Professional Documents
Culture Documents
ISBN 978-83-7578-157-1
Biuro Handlowe
ul. Nowowiejska 10/12
00-653 Warszawa
e-mail: redakcja@supernowa.pl
Kres cudów
II
Wioskę poczuli wcześniej, niż zobaczyli.
– Szlag by trafił nowo przybyłych i cudzoziemców. Powąchaj tylko! –
stęknął Jaskier. – Śmierdzi, jakby stacjonowały tu ze dwie dywizje!
Bard wyjątkowo nie przesadzał. Wilgotny las tchnął ku nim falą
zwalającego z nóg smrodu, szczególnie dokuczliwego w ciężkim i parnym
powietrzu.
Przez większą część roku było to odludzie, na czas targu zmieniało się
jednak w cel rozmaitych pielgrzymek i peregrynacji, miejsce prawdziwie
kosmopolityczne i witające każdego z otwartymi ramionami. Zwalająca
się w okolicę kupa luda musiała wszakże radzić sobie z problemami
fizjologicznymi i graniczący z wioską rąbek puszczy zmienił się
kolektywnym wysiłkiem w jedną wielką latrynę. Chociaż Geraltowi
zdarzały się boje z zeuglami i taplanie w ściekach, a nad mimiką panował
doskonale, to nie powstrzymał się od skrzywienia. Jaskier zaś znalazł
gdzieś w zakamarkach swego skromnego inwentarza perfumowaną
chustkę, którą owinął sobie pół twarzy na zbójecką modłę. Tak wjechali w
obręb Cudowianki.
Onegdaj była to jedna z wielu wiosek na pograniczu świata i dziczy. Dla
mieszkańców wioska była wówczas bezimienna, inni zwali ją absolutnym
wygwizdowem, a formalnie, wedle spisów w księgach feudalnych panów,
wioska nosiła miano niewiele lepsze, bowiem było to Minogowo Górne.
Nazwę Cudowianki zyskała sobie przed dekadą, kiedy to odbył się w niej
pierwszy targ dziwów.
Stało się to za sprawą zrządzenia losu. Traf chciał, że na te wschodnie
rubieże Północy, na skraj Lyrii, trafiły jednocześnie cztery wygnane z niej
grupy o zszarganej reputacji. Pierwszą byli obwoźni sztukmistrze i
cyrkowcy wraz z całą swą zdziwaczałą menażerią, wliczywszy w to
brodate kobiety, dwugłowego karła czy nawet ludzko-zwierzęce hybrydy.
Do drugiej należały wyrzutki z Kapituły, magowie nieudacznicy oraz
renegaci. Trzecią byli poszukiwacze skarbów i artefaktów, banda
samozwańczych archeologów, rabusi podziemi, którym dobra passa
pozwoliła na odnalezienie pewnej liczby faktycznie zdatnych do użytku
przedmiotów.
Ostatnią grupę zaś, kluczową dla zainicjowania rokrocznego
targowego święta, stanowiła dwójka braci z niegdyś poważanej
kupieckiej rodziny. Ci zwęszyli interes, dostarczyli kapitał i zadbali o
rozgłos, pierwej upewniwszy się, że do doliny nie sięgają zwyczajowe
normy i regulacje. Owszem, magowie z Kapituły sami stanowili dla siebie
prawo, podobnie bogobojni kapłani wielu religii. Jak się jednak okazało,
na pierwszy, dosyć jeszcze niemrawy targ nie zawitał żaden z magów czy
kapłanów. Na późniejsze, już większe – oficjalnie również nikt. Nie sztuką
było jednak rozpoznać ich wśród przybyszy. Czarodzieje i kapłani mieli
bowiem nosa do interesów i gdy takie zwęszyli, inwestowali, wypatrywali
okazji, sprzedawali i kupowali, zyskując wgląd w czarny rynek. I interes
się kręcił, a Cudowianka prosperowała.
Wioska położona była nad jeziorem, z daleka łyskała do podróżnych
bezlikiem barw i witała gości gwarem i hałasem, nie licząc smrodu z
pasma krzewin. Na zarośniętym sitowiem brzegu rozkładali się
przyjezdni, trwały tu już hulanki, znać było, że wielu kontrahentów zeszło
się z wyprzedzeniem i nie próżnowało.
Po drugiej stronie jeziora wznosiła się stroma skalna ściana, wysoka na
dobre sto stóp. Na jej szczycie stał zrujnowany kasztel, ledwie widoczny z
tej odległości, zwłaszcza że zamaskowany oplatającą pokruszone mury
zielenią. Kasztel był świadectwem upadku wzmiankowanych kupców
założycieli. Nim zdołano go ukończyć, doszczętnie spłonął. Wraz z
rezydentami, urządzającymi sobie we wnętrzu nieliche uczty i orgietki.
Mówiono o spisku magów, o eksplozji smoczego ognia, o mściwych
duchach. Cokolwiek stało za pożarem, nie wpłynęło na samo targowisko.
Ono przeżyło swoich stwórców i właśnie ukazywało się przed Geraltem i
Jaskrem w całej okazałości.
– Takie rubieże to ja rozumiem! – rzekł Jaskier, gdy przejechali przez
opłotki i znaleźli pękającą w szwach karczmę. Zasiadłszy z piwem na
ganku, obserwowali przepływ ludzkiej i nieludzkiej masy.
Kramy rozkładały się podług brukowanej alejki, dziwnie nieprzystającej
do widniejących w tle chłopskich chat. Kupczono tu wszystkim. Mimo iż
większość bibelotów była bez ochyby falsyfikatami, prawdziwej magii
trafiało się na tyle dużo, że medalion Geralta co i rusz podrygiwał.
– To rozumiem! – powtórzył Jaskier, doszukując się w kuflu dna. – Nie
ma to jak dolina Cudowianki, nie ma to jak niebrzydka gospoda, usłużny
gospodarz i pełna kiesa, która może tę usłużność wykorzystać!
O tym, że pili na koszt Geralta, poeta nawet się nie zająknął. A wiedźmin
milczał.
– A pamiętasz – podjął niezrażony Jaskier – naszą poprzednią wizytę na
krańcu świata? Pełnia lata, jak tutaj. Cuda-niewidy, diaboły i Żywie...
Przywiozło się stamtąd kilka pamiątek...
Głaskał przy tym lutnię i już-już zamiarował zrobić z niej użytek;
katalizatorem tej chętki była przechodząca przed karczmą trójka
urokliwych dziewcząt, na których widok Jaskrowi aż zaświeciły się oczy.
Zapał poety zaraz jednak opadł.
– To oni! – syknął, nagle zdjęty strachem. – Geralt! To ci bracia idioci!
Wiedźmin obejrzał się. Przez tłum szła trójka wyrostków, ogorzałych i
barczystych. Minęli koniowiąz przed gospodą, minęli ganek i kryjącego
się pod stołem Jaskra, po czym przepadli gdzieś w tłuszczy.
– Ech, Jaskier, Jaskier – Geralt pokręcił głową. – Mówiłem. Nie jestem
twoją ochroną.
– Dałbyś spokój. Za każdym razem to przerabiamy. Wiedźmin neutralny,
wiedźmin obojętny, wiedźmini to nie wykidajło ni eskorta, bo nijak ich
nie obchodzą ludzkie losy. Wiesz, co ja ci powiem? Że taka neutralność,
gdy biją przyjaciela, to gówniana neutralność! I gówniany taki przyjaciel.
– Po prawdzie, to powinienem był umówić się z tobą i pilnować cię od
samego początku. Nie poszedłbyś samopas na miłosne podboje. I nie
miałbym teraz zmartwienia.
– Przecież nie masz. Widzisz, poszli sobie. Zresztą, jak już
wspomniałem, te wypłosze przerażą się samej twej facjaty. Nie, żebyś był
szkaradniejszy niż połowa tego zbiorowiska, ale... Zawracają! Geralt! Idą
do gospody! Nie siedź tak!
– A posiedzę sobie – odparł wiedźmin. – Przekonam się, jaki szkaradny
naprawdę jestem.
Zlitował się jednak i dał przekonać argumentacji trupio pobladłego
poety. Niezauważeni przez trójcę braci, umknęli z ganku i poszli razem w
największy tłum.
W labiryncie straganów, wozów, taborów i namiotów nie wiadomo
było, na czym zawiesić oko. Od wrzasków przekupniów i przekupek
bolały uszy, od mnogości zachwalanych towarów dostawało się
oczopląsu. Geraltowi próbowano wcisnąć talizmany na choroby
wszelakie, różnorakie fragmenty różnorakich bestii, większość
pewnikiem spreparowaną, a także relikwie, rzekomo przynależące do ciał
świętych, których liczba wszakże sugerowała, że owi święci mieli u rąk
nie pięć, a dobrą setkę palców.
Wilczy medalion drżał bez ustanku, więc wśród całego tego bajzlu
musiały się kryć czarodziejskie perełki. Na targu kręcili się również
magowie. Geralt rozpoznał kilku. Sam też był rozpoznawany. O dziwo, nie
psuło mu to spaceru. Nawet specjalnie nikt się na jego widok nie krzywił.
To trochę poprawiło Geraltowi humor.
Ale nawet wcale niezłego piwa do spółki z brakiem antypatii nie
starczyło, żeby zupełnie go rozweselić; w pewnym momencie podniósł
głowę i obejrzał błękitne niebo. Było puściutkie. Ptasia domena
pozbawiona gospodarzy.
Jaskier, oddaliwszy się od bezpośredniego zagrożenia, stał się ślepy
również na nastrój towarzysza.
– Widziałeś, Geralt? – perorował, strzelając oczyma na wszystkie
strony. – Szafirowe wino! Bimber z odnóży skolopendromorfa! Niech to,
trzeba mi znaleźć jakiegoś mecenasa, bo trzos pusty, a kuszą te towary,
oj, kuszą! Hej, hej, gdzie mnie z tymi szmatami... Że co? Barani kożuch, ale
z nie byle jakiego barana, tylko ludożernej bestyji z Mag Turga? O-o-o,
skoro o zbrojach mowa, spójrz no na to! Co to jest? Że zbroja z łusek
morskiego suma? Teraz mogę rzec, że widziałem już wszystko, i
bynajmniej nie przesadzić, o co tak często mnie oskarżasz, wiedźminie...
Geralt? O bogowie, cóż tak drze dzioba?
– Ptaki – odrzekł wolno Geralt. – Cholernie dużo ptaków.
Akurat zobaczyli źródło hałasu. Tłumek przerzedził się, wszyscy
umykali przed kakofonią skrzeków, krakań i wizgów. Przed bardem i
wiedźminem stał kram, jeden z okazalszych. Prawdziwa forteca o murach
i krenelażach zbudowanych z klatek i klateczek. Ptactwo wszelkiej maści
nie przesiadywało jednak grzecznie za drutami i kratami, przeciwnie,
rzucało się jak szalone, robiąc piekielny raban i dymiąc pierzem.
– Hola! – wołał jeden ze strażników festynu, co poznać można było po
przypiętej do skórzni odznace. – Co tu się wyprawia? Natychmiast
uspokoić eksponaty! Ty, dziewko, kto tutaj rządzi?
Wywołana dziewczyna, jasnowłosa i zgrzebnie odziana, nosiła
znamiona pracy przy ptakach – podrapane przedramiona, zafajdany
ubiór. Pod wzrokiem strażnika i gapiów cała się strwożyła.
– Panie... Same zaczęły, ot, naraz, znikąd...
– Ty się mi nie tłumacz, jeno wołaj pryncypała!
– Kiedy go nie ma! Zniknął przed trzema dzionkami, samą mnie
zostawił...
– Prawda! – wtrącił się ktoś z przeczuwającego ciekawy spektakl
audytorium. – Słyszałem, że przed paroma dniami Ptasznik popijał „Pod
Mszystym Trollem” i gadał, że czeka go nie lada wyprawa!
– Prawda! – dodał ktoś inny. – I jajo miał! Jajo pokazywał!
– Zawsze z jajami chodził!
– Że jakieś magiczne!
– Się burda zrobiła, jak ludzie Łowczej chcieli zatrzymać Ptasznika!
– Cisza! – huknął strażnik, ale lawina głosów już go przysypała.
Przez tłum przepchnął się łysawy i tłustawy jegomość w kapłańskich
szatach.
– Nie ptaki to, lecz pomioty demoniczne! – zawrzasnął. – Musowo je
opętało! Ja się na tym znam, jam miewał z opętańcami do czynienia!
Słuchajcie, ludkowie, co wam rzeknę!
– Mów, mów!
– Za wiele tu bezbożnictwa! Dzień cały przechadzam się między
oznakami herezji i bluźnierstwa! Cudami je zwiecie, a wszak cuda
przynależne są bogom! Toteż powiadam wam: cała owa Cudowianka to
jeno łże-cud, a ja położę mu kres!
Tłum zagroził mu wygwizdaniem. Kapłan prędko skorygował treść swej
perory i wrócił do tematu demonów, znacznie bezpieczniejszego i
chwytliwszego:
– Bierta się za oręż, co kto ma, i ubijta tę przeklętą sforę! A
pospieszajcie, nim demon wyjdzie z ptasiej formy i skrupi się w swe
prawdziwe a przeraźliwe cielsko!
– Panie! – załkała dziewczyna. – Tak nie można...
– Jak nie można, jak można! Będzie mi tutaj dyktowała, co wolno, a co
nie, jakby się równa bogom mianowała! Toż to podchodzi pod
bluźnierstwo! Bierta się za ptaki, ludzie dobrzy, i to czym prędzej, a ty,
dziewko, pójdziesz no ze mną na, ten-tego, boski sąd!
Strażnik zamierzał chyba stanąć po stronie dziewczyny, ale arytmetykę
znał na tyle, by poddać się pod przewagą liczebną rozjuszonego tłumu.
Ktoś tam jeszcze apelował o umiar, inny o rozsądek – bezskutecznie.
Geralt i Jaskier utkwili w ścisku, nie mogąc się wycofać. Poeta zerknął
na wiedźmina. Geralt bił się z myślami, a myśli te dotyczyły bicia. Aż w
końcu charakterystyczne dla tłumu podniecenie i ogłupienie sięgnęło
zenitu i z ciżby wystąpiła czwórka dyrygowanych przez kapłana
przodowników świętej pracy. Wyglądali na nieźle podpitych, może
dlatego tak garnęli się do roboty. W dłoniach mieli noże.
Dziewczyna wskoczyła między nich a klatki, zasłoniła je własnym
ciałem.
Ptactwo rzucało się, robiło wrzawę.
Geralt bywał już w podobnych sytuacjach. Oglądał samosądy. Zawsze
towarzyszył im ten sam dylemat. W końcu podjął decyzję.
Przełokciował się przez tłum, przepchnął między gapiami, skoczył
naprzód, ku czwórce nożowników. W ludzkiej gęstwie nie miał jak
sięgnąć po przewieszony przez ramię miecz. Teraz też zeń zrezygnował.
Pięści za bardzo go świerzbiły.
Stojący na uboczu kapłan zachował czujność.
– Czarci odmieniec! – zawył. – Kochanek wiedźm! Monstrum
białowłose, wszeteczny krwiopijca! I jego brać, ludzie!
Z tym krwiopijcą to przesadził, przemknęło Geraltowi przez myśl.
Potem wiedźmin przestał myśleć. Dylemat zmienił się w „bić albo nie
być”. Czwórka rozochoconych mężczyzn zwróciła się ku niemu z bronią.
– Odstąpcie – powiedział wolno, rozciągnąwszy wargi w
praktykowanym przez lata uśmiechu. – Rzućcie noże. I spieprzajcie, nim
się zeźlę.
Ale tamtych nie przekonałaby nawet cała gama paskudnych
uśmiechów. Także umieli liczyć. Czterech na jednego, plus dobre dwa
tuziny widzów – zgodnie skonstatowali, że nadarza się okazja do
zdobycia poklasku.
Ustawili się w półokręgu. Okamgnienie i Geralt już ocenił całą czwórkę.
Kuternoga, pewnie eks-wojskowy. Dalej siłacz z wymalowaną na obliczu
oskomą do bójki. Pretendent do miana fechtmistrza, trzymający nóż niby
miecz. I kieszonkowiec, człeczek niski i szczurzy, przerzucający broń z
dłoni do dłoni.
– Ostatnia szansa – ostrzegł wiedźmin.
– Bij czarta...! – wydarł się kapłan. – Bij, kto w bogów wierzy!
Widać wiara w narodzie pozostawała silna, bo zgraja runęła na Geralta
bez zawahania.
Ziarenko prawdy tkwiło w słowach kapłana: w tym momencie Geralt
przypominał czarta. Na czarno odziany i diablo szybki, bez problemu
uniknął pierwszych, niewprawnych dźgnięć. Wymanewrował
przeciwników, kuternogę kopnął w zdrowe kolano, upadającego trzasnął
na odlew prosto w zęby. Siłacz zawarczał, cisnął nóż na ślepo i wybrał
gołe pięści. Źle wybrał. Geralt nie dał się trafić sierpowym, wysmyknął z
próby uchwytu i sam zdzielił osiłka w podgardle. Tamten zagulgotał,
runął jak długi. Fechtmistrz wypełnił po nim lukę.
Gdyby Geralt miał refleks człowieka, cięcie by go dosięgło. Oczywista,
nie dosięgło. Pchnięty fechtmistrz potknął się o kuternogę, zakołysał
komicznie i wylądował ciężko na tyłku.
Kieszonkowiec miał więcej instynktu samozachowawczego, lecz nie
mniej chęci do mordu. Nie ryzykował. Obskoczył Geralta i runął nań od
tyłu. Nawet nieludzka zwinność wiedźmina, nawet sekundująca jej
świadomość pola walki nie pozwoliłyby na unik.
Ale unik był niepotrzebny. Kieszonkowca trafił z rozmachem ceber
pełen zeskrobanych ptasich odchodów. Rozpękł się od uderzenia i oblał
niedoszłego zabójcę od stóp do głów, a ów rymnął z jękiem na ziemię.
Geralt odstąpił od pożałowania godnego widoku.
– Dzięki, Jaskier. W samą porę.
Bard, który gdzieś się zapodział na czas mordobicia, promieniał dumą,
prężył wątłe ramiona i już-już miał się zacząć kłaniać widowni.
Powstrzymał go apel pobielałego ze złości kapłana.
– Ludu! – zawołał świątobliwy mąż. – Pozwolita na panoszenie się
parszywców w tym błogosławionym miastku...?
Geralt postąpił ku niemu dwa kroki. Twarz kapłana nabrała selerowej
karnacji. Próbował się cofnąć, acz bez powodzenia, zbiegowisko
blokowało drogę ucieczki.
– Jeszcze jedno słowo – ostrzegł wiedźmin. – Jeszcze jeden „plugawiec”
albo „parszywiec”, a zrobi się naprawdę plugawie i parszywie. Bardziej
niż dotychczas.
– Plugawcze! Parszywcze! Nie będziesz mi tu...
– Widzisz, co noszę na plecach? Widzisz. A widzisz, co sam masz za
plecami?
Kapłan, mimochcąc, obrócił się na pięcie.
Geralt nie musiał uciekać się do postępu, aby wyprowadzić cios. Ale
teraz zyskał okazję do kopniaka w zad. Huknięty z wielką wprawą kapłan
poleciał szczupakiem w rozstępujący się tłum i zanurkował prosto w
majestatyczną pryzmę gnoju.
– Dzięki wam, panie – odezwała się opiekunka kramu. – Dzięki, ale
teraz to musicie...
Wtedy do gry wkroczyły siły prawa.
– Spokój! Nastąpić się! Nazad! – ryczał strażnik, wcześniej zepchnięty na
ubocze. Ryknięcie nie podziałałoby, gdyby nie autorytet, spotęgowany
nagle poprzez pojawienie się jego trzech towarzyszy. – Gdzie są
prowodyry? Dawać mi ich tutaj!
– Zmykaj, Jaskier – mruknął półgębkiem Geralt. – Ja się jakoś wykręcę.
– Wypraszam sobie, to ja mam eksperiencję w wykręcaniu się!
– Idź, cholera!
Jaskier zdążyłby ulotnić się przed interwencją straży, ale wonczas, na
domiar złego, na skraju ciżby zmaterializowali się trzej bracia.
– Mamy go! Łapać chędożeńca! Tera nie umkniesz, wywałaszymy cię na
miejscu...
– Zostaję – powiedział blady Jaskier. – Hola! Panowie straż! Aresztujcie
nas! Przyznajemy się! Do wszystkiego! Pójdziemy po dobrawoli! Zabierzcie
nas!
Strażnicy postąpili gwoli jego życzenia.
III
Zamknęli ich – tego się spodziewali. Ale nie sądzili, że miejscem
odosobnienia będzie alkierz na tyłach karczmy, tej samej, na której ganku
popijali byli piwo przed całą awanturą.
Straż zachowywała się z rezerwą. Odebrali Geraltowi broń, odpowiadali
zdawkowo, kazali czekać. Na kogo, na co – nie uściślili. Jaskier dał upust
swej bogatej wyobraźni i jął roztaczać przed kompanem wizję
sprawiedliwości wymierzanej przez stróżów z rogatek cywilizacji. Poecie
nie zabrano lutni i wnet zaczął dopasowywać skoczne nuty do
malującego słodziutki obraz pięknosłowia.
Na zewnątrz wyżarzało się rozpalone letnim słońcem niebo. Strażnik
imieniem Kazmier, ten sam, który zawiadywał ich aresztowaniem,
przyszedł na krótko przed zachodem słońca.
Jaskier zaatakował go od progu z iście hrabiowską manierą:
– Zaiste, panuje tutaj degrengolada obyczajów! Godzi się skazywać
gości waszej Cudowianki na zamknięcie, ot, tak, bez słowa wyjaśnienia, z
niepewnością w głowach i, co ważniejsze, o pustym brzuchu?
Kazmier skinął na kogoś dłonią. Wniesiono wcale wystawną kolację.
Jaskier nadął się już ponad stan hrabiowski.
– Co waść? – spytał zaniepokojony strażnik. – Zabrać? Nie zje waść?
Z Jaskra uszło powietrze.
– No przecież, że zjem.
Geralt sam nie od razu skorzystał z poczęstunku. Bardziej cieszyło go,
że pałaszowanie odebrało poecie okazję do zgubnego krasomówstwa.
– Wyliżą się – obwieścił strażnik, przeczuwając pytanie. – Dzięki niechaj
będą bogom, że nikomu nie stała się większa krzywda. Co? Co się tak
krzywicie?
– To na wzmiankę o bogach – wyjaśnił Geralt.
– Ha, mogłem się domyślić! Wiedzcie, że i świątobliwemu Karasiowi nie
ujdą na sucho jego podjudzania. Tutaj ziemia neutralna i ta, no, świecka.
Miał już z nami wcześniej na pieńku.
– Dobrze słyszeć.
– Mimo to muszę rzec, żeście przesadzili.
– Przesadziłem – przyznał Geralt. – Wszyscy przesadziliśmy. Moja wina,
panie stróżu. Mam uczulenie.
– Na cóż, e?
– Na tępotę.
– Rozumiem, rozumiem, doskonale rozumiem. – Strażnik uśmiechnął
się szelmowsko. – I widzę, że spodobacie się jej.
– Spodobamy się komu?
– Wyście są wiedźmin, dobrze utrafiłem?
– Dobrze. Zdradził mnie miecz, medalion czy parszywość?
– Ej tam, panie wiedźmin, nie bierzcie do serca słów świątobliwego
Karasia. Nie dalej jak wczoraj parszywością nazwał gabinet luster, jako że
niby wykrzywiają i oszpecają stworzony przez bogów obraz człowieka. A
po prawdzie to wyrok wydał po napatrzeniu się w te akurat lustro, które
nie wykrzywiało niczego...
– Dosyć o kapłanie, jeśli można. Komu się mamy spodobać?
– Wielkiej Łowczej. Niedługo wróci i ani chybi będzie chciała się z wami
rozmówić, panie wiedźmin.
– Jakoby o czym? O incydencie na targu?
– Gdzie tam. Chociaż... Chociaż tak. Idzie bowiem o ptaki. Po posiłku
zapraszam na zewnątrz i o zachowanie upraszam. Jest coś, co
powinniście zobaczyć.
●
IV
Jaskier, Pół wieku poezji
...jak z pewnością Ci wiadomo, Czytelniku, mimo iż brałem udział w całej
owej kołomyi z żar-ptakiem w roli głównej, nigdym nie ułożył ballady
opiewającej te niewywczasy. Powód był prozaiczny i prosty, chociaż nie
prostacki – zawiniła trauma, poważna boleść i złe asocjacje, jakie osiadły
we mnie po naszej wspinaczce na wzgórze opodal Cudowianki. Lęk ten
wiązał się z mą sztuką, albowiem, jako poeta i bard, odegrałem kluczową
rolę w owych brzemiennych w skutki wydarzeniach. Nie uprzedzając
jednak faktów, rozpocznę od tego, co poprzedziło forsowny marsz.
Naradziwszy się z Geraltem na ustroniu, zgodnie skonstatowaliśmy, że
nie mamy wyjścia – należy postąpić podług zawoalowanych rozkazów
Wielkiej Łowczej, którą w myślach jąłem nazywać również Wielką, acz nie
Łowczą, jeno samicą psa. Postanowiliśmy zatem wyruszyć jak najprędzej
do podnóża skarpy.
Przed opuszczeniem Cudowianki zdybała nas dziewoja z kramu owego
tajemniczego Ptasznika; choć nadal potarmoszona i cokolwiek niezgrabna,
to z wdzięczności za moje i wiedźmina wstawiennictwo nielicho
wypiękniała. Co więcej, miała dla nas wywdziękę. Amulet dwugwiaździsty,
rzekomo symbol Baal-Zebutha, mrocznego bóstwa ze Wschodu. Jak się
wnet pokazało, i ona znała legendę o rarogu i tym, że pokonał go smok –
manifestacja owego bożka.
Geralt, jak to Geralt, nie chciał przyjąć podarunku. Jam okazał więcej
taktu i zmusił go do wzięcia medalioniku, pięknie podziękowawszy i
zauważywszy, że kapłan imieniem Karaś, gdyby złapał dziewczynę na
posiadaniu takich akcesoriów, niechybnie kazałby ją wybatożyć. Odparła,
rezolutna młódka, że raczej wypada nam podziękować, a nie narzekać,
zresztą Karasia przecież już nie ma. Przepadł, tak samo zresztą jak jej
chlebodawca. Czyli Ptasznik.
Niewiele mogła nam o nim powiedzieć, jako że zatrudnił ją raptem przed
tygodniem, zaraz po tym, jak samojeden zjechał do Cudowianki wraz ze
skrzydlatą menażerią. Był to introwertyk kochający swój introwertyzm i
broniący się na każdym kroku przed włomem w swój bezpieczny kokon;
innymi słowy – samotnik, mruk, gbur i cham. To zły człowiek był, tak nam
powiedziała. I życzyła jeszcze na odchodnym szczęścia.
Niestety, życzenie widać nie pomogło, albowiem szczęścia mieliśmy
niedostatek.
Zaczęło się od chaszczy. Zielona potworność splątanych gałęzi,
wykrotów i wszędobylskich pajęczyn utrudniała nam wspinaczkę od
samego początku. Ludzie Łowczej i ona sama towarzyszyli nam, mając
zamiar odstawić nas do miejsca, do którego sami uprzednio dotarli.
Wszędy panowała cisza, brakło bowiem ptasich trelów i świergotu. Ich
miejsce wypełniło robactwo.
Sam, jak Czytelnikowi wiadomo, podczas długich wojaży uodporniłem
się na leśne niewygody, lecz wiedziony skromnością przyznam, że tego
dnia i ja wzdrygałem się przed nawiedzającymi nas chmarami komarów-
koszmarów. Zdawało mi się również, że ktoś nas śledzi, lecz nie dzieliłem
się podejrzeniem z ludźmi Łowczej.
W końcu stanęliśmy na polanie, wysoko, a het-het pod i przed nami
rozciągała się panorama doliny, wioseczka i jezioro niepomne zagrożenia,
jakie tkwiło zaraz za miedzą. Tutaj Łowcza wskazała nam ścieżynę, jedyną
wiodącą ku kasztelowi. Zakręcała ona dzikimi serpentynami nad stromym
klifem, opadającym dobre dwieście stóp ku ziemi. Aż się w głowie kręciło i
najmężniejszym z mężnych.
– Idźcie – wyrzekła nam na pożegnanie Wielka Łowcza, patrząc
kaprawymi oczkami. – Znajdźcie przejście. Melodią czy wiedźmińskimi
refleksami, mi to zajedno. Znajdźcie tego sukinsyna Ptasznika i wyjmijcie
mu jajo raroga z rzyci.
Posłuchaliśmy, bo drabów miała tuzin, a wszyscy równie kaprawi i
nieprzyjemni. Już sam na sam z Geraltem, idąc ponad otchłanią, zapytałem
o eliksiry i powód, dla którego nie spożył ich zawczasu. Odparł, że „to będą
tylko ptaki, jeśli w ogóle”. Mimo mych namów, pozostał po oślemu uparty.
A omylił się, bo to, owszem, były ptaki, lecz nie „tylko”, ale „aż”.
Rychło przekonaliśmy się, dlaczego zbrojna banda onej Łowczej nie
podołała zadaniu i zlękła się ptaszysk. Zaatakowały nas znienacka,
kiedyśmy szli skalnym gzymsem ponad przepaścią. Przyleciały znikąd,
jakoby były osami, co ledwie wygrzebały się z ziemnych gniazd. Cały rój
pierza i dziobów. Zanim opadła na nas ta chmura, wiedźmin kazał mi
cofnąć się co rychlej i sam zamiarował uradzić ptakom z pomocą miecza i
Znaków. Zbyłem jego pomysł i wyrzekłszy się lęku, zrobiłem to, o czym
prawiły legendy: zawładnąłem oszalałym ptactwem przy pomocy śpiewu.
Tak było, wierny Czytelniku.
Moją mocą uniknęliśmy pokłucia, zadziobania, zakłapania. Prawdę
głosiła stara opowieść! Wyznam, iż mimo dogłębnego przestrachu, jaki nie
odpuszczał mnie tamtego poranka, stanąłem skromnie na wysokości
zadania. Tak! Własnoręcznie odegnałem chmarę ptaszysk! Pierwsze nuty
na lutni nietrzęsącymi się palcami (gdyż były to palce artysty) i pierwsze
linie ballady o żar-ptaku, tyle wystarczyło z nawiązką, aby zażegnać
niebezpieczeństwo. I nie wierzcie Arnusowi de Mitthoff, jeśli twierdzi
inaczej, ten zawistnik, beztalencie i wał, nie śpiewak i bard, jako ja!
Ptaki jakby nagle trzeźwość wzięła. Cały ten gatunkowy miszmasz naraz
podzielił się, pogrupował, rozleciał na boki, przepadł i oczyścił z siebie
nieboskłon. Prawdziwe ukoronowanie mej wcale długiej a owocnej
kariery, moment triumfu sztuki nad życiem, piękna nad chaosem, chociaż
wyznam, że już po wszystkim wzięła mnie jeszcze potworniejsza trwoga.
Mimo to zaiste żal przeogromny, iż nie było tam audytorium, które
mogłoby podziwiać mój arcydzielny wyczyn!
Wiedźmin, jak to on, podziękował sucho i głucho, a nic po sobie nie dał
poznać, że spełniająca się treść legendy, istny cud, którego był
beneficjentem, jakkolwiek go przejmuje. Zauważyłem, podobnie jak i Ty,
Czytelniku, iż mój druh Geralt niejednokrotnie za bardzo próbował
uchodzić za rezonera, któren nie ulega powabom nadnaturalnego.
Niedługo później stanęliśmy na przedprożu kasztelu. Zgrabny
budyneczek, niczego sobie siedziba, nawet mimo wyzierających z okien
gałęzi i bluszczu, nawet mimo sadzy pokrywającej ściany podwórca. Tam,
na dziedzińcu, nareszcie i Geralt uczynił coś pożytecznego i przyłożył się
do sukcesu naszej wyprawy.
Owóż spomiędzy stosów kamieni, z całego tego bajzlu, naraz trysnął
ogień. Wykwity płomieni, z których jeden wyprysnął nieomal między mymi
stopami, prawie pozbawiając mnie możliwości spłodzenia progenitury. Nie
dziw się zatem, Czytelniku, wspomnianej przeze mnie traumie i niechęci
do ułożenia ballady o mych czynach w Cudowiance, nieważne, jak
mężnych. Geralt natomiast skorzystał ze swego iście kociego refleksu i
wprawnie przemknął przez labirynt pionowych płomieni, mnie
pozostawiwszy w tyle.
Jak się okazało, kiedy dosięgnął przeciwległej bramy, ognie zgasły. Ot,
fanaberie zdziczałej magii. Razem przekroczyliśmy więc drugą bramę. I na
rozległym tarasie, z którego wzrok sięgał chyba po masyw Mahakamu,
zastaliśmy praprzyczynę naszych nieprzygód, to jest: owego Ptasznika.
I było zupełnie tak, jak się tego spodziewałem – przyziemnie i
niegórnolotnie, albowiem nie może być górnolotnym ktoś, kto siedzi z
jajem w dupie.
●
Stali już przed kasztelem, gdy dogoniły ich ptasie krzyki i ludzkie
wrzaski.
Do Geralta dotarło też coś innego, coś więcej. Głos wybrzmiewający od
razu w głowie, zgrzytliwy, niski, obcy i nieludzki. Wiedział, że to odzywał
się raróg.
Wróć, nakazywał. Pomóż. Nagroda. Moc. Dla ciebie.
W wolnej dłoni Geralt ścisnął medalion – nie wilczy, ale ten otrzymany
od eks-pomocniczki Ptasznika. Amulet Baal-Zebutha, dwie czarne
gwiazdy.
– Zdaje się – wtrącił Jaskier – że błyskotka na nic się nie zdała. Jedyny
cud, jaki dziś nie ożył...
Moc. Wróć!
– Nie – odparł powoli Geralt. – Może i jest w tej legendzie krzyna
prawdy... Jak to było? Raróg i smoczyca, zabijające się wzajemnie? Dwa
zła, a żadne z nich mniejsze ani większe, zło pokonujące zło, wspólne
unicestwienie? Niech tak będzie. Zostawmy ich sobie, Łowczą, Ptasznika i
raroga, ich miecze i ich przeznaczenie. Chodź, Jaskier. Niech zła mierzą
się ze sobą. Nic tu po nas.
...nie myśl, znów ozwał się głos, że wychodząc, stajesz się neutralny. Że
zostawiając zło złu, sam stajesz się dobry. Kim jesteś, wiedźminie, jeśli nie
kresem cudów, przynosicielem końca, stworzycielem epilogów? Wróć i
choć raz odkup swe winy, ocal mnie, ocal cud!
Wróć, wiedźminie! Nie uciekaj przed przeznaczeniem!
To nie moje przeznaczenie, pomyślał-odpowiedział Geralt i nie
odwracał się więcej. Nie oglądał się na trzepoczące jęzory płomienia,
wspinające się po ścianach kasztelu, ani na ptasi wir ponad tarasem. Nie
reagował na zawodzenie, przechodzące od basowego ryku wściekłości po
wysoki, płaczliwy lament.
Wzgórze ponad Cudowianką płonęło jeszcze długo.
●
Edrick nie kłamał. Równo tydzień później Geralt opuścił loch, którego
był jedynym więźniem. Miecze czekały w przeznaczonej mu komnacie w
towarzystwie mieszka z brzęczącą monetą, świeżych ubrań oraz służącej,
która zaprowadziła go do łaźni. Dowiedział się od niej, że większość
arystokratów opuściła zamek. Do tej większości nie zaliczała się jednak
królewska czarodziejka i wiedźmin obiecał sobie, że złoży jej wizytę, gdy
tylko zmyje z siebie stęchły zapach lochów.
