorszych
rzeczach, jakie przytrafiły mu się w życiu. Rozważał je, rozpamiętywał,
rozkładał na czynniki pierwsze, i tak w kółko, aż nabawił się zwyczaju
chronicznego zadręczania się. Zaślepiony swoją obsesją, nie dostrzegał,
że stworzył sobie fałszywy, niepełny obraz świata – takiego, w którym
działo się tylko zło. Cierpiał, ale nie z winy prawdziwego świata, tylko
własnej wizji, która mu prawdziwy świat przesłaniała. Hołubił swój
nawyk zadręczania się, bo przez pomyłkę uznał go za wyższą, bardziej
wyrafinowaną formę myślenia. Nie mogłem się z nim zgodzić. Rzuciłem
uwagę, że zazwyczaj, gdy widzimy psią kupę na chodniku, obchodzimy ją
bokiem; rzadko kto podnosi ją, dokładnie się przygląda i pieczołowicie
obwąchuje, a potem chowa do kieszeni. Zatkało go. Przez chwilę patrzył
na mnie zszokowany, a potem zapytał:
– Chce pan przez to powiedzieć, że jestem takim zbieraczem psich
kup?

Znam siebie na wylot

Jeśli nie zbieramy psich kup, możliwe, że pochłania nas poszukiwanie


prawdy. Nie tej zwykłej, która po prostu jest tu i teraz, tylko lepszej,
takiej, po którą trzeba wyprawić się na krańce świata. Niestety, nigdy
nie zdołamy naszym umysłem przeniknąć wszechrzeczy, ani nawet
w pełni poznać samych siebie. Są w nas miejsca, które pozostają poza
naszym polem widzenia, dlatego zawsze będziemy potrzebowali kogoś,
kto pomoże nam zobaczyć to, czego sami nie widzimy. O przykłady
nietrudno. Raz jeden kolega oświadczył, bardzo zadowolony:
– Nie uwierzysz, jak niesamowicie stałem się pokorny!
Terapia nie wyeliminuje martwych pól, czyli miejsc w nas samych,
których nie widzimy. Przeciwnie – pomoże nam zaakceptować fakt, że
zawsze będziemy częściowo ślepi. Dzięki temu nauczymy się brać pod
uwagę zdanie osób, które widzą to, czego my nie widzimy, i robić użytek
z ich spostrzeżeń. Niestety, boimy się tego, co inni mogą o nas pomyśleć,
i zatykamy uszy, gdy mówią to, co powinniśmy usłyszeć. Chwytamy się
mechanizmów obronnych i tworzymy iluzje, żeby tylko nie widzieć
prawdziwego świata.
Ale to nam nie wystarcza. Nie chcemy sami pozostawać w ciemności,
uważamy, że inni też nie powinni widzieć. Robimy wszystko, żeby do nas
dołączyli, i też oślepli na to, czego my nie widzimy. Och, jakże dobrze się
czujemy w towarzystwie wzajemnej ślepoty. Wszyscy zgadzamy się, żeby
nie widzieć tego, czego widzieć nie mamy chęci. Szkoda tylko, że fakty
nie przestają istnieć tylko dlatego, że zaprzeczamy ich istnieniu. Tkwiąc
w postawie zaprzeczenia, cierpimy. I oczywiście nie dostrzegamy tego, że
sami sobie to cierpienie zadajemy.
Pewna kobieta oświadczyła z dumą, że wreszcie ustawiła swojego
męża, bo otwarcie nazwała go skończonym dupkiem.
– Nie powinna pani nazywać męża dupkiem.
– Dlaczego nie? Wreszcie zdobyłam się na uczciwość.
– To, co pani nazywa uczciwością, inni nazwaliby okrucieństwem. Jest
taki wierszyk: „Kije i kamienie powodują cierpienie, ale od żadnego
słowa nie zaboli mnie głowa”. Zna go pani? Cóż, uważam, że jest
bzdurny. I nieprawdziwy. Słowa potrafią zranić i sądzę, że zraniła pani
męża, nazywając go dupkiem.
– Cóż, wreszcie musiał usłyszeć prawdę.
– Och, i z pewnością ją usłyszał. Bo prawda jest taka, że ubliżyła mu
pani. Niewiele panią obchodziło, jak mąż się poczuje. Jestem pewien, że
zapamięta tę prawdę – że pani nie zależy.
Moja rozmówczyni wierzyła, że rozpracowała męża. Jeśli zaś chodzi
o jej własne zachowanie, była zupełnie ślepa. Nie zdawała sobie sprawy,
jaki efekt mogły wywołać jej słowa i jak bardzo były raniące. Co więcej,
wdała się ze mną w dyskusję, chcąc przeciągnąć mnie na swoją stronę.
Miałem stać się równie ślepy jak ona i poprzeć ją, gdy zaprzeczała
prawdzie. Kiedy zamiast tego zasugerowałem, że mąż mógł odebrać jej
słowa jako okrutne i uznać, że nie zależy jej na nim, obruszyła się.
– Nie miałam tego na myśli. To jego interpretacja, nie powinien brać
wszystkiego do siebie.
Słów nie można oddzielić od ich znaczeń, a wypowiedzi pozbawić
konsekwencji. Ta pani przekonała się, że to niemożliwe. Jej pogardliwy
stosunek do męża pociągnął za sobą bardzo smutne konsekwencje.
Doszło do rozwodu.
Kiedy zgłaszamy się na terapię, nie wiemy, jakie jest źródło naszych
problemów. Wchodzimy do gabinetu, siadamy w fotelu i mówimy: „Nic
z tego nie rozumiem. Staram się robić wszystko tak, jak trzeba, ale to
nie działa. Nic mi nie pomaga”. Na swoje potrzeby tworzymy rozmaite
teorie, które mają wyjaśnić, dlaczego jest nam tak źle. Niestety, teorie
w rodzaju „mój mąż to skończony dupek” są po prostu jeszcze jednym
objawem naszej ślepoty. A ponieważ bardzo te nasze koncepcje lubimy,
nakłaniamy innych, żeby w nie uwierzyli: „Sami powiedzcie, jak można
robić takie rzeczy? No czyż to nie jest skończony dupek?”. Jeśli nasi
przyjaciele (i nasz terapeuta) kochają nas, nie mogą kochać kłamstwa,
które nas zaślepia. Przeciwnie, będą się starali nam pomóc dostrzec
prawdę, którą te kłamstwa skrywają. Jeśli kochamy naszych przyjaciół,
zniesiemy prawdę, którą przed nami odsłaniają, i nauczymy się nią żyć.
Jeżeli natomiast kochamy własne kłamstwa, uznamy, że najlepszą
obroną jest atak i będziemy próbować zwalić na nich nasze cierpienie:
„To bzdury! Nie kupuję tego. Spójrz lepiej, co ty wyprawiasz!”. Nikt
z nas nie zna samego siebie na wylot. Są w nas miejsca, które pozostają
poza naszym polem widzenia, i zawsze będziemy potrzebowali innych
ludzi, żeby je nam pokazali. Kiedy dzięki nim zobaczymy to, czego
wcześniej nie mogliśmy dostrzec, wreszcie będziemy mogli przyjąć
rzeczywistość taką, jaka jest, i wyciągnąć ręce po dary, jakie przynosi.
Wcześniej w ogóle ich nie widzieliśmy, zaślepieni przez własne
kłamstwa.

Jestem drugim tobą i kimś zupełnie innym


Skąd się bierze nasza psychologiczna ślepota? Otóż sami się oślepiamy,
stosując najróżniejsze mechanizmy obronne. Prawda, którą jako
pierwszy odkrył przed nami rzymski komediopisarz Terencjusz, jest
taka, że nic, co ludzkie, nie jest nam obce. Natomiast każdy mechanizm
obronny to sposób, w jaki przekonujemy samych siebie, że jakieś
uczucia, myśli albo pragnienia są nam nieznane. Wytykamy innym, że
starają się uniknąć bólu, bo pozwalają, by zawładnęły nimi kłamstwa,
a nie widzimy, że robimy dokładnie to samo. Udajemy, że po prostu nie
miewamy niektórych emocji, potrzeb czy problemów. Tymczasem, jak to
ujął Stack Sullivan, twórca szkoły interpersonalnej w psychiatrii,
jesteśmy o wiele bardziej ludzcy, niż myślimy. Nikt nie jest nieczuły na
ból, jaki zadaje nam życie, każdy cierpi z powodu straty i śmierci,
i każdy próbuje, jak może, uciekać od rzeczywistości.
Są takie ludzkie cechy, których bardzo nie lubimy i krytykujemy za
nie innych. Tych właśnie cech nie chcemy dostrzec w sobie: „Szef jest
arogancki”, „Bogaci ludzie to chciwcy i skąpiradła”, „Biedni ludzie sami
są sobie winni, bo to po prostu śmierdzące lenie”. Każdy z nas bywa
czasem arogancki, chciwy albo leniwy, ale czujemy się o wiele lepiej,
kiedy przypiszemy te cechy innym ludziom, by móc ich krytykować.
Problem w tym, że taka wizja jest kompletnie nieprawdziwa. Wszyscy
jesteśmy braćmi w upadkach, w kłamstwach i zaprzeczaniu
rzeczywistości. Każdy popełnia błędy i zadaje ból innym. Takie są fakty.
Nie są one dla nas specjalnie miłe i pochlebne, więc trudno nam je
przyjąć. Wolimy wykluczyć się ze świata ułomnych istot, którymi są
ludzie. Mocą wyobraźni wznosimy się ponad ogół śmiertelników, a potem
patrzymy z góry na tych ludzi, oceniamy ich, wytykamy im ich ludzkie
wady. Nawet nie przychodzi nam do głowy, że gdy to robimy, odwracamy
się z pogardą od naszego człowieczeństwa.
Każdy mechanizm obronny zabija coś w naszym wnętrzu albo w życiu
zewnętrznym. Za każdym razem, kiedy mówimy, że żal, który czujemy,
jest bezsensowny, że nasze pragnienia to śmieszne, głupie kaprysy,
a złość jest po prostu obrzydliwa, dokonujemy jakiegoś zabójstwa. Można
umrzeć od dwóch precyzyjnych nacięć ostrzem, kiedy człowiek otwiera
sobie żyły. Można też umrzeć od tysięcy niewidocznych ciosów zadanych
duszy. To jest psychologiczne samobójstwo.
Kiedy spotkamy drugiego człowieka, doświadczamy inności. Ten ktoś
ma inne serce, inny umysł i inną ścieżkę życia. To odkrycie burzy obraz
świata, jaki stworzyliśmy sobie w wyobraźni. Jak na nie zareagujemy?
Wyślemy nasze wyobrażenia do lamusa i pogodzimy się z życiem czy też
odwrócimy się z pogardą od rzeczywistości, która śmie zawierać w sobie
możliwość istnienia kogoś innego? W najgorszym wypadku zderzenie
z rzeczywistością obudzi w nas szczególnie niebezpieczną fantazję: „Jeśli
zabiję tego człowieka, wymażę raz na zawsze jego sposób myślenia”.
Przesadzam? Raczej nie. W naszym świecie fanatycy raz po raz próbują
skazać na niebyt jakąś myśl, pogląd czy uczucie, zabijając ludzi.
Są tacy, którzy zabijają naprawdę, inni robią to symbolicznie. Ktoś
bezlitośnie wyśmiewa rozmówcę podczas telewizyjnego talk-show. Żona
wyładowuje swoją wściekłość na mężu, wrzeszcząc na niego. Ojciec bije
dziecko. W każdej z tych sytuacji jedna osoba atakuje drugą, usiłując
zniszczyć jej sposób myślenia, jej życie i ją samą. Ale robią to na próżno.
Wobec życia i jego różnych przejawów jesteśmy równie bezradni, jak
wobec nieuchronności śmierci i strat, któe ono przynosi. Życie płynie, nie
jesteśmy w stanie zatrzymać jego nurtu. Już łaciński teolog Tertulian
przed niemal dwoma tysiącami lat notował ze smutkiem, że pierwszą
reakcją, jaką wzbudza prawda, jest nienawiść.
Nienawiść atakuje rzeczywistość i próbuje ją zniszczyć, ale te wysiłki
na nic się nie zdają. Ponosi klęskę za klęską, co tylko potęguje jej
wściekłą gwałtowność. Nienawiść kipi, pęcznieje, wypiętrza się, jakby
chciała przerosnąć życie, zastraszyć je i pokonać. Fanatycy i wszelkiej
maści przemocowcy wierzą, że wystarczy brutalna siła, żeby wykorzenić
raz na zawsze postawy, których nie rozumieją i nie akceptują. Nigdy nie
dopną swego, bo każde dziecko, które się rodzi, przynosi ze sobą na świat
zdolność samodzielnego myślenia.
Niestety, choć lata mijają i przychodzą kolejne pokolenia, wciąż zbyt
wiele dzieci wychowuje się w domach, gdzie żeby przetrwać, muszą
siedzieć cicho. Pacjentka, która w dzieciństwie doświadczyła przemocy
psychicznej, przynosi na terapię ciężar tych wszystkich lat, gdy była
dzieckiem i zabijano w niej duszę[4]. Przygląda mi się podejrzliwie: „Czy
ten terapeuta będzie ode mnie wymagał, żebym wyparła się tego, czego
pragnę? Czy zechce odebrać mi to, co kocham? A może ja uprę się przy
swoim i będę oczekiwać, że pójdzie na ustępstwa, rezygnując ze swojego
zdania, żeby w ten sposób udowodnić mi, że mu na mnie zależy? Co
będzie, jak zderzą się nasze punkty widzenia? Czy ich współistnienie
w ogóle jest możliwe?”. Te pytania nie są błahe ani bezzasadne,
konflikty tego rodzaju często pojawiają się bowiem podczas terapii.
Pewien czterdziestoletni mężczyzna zgłosił się do mnie z powodu
problemów, jakie wciąż pojawiały się w jego związkach. Bardzo szybko
mogłem przekonać się na własnej skórze, jak wyglądały te problemy, bo
zaczął je stwarzać w moim gabinecie. Pokazałem mu, że jego zachowanie
wobec mnie – zdystansowane, wręcz odpychające – odzwierciedla sposób,
w jaki funkcjonuje w związkach z kobietami.
– To stek bzdur! – parsknął.
– Reaguje pan sarkazmem. Zauważył pan to?
– A jak mam reagować? Opowiada mi pan dyrdymały i myśli pan, że
w nie uwierzę?
– W porządku, rozumiem, że pan się ze mną nie zgadza. Nie mam nic
przeciwko temu. Czy pan może zaakceptować fakt, że ja się z panem nie
zgadzam?
– Jasne. – Wzruszył ramionami.
– Wyraźnie widać, że każdy z nas ma inny punkt widzenia. Pan ma
swój, a ja swój. To normalne, tak właśnie powinno być. Po prostu dwa
umysły spotykają się w jednej przestrzeni. Rozumiem, że to panu nie
przeszkadza?
– Jasne, że nie – skwitował.
– Po co więc wysilać się na sarkazm? To chyba niepotrzebny wydatek
energii, skoro nasza różnica zdań panu nie przeszkadza?
– Nie wiem. – Zmarszczył brwi, zaskoczony. – Nigdy o tym nie
myślałem.
W następnej chwili mój rozmówca zupełnie spontanicznie opowiedział
mi o swoim ojcu. Był to alkoholik i przemocowiec, który tyranizował
rodzinę, a syna wykpiwał, obrzucał najgorszymi wyzwiskami
i regularnie bił. Nic dziwnego, że syn, dorósłszy, sam używał języka
pełnego sarkazmu i pogardy. Na pierwszy rzut oka można było uznać to
za mur, którym się otaczał. W rzeczywistości było to okno, które
pozwalało zobaczyć cierpienie, jakie przeżył w przeszłości. Nie musiał
używać wielu słów, żeby opowiedzieć mi swoją historię. Odegrał ją
przede mną, zachowując się tak, jak się zachował. Chuligani zastraszają
słabszych, ojcowie-gwałtownicy maltretują dzieci, fanatycy zabijają... Ale
rzeczywistości nie da się wyrwać z korzeniami, nawet przy użyciu tak
drastycznych środków. Owszem, przemoc doznawana od ojca nie
pozostała bez skutków – w dorosłym życiu syn gardził samym sobą,
a bliskich odpychał i ranił, bo wciąż się bał, że zostanie przez kogoś
skrzywdzony. Ból, którego doświadczył w dzieciństwie, uczynił z niego
ofiarę, która potrafiła tylko jedno – stać się kolejnym katem. A przecież,
choć gardził sobą i usiłował mnie odstraszyć, żebym przypadkiem się do
niego nie zbliżył, ten człowiek wciąż krył w sobie swoje prawdziwe,
wewnętrzne życie, przyczajone za zasiekami pogardy i wrogości, które
sam wzniósł. To życie było jego i nie mogło go zdradzić, więc wciąż
wysyłało do niego sygnały, które interpretował jako ciągły niepokój.
Wreszcie, nie mogąc ich dłużej ignorować, zgłosił się na terapię. Jeśli
spojrzymy na problem z tej perspektywy, można powiedzieć, że nikt nie
przychodzi na terapię. Każdy jest prowadzony, ba, może wręcz wleczony
przez ten niepokój i inne objawy, które stają się nie do zniesienia. I daje
się tu przywlec w nadziei, że zostanie na powrót scalony i uleczony przez
spojrzenie, które przyjmuje i akceptuje całego człowieka.
Bardzo chcemy wysłać do wszystkich diabłów to nasze uprzykrzone
wewnętrzne życie, które nie daje nam spokoju i wysyła sygnały, że
potrzebuje terapii. A jednak trzeba nam zaakceptować samych siebie
i to, jacy jesteśmy. Jako przedstawiciele gatunku homo sapiens – ja
jestem tobą, a ty mną. Wszyscy dzielimy to samo doświadczenie
człowieczeństwa, które sprawia, że potykamy się i upadamy,
zaprzeczamy rzeczywistości, uciekamy się do projekcji. A może jedyny
ratunek leży w tym, żeby przyjąć i zaakceptować rzeczy, które
odrzucamy w sobie, a widzimy w innych? Kiedy mój pacjent przestał się
bać, że go skrzywdzę, zdał sobie sprawę, że przez lata sam krzywdził
siebie i swoich bliskich. Rozpoczął proces żałoby nad tym, co stracił,
i zmierzył się z gniewem, jaki czuł wobec ojca. Kiedy zdecydował się
zaopiekować swoim wewnętrznym życiem, przestał być krzywdzicielem
i wreszcie odważył się kochać.
Nasze myśli, poglądy i przekonania nie są jedynymi pod słońcem –
udowadniają nam to ludzie, których spotykamy. Każdy po swojemu
widzi świat, nasze wizje są rozbieżne do tego stopnia, że nie
rozpoznalibyśmy siebie w tym, jak nas postrzegają inni. Przekonanie, że
wszystko wiemy najlepiej i zawsze mamy rację, zostaje nieco zachwiane,
kiedy zaczynamy rozumieć, że to, co sądzimy o innych, więcej mówi
o naszych poglądach, niż o tym, jacy oni są naprawdę. Żywego człowieka
nie da się zredukować do sztywnych pojęć. Mężczyzna, który twierdził
z przekonaniem, że opowiadam dyrdymały, w ogóle nie usłyszał, co
mówię, bo w uszach miał tylko własną opinię na mój temat. Każdy,
oczywiście, ma prawo do własnych opinii i reakcji, ale nie należy otaczać
się nimi jak drutem kolczastym. Dobrze jest pamiętać, że dowodzą one,
iż jesteśmy częścią czegoś większego niż my sami.
Jeśli postrzegamy innych ludzi jako istoty zupełnie nam obce i w
dodatku tkwiące w błędzie albo po prostu złe, trzeba nam zrozumieć, że
ten sztywny podział istnieje tylko w naszych głowach. Gdy to
zaakceptujemy, wyjdziemy z izolacji, w której zamknęła nas własna
wyobraźnia, i na powrót zaczniemy żyć wśród ludzi – naszych braci
w człowieczeństwie. Dopóki tak się nie stanie, dopóki będzie istniał
w naszych głowach sztywny podział na „nas” i „ich”, alienacja
i samotność będą niszczyć nasze życie, przynosząc cierpienie.

Czy mógłby pan mnie okłamywać? Dobrze


zapłacę

Jeśli mamy przyjąć i zaakceptować innych ludzi, musimy z ich


kłamstwami zmierzyć się tak samo, jak z naszymi. Może się zdarzyć, że
ktoś niemal otwarcie poprosi nas, żebyśmy kłamali. Pewien człowiek
twierdził, że terapia nie jest mu do niczego potrzebna. Ale ponieważ
przyjaciele nie dawali mu spokoju, widząc, że ma problem
z narkotykami, poprosił mnie, żebym przyjął od niego honorarium za
terapię. Ja dostanę pieniądze, on będzie mógł rozgłaszać, że się leczy,
i wszyscy będą zadowoleni.
– Miałbym w zamian za honorarium oferować panu fałszywą czy też
prawdziwą terapię? – Chciałem się upewnić.
– Zależy mi na jednym. – Machnął ręką. – Chcę, żeby kumple odczepili
się ode mnie.
– Oni się do pana nie przyczepili. Prawda się przyczepiła. Zacisnęła
szczęki jak amstaff, i nie zamierza puścić. Przyjaciele po prostu to widzą
i chcą, żeby pan też zauważył.
– Wystarczy, że się zamkną, to nie będę musiał o tym wszystkim
myśleć.
– Oczywiście. Może pan unikać myślenia o prawdzie, ale to niczego nie
zmieni. Prawda, żeby istnieć, nie potrzebuje tego, by pan o niej pamiętał.
Może pan uciekać, gdzie oczy poniosą, ale ona będzie siedzieć panu na
karku.
– Niech pan posłucha. – Mój rozmówca uderzył w ton stanowczy. –
Przychodzę do pana, mam zamiar panu zapłacić. Wszystko po to, żeby
móc im powiedzieć, że zgłosiłem się na terapię.
– Ale nie zamierza pan tej terapii podjąć, tylko udawać, że pan to robi.
– Co za różnica? Nikt nie musi o tym wiedzieć.
– Cóż, my dwaj będziemy wiedzieć. Liczy pan na to, że płacąc mi za
bycie nieuczciwym, zakupi pan sobie rzeczywistość skrojoną wedle pana
życzeń. Niestety, rzeczywistość nie jest na sprzedaż.
– Może pan być spokojny, wszystko zostanie między nami.
Ostatecznie, co w tym złego, że trochę mi pan pomoże?
– Nie pomogę panu. Ułatwię panu tylko tkwienie w kłamstwie.
Sprawię, że będzie je pan przełykał gładko i nikt nie będzie panu w tym
przeszkadzał. Jeśli zapłaci mi pan za to, żebym zrezygnował z uczciwości
wobec pana, stanę się tylko oszustem, bezużytecznym kłamcą.
– Niech pan nie przesadza. Nie jest pan pierwszym terapeutą, do
którego przychodzę, byłem też na leczeniu odwykowym. Jak dotąd,
wszyscy byli zadowoleni, że płacę, i chętnie brali pieniądze.
– Jeśli zrobię, o co pan prosi, i wezmę za to pieniądze, stanę się
zwykłym oszustem, niewartym pańskiego zaufania. Po co miałby pan ze
mną w ogóle rozmawiać? Po czymś takim nigdy już nie odzyskam
pańskiego zaufania.
– Do czego pan zmierza? Chce mi pan powiedzieć, że powinienem
poszukać innego terapeuty?
– Na pewno znajdzie pan kogoś, kto pomoże panu kłamać. Ale opłacać
kłamcę, żeby pełnił funkcję terapeuty? Po co?
W gabinecie terapeuty, tak jak i w życiu, spotykamy kłamców.
Musimy uczciwie sobie powiedzieć, że ci ludzie kłamią. Jeśli wesprzemy
ich postawę i będziemy sprzyjać ich dążeniom, zaczniemy okłamywać
samych siebie. Zresztą kłamcy też chcą zostać uleczeni. Ale panicznie się
boją jedynego skutecznego lekarstwa – prawdy. Tego, że musieliby
powiedzieć prawdę. Odczuć ją. I zmierzyć się z nią. Każdy z nas kłamie;
usiłujemy skryć się za kłamstwami, żeby obronić się przed cierpieniem.
Używamy ich jak tarczy, którą kurczowo trzymamy, i nie zamierzamy
odrzucić tylko dlatego, że jakiś terapeuta twierdzi, iż tak będzie lepiej.
Rezygnujemy z kłamstwa dopiero wtedy, kiedy terapeuta pozostaje
wobec nas uczciwy, nie daje się wciągnąć w naszą grę i nie przytakuje
kłamstwom, które wygłaszamy, ale też nie bagatelizuje mechanizmów
obronnych, do których jesteśmy tak bardzo przywiązani. Jeśli relacja,
jaką nawiązujemy podczas terapii, ma być uzdrawiająca, obie strony
muszą być uczciwe.
Jeśli udajemy, że wierzymy w czyjeś kłamstwa, i nie mówimy mu
otwarcie, że mija się z prawdą, sami stajemy się kłamcami. Dlaczego? Bo
czujemy opór przed koniecznością zmierzenia się z faktem, że nasz
rozmówca kłamie. O wiele łatwiej jest udawać, że wszystko jest
w porządku. Kłamca, ze swej strony, zachęca nas, żebyśmy i my kłamali.
W ten sposób poddaje nas próbie – jeśli się nie ugniemy, okażemy się
godni zaufania. Gdy nasz rozmówca kłamie, musimy dosłyszeć w jego
głosie ostrzegawczy, naglący ton. To wewnętrzne życie tego człowieka,
jego potencjał, który powoli tonie w powodzi kłamstw, woła jeszcze
o ratunek. Za chwilę nieubłagany ciężar kłamstw zdławi go, zdusi, na
dobre odbierze głos.

Dewaluacja

Kolejne kłamstwo, którego się chwytamy: dewaluacja. Pewna pani


oświadczyła, że jestem do niczego, a to, co mówię, jest tak głupie, że aż
śmieszne. Terapia u mnie była według niej czystą stratą czasu. Nie tylko
mi się dostało. Zmieszała też z błotem swoich przyjaciół i rodzinę. Sama
nie wiedziała, jak srogo się w ten sposób karze – odpychając wszystkich,
skazywała się na życie w samotności.
Każdy z nas spotka się z dewaluacją. To najczęściej nic osobistego,
a raczej ogólna zasada, według której działa ten mechanizm obronny.
Czy to wina latarni, że pies na nią sika? Czy to nasza wina, że
spotykamy człowieka, który stosuje mechanizm dewaluacji? Jeśli ktoś
mówi, że nie jesteśmy nic warci, robi to, żeby nie musieć brać pod uwagę
wartości, jaką reprezentujemy, i ani przez chwilę nie poczuć się od niej
zależnym. Dewaluacja jest mechanizmem obronnym, który ma zapewnić
całkowitą niezależność. Bywa też, że ktoś lekceważy nasze osiągnięcia,
bo nam po prostu zazdrości; tworzy więc w wyobraźni wizję własnego
sukcesu – o wiele większego i wspanialszego niż ten, który udało się
nam osiągnąć. Nie mogąc znieść ciężaru własnej zazdrości, ludzie
dewaluują to, co jest jej obiektem, a czego w sobie szukają na próżno[5].
Wysłuchałem tyrady pacjentki.
– Czy zdaje sobie pani sprawę z tego, jak pani mnie dewaluuje?
– A co? Chce pan powiedzieć, że powinnam pana wysoko cenić?
– Nie. Może mnie pani dewaluować, to wolny kraj. Ale dopóki będzie
pani stosować ten mechanizm, odmawiając mi wszelkiej wartości, będzie
pani zmuszona współpracować z bezwartościowym terapeutą w ramach
bezwartościowej terapii.
– Och, ta terapia jest bezwartościowa.
– Cieszę się, że doszliśmy do porozumienia. Dopóki mnie pani
dewaluuje, nasza terapia będzie bezwartościowa.
– Ta cała terapia nic mi nie daje.
– Ma pani rację. Skoro uważa pani, że jestem kompletnie
bezwartościowy, terapia ze mną na pewno nic pani nie da. Może pani
nadal stosować wobec mnie mechanizm dewaluacji, jeśli pani to
odpowiada, ale terapia skończy się fiaskiem.
– Dlaczego miałabym zmienić zdanie na pański temat?
– Cóż, jestem pani terapeutą, a nie koszem na śmieci.
– Tyle że to, co pan proponuje, nie jest warte funta kłaków.
– Na pewno? A może to mechanizm dewaluacji nie jest wart funta
kłaków? Wolno pani przy nim obstawać, nie będę pani powstrzymywał,
zresztą nie mam jak tego zrobić. Ale wtedy będzie pani miała za sobą
następną nieudaną terapię. Pochowa ją pani na cmentarzu, gdzie leżą
wszystkie dawniejsze terapie, które również okazały się nieudane.
A potem czeka panią kolejny pogrzeb – życia, jakie mogłaby pani mieć,
gdyby nie ten cmentarz. Po co sabotować kolejną terapię? Przecież w ten
sposób jest pani nadal uwikłana w cierpienie, od którego mogłaby się
pani uwolnić.
Za każdym razem, kiedy zapraszamy kogoś do osobistej relacji, nasza
inicjatywa ożywi w tej osobie wspomnienia relacji, jakie dane jej było
przeżyć. W przypadku tej kobiety nie były to dobre wspomnienia –
ludzie, których kochała, skrzywdzili ją. Moja propozycja pomocy
obudziła w niej sprzeczne uczucia. Bardzo pragnęła, by ktoś szczerze się
o nią zatroszczył, ale wyobraźnia natychmiast podsuwała jej czarny
scenariusz – jeśli odważy się mi zaufać, potraktuję ją równie okrutnie
i niegodziwie jak ludzie, których tak dobrze pamiętała. Bała się dopuścić
do sytuacji, w której ktoś znowu potraktuje ją jak śmiecia. Zbyt często
zdarzało się jej to w przeszłości. Żeby zminimalizować ryzyko, zaczęła
stosować mechanizm dewaluacji. To było tak, jakby za każdym razem
cofała się w przeszłość: „Wiem, że gdy tylko ci zaufam i przywiążę się do
ciebie, ty zaraz mną wzgardzisz, powiesz, że jestem dla ciebie nikim,
i odwrócisz się ode mnie. Nie dopuszczę więc do tego – zrobię to
pierwsza”.
Kiedy ludzie dewaluują nas, czujemy złość – taką, jaką oni odczuwali,
gdy doznawali podobnego traktowania. Jeśli nie rozumiemy, jak działa
ten mechanizm, możemy popełnić błąd i tę złość skierować na nas
samych. Usłyszawszy, że jako terapeuta nie jestem wart funta kłaków,
mogłem popaść we frustrację: „Może faktycznie ona ma słuszność? Nie
jestem dość dobry. Jestem po prostu do niczego!”. W tym momencie może
pojawić się pokusa, żeby podporządkować się osobie, która nas
dewaluuje. Moja pacjentka miała takie doświadczenie w relacji z matką.
– Wpadała w furię, kiedy się odzywałam. Zaczęłam myśleć, że może
mnie polubi, jeśli będę siedzieć cichutko.
Zygmunt Freud proces obejmujący rozumienie i interpretację
ukrytych dynamizmów nazywał „przepracowaniem”. Zwolennicy teorii
interpersonalnej, którzy uważają, że nasza osobowość kształtuje się
i przejawia w relacjach z innymi, mówią o living through[6], a więc nie
tyle o „przepracowaniu”, co o „przeżyciu” problemu. Relacje, które
nawiązujemy z innymi, sprawiają, że doświadczamy szczególnie silnych
uczuć i emocji. Przeżywając je, możemy wiele się nauczyć. Dewaluację
też trzeba nam będzie przeżyć. Może potraktują nas w ten sposób
rodzice, może szef albo kolega z pracy, niewykluczone, że zrobi to nasz
mąż albo żona.
Kiedy spotykamy się z dewaluacją, często reagujemy milczeniem.
Możemy omyłkowo uznać, że jest ono przejawem naszej grzeczności
i sympatycznego usposobienia. Nieprawda. Akceptując dewaluację,
okazujemy masochistyczną uległość. Tomasz z Akwinu twierdził
stanowczo, że nie wolno okazywać takiej uległości drugiemu
człowiekowi, bo w ten sposób nakłaniamy go do grzechu. I miał rację.
Ten, kto nas dewaluuje, sam sobie wyrządza krzywdę. Nie reagując na
dewaluację, przyczyniamy się do tego, że krzywdzące zachowanie trwa.
Co więcej, my sami zaczynamy odczuwać gniew, a może nawet
beznadzieję i rozpacz, a więc też zostajemy skrzywdzeni. Ani agresja, ani
uległość nie są dobrymi odpowiedziami na dewaluację. Co powinniśmy
zrobić? Powiedzieć prawdę.
Dewaluacja, a więc odmówienie komuś wszelkiej wartości, nie jest
wglądem, tylko usterką myślenia. Nie my jesteśmy beznadziejni i do
niczego; to dewaluacja jest bezwartościowa. Mało tego. Dewaluacja,
o ironio, ukazuje naszą wartość – osoba stosująca ten mechanizm
zazdrości nam czegoś i nie jest w stanie tego od nas przyjąć. Dewaluacja
wyniszcza wszelkie zdrowe relacje międzyludzkie. Bierze sobie za cel
każde dobro, które budzi zazdrość. Żeby powstrzymać zabijanie relacji,
także w terapii, na nienawiść trzeba odpowiedzieć mocą[7]. Drugi
człowiek może nas dewaluować, jeśli chce, ale jego postawa nie
determinuje naszej. Nadal mamy wybór – nie musimy karmić raka,
który go wyniszcza. Nie musimy liczyć się z mechanizmem dewaluacji,
poddawać się mu ani z nim dyskutować. Jeśli okażemy niezależność,
ofiara dewaluacji zyska przyjaciela. W przypadku, który tu opisuję,
pacjentka zyskała terapeutę, którego nie była w stanie zniszczyć, więc
zrozumiała, że może na nim polegać.
Jeśli ktoś stosuje wobec nas dewaluację, stawiajmy mocne granice.
Naszą wzajemną relację trzeba ochronić, nie dopuścić do tego, żeby
zamieniono ją w latrynę[8]. Jeśli pozwolimy, by nas dewaluowano,
staniemy się wspólnikami osoby stosującej ten mechanizm, ba,
popchniemy ją do zbrodni, którą jest zabicie relacji. Nigdy nie wolno
nam poddawać się dewaluacji, choć poddanie się jest postawą, która
występuje zarówno w życiu, jak i w terapii. Poddajemy się wyłącznie
prawdzie, nigdy kłamstwu. A dewaluacja jest kłamstwem, które ktoś
próbuje nam wcisnąć.

