You are on page 1of 441

Spis treści

Karta tytułowa
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Achaja – wydanie kolekcjonerskie
Karta redakcyjna
Okładka
 

Szermierz natchniony
Virion. Zamek
Virion. Pustynia
 

Rozdział 1

P ojawieniu się ludzi, którzy przychodzili od strony


pustyni, zawsze towarzyszył strach. Zupełnie
jakby przybysze na swych barkach dźwigali echa
jakichś mordów, wielkich, gwałtownych rzezi, czyjejś
zagłady. A może nawet zwiastowali zdarzenia daleko
bardziej złowrogie? Może byli śladem zamierzchłej
tajemnicy, nawet gorszej od tej, którą wieszczyła upiorna gwiazda
z ogonem widoczna na niebie w nocy i za dnia?
Na widok zakutanych w  zwoje cienkich tkanin postaci
niezmiennie pojawiały się te same pytania: z  czego ci ludzie żyją
pośród bezmiaru piasków? Dlaczego zawsze mają przy sobie broń?
Czemu mało mówią, unikają patrzenia w  oczy, nie potrzebują
niczego, co mogłyby zaoferować leżące na obrzeżach pustyni osady,
a  jedyną rzeczą, która ich interesuje, jest woda? Nie byli ciekawi
wiadomości ze świata, o  nic nie pytali, nie zaglądali do obejść,
warsztatów ani domów. Ale zawsze jakoś tak dziwnie kilka, czasem
kilkanaście dni po ich odjeździe następował jakiś rabunek, napad
albo gwałt. Podpalenie, większa grabież albo wręcz naturalne
nieszczęście, zawsze jednak kojarzone z niedawną wizytą obcych.
Mieszkańcy tych okolic przywykli do nieszczęść. I  do rozbojów,
i  do poborców podatkowych. Do chorób, nędzy, nieszczęść
wszelakich. Prawdziwy strach jednak wzbudzali tylko ci, którzy
przybywali tutaj od strony pustyni.
Dziś jednak było inaczej niż zwykle.
Owszem, jeźdźcy przybyli do osady od strony pustyni. Dwie
kobiety i  kilku mężczyzn. Mieli ze sobą broń, całe mnóstwo, ilość
absolutnie przesadną, jak na tak mały oddział. Ale też kiedy tylko
zmęczone konie zatrzymały się na środku drogi między domami,
jeźdźcy zaczęli odwijać pustynne chusty z  twarzy. Ta prosta,
zdawałoby się, czynność w  przypadku band nie następowała nigdy
dotąd i  sprawiła, że zaintrygowany naczelnik postanowił wyjść na
ulicę.
–  Witajcie, przybysze! – zawołał. – Woda dla zwierząt jest dalej,
przy zagrodzie.
– Miło to słyszeć. – Jeden z mężczyzn, rosły i barczysty, z mieczem
przy pasie, zeskoczył z siodła. – Znajdziemy tu gościnę na kilka dni?
Niebywałe. A  może to naprawdę nie bandyci? Nikt z  tamtych
nigdy o nocleg nie pytał.
–  Luksusów u  nas nie ma. Ale za drobną opłatą wielu was pod
dach przyjmie. I nakarmi.
Przybysz skrzywił się nieco. To, co usłyszał, świadczyło, że w  tej
osadzie nie było karczmy ani niczego w tym stylu. No trudno.
– Wyglądasz na speszonego, naczelniku – powiedział po chwili. –
Czy nasza wizyta jest tego powodem?
Starzec nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć. Po chwili wahania
postawił na szczerość.
–  Jeźdźcy od strony pustyni. Trzeba się szykować na nieszczęście
za kilka dni.
– My was nie napadniemy.
–  Wy chyba nie. Ale niedawno byli tu tacy... – Nie umiał wyrazić
tego, co chciał powiedzieć. – Przepatrywali tylko. I być może wrócą.
Już nie za dnia.
–  Napadają was i  nie macie żadnych instalacji obronnych? –
zainteresował się obcy.
Czego się spodziewał? Murów okalających wieś? A  kim je
obsadzić? Więc może chodziło mu o wilcze doły na podjazdach. Hm.
Pomysł dobry. No tyle tylko, że wiedzieliby o  nich wszyscy ludzie
w  bliższej i  dalszej okolicy. Wpadaliby do nich pewnie pijani
mieszkańcy, co to ich żony wypędziły w nocy z chałup za zbyt głośne
awantury. A wbicie na ukryty pal to chyba jednak zbyt dosadna kara
za pijaństwo, nawet uporczywe.
Starzec powoli podniósł głowę.
– My nie z tych, co walczą, panie – powiedział cicho. – My z tych,
co błagają o życie.
Obcy żachnął się wyraźnie. Pewnie zmełł jakieś przekleństwo, bo
raczej oparcie życia na błaganiu nie leżało w jego naturze.
–  My inni ludzie, panie – ciągnął starzec. – Tu nie ma o  co się
starać. Nie ma ani pokus, ani nadziei. Ani przyszłości, ani nawet
przeszłości. Tak jakby ci sami ludzie mieszkali tu od zarania osady
i nie starzeli się, tylko trwali. Tu nawet młodych nie ma. Brak uczuć,
brak porywów serca, ale też i  nieszczęścia takie jakieś mało
nieszczęśliwe. Tu mali bandyci przychodzą po swój mały łup. A nam
wystarczy życie zachować. Można i o nie błagać.
– Coś jednak jest więc warte zachowania.
Naczelnik rozłożył ręce.
– A strażników nie ma w okolicy?
– Skąd by mieli być i po co?
–  Jakieś oddziały wojskowe? Jeźdźcy pustyni? Przecież Troy od
tamtej strony. – Obcy wskazał kciukiem za swoje plecy.
–  Tylko łowcy niewolników. Na szczęście nie często, bo oni gorsi
niż bandyci.
Rosły mężczyzna potrząsnął głową, wprawiając w  ruch włosy
splecione w  krótki warkocz. I  tylko jeden szczegół mącił idealny
wygląd twardego wojownika. W  ten warkocz bowiem wpleciona
była kolorowa wstążeczka, którą ktoś zgrabnie zawiązał. Ot, niby
nic. A  jednak naczelnik uspokoił się trochę. Ci tutaj rzeczywiście
chyba nie zamierzają pozostawić po sobie jedynie gołej ziemi
i nieba.
– Zatem jeśli nas przyjmiecie, to przynajmniej przez parę dni nic
nie będzie wam grozić.
– W Bogach nadzieja – wyszeptał naczelnik, krzywiąc się na jakieś
wspomnienie. – W Bogach.
– Coś konkretnego masz na myśli?
– No, parę dni temu byli tu tacy, co ewidentnie przepatrywali, co
by tu i  jak. Wiecie, panie. – Starzec pocierał nerwowo brodę. – Ich
herszt miał takie śmieszne nakrycie głowy z  metalu. Okrągłe,
szpiczaste.
– Wiem, o czym mówisz. To szyszak.
– Co?
– Taki hełm używany w Zimnych Królestwach.
– Dziwny jakiś. Ale oni mogą wrócić. Mogą nawet tej nocy.
Obcy mężczyzna zaprzeczył energicznym ruchem głowy.
– Oni już tu nie wrócą.
– A skąd możesz to wiedzieć, panie?
Przybysz cmoknął cicho.
–  Widzisz, ten herszt, jak go nazwałeś, ten w  szyszaku, miał
strasznego pecha.
– Ach, spotkaliście go, panie?
–  Całą bandę. A  ten idiota obraził jednego z  moich ludzi. – Obcy
wzruszył ramionami. – Gdyby obraził mnie na przykład, to nic by się
nie stało. Jakby obraził którąś z kobiet, to pewnie by go olały. Jakby
obraził tego wyniosłego – mężczyzna wskazał palcem na jednego ze
swoich ludzi – to też nic by nie było, bo on tak wysoko urodzony, że
cham nie może go obrazić, ponieważ cham nie ma zdolności
honorowej.
– Chyba nie wszystko rozumiem...
–  Pech tego herszta polegał na tym, że obraził tego chłopaka. –
Palec obcego wycelował w  najmłodszego członka grupy. – A  ten
szczyl nigdy nie daruje zniewagi.
– I? I co?
– Hekke, pokaż naczelnikowi twoją ostatnią pamiątkę.
Chłopak posłusznie wyjął z  juków szyszak, wyciągnął nad głowę
starca i energicznie potrząsnął. Coś zagrzechotało głośno.
– Co to jest?
– Zęby tamtego – roześmiał się Hekke. – Wszystkie.
Naczelnik wybałuszył oczy.
– I reszta bandytów pozwoliła na to? – spytał przerażony.
– Nie pozwoliła. Stanęli za plecami swojego herszta. Ale... – Hekke
zawiesił głos na moment. – To sprawiło, że ludzie Viriona stanęli za
moimi. I jak się skończyło, nie muszę mówić.
Starzec długą chwilę nie mógł wydobyć głosu. Coś blokowało mu
gardło.
– Panie... panie, czy... ty jesteś Virion?

Kasjopea, córka wielkiego księcia Królestwa Troy, stała prawie naga


w  reprezentacyjnej sali poselstwa, a  sześć wyspecjalizowanych
służących usiłowało ubrać ją w  suknię balową o  kroju, który
obowiązywał na oficjalnych przyjęciach w  cesarskim pałacu.
Wszystkie sześć ocierały pot, który gromadził im się nad brwiami,
i  choć nie narzekały oczywiście, widać było, że są na ostatnich
nogach. Nic dziwnego. Mówiło się – z niewielką dozą przesady – że
zwykła suknia na przyjęcia w Syrinx ważyła tyle, co rydwan bojowy.
A model imperialny? Bez mała tyle, co okręt wojenny z pełną obsadą
wioślarzy. Damy dworu godziły się na takie tortury, będąc
świadomymi, jak pięknie wygląda kobieta nosząca taką suknię, choć
bliższe prawdy byłoby określenie: uwięziona w  takiej sukni. One
były wprawione. Ale co miały robić żony posłów z  obcych państw?
Wielkie panie specjalnie zaproszone na cesarski dwór? Nic. Musiały
cierpieć i nie skarżyć się głośno.
Naven, jedyny mężczyzna obecny w pomieszczeniu, nie zawracał
sobie głowy odczuciami Kasjopei. Dziewczyna była młoda i  silna,
poradzi sobie. On skupiał się wyłącznie na egzekwowaniu
wykonania swoich poleceń.
–  Dałem ci wczoraj spis tematów, których nie wolno ci poruszać
na oficjalnej audiencji.
– Wykułam na blachę! – zameldowała księżniczka.
– Tak? Jaki był temat numer siedem?
– Siódemka to temat jeńców wojennych. Z klauzulą, że nie wolno
mi poruszać tej kwestii nawet nieoficjalnie, w poufnej rozmowie.
Kasjopea miała raptem dwadzieścia lat, ale już spore obycie
w  pałacowej dyplomacji. I  bez instrukcji wiedziała, jakich spraw
lepiej wystrzegać się na przyjęciu dyplomatycznym. A  ta była
szczególnie groźna. Trwała wojna, oba uczestniczące w  niej kraje
brały coraz więcej jeńców. I  wiadomo. Ci z  Troy, którzy wpadli
w  łapska Luan, szli w  niewolę, do czarnej roboty przy cesarskich
drogach albo do kopalń. A  co miało robić królestwo? Utrzymywać
darmozjadów i  nierobów? Nie. Po prostu sprzedawano cesarskich
w niewolę, tyle że gdzieś dalej, za granicę, by mieć środki na dalsze
prowadzenie wojny. No ale Luan miało wojska najemne, a  Troy
z poboru. I dlatego cesarzowi mogłoby zależeć na wymianie jeńców
po to, żeby podnieść morale pozostałych najemników. A  Troy na
powrocie własnych obywateli raczej nie zależało. Z  racji stanu,
w jakim się znajdowali, do linii i tak już by nie wrócili. A po co mieli
opowiadać rodzinom, co też się na wojnie wyrabiało? To by dopiero
zrodziło defetyzm i zwątpienie.
– Temat jedenasty? – kontynuował przepytywanie Naven.
– Nie istnieje problem reparacji...
– Dobrze, dobrze. Czwarty?
– Czwarty oznacza, że nie wolno mi dyskutować o równowadze sił
w  państwach trzecich. Pod żadnym pozorem nie mogę, choćby
słysząc jedynie pytanie, wyrazem twarzy dać do zrozumienia, jakie
jest nasze stanowisko w  kwestii działań dyplomatycznych
w Zimnych Królestwach leżących w pasie...
– Dobra, dobra – przerwał jej brutalnie. – Tylko sprawdzam.
– Ale ja nawet nie mam pojęcia, jakie jest nasze stanowisko.
–  Bo to nie twoja rola cokolwiek wiedzieć. Zostałaś wysłana
w konkretnej sprawie – wyjaśnił opryskliwie. – Wy tam – zwrócił się
do służących.
– Tak, panie? – Przełożona sług pochyliła się w ukłonie.
–  Pomóżcie naszej dziewczynie, bo ona ma bardzo ważne rzeczy
na głowie. Dajcie na twarz pod makijaż tyle bieli, żeby tam nie za
bardzo dało się odczytać, co gości na jej obliczu.
–  Tak, panie. Pomożemy jej wedle naszej najlepszej wiedzy
i  umiejętności. – Przełożona sięgnęła po miseczkę z  maścią utartą
z białego ołowiu, arszeniku, rtęci i innych trucizn. Dla każdego, kto
znał skład tych upiększaczy, było jasne, dlaczego nie całowano się na
oficjalnych przyjęciach.
Ktoś dyskretnie zapukał do drzwi.
Kasjopea miała raptem dwadzieścia lat, ale już spore obycie w pałacowej
dyplomacji
– Won! – wrzasnął Naven, nawet nie usiłując sobie wyobrazić, kto
mógł się ośmielić. W tej chwili do sali zamienionej na przebieralnię
nie mógł wejść nikt. Absolutnie nikt bowiem nie miał prawa
zobaczyć, co się tu działo. No przecież Kasjopea, córka wielkiego
księcia z  Troy, dziewczyna z  najlepszym urodzeniem,
z  najściślejszych elit władzy w  królestwie, stała półnaga przed
mężczyzną z  gminu, przed chamem i  prostakiem, tyle że
wykształconym, i  bez sprzeciwu słuchała jego reprymend. A  taki
widok nie miał prawa pojawić się przed niczyimi oczami. Nigdy.
Wyjaśnienie było jednak jak zwykle prozaiczne.
W  Troy władzę trzymały wielkie rody i  zajmowały się tak
naprawdę głównie rozgrywkami między sobą. To bawiło je
najbardziej i  to zarazem dawało dużo swobody poddanym, bo
sprawy ludu były mało istotne w  oczach elit. Ale kiedy chodziło
o  jakieś wartości wspólne, na przykład o  walnięcie wroga pałką
w  łeb, siedem wielkich rodów potrafiło sprząc się razem i  zacząć
działać niezwykle racjonalnie, wykazując przy tym skrajny
pragmatyzm. I  dlatego fakt, że księżniczka słucha poleceń chama,
dało się tak łatwo wytłumaczyć.
W  ramach działań wywiadu Kasjopea została wysłana z  tajną
misją do Luan. Była jednak tylko dwudziestoletnią dziewczyną bez
żadnego doświadczenia w  szpiegowaniu. A  Naven piastował
stanowisko szefa delegatury wywiadu Troy w  Syrinx. Stary,
doświadczony agent dowodził operacją, był więc teraz jej szefem,
a  ona jedynie pracownicą, i  to niskiego szczebla, choć ważną. On
rozkazywał, ona słuchała i  musiała wykonywać polecenia bez
szemrania. Bo tylko w ten sposób dało się pchać sprawy do przodu.
Ją wpuszczano wszędzie i wszędzie z uwagą słuchano, co mówi, a on
wiedział, co trzeba powiedzieć. I  tyle. Bardzo racjonalne podejście
władców Troy do spraw światowych. Chyba nikt inny na świecie nie
postępował równie pragmatycznie.
Oczywiście cała akcja została przeprowadzona w  sporym
pośpiechu. Rzecz powinien załatwić osobiście wielki książę
Archentar, odpowiedzialny w  Troy za dyplomację. Ale on sam nie
mógł przyjechać. Jego żona urodziła właśnie martwe dziecko, o mało
sama przy tym nie odchodząc z  tego świata. Archentar nie miał
ciągle żadnego potomka, a  to powodowało zachwianie równowagi
między wielkimi rodami Troy. Jego żona już dwa razy poroniła,
a  i  wcześniej urodziła dziecko, którego również nie udało się
utrzymać przy życiu. W  przypadku normalnej szlachty książę
powinien się w tej sytuacji rozwieść i wziąć młodszą żonę. Ale takie
rozwiązanie w  najwyższych kręgach państwa groziło już wojną
domową bez mała. I dlatego Archentar prawdopodobnie postanowił
zabić swoją żonę. I  to legalnie, zgodnie z  prawem, a  także zgodnie
z moralnością ludu. Po prostu prokurował kolejne ciąże, licząc na to,
że albo doczeka się wreszcie męskiego potomka, albo jego coraz
słabsza żona umrze w  końcu, co pozwoli na kolejny ślub z  młodą,
zdrową księżniczką.
I  to też było pragmatyczne podejście, zupełnie akceptowalne
wśród wielkich rodów. Teraz jednak na froncie ktoś inny musiał
odwalić jego robotę.
–  Tu masz listę tematów, które powinnaś poruszyć, jeśli nadarzy
się sprzyjająca okazja. – Naven podał księżniczce gęsto zapisaną
kartkę.
– Dlaczego dopiero teraz mi to dajesz? – Kasjopea zaczęła szybko
czytać sążniste instrukcje.
– Dlatego teraz, bo tak – odpowiedział wyczerpująco jej szef. – I na
samym końcu audiencji załatwisz nam jeszcze jedną rzecz.
– Tak?
–  Pamiętaj, że toczy się wojna między naszymi państwami. Jako
oficjalnego przedstawiciela Troy cesarz uwiarygodni cię tytułem
konsula. Ale żadnego nowego przedstawicielstwa nie pozwoli ci
otworzyć.
– Tak. Wiem.
–  On wyznaczy ci miasto, w  którym będziesz mogła mieszkać do
czasu nastania pokoju i  którego nazwę jego urzędnicy wpiszą do
konsularnego glejtu. Z  powodu konfliktu i  twojego wieku będzie
chciał cię upokorzyć, więc nie wyznaczy takich miast jak Negger
Bank albo Sonne czy któregokolwiek średniej wielkości. Ale
z  uprzejmości na pewno zapyta, czy sama sobie czegoś nie
upatrzyłaś.
– Wiem. Ale i tak mnie nie posłucha.
–  Otóż nasz plan jest taki: sama się upokorzysz, wybierając
pipidówkę dolną.
– Czyli co? – Kasjopea spojrzała na szefa delegatury zdziwiona.
– Czyli Natares.
– Co?! – Nie mogła uwierzyć. Kazano jej przed wyjazdem nauczyć
się nazw miast w  Luan i  orientować, gdzie które leży. Wiedziała
więc, że mówią o jakiejś zabitej dechami dziurze na skraju pustyni.
Z dala od wszelkich ośrodków kultury.
– Nie dyskutuj. Wykonaj polecenie.
–  Jasne – wyszeptała, wściekła nagle. Chcą ją skazać na nudę
prowincji?
Naven cofnął się kilka kroków. Służące kończyły właśnie
nakładanie sukni balowej i  musiał obiektywnie przyznać, że
Kasjopea w  rynsztunku bojowym wyglądała prześlicznie.
Przywodziła na myśl stratega przed decydującą bitwą. Była, niestety,
za młoda i  zbyt niedoświadczona. Za to piękna i  inteligentna. Co
przeważy?
Miała szansę wykonać zadanie. Miała szansę.
Zaufane służące, bardzo chcąc dopomóc „swojej” dziewczynie
w  akcji na obcym terenie, solidnie zajęły się makijażem. A  to
wystawiało cierpliwość Navena na próbę. Szef delegatury odwrócił
się więc i ruszył do wyjścia.
– Pamiętaj. Natares – powtórzył tylko.

Taida i  Marantis leżały razem w  wielkim cesarskim łożu, obie na


brzuchach, patrząc na siebie i mówiąc ściszonymi głosami. Znalazły
się tam bez żadnych seksualnych podtekstów, obie były całkowicie
ubrane. To łoże było jedynym miejscem znanym pierwszej nałożnicy
cesarstwa, gdzie nie podsłuchiwano. Imperator musiał gdzieś
przecież znaleźć choć parę chwil wytchnienia i  móc porozmawiać
otwarcie z  kochanką bez zastanawiania się nad konsekwencjami
wypowiadanych słów.
– No i widzisz, twój sukces, choć taki mały, jednak uratował wam
tyłki. – Cesarska niewolnica postawiła dzisiaj na szczerość do bólu. –
Cesarz po prostu wściekł się na wieść o śmierci Immsa. Myślałam, że
go rozsadzi. Nie mógł się opanować nawet na oczach dworu, a  to
rzecz zupełnie niebywała.
Taida przygnębiona skinęła głową, uderzając przy tym brodą
w  poduszkę. Z  emocji zapomniała o  miejscu, w  jakim się znajduje.
Nikt nigdy nie słyszał o tym, by władca stracił panowanie nad sobą
w obecności ludzi.
– Co zrobił?
–  Kazał was sprowadzić przed swoje oblicze. To znaczy ciebie
i Nervę.
No tak. Ale czego spodziewać się po wkurwionym cesarzu. Nie
pomyślał, że gdyby to był zamach, to taki ruch właśnie pomógłby
spiskowcom skupić wszystkie swoje priorytetowe cele w  jednym
miejscu. Wtedy wystarczyłby jeden cios i  imperium pozbawione
zostałoby głowy. No ale cesarz, po pierwsze, nie musi być racjonalny,
a po drugie, może wszystko.
– Nikt nie wiedział, gdzie jestem, prawda? – zapytała.
– Właśnie. Udało się sprowadzić Nervę, ale stary wyga umiejętnie
opóźniał. – Marantis mrugnęła prawym okiem, nie chcąc nawet tutaj
powiedzieć głośno, co opóźniał szef jej koleżanki. – Pan mój i cesarz
grzmiał, co zwiastowało koniec świata. Co bardziej bojaźliwi mdleli
gremialne, a  mówię tu tylko o  najbliższych dworzanach przecież,
którzy byli świadkami tej sceny. Każdy pamiętał, że w  historii
władcy czasem dziesiątkowali swój dwór, a  czasem w  ogóle się go
pozbywali, żeby w  ten gwałtowny sposób wyrazić swoje
rozczarowanie wobec efektów jego pracy. Przyznam, że nawet ja
widziałam się już nabita na pal, bo jako niewolnicy tylko taki
niehonorowy sposób zadania śmierci mi przysługuje.
– Bogowie...
–  A  cesarz pomstował, krzycząc, że imperium już nie istnieje, że
wrogowie mordują jego poddanych, jak chcą i  kiedy chcą, zadając
niewyobrażalne straty. Że imperialne służby są jak dzieci, że każdy,
komu taka myśl postanie w  głowie, może mordować ich szefów,
upokarzać nasze święte państwo i bezkarnie pluć na majestat!
– O Bogowie – powtórzyła Taida.
– No. Strasznie było.
– Nie sądziłam, że aż tak.
Marantis prychnęła cicho. Może i pani prokurator, gdy napotkała
przeważające siły wrogów, też jakieś tam niebezpieczeństwo groziło,
ale prawdziwą grozę poczuli obecni w pałacu.
– Ale widzisz, wtedy właśnie przyszła notatka od ciebie.
– Ta spod archiwum?
–  Owszem. Z  tym że wrażenia nie zrobiła, bo napisałaś ją tym
waszym żargonem. „Napotkałam wrogi element, doszło do starcia,
efekt maksymalny”. Sama lepiej wiesz, jakie tam pierdoły
wypisujecie.
– Na szczęście na miejscu był Nerva?
–  Właśnie. On jedyny zrozumiał i  wykazał się refleksem. No
i zamienił się w aktora natchnionego.
– Wyobrażam sobie. Życie ratował.
–  Zaczął grzmieć głośniej niż cesarz, że owszem, że cesarstwo
znalazło się na skraju upadku, ale są jeszcze ludzie, którzy noszą
miłość do niego i odwagę w sercu.
– To o nim samym?
– Nie. O tobie, kochana.
Taida wolałaby nie wnikać, w  co zaczął ją wrabiać bezpośredni
przełożony. Ale z drugiej strony ciekawość przeważyła.
– Co powiedział?
–  Że owszem, Immsa zabito i  Zamek nie mógł temu zapobiec,
ponieważ jest skrępowany zbyt rygorystycznymi przepisami prawa.
Ale są jeszcze ludzie, którzy widząc, że regulamin nie pozwala na
obronę państwa, nie wahają się poświęcić własnej głowy i  złamać
obowiązujących reguł.
– Żeby go przesrało przez oczy. To wciąż o mnie?
–  Mhm. Powiedział, że skoro państwo nie mogło ci pomóc, to
łamiąc prawo, wynajęłaś prywatnych morderców i  zastawiłaś
pułapkę na zabójców Immsa.
Taida panowała nad twarzą. Pewnych rzeczy lepiej nie zdradzać
nawet Marantis. A Nerva popełnił spore nadużycie. Twierdzenie, że
wrogowie, którzy zaatakowali archiwum pod murami Syrinx,
wracali właśnie od Immsa, nie było niczym poparte. I  żeby sprawa
mogła się mieć właśnie w ten sposób, było praktycznie niemożliwe.
A  przynajmniej skrajnie nieprawdopodobne. Cóż. Szef jednak
ratował głowę. A właściwie głowy ich wszystkich.
– I co dalej? – zapytała.
–  Powiedział, że właśnie dzisiaj na czele garstki najemników
uderzyłaś na morderców, nie patrząc na ich miażdżącą przewagę
liczebną, i  wyrżnęłaś wszystkich do nogi. Bez sądów, bez
przesłuchań, to była zemsta. Brutalna siła.
– O Bogowie – powtórzyła Taida już po raz trzeci tego dnia.
– No ale... – Marantis wzruszyła ramionami – takie właśnie męskie
postawienie sprawy trafiło akurat do cesarza. Pewnie wyobraził
sobie całą scenę. Na przykład ciebie z  rozwianym włosem na
barykadzie, własną piersią osłaniającą nasze biedne imperium
przed zagładą – zakpiła delikatnie pierwsza nałożnica.
–  Naprawdę przyjął to... – Taida ugryzła się w  język, nie kończąc
zdania. Gdyby powiedziała „za dobrą monetę”, to przecież
znaczyłoby, że ktoś cesarza okłamywał.
–  Owszem. Kazał sobie sprowadzić wszystkie zwłoki spod
płonącego archiwum do pałacu. I  kazał je porozkładać w  wielkim
ogrodzie dokładnie w  takich pozach, w  jakich umierali. A  potem
długo chodził pomiędzy trupami, przyglądając im się uważnie. To go
bardzo uspokajało.
– A ranni?
–  A  rannych dobito, żeby nie ośmielili się burzyć kompozycji,
jęcząc albo gdzieś pełzając.
– O kurwa!
–  Ciiiii. – Marantis położyła palec na wargach Taidy. – Nie znasz
dworu. Nie komentuj.
– Ale straciliśmy możliwość przesłuchania...
– Ciii! Bo ci nie powiem, co dalej.
Pierwsza nałożnica cesarstwa z  przekory traktowała panią
prokurator trochę jak małą dziewczynkę. A  może nie z  przekory?
Może naprawdę polubiła Taidę i  traktowała ją już jako prawdziwą
koleżankę, z którą można droczyć się i bawić słowami?
– Dobra. Co dalej?
–  Widzisz, Nerva odwalił kawał znakomitej roboty, umiejętnie
rozgrywając każdą kartę. Ale tak naprawdę to wasze tyłki uratowała
Kasjopea. Nieświadomie zupełnie, ale zawsze.
Taida żachnęła się nagle.
–  A  kto to jest Kasjopea? Znam tylko nazywaną tak konstelację
gwiazd.
Marantis skinęła głową.
– Słuszny trop. Imiona potomków rodów władających Królestwem
Troy od gwiazd są brane. Od konstelacji.
– I to kobieta stamtąd?
–  Dziewczyna raczej, bo ledwie dwudziestkę osiągnęła. Ale
owszem. Córeczka wielkiego księcia. Takiej nie podskoczysz ani nie
olejesz, bo zbyt ważne dziewczę w ludzkiej hierarchii.
– Przecież wojna między naszymi krajami, a ona na pewno szpieg!
–  Oczywiście, że szpieg. O  tym już nawet na targach w  Syrinx
gadają. – Marantis po raz kolejny zakpiła z  koleżanki. – Ale są
przecież różne rodzaje szpiegów. I tacy, co w ciemnościach, po cichu
się skradają, i  tacy, co przy dźwiękach orkiestry brylują w  pełnym
świetle najlepszych sal balowych imperium. I  nawet nie wiem,
którzy bardziej skuteczni.
– A dlaczego mówiłaś, że to ona uratowała nasze tyłki?
– Przypadkiem to zrobiła. Widzisz, balu dyplomatycznego nie dało
się już odwołać, bo zaraz by nasi wrogowie wiedzieli, że coś jest nie
tak. No to podjęliśmy tę zastępczynię Archentara, a ponieważ miała
listy uwierzytelniające od króla Troy, to nawet trzeba ją było przyjąć
na prywatnej audiencji.
– Wiesz, co tam nastąpiło?
– Byłam przy tym, więc ty masz relację z pierwszej ręki.
– No? No?
–  Cesarz listy przyjął, tytuł konsula dla szpiegowskiej siksy
potwierdził, a  potem, chcąc chyba wyładować na kimś swój zły
humor, zapytał ją, w jakim mieście chciałaby konflikt przeczekać.
– Nie rozumiem.
–  Wojna między nami, więc konsul nie może podjąć swoich
obowiązków. Musi obrać sobie siedzibę, uzyskać naszą zgodę
i  czekać spokojnych czasów. Mój pan sądził pewnie, że młoda
dyplomatka poprosi o  Negger Bank albo Sonne, gdzie mogłaby
z  jednego balu na drugi się przenosić, i  to jako atrakcja wieczoru,
a  on by łaskawie odmówił i  posłał ją na zabitą dechami prowincję,
gdzie psy dupami szczekają, a nie orkiestra do tańca przygrywa.
–  Co wybrała Kasjopea? – Taidę ogarnęło jakieś niejasne
podejrzenie.
– Poprosiła o Natares i tak zaskoczyła cesarza, że ten tylko zdołał
zapytać: „Gdzie?!”.
– Gdzie?! – powtórzyła jak echo Taida.
–  Spokojnie, spokojnie. – Marantis położyła dłoń na ramieniu
koleżanki. – Twoim wielkim szczęściem było to, że wcześniej
powiadomiłaś cesarza o  twoich podejrzeniach wobec tego miasta.
I  pierwsza użyłaś jego nazwy w  raporcie, twierdząc, że dzieje się
tam coś dziwnego. I tylko dlatego kiedy Kasjopea wymieniła nazwę
tego miasta, mój pan zdał sobie sprawę, że jego służby nie są takie
całkiem do dupy. I że ty osobiście potrafisz uprzedzić go o pewnych
faktach. – Marantis westchnęła ciężko. – I  naprawdę tylko z  tego
powodu wam darował, kochana.
– Kasjopeo, bardzo ci dziękuję, szpiegu oślizły i wstrętny!
– Nie taki wstrętny – zaprzeczyła Marantis. – Śliczna dziewczyna.
Taida odpowiedziała uśmiechem.
– Lubię, jak moi wrogowie nie są paskudni. Zmierzę się z nią bez
odrazy zatem.
Pierwsza nałożnica cesarstwa zaczęła się śmiać.
– Gdzie twoi ludzie? – zapytała po chwili. – Ci prywatni.
–  Posłałam na skraj pustyni, żeby usunąć ich z  wszystkich oczu.
Czekają na rozkazy.
– No to wiesz, gdzie ich posłać.
– Wiem.
Taida odwróciła się na plecy. Nie opuszczało jej poczucie
odrealnienia sytuacji, w  jakiej się znalazła. Oto leżała na łożu,
w którym sam cesarz oddawał się rozkoszy, i to w dodatku leżała tu
razem z  jego kochanką. Nie dość tego. To właśnie z  jej ust
dowiedziała się, że obcy szpieg, zamiast nastawać na nią samą, czyli
na swojego naturalnego przeciwnika jako oficera na Zamku, ratuje
jej życie. Czyż mogła gdziekolwiek na świecie zaistnieć bardziej
oniryczna konfiguracja?
Zaraz.
Czego, do kurwy nędzy, wywiad Troy szuka w  pierdolonym
Natares?!

Zamek miał dwa rodzaje lochów. Jeden zwykły, zwany śmietnikiem,


gdzie przetrzymywano ludzi, którzy już mieli wyrok i  albo
oczekiwali na jego wykonanie, albo trzymano ich po prostu dlatego,
że byli świadkami w  jeszcze innych sprawach, toczących się przed
sądami cywilnymi, i  chwilowo nie można ich było zutylizować.
Siedzieli tam również członkowie grup przestępczych, z których nie
wszystkich połapano, i śledczy przypuszczali, że ci już pod kluczem
mogą się jeszcze kiedyś do czegoś przydać. Choćby w  charakterze
eksponatu pokazowego, by unaocznić dopiero co złapanym kolegom,
czym kończy się korzystanie z gościny w kazamatach.
Drugi loch był zupełnie inny. Zwano go wydobywczym
i  przetrzymywano w  nim wyłącznie ludzi bez wyroków, wobec
których dopiero toczyło się śledztwo i którzy w mniemaniu oficerów
prowadzących ich sprawy dysponowali wciąż wieloma istotnymi dla
bezpieczeństwa państwa informacjami. Chwilowo nie chcieli
podzielić się tymi informacjami z  ekipą śledczych, ale ci byli
cierpliwi i wytrwali. Nie stosowali tortur, karmili regularnie – choć
nie przesadzali z  jakością tego, co serwowali – nie bili nawet. Cele,
kilku lub kilkunastoosobowe, znajdowały się pod stałą kontrolą
straży, więc nie mordowano się tu, więźniowie nie okradali się
wzajemnie i  nie wytworzyli żadnej nielegalnej struktury. W  lochu
wydobywczym siedzieli albo ci, którzy w  poprzednim swoim życiu
byli bardzo ważnymi ludźmi, albo ci, od których potencjalnie
zdobyte informacje traktowano jako bardzo ważne.
Taron należał do tej drugiej grupy. Prawdę powiedziawszy, nie
miał pojęcia, co chcieli wyciągnąć z niego przesłuchujący oficerowie,
poddawał się jednak wszystkim zabiegom spokojnie i  bez emocji.
Współwięźniowie z celi zdążyli już go zapewnić, że żadnej sali tortur
nie ma w  pobliżu, a  na liście płac ekipy, która tu rządziła, nie ma
kata. Tutaj pracownicy Zamku chcieli dowiedzieć się o  czymś, co
zdarzyło się naprawdę, a  nie w  fantazji udręczonego człowieka,
który wymyśliłby wszystko, co mogło zadowolić oprawców.
Binh, oficer, który przesłuchiwał Tarona kolejny raz, nie miał
w  sobie nic z  brutalności choćby strażnika. Gdyby nie wiek,
przypominałby raczej entuzjastycznie nastawionego chłopaka
z gimnazjonu, którego nigdy nie nużą zadawane raz po raz te same
pytania.
– Wyjaśnij mi ponownie, jakim cudem udało ci się zejść z dachu,
gdzie jak twierdzisz, przebywałeś, na sam dół budynku ogarniętego
przez płomienie. – W  głosie Binha nie było nawet cienia
podejrzliwości, a  na twarzy gościł wyraz w  rodzaju: „uwierzę
w każdą twoją odpowiedź, tylko powiedz cokolwiek”.
–  Tak jak mówiłem. Kiedy udało mi się opuścić panią Taidę
z  dachu, wtedy zacząłem myśleć o  własnym ocaleniu. A  jedyna
droga, która prowadziła na dół, wiodła przez schody.
– Nie mogłeś skoczyć jak pani Taida?
– Z czwartego piętra?
– A ona jak tego dokonała?
–  Przecież mówiłem. Opuściłem panią prokurator na linie. Ale
sznur nie sięgał ziemi, kończył się gdzieś, ja wiem, półtora piętra
wcześniej.
– I co?
– No, gdyby prokurator Taida była wysportowanym mężczyzną, to
mogłaby wypuścić linę z  rąk i  skoczyć z  jej samego końca. Ale ona
bała się wysokości.
– Co ma jedno do drugiego?
– Bała się otworzyć oczy. Nie byłaby w stanie ocenić dystansu do
ziemi. Nie byłaby w  stanie skoczyć, a  nawet nie wiem, czy dałaby
radę utrzymać się na samych rękach.
– I co zrobiłeś?
–  Przywiązałem ją do liny i  kiedy ta się skończyła, po prostu
puściłem swój koniec.
– Spadła?
– Spadła.
–  Czy przypadkiem nie przyznajesz się w  ten sposób do
bezpośredniego zamachu na życie i osobę imperialnego prokuratora
poprzez zepchnięcie go z dachu?
– Chyba jej?
– To znaczy popchnąłeś ją, żeby spadła?
– Popchnąłem, bo nie chciała sama się opuścić. Ale była przecież
przywiązana.
– Do liny, którą ty później celowo wypuściłeś z rąk?
– No tak, ale dopiero jak się skończyła.
– Prokurator się skończyła? Coś sugerujesz?
– Lina. Lina się skończyła.
Binh westchnął teatralnie, po raz pierwszy okazując cień
podejrzliwości. A może inaczej: to był cień niewiary.
– No dobrze. Zostawmy na razie panią prokurator, którą zrzuciłeś
z wysokości dwóch pięter...
– Półtora najwyżej.
–  Dobrze, przyjmijmy – zgodził się Binh. – Ty sam, sfrustrowany
faktem, że jej nie zabiłeś, udałeś się do...
– Co zrobiony? – Taron wytrzeszczył oczy.
– Sfrustrowany.
W zapadłej ciszy mężczyźni mierzyli się wzrokiem. Taron był
zwykłym szeregowym, w  ostatniej akcji dzięki swojej przytomności
umysłu mianowanym przez Taidę dziesiętnikiem. Za żadne skarby
świata nie mógł dorównać oficerowi zasobem słów, które rozumiał.
Z  kolei śledczy nie mógł pojąć, że najprostsze zwroty są dla
podejrzanego za trudne. To był przecież loch wydobywczy, tu się
trzymało naprawdę ważnych ludzi na poziomie, a  nie portowych
oprychów.
–  No trudno – powiedział w  końcu Binh. – Powiedz mi, w  jaki
sposób pokonałeś schodami cztery piętra płonącego budynku.
I  wyszedłeś żywy, z  lekkimi tylko poparzeniami, a  nie udało się to
nikomu oprócz ciebie. Co?
– No normalnie. Zszedłem.
– W płomieniach?
–  Tak strasznie to się jeszcze nie paliło. Bardzo trudno zapalić
papier, jeśli mamy na myśli ściśnięte razem kartki. Napastnicy o tym
wiedzieli, bo przynieśli ze sobą snopki słomy na podpałkę.
–  Dobra, dobra, nie filozofuj. Twierdzisz, że tak sobie po prostu
zszedłeś?
– Nie po prostu. Po omacku.
– Po omacku?
– No ale ja tam każdy kąt znam. Straszny dym był.
– I nie udusiłeś się?
–  No właśnie mówię. Ja zawsze oprowadzałem kontrole po
budynku...
– Jakie kontrole? – Binh wpadł Taronowi w słowo.
– No przecież budynek państwowy, pełen papieru, pożar w każdej
chwili gotowy, więc często przyjeżdżały komisje, które węszyły tylko,
czy wszystko przechowywane zgodnie z regulaminem i czy wszyscy
wiedzą, co robić, żeby ognia nie zaprószyć. A  ja te komisje
oprowadzałem po budynku...
– Dlaczegoż ty?
– Bo kiedyś, lata temu już, jeden dziadek potknął się na schodach.
Już leciał na złamanie karku, ale go złapałem. Bo ja zawsze szybko
myślę i  szybko robię. Taki dryg mam. I  na przykład za to właśnie
mnie pani Taida dziesiętnikiem mianowała.
–  O  tym później. I  co? Ten dziadek chciał, żebyś to ty zawsze był
przy nim?
– Tak. No i jak ich oprowadzałem, to słuchałem, co mówili.
– A co mówili?
–  No na przykład, że tylko jedną na dziesięć ofiar pożaru zabija
ogień. Reszta, całe dziewięć sztuk nieżywych, to efekt trującego
dymu, a nie ognia. I gdyby ludzie o tym wiedzieli, to większość tych,
co ginie w pożarach, by nie ginęła. Tylko by uciekła.
– No popatrz. – Binh uśmiechnął się sceptycznie. – To oświeć mnie
i powiedz, co zrobiłeś pamiętnego dnia, żeby ujść z pożaru?
– No... zrobiłem, jak ci z komisji zawsze powtarzali, żeby robić.
Oficer śledczy był teraz wzorem cierpliwości.
– Czyli?
Taron przetarł zmęczone oczy dłońmi. Jak można tyle razy pytać
o  to samo? Wałkować ciągle i  ciągle coś, o  czym opowiadał już tyle
razy? Liczą na to, że kłamie w  tej kwestii i  opisując coś po raz
dziesiąty, zapomni, co mówił wcześniej? A  kogo obchodzi sposób,
w  jaki opuścił płonące archiwum? Czując, że zaraz zaśnie, zaczął
mówić.
–  Znalazłem skórzaną torbę do przewożenia korespondencji.
Założyłem na głowę i ścisnąłem jak mogłem najmocniej na szyi.
– No to zacząłeś się dusić.
– Nie. Oddychałem tym, co w torbie.
– I to wystarczy?
– Fajnie nie jest. Ale wystarczy na dość długo.
– Tyle że w ten sposób niczego nie widziałeś.
Taron wzruszył ramionami.
– Na schodach był przecież gęsty dym, więc niczego i tak bym nie
zobaczył. A  ten dym za to zatrułby mnie już po dwóch, trzech
wdechach. Padłbym nieprzytomny i chwilę potem umarł.
– Więc jak unikałeś otwartego ognia?
–  No, nie lazłem tam, gdzie parzyło. Ale to w  ogóle nie tak. Ja po
tych schodach łaziłem po kilkanaście razy dziennie przez wiele lat.
Znam każdy ich zakamarek. Czy widziałem cokolwiek, czy nie, dla
mnie bez różnicy.
– Nie było żadnych przeszkód? Ludzkich zwłok?
–  Były. No ale ja przecież nie zbiegałem w  podskokach. Jak coś
leżało, to przechodziłem nad tym.
–  No, ciekawe. – Binh pokręcił głową, pochylając się nad swoimi
papierami. – A powiedz mi jeszcze, od jak dawna kontaktowałeś się
z  zamachowcami i  kiedy uprzedzili cię o  planowanej akcji na
archiwum?
Taron był zmęczony, chciało mu się pić, spać, odpocząć choć przez
chwilę. Drgnął nieprzygotowany na zmianę tematu.
– Nie kontaktowałem się...
Nie zdążył dokończyć, kiedy otworzyły się drzwi do pokoju
przesłuchań.
– Uuu, mam dla niego złą wiadomość. – Came, drugi śledczy, który
stanął w progu, wskazał palcem przesłuchiwanego. – Twój brat miał
wypadek.
– Jaki wypadek? – Taron zamrugał zdziwiony.
– Wpadł pod furgon czy coś. Nie wiem dokładnie.
– Jak wpadł? Skąd furgon za dnia na ulicy?
Came rozłożył ręce w geście bezradności.
–  Nie wiem, jak było, nie mam pojęcia kiedy. Na bramie mi
powiedzieli, że jak chcę mieć coś mocnego na ciebie, to przyszedł
meldunek, że twój brat miał ciężki wypadek. I że jak chcę, to mogę ci
powiedzieć. No to mówię.
Taron nie mógł się skupić.
– Tylko tyle?
–  A  co ja jestem? Kapłan jakiś, żeby cię informować o  stanie
bliskich i  pocieszać? Wiem o  twoim bracie, bo ci na górze chcą,
żebym tę informację wykorzystał przeciwko tobie. I tylko dlatego się
dowiedziałem.
– N... niby jak wykorzystać?
– Wiem, gdzie brata zanieśli po wypadku. Wiem, gdzie leży.
– Gdzie?
–  He, he, he... Powiem, jak mi podpiszesz, że przyznajesz się do
winy.
Taron patrzył na śledczego niezbyt przytomnie.
– Jestem niewinny.
Came nachylił się nad nim, kładąc na blacie plik gęsto zapisanych
kartek.
– Jeśli to podpiszesz, to powiem ci, co z bratem. Dowiem się, pchnę
kogoś do niego i wszystko ci przekażę.
Do kolegi dołączył Binh:
–  A  jeśli nam powiesz, jak było naprawdę, to wypuścimy cię na
jeden dzień pod strażą. Będziesz mógł pożegnać się z  bratem lub
pomóc mu...
– No? – Came podrapał się w brodę. – Jeśli będziemy zadowoleni
z twoich zeznań, to w ogóle cię wypuścimy. Do rozprawy będziesz na
wolności. A przed sądem wystąpisz jako świadek. Co?
– Ale ja nic nie wiem.
–  Cóż, jak wolisz. – Came teatralnie zawiedziony skinął głową. –
A twój brat leży Bogowie wiedzą gdzie i pewnie chce cię zobaczyć.
–  Porozmawiać przed odejściem. – Binh również sączył jad. –
Pewnie jest w  tej chwili strasznie samotny. Cierpi, a  wokół nie ma
nikogo. Nikogo, kto mógłby go przynajmniej za rękę potrzymać.
–  A  może potrzebuje pieniędzy? – Came znowu pochylił się nad
przesłuchiwanym. – Ty tu jesteś w  naszych rękach. Siedzisz
bezproduktywnie. Nic nie możesz zrobić. A  może w  tej chwili twój
brat jeszcze nie umiera? Może jest szansa? Tylko trzeba sprowadzić
medyka i zapłacić mu za usługę.
– Chcesz, żeby umarł z powodu twojej bezduszności? Podpisz.
– Podpisz i wyjdziesz pod strażą.
– Podpisz, powiedz nam wszystko i w ogóle cię wypuścimy.
Byli bardzo skuteczni w  potęgowaniu poczucia beznadziei u
przesłuchiwanego człowieka. Byli przekonujący. No i  mieli
delikwenta urobionego brakiem snu, wody i  nawet chwili spokoju,
a  za to wprowadzonego w  stan prawie kataleptyczny za pomocą
monotonnego przesłuchania, które zaczęło się... Taron już nie
pamiętał kiedy.
– Podpisz. – Came podsunął mu dokument. – To tylko przyznanie
się do winy. Tym się jeszcze nie obciążasz, bo nie znamy przecież
szczegółów.
–  Ułatwi nam to jednak kwestię wypuszczenia cię, żebyś mógł
zobaczyć brata.
– To tylko jeden podpis, a otwiera drogę ku wolności.
– Chcesz zobaczyć brata? Podpisz.
– I jeszcze dzisiaj będziesz go widział.
Taron potrząsnął głową. Nie mógł zogniskować wzroku na
literach dokumentu, który mu podsunięto.
– Ja nic nie wiem. Nie mam pojęcia, o co mnie pytacie.
–  Tym bardziej możesz podpisać. Wyjdziesz do brata, a  w sądzie
okaże się, że jesteś niewinny. Prawda?
Drzwi otworzyły się, przepuszczając więziennego posługacza. Ten,
wdrożony od dawna do służby, nie zwracał uwagi na to, co dzieje się
w  pokoju. Wymienił dzban z  wodą, przysługującą wyłącznie
oficerom, postawił świeże kubki, a potem zaczął zamiatać podłogę.
Tę sytuację postanowił wykorzystać Came.
–  Widzisz tego człowieka? – zapytał. – On dzisiaj nie będzie
nocował w  zimnej celi bez światła. Będąc tutaj, trudno to sobie
wyobrazić, ale on już wieczorem pójdzie do swojego domu, do żony,
zje porządną kolację i będzie spał we własnym łóżku.
– Jest jak powiew wolności – przyłączył się Binh. – Nieprawdaż?
–  Człowieku – Came przysunął dokument jeszcze bliżej
przesłuchiwanego – nie bądź samolubem! Może twój brat jęczy w tej
chwili w  agonii? Może jedyną rzeczą, o  jakiej marzy, jest ujrzenie
swojego...
Taron podniósł na niego zmęczony wzrok.
–  Jesteś złym człowiekiem – wyszeptał. – I  spotka cię coś złego.
Dziś w nocy!
Śledczy wymienili się spojrzeniami, w  których widać już było
rezygnację. Jedynie posługacz nieznacznie zmrużył oczy i  bardzo
uważnie przyjrzał się Taronowi.
–  Jeśli Syrinx nie dostarczy lepszej strawy – wymamrotał Nolaan
znad miski polenty, której nie mógł dokończyć – to ja w  ogóle
rezygnuję z  jedzenia. Ciekawe, na co wam się przyda szermierz
umierający z głodu.
– To biedna osada – mruknął Virion. – A Syrinx nic nie przyśle, bo
jesteśmy tu w tajnej misji. Nikt nie wie, gdzie nas szukać.
–  To ja proszę, żeby odtajnić mój żołądek. Inaczej on długo nie
pociągnie.
– To jeszcze nic – postanowił się wtrącić Hekke. – Ja słyszałem, że
na pustyni, żeby przeżyć, to jedzą węże, jaszczurki, a  nawet robaki
i jakieś insekty.
Książę zerknął z politowaniem.
–  Nie bardzo mogę sobie wyobrazić człowieka, który wkłada do
ust oślizłe insekty, gryzie i  przełyka. Przecież sama ohydna woń
sprawi, że wyzwoli się odruch wymiotny, który oczyści mu usta.
– No, ja bym się też zrzygał – przyznał Hekke. – Ale powtarzam, co
słyszałem. W desperacji...
Tania uderzyła otwartą dłonią w  derkę zakrywającą otwór
wejściowy do chaty.
– Kody jedzie – zaraportowała.
–  A  skąd wiecie, że insekty mają ohydną woń po rozgryzieniu? –
zapytała Niki, wyraźnie zainteresowana tematem.
Jej uwaga sprawiła, że nawet Lirion, zdawałoby się, drzemiący
pod derką na posłaniu pod ścianą, poderwał się z legowiska.
– Każdy to wie. Owady ohydnie śmierdzą po rozgryzieniu.
– A próbowałeś? – drążyła Niki.
–  A  ty próbowałaś? – Zaintrygowana Tania znowu odsunęła na
bok derkę.
–  Owszem. Wszystkie wasze ohydztwa są po prostu mdłe
i właściwie nie mają smaku.
– A zapach?
– Generalnie nie mają też zapachu.
– Śmierdzą! – powtórzył Lirion.
– Jadłeś takiego czy nie?
– Nie, bo śmierdzi przecież!
– Aha. – Upiorzyca załamała ręce. – No i koło się zamknęło.
–  Gdzie Rohan? – zapytał Virion, żeby przerwać coraz bardziej
idiotyczną dyskusję.
–  Bawi dzieci w  osadzie sztuką o  rybie, która została znawcą
prawa – powiedziała Tania, tym razem zawijając całą derkę do góry,
by zrobić przejście przybyszowi z bardziej cywilizowanych okolic.
– Wiem wszystko! – rzucił Kody od wejścia.
–  Zbawco! – Nolaan uniósł dłonie. – Wyjaśnij mi zatem istotę
ontologii.
Posłaniec Taidy zamarł na środku pomieszczenia, zaskoczony
uwagą księcia, ale tak naprawdę dobił go dopiero Hekke.
– Ja bym nie rozgryzł oślizłego robaka, który mi się wije na języku
– oświadczył.
–  Dziękuję za to zapewnienie – powiedział Kody, zastanawiając
się, co tamten miał na myśli.
– A ja bym zjadła. – W głosie Niki nie było żadnych wątpliwości.
– Aha. – Posłaniec popatrzył na nią z dużą dozą podejrzliwości. –
Niestety, żadnego nie przywiozłem ze sobą.
–  Wraca specjalista od ryb, które studiowały prawo –
zaraportowała Tania.
Kody uniósł brwi i  tak pozostał. Rohan jednak ucieszył się na
widok przybysza z Syrinx.
– O, Kody! – Klepnął go po ramieniu.
– A ty zjadłbyś robaka, który wije się na języku?
–  Jakiego, kurwa, robaka? – teraz zdziwił się stary żołnierz. –
Ocipiałeś?
–  Wy tu już długo tak siedzicie sami? – domyślał się
funkcjonariusz.
– Przestańcie! – zniecierpliwił się Virion. – Rozkazy przywiozłeś?
– Tak. I specjalną mapę na szkiełkach.
– Na czym?
Kody usiadł przy szerokiej ławie. Położył na blacie niewielkie
kanciaste pudło.
– Najnowszy wynalazek. Tajna mapa.
– No i znowu tajne – skrzywił się Nolaan.
– Tylko dla wrogów. O, zobaczcie.
Podniósł wieko, a także leżące pod nim ramki.
–  Na jednej z  przykładowych szybek jest sama mapa. Na drugiej
fragment zaplanowanej marszruty, a  na trzeciej koordynaty. Nawet
gdyby to coś wpadło w  ręce wrogów, to niczego się nie dowiedzą.
Musieliby znać trzy liczby, których części napisano w  rogu każdej
szybki, żeby się mógł zorientować tylko ten, co zna wzór.
–  Pokaż – zainteresował się książę. Najwyraźniej nowinki
techniczne były mu bliskie. – A gdzie te szybki?
–  Tu mam tylko przykładowe. Wytyczoną trasę zostawiłem
w jukach.
–  Ja przyniosę – zaoferował się Hekke. Widać jego również
ciekawiły wszelkie nowości.
–  I  jak to się robi? – Nolaan usiłował wepchnąć przykładową
szybkę do otworu w pudle.
–  Trzeba zamocować trzy, jedna nad drugą. A  później unieść
wszystko i spojrzeć pod słońce.
Z zewnątrz dobiegły ich głośne przekleństwa Hekkego.
– Niezmiernie ciekawe. Ale czemu nasza mapa jest tajna?
–  Taida sądzi, że wrogowie będą obstawiać ważniejsze drogi
w cesarstwie. I was wyhaczą.
– Po co?
–  Albo żeby śledzić, albo pozbyć się was. Jeśli sądzicie, że nie
wiedzą jeszcze, kto im rzeźnię urządził pod zamkowym archiwum,
to jesteście w błędzie.
– Hm.
Książę nie umiał włożyć wszystkich trzech szkiełek do specjalnych
prowadnic. Zamieniał je miejscami, przekładał ze strony na stronę
i nie osiągnął żadnego efektu.
–  E tam – zniechęcił się prędko. – Te szybki do niczego tu nie
pasują!
– Nie pasują? – Hekke stanął w otworze wejściowym. – To dobrze,
bo właśnie je stłukłem.
– O Bogowie – jęknął Kody.
– Co się stało? – Zaciekawiona Tania zerknęła w głąb chaty.
– Nic – uspokoiła ją Niki. – Chłopcy dostali nowe zabawki i od razu
je popsuli.
–  Aha, czyli będzie po staremu? Ty nas poprowadzisz przez
pustynię?
Kobiety spojrzały na siebie w pełnym porozumieniu.
– Nie mamy już mapy – zaperzył się Kody.
–  Wiemy, gdzie chcemy dotrzeć – uciął głupią dyskusję Virion. –
Trafimy i bez pomocy naukowych.
– Ale wrogowie mogli już wszystko obstawić.
– No to nie pojedziemy drogami.
– A niby jak?
–  Nijak. Czekamy na pierwszą burzę piaskową. Kiedy nadejdzie,
wracamy na pustynię i  posuwamy się mniej więcej w  naszym
kierunku.
Nolaan spojrzał z niedowierzaniem na dowódcę.
– I będziemy jedli te robaki?
–  Nie no, jakie robaki? Skręcamy ze szlaku, uzupełniamy zapasy
w  osadach leżących w  pasie granicznym i  wracamy na pustynię.
Nikt się nie zorientuje, gdzie jesteśmy.
Kody podszedł do Niki.
– Wiesz, miałem dziwne spotkanie – powiedział.
– Jakaś dziewczyna? – domyśliła się natychmiast.
–  Owszem, ale bardzo dziwna. – Zmarszczył brwi. – Chciała,
żebym dostarczył ten woreczek komuś o  imieniu Niki. – Podał jej
zawiniątko. – Wypytywałem, czy coś wie, czy tylko chce naciągnąć.
– To list – przerwała mu upiorzyca.
– List? W środku jest tylko mały kamień. Zresztą inaczej bym nie
wziął.
– Wiadomość dla tych, którzy potrafią ją zrozumieć.
Kody wzruszył ramionami.
– Dobra. Nie wnikam więcej.
Tania zaintrygowana przysiadła się do koleżanki. Z  uwagą
obserwowała, jak Niki wyjmuje z  woreczka niewielki kamień,
obwąchuje go dokładnie, a potem zaczyna powoli lizać.
– I co? To naprawdę list? – nie mogła powstrzymać ciekawości.
– Tak.
– I kto go napisał?
–  Nikt – uśmiechnęła się Niki. A  potem nachyliła się w  kierunku
otworu wejściowego do chaty i popatrzyła na skraj pustyni. – Bardzo
dziwny – szepnęła.

Jeśli cesarz wydał rozkaz, to nie po to, żeby ktokolwiek na szerokim


świecie podejmował z tym, co nakazano, jakąkolwiek polemikę. Nikt
też nie śmiał, nawet w  głowie mu taka myśl nie postała. A  jeżeli
cesarskie rozporządzenie stoi w  jawnej sprzeczności ze zdrowym
rozsądkiem? Co należy zrobić? Ależ odpowiedź jest jasna! Należy
momentalnie zmienić zasady działania zdrowego rozsądku!
Imperator przecież nie myli się nigdy, a jeśli ktoś twierdzi inaczej, to
właśnie popełnia największy błąd w  swoim życiu. I  w dodatku
ostatni.
Rozkaz z Pałacu był jasny i jednoznaczny. Odtąd szefowie Zamku
mają poruszać się wszędzie wyłącznie w  otoczeniu licznej ochrony.
Bez względu na sytuację, bez względu na miejsce. A jeśli oni właśnie
pragną odbyć dyskretne spotkanie? Oczywiście, do dyskretnych
spotkań najlepiej nadawały się tajne kanały pod miastem, od lat
wykorzystywane w  tym celu. Teraz jednak nie mogli płynąć nimi
sami, w towarzystwie jednego wioślarza.
Dwie flotylle wojenne zbliżały się więc do siebie, manewrując
ostrożnie między tonącymi w mroku ścianami. Ani Nerva, ani Taida
nie dysponowali co prawda okrętami wojennymi ukrytymi
w kanałach. Ale zamiast wąskich łodzi, którymi pływali do tej pory,
teraz musieli poruszać się sporymi barkami. Każda opatrzona
obsadą wioślarską, ze zbrojnymi na pokładzie. Ba, niektóre
towarzyszące im jednostki miały nawet katapulty z  oliwnymi
pociskami na podorędziu. Mieli łuczników, tarczowników,
oszczepników, a  także procarzy. Gdyby marynarka wojenna Troy
jakimś cudem postanowiła wydać im bitwę morską w  podziemiach
Syrinx, Luan z całą pewnością było na to przygotowane.
Dwie łodzie pasażerskie zetknęły się burtami. Wioślarze chwytali
wzajemnie swoje wiosła, usztywniając chybotliwą początkowo
konstrukcję i  tworząc zaimprowizowany pomost. Taida z  trudem
przeszła z pokładu na pokład. No dobrze. I co dalej?
Nerva miał już jednak wszystko przemyślane. Przeszli na rufę
i tam nie bez trudu zajęli wąską ławkę opróżnioną przed momentem
przez sternika. Potem szef szefów narzucił im obojgu na głowy
gruby koc. Tak więc to będzie wyglądało? Mieli sobie szeptać do
uszu?
– Dzięki – zaczęła Taida.
– Za co dziękujesz?
– Że nas uratowałeś przed zbyt pochopną decyzją, która mogłaby
zapaść w Pałacu.
Nie mogła powiedzieć wprost, że chodziło o  egzekucję, od której
wedle słów Marantis dzieliły ich tylko chwile.
– Nie musisz dziękować – obruszył się Nerva. – Gdyby tylko udało
mi się zachować życie, poświęcając twoje, natychmiast zwaliłbym
wszystko na ciebie. Ale nie było takiej możliwości.
Uśmiechnęła się, choć pewnie nie zauważył.
– Słyszałam od pierwszej nałożnicy, że...
– A tak, tak – wpadł jej w słowo. – Imperatorowi bardzo spodobała
się twoja nielegalna akcja. Kazał sobie nawet przynieść wszystkie
trupy. Podziwiał je w ogrodzie.
– I kazał dobić rannych, których już nie udało się przesłuchać.
– A to na pewno nie jego pomysł, tylko jakiejś służalczej miernoty,
która sądzi, że język służy wyłącznie do lizania czyjejś dupy.
–  Prędzej czy później domyśli się jednak, że ta akcja to zupełny
przypadek.
–  A  to już nie ma żadnego znaczenia. Bo nie mówimy o  świecie
realnym, a jedynie o emocjach władcy. W jego oczach imperium po
raz pierwszy od początku tej afery nie przypominało już ślepego
starca oganiającego się po omacku spróchniałym kijem. Zadano nam
cios, a cesarstwo natychmiast odpowiedziało również niemożliwym
do odbicia, morderczym ciosem. I tyle.
– Jeśli chodzi o emocje, to rzeczywiście. Masz rację. Natomiast jeśli
chodzi o fakty...
–  Dobra, dobra – przerwał jej brutalnie. – Nie zagaduj mnie.
Teczka Sekara w twoich rękach?
– Tak.
– Zuch dziewczyna. – Pogłaskał ją po ojcowsku, dotykając prawego
policzka. – Co w środku?
– Duża część jest zaszyfrowana.
– Psiamać!
– Nie mogłam tego oddać specjalistom...
– Wiem! – znowu jej przerwał. Nie tolerował u swoich ludzi tego,
że mówili o  oczywistościach. Teczka z  napisem „Moy” na okładce
była teraz chyba jednym z  najbardziej tajnych dokumentów, jakie
w ogóle istniały na terenie imperium. Najlepsi deszyfranci pracowali
właśnie na Zamku, tylko co z  tego, skoro tam wszyscy byli
podejrzani? Taida musiała więc sama zająć się dekryptażem. Książki
imperialnych szyfrów znajdowały się co prawda w jej dyspozycji, ale
przecież fachowcem nie była. Nawet się nie otarła o te sprawy.
– Coś ci się udało?
–  Na razie składam do kupy te fragmenty, które są pisane
otwartym tekstem. Natomiast co do szyfru, to książki kodowe...
– Niewiele dają?
– Myślę, że on szyfrował niektóre fragmenty po dwa razy. A może
nawet po trzy.
Nerva zaprzeczył ruchem głowy.
– Posłuchaj. On był normalnym oficerem śledczym, jak kiedyś my
wszyscy. Przypomnij sobie swoją pracę na początku. Nie miałaś na
nic czasu.
Zgodziła się natychmiast.
– Dziesiątki spraw naraz, setki zadań. Nie było chwili, żeby oddech
złapać, nie mówiąc o śnie czy jedzeniu.
–  Właśnie. Gdzie w  tym galimatiasie znalazłabyś czas na
podwójne albo potrójne szyfrowanie własnych notatek?
– O kurwa – wypsnęło jej się niespodziewanie. – Masz rację.
–  Tak. To amator w  tej kwestii. Na pewno wymyślił sobie własny
prosty szyfr, podstawiając w  miejsce liter inne litery albo cyfry. Na
tyle właśnie go cenię.
Wzruszyła ramionami.
– Tak czy tak, stoimy więc w miejscu.
Znowu potrząsnął głową.
–  Z  tak prostym szyfrem sama sobie poradzisz. Weź z  biblioteki
zestawienie, jakich liter używa się w  naszym alfabecie najczęściej,
i  podstaw je pod najczęściej używane znaki w  jego notatkach. To
żmudne, wiem. Ale jeśli w notatkach jest odpowiednio dużo znaków,
to złamiesz jego system.
Taida odetchnęła głęboko. Podziwiała Nervę nie tylko za siłę
i  doświadczenie. Za koncentrację i  umiejętność podjęcia szybkiej
decyzji. Także za to, jak dużo informacji na każdy temat kryje się
w  jego głowie. Jak on to robił? Zajmując się Zamkiem, zajmując się
polityką, jakim cudem znajdował jeszcze czas na studiowanie
opasłych ksiąg? A może nie? Może się myliła? I wszystko, co jej szef
wiedział, brało się z rozmów z ludźmi? Z tym tylko, że on znał ludzi
bardzo szczególnych. Samą śmietankę najznamienitszych umysłów
imperium. A  nawet świata całego, z  którego najciekawsze idee od
zawsze ogniskowały się w  Syrinx. A  Nerva słuchać umiał. Był
cierpliwy, przyjazny i  jeśli chciał, sprzyjający. Potrafił samym
wyrazem twarzy, gestami, zachowaniem komplementować mówcę,
otwierać go, zachęcać. Umiał chłonąć cudze słowa, okazywać
zainteresowanie absolutne i  całym sobą kłamać, że oto właśnie
kąpie się w krynicy mądrości. Taki... słuchacz idealny.
–  Zanim opowiem ci, czego się dowiedziałam z  teczki, muszę
jeszcze poruszyć dwie sprawy.
– No?
– Wywiad Troy też interesuje się dokładnie tą samą sprawą co my.
– Mówisz o Kasjopei?
– Mhm.
–  Czyli o  lepkich paluchach Archentara. Chociaż... – Nerva
przekrzywił głowę. – Wielki książę za bardzo zajmuje się własną
rozdętą wielkością, więc to może ktoś tam obok niego. Nieistotne.
–  Wiem, że to nie moja broszka, ale daj mi pozwolenie na
przewąchanie tej panienki.
–  O  matko pana miłościwie nam panującego! – Nerva próbował
poderwać pod kocem ręce. – To córeczka wielkiego księcia! Ma glejt
cesarski i  tytuł konsula. Jest absolutnie, totalnie, wyzywająco
i bezczelnie nietykalna! Nie-ty-kal-na!
–  Toteż ja ją nie mieczem zamierzam tykać – odparła Taida,
dobierając wredny tembr głosu. – Ale ludzi mam zdolnych.
Milczał długą chwilę.
– A, tych twoich prywatnych, coś ich wynajęła?
– Tak.
–  No... nimi możesz spróbować, bo prywatni myślą, zamiast
wykonywać polecenia. Tylko zapowiedz im, żeby włos z  głowy tej,
jak to ujęłaś, panience nie spadł.
–  Włos jej nie spadnie ani z  głowy, ani z... – Taida zawiesiła
znacząco głos, podnosząc dwa palce jak do przysięgi przed oczami
Nervy. – Choć za to drugie nie do końca mogę ręczyć.
–  To drugie nie jest objęte cesarskimi gwarancjami – stwierdził
sucho Nerva. – Co jeszcze?
Taida przełknęła ślinę.
–  Nie napisałam o  czymś w  raporcie dotyczącym oględzin domu
Immsa.
– O czym?
– On... miał na palcach prawej dłoni ślady tuszu czy atramentu.
–  To niedobrze, że nie wspomniałaś. Bo na pewno napisał o  tym
medyk, który badał miejsce zbrodni.
– Mogłam nie zauważyć i nie o tym chcę mówić.
– A o czym?
Nie wiedziała, jak to powiedzieć. Nagle w  zupełnie najprostszy
sposób zabrakło jej słów.
–  Nerva – wyszeptała, dosłownie dotykając swoimi wargami jego
ucha – co on mógł podpisać?
Jej stary szef siedział nieruchomo, nie zwracając uwagi na
wlokące się jedna za drugą chwile. A potem powiedział:
– Tego się szybko nie dowiemy. Niestety.
– Coś podejrzewasz?
Usłyszała, jak wypuszcza powietrze z płuc. A potem jego szept:
– Wybierz odpowiedź, której się najbardziej boisz.

–  Tu?! – Nolaan rozejrzał się, zupełnie jakby spodziewał się


zobaczyć ukrytą jakimś cudem za wydmą karczmę. – Naprawdę
chcecie nocować tutaj?
– A czemu nie? – Virion patrzył na niego zdziwiony.
– Przecież tu niczego nie ma.
– No bo jesteśmy na pustyni. Co ma być?
– Piasek jest – włączyła się Tania. – Czego jeszcze byś chciał?
Książę rozejrzał się znowu, ale już nie w  poszukiwaniu ukrytej
karczmy, ale lustrując twarze ludzi wokół. Chyba głupio byłoby
powiedzieć, że chciałby mieć jakieś łóżko.
– Miejsce do spania? – powiedział to w taki sposób, jakby zadawał
pytanie.
–  Ależ proszę, pokażę ci – tym razem wtrącił się Lirion, który
pierwszy oporządził swojego konia. – Ja będę spał tutaj.
W miejscu, gdzie stał, rzucił po prostu siodło na ziemię, a  potem
rozścielił koc.
–  Najpierw kładziesz się na kocu – wyjaśniał cierpliwie jak
dziecku. – Chwytasz dłońmi z góry i z dołu, a potem obracasz się na
piasku tak, żeby koc cię owinął jak kokon. Musisz dobrze obliczyć
obrót, tak żeby teraz głowa trafiła prosto na siodło, które będzie
poduszką.
– No chyba żartujesz?
–  Pamiętaj też o  tym, żeby obok położyć derkę, która osłaniała
koński grzbiet przed siodłem. Musisz się nią okryć, bo noc na
pustyni jest koszmarnie zimna.
– Przecież ta derka śmierdzi!
– Niby czym?
– No koniem!
– Aleś wymyślił. Jakby śmierdziała małpą na przykład, tobym się
dziwił. Wolałbyś zapach potu skunksa czy co?
– To nie pot skunksa śmierdzi – powiedział Hekke. – Tylko kupa.
–  Nie żadna kupa, ale taka... – chciał wyjaśnić Rohan, jednak
zniecierpliwiony Virion przerwał mu w pół słowa.
–  Przestańcie pusto gadać. Dobierzcie się w  pary albo nawet
w  większe grupy, bo w  nocy na pustyni lepiej mieć się do kogo
przytulić, niż wystawić plecy na lodowaty wiaterek.
– Można się zakopać w piasku – mruknął leżący już Lirion.
– A ty z kim będziesz spał? – zainteresowała się Tania, patrząc na
ich dowódcę.
–  Ze mną. – Niki zasłoniła męża własnym ciałem, zupełnie jakby
mu groził jakiś atak. Po chwili zrozumiała jednak, że lepiej nie
zdradzać tego, co ich łączy, więc dodała: – Od lat mamy opracowane
jednoczesne przewracanie się z boku na bok.
–  Ja chętnie się do ciebie przytulę – zaoferował się Hekke,
podchodząc do nożowniczki.
–  O  nie! – Tania odskoczyła odruchowo na bezpieczną odległość,
żeby jej nie objął. – Ty to w  środku nocy przypomnisz sobie, że
leżysz obok baby, i będziesz chciał rżnąć.
– Dlaczego dopiero w środku nocy? – zapytał zaskoczony Hekke.
–  No właśnie. Nie chcę przeziębić sobie pupy. – Dziewczyna
rozglądała się po obecnych, kto był najlepszym kandydatem do
wspólnej nocy, jednak bez przeziębiania sobie niczego. – O! – Szybko
skupiła się na jednym celu. – Rohan?
– Tak?
– Ty masz kobietę?
– Mam.
– Kochasz ją?
– Tak, kocham.
– Ale bardzo?
– No bardzo. Czemu pytasz?
– I nie zdradzasz jej, jak wyjeżdżasz?
Stary żołnierz domyślił się, jaki cel ma ta indagacja, bo zaczął się
śmiać.
– Nie zdradzam. I w ogóle nie odczuwam takiej pokusy.
–  A  no to bardzo dobrze – rozpromieniła się Tania. – To jeśli
chcesz mieć kogoś ciepłego pod kocem, to ja chętnie będę się w nocy
tulić do ciebie.
– I to jest genialny pomysł! – Rohan rozpostarł swój koc, wyraźnie
zadowolony z  rysującej się perspektywy. – Tylko opracujmy
przewracanie się z boku na bok, bo ja nie zwiadowca jak Niki i mnie
nie zbudzi byle szelest.
– Damy radę. Będę cię szturchać.
Kody tylko machnął ręką.
–  No to teraz jeszcze Hekke dobierze się z  Nolaanem i... – Nie
dokończył żartu, bo tyle wystarczyło, żeby rozległy się śmiechy.
–  Oj, nie przesadzajcie z  tym zimnem. – Lirion wystawił głowę
spod swojego koca. – Tu jest pustynia, ziemia nagrzana, więc
zakopcie się w piasku i przestańcie smęcić.
– A tobie nie jest chłodno?
–  Ja w  Zimnych Królestwach ścigałem bandziorów po lasach.
Spróbowałbyś raz przespać się pod śniegiem w okolicy skutej lodem,
tobyś dopiero miał jakieś blade pojęcie, co to jest zimno.
–  Tyle że tam miałeś grube futra, prawdziwe buty, ognisko
i  zahartowane ciało – oponował Kody. – A  nas tu upał za dnia
doprowadził do stanu, że ledwie dmuchnie, a ty już dygoczesz.
–  Dobra, przestańcie. – Virion uznał, że musi się włączyć, bo
inaczej puste przekomarzanki będą trwać do rana. A  teren
naprawdę był trudny i  jutro będzie ich potrzebował wyspanych
i świeżych. – Zjedziemy z pustyni do najbliższego miasteczka, kiedy
tylko nadarzy się okazja. Kupimy grube koce i cieplejsze opończe.
– I wino! – dodała Tania, już gramoląca się pod bok Rohana.
– I wódkę! – uzupełnił listę Hekke.
– A ja poproszę o świeżą oliwę do mycia i ostrzałkę do skrobaczki
– powiedział książę.
– Co tylko kto będzie chciał. Wstajemy przed wschodem i ruszamy
dalej. Spróbujcie więc naprawdę się przespać.
Odwrócił się, szukając wzrokiem żony. Okazało się, że Niki już
uwiła im gniazdko na ziemi, a w dodatku, korzystając z zamieszania,
zrobiła to za najbliższą wydmą. Z ulgą zdjął lekki, pustynny płaszcz
i położył się obok upiorzycy. Jego zimno w nocy raczej nie dotyczyło.
Już kiedy się poznali, stwierdził, że Niki ma niesamowite
właściwości. Wystarczyło się przytulić, a ona szybko zamieniała się
w  rozgrzany piecyk. Normalnie najpierw dotykało się zwykłej
chłodnej skóry, a  dosłownie po kilku chwilach można było poczuć
bijące od niej intensywne ciepło. Nocowali w  różnych warunkach.
Ale Virion nigdy jeszcze nie zmarzł.
– Tęskniłam za przytulaniem. – Niki objęła go obiema rękami.
– Ja też, kochanie. Ale tu raczej nie poszalejemy.
–  Zrobię ci to buzią. – Zmrużyła łobuzersko oczy. – Tylko musisz
powstrzymać się od jęków.
– A potem ja tobie...
– Ja się nie powstrzymam – stwierdziła smutno. – Przecież wiesz,
że w trakcie tracę rozum do cna.
Wiedział. Jego żona była istotą bardzo głośną i  nigdy nie
powstrzymywała się przed najdzikszą nawet ekspresją. A  tu, na
pustyni, głos niósł się daleko i mogliby pobudzić jakieś koczownicze
plemiona nocujące w zupełnie innych okolicach.
– Szkoda – westchnął. – Może w miasteczku uda się znaleźć coś na
uboczu.
– Zanocujemy tam?
–  Musimy. Mamy świetnych szermierzy, ale nie podróżników.
Może oprócz Liriona, który wszędzie sobie radzi.
Skinęła głową, a  potem przytuliła się mocniej. Coś tam sobie
szeptała pod nosem i Virion z  doświadczenia już wiedział, że zaraz
nastąpi jakieś ważne wyznanie. Upiorzyce mimo swoich licznych
zalet nie należały raczej do najbardziej inteligentnych istot na
świecie. A Niki po prostu chyba układała sobie w głowie wszystko, co
ma powiedzieć, i  czynność ta zajmowała chwilowo cały jej umysł.
Zresztą ona wszystko robiła całą sobą.
– Muszę ci coś powiedzieć – szepnęła w końcu.
– Domyśliłem się.
– No to słuchaj.
–  No to słucham. – Pocałował ją w  zmarszczone od myślowego
wysiłku czoło.
– Podczas tej bitwy pod zamkowym archiwum miałam wrażenie,
że nasze dziecko coś krzyczy. – Spojrzała na Viriona spłoszona nagle
treścią tego, co powiedziała.
– Ono z tobą rozmawia?
–  No coś ty. Źle się wyraziłam. Miałam... miałam takie wrażenie,
jakby nasza dziewczynka krzyczała: „Daj mnie mu! Daj mnie mu!”.
Nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć.
– I co to niby ma znaczyć?
Niki przygryzła wargi.
–  Chyba bardzo nieporadnie: „Daj mnie jemu. Przekaż mnie pod
jego opiekę”. To o tobie.
– Bogowie. I?
Upiorzyca wzruszyła ramionami.
–  Może dzieciak odczuł jakoś, że jest zagrożony przez toczącą się
bitwę, może uznał, że ty lepiej władasz bronią niż ja, i  chciał się
znaleźć pod twoją opieką, a  nie moją, bo widział w  tym większe
szanse?
– To by znaczyło, że coś rozumie?
– No skądże! Ale musi czuć wiele rzeczy. I to w sposób, jaki mi się
w głowie nie mieści.
– Małe upiorzyce tak mają?
– Nasza dziewczynka nie jest upiorem. Jest mieszańcem.
– No tak. Wszystko więc dzieje się z nią po raz pierwszy w historii.
–  Właśnie. – Niki oparła głowę na ramieniu męża. – Ale skoro
takie małe coś potrafi mieć aż takie odczucia, to by znaczyło, że ono
będzie...
– Czym?
– Czarownicą.
Viriona zatkało. O jasny piorun!
Taron właściwie nie rozmawiał z nikim z osadzonych w tym samym
lochu. Nie zagadywał, nie zadawał pytań, nie starał się zaprzyjaźnić.
Najczęściej siedział pod ścianą zatopiony we własnych niezbyt
wesołych myślach. Inni więźniowie również nie podchodzili do
niego i  nikt raczej nie usiłował nawiązać kontaktu. Zmieniło się to
w dniu, kiedy posługacze przynieśli kolejny posiłek, a jednym z nich
okazał się ten sam, który podczas przesłuchania sprzątał oficerskie
pokoje. On właśnie zamienił kilka słów z  wielkim, kędzierzawym
przestępcą z rękami gęsto pokrytymi tatuażami.
Taron nie musiał długo czekać. Ledwie skończył swoje śniadanie,
a kędzierzawy bezceremonialnie przysiadł się do niego.
–  Cynk dostałem – mruknął, opierając się o  ścianę. Nawet nie
próbował ukrywać swoich konszachtów z  cywilną obsługą
więzienia. – Nie jesteś kapustą.
Taron wzruszył ramionami.
– Dla mnie nie nowina. Ale co to oznacza tutaj?
–  Że już nie musisz siedzieć sam. Możesz se z  nami pogadać,
jakbyś chciał nudę zabić albo strach.
– Nie no, rozumiem. – Dziesiętnik skinął energicznie głową. – Ale
kto mi da gwarancję, że to wy wszyscy nie jesteście kapusiami?
Tak zaskoczył wielkiego więźnia o wytatuowanych rękach, że ten
długo nie mógł nic powiedzieć. Odkrztuszał coś, co zebrało się gdzieś
w tchawicy, potem dyszał przez chwilę, a kiedy nareszcie udało mu
się odzyskać oddech, ryknął śmiechem.
– No kurwa! Jaja to ty masz!
–  Może mam. Ale nie znam nikogo z  cywilnych pracowników
i mnie nikt nie mówi, że mogę przy was gadać bezpiecznie.
Kędzierzawy tylko pokręcił głową.
– Hai jestem – przedstawił się.
– Taron.
–  Wiem, wiem. Tak tylko z  ciekawości się przysiadłem. – Po raz
pierwszy zerknął wprost na rozmówcę. – Za co cię zgarnęli?
–  Pojęcia nie mam. Kurwa, jestem zwykłym dziesiętnikiem. I  to,
kurwa, mianowanym w dniu aresztowania. Normalnie szeregowego
zgarnęli!
– No a tu jest więzienie dla ważnych przestępców.
– No właśnie! Może ty mi wytłumaczysz, co się dzieje?
Hai zaprzeczył zdecydowanie.
–  Aż tak wielki to nie jestem, żeby coś wiedzieć. – Ewidentnie
nawiązał do swojego wzrostu. – A w co cię ubierają?
–  We współpracę z  bandytami, którzy napadli na zamkowe
archiwum pod miastem.
– A dlaczego sądzą, że to akurat ty jesteś zdrajcą?
– No bo, kurwa, przeżyłem jako jedyny z obsługi!
Hai znowu ryknął śmiechem.
– No i masz. – Z całej siły uderzył dłońmi we własne kolana. – Ja
sam na ich miejscu też bym cię od razu zawinął. Jesteś ich jedynym
śladem.
Rozmowa najwyraźniej dostarczyła mu wielkiej uciechy.
–  Dziękuję za pocieszenie. Już mi lepiej było, jak sam siedziałem
pod tą ścianą.
– Weź przestań. Sam tu nie przetrwasz.
Taron spojrzał uważnie.
– A co? Torturować będą?
– Znikoma szansa na ten rodzaj rozrywki.
– Więc co?
Hai westchnął ciężko.
–  No co co? Tych dwóch kutasów już poznałeś. Binh i  Came,
urocza parka skurwysynów.
– Eeee, ciężko z nimi jest, ale da się przeżyć.
–  Bo krótko siedzisz. – Hai poklepał go wytatuowaną dłonią. –
Zobaczysz, jak ci będzie po... hm... stu dniach.
– Kurwa. To nie jest tak, że śledztwo, rozprawa, wyrok i heja? Łeb
ścinają i po sprawie?
– Tu nie. – Kędzierzawy olbrzym zadumał się nagle.
Po chwili się otrząsnął i ruchem ręki powstrzymał nowego kolegę,
który chciał coś powiedzieć.
–  Tu się zbiera ważne informacje – zaczął wyjaśniać. – Tu
więźniowie są cenni, ponieważ je posiadają. Ciężko przetrwać, choć
akurat tutaj współwięźniowie nie mordują się nocami i  nikt się
specjalnie nie znęca. Dają żreć, więc z  głodu też nikt nie umarł.
Pamiętaj, dopóki oni sądzą, że masz jakieś informacje, tylko nie
chcesz nic wyznać, dopóty żyjesz. Jeśli stracą to przekonanie albo
zadowolisz ich zeznaniami, umrzesz.
– Niby jak?
– Poślą cię do innego lochu. Tam zginiesz.
– A rozprawa?
–  A  masz jakieś zarzuty? – odpowiedział pytaniem Hai. –
Oskarżono cię o coś konkretnego?
– O zdradę, o próbę zabójstwa prokurator, o...
– Czekaj, czekaj. A konkretnie coś czy tylko pitu, pitu?
No fakt. Żaden ze śledczych nie sformułował konkretnych
zarzutów. Poza sugestiami, insynuacjami, niedokończonymi
supozycjami oni nie stwierdzili niczego, co wykraczałoby poza
zwykły napór śledczych na przesłuchiwanego.
Hai wziął milczenie Tarona za potwierdzenie własnych słów.
–  No właśnie – westchnął. – Nie ukręcą ci rozprawy, bo nie mają
z czego, a poza tym upublicznienie jest im nie na rękę. Poślą cię więc
do innego lochu do dalszego postępowania, a  tam momentalnie
stwierdzisz, że tu jednak było fajnie.
– I sam się przyznam, byleby tylko tu wrócić?
– Nie. Stamtąd już się nie wraca. Za to opuścisz Zamek.
– Naprawdę?
– Naprawdę. Z tym że nogami do przodu.
Taron zaklął.
–  Widzisz – kontynuował Hai. – Te dwa kutasy, mówię o  Binhu
i Camem, potrafią sprawić, że człowiek zacznie tu wyć. I widziałem
ludzi, którzy tak robią.
– Nie wątpię.
– Ty jesteś więźniem, który nie ma żadnej możliwości ruchu. Oni
to wykorzystują. Doprowadzą cię do poczucia takiej beznadziei, że
sam zaczniesz czuć się winny i  za wszelką cenę będziesz chciał
pomóc śledczym.
–  Już zobaczyłem ich metody. Mój brat miał wypadek, a  oni
powiedzieli, że dopiero jak podpiszę...
–  Wiem, wiem. – Hai położył wytatuowaną rękę na ramieniu
Tarona. – Być może twojemu bratu nic się nie stało. Może tylko
podpuszczają...
– Skurwysyny jebane!
– No. Jednemu to, zdaje się, nieszczęście wróżyłeś? Zablefowałeś,
żeby wkurwić, czy zaklęcia szeptałeś?
Taron spojrzał badawczo na nowego kolegę, by sprawdzić, czy
zamierza kpić. Ale Hai patrzył na niego z baczną uwagą. Bez cienia
uśmiechu.
– Sen miałem – wyznał dziesiętnik. – A w nim głosy były.
– Jakie głosy?
Taron wzruszył ramionami.
– Mówiły, że jak mi krzywdę zrobią, to złemu będzie zło dane.
Oblicze kędzierzawego wielkoluda pozostawało śmiertelnie
poważne. Na jego twarzy nie drgnął ani jeden mięsień. Po długiej
chwili wyszeptał tylko:
– Pamiętaj, przyjacielu. Nikomu nie mów o tych głosach. Pamiętaj!
 

Rozdział 2

O ddział po nocy spędzonej pod gołym niebem na


pustyni nie przedstawiał wysokiej wartości
bojowej. Virion, patrząc na swoich ludzi, zrozumiał,
że wizyta w  jakimś choć trochę bardziej
cywilizowanym miejscu właśnie zmieniła kategorię,
ze spraw pilnych przechodząc płynnie do
natychmiastowych i absolutnie niezbędnych.
– Zmiana planów. Nie jedziemy do upatrzonego miasteczka, tylko
do najbliższego – zakomunikował ledwie gramolącym się
towarzyszom. – Ale dobrze, że zrobiliśmy takie rozpoznanie bojem
jak dzisiejsza noc. Wiemy już, czego nam brakuje.
Stojąca obok Niki uśmiechnęła się do niego radośnie i  z
akceptacją. Stała się tym samym jedyną w  okolicy istotą, która
okazała dowódcy ciepłe uczucia. Pozostali chcieli go raczej
zamordować. Virion nie zwracał na to uwagi. Właściwie to chyba
wszyscy żołnierze, jeśli tylko nie są urodzonymi idiotami ani nie
walczą o  jakąś sprawę ostateczną, chcą pozbyć się bezpośredniego
sprawcy swoich nieszczęść. I  srał to pies. Historia nie byłaby
historią, gdyby ktokolwiek zwracał uwagę na takie pierdoły.
–  Zbierajcie się szybciej – mruknął więc Virion – bo pomyślę, że
chcecie tu zostać.
–  Że... że... żeby cię... – Hekke nie mógł dokończyć morderczej
myśli, dygocząc w  podmuchach zimnego wiatru, który zerwał się
przed świtem.
–  Właściwie to trzeba by zostawić tu jednego albo dwóch ludzi
przez kilkadziesiąt modlitw. Co o  tym sądzisz? – Virion zerknął na
swoją upiorzycę.
– Wszelkie reguły zwiadu nakazują to właśnie. – Niki natychmiast
i z całą stanowczością poparła męża. – Trzeba zobaczyć, czy nikt nie
podąża naszym śladem!
–  To sama zostań! – Owinięta kocem Rohana Tania miała się
trochę lepiej niż reszta. Żeby podkreślić wagę swoich słów, pokazała
upiorzycy język.
–  A  kto cię wtedy zaprowadzi do ciepłej karczmy? Wiesz,
w  którym kierunku jechać? – Niki nie pozostała dłużna koleżance
i  również pokazała język. Jej był znacznie dłuższy i  robił
zdecydowanie większe wrażenie.
–  Na koń – zakomenderował sucho Virion, odwracając wzrok od
swoich ludzi. Zrozumiał, że dobrze by było, gdyby wrogowie ich
dzisiaj nie zaatakowali.
Na szczęście jego osobisty zwiadowca nie stracił swoich zdolności
w  najmniejszym stopniu. Niki prowadziła szybko i  pewnie. Brak
jakiegokolwiek wahania u niej zwrócił uwagę Nolaana.
– Znasz te okolice? – zapytał zaintrygowany.
–  Nigdy nie znalazłam się nawet w  pobliżu. – Niki była
prostolinijna do bólu i  zawsze odpowiadała szczerze. Jeśli
oczywiście mąż albo rozsądek nie nakazywał kłamać. Ale w  jej
ustach z powodu tej właśnie prostoty nawet kłamstwo wyglądało jak
najszczersza prawda.
– Ani razu nie zerknęłaś na mapę.
– A to z prostej przyczyny, że nie mamy mapy tych terenów, boście
z Hekkem stłukli szybki.
– I tak po prostu nos cię prowadzi?
Rohan włączył się do rozmowy:
–  O  zwiadowcy Viriona krążą legendy. Niejedną słyszałem, ale
w życiu bym nie przypuszczał, że to kobieta.
– W dodatku brzemienna, co? – wtrąciła Tania.
– To się chyba kobietom zdarza?
–  Normalnie skaranie boskie – kpiła nożowniczka. – Toż trzeba
taką tylko niańczyć, po główce głaskać i smakołyki do ust podawać,
a nie życie zawierzać na bezdrożach.
–  Aj, przestań. – Nolaan odwrócił się, stając w  strzemionach. –
Virion? Czy Niki nigdy nie zgubiła drogi?
– Niki jest po to, żebyś żadnej drogi do niczego nie potrzebował.
– I ostrzega przed zasadzkami?
– Jeśli cię polubi, to ostrzeże, a jak jej podpadniesz, to palcem nie
kiwnie. I sam wejdziesz w łapy oprawców.
– Zapamiętam zatem i będę się starał wkraść w łaski.
– Nie musisz – powiedziała Niki, jak zwykle bez kluczenia, prosto
w punkt. – Już cię lubię.
Tania tylko zakryła twarz dłońmi i  potrząsnęła głową. Nawet
książę, nawykły do pałacowych pułapek w  rozmowach, ledwie
zdołał wydukać jakiś komplement. A  oboje nie mieli pojęcia, że
upiorzyca kieruje się po prostu własnym systemem wartości,
niemającym wiele wspólnego z  ogólnoludzkim. Jej podobało się to,
co przydatne. Lubiła rzeczy, które stanowiły pomoc na drodze jej
życia, nie przeszkodę. A  książę Nolaan był przecież szermierzem
natchnionym, człowiekiem prawym i  uczciwym, takim, co do
którego istniała pewność, że nie wbije nigdy noża w plecy. No i był
z  nią w  jednej grupie. Dlatego Niki polubiła go od razu szczerze i  z
całego serca. Ona po prostu inaczej rozumiała hierarchię wartości.
Gdyby na przykład napotkała najpiękniejszych chłopców
z  gimnazjonu, którzy jednak byliby jej wrogami, określiłaby ich
słowem: brzydcy! A parchaty i garbaty starzec z obliczem pokrytym
liszajami, który jednak stanąłby w jej obronie, byłby dla niej piękny!
I tyle.
Ze wszystkich ludzi tylko Virion rozumiał podejście Niki do
kategorii piękna. Bocian był brzydkim ptakiem, bo potrafił przynieść
żagiew, by spalić chłopskie gospodarstwo. A świnia była prześliczna,
bo przecież bardzo przydatna i nikomu niezagrażająca.
Na szczęście wznoszące się szybko słońce rozproszyło chłód,
a  upał nie stał się jeszcze dotkliwy. Morale oddziału wyraźnie
wzrosło, a co za tym idzie – szybkość podróży również. Jeszcze przed
południem zdołali wydostać się z  piasku, a  chwilę potem pojawiła
się nawet droga. Nie kamienna, nie cesarska, jednak sto razy lepsza
niż wertepy wcześniej.
– Sądząc po koleinach, miasto przed nami nie będzie takie małe. –
Lirion wskazał ślady kół ciężkich wozów, które wyżłobiły istne
kaniony w niezbyt równej nawierzchni.
– Ciekawe, dokąd kupcy wozili towar akurat tędy – zainteresował
się Rohan.
– Na pustynię.
– A po co?
–  Na skraju czekali przemytnicy, którzy przejmowali wszystko
partiami, a  potem powoli, powoli do Troy, bo tylko tam czeka
poważna gotówka do wzięcia.
– Bogowie! Przecież to kawał drogi w koszmarnych warunkach.
Lirion wzruszył ramionami.
– Normalnie przemyt odbywa się statkami przez port w Yach. Ale
teraz wojna, a żyć jakoś trzeba.
Nolaan machnął ręką.
– Przemyt w Yach to nie detal jak tutaj, tylko hurt – powiedział. –
I  łapę na nim trzymają wielmoża, największe rody w  obu
państwach. Nie płotki jak ci tutaj. – Wskazał palcem koleiny.
– No zaraz – zainteresował się Virion. – Skoro największe rody, to
po co dopuszczają do wojny?
– Bo na wojnie zarobek liczy się razy dziesięć. A posiadanie portu
Yach we własnych łapskach sprawia, że dany kraj zarabia dwa razy
więcej od kraju wrogów.
– Tylko tyle?
–  Ano, tylko tyle. Dlatego choć Luan i  Troy naparzają się o  port
leżący pośrodku drogi od stuleci, to żaden władca nie wyśle swojej
armii ani o krok dalej.
– Czemu?
–  Bo fizyczna likwidacja przeciwnika oznacza przecież utratę
zysków. Cesarstwo i  królestwo niby walczą, ale potrzebują siebie
nawzajem, jak dwóch kupców, co opluwają się wzajemnie przed
klientem, ale wieczorem wspólnie dzielą zyski.
– To nie na moją głowę – mruknęła Tania. – Ale z tego, co mówisz,
to czołówki armii Troy nigdy się tu nie pojawią.
– Nigdy. Bo to się nie opłaca. – Nolaan wzruszył ramionami. – Ktoś
musiałby być naprawdę bardzo zdesperowany, a sytuacja musiałaby
bardzo sprzyjać, żeby posunąć się dalej. A taką koincydencję w ogóle
trudno sobie wyobrazić.
Niki stanęła w strzemionach, wskazując coś przed sobą.
– Miasto? – Virion osłonił oczy dłonią, ale niczego nie zobaczył. –
Duże?
– Punkt, gdzie odbierają podróżnym broń – wyjaśniła upiorzyca.
– Co robią?!
–  Czemu się dziwisz? – nie rozumiał Nolaan. – Pustynia,
w pewnym sensie pogranicze, różne bandy na pustkowiu się włóczą,
to i rozbrajają podróżnych.
–  W  państwie niewolników nikomu nie wolno mieć broni ani
samemu o sobie stanowić – włączył się Lirion. – A obywateli chroni
straż.
– Nam nie zabiorą. – Hekke zawczasu przygotował zamkowy glejt.
– Nawet nie będą usiłować.
W tej drugiej kwestii mylił się jednak. Urzędnik na punkcie
kontrolnym, przed którym się zatrzymali, najprawdopodobniej nie
umiał czytać. Być może nie wiedział też, jak wygląda zamkowa
pieczęć, bo upierał się jak osioł. W  końcu podziałała na niego
dopiero groźba, że jeśli się będzie stawiał, to Hekke urżnie mu łeb
i  nasra do środka. Ale i  tak gardłował jeszcze, dopominając się
przynajmniej kompromisu.
– Wielcy państwo, jeśli musicie, to już weźcie tę broń. Ale proszę,
przynajmniej nie noście ostentacyjnie na wierzchu. Nie bądźcie
przykładem dla wichrzycieli.
– Na to chyba moglibyśmy się zgodzić? – Nolaan spojrzał pytająco
na Viriona.
Ten machnął ręką.
–  No dobra. Zawińcie miecze w  koce i  przypnijcie do juków.
I jedźmy w końcu, bo dzień nam tu minie.
– O to, to, to, szefie – uśmiechnął się Hekke. – Bo już myślałem, że
pragnienie mnie normalnie zabije pośrodku terenu, gdzie psy
szczekają inną częścią ciała niż morda.
– Mam jeszcze trochę wody w bukłaku – zaoferowała się Niki.
–  Dziękuję ci, piękna, w  imieniu mojego konia. Ale marzę
o wódzie. Niby to samo co woda, a jednak pisane ciut inaczej.
– Pijak.
Hekke nie zwracał uwagi na docinki. Wyrwał do przodu między
pierwsze zabudowania, wyraźnie czegoś szukając. Zamiast na
karczmę, natknął się chyba na ubogi burdel, bo podstarzała kobieta,
która otworzyła drzwi obskurnej chaty, była tylko częściowo ubrana.
– Wielki panie! – krzyknęła z ogromnym zapałem. – Widzę, żeście
wygłodniali! A ja wasz głód zaspokoję!
Hekke zakrztusił się śliną.
–  Nie, nie... to znaczy tak, ale... – Nie wiedział, jak wybrnąć. –
Najpierw musimy zaspokoić inny głód.
–  Ale ja was mogę nakarmić. I  nakarmić, i  obsłużyć, chodźcie do
mnie, to nie pożałujecie.
–  Obowiązki wzywają. Ale niechybnie wrócimy, bo wszyscy
w  naszej kompanii nade wszystko uwielbiamy uganiać się za
sukienkami!
– Ty! – warknęła Tania. – Może niech każdy mówi za siebie!
– Właśnie – poparła koleżankę Niki. – Ja też się nie uganiam.
– Oj, dziewczyny...
– Spokój! – Virion zrozumiał, że towarzystwo zaraz gotowe mu się
rozejść, każdy w  poszukiwaniu tego, czego najbardziej potrzebuje
w  danej chwili. – Lirion. Ty się znasz na przetrwaniu w  ostępach,
więc kup dla wszystkich rzeczy odpowiednie na pustynię.
– Dam radę.
– Nolaan, znajdź, proszę, wygodną gospodę.
– I słusznie, że mnie to zlecasz.
– Rohan, znajdź zagrodę z obsługą dla koni.
– Jasne.
–  I  niech ktoś obudzi Kody’ego, bo trzyma już nos poniżej łęku
i zaraz spadnie z siodła.
Tania na ochotnika podjęła się wykonania tego rozkazu i kopnęła
funkcjonariusza w  udo. Ten poderwał się gwałtownie, otwierając
oczy.
– Gdzie jesteśmy?! Gdzie jesteśmy?!
–  Cesarz prosi na komnaty – mruknął Hekke. – A  ja? – Przeniósł
wzrok na Viriona.
– Ty znajdź nareszcie tę wódkę.
– Tak jest! Na jednej nodze!
Rozdysponowawszy ludzi, Virion mógł nareszcie zsiąść z  konia
i rozprostować ścierpnięte ramiona.
– A my? – przypomniała mu Tania, również zeskakując z siodła.
– A wy, drogie dziewczyny, będziecie teraz szczerze, bez kłamstwa
mówić mi, jaki to jestem piękny, mądry i wspaniały. Nie zapomnijcie
podkreślić moich genialnych cech przywódczych i  sprzyjającego
ludziom charakteru.
Nożowniczka zmarszczyła brwi.
–  Zaraza, zapomniałam tego słowa. Jak to było? – Przeniosła
wzrok na Niki, szukając pomocy. – Jakiego słowa zapomniałam, żeby
go określić?
– Szowinista – podpowiedziała uprzejmie upiorzyca.
– No nie – żachnął się Virion. – Raz pozwalam swoim ludziom się
otworzyć. Pozwalam im powiedzieć, jaki to jestem wspaniały, i  co
słyszę?
–  Jesteście wspaniali, panie! – Uliczny handlarz musiał usłyszeć
wymianę zdań i  wykazał się refleksem, podchodząc z  boku. – Jak
ktoś jest tak wspaniały jak wy, panie, to ja pierwszy to przyznam! –
oświadczył, prezentując amforę owiniętą wieloma warstwami
jutowych worków. – Trochę bardzo chłodnej wody z  cytryną
i syropem?
– Dziewczyny? Chcecie wody z cytryną?
–  Ja poproszę. – Niki ciągle tkwiła na siodle, nie mogąc
zdecydować, czy woli siedzieć, choć pupa już boli, czy stać, ale na
potwornie zapylonej ulicy.
– Ja też – skinęła głową Tania.
– No to poprosimy o dwa kubki.
Handlarz był niezwykle zręczny. Trzymając amforę pod pachą,
błyskawicznie napełnił naczynia, podał, przyjął należność i  zaczął
wydawać resztę. I prawie mu się udało.
Prawie, bo nagle spod pobliskiego zadaszenia wyskoczyło kilku
wyrostków, a  jeden z  nich chwycił za sakiewkę Viriona. Nic z  tego.
Była przymocowana do paska łańcuszkiem, ale wykorzystując
zamieszanie, drugi złapał drobne wprost z  ręki i  zaraz wszyscy
zaczęli uciekać.
– O wy gnoje! – W głowie Viriona zagrały surmy bojowe, a on sam
krzyknął do Tani: – Pilnuj tu wszystkiego.
I choć zrabowana suma absolutnie nie była tego warta, zaczął
gonić chłopców wzdłuż ulicy. Ci uciekali sprawnie, choć po chwili
dało się zauważyć, że jeden z  nich lekko utykał. Cała grupa szybko
zrezygnowała z  biegu po zatłoczonej głównej ulicy. Skręcili w  bok,
w znacznie węższe przejście pomiędzy jakimiś składami. Tu już nie
było zbyt wielu kręcących się ludzi. Chłopcy przyspieszyli, to samo
też zrobił Virion. Trochę go nawet zaskoczyła własna prędkość i to,
z  jaką łatwością mu się biegło, choć dawno tego nie ćwiczył.
Zrozumiał szybko. Jego miecz został przy siodle, zawinięty w koc, jak
chciał urzędnik miejski, który dyżurował na drodze.
Nie miało to żadnego znaczenia. Wyrostki uciekające teraz ze
swoim marnym łupem i  tak miały niewielkie szanse w  starciu
z  wyszkolonym wojownikiem. A  z drugiej strony Viriona ogarnęło
zwątpienie. Przecież gonitwa za gówniarzami nie miała żadnego
sensu. Co on? Chciał ich złapać i  wychować? Reedukować czy co?
A może wymierzyć karę, dać nauczkę...? Całkowite nieporozumienie.
Zdawał sobie sprawę, że to głupota. Ale równie głupio byłoby teraz
odpuścić. Teraz właśnie, kiedy jeden z  bandy rzezimieszków
wyraźnie zaczął odstawać, utykając coraz mocniej.
Virion przyspieszył lekko i  szybko doprowadził do tego, że
niedomagającego przeciwnika miał dosłownie na wyciągnięcie ręki.
I  wtedy właśnie wypadli na pusty plac tuż za, sądząc po smrodzie,
farbiarnią. Zrozumiał, że to pułapka, kiedy pięciu innych wyrostków
pojawiło się z  tyłu, uniemożliwiając odwrót w  tym kierunku. Ci,
którzy uciekali, odwrócili się, a kilku nowych pojawiło się właściwie
nie wiadomo skąd. Ślepe ściany składów nie miały ani drzwi, ani
okien. Pewnie wyszli więc zza przygotowanych do obróbki bel
różnych materiałów. Zresztą zaraza ich wie. W  każdym razie plac
był idealnym miejscem na szybką, lub niekoniecznie szybką,
egzekucję. Nikt poza placem nie mógł zauważyć, co się tutaj dzieje.
– No żeby was szlag trafił! – Virion oparł dłonie na kolanach. Nie
dlatego, że był jakoś tam szczególnie zdyszany. Chciał, zniżając
głowę, zobaczyć dokładniej, co dzieje się z tyłu.
– To pewnie kiedyś nastąpi. – Młody dryblas z przodu wykazał się
nawet pewną finezją w  wypowiedzi. Być może jako jedyny wśród
bandy wyrostków posiadał jakiś ślad inteligencji. – Ale póki co
zabierzemy ci sakiewkę.
–  To nie mogliście od razu tam, przy handlarzu napojami,
powiedzieć?
– Nie. Tam za dużo świadków.
– Świadków czego?
–  My cię nie narazimy na wstyd oddawania pieniędzy
dobrowolnie pod wpływem strachu. Nie mógłbyś przecież żyć ze
świadomością, że jesteś tchórzem. Więc nie będziesz.
– Bo?
– Bo ty nam nie oddasz sakiewki ze strachu. Najpierw spuścimy ci
wpierdol, potem skopiemy po nerach, a pieniądze zabierzemy siłą. –
Dryblas podniósł dłonie. – Nie dziękuj, nie dziękuj.
Virion uśmiechnął się szeroko, bo gość był nawet wymowny.
I  całkiem fajnie to sobie wykombinował. Jeśli chodzi o  rozmowę
z  ofiarą przynajmniej. Ech... Virion rozejrzał się raz jeszcze.
Złodzieje mieliby nawet szansę zwyciężyć. Gdyby schronili się na
dachach i rzucali w niego kamieniami. Mieliby szansę. A tak dali się
zwieść temu, że nie miał broni, a  oni zawczasu przygotowali sobie
jakieś drągi, łomy, noże, chuj wie co jeszcze.
No nic. Najgłupsze byłoby czekanie na środku, aż się na niego
rzucą.
Zrozumiał, że to pułapka, kiedy pięciu innych wyrostków pojawiło się z tyłu,
uniemożliwiając odwrót
Virion ruszył więc w lewo. Nie z jakiegoś konkretnego powodu. Po
prostu akurat tak wyszło. Chwycił za rękę tego, co stał najbliżej,
złamał ją i waląc łokciem w żołądek, posłał go na ziemię. Następny
zamierzył się sękatą lagą. No i znowu, pewnie miałby szansę, gdyby
uderzył bez zamachu, po nogach. A  tak? Od góry? Samo
wyprowadzenie takiego uderzenia wymagało tyle czasu, że
ogarnięty przeciwnik nigdy go napastnikowi nie da. Virion
zablokował jego rękę, złamał przedramię, ujął lagę w dłonie i złamał
nią chłopakowi szczękę. Następny zamierzał zaatakować gołymi
rękami. Może był głupi, może honorowy, co na jedno wychodziło,
a  może po prostu nie przygotował sobie niczego zawczasu. Stanął
w  pozycji jak do zapasów, czyli wiedział, że zakroczna noga jest
bardzo wrażliwym punktem. Krył ją, wystawiając nakroczną.
Virion w ostatniej chwili powstrzymał się od kopnięcia w bok tej
nogi. Każde złamanie się zrasta. Każde można nastawić, naprawić,
usztywnić, leczyć i często wyleczyć. Złamania wynikłego z kopnięcia
w bok kolana nie da się naprawić w żaden sposób. Kaleka do końca
życia.
– Kurwa! – wyrwało się Virionowi.
Prawe ramię minęło zastawę chłopaka i zmasakrowało mu twarz.
Złamanie nosa. To się leczy, choć bolesne, krańcowo upierdliwe i w
zarazę długotrwałe.
Zerknął do tyłu. Ci za jego plecami dopiero zbierali się do akcji.
Amatorzy. Ale... skoro tacy wyrywni, to chętnie zmienił kierunek,
w  którym się dotąd posuwał. Ci z  przodu bowiem nie zdradzali już
chęci natychmiastowego podejścia bliżej.
Ruszył w  przeciwną stronę, od razu natykając się na trzech
wyrostków o  twarzach tak prymitywnych, że skądś nagle przyszła
myśl: „Z kim ja się, kurwa, zadaję?”. Zrozumiał też, że tu nie może
być żadnych ulg w rozdawaniu ciosów. Tu w grę wchodziła jedynie
eliminacja.
Pierwszego więc przepuścił sobie po ramieniu, zupełnie jakby
przeciwnik sam był mieczem. Kiedy mijali się bokiem, chwycił
tamtego za głowę i szarpnął. Nie patrzył na efekt. Kolejny zamierzył
się drągiem, ale nie był poważnym zawodnikiem. Virion po prostu
wszedł pod jego drąg i  z całej siły uderzył go pod pachę, łamiąc
żebra. A  potem objął go wpół i  rzucił w  stronę następnego
przeciwnika, który trzymał łom. No i dobrze.
Virion, ważąc w  rękach zdobyte metalowe narzędzie, po raz
pierwszy od rozpoczęcia walki rozejrzał się.
Układ sił na placu zmienił się w  sposób diametralny. Na polu
bitwy zjawił się bowiem Hekke. W lewej ręce miał bukłak z wódką,
w prawej wyrwaną z jakiegoś płotu sztachetę, z tkwiącym jeszcze na
jej końcu krzywym i  zardzewiałym gwoździem. Tym, co trzymał
w  lewej, nie dzielił się z  nikim. Tym, co miał w  prawej, wprost
przeciwnie. Rozdawał ciosy z jednej i drugiej strony. Był zadowolony
z siebie jak jasny szlag, pewnie już popróbował zawartości bukłaka
i zaczynał płynąć z nurtem rzeki zwanej pierwszą euforią.
– Za wolność Keddelwah i Dahmerii – pokrzykiwał. – Imperatorze,
patrz, jak oni chętnie oddają za ciebie swoje młode życia.
Nie no. Urżnął się w  pół modlitwy. Virion miał tylko nadzieję, że
nikt nie słyszy. Ale młodzi bandyci dobrze wybrali teren na
zasadzkę.
Hekke walił sztachetą na odwał. Dryblasa, który chciał uciekać,
zahaczył od tyłu gwoździem za oko i wyjącego przyciągnął do siebie.
–  Gdzież zmierzasz, nie pożegnawszy się wprzódy? – zapytał,
przykładając swój policzek do zakrwawionego policzka przywódcy
młodych bandytów. – Czyż nie pora porozmawiać o poezji?
– Gdzieś ty to przeczytał? – zainteresował się Virion. – Bo sam nie
wymyśliłeś?
–  W  romansach rycerskich poświęconych twoim przygodom –
odparł rezolutnie Hekke.
– To puść go i daj się napić.
– Nie ma sprawy.
Plac pustoszał błyskawicznie, nie licząc jedynie tych, którzy nie
mogli opuścić go sami.
– Skąd się tu wziąłeś?
–  Kupowałem właśnie napoje, kiedy przebiegłeś mi za plecami
z  największą szybkością. O... mówię sobie, pewnie mistrz mistrzów
mnie potrzebuje. Więc pierwej uraczywszy się trunkiem, przybyłem
z odsieczą.
–  Przestań gadać językiem z  tych romansów. Jeszcze ciebie tu
brakowało.
–  Nie twierdzę, że potrzebowałeś pomocy. – Hekke chodził po
placu pochylony i  podnosił z  piasku porzucone monety. –
Powiedziałem tylko, że przybyłem z odsieczą.
–  Czego ty tam szukasz na ziemi? – Virion pociągnął dwa spore
łyki z bukłaka.
–  Zdobycz zbieram. Napadliśmy na przeważające siły
przeciwnika, pokonaliśmy i łupem naszym padły... – Hekke podszedł
bliżej i otworzył zaciśniętą dłoń. – Trzy brązowe! Rabusie z nas jak
z koziej dupy dwie pierdziawki!
– Coś jest na rzeczy – zgodził się Virion, pociągając kolejny palący
łyk.
– Jak się dzielimy? Dwa dla ciebie, jeden dla mnie czy odwrotnie?
–  Ty nie bądź, kurwa, dowcipny. To moje pieniądze, które mi
wyrwali.
–  Aaaa! – Na twarzy Hekkego odbił się cień zrozumienia. – To
dlatego ich tak goniłeś.
Virion splunął na ziemię, klnąc własną głupotę.
–  Chodźmy stąd – warknął. – I  nie mów w  towarzystwie o  tych
trzech brązowych!
–  Jasna sprawa. – Chłopak uśmiechnął się, ale na jego twarzy
zagościł jednocześnie jakiś nieuchwytny wyraz, który zdawał się
świadczyć, że ta kwestia chyba nie zostanie szybko zapomniana.
Obaj zanurzyli się w  plątaninę wąskich zaułków. Szerzej zrobiło
się dopiero przed jakąś świątynią, gdzie Virion wrzucił feralne
brązowe do miseczki nędzarza.
– A tam co się dzieje? – Wskazał zbiegowisko na placu przed nimi.
– To chyba „ubita ziemia”.
–  Tu? Na zadupiu przy pustyni teren do honorowych
pojedynków?
– Na to wygląda. Widzisz tego z zakrwawionym mieczem?
Rzeczywiście. W  niewielkich lukach między widzami dało się
dostrzec poranionego chłopaka, podpierającego się ręką o  ziemię,
i mężczyznę w sile wieku, który trzymał miecz przy jego szyi.
–  Ja go znam, tego zawodowca – mruknął Hekke. – Straszny
skurwiel i sadysta.

