You are on page 1of 289

Opracowanie graficzne Tomasz Piorunowski

Wybór i opracowanie Danuta Górska, Mirosław Kowalski oraz Marcin


Zwierzchowski

ISBN 978-83-7578-157-1

Dziedzictwo Białego Wilka. Przedmowa copyright © by Marcin


Zwierzchowski, Warszawa 2017
Kres cudów copyright © by Piotr Jedliński, Warszawa 2017
Krew na śniegu. Apokryf Koral copyright © by Beatrycze Nowicka,
Warszawa 2017
Ironia losu copyright © by Sobiesław Kolanowski, Warszawa 2017
Co dwie głowy... copyright © by Nadia Gasik, Warszawa 2017
Skala powinności copyright © by Katarzyna Gielicz, Warszawa 2017
Bez wzajemności copyright © by Barbara Szeląg, Warszawa 2017
Lekcja samotności copyright © by Przemysław Gul, Warszawa 2017
Nie będzie śladu copyright © by Tomasz Zliczewski, Warszawa 2017
Dziewczyna, która nigdy nie płakała copyright © by Andrzej W. Sawicki,
Warszawa 2017
Ballada o Kwiatuszku copyright © by Michał Smyk, Warszawa 2017
Szpony i kły copyright © by Jacek Wróbel, Warszawa 2017

Illustrations copyright © by Tomasz Piorunowski, Warszawa 2017

Copyright © for this selection by Niezależna Oficyna Wydawnicza


NOWA sp. z o.o., Warszawa 2017

Biuro Handlowe
ul. Nowowiejska 10/12
00-653 Warszawa
e-mail: redakcja@supernowa.pl

Redaktor naczelny Mirosław Kowalski

Skład LogoScript sp. z o.o.


Spis treści

Andrzej Sapkowski - Trzydzieści lat...


Dziedzictwo Białego Wilka - Marcin Zwierzchowski
Kres cudów - Piotr Jedliński
Krew na śniegu. Apokryf Koral - Beatrycze Nowicka
Ironia losu - Sobiesław Kolanowski
Co dwie głowy... - Nadia Gasik
Skala powinności - Katarzyna Gielicz
Bez wzajemności - Barbara Szeląg
Lekcja samotności - Przemysław Gul
Nie będzie śladu - Tomasz Zliczewski
Dziewczyna, która nigdy nie płakała - Dorota Chłosta
Ballada o Kwiatuszku - Michał Smyk
Kły i szpony - Jacek Wróbel
Andrzej Sapkowski:
No tak. Trzydzieści lat. Wiedźmin do wynajęcia za trzy tysiące orenów.
Gdy pojawił się w Wyzimie, w karczmie „Pod Lisem” nie był już
młodzieniaszkiem. Pobielałe włosy, szrama na twarzy i ten
charakterystyczny, paskudny uśmiech. Zaczął od górnego C: trzech
oprychów, potem strzyga i kolejne stwory – ludzkie bądź nieludzkie –
niegodne żyć w świecie, który został nam dany. A potem Biały Wilk
poszedł własną drogą. Ciernistą, tak bym to ujął, ale cóż, każdy uczy się
na błędach. Gdzieś w oddali łypie do mnie znacząco Hollywood, ale na
razie cieszmy się tym, co wyłowiła z wiedźmińskiego konkursu „Nowa
Fantastyka” i superNOWA: jedenaście opowieści zainspirowanych losami
Geralta oraz jego przyjaciółek i kamratów. Czytałem je z uwagą, nie
ingerując. Są wśród uczestników konkursu na "trzydziestkę" wiedźmina
ludzie bardzo utalentowani. Wkrótce stworzą własne światy bądź
zanegują istniejące. Nie straćmy ich z oczu!
Marcin Zwierzchowski

Dziedzictwo Białego Wilka.