Śmierć zabija nas raz, brak wiary w siebie –


milion razy

Możemy czasem usłyszeć od kogoś, że reprezentujemy sobą mniej niż


zero – osoba ta zastosowała wobec nas dewaluację. Jednak
nieporównanie częściej sami ją stosujemy, obierając sobie za cel własną
osobę. Od pewnej pani usłyszałem:
– Zawsze dopatruję się w sobie wad. Zawsze mam sobie coś za
zarzucenia. Zadręczam się tym od rana do nocy.
Czym jest brak wiary w siebie? To nienawiść do własnej osoby,
ustrojona w ciuszki „głębokich przemyśleń”.
– Chciałabym wziąć udział w tych warsztatach, ale jestem za kiepska.
Nie poradzę sobie, tam trzeba zdolności, a ja... szkoda gadać.
– Czy nie uważa pani, że właśnie sama się pani pogrąża?
– A jeśli mam rację? Nie dam rady, nie jestem dość dobra, nie
potrafię...
– Czy nie sądzi pani, że brakuje pani wiary w siebie?
– Jakie to ma znaczenie? Nie uda mi się, na pewno mi się nie uda.
Zaliczę klapę.
– Czy można przeżyć jutrzejszy dzień dzisiaj?
– Nie. Oczywiście, że nie.
– Proszę zauważyć, jak umiejętnie używa pani wizji przyszłości, która
istnieje jedynie w pani wyobraźni, żeby torturować się już dzisiaj.
Owszem, jutrzejszy dzień może przynieść ból, ale pani nie chce czekać.
Woli pani zadać sobie cierpienie teraz, zaraz. Zgodnie z hasłem „Po co
czekać do jutra, skoro mogę cierpieć już dzisiaj?”.
– Zgadza się. – Zaśmiała się niewesoło. – To cała ja.
– Wyraźnie się pani nie docenia. Czy w ten sposób wymierza pani
sobie karę za to, że śmie marzyć o lepszym traktowaniu?
Spuściła wzrok i zaśmiała się znowu, kiwając głową.
Kiedy wątpimy w siebie, tak naprawdę nie chcemy siebie znać. Nie
zamierzamy usiąść i przyjrzeć się własnym uczuciom, żeby przekonać
się, kogo ukażą. Martwiąc się na zapas, człowiek wypełnia przyszłość
lękiem, żeby nie było w niej miejsca na odkrycie, kim jest ta tajemnicza,
nieznana osoba – on sam.
To trochę tak, jakby iść przez życie, trzymając w ręku świecę,
i wyobrażać sobie, że krąg bladego, chybotliwego światła ogarnia cały
świat, podczas gdy tak naprawdę ukazuje on tylko znikomą jego część.
Ta mała plama światła nie zamyka w sobie naszej prawdziwej wartości;
kryje się ona w bezkresnym, nieprzeniknionym mroku. Nikt nie wie, co
przyniesie przyszłość. Nie ma sensu udawać, że wiemy, iż przyniesie ona
porażkę. Trzeba nam przyjąć i zaakceptować niewiadomą, którą
jesteśmy.
Kiedy przestaniemy święcie wierzyć we własne wątpliwości
i odpuścimy je sobie, zobaczymy, jak bardzo nas zaślepiały. Nie
dostrzegaliśmy własnego potencjału. Złe mniemanie o sobie to kolejne
kłamstwo, które nam szkodzi. Kiedy je odrzucimy, odżyją w nas uczucia.
Obudzimy się, żeby żyć prawdą, którą tłumił dotąd brak wiary w siebie.

Gaslighting[9]

Inni ludzie przyprawiają nas o ślepotę, gdy udaje się im nakłonić nas,
żebyśmy potakiwali ich kłamstwom. Często też sami przesłaniamy sobie
oczy – zaślepiają nas własne, błędne przekonania. Zamiast
zaakceptować fakt, że nigdy do końca nie poznamy drugiego człowieka,
bo każdy jest niezgłębioną tajemnicą, twierdzimy, że naszych bliźnich
znamy jak zły szeląg. Jesteśmy tego pewni i ta pewność jest jeszcze
jedną rzeczą, która przesłania nam pole widzenia. Jeśli chcemy kogoś
rzeczywiście poznać, musimy powiedzieć sobie na wstępie, że go nie
znamy. Gdybyśmy wiedzieli o kimś wszystko, nie moglibyśmy
dowiedzieć się niczego nowego. Brak wiedzy jest warunkiem
koniecznym, żeby się czegokolwiek nauczyć, nieznajomość jest punktem
wyjścia, żeby kogoś poznać. Świadomość, że jest coś, czego nie wiemy,
pozwala otworzyć się na tajemnicę. Także na tę, którą jest drugi
człowiek. Bywa jednak tak, że nie zamierzamy przyznać się do
jakiejkolwiek niewiedzy i otworzyć na drugiego człowieka. Co się wtedy
dzieje?
Przyszedł do mnie pewien mężczyzna, który chciał zasięgnąć opinii na
temat swojej wcześniejszej terapeutki.
– Twierdziła, że gdy nadmiernie mrugam powiekami, oznacza to, że
narasta we mnie mordercza furia. Miała rację?
– Nie – odpowiedziałem. – Chyba że ta pani potrafi czytać w pańskich
myślach. Ale psychoterapia nie na tym polega.
Nie umiemy czytać w myślach innych ludzi. Jeśli chcemy nawiązać
z kimś prawdziwą relację, musimy porzucić złudzenia, że go
przejrzeliśmy, i zaakceptować ryzyko, które niesie ze sobą fakt, że tak
naprawdę nigdy go do końca nie poznamy.
Mężczyzna mówił dalej:
– Kiedy wypowiedziała się o mnie pejoratywnie, chciałem
polemizować. Oświadczyła, że właśnie udowodniłem, iż przejawiam opór.
Była zadowolona dopiero gdy przyznawałem się do winy, nawet jeśli
miałem wewnętrzne przekonanie, że oskarżenie jest całkowicie
chybione. Czułem się jak bohater Paragrafu 22.
– No cóż, nie dziwię się panu – odparłem.
Kiedy ktoś wyraża własne zdanie, a my interpretujemy to jako
stawianie oporu, to znaczy, że usiłujemy tę osobę zastraszyć i siłą
zmusić do uległości. Jeśli nam się to uda, jej postawę nazwiemy
„współpracą”. Manipulant potrafi wykorzystać każdy, najdrobniejszy
fakt, żeby ukazać fałszywy obraz rzeczywistości i przekonać wszystkich
wokół, że jego wymysły to najprawdziwsza prawda. Ten mechanizm nosi
nazwę gaslighting, tak jak tytuł znanego filmu, opowiadającego
o mężczyźnie, który umiejętnie manipulował faktami, przeinaczał je
i wykorzystywał do swoich celów, doprowadzając do tego, że jego żona
uwierzyła, że traci zmysły, i zaczęła podejrzewać u siebie chorobę
psychiczną[10].
Jeśli ktoś chce wykazać swoją przewagę nad drugim człowiekiem
i kontrolować go, na pewno nie pomoże mu w odnalezieniu własnych
słów, własnego języka. Będzie udawał, że go słucha, jednocześnie dając
popis brzuchomówstwa, tak by w rezultacie słyszeć jedynie to, co sam
mówi. Zamiast podjąć razem z nim próbę zrozumienia konfliktów, które
przeżywa, powie mu w sposób nieznoszący sprzeciwu, co ma robić. Jeśli
manipulant z jakiegokolwiek powodu poczuje się niepewnie czy
niekomfortowo, nie omieszka oskarżyć o to swojej ofiary: to jej wina; to
ona doprowadziła do tego, że czuje coś, czego nie chciał czuć.
– Pacjent zrzuca na mnie swoją konsternację! – poskarżyła się kiedyś
pewna terapeutka swojemu superwizorowi.
– Nie sądzę. – Usłyszała w odpowiedzi. – Skoro czujesz konsternację,
to znaczy, że ty sama jesteś skonsternowana.
Oskarżamy innych, zamiast przyjrzeć się sobie. Jeśli nie
przeanalizujemy własnych uczuć, będziemy przypisywać je innym
ludziom. „Mruga pan oczami? To znaczy, że czuje pan morderczą furię”.
Czy to jest próba wejścia w relację z drugim człowiekiem? Nie. Tak mówi
ktoś zapatrzony w siebie i swoje teorie. Zamiast zmuszać ludzi, żeby
dopasowali się do naszych koncepcji, otwórzmy się na rzeczywistość.
Ona już zadba o to, żeby nasze koncepcje dopasowały się do
prawdziwego życia.
– Co moja pacjentka teraz zrobi? – Chciała wiedzieć pewna studentka.
– Nie mam pojęcia – odpowiedziałem. – Terapeuta nie może układać
sobie w głowie gotowych scenariuszy, przewidywać, że jego pacjent
zachowa się w jakiś określony sposób. Nie mógłby wtedy dostrzec tego,
co dla niego niespodziewane, a przecież nasze zadanie polega na tym,
żeby zmierzyć się z niewiadomą, którą jest drugi człowiek. Musimy być
otwarci na wszystko, co może nas zaskoczyć. Jeśli nie jesteśmy otwarci,
przewidujemy, prognozujemy – a przynajmniej tak określamy to, co
robimy, żeby nie przyznać otwarcie, że my, terapeuci, stosujemy
mechanizm projekcji.
Staramy się przewidzieć i zaplanować przyszłość, zamiast pozwolić,
żeby życie wprowadziło nas w nią i pozwoliło odkryć tajemnicę, jaką jest
drugi człowiek.
Był sobie mężczyzna, który pewnego wieczora spotkał w barze piękną
kobietę. Poprosił ją o numer telefonu, a ona zgodziła się mu go podać.
Kiedy po pewnym czasie do niej zadzwonił, odebrała nader chłodnym
tonem. Zaprosił ją na randkę, ale ona nie wykazała najmniejszego
zainteresowania. Spytałem go, jakie uczucia budzi w nim ta sytuacja.
– Pragnę jej – powiedział żarliwie. – Jeszcze nigdy nie czułem tak
niesamowitego, wszechogarniającego pożądania. Wiem, po prostu wiem,
że ona mnie kocha.
Nie, nie wiedział tego. Po prostu łudził się nadzieją. Zresztą, pomimo
płomiennych deklaracji, on także nie darzył uczuciem tej kobiety.
Ekscytował się własnym o niej wyobrażeniem, widział ją jako
ucieleśnienie swoich fantazji. Zachowywał się tak, jakby wierzył, że jego
pragnienie jest na tyle potężne, by zmienić rzeczywistość. Dzwonił do
niej i dzwonił, więc zablokowała jego numer. Nie zamierzał się z tym
pogodzić. Wciąż się łudził, że zdoła dopiąć swego – żeby tylko nie musieć
przyznać, że został odrzucony i zmierzyć się z własnym rozczarowaniem.
Kiedy w końcu odpuścił chęć kontrolowania tej kobiety i całego życia,
kiedy przestał upierać się przy tym, jaka ona powinna być i jak ma się
zachowywać, mógł otworzyć się na prawdę – o tej kobiecie, o stracie,
którą przeżył, i o swoich uczuciach. Przyjął i zaakceptował życie takim,
jakie było. Wcześniej łudził się, że znajdzie sposób, by odepchnąć od
siebie niewygodną rzeczywistość i wywinąć się prawu straty. Teraz
pozwolił, by uczucia żalu i gniewu popłynęły przez niego, niesione
nurtem życia. Zamiast chwytać się nierealnego marzenia, wpatrywać się
w coś, co się nie działo i nigdy nie miało wydarzyć, podjął wyzwanie,
żeby zaakceptować to, co rzeczywiście się działo.
Nie jest łatwo przyjąć prawdę o życiu. Nie chcemy, żeby życie było
takie, jakie jest. Walczymy z nim. Pewna terapeutka nie potrafiła
otworzyć się na drugiego człowieka, nawet gdy był to siedzący
naprzeciwko niej pacjent. Wmawiała pacjentom, że są „nieporadnymi,
żałosnymi życiowymi kalekami”, albo że „mają bardzo, ale to bardzo
poważne problemy, których nie można określić inaczej, jak tylko
mianem patologicznych”. Była przekonana, że dokonuje interpretacji, ale
w rzeczywistości stosowała mechanizm projekcji, traktując pacjentów
jak wysypiska toksycznych odpadów.
Jeśli mam świadomość tego, że w życiu popełniłem wiele błędów i nie
ustrzegłem się destrukcyjnych zachowań, mogę rozmawiać z drugim
człowiekiem jak z bratem, tak samo jak ja omylnym, tak samo
narażonym na potknięcia i upadki. Nie patrzę na niego z góry, nie robię
mu łaski, oświecając go w kwestii jego patologicznych cech. Wspólnie
przyjmujemy prawdę o ludzkiej naturze, którą dzielimy. Często jednak
wolimy przypisać innym nasze problemy, po czym poddać ich miażdżącej
krytyce, bo daje nam to złudzenie panowania nad swoimi własnymi
kryzysami. Nie jest łatwo przyznać, że krytykujemy w innych to, czego
nie akceptujemy w sobie.
Mężczyzna, który usiłował zdobyć kobietę pomimo jednoznacznego
komunikatu z jej strony, że nie jest zainteresowana, uważał po prostu,
że ona powinna kochać jego marzenie, a nie swoje. Miał jej za złe, że go
odrzuca, gdy tymczasem ona odrzucała tylko jego marzenie. Powtarzał,
że nie dała mu szansy, ale prawda była taka, że to on nie dał szansy jej.
Widział tylko swoje wyobrażenie, ale jej samej – kobiety z krwi i kości –
nie chciał dostrzec. Pragnął aktorki, która zagra główną rolę
w scenariuszu, który ułożył dla siebie. Nie interesowało go, kim była
naprawdę i jakie miała pragnienia.
Dopiero gdy przestaniemy dopasowywać innych ludzi do naszej
układanki i oczekiwać, że zrobią dokładnie to, co dla nich
przewidzieliśmy, będziemy mogli wejść z nimi w prawdziwe relacje
i przestaniemy zwalczać rzeczywistość.
Gaslighting jest metodą manipulacji, w której staramy się przedstawić
rzeczywistość inaczej, niż wygląda naprawdę, i sprawić, żeby ludzie w to
uwierzyli i tkwili z nami w stworzonym przez nas świecie, nad którym
mamy pełną kontrolę. Prawdziwe życie polega na czymś innym –
przyjmujemy ludzi takich, jacy są, zamiast usiłować zmusić ich, żeby
byli tacy, jakimi chcielibyśmy ich widzieć. Dopóki się tego nie nauczymy,
będziemy wkładać wiele wysiłku w zwalczanie życia, przekonani, że to
ono chce nas zniszczyć.

Czy żar mojej miłości stopi jego zbroję?

Akurat. Gdybyśmy żarem miłości mogli stopić każdą zbroję, nikt nie
używałby już mechanizmów obronnych. Psychiatrzy od Brunona
Bettelheima po Aarona Becka głosili, że miłość nie wystarczy. Skąd więc
żywotność mitu o roli miłości? Bo to strategia, którą każdy przyjmował
w dzieciństwie: „Jeśli kocham mamę i tatę, oni będą kochać mnie”.
Owszem, miłość jest potężna, ale nawet ona nie wyważy drzwi
zamkniętych przez mechanizmy obronne. Dziecko zawsze siebie obwinia
o brak miłości rodziców, jak gdyby to jego działania zamknęły ich serce.
Liczy, że jeśli stanie się lepsze, bardziej kochające, znajdzie znów do nich
drogę. Lubimy mamić się takim obrazem: jeśli my będziemy dobrzy dla
innych, oni odwzajemnią się nam tym samym. Jeśli obdarzymy kogoś
miłością, i on nas pokocha. Ale czy miłość może przekreślić fakty?
Taki sposób myślenia odnajdujemy zresztą nawet w psychoterapii.
Pewna internetowa strona kusi potencjalnych pacjentów hasłami typu:
„Jak wyglądałoby twoje życie, gdybyś miał ojca, który potrafił cię kochać
i prowadził przez kolejne etapy dorastania? Czy spowodowałoby to, że
twoje serce otworzy się szerzej na miłość? Ponowne zaznanie ojcowskiej
opieki w dorosłości może być ożywczym doświadczeniem dla osób
niedoojcowanych...”. Śliczna bajeczka: terapeuta oferuje mi miłość,
której nie dał mi tatko, a wszelkie straty, które w życiu poniosłem, bo
ojciec nie stanął na wysokości zadania, znikają jak za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki. Któż nie marzy, by miłość doświadczana dzisiaj
mogła wymazać ból z przeszłości? Chcemy, by czyniła cuda, a terapeuci
nie są tu wyjątkiem. Jeden z nich, lata temu, proponował pacjentom, by
włożyli pieluchy, wdrapali się mu na kolana i przyssali do butelki ze
smoczkiem... W ten nowatorski sposób próbował ofiarować im drugie,
lepsze dzieciństwo, wolne od bólu i błędów rodzicielskich.
Niestety, co się stało, to się nie odstanie. Powtórne matkowanie,
ojcowanie, rodzicowanie – to nie terapia, ale zabiegi magiczne, próba
wypełnienia próżni wytworzonej w przeszłości za pomocą urojeń
tworzonych obecnie. Nie ożywimy jednak tego, co już umarło. Nie
jesteśmy w stanie przewinąć do początku i ponownie nagrać taśmy
z naszym życiem. Możemy jedynie – bezsilni wobec przeszłości – tworzyć
lepsze teraz, przyjmując do wiadomości, że strata jest częścią życia.
Uleczenie nastąpi tylko wówczas, gdy pogodzimy się z ograniczeniami,
jakie niesie życie, ze stratą, a wreszcie i ze śmiercią, nie zaś wtedy, gdy
uwierzymy, że miłość zdoła wymazać wszelkie zło z naszego CV. Terapia
nie odbuduje tego, co straciliśmy na drodze życia, ale może pomóc uporać
się z barierami, jakie wznieśliśmy, żeby nie czuć bólu. Wówczas
będziemy mogli opłakać wszystkie te sytuacje, gdy w przeszłości coś
okazało się niemożliwe, by budować to, co jest możliwe teraz.
Nie stopimy mechanizmów obronnych samą miłością. Miłość nie jest
wodą, a one nie są lodem. Takie próby można porównać do rozpalania
ognia, podczas gdy bliska nam osoba stoi obok z włączonym wężem
strażackim. Zaślepieni uczuciem, nie dostrzegamy innej osoby w całości,
a tylko tę część, której pragniemy. Na przykład, zamiast przyjąć do
wiadomości, że ktoś nas odrzuca, obdarzamy uczuciem te jego cechy,
które sobie wybraliśmy, ignorując całość jego osobowości. Taka postawa
nie ma nic wspólnego z ofiarną, heroiczną miłością; wręcz przeciwnie, to
czysta nienawiść wobec innego. Przeceniamy własne moce sprawcze,
wmawiając sobie bzdury, które brzmią mniej więcej tak: „Zmuszę cię do
odwzajemniania moich uczuć, choć na razie nie chcesz nawet na mnie
spojrzeć”.
Każda próba zmuszenia kogoś do kochania nas nie jest aktem miłości,
lecz przemocy. Chcemy zabić osobę istniejącą naprawdę, a kochać tę,
którą sobie wymyśliliśmy. W efekcie nie kochamy nikogo. Najwyżej
złudzenie na czyjś temat, obraz, jakim miałby się on stać.
Byłoby świetnie, gdybyśmy mogli leczyć miłością, ale tam, gdzie
mechanizmy obronne zatrzasnęły wrota, nawet ona nie dotrze. Jeśli
nasze serca są zamknięte, możemy je otworzyć. Lecz jeśli drugi człowiek
zamknie przed nami drzwi, musimy poszukać innych i otworzyć je, by
miłość mogła wkroczyć tą nową drogą.

[1] Zob. Lucie Brock-Broido, Stay, Illusion: Poems, Knopf, New York 2013.
[2] Pierwszy ukuł ten termin John Welwood, by opisać nonsens ćwiczeń duchowych jako środka
do uniknięcia problemów psychologicznych.
[3] Zob. Simone Weil, Gravity and Grace, Routledge, New York, 2002. [Wydanie polskie:

Simone Weil, Siła ciążenia i łaska (Fragmenty), przeł. A. Olędzka-Frybesowa, „Zeszyty


Literackie” 1994, nr 45 – przyp. red.].
[4] Zob. Leonard Shengold, Soul Murder, The Effects of Childhood Abuse and Deprivation,

Balllantine Books, New York 1991. W dziele tym psychoanalityk Leonard Shengold obrazuje
sposoby, na jakie dusza dziecka jest zabijana poprzez fizyczną i emocjonalną przemoc.
[5] Zob. Melanie Klein, Envy and Gratitude and Other Works 1946–1963, Delacorte Press, New

York 1973. [Wydanie polskie: Melanie Klein, Pisma, t. 3: Zawiść i wdzięczność oraz inne prace
z lat 1946–1963, przeł. A. Czownicka, H. Grzegołowska-Klarkowska, Gdańskie Wydawnictwo
Psychologiczne, Gdańsk 2007 – przyp. red.].
[6] Zob. John Fiscalini, Coparticipant Psychoanalysis: Toward a New Theory of Clinical

Inquiry, Columbia University Press, New York 2012.


[7] Zob. Donald Winnicott, TheMaturational Processes and the Facilitating Environment:

Studies in the Theory of Emotional Development, Karnac Books, London 1966.


[8] Zob. Herbert Rosenfeld, Impasse and Interpretation: Therapeutic and Anti-therapeutic

Factors in the Treatment of Psychotic, Borderline, and Neurotic Patients, Routledge, New York
1987. [Wydanie polskie: Herbert Rosenfeld, Impas i interpretacja. Terapeutyczne
i przeciwterapeutyczne czynniki w psychoanalitycznej terapii pacjentów nerwicowych,
psychotycznych i borderline, przeł. B. Boryczko-Pater, L. Kalita, Eneteia, Warszawa 2012 –
przyp. red.]. Rosenfeld omawia „klozetowe przeniesienie”, rodzaj relacji, w której pacjent
umniejsza znaczenie terapeuty, by uniknąć zazdrości, że terapeuta może dać coś pacjentowi,
a pacjent nie może tego dać samemu sobie. Francuscy psychoanalitycy, jak André Green, opisali
ten sam mechanizm deprecjacji terapeuty jako „fekalizację”.
[9] Gaslighting to forma przemocy emocjonalnej. Z uwagi na etymologię, termin początkowo był

stosowany wyłącznie w kontekście toksycznych małżeństw i związków. Określenie pochodzi


z tytułu sztuki Gas Light Patricka Hamiltona (1938) opowiadającej o apodyktycznym mężczyźnie
wmawiającym żonie chorobę psychiczną (na skutek manipulacji kobieta stawała się coraz
bardziej zalękniona i niepewna), ale rozpowszechniło się dzięki filmowi Gaslight [Gasnący
płomień] z roku 1944 z fenomenalną, nagrodzoną Oscarem rolą Ingrid Bergman – przyp. red.
[10] Zob. Theodore L. Dorpat, Gaslighting, the Double Whammy, Interrogation and Other

Methods of Covert Control in Psychotherapy and Analysis, Jason Aronson, New York 1966.
ROZDZIAŁ 4

UMRZEĆ PRZED ŚMIERCIĄ

My wszyscy – śmiertelnicy – pewnego dnia spojrzymy śmierci w oczy.


Ale zanim przyjdzie ta, która odbiera życie ciału, trzeba nam przeżyć
spotkanie z inną śmiercią – tą, która na naszych oczach zabija
złudzenia, w jakie wierzyliśmy. Żeby żyć w prawdzie, musimy „umrzeć
przed śmiercią” – umrzeć, patrząc, jak rozwiewa się iluzja zaprzeczeń,
jak rozsypują się w proch nasze maski, które wszyscy wokół mieli
podziwiać, utrzymując nas w przekonaniu, że to nasz rzeczywisty obraz.
Ta śmierć pokaże nam, kim naprawdę jesteśmy, kim od początku
byliśmy, pod grubą warstwą kłamstw.