Lokaj zapytany o drogę do komnaty Neyd popatrzył na Geralta, jakby
ten był niespełna rozumu. Oświadczył, że pani właśnie śniada i nie
przyjmuje gości. Jeśli już koniecznie ma do niej jakąś sprawę, lepiej
odłożyć rozmowę do popołudnia. Usłyszawszy, że gość nie ma zamiaru
czekać ani chwili dłużej, służący udzielił niezbędnych instrukcji, po czym
udał, że odchodzi w swoją stronę. Geralt słyszał jego ciche kroki za sobą,
po chwili dołączyły do niego dwie inne osoby. Wiedźmin przelotnie
zastanowił się, na jakiego rodzaju przedstawienie mają nadzieję
mieszkańcy zameczku.
●
Komnata Lytty mieściła się, jakże tradycyjnie dla maga, w jednej z wież.
Zamek, niegdyś przygraniczna twierdza, teraz jedynie pałacyk myśliwski,
od jakiegoś czasu przestał pełnić funkcje obronne. W ścianach z szarego
kamienia wybito wielkie okna, które wpuszczały do środka zimne światło
pochmurnego poranka. Środek pomieszczenia zajmowało ogromne łoże z
baldachimem wspartym na kolumnach z ciemnego drewna, przed którym
rozłożono niedźwiedzią skórę. Znalazło się też miejsce na
płaskorzeźbioną szafę, spory kominek, biurko, dwa krzesła oraz duże
stojące lustro w srebrnych ramach, obok którego przycupnął niewielki
stolik. Znajdowało się na nim niewiele rzeczy: flakon z górskiego
kryształu, puderniczka z mlecznego szkła, czarne, zdobione laką puzderko
oraz szczotka do włosów wykładana masą perłową i srebrem. Koral
siedziała w łożu i rzeczywiście jadła śniadanie, które przyniesiono jej na
stoliczku o kunsztownie rzeźbionych, srebrnych nóżkach. Właśnie
nakładała sobie żurawinową konfiturę na posmarowaną twarogiem
połówkę bułki. Czarodziejka miała na sobie koszulę nocną, ale
najwyraźniej zdążyła już zrobić makijaż i ułożyć włosy. A także spryskać
się perfumami, gdyż Geralt poczuł delikatną woń jaśminowca, zmieszaną
z ostrzejszą nutą jodłowej żywicy. Lytta nie sprawiała wrażenia
zaskoczonej. Zmierzyła swojego gościa badawczym spojrzeniem spod
starannie wymodelowanych brwi. Inaczej niż dwórki, nadała im kształt
bardziej przypominający skrzydła niż cienkie łuki. Oczy czarodziejki miały
bladobłękitny kolor zimowego nieba. Wiedźminowi wydało się, że kącik
umalowanych ust Koral uniósł się lekko.
– Bardzo mnie cieszy, że skorzystałeś z kąpieli. Mężczyźnie nie przystoi
śmierdzieć, kiedy udaje się z wizytą do sypialni damy.
– A ja mógłbym odpowiedzieć, że damie nie przystoją pomówienia.
– Ale wiesz, że byłyby to jedynie pobożne życzenia, a przecież ty nie
jesteś pobożny. Poza tym to nie były pomówienia. No, nie strój takiej
obrażonej miny, Biały Wilku. Nie udawaj, że nie wiesz, iż twojej sławie
pogromcy potworów towarzyszy niemal równie wielka sława konesera
niewieścich wdzięków.
– Mam swój rozsądek.
– Masz, dowiodłeś tego dobitnie. Nie można tego jednak powiedzieć o
księżniczkach. – Lytta skinęła dłonią i jedno z rzeźbionych krzeseł
przesunęło się nieco bliżej łóżka.
– Usiądź. Kawy? Tylko nie pochlap mi pościeli.
Geralt skorzystał z zaproszenia. Zauważył przy tym, że jego gospodyni
zawczasu pomyślała o drugiej filiżance. Koral nalała do niej ciemnego
napoju, dodała mleka, a potem kolejnym, całkiem wdzięcznym gestem
posłała parujące naczynie w jego stronę. Gdy zaczęła smarować następną
bułkę, wiedźmin pożałował, że wybrał się do Neyd bez śniadania.
– Słyszy mi się, że bułeczką też byś się poczęstował – skomentowała
czarodziejka. – Niech tak będzie. – Talerzyk z pieczywem pożeglował w
powietrzu w ślad za filiżanką.
– Wolałbym jednak wyjaśnienia.
Lytta uśmiechnęła się złośliwie, umościła wygodniej w śnieżnobiałej
pościeli, wsparła łokcie o krawędź stolika, złożyła dłonie, przechyliła
głowę.
– Zacznijmy od tego, że król Belohun ma zdecydowanie staroświeckie
poglądy. Starannie planuje polityczne małżeństwa córek i chciałby, aby
szczęśliwy pan młody po nocy poślubnej zobaczył krew na prześcieradle.
Księżniczki, co dosyć oczywiste, mają na ten temat zupełnie inne zdanie.
Wierz mi lub nie, ale wymyśliły sobie ostatnio konkurs na to, która
ciekawiej straci cnotę. A Livia, jak mi się zdaje, odkryła w sobie chętkę na
niebezpiecznego i dzikiego mężczyznę.
Geralt chciał coś odpowiedzieć, ale odkrył, że brakuje mu słów. Czego
jak czego, ale kaprysów znudzonych szlachcianek nie zamierzał zgłębiać.
– Ułatwię ci zrozumienie. To trochę tak, jak odczuwać nieprzeparty
pociąg do czarodziejek. – Koral uśmiechnęła się czarująco, lekko mrużąc
przy tym oczy okolone długimi, przyczernionymi rzęsami. – W każdym
razie służka, na którą czekałeś, miała w istocie zaprowadzić cię na
spotkanie ze swoją panią. Przyznam, że jedyne, czego żałuję, to że nigdy
nie dowiem się, jaką miałbyś wtedy minę. Choć ta, którą masz teraz,
stanowi pewne przybliżenie...
– Ale to nie wszystko – podjęła po efektownej pauzie. – Musisz
wiedzieć, że księżniczka Milena, która, jak pewnie zauważyłeś, szanse na
zwycięstwo w tej rywalizacji ma raczej marne, uznała, że więcej zabawy
dostarczy jej poinformowanie kogo trzeba w momencie, gdy któraś z
sióstr będzie bliska osiągnięcia celu. Tak więc sytuacja miała spore szanse
z niezręcznej stać się prawdziwie kłopotliwą. Mogłoby się skończyć na
czymś więcej niż tylko tygodniu w lochu.
To powiedziawszy, Lytta dolała sobie kawy i upiła kilka łyków, dając
wiedźminowi czas na przetrawienie zasłyszanych informacji. Potem
odstawiła stolik i przeciągnęła się. Biały jedwab jej koszuli nocnej był
zachwycająco cienki. Geralt złapał się na tym, że zastanawia się, czy jego
rozmówczyni używa swojej słynnej koralowej szminki wyłącznie do
malowania ust.
– Edrick nie okłamał cię także w kwestii Reinhardta – podjęła Lytta,
umościwszy się wygodnie na poduszkach. Ku zadowoleniu wiedźmina nie
podciągnęła kołdry, mimo że w pomieszczeniu było dość chłodno. Miało
to swoje intrygujące konsekwencje.
– To ten królewski bratanek z szerokimi planami?
– Tak. Wśród nich znajdował się też taki, by miłościwie nam
panującego Belohuna spotkał wypadek na polowaniu. Sądzę, że nie
przystałbyś na taką propozycję. Ale przyznaj, nie chciałbyś być w to nawet
zamieszany. Widzisz więc, że w zasadzie powinieneś odczuwać
wdzięczność za uchronienie cię przed licznymi kłopotami.
Geralt uśmiechnął się cierpko.
– Z dużą niechęcią muszę przyznać ci rację, Lytto. Wątpię jednak, byś
zrobiła to jedynie w celu uchronienia mnie przed dworskimi intrygami.
Opowiedz mi lepiej o Wiedźmim Jarze, do którego król wraz ze świtą nie
odważyli się wybrać bez asysty wiedźmina.
Czarodziejka spoważniała.
– Trudno odcedzić prawdę od legend. Miejscowi nie zapuszczają się
tam, twierdzą, że to przeklęte miejsce. Choć czasami słyszy się opowieści
o Śnieżnej Pani, która w najkrótszą noc roku zjeżdża z gór ze swoim
orszakiem i zbiera dusze zamarzniętych. Są jeszcze inne historie, w
których białe wilkołaki o krwistoczerwonych oczach porywają dzieci,
starców zbierających chrust i samotnych podróżnych. Odkąd jestem
doradczynią króla Belohuna, nie słyszałam jednak o żadnym przypadku,
którego nie dałoby się wytłumaczyć czymś mniej jednoznacznym niż
wilkołaki albinosy. Podróżni i dzieci ginęli nieraz, zwłaszcza zimą.
– I starcy.
– Tak, nie możemy zapominać o starcach i pozostawionych w żalu
nieutulonym rodzinach. – Koralowe usteczka Neyd wykrzywił brzydki
grymas. – Zwłaszcza gdy zbliża się przednówek. Być może wilkołaki mają
wtedy jakieś święto. Tylko że... – Lytta zmarszczyła brwi. – Jednak jest coś
dziwnego. W okolicach Jaru ludzie giną najczęściej podczas zimowego
przesilenia. Zeszłego roku nie było mnie tutaj podczas polowania, więc
nie widziałam tego na własne oczy, słyszałam tylko opowieści
naganiaczy. Ponoć natknęli się na chłopaka zmierzającego w stronę gór.
Nie odpowiadał na ich pytania, a gdy próbowali go zatrzymać, wyrywał
się. Ktoś go uderzył. Wtedy, wedle opowieści, dzieciak jakby się obudził.
Był przerażony, kiedy dowiedział się, gdzie jest. Dlatego przyjechałam.
Zbadałam okolicę i czuję drgnienia mocy. Delikatne zmarszczki, które
zagęszczają się w pobliżu Jaru.
– I temu właśnie zawdzięczam tę jakże uprzejmą rozmowę – przerwał
jej Geralt. – A także wspominaną wcześniej przysługę. Bo przecież mogłaś
po prostu ostrzec mnie, bym opuścił zamek, zanim arystokraci zechcą
wplątać mnie w swoje gierki.
Lytta odwzajemniła ostre spojrzenie wiedźmina. Nie wydawała się
speszona. Raczej usatysfakcjonowana.
– Tak.
– A na jakiej podstawie przypuszczasz, że chętnie podejmę się wyprawy
w prawdopodobne miejsce mocy, i to w czasie, kiedy jego siła rośnie? Z
powodu mojej przesławnej słabości do czarodziejek?
Koral zaśmiała się cicho i usiadła prosto, pozwalając materiałowi
koszuli jeszcze bardziej uwypuklić jej wdzięki. Czarne loki malowniczo
rozsypały się na ramionach czarodziejki.
– Może też ciekawości. Chęci zarobku, który pozwoliłby ci spędzić zimę
w jakimś przyjemnym miejscu. Pewnej... hm, przyzwoitości, bo przecież
niewykluczone, że faktycznie giną tam ludzie. Poza tym, jeżeli mi
odmówisz, pojadę sama, a jeśli coś mi się stanie...
Geralt zaśmiał się sucho.
– Jesteś chyba pierwszą osobą, która posądza mnie o posiadanie
sumienia.
Wzruszyła ramionami.
– Sądzę, że raczej pierwszą, która powiedziała to głośno. Liczę się
również z tym, że zechcesz mi towarzyszyć także po to, by w razie,
gdybyśmy znaleźli tam coś bardzo niebezpiecznego, odwieść mnie lub
powstrzymać przed sięgnięciem po to.
– Przeceniasz mnie. Tyle założeń, a przecież wcale mnie nie znasz.
Uśmiechnęła się tak, jak wtedy, gdy wszedł, jednym kącikiem ust.
– Czyżby? Udowodnij mi zatem, że się mylę. Podziękuj za poczęstunek,
wstań i wyjdź. A potem... potem możesz się zastanawiać do woli, co by
było, gdybyś jednak zdecydował się zostać. – Odchyliła się nieco do tyłu,
wsparła na łokciu. Ramiączko koszuli zsunęło się kusząco. Miała to
wyćwiczone czy korzystała z telekinezy?
Wiedźmin uniósł się z krzesła i nim zdążył się głębiej nad tym
zastanowić, przysunął mebel nieco bliżej.
– A ty, Koral? Czy mam rozumieć, że podzielasz upodobania Livii?
Lytta Neyd zmierzyła Geralta powłóczystym spojrzeniem.
– Nie uchodzi, żeby to kobieta prawiła mężczyźnie komplementy. Ujmę
to tak: bądź pewien, że nie każdego podejmuję w łóżku. Ale dość gadania,
wiedźminie. Decyduj się, bo zaczynam marznąć.
●
Wiedźmin nie wiedział, czy czar Koral faktycznie zadziałał, czy też
zwierzęta się zniechęciły. Mało go to obchodziło. Grunt, że zdołali dotrzeć
do zbocza doliny i znaleźć zasypaną śniegiem jamę pod osuwiskiem
skalnym. Skryli się tam i zjedli skromny posiłek. Lytta stworzyła niewielką
kulę ciepłego, bladożółtego światła. Wyczerpało ono jednak ostatnie
zasoby jej energii – gdy światełko rozbłysło, Geralt poczuł, jak
czarodziejka wiotczeje w jego ramionach. Ogrzewał ją swoim ciepłem i
czuwał, czekając na świt, wsłuchując się w niemilknące wycie.
●
Geralt poczuł, jak robi mu się niedobrze. Niejasne myśli już jakiś czas
temu skrystalizowały się we wspomnienie, stare, dawno zagrzebane,
bolesne. Próby. Ból, zmęczenie i strach. Otępiony halucynogenami umysł.
Świat gnący się, falujący na granicach pola widzenia. Co jest
rzeczywistością, a co złudzeniem? Tak jak wtedy, tak i tu, musiał wybrać. I
to musiał wybrać szybko, natychmiast, jeśli zamierzał ocalić życie. Ale
jeśli się mylił, jeśli to tylko szereg niefortunnych koincydencji, z których
wyciągnął błędne wnioski... Co ci przychodziło z prób uniknięcia
odpowiedzialności, zaszeptał złośliwy głosik w jego głowie.
●
Wąski korytarz wyprowadził ich na stok góry. Była noc, czysta i zimna,
roziskrzona gwiazdami. Geralt poczuł regularne pulsowanie mocy, tak jak
wtedy, gdy zbliżali się do doliny. Lytta wskazała dłonią ukośny żleb i
zaczęła się nim wspinać. Wiedźmin podążył za nią. Po niedługim czasie
czarodziejka zatrzymała się, odwróciła i poleciła mu przytrzymać się
czegoś mocno. Nakreśliła w powietrzu kilka symboli, a potem złożyła
dłonie. Ziemia zadrżała. Ze zbocza obok oderwało się kilka ostańców i
wielki płat śniegu. Lawina pomknęła po stoku i zasypała wejście do
podziemnej świątyni. Sekundę później na niebie rozbłysły zielono-różowe
wstęgi zorzy. Potem pulsowanie magii zwolniło. Neyd odetchnęła i
wypowiedziała kolejne zaklęcie. W powietrzu przed nimi zawisnął
obwiedziony błyskami elektryczności, wypełniony ciemnością prostokąt
portalu.
●
Od tamtej pory nie miała okazji go spotkać. Pewnie tak było lepiej.
●
Zbudziły ją bębny i trąbki. Zabawne, jak krótkie wydały się Koral dni
poprzedzające bitwę. Jak nagły ten świt powleczony szronem. Już czas.
Tutaj i teraz.
Nad strumieniem, który Koral mijała, jadąc do pozostałych magów,
pochylała się ciemnowłosa kobieta. Usłyszawszy stukot kopyt, uniosła
wzrok i zmierzyła Lyttę spojrzeniem pełnym namysłu. Czarodziejka
również przyjrzała się nieznajomej. Zmrużyła oczy, gdy wydało jej się, że z
koniuszków palców kobiety zamiast kropel wody spływa krew. Jednak
nie, to chyba tylko gra światła. Typ urody, a może sylwetka czarnowłosej
przywołały na wpół zatarte wspomnienie z dzieciństwa. Odepchnęła je od
siebie, to nie był czas na czcze rozważania. A może odwrotnie, czas był ku
temu idealny? Neyd pomyślała, że wszyscy najprawdopodobniej sądzą, że
przybyła pod Sodden z patriotyzmu lub poczucia obowiązku względem
swojego króla. A tymczasem znalazła się tutaj po to, żeby takie jak ona nie
musiały się rodzić.
Dowódca jednego z oddziałów kawalerii zmierzył krytycznym
spojrzeniem strój Lytty, czerwone pióra na kapeluszu i czerwone rękawy
kaftana, wystające spod kolczugi. Mężczyzna wskazał dłonią na ścielącą
się po równinie czerń.
– Ich magowie mają więcej rozsądku. Może jeszcze rozwiniecie
sztandar, żeby łatwiej było w was trafić?
Jego słowa niespodziewanie rozbawiły czarodziejkę. Nagle poczuła się
dziwnie lekka. Roześmiała się perliście, pstryknęła palcami i nad jej głową
załopotał proporzec z herbem. Dwa czarne kruki, jeden na białym, drugi
na czerwonym polu, przekreślone ukośną belką, oznaczającą
pochodzenie z nieprawego łoża. Kątem oka dostrzegła zdumienie na
twarzach niektórych arystokratów i kolegów po fachu. Zaśmiała się raz
jeszcze i uniosła dłoń, wokół której zakwitły języki płomieni.
– Niechaj więc próbują.
Sobiesław Kolanowski
Ironia losu
Dla mojego taty, Jerzego,
który wiele lat temu podsunął mi pod
nos Ostatnie życzenie
Schronił się pod głębokim okapem ze strzechy, w bezpiecznej odległości
od gospody. Wystarczająco blisko, by dokładnie widzieć wejście,
wszystkich wchodzących i wychodzących, równocześnie dość daleko, by
Tamra nie mogła wyczuć jego obecności. Tyle że nawet ten solidnie
przewieszony okap nie był w stanie uchronić go przed deszczem.
Przemoczony do samych gaci, wciąż przyjmował na siebie kolejne porcje
wody, strumieniami lejącej się z nieba i ciskanej podmuchami wiatru we
wszystkich możliwych kierunkach. Palce drętwiały mu z zimna i miały
szansę kompletnie zesztywnieć, zanim dojdzie do walki. To dlatego
upierała się, żeby z nią nie przychodził, przez tę cholerną pogodę?
Przecież wiedziała, że on woli być tutaj, że musi, by mieć pewność, czy
temu dziwadłu nie przyjdzie do łba nic durnego, nie rzuci się na nią z
mieczem. Nie wiedzieli, czy Tamra poradzi sobie z nim sama...
Na szczęście chyba nic złego się jeszcze nie stało. Chyba, bo okna
gospody były kompletnie zaparowane, zresztą deszcz siekł tak gęsto, że
jego strugi tworzyły smużystą zasłonę, przez którą niewiele było widać.
Ale światło spokojnie bije z wnętrza, nie słychać krzyków, nikt w panice
nie ucieka. Więc jednak nic się nie dzieje. Jeszcze. Pewnie weszła tam,
namierzyła go w ciemnym kącie pod ścianą i podchodząc bliżej, rzuciła
tym swoim ciętym języczkiem coś typu...
●
Cholera jasna, żeby chociaż z nieba zaczęły walić pioruny. Poczułby się
wtedy bezpieczniej, pewniej, przynajmniej jedno zagrożenie miałby z
głowy. Ale nie, tylko leje równo jak z cebra i nie widać nadziei na
poprawę. Po prawdzie nie widać praktycznie nic. Ile by oddał, żeby móc
podejść bliżej, podejrzeć, co dzieje się wewnątrz. Okna zaparowane, ale
może coś zdołałby zobaczyć. Tyle że wtedy ona bezbłędnie wyczuje jego
obecność, jak zawsze. I trudno przewidzieć, co byłoby gorsze w takiej
chwili – reakcja wiedźmina, który jak zwierzę odbierze rosnące w niej
napięcie jako przejaw agresji, czy wściekłość samej Tamry.
Chwilę trwało, zanim zrozumiał, że nie zdoła dotrzymać danego jej
słowa, nie wysiedzi w ciasnocie, bezczynnie czekając na jej powrót. Nie,
kiedy ona stoi twarzą w twarz z najbardziej naturalnym ze swoich
wrogów. Fakt, jeśli prawdą jest, co powiadają o wiedźminach, w starciu z
nim nie miałby żadnych szans, ale może gdyby ten odmieniec
rzeczywiście zaatakował Tamrę, a ona pokazałaby, co potrafi (przecież
widział ostatnio, zanim stracił przytomność), może wtedy zdołałby jakoś
pomóc, ot, choćby na chwilę odwróciłby jego uwagę, dając dziewczynie
czyste pole do ataku. W końcu nie walczył tak zupełnie źle.
Tymczasem było zupełnie spokojnie. A przecież dotarła do karczmy już
jakiś czas temu. Czyżby ten szaleńczy plan naprawdę się powiódł? Zaraza
by to wszystko. Nic go tak nie dobijało jak niepewność. I bezradność.
Dlaczego to tyle trwa? Jakby czas zatrzymał się w miejscu. Tamra siedzi z
nim spokojnie przy stole, a on jeszcze spokojniej mówi...
●
Zdaje się, że ulewa nieco zelżała. Choć krople deszczu (krople, już nie
strugi) zacinały coraz mocniej, coraz częściej zmieniając kierunek. To
wiatr. Przybierał na sile. Chorągwie przy baszcie hałasowały jak stado
lelków, słoma sypała się z dachów. Zły omen. Wraz z wiatrem przychodzili
oni. Więc jeśli nie jest to tylko kolejny tego wieczora wybryk natury,
lodowaty deszcz i wiedźmin razem wzięci mogą okazać się błahostką w
porównaniu z tym, co nadejdzie.
Dotychczas był przemarznięty, wściekły i zaniepokojony tym, że nie
może towarzyszyć Tamrze. Ale dopiero teraz zaczęło ogarniać go
przerażenie. Coraz rzadziej próbował przeniknąć wzrokiem okna
karczmy, coraz częściej wytykał nos spod okapu, starając się spojrzeć w
górę. Ale deszcz wciąż nie zelżał wystarczająco, by pozwolić na
podglądanie nieba. Hałas się nasilał. Skrzypiały targane wiatrem szyldy,
konie coraz głośniej rżały w stajniach. Tylko psy milczały. Pewnie
pochowały nosy pod dery, żeby przespać ten koszmar. Powinien uznać to
za przypadek, zwykły naturalny wiatr. Niemożliwe przecież, żeby
Margach tak szybko ich odnalazł. A jednak coś, jakieś wewnętrzne
przeczucie biło w nim na alarm.
Z karczmy wyszło dwóch rosłych mieszczan, którzy musieli
przytrzymać drzwi, by wiatr ich nie wyrwał. Trwało to jednak zbyt
krótko, by udało mu się dojrzeć cokolwiek w chwilowo widocznym
wnętrzu. Cofnął głowę i skrył się za rogiem. Wolał nie ściągać na siebie
uwagi podpitych jegomościów, którzy, przeklinając pogodę, zbliżali się do
niego. Jeden rozsupłał spodnie i zaczął szczać na ścianę za narożnikiem,
tuż przy nim. Gdy skończył, minęli go na wyciągnięcie ręki, nawet go nie
zauważając w tych ciemnościach. Uspokoił się nieco, uświadamiając
sobie, że w ten absurdalny wieczór tuż obok toczy się normalne życie
normalnych ludzi. Najwyraźniej również w karczmie, gdzie mimo deszczu
i wiatru (a może właśnie przez nie) ludzie pili, jak to często zwykli robić, i
rozmawiali ze sobą. Zresztą nie tylko ludzie.
●
– ...Chociaż nie zawsze tak było. Nie zawsze byłam niewinna. Zrobiłam
wiele okrutnych rzeczy. Ale nie próbuj mnie oceniać, wiedźminie, jeśli nie
wiesz, jak to jest rozpocząć żywot w błocie, z dala od rodziców,
kogokolwiek, kto mógłby obdarzyć cię elementarną opieką. Jedyne, co
wtedy masz do dyspozycji, to zwierzęcy instynkt przetrwania. Za wszelką
cenę. Wiedziałeś, że my, w przeciwieństwie do zwykłych ludzi,
pamiętamy wszystko? Rozumiesz, Geralt? Wszystko. Nie tylko tyle, ile i jak
mamy ochotę pamiętać. Nieważne. To minęło. Z wiekiem, tym razem już
podobnie do niektórych ludzi, rodziła się we mnie świadomość. Coraz
więcej empatii i pojmowania rzeczywistości. Aż w końcu, jak wielu moich
braci, pojęłam, że dzięki możliwości zmiany postaci mogę zamieszkać
wśród żywych, być jak oni. I tak się poukładało, że szybko trafiłam na
człowieka, z którym chciałam żyć.
Wiedźmin skubnął spory kawałek dziczego udźca. Przeżuł bez
pośpiechu i popił winem. Dziewczyna obawiała się, że zasypie ją teraz
serią pytań, na które w tej akurat chwili nie miała czasu ani ochoty
odpowiadać. Ale jego reakcja była znacznie prostsza.
– Mniemam, że historia ma ciąg dalszy? – skonstatował.
– Niestety. Długo i szczęśliwie żyje się tylko w zdaniach kończących
bajdy dla rozpieszczonych dwórek. W rzeczywistości to albo długo, albo
szczęśliwie. A widzisz, ja z Wiltem, bo tak mu na imię, byłam szczęśliwa. I
nawet trwało to kilka lat. Problem w tym, wiedźminie, że latawce, które
nigdy nie wyrosły z hulania po polach, przybierania atrakcyjnego
wyglądu, by zbałamucić i porzucić lub nawet zabić naiwnych ludzi, które
nie chcą tworzyć więzi, natomiast bardzo lubią narzucać swoją jedynie
słuszną wolę i udowadniać swoją wyższość na każdym kroku, uznają
takich jak ja za zdrajców i odszczepieńców. A jedną z ich ulubionych
rozrywek jest odnajdywanie nas po wsiach i wymierzanie przykładnej
kary. Bardzo paskudnej, możesz mi wierzyć. Więc pewnej wietrznej nocy
odnalazł nas niejaki Margach wraz ze swoją ulubioną towarzyszką. Jak się
pewnie domyślasz, racjonalna rozmowa nie wchodziła w rachubę. Pech
chce, że Margach jest równie okrutnym, co potężnym latawcem. Krążą
pogłoski, że jednym z najpotężniejszych, a nasłuchać się tego można, bo
drań prowadzi coś w rodzaj prywatnej kampanii przeciw takim jak ja,
równocześnie zyskując coraz większy poklask u dzikich latawców i w ten
sposób budując wśród nich pozycję lidera. Niemniej tamtej nocy
wydarzenia nie potoczyły się po jego myśli. W naszej małej, powiedzmy,
sprzeczce nie ucierpiałam ani ja, ani Wilt. Za to zginęła ulubienica
Margacha. Problem w tym, że to był zwykły przypadek, ja zaś nie zdołam
pokonać tego demona w kolejnym starciu. Więc od tego czasu uciekamy,
a on podąża za nami, bo poprzysiągł na moich oczach rozszarpać Wilta.
Dlatego przyszłam do ciebie prosić o pomoc, bo jakby nie patrzeć,
trudnisz się zabijaniem potworów. A jeden z najwredniejszych, jakiego
będziesz miał okazję spotkać, zjawi się tu wkrótce, w pogoni za mną. I
wierz mi, że stanowi zagrożenie dla wszystkiego i wszystkich, którzy
staną mu na drodze.
Milczał dłuższą chwilę, znowu wpatrując się w jej oczy koloru
czekolady. Trochę zawiodła go ta prymitywna opowiastka, w którą
zresztą kompletnie nie uwierzył. No, może poza fragmentami o
okrucieństwie latawców.
– A jeśli ja w rzyci mam porachunki między wami, latawcami? –
wycedził, niemal rozbawiony. – W dodatku nie jestem dość romantyczny,
by przejąć się losem twojego kochasia, jak mu tam było...?
Znów pochyliła się nad stołem, ruchem tak szybkim, że ledwie zdążył
go zauważyć. Źrenice czekoladowych oczu pojaśniały i rozmyły się jak
wir powietrza. Najwyraźniej nie było jej do śmiechu.
– Nie jestem dość żywa, by kochać, więc to nie historia romantyczna –
wycedziła przez zaciśnięte zęby. – A ty głupi jesteś i tyle. Naprawdę nie
pojmujesz? Kiedy zjawi się Margach, nikt w promieniu mili nie będzie
bezpieczny. On tu wpadnie w morderczym szale, a ja nie będę się
przejmować postronnymi ofiarami, jeśli dzięki temu zdołam uratować
Wilta. Zaryzykujesz życie mieszkańców tego miasta?
Wiedźmin opróżnił swój kufel i natychmiast uzupełnił jego zawartość.
Na jego twarzy pojawił się bardzo brzydki uśmiech.
– Przyjmijmy, że chcę ci uwierzyć – stwierdził, ubawiony. – Nie dość
żywa, by kochać, a jednak gotowa poświęcić dziesiątki niewinnych ludzi
dla ratowania swojego chłopa?
Spuściła wzrok. Również jej emocje opadły.
– To nie historia romantyczna – powtórzyła ciszej. – Wilt nie jest moim
kochankiem, tylko... rodzonym bratem. Konkretnie bratem bliźniakiem.
Tyle że akurat on miał dość szczęścia, by urodzić się żywym i nie
wylądować w rynsztoku.
Ostatni łyk wina zatrzymał się w gardle wiedźmina. Odstawił kufel, a z
jego twarzy zniknął szyderczy uśmiech.
– Bratem latawicy?
– Tak. Choć nie ma o tym bladego pojęcia. Wie, kim jestem, w sensie, że
niezupełnie człowiekiem. Ale nie domyśla się, że jesteśmy rodzeństwem. Z
pewnych względów nie mogłam mu tego powiedzieć, nie chciałam. Jak
większość latawców, łatwo zlokalizowałam swoją rodzinę. Jednak nie po
to, by się zemścić za dzień swoich urodzin, ale z potrzeby posiadania
kogoś bliskiego. Obserwowałam ich przez lata, trzymając bezpieczny
dystans, bo moje uczucia do rodziców nie były tak jednoznaczne, jak w
przypadku brata. A kiedy rodzice umarli, uznałam, że to dobry moment,
by ten dystans znikł. Wkroczyłam w życie Wilta z nadzieją na odzyskanie
rodziny, której nigdy nie miałam. Tyle że najwyraźniej mieć nie
powinnam. Jak na ironię, właśnie to okazało się naszym przekleństwem.
Po krótkim okresie sielanki wszystko zaczęło układać się nie tak.
Najpierw Wilt zakochał się we mnie do nieprzytomności. Na szczęście
uszanował mój opór, nie zadając zbyt wielu pytań. Zapewne zrzucił to na
kanwę mojej odmienności. A gdy tylko uporaliśmy się z tym tematem,
nauczyliśmy żyć dalej, niemal natychmiast stał się celem numer jeden
Margacha. Przeze mnie. Teraz wiem, jak wielkim błędem było moje
pojawienie się w jego życiu. Ale po prawdzie potrzebowałam go bardziej,
niż on mnie. Nie cofnę czasu. Mogę jednak zadbać o to, by wyszedł z tego
cało. I mógł normalnie żyć. Dlatego muszę go ochronić. Ot, taka prosta
historia.
– Szkoda – odparł, tym razem jednak wyraźnie zamyślony. – Odrobina
romantyzmu nadałaby tej opowieści duszę.
– Bo historia o życiu, śmierci, popełnianych błędach i zemście nikomu
już nie wystarczy? A przynajmniej nie steranemu życiem wiedźminowi?
To chcesz mi powiedzieć, Geralt?
– Chcę powiedzieć, że na proste historie są proste rozwiązania. Jeśli za
chwilę cię zabiję, zemsta Margacha straci sens. Twój brat będzie
bezpieczny po kres żywota. I po sprawie.
Mówiąc to, nie uśmiechał się. Ale też dalekie były te słowa od obietnicy,
a tym bardziej groźby. Ciekawiła go reakcja dziewczyny. Wiedziała o tym i
nie pozwoliła, by po raz kolejny poczuł się zawiedziony.
– Teoretycznie masz rację – przyznała ze stoickim spokojem. – Tylko że
moja śmierć nie zmieni planów Margacha. On nie odpuści Wiltowi.
Najpierw musimy się pozbyć jego. Potem możesz zabić mnie, nawet
powinieneś. Trudnisz się likwidowaniem potworów, a tym właśnie
jesteśmy. Poza tym, jak długo pozostaję przy bracie, nigdzie i nigdy nie
będzie bezpieczny. Pojawią się inne latawce, może inni wiedźmini. Jeśli
zaś staniesz u mego boku, mamy sporą szansę pokonać Margacha.
Spełnisz swoją zawodową powinność, a ja sowicie ci to wynagrodzę.
Mogę zmieniać się w powietrze, więc mam dostęp do każdego skarbca w
okolicy. Potem zdecydujesz, co ze mną.
Rozejrzała się po powoli pustoszejącym wnętrzu, byle tylko uniknąć
jego wzroku. Łyknęła wina, skubnęła mięsiwa.
– Tyle że, jak sama wcześniej zauważyłaś, chwilowo nie narzekam na
brak gotówki – powiedział spokojnie. – A tym bardziej nie przyjmuję
zleceń na samobójstwa. Kodeks zabrania. I elementarny rozum, którego
wbrew obiegowej opinii nie wytrzebiły ze mnie kolejne mutacje.
– Na szczęście, jak sama wcześniej zauważyłam, nadal trudnisz się
zabijaniem potworów. Więc niech cię nie zwiedzie mój wygląd, wciąż
jestem tylko nieprzewidywalnym demonem. No i... jest jeszcze coś, o
czym powinieneś wiedzieć...
Przerwała. Drzwi wejściowe zamknęły się z impetem. Wszystkie
pozostałe rozmowy, jakkolwiek byłyby absorbujące wskutek spożytych tu
dziś galonów piwa, również powoli gasły. W ciszy, jaka zapanowała,
można było usłyszeć zbliżające się ku nim kroki. Tamra od początku
siedziała tyłem do wejścia. Nie widziała. Ale też nie musiała, czuła.
Wyprostowała się i przerażonymi oczyma spojrzała na Geralta. Zanim
skierował wzrok na stojącego już za jej plecami przybysza, lekkim
skinieniem głowy potwierdził, że rozumie.
●
Było już późno. Kolejna grupa ludzi opuściła karczmę, pochylając się w
walce z wiatrem. Deszcz ustał zaś równie gwałtownie, jak wcześniej
zalewał to miasto. Trochę zbyt gwałtownie. Coraz częściej widać było
chmury, sunące jak oszalałe po niebie, chaotycznie rozganiane na
wszystkie strony świata. Nienaturalnie. Powoli przebijało się przez nie
światło księżyca.
Nie wyglądało to dobrze. Jeszcze przez chwilę Wilt próbował wmówić
sobie, że to przypadek, że nie dzieje się nic złego. Ale ten cholerny deszcz
ustał naprawdę błyskawicznie, w zasadzie kapał już chyba tylko z dachów.
Niebo było coraz czystsze; bał się dłużej na nie patrzeć, bał się, bo
wiedział, czuł, co się za chwilę stanie. Widział to już wcześniej, brakowało
tylko, by i wiatr nagle ustał.