Przedmowa

Przepytywany przeze mnie jakiś czas temu na okoliczność wywiadu


Andrzej Sapkowski powiedział: „Jest tylko jeden oryginalny wiedźmin.
Ten mój. I nic mi go nie odbierze”. Miał tu rzecz jasna rację, bo co by się
nie działo, Geralt pozostanie jego tworem, nierozerwalnie związanym z
drukowanymi jeszcze w „Fantastyce” opowiadaniami, zebranymi później
w Mieczu przeznaczenia i Ostatnim życzeniu, oraz pięcioma powieściami,
zwanymi „Sagą o wiedźminie”. Niedawno, nieco niespodziewanie, objawił
nam się jeszcze Sezon burz i na tym kanon – odwołując się do
terminologii opisującej światy „Gwiezdnych wojen” – jak na razie nam się
zamyka.
Biały Wilk ma już jednak swoja lata, dokładnie ponad trzydzieści, licząc
od publikacji opowiadania „Wiedźmin” w „Fantastyce” 12/1986, i w czasie
pełnego przygód żywota doczekał się może nie tyle dzieci, co... odległego
kuzynostwa. I tak oprócz Geralta z Rivii znamy też Geralta z Komiksu,
Geralta z Gry Komputerowej, Geralta z Filmu vel Tego, o Którym Nie
Wspominamy, Geralta z Komiksu Amerykańskiego, a nawet Geralta z
Wielkiego Kijowa i generalnie kilku Geraltów zza wschodnich granic. W
tym roku doczekaliśmy się Geralta z Musicalu i niecierpliwie
wypatrujemy nowego Geralta z Serialu, tym razem z domu Bagińskiego,
po kądzieli z Netfliksa.
W niniejszej książce znajdziecie zaś Geraltów, Jaskrów, Lambertów,
Coënów oraz Yennefer z Antologii.
Każde z nich, choć nie są dziećmi Andrzeja Sapkowskiego, było –
jakkolwiek to zabrzmi – płodzone z myślą o nim. Dającą życie iskrą była
tu inspiracja tym, co autorzy i autorki z różnych pokoleń odnaleźli i wciąż
odnajdują w historiach o wiedźminie.
We współczesnym świecie inspiracja jest natomiast miarą wielkości
dzieła popkultury. Spójrzcie na Supermana, Myszkę Mickey, Hellboya,
Xenomorfa, King Konga czy Drakulę – każda z tych kultowych postaci ma
swojego twórcę/twórczynię, każde z nich ożyło przed wieloma laty w
klasycznym już dzisiaj dziele, każdy z tych bohaterów pozostaje żywy w
dużej mierze dlatego, że był tworem tak silnym, iż opowieść o nim
porwała innych, wyrosła poza oryginał i zyskała nowe życia w kolejnych
inkarnacjach. Na przykład taki Drakula Brama Stokera dziś czytany jest już
wyłącznie przez fanów ramotkowatego gotyku, jednocześnie jednak sam
hrabia wciąż i wciąż powraca – jak na prawdziwego nieśmiertelnego
przystało – w najróżniejszych wcieleniach.
Modne stały się tak zwane uniwersa. Bo też popkultura dzisiaj to wiele
różnych mediów, przy czym wszystkie z nich wciąż potrzebują po prostu
dobrych opowieści i bohaterów, których losy będą odbiorców
autentycznie obchodzić. Dlatego Harry Potter, mimo iż wyrósł z książek,
jest już większy niż oryginały pióra Rowling, Batman miał zaś tyle
wcieleń, że trudno je zliczyć – dziś, blisko osiemdziesiąt lat po debiucie
na łamach komiksu, Mroczny Rycerz wciąż inspiruje i powraca w coraz to
nowych historiach, prawdziwie nieśmiertelny ich siłą.
Geralt z Rivii to natomiast jedyny „Polak”, który idzie podobną ścieżką
popkulturowej wielkości.
Te kolejne reinkarnacje Białego Wilka są więc świadectwem jego
wielkości. Ta antologia jest takim świadectwem. Wystarczy zauważyć, jak
różne są zgromadzone w niej teksty, jak odmiennie ich autorki i autorzy
czerpali od Andrzeja Sapkowskiego; dziwić może, że choćby „Ballada o
Kwiatuszku” i „Szpony i kły” wyszły z inspiracji tym samym dziełem. To
dowód na bogactwo świata, różnorodność wśród bohaterów i bohaterek
„Sagi...” – postaci ciekawych na tyle, że ktoś chce wciąż opowiadać o nich
kolejne historie.
Bo największym zaskoczeniem przy okazji organizowanego przez
„Nową Fantastykę” konkursu na opowiadanie, z którego niniejsza
antologia się wzięła, był fakt, że sam Geralt bynajmniej nie brylował, a