Miłość i śmierć

Żeby miłość mogła przyjść i nas wypełnić, musimy skończyć z grą


pozorów, z tworzeniem sztucznych fasad, za którymi się kryjemy.
Zostaliśmy stworzeni do życia w prawdzie, jednak żyjemy w niewoli –
jesteśmy niewolnikami naszych własnych wizerunków. Jakim cudem
ktoś mógłby nas pokochać, skoro dbamy o to, żeby nikt nie dowiedział
się, jacy naprawdę jesteśmy? Każdy, kto chciałby nas poznać, trafia na
stworzoną przez nas sztuczną fasadę.
Tak zwane ja, to, co nazywamy tożsamością, to obraz nas samych,
który ukazujemy sobie i światu. Obraz, który pieczołowicie budujemy
i chcemy, by inni nam w tym pomagali. Przypominamy nieco
narkomanów, którzy czują się dobrze tylko wtedy, gdy dają sobie w żyłę
odpowiednio dużą dawkę dobrego mniemania o sobie. Oczekujemy, że
ludzie wokół dostarczą nam ulubionej używki, okazując współczucie albo
podziw. Gdyby zobaczyli, jacy jesteśmy naprawdę... to byłaby prawdziwa
katastrofa. Cała nasza misternie skonstruowana tożsamość ległaby
w gruzach.
Nie jest łatwo rozstać się z obrazem samego siebie, który hołubimy.
Pewna pani architekt pojawiła się w moim gabinecie po tym, jak
personel pracowni pozwał ją do sądu za obraźliwe zachowanie
i rasistowskie odzywki. Była oburzona. Nie miała wątpliwości, że jej
podwładni zmówili się, żeby zatruć jej życie. Czuła się nękana, ba, wręcz
prześladowana. Mąż próbował ją przyhamować, przypominając, że
faktycznie, czasami zwracała się do swojego personelu w sposób,
delikatnie mówiąc, mało uprzejmy. Naskoczyła na niego.
– Zauważyłem, że zareagowała pani gwałtownie na słowa męża –
odezwałem się.
– A jak miałam zareagować? On też jest przeciwko mnie! – rzuciła
w odpowiedzi.
– Jest pani tego pewna? – Chciałem wiedzieć. – Ma pani jakieś
dowody na poparcie tej tezy?
– Trzyma ich stronę.
– Nie. Sugeruje tylko, że niektóre pani wypowiedzi były zbyt
obcesowe. A co pani o nich sądzi? Były obcesowe?
– Owszem, ale zasłużyli sobie na to!
– A więc były obcesowe. Jak pani myśli, co pani rzeczywiście szkodzi:
krytyka męża czy nawyk niestosownego zwracania się do pracowników?
– Hmmm...
– Ma pani rację. Ten nawyk działa na pani niekorzyść. Mąż przecież
nie towarzyszy pani w biurze, więc trudno oskarżać go o zaistniałą
sytuację. Przyczyną problemów jest pani sposób bycia czy opinia męża?
– Chce mi pan powiedzieć, że jestem wściekłą cholerą?
– Nie. Zastanawia mnie to, że pani własne wypowiedzi działają na
pani niekorzyść. Jakby sabotowały pani chęć osiągnięcia sukcesu.
– Możliwe, że ma pan rację. Nie wiem, dlaczego tak jest, ale czuję się
tak, jakby postawił mnie pan pod pręgierzem.
– Jakby ktoś zachęcał panią, żeby pokazała swoje prawdziwe oblicze
tylko po to, żeby móc wykorzystać przeciwko pani to, co pani powie,
osądzić panią i potępić?
– Dokładnie tak.
– Wyobraża sobie pani, że stoi przed sędzią, a przecież nikogo takiego
tu nie ma, jestem tylko ja. Nie potrafi pani być ze mną szczera, bo
wyobraża sobie, że na moim miejscu jest jakiś sędzia.
Kiedy moja rozmówczyni wyraźnie się odprężyła i rozsiadła wygodniej
w fotelu, podjąłem:
– Ludzie, którzy boją się, że będę ich oceniał, najczęściej cierpią
z powodu nadmiernego samokrytycyzmu. Ocenia pani siebie jako
nadmiernie samokrytyczną?
– Chyba tak. Nienawidzę samej siebie. Odkąd dowiedziałam się o tym
pozwie...
– Mogę pani pomóc wyplątać się ze schematu samokrytyki. Pozwoli to
pani podejść do istniejących problemów ze spokojem, bez lęku, który
nieustannie panią prześladuje.
Moja pacjentka pragnęła podziwu, ale nieuświadomiony brak poczucia
bezpieczeństwa sprawiał, że wyżywała się na innych w sposób równie
bezwzględny, jak odnosiła się do samej siebie. Im zacieklej atakowała
ludzi wokół, tym niżej spadały jej notowania, co powodowało, że miała do
siebie coraz większe pretensje. Koło się zamykało. Pozew sądowy zadał
ostateczny cios jej zadowoleniu z siebie. Patrzyła, jak rozpada się
wizerunek, który sama stworzyła, obraz kobiety idealnej. Musiała
przyjąć do wiadomości, że jej zachowanie było nieakceptowalne, i stawić
czoła konsekwencjom. Nie chciała tego zrobić. Wolała pomstować na
męża i swoich pracowników, wymawiając im, że jej nie wspierają. Oni
tymczasem po prostu nie wspierali jej kłamstw. Nie potakiwali, kiedy
pozowała na kobietę idealną, bo nią nie była. Gdy stworzony przez nas
samych własny wizerunek zaczyna się rozpadać, panikujemy. Czynimy
gorączkowe wysiłki, żeby go odbudować, i oczekujemy, że wszyscy wokół
będą nas wspierać. Pozwalamy, by kłamstwa nami władały, i chcemy,
żeby inni dołączyli do tego chóru. Życie jednak ma to gdzieś i nawet jeśli
sprzeciwiamy się mu, wyrażamy oburzenie i podkreślamy, że mamy inne
zdanie, i tak płynie naprzód.
Mąż usiłował uchronić żonę przed zawodowym samobójstwem – robił
to z miłości do niej. Ona jednak tego nie dostrzegała. Żeby rozpoznać
jego miłość i otworzyć na nią serce, musiała najpierw odpuścić, porzucić
swój fałszywy, perfekcyjny wizerunek. Musiała przestać zaprzeczać
faktom i zobaczyć, naprawdę zobaczyć, kim jest. W momencie, kiedy
stajemy przed wyborem, czy zmierzyć się z prawdą, czy też od niej uciec,
czujemy silną pokusę, żeby skryć się za swoim wizerunkiem, tyleż
idealnym, co nieprawdziwym. Jeśli to zrobimy, odrzucimy naprawdę
piękny prezent, który życie nam ofiarowuje.
– Czy mam wziąć do siebie to, co pan mówi i co twierdzą moi
pracownicy?
– Niekoniecznie. Może pani puścić to wszystko mimo uszu i sprawdzić,
jaki będzie efekt. Nie ma sensu uciekać przed rzeczywistością, ale nie
trzeba też jej gonić, bo i tak cały czas jesteśmy w niej zanurzeni. Jedyna
rzecz, którą powinna pani zrobić, to dostrzec fakty. Nie odrzucać ich, nie
manipulować nimi, nie obsadzać ich w roli ilustracji pani poglądów.
Pojednanie z prawdą zmienia człowieka. Kiedyś miał gotowe
odpowiedzi na wszystko, wiedział, jak dobrze wypaść przed ludźmi.
Teraz jest bezradny. Odpowiedzi trafiły do lamusa, zostały tylko
pytania. Trzeba wyjść poza utarte ścieżki i spojrzeć w oczy
rzeczywistości, której dotąd wszelkimi sposobami się unikało.
Kiedy pani architekt zdecydowała się wysłuchać męża, pracowników
i wreszcie samej siebie, zaakceptowała fakt, że niespecjalnie przypomina
kobietę idealną, za jaką chciała uchodzić. Nie było jej łatwo przyznać się
do tego, że odnosiła się do ludzi, którzy ją otaczali, w sposób
niesprawiedliwy i raniący. Kiedy jej oburzenie prysło, a zamiast niego
pojawiło się poczucie winy, popłakała się. To był ważny moment –
odnalazła swoje własne człowieczeństwo, skryte dotąd pod skorupą
kłamstw.
– Myślałam, że jestem lepszym człowiekiem – wyrzuciła z siebie.
Kiedy pozwalamy sobie wreszcie na to, żeby przeżyć własny ból,
doświadczamy terapii jako swoistego „odchudzania”. Pozbywamy się
tego, co dobrze nam znane – własnego wizerunku. Pozostaje nieznane,
czyli prawda, którą dotąd przesłaniały złudzenia. Gdy moja pacjentka
zdecydowała się porzucić maskę chodzącego ideału, mogła wreszcie
poznać prawdziwą siebie – normalną istotę ludzką, ułomną jak my
wszyscy. Teraz, gdy nie przytłaczały jej zbędne kilogramy fałszu, była
zdolna do miłości i przebaczenia.
Często boimy się miłości, i nie bez powodu. Miłość żąda, żebyśmy
zdjęli maski, a to niełatwe. Co nas czeka, gdy odważymy się je zerwać,
odsłaniając prawdę? Ból. Żałoba po straconych złudzeniach. Nie ma już
wizerunku, którym szczyciliśmy się przed światem. Pozostają łzy, płacz
bez słów.

„Boję się śmierci”

Pewna terapeutka pracowała z pacjentem w ostatnim stadium choroby


nowotworowej.
– Mój pacjent boi się śmierci – powiedziała mi. – Jak mam sobie z tym
poradzić?
– Czy mogłabyś po prostu zaakceptować jego strach i pozwolić mu się
bać, żeby mógł się przekonać, co ten strach chce mu pokazać?
– Martwię się, bo nie wiem, ile czasu nam zostało.
– Fakt, na to pytanie nie znamy odpowiedzi.
– Nie daje mi to spokoju. Nie wiem, kiedy zakończyć terapię.
– Nie musisz wiedzieć, śmierć sama o tym zdecyduje. Czy może
pojawia się chęć, żeby zakończyć terapię, zanim pacjent umrze, żebyś nie
musiała siedzieć z nim do końca?
– Czuję, że to byłoby właściwe. Boję się, że pacjent spyta, jak rozumieć
śmierć.
– Czy mogłabyś przyjąć do wiadomości, że pacjenta nurtuje to pytanie,
i towarzyszyć mu, choć nie znasz na nie odpowiedzi?
– On ciągle pyta, czy śmierć jest karą Bożą.
– Śmierć nie jest karą. Może tak wyglądać, jeśli żyjemy
w wymyślonym świecie, gdzie wszystko trwa wiecznie.
Nie chcemy zmierzyć się z prawdą o życiu, więc spędzamy je, tkwiąc
w zaprzeczeniu, udając, że nie istnieją granice, starając się uciec przed
nieuchronnym końcem, choć przecież doświadczenie uczy, że nikt jeszcze
nie zdołał wywinąć się śmierci. Dopiero gdy się zbliża, odpuszczamy
i pozwalamy naszym zaprzeczeniom umrzeć, zanim sami umrzemy. Już
nie łudzimy się, że siłą wyobraźni uda nam się utrzymać śmierć na
dystans. Marzymy o świecie urządzonym tak, by nie trzeba było
przeżywać żadnej straty. To marzenie jest źródłem naszego
nieustającego cierpienia. Czekamy, aż świat dopasuje się do naszych
marzeń, ale na próżno – wokół nas wciąż trwa rzeczywistość. Śmierć
dosięga nas każdego dnia. Coś się kończy, przytrafiają się choroby,
tracimy bliskich, wreszcie przychodzi kolej na nas. Wszystkie te
doświadczenia śmierci niszczą powoli iluzoryczny świat, w którym
chcemy się schronić, aż wreszcie nasz opór przed dostrzeżeniem prawdy
wydaje ostatnie tchnienie i umiera.
Sprzeciw wobec śmierci to nie tylko sprawa osobista, ale tendencja
obecna w kulturze. Kultura Zachodu cierpi na tanatofobię, czyli
paniczny lęk przed śmiercią. Uciekamy, jak możemy, przed kostuchą.
Roimy sobie, że utrzymamy ją na dystans, jeśli uwierzymy w hasła,
które się nam wmawia: „Just do it!”, „Możesz być, kim tylko chcesz!”,
„Możesz mieć wszystko, czego zapragniesz!”. To czyste fantazje, które
sprzedaje się nam jako prawdę. Niestety, prędko okazuje się, że życie
i śmierć rządzą się swoimi prawami i za nic mają nasze zaklinanie
rzeczywistości. Życie się kończy; z tą prawdą każdy z nas będzie musiał
się zmierzyć.
Nieuchronność końca jest przerażająca, a jednak rzadko odczuwamy
strach przed śmiercią. Blokujemy go, jak tylko możemy. Stosujemy
modne diety, poddajemy się operacjom plastycznym, farbujemy włosy.
Prowadzimy życie homo consumens, miotamy się jak szaleni, żeby więcej
zdziałać, żeby „bardziej być”. Tymczasem nasza cera pokrywa się
zmarszczkami, a włosy siwieją. Coraz mniej możemy zdziałać i mimo
naszych wysiłków, nie stajemy się coraz młodsi. Cokolwiek byśmy robili,
śmierci nie uciekniemy.
Mam przyjaciela dietetyka. Lubi on mawiać: „Odżywiaj się
racjonalnie, uprawiaj sport.... umrzesz zdrowszy”. Jeśli próbujemy
zwalczyć śmierć, jesteśmy na przegranej pozycji. Niezależnie od tego,
jaką dietę byśmy zastosowali, jak bardzo inwazyjnym operacjom
plastycznym byśmy się poddali – i tak każdy z nas skończy jako solidny
posiłek dla robaczków. Kiedy przestaniemy wierzyć w złudzenia,
będziemy mogli zaakceptować fakt, że życie prowadzi nas ku śmierci.
Ilustruje to następująca opowiastka: Pewnego razu ludzik z soli wyszedł
nad brzeg morza. „Kim jesteście?”, spytał nadbiegających fal. „Jesteśmy
oceanem”, odpowiedziały. „Chodź do nas, a wszystko zrozumiesz”.
Ludzik z soli wszedł do wody i na chwilę przed tym, zanim się rozpuścił,
westchnął: „Nareszcie wiem, kim jestem!”[1].
Smutek, który przeżywamy, nie jest czymś zbędnym i szkodliwym,
czymś, co trzeba stłumić, wyciszyć albo przynajmniej usprawiedliwić.
Trzeba go po prostu przeżyć – tylko wtedy nasze złudzenia się rozwieją
i będziemy mogli dostrzec prawdziwe życie. Kiedy opłakujemy stracone
złudzenia, wtapiamy się w rzeczywistość. Wobec perspektywy śmierci
nasze zaprzeczenia bledną i znikają. Zamiast żyć iluzjami, zaczynamy
szukać prawdy.
Nie decydujemy o śmierci – ani swojej, ani cudzej. Możemy jednak
zdecydować, że zmierzymy się z uczuciami, które śmierć w nas wzbudza.
Możemy być przy naszych bliskich, trzymać ich za rękę – kolegów,
przyjaciół, ludzi, których kochamy – gdy stają u wrót cienistej doliny.
Pewnego dnia my także podążymy tą drogą.
Tajemnica śmierci, gdy w nią wkraczamy, wymaga, żebyśmy wyrzekli
się iluzji, które dotąd tak chętnie hołubiliśmy. Wszystkie fasady, za
którymi się kryjemy, wszystkie zaprzeczenia, których kurczowo się
chwytamy, okazują się wobec niej bezradne. Smutek ogarnia nas jak
fala i roztapia fałsz. Zaprzeczenia umierają, zanim my umrzemy. Kiedy
pozwalamy śmierci przejść przez nas, żyjemy nawet w chwili, gdy
umieramy. Śmierci doświadczamy nieustannie – każda przeżyta przez
nas chwila umiera, by po niej mogła przyjść następna.
Perspektywa śmierci jest zaproszeniem, żeby darować sobie
zaprzeczenia i otworzyć się na rzeczywistość. Życie każdego z nas jest
„zmierzaniem ku śmierci”. Kiedy dzielimy to doświadczenie
z umierającym przyjacielem, dajemy mu coś, co naprawdę będzie mógł
zabrać ze sobą do grobu – miłość. Móc dzielić się miłością z człowiekiem
stojącym na progu śmierci to prawdziwe błogosławieństwo. Sytuacja,
która jak żadna inna uczy nas życia tu i teraz, otwarcia na prawdę, jaką
niesie ze sobą każda mijająca chwila. A kiedy przychodzi koniec,
pogrążamy się w smutku, którego głębia nas samych zaskakuje. Tak
doświadczamy własnego człowieczeństwa. Kiedy czuwamy przy
umierającym z miłością, trzymamy go za rękę i wiemy, że czuje się
kochany, rozumiemy, co miał na myśli poeta Joseph von Eichendorff,
kiedy pisał: „Bezkresny, cichy spokój / W głębi wieczornych zórz / Tak
jakby kres nadchodził / Wędrówki naszej już”[2].

Chcę umrzeć!

Ludzie przeważnie umierają wskutek starości lub chorób. Są jednak


tacy, którzy wybierają śmierć, bo jawi im się ona jako ucieczka przed
bólem. Gdy umrze miłość, jesteśmy skłonni myśleć jak człowiek
cierpiący na depresję: „Chcę umrzeć, dłużej nie dam rady”. W jaki sposób
terapeuta może przewalczyć pragnienie śmierci u pacjenta? Nie może.
Akceptuje to pragnienie i próbuje je zgłębić. Otwiera się na ów odruch
ludzkiego serca, nie traktuje pacjenta jak obiektu do naprawy, lecz jak
osobę, która zasługuje, by obdarzyć ją miłością. Wyciąga do niego rękę –
bez pigułki w dłoni. Próby odwodzenia od samobójstwa bez głębokiego
zrozumienia dla bólu ludzkiego serca byłyby równoznaczne
z odrzuceniem człowieka. Nakazywać mu, by żył, w momencie gdy chce
umrzeć, to tyle, co nie słuchać go wcale.
Spytałem raz pacjenta pogrążonego w depresji:
– Kiedy pojawiły się u pana myśli samobójcze?
– Byłem zaręczony z moją dziewczyną. Mieliśmy już wyznaczoną datę
ślubu – zaczął opowiadać. – Kiedyś, podczas imprezy, wypiliśmy trochę
za dużo. W pewnym momencie zorientowałem się, że nie ma jej koło
mnie. Zacząłem się rozglądać, ale nie mogłem jej dostrzec
w rozbawionym tłumie. Ruszyłem więc na poszukiwania i wreszcie ją
znalazłem. W sypialni. Miała towarzystwo i była bardzo zajęta –
uprawiała dziki seks z gospodarzem imprezy. Nie mogłem uwierzyć w to,
co widzę. Wyszedłem, wsiadłem do samochodu i pojechałem do domu.
Następnego dnia zadzwoniła. Prosiła mnie o przebaczenie, ale wyznała
też, że zakochała się w tamtym gościu. Powiedziała, że chce odwołać
nasz ślub. Zacząłem sobie wmawiać, że to chwilowe i że jej przejdzie.
– Co pan do niej czuje po tym, jak pana zdradziła?
– Jestem załamany.
– Ale co czuje pan wobec niej?
– Kocham ją, ale siebie nienawidzę. Chciałbym, żeby do mnie wróciła.
Jego pragnienie śmierci brało się z dwóch źródeł. Po pierwsze, gniew
na narzeczoną, którego nie mógł znieść, obrócił przeciw sobie samemu:
chciał uśmiercić siebie, nie ją. Ale z drugiej strony jego samobójcze myśli
były dowodem na to, że chce żyć naprawdę:
– Nie chcę tak żyć. Nie ścierpię dłużej tej maskarady, nie będę
udawać, że nasza miłość jest piękna i czysta. Życie w kłamstwie jest nie
do zniesienia!
Wolał raczej umrzeć, niż opłakiwać śmierć swoich marzeń. Mrzonki
o jej powrocie były grobem, przy którym tkwił, czekając, aż ich martwy
związek ożyje. Nie chciał przekonać się, że to tylko złudzenia. Wybierał
śmierć.
W trakcie terapii pożegnaliśmy, pogrzebaliśmy i opłakaliśmy ten
związek, który już umarł. Dopiero wówczas mój pacjent mógł spojrzeć na
byłą narzeczoną jak na rzeczywistego człowieka, przestać wpatrywać się
w jej wymyślony obraz. Nie warto żyć, jeśli żyje się tylko martwymi
marzeniami. Dopiero pogrzebawszy złudzenia, człowiek ten mógł
odnaleźć drogę do życia w rzeczywistości.
Nie przyjmiemy prawdy, gdy będziemy trzymać się od niej na dystans.
Trzeba nam zatracić się w niej, tak jak sól rozpuszcza się w morzu. Gdy
iluzja szczęśliwego narzeczeństwa roztopiła się w jego bólu, człowiek ten
mógł wreszcie uwolnić się od idealizowania narzeczonej i zaakceptować
prawdę o niej. Zamiast popełnić samobójstwo, ożenił się z inną
dziewczyną. Taką, która otworzyła dla niego swoje ramiona i serce.
Mój pacjent miał rację: nie warto żyć życiem, które już umarło. Gdyby
się zabił, skończyłby z bólem, jakim było tkwienie w martwym związku,
ale także przekreśliłby szanse na uwolnienie się od własnych fantazji
i nawiązanie nowej relacji. Terapeuta pomógł mu wyprosić ze swojego
życia narzeczoną, która wcześniej bezceremonialnie wyrzuciła jego. Oto,
co znaczy, że ktoś jest przywiązany do jakiejś idei. Mężczyzna ten sam
się przykuł do wyobrażenia o kobiecie, która go potrzebowała; ta
prawdziwa miała go w nosie. Nie chciał tego dostrzec, bo widział tylko
swoje wyobrażenie – coś, co tak naprawdę nie istniało.
Są też ludzie, którzy przywiązują się do samej idei samobójstwa.
Zetknąłem się raz z przypadkiem kobiety, która miała myśli samobójcze,
pomimo terapii trwającej już od dwudziestu lat. Gdy powiedziałem jej,
że doprowadziła do śmierci własnych uczuć, odpowiedziała:
– Może właśnie śmierci mi trzeba.
– Proszę bardzo, to na szczęście żaden problem. Składniki znajdzie
pani w każdej aptece. Ani ja, ani pani psychoterapeuta nie zdołamy pani
powstrzymać, jeśli naprawdę chce pani ze sobą skończyć. Ludzie
popełniają samobójstwa nawet w szpitalach. Jeśli pragnie pani śmierci,
droga wolna. Zawsze ma pani ten wybór przed sobą, ale czemu tak
uzdolniona osoba chciałaby wieść nudną egzystencję lokatora trumny?
Dlaczego?
Na jej twarzy odmalował się ból i wybuchnęła płaczem. Po naszej
rozmowie po raz pierwszy poczuła, że nie dręczą jej samobójcze
skłonności. Jej pragnienie śmierci było przejawem tęsknoty za życiem.
Czyż myśl o samobójstwie nie jest czasem pierwszym krokiem w podróży
ku życiu? Chęć zerwania z martwym życiem wypływa z pragnienia, by
wieść życie pełne i prawdziwe.
Pacjentka mówiła, że chce śmierci, lecz tak naprawdę pragnęła wyjść
z grobu, który sama sobie wykopała. Ból, którego doświadczała,
przychodził, żeby jej powiedzieć: „Życie, które prowadzisz, to śmierć
w przebraniu”. Latami mówiła o samobójstwie, ale nie była w stanie
zdecydować się na ten krok. Dlaczego? Bo w głębi siebie była już od
dawna martwa. Miała wszelkie prawo do rozpaczy – życie w kłamstwie
jest beznadziejne.
Jeśli rozmawiasz z osobą, która mówi, że pragnie śmierci, wybadaj,
dlaczego tak jest. Czasem śmierć jest naprawdę konieczna. Nie śmierć
człowieka, ale koniec martwego życia.

Jak mówi do nas śmierć

Niektórzy szukają śmierci, choć mogliby jej uniknąć. Inni robią


wszystko, żeby przed nią uciec, gdy jest nieunikniona. W jaki sposób
terapeuta ma rozmawiać z człowiekiem, który umiera?
Pewna początkująca terapeutka stanęła wobec wyzwania, jakim była
praca z kobietą umierającą na raka. Spytała mnie:
– Jak mam z nią rozmawiać?
Umówiliśmy się, że odegramy scenkę, w której ja wcielę się w rolę
terapeuty, a ona – umierającej pacjentki.
– Myślę, że nie zostało mi już zbyt wiele czasu... – zaczęła.
– Tak, to możliwe. Czy potrafi pani to zaakceptować? – podjąłem.
– Jest jeszcze tyle do zrobienia.
– I tak mało czasu.
– Nie wiem, ile czasu mi jeszcze zostało.
– Rozumiem. Nikt tego nie wie.
– Znikam, blaknę. Za każdym razem, kiedy patrzę do lustra, widzę
tylko cień osoby, którą dawniej byłam.
– Tak. Ja też widzę, że pani umiera.
– Jestem przerażona. Nie wiem, ile razy jeszcze będę mogła tu przyjść.
– Ja też tego nie wiem. Może to jest ostatni raz...
– Na pewno nie. Planuję pojechać jeszcze raz do Paryża. W przyszłym
tygodniu na pewno przyjdę na naszą sesję.
– Hmmm...
– Mogłabym umrzeć nagle. Najgorsza jest myśl, że będę wegetować
jak warzywo, podłączona do kroplówek...
– Może się tak zdarzyć.
– Z tym nie mogłabym się pogodzić.
– Rzeczywistość bywa nieakceptowalna. Czy może pani pogodzić się
z faktem, że nie akceptuje pani życia takiego, jakie jest?
– Nie mogę zaakceptować tego, że od wielu lat nie żyję tak, jakbym
chciała.
– Nie może pani zaakceptować własnej przeszłości, ale ona po prostu
się wydarzyła, jest taka a nie inna, i nie potrzebuje do tego pani zgody.
Zamilkła na chwilę.
– Przyszło mi do głowy, że ja chyba po prostu się boję.
– Czy może pani pogodzić się z tym, że czuje pani lęk?
– To trudne.
– Czy może pani zaakceptować fakt, że trudno jest jej pogodzić się
z tym, co czuje?
– A cóż innego mogłabym zrobić?
– Rzeczywistość istnieje, czy tego chcemy, czy nie. Co pani czuje teraz,
kiedy rozmawiamy o śmierci i pani lęku?
– Czuję... pustkę.
– To zrozumiałe. Wolałaby pani pustkę niż doświadczenie choroby,
umierania i lęku. Podczas naszych spotkań mógłbym pani pomóc. Czy
chciałaby pani mojej pomocy, zanim pani umrze? Może pani ukrywać się
za uczuciem pustki, to nic złego.
– Czuję, jak coś ściska mi żołądek.
– Perspektywa śmierci, pożegnania z tym światem, budzi niepokój
i lęk.
– Tak, teraz widzę to wyraźnie. Bardzo trudno mi dopuścić do siebie
myśl o tym, że umieram, i pogodzić się z tym, co się dzieje.
– Czy może pani zaakceptować fakt, że trudno jest pani pogodzić się
z tym, co się dzieje?
– Znałam diagnozę, wiedziałam, jakie są rokowania. Ale dopiero teraz
czuję, jak bardzo blisko już jestem...
– Jest pani umierająca. I pełno w pani uczuć. Ale mamy jeszcze
dzisiejszy dzień i liczmy, że kilka następnych, żeby pobyć razem
i zmierzyć się z tymi uczuciami – jeśli chce pani spróbować zburzyć tę
ścianę, którą się pani otoczyła. Nawet jeśli nie może pani pogodzić się
z przeszłością, mogę pani pomóc pogodzić się z chwilą obecną, żeby
mogła pani umrzeć w pokoju. Jeśli jednak woli pani skryć się w pustce,
w swojej niezgodzie na to, co się dzieje, uszanuję pani wybór. Gdy pani
odejdzie, zachowam dobre wspomnienie o pani.
– Och, wcale nie czuję pustki. Jest we mnie tak wiele uczuć. tak
strasznie mało czasu... boję się tej myśli.
– Ma pani tę chwilę. Po co dłużej czekać? Całe życie pani na coś
czekała i dlatego dziś żałuje pani tych lat. Chyba nie ma sensu w tym
tkwić, dawać sobie nowe powody do żałowania. Czy nie chciałaby pani
wyjść z więzienia samotności, dopóki jest to jeszcze możliwe?
Zaczęła płakać.
– Po co to wszystko? Jaki to ma sens?
– Rozumiem, że trzeba nam zaakceptować pani chęć zdystansowania
się ode mnie. Nie życzy sobie pani nawiązania relacji ze mną, woli,
żebym zostawił ją w spokoju. Czy mamy pogodzić się z tym, że chce pani
umrzeć w samotności? To musi być dla pani ważne – ukryć się, nie
pozwolić, żeby ktoś się do pani zbliżył, poznał panią.
– Nie. Chciałabym choć raz poczuć czyjąś bliskość i bezwarunkową
akceptację. Tak bardzo się boję, że to już koniec... To wszystko nie ma
sensu!
– Chciałaby pani być blisko ze śmiercią? Bo ona jest z panią blisko.
Zamieszkała w pani wnętrznościach, rozgościła się w wątrobie.
– Nie wytrzymam. Nie zniosę tego dłużej!
– Może pani zaakceptować śmierć?
– Wygląda na to, że nie mam wyboru.
– To prawda, bo śmierć już panią zaakceptowała. Pozwólmy jej być
z nami. Co pani czuje teraz, kiedy zrobiliśmy śmierci miejsce dla
śmierci?
– Troszkę mniej się boję.
– Co pani czuje, kiedy zrobiliśmy miejsce dla śmierci i zgadzamy się
na to, by była w pani, i też we mnie?
– Zaczynam czuć, że to moja śmierć.
– Pani śmierć. Zaczyna pani akceptować własną śmierć. Jakie uczucia
to budzi?
– To dziwne. Czuję... pokój.
– Nie trzeba donikąd się spieszyć, udawać kogoś innego, nic robić.
Jesteśmy tylko my dwoje, i śmierć.
– Mam wrażenie, jakby ona od zawsze ze mną była.
– Bo zawsze z panią była, ale dopiero dziś pani to widzi. Co pani czuje,
wiedząc, że śmierć zawsze była z panią?
– Spokój. I ulgę. Pomyślałam nawet, że może jestem gotowa, żeby się
pożegnać. Jest tyle osób, z którymi chciałabym się pożegnać. Mam też
niedokończone skrypty, chciałabym je dokończyć...
– Zawsze jesteśmy i zawsze będziemy niedokończeni. Powiedziała
pani, że chce pożegnać się z przyjaciółmi. To ważne, w ten sposób
okazuje im pani swoją miłość i to, jak wiele dla pani znaczą.
– Czuję to mocniej niż kiedykolwiek.
– Miłość do tych ludzi miała dla pani znaczenie, byli dla pani ważni.
Miłość nie traci znaczenia.
Na jej twarzy odmalował się ból.
– Ciężko to znieść – powiedziała.
– Ten ból jest jak łono, z którego wydostaje się pani na świat. Rodzi się
pani.
– To strasznie trudne.
– Owszem.
– Chciałam powiedzieć, że wszystko jest już w porządku – stwierdziła
wreszcie. Zakończyliśmy scenkę.
Rolą terapeuty nie jest narzucanie nam swoich wglądów, ale
ułatwianie nam doświadczenia prawdy, żeby wgląd mógł pochodzić
wprost z naszego wnętrza. Terapeuta nie poucza nas, mówiąc nam
rzeczy, o których nie wiedzieliśmy. Mówi nam o rzeczach, które czuliśmy
w sobie, ale nie chcieliśmy zmierzyć się z nimi w samotności.
Przedstawia rzeczywistość tak, żebyśmy najpierw mogli ją przyjąć,
a potem wspólnie ją przeżyć.

[1] Opowieść o ludziku z soli, znana w tradycji buddyjskiej i hinduistycznej, była wykorzystana
m.in. przez Ramanę Maharshiego.
[2] Z wiersza O zmierzchu Josepha von Eichendorffa, użytego w Czterech ostatnich pieśniach

Richarda Straussa.
ROZDZIAŁ 5

BYĆ BRAMĄ DLA PRAWDY

Odrzucając kłamstwa, bardziej otwieramy się na prawdę, stajemy się


dla niej zapraszającą, otwartą bramą. Zmienia się nasz sposób widzenia,
słyszenia i odczuwania. Kruszy się mur, którym oddzieliliśmy się od
rzeczywistości.