Ustał.
Więc to koniec, pomyślał Wilt. Jednak ich odnalazł.
Najpierw zobaczył błysk. Odległy, formujący mały świetlisty punkt,
zawieszony na czarnym firmamencie. Zbliżał się stopniowo i powiększał.
Sunął wprost na Wilta, ciągnąc za sobą świetlisty ogon, i z każdą chwilą
coraz wyraźniej było słychać towarzyszący mu przeraźliwy dźwięk – jak
połączenie świstu strzały i wycia ranionego porońca. Był już tak blisko, że
rozświetlał okolicę. A dokładnie w chwili, gdy miał uderzyć o ziemię,
ledwie kilka sążni od Wilta, zgasł. Natychmiast w tym samym miejscu
pojawiła się postać nagiego młodzieńca.
Przybysz bez pośpiechu przeciągnął się, jakby rozprostowując świeżo
wygenerowane mięśnie. Potem spojrzał mu prosto w oczy.
– Wilt – wycedził, niemal nie rozwierając ust. Chłopak stał naprzeciw
niego, kompletnie unieruchomiony. Nie dlatego, że przemarzł do kości,
lecz przez paraliżujący strach. – Tak się cieszę, że wyszedłeś mi na
spotkanie. To zaoszczędzi zbędnych poszukiwań. Tamra w środku,
prawda? Pozwól, że poproszę, by do nas dołączyła.
Ruszył ku karczmie pewnym krokiem, bez pośpiechu, kompletnie
ignorując stojącego mu na drodze Wilta. Zresztą słusznie, bo ten nawet
już nie patrzył na zbliżającego się latawca. Za plecami Margacha
widoczne były kolejne dwie smugi ognia, nadlatujące z takim samym
złowieszczym świstem.
Nie przewidzieli tego, ani on, ani Tamra. Wilt musiał więc szybko
opanować przerażenie i uprzedzić dziewczynę. Zwłaszcza że demon
właśnie przeszedł obok, niemal na wyciągnięcie ręki. I dalej kroczył
niewzruszenie ku drzwiom karczmy, plecami do Wilta. Ten nie mógł
przegapić takiej okazji. Zacisnął dłoń na rękojeści miecza, zdążył go
unieść. Ale nic więcej. Dwa nowe błyski zgasły tuż przy nim. W tej samej
chwili jedno uderzenie wytrąciło mu ostrze z ręki (tak potężne, że ta
cudem nie poleciała wraz z bronią), drugie, nie lżejsze, spadło mu na
brzuch. Zanim na dobre zgiął się wpół, kolejny cios powalił go na kolana,
w błoto. Gdy Margach otwierał drzwi gospody, dwa stojące po bokach
Wilta czarno upierzone latawce trzymały go już za wykręcone ręce,
skutecznie unieruchomionego. Ból był nie do wytrzymania, brat Tamry
nie potrafił nawet krzyknąć. Z brzucha do ust naleciała mu gęsta krew.
Odkaszlnął odruchowo. Jeden z oprawców zawył, podniecony
zwycięstwem.
●
Co dwie głowy
– Już czas – rzekł Lambert, gdy ostatnie promienie słońca skryły się za
horyzontem.
Triss podniosła się, ciężko wzdychając. Jej żołądek już od kilkunastu
minut zdawał się znajdować w okolicy gardła. Wójt proponował jej
jeszcze pajdę chleba ze smalcem przed wyruszeniem, ale odmówiła,
wiedząc, że nie mogłaby nic przełknąć. Zabawne, do tej pory w ogóle nie
myślała o tym, że naprawdę może umrzeć. Lambert może umrzeć. Oboje
mogą umrzeć i wtedy wiele innych osób też pewnie umrze. Wcześniej nie
zdawała sobie sprawy z odpowiedzialności, jaka na nich spoczywa. Nie,
wcześniej nie, bo właśnie teraz był najlepszy moment na takie myśli.
Teraz, kiedy musiała się skupić na rzuceniu noktowizyjnego zaklęcia
śledzącego, dzięki któremu będzie mogła wejść do kopalni razem z
Lambertem, wcale do niej nie wchodząc. Takie samo zaklęcie rzuci
Garfard, bo w przeciwieństwie do Triss nie miał zamiaru za bardzo zbliżać
się do kopalni, zanim bestia nie padnie martwa.
Z zamyślenia wyrwał ją wiedźmin, pochrząkując znacząco.
– Tak, już – powiedziała, a jej głos był dziwnie przytłumiony.
Zamknęła na chwilę oczy i oczyściła umysł, by osiągnąć odpowiedni
stan skupienia. Gdy je otworzyła, pewnym ruchem dłoni wykonała
skomplikowany gest, a z koniuszka jej wskazującego palca wyskoczyła
jasnozielona iskierka, która zawisła Lambertowi nad głową. Triss
ponownie zamknęła oczy i w jej głowie natychmiast pojawił się obraz
widziany z podążnika. Zobaczyła własną skupioną twarz, otoczoną burzą
kasztanowych włosów.
Powinnam je związać, pomyślała.
Kalibracja zaklęcia zajęła jej tylko chwilę. Sprawdziła, czy może
swobodnie poruszać podążnikiem. W promieniu około dwóch metrów od
wiedźmina nie miała najmniejszych problemów, dalej czuła opór – czyli
tak, jak powinno być. Gdy z powrotem otworzyła oczy, iskierka była już
niewidoczna – inaczej sam wiedźmin stałby się widoczny w
ciemnościach.
Lambert wziął wysmarowany olejem miecz i wsunął go do pochwy na
plecach, nałożył torbę na ramię, skinął głową i powiedział:
– Do zobaczenia po wszystkim, mam nadzieję.
– Powodzenia! – Falka uśmiechnęła się niezręcznie.
Garfard w ogóle nie zareagował.
– Jestem tuż za tobą – odparła Triss i obserwowała wiedźmina, dopóki
ten nie zniknął w ciemnościach lasu. Wtedy zamknęła oczy.
Lambert szedł spokojnym krokiem. Jeśli czuł jakiekolwiek
zdenerwowanie, nie dawał tego po sobie poznać. W końcu był
wiedźminem. Gdy dotarł na położoną niedaleko kopalni polanę, uklęknął
na ziemi i powoli wyjął z torby trzy buteleczki, odkorkował i wypił jedną
za drugą.
Pierwsza mikstura opóźniała działanie trucizny, druga wyczulała
zmysły, przyspieszała reakcję i zwiększała wytwarzanie adrenaliny,
trzecia pozwalała widzieć w ciemnościach.
Lambert zamknął oczy, spuścił głowę i klęczał przez kilka minut w
kompletnym bezruchu.
Gdy się wreszcie podniósł i światło księżyca oświetliło jego twarz, Triss
ze świstem wciągnęła powietrze. Trupioblada skóra pokryta była
siateczką czarnych linii, a pośrodku żółtych tęczówek wiedźmina
widniały tylko ciemne kreski źrenic.
Lambert ruszył przed siebie.
Na placu roboczym nie było już ciał, ale nadal pokrywały go czarne
plamy, pamiątki po krwawej rzezi bandytów. Wiedźmin zwinnie zeskoczył
z półki skalnej, ignorując boczną ścieżkę, zrobioną na potrzeby
wydobycia.
– Triss – wychrypiał zmienionym głosem, który wywołał ciarki na
plecach czarodziejki.
To był znak, że Triss może ruszać za nim.
Czarodziejka odczekała jeszcze chwilę, aż wiedźmin zniknął w
ciemnościach kopalni, po czym otworzyła oczy, wdrapała się na konia i
pojechała za Lambertem.
●
Skala powinności
Świat, moi drodzy, to nie tylko linie
na mapie, to nie tylko nasze miasto i
plac za oknem, na którym Tybek,
zamiast słuchać mojego wykładu,
właśnie dłubie w nosie. Świat to
język, którym operuję, to muzyka,
której słucham.
To ta oto książka. Chcesz być częścią
tego świata?
To mów, słuchaj i patrz.
Eberhardt z Belhaven
Miasto ogarnął szał zabawy. Bezchmurną noc rozświetlały tańczące
płomienie pochodni i kwiaty fajerwerków – w ten sposób młodzi adepci
sztuk magicznych na chwilę zapominali o strachu. Z wielu gardeł
wydobywał się śmiech, momentami wręcz rechot, którego przyczyn nikt
nie szukał. Zasady dobrego tonu, zakładając, że mieszczanie w ogóle
takowe znali, dziś wieczór nie obowiązywały.
Bawiono się jak nigdy przedtem. W ciemnych zaułkach kochano się i
mordowano z taką samą zwierzęcą intensywnością. Z dawna tłumione
żądze znajdowały wreszcie ujście, niedotrzymane niegdyś obietnice
spełniały się w uczynkach, trawiących siły i pieniądze. Kiedy, jeśli nie
teraz?
Mieszkańcy Gors Velen poszukiwali sposobu, by rzucić się w wir
zapomnienia. W gospodzie „Pod Rozpiętym Gorsetem” to pragnienie
zaspokajały odkorkowane beczki z winem i budujące renomę miejsca
tancerki, od których niekompletnego odzienia lokal wziął swą nazwę.
Każdy z bywalców tawerny i każdy z mieszkańców tego przeklętego
miasta czarodziejów bawił się, póki mógł, i dziękował w duszy, że nie
znajduje się wraz z armią w okolicy spalonych i wydeptanych pól na
północ od Mariboru, gdzie – jak mawiali – niebawem dojdzie do walnej
bitwy. Każdy, z wyjątkiem Narsi Sattelbach.
Dziewczyna popijała właśnie piąte tego dnia piwo, gdy zdała sobie
sprawę, że z przytroczonego do pasa mieszka został tylko kawałek
rzemienia. Normalnie sklęłaby się w myślach, a później podziękowała
losowi, że zawsze płaci za wikt i nocleg z góry, lecz dziś miała w sobie
tylko pustkę, która nie przynosiła ukojenia.
Wstała od lady i zaczęła przepychać się w stronę wyjścia, żegnana
gniewnymi pomrukami potrącanych pijaczków. Wreszcie udało jej się
dobrnąć do drzwi tawerny i już po chwili poczuła orzeźwiający chłód
nocy. Owinęła się szczelniej płaszczem i zamknęła oczy, wsłuchując się w
odgłosy miasta. Usłyszała więcej, niż chciała. Skrzywiła się bezwiednie,
cholernie im zazdroszcząc. Kimkolwiek byli, nie musieli obecnie
przejmować się niczym więcej, niż ubraniami krępującymi kostki.
– Zabawne, prawda?
Dziewczyna spojrzała za siebie i dostrzegła wyłaniającą się zza węgła
postać. Twarz mężczyzny krył cień głęboko nasuniętego kaptura, ale jego
głos i postura zdradzały, że najlepsze lata ma już za sobą.
– Każdy czasem potrzebuje takiego demona strachu, który staje się
dyspensą dla sumienia – kontynuował starzec. – A im większe zagrożenie,
tym szersze kręgi ów demon zatacza i lepsze zbiera żniwo.
Brawo, odkrywca sezonu, dawać go na profesora do Oxenfurtu,
pomyślała z przekąsem i zaczęła się modlić, by zadziałała którakolwiek ze
standardowych odpowiedzi. W grę wchodziło: „No tak, co zrobić...” albo
„Takie życie!”, mogła też z powodzeniem użyć: „Tak to jest!” lub
zastosować nieco nonszalanckie: „Ano bywa...”, ale mężczyzna ją
uprzedził.
– Nazywam się Paulett. Jak się do pani zwracać?
Zaraz to ja zwrócę, przebiegło jej przez myśl.
– Narsi. – Starała się jak mogła, by jej głos zabrzmiał grobowo i
niechętnie, ale z jakiegoś powodu to nie zadziałało.
– Zatem, Narsi, czy ty już nakarmiłaś swojego demona? Noc nie będzie
trwała wiecznie.
Tego było za wiele.
– Słuchaj pan, idź pan, przygruchaj sobie jakąś rówieśniczkę, im
bardziej głuchą, tym lepiej dla niej.
Odwróciła się na pięcie i zrobiła już pierwsze kroki w stronę tawerny,
gdy usłyszała:
– Nie uważasz, że jesteś mu coś winna?
Narsi zamarła w oczekiwaniu.
– Chyba nie prosił o wiele? Poza tym na pewno chciałabyś się
przekonać, zobaczyć na własne oczy, co cię ominęło, czy było warto...
– Skąd wiesz? – Dziewczyna zaszarżowała w stronę tajemniczego
rozmówcy i wykonała błyskawiczny ruch, chcąc zedrzeć mu kaptur z
głowy. Mężczyzna uchylił się bez większego wysiłku, z prawdziwie kocią
gracją. Pozory ją zmyliły.
– Można powiedzieć, że jest mi przyjacielem. Niedawno nie zrobił
czegoś, co zrobić mógł, dlatego teraz ja robię coś, czego on już nie może.
– Mężczyzna zaśmiał się z własnej słownej układanki i wyjął z kieszeni
płaszcza jabłko. Miał już zbliżyć owoc do ust, ale jego rozmówczyni po
prostu zastygła, więc westchnął i rzekł zmęczonym głosem:
– Przecież chcesz wiedzieć, widzę to po twoich mimowolnych ruchach
mimicznych. Cokolwiek tam zastaniesz, będzie lepsze od wiecznej
niepewności i wyrzutów sumienia. Zgadza się, panno Narsi?
Dziewczyna nabrała powietrza i odetchnęła głośno. W następnej
sekundzie była już w przykarczemnej stajni i, nie zważając na nic,
wyprowadzała czyjegoś konia na brukowaną ulicę Gors Velen. Ktoś
kiedyś powiedział, i zapewne był to prorok Lebioda, że złe uczynki zawsze
mają swoją cenę. Wałach na pewno był droższy od wszystkiego, co miała
w utraconym dziś mieszku, ale na szczęście święty mędrzec nie bawił się
w rachunki. Wskoczyła na grzbiet wierzchowca i ugodziła go piętami.
Stojący przed karczmą mężczyzna wgryzł się potężnymi kłami w
soczyste, zielone jabłko.
– Ach, ta dzisiejsza młodzież – westchnął i ruszył w stronę huczącego
od zabawy rynku.
●
– Czy ich widziałem? Panie, toż w tej karczmie wszystko swój zaczątek
miało. Tutaj przecie Blotka pokoik na piętrze była wynajęła. Mało kto o
tym wie, bo to oni wielce sławni gieroje się później zrobili. I tegoż, no,
arkegryfa ubili gdzieś pod Dorian i trupojady, co to się po masakrze pod
Mariborem potworzyły, i głowę jaszczura zostawili „Pod Lisem
Przecherą” w Carreras, a sołtys Konarów gadał, że jakieś kurestwo z mgły
ulepione usiekli na tamtejszym żalniku. Każdemu pomagali, a i przyznać
trza, że wynosić, to się oni nad innych nie wynosili. Może źle mówię? No,
a zaczęło się od tego, jak Stachomir po równo im nagrody przyznał. Pono
chciał jeno wiedźminowi dać, ale tamten za Blotką się wstawił. Później do
mnie wpadli, to co nieco żem słyszał, jak w swary wchodzili: że to niby
teren Blotki, uważacie, ona pierwsza tu była, a on, skoro z Poviss jest, to
niechaj tam wraca. Na to wiedźmin, że tutaj swoje sprawy ma i Temerii
opuścić nie może, ale zamiast w paradę sobie wchodzić, układ proponuje
taki a taki. Co? No przecie, że wspólną peregrynacyję! Co tam mieliby se
do oczu skakać, na wyścigi szkaradzieństwa ubijać. Mówią zresztą, że to
wszystko od razu sianem pachniało, ale kto tam ich wie...
●
– Kralka w krojce.
– Niżnik w listki.
– Ha! Jesień już za nami, listki deptam damulką.
– Gwint!
– To sprawdzam.
– Ech, wypchaj się, Coën.
Wiedźmin wybuchnął szczerym śmiechem. Przyzwyczaiła się już do
tego dźwięku, do wzruszania ramionami w zaskakująco naturalnym
geście, do przeczesywania palcami ciemnych, prostych włosów. Do jego
żółtozielonych oczu. Rzuciła na stół zachowane karty.
– Takim czymś nie da się wygrać – mruknęła. – Same blotki. Swój do
swego ciągnie, najwyraźniej.
– O czym ty mówisz?
– Pozwalasz mi jeździć ze sobą od jesieni i niech mnie konie stratują,
jeśli wiem, dlaczego. Mogłeś wypłacić mi nagrodę za te trzy utopce albo
w ogóle zostawić z niczym, o przegonieniu z Temerii nie mówiąc. Ale nie,
dzielisz się po połowie, udajesz nauczyciela szermierki i opatrujesz rany.
Tak, korzystałam, bo czemu miałabym tego nie robić? Ale, do cholery,
Coën! Czego ode mnie chcesz? Dobrze wiesz, że potrafię tyle co nic. Jak
możesz udawać, że w czymkolwiek ci pomogę? A może liczysz... Jeśli
myślisz...
– Na nic nie liczę – wycedził wiedźmin, ale po chwili się opanował.
Potarł zarost. – Czy nie miałaś czasem ochoty po prostu z kimś
porozmawiać? Albo chociaż być świadomym, że zawsze istnieje taka
możliwość?
– Chcesz mi powiedzieć, że ty, wiedźmin, samotny wilk, zatęskniłeś za
towarzystwem, a ja ci się przypadkiem nawinęłam po drodze?
Coën wzruszył ramionami. Och, jak bardzo chciała mu teraz przyłożyć.
– Kpisz ze mnie, wiedźminie, czy o drogę pytasz? Już to mi się wydało
dziwne, kiedy po zabiciu utopców nastawałeś, żeby kompanię w Rinbe
odwiedzić, bo musisz z jakimś kapralem pogadać. Zwłaszcza że, według
naszej umowy, to ja mam ciągle płacić za omastę i luksus spania w
rozlatujących się wyrkach. Nie, nie przerywaj mi, wiem przecież, że i tak
dostaję o wiele większą część nagród za potwory, niż powinnam.
Zastanowiło mnie tylko, czemu wiedźmin ma dług u jakiegoś lansjera.
Może w kości przegrał, może żołnierzyk mu życie w ten czy inny sposób
uratował, może wiedźmin zwyczajnie wspiera starego druha, który z
żołdu nie utrzyma gromadki bachorów. Ale nie moja sprawa, myślałam
sobie. Później był widłogon, za którego wzięliśmy w Carreras niezłą
sumkę. I niby zwyczajna przejażdżka do Wyzimy. Myślałeś, że uwierzę, że
idziesz do zielarza po składniki do eliksirów? Ha! Byłam pewna, że się po
prostu do burdelu wybierasz, ale nie masz śmiałości powiedzieć. Tak
mnie to rozbawiło, że postanowiłam przekonać się na własne oczy. A tu
co widzę? Nie burdel, tylko regiment. Chociaż czasem na jedno wychodzi.
I obersztera przyjmującego pieniądze. Dwa długi u żołdaków? Być nie
może, zresztą oberszter miał zbyt zadowoloną minę. No i co, Coën, teraz
pospieszysz z tłumaczeniem?
Wiedźmin ponownie wzruszył ramionami i na domiar złego bezczelnie
patrzył w strop.
– Czemu nie? Ale odpowiedź za odpowiedź. Zgoda?
– Phi.
– Uznaję to za „tak”. Masz rację, to nie długi są powodem moich
odwiedzin w twierdzach. Udzielam wsparcia wojsku. Naszej armii. Nie,
wystarczy, teraz ja: Dlaczego wędrujesz i przyjmujesz wiedźmińskie
zlecenia? Sądząc po łuku i strzałach, nie cierpisz niedostatku.
Narsi sięgnęła po swój kufel i wzięła spory łyk soddeńskiego trójniaka.
Poczuła miłe ciepło, rozlewające się po przełyku. Ucieszyła ją myśl, że z
powodu wojny Mściwój miał problemy z zaopatrzeniem i miodu nie
starczyło już na kufel wiedźmina. Musiał przepłukać gardło Wyzimskim
Czempionem, któremu bliżej było do pomyj niż do piwa.
– Każdy chce mieć jakiś cel. Zadanie, które jednym wytycza praca,
drugim nauka, a jeszcze innym wiara czy powołanie. Ja pomagam
ludziom. Tak, nie szczerz się, wiedźminie, to właśnie robię. Stachomir
przesadzał z tą paniką: utopce grasowały za wioską, nie zagrażały
mieszkańcom bezpośrednio. Ale inaczej było w Rudniku, gdzie wilki tak
się rozbestwiły, że do gospodarstw zaglądały. Dwoje dzieci znaleźliśmy
rozbebeszonych pod linią drzew, to skrzyknęliśmy wszystkich, którzy się
nie bali, i polowaliśmy tak długo, rzucaliśmy pochodniami tak długo, aż
niedobitki watahy uciekły gdzieś w głąb lasu.
Mieliśmy czekać na wiedźmina? Czekać, aż przyjedzie za miesiąc, rok, a
może i nigdy nie przyjedzie, a ci, którzy przeżyliby ataki sfory, na zawsze
opuściliby swoje domy, wybierając głód i biedę? No, powiedz mi, Coën?
Albo banda raubritterów, która urządzała zasadzki nieopodal
Wrzosowej. Gwałcili, panowie rycerze, zabijali, nie szczędząc kobiet ani
dzieci. Ludność okoliczna bała się wystąpić, każdy siedział cicho, od chaty
się nie oddalał, a grododzierżca we Wrońcach nie słyszał bądź też nie
chciał słyszeć o niedoli parobków i drobnych kupców. No to zakradłam
się do bandyckiego obozu, warty nie trzymali, bo i z oporem żadnym nie
mieli dotąd do czynienia. Popici też byli, ale wolałam nie ryzykować
starcia na miecze. Pijany czy nie, to wciąż rycerz, fechtunek ma we krwi.
Wylałam więc wódkę, wino, wszystko, co znalazłam w ich obozie, i
podpaliłam. Potem już tylko naciągałam cięciwę i strzelałam do ludzkich
pochodni.
Jeśli wiedziałam, że zlecenie dotyczy czegoś pokroju wyverny czy
jakiegoś upiora, nie decydowałam się, znam przecież swoje możliwości.
Ale wtedy? Ludzie we Wrzosowej pytali wszędzie o wiedźmina, lecz go nie
znaleźli. Znaleźli mnie. Ilu was jest, Coën? Ilu was zostało? I jak wy, do
cholery, chcecie, by was szanowano, kiedy w niektórych wsiach jesteście
tylko legendą?
– To jest twoje pytanie?
– Nie. I lepiej, żebyś wziął miarę z mojej odpowiedzi, bo jak wypowiesz
się jednym zdaniem, to zapomnij o dalszej rozmowie. Czemu wspierasz
Północ? Przecież wszyscy wiedzą, że wiedźmini są neutralni. Co się stało z
waszą bezstronnością?
– Ma się całkiem dobrze – mruknął Coën, wychylając łyk jasnego
wyzimskiego. – W tej kwestii nic się nie zmieniło. Przynajmniej u innych.
Co chcesz usłyszeć? Jakąś wydumaną historyjkę o dawnej przysiędze albo
o honorze, który każe ratować zwerbowanego do armii przyjaciela? A
może o pięknej księżniczce, która, rzuciwszy chustę, wyrzekła życzenie,
aby ocalić jej południowe włości z rąk Nilfgaardczyków? – Coën pokręcił
głową. – Nic z tego.
– Więc dlaczego?
– Bo każdy ma jakąś swoją skalę powinności, Narsi. I zdałem sobie
sprawę, że wiedźmini latami, ba, stuleciami zawężali tę skalę, bo tak było
dobrze i wygodnie, bo jest nas mało, dziewczyno, tak jak mówiłaś, zatem
nie możemy ginąć w głupich wojnach głupich władyków. Tyle że ta wojna
jest inna i jeśli nie powstrzyma się Nilfgaardu, zniszczenia będą zbyt
wielkie, by uchronić kolejne pokolenia od jej skutków.
Poza tym... ktoś kiedyś powiedział, że lepiej walczyć z przyczynami niż
ze skutkami. Potrzeba było trochę czasu, bym to zrozumiał. Nie chodzi
tylko o to, że po rzezi, jaką zafundowały nam Wiewiórki i wojska
Czarnych, namnożyło się potworów, że będziemy mieli prawdziwy
problem i w końcu nie damy im wszystkim rady. Chodzi o to, że czekając,
stajemy się podobni do felczerów, którzy zamiast przeciwdziałać, liczą na
rozwój choroby, bo za wycięcie guza biorą więcej. No i nawet jeśli
pacjent umrze, nie można mieć do nich pretensji, w końcu to nie oni
wszczepili mu bakcyla choroby.
Tak, Narsi. Ktoś kiedyś powiedział też, że świat wali się w gruzy.
Uważałem to za pusty frazes. Ale już nie uważam. I stanę w szeregach
armii Północy, bo, jak ktoś kiedyś powiedział, tak trzeba.
– Kim ona była?
– Ona?
– A nie mam racji?
Coën zaśmiał się i upił łyk piwa.
– Masz. Ale to nie to, co myślisz. Tę odpowiedź miałaś, że się tak
wyrażę, gratis. Teraz ja: skąd masz, do pioruna, te strzały? I ten łuk? Długi
nóż też wygląda na dzieło sztuki.
– Ostrze zabrałam ze ściany. Wisiało w jadalni i przypominało podczas
posiłku, że mój dziad nic a nic nie potrafił robić mieczem. Ale utrzymywał
kontakty handlowe z krasnoludami. – Narsi rozgrzała gardło znakomitym
miodem. To ciepło zdecydowanie poprawiło jej nastrój. – Zabrałam też
konia, ale on był mój, więc się nie liczy. Pieniądze za to się liczą –
dziewczyna zamieszała kuflem w dłoni i jednym haustem dopiła resztę
trunku. – Okradłam ojca i dwóch braci, część pieniędzy wydałam na łuk i
strzały, nabyte na targu w Cidaris. Reszta poszła na lekcje szermierki u
pewnego najemnika z Wolnej Kompanii. Na ile lekcji starczyło, sam
widziałeś niejednokrotnie. Dość, teraz moje pytanie. Dlaczego pozwalasz
mi zarabiać? Dlaczego mnie uczysz? Dlaczego z tobą podróżuję? Beze
mnie mógłbyś przecież lepiej wspomóc swoje ukochane wojsko.
– Straciłaś swoją szansę, moja droga Blotko. – Coën wyszczerzył zęby w
uśmiechu, ale Narsi poczuła się niemile dotknięta tym określeniem. Sama
o sobie miała prawo mówić, co chciała, ale on...
– Nie powiem ci nic ponadto, co wyznałem wcześniej: Chciałem mieć
towarzystwo, a przy okazji kogoś, kto na tym wymuszonym towarzystwie
by nie stracił. Poza tym... – Mężczyzna dopiero teraz odwrócił karty,
którymi wygrał ostatnie rozdanie. Narsi otworzyła szerzej oczy ze
zdumienia: na stole leżała dwójka karo i piątka pik – ...z blotką można
osiągnąć dużo więcej, niż się wydaje.
– Jakbyś nie zauważył, nie jestem duszą towarzystwa. – Dziewczyna
była czerwona na twarzy. Także od wypitego miodu.
– Oj, zauważyłem. Niemniej jesteś... – Coën się zawahał – ...w porządku.
Co tak patrzysz? No, teraz ja. Może się w końcu, psiamać, dowiem. Po co
ci te strzały? Bo przecież musiały kosztować fortunę. Nigdy takich nie
widziałem. Skoro tyle się włóczyłaś na trakcie, a nadal masz je w
kołczanie, to znaczy, że są na specjalną okazję, nie mylę się, prawda? Czy
to na okoliczność spotkania rasowego wiedźmina?
– Nie – burknęła Narsi. – Nie na tę okoliczność. Wtedy musiałam
improwizować.
– Więc?
Dziewczyna milczała uparcie.
– Ktoś zalazł ci...
– Koniec rozmowy. – Narsi wstała i odsunęła się od ławy.
– Ej!
– Co chcesz usłyszeć? – Dziewczyna rozejrzała się niepewnie, ale o tej
porze sala była prawie pusta. Miała już odejść, gdy Coën złapał ją za rękę.
Lekko, delikatnie. I to właśnie rozzłościło ją najbardziej. Niech słucha,
niech nasyci swoją ciekawość.
– Noszę je od dwóch lat. Czekają na trzech skurwieli: Powroza, Ralfiego
i Bertolda von Keppke. Pewnie o nich nie słyszałeś, takich bandziorów
jest w tym pieprzonym grajdole pełno. A wiesz, czemu ich szukam?
Czemu jeżdżę od wioski do wioski? Bo mnie zgwałcili. Wszyscy trzej. – Z
satysfakcją obserwowała pobladłą nagle twarz wiedźmina. – Prosiłam
ojca i braci, by nie wyjeżdżali wtedy na handel. Bałam się, wszystkie
dziewczyny, mieszkające jak ja pod murami Oxenfurtu, bały się, bo banda
Powroza niejedno miała już na sumieniu. Ale pieniądz musi się zgadzać,
prawda? Zmysł kupiecki zamiast serca, niepisana dewiza rodu Sattelbach.
– Poczuła ból, gdy paznokcie przebiły wewnętrzną stronę dłoni. – Wiesz,
co usłyszałam po wszystkim? Oczywiście gdy skończyli biadolić nad
zdemolowanym domem i utraconą biżuterią? Że cała inwestycja w moją
edukację poszła się jebać, bo sprawa nabrała rozgłosu i teraz nikt z
oxenfurckich krezusów nie będzie mnie chciał za żonę. A jakże, ucieszyli
się z faktu, że straż miejska w ostatniej chwili zdążyła dotrzeć na miejsce i
wystraszyć bandę Powroza, bo dzięki temu nie przepadło więcej
rodowych pamiątek.
Ja już nie mam rodziny, Coën, okradłam chochoły, nie ludzi. Wystarczył
jeden podpis w placówce banku Cianfanellich. Myślałam, że będą mnie
ścigać, ale chyba boją się ludzkich języków, gdyby coś poszło nie tak. Czy
to nie zabawne? Dopiero teraz duma jest dla nich ważniejsza od
pieniądza.
Dziewczyna w złości machnęła ręką i przewróciła drewniany kufel
wiedźmina. Resztki spienionego piwa rozlały się po klepisku. Narsi
odeszła od stołu i nie oglądając się za siebie, poszła na piętro gospody.
Nie skrzypnął za nią ani jeden schodek, w ogóle go nie słyszała, zanim się
nie odezwał.
– Obiecuję ci...
– Daj mi spokój, Coën. Po prostu daj mi spokój.
●
Upadła. Szybko zerwała się na nogi i zaczęła znowu biec. Nie wiedziała,
że krzyczy, choć bitwa była skończona i wokół rozbrzmiewały tylko jęki
rannych i dogorywających. Widziała grupy wojowników, siedzących
bezładnie na mokrej od krwi ziemi, widziała przemykających cichcem
okolicznych chłopów, korzystających z ciemności nocy i pobitewnego
zamieszania, by ukraść bezpańskie konie. Widziała stosy mieczy i włóczni,
gdzieniegdzie dojrzała nawet krasnoludzki labrys. Widziała odrąbane
kończyny, ciała, mnóstwo ciał. Upadła na kolana i w torsjach zwróciła
wszystko, co miała w żołądku, choć poza żółcią niewiele tego było.
Nie wiedziała, co ma zrobić, gdzie szukać. Nagle wśród wielu ognisk i
skupionych przy nich grupach żołnierzy dojrzała jedną, szczególną
sylwetkę. Cienie zarysowały postać kobiety i Blotka bez wahania podeszła
właśnie do niej.
Kobieta, otoczona oddziałem zakrwawionych, brudnych i śmiertelnie
wyczerpanych zbrojnych, odwróciła głowę. I szeroko otworzyła oczy w
zdumieniu.
– Narsi? Co ty tutaj robisz? Myślałam, że ty... Brałaś udział...?
– Nie – odpowiedziała pospiesznie dziewczyna. – Proszę. Szukam
kogoś. Był ochotnikiem.
– Może być, że go znam, w końcu to Wolna Kompania. Jej chwalebne
resztki – dodała dużo ciszej zakuta w stal kobieta.
– Nazywa się Coën. Jest...
– Wiedźminem – dokończyła wojowniczka, a Blotka, nawet przy
niespokojnym świetle ogniska, zdołała wyczytać z jej twarzy prawdę.
Dziwiła się, że jej głos może być tak spokojny.
– Gdzie?
– Moi chłopcy zanieśli go do namiotu medyków. Ale, Narsi...
– Wiem. Dziękuję.
Julia Abatemarco, zwana Słodką Trzpiotką, obserwowała sylwetkę
oddalającej się dziewczyny. Powinna była jej powiedzieć, że między
innymi dzięki odwadze i umiejętnościom Coëna czworobok krasnoludów
zdołał przedrzeć się do Złotego Stawu i uniemożliwić przełamanie szyku.
Że na własne oczy widziała, jak ratuje życie dwóm spośród jej
podkomendnych, gdy ci nie mieli już sił, by wstać z ziemi, a każdy inny na
jego miejscu spisałby ich na straty. Że w całej swojej żołnierskiej karierze,
może nie długiej, lecz bogatej w doświadczenie, nie widziała nikogo, kto
tak dobrze władałby mieczem. Powinna jej to powiedzieć. Ale jeszcze nie
teraz.
Zaczynało świtać, kiedy zbliżyła się do namiotu felczerów. Dostrzegła
ich, siedzących na zewnątrz. Dwie dziewczyny w poplamionych
fartuchach zasnęły, przytulone do siebie. Trzecia, niezwykle piękna
kobieta, najwyraźniej czarodziejka, gasiła magiczne ogniki. Czwartym
lekarzem był oparty o połę namiotu niziołek. Wyglądał na najstarszego,
więc Narsi podeszła właśnie do niego.
Rusty spojrzał w górę. Kolejna ruda. Fatum czy jak?, pomyślał.
– Był tutaj. Przynieśli wam wiedźmina, prawda? – Dziewczyna czekała
na odpowiedź, choć już wiedziała. Niziołek po chwili potwierdził
skinieniem głowy.
– Gdyby zapytano mnie o kogokolwiek innego, powiedziałbym, że jest
albo z rannymi, albo z umarłymi. Kiedy przez cały dzień patrzysz tylko na
odcinane kończyny i rozprute trzewia, twarze to najmniej
zapamiętywana przez ciebie część ciała.
– A on? Wśród których się znajduje? Rannych czy umarłych? – Beształa
się w myślach za te głupie podszepty nadziei. Nie chciała pytać, a jednak
to zrobiła. Tylko po to, by felczer patrzył na nią długo. W milczeniu.
– Dlaczego się tutaj znalazł? – spytał Rusty, dziękując w duchu, że
naglący podczas bitwy czas nie pozwolił mu na dokonanie wielce
kuszącej sekcji.
– Bo uważał, że tak trzeba.
Niziołek westchnął, wstał i poprowadził ją pomiędzy ciałami zmarłych
żołnierzy. Wreszcie stanął nad mężczyzną, którego twarz okoloną
ciemnymi włosami oświetliło poranne czerwone słońce. Rusty odszedł
bez słowa, zostawiając ją samą.
Narsi, zwana Blotką, upadła na kolana. Roztrzęsioną dłoń położyła na
krwawej ranie, niemal pośrodku klatki piersiowej. Na sercu. I wtedy,
dopiero wtedy wybuchła płaczem. Nie potrafiła przestać, wciąż zadając
sobie to samo pytanie: dlaczego ją opuścił, dlaczego „tak trzeba”? Nie
było nikogo, kto by jej odpowiedział.