konkursowicze sięgali po zgoła odmienne elementy świata Andrzeja
Sapkowskiego, dopisując najróżniejsze fabuły; pamiętam, że czytając
kolejny już tekst, wręcz czekałem na Białego Wilka, obawiając się, że
opisani zostaną wszyscy, tylko nie on, że może autorzy i autorki
przestraszyli się tej postaci-ikony i woleli przezornie szukać dla siebie
innych ścieżek.
Rzecz jasna Geralta się doczekałem. I właśnie historia kolejnej przygody
jego i Jaskra, „Kres cudów” Piotra Jedlińskiego, wygrała konkurs „NF”.
Przy czym werdykt, choć jednogłośny, okazał się wcale niełatwy. Bo co
jeszcze pokazał ten konkurs, to fakt, że stając na ramionach
Sapkowskiego, wielu autorów i wiele autorek może pretendować do
wielkości. Długo zastanawiałem się, dlaczego ten konkurs był tak udany,
dlaczego do finału wytypowaliśmy aż blisko trzydzieści opowiadań, jakim
cudem bez problemu zapełniliśmy tę antologię jedenastoma z nich –
przecież powinno być gorzej, poziom powinien być niższy, cieszyć się
winniśmy z może kilku pozycji wartych druku. Ale aż tyle? To nie do
pomyślenia.
A jednak.
Różni twórcy poszli różnymi ścieżkami. Jacek Wróbel w „Szponach i
kłach” pokazał znaną nam historię z innej perspektywy, Barbara Szeląg w
„Bez wzajemności” niemalże jak echo powtórzyła wspaniałe „Trochę
poświęcenia”, w „Kresie cudów” natomiast wspomniany Jedliński tak
udanie oddał ducha oryginału, że na chwilę mógł nas zwieść, że oto
czytamy coś nowego od samego Sapkowskiego. Jednocześnie jednak były
i teksty, które od oryginalnego wiedźmina ledwie się odbijały, traktując
bohaterów czy opisane w „Sadze...” i opowiadaniach historie jako punkty
wyjścia dla zupełnie nowej jakości – znowu przywołam tu bezczelnie
oryginalną i odważną „Balladę...”, dodam jeszcze „Lekcję samotności”
Gula, wymową w duchu Sapkowskiego, poza tym jednak odległą, a także
„Ironię losu” Sobiesława Kolanowskiego i „Dziewczynę, która nigdy nie
płakała” Andrzeja W. Sawickiego, który – będąc jurorom osobą dobrze
znaną z innych publikacji – przechytrzył nas, występując pod kobiecym
pseudonimem. Te dwa ostatnie czerpały garściami z bestiariusza, w
zasadzie jednak poza tym Sapkowskiego nie naśladowały.
Jeżeli zaś szukać w tych wszystkich opowiadaniach punktu wspólnego,
będzie nim głęboki humanizm tych opowieści. Niezależnie, czy
traktowały one o wiedźminach, elfach, mantikorach, leszych czy
krakenach, były to przede wszystkim fabuły o ludziach, o uczuciach mniej
lub bardziej błahych – i tego wszyscy w fantasy nauczyliśmy się od
Andrzeja Sapkowskiego, on wskazał nam, że siłą historii jest nie smok czy
łowca potworów, ale prawda, która czyni ją uniwersalną. Najwyraźniej
dziedzictwo to widać we wzruszającej „Skali powinności”, a także
gorzkim „Bez wzajemności”, jak i „Ironii losu” – odejmijcie potwory,
rycerzy, królów, a zostanie to, co przemawia do nas wszystkich.
Nie będę twierdził, że któremukolwiek autorowi czy którejkolwiek
autorce, których opowiadania znajdziecie w tej antologii, udało się
dorównać sile oryginalnych historii Andrzeja Sapkowskiego. To było
zadanie niemożliwe, czego byłem w pełni świadomy, wychodząc w
redakcji „Nowej Fantastyki” z pomysłem na taki konkurs – jako redaktor
działu prozy zagranicznej przeczytałem tysiące opowiadań, autorstwa
tych największych, jak Stephen King, George R.R. Martin, Joe Haldeman,
Neil Gaiman, Philip K. Dick czy Ursula K. Le Guin, do druku
wyselekcjonowałem już blisko trzysta z nich – i na palcach jednej ręki
mogę policzyć te, które bez wahania byłbym w stanie postawić obok
takiego arcydzieła krótkiej formy jak „Trochę poświęcenia”.
Bo wiedźmin jest tylko jeden. Jego twórcą jest Andrzej Sapkowski. My
natomiast nie chcemy go zastąpić, ale oddać mu hołd. Najlepiej zrobimy
to poprzez twórczość.
Piotr Jedliński