Uważność jako otwartość

Kiedy przestajemy zwracać uwagę na innych i troszczyć się o nich,


a skupiamy się wyłącznie na sobie i roztrząsamy w nieskończoność
wszystkie nieszczęścia, które się nam przytrafiły, tracimy umiejętność
dialogu i zupełnie już nie rozumiemy, co miała na myśli Simone Weil,
kiedy mówiła, że uważność, całkowite i niepodzielne skupienie na
rzeczywistości jest modlitwą.
Po co uważność? Jaka jest jej rola w terapii? Goethe ujął to tak:
„Człowiek zna siebie tylko w takim stopniu, w jakim zna świat, jest
świadom siebie tylko poprzez poznanie świata, a świat poznaje tylko
dzięki znajomości siebie. Każdy nowy obiekt, jeśli dostrzeżemy go
wyraźnie, tworzy w nas nowy organ percepcji”[1]. Za każdym razem,
kiedy odrzucamy kłamstwo, przybliżamy się do tego, co istnieje
naprawdę. Zadaniem terapeuty jest przełamanie mechanizmów
obronnych – nawyków myślowych, odruchowych odzywek, powtarzanych
stereotypów, wszystkich barier, które wznosimy, żeby odgrodzić się od
naszych bliskich. Dopiero wtedy będziemy mogli dostrzec ich i usłyszeć.
Przestaniemy brać za pewnik nasze własne przekonania na ich temat
i otworzymy się na to, jacy są naprawdę. Błędem jest uważanie samego
siebie za byt całkowicie uformowany. „Wzrastamy, zmieniamy się.
Jesteśmy czymś, co nie zostało jeszcze do końca określone”[2]. Nie ma
sensu określać się przez kontrast wobec ludzi, których odpychamy.
Prawdę o tym, kim jesteśmy, odnajdziemy, otwierając się na ludzi,
których wcześniej odrzucaliśmy.

Zmień mnie!

Zamiast otworzyć się, przyjąć życie i pozwolić, żeby ono nas zmieniło,
oczekujemy, że to życie się zmieni, żeby dostosować się do nas. Matka
wrzeszczy do dzieci: „Nie róbcie tego, nie róbcie tamtego!”. Pewien
student, gdy profesor oblał go, bo nie oddał żadnej pracy w terminie,
zagroził: „Pozwę pana do sądu!”. Ale życie nie zmienia się tylko dlatego,
że mu rozkazujemy. Zdarza się, że wtedy szukamy kogoś, komu
moglibyśmy rozkazać, żeby zmienił nas. „Nie chcę już dłużej się tak czuć!
Niech pan zrobi swoje czary-mary”, rzuciła pani prezes firmy swojemu
terapeucie. Czasem chcielibyśmy, żeby terapeuci mieli czarodziejską
moc, samym terapeutom też zdarza się o tym marzyć. Któż z nas nie
chciałby jednym machnięciem magicznej różdżki móc zmieniać ludzi,
sprawiać, że ich cierpienie zniknie?
Magia nie buduje relacji między ludźmi. Kiedy magik robi swoje
czary-mary, pozostaje nieporuszony, pomiędzy nim a obiektem jego
czarów nie pojawia się więź, nie dochodzi do wymiany doświadczeń,
która przemieniłaby obie strony. Dzieli ich pustka. Magia jest
przeciwieństwem miłości. Miłość niesie ryzyko, bo otwiera nas na
innych, obnaża, zdzierając maski i rozpraszając iluzje. Miłość budzi nasz
prawdziwy potencjał. Musimy jednak mieć odwagę, by dopuścić do siebie
rzeczywistość. Pozwolić, by nas zalała, nie broniąc się przed uczuciami,
jakie niesie. A często wolimy tego uniknąć. Jeśli oczekujemy od kogoś, że
użyje czarodziejskiej różdżki i bezboleśnie nas zmieni, to znaczy, że
boimy się prawdziwej zmiany, tej, która już zaczyna w nas zachodzić.
Dążymy do perfekcjonizmu, jak ktoś, kto nigdy nie jest zadowolony ze
swojego mieszkania i ciągle zaczyna kolejną renowację, żeby było jeszcze
piękniej. Nie mamy na myśli rzeczywistej zmiany, kiedy powtarzamy:
„Nie cierpię siebie, chciałbym być inny”, albo kiedy mówimy bliskim:
„Zmień się, zrób to dla mnie”. Co się stanie, jeśli pozwolimy samym sobie
i naszym bliskim zsiąść wreszcie z upiornej karuzeli tak zwanego
samodoskonalenia?
Żądanie pani prezes, by terapeuta zrobił swoje czary-mary, pozwoliło
dostrzec jej problem. Oczekiwała, że zostanie zmanipulowana, bo sama
w ten sposób traktowała innych i swoje własne życie. „Potraktuj mnie
jak przedmiot, nie próbuj nawiązywać ze mną ludzkiej więzi. Naucz
mnie, jak kontrolować ludzi, żebym nie musiała wdawać się i wikłać w te
wszystkie związki i relacje, bo to dla mnie zbyt ryzykowne”. Inni ludzie
to nie pionki, które można wedle kaprysu przestawiać po planszy, nie są
naszą własnością, którą możemy zarządzać i wykorzystywać, jak nam
wygodnie. Inni ludzie są niczym źródła, które mogą ugasić nasze
pragnienie, najcenniejszy dar, najgłębsza tajemnica.

Nie jesteśmy idealni, jesteśmy realni


Decydując się na terapię, liczymy na ogół, że pomoże nam ona uśmierzyć
ból lub chcemy poznać lepiej samych siebie. Czasem jednak łudzimy się
myślą, że jeśli zdamy się na pomoc psychologii, medycyny lub medytacji,
nie będziemy musieli dłużej znosić ciężaru naszych doświadczeń; po
prostu pojawią się nowe, lepsze doświadczenia. Bywa nawet, że
wmawiamy sobie, iż terapia uleczy nas, przemieniając w kogoś innego.
Jest to postawa przemocowa wobec samego siebie.
Pewien biznesmen doświadczył w młodości wiele cierpienia ze strony
roszczeniowego, krytycznie nastawionego ojca. W oczach ojca nigdy nie
był wystarczająco dobry, zmyślny ani skuteczny. Ojciec zawsze
dopatrywał się w nim wad, a sukcesów nigdy nie dostrzegał.
– Nie zawiodłem się na tej terapii – oświadczył ten mężczyzna pod
koniec cyklu naszych spotkań.
– Mam wrażenie, że jest wręcz przeciwnie – odparłem.
– No tak, to prawda – roześmiał się.
– W jaki sposób pana rozczarowałem?
– Cóż, nie wiem. Myślałem, że zaznamy wspólnie głębokich
emocjonalnie doświadczeń, jakie widuje się w telewizji lub w filmach,
i wreszcie dokopię się do wspomnień z dzieciństwa, dzięki którym
doznam olśnienia i zrozumiem siebie.
– Tak, też oglądałem takie filmy. Ale trudno oczekiwać czegoś takiego,
prawda? Pojawiły się głęboko skrywane uczucia, ale przecież nie nowe
wspomnienia.
– Może spodziewałem się po terapii zbyt wiele.
– Liczył pan na niezwykły efekt, a sesje były zupełnie zwyczajne –
podsunąłem. Nie zamierzałem unaoczniać mu, że spodziewał się
superterapeuty, tak samo jak jego ojciec oczekiwał, że on stanie się
superosobą.
Parsknął śmiechem.
– Jakie są pana wrażenia ze spotkania z tak zwyczajnym terapeutą?
Mój pacjent roześmiał się znowu.
– Chyba zbyt wiele oczekuję od ludzi, stąd moje rozczarowania.
– Och, mogę zagwarantować, że tutaj spotka pana rozczarowanie.
– To dobre – przyznał, wciąż się śmiejąc. – Pozwoli pan, że pożyczę to
sformułowanie? Od dzisiaj będę je powtarzać wszystkim rozczarowanym
moją osobą...
– Jest pan widocznie stworzony, by rozczarowywać i być
rozczarowanym, to duży talent – zażartowałem.
– To chyba nieuniknione?
– Skoro pragnienia nie mają granic, rozczarowanie jest nie do
uniknięcia.
– A ja robiłem wszystko, żeby go uniknąć.
– Chciał pan stać się wszystkim dla wszystkich, umordował się pan,
nabrał urazy do innych i wreszcie zdecydował się na strajk.
Człowiek ten usiłował uniknąć konfliktów, dopasowując się do
oczekiwań innych. Prezentował wszystkim fałszywy obraz samego
siebie. Ten obraz mógł się nawet podobać, ale nikt nie mógł pokochać
mężczyzny, który się za nim krył – bo nikt go tak naprawdę nie spotkał.
Mój pacjent miał nadzieję, że ojciec pokocha go takiego, jaki jest, lecz
tamten obdarzał uczuciem jedynie wyimaginowany ideał syna, który
sobie stworzył. Nasz biznesmen uwierzył, że musi stać się bardziej
idealny niż realny, by upodobnić się do wizji ojca. Był przekonany, że
jest ułomny, bo nie dorasta do ideału wyznaczonego przez ojca, podczas
gdy tak naprawdę ułomnością była postawa ojca.
A może twoje wady to wszystko, co istnieje? Nie masz być idealny,
masz być realny. W porównaniu z czyjąś idealną wizją zawsze
wypadniemy blado. Nie uciekniemy od tego, kim jesteśmy. Mój pacjent
wzrastał w przekonaniu, że powinien zniknąć i powrócić jako ktoś inny,
kogo ojciec mógłby pokochać. Rozpoczynając terapię, postanowił być
idealnym pacjentem, po to by zadowolić mnie, terapeutę. Musiałem
pomóc mu zacząć być sobą, a nie ucieleśnieniem czyjegoś wyobrażenia.
Nie zjawiliśmy się na świecie po to, by być satelitami krążącymi wokół
innych ludzi, nawet jeśli oni sobie tego życzą. Możemy orbitować wokół
czyjegoś ego, udając, że jesteśmy jego wyobrażeniem, ale nie możemy
nim być. Ojciec mojego pacjenta darzył uczuciem obraz idealnego syna,
osoby bez skazy, kogoś, kto tak naprawdę nie istniał. Wyobrażenia na
temat tego, jakie powinno być życie, to bajki, które istnieją tylko
w naszych głowach. Życie ma je za nic; po prostu podąża swoją drogą.
Mój pacjent musiał zmierzyć się z doświadczeniem siebie samego jako
realnej osoby, a nie pseudoideału. Terapia pomogła mu zrozumieć, że
jest zaledwie człowiekiem i nie wytrzyma konkurencji z obrazem
stworzonym przez czyjeś fantazje. Na człowieczeństwo nie ma
lekarstwa. Dopóki kochał ideał, w który wierzył ojciec, dopóty
nienawidził siebie. Nie mógł przemienić się w ideał, nikt z nas tego nie
potrafi. Kiedy jednak postanowimy pokochać siebie, otwieramy się na
naszą ludzką niedoskonałość. Cóż może być bardziej niedoskonałego, niż
człowieczeństwo widziane przez okulary perfekcjonizmu? Dopiero gdy je
zdejmiemy, możemy przyjąć siebie samych, innych ludzi i wszystko, co
„niedoskonałe”.

Być tu i teraz podczas terapii

Mówi się, że jeśli chcemy być naprawdę obecni, mamy pozostać w danym
momencie, być tu i teraz. Ciekawe, gdzie indziej moglibyśmy być? Nawet
jeśli śnimy na jawie, robimy to tu i teraz. Po prostu wpatrujemy się
w nasze wymysły, zamiast stawić czoła rzeczywistości. Wilfred Bion
powiedział, że terapia jest aktem wiary w to, iż możemy przejść
przemianę, jednocząc się z emocjonalną prawdą, którą niesie obecna
chwila[3]. Szukamy więc samych siebie, tego, jacy teraz jesteśmy. Nie
musimy robić niczego nadzwyczajnego, żeby być obecni tu i teraz. Każde
uczucie, lęk, każdy mechanizm obronny i akt ucieczki to sposób, w jaki
jesteśmy. Nie musimy robić czegoś innego. Wystarczy, że zostaniemy ze
sobą, popatrzymy na siebie.
Dla pewnego mężczyzny doświadczenie tu i teraz okazało się
doświadczeniem śmierci. Pewnego dnia zszedł do piwnicy ze swoim
pięcioletnim synkiem i zobaczył żonę. Wisiała na sznurze uwiązanym do
belki stropowej. Niedługo później w rozmowie z terapeutą powiedział, że
chce już tylko umrzeć. Terapeuta poprosił mnie o pomoc.
Przećwiczyliśmy tę sytuację, on w roli pacjenta, a ja w roli terapeuty.
– Z czym pan do mnie dzisiaj przychodzi? W czym mógłbym pomóc?
– Nie mogę się odnaleźć – odpowiedział.
– A ja myślę, że właśnie pan siebie odnalazł. Odnalazł pan siebie
pełnego smutku i żalu, przeżywającego dramat straty, wciąż mającego
przed oczami żonę, która powiesiła się w piwnicy. Odnalazł pan siebie
i bardzo chciałby pan siebie – takiego siebie – gdzieś zgubić. To
zrozumiałe, któż bowiem chciałby znaleźć śmierć.
– Nie mogę uwierzyć, że to zrobiła.
– Nie może pan uwierzyć, że zadała sobie śmierć.
– Ciągle o niej myślę. Piętnaście lat małżeństwa... byliśmy tacy
szczęśliwi. A teraz przychodzą chwile, kiedy jestem na nią wściekły.
– To naturalne. Czuje pan gniew, bo odeszła, zostawiając pana
i synka. A niełatwo gniewać się na kobietę, którą pan kocha.
– Nie wiem, jak długo jeszcze to pociągnę. Nie widzę sensu w życiu.
– Och, pana życie ma wielki sens, ale teraz czuje pan jeszcze większy
ból. Chciałby pan umrzeć, żeby wreszcie przestało boleć.
Każde słowo pacjenta jest drogowskazem. Każda kolejna chwila
przynosi nam wszystko, czego potrzebujemy. Niepokój tego człowieka
wskazywał wyraźnie, z jakimi uczuciami będziemy się musieli zmierzyć,
żeby rozpocząć jego proces zdrowienia.
Kto chciałby być w sytuacji, gdy trzeba pogodzić się ze śmiercią? Kto
chciałby czuć gniew na żonę, która popełniła samobójstwo? Kto chciałby
żyć, pochowawszy ukochaną osobę? A życie wciąż szepcze: „Czy
przyjmiesz to doświadczenie? Jest twoje, i tylko twoje...”.
Kiedy żona odebrała sobie życie, umarła także stworzona przez męża,
wyidealizowana wizja jej, jego i ich wspólnej przyszłości. To oczywiste,
że zaczął myśleć o fizycznej śmierci – tylko w ten sposób mógł uciec
przed doświadczeniem śmierci psychologicznej. Ta ostatnia mogła go
doprowadzić do odrodzenia, ale wielkim kosztem. W piwnicy jego domu,
z belki stropowej zwisało wciąż nie tylko wspomnienie martwego ciała
żony, ale też jego własne, umarłe marzenie.

Wolność od czy wolność do?

Przyjęcie i akceptacja własnych uczuć, myśli i marzeń to trudne zadanie.


Jest nam raźniej, kiedy mamy wsparcie terapeuty. Jeśli mamy
naprawdę otworzyć się na nasze wewnętrzne życie, nie wystarczy skupić
się na tym, co łatwe i przyjemne. Miłość, radość i szczęście to nie
wszystko, są w nas też trudniejsze uczucia, aż po opór i odmowę
współdziałania.
Pewien mężczyzna wszedł do mojego gabinetu, usiadł w fotelu, zwiesił
głowę i wyrecytował, po co przyszedł na terapię. Kiedy spytałem, czy
czuje potrzebę, by nad tymi tematami pracować, spojrzał w sufit i jęknął.
– Cóż, nie jestem pewien. Nie wiem, czy mogę się w to zaangażować.
Nie mam zbyt wiele czasu, i naprawdę dużo spraw na głowie.
Przyjąłem do wiadomości jego obiekcje.
– Rozumiem, że nie wie pan, na ile chce się zaangażować w terapię.
– Właśnie. – Pokiwał głową.
– Dobrze, że jest pan ze mną szczery. Proszę czuć się swobodnie, może
pan się zaangażować lub nie, wedle życzenia.
– Chciałbym najpierw coś ustalić. W moim życiu wydarzyły się rzeczy,
które, jak sądzę, można by roztrząsać na terapii przez całe lata. Nie
jestem gotów poświęcić aż tyle czasu na terapię, ale chciałbym jednak
osiągnąć zauważalną poprawę.
Człowiek ten był mylnie przekonany, że najważniejszą kwestią jest to,
czy zaangażuje się w terapię.
– Ponieważ mamy połączyć siły, musimy najpierw się przekonać, z jak
daleko idącym zaangażowaniem traktuje pan samego siebie.
Mój rozmówca znowu popatrzył w sufit, uśmiechnął się zdawkowo.
– Z jakim zaangażowaniem traktuję samego siebie? Cóż, to ciekawe
pytanie.
– Jest pan wart własnego wysiłku?
Prychnął śmiechem, nie przestając wpatrywać się w sufit. Zamilkł na
chwilę.
– Oczywiście, że jestem tego wart – oświadczył wreszcie.
– Co pan poczuł, kiedy pan to powiedział?
– Poczułem się, jakbym grał w reklamie.
– Co jeszcze? Co pan czuje, mówiąc: „Jestem tego wart”? Jakie uczucia
się w panu budzą?
– Jakaś część mnie chce od razu powiedzieć, że tak, jestem tego wart.
– Mówi pan to. I co dalej?
– Mam mieszane uczucia. Nie wiem, czy chcę zainwestować aż tyle
czasu i pieniędzy w coś takiego.
Nadal popełniał błąd, uważając, że kluczową kwestią jest jego decyzja,
czy zaangażować się w terapię, czy nie.
– Pytanie brzmi – wyjaśniłem – z jakim zaangażowaniem jest pan
gotów potraktować siebie. Najwyraźniej nie jest pan tego pewien.
– Owszem, można tak powiedzieć – zgodził się.
– Zastanawia się pan, czy to gra warta świeczki. Nie wie pan, co robić.
Odwrócił wzrok.
– Nie wiem, czy to ma jakiś związek, ale ostatnio bardzo często łapię
się na autocenzurze.
Często usiłujemy nadać naszym myślom i wypowiedziom odpowiednią
formę, taką, która, naszym zdaniem, zyskałaby aprobatę innych.
Sądzimy, że wiemy, jak sprawić wrażenie na innych. Wierzymy, że udało
nam się rozszyfrować, jakimi inni chcieliby nas widzieć i co od nas
usłyszeć. Niestety, kiedy dokonujemy autocenzury, żeby dopasować się
do naszych wyobrażeń na temat tego, jak inni chcą nas widzieć,
przestajemy dostrzegać i słyszeć samych siebie.
– Czy jest pan wart tego, by zostać wysłuchany?
– Chyba tak. To zabawne, ale nigdy nie myślałem w ten sposób.
Podejrzewam, że to przez brak pewności siebie, gdy idzie o wyrażanie
własnych opinii i robienie tego, co naprawdę bym chciał.
– Nie jest pan pewien, czy chce pan potraktować samego siebie
z zaangażowaniem. Czy woli pan sprawiać wrażenie na innych, czy też
słuchać samego siebie, i czy może pan robić to, co pan by chciał.
– No, tak.
Widząc, że wciąż nie zdecydował, czy chce stanąć po swojej stronie,
spytałem:
– Jak długo będzie pan tłamsił siebie?
– Nie jestem samotną wyspą – zaczął, a ja zobaczyłem, jak jego oczy
wypełniają się łzami. – Nie mogę ot tak, po prostu, wywalić wszystkiego,
co bym chciał. Potrzebuję chyba znaleźć odpowiedź na pytanie, jak być
uczciwym wobec innych, nie niszcząc przy tym tego, co naprawdę
istotne.
– Uczciwość jest dla pana sprawą podstawową, lecz jednocześnie boi
się pan, jaki może mieć wpływ na innych. To ważne. Tu, w tym
gabinecie, musimy być wobec siebie tak uczciwi, jak tylko potrafimy,
więc jeśli obawia się pan, że będąc wobec mnie uczciwy, może mnie pan
zranić, musimy zwrócić uwagę na ten problem.
– Nie, to nie tak. Jeśli mam być uczciwy – zamyślił się na chwilę –
chciałbym po prostu być bardziej pewny siebie. Dlaczego muszę
przejmować się tym, co inni pomyślą albo co poczują?
– Chciałby pan mieć więcej wiary w siebie?
– Jasne, że tak – westchnął, odwracając wzrok.
– Ale prześladują pana ciągłe wątpliwości?
– Tak.
– Przyszedł tu pan z własnej woli, mam rację? Czy ktoś pana
przywlókł na siłę?
– Nie, skąd. Sam przyszedłem.
– Przyszedł pan sam, z własnej woli. A jednak, kiedy tylko powiedział
pan, że chce potraktować siebie samego z zaangażowaniem i dojść do
sedna trapiących pana problemów, zaczął pan się wahać. Już nie był pan
pewien, czy naprawdę pan tego chce.
– Chyba tak.
– Walczy pan sam ze sobą. Nie wie pan, czy słuchać siebie, czy
wątpliwości, które natychmiast się pojawiają, gdy usiłuje pan podjąć
decyzję.
– Chyba raczej nie potrafię określić, na czym polega mój problem. Nie
wiem, na jakiej podstawie stwierdzić, czy impuls, który się we mnie
pojawia, jest czymś rzeczywiście istotnym.
Był kompletnie zagubiony. Mogłem mu pomóc, pokazując, jak odróżnić
jego wewnętrzny głos od chóru wątpliwości, które usiłowały go
zagłuszyć.
– Wątpi pan w siebie od tak dawna, że nie wie pan już, która myśl
pochodzi naprawdę od pana, która jest głosem wątpliwości, a która tych
wątpliwości celem.
– To dość niepokojące.
– Co pan czuje?
Zaśmiał się cicho, pokręcił głową.
– Nie mam pojęcia.
– Proszę dać sobie czas do namysłu. To wszystko na pewno wzbudza
wiele emocji.
– Wie pan, to dziwne. Rozmawiałem z ludźmi, którzy są świadomi
siebie i empatyczni, wiem, że mam takie, a nie inne problemy. Nie
jestem specjalnie zszokowany tym, co pan mówi. Ale jaka jest moja
prawdziwa tożsamość? Czego naprawdę chcę?
– Cóż, przede wszystkim, jeśli nie chce pan terapii, nie zamierzam
pana do niej nakłaniać.
– Nie, nie mam wątpliwości, że terapia może być pożyteczna.
– Ale wciąż walczy pan sam ze sobą. Chce pan wziąć się za siebie, ale
się pan waha. Przychodzą wątpliwości, że może nie warto. A przecież
musimy zdecydować, czy będziemy pracować razem, czy obaj
zaangażujemy się w pańską sprawę.
– Ma pan rację. – Uśmiechnął się. – Jedyne, co przychodzi mi do
głowy, to że zanosi się na okropnie długą terapię...
– Jeśli ma pan wątpliwości, czy warto angażować się w tę pracę nad
sobą, albo jeśli będzie pan ukrywał swoje zaangażowanie, sprawi pan, że
terapia potrwa dowolnie długo. Może pan ciągnąć ją dwadzieścia,
trzydzieści, albo nawet, dlaczego nie, czterdzieści lat, jeśli dobrze
pójdzie.
Zaśmiał się.
– Jeśli pańska postawa będzie w jakikolwiek sposób przyczyniać się do
niepotrzebnego wydłużania terapii – ciągnąłem – naszym obowiązkiem
jest temu przeciwdziałać.
Terapeuta towarzyszy nam, nie wymagając, żebyśmy się zmienili –
inaczej nie może, jeśli ma zadbać o to, żeby między nim a pacjentem
powstała relacja miłości i zaufania. Terapeuta opisuje mechanizmy
obronne, które stosujemy, i mówi, jaka jest ich szkodliwość, ale nie może
sprawić, że one po prostu znikną. Możemy budować mury wokół siebie
i hołubić mechanizmy obronne tak długo, jak tylko zechcemy. Dlatego
niektórzy ludzie chodzą na terapię latami i nie przynosi to żadnej
zmiany.
Terapeuta przyjmuje do wiadomości, że otaczamy się murami
i stosujemy mechanizmy obronne, bo jeśli chce działać skutecznie, musi
brać pod uwagę fakty. Kiedy doświadczamy całkowitej akceptacji
naszego oporu, zaczynamy podawać w wątpliwość własną postawę
samoodrzucenia. Nawet gdy odpychamy terapeutę, on nadal jest nas
ciekaw; akceptuje fakt, że został odepchnięty, nie żądając wcale, byśmy
zmienili nastawienie. Dzięki temu może pojawić się w nas chęć, żeby
opuścić gardę i wyjść poza mury obronne, które wznieśliśmy.
Mężczyzna, o którym tu mówię, nie chciał zaangażować się w terapię
ani we własny rozwój. Był przekonany, że postępuje rozsądnie, usiłując
uniknąć pułapki, jaką jest przewlekła terapia. Ale w rzeczywistości
właśnie pakował się w pułapkę zwątpienia w siebie; szukał wolności od
własnych uczuć, podając je w wątpliwość. Wyznaczył sobie cel
niemożliwy do osiągnięcia, bo nikt nie jest w stanie uciec od tego, kim
jest.
Aż do końca życia będziemy doświadczać niepokoju, lęku, smutku,
złości wstydu, radości i miłości. Nasze niebo będzie zasnuwać się
chmurami. Wolność nie polega na odrzuceniu wewnętrznego życia. Nie
staniemy się wolni, jeśli będziemy udawać, że nasze uczucia nie istnieją.
Prawdziwa wolność polega na akceptacji wszystkich uczuć, jakie niesie
nurt życia.
Kiedy godzimy się z tym, że nasze emocje są zmienne, przestajemy
patrzeć na siebie wyłącznie przez ich pryzmat. Odkrywamy, że jesteśmy
też pustką, w której pojawiają się uczucia, ciszą, którą wypełnia gwar
naszych myśli, i niebem, przez które przepływają chmury.
Jeśli szukamy wolności od własnych uczuć, chowając się za
mechanizmami obronnymi, prowadzimy życie wiecznych uciekinierów.
O tym wiedział już Fromm, pisząc swoją Ucieczkę od wolności.
Pragniemy wolności niemożliwej – wolności od konfliktów, od uczuć, od
życia i od śmierci. Szukamy jej tam, gdzie jej nie ma – we własnych
złudzeniach, wyobrażeniach i fantazjach. Człowiek, o którym tu mówię,
znalazł się w potrzasku zwątpienia w siebie. Dopóki w nim tkwił, był
skazany na los samotnego obserwatora życia, które przepływało obok
niego. Nigdy nie miał rzucić się w fale, by wypłynąć na głębię.
Wolność, którą realnie posiadamy, pozwala nam kochać i przyjmować
to, co jest. Gdy przestajemy uciekać od rzeczywistości i otwieramy się na
nią, okazuje się, że właśnie odnaleźliśmy wolność, której szukaliśmy.