Taida wiła się w  męce, podstawiając kolejno literki do wzorca


zaszyfrowanego tekstu. Z  najwyższym trudem posuwała się
naprzód, a właściwie bliższe prawdy byłoby stwierdzenie: nie miała
pojęcia, czy posuwa się do przodu, czy nie. Nie było żadnej
wskazówki, żadnego probierza, który powiedziałby jej, że idzie
w  dobrą stronę. Raz wydawało jej się, że zaczyna rozumieć
poszczególne słowa, że przynajmniej część liter pasuje, a  raz
przeciwnie. Tekst pozostawał niezrozumiałym bełkotem. Jak długo
tak można?
Nalała sobie wina. Na podstawie tych fragmentów notatek,
których Sekar nie zaszyfrował, zdołała podjąć podstawowe kroki.
Wysłała ekipę Viriona do Natares już w  konkretnym celu, choć tak
ułożyła plan podróży, żeby nie dotarli tam za szybko. Na następnych
przystankach mieli dostawać kolejne instrukcje uściślające, co mają
robić. I  tu nastąpił pierwszy zgrzyt. Skoro Zamek został
zinfiltrowany, musiała oprzeć się na sieci łączności prefektury.
Gorzej, właściwie wszystko musiała oprzeć na strukturach
prefektury. To było nielegalne, ale chuj z  tym. Źle się czuła jednak,
musząc obcej służbie, półprywatnie, co gorsza, dać wgląd w  cień
swoich spraw. Przecież nawet Gia, żona Kody’ego, była pod ochroną
ludzi z  prefektury. A  to nie jest służba, która ma jakiekolwiek
zbrojne ramię. Jak dotąd Giron wszystko ogarniał. Po pierwsze,
kochał Taidę, po drugie, uratowała mu tyłek ostatnio. Ale
rozpaczliwie potrzebowała wyników. Nadprefekt przy całym swoim
sprzyjaniu nie stanie przecież za plecami z  pomocną dłonią, jeśli
powinie jej się noga. Jego instynkt samozachowawczy, o  czym
dobrze wiedziała, był bardzo silnie rozwinięty. Albo szybko będą
wyniki, albo...
Rzuciła papiery, które trzymała w  ręku. Poleciały na wszystkie
strony. Niektóre aż pod ścianę, jeden pod drzwi wejściowe,
znajdujące się o dobrych kilka kroków od jej stanowiska. No i dupa!
Te dokumenty nie były jej do niczego potrzebne! Nic z  nich nie
wynikało. Niczego nie potrafiła odczytać!
Wypiła duszkiem kielich wina i  będąc na dnie frustracji, nalała
sobie kolejny. Naczynie wydawało się całkiem spore, jednak na
pokonanie zawartości też wystarczyło kilka głębokich łyków.
Dupa!
Wstała, nagle czując potrzebę porozmawiania z  kimkolwiek.
Zerknęła za okno. Czarna noc. Kto jeszcze kiblował w  pracy?
Wszystko jedno. I tak nie miała tu nikogo zaufanego. Nikogo, z kim
mogłaby porozmawiać o tym, co ją interesowało.
Nie no. Czuła, że popada w  paranoję. Jeszcze chwila, a  wyda jej
się, że wszystkie służby w cesarstwie zostały w całości zinfiltrowane.
Prefektura, Służba Skarbu, urzędy... Stop! Zaraz, zaraz, zaraz. Przede
wszystkim to oczywista bzdura. Gdyby tamci zinfiltrowali wszystkie
urzędy, to przecież już mieliby cesarstwo w  garści. Wystarczyło
pójść do cesarza i  powiedzieć: „Panu już dziękujemy, teraz my!”.
A  skoro tak się nie dzieje, to znak, że nie we wszystko mają wgląd.
No oczywiście. Ale przed momentem wymieniła w  myślach Służbę
Skarbu, inaczej mówiąc: wywiad. Czy naprawdę przypadkiem
przyszła jej do głowy ta nazwa? Nie, to na pewno nie traf. Jej myśli
były skoncentrowane wokół jednej sprawy i własny umysł chciał jej
ewidentnie coś podpowiedzieć. Ale wywiad nie zajmował się
aferami wewnątrz cesarstwa. Nie miał prawa. Wzruszyła
ramionami. No i co z tego, że nie? Wiedział za to dużo o sprawkach
Troy. A  co za tym idzie – musiał coś wiedzieć o  Kasjopei i  o tym,
dlaczego wrogie królestwo interesowało się akurat Natares.
Wstała gwałtownie.
Wśród oficerów siostrzanej służby miała wielu znajomych. Nerva
często kontaktował ich ze sobą. Pamiętała nawet swoją pierwszą
sprawę, to właśnie od Służby Skarbu dowiedziała się, że tajemnicze
wielkie ogniska pali się nie tylko w  Luan, ale także daleko za
granicami, a na mapie ich lokalizacje tworzą gigantyczny krzyż.
Pytanie tylko, czy ktoś z  nich jest jeszcze w  pracy. Wyszła na
korytarz. Pytanie czysto retoryczne. Pewnie, że jest. Stopnień
zagonienia u nich był bardzo podobny do tego, który dotyczył jej
ludzi. Szybkim krokiem ruszyła w  stronę tej części Zamku, która
była zajęta przez pracowników wywiadu. Ciekawe, czy ją wpuszczą
bez wypełniania odpowiednich papierów.
Zaczęła się śmiać w duchu. Mieliby nie wpuścić... jej? Jej?! Pani na
Zamku?
Przeszła do drugiego skrzydła bez jakiejkolwiek próby
zatrzymania. Nawet bez takiej myśli rysującej się choćby nieśmiało
w  oczach strażników. Taida usiłowała sobie przypomnieć, gdzie
rezydują oficerowie najwyższych stopni. Gdzieś tutaj? Nie. Chyba
trochę wyżej. Wbiegła na kolejne piętro i okazało się, że miała rację.
W  obu kwestiach: oficerowie najwyższych stopni pracowali tutaj
oraz: wielu z nich tkwiło jeszcze w robocie.
Zatrzymała się przy pierwszych drzwiach, gdzie przez szparę na
dole wydobywało się światło, i zapukała trochę nieśmiało.
–  Kto tam?! – wrzasnął niebotycznie zdziwiony mężczyzna ze
środka. Tu się przecież nie pukało, tu anonsował strażnik.
–  Czołówki armii Troy! – odkrzyknęła. – Wychodzić
z podniesionymi rękami!
Już po chwili drzwi otworzyły się, ukazując roześmianą twarz.
– Prosimy, prosimy! Zapraszam wrogiego szturmowca do środka.
Na szczęście znała go. Aman albo Amon. Jakoś tak. Aman –
przypomniała sobie, wchodząc.
–  Czym mogę służyć o  tak wczesnej porze? – Oficer zgiął się
w ukłonie. Był po cywilnemu, nie miał więc do czego salutować.
–  Masz coś do picia? Wysuszyłam osobiście wszystkie nasze
zapasy.
– Uuuuu... Oj, joj, joj! To naprawdę jesteś w potrzebie.
Wskazał Taidzie wygodne krzesło pod ścianą, a nie to naprzeciw
stołu, które służyło do przesłuchań. Obok umieszczono paterę
z  owocami, wykwintne naczynia. No i  w ogóle pomieszczenia
wywiadu wyglądały zdecydowanie przytulniej od mordowni
prokuratury obok.
Aman zakrzątnął się szybko, stawiając na blacie dwa małe
kubeczki ze szkła. Ostrożnie napełnił je klarownym brązowym
płynem z finezyjnej butelki.
– To wódka? – zapytała.
–  A  skąd! – zaperzył się, niby to obrażony. – To wino. Tyle że
przepędzone.
Nie czekając na toast, podniosła kubeczek do ust i  wychyliła
zawartość jednym haustem. Zapiekło. Straciła oddech.
– Zapomniałem ostrzec, że mocne jak wódka.
Nie mogła odpowiedzieć.
–  Cóż cię tak dobiło? – zapytał, wykorzystując chwilę jej walki
o  oddech. – Wiem, że tajemnica, więc nie pytam normalnie, tylko
bezczelnie.
– Muszę czymś zagryźć. – Taidzie w końcu wrócił głos. – I pewnie,
że tajemnica.
Oficer zajął się krojeniem cytryn na ćwiartki. Używał do tego noża
o  cienkim ostrzu, trochę przypominającego sztylet. Na pewno nie
było to nic, czego używało się w  kuchni. Taida miała jedynie
nadzieję, że mordercze narzędzie nie było dowodem rzeczowym
i nie wyciągnięto go z ciała jakiegoś nieboszczyka.
– Frustruje mnie fakt, że nie mogę rozszyfrować cudzych notatek
– zdradziła tajemnicę państwową.
– Notatki fachowca czy amatora?
– W szyfrowaniu amatora.
–  O  Bogowie łaski rozdający wszelakie, ale akurat nie w  tej
kwestii... Kanał.
–  No. Czasami mam wrażenie, że on szyfruje to samo dwa, trzy
razy. Już, już coś mi się zaczyna zgadzać, biorę do ręki inną kartę
i znowu nic.
–  Wątpię – mruknął Aman. – To dotyczyło wielokrotnego
szyfrowania. Ale nigdy nie zgadniesz, co takiemu strzeli do głowy. –
Ponownie napełnił szklane kubeczki przepędzonym winem
i  przysunął bliżej tackę z  ćwiartkami cytryn. A  potem usiadł na
krześle obok. – On mógł nawet do każdej notatki użyć innego szyfru.
A każdy sam wymyślił.
– Nie załamuj mnie.
– Wypijmy. – Oficer podniósł swoje naczynie, zmuszając Taidę, by
zrobiła to samo.
Wypili.
–  Nie gryź cytryn i  nie połykaj, bo tylko żołądek obciążysz –
poradził. – Wyssij i rzuć.
Taida poszła za jego radą.
– Gdzie rzucić? – spytała tylko.
– A gdziekolwiek. Możesz tam. – Wskazał kąt przeciwległej ściany.
– Jutro ktoś sprzątnie.
– Chyba dziś.
–  Rzeczywiście. – Spojrzał na panią prokurator z  uśmiechem,
a potem zapytał: – Z czym przychodzisz? Powiedz.
Taida rzuciła przed siebie następną ćwiartkę cytryny.
– Co wiesz o Kasjopei? – spytała.
– A to akurat nie moja działka. Sprawy Troy piętro wyżej.
– Szkoda.
–  Spokojnie, coś tam wiem. Córeczka wielkiego księcia jest osobą
tak niecodzienną, że się o niej mówi u nas w kuluarach.
Aman był uroczy z  tą swoją bezpośredniością. No ale należał do
zupełnie innej służby. Wywiad nie prowadził działań na terenie
samego cesarstwa. Podejście do tajemnicy w jego siedzibie nie było
więc tak skrajne jak w  pionie bezpieczeństwa wewnętrznego. Ci
tutaj swoich wrogów mieli daleko stąd, za granicami państwa.
I dlatego czuli mniejszą presję, działali, przynajmniej w Syrinx, pod
mniejszym obciążeniem. Ich teren operacyjny był gdzieś w  zarazę
daleko, zatem atmosferę tutaj łatwiej było porównać do sztabu
generalnego daleko na tyłach, a  nie dowództwa operacyjnego na
linii frontu jak w przypadku Taidy. I trzeba przyznać, trochę im tego
zazdrościła. Nie mówiąc o  elegancji oraz smaku, z  jakimi
wyposażono ich pomieszczenia. Czuło się, że to już nie brutalna
bezpieka. Tu pracowali wyrafinowani intelektualiści.
– Wracając do... – zaczęła, ale nie dał jej dokończyć.
– Do szyfrowania czy Kasjopei?
– Do tej drugiej.
– Widziałaś ją na własne oczy?
– Nie. – Taida potrząsnęła głową zaskoczona tym pytaniem.
–  Żałuj – powiedział i  zreflektował się nagle. – To znaczy jako
kobieta nie masz czego żałować, bo ciebie by ten widok nie poruszył.
Ale na pewno dałby pojęcie o  nieprawdopodobnej sile wywiadu
białego.
– A co to jest wywiad biały?
Aman ponownie napełnił szklaneczki.
– Każdy wyobraża sobie agenta wywiadu jako człowieka szczelnie
zawiniętego w  opończę, który przemyka w  ciemnościach
w najbardziej zakazanych zaułkach miasta, przez cały czas rozgląda
się ukradkowo, nie chce ujawnić twarzy... O, to jest szpieg! – Oficer
podniósł swój szklany kubeczek w  zapraszającym geście. Wypili.
Taidzie lekko już szumiało w  głowie. – A  tu nagle przyjeżdża
prześliczna, światowa dziewczyna, urodzona najlepiej, jak tylko
można sobie wyobrazić, znająca etykietę na wylot, i przedstawia się
wszystkim na cesarskim balu: „Witajcie, jestem szpiegiem, o,
przepraszam, dyplomatką, chciałam powiedzieć. Och, zawsze mi się
myli”. Ona nie będzie wykradać tajnych papierów, łazić po nocy,
szkicując plany naszych umocnień, nie uczyni niczego, co jest
nielegalne. Ona zajmie się tylko rozmowami z  najwyżej
postawionymi osobami w  cesarstwie na balach, rautach
i  przyjęciach. W  amfiteatrach, na wykwintnych deptakach
i  promenadach, podczas wyścigów konnych i  cyrkowych
przedstawień. Może kogoś przy okazji uwiedzie, a  może ograniczy
się wyłącznie do składania obietnic. Ale rozmowy nie odmówi jej
nikt.
–  Rozumiem. Musiałaby być niesamowicie inteligentna, żeby coś
z tego poskładać.
– Nie. Nie musiałaby.
–  Kto inny składa za nią elementy mozaiki? Strzępy informacji,
które uzyska?
Aman westchnął ciężko.
–  Widzisz, w  Troy mają wszystko poukładane inaczej niż u nas.
Tam wielkie rody zajmują się wyłącznie władzą i  sobą wzajemnie.
Lud więc musi radzić sobie sam i  wstyd przyznać, wychodzi mu to
znacznie lepiej niż... hm... – Tu urwał, sugerując, że chce powiedzieć
„niż u nas”, ale oficjalnie dokończył: – Niż w  innych królestwach.
A filozofia ludu jest prosta. Lepszy swojak niż obcy, bo wroga można
tylko pałką w  łeb, żeby ubić. I  ten pogląd jest podzielany przez
wielkie rody, książęta w tej kwestii poszli na współpracę z ludem.
– A mógłbyś mniej poetycko? – zakpiła lekko.
–  Jasne. Za dyplomację, a  więc i  zbieranie informacji u obcych
odpowiada Archentar. Ale w  samym wywiadzie pracują też ludzie
z gminu, bardziej doświadczeni niż młoda agentka, o dramatycznie
dłuższym stażu. No i  cóż z  tego, że ona wysoko urodzona.
Pragmatyzm Troy nakazuje, żeby słuchała wyższych od siebie
stopniem, mimo że pochodzą z  niższych warstw społecznych.
Dlatego Kasjopea słucha rozkazów jak każdy inny. A  człowiekiem,
który posyła ją do konkretnych zadań, jest Naven, szef delegatury
wywiadu Troy w  Syrinx. I  to on układa uzyskane przez nią
informacje w jedną mozaikę.
– Aha, czyli młoda i głupia...
– Nie mów tak. – Aman podniósł rękę. – Oni chcą, żebyśmy myśleli
w ten sposób.
– Jaka więc jest?
–  W  Troy nie robi się różnic między chłopcami i  dziewczętami.
Kasjopeę nauczono więc fechtować, jeździć konno na męskim siodle,
pływać, skakać, biegać na długich dystansach, a  nawet bić się za
pomocą własnych rąk. Poza tym musiała studiować matematykę,
podstawy geometrii, geografię, astronomię, filozofię i  wiele innych
sztuk. Od dziecka wdrażana była do etykiety, konwenansów oraz
pałacowych intryg. Nauczono ją samodzielnie myśleć i podejmować
decyzje. Pamiętaj, że mimo braku doświadczenia Kasjopea jest
groźnym, skupionym i  inteligentnym przeciwnikiem. Bo obraz
ślicznej trzpiotki-idiotki to tylko taki bojowy kamuflaż.
Taida odetchnęła głęboko. Przepędzone wino krążyło w jej żyłach,
napełniając ciało optymizmem i nareszcie uczuciem odprężenia.
– O co więc chodzi... – zaczęła, ale znowu nie dał jej dokończyć.
– Teraz mi powiesz, po co naprawdę do mnie przyszłaś.
Poczuła podziw w  stosunku do Amana. Nie wstając, ukłoniła się
lekko ze śmiechem.
– Skoro już wiem, że Troy nie wysyła do nas głupków, wyjaśnij mi
jeszcze jedną rzecz.
– Mhm?
– Dlaczego poprosiła o Natares?
Aż cmoknął, a potem przygryzł wargi.
–  Teren cesarstwa nie jest naszym obszarem operacyjnym. Nie
mamy prawa tu działać...
– Dlaczego Natares? – teraz ona przerwała mu w pół słowa.
– Nikt nie wie, co się dzieje w tym mieście. Ta kwestia na piętrze
wyżej – wskazał palcem sufit – spędza paru ludziom sen z oczu.
– Coś jednak wiecie?
–  O  samym mieście nic. I  w dodatku wszystko jest przecież
przeprowadzone zgodnie z zasadami sztuki.
– O czym mówisz?
–  O  prośbie Kasjopei. Przyjeżdża sobie do nas taki jawny szpicel,
listy pokazuje, zatwierdzenia godności konsula się domaga...
Wszystko dotąd jak zawsze w  historii. Ponieważ między naszymi
państwami trwa wojna, to cesarz słusznie chce szpicla odseparować
od najwyższych sfer w  imperium. Nie akredytuje szpiega przy
dworze w  Syrinx, a  nawet ze złości nie wyznaczy pobytu w  jakimś
światowym mieście typu Negger Bank czy choćby Sonne. Imperator
jednak ust nie zdążył otworzyć, a  dziewczę samo chce zesłania do
Natares.
– No właśnie.
–  Hm. Sytuacja wygląda tak, jakbyś przyjechała w  gości do
sąsiada, chciała nocować, ale ponieważ jesteście pokłóceni, wiesz, że
on nie przydzieli na pokoje gościnne ani salonu, ani sypialni. Masz
więc do wyboru jeden ze zwykłych pokoi, kuchnię czy choćby sień.
A ty sama z siebie wybierasz budę dla psa.
– Cóż mogłoby mnie do tego skłonić?
Aman zmrużył oczy.
–  Nie odpowiem ci na pytanie, co się dzieje w  Natares. Ale to, co
zwąchali chłopaki i dziewczyny z Troy w tej kwestii, może pochodzić
od nas.
– Ktoś zdradził?
–  Przeciwnie. Ktoś próbował ich wybadać. Może czymś
zainteresować? No i... jakąś informację dostali w  ramach zapłaty,
ewentualnie sami się domyślili. Nie wiem.
– A skąd wiesz, że ktoś był w Troy? W wysokich kręgach?
– Tośmy zwąchali. Był, był, ale kto, nie mamy pojęcia.
– Jakim cudem?
–  No przecież w  przeciwieństwie do naszej kochanej księżniczki
tamten nie przedstawił się oficjalnie na dworze króla. Pojechał
sukinsyn z tajną misją. A jednak wiemy, że ktoś był.
– Żadnego śladu?
–  Ślad jest. Gość wrócił do Luan prawie dokładnie po tym, jak
wybuchła wojna.
–  Ja cię pierdolę! – Taida aż podskoczyła. – Ktoś namawiał obce
królestwo do wywołania wojny z nami?!
Aman rozłożył szeroko ręce i  pokręcił głową. Nie miał przecież
pojęcia.
– Śladem, o którym mówię, jest fakt, którego my nie mamy prawa
badać.
– Bo?
–  Bo rzecz miała miejsce już w  granicach Luan. Kiedy tamci
zaatakowali port w Yach, cesarstwo rzuciło posiłki. Korpus Drogowy
zaczął maszerować w  stronę pustyni i  stała się rzecz niesłychana.
Wojsko ustąpiło miejsca na drodze pojedynczemu wozowi, który
jechał z naprzeciwka.
– Niesłychane.
Aman uśmiechnął się tajemniczo.
–  A  teraz wyobraź sobie, ile osób w  państwie byłoby w  stanie
sprawić coś takiego? Komu maszerująca armia schodziłaby z drogi?
No, liczmy. – Zaczął odginać sobie palce. – Cesarz, jego żona,
szambelan, pierwsza nałożnica cesarstwa...
Taida dorzuciła ze dwa imiona i w sumie doszli do jakichś ośmiu
osób.
– A powiedz mi, czy twój szef dałby radę jechać wojsku pod prąd?
– ciągnął Aman.
– To zależy od wagi sprawy. Ale sam z siebie nie.
– Ty byś mogła?
–  Nie. Ale ja bym i  nie próbowała, tylko przesiadła się na konia
i pojechała po piachu obok.
–  A  to już zależy od tego, co jeszcze lub kto dodatkowo
znajdowałby się w wozie, prawda?
Załatwił ją. I miał rację.
– A twój szef mógłby? – zapytała.
–  Nie. Tak samo jak żaden z  cywilów. Ale glejt otworzyłby drogę
każdemu, prawda?
Przytaknęła. Myśli wirowały jej w głowie.
– Nie masz pojęcia, kto podróżował w ten sposób?
– Nie mam. Wiem o tym z plotek, a świadków już nie odszukasz.
Ale pomyśl chwilę. – Aman znowu napełnił szklane kubeczki. –
Dokument tej wagi mógł wydać tylko Pałac. I  musi to być
odnotowane w  dokumentach. A  archiwum Pałacu nie spłonęło jak
wasze.
Uśmiechnął się, a  Taidę olśniło. No jasne! Przecież musi być ślad
po dokumencie, który pozwalał komuś jechać pod prąd wojsku
maszerującemu na bezpośredni rozkaz cesarza! A papier nie znika!
Spalić w  Pałacu również niczego się nie da. No chyba że razem
z  imperatorem, ale po czymś takim jakakolwiek dalsza akcja i  tak
nie miałaby sensu.
– Zaraz... – powiedziała jednak. – A jak połączysz tajemniczy wóz
z Natares?
–  Ja nie łączę, ja tylko kojarzę fakty – odparł natychmiast. –
W  porządku chronologicznym sprawa wygląda tak: ktoś prowadzi
tajne negocjacje w  Troy. Ich armia uderza na Luan. Do Syrinx
dociera Kasjopea i  jedyne, czego chce, to jechać do Natares.
A wszystko w tym samym czasie. Jedno dosłownie po drugim.
Taida po raz pierwszy od bardzo długiego czasu poczuła się jak
koń wyścigowy na zawodach tuż przed startem. Być może miała
kolejny punkt zaczepienia. Może nareszcie ruszy z  tym jebanym,
zamurowanym w miejscu śledztwem.
Wstała gwałtownie i  o mało nie runęła na posadzkę. Musiała
oprzeć się o  ścianę. Zrozumiała, że jest pijana w  sztok. Podstępne
przepędzone wino. Dopóki siedziała, nic nie wskazywało na to, że
się skuła.
– Odprowadzę cię – zaproponował oficer wywiadu.
–  Nie, nie, nie... dojdę sama. – „Trzymając się ściany”, dodała już
w myślach. – Czy możesz otworzyć mi drzwi?
– Jasne. – Podskoczył natychmiast, uchylając skrzydło. – Ale jesteś
pewna? Może...
– Sama dojdę! – Była bardzo stanowcza i pryncypialna. Rozumiała
jednak, że powinna się jakoś odwdzięczyć. Przechodząc obok Amana
w progu, pocałowała go w policzek. – Dziękuję.
Zrobiła dwa kroki, sunąc dłonią po ścianie, kiedy przyszło jej do
głowy, że w  podziękowaniach była chyba za mało wylewna.
Zawróciła więc z trudem i podeszła raz jeszcze do jego drzwi.
– Bardzo dziękuję. – Pocałowała go w drugi policzek.
Znowu ruszyła w drogę powrotną, ale też znowu po kilku krokach
ta sama myśl nie dała jej spokoju. Przecież on tak wiele jej
powiedział. Zawróciła po raz kolejny.
Aman czekał na nią już bardzo rozbawiony. Taida pocałowała go
w oba policzki, a potem w usta.
– Jestem ci bardzo wdzięczna!
Objął ją, choć raczej z troski niż z czułości.
– Jednak cię odprowadzę.
–  Nie, nie, nie... psttt! Nie wiesz, gdzie urzęduję, bo to tajna
informacja.
–  Wiem. – Oboje ruszyli wzdłuż korytarza. Taida próbowała
zaprotestować, ale Aman miał argument. – Muszę ci jeszcze coś
powiedzieć.
– Co?
–  Amatorzy, którzy często zmieniają szyfr, z  reguły w  nagłówku
umieszczają słowo zawierające wszystkie znaki alfabetu. W każdym
dokumencie to samo. I to słowo stanowi klucz.
– Nie ma słowa, które zawiera wszystkie...
– Ono nie musi mieć sensu. To tylko klucz.

Tarona poprowadzono na przesłuchanie jak zwykle wcześnie rano,


zupełnie jakby ktoś sądził, że taka pora będzie dodatkową karą. Nic
z tych rzeczy. Cela, jak wszystkie zresztą, była przepełniona, duszna
i jeśli ktokolwiek myślał, że w takich warunkach można delektować
się snem, był w  grubym błędzie. Wyprowadzenie przed świtem na
zewnątrz traktowało się raczej jako ulgę i  możliwość zaczerpnięcia
świeżego powietrza, bo to w środku po nocy można było dosłownie
kroić nożem. Niektórzy na spotkanie z  dwoma rześkimi
i energicznymi oficerami śledczymi szli nawet z radością.
Ale tego dnia w pokoju przesłuchań próżno było szukać atmosfery
sprawiedliwości triumfującej. Rozmowę prowadził sam Binh, dziś
wyjątkowo rozkojarzony, mało uważny i  jakiś taki wewnętrznie
zamyślony jakby. Came nie pojawił się w ogóle.
– Powiedz mi jeszcze raz. Czy kiedy zbiegałeś po schodach wśród
płomieni, ktokolwiek zwrócił się do ciebie? Prosił o pomoc?
– Ja nie zbiegałem. Schodziłem powoli, po omacku...
– To znaczy nie udzieliłeś nikomu pomocy?
– Nie, nie udzieliłem. Miałem na głowie torbę, dzięki której...
–  Zatem nie sprawdzałeś, czy ktokolwiek pozostał jeszcze przy
życiu? Porzuciłeś swoich kolegów?
– No... nie miałem jak sprawdzać. No co miałem zrobić?
–  Jeśli więc ktoś żył jeszcze, a  czemu miałby nie żyć, nie zadałeś
sobie trudu, żeby to sprawdzić?
– No jak...?
– Odmówiłeś kolegom pomocy?
– Nikt nie prosił o pomoc.
–  Aha! To mieli cię specjalnie prosić? Nawet jeśli byli
nieprzytomni...?
–  Nie wiem, co z  nimi było. Po omacku uciekałem z  płonącego
budynku.
–  Uciekałeś w  panice? Przed chwilą powiedziałeś, że szedłeś
bardzo powoli.
– No nie, schodziłem, niczego nie widząc...
–  Zreasumujmy zatem – powiedział Binh tonem nieznoszącym
sprzeciwu. – Wybuchł pożar, na dolnych piętrach umierali ludzie,
a  ty powoli i  ostrożnie schodziłeś sobie na parter, nie udzieliwszy
pomocy żadnemu z  konających kolegów. Nawet nie raczyłeś się
zaciekawić, co z nimi? Tak?
– No, ja...
– Tak było?
– Nie. Uciekałem z płonącego budynku spanikowany...
–  Fakty, fakty! – przerwał mu Binh. – Nie chcę słyszeć o  twoich
odczuciach.
Taron tylko westchnął, unosząc oczy ku powale. Binh wykorzystał
to zagubienie.
–  Powiedz, gdzie trzymałeś krzesiwo służące do wzniecania
ognia?
– Co? Nie trzymałem żadnego krzesiwa.
– Nigdy nie zapalałeś oliwnej lampki na służbie?
– Lampki zapala się od innych lampek.
–  A  pochodnie przed wartownią, które oświetlają podejście do
niej?
– No... pochodnie można zapalać krzesiwem.
– I gdzie je trzymałeś?
– Nie trzymałem. Nie miałem żadnego krzesiwa.
– Nigdy nie zapalałeś pochodni?
– Czasem zapalałem. Krzesiwo było na wartowni.
– I gdzie je trzymałeś?
W tym momencie ktoś otworzył drzwi.
– Pozwól na chwilę – rozległ się ściszony głos.
– Teraz? – Binh nawet nie odwrócił głowy.
– Teraz, teraz, chodź.
Oficer podniósł się ociężale. Rozejrzał się, zupełnie jakby zobaczył
swój gabinet po raz pierwszy. Na stole leżały akta, na półkach –
teczki zawierające protokoły z innych spraw. Pod żadnym pozorem
nie można było zostawić tu podejrzanego sam na sam z  tymi
dokumentami.
– Straż! – krzyknął Binh. – Odprowadzić więźnia!
–  No zaraz. – Taron co prawda wstał również, ale nie zdradzał
ochoty do natychmiastowego powrotu do więzienia. – Mówiłeś, że
dowiem się dzisiaj, co z moim bratem.
– Może później.
– Ale żyje przynajmniej?
– Ja tu nie jestem od udzielania informacji.
– Mówiłeś, że się dowiem!
– Koniec dyskusji. Straż!
Dwóch żołnierzy chwyciło Tarona i bez problemu wyciągnęło na
zewnątrz. On sam zdołał jedynie zauważyć twarz człowieka, który
wywołał Binha i  przerwał przesłuchanie. Ta twarz wyglądała na
spiętą.
Do celi dla aresztantów nie było daleko. Tam jeden z  żołnierzy
otworzył drzwi, a drugi wrzucił Tarona do środka, pomagając sobie
kopem, tak że Taron z  rozpędu zrobił parę kroków i  o mało nie
walnął głową o  przeciwległą ścianę. Na szczęście wielkolud
o  wytatuowanych ramionach, jego nowy znajomy Hai, zdołał go
chwycić w porę i wyhamować.
– Wcześnie cię puścili – mruknął.
– Sam nie rozumiem.
– A kończą sprawę? – zainteresował się olbrzymi współwięzień. –
Bo wiesz, jak kończą, wyjścia są dwa. To. – Przeciągnął sobie palcem
po szyi. – Albo to. – Podał do przodu nadgarstki jak kowalowi do
skucia.
–  Chyba nie kończą. – Taron wzruszył ramionami. – Nie wiem,
tego drugiego nie było, a tego, co ze mną gadał, wywołali nagle.
– O? – zdziwił się Hai. – Jeszcze, powiem ci, nie słyszałem o czymś
takim. Jak któryś z  oficerów wychodzi, to tylko po to, żeby zmienić
się z tym drugim.
– Mówię ci, że tego drugiego nie było.
– Hm.
Usiedli pod ścianą. Więzienna cela, przynajmniej w tym wydaniu,
nie była miejscem sprzyjającym prowadzeniu rozmów. Trwali więc
w milczeniu, oddając się kontemplacji dźwięków, które od czasu do
czasu dobiegały z  dziedzińca – dla nich miejsca, które było
symbolem wolności. Tam przecież poruszali się ludzie, którzy
przyszli z  miasta. Przywieźli jakieś produkty, zatrudnili się tu jako
cywilni pomocnicy, odbierali brudy do prania. Pochodzili ze świata
bez krat. Tak to przynajmniej wyglądało w  wyobraźni osadzonych,
lecz nie miało żadnego związku z  rzeczywistością. Na szczęście
więzieni tu ludzie nie mieli o  tym pojęcia. A  tak mogli sobie
przynajmniej pomarzyć.
Pierwszy posiłek podano im mniej więcej koło południa. Dwóch
posługaczy uwijało się szybko. Między nimi był i ten, który usługiwał
oficerom śledczym, i  z nim właśnie Hai zamienił ukradkiem kilka
słów. No, prawie ukradkiem. Nikt z ludzi wokół nie zorientował się
co do tematu rozmowy. A kontakty obsługi z osadzonymi należały do
codzienności. Więźniowie przetrzymywani tu długoterminowo
pozbywali się przecież przemyconych jakimś cudem precjozów
i handel kwitł w najlepsze.
Po chwili Hai wrócił na miejsce pod ścianą, trzymając w  ręku
dwie miski.
–  Masz. – Jedną z  nich podał koledze, a  potem nachylił się
i szepnął konfidencjonalnie: – No, ciekawe, ciekawe.
– Co?
– Wiem, dlaczego na twoim przesłuchaniu nie było tego drugiego.
Taron spojrzał zaciekawiony.
– No? Dlaczego?
– Nie żyje. W nocy wpadł pod furgon dostawczy. Albo ktoś go tam
wepchnął.
Były dziesiętnik drgnął mocno. Nie byłoby dla niego zdrowe
okazywanie w tym miejscu jakichś żywszych emocji, skupił się więc
na swojej porcji, opuszczając głowę jak mógł najniżej.
–  Naprawdę zastanawiające. – Hai, szepcząc, zasłaniał usta
wytatuowanym ramieniem. – Powiedzieli ci o  wypadku brata pod
ciężkim furgonem, a teraz jeden z nich...
– Głosy – mruknął Taron. – To głosy tak chciały. W moim śnie.
– Głosy – powtórzył Hai. – Nie bój się. – Nagle zmienił ton: – Są tu
ludzie, którzy mogą ci pomóc.

Virion i  Hekke zaintrygowani stanęli na krawędzi „ubitej ziemi”,


czyli miejsca, gdzie co prawda pod kontrolą władz, za to każdy mógł
dochodzić swych praw z bronią w ręku. Tu odbywały się pojedynki
honorowe. Zgłoszone w  urzędzie i  zarejestrowane, z  opłaconym
wcześniej podatkiem, ponieważ poborcom nie chciało się potem
latać po cmentarzach i  windykować należności od nieboszczyków.
Place takie jak ten były jedynymi w  cesarstwie miejscami, gdzie
można było legalnie kogoś zamordować i nie ponieść za to żadnych
konsekwencji. Z tej przyczyny, że potrzebna była wcześniejsza zgoda
zamordowanego, wyrażona oczywiście jeszcze przed momentem
zabicia rzeczonego. A  także zgoda władz w  osobie miejscowego
prefekta, który badał tylko, czy poddani zamierzający się pozabijać
są w jakiś sposób szczególnie przydatni dla imperium, czy też można
im dać wolną rękę w kwestii wzajemnego unicestwienia.
–  Ja go znam – powtórzył Hekke, wskazując barczystego
mężczyznę z zakrwawionym mieczem. – To Loran.
– Pierwsze słyszę – mruknął Virion.
–  Taki tam męt, który myśli, że mieczem potrafi robić. Za to
wynajmuje się do zleceń, których nikt inny brać nie chce.
– To znaczy?
– Najczęściej?
– No, no.
–  Na przykład do córeczki bogatego tatusia podbija chłopak
z  gminu. Córeczka zakochana, a  on gołodupiec i  takiemu posag
trzeba będzie oddać do rozfrymarczenia. Zatem rozsądny tatuś
wynajmuje Lorana, ten prowokuje niedoszłego zięcia, zostaje
wyzwany na pojedynek i załatwia sprawę.
– A, znaczy takie zwykłe morderstwo na zlecenie?
– Nie takie zwykłe. Tego skurwysyna bierze się, jak trzeba ofiarę
upokorzyć i  zamęczyć. To nie ma być zwykła śmierć, tylko
przykładowa, odstraszająca dla innych.
Hekke mógł mieć rację. Chłopak na ubitej ziemi broczył już
z licznych ran. Każda z nich była bolesna, żadna śmiertelna. A Loran
unikał decydującego starcia. Kluczył, robił uniki, bawił się jak
zawodowiec z amatorem.
– Znaczy nie jest to „do pierwszej krwi” – skwitował Virion.
–  Na śmierć i  życie. Ale nie dzisiaj, bo zaraz zobaczysz lepszy
numer.
– Jak to?
– Patrz, patrz, bo ta chwila już blisko.
Na arenie z  pozoru nic się nie działo. Chłopak słaniał się na
nogach. Ledwie mógł utrzymać miecz w prawej ręce. Loran mógłby
go zabić w  każdej dosłownie chwili. Ale on tylko patrzył uważnie.
Taksował usiłującego otworzyć szerzej oczy przeciwnika. Widocznie
uznał, że odpowiedni moment właśnie nadszedł, że przeciągnięcie
przedstawienia jeszcze trochę sprawi, że chłopak straci
przytomność.
Loran uniósł miecz, chwytając rękojeść w obie dłonie. I ruszył na
rannego młodzieńca. Ten, jak każdy amator, chciał zasłonić się
mieczem, podniósł go prawą ręką, ale Loran nie atakował.
Zablokował klingą broń przeciwnika i  korzystając z  tego, że
młodzieniaszek ma odsłonięty bok, z całej siły uderzył go pięścią pod
pachę. Aż stęknął z wysiłku.
Chłopak poleciał na ziemię, tracąc przytomność, a  Loran zaczął
spokojnie czyścić swoją broń.
Z boku podskoczył urzędowy sekundant.
– Będziesz go dobijał? – zapytał rzeczowo.
– Nie. To honorowy pojedynek.
– To znaczy jaką opcję wybierasz?
–  Przeciwnik ma umierać z  bronią w  ręku, musi patrzeć mi
w oczy...
– Bla, bla, bla – znudzony urzędnik zgodził się z Loranem, kiwając
głową. – Jak będzie?
– Jutro dokończymy.
Sekundant skinął na swojego pomocnika.
– Zapisz na jutro pierwszą walkę.
–  Tylko nie pierwszą! – uniósł się Loran. – On musi mieć czas
wydobrzeć!
Nie pierwszy raz i  pewnie nie ostatni urzędnik z  prefektury
spotkał się z taką obłudą. Ale to nie była jego sprawa.
–  Torturować chcesz? – mruknął jedynie, wzruszając ramionami,
bo niewiele go to obchodziło. – Dobrze, zatem na południe.
Splunął i  odszedł do swoich ksiąg, aby uzupełnić rejestr
o  najnowszy wpis. Loran ruszył w  stronę swojego mocodawcy, tu,
w  miejscu publicznym, kryjącego twarz za grubą zasłoną. Do
chłopaka we krwi nikt nie podszedł.
– Gdzieście zniknęli? – Z boku pojawił się Lirion. – I coście robili
potajemnie?
– Poszliśmy na rozbój – wyjaśnił Hekke.
– I co? Kogoście napadli?
–  Miejscową hołotę. Ale utarg kiepski, daliśmy biednym pod
świątynią.
– A poważnie?
Virion zaklął nagle i popatrzył na kolegę.
– No niestety, on mówi poważnie – wyznał.
– O ja pierdolę. Wczesna młodość się przypomniała?
– Nie rabowałem jako młody człowiek!
– A kiedy zacząłeś?
Virion zrozumiał, że dał się zapędzić. Zrobił niby to obrażoną
minę.
–  O  co się kłócicie? – Niki i  Tania przyszły z  tacą pełną
chrupiących, świeżutkich przekąsek, które gdzieś zdążyły już kupić.
Zaczęły częstować. – Bierzcie, póki gorące – namawiały.
–  Lirion nie może pogodzić się z  faktem, że poszliśmy na miasto
grabić, a jego nie wzięliśmy – wyjaśnił Hekke.
– Aha. – Niki spojrzała na męża. – Znaczy dopadłeś tych zbójów, co
resztę podgrandzili?
– Żyje jeszcze któryś z nich? – zainteresowała się Tania.
–  Wszyscy żyją. Przestańcie wygadywać, tylko powiedzcie, co
z klamotami.
– Rohan pilnuje wyładunku do karczmy.
–  A  ten tu czemu leży? – Niki wskazała palcem zakrwawionego
chłopca na środku placyku.
– Chyba źle wybrał przeciwnika do pojedynku.
Upiorzyca nie mogła pogodzić się z tym, co widzi.
– I nikt mu nie chce pomóc? Nikt nawet kubka wody nie poda?
–  Niki! – Virion zrobił groźną minę. – To nie jest Troy! To jest
Luan!
–  No to co? – Jego żona, zaperzona nagle, przekroczyła niski
murek i podbiegła do leżącego. – Hej, ty, młody, żyjesz?
Chłopak z  trudem otworzył oczy. Upiorzyca ujęła jego głowę
w dłonie.
– Ale cię ktoś załatwił. Czekaj. – Taksowała wzrokiem jego rany. –
Spróbuję ci trochę pomóc.
Tania, widząc, co się święci, podskoczyła natychmiast bliżej.
–  To jest uczennica największego medyka w  Syrinx – kłamała,
zakrywając młodzieńcowi twarz własną chustą. – Ale nie możesz
patrzeć, co ona będzie robić. Tajemnica lekarska!
W mniemaniu Tani wampirzyca miała teraz pić ludzką krew
i  lepiej, żeby nikt z  postronnych tego nie widział. Nawet sam
zainteresowany. Zasłoniła Niki całą sobą, rozglądając się
jednocześnie, czy nikt ich nie obserwuje. Na szczęście gapiów już od
dawna nie było. Walka skończona, nie było na co patrzeć.
– Czuję zimno – jęknął chłopak, kiedy Niki wylizywała mu rany. –
Czuję, jakbym drętwiał.
–  Już, już, już – uspokajała go Tania. – Uczennica najlepszego
medyka właśnie stosuje najnowsze mikstury.
Upiorzyca przesuwała dłonie po całym ciele rannego. Potem
popatrzyła na męża.
– Kiepsko to wygląda – powiedziała. – Ma złamane dwa żebra pod
prawą pachą i coś jest nie tak z nadgarstkiem.
–  Hej. – Virion nachylił się nad rannym. – Nie masz jakiejś
rodziny?
Chłopak z trudem zsunął z twarzy chustę nożowniczki i otworzył
oczy. Malowała się w  nich ulga w  bólu, jakiej doznał po zabiegach.
Powoli zaprzeczył ruchem głowy.
– I co? Będziesz tak tu leżał do jutra samotnie?
– Jutro i tak zginę. – Leżący lekko wzruszył ramionami.
– Wątpię – mruknął Hekke.
Wszyscy jak jeden mąż spojrzeli na niego pytająco.
–  Co? Co się tak gapicie? – Hekke wykonał odżegnujący gest. – Ja
tego Lorana już widziałem w  akcji. Wzięto akurat jego, bo
zleceniodawca chce z całej historii uczynić odstraszający przykład.
– I?
– Będą go – wskazał leżącego – zabijać przez kilka dni.
– Żartujesz?
– Niekoniecznie. Loran mu daruje za każdym razem, jak zobaczy,
że młody jest bliski utraty przytomności, i  przeniesie dokończenie
walki na następny dzień. I  tak do skutku, aż zdechnie tu z  bólu,
rozpaczy, niemocy, porzucony i  zapomniany przez wszystkich.
Myślę, że rankiem pojawi się tu nawet jakiś sługa z  kubkiem wody
i czymś na ząb, żeby to mogło trwać dłużej.
–  Nie no, kurwa. – Niki potrząsnęła głową. – Czego to ludzie nie
wymyślą.
– Solidaryzuję się z tobą – szepnęła koleżance do ucha Tania. – Ale
muszę przypomnieć, że my przynajmniej nie wysysamy z  wrogów
krwi.
– Daj sobie na wstrzymanie – odparła upiorzyca również szeptem.
–  Już ja widziałam, jak się rzuciłaś wyssać trochę krwi z  tego
chłopaka.
Tania była nie do zdarcia. Jak sobie wymyśliła, że ma za
towarzyszkę prawdziwego wampira, to już nic nie mogło sprawić,
żeby zmieniła zdanie.
– O czym tam szepczecie? – zainteresował się Lirion.
– Zastanawiamy się, jak pomóc temu biedakowi.
– A na co mu pomagać? – parsknął Hekke.
–  Bo to człowiek i  my też jesteśmy ludźmi. – Lirion nie miał
wątpliwości.
–  O? – Na twarzy młodego szermierza pojawił się radosny
uśmiech. – To przy okazji pomóż tamtemu niewolnikowi. – Wskazał
postać skuloną pod najbliższym murem. – Wczoraj pan musiał go
oćwiczyć, bo krew przesącza się przez tunikę i  niewolnik nie może
wykonywać zadanej mu pracy. A  wieczorem, jak pan wróci
i zobaczy, że nic nie zostało zrobione, to pewnie go zabije.
Wszyscy zerknęli na niewolnika. Może i  sytuacja nie wyglądała
tak czarno, jak opisał ją chłopak, ale coś ewidentnie było na rzeczy.
–  No? No? No? – dopytywał Hekke. – Coście tak ścichli? W  końcu
zaczniecie pomagać wszystkim ludziom na świecie czy nie?
Virion odsunął go ruchem ręki.
–  Nie filozofuj. To, że nie możemy pomóc całemu światu, nie
oznacza, że mamy zaniechać jednego konkretnego przypadku.
–  A  co sprawiło, że wybieracie akurat tego tutaj na ziemi? A  nie
tamtego skulonego pod ścianą? – Hekke najwyraźniej był dzisiaj
w nastroju do dyskusji.
– To taka właściwość ludzkiego umysłu.
Ostatnią kwestię wypowiedział książę Nolaan, który nadszedł
właśnie w towarzystwie Rohana. Musiał słyszeć tę wymianę zdań.
– Jaka właściwość?
–  Widzisz, jeśli idziesz drogą i  napotkasz żuczka, którego wiatr
przewrócił na plecy i  który nie może się podnieść,
najprawdopodobniej pomożesz mu się obrócić. Tak zrobi większość
normalnych ludzi, jeśli tylko go zauważą. Jeśli natomiast zobaczysz
sto żuczków w potrzebie, zignorujesz je i pójdziesz dalej. Natomiast
jeśli zobaczysz dziesięć tysięcy żuczków na plecach, staną się dla
ciebie przeszkodą i zaczniesz je deptać.
Hekke zamyślił się.
– Przekonuje mnie to, co mówisz. – Energicznie pokiwał głową. –
Ale w takim razie wytłumacz mi, dlaczego spośród otaczających nas
tysięcy ludzi w potrzebie oni chcą pomóc akurat temu tutaj?
Nolaan rozłożył ręce.
–  Nie demonizuj rzeczywistości – powiedział. – O  tym
zadecydował wyłącznie przypadek. Ten tutaj – zerknął na rannego
chłopaka – przypadkowo wpadł im w oczy. Spersonifikował się, rzec
można, a  tym samym odróżnił od innych, którzy pozostali
bezimienni. A przecież nie będziesz udzielał pomocy „nikomu”.
–  Tia – westchnął Virion ze zgryźliwą miną. – Rzeczywiście czas
wyprowadzić go ze stanu „bezimienności”. – Dotknął butem nogi
leżącego w miejscu, gdzie chyba nic go nie bolało. – Ty. Jak cię zwą?
Ranny spojrzał na pytającego niezbyt przytomnym wzrokiem.
– Kuan – szepnął.
– Też ładnie – uśmiechnął się Hekke. – Chodźmy już stąd.
– A on? – Niki gwałtownie poderwała głowę.
– Za długo tu sterczymy i ludzie zaczynają zwracać uwagę.
– Niech zwracają. Co im do tego?
Niespodziewanie Hekkego poparł Nolaan.
–  Zajmując się obcym w  publicznym miejscu, jesteśmy o  krok od
dekonspiracji.
– Od de-czego? – Upiorzyca zmarszczyła brwi.
– On mówi, że równie dobrze możemy sobie napisać na tunikach:
„Jesteśmy chłopakami Taidy z Zamku” – wyjaśnił Lirion.
– No chyba dziewczynami też – wkurzyła się Tania.
–  Przestańcie! – Virion nachylił się nad Kuanem. – O  co wam
poszło ze zleceniodawcą Lorana? – zapytał, bardziej żeby zmienić
temat czy znaleźć powód do szybkiego opuszczenia tego miejsca niż
dlatego, że go to interesowało.
– Moja głupota – wyznał nagle chłopak.
– Co?
– Zakochałem się w cudownej dziewczynie. Byliśmy już po słowie,
ale... pojawił się on. Syn człowieka, który trzęsie tą okolicą.
I poderwał mi narzeczoną, a później śmiał mi się w twarz. No to go
wyzwałem, a jego tatuś wynajął zawodowca. I tyle...
–  Sami widzicie – odezwał się Hekke. – Młokos leży tu z  własnej
głupoty. Sam sobie winny.
–  Słusznie – o  dziwo, drugi raz tego dnia poparł go Nolaan. –
Lepiej stąd chodźmy.
A Virion, nachylony nad rannym, nie mógł się wyprostować.
Tysiące myśli przebiegały mu przez głowę. Jego własna młodość,
Mygarth, miłość do Aride. A  potem Parte, który ją poderwał ot, tak
sobie, jakby pstrykał palcami. Zobaczył śmierć swojego przyjaciela,
śmierć niedoszłej narzeczonej – oboje z jego ręki. A potem cały swój
los, który zaczął się właśnie od tego. Wszystkie wspomnienia wróciły
nagle z ogromną siłą.
Leżący na ziemi chłopak znosił swój los bez skargi. Jego wzrok
spotkał się ze wzrokiem Viriona.
–  Wszystko, co mogło pójść źle, poszło źle. A  wszystko, co mogło
pójść dobrze, też poszło źle – powiedział. – Idźcie lepiej.
– A ty?
– Ja tu sobie jeszcze poleżę.
Niki prychnęła jak rozzłoszczona kotka.
– Nie macie żadnego powodu, żeby mi pomagać – szepnął Kuan.
– Toteż, kurwa, pomogę ci bez powodu! – warknął Virion.

Służące, które nakładały makijaż na twarz Kasjopei, potrafiły


ukłonić się wchodzącemu do pokoju Navenowi, nie przerywając
swojej pracy. Do obsługi córki wielkiego księcia wybierano przecież
najlepszych z najlepszych. W każdej dziedzinie.
Szef delegatury wywiadu Troy jednak ledwie je zauważył. Spod
zmrużonych powiek przyglądał się bacznie swojej agentce.
– Co? – Kasjopea oczywiście pochwyciła to spojrzenie. Odruchowo
zaczęła sprawdzać, czy coś jest nie tak z jej suknią podróżną.
–  Nie, nie. – Powstrzymał ją ruchem ręki. – Dzieje się coś
dziwnego.
Dziewczyna zaskoczona popatrzyła uważnie. Oficerowie wyżsi
stopniem raczej nieczęsto dzielili się informacjami ze swoimi
podwładnymi, jeśli nie było to absolutnie konieczne do wykonania
zadania.
– Co takiego?
– Oddaj listy. Musimy zmienić plan gry.
Bez zwłoki sięgnęła po przygotowane wcześniej listy pytań, które
mogłaby zadać, jeśli nadarzyłaby się okazja, oraz tematów, których
na tym spotkaniu poruszać nie było jej wolno. Oczywiście
prowincjonalny prefekt w pipidówie dolnej (bo nawet nie podano jej
nazwy miejscowości, gdzie się znaleźli), a  którego miała zaszczycić
wizytą, był nikim. I  zakres informacji, które można było od niego
wydobyć, był żaden. Wywiad Troy jednak nie pomijał żadnej okazji.
A  nuż przypadkiem, interesując się zupełnie innymi sprawami,
wyjdzie na jaw coś naprawdę ważnego? Wiele razy tak bywało
w historii.
–  Co się stało? – Oddała Navenowi kartki, których zawartość
wkuwała właśnie na pamięć.
–  Widzisz, nasi ludzie zauważyli tu kogoś, kogo nie powinno tu
być.
– Tu? W tej dziurze, przez którą tylko przejeżdżamy?
–  Właśnie. W  tej dziurze, która chyba nawet nie ma nazwy,
zauważono Girona.
Kasjopea, choć nigdy go nie widziała, doskonale wiedziała, kim
jest nadprefekt Giron. Jeszcze w  Troy wbito jej do głowy całą
strukturę władzy w Luan.
– Czyżby on również zmierzał do Natares?
Naven zaprzeczył.
– Przyjechał odwiedzić miejscowego prefekta.
– A co w tym dziwnego? Przecież to jego podwładny.
– Za duża szycha na taką płotkę. Tu jest Luan, tu się wzywa, jeśli
się chce dowiedzieć, co na prowincji słychać.
– Aha! Z tego wniosek, że on przyjechał z mojego powodu.
Naven znowu spojrzał na dziewczynę, tym razem karcąco.
– Największym błędem w pracy wywiadu jest uznać się za pępek
świata i pomyśleć, że wszystko dzieje się, bo łaskawie tu jesteśmy.
Kasjopea wzruszyła ramionami.
– Co zatem robimy? Zwyczajowa wizyta u prefekta aktualna?
Naven aż podskoczył.
– Oczywiście! – Odruchowo podniósł głos. – Tylko teraz to już nie
będzie żaden konwenans. Wykorzystaj okazję, bo podejść do Girona
w Syrinx jest niepodobieństwem.
– Tak jest! Gdzie listy pytań i tematów do poruszenia?
–  Nie mam dla ciebie żadnego wsparcia, dziewczyno. Musisz
improwizować.
Uśmiechnęła się triumfalnie.
–  Poradzę sobie – powiedziała, starając się włożyć
w  wypowiedziane zdanie całą pewność siebie. – Ale... – A  jednak
pojawiła się wątpliwość. – Czy wypada do kogoś takiego przyjść
w zwykłej sukni podróżnej?
– No przecież oficjalnie nie wiesz, że on tam jest. Zawstydzisz się
trochę z  powodu stroju nieadekwatnego do spotkania z  tak wielką
personą i  dzięki temu wypadniesz naturalnie. Giron jest łasy na
kobiety. Masz szansę na ciekawą rozmowę.
Przerwał mu huk gwałtownie otwieranych drzwi.
– Panie! – Jeden z agentów podbiegł złożyć meldunek. – Girona nie
ma już w prefekturze.
–  Co? Niedawno tam wchodził. – Naven intensywnie myślał,
analizując sytuację. – Co mogło sprawić, że od razu wyszedł?
–  Dowiedział się, że wpadnę w  odwiedziny – powiedziała
Kasjopea. – Ale wiem, wiem, zaraz stwierdzisz, że uznałam się za
pępek świata.
Szef delegatury zaprzeczył ruchem głowy.
– Tym razem masz rację. Nie chce cię spotkać, nie chce, żebyśmy
się dowiedzieli, że on tu w ogóle jest. – Naven przygryzł wargi. – A ja
nie mam ludzi, żeby za nim kogoś posłać.
– Masz. – Księżniczka uśmiechnęła się szeroko. – Ja pójdę!
– Ty chcesz go śledzić?
–  Nie. Najlepiej byłoby, gdybym od razu na niego wpadła.
A rozmowy ze mną się nie odmawia.
– Fakt! – Naven od razu chwycił wiatr w żagle. – Wiesz, w którym
kierunku się oddala? – rzucił do swojego agenta.
– Wiem. Dogonimy!
– Dobra. Kuzyni! – wezwał ochroniarzy księżniczki. – Pod broń!
–  Nie! – Kasjopea zaprotestowała gwałtownie. – Same kobiety ze
mną pójdą. Tylko do towarzystwa.
Sytuacja w hierarchii zmieniła się nagle, bo teraz chodziło o akcję
w terenie. Księżniczka będzie sama, więc to ona zaczynała dowodzić
nawet na etapie planowania.
– Nie zorganizuję szybko...
– Te pójdą – przerwała Navenowi, wskazując swoje specjalistki od
makijażu.
– I będą cię bronić pędzelkami? Ja pier...
– Nic mi nie grozi. A za moment od wyjścia znajdę się pod opieką
Girona.
Naven umiał podjąć błyskawiczną decyzję.
–  Dobrze. Nie przyglądaj się mojemu człowiekowi, który będzie
cię naprowadzał kilkanaście kroków z przodu. On ma żółte sandały.
Możesz patrzeć tylko na nie.
– Zrozumiałam.
– A wy – szef delegatury zwrócił się do makijażystek – ustawiacie
się tak: jedna z  tyłu. – Dotknął dłonią najwyższej z  nich. – Masz się
trzymać o krok za księżniczką, cokolwiek by się działo. Jeśli ci wbiją
sztylet w plecy, dalej masz stać o krok za nią!
– Tak jest!
– Wy dwie po bokach. A ty pięć, sześć kroków z tyłu. Przepatrujesz
otoczenie i w razie czego doskakujesz.
– Tak jest!
–  Nie macie broni, więc wydrapujecie oczy wrogom i  osłaniacie
księżniczkę własnymi ciałami! Zrozumiano?
–  To dla nas jasne od samego początku – powiedziała spokojnie
najwyższa.
– Kocham moje Troy! – wyszeptała Kasjopea, dając znak agentowi,
żeby już ruszał. A  potem powiedziała: – No, dziewczyny, ojczyzna
wzywa. Za mną do boju.
Córka wielkiego księcia miała oczywiście najlepszych ludzi, ściśle
wyselekcjonowanych, często służących wielkiej rodzinie od pokoleń.
Ale też była istotna różnica między nimi a  miejscowymi. W  Troy
bowiem wśród każdej warstwy ludzi istniało od dawna, choć
w  różnym stopniu zakorzenione uczucie. Właściwie nie miało
nazwy i  określano je bardzo różnie. Dopiero w  umysłach
najświatlejszych filozofów kiełkował właśnie nowy termin.
Patriotyzm.
To było coś, co dramatycznie odróżniało ludzi, którzy sami o sobie
stanowili, od tych żyjących z  woli cesarza i  wypełniających
wyłącznie wyznaczone przez niego zadania. Ci pierwsi już niedługo
będą się nazywać „obywatelami”. Ci drudzy pozostaną poddanymi,
nie mylić z inwentarzem.
Grupa Kasjopei wyszła na ulicę w  idealnym szyku. Agent
w  żółtych sandałach prowadził pewnie. Nie znikał z  oczu, usiłował
nie ginąć w  tłumie, pilnował, żeby w  każdej chwili łatwo było go
dostrzec. A konkretnie: jego stopy.
Pospieszny marsz nie trwał zresztą na tyle długo, by dziewczyny
zdążyły się zadyszeć. Giron był człowiekiem bardzo otyłym
i  dogonienie go młodym i  zdrowym nie sprawiło najmniejszego
kłopotu. Kasjopea pierwsza dostrzegła zwalistą postać człapiącą
opieszale w towarzystwie swoich dwóch sekretarzy.
– Zwolnijcie – wydała szeptem rozkaz. – Przygotować się. Idziemy
na zderzenie.
–  To chyba musimy ich wyprzedzić? – zapytała specjalistka od
makijażu idąca po prawej stronie księżniczki.
– Nie, walimy na chama z tyłu. Ta z przodu musi się poświęcić.
– Tak jest! – odpowiedziała szeptem dziewczyna, która prowadziła
ich grupę. – Mam trafić w samego nadprefekta?
– Sekretarz wystarczy.
– Tak jest.
Znowu przyspieszyły, wszystkie idealnie zgrane jak wojskowy
oddział, mimo że nigdy wcześniej nie ćwiczyły takich manewrów
w  szyku. Na szczęście na ulicy było dużo ludzi, może nie tłok, ale
wystarczająco wielu, żeby udawać kolizję. Ta z  przodu okazała się
sprytna. Wybrała dobry moment, kiedy tamci zwolnili przed
straganami ustawionymi pod ścianą. Udając, że się potyka, wpadła
na plecy jednego z sekretarzy.
– Wybaczcie, panie! – Natychmiast zaczęła giąć się w ukłonach. –
Litości proszę! Zagapiłam sięęę...
–  Jak leziesz, kretynko! – Kasjopea natychmiast doskoczyła do
swojej służącej i uderzyła ją w głowę. – W ludzi włazisz, ty wsioku!
Ty!... O? Bogowie! – Księżniczka we właściwym momencie
zauważyła mężczyzn przy straganie. – Bogowie! Czyż to nie sam
nadprefekt Giron?
Tłusty mężczyzna zmrużył oczy. Idiotą nie był ewidentnie, więc
dokładnie wiedział, że to nie przypadek. Równie dokładnie wiedział,
kto był sprawcą. Ktoś bywały u dworu nie mógł udawać, że nie wie,
kim jest Kasjopea, a  widząc ją, choćby nawet tylko w  sukni
podróżnej, nie mógł udawać, że jej nie rozpoznaje.
–  Cóż za piękny dzień! – wykrzyknął, podrywając wysoko ręce. –
Od poranka wielkoksiążęce towarzystwo.
– Panie! – Kasjopea dygnęła dworsko, unosząc dół sukni.
– Pani! – Ukłonił się, mimo swojej tuszy nie robiąc żadnego błędu.
– Zadziwia mnie twój zmysł obserwacji. Rozpoznać mnie tutaj, mimo
że w Pałacu ledwie sobie mignęliśmy.
–  Ach, któż by nie znał legendarnego szefa prefektury w  Syrinx.
Przecież to ty, panie, złapałeś znacznie więcej naszych agentów niż
powołany do tego zadania Zamek.
– Pochlebiasz mi, pani. Ale dziękuję za komplement.
–  To nie komplement, tylko szczera prawda. – Kasjopea
wyciągnęła w stronę Girona ręce jak do skucia. – Nie wiem jedynie,
czy tu już mnie aresztujesz i  pójdę w  kajdany, czy zaczekasz, aż
porozmawiamy?
– A jesteś agentem, pani? – dał się zaskoczyć.
– No niby nie, ale przecież tego, co zobaczę, nie da się odzobaczyć,
a  tego, co usłyszę, zapomnieć. Przypomnę, że nasze kraje toczą
wojnę, panie.
Pochylił głowę w pełnym szacunku geście dla jej uroku i sympatii,
jaką od razu potrafiła obudzić. No tak, przecież w  Troy nie pracują
durnie i nie wysyłają agentów ohydnych z wyglądu oraz budzących
niechęć.
Mimo światowego obycia miał wrażenie, że Kasjopea właśnie
powoli i  ze smakiem zjada go na śniadanie. Jak jakaś prześliczna
modliszka.
– Przejdziemy się, panie? – zaproponowała.
–  Och, nie wiem, czy te ulice są odpowiednio godną dla ciebie
oprawą, pani.
– E tam, żadne z nas nie jest koronowane, więc nic nam z głów nie
pospada.
– Zatem? – Giron wszedł w rolę gospodarza, wskazując kierunek.
Nie wybierał, odruchowo ruszył w stronę, gdzie było trochę luźniej.
–  Ach! – zaatakowała momentalnie. – Chcesz mnie odwieść od
okolic fortu, żebym nie mogła policzyć żołnierzy na murach?
Śmiał się łaskawie, aczkolwiek troszkę wymuszenie.
– To nie twój poziom operacyjny, pani.
– To w takim razie zadam pytanie: co robi tak wielki strateg jak ty
w tak prowincjonalnej dziurze jak to miasto?
– Nie trafiłaś, pani. Rutynowa kontrola.
–  Łatwo mnie nie zbędziesz, panie. Wiem, ile jest
prowincjonalnych prefektur w  Luan, i  łatwo obliczyłam, że gdyby
tak ważna osoba jak ty spędziła w każdej z nich na kontroli choćby
jeden dzień, to przez pół roku siedziałbyś poza Syrinx. Kto wtedy
dowodziłby całością? Kto stawiałby się przed obliczem imperatora?
A to sprytna zaraza!
–  Twoja strzała minęła tarczę, pani – odparł pogodnie. – Jest
wojna, sprawdzam więc tylko gotowość do zadań nadzwyczajnych
w  tych prefekturach, które leżą w  pasie przy pustyni. Od waszej
strony.
–  O  nie! Nie wmówisz mi, panie, że wielkie Luan boi się marszu
wojsk Troy przez pustynię i  zajęcia Syrinx bez mała. To
niepodobieństwo, panie. Nigdy żołnierz Troy nie stanie tutaj...
–  Kiedy jeden już stoi przede mną. – Wskazał ją szeroko
rozstawionymi dłońmi. – Wciąż jeszcze bez miecza, ale nie mów mi,
pani, że cię fechtować nie nauczono.
Punkt dla niego. Z wdziękiem skłoniła głowę.
–  A  powiedz mi w  takim razie – zaatakował, wykorzystując
pierwszy wyłom w jej obronie – co ciebie skłania ku Natares? Tam to
dopiero prowincja dechami zabita.
– To żadna tajemnica, tylko zemsta wielkiego księcia Archentara.
– Twój zwierzchnik mści się na podwładnej?
–  A  owszem. Otóż odmówiłam mu i  nie zgodziłam się czekać na
zgon jego obecnej, chorowitej małżonki. Co w perspektywie oznacza,
że odmówiłam mu rodzenia jego dzieci. No i  teraz będę chlipać
samotnie w poduszkę na zesłaniu, aż się wojna skończy.
A to ciekawe. Giron przekrzywił głowę. Czegoś się dowiedział.
Zdawał sobie oczywiście sprawę, że mu nakłamała. Jednak jej
wymijająca odpowiedź rzucała choćby i wąski promyk światła na to,
co dzieje się wewnątrz Troy. Jakiś zysk był z tej rozmowy.
– Powiedz mi jeszcze, pani...
– Hola, hola, panie. Teraz moja kolej.
Znowu ukłonił się z kurtuazją.
– Pytaj zatem.
Obydwoje wiedzieli, że i  z cudzych kłamstw można wyciągnąć
pożyteczną informację. Mozaika, jaką zmuszony jest układać każdy
wywiad, nie składa się przecież z  samych pasujących do siebie
elementów. O  jej kształcie mogą coś powiedzieć także te kamienie,
które do niej nie pasują. Dlatego i  Giron, i  Kasjopea prowadzili tę
niezobowiązującą i  niespieszną rozmowę, zdobywając mnóstwo
pożytecznych okruchów wiedzy. I dlatego to, co robili, przypominało
raczej pogawędkę dwóch kupców w  kantorze niż specjalistów od
wywiadu i  kontrwywiadu. Tak jak kupcy, oni też omawiali tu
interesy, i to w ten sposób, żeby obie strony miały z tego jakiś zysk.
Ponieważ złota zasada prowadzenia interesów w  dowolnej branży
stwierdzała jasno – każda działalność handlowa musi kończyć się
korzystnie dla obu stron. Jeśli kończy się tylko dla jednej, to nie
interes, lecz szwindel.
Kasjopea ewidentnie sterowała w  stronę obecności Girona na
prowincji, on skrupulatnie unikał jakiejkolwiek sugestii na ten
temat, co samo w  sobie było już wystarczającą sugestią. On z  kolei
bardzo chciał poznać pewne niuanse stosunków między wielkimi
rodami w  Troy oraz ich interesów na terenie Luan. I  tu paru
ciekawych drobiazgów zdołał się dowiedzieć. W  każdym razie
wyglądał na zadowolonego z  konwersacji, a  księżniczka umiejętnie
podsycała to zadowolenie, zdradzając mu coraz to nowe szczegóły.
Sama dowiedziała się sporo, choć głównie z  przemilczeń. To
wystarczało jednak do wytworzenia sobie obrazu sytuacji.
A przynajmniej jego szkicu.
Najciekawsza rzecz zdarzyła się, dopiero kiedy rozmowa
zmierzała powoli do nieuchronnego końca. Dochodzili właśnie do
sporego placu, na którym w  samym środku wyznaczono coś jakby
niewielką arenę. W każdym razie z dwóch stron otaczały ją ławy, był
kantor jakiegoś urzędnika i  coś jakby podręczny magazyn,
zamknięty teraz i zabezpieczony wielką zasuwą. Na środku tej niby
areny leżał chłopak, najwyraźniej chory lub ranny, a  tuż przy nim
stało kilku mężczyzn i dwie kobiety. Wydawałoby się, najzwyklejszy
widok na świecie. Ot, ktoś upadł, a  przechodnie zainteresowali się
i  pewnie udzielają pomocy. Ale nie. Twarz Girona drgnęła tak
gwałtownie, jakby zamiast garstki przypadkowych ludzi zobaczył
tam smoka pożerającego sto dziewic naraz! Zakrztusił się nagle
własną śliną, co siłą rzeczy przerwało potok jego wymowy, ale nie to
było najdziwniejsze. On nagle zerknął na Kasjopeę przestraszony.
Tak, „przestraszony” było najlepszym słowem, choć równie dobrze
można było użyć określeń jak: spanikowany, zszokowany, totalnie
zaskoczony i przerażony tym, że ona widzi tę reakcję.
– Eee... – Odkaszlnął kilka razy. – Wybacz, pani, mój wiek i tusza...
– dodał niby w formie usprawiedliwienia, ale zabrzmiało to zupełnie
nieprzekonująco. – Zasapałem się po prostu.
– Och, nie przejmuj się, panie. Zrobiliśmy razem kawał drogi.
– Za to dostarczyłaś mi, pani, niezapomnianych chwil.
Widziała dokładnie na twarzy Girona, że rozpaczliwie szuka
jakiegoś wykrętu, żeby nie iść dalej w  poprzednim kierunku.
Perfidnie postanowiła mu pomóc.
–  Nie, nie, to ja jestem beneficjentką wszelkich nauk płynących
z  ust tak doświadczonego urzędnika. Ale istotnie, ja również
zmęczyłam się okrutnie. Może zawrócimy?
Przyjął to z tak namacalną ulgą, że bardziej już niczym nie mógł
Kasjopei zaciekawić. Kiedy okręcili się na pięcie, księżniczka,
umiejętnie stawiając nogę, złamała obcas przy swoim buciku.
–  Och! – O  mało nie przewróciła się na bruk, ale tylko
teoretycznie. Wiedziała, że może liczyć na swoje dziewczyny i na to,
że pochwycą ją, wykazując się refleksem. – Obcas!
– Jak mógłbym ci pomóc, pani?
– Nic, nic. – Udawała, że potrzebuje chwili, żeby stanąć pewnie. –
Wezmę buty którejś ze służących.
– Oczywiście. – Ukłonił się zgodnie z wymogami etykiety, a potem
odszedł kilka kroków ze swoimi sekretarzami. Wszyscy odwrócili się
demonstracyjnie plecami, by mogła bez skrępowania zakasać
suknię.
Dziewczęta natychmiast otoczyły swoją księżniczkę, zbliżając się
do niej.
–  Co się stało? – Żadna nie miała wątpliwości, że cała sytuacja
została ukartowana.
–  Która ma podobną stopę? Niech mi da swoje buty, a  moje
weźmie do ręki i trzyma tak, żeby wszyscy widzieli.
–  Ja mam podobny rozmiar. – Ta, która dotąd szła z  przodu,
zaczęła ściągać swoje sandały. – I co mam robić? Zanieść twoje buty,
pani, do szewca?
– Nie. Masz tylko udawać, że szukasz szewca. Odnajdziesz naszego
agenta, tego w żółtych sandałach.
– I co mu przekazać?
–  Powiem wam, ale niech żadna nie odwraca głowy. Giron na
pewno ma w swojej szacie zaszyte lusterka i obserwuje, co robimy.
Rozumiecie?
Potakiwały kolejno.
–  Na środku tej niby areny stoi kilka osób. Nasz agent ma ich
śledzić i dowiedzieć się, kim są. A przynajmniej gdzie pójdą.
– A jeśli się rozdzielą?
–  Wtedy agent ma podążyć za tym barczystym z  zaplecionym
warkoczem.
Jedna z dziewcząt zerknęła dyskretnie.
– Aha, widzę, o którego chodzi.
–  No to do zadań. – Kasjopea wyprostowała się i  zrobiła kilka
kroków, wypróbowując nowe buciki. – Pasują doskonale –
pochwaliła swoją służącą. – Ale wybacz, na suknie nie będziemy się
wymieniać.
Dziewczyny uśmiechnęły się służbowo. A  księżniczka ruszyła
w kierunku Girona.
– Panie! – zawołała, udając zażenowanie. – Czyż nie wydaję ci się
teraz dramatycznie niższa?
–  Ależ, droga pani. W  żadnym stopniu nie umniejsza to twojej
olśniewającej urody! – zapewnił natychmiast w  zgodzie
z konwenansami.

– Hekke, ty się najbardziej znasz na prawie pojedynkowym, tak?


– Na prawie to się chyba najlepiej zna Kody.
–  Ale ty jesteś praktykiem. Brałeś udział w  „pojedynkach” na
arenach różnych pipidów?
– No brałem. A ty nie?
Virion tylko machnął ręką.
–  Całe dorosłe życie mieszkałem w  Troy. Trochę podróżowałem.
Nie mam pojęcia, co się tutaj wyrabia, bo w  rodzinnym Mygarth
takiego placu do pojedynków nie było.
–  Za mała dziura, z  tego wniosek – odciął się Hekke za
wcześniejsze pipidówy. – Dechami zabita, a upojny w niej zapach to
kurze gówno o poranku.
–  Przestańcie. – Nolaan, rozparty w  najgłębszym fotelu
najdroższej karczmy w  mieście, był w  doskonałym nastroju. Tym
bardziej że wino z  tutejszej piwnicy odpowiadało klasą i  jakością
temu, co przywykł pijać. Najwyraźniej więc nazwanie tego miasta
zadupiem było zdecydowanie na wyrost. – Co chcesz osiągnąć? –
zwrócił się do Viriona, który właśnie rozważał, czy nie przylać
Hekkemu za zapach kurzego gówna.
– Pomóc jakoś temu chłopakowi.
–  Kuan poruszył jakieś czułe struny? – Lirion jako jedyny
w  towarzystwie mógł się domyślać, o  jakie wspomnienia
z przeszłości może chodzić.
–  Po prostu chciałbym, żeby go jutro Loran nie zamordował. I  to
w majestacie prawa.
Hekke cmoknął głośno.
–  Ciężka sprawa – skomentował. – Pojedynek honorowy,
urzędowo zgłoszony. Dupa blada.
–  Zaraz. Jak zleceniodawca może wynająć zawodowca, to chyba
Kuan też może.
–  Może, może, ale powinien to zrobić przedtem, a  nie kiedy już
pojedynek trwa.
– Jest niesprawny.
–  W  wyniku walki. Więc sam sobie winny. Trzeba było lepiej na
ubitej ziemi stawać albo przed sprawą pójść po rozum do głowy,
a nie po miecz. Nikt go, kurwa, nie zmuszał. To on wyzwał.
Kody tylko przytaknął.
– Racja.
– No i co? Nic się nie da zrobić?
Hekke pokręcił głową, a Kody rozłożył szeroko ręce.
–  Posłuchaj – powiedział. – Gdyby było tak, że przegrywając
pojedynek, możesz sobie doprosić pomocników, to w  następnym
roku jedna połowa kraju stanie naprzeciw drugiej. Tak to się
rozprzestrzeni.
Nawet milczący dotąd Rohan się zgodził.
–  Zasady pojedynku muszą być jasne, klarowne i  przede
wszystkim znane każdemu z  góry – oznajmił. – Jeśli zostaną
urzędowo potwierdzone, nic już zmienić nie można. To takie samo
fundamentalne prawo jak to, które stanowi sąd.
– E tam – mruknął Virion.
–  Stary żołnierz ma rację – poparł Rohana Kody. – Jeśli kara
śmierci orzeczona, to nawet Taida nie może powstrzymać kata. Nie
może być tak, że przyjdzie na miejsce egzekucji i  powie: „Tego nie
zabijajcie, tylko weźcie sobie w  zamian tamtego. Bo tak”, i  tupnie
nogą.
Nolaan wzruszył ramionami.
– Nieprawda. Cesarz mógłby taką rzecz zrobić.
– Absolutnie nie – upierał się Kody. – Cesarz może tylko skorzystać
z prawa łaski.
–  No właśnie. A  potem wskaże łaskawie palcem, kogo zabić
w zamian.
– Ale to nie jest prawo. Majestat jest z definicji poza, a właściwie
ponad prawem.
– Co ma jedno do drugiego? Efekt się liczy.
Lirion podniósł rękę, próbując uspokoić towarzystwo.
– Ciiii... No bądźcie trochę ciszej.
– Bo co?
–  Bo wasza dyskusja jest czysto teoretyczna. Przypomnę, że i  tak
nie mamy cesarza na podorędziu.
–  Czekaj, czekaj, czekaj. – Nolaan wstał z  fotela. – Skoro już
mówisz o  imperatorze, to przecież jego władza bierze się ze
starożytnej wykładni praw. Jeśli więc heraldyk zrobi z  Viriona
krewnego chłopaka, to ten może jutro pojawić się na placu i powołać
na klauzulę niepowiadomienia. Kuan nie zdążył mu dać znać przed
pojedynkiem, ponieważ gdyby wiedział...
– To może zadziałać. A nawet dobry heraldyk nie weźmie za dużo
za...
– Uspokójcie się! – przerwał im Kody. – Zasada niepowiadomienia
dotyczy tylko i  wyłącznie procesu sądowego. A  w dodatku jeśli sąd
wyśle zawiadomienie, to uważa się to za równoznaczne
z doręczeniem, nawet jeśli kurier nie mógł znaleźć adresata.
–  Wątpię, żeby miejscowy urzędniczyna cokolwiek wysyłał –
upierał się Nolaan.
– Na pewno herold ogłosił listę pojedynków na forum.
– Jednak starożytna...
–  Starożytna wykładnia praw została ustanowiona przez Bogów!
Przypomnę. Bogów, a nie ludzi.
– Ale nas obowiązuje.
–  Jedynie jako nieziszczalna idea. Praktykę sądową oparto na
bardziej pragmatycznych przesłankach.
– Ty jesteś za tym, żeby nic nie robić, tak?
Kody zdenerwował się wyraźnie.
–  A  czy ja mówię, że nic? Nastraszmy ich Zamkiem.
Konsekwencjami.
– Albo przekupmy – zaproponował Rohan.
– Albo sterroryzujmy – mruknął Lirion.
Milcząca dotąd Niki zaczęła gwizdać jakąś powolną melodię.
Musiała pochodzić z  zamierzchłych czasów. Miała zaburzony rytm,
powtarzający się mroczny motyw. Przypominała jakąś pradawną
pieśń żałobną.
– Co? – zainteresował się Virion.
–  Jak dzieci. – Upiorzyca przestała gwizdać. Patrzyła gdzieś
w  sufit. – Jak dzieci. Mama wyszła z  domu, zostawiła ich na
podwórku, a  one deliberują, jak wrócić. Jedno mówi, że przez
komin, drugie, żeby zrobić podkop, a trzecie chce spalić całą chałupę
i wtedy problem powrotu sam się rozwiąże.
– A według ciebie to jak wrócić?
– Najprościej otworzyć drzwi.
Virion westchnął przeciągle.
– A w naszej sytuacji? – zapytał. – Co zrobić?
–  Nie wciągając w  to heraldyka, Zamku ani nawet cesarza? –
Spojrzała na męża uważnie.
– Owszem.
Niki zerwała się z ławy z łobuzerskim uśmiechem.
– Ja na twoim miejscu poszłabym tam rano i powiedziała, że jeśli
ktokolwiek zabije Kuana, to się wkurwisz.
– I co? – dał się złapać. – Zadziała?
Upiorzyca zaczęła chichotać.
– Zanim powiesz to wszystko, nie zapomnij się przedstawić.
Pierwsza zrozumiała Tania, zakryła twarz dłońmi i  zaczęła się
śmiać.
–  Ale jaja! – Do oczu napłynęły jej łzy radości. – Ciekawe, jak się
zachowa Loran, kiedy się dowie, że zaraz na niego wkurwi się...
Virion.
 

Rozdział 3

A gent w żółtych sandałach okazał się właściwym


człowiekiem na właściwym miejscu. Wartym
każdej zainwestowanej w niego monety. Przyszedł do
Kasjopei już wczesnym wieczorem.
– Pani. – Zgiął się w ukłonie.
W pionie wywiadu pewnie również był od niej
starszy stopniem, ale nie należał do elity bywałych na dworach
„światowców” jak Naven, wolał więc nie ryzykować spoufalania się
z córeczką wielkiego księcia.
– Dowiedziałeś się?
–  Barczystego człowieka z  warkoczem, którego widziałaś przy
placu do pojedynków, nazywają Virionem.
– Kto to jest?
– Nie wiem. Miałem sprawdzić tylko jego imię.
Skinęła głową.
– Czego się jeszcze dowiedziałeś?
–  Podróżuje razem z  pięcioma innymi mężczyznami i  dwiema
kobietami, w  tym jedną ciężarną. W  każdym razie w  tym składzie
przyjechali do miasta. Mieszkają w najdroższej karczmie, jaką może
zaoferować to prowincjonalne miasto. Płacą złotem, zamawiają
przedziwne potrawy, od najbardziej wyrafinowanych po
najprostsze. Podobnie z  alkoholami. Najdroższe wina i  zwykła
wódka.
– Jakieś jeszcze imiona wpadły ci w ucho?
– Owszem. Rohan, Tania, Nolan.
– Hm. Wiem, że istnieje ktoś taki jak książę Nolaan.
–  Tak, wiem. I  chyba od niego bierze się przezwisko
inwigilowanego towarzysza Viriona: „Książę”. W  każdym razie tak
się do niego zwracają towarzysze podróży. Czasem wypowiadają to
trochę z  kpiną. Może nie, źle się wyraziłem. Robią z  tego lekki
przytyk.
– Rozumiem.
Kasjopea zadumała się nad prostackimi obyczajami panującymi
w  Luan. Ktoś z  gminu przybrał sobie imię księcia. Choćby przez
jedno „a”. Oburzające. Gdyby w  Troy ktokolwiek z  prostaków
ośmielił się nadać dziecku imię biorące się od konstelacji gwiazd,
momentalnie zostałby... Zawahała się. Co zostałby? Ze zdziwieniem
skonstatowała, że nie ma pojęcia, co by się stało. Może nic? Może lud
nie nadaje progeniturze książęcych imion tylko dlatego, że mu to
w  głowie nie postaje? Postanowiła sprawdzić, ale dopiero po
powrocie. Teraz miała na głowie istotniejsze kwestie.
– Czego jeszcze się dowiedziałeś?
–  Nie rozmawiali publicznie o  niczym ważnym. O  niczym, co
mogłoby ich zdradzić albo naprowadzić na jakikolwiek trop. Jednak
udało mi się wywnioskować, że zamierzają rano przyjść na tak
zwaną ubitą ziemię.
– Co to jest ta ubita ziemia?
–  To ten plac, na którym zauważyłaś Viriona. Odbywają się tam
honorowe, urzędowo zgłoszone pojedynki, pani.
– Tam było zupełnie pusto.
–  Ponieważ podczas przechadzki z  nadprefektem Gironem
zawitaliście tam bardzo późno, już po ostatnim pojedynku.
Zapewniam cię, że jutro będzie zgoła inaczej, pani.
To wyraźnie ją zainteresowało.
– To znaczy jak? Pojawią się tłumy?
–  Co do tłumów, to trudno przewidzieć. Ale na pewno będzie
bardzo dużo ludzi, pani. To wielka atrakcja, ponieważ placów do
pojedynków nie wyznacza się w  każdym mieście. To bardziej
wyjątek niż reguła. Dlatego jutro oprócz gapiów z pewnością przyjdą
odpowiedni urzędnicy, kilku kapłanów, ktoś z  władz miasta. No
i  oczywiście takie miejsca ściągają mistrzów miecza do wynajęcia.
Najlepszych szermierzy i  najtwardszych zakapiorów w  cesarstwie.
No i  jak się ma strach w  sercu, to lepiej takiego wynająć, żeby
reprezentował w pojedynku, niż samemu się narażać.
–  Ciekawe... – Księżniczka była wyraźnie zafrapowana. – I  ten
Virion zamierza pojedynkować się jutro rano?
–  Tego nie powiedziałem. Ale wnioskuję, że cała grupa stawi się
przed świtem. Raczej dlatego, że spodziewają się jakiejś atrakcji.
– Mhm. To wszystko?
– Z mojej strony tak. Jeśli uważasz za potrzebne, to mogę pójść do
tej karczmy i spróbować podsłuchać coś jeszcze, pani. Ale w nocy to
raczej zakrawa na niemożliwość.
– Nie, nie, nie, wystarczy. Nie narażajmy się na wpadkę.
Podziękowała mężczyźnie uprzejmym skłonieniem głowy
i  odprawiła go, nie zaszczycając więcej uwagą. Czasami miała
problem ze stwierdzeniem, czy jest bardziej księżną, czy agentką
wywiadu Troy. Obie rzeczy bardzo ją podniecały.
Kiedy agent wyszedł, kazała jednej ze służących wezwać Navena.
Wszedł po chwili, zirytowany jak zwykle, kiedy dla zachowania
pozorów na wyjeździe musiał udawać, że słucha jej rozkazów.
– Mam nadzieję, że coś ważnego! – warknął na przywitanie.
– Czy wiesz, kto to jest Virion?
Zamyślił się.
– Nie mam pojęcia. A powinienem wiedzieć?
Wzruszyła ramionami.
– Podczas spaceru z Gironem doszliśmy aż do placu pojedynków,
czy jak oni to tutaj nazywają.
– Wiem. Czytałem twój raport. – Głos szefa delegatury złagodniał
nieco. – Świetnie poprowadziłaś kilka wątków, twoje wnioski
oceniam jako słuszne. Sporo się dowiedzieliśmy.
– A dziękuję – ucięła. – Ale nie o tym chcę powiedzieć.
– O czym?
– O rzeczy, której w raporcie nie ma.
Wyraźnie go zaintrygowała. Przysiadł na rogu stołu, gdzie jej
służące trzymały podręczne kosmetyki.
– Mhm?
– Otóż idę sobie z panem nadprefektem, gaworzymy wesoło, a tu
nagle jak mu twarz stężeje! Cały na moment dosłownie skamieniał.
Naven nachylił się, żeby w  półmroku lepiej widzieć jej twarz.
Doskonale znał wartość tak ulotnej z pozoru rzeczy, jaką jest kobieca
intuicja.
–  No to natychmiast pobiegłam wzrokiem za jego spojrzeniem –
ciągnęła Kasjopea – chcąc też zobaczyć bazyliszka.
– Na co patrzył?
–  Na grupę ludzi przy arenie do pojedynków. Nie dam sobie ręki
uciąć, ale mam wrażenie, że najbardziej poruszył go widok
barczystego mężczyzny z warkoczem.
– Co zrobiłaś?
Księżniczka uśmiechnęła się lekko.
–  Jednym niefortunnym postawieniem stopy złamałam sobie
obcas, odczekałam, aż Giron zauważy go, jak leży na bruku,
i  lamentami odesłałam naprefekta poza zasięg szeptu. Służącą
posłałam, żeby odnalazła naszego agenta, tego w żółtych sandałach,
który nas naprowadzał. A on z kolei dostał zadanie, żeby dowiedzieć
się, kim jest barczysty mężczyzna...
W miarę jak mówiła, na twarzy Navena pojawiał się uśmiech.
Coraz szerszy. Kiedy skończyła, posunął się nawet do tego, że
nachylił się i położył rękę na jej ramieniu.
–  Zachowałaś się... wzorowo! Z  takim refleksem daleko zajdziesz
w branży, moja panno!
Byłaby szczęśliwa, gdyby tylko nie ten protekcjonalny ton.
Parweniusz!
– Domyślam się, że nasz agent ustalił, kim jest ten człowiek?
– Tak. Właśnie przed chwilą zdał raport.
–  No dobrze. – Naven podniósł się lekko. – Zaraz czegoś się
dowiem. Zaczekaj chwilę.
Niestety, to nie trwało chwili. Modlitwa płynęła za modlitwą,
plotka ze służącymi za plotką, aż im się tematy powoli kończyły. No
niesłychane doprawdy.
Naven wrócił w  końcu, nawet nie wściekły, ale jakiś taki zacięty
czy raczej zamknięty w sobie.
– Nie uwierzysz – zaczął od drzwi. – Nikt w naszej służbie nie wie,
kto to jest Virion!
– Nikt, nikt?
–  Mówiłem: nie uwierzysz! Król fortunę wydaje, wielkie rody
złotem wspomagają, a  nasz wywiad tego niewart. Nikt
z pracowników nie ma pojęcia, kim jest człowiek, na którego widok
twarz Girona skamieniała!
Kasjopea w pierwszej chwili tylko jęknęła. Ale zaraz pewna myśl
przyszła jej do głowy. Postanowiła rozegrać sytuację na swoją
korzyść.
– Cóż, rozumiem...
– Co rozumiesz?
– Skoro wszyscy twoi agenci zawiedli, to ja muszę pójść na zwiad.
I ja się dowiem!
– Jak się dowiesz? – warknął.
– Od miejscowych. U prowincjonalnego prefekta już dzisiaj byłam,
ale został ten... no... jak tu się nazywa szef miasta? Zarządca? Czy
może wręcz nadzorca, skoro w tym kraju jest niewolnictwo.
–  Przewodniczący rady miejskiej – podpowiedział odruchowo
Naven, ale zaraz zrozumiał, jakie są zamiary księżniczki. – Teraz
chcesz iść? Przecież noc?
– No i co z tego? Zagranicznej księżniczce odmówią audiencji?! –
Nie posiadała się ze zdziwienia. – Na sam dźwięk mojego imienia
z betów powyskakują jak wyrzuceni z katapult!
Naven stał nieruchomo z  opuszczonym wzrokiem, roztrząsając
w głowie jakieś kwestie.
–  Paradoksalnie możesz mieć rację – mamrotał pod nosem. –
Prowincja głęboka, a ty z Syrinx prosto jedziesz, z samego Pałacu. Na
dźwięk cesarskiego imienia rzeczywiście z  betów powyskakują,
najpierw się obesrawszy.
– No i widzisz! – Kasjopea klasnęła w dłonie. – Ty i ty, poprawcie
mój makijaż. Ty, odśwież suknię! Ty, wołaj moich kuzynów
i wszystkich dawaj tutaj na jednej nodze! W rynsztunku do wyjścia!
Służące runęły do swoich zadań. A księżniczka spojrzała na szefa
delegatury.
– A ty z czego się śmiejesz? – zapytała.
–  Cieszę się, bo dostałem do dyspozycji niezmiernie rzadkie
połączenie.
– Jakie połączenie?
–  No ciebie. Władna, inteligentna i  w dodatku energiczna.
Wyobraź sobie, że w  naturze te trzy cechy nigdy nie występują
razem. Właściwie to się wykluczają.
–  Dziękuję za komplement. Ale czy to znaczy, że jestem
wybrykiem natury?
Nie zdążył odpowiedzieć, bo liczni kuzyni Kasjopei zaczęli
pakować się do komnaty. Oczywiście mężczyźni pod bronią nie byli
jej prawdziwymi krewnymi. To wysoko opłacani heraldycy robili
z  nich powinowatych, szukając w  kronikach wzmianek
o  pokrewieństwie nawet sprzed kilkuset lat. Kuzyni byli po prostu
ochroniarzami wysoko urodzonych. Oczywiście tego słowa nie
wolno było użyć, bo książęta powinni świecić przykładem, a  nie
pokazywać wszystkim, że nie ufają królewskiej straży w  zakresie
swojego bezpieczeństwa. Stąd „rodzina”. Bo przecież każdy może
chodzić w  otoczeniu krewnych, nawet i  uzbrojonych po zęby,
i  żadną konkurencją dla straży to nie jest. Ani obrazą dla
gospodarza, którego ochraniana osoba odwiedza. To ostatnie zresztą
spowodowało, że pojawiły się dwa rodzaje kuzynów – „pałacowi”
i  „uliczni”. Ci pierwsi byli biegli we władaniu sztyletem,
rozpoznawaniu trucizn, szybkiej ewakuacji. A  ci drudzy
specjalizowali się w  rozwalaniu łbów mieczami, przebijaniu się
przez zbity tłum i demolowaniu wszystkiego, co znalazło się na ich
drodze.
–  Który zestaw szykować, pani? – Szef ochrony chciał się
dowiedzieć, czy raczej będą chodzić nocą po mieście, czy też kogoś
odwiedzą.
–  Jedni i  drudzy będą potrzebni – odparła. – Muszę odwiedzić
przewodniczącego rady miejskiej.
Kuzynów pora nie zdziwiła. Musieli jedynie wiedzieć, czy do
rzeczonego będą wchodzić, pukając, czy rozwalając drzwi. Aż
zniesmaczyli Navena.
–  Grzecznie idziecie – musiał się wtrącić. – Pamiętajcie, że
jesteśmy na terenie obcego państwa.
– Dla nas bez różnicy.
Kasjopea zaczęła się śmiać. Uwielbiała swoich osobistych
zbrojnych, a oni lubili ją. Postanowiła więc im wyjaśnić.
– Pora późna, ale sprawa bardzo pilna – powiedziała. – Muszę się
dowiedzieć, kto to jest Virion.
Dowódca ochrony wybałuszył oczy. Potem rozejrzał się po
kolegach, którzy, tak jak i on, zbaranieli.
– No... jak to?! – wystękał po chwili. – Jak można nie wiedzieć, kto
to jest Virion?!
Kasjopea patrzyła na niego oniemiała. Podobnie Naven.
– To wy wiecie? – zapytała.
– No... no pewnie! Oczywiście.
Przełknęła ślinę.
– No i? Kto to?
–  Pani... to szermierz natchniony, gość, który nie liczy
przeciwników...
– To legenda! – wydarł się inny kuzyn. – Legenda!
–  Facet sam jeden pijany w  burdelu zabił dwudziestu rycerzy
Zakonu!
–  Uczył jakąś kurwę robić sztyletem i  kazał jej zabić mistrza
zakonnego. A ten nawet bał się drgnąć, umierając!
–  Spokojnie, spokojnie. – Naven uniósł ręce, usiłując uciszyć
towarzystwo. – Spokój!
Kasjopea podeszła do dowódcy swojej ochrony.
– Jesteś pewny? – rzuciła. – I twierdzisz, że jutro na placu w jakimś
zadupiu pojawi się szermierz natchniony?
– A pojawi się? – Zbrojny znowu zaczął rozglądać się po kolegach,
wśród których ponownie rosły szepty. – Pani... Wiesz, że my nigdy
o  nic nie prosimy. Służymy wiernie jak psy. Ale teraz mielibyśmy
prośbę...
–  Pozwól nam zobaczyć Viriona! – ktoś za plecami dowódcy nie
wytrzymał i krzyknął na cały głos.
–  Pani! – zawołał inny. – Pojedynki są bardzo ciekawe. Chodź
z nami na ten plac, to się zabawisz!
– Prosimy! Prosimy!
– Pani, idź obejrzeć pojedynki! A my z tobą!
– Nie pożałujesz, pani! A my cię ochronimy!
Dowódca ochrony zerknął spod oka na ostatniego z krzykaczy.
– Na Viriona to nas może nie starczyć – mruknął.
–  Cisza, cisza! – Kasjopea wzorem Navena uniosła ręce. A  kiedy
udało jej się uzyskać jaki taki efekt, podeszła do dowódcy
„kuzynów”. – Słyszałam, co powiedziałeś. – Spojrzała mu w  oczy. –
I teraz dopiero mnie zaciekawiłeś. – Rozejrzała się i dodała głośno: –
Wygraliście! Idziemy na widowisko skoro świt.
Zaczęli uderzać pięściami w otwarte dłonie. Łomot był taki, że nie
dało się powiedzieć niczego więcej. Kasjopea jednak zastanawiała
się, jak połączyć wyraz twarzy nadprefekta na widok
nadszermierza. Przecież Giron się nie przestraszył.

Strażnicy zabrali Tarona z  celi i  zaprowadzili w  pobliże pokoju


przesłuchań. Ale nie wprowadzili go do środka. Cała trójka stała na
korytarzu, czekając nie wiadomo na co. Oficer pojawił się dopiero
gdzieś koło południa. Niezmiernie trudno było ocenić porę dnia,
ponieważ korytarz był oświetlony okienkiem tak wąskim, że nie
dałoby rady wystawić przezeń głowy. A być może nawet i pięści. A w
samym obrysie okienka nie było widać żadnych szczegółów
z zewnątrz.
–  Co wy tu robicie?! – warknął oficer. – Co robi więzień na
korytarzu?!
– Czekamy na Binha, panie – zaraportował jeden ze strażników.
– Binh nie przyjdzie.
– Tak jest. Czy mamy czekać na kogoś innego?
– Oszalałeś?! Odprowadzić więźnia!
– Tak jest!
Strażnicy chwycili Tarona, wykręcając mu ręce, mimo że nie
wykazywał żadnych oznak agresji. Najwyraźniej musieli się na kimś
wyładować, bo zamiast posłać go do celi z  tradycyjnego kopa,
najpierw jeden z nich uderzył go w splot słoneczny.
Na szczęście już w  środku Hai chwycił Tarona swoimi wielkimi,
pokrytymi tatuażami łapami i  nie dopuścił do uderzenia głową
w ścianę.
Strażnicy chwycili Tarona, wykręcając mu ręce, mimo że nie wykazywał
żadnych oznak agresji

– Znowu szybko cię wypuścili – stęknął.


Taron nie mógł zaczerpnąć powietrza do płuc. Stał zgięty wpół,
opierając ręce na kolanach. Dopiero po dłuższym czasie zdołał
pokazać gestem, że dzisiaj przesłuchanie w ogóle się nie odbyło.
– A to ciekawe. – Hai pocierał brodę wielgachną dłonią. – Albo już
z tobą kończą, albo coś się stało.
– Cały... czas... sterczeliśmy na... korytarzu.
– O? Skoro cię nie wpuścili do środka, to znaczy, że Binh w ogóle
dzisiaj nie przyszedł. Ciekawe – powtórzył, a potem pomógł koledze
usiąść pod ścianą. – Czyżby spotkało go jakieś nieszczęście?
Taron z trudem masował sobie brzuch.
– Kurwa!
–  Co? – Kumpel z  celi spojrzał kpiąco. – Zechciało ci się ratować
Taidę, to i masz teraz.
– No mam, mam.
– Oni obcym nie ufają. Tobie się wydaje, że pomagasz, a oni, że to
wroga akcja.
Taron spróbował się uśmiechnąć.
– I dopiero teraz to mówisz?
Hai pokazał wszystkie swoje nadpsute już zęby.
– Powiedz mi: co dokładnie przekazały ci głosy? – zmienił temat.
– Mieliśmy o tym nie mówić.
– Ty miałeś o tym nie mówić nikomu. A ja to nie jestem nikt.
– Zlituj się. Ja prosty człowiek.
– Bo widzisz, grozili ci, opowiadali o wypadku brata, doprowadzili
do skrajnej rozpaczy... A potem usłyszałeś coś w nocy i jeden wpadł
pod furgon, a drugi dzisiaj się nie pojawił. Zabawna koincydencja.
– Zabawne co?
– Pozorny splot przypadków.
–  No błagam. Mów do mnie jak do żołnierza z  samego dna
wojskowej hierarchii.
Wielkolud poklepał Tarona po ramieniu. Potem nachylił się
i szepnął mu do ucha:
– Tu są tacy, którzy wyłuskują ludzi słyszących głosy.
– Wyłuskują z czego?
– Z więzienia.
– O czym ty mówisz? Strażnicy?
– Nie, nie strażnicy. Nasi.
Taron tylko potrząsnął głową.
–  Ty jak coś powiesz, to tylko żeby zakręcić i  żeby człowiek
niczego nie zrozumiał. Prawda?
Hai odruchowo rozejrzał się, choć w więziennej celi nie miało to
żadnego sensu. Dokładnie przecież wiedział, ilu więźniów znajduje
się w  pomieszczeniu. Co do sztuki. No trudno. Nie miał innego
wyjścia, a  chciał przekazać koledze istotne informacje. Prawie
przytknął więc usta do ucha Tarona i  zaczął szeptać jak mógł
najciszej.
–  Są tu ludzie, którym nie podoba się to, co dzieje się teraz
w  cesarstwie. Którzy mają dość nieudolności władz, dbających
wyłącznie o  własne dobro. Mających dość tego, jak traktuje się
ludzi...
–  Czy ty mnie chcesz sprowokować? – szepnął dziesiętnik
w odpowiedzi. – Czy zmusić, żebym na ciebie doniósł?
–  Nie. Chcę ci tylko powiedzieć, co będzie dalej. Skoro cię już nie
przesłuchują, to czeka cię już tylko jedna jedyna wizyta u
zwierzchnika tych dwóch oficerów, Binha i  Camego. A  tam się
dowiesz, czy kat ci pisany, czy będziesz zdychał w  niewoli na
kopalnianym chodniku. Stąd nie wypuszczają. Chyba że masz
koneksje w Pałacu. A masz?
Taron zaprzeczył.
– No to jeszcze dzień, a może to już dzisiaj... Dowiesz się, w jakiej
formie opuścisz ten świat na zawsze. Zamęczony przez kata albo
przez nadzorcę w kopalni.
– I nie ma innej możliwości?
– Jest. Ludzie, o których mówiłem, mogą bardzo wiele. Oni szukają
tych, którzy słyszą głosy. Do których przemawia Przedwieczny.
– Kto?
– Dowiesz się. Jeśli naprawdę słyszałeś głosy i jeśli potwierdzi się,
że Binh nie przyszedł na Zamek, ponieważ nie żyje... wtedy oni ci
pomogą.
Plac z  areną do pojedynków honorowych nie przypominał tego
zapamiętanego z  wczoraj w  żadnym szczególe. Teraz wypełniał go
tłum. Krwawe zawody były nie lada atrakcją dla całej okolicy. Ludzie
krzyczeli i  gestykulowali, hazardziści skupieni przy słupie
ogłoszeniowym przyjmowali pierwsze zakłady, handlarze z  tacami
pełnymi przekąsek krążyli w  ścisku, cudem tylko utrzymując swój
towar nad głowami. Drobne rzezimieszki już zaczynały krążyć
wśród przyjezdnych z  jeszcze głębszej prowincji, a  więksi złodzieje
dopiero obserwowali, kogo by tu wyłowić na jakiś większy numer.
Urzędnicy dopiero rozkładali swoje dokumenty, herold przygotował
sobie ubite jajka na gardło i  jadł powoli żółtą papkę, znudzony
i obojętny.
Wyróżniały się dwa elementy. Pierwszym i  niecodziennym była
zagraniczna księżniczka Kasjopea, której wyściełane krzesło
ustawiono na specjalnym podwyższeniu. Otoczona przez swoich
zakapiorów zwanych „kuzynami”, stanowiła sensację dnia i jeszcze
przed oficjalnym rozpoczęciem pojedynków wszyscy znali jej
podawane z ust do ust imię.
Drugim była osobna trybuna dla mistrzów miecza, wypełniona
dzisiaj szczelnie po brzegi. Owszem, zawodowi szermierze zawsze
kręcili się przy tego rodzaju imprezach. Ale dziś ich liczba przeszła
wszelkie oczekiwania. Mało kto wiedział, że profesjonaliści zjechali
tak gromadnie właśnie tutaj, bo jutro przecież następowało Święto
Przesilenia. A  ono symbolizowało nadejście sezonu nieustających
silnych wiatrów i  burz piaskowych o  niespotykanej sile. Miasto
położone tuż przy pustyni było więc dla nich idealnym celem. Będzie
wiać, doba po dobie ludzie zaczną wariować, skakać sobie do oczu,
wyzywać się na pojedynki. To i zarobek większy, niż zazwyczaj mógł
wpaść do sakiewek. Nawet najbardziej zacietrzewieni przeciwnicy
na widok ubitej ziemi często jednak odzyskiwali choć część rozumu
i woleli za słone pieniądze wynająć fachowca, niż ryzykować głowę.
–  Co? – Virion zerknął na Hekkego, przepatrującego twarze na
trybunie dla szermierzy. – Znasz ich wszystkich?
– No nie. Wszystkich to nie. Ale – chłopak zrobił chełpliwą minę –
trochę ludzi się zna.
– Wariactwo – mruknął Lirion. – A jeszcze ta księżniczka. Przyszła
popatrzeć, jak się ludzi rżnie niczym barany na świątynnym ołtarzu.
–  Nie krytykuj wysoko urodzonych, jeśli nie masz pojęcia
o  przyczynach ich zachowań – wtrącił się Nolaan. – A  może ona tu
realizuje tajny plan ich sztabu generalnego?
– Jakiego sztabu?
–  No przecież ona z  Troy, a  królestwo prowadzi z  nami wojnę.
Przysłali ją więc tutaj, żeby podpłaciła tych zawodowców na
trybunie, żeby zabili jak najwięcej ludzi podczas pojedynków.
– A po co?
–  Ich sztab chce zmniejszyć w  ten sposób populację poddanych
cesarza Luan. Nie będzie kogo brać do wojska.
Kody zaczął się śmiać.
–  Na to bym nie wpadł. – Popatrzył na Rohana, ale ten
najwyraźniej nie zrozumiał dowcipu, bo powiedział:
– Do dupy ten ich plan. Przecież w armii Luan służą najemnicy.
Niki i Tania wymieniły się znaczącymi spojrzeniami.
– Muszę coś zjeść – skrzywiła się upiorzyca.
– Już? Przecież dopiero co śniadanie było.
–  No... – Niki pogłaskała się po wypukłym brzuchu. – Powiedz to
jeszcze temu czemuś – jęknęła.
Tania przywołała jednego z handlarzy obnośnych. Mimo wczesnej
pory okazał się tak pijany, że ledwie kontaktował. Ale z  tacą, na
której miał kawałki ciasta, radził sobie całkiem nieźle, a w dodatku
zapach, który stamtąd dochodził, był bardzo przyzwoity.
– Dwie sztuki?
– Jedna.
Handlarz sprawnie odkroił przypalone kawałki ciasta.
– A może chcesz z tymi śmieciami? Czy je wypierdolić?
– Nie chcę.
Pijany sprzedawca wywalił usunięte części wprost na bruk pod
ich nogami. A potem jakby się zamyślił.
– Czekaj – powiedział, nawet nie bełkocząc. – Chyba nie wydałem
ci reszty.
–  Ty jeszcze nic nie zrobiłeś poza wypierdoleniem śmieci –
powiedziała Niki.
– Aha.
Mimo ogarniającego go częściowo bezwładu dość sprawnie
zawinął kawałek ciasta w duży liść i podał upiorzycy ze słowami:
– Firma poleca się na przyszłość.
Wykonał bardzo ryzykowny ukłon i  zamierzał odejść, więc Niki
prawie przemocą włożyła mu do sakiewki kilka drobnych.
–  Impreza się rozkręca od samego rana. Zaczyna mi się tu
podobać.
– Wiesz, że mi też? – Tania przyjęła od kogoś kubek wina, z kimś
innym wymieniła się uśmiechami. – Mogłybyśmy tu trochę zostać.
– Niestety. Chłopaki już podchodzą do herolda.
Upiorzyca miała rację. Cała męska grupa – Virion, Hekke, Nolaan,
Lirion, Rohan i  Kody – wśliznęła się między paliki ograniczające
teren zajmowany przez miejskich urzędników. Kilka spojrzeń
rzuconych w  stronę intruzów przez tych ostatnich przekonało ich,
że lepiej nie oponować i  nie reagować na wtargnięcie publiczności
do zamkniętego rejonu.
– Cześć, Loran. – Hekke skinął głową zawodowemu szermierzowi,
który właśnie podpisywał jakiś dokument.
Obok stał Kuan, poraniony poprzedniego dnia chłopak. On ukłonił
się przybyszom, a przynajmniej usiłował. Był tak obolały z powodu
złamanych żeber, że dla wszystkich powinno być jasne, iż dzisiejsza
walka nie będzie walką, a jedynie egzekucją. Nikogo ten fakt jednak
zdawał się nie przejmować.
–  Cześć, Hekke. – Loran oddał pióro i  spojrzał na znajomego,
a potem omiótł wzrokiem stojącą za nim grupę.
– Wszyscy bierzecie udział w pojedynkach dzisiaj?
– Nie. Chciałem ci tylko kogoś przedstawić.
– Kogo?
Hekke uśmiechnął się szeroko.
– To jest Virion.
– Co? TEN Virion?
– Ten, ten.
– No to się cieszę...
– Wyjaśnię ci: zupełnie się nie cieszysz.
Loran zmarszczył brwi. Nie był zbyt bystry. Siłą rzeczy nie należał
też do ludzi wrażliwych. Wymagał wyjaśnienia prostego, jasnego
i zrozumiałego.
– Bo? – zapytał.
– Nie wiem, o co tu chodzi, czy o pokrewieństwo, czy o litość, czy...
a  zaraza wie. W  każdym razie Virion powiedział mi rano, że jeśli
zabijesz Kuana, to strasznie się wkurwi.
To Loran akurat zrozumiał. Znał też dobrze zasady rządzące
pojedynkami i potrafił odgadnąć, ku czemu zmierza ta rozmowa.
–  Nic z  tych rzeczy. Kuan jako strona pozywająca nie może
w trakcie pojedynku zmienić się z prawnym zastępcą.
Hekke uśmiechnął się jeszcze szerzej.
– Ale ja nie powiedziałem niczego takiego – sprostował. – Nikt nie
chce zamiany.
– A co powiedziałeś?
– Że jeśli zabijesz Kuana, to Virion się na ciebie wkurwi. Że masz
przejebane, już nie żyjesz, człowieku.
– A! – Loran palnął się w czoło. – Kurwa! Od razu trzeba było tak
mówić, a nie tam kręcić!
– Znaczy zrozumiałeś?
–  No pewnie. – Zawodowy szermierz bez cienia skrępowania
zwrócił się do urzędnika ustawiającego pojedynki: – Dziś nie walczę,
bo kolka mnie złapała.
Dotknął swojego prawego boku, a potem lewego.
– Gdzie kolka łapie? – zapytał. – Po prawej czy po lewej?
Hekke też nie wiedział.
– Chyba pośrodku.
–  A. – Loran złapał się za brzuch na wysokości pępka. – Skreśl
mnie z  udziału w  walce – odezwał się do urzędnika prowadzącego
rejestr. – Kolka mnie chwyciła.
Z boku podskoczył jego zleceniodawca, jak wczoraj zakapturzony
i z zasłoniętą twarzą.
– Nie możesz zrezygnować z walki!
–  Się zaraz okaże, co ja mogę. Pieniędzy nie żądam, ale zaliczka
przepada.
– Zobowiązałeś się...
–  Ty! Mówię przecież, że zapłaty nie biorę. Najmij sobie kogoś
innego, przecież jesteś stroną pozwaną. – Loran wskazał kierunek
i  dodał: – Patrz. Tam cała trybuna mistrzów miecza siedzi. Do
wyboru, do koloru.
A potem skinął palcem Hekkemu.
– Dzięki za ostrzeżenie.
Ukłonił się przed Virionem.
– Mam nadzieję, że nie wkurwiłem cię, mistrzu.
– Przeszło bokiem.
–  W  takim razie miło było poznać. – Instynkt podpowiadał
Loranowi, że lepiej nie przeciągać struny. Ze wzrokiem utkwionym
w piachu zaczął się oddalać szybkim krokiem.
Urzędnicy sprawnie wprowadzali korekty do swoich papierów.
Już po chwili herold mógł wystąpić na arenę.
– Pierwszym pojedynkiem przewidzianym na dziś jest przerwana
wczoraj walka pomiędzy wyzywającym Kuanem a wyzwanym, który
nie chce zdradzać swojej tożsamości, reprezentowanym wczoraj
przez Lorana.
–  Jak wczoraj, to i  dziś – padło od strony trybuny dla mistrzów
miecza.
Chyba plotki o  jakimś niecodziennym zdarzeniu zdążyły już tam
dotrzeć.
– Niestety, Loran nie może walczyć w dniu dzisiejszym.
– Dlaczego? – Zaciekawienie na trybunie rosło. Wszyscy wiedzieli,
że Kuan nie jest przeciwnikiem dla zawodowca. Nie wspominając,
że poprzedniego dnia nieźle już został poharatany.
– Dostał ataku kolki żołądkowej – wyjaśnił herold.
Odpowiedział mu ryk żywiołowej radości. Kilku fachowców od
miecza zaczęło nawet bić brawo.
– Dlatego też osoba wyzwana, występująca nadal bez tożsamości,
oferuje dziesięć złotych monet za dokończenie pojedynku z Kuanem.
Natychmiast na trybunie podniósł się las rąk. Łatwe pieniądze.
Żaden z mistrzów nie chciał odpuścić.
Niespodziewanie na arenę wyszedł Hekke. Mniej więcej połowa
uniesionych rąk opadła natychmiast.
–  Nie, nie, nie, źle mnie zrozumieliście. Ja tylko przyszedłem
wyjaśnić, co się stało z  Loranem, ale sam nie będę brał w  tym
udziału.
Opuszczone przed chwilą dłonie amatorów dziesięciu złotych
moment znowu powędrowały do góry.
– A co się z nim stało? – krzyknął ktoś o donioślejszym głosie.
–  Naprawdę dostał ataku kolki żołądkowej. Wiem to z  całą
pewnością, ponieważ Loran to mnie właśnie pytał, w  którym
miejscu brzucha go boli, skoro ma atak.
Odpowiedział mu śmiech.
–  A  dlaczego dostał ataku? – rozległ się ten sam głos co
poprzednio.
– Ataku dostał, ponieważ usłyszał, że pewien człowiek bardzo się
zdenerwuje, jeśli Kuan dzisiaj zginie.
– A kim jest ten człowiek?
– Nazywają go... – Hekke zrobił dramatyczną pauzę – Virion.
Wszystkie uniesione ręce na trybunie opadły. Na placu
zapanowała cisza. Nawet zwykli widzowie, którzy nie orientowali
się zbytnio w  meandrach szermierczego świata, ucichli nagle
zafrapowani tym, co się dzieje.
– Dziesięć złotych monet – powtórzył herold.
Ani jedna dłoń nie poszybowała do góry. Zakapturzona postać
weszła na arenę i coś powiedziała heroldowi.
– Sto złotych monet! – padła nowa oferta.
I znowu. Odpowiedziała jej cisza.
–  Sto złotych monet dla tego, kto odważy się pojedynkować
z Kuanem.
– Brzmi śmiesznie – mruknął Hekke do siebie – ale czyżby to było
jedyne miejsce na świecie, gdzie rozsądek wygrywa z chciwością? –
Powolnym krokiem wrócił na teren dla urzędników i  podszedł do
niczego nierozumiejącego chłopaka, który rozglądał się
rozszerzonymi do granic możliwości oczami. – Widzisz, jak się ciebie
boją? Żaden mistrz nie chce skrzyżować z tobą ostrza.
Stojący obok Rohan przysunął się bliżej.
–  Teraz kieruje nimi strach – powiedział. – Możesz się tym
chwalić, chłopcze. Ale pamiętaj: raczej nie wiąż swojej przyszłości
z karierą mistrza miecza.
Nawet Nolaan parsknął śmiechem.
–  Dwieście złotych monet! – krzyknął herold szturchnięty przez
zakapturzonego mężczyznę.
Kasjopea na swoim stanowisku również dała się ponieść
emocjom.
– Tysiąc! Zaraz krzyknę, że ja daję tysiąc – gorączkowała się coraz
bardziej.
Jej ochroniarze pokazywali sobie Viriona, stojącego w cieniu, przy
odgrodzonym dla urzędników terenie. Szły między nimi zakłady, czy
ktoś się odważy. Zachowywali się jak dzieci, którym nagle pokazano
wymarzoną zabawkę.
–  Krzyknę: tysiąc. – Kasjopea już miała wstać, kiedy Naven
chwycił ją za rękę.
– Nie możesz! Nie jesteśmy stąd.
– Zawsze mogę podbić stawkę!
–  To nie zawody sportowe. Tu się zabija! – Trzymał ją mocno. –
Wina – warknął na służące, które w  te pędy podały puchar ze
schłodzonym napojem. – Pij! – rozkazał szef delegatury. – I  opanuj
się natychmiast.
Miał rację. Bo rzeczywiście po osuszeniu pucharu emocje Kasjopei
opadły nieco. Mogła nareszcie skupić się choć trochę.
– Ciekawe więc pozostaje pytanie: dlaczego Giron zareagował tak
dziwnie na widok Viriona? – powiedziała już spokojnie po dłuższej
chwili.
–  Teraz to chyba jasne – szepnął Naven. – Virion musi dla nich
pracować.
– Dla prefektury?
–  Albo dla Zamku. I  nadprefekt nie chciał, żebyś to wyczuła. Nie
chciał, żebyś dowiedziała się, co robi tu, na zadupiu w  okolicach
pustyni.
– Aha. A to znak, że musimy się nim zainteresować.
– Nie inaczej, księżniczko moja. Nie inaczej.
Tymczasem jeden z  urzędników podszedł do zakapturzonej
postaci.
– Przecież widzisz, że nikt się nie podejmie – powiedział ponuro.
Człowiek, który nie chciał ujawniać swojej tożsamości, poruszył
się niespokojnie.
–  Czy sugerujesz, że powinienem teraz przeprosić chłopaka, dać
mu satysfakcję i zaspokoić żądania finansowe? – wybuchnął złością.
– Niestety, to już niemożliwe.
– Jak to? Przecież ja w każdej chwili mogę mu darować...
– Mylisz strony, mylisz prawa pozwanego i pozywającego, a także
zapominasz o  fakcie, że przecież pojedynek już trwa. Także i  w tej
chwili. Nastąpiła jedynie przerwa techniczna.
Mężczyzna o  zakrytej twarzy musiał być bardzo wzburzony. Zza
zasłony słychać było jedynie sapanie.
– No ale w czym problem? – odezwał się stojący z boku heraldyk. –
Przecież chłopak ma połamane żebra, jest wykończony. Stań na
placu i osobiście dokończ sprawę.
To stwierdzenie ewidentnie nie spodobało się Virionowi.
– Ej, ty! Specjalista od dobrych rad się znalazł! – warknął groźnie.
– Ja rad nie udzielam. – Heraldyk uniósł się godnością. – Tylko nie
zamieniajcie starożytnego prawa w farsę!
– Ty...
– Do kantoru! – Widząc, co się święci, urzędnik mający pieczę nad
przebiegiem pojedynków musiał się wtrącić. – Nie kłóćmy się przy
ludziach.
Prawie siłą wepchnął wszystkich zainteresowanych pomiędzy
rozwieszone na ramach płócienne ściany ustawione za stojakiem
z  dokumentami. Było to jedyne miejsce, gdzie sędziowie mogli
zniknąć z oczu widowni.
–  Burd mi tu nie róbcie! – sapał. – Powagi magistratu nie
szargajcie!
–  To się nie zgadzaj na morderstwo. – Virion najwyraźniej nie
zamierzał darować.
–  Sam Kuan się zgodził – wyjaśniał urzędnik. – Co ja mogę teraz
zrobić, kiedy pojedynek już trwa?
– Przerwać pojedynek.
– To niemożliwe.
–  Dobrze. – Virion przeszedł na ton ugodowy. – W  takim razie ja
stanę do walki jako krewny chłopaka.
–  Zastępstwo należy zgłosić przed całą sprawą. Fakt odniesienia
ran w trakcie nie umożliwia...
–  A  poza tym on nie jest żadnym krewnym – przerwał im
heraldyk. Najprawdopodobniej był związany z  zakapturzonym
mężczyzną albo interesami, albo prawdziwym pokrewieństwem, bo
nie ustępował, biorąc jedną ze stron. – Wczoraj zobaczył, o co chodzi
w tej sprawie, i z jakichś ciemnych przyczyn postanowił się wtrącić.
–  Zapewniam cię, że podpiszesz papiery o  naszym
pokrewieństwie. Inaczej ja ciebie wyzwę na pojedynek po sprawie.
–  O  nie, nie! Nie ma tak w  Luan, żeby każdy rzezimieszek mógł
wyzwać cesarskiego poddanego i  zabić go legalnie. Masz do mnie
pretensje, to do sądu możesz z  tym pójść. Jak wszyscy. Bo na
pojedynek muszą zgodzić się obie strony.
– I ty zaraz się zgodzisz. – Virion przesunął rękę w stronę głowni
swojego miecza. – Uwierz mi.
–  Przestańcie – wmieszał się Kody, który wcisnął się za płótna za
Virionem. – Po prostu uznaj pokrewieństwo Viriona z  Kuanem i po
sprawie. Potem ustalimy, na jakich zasadach pojedynek przerwać.
–  Ani mi się śni pozwalać jakimś włóczęgom dyktować, co mam
robić! – wrzasnął urzędnik, gestykulując gwałtownie.
Miał pecha. Wykonał o jeden gest za dużo, a w dodatku za blisko
twarzy Viriona. Ten błyskawicznie dobył miecza i  tym samym
ruchem przejechał ostrzem po dłoni urzędnika. Ucięty palec uderzył
w płótno pełniące rolę ściany, trysnęła krew.
Szkarłatna plama przesączyła się przez tkaninę na zewnątrz, więc
podniecony niecodziennymi zajściami tłum zaczął skandować:
– Co się stało? Co się stało?
Hekke momentalnie podjął się roli herolda. Podniósł obciętą część
ciała i wyszedł na arenę.
–  Szanowni widzowie. Otóż przypadła mi rola wyjaśnienia
niewielkiego zatargu, który właśnie miał miejsce. Wyjaśniam zatem:
miejscowy heraldyk odmówił czcigodnemu Virionowi uznania go za
nieślubnego syna nieżyjącej już ciotki Kuana czy jakoś tak. Gorzej!
Groził Virionowi tym palcem! – Zaprezentował wszystkim
ociekający krwią fragment. – Tym palcem!
Mistrzowie miecza zgromadzeni na swojej trybunie zaczęli bić
brawo i  wyć z  wielkiej uciechy. Hekke powrócił za płócienne
parawany.
– Bandyci! – stękał heraldyk, usiłując szmatą zatamować krwotok
z dłoni. – Chcecie, żebym złamał prawo?
–  W  istocie – syknął Virion. – Zresztą rób cokolwiek, byleby było
dobrze.
Szmata niewiele pomagała. Krew ze zranionej dłoni kapała na
bruk wielkimi kroplami.
– No to może zróbmy tak...
– Zaraz, co tu się dzieje?! – Zakapturzonego mężczyznę wyraźnie
zaniepokoił ugodowy nagle ton heraldyka. – Pierwsze słyszę, żeby
można było aż tak złamać prawo!
Tym stwierdzeniem rozsierdził tracącego już cierpliwość Viriona.
Klinga jego miecza znowu przecięła powietrze, ozdabiając rozpięte
na deskach płótno nową plamą krwi.
– Co się stało? Co się stało?
Hekke podniósł obcięte ucho i wyniósł na zewnątrz.
– Otóż zamaskowany uczestnik pojedynku oświadczył właśnie, że
pierwsze słyszy o łamaniu prawa w tym mieście...
Samozwańczy herold długo musiał uspokajać śmiejących się
widzów.
– Podziwiajcie kunszt czcigodnego Viriona, który obciął mu ucho,
nie zdejmując jednocześnie kaptura, a  jedynie wycinając
odpowiedni fragment. Słuch w każdym razie udrożniony!
Znowu nastąpiło radosne wycie. Hekke chciał wrócić za płócienną
osłonę, ale dokładnie w  tej samej chwili wytoczył się stamtąd
urzędnik mający pieczę nad areną. Virion, trzymający go za tunikę
tuż pod brodą, bez problemu uniósł go w powietrze jedną ręką.
– Podpisz papier albo to ciebie wyzwę na pojedynek!
–  Ja nie mogę brać udziału. Sam przewodniczący magistratu
powiedział...
–  W  dupie mam przewodniczącego! Wyzwę i  ciebie, i  jego. Może
we dwóch będzie wam raźniej.
Brawa i śmiechy od strony trybuny dla mistrzów miecza walczyły
o  palmę pierwszeństwa z  aplauzem pozostałych widzów. Hekke
uniósł dłonie, usiłując wszystkich uciszyć.
–  Spokój! Spokój! Teraz urzędnik odpowiedzialny za pojedynki
złoży publiczne oświadczenie!
Był dobrym obserwatorem. Ofiara w rękach Viriona najwyraźniej
miała już dość. Urzędnik, kiedy już został postawiony z powrotem na
bruku, zaczął drżącym głosem:
–  Oświadczam publicznie, że Kuan stoczył pojedynki z  oboma
przeciwnikami, to jest Loranem oraz mężczyzną, który nie chce
zdradzić swojego imienia. Obie walki wygrał!
Wycie publiczności, zdawałoby się, mogło uszkodzić ściany
okolicznych domów. Kiedy jednak zaczęło po długiej chwili cichnąć,
z trybuny rozległ się czyjś głos:
–  No zaraz! Ale nie widzieliśmy tych zwycięstw na arenie. Gdzie
miecz skrzyżowany z mieczem?
Urzędnik przybrał srogą minę:
– Oświadczam publicznie, że Kuan odniósł zwycięstwa. Moralne! –
krzyknął. – I wystarczy!
Taidzie wyczerpały się możliwości zorganizowania dyskretnego
spotkania z  Gironem. Absolutnie i  pod żadnym pozorem nie miała
już czasu na powtórną przejażdżkę za miasto, do której realizacji
potrzebny był cały dzień. Klęła w  duchu na pomysł, że sama
postanowi złamać amatorski szyfr Sekara. To zadanie dla mistrzów
w  tej dziedzinie, nie dla niej. Teraz już była pewna, że aby szybko
załatwić sprawę, powinna wziąć ze dwóch specjalistów, zamknąć ich
w  jakiejś wieży, a  jak złamią szyfr, to po prostu zabić. Miałaby
rozszyfrowane papiery i  zachowaną tajemnicę na temat tego, co
zawierały. Ale nie wpadła na to i  ślęczy sama. No nic. Na szczęście
Bogowie jej zesłali... Tfu! Bogowie niczego nie zsyłają, nie takie ich
zadanie na tym świecie. Sama wpadła, żeby zwierzyć się oficerowi
Służby Skarbu ze swojego kłopotu. I Aman podsunął jej rozwiązanie.
Niby przypadkiem. Ale nie. Fachowcom jak ona przypadki się nie
zdarzają. Po prostu – to jej umysł zadziałał prawidłowo nawet
w  chwili, kiedy ona sama świadomie nie miała pojęcia, co
należałoby zrobić. Ludzie nazywają to instynktem. Ale to nie jest
instynkt. To raczej wypadkowa jej doświadczenia, skrupulatnego
traktowania spraw, wiedzy, uporu, talentu i  tego, że bardziej jej się
chce niż reszcie ludzi na świecie.
No i... są pierwsze rezultaty. Odnalazła słowa klucze umieszczone
w każdej notatce. I powoli, z dużym oporem materii posuwała się do
przodu. Strona po stronie. No i obyło się bez mordowania mistrzów
kryptologii.
Taida zmierzała teraz do biura, które służyło do kontaktów
między przedstawicielami prefektury i  prokuratury. Tam właśnie
załatwiali bieżące sprawy w  trybie roboczym, czyli bez krążących
między urzędami wozów przewożących dokumenty. Bardzo
pragmatyczne rozwiązanie. No i  dodatkowo: niby gdzie nadprefekt
miał się spotkać z zastępcą szefa Zamku? To biuro było naturalnym
wyborem. Tyle tylko, że w ten sposób szlag trafiał całą tajemnicę.
Niekoniecznie. Wchodząc, Taida rozpłynęła się w tłumie własnych
pracowników oraz tych z  prefektury. Nawet nie sądziła, że liczba
załatwianych tu spraw pomiędzy służbami przybiera codziennie aż
takie wymiary. Nawiasem mówiąc, mało kto ją poznawał, ponieważ
przychodzili tutaj głównie jej podwładni bardzo niskiego szczebla
i ona sama nie znała żadnych twarzy.
Tłum rozrzedził się, kiedy weszła na drugie piętro. A kiedy dotarła
na trzecie, w ogóle zniknął. Przepędzono stąd wszystkich, a drzwi do
sali spotkań otworzył jej zaufany strażnik Girona.
Nadprefekt uniósł się na widok Taidy rozpromieniony.
– Jak miło cię widzieć!
Nie miała czasu na poufałości, nie miała czasu na długie
powitania, nie miała czasu na konwenanse... W  ogóle nie miała
czasu. Ale gdyby nie Giron, cała sprawa byłaby prawie niemożliwa
do przeprowadzenia. Odpowiadała więc komplementami na kolejne
komplementy, uśmiechała się i  usiłowała sprawiać wrażenie
radosnej i  cieszącej się ze spotkania. Udało jej się ukryć, że kipi
gdzieś w  środku. Właściwie, sądząc po efekcie, jaki udało jej się
osiągnąć, to powinni zatrudnić ją w  jakimś amfiteatrze – aktorką
była chyba niezłą.
– Naprawdę cieszę się, że wróciłeś – powiedziała, kiedy nareszcie
usiedli naprzeciw siebie.
–  Pędziłem co koń wyskoczy, na złamanie karku – zapewnił ją
solennie. I  naraz zasępił się wyraźnie. – Niestety, sprawy nie
układają się dobrze.
– A cóż takiego się stało?
Giron przysunął sobie plik pociętych wcześniej kartek i przybory
do pisania. Tuż obok czekała żeliwna taca z żarzącymi się węglami,
służąca do niszczenia notatek.
–  Otóż tego dnia – zapisał datę – odwiedziłem tego prefekta
w  mieście – zapisał imię i  nazwę miasta – i  przekazałem twoje
instrukcje dla tego człowieka – niemal wykaligrafował imię „Kody”.
– On powinien odebrać je w  najbliższym wcześniej ustalonym
punkcie kontaktowym.
– Tak, pamiętam.
– Niestety, napotkałem tam naszą ekipę.
– Nie powinno ich tam być!
– Ale byli.
– Nie... nie...
– Zaczekaj – przerwał jej łagodnie. – Opowiem wszystko po kolei.
– Mhm.
–  Odniosłem wrażenie, że wrogowie interesują się naszą grupą.
Ktoś wypytywał ludzi z prokuratury, przychodziły dziwne meldunki
z terenu. – Pociągnął się za ucho, dając do zrozumienia, że nie może
mówić otwarcie. – To z boku wyglądało tak, jakby ktoś szykował po
drodze pułapkę.
– Czy to tłumaczy obecność grupy w wymienionym mieście?
–  Nie sądzę. Ale to jeszcze nie koniec. – Podniósł rękę. – Podczas
mojej wizyty zaczepiła mnie ta pani. – Napisał „Kasjopea”. – Niby nic
dziwnego, podróżuje w  tym samym kierunku, zwęszyła okazję,
chciała porozmawiać i wyciągnąć ze mnie, ile się da.
– To zrozumiałe.
–  I  z pozoru niegroźne. Niestety, prawdziwy pech chciał, że
natknąłem się na naszą grupę, idąc właśnie z nią. To nie błąd z mojej
strony. Ich tam nie powinno być!
– Rozpoznałeś... – Teraz Taida wzięła pióro i napisała „Viriona?”.
–  Nie. Znam jego sprawę, czytałem wszystkie akta, ale nie sądzę,
żebym rozpoznał go z twarzy.
– Więc kogo?
„Nolaana” – zanotował. „W towarzystwie zgrai najemników, co
było widać gołym okiem”.
Taida westchnęła ciężko.
–  Myślisz, że – puknęła palcem w  imię „Kasjopea” – też go
rozpoznała? Mogli się nigdy nie zetknąć.
– Tego nie wiem – przyznał. – Ale z całą pewnością zauważyła coś
w  wyrazie mojej twarzy. Natychmiast złamała sobie obcas, żeby
zyskać chwilę, i przez służącą wysłała komuś wiadomość.
– Kurwa mać!
Giron pokiwał smętnie głową.
– Sprytne dziecko – przyznał. – I skupione na swojej robocie.
–  No to mamy dwa problemy. Wrogów, którzy być może będą
chcieli zatrzymać naszą grupę, i tych z... – „Troy”, napisała.
–  Owszem. Dlatego pozwoliłem sobie zmienić rozkazy dla
prowincjonalnego prefekta.
–  Ufff... – Taida westchnęła z  wyraźną ulgą. – Szczęściem i  u nas
jest ktoś, kto szybko myśli.
Nadprefekt przyjął wyrazy uznania z  głębokim ukłonem.
Zobaczyła odblask okien na jego łysej czaszce.
– Kazałem prefektowi odszukać – wskazał imię „Kody” – i nakazać
mu dalszą podróż wyłącznie przez pustynię.
– A nie zaczął się właśnie sezon burz piaskowych?
–  Oj, nie przesadzaj. Burze są groźne na środku pustyni. A  my
ciągle mówimy o jej obrzeżach.
– No racja.
–  Martwi mnie jednak... – Postukał palcem w  zapisane wcześniej
imię księżniczki. – Jest bardzo inteligenta i  wielu spraw może się
domyślić.
– Przebiegła?
–  No daj spokój. To dziecko jeszcze, ale nad jej wychowaniem
przecież czuwa delegat... – „Naven”, dopisał.
Taida uśmiechnęła się. Nazwanie szefa delegatury wywiadu
delegatem wydało jej się zabawne.
– Bardzo dobrze postąpiłeś – powiedziała. – I bardzo ci dziękuję.
Obydwoje wiedzieli, że ta część rozmowy dobiegła końca.
Wrzucili więc swoje notatki do misy z żarzącymi się węglami, gdzie
kartki zajęły się ogniem i szybko zamieniły w popiół.