Nie wiedziała, ile czasu minęło, zanim kawalerzyści z kompani Julii
przyprowadzili dwa połączone noszami konie. Nie pamiętała, jak
położono na nich ciało Coëna. Nie słyszała ich słów i cichych pożegnań.
Sięgnęła za pazuchę, wyjęła medalion w kształcie głowy gryfa i
zawiesiła go na szyi ukochanego. Jej wzrok padł ponownie na dwa
głębokie ślady po gizarmie. I wtedy pomyślała, że Coën miał rację. Umarł
po wiedźmińsku: walcząc z potworami.
Skierowała konie na zachód, w stronę majaczącego w oddali wzgórza.
Barbara Szeląg
Bez wzajemności
Miasto, które wyłoniło się zza mgły, wyglądało jak porzucony na brzegu
szkielet ogromnego wieloryba.
Wzdłuż uliczek piętrzyły się białe domy o skośnych dachach, nawisach,
wykuszach, krużgankach i wszelkich innych zbędnych zdobieniach
architektonicznych, jakie można było sobie wyobrazić. Pstrokate stoiska i
stragany, które szczelnie wypełniały ogromny plac w centrum miasta, do
wszechobecnej bieli wydawały się natomiast pasować jak zamtuz do
kompleksu świątynnego. Na samym środku targu stała jakaś
monstrualnych rozmiarów rzeźba, ciężko było jednak rozpoznać obsiadłą
wielkimi ptaszyskami sylwetkę. Ellen zmrużyła oczy, ale ze wzniesienia,
na którym zatrzymała konia, posąg wyglądał jedynie jak sterta ułożonych
w stożek i obesranych przez ptaki kamieni.
Dziewczyna przetarła spocone pod kapturem czoło i cmoknęła na
konia. Zwierzę ruszyło w dół wąskim traktem i miasto znikło, zasłonięte
ciemną zielenią mijanych drzew. Kilka kroków poniżej polanki
przewieszona przez plecy dziewczyny lutnia zabrzęczała, smagnięta
gałęzią.
– Agat, uważaj! – Ellen pochyliła się nad grzbietem klaczy. Koń zbył jej
uwagi prychnięciem i jakby na złość nieco zbliżył się do rzędu kłujących
sosen. Zrezygnowana dziewczyna mocniej przylgnęła do zwierzęcia,
wdychając w nozdrza wilgotny zapach sierści. – A niechby to...
– Niechby to co?
Ellen wyprostowała się gwałtownie, przez co iglasta gałąź uderzyła ją
prosto w twarz. Dziewczyna krzyknęła, czując bolesne ukłucie, i na oślep
pociągnęła lejce. Ukryty w gęstwinie mężczyzna zaśmiał się głośno.
– Ostrożnie!
Ellen krzyknęła jeszcze raz, na wszelki wypadek, trąc pokłutą twarz.
Kaptur zsunął jej się z czoła, ukazując sterczące w nieładzie jasne włosy.
– A niechby to... – zdziwił się obcy głos.
Ellen sięgnęła po lutnię, zdjęła ją z pleców i złapała za szyjkę, szykując
się do użycia instrumentu jako broni.
– Kto tam? Wyłaź! – Powiodła po zaroślach oczami, w których widać
było strach. Zaczęła żałować, że odprawiła Kosmaka. Może i miał
grubiańskie zwyczaje i był zadufanym w sobie głupkiem, ale przynajmniej
był silny. – Liczę do trzech! – wrzasnęła.
Nie okazało się to jednak konieczne.
Gałęzie zadrżały i wyłonił się spomiędzy nich młody mężczyzna. Na
głowie miał śliwkowy kapelusik z piórkiem, a przez plecy przewieszony
instrument.
– Ellen! – zawołał z głupkowatym uśmiechem.
Dziewczyna westchnęła, a następnie jednym ruchem zeskoczyła z
konia, zupełnie zapominając o pooranej twarzy.
– Ty cyniku, świntuchu, kurwiarzu, kłamco! Leniu, pijaku, cholero,
szubrawcu! Strzygo pospolita, marny gryzipiórku, zgnilcu paskudny, ty...
ty... – Ellen, zazwyczaj bardzo elokwentnej, wyczerpał się arsenał
przekleństw i zatrzymała się, dysząc wściekle. Lutnia zawisła tuż nad
pochyloną głową mężczyzny.
– Ellen... kochana... – Odczekał chwilę, by mieć pewność, że instrument
nie spadnie na jego obolałą po wczorajszej pijatyce czaszkę. – Ellen,
złotousta! Ja też się cieszę, że cię widzę! – dodał nieco pewniej i otworzył
ramiona w przyjacielskim geście.
– Śledziłeś mnie?
– Co?
– Jaskier, do licha, śledziłeś mnie, tak?
Mężczyzna cofnął się o krok, odsuwając się poza zasięg wiszącego w
powietrzu instrumentu, i poprawił nakrycie głowy.
– W życiu, Ellen. Nigdy bym tego nie zrobił. Spójrz na mnie, no,
przyjrzyj się. Czyż nie stoi przed tobą oxenfurcki artysta, przyjaciel, ubogi,
ale o dobrej duszy? Z manierami... Taki właśnie?
Dziewczyna stęknęła i z rezygnacją opuściła lutnię. Stojąca za nią klacz
zarżała i schyliła się, by nadgryźć kępkę mokrej trawy.
– Gdzie twój koń?
– Otóż, to długa hi...
– Daj mi chwilę. Ostatni na trakcie był... „Czarny Basior”? A może
„Ciemny Ptasior”? – Ellen podrapała się po brodzie. – No, nieważne.
Poszedłeś tam jak ostatni gołodupiec, bez grosza przy duszy, upiłeś się i
złapałeś córkę karczmarza za oba pośladki, stanowczo odmawiając
późniejszych zaślubin, a na koniec ległeś u wejścia, cuchnąc i
odstraszając innych podróżnych. Czyż nie tak było?
Jaskier zamarł i milczał przez chwilę. W końcu wyszczerzył zęby.
– Psiamać, Ellen, tęskniłem za tobą, jak mi bóg miły.
Dziewczyny nie interesowało, jakiego boga Jaskier miał na myśli.
Pokręciła tylko głową i z powrotem przerzuciła lutnię przez ramię.
– Bez wzajemności, Jaskier. Bez wzajemności.
Obróciła się na pięcie i wdrapała na konia.
– Chyba mnie tu nie zostawisz? Ellen? Ellen!... – Rozpaczliwe krzyki
Jaskra rozbrzmiewały dopóty, dopóki jeden jego zamszowy but nie utknął
w błocie. – Psiakrew, jego mać! – Poeta zaklął i pochylił się nad bagnistą
kałużą. Gdy podniósł wzrok, Ellen i jej biała klacz zniknęły już między
gałęziami drzew.
II
Miasto cuchnęło rybami. Nad tarasami rozwieszono atłasowe
baldachimy, a przejścia zdobiły misterne krużganki, ale nawet te zabiegi
nie były w stanie odwrócić uwagi od obezwładniającego smrodu.
Ellen zakryła nos rąbkiem koszuli i ponagliła konia, który zatrzymał się
w miejscu, gdzie leśny trakt przechodził w prowadzącą pod bramę
wybrukowaną drogę.
– Kto idzie?
Dziewczyna pojęła, że musi odjąć koszulę, i poczuła, że zbiera się jej na
mdłości.
– Ellen Daven, poetka i trubadurka... – Wyciągnęła z troków pożółkłe
pismo. – Na swój dwór wezwał mnie król Mathen. – Odchrząknęła i gdy
tylko strażnik przejął zwój, pochyliła głowę, kryjąc nos w fałdach tkaniny.
Mężczyzna pobieżnie spojrzał na pieczęć dokumentu i oddał go
właścicielce, dając przyzwalający znak. Brama zaczęła się podnosić z
głośnym stukotem.
– Pałac jest tuż przy Morskim Bazarze – oznajmił.
Ellen skinęła głową, zadowolona, że nie musi się już odzywać, gdy
nagle strażnik powstrzymał ją gestem dłoni.
– Panno Daven... – Oblizał wargi. – Proszę iść prosto do pałacu i
uważać. Sporo się tu dzieje ostatnimi czasy. Tych dziwnych rzeczy, jeśli
panienka rozumie, o czym mówię.
Ellen nie rozumiała, ale zanim zdążyła poprosić o wyjaśnienie,
mężczyzna klepnął jej konia w zad i zwierzę ruszyło, przejeżdżając przez
bramę.
Gwar miasta uderzył w nią z siłą obucha. Do nieprzyjemnych zapachów
dołączyły równie okropne dźwięki obijających się o siebie, oślizgłych
rybich ciał, które przesypywano gdzieś między workami. Ulicę wypełniał
tłum ludzi z różnych zakątków kontynentu, a jej konia obskoczyły
obdarte dzieciaki.
– Gryzie? – zapytał pozbawiony przednich zębów chłopiec.
– Głupi jesteś? Dotknij!
– Sam dotknij!
– Cicho! – ryknęła Ellen, szarpiąc lejce, i dzieciaki odskoczyły w tył. Gdy
odjechała kawałek dalej, usłyszała za sobą śmiechy i drwiny dzieci.
Skręciła i odnalazła wzrokiem stajnię.
– Spokojnie, Agat. Przecież cię tu nie zostawię, wrócimy razem, tak? –
wyszeptała do konia, gdy tylko stajenny przejął od niej lejce.
Przez chwilę jeszcze spoglądała tęsknym wzrokiem za zwierzęciem,
ostatnim łącznikiem między nią a znanym jej światem. Po chwili
westchnęła i ruszyła w dół ruchliwej ulicy, zatykając nos wierzchem
dłoni.
Słońce wzeszło już wyżej i rozproszyło chłodną mgłę. Zebrane na
białych ścianach budynków krople wilgoci błyszczały teraz w świetle
dnia. Powietrze było parne, duszne i słone. Ellen przyspieszyła kroku,
mijając obce twarze, aż w końcu ulica rozszerzyła się i dziewczyna
znalazła się na ogromnym placu.
Widok miasta ze wzniesienia nie przygotował jej na to, co zastała.
Stragany wydawały się wyrastać jeden z drugiego, przeobrażać w
wielkie płócienne monstra w kolorach ochry, indygo i szmaragdu.
Nawoływania i rozmowy zagłuszały rozbrzmiewający w oddali szum fal, a
zapach ostrych przypraw drażnił nos jeszcze mocniej niż rybia woń. W
końcu Ellen zebrało się na kichnięcie.
– Na zdrowie!
Dziewczyna obróciła się gwałtownie i stanęła twarzą w twarz z
handlarzem o nalanej czerwonej twarzy.
– A jeśli mowa o zdrowiu, panienko, to mam taki dobry eliksir, w sam
raz na kichanie! – Nim Ellen zdążyła odsunąć się choć odrobinę,
pucołowaty jegomość wepchnął jej do nosa wąską buteleczkę. – I co,
pomogło? – zaśmiał się rubasznie.
Eliksir pachniał jak stajnia w największym upale.
– Uch! Z drogi! – jęknęła Ellen i odepchnęła sprzedawcę, torując sobie
przejście przez plac. Za cel obrała rosnącą w polu widzenia rzeźbę, na
której smętnie kołysały się wychudłe mewy. Złapała lutnię i przełożyła
instrument na brzuch, oplatając go rękoma jak bluszcz.
Gdy w końcu dopadła celu, uczepiła się wykutej w brązie stopy i
podciągnęła na cokół nad Morskim Bazarem. Słońce raziło w oczy, ale
Ellen bez trudu odnalazła wzrokiem biały pałac o błyszczących,
kamiennych ścianach. Kolejne lata przyprawiały mu następne skrzydła,
tworząc rozbudowany kompleks z ocienionymi tarasami i smukłymi
kolumnami w kolorze kości.
Gdzieś nad Ellen agonalnie zaskrzeczała mewa.
– Cicho, paskudo.
Niezadowolona mewa wydała kolejny ochrypły okrzyk i oznaczyła
lutnię białym stemplem o postrzępionych krawędziach.
III
– A cóż to za wspaniały ornament na twej lutni? To jakaś nowa moda z
północy? – Ten chłodny głos mógł należeć tylko do jednej osoby.
– Valdo?
Mężczyzna, który wyłonił się z drzwi sali audiencyjnej, miał na sobie
wcięty burgundowy wams, spod którego wyzierały szyte na nową modłę,
watowane rękawy.
– Ellen Daven, jakże miło cię widzieć. Twoje imię to muzyka dla uszu,
dosłownie. Czy zauważyłaś może kiedyś, jak pięknie się rymuje?
Dziewczyna nachmurzyła się i przycisnęła lutnię do boku.
– Co tu robisz, Valdo? Dopiero co pozbyłam się wątpliwie przyjemnego
towarzystwa Jaskra, a teraz wpadam na ciebie. Cidaris wydaje się zbyt
duże jak na tak liczne zbiegi okoliczności, nie uważasz?
Mężczyzna napuszył się, unosząc ściśniętą wamsem pierś.
– Słodka Ellen. Jakbyś nie zauważyła, to ja cię witam, co bez wątpienia
oznacza, że byłem tu pierwszy. A teraz, jeżeli pozwolisz, odnajdę swoją
komnatę, by odświeżyć się po podróży. Niektórzy odczuwają potrzebę, by
wyglądać nieco bardziej... schludnie. – Mówiąc to, pochylił się nad
dziewczyną i musnął dłonią jej włosy. Na policzki Ellen wypłynął
rumieniec zakłopotania, który pogłębił się jeszcze, gdy Valdo wręczył jej
trzymany w dwóch smukłych palcach badyl, a następnie bez słowa ją
wyminął.
– Czekaj – bąknęła, bezmyślnie przyglądając się patykowi. –
Rozmawiałeś z królem?
Valdo posłał jej jeden ze swoich krzywych uśmiechów.
– Jak powiedziałem, słodka Ellen, byłem tu pierwszy, co oznacza, że
dostałem komnatę z widokiem na morze, a obsrane mewy mogę oglądać
z bezpiecznego dystansu. Obawiam się, że król jest zmęczony, więc
będziesz musiała zaczekać na audiencję razem z Jaskrem. Bywaj, moja
droga!
IV
– I tak oto znalazłem się u twojego boku. Cóż to za traf, zbieg
okoliczności, prawda? – Jaskier szeleścił nowym kaftanem. – Tak się
doskonale złożyło, że spotkałem na Morskim Bazarze dobrego znajomka,
Turitufa, przyznasz, zabawne imię, który od dawien dawna winien był mi
przysługę. Kiedy zobaczyłem przewieszone pod sufitem bele aksamitu,
nie mogłem się oprzeć i...
– Zamknij się, Jaskier.
Trubadur obruszył się, powiercił i poprawił przekrzywiony kapelusik.
– Ellen, w całej tej historii nie wspomniałem o tym, jak zostawiłaś mnie
samego w lesie, a zrobiłem to tylko z dobroci serca, bo wiem, że nie
miałaś złych zamiarów. Ale muszę pokazać ci, co twoja pycha zrobiła z
moimi butami. Spójrz tylko, zamszowa, cielęca skóra, a teraz jak to
wygląda?
– Jaskier, te buty są czyste.
– Masz rację, ale tylko dlatego, że Turituf był łaskaw...
Gdzieś niedaleko rozległ się dziecięcy krzyk i Ellen machnęła na Jaskra.
– Co to było?
– Jak mniemam i wnoszę po natężeniu pięknego falsetu, zapewne krzyk
chłopca, na słuch ośmioletniego – odpowiedział Jaskier ze spokojnym
profesjonalizmem.
Ellen zmierzyła go wzrokiem.
– Zaczekaj tu.
– O, nie! Nie ma szans! Chcesz wszystko zgarnąć dla siebie, tak? Wiedz,
że choć pałam do ciebie niewyjaśnioną sympatią, nie pozwolę odebrać
sobie okazji do zarobku i skomponowania pięknej ballady. Bo widzisz,
zostałem tu zaproszony osobiście przez króla Mathena...
– Tak, ja też. I Valdo.
– Val... Co?! I teraz mi to mówisz? Ten psubrat, fircyk niemodny? Pewna
jesteś, że go widziałaś?
– Pewnam. – Ellen zatrzymała się przed spływającymi spiralnie w dół
schodami. Okrzyki się wzmagały, więc dziewczyna ruszyła przed siebie,
goniona przez utyskującego Jaskra.
– Jak on śmie się tu pokazywać, to schlebiające motłochowi
beztalencie? Doprawdy, można by przypuszczać, że po jego oxenfurckich
wybrykach powinien był odpuścić sobie karierę śpiewaka. Do tego trzeba
posiadać wrażliwość, a tej z całą pewnością nie ma za grosz. Wiesz, że
zamknął kiedyś biednego Kasztanka w piwnicy? Profesor tak się przejął,
że stracił głos na tydzień...
– Jaskier, o ile pamiętam, był to efekt zakładu o to, który z was
pierwszy zaciągnie do łóżka żonę Kasztanka. Ale przecież to było dawno
temu, prawda?
Jaskier wydął wargę, wzruszył ramionami i omal nie wpadł na Ellen,
która zatrzymała się w przejściu na dziedziniec.
– Masz rację, dawno. Co nie zmienia faktu, że talentu Valdo nie ma
żadnego. O, a tutaj, co się dzieje? Patrz, jak się ładnie bawią!
Przed nimi na dziedzińcu kłębiła się zgraja biednie ubranych dzieci,
okładająca kijkami leżącą na ziemi postać.
– Potwór! – wrzeszczały. – Dziwak, strzyga!
– Hej! – krzyknęła Ellen, zbliżając się do rozszalałej gromadki. – Co tu
się dzieje? Już, zmykajcie!
Dzieciaki zamruczały z niezadowoleniem, jedna z dziewczynek
pokazała jej język. Jednak zanim poetka zdążyła ją złapać, mała zniknęła
za kolumną i wbiegła w boczny korytarz.
– No już! – zawtórował Jaskier, głośno wyrażając swoje
niezadowolenie. – Sio! Ależ te dzieci są dziś nieznośne...
Chwilę później przed nimi została już tylko jedna postać w czerwonym
stroju królewskiego strażnika. Tunika z namalowanym herbem unosiła
się i opadała w rytm oddechu, ale poza tym mężczyzna ani drgnął.
– Przepraszam, nic panu nie jest?
Ellen urwała, bo spod ramienia strażnika wyłonił się pysk psa. Zwierzę
dyszało, z rany nad okiem płynęła krew. Osłaniający psa mężczyzna
pogłaskał go ostrożnie, omijając zranione miejsce.
– Och... – Ellen zbliżyła się do strażnika, który wzdrygnął się, gdy
położyła dłoń na jego ramieniu. – Czemu pan nie przegonił tych
okropnych dzieciaków? Zaraz kogoś zawołamy...
Z dyskretnego spojrzenia dziewczyny Jaskier mógłby wyczytać, że było
to skierowane do niego polecenie. Mógłby, gdyby z rozdziawionymi
ustami nie wpatrywał się właśnie w plecy nieznajomego, który podniósł
się, rzucając ogromny cień. Okazał się być wyższy od poety o głowę, miał
nienaturalnie długie kończyny i szerokie barki.
Nie miało to jednak znaczenia w momencie, w którym się obrócił.
Jego twarz szpeciły linie blizn, wykrzywiające rysy i przekształcające
uśmiech w upiorny grymas. Skóra na prawym policzku była
zdeformowana, a znajdujące się nad nim oko przymknięte i otoczone
fioletowym sińcem. Ellen szybko pojęła, że to akurat zasługa ostatnich
chwil. Jaskier był mniej domyślny i wydukał:
– O, do licha. Masz to od zawsze?
– Jaskier! – Ellen zbladła ze wstydu. Strażnik ani drgnął.
– To nic – odpowiedział spokojnym głosem. – W porządku.
Ellen przełknęła ślinę i sięgnęła za dekolt sukienki, wyciągając stamtąd
haftowaną chusteczkę.
– Proszę... proszę otrzeć ranę. Chodźmy, Jaskier.
– Ale...
– Mówię: chodźmy, Jaskier. Król nie może czekać.
Ellen złapała poetę za rękaw nowego kaftana i pociągnęła go w
kierunku schodów. Gdyby obejrzała się za siebie, zauważyłaby, że
nieznajomy trzyma chusteczkę w potężnych łapskach, jakby była jakąś
szczególnie cenną, szklaną ozdobą.
Na schodach dogoniło ich jeszcze wycie psa.
V
Król okazał się gruby, głupi i zabobonny.
– Więc będzie tak. Mój syn bierze ślub, więc śpiew ma być ładny.
Żadnych sprośnych kawałków o tym... tym takim, co rzyci nadstawiał, i
wiecie. Ha! No dobra, to żadnych takich, panienka jest ładna, więc nie ma
co jej straszyć. Ma być ładnie i lirykowato.
– Lirycznie – zaryzykował Jaskier.
– Jak tam wolisz, byleś jakiego partactwa nie odstawił, bo przysięgam,
że zawiśniesz za jedną nogę pod sufitem, a pod tobą puszczę psy.
Jaskier pokraśniał na twarzy, dłonie zacisnął w pięści, piórko na
kapelusiku zadrżało niebezpiecznie. Już otwierał usta, by powiedzieć
królowi, co o nim myśli, gdy Ellen złapała go za ramię.
– Oczywiście, wasza królewska mość. A jeśli można spytać, kim jest
panna młoda? Nie słyszałam wieści o nadchodzącym ślubie.
Król zmarszczył brwi i chrząknął.
– Panna Sha z rodu de Molay... herbu Kraken.
Złość momentalnie zniknęła z twarzy Jaskra, zastąpiona zawodową
ciekawością.
– Herbu Kraken, Wasza Wysokość?
– Hm... Hrmmff... – Król nadął i tak już okrągłe policzki. – To stary ród
zza morza.
– Zza morza?
– Co ja będę gryzipiórkom tłumaczył?! Won mi z oczu! Dziś wieczorem
odbędą się zrękowiny, więc oczekuję, że pokażecie, na co was stać. No
już, do roboty!
Jeden ze strażników w czerwonej tunice wyprowadził ich z sali
audiencyjnej i pokierował w stronę komnat. Gdy tylko znaleźli się poza
zasięgiem jego słuchu, Jaskier się zatrzymał. Oczy błyszczały mu jak
dziecku.
– Zza morza, słyszałaś zasrańca? Ściągnął jakąś nisko urodzoną dziewkę
i próbuje wmówić pospólstwu, że to zgniłe jajo to jakiś egzotyczny owoc.
– Bacz na słowa, Jaskier.
– Och, Ellen, dobrze wiesz, że dla mnie urodzenie nie gra roli, tylko
urok osobisty, którego tobie, swoją drogą, nie brakuje. Jak już przy tym
jesteśmy, to tak sobie pomyślałem, po co się rozchodzić i robić kłopot?
Może po prostu przeniesiemy się do jednej sypialni i odstąpię tobie,
powiedzmy, pół łoża. Co ty na to? Ślubuję milczeć, jeśli wolisz ciszę.
– Głupek jesteś i bęcwał, Jaskier. A milczeć tobyś nie potrafił, nawet
jeśli ktoś wraziłby ci w usta cuchnący gównem knebel.
– No, coś podobnego! Uważasz, że nie byłbym w stanie dotrzymać
ślubów milczenia?
– Nigdy w życiu, Jaskier. Do zobaczenia na uczcie.
VI
Sala była ogromna i biała, jak cała reszta miasta. Jedynym kolorowym
akcentem był sufitowy malunek, przedstawiający jakąś leśną scenę z na
poły roznegliżowanymi postaciami. Dobrze wychowani goście starali się
nie podnosić wzroku, siedzieli sztywno na przystrojonych kwiatami
ławach, które otaczały pustą przestrzeń, przeznaczoną na tańce w
późniejszej części wieczoru.
– Jesteśmy tu dziś dla księcia Ethaina i pani Sha, którym to błogosławię
przed ślubem. Zaręczyny przyjmuję i ufam, że złączy to nasze rody i hm....
hmmrrff... pozwoli utrzymać pokój w Cidaris. – Król wyraźnie się zasapał,
wzniósł więc szybko kielich, by zamaskować niezręczność. – Wypijmy za
młodych, a wieczór niech nam uświetnią pieśni grane przez najlepszych
gryz... poetów. Przed państwem Valdo Marx, Julian de Lettenhove, lepiej
znany jako Jaskier, i panna Ellen Daven. Bawmy się i ucztujmy!
Goście posłusznie wznieśli naczynia i upili po solidnym łyku.
– Na czym, jak na czym, ale na winie się znają. Poza tym z Toussaint nie
znajdziesz lepszego niż cidarijskie – rzucił Jaskier, ostentacyjnie
pociągając ze złotego pucharka. – Pieczyste również wygląda
smakowicie.
Na ramieniu Jaskra niespodziewanie pojawiła się obca dłoń i poeta
trzasnął pucharkiem o stół, rozlewając sławne cidarijskie na swój nowy
kaftan.
– Witaj, Jaskier.
– Zaraza... Valdo? Ty...! Nie, nie zepsujesz mi wieczoru. Nie zamierzam
oglądać twojej przebrzydłej twarzy, która odbiera mi apetyt. Stanowczo
odmawiam rozmowy – wycedził Jaskier. – Odwróć się i odejdź, proszę,
skąd przyszedłeś.
Valdo uśmiechnął się, mrużąc oczy.
– Ależ Jaskier, przyjacielu. Mamy razem umilić czas gościom. Jak
możesz żądać, żebym zniknął, skoro sam król pragnie usłyszeć mój głos?
Proszę, odsuńmy na bok dawne spory i skupmy się na muzyce. Och, czy
to był nowy kaftan? Strasznie mi przykro – dodał i jakby mimowolnie
przesunął dłonią po swoim idealnie skrojonym, brokatowym wamsie.
– Nie ręczę za siebie!
– Jaskier – warknęła Ellen. – Siadaj na rzyci i ani drgnij. Teraz
uśmiechnij się, dolej sobie tego cholernego cidarijskiego i ani waż się
skrzywić przez resztę wieczoru. Król może i jest głupi, ale z pewnością
dotrzymuje słowa, więc nie próbuj się kompromitować, choć i tak już to
zrobiłeś.
Valdo spojrzał na dziewczynę z zadowoleniem.
– Jak za dawnych, oxenfurckich czasów. Wspaniale znów spotkać się w
tym gronie, czyż nie, Ellen? Czy budzi to jakieś wspomnienia?
Poetka zamilkła, a jej twarz niespodziewanie przybrała purpurowy
kolor.
– Milcz, Valdo.
Jaskier niespodziewanie się ożywił, jakby zapominając o dawnych
krzywdach.
– O czym mowa?
– O niczym – rzuciła pospiesznie Ellen.
– Ach, było kilka takich nocy...
– Słucham?! Ellen, czy chciałabyś mi coś wyjaśnić? To ja tu się mizdrzę,
proponuję i nadskakuję, a ty po prostu wskoczyłaś do łoża tego durnia i
od tego czasu ani słowa? Nie! Nie doleję sobie cidarijskiego! Pieprzę to
cidarijskie! Idę śpiewać i niech żadne z was nie próbuje mnie
powstrzymać!
Obrażony Jaskier nasunął kapelusik na czoło i wstał, zabierając lutnię.
Chwilę później rozległy się dźwięki ballady o zdradzonym mężczyźnie i
upiorze, który zwiódł jego żonę.
– Nie przejmuj się, przejdzie mu. Dawne dzieje, prawda? – skonstatował
Valdo.
Ellen spojrzała na stół suto zastawiony jadłem, nieustannie
donoszonym przez paziów, i nagle zapragnęła nalać sobie tego
cholernego cidarijskiego. Wbiła wzrok w karafkę, jakby mogła
przyciągnąć ją siłą woli.
– No nic, Ellen. Proponuję, żebyś ty zaśpiewała na koniec, zawsze miło
było zasypiać przy twoim słodkim głosie. No, nie bądź już taka
naburmuszona, przecież nadal cię lubię.
– Bez wzajemności, Valdo.
Mężczyzna uśmiechnął się kpiąco i podniósł, by odejść.
– Czekaj.
Valdo opadł z powrotem na siedzenie, jakby tylko czekał na słowa
dziewczyny.
– Tak, słodka?
Ellen skrzywiła się.
– Powiedz mi, co się tutaj dzieje. Ty wiesz.
– Ale o czym?
– Dobrze wiesz, o czym. Strażnik przy bramie niezbyt dyskretnie
sugerował, że powinnam uważać. Że dzieją się tu dziwne rzeczy. Książę
Ethain żeni się z jakąś nisko urodzoną dziewką. Wszystko to jakieś
podejrzane. Co jest, szykuje się jakaś wojna?
Oczy Valda rozbłysły, rozchylił usta w drapieżnym uśmiechu.
– To ty nic nie wiesz? Ha! O krakenie też pewnie nie słyszałaś? A jak
myślisz, skąd się wziął herb panny młodej? Otóż powiem ci: ona nie dość,
że nie jest żadną szlachcianką, to najpewniej nie jest w ogóle
człowiekiem.
– Skąd taki pomysł? – Piosenka Jaskra weszła w wyższe tony, mówiąc o
zemście i nienawiści.
– A stąd, że znaleziono ją samą na łódce, która ni stąd, ni zowąd
wyłoniła się z morza.
Ellen spojrzała na mężczyznę spode łba.
– Żarty sobie ze mnie stroisz, Valdo?
– Jakżebym śmiał. Jaskra to i owszem, chętnie bym zwiódł, ale ciebie?
Słodka, nigdy!
Ellen podniosła głowę i spojrzała w kierunku podwyższenia, na którym
siedziała przyszła para młoda. Książę, który doskonale prezentował się w
skrojonym na miarę stroju, miał orli nos i ciemną czuprynę. Wydawał się
być zadowolony, rozmawiał z jakąś niewiastą, znacząco się do niej
uśmiechając. Przy boku księcia siedziała blada dziewczyna o wątłych
ramionach i nijakiej, okolonej białymi włosami twarzy. Nieustannie
wlepiała w swojego wybranka pełen uwielbienia wzrok. Valdo
powędrował spojrzeniem za Ellen.
– Nie wyglądają na szczególnie szczęśliwych, prawda?
– To po co to wszystko? Po co ta cała szopka, skoro mógłby ożenić się z
jakąś piękną hrabianką?
Valdo uśmiechnął się, prezentując dwa równe rzędy zębów.
– No i widzisz, w tym miejscu pojawia się kraken.
– Kraken?
– Potwór morski, o mackach wielkich jak kadłuby statków. Wybacz tę
poetycką frazę, ale uwierz, że nie ma w niej przesady. Kraken potrafi
jednym ruchem zmiażdżyć całą flotę, a ostatnimi czasy u wybrzeży
Cidaris statki tonęły zbyt często, by zrzucić to na karb przypadku. Widzisz,
król jest bardzo przesądny i ubzdurał sobie, że Sha została wysłana przez
krakena i jeżeli Ethain weźmie z nią ślub, potwór odpłynie i zostawi
miasto w spokoju.
– To szaleństwo.
Valdo wzruszył ramionami i rozparł się wygodniej na ławie.
– Być może. Jestem poetą, nie mnie negować dziwy tego świata. Ja z
nich żyję.
Jaskier gniewnie uderzył w struny, kończąc piosenkę. Rozległy się
gromkie brawa, poeta wstał i ukłonił się, starając się lutnią zakryć plamy
po winie.
– Na mnie czas, słodka. Nalej sobie tego cidarijskiego, widzę, że masz
ochotę.
Ellen otworzyła usta, by rzucić jakąś kąśliwą odpowiedź, ale nic nie
przyszło jej do głowy. Powiodła tylko wzrokiem za Valdo, który minął się
właśnie z Jaskrem.
– Uważam, że to był dobry występ. Doskonały. Znakomity. I nie
wmówisz mi, że było inaczej – burknął Jaskier, opadając na swoje
miejsce.
– Nie uważam inaczej. To był dobry występ.
Trubadur wymruczał coś pod nosem, choć widać było, że uwaga go
zadowoliła.
Nagle spojrzenie Ellen powędrowało w stronę wejścia do sali, gdzie
dostrzegła błysk czerwieni i szarą sierść. Jaskier również się odwrócił.
– Coś mi się wydaje, że przypadłaś do gustu naszemu upiornemu
przyjacielowi. Tylko nie myśl, że skoro to mówię, to między nami
wszystko w porządku. Nadal jestem obrażony, rozumiesz.
W cieniu drzwi faktycznie krył się barczysty mężczyzna, nie do
pomylenia z nikim innym.
– No idź, przywitaj się. Nie przejmuj się starym przyjacielem Jaskrem,
tak jak nie przejmowałaś się do tej pory. Śmiało. Ja tu sobie posiedzę i
popatrzę na sufit i te frywolne sceny. Niechże mam choć trochę
przyjemności w tym życiu.
Ellen w istocie podniosła się z miejsca, ignorując Jaskra. Tajemnicza
postać zniknęła za drzwiami, ale gdy dziewczyna wyszła, dostrzegła
mężczyznę w cieniu kolumny. Strażnik postąpił o krok w stronę Ellen, ale
nie wyszedł z mroku.
– Dziękuję – powiedział, wyciągając w jej stronę nienaturalnie wielką
dłoń, na której leżała złożona haftowana chusteczka, oznaczona
inicjałami „E.D”. Ellen przyjrzała się materiałowi i pokręciła głową.
– W porządku, mam inne. Możesz ją zatrzymać.
Mężczyzna zawahał się, ale w końcu zacisnął dłoń w pięść i zabrał
chusteczkę.
– Jak się nazywasz?
Strażnik długo milczał i Ellen zaczęła podejrzewać, że się już nie
odezwie. W końcu odpowiedział:
– Cavox. A ty jesteś Ellen Daven. – To nie było pytanie, więc poetka
tylko skinęła głową. – Zatem dziękuję ci, Ellen Daven – powiedział i
odwrócił się. Pies podążył za nim i po chwili oboje zniknęli w mroku
korytarza.
Gdy zdezorientowana poetka znowu znalazła się w wypełnionej po
brzegi sali, Valdo grał właśnie balladę miłosną. Spojrzał na Ellen znad
lutni, odrzucając z czoła kosmyk włosów. Jaskier, dość mocno wstawiony
sławnym cidarijskim, siedział otoczony przez kolorowe jak papugi damy.
– I ja go wtedy ciąłem mieczem prosto w ten skradziony kaftan! O, tak!
– zamachnął się pucharem i uderzył nim w potężnych rozmiarów biust
jednej z panien, która w odpowiedzi zachichotała. – Powiedziałem mu:
nic tu po tobie, draniu, nie zadziera się ze mną!
– Znowu gadasz głupoty, Jaskier? – rzuciła Ellen, zajmując swoje
miejsce na ławie. Damy spojrzały na poetkę oburzone. Ta, nic sobie z tego
nie robiąc, sięgnęła po kielich i w końcu nalała sobie pokaźną porcję
sławnego cidarijskiego.
– Opowiadam pięknym paniom moje historie z oxenfurckiej akademii.
Pełne przygód, zdrad i walk, jak sama pamiętasz. – W tej chwili Valdo
właśnie skończył swoją piosenkę i wstał, by ukłonić się w burzy braw.
– Aha. To następnym razem, jak będziesz o coś walczył, niech to będzie
ta smakowita pieczeń. Gdy skończę śpiewać, będę chciała coś jeszcze
wrzucić na ząb.
VII
– Zimno.
– Nie marudź, Jaskier. Chciałeś się przewietrzyć.
– Boli mnie głowa.
– Wiem. Mnie też, przez to twoje cholerne cidarijskie. Jaskier, mówiłam
ci już, odsuń się i nie czepiaj się mojego ramienia.