Ryzyko słuchania

Może nam się wydawać, że słuchanie jest łatwe, w rzeczywistości jednak


należy do trudnych zadań: gdy otwieramy się na inny punkt widzenia,
ryzykujemy, że zmieni się nasz sposób postrzegania samych siebie,
drugiego człowieka lub nawet świata. Aby uniknąć tego
niebezpieczeństwa, stosujemy taktykę pseudosłuchania – wdajemy się
w dyskusje, chcąc uzyskać wpływ na naszych rozmówców. Co się stanie,
gdy pozwolimy, by prawdziwe słuchanie wpłynęło na nas? Martin
Heidegger sugerował, że cierpimy, gdyż zagubiliśmy zdolność słuchania
innych i siebie. Zatraciliśmy naszą istotę, bo zapomnieliśmy, jak
słuchać.
Pewna kobieta nie potrafiła usłyszeć samej siebie. Mówiła coraz
szybciej, gubiła wątek, jej stopa zaczynała nerwowo podrygiwać.
– Mówi pani bardzo szybko – powiedziałem. – Czy pani też to
zauważyła?
– Nie, nie zauważyłam. Tak w ogóle to chcę mówić o czymś innym.
– Szybka mowa jest oznaką niepokoju. Czy jest pani świadoma tego,
że pani ciało odczuwa w tej chwili niepokój?
– Tak, ale chcę powiedzieć panu coś innego.
– Z pewnością. Proszę jednak zauważyć, że ignoruje pani swój
niepokój i chce, żebym ja też go ignorował.
Jej oczy wypełniły się łzami.
– Co pani czuje głębiej, pod poziomem słów? – spytałem.
Wówczas się rozszlochała. Wsłuchiwała się w potoki mowy w swojej
głowie, a nie w niepokój w ciele, ignorując w ten sposób siebie i własne
uczucia. Chciała też, zupełnie nieświadomie, zasłonić się paplaniną, tak
bym nie mógł dostrzec, kim była w rzeczywistości.
Niezbyt chętnie słuchamy innych lub nawet siebie. Pewna pacjentka
opisała mi swój konflikt z mężem. Narzekał on, że zawsze zamyka mu
usta.
– Dlaczego miałabym go słuchać? I tak z góry wiem, co powie.
Tak naprawdę, nie wiedziała, co mąż ma do powiedzenia. Wiedziała,
co myślała, że mógłby powiedzieć. Przecież ja sam nie wiem, co za chwilę
powiem. To, co mówimy, powstaje w trakcie wypowiedzi. Dlatego należy
też słuchać. Nawet jeśli mamy wrażenie, że bliscy mówią w kółko to
samo, to w pewnym momencie możemy nie usłyszeć czegoś, czego już nie
powtórzą: ich mowy pogrzebowej, w której żegnają swoją wiarę w to, że
kiedykolwiek zechcemy ich wysłuchać.
Kobieta ta wsłuchiwała się tylko we własne przekonania i nie dawała
mężowi dojść do słowa. Tymczasem miał on pełne prawo powiedzieć:
„Nie słuchasz mnie!”. Myślała, że słyszy, co do niej mówi, ale docierały
do niej tylko te wypowiedzi, które wcześniej mu przypisała. Powtarzała
wciąż: „Rozumiesz?” w przekonaniu, że jego umysł jest zamknięty.
Naprawdę zaś zamknęła swój, odnosząc się do własnych wyobrażeń, nie
zaś do żywego człowieka. Bywa, że jesteśmy pewni, iż nasze przekonania
to głęboki wgląd, podczas gdy są one tamą, całkowicie blokującą
możliwość wglądu.
Pewna terapeutka chciała skonsultować ze mną przypadek człowieka,
który według niej był dogłębnie niezrównoważony. Nie znajdywałem
jednak uzasadnienia takiej diagnozy. Terapeutka, przekonana do swoich
racji, trzymała się obranego sposobu postępowania. Skupiona jak
drapieżnik, wyszukiwała w gąszczu faktów najdrobniejszych poszlak na
poparcie swoich tez. Dyskutowała ze swym pacjentem, starała się go
zdominować i sprawić, by poddał się jej projekcji: „No widzisz? Tak
właśnie wyglądasz!”. Jego słowa były obiektami do ustrzelenia,
a słuchanie stało się dla niej formą ćwiczeń strzeleckich.
Aby słuchać, musimy postrzegać daną osobę jako kogoś, kto zasługuje
na wysłuchanie, nie lekceważyć jej, nie polemizować za wszelką cenę
i nie chcieć zdominować. Następnie musimy pogodzić się z faktem, że
inni ludzie mają swój punkt widzenia. Zbyt często bowiem wydaje nam
się, że ogarniamy cały obraz rzeczywistości, podczas gdy widzimy tylko
wycinek z naszej perspektywy.
Dobrą ilustracją jest tu ogródek stworzony przez mistrza zen. Ogródek
Ryoan-ji widziany z werandy ujawnia tylko czternaście z piętnastu
swych kamieni, niezależnie od tego, pod jakim kątem patrzymy. Żeby
zobaczyć piętnasty kamień, musimy się przemieścić, wówczas jednak
tracimy z oczu jeden z wcześniej widzianych. Wreszcie, dzięki temu
doświadczeniu, dowiadujemy się, że całości nie da się dostrzec z żadnego
punktu.
Kiedy przyjmiemy perspektywę patrzenia drugiej osoby, co umożliwia
dialog, pojawia się ryzyko popełnienia kolejnego błędu. Zaczynamy
słuchać, by „poznać” tę osobę, przejrzeć ją na wylot. Tyle, że to
nieosiągalne. W gruncie rzeczy nie znamy całkowicie nawet siebie. Gdy
ktoś nam mówi: „Doskonale wiem, o czym myślisz”, ma w głowie
wyłącznie swoją projekcję. Pozostajemy dla niego niepoznawalni.
Gdy zaakceptujemy fakt, że dysponujemy tylko ograniczonymi
możliwościami poznania kogoś i dostrzeżenia prawdy, słuchanie staje się
rodzajem poddania. Przestajemy pochlebiać sobie, że kiedykolwiek do
końca poznaliśmy lub poznamy jakąś osobę. Nasze wyobrażenia
dotyczące innych okazują się wytworami umysłu, starannie
pielęgnowaną fikcją, przyjemną, lecz zwodniczą podróbką rzeczywistości.
Dopiero gdy zdamy sobie sprawę, że projekcje naszego umysłu są
mirażami, możemy naprawdę otworzyć się na innych.
Kiedy podróżujemy latem rozgrzaną drogą, powietrze faluje i mieni się
na horyzoncie przed nami. Wygląda zupełnie jak woda, do której nigdy
nie dotrzemy, zawsze tak samo odległa. Tę drogę można porównać do
miłości, którą obdarzamy drugiego człowieka: w miarę, jak rozwiewają
się iluzje, doświadczamy „uciekającego horyzontu” i zaczynamy rozumieć
– jak trafnie ujął to Karl Rahner – że nigdy nie dotrzemy do poznania
głębi osoby, którą kochamy[4]. Tak jak patrzenie produkuje iluzje
optyczne, tak umysł tworzy iluzje emocjonalne. W psychologicznym
ujęciu nie postrzegamy ludzi, lecz z góry przyjęte osądy na ich temat.
A taki osąd to nic innego jak zakamuflowana forma mechanizmu
obronnego.
Mechanizmy obronne to sposób, w jaki zniekształcamy, filtrujemy,
blokujemy i interpretujemy docierające do nas sygnały rzeczywistości,
tworząc schematy, które zwiemy „prawdą”. Są one normą, gdy
występują w dzieciństwie jako reakcja adaptacyjna, ale kiedy stosujemy
je w innych relacjach, stają się źródłem cierpienia. Jeśli na przykład
szukam usprawiedliwień z powodu oblania testu na studiach i zaczynam
wierzyć, że moje wymówki odpowiadają stanowi faktycznemu, nie
dostrzegam już prawdy – tego, że po prostu nie uczyłem się tyle, ile
trzeba było. Jeśli jestem grubiański wobec żony, a ona ma o to pretensje,
mogę ulec złudzeniu, iż jest „przeczulona”. Skupię się na swoich
przekonaniach i przeoczę własne chamstwo.
Chociaż staramy się ignorować rzeczywistość, ona wciąż tu jest. Gdy
jej nie widzimy, potykamy się o nią. „Dlaczego oblałem egzamin?”,
„Czemu moja żona znów się wścieka? Ależ jest drażliwa!” Mechanizmy
obronne odwracają naszą uwagę od prawdziwego świata, dostrzegamy
tylko nierzeczywistość: wytwory naszego umysłu. Należy porzucić tę
błędną percepcję, by zacząć widzieć to, co realne.
Nie życzymy sobie konfrontacji z rzeczywistością. Wolimy nakłaniać
innych, by podzielali nasz fałszywy punkt widzenia. W ten sposób
możemy przymknąć oczy na fakty stojące w sprzeczności z naszymi
przekonaniami. Jakbyśmy myśleli: „Jeśli wielu ludzi podziela moje
zdanie, to znaczy, że mam rację”. Walczymy o ostatnie słowo, ale to
daremny trud. Dopiero wydając ostatnie tchnienie, zdamy sobie sprawę,
że ostatnie słowo zawsze należy do rzeczywistości.
Wolimy polemizować z kimś, kto się z nami nie zgadza, zamiast go
posłuchać.
– Nie zawracaj mi głowy faktami, właśnie tworzę teorie!
Wydaje nam się, że słuchamy, tak naprawdę jednak z góry
projektujemy, co możemy usłyszeć, i na tej podstawie osądzamy
i oceniamy innych. Dopiero gdy wyzbędziemy się tych postaw, zaczniemy
naprawdę słuchać.

Zdolność negatywna

Idziemy przez życie, nie znając odpowiedzi na wiele pytań: „Kim się
staniemy?”, „Co myślą i czują inni ludzie?”. Każda niewiadoma budzi
lęk. Próbujemy wypełnić pustkę, tworząc założenia, które, siłą rzeczy,
muszą okazać się fałszywe. Ten rodzaj „wiedzy” to po prostu projekcje.
Angielski poeta John Keats nazwał zdolnością negatywną[5]
umiejętność zaakceptowania własnej niewiedzy i znoszenia jej aż do
chwili, kiedy doświadczenie przyniesie odpowiedzi, objawiając to, czego
wcześniej nie mogliśmy wiedzieć. Stan niewiedzy jest studnią, z której
czerpie się wszelką wiedzę. Szczególnie wyraźnie widać to
w małżeństwie.
Pewien mężczyzna podczas sesji terapeutycznej opowiadał same
pogardliwe i deprecjonujące rzeczy na temat swojej żony.
– Może powymyślamy sobie o niej jakieś straszne historie? –
podsunąłem.
Spojrzał na mnie zdumiony, a potem, kiedy przyszło zrozumienie,
roześmiał się.
– Często to robię – przyznał.
Przypisywał żonie tyle cech, myśli i uczuć, że już dawno przestał ją
dostrzegać – widział tylko swoje projekcje.
Inni ludzie, jak sama nazwa wskazuje, są inni, a więc nam nieznani.
Możemy się tylko domyślać, jacy są i co czują. I często to robimy.
Podobnie jak dawni kartografowie pokrywali kontury nieznanych lądów
rysunkami fantastycznych pasm górskich, rzek, jezior i puszcz, tak i my
tworzymy zupełnie fikcyjne mapy wewnętrznego świata naszych
bliskich, przypisując im wymyślone motywacje. Bardzo trudno jest
powiedzieć „nie wiem”, przyznając, że nie rozumie się drugiego
człowieka, nawet najbliższego. Dużo łatwiej jest uciec od tej
świadomości, wypełniając pustkę niewiedzy wymysłami. Ponieważ są to
nasze własne wymysły, odbieramy je jako prawdę. „Czuję, że tak właśnie
jest”, mówimy sobie. A przecież każdy nasz dzień jest krokiem
w nieznane. Ba, my sami jesteśmy niezbadanym lądem, nieznanym jak
przyszłość czy giełda papierów wartościowych. Już sama
nieprzewidywalność giełdy jest dla nas tak trudna do zniesienia, że
chętnie dajemy wiarę najprzeróżniejszym strategom, niepoprawnie
optymistycznym albo irracjonalnie pesymistycznym. „Byki”
i „niedźwiedzie” sprzedają nam scenariusze, w których główną rolę gra
chciwość i strach. Nasza podatność na to, by kupować przekonująco
brzmiącą fikcję, to tylko przykład, który ukazuje, jak bardzo źle znosimy
niewiedzę. Nie inaczej jest w relacjach międzyludzkich. Nie możemy
pogodzić się z faktem, że drugi człowiek pozostaje dla nas tajemnicą,
więc robimy założenia, przypisując mu własne uczucia, myśli i postawy.
Pewna pani w średnim wieku czuła się wykorzystywana przez bliskich
i otoczenie.
– Muszę coś panu powiedzieć – oświadczyła. – Sposób, w jaki pan ze
mną rozmawia, sprawia mi przykrość. Mam wrażenie, że jest pan na
mnie zły. Pozuje pan na osobę otwartą i empatyczną, ale tak naprawdę
jest pan taki jak inni.
Co zrobiłem, żeby zasłużyć na ten osąd? Ośmieliłem się być innego
zdania niż ona. Zaczęła się zastanawiać, dlaczego jej nie przytakuję,
i doszła do wniosku, że robię to specjalnie, żeby sprawić jej przykrość.
Wszystkie relacje, jakie nawiązywała, rozwijały się zgodnie z tym
scenariuszem. Sobie przypisywała rolę pozytywnego bohatera, a wszyscy
wokół byli źli. Schemat, według którego działała, miał być jej ochroną
przed pozostawaniem w nieświadomości. Skoro nie znała motywacji
innych ludzi, zakładała, że są one nieżyczliwe. Nie wiedziała, dlaczego
mam inne zdanie niż ona, więc nie zwlekając, zrobiła następny krok –
wypełniła próżnię swojej niewiedzy konkretnymi podejrzeniami.
Postanowiła obsadzić mnie w roli czarnego charakteru i nie mogłem
w żaden sposób sprawić, żeby dostrzegła, kim jestem naprawdę.
Widziała tylko swoje wyobrażenia. Nie zdawała sobie sprawy, że otacza
się murem, który uniemożliwia jej nabycie jakiejkolwiek prawdziwej
wiedzy. Zamiast przyjmować życie takim, jakie jest, wraz
z doświadczeniami, które przynosi, i czerpać z niego wiedzę, wolała
zabarykadować się w twierdzy pseudomyślenia[6]. Jej problemy miały
swoje źródło w tym, że „dobrze wiedziała”, jakie kto ma nastawienie.
Żeby się czegokolwiek dowiedzieć, musiałaby przyznać, że nie wie.
Musiałaby odrzucić swoje wyobrażenia – nieprawdziwe wizje swoich
bliskich i mnie, w które desperacko usiłowała tchnąć życie. Miała wybór:
albo powiedzieć sobie, że po prostu nie wie, dlaczego wyrażam taki, a nie
inny pogląd, albo upchnąć mnie w świecie swoich fantazji, obsadzając
w konkretnej roli. Upierała się przy tej drugiej postawie, zamykając się
w świecie jak z komiksu, gdzie była sama, otoczona przez niegodziwców
i dobrze wiedziała, że czekają ją nieprzyjemności, szykany
i prześladowania.
Dokonujemy projekcji, żeby uciec przed uczuciami. Jeśli przypisujemy
je terapeucie, może on zgodzić się na udział w tej grze, żeby nasz
problem został przeanalizowany na jego przykładzie. Powinien wtedy
wykazać się zdolnością negatywną, czyli umiejętnością zmierzenia się
z nieznanym, bez forsowania odpowiedzi.
Pewnego dnia przyszedł do mojego gabinetu schizofrenik.
– Jon, długo myślałem, ale w końcu udało mi się postawić ci diagnozę.
– Serio? – Zainteresowałem się. – Jak ona brzmi?
– Satyryzm. – Padła odpowiedź. – Niekontrolowany apetyt na
spódniczki. Bo z pana taki gość, któremu nigdy dość – zachichotał.
– O mój Boże, jak pan na to wpadł? Nawet mój psychoanalityk niczego
się nie domyślił!
– Przecież to oczywiste. – Tamten nie przestawał się śmiać.
– Ojej, zawstydził mnie pan. Myślałem, że dobrze się maskuję. Czy
jest jakakolwiek nadzieja, że mój przypadek jest wyleczalny?
– Owszem, ale będzie to wymagało długotrwałej terapii.
Gładko wszedłem w rolę pacjenta, zachęcając go, żeby poczuł się
terapeutą usiłującym pomóc w rozwiązaniu mojego „problemu”.
– Jak pan myśli, co mogło być przyczyną pojawienia się tej skłonności?
– Prawdopodobnie w niemowlęctwie był pan zbyt krótko karmiony
piersią.
– I dlatego dzisiaj mam obsesję na punkcie kobiecych biustów?
– Dokładnie tak. – Znów zaczął się śmiać. Przez kolejne dwadzieścia
minut analizował mój „problem”. – Ale dość już o panu – oświadczył
wreszcie. – Chciałbym teraz porozmawiać o czymś innym.
– No dobrze, skoro pan nalega. O czym chce pan rozmawiać?
– Widzi pan, mam problem z kobietami...
Dlaczego chciał widzieć we mnie człowieka trapionego przez
satyryzm? Bo czuł się bezpieczniej, analizując swój własny problem na
moim przykładzie. Musiałem ufać, że uda mu się wreszcie przenieść
uwagę na swoje wewnętrzne życie, odnaleźć w sobie to, co przypisywał
mnie. Podobnie musimy ufać, że uda nam się zrozumieć ludzi, kiedy
jeszcze ich nie rozumiemy, kiedy stajemy wobec tajemnicy, wobec
nieznanego. Bo czyż nie jest tak, że – parafrazując Simone Weil – grzech
pierworodny to nasza skłonność do wypełniania pustki, jaką jest nasza
niewiedza o drugim człowieku? Drugi człowiek jest niepoznawalny. Jeśli
nie podejdziemy do jego tajemnicy z otwartością i zaufaniem,
wpadniemy w pułapkę przypuszczeń, wyobrażeń na jego temat,
projekcji.
– Nie rozumiem, dlaczego mój mąż nie chce, żebyśmy kupili nowy dom
– żaliła się pewna kobieta. – To bojący dudek, przeraża go myśl
o zadłużeniu. Nie potrafi podejść racjonalnie do kwestii finansowych...
Przez chwilę akceptowała niewiadomą, przyznając, że nie rozumie
postawy męża. Ale zaraz zwyciężał lęk przed pustką i przestrzeń swojej
niewiedzy wypełniała przypuszczeniami. Czym grozi taka postawa?
Można tak się zaabsorbować własnymi domysłami, że przestanie się
w ogóle dostrzegać drugiego człowieka. Kobieta, o której tu mowa, była
przekonana, że niewiadoma, wobec której stanęła – fakt, że mąż nie
chciał tego, czego chciała ona – jest problemem wymagającym
rozwiązania. Usiłowała więc przezwyciężyć ten problem, bombardując go
fałszywymi odpowiedziami. Tylko czy na pewno pytania, nawet te bez
odpowiedzi, stanowią problem?

Żyć z pytaniami

Nie musimy odpowiadać na pytania. Te, które przynosi życie, wystarczy


przyjąć, doświadczyć i przeżyć. „Co będzie dalej?”, „Kim jest ten
człowiek?”, „Czego pragnę?”... Jeśli zbytnio pospieszymy się
z odpowiedzią, nie przeżyjemy doświadczenia, które przyniosłoby nam
prawdziwą wiedzę. Poznajemy prawdę, przyjmując życie i uczucia, jakie
w nas budzi. Jeśli nie potrafimy zaakceptować życia i uczuć, zaczynamy
wierzyć w kłamstwa, które wymyślamy.
Pewien mężczyzna opowiedział mi, że na Dzień Ojca dostał od córki
okolicznościową kartkę, na której napisała: „Mam wieeelkie szczęście, że
jestem twoją córką!”.
– Ależ mi słodzi – prychnął. – A tak naprawdę chodzi jej tylko o to,
żebym zabrał ją na wakacje do Francji, bo jej obiecałem. Guzik jej na
mnie zależy, po prostu chce mnie urobić.
– Proszę zauważyć, co pan robi. Córka chce przekazać, że pana kocha,
a pan widzi w tym wiadro pomyj, które na pana wylewa. Skazuje się pan
na samotność.
– Kocha mnie? – Skrzywił się. – Akurat. Bez przerwy się na mnie
złości.
– Skoro odrzuca pan jej miłość, nic dziwnego, że jest wściekła.
– Spytałem ją, dlaczego to napisała. Chciałem, żeby przyznała, o co jej
naprawdę chodzi. A ona strasznie się zezłościła.
– Oskarża pan córkę, że pana nie kocha. A potem oczekuje pan, że
dziewczyna będzie udowadniać, iż jest wprost przeciwnie. Kiedy córka
reaguje gniewem, uważa pan, że dowodzi to słuszności pańskich
oskarżeń. Tymczasem pokazuje to tylko, że oskarżenia te naprawdę ją
denerwują.
– Ale przecież mam chyba prawo wiedzieć...
– Dokonuje pan projekcji. Kto powinien się z tym zmierzyć, ona czy
pan?
Mój rozmówca zwiesił głowę.
– Zniszczyłem jej życie – wydusił z siebie.
– Co pan czuje?
– Czuję się podle.
– Co to za uczucie?
– Poczucie winy. Najgorsze jest to, że już niczego nie da się zrobić.
– Przeszłości nie można zmienić. Ale to nieprawda, że niczego nie da
się zrobić. Może pan szczerze porozmawiać z córką, przeprosić ją
i spróbować naprawić krzywdy.
Słysząc to, ukrył twarz w dłoniach. Zobaczyłem, jak jego ramiona
dygocą. Płakał.
Tak bardzo był skupiony na swoich podejrzeniach, że nie dostrzegał
miłości córki. Tkwił w więzieniu własnego zgorzknienia, w świecie, który
sobie wymyślił. Dopiero łzy sprawiły, że przejrzał na oczy. Wcześniej
wypełniał pustkę swojej niewiedzy domysłami i usiłował zmusić córkę,
żeby tłumaczyła się z motywacji, których w rzeczywistości nigdy nie
miała, i z rzeczy, których nie zrobiła. Mogła protestować, ile chciała,
i tak była na przegranej pozycji, bo on widział tylko własne przekonania.
A w naszych projekcjach nigdy nie ma miejsca na to, czego nie chcemy
dostrzec.
Córka mojego pacjenta, jak każdy człowiek, była istotą złożoną. Ojciec
nigdy nie miał poznać jej na wylot, wysondować głębi jej serca. Mógł się
z tym pogodzić i po prostu żyć z niewiadomą, jaką pozostawała w jego
oczach. Tyle że on tego nie chciał. Wolał sobie wymyślić, jaka jest jego
córka i co czuje. Zapatrzony w swoje wyobrażenia, przestał ją dostrzegać.
Krzyczała, ale jej nie słyszał. Nie musiał słuchać – był wszak
przekonany, że zna odpowiedzi na wszystkie pytania. To przekonanie
kochał bardziej niż własną córkę. Wolał wyobrażenia, które mógł w pełni
kontrolować, od żywego człowieka, który pozostawał niezgłębioną
tajemnicą. Dlaczego? Bo prawda budziła w nim lęk.
Nienawidzimy nie wiedzieć. Kiedy więc życie przynosi nowe pytania,
sięgamy do lamusa po stare odpowiedzi. Ojciec musiał odrzucić stare
odpowiedzi, za pomocą których usiłował wyjaśnić i uporządkować świat.
Był najwyższy czas, żeby zaczął otwierać się na nowe pytanie – kim jest
moja córka? Żeby się tego dowiedzieć, musiał po prostu zaakceptować ją
i zacząć jej słuchać, zamiast snuć domysły. Córka stanowiła tajemnicę,
ojciec nie wiedział, kim ona jest – ale przecież nie był to problem, tylko
początek drogi. Kiedy decydujemy się wejść na drogę ku nieznanemu,
nie wiedząc, dokąd ona nas zaprowadzi, czujemy niepokój. Tak
przemawia do nas życie, zachęcając nas, żebyśmy pokochali drugiego
człowieka.
Ojciec, którego historię tu opisuję, był przekonany, że każda
niewiadoma wymaga natychmiastowego wyjaśnienia. Tymczasem
najważniejsze było to, by przestał opierać się na fałszywych
odpowiedziach. Potem jeszcze musiał przyjąć i pokochać w swojej córce
także to, czego nie rozumiał. Kiedy otwieramy się na innych ludzi,
przestajemy wymyślać sobie różne rzeczy na ich temat i akceptujemy
doświadczenie własnej niewiedzy, dajemy sobie szansę, żeby naprawdę
ich poznać.
Jak my wszyscy, mężczyzna ten musiał zaakceptować to, co budziło
jego lęk – niewiadomą kryjącą się w drugim człowieku. Żeby móc
pokochać córkę, musiał najpierw zrozumieć, że jest ona odrębną,
samodzielną osobą, a nie kukłą ulepioną z jego domysłów i projekcji,
więc zawsze w jakimś stopniu pozostanie dla niego tajemnicą. Kiedy
ojciec zaakceptował córkę wraz z tym, co w niej było dla niego
niewidoczne, niepoznawalne i nienazwane, nauczył się kochać ją, a nie
swoje o niej wyobrażenia.
Kiedy odrzucamy fałszywe odpowiedzi, zaczynamy iść drogą pytań,
które stawia nam życie, i pozwalamy, żeby doświadczenie przyniosło
nam prawdziwą wiedzę. Obojętne, czy pytania te dotyczą przyszłości,
innych ludzi, czy nas samych, nie można zamykać ich w klatce własnych
przeświadczeń, uprzedzeń i wyobrażeń. Trzeba pozwolić im żyć, i żyć
z nimi – tylko wtedy odsłoni się przed nami prawda. To tak, jakbyśmy
trzymali małego ptaka, zamkniętego w dłoni: „Kiedy ściśniemy za
mocno, umrze”[7].

Po drugiej stronie wiedzy – poprzednie


wcielenia

Pewna niewiasta w średnim wieku, cierpiąca na zaburzenia psychiczne,


zjawiała się u mnie podekscytowana, by donieść o kolejnych
iluminacjach. Raz odkryła, że była w poprzednim wcieleniu Kleopatrą.
Następnym razem okazało się, że jednak Anną Frank. Tydzień po
tygodniu opisywała swoje poprzednie życia. Iluzoryczna sława była
balsamem dla jej duszy poranionej straconą karierą, odejściem
przyjaciół i rozpadem małżeństwa oraz latami coraz głębszego osuwania
się w psychozę.
Pewnego dnia weszła do gabinetu i rozsiadła się w fotelu.
– W poprzednim wcieleniu byłam Marią Magdaleną – oznajmiła
z szerokim uśmiechem.
– Och, zawsze to wiedziałem – odparłem.
– Jak? Skąd...?
– Świetnie pamiętam to miłe uczucie, gdy myła mi pani nogi.
Najpierw szeroko otworzyła oczy ze zdumienia, a potem wybuchnęła
śmiechem.
Przesłonięcie rzeczywistości fantazją, w której mogła czuć się dobrze,
wzięło się u tej kobiety z nadmiaru bólu i braku sił, by go znosić. Poprzez
ten żart wstąpiłem w jej urojony świat, by przez chwilę czuła się mniej
samotna wobec kogoś, kto rozumiał funkcję jej miraży. Był to jej sposób
na radzenie sobie ze stratą, której świadomie nie potrafiła udźwignąć.
Nie musieliśmy tego głośno mówić, ale oboje zgadzaliśmy się z Freudem,
który dostrzegł, że urojenia pojawiają się, kiedy próbujemy odzyskać coś,
co zostało bezpowrotnie utracone.
Jakiś czas potem rozmawiałem z nią, kiedy leżała w hospicjum,
śmiertelnie chora na raka.
– Widzi pan, miałam rację: naziści w końcu mnie dopadli. Wiedzieli, że
mam urodzić Mesjasza, więc pokonali mnie, wszczepiając mi nowotwór.
Uśmiechnąłem się przez łzy, odłożyłem na bok ideały i ambicje
terapeuty, by przytakiwać jej złudzeniom, ważniejszym dla niej
w obliczu nieuchronnego końca niż prawdziwe życie, które jej pozostało.
Fantazje te były jedną z dwóch rzeczy, których mogła się jeszcze uczepić
– drugą były nasze relacje.
Po pogrzebie jej dzieci dziękowały mi za to, że się nią opiekowałem.
– Musi być panu ciężko. Wiemy, ile dla pana znaczyła.
Pomyślałem wtedy, że na zasadzie projekcji przenoszą na mnie swój
ból. W rzeczywistości to ja przeniosłem mój żal na nie. Tak, to było dla
mnie trudne: ona miała swoje urojenia, ja – moje projekcje. Wszyscy
zmagamy się z poczuciem straty w życiu. Czasami te wszystkie śmierci,
które musimy przyjąć, to dla nas zbyt wielki ciężar. Umysł ludzki,
przygnieciony takim brzemieniem, zaczyna szwankować. Gdy
towarzyszymy komuś, kto ginie pod takim właśnie wielkim ciężarem,
rozpadają się nasze własne iluzje, umierają przyjęte pozy i narzucone
tożsamości. Do głosu dochodzi to, kim w głębi siebie jesteśmy.
Poznajemy siebie od nowa.

Odpuścić

Życie przynosi ból, który jest naprawdę ciężki do zniesienia. Możemy


wtedy próbować pocieszać się złudzeniami. Ale jeśli zdecydujemy się
zmierzyć z prawdą, nie chronić się przed bólem straty, tylko go przeżyć,
doświadczymy uczucia podobnego do ulgi. Nie silimy się już na
kłamstwa, nie odpychamy rzeczywistości, odpuszczamy. Nie chodzi
o jakieś postanowienie, które mielibyśmy realizować wysiłkiem woli, ale
o stan, który po prostu się pojawia i nas ogarnia.
Przyszła raz do mnie zrozpaczona kobieta.
– U mojej mamy zdiagnozowano nowotwór, lekarze nie wiedzą, ile
jeszcze zostało jej życia – płakała. – Może kilka miesięcy, a może tylko
kilka dni. Czy powinnam pilnować, żeby dobrze jadła? Lekarze mówią,
że to nie ma już większego znaczenia... Co mogę zrobić, żeby była ze mną
choć trochę dłużej? Pielęgniarki mówią, że powinnam odpuścić. Co to
znaczy? Ma mi przestać na niej zależeć?
Zrobilibyśmy wszystko, żeby utrzymać przy życiu ludzi, których
kochamy. A śmierć i tak po nich przychodzi, gdy nadejdzie czas.
Zupełnie nie wiemy wtedy, co począć. Nie potrafimy powstrzymać
śmierci. Co to znaczy, że mamy odpuścić? Nie chodzi o to, żebyśmy
przestali kochać naszych bliskich i przejmować się ich sytuacją. Mamy
po prostu przyjąć to, co się dzieje. Przyjmując prawdę o śmierci,
odpuszczamy. Dzieje się to w sposób naturalny, trochę tak, jak
z nadejściem zimy – drzewa nie bronią się przed nią, tylko pozwalają,
żeby je ogarnęła i pozbawiła liści.
Nasi bliscy odchodzą, czy się z tym godzimy, czy nie. Kiedy trzymamy
po raz ostatni ich stygnącą dłoń, coś się w nas porusza, coś się budzi.
Staje nam przed oczami ich życie, dławi nas tęsknota za tym, co mogło
być, a nigdy się nie wydarzyło. Wszystkie te myśli zdają się przepływać
przez nasze złączone dłonie. Och, nie umiemy odpuścić... Ale ich zimne
palce mówią nam wyraźnie, że oni już odpuścili i że nie warto kurczowo
chwytać się czegoś, co już przeminęło. Nasi bliscy poszli za śmiercią. Czy
potrafimy przyjąć przesłanie ich stygnących rąk?
Jeśli coś dotąd się nie stało, na pewno już się nie wydarzy. Dopóki nasi
bliscy żyli, mogliśmy myśleć z nadzieją o wspólnej przyszłości. Teraz,
kiedy nie żyją, ta nadzieja również umarła. Co to znaczy, że mamy
odpuścić? Czy mamy o nich zapomnieć? Nie. Oni spoczęli na zawsze
w naszych sercach. Nasze łzy są dowodem na to, że nadal potrafimy
kochać. Nasza zdolność do miłości nie zanika, chociaż właśnie umarł
ktoś, kogo kochaliśmy.
Czym jest poddanie się rzeczywistości? To po prostu akceptacja
faktów. Nasze zaprzeczenie przegrało starcie z tym, co się wydarzyło.
Nic już nie można zrobić, nie trzeba się starać, żeby dobrze wypaść, bo
nie ma jednego właściwego sposobu zachowania. Żałoba przemienia nas
w wezbrane strumienie smutku, które po prostu płyną przed siebie i nie
wiadomo, jaką obiorą drogę. Płyną i płyną, aż cały żal utonie w oceanie
akceptacji. Nie można przyspieszyć tego procesu – strumień płynie tak
szybko, jak może. Jesteśmy spienioną wodą, która musi pędzić, aż
wreszcie odnajdzie się w głębokiej ciszy oceanu. I wtedy zrozumiemy, że
ostatnim prezentem, jakim obdarzył nas umierający najbliższy, jest
odkrycie spokoju, który niesie pogodzenie się z rzeczywistością.

[1] Johann Wolfgang von Goethe, Scientific Studies, ed. and trans. by D. Miller, Suhrkamp
Publishers, New York 1988.
[2] Johann Wolfgang von Goethe. Cytowane w: Iain MacGilchrist, The Master and his

Emissary: The Divided Brain and the Making of the Western World, Yale University Press, New
Haven 2012.
[3] Wilfred Bion, znany jako praktyk psychoanalizy mistycznej w tradycji Kleinowskiej, głosił,

że nie tylko podlegamy sile napędowej agresji i miłości, lecz również posiadamy instynkt ku
poznaniu prawdy: epistemofilię.
[4] Dla Rahnera, uznanego dwudziestowiecznego teologa, wiedza o osobie jest jednocześnie

wiedzą o istocie świata. I jakąkolwiek wiedzą konceptualną dysponujemy, poza horyzontem


przez nią wyznaczonym rozciąga się obszar niekonceptualnej przedwiedzy, podstawy wszelkiego
poznania.
[5] Ang. negative capability. Keats pisał o tym w jednym z listów. Zob. John Keats, The

Complete Poetical Works and Letters of John Keats. Cambridge Edition, Houghton, Mifflin and
Company, New York 1899.
[6] Por. John Fiscalini, Co-participant Psychoanalysis.
[7] Zob. Jean Klein, Transmission of the Flame, Third Millennium Books, London 1994.
ROZDZIAŁ 6

PRZYJĄĆ RZECZYWISTOŚĆ
Z OTWARTYMI RAMIONAMI

Jeśli mamy wrócić do zdrowia, musimy zmierzyć się z prawdą i z


uczuciami, jakie w nas budzi. Prawda ta może dotyczyć poziomu
intrapsychicznego (uczuć, lęku, jaki rodzą, i mechanizmów obronnych,
które pozwalały nam dotąd unikać tego wszystkiego), a także poziomu
interpersonalnego, czyli otaczającej nas rzeczywistości. Kiedy otwieramy
ramiona, żeby przyjąć to, co dotąd odpychaliśmy, możemy wreszcie
odkryć, kim jesteśmy. Kim zawsze byliśmy pod skorupą kłamstw.