–  Jeśli posiedzimy tu chociaż dzień dłużej – oznajmił Kody – to


wrogowie sami do nas przyjdą i  wszystko wyjaśnią. Powiedzą, kto
organizuje spisek, czemu ma służyć, i dostarczą listę prowodyrów.
– A dlaczego tak sądzisz? – zainteresował się Virion.
Nolaan nie dość, że wynajął najdroższą karczmę w  mieście, to
jeszcze zażądał wielu pomieszczeń na wyłączność. Mieli więc luksus
rozmawiania prawie że bez skrępowania. Przez ażurowe
przepierzenia w  karczemnej izbie dało się zauważyć każdego
nieproszonego gościa, a  Niki czuwała jak zwykle, ostrzegając
o wszystkich, którzy chcieli się zanadto zbliżyć.
–  Nie uwierzycie. – Funkcjonariusz usiadł naprzeciw Viriona
i  Nolaana, pogrążonych dotąd w  rozmowie. – Odnalazł mnie sam
prowincjonalny prefekt. To znaczy kazał po mnie posłać.
– A skąd wiedział, że tu jesteś? – zdziwił się książę. A potem tylko
machnął ręką. – Konspiracja jak u dzieci, które chcą ukraść ciasto
z pałacowej kuchni, a mama nie pozwala.
– Kradłeś ciasto z kuchni? – zainteresowała się Niki.
– To tylko taki przykład.
–  Nie no, doskonale cię rozumiem. – Upiorzyca wzruszyła
ramionami. – Jak mnie najdzie, to mam ochotę ukraść pół straganu
ze słodyczami na targu.
– Bo jesteś w ciąży! To dość zrozumiałe.
– A czasami mam ochotę zjeść pająka...
– To już chyba dość rzadkie.
Drzwi na antresoli otworzyły się z  trzaskiem, przepuszczając
podpitego mimo wczesnej pory Hekkego.
– O czym rozmawiacie? – zapytał, podnosząc głos.
Kody zaklął nagle.
–  O  niczym! – Chyba nareszcie znalazł słuchacza, przed którym
mógł się wyżalić. – Przychodzę tutaj, mam do przekazania ważne
wiadomości, ale nikt mnie nie słucha, bo Nolaan opowiada, jak kradł
ciastka w kuchni!
– Nie kradłem.
–  Kradłeś ciastka w  kuchni? – zaciekawił się Hekke, schodząc
chwiejnie do głównej sali. – Nie lepiej było kupić kilka piekarni?
Virion podniósł dłoń.
–  Weźcie sobie coś na uspokojenie – powiedział. – Tylko nie to
samo, co Hekke od świtu.
– O? Przeciwnik alkoholu się znalazł.
– Mam do ciebie podejść?
Ponieważ zrobiło się groźnie, Niki chwyciła Kody’ego za rękę.
–  Opowiedz, co się stało – zachęcała. – Przecież nie będziemy tu
tkwić i wariować z nudów.
–  Jedyna rozsądna. Ale dobrze. Powiem, mimo że nikt mnie nie
słucha.
–  Mimoza normalnie. – Rohan aż podniósł się z  ustawionej pod
ścianą ławy, na której drzemał. – Co to za oddział w  ogóle? Tu
każdego trzeba trzymać za rękę i  hołubić chyba w  zastępstwie
mamusi, bo się roztrzęsie jeden z drugim.
– Tak to już jest z indywidualistami – mruknął Lirion. – A Nolaan
wcale nie powiedział, że kradł ciasto.
– Dziękuję.
–  Koniec! – Virion uderzył dłonią w  blat przed sobą. – Mów! –
warknął na Kody’ego.
Funkcjonariusz przybrał oficjalną pozę.
–  Odnalazł mnie miejscowy prefekt – zaczął i  od razu uprzedził
rodzące się pytania: – Wiem, że prefekt nie ma prawa nawet
wiedzieć, gdzie jesteśmy. Ale akurat otrzymał nowe rozkazy od
Girona.
– Tego nadprefekta? – upewnił się Lirion.
–  Tak. I  podobno zupełnym przypadkiem, kiedy spacerował
akurat z księżniczką Kasjopeą...
– Trochę zęby bolą od nadmiaru losowych zdarzeń.
– Trochę tak. W każdym razie Giron rozpoznał nas przy placu do
pojedynków. Księżniczka z Troy również albo dowiedziała się jakoś
inaczej. Bez znaczenia. Wywiad Troy wie, że tu jesteśmy.
– To ta, która następnego dnia przyszła ze swoją ochroną uciechy
użyć, patrząc na czyjąś śmierć?
– Ta sama. A ty, Nolaan, ją znasz? Widziałeś wcześniej?
–  Nie. Ale znam Girona. A  jak dziewczyna sprytna, to po jego
minie zorientowała się, że następnego dnia musi odwiedzić arenę.
I nie patrzyła bynajmniej na mnie.
– A na kogo? – rzucił Virion.
–  Na ciebie. Zresztą łatwo się dopytać, bo mam wrażenie, że jak
my już odchodziliśmy, to oni również zaczęli się zbierać.
–  Ciekawe. Czyli jednak nie interesowała jej bynajmniej krew na
ubitej ziemi.
– Ano nie – potwierdził Kody. – Wiemy jednak, że wywiad Troy już
o nas wie. I to ta jego część, która właśnie udaje się do Natares.
–  Sąsiadami będziemy. – Virion wzruszył ramionami. – Jakie
rozkazy przekazał prefekt?
–  Dysponuje poszlakami świadczącymi o  tym, że wrogowie chcą
uniemożliwić naszą dalszą podróż.
– To by świadczyło, że wiele o nas wiedzą.
– Albo że mogą uniemożliwić każdą akcję Zamku na tym terenie.
– To w ogóle wykonalne?
–  I  teraz się zdziwisz. – Kody podniósł palec. – Samego mnie to
zaskoczyło.
– Co?
–  Otóż ani prefektury, ani strażnice nie mają już pełnej obsady.
Dramatycznie brakuje ludzi. Nie ma komu chodzić na patrole. Nie
mówiąc o jakiejkolwiek zorganizowanej większej sile, którą mogłoby
rozdysponować cesarstwo.
Nolaan aż się poderwał.
– Co ty mówisz?
–  No niestety. Wydarzenia w  Syrinx i  w innych dużych miastach
sprawiły, że wysłano tam właściwie wszystko, czym dysponują
prowincjonalne prefektury i miejscowa straż. Tu praktycznie nikogo
już nie ma.
Ta wiadomość wstrząsnęła zebranymi. Choć tak naprawdę
powinni się spodziewać takiego obrotu sprawy. Przecież widzieli
tłumy strażników w  Syrinx. Widzieli tysiące nowych urzędników
zasilających niewydolne służby w stolicy. A jeśli działo się podobnie
w każdym większym mieście, to sama prowincja została właściwie...
ziemią niczyją.
–  No ładnie – wyrwało się Nolaanowi. – To w  zasadzie... kto ma
więcej kumpli, ten tu rządzi?
Kody skinął głową.
– Tak. Teoretycznie.
–  Raczej praktycznie – włączył się Lirion. – Ale wszystko się
układa w jedną całość.
– Niby co? – zapytał Virion.
–  Wojna z  Troy ściągnęła imperialne wojska na drugą stronę
pustyni, masakry i  katastrofy w  miastach wyssały stąd jakąkolwiek
imperialną siłę zbrojną. Brakuje tylko wojny z  Nimmeth, Dery czy
Arkach.
– Nie brakuje. – Kody uśmiechnął się zasępiony. – Tam już też się
właśnie gotuje.
Rohan podniósł się ze swojej ławy i podszedł bliżej.
– Aha. To jesteśmy sami?
Virion zaczął się śmiać.
– Jak to sami? Przecież macie mnie.
Mężczyźni parsknęli śmiechem. Jedynie Tania rozglądała się
oburzona.
– No co wy? Nie żartujcie.
– Ależ nie żartujemy. A ja w zastępstwie cesarza potrzymam cię za
rękę osobiście.
–  A  ja bym chciał jakąś prowincję dostać we władanie – wypalił
Hekke. – No co? Przecież mówicie, że nikt tutaj nie pilnuje.
Nolaan wzniósł oczy ku powale, Lirion załamał ręce. A  Virion
tylko westchnął.
– Co jeszcze mówił prefekt? – wrócił do tematu.
– Mamy zrezygnować z dróg i poruszać się dalej pustynią.
– No przecież to właśnie zaczęliśmy robić już wcześniej.
–  Jesteśmy tak dobrzy, że wykonujemy rozkazy zwierzchności,
zanim te jeszcze do nas dotrą – uśmiechnął się Kody. – Nie
omieszkałem podkreślić tego faktu prefektowi.
– No szlag by cię trafił. Czyli na dobre już tylko przez piach?
–  Wydostajemy się na pustynię tylko podczas burzy piaskowej.
I wracamy do cywilizacji po zaopatrzenie też tylko podczas burzy.
Virion spoważniał nagle.
– Właśnie nastał sezon burz. Nie zgubimy się? – Spojrzał na żonę.
Ta zaprzeczyła. Po chwili jakaś myśl przyszła jej do głowy.
– Przydałaby się chyba pomoc miejscowych. Skontaktuję się w tej
sprawie.
– Z kim? – zapytał Kody.
–  Z  nikim – odparła, uśmiechając się sympatycznie. – Z  bardzo
konkretnym nikim.

Hai wyciągnął swe potężne ramię i potrząsnął Taronem.


– Nie śpię. Nie śpię.
– To dobrze. Dzisiaj ogłoszą wyroki.
–  Skąd wiesz? – Dziesiętnik potrząsał głową, usiłując pozbyć się
resztek majaków. Wbrew zapewnieniom chyba jednak jeszcze przed
chwilą nie znajdował się na jawie.
– A wiem, wiem. Tyle że ty już nie jesteś tutaj sam.
– Ale mi pomoże ta świadomość...
– Nie mam pojęcia, co ci pomoże. Za to dzięki temu, że nie jesteś
sam, ty też już wiesz.
Taron usiadł, mierzwiąc włosy. Nie umiał ocenić swojego kumpla
z celi. Czasami mu wierzył, a czasami gadanie Haiego przypominało
bełkot wariata. Z  drugiej strony jednak jego informacje się
sprawdzały. Ciekawe, jak będzie tym razem.
– Zawsze biorą tak wcześnie? – zapytał.
– Na ogłoszenie wyroków? Zawsze.
– Nie mogliby poczekać, aż coś zjemy?
–  Przecież właśnie o  to chodzi. Jak połowa celi dostanie wyroki
„czapa z  natychmiastowym wykonaniem”, to po chuj ich jeszcze
karmić?
– No fakt. Logiczne.
– A wiesz, czemu cię obudziłem?
Taron ziewnął rozdzierająco.
– Żebym się przygotował, pojednał z Bogami, te sprawy?
– Nie. Udzielę ci instrukcji.
– Jak się poprawnie przedstawić katu?
–  Prawie, prawie. – Hai uśmiechnął się triumfalnie. Zdaje się, że
wszystko, o  czym mówił dziesiętnikowi, traktował jako rodzaj
szkolenia i  poczytywał to sobie za wielką zasługę. – Pamiętaj. Jak
usłyszysz, że czapa, nie waż się krzyczeć, protestować, błagać o litość
ani w ogóle wykonywać jakichkolwiek gwałtownych ruchów. Czapa
to czapa. Pozamiatane.
– A jest jakaś różnica w tym, jak się człowiek zachowa, słysząc, że
go zaraz zabiją?
– Jest.
Odpowiedź Haiego zaciekawiła Tarona.
– No? No?
Jego mentor zasłonił usta dłonią i  zaczął szeptać wprost do ucha
dziesiętnika.
–  Tych więźniów, którzy sprawiają kłopoty, kaźni się tutaj. Na
miejscu. Zamkowi tego nie lubią, bo same problemy. Jest oczywiście
kat z pomocnikami, ale zwłoki trzeba pakować na wóz, kamuflować,
wieźć za miasto, tam rozpakować, a  potem w  zależności od
pośpiechu i  obranej metody zakopywać albo palić. Słowem:
mnóstwo straconych sił i czasu.
– I co robią?
– Najlepiej jest transportować za miasto żywych skazańców. Sami
wejdą na wóz, sami zsiądą, sami przyniosą sobie opał do zwęglenia
zwłok lub też sami wykopią sobie grób. Mniej wysiłku, mniej
zmarnowanego czasu i  stan ogólnego szczęścia wśród
funkcjonariuszy coraz bliżej.
–  Znaczy nie lubią histeryków. Zatem nie wrzeszczeć, szat nie
rozdzierać, nie całować stóp...
–  Właśnie. Przecież cokolwiek zrobisz, i  tak ci nie darują.
A wkurwieni tym, że roboty dodałeś, mogą jeszcze nieźle pomęczyć
przed zgonem.
– Rozumiem.
– Jeszcze nie rozumiesz. Jeśli poślą cię do kata na Zamku, to ci nie
pomożemy.
Taron chciał jeszcze zapytać o  kilka palących w  tej sytuacji
kwestii, ale ktoś na korytarzu szarpnął drzwi ich celi i  z
przeraźliwym zgrzytem otworzył ciężkie skrzydło. Trzech
strażników z pałkami i ich dowódca z dokumentami w ręku, którzy
wtargnęli do środka, nie pozostawiali żadnych wątpliwości. Jak
zwykle Hai miał rację.
–  Wyczytani pojedynczo wychodzą na korytarz i  zatrzymują się
twarzą do ściany!
Strażnicy z  pałkami oceniali sytuację, taksując więźniów. Będą
kłopoty czy nie? Jakiś śmieć postawi się w  ostatniej chwili czy
wszyscy pójdą na rzeź potulnie jak owce?
Dowódca wyczytywał kolejne imiona. Nie spieszył się. Na
zewnątrz chwilę trwała jeszcze segregacja, kogo, gdzie, w  którą
stronę. Nie było jednego organu, który oznajmiał wyroki – zależało
to bardziej od tego, pod jaki pion w Zamku podpadała dana sprawa.
– Taron! Wychodź!
–  No! – Hai poklepał kolegę po ramieniu. – Pamiętaj: nie jesteś
sam!
Dziesiętnik zerwał się szybko, nie chcąc zarobić za opieszałość
jedną z  trzech tęgich pał, które tkwiły w  rękach strażników. Szedł,
zataczając się lekko, bo zdrętwiały mu mięśnie w  nogach. Nikt
jednak nie popchnął go ani nie uderzył. Na korytarzu nie zdążył
nawet zbliżyć się do ściany, jak kazano. Dwóch innych strażników
przejęło go, sprawnie wykręcając ręce.
– Gdzie? – zapytał oberklawisz stojący za rozprowadzającym.
–  Uuuu... ten to musiał nawywijać – odparł tamten. – Na samą
górę. – Wskazał palcem odpowiednią pozycję na liście.
Odpowiedział mu cichy gwizd, nie wiadomo: współczucia czy
podziwu. Ktoś zawiesił Taronowi na szyi odpowiednią fiszkę na
krótkim, cienkim sznurku.
–  Jazda! – Strażnicy szarpnęli za wykręcone ręce. Ale nie
wyzwierzęcali się. Chyba każdy tutaj chciał tylko, żeby wszystko
przebiegło sprawnie i  bez kłopotów. Żadnego emocjonalnego
stosunku do więźniów nie dało się wyczuć.
Prowadzili go szybko i  sprawnie, mimo że korytarz był bardzo
wąski. Trochę gorzej zrobiło się na krętych schodach. Tu musiał iść
prawie bokiem, a  strażnicy szarpali mocniej. Ale również bez
złośliwości, po prostu było im niewygodnie.
–  No! – wysapał jeden z  nich na pierwszym podeście, na który
z wąskiego okna padało pierwsze dzienne światło. – Wyżej go tachać
nie musimy.
–  Na tym poziomie same szychy siedzą – wyraził wątpliwość
drugi. – Jesteś pewny?
Obaj sprawdzili fiszkę na szyi więźnia. Wszystko musiało się
zgadzać, bo bez dalszej dyskusji cała trójka ruszyła wzdłuż
korytarza. Tym razem szerokiego, z  dopływem świeżego powietrza
i doskonale oświetlonego.
Przy pierwszym zakręcie kompetencje dwóch prowadzących
najwyraźniej się kończyły. Musieli przekazać Tarona innym. A  ci,
w  przeciwieństwie do poprzedników ubrani w  nieskazitelne
mundury, wymyci do czysta i  pachnący, nie zamierzali nawet
dotykać więźnia.
– Za mną! – rzucił niedbale jeden z nich, wielki i barczysty niczym
najsłynniejszy zapaśnik ze stołecznej areny. A  potem, nie oglądając
się nawet, ruszył w dalszą drogę.
Taron, bez kajdan i więzów, przez nikogo niepilnowany, chcąc nie
chcąc ruszył za nim. Najwyraźniej stąd jeszcze nikt nigdy nie uciekł.
A  sądząc po samym wyglądzie nowego przewodnika, lepiej było
chyba spełniać jego wolę natychmiast i bez wahania.
Nie musieli iść zbyt daleko. Siłacz z  przodu zatrzymał się nagle
i  energicznie zapukał do drzwi, które otworzyły się natychmiast,
zupełnie jakby ktoś w środku czekał dosłownie z dłonią na klamce.
Tu przekazano Tarona kolejnym strażnikom. Bez żadnych
formalności, tylko na podstawie fiszki, którą zdjęto mu z  szyi. Nikt
o nic nie pytał. Nikt w ogóle się nie odzywał poza podoficerem, który
otworzył następne drzwi i złożył meldunek o więźniu.
– Wprowadzić! – rozległ się kobiecy głos.
Podoficer gestem wskazał Taronowi drogę, a kiedy ten znalazł się
już w  obszernym, gustownie urządzonym gabinecie, zamknął na
głucho ciężkie drzwi.
–  Jak miło cię widzieć w  pełnym zdrowiu. – Taida na widok
dziesiętnika uniosła się z  krzesła. Wyglądała na naprawdę
uradowaną.
– Ja również się cieszę, pani.
– Chodź, chodź, musisz coś zjeść. – Wskazała stół pod ścianą, teraz
zastawiony górami przekąsek.
Taron dosłownie rzucił się w tamtą stronę, nie wiedząc, co włożyć
do ust w  pierwszej kolejności. Było wszystko. Świeże owoce, mięsa,
słodycze, wino...
– Opowiesz, jak dojdziesz do siebie – powiedziała Taida. – Daj mi
tylko znać, czy Sekar miał rację. Może być ruchem głowy.
– Miał rację. – Dziesiętnik usiłował nie zapchać sobie ust od razu
do granic możliwości. – Wszystko zaczyna się w celach.
– Złapałeś trop?
Potwierdził energicznym potaknięciem. A  potem, zanim stracił
możliwość używania artykułowanej mowy, powiedział jeszcze:
– Musisz wydać na mnie wyrok, pani.
– Jaki?
– Wyrok śmierci.
–  Jasne. – Taida podeszła do stojaka z  przyborami do pisania
i wzięła do ręki odpowiedni blankiet.

Skazańców wieziono przez całe miasto, ale co samo w  sobie było


bardzo dziwne, prawie nikt nie zwracał na nich uwagi. Mimo że wóz
był prawidłowo oznakowany, mimo że ich wyroki przybito na
burtach, nie znalazł się ani jeden „święcie oburzony” poddany, który
rzucając kamieniem albo bijąc więźniów lagą, pragnąłby okazać
swój sprzeciw wobec bandytów i  poparcie dla sprawiedliwego
wyroku sądu. Chyba trapiące stolicę nieszczęścia same w  sobie
dostarczały ludziom odpowiednich emocji i  nie było już potrzeby,
aby dokarmiać się jeszcze nieszczęściem cudzym.
Gdyby nie nadmierna liczba kontroli, podróż do miejsca, gdzie
jadący wozem ludzie mieli rozstać się z  życiem, nie nastręczałaby
żadnych trudności. Ale każde, najdłuższe nawet sprawdzanie, kto, co
i  dlaczego, ma swój kres i  po minięciu bramy miejskiej nogi
transportowanych więźniów zaczęły mięknąć. Ponieważ zaliczono
ich do grupy potulnych, nie zostali zakneblowani. Co najmniej kilku
skazańców zaczęło się modlić, kilku przeklinać samych siebie,
a jeden nawet zaczął błagać Bogów, żeby dali mu rozum. Zważywszy
na sytuację, Najwyżsi chcący spełnić prośbę musieliby zdecydować
się na naprawdę duży cud, ale nawet gdyby byli ku temu skłonni, to
się już chyba nie opłacało.
Taron rozglądał się spod oka, starając się nie podnosić głowy.
Zdziwiło go to, że dowódca konwoju nie wybrał drogi za miasto.
Znajdowali się na głębokich co prawda i  biednych, ale ciągle
przedmieściach. Na dany znak wóz skręcił pomiędzy cztery ściany
zawalonego dawno budynku. Rumowisko ktoś starannie uprzątnął –
pewnie okoliczni mieszkańcy, pozyskując cenny budulec. Na
uzyskanym w ten sposób placu skazańcy ujrzeli kres swojej drogi –
szubienicę z  pięcioma stanowiskami. Niektórzy więźniowie zaczęli
jęczeć, inni chlipać. Taron rozglądał się, żeby ustalić, w  jaki sposób
pozbywają się zwłok. Niepotrzebnie. Mógł wcześniej zwrócić uwagę
na charakterystyczny smród unoszący się w  powietrzu. Ciała
zakopywano na miejscu i  pod ledwie ubitą warstwą ziemi już się
chyba przepełniało.
– Wysiadać!
Dwóch żołnierzy opuściło burtę wozu. Skrępowanym skazańcom
trudno było jednak skorzystać z utworzonej w ten sposób pochylni.
Na dany przez zamkowego urzędnika znak pomocnicy kata zaczęli
ich ściągać hakami.
Nie było żadnej ceremonii, nikt nie odczytywał wyroków. Te
przecież usłyszeli już wcześniej. Nikt też nie bawił się w  dawanie
więźniom czasu na wygłoszenie ostatniego słowa. Egzekucje
przypominały raczej organizację jak w  rzemieślniczym warsztacie.
Pomocnicy kata brali pięciu skazańców i  pomagali im wejść na
podest szubienicy. I to była najwolniejsza część procesu, bo dalej szło
już szybko. Pięć pętli zaciągano na pięciu szyjach, pięć szmatek
przykładano do pięciu twarzy. Ci sami pomocnicy kata, którzy
prowadzili spętanych ludzi na górę, teraz palcami przytrzymywali
skazańcom zamknięte oczy, z  całej siły wciskając je do oczodołów.
Kat uruchamiał zapadnię, pomocnicy „odprowadzali” dłońmi
umykające na dół twarze. Sznury napinały się z  cichym trzaskiem,
by po krótkiej chwili opaść na ziemię wraz z  ciałami wisielców,
kiedy kat zwolnił zaciski. I tyle.
– Następnych pięciu!
–  Czemu przytrzymują im oczy? – wyszeptał jakiś przerażony
więzień.
– Żeby nie wyleciały z oczodołów, co często się zdarza – wyjaśnił
usłużnie stojący obok strażnik. – Przecież na tym placu dzieci się
normalnie bawią, bo bezpieczniej niż na ulicy. I  co by było, jakby
takie dziecko nagle znalazło leżącą na piasku gałkę oczną?
Żaden z  więźniów nie odważył się skomentować. Któryś jednak
zwymiotował gwałtownie.
Następną piątkę zwłok właśnie odnoszono na skraj
przygotowanego dołu.
– Sprawnie wam idzie. – Urzędnik podszedł do kata. – Mogę ci już
pokwitować wykonanie.
– Nie zaczekasz do końca? – odparł tamten.
–  Jakbyś wiedział, ile mam jeszcze roboty... – Zamkowy
funkcjonariusz tylko machnął dłonią.
– Tia, czasy teraz takie, że nie wiadomo, w co ręce włożyć!
Kat chętnie podsunął dokument do pokwitowania. W  tym, żeby
samemu bez kontroli dokończyć egzekucję, miał własny interes.
A na czym ten interes polegał, okazało się już po chwili, kiedy tylko
urzędnik opuścił plac kaźni.
–  Skracać sznury! – warknął kat na swoich pomocników. – Jeden
na dwóch.
Przez plecy Tarona przebiegł mimowolny dreszcz. Każdy
skazaniec zostanie powieszony tylko na połowie należnej mu
długości sznura. Przyczyna była oczywista i  jasna. Sznury były
przepisowe, dobrej jakości. Niewykorzystane zostaną sprzedane na
targu za przyzwoitą cenę. Problemem było tylko to, że śmierć
skazanych nie będzie już następować przez przerwanie karku,
momentalnie. Teraz wszyscy będą się długo dusić i  umrą
w męczarniach z braku powietrza.
Niewielu więźniów domyśliło się z  góry. Dopiero widok kolejnej
piątki gwałtownie wierzgającej nogami w  niemej pantomimie
napełnił ich głowy koszmarnym przerażeniem. Bogowie! Ile to
trwa?! Ile to trwa?!! Co za straszliwe męczarnie!
– Szykować następnych pięciu!
Tym razem więźniowie nie chcieli już iść potulnie na śmierć. Ale
kat był przygotowany i  na taką okoliczność. Kazał ludziom, którzy
odnosili zwłoki w  kierunku dołu pod ścianą, dołączyć do swoich
pomocników i  poszło. Wyrywał się jeden z  drugim czy nie,
podczepiano go do krótkiej liny i  otwierano zapadnię. Niech potem
wierzga do woli. Ile zechce, jak długo da radę.
Taron dopiero teraz poczuł, jak dławi go strach. Czy tajemnicza
organizacja, o  której istnieniu dowiedział się w  lochu, naprawdę
zechce mu pomóc? A jeśli wszystko, co usłyszał od Haiego, było tylko
próbą uspokojenia kolegi z  celi, żeby do samego końca nie tracił
nadziei? Zimny pot zrosił Taronowi czoło.
– Następni!
Dwaj pomocnicy kata chwycili go za ramiona. Powlekli w  stronę
szubienicy razem z czterema innymi wyrywającymi się skazańcami.
Właściwie wnieśli ich po płaskich schodach na podest. Taron
szarpnął się, chciał coś powiedzieć, ale zamiast powołać się na Taidę,
odruchowo zaczerpnął do płuc tyle powietrza, ile mógł. Ktoś założył
mu pętlę i zacisnął na szyi.
Egzekucja straciła urzędowy charakter. Nikt już nie bawił się
w  osłanianie twarzy szmatkami. Jeden z  pomocników targował się
z  ciekawskimi gapiami, którzy za parę drobnych chcieli popatrzeć
na cudzą męczarnię i  śmierć. Ktoś klął, że nie ma świeżego piasku,
by przysypać nim odchody pod miejscem kaźni.
Kat szarpnął za dźwignię zapadni.
Taron poleciał w  dół. Mimo zaciśniętej pętli szarpnięcie
wypchnęło mu z płuc większość powietrza. Poczuł paraliżujący ból,
ale właściwie nie mógł zrozumieć, co było jego źródłem. Przerażenie
zamieniło się w amok, a on sam stał się zwierzęciem. Ból i strach.
Nie sposób ani opisać, ani nawet uświadomić sobie, co czuje
człowiek, który się dusi. Taron nie szukał słów. Pozostał prymitywny
instynkt, który wypalał mu mózg. Były dziesiętnik czuł tylko, jak
ogarnia go ciemność.
 

Rozdział 4

Z jawisko, które pojawiło się pod wieczór, trudno


było nazwać nawet burzą piaskową. No owszem,
trochę wiało, tumany drobnych ziarenek unosiły się
z  podmuchami, ale raczej ledwie do wysokości
końskich kolan. Ponad nimi królował wredny pył,
bardziej jednak ograniczający widoczność niż dający
się we znaki w inny sposób. Z twarzą osłoniętą szczelnie chustą dało
się oddychać, a  jeśli tylko człowiek powstrzymywał się od tarcia
powiek, oczom również niewiele dolegało. Wystarczyło co jakiś czas
przepłukać je wodą. W  kilku głowach pojawiła się nawet myśl, że
jeśli to tak ma wyglądać, to wszystkie opowieści o  straszliwych
pustynnych burzach można spokojnie włożyć między bajki
o  smokach, widmach wiodących ku zgubie i  ludziach-pająkach
oplatających zagubionych podróżnych zabójczą siecią.
Niki wolała nie wyprowadzać ich z błędu.
– Postój – zakomenderowała.
– Nie za wcześnie? – Virion podjechał bliżej.
Upiorzyca wskazała grupę skał ukształtowanych tak, że tworzyły
naturalną osłonę przed wiatrem. A  potem stanęła w  strzemionach
i nachyliła się do męża.
– A poza tym tu gdzieś są nasze. Niech nas poczują.
– Skontaktowałaś się z panią Nikt?
Niki tylko pokiwała smętnie głową.
–  Tyle razy ci mówiłam, że w  przypadku upiorów trudno nawet
mówić o  kontakcie takim, jak ty sobie od razu wyobrażasz. Jak bez
mała wieże sygnałowe w Syrinx.
– Wiem, wiem. Przekazujecie sobie zgęstki emocji. Czy jakoś tak.
– Czemu ludzie muszą zawsze tak koszmarnie wszystko uprościć?
–  Uproszczenie to podstawa komunikacji. Dzięki temu
zbudowaliśmy cywilizację.
– Pozbywając się wszelkich niuansów?
– Widocznie niuanse nie są potrzebne w budowaniu przewagi na
danym terytorium. – Virion również uniósł się w  strzemionach
i odwrócił do pozostałych. – Rozbijamy obóz w cieniu tych skał.
– Nie za wcześnie? – zdziwił się Rohan.
– Burza się wzmaga – skłamała Niki.
Tak po prawdzie nie miała pojęcia o zjawiskach zachodzących na
pustyni i  dlatego zdobycie znających wszystkie niebezpieczeństwa
przewodników urastało do rangi priorytetu. Błądzenie w plątaninie
wydm i licznych skalnych skupisk z pewnością nie było najlepszym
sposobem na podróż w  przypadku posiadania ograniczonych
zapasów wody.
–  Ale faktem jest, że tu będzie wygodnie. – Lirion z  racji pracy
w  ochronie kopalni miał jakieś mgliste pojęcie o  formacjach
skalnych. – Spójrzcie. – Pokazał kierunek ręką. – Tam w  środku
w ogóle nie powinno wiać.
–  No to na co czekamy? – zdenerwowała się Tania. –
Wypierdalajmy z tego wygwizdowia!
– Popieram. – Kody zdjął na chwilę chustę z ust.
Jedynie książę Nolaan mruknął w zadumie:
– Osobliwy to oddział, gdzie komentuje się każdy rozkaz dowódcy.
Ale z racji szumu wiatru nikt go chyba nie usłyszał.
W cieniu skał rzeczywiście mniej wiało. Za to osobliwe
ukształtowanie kamiennych ścian sprawiało, że wycie wiatru
potęgowało się i było trudne do zniesienia. Szczególnie w porywach.
– Dobra, lepiej nie będzie. – Hekke pierwszy zeskoczył z siodła.
Virion chwycił za uzdę konia swojej żony i odprowadził go na bok,
niby to w bardziej spokojne miejsce. A w rzeczywistości chciał z nią
zamienić kilka zdań.
– Jak zamierzasz odnaleźć swoje siostry? – zapytał.
– Myślę, że one same nas znajdą. Tylko... trzeba by pójść dalej jako
przynęta.
– Przynęta?
–  A  myślisz, że one same z  siebie podejdą do tak dużej grupy
ludzi? To dzikuski straszne, jeśli dobrze pojęłam przekaz Nikt.
– Dzikuski? – zdziwił się Virion. – W sensie, że co?
–  No jak co? To nie dziwią cię dzicy ludzie żyjący w  jakichś
ostępach, a dziwią dzikie upiory na pustyni?
– Aha, rozumiem. To znaczy nie rozumiem. I co mamy zrobić?
–  No przecież one same nie zaatakują takiej kupy zbrojnych jak
my.
Virion uśmiechnął się, kładąc żonie rękę na ramieniu.
– Teraz dopiero zrozumiałem. Ty i ja pójdziemy niby to na zwiad,
a tak naprawdę, żeby je sprowokować. Nam i tak nic nie zrobią, ale
się ujawnią.
Niki przytaknęła.
–  Ciemno się robi – powiedziała z  troską w  głosie. – Weź ze sobą
kogoś, kto ma dobry wzrok.
– Myślisz, że się zgubię?
–  Jak się zgubisz, to cię znajdę. Znajdę i... – Oblizała się w  taki
sposób, że jej mężowi ciarki przeszły po karku. A to małpa jedna. Tu,
przy towarzyszach podróży, nie mogli się nawet pocałować.
Virion odwrócił się i zaczął wydawać rozkazy.
–  Lirion, każ reszcie tak się poukładać, żeby to choć trochę
przypominało biwak warowny. Hekke, bierzesz pierwszą wartę.
Rohan, będziesz mu towarzyszył na czas zwiadu, potem odpocznij.
– Jakiego zwiadu? – zapytał stary żołnierz.
–  Trzeba zbadać, czy teren jest bezpieczny – skłamał. – Niki
pójdzie w  prawo, ja w  lewo. No i  Nolaan będzie mi towarzyszył. –
Pamiętał kwestię o zmierzchu i dobrym wzroku. Choć tak naprawdę
nie mógł pozbyć się chęci samotnego zagubienia się w ciemnościach.
I niech Niki go znajdzie. I potem niech...
– A ja do garów? – wypaliła Tania. – Tak?
– Nie. Do garów idzie Kody, a ty mu tylko pomożesz.
Niki w porę zauważyła nadchodzącą burzę.
–  Ja wam pomogę, kiedy tylko wrócę! – zawołała, usiłując
uprzedzić wybuch koleżanki.
Virion nie czekał jednak, aż Tania się uspokoi.
–  Na razie, Niki, sprawdzasz prawą stronę – zakomenderował. –
A  my lewą. – Skinął na Nolaana i  obaj, nie czekając na rozwój
wypadków, szybko opuścili zasięg głosu, nie dając Tani okazji do
wszczęcia awantury.
Początkowo szli w  milczeniu, potem książę zapytał, wyraźnie
zaciekawiony:
– Ten nasz zwiad to tak dla picu czy coś planujesz?
Viriona zaskoczyła jego przenikliwość.
– Ani jedno, ani drugie – odparł. – Idziemy tu jako przynęta.
– Przynęta na co? – nie odpuszczał jego towarzysz.
–  No jak to? Nie słyszałeś o  złowieszczych widmach, ludziach-
pająkach i straszliwych...
– No? No? I czym straszliwym?
Virion nie bardzo wiedział, jak zacząć.
–  Składałeś przysięgę na ścisłe dochowanie tajemnicy? Taida
postawiła taki wymóg?
– Owszem. Składałem.
–  Zatem poczułem ulgę. A  wybrałem cię do zwiadu, bo jesteś
jedynym człowiekiem, który przysięgi traktuje poważnie.
– O, dzięki.
–  Wracając do pytania: dziś zobaczysz coś bardzo dziwnego.
A  jedyna rzecz, której bym nie chciał, to opis tego, co zobaczysz,
przekazany reszcie naszych towarzyszy.
–  Jasne. – Książę nie wnikał i  nie drążył, dowodząc swojej
naprawdę wielkiej kultury i wyczucia.
Dalej szli bez słowa, bo podmuchy wiatru nie sprzyjały
kontynuowaniu rozmowy. Dopiero głębiej, w  labiryncie skał, które
zaczęły łączyć się ze sobą, tworząc rozległe kaniony, zrobiło się
trochę spokojniej. Wiatr nie docierał tu bezpośrednimi uderzeniami.
Piasek nie wzbijał się, tworząc wszędzie tumany, a unosząca się nad
nimi pylista mgiełka nie była tak uciążliwa jak podczas jazdy konnej.
– Jak myślisz? – odezwał się Virion. – Czy to, co przekazał Kody, to
histeria prowincjonalnego prefekta, czy coś jest na rzeczy?
– Trudno powiedzieć. Ale jedno wiem z całą pewnością: Kody nie
przekazał nam przemyśleń jakiegoś tam prefekta, tylko samego
Girona.
– To ten, który trzęsie całą prefekturą?
–  Właśnie. Nazywają go świnią, wieprzem, sukinsynem, a  ja go
znam osobiście. Ale to, co mogę o  nim powiedzieć, to że jest
najbardziej inteligentnym człowiekiem, jakiego znam. Może oprócz
Nervy.
– Taidy nie ma w tym towarzystwie? – prowokował Virion.
Nolaan parsknął śmiechem.
–  Złapałeś mnie – przyznał. – Tak. Nie nazwałbym jej mistrzynią
inteligencji.
– A jednak zaszła wysoko.
–  Ooo, ma wiele innych zalet. Ma swój spryt i  przebiegłość. Jest
niezwykle sumienna. No i  ma naturalną przewagę nad
mężczyznami, bo dysponuje kobiecą intuicją, której nawet czasem
ufa. A  w dodatku nauczyła się być wyrachowana, nie tracąc przy
tym nic ze swojej spontaniczności. Myślę, że... cesarz jej ufa. Może
nawet bardziej niż innym. Mądrzejszym.
– Ciekawe.
–  Mnie też to zastanawia – przyznał książę, a  potem jakby się
otrząsnął. – A  wracając do twojego pytania. Jeśli to, co przekazał
Kody, jest odbiciem zdania Girona, to wynika z  jego własnych
przemyśleń i  obserwacji. A  to znaczy, że wrogowie naprawdę nie
chcą dopuszczać obcych w pobliże Natares.
– I wyłapują wszystkich podróżnych?
–  Nie wszystkich. Lepiej dla nas będzie, jeśli pogodzimy się
z  myślą, że wróg wie znacznie więcej, niż zdołamy przewidzieć
w najczarniejszych snach.
–  I  tak jakby już... przejęli władzę na prowincji? A  przynajmniej
w tych rejonach?
–  A  co to jest władza? Słyszałeś zresztą. Większość straży
i  olbrzymią część obsady prefektur skierowano do stolicy i  innych
wielkich miast. Czym jest więc tutaj władza? Siatką poborców
podatkowych? Owszem, grozę to oni budzą, ale żadnej własnej siły
wojskowej nie mają.
–  Władza to także możliwość przysłania zbrojnych w  dowolne
miejsce dla uspokojenia zbyt „gorących głów”.
–  No a  tu wojna na jednej granicy, wojna na drugiej, niepokoje
w  miastach. Żołnierze potrzebni gdzie indziej. – Nolaan potrząsnął
głową. – Zresztą źle mówię. Bo władza to tylko przyzwyczajenie,
przekonanie poddanych, że ktoś nimi rządzi. A  kto? Hm... No
zasadniczo nikt tego delikwenta na własne oczy nie widział.
Tym razem roześmiał się Virion.
– Z tego, jak ty to przedstawiasz, wynika, że zasadniczo nie mamy
z wrogami żadnych szans.
Na twarzy Nolaana również zagościł uśmiech.
–  Filozoficznie rzecz biorąc, zawsze w  życiu trzeba się liczyć
z przegraną. Nawet jeśli jest się bogatym i władnym.
– Rozumiem, że to jednak nie sugestia, żeby usiąść i płakać. Zatem
spróbujmy obserwować księżniczkę Kasjopeę. A  konkretnie, jak jej
orszak poradzi sobie z drogą do Natares.
– Chcesz zjechać z pustyni?
–  Tylko od czasu do czasu. Zorientować się, co z  poselstwem,
i znowu uciekać na piaski.
–  Bardzo rozsądnie, tylko... – Nolaan urwał nagle i  zatrzymał się
gwałtownie. – Tam na skale. – Wyciągnął rękę. – Coś się porusza.
Kozica?
– Skąd kozica na pustyni?
– Ale coś tam jest.
– Nie pomogę ci, bo mam słaby wzrok. – Virion chwycił księcia za
ramię i pociągnął w stronę skalnej ściany. – Oprzyj się plecami. Stanę
przed tobą.
– Jeśli zaatakują, to najgorsza z możliwych pozycji.
–  Nie dotykaj miecza, proszę. Choć akurat ty może i  byś sobie
poradził, to jednak nie chcę tracić ani ciebie, ani jej.
– Jakiej jej?
–  Zaraz zobaczysz. I  zrozumiesz, że wszystkie bajki, którymi
opiekunki straszyły cię w  dzieciństwie, zawierały bardzo dużo
prawdy.
Nie mógł księcia bardziej zaintrygować.
–  Które konkretnie bajki masz na myśli? – zapytał Nolaan
szeptem.
– Te o upiorach.
– O Bogowie!
Już nawet Virion mógł dostrzec dwie sylwetki sunące po
przeciwległej skale jak pająki, mające za nic fakt, że nie ma się czego
chwycić. Dwie naraz? Tego jeszcze w swoim życiu nie widział. Obie
schodziły powoli, głowami w  dół, nie rozglądając się, nie klucząc.
W  półmroku wydawały się nagie. Czuł na karku coraz szybszy
oddech Nolaana.
– Teraz uważaj – wycedził cicho. – Nie drgnij, nie dotykaj miecza.
Upiorzyce nagle spojrzały na nich jednocześnie. I tak jak to wśród
upiorów bywa, obie jakby zniknęły, by zaraz pojawić się w zupełnie
innym miejscu. Jedna z  nich stała tuż przed Virionem, o  ćwierć
kroku dosłownie. Czuł na twarzy jej oddech.
–  Przestań zęby szczerzyć – mruknął. – Ja z  tych bardziej
niestrachliwych.
Fuknęła na niego, zbliżając twarz, żeby obwąchać głośno. Nolaan
jęknął, widząc, jak istota wysuwa okropnie długi język i  zaczyna
oblizywać twarz Viriona.
– A gdzie ta druga? – zapytał Virion.
Upiorzyca tuż przy nim spojrzała gdzieś nad jego głową. Za jej
przykładem uniósł wzrok, Nolaan również i  drgnął gwałtownie.
Drugi upiór wisiał na pionowej skale tuż nad nim, do góry nogami,
z twarzą mniej niż na odległość palca od twarzy księcia. Wisząca na
skale dziewczyna wysunęła język i dotknęła nim skóry Nolaana.
Drugi upiór wisiał na pionowej skale tuż nad nim, do góry nogami, z twarzą
mniej niż na odległość palca od twarzy księcia

– Tfu, obcy! Zabić!


– Ten nasz – warknęła pierwsza. – Złaź! – rozkazała.
Najwyraźniej to ona pełniła rolę dowódcy w  dwuosobowym
zespole. Druga, ta ze skały, zeskoczyła natychmiast, nie spuszczając
księcia z oczu.
–  Aleś mnie przestraszyła – wyznał Nolaan. – O  mało ci łba nie
uciąłem.
– Pomarzyć se możesz.
– W tym akurat przypadku trafiła kosa na kamień – nie wiadomo
dlaczego ucieszył się Virion. – I ciekawy byłby wynik pojedynku.
– Kim jesteś, nasz? – ucięła ta pierwsza.
Virion dopiero teraz mógł przyjrzeć się im uważniej. Wcale nie
były nagie. Miały na biodrach skąpe przepaski. Podobne
przesłaniały ich małe, ledwie zarysowane piersi. Ktoś ostrzygł je
przy samej skórze, a  dodatkowo wtarł we włosy tłustą glinkę.
Pewnie w dzień na piasku były bardzo trudne do zauważenia.
–  Przyjechałem z  wiadomością od pani Nikt – wyjaśnił. – Zresztą
na pewno dała wam już znać tymi waszymi metodami.
–  Nie wiem, czy ci ufam – powiedziała ta, która tu dowodziła,
nieco starsza od koleżanki. – I nie znam tej twojej...
–  Dobrze. – Virion przeszedł na ton ugodowy. – Zaraz będzie tu
Niki i  sobie z  niej wszystko zliżecie. Takie emocje u was zagrały
podczas spotkania, że Niki pewnie już tu pędzi.
Obie patrzyły na niego z  dużą podejrzliwością. One naprawdę
były dzikie! – skądś przyszła konstatacja. Spotkał już w  życiu wiele
upiorzyc i  generalnie zawsze wystarczał sam zapach, żeby zaczęły
traktować go przyjaźnie. A  te dwie tutaj... Wyglądały na trochę
nierozgarnięte.
– Znasz wszystkie upiory w okolicy? – zapytał Nolaan szeptem.
–  Niepotrzebnie szepczesz. One wszystko słyszą z  jakichś
nieprawdopodobnych wręcz odległości i  raczej trudno ukryć
cokolwiek. – Virion zdał sobie sprawę, że nie odpowiedział na
pytanie. – Nie wszystkie. Właściwie to te dwie nawet nie chcą mi
ufać.
– Kim one naprawdę są?
– Uuu, to materiał na długą opowieść.
– Ale... ale to ludzie, tak?
Virion odwrócił się z uśmiechem.
– Nie. One tylko tak wyglądają.
Zostawił księcia z  nieodgadnionym wyrazem twarzy, bo właśnie
nadbiegała Niki.
–  To te dwie niezguły prawie was zaatakowały?! – Zrobiła gest,
jakby chciała przylać tej, która stała bliżej. – Węchu nie macie,
kretynki?!
–  Mamy. – Upiorzyca patrzyła na Niki zafascynowana. – Ale oni
wyglądają tak obco...
– Ty debilko!
Druga upiorzyca wyciągnęła palec w kierunku brzucha Niki.
– Co? – Żona Viriona w pierwszej chwili nie zrozumiała, a tamte,
obie naraz, jak na komendę, pochyliły przed nią głowy
z szacunkiem. – O?
Jak na upiorze rachuby, Niki była bardzo młoda, a  w dodatku
wychowywała się wśród ludzi. Nie miała więc pojęcia, jak jej ciąża
działa na inne upiory. Pani Nikt zręcznie kamuflowała swoje
uczucia, a innych przedstawicieli jej gatunku ostatnio nie spotykali.
Dlatego też pochylone głowy tak ją zdziwiły. To odmienny stan jest
aż taką rzadkością? Ciekawe. Nie mieli jednak możliwości
sprawdzenia tej teorii. A już na pewno nie na pustyni.
– Jak was nazywają?
– Ili.
– Ily.
– Co? Obie tak samo?
–  No nie, imię jednej kończy się na „i”, a  drugiej na „y” – wtrącił
Virion.
–  Będziecie naszymi przewodnikami? – kontynuowała indagację
Niki. – Dostałyście przekaz od Nikt?
Obie posłusznie skinęły głowami.
– Jesteście siostrami?
Obie zaprzeczyły.
– Potraficie mówić?
– No – potwierdziła Ili.
– A o czym? – zaciekawiła się Ily.
Z Niki uszło powietrze. Rozłożyła ramiona w  geście „to nie moja
wina” i powiedziała tonem rezygnacji:
– Trafiły się wyjątkowe niezguły.
–  Sama mówiłaś, że dzikie. – Virion machnął ręką, żeby zwrócić
na siebie uwagę obu upiorzyc. – Zabraniam wam atakowania
kogokolwiek.
– Jak to? – Wyraźnie się zaniepokoiły. – Tak w ogóle, w ogóle?
– No chyba że pokażę kogoś palcem.
– Aha.
Wyglądało na to, że przyjęły do wiadomości. Trudno było
cokolwiek odczytać z  ich min. Nie było sensu zajmować się nimi
więcej. Virion odwrócił się do Nolaana.
–  Właśnie poznałeś nasze przewodniczki – powiedział. – Szkoda,
że trafiłeś akurat na te dwie. One z  reguły bywają bardziej
rozgarnięte.
–  To naprawdę upiory? – Książę nie mógł powstrzymać się od
odruchu ściszania głosu.
– Naprawdę.
– Ale... tak żyją pośród nas i nikt ich nigdy nie zauważył?
– Jak to nikt nigdy? Słyszałeś bajki, baśnie i legendy?
–  Nikt na poważnie. Nie wiem, jak to ująć. Może więc na
przykładzie. Istnieją poważne opisy innych krajów sporządzone
przez podróżników. A gdzie naukowe opisy upiorów?
–  Rzeczy, które nie mieszczą się w  naszym obrazie świata, po
prostu nie dostrzegamy. Nie znajdą się póki co w naukowym opisie,
bo takich rzeczy nie dopuszczamy do świadomości.
–  W  takim sensie, że według naszego porządku świata one nie
mają prawa istnieć?
– Właśnie.
–  Czy aż tak można sobie zakryć w  umyśle rzecz, którą przecież
dobrze widać?
Virion uśmiechnął się. Nolaan był nie dość, że inteligentny, to
jeszcze pozbawiony uprzedzeń. Virion postanowił więc wyjaśnić mu
na prostszym przykładzie.
– Którą ręką władam lepiej? – zapytał.
– Co za pytanie. Oczywiście, że prawą.
–  No widzisz, nie do końca. Władam i  prawą, i  lewą w  równie
dobrym stopniu. Ale nie możesz tego zauważyć, ponieważ nasza
kultura nie dopuszcza jakiejkolwiek odmienności. A jeśli czegoś nie
ma, to tego nie widać.
Tym razem zaskoczył księcia.
– I nikt tego nigdy nie odkrył?
–  Ależ odkrył. Mój nauczyciel od kaligrafii o  mało nie doznał
zatrzymania serca, gdy zobaczył moje pismo. Pewnie potem parę
innych osób zwróciło uwagę, ale ci chyba woleli mi nie podpaść
i trzymali gęby zamknięte.
Nolaan uśmiechnął się ze zrozumieniem.
– I podobnie jest z upiorami?
– Owszem. Pewnie wielu widziało, choć tylko nieliczni zrozumieli,
co widzą. Ale kto by im tam wierzył?
–  Masz rację. Skoro na ludzi nie napadają, chałup nie palą i  kóz
z  pastwisk nie porywają, to ich zauważenie tylko zburzyłoby nam
dobre samopoczucie. A tego nikt nie chce.
– Właśnie.
Nolaan skinął głową. Naprawdę miał otwarty umysł. Czasami
tylko przeszkadzało mu wychowanie na dworze.
–  Drogie panie – zwrócił się do dwóch upiorzyc – to dla nas
zaszczyt, że postanowiłyście przyłączyć się do nas jako
przewodniczki. Serdecznie zapraszam na kolację do naszego,
niestety, skromnego obozowiska.
Obie półnagie dziewczyny wybałuszyły oczy i  otwarły usta. I  tak
już zostały.

Pierwszą myślą Tarona było, że mózg mu spuchł i  chce rozsadzić


głowę od środka. Ból w  skroniach pulsował szybko następującymi
po sobie paroksyzmami, a  ten w  czole ogłuszał tępą, nasilającą się
mocą. Pić...
Zaraz. Czy on żyje, ma ciało i związane z nim pragnienia, czy już
nie? Został powieszony i  znajduje się teraz w  krainie wiecznego
płaczu. Ból wskazywał ewidentnie na piekło, a  nie miejsce
szczęśliwości, gdzie umarli obcują z Bogami. Ożeż...
A może... Może jednak wciąż żyje? Tak. Żyje, żyje. Jak każdy inny
powieszony za szyję przez zawodowego kata. Pamiętał opowieści
cudem ocalonych żołnierzy, że podobno w  momencie śmierci czas
rozciąga się dziwnie i  w jednej chwili można przeżyć prawie całe
swoje życie.
No dobra. Ale on niczego nie przeżywał. Po prostu łeb go
napierdalał jak nigdy dotąd. Chciało mu się pić, a  wszystko, czego
doświadczał... Znowu nastąpiła przerwa w myśleniu. Może zatem on
ciągle umiera? I  to jest ta chwila przeżywana niezmiernie długo?
I będzie tak cierpiał prawie bez końca, aż nareszcie śmierć zamknie
mu oczy?
A właśnie, oczy. Dlaczego nie mógł ich otworzyć?
Jakby w  odpowiedzi na zadane tylko w  myślach pytanie czyjaś
dłoń dotknęła jego twarzy.
–  Cały w  piachu – rozległ się upiorny głos. – Musieliście
zakopywać?
– Akurat zakopywaliśmy. – Ktoś pokasływał lekko. – Musiałem go
wrzucić z innymi, żeby się kat nie zorientował.
– Za długoście go na sznurze przytrzymali.
– Trzymalim, ile trzeba.
– We łbie mu się pomiesza.
– Toż kat patrzył. A on nie z naszych.
–  Wiem, wiem... – Dłoń, która czyściła twarz Tarona, dotarła do
jego oczu. – No już, już, widzę, że oddychasz.
Ktoś zdejmował mu sznur z  szyi. A  czyjeś palce brutalnie
podniosły mu powieki. Oczy zalała fala światła, choć prawdę
powiedziawszy, niezbyt intensywnego. Na zewnątrz zmierzchało
właśnie.
Taron zdołał zogniskować wzrok na tyle, żeby dostrzec
nachylonego nad nim draba z poznaczoną bliznami twarzą.
– Ocknij się! Niestety, ciągle żyjesz, zamiast znaleźć się w niebie.
–  Wiem – wychrypiał Taron z  najwyższym trudem. – Boga to ty,
kurwa, nie przypominasz.

Syrinx zdawała się wariować. Ludność stolicy, zazwyczaj odporna


na to, co niósł los, utrzymywana dotąd w  pionie przez poczucie
wyższości nad mieszkańcami innych rejonów imperium, teraz
poddawała się biegowi wypadków. Klęski, katastrofy i  coraz to
większe nieszczęścia spadające na lud niszczyły jego naturalną
odporność. A  do tego widoczna na niebie nawet za dnia gwiazda,
która ciągnęła za sobą złowieszczy ogon. Ludzie reagowali co
prawda różnie, ale rozprzężenie postępowało szybko. Jedni
oddawali się całonocnym orgiom, zabawom do upadłego,
w  obojętności dla spraw dnia codziennego. Inni stawali się
wyznawcami mrocznych przesłań bluźnierczych sekt, które
pojawiały się jedna za drugą. Jeszcze inni atakowali nocami
kupieckie składy z alkoholem. Horda wdzierała się do środka, tyle że
niczego nie rabowała. Ludzie zaczynali pić na miejscu, na umór, do
końca, do utraty przytomności. Niektórzy upijali się na śmierć.
Liczba samobójstw w  całym mieście przybrała formę fali
powodziowej rozlewającej się z  niszczącą wszystko mocą. Ludzie
wieszali się na strychach, na gałęziach drzew w  parkach, topili
w  zbiornikach i  miejskich cysternach, skakali z  murów, dachów,
a nawet okien, skazując się tym samym na niewymowne cierpienia
przed śmiercią. Zdarzył się też incydent, że nocą pomalowano
wszystkie drzewa reprezentacyjnego skweru na fioletowo. Jak się to
udało – pozostanie tajemnicą.
Syrinx powoli zamieniała się w  obóz wojskowy. Postronnemu
obserwatorowi mogło się zdawać, że sprowadzeni z  najdalszych
prowincji strażnicy i  żołnierze wymienili co drugiego mieszkańca,
tak wielu ich przybyło. Liczba kontroli, nalotów, inspekcji i  rewizji
dosłownie paraliżowała życie w  mieście. Wszystko musiało być
sprawdzone, cel najgłupszego nawet spaceru musiał być znany
władzom, najbardziej skromne zakupy przetrząśnięte, każdy ubiór
zrewidowany, a  bagaże poddane skrupulatnym oględzinom.
Więzienia się przepełniały, sądy nie wyrabiały się z  ferowaniem
wyroków, doszło wręcz do tego, że wielki cyrk miejski, zamiast
służyć wyścigom, został zamieniony na ogromny, zamknięty obóz,
gdzie gromadzono podejrzanych nie bardzo wiadomo już o  co.
Budowla nie była przystosowana do takiej funkcji. O  ile szybko
zbudowano garkuchnie dla więźniów, to problem wychodków dla
nich pozostał nierozwiązany. Usuwanie nieczystości stało się
niemożliwością, dochodziło do koszmarnych scen i wydarzeń.
Nawet najbardziej opanowanym mieszkańcom wydawało się, że
koniec tego wszystkiego musi nastąpić już niebawem. Ale koniec
raczej... ostateczny.
Taidzie nie przysługiwał komfort snucia ponurych rozważań
i wypatrywania końca świata. Przeciwnie, musiała zrobić cokolwiek,
żeby ten koniec nie nastąpił. Zasępiona płynęła teraz podziemnym
kanałem swoją barką, jeszcze bardziej dozbrojoną z  powodu
ostatnich wydarzeń. Tajne kanały stały się chyba ostatnim już
miejscem, gdzie można było spotkać się z  wtajemniczonymi
i porozmawiać w spokoju. A ona w dodatku musiała zdać raport.
Statek Nervy, również uzbrojony i  przygotowany do działań
wojennych, czekał w  umówionym miejscu przy skrzyżowaniu
kanałów, tam gdzie z góry przez grubą kratę wpadał do środka snop
dziennego światła. Załoga barki Taidy sprawnie przybiła do burty
drugiej jednostki. Pani prokurator udało się przedostać z pokładu na
pokład bez większego problemu, choć oczywiście nikt nie
przewidział pomostu w  tej sytuacji. Za to zauważyła znaczne
usprawnienie, które zamontowano od czasu jej ostatniego spotkania
na najwyższym szczeblu. Na rufie wybudowano niewielkie
pomieszczenie, wybite od wewnątrz grubo wojłokiem, tak by
dowództwo mogło rozmawiać choć w miarę swobodnie.
–  Chodź, chodź. – Nerva wykonał zapraszający gest,
przepuszczając ją przodem do ciasnego wnętrza. Nie wyglądał
najlepiej, schudł nieco od czasu, kiedy widzieli się ostatnio.
Najwyraźniej kumulujące się napięcie sprawiało, że sukcesywnie
tracił swoją naturalną jowialność. Wyglądał na skupionego,
skoncentrowanego, a  jednocześnie na cierpiącego z  powodu jakiejś
choroby.
Przybudówka była tak mała, że kiedy zajęli miejsca naprzeciwko
siebie, stykali się kolanami. Nie obeszło ich to, oboje natychmiast
pochylili się, odruchowo ściszając głosy.
–  I  co? – zapytał Nerva obcesowo, bez żadnego wstępu. –
Odszyfrowałaś?
–  Jestem w  trakcie. Ale obraz, który się rysuje, jest dość
dramatyczny.
– Bo?
–  Wszystko zaczęło się na Zamku. Sekar, który zostawił nam
teczkę z  napisem „Moy” na okładce, odkrył źródło. Początek całej
afery z inwigilacją struktur zamkowych.
Nerva patrzył jej długo w oczy bez mrugnięcia. Chciał ją speszyć?
Powinien wiedzieć, że nie tędy droga. A  może po prostu coraz
trudniej było mu panować nad sobą?
– Od czego się zaczęło?
– Pamiętasz taką bardzo starą akcję podjętą przez nas na wniosek
Rady Czarowników? Mieliśmy szukać ludzi o  pewnych
predyspozycjach.
– Nie pamiętam.
– Z Rady wykluczono wtedy grono „niepokornych”. Czarowników,
którzy się rzekomo zbuntowali, którzy, jak by to powiedzieć...
– Których cele nie były zgodne z celami Rady – wpadł jej w słowo
Nerva. – To pamiętam.
–  No właśnie. Rada zwróciła się do nas wtedy o  pomoc, za
pośrednictwem Pałacu oczywiście, żeby znaleźć i  odseparować jak
największą liczbę specyficznych ludzi.
– Specyficznych pod względem?
–  Takich, którzy słyszą głosy, posiadają umiejętności niedostępne
dla innych. W  oficjalnym dokumencie wymieniono sporą liczbę
cech.
–  I  tym mieli się zajmować funkcjonariusze na Zamku?! Nie
miałem o tym pojęcia.
–  I  nie masz nadal, bo całość rozgrywała się na daleko niższym
poziomie niż twój. Jednak Imms miałby tu sporo do powiedzenia.
– Sprawdzę w dokumentach.
– Niczego nie sprawdzisz, bo papiery zniknęły. Nie ma i już.
Jej bezpośredni zwierzchnik siedział skamieniały jak posąg. Przez
bardzo długą chwilę nie mógł wydobyć z siebie nawet słowa. Taida
postanowiła go wyręczyć.
–  Ile jest osób na świecie, które mogą nas zmusić do niszczenia
papierów? Pięć – odpowiedziała sama sobie, wyciągając dłoń
z  rozcapierzonymi palcami. – Ale to nieprawda. Jest tylko jedna. –
Chwyciła się za palec wskazujący. – Pozostałe cztery osoby mogą
jedynie przekazać rozkaz tej pierwszej lub też... – zrobiła małą
pauzę – nakłamać nam, że taki rozkaz wydano. Przecież nie
sprawdzimy. Nie ośmielimy się dopytywać u źródła, czy był taki
rozkaz, czy nie było.
Dopiero teraz Nerva skinął głową. Potem przełknął ślinę.
– I co było z tą kuriozalną akcją?
– Kazali wychwytywać specyficzne cechy więzionych u nas ludzi,
to wychwytywaliśmy.
– Szukaliśmy tych, którzy słyszeli głosy?! Poważnie?
–  Jak najbardziej poważnie. A  fachowej pomocy udzielali nam
czarownicy, obcy, których sami wprowadziliśmy w struktury Zamku.
Oczywiście nie mieli dostępu do części tajnych, nie mieli wglądu
i tak dalej. Z tym że to byli czarownicy, a nie zwykli ludzie. A myśmy
pozwolili im trochę się porozglądać.
Nerva wstrząśnięty pokiwał głową.
– Imms dał zgodę na coś takiego? I nic mi nie powiedział?
– A skąd wiesz, kto i co mu kazał?
– O ja pierdolę...
Siedzieli w  milczeniu. Nerva przerwał je dopiero po upływie
dobrej modlitwy, zupełnie jakby naprawdę chciał porozmawiać
sobie z Bogami.
– Ta akcja trwa? – zapytał.
–  Już bez impetu. To bardziej pozostawiony sam sobie, ślepo
działający mechanizm. Wprowadziłam do celi Tarona, ułatwiłam...
– Zaraz – przerwał jej nerwowo. – Kto to jest Taron?
–  To człowiek, który uratował mi życie w  płonącym archiwum.
Obecnie znowu jedyny, któremu mogę ufać.
– No tak.
– Oskarżyłam go o zdradę, osadziłam w celi, miał mówić, że słyszy
głosy, a w dodatku mógł pokazać, że dysponuje jakimiś cudownymi
właściwościami. Dwóch śledczych, Binh i Came, wyzłośliwiało się na
nim, więc odesłałam obu na głęboką prowincję, sugerując, że Taron
doprowadził do ich śmierci.
– Zadziałało?
–  Owszem. Nasi wrogowie zwerbowali Tarona, ułatwili mu
ucieczkę spod szubienicy, ale póki co nie dzieje się z  nim nic
konkretnego.
– Rozumiem. Powolutku, powolutku samo się wymieli.
Taida wzruszyła ramionami.
–  Albo i  nie. Mam wrażenie, że ten mechanizm wyławiania
odpowiednich ludzi jeszcze niby działa, ale już zamiera.
Najwyraźniej coś się kumuluje i nastąpi szybko. Nie potrzebują zbyt
wielu nowych.
– I ciągle nie wiemy, w jakim stopniu zinfiltrowany jest Zamek.
–  Nie mów – zakpiła. – A  ja się zastanawiam, dlaczego nie mam
ludzi do roboty. Ani pojęcia, skąd ich wytrzasnąć.
Po raz pierwszy tego dnia Nerva uśmiechnął się ciepło.
– No i sama widzisz – szepnął. – Nie mam niczego, czym mógłbym
cię pocieszyć, a więc postanowiłem cię dobić.
– Czym?
–  Cesarz stracił cierpliwość. Mamy natychmiast uderzyć z  całą
mocą.
– Na kogo?
– Na kogokolwiek. Z całą siłą.
Patrzyli na siebie w napięciu. Potem Nerva postanowił wyjaśnić.
– Spróbuj wejść w jego umysł. Docierają do niego same złe wieści.
Klęska za klęską, porażka po porażce. Jedyną pociechą była masakra
dokonana przez twoich najemników na wrogach, którzy podpalili
archiwum.
–  Wiem. Nawet sobie zwłoki wrogów kazał gustownie poukładać
w ogrodzie.
– Posłuchaj mnie, kobieto. Cesarz ma wiele ogrodów.
Oniemiała.
– Co? Mam je wszystkie zapełnić trupami?
Spodziewała się, że Nerva zakpi, ale odpowiedział zupełnie
poważnie:
– Tak. Pałac chce krwi.
Patrzyła na niego, nie wierząc, że to powiedział.
– Mam uderzyć gdziekolwiek? Tak zupełnie bez sensu?
Teraz on wzruszył ramionami.
–  Wojacy mają takie określenie: „rozpoznanie bojem”. Więc
zaryzykuj i  sprowokuj kogoś, wkurw kogoś, daj komuś po zębach
i zobacz, co się stanie.
Przygryzła wargi.
– No co? Nie wiesz nawet, w którym kierunku uderzyć?
Skrzywiła się, obnażając zęby. Niech wie, że nie drażni się
drapieżnika kijkiem.
– Mam punkt zaczepienia – wypaliła. – Tylko musisz mi pomóc.
Wyraźnie się zainteresował.
– No, no?
–  Tuż po wybuchu wojny od strony Troy jechał wóz pod prąd
maszerującej armii. Ktoś był na tyle władny i tak bardzo się spieszył,
że to armia ustępowała przed wozem, a  nie na odwrót. Nie wiem,
kto podróżował w  ten sposób. Ale rozkaz dający aż takie
plenipotencje musi być w pałacowym archiwum.
Nerva machnął uspokajająco ręką.
–  Dowiem się. – Nie chciał zdradzić Taidzie, skąd pochodzą jego
informacje o  absolutnie niecodziennych zdarzeniach na
najwyższych szczeblach władzy, bo dodał tylko: – Daj mi trochę
czasu.
– No to...
Nerva powstrzymał jej rodzący się entuzjazm, podnosząc dłoń.
– Masz coś na tego nieznajomego?
– Nic.
Westchnął.
–  W  takim razie... – Spojrzał badawczo. – Póki co jednak znajdź
nam jakiś doraźny cel.
Taida zamyśliła się, marszcząc brwi. Nic nie przychodziło jej na
myśl. Nic? Naprawdę nic? Musiała coś powiedzieć szefowi, a  skoro
jedyną rzeczą w  jej głowie była pustka, powinna wymyślić coś
absurdalnego.
– Uderzmy na Kasjopeę – powiedziała. – Jest w okolicy, Virionowi
będzie po drodze, zresztą mają ten sam cel podróży...
Nerva otworzył usta i zastygł w tej pozycji.
– C... ccc... co? – wyjąkał wreszcie. – He, he! – parsknął śmiechem,
aby chwilę później powrócić do wyrazu twarzy obrazującego
zaskoczenie. Z otwartymi ustami włącznie. – He, he, he – roześmiał
się znowu i znowu zamarł w wyrazie bezbrzeżnego zdumienia. – O...
– Co?
– Dziecko! – wypalił nareszcie. – Ty jesteś genialna!
–  Dziękuję – powiedziała odruchowo Taida i  choć wiedziała, że
Nerva z niej nie kpi, to sama nie potrafiła w swoim pomyśle znaleźć
niczego mądrego. Ot, oczekiwał zaskoczenia, to go zaskoczyła.
Najbardziej absurdalną myślą, jaka przyszła jej do głowy. A co w tym
genialnego? Nie miała pojęcia, za to znała mechanizm, który
sprawiał, że to szef zaraz wymyśli coś mądrego i sam włoży to w jej
usta.
–  Od dziś bardzo umiejętnie rozpuszczam pogłoski, że Zamek
i  Kasjopea rąsie sobie podali i  w pewnej sprawie działają razem.
Przewąchują, cóż to takiego szykuje się w  okolicy Natares. Taki
układzik mały, a  w tej konkretnej sprawie możemy sobie
współpracować. A  potem na nią napadniemy. Oczywiście włos
z głowy spaść dziewczynce nie może, ale strachu napędzimy i niech
się rozniesie. Bo to będzie znaczyć, że ona coś znalazła i nie chce się
z nami podzielić, łamiąc umowę. Więc...
Taida nagle zrozumiała, jak on interpretuje to, co powiedziała. No
i rzeczywiście. W wydaniu Nervy miało to sens.
– Sprawimy, że nasi wrogowie uderzą na Kasjopeę.
–  Oni na nią, a  my na nich. Zresztą nieważne. Nadajmy podróży
tej księżniczki wagę, której normalnie by do niej nie
przywiązywano. Niech stanie się celem.
– No zaraz, zaraz. A jeśli ona jest w zmowie z naszymi wrogami?
–  Absolutnie nie jest. Posłuchaj, oczko w  głowie tatusia,
najpiękniejsza z  dam dworu króla Troy, ich najwspanialsza,
najukochańsza Kasjopejusia, jest zbyt cenna, żeby słać ją w  celu
doglądania jakichś lewych interesów. Od tego mniejsi są. A  ona
w całej swojej wspaniałości, w nietykalności, w majestacie bez mała
została tu przysłana, żeby coś przewąchać. Coś, do czego zwykli
wywiadowcy nie byliby zdolni. Kto wie czy to właśnie nie
dramatyczny rajd jakiejś pałacowej szychy, która dowiedziała się
czegoś w Troy, nie sprowokował wizyty księżniczki u nas.
Taida rozmasowała sobie skronie.
–  A  to może być... – szepnęła. – I  to by potwierdzało jego udział
w aferze.
Nerva przecząco pokiwał palcem przed jej twarzą.
– Za mało na niego mamy. Ja coś wytworzę z wyobraźni, podetknę
w  Pałacu komu trzeba, ale na razie musimy ograniczyć się do
prowokacji. Za wszelką cenę podjudzić wrogów do uderzenia.
– Trochę to przypomina działanie na oślep.
Nerva uśmiechnął się do Taidy. Ciepło i  kojąco, jak tylko on
potrafił.
–  Zapewniam cię – powiedział – że nasi praprzodkowie też nie
obudzili się pewnego dnia z  myślą „dziś założymy największe
cesarstwo na świecie”. Na pewno nie. Oni po prostu zaczęli działać,
zaczęli atakować wszystkich wokół, bez planu działania i  bez
konspektu, który zakładał, że do zmroku założą trzy prowincje. Nie,
nie.
Kiwnęła głową.
– Zatem atakujemy bez rozpoznania?
Potwierdził. A potem nachylił się do niej i szepnął dobitnie:
– Pamiętaj, czas wahania się skończył. Pałac chce krwi.

–  Musimy zdobyć wodę – podsumował Virion raporty dotyczące


ich zapasów. – Najlepiej byłoby dziś, ale wytrzymamy spokojnie do
jutra.
Kody studiował swoją mapę. Właściwie nawet nie mapę, ale
bardzo orientacyjny plan pustynnych obrzeży, gdzie zamiast
położenia ważniejszych obiektów autor umieścił sążniste ich opisy
oraz rysunki, a  to ptaszka siedzącego na gałęzi, a  to ryby w  jakimś
stawie. Cudowne dzieło sztuki, niewiele mówiące jednak dowódcy
oddziału wojskowego, który wymagał zaopatrzenia.
–  Tak, bardziej zgaduję, niż wiem, że do najbliższej osady
mielibyśmy jakiś dzień drogi właśnie. Może dwa.
– To w czym problem?
– Ano w tym, że praktycznie musielibyśmy zawrócić.
– No niech cię szlag. A następna osada leżąca chociaż mniej więcej
w pożądanym kierunku?
– Trzy dni i nie chce być inaczej.
– Wczoraj mówiłeś...
–  Bo wczoraj nie miałem pojęcia, że spotkamy tę skałę. – Kody
wskazał palcem brązowo-szary szczyt górujący nad innymi, który
kształtem przypominał trochę dziób sępa. – I  jeśli ta mapa
zachowuje choć trochę proporcje...
– A jeśli nie zachowuje?
Kody rozłożył bezradnie ręce.
– To lepiej zapytać nasze przewodniczki.
– Dobrze wiesz, że one nie mają pojęcia o osadach poza pustynią.
Znają się na piaskach.
– Ale skądś wodę muszą czerpać.
Virion tylko potrząsnął głową. Widział, że dyskusja z  dzikimi
upiorzycami bywała bardzo trudna. Zrozumienie najprostszych
kwestii urastało do rangi problemu, a  uzyskanie konkretnych
odpowiedzi często zakrawało na niemożliwość. Dla dwóch
dziewczyn – które jednak okazały się siostrami – wychowanych na
pustyni wszystkie sprawy ludzkiej cywilizacji wydawały się jak
z  innego świata. Choć biorąc pod uwagę, że nie były ludźmi, to
właściwie powinno być zrozumiałe.
– Ili! – krzyknął.
Siedząca kilka kroków dalej dziewczyna podniosła się
natychmiast. Przynajmniej z  posłuszeństwem nie było u nich
żadnego kłopotu. Stojący obok książę Nolaan aż syknął ze
zdziwienia. On jeden wiedział, że dziewczęta nie są ludźmi.
Obserwował je z  wielkim zaciekawieniem. I  teraz zobaczył coś,
czego normalnie nie dokonałby nawet wyćwiczony gimnastyk. Ili
siedziała wprost na piasku, przed sobą trzymała skrzyżowane,
„zaplecione” ze sobą nogi. A  kiedy Virion zawołał, podniosła się
natychmiast. A  to oznaczało, że musiała oprzeć cały swój ciężar na
boku tylko jednej stopy. I to, że wykręcając kostkę, musiała naprzeć
na własne kolano z  boku. Ciekawe, czy ktokolwiek w  gimnazjonie
zdołałby dokonać czegoś podobnego.
– Gdzie jest najbliższe źródło wody? – Na Virionie takie akrobacje
od dawna już nie robiły wrażenia. Zbyt wiele cudów widział
w wykonaniu własnej żony.
–  Takie u ludzi? – upewniła się upiorzyca. – Możemy pobiec
i wywąchać.
– Nie, nie. To wam zajmie cały dzień. – Virion podniósł dłoń. – Czy
jest woda na pustyni?
– W ogóle to jest.
– A tutaj?
– Tutaj nie ma.
Zmełł przekleństwo. Cierpliwość, tylko cierpliwość ma sens
w rozmowie z nimi, powtarzał sobie w duchu.
– Co masz na myśli, mówiąc „tutaj”?
– No tutaj. – Upiorzyca zatoczyła ręką krąg. Mógł mieć średnicę ze
dwudziestu kroków.
– A dalej? Trochę dalej?
– Nie ma.
Spokojnie. Spokojnie.
– A gdybyście były tu tylko we dwie, to gdzie byście szukały wody?
– No jak gdzie? W domu.
– Żeby się napić, wróciłybyście do domu?
– Pewnie. Tu nie ma czego szukać. My tu nie chodzimy.
Virion starał się nie denerwować.
–  Mówiłyście, że znacie całą pustynię. A  wodę macie tylko
w domu?
– No nie. Ale po co tu szukać, skoro woda jest w domu?
Aha, może one nie muszą pić tak często jak ludzie? A  koni nie
używają, więc żadne miejsca do pojenia nie są im potrzebne.
Postanowił więc spytać inaczej.
– Czy na pustyni są oazy, jakieś źródełka, cieki wodne?
– To ostatnie to nie wiem, co to. Ale reszty jest w dupę dużo.
– Gdzie jest najbliższa oaza?
– Taka, gdzie się można napić wody?
– Właśnie taka.
– Ze trzy dni drogi stąd. W waszym tempie znaczy.
– U, to nic z tego. Bliżej nic nie ma?
– Jest oaza. Ale napić się tam nie da.
Virion i Nolaan wymienili się spojrzeniami. Nawet Kody przygryzł
wargi zaciekawiony.
– A dlaczego się nie da?
– Bo ludzie ogrodzili płotem i strzelają z kuszy, jak ktoś podejdzie.
A i potrafią konnych wysłać i wybić tych, co by chcieli się napić. Tam
nikt nie chodzi. Ludzie się boją, unikają tego miejsca. I  różne
legendy mówią.
– Jakie legendy?
– Ja tam nie wiem. Jak ludzie mówią, to głupio. Że tam straszy. Że
wielu umarło ze strachu. – Ili wzruszyła ramionami. – Ale nikt ze
strachu nie umarł. Wszystkich zabili.
– Aha. – Virion powstrzymał się od szerokiego uśmiechu. Prostota
przekazu upiorzycy robiła wrażenie nie tylko na nim. Książę Nolaan
również się nie śmiał, nie chcąc być nieuprzejmym. – Teren
ogrodzili, strzelają z kuszy, tną i zabijają, więc nikt tam nie wszedł.
–  No nikt! – potwierdziła upiorzyca. – Nikt, zupełnie nikt. –
Potrząsnęła głową. – Oprócz nas, bośmy ciekawe były.
Tego już Nolaan nie wytrzymał i parsknął śmiechem.
– I nie zabili was? – zapytał.
– Gdzie? My nie głupie. Po nocy poszłyśmy.
Virion potwierdził diagnozę poważnym i  namaszczonym
potaknięciem.
–  I  co jest za tym ogrodzeniem? – zapytał, nie spoglądając na
Nolaana, bo obaj wybuchnęliby śmiechem.
–  Jest jeziorko. Trochę roślin, domy pobudowali i  magazyn. A  w
magazynie trzymają łopaty.
– Co trzymają?
– No, łopaty. Którymi w ziemi kopią.
– Tajna kopalnia! – To była pierwsza myśl Kody’ego. – Ciekawe, co
wydobywają. Złoto? Srebro? Kamienie szlachetne?
Leżący z  głową na własnym siodle Lirion musiał się
przysłuchiwać rozmowie, bo zaczął kląć. Potem otworzył jedno oko,
którym zerknął na funkcjonariusza, i postukał się palcem w czoło.
–  Posłuchaj, koleś, na takiej pustyni nie znajdziesz nic
szlachetnego...
–  Mów za siebie – wpadł mu w  słowo Nolaan i  wyprostował się
dumnie.
– ...a po drugie, kopalni nie tworzy się łopatami.
–  I  tu bym się zgodził – dodał Virion. – Kopalnię już kiedyś
widziałem.
– Co więc kopią? – zapytał Kody.
Upiorzyca przeniosła wzrok na niego.
– Domy kopią – oświadczyła.
– Słucham?!
– No, domy kopią. Mmm... No... domy wykopują.
– Ziemianki?
– Nie. Zwykłe domy wykopują spod piasku.
–  Aaach! – Nolaan uderzył się dłońmi w  kolana. – Wykopaliska
prowadzą mędrcy! – Nareszcie przyszło zrozumienie. – Ja mam u
siebie na dachu taką świątynię starożytną również wykopaną na
pustkowiu. Mędrzec Defee twierdzi, że ona powstała jeszcze przed
tym, jak pojawiła się ludzkość!
– Niby jak? – zapytał Kody. – Jak nie było ludzi, to...
– Defee twierdzi, że nie jesteśmy pierwszą cywilizacją na tej ziemi.
Że bardzo tajemnicze coś było już tu przed nami.
– Zanim się zagłębicie w naukowe dysputy – przerwał im Virion –
to pragnę jedynie powiedzieć, że uczeni mistrzowie szukający
w ziemi śladów starych cywilizacji zazwyczaj nie strzelają z kusz do
wszystkiego, co się rusza, i  nie wysyłają konnych wycieczek po to,
żeby wyrżnąć zwiedzających.
– Coś w tym jest – mruknął Lirion, z głową ciągle na siodle. – Tyle
że to najbliższe źródło wody. – Spojrzał na Ili. – Pół dnia stąd,
mówisz?
– Niecałe.
– No to tam właśnie proponuję uzupełnić zapasy.
Kody poruszył się niespokojnie.
– No ale z kusz strzelają do każdego, kto podejdzie.
Virion położył mu rękę na ramieniu.
– Pójdziemy nocą. Pokażemy siostrom, że my też nie głupi.
Nolaan zaczął się śmiać.

Naven bez pukania wszedł do sypialni Kasjopei. On mógł sobie na to


pozwolić. Szczególnie że szansa, iż zastanie księżniczkę w stroju nie
do końca kompletnym, była równa zeru. Gdyby istniał choć cień
możliwości, że obcy dostrzeże ledwie skrawek czegoś, czego widzieć
nie powinien, jedna ze służących stałaby przed drzwiami na
korytarzu, a druga od środka zapierałaby skrzydło obiema rękami.
– Wyjdźcie – polecił sucho podręcznym.
Kasjopea o  mało nie podskoczyła z  ciekawości na swoim zydlu.
Podróż do Natares na powolnych wozach dłużyła się niepomiernie,
a  wszystko wskazywało na to, że zapas atrakcji wyczerpał się tam,
na arenie do pojedynków w prowincjonalnym miasteczku.
Szef delegatury musiał podążać tokiem jej myśli, bo powiedział:
– Tak, tak, im bliżej Natares, tym robi się ciekawiej.
–  Co? – Znowu podskoczyła. – No, nie trzymaj mnie
w niepewności.
Bez pytania o  pozwolenie przysiadł na rogu jej łóżka. To chyba
zresztą nie było złamanie zasad etykiety, przecież byli zwykłymi
gośćmi w zwykłym zajeździe przy drodze.
–  Nasz agent odnalazł karczmę, w  której zatrzymali się
interesujący nas ludzie.
– W mieście, gdzie spotkaliśmy Viriona?
– Nie spieszył się, nie żałował złota, nie naciskał. No i dowiedział
się, kim są towarzysze Viriona. – Naven uśmiechnął się, może nie
triumfalnie, ale na pewno z  zadowoleniem. – Tak, w  tej zabitej
dechami mieścinie.
– Jest ktoś znany wśród jego towarzyszy?
–  Trzymaj się mocno, bo upadniesz. Tamci nie popełnili żadnego
przestępstwa, więc się nie kryli. Używali swoich prawdziwych
imion.
– Specjalnie to robisz, żebym nie wytrzymała z ciekawości.
– Nolaan – mruknął. – Nie Nolan, tylko Nolaan.
Kasjopea zbladła nagle. Nie wzywała Bogów, nie przełykała
odruchowo śliny ani nie wybałuszała oczu. Była przecież córką
wielkiego księcia Królestwa Troy.
– Ten Nolaan? – zapytała tylko, chcąc się upewnić.
– Przyznasz, rzadkie imię.
–  Podwójne „a”, tak zwane przedłużone, wymuszające
odpowiedni akcent. Starożytna wymowa z  czasów, kiedy
powstawało cesarstwo. – Zamyśliła się, jakby patrząc gdzieś w  głąb
siebie. – Ale to jeszcze nie dowód.
–  Oczywiście. Choć mówi się, że książę jest szermierzem
natchnionym.
– I stąd, sądzisz, towarzystwo Viriona?
Naven zaprzeczył ruchem głowy.
–  Nie. Działają razem. A  komenda, zdaje się, jest przy
parweniuszu.
– Niebywałe. A pozostali?
– Niki, Kody i Tania. Te imiona nic mi nie mówią.
– Agent wcześniej wspominał jeszcze o Rohanie.
– A tak. Rohan, stary najemnik, który niejedną wojnę zaliczył. Jego
oczy widziały rzeczy, przy których mniej wprawieni mogliby
zwariować ze zgrozy.
– Och, jak poetycznie. – Księżniczka dała znać gestem, że docenia.
– O  Rohanie sama słyszałam. Choć podobno dożywa swoich dni
w ramionach jakiejś pięknej kochanki.
– Ktoś najwyraźniej go z tych ramion wyrwał.
– Ach, cesarstwo wzywa. Trzeba zrozumieć.
– Lirion.
Kasjopea znowu spoważniała.
–  Znam to imię. Ludzie obiecywali mu wielkie kwoty, żeby się
przeniósł do Troy i  został „kuzynem” wielkiej rodziny. Za jego
ochronę chcieli płacić...
–  Ideowiec – przerwał jej Naven. – Ale jak by to powiedzieć po
twojemu: kiedy cesarstwo wezwało, to się stawił.
– Hm.
–  No i  Hekke. Nie słyszałaś. To młody bandzior, przed którego
mieczem już połowa Syrinx drży ze strachu. Ciekawostką w  jego
przypadku jest to, że podobno uciekł z lochu na Zamku.
– Niepodobieństwo. To tak jakby uciec z więzienia przy nabrzeżu
w porcie stolicy Troy.
– Owszem. Ale może znowu... cesarstwo go stamtąd wezwało.
Kasjopea zmrużyła oczy.
–  I  my wiemy to wszystko? – zapytała z  cieniem podejrzliwości
w głosie.
– My wiemy. – Naven wskazał palcem na siebie. – A wy – przeniósł
palec na nią – teraz już też.
Uśmiechnęła się, bo ją rozbroił.
–  I  do czego imperatorowi taki zespół marzeń? W  dodatku
szczupły. – Policzyła na palcach. – Tylko tylu?
Szef delegatury rozłożył ręce.
–  Hm. Zastanówmy się. A  do czego masz służyć nam ty? Jedna
jedyna, samotna w dodatku?
–  Ich też wysłano, żeby przewąchali, jaki problem znajduje się
w okolicach Natares?
Naven potrząsnął głową.
– Nie. Ich wysłano, żeby ten problem rozwiązali.
W pomieszczeniu zapadła cisza. Nie mogła uwierzyć.
– Zamiast oddziałów wojskowych?
–  Przyznasz, że nie byle kogo. A  poza tym coś mi mówi, że to
właśnie oni przyczynili się do transportu wielu zwłok do cesarskiego
pałacu.
Oboje znali tę niesprawdzoną opowieść. Ponoć imperator odniósł
jakiś triumf w  walce ze sprawcami wielu nieszczęść trapiących
stolicę. I  kazał sobie przynieść do domu ich zwłoki. Nie wiadomo,
podziwiać, lżyć czy napawać się widokiem. Wywiad Troy nie mógł
zdobyć w tej kwestii konkretnych informacji. Żaden wywiad nie jest
wszechmocny.
Kasjopea pogrążyła się w  myślach. Bynajmniej nie były ani
mroczne, ani ponure. Po chwili przyjęła skromną pozycję z  rękami
na podołku.
– No, przyznam, zrobiłeś mi fantastyczny poranek! – powiedziała
wesoło.
– Do usług. – Wykonał coś, co od biedy można by uznać za ukłon.
Nie zwróciła na to uwagi, bo oczami wyobraźni stała już u progu
krainy marzeń. Miała serdecznie dość tej powolnej podróży bez
wygód i luksusu. Bez towarzystwa na poziomie, bez intryg i knucia.
Czuła się jak klacz wyścigowa przypięta do chłopskiego pługa.
A teraz... pojawiła się możliwość, aby znowu móc wykorzystać swoje
unikatowe zdolności, aby zanurzyć się w świecie przygód, skrajnych
emocji i  następujących po sobie błyskawicznie, fascynujących
wydarzeń.
– Z twoich słów wynika, że dobrze byłoby się zbliżyć do tej grupy –
powiedziała w sposób możliwie najbardziej wyważony.
–  To wielka szansa – przyznał Naven – żeby znaleźć się blisko
źródła informacji.
A potem nachylił się w jej stronę i wyszeptał wprost do ucha:
– Chwyć go mocno i wyciśnij!
Nie musiał dodawać, o kogo chodzi.