Kres cudów

Wiedźmin zatrzymał konia na szczycie wzgórza i pochylił się w kulbace.


Przed sobą miał pejzaż zielonej doliny Cudowianki. Nie tyle jednak sycił
oczy jej widokiem, co nadstawiał uszu.
– Dziwne – powiedział wreszcie.
Bo i było dziwnym, że nawet mimo wyczulonych wiedźmińskich
zmysłów już od dwóch dni nie słyszał ptaków.
W dolinie na dobre rozgościła się wiosna. Puszcza oraz meandrujący
przez nią trakt pełne były życia. Konie rżały, owady bzyczały, zmierzający
do Cudowianki ludzie krzyczeli, gardłowali i śpiewali, i tylko ptactwo
zawzięcie milczało.
– Dziwne – powtórzył Geralt pół godziny później, zatrzymawszy się na
popas na maleńkiej polance. Siedział na zwalonym pniu i obserwował
iście kuriozalny spektakl.
Wokół, wśród zagonów soczyście zielonej trawy, kicały właśnie trzy
ptaki o ciemnobrunatnym upierzeniu. Rzekłbyś, że nic nadzwyczajnego;
nie były to wszakże nieloty, ale gromadka myszołowów. Geralt wiedział,
że owa dolina leżała na uboczu ubocza i za siedmioma ostępami, ale na
podobnym zadupiu prędzej spodziewałby się przysłowiowych psów
szczekających rzycią aniżeli drapieżnika, który by udawał bażanta.
Zaciekawiony wiedźmin śledził je przez chwilę. Medalion nie drżał, nie
dawał znaku, że w grę wchodzi magia. Ba, bardziej niż z jakowymś
zaklęciem zachowanie ptaków kojarzyło się ze strachem. Czego się bały i
dlaczego ów lęk nie rozciągał się na inne zwierzęta – Geralt pojęcia nie
miał.
Do trzech razy dziwność – jadąc dalej przez gęstwę, zbliżając się do
wioski w sercu doliny, Geralt natknął się na ożywioną krzewinę.
Wyrosłe zaraz obok gościńca okazałe krzaczysko zatrzęsło się,
zakaszlało, zaklęło, zanuciło i z gęstwiny na trakt wyszedł mężczyzna.
Czaple pióro sterczało na przekrzywionym śliwkowym kapelusiku,
niebieski kaftan pozbawiony był jednego z bufiastych rękawów.
Akurat tym razem wiedźmin nawet nie pomyślał, że był to dziwny zbieg
okoliczności. Świat, jak się przekonywał od lat, bywał naprawdę mały.
– Geralt! – zawołał potargany mężczyzna, gdy już otrzepał się z liści. –
Tak właśnie sądziłem, że i ciebie skusi targ cudów!
– Hej, Jaskier. Tak właśnie sądziłem, że nim zacznie się sam targ, ty już
zdążysz komuś podpaść.
– Aj tam, aj tam. – Poeta machnął obnażoną ręką. – Do samej
Cudowianki nie zdążyłem dotrzeć, zmitrężyłem w sąsiedniej wioseczce. A
tuziemcy jak to tuziemcy. Straszna dzicz, na poezji się nie znają, na
manierach tym bardziej.
– Jest sens pytać?
– Co ty sugerujesz, Geralt? Nic zdrożnego nie uczyniłem, bom nie
zdążył. To było tak, że ja, widzisz, polowałem na rusałki...
– Rusałki? O ile pamiętam, tutaj, mimo rzeki, nigdy rusałek nie było...
– Ech, Geralt, marudzisz. Nazwij dziewkę rusałką, a już nawet rzeki nie
potrzebujesz! Gorzej, że tu rodziny dzietne są jak cholera i na jedną pannę
przypada trzech braci. A wszyscy straszliwie zaborczy. Ci mnie przyłapali,
wywiązała się bójka...
– Akurat. Bójkę przypłaciłbyś więcej niż urwanym rękawem.
– Zgoda, niech ci będzie. Zrobiła się szarpanina. Uciekłem im.
– Jakim cudem, jeśli można spytać?
– Chyżo. I przed siebie, bez oglądania się. Mam wprawę.
W to Geralt nie powątpiewał. Było prawdą powszechnie w Północnych
Królestwach znaną, że dziewięciu na dziesięciu wędrownych poetów to
nieudacznicy i beztalencia, liczące jeno na poklask żeńskiej części publiki.
Jaskier należał do autentycznie uzdolnionej mniejszości, co tylko
sprzyjało mu w nałogowym praktykowaniu bałamuctwa. A to wiązało się
z doświadczeniem na polu błyskawicznych ewakuacji.
– No, Geralt! Co tak patrzysz? Daj no wskoczyć na konia...
– Jeśli chcesz wrócić w tamtą okolicę, to nie licz na ochronę.
– Przecież nie wymagam, żebyś obijał mordy wioskowym gburom.
Starczy, że spojrzysz koso, uśmiechniesz się tak, jak to masz w zwyczaju, a
zaraz zrobi im się ciężko w portkach. Mogę cię prosić chociaż o troszkę
poświęcenia?
Geralt westchnął. A wyszczerzony poeta wziął to za kapitulację, którą
westchnienie w istocie było.

– Więc i ty zmierzasz do Cudowianki, na targowisko. Kupujesz, Geralt?


Czy sprzedajesz?
– Nie mam czego sprzedawać.
– No, a swoje usługi? Tam zawsze wali tłum takich, których trapią jakieś
klątwy, zaklęcia i monstra wszelakie. Wiedźmin się tam nada.
– Sugerujesz, że wezmą mnie za jeszcze jednego cudaka? A siebie
widziałeś?
– Smęcisz dzisiaj przeokrutnie – żachnął się Jaskier, ale zaraz powrócił
do beznadziejnej próby wygładzenia odzienia. To go na chwilę uciszyło.
Jechali krętą ścieżyną przez młodniak, przez zawiesinę nagrzanego
powietrza i kłębowisko leśnych aromatów, i w zapadłym nagle milczeniu
Geralta znów przeszyła igła niepokoju.
– Smęcisz – powtórzył poeta. – Mam na to remedium. Wystaw sobie, że
do Cudowianki dotarłem wraz z gromadą krasnoludów. Podsłuchałem co
nieco, podłapałem kilka wiązanek, i tak siedząc w chruśniaku, kryjąc się
przed furiatami, poprzerabiałem je twórczo. Mam teraz na podorędziu
kuplet...
– Słyszysz?
– Co? Nic nie słyszę.
– Właśnie.
– Nie strasz mnie, Geralt! Wyczułeś coś?
– Masz muzykalne ucho. Jesteś w okolicy od wczoraj. I nie zauważyłeś
niczego niezwyczajnego?
– Jesteśmy w dolinie Cudowianki, tutaj pełno jest cudów-wianków...
– Nie, nie. Posłuchaj. Teraz.
Jaskier pokręcił głową, skrzywił się, wzruszył ramionami. Zaskoczył
jednak Geralta, rzucając niedbale:
– Idzie ci o ptaki? Ha, obrażasz mnie, wiedźminie. Ów fenomen zwrócił
mą uwagę z miejsca, ledwiem wraz z krasnalami zjechał ze wzgórz i
zagłębił się w las.
–I?
– I co?
– Nikogo innego to nie dziwiło?
– Może i dziwiło. Ale insze sprawy pochłaniały mój czas, który,
nadmienię, jest wcale cenny.
– A ptasie milczenie to nie jest dobry temat na balladę?
– Łatwo poznasz ignoranta! Nigdy, Geralt, nie ogarniesz poezji swoim
cynicznym pomyślunkiem. Ballad, uważasz, nie pisze się o
niezwykłościach, ale o banałach. Sztuka polega na tym, aby uczynić je
niebanalnymi. Trywialne przekuj w egzotyczne, brzydkie w piękne,
kłamstwa w prawdy...
– Rzeczywiście, masz rację.
– To akurat nie moje słowa. Cytowałem.
– Masz rację, że nigdy tej twojej poezji nie zrozumiem.