– Przecież przyszykowałem ci wczoraj pieczeń. Wina nalałem. Jestem
dobry, a ty tak mnie zbywasz?
– Jaskier, opamiętaj się i zabierz tę swoją dobrą dłoń z mojej talii, bo
przysięgam, że zaraz wrzucę cię do morza.
Poeta wymamrotał coś z niezadowoleniem i poprawił rękawy kaftana, z
którego od wczoraj nieporadnie próbował zmyć plamy wina.
– Zobacz lepiej, kto idzie.
Z naprzeciwka, od strony miasta, zbliżał się nie kto inny, jak sam książę
Ethain. Dostrzegłszy ich, zatrzymał się i zaczekał, aż podejdą.
– Książę... – Jaskier skłonił się, a Ellen poszła w jego ślady. – Jeżeli
można spytać, co sprowadza cię samego w tak bezludną okolicę?
Ethain obrócił głowę w stronę morza, prezentując przystojny profil.
– Lubię czasem wymknąć się z pałacu i popatrzeć na wzburzone jak
mój umysł morze. Pozwala... Pozwala mi przemyśleć pewne rzeczy.
Jaskier i Ellen wymienili spojrzenia, słysząc nadętą metaforę.
– Czy są jakieś konkretne... sprawy, wymagające przemyśleń książęcej
mości?
Ethain zwrócił się ku nim. Jego spojrzenie stało się czujne, ale po chwili
złagodniało i mężczyzna westchnął.
– Wiecie, jaki jest mój ojciec, i wiecie, czego ode mnie oczekuje. Kto,
jak nie wy, poeci i trubadurzy, zrozumiecie, jak ciężko jest odrzucić głos
serca, by okazać posłuszeństwo wobec rodzica i suzerena?
Jaskier chciał chyba coś powiedzieć, ale Ellen po wyrazie jego twarzy
wywnioskowała, że nie byłoby to nic mądrego. Szturchnęła go więc tylko
w ramię i poeta zamknął usta.
– Znacie historię Sha, prawda?
– Tak.
– Nie.
Jaskier napotkał wściekłe spojrzenie Ellen.
– To znaczy, coś tam słyszałem, ale chyba niedokładnie, bo wczoraj do
uszu wleciało mi trochę wina... To znaczy, szumiało w uszach przez
wino...
Ethain popatrzył na Jaskra podejrzliwie, więc ten szybko zamilkł. Książę
westchnął po raz drugi, jakby na jego piersiach zaległ ogromny głaz.
– Naprawdę chciałbym pomóc poddanym. Nie brakuje u nas towarów,
ale jeżeli ta sytuacja potrwa nieco dłużej, kraken zablokuje wszystkie
dostawy z morza. A to byłby koniec dla Cidaris. – Ethain zacisnął szczęki.
– Mimo to ciężko mi uwierzyć w to, że Sha została wysłana przez krakena.
Powiedzcie mi szczerze, dajecie temu wiarę?
Jaskier wlepił wzrok w czubek swojego wykonanego z cielęcej skórki
buta, najwyraźniej nie planując włączyć się w dyskusję. Ellen, której nie
pozostawiono wyboru, złączyła ręce na podołku.
– Książę – zaczęła. – Jestem tylko poetką, nie znam i nie rozumiem
wszystkich praw, które rządzą tym światem.
Ethain przypatrzył się jej uważnie i skinął głową.
– Może masz rację. – Zawahał się. – Czasem myślę, że także pragnąłbym
zostać trubadurem. Jak wy przemierzać świat i układać o nim pieśni. Być
wolnym, móc kochać i być kochanym.
Ellen oblizała usta i powoli powiedziała:
– Książę, za pozwoleniem, wydaje mi się, że pani Sha istotnie jest w
tobie zakochana.
Książę po raz trzeci westchnął rozdzierająco i znów skierował
spojrzenie na ocean.
– Bez wzajemności, niestety. Bez wzajemności.
VIII
IX
Księżniczka siedziała sama na ławce na skraju ukwieconego dziedzińca.
Wyglądała smutno i żałośnie, więc Ellen zwolniła kroku. Sha najwyraźniej
wystarczył ruch zarejestrowany kątem oka, by dostrzec poetkę.
Uśmiechnęła się słabo i machnęła ręką.
Ellen rozejrzała się niepewnie, ale na dziedzińcu oprócz niej nie było
nikogo. Powoli zbliżyła się do przyszłej panny młodej.
– Pani... – zaczęła, ale jasnowłosa pokręciła głową. – Sha? – Skinięcie. –
Jak mogę ci pomóc?
Przyszła księżniczka Cidaris wskazała palcem usta i pokręciła głową.
– Ty nie mówisz? – zapytała zaskoczona Ellen. – Och, przepraszam!
Sha zbyła nietakt machnięciem ręki i wskazała poetce miejsce obok
siebie. Ellen ostrożnie usiadła, nie spuszczając dziewczyny z oczu.
Sha pytająco spojrzała na błękitną różę.
– Ach, to... Właściwie nie wiem, od kogo. Byłam pewna, że dał mi ją
Valdo, ale on... – Zażenowanie na nowo odżyło w umyśle Ellen, więc
szybko zmieniła temat. W jej oczach błysnęły gniewne ogniki. – Na pewno
nie od Jaskra. Jest zbyt prostacki na takie gesty. On by mi tę różę jeszcze
przyniósł w zębach, żebym była pewna, że to od niego. A zresztą to tylko
przyjaciel.
Księżniczka narysowała na piersi znak. Ellen zmarszczyła brwi.
– Herb? – zapytała. Sha skinęła głową. Poetka zrozumiała. – Strażnik?
Ty... widziałaś?
Sha uśmiechnęła się. Ellen nagle poczuła, że pocą się jej ręce.
– Nie rozumiem. Dlaczego miałby mi przynosić różę?
Księżniczka nie poruszyła się i nie wydała żadnego dźwięku, ale jej
spojrzenie mówiło więcej niż jakiekolwiek słowa.
– Ale ja nie mogę jej przyjąć. To... to by dawało nadzieję na wzajemność.
Sha spuściła wzrok, złączyła dłonie na kolanach, obracając pierścionek
zaręczynowy na serdecznym palcu. Ellen nagle przypomniała sobie słowa
księcia na plaży i poczuła, że coś dławi ją w gardle. Przez chwilę milczała,
rozważając to wszystko w umyśle, aż w końcu zadała pytanie:
– Wiesz może, gdzie go znajdę?
Księżniczka podniosła oczy i uśmiechnęła się blado. Skierowała wzrok
na zachodnie skrzydło pałacu.
– Dziękuję, Sha.
Dziewczyna nie puściła pierścionka nawet wtedy, gdy Ellen odeszła już
w swoją stronę, znikając w korytarzu.
X
Zachodnie skrzydło było najstarsze z całego pałacu i najwidoczniej
niezbyt uczęszczane, co Ellen wniosła po zalegających w kątach
pajęczynach.
Cavoksa znalazła w jednej z ciemnych komnat. Siedział przy starym
stole, na którym stała waza pełna niebieskich róż. W całym pokoju unosił
się piękny wiosenny zapach.
Leżący w kącie pies zaszczekał na widok dziewczyny. Strażnik drgnął i
przewrócił kałamarz, wylewając tusz na stół.
– Cavox.
Mężczyzna wyglądał, jakby zobaczył ducha i nie wiedział, gdzie się
schować. Obrócił twarz, by Ellen nie mogła jej dostrzec.
– Szukałam cię. – Zbliżyła się, stając nad jego ramieniem. – Ty piszesz?
Cavox nieporadnie spróbował zasłonić papier, ale Ellen złapała go za
rękę. Odsunął ją jak oparzony i dziewczyna sięgnęła po kartkę. Ze
zdumieniem przesunęła wzrokiem po tekście.
– To jest ballada.
Zapadła cisza, w której dało się słyszeć jedynie głośny oddech psa.
– Tak – odpowiedział w końcu Cavox.
– I ona jest o mnie. O nas.
– Tak.
Ellen milczała, rozważając w myślach słowa.
– Cavox, kim ty naprawdę jesteś? Skąd się tu wziąłeś?
Pies zbliżył się do strażnika, położył pysk na jego kolanach. Mężczyzna
długo się zastanawiał, zanim odpowiedział.
– Służyłem pewnemu czarodziejowi, dopóki nie znalazł mnie Ethain.
Uratowałem księcia, a on w zamian dał mi to życie. Nie ma w tym
tajemnicy.
Pies przymknął oczy, zadowolony z ruchu dłoni na jego głowie.
Ellen zmarszczyła brwi. Czegoś nie rozumiała.
– Ale skoro służyłeś u czarodzieja... – Zamilkła, ale strażnik zrozumiał i
jej przerwał.
– To był wypadek. On ucierpiał równie mocno jak ja.
Pies zaskomlał i Ellen spojrzała w bursztynowe oczy zwierzęcia.
– Rozumiem – odparła cicho i odłożyła kartkę z balladą na zakurzony
stół. Po chwili nakryła ją błękitną różą. Na ten widok dłonie strażnika
mimowolnie się zacisnęły.
– Nie mogę jej przyjąć, Cavox. Nie potrafię... tego odwzajemnić.
– Rozumiem.
– Cavox?
Strażnik powoli obrócił się w jej stronę, ukazując okaleczoną twarz. W
półmroku szpecące skórę blizny i oparzenia wyglądały jeszcze upiorniej,
ale Ellen nawet nie drgnęła.
– Widzę, że opuchlizna już zeszła. Nie boli?
– To nic. W porządku.
Strażnik uśmiechnął się smutno.
XI
Na wesele, oprócz spodziewanych gości, zjechało się całkiem sporo
także tych nieproszonych. Wszyscy razem obsiedli ławy w oczekiwaniu
na darmową strawę. Intruzów dało się jednak łatwo rozpoznać po tym,
jak z ciekawością spoglądali na sufitowy malunek pełen biustów,
zarówno tych statycznych, jak i uchwyconych w ruchu. Król, będąc w
szampańskim nastroju, machnął na to ręką.
– Moi drodzy! – wyryczał. – Jesteśmy tu, by cieszyć się i radować!
Świętujmy zatem ślub mojego syna i księżniczki Sha, bo dzięki temu
przymierzu marynarze Cidaris już zawsze będą mogli spać spokojnie!
Tłum wrzasnął i wypił toast.
– Prostactwo i chamstwo. Oto nasza widownia. – Jaskier był wyraźnie
niezadowolony z przebiegu wydarzeń. Kręcił nosem, z wyższością
spoglądając na drący się plebs. – Valdo na pewno się to spodoba.
Wszędzie stali strażnicy w czerwonych tunikach, ale choć Ellen
rozglądała się uważnie, nie dostrzegła Cavoksa.
– Daj spokój, Jaskier.
– Nie, poważnie. Chociaż wydaje mi się, że ta publika, mimo zapewnień
króla, z chęcią usłyszałaby balladę o „tym takim, co rzyci nadstawiał”. Ja
w każdym razie nadstawiał się nie będę. Nie wyjdę i już.
– Jaskier.
– Nie zmusisz mnie, choćbyś zaproponowała mi w nagrodę połowę
twojego łoża.
– Jaskier.
– No co? – fuknął rozzłoszczony poeta.
– Nie chcę cię zmuszać. Ja wyjdę.
Ellen wstała, nim trubadur zdążył w jakikolwiek sposób skomentować
jej deklarację. Podniosła lutnię i skierowała się na podwyższenie. Przez
chwilę patrzyła na ludzi, a potem zaczęła śpiewać.
Czy Sha, która wydawała się w białej sukni jeszcze bledsza niż zwykle,
płakała, zaciskając palce na ślubnej obrączce? Czy mogło się tylko
wydawać, że gdzieś w kącie pomieszczenia pojawił się skryty w mroku
strażnik, a u jego boku usiadł zasłuchany w melodię pies?
Głos Ellen wznosił się i opadał, pierś drżała przy wydobywaniu
dźwięków, a smukłe palce delikatnie trącały struny. Śpiewała o dwójce
ludzi i ich nieodwzajemnionej miłości. O tym, jak szukali dobra w
dotykającym ich cierpieniu. O tym, że widzieli i rozumieli więcej niż
ktokolwiek inny. Śpiewała o nich i o ich wybrankach.
O tym, że czasem zbyt trudno jest zdobyć się na trochę poświęcenia.
Gdy ballada zmierzała do finału, nagle drzwi do sali otworzyły się z
hukiem i niedokończona nuta zawisła w powietrzu.
– Kraken! Królu, kraken zniszczył wszystkie statki! Cała flota przepadła!
Władca podniósł się z miejsca, przewracając krzesło.
– Jak to? Jak to?! – wrzasnął, tocząc wściekłym spojrzeniem po sali.
Tłum zadrżał, rozpoczęły się nerwowe szepty. Nagle wzrok króla spoczął
na wystraszonej Sha. Mathen, niczym rozjuszony byk, ruszył w jej stronę.
– Oszukałaś nas, wiedźmo! Skłamałaś, by dorwać się do władzy! Ty
szujo! – Król targał sukienką księżniczki. Dziewczyna bezsilnie kręciła
tylko głową, a z jej oczu kapały łzy. Mathen podniósł oszalały wzrok. –
Zabrać ją! Zabrać ją stąd, wtrącić do lochu!
– Ojcze... – zaczął niepewnie Ethain.
– Zamilcz! Straże, weźcie ją!
Ellen wstała z miejsca i niezauważona w panującym chaosie, spokojnie
zbliżyła się do tronu.
– Nie – powiedziała.
– Słucham? – warknął król.
Jaskier, przeczuwając tarapaty, w mgnieniu oka znalazł się przy poetce.
– Życie ci niemiłe? – wyszeptał, chwytając ją za łokieć i próbując
odciągnąć. – To ty kazałaś mi milczeć i siedzieć, popijając wino. Ellen, co
ty wyprawiasz?
– To, co trzeba – odpowiedziała głośno.
– Ach tak? – Król złapał się pod tłuste boki. – Proszę, miejsca w celi na
pewno wystarczy dla was wszystkich. Precz mi z oczu, beztalencia,
gryzipiórki!
Nigdzie nie było widać psa ani jego opiekuna. Strażnicy w czerwonych
tunikach się zawahali, ale w końcu złapali łkającą wciąż Sha, a następnie
Ellen i wyrywającego się Jaskra.
– Przepraszam, ja nie mam z tym nic wspólnego! Hola, hola, nie tak
mocno! Panowie! Wypuśćcieee mnieee! – Głos Jaskra wszedł w wysokie
tony, gdy strażnicy unieśli go w powietrze. Goście zaczęli się
rozpierzchać, wesele się skończyło, nawet intruzom niezręcznie było
bawić się bez panny młodej.
Ethain długo patrzył w milczeniu za Sha, aż żona znikła mu z oczu.
XII
– Wspaniale, Ellen, po prostu wspaniale. Cieszę się, że tak się wszystko
potoczyło, bo inaczej nie miałbym okazji zwiedzić podziemi Cidaris.
Podobno to tutaj trzymają wszystkie te sławne wina. Widzisz jakieś, hm?
Nie? A wiesz, czemu? Powiem ci! Otóż nie widzisz ich, bo siedzimy
zamknięci w celi! Zaraza, całe moje honorarium przepadnie, a nawet się
nie najadłem, bo postanowiłaś wstawić się za jakąś morską księżniczką,
rujnując królewskie wesele. Po prostu świetnie! Co mnie podkusiło, by do
ciebie podejść? Och! – Jaskier zerwał z głowy kapelusik i bezsilnie cisnął
nim o ziemię. Piórko przekrzywiło się, zwisając pod smętnym kątem.
Ellen siedziała pod ścianą, wciąż w niebieskiej brokatowej sukni.
Podniosła kapelusik, otrzepała go i spróbowała wyprostować piórko.
– Przepraszam cię, Jaskier. Trochę mnie poniosło. Nie chciałam cię w
to wplątać.
Poeta westchnął, wypuszczając z powietrzem całą złość, i opadł na
ziemię obok Ellen.
– I co teraz?
– Słyszałam, jak strażnicy mówili, że Sha zostanie rano zaprowadzona
nad morze i oddana krakenowi.
Oczy Jaskra rozszerzyły się do rozmiaru spodków.
– Znaczy się, utopią ją?
– Na to wygląda.
Jaskier przejął kapelusik i przyjrzał się złamanemu piórku.
– On chyba zupełnie oszalał. Ja wiedziałem, że to burak i prostak, ale
żeby morderca? I to własną synową!
Ellen westchnęła głośno i przeczesała palcami jasne włosy.
– Spokojnie. Nas pewnie też zabiorą, żebyśmy napisali jakąś ładną
balladę o morskiej wiedźmie i szlachetnym królu Mathenie.
– Po moim trupie wyduszę z siebie choć słowo przed tą bryłą tłuszczu!
– Obawiam się, że mogą wydusić je z ciebie wetkniętą w płuco piką.
Jaskier dyplomatycznie zamilkł i założył kapelusik. Złamane piórko
kołysało się niepewnie.
– Wiesz, co mnie zastanawia? Gdzie się podział ten pętak Valdo. Nie
zdziwiłoby mnie, gdyby ucztował, podczas gdy my gnijemy w piwnicy!
– Dramatyzujesz, Jaskier.
– Nie dramatyzuję, tylko koloryzuję. To różnica, którą jako poetka
powinnaś rozpoznawać.
Ich dyskusję przerwał zgrzyt klucza w zamku. Oboje zamarli, wpatrując
się w drzwi, które otworzyły się ze skrzypnięciem.
Po drugiej stronie stała wysoka postać w czerwonej opończy. U jej stóp
niespokojnie krążył pies.
– Cavox. – Ellen momentalnie znalazła się na nogach.
– Wszyscy idą nad morze. Musicie uciekać – rzucił, zanim poetka
zdążyła cokolwiek powiedzieć. Na przykład to, jak bardzo jest jej przykro.
Jak mu współczuje. Jak jest jej wstyd za brak wzajemności. Zamiast tego
zastygła tylko, wpatrując się w oszpeconą twarz strażnika.
– Dzięki bogu! – jęknął Jaskier, nie wyczuwając wiszącego w powietrzu
napięcia.
– Chodźcie za mną.
Cavox prowadził ich przez ciemne piwnice, aż wspięli się po schodach.
Ellen w milczeniu wpatrywała się w jego szerokie plecy, przykryte
czerwonym płaszczem. Zatrzymał się dopiero przed drzwiami
prowadzącymi na główny korytarz.
– Nikogo tu nie ma. Ethain zniknął po weselu, a reszta jest na brzegu.
Możecie zabrać swoje rzeczy i instrumenty.
Ellen uważnie przyjrzała się strażnikowi.
– Gdy to wszystko się skończy, będą wiedzieli, że to ty nas
wyprowadziłeś.
Cavox pochylił głowę. Światło pochodni tańczyło na jego
zniekształconym obliczu.
– To nic. W porządku.
Kiedy przechodzili przez drzwi, Ellen obejrzała się tylko raz.
Wystarczyło.
XIII
Jaskier właśnie w pośpiechu zbierał swoje porozrzucane ciuchy, gdy
Ellen nagle oznajmiła z całą stanowczością:
– Nie możemy uciec.
Poeta zatrzymał się, trzymając w rękach bufiaste spodnie.
– Co?
Ellen założyła ręce na piersi.
– Zabiją go, jeśli się dowiedzą.
– Kogo?
– Cavoksa.
– Kogo?
– Strażnika, który nas wyprowadził, tępy durniu. Zabiją go.
Jaskier wzruszył ramionami, przyjrzał się spodniom i odrzucił je na bok.
– No to się nie dowiedzą. Proste i niezwykle skuteczne, prawda? Ellen,
powiedz mi, czy ta koszula jest moja? A jeśli nie, to co, do cholery, robi w
moim pokoju?
– Jaskier, mówię poważnie. Nie uciekam.
Poeta odrzucił wątpliwego pochodzenia koszulę i zatrzymał się.
Spoważniał.
– Czego ode mnie oczekujesz, Ellen? Że dam się posiekać za jakieś twoje
durne pomysły, bajki o wzajemności i odwzajemnianiu? Wiesz, że cię
lubię, ale nie pójdę oglądać topienia niewinnej panienki w imię
zabobonów. Gardzę Mathenem i nic mnie tu już nie trzyma.
Dziewczyna w milczeniu wysłuchała poety, po czym sięgnęła po lutnię,
przerzuciła ją przez plecy i zbliżyła się do drzwi.
– Trudno, Jaskier. Żegnaj zatem. – Odrzuciła do tyłu jasne włosy. –
Uważaj na siebie.
Jaskier westchnął raz. I drugi. Złapał kapelusik, potarmosił złamane
piórko. Długo milczał.
– Diablico! Ballada z tych wydarzeń jest moja – stwierdził w końcu. – O
ile oczywiście nie zginiemy najpierw za twoją dumę.
– Ludzie umierali za gorsze rzeczy, Jaskier. Uwierz mi.
XIV
XV
Stali nad morzem, wpatrując się w horyzont.
– Ellen, jedź ze mną. Zagramy tu i ówdzie, napijemy się. Ale żadnego
cidarijskiego, obiecuję.
Poetka roześmiała się i dotknęła palcem wetkniętego w śliwkowy
kapelusz nowego piórka.
– Chętnie, Jaskier, ale mam jeszcze coś do załatwienia, a potem się z
kimś umówiłam.
– Kto jest tym szczęśliwcem? Mam nadzieję, że nie Valdo? – obruszył się
poeta.
– Nie, Valdo powiedział, że zamierza na stałe zostać przy królu Ethainie.
Czy mówiłam ci już, co robił nasz serdeczny przyjaciel, gdy, jak to ująłeś,
gniliśmy w więzieniu? Otóż spał sobie słodko z jakiś cidarijską damą.
Uwierzysz?
– Oj, uwierzę, i to jak! Właśnie czegoś takiego mogłem się spodziewać
po tym skończonym draniu. Słyszałaś jego balladę? Psiamać, narażałem
życie dla opisania cidarijskich wydarzeń, a on po prostu ukradł mi temat,
i to jeszcze w tak paskudnym stylu.
– Co wyśpiewuje?
– W jego wersji przystojny książę został zaklęty przez czarodzieja w
odrażającego potwora. I, uważaj, do odczynienia uroku potrzebny był
pocałunek prawdziwej miłości. Dobre sobie, banał, jakich mało! Więzi
więc piękną śpiewaczkę w lochu, ale potem rozumie, że musi dać jej
wybór, zatem wypuszcza ją na wolność. Poddani się buntują, potwór
zostaje zraniony, ale śpiewaczka wraca i go całuje. I zgadnij co? Bestia
odżywa, zmieniając się w pięknego księcia. Biorą ślub, kochają się z
wzajemnością i już zawsze są razem. Bzdury, prawda?
Ellen uśmiechnęła się smutno.
– Bzdury – potwierdziła. – Będę tęsknić, Jaskier.
Poeta podrapał się pod kapelusikiem, pomyślał.
– Ale przecież możemy się spotkać, gdy tylko załatwisz swoje sprawy,
prawda? Dokąd jedziesz?
Ellen odgarnęła za ucho złoty lok.
– Do mojej młodszej siostry, Essi. Obiecałam, że ją odwiedzę. Pewnie
mnie wygląda.
– Jesteście podobne? – zapytał Jaskier z nadzieją.
– Ty stary dzwońcu! – roześmiała się Ellen. – Ona ma dopiero siedem
lat!
– A śpiewa chociaż?
– Jaskier, nawet nie próbuj jej tego uczyć, obiecaj. Mogłaby mieć nieco
lepsze życie.
– Obiecuję! Ale co, my mamy złe?
– Nie wiem, Jaskier. Tak sobie myślę, martwię się. A co, jeśli moje błędy
na nią wpłyną? Co, jeśli na niej odbije się mój brak wzajemności?
– Z całym szacunkiem, ale bredzisz, Ellen. Ty to ty, a ona to ona.
Upewnię się jeszcze na własne oczy, kiedy spotkamy się we trójkę. A teraz
koniec tych żali. Chodźmy i napijmy się ostatni raz!
XVI
I było tak, jak Jaskier powiedział. Napili się ostatni raz i rozstali,
ściskając się na pożegnanie. Kiedy poeta wyjechał, Ellen jeszcze długo
stała na brzegu i wpatrywała się w morze. Patrzyła na samotną łódkę,
niosącą ku horyzontowi ciało w czerwonej opończy, otoczone błękitnymi
różami. Patrzyła i śpiewała balladę, którą rozpoczęła na weselu. Mimo łez
udało się jej skończyć pieśń, która opowiadała o tym, co naprawdę
wydarzyło się tamtego lata w Cidaris.
Nikt jednak nie poznał tej wersji opowieści. Bo i któż chciałby słuchać o
tym, że istnieje miłość bez wzajemności, a pocałunek nie odczarował
księcia potwora? Nie, lepiej było wierzyć, że wszystko skończyło się
dobrze.
Prawdę znał tylko Jaskier, który zgodnie z planem przyjechał odwiedzić
Essi Daven i przyniósł jej w podarku piękną pacynkę. Trwał przy Essi
nawet wtedy, gdy Ellen nie pojawiła się ani w tym roku, ani w następnym,
ani już nigdy potem. I choć bolało go serce, bo dziewczynka miała
wspaniały głos, dotrzymał obietnicy. Nigdy nie uczył Essi śpiewać. To ona
uczyła się od niego.
A gdy wyrosła, okazała się równie piękna i utalentowana jak jej siostra.
I wbrew obawom Ellen nie spotkał jej brak wzajemności, bo ktoś zdobył
się na trochę poświęcenia.
Przemysław Gul
Lekcja samotności
O północy Cyria Evort wciąż jeszcze czuła w ustach gorzki smak eliksiru.
Musiała przyznać, że Złodziej Snu zadziałał lepiej niż dobrze. Zawartość
ksiąg i zwojów jeszcze nigdy nie była tak łatwa do zapamiętania, a to
oznaczało, że wydatek dwóch koron nie poszedł na marne. Co prawda
miała pewne opory przed opróżnieniem flakonika. Było nie było, eliksir
pochodził z nieznanego źródła, a mistrzyni nie raz wbijała jej do głowy, że
eliksirom z nieznanych źródeł ufa się tak, jak mężczyznom używającym
słów: „Kochanie, to nie tak, jak myślisz”.
Ale była też Regna, a Regna umiała przekonywać jak nikt.
Cyria spojrzała na puste łóżko przyjaciółki, zasłane księgami i
pergaminami.
Polubiła Regnę od razu. Po części dlatego, że dziewczyna nie zadzierała
nosa. Pochodziła z dobrego domu, ale nie robiła z tego wielkiej sprawy.
Cyria nie miała wątpliwości, że przyjaciółka odnalazłaby się równie
dobrze pośród królewskich dworzan, jak i rżnących w gwinta
krasnoludów, których zapewne ograłaby do suchej nitki.
Poza tym można było na niej polegać. Potrafiła zdobyć każdą księgę i
zwój. Gdy chciało się zniknąć na jakiś czas z oczu mistrzyni, Regna umiała
to zorganizować. Ale też jeśli ktoś taki jak ona mówił, że mają zaległości i
potrzebują na naukę kilku nieprzespanych nocy, Cyria wolała wierzyć.
Było dobrze po północy, gdy Regna wróciła z jednej ze swoich
tajemniczych eskapad po zamku. Zapaliła gestem świece obok łóżka i
zrzuciła koszulę nocną.
– Ubieraj się – zakomenderowała, grzebiąc na golasa w stosiku
fatałaszków. – Musimy coś załatwić.
Cyria westchnęła.
– Nie piłyśmy tej żybury, żeby się wałęsać po nocy.
– Owszem, ale mamy wyjątkową sytuację. – Koronkowa koszula zakryła
małe piersi dziewczyny. – Co tam czytasz? Aha, de Vries. Czyli moje. No to
masz wybór. Idziesz ze mną albo Święta od Nadgarstków wraca na moje
łóżko.
Cyria westchnęła, zamknęła księgę i sięgnęła po inną. Regna w tym
czasie rozprawiła się ze sznurówkami spodni i zabrała za wiązanie
trzewików.
– Nie może być, Traktat o mutacjach Ortolana! – zauważyła. – Szkoda,
też moje. Nie, kochanie, nawet nie wzdychaj. Wiesz, do kogo należy
połowa twojego księgozbioru. Daję ci dwie i pół chwili i masz być
gotowa. Poczekam za drzwiami. Wiem, że mała Cyria się wstydzi.
Trzy i pół chwili później, kompletnie ubrane, opuściły skrzydło
dormitorium. Dotarcie do wieży w tak małym zameczku zajęło im ledwie
kilkanaście uderzeń serca. Stanąwszy przed spiralnymi schodami, Regna
zdmuchnęła z czoła czarne włosy, zapaliła pstryknięciem ognik i spojrzała
na przyjaciółkę.
– Zgasiłaś w pokoju świece?
– Masz mnie za idiotkę? Góra czy dół?
– Góra, biblioteka.
Cyria skrzywiła się i zaczęła skubać koronkę rękawa.
– Mistrzyni nic nie mówiła o wyjeździe. Jesteś pewna, że jej nie ma?
– Stajenny mówił.
– Aaa... stajenny. Ten stajenny?
– Mała Cyria zawrze gębę. – Regna ruszyła po schodach.
– No dobrze, ale po co tam idziemy?
– Ty myślisz, że skąd ja biorę te wszystkie kopie? Czary-mary, hokus-
pokus, inkunabuły materializują się pod łóżkiem? Nie ma tak dobrze.
Obrabiam bibliotekę szanownej preceptorki, od kiedy przyjęła nas do
terminu. Wiedźminka na szczęście nie przejmuje się już tak księgami, co
wiem od...
– Stajennego?
– Zaraz cię złapię za te rude kudły i zrzucę ze schodów. Jak
przekoziołkujesz do piwnicy, to piegi pogubisz. Wiem i już. Moja rzecz, od
kogo. Wiem też, że czegoś nam brakuje. A pierwszy egzamin jutro.
Podobno Wiedźminka ma jedno ulubione pytanie z Dialogów
Stammelforda.
– Ale my tego jeszcze nie...
– Właśnie. My tego jeszcze nie.
– No dobrze. Ale czemu idziemy we dwie?
Regna zatrzymała się i wzięła pod boki.
– Proszę, proszę, jaka panienka wygodna. Regna załatwi książkę, Regna
załatwi schadzkę w mieście, Regna przeszmugluje rycerzyka do zamku,
Regna wynajdzie skądś bimber i Złodzieja Snu. Regna to, Regna tamto. Ale
samemu pomóc to się żadnej nie chce. Wiesz co, mam tego dosyć.
Wracamy. Jutro będziesz świeciła oczami przed Wiedźminką, nic mnie to
nie obchodzi.
– Nie, nie, idziemy. Tylko powiedz, co mam robić.
– Zaklęcie szybkiego kopiowania. Pamiętasz?
– Pewnie, dostałam za nie najwyższą...
– Tak, dobra, wszyscy wiemy, co mała Cyria dostała. Krótko mówiąc:
jesteś w kopiowaniu lepsza ode mnie, a Stammelforda z biblioteki nie
wyniesiemy. Jest zabezpieczony. Wiem od... nieważne. W każdym razie ja
stoję na czatach, ty załatwiasz sprawę.
– Ale...
– Cyria, załatwiasz sprawę. Rozumiemy się?
– No dobrze. Rozumiemy.
●
– Fuuuj!
Mistrzyni przerwała opowieść i uniosła brwi. Cyria skuliła się w fotelu.
Czarodziejka przyglądała jej się przez moment, wreszcie uśmiechnęła się
pogardliwie i powiedziała:
– Arachnofobia.
Wyczarowała ptasznika i pozwoliła mu wędrować po sukni. Cerber
nawet nie podniósł łba, gdy pająk wszedł mu na grzbiet.
– Czarodziejka nie może się brzydzić niczego. Robactwo, mutacje,
choroby, fekalia, peklowane płody to nasza codzienność. Yennefer z
Vengerbergu mawiała, że czarodziejką została w dniu, w którym pierwszy
raz w laboratorium nie zarzygała sobie kiecki.
Cyria podwinęła nogi, gdy pająk zeskoczył na podłogę i ruszył w jej
kierunku. Mistrzyni przewróciła oczami i rozproszyła iluzję.
– Kusi mnie, żeby przemienić twój fotel w coś włochatego. Ale może
później. Wpierw idź do kuchni i przynieś mi dolewkę. Nie chcę zepsuć
opowieści z powodu wyschniętego gardła. Tym bardziej że dal-sza część
powinna ci się spodobać. No już, szyb-ciutko.
●
– Dotarłam do studni.
– Znalazłaś coś?
– Prócz pleśni i natrętnego sieciarza, który użarł mnie w sigil? Nic a nic.
– Sieciarza?
– To taki pająk.
– Czy ty nigdy nie możesz nazywać rzeczy po imieniu?
– Rzeczy mają różne imiona. Jakbyś trochę poczytał...
– ... tobym był taki przemądrzały jak ty. Dobrze, co dalej?
– Dalej, to ja chcę stąd wyjść. Odpływ to był jednak głupi pomysł,
prowadzi jedynie do studni. Mogliśmy od razu poszukać w ruinach wejścia
do piwnic i właśnie teraz to zrobimy. Ale wpierw przytrzymaj sznur,
opuszczę się do studni i sprawdzę, czy coś tam nie rośnie. Jak będę na
dole, to odwiążę linę, a ty ją zwiniesz. Później marsz na górę, do studni w
zamku, wyciągniesz mnie już tamtędy. Tylko szybko, nie chcę tutaj siedzieć
całą wieczność.
– Uważaj na siebie.
– Miło, że się o mnie martwisz.
Wylądowawszy na dnie, Rina rozsupłała sznur i szarpnęła trzy razy.
Natychmiast pomknął w górę i zniknął w odpływie. Rozejrzała się.
Ocembrowanie, kostropate, wilgotne i słabo oświetlone, tworzyło
idealne warunki dla wegetacji, i faktycznie, dłubiąc nożykiem między
kamieniami, znalazła kilka ciekawych okazów pleśni. Ale nie ten
właściwy.
Oparła się o cembrowinę i zagryzła wargę. Jeśli w krążących po obozie
plotkach znajdowało się choć ziarno prawdy, była potrzebna mistrzyni
jak nigdy wcześniej. Tymczasem mitrężyła w jakiejś elfiej studni.
Wystarczyło kilka godzin nieobecności, by Korpus oddelegował na jej
miejsce kogoś innego. Kogoś, kto więcej spartaczy, niż pomoże.
Na samą myśl, że czyjeś łapska będą grzebać w księgach i notatkach
Triss Merigold, podawać jej składniki, przytrzymywać fiolki i buteleczki z
eliksirami, Rinę ogarnął dziki gniew. Oczywiście zdawała sobie sprawę, że
wykonuje zlecone przez czarodziejkę zadanie, ale to było głupie zadanie,
a głupimi zadaniami powinni zajmować się inni. Ona nie miała czasu na
takie rzeczy. Przecież umiała o wiele więcej, zasłużyła na swoje sigile. Nie
była pierwszą lepszą ciurą, którą wysyła się po łajno do stajni. Mistrzyni
traktowała ją jak prawdziwą adeptkę. Szkoliła, uczyła od pierwszego dnia
służby...
Zacisnęła pięści i odetchnęła głęboko.
Weź się w garść, po prostu weź się w garść.
Miała nadzieję, że Falco tego nie słyszy. Telepatyczne połączenie
działało na niewielki dystans, a od pewnego czasu nie czytała myśli
chłopaka. Usiadła na dnie, zamknęła oczy i spróbowała się uspokoić.
W końcu Falco pojawił się w wylocie studni.