Kogo poślubiłem?

Któż by nie chciał się zakochać? To wspaniała przygoda. Ale wystarczy,


że minie kilka lat, a zaczyna się dziać coś dziwnego. Osoba, którą
poślubiliśmy w przypływie romantycznych uczuć, nagle wydaje się inna.
Jesteśmy rozczarowani. Co się dzieje?
Mogę opowiedzieć, jak to było w moim przypadku. Zakochałem się we
własnej fantazji i dopiero po pewnym czasie zorientowałem się, że mam
do czynienia z kobietą z krwi i kości. W ten sposób poznałem moją żonę.
Ach, co to był za kryzys! Przeżyłem głębokie rozczarowanie, bo żona
w niczym nie przypominała mojej idealnej wizji. Uważałem, że powinna
być dokładnie taka, jaką ją sobie wymyśliłem. Niestety, nie znalazł się
nikt, kto by spytał: „Jon, kto ci powiedział, że jesteś Bogiem?”.
Cierpiałem, zupełnie niepotrzebnie. I moja żona także cierpiała.
W końcu uznałem, że skoro nie mogę kochać jej takiej, jaka jest,
powinienem pozwolić jej odejść, żeby mogła spotkać kogoś, kto pokocha
ją naprawdę. Przecież nie mogłem jej zmusić, żeby grała rolę wyśnionego
przeze mnie ideału. Po zastanowieniu przyznałem, że sam też nie
byłbym w stanie sprostać własnym wymaganiom. Wtedy podjąłem
decyzję o rozwodzie. Przeprowadziłem go przed moim własnym,
wewnętrznym trybunałem. Rozwiodłem się z moimi wyobrażeniami na
temat żony, która idealnie pasowałaby do moich oczekiwań. Nie był to
łatwy rozwód: rozprawy ciągnęły się latami, ale wreszcie byłem wolny
i mogłem poślubić... moją żonę. Dopiero kiedy wyrzekłem się miłości,
którą przez lata darzyłem własne złudzenia, zacząłem dostrzegać, kim
jest kobieta żyjąca obok mnie. Dotąd widziałem w zasadzie tylko jej
„wady”, bo nie była taka, jak chciałem. Teraz mogłem przyznać, że to
bardzo dobrze. Była sobą, a ja zaczynałem dostrzegać jej piękno.
Tytuły na okładkach pism obiecują, że czytelnik dowie się, „Kim jest
partner idealny”, pozna „Trzydzieści cztery sposoby na rozbudzenie
seksualne małżonki” oraz „Prostą drogę do odnowy małżeństwa”.
W żadnym artykule nie przeczytamy jednak, że każda relacja umiera,
jeśli usiłujemy manipulować sobą nawzajem, bo chcemy przemienić
męża w idealnego partnera albo żonę w nadludzko wytrzymałą
akrobatkę, uprawiającą seks na poziomie olimpijskim. Nikt nie pisze, że
małżeństwo skazane jest na klęskę, jeśli kochamy własne wyobrażenia
bardziej niż męża czy żonę. Jeśli kochamy bajkę, którą opowiadamy
sobie o własnym małżeństwie, staramy się obsadzić współmałżonka
w wyznaczonej przez nas roli i zmusić, żeby ściśle trzymał się
scenariusza. „Znowu oglądasz telewizję? Co ty w ogóle widzisz w tym
pudle?”, „Jak można się tak guzdrać?!”, „Ja ci powiem, jak powinnaś się
ubierać”, „Jak zwykle przesadzasz”. Chętnie podpowiadamy im, jak
mają się zachowywać, żeby nie wypaść z roli. Doskonale wiemy, jakie
błędy popełniają i dlaczego to robią. Jesteśmy gotowi udzielać im
dobrych rad i czujemy się niemile zaskoczeni, gdy kończy się to kłótnią.
Nasi ukochani najbliżsi, z jakiegoś tajemniczego powodu, okazują
niezadowolenie, jeśli nie złość.
Kiedy mówimy: „Czułabyś się o wiele lepiej, gdybyś wcześniej
wstawała”, tak naprawdę chcemy powiedzieć: „Ja czułbym się o wiele
lepiej, gdybyś nie była sobą, tylko zamieniła się w ucieleśnienie moich
życzeń”. Niestety, współmałżonek nie zmienia się jak za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki. Zaczynamy więc narzekać, biadolić i zrzędzić.
Rozglądamy się za poradnikami i artykułami, z których dowiemy się, jak
przeforsować swoje racje w małżeństwie. Zbroimy się do walki
z rzeczywistością, łudząc się nadzieją, że prawdziwy współmałżonek
zniknie, a zastąpi go istota idealna, wprost z naszych snów.
Konflikty tego typu pojawiające się w małżeństwie pokazują, że
wzięliśmy rozwód z rzeczywistością. Nie kłócimy się z prawdziwą osobą,
ale z tym, co ona lub on reprezentuje. Pewna kobieta robiła mężowi
piekło, bo podczas urlopu nie umiał zrezygnować ze śmieciowego
jedzenia. Dla niego wakacje były okazją, żeby zajadać się ulubionymi
chipsami i ciasteczkami oreo, ona uważała, że to wstyd i hańba.
Mianowała się więc żywnościową policją i regularnie patrolowała teren,
udzielając mężowi pouczeń, kiedy tylko przyłapała go na popełnianiu
wykroczenia, jakim było łasowanie. Patrzyła na niego z wyższością. On
był paskudnym obżartuchem, ona potrafiła panować nad sobą. „Nie rób
tego, nie myśl tak, nie bądź taki”, upominała go przy każdej okazji.
Wyraźnie nie była zainteresowana mężczyzną, którego miała za męża.
Chciała, żeby zamienił się w supermena, którego sobie wymarzyła:
„Przestań być tym zwykłym facetem, za którego wyszłam. Bądź ideałem
z moich snów”. Nie potrafiła kochać mężczyzny, z którym żyła; kochała
własne marzenia o mężczyźnie, który nie istniał, i przez to
unieszczęśliwiała siebie i męża. Pewnego dnia on wziął sprawy w swoje
ręce. Stracił nadzieję, że kobieta, którą poślubił, zostanie kiedykolwiek...
jego żoną. Jej związek z własnym wyobrażeniem o idealnym mężczyźnie
miał się zbyt dobrze. Nie chciał przeszkadzać, więc po prostu odszedł.
Czym jest małżeństwo? To nasz pakt z rzeczywistością. Obietnica, że
rozstaniemy się z wyobrażeniami i zaakceptujemy współmałżonka –
żywego człowieka, ze wszystkimi jego niedoskonałościami. Przysięgamy
miłość, wierność i uczciwość małżeńską komuś, kto nigdy nie dopasuje
się idealnie do naszych marzeń.

Czy miłość to projekcja?

Czym jest miłość? Niektórzy sprowadzają ją do popędu seksualnego,


egoistycznego poszukiwania własnej przyjemności albo chwili
emocjonalnego uniesienia.
Jednak jeśli stwierdzimy, że tylko popęd seksualny jest prawdziwy,
miłość będziemy musieli uznać za nierzeczywistą. Skoro miłość nie
istnieje, całe piękno i dobro, jakie widzimy w ukochanych, to tylko
projekcja. Czy tak jest? Czy ukochanych wybiera się jak produkty
w supermarkecie? Gdyby tak było, rozglądalibyśmy się za najlepszą
okazją, najkorzystniejszą relacją jakości do ceny, najbardziej
interesującym zestawem cech, a potem po prostu sięgalibyśmy na półkę
po upatrzony towar. Kupowanie przedmiotu to jednak zupełnie co
innego niż kochanie człowieka. Spotykamy kogoś i nagle pociąga nas
w nim coś nienazwanego, coś, czego nie umiemy nawet opisać, choć
doświadczenie jest niezwykle potężne. Fascynuje nas i zachwyca fakt, że
drugi człowiek jest inny, odrębny, nieznany... I wtedy właśnie
orientujemy się, że jesteśmy zakochani.
Miłość własna nie posiada transcendentalnego wymiaru, który jest
istotą miłości do drugiego człowieka – zdolności dostrzeżenia prawdziwej
wartości i zachwytu nad wewnętrznym pięknem ukochanej osoby.
Przykładowo kobieta o osobowości narcystycznej łudzi się, że kocha
męża, podczas gdy tak naprawdę kocha tylko samą siebie. Owszem,
oburza się, gdy ktoś źle traktuje męża, ale nie dlatego, że chciałaby
uchronić go przed cierpieniem; po prostu uważa, że jeśli ktoś obraża
męża, godzi w ten sposób w nią, bo mąż jest tylko dodatkiem do jej
osoby. Kobieta, która naprawdę kocha męża, w analogicznej sytuacji nie
skupia się na sobie. Nie chodzi przecież o nią, więc po prostu współczuje
mężowi przykrości, jaka go spotkała. Widzi go tak wyraźnie, że nie musi
dokonywać żadnych projekcji. Nie musi też powtarzać sobie, że mężowi
winna jest miłość. Po prostu go kocha. Nie potrafi inaczej.
Czy jej miłość jest uczuciem? Uczucia pojawiają się, wywołane przez
określony bodziec, i znikają, gdy bodźca zabraknie. Uczucia to stany
ducha, nastroje – zmienność leży w ich naturze. Miłość natomiast jest
stała. Owszem, czujemy jej poruszenia, czasem w nas wzbiera, czasem
przygasa, ale to nie jest tak, że pojawia się i znika, jak chmury na
niebie. Ma raczej swoje przypływy i odpływy. Są one zauważalne, ale nie
mogą się równać z niezmiennym ogromem oceanu. Miłość to nie
błogostan, jakiego doświadczamy w ciepłej kąpieli. Nikt jakoś nie ma
ochoty żenić się z wanną. Oczywiście, można mówić, że miłość to tyle, co
żądza, potrzeba bliskości, libido. Prawda jest jednak taka, że te
doświadczenia dają złudzenie miłości, ale opierają się na naszym
własnym pragnieniu, a nie na odkryciu piękna w drugim człowieku.
Jeśli drugi człowiek jest nam potrzebny, żebyśmy mogli zaspokoić
własne pragnienie, traktujemy go jak przedmiot, którego można użyć,
a nie jak osobę, którą kochamy. Gdy zaspokoimy potrzebę, nasze
zainteresowanie przedmiotem, który do tego posłużył, maleje. Kiedy
jesteśmy spragnieni, marzymy o wodzie, ale kiedy się napijemy, nie
mamy już na nią ochoty. Z miłością jest odwrotnie. Ukochana osoba
wzbudza w nas coraz większy zachwyt, coraz silniejszą tęsknotę. Własny
apetyt szybko można nasycić, ale zgłębiania tajemnicy, jaką jest
człowiek, którego kochamy, nigdy nie będziemy mieli dość.
Kiedy ktoś cię pyta, dlaczego kochasz swojego męża albo swoją żonę,
nagle czujesz, że brakuje ci słów. Co powiedzieć? Określenia takie jak
„uroczy” czy „słodka” nie są w stanie przybliżyć tego, jak postrzegamy
ukochanego człowieka. Owszem, opisują detale, ale nie oddają obrazu
całości. Miłości nie da się wytłumaczyć ani zaprogramować. Miłość nie
jest czynnością, którą praktykujemy na osobie, którą kochamy. Miłość to
wspólnota. To nurt, który porywa cię, kiedy przestajesz traktować
drugiego człowieka jak przedmiot, rzecz służącą określonemu celowi,
zadanie do odhaczenia albo przypadek do zaszufladkowania. On jest
taki, jaki jest, osobny, niezależny od twoich wyobrażeń i fantazji.
Kochasz go, a nie własne marzenie na temat tego, jaki on powinien być.
On kocha ciebie, prawdziwą ciebie, a nie twój podrasowany obraz, który
pokazujesz światu. Oto spotyka się dwoje ludzi, dwie niezgłębione
tajemnice. Ten, kto jest ślepy na miłość, nigdy nie będzie miał okazji
spojrzeć w głębię tajemnicy, jaką jest człowiek żyjący u jego boku. Zbyt
będzie zajęty wpatrywaniem się w nierzeczywistą wizję, którą sam
stworzył.
Pewien zamożny mężczyzna zgłosił się na terapię, bo chciał udowodnić
żonie, że stara się pracować nad sobą i pokonać skłonność do wdawania
się w romanse. Tyle tylko, że okłamywał żonę, przyrzekając, iż raz na
zawsze skończy z pozamałżeńskimi przygodami. Okłamywał też swoją
aktualną kochankę, obiecując, że rozwiedzie się z żoną i będą żyli razem
długo i szczęśliwie. Okazało się, że tak naprawdę w terapii interesuje go
tylko jedno – chciał wiedzieć, jak sprawić, żeby nie rozsierdzić kochanki,
bo wtedy mogłaby opowiedzieć żonie o ich związku. Dla niego kobiety nie
były niczym więcej, niż tylko rzeczami, które kupował i używał, żeby
potem wyrzucić. Każda miała swoją cenę, żadna nie była niezastąpiona.
Człowiek ten miał poważną wadę wzroku – widział świat
dwuwymiarowo. Interesowały go tylko środki prowadzące do celu. Nie
był w stanie zrozumieć sensu takich pojęć jak spotkanie, tajemnica,
oddanie czy poświęcenie. Zamiast żyć w prawdziwym świecie, błądził
w labiryncie własnych fantazji. Dawno już wziął rozbrat
z rzeczywistością. Żona i kochanka były dla niego pionkami na
szachownicy, które mógł dowolnie przestawiać. W żadnej z nich nie
widział istoty ludzkiej, którą mógłby kochać, szanować i czcić. Jako
wytrawny gracz, nie pozwalał żonie ani kochance, żeby były sobą.
Musiały odgrywać role, jakie im przypisał. Żona miała wziąć za dobrą
monetę jego zapewnienia, że dochowa jej wierności, i nie zadawać
zbędnych pytań. Kochanka miała uwierzyć w obietnice, że rozwiedzie się
z żoną, a ją poślubi. Chciał, żeby obydwie brały na poważnie to, co mówi,
a nie dostrzegały tego, co robi.
Nie znał tych kobiet, nie mógł spotkać ich jako osób, bo dla niego były
rzeczami. Nie zdawał sobie sprawy z faktu, że gdy sprowadzamy ludzi do
roli przedmiotów, zamykamy się w świecie, gdzie jedynymi
towarzyszami są nasze własne fantazje. Musimy się ich wyrzec, żeby
dostrzec ludzi takimi, jacy są naprawdę. Dopiero wtedy będziemy mogli
zakosztować miłości.
Miłość znajduje upodobanie w ukrytym pięknie drugiego człowieka. To
piękno, którego głębi nie potrafimy nawet ująć w słowa, przyzywa nas,
domaga się naszej odpowiedzi. Gdy odpowiadamy miłością, wewnętrzne
piękno ukochanej osoby staje się dla nas coraz bardziej widoczne. Filozof
i teolog katolicki Dietrich von Hildebrand pisał, że wartość, która
ukazuje się nam w drugiej osobie, niejako przeszywa nasze serce
i wzbudza w nim miłość[1]. Kiedy postrzegamy ukochaną osobę jak coś
najdroższego w świecie, ktoś może twierdzić, że miłość nas zaślepia,
a wartość, którą przypisujemy ukochanej, jest tylko iluzją. Ale miłość nie
tworzy iluzji wartości. Przeciwnie, to dewaluacja sprawia, że nie
widzimy wartości w innych, a tę iluzję braku wartości uważamy za
rzeczywistość. Co ciekawe, dewaluacja jest spaczoną formą miłości –
miłości do stworzonego przez siebie obrazu. Człowiek stosujący
mechanizm dewaluacji chce odebrać innym wartość; zależy mu na takim
zeszpeconym obrazie, skrycie przywiązuje się do niego tak bardzo, że nie
jest już w stanie dostrzec rzeczywistości ani piękna ukrytego w innych
ludziach. Jego wypaczona miłość doprowadza go do duchowej ślepoty.
Prawdziwa miłość do drugiego człowieka nie polega na przywiązaniu
do wymyślonej wizji, która istnieje tylko w naszej wyobraźni. Nie
zabiegamy też o to, żeby przedstawić drugiemu człowiekowi swój idealny
obraz, który mógłby pokochać, ani nie oczekujemy, że będziemy za naszą
miłość podziwiani. Dialogują nasze wnętrza, a nie sztucznie stworzone
fasady.
Kiedy kochamy, nie stajemy w centrum uwagi. „W kim się kocha bez
lilak, że przesyca swą wonią powietrze? W kim kocha się grusza, że daje
słodki urodzaj, albo skowronek, że świergocze?”, pyta Robert Wolfe[2].
Nie jestem „dawcą” miłości zwracającym się ku komuś, kto będzie jej
„biorcą”. Gdyby tak było, moglibyśmy żądać: „Chcę, żebyś mnie kochał”.
W rzeczywistości oznaczałoby to jednak: „Traktuję cię jak przedmiot,
który służy do zaspokajania moich pragnień”. Jeśli innych ludzi
postrzegamy jak obiekty w przestrzeni, po które można sięgać i które
można zdobywać, kieruje nami nie miłość, a złudzenia.
Miłość nie skupia się na przeciwstawianiu sobie obrazów – własnego
i drugiej osoby, ale na obecności. Odrębne obrazy rozmywają się, gdy
przychodzi miłość, podobnie jak kostki cukru rozpuszczają się w wodzie.
Nie ma kochającego i ukochanego. To, czym jesteśmy, wykracza poza
sens zawierający się w pojęciach „ja” i „ty”. Miłość nie jest czymś
osobnym, poza nami. Można postrzegać ją w ten sposób, ale nie jest to
prawda, tylko sztuczny wytwór naszej myśli. Czy miłość jest projekcją?
Nie. A dewaluacja? Owszem.
Dlaczego wrzeszczymy, gdy jesteśmy wściekli?

Pewien hinduski mędrzec udał się nad rzekę Ganges, żeby odbyć świętą
kąpiel. Na brzegu natknął się na grupę krewnych, którzy okropnie na
siebie wrzeszczeli.
– Dlaczego ludzie krzyczą na siebie, kiedy są wściekli? – spytał
uczniów, uśmiechając się łagodnie.
Zastanawiali się długo.
– Kiedy tracimy spokój, nie możemy się wyciszyć, więc zaczynamy
krzyczeć – odpowiedział wreszcie jeden z nich.
– Po co krzyczeć, skoro osoba, do której się zwracasz, stoi tuż obok
ciebie? Równie dobrze można by mówić cichym głosem – zauważył
mędrzec.
Uczniowie dawali różne odpowiedzi, ale żadna nie satysfakcjonowała
mistrza. Wreszcie sam zabrał głos.
– Kiedy ludzi ogarnia złość, ich serca oddalają się od siebie. Muszą
krzyczeć, żeby się wzajemnie usłyszeć. Im bardziej są wściekli, tym
głośniej muszą krzyczeć, bo dzieląca ich odległość się zwiększa. A co się
dzieje, kiedy dwoje ludzi zakochuje się w sobie? Szepczą. Nie muszą
mówić głośniej, bo ich serca lgną do siebie nawzajem. Kiedy ich miłość
nabiera mocy, w ogóle nie muszą już mówić. Słowa są niepotrzebne,
wystarczy, że patrzą sobie w oczy – mówił dalej mędrzec. – Kiedy więc
kłócisz się z kimś, nie używaj słów, które odepchną go jeszcze bardziej,
bo przyjdzie dzień, kiedy nie będziesz już w stanie krzyczeć tak głośno,
żeby zostać usłyszanym, i nie znajdziesz powrotnej drogi[3].
Nie wrzeszczymy na drugiego człowieka, ale na jego obraz, który sobie
stworzyliśmy i który nam tego człowieka przesłania. Może być to obraz
typa, który ignoruje nas i nie chce słuchać. Tak naprawdę, z jego uszami
wszystko jest w porządku, ale jeśli założymy, że on nas słuchać nie chce,
będziemy się drzeć na naszą własną projekcję. Krzyczymy, bo jesteśmy
przekonani, że dany osobnik nie zamierza nas słuchać. Hmm, a czy my
jesteśmy gotowi wysłuchać jego? Chyba nie, skoro na niego
wrzeszczymy.

Więź źródłem poznania

Podczas sesji terapeutycznej pewien mężczyzna powiedział, że gdy


uprawia seks ze swoją dziewczyną, fantazjuje o innej. Kiedy zaczęliśmy
zastanawiać się nad tym problemem, powiedział:
– Kto wie, może one dwie kiedyś, gdzieś się spotkały? To przecież
możliwe.
– Snuje pan domysły na ich temat, chciałby pan, żebyśmy skupili się
na fantazjowaniu. Ba, chciałby pan, żebyśmy spółkowali z pana
wyobrażeniami, jednak tutaj, podczas naszej rozmowy, jest pan
nieobecny duchem.
– Czyli zachowuję się tak samo, jak wobec mojej dziewczyny. –
Zrozumiał. Zamykał się w świecie własnych fantazji, zamiast skupić się
na relacji z żywym człowiekiem, czy to była jego dziewczyna, czy
terapeuta.
Fantazje o seksie z nieznajomą sprawiały, że zamykał się na miłość
swojej dziewczyny. Zamiast pozwolić, żeby akt miłosny burzył wszelkie
bariery między nimi i prowadził do coraz większej bliskości, mężczyzna
ten izolował się w świecie wyobraźni nawet wtedy, kiedy leżał w jej
ramionach. W swoim życiu uprawiał seks z wieloma kobietami, ale
z żadną się nie kochał. Był seksualnym turystą, wiecznym tułaczem,
który żadnego serca nie odważył się nazwać swoim domem.
Drugiego człowieka możemy traktować jak przedmiot, który będziemy
obserwować i oceniać pod kątem przydatności. Ale możemy też otworzyć
się na tajemnicę, którą ta osoba jest, i zrezygnować z bezpiecznego
dystansu, akceptując fakt, że nigdy do końca tej tajemnicy nie
pojmiemy. Człowiek to istota zbyt złożona, byśmy mogli ogarnąć jej
głębię myślą.
Z przedmiotami idzie nam łatwo – są po prostu tym, czym są, i raz
wyprodukowane, nie zmieniają się. Ale człowiek żyje, ewoluuje, zmienia
się. Kiedy kogoś kochamy, przyjmujemy go takiego, jakiego znamy go
dzisiaj, jaki będzie jutro... Akceptujemy także to, że są rzeczy, których
nigdy w nim nie zrozumiemy.
Drugi człowiek nie jest kawałkiem gliny, który urabiamy na własne
podobieństwo, ale osobą, z którą możemy przeżyć niezwykłe
doświadczenie jedności.
Jeśli odcinamy się od drugiego człowieka, rezygnując z prawdziwej
relacji, ograniczamy się do własnych przekonań i wyobrażeń na jego
temat. Chwytamy się ich, uznajemy to za jedyną prawdę i ogłaszamy:
„Taki właśnie jesteś!”. Nie chcemy spotkać żywej osoby, tylko hołubimy
naszą opinię na jej temat.
Wierzyć, że można „uchwycić” istotę drugiego człowieka za pomocą
własnych opinii, to tak, jakby chcieć złapać wiatr siatką na motyle.
Miłość jest siłą, która kruszy sztywne koncepcje, w jakie usiłowaliśmy
wtłoczyć drugą osobę. Pozwala spojrzeć głębiej, dostrzec prawdę
o drugim człowieku, którą dotąd przesłaniały nasze osądy i przekonania.
Kiedy nawiązujemy coraz bliższą, intymną więź z osobą, którą kochamy,
uczymy się akceptować i szanować tajemnicę, jaką jest. Tajemnicę, która
zawsze będzie nas przerastać.
Młody człowiek, który opowiedział mi o fantazjowaniu na temat
innych kobiet przy uprawianiu seksu ze swoją partnerką, podczas sesji
nagle zaczął płakać, poruszony chwilą emocjonalnej bliskości, której
doświadczyliśmy.
– Nic z tego nie rozumiem – wykrztusił. – Nie znajduję w sobie
żadnych słów. Nie mam pojęcia, skąd się wzięły te łzy.
– Ta cisza bez słów to właśnie pan.
– Nigdy czegoś takiego nie czułem.
– To właśnie jest dom. Może pan już przestać się błąkać.
– Przychodzi mi do głowy, że to może być tylko złudzenie.
– Nasz umysł wątpi w rzeczywistość, ale pan jest rzeczywisty. W ciszy,
głębiej niż cały gwar myśli, zawsze jest pan sobą.
Nawet jeśli uważamy kłamstwa za prawdziwą wiedzę, pod warstwą
fałszu trwa cisza bez słów – i my jesteśmy tą ciszą. Siedzieliśmy razem,
towarzysząc łzom mojego pacjenta, aż wreszcie znów się odezwał:
– Nic nie mówię...
– Pańskie oczy mówią nam to, czego nie potrafią powiedzieć usta.
Łzy pokazywały mu, kim był naprawdę, gdy nie zagłuszał go gwar
słów, nie przesłaniały wzroku fałszywe przekonania i etykietki. W tej
chwili całkowitego otwarcia się na swoje wnętrze zrozumiał, że nie jest
żadnym ze swoich poglądów, ale świadomością, w której się pojawiały.
Dzięki terapii odkrył w sobie przestrzeń wolności, której wcześniej nie
dostrzegał.
Jakie to smutne, gdy rozpacz zaślepia nas tak, że nie widzimy
potencjału, z którym każdy człowiek przychodzi na świat. Jeśli nie
potrafimy otworzyć się na relację z niewiadomą w człowieku, nigdy nie
odkryjemy bogactwa możliwości, zdolności i dobra, jakie się w nas kryje.
Zaślepia nas brak nadziei.
Pewna stażystka czuła się bezradna.
– Na studiach i w klinice słyszę, że terapia nie przyniesie efektów,
jeśli pacjent jest za stary, zbyt nierozgarnięty, zbyt poważnie chory, za
ciężko zaburzony albo uzależniony od alkoholu czy narkotyków. Jeśli
starszy człowiek zwróci się do mnie o pomoc, mam mu powiedzieć, że
terapia będzie w jego przypadku bezużyteczna?
Rozumiałem jej zagubienie. Czuła się tak, jak gdyby dano jej do ręki
broń i kazano pociągnąć za spust, żeby zabić czyjąś nadzieję. Terapeuta
nigdy nie wie z góry, czy terapia pomoże danej osobie poprawić jakość
życia. Dobry klinicysta nie podejmie decyzji pod wpływem własnych
projekcji, ale na podstawie badań; będzie rozmawiał z pacjentami, żeby
pomóc im odkryć to, czego sami w sobie nie mogą zobaczyć.
Emily Dickinson tak pisze o delikatnej naturze nadziei: „Nadzieja jest
tym upierzonym / Stworzeniem na gałązce / Duszy”[4]. To maleńkie coś,
co utrzymuje ludzi przy życiu, trzeba zawsze chronić. Podczas
psychoterapii nie oceniamy szans pacjenta na podstawie tego, co on sam
o sobie już wie; pomagamy mu zaakceptować i zmierzyć się z całą
prawdą o sobie, też tą, której jeszcze nie widzi. Polegamy na nadziei.
Zaciągamy kredyt w tej walucie...
Alkoholik, schizofrenik, borderline, opóźniony umysłowo – to kategorie
i diagnozy. Kim jednak są ludzie, którzy się za nimi kryją? Terapia nie
dotyczy przede wszystkim diagnozy, tylko ludzkiego serca; terapeuta nie
spotyka kolejnych przypadków, tylko ludzi o poranionych wnętrzach.
Raz do gabinetu mojej koleżanki wpadł młody lekarz na stażu
podyplomowym. Był przerażony. Zaczął błagać psychoterapeutkę, żeby
pomogła mu nakłonić jedną z pacjentek do powrotu do szpitala.
Pacjentka była hipochondryczką; przekonywała stażystę, że koniecznie
trzeba, by przeprowadzał gruntowne badania jej stanu zdrowia,
regularnie trzy razy w tygodniu. Ten, w odpowiedzi, kazał jej położyć się
na leżance i oświadczył, że sprawdzi, czy pacjentka nie ma zawału serca.
Kobieta z płaczem wybiegła ze szpitala. Koleżanka zaprosiła pacjentkę
na konsultację w swoim przyszpitalnym gabinecie. Zaczęła z nią
rozmawiać i zauważyła w jej karcie ważną informację – otóż kobieta ta
straciła syna, który zginął zamordowany zaledwie rok wcześniej.
– Doktor, który panią leczył, pomylił się – powiedziała. – Nie ma pani
zawału serca. Ma pani zranione serce.
Pacjentka podjęła terapię i zaczęła robić szybkie postępy. Skąd wzięła
się jej hipochondria? Kiedy zabrakło syna, nie miała dla kogo żyć, na
kim skupić całej swojej miłości. Zgłosiła się do szpitala jako
wolontariuszka, roznosiła książki, czytała pacjentom i rozmawiała
z nimi. Z czasem została stałą rezydentką szpitala i jej hipochondria
dała o sobie znać. Pacjenci zastąpili jej syna, szpital zastąpił jej dom. Aż
do dnia, kiedy terapeutka pomogła jej wyleczyć poranione serce.
Od terapeuty, który wzmacniałby w nas chore przeświadczenie, że
jesteśmy bezradni, powinniśmy trzymać się z daleka. Potrzebujemy
pilota, który poprowadziłby nas ku realnej nadziei. Dobry terapeuta nie
będzie też nas czarował, obiecując, że spełni nasze wszelkie marzenia,
ale pomoże nam osiągnąć nasz własny, największy potencjał.
Jeśli straciliśmy wszelką nadzieję, na nic już w życiu nie liczymy
i uważamy, że jesteśmy skończeni, to znaczy, że zaślepiły nas kłamstwa.
Przesłoniły nam wzrok tak skutecznie, że w ogóle ich nie widzimy i nie
umiemy się ich pozbyć. Rozpacz – nawet jeśli wydaje się nam jedyną
możliwą postawą, bo uważamy, że nic innego nam nie pozostaje, nawet
jeśli jesteśmy przekonani, że mamy ku niej aż zbyt wiele powodów
i potrafimy znakomicie ją zracjonalizować – zawsze będzie tylko
mechanizmem obronnym. Rozpacz to odrzucenie potencjału, który
zawsze istnieje, ukryty pod brzemieniem choroby czy zaburzenia.
Odnalezienie ukrytej siły, dotarcie do rdzenia tego, co czyni nas
człowiekiem, jest sztuką, która opiera się na zdolności słuchania. Jeśli
przestaniemy wierzyć w potencjał ukryty w człowieku, nadzieja umiera.
Terapeuta jest tym, kto pomoże nam odnaleźć ścieżkę prowadzącą ku
nowym możliwościom. Nieważne, jak bardzo ograniczamy samych siebie,
on pokaże nam, w jaki sposób możemy te ograniczenia przekroczyć.
Rozpacz, którą w danej chwili odczuwamy, nie jest obiektywną,
całościową wizją, a tylko wycinkiem obrazu nas samych. Reszty nie
dostrzegamy; zbyt dobrze jest ukryta za murem mechanizmów
obronnych. Jeśli terapeuta wierzy w nas, mimo naszej rozpaczy, to
znaczy, że widzi to, czego my nie potrafimy dostrzec, zaślepieni przez
kłamstwa.
Wgląd czy spojrzenie z zewnątrz?[5]

Poznanie oparte na więzi jest czymś innym niż myślenie kognitywne.