Ani parkan, ani nawet dwie wieżyczki strażnicze nie wyglądały


jakoś szczególnie groźnie. Przynajmniej z  daleka. Co prawda widok
sam w  sobie stanowił ewenement – regularne, idealnie proste linie
ogrodzenia mocno kontrastowały ze zmiennymi ciągle wydmami
i porozrzucanymi jakby ręką olbrzyma skałkami w pobliżu.
– I co to jest? – denerwował się Kody. – Każdy może sobie ogrodzić
nie swoje?
– Przecież to pustynia – mruknął Nolaan. – Ziemia niczyja.
– Fakt – potwierdził Lirion. – Chyba każdy może sobie tu postawić
płot, czy nawet gigantyczny wychodek wielkości pałacu. Wedle
swojej woli.
– I nikt nie sprawdza, co kto buduje?
– A kto ma sprawdzać? – wzruszył ramionami Nolaan. – Jesteśmy
coraz bliżej Natares, a to zapadła prowincja.
– Ale tu budują na nie swoim.
–  Skąd wiesz, że nie swoim? A  poza tym nie ma instytucji
pustynnego obchadzacza.
– Kogo?
– Urzędnika, którego zadaniem jest obchód pustyni i sprawdzanie,
co się na niej dzieje.
Kody nie mógł się pogodzić z  takim podejściem do sprawy. Jego
umysł funkcjonariusza najlepiej czuł się w świecie rządzonym przez
pozwolenia od władz, urzędowe regulacje, statuty oraz rejestry
praw i obowiązków. A nie że każdy może wszystko.
– Teraz uważajcie. – Virion przerwał jałową dyskusję. – Miejscowe
dziewczyny mówiły, że ci za płotem nie cierpią niespodziewanych
gości ani wtykania nosa w ich sprawy.
–  No właśnie – bił pianę Kody. – Jakim prawem nie dopuszczają
ludzi do źródła wody?
–  Bo tędy nikt nie jeździ – uciął Virion. – Rozproszmy się trochę,
żeby nie stanowić zbitego celu.
–  Myślisz, że ośmielą się strzelić z  kuszy? – zainteresował się
Nolaan.
–  A  zaraza ich wie. Może to tylko będzie strzał ostrzegawczy,
a może pokazanie, że są pewni siebie.
Jeźdźcy zaczęli rozluźniać szyk. Nie miało to żadnego znaczenia
dla szybkości jazdy, bo i  tak posuwali się na pasku. Dwie dzikie
upiorzyce biegły z przodu i to właśnie była mniej więcej ta szybkość,
jaką w tym terenie mogły rozwinąć też konie.
– Dobra. – Virion ogarnął wzrokiem swoich ludzi. – Posuwamy się
jednostajnie, powoli. Jeśli ktoś chce zboczyć z  kursu, wolna wola.
Wszystkie inne manewry również dozwolone.
– Zrozumiałem – potwierdził Nolaan.
Pozostali potwierdzali ruchami głów przyjęcie rozkazu. Jedynie u
Kody’ego oburzenie na nielegalnych budowniczych przerodziło się
w strach.
– Jaki zasięg ma kusza?
– I sześćset kroków – powiedziała Tania.
– Bzdura! – parsknął Rohan. – Nawet nie trzysta.
– Nie no, w kronikach pisali... – zaczął Lirion, ale stary żołnierz nie
dał mu dokończyć.
– A pierdolić kroniki. Na tym to akurat się znam.
– Więc sześćset kroków to nieprawda?
–  To nawet nie sen. Choć zależy, o  jakiej kuszy mówimy. Jeśli
fortecznej, strzelającej włócznią wyłącznie na postrach, a nie do celu
i  w dodatku z  wiatrem, to chuj wie jaki będzie miała zasięg. Ale co
z tego? Albo przestraszysz tym przeciwnika, albo nie. Nic innego nie
zdziałasz.
– A zwykła kusza? Taka, którą trzyma się w dłoniach?
Rohan machnął ręką.
– Nie chce mi się gadać o rodzajach i kusz, i strzałów. Ani o taktyce
użycia, bo to ważne jeszcze, przeciwko komu je stosujesz i co chcesz
uzyskać. Ale weźmy tak jeden na jednego. Jeśli idzie na ciebie facet
w  zbroi, to możesz go zabić, strzelając z  kilku kroków. Może
kilkunastu.
Virion spojrzał na weterana z  wyraźnym zainteresowaniem. On
też miał chyba przesadne przeświadczenie o skuteczności tej broni.
– A w taki cel jak my? – zapytał. – Człowieka na koniu?
Rohan cmoknął głośno, ale nie zastanawiał się nad odpowiedzią.
–  Fachowiec zwyklak to sto kroków. Mistrz sto pięćdziesiąt, ale
pod warunkiem, że będzie mu wszystko jedno, czy zrani ciebie, czy
konia.
–  No nie... – Nolaan najwyraźniej nie mógł uwierzyć. – To mniej
niż ja z łuku!
–  I  dużo mniej niż ja z  procy! – dołączyła do powątpiewających
Tania.
Rohan skinął głową, jakby przyznawał im rację.
–  A  mimo to nie chcielibyście stawać z  łukiem czy procą
naprzeciw mnie z kuszą. – Uśmiechnął się zgryźliwie.
– Nie rozumiem... – zaczął Kody, ale nie zdążył dokończyć.
Poprzedzony głuchym świstem bełt wbił się w  piach między
wierzchowcami.
– O sukinsyn! – Rohan osłonił oczy dłonią, żeby lepiej widzieć.
Virion znał swoje możliwości w zakresie dalekiej obserwacji, więc
nawet nie wysilał wzroku.
– Jaki dystans? – zapytał.
– Sto sześćdziesiąt, sto siedemdziesiąt kroków. Strzelał gość, który
stoi na bliższej wieżyczce strażniczej. Uważa się za arcymistrza.
–  Rozumiem. No cóż, oni najwyraźniej nie chcą, żebyśmy się
choćby przedstawili.
– Zamku nie chcą wpuścić? – Kody już miał w ręku swoją odznakę
i odpowiedni glejt.
–  Ciii – zgasił go Virion. – Wycofujemy się, chowamy, a  w nocy
wyślę tam te dwie pustynne dziewczyny i one oczyszczą nam bramę.
– Po co czekać? – Rohan zeskoczył z siodła i podszedł do wbitego
w  piach bełtu. Wyciągnął go ostrożnie, jakby bojąc się uszkodzić,
i  podniósł do oczu. – Ja zabiję tego nadętego kolesia. I  to jego
własnym bełtem, bo niezniszczony.
– Co?! – Dosłownie wszyscy w tej samej chwili spojrzeli na starego
żołnierza.
– No mówię, że go zastrzelę. Tylko kuszy potrzebuję, bo moja stara
jest i niezadbana.
Sto sześćdziesiąt kroków? Kiedy cel ledwie widać? I  kiedy mistrz
dysponujący sporym przewyższeniem trafił tylko „tak mniej
więcej”? Niektórych ta wizja podniecała.
–  Weź moją. – Nolaan nachylił się do juków swojego luzaka
i wyciągnął z nich broń. – Dahmeryjska. Nówka.
– Może być. – Rohan uśmiechnął się na widok kuszy. – Może być...
Wziął ją do ręki i powoli wyważał.
– Taniu. Ty weź moją starą kuszę i stań za mną.
–  Ale jak tak nie do końca... – Dziewczyna zeskoczyła z  siodła
i podeszła do weterana. – To nie jest moja specjalność.
–  Nieważne. Jesteś niskiego wzrostu i  po prostu ukryjesz się za
mną.
– Aha – domyśliła się. – Mam strzelić tylko byle gdzie?
– Nie, strzel do niego. I to tak, żeby bełt przeleciał tuż obok mojego
ucha.
Tania ewidentnie się przestraszyła.
– Nie będzie niebezpiecznie. Ty skup się po prostu, a reszta niech
robi zamieszanie końmi. Żeby tamten nie widział za dobrze.
Hekke najszybciej zrozumiał, o co Rohanowi chodzi. Udając złość,
co osiągał przesadną gestykulacją, przejechał przed całą grupą od
strony ogrodzenia. Co chwila to przyspieszał, to wstrzymywał
swojego wierzchowca. Wzbity w powietrze piasek opadał szybko, ale
pył pozostawał w  powietrzu wystarczająco długo. Reszta jeźdźców
zbiła się wokół Rohana, osłaniając go przed obserwacją z wieżyczek.
Tania szybko poradziła sobie z  obsługą kuszy. Jej wątpliwości
wzbudzało tylko, że ma celować zza pleców przyjaciela. Ten jednak
nie przejmował się niczym.
– Jak dam znak, to się rozsuńcie z tymi końmi – powiedział.
– Jasne.
– Taniu? Wiesz, co masz robić, i jesteś gotowa?
– Nie wiem, co robić, ale jestem gotowa.
Virion nachylił się do swojej żony.
– Niki, mów mi, co się dzieje na dystansie.
– No pewnie. Mężczyzna na wieży stoi oparty o balustradę i patrzy
w  naszym kierunku. Dwóch innych za nim o  coś się spiera. Znając
życie, zakładają się, czy szybko uciekniemy, czy jeszcze tu postoimy.
Rohan spokojnie podniósł kuszę do ramienia. Nie koncentrował
się, nie czekał na ten szczególny moment, nie przyjmował jakiejś
specjalnej pozycji.
– Już – zakomenderował cicho.
Jeźdźcy rozstąpili się, dając mu wolne pole, a Tania, polecając się
wszystkim Bogom, strzeliła na mniej więcej dłoń od prawego ucha
wiarusa. Bełt poszybował, nabierając wysokości, a  Rohan strzelił
spokojnie chwilę później.
– Niki?
–  Obydwa pociski lecą. Mężczyzna na wieży patrzy... Nie! Uchylił
się! – krzyknęła. – Uchylił! A teraz... Wyprostował!
Niki podniosła dłonie do ust i zakończyła już szeptem:
– Dostał.
Popatrzyła na męża niewiele rozumiejącym wzrokiem.
–  Uchylił się – wymamrotała. – Potem wyprostował i  dostał.
Drugiego bełtu nie widział.
Virion tylko potrząsnął głową.
– Rohan! – krzyknął. – Mistrzu mistrzów!
Stary żołnierz nawet się nie uśmiechnął. Chciał oddać
dahmeryjską kuszę Nolaanowi, ale ten powstrzymał go ruchem ręki.
– Zatrzymaj, bo u mnie się zmarnuje. Jednak wolę łuk.
Tania rzuciła się Rohanowi na szyję.
– Pieprzę tę twoją kobietę! Pocałuj mnie za to, że cię jakimś cudem
nie zabiłam.
– Dobra – zadecydował Virion. – Wszyscy na koń. Luźną tyralierą
naprzód.
Ci, którzy byli spieszeni, wskoczyli na siodła. Dłuższą chwilę
trwało porządkowanie linii. Ruszyli potem jak na ćwiczeniach
kawalerii przed wielką defiladą. Równo, powoli. Lewa dłoń
z wodzami na łęku siodła, prawa na rękojeści broni.
– Nie strzelą raz jeszcze? – Kody miał wątpliwości.
–  Daliśmy im do myślenia. No i, co dla nich najgorsze,
zachowujemy się inaczej niż pozostali przybysze. Nie tak, jak się
spodziewali.
Virion nie miał pojęcia, ilu ludzi może być za wysokim
ogrodzeniem. Pewnie kilkudziesięciu. A nie atakuje się takiej liczby,
mając kilka osób raptem. Co więc pomyśleli obrońcy tajemniczego
obiektu? Ktoś zabił im jednego z  najlepszych strzelców. I  to jego
własnym bełtem dla upokorzenia. A  teraz zbliża się w  sile jakiejś
śmiesznej garstki, nic sobie nie robiąc z liczebnej przewagi ludzi po
drugiej stronie parkanu. Co może skłonić kogoś do takiego
zachowania? Desperacja? Pustynni wędrowcy nie mają wody i oaza
jest ich jedyną szansą? Nie, nie. Desperat nie strzela do wroga jego
własnym bełtem. To w ogóle nie mieści się w tym typie umysłowości.
Kto więc mógłby to uczynić? Ktoś bardzo pewny siebie. Aż do
przesady. A  jak można być pewnym siebie, stawiając garstkę
naprzeciw dużego oddziału? Hm... Musi być jeszcze jakiś czynnik,
o  którym obrońcy oazy nie mają pojęcia. I  dlatego można wysnuć
wniosek, że tamci nie strzelą ponownie, póki nie dowiedzą się, co
jest grane. I co w perspektywie może im grozić.
Wieża strażnicza, z  której Rohan sprzątnął kusznika, była coraz
bliżej. Właśnie opuszczano z niej ciało nieszczęsnej ofiary. Tuż obok
znajdowała się brama, zamknięta na głucho. Najwyraźniej nikt
dzisiaj nie zamierzał podejmować tu gości.
–  Kody? – Virion zerknął na funkcjonariusza. – Na chama
poproszę.
–  To sprzeczne z  moim umiłowaniem do przestrzegania prawa,
ale skoro tak właśnie brzmi rozkaz...
Kiedy podjechali pod wzmocnione w  tym miejscu ogrodzenie,
uniósł się w strzemionach.
–  Zamek! – wrzasnął, pokazując swoją odznakę i  glejt. – Kto,
kurwa, strzelał do zamkowych?! Otwierać, chuje, i wszyscy na sąd!
Mimo zamkniętych wrót z wnętrza musiano ich słyszeć, bo nagle
rozległ się czyjś głos:
– Na jaki sąd, ćwoku?
– Zaraz ślę umyślnych i zawracam prokuratorską sotnię! Dziś się
policzymy, kryminały jedne!
Żaden prokurator na świecie nie dysponował prywatną armią ani
też nie przysługiwało mu prawo dowodzenia państwową. Żaden nie
miał również ochrony w sile sotni, ale... Ten w środku mógł tego nie
wiedzieć. Skoro już prokurator podróżuje przez pustynię, to pewnie
muszą go chronić. A  stu zbrojnych to już jednak znaczna siła, jeśli
chodzi o  przełamanie tych prowizorycznych parkanowych
umocnień.
Myśli Viriona biegły odmiennym torem. Skoro Kody wspomniał,
że wyśle posłańca, to ryzykownym czynem byłoby mu na to
pozwolić. Kilku jeźdźców wewnątrz ogrodzenia nie mogło być
zagrożeniem. A  to, co sprowadzi posłaniec, już mogło. Lepiej więc
nie sprawdzać, co to jest. Ani co to być może.
Ogromne skrzydło wrót zaczęło się otwierać.
–  Ależ prosimy, prosimy tak zacnych gości. – Głos zmienił ton na
wyraźnie kpiący. Wprawne ucho wychwytywało w  nim jednak
skrywane napięcie.
Virion ruszył przodem, prowadząc swoich ludzi. Tuż za bramą
rozciągał się dziedziniec ograniczony przez ściany trzech
drewnianych budynków ustawionych jak duży wewnętrzny
barbakan. To było chyba najbliższe skojarzenie, choć nikt
dotychczas nie wpadł jeszcze na pomysł stawiania barbakanu
wewnątrz murów zamiast na zewnątrz. Ewidentnie jednak była to
budowla obronna. Jeśli przeciwnik przedarł się przez bramę,
natychmiast grzązł tutaj, ponieważ jedyna droga dalej wiodła przez
bramę pod budynkiem naprzeciw wejścia. Jednocześnie nie
zainstalowano tu podstawowych urządzeń militarnych. Twórcom
założenia bardziej chyba zależało na tym, by dostawcy – czy w ogóle
ludzie z  przybywających tu transportów – nie mieli możliwości
rozejść się po ogrodzonym terenie, ani nawet rzucić okiem, co
znajduje się dalej.
– Co ma znaczyć atak na funkcjonariuszy Zamku?! – darł się Kody
bez przerwy. – Kryminaliści!
–  A  kto zastrzelił naszego wartownika?! – Barczysty mężczyzna
z  kędzierzawą brodą wskazał na leżące w  piachu zwłoki
niefortunnego kusznika. – Sam jesteś kryminalistą!
Ten zarzut na moment wybił Kody’ego z  rytmu. Bezwiednie
zerknął na trupa. Przez chwilę myślał, a  potem ryknął jeszcze
głośniej:
– No przecież on się sam zabił! Nie widzisz, że bełt w płucach jest
taki sam jak w jego kołczanie, idioto?!
– Jak się sam zabił? – zdziwił się kędzierzawy. – Z kuszy?!
– Nie dawaj broni byle komu.
Siedzący obok na siodle Nolaan z  całej siły zaciskał szczęki, żeby
tylko nie parsknąć. A Kody kontynuował niezrażony:
–  Co to w  ogóle jest?! Kto wam pozwolił ludzi nie dopuszczać do
wody?!
– Bo to jest teren prywatny – rozdarł się równie głośno właściciel
gęstej brody. – To własność wielkich panów!
– Nie wolno grodzić oazy na pustyni!
–  Nikt tu nie będzie wchodził! Tu najwięksi mędrcy badają
starożytne tajemnice!
Niki nachyliła się w  siodle. Dyskretnymi ruchami lewej dłoni
przekazywała Virionowi wiadomość:
„Oni zaraz na nas uderzą”.
„Ja też to czuję” – odparł takimi samymi gestami. „Gdzie są?” –
zapytał, bo wokół dziedzińca widać było tylko kilka postaci. W dużej
części bez broni.
„Jacyś ludzie wchodzą do domów po bokach. Kryją się, żebyśmy
nie zobaczyli ich w oknach”.
No tak. Łatwo było przewidzieć. Kusznicy zajmą pozycje pod
oknami, na dany znak powstaną i po chwili będzie po sprawie. Żywy
stąd na pustynię nie powróci już nikt.
Virion syknął na dwie pustynne dziewczyny. Młode upiorzyce
podbiegły natychmiast.
„Pilnujcie tego naszego, który głośno krzyczy” – przekazał im
nieznacznymi gestami.
„Żeby nie uciekł?” – zapytała Ili, starsza z sióstr.
„Żeby mu nic nie zrobili. Wykonujcie jego rozkazy”.
„Dobrze”. – Te przynajmniej nie mnożyły trudności.
Virion nachylił się do Nolaana.
– Zaraz zaatakują – szepnął.
–  Też mi tak wynika z  kalkulacji – mruknął książę. – To dla nich
najrozsądniej.
Kalkulant, psiamać.
–  Na mój znak wszyscy z  koni i  rozproszenie dwójkami. Dwójki
natychmiast wpadają do domów.
– A w domach co robią? – dał się zaskoczyć książę.
– Wymiatają.
– Czyli?
– Zabijcie wszystkich, którzy sami z siebie i bez wezwania się nie
poddadzą – rozwiał wątpliwości Nolaana Virion. – Podaj dalej.
Książę, niestety, nie był zabijaką i  Virion nie miał pewności, czy
zechce uśmiercić kogoś, kto mu bezpośrednio nie zagraża. Na
szczęście miał też rozum. I  powinien sobie przekalkulować, że
jedynie skrajnie brutalne zaskoczenie da im szansę w  przypadku
przewagi liczebnej obrońców. Ale też nie było absolutnie czasu na
roztrząsanie, czy postępują właściwie, ani na analizę wszystkich za
i przeciw. U tych, którzy mieli doświadczenia w poważnych walkach,
narastało przekonanie, że zaraz zostaną zaatakowani. Imperatyw
był więc prosty: czy sami chcą żyć, czy nie?
– Z koni! – Virion chwycił miecz i zsunął się z siodła.
Runął w  stronę najbliższych uchylonych drzwi po lewej stronie,
ciągnąc za sobą Niki i... Hekkego, który oczywiście musiał znaleźć się
tuż obok swojego ulubionego mistrza. Na parterze oprócz dwóch
służących nie spotkali nikogo więcej. Ruszyli więc na piętro,
pokonując w  biegu po kilka stopni naraz. Kusznicy skupieni pod
ścianą wąskiego korytarza właśnie ładowali swoją broń. Usiłowali
nie pokazywać się w  wąskich oknach i  większości umknęło to, co
stało się na dziedzińcu. W  każdym razie nie byli gotowi do walki
wręcz.
– Rzucać broń! – krzyknął Virion, ale chyba nikt go nie posłuchał.
Żołnierze, raczej zdziwieni niż przestraszeni, obserwowali
zbliżających się napastników.
Za to po przeciwnej stronie korytarza otworzyły się drzwi,
przepuszczając ludzi uzbrojonych w  miecze. Obie grupy runęły na
siebie i  zaczęła się walka. Idiotyczna, w  ścisku, bez możliwości
rozpoznania, co się właściwie dzieje. Kusznicy ogarnięci przez tych,
którzy skrzyżowali miecze, nie chcieli ginąć przez przypadek na
korytarzu. Większość chciała się wycofać, co z powodu koszmarnego
tłoku stało się praktycznie niemożliwe. Część jednak próbowała
dokończyć ładowanie broni i  chyba strzelać z  przyłożenia, bo
żadnego innego dystansu nie dawało się uzyskać.
Virion musiał napierać bez przerwy. To właściwie nie była nawet
walka, raczej przepychanka, gdzie trup słał się wyjątkowo rzadko,
bo nie było miejsca na wyprowadzenie porządnego ciosu. Jednak
razem z Hekkem radzili sobie zdecydowanie lepiej niż obrońcy. Niki
zawisła na ścianie tuż pod sufitem, by ostrzegać, jeśli zauważy
jakikolwiek manewr przeciwnika.
Właśnie wsunęła dwa palce do ust i gwizdnęła przeciągle.
– Dwa kroki... – Virion zerknął na swojego partnera – w tył!
Obaj odskoczyli w tym samym momencie, zyskując tak potrzebną
przestrzeń. Przeciwnik, choć zaskoczony, zdołał rzucić czołówkę do
ataku. Niestety, Virion i Hekke mieli już dwa kroki luzu przed sobą.
Cała czołówka więc nadziała się na ich ostrza. Jeden zginął od razu,
dwóch rannych osunęło się na podłogę. Virion i  Hekke naraz
postąpili o  krok. Dwa trupy, dwóch rannych. Krok naprzód. Dwa
trupy. Stojący dalej, którzy zdołali to zauważyć, stracili nagle ducha
walki. Większość z  przetrzebionej grupy wolałaby się wycofać, ale
praktycznie było to niewykonalne, bo kusznicy również pchali się do
drzwi.
Virion i  Hekke znowu postąpili o  krok. Ci przed nimi jeszcze
walczyli, ale nie było już mowy o  jakiejkolwiek agresji. Coraz
mocniej napierali plecami na swoich.
Virion i Hekke zrobili następny krok.
Przed nimi wybuchła panika. W  drzwiach się zakotłowało. A  ci,
którzy nie mogli uciec, zaczęli wyć.
Tania i Rohan wpadli do budynku naprzeciw bramy głównej. Tam
kusznicy byli już przygotowani. Jeden z  nich nawet zdążył
wycelować w ludzi, którzy wbiegli do środka.
Nie docenił szybkości Tani. Dziewczyna doskoczyła, zanim
ściągnął spust, i  chlasnęła nożem po naciągu. Nie zawracała sobie
głowy bezbronnym przeciwnikiem. Skoczyła w  stronę następnego.
Jedno cięcie noża po cięciwie, dwa po brzuchu i  następny. Cięciwa,
brzuch. Następny.
Ludzie naprawdę nie doceniają cięć. Nóż to dla większości broń,
którą się wbija. No, czasami kręci już wbitą, żeby powiększyć ranę,
a  tym samym upływ krwi. A  tymczasem błyskawiczne cięcie
wyostrzoną do granic, natłuszczoną klingą jest praktycznie nie do
powstrzymania, nawet jeśli przeciwnik chwyci napastnika za
nadgarstek. Dwa cięcia po brzuchu to tak naprawdę ciężkie
uszkodzenie najważniejszych narządów wewnętrznych. Cięcie
wzdłuż żeber to otworzenie płuc. A  jeśli przeciwnik, jak Tania, ma
dwa noże, to dopuszczenie jej na odległość ramienia praktycznie
równa się pewnej śmierci. Jedyne, co różni nożownika od
szermierza, to konieczność błyskawicznego odskoku, bo raniony
w ten sposób człowiek potrzebuje kilku oddechów, zanim masywny
wypływ krwi sprawi, że upadnie na ziemię.
To pomieszczenie w przeciwieństwie do korytarza, który przypadł
Virionowi, było przestronne. Rohan mógł więc ująć swój miecz
obiema dłońmi i  teraz szerokimi zamachami ucinał ręce, głowy
i nogi. Tutaj ucieczka pozostałych przy życiu zaczęła się najszybciej,
ale też i niewielu uciekało.
Nolaan i  Lirion z  kolei trafili do największego pomieszczenia
w  domu po prawej stronie dziedzińca. W  przeciwieństwie do
poprzednich pozycji tu jednak nie było kuszników. Ludzie
z  mieczami trzymali się przeciwległej do wejścia, ślepej ściany. Nie
podchodzili do okien, nie chcieli ginąć od własnych bełtów z dwóch
innych stanowisk. I dlatego ci tutaj nie zostali zaskoczeni.
Słysząc, co się dzieje gdzie indziej, ustawiali się szybko, ale bez
nerwów i  niepotrzebnego pośpiechu. Ich było szesnastu.
Napastników dwóch.
– Z lewej czy z prawej? – zapytał Nolaan.
– A może w sam środek?
– I będziemy walczyć zetknięci plecami? Ja serdecznie dziękuję.
– No to wybieraj.
– Z lewej. Wolę być na szpicy.
– Klasyka znaczy...
Obaj byli praworęczni, więc wybór nasuwał się sam, choć w takim
układzie bez zaskoczenia przeciwnika. Obaj też ruszyli w  stronę
lewej ściany. Nolaan ustawiony trochę skośnie, Lirion w  pozycji
flankującej. A wrogowie zrobili ten sam, niezmiennie powtarzany od
wieków błąd. Ufni w  swoją przewagę liczebną, otoczyli
przeciwników.
Z tym że ani Nolaan, ani Lirion nie zamierzali na nich pośrodku
czekać. Książę ruszył przed siebie, jednym ciosem eliminując
zagradzającego mu drogę przeciwnika. Wrogowie byli szybcy
i  dobrze wyszkoleni, bo następny nawet zdążył złożyć się do
uderzenia. Nolaan zabił go i ruszył dalej. Dopiero teraz reszta pojęła
taktykę intruzów. I  natychmiast zmieniła swoją. Przegrupowali się
błyskawicznie i  podzielili na dwa zespoły. Liczniejszy uderzył na
Liriona i  to wyglądało dość groźnie. A  przynajmniej niosło ze sobą
jakąś tam szansę powodzenia. Niestety.
Nolaan i  Lirion byli szermierzami natchnionymi. Zasadniczo nie
realizowali teraz żadnego manewru. Stali nieruchomo i  patrzącym
z  boku mogło się wydawać, że jedynie parowali sztychy
przeciwników. A skąd w takim razie ciała walące się na podłogę?
Zbrojni byli zawodowcami. Kilka chwil i kilka trupów przekonało
ich, że dosięgnięcie dwóch mężczyzn, którzy wdarli się tutaj,
zakrawa na niemożliwość, i  po raz kolejny zmienili swój plan.
Chcieli zostawić osłonę i  wycofać się z  feralnego pomieszczenia.
Łatwo to było jednak zauważyć.
–  Rzućcie broń! – rozkazał Nolaan. – Nie pozwolimy wam stąd
wyjść.
Zbrojni okazali się zawodowcami. Odrzucili miecze bez słowa
negocjacji. Nawet bez spoglądania wzajemnie na siebie. Jakby
wszyscy naraz zderzyli się ze ścianą.
Kody tymczasem przeżywał męki podjęcia decyzji. Nie miał
przydziału do żadnej z  dwójek, no, siłą rzeczy, ale ktoś przecież
mógłby mu powiedzieć, co ma robić. Pilnować koni? Przed kim?
Zresztą brama za nimi została dawno zamknięta, nie rozbiegną się
po pustyni. A  te parę osób, które zostały na dziedzińcu, nie
zdradzało chęci rabowania, ani nawet walki. Choć Kody oczywiście
chwycił swój miecz i nawet zsunął się z siodła.
Mężczyzna z  kędzierzawą brodą nie był zainteresowany
kontynuowaniem ich wrzaskliwej rozmowy. Nasłuchiwał odgłosów
dochodzących z  miejsc, gdzie toczyła się walka. Kody ruszył więc
w  stronę bramy pod budynkiem naprzeciwko, prowadzącej na
ogrodzony teren. Pustynne dziewczyny ruszyły za nim. Byli mniej
więcej w połowie drogi, kiedy zauważył coś dziwnego.
Przed bramą stał niewysoki mężczyzna w  kapturze. W  rękach
trzymał miecz. Jednak nie ostrzem do przodu, przygotowany do
walki, ale w  obu dłoniach, jakby w  ten sposób lepiej mu się go
dźwigało. A ten widok coś Kody’emu przypomniał.
Zatrzymał się, a  dziewczyny razem z  nim. Znali się? No szlag!
Kody miał fenomenalną pamięć do twarzy, sylwetek i  wszelkich
szczegółów, inaczej nie mógłby zostać funkcjonariuszem na Zamku.
Teraz jednak nie potrafił sobie przypomnieć. Znał jego twarz, której
spore fragmenty były widoczne spod kaptura? No niby nie. Ale
wrażenie, że już się widzieli, zamiast maleć, potęgowało się z każdą
chwilą. Z każdym spojrzeniem.
Gdzie mógł go widzieć? Kody gorączkowo przeszukiwał pamięć.
Nic z  tego. Nagle w  umyśle zobaczył mistrza, który uczył go
rozpoznawania bandytów. I  usłyszał jego słowa: „Pamiętaj, jeśli
zawiedzie cię pamięć wzrokowa, zawsze możesz jeszcze skorzystać
z  pamięci emocjonalnej. Przypomnij sobie, co poczułeś, patrząc na
człowieka, i kiedy czułeś to samo w przeszłości”.
– Ja pierdolę! – wyrwało się Kody’emu głośno.
To był morderca z  Mittramar! Wtedy w  Syrinx, w  willi, gdzie
urządzono kocioł, on sam opuścił kopię archiwum już po zmroku.
Wtedy nie widział jego twarzy, ale zaciekawiło go, co robi dwóch
mężczyzn o  tej porze przytulonych do załomu w  murze. A  kiedy
wrócił na Zamek, okazało się, że archiwiści, że jego koledzy, którzy
przy nich czuwali, zostali zamordowani z  zimną krwią, a  kopia
archiwum spalona z połową bez mała dzielnicy.
Zatrzymał się, patrząc zakapturzonemu mężczyźnie przed bramą
w  oczy. To na pewno on? Na pewno morderca? Twarzy wtedy nie
widział. Ale był pewien, że mężczyzna stał teraz dokładnie w  tej
samej pozie co wtedy. Ta sama sylwetka, ten sam sposób trzymania
broni. Na pewno? Na pewno?
I nagle zobaczył, jak mężczyzna z  mieczem drgnął. Kody
zrozumiał, że on sam został przez tamtego rozpoznany! Teraz już nie
miał żadnych wątpliwości.
– Nie wolno go wypuścić! – Uniósł miecz.
Chciał posłać dziewczyny po Viriona, ale te wzięły jego słowa za
bezpośredni rozkaz i skoczyły do przodu. Morderca coś przeczuł, bo
nie stanął do walki, mając naprzeciw dwie półnagie kobiety. A może
walka w  pełnym słońcu była mu wstrętna, bo preferował
skrytobójcze zabijanie rozespanych ofiar po nocy? Może miał dobry
słuch i  zrozumiał, że odgłosy, które dobiegają z  zamkniętych
pomieszczeń, chyba nie świadczą o  epickim zwycięstwie
miejscowych sił, ale o czymś wręcz przeciwnym.
Morderca okazał się bardzo sprawny. Zdążył umknąć upiorzycom
aż do bramy pod głównym budynkiem. Tam jednak Ily rzuciła się do
przodu, uderzając przeciwnika własnym ciałem w nogi. Mężczyzna
nie mógł użyć miecza, ale dokonał cudu i oderwał się od dziewczyny.
Udało mu się wstać i przyjąć postawę bojową z ostrzem wysuniętym
przed siebie.
Ily podniosła się również. Powoli zbliżała się do celu, ale
najwyraźniej nie zamierzała atakować. Morderca rozglądał się
uważnie. Gdzie była ta druga? Miał przed sobą tylko jedną
przeciwniczkę. Ale przecież wiedział, że w pobliżu jest druga. Gdzie?
Nagle, wiedziony instynktem, uniósł głowę. Ili wisiała tuż nad
nim, uczepiona bramy. Jakimś cudem trzymając się wyłącznie za
pomocą nóg, ujęła go dłońmi za głowę i poderwała z ziemi. Szarpnął
się i przełożył miecz, żeby móc ugodzić to coś, co znajdowało się nad
nim. W  tej samej chwili przyskoczyła młodsza z  dziewczyn
i przegryzła mu naprężone gardło.
...ujęła go dłońmi za głowę i poderwała z ziemi

– O Bogowie! – wyrwało się Kody’emu.


Miał wrażenie, że zaraz zwymiotuje. Ily zeskoczyła na ziemię, Ili
oblizywała powoli zakrwawione usta. Obie patrzyły na drgające
w konwulsjach ciało.
– Nie uciekł – powiedziała Ily.
– Nie wypuściłyśmy go – dodała Ili. – Tak jak kazałeś.
Kody nie mógł ustać na nogach. Ale bał się też usiąść, bo wtedy
mógłby już nie wstać. Schylił się więc i oparł dłonie na kolanach. I w
tej pozycji zastał go Virion.
– O? – mruknął. – Widzę, że też załatwiliście jednego.
– One... one...
– Cii... – Przyłożył palec do ust. – Wiem, co one potrafią.
– Ale...
–  Dość. – Virion ogarnął wzrokiem schodzących się po robocie
towarzyszy. – No i trudno – powiedział. – Sami się prosili.
Lirion powoli czyścił klingę swojego miecza.
–  Co teraz robimy? Jacyś zbrojni im na pewno zostali, ale zaraza
wie gdzie są.
–  A  po co wnikać? – zaciekawił się Rohan. – Widziałem, jak
niektórzy spierdalają przez pustynię.
– Pieszo?
–  No pieszo. Ale może z  drugiej strony też jest wyjście i  tamtędy
spieprzają konno?
–  Przecież nie będziemy ich ścigać. – Virion przerwał
rozpoczynającą się dyskusję. – Nabieramy wodę i jedziemy dalej.
– Czekaj. – Kody zrobił gest, jakby chciał chwycić dowódcę za rękę.
– Muszę ci coś powiedzieć.
– Mhm?
– Ten zabity mężczyzna – wskazał zakrwawione zwłoki w bramie
– to morderca z Mittramar. Ten, który zabił naszych kolegów.
Virion gwizdnął przeciągle.
– Jesteś pewny?
–  Rozpoznałem go, ale ważniejsze jest to, że on mnie też
rozpoznał. On dłużej widział moją twarz.
–  Aha. To by tłumaczyło, dlaczego ośmielili się zaatakować
zamkowych. Coś tu kryją przed obcymi oczami.
– Nie bardzo mamy czas, żeby sprawdzać. Muszę odebrać kolejne
rozkazy z  punktu kontrolnego po drodze. Natares coraz bliżej i  to
mogą być ważne...
–  Skoro zostajemy – Virion rozejrzał się po swoich ludziach – to
musimy oczyścić teren. Nolaan?
– Tak?
–  Weź Rohana i  Liriona, weźcie konie i  przejedźcie się wzdłuż
całego ogrodzenia po wewnętrznej stronie. Zwracaj uwagę na
wszystko. Hekke?
– Tak?
– Ty bierzesz Tanię i Niki i przeczesujesz wszystkie zabudowania
poza tymi tutaj, które otaczają dziedziniec wjazdowy. Tu już nikogo
ważnego chyba nie ma, więc terenem wokół zajmie się Kody
z pustynnymi dziewczynami.
–  Jasne. – Hekke dotknął czoła w  nieświadomej parodii
wojskowego salutu. – A ty?
– A ja poszukam kogoś, kto nam opowie wszystko o tym miejscu.
–  Czekaj – przerwał mu Kody. – Nie możemy tu zostać. Ja muszę
odebrać kolejną paczkę z rozkazami. Natares coraz bliżej...
– Rozkazy wydane. Wykonać.
– Ale...
Niki zlitowała się nad Kodym i zatkała mu dłonią usta. Drugą ręką
chwyciła za kark i odprowadziła na ubocze.
–  Uważaj, stary. On – wskazała swojego męża – nie jest teraz
w nastroju do dyskusji. Nie zwróciłeś chyba na to uwagi, ale zamiast
zwykłego pojawił się właśnie mroczny Virion.
– A co to znaczy?
–  To znaczy, że lepiej nie podchodzić do niego, jeśli nie chce się
stracić życia. – Upiorzyca uśmiechnęła się radośnie. – No, może ja
bym mogła zaryzykować. Ale nawet ja tego nie robię, bo szkoda
dziecka narażać. – Położyła dłoń na swoim brzuchu.
 

Rozdział 5

P odstawowy problem tkwił w  tym, że Taida


właściwie nie miała prywatnego życia. To znaczy
inaczej – właściwie nigdy nie była sama. Miała swoją
willę w Syrinx, tylko co z tego, skoro większość pokoi
wypełniali jej ochroniarze. Miała swój gabinet i wiele
innych pomieszczeń na Zamku, ale tam z  kolei roiło
się od strażników. Nie robiła zakupów sama, nie wydawała
rozporządzeń dotyczących administrowania swoimi posiadłościami,
nie podejmowała nawet decyzji co do przebiegu dnia. Wystarczyło,
że wyraziła swoje życzenie, na przykład że chce widzieć się z Nervą.
I  od razu ktoś planował spotkanie, dogadywał szczegóły,
organizował transport, wymyślał trasę i sposób ochrony. Nie, to zły
przykład. Z  Nervą w  zasadzie spotykała się ostatnio wyłącznie
w  podziemnych kanałach. Ale mogłaby na przykład wyrazić chęć
odpoczynku w  chłodnej atmosferze. I  już następnego dnia
znalazłaby się w innej swojej willi wśród gór, otoczona najlepszymi
muzykami, setki sług podawałyby jej smakołyki, a poeci i filozofowie
zabawialiby rozmową... Nie no, dupa, co za aberracje umysłowe.
Ona i odpoczynek. Dobre.
W każdym razie chodziło o  to, że nie miała jak zniknąć z  oczu
ludziom, którzy zajmowali się jej bezpieczeństwem, i  porozmawiać
z  Taronem. Organizacji takiego spotkania nie mogła nikomu zlecić,
bo nikomu nie ufała, a  wymknąć się sama na miasto po prostu się
bała. I  nijak nie miało się to do faktu, że Immsa zamordowano
w  obecności jego goryli. Takie odczucia nie przekładają się na
wyrozumowane koncepcje. Gdyby wyszła teraz sama na ulicę,
czułaby się gorzej niż naga. A  to stan ducha niezbyt sprzyjający
planowaniu jakichkolwiek akcji.
Na szczęście dziesiętnik sam wymyślił, jak się z  nią spotkać. Był
ewidentnym przykładem tego, że inteligencja nie bierze się ze
studiowania opasłych ksiąg w  bogatych bibliotekach, nie ze szkół
nawet, ale z urodzenia. Przysłał Taidzie kuszę. Wiele osób wiedziało
o jej pasji kolekcjonowania wszystkiego, co strzela śmiercionośnymi
pociskami. Był to sposób na leczenie urazu z  dawnych lat, kiedy
dokonano na nią zamachu, a  ona drżała ze strachu we własnym
domu, przytulona do równie bezbronnej koleżanki, ponieważ nie
miała pod ręką żadnej broni. Od tej pory już miała. Cały zestaw
zabójczych narzędzi zawsze był w  jej zasięgu, gdziekolwiek by się
znajdowała. I Taron wykorzystał tę manię, przysyłając jej kuszę. Na
kolbie wydrapał bezczelnie swoje imię, żeby mogła się zorientować.
Kusza była cudzoziemska, rzadko spotykana, miała jakieś unikatowe
rozwiązania techniczne; cokolwiek by to było – stanowiło
wystarczający powód, aby zaprosić „kupca” do siebie i na osobności
obejrzeć jego kolekcję.
– Dobrze to wymyśliłeś – powiedziała, kiedy nareszcie spotkali się
twarzą w twarz. – I korzystaj z tego pomysłu częściej, bo poprzedni
system przekazywania wiadomości jest niewystarczający.
– A w dodatku w ogóle by zniknął – uśmiechnął się dziesiętnik. –
Chcieli mnie wysłać na pustynię.
– Mówisz to w czasie przeszłym?
– Tak, bo już nie chcą. – Wzruszył ramionami. – Rozmyślili się.
–  Zaraz... – Na razie niewiele rozumiała. – Mógłbyś powoli i  od
początku?
Znowu pokazał zęby w uśmiechu, a Taida odniosła wrażenie, że to
los go zesłał. Nie dość, że był teraz jedynym w  Syrinx człowiekiem,
którego mogła obdarzyć zaufaniem, to jeszcze działał na nią kojąco.
Niby nic. Pewnie efekt wspomnienia tego, jak uratował jej życie
w  płonącym archiwum. Jednak kiedy tylko jego twarz znajdowała
się w  zasięgu jej wzroku, czuła, że sama jakoś tak dziwnie
łagodnieje, myśli stają się mniej nerwowe, a ona, no to już naprawdę
wstyd przyznać nawet przed samą sobą... A  ona dyskretnie
sprawdza w  lustrze, jak wygląda, czy wszystko w  porządku
z sukienką, włosami... Niby tylko odruch. Ale o czym świadczy?
–  Po „uratowaniu” wybranych z  rąk kata zebrali nas wszystkich
w dość dużej posiadłości pod Syrinx.
– Może powinnam na nią uderzyć? – poderwała się Taida.
– Nie ma sensu. Zgarniesz same płotki.
– A co się tam działo?
–  Całymi dniami wypytywali o  te głosy, co to je rzekomo każdy
słyszał. Ja nie słyszałem przecież niczego, więc siedziałem jak na
szpilkach. Tych, co odpowiadali prawidłowo, przynajmniej według
jakiegoś wzoru, gdzieś zabierali.
– Wszystkich naraz?
–  Nie. Pojedynczo. Widać na te pytania o  głosy można im mówić
na różne sposoby, bo cierpliwość mają straszną. Nie naciskają, na
swój sposób są nawet przyjaźni. Nie wiem, jak nazwać... mili?
– Mili? O ja pierdolę.
–  No tak, ale ja o  głosach nie mogłem im nic więcej powiedzieć
ponad to, cośmy w  tej teczce Sekara przeczytali. Więc lekki strach
już mnie zaczynał brać.
– Trochę ci się nie dziwię.
–  Na szczęście oni nie tylko tych od głosów szukali. Domyśliłem
się, że mocno niezadowolonych to oni też lubią.
– Z czego niezadowolonych?
– Z Luan. Kiedy to odgadłem, to łatwo się domyślić, że w naszym
cesarstwie już nic mi się nie podobało, a  gardłowałem tak, że
czasami trzeba mnie było powstrzymywać. To akurat łatwe.
– Łatwo też z tym przesadzić.
– Eee... Dałem radę. Powiedzieli mi, że na pustynię nie pojadę. No
to ja przekornie, że właśnie chcę! Żeby mnie na pustynię wzięli,
wyszkolili i  ja wtedy dopiero jego cesarskiej dupie pokażę, co to
kopniak w sam środek.
Taida przestraszyła się wyraźnie i rozejrzała odruchowo.
– Zważ, co mówisz – syknęła. – No niby tu nie podsłuchują, ale...
Taron uśmiechnął się szeroko.
– Dokładnie jak tam, w tej posiadłości pod miastem. Tam też każdy
bał się, że go ktoś inny podsłucha.
Prokurator opuściła głowę. Nie miała już żadnych wątpliwości.
Kto się wiecznie boi podsłuchów? Ci, którzy te podsłuchy masowo
urządzają i korzystają z nich każdego dnia. Pozbyła się niepewności
– obóz pod miastem urządzili ludzie z Zamku. Ten sam styl, ten sam
schemat zachowań. Nawet określenie „mili” przynajmniej na
początku pasowało jak ulał.
– Powiedzieli mi, że na pustynię nie pojadę. Z dwóch powodów. Po
pierwsze, tam już powoli likwidują interes. Zrobili, co mieli do
zrobienia, i już dość. Obozy na pustyni nie będą im potrzebne.
– A gdzie są te obozy?
Taron westchnął ciężko.
– No, tacy głupi, żeby mi powiedzieć, to oni, niestety, nie byli. Ale
łatwo wywnioskować, że blisko Natares. Od początku wszystko
wokół tych terenów się kręci. No i  granica blisko. Łatwo ludzi
przerzucać. Łatwo odskoczyć w razie czego.
– A powiedz, skąd...
Dziesiętnik uniósł palec, dając do zrozumienia, że jeszcze nie
skończył. Niesamowite, ale pani prokurator umilkła natychmiast bez
słowa protestu.
–  Po drugie, powiedzieli, że tu, w  stolicy, nadam im się jako
partyzant. Ale jeszcze nie przyszedł czas. Tak mi nakłamali. Ale co
się dziwić, że prawdy szaraczkowi nie mówią. Nikim jestem, to
i niczego się nie dowiem.
– Skąd...
–  Zaraz. Myślę sobie tak. Mógłbym umówionym wcześniej
sposobem wiadomość ci przekazać. I  mogłabyś uderzyć na tę
posiadłość. Ale po co? Tam nałapiesz całą sieć samych płotek, ani
jednego ważnego. Myślę sobie: nie będę pisał, wolę pogadać twarzą
w twarz i ustalić, co dalej.
– Dobrze zrobiłeś. Złota na tę kolekcję kusz ci wystarczyło?
–  Złota mam potąd. – Dziesiętnik przejechał sobie palcem nad
czołem. – Wszystko w kryjówce, jak umówione.
– No to mów, co było dalej.
–  Ano właśnie. Pewnego dnia ci, co tam nas pilnowali, czy jak to
nazwać, opiekowali się...?
– Mieli pieczę? – podpowiedziała.
–  O  właśnie. Pewnego dnia zaczęli nas budzić spanikowani.
Myślałem, że cesarscy się dowiedzieli i zaraz uderzą, ale nie. Oni nas
wszystkich do wielkiego baraku z  drewna pchali. Oooo! – myślę
sobie. O nie. Do żadnego baraku z innymi nie wejdę, bo oni wszyscy
to owce, a  ja szpieg. Nie dam się zamknąć i  chu... yyy... zaraza wie
czy nie spalić na przykład.
– Słusznie.
– Ukryłem się i czekałem.
– I co?
–  No i  czekałem, czekałem, czekałem, aż słońce wysoko się
wspięło i zaczęło prażyć.
Taida z  trudem powstrzymała się od gestu zniecierpliwienia.
Z  pewnym zainteresowaniem, jakby patrząc z  boku, obserwowała
subtelne zmiany, które w  niej zachodziły. Powstrzymać się od
przerwania wypowiedzi kogoś niżej postawionego? Chyba dotąd to
się jej nie zdarzyło. No, ciekawe.
–  Aż się doczekałem. Ktoś przyjechał, ale ze swojej kryjówki nie
widziałem kto. Domyśliłem się po paru szczegółach, że z  dalekiej
drogi. No i od razu w głowie ułożył mi się plan. Z dalekiej drogi? Toż
wszyscy służący, pomagierzy i  w ogóle ci niskich szarż zbiegną się
i  otoczą sługi tego, co przyjechał. Wiadomości z  szerokiego świata
posłuchać. A  ten najważniejszy gość pierwsze kroki do łaźni
skieruje, obmyć się, przecież lato w  pełni i  on kurzem od stóp do
głów oblepiony.
– Słusznie.
–  No to chyłkiem opuściłem dotychczasową kryjówkę i  nową
znalazłem, tuż przy łaźni.
– Przyszedł?
– Przyszedł w towarzystwie najważniejszego z tego ośrodka i bez
żadnych sług. Znaczy ten najważniejszy osobiście mu usługiwał.
Taida skinęła głową.
– I co?
– Niestety, zaraz weszli głębiej i woda zaczęła się lać. Usłyszałem
tylko kilka zdań.
– No, no?
–  Ten tutejszy pytał, jak sprawy, a  przybysz mu odparł, że będą
likwidować wszystko na pustyni natareńskiej. Bo wszystko jest już
prawie gotowe.
– Ciekawe.
–  Ten tutejszy powiedział, że to dobrze. Najwyraźniej chciał się
pochwalić, że też o czymś ma pojęcie, bo powiedział, że Troy wysłało
w tamtą okolicę księżniczkę Kasjopeę, żeby wywąchała, co i jak.
Taida uśmiechnęła się lekko. Dowodzący ośrodkiem pod Syrinx
musiał być naprawdę nikim, skoro chwalił się takimi
wiadomościami. O Kasjopei wiedzieli przecież wszyscy. I w ogóle jej
misja nie była tajna.
– I co na to przybysz? – zapytała.
–  Powiedział dokładnie tak: „Kasjopea to pryszcz. Taida wysłała
tam na przeszpiegi samego Viriona”. To imię miejscowemu chyba
nic nie mówiło, bo przybysz uściślił: „Virion to naprawdę
niebezpieczny człowiek”. I  zaraz dodał: „Ale jesteśmy już na to
przygotowani”.
Taida, która aż podskoczyła z wrażenia, usiłowała się uspokoić.
– Jesteś pewien? – dopytywała. – Jesteś pewien, że tak powiedział?
Taron potwierdził skinięciem.
– Słyszałem wyraźnie: „Virion jest koszmarnie niebezpieczny. Ale
już jesteśmy na niego przygotowani”.

Kilkunastu jeńców zebranych na dziedzińcu przy głównej bramie


nie chciało mówić. Hekke trzepnął kilku, jak sam mówił, „w ucho”,
ale nawet ten zabieg nie rozwiązał języków. Virion żałował, że nie
ma z  nimi jego starego przyjaciela Anai, który poradziłby sobie
z problemem w ciągu kilku modlitw.
–  Przypalamy? – Rohan patrzył obojętnie na rząd skrępowanych
postaci.
–  Jak przypalimy, to nam powiedzą, co chcemy usłyszeć, i  nic
więcej – studził jego zapędy Lirion. – Z  prawdą będzie miało to
niewiele wspólnego.
– Polemizowałbym – skrzywił się stary żołnierz.
–  Obaj macie rację. – Kody wkroczył z  misją rozjemczą. –
Z  przypalanego coś tam i  wyciągniesz, ale trzeba się ograniczyć do
prostych pytań i prostych spraw. A my chcemy się dowiedzieć, jakim
cudem oni odważyli się strzelać do funkcjonariuszy z Zamku.
Nolaan, który posilał się właśnie pod ocienionym wykuszem,
odrzucił ogryzione udko kurczaka. Po jego minie widać było, że
może nawet nie tyle tęskni za wykwintnymi potrawami, co raczej za
wykwintnym sposobem ich podawania. Rozglądał się bezradnie, nie
mogąc podjąć decyzji, o co wytrzeć zatłuszczone dłonie.
–  Nasz błąd polega na tym, że chcemy przesłuchać żołnierzy –
powiedział i krzywiąc się ze smutku nad własnym upadkiem, wytarł
palce o ścianę budynku. – A powiedzieć cokolwiek rozsądnego mogą
wyłącznie cywile.
– Właśnie uciekli – mruknęła Tania.
– Skąd wiesz?
– Widziałam!
–  Widziałaś paru panikarzy, którzy w  trwodze pobiegli na oślep
przez piach. Ci, którzy mają rozum, na pewno gdzieś tu są.
Ta myśl zaintrygowała Viriona. Wielokrotnie słyszał o  tak
zwanych bunkrach, ukrytych pomieszczeniach na terenie twierdz,
które służyły do przechowywania ważnych rzeczy. W zależności od
priorytetów dowódcy mogły to być kobiety, krewni obrońców,
państwowe dokumenty albo kosztowności. Częstokroć takie skrytki
pozostawały nieodkryte po upadku twierdz, dając możliwość
schowanym w  nich ludziom doczekania odsieczy. A  przynajmniej
przetrwania najgorszego momentu mordów i  gwałtów
dokonywanych przez upojone zwycięstwem wojska najeźdźcy.
A  może tutaj też mieli coś takiego? Tylko jak odnaleźć takie
pomieszczenie? To akurat było proste. Trzeba sprawić, żeby ludzie,
którzy się w nim ukryli, sami wyszli.
–  Hekke, ty pójdziesz do tego budynku. – Virion wskazał dom po
prawej. – Pod przeciwległą ścianę, ale zostawiaj za sobą wszystkie
drzwi otwarte. Tania, ty idziesz tam, na wprost. Lirion, a ty na lewo.
I pamiętajcie, każdy wrzeszczy najgłośniej jak może.
– Co wrzeszczy? – zainteresowała się nożowniczka.
– Wrzaskiem odpowiadajcie na moje pytania.
Hekke natychmiast zrozumiał, o  co chodzi, bo plan odpowiadał
idealnie jego mentalności. Rzucił się biegiem na swoje stanowisko,
krzycząc już po drodze:
– Nie ma tu aż tyle oliwy, żeby podpalić wszystko od razu!
– Od razu! – odpowiedział Virion jeszcze głośniej. – Podpalamy od
zewnątrz. Tu w środku zrobi się wtedy wielki piec!
– Ale bez oliwy będzie za dużo dymu. Poduszą się wszyscy.
– Nie chcę, żeby się dusili. Chcę ich spalić żywcem.
Lirion i  Tania też zrozumieli. Ruszyli na swoje stanowiska,
wybrane tak, żeby słychać ich było w każdym zakamarku budowli.
–  Przyślij mi tu ze dwóch chłopaków – zawołała nożowniczka. –
Więźbę trzeba zwalić!
– Po co ci więźba?
– Ściany tu grube. Inaczej się nie rozpali szybko!
– Kto mi zabrał krzesiwo? – wydarł się Lirion.
– Przyniosę ci otwarty ogień z kuchni! – włączył się Nolaan.
Nawet Kody dał się porwać.
–  Spalimy was, gady! Jak wasi spalili naszych kolegów
w archiwum!
To chyba podziałało najbardziej. Nie musieli bowiem długo
czekać, aż rozległy się stłumione na razie głosy:
– Nie mamy broni! Nie mamy broni! Wychodzimy!
–  Cóż. – Książę skinął głową. – To na pewno cywile. Nie mają
wojskowego morale.
– Nie mamy broni! – rozległo się znowu.
–  Chcecie, żeby wam jakąś dać? – zainteresował się Virion. –
Stajecie do walki?
– Nie! Nie, panie! Litości!
– Hekke! – Virion bawił się w najlepsze. – Podpalaj szybciej, bo oni
zaraz wylezą i ci uciekną!
– Zmiłowania prosimy!
–  Już ich widzę, bo wyłażą z  dziury w  podłodze – zaraportował
Hekke. – Przyprowadzić?
–  Albo przyprowadź, albo ich podpal. Jeśli chcesz znać moje
zdanie, to mi wszystko jedno.
– Aha. No to ich podpalę.
Z otwartych drzwi po prawej wybiegło czterech chłopaków. Nie
wiedzieć czemu, wszyscy mieli uniesione nad głowę ręce z  szeroko
otwartymi dłońmi, jakby chcieli pokazać, że i  tam niczego nie
chowają. Cała czwórka runęła na kolana przed Rohanem.
– Litości, panie! Nie zabijajcie!
Stary żołnierz, najwyraźniej zadowolony z  tego, że on wygląda
najgodniej i wzięli go za dowódcę, z całą powagą skinął głową.
– Dobrze – powiedział łaskawie. – Ciebie nie zabiję, ale tych trzech
zabiję.
–  Litości, panie! My niewinni – zaczęli się przekrzykiwać. –
Dlaczego chcesz nas zabić?
– Ano dlatego, że jesteście kretynami, a ja nie jestem dowódcą.
Dopiero ta uwaga sprawiła, że młodzi jeńcy umilkli i  zaczęli się
trwożliwie rozglądać, szukając nowego kandydata, przed którym
mogliby się płaszczyć i  błagać o  litość. Sądząc po nerwowych
spojrzeniach, najbardziej godny w  ich oczach był Nolaan, no ale
z  kolei był też stanowczo za młody. Drugim w  kolejności
kandydatem miał być chyba Kody ze swoim urzędowym wyglądem
i  srogą miną. Ale też trochę za młody. Pasowałby więc Virion, lecz
jak na dowódcę oddziału, który w okamgnieniu złamał obronę tego
miejsca, miał zbyt luźną pozę i  ewidentnie olewacki stosunek do
wszystkiego wokół. Pozostała im zatem już tylko Niki, ale jej nie
brali pod uwagę z powodu widocznej ciąży.
Z kłopotu wybawił ich Hekke, który pojawił się w drzwiach i przez
chwilę lustrował klęczących. Potem wybrał dwóch, z  wyglądu
najrozsądniejszych, chwycił za karki, uniósł i  postawił przed
Virionem.
– No! – Uderzył łbem o drugi łeb. – Który z was będzie gadał?
– Ale... ale my...
Hekke uderzył jeszcze raz głową o  głowę, tym razem już nie na
pokaz, ale zdecydowanie silniej.
– Który mówi?
– Ja! – Jeden z nich odważył się podnieść rękę. – Ja powiem.
–  Mów jasno, składnie i  wyczerpująco, bo inaczej będę wolał się
zabawić, maczając cię w oliwie i podpalając.
– Tt... tak, tak, panie.
– Jak ci na imię?
– Gerre, panie.
– Kim jesteś?
– Uczniem mistrza, który spędził w tym miejscu pół życia, badając
zasypane piaskiem starożytności.
– Tutaj?
– Tak, panie. To znaczy trochę dalej, przy wędrującej oazie.
Hekke chciał uderzyć głową o głowę raz jeszcze, bo to, co usłyszał,
wydało mu się bełkotem, ale Virion powstrzymał go gestem.
Wyraźnie zainteresowały go ostatnie informacje. Przede wszystkim
jednak chciał wiedzieć wszystko o bieżącej sytuacji.
– Gdzie twój mistrz? – zapytał.
–  Nie ma go tutaj, panie. Wszyscy mistrzowie wyjechali już dość
dawno. Tu już niczego nie ma.
–  A  zbrojni, którzy nas zaatakowali? – Tu przepytujący trochę
minął się z prawdą, ale po pierwsze, był blisko prawdy, a po drugie,
nikt nie zwrócił na to uwagi.
– To nędzna resztka oddziału, który stacjonował w koszarach. Tu
już naprawdę nie ma mistrzów, nie ma kopaczy, wojska. Nikogo już
nie ma. – Gerre rozłożył ręce. – Zostaliśmy my, czterech uczniów, dla
zabezpieczenia kilku cenniejszych znalezisk. Ale... tak naprawdę to
my tu już zamykamy.
–  I  dla obrony czterech uczniów wartownik na wieży strzela do
zbliżających się podróżnych?
Chłopak opuścił głowę, najwyraźniej nie chcąc komentować
zachowania zbrojnych.
– Kiedyś stacjonowały tu znaczne siły. Nikt nie miał prawa zbliżyć
się pod groźbą śmierci – mówił trochę tak, jakby chciał
usprawiedliwić wartownika. – No i  chyba – zerknął w  stronę
rozbrojonych już jeńców – coś im się w  głowach pomieszało. Bo
teraz to już teren bez żadnego znaczenia.
Zaciekawiona Niki podeszła bliżej.
– A co tu było wcześniej? – zapytała.
–  O  pani. Tu prace prowadziło wielu mędrców! Mistrzów! Setki
kopaczy ryło wielki rów w  piaskach pustyni. Samych artystów,
rysowników, którzy potrafili uwiecznić to, co widzą, mieliśmy ze
trzydziestu. A karawany z zaopatrzeniem, które przybywały stamtąd
– wyciągnął rękę, żeby pokazać kierunek – były długie na dzień...
–  Stop – warknął Virion. – Tam, gdzie wskazałeś, nie leży Luan.
A  przynajmniej jego cywilizowana część. Więc pomyliłeś po prostu
strony świata czy karawany rzeczywiście nadciągały stamtąd?
Chłopak nie miał żadnych wątpliwości.
–  Nie pomyliłem, panie – powiedział pewnie. – Przybywały od
strony pustyni.
– Ciekawe.
–  A  co to jest „wędrująca oaza”? – zapytała Niki, równie
zaintrygowana co mąż.
Gerre rozejrzał się trochę spokojniejszym okiem. Zrozumiał, że
najwyraźniej nikt nie zamierza go zamordować w  najbliższym
czasie, nabrał więc odwagi.
–  A  najlepiej będzie, jak wam pokażę, wielcy państwo. Nie ma to
jak na własne oczy zobaczyć, że niczego tu nie ukrywamy.
– Teraz już nie ukrywacie – poprawił go Virion. – Co więc było tak
strasznie tajnego, że wolno wam było strzelać do przejeżdżających?
– Najlepiej będzie, jak wam pokażę, panie – powtórzył chłopak. –
Tędy chodźmy, za pozwoleniem. Tędy.
Virion zostawił Hekkego wraz z  pustynnymi dziewczynami do
ochrony bramy. Rohan i  Tania mieli przypilnować jeńców.
Natomiast Lirion i  Nolaan koniecznie chcieli poznać miejscową
tajemnicę. Trzeba było ich zabrać ze sobą.
–  Kody? Czy to możliwe, żeby to był cesarski teren? W  sensie
imperialny, państwowy?
Funkcjonariusz wzruszył ramionami.
– Nie mam w głowie spisu wszystkich tajnych miejsc w państwie –
mruknął. – Ale zupełnie mi to nie wygląda na działalność instytucji
publicznych.
– Dlaczego?
– No bo to nie jest styl działania ani urzędów, ani nawet służb. Siła
imperium nie polega na tym, że strzelasz do przechodniów
znienacka. Najpierw taki cham, który śmie przechodzić obok, ma
być doprowadzony i  rzucony na kolana przed majestatem urzędu
czy służby. A dopiero potem, kiedy już poczuje się nędznym pyłkiem
wobec nieskończonej powagi tego, którego spokój chciał naruszyć,
można go zgładzić. Najlepiej publicznie. Tak działa państwo. A  nie
strzelając zza winkla, ani nawet z wieży strażniczej.
Virion skinął głową.
– No, przekonuje mnie to, co mówisz.
– Mnie również – dodał Nolaan. – Nie wyobrażam sobie strzelania
znienacka do kogokolwiek. Nie tak się okazuje władzę.
–  Z  tego wniosek, że prywatni tutaj rządzili. – Virion szturchnął
lekko chłopaka, który ich prowadził. – Wiesz, kto to był?
Gerre pokręcił głową.
– Nie, panie. Ale mówiło się o trzech wielkich panach, których to
wszystko było własnością. Podobno najwięksi z największych...
– Ale kto by tam słuchał gminnych wieści – przerwał chłopakowi
Nolaan. – Dla jednego największy po cesarzu jest książę, a dla innego
sołtys. Wszystko zależy od perspektywy.
–  No tak, ale myślałem, że może młody widział jakiegoś podczas
inspekcji, zauważył herb na burcie wozu, jakiś...
–  Nie zauważył. – Nolaan był bardzo pewny siebie. – Kody ma
rację. Nie tak się okazuje władzę. Kiedy siedzisz odpowiednio
wysoko, to nie doglądasz niczego osobiście.
– A jeśli cię twój własny wykonawca w wała robi?
– To wysyłasz innego, żeby go sprawdził. A potem trzeciego, żeby
zerknął na dwóch poprzednich.
– A jak się dogadają?
Książę potrząsnął głową.
–  Ludem rządzi się łatwo i  prosto. Ten trzeci będzie bowiem
wrogiem dwóch pierwszych, drugi będzie nienawidził pierwszego,
a  pierwszy trzeciego. Na przykład. Zanim przydzielisz zadania,
najpierw podziel ludzi i poszczuj na siebie. A jak jeszcze nie dość, to
wywołaj histerię.
Virion splunął na piasek.
– Taką samą histerię, jaką ktoś właśnie wywołuje w imperium? –
zapytał.
–  Tak właśnie. I  dlatego te wypadki bardzo mnie niepokoją.
Prawda, Kody?
Wywołany funkcjonariusz potwierdził szybko:
– Prawda. Zmiany na horyzoncie.
Kiedy przeszli pod wewnętrzną bramą, ich oczom ukazał się
naprawdę dobrze zorganizowany garnizon. Po lewej stały koszary,
dalej budynki gospodarcze, kuźnie, pracownie rzemieślnicze, jakieś
hale i  składy. Po prawej umieszczono zadaszone stołówki, a  nawet
chyba łaźnie i  coś jakby otwarte karczmy dla pracowników. Gołym
okiem widać było, że tego miejsca nie budowało imperialne wojsko
ani żadna z  instytucji publicznych. Ktoś tu ukrywał coś na tyle
ważnego, że zadbał nawet o  morale strażników i  ich przywiązanie
do własnej osoby.
Gołym okiem także widać było, że budynki są opuszczone
w przeważającej części. I to od dość dawna. A niewielką część, wręcz
cząsteczkę, zajmowało coś, co żeglarze nazwaliby załogą
szkieletową.
–  Tam wszystko się zaczęło. – Gerre podniósł ramię, wskazując
dużą kępę palm, najprawdopodobniej nad zbiornikiem wody.
– Co konkretnie?
– Tam nastąpiło pierwsze odkrycie. Przypadkiem.
Powoli dochodzili do właściwej oazy, czyli niewielkiego jeziorka
otoczonego pasmem intensywnej zieleni, gdzieniegdzie tylko
poprzetykanej pasmami rudej, jałowej ziemi.
– Dwóch mędrców w drodze przez pustynię zatrzymało się tutaj,
szukając ochrony przed burzą piaskową, która właśnie przybierała
na sile. Wtedy nie było wokół żadnych zabudowań, które dzisiaj
widzicie. Przy wodzie egzystowała maleńka osada, w  papierach
określa się ją jako wioskę, błędnie oczywiście, bo przecież wieś musi
pełnić funkcję rolniczą, a ci tutaj mieszkańcy chłopami przecież nie
byli.
–  Darujmy sobie definicyjne nieścisłości – Virion przerwał
uczniowi nieznanego mistrza przydługą przedmowę. – Powiedz, co
się stało.
–  Otóż w  nocy burza przybrała na sile. A  rano okazało się, że
piasek zasypał pół jeziorka bez mała. Mędrcy byli przerażeni
i  upatrywali w  tym początek końca osady, która udzieliła im
schronienia. Najstarsi mieszkańcy uspokajali ich jednak, mówiąc, że
to nic takiego.
– Jak to? Odpiaszczali jakoś zbiornik?
–  Nie, panie. Powiedzieli, że to się tutaj czasem zdarza. Że to
wędrująca oaza. Z  jednej strony burza zasypie, to z  drugiej strony
grunt się osunie i woda tam się pojawi. Starsi mieszkańcy mówili, że
wieś, w  której żyją, trzymajmy się chwilowo tego niefachowego
określenia, przesuwa się razem z oazą. I tak naprawdę ciągnie się na
wiele dni drogi w  dal pustyni, bo starych domów nie opłacało się
przenosić. Jeśli zbiornik wodny przesuwał się trochę, to starsi ludzie
się nie przenosili. Tylko młodzi, budujący nowe domy, wznosili je
tuż przy wodzie i  w ten sposób wieś się przesuwała tak jak woda.
Ale nie w  ciągu jednego życia ludzkiego, tylko z  pokolenia na
pokolenie.
– Niebywałe! – W oczach Nolaana rozbłysła ciekawość.
–  Chodźmy dalej. – Gerre poprowadził ich wzdłuż lichych
zabudowań przy brzegu zbiornika. – Mędrcy początkowo nie chcieli
wierzyć. Przecież na pustyni nie było widać żadnych zabudowań.
I owszem, mówili mieszkańcy. Nie widać, bo piasek zasypał.
– To powinien być nasyp – skwitował książę.
–  Tak i  mędrcy twierdzili, ale nie, panie. Nie ma nasypu, bo pod
ciężarem piasku grunt się zapadał. Przypomnę, że zawsze przy
wiosce była woda. Pod spodem nie ma więc skalnej opoki.
– Hm... to możliwe.
–  Mędrcy jednak nie chcieli wierzyć na słowo. Wynajęli
miejscowych kopaczy, wytyczyli trasę po osi zbiornika i  odeszli na
pustynię. Tam kazali kopać.
– I co? I co?
–  Jakież było ich zdziwienie, kiedy po krótkim czasie udało się
odkopać szczyty starych, zeschłych palm. A  potem, po dalszych
wysiłkach, kopaczom udało się odsłonić zniszczony dach jakiejś
chałupy.
– Niesamowite. Na pustyni?
– Na pustyni.
Chłopak zbliżył się do w miarę szerokiego wykopu.
–  Patrzcie. – Wskazał niewyraźne ruiny na dnie. – Są już
częściowo wtórnie zasypane przez piasek. Niestety, burz nie da się
powstrzymać.
– Domyślam się, że dawniej wyglądało to lepiej?
–  Tak jest, panie. – Gerre ruszył dalej, prowadząc ich w  stronę
kolejnych wykopów. – Mędrcy nie potrafili wtedy na miejscu
zaspokoić swojej ciekawości. Wrócili więc do Syrinx ze swoją
opowieścią, ze szkicami, które wykonali, i  znaleźli bogatego
sponsora, który zobowiązał się zapłacić za badania.
– To możliwe? – zdziwił się Virion, zerkając na Nolaana.
–  Oczywiście. – Książę nie miał żadnych wątpliwości. – Gdybym
o  tym wiedział, sam zapłaciłbym za badania. Przecież moja
świątynia, którą kazałem rozebrać, przewieźć i  zmontować
z  powrotem na moim dachu, została odkryta w  bardzo podobny
sposób.
Niki spojrzała na księcia z dużym zainteresowaniem.
– A po co ci świątynia na dachu? – zapytała.
–  Och, wiesz, ona została zbudowana, zanim powstała nasza
cywilizacja, zanim powstała ludzkość podobno. Czyż to nie
romantyczne móc zasiąść na jej stopniach, spojrzeć na zachodzące
słońce i  zadumać się nad naszym z  kolei upadkiem, który przecież
też kiedyś nastąpi?
Lirion parsknął śmiechem.
–  Droga Niki, szczerze mu wierzę, bo już go trochę poznałem. –
Położył upiorzycy rękę na ramieniu. – Ale wiem coś o  ludziach
szlachetnie urodzonych. Otóż jest coś, czego nie dało im samo łono
ich szlachetnych matek. Tym czymś jest poważanie w świecie nauki.
A  taka świątynia na dachu sprawia, że przyjeżdżają do niego
mistrzowie gromadzenia wiedzy z  całego świata. On pewnie
podejmuje ich jak królów, pozwala badać, wzywa znakomitych
konsultantów. A  potem ludzie nauki sławią go jako
najwspanialszego sponsora, najbardziej światłego człowieka,
zasłużonego nauce jak nikt dotąd. I głowę jego opromienia świetlisty
wieniec sławy wśród najtęższych głów naszego świata...
–  No dobra, dobra, dobra. – Nolaan palcem zsunął rękę Liriona
z ramienia Niki i sam objął upiorzycę. – Nie słuchaj zawistnika, cna
kobieto!
–  A  czyż nie postawiono ci już pomnika w  siedzibie Rady
Mędrców? – pokpiwał Lirion. – Tego ci już szanowna mamusia nie
mogła zapewnić, więc sam sobie musiałeś kupić.
–  Owszem, szczycę się tytułem największego darczyńcy nauki. –
Nolaan usiłował odciągnąć upiorzycę jak najdalej od pieniacza. – On
tylko w jednym ma rację.
– W czym?
–  Przyjeżdżają do mnie mędrcy z  całego świata, a  ja wtedy
zapraszam miejscowych, wszak Syrinx jest centrum, a nie prowincją
świata. I  urządzam sympozja. I  nie masz, dziewczyno, pojęcia, jak
wielu rzeczy możesz się dowiedzieć z  dyskusji mistrzów nauki! Jak
rozwinąć własny umysł. Wystarczy ich słuchać...
I tu niespodziewanie wtrącił się Kody.
– Wybacz, Nolaan, ale gdybym ja był starym safandułą zależnym
od twoich datków, tobym ci mówił to, co chcesz usłyszeć. Nawet
i piękne rzeczy...
–  Zdrajca! – Książę szarpnął Niki, chcąc ją oddalić od kolejnego
agresora. – Nie słuchaj tych zazdrośników, kobieto! Nie zatruwaj
swojego pięknego umysłu ich miazmatami.
–  Dobrze. – Upiorzyca chętnie skinęła głową. – To w  co mam
wierzyć?
–  W  to, że Gerre nie kłamie. Jeśli masz ciekawą historię do
sprzedania, to w  trzy modlitwy zbierzesz majątek na badania
zasypanej wiochy. A na biedne dzieci nie dostaniesz ani złamanego
brązowego, bo to nudne i powszechne.
Nawet ich przewodnik nie mógł powstrzymać się od uśmiechu.
– Oj, znasz, panie, prawdę o nauce – mruknął. – Znasz.
–  Coraz bardziej mnie ta historia zaczyna wciągać – włączył się
Virion, ocierając pustynną chustą pot. Szli teraz w  kopnym piasku
i każdy krok w palącym słońcu wysysał z człowieka coraz więcej sił.
– Nie mogliście tu jakichś chodników wybudować?
–  Ależ chodniki były – zaperzył się Gerre. – A  właściwie to nadal
są. Tyle że w tej chwili już dość głęboko pod nami.
–  Trochę bez sensu tak odkopywać, wiedząc, że piach i  tak zaraz
zasypie – powiedziała Niki.
–  Ach, pani, ja też żałuję, że nie można jednym spojrzeniem
z  jakiejś wieży ogarnąć całego terenu wykopalisk. Ale burze,
szczególnie w sezonie takim, jaki właśnie się zaczął, są bezwzględne.
A  nie ma sensu opłacać armii kopaczy, żeby utrzymać na
powierzchni to, co już dawno zinwentaryzowano. Ale kiedy
wrócimy, pokażę ci przepiękne albumy z  rysunkami wybitnych
artystów, którzy to wszystko oddali na papierze.
–  A  mnie bardziej zastanawia, dlaczego kontynuowano prace –
powiedział Nolaan. – No bo przecież w trakcie wykopków przyrosty
wiedzy niewielkie. Ot, wioska, kiedyś tam zasypana, budowana
pokoleniami w  sposób, nazwijmy to, ciągły, to jednak nie aż taka
atrakcja.
–  Może chcieli zobaczyć, jak wyglądało kiedyś budowanie
wiejskich chałup? No bo przecież pierwsze z  nich musiały powstać
bardzo daleko na terenach dzisiejszej pustyni – powiedział Lirion. –
Ile sobie liczą początki? Dotarliście do nich?
–  Trudno oszacować naprawdę. – Gerre albo podrapał się
w  brodę, albo strząsnął gromadzący się tam pot. – Ale bardzo
możliwe, że początki to nawet i tysiące lat.
– Co?! – Nolaan nie mógł uwierzyć. – Toż to rewelacja!
Chłopak potwierdził skinięciem.
– Odpowiem na drugie pytanie. Tak, dotarliśmy.
– I co? – Lirion nie posiadał się z ciekawości.
– Na początku jest zasypane miasto.
–  Miasto sprzed paru tysięcy lat – ekscytował się Nolaan. – Ja,
mając coś takiego, nie szczędziłbym pieniędzy na dalsze prace.
–  Toteż nie narzekaliśmy na brak gotówki. Trzej bogacze
finansujący badania bez słowa płacili każdą kwotę, której zażądali
mędrcy. Ich warunek był tylko jeden. To oni są właścicielami
zarówno terenu, jak i pozyskanej z niego wiedzy.
Książę wzruszył ramionami.
– Śmieszne – skwitował.
– Załatwili to urzędowo? – zapytał Kody. – To znaczy kupili kawał
pustyni?
–  Myślę, że tak. – Gerre najwyraźniej nie był wprowadzony
w tajniki administrowania tym terenem. – Z tym że to pustynia, więc
może dostali tylko wyłączność na użytkowanie. Nie wiem.
– Mniejsza. – Funkcjonariusz rozejrzał się po twarzach kolegów. –
Jesteśmy tu zatem nielegalnie.
–  Och – mruknął Virion. – Zaraz napiszę ci rozkaz, że jesteś tu
legalnie.
– Taki rozkaz musi być potwierdzony.
– No to mi go potwierdzisz. Masz przecież pieczęć.
Gerre wprowadził korektę do kierunku, w którym ich prowadził.
– Wielcy państwo – wskazał cel ręką – zbliżamy się do środkowego
wykopu. Widać w  nim zabudowania wędrującej, czy raczej
przesuwającej się wsi. Te tutaj są już bardzo stare. Łatwo zauważyć
jednak, że do budowy domów zastosowano materiały dużo bardziej
kosztowne niż dzisiaj. W  tamtym okresie wieś musiała być bardzo
ważna. Każdy drobiazg ściągano z  naprawdę daleka, bo okolica
pustynniała w  zastraszającym tempie. Wokół od dawna już nic nie
rosło. A  jedynym źródłem wody była już tylko „posuwająca się”
przed osadą oaza.
– Dlaczego zwykła wieś była taka ważna? – zapytał Nolaan.
–  Ona nie była taka znowu zwykła. Wtedy chyba jeszcze mimo
wszystko zdawała się kontynuacją miasta. No, powiedzmy, centrum
kultu, osady, nie wiem, jakiego słowa użyć.
– Wszystkie adekwatne. – Książę lekceważąco machnął ręką. – Co
to był za kult?
– Pozwólcie państwo potrzymać się jeszcze trochę w ciekawości. –
Gerre ukłonił się dwornie. – I  bardzo proszę uważać przy
krawędziach wykopów! Nie podchodźcie za blisko, bo brzeg może
usunąć się spod nóg. To nie skała, to ubity piasek!
Domów, których resztki dachów widać było na dole, nie
wzniesiono na bazie konkretnego planu urbanistycznego. Nawet
w  tak niewielkiej skali. Prawdą więc zdawało się, że budowano je
w  miarę pojawiania się nowego miejsca przy wodzie, z  dużym
opóźnieniem w stosunku do procesu erozji, pustynnienia i w końcu
zapadania się gruntu po przeciwnej stronie oazy. A jednak te ruiny
w niczym nie przypominały współczesnych budynków na prowincji.
Oczywiście, nie były liche, to po pierwsze. Po drugie, miały w sobie
jakąś nadmiarowość, widoczną z  góry nawet gołym okiem. To nie
tylko izby dla ludzi, gospodarski sprzęt czy zapasy. Być może służyły
za noclegi dla pątników. Pielgrzymów, których zamierzchłe
tajemnice przepadły gdzieś w  niewyobrażalnych wręcz rzekach
czasu. A  może po prostu bogato tu się żyło, a  właściciele
luksusowych domów robili wszystko, by nie dostrzec zagłady
dotychczasowego życia i  tego, że ich świat degeneruje się i  karleje,
zmierzając ku swojemu przeznaczeniu gdzieś na zapomnianym
marginesie nowego.
–  Teoretycznie moglibyśmy tu zejść. – Gerre wskazał
wpółzasypane drewniane schody prowadzące na dno – ale to zbyt
niebezpieczne. Zaczął się sezon burz i  zaraza jedna wie co nawiało
nad krawędzie wąwozu.
– No chyba burza nie zacznie się znienacka – zaoponował Virion.
–  Nie, oczywiście. Ale nie wiem, w  jakim stopniu poprzednie
uszkodziły nasypy. Jeśli zejdziemy tutaj, jakaś ściana może po prostu
runąć i nas pogrzebać.
Kody wstrząsnął się odruchowo. Przypomniało mu się, jak Gia
kazała mu mieć zawsze przy sobie kawałek mięsa, żeby jeśli go coś
zasypie, psy znalazły go w  pierwszej kolejności. Rzecz dotyczyła
oczywiście Syrinx. Tu chyba nie było psów tropiących ludzi, którzy
utknęli w  gruzach. No i  sam Kody nie posłuchał żony. Nie nosił ze
sobą psiego posiłku.
Gerre poprowadził ich w  stronę umocnionego chodnika zbitego
z  grubych bali, które osadzono na podłużnych legarach. Tego
rodzaju drogi na razie piach się nie imał i  mogli ruszyć dalej
naprawdę szybkim tempem.
–  Dlaczego przerwano prace? – zapytał Nolaan. – Odkryliście już
wszystko na tym terenie?
–  Nie, panie. Podejrzewamy nawet, że antyczne zabudowania
ciągną się het daleko pod pustynią. – Młodzieniec wyciągnął rękę
przed siebie.
– Dlaczego zatem?
– Myślę, że nasi sponsorzy odkryli to, czego się spodziewali.
– Aha. Pieniądze się skończyły, bo oni dostali to, na co liczyli?
– Tak, panie. Tak sądzę, panie.
Virion przyspieszył trochę i zrównał się z chłopakiem.
– A co to było?
–  Hm. – Gerre przygryzł wargi. – Teoretycznie nie wiem, panie.
I nie wolno mi wiedzieć.
Rozbawił wszystkich.
– A praktycznie? – indagował Virion.
–  A  praktycznie to zaraz sami zobaczycie. I  albo się domyślicie,
albo ja postawię właściwe pytania, żeby was naprowadzić.
– Rozumiem. – Książę pojął od razu. – Zobowiązano cię przysięgą
do milczenia.
Chłopak, nie przerywając marszu, skłonił się Nolaanowi.
–  Na szczęście nie do milczenia, panie. Mam tylko nie wyjawić
nikomu tajemnicy. – Rozłożył szeroko ramiona. – Ale ja przecież
oficjalnie nie znam żadnej tajemnicy. Niczego mi nie powiedziano.
– Sprytny jesteś.
Po tym, co Gerre powiedział, łatwo było się domyślić jakiejś
zapiekłej urazy w  stosunku do mocodawców młodzieńca. No ale
czego się spodziewać? W  czasach, kiedy tutaj toczyły się prace
o  trudnym do przeszacowania zakresie, jego nie dopuszczano do
najważniejszych elementów, bo był za mało ważny. A później, kiedy
wszyscy już odjechali, on musiał zostać i  powoli likwidować cały
interes. Bez rozrywek, na środku pustyni i  – najważniejsze – bez
nimbu odkrywcy oraz arcyważnego badacza. Zwykły sprzątacz. A w
takim przypadku frustracja rodzi się bardzo łatwo.
Doszli chyba do głównego wykopu. Przy nim rozciągały się
drewniane płoty mające powstrzymać napór piasku. Przy każdym
z  nich widać było duży nasyp, a  przy tych, które się zawaliły,
sztuczną wydmę. Niemniej schody prowadzące na dół jeszcze stały.
– Proszę nie dotykać barierek – ostrzegł Gerre. – One nie opierają
się na niczym stabilnym. Są raczej po to, żeby widzieć, gdzie nie iść,
nie dla podpory. Na dole kategorycznie zabrania się krzyczeć,
a nawet mówić podniesionym głosem.
– Dlaczego? – zdziwiła się Niki.
– Podobno nawet głos jest w stanie osypać piasek. Był tu taki jeden
majster, który nie mógł się powstrzymać przed wydawaniem
głośnych komend. No i zawalił na siebie znaczny ciężar.
– Rozumiem, że pochowaliście go gdzieś w pobliżu?
–  Sam się pochował. – Chłopak kiwnął podbródkiem w  stronę
dużej hałdy. – Leży gdzieś pod nią.
– Co do dźwięku, to on ma rację – potwierdził Lirion. – Widziałem
śnieżne lawiny, które można wywołać hukiem.
– Proszę też powstrzymywać się od tupania i od chodzenia przez
kilka osób naraz „w nogę”.
–  Będziemy stąpać na paluszkach – mruknął Virion i  pierwszy
wkroczył na schody. Zwątpił, kiedy te ewidentnie poruszyły mu się
pod stopami. W ostatniej chwili powstrzymał się przed chwyceniem
poręczy, przypomniał sobie ostrzeżenie, że jest ona tutaj jedynie dla
wrażeń optycznych. – Szlag! – Zerknął do tyłu. – Naprawdę
uważajcie.
I po co to mówił? Nie mógł bardziej sprowokować Niki, która od
dawna niczym się nie popisywała. Jego osobista upiorzyca miała
schody gdzieś. Szybko zdjęła sandały i  boso pobiegła w  dół po
nachylonej ostro skarpie. Ich przewodnika dokumentnie zatkało. Ale
trzeba przyznać, zgodnie z  własną instrukcją nie krzyknął. Zszedł
jako drugi z zaciśniętymi zębami.
– To było bardzo lekkomyślne, wielka pani – odważył się odezwać
cicho dopiero na dole.
Niki odpowiedziała mu radosnym uśmiechem, a  Virion wolał się
nie odzywać. Nie było sensu udowadniać chłopakowi, że upiory
mają często porąbane umysły, a jego żona szczególnie.
Reszta towarzystwa zeszła, nie komentując zdarzenia.
–  Teraz stoimy na powierzchni jakiegoś placu. – Gerre stopą
odgarniał cienką warstwę piasku, żeby pokazać idealnie obrobione
kamienne płyty. – Nie wiemy nawet, czy to rodzaj forum, czy raczej
targ. Chodźcie za mną do zakrętu.
–  Na targ to raczej nie wygląda – skomentował książę, który
oczyścił sobie większy fragment. – To nie bruk, a  raczej posadzka
w pałacu.
– Tu wszystko jest takie.
– Znaleźliście jakieś przedmioty?
Gerre spojrzał na Nolaana wzrokiem, w którym dało się wyczytać,
że docenia tok myślenia księcia.
–  Ani jednego, panie. Zupełnie jakby ktoś przed mileniami
skrupulatnie oczyścił to miejsce cudowną miotełką. Nie znaleźliśmy
ani złamanej monety, ani szczerbatego grzebienia, ani nawet
rozbitego kubka.
– Ktoś to badał przed wami? – zapytał Lirion.
– Niekoniecznie – odparł mu Nolaan. – A może po prostu używali
rzeczy, które rozłożyły się przez tysiące lat.
– Rozłożyły? W piasku?
– Wtedy nie było tu piasku.
– I pieniądze też się rozłożyły?
–  Nie musieli wierzyć w  złoto i  srebro jak my. Może pieniędzmi
były dla nich budowle, które wznosili, może szczyty gór, które znali,
a  może po prostu mieli umowę społeczną i  pieniądze były tylko
wymyślone?
–  No nie... – Lirion jęknął i  stanął, nie mogąc pogodzić się z  tak
rewolucyjną ideą, ale Gerre najwyraźniej już gdzieś o tym słyszał.
–  To może być prawda, panie – powiedział. – Nasi mędrcy i  taką
teorię brali pod uwagę. Uznali ją za bardzo prawdopodobną,
przyznali jednak, że w naszej cywilizacji to by się nie udało.
– Jeszcze – dokończył Nolaan i ruszył dalej.
Zbliżali się do zakrętu, gdzie wykop stawał się ciaśniejszy. Za to
pod nogami było coraz mniej piasku. Pochyliwszy głowę, można
było zobaczyć skomplikowane wzory utworzone przez cienkie,
wijące się linie w kamiennych płytach. Co to było? Metal zatopiony
w skale? Nitki innego minerału?
Gerre zauważył, że wszyscy nagle patrzą pod nogi.
–  To cieniuteńkie jakby sznury, powrozy, utworzone z  metalu
i jakąś techniką wpuszczone do struktury kamienia – wyjaśnił.
– Niebywałe. A jaki to metal?
– Nie wiemy. Bardzo lekki.
Szli dalej w stronę załomu. Chłopak został trochę z tyłu, żeby nie
zasłaniać widoku.
Niki, która pierwsza wybiegła za zakręt, zatrzymała się nagle,
podnosząc odruchowo dłonie do ust. Virion był zaraz za nią.
Budynki, które wznosiły się po obu stronach szerokiej starożytnej
ulicy, zrobiono z  jakiegoś kamienia, który wyszlifowano tak równo
i  precyzyjnie, że o  krawędzie, na których dwie płaszczyzny stykały
się pod kątem prostym, można było skaleczyć palec, jeśli ktoś
przeciągnął nim nieopatrznie. Wydawało się, że kamień świeci
jakimś dziwnym, wewnętrznym światłem. Albo mży. Albo może to
była poświata spowodowana... załamaniem światła? Lekką
przezroczystością materiału? A, nie wiadomo czym. W każdym razie
takiego widoku trudno było szukać gdziekolwiek na świecie. Żadne
budowle, żadne znane cuda architektury nie przygotowywały
obserwatora do tego, co mógł zobaczyć tutaj.
Kamienie ulicy tworzyły lekki łuk, tak żeby woda spływała na
boki, nie zbierając się w  kałuże. Rynsztoków nie było, choć co
kilkanaście kroków w obramowaniu chodników widniały regularne
otwory.
–  To kanalizacja – wyjaśnił Gerre. – Nazwaliśmy ją burzową, bo
jest w stanie szybko przenieść ogromną masę wody.
Trudno było sobie jakoś wyobrazić burze inne od piaskowych
w  samym sercu pustyni. Równie trudno było sobie wyobrazić, by
rosły tu drzewa, a  najwyraźniej przygotowano dla nich ogromne,
zawieszone na wysokości pierwszego piętra donice. Kiedy uniosło
się głowę, można było dostrzec także filigranowe kładki, mostki
i przejścia między domami umieszczone na różnych wysokościach.
Kiedy ruszyli dalej, odruchowo odsuwali się od ścian. Wszystkie
były w tak idealnym stanie, że miało się wrażenie, że zaraz otworzą
się drzwi, ukazując pradawnego mieszkańca. I  to kto wie czy nie
z kłami i pazurami...
– Co to jest? – Nolaan wskazał rząd regularnie ociosanych słupów
z  kryształu, które w  identycznych odstępach wznosiły się po obu
stronach ulicy.
–  Jeden z  mędrców twierdzi, że oświetlano nimi w  nocy całą
okolicę.
– W jaki sposób?
– Nie wiemy.
Niki podeszła do regularnego otworu w ścianie.
– Można zajrzeć?
– Można – uśmiechnął się Gerre. – Ale tam niczego nie ma.
– A gdzie coś jest? – zapytał Virion.
– Tam, gdzie was prowadzę, wielmożni państwo.
Ruszyli więc dalej. Uliczny bruk zmienił kolor na czarny.
Wydawało się, że stąpają po bazalcie, ale z całą pewnością to nie był
bazalt. Chyba że ktoś opanował technikę wtapiania weń maleńkich
kuleczek z kryształu.
– To też świeciło? – zapytał Nolaan.
– Przypuszczamy, że tak. Ale w nocy w świetle gwiazd to coś skrzy
gorzej niż kawałki miki, więc musieli coś tu jeszcze majstrować.
Domy zdawały się wyższe niż na początku, choć na pewno nie
bardziej okazałe. Gładkie ściany ustąpiły miejsca kanciastym
kolumnom, które jednak dzisiaj nie podtrzymywały już żadnego
sklepienia. Czarny bruk zmienił się w  jasny, wpadający w  łagodną
czerwień czy róż. Pojaśniały też ściany budynków. Właściwie
starożytne miasto wyglądało teraz prawie radośnie, gdyby nie
posępne ściany wykopów wznoszące się z tyłu za budynkami.
– Jak rozległa jest ta osada? – zainteresował się Lirion.
–  Tego też nie wiemy. Nigdy nie kopaliśmy na boki, tylko po osi
„ruchomej wsi”.
– Czyli nie wiecie, jak daleko ciągną się zabudowania w lewo i w
prawo?
– Nie. Paru śmiałków usiłowało dostać się dalej, posuwając się we
wnętrzach tych budynków. Kilku napotkało jednak kamienne ściany
bez żadnych otworów, a ci, którzy mieli więcej... – Gerre zawahał się,
nie wiedząc, czy powiedzieć „szczęścia”, czy „pecha”. – Ci, którym
udało się odnaleźć możliwość przejścia dalej, już nie powrócili, żeby
zdać relację.
– Coś ich pożarło! – Niki aż podskoczyła.
–  Tak, tak. – Virion pobłażliwie skinął głową. – Coś przetrwało
w  mroku tysiące lat, pożarło śmiałków, ale osobliwie oszczędziło
ludzi, którzy kręcili się na tej ulicy.
– Pewnie nie było już głodne – odpowiedział uśmiechem Kody.
– Dobra, dobra – wtrącił się Lirion. – Gdybyście posłuchali legend,
które lęgną się w  głowach pracujących pod ziemią górników, toby
wam było mniej do śmiechu.
– No nie. – Virion zerknął na kolegę z młodych lat karcąco. – Czy
mógłbym was prosić o szczyptę racjonalizmu?
–  Ależ proszę bardzo, panie – podchwycił Gerre. – Widzicie tę
estakadę ciągnącą się nad budowlami?
– Jakiś most? Coś, co służyło do transportu?
–  To coś jest od góry obłe. Jeśli ktoś zdołał się tam wspiąć, to nie
miał jak ustać na tym czymś. Więc na pewno nie transport.
– Może w środku wydrążono jakiś kanał?
–  Byłby to zatem rodzaj rury? – Chłopak dowiódł, że najnowsze
wynalazki inżynierii są mu doskonale znane. – Niestety, ta estakada
jest lita. Niczego w środku nie kryje.
– W takim razie może to ozdoba?
– Albo pełni funkcje religijne – roześmiał się Gerre. – Nasi mędrcy
twierdzili, że jeśli podczas wykopalisk nie uda się czegoś
wytłumaczyć, to najłatwiej przypisać temu funkcję religijną i wtedy
już żaden inny mędrzec nie będzie mógł się przyczepić, bo nie
znajdzie kontrargumentu.
– A do czego zmierzasz?
–  Ano w  ten skomplikowany sposób chcę wam, panie, przekazać
prostą rzecz. – Chłopak nagle spoważniał. – W  tym mieście
racjonalizm zawodzi.
–  Ładnie powiedziane – mruknął Nolaan i  wskazał na budynek
przed nimi. – Ale to już na pewno świątynia?
–  Budynek sądu? Biblioteka? Muzeum? Pinakoteka? – Ich
przewodnik przewrotnie poddawał inne możliwości. – Nie mamy
pojęcia, co widzimy przed nami.
– Jeśli w środku jest olbrzymia sala zdolna pomieścić wielu ludzi...
–  Jest. Ale we wszystkich wymienionych przeze mnie budowlach
też powinna być.
– Nie sposób cię przegadać. A te kolumny?
Tu Gerre ukłonił się.
–  A  to jest właśnie cel naszych badań. A  może powiem inaczej.
W  momencie kiedy dotarliśmy do tego miejsca i  je odsłoniliśmy,
wokół pojawiły się parkany uniemożliwiające komukolwiek dostęp.
– Zbrojni też? – zapytał Virion.
–  Zbrojni byli wcześniej, żeby nas chronić od pustynnych band
i  różnych mętów, którzy mogli się ukrywać na pustkowiach. Ale po
odkryciu tego miejsca zaczęły nas strzec regularne oddziały
w wielkiej liczbie.
–  To wtedy wybudowano koszary przy bramie? I  wieże
strażnicze?
–  Tak. W  tym samym czasie odebrano od nas przysięgę
o  dochowaniu tajemnicy. I  dlatego teraz nie mogę opowiedzieć,
czemu akurat ta kolumna jest taka ważna. Ale przyjrzyjcie się
dokładnie i  zadawajcie pytania. Na niektóre będę mógł
odpowiedzieć wprost, a na niektóre odpowiem pytaniami, z których
powinniście coś wywnioskować.
Nolaan pierwszy skinął głową i  wkroczył na stopnie prowadzące
do głównej budowli na rozległym placu. Wysoko nad nim zachował
się dziwny dach na planie trójkąta, którego najdłuższy bok
przykrywał aż jedną trzecią placu. Podpierało go trzynaście kolumn.
W  przeciwieństwie do poprzednich te były okrągłe w  przekroju,
wykonane ze świetlistego materiału, a  zatopione tuż pod
powierzchnią ciemne nitki przedstawiały jakieś sceny. Zbliżywszy
oczy, można było nawet rozpoznać oddane w  tym dziwnym
materiale poszczególne ryty. Rysunki dałoby się określić mianem
figuratywnych, choć stopień stylizacji postaci pozwalał na dowolne
określenia: mogli to być ludzie, mogli równie dobrze nie być. Może
to tylko symbole?
– Zaraz – żachnął się książę. – Mówiłeś o jednej kolumnie, a tu jest
dwanaście.
– A na to pytanie ja ci odpowiem. – Virion wskazał ręką kierunek.
– Tu jest trzynaście kolumn.
–  Co? – Nolaan podążył wzrokiem za ręką Viriona. – Tamta
przecież nie pasuje.
Istotnie, ostatnia kolumna została wykonana ze zwykłego
kamienia. Bez żadnych świetlistości, bez wtopionych
w  powierzchnię rysunków. Ot, zwykła, choć nieźle obrobiona
podpora w  dachu, postawiona w  jego najważniejszej części. Te
dwanaście z  przodu stało w  rzędzie. Tę jedną umieszczono, by
utrzymywała wierzchołek trójkąta.
– Ktoś ją ukradł? To znaczy tę, która stała tu wcześniej.
–  Nikt nie ukradł – odparł Gerre. – Nowi właściciele po prostu
zabrali ją do siebie. Mędrcy jednak nie byli pewni, czy dach nie
runie, więc na wszelki wypadek postawiono tę tutaj, zwykłą,
wykonaną na zamówienie w jakimś kamieniołomie.
– I ta, której nie ma, jest najważniejsza?
– Prześledźcie rysunki na tych, co zostały, wielcy państwo.
Wszyscy skupili się przy nieprawdopodobnie gładkich
powierzchniach, pod którymi przed tysiącami lat ktoś umieścił
precyzyjne rysunki. Jedynie Niki nie miała zamiaru niczego
studiować. Zaciekawiona podeszła do trzynastej kolumny, tej
podmienionej.
– Nie sposób tego rozgryźć – powiedział Lirion. – A przynajmniej
bez kilku lat namysłu nad tym, co przedstawiają.
–  A  gdyby to była świątynia, jak sądziliście wcześniej? To co
powinno zostać tu umieszczone?
– Podobizny Bogów, rzecz jasna.
– Bogów i?
– I?
– Co jeszcze przedstawia się w świątyniach? Jako akt założycielski
naszej cywilizacji?
– Darowanie ludziom magii – domyślił się Nolaan.
–  Znakomicie. A  teraz przyjrzyjcie się układowi kolumn.
Spróbujcie spojrzeć na nie z różnych stron.
Coraz bardziej zaciekawione towarzystwo rozeszło się po placu,
chcąc uzyskać różne kąty widzenia. Nolaan, który nie przepadał za
szaradami, podszedł do Niki.
–  Co robisz? – zapytał, nachylając się nad rytym w  kolumnie
napisem. Brzmiał on „Virion i  Niki” i  został ozdobiony rysunkiem
serca przebitego strzałą. – To piaskowiec?
Książę natychmiast wyjął nóż i  spróbował coś wyryć obok.
Niestety. Z całą pewnością kamień piaskowcem nie był.
– Czym ty to robisz, że ci wychodzi? Nożem nie da rady.
– Mam takie dłutko do paznokci.
–  Pożycz, proszę. Naostrzę przed oddaniem albo w  najbliższym
mieście odkupię ci nowe.
–  Jak odkupisz, to proszę. – Upiorzyca podała księciu swoje
narzędzie.
Zaczął błyskawicznie dłubać obok. I  właśnie wtedy podszedł
Virion.
– No co wyście? Powariowali? – Zbliżył twarz do obu „dzieł”. – Jak
dzieci.
Książę jednak nie wyglądał na urażonego.
– Jeszcze tylko data, a potem... To już tylko czekać, jak mnie będą
wielbić po upływie tysiącleci.
– Gerre, patrz, co oni robią.
Ich przewodnik podszedł bliżej, ale nie wyglądał na szczególnie
zdziwionego.
–  Zaczął się proceder godny potępienia – westchnął. – No ale
prawdą jest, że kiedy minie kilka tysięcy lat, to przyszli mędrcy będą
błogosławić te napisy, bo to kopalnia informacji o przeszłości. Ech. –
Rozejrzał się. – Gdybyśmy tutaj gdzieś mieli choć jeden napis
wandala...
Virion nie mógł uwierzyć.
– No dobra. Czy możemy wrócić do kolumny? Tej nieporysowanej
przez moich ludzi, którą wcześniej zabrano?
– Oczywiście, panie – zgodził się natychmiast Gerre. – Ona różniła
się od innych tym, co przedstawiały uwiecznione na niej rysunki.
– A co przedstawiają rysunki na tych kolumnach, które zostały?
Chłopak nie mógł zrozumieć takiej niewiedzy. Jak każdemu
adeptowi nauki, wydawało mu się, że wszyscy muszą znać
symbolikę świątynnych przedstawień. I  nie dopuszczał do
świadomości faktu, że nikt z  wiernych, nawet tych najbardziej
fanatycznych, nie ma o tym bladego pojęcia.
–  Ależ to przedstawienie aktu podarowania przez Bogów magii
ludziom – powiedział, unosząc głos. – Mamy dwanaście filarów
magii.
– A trzynasta kolumna?
– Bogowie podarowali ludziom dwanaście. Dwanaście i już!
No dobra. Nie wolno Gerremu mówić wprost, to nie. Virion
w  poszukiwaniu pomocy zerknął na Kody’ego, a  potem przeniósł
wzrok na Liriona. Ten skinął głową:
– Jest dwanaście zasad magii – powiedział. – I my, ludzie, możemy
się nimi posługiwać. A na trzynastej kolumnie były inne zasady. Te,
których od Bogów nie dostaliśmy?
Gerre przełknął ślinę. Popatrzył na równy rząd kolumn
ozdobionych rysunkami. A  potem spojrzał na tę jedną stojącą
w opozycji, samotnie, zastąpioną przez świętokradców.
–  Tam – wyciągnął rękę w  stronę równego rzędu – jest magia,
którą znamy. Tej – przeniósł ramię i  dotknął palcem powierzchni
trzynastej kolumny – znać nam nie wolno.
–  Klęska będzie następować po klęsce, a  spustoszenie po
spustoszeniu – Lirion szeptem zacytował święty tekst. – A na koniec
pojawi się zagłada...
Odruchowo podniósł wzrok, lecz trójkątny dach nie pozwalał
zobaczyć gwiazdy ciągnącej za sobą ogon.
Gerre też odwrócił głowę. Ze zdziwieniem stwierdził, że jego palec
dotyka wyżłobionego w kamieniu napisu: „Tu byłem. Nolaan”.

Choć drzwi zostały wykonane ze specjalnego drewna,


a  tapicerowane wykończenie powinno głuszyć wszelkie hałasy, to
jednak Daazy’emu udało się nimi trzasnąć tak, że Taidzie wypadło
z  ręki pióro, znacząc licznymi kleksami dokument, który właśnie
tworzyła.
– Co jest? Trzęsienie ziemi?!
– Nie uwierzysz! – krzyknął natręt od progu.
– Jeśli mi nie powiesz, to faktycznie nie uwierzę.
– Właśnie na Zamku zabito człowieka.
Prokurator wybałuszyła oczy.
–  Wyglądało to na zwykłą kłótnię. Ale, no... – Daazy nie bardzo
wiedział, jak ująć istotę sprawy. – Ale nagle jeden z  dyskutantów
wyjął nóż i dziabnął drugiego. Skutecznie.
– Skąd na Zamku ktoś miał nóż? – Taida pozostała rzeczowa.
Daazy wzruszył ramionami.
–  Wartownicy niewiele słyszeli, ale brzmiało to jak jakaś różnica
zdań z tragicznym finałem.
Owszem. W resorcie zdarzały się kłótnie między kolegami z pracy,
zdarzały się i  większe awantury. Bywało nawet, że ktoś kogoś
trzasnął w  pysk i  doszło do eskalacji rękoczynów. Ciśnienie na
Zamku było duże, skurwysyństwo wśród pracowników również.
Zawsze ktoś komuś podkładał nogę, pisał donosiki, podbierał co
lepsze sprawy albo celowo sprowadzał na manowce. Do bijatyk
czasem więc dochodziło, generalnie jednak poza murami. W  końcu
rozrabiacze byli oficerami. Ale od razu nożem? Niebywałe.
– Co twierdzi sprawca? – zapytała.
– Jeszcze go nie przesłuchali. Przybiegłem w te pędy, żeby okrasić
ci nudny poranek – zakpił. – Inaczej byś się tu w  mola zamieniła
wśród tych papierów.
–  O, dziękuję, dziękuję. Nie zapomnij też niezwłocznie
informować, jak ktoś na kogoś napluje albo gołą dupę pokaże
przełożonemu.
–  Nie omieszkam. – Daazy nachylił się nad stołem. – Możesz na
mnie liczyć.
Nie zdążyła zareagować, kiedy ktoś energicznie zapukał do drzwi.
– Wejść!
Wartownik o  posągowej sylwetce zameldował się służbiście.
Najwyraźniej jednak nie wiedział, co ma zrobić dalej. Taida znała
już swoją własną onieśmielającą moc, szczególnie kiedy zajmowała
pozycję za masywnym biurkiem wielkości wozu transportowego.
Postanowiła mu pomóc.
– Przysłano cię z meldunkiem?
– Tak jest!
– No to melduj.
Rosły mężczyzna przełknął ślinę. Nadal chyba nie miał pojęcia,
jakimi słowami ująć to, co ma do powiedzenia.
–  Ktoś wyskoczył z  okna – powiedział w  końcu mało służbowym
tonem. – Jego ciało leży na wewnętrznym dziedzińcu.
–  Co?! Co?! – Taida i  Daazy zadali pytanie dokładnie w  tej samej
chwili. Potem spojrzeli na siebie w  niebotycznym zdziwieniu. Nie,
nie. Takie rzeczy się tutaj nie zdarzały.
– Z którego piętra skoczył?
– Nie wiadomo, bo samego momentu nikt nie widział. Ale sądząc
po jego stanie... to znaczy po stanie zwłok, to chyba z najwyższego.
Daazy potrząsnął głową.
– A może ktoś go wypchnął?
Wartownik nie umiał udzielić odpowiedzi. Przyjął więc postawę
zasadniczą, patrząc tępo przed siebie. Taida tylko machnęła ręką.
– Na najwyższym piętrze są tak wąskie okna, że nikogo łatwo nie
wypchniesz – powiedziała. – Żeby skoczyć, trzeba by się przepychać
i solidnie natrudzić.
–  No fakt. Ale... – Daazy nie mógł uwierzyć. – No jak to tak?
Skoczył?
– Różnie się w życiu plecie.
– Nie no, w pracy? Nie dobieramy ludzi, którzy skaczą z okien, bo
ich baba rzuciła!
Miał rację. Samobójcy to nie typ ludzi, których zatrudniano
w  resorcie. Oczywiście każdego może życie przycisnąć albo, co
bardziej prawdopodobne, różne sprawki mogą wyjść na jaw. Tyle że
oficerowie służb znali setki lepszych sposobów na ucieczkę do
krainy umarłych niż desperacki i  histeryczny skok z  okna pod
wpływem chwili. To nie był ten typ człowieka. Trudno uwierzyć, że
ktoś stąd, starannie dobrany, wielokrotnie sprawdzany, popełnił
czyn godny pryszczatego nastolatka z problemami dojrzewania.
–  Masz rację – powiedziała Taida po namyśle. – Nasz by nie
skoczył. Tym bardziej że przez wąskie okno trzeba się przeciskać.
– To by otrzeźwiło każdego desperata.
– Ktoś go zabił? Jeden dałby radę? Kilku go wyrzuciło?
– Słyszano by krzyki. Chyba że go ogłuszyli.
– Na oczach wartowników na korytarzu? – Taida machnęła ręką,
kończąc jałowe rozważania. – Zacznij śledztwo. Zatrzymaj
wszystkich pełniących wartę na korytarzach. Pozamykaj sale
z  pracownikami. W  ogóle musisz zamrozić wszystkie przejścia.
Kiedy ustalisz, skąd wyleciał, zacznij przesłuchania całej najbliższej
okolicy.
– Jasne.
–  I  nie musisz przysyłać cząstkowych raportów, bo zależy mi na
szybkości ustaleń. Od czasu do czasu skrobnij mi tylko notatkę, o co
chodzi z grubsza, i podeślij.
– Zrozumiałem.
– Wykonać.
– Tak jest!
Daazy wyprostował się odruchowo, a  potem wyszedł, zabierając
ze sobą wartownika.
Taida długo siedziała nieruchomo. Potem sięgnęła w  stronę
podręcznego stojaka. Ale nawet gęste, słodkie wino nie przynosiło
żadnej ulgi. Co w  tym wszystkim było nie tak? Jeden dzień i  dwa
trupy wśród pracowników Zamku. To niesłychane, oczywiście, ale
przecież nie sam fakt prowokował jej zaniepokojenie. Jakaś myśl
krążyła na peryferiach umysłu Taidy i  w żaden sposób nie mogła
przebić się do świadomości. Co? Te dwa trupy to znak, że właśnie się
zaczęło? Że wrogi element chce przejąć władzę na Zamku? No
przecież śmieszne. Gdyby miał nastąpić przewrót w  tych murach,
zaczęto by od Nervy. A  gdyby go nie było, to od niej. Wrogowie
przecież nie kłuliby nożem pomniejszych pracowników bez imienia
ani nie wyrzucali ich przez okno. Gdyby atak był tuż-tuż, to na
pewno nikt nie ostrzegałby bonzów drobną szarpaniną z  byle kim.
A  jednak... Co innego racjonalny tok rozumowania, a  zupełnie co
innego odczucia. Taida miała wrażenie, że coś ukrytego głęboko
w  jej środku panikuje teraz, podsuwając histeryczne wizje. Nie
mogła się jednak uspokoić. Wiedziona irracjonalnym odruchem,
wyszła na korytarz.
Wiele się zmieniło od czasów jej pierwszej wizyty tutaj. Teraz
korytarz zapełniony był jej ochroniarzami, którzy właśnie podnosili
się na widok szefa.
– Idziemy – rozkazała ich dowódcy.
– Dokąd, pani? – zapytał.
O mało nie palnęła szczerze: „nie wiem”. Powstrzymała się
dopiero w ostatniej chwili.
– Do domu.
– Tak jest.
Mężczyzna w  półpancerzu ruszył przodem. Reszta formowała
szyk ochronny, którego centrum stanowiła Taida. Każdy żołnierz był
od niej wyższy, szerszy, stanowił element żywego muru, przez który
nikt nie mógłby jej sięgnąć. A jednak Taida nie czuła żadnej ulgi. Tak
jakby plecy zbrojnych stały się zupełnie przezroczyste.
Z trudem przetrwała drogę do podziemnego portu i załadunek na
dwie barki. Co się z  nią działo? Tu przecież nic nie powinno jej
grozić. Nic? Na pewno? Przypomniała sobie, jak Imms powiedział, że
wie o tajnych schadzkach z Nervą w podziemnych kanałach. A skoro
Imms wiedział, to teraz... Przed oczami stanął jej znowu obraz jego
pomordowanych ochroniarzy leżących we krwi na dnie basenu.
I ona chciała dotrzeć do swojego domu? Po to, żeby zobaczyć trupy
własnych?
Skutek całych dni nerwów, przeciążenia pracą, niewyspania
i  ciągłych klęsk musiał kumulować się właśnie w  umyśle Taidy, bo
irracjonalna panika obejmowała go we władanie bez żadnego
oporu.
– Zatrzymajcie się! – zakomenderowała.
– Gdzie, pani?
– Przy najbliższym wyłazie.
Sternik posłusznie skierował barkę w  stronę kamiennej ściany.
Uniósł pochodnię, by zobaczyć, gdzie znajduje się najbliższa
drabinka. Natomiast dowódca ochrony nie mógł pogodzić się z tym,
co usłyszał.
– Ależ, pani. Nie zmieścimy się wszyscy w wyłazie. Wychodzenie
zajmie nam...
– Wy zostajecie.
– Pani. To wbrew instrukcjom.
– Właśnie je zmieniam.
– To wbrew regulaminowi.
Tego już zmienić nie mogła. Ale też znała ludzi. Czy aby na pewno
podwładny zechce zadrzeć z wyraźnym i jednoznacznym rozkazem
swojego bezpośredniego przełożonego? Nawet jeśli ten przełożony
w mniemaniu podwładnego robi coś bardzo głupiego?
–  Wy zostajecie – powtórzyła, zeskakując z  barki, kiedy sternik
ustawił ją przy wąskim chodniku pod ścianą. – Czekajcie na dalsze
rozkazy.
Wspinała się tak szybko, jak mogła. Jakby uciekała, jakby chciała
zostawić za sobą cały swój świat. Była boleśnie wręcz świadoma
faktu, że postępuje irracjonalnie. Idiotycznie. Jak kretynka. No ale
z drugiej strony czy histeria naprawdę jest objawem rozsądku?
Z pewnym trudem poradziła sobie z klapą wyłazu. Wbrew temu,
czego się spodziewała, nie znalazła się od razu w  świetle dnia. Na
górze znajdowało się jakieś niewielkie pomieszczenie. Zupełnie
puste, jak mogła się zorientować wyłącznie dzięki nierównym
deskom, z  których zbito drzwi. Tylko przez nie do środka wpadało
trochę światła. Taida dłuższą chwilę szarpała się ze
skomplikowanym mechanizmem podtrzymującym zasuwę.
Wreszcie rozległ się głośny szczęk, żelazna sztaba przesunęła się bez
trudu, mogła więc pociągnąć ciężkie skrzydło i wyjść na sam środek
zalanej słońcem ulicy.
Oślepiona gwałtownie zasłoniła oczy. Ruch był duży, kilku
przechodniów otarło się o  nią, ktoś rzucił grubym słowem, ktoś
chyba splunął na widok kobiety, która stoi na samym środku
przejścia. Uchyliła powieki. Łzy pojawiły się natychmiast, ale po
chwili mogła już dostrzec cokolwiek. I  nieśmiało jeszcze, ostrożnie
podeszła do ściany. Tam w cieniu otworzyła oczy szerzej.
Syrinx, normalny dzień, jeden z głównych traktów pieszych, który
teraz wypełniało mnóstwo spieszących się ludzi. Nagle zdała sobie
sprawę, że nie wie, kiedy ostatnio sama wyszła na ulicę. Ile lat temu
taka eskapada mogła mieć miejsce? Pffff... nie potrafiła określić daty
nawet w przybliżeniu. Przez moment poczuła się nagle jakby naga.
Albo lepiej: jak ktoś, kto na oficjalnym przyjęciu upuszcza naczynie
na podłogę, a  wywołany tym huk sprawia, że ludzie milkną
i zaczynają świdrować winowajcę wzrokiem.
Nic z  tych rzeczy. Ludzie mijali ją obojętnie, zanurzeni we
własnych sprawach. Na kobietę pod ścianą nie patrzył nikt. Mogłaby
stanąć tu naprawdę nago i pewnie mało kto zwróciłby uwagę.
I co teraz? To była następna myśl, która opanowała umysł Taidy.
To, że doznała właśnie załamania nerwowego, było jasne jak słońce,
ale w  żaden sposób nie przybliżało jej do pomysłu, co powinna
zrobić. Iść do domu? Znowu stanęli jej przed oczami pomordowani
ochroniarze Immsa. Wracać na Zamek? Sama myśl o  tym
powodowała dreszcze. Jeśli wystarczyło jej durne samobójstwo
i jakaś tragiczna bójka, żeby uznać, że wszyscy są przeciwko i zaraz
rzucą się na nią z  zamiarem pozbawienia życia... Bogowie! Nawet
myśląc o  tym, odruchowo używa regulaminowych zwrotów. „Z
zamiarem pozbawienia życia”. Mamusiu, przecież oni chcą ją
zamordować, a przedtem torturować w wyrafinowany sposób.
Stop – przyszło otrzeźwienie. Jacy „oni”?
Westchnęła. Z załamaniem nerwowym nie ma sensu walczyć. Nie
ma potrzeby go analizować. Jest faktem. Jedyne, co można zrobić, to
nauczyć się z  nim żyć. Co prawda bardzo pomogłaby teraz czyjaś
pomocna dłoń albo chociaż życzliwa obecność. Parę ciepłych słów
czy proste, pełne zrozumienia przytulenie. Tyle że Taida nie miała
nikogo, kto mógłby przy niej stanąć. Nikogo, kto bezinteresownie
wyciągnąłby rękę.
Oderwała się więc od muru i ruszyła przed siebie. Nie zmierzała
donikąd. Po prostu dała się ponieść tłumowi.