– Nie usnęłaś tam chyba?
– Dawaj tę linę!
– Już, już. Uważaj na głowę. Trzymasz? No to hop!
Falco był silny jak na swoje szesnaście lat, Rina przekonała się o tym
choćby w fosie. Dwoma szarpnięciami wywindował ją na sążeń. A później
nagle przestał.
– Co się stało?
– Cicho! Coś słyszałem.
– Wyciągnij mnie, szybko!
– Cicho, powiedziałem!
Jakiś przedmiot wpadł do studni, zrykoszetował od cembrowiny i
poleciał w dół. Rina odprowadziła go wzrokiem i rozpoznała bełt od
kuszy.
– Czarni! – Myśli Falco były zimne jak stal. – Portal!
Nie zastanawiała się nawet przez moment. Zeskoczyła na dno,
podwinęła rękawy i złożyła ręce w łokciach, tak aby wytatuowane na
przedramionach połówki sigila stworzyły mandalę. Wykrzyczała w
myślach aktywizującą formułę.
Portal pojawił się na cembrowinie. Szybko nabierał kształtu i bieli. Rina
przygotowała się na zimno, zamknęła oczy, zatkała uszy i zrobiła krok w
jego stronę.
Poczuła tąpnięcie.
Dno studni zarwało się pod nią.
I pogrzebało żywcem.
●
Nie powinien był tyle pić wczoraj. Nie myślał jasno, nie był w stanie się
skupić. Źle się stało. Trup leżał nie dalej niż kilkadziesiąt kroków od
gościńca. Wszędzie były ślady krwi, a Gradden nie mógł pozbierać myśli.
Krążył w milczeniu i przyglądał się tępo zwłokom. Nilvars, o dziwo, był w
dużo lepszym stanie. Nie trząsł się jak poprzednio, był dużo bardziej
skupiony, pewniejszy, śmielszy.
– Dużo bliżej wioski niż poprzedni – zaczął, czekając na reakcję
towarzysza. Gradden tylko skinął głową.
– Wygląda na to, że dorwało go to samo. Ktoś coś wie?
– Szczeniaki, które go znalazły, mówią, że nic nie widziały. Jak tylko go
znaleźli, dali chodu. Nie dziwota. Też bym tak zrobił. Ludzie pochowali się
w domach, mało kto dziś będzie pracować w polu.
– Skąd on się tu w ogóle wziął?
– Żebym to ja wiedział. Wczoraj w nocy w karczmie zostali jeno tacy, co
o własnych siłach wyjść nie mogli. Kosmider mówił, że widział, jak
śpiewak idzie za potrzebą, ale staremu wczoraj też się ze łba kurzyło.
Gradden był niezadowolony. Nilvars zdążył już przepytać pewnie pół
wioski i rozejrzeć się przy karczmie, a on? Nie był w stanie nawet myśleć
jasno. A co, jeśli były jakieś ślady? Czy kowal był na tyle spostrzegawczy,
żeby je znaleźć? Spił się, stracił czujność. Niedobrze się stało.
– A Ulli albo Narynka? Widzieli coś?
– Mówią, że jak szli spać, to minstrel leżał z mordą w misce po kaszy i
chrapał w najlepsze, jeno lutnię do siebie tulił niby kochanicę.
Gradden pokiwał tylko głową i spojrzał na psa. Tym razem zostawił go
przywiązanego do drzewa, kilkanaście kroków od zmasakrowanych
zwłok. Nie chciał, żeby Bies zaczął się do nich dobierać, a nie czuł się na
siłach, żeby się z nim szarpać. Ospale podszedł do zwłok, odganiając od
nich przy okazji chmarę much. Zapach trupa w połączeniu z
samopoczuciem sprawiły, że zebrało mu się na wymioty. Weź się w garść,
co się stało, to się nie odstanie. Myśl.
– Wygląda tak samo jak tamten – zaczął. – Rozpłatany, flaki na
wierzchu...
– Nie tak samo – powiedział Nilvars podnieconym głosem. – Patrz,
tamten był jakby wyżarty zębami, a ten bardziej wygląda jak
zaszlachtowany i wedle mnie więcej tu krwi niż było tam, pamiętasz?
Gradden w milczeniu skinął głową, przeklinając samego siebie za
głupotę. Kowal ciągnął:
– Juchy jest więcej, a widzisz to? – Tu wskazał na ciemne pręgi na
nadgarstkach nieboszczyka. – Skąd to się wzięło? Tamten też takie miał?
– Po prawdzie to nie wiem, Nilvars. Ale rację masz. – Gradden
przyglądał się towarzyszowi, którego zaczynał ponosić entuzjazm jak
ogara, który łapie woń ofiary.
– Bo widzisz, Gradden. Ja trochę myślałem ostatnio i gadałem z ludźmi
– zaczął ostrożnie kowal.
– No i co?
– Nie zrozum mnie źle, Gradden, ale i mnie, i reszcie zdaje się, że twój
dzieciak ma z tym wszystkim coś wspólnego.
– Że niby co wspólnego? Pewnie wilcze kły, szpony bazyliszka i serce
wredne jak stara Nylle. A nie, czekaj, ten mój ma tylko pryszcze i mleko
pod nosem – szydził Gradden. – Opanuj się, Nilvars! Chłopak jak każdy,
zahukany może bardziej od innych, ale ani on głupi, ani ułomny, ani z
niego żaden chędożony odmieniec! No i nie powiesz mi chyba, że to
chuchro miałoby siłę zrobić coś takiego!?
Wymawiając ostatnie słowa, wściekły Gradden wskazał dłonią na
zmasakrowane zwłoki. Nilvars spojrzał na trupa, ale nie dał się zbić z
tropu.
– No tak. Też żem tak sobie z początku tłumaczył. Ale połaziłem trochę
za nim...
– Śledziłeś go? – warknął Gradden.
Nilvars przełknął ślinę, zbladł nieco, ale ciągnął dalej głosem drżącym
od emocji.
– Tak, bo wiesz co: łazi taki po lesie, od innych z dala się trzyma, mało z
kim gada, a jak już, to tylko bąknie półgębkiem, no i to, o czym żeśmy
mówili...
– Że Nilfgaardczyk?
– Nic dobrego od Czarnych nie przyszło i nie przyjdzie.
– Do rzyci z tym, to tylko dzieciak.
– A czyj dzieciak? Wiesz? Nie wiesz. Skąd się na wojnie wziął? Też nie
wiesz. I co w nim siedzi, też nie wiesz.
– Ale ty pewnie wiesz.
– Nie wiem, Gradden, ale słuchaj mnie i nie warcz na mnie, słuchaj
tylko i daj skończyć. – Nilvars z przestrachem patrzył, jak dłoń wściekłego
Graddena jakby bezwiednie przesuwa się wolno w stronę rękojeści
miecza. – Ja tu nie chcę zwady z tobą. Ale swoje powiedzieć chcę.
Gradden wpatrywał się w niego gniewnie, ale opanował się.
– Mów. Byle szybko.
– Bo widzisz, ja to sobie w głowie wszystko poukładałem. Pomyśl! To
wszystko – tu Nilvars wskazał na trupa – zaczęło się, kiedy żeś go z wojny
przywiózł.
– Bzdura, co ty mi tu opowiadasz? Na jesieni przecież żeśmy
przyjechali, a tamtego pierwszego znaleźliśmy po Belleteyn.
– Wtedy żeśmy pierwszego trupa znaleźli, a co z tym kupcem, co to
zniknął w lasach na wiosnę?
– No co z nim? Ludzie giną, znikają i uciekają. Kto go to tam wie? Do
rzyci z nim! I z tobą, Nilvars, też!
– Czekaj, to przecie nie wszystko. Mówiłeś, że dasz skończyć. Od kupca
to się przecie nie zaczęło. Pamiętasz, co się działo w zimę? Krowę Jurcyna
i te dwa świniaki? Uradziliśmy wtedy, że to wilki musiały być. Ale mi się
widzi, że to się wtedy zaczęło. Że najpierw były zwierzęta, a teraz na ludzi
przyszło. I tu, i tu mnóstwo było flaków i juchy. Wtedy żeśmy myśleli:
wilki, a teraz mi się już wydaje, że to wcale nie wilki były.
Nilvars czekał na reakcję Graddena. Twarz tamtego zmieniła się –
gniew zniknął, mężczyzna był zasępiony i zamyślony. Kowal widział, że
trafił w czuły punkt, że słowa dotarły, gdzie miały dotrzeć.
– Mówiłem, że dobrze masz we łbie poukładane. Ładnie żeś to połączył,
Nil. Ale to nie jest dowód, że dzieciak to potwór. Javik przecież jeszcze
dycha, a po tym, co zrobił chłopakowi, dawno byśmy go znaleźli w lesie.
Albo i nie...
– Niby tak, ale pomyśl: dzieciak nie jest głupi, wie, żeby wioskowych
nie tykać, bo smród będzie i się nie wywinie. A tak? Ludzie się boją,
gadają, ale żyją jak dawniej. Myślą, że coś w lesie siedzi. I tyle. – Nilvars
wziął głęboki wdech i przypuścił ostateczny szturm. – To właśnie dlatego
za nim łaziłem. Patrzałem, gdzie się szwenda. A wierzaj mi, oczy ma
dookoła głowy. Co raz się za plecy ogląda, na boki wzrokiem strzela. Ale
przyłapałem go raz, jak do lasu szedł, ale żem go chyba spłoszył, bo żem
poszedł za nim aż do tej starej kapliczki Melitele na wzgórku.
Gradden poderwał głowę, jakby ktoś mu nad uchem z bicza strzelił.
Zbladł.
– Gradden! Hej, co jest? Co się dzieje? – zawołał kowal na widok tej
nagłej przemiany.
– Dobrze żeś zrobił, Nil. Bardzo dobrze. Wiedziałem, że na cztery nogi
jesteś kuty, ale żeby aż tak... Masz pomyślunek, człowieku – powiedział z
uznaniem Gradden, przesuwając językiem po wargach. Następnie sięgnął
dłonią do rękojeści miecza.
●
II
Sny były ciężkie i lepkie, zupełnie jak smak leczniczych nalewek mamy
Tammiry. Elfka kroczyła w nich leśnymi ostępami, skąpanymi w żółtym
słońcu z trudem przebijającym się przez mgłę. Ktoś wzywał ją, wołał po
imieniu. Szukała go wśród drzew, w gęstwinie i mrocznych wykrotach.
Poruszała się z trudem, jakby brnęła w gęstej mazi, jakby szła przez
bagna. Kiedy próbowała uwolnić nogi, okazywało się, że brodzi w
krwawej miazdze, w której unoszą się porąbane, rozczłonkowane ciała.
Wpadała w panikę, próbowała uciekać, a wtedy spomiędzy drzew
wyłaniała się stara świątynia, częściowo zawalona i porośnięta
bluszczem. To z niej dobiegał głos, potężny, dudniący basowo w jej
głowie. Krzepił, przynosił ukojenie, obietnicę wyzdrowienia i zemsty.
Czuła, że należy do kogoś pięknego i potężnego, do boga.
Budziła się spocona i obolała, z ręką pulsującą bólem. Spała tak też za
dnia, za każdym razem nurkując w leśnym koszmarze. W końcu, po kilku
dobach męki, odmówiła wypicia kolejnej porcji lekarstwa. Kapłanka
zmarszczyła się jeszcze bardziej, wykrzywiając twarz w grymasie
niezadowolenia.
– Ropna gorączka nie ustępuje, rana wygląda coraz gorzej –
powiedziała. – Na amputację już za późno, zresztą i tak byś jej nie
przeżyła. Zostały nam ostatnie dni, by cię z tego wyciągnąć. Te zioła to
najsilniejsze lekarstwo, jakie mam, twoja jedyna nadzieja. Pij, nie masz już
nic do stracenia.
– Czuję się lepiej, nabieram sił – odparła. – Te otumaniające zioła tylko
sprowadzają na mnie koszmary.
– To nie zioła, tylko twoje sumienie – mruknęła kapłanka. – Myślisz, że
nie widzę, co się z tobą dzieje? Twoja dusza cierpi i wije się w poczuciu
winy. Dopóki sama sobie nie wybaczysz, będziesz cierpiała katusze. Umysł
będzie wytwarzał koszmary, a ciało będzie więdło i gniło... Ech, co tam
znowu?
Do wozu podbiegła zdyszana i spocona Pszczółka. Nowicjuszka
wyglądała na przejętą i wystraszoną, jąkając się oznajmiła, że stało się coś
złego. Jednemu z wieśniaków przydarzył się przykry wypadek. Mama
Tammira chwyciła za torbę z bandażami i maściami, ale dziewczyna
drżącym głosem oznajmiła, że to nie będzie już potrzebne. Toruviel,
wykorzystując nieuwagę kapłanek, schowała naczynie z nie wypitym
lekarstwem pod koc, a potem zsunęła się z wozu i poszła za oddalającymi
się kobietami. Musiała w końcu się ruszyć, zamiast całe dnie i noce
przesypiać odurzona nalewkami.
Mijał już poranek, a mimo to karawana nie ustawiała się do wyjazdu w
dalszą drogę. Na noc rozłożyła się na polanie w taki sposób, że wozy
tworzyły okrąg, wewnątrz którego rozbito namioty i spędzono bydło.
Kapłanki właśnie przekroczyły ten warowny krąg i ruszyły w głąb lasu.
Toruviel dogoniła je bez trudu. Nawet ranna i osłabiona elfka poruszała
się w gąszczu znacznie sprawniej niż ludzie.
Nieszczęśnik, który nocą oddalił się od obozu, leżał teraz nad
strumykiem, barwiąc wodę treścią rozprutych jelit. To był mężczyzna w
średnim wieku, Toruviel nie przypominała sobie, by go wcześniej
widziała. Napastnik rozerwał go na dwie części, musiał być zatem
naprawdę silny. Starannie wyżarł co smaczniejsze wnętrzności, resztę
zostawił mniejszym drapieżnikom i padlinożercom. Do pechowca
prawdopodobnie zdążyły dobrać się lisy, a nawet ptaki.
– To robota twojego znajomego? – spytał Oczko, który z trzaskiem
gałęzi niezgrabnie wylazł z krzaków.
Próbował chwycić Toruviel za ramię, ale się zgrabnie wywinęła.
Syknęła ostrzegawczo niczym kotka. Drab ścisnął mocniej swoją
rohatynę, ale nie zdążył nic więcej zrobić, bo pomiędzy nim a elfką
stanęła Pszczółka.
– Znajomego? W lesie żyje mnóstwo drapieżników, które mogły to
zrobić – powiedziała Toruviel. – To mógł być choćby niedźwiedź lub
wilki, wyvern, przeraza, strzyga, leszy czy nawet wampir. Sam dobrze
wiesz, ponoć jesteś myśliwym. Powinieneś już być na tropie bestii...
– Nie będziesz mi mówiła, co mam robić, elfia wiedźmo – wycedził. –
Poza tym podejrzewam, że drapieżnik może być blisko, nawet w obozie.
Gadaj, co robiłaś w nocy!
– Oczko, natychmiast zmień ton – rozkazała mama Tammira. –
Zabraniam tak traktować gościa. Toruviel jest ciężko ranna i całą noc
spała jak zabita, ręczę za to głową.
– Ona może i spała, ale we śnie mogła wezwać jakieś elfie plugastwo.
Wiecie, z kim oni się kumają, ten cały Stary Lud – mruknął Oczko, ale już
łagodniejszym tonem, cofnąwszy się o krok przed nacierającą kapłanką. –
Słyszałem, że parają się demonologią i nekromancją, to przecie nieludzie.
Zdolni są do wszystkiego.
– Jest ranna – przypomniała Tammira. – Poza tym może zgodzi się nam
pomóc i obejrzy nieboszczyka. Toruviel?
Elfka wzruszyła ramionami i jeszcze raz spojrzała na zabitego. Zrobiło
się jej niedobrze, naprawdę miała serdecznie dość trupów i umierania. W
dodatku te rozerwane szczątki przypominały jej senne koszmary, które ją
ostatnio męczyły.
– Widzę tylko, że załatwił go duży drapieżnik. Coś więcej mógłby może
powiedzieć wiedźmin, ja nie jestem fachowcem od bestii – stwierdziła.
Tylko od polowania na ludzi. Wiem, jak wpakować
niespodziewającemu się pechowcowi strzałę w oko z odległości stu
kroków – dodała w myślach.
Po chwili na miejscu pojawił się wójt w towarzystwie szarpiącego się za
brodę dziadka Dźwigora. Staruszek stwierdził, że z całą pewnością za
zbrodnią stał smok. Widział kiedyś resztki po smoczym posiłku i
wyglądały identycznie. Te gady najbardziej lubiły pożerać ludzkie
wątroby i serca, a te właśnie organy stracił upolowany pechowiec.
– Co też dziadek, skąd tu smok? Wiedźmini całkiem je wytrzebili –
westchnął wójt.
– Wiedźmini sryni! Skąd wiesz, młokosie, czy wytrzebili? A wiesz, że
niektóre ze smoków mogą przyjmować ludzką formę? Najbardziej sobie
upodobali postaci elfów, szczególnie elficzek! – stwierdził dziadek,
wskazując drżącym paluchem Toruviel.
Znów musiała interweniować mama Tammira, która zagroziła, że jeśli
starzec nie przestanie niepokoić rannej, to wstrzyma mu dostawę leków
na podagrę i wrzody żołądka. Pszczółka, na jej znak, ujęła elfkę pod ramię
i odprowadziła do wozu. Ta nie broniła się, zrozumiała, że swoją
obecnością tylko pogarsza sytuację. W legowisku wypiła lekarstwo,
zawinęła się w koc i szybko zasnęła.
III
Sen znów był duszny i lepki od krwi. Znów znalazła się przed zawaloną
świątynią, ale tym razem bez wahania weszła do środka. Korzenie drzew
porozrywały ściany i pełzały po kamieniach tworzących korytarz. W
głównej nawie czekał na nią on, otoczony przez sługi, duchy lasu. Był
potężny i piękny, cały jaśniał złotym blaskiem, jakby zamiast krwi jego
żyły wypełniała słoneczna materia. Powiedział, że jej potrzebuje, że musi
przyjść do niego jak najszybciej. Potrzebował krwi Starszego Ludu, by się
w pełni przebudzić. Pragnął jej, obiecał, że zawsze będzie kochał Toruviel,
tylko musi mu się oddać.
– Moją krew zatruwa zgnilizna – powiedziała z żalem.
Tylko się uśmiechnął, a po chwili pochylił się, by ją pocałować. Usiadła
na posłaniu, zgrzana i spocona. Słyszała przeraźliwe krzyki i
nawoływania. Tuż obok coś z trzaskiem rozdarło płócienną plandekę, w
klatkach zagdakały przerażone kury. Toruviel poczuła przypływ sił,
sturlała się z wozu i wskoczyła pod niego, rozglądając się czujnie.
Karawana została zaatakowana. Trwała noc, ale rozświetlona
ogniskami i licznymi pochodniami dzierżonymi przez wieśniaków. Ludzie
wybiegali z namiotów i zeskakiwali z wozów, by zbijać się w grupy. W
rękach ściskali skierowane w ciemność widły, kosy, cepy i myśliwskie
włócznie. Dzieci nie płakały, tylko te najmłodsze, za to szybko i sprawnie
kryły się za plecami dorosłych, wewnątrz błyskawicznie tworzących się
kręgów. Elfka musiała przyznać, że byli dobrze zorganizowani, ale gdyby
napadła na nich z Wiewiórkami, i tak nie mieliby szans. Padliby wszyscy
w parę chwil naszpikowani strzałami.
Coś wielkiego załomotało o wóz i w kręgu świateł na chwilę pojawiła
się bestia. Wyglądała trochę jak dziki kot, przerośnięty ryś najeżony
rogami i kolcami. W pysku zwierz niósł zabitą kurę. Błysnął żółtymi
ślepiami, po czym znikł w ciemności. Toruviel wiedziała, że to leszy w
swojej kociej postaci. Wyjaśniła się zatem sprawa tajemniczego
zabójstwa, samotni ludzie często padali ofiarą tych leśnych potworów.
Dziwne było tylko, że ośmielił się zaatakować karawanę, musiał być
wściekły lub zdesperowany.
Wyszła spod wozu, poprawiając temblak z ranną ręką. Chciała podejść
do ludzi, by im powiedzieć, że bestia już odeszła, ale wtedy coś z łomotem
spadło na sąsiedni wóz, przełamując go w połowie. To był olbrzymi
starzec o pociągłej twarzy pokrytej korą, który zamiast rąk miał dwa
rozcapierzone drapieżnie konary. Uderzeniem jednego z nich obalił na
ziemię dwóch wieśniaków z widłami. Towarzyszący ciosowi ohydny
chrzęst świadczył, że bestia pogruchotała nieszczęśnikom kości.
W drewniane ciało leszego ze stukotem wbiły się strzały, nie czyniąc
bestii najmniejszej szkody. Chwilę później, zanim potwór natarł na
kulących się ludzi, drogę zastąpił mu potężnie zbudowany mężczyzna z
rohatyną w garści. Oczko wbił włócznię w brzuch bestii i zaparł się o nią,
pchając z całych sił. Okazało się, że jest naprawdę silny, bo leszy cofnął się
kilka kroków. Potem jednak uniósł oba ramiona w zamachu. Oczko
wetknął rohatynę pod pachę, a drugą ręką wyciągnął zza paska siekierę.
Toruviel westchnęła zrozumiawszy, że idiota zamierza porąbać stwora,
którego nie ima się żelazo.
Wyrwała z ręki dygoczącej kobieciny płonącą pochodnię i skoczyła na
pomoc głupiemu myśliwemu. Dotarła akurat wtedy, gdy rozpaczliwie
uchylił się przed ciosem drapieżcy i w przelocie rąbnął jego łapsko
siekierą. Bez żadnego rezultatu, rzecz jasna. Elfka z wysokim wrzaskiem
przemknęła obok mężczyzny i pchnęła pochodnią wprost w sękatą gębę
leszego. Syknął wściekle i zrobił kolejny krok w tył, by odbić się i natrzeć
na Toruviel. Wtedy obok niej pojawiła się Pszczółka dzierżąca dzbanek.
Młoda kapłanka chlusnęła jego zawartością w potwora. Elfka domyśliła
się, że to olej lub alkohol. Znów cisnęła pochodnią. Leszy w jednej chwili
stanął w płomieniach. Trzeszcząc i pohukując, odwrócił się i ruszył
szybko w las.
Toruviel usiadła na ziemi, łapiąc się za bolące ramię, które nadwerężyła
w trakcie walki. Nie spuszczała wzroku z oddalającej się bestii, która
majestatycznie kroczyła w dal, aż ciągle płonąc, znikła między drzewami.
Co to miało być? Atak kilku leszych naraz? Przecież te bestie nie polują w
stadach!
Pszczółka pomogła jej wstać i zaprowadziła do jednego z ognisk,
między kulące się kobiety. Elfka usiadła z nimi, a po paru chwilach
przyjęła z rąk jednej z nich kubek mleka. Wokół słychać było trzaski i
pohukiwania, ale leszy, ilu by ich było, nie ponawiali ataku. Odstraszeni
ogniem, wycofali się w ciemność.
Do rana ludzie siedzieli przy ogniskach, wójt i dziadek Dźwigor krążyli
między nimi, próbując policzyć i oszacować straty. Obie kapłanki miały
pełne ręce roboty, udzielając pomocy rannym. Toruviel siedziała z
kobietami, które, o dziwo, czuły się w towarzystwie elfki bezpiecznie.
Mała dziewczynka próbowała się do niej przytulić i spytała, czy jest
dobrym leśnym duchem, który strzeże ich przed bestiami. Potem bawiła
się jej warkoczykami i poprosiła o zaplecenie podobnych. Wojowniczka
zajęła się więc układaniem dziecku fryzury na elfią modłę, w dodatku
pracując jedną ręką. Ze zdumieniem odkryła, że to ją uspokaja, a nawet
sprawia przyjemność. Zaczęła nucić piosenkę, którą przed wielu laty
śpiewała jej piastunka.
Przerwało jej szturchnięcie w plecy. To dziadek Dźwigor pchnął ją
końcem drąga, na którym zwykle się podpierał. Patrzył na nią spode łba,
łypiąc podejrzliwie i memłając coś bezzębnymi dziąsłami. W końcu
zażądał, by poszła za nim, bo wójt chce z nią porozmawiać. Wstała i
ruszyła za starcem, zerkając przy tym na boki. Dostrzegła oskrzydlających
ją z obu stron młodzieńców, uzbrojonych w widły i osadzone na sztorc
kosy.
Zebranie odbywało się przy jednym z wozów i nie uczestniczyły w nim
kapłanki, a wyłącznie mężczyźni. Toruviel przyglądali się ponurzy chłopi,
dzierżący w mocnych rękach paskudnie wyglądającą, zaimprowizowaną
broń. Byli wśród nich też myśliwi na czele z Oczkiem, który był
odpowiedzialny za bezpieczne prowadzenie karawany. Spojrzał na elfkę z
wrogością, nie kwapiąc się, by podziękować jej za pomoc.
Wójt wpatrywał się we wschodzące słońce, które skąpało dolinę
różowym blaskiem. Potem, kręcąc wąsisko, spojrzał uważnie na ranną
dziewczynę i wskazał jej stołek, jedyny przy ognisku.
– Ośmioro poważnie rannych, w tym dwie kobiety i dziecko –
powiedział. – Dwójka poszkodowanych jest nieprzytomna i z marnymi
szansami na przeżycie. Potworów naliczyliśmy szóstkę, choć mama
mówi, że mogą zmieniać postać i może ich być naprawdę mniej lub
więcej, trudno powiedzieć. Wszystko też wskazuje na to, że wycofały się
do lasu, ale mają nas na oku. Ciągle słychać ich ryki i trzaski. Nie odważę
się wprowadzić karawany w gąszcz, między te cholerstwa. Wygląda
zatem na to, że zostaliśmy uwięzieni na tej polanie. Czy ktoś ma jakieś
podejrzenia, co tu się dzieje?
– Musiało dojść do koniunkcji i nałożenia się sfer – oznajmił
autorytarnym tonem dziadek Dźwigor. – Tak mówił jeden znajomy
astrolog. Zawsze, kiedy gwiazdy ustawiają się, tworząc na niebie
obraźliwe napisy i wulgarne kształty, dochodzi do masowego wykluwania
się plugastwa, powstawania aberracji w kontinuum, przecieków czarnej
magii, generowania lokalnych zawirowań rzeczywistości, anomalii i
mutacji. To odwieczne zjawisko, doskonale znane ludziom nauki. Po
prostu mamy pecha, że znaleźliśmy się w tym miejscu, w tym czasie.
Komety na niebie, wojny, zagłada. Wszystko się zgadza, nie ma to tamto,
koniec jest blisko.
Zapadła cisza, przerwana szumem wiatru i złowróżbnymi trzaskami
dobiegającymi z lasu. Wójt chrząknął.
– Czy ktoś ma inne teorie?
– To przez nią, jestem tego pewien – powiedział Oczko, wskazując na
elfkę. – Spójrzcie w jej oczy, są obce i złe, wyglądają niczym studnie do
samej otchłani. Jak w ogóle możecie myśleć, że ta demonica czuje do nas
jakąś wdzięczność? Ona płonie z nienawiści, jest nią przesycona.
Ściągnęła nam na głowę leśne duchy, by rozerwały nas na strzępy. Może i
działa w gorączce, a może nie, może robi to całkiem świadomie.
Najgorsze, że teraz nawet nie możemy jej wygnać, bo tylko przyłączy się
do bestii. Musimy ją unicestwić, spalmy ją!
Chłopi się poruszyli niczym las szarpany burzą. Zamruczeli basowo,
wymieniając spojrzenia. Żaden nie odważył się spojrzeć w oczy elfce.
– Wybijcie to sobie z głowy. Żadnego palenia czarownic, przynajmniej
dopóki ja tu rządzę... – zaczął wójt.
– Co może wkrótce się skończyć – mruknął na boku Oczko, ale tak, by
wszyscy go słyszeli.
– Nie możemy działać pochopnie, jak jakaś banda prostaków ogarnięta
fanatyzmem i ulegająca byle przesądom i uprzedzeniom. Jesteśmy z
Podwykrotów, uczciwi i bogobojni wieśniacy, a nie zbieranina
zabobonnych dzikusów – przypomniał wójt. Podszedł powoli do młodego
myśliwego i niespodziewanie chwycił go za ucho. Wykręcił je mocno, tak
że chłopak zawył z bólu. – Wystarczy, że przez takich właśnie durni i
zacietrzewionych przygłupów doszło do wojny, przez którą musieliśmy
porzucić własne domy. Przez reagujących na każdą inność agresją i
nienawiścią straciliśmy bardzo wiele. Nie zamierzam dopuścić do tego,
byśmy stali się tacy sami jak hołota, która puściła pół świata z dymem.
Więc przestań atakować tę chorą dziewczynę tylko dlatego, że ma zbyt
czarne oczy i szpiczaste uszy. Jasne?
– I jeszcze tylko dlatego, że w jej żyłach płynie krew elfów, dzięki której
ta panienka nigdy się nie zestarzeje – dodał dziadek. – I dlatego, że była
Wiewiórką, morderczynią zabijającą każdego człowieka, który stanął jej
na drodze.
– To prawda – przyznała Toruviel. – Nie jestem świątobliwą mamą
Tammirą, tylko byłą partyzantką walczącą o przetrwanie swojej rasy.
Teraz jednak jestem tu z wami i klnę się, że nie mam nic wspólnego z
atakami leszych.
Chłopi znów zaszumieli, niepewni, jak mają teraz zareagować.
– Coś jednak podejrzewam – bąknęła elfka. – Znaleźliśmy się w pobliżu
reliktu, w którym spoczywa prastara istota. Śpiący bóg, zapewne starszy
niż ludzkość. Poczuł krew i chce jej więcej, by się przebudzić, odzyskać
siły. To on wezwał leśne upiory. Wysługuje się nimi, bo to istoty
magiczne, którymi można łatwo sterować, szczególnie jeśli się jest
przedwiecznym, nieśmiertelnym draniem.
– Skąd o nim wiesz? – spytał ktoś z tłumu.
– Wezwał mnie we śnie – odparła Toruviel. – Przemówił do mnie. Tak
naprawdę nie potrzebuje waszej krwi, a wyłącznie krwi Aen Seidhe, krwi
elfów. Mojej krwi.
IV
– Czy to najmocniejsze, co masz? – spytała Toruviel, marszcząc nos nad
kubkiem podanym przez mamę Tammirę.
– Dosypałam trochę proszku z roztartych nasion pokrzyku i ususzone
grzybki, które zawierają dużo składników wpływających na świadomość
– odparła kapłanka. – Tym razem zaśniesz naprawdę głęboko. Może choć
we śnie zrozumiesz, że musisz sobie wybaczyć? To jedyna droga do
uleczenia, pogodzenie się ze sobą. Inaczej na nic moje lekarstwa.
Przynajmniej wykorzystam twój głęboki sen i przy okazji zmienię ci
opatrunek.
– Rana nie nadaje się do oczyszczenia i zszycia? Te larwy, które mnie
pożerają, powodują cholerne swędzenie – westchnęła elfka.
Tammira obiecała, że zrobi, co będzie możliwe, a tymczasem kazała
Toruviel wypić miksturę. Pszczółka przyszła z miską gorącej wody i
świeżymi bandażami. Gdzieś na zewnątrz, za kręgiem warownego obozu,
rozległo się wycie wilka. W karawanie od kilku godzin panowała
atmosfera jak w oblężonym mieście, teraz to się jeszcze pogorszyło. Kto
to widział, by wilki wyły w samo południe? Mogło to znaczyć, że pierścień
bestii oblegających polanę stopniowo się zagęszcza.
– Jesteś przekonana, że to nie tylko omamy? Wiesz, składniki moich
nalewek leczniczych są psychoaktywne i mogą...
– To prawdziwe wizje – przerwała elfka, kładąc się na posłaniu. –
Gdzieś niedaleko, w ruinach siedzi prastary sukinsyn, który nie zamierza
was puścić żywych, dopóki nie dostanie tego, co chce. Spróbuję z nim
paktować.
– I co dalej? Myślisz, że coś utargujesz? Damy mu kury i ze dwie krowy
zamiast ciebie? – prychnęła Pszczółka. – Nie lepiej byłoby po prostu stąd
uciec?
– Spróbuję go skłonić, żeby coś o sobie zdradził. Czym właściwie jest?
Może to tylko cholerny stary wampir, a nie żaden przedwieczny bóg? –
odparła elfka. – Postaram się pociągnąć go za język. Jeśli jednak okaże się,
że jest zbyt potężny i nie da się go jakoś wykiwać, wtedy, no cóż... Wstanę
i do niego pójdę.
– Poświęcisz się za nas?– zdumiała się Pszczółka.
– Dlaczego nie? Nie gap się tak. To nie tak, że nagle zapałałam miłością
do ludzi czy że próbuję coś odpokutować – odparła Toruviel, zamykając
oczy. – Po prostu czuję, że i tak mój czas się kończy. Moja ręka... ona
ciągle gnije. Czuję zepsucie wypełniające żyły, śmierdzę ropą i rozkładem.
Właściwie już jestem trupem. Niech zatem moja śmierć nie będzie
bezsensowna, niech się na coś przyda.
– Złożysz się w ofierze, by nas uratować? – spytała Pszczółka.
Toruviel nie odpowiedziała. Zasnęła.
V
Nie pozwolili jej odejść samej. Wójt delikatnie oświadczył, że nie do
końca jej ufają i na wszelki wypadek pójdzie w asyście, którą może
traktować jako gwardię przyboczną. Honory jej osobistego strażnika miał
czynić uzbrojony po zęby Oczko. Toruviel zgodziła się bez dyskusji, na
miejscu ludzi też by sobie nie ufała i warunek wójta wcale jej nie
zaskoczył. Za to zaskoczyło ją życzenie mamy Tammiry, która oznajmiła,
że towarzyszyć jej będzie także Pszczółka. Elfka była w ciężkim stanie i
potrzebowała opieki medycznej, którą mogła jej zapewnić jedynie
nowicjuszka.
– Pozwoliłem kapłankom cię leczyć, bo liczyłem, że w razie spotkania
jakiejś elfiej bojówki możesz się przydać jako karta przetargowa –
powiedział wójt. – Miałaś nas ochronić, być dodatkowym
zabezpieczeniem na tych pustkowiach. Wygląda na to, że Oczko miał
trochę racji i tylko ściągnęłaś na nas kłopoty. Mimo tego nie żałuję
decyzji, nie zostawia się nikogo w potrzebie i gdybym spotkał cię znowu,
zrobiłbym to samo. Cieszę się, że poczuwasz się do tego, by teraz
wyciągnąć nas z kłopotów. Żegnaj, Toruviel z Doliny Kwiatów.
Kiedy stanęli przed odsuniętym na bok wozem, z tłumu gapiów wyszedł
dziadek Dźwigor. Staruszek w garści ściskał elfi miecz należący do
Toruviel, tkwiący w skórzanej pochwie ozdobionej roślinnym
ornamentem. Wręczył broń dziewczynie i zgiął się w ukłonie.
– To twoje, ślicznotko. Zrób z tego dobry użytek – powiedział. – Nie
miej mi za złe, że byłem wobec ciebie podejrzliwy. Każdy, kto pożyje
wystarczająco długo, robi się podejrzliwy. Aha, jedno pytanie. Jest taka
sprawa, która mnie od lat dręczy. Ponoć elfy nie mają zarostu, ale czy
także w miejscach intymnych? Czy twoja piczka jest włochata, czy gładka
jak u dzieciaka?