II
Wioskę poczuli wcześniej, niż zobaczyli.
– Szlag by trafił nowo przybyłych i cudzoziemców. Powąchaj tylko! –
stęknął Jaskier. – Śmierdzi, jakby stacjonowały tu ze dwie dywizje!
Bard wyjątkowo nie przesadzał. Wilgotny las tchnął ku nim falą
zwalającego z nóg smrodu, szczególnie dokuczliwego w ciężkim i parnym
powietrzu.
Przez większą część roku było to odludzie, na czas targu zmieniało się
jednak w cel rozmaitych pielgrzymek i peregrynacji, miejsce prawdziwie
kosmopolityczne i witające każdego z otwartymi ramionami. Zwalająca
się w okolicę kupa luda musiała wszakże radzić sobie z problemami
fizjologicznymi i graniczący z wioską rąbek puszczy zmienił się
kolektywnym wysiłkiem w jedną wielką latrynę. Chociaż Geraltowi
zdarzały się boje z zeuglami i taplanie w ściekach, a nad mimiką panował
doskonale, to nie powstrzymał się od skrzywienia. Jaskier zaś znalazł
gdzieś w zakamarkach swego skromnego inwentarza perfumowaną
chustkę, którą owinął sobie pół twarzy na zbójecką modłę. Tak wjechali w
obręb Cudowianki.
Onegdaj była to jedna z wielu wiosek na pograniczu świata i dziczy. Dla
mieszkańców wioska była wówczas bezimienna, inni zwali ją absolutnym
wygwizdowem, a formalnie, wedle spisów w księgach feudalnych panów,
wioska nosiła miano niewiele lepsze, bowiem było to Minogowo Górne.
Nazwę Cudowianki zyskała sobie przed dekadą, kiedy to odbył się w niej
pierwszy targ dziwów.
Stało się to za sprawą zrządzenia losu. Traf chciał, że na te wschodnie
rubieże Północy, na skraj Lyrii, trafiły jednocześnie cztery wygnane z niej
grupy o zszarganej reputacji. Pierwszą byli obwoźni sztukmistrze i
cyrkowcy wraz z całą swą zdziwaczałą menażerią, wliczywszy w to
brodate kobiety, dwugłowego karła czy nawet ludzko-zwierzęce hybrydy.
Do drugiej należały wyrzutki z Kapituły, magowie nieudacznicy oraz
renegaci. Trzecią byli poszukiwacze skarbów i artefaktów, banda
samozwańczych archeologów, rabusi podziemi, którym dobra passa
pozwoliła na odnalezienie pewnej liczby faktycznie zdatnych do użytku
przedmiotów.
Ostatnią grupę zaś, kluczową dla zainicjowania rokrocznego
targowego święta, stanowiła dwójka braci z niegdyś poważanej
kupieckiej rodziny. Ci zwęszyli interes, dostarczyli kapitał i zadbali o
rozgłos, pierwej upewniwszy się, że do doliny nie sięgają zwyczajowe
normy i regulacje. Owszem, magowie z Kapituły sami stanowili dla siebie
prawo, podobnie bogobojni kapłani wielu religii. Jak się jednak okazało,
na pierwszy, dosyć jeszcze niemrawy targ nie zawitał żaden z magów czy
kapłanów. Na późniejsze, już większe – oficjalnie również nikt. Nie sztuką
było jednak rozpoznać ich wśród przybyszy. Czarodzieje i kapłani mieli
bowiem nosa do interesów i gdy takie zwęszyli, inwestowali, wypatrywali
okazji, sprzedawali i kupowali, zyskując wgląd w czarny rynek. I interes
się kręcił, a Cudowianka prosperowała.
Wioska położona była nad jeziorem, z daleka łyskała do podróżnych
bezlikiem barw i witała gości gwarem i hałasem, nie licząc smrodu z
pasma krzewin. Na zarośniętym sitowiem brzegu rozkładali się
przyjezdni, trwały tu już hulanki, znać było, że wielu kontrahentów zeszło
się z wyprzedzeniem i nie próżnowało.
Po drugiej stronie jeziora wznosiła się stroma skalna ściana, wysoka na
dobre sto stóp. Na jej szczycie stał zrujnowany kasztel, ledwie widoczny z
tej odległości, zwłaszcza że zamaskowany oplatającą pokruszone mury
zielenią. Kasztel był świadectwem upadku wzmiankowanych kupców
założycieli. Nim zdołano go ukończyć, doszczętnie spłonął. Wraz z
rezydentami, urządzającymi sobie we wnętrzu nieliche uczty i orgietki.
Mówiono o spisku magów, o eksplozji smoczego ognia, o mściwych
duchach. Cokolwiek stało za pożarem, nie wpłynęło na samo targowisko.
Ono przeżyło swoich stwórców i właśnie ukazywało się przed Geraltem i
Jaskrem w całej okazałości.
– Takie rubieże to ja rozumiem! – rzekł Jaskier, gdy przejechali przez