Zwiedzanie starożytnych ruin dla niektórych okazało się


pasjonujące. Nolaan za żadne skarby nie dawał się wyciągnąć
z  plątaniny na poły przykrytych piaskiem budowli. Wszystko go
interesowało, wszystko było arcyważne i kluczowe dla zrozumienia
istoty tego miejsca.
– Chodź już. – Virion był bliski, żeby złapać go za rękę i pociągnąć
za sobą. – Zmrok zaraz zapadnie i nie trafimy z powrotem.
–  Czy ty nie rozumiesz, że być może to jest miejsce na mapie
świata, w którym Bogowie darowali ludziom magię?
–  Jeśli nawet, rzecz miała miejsce bardzo dawno. Po Bogach już
ani śladu.
– Fakt – przytaknęła Niki, jak zwykle popierając męża. – Żaden nie
kryje się w tych zakamarkach. Inaczej wyczułabym go od razu.
– Przestańcie. Jesteście przyziemni.
– Przyziemni to będziemy, kiedy noc zapadnie i będziemy musieli
się położyć na gołym bruku bez cienia koca nawet.
– Trafimy po wykopie.
– Nie trafimy.
– Niki nas poprowadzi po śladach.
Virion tracił cierpliwość.
– Idziemy!
Książę jakby się ocknął i  dopiero teraz rozejrzał. Ale nie po
ruinach, skierował wzrok na niebo. Słońce rzeczywiście chyliło się
nad horyzontem. A oni nie mieli nie tylko lamp, ale nawet pochodni.
Z niechęcią potrząsnął głową.
–  No i  tak jest zawsze w  życiu – mruknął. – Jeśli napotkasz coś
naprawdę pasjonującego, to zaraz będzie trzeba iść.
– Nie desperuj. Ruiny nie znikną.
–  Ach, naprawdę nie rozumiesz, że może tutaj Bogowie
ofiarowali...
– Logika mówi, że nie tutaj – osadził go Virion.
– Skąd wiesz?
– No pomyśl chwilę. Magia, którą znamy, opiera się na dwunastu
filarach. I tyle dali nam Bogowie.
– A tu jest trzynasta kolumna. O to ci chodzi?
– No właśnie. Skoro nie zamierzali nam dać „magii zakazanej”, to
po co wystawili kolumnę z  jej zasadami? I  to oddaloną od
pozostałych o kilkanaście kroków, żeby się odznaczała i pokazywała
złodziejom, która naprawdę cenna, którą ukraść.
– Hm, niekoniecznie ludzka logika odnosi...
–  Przestańcie – przerwała im Niki. – Wiatr niesie ze sobą zapach
krwi.
– Skąd? – spytał Virion.
Niki pokazała kierunek palcem.
– Z daleka?
– Z całkiem bliska. Ktoś się wykrwawia w obrębie ruin.
Wyjęli miecze.
– Możesz wywęszyć coś więcej?
Upiorzyca zaprzeczyła ruchem głowy.
–  Zbliża się noc, od pustyni zaczyna wiać. Niewiele więcej się
dowiem.
Ruszyli przed siebie, usiłując zachować ubezpieczony szyk. Ale
w odsłoniętych uliczkach nie było to proste. Nie znali terenu; układ
przejść, placyków, dziwnych zaułków był im całkiem obcy.
– Mniej więcej tam. – Niki skorygowała wskazany kierunek. – Ale
wieje coraz mocniej.
Gerre rozglądał się coraz bardziej zafrasowany. Nie powinni tutaj
zostać zbyt długo. Bez źródeł światła można się zgubić wśród
piasków, a  posuwanie się po dnie wykopów, w  chwili kiedy od
pustyni wieje coraz bardziej, zakrawało na czyste szaleństwo.
Oczywiście nie miał pojęcia o  szczególnych umiejętnościach ich
zwiadowcy.
Virion wysunął się do przodu. Szerokim łukiem obszedł najbliższy
róg. Kiedy zobaczył, co leży na ziemi, wyprostował się i odetchnął.
– Rohan tu był – powiedział.
–  Skąd wiesz? – Nolaan również minął krawędź budynku
i spojrzał na ciało w kałuży krwi. Było rozpłatane na pół, i to jednym
cięciem ciężkiego miecza. Gerre zwymiotował gwałtownie.
–  Dlaczego Rohan opuścił wartownię? Tam są nasze konie. –
Kody’emu też zrobiło się niedobrze, szczególnie od przykrej woni
rozciętych wnętrzności. Cofnął się kilka kroków. – Musiało się stać
coś nieprawdopodobnego.
–  Geniusz – skwitował ostatnią uwagę funkcjonariusza Lirion. –
Bez ciebie byśmy się nie domyślili.
–  W  takim razie gdzieś tu musi być i  Hekke. – Nolaan zaczął się
rozglądać. – Chociaż znając go, pewnie się zgubił.
– Chyba się nie zgubił. Były z nim pustynne dziewczyny.
–  A  te dwie to ja wyczuję najszybciej. – Niki wspięła się na
kolumnę podtrzymującą najbliższy portyk i  zaczęła węszyć. Potem
zeskoczyła lekko. – Tam są. – Znowu wskazała kierunek. –
I rzeczywiście dość blisko. Poruszają się.
– Ktoś je goni?
Upiorzyca wzruszyła ramionami. Nie traciła jednak pewności
siebie. Ruszyła przodem, prowadząc za sobą pozostałych. Teraz już
mogli poruszać się szybciej.
– Wokół są jacyś ludzie – ostrzegła ich Niki, kiedy pustynny wiatr
przycichł na chwilę.
– Dużo?
Skrzywiła się zabawnie. Labirynt uliczek położony poniżej
poziomu gruntu kierował podmuchami wiatru w  zupełnie
nieprzewidywalny sposób. Jej czulszy niż u psa zmysł powonienia
zawodził tutaj coraz bardziej.
Virion ruchem ręki kazał dziewczynie schować się za siebie.
Przejął prowadzenie, ale nie zdawał się na instynkt. Ruszył w stronę
największego placu z  kolumnami. Jeśli wrogowie nadciągnęli
w  większej liczbie, powinni mieć więcej miejsca, żeby móc
rozprowadzać patrole. Jeśli oczywiście taki właśnie był ich cel.
Nie zdążyli sprawdzić. Tuż za najbliższym rogiem natknęli się
bowiem na mężczyznę z  mieczem, który najwyraźniej pilnował
przejścia. Odziany na czarno, wyciągnął broń w ich kierunku.
–  Powiedz mi – mruknął Virion – tak tylko trzymasz to żelastwo,
żeby podkreślić, że jesteś odważny, czy też zamierzasz mnie nim
zabić?
Tamten nie odpowiedział. Chwycił oburącz rękojeść miecza
i uniósł go nad głowę, chcąc wyprowadzić cięcie. W tym momencie
Virion doskoczył i obciął mu ręce. Mniej więcej na wysokości łokci.
Napastnik najpierw popatrzył na tryskające krwią kikuty. Potem
otworzył usta na całą szerokość. Jednak nie wydobył się z  nich
żaden dźwięk. Mężczyzna z  impetem runął na Viriona, który
odskoczył sprawnie i  ledwie zmieniając położenie swojego miecza,
rozciął mu szyję aż do kręgosłupa.
– Ja pierdolę. – Odsunął się od upadającego ciała. – On chciał mnie
zagryźć!
– No! – Lirion, równie zszokowany, kiwał głową. – Najwyraźniej.
Gerre zwymiotował znowu, a  Niki przypatrywała się zwłokom
z  dużą ciekawością. Nolaan podszedł do kolejnego rogu ulicy.
Wyjrzał ostrożnie i  zaraz się cofnął. Potem wrócił do towarzyszy,
zachowując szczególną ostrożność.
– Tam jest ich więcej – szepnął. – Najwyraźniej kogoś szukają.
–  Nas? – Kody mówił przez zaciśnięte szczęki. Chyba nie chciał
pokazać, że cały drży.
– Skąd by mogli o nas wiedzieć? Na odsiecz zaalarmowaną przez
uciekinierów z wartowni trochę za wcześnie.
Virion zerknął na ich przewodnika.
–  Czy jakiś wasz oddział stacjonował w  pobliżu na pustyni? –
zapytał.
–  Nic o  tym nie wiem – zaprzeczył Gerre. – Ale to przecież
niepodobieństwo, panie.
Miał rację. Stacjonowanie zbrojnych w  sercu pustyni, bez wody,
bez schronienia, byłoby idiotyzmem. Tym bardziej że tuż obok była
oaza i  odpowiednie zabudowania. Może więc włączyła się tu jakaś
trzecia siła? Nie. Myślenie w ten sposób to aberracje umysłowe.
– No dobra. – Virion wzruszył ramionami. – Chodźmy sprawdzić.
Nie zdążyli ruszyć, kiedy kilku ubranych na czarno ludzi pojawiło
się zza rogu.
– Jednego żywcem – zakomenderował Virion. Ale chyba to nie był
dobry dzień na łapanie jeńców.
Tamci od razu runęli do ataku. Dwóch ściął Lirion, który stał
dokładnie na osi ich biegu. Dwóch Nolaan, i  on przynajmniej
usiłował kogoś oszczędzić, bo trzeciemu uciął dłoń i  odstąpił.
Bezskutecznie jednak, bo tamten, tak jak poprzednik, który walczył
z  Virionem, rzucił się wprost na nadstawiony miecz, próbując
dosięgnąć przeciwnika nożem trzymanym w drugiej ręce. Nic z tego
oczywiście nie wyszło, ale też nic z tego, by wziąć go żywcem.
Sam Virion również musiał zabić dwóch pierwszych. Chciał
oszczędzić trzeciego, ale wtedy chwyciła go Niki i  być może nawet
nie skręciłaby mu karku, kiedy Kody, sądząc, że dziewczyna jest
zagrożona, wbił mężczyźnie miecz w brzuch i solidnie przekręcił.
– No kurwa mać!
Ostatni z  napastników rzucił się biegiem do tyłu. Krzyczał,
wzywając posiłki, i  znowu pojawiła się szansa, żeby go dogonić
i  schwytać, ale wrzask uciekiniera urwał się nagle. Ktoś uciął mu
głowę, i to z takim impetem, że potoczyła się z powrotem prosto pod
ich nogi.
–  Spokojnie – rozległ się znajomy głos. – Idziemy do was.
Spokojnie!
– Widzimy was – odkrzyknął Virion. – Możecie podejść.
Rohan i Tania zbliżyli się szybko.
– Ale niespodzianka, co? – uśmiechnął się stary żołnierz. – Myśmy
się tu siłą wdarli i  usiekli paru miejscowych, a  zaraz za nami
następni.
– Jacy następni?
–  No mówię. Wyście poszli tu zwiedzać, na pustyni pojawił się
inny oddział. W ogóle się nie kryli, jakby wiedzieli, że ich wpuszczą.
No ale przez nas wieże strażnicze były nieobsadzone.
– I co? I rzucili się na was?
– Gdzie tam. Przecież nie czekaliśmy z założonymi rękami.
Virion potrząsnął głową.
– Po kolei. Co się stało?
–  No... kiedy nadjechali, to się trochę zdziwili, że miejscowe
wojsko już przez kogoś poharatane. Ale jakoś im to chyba planów
nie zmieniło, bo zaczęli mordować niedobitki, cośmy przy życiu
zostawili.
– Jak to? Jak...
– Metodycznie.
Nolaan, widząc, że trudno od Rohana oczekiwać zbornej relacji,
starał się podsumować.
– Zaraz. Mówisz, że jakiś oddział nadjechał od strony pustyni, jego
dowódca zachowywał się tak, jakby wiedział, że zostaną wpuszczeni
bez walki, tak?
– W rzeczy samej.
–  A  potem zaczął mordować żołnierzy, którzy byli na miejscu.
Swoich własnych. Bezbronnych już dzięki nam?
– W rzeczy samej.
– I potem zaczął ścigać was?
– No niekoniecznie.
Virion i Nolaan wymienili spojrzenia. Ze starym wojakiem trudno
się rozmawiało.
– Jeszcze raz. Nowy oddział wymordował naszych jeńców i co?
–  No i  zaczęli przeglądać wszystkie trupy. Nas, to znaczy mnie,
Tanię i Hekkego, mieli w dupie. Nie to, żebyśmy oczywiście pod oczy
im się pchali, ale oni nikogo nie szukali. Dopiero jak se trupy
policzyli, to chyba zrozumieli, że kogoś brakuje. I  dopiero wtedy
ruszyli po terenie na poszukiwania.
– I kogo niby szukają?
– Chyba jego. – Rohan kiwnął na Gerrego. – Żeby mieć pewność, że
wszystkich, co tu mieli być, już zabili.
To rzeczywiście rzucało promień światła na to, co się stało. Ktoś
najwyraźniej postanowił zlikwidować wszystkich świadków badań,
które prowadzono na pustyni. I  to bezwzględnie, w  sposób
ostateczny. Dlaczego dopiero teraz? I  tu łatwo było wpaść na
odpowiedź. Widocznie nawet teoretycznie to miejsce przestało być
mocodawcom prac do czegokolwiek potrzebne. A  wpadka
i  ujawnienie tajemnicy możliwe były w  każdej chwili, czego
dowodem stała się historia z  grupą Viriona. Splot przypadków?
Niekoniecznie. Przecież wrogowie wiedzieli już, że grupa z  Zamku
zmierza w  te strony. No i  siłą rzeczy zareagowali, tak na wszelki
wypadek. A spóźnili się nawet nie o pół dnia.
– Co robimy? – zapytał Nolaan, a Virion złapał się na tym, że nie
ma pojęcia.
Zadzieranie z  nie wiadomo jak liczną bandą likwidatorów nie
miało najmniejszego sensu. Z drugiej strony musieli odzyskać konie,
które zostały na wartowni, i ekwipunek.
– Ilu ich jest?
Rohan wydął wargi. Nie wiadomo, liczył w  myślach albo
próbował sobie przypomnieć.
–  Z  trzydziestu, czterdziestu – wtrąciła się Tania. – Może być
i  więcej, bo nie wszystko widzieliśmy. A  na pewno nie ogarnęliśmy
ich wszystkich wzrokiem naraz.
–  Ale troszkę już poturbowani – dodał Rohan, zerkając na swój
zakrwawiony miecz.
No i  dobrze. W  rozproszeniu, w  meandrach ruin starożytnych
budowli taki przeciwnik nie wydawał się szczególnie groźny.
Niemniej trzeba było przejąć kontrolę nad wartownią i  zebrać całą
grupę razem. Na szczęście ten drugi problem rozwiązał się sam.
Niki najpierw wskazała kierunek palcem, a  potem pokazała
mężowi gestami lewej dłoni:
„Zbliżają się pustynne dziewczyny”.
„Same?” – odpowiedział w ten sam sposób.
„Nie”.
–  Hej – rozległ się po chwili stłumiony okrzyk. – Nie zetnijcie mi
głowy.
–  Poza Nolaanem nikt nie ma takiego zamiaru – odparł Virion. –
Możesz spokojnie podejść, Hekke.
Chłopak pojawił się, wychodząc z wnętrza prawie nienaruszonego
przez czas audytorium.
–  Trudno was znaleźć – wysapał. – Gdyby nie one – spojrzał na
dzikuski – pewnie bym się zgubił.
– Dlatego właśnie kazano im ciebie niańczyć – nie darował sobie
cierpkiej uwagi książę.
–  Zamiast lękliwie trzymać się grupy, ja zdobyłem jeńca. I  być
może nawet dowiedziałbym się, o co tu chodzi...
– Ale ci uciekł – dokończył Nolaan.
– Tia. Do krainy śmierci.
– Dlatego właśnie przesłuchiwać powinni fachowcy.
–  Przestańcie. – Virion przerwał coraz bardziej idiotyczną
dyskusję pomiędzy najmłodszymi członkami swojej ekipy. – A  ty –
popatrzył na Hekkego – powiedz, co się wydarzyło.
–  No nie, no... Dziewczyny mnie ostrzegły, że jakieś nowe świnie
pojawiły się w  obejściu. No tośmy się wycofali, zanim tamci
przejechali przez bramę.
– Może ty wiesz, dokładnie ilu ich było?
Hekke zmarszczył brwi. Najwyraźniej rozsądnie nie czekał, aż
w  obręb ogrodzenia dostaną się wszyscy wrogowie. Nie znał więc
ich liczby, co jednak nie przeszkadzało mu stwierdzić:
– Setka przynajmniej. A może nawet więcej.
– Rozumiem. – Virion nie wnikał. – I co?
– No... myślałem, skąd oni.
Na te słowa Nolaan wywrócił oczami i  wymownie samymi
wargami powtórzył „myślałem”, robiąc przy tym taką minę, że
stojąca obok Niki o mało nie parsknęła śmiechem.
–  Dziewczyny twierdziły, że znajdą drogę do was, że to żaden
problem. No to jak tylko tamci się trochę rozproszyli, to...
– Porwałeś jednego?
–  Nie no. Za pierwszym razem mi się nie udało i  musiałem ich
zabić. Za drugim też nie, bo za szybcy w  mieczach byli, no i  trzeba
było ich podziabać. Ale do trzech razy sztuka...
–  Udało się nie „podziabać”? – dopytywał Nolaan, udając wręcz
troskę.
–  No, na początku – wyznał Hekke. – Dopadłem jednego,
zaciągnęliśmy go w  ustronny kąt. Dziewczyny trzymały, żeby ani
drgnął, a  ja pytałem grzecznie, kim oni są, skąd raczyli przyjechać
i po co. Gad nie chciał mówić.
– Ooo? – Książę tym razem wyglądał na rozczarowanego.
Virion nie wytrzymał i gestem nakazał milczenie.
– Co zrobiłeś? – zapytał.
–  Nie miałem żadnego pilnika, ale noszę taki nóż z  karbami na
klindze. No to mu włożyłem do gęby i zacząłem piłować. Trochę się
zatelepało, ale dziewczyny trzymały mocno, wyglądał, jakby był
zamurowany. Ale... stało się coś dziwnego. – Na twarzy Hekkego
odbiło się wahanie. – On... tak jakby po chwili się otrząsnął.
– Co zrobił?
– Tak jakby sobie coś przypomniał? Coś do niego dotarło? Trudno
powiedzieć, co się stało. – Hekke najwyraźniej nie umiał dobrać
słów. – No ciężko se wyobrazić. Ja mu piłuję zęby, a gad jeden się do
mnie uśmiecha.
– Ja pierdolę! – nie wytrzymała Tania. – Co robi?!
– No śmieje się ze mnie.
– A spiłowałeś mu już ząbki?
–  No właśnie tak, jucha wali, powinien wyć z  bólu, wić się
z przerażenia, a on patrzy mi w oczy z takim rozbawieniem, z taką
pewnością siebie, że to ja się otrząsnąłem. – Hekke aż się wzdrygnął
na wspomnienie. – Mówię do jednej z  dziewczyn: „Zmień chwyt,
weźmiemy się za jego jaja”. A  kiedy puściła jego rękę, to ten gość
chwycił moją dłoń z nożem i wbił se w gardło.
– Co?
–  No przecież normalnie by mnie nie pokonał, ale byłem
przygotowany, że ewentualnie będzie odpychał moją rękę, odsuwał,
więc pchałem. A on pociągnął.
Chłopak pokazał palcem, jak się wbija nóż w gardło.
– I po nim.
Powiedział to tak przekonująco, że przez dłuższą chwilę
pozostałym brakowało głosu. Kolejny człowiek, który ginie
z radością. Więcej. Sprawia wrażenie, że nic mu nie można zrobić.
– Co teraz? – spytał w końcu Lirion.
– Musimy odzyskać konie. I to szybko, bo zaraz się ściemni.
–  No to najkrótszą drogą do wartowni. Ale po drodze będzie
trochę wrogów.
Virion roześmiał się nagle. To przecież był świat, który rozumiał.
Taki, gdzie wszystko było jasne i wytłumaczalne. Chwycił więc głowę
przyjaciela i przyciągnął tak, że zetknęli się czołami.
– A mamy z tym jakiś problem? – zapytał.
– No, kurna, raczej nie mamy. – Lirion roześmiał się również.
Virion popatrzył na pozostałych.
– Ktoś ma?
Nikt się nie zgłosił. Jedynie Kody zaklął pod nosem.
– Żeby was wszystkich powykręcało.
 

Rozdział 6

T aida nie miała gdzie pójść. Zdała sobie z  tego


sprawę już w  kilka chwil po tym, kiedy ruszyła
przed siebie, ale dopóki szła bezmyślnie, nie
kontrolując przemierzanej drogi i  poddając się wizji
własnego załamania, wszystko pozostawało odległe,
tak jakby jej to w  ogóle nie dotyczyło. Potem jednak
w  głowie zaczęły rodzić się myśli. Stupor stuporem, ale organizm
przypominał jej delikatnie o swoich potrzebach. Najpierw zachciało
jej się pić. To akurat nie był problem. Ujęć wody z  ciurkającymi
strumyczkami wokół znajdowało się wiele. Zaspokojenie pragnienia
z  kolei przypomniało Taidzie o  głodzie. Zastanawiała się moment.
Nie, nie, nie, to w  ogóle nie o  to chodzi. Czego więc pragnęła
najbardziej?
Odpowiedź wydawała się jasna. Niestety.
Taida chciała, żeby ktoś ją przytulił.
Ruszyła znowu wzdłuż tłocznej ulicy. Ale już nie tak po prostu
przed siebie. Z ostatnich raportów wynikało, że Taron nie przebywa
dłużej na terenie obozu stworzonego przez wrogów pod Syrinx.
Przeniósł się w  obręb murów stolicy, niedaleko miejsca, gdzie
mieszkał przedtem, w  dzielnicy biedoty i  podejrzanych interesów.
Tam gdzie straż miejska nie pojawiała się za często. Przynajmniej
przed tymi wszystkimi wydarzeniami. Taida miała nadzieję, że trafi
tam bez przewodnika i bez pytania o drogę. Na szczęście nie miała
na sobie munduru. Jak zwykle do pracy wkładała lekką, przewiewną
sukienkę. I wszystko byłoby dobrze, ponieważ nie wyglądała w niej
na funkcjonariusza Zamku. Niestety, gołym okiem dało się
zauważyć, że materiał, z  którego uszyto sukienkę, do tanich nie
należał. A to w okolicach, gdzie panowała bieda, mógł być problem,
choć mogła też liczyć na to, że lumpy się nie zorientują.
Bardziej ciekawiło ją to, że pomyślała o  Taronie. Miał mocne
ramiona, fakt. Obejmować na pewno umiał, uśmiechnęła się do
siebie w  myślach. Ale dlaczego akurat on? Dlaczego Taron?
Przypominał jej trochę Nary’ego?
Nie, psiamać, ryknęło coś w  jej głowie. Dlatego on, bo Virion jest
daleko i zajęty!
Ta myśl otrzeźwiła Taidę zupełnie. Naprawdę zabójca jej
kochanka tkwił gdzieś pod powierzchnią umysłu? Nie mogła się
z  tym pogodzić. Chociaż to nie było dziwne, zważywszy na ogólny
stan jej umysłu. W  każdym razie zaskoczenie własną konstatacją
pozwoliło jej się trochę pozbierać.
Szła w  konkretnym kierunku. Miasto znała dobrze. Stosunkowo
szybko dotarła więc do biedniejszych dzielnic. Na razie nikt się nią
nie interesował. Możliwe, że mieszkańcy tych okolic rzeczywiście
nie potrafili odróżnić wartości jej sukienki od odzienia noszonego
w okolicy. Sakiewki ze sobą nie miała. A noża przywiązanego do uda
nad kolanem nie było widać. Nawet więc nie było czego rabować.
Taida usiłowała się skupić. Dokładny system adresowy w  Syrinx
nie istniał, choć słyszano o  tych nowinkach, które pojawiły się
w  stolicy Troy. Trzeba było orientować się według pobieżnych
wskazówek. Ale nie wyglądało to na szczególnie trudne. Nagle Taida
zobaczyła Tarona. Stał otoczony przez grupkę mężczyzn, którzy
kłócili się o  coś coraz bardziej podniesionymi głosami. Większość
ludzi zajmujących liche kamienice tej dzielnicy spędzało swój czas
na ulicach. W  domach nie mieli nic do roboty. No i  nic tam się nie
działo.
Taida zbliżyła się do pokrzykujących na siebie mężczyzn.
– Ty ciulu złamany! – krzyczał jeden z nich, szturchając Tarona. –
I co? Myślisz, żeś lepszy?
– Wal się.
– Żeś się przeprowadził, bo nasza okolica pewnie ci śmierdzi?
– Tylko kilka ulic dalej jestem!
–  No właśnie! – Dziesiętnika szturchnął inny mężczyzna.
Zarośnięty, w brudnej tunice, z zaciśniętymi jak do bitki pięściami. –
Gardzisz! Nami gardzisz!
Napastnicy nie sprawiali wrażenia szczególnie niebezpiecznych,
a  sprawa nie wyglądała na wyjątkowo poważną. Ot, jakieś
wydumane porachunki podpitych ludzi. Ale Taidzie dawało to
doskonałą okazję do przechwycenia Tarona bez budzenia niczyich
podejrzeń. Błyskawicznie wkroczyła w krąg mężczyzn.
–  A! Tu jesteś! – Chwyciła dziesiętnika za rękę. – Z  kolegami
pijesz?!
– Nie piję. – Taron potrafił opanować zaskoczenie i błyskawicznie
podchwycił grę. – Wyszedłem tylko na chwilę.
–  Na chwilę, a  od rana cię nie ma! – wrzasnęła Taida. – W  domu
nic niezrobione! – Palnęła go otwartą dłonią w  głowę. – Wszystko
odłogiem! Ale jaśnie pan poszedł se pić z kolegami!
– Nie piłem...
Napastnicy, którzy nastawali poprzednio, nie tworzyli już
zwartego koła. Na widok „żony” zaczęli nawet zerkać za siebie.
– Ja ci dam! – krzyczała Taida, bodąc Tarona tym razem w ramię. –
Chuchnij!
Kiedy wykonał polecenie, popatrzyła groźnie na ludzi, którzy ich
otaczali.
– Piliście z moim mężem?!
–  Nie, nie, nie... – Mężczyźni zaczęli się wycofywać. Wobec takiej
agresji pierwotny powód kłótni chyba oddalał się bezpowrotnie.
– Do domu! – ryknęła, ciągnąc Tarona za rękę. – Jazda!
Taron z  najwyższym trudem usiłował zachować poważny wyraz
twarzy. A  nawet kierował nią dyskretnie, by ciągnęła go naprawdę
w kierunku jego, „ich” domu. Napastnicy wycofywali się właśnie, nie
zamierzając stawać w szranki z kobietą aż tak przepełnioną agresją.
–  Dzięki – szepnął, kiedy oddalili się wystarczająco. – Już mnie
zaczynali męczyć tym szarpaniem.
– Nie mogłam zostawić podwładnego samotnie na placu boju.
Uśmiechnął się szeroko.
–  To byli moi dawni koledzy z  poprzedniej okolicy. Popili sobie
i  mnie odnaleźli, bo pomyśleli, że uznałem się za lepszego od nich,
skoro się przeniosłem.
– Domyśliłam się, że to coś w tym stylu.
– Ale naprawdę dzięki za ratunek. Doceniam.
– Nie piłem...

Odpowiedziała mu uśmiechem. Taron zaprowadził Taidę po


trzeszczących schodach na górę. Miał pokój i  wnękę na drugim
piętrze. Praktycznie nieurządzone w żaden sposób. W izbie znalazły
się tylko łóżko, ława i niewielka skrzynia. Pani prokurator nie mogła
pojąć, jak można mieć tak niewiele rzeczy. Choć oczywiście nie
umknął jej fakt, że łóżko było pojedyncze.
Trochę głupia sytuacja. Usiadła na tym łóżku, zgodnie
z  zapraszającym gestem gospodarza, ale zajęła tym samym
najwygodniejsze miejsce. On mógł albo usiąść na ławie, dość daleko
od niej, albo stać podczas rozmowy, budując tym samym dystans,
a  tego chciała uniknąć. Poklepała dłonią pościel obok. Taron
zrozumiał. Nie wykazując ani cienia skrępowania, usiadł obok Taidy.
Dystansu rzeczywiście udało się uniknąć, choć teraz wzajemna ich
relacja przeszła z  kolei w  nadmierną bliskość. Patrzyli na siebie
z  odległości może trochę większej niż łokieć. Czy właśnie tego
chciała nieświadomie? Hm.
– Jak twoja praca? – zagadnęła, żeby przerwać milczenie.
Dziesiętnik był szczery do bólu.
–  Tak zaskoczyła mnie twoja wizyta, że zapomniałem języka
w gębie. A raportu oczywiście nie przygotowałem nawet we własnej
głowie.
No i  co z  nim począć? Podziwiała Tarona za łatwość, z  jaką
przyszło mu płynne przejście na ty. Był chyba jedynym spośród ludzi
poznanych przez nią w  ostatnich latach, któremu ta forma w  ogóle
przechodziła przez usta.
– A mógłbyś tak własnymi słowami? – Przekrzywiła głowę.
–  No, własnymi mógłbym. – On również przekrzywił swoją.
Zupełnie jakby się przekomarzał. – Ten niby obóz w  ogromnej
posiadłości pod miastem został zlikwidowany, a  nas rozpuścili po
mieście. Że niby mamy czekać na rozkazy.
– To znaczy, że coś stanie się bardzo szybko?
Taron skrzywił się nagle.
– A ja mam wrażenie, że wypuścili nas, bo nie bardzo wiedzieli, co
z nami zrobić. Coś wydarzy się niebawem – przyznał jej rację. – Ale
chyba nie potrzebują już nowych sił. Te, które mają, w zupełności im
wystarczą.
– To znaczy, że jak podejrzewaliśmy, ten cały mechanizm działa...
działał – poprawiła się – już tylko siłą bezwładu?
– Tak sądzę. Nie wysyłają już ludzi na pustynię. Nie żądają, jak to
określili, przejścia rytuału. Idźcie do miasta, ale nie wracajcie do
domów, powiedzieli. Zaszyjcie się w melinach i czekajcie na rozkazy.
– Żołnierz westchnął ciężko. – No to się zaszyłem i czekam. Ale póki
co zamiast kogoś z rozkazami doczekałem się starych kumpli.
–  Może jako konspirator jesteś trochę jak ta kozia dupa? –
zaryzykowała, ale Taron się nie obraził.
– No może tak.
– Przestań, proszę.
– No dobra. Trochę ciekawych rzeczy się dowiedziałem.
–  Dawaj, dawaj. – Nieświadomie z  powodu bliskości położyła mu
rękę na ramieniu.
Nie drgnął. Nie cofnął się.
–  Wiem, dlaczego mają wystarczająco dużo ludzi. Wiem też, że
ważny, nieprzekraczalny termin to dosłownie już za chwilę. Choć nie
rozumiem, o co chodzi.
–  Wiesz, ale nie rozumiesz? – dopytała niepewna, czy dobrze
pojęła.
– Właśnie.
Ach, ten jego styl mówienia. Niespieszny, spokojny, bez
jakiegokolwiek nacisku, zupełnie jakby każde słowo wymagało
choćby minimalnego zastanowienia. A  z drugiej strony ton głosu
Tarona wpływał na nią kojąco. Był jedynym znanym jej obecnie
człowiekiem, który nie stanowił kłębka nerwów, dodatkowo kłutego
rozżarzonym do czerwoności prętem.
– Powiesz mi?
Chyba zdał sobie sprawę, że za długo trzyma Taidę
w  niepewności, bo uśmiechnął się lekko i  przysunął bliżej. Tak, nie
miała wątpliwości. Poprawiając się na łóżku, na pewno się
przysunął. O palec, może nawet mniej. Jednak widziała wyraźnie.
–  Tak jak poprzednio, decyzji o  wypuszczeniu na miasto
wszystkich ludzi trzymanych w  tej posiadłości towarzyszyła
wcześniejsza wizyta kogoś ważnego. No – cmoknął lekko – w miarę
ważnego.
– I tak jak poprzednio, wszystkich zamknięto wcześniej, żeby nie
pałętali się po obejściu?
– Tak właśnie.
– Oprócz ciebie.
– Oprócz mnie.
No nie. Teraz się z nią droczył. Albo drażnił.
– Podsłuchałeś coś ciekawego?
– Nie do końca. Tym razem do właściciela posiadłości ani do tego,
co przyjechał, nie udało mi się zbliżyć. Za to słyszałem rozmowę ich
sług. Podsłuchałem na odjezdnym, kiedy tamci dwaj ważniejsi już
się żegnali.
– O? I co?
–  Zagadka. Dialog wyglądał mniej więcej tak. Miejscowy sługa
zapytał: „Będziecie ich zabierać?”. Na co przyjezdny sługa
odpowiedział: „Nie, ludzi dość, a  tych trzeba będzie wypuścić”.
Miejscowy chyba się zdziwił, bo powiedział: „Toż ich wszystkich
straż połapie! I  przesłucha!”. A  przyjezdny odparł spokojnie: „Nie
zdążą. Pamiętaj, że nasi już popełnili samobójstwo”.
Taida patrzyła oniemiała. Myśli w jej głowie za żadne skarby nie
chciały ułożyć się w  logiczną całość. Mogła się jedynie domyślić, że
„ich zabierać” dotyczyło tych wszystkich uratowanych spod
szubienicy, których zgromadzono w  posiadłości. „Ludzi dość” też
mogła zrozumieć. Ale jak połączyć to, że straż nie zdąży nikogo
złapać, bo „nasi już popełnili samobójstwo”?
– Kojarzysz cokolwiek z tej rozmowy? – zapytała.
Taron wypuścił powietrze z  płuc, myśląc o  czymś. Ale jak to on,
niezbyt intensywnie.
– Wiem o rytuale, któremu mieliśmy się poddać na pustyni. Gdyby
nas tam oczywiście wysłano.
– Jakim rytuale?
Wzruszył ramionami. A Taida zaczęła intensywnie myśleć.
–  Aha, ten rytuał polega na tym, że tamci zobowiązują się do
popełnienia samobójstwa. Tak jak ci ludzie w  tłumie, który
zaatakował ekipę Viriona w wąskim zaułku.
Tym razem to Taron położył rękę na ramieniu pani prokurator.
–  W  normalnych czasach przy dzielącej nas przepaści
pożyczyłabyś mi sto złotych monet? – zapytał.
– No raczej nie. – Usiłowała mówić delikatnie.
– A gdybym cię zapewnił, że oddam?
– No coś ty. Nie pożyczyłabym.
– Sama więc widzisz, ile warte jest zapewnienie. Nic nie są warte
słowa, że się ktoś zabije. Tylko czyn może to poświadczyć.
–  Dobra – zgodziła się natychmiast. – On powiedział, że już
popełnili samobójstwo. Ale w  tym przypadku nie powinno być już
pośpiechu, bo dysponują co najwyżej armią duchów. Prawda?
Nie przyznał jej racji.
–  Ot, zagadka zatem – mruknął, a  potem zmienił temat: – Nie
wyglądasz najlepiej.
– Och, bardzo ci dziękuję za typowy męski komplement.
Chyba nie zrozumiał.
–  Przypominasz kogoś, kto nie spał przez wiele dni, nie jadł, nie
pił, tylko obgryzał paznokcie.
–  Nie obgryzam! – Zaprezentowała mu swoje wypielęgnowane
przez sługi palce.
Sprawnie chwycił je własnymi dłońmi i przytrzymał.
– Wszyscy nastają na twoje życie, nie mogłaś już wytrzymać i...
– Załamałam się – wyznała szczerze i jakby na przekór sobie.
– Aha.
Puścił jej nadgarstki.
– Chcesz pogadać?
Potwierdziła energicznym ruchem głowy.
Taron bezczelnie włożył dwa palce pod ramiączka jej sukienki.
Patrząc Taidzie w  oczy, zsunął je na boki, poniżej linii jej barków.
Ramiączka opadły wraz z górą sukienki, odsłaniając piersi.
– Przytul się – zakomenderował. – Będzie nam się lepiej gadało.
Zadekowali się na jakiejś wsi leżącej przy krawędzi pustyni, gdzie
nie można było nawet powiedzieć, że psy dupami szczekają, bo
byłaby to obraza dla psów, szczekających dup oraz jakiegokolwiek
poczucia przyzwoitości. Po prostu kraniec świata, gdzie nie dzieje się
nic, nigdy się nie działo i  dziać nie będzie. Być może to miejsce
przetrwa nawet ostateczne zakończenie istnienia ludzkości,
ponieważ tu nie ma prawa stać się nic ciekawego, a więc i katastrofa
nie powinna się wydarzyć.
Kody pojechał wysłać raporty przez sieć prefekturalną. Chciał też
odebrać rozkazy, jeśli takie miałyby na niego czekać. A  oni głupieli
z  nudów. Jedynie Rohan znalazł sobie zajęcie i  zabawiał gromadkę
tutejszych bachorów, wystawiając jednoosobowo sztukę
o  prawniczej rybie. Virion i  Niki uciekali na pustynię, gdzie
zabawiali się we własnym gronie. Tania flirtowała to z Rohanem, to
z  Lirionem. Hekke chyba zaprzyjaźnił się i  przerżnął jedną
z pustynnych dziewczyn. A może i dwie? Nolaan zajęty był pisaniem.
Podobno notował co ciekawsze momenty ich przygód, żeby później
nająć najlepszego w  cesarstwie kronikarza, aby ten stworzył epos,
który przykryje wszelkie inne poematy. Według plotek co prawda
epos miał przykryć głównie sprzedawane za pięć brązowych
romanse rycerskie i przedstawiać księcia jako szermierza, a przede
wszystkim kochanka lepszego niż Virion. Ale plotkom można było
chyba nie wierzyć, bo rozpuszczał je zawistny Hekke. No i  trudno
uwierzyć, że Nolaan zazdrościł Virionowi sławy szermierczej. Nie
wiadomo, co z  zazdrością o  powodzenie wśród kobiet, ale to też
wątpliwe, bo książę choćby z  racji posiadanego majątku raczej się
oganiał od nadmiaru chętnych, niż odczuwał jakikolwiek brak w tej
kwestii.
We wsi do picia było wino, które było nie do picia. O wódce tu nie
słyszeli. Bimber, owszem, mógł się zdarzyć, ale tubylcy jak ognia
unikali odpowiedzi na pytanie, z  czego pędzą. Szybka analiza
dokonana przez Viriona dowiodła bowiem, że jedyną nadającą się
jako półprodukt i  dostępną tu substancją może być zwierzęcy
nawóz. Nudzili się więc, wieczorami żując liście, które Lirion woził
jako remedium na ból w  razie odniesienia poważniejszych ran.
Żucie przynosiło średni efekt, bo liście były już mocno zeschnięte.
Wściekli czekali na Kody’ego, który obiecał, że przywiezie
odpowiednie zaopatrzenie, ale jakoś tak nieszczególnie na niego
liczyli, bo funkcjonariuszowi mało kto ufał w tej kwestii.
Na szczęście żadna niedola nie trwa wiecznie. Kody wrócił.
I przywiózł wszelkie konieczne zapasy.
– I cóż tam słychać w wielkim świecie? – Virion wlewał zawartość
kubeczka na język jak niegdyś Horech, wąską strużką.
–  Raporty oddałem, rozkazy przyjąłem, wszystko, co potrzebne,
kupiłem... – Kody puknął się w  pierś gestem pełnym uznania. – No
i chłopaka oddałem, tego Gerrego czy jak mu tam.
– Sam chciał pójść do pierdla? – zdziwił się Rohan.
–  No przecież mu nie powiedziałem, że do pierdla na
przesłuchanie – obruszył się Kody. – Długo tłumaczyłem, że skoro
tamci nastają na jego życie, to jedyną instytucją, która zapewni mu
bezinteresownie bezpieczeństwo, jest właśnie prefektura. Że go
odeślą z  eskortą do Syrinx i  umieszczą w  miejscu, gdzie będzie
bezpieczny.
–  Na dnie lochu? – upewnił się Virion. – Gdzie go będą
przesłuchiwać?
– Tego mu nie powiedziałem. Więc sam poszedł.
Towarzystwo przy ognisku zaczęło się śmiać. Widać naiwnych
liczących na cesarską sprawiedliwość nie brakowało. Ale wyjątkowo
tacy nie siedzieli przy tym ogniu.
–  A  za te raporty to ci głowy nie zmyją? – dopytywał Rohan. –
W  końcuśmy zaatakowali czyjąś posiadłość, wyrżnęli połowę
obrońców, a potem wyrżnęli jeszcze połowę tych, co chcieli dorżnąć
tych pierwszych. Może z tego konfuzja być.
–  Nie będzie – włączył się Nolaan. – Sztuka pisania raportów jest
sztuką wyższą niż kronikarstwo nawet. Wyższą niż układanie
szarad.
– No jak to? – obruszył się stary żołnierz.
–  Podziel sobie tabliczkę na dwie części. Po lewej wypisz słowa
dotyczące wrogów: podstępni, niegodziwi, działając skrytobójczo,
okazując lekceważenie dla władzy cesarskiej, mordowali, wybijali,
torturowali i... jeszcze pięćdziesiąt wyrażeń w tym stylu. A po prawej
stronie tabliczki wypisz określenia, które dotyczą nas: działając
w  skrajnie niekorzystnych warunkach, okazując odpowiedzialność
i stanowczość, daliśmy odpór, zdecydowanie, broniąc prawa, ratując
niewinnych... i  jeszcze pięćdziesiąt wyrażeń w  tym stylu. Potem
popatrz na tabliczkę i napisz raport, wykorzystując wszystkie słowa,
które są na tabliczce, w  odniesieniu oczywiście do odpowiednich
stron. I  otrzymujesz arcydzieło, które każdego odbiorcę rzuci na
kolana i  przepełni wdzięcznością, że los dał mu kogoś tak
kompetentnego jak autor raportu.
– To arcydzieło nie będzie mieć nic wspólnego z rzeczywistością –
wtrącił Virion.
–  A  kogo obchodzi rzeczywistość? – odpowiedział filozoficznym
pytaniem książę. – Czyż nie lepiej obcować z wyrafinowaną sztuką?
Kody podniósł rękę, żeby przerwać teoretyczną dyskusję.
–  W  moim raporcie opisałem wyłącznie prawdę. Tylko fakty! –
podkreślił, ale zaraz dodał: – Choć oczywiście stosowałem się do
wszelkich zasad, które raczył przed chwilą opisać książę.
– O nie. Opierdolą nas! – zaniepokoiła się Tania.
–  Przeciwnie. Prowincjonalny prefekt, choć nie znał
zaszyfrowanych szczegółów, to nie posiadał się z  radości. Każdy,
nawet najbardziej tępy urzędnik wie bowiem dobrze, że Pałac chce
krwi.
– I tu się zasadniczo zgadzamy w diagnozie – potwierdził Nolaan.
– Domyślam się, że podobnej treści będą również przekazane
rozkazy?
– Owszem.
Zapadła cisza. Wszyscy jakoś tak odruchowo spojrzeli na swojego
dowódcę. Virion tylko wzruszył ramionami. Przełknął wódkę, którą
miał w ustach, i powiedział:
– No co tak patrzycie? A do czego nas wynajęli?
– Ja bym mógł jeszcze zaśpiewać – zaproponował Kody. – Ale wy?
– Nie umiesz śpiewać – skwitował uwagę Rohan.
–  Umiem – odgryzł się funkcjonariusz i  zanucił trawestację
pijackiej piosenki: – „Rohanie, tobie nie żal, Rohanie, wbij go na
pal!”.
– O Bogowie! Poderżnijcie mu gardło albo ja to zrobię.
–  Miej litość nad Virionem – dołączył Nolaan. – On ma słuch
absolutny i cierpi teraz niewymownie!
Tania chichotała, ciągnąc wino wprost z amfory.
– Ja mogę zatańczyć.
– O, to już bardziej – rozochocił się Hekke. – Ale na golasa.
– Tylko razem z Niki.
– Odczep się – fuknęła upiorzyca. – Jestem w ciąży.
–  Przestańcie się przekomarzać – próbował przekrzyczeć resztę
Lirion. – Czy ktoś tu chciałby wysłuchać, co Zamek chce nam
przekazać?
– Napijmy się, a potem wysłuchamy – zaproponował Virion.
–  Najpierw posłuchajmy, a  potem pijmy, bo inaczej niczego nie
zapamiętamy.
– Ale się zrobiłeś zasadniczy...
–  A  co to za różnica? – Tania analizowała to, co usłyszała. –
Wysłuchajmy, pijmy, zapomnijmy czy pijmy, wysłuchajmy,
zapomnijmy?
– Nikt ci nie każe zapominać.
– To o czym mówimy?
– Ciiii... – Kody podniósł ręce.
– Niki, ugryź go w gardło – mruknęła Tania.
– Kogo?
Upiorzyca jak zwykle nie mnożyła problemów i  nie zapytała „za
co?”, „dlaczego?” ani nic w  tym rodzaju. Zagryźć to zagryźć. Żadna
filozofia ani sąd udowadniający winę tu niepotrzebny. Tak się
rozochociła, że Virion dyskretnym szturchnięciem musiał zgasić
zapał bojowy żony.
–  Czy mógłbym nareszcie przedstawić wymagania Zamku wobec
naszej grupy? – Kody zaczynał tracić cierpliwość.
–  Nie mów, że chciałbyś coś przedstawić. – Rohan nie chciał dać
mu dojść do słowa. – Przedstawienia daje aktor, którym nie jesteś. Ty
możesz nam jedynie coś powiedzieć.
– No to powiem...
–  Jeśli zdołasz ich przekrzyczeć. – Nolaan trochę z  rezygnacją
wskazał na rozdyskutowane nagle pod wpływem alkoholu
towarzystwo.
Z Kody’ego uszło powietrze. Ostrożnie dotknął ramienia szefa.
– Mógłbyś ich spacyfikować? – zapytał.
Virion z niechęcią przerwał ożywioną rozmowę z Tanią i spojrzał
na niego z dezaprobatą. Potem jednak wyprostował się groźnie.
–  Cisza w  szeregach! – nakazał. – A  ty mów, co masz powiedzieć,
tylko się streszczaj.
– Tak jest.
Funkcjonariusz wyjął z torby przywiezione papiery.
– Własnymi słowami! I krótko.
– Tak jest – zgodził się Kody natychmiast. Usłyszawszy polecenie,
postanowił nie owijać w  bawełnę. – Mamy napaść na córkę
wielkiego księcia Królestwa Troy, księżniczkę Kasjopeę.
Zadowolony czekał na efekt swych słów i  nie zawiódł się
w najmniejszym stopniu.
Virion, który akurat przełykał haust wódki, zakrztusił się i  teraz
walczył o  odzyskanie oddechu. Nolaan upuścił trzymany w  dłoni
kubek z  winem. Jego wspaniałą tunikę ozdobiła wielka czerwona
plama. Rohan chciał się chyba zerwać na równe nogi, ale stary już
był i  nie wyszło. Zachwiał się i  z całym impetem uderzył głową
w  szczękę Liriona, który akurat pochylał się w  jego stronę. Obaj
chwycili się za bolące miejsca. Tania, która strugała dla zabawy jakiś
patyczek, skaleczyła się w  rękę. Najpierw podniosła krwawiący
palec do ust, a potem przypomniała sobie, że obok siedzi przecież jej
ulubiona ostatnio koleżanka, i podsunęła dłoń w stronę twarzy Niki.
– Możesz?
Upiorzyca odruchowo zaczęła ssać zraniony palec. I chyba dobrze,
bo inaczej siedziałaby z otwartymi ze zdumienia ustami.
Kody zadowolony z  efektu przenosił wzrok z  twarzy na twarz.
Jedynie pustynne dziewczyny nie wykazały żadnego
zainteresowania. Siedziały przytulone do siebie, bardzo zadowolone
z faktu, że poczęstowano je słodkim winem.
–  Ja... ja pierdolę! – wykrztusił Virion, kiedy tylko uporał się
z atakiem kaszlu. – Serio?
– No.
Nolaan opanował się pierwszy. Choć wściekły z  powodu
poplamienia tuniki, bo nie pamiętał, ile jeszcze ma na zmianę
w bagażach, zapytał:
– W czym tkwi kruczek?
– Co tkwi?
– Tajny paragraf.
– Ach. – To Kody zrozumiał. – Nic ma się jej nie stać.
Książę tylko prychnął, wściekły coraz bardziej.
–  To może łaskawie powiesz od razu wszystko. Bo to, że włos
z głowy nie może jej spaść, to chyba dla wszystkich jasne!
–  Dla mnie nie. – Niki popatrzyła na niego zaciekawiona. –
Dlaczego nie wolno jej tknąć?
– Zbyt wysoko postawiona. Jeśli ktoś ruszy ten kamień, to mozaika
posypie się cała. Będzie wojna między Luan a Troy.
– Przecież trwa wojna.
–  Nie nazywaj mordobicia w  okolicach portu Yach wojną, bo to
raczej „kabzobicie”. Tam się sakiewkami naparzają, nie mieczami.
Ale jeśli Kasjopei coś się stanie, to Troy ruszy marszem na Syrinx.
Ich sojusznicy z Zimnych Królestw dołączą ławą z drugiej strony.
– Fakt. – Lirion ruchem głowy potwierdził słowa księcia. – Każdy
już ma dość Luan i tylko okazji czeka.
– A w dodatku Archentar całą dyplomację rzuci na Nimmeth, Dery
i  Arkach. Złote góry tam obieca i  wielkie przestrzenie. Cesarstwo
oberwie więc też z drugiej strony. A wtedy: uuuuu...
– Uuuu – zawtórował Rohan. – Choć nie nazwałbym tego od razu
zagrożeniem śmiertelnym. Potrzeba jeszcze czegoś, co rozłoży Luan
od środka.
– A czy to coś właśnie się nie kroi? – Nolaan popatrzył na starego
żołnierza, ale ten tylko wzruszył ramionami.
–  Sami widzicie. – Kody podniósł dłoń, po raz kolejny usiłując
uciszyć komentatorów. – Nie wolno jej tknąć, ale należy porządnie
nastraszyć. Napaść ma wyglądać na autentyczną.
– W życiu nie widziałem głupszego planu – mruknął Virion. – Jak
nastraszyć? Ile osób ma się zesrać, żeby nam zaliczyli wykonanie
planu?
– To nie jest takie proste. Musimy improwizować w zależności od
sytuacji. Dostaliśmy plan trasy poselstwa od prefektury. Postoje,
miejsca oficjalnych wizyt po drodze, każdy szczegół. Ale to przecież
nie jest plan umysłu Kasjopei. Nikt nie wie, co się tam zalęgnie.
– No ładnie.
–  Plan jest jednak precyzyjny. Zamek rozpuszcza plotki, że Luan
i  Troy niezależnie interesują się tym, co ciekawego dzieje się
w  okolicach Natares. I  że mamy informacje na temat działalności
poselstwa od swoich szpiegów. Wiemy, że otoczenie księżniczki
rozwiązało zagadkę.
– A wiemy?
– Nic nie wiemy. To prowokacja.
– No to nie rozumiem.
–  Chodzi o  to, żeby wrogowie dowiedzieli się o  naszym ataku na
poselstwo. Będą sądzić, że tamci są w  posiadaniu istotnych
informacji.
–  Aha. Nam się atak „nie uda”, więc sprowokuje atak naszych
wrogów?
–  Mniej więcej. I  dlatego kiedy już nastraszymy Kasjopeę,
a konkretnie: jej straże i pewnego pana z wywiadu o imieniu Naven,
to po cichu nie odstępujemy ich orszaku ani na krok.
Virion napełnił swój kubek wódką z bukłaka.
–  Widziałem już bardziej skomplikowane plany. – Wychylił
zawartość naczynia jednym haustem. – Widziałem też plany jeszcze
głupsze. – Wzruszył ramionami. – Rzadko jednak zdarza się równie
silne połączenie obu tych cech.
Nolaan zaczął się śmiać.
– A znasz takie wojskowe powiedzenie o strategii?
– Jakie?
–  Tylko głupi plan ma szansę na powodzenie, ponieważ Bogowie
nie zrozumieją, co mają w nim zepsuć.
Tym razem śmiechem ryknął Rohan. I  był to śmiech pełen
akceptacji.

Taida obudziła się wypoczęta i rozgrzana. Leniwe myśli niespiesznie


sunęły w jej głowie. Dopiero po długiej chwili stwierdziła, że uczucie
powolności tego szczególnego poranka było absolutnie wyjątkowe.
Nie doznała czegoś podobnego od bardzo dawna. Luz, spokój,
szczęście... Czy to ostatnie określenie było na pewno adekwatne? Czy
chodzi tylko o  głęboką satysfakcję z  tego, co działo się w  nocy?
Drgnęła, gładząc się dłonią po własnym brzuchu. Pod cienkim
kocykiem była naga. Zdecydowała się otworzyć oczy.
Taron krzątał się przy ławie, która teraz chyba pełniła rolę
kuchni. Również był goły i  zupełnie go to nie krępowało. Wyczuł
oczywiście, że się obudziła, bo spojrzał w stronę łóżka. Ciekawe, czy
uśmiech na jego twarzy był wyrazem sprzyjania? Kpiny? Nie... Taida
chciała zmusić się do rezygnacji z  zawodowego podejścia do ludzi.
Ten uśmiech prawdopodobnie przecież nic nie znaczył poza faktem,
że jemu też jest dobrze.
–  Wstałeś tak wcześnie? – zapytała, bo chciała zacząć rozmowę,
a nic innego nie przychodziło jej do głowy.
–  Nie da się z  tobą leżeć w  tak wąskim łóżku – odparł. –
Rozpychasz się jak gówniara, która chce wypchnąć siostrę z pościeli.
– Nie rozpycham się.
–  Akurat. Najpierw strzeliłaś mnie głową w  szczękę, łokciem
w splot, a kolanem, mmm, nie powiem gdzie.
– Coś mi się śniło w takim razie.
– Ewidentnie z kimś walczyłaś.
– Wygrałam?
– Nie wiem, jak facet ze snu, ale kiedy mnie pierdyknęłaś z pięści
w wątrobę, wolałem podać tyły i wstać.
–  Aha. – Zmrużyła oczy. Nie pamiętała żadnego szczegółu
dramatycznego snu. No ale istniała przecież możliwość, że
mężczyzna przy ławie zmyśla. – Gdzie moja sukienka?
–  Wiesz co? Nie wiem. – Taron wyprostował się i  potarł brodę
zafrasowany. – Wczoraj, jak wypiliśmy, to ją zdjęłaś, usiadłaś naga
w  oknie i  wykrzykiwałaś sprośności do przechodniów. Sukienką
wywijałaś szeroko, a potem gdzieś rzuciłaś...
Taida wychyliła się z  łóżka, chwytając jedyny pocisk będący
w  zasięgu – spory metalowy kubek, który który stał na podłodze.
Mimo że musiała użyć lewej ręki, rzuciła idealnie. Jej instruktor od
miotania nożem byłby z  niej dumy, bo Taron, gdyby nie miał
refleksu, dostałby kubkiem w sam środek czoła.
–  Ożeż ty... tygrysico – szepnął z  podziwem. Ale już po chwili
zmienił ton: – Bo zaraz ci zrobię: kici, kici...
–  Nie boję się. – Taida wyskoczyła z  łóżka, osłaniając się cienkim
kocem. Nie krępowała się nagości oczywiście, ale jakoś tak głupio
czuła się bezbronna, nie wiedząc, co z jej sukienką.
Taron musiał odgadnąć jej myśli. Podał jej tunikę, prostą, trochę
spraną.
–  Zamieniłem twoje ubranie z  sąsiadką. Nie wiem, jakim cudem
dotarłaś tutaj w  tak bogatej sukience żywa. A  już na pewno trudno
w niej udawać moją żonę.
Taida od razu powąchała tunikę.
–  Czysta, czysta – uspokoił ją dziesiętnik. – I  uwierz, będziesz
w niej bardziej pasować do tego miejsca.
Materiał rzeczywiście nie był przesiąknięty niczyim potem.
Włożyła tunikę przez głowę, ściągnęła na bokach palcami.
W niewielkim pomieszczeniu nie było żadnego lustra. Za to Taidzie
przyszła do głowy myśl: jak Taron poszedł do sąsiadki robić
zamianę? Widział się z nią na golasa czy też ubrał się, a po powrocie
znowu rozebrał? Hm?
– Głodna?
– Jak każda tygrysica o poranku.
– No to chodź.
Usiedli na ławie okrakiem, twarzami do siebie. Taida nie mogła
opanować ssania w  żołądku. Rzuciła się na jedzenie, błyskawicznie
napychając usta. Warzywa potem, na razie ser, doskonały, ryby,
z  wczoraj chyba, albo nawet z  przedwczoraj, lepiej nie wnikać,
mięsa nie było. Aż tak ją wyczerpały nocne zapasy z  Taronem? Aż
tyle sił straciła? Bez znaczenia. Cokolwiek by robiła, jej dzisiejszy
nastrój był tego warty.
Taron wkładał do ust malutkie kawałki, co pozwalało mu
prowadzić rozmowę. A właściwie monolog, zważywszy na zwięzłość
jej odpowiedzi, spowodowaną priorytetem żucia.
– Wiesz, natchnęło mnie to, co wczoraj opowiadałaś.
– Mhm?
– Pamiętasz, co mówiłaś?
– Mhm.
–  Przybiegłaś jakaś taka nieswoja, twierdząc, że chcą cię zabić.
A  właściwie to pojmać, torturować i  zabić. To zabicie na samym
końcu.
– Mhm.
– A potem powiedziałaś, że nie jesteś pewna, czy naprawdę chcą.
– Mhm? – Tego nie pamiętała.
–  Mówiłaś, że może ci się zdaje, że stan twoich nerwów sprawia,
że widzisz wrogów już w każdym z twojego otoczenia, że przypadki
interpretujesz...
–  Mhm – przypomniała sobie. Trajkotała wczoraj jak najęta, bo
musiała się komuś wyżalić. Musiała powiedzieć, co leżało jej na
sercu. Że wszystko na jej głowie, że ona już nie daje rady, że ma dość
i  że nie ma nikogo, kto mógłby ją utulić... O  Bogowie! Naprawdę
powiedziała coś takiego? W każdym razie ta ostatnia kwestia została
rozwiązana. I  wczoraj, i  przez pół nocy. Na pewno była tulona, i  to
bardzo aktywnie.
–  Myślałem o  tym, co powiedziałaś. Myślałem o  tym, co się
ostatnio działo.
– Mhm?
– I wiem, o co chodzi z tymi samobójstwami.
Zakrztusiła się. Miała wciąż pełne usta i  nie mogła zaczerpnąć
powietrza. Taron zerwał się, stanął obok i  zaczął uderzać w  plecy
Taidy otwartą dłonią.
– Wypluj! – rozkazał.
O nie. Była zbyt głodna. Łzy napłynęły jej do oczu. Niech on już jej
nie bije. Pochyliła się nad ławą. To przyniosło ulgę. Gardło miała
ciągle ściśnięte, ale powoli zdołała zaczerpnąć trochę powietrza. Nie.
Spokojnie. Nic się nie dzieje.
Co on powiedział?
Nagle przestała odczuwać skutki zakrztuszenia, jakby jej w ogóle
nie dotyczyły. Przestała żuć. I chyba przestała oddychać.
– Hm?
Przeklęte jedzenie, którym napchała sobie usta. Zaczęła
gwałtownie ruszać szczęką, nie zważając na to, że oczy Tarona robią
się coraz większe. Trudno. Jednak nawet najgorsze, najbardziej
długotrwałe prace znajdują swój kres. Taida przełknęła ostatni kęs
i  popiła wodą pomieszaną z  winem, czy raczej, sądząc po smaku,
z octem.
– Co powiedziałeś?
– Żebyś wypluła.
Fuknęła na niego.
– Co powiedziałeś przedtem?!
Zrozumiał.
– A. Powiedziałem, że wiem, o co chodzi z tymi samobójstwami.
Miała ochotę go zamordować. Opanowała się jednak, oddychając
głęboko. Potem ujęła Tarona za rękę i popchnęła lekko.
– Usiądź na powrót i mów, proszę.
Znowu zajął miejsce naprzeciwko niej.
–  Myślę sobie tak: dlaczego sługa, którego podsłuchałem,
powiedział mniej więcej, że muszą się spieszyć, bo ktoś tam już
popełnił samobójstwo? No przecież akt zabicia siebie jest już
z  natury aktem dokonanym. Po nim już nie trzeba się nigdzie
spieszyć. No chyba że na stos pogrzebowy do ciałopalenia, bo jest
upał i szacowne zwłoki szybko zaczynają śmierdzieć.
– I do czego doszedłeś? – przerwała mu potok wymowy.
–  No właśnie. Skoro tamci się już zabili, to gdzie się trzeba
spieszyć?
Taida wyczerpywała właśnie wszystkie zasoby cierpliwości.
– No gdzie? – zapytała, panując nad głosem.
–  A  widzisz. – Taron roześmiał się nagle i  klasnął w  dłonie,
niepomiernie z  czegoś zadowolony. Był straszną gadułą. – Olśniło
mnie.
– A byłbyś tak dobry i mnie także wprowadził w meandry swoich
przemyśleń? – Wiedziała, że tylko nieskończona cierpliwość może ją
uratować.
Dziesiętnik przytaknął.
– Pomyślałem sobie: oni już popełnili samobójstwo, ale jeszcze nie
umarli.
Patrzył na nią z triumfalną miną, a Taida nie zrozumiała.
– Jak to możliwe? – zapytała niepewna, czy może Taron po prostu
postradał zmysły.
– A słyszałaś o wodzie życia?
Nagle olśniło i ją. Woda życia! Wieloskładnikowa, skomplikowana
w  wykonaniu trucizna, która nie działała od razu. Skrytobójca
wiedział, że jeśli umiejętnie poda ją ofierze, ta nie umrze od razu.
Zgon nastąpi po trzech, a  nawet pięciu dniach. I  nikt wtedy nie
skojarzy ani momentu podania trucizny, ani osoby, która ją podała.
Istniała ogromna szansa, że morderca pozostanie poza
podejrzeniami. Często też wodę życia wykorzystywano w  inny
sposób. Aplikowano truciznę niczego niespodziewającemu się
człowiekowi i  po chwili informowano go o  tym. Morderca, jeśli był
kimś władnym i  nie bał się wymiaru sprawiedliwości, mógł
rozkoszować się kilkoma dniami męki psychicznej swojej ofiary,
a potem jeszcze jej bolesnym umieraniem.
– Sądzisz, że komuś, jakimś ludziom podano wodę życia?
Taron zaprzeczył ruchem głowy.
– Na pewno nie chodzi o tę truciznę. Bo kilka dni to zdecydowanie
za mało. Muszą mieć coś lepszego. Być może coś, co się podaje
w kilku dawkach?
O tym też słyszała. Podobno władcy na wschodzie mieli truciznę,
która działała odwrotnie. Podawali ją swoim najbardziej zaufanym
ludziom i  od tej chwili, żeby nie umrzeć, delikwent musiał brać
kolejne porcje każdego dnia, aż do końca życia. Jeśliby choć jednego
dnia zaniechał, umierał w  straszliwych męczarniach. A  ponieważ
tylko władca znał skład trucizny, tylko on nią dysponował.
Zapewniał sobie w ten sposób absolutną lojalność swoich ludzi, ich
nieprzekupność, niezachwiane niczym trwanie przy nim bez
względu na okoliczności i  złe wiatry. Majstersztyk. Choć Taida
oczywiście słyszała, że wszystko to jest sztuczką, a władcy ciemnym
poddanym dodają do wody po prostu trochę soli czy innych
składników i  jedynie straszą opowieścią o  potwornych skutkach
przerwania „kuracji”. Mniejsza z  tym. W  nowoczesnym państwie,
jakim było cesarstwo, można było wyobrazić sobie wyprodukowanie
każdej trucizny. I to zdecydowanie działającej.
–  Twoje rozumowanie ma jeden minus – powiedziała. – Popełnić
samobójstwo nie oznacza przecież podania komuś trucizny. Nawet
takiej, która działa powoli.
– Właśnie. Ci ludzie musieli przyjąć ją sami.
– A po co? – strzeliła.
Westchnął.
– Widzisz, to trochę skomplikowane. Ale najzupełniej możliwe.
– Chyba nie rozumiem.
–  A  ja składam całą wiedzę ze strzępków. No i  niby wszystko
pasuje, ale wiesz, gdzie można dojść w ten sposób.
–  Na manowce? – Uśmiechnęła się. – Nie przejmuj się. Jestem
w  takiej desperacji, że przyjmę każdą hipotezę. Nawet najbardziej
zwariowaną.
Taron odpowiedział uśmiechem.
–  Pamiętasz, jak mówiłem ci o  jakimś misterium? O  obrzędzie,
ceremonii?
Wysiliła pamięć, lecz niczego takiego nie mogła sobie
przypomnieć. Nieistotne. Po pierwsze, część poprzedniego wieczoru
ginęła w mroku niepamięci, a po drugie, w obecnym stanie nerwów
nie takie rzeczy jej umykały.
–  Myślisz, że coś podobnego dzieje się w  obozach na pustyni? –
zasugerowała. – Że wrogowie wywożą tam ludzi, uczą czegoś...
– Uczą? – przerwał jej brutalnie. – Misteria nie polegają na nauce,
tylko na wierze. Wystarczy wywołać mistyczne uniesienie i  już
człowiek połączy się z Bogami... cokolwiek by to oznaczało.
Znowu miał rację. Słyszała o wielu religijnych rytuałach, podczas
których ludzie okaleczali się w okrutny sposób. A to wykłuwali sobie
oczy, a  to obcinali genitalia, piersi, języki czy co tam jeszcze uznali
za narzędzie grzechu. Gdzieś, i  to wcale nie na dalekim wschodzie,
ludzie podczas ekstazy religijnej wywołanej narkotycznym
misterium sami się kastrowali, a  potem biegli przez świątynne
miasto, aby rzucić efekt kastracji w  drzwi domu przypadkowej
rodziny, która odtąd miała zająć się leczeniem pątnika. Taida
czytała, że wielu z  nich, kiedy rano ocknęli się już z  euforycznych
przeżyć, biadało z  powodu własnego czynu i  pogrążało się
w rozpaczy. Wszystko jest więc możliwe.
– Możesz mieć rację – przyznała. – Ale jakoś nie słyszałam o nowej
sekcie czy wierzeniu, które...
– Zbyt jesteś zajęta spiskiem – przerwał jej znowu Taron. – A tu na
każdej ulicy znajdziesz kaznodzieję, który namawia do zmiany
wierzeń. Twierdzą oni, że czynienie dobra nie ma już sensu. Za
dobro nikt nie został jeszcze nagrodzony. A  za zło przeciwnie
i dlatego trzeba nareszcie zrozumieć, że to właśnie czynienie zła jest
Bogom lube.
– Co za brednie.
–  Tak się wydaje wszystkim racjonalnie myślącym. W  trakcie
transu, wśród mrowia podobnych do siebie, przy odpowiedniej
obróbce można uwierzyć we wszystko. Szczególnie jak się coś
przyjmie przedtem, i nie mówię o alkoholu.
Taida nie wiedziała, co myśleć. Wersja Tarona brzmiała
przekonująco, ale ciągle to były tylko teorie. Zanalizowanie kilku
strzępów informacji tak, by do siebie pasowały. Co jednak jest
prawdą, a  co ułudą, wyłącznie emanacjami umysłu – nie sposób
teraz stwierdzić. W  misterium mogła uwierzyć. W  to, że ludzie
ogarnięci religijnym szałem robią sobie straszne rzeczy, nie
wyłączając samobójstwa, również. Ale nie mogła przyjąć za dobrą
monetę, że ktoś pił truciznę mającą zakończyć jego żywot dopiero po
upływie wielu dni, a przez ten czas realizował konsekwentnie czyjeś
plany. Jedno kłóciło się z  drugim, ponieważ czym innym jest
przygotowywanie racjonalnego planu, a czym innym rzucenie się na
kogoś, nie bacząc na zatracenie, bo i tak wybrana wcześniej śmierć
powoli zaglądała już w oczy.
Zaraz, zaraz. Przypomniała sobie wydarzenia na placu przed
tłocznią oliwy. Przypomniała sobie płonących ludzi. Ilu z  nich było
wykonawcami straszliwej woli wrogów cesarstwa? Ilu poświęciło
się, by maksymalizować straty? Hm. A  ci, którzy w  zaułku
zaatakowali profesjonalistów Viriona? Do tej pory sądziła, że Kody
koloryzuje. Że opowieści o tłumie mającym pewność własnej śmierci
i  nieubłaganie prącym na szermierzy to raczej efekt strachu
funkcjonariusza wywołanego gwałtownymi przeżyciami. A  tu
proszę. To mogła być najszczersza prawda. Miała wrażenie, że
dotknęła nareszcie jednej z  najważniejszych tajemnic wrogów
cesarstwa, a  jednocześnie, paradoksalnie, nie mogła się z  nią
pogodzić.
–  Wiesz co? Teoretycznie to, co mówisz, tłumaczyłoby charakter
gwałtownych zajść, jakich byliśmy ostatnio świadkami.
Przynajmniej niektórych.
– O czym mówisz?
–  O  tym, że, zacytuję: „samobójcy tłumnie zaatakowali grupę
Viriona” chociażby.
– Sama widzisz.
–  Nic nie widzę. Mogę uwierzyć, że ktoś w  religijnym szale zażył
truciznę, nawet z  opóźnionym działaniem. Jednak w  głowie mi się
nie mieści, że są ludzie, którzy przez długi czas oczekiwania potrafią
zachować w  sobie żar religijnych ekstaz i  po ciągnącej się
bezczynności ruszyć znienacka, by wykonać samobójczy rozkaz.
– Ach. O to chodzi.
– Właśnie. Takich ludzi nie ma.
– Ale ja ich znam – powiedział z całą swoją prostotą.
Potrząsnęła głową.
– Co?
– Znam ich osobiście.
– Co? – powtórzyła bezwiednie.
– Siedziałem z nimi w celi, przebywałem w obozie, skąd mieli nas
wysłać na pustynię. Rozmawiałem z nimi. Dobrze wiem, jakich ludzi
szukali nasi wrogowie.
– No jakich? – zapytała. – Tych, co słyszeli głosy?
–  Głosy to tylko efekt uboczny – roześmiał się Taron. – To coś, co
jest skutkiem raczej, nie przyczyną.
– I nie u wszystkich nawet występuje?
– Właśnie. A oni szukali przede wszystkim ludzi niezadowolonych
z zasad, według których zorganizowany jest świat.
Uderzyła dłońmi o własne kolana.
– Aleś odkrył! No nieprawdopodobne zupełnie! Bo inni spiskowcy
do swoich knowań to biorą tych zadowolonych, sytych, bogatych
i spełnionych, co? – Musiała wziąć głębszy oddech. – No pewnie, że
każdy wichrzyciel chce wziąć do swoich szeregów tych, którzy są
niezadowoleni.
– Nie unoś się. – Uspokajająco położył dłoń na jej ramieniu. – Oni
wybierali szczególnych niezadowolonych.
– Niby jakich?
Zawahał się.
– Wiesz, kto chce najbardziej zmieniać świat? – zapytał.
– Mam kilka koncepcji, ale wolałabym usłyszeć twoją.
–  Najbardziej do zmiany zasad działania świata dążą ludzie,
którzy sobie w nim nie radzą. Oni zawsze lepiej wiedzą, co powinni
robić inni, jak to wszystko zebrać do kupy, i  oni właśnie, ci
nieudacznicy, chcą mówić, jak żyć ludziom, którzy radzą sobie
doskonale.
– Coś jest na rzeczy. – Taida oszczędnie skinęła głową.
– To właśnie tacy osobnicy, którzy sami nie potrafią, chcą mówić
tym, którzy umieją, jak wszystko robić. To oni wymyślają różne cuda
w rodzaju, że wszyscy ludzie są równi i wszystkim się równo należy.
Że trzeba karmić za darmo tych, co im się robić nie chce. Że wreszcie
wszyscy, którzy doszli do czegoś pracą, to sami złodzieje i trzeba im
zabrać.
– Znam taki rodzaj – przyznała Taida.
–  I  właśnie nasi wrogowie zbierają takich, którzy aż dyszą żądzą
pokazania innym, jak ma być. Chcieliby stworzyć świat, który będzie
promować nieudacznictwo, niezaradność i  wyssane z  palca wizje
krain szczęśliwości powszechnej, którą osiąga się bez wysiłku, nawet
nie pierdząc w tym celu.
– Ale żeby aż dać się zabić?
–  A  tu już działa znany mechanizm. Wystarczy chęć, a  o
wszystkim zadecyduje ktoś inny. Ktoś inny podejmie decyzję,
zapewni, że właśnie tak powinno być, zdejmie z  głowy trud brania
za siebie odpowiedzialności.
Taida nie odzywała się dłuższy czas. To, co powiedział Taron, nie
było przecież wcale jakoś tam szczególnie wstrząsające. Wszyscy
dziejowi chuligani korzystali z podobnych mechanizmów. Wszystkie
szuje zasłaniały się wyższym dobrem, za które ci głusi mieli
oddawać życie. Tutaj potworny był sam mechanizm wymuszający
nieubłagane rozstrzygnięcie w  postaci śmierci na własne życzenie,
podjętej, zanim ktokolwiek dowie się, co ma zrobić. Ale to również
nie było niczym nowym pod słońcem.
Sam jednak mechanizm dawał teraz Taidzie wielką szansę. Gdyby
tylko zdołała dowiedzieć się, kiedy trucizna zacznie działać, przed
jaką datą muszą być użyci opóźnieni samobójcy, to być może
zdołałaby przygotować państwo na przyjęcie ciosu. Ile czasu
zostało?
–  No dobrze. – Podniosła się gwałtownie. – Nie mam pojęcia, czy
masz rację, ale jest to przynajmniej jakiś punkt zaczepienia.
– Co chcesz zrobić? – Podniósł się również.
– Nie do końca wiem – przyznała szczerze. – Ale każde więzienie
prowadzi statystyki, nasze też. A  tych samobójców użyto już
w Syrinx. Co najmniej dwukrotnie. Więc jeśli przyjrzę się cyferkom,
to może...
–  Chcesz wracać na Zamek? – przerwał jej zdziwiony. – Wczoraj
mówiłaś...
–  Wczoraj było wczoraj. – Wydawałoby się, że do nikogo nie
można przytulić się władczo. A  jednak Taida tak właśnie przytuliła
się do Tarona. – A dzisiaj mam już swojego obrońcę.
Dziesiętnik parsknął śmiechem.
– Na Zamek stąd jest dość daleko – przypomniał.
– Mam zacumowany statek w podziemnych kanałach. Niedaleko.
– Jesteś pewna, że czekają tam posłusznie od wczoraj?
–  Dobrze wiedzą, co się stanie, gdyby nie czekali. Nie patyczkuję
się z personelem niskiego stopnia.
–  No nie. – Odsunął ją lekko, by móc spojrzeć w  twarz. Prosto
w oczy. – Ja też jestem twoim personelem niskiego stopnia.
Taida zrozumiała, że palnęła gafę. Skrzywiła się, nie mając
pojęcia, jak wybrnąć. Na szczęście przypomniała sobie słowa
czarownicy Luny, która twierdziła, że mężczyźni lubią błyskotki tak
samo jak kobiety. Tyle tylko, że nie wieszają ich sobie na szyi ani
w przekłutych uszach. Wolą przypinać je sobie do mundurów.
–  Już nie należysz do personelu niskiego stopnia – powiedziała
zdecydowanie. – Właśnie mianuję cię setnikiem!
–  Na chwałę cesarza! – Taron rozbawiony regulaminowo
wyskandował formułkę. – Ale zdradź mi – postanowił być wredny –
czy awans dostałem za swoje przemyślenia, czy za to? – Palcem
wskazał swoje łóżko.
Taida postanowiła odpowiedzieć mu tym samym.
–  Za to – powtórzyła jego gest, wskazując wymiętą pościel –
powinnam mianować cię strategiem. Niestety, nie ma wolnego etatu.

Niki prowadziła pewnie. Wysunęła się na czoło grupy jeźdźców,


ignorując pustynne dziewczyny, i  przejęła prowadzenie. Reszta siłą
rzeczy ruszyła za nią. Nie dlatego, że ktokolwiek wiedział, dokąd
zmierza ich zwiadowca. To odbyło się raczej na zasadzie takiej jak
w  grupie niezdecydowanych osób – jeśli ktoś nagle zbierze się
w  sobie i  ruszy w  dowolną stronę zdecydowanym krokiem, reszta
prawdopodobnie bez słowa ruszy za nim.
Kody i Nolaan zrównali swoje wierzchowce z Virionem.
– Ona wie, dokąd jedzie? – trochę niepewnie zapytał książę.
– Tak można przypuszczać.
–  Tyle że mieliśmy wziąć od wysłanników prefektury najnowsze
informacje na temat tego, gdzie znajduje się orszak Kasjopei –
wyraził swoje wątpliwości Kody. – A  mam wrażenie, że nie
zmierzamy nawet mniej więcej w tym kierunku.
– Z tego wniosek, że Niki wie, gdzie jest Kasjopea.
– To chyba niemożliwe.
–  Ee, tyle to i  ja wiem. – Książę wyciągnął rękę w  stronę
rozgwieżdżonego nieba nad pustynią. – Konstelacja, o  której
mówicie, jest tam.
– Nie czas na żarty. Mamy zadanie do wypełnienia.
–  No i  pewnie je wypełnimy – mruknął Virion, nie chcąc
kontynuować wątku. Sam nie miał pojęcia, dokąd prowadzi jego
żona.
– Nigdy nie wyprowadziła cię na manowce? – zapytał Nolaan.
– Żyję ciągle, jak widzisz, więc raczej nie.
– Ale zachowywała się już kiedyś tak dziwnie?
Virion zaczął się śmiać.
–  Ona zawsze zachowuje się dziwnie. Ale zapewniam cię, że
naprawdę dziwnych rzeczy w jej wykonaniu to jeszcze nie widziałeś.
Na pewno nocny rajd gdzieś tam do takich rzeczy nie należy.
–  A  ja widzę w  niej wiele niesamowitych rzeczy – wyznał nagle
Kody. – Jest niesamowicie sympatyczna.
–  Aleś odkrył! – Książę tylko kiwał głową. – Z  tym że faktycznie.
Wydaje się synonimem kobiety zawsze uśmiechniętej, zawsze
zgodliwej, posłusznej, chętnej do wykonania każdego polecenia. Nie
wiem, czy na całym świecie uda się znaleźć drugą taką.
–  Ej tam! – Tania musiała coś usłyszeć, bo podjechała do nich
bliżej. – Nie oplotkowywać mi tu koleżanki.
– Kiedy my mówimy o niej w samych superlatywach – uśmiechnął
się książę. – Że sympatyczna, że zawsze słucha, co się do niej mówi,
że nie dyskutuje i się nie stawia. I błyskawicznie wykonuje wszystkie
polecenia. Ale... – Nolaan podniósł palec. – Mam dziwne wrażenie, że
mimo to my wszyscy wykonujemy jej wolę, a nie odwrotnie.
–  Co? Prawdziwa kobieta. – Tania zaczęła się śmiać. – Te głupie
potrafią tylko drzeć ryja. Mniej głupie wymuszają wszystko płaczem
i  szantażem emocjonalnym. Rozsądne idą na przetrzymanie i  małą
ugodę. A te prawdziwe... – Nożowniczka rozłożyła ręce. – Wiedzą, że
wszyscy dokoła mają rację, a nie one same. Z tym tylko, że wszyscy
dokoła spełniają ich wolę. W dodatku z zadowoleniem.
– Czyż nie? – mruknął Virion.
Kody zaczął kląć.
– A to nie zależy od podziału na ładne i brzydkie? – zainteresował
się książę.
– Że niby ładne mają łatwiej w naginaniu innych do swojej woli? –
dopytywała Tania zgryźliwie. – Oczywiście. Młodych i  durnych te
ładne owiną wokół palca. Z  tymi ciut bardziej doświadczonymi już
łatwo nie będzie.
– To w ogóle nie zależy od wyglądu. Tylko od rozumu.
– Instynktu?
–  Przestańcie – włączył się Virion. – I  już wam odpowiadam na
niezadane pytanie.
– O, nareszcie ktoś domyślny – ucieszył się Nolaan.
– Tak, Niki potrafi wieść całą grupę wyłącznie z jakiejś tylko sobie
wiadomej przyczyny. Pierwszy chyba dawno temu zauważył to
Brade. Potem Horech. Ona ma swoje za uszami i  czasem, jak ją coś
ogarnie, potrafi pociągnąć wszystkich, żeby zrealizować swój cel.
Jednak jest członkiem grupy i jej celem nie będzie zmuszenie nas do
pacyfikacji jakiejś wioski, w  której przed laty na przykład ktoś ją
obraził.
–  Z  wioską to chyba poradziłaby sobie bez problemu sama –
powiedziała Tania.
–  Mówiłem przykładowo. Jeśli Niki ma jakiś swój cel albo nagle
coś ją ogarnęło, to nie znaczy, że nasz cel zostanie raptem odsunięty.
– Ale przy okazji załatwi swoją sprawę?
Virion popatrzył nożowniczce w oczy.
– Tego nie wiem – odparł szczerze.
Zapadłą ciszę przerwał po chwili Nolaan:
– Lubię z wami rozmawiać, bo należycie do tych nielicznych ludzi
na świecie, którzy nie ściemniają, nie kluczą i nie mówią tylko po to,
żeby osiągnąć jakąś korzyść. Wy po prostu mówicie, jak jest.
Kody zaczął się śmiać.
– Za dużo pochlebców na dworze?
– Ano chyba za dużo. – Nolaan zawahał się, a potem dodał: – Tam
nikt nigdy nie przyzna się otwarcie, że czegoś nie wie.
– Bo do tego trzeba mieć jaja – skomentowała Tania.
–  Przestańcie, bo mi tu z  siodeł powyskakujecie z  ciekawości –
obruszył się Virion. – Jeśli sądzicie, że nie czytam waszych sugestii...
– Jesteś przewrażliwiony.
– Nie jestem.
– Ależ jesteś.
–  Nie będę się z  tobą przekomarzał, Taniu. I  dobra. Podjadę do
Niki i spróbuję ją wysondować.
– O! Nie mogłeś tak od razu?
–  Przestań. – Virion nachylił się w  stronę nożowniczki z  groźną
miną. – Albo zrzucę cię z siodła.
– Mnie? Słabą kobietę?
–  Oboje przestańcie – włączył się Nolaan. – Zróbmy tak. Ja tu
spacyfikuję tę gadatliwą babę, a  ty spróbuj się czegoś dowiedzieć,
bośmy wszyscy ciekawi.
Virion przyspieszył lekko. Nie miał dużej nadziei, że dowie się od
Niki czegoś konkretnego. Zresztą gdyby nawet powiedziała mu
cokolwiek, on sam nie zamierzał puszczać tego dalej. Miał już po
prostu dość coraz mniej wyrafinowanej dyskusji.
Kiedy dogonił żonę, ta spojrzała na niego domyślnie.
– Co? Wysłali cię na przeszpiegi?
– Nie inaczej.
– I czego masz się dowiedzieć?
– Dokąd jedziemy.
– Ach, to. – Machnęła ręką lekceważąco. – Sama nie wiem.
–  To znaczy jak zwykle. – Był już przyzwyczajony do działania
instynktu upiorzycy. – Ale może jakieś przeczucia?
Przygryzła wargi.
– Tam się coś stało.
– Gdzie? W zasypanym mieście?
Potwierdziła ruchem głowy. A potem dotknęła swojego brzucha.
– Mówiłam ci, że to czarownica.
– No ale przecież jest jeszcze za mała, żeby cokolwiek...
– Rozumieć? – weszła mu w słowo. – Tak, za mała. Ale czuć? To już
nie.
– I... i co? Ona nas prowadzi?
–  Działają w  niej najbardziej prymitywne instynkty. Więc nie
prowadzi nas świadomie. Ale coś gdzieś ją ciągnie.
–  No ładnie. – Virion poczuł ciarki przebiegające mu po plecach.
Nagle w  nocy na środku pustyni wszelkie przesądy, zdawałoby się,
zagubione w  racjonalnym życiu, zaczynały powoli odżywać. Aż się
otrząsnął.
Niki uśmiechnęła się do niego łobuzersko.
–  Pamiętaj – powiedziała uspokajająco, znowu gładząc swój
brzuch. – Ona na pewno nie chce dla nas źle.

Taida nie bez trudu odnalazła miejsce, gdzie wyskoczyła z  łodzi


i  przedostała się na ulicę. Na szczęście jej obawy, czy wejście do
pustego składziku pełniącego rolę śluzy będzie możliwe od tej
strony, okazały się płonne. Drzwi nie były niczym zabezpieczone.
Pewnie nawet zaglądali tu czasem złodzieje, ale widząc, że nie ma
czego ukraść, dawali spokój. Natomiast dzikim lokatorom
przeszkadzali strażnicy, którzy regularnie odwiedzali to miejsce. To
wszystko mogła sobie tylko wyobrazić, tak naprawdę nie miała
pojęcia, jak działa system zabezpieczeń podziemnych kanałów. Jej
wiedza na ten temat ograniczała się do sposobu, w  jaki można
otworzyć świetnie zakamuflowaną klapę w  podłodze i  pokonać jej
skomplikowany zamek.
Nie zdążyli zejść do połowy przytwierdzonej do ściany drabiny,
kiedy zatrzymał ich okrzyk:
– Stój! Kto idzie?!
– To ja.
– Co za ja?! Podaj hasło!
Taida żadnego hasła na tę okoliczność nie znała. No niech się nie
wygłupiają. Cała obsada łodzi znała ją osobiście. Jakie hasło? Nikt
nigdy czegoś takiego nie żądał.
Powoli, powoli, uspokajała siebie w myślach. Nigdy dotąd przecież
nie usiłowała wsiąść na łódź w połowie drogi. Nigdy dotąd nie miała
na sobie prostej, ludowej tuniki, a od strażnika nie dość, że dzieliła ją
wciąż spora odległość, to jeszcze w tunelu panował mrok.
–  Prokurator Taida – krzyknęła trochę głośniej, niż trzeba. – Nie
znam żadnego hasła, ale wystarczy, że pozwolisz mi zejść, to się
z bliska przekonasz.
– Stój, bo strzelam! – Strażnik podniósł trzymaną oburącz kuszę.
– O ty kurwo męska, palancie pieprzony...
Taron chichotał, w  najlepsze rozbawiony. Był wyżej, nad Taidą,
więc pierwszy bełt mu nie groził. Ktoś na dole na szczęście
powstrzymał nadgorliwca i  uratował go przed spędzeniem reszty
życia w lochu. A Taidę przed wiszeniem na drabinie tuż nad swoimi
ludźmi, co narażało ją na średnio przyjemne doznania – tunika była
krótka i  patrzącemu z  dołu musiała dawać zbyt szeroką
perspektywę.
–  Pani! – Dowódca łodzi albo miał lepszy wzrok, albo po prostu
więcej rozsądku. – Proszę do nas. Droga czysta.
Niech nie myśli, że mu się upiecze brak kontroli nad zbyt
porywczymi ludźmi. Taida, kiedy tylko stanęła na cembrowinie
kanału, ofuczała go jak zła kotka. Jedynie obecność Tarona
powstrzymała ją przed ostrzejszą reakcją. Ciągle miała w  głowie
swoją wpadkę ze słowami „personel niskiego stopnia”.
– Zawracaj – wydała rozkaz, kiedy wraz z Taronem przedostali się
na pokład. – Płyniemy na Zamek.
– Tak jest.
Odbili od brzegu w  miarę sprawnie, potem wioślarze musieli
wykazać się wielkim kunsztem. Zawracanie na tak niewielkiej
przestrzeni nie było prostym manewrem.
Taron w tym czasie z wielką ciekawością przyglądał się otoczeniu.
Nigdy nie widział podziemnych kanałów. Jak większość
mieszkańców Syrinx, nie miał nawet pojęcia, że takie istnieją.
Niestety, światło pochodni nie dawało możliwości dostrzeżenia
wielu szczegółów. Świeżo upieczony setnik przeniósł więc wzrok na
uzbrojenie, które zgromadzono na pokładzie. Uśmiechnął się kpiąco
na widok dwóch katapult ustawionych na środku. Brakowało tylko
ostrogi do taranowania na dziobie i  haków abordażowych przy
burtach. A poza tym było wszystko. Kusze, miecze, glewie, specjalne
tarcze bojowe z  uchwytami do łączenia w  jednolitą przeszkodę...
Zamkowi wyglądali na przygotowanych do każdego rodzaju walki.
– Czemu się uśmiechasz? – Taida zauważyła wyraz twarzy Tarona.
Wskazał podbródkiem zgromadzony arsenał.
– Dużo tego.
–  Po bezpośrednich atakach na funkcjonariuszy Zamku... –
zawahała się – a  także na jego kierownictwo wprowadzono wiele
środków specjalnych.
Skinął głową.
–  Tak sobie tylko myślę, że skoro wrogowie byli dotąd w  stanie
skutecznie was razić, to pewnie dowiedzieli się, jakie środki
przedsięwzięto. I coś sobie wymyślili.
– Ach, na pewno – zgodziła się natychmiast. – Wielu ludzi jednak
sądzi, że w  sytuacji, w  której nie wiadomo, co zrobić, zrobienie
czegokolwiek jest doskonałym rozwiązaniem.
–  Na pewno lepszym niż siedzenie i  nierobienie niczego. Ale ja
bym jeszcze pokrył burty grubą blachą.
Nie wiadomo, czy kpił, czy mówił poważnie. Taida wolała nie
wnikać i szybko zmieniła temat:
– Nie przypomnisz sobie jakichś drobiazgów, może czyichś uwag,
strzępków rozmów, które zbliżyłyby nas do problemu daty?
–  Kiedy nastąpi śmierć tych, którzy już popełnili samobójstwo? –
upewnił się, czy dobrze rozumie, a potem dodał: – Niestety.
–  No nic. Pozostaje nam analiza zapisków z  więzienia. Może coś
wywnioskujemy...
–  Mam inny pomysł. Wezwałbym najlepszych mistrzów,
specjalistów od trucizn. I  spytał ich, jak długo trucizna może
przebywać w  ciele człowieka. Jak długo można żyć z  najbardziej
dalekosiężną w skutkach.
–  Jesteś genialny. – Potrząsnęła głową. – Oczywiście oni mogli
odkryć jakiś zupełnie nowy rodzaj. Albo przywieźć z dalekich krain.
– Ale jest jakaś granica wytrzymałości organizmu, prawda?
– Ty wiesz, że możesz mieć rację. Psiamać. Najlepszym specjalistą
od substancji działających na organizm jest mistrz Anai. Każę
sprawdzić, czy jest w Syrinx.
– To by nam rozwiązało sprawę, czy ten środek podano raz i już,
czy też, choćby ukradkiem, muszą ofiarom podać coś jeszcze. Jakiś
inny składnik.
Popatrzyła na Tarona z  podziwem. Prosty żołnierz, bo
dziesiętnikiem, a  potem setnikiem został przecież wyłącznie dzięki
niej, wykazał się inteligencją, jakiej czasami nie mogła znaleźć u
zamkowych wyjadaczy. To było przedziwne uczucie. Nie był
wykształcony, żadnych ksiąg nie czytał, nie prowadził nigdy
uczonych dyskusji. A  jednak wcale nie mówił ulicznym żargonem,
miał w  miarę prawidłowy akcent, nie używał „ogólnowojskowych
wyrażeń”, które wielu zastąpiły normalny język. Potrafił myśleć
nieszablonowo. Nie mówił tego, co wszystkim od razu przychodziło
na myśl w  pierwszej kolejności. On w  ogóle mówił bardzo powoli.
Sprawiał wrażenie, jakby za każdym razem musiał się najpierw
zastanowić. Był nieodgadniony, inny niż wszyscy. A poza tym kojący,
spokojnie męski, przy nim...
Oj, oj, oj, Taida zganiła się w myślach. To ostatnie to już nie opinia
prokuratora, ale wrażenie kobiety. Ostrożnie. Uważaj, babo, bo zaraz
się zachłyśniesz i przestaniesz myśleć trzeźwo.
– Ciekawe – powiedziała już na głos. – Rzeczywiście może być inny
składnik trucizny, o  którym ofiary mogą nawet nie wiedzieć. Ale
wtedy czas by ich nie poganiał.
– Wiemy o zbyt małej liczbie rzeczy, żeby oceniać sytuację na ich
podstawie. Ale ten Anai mógłby nam pomóc.
–  To dziwny człowiek. Wszyscy uważają go za jakiegoś potwora,
mistrza tortur, kata bez umiaru, który posunie się do każdego
okrucieństwa, żeby wydrzeć zeznania. A tymczasem on sam o sobie
mówi, że jest jedynym człowiekiem w  tym fachu, który stara się
w  ogóle nie uszkodzić ciała ofiary. Jedynym, który traktuje
przesłuchiwanego jak człowieka. Nie widzi w nim od razu winnego,
tylko chce, jeśli nie uda się udowodnić winy, dać mu szansę na
dalsze normalne życie. Hej. – Taida zauważyła, że Taron ewidentnie
jest zajęty czymś innym. – Czy ty mnie w ogóle słuchasz?
– Czy możemy zgasić nasze światła? – odpowiedział pytaniem.
Spojrzała zdziwiona, kierując wzrok w  miejsce, gdzie on właśnie
patrzył. Za rufą nie można było dostrzec niczego. Całkowita
ciemność.
– Co chcesz zobaczyć?
–  Czy możemy się zatrzymać, wyjąć wiosła z  wody i  zgasić
światło? – ponowił pytanie. – Dyskretnie. To znaczy bez ostrzeżenia.
Wzruszyła ramionami, a  potem wezwała dowódcę ich statku
kiwnięciem palca.
– Czy jeśli zgasimy pochodnie w tym miejscu, to będziemy je mogli
szybko rozpalić?
–  Oczywiście. Na pokładzie są piecyki z  węglami do pocisków
zapalających katapult.
–  To dobrze. Na znak setnika – wskazała Tarona – zgasisz nasze
światła, a  wioślarze niech wyciągną wiosła i  znieruchomieją.
Zrozumiałeś?
– Tak jest.
Dowódca oddalił się pospiesznie, by uprzedzić swoich ludzi.
A potem zamarł, patrząc w napięciu na Tarona.
Ten powiedział tylko:
– Już.
Załoga natychmiast uniosła wiosła nad powierzchnię wody, do
której w  tej samej chwili wrzucono wszystkie ich pochodnie.
Ciemność, która momentalnie zapadła, spowodowała wręcz ból
ślepych nagle oczu. W ciszy słychać było tylko krople wody kapiące
z piór uniesionych wioseł.
– I co? – Taida odruchowo zniżyła głos do szeptu.
–  Za nami coś jest. – Taron ledwie tchnął w  jej ucho. – Też się
zatrzymali, ale nie byli uprzedzeni. Nie przyjęli pozycji idealnie na
środku.
– I co z tego?
– Zaraz w coś uderzą.
Kto niby uderzy? Taida nie mogła zrozumieć. I  w co? Wytężała
wzrok, ale ciemność była nieprzenikniona. Czy on coś zauważył?
A może usłyszał? Podziemne kanały nie były miejscem, gdzie statki
ustawiały się w kolejkach do ważniejszych przystani. Nikt tu się nie
zderzał w  mroku, nikt nie ustalał pierwszeństwa na
skrzyżowaniach. Te drogi wodne służyły zaledwie garstce
uprzywilejowanych, do których należał Pałac, Zamek i kilka innych
służb. Żadnej z tych organizacji nie zależało na rozpowiadaniu, jakie
udogodnienia są w  ich dyspozycji. Żadna z  nich nie dopuszczała
tutaj nie tylko szeregowych członków, ale i  wyższych. Prawo do
korzystania należało do samej elity na szczycie. Tłoku więc nigdy nie
było.
Wolała się jednak upewnić.
– Czy każdy, kto tu pływa, musi być oświetlony? – Nachyliła się do
dowódcy ich statku, by móc zapytać szeptem.
– Absolutnie każdy, pani – odparł natychmiast.
Taida powróciła na swoją pozycję przy Taronie.
– No i co? Długo chcesz tak czekać?
– Daj im chwilę. Zaraz w coś rąbną, bo nie chcą zanurzyć wioseł.
Wtedy byśmy ich usłyszeli.
– O kim mówisz?
– Ktoś płynął za nami w ciemnościach.
– Kto?
– Ciiii...
Przyłożył palec do ust. Taida próbowała nasłuchiwać, ale jedyną
głośną rzeczą w pobliżu było jej coraz szybciej bijące serce.
A potem zdarzyły się dwie rzeczy naraz. Usłyszeli łoskot, zupełnie
jakby burta łodzi uderzyła w cembrowinę kanału i przesunęła się po
niej, a także świst. Ostry, nie za głośny, poprzedzony brzęknięciem.
– Ktoś naprawdę za nami płynął – szepnęła głupio.
Tuż obok rozległ się trzask metalu. Ktoś, sądząc po czerwonawym
blasku żarzących się węgli, otworzył pokrywę piecyka.
–  Nie zapalać świateł! – Taron nadal szeptał. Najwyraźniej nie
chciał wskazać kierunku ludziom, którzy ich ścigali.
Siedzący tuż obok marynarz położył głowę na kolanach Taidy.
No co za chamstwo. Usiłowała strząsnąć jego głowę, ale
paradoksalnie była za ciężka. Naparła na ramiona obiema rękami,
a  kiedy ciało drgnęło nareszcie, przesunęła dłonie na plecy. Były
zalane czymś ciepłym, jakby... jakby lepkim. Palcami Taida namacała
grot sterczący z przebitych na wylot płuc.
– Strzelają!
–  Jeszcze nie. Po prostu ktoś nie wytrzymał napięcia. Albo
wstrząsu.
Zadziwiające, ale Taron był zupełnie spokojny. W  jego głosie
wyczuwała nawet coś jakby fascynację. A Taida właśnie zdała sobie
sprawę, że gdyby przypadkowy strzelec celował odrobinę wyżej, to
ona teraz leżałaby martwa z grotem sterczącym ze środka pleców.
–  Co robimy? – wyszeptała z  trudem, ponieważ głos wiązł jej
w ściśniętym gardle.
Taron nie zwrócił na nią uwagi. Znowu nachylił się do dowódcy.
–  Posłuchaj, jestem żołnierzem, więc nie odpowiadaj mi jak
jakiemuś obsranemu oficerkowi, dobra? A moje pytanie jest proste:
czy możecie po ciemku założyć tarcze na burty?
Dowódca musiał sobie wziąć słowa Tarona do serca, bo odparł:
– Po ciemku, kurwa, to nas nawet srać nie nauczyli.
– Rozumiem. Zapalmy więc trochę światła.
– Pochodnie?
– Najpierw pociski zapalające do katapult.
– W co chcesz strzelać w ciemności?
– W co trafię.
Dowódca nie wnikał dalej.
– Naciągi gotuj! – zaczął szeptem wydawać rozkazy. – Dwa pociski!
Jego ludzie wpadali na siebie wzajemnie, ale akurat obsługa broni
miotającej nie należała do skomplikowanych. Trudno było tutaj
stracić palce czy wybić oko. Marynarze radzili sobie po omacku,
a jedyną tak naprawdę przeszkodą byli koledzy w pobliżu.
– Gotów! Gotów! – dwa meldunki zlały się w jeden.
Dowódca osobiście wyjął z  najbliższego piecyka rozżarzony pręt.
Zamarł w bezruchu, prawdopodobnie patrząc na Tarona.
– Strzelajcie!
Oba pociski zapłonęły w  jednej chwili. W  tym samym momencie
obsługa zwolniła blokady i  dwie kule ognia poszybowały w  mrok.
Pierwsza prawie od razu walnęła w ścianę kanału, rozbryzgując się
na niej oślepiającym pożarem. Druga uderzyła w rampę z boku tylko
trochę dalej. Nagle zrobiło się jasno.
–  Szlag! – Taron poderwał się na równe nogi. – Do wioseł! Do
wioseł!
– Jaki kurs? – zapytał dowódca.
– Żaden! Rozkołysać łajbę.
Na szczęście marynarze zrozumieli niecodzienną komendę.
– Przód, tył! Przód, tył!
Wioślarze uderzali piórami to w  jedną, to w  drugą stronę. Nad
nimi złowieszczo zaświstały nadlatujące bełty z  kusz. Jeden
z  marynarzy dostał prosto w  gardło. Pierzasty pocisk nie trafił
w  kość, bo przeleciał na wylot. Krew bryznęła na piersi, a  z ust
wydobywał się tylko charkot. Innemu członkowi załogi grot wbił się
w potylicę. Nie zabił go od razu. Marynarz rozglądał się zszokowany.
Z  wyrazem zdziwienia na twarzy patrzył to w  lewo, to w  prawo,
a  sterczący z  tyłu głowy bełt obracał się niczym upiorny fragment
końskiej grzywy.
– Montować tarcze na burtach! Montować tarcze!
Tylko dwa trafienia? Taida nie mogła uwierzyć własnym oczom.
Aha, jej nowy setnik musiał przewidzieć rozwój wypadków
i  rozkołysał ich statek tak, żeby wytworzyć fale. A  one z  kolei nie
pozwoliły kusznikom mierzyć z odpowiednią precyzją.
Marynarze bili rekordy szybkości. Każdy wiedział, że jego życie
zależy od tego, czy zdoła założyć tarczę do specjalnego uchwytu przy
burcie. Czy też pierwszy będzie obcy kusznik, który właśnie
przeładowywał swoją broń.
–  Każ sterować tak, żeby ustawić się na osi kanału –
komenderował Taron. – I strzel następne dwa.
– W co?
– Nie celuj, strzelaj!
I ponownie dwie ogniste kule poszybowały w  kierunku, skąd
nadleciała kolejna chmura bełtów. Przytłaczająca większość
uderzyła w zamocowane już tarcze. Marynarze okazali się więc ciut
szybsi. Wśród nich można było zobaczyć tylko jedną ofiarę
śmiertelną.
Taida, pamiętając, że jest coś takiego jak czas na przeładowanie,
wychyliła głowę znad burty. Dwa pociski zapalające rozbiły się
właśnie daleko na powierzchni wody, wzniecając tam dwa ogromne
ogniska. Na ich tle zauważyła cienie dwóch łodzi. Jeden bliżej, drugi
nieco dalej. Żadna z łodzi nie była ustawiona wzdłuż osi kanału, a to
znaczyło, że prześladowcy chwilowo zrezygnowali z  pościgu,
skupiając się na obsłudze kusz. Widziała wyraźnie, że tamte łodzie
są dużo mniejsze niż ich statek. Nie mogły więc pomieścić większej
liczby ludzi. Ci sami, którzy teraz składali się do strzału, musieli
wcześniej wiosłować.
– Kurwa! To nie strzelnica ani teren pod obleganą twierdzą!

– Już przeładowali! – Taron, naciskając z góry piętą, zmusił Taidę,


żeby schowała głowę na powrót za burtą. – Do wioseł! – krzyknął
głośniej. – Naprzód! A  ty celuj niżej! – udzielił instrukcji dowódcy
statku.
– Dużo niżej się nie da!
– No to opuść, ile się da!
– Kurwa! To nie strzelnica ani teren pod obleganą twierdzą!
– No co ty nie powiesz?
– W dno statku się łopatami nie wkopię!
Przerwał im rój nadlatujących pocisków. Tarcze generalnie
spełniały swoje zadanie. Oczywiście bełty je przebijały, ale więzły
jednocześnie, nie przelatując na wylot. Tylko jeden z wioślarzy miał
pecha. Grot przedziurawił osłonę i  wbił się w  jego ramię. Rana nie
była śmiertelna, za to bolesna. Mężczyzna jęczał głośno, nie mogąc
teraz ani unieść się i  oderwać od tarczy, ani znieruchomieć
chociażby, ponieważ koledzy z  tyłu i  z przodu napierali w  równym
rytmie.
– Odrywamy się! – krzyknął dowódca. – Tamci zostają z tyłu!
– Nie ma się z czego cieszyć – mruknął Taron. – Są szybsi.
– Ale na czas pościgu będą musieli odłożyć kusze.
–  No właśnie. Podpłyną na styk i  zastrzelą nas dosłownie
z przyłożenia.
– To my strzelajmy do nich! – Taida rozgorączkowana włączyła się
do dyskusji i dokładnie w tej samej chwili zdała sobie sprawę, że na
statku nie ma jej ochroniarzy. Niby ważna rzecz, a jednak nie mogła
zrozumieć, jakim cudem tego dotąd nie zauważyła. Przedziwne są
drogi, którymi podąża ludzki umysł. Czym więc tak ważnym zajęty
był jej?
– Gdzie moja ochrona? – zwróciła się do dowódcy.
– Poszli.
– Jak to poszli?
–  Przestańcie – zgasił ich rozmowę Taron. – Strzelaj do nich
z katapult!
– Są za blisko!
– Strzelaj, jak umiesz!
Dowódca wydawał rozkazy obsłudze ciężkiej broni. Taron
przyklęknął przy Taidzie.
–  Wiem, że umiesz się tym posłużyć. – Podał jej kuszę. –
Widziałem twoją skuteczność przy archiwum.
Bez słowa przyjęła broń i  kołczan z  bełtami. Sprawdziła naciąg,
a  potem napięła ramię, używając koziej nóżki. Jak jej ochroniarze
mogli tak sobie po prostu pójść? – huczało jej w głowie. Przecież to
niemożliwe! Wbrew regulaminowi. Do końca świata powinni
warować w miejscu, gdzie ich zostawiła.
– Skup się. – Taron dotknął jej ramienia. – Celuj i strzelaj.
Taida zupełnie odruchowo złożyła się do strzału. Tak jak ją
nauczono, zrobiła wydech. Obramowanie, cel, wytrzymanie, decyzja
i miękkim, jednostajnym ruchem ścisnęła dłoń na spuście.
Piękny strzał. Ugodzony w  sam środek klatki piersiowej wrogi
wioślarz runął do tyłu. Drugi dostał w  ramię bełtem Tarona
i  również nie nadawał się już ani do dalszej walki, ani do
wiosłowania.
Niestety, odpływali od źródeł ognia na wodzie i znowu zaczynało
się robić ciemno. Dalsze strzelanie mijało się z celem.
– Katapulty! – wrzeszczał jej setnik.
– Strzał! – Dowódca opuścił uniesioną rękę.
Dwie kule ognia poleciały przed siebie. Przeniosło je fatalnie nad
wrogimi łodziami. Przez moment tylko zobaczyli, że odległość
między nimi a pościgiem zmniejsza się w szybkim tempie.
– Ładuj!
Obsługa katapult z  trudem radziła sobie z  użyciem broni
w  ciemności. W  przeciwieństwie do Taidy, którą nauczono
posługiwania się kuszą nawet z  zawiązanymi oczami. Strzeliła raz
jeszcze, tak mniej więcej na cień bliższej z  goniących ich łodzi. Nie
mogła ocenić skuteczności, ale pocisków miała w bród, więc napięła
kuszę raz jeszcze.
–  Możecie zapalić pochodnie! – Taron chyba zwątpił, domyślając
się, że w każdej chwili mogą się rozbić o brzeg. Ciemność przed nimi
była nieprzenikniona. – Jeśli wiosłują, nie będą strzelać. Kiedy staną,
to zgasicie.
Pochodnie, choć rozpalone błyskawicznie, były złudnym źródłem
światła. Nadawały się może do nawigacji, ale na pewno nie do
oświetlenia celu znajdującego się kilkadziesiąt kroków dalej.
– Katapulty! – wydał rozkaz Taron. – Tylko celuj niżej!
– Nie da się niżej!
– To na chuj je zamontowali?!
– Ja nie montowałem. Ja wypełniam...
–  Jakim cudem moja ochrona sobie poszła? – przerwała
mężczyznom Taida, bo problem ciągle ją nurtował. – Ot, tak sobie?
– Przyszedł jakiś facet, pokazał ważny papier i poszli. – Dowódca
najwyraźniej nie wiedział, kogo teraz ma słuchać.
– Jaki papier?!
– No przecież mi nie pokazali!
– Nie teraz! – wrzasnął Taron. – Katapulty!
–  No ale oni nie mogli tak sobie pójść. A  skąd posłaniec w  ogóle
wiedział, gdzie są?
–  Będziesz się nad tym zastanawiać, jak przeżyjesz! Katapulty!
Najniżej jak możecie!
Obsłudze pracującej w świetle było wyraźnie łatwiej. Już po chwili
dwie ogniste kule poleciały w stronę wroga. Niestety. Choć znacznie
niżej niż poprzednio, to o wiele za wysoko. Przeleciały nad głowami
ludzi, którzy ich gonili, nawet nie powodując, że którykolwiek się
schylił.
– Jeszcze niżej!
– To chyba że zanurkujemy!
Dwie nowe wyspy ognia pojawiły się daleko za pościgiem. W  ich
blasku dało się jednak idealnie celować. Taida, choć mogła dostrzec
jedynie ciemne sylwetki, trafiła dwóch obcych wioślarzy. Taron
jednego. Goniąca ich łódź zaczęła lekko zwalniać. Niestety, druga,
płynąca dotąd z  tyłu, wyprysnęła do przodu, zbliżając się z  dużą
prędkością.
– Przejdą do abordażu. – Taron przygryzł wargi.
– Nie muszą. – Dowódca wskazał coś palcem.
Goniąca ich łódź była coraz lepiej oświetlona pochodniami ich
statku. Można było zauważyć, że przy tej przewadze szybkości
dwóch wioślarzy odrzuca wiosła i chwyta za kusze.
Taida przygotowała swoją broń, lecz Taron siłą zmusił ją do
schowania się za osłoną. Jeden z bełtów posłanych przez goniących
dosłownie zmiótł z  pokładu człowieka z  obsługi katapult, a  drugi
trafił w ramię jednego z nieostrożnych marynarzy.
–  Zaraz będą nas mieli. – Dowódca rozglądał się za swoim
mieczem.
– Strzelaj!
– Niżej się nie da!
– Strzelaj w górę. W sufit.
– W co?
– W sklepienie. Najlepiej nad nami!
Dowódca zrozumiał dopiero teraz. Skoczył do swoich ludzi.
Niestety, goniąca ich łódź znajdowała się coraz bliżej. Ich strzałom
nie brakowało już precyzji, a  bełty posyłane z  tej odległości bez
trudu dziurawiły już tarcze. Dwóch marynarzy dostało, zalewając
się krwią. Ich statek zwalniał wyraźnie. Obsługa katapult w gorączce
zmieniała ustawienia.
– W sufit! – krzyczał Taron. – Prosto w górę!
– Ja pierdolę! – Dowódcy trzęsły się ręce, kiedy dokonywał korekty
ustawień. – Poleci na nas!
–  W  sklepienie nad nami! – Taron odrzucił kuszę i  chwycił nóż,
wyraźnie grożąc dowódcy. – Strzelaj nad nasze głowy.
Pierwsza katapulta wyrzuciła swój pocisk prawie pionowo do
góry. Substancja zapalająca roztrzaskała się nad nimi, pokrywając
sklepienie morzem ognia. Przerażeni marynarze porzucali wiosła,
żeby osłonić głowy. Przez moment wydawało się, że prawa rządzące
wszechświatem zostały zawieszone. Że to niebo płonie nad nimi
i  będzie tak zawsze. Jednak nie. Prawa rządzące wszechświatem
były nieubłagane i właśnie kazały ogniowi opaść.
W tym czasie pchany siłą bezwładu statek wydostał się z  końca
trajektorii lecącego na dół piekła. A w to miejsce wpłynęła ścigająca
ich łódź. Wydawało się, że ogień nie spadł na wrogi pokład, tylko
powoli i  z godnością nań zstąpił. Dosłownie chwilę później dotarło
do nich upiorne wycie płonących ludzi. Marynarze ze statku Taidy
zaczęli krzyczeć. Coś jakby nadzieja wstąpiła w ich dowódcę.
– Uciekniemy im! – wrzasnął. – Wszyscy do wioseł, do wioseł!
–  Gdzie uciekasz, tchórzu! – Taron doskoczył do niego z  nożem
w ręku. – Zawracać do ataku.
– Nie rozumiesz, że teraz mamy szansę? Uciekajmy.
– Mamy szansę ich zmiażdżyć. Atakujmy!
– Pojebało cię!
– Ty tchórzu!
– Wszyscy do wioseł!
– Zawracamy!
Dowódca pierwszy przerwał coraz bardziej idiotyczne
przekrzykiwanie.
–  To nie jest statek ani mój, ani twój. Niech pani prokurator
zadecyduje!
– Taida – Taron przykucnął przy niej – powiedz mu, co robimy.
– Uciekamy. – Nie miała ani krzty wątpliwości.
Na skroniach jej setnika wystąpiły żyły. Podniósł ostrzegawczo
wskazujący palec i zbliżył go do jej twarzy.
– Taida!
To zabrzmiało już groźnie. Irracjonalnie przypomniała sobie, jak
dla ochrony przed wrogim ostrzałem na siłę ukrył ją za burtą. Po
prostu przydepnął jej głowę stopą. Był bardzo zdecydowanym
człowiekiem.
– Co robimy? – powtórzył z wyraźną groźbą w głosie.
–  A... a... atakujemy – zmieniła zdanie. – Atakujemy, panie
dowódco.
Tamten zaklął tylko, a Taron zaczął wydawać rozkazy.
– Zawracać! Zawracać!
Na szczęście sternik zachował resztki zdrowego rozsądku i  nie
dopuścił do zwrotu na pełnej prędkości w  tak wąskiej przestrzeni,
jaka była do dyspozycji. Gestami zaczął powstrzymywać jednych
wioślarzy, podczas gdy drugim nakazał wyjęcie wioseł z  wody.
Statek ociężale zaczął wykonywać manewr, dokładnie w  chwili
kiedy druga z goniących ich łodzi pojawiła się przy tej płonącej. Jej
załoga nie zamierzała ratować kolegów. Łódź przemknęła obok
pożaru i  tylko ludzie na pokładzie osłaniali twarze od bijącego
z  pobliża żaru. Nie podjęto też nikogo z  tych, którzy skoczyli do
wody. Paliwo z  pocisków zapalających było wzorowo zagęszczone
i  miało wszystkie konieczne dodatki. Woda nie gasiła płomieni.
Jedynie je tłumiła.
– Rozpędzamy się! – krzyczał Taron.
Gdzieś zgubił swoją kuszę. W  rękach trzymał teraz gizarmę. Ich
statek kończył właśnie manewr zawracania i  ten widok
najwyraźniej zaskoczył goniących. Nie miało to oczywiście żadnego
wpływu na zmianę ich taktyki. Sądząc po kursie, tamci chcieli jak
najszybciej doskoczyć do swojego celu i podjąć walkę z bliska.
– Wiosła równo! – Taron potrząsał bronią i o mało nie uciął głowy
któremuś z marynarzy. – Szybciej! Szybciej!
–  Co zamierzasz zrobić? – Dowódca statku nadal nie rozumiał
zamiarów setnika.
– Rozpędzić się, ile można. Taida, strzelaj do ich wodza.
– A który to?
– Dobra. Zlikwiduj sternika.
Wychyliła głowę nad burtę. Wszyscy napastnicy, którzy zachowali
sprawność, tkwili przy wiosłach, nie było więc niebezpieczeństwa
wystawienia się na strzał z ich strony. Komfortowa sytuacja.
Taida usadowiła się wygodnie, napięła naciąg, założyła bełt. Cel
był dobrze oświetlony, zbliżał się szybko. Wymierzyła spokojnie.
A potem wydech, wytrzymanie, decyzja i strzał.
Wrogi sternik dostał prosto w  płuca. Instrukcja oddania strzału,
którą wpajał jej nauczyciel, niezawodnie działała. Zarówno na
strzelnicy, jak i w realnym świecie.
Taida spokojnie przeładowała swoją broń i  wymierzyła raz
jeszcze. Człowiek, który na tamtej łodzi chciał przejąć rumpel, dostał
w  głowę. Nie zginął. Raniony w  twarz, zwinął się na pokładzie,
usiłując tamować krew.
– Co ty robisz?! – krzyczał dowódca statku. – Ty...
– Szybciej, szybciej! – poganiał wioślarzy Taron. Jednocześnie dał
znak sternikowi, żeby ten zmienił kurs.
– To nie okręt wojenny! Nie staranujemy go!
–  Nie? To patrz! – Taron gestami wyraźnie nakazywał
marynarzom kierunek na burtę pozbawionej sternika łodzi. –
Rzucać wiosła! – wywrzaskiwał rozkazy. – Do broni!
Taida skuliła się tuż przy burcie. Ona wiedziała, że nie mają
ostrogi służącej do taranowania. Nie mają wzmocnionego dziobu. Na
pokładzie nie ma niczego, co mogłoby posłużyć do uszczelniania
burt, jeśli do środka zacznie wdzierać się woda. Ona wiedziała, że
zaraz utoną w tym pierdolonym kanale. Zarówno jedni, jak i drudzy.
A także ona sama. No chyba że w absolutnych ciemnościach uda jej
się dotrzeć wpław do jakiegoś wyjścia, i  to sunąc jedną ręką po
ścianie, by móc je wymacać. Niepodobieństwo.
Uderzenie jednak nie było tak silne, jak mogło się wydawać. Ich
dziób nie uderzył w  burtę drugiej łodzi pod kątem prostym, bo nie
było takiej możliwości. Rąbnął skosem, osunął się, szorując po
deskach, i  przyparł wrogą jednostkę, dopiero kiedy ta drugą burtą
uderzyła o cembrowinę kanału.
– Na dystans! Nie dopuszczać skurwieli! – zagrzewał swoich ludzi
Taron.
Ci dysponowali bronią długą w  przeciwieństwie do wrogów,
trzymających w  rękach miecze. Najwyraźniej napastnicy
zaplanowali rozstrzygnięcie za pomocą kusz, a  dobicie reszty
dopiero po abordażu. I teraz musieli za to zapłacić. Miecz nie dawał
żadnej przewagi w  starciu z  gizarmą. A  poza tym pokład statku
znajdował się znacznie wyżej od tego na łodzi. Cesarskim więc
wystarczyło powstrzymywać wroga przed wtargnięciem na swój
teren. Czas i zmęczenie działały na ich korzyść.
Ale też nie musieli długo czekać. Dowódca statku, widząc, że jego
jednostka jakimś cudem jeszcze nie tonie, postanowił skrócić walkę.
Wybił szpunt w jednym z pocisków zapalających, nożem powiększył
otwór, a  potem zza pleców własnych marynarzy wrzucił pojemnik
za plecy wrogów. Chwilę później posłał tam płonącą pochodnię.
Wycie palących się ludzi sprawiło, że Taida zatkała uszy.
–  Odbijamy! Odbijamy! – wrzeszczał Taron. Porzucił swoją
gizarmę i chwycił bosak. – W tył! W tył!
Marynarze odpychali statek od palącej się łodzi. Odpychali też
płonących wrogów, którzy co prawda nie mieli już broni, ale za
wszelką cenę usiłowali wdrapać się na pokład ich jednostki.
– Kto może, do wioseł. – Dowódca próbował przywrócić statkowi
choć ograniczony napęd. – Do wioseł albo się spalimy!
Dopiero kiedy oddalili się od płonącej łodzi o kilka kroków, Taida
zdecydowała się wyjrzeć za burtę. Z  trudem opanowała odruch
wymiotny.
–  Weź mi jakiegoś jeńca. – Dotknęła nogi Tarona. – Chciałabym
kogoś przesłuchać.
– Jeńca! – podchwycił setnik. – Jeńca brać.
Rozgrzani walką, a  przede wszystkim zwycięstwem marynarze
potraktowali rozkaz dosłownie, chociaż nie patyczkowali się
w najmniejszym stopniu. Brać to brać. Wbijali haki gizarm głęboko
w  pływające wokół ciała i  przyciągali je do burty. Metoda bardzo
skuteczna, z  tym tylko, że na co komu człowiek z  przebitymi na
wylot płucami?
– A dobra. – Taida machnęła ręką, walcząc z kolejną falą mdłości.
– Zostawcie to już.
 