Dlatego pojawia się pytanie o wartość poznawczego wglądu. Gdyby tego
rodzaju wgląd mógł rzeczywiście być skuteczną pomocą, poradniki już
dawno uleczyłyby ludzkość.
Kiedy mamy poznawczy wgląd w drugiego człowieka, traktujemy go
jak obiekt. Nie ma to nic wspólnego z psychoterapią, to niszczące,
rozstrajające doświadczenie, które być może spowoduje konieczność
odbycia prawdziwej terapii. Co zrobić, kiedy ludzie sami dążą do tego,
żeby nawiązać z terapeutą taką właśnie zdystansowaną relację?
Zauważyłem kiedyś, że mężczyzna, który miał za sobą przeszłość
płatnego kochanka, skupiał się na utrzymywaniu jak największego
dystansu w rozmowie ze mną. Spytałem, co takiego wobec mnie czuje, że
ma potrzebę ukrywania się za murem.
– Nie wiem – odpowiedział.
– Właśnie mówiąc „nie wiem”, ukrywa się pan przede mną. Nie
pozwala pan na to, żebyśmy naprawdę się spotkali. Jakie uczucia
w panu wzbudzam, że chce pan trzymać mnie na dystans?
– Nie mam pojęcia. To znaczy, może mógłbym znaleźć jakieś
wyjaśnienie, które by pana zadowoliło...
– W ten sposób wszedłby pan w rolę psychologicznego żigolaka: „To by
się pewnie Jonowi spodobało, tamto chciałby usłyszeć, to kupi, w tamto
uwierzy. Poczuje, że łączy nas więź”. A potem wejdziemy w destrukcyjną
relację, podobną do tej, jaką nawiązywał pan z kobietami. Jakie uczucia
powodują, że chce pan odgrywać wobec mnie taką rolę?
– Och, zapewne mogą to być najróżniejsze uczucia...
– Proszę zauważyć, że ustawia się pan w pozycji obserwatora. Nie
angażuje się pan, tylko przygląda z dystansu scenie, jaka rozgrywa się
między mną a człowiekiem, który nosi pańskie imię. Pozostaje pan poza
nawiasem terapii, obserwuje ją pan tylko. Zawsze coś pana zmuszało do
przyjęcia takiej postawy. Był pan życiowym turystą, kimś, kto jest
zawsze obcy, zawsze patrzy z zewnątrz na ludzi, którzy są u siebie.
Jego oczy zaszkliły się od łez.
– Jakie uczucia powodują, że ukrywa się pan pod maską obojętnego
obserwatora?
– Chyba bardzo często tak robię. Nie angażuję się, patrzę z odległości.
Obserwuję, osądzam...
Mężczyzna ten trzymał na dystans wszystkich ludzi, którzy go
otaczali, a także samego siebie. Nie chciał przeżywać własnych uczuć,
wolał obserwować je z daleka i wmawiać sobie, że nie mają dla niego
znaczenia. Kiedy pytałem go, co czuje, powtarzał to, co usłyszał od
innych. Oczywiście, w niczym mu to nie pomagało, bo nie był to
prawdziwy wgląd, tylko spojrzenie z zewnątrz.
Przychodzimy na terapię z pamięcią pełną „wglądów”, jakie
usłyszeliśmy od rodziców, nauczycieli, przyjaciół. Ten zgiełk może
z łatwością zagłuszyć nasz wewnętrzny głos. „Wglądy” te, w dodatku, nie
wynikają z naszego własnego zrozumienia swojego wnętrza. To opinie
osób, które widzą nas tylko z zewnątrz. Kiedy ludzie stawiają na
pierwszym miejscu swoje opinie, a nie nasze uczucia, nie słuchają nas
naprawdę i formułują nietrafione sądy. A kiedy my zaczynamy słuchać
tego, co mówią, głuchniemy i nie słyszymy już naszego wewnętrznego
głosu.
Jak słuchać siebie, żeby możliwy był rzeczywisty wgląd? Nie
wystarczy słuchać uszami, to zbyt mało precyzyjny narząd. Trzeba
słuchać całym sobą. Wewnętrznej prawdy nie domyślimy się, nie
odgadniemy jej. Jeśli otworzymy się na nią i zechcemy ją zaakceptować,
po prostu zaczniemy nią żyć – przyjmować uczucia i znosić je, nie
musząc koniecznie od razu krępować ich słowami, pętać przedwczesnymi
ocenami, ukrywać pod warstwą nowych słów.
Jeśli zaczniemy naprawdę wsłuchiwać się we własne uczucia, czy
będziemy w stanie unieść ciężar ich przesłania? Tak właśnie przemawia
nasza głębia, to, kim naprawdę jesteśmy.
Zadanie, jakie mamy przed sobą, może wydawać się proste, ale takie
nie jest. W skrócie można sformułować je tak: Słuchaj tego, co kryje się
pod poziomem myśli, a usłyszysz to, czego ci, którzy „wiedzą wszystko”,
nie usłyszą nigdy.

Czym jest relacja w terapii?

Żeby pojąć istotę terapii, musimy zadać sobie pytanie: co jest punktem
odniesienia dla terapeuty? Lista objawów, diagnoza, zaburzenia
osobowości u pacjenta? Nie, terapeuta odnosi się do osoby, która kryje
się za tymi symptomami, zrodzonymi stąd, że odcięła się od swojego
życia wewnętrznego. Terapeuta zachęca nas, by połączyć to, co
rozdzieliliśmy, i zaakceptować własne uczucia. Gdy przez lata stosujemy
mechanizmy obronne, zapominamy, że mamy pragnienia, że posiadamy
pasje. Taka jest cena, jaką płacimy za spychanie samych siebie na
margines.
Pracowałem kiedyś z pacjentką, która w rozmowie napomknęła
o konflikcie z partnerem, a potem skwitowała:
– Nie chcę się w to wgłębiać.
– Ma pani prawdziwe zmartwienie, ale nie chce się pani w nie
wgłębiać. Czy nie jest to lekceważenie siebie?
– Nie wydaje mi się to ważne. To tylko błahostka.
– Traktuje pani siebie jak nieistotną błahostkę. Odrzuca pani nie
tylko swój problem, ale i samą siebie.
– Być może. – W jej oczach pojawił się cień smutku.
– Czy zauważyła pani, że usiłuje skłonić mnie, bym także zaczął panią
lekceważyć? Jeżeli w rozmowie ze mną zbywa pani swoje problemy,
zaprasza mnie pani, bym i ja to robił: „Nie jestem ważna, proszę nie
zwracać na mnie uwagi”. Dlaczego pani tak postępuje?
– Przywykłam do tego. Tak jest w każdym moim związku – wyrzuciła
z siebie. W oczach miała łzy.
W dobrej wierze trenujemy pogardę dla samych siebie. Taką
niewzruszoną postawę nazywamy siłą, podczas gdy jest to przejaw
nienawiści do własnej osoby. Moja pacjentka podświadomie zachęcała
mnie, żebym potraktował ją lekceważąco, bo do takiego rodzaju relacji
z mężczyznami była niestety przyzwyczajona. Usiłowała zapomnieć
o sobie i chciała, bym pomógł jej utrwalić tę postawę. Kiedy odmówiłem
powielania krzywdzącego schematu, który zbyt dobrze znała, odważyła
się nie spychać dłużej w niebyt własnych uczuć, i w końcu przemówiła
zupełnie innym głosem – swoim własnym.
Terapeuta nie ogranicza się do słuchania naszych słów. Obserwuje też,
w jaki sposób traktujemy własne uczucia – czy umiemy wsłuchać się
w nie, zanim coś powiemy. Czy gdy mówimy, naprawdę wyrażamy nasze
wnętrze? Gdy moja pacjentka zdecydowała się zmierzyć z bólem, jaki
sama sobie zadawała, lekceważąc siebie, przyszło zrozumienie: „Wobec
mężczyzn zawsze tak robię”.

Kiedy sami sobie robimy to, co kiedyś nam


zrobiono

Przychodzimy na terapię z bagażem, jakim jest cała historia naszego


cierpienia. Czasami potrafimy ująć ją w słowa, a czasami tylko sposób,
w jaki odnosimy się do siebie, świadczy o tym, jak wiele przeżyliśmy.
Jeśli ktoś skrzywdził nas w przeszłości, bardzo możliwe, że dziś sami
siebie krzywdzimy. Robimy to w ukryciu, nie wiedząc dlaczego.
Zadajemy sobie ból, żeby wciąż czuć swoje własne, dawne cierpienie.
Jeśli terapeuta zauważy, że mamy tendencję do robienia sobie krzywdy,
nie wybierze się na „połów informacji”, poddając nas szeroko
zakrojonemu przesłuchaniu dotyczącemu naszej przeszłości. Zamiast
tego zwróci naszą uwagę na to, że dzisiaj zadajemy sobie ból.
Podczas pierwszej rozmowy pewna pacjentka wyznała, że poruszyło ją
to, co powiedziałem.
– Jakie uczucia dostrzega pani w sobie teraz, kiedy wyszła pani
z ukrycia i pozwoliła sobie pomóc? – spytałem.
– O mało nie zaczęłam płakać – westchnęła. – Bałam się, że nie dam
rady powstrzymać łez.
– Nawet jeśli zaczęłaby pani płakać, co w tym złego? Chyba lepiej jest
płakać, niż się bać?
– Może i tak... W każdym razie poczułam wielkie wzruszenie.
Pomyślałam sobie, że jeszcze nigdy nie spotkałam mężczyzny, który
wysłuchałby mnie naprawdę, tak jak pan.
– Ale nie chce pani, bym słyszał, jak pani płacze – podsunąłem.
– Nie będę już płakać – ucięła.
Kiedy terapeuta widzi, że odrzucamy własne uczucia, zwraca nam
uwagę na okrucieństwo, o które nie przyszłoby nam do głowy się
podejrzewać – samych siebie traktujemy okrutnie. Nie da swojego
przyzwolenia na taką postawę, nie będzie udawał, że jej nie zauważa
albo że ją aprobuje, ale też w żaden sposób nie będzie nas oceniał.
Delikatnie i ze współczuciem pokaże nam, w jaki sposób krzywdzimy
samych siebie.
– Dlaczego traktuje pani tak obcesowo własne łzy? Przecież one też
zasługują na miłość. Kiedy wreszcie przestanie je pani przepędzać
i pozwoli wrócić do domu? Muszą być bardzo samotne w tym zimnie,
z dala od pani. Jak długo jeszcze będzie je pani skazywać na cierpienie,
wypierając się ich? Proszę się nie obawiać, że zacznę panią gardzić, albo
panią odrzucę. Jeśli powinniśmy się czymś martwić to faktem, że
odrzuca pani samą siebie i swoje łzy.
– Powiedziałam sobie, że przyszłam tu nie po to, żeby się mazać, tylko
żeby rozmawiać o istotnych sprawach.
– A zatem uznała pani, że łzy są niewarte uwagi, należy więc
zagłuszyć je gadaniną? Przecież nie przyszła tu pani po to, żeby udawać,
że w pani życiu nie ma cierpienia.
Nagły przypływ smutku sprawił, że zamknęła oczy i skrzywiła usta.
– Niech pani uwolni swój ból.
– Boję się, że jeśli zacznę płakać, to już nigdy nie przestanę.
– Jeśli jeszcze nigdy nie pozwoliła sobie pani na płacz, nic dziwnego,
że ten płacz jeszcze nigdy nie został ukojony. Właśnie dlatego powinna
pani pozwolić łzom popłynąć – żeby wreszcie ustały. Wtedy poczuje pani
ulgę w cierpieniu.
– Nawet jeśli zacznę płakać, zrobię wszystko, żeby powstrzymać łzy.
Uciąć to.
– Zrobi pani wszystko, żeby odciąć się od własnych uczuć. Od siebie
samej. Czy to nie smutne, że odrzuca je pani? Po co udawać, że całe to
cierpienie nie istnieje? Kiedy wreszcie przytuli pani tę zrozpaczoną
dziewczynkę, która płacze i płacze? Proszę to zrobić. Proszę pozwolić jej
się wypłakać.
Zaczęła szlochać. Mijały minuty, a ona nie przestawała płakać.
– Jak ja się zachowuję! Siedzę i płaczę – wykrztusiła wreszcie.
– I znowu zadaje sobie pani ból. Dlaczego potępia pani swoje
zachowanie? Za co się pani tak karze? Proszę uwolnić ten ból, nie
powstrzymywać go dłużej. Ma pani możliwość uleczenia swojego serca.
O, tak. Niech pani uwolni cały swój ból, całe cierpienie. Tyle go jest...
Proszę wreszcie zrzucić z siebie ten ciężar. Przecież po to pani tu
przyszła.
– Tak bardzo mi wstyd. Powinnam się wstydzić.
– Jakie to smutne... W chwili, gdy tak bardzo pani cierpi, jeszcze
dodatkowo krzywdzi się pani słowami. Proszę tego nie robić! Dość już
pani wycierpiała, po co nadal zadawać sobie ból? To naprawdę nie jest
odpowiedni moment, żeby samą siebie zawstydzać, przyszedł czas, żeby
zacząć traktować siebie ze współczuciem. Dość już cierpienia. To
naprawdę smutne, że czuła pani przymus, żeby ukarać się za to, że
przyznała się pani do własnego cierpienia i smutku. Proszę już więcej się
tak nie tłamsić.
– Dla mnie to normalne, przyzwyczaiłam się.
– Zawsze wymierza sobie pani karę za to, że odsłoniła się pani przed
kimś?
– Zawsze słyszałam, że wszystko robię nie tak, przesadzam,
histeryzuję. Zmyślam.
– Karano panią za to, że nie ukrywała pani swojego bólu.
– Właściwie to karano mnie za wszystko. Nawet okazywanie radości
nie było dobrze widziane.
– Karano panią za to, że jest pani żywą istotą, mającą emocje.
– Coś w tym rodzaju.
– Proszę się teraz wypłakać. Emocje nie są niczym złym. Kto wmawiał
pani, że odczuwanie emocji to wstyd?
– Matka... i ojciec. Oboje.
– Przekonali panią, że za bycie żywą, czującą istotą należy się kara?
– Mniej więcej. Od tego wszystko się zaczęło.
Nie musiała opowiadać mi na dzień dobry swojej historii, nie musiała
zwierzać się z tego, że jako dziecko była emocjonalnie zaniedbywana.
Wystarczyło, że mi to pokazała, bardzo wyraźnie, kiedy usiłowała
stłumić łzy, żeby tylko nie dać po sobie poznać, jak mocno jest
wzruszona. Tłamsiła swoje uczucia, wstydziła się ich. Najpierw trzeba
było pomóc jej dostrzec, że ma taki nawyk, i zachęcić, żeby się go
pozbyła. Jeśli miała wrócić do zdrowia, musiała dopuścić do siebie
własny smutek i ból, przeżyć je, zamiast odpychać. Potem mogliśmy
razem zmierzyć się z uczuciami, jakie wzbudzali w niej rodzice,
zwłaszcza ze złością i gniewem, które nauczyła się kierować przeciwko
sobie. Przez lata chroniła idealny obraz rodziców, jaki sobie stworzyła.
Oni byli dobrzy, a ona – zła. To okrutne traktowanie samej siebie
ukazywało jej miłość do rodziców. Kochała ich, choć płaciła za to utratą
dobrego samopoczucia i komfortu psychicznego.
Kiedy zmierzyła się z prawdą o tych uczuciach, wejrzała w ich głębię,
po raz pierwszy poczuła, jak ustępuje ciężar depresji. Gdy powoli uczyła
się, jak nie zaniedbywać samej siebie, wzrastała jej zdolność do
współczucia – nie tylko wobec siebie, ale też wobec ludzi wokół niej.
Inaczej spojrzała na rodziców, i, przede wszystkim, zaczęła inaczej
traktować swojego syna.
Przestała tłumić uczucia, pozwoliła, by popłynęły z jej wnętrza z całą
mocą. Ich fala uniosła i zmyła wszystkie upokorzenia, jakich doznała
w przeszłości, osądy, do których przywykła i myśli, które biegły utartym
torem. Zrozumiała, że błędne, ciasne spojrzenie rodziców nie definiuje
jej, bo jest od niego większa. Teraz mogła zaakceptować fakt, że rodzice
mieli swoje problemy i z ich powodu zachowywali się tak, a nie inaczej.
Ich problemy nie były już jej więzieniem.