opłotki i znaleźli pękającą w szwach karczmę. Zasiadłszy z piwem na
ganku, obserwowali przepływ ludzkiej i nieludzkiej masy.
Kramy rozkładały się podług brukowanej alejki, dziwnie nieprzystającej
do widniejących w tle chłopskich chat. Kupczono tu wszystkim. Mimo iż
większość bibelotów była bez ochyby falsyfikatami, prawdziwej magii
trafiało się na tyle dużo, że medalion Geralta co i rusz podrygiwał.
– To rozumiem! – powtórzył Jaskier, doszukując się w kuflu dna. – Nie
ma to jak dolina Cudowianki, nie ma to jak niebrzydka gospoda, usłużny
gospodarz i pełna kiesa, która może tę usłużność wykorzystać!
O tym, że pili na koszt Geralta, poeta nawet się nie zająknął. A wiedźmin
milczał.
– A pamiętasz – podjął niezrażony Jaskier – naszą poprzednią wizytę na
krańcu świata? Pełnia lata, jak tutaj. Cuda-niewidy, diaboły i Żywie...
Przywiozło się stamtąd kilka pamiątek...
Głaskał przy tym lutnię i już-już zamiarował zrobić z niej użytek;
katalizatorem tej chętki była przechodząca przed karczmą trójka
urokliwych dziewcząt, na których widok Jaskrowi aż zaświeciły się oczy.
Zapał poety zaraz jednak opadł.
– To oni! – syknął, nagle zdjęty strachem. – Geralt! To ci bracia idioci!
Wiedźmin obejrzał się. Przez tłum szła trójka wyrostków, ogorzałych i
barczystych. Minęli koniowiąz przed gospodą, minęli ganek i kryjącego
się pod stołem Jaskra, po czym przepadli gdzieś w tłuszczy.
– Ech, Jaskier, Jaskier – Geralt pokręcił głową. – Mówiłem. Nie jestem
twoją ochroną.
– Dałbyś spokój. Za każdym razem to przerabiamy. Wiedźmin neutralny,
wiedźmin obojętny, wiedźmini to nie wykidajło ni eskorta, bo nijak ich
nie obchodzą ludzkie losy. Wiesz, co ja ci powiem? Że taka neutralność,
gdy biją przyjaciela, to gówniana neutralność! I gówniany taki przyjaciel.
– Po prawdzie, to powinienem był umówić się z tobą i pilnować cię od
samego początku. Nie poszedłbyś samopas na miłosne podboje. I nie
miałbym teraz zmartwienia.
– Przecież nie masz. Widzisz, poszli sobie. Zresztą, jak już
wspomniałem, te wypłosze przerażą się samej twej facjaty. Nie, żebyś był
szkaradniejszy niż połowa tego zbiorowiska, ale... Zawracają! Geralt! Idą
do gospody! Nie siedź tak!
– A posiedzę sobie – odparł wiedźmin. – Przekonam się, jaki szkaradny
naprawdę jestem.
Zlitował się jednak i dał przekonać argumentacji trupio pobladłego
poety. Niezauważeni przez trójcę braci, umknęli z ganku i poszli razem w
największy tłum.
W labiryncie straganów, wozów, taborów i namiotów nie wiadomo
było, na czym zawiesić oko. Od wrzasków przekupniów i przekupek
bolały uszy, od mnogości zachwalanych towarów dostawało się
oczopląsu. Geraltowi próbowano wcisnąć talizmany na choroby
wszelakie, różnorakie fragmenty różnorakich bestii, większość
pewnikiem spreparowaną, a także relikwie, rzekomo przynależące do ciał
świętych, których liczba wszakże sugerowała, że owi święci mieli u rąk
nie pięć, a dobrą setkę palców.
Wilczy medalion drżał bez ustanku, więc wśród całego tego bajzlu
musiały się kryć czarodziejskie perełki. Na targu kręcili się również
magowie. Geralt rozpoznał kilku. Sam też był rozpoznawany. O dziwo, nie
psuło mu to spaceru. Nawet specjalnie nikt się na jego widok nie krzywił.
To trochę poprawiło Geraltowi humor.
Ale nawet wcale niezłego piwa do spółki z brakiem antypatii nie
starczyło, żeby zupełnie go rozweselić; w pewnym momencie podniósł
głowę i obejrzał błękitne niebo. Było puściutkie. Ptasia domena
pozbawiona gospodarzy.
Jaskier, oddaliwszy się od bezpośredniego zagrożenia, stał się ślepy
również na nastrój towarzysza.
– Widziałeś, Geralt? – perorował, strzelając oczyma na wszystkie
strony. – Szafirowe wino! Bimber z odnóży skolopendromorfa! Niech to,
trzeba mi znaleźć jakiegoś mecenasa, bo trzos pusty, a kuszą te towary,
oj, kuszą! Hej, hej, gdzie mnie z tymi szmatami... Że co? Barani kożuch, ale
z nie byle jakiego barana, tylko ludożernej bestyji z Mag Turga? O-o-o,