Toruviel ku własnemu zaskoczeniu nie poczuła pogardy i obrzydzenia
do starego capa, nie miała nawet ochoty, żeby splunąć mu w koźlą gębę.
Za to całkiem naturalnie uśmiechnęła się, prezentując zestaw drobnych,
ostrych ząbków, nieludzkich i drapieżnych. Staruszek cofnął się,
przerażony niespodziewanym uśmiechem, tak obcym i groźnym.
Ruszyli w las. Toruviel czuła na plecach oddech młodzieńca, który
próbował dotrzymać jej kroku. Nawet mimo rany i osłabienia, gdyby tylko
chciała, wyprzedziłaby go w parę chwil i znikła w gęstwinie. Zdecydowała
jednak, że pozwoli sobie towarzyszyć, niech dureń się trochę zmęczy.
Obawiała się też, że jeśli się oddali, Pszczółka pogna za nią i wpakuje się
na któregoś leszego. Zatem prócz drzemiącego w ruinach boga miała
jeszcze na karku dwójkę ludzi.
– Skąd wiesz, dokąd iść? Gdzie niby siedzi ten prastary demon? – spytał
Oczko. – I nie zapominaj, że mam w garści rohatynę i w razie czego, jeśli
tylko zaczniesz kręcić, wpakuję ci ją najpierw w tyłek, a potem w plecy.
– Daruj sobie te ordynarne groźby, Oczko – wtrąciła się Pszczółka.
– We śnie wskazał mi drogę – spokojnie odparła elfka. – Nie jest daleko,
wrócicie, zanim słońce zajdzie.
– Ty nie wrócisz? Naprawdę zamierzasz dać mu swoją krew? –
Pszczółka ciągle sprawiała wrażenie oburzonej tym pomysłem. – Nie
wyśniłaś innego sposobu?
Toruviel przecząco pokręciła głową, smutno się przy tym uśmiechając.
Uniosła rękę i zatrzymała się w pół kroku. Cała trójka zamarła. Z chaszczy
przed nimi wyszedł wielki ryś najeżony kolcami, z rogami na łbie. Oczko
próbował wysunąć się przed kobiety, ale elfka zatrzymała go syknięciem.
Patrzyła w oczy leszemu, który przez parę chwil tłukł ogonem o ziemię, a
w końcu zakręcił się i skoczył w las.
– Niezłe – mruknął myśliwy. – Wystraszyć złego ducha, to doprawdy
coś!
– Był nażarty i nie chciał polować – odparła. – Uczta z kur skradzionych
z karawany chyba zaspokoiła bestie. Przynajmniej na jakiś czas.
– Pospieszmy się zatem i załatwmy demona, zanim potwory znów
zgłodnieją – zawołał Oczko.
W jego głosie słychać było strach, za to Pszczółka sprawiała wrażenie
zupełnie spokojnej. Widocznie miała zaufanie do elfki i pokładała wiarę w
jej umiejętnościach. Toruviel to nie zachwyciło, bo nie posiadała żadnych
zdolności pozwalających odstraszać bestie. Podejrzewała, że leszy
odszedł, bo naprawdę nie był głodny, a poza tym wyczuł od niej smród
zgnilizny. Nie miał ochoty na zepsute mięso i tyle.
Skierowała się wprost na południe, w stronę wzgórz zamykających
dolinę. Wkrótce dotarli do rzeczki, którą pokonali przeskakując po
kamieniach, i weszli na trzęsawisko. Ziemia była tu grząska i mokra,
wszędzie rosły trzciny i wysokie trawy. Oczko dźgał podłoże włócznią,
sprawdzając, czy nie wdepną w bagno. Musieli zwolnić, przesuwali się
teraz z mozołem, chwilami zapadając się po łydki w grząskie podłoże.
Toruviel poczuła się słabo, w dodatku co chwila zdawało jej się, że brodzi
we krwi i zwłokach. Na szczęście senny koszmar nie objawił się w
rzeczywistości.
Szła prosto przed siebie, nie zastanawiając się nad wyborem drogi. W
końcu grunt się zaczął wznosić i bagno się skończyło. Słońce zniżało się
ku horyzontowi i cała trójka zrozumiała, że jednak nie wrócą przed
zachodem do karawany. Przystanęli, by chwilę odpocząć. Elfka usiadła
ciężko na ziemi, zaciskając zęby z bólu. Ręka dawała znać o sobie.
Pszczółka wyciągnęła z torby przewieszonej przez ramię bukłak z pitnym
miodem i podała go rannej.
– Musimy iść – powiedziała Toruviel, gdy kolejno zaspokoili pragnienie
i posilili się kawałkiem chleba i sera.
Oczko pochylił się, objął ją wpół i pomógł wstać. Nie odepchnęła go,
choć odrażająco pachniał człowiekiem. Uwiesiła się na jego ramieniu i w
dalszą drogę ruszyli w tej trochę niewygodnej pozycji. Myśliwy okazał się
naprawdę silny i chwilami właściwie unosił ją w powietrze. Pszczółka
dreptała za nimi, nucąc modlitwę do Melitele.
– Ostra z ciebie babka, co? – zagaił Oczko. – Zwiedziłaś pewnie kawał
świata i walczyłaś z nie byle kim. Kto ci złamał nos?
– Pewien wiedźmin, Gwynbleidd – mruknęła elfka, trochę zaskoczona
tym, że zauważył. Faktycznie nos miała odrobinę krzywo zrośnięty.
– Nie słyszałem. – Osiłek wzruszył ramionami. – Ja biłem się jedynie z
chłopakami ze wsi, ale nie ma się czym chwalić. Zawsze byłem silny jak
niedźwiedź, to i na godnego przeciwnika nigdy nie trafiłem...
– Patrzcie! – Pszczółka wskazała na obiekt wyłaniający się zza skał.
To były porośnięte bluszczem ruiny. Na szarym, skalnym tle dostrzec
można było pogruchotane kolumny i przełamany portyk. Świątynia,
wbudowana w stok wzgórza, stanowiła właściwie wejście do jaskini,
widoczne z daleka jako czarny, prostokątny otwór. Na jego widok Tovriel
poczuła przypływ sił. Wewnątrz miała nadzieję znaleźć ratunek.
Przyspieszyła kroku.
Przed świątynią musiała jednak zwolnić. Oparła rękę na rękojeści
miecza i rozejrzała się czujnie. Przed wejściem leżały poukładane jedno
obok drugiego, nieruchome ciała. Wokół nich czerniły się plamy krwi.
Toruviel nagle zabrakło tchu. Zbliżyła się do trupów, czując, że serce
trzepocze jej w piersi jak oszalałe. Nad zabitymi unosiła się chmura much,
błyszczące metalicznie owady łaziły po trupiożółtych obliczach,
wchodziły do ust nieboszczyków i ucztowały na ich krwi. Młoda kapłanka
doskoczyła do Toruviel i podtrzymała ją, zanim ta upadła. Sama też
załkała ze zgrozy, widząc ciała. Wszyscy zamordowani byli elfami w
charakterystycznych czarnych mundurach.
VI
Oczko doskoczył do kobiet i zasłonił je sobą, przyjmując bojową
postawę z uniesioną oburącz rohatyną. Grot skierował w stronę otworu
jaskini, skąd wynurzyło się dwóch osobników. Pierwszy szedł tyłem,
trzymając pod kolanami kolejne, piąte zwłoki. Obaj mężczyźni mieli
szpiczaste uszy i jasne, błyszczące złotem długie włosy, zaplecione w
warkoczyki. Uzbrojeni byli w łuki przewieszone przez plecy i miecze
przytroczone do pasów. Zamarli na widok trójki intruzów, a potem
powoli położyli ciało na ziemi. I wtedy z jaskini wyszedł prastary demon.
To był on, z całą pewnością. Toruviel dałaby sobie obciąć rękę, że we
śnie rozmawiała właśnie z nim. Tylko że w rzeczywistości nie był ani
prastary, ani piękny, ani nawet demoniczny. Substancje z nalewek mamy
Tammiry jednak nieco skrzywiały postrzeganie, nawet we śnie. Wysoki elf
w jasnym, odbijającym światło słońca kaftanie i białych spodniach patrzył
wyniośle, a poruszał się z taką gracją, że nawet Toruviel poczuła się jak
barbarzyńska dzikuska. To on ją wezwał i on obiecał jej pomoc, byle
przyniosła mu krew elfów. Chyba zdobył ją w inny sposób, sądząc po
zwłokach.
– Kim oni są? – szepnął Oczko. – Wyglądają jak elfy, ale dlaczego
pozabijali pobratymców?
– To Aen Elle – także szeptem odparła Toruviel. – Lud Olch. Moi odlegli
kuzyni, którzy dawno temu opuścili ten świat. Uciekli przed
zlodowaceniem, przed wilczą zamiecią. Nie wykonujcie gwałtownych
ruchów, porozmawiam z nimi.
Uniosła zdrową rękę w pozdrowieniu i zbliżyła się do przybyłych.
Zdawała sobie sprawę, że z pewnej odległości, ubrana w chłopską
sukienkę, może wyglądać jak człowiek. Nie musiała się jednak tym
przejmować, bo lśniący bielą i złotem piękny olbrzym z szerokim
uśmiechem wyszedł jej naprzeciw, zupełnie jakby zobaczył dobrą
znajomą.
– Witaj, siostro – powiedział w starej mowie. – Czekałem na ciebie,
jesteś nam potrzebna. Och, wybacz, jestem Aderill ze Złotych Lasów,
czarodziej trzeciego stopnia.
– Toruviel z Doliny Kwiatów – skinęła głową. – Dlaczego ich zabiliście?
– My? Nie rozumiesz. Jesteśmy tu tylko dlatego, że ci nieszczęśnicy
zostali zamordowani właśnie w tym miejscu – odparł, marszcząc brwi. –
Po oględzinach śladów nietrudno było ustalić, że zrobili to ludzie. Te
ohydne bestie nic się nie zmieniają, na szczęście niedługo wszystkie zginą
razem z tym nieszczęsnym światem. Na początek zajmijmy się tą dwójką.
Skłoń samca do złożenia broni, ach, jest i samica, młoda i pełna życia, to
dobrze.
Toruviel nie mogła oderwać spojrzenia od leżących ciał. Machinalnie
pokiwała głową, a potem machnęła do Oczka i kazała mu opuścić
włócznię. Aderill dostrzegł, na co patrzy, i ze smutkiem pokiwał głową.
– Znałaś ich? Przykro mi, nie mieli lekkiej śmierci – powiedział.
– To byli moi towarzysze broni, przyjaciele ze szwadronu – odparła. –
Byliśmy jedynymi, który ocaleli w bitwie, teraz zostałam tylko ja. Tylko że
gniję i niedługo też umrę...
– Wiem, że jesteś ranna, wyczułem twój ból. Nie martw się, mamy
świetnych medyków, a jeśli krew jest zatruta, posłużymy się magią. Za
kilka dni będziesz jak nowo narodzona. Odejdziesz z którymś chłopcem z
mojej obstawy, chyba że chcesz, żebym ci towarzyszył. Muszę jednak
najpierw zabezpieczyć wrota...
– Są w świątyni? Macie tam Ard Gaeth, Wrota Światów? – zdziwiła się
Toruviel.
Tak elfy nazwały bramy w rzeczywistości, którymi przed wiekami część
z nich uciekła do nowego świata. Z czasem jednak stracili umiejętność
otwierania przejść, skąd zatem teraz się tu wzięło tych trzech?
– Coś w tym rodzaju. Zobacz, to dzieło naszych przodków – odparł mag,
z dumą wskazując ruiny. – Większość naszych budowli, świątyń i miast
została zniszczona przez ludzi lub nas samych, ale ten obiekt ocalał. Może
umyślnie go pozostawiono, kto to może wiedzieć? W każdym razie
wewnątrz znajduje się ołtarz, który jest osobliwością magiczną. Bardzo
rzadki artefakt, częściowo na stałe zakotwiczony poza materialną
rzeczywistością. Podejrzewam, że stworzono go w czasach exodusu i
służył do utrzymywania kontaktu między światami. Od tysiącleci tkwił w
stanie uśpienia, zapomniany i porzucony. Aż do dnia, w którym grupa
ludzi napadła tu piątkę elfów. Uciekinierzy bronili się przed wejściem,
potem cofnęli się do środka, gdzie wszyscy zginęli. Ich krew popłynęła po
ołtarzu, powodując automatyczną aktywację. Całe szczęście, że pełniłem
służbę przy kryształach tworzących sferę nad Złotymi Lasami. Wiesz, tam
u nas trwa nieustanna wojna z jednorożcami, ech... Wysłałem
powiadomienie do rady o otwarciu wrót i czym prędzej, z tymi tylko
dwoma ochroniarzami, skoczyłem w otchłań.
Olbrzym uśmiechnął się z zadowoleniem, gładząc błyszczący medalion
w kształcie liścia. Dwaj wojownicy znów podnieśli ciało i ułożyli je obok
pozostałych. Potem niespiesznie zbliżyli się do Oczka i Pszczółki, którzy
stali z niepewnymi minami. Kapłanka uśmiechnęła się do elfów, ale ich
twarze pozostały zimne i pozbawione emocji.
– To wielka szansa, by ewakuować Aen Seidhe, musimy tylko
ustabilizować wrota – mówił dalej Aderill. – Są dziwnym tworem, z
pewnością nietrwałym. Wyczuwam nieustanną zmianę pola, które je
utrzymuje. Jego moc spada, ale na szczęście wiem, jak je podtrzymać do
czasu, aż uda nam się sprowadzić tu twoich bliskich i przyjaciół.
Skonstruowano je jako ołtarz reagujący na krwawe ofiary i czerpiący moc
z energii życiowej. Oczywiście największą moc dałaby krew elfów, ale
wiem, że do ustabilizowania wrót nada się i energia życiowa ludzi.
Świetnie, że sprowadziłaś tu tę dwójkę, bez zwłoki poświęcimy ich na
ołtarzu, potem wyślemy cię na drugą stronę, by mogli zająć się tobą
medycy...
Toruviel zagryzła wargę, zerkając to na dwójkę ludzi, to na trupy elfów.
W głowie jej szumiało, czuła się źle. Zamiast cieszyć się, że ocali życie,
czuła wyłącznie obrzydzenie i zniechęcenie. Składanie ofiar z ludzi? Czy
ten zimny piękniś oszalał? W jego jasnych oczach nie dostrzegła żadnych
uczuć, żadnych skrupułów. Robił to, myśląc, że działa dla dobra kuzynów,
którzy zostali w tym świecie. Ludzie byli dla niego tylko potworami,
bezrozumnymi bestiami, które można i trzeba tępić.
– Namierzyłem cię telepatycznie, ale kontakt mieliśmy utrudniony
przez twój stan i jakieś substancje otumaniające, które zażywałaś –
kontynuował Aderill, obejmując ją ramieniem. – Na szczęście zdołałem cię
tu sprowadzić. Zlokalizowałem też hordę dzikusów, z którymi
podróżowałaś, i przy pomocy leśnych duchów wziąłem ich w kleszcze.
Leszymi dość trudno kierować i jestem już mocno zmęczony
nieustannym wysiłkiem, by utrzymać ich w ryzach. Ludzi jest jakieś dwie
setki, wystarczy, by utrzymać bramę przez długie tygodnie. Leśne duchy
będą porywały ich jednego po drugim i przynosiły tutaj, a my złożymy ich
kolejno w ofierze...
– Nie! – Toruviel odepchnęła jego rękę z gniewem, który ją samą
zaskoczył. – To tylko niewinni wieśniacy, którzy nic nikomu nie zrobili.
Słuchaj, nie ma sensu trzymać tych wrót otwartych, bo w okolicy nie ma
ani jednego elfa. Moi bracia z brygady, ci, którzy ocaleli w bitwie, z
pewnością są już bardzo daleko, w drodze na południe. Uciekają do
Nilfgaardu i do Doliny Kwiatów. Na tych pustkowiach nie ma żadnych
naszych osad, nie działają żadne sotnie Wiewiórek. W pobliżu za to jest
ogromna ludzka armia. To jej wysłannicy tropili niedobitki naszej brygady
i wymordowali moich przyjaciół. Nie możemy tu zostać. Odejdźmy
natychmiast, a ludzi zostawmy w spokoju. Zabijanie jest okrucieństwem i
złem, które niczemu nie służy. Zresztą zabijanie zawsze jest złem. W
końcu to zrozumiałam.
Czuła, że kolana jej dygoczą z wysiłku i emocji. Aderill znów położył
dłonie na jej ramionach, niczym zatroskany starszy brat. Uśmiechnął się
nieznacznie, z lekką naganą marszcząc brwi.
– Szkoda ci ludzi? Przyjrzyj się zatem swoim zabitym towarzyszom
broni. – Pociągnął ją do zwłok.
Po ich stanie i licznej obecności owadów łatwo można było oszacować,
że do mordu doszło kilka dni temu, zapewne tego samego dnia, w którym
Toruviel opuściła oddział. Twarze ofiar były tak zniekształcone, że w
pierwszej chwili elfce trudno było rozpoznać przyjaciół.
– Kim był ten wojownik z naszytymi piorunami na ramieniu? – spytał
Aderill.
– Chorąży Elleron, bardzo zorganizowany i przewidujący. Pilnował,
żebyśmy zawsze mieli wszystko na swoim miejscu, żeby konie były
zadbane, rząd porządnie założony, żeby każdy mógł przespać się w cieple
i z pełnym brzuchem. To jemu zawdzięczaliśmy, że udało się nam przebić
i opuścić pole bitwy. W ostatniej chwili wyprowadził nas z okrążenia, już
po rozbiciu brygady.
– Zginął przy ołtarzu. Broniąc się, stracił dłoń, prawdopodobnie od
ciosu toporem. Potem ktoś pchnął go na ołtarz i dźgnął osiem razy w
brzuch, po czym zostawił z gównem wypływającym z kiszek. Elleron leżał
skulony i patrzył, jak giną pozostali. Na koniec oberwał w tył głowy
młotem, może czekanem – wyjaśnił Aderill. – A kim była ta dziewczyna?
– To Beanna, pochodziła z Nilfgaardu. Była córką znanego złotnika,
sama obdarzona niezwykłym talentem plastycznym. To ona ozdobiła
pochwę mego miecza, wypalając na nim ornament kawałkiem gwoździa
rozgrzanym w ognisku. Zaplatałyśmy sobie nawzajem warkoczyki...
– Rozbroili ją, przy okazji łamiąc obie ręce. Potem ściągnęli jej spodnie i
wepchnęli w nią naostrzony kołek. Głęboko, przynajmniej na łokieć.
Zostawili ją tak, żeby się wykrwawiła. Teraz ten, wygląda na młodego.
– Piękny Larandel, wszystkie dziewczyny z brygady się w nim
podkochiwały. Rzeczywiście był młodziutki, jeden z niewielu
przedstawicieli najmłodszego pokolenia – przyznała Toruviel. – Poza tym
był delikatny i natchniony, układał wiersze i czasem nam je wyśpiewywał
przy akompaniamencie lutni. I widzę, nie musisz opowiadać. Roztrzaskali
mu twarz na miazgę, rozgnietli buzdyganem lub czekanem.
– Tak, a wcześniej go zgwałcono...
– Dość! Wiem, o co ci chodzi – ze złością wypaliła coraz bardziej
rozdygotana Toruviel. – Ludzie to dzikie bestie skłonne do największych
okrucieństw. Nie zasługują, by traktować ich jak istoty myślące czy
czujące. To tylko bezrozumne bydło reagujące na podstawowe instynkty:
żreć, rozmnażać się i niszczyć wszystko, co inne i obce. Do niedawna
święcie w to wierzyłam, zabijałam ich bez litości, tępiłam na każdym
kroku jak najgorszego szkodnika. Ale już nie mogę... Nie zniosę tego
dłużej. Zaczynam dostrzegać coraz więcej podobieństw między nami,
cech wspólnych. Nie chcę mieć na sumieniu kolejnych ofiar, nie zgadzam
się...
Elfi mag z westchnieniem pokręcił głową.
– Jesteś ledwo przytomna z gorączki i zmęczenia. Poza tym zbyt wiele
ostatnio przeszłaś, zbyt wiele przemocy doświadczyłaś. Dopadł cię stres
bojowy, na którzy czasem cierpią weterani. Musisz odpocząć. Chodźmy
stąd, przeprowadzimy cię na tamtą stronę, ja się wszystkim zajmę, nie
będziesz musiała na to patrzeć ani w tym uczestniczyć – powiedział i
ciągle obejmując ją za ramiona, skierował w stronę jaskini.
Dwaj wojownicy stali przed Oczkiem i Pszczółką. Kapłanka przylgnęła
do myśliwego, a na jej twarzy malował się strach. Nie rozumiała starej
mowy, nie wiedziała, o czym rozmawiali, ale chyba wyczuła zagrożenie.
Dwa uzbrojone elfy wyglądały naprawdę groźnie, a ich postawa
sugerowała wrogość. Oczko jednak zdawał się tego nie widzieć,
uśmiechał się do jednego i drugiego, próbował nawet do nich zagadywać,
ale równie dobrze mógłby przemawiać do posągów.
Toruviel przeszła kilka kroków, pozwalając sobą sterować niczym
bezwolny manekin. Przed oczami miała nie rozkładające się ciała elfich
przyjaciół, ale twarze blisko dwóch setek uchodźców z karawany. Aderill
wymorduje ich kolejno, jednego po drugim. Będzie chciał za wszelką cenę
utrzymać wrota otwarte, choćby dla celów badawczych, by poznać ich
tajemnice. Kto wie, co jeszcze poświęci dla wiedzy?
– Nie – szepnęła, po czym odepchnęła czarodzieja i wyszarpnęła miecz
z pochwy.
VII
VIII
W niebycie dotknął ją ból. Przed chwilą jej nie było, a potem stała się
cierpieniem. Pulsowaniem, powracającymi rytmicznie falami skurczów i
drgawek. W końcu zaczęły docierać do niej inne bodźce. Ciepło,
swędzenie skóry, gorzki smak żółci. I tak krok po kroku wróciła jej
cielesność, a zaraz po niej błysnęło światło świadomości. Kolejnym była
pamięć.
Otworzyła oczy i zacisnęła pięści. Obie! Nie dość zatem, że żyła, to
jeszcze nie straciła ręki. Bolało ją skaleczone ramię, ale jakoś inaczej, niż
pamiętała. Nie rwało gorącem i nie swędziało od ruszających się w nim
larw. Mrowiło i pulsowało wraz z uderzeniami krwi, jednak mogła to
wytrzymać. Zresztą najbardziej doskwierało jej uporczywe ssanie w
żołądku. Była zwyczajnie głodna.
– Witaj z powrotem – powiedziała mama Tammira.
Staruszka siedziała przy palenisku otwartej kuchni i mieszała
warząchwią w garze. Izbę w drewnianej chałupie wypełniał zapach dymu
i zupy, w wywarze pachniała cebula i czosnek, ale elfka rozpoznała też
marchew i seler. Przełknęła ślinę i usiadła na posłaniu. Okazało się, że
spała w prawdziwym łóżku, w dodatku przykryta pierzyną. Nie zaznała
takich luksusów od lat, i to naprawdę wielu lat. Nie zdążyła poprosić o
kilka łyków zupy, gdy do izby weszła Pszczółka. Dziewczyna była
zarumieniona i jakby nieobecna.
– Czekaj no, mała. Zamiast pilnować naszej wybawicielki, gzisz się z
tym umięśnionym durniem – prychnęła mama Tammira. – Myślisz, że nie
wiem? Ech, młode wiejskie kapłanki, macie za dobrze. W zborze
musiałabyś zachować czystość, a nawet złożyć śluby milczenia. A tu?
Zupełne rozpasanie.
– Ależ wielebna Tammiro, przecież wy ponoć za młodu też sobie nie
żałowałyście, zresztą ku chwale Bogini. Starsi mieszkańcy wspominają te
czasy z rozrzewnieniem, szczególnie dziadek Dźwigor. – Pszczółka
uniknęła ciosu warząchwią i nastawiła miskę dla chorej.
Toruviel starała się nie pokazywać zębów w uśmiechu. Ujęła miskę w
ranną rękę, a drugą wiosłowała łyżką. Przełknęła łapczywie kilka łyków,
parząc sobie podniebienie. Stara kapłanka kazała jej uważać z jedzeniem,
bo ponoć była nieprzytomna przez czternaście dni, w trakcie których
karmiono ją kleikami przez lejek, i żołądek z pewnością miała osłabiony.
W końcu ochłonęła na tyle, żeby zapytać, jak ją uratowano. Przecież była
już jedną nogą po tamtej stronie.
– Nie jedną, a obydwiema – odparła kapłanka. – Na szczęście Pszczółka
była na miejscu, masażem wznowiła pracę serca i podała ci środki
wzmacniające. Oczko przyniósł cię na rękach do karawany.
– Co z otwartymi wrotami? – Toruviel, choć przejęta, wróciła do
siorbania gorącej zupy. Nie potrafiła się powstrzymać przed jedzeniem.
– Chyba się zamknęły. – Tammira wzruszyła ramionami i niedbale
machnęła ręką. – Chłopcy wleźli na wzgórze i zepchnęli kilka głazów,
które zawaliły wejcie do jaskini. Ciała elfów spłonęły na stosie, zgodnie z
twoim życzeniem. Nic się zatem nie przejmuj, tylko jedz.
– Jak udało się powstrzymać gnicie? – Poruszyła ręką. – Widziałam
umierających na ropną gorączkę od znacznie mniejszych ran. Nie
powinnam tego przeżyć. Czyżbyś dokonała jakiegoś uzdrawiającego
rytuału? Naturalne wyleczenie nie było przecież możliwe. Użyłaś mocy
swojej bogini?
– Swojej bogini? Ona nie jest moja – parsknęła Tammira, biorąc się pod
boki. – Poza tym nie znam żadnych magiczno-religijnych rytuałów,
właściwie jestem tylko zielarką. Sama się uleczyłaś.
– Sama?
– Mówiłam, że twoja choroba i cierpienia związane były przede
wszystkim z poczuciem winy. Dręczyło cię sumienie, ci wszyscy
nieszczęśnicy, których zabiłaś. Zrozumiałaś, że my, ludzie, nie jesteśmy
potworami, że jesteśmy do was podobni. To świadomość, że przez lata
byłaś zwykłą morderczynią, nie dawała ci spokoju i jątrzyła rany. Ale tam,
u wrót świątyni, oczyściłaś się, i to we krwi swoich pobratymców.
Poświęciłaś ich i siebie, by ratować nas, niewinnych wieśniaków. To było
twoje odkupienie, uratowałaś nas, rezygnując z własnego życia.
Świadomość, że już nie musisz się wstydzić, uwolniła cię, oczyściła i dała
siły. My tylko pomogłyśmy ci wrócić do zdrowia.
Toruviel w milczeniu dokończyła zupę, rozmyślając nad słowami
kapłanki. Potem wstała z łóżka i nieco się chwiejąc, podeszła do drzwi, by
wyjrzeć na zewnątrz. Chałupa stała na skraju wsi, z ganku roztaczał się
widok na całe sioło. Gospodarstwa leżały rozrzucone bezładnie między
kwadratami pól, z kominów unosiły się smugi dymu, pachniało nawozem
i świeżo pieczonym chlebem. Gromada dzieciaków goniła kilka
wychudzonych psów, jakaś kobieta targała wiadro wody, a pasterz
poganiał kilka krów.
– Jak widzisz, wróciliśmy do siebie, do Podwykrotów – powiedziała
Pszczółka, kładąc jej dłoń na ramieniu. – Możesz zostać z nami, jak długo
chcesz, nawet na zawsze. Ukryjemy cię przed pościgiem, nie martw się,
nikt cię nie zdradzi. Teraz jesteś jedną z nas, dziewczyną ze wsi. Witaj w
domu, Tor.
Toruviel nawet nie pokiwała głową, stała nieruchomo, patrząc przed
siebie. Nie chciała, by młoda kapłanka widziała jej mokre oczy i
spływającą po policzku łzę. Lepiej niech ludzie nadal wierzą, że elfy nie są
zdolne do płaczu.
Michał Smyk
Ballada o Kwiatuszku
Jeszcze nigdy Jaskier nie napatrzył się tyle na męskie tyłki, co tuż po
swojej śmierci. Bard odzyskiwał świadomość jeszcze parokrotnie, za
każdym razem widząc niemal dokładnie to samo: Kwiatuszka in flagranti z
kolejnymi adoratorami.
Nie trzeba było pomocy Raymonda Maarloeva, by dość szybko
rozgryźć, na czym cała zabawa polega: Jaskier najwyraźniej wracał z
ciemności tylko wtedy, gdy dziewczyna baraszkowała z innymi
mężczyznami, a zapadał z powrotem w mrok wraz z...
No, wiadomo czym.
Kwiatuszek miała widać pecha do partnerów, bo dopiero za piątym
razem trafiła na takiego, który zaraz po ruszeniu do boju nie splamił
swojego honoru. Stąd też Jaskier wreszcie zyskał trochę czasu, żeby do
tych wszystkich wniosków, nomen omen, dojść.
Nie wiadomo, które z licznych bóstw po śmierci poety sprawiło mu
takiego psikusa, ale był to z całą pewnością byt niezwykle pomysłowy.
Bard zastanawiał się, czy to aby nie jakaś dziwna kara za... grzechy? Tylko
jakie winy mógł mieć ktoś, kto poświęcił się dawaniu szczęścia innym?
Rzecz jasna, nie spodziewał się, że dostanie swoją Wyspę Jabłoni, ale żeby
spotkała go aż taka niesprawiedliwość?
Jaskier widział wystarczająco wiele, by nie wątpić w istnienie życia
pozagrobowego, i nie zamierzał podważać realności tego, czego właśnie
doświadczał. Co zabawne, wciąż miał na sobie niedawno kupioną parę
spodni, które zresztą przyczyniły się do jego śmierci: nieprzyzwyczajony
do nich poeta – zamiast sprawnie wciągnąć je w biegu – zaplątał się, padł
jak długi i...
I był Jaskier, przepadł Jaskier.
Tylko dlaczego przywiązano go akurat do Kwiatuszka? Może ciążyła na
niej jakaś klątwa, której bard stał się przypadkową ofiarą?
Kiedy widział ją po raz ostatni, policzki dziewczyny pąsowiały na samą
myśl, że mogłaby zobaczyć mężczyznę bez ubrania. Stan ten utrzymał się
nawet po tym, jak bard wprowadził ją w świat radosnych łóżkowych
uciech.
Trubadur chyba nieświadomie wierzył, iż Kwiatuszek po harcach z nim
nigdy już nawet nie spojrzy na innego. Proszę, a tu się okazało, że bard
rozpalił w niej ogień, który od tamtej pory starała się najwidoczniej
desperacko ugasić!
– Dalej, Siwek, dalej!
Mężczyzna zwany Siwkiem coś tam zamruczał, natomiast Jaskier mógł
tylko zachlipać nad swoim losem. On, który zawsze traktował kobiety z
szacunkiem! Nie było miasta lub wioski, gdzie nie znalazłaby się chociaż
jedna białogłowa, gotowa przyjąć go z otwartymi ramionami, obsypać
pocałunkami i zaprosić do domu na pyszny obiad i jeszcze smaczniejszy
deser.
W nagrodę zmarły powinien teraz ucztować i bawić się w rytm muzyki,
po wieki siedząc w niebiańskiej karczmie i...
Jaskier doznał objawienia równie silnego jak wtedy, gdy wiele lat temu
pewna córka kupca uświadomiła mu, że kobieta i mężczyzna mogą ze
sobą nie tylko rozmawiać.
Przypomniał sobie swój pierwszy wieczór w roli ducha. Przecież uciekł
z pokoju, w którym przebywała Kwiatuszek. Ba, uszedł naprawdę sporo,
zanim spadł na niego mrok. Czyżby więc zmarły wcale nie musiał siedzieć
i patrzeć, jak jego była kochanka przeżywa teraz o wiele mniejsze, nic nie
znaczące uniesienia? Podejrzenia te wymagały natychmiastowej
weryfikacji!
Wystarczyło tylko poczekać, aż zjawi się ktoś, kto wytrwa w łożu nieco
więcej niż kilka pchnięć, i ruszyć w miasto.
Oj, będzie się działo!
●
Dopiero gdy Jaskier przebudził się po raz trzeci w tym samym pokoju,
zdał sobie sprawę, że to coś poważniejszego niż zwykła schadzka. Ten,
który przykuł uwagę Kwiatuszka na dłużej, był wysoki, szczupły, surowy,
o typowym arystokratycznym zadęciu. Słowem: bufon, jakich bard poznał
wielu. Co kobieta w nim zobaczyła, że postanowiła porzucić
dotychczasowy styl życia? Poeta jakoś nie potrafił uwierzyć w to, iż przez
cały ten czas desperacko poszukiwała miłości i stabilizacji, a ciągła
zmiana partnerów służyła zwiększeniu szansy na znalezienie tego
jedynego.
Arystokrata nazywał się Zygfryd de Goov i był na tyle ważny, by
wyniośle patrzeć na innych, ale jednocześnie nie tak bardzo, by za tym
spojrzeniem szło coś poważniejszego. Przez to jego duma wiecznie
cierpiała, czyniąc go nieznośnym, wiecznie obrażonym na świat dupkiem.
Początkowo Jaskier kręcił nosem na wybór swojej dawnej sympatii.
Przeszło mu, gdy tylko dowiedział się, iż w pobliżu znajduje się jedna z
najlepszych karczm w całym mieście – a akurat to miasto znał bardzo
dobrze. Na dodatek posiadłość de Goova usytuowana była tuż przy
ruchliwym placu, gdzie bard mógł przez całe wieczory przysłuchiwać się
rozmowom, podziwiać ulicznych aktorów, chłonąć życie, za którym tak
bardzo tęsknił.
Wkrótce też objawiła się kolejna zdolność, jaką bard zyskał po śmierci.
Mianowicie wystarczyło, by dłonią wniknął w dowolną książkę, by w
mgnieniu oka poznać całą jej treść. A że arystokrata posiadał pokaźnych
rozmiarów bibliotekę...
Jaskier zaraz zaczął pochłaniać kolejne tomiszcza, szybko jednak
doszedł do wniosku, że nie na tym powinno to polegać. Wybrał więc
rozkoszowanie się lekturą, powoli wertując umysłem kolejne stronice
uznanych dzieł (Zygfryd, będąc typowym snobem, zbierał wyłącznie
klasyków).
Nowy kochanek Kwiatuszka okazał się też prawdziwym
maratończykiem. Nie przepuszczał chyba żadnej okazji, by dać upust
swoim żądzom. A jak już zaczynał, to kończył dopiero, gdy jego partnerka
znajdowała się na skraju wyczerpania. Dzięki niemu Jaskier zyskał
mnóstwo dodatkowego czasu, który zresztą coraz rzadziej wykorzystywał
na hulanki. Po tym, jak już się nieco wyszalał, bard wolał poświęcić więcej
uwagi na zbieranie informacji dotyczących tego, co też się w szerokim
świecie dzieje.
Idzie na kolejną wojnę? A może któryś z licznych znajomych Jaskra
znowu wplątał się w wielką awanturę, o której szeptano w najdalszych
zakątkach Północnych Królestw? Ciekawość aż go rozpierała! Przecież
dawniej to właśnie on uchodził za jednego z najlepiej poinformowanych
ludzi na Północy, a znajomości wszystkich najświeższych plotek mógł mu
zazdrościć sam Dijkstra!
Po śmierci życie Jaskrowi zaczęło smakować zupełnie inaczej.