Rozdział 7

N iki skradała się jak to zwykle ona. Nie wkładając


w  to całej siebie. Wszyscy inni zwiadowcy na
całym świecie przez lata rozwinęli niezwykle
skuteczne techniki ukrywania się, kamuflażu, bycia
niewidzialnym. Upiorzyca chyba ich nawet nie znała.
Ot, szła sobie spokojnie, oczywiście niekoniecznie
śpiewając głośno i  nie tańcząc po drodze na koturnach, ale też nie
zachowując jakichś szczególnych środków ostrożności. Jak wszystkie
istoty jej rasy, miała po prostu dar. Nie przyciągała wzroku. Mogła
stanąć pod pobielaną ścianą bez żadnych rozrzeźbień, skaz czy
architektonicznych cudów i  nikt na nią nie zerknął. Nie dlatego, że
wtapiała się w  tło. Przecież nie pobieliła sobie twarzy ani ubrania.
Jeśli stanęła przy gołym murze, to nie spędziła wcześniej połowy
dnia, żeby pomalować się w  cegły. Ona po prostu nie przyciągała
spojrzeń.
Każdy chyba zna to uczucie, kiedy sam jeden idzie ulicą, gdzie po
dwóch stronach wznoszą się kamienice. Dziesiątki okien. W żadnym
nie majaczy nawet sylwetka mieszkańca. Ale nagle, z  powodu
jakiegoś niewyjaśnionego impulsu, przechodzień gwałtownie
podnosi głowę, a  jego wzrok bezbłędnie natrafia na spojrzenie
człowieka na drugim piętrze, który akurat patrzy na niego. Tak,
wzrok przyciąga z dużą mocą.
Nie w przypadku Niki.
Upiorzyca bez większego trudu minęła pierwszych wartowników.
Nie przeszła obok nich bezczelnie, zupełnie się nie kryjąc. Co to, to
nie. Schowała się za rachitycznymi krzakami. Ale też nie właziła
w  chaszcze za głęboko. Wiedziała dobrze, że to nie hałas alarmuje
najszybciej. Najgorszy jest szelest. Dlatego też przeszła za ich
plecami, bardziej zwracając uwagę na to, gdzie trafia stopami, niż na
uzbrojonych mężczyzn, których mijała.
Namiot księżniczki Kasjopei znajdował się w  odległości
kilkudziesięciu kroków. Tuż przed nim znajdował się oczyszczony
z wszelkiej roślinności placyk, na którym płonęło ognisko. Doliczając
pochodnie w  rękach dwóch strażników, można by go określić
mianem „rzęsiście oświetlony”. Sam namiot składał się z  trzech
części. W  pierwszej, tej przy wejściu, spały służące księżniczki.
Natomiast za drugą, główną częścią znajdowała się trzecia,
zajmowana przez jej ochronę, owych osławionych „książęcych
kuzynów”, jak nakazywała ich nazywać etykieta Królestwa Troy.
Ot, zagadka.
Niki przypomniała sobie rozmowę Viriona z  Nolaanem, którą
prowadzili tuż przed wysłaniem jej na misję. Książę wtedy właśnie
rozrysował na piasku przewidywany plan obozu.
–  Parę razy podróżowałem w  towarzystwie najwyższych
dostojników Troy – wyjaśnił. – I  muszę przyznać, że środki
bezpieczeństwa mają dość gruntownie przemyślane. Jedyną
możliwością zaatakowania takiego obozu jest po prostu atak
frontalny przy użyciu przeważających sił.
– Ale my tego nie zrobimy – odparł Virion.
– W przypadku naszej grupy nie musimy mieć przeważających sił.
– Owszem, ale nie uda się uniknąć znacznej liczby trupów.
– To fakt. Ci z Troy są fanatycznie przywiązani do swoich książąt.
Będą walczyć do upadłego.
– Właśnie. A my zgodnie z rozkazem mamy ich tylko nastraszyć.
– Wyskoczymy po nocy z krzaków, krzycząc: „Uuuu!”?
Virion uśmiechnął się do własnych myśli. To właśnie mniej więcej
planował. Tyle że zamiast duchów zamierzał wysłać upiora.
– Niki wśliźnie się tam sama.
– Niepodobieństwo.
–  Czekaj. Niki wchodzi sama. Przestraszy Kasjopeę, a  to,
gwarantuję ci, umie. I  powinna jej coś zabrać. Coś bardzo cennego,
ale też mało interesującego dla zwykłych rabusiów.
–  Rozumiem. – Nolaan nie mnożył trudności. – Najlepszym
dowodem na to, że wykonaliśmy rozkaz, będzie pierścień rodzinny
księżniczki. Nie jest wiele wart, bo wykonano go paręset lat temu
albo i  tysiąc, wedle ówczesnych możliwości technicznych
i finansowych. Ma jednak wartość honorową. To coś, czego przecież
nikt inny nie ma.
– Każda rodzina ma taki pierścień?
– Każdy członek książęcej rodziny.
– No i to będzie najlepszy cel.
Nolaan aż się skrzywił z niesmakiem.
–  Muszę cię tylko uprzedzić, że utrata pierścienia spowoduje
zemstę rodową o trudnej do wyobrażenia skali.
–  Ja go nie zamierzam kraść, tylko pożyczyć. W  momencie kiedy
Niki będzie go zdejmować z  palca księżniczki, my uderzymy na
warty, narobimy zamieszania, hałasu, pod którego osłoną nasz
zwiadowca ucieknie w drugą stronę.
–  Aha. – Nolaan wzruszył ramionami. – Następnego dnia
oddajemy biżuterię...
–  Zostawiamy na ich dalszym szlaku w  widocznym z  daleka
opakowaniu...
– I wynosimy się z tej okolicy.
– Nie, to do dupy. Ale czekaj, bo rysuje mi się inny plan.
–  Cokolwiek byś wymyślił – książę lekceważąco machnął ręką –
pozostaje kwestia, w jaki sposób Niki niepostrzeżenie dostanie się do
namiotu Kasjopei. Masz na to jakiś pomysł? Bo ja, przyznam się,
żadnego.
Niki również nie miała na to żadnego pomysłu. Z  tym tylko, że
stojąc teraz przed oświetlonym przez ogień placykiem, nie
zajmowała sobie tym głowy. Po prostu czekała.
Ktoś przeszedł przez wyznaczony ogniskiem krąg. Ktoś trochę
dalej uspokajał spętane konie. Jakiś starszy mężczyzna dokładał do
ognia. Niespiesznie, jakby od niechcenia. Dopiero po dłuższej
obserwacji można było zauważyć, że starannie dobiera bierwiona.
Chyba chodziło o to, żeby nie trzaskały. Zresztą zaraza go wie.
Niki doczekała zmiany warty. Teoretycznie to był najlepszy
moment. Zamieszanie gdzie indziej. Wiedziała jednak
z doświadczenia, że dźwięki na granicy słyszalności dobudzały wiele
osób, które zaczynały nagle nasłuchiwać albo wręcz rozglądać się
z uwagą. Musiała czekać dalej.
Starszy mężczyzna przy ognisku zdawał się przysypiać. Od strony
koni nie dobiegał najsłabszy nawet dźwięk. Mało intensywny wiatr
od pobliskiej pustyni stawał się coraz bardziej chłodny.
I wtedy właśnie nastąpił ten moment. Niki wyszła z cienia zarośli
i ruszyła prosto przed siebie. Nie potrafiła racjonalnie wytłumaczyć,
dlaczego właśnie teraz. Po prostu tak czuła. Pierwszy sen przyszedł
do człowieka dbającego o  ogień? Strażnicy z  pochodniami zaczęli
mrużyć oczy? Nie umiała odpowiedzieć. Ale wybrała dobrze. Bez
jakiejkolwiek reakcji z  czyjejkolwiek strony dotarła aż do płachty
namiotu. Nie od frontu, nie z  tyłu, troszeczkę z  boku. Usiadła obok
płóciennej płachty i  zaczęła lustrować otoczenie. Człowiek, który
siedzi, nie wzbudza takich podejrzeń jak ktoś na nogach. No
przecież nie podsłuchuje, nie jest skrytobójcą, nie zamierza niczego
ukraść. Czy ktoś bowiem widział złodzieja siedzącego na miejscu
akcji? Owszem, to dziwne, ale generalnie ludzie w  takiej sytuacji
wolą najpierw podejść i  zapytać, niż od razu wszcząć alarm, który
wszystkich pobudzi.
Powolna lustracja wypadła dobrze, bo Niki podniosła się lekko
i  malutkim ostrzem przecięła ścianę namiotu, a  potem przez
powstałą szczelinę błyskawicznie dostała się do środka.
Słyszała oddechy dziewcząt śpiących za płócienną przegrodą.
I wyraźnie widziała samą Kasjopeę. Siedzącą na łóżku ze sztyletem
w dłoni i patrzącą jej prosto w oczy.
Ufff! Nie doceniła przeciwnika.
Co gorsza, Kasjopea miała w  ustach gwizdek i  właśnie brała
wdech, żeby przenikliwym dźwiękiem zaalarmować wszystko, co
żyje. Doszła do pełnej objętości płuc, jej policzki wydęły się nagle i...
Niki doskoczyła szybko, wyjmując gwizdek z  ust księżniczki.
Zamiast niego włożyła tam własny palec, żeby uniemożliwić
gwizdnięcie samymi wargami.
Kasjopea, choć zaskoczona, ugryzła upiorzycę i uniosła sztylet do
ciosu.
Niki stłumiła jęk – tamta gryzła jak koń – i  unieruchomiła
nadgarstek ręki z bronią.
–  Ciiii... – tchnęła jak mogła najciszej wprost do ucha kobiety
siedzącej na łóżku.
– T...
Niki zatkała jej usta dłonią. A  Kasjopei prawie udało się uwolnić
dłoń ze sztyletem. Jak każda dobrze urodzona dziewczyna z  Troy,
w  przeciwieństwie do tych z  Luan, była silna i  wysportowana.
Radziła sobie nawet zaskoczona niespodziewanym atakiem, nie
poddawała się, nie omdlewała, nie ustępowała pola. Była całkiem
niezłym narzędziem do walki, no tyle tylko, że trafiła na upiora.
– Ciii... – szeptała Niki. – Nie dasz rady. Nie jestem człowiekiem.
Kasjopea wolną dłonią sięgnęła w  stronę sznura
przymocowanego do dzwonka alarmowego. Niki zablokowała ten
ruch kolanem.
–  Naprawdę nie jestem człowiekiem – powtórzyła. – Ja tylko tak
wyglądam.
Księżniczka szarpnęła się całym ciałem, ale też w tej samej chwili
chyba po raz pierwszy przyjrzała się napastniczce. Nie wiadomo, co
działo się w  jej umyśle. Oczy w  każdym razie rozszerzyły się nagle
do granic możliwości. No nie. Rzeczywiście atakowała ją właśnie
kobieta w ciąży?
–  Ciii... – Niki zdjęła dłoń z  ust księżniczki. – Nie zamierzam cię
w żaden sposób skrzywdzić.
– Kim jesteś?
Na szczęście Kasjopea nie ryknęła nagle na cały głos. Ale i tak nie
był to szept. Ktoś za płócienną przegrodą poruszył się lekko.
– Ciii...
– Kim jesteś? – powtórzyła księżniczka już szeptem. Najwyraźniej
obraz brzemiennej kobiety, która nie miała ze sobą żadnej broni,
kłócił się w jej głowie z obrazem typowego zawodowego mordercy.
– To skomplikowane.
– A czego chcesz?
– Chcę cię ostrzec.
– Przed...
Nagły podmuch pustynnego wiatru szarpnął połą namiotu,
wpuszczając do środka odbicie światła z ogniska.
– Ja cię znam! – szepnęła Kasjopea. – Ty jesteś z grupy Viriona.
Sprytna i  kojarząca fakty. Widziały się przy arenie w  małym
miasteczku, gdzie odbywały się pojedynki. Żadna z  nich jednak nie
miała pojęcia, że obserwują się wzajemnie.
– Jestem jego zwiadowcą – potwierdziła upiorzyca. – Widzisz więc,
że z  mojej strony nie grozi ci żadne niebezpieczeństwo. Jestem
cesarska.
– To czemu nie przyjdziesz za dnia?
– Za dnia możesz już nie żyć. A oni mają przewagę liczebną. Sami
ich nie rozproszymy.
Kasjopea nie mogła uwierzyć.
–  Kto chciałby uderzyć na córkę wielkiego księcia z  Troy?
W  dodatku będącą akredytowaną przy cesarskim pałacu
dyplomatką?
–  Ci, którzy różne dziwne rzeczy robią w  okolicach Natares –
zaryzykowała Niki, kłamiąc, ale w  tej samej chwili zrozumiała, że
trafiła idealnie. Księżniczka nie zadawała już więcej pytań natury
ogólnej, tylko konkretne.
– Co powinnam zrobić?
Niki oblizała ugryziony, bolący palec. Była na nim ślina
dziewczyny siedzącej na łóżku, więc sporo się przy okazji
dowiedziała.
– Dawno się z nikim nie kochałaś – wymsknęło jej się z ust.
–  Skąd...? Ach, nie jesteś człowiekiem. – Kasjopea patrzyła
badawczo. – Upiór? Strzyga? Nie sądziłam, że cesarstwo jest aż tak
elastyczne, żeby brać was na służbę.
– Bo nie jest – ucięła Niki. – Ale nie sądziłam, że wy w Troy coś na
ten temat wiecie.
Księżniczka uśmiechnęła się radośnie.
–  Ktoś kiedyś wpadł na pomysł, żeby wykuć w  złocie imiona
wszystkich książąt w Troy i umieścić nad bramami miasta. Ktoś, kto
zna się na księgach rachunkowych, zauważył jednak, że taniej
będzie wykuć jedno wspólne imię dla wszystkich książąt Troy.
– Jakie wspólne imię?
– Pragmatyzm.
Niki zadziwiła umiejętność Kasjopei błyskawicznego opanowania
nerwów. Zdecydowanie nie każdy obudzony w  nocy przez
domniemanego mordercę jest zdolny chwilę później brać udział
w rzeczowej rozmowie.
– Co powinnam zrobić? – powtórzyła pytanie księżniczka.
–  Bardzo dyskretnie obudzić zbrojnych i  kazać im zająć
stanowiska obronne. Tamci najprawdopodobniej uderzą przed
świtem. A  ja musiałam się do ciebie przekraść, bo nie chcę, żeby
ktokolwiek powziął podejrzenie, że zostałaś ostrzeżona.
– To akurat rozumiem.
Plan, który Virion ustalił z  Nolaanem, przewidywał dwie rzeczy.
Po pierwsze, Niki „ostrzeże” córkę wielkiego księcia, po drugie, atak
nastąpi w  momencie, kiedy warty zostaną wzmocnione, a  obrońcy
gotowi do walki, co da „atakującym” powód do szybkiego wycofania
się, aby nikt nie zdołał zauważyć, kim tak naprawdę są agresorzy.
I  w ten sposób wszystkie cele, zarówno zamkowy, jak i  ich własny,
powinny zostać zrealizowane. Gdyby coś poszło nie tak, zawsze
można było liczyć na twórczą improwizację.
– A ty? – Księżniczka jeszcze raz zlustrowała upiorzycę wzrokiem.
– Ja się wymknę wcześniej. Sama.
– Aha, i powiesz tamtym, jak są ustawione warty i...
–  Przestań, proszę. Jak w  tej chwili ustawione są warty, widzi
każdy, kto ma dobry wzrok. Jeśli masz ochotę, to je zmień, jak tylko
chcesz. Poza tym gdybym była wrogiem, to na zarazę bym cię
ostrzegała? Nie mówiąc już o  drobiazgu: co powstrzymałoby mnie
przed zabiciem ciebie tutaj, w tym namiocie?
Kasjopea zrozumiała, że palnęła głupstwo.
– Zaczekać, aż pójdziesz? – spytała tylko.
– Szkoda czasu – odparła upiorzyca. – Ruch i zamieszanie mi nie
przeszkadzają.
Księżniczka podniosła się bezszelestnie. Decyzja została podjęta.
Kasjopea nie zdążyła jednak podejść do przepierzenia, a  Niki nie
zdążyła przełożyć nogi przez otwór w  ścianie namiotu, kiedy
w  oddali rozległ się stłumiony okrzyk. Obie spojrzały na siebie
zdziwione.
–  Za wcześnie! – wyrwało się upiorzycy. Virion przecież miał
uderzyć, dopiero kiedy warty zostaną wzmocnione.
Usłyszały następny krzyk, potem jeszcze jeden. Chwilę później do
ich uszu dobiegł odgłos rodzącego się galopu. Dziesiątki koni
rozpędzały się właśnie, by szarżą zgnieść obrońców obozu.
Niki zrozumiała, że to nie Virion. Za przepierzeniem służące
zbierały się z  posłań. Kilku najszybszym udało się nawet dostać do
swojej księżniczki. Stały teraz przerażone obecnością kogoś obcego
w jej sypialni.
– Ze mną będziesz miała większe szanse – oceniła sytuację Niki.
– Wiem.
Kasjopea dała się chwycić za rękę i wyciągnąć z namiotu. Służące
wybiegały za nimi.
– Kurwa!
Zbrojni falą zajmowali właśnie środek obozu. Z  tyłu i  z boku
pojawiły się również światła pochodni. Obrońcy zostali otoczeni ze
wszystkich stron.
–  I  koniec pieśni – oceniła sytuację upiorzyca. – Choć nie sądzę,
żeby ośmielili się podnieść na ciebie rękę.
– Miejmy nadzieję.
– Więc przeżyj tylko sam atak.
–  Dasz sobie radę? – Kasjopea nie czekała na potwierdzenie. –
Uciekaj i powiedz cesarskim, co tu...
Niki skinęła głową. A  potem skoczyła w  stronę najbliższego
drzewa i zaczęła się wspinać z nieprawdopodobną zręcznością.
Ich statek nabierał wody. Tak po prawdzie ledwie dotarł do
przystani pod Zamkiem. To nie była jednostka przeznaczona do
taranowania. To w  ogóle nie było coś, na co marynarka wojenna
raczyłaby choćby przelotnie spojrzeć. A jednak sprawiła się dzielnie.
Taida zdołała wydostać się na brzeg tylko dzięki pomocy Tarona.
W  podziemnym porcie nie było oczywiście żadnego lustra i  nie
mogła się przejrzeć. Ale wystarczyło jedno spojrzenie na siebie
w  dół. Tunika była z  jednej strony przypalona albo posmarowana
sadzą, z  drugiej zbryzgana czyjąś krwią. Tani materiał puścił na
jednym ze szwów i  odsłaniał teraz jej lewe ramię. Wolała sobie nie
wyobrażać, jak wyglądają jej włosy. Oczywiście twarzy Taidy nie
przykrywał żaden makijaż. Obudziła się w mieszkaniu Tarona, a jej
setnik wyjątkowo jakoś nie trzymał u siebie damskich kosmetyków.
– Szlag!
–  Pani! – Rozprowadzający portu patrzył na prokurator jak na
istotę z innego świata. – Zechcesz tutaj zostawić kuszę?
Aha. Taida przez cały czas trzymała broń w  ręku. W  dodatku
w  stanie nadającym się do natychmiastowego użycia. I  jakoś nie
chciała się z nią rozstawać.
– Nie – odparła sucho.
–  Czy jest coś, co mógłbym dla ciebie zrobić, pani? – dopytywał
rozprowadzający.
Niebywałe. Musiała wyglądać bardzo źle, skoro ośmielił się
powiedzieć coś takiego. Zamiast reprymendy posłała mu chłodny
uśmiech. Doceniła troskę, ale niech on sobie za dużo nie wyobraża.
–  Idziemy. – Skinęła na Tarona, który przyglądał się poszyciu ich
statku.
– Gdzie?
–  Na górę – wyjaśniła. – Najchętniej skoczyłabym do domu, żeby
się odświeżyć, a  właściwie stworzyć od nowa, ale najpierw muszę
sprawdzić, co stało się z moimi ochroniarzami.
–  Pani! – Rozprowadzający wyjął zza paska złożoną na cztery
kartkę. – Pan Nerva rozesłał okólnik do wszystkich bram, że czeka,
że pilna sprawa.
– Aha. Znaczy do domu nie wolno, trzeba pędem do niego.
– Tak właśnie, pani.
Skinęła potakująco. Potem wskazała Taronowi korytarz.
– Tędy. Niestety, przy takim obrocie spraw będziesz musiał zostać
w jakimś przytulnym miejscu.
– Mam nadzieję tylko, że nie w lochu.
– Nie. – Pokręciła głową uspokajająco. – Nawet dam ci glejt, żeby
nie zaczynali tortur beze mnie.
Nie docenił dowcipu. Rozglądał się z  dużą ciekawością. No niby
był pracownikiem Zamku, ale jako zwykły szeregowy nie mógł
nawet marzyć, żeby kiedykolwiek znaleźć się w tym miejscu. Chyba
że faktycznie w  charakterze przesłuchiwanego. Ale wtedy zacząłby
zwiedzanie od jeszcze niższych pięter tej budowli, zagubionych
głęboko pod powierzchnią ziemi.
Szli szybko, mijając kolejne punkty wartownicze. Nikt nie śmiał
zatrzymać Tarona, choć przecież nie miał żadnej przepustki.
Wystarczyła obecność osoby, w  której towarzystwie się znajdował.
Ktoś jednak posłał meldunek na górę. I  to szybszą drogą, niż
posuwali się oni.
Tuż przed wejściem do wind drogę bowiem zagrodził im sam
Nerva.
– Jak ty wyglądasz? – Zmarszczył brwi.
Taida również przyjrzała mu się bacznie. Jej szef, zazwyczaj
pogodny i  jowialny, dalej sprawiał takie wrażenie. Wprawne oko
jednak bez trudu odkryło, że dzisiaj była to wyłącznie gra aktorska,
niezbyt zręcznie tuszująca podskórne napięcie.
– To kwestia na dłuższą wypowiedź.
–  Jasne. – Nerva przeniósł wzrok na Tarona. – Ty musisz tutaj
zostać, setniku – powiedział.
Oboje oniemieli. Przecież setnikiem Taida mianowała go tego
ranka. Owszem, użyła tego stopnia na statku, ale przecież nikt nie
zdołałby tak szybko sporządzić raportu, nie mówiąc już
o  dostarczenie go szefowi szefów. Trudno było zgadnąć, jak tego
dokonał. Ale robiło wrażenie.
– Tak jest!
Nerva przepuścił Taidę przodem. A  odezwał się, dopiero kiedy
kabina ruszyła do góry.
– Jesteś gotowa na najgorsze?
Wzruszyła ramionami.
–  Po tym jak ktoś odwołał moją ochronę ot, tak sobie – strzeliła
palcami – to chyba jestem gotowa na wszystko.
Spojrzał na nią ostro. To była wiadomość największej wagi. Nikt
poza nią samą, i  być może nim oraz cesarzem, nie mógł odwołać
ochrony zastępcy dowódcy Zamku. Nikt. A jednak ktoś to zrobił.
Normalnie takie zdarzenie wstrząsnęłoby posadami instytucji,
w  której pracowali. Dziś wiadomość nie spowodowała jakiejś
większej reakcji. Chyba stało się coś gorszego.
–  Wiesz, co się dzieje, kiedy władca wzywa w  trybie pilnym? –
zapytał.
–  Owszem. Chce kogoś ukarać, pozbawić życia, majątku, rodziny.
Ewentualnie poddać delikwenta torturom, a  dopiero potem
powrócić do realizacji punktów wymienionych poprzednio.
– Ale jest szansa, prawda?
–  Znikoma. Ale rzeczywiście jest. Może władca chce się czegoś
szybko dowiedzieć?
Nerva pokiwał głową.
– A wiesz, co się dzieje, kiedy władca, zamiast wzywać, przyjeżdża
osobiście sprawdzić, co się stało?
–  Wiem – odparła bez wahania. – W  takim przypadku czyjaś
głowa na pewno potoczy się po bruku.
– Właśnie – zgodził się z nią natychmiast Nerva.
Aż podskoczyła.
– Nie mów, że ON...
– ON przysłał swojego szambelana. Tutaj. Do nas.
– O Bogowie...
No i  wszystko jasne. Dzisiaj któreś z  nich zginie. On albo ona.
Odwołania nie było. Szambelan nie jest taką osobą w  państwie,
która podróżuje, wizytuje, sprawdza osobiście, kontroluje. Jeśli już
rusza się poza mury Pałacu, to tylko po to, żeby kogoś zabić. Kogoś
bardzo wysoko postawionego.
– Napisałaś testament? – zainteresował się Nerva.
–  Nie, kurwa mać. Myślałam, że ciągle jestem w  miarę młoda,
w miarę zdrowa...
–  Ja też nie mam – wyznał. – Choć nie jestem ani młody, ani
zdrowy, to jednak nie chciało się wezwać rejenta.
– Tia. Człowiek myśli, że zawsze będzie na to czas.
– No. Aż ci się ten czas nagle skończy.
Popatrzyli na siebie. Nerva przynajmniej zdobył się na uśmiech.
Ona nie potrafiła. Patrzyła na niego przerażona, jak kura na widok
pieńka i siekiery w rękach gospodarza.
Po wyjściu z  windy do przejścia pozostało im już tylko kilka
kroków i  jedno potrójne okno. Czy to będzie jej ostatni widok na
świat? Wyjrzała łapczywie, ale jedyną żywą rzeczą, jaką udało jej się
zauważyć, było przywiędłe trochę, częściowo zasuszone drzewo.
Ależ wydawało się piękne!
Strażnik, zanim otworzył przed nimi drzwi i przepuścił do środka,
zdjął bełt z  kuszy Taidy. Samej broni nie odbierał, bo po pierwsze,
była teraz bezużyteczna, po drugie, nie miał takich rozkazów.
Niewielkie pomieszczenie nie miało żadnych okien. Oświetlono je
dwiema oliwnymi lampami ustawionymi tak, żeby świeciły w  oczy
„gościom”, a nie osobie „gospodarza”. W ich przypadku nie miało to
większego znaczenia. Oboje znali szambelana osobiście i  nie mieli
żadnych wątpliwości, kim jest kryjąca się w mroku postać.
– Jak nastroje?
Nerva i  Taida nie odpowiedzieli na to zwyczajowe bądź co bądź
pytanie. Czy on już podjął decyzję, które z  nich zostanie dzisiaj
zabite? A  może oboje? Choć to mało prawdopodobne, bo wtedy na
czele Zamku trzeba byłoby postawić kogoś całkiem zielonego, kto
nie znał meandrów służby tutaj. A  może nie? Może od dawna
zaplanowano przejęcie władzy w  służbach przez starego,
doświadczonego oficera, który od lat donosił na swoich szefów
i dochrapał się zaufania Pałacu? Nie sposób zgadnąć.
– Czy milczenie oznacza niezgodę na współpracę ze mną?
–  Ależ wprost przeciwnie. – Nerva postanowił się odezwać. –
Jesteśmy do dyspozycji.
Taida nie zastanawiała się nad tym, czy również powinna coś
powiedzieć, czy raczej sobie darować. Cały umysł zajmowało jej
roztrząsanie kwestii, czy zabiją ją od razu, gdzieś w  lochu, przez
kata patałacha, który będzie poprawiał ze dwa razy, czy też
publicznie, z całym upokarzającym rytuałem. Jej analityczny umysł
skłaniał się raczej ku tej drugiej opcji. No bo dlaczego Pałac miałby
marnować śmierć tak wysoko postawionej osoby jak ona? Lepiej
umoczyć ją jako winną wszystkich nieszczęść, które dotknęły miasto,
i stracić na oczach ludu, jak każdego kozła ofiarnego w historii.
No dobra. Pytanie tylko, jaką śmierć jej wyznaczą. Jako urzędnik
cesarski widziała to już niezliczenie wiele razy. Najpierw każą jej się
rozebrać, ale to najmniejszy problem. Zrzuci ciuchy i  goła
pomaszeruje przed ludem, który będzie pluł i obrzucał ją śmieciami.
Byle tylko nie kazali jej błagać cesarza o  łaskę i  całować bruku na
placu egzekucji. Chociaż nawet nie to było najgorsze. Mogli otworzyć
jej brzuch i  kazać iść przed tłumem, plącząc się we własnych
wylewających się na zewnątrz wnętrznościach. Chyba jednak nie. To
nie rodzaj kaźni dla oficera. Może więc wszystko odbędzie się
kulturalnie. Każą uklęknąć przed pieńkiem i  ciach? Cesarski kat
patałachem nie jest, poprawiać nie będzie. Albo każą jej usiąść na
krześle i  uduszą? W  trakcie takiej egzekucji skazańcowi oczy mogą
wypłynąć na zewnątrz. Ale jej samej chyba już to nie będzie wtedy
obchodzić.
Bała się bólu. Bała się długiej agonii. A  wyobraźnia jak na złość
podsuwała coraz to nowe możliwości przeprowadzenia egzekucji.
A może Pałac zdecyduje się na rozrywanie końmi? Aż ją zamroczyło
ze strachu. Być żywcem rozerwanym na części? Nie. To wcale nie
była najgorsza możliwość. Jest przecież jeszcze nabicie na pal. Mistrz
umiał przedłużyć życie skazańca nawet do dwóch dni. Nie no, bez
przesady. Chyba pod koniec już i  tak się niewiele czuje. Ale dwa
dni?! Zresztą mogli to zrobić z  dodatkowymi atrakcjami. Mogli jej
w  trakcie nabijania obciąć stopy, dłonie, piersi i  język, a  ona
wyflaczona i oślepiona umierałaby długo, bo wszystkie rany zostaną
fachowo wypalone. Wyobraziła sobie tę straszną ciemność, ból, brak
jakiejkolwiek nadziei i o mało nie zemdlała.
–  Coś ci dolega, cesarska przyjaciółko? – zainteresował się
uprzejmie szambelan.
–  Nie, nic. – Głos z  trudem, bo z  trudem, wydobył się jednak
z gardła Taidy. – Miałam ciężką noc, a właściwie poranek.
– Za dużo wina? Kaca nie mogłaś wyleczyć, kochana?
Taida nie mogła sobie przypomnieć, ile wczoraj piła. To, co
później robili z  Taronem, wyparło większość jej wspomnień z  dnia
poprzedniego.
– Kac chyba byłby najmniejszym z moich zmartwień.
– I tu się zgadzamy! – Szambelan kpiąco skłonił przed nią głowę. –
Masz dużo większe problemy tego pięknego poranka.
–  Rozumiem – powiedziała odruchowo i  chyba to był błąd, bo
pałacowy urzędnik wrzasnął nagle, wyraźnie rozsierdzony:
– Niczego nie rozumiesz! Nasz miłościwie panujący... – Głos uwiązł
mu w  gardle na chwilę. Szambelan odchrząknął i  podjął znowu: –
Miarka się przebrała. Mam dzisiaj zadecydować o  tym, które z  was
rzucić na żer dla ludu, a  które dostanie ostatnią szansę na
rehabilitację.
Jeszcze raz odchrząknął, a potem powiódł po nich wzrokiem. Już
nie krzyczał, nie unosił się. Widać było, że zadanie nie jest dla niego
ani łatwe, ani nawet do przełknięcia. Najwyraźniej w  następnej
kolejności widział siebie w drodze na zaostrzony pal.
Taida zrozumiała to wszystko, zyskując jednocześnie pewność co
do charakteru egzekucji. „Na żer ludowi”. A  to oznacza, że ma być
widowiskowo, z  błaganiem, łkaniem, kajaniem i  lizaniem bruku,
a  potem krwawo, długo i  strasznie, by dogłębnie zaspokoić żądzę
zemsty tłumu. Nic nie zostanie oszczędzone.
Wbrew pozorom ta świadomość, zamiast załamać, uspokoiła ją
wyraźnie.
– Czy stało się coś konkretnego?
–  Muszę dostarczyć na was konkretne dowody, więc najlepiej
będzie, jeśli usiądziecie i  napiszecie na siebie nawzajem obszerne
donosy z wyszczególnieniem wszystkich sprzeniewierzeń i zbrodni.
A  ja wybiorę tekst lepszy literacko, który bardziej spodoba się
cesarzowi. Autor mniej zdolny pójdzie na żer, a  dru... – Szambelan
dopiero teraz zdał sobie sprawę, że Taida zadała pytanie. – Co?
– Pytałam, czy stało się dzisiaj coś, co...
Zgasił jej wypowiedź oszczędnym gestem.
–  Dziś miarka naprawdę się przebrała. Wrogowie zaatakowali
Pałac.
–  Niemożliwe! – Nerva nie mógł uwierzyć w  coś aż tak
nieprawdopodobnego. – Wdarli się?
– No coś ty. – Szambelan zapomniał, że nie powinni być w obecnej
sytuacji kolegami. – Zaatakowali podziemną przystań i chyba nawet
nie zamierzali iść głębiej. Wymierzyli za to policzek samemu... wiesz
komu.
– Co zrobili?
– Zabili obsadę i porwali dwie szybkie łodzie cesarskie. Kiedy ON
to usłyszał, to... – Pałacowy urzędnik aż skurczył się w sobie na samo
wspomnienie. – Oboje mieliście stracić życie. Na szczęście dotarł do
niego argument, że jeśli zabije was oboje, to na szczycie Zamku
będzie musiał postawić pałacowego błazna.
Taida odetchnęła głęboko. Jej pewność siebie wracała
z zadziwiającą szybkością.
– Ale to nie nasze zadanie – odparła. – Niech sobie straż pałacowa
pilnuje własnych łodzi.
–  Coś ty powiedziała?! – podskoczył szambelan. – A  czyim
zadaniem jest łapać bandytów, którzy zamachnęli się na majestat?!
– W regulaminie nie napisali, żeby koniecznie łapać. Tam stoi, że
mam eliminować!
– Ha, ha, ha... I co?
– Co co? – żachnęła się Taida. – Pozabijałam ich wszystkich.
Szambelan i  Nerva wymienili się spojrzeniami. Potem obaj
popatrzyli na nią.
– Co zrobiłaś?
–  Jak ON chce sobie poukładać zwłoki wrogów w  jakimś basenie
na terenie Pałacu, to najpierw, niestety, musi ich ciała wyłowić
z kanału. A jeśli chce odzyskać łodzie, to tylko w formie wraków, bo
musiałam je spalić.
Obaj gapili się nieprzytomnie. Najwyraźniej nic z  tego, co
usłyszeli, nie mieściło im się w  głowach. Cisza przedłużała się
nieznośnie, więc Taida poprawiła na sobie osmaloną, zbryzganą
krwią tunikę. A potem wysunęła biodro i oparła na nim kolbę kuszy.
–  Czy jest coś jeszcze, co mogłabym dla was dzisiaj zrobić? –
zapytała. – Panowie?

Niki nie wspinała się oczywiście na sam chybotliwy wierzchołek


drzewa. Co prawda nie docierała tam nawet resztka światła
rzucanego przez ognisko i  pochodnie, ale nie miała pewności, czy
ktoś nie widział, jak skoczyła na pień. Wybrała pewniejszą, choć
bardziej niebezpieczną drogę. Kiedy w swojej wspinaczce dotarła do
pierwszych liści, znalazła możliwie gruby konar, rozpędziła się na
nim i  jak wiewiórka przeskoczyła na następne drzewo. Z  trudem
chwyciła gałąź, która była zdolna ją utrzymać. W  przeciwieństwie
do wiewiórki nie miała wielkiego, puszystego ogona, który
pozawalał sterować w locie. Miała za to wiele innych niedostępnych
dla człowieka możliwości.
Błyskawicznie przedostała się na drugą stronę drzewa, wybrała
odpowiednią trasę i  rozpędziła się na chybotliwej, wąskiej
podstawie. Skok. Z  następnym drzewem poszło już łatwiej, było
grubsze i większe od pozostałych. Niestety, miało też sporo suchych
gałęzi. Na szczęście upadek Niki nie groził. Miała doskonałą
orientację i  wrodzoną łatwość wyszukiwania najpewniejszych
ścieżek. Dalej drzewa rosły gęściej i  Niki mogła przeskakiwać
bezpośrednio z pnia na pień. Po kilkunastu skokach uznała, że tu już
będzie bezpieczna. Bez karczowania lasu ludzie nie mogli jej
odnaleźć. Niki wybrała więc miejsce najgęściej okryte liśćmi
i  trzymając się nogami gałęzi, zawisła głową w  dół. Teraz mogła
rozgarnąć zieloną zasłonę i zobaczyć nareszcie, co dzieje się na dole.
O dziwo, walka jeszcze trwała. Mimo dramatycznej przewagi
atakujących „kuzyni” Kasjopei pokazali wielką klasę, dowodząc, że
wybierano i  wcielano w  ich szeregi wyłącznie najlepszych
z  najlepszych. Otoczyli swoją księżniczkę i  posuwali się krok za
krokiem, znacząc swoją drogę krwawymi śladami zwłok. Niki od
razu dostrzegła cel ich powolnego marszu. Wóz! Zbity z  grubych
desek, okuty wóz wielkiego księcia Troy. Tak, ten pojazd miałby
szansę wyrwać się z  matni, uwożąc najważniejszą osobę
w  bezpieczne miejsce. Szkoda, że czysto teoretycznie. Ochroniarze
księżniczki nie mogli tego widzieć ze swojej perspektywy, ale
atakujący ich ludzie nie chcieli, żeby nawet pojedynczy świadek
klęski wydostał się z pobojowiska. I przewidująco zarżnęli wszystkie
konie obrońców. „Kuzyni” ginęli więc nadaremnie.
Niki obserwowała wszystko, co mogła dostrzec ze swojego
bezpiecznego stanowiska na górze. Mniejsze i  większe potyczki,
skrupulatne przeczesywanie terenu, aby nawet najmniej ważny
ciura nie miał najmniejszej szansy ujść z  życiem. Widziała, jak
dogorywa ostatnie ognisko walki toczonej na dole. Napastnicy nie
dali „kuzynom” żadnych szans. Chwilę jeszcze zajęło im zabijanie
uzbrojonych w  noże i  sztylety dziewczyn ze służby, które osłaniały
Kasjopeę własnymi ciałami. A potem...
Niki nie widziała wyraźnie. Miała wrażenie, że księżniczka została
oszczędzona. Niestety, punkt obserwacyjny był bardzo oddalony od
pola walki. Widać było przede wszystkim napastników, którzy
wyraźnie czegoś szukali, przetrząsając nawet bagaże sług. Nie
trwało to jednak zbyt długo. Niki usłyszała skrzypienie wielkiego
wozu. Aha, tam składali łupy. I do pojazdu Kasjopei pewnie zaprzęgli
własne konie, te, które pozostały po zabitych przez obrońców
zbirach. Ciekawe jednak, czy w wozie podróżnym znajduje się sama
księżniczka? I czy jest żywa?
Upiorzyca podniosła do oczu dłoń, w  której trzymała zabrany
Kasjopei gwizdek. Nie porzuciła go ani w  trakcie wspinaczki, ani
podczas skoków. Ot, taka jej przyrodzona umiejętność. A  gwizdek
nie był zwykły. Przypominał bardziej te, których używano do
wzywania psów, prawdopodobnie wydawał dźwięk na granicy
słyszalności. Hm, jakikolwiek by był, jeśli go użyje, wrogowie na
pewno usłyszą. Ale... nagle wydało jej się to strasznie zabawne.
Napastnicy byli pewni, że wszystkich zabili, a tu nagle usłyszą gwizd
dobiegający gdzieś z  góry. Ale się zdenerwują. Jej samej i  tak
przecież nic zrobić nie zdołają. Karczowanie albo spalenie lasu
zajęłoby im zbyt wiele dni.
Niki czekała więc cierpliwie, aż wielki wóz pojawi się na drodze
w  zasięgu jej wzroku. Wtedy podniosła rękę i  dmuchnęła
w  końcówkę gwizdka. Koszmarny, świdrujący i  przenikliwy dźwięk
rzeczywiście rozbrzmiał na granicy ludzkiego słuchu. Niósł się
jednak daleko. Jeźdźcy na dole zaczęli się nerwowo rozglądać. A  z
wnętrza wozu rozległ się nagle czyjś kaszel.
Kasjopea więc żyła. I zrozumiała ten sygnał. Mądra dziewczynka.
No to teraz pozostawało zawiadomić Viriona i  resztę grupy. Ale
nie od razu. Zabójcy mogli się ukryć w  pobliżu. Mogli też czekać
dalej i  po jakimś czasie przeprowadzić szybki konny rajd, by
wymieść tych, co przeżyli, a  będą chcieli zobaczyć, czy nikt nie
przetrwał na pobojowisku. Możliwości było wiele, ale Niki miała
nieskończoną cierpliwość. Zsunęła się na ziemię dopiero o  świcie.
Najpierw pobiegła na drogę, którą poruszał się wóz. I oczywiście nie
myliła się. Kasjopea, usłyszawszy swój gwizdek, musiała dać znać, co
się z nią dzieje. Wyrzuciła na zewnątrz swoją chusteczkę. Upiorzyca
przytknęła do nosa delikatny materiał. A potem zaczęła go lizać.
Po chwili rozejrzała się. To nie było bezpieczne miejsce. Węsząc
intensywnie, zaczęła się wycofywać. Najpierw powoli, z  uwagą
lustrując otoczenie, potem szybciej. Kiedy dotarła na skraj pustyni,
zaczęła biec.
–  To ja! – Kiedy tylko zbliżyła się do ich kryjówki, zaczęła
ostrzegawczo wołać. – To ja! – Krzyk ewidentnie kierowała pod
adresem Rohana, który był już stary, niedowidział, niedosłyszał, ale
z kuszy strzelał celnie jak młody Bóg. Najgorszy rodzaj wartownika.
Na szczęście to nie on miał zmianę.
Wpadła prosto w ramiona Viriona.
–  Gdzieś była tak długo?! – przywitał ją z  tradycyjną mężowską
miłością. – Co?!
– Napadli na obóz.
– No, tyle sam wiem. Musieliśmy się wycofać.
– Zabili wszystkich. Kasjopea żyje, wywieźli ją wozem w nieznane,
ale jestem w stanie pójść ich tropem jeszcze przez wiele dni.
–  Nawet na pustyni? Przy tym nieustannym przesypywaniu się
piasku?
–  Nawet. – Niki pokazała chusteczkę księżniczki. – Ona chyba
podejrzewa, kim jestem.
–  Niebywałe. – Nolaan podszedł bliżej. – Kto mógł się ważyć na
popełnienie przestępstwa rangi państwowej?
– Ci, którzy chcą to państwo przejąć – mruknął Kody, wzruszając
ramionami. – Musimy natychmiast zawiadomić Pałac.
Zasępiony książę jednak zaprzeczył ruchem głowy.
– Drogą służbową – powiedział.
–  Nie ma już czegoś takiego jak droga służbowa. Nie stąd. I  nie
wiem, czy komukolwiek z naszych mogę jeszcze ufać.
–  To ślij przez prefekturę. Ale zawiadom swoich szefów, a  nie
Pałac.
– To sprawa państwa...
– On ma rację. – Virion przerwał funkcjonariuszowi. – Zaczęło się.
Kody nagle zdał sobie sprawę, że wie, o  czym Virion myśli. Nie
pytał, co się zaczęło. Wiedział. A  skoro tak, to wrogowie na pewno
już podjęli działania, żeby albo odciąć Pałac, albo sprawić, że nikt
już nikomu nie będzie ufał.
–  Jasne – powiedział. – Niech ludzie prefekta zajeżdżą wszystkie
konie, ale wiadomość musi dotrzeć błyskawicznie.
– Nie do Pałacu – powtórzył Virion. – Do Taidy.

Nerva wkroczył znienacka do jej pokoju, niosąc ze sobą porcje


obiadowe. Nie wysilił się jakoś szczególnie. Kupił je w  najbliższym
stanowisku z  gotowymi daniami, z  którego w  dobrych czasach
korzystała również Taida. Ale trzeba było docenić, że szef szefów
w  ogóle zdecydował się skosztować potraw z  tak obskurnego
miejsca, a także że nie myślał wyłącznie o sobie.
–  Jest też dla ciebie. – Jedną z  misek wręczył Taronowi, który
zerwał się na widok Nervy i przyjął pozycję zasadniczą. – Ale wyjdź
i zjedz na korytarzu, bo my musimy pogadać.
Taida, zdziwiona nie mniej niż jej setnik, przyjęła swoją porcję.
– Tu chcesz rozmawiać?
– A znasz jakieś bezpieczne miejsce w Syrinx?
Parsknęła śmiechem.
Nerva tymczasem zajął miejsce naprzeciwko niej na zwykłym,
prostym krześle dla petentów i  przesłuchiwanych. Nie miało
żadnych wygód czy udogodnień, a  nawet stało za daleko od stołu,
żeby postawić naczynie na blacie, ale Nervie to nie przeszkadzało.
Zaczął jeść palcami. Taida poszła więc w jego ślady.
– Blisko było, co? – zaczęła rozmowę.
–  Ano blisko. – Oblizał palce. – Jedno z  nas już prawie pukało do
bram niebios.
– I to byłabym ja?
Wzruszył ramionami.
–  Zaraza wie jak stoją nasze notowania w  Pałacu. A  poza tym
sama wiesz, kto bywa humorzasty. Nie sposób zgadnąć, jaka będzie
jego decyzja.
Taka była taktyka władzy. Nikt nie miał prawa przeniknąć
procesu podejmowania decyzji. Władza musiała być
nieprzewidywalna. Proste zasługi nie musiały oznaczać nagrody,
a  proste przewinienia kary. Mgła tajemnicy była ważniejsza niż
doraźne wywyższanie lub poniżanie. Nawet zgadywanie nie
przynosiło rezultatu, bo przecież ON nie rzucał monetą.
Taida była naprawdę głodna, tak samo zresztą jak jej szef. Przez
dłuższy czas panowała cisza. Przerwał ją dopiero Nerva, kiedy zdał
sobie sprawę, że musi zwolnić, bo zaraz pochłonie całą swoją porcję,
a głodu i tak nie zaspokoi.
–  Masz jakiś pomysł, co się stało z  twoimi ochroniarzami? –
zapytał.
– Żadnego. Nie wiem nawet...
–  Ja wiem – przerwał jej zdecydowanie. – Rozkaz przyszedł
z Pałacu.
Nie mogła uwierzyć.
–  Sam csrz – przez usunięcie samogłosek nie wypowiedziała
słowa, którego nie powinno się wypowiadać w  tym kontekście –
pozbawił mnie ludzi?
– Raczej nie. – Jej szef uśmiechnął się na taką myśl. – Choć trudno
zorientować się w  meandrach tamtej administracji. Nie mam
mocnego dostępu.
– Nie mów, że sami urzędnicy wpadli na taki pomysł.
–  Nie mówię. Wydaje mi się, że raczej wynika to z  pewnych
konsekwencji.
– Jakich?
– Pamiętasz brudne od tuszu palce Immsa? Sama zwróciłaś mi na
to uwagę.
–  Pamiętam. Ale co mają papiery, które kazali mu podpisać, do
ataku na mnie w kanałach?
Nerva przechylił głowę, patrząc na Taidę z ukosa.
–  Widzisz, troszeczkę patrzysz na świat przez perspektywę
własnego pępka.
Chciała się unieść, ale szybko zrozumiała, że nic by to nie dało.
– Oświecisz mnie? – zapytała spokojnie.
– Mogę ci jedynie opowiedzieć o mojej hipotezie.
– Wal.
–  Imms miał wejście do administracji Pałacu. Właściwie to był u
nas wtyczką dworu. Wiedząc o  tym, nasi wrogowie mogli
sprokurować wiele dokumentów i  dzięki jego sygnaturom
wykorzystują je w najrozmaitszy sposób.
– A jak to się ma do zamachu na mnie?
Nerva przełknął większy kęs, który właśnie gryzł, i powiedział:
–  Moim zdaniem nie było na ciebie żadnego zamachu.
A ochroniarzy zdjęli ci z innej przyczyny.
– Mógłbyś jaśniej?
–  Jasne. Wrogowie porwali w  pałacowej przystani dwie łodzie.
Mieli glejty, mieli swój precyzyjny plan, który zakładał między
innymi pozbycie się z  podziemnych kanałów zbrojnych, którzy
mogliby przeszkodzić w  realizacji innych punktów tegoż planu.
Więc zdjęli ci ochroniarzy tylko po to, żeby nie mogli im
przeszkodzić. I nie miało to z tobą nic wspólnego, bo zdjęli też załogę
podziemnej wartowni, która z  tobą przecież nie była powiązana
w żaden sposób. Oni po prostu czyścili sobie drogę.
–  Ach – westchnęła, czując chyba coś na kształt ulgi. – A  jaki był
ich plan?
–  Nie wiem – wyznał. – Ale skoro chcieli mieć czystą drogę
odwrotu, to mogło chodzić o  porwanie jakiejś znacznej osoby
w państwie. I to raczej nikogo z nas. No ale – znowu spojrzał z ukosa,
patrząc na Taidę z uwagą – nie przewidzieli, że ty zaparkujesz im na
drodze w  przypadkowym miejscu. I  nie przewidzieli, że poradzisz
sobie z zawodowcami przy pomocy zwykłych marynarzy.
– Taron przejął dowodzenie.
–  Masz talent do znajdowania mężczyzn z  głową na karku, i  to
takich, którzy nie tracą tej głowy w  skrajnie niekorzystnych
warunkach. – Uśmiechnął się do własnych myśli. – Przelecieliście się
wzajemnie?
To był Zamek i tu nie ukrywało się takich spraw.
–  Tak – powiedziała szczerze i  doznała nagle uczucia, zdawałoby
się, zupełnie już zapomnianego. Dotknęła ręką policzka. No nie...
dostała rumieńców jak jakieś nieopierzone dziewczę, którym może
była wiele, wiele lat temu. Coś niesamowitego. Taida, mówiąc, że
poszła do łóżka z  Taronem, zaczerwieniła się jak podlotek. Oj.
Czyżby to było jakieś głębsze uczucie, czy co?
– No i dobrze – skwitował Nerva. – Niewiele tu teraz wymyślimy.
A ja sprawdzam, co lub kto mógł być ich celem.
– A ja co mam robić?
– Sama wymyśl, bo naprawdę nieźle ci to idzie. – Skończył swoją
porcję i bardzo niezadowolony zajął się wylizywaniem miski. Musiał
być naprawdę głodny. Ale też faktem jest, że nie było żadnej
możliwości zająć się potrzebami żołądka. – Mam coś dla ciebie na
początek.
– O?
–  Pytałaś mnie, kto jechał od granicy z  Troy powozem pod prąd
maszerującej kolumny wojska.
– Dowiedziałeś się?
– Tak. To Geberik.
To imię sporo Taidzie mówiło. Jeden z  najpotężniejszych ludzi
w  Luan. I  jeden z  najbogatszych. Niestety, jeden z  tych również,
w przypadku których śledztwo można było prowadzić wyłącznie za
pozwoleniem Pałacu.
– No to chyba niewiele mamy w aktach na jego temat?
– A jeśli nawet mamy i to on znajduje się wśród naszych wrogów,
to przecież zna wszystko, czym dysponujemy. Przypomnę, że
kopiowali naszą kartotekę. Miał czas przygotować się na wszystkie
nasze zagrywki.
Aż syknęła. No oczywiście! Cokolwiek by znaleźli w  swoich
papierach, on też już znalazł. Mógł przygotować się na każdą
ewentualność. I zdobycie decyzji o rozpoczęciu śledztwa rozbije się
o bramę Pałacu jak skorupka jajka rzucona na krawędź głazu.
– Nie dostaniemy zgody na węszenie u niego?
–  No raczej nie. – Na twarzy Nervy zamiast wyrazu zawodu
widniał kpiący uśmiech. – Ale po co nam szukać czegokolwiek?
– No jak to?
– Przecież wiemy, co i jak się dzieje. Przynajmniej z grubsza.
Taida machnęła odżegnująco rękami. Drażnił ją idealny spokój jej
szefa, zmącony jedynie przez żal, że wziął za mało jedzenia.
Najwyraźniej Nerva miał ochotę dokończyć porcję podwładnej, bo
nie mógł odwrócić łakomego wzroku od jej miski.
– Zanim znowu się żachniesz, posłuchaj mnie uważnie – podjął. –
Zreasumujmy fakty. Skoro Geberik jechał pod prąd maszerującej
armii, ignorując wszelkie zasady tajnej misji, to znaczy, że w  Troy
coś poszło nie tak. Albo tamtejsze cwaniaki zorientowały się, że są
wciągane w  jakąś grę, w  której niekoniecznie chcą usiąść do stołu,
albo po prostu operacja na większą skalę niż kolejne przepychanki
pod murami Yach nie wchodziła w grę.
– Są dość pragmatyczni – odważyła się przerwać potok wymowy.
– Właśnie. A Geberik, budząc powszechną uwagę, gnał na łeb na
szyję do Syrinx być może po to, żeby zawczasu zmodyfikować plany
z resztą spiskowców. I co zdarzyło się dosłownie chwilę później?
Taida skinęła głową. To miało sens.
–  Tuż za nim do Luan przybyła księżniczka Kasjopea, grzecznie
zameldowała się u szefa delegatury wywiadu Troy, a  potem,
otrzymawszy odpowiednie rozkazy, pobiegła zameldować się u
cesarza na dworze. Rzecz sama w  sobie niesłychana: nowy
dyplomata zgłasza się po akredytację w  trakcie wojny między
naszymi państwami? A tu jeszcze drugie zdziwienie: chce otworzyć
konsulat w Natares!
– Czyli tam, gdzie i my węszymy.
– Wygląda na to, że wszyscy powoli tracą nerwy.
– Wszyscy tracą nerwy – powtórzył za nią. – I to wcale nie powoli.
Taida uporała się nareszcie ze swoją porcją i odstawiła miskę poza
zasięg wzroku swojego szefa. Nie żeby obawiała się, że wyrwie ją
i wyliże, ale jakoś tak patrzył na nią zbyt łakomie.
– Powiedz, jak to się ma do faktu, że nie musimy śledzić Geberika?
–  A  tego nie powiedziałem. Nie musimy wsadzać nosa w  jego
sprawy w  samej Syrinx. Wiemy, że coś stanie się szybko.
I najważniejsze jest to, co dzieje się teraz na pustyni.
– W okolicach Natares?
–  Właśnie. A  tam rozeznanie ma przecież nasz własny oddział.
Miejscowa komenda Zamku.
Potrząsnęła głową.
–  Gdyby coś mieli, to dawno otrzymalibyśmy te materiały
normalną drogą. A sprawdziłam wszystkie papiery z tego rejonu...
– Stop, stop, stop, nie rozpędzaj się. Czyli „prrrrr”, jak to mawiają
woźnice do swoich koni.
Spojrzała na niego gniewnie, ponieważ porównanie do klaczy
zupełnie jej nie pasowało, ale Nerva rozbroił ją samym swoim
z pozoru dobrodusznym wyrazem twarzy.
–  Skoro nasi wrogowie potrafili zabić Immsa, zmusić go do
podpisania jakichś papierów – kontynuował – to z  całą pewnością
poradzili sobie z naszą prowincjonalną komendą. A fakt, że wszyscy
tam nadal żyją, oznacza jedynie, że wszyscy są zdrajcami. Z  czego
nie musi od razu wynikać, że niczego istotnego się nie dowiedzieli.
Ale nie przyślą nam tu żadnej informacji poza dezinformacją.
– Czy ja dobrze zgaduję twój plan? – Popatrzyła podejrzliwie.
–  Jeśli przed oczami wyobraźni pojawiły ci się napaści, mordy,
zabójstwa i tortury, to zgadujesz prawidłowo.
Z Taidy zeszło powietrze.
– Czy zamierzasz wydać mi rozkaz napaści na własnych ludzi?
–  To nie będzie rozkaz. Sama musisz do tego dojść drogą
przemyśleń i sama podjąć decyzję.
– Naprawdę mam napaść na naszą palcówkę?
– Już raz to zrobiłaś, więc nie graj świątobliwej kapłanki oddającej
się wyłącznie modłom i cnotliwemu życiu.
Oczywiście musiał wypomnieć jej Tarona. Odchrząknęła, mrużąc
oczy.
– I niby co mam zrobić?
–  Każ Virionowi zebrać swoich chłopców i  dziewczęta. Niech
uderzy na prowincjonalną komendę Zamku, wyrżnie tam
niepotrzebnych, przesłucha ważnych i zatrze ślady.
No tak. Przekaz był jasny. Nic dodać, nic ująć. Po prostu Taida ma
wysłać rozkaz, żeby jej ludzie zabili funkcjonariuszy Zamku. A jeśli
się wyda, że to ona, to... ona odpowie za zbrodnię. Bo przecież nikt
poza nią nie miał prawa wydać takiego rozkazu.
Nerva musiał opacznie zinterpretować jej wahanie, bo dodał:
– Nie ma się czym przejmować. Tam sami zdrajcy.
Spojrzała ostro.
– Wiesz co? Daruj sobie.
–  Mogę darować. Ale tam, na miejscu, przy pustyni, jest jedyne
szybko osiągalne źródło informacji. Niech twoi ludzie tam wejdą
i wyciągną te informacje. A potem niech zatrą ślady.
–  Prrrrr! – zrewanżowała się Nervie powiedzeniem woźniców. –
Moi ludzie to nie specjaliści od przesłuchań.
– Oj no... – Rozłożył ręce. – Jak się nie uda, to trudno. Ale zdrajców
i tak trzeba ukarać.
Taida westchnęła ciężko.
– A co rozumiesz przez zatarcie śladów? – zapytała jeszcze.
– Jak co? Niech zabiją wszystkich, a komendę spalą.
Kasjopeę wieziono jej własnym wozem podróżnym, co zakrawało na
daleko idącą lekkomyślność. Napastnicy nie mieli pojęcia, co ukryto
we wnętrzu takiego wozu, którym przecież poruszał się sam wielki
książę. Mimo faktu, że pilnowało jej trzech rosłych drabów, mogłaby
– i  to bez większego trudu – sięgnąć do którejś ze skrytek
zawierających broń albo truciznę. Broń oczywiście nie była jej do
niczego potrzebna. Sztyletem czy kuszą niewiele zrobi bandziorom,
a  ich reakcja była nieprzewidywalna. Natomiast trucizny użyć nie
chciała. Była zbyt młoda, zbyt racjonalna i wychowano ją w zupełnie
innym duchu niż odbieranie sobie życia dla honoru. Dyskretnie
wyjęła malutką fiolkę ze schowka, ale powędrowała ona do
zakamarków jej szaty.
Kasjopea nie mogła pogodzić się ze stratą tylu ludzi. Uczono ją
oczywiście postępowania z samą sobą w takim przypadku. Mówiono
jej, że szok jest nieunikniony, uczucie zagubienia nieuchronne.
Mówiono jej, jak sobie z  tym radzić. Ale co innego wykłady,
a  zupełnie co innego poczuć to na własnej skórze. Księżniczka nie
mogła pozbyć się czarnych myśli, które ją ogarniały. A  jednak
szkolenie jakiś tam skutek przynosiło. Dziewczyna wiedziała, że ma
się skupić na „tu i  teraz”. Odrzucić zarówno wahania moralne, jak
i poczucie krzywdy. „Jesteś wyłącznie tu i teraz, dziecko” – powtarzał
jej nauczyciel przetrwania do znudzenia. „Zajmij się działaniami
pragmatycznymi. Obserwuj okolicę, zapamiętaj drogę, licz zakręty,
wzniesienia i spadki. Jasne?”
Nie musiała na szczęście liczyć. W  burcie wozu umieszczono
szczeliny obserwacyjne, przez które mogła wyjrzeć w taki sposób, że
pilnujący jej wrogowie niczego nie podejrzewali. Co prawda
panowała noc, ale otaczający wóz konni nie byli ani upiorami, ani
potworami z lasu. Żeby jechać, potrzebowali pochodni.
Z jej obserwacji wynikało, że zbliżali się do pustyni. Drzewa
właściwie już nie pojawiały się w  zasięgu wzroku. Nie zauważyła
żadnych zabudowań, żadnych świateł w  oddali. Ale jeszcze nie
dotarli do dziczy. Odgłos kół był ciągle taki sam. Ich metalowe
obręcze przez cały czas toczyły się po obrobionym kamieniu. Nie
skręcili więc z  cesarskiej drogi, a  piaszczyste wydmy leżały gdzieś
przed nimi.
No dobrze. Wiele tu nie wymyśli. Instrukcja na wypadek
porwania nakazywała w  takim razie wybadanie, jak będzie
traktowana. Spróbuj zapytać o  najprostsze sprawy – powtarzał jej
instruktor. „Chce mi się pić”. I  zobacz, czy i  w jaki sposób spełnią
twoje życzenie. „Muszę iść w  ustronne miejsce”. Jeśli przychylą się
do twojej prośby, to sposób, w jaki będziesz obserwowana, powie ci
wiele o rygorze, jaki będzie stosowany dalej. Im szybciej się dowiesz,
tym łatwiej przygotujesz się na rozmowę, która wcześniej czy
później nastąpi. Pamiętaj, księżniczek nie porywa się dla kaprysu,
a córki wielkiego księcia nie porywa się dla okupu. To na pewno jest
sprawa polityczna, więc zasadnicza rozmowa odbędzie się prędzej
czy później.
No pewnie, że nie chodzi o  kaprys ani o  okup. Tu mogła się
zgodzić ze swoim nauczycielem. Nikt nie zabija tak wielu
towarzyszy wysoko postawionej osoby, nie mając precyzyjnego
planu, co dalej. Nie mogło chodzić ani o okup, ani o żadną doraźną
korzyść, bo w  przypadku księżniczki o  jej pozycji momentalnie
zapachniało wojną. Wojną między państwami. To nie przelewki, to
już nie bijatyka o Yach...
Aż ją zmroziło. A może jej porywaczom chodziło właśnie o wojnę?
Nie, nie, nie... to tylko aberracje umysłowe. Nie wolno poddawać
się takim myślom. Zresztą spokojnie. Gdyby ci ludzie chcieli
wywołać pożar, to mogli ją od razu zabić. Takiej zniewagi Troy
darować by już nie mogło, cesarz nie miałby okazji, żeby wybuchnąć
świętym oburzeniem i  wysłać wojska dla jej ratowania. A  z kolei
gdyby imperator chciał eskalacji konfliktu, to zrobiłby to jednym
jedynym rozkazem dla swojej armii. W tej kwestii nie byłaby mu do
niczego potrzebna. Chcą więc od niej czegoś innego. Ale czego? Nie
sposób na razie zgadnąć.
Przez szczeliny obserwacyjne dostrzegła nareszcie światła. A  to
znak, że zbliżali się do jakiejś miejscowości. Chyba. Nie mogła
zauważyć niczego konkretnego. Na pewno nie podążali w  stronę
forum. Jej wóz skręcił gwałtownie, ale choć nie poruszali się już po
cesarskiej drodze, to odgłos kół nie zmienił się raczej. Ciekawe, jakie
miasto stać na nawierzchnie dorównujące imperialnym. A  może to
prywatna droga? Kasjopea słyszała, że w  cesarstwie były i  takie.
Rzecz nie do pomyślenia w  jej rodzinnym królestwie, gdzie nawet
największy możnowładca nie mógł być właścicielem czegoś takiego
jak droga.
Światła za burtami wozu zniknęły nagle, by po chwili i  po
kolejnym zakręcie pojawić się znowu. Ale tym razem już blisko i w
dużo większej liczbie. Kasjopea widziała wyraźnie. To były ogniska
palone przez żołnierzy. Przejeżdżali więc przez obóz wojskowy.
I znowu ogarnęły ją wątpliwości. To cesarskie wojsko? Imperium
ją porwało?! Na wszystkich Bogów, po co?! Nie mogła wyobrazić
sobie żadnego powodu tak niepotrzebnej akcji.
Wiedziała, że nie rozstrzygnie tej kwestii teraz. Siedziała więc,
poddając się kołysaniu wielkiego wozu, i  robiła wszystko, żeby nie
myśleć o tym, co się dzisiaj stało. A powieki zamykały się, złośliwie
przywołując co chwila cienie tych, których dobrze znała, a  których
już nigdy nie zobaczy po tej stronie. To wstrząśnienie umysłu –
powtarzała sobie jak modlitwę. To wszystko dzieje się tylko w  jej
głowie. Tak naprawdę jest jedynie zmęczoną dziewczyną, która nie
myśli o niczym i nic nie pojawia jej się przed oczami.
Nie wiadomo, czy modlitwa zadziałała, czy też pomagał jej własny
organizm. Ocknęła się, dopiero kiedy wóz zatrzymał się nagle, a ktoś
z zewnątrz otworzył tylne drzwi.
– Proszę tędy, pani. – Jakaś rosła kobieta najwyraźniej wskazywała
jej drogę.
Aha. Nie „won, ścierwo” ani „wypierdalaj”, tylko „proszę”. No.
Torturować i  zabijać ją będą w  sposób kulturalny, licujący
z  godnością ludzi obytych na dworze i  grzecznie namawiając, by
raczyła skosztować wrzącego ołowiu... Nawet uśmiechnęła się
trochę do własnego dowcipu.
Oparła się na wyciągniętym w  jej stronę ramieniu. Udało jej się
wyprostować zdrętwiałe od długiego utrzymywania tej samej
pozycji nogi. Wysiadła z  gracją, a  potem ruszyła za swoją
przewodniczką. Towarzyszące jej w  podróży oprychy zostały
w środku. Pewnie dopiero teraz przystąpią do rewizji wozu.
– Pani. – Kostyczna kobieta wskazała kierunek.
Ruszyły, stąpając po drodze wykonanej z  marmuru. Nie. To nie
była posadzka. To było zaplecze stajni, czy może wozowni. I owszem.
Okute metalem koła często musiały poruszać się po tej nawierzchni.
Marmurowe płyty znaczyły rysy, choć nie tak gęsto, jak powinno
wynikać z  codziennego użytkowania. Płyty musiano więc często
wymieniać.
Kasjopeę trudno było olśnić, ale tak ostentacyjnego bogactwa nie
oglądała zbyt często. Zabudowania gospodarcze tego niby folwarku
przepychem przyćmiewały bowiem niejeden pałac władcy
w  Zimnych Królestwach. Ona sama chyba po raz pierwszy w  życiu
widziała poidło dla koni wykonane w całości z górskiego kryształu.
I drzwi do kuźni z mahoniu.
– O, do śmierdzącej stopy – zaklęła pod nosem, a głośno zapytała:
– Czyja to posiadłość?
– Jesteś, pani, gościem wielkiego pana Geberika. On sam podejmie
cię wraz ze swoimi przyjaciółmi. – Kobieta jeszcze raz wskazała ręką
kierunek, zupełnie jakby obie miały się zaraz zgubić.
W głowie Kasjopei eksplodował niepokój. Geberik. Znała to imię,
choć tego, który je nosił, nie było jej dane poznać osobiście. Naven
jednak wtajemniczył ją w szczegóły tajnej misji Geberika w Troy. Na
tyle oczywiście, na ile sam został wtajemniczony. To imię oznaczało
kłopoty.
Obie, stąpając po skrzącej się odblaskiem gwiazd drodze, przeszły
przez gaj atakujący ze wszech stron egzotycznymi zapachami
trudnych do nazwania roślin. Tuż za nim zaczynała się oświetlona
rojem ukrytych w  poszyciu lampek polana przecięta szemrzącym
cicho strumieniem. Kasjopea nie dała się zwieść. Potok tak blisko
pustyni? Oczywiście, że sztuczny. Tak samo jak rozświetlony
pochodniami wodospad w  dalszej perspektywie. Natomiast sama
willa, którą już mogła dostrzec, okazała się stosunkowo skromna. Tu
przepych poświęcono na rzecz elegancji.
I kolejne zaskoczenie. Geberik w  otoczeniu trzech mężczyzn
czekał na środku szerokich schodów! Nie wewnątrz. Nie
przyprowadzono do niego księżniczki jak branki albo wręcz
niewolnicy czy jeńca. Nie. On podejmował ją, jak gospodarz
podejmuje gościa. Czekając cierpliwie przed wejściem. Hm. I niby co
to miało oznaczać w kontekście rzezi, która miała dzisiaj miejsce?
– Pani! – Wszyscy czterej pochylili przed nią głowy we wstępnym
ukłonie.
– Panowie! – Kasjopea dygnęła, unosząc dół swojej szaty.
– Wybacz, proszę, gwałtowność naszego zaproszenia.
O, sukinsyn! Ale choć zgrzytając zębami, musiała przyznać, że to
mu się udało.
– Jeśli mężczyzna jest gwałtowny, to tylko znak, że mu zależy, a to
nic złego. Nie mogę się tylko oprzeć wrażeniu, że po kolana brodzę
we krwi, a z tym trudno mi się pogodzić.
– Czyż twoje drugie imię to nie pragmatyczka?
–  Jako pragmatyczka nie mogę ani być okrutna, ani na
okrucieństwo dać zgody.
– Och, pani, tu chodzi o nawiązanie stosunków dyplomatycznych
na szczeblu państwowym.
–  Mam wrażenie, że stosunki dyplomatyczne między naszymi
państwami są już od dawna nawiązane, panie.
–  Mam na myśli moje państwo. Ponieważ cesarstwo już nie
istnieje, pani.
W głowie Kasjopei coś eksplodowało. Od dziecka uczono ją
utrzymywać obojętny wyraz twarzy, ale pod tą maską właśnie się
gotowało.
 

Rozdział 8

P rzesyłane przez kurierów wiadomości musiały


minąć się w  drodze, w  rozkazach od Taidy
bowiem nie było ani słowa na temat porwania
Kasjopei. Cóż, musiał minąć czas, zanim Syrinx dowie
się, co dzieje się na prowincji. I  tak Zamek miał
przewagę w tej informacyjnej rozgrywce, bo dostanie
wiadomość co najmniej dzień wcześniej niż Pałac. A dzień przewagi
to w polityce bardzo dużo.
Na razie jednak Taida nie miała pojęcia o  rzezi dokonanej na
sługach konsula Troy. A rozkazy przesłała bardzo konkretne. Virion
i  jego ludzie mieli dokonać błyskawicznego ataku. Skoro działania
mają być, to będą. Żaden problem. Gorzej, że celem uderzenia ma
być prowincjonalna komenda Zamku.
Cóż. Z  rozkazami się nie dyskutuje. Szczególnie jeśli są jasne
i jednoznaczne.
–  Zdejmij go bez hałasu. – Virion pokazał Tani cel. Pojedynczego
wartownika, który zdawał się spać oparty o drzewce swojej broni.
– W pobliżu musi być drugi – ostrzegł ich Kody.
–  Domyślam się, że nie na ramionach tego spaślaka złożono
bezpieczeństwo komendy. Hekke, pójdziesz z Tanią i zdejmiesz tego
drugiego.
– Jasne. A jak będzie jeszcze dwóch?
–  To zabij dwóch. I  uprzedzę dalsze pytania: jeśli będzie trzeci,
czwarty, piąty i szósty... to ich działalność na tym świecie zakończysz
również.
– Tylko żebym się nie rozpędził. Bo nikt żywy nie zostanie.
– Do środka nie wchodź w takim razie.
Miejscowość, gdzie znajdowała się placówka Zamku, nie była
duża. Viriona zdziwiła natomiast obecność dość licznych oddziałów
wojska. Nie mieli w  planach przeprowadzenia działań
rozpoznawczych, zostawili więc sprawę nieruszoną, ale kwestia,
skąd tylu żołnierzy obozujących w  okolicy, wydała im się
niepokojąca. Drugą dziwną rzeczą, jak na tak malutkie miasteczko,
była obecność tonących w przepychu willi bogaczy na obrzeżach. Co
prawda według Nolaana mogło to tłumaczyć obecność wojska.
Ludzie dysponujący władzą lepiej niż inni wiedzieli, że czasy są
coraz bardziej niepewne, i  załatwili sobie obecność najemników
w  pobliżu swoich domów wypoczynkowych. Może i  tak. Jednak po
co im było w ogóle budować letnie domy w okolicy, w której nie było
żadnych atrakcji?
Na szczęście Virion nie musiał rozstrzygać kwestii gustu bogaczy.
Mieścina pod względem jego operacji okazała się wprost idealna.
Niewielka liczba mieszkańców sprawiała, że prawie nikt nie kręcił
się po nocy, nikt nie wściubiał nosa w  nie swoje sprawy, nikt nie
interesował się obcymi. Obecność licznych zbrojnych była
wystarczającą dolegliwością, z  powodu której cierpieli, nie mając
z niej jednocześnie żadnego zysku. A sami żołnierze nie interesowali
się niczym, co nie zostało wymienione w rozkazie dziennym. Jedyną
przeszkodą mogła być sama organizacja placówki Zamku, ale czy
była to przeszkoda trudna, mieli się dopiero przekonać.
Hekke i  Tania spleceni w  objęciach zataczali się coraz bliżej
drzemiącego na stojąco wartownika.
– Nie mogę już – bełkotała nożowniczka. – Ratunku...
Oparty o drzewce mężczyzna nie reagował. Napastnicy, symulując
pijacki krok, podeszli więc bliżej. Znowu nic.
– Ratunku... Weźcie ode mnie tego oprawcę. – Tania zatoczyła się
tym razem wprost na wartownika, przez moment zawisła na jego
szyi niczym namiętna kochanka, a  potem krótkim cięciem
pozbawiła go życia.
Kiedy trzymała dłoń na ustach osuwającego się ciała, Hekke
skoczył w  stronę największego cienia. Kody miał rację. Drugi
wartownik tkwił na pozycji przy sznurze do dzwonu sygnałowego
i  wydawał się dość czujny. Nie był jednak szybszy od szermierza
natchnionego. Jedynym dźwiękiem, jaki zdołał z  siebie wydać, stał
się cichy, trochę bulgoczący syk powietrza uchodzącego z płuc przez
rozcięte aż do kręgosłupa gardło.
Rohan i  Lirion podskoczyli do wejścia. Niewielki wizjer
umieszczony w  okutych drzwiach był zamknięty na głucho. Lirion
wyjął wojskowy nóż o  długim ostrzu, a  potem zapukał zgodnie
z podanym przez Kody’ego rytmem.
Raz, dwa, raz-dwa, raz-dwa-trzy, raz, dwa.
Nie nastąpiła żadna reakcja. Akurat tego się spodziewali. Do drzwi
z  prośbą o  otwarcie powinien się zwrócić wartownik. I  to głosem,
nie pukaniem. Ale ten rodzaj wybijanego rytmu oznaczał czynność
alarmową. Sytuację, w  której wartownik nie mógł się zwrócić do
ludzi wewnątrz zgodnie z normalną procedurą.
Raz, dwa, raz-dwa, raz-dwa-trzy, raz, dwa.
I znowu żadnej reakcji. Rohanowi przyszło do głowy, że może
tamci śpią. Albo są przesadnie podejrzliwi. W końcu tyle się ostatnio
działo w cesarstwie.
Raz, dwa, raz-dwa, raz-dwa-trzy, raz, dwa.
Tamci w  środku nie spali. A  w dodatku okazali się zwykłymi
ludźmi, bo ciekawość przeważyła.
Kiedy wizjer uchylił się, tworząc szparę obserwacyjną, Lirion
podniósł długi nóż i wbił go w to, co znajdowało się za szparą. Dobił
drugą ręką, a potem szarpnął za rękojeść, przekręcając ją wokół osi.
Nie rozległ się żaden krzyk, ale to również nie dziwiło. Ostrze weszło
w  coś miękkiego, zapewne przez oko wniknęło głębiej i  ofiara
błyskawicznie straciła życie z powodu dużej dziury w mózgu.
Kiedy ciało po drugiej stronie upadło, Rohan zbliżył do otworu
swoją kuszę i strzelił, celując w jeden z poruszających się cieni. Tym
razem usłyszeli krzyk.
– Oliwa.
Nie mogli zmarnować ani chwili i dać tamtym po drugiej stronie
czasu na ogarnięcie rozumem tego, co się stało. Lirion wlewał do
środka zagęszczoną żelatyną oliwę ze skórzanego bukłaka. Rohan
w  tym czasie krzesał ogień, żeby zapalić szmatkę nasączoną
najmocniejszym bimbrem, jaki znaleźli w okolicy.
– Mam.
– Dobra.
Lirion odsunął się z  bukłakiem, a  Rohan wrzucił do środka
płonący pocisk. Ogień wewnątrz pomieszczenia wybuchł
gwałtownie. Usłyszeli jakąś szamotaninę, kilka stłumionych
okrzyków. Obaj podnieśli przyniesiony ze sobą prowizoryczny kafar
z  niewielkiego pieńka, z  którego wystawały jeszcze szczątki gałęzi.
Rozhuśtali go i  zaczęli uderzać w  powierzchnię drzwi. Regularnie,
niespiesznie...
Wcale nie chcieli dostać się do budynku. A przynajmniej nie tędy.
Jedynym celem ich akcji było odwrócenie uwagi obrońców od dachu
placówki Zamku w tej mieścinie.
Virion, Hekke, Nolaan, Tania i  Niki wspięli się na dach bez
pomocy. Kody’ego musiały podsadzać pustynne dziewczyny. Na
szczęście nie trwało to długo i  funkcjonariusz mógł zająć się
szukaniem odpowiedniego miejsca. Mniej więcej wiedział, jak
budowane są placówki na prowincji. A z całą pewnością znał zasadę
mówiącą, że reguły ekonomii nie dotyczą jedynie wynagrodzeń –
cała reszta musiała być jak najtańsza.
– Tutaj.
– Jesteś pewien?
Niki rozkładała przyniesione szmaty.
– Tak. Pod spodem na pewno jest strych.
Pierwszą dachówkę trzeba było podważyć nożem. Reszta poszła
już sprawnie. Każdy wyjęty element odkładali ostrożnie na grubej
warstwie tkanin, żeby nie wywołać hałasu. Obawy o  to, że ktoś
wewnątrz może ich usłyszeć, okazały się jednak płonne. Załoga
placówki gasiła pożar na dole, a  Lirion i  Rohan, niby to forsujący
drzwi, wywrzaskiwali do siebie nawzajem komendy, sprawiając
wrażenie, jakby obiekt atakowała właśnie cała sotnia.
– Już. Wystarczy.
Niki wśliznęła się do środka na rekonesans. Już po chwili jej
głowa na powrót pojawiła się w poszarpanym otworze.
– Czysto. Uważajcie, bo trzeszczą deski.
Pojedynczo zaczęli opuszczać się do środka. Virion, Nolaan,
Hekke, Tania i dziewczyny, które znowu pomogły Kody’emu.
–  Wybierzcie miejsce przy kominie – szepnął, usiłując wymacać
wokół siebie coś, co zostało zbudowane z cegieł.
– Tutaj.
– No to rozwalajmy deski i na dół.
Virion skinął głową. Nareszcie akcja zaczęła przypominać coś, do
czego przywykł. Gestami przywołał Nolaana i  Hekkego. Potem
w trójkę stanęli bokiem na jednej z desek.
– Na „trzy”. Uwaga. Raz, dwa, trzy...
Wszyscy podskoczyli, by po chwili opaść z  łomotem na podłoże.
Coś trzasnęło poniżej.
– Jeszcze raz.
Kolejny podskok, kolejny trzask.
– Wystarczy! – krzyknął Kody, bo nie było już sensu utrzymywać
ciszy. – Pękła.
Pustynne dziewczyny wyłamały deskę do końca. Chciały zabrać
się do następnej, ale otwór okazał się wystarczająco szeroki dla
pojedynczego człowieka.
Virion zeskoczył pierwszy i  natychmiast usunął się spod stóp
Nolaana.
–  Ty tam. – Wskazał księciu kierunek. – Hekke, ty w  przeciwną
stronę.
Nie czekając, aż zejdzie reszta, wywalił kopniakiem najbliższe
drzwi. Wewnątrz nie było nikogo, charakter pomieszczenia
wskazywał raczej na kartotekę albo archiwum. Virion wyskoczył na
korytarz, przebiegł kilka kroków i rozwalił kolejne drzwi.
Jakiś człowiek rzucił w  niego krzesłem, a  następnie runął do
panicznej ucieczki. Okazało się, że dwa najbliższe pokoje łączą
dodatkowe drzwi. Sprytne. Ale sam pomysł ucieczki był głupi, bo
w drugim pokoju czekał już Hekke.
Nolaan natknął się na dwóch zbrojnych. I po prostu ich zabił. Nie
racząc parować ciosów, przepuszczać czy stosować jakichś uników.
Był wystarczająco szybki, żeby nie bawić się w fechtowanie.
Hekke również zabił kogoś z  mieczem w  ręku. I  tak jak
w  przypadku księcia, nie sposób stwierdzić, czy tamten chciał
zaatakować, czy tylko się zasłonić. Cokolwiek zamierzał... nie zdążył.
– Pusto!
– Pusto!
– U mnie też nikogo.
– Piętro nasze – mruknął Virion. – Wszyscy na dół.
Była tylko jedna klatka schodowa, na szczęście otwarta,
o  przeciętnych możliwościach obrony, jeśli chodzi o  odpieranie
ataku z  góry. A  obrońcy albo nie mieli zapasów broni długiej, albo
czasu dotrzeć do zbrojowni, przekonani, że będą walczyć
w pomieszczeniach, gdzie długa broń była jedynie zawadą. Owca
Cóż. Na schodach by się przydała.
Virion bowiem zdawał się nie widzieć ludzi z  mieczami, którzy
zagrodzili mu drogę. On po prostu... zaczął schodzić. Komuś z  nie
najlepszym wzrokiem mogło się nawet zdawać, że jego miecz
pozostaje prawie nieruchomy. Drobne pchnięcia były trudno
zauważalne w  mroku rozświetlanym jedynie płonącą oliwą.
Żadnych zastaw, zwodów, uników. Tylko proste równania: krok,
trup, krok, trup, krok, trup.
Na dole reszta obrońców zaczęła się cofać. Być może chcieli
przegrupować się do jakiegoś skoordynowanego ataku? Kto wie.
Niestety, Nolaan i Hekke wyszli zza pleców Viriona. Nie ustawiali
się jakoś specjalnie. Po prostu ruszyli przed siebie jakby od
niechcenia, nonszalancko, lekceważąco.
–  Kody! – Virion nawet nie zerknął na leżące zwłoki.
Funkcjonariusze byli blisko dna szermierki, trochę tylko nad
żołnierzami piechoty. – Bierz dziewczyny i szukaj.
– Jasne.
– Reszta po pokojach.
Nie wszyscy pracownicy włączyli się do walki o drzwi wejściowe.
Część kryła się gdzieś w zakamarkach budynku. Inni uciekali.
Hekke miał problem w jednej z większych sal.
– Hej, ty, no. Przecież cię nie będę gonił po ciemku.
– Zabijesz mnie.
– Jak sam nie podejdziesz. Wtedy podpalę tę budę!
Młody człowiek chyba dał się przekonać, bo zbliżał się ostrożnie,
z bojaźnią w oczach.
– Ja nie brałem udziału w walce.
–  Ja też nie – wyznał Hekke, bo tego, co się tu działo, nie sposób
było nazwać walką.
Jego szczerość przekonała młodzieńca, który postąpił jeszcze ze
dwa kroki. A kiedy wszedł w zasięg miecza, zarobił od razu w tętnicę
szyjną.
Hekke wzruszył ramionami.
– Sam widzisz. My wcale nie walczymy.
Oliwa dopalała się szybko i  Virion mógł już otworzyć drzwi
wejściowe. Lirion i Rohan z ulgą odrzucili prowizoryczny taran.
– Jak tu? – zapytał stary żołnierz.
– Wymiatamy. Przyłączcie się, bo nie możemy zostać do rana.
– Mhm.
Obaj ruszyli w przeciwne strony. Rohan w pierwszym pokoju, do
którego wkroczył, napotkał dwóch kancelistów, niezbyt fortunnie
ukrytych pod niskim stołem.
– Wyłazić!
– Ale my nie mamy nawet broni...
– Ja mam. Wyłazić!
– My się nie bijemy!
– I nikt tego od was nie oczekuje. Wyłazić mi tu!
Obaj wyczołgali się spod stołu, a potem podnieśli na nogi. Rohan
ściął ich obu jednym pociągnięciem zza głowy. Niestety, w mroku coś
nie wyszło i  drugiego musiał poprawić. Na szczęście żaden
z kolegów nie zauważył.
– Mam! – krzyczał Kody. – Mam dowódcę!
Virion pobiegł w kierunku, skąd dochodził głos. W pomieszczeniu
na końcu korytarza Niki trzymała za wykręcone ręce korpulentnego
mężczyznę. Na środku pokoju płonęło ognisko.
–  Papiery fajczył, skurwysyn! – denerwował się Kody. – Musiał
zakumać, że tak czy inaczej wejdziemy tu i się do niego dobierzemy.
– Gdyby był taki mądry, toby się zabił. – Virion spojrzał na Tanię. –
Znajdź Hekkego i zawołaj tutaj. Niech go przesłucha.
Niki chyba przypadkiem złamała rękę szarpiącemu się
mężczyźnie, bo ten nagle zaczął jęczeć. Na korytarzu rozległ się
tupot nóg. Ale w drzwiach zamiast Hekkego stanął Lirion.
– Ja pierdolę! – wysapał. – W piwnicy jest pełno dziewczyn!
Virion wytrzeszczył oczy.
– Jakich, kurwa, dziewczyn?
– No nie wiem. Za kratami je trzymają.
Virion przeniósł wzrok na Kody’ego. Ten, równie zdziwiony, tylko
rozłożył ręce w geście bezradności.
– I... ile ich tam jest?
–  Pojęcia nie mam. – Twarz Liriona wyrażała wyłącznie
zdumienie. – Za kratami siedzą. Zalęknione, bo nawet nie krzyczą.
– A co robią? – spytał głupio Virion.
– Kulą się na mój widok. I przytulają jedna do drugiej.
– Ja pierdolę!
Jedynie Tania zachowała resztki rozsądku.
– Zejdę tam i może się czegoś dowiem – powiedziała.
– To zejdź. Przyprowadź ze dwie.
– Na przesłuchanie? – upewniała się nożowniczka.
– Na jakie przesłuchanie?
– Aha! Po dwie tutaj będziesz mordował?
Virion ukrył twarz w dłoniach.
– Nikogo nie będę mordował – wysyczał.
–  No przecież mieliśmy tutaj wszystkich zajebać. Takie rozkazy
były.
– Nie będę mordował Bogowie wiedzą ilu trzymanych w piwnicy
dziewczyn.
Hekke, który stanął w  drzwiach, musiał coś dosłyszeć, bo
najpierw zapytał:
–  Wołaliście mnie? Komu trzeba zrobić dobrze? – Popatrzył na
klęczącego dowódcę placówki. Ten jednak musiał nie wzbudzić
w  nim większego zainteresowania, bo Hekke szturchnął Liriona
w ramię. – Słyszałem, że jakieś dziewczyny znalazłeś. Ładne?
Virion postanowił zrobić z tym porządek.
– Rohan, idź z Tanią, bo nie wiem, co tu jeszcze ukryli.
– Tak jest.
–  Lirion, przytrzymaj delikwenta, a  ty, Hekke, rób swoje. Nolaan,
będę ci wdzięczny, jeśli się rozejrzysz. W  przeciwieństwie do
niektórych umiesz czytać, więc może coś ci wpadnie w  oko z  tych
akt.
– Jasne.
– Ja mogę to zrobić – wyrwał się Kody.
–  Ty będziesz przesłuchiwał tego tutaj, bo my nie wiemy, co
interesuje... – Podniósł palec ku górze, nie chcąc wypowiadać
imienia Taidy. – Niki, ty zerknij, czy coś nam nie zagraża.
– To, niestety, niemożliwe – skrzywiła się upiorzyca.
– Czemu? Co się stało?
–  Wokół jest mnóstwo wojska, ale... – Potrząsnęła głową, nie
wiedząc, jak wyrazić myśl, która jej się nasunęła. – Tylu żołnierzy,
kręcą się... Nie wyczuję, jeśli jakiś oddział podejdzie...
Najwyraźniej nie o  to jej chodziło. Bała się czegoś powiedzieć?
Wstydziła? Virion spojrzał pytająco, a  jego żona, zazwyczaj szczera
do bólu, nagle odwróciła głowę, unikając jego wzroku.
– Co się stało?
Podniosła lewą rękę i pokazała gestami:
„Nasze dziecko chce, żebyśmy natychmiast stąd wyszli”.
„Co? I co dalej?”
„Mamy wyjść i uciekać”.
„Dlaczego? No zaraz... Czemu mamy wyjść?”
„Kochanie. Przecież ona nie mówi. Ja mogę wyłapać jedynie jej
odczucia. Lęki. Nieuświadomione chęci. Jej instynkt. I nic więcej”.
Virion zrozumiał i  z trudem powstrzymał się od lekceważącego
machnięcia ręką. Odczucia czegoś, co się jeszcze nie urodziło.
Genialne. No przecież wiedział, że niektóre kobiety w ciąży wariują.
Ostrzegała go Nikt. A  on sam dał się zrobić jak pierwszy naiwny.
Uwierzył w przekaz od istoty, której jeszcze nie było na tym świecie.
–  Dobrze – powiedział spokojnie, usiłując być ugodowym. – Będę
miał to na uwadze. Na razie przesłuchamy jeńca i  potem nastąpi
szybka ewakuacja. Może tak być?
Niki potwierdziła ruchem głowy, ale w  jej oczach czaił się
niepokój. A Virion za żadne skarby nie zamierzał teraz uciekać. Miał
rozkaz rozpoznać, co tu jest grane. Musiał zdobyć dowód na zdradę
tutejszych funkcjonariuszy, choćby jedno zeznanie. A  teraz jeszcze
musiał dowiedzieć się, po co ci tutaj trzymają w  piwnicy jakieś
dziewczyny. No przecież nie dla uciech łóżkowych sług Zamku, bo
takie sprawy można załatwić taniej, lepiej, skuteczniej i bez żadnego
zachodu w najbliższym burdelu. I to bez wzbudzania podejrzeń.
– Hekke, bierz się do roboty.
–  Tym razem mam ze sobą odpowiedni pilniczek. – Chłopak
z uśmiechem wyjął z sakiewki małe narzędzie do obróbki metalu.
–  Poczekajcie. – Kody musiał coś przemyśleć, bo nagle kucnął na
podłodze tuż przy klęczącym dowódcy prowincjonalnej placówki. –
Jak ci na imię? – zapytał.
–  Ngue – odpowiedział tamten ochrypłym głosem. Nie miał
złudzeń i chyba właśnie żegnał się z życiem.
– Posłuchaj mnie zatem, Ngue – zaczął Kody łagodnie. – Pokażę ci
coś. A ty nic nie mów, tylko popatrz uważnie. Dobrze?
Klęczący mężczyzna skinął głową. Kody powoli podwinął rękaw
i  zdjął z  ramienia swoją odznakę. A  potem podsunął jeńcowi pod
oczy.
– O kurwa! – Dowódca szarpnął się przerażony tym, co zobaczył.
–  A  co? – Kody przytulił się ramieniem do jego ramienia. –
Myślałeś, że jesteśmy zwykłymi oprychami, kolego? Myślałeś, że
przyszliśmy tu rabować, a  ty się wywiniesz pierdolnięty pałką
w  potylicę? Nie, nie, nie, przyjacielu. Ale powiem ci gorszą rzecz. –
Kody nie mógł sobie darować. – Ja nie jestem z  wydziału
wewnętrznego. Ja tu nie przyszedłem wyjaśniać niczego, aresztować
winnych i  wdrożyć planu naprawczego. Ja jestem oficerem
operacyjnym, tak jak ty. Ja tu przyjechałem... dowiedzieć się.
Tamten doskonale rozumiał, co kolega z  pracy chciał mu
powiedzieć. To nie śledztwo wewnętrzne, gdzie najgorsze, co może
cię spotkać, to kat na końcu drogi. To normalna operacja centrali,
a  raczej nienormalna, zważywszy na okoliczności i  skalę zbrodni.
Przy środkach, które kolega ze stolicy mógł zastosować, zaostrzony
topór i  pieniek wydawały się naprawdę polubownym i  pożądanym
rozwiązaniem.
– Mógłbym cię zapakować do skrzyni i wysłać do Syrinx – ciągnął
Kody. – A  tam już by się tobą zajęli, bez pośpiechu i  z należytą
atencją. Ale nie mam tyle czasu. Punkt dla ciebie zatem. W  tej
kwestii jesteś wygrany.
Ngue jeszcze przez moment milczał. Doskonale wiedział, że każdy
zapytany wybrałby dzień czy nawet dwa dni tortur zamiast
kilkunastu dni. Ale tak naprawdę była to różnica czysto teoretyczna.
Przy dojściu do ostatecznej granicy ta różnica kryła się wyłącznie
w głowie przerażonego człowieka. Tak naprawdę jej nie było.
– Powiem, co chcesz wiedzieć.
–  Brzmisz rozsądnie. Ale widzisz, to ja jestem tą stroną, której
brakuje rozsądku. – Kody patrzył prosto w  rozszerzające się
zdziwieniem oczy tamtego. – Walczę z chęcią, zupełnie irracjonalną,
żeby ukarać cię za śmierć wszystkich naszych kolegów w Syrinx. Za
wszystkie zlecone na nich mordy, za zezwierzęcenie, za nieopisane
okrucieństwo...
– Ja nie zabijałem.
– Nie obrażaj ani mojej, ani własnej inteligencji. Mówię o was jako
o wrogach – uśmiechnął się Kody. – Posłuchaj mnie uważnie.
– Słucham.
–  Ty masz mi nie tylko powiedzieć prawdę. Ty musisz
powstrzymać mnie od wsadzenia cię do skrzyni i wyekspediowania
do Syrinx. Ty musisz zadowolić mnie do tego stopnia, żeby w mojej
głowie zwyciężył rozsądek. I  żebym w  zamian za informacje zabił
cię tu i teraz, zamiast obmyślać prawdziwą zemstę.
– Rozumiem.
Dziwne. W głosie jeńca nie pobrzmiewała wcale rezygnacja. Kody,
choć myślał intensywnie, nie potrafił nazwać tego tonu. Miał jednak
wrażenie, że w głosie mężczyzny słyszy coś na kształt... nadziei.
–  No to powiedz nam szczerze, jakie tu papiery zacząłeś palić,
kiedy już zrozumiałeś, że oprychy zyskują przewagę nad twoimi
ludźmi.
–  Wszystko to, co mogłoby was doprowadzić do naszych ludzi
w terenie. Imiona konfidentów, adresy. Na przykład ten tu... – Ngue
wskazał jedną z nadpalonych teczek.
– Stop, stop, stop – przerwał potok jego wymowy Kody. – Tak to tu
nam możesz pierdolić do rana, wymieniając płotkę za płotką.
– A co chcesz wiedzieć?
–  Widzisz. Jesteś najwyższym funkcjonariuszem Zamku na tym
terenie. Skoro zdradziłeś, skoro przeszedłeś na stronę wrogów, to nie
rozmawiały z tobą jakieś tam płotki. Z tobą musiał gadać ktoś ważny.
Klęczący mężczyzna patrzył z  uwagą na usta przesłuchującego.
Na jego twarzy nie drgnął ani jeden mięsień.
–  Powiedz mi więc – ciągnął Kody – kto stoi na czele spisku,
żebyśmy mogli sobie porównać z  naszą listą i  sprawdzić twoją
prawdomówność.
Ngue nie wahał się ani chwili.
–  Nie znam wszystkich. Ale wiem o  takich wielmożach jak Nollo,
Geberik, Prabh. Zresztą jesteśmy teraz w  prowincji będącej
praktycznie własnością Geberika.
Jedno imię się zgadzało. Ale tylko jedno znali. Kody dyskretnie
zerknął na Nolaana, który przeglądał zgromadzone tu papiery.
Książę przygryzł wargi, roztrząsając coś w  myślach, a  potem zrobił
minę w rodzaju „to prawdopodobne”.
Aha. Mieli więc imiona dwóch następnych. Wielka wygrana
zatem.
– I nie boisz się spiskować z wrogami imperium nawet w miejscu,
gdzie stacjonuje tyle wojska?
– To żołnierze Geberika.
– W cesarskich barwach?
–  A  kto tu sprawdzi? Regularne wojsko walczy w  dwóch
wojenkach na granicach. Troy napiera, więc nawet Korpus Drogowy
tam posłali. A  tu? Tu są ludzie bez znaczenia albo tacy, co siedzą
w sakiewkach wielkich panów.
– Albo spiskowcy jak ty.
Ngue nie skomentował.
– No, jesteś spiskowcem czy nie? – nie odpuszczał Kody.
– Mały ze mnie spiskowiec. Taki raczej od wykonywania rozkazów
bez szemrania, ale za to natychmiast.
–  To ciekawe. Ludzie zazwyczaj lubią się wywyższać, podkreślać
swoje zasługi, a  ty przeciwnie. Tylko wykonujesz rozkazy. Czy to
widok Hekkego z  pilniczkiem skłania cię do tak przesadnej
skromności?
– Nie boję się pilnika, choć wiem, co można zrobić z zębami.
– A czego się boisz? Co sprawiło, że zdradziłeś cesarza?
Kody’emu udało się dotknąć czułej struny, bo Ngue westchnął
nagle. Po raz pierwszy opuścił wzrok, dłuższą chwilę potrząsał
głową, bijąc się z myślami.
–  Bardzo długo musiałbym opowiadać, jak wciągano nas
w  misterną sieć intryg. Jak zgrabnie mieszano prawdziwe rozkazy
przychodzące z  Zamku z  fałszywymi, jak oplatano nas siecią
kłamstw tak, że już nie mogliśmy odróżnić prawdy od iluzji. Oni
wiedzieli o  nas wszystko. O  każdym z  nas i  o każdym szczególe
naszej pracy.
Tu Kody skłonny był przyznać Nguemu rację. Na własne oczy
widział przecież kopię zamkowej kartoteki w  luksusowej willi
w  dzielnicy Mittramar. Teraz dowiedział się nareszcie, do czego
służyła. Między innymi, bo pewnie kreacja nieodróżnialnych od
rzeczywistości miraży dla prowincjonalnych placówek była tylko
jednym z celów, dla których ją stworzono. Sprytny plan. Ciekawe, ile
oddziałów Zamku dzięki tej kartotece udało się powoli przekabacić
na antypaństwową drogę? I co jeszcze wrogom udało się zrobić?
– A czego się tak boisz? I skąd bierze się twoja nadzieja?
Ngue drgnął nieprzygotowany na to, że ktoś tak wiele zdołał
odczytać z jego twarzy. Ale odpowiedział od razu i chyba szczerze.
– Nadzieja bierze się stąd, że liczę na was. Że zdążycie mnie zabić.
– Że... co?
Ngue patrzył przed siebie nieruchomo. Patrzącemu z  boku
wydawało się, że jeniec już jest martwy.
– Na samym początku, kiedy już trochę się ujawnili...
– Kto się ujawnił?
–  Ludzie, którzy kazali nam wypełniać swoje rozkazy. Kiedy
tkwiliśmy już w  ich sieci. Kiedy mogli już zrobić z  nami wszystko,
a  my nie wiedzieliśmy, gdzie kończy się Zamek, a  zaczyna ich
organizacja... – W oczach przesłuchiwanego pojawił się jednak jakiś
cień życia. Ale tym cieniem był strach. – Wtedy pokazali nam, jak
będą karać za niesubordynację.
– No?
– Zabrali mojego zastępcę. I zaczęli torturować. A po pięciu dniach
mąk doprowadzili go do śmierci.
–  No i  coś się tak przejął? Pierwszy raz widziałeś mistrza
umierania w akcji?
– Potem mojego zastępcę ożywili – ciągnął Ngue. – Wyleczyli jego
rany. I  wszystko zaczęło się od nowa. Nowe tortury, nowa śmierć...
a potem jeszcze raz.
– Chcesz mnie...?
– Prawdę mówię.
– Chyba jaja sobie robisz.
– Zależy mi na tym, żebyście mnie zabili, więc mówię najszczerszą
prawdę. Zdaję sobie sprawę, że w mojej sytuacji głupio byłoby pleść
bzdury, i wiem, że muszę cię przekonywać co do własnej szczerości.
Ta wypowiedź wstrząsnęła Kodym.
– Jakim cudem można ożywić martwego?
–  Oni mają dostęp do jakiejś innej magii. Do zakazanej części.
Podobno znaleźli coś na pustyni.
Virion nachylił się nad mężczyzną, który tkwił na klęczkach,
trzymany przez Niki za złamaną rękę. Chciał tylko sprawdzić, czy
tamten nie zwariował z  bólu albo ze strachu. Kiedy zobaczył jego
twarz, wymienił z Kodym spojrzenie.
Zaginiona kolumna.
–  Wiem, że trudno w  to uwierzyć. Ale ja swojego zastępcę
widziałem żywego jeszcze kilkadziesiąt dni temu. Czy wiesz, co to
oznacza?
– Kilka lat mąk?
– Czy rozumiesz zatem strach, który nam towarzyszy?
–  To... to niemożliwe – powiedział Kody i  ze zdziwieniem
stwierdził, że w  jego głosie nie było ani krzty tej pewności, którą
spodziewał się tam usłyszeć.
–  Nie wiem, jak to działa. To zakazana magia, to po części magia
potworów z  Wielkich Lasów, to jeszcze coś innego, co przybyło do
nas...
Przerwał mu trzask otwieranych z kopa drzwi.
–  O? Jeszcze się z  nim bawicie? – Tania trzymała za ręce dwie
bardzo młode, przerażone dziewczyny. – Przyprowadziłam wam
najbardziej kumate ze stadka. Ale jak chcecie z  nimi pogadać, to
chyba zejdźmy na parter, bo tu się nie pomieścimy.
Jak najbardziej słuszna uwaga. Virion zerknął na Nolaana, żeby
poznać wyniki jego poszukiwań, ale książę podetknął mu pod oczy
pierwszą lepszą wyjętą z  grubego pliku kartkę. Niestety. Wszystko
było zaszyfrowane.
– Po co wam tyle dziewczyn? – zapytał dowódcę placówki.
Ten wzruszył ramionami.
–  Kazali trzymać i  karmić, więc trzymamy. A  oni zabierają jedną
czy kilka i w większości przypadków już ich więcej nie widzimy.
– Skąd są?
– Z terenu całego kraju. Najmniej miejscowych, żeby w razie czego
drogi ucieczki nie znały.
Rozsądne.
–  Przechodzimy na dół – zakomenderował Virion. Sam ruszył
przodem i  skinął palcem na Niki, żeby mogli się na moment
odseparować.
„Jak sądzisz – zapytał żonę za pomocą ruchów dłoni – czy on jest
szczery?”
„Raczej tak”.
„A te dwie dziewczyny? Coś o nich powiesz?”
Upiorzyca zatrzymała się na chwilę. Dotknęła twarzy jednej
z  więźniarek, niby to chcąc się jej lepiej przyjrzeć. Potem ruszyła
dalej po schodach, ukradkiem oblizując własną dłoń.
„I co?” – dopytywał Virion gestami. „Czujesz coś?”
„Poza ich przerażeniem? Owszem. Rozkład”.
Na dole Virion zatrzymał się na środku. Skinął na Tanię, która
popchnęła jedną z dziewczyn trochę naprzód.
– Poznajesz go? – Wycelował palec w dowódcę placówki.
– Nie.
– Czego od was chcieli?
Potrząsnęła głową. Jej długie kręcone włosy zasłoniły twarz.
–  Nie bój się. – Virion złapał się na tym, że jeszcze chwila i  dla
uspokojenia powie, że są z  Zamku, reprezentują cesarza. Dość
śmieszne, zważywszy, gdzie te dziewczyny trzymano. – Przybyliśmy
was uwolnić.
– Nas nie da się uwolnić. Wszystkie jesteśmy już poświęcone.
–  Już co...? – Zerknął na Niki, ale ona tylko dyskretnie rozłożyła
ręce. Potem przemogła się, podeszła do więźniarki i  polizała ją po
twarzy. A potem znowu rozłożyła ręce.
– Ty. Coś wiesz? – Kody szturchnął Nguego.
– Niczego nam w ich sprawie nie powiedziano.
–  Dobra. Ktoś brał was do łóżka? – Virion powrócił do indagacji
dziewczyny. – Przymuszał?
Zaprzeczyła ruchem głowy, znowu rozsypując swoją bujną
czuprynę.
– Wszystkie jesteśmy dziewicami.
– Nie no, kurwa, smoka trzymają w jaskini – nie wytrzymał Kody.
– Słyszałem, że taki lubi wcinać dziewice.
– Od kogo słyszałeś? – dał się zrobić Hekke.
– Od babci. Straszyła, kiedy nie chciałem jeść kaszki.
Virion uciszył ich gestem.
– Czemu jesteście poświęcone? – zapytał.
– Gotowe do złożenia w ofierze.
Nolaan westchnął ciężko. Nie mógł uwierzyć, że ktoś mógł składać
ludzi w ofierze.
–  I  co? – włączył się do przesłuchania. – Zabierają was, zabijają,
a wy uważacie, że tak ma być?
– Niektóre wracają. Nie były godne ofiary.
– I trzymają je na potem? Do kolejnej próby?
–  Nie no. – Virion wyraźnie się zdenerwował i  wściekły spojrzał
na Tanię. – Miałaś wybrać bardziej kumate. I to są te dwie?!
–  Reszta w  ogóle nie mówi ludzkim głosem – żachnęła się
nożowniczka. Popchnęła do przodu drugą z  dziewczyn, o  krótkich,
smoliście czarnych włosach. – Z tą może spróbuj.
– Czy...
Druga rzeczywiście okazała się bardziej rozumna. Nie dała mu
dokończyć.
– Coś nam podają z jedzeniem – wyjaśniła. – Coś, po czym z głową
dzieją się różne rzeczy. A że przy okazji odprawiają jakieś rytuały, to
niektórym wydaje się, że są poświęcone, a nawet poślubione Bogom.
– A co się dzieje z tymi, które się stąd zabiera?
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
–  Te, które wróciły, twierdzą, że tamte złożono w  ofierze. Ale jak
jest naprawdę, ja sama nie wiem.
– Ngue, nie wykręcaj się od odpowiedzi, bo cię zapytam inaczej.
Dowódca placówki przeniósł wzrok na Viriona.
–  Jedzenie faktycznie otrzymujemy dla nich osobno. A  żadnych
rytuałów tu się z nimi nie odprawia. W ogóle pierwsze słyszę.
Kto kłamie? Czy też to może są tylko różnice w  dwóch
odmiennych punktach widzenia? Tego jednak Virion nie zdążył już
sprawdzić. Niki doskoczyła do niego, wykonując palcem kolisty ruch.
Drugą dłonią trzymała się za brzuch. Ledwie zerknął na jej spoconą
nagle twarz. Doskoczył do drzwi i  ostrożnie uniósł przykrywkę
feralnego wizjera. Nie musiał nawet zbliżać oczu do otworu
obserwacyjnego. Od razu zauważył kuszników, i  to w  trzech
szeregach, leżących, klęczących i  stojących, zgromadzonych
kilkanaście kroków od wejścia. Jeśli się tylko lekko poruszyło głową,
można było dostrzec następnych na dachu budynku naprzeciw.
Virion gestem nakazał swoim ciszę. Łatwo było odgadnąć, że
strzelcy nie znajdują się tylko z  przodu, przed placówką.
Najprawdopodobniej otaczali budynek ze wszystkich stron. Czy
można było wysnuć wniosek, że przed tym właśnie usiłowało
ostrzec ich dziecko? Nie no, to zbyt fantastyczna możliwość. Co
jednak działo się z Niki?
Odwrócił się do swoich ludzi. Zatoczył palcem koło i złożył się jak
do strzału z niewidzialnej kuszy.
–  Hej! Wy tam! – na zewnątrz rozległ się czyjś głos. Władczy,
nawykły do wydawania rozkazów, pewny swego.
– Czego? – wrzasnął Virion.
– Otwierać i wychodzić.
– A na chuj otwierać i wychodzić po nocy? Ktoś ty?
– O ty chamie! Dowódcę budź!
Virion machnięciem ręki przywołał Hekkego. A  Kody
podprowadził pod drzwi Nguego.
– Gadaj.
Dowódca placówki odchrząknął i oczyścił krtań.
– Kto mnie woła? I o co chodzi?
– Otwieraj.
– Bo co? Ktoście, mów!
– Co ty, człowieczku? Zwariowałeś?
–  Noc jest. – Ngue postępował dość rozsądnie. – Każdemu nie
otwieram! Wielcy sami ostrzegali, że banda Viriona coraz bliżej!
– Debil! To ja, Nollo, kretynie!
Nolaan szepnął, że zna Nolla, i pokazał gestami, żeby go wywabić
przed szeregi.
–  Ach, to oczywiście uniżenie otworzę, panie! Natychmiast
otworzę! Już otwieram, już! Tylko... muszę cię zobaczyć, panie.
–  He... – Najwyraźniej rozbawił tamtego, bo usłyszeli coś jakby
chichot. – Toście się tak przestraszyli, świnie, że teraz boicie się
swoim otworzyć? A  jak ten Virion stoi za twoimi plecami i  właśnie
mierzy do mnie z kuszy?
Ngue przerażony spojrzał na Viriona, ale powiedział:
– Nie stoi. A ja zresztą zatkam jedyny otwór własną twarzą.
Chciał przytknąć oko do wizjera, ale Nolaan odepchnął go szybko
i sam przyłożył głowę.
– To on – szepnął. – Co robimy?
Virion, który właśnie chciał zadać to samo pytanie, inicjując
błyskawiczną naradę, ugryzł się w język.
–  Bierzemy każdy jakiś mebel w  charakterze tarczy, wybiegamy,
zbierając bełty, i tniemy, ilu się da.
Rohan zaprzeczył ruchem głowy.
–  Bełt przebije lekki mebel, a  z ciężką ławą w  ręku nie da się
biegać. Poza tym mogą mieć ludzi na dachu.
Niki zaprzeczyła.
– Na naszym dachu nie mają.
–  Bo wystarczą im strzelcy na dachach wokół. Wypad nie ma
sensu.
– A co ma? – zapytała Tania.
Lirion miał pomysł.
– Proponuję rozwalić ścianę i wymknąć się bokiem.
–  To ściana instytucji państwowej – obruszył się Kody. – Szybko
nie rozwalisz, a odgłosy kucia powiedzą im wszystko.
Na zewnątrz człowiek o  imieniu Nollo najwyraźniej tracił
cierpliwość.
– No co jest?! – wrzasnął.
Virion szturchnął dowódcę placówki.
– No już, już, panie. Tylko mi się tu zabarykadowali.
– Zamkowe tchórze.
– Chcesz go wypuścić? – szepnęła Tania.
– Niech sobie pogada i da nam chwilę.
– A my będziemy mierzyć mu w plecy?
–  A  po co? On nie nas się boi, tylko swoich, którzy kiedy nas
pokonają, od razu dowiedzą się, że zdradził.
Ngue oczywiście zdawał sobie z  tego sprawę. Już po jego minie
widać było, że nie zamierza uciekać ani wycinać żadnego numeru.
Z  pozoru tylko spokojnie otworzył ciężkie drzwi i  wyszedł na
zewnątrz. Ci, którzy stali blisko, widzieli, że cały drży.
– Jestem, panie. U nas spokojnie.
– To po coś się barykadował?
– Hałasy były.
– No ja właśnie w sprawie tych hałasów.
Tania ostrożnie wyjrzała na zewnątrz.
– Kurwa mać. Mysz się nie prześliźnie.
– Podpalmy to wszystko – zaproponował Lirion.
– Zwariowałeś?
–  Dym, zamieszanie, lecimy na dach, a  stamtąd to już kilka
możliwości. Na następny dach albo...
–  Ten dom nie ma wspólnych ścian z  żadnym innym – zgasił go
Kody. – To jednak placówka Zamku.
– To co?
–  Zwabimy tutaj tego Nolla – powiedział Virion. – Mając
zakładnika, pogadamy z resztą.
– Sam przecież tu nie wlezie. Ludzi wyśle.
–  Albo i  nie wyśle. – Nolaan zwrócił się do Viriona: – Masz swój
nieodłączny bukłak?
– Co? Ty i wódka?
– Daj szybko.
Książę, kiedy tylko dostał skórzane naczynie, zaskoczył
wszystkich. Wylał trochę wódki na głowę. Przez chwilę mierzwił
włosy, a  potem wtarł sobie alkohol w  twarz. Wziął łyk do ust, ale
zamiast połknąć, przepłukiwał gardło, by po chwili wypluć wszystko
na podłogę.
– Idę. Niech nikt się nie rusza.
Nolaan chwycił za szyję jedną z  dziewczyn, tę bardziej
inteligentną, z  krótkimi czarnymi włosami, i  wytoczył się na
zewnątrz.
– A to co za bałagan?! – wrzasnął, udając pijanego. – Ngue! Kto ci
pozwolił drzwi otwierać?!
–  Ja... ja... – Dowódca placówki ogłupiał zupełnie i  dzięki temu
wypadł bardzo naturalnie. – Rozkaz padł.
–  Kto... kto się ośmiela...? – Nollo podniósł wyżej pochodnię. –
Nolaan?
Książę zatoczył się w  jego kierunku i  stanął tak blisko, by móc
zionąć alkoholem prosto w wybałuszone oczy wielmoży.
– A ty co? – wybełkotał. – Kto ci pozwolił drzwi otwierać, które ja
kazałem zamknąć?
Nolla zatkało, a  Nolaan jakby dopiero teraz rozejrzał się
i dostrzegł, co dzieje się wokół.
–  A  dlaczego oni do mnie mierzą? – zapytał, tym razem naiwnie
jak dziecko. Był, zaraza, niezłym aktorem.
– Książę... Nie wiedziałem, że ty też jesteś z nami.
– Jestem z wami? Dobre sobie. To tobie pozwoliliśmy łaskawie być
z nami!
– Nie rozumiem. Geberik nie mówił nigdy...
–  A  znasz zasady spisku? Konspirowałeś kiedyś czy tylko
kuszników każą ci ciągać za sobą po pustyni? – Oczy Nolaana
zabłysły, kiedy wrzasnął po chwili: – Opuścić broń!
Wszystkie kusze zostały natychmiast opuszczone do pozycji
spocznij, a  bełty zdjęto z  łóż. Książę natomiast przybrał
wielkopańską minę i powiedział, cedząc słowa:
– A dlaczego oni do mnie mierzą? – zapytał, tym razem naiwnie jak dziecko

–  Nollo, przyjacielu – w  jego ustach zabrzmiało to jak obelga –


przyjmij do wiadomości, że spiskowców niższego szczebla nie
informuje się o sprawach najwyższej wagi. I nie powiadamia o tym,
co przez nich ujawnione zawaliłoby całą konspirację.
Nolaan powiedział to wszystko z  taką dawką protekcjonalizmu
i  pogardy, że Nolla momentalnie trafił szlag. Zacisnął z  wściekłości
wargi, ale... no właśnie. Co mógł zrobić, skoro już uwierzył w to, co
usłyszał.
–  A  co tutaj robisz... – wysyczał, dławiąc się wręcz nienawiścią –
panie?
Nolaan uśmiechnął się z  wyższością. Potem pocałował trzymaną
za szyję dziewczynę w usta.
–  Nie słyszałeś? – Przeciągnął językiem po nosie swojej rzekomej
wybranki na tę noc. – Tu w  piwnicy jest najlepszy wybór dziewic
w okolicy.
– Ależ one potrzebne!...
–  Wiem, wiem. – Książę łaskawie położył dłoń na podbrzuszu
dziewczyny. – Niestety, ta już się nam na ofiarę nie przyda. –
Wzruszył ramionami. – Ale sporo jeszcze zostało.
Nollo o  mało nie eksplodował, księcia jednak niewiele to
obchodziło.
–  O... o... – Nollo starał się wymówić jakieś słowo, lecz
najwyraźniej mu nie wychodziło. Cała twarz skrzywiła mu się
z wysiłku. – Om... odm...
– Słucham?
– Odmaszerować!