skoro o zbrojach mowa, spójrz no na to! Co to jest? Że zbroja z łusek
morskiego suma? Teraz mogę rzec, że widziałem już wszystko, i
bynajmniej nie przesadzić, o co tak często mnie oskarżasz, wiedźminie...
Geralt? O bogowie, cóż tak drze dzioba?
– Ptaki – odrzekł wolno Geralt. – Cholernie dużo ptaków.
Akurat zobaczyli źródło hałasu. Tłumek przerzedził się, wszyscy
umykali przed kakofonią skrzeków, krakań i wizgów. Przed bardem i
wiedźminem stał kram, jeden z okazalszych. Prawdziwa forteca o murach
i krenelażach zbudowanych z klatek i klateczek. Ptactwo wszelkiej maści
nie przesiadywało jednak grzecznie za drutami i kratami, przeciwnie,
rzucało się jak szalone, robiąc piekielny raban i dymiąc pierzem.
– Hola! – wołał jeden ze strażników festynu, co poznać można było po
przypiętej do skórzni odznace. – Co tu się wyprawia? Natychmiast
uspokoić eksponaty! Ty, dziewko, kto tutaj rządzi?
Wywołana dziewczyna, jasnowłosa i zgrzebnie odziana, nosiła
znamiona pracy przy ptakach – podrapane przedramiona, zafajdany
ubiór. Pod wzrokiem strażnika i gapiów cała się strwożyła.
– Panie... Same zaczęły, ot, naraz, znikąd...
– Ty się mi nie tłumacz, jeno wołaj pryncypała!
– Kiedy go nie ma! Zniknął przed trzema dzionkami, samą mnie
zostawił...
– Prawda! – wtrącił się ktoś z przeczuwającego ciekawy spektakl
audytorium. – Słyszałem, że przed paroma dniami Ptasznik popijał „Pod
Mszystym Trollem” i gadał, że czeka go nie lada wyprawa!
– Prawda! – dodał ktoś inny. – I jajo miał! Jajo pokazywał!
– Zawsze z jajami chodził!
– Że jakieś magiczne!
– Się burda zrobiła, jak ludzie Łowczej chcieli zatrzymać Ptasznika!
– Cisza! – huknął strażnik, ale lawina głosów już go przysypała.
Przez tłum przepchnął się łysawy i tłustawy jegomość w kapłańskich
szatach.
– Nie ptaki to, lecz pomioty demoniczne! – zawrzasnął. – Musowo je
opętało! Ja się na tym znam, jam miewał z opętańcami do czynienia!
Słuchajcie, ludkowie, co wam rzeknę!
– Mów, mów!
– Za wiele tu bezbożnictwa! Dzień cały przechadzam się między
oznakami herezji i bluźnierstwa! Cudami je zwiecie, a wszak cuda
przynależne są bogom! Toteż powiadam wam: cała owa Cudowianka to
jeno łże-cud, a ja położę mu kres!
Tłum zagroził mu wygwizdaniem. Kapłan prędko skorygował treść swej
perory i wrócił do tematu demonów, znacznie bezpieczniejszego i
chwytliwszego:
– Bierta się za oręż, co kto ma, i ubijta tę przeklętą sforę! A
pospieszajcie, nim demon wyjdzie z ptasiej formy i skrupi się w swe
prawdziwe a przeraźliwe cielsko!
– Panie! – załkała dziewczyna. – Tak nie można...
– Jak nie można, jak można! Będzie mi tutaj dyktowała, co wolno, a co
nie, jakby się równa bogom mianowała! Toż to podchodzi pod
bluźnierstwo! Bierta się za ptaki, ludzie dobrzy, i to czym prędzej, a ty,
dziewko, pójdziesz no ze mną na, ten-tego, boski sąd!
Strażnik zamierzał chyba stanąć po stronie dziewczyny, ale arytmetykę
znał na tyle, by poddać się pod przewagą liczebną rozjuszonego tłumu.
Ktoś tam jeszcze apelował o umiar, inny o rozsądek – bezskutecznie.
Geralt i Jaskier utkwili w ścisku, nie mogąc się wycofać. Poeta zerknął
na wiedźmina. Geralt bił się z myślami, a myśli te dotyczyły bicia. Aż w
końcu charakterystyczne dla tłumu podniecenie i ogłupienie sięgnęło
zenitu i z ciżby wystąpiła czwórka dyrygowanych przez kapłana
przodowników świętej pracy. Wyglądali na nieźle podpitych, może
dlatego tak garnęli się do roboty. W dłoniach mieli noże.
Dziewczyna wskoczyła między nich a klatki, zasłoniła je własnym
ciałem.
Ptactwo rzucało się, robiło wrzawę.
Geralt bywał już w podobnych sytuacjach. Oglądał samosądy. Zawsze
towarzyszył im ten sam dylemat. W końcu podjął decyzję.
Przełokciował się przez tłum, przepchnął między gapiami, skoczył
naprzód, ku czwórce nożowników. W ludzkiej gęstwie nie miał jak
sięgnąć po przewieszony przez ramię miecz. Teraz też zeń zrezygnował.
Pięści za bardzo go świerzbiły.