Kłamstwa, które prowadzą nas do porażki

– Terapia to bzdura – oświadczył pewien mężczyzna, gdy tylko wszedł do


mojego gabinetu. Na terapię chodził już trzydziesty rok, ale wciąż nie
doczekał się efektów. Jego psychoterapeuta, bezradny wobec tego
maratonu porażek, skierował go do mnie na konsultację. Pacjent
wzruszył ramionami:
– Wątpię, czy jest pan w stanie coś tu poradzić.
Zaczęliśmy zastanawiać się wspólnie, dlaczego wcześniejsza terapia
nie przyniosła efektów. Wyznał, że w pewnym momencie po prostu się
poddawał... w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach.
– Skoro tak się sprawy mają, dlaczego w ogóle się pan do mnie
pofatygował? – Chciałem wiedzieć.
– Nadzieja umiera ostatnia – skwitował.
Poprosiłem, by opisał doświadczenie tej wciąż żywej nadziei.
– Nie doświadczam jej w żaden sposób – odparł. Jego zdaniem terapia
była bzdurą; nie miał też lepszego zdania o terapeutach.
– Tkwię w więziennej celi, czekając już tylko na śmierć – powiedział
w pewnym momencie.
Jego sprzeczne stwierdzenia zaczęły składać się w pewną całość,
z której wyłonił się obraz człowieka przyjmującego bierną postawę
i oczekującego, że przyjaciele, partnerki i terapeuci pospieszą mu na
ratunek. Chciał pozostawać obojętny i bierny, lecz jednocześnie pragnął,
by ludzie wokół okazywali troskę o niego, wyrażali życzenia powrotu do
zdrowia i nadzieję, że tak się stanie. Oczekiwał, że inni ludzie wezmą
odpowiedzialność za jego życie. Kiedy, powodowani życzliwością i troską,
próbowali podjąć się tej roli, stawał okoniem. Protestował, wykłócał się
z nimi, wreszcie zdecydowanie odrzucał wszelką pomoc. Nie
zamierzałem dać się wciągnąć w tę grę, pochylić się nad nim z troską
i przekonywać go, że wszystko będzie dobrze. Musiałem pokazać mu
wyraźnie jego własną postawę – brak nadziei i skrajny pesymizm.
Chodziło o to, żeby powiedzieć mu prawdę w sposób, który będzie
potrafił przyjąć.
Człowiek ten uznał za stosowne, żeby na dzień dobry okazać mi
pogardę. Byłem tylko kolejnym „bzdurnym terapeutą”, który, pomimo
wszelkich starań, oczywiście nie będzie w stanie mu pomóc. A przecież,
tak naprawdę, potrzebował pomocy. Dlaczego nie potrafił jej przyjąć? Za
bardzo się bał, że kiedy mi zaufa, ja wykorzystam sytuację i okażę mu
lekceważenie – wolał więc okazać je pierwszy. Mnie, a także, na wszelki
wypadek – sobie. Przedstawił się więc jako przypadek beznadziejny,
człowiek bezsilny, bezwartościowy i wstrętny.
– Czy nie uważa pan, że ten samokrytycyzm jest formą autoagresji? –
spytałem.
Jego oczy zaszkliły się od łez.
– Nigdy o tym nie pomyślałem.
Przez całe życie atakował się i poniżał, ale na myśl mu nie przyszło, że
stosuje wobec siebie przemoc. Był wielce zaskoczony, gdy zdał sobie
z tego sprawę. Gdy przyznał, że istotnie, był wobec siebie okrutny, przez
ułamek sekundy poczuł autentyczne współczucie dla własnej osoby.
– Okazuje mi pan pogardę, ale rozumiem, że to nic osobistego –
ciągnąłem. – To tylko sposób, by pokazać, jak bardzo gardzi pan sobą.
Rozpłakał się. Jednak, po krótkiej chwili, gdy pozwolił sobie na
przeżycie autentycznego smutku z powodu przemocy, jakiej od siebie
samego doznawał, wznowił atak z jeszcze większą zajadłością. Jeśli
miotał oskarżenia, miał ku temu powody, natomiast wszelkie moje
uwagi były bzdurne i bezwartościowe.
– Mam dość, kończmy z tym – rzucił wreszcie.
– Jeśli pasuje panu ten obraz swojej osoby, beznadziejny i wstrętny,
jeśli wierzy pan w to, co pan mówi, rzeczywiście powinniśmy dać sobie
spokój. – Pokiwałem głową.
– Mówiłem już, że terapia mi nie pomoże, ale wciąż jest we mnie jakaś
nić nadziei – powiedział tonem niemal obojętnym.
– Nie wygląda pan ani nie brzmi jak ktoś, kto ma nadzieję.
– Zawsze pozostaje mi nadzieja na nadzieję. – Nie ustępował.
– Ale przecież jest pan przekonany do swoich racji. Chyba więc
najlepiej pan zrobi, jeśli porzuci nadzieję i będzie czekał końca?
– Hmm, być może. Ale psychoterapia to jedyna rozrywka, jakiej mogę
się oddawać. Co mam do stracenia, oprócz paru groszy?
– Zmusza się pan do robienia czegoś, w czego sens pan nie wierzy. Po
co tracić pieniądze?
– Może mój terapeuta jest do bani.
– Zawsze może pan rozejrzeć się za innym.
– To bez sensu, każdy będzie taki sam.
– To czemu pan do mnie przyszedł?
– Bo zawsze pozostaje okruch nadziei.
– Nie wygląda pan ani nie brzmi jak ktoś, kto ma nadzieję na
cokolwiek.
– Tak? Nie wiedziałem. Czuję, że wciąż mam troszkę nadziei... na
nadzieję.
– Ale wątpi pan w powodzenie terapii, zanim jeszcze pan ją zacznie.
– Tak, może tak być.
– I nic w tym złego. Sam wiem, że nie każdemu potrafię pomóc.
– Czy pomogłoby mi, gdybym poczytał coś z pana książek?
– Po co miałby pan to robić? Przecież już pan się poddał.
– Nie poddałem się do końca – powiedział beznamiętnie. – I niech
mnie pan nie pyta, co w związku z tym czuję, bo nie mam pojęcia.
– Naprawdę nie poddał się pan? Jest pan tego pewien?
– Na dziewięćdziesiąt dziewięć procent się poddałem; niczego poza
tym nie jestem pewien.
– W porządku, rozumiem. Musiał pan mieć po temu wystarczające
powody. Nie mam prawa dyskutować z pańską przemyślaną decyzją.
Ludzie, którzy przeżyli pewne rzeczy, sami najlepiej wiedzą, że nie
pozostaje im nic innego, jak tylko pogodzić się z losem. Być może w pana
życiu nie ma już miejsca na nadzieję. Jej czas mógł już minąć.
– Nie wiem, do czego pan zmierza. Czy chce pan powiedzieć, że nie ma
dla mnie nadziei, powinienem się poddać i darować sobie dalszą terapię?
Czy może coś innego?
– Skoro na dziewięćdziesiąt dziewięć procent już pan się poddał...
– Czy usiłuje pan grać rolę adwokata diabła? – wpadł mi w słowo.
– Nie. Ja tylko opisuję rzeczywistość. Jeśli w dziewięćdziesięciu
dziewięciu procentach jest pan zniechęcony do psychoterapii, po co wciąż
oczekiwać, że terapeuci wezmą odpowiedzialność za pańskie
ozdrowienie? Po prostu marnuje pan swój czas.
Mój rozmówca spojrzał na mnie podejrzliwie, wietrząc podstęp. Tego,
że od trzydziestu lat sam wpuszcza się w maliny, w ogóle nie dostrzegał.
– Może i marnuję swój czas – powiedział ponuro. – Może robiłem to
przez trzydzieści lat.
– Owszem, robił to pan przez trzydzieści lat. Próbował pan różnych
rzeczy, ale nic nie pomagało. Nie zaszła żadna zmiana. Można więc
przyjąć z wysokim prawdopodobieństwem, że tak będzie w dalszym
ciągu. Potrzebuje pan czegoś innego. Jeśli na dziewięćdziesiąt dziewięć
procent poddał się pan, a od terapeuty oczekuje pan wzięcia
odpowiedzialności za poprawę, na pewno nic z tego nie będzie.
Westchnął.
– A więc mówi pan, że jeśli na dziewięćdziesiąt dziewięć procent chcę
dać sobie spokój, to nie ma powodu, bym ciągnął terapię.
– Tak jest.
– Może to prawda, powinienem zrezygnować, raz na zawsze. Żebym
poczuł się lepiej, wystarczą mi prochy. Chyba liczyłem na to, że będzie
mnie pan namawiał...
Mój rozmówca liczył, że podejmę dyskusję z jego kłamstwami.
Wówczas rozgrywka toczyłaby się między nim a mną. Gdy mówiłem
prawdę, konflikt rozgrywał się pomiędzy jego kłamstwami
a rzeczywistością.
– Rozmaici terapeuci usiłowali przekonać pana przez trzydzieści lat.
Skoro jest pan na dziewięćdziesiąt dziewięć procent zdecydowany, żeby
rzucić terapię, najwyraźniej ma pan swoje powody. A jeśli tak, terapia
nic nie da. To tak nie działa. Niech pan się nie łudzi, że jakiś terapeuta
sprawi, iż poczuje pan, że warto próbować. Nic z tego nie będzie.
– A tak teoretycznie, czy mógłbym mieć nadzieję?
– Tylko pan to wie. Musiała być taka chwila w pańskim życiu, kiedy
wciąż jeszcze w coś pan wierzył, na coś liczył... a potem poddał się pan.
Musiał pan przeżyć jakieś doświadczenie, które było tak miażdżące, że
zbuntował się pan przeciw nadziei.
– To działo się stopniowo.
– Bardzo możliwe, tak się zdarza. – Zobaczyłem, że mój rozmówca
prostuje się w fotelu. – Chcę po prostu dać panu jak najuczciwszą
informację zwrotną; przecież nie chce pan zmarnować kolejnych
dziesięciu lat, angażując się w coś, co jest bez sensu. Wie pan, terapia
nie wszystkim pomaga.
– Co robić, jeśli terapia nie pomaga?
– Cóż, to jest pytanie, z którym musi się pan zmierzyć. Może leki...?
Mógłby pan sprawdzić, czy pomogłoby panu odpowiednie leczenie.
– Jeśli wyleczę kontuzję kolana i będę mógł regularnie ćwiczyć, być
może wytworzę dość endorfin, żeby z tego wyjść.
– O, tak, ćwiczenia są bardzo dobre dla zdrowia.
– Mogę jeszcze robić dobrą minę do złej gry...
– Owszem, wielu ludzi tak robi.
– Podobno należy robić to, co się lubi, ale ja chyba niczego nie lubię
robić. Więc mówi pan, że terapia mi nie pomoże?
Mężczyzna ten mylił się, sądząc, że terapia nie może mu pomóc. Tym,
co uniemożliwiało zmianę na lepsze, była jego własna bierna postawa,
odmowa współpracy i skłonność do poddawania się. Kłamstwa, które
nim zawładnęły, zdecydowanie mu nie służyły.
– Przez trzydzieści lat dawał pan za wygraną. Mamy na to dowód –
trzydzieści lat terapii i żadnych efektów. Sposób, w jaki podchodzi pan
do terapii, jest zupełnie nieskuteczny. Jeśli chce pan uzyskać jakiś efekt,
musi pan coś zmienić w swoim podejściu. Tylko pan wie, czy to możliwe,
czy też nie. Niewykluczone, że niczego zmienić się nie da. Pan musi
o tym zdecydować.
– Ciągle przerzuca pan piłeczkę. Co mam robić? Wobec takiej postawy
jestem bezradny.
– Skoro ma się pan za bezradnego, nie pozostaje nam nic innego, jak
tylko to zaakceptować. Widocznie nie może pan nic dla siebie zrobić.
Niektórzy ludzie po prostu są kalekami, w sensie fizycznym albo
psychicznym. Jeśli taki jest pański przypadek, trzeba będzie pogodzić się
z tym, że będzie pan wiódł życie kaleki.
– Widzę, że uczciwie stawia pan sprawę.
– Staram się. Kalectwo istnieje naprawdę. Jeśli rzeczywiście ma pan
jakąś niepełnosprawność, będzie pan musiał się pogodzić z faktem, że
pańskie życie będzie życiem kaleki. Ale nie mnie o tym decydować. Tylko
pan wie, czy może pan w swoim życiu coś zmienić, czy też nie jest pan
w stanie tego zrobić.
– Przychodzi mi do głowy tylko jedna rzecz. Mógłbym poszukać
nowego terapeuty.
Mój rozmówca uchwycił się myśli, że wystarczy, jeśli zmieni terapeutę.
W rzeczywistości musiał zmienić swoje podejście do terapii. Wahał się,
czy terapii nie zakończyć, podczas gdy jeszcze jej tak naprawdę nie
rozpoczął. Przez trzydzieści lat usiłował dokonać autodestrukcji
i nazywał to „psychoterapią”.
– Zmieni pan terapeutę i co dalej? Oczekuje pan, że znajdzie się taki,
który będzie w stanie dokonać cudu? Nie ma sensu czekać na terapeutę,
który pojawi się niczym supermen i wyratuje pana z opresji. Dawał pan
im szansę przez długie trzydzieści lat. Nie rozumiem, jakiego dowodu
pan jeszcze potrzebuje, żeby zrozumieć, że nie tędy droga.
– A więc nie bawi się pan w adwokata diabła?
– Ograniczam się do stwierdzenia faktów. Próbował pan strategii
polegającej na bezradności. I owszem, przyniosło to efekt – jest pan
coraz bardziej bezradny. Po co płacić za coś, co sprawia, że ma się pan
coraz gorzej? Sam pan wie, jak być bezradnym, po co płacić terapeucie,
żeby dojść do tych samych wniosków?
– Sugeruje pan, że mam dać sobie spokój.
– Pańskie życie przyniosło panu wiele bólu. Decyzja o rezygnacji
z terapii też będzie bolesna. Nienawidzi pan samego siebie, a to rodzi
smutek i ból. Równocześnie chce pan się poddać, pozwolić, żeby ktoś
inny wziął na siebie całą odpowiedzialność za to, co się z panem dzieje.
Nie chcę pana martwić, ale w ten sposób wyda pan dużo pieniędzy tylko
po to, żeby poczuć się gorzej.
– Może powinienem postawić sobie za cel, żeby poczuć się lepiej.
– Zawsze może pan to zrobić.
– Może gdybym naprawdę tego chciał, poczułbym się lepiej.
Wciąż nie zamierzał na serio zaangażować się w terapię. Był
przekonany, że wystarczy, jeśli będzie sprawiał wrażenie, że chce
poprawy.
– Jeśli będzie pan naprawdę tego chciał, poprawa jest możliwa. Jeśli
okaże pan jeden procent determinacji, uzyska pan jeden procent efektu.
– Co trzeba zrobić, żeby naprawdę chcieć poprawy?
– Rozumiem, że nie satysfakcjonuje pana ten jeden procent. Rozumie
pan, że to tylko zawracanie głowy, a tego pan nie lubi. Co może pan
ofiarować sobie na resztę życia? Terapia to tylko pięćdziesiąt minut
tygodniowo. Wszystko, co poza tym, zależy wyłącznie od pana. Podczas
terapii najważniejszy jest pacjent, wpływ terapeuty tylko w niewielkim
procencie przyczynia się do sukcesu.
– Domyślam się, że chce mi pan powiedzieć, iż marnuję czas.
– Owszem, i dobrze pan o tym wie. Marnuje pan czas i pieniądze.
Podchodzi pan do terapii w sposób, który gwarantuje, że nie będzie
pozytywnych efektów. Wyrzucił pan już masę pieniędzy w błoto.
– Świetnie. Czy mogę przekazać mojemu terapeucie, że pana zdaniem
terapia w moim przypadku jest stratą czasu?
Mój rozmówca po raz kolejny się mylił. Uważał, że terapia jest stratą
czasu, podczas gdy to jego własne, autodestrukcyjne zachowanie
niszczyło mu życie.
– Oczywiście. Niech pan mu powie, że w pana przypadku terapia jest
stratą czasu, jeśli podchodzi pan do niej jako człowiek
w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach bezradny, który biernie
czeka, by ktoś przyszedł mu z pomocą. To do niczego dobrego nie
doprowadzi. Powtarza pan, że to bez sensu. Marnuje pan pieniądze.
Dlaczego? Z drugiej strony, chce pan poczuć się lepiej. Wciąż jest w panu
coś, co pragnie wydostać się na wolność, choć pozostała część pańskiej
osoby jest zupełnie zadowolona, pozostając w więzieniu. Mógłby pan
tkwić w nim aż do śmierci, usprawiedliwiając tym samym istnienie tego
więzienia. Dopóki będzie się panu podobać za kratami, nie wyjdzie pan
zza nich.
– Co mam zrobić, żeby wydostać się z tego więzienia? Jak zmienić to,
czego chcę?
– Dlaczego miałby pan zmieniać to, czego pan chce?
– Bo nie chcę być taki, jaki jestem.
– Jest pan pewien, że to właściwy moment, żeby porywać się na taką
zmianę? Chyba nie bez powodu prowadził pan dotąd takie, a nie inne
życie. Widocznie pasuje ono panu. Dlaczego nagle chce pan chcieć
czegoś, czego pan nie chce?
– Bo nie chcę chcieć tego, czego chcę.
Mówił prawdę, ale prawdą było też, że ten mężczyzna przez
trzydzieści lat sabotował własną terapię. Trzeba było mu pomóc
dostrzec, że chce, aby terapia zadziałała, ale jednocześnie chce być
bezradny. Obie te postawy były prawdziwe.
– Jeśli mamy zaakceptować w stu procentach tę osobę, którą jest pan
dzisiaj, musimy przyjąć, że pan się poddał i nie sądzi, że może być
jeszcze jakaś nadzieja. W porządku, taki jest człowiek, którego dzisiaj
spotykam. Czy możemy zaakceptować rzeczywistość?
– Może i jestem uziemiony na wózku inwalidzkim, ale przecież nie
wiadomo, czy nie znajdzie się jakieś lekarstwo na moją chorobę. Może
już zawsze będę musiał być na wózku, ale jeśli istnieje jakakolwiek
szansa, że z niego wstanę, to nie chcę jej stracić.
– Musimy zaakceptować, że jest pan podzielony, ale większa część
pana chce nadal tkwić na wózku.
– Tak, jasne.
– Proszę to w sobie zobaczyć, proszę się z tym pogodzić. Proszę sobie
na to pozwolić. Niech pan sobie powie, że nie musi pan niczego zmieniać,
niczego tłumaczyć. Proszę nie próbować zmienić się na siłę.
– Na pewno spotkał się pan już z beznadziejnymi przypadkami...
– Owszem.
– Jak często się zdarzają?
– Rzadko.
– I co, po prostu rozkłada pan ręce i patrzy, jak wychodzą z gabinetu?
Nieźle.
– A co mam zrobić? Muszę zaakceptować fakty. Jeśli uważa pan swój
przypadek za beznadziejny, muszę przyjąć do wiadomości pańską ocenę
własnej sytuacji. Pańska osobowość jest podzielona – z jednej strony
bardzo chce pan zmiany, z drugiej strony uważa pan, że jest niemożliwa,
bo nie ma już dla pana żadnej nadziei. Te dwie tendencje ścierają się
w panu, ale zwycięża przekonanie, że sytuacja jest beznadziejna. Trzeba
nam zaakceptować to, że czuje się pan zniechęcony i bezradny. Takie są
fakty.
– Ale ja nie chcę! Nie chcę zaakceptować takich faktów. Nie mogę
spokojnie słuchać tego, co pan mówi, czuję, że muszę protestować.
– W jaki sposób chciałby pan protestować? Czego pan doświadcza?
– Nie jestem pewien. Czuję, że mam własne zdanie, mogę podejmować
samodzielne decyzje. Mam jednak jakąś kontrolę nad moim życiem,
a pan mówi, że jestem bezradny. Nie wierzę w to. Owszem, miałem
bardzo trudne życie, było w nim wiele bólu, ale nie poddałem się.
Gdybym naprawdę nie miał krzty nadziei, po prostu położyłbym się
i umarł. Nie zgadzam się z panem. Nie jestem bezradny i na pewno nie
jestem gotów się poddać.
– Jest pan gotów na coś innego.
– Jestem gotów przyznać, że mam wobec siebie zachowania
przemocowe, i uświadamiać sobie to za każdym razem, gdy tak
postępuję. Nie chcę być taki, jaki teraz jestem. Chcę zacząć czegoś
chcieć. Nie, nie uważam, że w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach
mam poczucie beznadziejności. – Wyprostował się. – Może jeszcze jest
dla mnie szansa. To przecież możliwe.
– To możliwe – powtórzyłem.
– Muszę tylko skrzesać ogień, podłożyć go, żeby rozpalić w piecu.
– Ogień musi zapłonąć w panu. Zbyt długo szukał go pan w innych
ludziach. To potężny, głęboki wgląd, i nieczęsto się słyszy, by ktoś tak
pięknie ujął go w słowa. Spodziewał się pan, że ktoś inny będzie piecem,
w którym huczy ogień, a teraz odkrywa pan, że sam nim jest. Trzeba
tylko podłożyć rozpałkę, wykrzesać iskrę...
– Myślę, że to da się zrobić. Nie wydaje mi się, żeby ten piec już na
zawsze wygasł.
– Oczywiście, że nie. Można w nim rozpalić. Natomiast jeśli nie będzie
się w nim paliło, zniszczeje do reszty. Chce pan rozpalić w sobie ogień?
– Tak, chcę.
– To nie wystarczy.
– Od tego trzeba zacząć. Od pierwszej iskry.
– Owszem, ale to, że pan chce, tutaj nie wystarczy – drążyłem.
– Może ten piec nigdy nie będzie pracował na pełnych obrotach, bo jest
stary i zniszczony... ale zawsze jeszcze może działać na pół gwizdka.
– Nawet starym piecem można ogrzać dom.
– To dziwne, ale ponury obraz, który pan odmalował, sprawia, że
zupełnie nie mam ochoty się poddawać. Muszę stanąć po swojej stronie
i walczyć. Nie ma pan racji! – wyrzucił z siebie i zaczął szlochać. –
Potrafię się zmobilizować, przynajmniej do pewnego stopnia – podjął,
uspokoiwszy się nieco. – Nie mogę, po prostu nie mogę dalej iść przez
życie ze spuszczoną głową, siedząc w więzieniu na własne życzenie.
Dziękuję, że zdecydował się pan odegrać rolę adwokata diabła.
– Po prostu mówiłem prawdę; a prawda o tym, jak pan dotąd żył, jest
ponura.
– Ciężko być optymistą, kiedy przez całe życie człowiek ulegał
czarnym myślom – wykrztusił przez łzy.
– Ma pan rację, nie jest to łatwe. Obaj widzimy, jak ciężko panu
przychodzi konstruktywne myślenie o sobie samym. Zbyt długo wątpił
pan w siebie, widział pan swoje życie w czarnych barwach. Takie
myślenie to powolne samobójstwo. Odbierał pan sobie życie, kawałek po
kawałku. Teraz dowiadujemy się, że chce pan czegoś więcej.
– Tak, myślę, że z łatwością mógłbym zmienić nastawienie.
– Z pewnością. Zawsze ma pan wybór. Zawsze może pan pozwolić,
żeby poprowadziła pana nienawiść do samego siebie.
– Zawsze mam wybór. – Zawiesił głos. – Mogę wybrać życie albo
śmierć... Taka gadka nic nie kosztuje.
– Owszem, ma pan rację.
– Teraz myśli pan sobie, że powinienem przyjąć i zaakceptować
własne uczucia, a wtedy poczuję się wolny.
Zamiast skupić się na tym, co czuł we własnym sercu, usiłował
zgadnąć, o czym ja myślę. To był jego sposób na to, żeby zagłuszyć swoją
głęboką tęsknotę.
– W czyjej głowie pojawiła się ta myśl?
– W mojej.
– Chciałby pan zapoznać się bliżej z własnymi uczuciami?
– Oczywiście, że tak.
– Czy czuje się pan choć trochę bardziej wolny?
– Tak. Sam fakt, że chciałbym zacząć podejmować decyzje...
– To bardzo ważne. Chce pan zmierzyć się z uczuciami, jakie żywi pan
wobec samego siebie. Z drugiej strony, obawia się pan przyznać do
nadziei, że w pana życiu zajdą jakieś zmiany na lepsze. Widzi pan w tym
ryzyko, dlatego woli pan przypisać to pozytywne myślenie komuś
innemu – w tym wypadku mnie. Boi się pan powiedzieć głośno, że
pragnie pan się uwolnić od tego, co pana dotąd więziło. Owszem,
przeraża pana brzydota, jaką widzi pan w sobie, ale jeszcze bardziej boi
się pan dostrzec to, co w panu piękne, własne marzenie o tym, by
odzyskać zdrowie, i całe dobro, jakie leży w pana charakterze. Usiłuje
pan przypisać te cechy mnie. W ten sposób nadal może pan uważać się
za złego, paskudnego, przegranego. Musimy sprawić, by zaakceptował
pan własne dobre motywacje i dążenia. Dopiero wtedy będzie pan
w pełni sobą.
– Nigdy nie myślałem o tym w ten sposób – powiedział po chwili
milczenia.
– Jakie uczucia dostrzega pan w sobie, kiedy przyznaje pan, że te
wszystkie pozytywne myśli należą do pana?
– Przychodzi mi do głowy piosenka Raya Stevensa Everything is
Beautiful. Takie słodkie trele-morele.
Stroił głos na lekki ton, ale nie mógł powstrzymać łez, które wezbrały
w jego oczach.
– Jest pan bardzo poruszony.
– To prawda. Czuję się wyczerpany i boli mnie żołądek, ale wiem, że
otwiera się przede mną nowa perspektywa.
– Może pan rozpalić w piecu. Wybrać życie, zamiast po prostu
przewrócić się na grzbiet i udawać umarlaka.
– Myślę, że moja dziewczyna w ogóle nie umie kłamać. Wszystko po
niej widać – powiedział nagle, zmieniając temat.
– To bardzo możliwe – zgodziłem się. – Ale do rzeczy. Pan jest dużo
lepszym kłamcą niż ona, mam rację? Kłamstwa, którym pozwolił pan
sobą zawładnąć, są o wiele bardziej niebezpieczne i brzemienne
w skutki, niż jakakolwiek bajeczka, którą ona mogłaby panu
opowiedzieć.
– Nie wyglądam odpychająco. Twierdzić, że tak jest, to gruba
przesada. Jeśli ktoś mówi, że nad niczym już nie panuję, po prostu
kłamie. Jeśli ktoś mi wmawia, że jedyne, co mogę zrobić, to położyć się
i umrzeć, bezczelnie łże. Słyszałem, że nikomu na mnie nie zależy. To
też jest kłamstwo. Są ludzie, którym zależy.
– Tak? Kto ostatnio okazał, że mu na panu zależy?
Mój rozmówca zbladł, usiłował coś powiedzieć, ale nie mógł. Był
wyraźnie zmieszany. Wtedy wycelowałem w niego palec.
– No tak, ja sam. Nie przyszłoby mi to do głowy.
– Bo wcześniej raczej zaniedbywał pan siebie. W jaki sposób?
– Wycofywałem się, kryłem w cieniu. Poddawałem się. Myślałem
o sobie jak najgorzej. I, przede wszystkim, rzucałem sobie kłody pod
nogi: „Jesteś beznadziejny, jesteś zerem, jesteś do niczego”. To są
kłamstwa, które mną rządziły. Pan określił to dosadniej – to była
przemoc, jaką stosowałem wobec siebie. Teraz czuję, że mogę to zmienić.
Myślałem, że jestem do niczego, ale przecież wiele rzeczy potrafię zrobić.
– Co pan teraz czuje, kiedy zbliżamy się do końca naszego spotkania?
– Czuję się o wiele lepiej. Naprawdę, o wiele lepiej. Wie pan, kiedy mi
się poprawiło? Po tym, jak pan powiedział: „Spójrzmy prawdzie w oczy,
jest pan życiowym kaleką”. Wtedy poczułem, że rodzi się we mnie bunt.
Zaczął płakać. Minęła chwila, zanim się uspokoił.
– Coś się we mnie przełamało. Chyba uwolnił pan moje emocje, cały
żal i smutek, który narastał we mnie od tak dawna. Kiedy powiedział
pan, że jestem przypadkiem beznadziejnym i że już zawsze będę musiał
wieść życie emocjonalnego kaleki, poczułem wolę walki.
– Poczuł pan, że ma siłę walczyć o siebie, o swoje życie.
– Dokładnie. Nie wiem, co w moim życiu poszło nie tak.
– Wyrządził pan sobie wiele zła, ale wszystko jest jeszcze do
naprawienia. Nie wiem, od czego cała historia się zaczęła, kto pana
skrzywdził i w jaki sposób. Wiem tylko, że zbyt długo traktował pan
siebie samego bardzo źle i że tylko pan może to zmienić.
– Będę o tym pamiętał. Zawsze będę pamiętał o tym, w jaki kanał się
wpuściłem. Dzięki, Jon.
Tak właśnie wyglądał przełom; szczery smutek i poczucie winy wzięły
górę, już nie sabotował siebie i swoich uczuć, jak robił to do tej pory.
Zaczął się uczyć, jak zwalczać mechanizmy obronne, które
w rzeczywistości niszczyły jego życie. Zdał sobie sprawę, że walczył
dotąd z prawdziwym życiem, a nie z terapeutą. Żadna terapia nie mogła
się udać, dopóki sabotował sam siebie, swoje życie i rozwój.
Kiedy zobaczył, jak bardzo był dotąd nieszczęśliwy, musiał jeszcze
dostrzec, co było tego przyczyną. Myślał, że inni spisali go na straty,
podczas gdy to on sam się poddał, uznając, że nie warto o siebie walczyć.
Uważał, że ludzie, którzy go otaczają, są kłamcami, ale to on sam siebie
okłamywał. Aż wreszcie nadszedł moment, kiedy zrozumiał, że jest
czymś więcej niż te wszystkie kłamstwa.

Zawsze będziesz większy niż teorie na twój


temat

Prawda jest oceanem, nasze teorie i koncepcje – to małe wiaderka. Nie


zdajemy sobie sprawy z tego, jak głęboką tajemnicą jest najbliższy nam
człowiek, nawet po latach wspólnego życia. Jeśli kogoś kochamy, wciąż
lepiej go poznajemy, ale nigdy nie poznamy do końca. Jeśli tworzymy
sobie teorie na czyjś temat, tylko przesłaniają one prawdę o nim.
Człowieka nie da się przejrzeć, przeniknąć myślą, opisać za pomocą
teorii. Można natomiast go przyjąć, „odczuć”, doświadczyć głębi jego
tajemnicy. Każdy człowiek jest większy niż nasze teorie na jego temat.
Rozumienie drugiego człowieka – jak to ujmował już kiedyś Martin
Heidegger[6] – nie polega na patrzeniu na niego z góry, obejmowaniu go
umysłem, tylko raczej na coraz głębszym wczuwaniu się
w rzeczywistość, która jest od nas większa. Może nawet nie chodzi o to,
że coraz głębiej wnikamy w rzeczywistość drugiego człowieka, a raczej
o to, że poprawia się nam ostrość wzroku i pole widzenia; zaczynamy
dostrzegać więcej, niż tylko samych siebie; nasz wzrok sięga coraz dalej
od tego miejsca w nas, gdzie powstaje wiedza.
Co znaczy spotkać kogoś? To postawić się na jego miejscu, rozpoznać
w nim samego siebie – bo żadne ludzkie doświadczenie nie jest nam
całkowicie obce. Zarazem trzeba zobaczyć w nim kogoś od nas zupełnie
innego, bo każda istota ludzka jest niepowtarzalna. Każdy człowiek
stanowi centrum wszechświata. My też. Centrów jest wiele...[7]
Kiedy wchodzimy w relację, zwracamy się ku wnętrzu drugiego
człowieka, ku samej jego istocie, która kryje się pod nabytymi
uwarunkowaniami. Otwieramy się na drugiego człowieka, staramy się
go dosięgnąć, a on stara się dosięgnąć nas. Chyba że życzymy sobie, by
ten człowiek dopasował się do projektu, który dla niego stworzyliśmy, do
naszych z góry przyjętych założeń. Takie podejście daleko nas nie
zaprowadzi, bo jak uczy doświadczenie, inni ludzie pojawili się na tym
świecie nie po to, żeby być chodzącymi dowodami na słuszność naszych
teorii, a wręcz przeciwnie – żeby unaoczniać nam, że się mylimy. Wciąż
próbujemy wcisnąć innych w ciasne ramy naszych przekonań, a to
powoduje, że nigdy nie odkryjemy, kim naprawdę są; ich istoty nawet
nie dostrzeżemy. Dopóki żywimy miłosne przywiązanie do wizji, jakie
tworzymy, i do własnych poglądów na temat innych ludzi, nigdy nie
będzie nam dane rozkoszować się niespodzianką, jaką jest prawdziwe
spotkanie z drugim człowiekiem.
Wciąż zamykamy ludzi w więzieniach ich historii i naszych oczekiwań.
To, jacy są naprawdę – ich jestestwo – staje się wtedy dłonią, która
głaszcze nas po głowie, w nadziei, że obudzimy się ze śpiączki, w którą
sami się wprowadziliśmy. Jeśli uśmiechnie się do nas szczęście,
zderzenie z innością drugiego człowieka będzie wstrząsem, który nas
obudzi. Otworzymy oczy i powoli, powolutku, zaczniemy dostrzegać
zarysy ludzkich postaci, z czasem będziemy widzieć coraz więcej
szczegółów, poznawać innych ludzi coraz lepiej, ale nigdy nie poznamy
ich zupełnie. Jak mówił Heraklit, nawet gdybyśmy przewędrowali
wszystkie ścieżki, nie odkryjemy granic ludzkiej duszy – tak głęboki jest
jej logos. Człowiek – każdy człowiek – jest niepoznawalny.
Każdy z nas jest tajemniczą świadomością, której nie da się
zdefiniować, umieszczając w konkretnej przestrzeni, przypisując takie
a nie inne wspomnienia, tęsknoty i aspiracje. Jesteśmy milczącą
otwartością. Teorie, nawet najpiękniejsze, nie mogą nas opisać; są
najwyżej drogowskazem, który ku nam prowadzi.
Mamy wybór – czy otworzyć się na drugiego człowieka i go
zaakceptować, czy też trzymać się własnych przesądów, opinii
i przekonań. Zawsze trzeba wybrać człowieka, nawet jeśli wydaje się
nam niepojęty. Spokojnie, nasz aparat pojęciowy jest elastyczny
i poszerzy się, kiedy napotka nowe wyzwanie. Czy jesteśmy poznawalni?
Nie, ale można nas takimi przyjąć. O tyle żyjemy, o ile przyjmujemy
innych, a oni nas.

[1] Muszę przyznać, że wiele idei zawartych w tej książce zostało zapożyczonych od Dietricha
von Hildebranda.
[2] Robert Wolfe, Living Nonduality: Enlightenment Teachings of Self-Realization, Karina

Library, Ojai, California 2014.


[3] Na podstawie hinduskiej przypowieści, którą można znaleźć na wielu stronach

internetowych, na przykład: www.awakin.org/read/view.php?tid=958.


[4] Emily Dickinson, Wiersz 254 w przekładzie Stanisława Barańczaka (Emily Dickinson, 100

wierszy, pod red. S. Barańczaka, Arka, Kraków 1990).


[5] Kilka z wątków rozwijanych w tym rozdziale pochodzi z pracy Petera Wilberga, The

Therapist as Listener. Martin Heidegger and the Missing Dimension of Counseling and
Psychotherapy Training, New Gnosis Publications, Eastbourne 2004.
[6] M.in. w wydanej w 1927 r. książce Bycie i czas.
[7] Pisał o tym m.in. Mikołaj Bierdiajew w Niewoli i wolności człowieka. [Wydanie polskie:

Mikołaj Bierdiajew, Niewola i wolność człowieka. Zarys filozofii personalistycznej, przeł. H.


Paprocki, Antyk Marek Derewiecki, Kęty 2003 – przyp. red.].
EPILOG

Wciąż mam przed oczami pogodny poranek, wietrzyk wpadający przez


otwarte okno, delikatnie falujące firanki. Wiszą sznury od zasłon, na
parapecie widnieje ślad maleńkich ząbków... Wciąż słyszę głosy i krzyki,
które wybrzmiały tamtego tragicznego dnia, w przeszłości. Okno, które
było scenerią śmierci, stało się też portalem prowadzącym ku życiu.
Każdy z nas jest oknem, przez które wpada wiatr prawdy, z każdym
podmuchem przynoszący kolejną śmierć. Kiedy się otwieramy, kiedy
afirmujemy rzeczywistość, mówimy „tak”, składamy broń przed tym, co
przynosi życie. Czy wierzę w świadomość, która pozwala mi przyjąć
rzeczywistość taką, jaka jest? Może tego dnia, kiedy mój mały braciszek
zmarł, posłyszałem pieśń wiatru w moim oknie. Świadomości nie
określają nasze działania. Doświadczenie nauczyło mnie, że świadomość
pomaga nam rozpoznać, kim jesteśmy. Każdy z nas jest oknem, pustą
przestrzenią, w której może objawić się prawda. Nasze życie jest
tajemnicą i drogą do jądra tajemnicy. Jesteśmy istotami zdolnymi
przyjąć inność – jeśli tylko otworzymy się na nią i zechcemy ją
zaakceptować.
PODZIĘKOWANIA

Pragnę podziękować tym, którzy zechcieli krytycznie przejrzeć


przygotowany do tej książki materiał. Są to: Zahra Akbarzadeh, Jeremy
Bartz, Isabella Bates, Steve Bates, Diane Byster, Linda Campbell, Tim
Campbell, Terry DiNuzzo, Allan Gold, Kathleen Golding, Maury Joseph,
Binnie Krystal-Anderson, John Lagerquist, Cindy Leavitt, Judy Maris,
Tobias Nordqvist, Peter Reder, Maggie Silberstein, Joseph Sokal, Alvin
Stenzel oraz, szczególnie, Linda Gilbert, bez której ta książka nie
stałaby się tym, czym jest. Tony Rousmaniere zasługuje na specjalną
wdzięczność za sugestię, iż powinienem taką rzecz napisać.
Podziękowania należą się Mary Holmes za udostępnienie cudownego
miejsca do pracy. Chciałbym podziękować także Peterowi Fennerowi za
nasze niekończące się rozmowy. Za wszelkie błędy i niedociągnięcia
niniejszej pracy odpowiedzialny jestem już tylko ja. Wyrazy
wdzięczności kieruję również ku moim dawnym terapeutom,
superwizorom, pacjentom i nauczycielom, których postacie są wciąż
obecną inspiracją w mojej pracy i w życiu.
Na końcu, największą wdzięczność chciałbym wyrazić osobie, dzięki
której pojąłem najpełniej, czym jest otwartość i akceptacja – mojej żonie
Kath.
O AUTORZE

Od szóstego roku życia Jon Frederickson wychowywał się i pracował


w kuźni należącej do ojca, w miejscowości Clear Lake w stanie Iowa.
Pomagał mu, pracując przy kowadle i spawarce, naprawiając narzędzia
rolnicze i wyrabiając ogrodzenia z kutego żelaza. Rodzice mieli nadzieję,
że młody Jon przejmie po nich interes, ale nauczyciel muzyki odkrył
w chłopcu talent i skłonił ich, by wysłali go na studia, dzięki którym
będzie mógł pogłębić swoją pasję. Jon ukończył college i został
zawodowym muzykiem. Grał na waltorni. Pewnego dnia jednak zwrócił
się o pomoc do terapeuty, a otrzymawszy ją, postanowił podjąć kolejne
studia, by w przyszłości zajmować się psychoterapią. Wieczorami grywał
przed publicznością, a za dnia studiował. Po dyplomie został
pracownikiem opieki społecznej i psychoterapeutą. Pracował w szpitalu
psychiatrycznym, w specjalistycznej przychodni, wreszcie otworzył
własną praktykę.
Zdobywanie wiedzy zamierzał kontynuować w instytucie
psychoanalizy i psychoterapii. Powiedziano mu tam, że ciężka trauma,
jakiej doznał w dzieciństwie, prawdopodobnie dyskwalifikuje go,
uniemożliwiając poddanie psychoanalizie. Zdumiało go to. Nie mógł
pojąć, dlaczego został oceniony przez pryzmat wydarzeń, które spotkały
go w przeszłości, a nie wzięto pod uwagę tego, co ze swoją przeszłością
zrobił. Zrozumiał wówczas, jak ważne jest, by żadnego człowieka nie
wtłaczać w bezosobowe ramy, traktując jako punkt odniesienia suche
fakty z jego życia. Przeciwnie, jeśli mamy być oceniani, to tylko jako
osoby, które poradziły sobie lepiej lub gorzej, usiłując coś ugrać kartami,
jakie rozdało nam życie. Odkrył na nowo znaczenie aktów woli, za
pomocą których tworzymy siebie i nadajemy sens naszemu życiu.
Osobiste doświadczenia pozwoliły mu także docenić ogromną wartość
nadziei i jej roli zarówno w życiu, jak i w terapii.
Jako członek kadry naukowej Waszyngtońskiej Szkoły Psychiatrii
(Washington School of Psychiatry) uczył psychiatrów, psychologów
i pracowników opieki społecznej. Obecnie naucza specjalistów od
zdrowia psychicznego na całym świecie, posługując się nagraniami
wideo ze swojej praktyki. Jego życiową ambicją jest, by uczyć terapii tak
dobrze, jak ojciec uczył go kowalstwa, a nauczyciele muzyki – gry na
waltorni.
Pracę niniejszą poprzedziły w dorobku autora dwie publikacje
książkowe i przeszło trzydzieści artykułów dotyczących psychoterapii.
Poprzednia jego książka, Co-Creating Change: Effective Dynamic
Therapy Techniques, to nagrodzony podręcznik dla terapeutów.
Jon Frederickson liczy na odzew czytelników. Chciałby wiedzieć, czy
jego wgląd i osobiste historie okazały się pomocne. Jeśli czytelnik ma
podobne doświadczenia, autor pragnąłby dowiedzieć się, co z nich
wyniósł, by dzielić się tą wiedzą z innymi.
Kłamstwa którymi żyjemy
Spis treści

Okładka
Karta tytułowa
PRZEDMOWA
WSTĘP
ROZDZIAŁ 1COŚ JEST NIE TAK

ROZDZIAŁ 2O TYM, W JAKI SPOSÓB UNIKAMY PRAWDY O NASZYM

ŻYCIU
O TYM, JAK WZBRANIAMY SIĘ PRZED PRZYJĘCIEM
ROZDZIAŁ 3

PRAWDY
ROZDZIAŁ 4UMRZEĆ PRZED ŚMIERCIĄ
ROZDZIAŁ 5BYĆ BRAMĄ DLA PRAWDY

ROZDZIAŁ 6PRZYJĄĆ RZECZYWISTOŚĆ Z OTWARTYMI RAMIONAMI

EPILOG
PODZIĘKOWANIA
O AUTORZE
Karta redakcyjna
Tytuł oryginału
The Lies We Tell Ourselves. How to Face the Truth, Accept Yourself, and Create a Better Life
ISBN oryginału 978-0-9883788-8-9

© Copyright 2017 by Jon Frederickson


Seven Leaves Press
4550 Belleview
Kansas City, MO 64111
www.sevenleavespress.com

© Copyright for this edition by Wydawnictwo W drodze, 2018

Redaktor prowadzący
Lidia Kozłowska

Redakcja
Agnieszka Czapczyk

Korekta
Paulina Jeske-Choińska, Agnieszka Czapczyk

Projekt okładki i stron tytułowych


Radosław Krawczyk

Redakcja techniczny
Justyna Nowaczyk

Fotografia na okładce
Fotolía.com

ISBN 978-83-7906-204-1

Wydawnictwo Polskiej Prowincji Dominikanów


W drodze sp. z o.o.
Wydanie I, 2018
ul. Koścíuszki 99, 61-716 Poznań
tel. 61 852 39 62, faks 61 850 17 82
sprzedaz@wdrodze.pl www.wdrodze.pl

Plik ePub przygotowała firma eLib.pl


al. Szucha 8, 00-582 Warszawa
e-mail: konwersja@elib.pl
www.eLib.pl

You might also like