Kasjopea chyba specjalnie dostała czas, żeby ochłonąć. Nikt się nią
nie interesował, nikt nie zadawał pytań. Tkwiła w  luksusowym
więzieniu, gdzie sługi sprawnie spełniały wszelkie zachcianki, nie
szczędząc przy tym ani wina, ani przeróżnego autoramentu esencji
z  maku. Ona jednak odurzała się umiarkowanie. Siłą woli
próbowała nie wracać do masakry w  obozie. Odsunęła to
wspomnienie, wyparła ze świadomości, usiłowała nie wiązać
z  żadnymi emocjami. Nauczono ją tego, ale oczywiście co tam
teoretyczne ćwiczenia w  porównaniu z  praktyką. Potrafiła się
jednak skupić nie na niszczących jej własną jaźń wyobrażeniach
zemsty, ale na pragmatycznym „zrób coś tu i teraz”. Przygotowywała
się do rozmowy.
Geberik nie zawiódł jej oczekiwań. Zjawił się w  środku nocy,
chcąc zastać ją pijaną albo w  narkotycznym letargu, wyrwać
z majaków i przedstawić półprzytomnej swoje propozycje. A tu taka
wpadka. Kasjopea nie dość, że nie spała mimo późnej pory,
w  dodatku była trzeźwa, sprawna intelektualnie i  skoncentrowana.
Choć oczywiście grała coś pomiędzy znudzoną damą
a rozkapryszonym dzieckiem.
– Panie! – Skłoniła głowę, ale tak jakby nie do końca w jego stronę,
ponieważ ledwie omiotła go obojętnym spojrzeniem.
– Pani! – On tkwił w pozycji stojącej. Musiał więc wykonać pełny
ukłon, i to dokładnie wycelowany w jej kierunku.
Pierwszy punkt dla niej. Z  boku wyglądało to, jakby wasal
przyszedł prosić o  coś uniżenie wielką panią. I  to nic, że wokół nie
było nikogo, kto mógłby obserwować całą scenę. Ona po prostu
wpędzała go w rolę.
– Cieszę się, że widzę cię w pełni zdrowia.
–  Ja również się cieszę na twój widok, panie. Choć przyznam, że
gdybym te słowa wypowiedziała szczerze, poza etykietą, miałabym
problem z własnymi wymiotami.
Zadała pierwszy cios. A on chyba zrozumiał, że wszelkie sztuczki
z  wywieraniem wpływu na jej umysł czy emocje nie mają
w  przypadku Kasjopei większego sensu. Geberik nie trzymał
w pudełku małej myszki. Miał w klatce tygrysicę.
– Przyszedłem zaproponować ci, pani, nocną przejażdżkę.
–  Ach, uwielbiam nocne przejażdżki. Światło gwiazd, cykanie
świerszczy, cudowny nastrój... Tylko proszę cię, panie, spróbuj
trzymać nas z dala od miejsc, gdzie śmierdzi trupem, bo tych chyba
w okolicy jest co niemiara.
Podał jej ramię, a  ona wstała zgrabnie i  oparła się na nim jak
gdyby nigdy nic. Spojrzała pytająco.
Geberik wskazał kierunek, a kiedy ruszyli, dodał tylko:
–  Oszczędzę ci nieprzyjemnych widoków, oczywiście. Ale nie
liczyłbym na nastrojową noc. Mamy wiele spraw do omówienia.
– Nie możemy porozmawiać tutaj?
Uśmiechnął się oszczędnie.
–  To ma być rozmowa między tobą a  mną, pani. A  mój woźnica
jest głuchy jak pień.
Kasjopea zdążyła już wiele usłyszeć o  manii podsłuchowej
w  Luan. Tu wszyscy dosłownie bali się, że ich słowa dotrą do tego,
przeciwko któremu były skierowane. Że wyda ich zawodowy
delator, ktoś ze służb, albo wręcz znajomy, przyjaciel czy ktoś
z  rodziny. Bogowie! Jak można żyć w  takim kraju? W  jej ojczyźnie
nie to oczywiście, żeby każdy gadał, co mu ślina na język przyniosła,
ale też nikt nie cierpiał na manię prześladowczą w tej kwestii.
Geberik wyprowadził Kasjopeę na szeroki podjazd pod swoją
willą. Mogły się tu zmieścić dziesiątki pojazdów, lecz na nich czekał
tylko jeden. Zaskoczeniem natomiast było, że na podwoziu wcale nie
umieszczono zamkniętej skrzyni, jak się spodziewała. Taka bardziej
nadawałaby się do poufnych rozmów. Nie. Powóz był odkryty,
wygodny, charakteryzował się dyskretnym przepychem. Woźnica
rzeczywiście musiał być głuchy, ponieważ świdrował ich wzrokiem,
chcąc dostrzec każdą wydaną gestami komendę. Trasa jednak
musiała być ustalona z góry, bo kiedy tylko zajęli miejsca, wskoczył
na kozioł i ruszyli bez żadnych wskazówek.
– O czym chciałeś ze mną rozmawiać, panie? – zapytała Kasjopea.
– O rzeczy, którą różnie odbierają różne kobiety. Dla jednych jest
to najnudniejsza sprawa na świecie, dla innych coś, czym mogłyby
się ewentualnie zainteresować, ale dla tych prawdziwych
wyjadaczek jest narkotykiem, bez którego nie mogą się obyć.
– Ach, masz więc na myśli politykę?
– W rzeczy samej.
– Mów zatem. Postaram się nie usnąć.
Roześmiał się.
–  Nie, nie, nie wmówisz mi, pani, że ciebie to nie interesuje. Od
dziecka szkolono cię w polityce na książęcym dworze...
–  Szkolono mnie również w  takiej dziedzinie jak matematyka –
przerwała mu w  pół słowa. – Ale jeśli sądzisz, że pamiętam
cokolwiek poza dodawaniem, to jesteś w błędzie, panie.
– W polityce wystarczy mi dodawanie – odciął się natychmiast. –
Bo w sprawie, którą zamierzam ci wyłuszczyć, umiejętność dodania
dwa do dwóch to aż nadto.
–  Hm. – Spojrzała na niego z  zainteresowaniem. – Jesteś aż tak
pewny siebie?
Wyjeżdżali właśnie z  zalesionego terenu należącego do willi.
I  chyba w  ogóle opuszczali rejon luksusowych kompleksów, bo
nieopodal błyszczały w  ciemności obozowe ogniska. Wojsko? Po
dłuższej chwili Kasjopea mogła już rozróżnić szczegóły mundurów.
– To cesarscy? – zapytała.
– Cesarscy i niecesarscy. – Geberik pochylił głowę. – Ale w gruncie
rzeczy tak. To imperialne wojsko. – Zrobił dłuższą pauzę. – Tyle
tylko, że podporządkowane wyłącznie mojej woli.
O nie. Nie ma głupich. Kasjopea doskonale wiedziała, że jeśli się
kogoś porwie, to żeby go złamać, warto przewieźć nieszczęsną ofiarę
tuż obok na przykład straży. Obok wojska. A  nuż więzień pełen
nagłej nadziei na wybawienie krzyknie: „Ratunku, porwali mnie!”.
A tu się okaże, że nie pomogło. Znikąd zbawienia. I wielu porwanych
tak właśnie załamywano.
A Geberik jakby to przewidział i zaplanował nawet prowokację.
Jakiś młodszy oficer zatrzymał ich powóz niby to do rutynowej
kontroli. Omiótł wzrokiem cały pojazd, a czując na sobie spojrzenie
Kasjopei, zapytał:
– Czy chcesz coś powiedzieć, pani?
–  Skąd jesteś, synu? – Dziewczyna uczestniczyła w  zbyt wielu
wojskowych paradach, żeby nie wiedzieć, co się mówi.
– Z Sonne – odparł zaskoczony oficer.
– Nie znam, pewnie jakieś zadupie.
Była z  siebie dumna. Nie da się zrobić na numer w  stylu
„porzućcie wszelką nadzieję”.
Geberik zachował kamienną minę. Ale kiedy ruszyli dalej,
powiedział:
– Widzę, że nie wzrusza cię widok cesarskiego wojska pod moim
władaniem.
–  Chyba powinnam urodzić się jako chłopak, panie. Mało rzeczy
mnie wzrusza.
– Twarda i dumna – skwitował. – Lubię takie kobiety.
–  A  ja ciebie nie lubię w  ogóle – odparła szczerze. No,
przynajmniej na tyle szczerze, na ile pozwalała etykieta.
Spojrzał na nią bezwiednie, myślami będąc już gdzie indziej.
Szlag. Nawet nie traktował jej jak partnera do walki.
– Jak już się zapewne domyśliłaś, istniejący w cesarstwie porządek
zostanie przewartościowany – zaczął, ale nie dała mu dokończyć.
–  To teraz trzeba mówić „przewartościowanie” zamiast „zamach
stanu”?
– Działania Troy nie są istotną częścią planu. – Nie zwracał uwagi
na to, co ona mówi. – Jest mi z  gruntu obojętne, jak postąpi twoje
państwo. Ale skoro już wetknęłaś nos w  nie swoje sprawy, to
postanowiłem cię wykorzystać.
– Podobno jedna noc z księżniczką warta tysiąca...
–  Nie żartuj. Skup się, ponieważ to, co powiem, nie będzie
śmieszne.
– A szkoda.
Geberik najwyraźniej miał dość tej słownej przerzucanki, bo
spojrzał na nią srogo. Być może robiło to wrażenie na jego sługach.
A  może nawet na kolegach. Na Kasjopei żadnego. Musiał to
zauważyć, bo dodał:
– Może będę musiał cię skrzywdzić.
– O, ho, ho. – Wydęła wargi. – Wydaje ci się, że skrzywdzić córkę
wielkiego księcia Królestwa Troy to taka prosta sprawa?
– Skrzywdzić was łatwo, jak każdego innego człowieka na świecie.
–  Tia. Problem w  tym, że krzywda innego człowieka nie
spowoduje zbyt wielkich konsekwencji. A  moja spowoduje koniec
Cesarstwa Luan.
–  O, ho, ho! – Tym razem Geberik się roześmiał, parodiując jej
poprzedni okrzyk. Ale szybko spoważniał, a  potem dokończył: –
I mnie chyba właśnie o to chodzi.
Kasjopea poczuła, jak przeraźliwe zimno pełznie jej wzdłuż
kręgosłupa. Wszystkie swoje siły włożyła w  to, żeby głos brzmiał
dalej beztrosko.
–  Z  tym że ja mówię poważnie. Jeśli coś mi się stanie, Królestwo
Troy nie będzie mogło darować takiej obrazy swojego honoru. Król
każe przynieść z  archiwum zalakowane dawno temu dokumenty
sztabu. Pieczęcie zostaną złamane i...
– I co? – zainteresował się Geberik.
–  Najpierw do boju ruszy dyplomacja. I  stworzy front wokół
imperium, pozbawiając go zdolności honorowej. Odtąd
obowiązkiem każdego będzie uderzyć na Luan i szarpać. W naszym
cieniu i  za nasze złoto, ma się rozumieć. A  potem, po paru latach,
Troy uderzy przez pustynię, Zimne Królestwa od swojej strony,
a  Arkach, Nimmeth i  Dery ze strony przeciwnej. Zgadnij, kto
wysadzi desant pod Negger Bank?
– Taki wysiłek zniszczy także Troy.
– Być może. Ale my legniemy w grobie historii jako bohaterowie,
a  wy jako wiarołomcy z  nagrobkiem do oplucia przez każdego
przechodnia.
Geberik zachowywał obojętny wyraz twarzy. Przysięgłaby jednak,
że pod tą maską coś się kryje. Na pewno nie przerażenie, ani nawet
strach. Co więc? Wesołość?
– Jesteś pewna, że Troy nie daruje krzywdy swojej księżniczki?
– To być albo nie być wielkich rodów – odparła. – Nie daruje.
– Hm.
Powozem niezbyt trzęsło, koła toczyły się po doskonałej
kamiennej nawierzchni. Geberik zaczął studiować nieboskłon.
–  Wasze imiona biorą się od gwiazd – powiedział i  wyciągnął
ramię ponad głową, pokazując coś palcem. – Czy to ten gwiazdozbiór
stanie się przyczyną upadku odwiecznego cesarstwa?
Wiedziała, jakie wrażenie robi na mężczyznach, więc
z premedytacją przytuliła policzek do jego ramienia.
– Och, kiepski z ciebie astronom, panie.
– Czemu?
–  Gwiazdozbiór zwany Kasjopeą jest trochę bardziej na lewo.
A konstelacja, którą wskazujesz, nosi imię Achaja.
Opuścił rękę.
–  No rzeczywiście niezbyt się przykładałem do nauki nieba.
Zawsze bardziej interesowały mnie sprawy tego świata.
– My natomiast musimy mieć mapę nieba wykutą na blachę. A ze
spraw tego świata: nasza armia jest lepsza, kiedy walczy o  swoje
domy, bo jest z poboru. Ale w tej wojnie, która nadchodzi z mojego
powodu, zwyciężymy wasz najemny motłoch, ponieważ będziemy
walczyć o swoje.
Skinął zgodliwie głową.
– I taki jest mój plan, choć nie doszedłem w rozmyślaniach aż do
podboju.
Spojrzała na niego odrobinę za szybko.
– Na czym polega więc twój plan? – zapytała.
– Otóż ogłoszę, że zostałaś porwana. A sprawcą tej niegodziwości
jest cesarz, zmartwiony porażkami pod Yach. Siebie zaś przedstawię
jako bohatera, który nie dość, że cię ocalił, uwolnił, to jeszcze
zamierza cię oddać w ręce zatroskanego tatusia.
– I co niby chcesz w ten sposób osiągnąć?
–  Waszą ofensywę dyplomatyczną. A  nawet nie samą, ledwie jej
zapowiedź. Chcę, żeby cesarzowi zaświeciła w  oczy groźba utraty
zdolności honorowej. Tylko tyle.
Kasjopea wydęła wargi. Doskonale wiedziała, że nigdy nie usłyszy
wszystkiego, nie dowie się, co tak naprawdę chce osiągnąć
przywódca spisku. Ale też nie była jej ta wiedza do niczego
potrzebna. Wolała skupić się na swojej roli w planach Geberika.
–  Myślisz, że ktoś nabierze się na dokument podpisany przeze
mnie pod przymusem?
–  Oczywiście, że nie. Pojedziemy razem, no, nie do stolicy, ale do
jakiegoś miasta, gdzie są wasi dyplomaci, wasze przedstawicielstwo
handlowe, i tam opowiesz swoją łzawą historię w obecności krajan.
– A cóż mnie powstrzyma wtedy od wyznania prawdy?
– Ja.
Potrząsnęła głową.
– Nie rozumiem.
–  Najpierw wyślę cię na pustynię. Do naszego ośrodka, gdzie
krzewimy pewien kult. Tam zostaniesz poddana zabiegowi... –
zawahał się – no, powiedzmy, rytuałowi, który sprawi, że będziesz
mi bardziej powolna.
Nie mogła uwierzyć.
– Coś ty za bzdury wymyślił, panie?
Uśmiechnął się w odpowiedzi.
– Nie zamienię cię w bezwolną kukłę wykonującą rozkazy, bo twoi
krajanie od razu zauważą – powiedział. – Sprawię tylko, że będziesz
jeść z mojej ręki.
W jego głosie brzmiała taka pewność, że Kasjopea potrzebowała
chwili na uspokojenie. Nie dała po sobie niczego poznać, ale miała
wrażenie, że lekkie ukłucia strachu, które czuła dotąd, chcą szybko
zamienić się w dławiące przerażenie.
– Nigdy nie słyszałam o podobnym rytuale.
–  Zawsze coś musi nastąpić pierwszy raz. Niestety, nie będzie to
dla ciebie przyjemne doświadczenie.
Postanowiła zmienić front.
– Sprawia ci przyjemność dręczenie młodych kobiet? – zapytała. –
Czerpiesz z tego podniecenie?
–  Przykro mi, ale nie będę uczestniczył w  tym nieprzyjemnym
zabiegu, który cię czeka. Nie mogę udać się na pustynię, bo trzymają
mnie tu, wybacz, ważniejsze sprawy.
Cham! Co za podlec! Co za świnia niemyta! Jej skołatany umysł nie
mógł sobie przypomnieć gorszych inwektyw. I  nie zdołał wymyślić
nowych, ponieważ ich pojazd zatrzymał się właśnie pod niezbyt
wielkim, choć robiącym wrażenie swoją niedostępnością
budynkiem.
– Pozwól, proszę. – Geberik podał jej ramię, pomagając wysiąść. –
Chcę ci pokazać, gdzie jesteś, pani.
– Gdzie? – Rozejrzała się.
– Wydaje ci się, że wszystko wokół jest domeną cesarza? Otóż nie,
pani. Od dawna ja tu rządzę.
Usiłowała zakpić:
– A ten tam, nie pamiętam funkcji, co urzęduje w pałacu w Syrinx
i twarz mu malują na złoto, to już... nie obowiązuje?
–  Ostoją władzy cesarza jest Zamek! – Geberik wyciągnął przed
siebie rękę. – Oto i  on pod postacią prowincjonalnej placówki.
Proszę. Od dawna pod moją kontrolą. Jak i wszystko dokoła.
Ujął Kasjopeę pod rękę i poprowadził ku okutym drzwiom.
–  Zamek jest instytucją, która może wszystko. Budzi paniczny
strach wśród poddanych, a  nawet wśród najwyższych sfer
imperium. Tylko ja się go nie boję. Tylko ja mam ich pod kontrolą.
Otworzył przed nią drzwi, sam stając dwornie za skrzydłem.
– Wejdź, porozmawiaj z funkcjonariuszami, przekonaj się sama.
Kasjopea zamarła w  progu, ledwie mogąc przełknąć ślinę. Przed
nią leżały ludzkie zwłoki. Nie mogła policzyć, jak wiele. Krew
zbryzgała dosłownie wszystko. Nie dość tego – ktoś umoczył w  niej
szmatę i  zatkniętą pewnie na jakimś drzewcu wymazał na suficie
jedną literę.
–  Ohyda! – Wzdrygnęła się, bo nie była przygotowana na taki
widok. – I to chciałeś mi pokazać? Że możesz każdego zarżnąć?
Zszokowała ją reakcja Geberika. Zamiast się nadąć i  przybrać
surowy wyraz twarzy, cały drgnął niespodziewanie. Błyskawicznie
zajrzał do środka i  zamarł na moment. Kiedy powrócił do
poprzedniej pozycji, nawet on, wytrawny gracz, nie umiał
zapanować nad wyrazem twarzy.
Ja pierdolę! – Kasjopea zrozumiała nagle, że to nie on. Że ktoś inny
dokonał egzekucji na ludziach, którzy zdradzili, dołączając do
Geberika.
–  Oj... – westchnęła teatralnie. – Ktoś pozabijał ci zabawki? –
Zrobiła współczującą minę, grając małą dziewczynkę. – To brzydki
pan, ten Vrath, czy Vaden, czy Verlen...
– Jaki pan? – spytał wstrząśnięty.
– Ktoś na suficie, będącym wszakże pod twoją wyłączną kontrolą,
wymazał krwią literę V. Więc to nie może być od imienia Virion,
prawda? – zakpiła.
I parsknęła śmiechem.
–  Czemu ciągniesz go wszędzie ze sobą? – Nerva zerknął na
Tarona, który nie odstępował ich ani o  krok, trzymając się jedynie
poza zasięgiem głosu. Przynajmniej tam, gdzie mógł.
–  Trochę inaczej patrzysz na faceta, który już uratował ci życie,
i to dwa razy, podczas kiedy zamkowi siepacze zawiedli.
– Nie przesadzasz?
– A kto się dał odwołać z posterunku rozkazem z Pałacu? – Taida
przypomniała nieszczęsne zdarzenie z postoju w kanałach, kiedy jej
ochroniarze po prostu się ulotnili. – Taronowi coś takiego się nie
zdarzy.
Spacerowali teraz na samym środku targu kwiatowego, wśród
wiszących zewsząd wielokolorowych girland, zraszanych wodą
zielonych kolumn, owionięci duszącym zapachem tysięcy
ozdobnych roślin. Nie było już sensu szukać jakiegoś specjalnego
odosobnienia wyłącznie po to, żeby móc porozmawiać. Wróg
rozpracował zamkowy system i  nie było już bezpiecznych miejsc.
Ale zawsze można było wroga zaskoczyć. A przynajmniej próbować.
– Ale to... – Nerva nie wiedział, jak wysłowić myśl, żeby Taidy nie
urazić. – To zwykły szeregowy. Dopiero twój awans...
Ugryzł się w  język, przypominając sobie Nary’ego. To też był
prosty łapacz niewolników. Może Taida lubiła prymitywnych
mężczyzn? Choć akurat Taron nie wydawał się prymitywny. Miał
jakiś dar, ewidentnie miał wrodzoną, bo przecież nie nabytą
inteligencję. No i  był pełen energii. A  jak każdy niewykształcony
człowiek po prostu nie dostrzegał przed sobą przeszkód.
–  Nie rozmawiajmy o  nim – poprosiła, wybawiając jednocześnie
szefa z konfuzji po niefortunnym wyrażeniu. – Co w Pałacu? Darują
nam trochę czasu?
– Nie żartuj. To od nas cesarz dowiedział się o porwaniu Kasjopei
i rzezi dokonanej na jej ludziach. Inne służby zawiodły i spóźniły się
z informacją. A to nie jest tolerowane.
– Coś o tym wiem.
–  Najgorsza jest bezczynność. A  teraz cesarz ma co robić.
Gromadzi wojsko, planuje akcję i  myśli o  czymś innym niż spisek,
który z dnia na dzień staje się coraz groźniejszy.
–  W  to akurat trudno mi uwierzyć. A  mamy tam w  ogóle jakieś
wojsko? Mówię o okolicy Natares?
–  Z  tym jest problem. Wojsko jest teraz na granicach i  wszędzie
zajęte. – Nerva odsunął ukwieconą gałąź, która uderzyła go w twarz.
– A w dobry nastrój cesarza nie musisz wątpić. Planowanie odwetu
wyraźnie go uspokaja.
Taida nie chciała do końca uwierzyć. Owszem, władcy zmieniają
nastrój częściej nawet niż ich kochanki. Jednak ten proces raczej nie
jest podobny do okazywania humorów. Jego skutki bardziej
przypominają skutki powodzi.
–  Ciekawe, co zatem będzie, jeśli się okaże, że nie mamy co
wystawić w polu, żeby przeczesać prowincję.
–  Jak nie ma wojska, to się go skombinuje – powiedział Nerva
uspokajająco. – To nie wojna z obcą armią.
Taida nie podzielała tego zdania. Ale dyskusja z  szefem,
w dodatku na temat, o którym miała raczej blade pojęcie, mijała się
z celem.
– Po co Geberikowi Kasjopea? – zmieniła temat.
–  Pfff... – Wzruszył ramionami. – Teoretycznie jest to po prostu
kolejna mocna karta w jego ręku.
– Dla jednej karty nie ryzykujesz, atakując obce poselstwo.
–  Przecież się z  tego wyłga. Księżniczka jest w  jego rękach, więc
wszystko może ogłosić.
– Że co? Że to wina cesarza?
– A choćby. I że on własną piersią...
– A po co?
–  No właśnie. Jest kilka możliwości. Na przykład mógłby
osamotnić cesarza, dyplomatycznie pozbawiając go zdolności
honorowej. Ale nikt mu nie uwierzy. Słowa Geberika musiałaby
poświadczyć sama Kasjopea, i  to nie pod przymusem. Tak że to...
raczej nierealne.
–  A  może on chce po prostu zgromadzić to, co uda się zebrać
z  wojsk imperium w  jednym miejscu, i  zmusić do interwencji
przeciwko sobie?
Tym razem Nerva długo zastanawiał się nad odpowiedzią. Potem
zapytał:
–  Czy Virion raportował obecność większych sił w  okolicy
Natares?
–  Tam jeszcze nie dotarli. Ale tak. W  prowincji jest sporo
cesarskiego wojska.
– Cesarskiego?
–  W  cesarskich mundurach. Akcja z  kusznikami przy
prowincjonalnej placówce pokazuje jednak, że to tylko mundury.
Nerva zatrzymał się i spojrzał na nią uważnie.
– Masz coś czy tylko strzelasz?
–  No mam – wyznała. – Po ataku na placówkę grupa Viriona
zwinęła jej dowódcę. Przesłuchano go, niewiele wiedział, ale mówił
szczerze, więc pozwolono mu popełnić samobójstwo.
– Skąd pewność, że był szczery?
–  Kody zrobił analizę porównawczą jego informacji z  naszymi
źródłami. Potwierdzały się i uzupełniały.
Nerva cmoknął cicho.
– Czego się dowiedziałaś z tych zeznań?
–  Mam drugie słowo do słowa „Moy”. Oba są połączone, choć
przesłuchiwany nie miał pojęcia, o co chodzi.
– Jakie to słowo?
– Legion.
– Co?
– Legion. Jego dotyczy ta nazwa. Więc całość brzmi: Legion Moy.
– O kurwa!
Tym razem Nerva nie potrzebował czasu do namysłu. Legion.
Zwarta, wyszkolona jednostka bojowa. Geberik likwiduje wszystkie
wojska imperialne w prowincji Natares, bo cesarz sam mu je wyśle,
żeby odbić Kasjopeę. A potem Legion Moy błyskawicznym marszem
dociera pod Syrinx. Porwany misją samobójczą motłoch otwiera mu
bramy i... pam, pam, pam, zamach stanu dokonany.
Aż się spocił na tę myśl i rękawem tuniki otarł czoło.
– No – mruknął, zbliżając usta do ucha Taidy. – Wynika z tego, że
pomiędzy siłami Geberika a Syrinx staną tylko ludzie Viriona.
– Wszyscy siedmioro – potwierdziła.

–  Bez sensu jest siedzieć w  wiosce na samym skraju pustyni. –


Hekke wychylił się przez okno chałupy, którą wynajęli, i  patrzył to
w  jedną, to w  drugą stronę. – Tu możemy być zaatakowani i  stąd,
i stąd.
– Bez sensu jest tu nie siedzieć – sparował Nolaan. – Stąd bowiem
możemy uciekać i w jedną stronę, i w drugą.
–  Przestańcie. – Virion nie mógł znaleźć swojego bukłaka.
Przysiągłby, że zostawił go na samym wierzchu swoich bagaży,
a  jednak nie było go ani na wierzchu, ani pod spodem, ani nawet
w  środku. Jedynym podejrzanym, który mógł się zainteresować
zawartością, a  którego nie miał w  tej chwili na oku, był stary
żołnierz. – Gdzie Rohan?
– Poszedł zabawiać wiejskie dzieci sztuką o rybie, która ukończyła
prawo.
– Akurat. Chlać poszedł.
–  Nie. – Nolaan machnął ręką. – Widziałem go, jak gra,
a dzieciarnia rzeczywiście bawi się doskonale.
–  Hm. – Kwestia bukłaka pozostawała więc nierozstrzygnięta.
Może Hekke? Ale nie. Chłopak siedział naprzeciwko i gdyby wychlał
wszystko, to byłoby od niego czuć. – A wracając do tematu. Nikt nie
będzie nas tu szukał.
–  No pewnie, że nie – zgodziła się Tania. – Geberik skupi się na
poszukiwaniach tych kilkunastu dziewczyn, które uwolniliśmy. To
one są mu potrzebne.
–  Przecież zostawiliśmy je we wsi tak małej, że nie ma jej nawet
na mapie wojskowej. Gospodarze dostali złoto, więc...
–  Nie znajdziesz łatwo dziewicy w  tym wieku, w  jakim one były.
Ludzie Geberika mogą nie ustawać.
Hekke uderzył pięścią w ławę.
– A mówiłem, żeby pozbyć się problemu?
Nolaan spojrzał na niego zaskoczony.
– I zabiłbyś ot tak kilkanaście osób?
Tania zaprzeczyła ruchem głowy.
– Jego plan był inny. – Rozciągnęła usta w uśmiechu. – Wrogowie
do swoich rytuałów potrzebują dziewic, więc Hekke chciał pozbawić
je rytualnej wartości.
–  Aha. – Książę spojrzał zaskoczony. – Chciałeś rozdziewiczyć je
wszystkie? I podjąłbyś się tego osobiście?
–  Jasne. Dla ratowania niewinnych kobiet gotów byłem się
poświęcić.
Tania i Niki zaczęły się śmiać.
–  Dla ratowania niewinnych pozbawiłbyś je niewinności. To tak.
To leży w twoim charakterze.
Nolaan wykazał się jednak pragmatyzmem.
–  A  jednak rozwiązałoby to problem ścigania ich przez tych
specjalistów od zakazanej magii.
–  Weźcie sobie coś na wstrzymanie – uciął rodzącą się dyskusję
Virion. – Jeśli sądzicie, że ludzie pokroju Geberika postępują
wyłącznie racjonalnie, to jesteście w grubym błędzie.
– Bo co? – zainteresowała się Tania.
–  Bo on pewnie kazałby zabić je wszystkie, skoro okazałyby się
nieprzydatne. To nie jest normalny człowiek.
Tylko on i  Niki byli świadkami, jak słudzy wielmożnego
podróżnika zabili małego chłopca ot tak, bo ośmielił się chwycić
wielkiego pana za skraj szaty. Ale woleli się na ten temat nie
wypowiadać. Wiedzieli, że przykładanie jakiejkolwiek ludzkiej
miary do ludzi zdegenerowanych przez władzę nie miało większego
sensu.
Lirion, który trzymał teraz wartę, otworzył drzwi.
–  Co? Zmiana? – Nolaan rozejrzał się po towarzyszach. Chyba on
był następny w kolejce.
– Jeszcze nie. Kody wraca.
– Tak szybko?
– Wiesz, no... gońcy prefektury zajeżdżają konie, kursując między
Syrinx a tym zadupiem, to i on postanowił im dorównać.
–  Tia. – Tania miała podobne zdanie. – Też mam wrażenie, że on
jakby już nie chodził po ziemi, tylko po niej stąpał.
– No przecież od niego los cesarstwa zależy.
Obecni w izbie zaczęli się śmiać. A kiedy Kody wszedł do środka,
rozejrzał się i  zapytał, czemu im tak wesoło, zaczęli dosłownie
ryczeć. Kiedy funkcjonariusz domyślił się, co może być powodem
wesołości, bo w  końcu nie był głupi, obraził się i  oznajmił, że nie
przywiózł sera.
– Jakiego sera? – tylko Tania dała się złapać.
– No, żebyś mogła się do niego śmiać.
–  Już, już, już. – Virion poklepał przybysza po plecach. – Daruj
ludziom, co ludzkie.
– Nie powiem wam, czego się dowiedziałem.
– Oj, powiesz, powiesz.
–  Nie powiem! – Obraza Kody’ego wstępowała na coraz wyższe
szczeble eskalacji.
–  Jeśli nie powiesz, to poproszę Hekkego z  pilniczkiem, żeby cię
zmusił.
– Nie ośmieli się urzędnika państwowego...
Hekke zerwał się ze swojej ławy.
– Ależ przeciwnie – krzyknął. – Ośmielę się z całą pewnością.
Kody nie wierzył, ale trochę się cofnął. Młody szermierz
nadchodził powoli, wyciągając ręce.
–  Koduś, Kodeczku, Koduniu nasz wspaniały, zbawco cesarstwa
w niedalekiej przyszłości.
Był tak zabawny, że tym razem nie wytrzymała Niki i  parsknęła
śmiechem, burząc tym samym ledwie rodzącą się wolę ugody.
Kody cofnął się jeszcze o krok i oświadczył:
– Nie będę z wami gadał!
Hekke skoczył w jego kierunku.
–  Ale... powiem wam, jakie są rozkazy. Żadnych ciekawostek ze
świata nie zdradzę.
– Jakie są rozkazy? – zapytał Virion.
–  Mamy nie dopuścić, żeby najbliższy konwój z  dóbr Geberika
dotarł do pustynnego ośrodka!
– Kurwa mać. A coś bliżej?
– Co chcesz bliżej? W Syrinx nic nie wiedzą.
–  Kiedy wyruszy konwój, jaka będzie jego siła, jaką trasą będzie
się posuwał, którędy...
Virion urwał, bo przy drzwiach rozległ się łoskot i  głośne
przekleństwa. To Rohan wracał z  przedstawienia dla miejscowej
dzieciarni i za progiem potknął się o leżący tam bukłak.
–  A  to akurat byś wiedział, gdybyś zamiast chlać, porozmawiał
przez chwilę z dziećmi! – Wściekły odrzucił bukłak właścicielowi.
–  Tam leżał? No patrzcie. – Virion potrząsnął naczyniem, żeby
zbadać, ile wódki jeszcze zostało. – Zaraz. – Podniósł wzrok na
starego żołnierza. – To ty wiesz, którędy będą jechać?
–  Tędy! – Rozsierdzony Rohan wskazał drogę za oknem. –
A  dzieciaki powiedzą ci nawet, ile zazwyczaj jest wozów, ilu
zbrojnych i o jakiej porze dnia najczęściej się przemieszczają. Tylko
najpierw musiałbyś zdobyć ich zaufanie, zamiast żłopać tutaj. Co ty
w ogóle w tej wódce widzisz?
– Ja... – Virion zawahał się, myśląc nad odpowiedzią, ale Rohan nie
wnikał.
–  Dobra już. Daj się napić, bo mi w  gardle od tego zaufania
zaschło. – Wyciągnął rękę po bukłak.

– Ty jełopie pierdolony! – Geberik, co zdarzało mu się niezmiernie


rzadko, uderzył pięścią w stół. – Ty kretynie jebany!
Nollo nie śmiał nawet przełknąć śliny. Stał jak żołnierz, prawie na
baczność. „Prawie” objawiało się tym, że w  przeciwieństwie do
prostego szeregowego ośmielił się przynajmniej wodzić wzrokiem,
obserwując ruchy rozszalałego przywódcy. Ciekawsze jednak rzeczy
działy się w  jego wnętrzu. Przecież nikt nigdy tak na niego nie
krzyczał. Nikt nie zdobył się na odwagę, aby w  jego obecności
choćby używać tak wulgarnych określeń. Nie mówiąc już o drobnym
fakcie, że gdyby nawet użył, to przecież w  żadnym wypadku nie
mogły się one odnosić do niego osobiście. Prawdę powiedziawszy,
Nollo nie wiedział, jak sobie z tym poradzić.
– Jakim cudem dopuściłeś do tego, żeby ktoś zaatakował obiekt na
naszym terenie?!
– Ci, co przemknęli się nocą, to... – Jak to powiedzieć? – To musiała
być garsteczka. Kilka osób. Żaden większy oddział by nie przeszedł.
–  Chcesz powiedzieć, że garsteczka włamała się bezszelestnie do
bronionego obiektu, jakim jest placówka Zamku, i wymordowała ot,
tak sobie całą obsadę?!
No tak. „Garsteczka” była złym określeniem. Niepotrzebnie użył
tego słowa.
– Wcale nie bezszelestnie. – Nollo postanowił dać odpór tam, gdzie
mógł. – Odgłosy stukania zaalarmowały warty, a  ja szybko
zorganizowałem oddział i otoczyłem obiekt szczelnym kordonem.
– Odgłosy stukania? Oni tak po prostu do drzwi zapukali? I zostali
wpuszczeni?
– To był taran.
–  Jakoś osobliwie nie widać zniszczeń na wywalanych taranem
drzwiach.
–  Bo oni tylko udawali, że rozwalają, odwracając uwagę. Tak
naprawdę weszli przez dach.
Geberik chyba właśnie stracił cierpliwość. Najwyraźniej chciał coś
przedtem powiedzieć, ale odpowiedź Nolla tak nim wstrząsnęła, że
zapomniał co. Patrzył przed siebie w  milczeniu, z  nieruchomą
twarzą. Postronnemu obserwatorowi mogło się nawet wydawać, że
jego złość dawno już wyparowała. Ale w  pomieszczeniu nie było
postronnych obserwatorów, a  ten jeden zainteresowany doskonale
wiedział, że twarz jego rozmówcy w  najmniejszym stopniu nie
odzwierciedla stanu ducha. Może być jego odbiciem, lecz absolutnie
nie musi.
–  Jak to się stało, że twoi ludzie już do nich mierzyli, a  ty
wszystkich wypuściłeś?
To zupełnie nie tak! – chciał krzyknąć Nollo, wiedział jednak, że
gospodarz nie toleruje takich okrzyków. Głupie i proste zaprzeczanie
przyniosłoby jedynie skutek odwrotny do zamierzonego.
–  Otoczyłem placówkę Zamku z  powodu alarmu. Podobno
dochodziły stamtąd niecodzienne odgłosy.
– I?
–  Zawołałem, żeby otworzyli, i  po krótkiej mitrędze otworzyli.
Wyszedł Ngue, ich dowódca, i ze mną rozmawiał.
– O czym?
–  Kręcił trochę. Nie był w  stanie udzielić przekonującej
odpowiedzi na pytanie, dlaczego kazał zamknąć i  zabarykadować
drzwi.
Geberik nachylił się lekko.
– I nie wzbudziło to twojego zainteresowania?
– Wzbudziło. Tylko co z tego? Z wnętrza placówki wyszedł pijany
Nolaan w  objęciach jakiejś panny i  nawrzeszczał na mnie, że niby
jakim prawem kazałem otwierać drzwi, które on kazał zamknąć. No
i jasne się stało, że on tam sobie baraszkuje w piwnicy, bo dziewicy
akurat się księciu zachciało. Miał gdzieś fakt, że one nam
potrzebne...
– Dość.
Geberik nie krzyczał, nie złościł się, nie podnosił głosu. Podszedł
do Nolla, patrząc mu z uwagą prosto w oczy.
– Dobrze znasz Nolaana?
– Wiele razy widziałem. A na audiencjach cesarskich to prawie się
zaprzyjaźniliśmy, bo zawsze stawiano nas obok siebie. Moje i  jego
imię na literę „N” się zaczyna, a druga to „o”, więc alfabetycznie...
–  Nie udawaj głupiego. Wierzę ci jednak, skoro jest, jak mówisz.
Tyle tylko, że czy nie wydało ci się dziwne, że Nolaan był pijany
i niewolił jakieś złapane przez nas dziewczę?
– Że pijany, to rzeczywiście dziwne. Ale dziewka nie wyglądała na
zniewoloną. Tuliła się do księcia jak do zbawcy, z własnej woli.
–  No bo był jej zbawcą paradoksalnie – prychnął Geberik ze
złością. – A  tobie, pacanie, oczywiście nie przyszło do głowy, że
książę krwi nie może być członkiem bandy Viriona, bo nie będzie
wykonywał rozkazów jakiegoś zbója?
– Istotnie nie przyszło – odparł Nollo, teraz już prawie zaczepnie. –
Przekonał mnie swoim protekcjonalnym zachowaniem, że jestem
spiskowcem niższej kategorii niż on sam i  nie we wszystko mnie
wprowadzasz.
– I uwierzyłeś?
– Czyż nie miałem podstaw?
Ich spojrzenia się spotkały. To Nolla zawierało chyba jakieś
pokłady pretensji. To Geberika było krańcowo obojętne.
– Wierzę w twoje świadectwo, że rozpoznałeś księcia – powiedział
Geberik. – Nie wierzę, że książę jest członkiem bandy Viriona,
pospolitego przestępcy. Z  tego wniosek, że mamy do czynienia
z  jakimś dziwnym pomysłem Taidy. I  to by pasowało. Nie
podejrzewam, żeby szermierz natchniony mazał krwią literę
swojego imienia na suficie, bo to zbyt pretensjonalne. Raczej Nolaan
chciał nas w  ten sposób oszukać co do obecności tego zbira. Ale po
co?
– Może Taida chce po prostu odzyskać siły Zamku na prowincji?
–  No to teraz już wie, że nie odzyska. – Geberik wzruszył
ramionami. – No nic, zbiła po prostu naszą figurkę na planszy. Mało
ważną, bo jedynie na tyle ją stać.
–  Wyżej dupy nie podskoczy – skomentował Nollo, ale Geberik
spiorunował go wzrokiem.
Poniżając swoich wrogów słowami za ich plecami, pokazuje się
nie odwagę, ale tchórzostwo. On sam nigdy nikogo nie postponował
za plecami. Z upodobaniem za to upokarzał ofiarę, patrząc jej prosto
w oczy. I na Taidę zatem dopiero przyjdzie czas.
–  Weźmiesz odpowiednią liczbę ludzi i  przetransportujesz
Kasjopeę do naszego ośrodka na pustyni. Jeszcze nie teraz, bo
najpierw musimy się przekonać, co nam Syrinx przygotowała
w retorsji. Ale kiedy ruszysz, to tym razem nie daj się zwieść, nawet
jeśli sam cesarz wyjdzie zza krzaka przy drodze i  pokaże swój
pomalowany na złoto tyłek.
– Jasne. A... a co będzie, jak pojawi się Virion?
Geberik podniósł wzrok znad stołu z  rozłożoną mapą
i uśmiechnął się blado.
– Odtrutkę na Viriona już mam. Właśnie ku nam zmierza.
 

Rozdział 9

U miejętność udawania, że się coś robi, nic nie


robiąc, wpaja się w  wojsku każdemu oficerowi
od początku szkolenia. Każdy setnik wie, że jeśli jego
wojsko odpoczywa w  cieniu, to każdy wyższy
stopniem, który znajdzie się w  pobliżu, zacznie się
tym interesować. A  takie zainteresowanie zawsze
kończy się źle. Zamiast więc pozwolić zmęczonym żołnierzom
poleżeć pod drzewami, lepiej zapędzić ich do kopania dołów.
A potem zakopywania tychże. I nie ma takiej siły na całym świecie,
która sprawiłaby, że oficerowi nakazującemu kopanie zleciałby choć
włos z  głowy. Wojsko kopie? To znaczy, że ktoś wydał taki rozkaz.
Kto? Lepiej nie dopytywać, bo może był wyższy stopniem. Po co
kopią? To niedorzeczność pytać o takie sprawy – przecież wiadomo,
że to tajemnica wojskowa.
Setnik z takim doświadczeniem wyrastał na taktyka. A parę lat po
pierwszym mianowaniu zostawał strategiem. Jeden ze strategów
awansował na głównodowodzącego. Ale każdy z  nich na kolejnych
szczeblach militarnej kariery przekonywał się o  niezmiennej
słuszności starej zasady: w  wojsku nie wolno nic nie robić, trzeba
udawać, że się coś robi. Kazali ćwiczyć walkę przy użyciu pik, tyle że
pik nie ma? Trudno, niech żołnierze ćwiczą same ruchy ustawiania
broni w  pozycji gołymi rękami. Kazali przygotować się do ataku
przez płonący las, ale konie boją się i nie chcą zbliżyć się do ognia?
Trudno. Niech wejdą tam sami kawalerzyści, pobiegną do przodu
i  krzyczą: „tra, ta, ta, tra, ta, ta...”, symulując w  ten sposób odgłos
końskich kopyt.
Każdy doświadczony oficer robił już w  życiu milion głupich
rzeczy. I  doskonale zapamiętał, że w  wojsku wszystko może się
zdarzyć, a  jedyną rzeczą, jakiej mu nie wolno, to powiedzieć: „nie
uda się”. Dlatego też kiedy cesarz zażyczył sobie, żeby mu
natychmiast wystawić nowy korpus dla pognębienia wewnętrznych
wrogów, oficerowie podjęli się tego zadania bez szemrania
i  narzekań. Korpus to korpus, a  nie czarodziejskie sztuczki. Znana
jest mniej więcej liczebność, znane z  grubsza wyposażenie,
wiadomo, jaka jest struktura dowodzenia i jakie zaopatrzenie należy
takiej jednostce codziennie dostarczać. W  czym więc problem? Że
nie ma niczego z tej listy poza strukturą dowodzenia? E tam.
Prawdziwych żołnierzy ściągnąć się znikąd nie udało. Oba
związki armijne walczyły na granicach, a Korpus Drogowy pomagał
jednemu z  nich odwrócić klęskę pod Yach. Nawet gdyby tamte
jednostki mogły wydzielić jakieś wojsko ze swoich składów, to sam
transport do centrum trwałby za długo. Trzeba było sobie radzić
tym, co znajdowało się na miejscu. Defetysta oczywiście mógłby
powiedzieć, że tutaj nic nie ma, ale na szczęście defetystów do
wojska się nie przyjmuje, a jeśli się jakoś wkręcą, to się ich wykrywa,
a potem traci przed frontem jednostki, dla przykładu.
Morale zawodowych oficerów było wysokie, toteż nie mnożąc
zbędnych przeszkód, od razu przystąpili do działania. Trzonem
korpusu zostały ściągnięte dawniej jednostki z sennych garnizonów
na prowincji, które służyły do ochrony Syrinx. I tak za dużo ich się
kręciło na ulicach, powodując jedynie bałagan i  problemy.
Oczywiście tego wojska było za mało, na szczęście jednak trwał
właśnie sezon zmiany barw i  giełdy najemników były pełne. Sztab
generalny kupił więc resztę wojska na giełdzie, słono przepłacając,
ale chciał przecież szybko zapełnić dziury w  etatach. Zaciągnął się
zatem każdy, kto miał na to ochotę, bo popyt był dramatycznie
większy niż podaż. Co prawda nie służył przedtem z  nowymi
kolegami jako jedna zwarta jednostka. Na przeprowadzenie ćwiczeń
brakowało czasu, więc w  nowym korpusie znaleźli się rekruci,
którzy zdobywali doświadczenie niekiedy w  bardzo egzotycznych
armiach całego świata. Byli też tacy, którzy jeszcze nigdzie nie
służyli. Dopiero podjęli decyzję o  związaniu swojego losu z  fachem
zawodowego żołnierza, wystawili się na giełdzie, ale jak dotąd nikt
ich jeszcze nie szkolił nawet w  podstawowym zakresie. Na razie
dysponowali chęcią i  charakterystycznym dla młodych ludzi
entuzjazmem. Kolejną grupę stanowili weterani. Ale nie wojskowi
ani wojenni. To starzy poszukiwacze przygód, którzy właśnie
odkryli, że ktoś im jeszcze zapłaci za realizację ich pasji.
Skompletowanie stanów osobowych korpusu, i to bynajmniej nie
z  ozdrowieńców i  kalek, okazało się rzeczą łatwą. Trochę gorzej
poszło z mundurami i uzbrojeniem.
Pierwszą kwestię udało się rozwiązać jedynie częściowo. Po
rekwizycjach we własnych magazynach, u krawców, pośredników
i  kupców udało się zdobyć prawie połowę potrzebnych mundurów.
Całkiem nieźle, zważywszy, że część wojsk miała już przecież własne
sorty. Sztab wykazał się elastycznym podejściem do problemu.
Zmienił regulamin polowy, umożliwiając przyszłym bohaterom
ruszenie do boju we własnych ubraniach. Zmodyfikowano także
plany defiladowe, zmieniając po prostu szyk wojsk. Ci bez
mundurów staną z  tyłu i  nie będą się wychylać, a  ci w  mundurach
przemaszerują przed imperatorem dwa razy, tak żeby liczba się
zgadzała. Jeśli oczywiście cesarz zażyczy sobie przeglądu wojsk, co
było wątpliwe z tego prostego powodu, że czas naglił coraz bardziej.
Gorzej było z bronią. Oczywiście można było pozwolić na to, żeby
część żołnierzy poszła do boju z  własną. Ale po pierwsze, nie
wszyscy mieli, a po drugie, nie na tym polega nowoczesna armia, że
każdy wywija tym, co pod ręką. Jedni mają miecze, inni proce, ktoś
ma łuk, a  ktoś sztachetę. W  magazynach uzbrojenia pozostało
stosunkowo mało.
Sztab znalazł się w  kropce, ale przecież nie po to postawiono go
na czele armii, żeby tylko załamywał ręce. Sztab więc wymyślił
epokowe rozwiązanie, kopiowane przez inne armie jeszcze przez
wiele, wiele wieków później. Wyżsi oficerowie nazwali swój
oryginalny wynalazek „siłami szybkimi” i  nazwa ta przyjęła się
błyskawicznie. Zadano sobie bowiem pytanie: ile kroków dziennie
może zrobić żołnierz? Trzydzieści tysięcy? No ale przecież sytuacja
nagli! Niech nasz żołnierz zrobi sześćdziesiąt tysięcy. Co bowiem
opóźnia marsz żołnierza klasycznego z  armii, jakie istniały
dotychczas? Otóż taki jeden z  drugim idzie powoli, ponieważ jest
objuczony sprzętem. Przeładowany, nadmiernie obciążony,
zamieniony w  muła transportowego! A  nie na tym przecież polega
wojna, żeby dodźwigać gdzieś określony ciężar. Nowoczesna wojna
powinna polegać na błyskawicznym manewrze, który zaskoczy
przeciwnika. Nie da mu zipnąć. A  do tego... tak, tak... potrzebne są
siły szybkie. A  nie da się zrobić sześćdziesięciu tysięcy kroków
dziennie, dźwigając całe wyposażenie. W  związku z  tym teraz
żołnierz dostanie tylko jedną sztukę broni na głowę. Będą tacy,
którzy dostaną piki. Ale tylko piki i już nic więcej. Będą tacy, którzy
dostaną miecze. Miecze i  już. Tak samo kusze. Odciążony w  ten
sposób korpus powinien maszerować z  szybkością pioruna i  jak
piorun porażać wroga w najmniej spodziewanym miejscu.
Sztab nie sprecyzował, co ma zrobić żołnierz, któremu w  trakcie
walki złamie się pika. Zdarzenie przecież częste przy tego rodzaju
broni. Oficerowie pytani prywatnie odpowiadali półgębkiem, że
przecież taki żołnierz może zdobyć broń na wrogu, i  oddalali się
szybko, chcąc uniknąć pytania następnego: „Czym? Gołymi
rękami?”.
Broń zresztą stanowiła problem poboczny. Znacznie gorszą
sprawą wydawał się brak zaopatrzenia. I  tu już niewiele można
wymyślić, bo jeśli da się żołnierzowi wmówić, że pokona
przeciwnika samą piką, jeśli tylko go zaskoczy, to nie uda się mu
wmówić, że jest syty, jeżeli mu w brzuchu burczy.
Ale sztab to nie zbiegowisko płaczek pogrzebowych, tylko elita
zawodowych oficerów. Nie ma zaopatrzenia? To starym zwyczajem
niech wojsko zaopatruje się w  marszu, grabiąc mijane wioski. Nie
można grabić własnych wiosek? No dobrze, niech więc chłopi
i  mieszczanie poddadzą się dobrowolnej kontrybucji, utrzymując
żołnierzy, którzy będą ich bronić. A  wyglądać to będzie tak: cały
korpus opuszcza Syrinx. Po drodze małe oddziałki delegowane są do
obrony ważnych punktów strategicznych, czyli wsi i  małych
miasteczek, które w  zamian za ochronę będą żywić żołnierzy.
Oddziałki już zostaną na miejscu. W  ten sposób niedobory
kwatermistrzostwa zostaną zrzucone na barki poddanych. Jak
zwykle zresztą, choć tym razem bez brutalnych scen rekwizycji czy
wręcz rabunku. A to, że korpus sił szybkich stanie się też korpusem
samotopniejącym po drodze, to już nikogo nie obchodziło.
Sztab był dumny z  siebie. Cesarz chciał cudu? No to sztab cud
sprawił, powołując korpus w  czasie niemożliwym dla
jakiegokolwiek państwa w  historii. Nie da się? Cesarz kazał, sztab
rozkaz wykonał. Wojsko maszeruje, kobiety płaczą, dziewczyny
powiewają chustami, mężczyźni wiwatują, a chłopcy zazdroszczą.
Wymarsz zawsze wzruszał tłumy. Zadowalał władców.
A oficerowie ze sztabu pławili się w rzece medali i awansów.

Zdawało się, że nad piaskiem pustyni unosi się mgła, ledwie


przejrzysty całun zacierający kontury skał, mylący wzrok
i  uniemożliwiający ocenę odległości. A  jednak nie. To tylko
najmniejsze drobinki piasku krążyły w  powietrzu, nie chcąc opaść
na ziemię po ostatniej burzy. Nie było się czemu dziwić. Trwał
właśnie sezon i wichry szalały nad spaloną ziemią bez mała każdego
dnia.
Virion podzielił grupę na trzy mniejsze, wysyłając je na zwiad pod
opieką pustynnych dziewczyn. Sam wziął Niki i  dla towarzystwa
Nolaana, który rozwodził się właśnie nad jałowością tego zajęcia.
–  Niczego nie da się zwęszyć na pustyni – dowodził. – Nie
w sezonie burz. Przecież zwały piasku są przesypywane codziennie
w inną stronę...
–  Jakoś jednak ludzie Geberika się tędy posuwają – powiedział
Virion.
– Może mają takich samych przewodników jak my?
– Nie mają.
– A skąd ta pewność, jeśli można wiedzieć?
Niki nachyliła się w siodle i położyła dłoń na ramieniu księcia.
–  Uwierz mi. – Spojrzała mu w  oczy z  uśmiechem. – Z  całą
pewnością takich przewodników jak wy oni nie mają.
– No dobra. – Nolaan skinął głową. – Tobie wierzę.
–  Pozostaje więc odgadnąć, w  jaki sposób tamci odnajdują drogę
w trakcie zawieruchy. – Virion pocierał brodę pięścią. – Myślałem, że
powbijali gdzieś tutaj rzędy palików.
–  Nie, nie. – Nolaan zaprzeczył machnięciem ręki. – To zbyt
zawodne. Łatwo wrogom przestawić paliki i... – wycelował palcem
w horyzont – żegnaj, okrutny świecie, na zawsze.
– No to może mają takie igiełki w naczyniach z wodą, jak żeglarze,
które wskazują zawsze tylko jeden kierunek świata?
–  Wątpię. Do konnej podróży to się nie nadaje, bo przecież woda
się zaraz wychlapie.
– Niki? A tobie coś świta?
Upiorzyca wzruszyła ramionami.
– Popatrzcie na skały.
Obaj z  Nolaanem wysilili wzrok. Nie bardzo wiedzieli, o  co jej
chodzi. Przed sobą mieli całkowicie płaski teren. Jedynym wyjątkiem
były wyrastające z  niego skalne słupy, niektóre wznosiły się do
wysokości kilkudziesięciu stojących jeden na drugim ludzi. Słupy nie
łączyły się ze sobą żadnymi garbami, przypominały jakby filary na
posadzce sali balowej w  pałacu podtrzymujące sklepienie. Tyle
tylko, że tutejsze filary miały różną grubość i osadzono je na bardzo
nieregularnym planie. Żadnego porządku nie dało się wychwycić.
No i sklepienia nie było, poza niebieskim, rzecz jasna.
– I co z tymi skałami?
Niki przechyliła głowę na jedno ramię.
–  A  jakby tak zrobić ich rysunki? Nie całych przecież, tylko
punktów charakterystycznych. No to jedziesz i  przesuwasz przed
sobą kartki: tę skałę minąć po prawej, te dwie zostawić po lewej...
i tak dalej.
–  No może i  tak. Ale przecież do każdej skały można podjechać
z różnych stron i co wtedy? Każda będzie wyglądać inaczej.
–  Niekoniecznie – zaoponował Nolaan. – Właściwie jakby się
trzymać trasy od pierwszej, oznaczonej jako wejście w ten labirynt,
to rzecz dałoby się przeprowadzić.
– No może – niechętnie zgodził się Virion, którego ta wizja niezbyt
przekonywała. – A ty sama nie możesz niczego zwęszyć?
–  Po burzy? – uśmiechnęła się upiorzyca. – Nawet śladu po
poprzednich przejazdach konwoju. Za to czuję, że ktoś na nas czeka.
To zabrzmiało bardzo zagadkowo.
–  Jak to czeka? – obruszył się Virion. – Skąd ktokolwiek mógłby
wiedzieć, że będziemy tędy jechali, skoro rankiem ja sam tego nie
wiedziałem?
Niki tylko rozłożyła ręce, pokazując, że nie ma pojęcia. Jednak nie
chciała dodać nic więcej, a  to znaczyło, że jest pewna informacji,
którą przekazała. Zresztą już po kilkunastu krokach zeskoczyła
z konia i dłonią wskazała kierunek.
– O tam – mruknęła. – Zasnęła czy co?
Włożyła do ust dwa palce i  gwizdnęła z  całej siły. Przestraszone
konie odskoczyły spłoszone, a oni dalej nie widzieli nikogo.
I nagle piasek zaczął się poruszać. Coś dość dużego tuż pod
powierzchnią piasku zaczęło sunąć w ich stronę. Nolaan wyszarpnął
swój miecz.
– Stój. – Virion przytrzymał jego rękę. – Tego czegoś tak łatwo nie
zabijesz. – A widząc budzący się niepokój w jego oczach, dodał: – Nie
zaatakuje nas. – Zerknął na pogodne oblicze swojej żony. – Chyba.
To coś, co zbliżało się pod powierzchnią, musiało podnieść się
trochę, bo po chwili zauważyli postać idącą na czworakach
w osypujących się strumieniach piachu. Po jakimś czasie stanęła na
równych nogach, potrząsając gwałtownie głową, by pozbyć się
drobinek z  włosów. Jeśli nie liczyć opasek na biodrach i  piersiach,
dziewczyna była praktycznie naga. Żadnych ozdób, błyskotek,
kolczyków czy naszyjników. Jedynym przedmiotem, jaki miała przy
sobie, była trzymana w  dłoni dziwna broń, przypominająca
z wyglądu powykrzywiany na różne strony dziryt.
Po dłuższej chwili dziewczynie udało się otworzyć oczy.
–  Chyba mnie zasypało w  tym żlebie – powiedziała jakby tonem
wyjaśnienia.
Nolaan wybałuszył oczy, a Niki skwitowała kwaśno:
–  Zasypał ją piasek, więc się pospała niedojda. I  o włos by nas
przepuściła.
– Nie spałam! – oburzyło się młode obce dziewczę.
– Oczywiście, że nie. – Niki zaczęła się irytować. – Więc co to było?
Katalepsja?
Nie doczekawszy się odpowiedzi, upiorzyca zdjęła z  szyi swoją
pustynną chustę i  zaczęła wycierać twarz tamtej. Najwyraźniej nie
miała ochoty pluć później przez pół dnia, żeby pozbyć się z  ust
nadmiaru ziaren piasku. Dopiero potem odważyła się przesunąć
językiem po policzkach dziewczęcia, jej nozdrzach, wargach
i oczach.
– A ty? – Zamarła nagle zdziwiona. – Nie chcesz mnie oblizać?
Obca opuściła oczy.
– Ja nie jestem jeszcze obudzona. Nie mam męża.
–  Aha. – Niki kpiąco zerknęła na Viriona. – Dziecko nam tu
przysłali z wiadomością.
– Nie jestem już dzieckiem. Mam na imię Kwiatuszek.
– Mmmm... Aha. No to ciesz się póki co, bo to, które otrzymasz na
ślubie, nie będzie już pewnie takie ładne.
Nolaan obserwował wszystko w narastającym zdziwieniu.
– Co to jest? – wyszeptał z trudem.
– Pozwól, że ci później wyjaśnię – mruknął Virion.
– To nie jest człowiek, prawda?
– Prawda.
Książę przełknął ślinę. Mimo młodego wieku wiele już widział
w  życiu, wiele też dziwnych spraw zauważył podczas ich obecnej
wyprawy. Jednak widok czegoś, co spało głęboko w  piasku, potem
przesuwało się pod jego powierzchnią, by w  końcu okazać się
z  pozoru normalną dziewczyną, zdecydowanie przekraczał jego
próg rozumowania. Zresztą nie tylko jego denerwowało tajemnicze
przekazywanie informacji poprzez lizanie cudzej twarzy.
–  A  może ja bym też chętnie usłyszał, z  czym przychodzisz? –
wycedził Virion, mrużąc oczy.
Kwiatuszek nie dała sobie dwa razy powtarzać. Podbiegła szybko,
ale ponieważ Virion siedział na koniu, nie mogła go nawet
porządnie obwąchać. Najpierw usiłowała podskoczyć, a  potem
chwyciła za łęk siodła i  chciała się podciągnąć. Virion wybawił ją,
chwytając w  ramiona i  unosząc do góry jak piórko. Pozwolił jej
nachylić się i powąchać własną twarz.
– Aha – westchnęło niezbyt rozgarnięte upiorze dziecko. – To ty.
– No ja.
– No to mogę ci powiedzieć.
– No to mów. – Podążył za jej wzrokiem i dodał: – On też nikomu
nie zdradzi, co słyszał.
Młoda upiorzyca nie miała chyba pojęcia, czy może mówić przy
kimś obcym, ale też nie zawracała sobie głowy tą kwestią zbyt długo.
Popatrzyła w dół, na swoje dyndające w powietrzu nogi.
– Nie męczy cię, jak mnie trzymasz w rękach? – zapytała.
– Nie. Ale jak chcesz, to cię postawię.
Kwiatuszek naprawdę nie była zbyt inteligentna. Znowu spojrzała
na swoje nogi, a  potem po raz kolejny na twarz mężczyzny, który
trzymał ją w  objęciach. Nie miała pojęcia, co powinna powiedzieć,
a  sądząc po minie, w  jej głowie raczej ustały właśnie wszelkie
procesy myślowe. Virion westchnął głęboko. Odstawił ją na piasek
i  sam zeskoczył z  siodła. Niewiele poprawiło to sytuację, ponieważ
upiorzyca była niska i  żeby spojrzeć mu w  oczy, musiała mocno
zadzierać głowę.
– No mów.
– Przynoszę wieści od pani Nikt. Ona przekazała tak: „Zaczyna się.
Cały nasz lud ma pomóc naszym”.
– Kogo ma na myśli?
–  No ciebie chyba. – Młodziutka upiorzyca nie wnikała w  treść
przekazywanych wiadomości. – Twoją żonę i  twoich ludzi. Staliście
się teraz bardzo ważni.
– Skąd to niby wnosisz?
– Powiedziała, że będzie musiała znowu pomóc naszym wrogom,
bo spiskowcy niosą ze sobą coś znacznie gorszego niż ci z Zamku.
– Aha. Rzeczywiście łączy ją stara znajomość z Taidą.
Upiorzyca najwyraźniej nie wiedziała, o  kim Virion mówi. Ale
i nie zawracała sobie tym głowy.
–  A  teraz najgorsze. Spiskowcy wiedzą, że tu jesteś, i  chcą cię
zgładzić.
Uśmiechnął się do dziewczyny radośnie.
– To akurat żadna nowina.
– Ale oni przygotowali coś strasznego.
– Co niby?
– Nie wiem. Ale pani Nikt będzie musiała dopuścić cię do wielkiej
tajemnicy. Musiała mieć zgodę od kogoś, kto jest znacznie wyżej niż
ona.
Trudno było zrozumieć nieco chaotyczną wypowiedź dziewczyny.
– Ty mi przekażesz jakąś tajemnicę?
– Nie. Ja jestem za mała. Muszę cię tylko zaprowadzić do Skalnego
Pałacu.
Virion zmarszczył brwi.
– I gdzie ten pałac jest?
–  Bardzo niedaleko. Ale nie zobaczysz go, nawet jak przejedziesz
obok.
Ta rozmowa budziła tylko zniecierpliwienie.
– Mogłabyś być mniej tajemnicza?
Tym razem to Kwiatuszek uśmiechnęła się radośnie.
–  Ja nic nie wiem. Ja jestem bardzo nieznaczna – wyznała,
cokolwiek miało to znaczyć. – Powiedziała mi tylko, że tam jest coś,
co ci pomoże.
Virion spojrzał na Niki. Jego żona również jednak niewiele
dowiedziała się od młodszej upiorzycy. Palcami lewej dłoni pokazała
tylko, że już wie, gdzie jest ten pałac, i być może mogłaby tam sama
trafić. Ale nie miała pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi.
–  Powiedziałaś, że tam jest coś, a  nie ktoś? – upewnił się,
przenosząc wzrok na Kwiatuszka.
– Tak – potwierdziła skwapliwie upiorzyca.
– I mam rzucić wszystko w zarazę tylko po to, żeby pójść do tego
pałacu?
– Mhm. – Energicznie skinęła głową. – Inaczej oni cię zaraz zabiją.
I twoją żonę. I twoich ludzi. – Podniosła rękę i pstryknęła palcami. –
O tak.
Taida obracała w  palcach złożoną we czworo kartkę. Papier był
gruby, kosztowny, bardzo dobrego gatunku. Stosowali go kupcy do
podpisywania niezwykle ważnych umów. Stosowali go
kochankowie, chcąc pokazać wybrance serca, że nie cofną się przed
żadnymi wydatkami, byle zdobyć jej względy. List, który dotarł
właśnie do Taidy, nie był jednak ani kupiecką umową, ani listem od
adoratora. Napisała go kobieta. No, w pewnym sensie przynajmniej.
–  Skąd ten nastrój? – zainteresował się Taron, czyszczący dotąd
ostrze swojego noża. Najwyraźniej przygnębienie musiało się odbić
na wyrazie jej twarzy.
Taida podniosła kartkę do oczu.
–  „Moja droga, zasięgnęłam dzisiaj opinii medyka. Ten uczony
mąż twierdzi, że dziś zmieni się pogoda. Wszystkie osoby podatne na
silne bóle powinny natychmiast zmienić klimat. Pozostaję twoja...”
– Kto? – zainteresował się Taron. – Kto się podpisał pod listem?
–  Nikt. – Taida uśmiechnęła się do wynikłej przypadkiem
dwuznaczności tego, co powiedziała. – Podpisano to starym
kapłańskim znakiem „żadna osoba”. Czyli... Nikt.
– Jak to nikt się nie podpisał? Czy się podpisał tym znakiem? Nie
rozumiem.
– Będziesz się śmiał.
– Nie będę.
Wzruszyła ramionami.
– Nikt to imię pewnej starej, doświadczonej upiorzycy.
Taron prychnął śmiechem. Dopiero po chwili przypomniał sobie
o swojej obietnicy i zasłonił usta pięścią.
–  No daj spokój. – Najwyraźniej chciał drugą ręką popukać się
w  czoło, ale tym razem był szybszy w  opanowaniu odruchu niż
poprzednio. – I  co niby ona pisze? – Starał się zatrzeć poprzednie
wrażenie. – Łamie ją w kościach, jak idzie zmiana pogody? U starych
to często tak jest. Moja nieżyjąca matka na przykład mawiała...
– To trzeba czytać ze zrozumieniem.
–  A  co tu rozumieć? Będzie mocno padać, więc ją w  stawach tak
łupie, że aż do medyka poszła. Moja matka też tak miała.
–  „Osoby podatne na silne bóle powinny natychmiast zmienić
klimat”.
Taron patrzył na nią uważnie.
– Przetłumaczę ci to i powiem twoim językiem, dobrze?
Skinął głową.
–  Ona napisała: „Jeszcze dziś wezmą cię na tortury, wypierdalaj
natychmiast!”.
– Aha – powiedział Taron, ale chyba dalej nie do końca rozumiał. –
Kto cię weźmie na tortury? Pałacowi?
– Gdyby to był Pałac, toby Nikt nie trudziła się pisaniem listu, bo
na coś takiego nic nie da się poradzić. Spiskowcy po mnie idą.
– Na Zamek przecież nie wejdą.
–  Nikt sądzi, że wejdą. – Taida, zdenerwowana nagle, uderzyła
pięścią w stół. – Coś wie ten pierdolony upiór! Tylko powiedzieć nie
chce.
–  Aha – powtórzył swoją poprzednią kwestię Taron. Potem
przełknął ślinę. – To uciekajmy.
– Gdzie? – spytała natychmiast.
– Do Pałacu na przykład.
– Tam Nerva siedzi bez przerwy. A dwóch szefów Zamku u siebie
cesarz nie zniesie, bo to by znaczyło, że nikt Zamkiem nie dowodzi.
Wojskowy umysł Tarona wybierał proste rozwiązania. Jeśli
nieprzyjaciel zrobił ruch, my też musimy coś zrobić. Cokolwiek.
Nieważne. Pozostawanie w bezruchu oznacza zagładę.
– Do prefektury? – podpowiadał.
–  Myślę, że wrogowie już wiedzą, że korzystam z  ich sieci
łączności, i  pierwszym miejscem, gdzie będą się mnie spodziewać,
będzie właśnie prefektura.
Taron po chwili namysłu przyznał Taidzie rację.
– To fakt. W takim razie rusz się i chodź za mną.
– Gdzie?
– Zobaczysz – odparł tajemniczo, wstał i dwornie otworzył przed
nią drzwi.
–  W  całej Syrinx nie ma już takiej służby, która nie byłaby
zinfiltrowana, a w dodatku miała własną sieć łączności – usiłowała
oponować, ale wziął ją pod ramię i prawie siłą podniósł z krzesła.
–  Zapewniam cię, że jest. – Zdecydowanym ruchem pociągnął
Taidę w stronę drzwi, a potem wypchnął na korytarz.
– Nie ma!
– Jest, jest... Ani spiskowcom, ani tobie, jak widać, do głowy by nie
przyszło, ale jest.
– Nie ma rzeczy niemożliwych!
–  A  upiory piszące do ciebie listy są? – sparował tak celnie, że
Taidę zatkało i już bez protestu dała się pociągnąć w głąb korytarza.
Szła za nim jak w malignie, jakby zupełnie pogodzona i poddana
jego woli. Błysnęła jej nawet paradoksalna myśl: a  co będzie, jeśli
Taron też jest spiskowcem i  właśnie prowadzi ją do kamratów na
tortury? Ale nie. To byłoby całkiem bez sensu. Spróbowała obudzić
swój racjonalny umysł. Nie było łatwo, bo list od upiora zrobił na
niej wrażenie i napełnił strachem. A strach nie jest dobrym doradcą.
Niestety, bardzo trudno jest wyrzucić z  głowy to wszystko, co
spiskowcy zrobili z  Immsem i  jego nieznaną nikomu dziewczyną.
Jakieś mdlące koszmary wypływały ciągle z  głębi jej głowy
i próbowały przejąć kontrolę.
Taida opanowała się, dopiero kiedy doszli do klatki schodowej.
–  Nie możemy iść ani do bramy, ani do podziemnego portu –
powiedziała. – Brama może być pod obserwacją, a co może się dziać
w kanałach, sam widziałeś.
– Nie macie jakiegoś tajnego przejścia?
– No właśnie podziemne kanały są uważane za tajne. Były.
Wzruszył ramionami.
– Zawsze można spuścić się z murów na linie. Po pierwsze, mamy
to już przećwiczone, a po drugie, nie sposób chyba przez cały dzień
obserwować całego obwodu.
Ta wypowiedź poruszyła w umyśle Taidy pewną strunę.
–  Czekaj. – Nie mogła sobie za dobrze przypomnieć, bo
instruowano ją, co robić w  przypadku pożaru, na samym początku
jej służby tutaj. Niewiele już kojarzyła, lecz w  pamięci utkwił jej
pewien szczegół. A  dlatego utkwił, że pamiętała własną myśl
z  tamtego dnia: z  tej drogi na pewno nie skorzystam, lepiej już
spłonąć. – Są ścieżki ewakuacyjne na wypadek pożaru. Mają pomóc
w ucieczce tym ludziom, których ogień uwięzi na górnych piętrach.
– No to prowadź. – Jej własny, świeżo mianowany oficer nigdy nie
mnożył trudności.
Jednak sama Taida nie była pewna. Wiedziała jedynie, że musi
wejść na najwyższe piętro. A stamtąd jakoś przedostać się na koronę
murów. Zaraz, chyba były specjalne krużganki prowadzące do wież.
Nie mogła sobie przypomnieć. Nie wiedziała nawet, czy
krużgankiem można nazwać arkadowy korytarz, który okala
dziedziniec. Ale coś było. Z całą pewnością.
Jej wątpliwości rozwiały się, kiedy dotarli nareszcie na najwyższy
poziom Zamku. Rzeczywiście, szerokie nawet przejście prowadziło
w stronę jakby mostka zawieszonego na solidnej konstrukcji łączącej
budowlę z wieżą na murach.
– Tylko trzymaj mnie mocno – ostrzegła swojego towarzysza.
– Wiem, wiem. – Nie bacząc na to, czy strażnik patrzy, objął Taidę
w pasie i zdecydowanym ruchem przyciągnął do siebie.
Mrużyła oczy, żeby nawet przypadkiem nie zerknąć na dół. Ale tu
było jeszcze łatwo. Szeroka podłoga z cegieł i solidne barierki po obu
stronach. Dalej miało być nieco gorzej.
Już w  wieży jej wewnętrznymi schodami zeszli dwa piętra.
A  jednak dobrze pamiętała. Niewielki, nierzucający się w  oczy
wykusz miał wąskie drzwi, które prowadziły... w pustkę. Za nimi nie
było nic.
–  To tutaj? – zainteresował się Taron, wyglądając ostrożnie na
zewnątrz.
– Tak. Szarpnij tę dźwignię. – Odbezpieczyła ogromne drewniane
ramię blokujące składający się z kół i lin mechanizm.
Ciekawe, czy mechanizm zadziała? Czy ktokolwiek go w  ogóle
konserwuje i sprawdza?
Zadziałał. I to bardzo sprawnie. Kiedy tylko Taron przyłożył się do
dźwigni, zwolnione bloki opadły na dół w  specjalnych tunelach,
uruchamiając ogromną przeciwwagę. Po chwili spod podłogi
wysunęła się kładka, która sunąc w  akompaniamencie trzasków
i nieprzyjemnych skrzypów, uderzyła w dach kamienicy naprzeciw.
Taida zamknęła oczy, nie chcąc widzieć, gdzie opadają rozwalone
dachówki.
– A teraz wymyśl, jak mam się tam dostać, bo z otwartymi oczami
nie ruszę do przodu.
Taron spojrzał w  dół. Faktycznie, kładka miała nie więcej niż
łokieć szerokości i żadnych poręczy. A on już znał możliwości Taidy
w  tej mierze, a  raczej absolutny ich brak. Tyle że... naprawdę nie
należał do ludzi, którzy widzą przed sobą wyłącznie przeszkody.
– Zarzuć mi ręce na szyję – zakomenderował.
– Tutaj? A po co?
– Rób, co mówię.
Kiedy wykonała rozkaz, chwycił ją wpół i podniósł jak piórko.
–  Bogowie wszyscy święci! – krzyknęła. – Ty mnie chcesz
przenieść?! Nie widząc, co masz pod nogami?!!
– Nie będę zatem skręcał. – Taron ruszył do przodu.
Taida zamarła w  totalnym przerażeniu. Żeby się tylko nie
szarpnąć! Żeby się tylko nie szarpnąć! – powtarzała sobie
w  myślach, wiedząc, że jeśli zachwieje równowagą Tarona, to runą
w dół. Jak długo leci się z tej wysokości? Lekki wiatr omiótł jej skórę.
Bogowie! Czy jeszcze idą, czy już spadają?
– No i doszliśmy – obwieścił Taron, a Taida otworzyła oczy.
Zamarła sparaliżowana. On ją normalnie oszukał! Byli mniej
więcej w  połowie drogi, koszmarny widok w  dół przyciągał
z  magiczną siłą. Na szczęście ona sama zamieniła się w  bryłę lodu,
nie mogąc nawet zaczerpnąć oddechu.
– O to właśnie chodziło – wyjaśnił bezczelnie. – Bo zaczynałaś mi
drżeć na rękach.
A to cham! A to!...
Doszli. Taron opadł na łagodną połać dachu, kładąc Taidę obok.
Nie musiał niczego rozwalać. Tuż przy końcu kładki znajdował się
ogromny wyłaz dachowy. I  to w  dodatku przez kogoś najwyraźniej
konserwowany, bo otworzył się bez najmniejszego skrzypnięcia.
A dalej w dół prowadziły dość szerokie schody.
– Chodź.
– Nie wiem, czy zdołam się podnieść.
– Dobra. To znowu wezmę cię na ręce na pochyłym dachu...
– Wstaję! Wstaję! – Taida pozbierała się, ale i tak musiał jej pomóc.
Nie mogła się pogodzić ze swoim lękiem wysokości. W  jej
własnym mniemaniu była to słabość, która w  dużym stopniu
niweczyła obraz silnej kobiety. A  może nie? Może inni tego tak nie
przyjmowali? Na pewno wyjątkiem był Taron. Czuła, że akceptuje ją
bez zastrzeżeń, w  całości, wraz ze wszystkimi cechami, jakimi
obdarzyli ją Bogowie. Ciekawe, czy ją kochał? Ta myśl, która
pojawiła się nagle, nie zgasła jak inne po chwili, tylko pozostała
gdzieś w  umyśle Taidy, nie dając spokoju. Powracała uporczywie,
kiedy przechodzili przez wyłaz, kiedy schodzili mroczną klatką
schodową. Wreszcie kiedy wyszli na ulicę.
Czy ją kochał? Czy po prostu lubił się z  nią rżnąć? Pewnie
imponowały mu także jej wpływy, jej bogactwo, jej pozycja, ale
instynktownie czuła, że to nie to. On ją ewidentnie lubił. Ale czy
kochał?
–  Coś taka zamyślona? – Taron wziął ją za rękę i  prawie ciągnął
wzdłuż ulicy.
– Zastanawiam się, gdzie mnie prowadzisz.
– Do moich koszar – wyjaśnił od razu.
– To ty mieszkasz w koszarach? Czy u siebie?
–  No, jak mam służbę, to w  koszarach, a  jak nie mam, to na
mieście. Bo z  kumplami na jednej sali i  dziesiętnikiem, który się
czepia, sobie nie pohulasz.
–  To akurat rozumiem. Tylko czy my idziemy do koszar dla
żołnierzy, którzy służą na Zamku?
– Nie inaczej. Ale nie bój się, nikt nie obserwuje, bo ja przechodzę
wejściem dla szeregowców. – Uśmiechnął się rozbrajająco. – Zaraz
zresztą sama zobaczysz, bo jesteśmy o krok.
No i  rzeczywiście. Nie mogła sobie wyobrazić, żeby ktokolwiek
chciał trzymać agentów w  tej okolicy. Na uboczu, odrapane,
zapomniane przez wszystkich wejście dla... szeregowców. W środku
był nawet wartownik, ale nie raczył się podnieść na ich widok.
–  O  jakiej to porze się wraca z  przepustki? – warknął na Tarona,
biorąc go za zwykłego spóźnialskiego. – Zaspałeś, łachudro!
–  No zaspałem, to prawda. Ale śnił mi się cesarz i  coś do mnie
mówił. Nie śmiałem się przecież obudzić w  tej sytuacji, żeby nie
przerywać rozmowy.
–  Ty! Ty!... Dowcipniś. Z  nią – wskazał Taidę palcem – sprawę
szybko załatw i wypad, bo ktoś może wpaść na kontrolę.
Ciekawe, pomyślała Taida. Najwyraźniej brał ją za prostytutkę.
Hm. Czy powinna się obrazić, czy raczej przyjąć to za komplement?
–  Mógłbyś mi wyjaśnić, co robimy w  tych koszarach? – zapytała,
kiedy oddalili się od wartownika.
– Przechodzimy do innych koszar. One są połączone.
– A czemu tędy? Nie lepiej skorzystać z oficjalnego wejścia?
Taron tylko załamał ręce.
– To przecież ty wszędzie widzisz agentów wroga. Ty jesteś ciągle
przekonana, że cię podsłuchują. Że obstawili wszelkie instytucje
w Syrinx i nie zajmują się niczym innym oprócz dyszenia...
– Oprócz czego? – wpadła mu w słowo.
– Dyszenia – powtórzył. – Aż dyszą, żeby cię dopaść.
– Ach nie, no tak. Tak. Masz rację – przyznała po chwili.
– No to sama widzisz. – Taron ani na moment nie zwalniał tempa.
– Prowadzę przejściami, które znam tylko ja i moi koledzy.
– A do siedziby jakiej służby mnie prowadzisz?
Zerknął na nią, uśmiechając się tajemniczo.
– Zaraz zobaczysz.
Wskazał Taidzie przejście w  ścianie, które na pewno nie zostało
uwzględnione w  projekcie budynku. Sądząc po prymitywnej
obróbce, zrobili je sami żołnierze z  sobie tylko wiadomych
powodów, a  ponieważ okazało się bardzo przydatne, to później
pewnie zalegalizowano je i używano oficjalnie.
Po drugiej stronie Taida zobaczyła takie same koszary jak te,
przez które tu weszli. Odróżniał je tylko jeden element. Godło nad
następnymi drzwiami nie przypominało poprzedniego. Z  całą
pewnością było cesarskie, bo zawierało wszystkie imperialne
elementy, ale wszędzie dodano niebieskie zawijasy.
–  Co to jest? – zapytała, pokazując palcem. – Te takie niebieskie,
poskręcane?
– Fale.
– Co?
– Morskie fale – wyjaśnił Taron. – Jesteśmy w budynku marynarki
wojennej.
Tego Taida nie mogła już zrozumieć. Dłuższą chwilę szła za swoim
przewodnikiem, za żadne skarby nie mogąc sobie przypomnieć
struktury organizacyjnej instytucji rządowych w stolicy imperium.
–  Zaraz. Co robi marynarka wojenna w  mieście bez dostępu do
morza?
– A co robią kapłani bez dostępu do Bogów? – Taron roześmiał się
nagle. – No więc marynarka robi to samo.
–  No ale moment, moment. Przecież dowództwo marynarki
znajduje się w okolicach portu w Negger Bank.
–  Tam jest tylko gmach admiralicji. No i  jest tam morze. Więc
tamci oficerowie dowodzą flotą w polu... to znaczy na wodzie.
Dalej nie rozumiała.
– A po co dowództwo marynarki tutaj?
Taron tylko potrząsał głową.
– Oj, Taida, najpierw pomyśl, zanim coś powiesz, dobrze?
– Bo?
Westchnął głęboko.
–  W  Negger Bank jest morze, są okręty, są marynarze, tak? Ale
czego tam nie ma?
– No nie wiem.
– Cesarza! Tam jest morze, ale cesarz jest tutaj! W Syrinx. Cóż więc
z  tego, jeśli tam się odznaczysz lub zasłużysz? Nic. Żeby dostać
awanse czy medale, musisz być tam, gdzie je rozdają. Czyli
w  pobliżu cesarza. Czyli w  Syrinx. I  brak morza nie jest tu żadną
przeszkodą. A nawet jest wielkim plusem, bo nikt nie będzie patrzył
na to, co flota naprawdę wyrabia.
To mogło być prawdą. Taida otarła pot z czoła, bo jej przewodnik
narzucił ostre tempo, a  schody, którymi się wspinali, były dość
strome.
– I marynarka ma tu własną sieć łączności?
– No pewnie. Jakoś się muszą ze swoimi okrętami skomunikować.
Przynajmniej od czasu do czasu.
– Więc to jest sieć stąd do Negger Bank i z powrotem.
–  A  takiemu kurierowi to nie wszystko jedno, gdzie mu papier
dowieźć każą? – odpowiedział pytaniem.
Taidę opadły wątpliwości. Owszem, skoro nawet ona nie
wiedziała o obecności struktur organizacyjnych marynarki wojennej
tutaj, to może nie wiedzieli o  tym także wrogowie cesarstwa. To
może być więc wielki atut w jej ręku. Ale co z tego, skoro Zamek nie
miał władzy nad wojskiem. Jak mogłaby zacząć tu rządzić bez
specjalnego edyktu cesarza, bez pieczęci, papierów ustanawiających
ją na stanowisku? Oczywiście dałoby się zdobyć to wszystko, ale ile
czasu zajmą formalności? Czy zdążą skompletować wszystkie
papiery, zanim spiskowcy zajmą Syrinx?
Taron musiał zauważyć wahanie na jej twarzy, bo powiedział
uspokajająco:
– Nie martw się. Oni tu są pozytywnie nastawieni.
– Skąd wiesz?
– Bo dzięki tobie nareszcie coś się zaczęło dziać.
Spojrzała pytająco.
–  No przecież marynarze, którzy wozili cię statkiem
w  podziemnych kanałach i  którymi dowodząc, wygraliśmy bitwę
podziemną, to są ich ludzie.
Nie rozumiała, co ma jedno do drugiego, ale też nie miała czasu
się zastanowić. Taron zatrzymał się u wylotu korytarza na kolejnym
piętrze i zameldował wartownikowi:
– Pani Taida z Zamku do dowódcy! Prowadź natychmiast.
Żołnierz blokujący wylot korytarza nie mógł oczywiście opuścić
posterunku, ale miał piszczałkę, którą wezwał dyżurnego. A  oficer
pełniący służbę potrafił ocenić wagę sytuacji.
– Tędy proszę.
Szybkim krokiem zaprowadził ich pod najbliższe drzwi, otworzył
skrzydło i zameldował przełożonym:
– Zastępca dowódcy Zamku, pani Taida we własnej osobie!
Potem zasalutował, przepuszczając ją obok siebie. Wyżsi
oficerowie podnosili głowy znad map rozłożonych na wielkim stole
nawigacyjnym. Najdziwniejsze wydało się Taidzie to, że na ich
twarzach wykwitały właśnie radosne uśmiechy. Jakby zobaczyli
nagle długo oczekiwanego gościa.
Najstarszy admirał zasalutował jej dziarsko.
–  A  witamy, witamy naszą dobrodziejkę! – wykrzyknął. –
Marynarka wojenna jest do twojej dyspozycji, pani, jeśli tylko
zdradzisz nam, jak możemy się zrewanżować.
Patrzyła na nich ogłupiała.
– Za co zrewanżować? – zapytała cicho.
–  No jakżeż, pani? Toż dzięki tobie wyłącznie inne służby
imperialne drżą przed cesarskim gniewem, a  dla nas są awanse!
Ordery!
Pomacał swój najnowszy medal, który dopełnił bogatą kolekcję na
jego piersi. A więc jednak Taron miał rację. I to całkowitą.
–  Marynarka wojenna dowiodła, że niepotrzebne jej morze, żeby
wygrywać bitwy morskie! Że jej flota potrafi zwyciężać nawet pod
ziemią.
Ach, więc naprawdę o to chodziło. Dzięki jej akcji ci tutaj stali się
dla Pałacu nietykalni.
–  Pani! – Admirał z  szacunkiem prowadził Taidę do wielkiego
stołu, za którym stało bogato rzeźbione, wielkie krzesło. – Racz zająć
moje miejsce i  zacznij wydawać rozkazy, a  my je wszystkie
wypełnimy!
– Pani! – Zastępca admirała posłał jej radosny uśmiech i zapytał: –
Czym możemy ci służyć?
Taida zajęła miejsce głównodowodzącego flotą, rozejrzała się
trochę jeszcze niepewnie, a  potem spojrzała na zastępcę
i odpowiedziała mu równie radosnym uśmiechem.
– Właściwie to... wszystkim.
–  Jeśli wierzyć informacjom, które Rohan uzyskał od chłopskich
dzieci – Lirion rysował patykiem na piasku prostokąty
symbolizujące poszczególne jednostki – to konwój Geberika będzie
liczył mniej więcej dwie setki piechoty, podróżujący konno sztab
z własną ochroną i niewielkie siły osłonowe, których liczebność jest
uzależniona od tego, co wiozą.
– Dwie setki to na nas i tak za dużo – mruknął Nolaan.
– Uu, u, muszę wyjść na chwilę. – Hekke podniósł się energicznie
i odszedł na kilka kroków. – Nie cierpię, jak tchórzem capi.
Lirion ledwie podniósł wzrok znad swojego rysunku.
– Pozwól, że dokończę – kontynuował. – Będą się posuwać w szyku
ubezpieczonym z  odwodem w  postaci sił osłonowych właśnie.
Z przodu zwiad.
– Konny? – wtrąciła Niki.
–  A  zaraza ich wie. Z  jednej strony po co komu koń podczas
pustynnej burzy? Tylko kłopot wielki. A  z drugiej strony, jeśli
powietrze jest spokojne, to tylko zwiad konny ma sens. Dzieci,
z którymi zaprzyjaźnił się Rohan, za konwojem na pustynię nie szły
i nie wiedzą, co dalej.
–  No dobra. – Virion nachylił się nad naszkicowanymi na piasku
figurami. – Jesteś pewny tego szyku?
–  Tak ja robiłem, kiedy ochraniałem urobek z  kopalni. Nie ma
powodu, żeby sądzić, że ci tutaj są ode mnie głupsi czy co...
– Dobra. A słabe punkty?
Lirion zaczął się śmiać.
– Zależy, co będzie ich atakować. Jeśli tylko nasza grupa, to nie ma
słabych punktów.
Pozostali uczestnicy narady również zaczęli chichotać.
Virion zmełł przekleństwo.
–  A  tak w  ogóle? Przecież będą iść pomiędzy tymi olbrzymimi
skalnymi słupami. Muszą się gdzieś ścieśnić.
– Niekoniecznie. Zaraza wie którędy poprowadzi ich droga.
–  A  jakby wejść na górę tych słupów? – zaproponowała Tania. –
I zrzucić im na głowę mnóstwo kamieni?
Reszta znowu się uśmiechnęła, Lirion jednak potraktował
dziewczynę poważnie.
–  Nie mamy na to ani sił, ani środków. Nikt z  nas nie umie się
wspinać po pionowej skale. No i  nikt nie zagwarantuje, że tam, na
górze tych słupów, są jakiekolwiek kamienie do zrzucenia.
Virion podniósł rękę, tłamsząc rodzącą się dyskusję.
– Jak się pokonuje przewężenia, mając konwój? – zapytał.
– Bardzo prosto. Najpierw przechodzi zwiad, a później jakiś mały,
wydzielony oddział, który zajmuje pozycje obronne za
przewężeniem. Drugi oddział zajmuje podobną pozycję przed
przewężeniem. Potem przechodzi jedna setka, sztab czy raczej
dowództwo i  cenny ładunek. Potem przepuszczasz drugą setkę
i  zwijasz oddziały osłonowe. Bez kohorty pod ręką lepiej takiej
formacji nie atakować, bo lata mogą minąć, zanim przełamiesz ich
osłonę.
– A gdyby zaatakować ich w marszu? Na odsłoniętej przestrzeni?
– Na przykład połową naszych sił? – Lirion zrobił wesołą minę. –
Hm, to tak jakby trzy osy nagle zachciały ugryźć niedźwiedzia
w  dupę. Będzie się niemrawo opędzać, jeśli w  ogóle nas zauważy,
oczywiście.
– Tak myślałem.
– Co?
–  Tak właśnie myślałem. Nie jesteśmy w  stanie zaatakować ich
w normalnych warunkach.
Lirion zaciekawiony spojrzał na kolegę.
– A co to są nienormalne warunki? – zapytał.
– Zaatakujemy ich w trakcie burzy.
Zapadła cisza. Wszyscy patrzyli na swojego dowódcę
rozszerzonymi oczami. Jedynie Kwiatuszek, siedząca z  pustynnymi
dziewczynami trochę poza kręgiem radzących, odważyła się
odezwać.
–  He! A  ty widziałeś kiedyś burzę tutaj? – zapytała, nie kryjąc
kpiącego wyrazu twarzy.
Virion nie stropił się nawet na jotę.
– Nie. Ale ty widziałaś.
– No – potaknęła skwapliwie. – Podczas burzy pogubicie się, chcąc
cokolwiek robić. Nie przeżyjecie.
Skinął głową, zgadzając się z nią w zupełności.
– Ale ty przeżyjesz.
– Ja tak.
– One też? – Wskazał na dwie dzikie upiorzyce.
– Owszem.
–  I  nie pogubicie się, nie zginiecie, nic wam się strasznego nie
stanie?
Uśmiech na twarzy młodziutkiej upiorzycy gasł z  każdą chwilą.
Zrozumiała już, że Virion do czegoś zmierza.
–  No przecież wiesz, kim jesteśmy – powiedziała już całkiem
poważnie. – Nic nam się nie stanie.
–  Właśnie. – Virion podszedł do wielkiego pnia przywleczonego
dawniej przez starszyznę wioski, by służył im jako siedzisko podczas
narad. – Muszę wam coś opowiedzieć.
–  Mam nadzieję, że nie będzie to plan, w  którym trzem
dziewczynom każesz atakować konwój? – wtrąciła Tania.
–  Nie. Opowiem wam, co widziałem kiedyś w  wysokich górach.
Naprawdę wysokich. Zimno, śnieg wokół, człowiek ma się tam źle,
zwierzętom również nieprzyjemnie. Ale nad górami przelatują
dzikie gęsi. To wielka gratka dla mających tam gniazda orłów. –
Virion podrapał się po brodzie. – Zresztą nie wiem, sokołów,
jastrzębi czy naprawdę orłów. Nie znam się na ptakach, ja ich nie
rozróżniam.
– Nie ty jeden – mruknął Hekke.
–  Parweniusze – wyrwało się Nolaanowi. – Orła nie odróżnić od
jastrzębia, to trzeba mieć...
– Ciiii – przerwał mu Virion i kontynuował. – Otóż gęsi zazwyczaj
przelatywały w  szyku ubezpieczonym, jak by to powiedział Lirion.
Dwa klucze, jeden nad drugim, i też wyższy trochę przesunięty dalej
od słońca niż ten lecący niżej. Perfekcyjna widoczność na wszystkie
strony, wydawałoby się, że nic ich nie może zaskoczyć w razie ataku.
– No, no? – zaciekawił się Kody.
–  Orły zawsze atakowały w  parze. Nigdy samotnie. Jeden leciał
trochę niżej z przodu, drugi jakieś dwa kroki za nim, wyżej.
–  I  co? Spadały z  nieba z  taką prędkością, że jeden błąd
w celowaniu i po ataku?
– Czekaj. Wcale nie atakowały tak szybko.
– No jak?
–  Spadały z  góry na upatrzoną gęś, ale ta przecież była
uprzedzona. I  w szyku. Wiedziała, co jest grane, z  dużym
wyprzedzeniem.
– I co?
– I zawsze potrafiła wykonać manewr wymijający. Pierwszy orzeł
atakował, gęś robiła unik, własna szybkość przenosiła drapieżnika
głęboko pod konwój i  przestawał się liczyć w  tym starciu. Drugi
orzeł jednak leciał nad nim i  trochę z  tyłu. On już widział, w  którą
stronę gęś zrobiła unik, i  spokojnie go powtarzał. Patrzcie. – Virion
podniósł lewą dłoń. – To jest gęś. – Teraz uniósł prawą. – A  to
pierwszy orzeł. Nadlatuje z  góry, gęś robi unik. – Wykonał zwrot
lewą ręką, podczas kiedy prawą wciąż przesuwał w  dół. – Własna
szybkość wciska orła pod konwój, ale drugi orzeł wszystko widzi. –
Znowu podniósł prawą dłoń. – Gęś robi unik, orzeł robi dokładnie to
samo i pac! – Virion z całej siły uderzył prawą dłonią w lewą. – Trup
na miejscu. A cała trudność teraz to przenieść ciało gęsi do gniazda
z pisklętami.
– He, he. – Lirion zaczął się śmiać. – Wiem, do czego zmierzasz.
– No niby jak, skoro ja sam do końca nie wiem.
–  Domyślam się, że podobnym sposobem chcesz ich zaatakować
podczas burzy piaskowej.
Hekke zakrztusił się własną śliną. Nolaan tylko kręcił głową,
robiąc przy tym kwaśną minę. Tania patrzyła na nich przerażona,
z szeroko otwartymi oczami i z równie szeroko otwartą buzią. Kody
zakrył twarz dłońmi i trwał tak w oczekiwaniu, że ktoś mu powie, że
źle słyszał. Pustynne dziewczyny szturchały się wzajemnie łokciami,
patrząc na ludzi kpiącym wzrokiem. Jedynie Niki siedziała
spokojnie, grzebiąc w  piasku końcem porzuconego przez Liriona
patyka.
Rohan podniósł się na nogi i podszedł do Viriona.
– Wytłumacz – poprosił.
– Nie do końca jeszcze wszystko wymyśliłem...
– Mów, jak myślisz.
– No dobra.
Virion podszedł do ogniska. Rozejrzał się po twarzach obecnych,
a potem zaczął mówić.
–  Siły, którymi dysponujemy, nie pozwolą nam na zaatakowanie
konwoju złożonego z ponad dwóch setek wojska w momencie, kiedy
ten porusza się w szyku. Nie ma żadnych szans. Pozostaje więc noc.
– W nocy to oni zrobią sobie obóz warowny – powiedział Rohan.
–  No właśnie. Nawet jeśli zlikwidujemy wartowników, to będzie
się można co najwyżej wśliznąć i  kogoś nastraszyć, bo niewiele
więcej. Pozostaje więc czas, kiedy konwój się porusza.
– Ale za dnia nie możemy uderzyć.
–  Pozostaje więc burza. – Virion spojrzał w  stronę upiorzyc. –
Przepytałem dziewczyny i  mniej więcej wiem, jak to tutaj wygląda.
Burze nadciągają w  zasadzie bez ostrzeżenia. Żadna z  karawan nie
buduje więc obozu warownego, praktycznie rzecz biorąc, ludzie
kryją się wyłącznie wtedy, kiedy pozwalają na to warunki terenowe.
– A jeśli nie ma kryjówek w pobliżu? Co robią?
–  Muszą się zatrzymać. Zacieśnić szyk. No i  nic nie pozostaje
innego. Trzeba przycupnąć jeden przy drugim, osłaniać zwierzęta
i okryć się jak kto może.
Tania poderwała się nagle.
– Aha! I my ich wtedy z kusz załatwimy...
Rohan odwrócił głowę.
–  Podczas burzy piaskowej nie da się strzelać z  kuszy. Nie da się
biegać, skradać, poruszać w szyku, wykonywać komend.
– Jesteś pewny, że nie da się biegać?
–  A  ty potrafisz biegać, będąc prawie oślepionym? Kiedy widzisz
raptem na pięć, sześć kroków?
– Daj mi chwilę.
Virion odwrócił się i  zniknął w  wejściu najbliższej chałupy.
Z  wnętrza dobiegły odgłosy przerzucania jakichś przedmiotów,
szuranie i  skrzypienie łóżka. Nolaan obrzucił Niki pytającym
spojrzeniem, ale upiorzyca wzruszyła ramionami i  rozłożyła ręce.
Nie miała pojęcia, co zaraz wszyscy zobaczą.
Virion szybko pojawił się z  powrotem z  dwiema derkami i  dość
grubym sznurem w ręku. Skinął na jedną z pustynnych dziewczyn.
–  Trzymaj. – Wręczył jej sznur w  ten sposób, żeby chwyciła go
mniej więcej pośrodku. Pozostałe końce podał Hekkemu i Rohanowi.
A potem zarzucił im obu derki na głowy.
–  Nie są zbyt gęsto tkane – wyjaśnił. – Powinniście przez nie coś
widzieć. Zgadza się?
– Widzę na jakieś dwa, trzy kroki – powiedział Rohan, rozglądając
się.
– Ja widzę na ponad pięć. – Hekke zawsze musiał być lepszy.
– No i dobrze. Lirion, ty będziesz udawał naszego wroga. Spróbuj
uniknąć ciosu, ale nie wolno ci odbiec z  tego miejsca. Pamiętaj, że
szaleje burza piaskowa. Pozostali stoją wokół Liriona, udając tłum
żołnierzy.
– Jasne.
–  No to zaczynamy. – Virion znowu podszedł do pustynnej
dziewczyny. – Biegnij tak, jakby szalała burza, a  ty musisz ciągnąć
tych dwóch z  tyłu. Ty doskonale poruszasz się w  tych warunkach,
a  oni nie. Pamiętaj o  tym. Nie możesz kazać im biec przez jakieś
dziury ani wądoły.
– Czyli jak będzie jakaś niewielka przeszkoda, to poprowadzić ich
obok?
– Tak.
–  Ale wtedy ci, co ich atakujemy, mogą nas zobaczyć. I  będą
ostrzeżeni.
– Nie zobaczą. Przecież wszędzie unoszą się tumany piasku. Tylko
ty nie tracisz orientacji w tych warunkach.
– Aha.
–  Kiedy dobiegniesz do Liriona na odległość dwóch, trzech
kroków, gwałtownie skręcasz.
– Aha.
– No. To zaczynajmy.
Troje atakujących odeszło na kilkanaście kroków. Rohan i  Hekke
uzbroili się w suche gałęzie, które miały im zastąpić miecze. A potem
zasłonili twarze derkami.
– No już. Ruszajcie – wydał komendę Virion.
Cała trójka ruszyła nawet dość sprawnie. Prowadząca upiorzyca
była na tyle rozsądna, żeby nie szarpać sznurem. Domyśliła się
nawet, że pokonując zakręt, nie musi biec przed nimi. Może obu
mężczyzn poprowadzić na samym sznurze, wykorzystując siłę
odśrodkową. Rewelacja.
Mimo małych potknięć dwóch szermierzy błyskawicznie dotarło
do Liriona. Rohan wymierzył cios, Lirion uchylił się zgodnie
z  przewidywaniami, a  Hekke, widząc już manewr, walnął ofiarę
gałęzią w głowę.
– Ja pierdolę! – Lirion aż usiadł na ziemi, chwytając się za głowę
rękami. – Ty, kur... ty skur... To było z całej siły!
Hekke zdjął z głowy derkę i patrzył zdumiony na siedzącego.
–  I  co? – zainteresował się Kody. – I  my ich tak wszystkich po
kolei? – Przesunął palcem po własnej szyi. – Jednej burzy nie
wystarczy.
–  Nie. Zabijamy oficerów, potem podoficerów, a  potem to już
wystarczy kichnąć.
Nieoczekiwanie poparł go Rohan.
–  Wojsko bez komendy pójdzie w  rozsypkę w  try miga –
stwierdził. – I kichać nie potrzeba.
Lirion, sycząc z bólu, podniósł się z ziemi.
– To było z całej siły, debilu! – wrzasnął na Hekkego.
Ten patrzył skonfundowany.
– Przepraszam – powiedział w końcu. – Myślałem, że to Nolaan.

Korpus Interwencyjny wbrew pozorom miał bardzo proste zadanie.


Wystarczyło dotrzeć do wroga na terenie imperium i  zgnieść go
właściwie samą swoją masą. I  generalnie nie było żadnych
przeszkód, żeby ten cel osiągnąć. Do dyspozycji wojska była sieć
doskonałych dróg, cała infrastruktura składająca się z  koszar,
punktów rozprowadzania, składów kwatermistrzowskich, a  poza
tym miejscowa ludność wojsku ewidentnie sprzyjała. Zważywszy na
doskonałą pogodę, wręcz idealną do prowadzenia działań, można by
powiedzieć, że sytuacja jest wymarzona dla młodego najemnika
Mohra, który dowodził tą formacją. Niestety. Przeszkód rzeczywiście
nie było, poza jedną. Właśnie tą ogromną masą Korpusu
Interwencyjnego.
Brak adekwatnego do wielkości wojska zaopatrzenia zatopił już
w  historii niejedną armię. A  ta, co gorsza, maszerowała przez
własne terytorium. Blisko stolicy. Nie mogło być grabieży na szeroką
skalę, nie było mowy o wymuszeniach ani masowych rekwizycjach.
Nawet najmniejszej wioski nie można było spalić na postrach,
a ludności popędzić batogami, żeby drżeniem napełniać serca ludzi
w okolicy. Trzeba się było dogadywać.
Przeciętna osada mogła wyżywić i  zaopatrzyć niewielką liczbę
żołnierzy. Korpus topniał więc po drodze, ustanawiając „grupy
obronne”, co samo w  sobie niekoniecznie jest niepożądanym
zjawiskiem. Gorsze było to, że maszerujące wojsko, topniejąc szybko,
nie pozostawiało po sobie zwartego odwodu w  jednym miejscu.
Pozostawiało maciupeńkie oddziałki, z którymi praktycznie nie było
żadnej łączności. Żeby zebrać je w  jeden centralnie dowodzony
odwód, potrzeba było wiele wysiłku i bardzo wiele czasu.
Mohr jednak był już dowódcą nowego typu. Nie pokładał nadziei
tylko w  jednym miażdżącym ataku, jednej walnej bitwie. Wolał
wojnę manewrową, szybką, opartą na podejmowaniu decyzji
w zależności od sytuacji strategicznej, a nie na skostniałym dążeniu
do jednego rozstrzygającego starcia. Takie podejście niwelowało
częściowo braki w  uzbrojeniu jego wojsk. Kłopotem natomiast
w tym przypadku stawał się brak jednolitego wyszkolenia armii oraz
brak wspólnie przeprowadzanych ćwiczeń jako zwarta jednostka.
Z tym że na początku nic nie było jeszcze rozstrzygnięte.
Ponieważ kampania miała miejsce na własnym terytorium, Mohr
otrzymywał wyczerpujące raporty od różnych służb. Niestety,
różniły się między sobą, niekiedy znacznie. Najlepsze i  najbardziej
dokładne pochodziły ze struktur Zamku. Dzięki nim dowódca wojsk
imperialnych dosłownie „widział” sytuację na mapie, poznawał
każdy ruch przeciwnika łącznie z  rejonami koncentracji oraz
przemieszczeniami większych jednostek. Mohr wiedział, że niektóre
placówki Zamku w  terenie mogły zostać zinfiltrowane, ale nie
otrzymał żadnej zdecydowanej informacji typu: „nie ufać!”. Pałac
nie miał możliwości wymienić wszystkich pieczęci służbowych
w  całym kraju, nie potrafił błyskawicznie zmienić szyfrów. Tym
samym nie mógł komukolwiek na własnym terytorium wysłać
informacji „nie ufać”, ponieważ to obezwładniłoby najważniejszą
instytucję dbającą o  bezpieczeństwo wewnątrz kraju. Dowódcom
wojskowym zalecano zatem jedynie ostrożność w  analizowaniu
źródeł. Mohr pracowicie kontrolował więc, które z  otrzymywanych
informacji sprawdzają się w  rzeczywistości. Na tyle, na ile mógł,
oczywiście.
Pierwszą rzeczą, którą zrobił już po wejściu na swój teren
operacyjny, czyli region, w  którym przebywały siły wroga, była
próba nawiązania boju spotkaniowego, jakiejkolwiek potyczki, która
pozwoliłaby mu ocenić możliwości własne i  przeciwnika.
Sposobność pojawiła się już następnego dnia. Czołowe oddziały
Mohra zetknęły się z  wojskiem Geberika w  okolicy węzła
drogowego, gdzie imperialna droga przecinała regionalną.
Wywiązał się bój, właściwie nierozstrzygnięty, jeśli chodzi
o  zwycięstwo militarne. Strategicznie zaś wojska Mohra zdobyły
teren skrzyżowania, a  siły Geberika ustąpiły, ale przecież nie
musiało to nic oznaczać – może ten teren nie miał dla przeciwnika
żadnego znaczenia. Potyczka powiedziała jednak dowódcy wiele
istotnych rzeczy. A  najważniejszą z  nich było stwierdzenie, że co
prawda siły imperialne nie są w  swojej szczytowej formie i  nie za
bardzo nadają się do szybkich manewrów, to jednak wytrzymują
w  polu starcie z  przeciwnikiem. Więcej, mogą przejąć inicjatywę
i realizować plan swojego dowódcy.
Zresztą już następnego dnia, opierając się na informacjach od
lokalnych placówek Zamku, odnaleziono jeden z  magazynów
zaopatrzeniowych wojsk Geberika. Imperialnej armii udało się
uderzyć na siły osłonowe z  marszu i  rozbić je, a  następnie
rozproszyć. Cała niezwykle cenna w  obecnej sytuacji zawartość
magazynu wpadła w ręce Mohra, rozwiązując problem zaopatrzenia
w  żywność na wiele dni. Nie dość tego. W  zdobytych składach
odkryto zapasy broni, które choć niewielkie, pozwoliły doposażyć
cesarską armię w jej najbardziej newralgicznych punktach.
Mohr jednak mimo młodego wieku był bardzo trzeźwym oficerem
i  nie poddawał się euforii. Jego oddziały maszerowały w  głąb
terytorium, na którym notowano aktywność przeciwnika w  szyku
ubezpieczonym, usiłując nie wdawać się więcej w  żadne potyczki.
Celem nadrzędnym było przecież odnalezienie sił głównych wroga.
A poprawa perspektywy z powodu zdobytych składów nie skłaniała
ani do ryzyka, ani do megalomańskiej chęci rozstrzygnięcia
wszystkiego jednym uderzeniem.
Sygnał z  placówek Zamku przyszedł bardzo szybko. Według
doniesień Geberik ze swoimi oddziałami stoi tuż za pasmem wzgórz
Zeren, którą to pozycję uważa za strategiczną. Jeśli imperium od
swojej strony zacznie wspinać się na stoki, Geberik zrobi to od
swojej strony, a  mając do dyspozycji mniejsze nachylenia, szybciej
znajdzie się na szczytach i zajmie dominującą w bitwie pozycję. Jeśli
jednak imperium uderzy pomiędzy wzgórzami, on zajmie szczyty
i weźmie cesarskich w kleszcze.
Dlaczego zatem od razu nie zajmie całych wzgórz?
Prawdopodobnie boi się, że widok przeciwnika na lepszej taktycznie
pozycji odwiedzie imperialnych strategów od przyjęcia bitwy w tym
miejscu i  cała kampania przedłuży się niepotrzebnie. A  teraz liczy
na to, że zwabi korpus z  Syrinx możliwością zdobycia szczytów
wzgórz i zapanowania nad okolicą.
Miało to sens. Nie pierwszy raz i nie ostatni w historii zastawiano
na wroga pułapki, mamiąc go łatwym z  pozoru zwycięstwem. A  tu
wystarczy znaleźć się na górze jako pierwszy. Ale wyglądało to zbyt
kusząco. Głębokie obejście nie wchodziło w  grę, bo na to nie
wystarczy zapasów. Płytkie obejście wzgórz było zaś do pomyślenia.
A jeśli po drugiej stronie nie uda się zastać nikogo, a wróg będzie już
czekał na szczytach? Wtedy wystarczy nie podchodzić bliżej i  nie
przyjmować bitwy. Można wznieść obóz warowny i  czekać na
rozwój wypadków. Można zająć się rekwizycją w najbliższej okolicy.
Ryzyko więc żadne, jeśli tylko dowódca nie da się ponieść ani skusić
łatwym z pozoru łupem.
Mohr jeszcze raz sprawdził doniesienia służb. W  dużej części
pokrywały się, oddając sytuację podobnie, jak zrobili to zamkowi.
Prefektura z  kolei w  ogóle nie miała pojęcia o  ruchach Geberika.
Kilka pomniejszych źródeł nie notowało żadnych większych ruchów
przeciwnika w  pobliżu Zeren. No cóż. Mgła wojny. Wygra ten, kto
przeniknie ją szybciej.
Mohr był bardzo ostrożny. Wezwał specjalistę i  kazał mu
sprawdzić pieczęcie Zamku. Były bez zarzutu. A  list otwierający
ozdobiono znakiem najwyższego dowództwa resortu
bezpieczeństwa z  Syrinx i  podpisem jednego z  trójki
głównodowodzących. Specjalista uznał, że papiery są
niepodważalne.
Marsz w  kierunku wzgórz Zoren nie nastręczał żadnych
trudności. Wojsko poruszało się przecież po doskonałych cesarskich
drogach na własnym, znanym terenie zamieszkałym przez
sprzyjającą ludność. Cała operacja bardziej przypominała ćwiczenia
niż wojnę. Pasmo wzgórz udało się osiągnąć już w  południe.
Oddziały w  idealnym szyku zajęły pozycje wyjściowe. Zwiad
zameldował o  obecności przeciwnika za wzgórzami, dokładnie na
pozycji wskazanej przez funkcjonariuszy Zamku. Mohr mógł zatem
realizować swój plan płytkiego obejścia wzgórz. Okazało się to
możliwe z  obu stron, jednak droga po lewej była zdecydowanie
krótsza i  dawała sposobność stoczenia bitwy jeszcze dzisiaj. Jej
minusem było istotne przewężenie w  miejscu, gdzie rzeka zbliżała
się do najbliższego wzgórza.
Mohr nie zastanawiał się długo. Wojsko ruszyło w  szyku
poprzedzane przez płytki zwiad. Mimo że korpus tak naprawdę
stanowił zbieraninę, której nie musztrowano wcześniej i  nie
ćwiczono jako zwartej jednostki, to marsz wypadł dość porządnie.
Imperialne siły bez najmniejszego problemu minęły przewężenie
i  rozwijając się w  pochodzie, przeszły na drugą stronę, odcinając
przeciwnika od pasma wzgórz. W  obozie wroga dopiero teraz
rozległy się gwizdki alarmowe.
Majstersztyk. Oficerowie rzucili się z  gratulacjami dla Mohra,
który przeprowadził tak wspaniały manewr. Zaczęto kpić nawet
z  wrogów, którzy dopiero teraz ustawiali wojsko do bitwy. Właśnie
nastąpił najlepszy moment, aby rzucić żołnierzy do ataku, choćby
i  ławą, bez żadnego planu, żeby uderzyć na nieprzygotowaną
formację naprzeciw.
Mohr sposobił się już do wydawania rozkazów, kiedy podbiegł do
niego oficer zwiadu.
– Wojsko za nami! – krzyknął.
– Jak? Co? Jakie wojsko? – Oficerowie patrzyli zdumieni.
–  Patrol przepatrujący nasze tyły odkrył maszerujące w  naszą
stronę oddziały!
– Ze wzgórz?
–  Nie. Posuwają się dokładnie tą samą drogą, którą właśnie
przemaszerowaliśmy.
– Jaka liczebność?
– Nie sposób stwierdzić dokładnie. Ale zdaniem moich ludzi to ich
siły główne.
Mohr odwrócił głowę, by spojrzeć na obóz przeciwnika. Dopiero
teraz stało się jasne, że obóz ten zbudowano wyłącznie po to, by
oszukać go co do liczby wojsk w  tym miejscu. Tak naprawdę
naprzeciw zbierała się garstka. Ot, siły, które mogły go co najwyżej
powstrzymać przez krótki czas. Wszystkie zatem informacje
dostarczane przez Zamek okazały się fałszywe.
– Proponuję odwrócić oddziały i ruszyć w stronę przejścia między
rzeką a wzgórzami – zaproponował zastępca Mohra. – Może uda się
ich dopaść w najwęższym miejscu?
–  Obce oddziały minęły najwęższe miejsce – zaoponował oficer
zwiadu.
–  Tak czy tak musimy odwracać oddziały. Choćby po to, żeby
stworzyć pozycje obronne.
Mohr splunął na ziemię.
– Nie.
– To chyba nasza jedyna szansa.
– Nie – powtórzył Mohr. – Odwrócimy się i jesteśmy okrążeni.
– Tam we wrogim obozie są tylko szczupłe siły.
–  I  co z  tego? Wystarczą, żeby nas powstrzymać albo nawet
wykorzystać zamieszanie, które na pewno powstanie podczas
odwracania korpusu.
– To co nam pozostaje?
– Uderzamy w szyku, w jakim teraz ustawieni są żołnierze. Na te
oddziały wroga, które widzimy.
– Na te szczupłe przed nami?
–  Tak. Atakujemy od razu całą masą, wszystkimi siłami.
Zgniatamy ich błyskawicznie i  zobaczymy, jaka okaże się sytuacja.
Albo odwrócimy się na wolnej przestrzeni, albo oderwiemy się od
przeciwnika. W zależności, co będzie dla nas bardziej korzystne.
– Genialne. – Zastępca zasalutował szefowi.
Oficer zwiadu wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, po chwili
jednak zrezygnował. Przygryzł tylko wargi.
– Panowie – Mohr zwrócił się do swoich oficerów – atakujemy na
wprost!
Jest coś pięknego w oddziałach ruszających do ataku. Na początku
stoją nieruchomo, choć napięcie przed bitwą sprawia, że ten
bezruch jest tylko iluzją. Nabrać się można, patrząc jedynie
z większej odległości. Potem coś niewidzialnego, jakby tajemna siła,
porusza idealnymi liniami, pierwsi podoficerowie biegają przed
frontem oddziałów. Żołnierze poprawiają oporządzenie, dociągają
wszelkie paski, sprawdzają, czy nic im nie upadnie, nic się nie
wymsknie. Gwizdy oficerów, początkowo nieliczne, przybierają na
sile.
A potem... nie wiadomo właściwie, na czyj znak, ta ogromna siła
rusza przed siebie. Najpierw powoli, w rytm wybijany przez bębny.
Potem szybciej i  szybciej. Gwizdki oficerskie milkną, a  masa
żołnierzy, znowu jakby poruszana niewidzialną siłą, bez żadnej
komendy zaczyna biec przed siebie.
– Mamy ich – mruknął zastępca dowódcy korpusu.
–  Przygotować się do przeniesienia sztabu – rozkazał Mohr. –
Niech zwiad zorganizuje tutaj oddział osłonowy.
– Obronny?
– Osłonowy. Po co obronny...
– Tam! – wrzasnął ktoś, wskazując kierunek ręką.
Pierwsza linia ataku tak jakby zawahała się nagle. Coś złamało
szeregi. A potem żołnierze zaczęli znikać.
– Czary! To jest...
– Spokój! – Mohr uniósł się w strzemionach.
Atakujące wojsko zaczęło zwalniać. Ci z  przodu kłębili się coraz
bardziej, kurz i pył powoli zaczęły zasłaniać widok.
–  Wróg przekopał głębokie rowy w  poprzek pola bitwy,
zamaskował je, a my zostaliśmy tu po prostu zwabieni.
–  Piękną historią o  strategicznej roli wzgórz w  nadchodzącej
bitwie... Atakujemy dalej?
–  A  jeśli dalej jest kolejny rów? Szlag, czy ktoś wie, jakie to
głębokie?
– Tamci przy obozie się ruszyli – krzyknął oficer zwiadu.
– Tylko zajmują pozycje powstrzymujące. – Mohr odwrócił głowę.
– A za plecami mamy już czołówki zbliżających się sił głównych.
– Co robimy?
– Odwracajcie to, co nam zostało z ataku. Niech podoficerowie nie
gwiżdżą odwrotu. Niech go ogłoszą tak, żeby wróg się nie
zorientował.
Oficer zwiadu zasalutował sprężyście.
–  Którędy się przebijamy? – Miał absolutne pierwszeństwo
w zadawaniu pytań, ponieważ to jego ludzie musieli ruszyć pierwsi.
– Przez rzekę.
Ktoś zaklął, ktoś odwoływał się do Bogów, ale proste rozejrzenie
się mówiło jasno, że to najgorsze z  możliwych, acz jednocześnie
jedyne rozwiązanie.
– Odwrót!
Podobno dowódców nie ocenia się poprzez ataki, które
poprowadzili, zaplanowane kampanie ani najazdy. Podobno talent
dowódców ocenia się na podstawie wycofywania własnych wojsk.
I  nawet nie było ważne, ile głów zdołają wynieść z  rzezi, a  jedynie
czy po ucieczce będą dysponować ciągle zwartymi jednostkami.
Mohr okazał się geniuszem. Korpus, którym dowodził, po
przebiciu się przez rzekę zachował zdolność manewrową i strukturę
dowodzenia. Mistrzostwo. Tyle tylko, że z  pola bitwy uniósł mniej
więcej jedną szóstą swojego początkowego stanu. I  zasadniczo
przestał się liczyć jako siła bojowa.