Ograniczenia wynikające z jego stanu spowodowały, iż bard cieszył się z
rzeczy, na które wcześniej nie zwracał uwagi. Celebrował teraz nie tylko
wielkie, ale i mniejsze przyjemności. Ba, Jaskier wziął się znowu za
pisanie i komponowanie. Nawet nie cierpiał specjalnie na myśl, że
nikomu nie będzie mógł się pochwalić kolejnymi genialnymi utworami...
choć od czasu do czasu zdarzało mu się deklamować premierowe dzieła
do ucha wyjątkowo urodziwej ptaszyny.
Przecież to tylko po to, by umilić im życie, więc się nie liczy, prawda?
●
Poeta nie wiedział, czy mężczyzna bił Kwiatuszka już wcześniej. Z tego,
że coś w ogóle jest nie tak, zdał sobie sprawę dopiero wtedy, gdy bogacz
postanowił swoją kochankę wziąć siłą.
Duch nie chciał przyznać, iż na coraz liczniej pojawiające się na ciele
kobiety siniaki mógł po prostu nie zwrócić uwagi. Tak się zawsze spieszył,
byle tylko nie uronić ani chwili ze swojej obecności w świecie żywych, że
przeważnie nawet nie spoglądał w stronę łoża de Goova.
Mimo bardzo liberalnego podejścia do tych spraw, Jaskier nie
tolerował w łóżku jakiejkolwiek przemocy. Jeśli kobieta nie opowiedziała
się jednoznacznie za wspólną przygodą w pościeli czy na sianie, należało
pokornie spuścić głowę i wycofać się z podkulonym ogonem, co najwyżej
mamrocząc zjadliwie pod nosem, ile dobra straciła niedoszła wybranka.
– Kobietę zawsze trochę się gwałci – wypowiedział kiedyś w obecności
barda pewien mądrala, do którego jak ulał pasowało powiedzenie: „Gdy
głowa siwieje, to dupa szaleje”. Po usłyszeniu tych słów Jaskier, mimo iż
nastawiony pokojowo do świata, dał staremu capowi w pysk.
Arystokrata brał Kwiatuszka w sposób niezwykle brutalny. Gdy
dziewczyna próbowała się wyrwać, mężczyzna przytrzymywał ją, zadając
przy tym precyzyjnie wymierzone ciosy. W jego zachowaniu nie było
nerwów czy gniewu, tylko zimny spokój. To, czego się dopuszczał, robił z
pełną świadomością, a nie pod wpływem emocji.
Przez całą bardzo długą noc Jaskier próbował powstrzymać tego
potwora, ale jego dłonie jak zwykle tylko przenikały przez ciało żyjącego.
Gdy z kolei chciał wpłynąć na umysł bogacza, tak się przy tym
denerwował, iż zamiast cierpliwie przekonywać kata do zmiany
postępowania, wrzeszczał mu do ucha przekleństwa. Tym samym tylko
rozsierdzał tamtego jeszcze bardziej.
Zdając sobie sprawę z własnej bezradności, bard płakał razem z
Kwiatuszkiem. Pocieszał się tym, iż kobieta z całą pewnością ucieknie,
gdy nocny koszmar wreszcie się skończy.
Tylko że później sytuacja znów się powtórzyła.
I przy kolejnej okazji także. I tak za każdym razem: arystokrata nie
potrafił już traktować Kwiatuszka w inny sposób, a stawał się przy tym
coraz okrutniejszy. Ona z kolei stopniowo przestała zwracać uwagę na
cokolwiek. Krzyki i płacz ustały, zamiast tego dziewczyna wpatrywała się
w sufit, pozwalając robić ze sobą wszystko, na co de Goov miał tylko
ochotę.
Jaskier znał wiele kobiet, które w takiej sytuacji, zamiast spakować się i
wyjechać jak najdalej, zostawały i cierpliwie znosiły upokorzenie i ból.
Dlaczego? Czy ich miłość była aż tak wielka i ślepa? Tego bard nie
wiedział. Doskonale za to zdawał sobie sprawę, iż Kwiatuszek należała
właśnie do grona tych nieszczęśnic. Będzie tak długo tkwić przy
arystokracie, aż ten zakatuje ją na śmierć.
Ale co wtedy stanie się z Jaskrem? Jego świadomość rozpłynie się w
mroku? Co by było, nie miał już żadnego wpływu na swój los. Na szczęście
nie musiał też patrzeć na ten obrzydliwy spektakl. W każdej chwili mógł
odwrócić się i ruszyć w miasto.
Zerknął raz jeszcze na Kwiatuszka, na jej puste spojrzenie i obojętny
wyraz twarzy. Już była martwa, nawet jeśli jej serce wciąż biło.
I wtedy właśnie Jaskier postanowił ją uratować.
●
Szpony i kły
III
Ciepło paleniska. Zapach sierści. Ludzki pot gryzący w nozdrza.
Chłonęłam te same doznania co schowana za komodą służka i chociaż
starała się to ukryć, wiedziałam, że się boi. Byłam razem z nią i również
się bałam.
Wyjrzała z kryjówki, ostrożnie, by nie zbudzić ogarów.
Pięciu mężczyzn. Brodacz siedzący na skrzyni to Segelin, drugi
wielmoża, ten naburmuszony, to Ostrit. Mlecz i Drzazga, którzy go
szpiegują, twierdzą, że nigdy się nie uśmiecha. Wiedźmin sprawiał
wrażenie nieco znużonego. Obok niego stał Velerad. Nerwowo wyginał
palce. Myślał, że nikt nie patrzy.
– Od czego ci tak łeb posiwiał? Od czarów?
No i Foltest, król Temerii, mistrz dowcipu.
Znałam ludzi, którymi otaczał się mój ojciec. Znałam ich zwyczaje i
plany. Wiedziałam, komu ufają, kim gardzą, na kogo zarzucają sieci
podstępu. Wiedziałam, o której wstają i kładą się spać, czego się lękają,
kto grzeje im łoże. Drenowałam duszę miasta, bezpiecznie skryta za
oczami poddanych.
Wyzimę toczy choroba. Może i z zewnątrz widać bogate szaty i
złocenia, ale jej trzewia znaczą ślady pazurów.
– Jeżeli mojej córce spadnie włos z głowy, ty swoją położysz na pieńku.
To tyle. Ostrit, a i wy, panie Segelin...
Przestałam słuchać. Targnęły mną spazmy. Załgany hipokryta! Coś
gorzkiego podeszło Pętelce do gardła. Wybacz, to moja sprawka. Obiecuję
trzymać nerwy na wodzy.
Odprowadzałam ojca nienawistnym wzrokiem, wyobrażając sobie, jak
drę w szale jego aksamitną szatę.
Od dawna zdawałam sobie sprawę, że Foltest chce mnie odczarować.
Nie byłam naiwna: to nie kwestia miłosierdzia, a wyrzutów sumienia. Czy
ktokolwiek mógłby spokojnie przespać choć jedną noc, wiedząc, że oddał
córkę na stracenie?
Dlaczego nigdy mnie nie odwiedził, nie śpiewał do snu, by odegnać
strachy czające się w ciemności? Dlaczego poznałam tylko zimne objęcia
matki, póki jej trupie dłonie nie rozpadły się w pył? Myślałeś, że wystarczy
nakryć przeszłość całunem, by na zawsze się od niej odciąć? Spójrz,
dokąd cię to doprowadziło, ojcze. Zdobyłam twój zamek, zbudowałam
królestwo.
Pogrzebałeś księżniczkę, ale obudziłeś królową.
Odkąd jeden z Wiedzących obmyślił teorię „nocnego czuwania”, Foltest
uczepił się jej niczym ostatniej deski ratunku. Wierzył, że w ten sposób
zmaże swoją hańbę. Nie wiem, czy czarodziej miał rację, czy plótł trzy po
trzy, omamiony błyskiem monet, lecz nie chciałam ryzykować. Nie oddam
władzy bez walki.
Do Wyzimy zaczęli ściągać awanturnicy spragnieni chwały i złota:
błędni rycerze, wyjęci spod prawa banici, najemnicy, szarlatani. Łamałam
ich wpół, pożerałam. Każdego bez wyjątku. Klatki piersiowe otwierały się
dla mnie jak pąki róż; soki rozkładu zraszały moje ciemne ogrody. To był
bal, prawdziwy bankiet! Ślady krwi w głównej sali przypominały wino,
które ulało się biesiadnikom z kielichów.
Odwiedzali mnie romantyczni głupcy, wierzący w potęgę przepowiedni
i moc czystego serca. Wyszarpywałam im je wprost z piersi, zjadałam na
ich oczach. Marzeń trzymali się dłużej niż życia. Byli i wojownicy w
czarnych skórzniach, uzbrojeni w miecze i nabijane gwoździami pałki,
zadziorni i pewni swego. Kiedy brałam ich w objęcia, wyrywali ze snu
całe miasto. Wnętrznościami bohaterów przystrajałam drzewa i mury.
Ciągnęły się niczym świąteczne szarfy, budząc zachwyt moich
poddanych.
Chcieli wziąć mnie siłą albo sposobem. Polegli. Chcieli zapędzić w
pułapkę, ale to na ich gardłach zaciskała się pętla. Mieli trucizny, zaklęcia,
artefakty. Mnie wystarczały kły i szpony.
Velerad gwałtownie zerwał się z miejsca.
– Królewna wygląda jak strzyga! – krzyknął.
Spłoszona Pętelka przycisnęła się do ściany. Popłynęła litania obelg;
grododzierżca wypluwał słowa z pasją wędrownego kaznodziei. Nawet
bawiło mnie to zamiłowanie do metafor.
Strzyga. Jeden z językowych wytrychów, który skomplikowane procesy
i zjawiska przekłada na mowę prostaczków. Słowa wytrychy nie próbują
wyjaśnić problemu, tylko narzucają interpretację, wartościując strony
konfliktu. Ten jest dobry, a ten zły, tu jest potwór, tam ofiara. Lud słucha i
kiwa głowami, bo z wierzchu trzyma się to kupy. Znam wiele takich
określeń. Wojna, obowiązek, nieurodzaj, przypadek. Słowa wytrychy w
dziewięciu przypadkach na dziesięć mają za zadanie rozmyć czyjąś
odpowiedzialność: odwrócić uwagę od konkretnych ludzi, którzy
dopuścili się konkretnych błędów, co w dłuższej perspektywie wywołało
konkretny problem. Władza nad językiem to władza nad umysłami.
Nauczyła mnie tego Wielojaźń, nośnik czystej informacji, niepodatny na
proste manipulacje.
Mamy zatem strzygę albo potwora, bardzo rzadko księżniczkę, a już
nigdy ofiarę. Jest bliżej nieokreślone przekleństwo zamiast czyjejś winy,
trzy tysiące orenów to nagroda, w żadnym wypadku przekupstwo.
Zwykłą egzystencję nazwano bluźnierstwem, a walkę o przetrwanie –
stosami trupów.
Oto, co mówią: w Wyzimie grasuje strzyga. Sieje terror i morduje ludzi.
Oto, co mówię: niewinne dziecko padło ofiarą lekkomyślności błazna,
który chędożył własną siostrę, bo żył w przekonaniu, że może wszystko.
Krew plami wyłącznie jego dłonie.
Owszem, poluję, patroszę i pożeram. Lubię zapach gnijącego mięsa;
kołatanie ludzkich serc doprowadza mnie do ekstazy. Nie wybrałam tej
drogi; jestem, kim jestem. Równie dobrze można mieć za złe wilkowi, że
napada na owce.
– ...taka jej mać!
– Uważaj, Velerad.
Pętelka wysunęła łebek zza nóżki komody. Ostrit, choć ciężko w to
uwierzyć, zasępił się bardziej niż zwykle.
– O strzydze gadaj, co chcesz, ale Addy nie obrażaj przy mnie, bo przy
królu się nie odważasz!
To miłe. Obiecuję, że jeśli dane nam będzie stanąć twarzą w twarz,
zgotuję mu szybki koniec.
– Czy był ktoś, kogo zaatakowała, a przeżył?
Niewielu, wiedźminie. Segelin ma rację. Dwóch strażników, zaraz na
początku. Uszli z życiem tylko dlatego, że byłam młoda, dopiero
poznawałam swoje możliwości. I jeszcze...
– ...młynarz, na którego napadła pod miastem. Pamiętacie?
Pamiętałam. Błąd w sztuce.
– Chcę go zobaczyć. Poślijcie po niego.
Velerad machnął dłonią, jakby odpędzał się od natarczywej muchy, i
ruszył w stronę drzwi.
– Późno już. Zostawmy to na jutro, jeśli nie masz nic przeciwko. Nie
idziesz chyba do krypty tej nocy? Właśnie. Tymczasem popracuj nad
taktyką, odpocznij... – Przystanął w progu, wyraźnie skonsternowany. –
Wy, wiedźmini, śpicie, prawda?
– Śpimy.
– To pośpij.
Opuścił komnatę. Po jego wyjściu Segelin przeciągnął się, aż zgrzytnęło
w kościach. Wyobraziłam sobie, jak łamię mu kręgosłup, intensyfikując
ten dźwięk po stokroć. Pętelka, wyczuwszy moje zamiary, odruchowo
oblizała pyszczek.
– Pomóc w czymś jeszcze?
Ton Ostrita sugerował, że nie ma na to najmniejszej ochoty.
– Ostatni, który przybył przede mną... – Białowłosy zawiesił głos. – Co
się z nim stało? Zabiła go? Uciekł? Pytam z ciekawości.
Czuję strach? Jednak się boisz, wiedźminie?
– Powiesili go – rzekł Segelin.
Znam tę głupią historię. Uczestniczyłam wtedy w egzekucji, połączona
ze Zmierzchem, który przedostał się niemal pod sam szafot. Zarzuty
wobec przybysza były tak absurdalne, że nie sposób ich wymyślić.
Musiały być prawdziwe.
– Podawał się za czarodzieja, mistrza jakiegoś tam – kontynuował
wielmoża. – Klepsydra na szacie, srebrzyste heksagramy. Cudak. Do tego
gęba mu się nie zamykała, znaczy szło się domyślić, że hochsztapler. A ten
jego wóz... – Westchnął, dając do zrozumienia, że o wozie szkoda gadać. –
Foltestowi już wszystko jedno, bierze każdego, kto się zgłosi. Bez urazy,
wiedźminie. Czarodziej obiecał uwarzyć specyfik według starożytnej elfiej
receptury, który miał przywrócić strzydze ludzką postać. Wygodne,
nieprawdaż? Po co całą noc przesiadywać w krypcie? Wystarczy chlusnąć
eliksirem. Przybysz zażyczył sobie z góry dwieście orenów za odczynniki
alchemiczne i pokrycie kosztów produkcji mikstury, a dwa tysiące
wytargował na potem, po udanej przemianie.
– Foltest się zgodził?
Brodacz wzruszył ramionami.
– Trzeba było go posłuchać. Był przekonujący.
Ostrit niechętnie przytaknął.
– Później, podczas przesłuchań, okazało się, że strzygę miał udawać
jego czeladnik. Nie wiem, jak ktokolwiek mógł pomyśleć, że to się uda. W
wozie „czarodzieja” znaleźliśmy idealnie skrojony kostium z wilczych
skór, sztuczne pazury, wydrążony łeb dzika... Nigdy czegoś takiego nie
widziałem. – Pokręcił głową z niedowierzaniem. – Ukrywali tam też
rudowłosą dziwkę. Ciągnęli ją aż z Mariboru.
– „Odmienioną księżniczkę” – zakpił Ostrit. – To ja skrzyknąłem
strażników i przeszukaliśmy wóz. Śmierdziało szwindlem na milę.
– Oszusta powieszono, chłopak dostał dwadzieścia batów, dziwka... W
sumie nie wiem, co. Widuję ją czasem w „Starym Narakorcie”. Oni byli
ostatni. Potem długo nikt.
Rozmawiali jeszcze trochę, ale nie usłyszałam niczego ciekawego.
Kiedy w końcu wymienili zdawkowe pożegnania, Pętelka wślizgnęła się
za Ostritem do holu, a ja przerwałam scalenie. Ból odprowadził mnie z
powrotem do królestwa ciemności.
IV
– Afera, afera! – Zbrojarz poruszał pyszczkiem, wbijając we mnie
nieobecne, szkliste ślepia. – Sprowadzili młynarza!
Pętelka odsypiała wczorajszą misję. Każdorazowe scalanie umysłów
wymagało dłuższego odpoczynku, by organizm odzyskał sprawność i na
powrót osadził się w rzeczywistości. Na przeszpiegach zastępowała ją
siostra. Zbrojarz jak zwykle pełnił rolę mówcy, skupiając na sobie
wyładowania Wielojaźni.
– Ha, pani, posłuchaj! Młynarz zbladł, jak tylko ujrzał wiedźmina! Pewno
myśli, że go zaraz zeżre. Afera, królowo, afera!
Podniecony głos Afery rozbrzmiewał echem po całej krypcie. W pełni
zasłużyła na swoje miano. Każdy wschód słońca był dla niej wydarzeniem
godnym odnotowania w miejskich kronikach.
Szczurów zgromadziło się mniej niż ostatnio – nie widziałam potrzeby,
by przetrzymywać je w pałacu. Niech węszą, niech obserwują, wsłuchują
się w szepty. Musiałam przygotować się do walki. Nowe informacje były
na wagę złota.
– Moja pani, co tu się dzieje! – Zbrojarz trząsł się w ataku wesołości.
Podrygiwał jak kukiełka w rękach lalkarza. – Chłop zobaczył wiedźmiński
miecz na ścianie i ze strachu chyba się zes... Afera, afera! – zreflektowała
się.
Wzniosłam oczy ku górze.
Powiedział coś ciekawego?
– Jąka się i plącze, królowo. Może jest niespełna rozumu? Ależ afera!
Teraz białowłosy ogląda jego blizny. Czy wiedźmin to również medyk,
moja pani, czy to medyk?
Nie wdawałam się w czczą dyskusję. Zacisnęłam szczęki na truchle i
wyszarpałam z piersi mężczyzny solidny kawałek mięsa. Spiżarnia powoli
pustoszała. To zmartwienie na później.
– Pani! Pani!
Rozdrażniona oderwałam się od posiłku. Dłuższy pobyt w towarzystwie
Afery działał na nerwy. Żałowałam, że nie posłałam do pałacu kogoś
innego.
– Posłuchaj, pani, to dopiero afera! Żołdak, który przyprowadził
młynarza, to Foltest w przebraniu!
Wreszcie coś istotnego. Król składa wiedźminowi nieoficjalną wizytę?
Interesujące. Najchętniej scaliłabym się ze służką – jakoś zniosłabym
wybuchy jej niezdrowego entuzjazmu – ale byłam osłabiona, nie
zregenerowałam jeszcze sił po wczoraj.
O czym rozmawiają?
Dłuższa cisza.
– O tobie, pani. Chcą odebrać ci potęgę i królestwo, przemienić w
ułomną ludzką samicę. Afera, afera! Wiedźmin przyjdzie tutaj po pełni.
Mówi, że zabije cię tylko w ostateczności.
Zacisnęłam pięść; czaszka nieboszczyka pękła jak przejrzały owoc.
Oblizałam szpony z szarej, słodkawej mazi, zła, że dałam się
sprowokować.
Arogancki pies. Sprawię, że będzie cierpiał.
– Pani...
Słyszałam wahanie w jej głosie.
Mów.
– Wiedźmin twierdzi, że jeśli dojdzie do przemiany, nie będziesz nawet
ludzką samicą, tylko bezbronnym szczenięciem.
Jej niecodzienny, pozbawiony wesołości ton nakłuł wnętrze mojej
czaszki jak stalowy szpikulec.
Tak, brałam pod uwagę ten scenariusz, najczarniejszy z czarnych.
Wiedźmin wiedział czy zgadywał? Nieważne. Nie potrafię wyobrazić sobie
gorszej tragedii: pozbawiona zmysłów, otępiała dziewczyna, kisząca się
na złotym łożu, wśród pościeli przesiąkniętej zapachem moczu.
Księżniczka! Pogarda, z jaką patrzyłyby na mnie szczury... Nie, nie chcę o
tym myśleć.
Nie wierzę, że mogłabym zapomnieć o poddanych i królestwie. Choćby
odebrano mi ciało i tożsamość, wtłoczono do środka całkiem obcą duszę,
wspomnienie dawnej świetności osiadłoby gdzieś na dnie umysłu i
zapuszczało korzenie, dzień po dniu, rok po roku, głębiej i głębiej,
doprowadzając do nieuchronnego szaleństwa.
Niewyraźny pisk sprowadził mnie na ziemię.
Odpędziłam ponure wizje. Muszę przestać się zadręczać, bo przegram,
nim w ogóle stanę do walki.
Co mówiłaś?
– Afera, pani! Tego jeszcze nie było! Poznałam imię wiedźmina. To Ge...
Przerwałam jej w pół zdania.
Nigdy nie interesowało mnie, z kogo wytaczam życie ani czyje resztki
potem spożywacie. To wróg. Pokarm. Zginie, a jego imię wraz z nim.
Zbrojarz pokornie pochylił łebek. Wiedziałam, że gdzieś w pałacu
Foltesta Afera zastygła w podobnej pozycji. Byli jak lustrzane odbicia
rzucone na taflę Wielojaźni.
Jeszcze coś wartego odnotowania?
– Król pyta, jak to się stało, że stałaś się strzy... naszą panią.
Drobne przejęzyczenie. Nie widziałam powodów do złości.
Co na to wiedźmin?
– Nie uwierzysz, pani! Afera, jakaż afera! – Zbrojarz potrząsnął
pyszczkiem, co w zestawieniu z jego wielkim cielskiem wyglądało dość
komicznie. – Wiedźmin nie wie. Może przez czary, a może nie.
Zaiste, mędrzec.
Nagle spoważniała.
– Królowo...
Poczułam zimny ucisk w trzewiach.
– Twój ojciec sądzi, że cierpisz. To prawda, królowo? Cierpisz?
Milczałam. Zaciskałam dłonie na sarkofagu, póki marmur nie zaczął się
kruszyć.
V
Moje najwcześniejsze wspomnienie? Leżę na twardej płycie, owinięta w
pogrzebowe szmaty. Ziąb przenika do szpiku kości. Płaczę. Nad grobem
stoi szczur. Trzyma w pysku truchło wrony. Wyciągam zdeformowaną
rączkę, szczur nachyla się w moją stronę. Łamiemy się martwym ptakiem.
Lubię myśleć, że zawiązaliśmy przymierze przy chrzęście pękającego
kręgosłupa.
Wychowała mnie Wielojaźń. Szczury ogrzewały mnie, kołysały do snu,
zabawiały opowieściami o mieście. Przynosiły larwy i pędraki, bym mogła
najeść się do syta. Poznałam ich mowę. Gdy podrosłam, uczyły, jak
walczyć i polować. Potrafiłam już wtedy splatać własne myśli, nadawać
im kształt, zamieniać w komunikat. Szczury uczyniły mnie swoją panią, a
ja zapracowałam na wszystkie honory.
Widzę w ciemnościach. Mam siłę pięciu rosłych mężów. Wyprzedzam w
biegu jelenie i łanie. Moje szpony tną nie gorzej niż miecze. Szczękami
kruszę głazy.
Jestem królową. Czarne serce pompuje błękitną krew.
Jak to jest być strzygą? A jak to jest być kowalem? Albo koniem?
Podążam za wewnętrznym głosem, jestem wierna naturze.
Nie wiem, czy inne strzygi (nie znoszę tego określenia, chyba już o tym
wspominałam) są takie, jak ja. Podejrzewam, że nie. Ukształtował mnie
wpływ Wielojaźni. Kim bym była, gdybym nie urodziła się w Wyzimie?
Może gdzieś na świecie, w Nilfgaardzie czy w Redanii, to nietoperze, kruki
albo wilki łączą umysły duchowym szwem. Czy w innym miejscu byłabym
świadoma jak teraz? Rozumna? Czy zostałyby tylko kły i szpony?
Refleksje i analizy to domena zagubionych. Zostawmy je filozofom.
Leżałam w sarkofagu, wtulona w zmumifikowane zwłoki matki.
Zbrojarz układał się do snu na mojej piersi. Gładziłam jego ciemną sierść.
Do pełni zostały trzy dni. Musiałam zapaść w letarg, by stanąć do walki w
pełni mocy.
Chcą mnie odczarować! Ha...!
Zamknęłam oczy. Otoczył mnie kokon mroku.
Głupi ojciec. Głupi wiedźmin.
VI
Poczułam na twarzy dotyk twardej szczeciny.
– Jest już w dworzyszczu, królowo.
Przebudziłam się.
Jaka pora?
– Ledwo zmierzcha.
Rozpoznałam głos Złotnika. Opuszczony dwór był jego domem. Rzadko
zapuszczał się do miasta i stronił od towarzystwa innych szczurów. Obrał
żywot samotnika. Szanowałam jego wybór, więc tym bardziej radował
fakt, że tej nocy postanowił wspomóc nas w walce. Zbrojarz tulił się do
mojej twarzy, przekazując szeptem słowa szpiega. Przekaz był czysty,
żadnych zniekształceń; nici Wielojaźni zawiązały mocny supeł.
Wyobraziłam sobie dziesiątki, setki szczurów otaczające w tej chwili mój
sarkofag. Wsparcie poddanych dodawało sił.
Przybył wcześnie.
– Wziął ze sobą miecz z czystego srebra. Lśni jak tarcza księżyca. Przed
chwilą spożył mikstury.
Rozpoznajesz mieszankę?
Zbrojarz zamilkł na dłużej. Drżały mu nozdrza.
– Bieluń. Głóg. Ciemiężyca. Wilczomlecz. Arkhadthordtzvina. Skra’tsch.
Ziarna gharshenki. Niebieskie, nie zielone.
Nie sposób przełożyć tych składników na ludzki, ale to najwierniejsze
tłumaczenie.
Wiedźmin znał się na rzeczy. Dawno nie mierzyłam się z nikim jak
równy z równym. Wstrząsnął mną dreszcz ekscytacji.
Zbrojarz czujnie uniósł łebek.
– Coś się dzieje na zewnątrz. Nagle rzucił wszystko i zbiegł na dół.
Ruszaj za nim.
– Wiem, co robić – syknął.
W ostatniej chwili powstrzymałam się przed uderzeniem Zbrojarza. Był
tylko przekaźnikiem. Odnotowałam, by po wszystkim wezwać Złotnika i
udzielić mu solidnej reprymendy.
– Przyszedł jakiś szlachcic. Nie wiem, jak wiedźmin to zrobił, ale chyba
usłyszał go tam z góry.
Velerad?
– Nie, ten brodaty. Przyniósł pieniądze i kazał mu się wynosić. Twierdzi,
że nie chce twojej śmierci.
Bohater czy cyniczny polityk? Tylko głupiec miałby wątpliwości. Swoją
drogą pies, który gotów jest zagryźć pana, wierząc, że nowy właściciel w
podzięce nakarmi go przepiórkami, to wybitnie durne zwierzę. Wściekłe
psy się zabija i jeżeli ten cały Vizimir ma trochę oleju w głowie, wypłaci
mu w odpowiedniej walucie.
– Wiedźmin nie odpuści. Kłócą się. Brodaty dobył miecza! Mówi, że się
nie boi, bo ma żółwi kamie... Właśnie stracił przytomność. Wiedźmin jest
cholernie szybki, królowo.
Myliłam się co do niego. To nie najemny morderca. Gdyby chodziło o
pieniądze, posłuchałby Ostrita i uciekł z miasta. Najwidoczniej mam do
czynienia z kimś znacznie bardziej niebezpiecznym. Z człowiekiem
honoru.
– Zostawił go i idzie z powrotem do dworu. Poczekać?
Czekaj.
– Już wraca. Przyniósł linę. Wiąże szlachciurę jak wieprzka na rożen. –
Złotnik umilkł, czekając na dalszy rozwój wydarzeń. – Bierze go pod
ramiona i ciągnie. Idą w waszą stronę. Do pałacu.
Zgotuję mu odpowiednie przywitanie. Możesz odejść.
Podświadomie wyczułam, że luzują się sploty szczurzych myśli;
Zbrojarz przechylił łebek, jakby wypłukiwał z uszu eteryczne drobinki.
– Jesteśmy z tobą, najpotężniejsza z potężnych. Razem obronimy
królestwo.
Czule podrapałam go za uchem.
Nie, Zbrojarzu. Przekażesz reszcie, że zabraniam ingerować. To moja
walka. Udowodnię swoją siłę.
– Jak rozkażesz, królowo. Przeczekamy w mroku.
Wiedźmin myśli, że „uratuje” księżniczkę, że spełni dobry uczynek,
wyświadczy światu przysługę. Ma serce rycerza. Chcę je zobaczyć na
własne oczy, nadziane na mój szpon. Gniew, jaki obudził, zmiażdży mu
wolę i połamie kości. Honor?! Z której bajki żeś przywędrował,
odmieńcze?
Zaatakuję o północy. Tego właśnie się spodziewa, jeśli daje wiarę
ludowym porzekadłom. Zostało trochę czasu. Planowałam podsłuchać, o
czym będzie rozprawiał z Ostritem, gdy wielmoża już się przebudzi. Bo że
porozmawiają – nie miałam wątpliwości. Prowadzi Ostrita na stracenie, a
nic tak nie rozwiązuje języka jak perspektywa rychłej śmierci.
Chcę się z kimś scalić i podejść do wiedźmina.
– Najpotężniejsza z potężnych, czy to bezpieczne? – zatroskał się. –
Lada moment staniesz do walki. Czy to cię nie osłabi?
Zgromiłam go wzrokiem.
Nigdy nie wątp w swoją królową.
Nieco łagodniej dodałam:
Spałam trzy dni. Rozerwałabym na pół niedźwiedzia, a potem ścigała się
z wiatrem.
– Nie ma prawa nad twoje słowo. – Zastygł w bezruchu, łącząc się
mentalnie ze współbraćmi. – Zmora oferuje swe usługi, ale zbytnio rwie
się do walki. To ryzykowne, moja pani. Sugeruję wybór kogoś bardziej...
zrównoważonego.
Siódemka?
Zbrojarz skinął łebkiem.
Przygotuj ją zatem.
Uspokoiłam oddech i wyciszyłam chaotyczne myśli. Stłumiłam żądze,
odgradzając się od nich murem żelaznej woli. Po chwili poczułam, jak
odrywam się od ciała i unoszę ponad sarkofagiem.
Wielojaźń jawiła mi się w postaci setek połączonych nici, tworzących
misterną mozaikę błękitu. Niebieskawe strumienie, cienkie jak końskie
włosie, rozchodziły się we wszystkich kierunkach, przenikając przez
podłogę i ściany. Splot wiązał się nad grobowcem, skąd grubym
warkoczem opadał w dół, wsiąkając w kamienną płytę, pod którą
spoczywało moje ciało.
Pozwoliłam, by moja świadomość dołączyła do węzła szczurzych myśli.
Wielojaźń wskazała kanał Siódemki – jedna z nici zalśniła intensywniej niż
pozostałe. Podpłynęłam bliżej i dotknę...
Boli jak to boli gdzie ja jestem nie ma nic tonę w nicości
Gwałtowne szarpnięcie. Wynurzenie.
Siódemka była myszą pośród myszy, małą i niepozorną. Poruszała się
bezszelestnie niczym cień. Jeżeli chciała, potrafiła ukryć się w misie z
owocami, otoczona zewsząd przez biesiadników, i pozostać
niezauważona aż do końca uczty. Moi poddani żartowali, że kiedyś
przeoczy ją sama Wielojaźń.
Odłączyła się od stada i opuściła kryptę. Doskonale odnajdywała drogę
w labiryncie krętych tuneli. Wędrowałam przez mrok uczepiona jej
esencji. Gdy Siódemka dotarła do głównej sali, po krótkim zwiadzie
obrała za kryjówkę resztki jednego z niedoszłych wybawców Wyzimy.
Wcisnęła się pod wgniecioną paradną zbroję i ulokowała między
połamanymi żebrami.
Czekałyśmy na intruza.
VII
VIII
Uderzałam głową w ścianę, raz za razem, mocniej i mocniej. Zaciskałam
dłonie do krwi. Na murze powiększała się pajęczyna pęknięć.
W końcu szaleństwo ustało, odeszła magia obrazów i fałszywych
emocji. Wewnątrz pozostał jedynie irracjonalny lęk.
I gniew. I żądza. I szał.
Nic nie miało już znaczenia. Przestałam przejmować się królestwem,
moim dziedzictwem. Liczył się tylko wiedźmin. Bezlitosny czarownik,
który zatruwa zmysły. Odepchnęłam świadomość w najdalszy zakątek
duszy. Nie zasłużyłam na nią. Odebrał mi godność, odebrał dumę.
Zostawił tylko kły i szpony.
Jestem, kim jestem. Jestem strzygą.
Poczułam na sobie obcy wzrok. Obróciłam się gwałtownie, jakby
nakryto mnie na czymś niestosownym.
Spod wgniecionej zbroi wyglądała Siódemka. Patrzyła na mnie bez
słowa. Nie musiałam używać najścia, by wiedzieć, co myśli.
Ryknęłam wniebogłosy. Nieważne. Nic nie jest ważne.
Rzuciłam się pędem do krypty, podążając tropem odmieńca. Od razu
spostrzegłam zasuniętą płytę sarkofagu.
Doskoczyłam do grobu, szarpnęłam za pokrywę. Ani drgnie. Zaparłam
się oburącz, ciągnąc do siebie. Jak lity kamień. Przeklęty oszust, przeklęta
magia! Wydałam z siebie diaboliczny krzyk, głośniejszy niż wszystkie
pozostałe. Uderzałam pięściami po płycie, zdzierałam szpony o kamień,
próbując przebłagać wiedźmina, by wyszedł i stawił mi czoło. Walcz,
odmieńcze, walcz!
Łup! Łup! Łup! Łup!
Opadłam z sił i osunęłam się na klęczki.
To koniec. Przegrałam.
Czas mijał, a ja patrzyłam beznamiętnie w otchłań. Mrok gęstniał.
Nabierał kształtów.
Były ich setki, tysiące. Dzielna Ćwiartka. Pętelka. Drzazga. Mlecz. Mądry
Zbrojarz. Afera. Nawet Złotnik opuścił dworzyszcze. Tysiące szczurów.
Tysiące rozgoryczonych poddanych.
Otoczyły mnie półkolem. Błękitny splot Wielojaźni uformował się w
górze na podobieństwo kopuły.
W końcu jeden wystąpił przed krąg.
– Będą mówić: ten, który pokonał strzygę, nadszedł od północy, od
Bramy Powroźniczej. Grzałem się wtedy przy strażnicy, patrzyłem, jak
prowadzi konia za uzdę, na plecach niesie miecz przeznaczenia.
Wiedziałem, że cię zniszczy, że zepchnie w otchłań, z której wypełzłaś.
Nigdy nie byłaś jedną z nas.
Puchacz. Przysłali do mnie Puchacza. Co za upokorzenie.
– Pamięć o tobie, strzygo, nie przetrwa trzech pokoleń. Legenda twego
pogromcy żyć będzie wiecznie. Byłaś niczym, niczym jesteś i mrok cię
pochłonie.
Kurczyłam się. Magia powoli szatkowała mi kości. Skuliłam się na
podłodze, podciągając nogi pod siebie. Pazury odpadły, palce wykręcały
się pod nieprawdopodobnym kątem. Umierałam. Nie. To było gorsze niż
śmierć.
Resztką sił wysłałam komunikat:
zabijcie proszę ostatnie życzenie
Wielojaźń naradzała się, czułam wyładowania eterycznych rozbłysków.
Ukradkiem spojrzałam na Puchacza. Coś lepkiego spłynęło mi po czole.
Pokręcił łebkiem.
– Cierp. Patrz, co utraciłaś.
Zamknęłam oczy dopiero wtedy, gdy moja skóra zaczęła skwierczeć.