Kasjopea była księżniczką, a  nie niewolnicą. W  niewoli więc


spełniano wszystkie jej zachcianki. Ale do tego nawykła od dziecka,
więc sam fakt, że nie pozbawiono jej podstawowych wygód, wcale
nie napawał nawet cieniem optymizmu. Prawdę powiedziawszy,
strach dławił ją, choć z różną siłą, od chwili kiedy dowiedziała się, że
coś strasznego zamierzają jej zrobić w  obozie na pustyni. Świnie
męskie! Żeby przynajmniej powiedzieli co. Jakimiś tam rytuałami
przywiezionymi z zagubionych lądów specjalnie się nie przejęła, za
to święcie wierzyła w  skurwysyństwo Geberika. Nie było potrzeby,
żeby rzucał słowa na wiatr. Gdyby chciał ją tylko postraszyć,
musiałby mieć ku temu powód, a  ewidentnie nie miał. Po co mu
zestrachana księżniczka? On po prostu powiedział jej prawdę i  być
może, nie wyjaśniając szczegółów, chciał jej właśnie oszczędzić
strachu naprawdę wielkiego. Szlag z nim!
„Strach zabija powoli” – mówili jej nauczyciele. „Ale pewniej niż
miecz. Nie wolno go do siebie dopuścić”.
„Co w  takim razie robić, kiedy zmuszą mnie, żeby się bać?” –
pytała.
„To proste. Pamiętaj, że strach paraliżuje wszelkie działanie. Ale
to działa w dwie strony”.
„To znaczy?”
„Działanie paraliżuje strach. Jeśli zaczniesz działać, przestaniesz
się bać”.
Dobre sobie. A jakie działanie niby może przedsięwziąć w swojej
obecnej sytuacji?
No jakie?
Zdecydowane – brzmiała poprawna odpowiedź. I na pewno takiej
udzieliłby jej nauczyciel.
No to do boju. Tłumaczyła sobie, że przecież jest agentką wywiadu
Troy. Jest przygotowana do wszelkich misji, wytrenowana,
wyszkolona. Dobra, dobra, przeszkadzała jej perfidna część umysłu.
Jesteś agentką, ale do zadań pałacowo-dyplomatycznych, a nie żeby
sztylet krzyżować z  mieczem. Zaraz, zaraz, odpowiadała część
racjonalna. Przecież nikt ci nie każe wbijać sztyletu ani dolewać
trutki do zupy. Masz tylko dowiedzieć się jak najwięcej. Informacja
da ci siłę.
No tak. Mniej więcej wiedziała, w  której części przypominającej
pałac willi Geberik spotyka się z innymi spiskowcami, skąd dowodzi
i  wydaje rozkazy. I  nawet jakoś specjalnie nie broniono jej dostępu
do tej części. No ale co innego przejść, niby to zwiedzając, a  co
innego przyłożyć ucho do ściany i trwać tam nie wiadomo jak długo.
„Jak sprawić, żeby ludzie wokół tolerowali moje dziwne
zachcianki?” – zapytała w myślach swojego nauczyciela.
„Jesteś księżniczką” – odparł natychmiast. „Twoje niezbywalne
prawo mieć zachcianki”.
„Ale kiedy będę chciała czegoś naprawdę dziwnego?”
„Moje dziecko, rzeczy dziwne są dziwne tylko u normalnego
człowieka. U dziwaka rzeczy dziwne są normalne”.
„Nie rozumiem”.
„Ależ to proste. Stań się dziwakiem, spraw, żeby ludzie cię za
takiego uważali. Wtedy twoje najdziwniejsze zachcianki nikogo nie
zdziwią”.
Cmoknęła głośno. No rzeczywiście proste.
Następnego ranka zaskoczyła służące, które przyszły ją budzić.
– Zacznijcie się głośno modlić – rozkazała.
– A w jakiej intencji, pani?
–  W  żadnej. Muszę stać na jednej nodze dokładnie przez sześć
modlitw, więc macie mamrotać regularnie.
Kasjopea rozłożyła szeroko ręce, przymknęła oczy i uniosła jedną
nogę. Służącym nie pozostało nic innego, niż rozpocząć modły.
Po śniadaniu Kasjopea zażądała przyrządów astronomicznych.
Nie zważała na tłumaczenia, że wszystkie instrumenty są w kopule
na dachu willi. Kazała wynieść przed dom. A  kiedy spełniono jej
prośbę, usiadła przy największym kwadrancie i zaczęła intensywnie
obserwować niebo. Dopiero po naprawdę długim czasie szef służby
odważył się zagadnąć:
– Wybacz, pani, czy mógłbym zapytać, czym się zajmujesz?
– Obserwuję gwiazdy – odparła rzeczowo.
–  Ależ, pani! Przecież dzień nastał, słońce na niebie, żadnych
gwiazd teraz nie widać!
Spojrzała na niego zimno.
– Każdy idiota może obserwować gwiazdy, które widać. – Nadała
swojemu głosowi protekcjonalny ton. – Prawdziwą sztuką jest
dostrzec je teraz.
Służącym pozostało tylko pochylić się w głębokim ukłonie.
Resztę dnia Kasjopea spędziła, sprawdzając cały teren za pomocą
różdżki, którą sobie sama wystrugała z  leszczyny. Z  wyciągniętymi
przed siebie rękami, odpowiednio nadęta, odwiedziła chyba każdy
kąt, doprowadzając zajętych swoimi obowiązkami ludzi do
szewskiej pasji. Ale oczywiście nikt nie ośmielił się nawet pisnąć.
–  Nie będę spać w  wyznaczonym mi pokoju! – oświadczyła
kategorycznym tonem jeszcze przed kolacją. – Tam zła siła bije
z podziemnych źródeł!
– Jak sobie życzysz, pani.
– Będę spała na balkonie!
Służący uniósł oczy, nie śmiał jednak skomentować.
– Twój balkon jest chyba za mały.
– Właśnie. – Szarpnęła go za ramię i podprowadziła do okna. – Na
tamtym balkonie! – Wskazała mu cel palcem.
– Jak sobie życzysz, pani – powtórzył. – Ale może każę posłać ci na
tarasie?
– Powiedziałam: na balkonie! Nie na tarasie!
– Oczywiście, wielka pani. Będzie, jak sobie życzysz.
Kasjopea, wychowana na wielkoksiążęcym dworze, doskonale
wiedziała, jak doprowadzić ludzi do wrzenia. Chyba nawet miała
naturalny dar w  tej mierze. Dar pogłębiony jeszcze wieloletnimi
obserwacjami dotyczącymi tego, co można zrobić z  ludźmi samymi
słowami, swoimi zachciankami i  niekonwencjonalnymi żądaniami.
Po kilku dniach takich ćwiczeń doprowadziła do tego, że służba
unikała jej jak ognia. Jeśli tylko istniała taka możliwość, żeby się
z nią nie spotkać, to nie szczędzono sił, żeby do takiego spotkania nie
doszło. Ludzie unikali miejsc, gdzie przebywała, usiłowali
przewidzieć nawet trasy, którymi będzie się poruszać, byleby tylko
odpowiednio szybko zejść jej z drogi.
Miejsca do spania, oczywiście kierując się „wskazaniami różdżki”,
wybierała różne. Aż pewnego dnia zażądała, żeby jej posłano
w  części willi, której używał sam Geberik. No... tu już decyzję
musiała podjąć wyższa instancja. Szef służby jak struty udał się do
swojego pana. Miał pecha, bo przedstawiając prośbę, trafił chyba na
zły moment.
–  A  niech sobie śpi na dachu! – ryknął wściekły Geberik. – Na
drzewie! Na środku stawu! I  nie przychodź mi więcej z  błahym
gównem! Ty masz jej stąd nie wypuścić.
Kasjopea na widok miny powracającego z  rozmowy szefa służby
zrozumiała, że wygrała tę bitwę.
Wygrała bitwę, ale jeszcze nie wojnę. Zapewniła sobie dostęp do
wszystkich części luksusowej rezydencji. Wątpiła co prawda, czy
wpuszczą ją do miejsca, gdzie gospodarz trzyma choćby ważne
dokumenty, ale też ten dostęp nie był jej do niczego potrzebny. Nie
zamierzała zagłębiać się w archiwaliach, nie miała żadnej potrzeby,
aby analizować cudze papiery. Chciała podsłuchać Geberika. I już po
kilku dniach znalazła takie miejsce. Wykusz tuż przy domowej
bibliotece pozwalał słyszeć kogoś, kto w  pokoju audiencji krzyczał
albo choć mówił donośnym głosem. Ha! Geberik mówił wyłącznie
donośnym głosem. Albo krzyczał. Wykusz ten, niestety, miał wiele
minusów. Najgorszy był taki, że podsłuchiwać dawało się wyłącznie
w  nocy. W  dzień odgłosy życia w  willi i  jej najbliższym otoczeniu
tłumiły właściwie wszystko. Ale niemniej... Pierwszy raz, kiedy
udało jej się usłyszeć fragmenty konferencji Geberika ze swoimi
oficerami, przyniósł Kasjopei wielką radość. A  jednak jest dobra
w  swoim fachu. Będąc w  niewoli, w  cudzych rękach, potrafiła
skutecznie działać, potrafiła przeciwstawić się przeciwnikowi
i  odnieść sukces. Zaraz też przyszło zwątpienie. No i  co z  tego, że
mogła podsłuchać fragmenty narad, usłyszeć jakieś drobiazgi
dotyczące przemieszczania wojsk, usytuowania oddziałów, a  nawet
jakieś odpryski z  planów na przyszłość? Przecież nie była agentem
tego typu. Jej zadaniem nie było przekazywanie do centrali
fragmentów mozaiki, którą tam sztabowcy będą składać, żeby
uzyskać obraz całości. Nie miała jak ani komu przekazać zdobytych
informacji. A  w jej sytuacji żadna wiedza na temat dyslokacji
oddziałów nie mogła się do niczego przydać. Była całkiem
bezużyteczna.
Za to przynajmniej sam proces zdobywania tych informacji
podtrzymywał ją na duchu. Czuła się mniej bezwolna.
A potem przyszła noc, która zmroziła jej krew w  żyłach. Zaczęło
się niewinnie, od wizyty Nolla. Te rozmowy często były inne niż
wszystkie. Geberik lubił z  nim pożartować, mówił więc ciszej,
niewiele słyszała, a jeszcze mniej zrozumieć mogła z urywków, które
do niej dochodziły. Tym razem było inaczej. Gospodarz, z  jakichś
przyczyn nie w humorze, źle reagował nawet na kurtuazję.
–  Gratuluję! – to był głos Nolla. – Zwyciężyłeś Korpus
Interwencyjny cesarstwa! Wielki wyczyn, który w  historii zostanie
zapisany złotymi...
– Nie pierdol! Co innego korpus zwyciężyć, co innego zgładzić.
– A po co ci całkowita zagłada Mohra? Jego siły już się nie liczą.
– Nie słyszałeś o starej maksymie strategów: armia samym swoim
istnieniem szkodzi przeciwnikowi? Nie musi niczego robić.
– Przesada. Mohr ledwie szóstą część wyprowadził z pola bitwy.
–  Ale wyprowadził, zamiast zginąć! I  nawet ta garstka będzie
wiązać nasze wojska. Będziemy musieli na nią uważać, pilnować,
rozproszyć siły.
–  I  tak to, czym dysponujemy w  prowincji, miało tu zostać. Na
Syrinx mamy przygotowane coś innego.
–  Nollo zawsze optymista! – Geberik musiał czymś rzucić na
podłogę. Ewentualnie gestykulował gwałtownie i  potrącił coś, co
spadło na posadzkę. – Jesteś gotowy do drogi?
– Tak. Możemy wyruszyć na pustynię w każdej chwili.
–  No to za kilka dni możesz ruszać. Tylko tym razem nie daj się
zwieść.
– O czym mówisz?
–  Wiesz, ktoś zza skały może wystawić ci swoją pomalowaną na
złoto dupę. A  ty rzucisz się całować, myśląc, że sam cesarz do nas
dołączył.
Geberik musiał trafić w  bolesne miejsce, bo zapadła cisza. Nollo
odezwał się dopiero po dłuższej chwili.
–  Możesz się śmiać, ale kiedy Nolaan wyszedł z  zamkowej
placówki, to naprawdę robiło wrażenie.
– Złota dupa też może zrobić, więc uważaj! – Geberik chyba uznał,
że przesadził, bo nagle zmienił ton. – Będziesz wzmacniał konwój do
przemarszu przez pustynię?
– Tak. Wezmę trzy setki, osłonę i zwiad.
– Rozumiem, że przyczyną jest nie Mohr, ale Virion?
– Owszem. Jeśli ktoś potrafi wyrżnąć całą obsadę placówki Zamku
pod naszym nosem...
– Pod twoim nosem, przypomnę.
Znowu cisza. Nollo musiał przełknąć kolejną zniewagę. Ale chyba
już przywykł, bo z  własną urazą poradził sobie szybciej niż
poprzednio.
– Kiedy przybędzie lekarstwo na Viriona, które nam obiecałeś?
– Myślę, że już jest w drodze.
– I co? Dołączy do mojego oddziału? Przypomnę, że Kasjopea jest
ważną sprawą.
–  Owszem, jest ważna. Ale on... – Geberik zawahał się przez
moment – nie ścierpi dowództwa innych ludzi. Uda się na pustynię
sam.
– Sam? To tylko jeden człowiek.
–  Nie wiem, czy to właściwie określać go mianem zwykłego
człowieka. Ale nie bój się. Będzie miał nad tobą pieczę.
Nollo westchnął ciężko.
– Rozumiem. Będę stanowił przynętę.
– To twoje słowa. A nie musisz przecież traktować sam siebie zbyt
poważnie.
– Nie wiem, jak sam siebie traktuję, ale jak dotąd jestem jedynym
człowiekiem, który podjął się skrzywdzenia córki wielkiego księcia
Królestwa Troy.
Kasjopea struchlała na swoim stanowisku podsłuchowym.
Pociemniało jej w  oczach. Czuła, jak coś obrzydliwie dławiącego
podchodzi jej do gardła.
– Biedne dziecko – przyznał Geberik. – A ty jesteś wzorem odwagi,
zaiste. Pamiętaj jednak, że wielką krzywdę zrobią jej moi fachowcy.
Ty tylko transportujesz na miejsce.
Rozległ się jakiś dziwny dźwięk. Nollo pewnie nie odważył się
splunąć na podłogę, więc to musiało być coś innego. Nie sposób było
jednak odgadnąć co.
– Chyba trochę mi żal tego dziecka – powiedział Nollo.
– Ty wciąż o księżniczce?
– Owszem. To, co jej zrobimy, będzie nieodwracalne.
Geberik prychnął z pogardą.
–  Ale też nie będziemy jej potrzebować przez zbyt długi czas –
podsumował.
Kasjopea na swoim stanowisku nie mogła zaczerpnąć tchu. Strach
dosłownie ją sparaliżował. Była zupełnie sama, zdana na łaskę
wrogów. Nie mogła znikąd oczekiwać pomocy.
Przymknęła oczy. Marzyła o  tym, by zdarzył się cud. Może
przyjdzie do niej upiorzyca Viriona? A  może wywiad Troy zdoła
cokolwiek przedsięwziąć?
Realne odpowiedzi jednak były porażające: nie przyjdzie, nie
zdoła. Kasjopea była sama. Była przerażona. Nie miała już sił.
 

Rozdział 10

O kazało się, że marynarka wojenna ma w Syrinx


całkiem sporą flotę. Od statków i  łodzi, które
przewoziły niezwykle ważnych ludzi w  kanałach
podziemnych, po barki towarowe, łodzie służące do
przewozu dokumentów, pasażerskie dla notabli,
a  wszystko to już oficjalnie, na powierzchni,
w  ogólnie dostępnych kanałach. Niestety, w  stolicy imperium
marynarka nie dysponowała ani jednym okrętem wojennym. Taida
wybrała więc szybką łódź kurierską, w  której upchała ilu się dało
uzbrojonych po zęby marynarzy. Widok tej jednostki robił wrażenie.
Kiedy wpłynęła na teren pałacu przez bramę wodną, czekający tam
Nerva tylko kręcił głową, nie mogąc odwrócić od niej wzroku.
Dopiero kiedy wysiadła, Taida zdała sobie sprawę, że z  brzegu
wyglądają jak banda piratów gotowa napaść na każdego, kto okaże
się słabszy i wolniejszy.
–  To naprawdę marynarka wojenna? – zapytał jej szef, a  jego
twarz przybrała wyraz niepewności. – Pamiętasz, że nie mamy
władzy nad wojskiem?
– Wykorzystuję prywatne znajomości – odparła.
– Nie no, pomysł dobry. Ale czy ktoś jeszcze dowodzi na Zamku?
– Operacyjnie Daazy. A ja robię to... z dala.
– Aż tak niebezpiecznie?
–  Dostałam ostrzeżenie z  naprawdę pewnego źródła. I  ty też nie
pokazuj się ani u nas, ani na mieście i, co oczywiste, nie wracaj już
do domu.
– Tyle sam wiem. A ostrzeżenie od kogo?
–  Od tych, co do których swego czasu otrzymałam rozkaz, żeby
spalić akta na ich temat, dokumenty, a nawet moje własne notatki.
Przytaknął. A potem uśmiechnął się kpiąco.
–  Mam tylko nadzieję, że upiory nie stoją po stronie naszych
wrogów.
– Gdyby stały, to już by nas nie było na tym świecie.
Taida zauważyła jakieś dymy wzbijające się w  niebo. O  ile
potrafiła ocenić odległość, ognie paliły się gdzieś za budynkami
administracji.
– Co to takiego? – Wysunęła rękę w tamtym kierunku.
– Ach, to. – Nerva nawet nie zerknął, domyślając się, co pokazuje.
– Chodź, pokażę ci coś.
Pociągnął ją w  stronę schodów prowadzących na mury. Straże
przepuszczały ich bez pytania. Widocznie Nerva albo bardzo się tu
zadomowił, albo szedł w polityce na wyżyny położone gdzieś blisko
szczytu.
Zauważył jej spojrzenie.
–  Tak, tak, jestem coraz wyżej – zasapał się, bo właśnie wspinali
się po stromych schodach.
Przystanął na chwilę, chwytając się poręczy.
– No i widzisz, jaka dwuznaczność mi wyszła. A tu jeszcze coś mi
mówi, że poruszam się w kierunku przeciwnym do szczurów.
Tu, na terenie wielkiego pałacowego założenia, nie mógł mówić
wprost. Ale Taida łatwo odgadła, co miał na myśli. Poruszał się
w  kierunku przeciwnym niż szczury. A  co robią szczury? Podobno
uciekają z  tonącego okrętu. Tymczasem on właśnie na niego
wchodził. Czyżby więc cesarstwo tonęło? Już? – odruchowo zapytała
samą siebie w myślach i zganiła się natychmiast. Jaka jest sytuacja,
sama wiedziała. Ale... A... No mniejsza.
–  Właśnie dotarł pierwszy kurier z  wieścią o  klęsce Korpusu
Interwencyjnego. – Nerva podjął dalszą wspinaczkę.
– Przecież to przewidywaliśmy.
– Tyle że wieści mówią o pogromie. O zagładzie.
Podniosła wzrok. Niepotrzebnie zresztą, bo z  tej pozycji mogła
zobaczyć co najwyżej plecy szefa. Wiedziała, że „wieści” to jeszcze
nie informacje. Tak naprawdę nikt jeszcze niczego nie wiedział. Ale
sytuacja musiała być groźna. Imperialny korpus poniósł klęskę z rąk
wrogów. Mogła sobie wyobrazić, jak to wyglądało. Pewnie Mohr
dostawał regularne raporty od służb o  sytuacji w  regionie. Pewnie
pochodziły głównie z  prowincjonalnych placówek Zamku. No i...
były fałszywe. Wciągnięto go w pułapkę.
Jak to możliwe? Ona sama i  Nerva wiedzieli, że Imms przed
śmiercią podpisał jakieś dokumenty swoim oprawcom. Zrabowano
pieczęcie. I  to te z  najwyższego szczebla. I  co? W  normalnym
państwie należałoby ogłosić własną porażkę. Przyznać się do
rabunku znaków. I  najpierw zmienić wzory dokumentów, potem
zmienić pieczęcie, przeszkolić ludzi w  rozpoznawaniu tajnych
oznaczeń poufnych pism. I przede wszystkim zrobić to jednocześnie
w  całym kraju. Trwałoby pewnie rok. Ale w  Luan nawet tego
procesu nie zaczęto, bo Luan nie było normalnym państwem.
Imperium rządził niepodzielnie jeden jedyny satrapa, od którego
woli zależało dosłownie wszystko. Od losów mieszkańców stolicy po
przyszłość najmarniejszego chłopa z najbardziej zapadłej prowincji.
Centralne zarządzanie oparte w dużej mierze na kaprysach władcy
sprawiło, że urzędnicy bali się przyznawać do swoich porażek, kryli
się wzajemnie, udawali do samego końca, że wszystko jest
w porządku. Gdyby Taida i Nerva chcieli przeprowadzić sprawę tak,
jak należało ją przeprowadzić, oboje od dawna już by nie żyli.
Gorzej, zachwiałby się cały system. A  tak... Cóż, imperium samo
wystawiło wrogom swoją dupę pod kopniaka. I właśnie ktoś mocno
kopnął.
– O tam – sapał Nerva, kiedy nareszcie dotarli na koronę murów. –
I tam.
Jego palec skakał z  jednego celu na drugi. Nad Syrinx dymy
unosiły się w wielu miejscach.
– Co to?
– Tamten to Służba Więzienna, ten bliżej to chłopaki od słuchania
plotek, tam dalej archiwum Służby Skarbu... Kto ma dostęp do
tajnych informacji i wie o zagładzie korpusu, ten pali.
–  Co pali? – Taida w  pierwszej chwili nie zrozumiała. Dymy
wydawały się za małe na pożar.
– Niewygodne papiery. Wszyscy palą to, co mogłoby ich obciążyć,
gdyby, powiedzmy, doszło do gwałtownych zmian.
Teraz dopiero pojęła. Służby najwyraźniej przygotowywały się na
najgorsze. I, co śmieszne, chyba nikt nie miał pojęcia, co dalej. Jedna
cesarska armia była zaangażowana w  wojnę z  Troy. Druga na
przeciwległej granicy. W  sercu imperium nie było już liczących się
wojsk.
Taida w pierwszej chwili nie zrozumiała. Dymy wydawały się za małe na
pożar
– Pod skórą zaczyna coś drżeć – odezwał się Nerva. – Chłopaki od
plotek twierdzą, że ktoś rozsiewa pogłoski o  straszliwych mękach,
na jakie wydano jeńców z  Korpusu Interwencyjnego. Podobno jeśli
wrogowie niebawem tu nadciągną, nie zostanie w Syrinx kamień na
kamieniu. Rzezi i  mękom dokonywanym na ludności nie będzie
końca...
–  Przecież to bzdura. Jeśli wrogowie zdobędą Syrinx, to nie będą
jej niszczyć, bo wtedy niszczyliby swoją własność.
– Owszem. Ale wytłumacz to ludowi.
Taida wzruszyła ramionami.
– Co? Spodziewają się, że w ten sposób wzbudzą w ludziach lęk?
Nerva zaprzeczył ruchem głowy.
– Panikę.

Konwój, który Nollo prowadził na pustynię, składał się z trzech setek


piechoty, konnego zwiadu oraz grupy wsparcia sztabu, w  której
znalazło się kilkunastu mistrzów szermierki. Tych dowódca wynajął
osobiście za własne pieniądze. I  tak naprawdę mieli strzec
wyłącznie jego. Dodatkowo przy sztabie podróżowała Kasjopea.
Oczywiście nie mogła być otoczona samymi mężczyznami, więc
ochraniało ją dziesięć kobiet z  najwierniejszej służby. Słowo
„ochraniało” nie było tu zresztą zbyt adekwatne. Żeby być bliższym
prawdy, należałoby powiedzieć: „pilnowało”. Wszystkie dziewczyny
mające niby to usługiwać księżniczce górowały nad nią masą
i  wzrostem, większość miała ścięte na krótko włosy. Mogłyby
przypominać zwykły oddział wojskowy, gdyby nie to, że brakowało
im dziesiętnika.
Sam Nollo umieścił swój sztab pomiędzy drugą a trzecią setką. Nie
wychodził z  kręgu otaczających go ochroniarzy, nie dopuszczał do
siebie nikogo poza Durongiem, swoim zastępcą do spraw
wojskowych.
Niestety, świetne cesarskie drogi właśnie się skończyły i  tempo
marszu zdecydowanie spadło. A  potem konwój dotarł do ostatniej
wioski przed pustynią. Dalej dróg nie było już w ogóle.
– Postój, panie? – zapytał Durong.
– Szkoda dnia tracić. Słońce jeszcze wysoko.
–  I  święta racja – poparł dowódcę Nuffi, szef mistrzów miecza
najętych do ochrony Nolla. – Mamy wszystko, co trzeba, a  tutaj to
najlepszy teren, żeby zasadzkę urządzić.
– Dlaczego akurat tutaj? – zdziwił się Durong.
– Bo na pustyni napastników będzie widać z daleka, prawda?
– Oj, ty chyba na pustyni nie byłeś...
–  Spokojnie, nie kłóćcie się – musiał interweniować Nollo. –
I  każcie rzucić cokolwiek tym dzieciakom, żeby się od nas
odpieprzyły.
Rzeczywiście. Dzieci w przygranicznej wiosce opadły maszerującą
kolumnę jak szerszenie. Wciskały się wszędzie. Pomiędzy wozy
transportowe, pod konie, pod nogi żołnierzy. Żebrały o  wszystko,
domagając się głośno brązowych, łakoci albo wręcz czegoś do
jedzenia. Dosłownie chwile dzieliły je od stratowania.
Durong przesunął się na bok i  rzucił garść brązowych w  miejsce
odległe od drogi, byleby tylko odciągnąć małych natrętów od wojska.
Zgodnie z  oczekiwaniami dziatwa runęła tam natychmiast
mordować się wzajemnie.
–  Nie macie wrażenia, że jest ich zdecydowanie więcej niż
ostatnio, kiedy tędy przejeżdżaliśmy? – zawołał.
– Co? Myślisz, że myszkują? – Nollo tylko wzruszył ramionami.
Durong wskazał grupy dzieciaków, które nie wzięły udziału
w  walce o  drobniaki. Jakieś drobne przedmioty zmieniały tam
właścicieli, przechodząc z rąk do rąk.
– Mam dziwne wrażenie, że te się właśnie zakładają między sobą.
– Ciekawe o co?
Rohan wyskoczył zza wydmy, wzbijając tumany piasku.
– Jadą! Jadą!
–  Ciii. – Niki skrzywiła się z  przesadą właściwą każdej ciężarnej
kobiecie. – I  przestań sypać tym piaskiem. – Splunęła ostentacyjnie
na ziemię. – Później mam go we włosach i wszędzie.
Virion podniósł się ze swojego legowiska.
– I jak? W przewidywanej liczbie?
– Trochę ich więcej.
Stary żołnierz zeskoczył z siodła. Pozostali szybko zgromadzili się
wokół niego, bo wieści od wywiadowcy to zawsze jakaś odmiana od
bezproduktywnego kwitnięcia między wydmami.
– Narysuj – domagał się Lirion.
Rohan odcisnął na piasku trzy razy swoją stopę.
–  W  sumie trzystu – objaśnił. – Maszerują setka za setką,
a przynajmniej w takim szyku wkroczyli na pustynię. Dzieciaki dalej
za nimi nie szły.
– Kto dowodzi?
– Nollo.
Nolaan uśmiechnął się radośnie.
– Świetnie. Znowu mój stary kolega, z lekka przewidywalny.
– A gdzie sztab? – zapytał Virion.
Rohan nachylił się, robiąc palcem dziurę w piasku przed ostatnim
odbiciem stopy.
–  Tutaj. Nollo ma swoich prywatnych ludzi. Podobno najął
mistrzów szermierki do ochrony własnej osoby.
Ta uwaga sprawiła, że Virion ukłonił się z  szacunkiem komuś
niewidzialnemu.
– Sprawdzimy – powiedział. – Sprawdzimy.
– Akurat temu się nie dziwię po ostatnich zajściach – skomentował
Nolaan.
– Do tego jest jeszcze zwiad konny – dodał Rohan. – Również przy
sztabie.
– I to dość rozsądne.
– A Kasjopea? – zapytał Kody.
–  Tamże. Strzeże jej dziesięć kobiet. – Stary żołnierz zawahał się
nagle. – Właściwie bab, powinienem powiedzieć.
– A co? – wtrąciła się Tania. – Stare takie?
– Młode. Tylko że wielkie, mocne w rękach i zaciekłe takie. Widać
do pilnowania księżniczki.
– I to wszystko dzieciaki ci powiedziały? Że baby zaciekłe?
– Że srogie miny mają. Nie spodobały się wioskowym.
– A im się w ogóle coś podoba? – nie ustępowała Tania.
– A owszem, owszem.
– Co niby?
– Cała sytuacja. Dzieci z wioski, kiedy odjeżdżałem, zakładały się,
kto wygra na pustyni. My czy wojsko. A stawki to po pięć do jednego
szły.
Hekke wyprostował się dumnie.
– Na nas stawiały?
– Nie. Na grupę Nolla.

Wojsko posuwało się utartym szlakiem. Oczywiście „utarty” był on


jedynie w  przenośni. Piasek nie pozwalał na zachowanie śladów
poprzednich konwojów czy karawan. Dowódca jednak dysponował
pergaminowym przewodnikiem, który prowadził oddział idealną,
sprawdzoną wiele razy przedtem trasą. Spięte łańcuszkiem kartki
miały tylko jedną wadę. Z  wytyczonej drogi nie można było zejść.
Cokolwiek by się działo, żołnierze nie mogli zrobić ani kroku w bok.
Zmiana trasy oznaczałaby, że znaki orientacyjne, z  taką precyzją
oddane na pergaminie, przestałyby być widoczne i ludziom zostałby
przeznaczony los wszystkich innych wędrowców, którzy zagubili się
na pustyni. Powolna śmierć.
Nastroje i  w wojsku, i  w sztabie były jednak doskonałe. Pogoda
dopisywała, słońce stało wysoko i nic nie wskazywało, żeby zbliżała
się jakaś burza. Jedynym człowiekiem, który nie podzielał
entuzjazmu dowództwa, była w  oddziale Kasjopea. Biedna
dziewczyna kuliła się w  swoim wozie, pilnowana przez dziesięć
służących wartowniczek, i  zaciskała zęby. Bała się, że zaczną
dzwonić ze strachu.

Virion leżał na szczycie wydmy przykryty wielką chustą o  barwie


piasku. Obserwował poruszającego się powoli wroga przez wąską
szczelinę pomiędzy płachtą a  ziemią. Towarzyszące mu pustynne
dziewczyny nie zadały sobie nawet trudu, żeby się położyć. Obie
siedziały ze skrzyżowanymi nogami, czerpiąc skądś pewność, że nie
zostaną zauważone. Glinka wtarta w skórę na całym ciele sprawiała,
że faktycznie zlewały się z  otoczeniem. No ale znajdowały się
przecież na szczycie piaskowego wzgórza. Skąd brała się ich
pewność siebie?
Widocznie z doświadczenia, powiedział Virion do siebie w duchu,
a głośno dodał:
– Burzy chyba nie będzie.
Dziewczyny zaczęły chichotać, zasłaniając sobie usta dłońmi.
Ciekawe, czy był to rodzaj tutejszego dobrego wychowania, czy nie
chciały, żeby pojawiła się luka w ich kamuflażu – lśniąco białe zęby
mogłyby zostać zauważone z daleka.
– No co? Powietrze czyste i przejrzyste, a słońce stoi wysoko i...
–  Stoi wysoko, bo tam jego miejsce – powiedziała Ili i  znowu
zaniosła się śmiechem.
– Nic nie wskazuje na nadciągającą burzę.
– Jakby cokolwiek wskazywało, to burze nie byłyby groźne, co? –
odparła Ily, a jej siostra dodała:
– Można by się było przygotować, ukryć, okopać.
– Jesteście pewne, że dzisiaj nastąpi?
Obie zaczęły energicznie kiwać głowami.
–  A  jeśli nie? Jeśli oni – wskazał na poruszające się marszowym
krokiem sylwetki ludzi w oddali – dotrą do swojego celu wcześniej?
Przecież nie znamy jego lokalizacji.
– Musieliby tam dotrzeć od razu. Już za chwilę.
– Jesteście takie pewne? – nie mógł uwierzyć Virion.
Dziewczyny, wciąż chichocząc, znowu zasłoniły sobie usta.
A  potem zaczęły się szturchać z  wielkiej radości nad całkowitym
brakiem zmysłu obserwacji pustyni u mieszczucha.

–  Zaczynam wierzyć we własne szczęście. – Nollo odwrócił się


w  siodle, ukazując ręką czyściutki horyzont. Powietrze było
klarowne jak nad morzem. – Może już jutro dotrzemy do celu? Bez
wypadków po drodze.
Durong zeskoczył z konia, kucnął i podniósł garść piasku.
–  Patrz. – Wypuścił z  dłoni wąską strużkę. Wszystkie ziarenka
opadały prosto na ziemię.
– No co? To chyba dobrze, że nie ma wiatru.
– Na pustyni zawsze wieje.
– Przesadzasz. Skwar i flauta, to moje wspomnienia z poprzednich
podróży.
–  Tia. Ale co innego podmuchy, które czujesz, a  co innego brak
nawet najlżejszych.
–  Ty – do dyskusji włączył się Nuffi – a  może na czarownika
przepowiadacza byś się najął?
– Przypomnę, że mamy sezon burz.
– No ale pomyśl. Czarownikowi więcej płacą niż zastępcy dowódcy
do spraw wojskowych.
Durong tylko machnął ręką. Podniósł się, wsunął stopę w strzemię
i  wskoczył na siodło. Nollo uznał, że powinien łagodzić rodzące się
napięcie pomiędzy swoimi zastępcami.
–  Obaj przestańcie – mruknął. – Jeśli będzie burza, a  nawet jeśli
zawita tutaj matka wszystkich burz, to zaszkodzi naszym
przeciwnikom dokładnie tak samo, jak i nam.
– Węzły nie mogą być sztywne – tłumaczył Virion swoim ludziom.
– Każdy musi zachować swobodę ruchów.
– No ale taki węzeł może się łatwo zsunąć – powiedział Hekke.
– Właśnie. Musicie go przez cały czas kontrolować.
–  Aha. Walka przy użyciu tylko jednej ręki w  tych warunkach
sprawi, że sami sobie poprzecinamy liny wiążące nas
z dziewczynami.
–  Nie! Tak jak ćwiczyliśmy. Po dojściu do celu dziewczyna i  dwie
liny zostają z  tyłu. Najpierw ona was ciągnie, a  potem przy wciąż
napiętej linie przepuszcza obok siebie szerokim łukiem i  pozwala,
żebyście osiągnęli cel.
–  Wiemy. – Rohan uspokajająco machnął ręką. – Wszystko
przećwiczone.
–  To tylko przypomnę. Fakt, że lina ma być napięta, nie oznacza,
że macie stawiać na niej opór. Popatrzcie. – Położył dłoń na
ramieniu młodej upiorzycy. – Takie chucherko przecież nie
pociągnie dwóch rosłych facetów!
– Eeee. – Ili wzruszyła ramionami. – Dałabym radę.
– Może i pociągnęłabyś martwych. Ale już nie dasz rady pociągnąć
samego Hekkego.
– Dlaczego? – Dziewczyna spojrzała zdziwiona.
– Bo jego miłość własna waży więcej niż ta góra. – Virion wskazał
na najbliższy skalny filar. – Pamiętajcie o  linach. Jeśli nie będą
napięte, tylko opadną na ziemię, to ktoś się o nie przewróci.
– Wiemy – powtórzył Rohan. – Wszystko już wiemy.
– No to pozostaje nam już tylko burzy wyglądać.
Kwiatuszek uniosła wysoko głowę i wysunęła z ust swój długi jak
u Niki język.
– Na co i długo czekać nie trzeba będzie – powiedziała po chwili.
– Dobra. Ty bierzesz mnie i Nolaana. Ili Rohana i Tanię. Ily Liriona
i  Hekkego. Niki przejmuje rannych, jeśli będą, szuka zgubionych,
jeśli będą. W  razie jeśli coś pójdzie nie tak, wszyscy gromadzą się
przy niej.
– A ja? – zapytał Kody.
– Ty pilnujesz koni. Jakieś pytania?
Najmłodsza upiorzyca znowu wysunęła swój imponujący język.
Potem powiedziała:
– Już ją czuję. Wyraźnie.

– Idzie! – krzyknął Durong, unosząc się w strzemionach. – Idzie!


– Defetysta – mruknął Nuffi.
Rzeczywiście. Powietrze wokół w  dalszym ciągu było idealnie
przejrzyste, bez cienia pyłu, odległe wydmy odcinały się ostro od
rozjaśnionego nieba, nie dało się wyczuć najlżejszego podmuchu.
– Burza? – Nollo rozglądał się niepewnie.
– Cień. – Durong wskazał ręką horyzont. – Wydaje się, jakby tam
już zmrok zapadał.
– Ależ ty masz oczy... – Nollo nie widział niczego podejrzanego. –
Tak czy tak, czas na popas.
Dowódca jego ochrony zanucił pod nosem skomponowany w  tej
chwili utwór na melodię popularnej piosenki ludowej:
– Defetysta, pesymista i czarnowidz w jednym...
–  Postój! Postój! – krzyczeli dziesiętnicy na widok znaków
uniesionych przy sztabie. – Posiłek!
– Powinniśmy wbić paliki – zasugerował Durong.
–  A  potem wyrywać je z  wielkim trudem? – Nuffi przeszedł na
kpiący ton. – Cały obiad pójdzie na marne.
–  Spokojnie. – Nollo znowu mitygował obu swoich oficerów. –
Paliki zawsze zdążymy jeszcze wbić.
Durong nie komentował.
Żołnierze rozkładali się na odpoczynek. Nie przygotowywano
obiadu, bo nie mieli do tego żadnych możliwości. Każdy więc musiał
się zadowolić suchym prowiantem, który dźwigał w  swoim worku.
Mogli za to uzupełnić zapasy wody z wielkiej beczki na wozie, jeśli
ktoś wypił za dużo po drodze. No ale też Nollo nie zamierzał tutaj
zostać do nocy.
Zmienił zdanie dosłownie w połowie posiłku.
– Burza! Burza! – krzyczeli dziesiętnicy na widok nowych znaków
przy sztabie. – Wbijać paliki!
Wielka ściana piasku na horyzoncie była już łatwo dostrzegalna
dla wszystkich. Zerwał się także wiatr, jeszcze lekki, choć już
porywisty. Piasek na razie nie przeszkadzał w niczym.
Wojsko wbijało paliki zgodnie z  planem przewidzianym
w instrukcji. Nie stawiano żadnych namiotów, bo i tak porwałaby je
wichura. Każdy miał owinąć się we własną opończę i  trzymać
najbliższego palika. W najgorszym przypadku miał się położyć i dać
zasypać. Ważne, żeby chronić głowę, oczy i usta. Ważne, żeby się nie
oderwać od reszty i  nie zgubić. Burza była straszna, ale bez
przesady. Młodego, dobrze odżywionego mężczyzny nie porywała ze
sobą, a  jak się dobrze osłaniało twarz, to także nie dusiła
śmiertelnie. Trzeba było ją po prostu przetrwać.
Gorzej, że przerwano posiłek i  ludzie pracowali głodni.
Niedojedzone porcje walały się wszędzie wokół.
–  Siadać! Siadać! – wrzeszczeli dziesiętnicy. – Osłaniać głowy!
Trzymać się sznurów przy słupkach!

–  Pamiętajcie – powtarzał Virion. – Róbcie wszystko, żeby nie


narażać dziewczyn. Bo jeśli jednej z  nich coś się stanie, to od razu
wyeliminuje całą trójkę.
– Jasne. – Rohan jak zwykle nie dociekał. Wzorem Tani natłuszczał
ostrze swojej broni. – Można liczyć tak czy tak, ale...
– Co ale?
– Dalej jest sześcioro na jakichś trzystu pięćdziesięciu.
– A mnie ciekawi wynik starcia – wtrącił się Nolaan. – Widziałem
już coś podobnego.
– Gdzie?
–  W  dalekim Garrenmich. Widziałem polowanie, w  którym pary
sokołów atakowały stada ptaków daleko bardziej liczne niż ci tutaj.
Hekke, trzymający swój miecz w  obu rękach, żeby „na postoju”
nie obciążać za bardzo prawej, dygotał z napięcia.
– Nie pierdolcie już! – warknął. – Idźmy ich nareszcie najebać!

Burza zyskiwała na sile z każdym tłumionym przez pustynną chustę


oddechem. A  kiedy ściana pyłu ogarnęła żołnierzy, zrobiło się
ciemno. Otoczenie wcale nie przypominało nocy. Miało kolor
brudnobrązowy. Mało kto jednak trzymał oczy otwarte, żeby to
zauważyć.
Nollo jednak wiedział, że wystarczy przetrwać najgorsze pierwsze
uderzenie. Potem siła wiatru trochę słabnie. A  potem to już różnie.
Podmuchy to uderzają z siłą huraganu, to z kolei słabną do poziomu
nadmorskiej bryzy. Przeżył już niejedną burzę piaskową. I wiedział,
że jeśli tylko ludzie nie stracą nerwów, to przetrwają wszystko bez
większego problemu.
–  Dostałem dziwny meldunek. – Durong zgięty wpół z  trudem
dotarł do swojego dowódcy.
Nollo patrzył na niego jak na potwora z  dziecinnych baśni.
Najstarsze służące straszyły takimi delikwentów, którzy nie chcieli
jeść kaszki. Kto składa meldunki w  trakcie piaskowej zamieci?
I czego mogłyby dotyczyć?
– Co się stało? – musiał krzyczeć, żeby w ogóle być słyszanym.
– W drugiej setce mamy jednego zabitego.
– Burza go zabiła?
– Nie. Burza nie rozcina.
Co za brednie? Po jaką zarazę własny zastępca zawraca mu
głowę?
– Co? Co mu się stało?
–  Żołnierz jest w  dwóch połówkach. Ktoś go rozciął od głowy do
jaj.
Virion i Nolaan rozpędzali się właśnie, lekko napinając liny łączące
ich z młodą upiorzycą, która teraz jeszcze, na początku, biegła przed
nimi. W  ruchu nie widzieli niemal nic. Ciemnobrązowa przestrzeń
otaczała ich ze wszystkich stron. Ledwie mogli dostrzec podłoże. Na
szczęście tu, między wielkimi skalnymi filarami, było prawie
idealnie równe, jednorodne, składające się wyłącznie z piasku.
Potem upiorzyca skręciła w  bok, a  oni przy naprężonych wciąż
linach dotarli łukiem do linii wroga, by uderzyć na samym krańcu
okręgu. Dwa szybkie ciosy, dwa trupy, a  oni ciągnięci przez linę
zaczęli się oddalać z zasięgu żołnierzy.
Moment później w to samo miejsce uderzyli Lirion i Hekke. Dwa
ciosy, dwa trupy. Żołnierze powoli zaczynali rozumieć, że coś ich
zabija. Ale w  tej właśnie chwili do ich linii dobiegli Rohan i  Tania.
Rohan chciał się zabawić. Spowolnił bieg, żeby wyprowadzić
oburącz cięcie zza głowy i rozciąć kogoś na dwie niezależne połówki.
O mało tym samym nie wywrócił przywiązanej do siebie upiorzycy,
która skryta kilkanaście kroków dalej jako jedyna mogła przeniknąć
zmysłami zasłonę szalejącej burzy.
Wśród żołnierzy narastała panika. Nikt jeszcze się nie bronił, więc
atakujący nie musieli stosować podwójnej taktyki. Po prostu
zmieniali miejsce uderzenia. Nikt nie ogarniał tego, co się dzieje.
Podawano sobie wieści z ust do ust.
– Atakują! Atakują!
– Kto atakuje?
– Z pustyni!
– Przestań...
Dwa cienie, które pojawiły się obok, nie mogły być z tego świata.
Dwa cienie mimo szalejących wokół piaskowych wirów biegły,
najwyraźniej wiedząc, gdzie chcą uderzyć. Dwa trupy runęły na
piach.
– Do broni! Do bro...
Dwa następne cienie, dwa następne trupy. Ktoś upadł, rzężąc, ktoś
jęczał w  agonii, trzymając się za szyję, z  której buchała krew
pomieszana z bąbelkami powietrza.
– Dziesiętnik!
I znowu dwa trupy. Dwóch ludzi rozstało się z  życiem, choć
śmierć, zdawałoby się, jedynie musnęła ich swymi zimnymi
pazurami.
– Dziesiętnik! Gdzie jesteś?!
–  Tu jest. – Jakiś przerażony młody żołnierz podniósł z  piasku
głowę podoficera. – Tu jest.

Na razie ścierali się z  prostymi żołnierzami. Virion nie stosował


taktyki eliminacji oficerów. Chciał jak najbardziej osłabić środkową
setkę, zasiać panikę w  jej szeregach, sprawić, żeby plotki między
żołnierzami rozdmuchiwały niebezpieczeństwo do
nieprawdopodobnych rozmiarów. Na właściwą fazę akcji przyjdzie
jeszcze czas. Najpierw jednak wojsko musiało się podnieść i  zacząć
manewrować.
– Niki!
– Tak.
–  Zmiana planów dla ciebie. Zbliż się do sztabu, ale się nie
pokazuj. Przejmiesz wszystkich gońców, jakich będą usiłowali
wysłać.
– Rozumiem.
–  Czekaj. Musisz zapamiętać: tych, którzy będą szli do nich
z  wieściami, wpuszczasz. Tych, których oni będą wysyłać,
eliminujesz. Rozumiesz?
– Tak. Wszystko jasne.

Nollo nie mógł uwierzyć w napływające wieści.


– Jak to ktoś nas atakuje? – W złości zerwał z twarzy osłaniającą ją
chustę, nie zważając na dostające się do ust drobinki piasku. –
Podczas burzy?
–  Tak, panie. – Goniec nie wiedział, jak się zachować. Stać na
baczność się nie dało w porywach wiatru, a tkwić na czworakach nie
wypadało. Dowódcy jednak nie wkurwiała postawa posłańca, ale
wieści, które miał do przekazania. – Atakują ze wszystkich stron.
Małymi grupkami. Nie wdają się w  walkę. Błyskawiczne uderzenie
i natychmiastowy odskok.
–  W  burzy wykonują błyskawiczne manewry? – Durong też nie
mógł uwierzyć w to, co słyszy. – I ile jest tych grupek?
– Mnóstwo!
– Nauczono cię składania raportów?
– Kilkanaście, panie!
Durong zerknął na Nolla, który najwyraźniej nie potrafił podjąć
szybkiej decyzji.
– Musimy przyjąć pozycję obronną – zasugerował.
– W tych warunkach?
–  Nie znamy sił przeciwnika. Trwanie w  szyku postojowym
sprawi, że rano nie będzie już kim dowodzić.
– Nie mamy rozpoznania! Żaden z moich gońców nie wrócił!
– Właśnie dlatego przyjmijmy szyk obronny!
–  Panowie oficerowie – do rozmowy włączył się dowodzący
wynajętymi mistrzami miecza Nuffi – pozwólcie, że poślę na zwiad
któregoś z moich ludzi.
–  Doskonały pomysł – skinął głową Durong. – I  niech zbierze
raporty od pierwszej i drugiej setki. Co tam się tak naprawdę dzieje.
Nuffi skinął na jednego ze swoich ludzi. Młody chłopak z wielkim
mieczem i  długimi rudymi włosami, których kosmyki usiłowały się
wydostać spod ochronnej chusty, poderwał się natychmiast.
Dwóch ludzi rozstało się z życiem, choć śmierć, zdawałoby się, jedynie
musnęła ich swymi zimnymi pazurami
–  Biegnij do czoła kolumny i  sprawdź, co oni tam wyrabiają.
Rozpoznaj teren.
– Tak jest!
Młody szermierz bez słowa skoczył w burą, wirującą masę piasku.
Znikł im momentalnie z oczu. Coś jednak musiało go zatrzymać albo
po prostu o  czymś sobie przypomniał, bo wrócił już po chwili. Być
może coś go przestraszyło, bo wracał tyłem. Najpierw zobaczyli jego
plecy.
– Co? – Nuffi chwycił chłopaka za ramię i odwrócił przodem.
Zobaczyli jego wytrzeszczone do granic możliwości oczy,
rozerwane gardło wraz ze sterczącą z  niego na zewnątrz tchawicą
i dwie pulsujące czerwone fontanny.
– O kurwa!
Nollo wypluł z ust piasek.
– Powstań! Całość powstań!
– Do broni!

Kasjopea poddawała się czarnym myślom. Potępieńcze wycie wiatru


na burtach jej wozu przyprawiało o mdłości. A przestraszony wzrok
dziesięciu służących, które miały pilnować księżniczki, tylko ją
irytował. Bały się burzy czy nie bały, wszystko jedno. W  żaden
sposób nie miało to wpływu na sytuację więźnia. A  jeśli chodzi
o strach, ona sama bała się bardziej. Ale nie unoszonych przez wiatr
tumanów piasku, ale tego, co ją czeka w  najbliższej przyszłości.
Nollo nie chciał ujawnić, co się stanie u kresu podróży. A  domysły
prowadziły ją prosto na ścieżkę przerażenia. Niemal wiła się od
przygnębiających wizji straszliwych rzeczy, które jej zrobią. Nie
mogła spać, nie mogła jeść, nie mogła oderwać myśli od mrocznej
przyszłości.
A jednak coś wyrwało ją ze stuporu. Był to cichy znajomy dźwięk
który dobiegł z oddali i przebił się przez świst wiatru.
Gwizdek. Jej własny, specjalny gwizdek, który zabrała upiorzyca
Viriona. A  więc jest w  pobliżu? No tak, z  tego wniosek. A  czemu
gwiżdże? Musiała zauważyć wóz Kasjopei i  chciała jej dać znać
o swojej obecności. A to by znaczyło, że ktoś zamierza wykorzystać
burzę. Do czego? Nie jej było sądzić o  zamiarach istot z  innego
świata.
Ale skoro upiorzyca dała znak, to Kasjopea musi się do czegoś
przygotować. Do czego? Łatwo zgadnąć. Musi odzyskać swobodę
ruchu. Przynajmniej na tyle, na ile może.
–  Ten piach jest już wszędzie – powiedziała i  zaczęła
rozsznurowywać swoje sandały. – A wy nie zdejmiecie?
– Nie było polecenia, pani.
–  No przecież nie da się chodzić, jak te ziarenka wbijają się
w stopy. Zresztą jak chcecie. Nie gorąco wam?
– Gorąco, pani.
Rzeczywiście wiatr nie zdążył jeszcze schłodzić wozu podróżnego.
Wszystkie się pociły, choć służące w  tej chwili chyba bardziej ze
strachu.
–  Same tu dziewczyny jesteśmy, więc nie będę się krępować
i zdejmę suknię. Jest już pełna piasku, który lepi mi się do skóry.
–  Już ci pomagam, pani. – Jedna służąca przysunęła się trochę,
wyciągając ręce.
We dwie poszło im łatwiej i  już po chwili Kasjopea siedziała
ubrana tylko w kusą tunikę.
– Ale ulga – westchnęła. – Mogłybyście też pozdejmować te długie
suknie, ale wiem, że bez rozkazu nic nie zrobicie. Więc cierpcie
w milczeniu, proszę.
– Tak, pani. A powiedz, pani, co będzie, jak ta burza będzie trwać
do rana?
– Wtedy piasek nas przysypie i wszystkie umrzemy – powiedziała
Kasjopea uspokajająco i uśmiechnęła się z otuchą.
Nollo wcale nie stracił ani ducha, ani woli walki. Nie stracił też
rozumu. Doskonale zdawał sobie sprawę, że atakujące ich siły są
ekstremalnie szczupłe. Gdyby przeciwnik dysponował większą siłą,
atak przeprowadzono by w  zupełne inny sposób, praktycznie od
razu paraliżując jego wojsko. A tak jedyną przewagą atakujących był
fakt, że jakimś cudem widzieli przez tumany piasku podrywane
z ziemi przez burzę.
– Jakieś rady? – Spojrzał na Duronga.
–  Musimy zrównać się z  pozostałymi setkami. Potem utworzymy
szyk w  kształcie litery C. Sztab w  środku, bo wydaje się dla nich
atrakcyjnym celem. – Najwyraźniej jego zastępca wojskowy miał
podobne zdanie o  liczebności atakujących. – Kiedy zaatakują sztab,
ramiona litery C zamykają się i mamy ich w środku.
–  Plan dobry. Ale co zrobić, jeśli zaatakują od tyłu na łuku
będącym środkiem litery C?
– Ustawić tam grubszą linię.
–  Nie! – włączył się Nuffi. – Trzeba wyjść do nich i  walczyć.
Twarzą w twarz!
– Jeszcze będziesz miał okazję – odpowiedział mu Nollo, a potem
znowu zwrócił się do Duronga: – Twój plan jest dobry, ale zrobimy
modyfikację. Oprzyjmy plecy litery C o  skały. Wiesz, gdzie jest
najbliższy filar?
–  Wiem. – Zastępca zapamiętał położenie najważniejszych
punktów terenu, zanim zaczęła się burza. – Tam. – Wyciągnął rękę,
pokazując kierunek bez cienia wątpliwości.
– Dobra, rusz naszą kolumnę.
Durong skinął na swojego setnika.
–  Szyk marszowy ubezpieczony. Ruszamy w  stronę drugiej setki
przed nami. Zrównujemy się z nimi, mając ich po lewej stronie.
– Tak jest!
–  Ruszyli się! – Niki podbiegła do Viriona. – Ruszyli się. Zaczęli
manewrować.
– No i na to czekaliśmy.
Nolaan odruchowo spojrzał w stronę sił wroga, choć przecież z tej
odległości nie mógł niczego zobaczyć. Co najśmieszniejsze, pomiędzy
swoimi atakami wcale zbytnio się nie oddalali. W  tej chwili stali
raptem jakieś trzydzieści, może nawet dwadzieścia kroków od
wrogich linii.
– Pewnie myślą, że naszym celem jest sztab – powiedział książę. –
I chcą nas wciągnąć w pułapkę.
– Tak piszą w cesarskich podręcznikach taktyki?
– Owszem, i chyba słusznie. Rozbijesz sztab, to będzie po wrogiej
armii.
– No to ich rozczarujemy. Zaczynamy realizować pierwotny plan.
– Oficerowie i podoficerowie?
– W rzeczy samej. Niech sobie pomanewrują w polu bez komendy.

– Marsz! Marsz! – krzyczał setnik Duronga. – Trawers na prawo!


Posuwająca się żółwim tempem kolumna nie zareagowała na
rozkaz. Nic dziwnego. Burza szalała w najlepsze. Ludzie ledwie szli,
co chwila dla orientacji dotykając pleców kolegi z przodu.
– Trawers na prawo!
Dziesiętnicy powtarzali rozkaz, ale wojsko w  tych warunkach
manewrowało z gracją bryły ołowiu. Durong miał tylko nadzieję, że
najeżona bronią kolumna nie rozsypie się nagle, i to bynajmniej nie
w wyniku działań przeciwnika. Chyba że za przeciwników uzna się
piasek i wiatr.
– Tra...
Dwa cienie wyskoczyły z wirującego tumanu. Żołnierze w pobliżu
osłonili się tarczami. Podręczny osłonił setnika. Jednak czyjś długi
miecz odbił tarczę na bok, a  drugi rozpłatał szyję oficera. Cienie
zniknęły tak szybko, jakby ich w  ogóle nie było. Nikt nie zdążył
nawet skierować broni w ich stronę.
– Co?... Co to było? – Nollo podskoczył do Duronga.
–  Kurwa jebana! – Ten chwilowo nie zwracał uwagi na swojego
dowódcę. – Potrzebuję gońców!
Podręczny zabitego oficera stał w  szoku, więc najbliższy
dziesiętnik wyznaczył żołnierza.
– Biegnij na czoło. Powtórz: sześć kroków w prawo! Zrozumiałeś?
– Tak jest!
– Wykonać.
Żołnierz runął przed siebie, niknąc w brązowym wirze tuż obok.
– Wbijemy się w setkę przed nami! – wrzasnął Durong.
–  Już się wbiliśmy! – odkrzyknął Nollo. – Wojsko przed nami stoi
nieruchomo!
– Jeszcze się poruszamy.
Żołnierz wysłany z  wiadomością wrócił, posuwając się na
czworakach. Nie był już w  stanie podnieść głowy. Z  rozdartego
czymś gardła tryskała krew.
Nollo z trudem wypluł piasek z ust.
– Dobra. Zapomnij o manewrze. Formuj czworobok.
– Tak jest!
Formacja typu C to szyk zaczepno-obronny, stanowi pułapkę na
wroga. A  czworobok to już tylko obrona. Na szczęście dla siebie
i  swoich żołnierzy Nollo nie miał ambicji wodzowskich. Wolał
przeżyć.

– Formują czworobok – zaraportowała Niki. – Zatrzymali się.


–  Dobrze. – Virion popatrzył na swoich ludzi. – Wracamy do
drugiej setki.
– Kończymy oficerów i podoficerów? – zapytał Nolaan.
– Tak. A potem ich rozpraszamy.
– A trzecia setka z przodu?
Jedna z pustynnych dziewczyn roześmiała się nagle.
– A oni to chyba w ogóle nie wiedzą, co się dzieje – powiedziała. –
Przycupnęli daleko z przodu i tam tkwią.
Hekke odrzucił skrawek szmaty, którą czyścił swoją klingę. Był
cały rozgrzany, spięty, gotowy do akcji. Wszystko, co działo się tego
dnia, bardzo przypadło mu do gustu.
– No, nie stójmy tak! – krzyknął. – Tam jeszcze mnóstwo głów do
ucięcia.
–  Entuzjazm niejedną bitwę już przepierdolił – mruknął Rohan,
ale chyba mało kto go usłyszał.
–  Realizujemy cel i  odskok – zakomenderował Virion. – Nie
odstawać. Każdy robi swoje.

Środkowa setka, nadszarpnięta na samym początku, tkwiła na


pozycjach marszowych dokładnie tak, jak stanowił ostatni rozkaz
Nolla. Setnik nie śmiał sam zmienić rozkazu dowódcy, a  wysłani
gońcy nie wracali. Nikt też nie pojawił się od strony sztabu. Co miał
robić? Jeśli ktoś atakuje, to powinien zmienić szyk na obronny. Ale
przecież w  głowach oficerów w  sztabie ich jednostka miała kształt
kolumny. Jeśli więc tamci planują jakiś manewr, to zmieniając
pozycję swoich ludzi, setnik go po prostu uniemożliwi. Bił się
z  myślami. Za zniweczenie zamysłu dowództwa kara jedna. Świtu
nie doczeka. Ale za pozostawienie żołnierzy na pozycjach
marszowych w  przypadku zagrożenia kara ta sama. Tyle tylko, że
dopiero po wyroku sądu, który sytuację zbada.
– Atakują! – rozległo się wołanie. – Atakują!
– Gdzie?
Najbliższy żołnierz wskazał mu kierunek. Nie była to bynajmniej
strona świata, z której należało spodziewać się wrogów. Chłopak po
prostu wskazał swojego kolegę, a  to oznaczało, że wiadomość
przekazywano od czoła kolumny z  ust do ust na zasadzie „podaj
dalej”.
Niemniej okrzyk pomógł setnikowi podjąć decyzję.
–  Dziesiętnicy! Zbierać wojsko, formować grupy obronne.
Zacieśniać w moją stronę!
Dwa cienie wypadły z burzy po lewej stronie kolumny. Tuż obok.
Setnik zauważył dziesiętnika z  rozprutym brzuchem, który czołgał
się w wypadających wnętrznościach. A podręczny setnika dławił się
krwią. Dłonią próbował zatkać głęboką ranę we własnych płucach.
– Do mnie! Żołnierze do mnie.
Dwa następne cienie zmiotły dziesiętnika, który usiłował wykonać
rozkaz, i kogoś jeszcze.
– Do mnie! Do...
Coś uderzyło go w  plecy. Runął na piach, nie mogąc odzyskać
oddechu. Oczy zalepiały mu drobinki piasku. Któryś z  podoficerów
użył gwizdka, ale przenikliwy dźwięk urwał się nagle.
Żołnierze rozglądali się nerwowo. Nikt nie mógł dostrzec
kogokolwiek wyższego stopniem od szeregowca. Znikąd nie padała
żadna komenda.
Za to dwa cienie, które pojawiły się po prawej, zabiły dwóch
kolegów. Błyskawicznie. Bez wysiłku. Dwa następne cienie zabrały
następne życia. A kiedy uderzyły dwa kolejne, dokładnie w to samo
miejsce, ktoś nie wytrzymał.
– A jebię!
Rosły żołnierz upuścił miecz, rzucając się do ucieczki.
– Gdzie dziesiętnik? Gdzie...
– Pierdolę...
Coraz więcej ludzi odrywało się od miejsca kolumny, szukając
szczęścia w  ciemności wyjącej burzy zamiast na straconych
pozycjach obronnych.

W czasie kiedy jego środkowa setka przestawała istnieć jako


zorganizowany oddział wojskowy, Nollo zdołał ze swoich ludzi
sformować czworobok. Nie był ani złym dowódcą polowym, ani
głupim. Nic jednak w  życiu nie przygotowało go do walki w  takich
warunkach. Pocieszał się myślą, że nikt na świecie nie był
przygotowany i  nawet jego przeciwnicy nie przećwiczyli zapewne
wszystkich manewrów w  prawdziwych warunkach bitwy. Oni
również muszą robić błędy. Oni także nie przewidzieli wszystkiego.
Kiedy pozycja obronna została domknięta, Nollo zarządził
inspekcję. Szybko zaraportowano mu, że nie było aż tak źle. Miał
ponad połowę podoficerów, praktycznie nietkniętą ochronę sztabu
Nuffiego i  trochę zwiadu, ale już bez większości koni, które
w  zamieszaniu spowodowanym manewrowaniem po ciemku,
w zawierusze i przy wrogich atakach poszły gdzieś w rozsypkę.
No i  trudno. Jak się nie ma pod ręką legionu na zbyciu, to
i wzmocniona setka może być solidnym oparciem. A tutaj wystarczy
przecież doczekać końca burzy i świtu. Przeciwnik nie był liczny, nie
miał sił, aby spowodować jakieś tam znowu kolosalne straty w jego
oddziale. Nollo więc mianował brakujących dziesiętników, jednego
ze starych awansował do rangi setnika. Szeregi miały być zwarte.
Zwiad i  szermierzy Nuffiego pozostawił sobie jako odwód. A  sług
pilnujących Kasjopei nie zaliczył do swoich zasobów siły żywej.
Mimo niesłabnącej zawiei Nollo poczuł coś na kształt ulgi.

Kasjopea wyczuła, że burza zaczyna słabnąć. Wiatr wyraźnie się


powoli uspokajał, a  momentami dawał nawet oddech wytchnienia,
nie sypiąc pociskami z  piasku na wszystkie strony. Ona sama
wiedziała jednak, że to wcale nie musi oznaczać końca burzy. Sama
nigdy nie przeżyła czegoś takiego na pustyni, miała za to dobrych
nauczycieli. No i  czytała wiele książek. To nie koniec, ale chwilową
ulgę należało natychmiast wykorzystać.
–  Słyszycie? – zapytała swoich służących wartowniczek. – Coraz
mniej słychać wiatr.
– Och, to prawda! Prawda.
Dziewczyny zszokowane dotychczasową nawałą rozglądały się
przerażone. Jedna z  nich spróbowała wyjrzeć przez małe, bardzo
wąskie okienko pod dachem wozu, ale siłą rzeczy niczego nie mogła
zobaczyć.
– Może to już koniec burzy?
– Nie. To znaczy, że piasek nas zasypuje powoli.
– Jak to zasypuje?
–  A  to proste. Piasek jest niesiony przez wiatr do najbliższej
przeszkody. A  taką jest przecież ściana wozu. Usypuje się wydma.
Coraz większa, coraz większa, aż powstanie piaskowe wzgórze
w tym miejscu.
– Bogowie!
–  Tak. Nad nami zalegnie niezmierzony ciężar i  nawet jeśli
ktokolwiek będzie nas szukać, to nie znajdzie nas pod zwałami
piachu.
Siedząca najbliżej dziewczyna gwałtownie przełknęła ślinę.
– Będziemy krzyczeć!
– Nie. Podusimy się w tym ciasnym wnętrzu.
Służące wymieniały się między sobą przerażonymi spojrzeniami.
Narracja Kasjopei trafiała na bardzo podatny grunt. No ale trzeba
przyznać, że sprzyjała jej wichura za cienkimi ścianami wozu
i wszelkie towarzyszące jej odgłosy.
– Co z nami będzie, pani?
Już najwyraźniej uznały ją za najmądrzejszą. A  przynajmniej za
taką, która wie, co robić w zaistniałej sytuacji. Co zresztą nie mijało
się wcale z prawdą. Tyle że cel księżniczki był zupełnie odmienny od
ich celu.
– Podusimy się.
– Nie...
–  Słyszałam, że to straszna śmierć. Powolna, w  konwulsjach.
Człowiek zaczyna wydalać wszystkie treści, którą są w nim samym.
Język puchnie i  zaczyna wylewać się z  ust, tak że wszystkie
zaczniemy przypominać słonie z  długimi trąbami. A  potem pękają
oczy. Sama nie słyszałam nigdy, ale podobno to straszny dźwięk. Na
końcu wszystkie wnętrzności opuszczają ciało przez uszy...
–  A  nie ustami? – zapytała dziewczyna z  wytrzeszczonymi ze
strachu oczami.
– Usta będą zajęte przez spuchnięty język. – Kasjopea zdała sobie
sprawę, że dała się ponieść własnej opowieści i  trochę za bardzo
puściła wodze fantazji. Jednak one tego nie zauważyły. Mogłyby
chyba uwierzyć w gorsze bajki, bo okoliczności naprawdę sprzyjały.
– Co mamy robić, pani? – spytała któraś bardziej spanikowana.
Tu Kasjopea miała jasną odpowiedź.
–  Musimy otworzyć drzwi wozu i  czekać, aż nas zacznie
zasypywać. Wtedy uciekniemy.
Rozejrzała się po wystraszonych twarzach.
– Nie martwcie się. Ja powiem kiedy.

Już dwa rajdy przeciwko czworobokowi pokazały, że obrana taktyka


mija się z  celem. Wyłuskiwanie podoficerów ukrytych między
żołnierzami w  takim szyku było zajęciem nieprzynoszącym
spektakularnych efektów, trudnym i  ryzykownym. Virion
postanowił więc zmienić taktykę.
–  Wszyscy atakujemy jedno miejsce – oznajmił towarzyszom,
kiedy przykucnęli za niewielką wydmą. – Raz za razem. Wszyscy na
jeden punkt.
Hekke odwinął ochronną chustę z twarzy, by móc wypluć piasek.
– A nie lepiej zabijać ich jak dotąd? Jednego po drugim?
–  Jak długo jeszcze będziesz mógł biegać w  tych warunkach? Już
ledwo stoicie na nogach.
– Racja – poparł Viriona Rohan. – Za długo nie damy rady.
– Tchórz.
– Idiota. – Staremu żołnierzowi nie chciało się nawet machać ręką
na młokosa. – Nie widzisz tego, że Nollo ma dobre wojsko. Jak
będziesz zabijał jednego po drugim na obwodzie czworoboku, to oni
będą zaciskać szyk. I  nie tylko doczekają do rana, ale dotrwają
również do chwili, kiedy my padniemy z wyczerpania.
– Babskie gadanie.
–  Spokój – przerwał rodzącą się kłótnię Virion. – To nie
głosowanie.
–  I  słusznie – odezwał się Nolaan. – Na który punkt zamierzasz
uderzyć?
– Najlepszy będzie narożnik.
–  No i  dobrze – wtrącił się Lirion. – Tam najbardziej wysunięty
żołnierz nie ma już wsparcia kolegów.
– Ale w takiej sytuacji narożnik zostanie natychmiast wzmocniony
– zaprotestował Rohan.
– I właśnie o to nam chodzi – podsumował Virion.
– Żeby tamci latali tam i z powrotem wewnątrz czworoboku?
–  Nie. Żeby widząc zagładę narożnika, wysłali tam najlepsze
odwody.
– A, tych szermierzy – domyślił się Rohan. Dzięki zaprzyjaźnieniu
się z  dziećmi w  pogranicznej wiosce miał naprawdę dobre
informacje na temat składu konwoju. – I  wtedy się dopiero
popróbujemy.
–  No i  dobra – skwitował Hekke. – Koniec nareszcie tych narad?
Idziemy się napierdalać?

Nollo nie mógł zrozumieć, co się dzieje. Meldunki mówiły, że


atakowano jego ludzi to tu, to tam. Raz z  prawej, raz z  lewej,
z  przodu i  z tyłu. Zawsze mało intensywnie. Gdzieś ktoś padał
trupem, a często kończyło się jedynie na ranach. O co tu chodzi?
–  Chcą wymacać nasz słaby punkt – zasugerował Durong. –
A  potem zrobią tam symulację ataku i  walną w  nas po przeciwnej
stronie.
– Wybacz, ale to bzdury. Nie mają tylu sił, żeby uderzyć z dwóch
stron.
– To czemu im tak dobrze idzie?
– Jakimś cudem widzą w tej burzy. No i mają zawodowców, którzy
jednym ciosem kończą sprawę.
–  My też mamy zawodowców – warknął Nuffi, mając na myśli
swoich ludzi. – Tylko, kurwa, wypuśćmy ich do walki.
– To dobry pomysł. – Nollo skinął głową. – A kiedy ich już zabiją,
to jaką radę mi wtedy podsuniesz?
–  Wszystko, byle nie czekać do rana, tracąc człowieka za
człowiekiem.
– Do rana się zmęczą – zaoponował Durong.
Nuffi parsknął z pogardą:
– Żołnierze, psiamać!
–  Panie! – Zamiast gońca z  wiadomością przybiegł sam
mianowany niedawno setnik. – Atakują narożnik. Raz za razem.
– No – westchnął Durong, jakby nawet z ulgą. – Zaczęło się.
– Ja też tak myślę. – Nollo podniósł się z płóciennego stołeczka, na
którym odpoczywał. – Wyślij tam jakieś wsparcie.
Setnik nie miał żadnego doświadczenia w roli oficera.
– Musiałbym bardzo skrócić któryś z boków.
–  No to skróć. – Nollo odesłał go ruchem dłoni. – A  my chodźmy
zobaczyć.
Cała trójka ruszyła szybko, ale choć czworobok robił się coraz
mniejszy, nie było łatwo dotrzeć na miejsce, z  którego coś widać,
czyli na odległość dwóch kroków bez mała. Wiatr znowu się
wzmagał. Zdołali jednak dostrzec wyłaniające się z  mroku dwa
cienie.
– Ja pierdolę! – Nollo zrozumiał, że o włos sam nie stał się celem. –
Nuffi! Czas na twoich!
Dowódca najemników pchnął kogoś po swoich, ale nie wytrzymał
i  sam ruszył naprzód. Najwyraźniej chciał pokazać tchórzliwym
„żołnierzom”, jak się załatwia sprawy. I na czym polega jego styl.
Udając zwykłego szeregowca, uzupełnił linię, dobywając swojej
broni. Dwa cienie znienacka pojawiły się przed szeregiem wojska.
Nuffi wykonał perfekcyjną zastawę mieczem, szykując nóż w drugiej
dłoni.
Pierwszy cios odepchnął jego klingę wraz z  ręką daleko do tyłu.
Drugi, prosto w brzuch, posłał go na plecy. Ledwie jęknął, uderzając
ciałem o  piach. Nollo chciał pomóc kaszlącemu od wstrząsu
Nuffiemu, ale Durong powstrzymał go, wskazując wyrwę
w  szeregach. Właściwie teraz nic nie chroniło ich dwóch przed
kolejnym pojawieniem się cieni.
Dopiero nadbiegający ludzie dowódcy szermierzy zatkali dziurę.
On sam próbował zapanować nad kaszlem, gramoląc się na kolana.
Obmacał pancerz na brzuchu, czy przypadkiem czegoś nie
przepuścił. Potem sprawdził plisowaną spódniczkę, w której fałdach
ukryte były ochraniacze z nabijanej ćwiekami skóry. Dopiero po tej
lustracji Nuffi zdecydował się stanąć na nogi.
–  To nie są zwykli szermierze – wysapał, sprawdzając ramię, czy
przypadkiem nie wywichnięte.
– Co proponujesz?
– Nie można czekać tutaj na śmierć. Musimy wyjść z czworoboku
i walczyć.
Nie można mu było odmówić odwagi. Pytanie o  jego rozsądek
jednak pozostawało bez odpowiedzi.
Dokładnie w  tym momencie znowu pojawiły się cienie.
Zaatakowany w  szeregu szermierz zdołał się zasłonić. Mimo to
pierwszy duch odbił jego zasłonę, a  drugi rozciął mu szyję aż do
kręgosłupa. Aha. Tamci już się nauczyli, że teraz nie mają przed sobą
żołnierzy, tylko ludzi w konkretnych pancerzach.
Nollo zahaczył wzrokiem Duronga w  poszukiwaniu rady, ale
zrezygnował w  ostatniej chwili. Co niby chciał usłyszeć w  tej
sytuacji?
– Idź – powiedział do Nuffiego.
I nagle pewna myśl przyszła mu do głowy.
–  Poprowadź swoich ludzi w  prawo. A  ja ruszę cały czworobok
w  tym samym kierunku. Będziesz mógł wyskoczyć z  ciemności
i schować się w razie czego, bo tamci w bitwie nie zauważą mojego
manewru.
Dowódca szermierzy przytaknął. Ale w jego oczach widać było, że
nie bierze pod uwagę „w razie czego”. Najwyraźniej chciał duchy
zabić.

–  Mały oddział oderwał się od głównej grupy – zaraportowała


Niki. – Poruszają się gęsiego. I co najciekawsze, idą w naszą stronę.
Virion przez chwilę zastanawiał się, czy tamci mają kogoś takiego
jak upiory albo czy ich zakazane czary są w  stanie pomóc
w przenikaniu burzy. Wydawało się to mało prawdopodobne. Gdyby
mogli cokolwiek zrobić w tej kwestii, zrobiliby to już dawno.
– To są ci szermierze Nolla? – zapytał Hekke.
– Wszystko na to wskazuje.
– Na pewno – dodał Rohan. – Gdyby to byli zwykli żołnierze, to po
zniknięciu dowódcy z  oczu zaszyliby się w  jakimś zacisznym
miejscu.
– No to nie ma się co z nimi patyczkować – roześmiał się Hekke. –
Ale to dobrze, że szermierze.
– Bo?
– Honor nie pozwoli im zwiać jak żołdakom.
– Grabisz sobie, dziecko. – Rohan położył rękę na rękojeści miecza.
–  Spokój! – Virion nie pozwolił wybuchnąć kłótni. – Atakujemy
parami, w szyku, który ustaliłem na początku.
– Nie nazbyt ryzykownie w przypadku profesjonalistów? – zapytał
Nolaan.
–  Sądziłem, że w  trakcie burzy piaskowej nie czuć niczego –
wtrącił Hekke. – A tu tchórzem zalatuje.
– Nagrabiłeś sobie. W przeciwieństwie do Rohana ja już używam
czasu przeszłego.
– Jestem do...
– Spokój! – powtórzył Virion. I zwrócił się do Nolaana: – Właśnie
teraz dopiero szyk dwójkowy ma sens.
Zerknął na pustynne dziewczyny trzymające w  rękach liny. Te
były gotowe i nie zamierzały dyskutować z rozkazami. Po prostu na
nie czekały.
–  Atakujemy seriami po trzy uderzenia. Raz z  jednej, a  raz
z drugiej strony. Podprowadzajcie blisko.
– W co uderzamy? W ogon czy w czoło?
– W sam środek. Może po dwóch seriach rozerwiemy ich szyk na
pół.
– Jasne.
– No to zaczynamy.
Pierwsza para, czyli Virion i  Nolaan, ruszyła w  ciemność,
rozpędzając się powoli. Biegnąc, nie widzieli niczego poza podłożem
i  końcem liny. Gdzieś w  ciemnościach w  tumanach wirującego
piasku poruszała się ubezpieczona kolumna mistrzów miecza. Ale
dostrzec cokolwiek było niepodobieństwem. Tylko lina służyła za
drogowskaz. A  kiedy zmieniło się jej położenie, obaj musieli
skorygować kierunek biegu. Zaczęli skręcać ostrożnie, żeby nie
szarpnąć liną i  nie wywrócić wiotkiej pustynnej dziewczyny, która
ich prowadziła. A  ta właśnie zaczynała zataczać łuk, którego
najdalej wysuniętym punktem było miejsce, gdzie spotkają
przeciwnika.
Virion uniósł miecz. Jeszcze kilka kroków. Tym razem wrogami
byli zawodowcy. Mężczyzna w  zasięgu Virionowego miecza
zorientował się w porę i zdołał wykonać unik.
Biegnący tuż za Virionem Nolaan widział jego ruch, mógł odłożyć
poprawkę i ściął szermierza jednym pociągnięciem własnej klingi.
Tuż za nimi rozległ się okrzyk zamieniający się w  jęk. To Hekke
i  Lirion dopadli następnego. A  potem usłyszeli rzężenie. To Rohan
i Tania załatwili kolejnego.
Trzech zatem. Przeciwnicy naprawdę byli dobrzy. Świetnie
wyszkoleni, potrafiący polegać na instynkcie. Ale chyba nigdy nie
walczyli bez możliwości dokładnego przyjrzenia się przeciwnikowi.
I chyba nie poznali taktyki orłów atakujących klucz dzikich gęsi.
Pustynna upiorzyca prowadziła ich teraz z  drugiej strony.
Rozpędzali się powoli, na tyle, na ile można było w  panujących na
pustyni warunkach. A  potem lina zaczęła się odchylać. Pokonywali
zakręt w drugą stronę. I... najbardziej wysunięty punkt.
Wróg, który pojawił się w zasięgu wzroku Viriona, znowu wyczuł
coś wcześniej. Był znakomity. Zdążył zrobić zastawę mieczem
i  przygotować się do ciosu sztyletem w  drugiej ręce. Mógł nawet
wygrać to starcie. Jego pech polegał jedynie na tym, że trafił na
Viriona, który minął zastawę i  zabił go tym samym ruchem ręki,
uniemożliwiając użycie noża.
Nolaan zabił drugiego.
A z tyłu znowu dobiegły ich krzyki. Sądząc po nich, następne pary
poradziły sobie z  dwoma wrogami. To jedno podejście kosztowało
szermierzy czterech ludzi. W  sumie zatem poległo siedmiu, ale co
najdziwniejsze, rząd posuwających się w tumanach piasku mistrzów
miecza nie rozsypał się na małe grupki, ani tym bardziej na
pojedynczych uciekinierów. Hekke miał więc rację. Ci tutaj pewnie
nie walczyli o zwycięstwo. Tu liczył się już wyłącznie honor.
Niestety, honorem nie da się walczyć. Następne podejście do ataku
trzech par z  drugiej strony kosztowało szermierzy Nolla aż pięć
ofiar. Znak, że ci, którzy mieli inicjatywę w  tej walce, zdobywali
doświadczenie. Ci, którzy znaleźli się po stronie ofiar, nie mogli już
kontynuować marszu. Zebrali się więc i  stanęli do siebie plecami.
Swoje miecze wyciągnęli w mrok. Ranny Nuffi nie wytrzymał długo
w tej pozycji i runął na piach. Pozostali nie zamierzali się poddawać.
–  Lirion, weź resztę i  dokończ ich – zakomenderował Virion. –
Nolaan i Niki do mnie.

Nollo kazał porzucić wozy. Jakiekolwiek manewry z  całym


majdanem na plecach nie były już możliwe. A  obiecał przecież
Nuffiemu, że będzie się posuwał jego śladem. Kasjopea i pilnujące jej
dziewczyny musiały zatem wysiąść. Nikt nie zwracał uwagi na
księżniczkę, która wcześniej zdjęła swą suknię i  miała na sobie
jedynie krótką tunikę. Prawdę powiedziawszy, mało kto w  ogóle ją
widział.
– Czworobok w prawo – rozkazał Nollo Durongowi.
– Karkołomny wyczyn – odważył się skomentować jego zastępca.
Nie zdołał wyjaśnić, co miał na myśli, bo podbiegł do nich
dziesiętnik. Jeden z tych dopiero co mianowanych.
–  Panie, do czworoboku dotarł nasz człowiek z  drugiej setki, tej
z przodu! – zaraportował.
– Co tam się stało?
– Atakowali ich z dwóch stron. Wszyscy poszli w rozsypkę.
– A jakie straty były przed tym, zanim wszyscy poddali się panice?
–  On nie wie, panie. Ale twierdzi, że najpierw zabito wszystkich
oficerów i podoficerów, panie. Rzeźnia, panie.
Nollo tylko machnął ręką. Miał ważniejsze sprawy na głowie. Jego
czworobok właśnie ruszył, posuwając się w  bok w  stosunku do
poprzedniego kierunku. A  ruszenie takiej formacji zawsze niosło
z sobą niebezpieczeństwo chaosu.
–  Panie! – odważył się nalegać dziesiętnik. – Ale on twierdzi, że
trzecia setka, ta najdalej od nas, pozostała nietknięta. Być może oni
nawet nie wiedzą, co się tu dzieje!
– A to ma sens – podchwycił Durong.
– Jaki? – prychnął Nollo.
– Możemy przebić się do nich i połączyć siły.
Nollo splunął na ziemię, żeby pozbyć się piasku z ust.
– Idziemy za ludźmi Nuffiego – powiedział ochrypłym głosem.
Durong nie śmiał oponować. Odesłał dziesiętnika na nowe czoło
ich pochodu, które do tej pory było prawym bokiem. Szybkość
posuwania się czworoboku po pustyni była znikoma. Ale też nikt ich
przynajmniej nie atakował.
Nollo nie był idiotą i  nie tworzył iluzji, w  których świeża setka
żołnierzy mogłaby im w czymkolwiek pomóc. Zbyt wiele już dzisiaj
widział. Większe zaufanie miał do własnych szermierzy. I  do ich
metody, która polegała na tym, żeby wyjść i  walczyć. Dodawanie
kolejnej setki do własnych sił było metodą postępowania godną
księgowego, a  nie oficera liniowego. Rozum naprawdę go nie
opuszczał, ponieważ zdawał sobie sprawę, że plan Duronga nie daje
żadnych dodatkowych szans.
– Panie! – Dziesiętnik podbiegł do nich z kolejnym meldunkiem. –
Dotarliśmy do ludzi Nuffiego!
– Świetnie. Napotkali przeciwnika? Starli się z nim?
– Na pewno tak, panie. Bo wszyscy nie żyją.
Durong zaklął okropnie i  zaczął pomstować. Nollo wzruszył
ramionami. On przynajmniej wiedział, kiedy odpuścić.
–  Wycofujemy się – spokojnym głosem wydał rozkaz, a  kiedy
zobaczył, że jego zastępca chyba nie usłyszał, szturchnął go w bok. –
Odwrót!
– Tak jest! A gdzie?
– Zwiewamy z tej pierdolonej pustyni. Wracamy do domu.

Burza zdawała się cichnąć, wiatr wiał coraz słabiej, a unoszone jego
mocą tumany piachu powoli opadały. Kasjopea jednak za dużo
wiedziała o zjawiskach, które miały miejsce na pustyni, i nie dała się
zwieść. Pochłonięte książki, wysłuchani w  skupieniu nauczyciele
wyposażyli ją w  wiedzę, która teraz ze szczegółami mówiła jej, co
będzie dalej. „To tylko chwilowa cisza” – dosłownie widziała przed
sobą starca z  siwą brodą, który uczył ją na dworze wszystkiego
o  siłach natury. „Jeśli masz do czynienia z  wiatrem okrężnym, to
pamiętaj, on się przesuwa, on ma swój środek, swoją oś. I jeśli nagle
wiatr ucichnie, to bądź pewna, że to nie koniec burzy. Albowiem
znajdziesz się wtedy w  oku cyklonu! Zapanuje idealny spokój” –
mówił starzec w głowie Kasjopei. „Ale nie daj się zwieść. Wiatr zaraz
uderzy z  taką samą siłą jak poprzednio, albowiem wiatr okrężny
przez cały czas zmienia pozycję, posuwając się naprzód. Takoż i jego
oś”.
Wiatr rzeczywiście ustał nagle. Piasek zaczął szybko opadać.
Przerażeni ludzie rozglądali się, a ci, którzy unieśli głowy, zobaczyli
nawet pogodny skrawek wieczornego nieba. Kasjopea nie czekała,
aż podniosą się wypełnione strachem głosy. Ten właśnie moment
wybrała na ucieczkę.
Bez żadnego ostrzeżenia rzuciła się przed siebie biegiem i zanim
nastąpiła jakakolwiek reakcja, minęła zewnętrzny szereg żołnierzy
tworzących czworobok. Nikt jej nie zatrzymał. Nikt się nie
zorientował poza służącymi, które miały jej pilnować. Żołnierz
w  pełnym oporządzeniu nie był w  stanie jej dogonić. Luańskie
dziewczęta mogły. Teoretycznie.
Kasjopea biegła, uderzając rytmicznie stopami o  podłoże. Nie
oglądała się za siebie, nie usiłowała niepotrzebnie przyspieszać.
Znała możliwości swojego ciała i  była ich pewna. Wiedziała, przy
jakiej szybkości nie zawiedzie jej żaden mięsień, nie naderwie się
żadne ścięgno. Wiedziała, jak regulować oddech, żeby się nie
zasapać, jak poruszać rękami, jak trzymać głowę. Tamte, goniące,
właściwie jej nie zagrażały. Różnica między nimi była bowiem
zasadnicza.
Dziewczyny z  Troy w  odróżnieniu od tych z  Luan były
wysportowane. To nie znaczy, że te z  Luan były słabe. Przeciwnie,
znały zarówno ciężką pracę, jak i  powtarzalny, długi wysiłek. Tak.
Ale siła mięśni to nie wszystko. Sama siła nie doda ani gracji, ani
koordynacji. A  kobietom w  Królestwie Troy nie szczędzono tych
nauk. Ba, z  powodu powszechnej służby w  wojsku zachęcano do
sportu.
Dlatego Kasjopea doskonale wiedziała, że luańskie służące z  tyłu
jej nie dogonią. Ona była wysportowana. Tamte nie. Wyglądała więc
przy nich jak gazela umykająca z gracją przed... stadem owiec.
No i  jeszcze coś. Kasjopea wiedziała, gdzie biegnie. Doskonale
wiedziała, na jaki wysiłek może sobie pozwolić. Musiała zdążyć.
I zdążyła.
Kiedy dobiegła do wielkiego skalnego filaru, zatrzymała się
zdyszana, odwróciła i oparła o niego plecami. Widząc pozostawioną
daleko z tyłu nieporadną pogoń, roześmiała się. Potem pokazała im
wulgarny gest, który kiedyś podpatrzyła na targu.
Chwilę później wiatr uderzył z  całą swoją siłą i  piekło rozpętało
się ponownie.
Taron wyprzedził admirała, który z  godnością wspinał się po
schodach, ominął wartowników i wpadł do pokoju Taidy.
–  Ulice wylotowe zapchane – wydyszał. – Nawet kurierzy nie
wydostaną się z miasta.
– Co się stało?
–  Wielka, masowa ucieczka. – Jej prywatny żołnierz nie mógł
złapać tchu. Musiał biec albo... Miał poobcieraną skórę na dłoniach,
poranione nadgarstki. Aha, to znaczy, że przedzierał się tutaj po
dachach domów. – Wozy urzędników zablokowały nawet place.
Ciżba albo próbuje wyjść z oficjelami, albo zajmuje się grabieżą.
– Ale co się stało?
W tym momencie admirałowi również udało się dotrzeć do
gabinetu Taidy. Równie zasapany jak jego poprzednik, zatrzymał się
w drzwiach.
–  Wielka pani... – Choć nie biegał po dachach, miał podobne
problemy z oddechem co Taron. – Dotarły do mnie wieści o pewnych
niepokojach na mieście.
Aha. Tak więc brzmi wersja oficjalna. Taida uniosła ręce.
– Proszę was o jedno. Powiedzcie mi, lecz bez ubierania w piękne
słowa ani w oficjalne formułki: co się stało?
Admirał z  wyższością popatrzył na żołnierza. On wiedział,
a tamten nie. Uśmiechnął się radośnie.
–  Służba Skarbu doniosła, że Legion Moy skoncentrował się przy
granicy z Cesarstwem Luan.
Ja pierdolę! Taida zasłoniła twarz dłońmi i  zaczęła powoli
masować skronie. To już! To właśnie się zaczęło.
– Jakim cudem gawiedź się dowiedziała i umyka w popłochu?
Admirał wzruszył ramionami.
–  Mogę się tylko domyślać, że wywiad posłał wiadomość
okólnikiem do służb. Notable zaczęli ewakuować swoje rodziny,
niżsi urzędnicy domyślili się i  również pomyśleli o  swoich bliskich,
no i... tajemnica przestała być tajemnicą.
Taida przygryzła wargi. Plan Geberika był dla niej jasny. Najpierw
sprowokował niezadowolenie ludu w  stolicy, potem umieścił tu
swoich gotowych na samobójczą misję ludzi, rozwalił cesarski
korpus i  korzystając z  wojen na dwóch granicach, przemaszeruje
pod mury Syrinx, a  jego samobójcy otworzą mu bramy. Nawet cel
porwania Kasjopei, która wpadła mu w ręce jak ekstranagroda, stał
się jasny. Gdyby cesarz opuścił stolicę i  udał się do wiernych mu
wojsk walczących na granicy z  Troy, będzie jak przekonać
królewskich, żeby zaczęli operację na daleko bardziej szeroką skalę.
I... na obelisku przed pałacem wyryje się imię kolejnego imperatora.
A  los tych, którzy służyli poprzedniemu, jest od dawna
przypieczętowany. Taida nie dziwiła się zatem, że urzędnicy
uciekają w popłochu.
Spojrzała na Tarona.
– No to teraz pomiędzy armią Geberika a nami został już tylko... –
Głos zamarł jej w gardle.
– Virion – dokończył Taron.

Stan małego oddziału można było nazwać opłakanym. Rohan kulał


wyraźnie. Chyba skręcił nogę w  kostce. Lirionowi puchły okolice
łokcia. Na szczęście lewego. Tania miała wybitą rękę. Niki nastawiła
ją szybko, a  teraz usztywniała podartą na paski szmatą. Hekkego
zdobiła rana cięta od barku przez żebra. Cierpiał wyraźnie, choć
usiłował niczego nie pokazywać. W  przeciwieństwie do Kody’ego,
który siedział na ziemi z  twarzą ukrytą w  skrzyżowanych
ramionach. Podczas piaskowej wichury uciekły mu cztery konie
i  obwiniał siebie za to, że nie potrafił przeciwstawić się szaleńczej
burzy.
Virion jednak wiedział, że nie rany ani nawet bardzo dotkliwy
brak koni są najgorsze. Jego ludzie wyglądali jak po najcięższych
torturach. Bieganie prawie na bezdechu w  samym środku piekła
wyssało z  nich wszystkie siły. Sam miał ochotę położyć się gdzieś,
przytulić do Niki i przeczekać to wszystko aż do spokojnego ranka.
– Powinniśmy odbić Kasjopeę – powiedział Nolaan.
Książę był w  zdecydowanie najlepszej formie z  nich wszystkich.
Jako jedyny nie słaniał się na nogach. Jako jedyny wykazywał jakąś
inicjatywę.
– Tak – przyznał niechętnie Virion.
Spojrzał na żonę. Skończyła z ramieniem Tani i zajęła się Hekkem.
Najwyraźniej też miała dość. W  zawierusze nie sposób było
zobaczyć dokładnie, ale ze zmęczenia opadała jej głowa. Jasna
pierdolona zaraza! Przecież ona była w  ciąży! Nie miał prawa
narażać jej dalej.
– Co robimy? – zapytał Nolaan.
Virion rozejrzał się. Nie miał pojęcia. Ruszyć ludzi w  pogoni za
oddziałem Nolla w  tym stanie? Nie podczas burzy, musiał im dać
odpocząć. Wysłać Niki na zwiad? Tak, tak, własną żonę w  ciąży
posłać w  ciemność, wichurę, prosto między kręcących się wokół
wrogich żołnierzy w  nieznanej liczbie. Tak właśnie powinien
postąpić każdy mąż.
– Kwiatuszku – zwrócił się do młodej upiorzycy – masz jeszcze siłę
się ruszyć i coś dla mnie zrobić?
– Myślisz o zwiadzie? No pewnie, ale nie jestem tak dobra jak Niki.
– Tu chodzi o prostą rzecz...
Urwał, bo jedna z  pustynnych dziewczyn podbiegła nagle
i chwyciła go za rękę.
– Zbliża się coś dziwnego! – krzyknęła.
– Chyba ktoś – poprawił ją odruchowo.
–  Coś dziwnego! – W  głosie upiorzycy chyba brzmiał strach.
Trudno było odróżnić w wyciu wiatru. – Tam! – Wyciągnęła rękę.
Virion popatrzył we wskazanym kierunku, ale nie jemu było się
mierzyć ze wzrokiem upiorzycy. Nie dostrzegł niczego.
– Nolaan, widzisz coś?
– Nic.
– Niki?
Jego żona uniosła głowę znad rany Hekkego. Popatrzyła
w  ciemność. I  po chwili wskazała kierunek ten sam, co pustynna
dziewczyna.
– Tam.
– Zbrojni?
–  To jest... bardzo dziwne. – Niki zerwała się na równe nogi. –
Uważaj!
Nolaan jak zwykle był pierwszy. Ale był też znacznie młodszy
i miał lepszy wzrok. Wyszarpnął swój miecz i stanął w pozycji przed
wszystkimi. Dopiero wtedy Virion zdołał dostrzec przeciwnika.
Mężczyzna w  pustynnym ubraniu, z  głową zawiniętą w  chustę
zbliżał się szybkim krokiem. W  jednej ręce miał miecz, a  w drugiej
coś niezbyt długiego, dość grubego. Pałkę? Jeśli tak, to Virion
pierwszy raz widział taką konfigurację broni.
Obcy nie przystanął, widząc Nolaana w pozycji bojowej.
– Oj, błąd – wyrwało się Rohanowi, który obserwował całą scenę.
Książę uniósł swoją broń, zrobił krok naprzód i  zaatakował
w  swoim stylu, leciutko, z  góry, jakby tylko się przymierzał. Obcy
nawet nie odwrócił głowy w  jego stronę. Sparował uderzenie tak
zręcznie, że zachwiał atakującym i sprawił, że ten musiał z rozpędu
stanąć bokiem. Wtedy obcy sam uderzył. Nolaan sparował
beztrosko, sam szykując się do kontrakcji, i  wtedy zarobił pałką
w  wystawione bokiem plecy. Zatkało go na moment, musiał zrobić
krok, pochylić się. Przeciwnik zaatakował jeszcze raz i  wykorzystał
próbę sparowania ciosu, by wytrącić księciu broń z ręki. Virion nie
mógł uwierzyć w  to, co widzi. Obcy, biorąc niewielki rozmach,
wyprowadził cięcie, zmuszając Nolaana, by się uchylił, a  kiedy
książę podniósł rękę, uderzył go pałką pod pachę, łamiąc żebra.
Nolaan runął na ziemię.
Virion miał już w  ręku swój miecz. Skoczył do przodu, żeby
uniemożliwić jakąkolwiek akcję napastnika przeciwko rannemu
Nolaanowi. Ale obcy nie interesował się człowiekiem na ziemi.
Z  fałd chusty ledwie było widać jego oczy. Skoncentrowały się na
obecnym przeciwniku. Virion wiedział już, czego można się
spodziewać. Nie chciało mu się czekać, nie miał ochoty na grę
nerwów. Zaatakował brutalnie na wprost, z całą swoją mocą.
Obcy cofnął się, parując cios.
Walka to nieposkromiona niczym agresja. Virion uderzył od góry,
a  kiedy tamten sprawnie przepuścił, zrobił zwrot, przejął miecz do
lewej ręki i  z całej siły uderzył od dołu. Obcy sparował, zupełnie
jakby spodziewał się uderzenia z tego kierunku. Cofnął się, jednak to
był tylko zwód, bo momentalnie przyskoczył i  sam zaatakował.
Virion przepuścił, ale nie do końca. Podbił miecz tamtemu,
klinczując go na chwilę, i  kopnął przeciwnika z  boku w  zakroczną
nogę. A  przynajmniej chciał kopnąć, bo wroga już tam nie było.
Mężczyzna w  chuście zamiast w  tył zrobił krok do przodu, a  kiedy
ich ciała zetknęły się, uderzył z  rozmachem Viriona pałką od tyłu
w głowę.
Virion, padając na piach, usłyszał jeszcze krzyk Niki. Potem
ogarnął go mrok.

–  Hekke! Lirion! – Niki skoczyła do przodu, w  ostatniej chwili


chwytając dłoń obcego, kiedy ten zamierzał zadać kończący cios.
Byłaby zarobiła albo mieczem, albo pałką, na szczęście Tania
przytomnie rzuciła nożem, trafiając mężczyznę w  lewy biceps.
Musiał pozbyć się tkwiącego w  mięśniu ostrza. A  upiorzycę puścił,
kiedy zrozumiał, że ta chce wydrapać mu oczy.
Hekke i  Lirion zaatakowali z  dwóch stron, obcemu jednak jakby
zupełnie to nie przeszkadzało. Nawet nie zwrócił uwagi na
skradającego się nieporadnie z powodu skręconej kostki Rohana.
Niki nachyliła się do męża. Żył. Znajdował się jednak w  jakiejś
zbyt odległej krainie – nie potrafiła przywrócić go do przytomności.
Nie zarzuciła go sobie na kark. Tu było zbyt niebezpiecznie. Rzuciła
okiem na walkę obok. Rohan ukląkł właśnie, a  z czoła lała mu się
krew.
– Tania! Nie walcz, odciągaj!
Niki sama chwyciła Viriona za ręce i zaczęła ciągnąć po piasku.
– Kody! Zbieraj rannych! – Z przerażeniem ujrzała, że Hekke pada
na piasek, dłonią powstrzymując lejącą się z brzucha krew. – Kody!
– Jestem! – Funkcjonariusz z Zamku szamotał się z kuszą, usiłując
w porywach wiatru prawidłowo założyć bełt.
– Zostaw to gówno, bierz rannych!
Lirion szedł na przeczekanie. Choć sam zmęczony, starał się nie
dopuścić do zwarcia. Odskakiwał przed każdym atakiem, żeby
zyskać na czasie. Na co liczył?
Niki rozejrzała się spanikowana. Tania zgodnie z  rozkazem
ciągnęła Rohana za nogę. Głowa starego żołnierza podskakiwała na
nierównościach, znacząc piasek krwią. Nolaan zamroczony zdołał
podnieść się sam. Tania objęła go i  poprowadziła ze sobą. Kody
nareszcie odrzucił kuszę i  zabrał się do Hekkego. Nie opatrywał.
Zaczął ciągnąć za nogę po piasku jak nożowniczka Rohana. A Lirion
właśnie zrozumiał, że nie ma sił na dalsze zwody. Poszedł na
zwarcie i chwilę później leżał na piasku z rozwalonym barkiem.
Wzrok obcego mężczyzny spotkał się ze wzrokiem Niki. Ten
pierwszy tak jakby nie miał w  sobie nawet cienia jakiegokolwiek
wyrazu. Oczy Niki były rozszerzone przerażeniem do granic.
Upiorzycą coś wstrząsnęło. Zacisnęła zęby i  stanęła do walki.
Dziecko tkwiące w jej brzuchu kopnęło matkę z całej siły.
Niki gestem wezwała jedną z pustynnych dziewczyn.
– Zatrzymaj go – rozkazała. – Poświęć się!
Ili bez słowa i  bez cienia wątpliwości runęła na obcego
szermierza. Popełnił błąd, bo wbił jej miecz w  brzuch. Zatrzymał
dziewczynę, ale nie jest łatwo zabić upiora. Ili chwyciła go za
ramiona i  nabijając się coraz głębiej na jego ostrze, próbowała
sięgnąć zębami jego gardła.
Niki straciła z  oczu Tanię odciągającą z  pola bitwy dwóch
rannych. Kody, szarpiąc się z  Hekkem, pomógł Lirionowi stanąć na
nogi. Chwiejącego się i  zamroczonego zaczął prowadzić w  zupełnie
inną stronę. Mądrze. Wróg nie mógł spotkać ich w grupie.
Niki złapała Viriona, ale był zbyt bezwładny, żeby dał się łatwo
podnieść.
–  Pomóż – nakazała Kwiatuszkowi, która przypatrywała się
wszystkiemu zszokowana.
Obie chwyciły nieprzytomne ciało i  młodsza mogła je sobie
zarzucić na plecy.
– Szybko. Uciekamy stąd!
Zanurzyły się w  tumanach wirującego piasku, osłaniane przez
drugą z  pustynnych dziewczyn. Nie wiadomo, jak długo szły
zupełnie na oślep, zmierzając tylko mniej więcej w kierunku skał.
Ily zatrzymała się nagle.
– Idzie – powiedziała.
Niki czuła, że z oczu ciekną jej łzy. Teraz już wiedziała, co, a raczej
kto jest celem obcego.
–  Idź i  go zatrzymaj – poleciła, usiłując nie płakać na głos. –
Poświęć się!
Ily skinęła głową.
– Żegnajcie – powiedziała po prostu bez cienia skargi.
Pustynna upiorzyca skoczyła w  ciemność, a  dwie pozostałe
ruszyły dalej. W  głowie Niki coś wirowało. Co to było? Co ich
zaatakowało? I  gdzie są Tania i  ciągnięty po ziemi Nolaan? A  Kody
z Lirionem i Hekkem? Co mogło pokonać jej męża? I najważniejsze:
gdzie ma teraz iść? Bez zapasów, bez wody, z zagrożeniem, któremu
nie umiała stawić czoła.
Kwiatuszek zatrzymała się i położyła Viriona na ziemi.
– Tamta druga właśnie zginęła – powiedziała.
Zagryzła przy tym wargi, bo wiedziała, co teraz usłyszy. Była taka
młoda. Jeszcze nie miała męża, jeszcze nie poznała smaku życia.
Niki rozbeczała się i usiadła na piasku.
–  Ja pierdolę! Nie mam pojęcia, co robić, nie wiem, gdzie iść,
a wszystko na mojej głowie! Mam dość, rozumiesz? Mam dość!
– Musisz coś zrobić.
– A pierdolę! Zostaję tutaj i mam wszystko w dupie!
Niki zaczęła płakać już na głos, dłońmi rozmazując łzy na twarzy.
Wiatr to słabł, to wył z większą siłą. Piasek wirował wokół.
– Idzie tutaj – powiedziała Kwiatuszek.
Niki poderwała głowę.
– Kurwa!
Zacisnąwszy zęby, wstała i chwyciła męża za ręce.
– Zatrzymaj go – rozkazała. – Jak najdłużej.
–  Poświęcę się. – Kwiatuszek miała minę, jakby sama chciała się
rozpłakać. Była tak strasznie młoda. Nie zdążyła doświadczyć
w życiu właściwie jeszcze niczego. – Nie umrę do rana!
Dobre sobie.
Niki nie patrzyła, jak Kwiatuszek chwyta oddech, a potem skacze
gdzieś w  ciemność. Usiłowała nie myśleć. Starała się nie czuć.
Wzmocniła chwyt i  pociągnęła Viriona w  drugą stronę. Oboje
zanurzyli się w  wirującym piasku, który dławił oddech. Wiatr
znowu przybierał na sile, a ciemność gęstniała.

Kasjopea obudziła się rano rześka i  wypoczęta. No, może trochę


zziębnięta. Otworzyła oczy, ale blask wschodzącego słońca oślepiał
ją tak, że nie wiedziała, gdzie się znajduje. Dopiero po dłuższej
chwili przypomniała sobie wszystko, co działo się wczoraj. Osłoniła
oczy dłonią i zaczęła się rozglądać. Wokół nie było nikogo. Nie mogła
uwierzyć we własne szczęście. Zwiała im, przetrwała burzę!
Zerwała się radośnie.
– Aha, ha, uciekłam wam, dupki żołędne! Jestem wolna!
Oczy powoli przyzwyczajały się do blasku. W  zasięgu wzroku
naprawdę nie było nikogo. Wiatr zawiał nawet jej ślady. Nie było
niczego! Uśmiech jednak pomału znikał z twarzy Kasjopei.
– O kurczę!
Nagle zdała sobie sprawę, że jest sama na pustyni. Nie ma wody,
nie ma zapasów jedzenia. I  co najgorsze, nie ma pojęcia, gdzie
powinna iść. Wiatr zatarł wszystko. Pustynia po burzy była
dziewicza. Nietknięta.
I niedająca wielkich szans na przeżycie.
– O kurczę...
Na szczycie najbliższej wydmy zauważyła coś czarnego. Niby to
nie pozwalała budzić się płonnej nadziei, ale... to mógł być ludzki
ślad. Zaczęła biec w  tamtą stronę. Nie, nie, nie, żadnych
optymistycznych myśli. Nie chciała przecież rozczarowania. Ale to
naprawdę mógł być ludzki ślad.
Był.
Kiedy zdyszana wbiegła na wydmę, zrozumiała, że coś, co
wydawało jej się czarne z  powodu odległości, to ludzkie
wnętrzności. Ktoś tu kogoś wyflaczył, a  potem wlókł za sobą, jelita
bowiem były rozciągnięte na długości kilku kroków. Kasjopea
ruszyła przed siebie powoli. Zobaczyła czyjąś stopę. Ale to nie była
część ciała zasypanego piaskiem człowieka. Stopa została oddzielona
od reszty niesamowicie silnym cięciem. Łatwo było ocenić jego moc
po stopniu zmiażdżenia sterczącej kości.
Idąc dalej, napotkała leżące na piasku przedramię. Potem szczątki
tułowia i  chyba nogę. A  przynajmniej jej pocięte w  jakimś
nieprawdopodobnym amoku fragmenty. Kto mógł pastwić się aż tak
nad ofiarą? Zobaczyła dalsze fragmenty i  zrozumiała, że
w  najokrutniejszy sposób zabito tu jakąś dziewczynę. Chyba
półdziką, bo poza małymi zakrwawionymi strzępami nie dało się
zauważyć żadnej odzieży.
Czym zawiniła oprawcy?
Kasjopea napotkała szczątki rozciętej na pół głowy. Zacisnęła
szczęki, a potem kucnęła, bo nagle zdała sobie sprawę, że nie chce,
żeby jej wyprostowaną sylwetkę można było dostrzec z  daleka.
Zaczęła zsuwać się z wydmy na sam dół.
Nie mogła zaczerpnąć tchu. Nie dość, że była sama na środku
pustyni, nie miała żadnych zapasów, to jeszcze w  pobliżu czaił się
jakiś potwór.
– O...

KONIEC
COPYRIGHT © BY Andrzej Ziemiański
COPYRIGHT © BY Fabryka Słów sp. z o.o., LUBLIN 2022

WYDANIE I

ISBN 978-83-7964-707-1
Wszelkie prawa zastrzeżone
All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana
mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu
bez pisemnej zgody wydawcy.

PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIA


Eryk Górski
Robert Łakuta

ILUSTRACJA NA OKŁADCE
Piotr Cieśliński

PROJEKT OKŁADKI
Szymon Wójciak

ILUSTRACJE
Vladimir Nenov

REDAKCJA
Karolina Kacprzak

KOREKTA
Magdalena Byrska

SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ


pan@drewnianyrower.com

SPRZEDAŻ INTERNETOWA

Zamówienia hurtowe
Dressler Dublin sp. z o.o.
ul. Poznańska 91
05-850 Ożarów Mazowiecki
tel. (+ 48 22) 733 50 31/32
www.dressler.com.pl
e-mail: dystrybucja@dressler.com.pl

WYDAWNICTWO
Fabryka Słów sp. z o.o.
20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a
tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91
www.fabrykaslow.com.pl
e-mail: biuro@fabrykaslow.com.pl
www.facebook.com/fabryka
instagram.com/fabrykaslow/

You might also like