Stojący na uboczu kapłan zachował czujność.
– Czarci odmieniec! – zawył. – Kochanek wiedźm! Monstrum
białowłose, wszeteczny krwiopijca! I jego brać, ludzie!
Z tym krwiopijcą to przesadził, przemknęło Geraltowi przez myśl.
Potem wiedźmin przestał myśleć. Dylemat zmienił się w „bić albo nie
być”. Czwórka rozochoconych mężczyzn zwróciła się ku niemu z bronią.
– Odstąpcie – powiedział wolno, rozciągnąwszy wargi w
praktykowanym przez lata uśmiechu. – Rzućcie noże. I spieprzajcie, nim
się zeźlę.
Ale tamtych nie przekonałaby nawet cała gama paskudnych
uśmiechów. Także umieli liczyć. Czterech na jednego, plus dobre dwa
tuziny widzów – zgodnie skonstatowali, że nadarza się okazja do
zdobycia poklasku.
Ustawili się w półokręgu. Okamgnienie i Geralt już ocenił całą czwórkę.
Kuternoga, pewnie eks-wojskowy. Dalej siłacz z wymalowaną na obliczu
oskomą do bójki. Pretendent do miana fechtmistrza, trzymający nóż niby
miecz. I kieszonkowiec, człeczek niski i szczurzy, przerzucający broń z
dłoni do dłoni.
– Ostatnia szansa – ostrzegł wiedźmin.
– Bij czarta...! – wydarł się kapłan. – Bij, kto w bogów wierzy!
Widać wiara w narodzie pozostawała silna, bo zgraja runęła na Geralta
bez zawahania.
Ziarenko prawdy tkwiło w słowach kapłana: w tym momencie Geralt
przypominał czarta. Na czarno odziany i diablo szybki, bez problemu
uniknął pierwszych, niewprawnych dźgnięć. Wymanewrował
przeciwników, kuternogę kopnął w zdrowe kolano, upadającego trzasnął
na odlew prosto w zęby. Siłacz zawarczał, cisnął nóż na ślepo i wybrał
gołe pięści. Źle wybrał. Geralt nie dał się trafić sierpowym, wysmyknął z
próby uchwytu i sam zdzielił osiłka w podgardle. Tamten zagulgotał,
runął jak długi. Fechtmistrz wypełnił po nim lukę.
Gdyby Geralt miał refleks człowieka, cięcie by go dosięgło. Oczywista,
nie dosięgło. Pchnięty fechtmistrz potknął się o kuternogę, zakołysał
komicznie i wylądował ciężko na tyłku.
Kieszonkowiec miał więcej instynktu samozachowawczego, lecz nie
mniej chęci do mordu. Nie ryzykował. Obskoczył Geralta i runął nań od
tyłu. Nawet nieludzka zwinność wiedźmina, nawet sekundująca jej
świadomość pola walki nie pozwoliłyby na unik.
Ale unik był niepotrzebny. Kieszonkowca trafił z rozmachem ceber
pełen zeskrobanych ptasich odchodów. Rozpękł się od uderzenia i oblał
niedoszłego zabójcę od stóp do głów, a ów rymnął z jękiem na ziemię.
Geralt odstąpił od pożałowania godnego widoku.
– Dzięki, Jaskier. W samą porę.
Bard, który gdzieś się zapodział na czas mordobicia, promieniał dumą,
prężył wątłe ramiona i już-już miał się zacząć kłaniać widowni.
Powstrzymał go apel pobielałego ze złości kapłana.
– Ludu! – zawołał świątobliwy mąż. – Pozwolita na panoszenie się
parszywców w tym błogosławionym miastku...?
Geralt postąpił ku niemu dwa kroki. Twarz kapłana nabrała selerowej
karnacji. Próbował się cofnąć, acz bez powodzenia, zbiegowisko
blokowało drogę ucieczki.
– Jeszcze jedno słowo – ostrzegł wiedźmin. – Jeszcze jeden „plugawiec”
albo „parszywiec”, a zrobi się naprawdę plugawie i parszywie. Bardziej
niż dotychczas.
– Plugawcze! Parszywcze! Nie będziesz mi tu...
– Widzisz, co noszę na plecach? Widzisz. A widzisz, co sam masz za
plecami?
Kapłan, mimochcąc, obrócił się na pięcie.
Geralt nie musiał uciekać się do postępu, aby wyprowadzić cios. Ale
teraz zyskał okazję do kopniaka w zad. Huknięty z wielką wprawą kapłan
poleciał szczupakiem w rozstępujący się tłum i zanurkował prosto w
majestatyczną pryzmę gnoju.
– Dzięki wam, panie – odezwała się opiekunka kramu. – Dzięki, ale
teraz to musicie...
Wtedy do gry wkroczyły siły prawa.
– Spokój! Nastąpić się! Nazad! – ryczał strażnik, wcześniej zepchnięty na
ubocze. Ryknięcie nie podziałałoby, gdyby nie autorytet, spotęgowany
nagle poprzez pojawienie się jego trzech towarzyszy. – Gdzie są
prowodyry? Dawać mi ich tutaj!
– Zmykaj, Jaskier – mruknął półgębkiem Geralt. – Ja się jakoś wykręcę.
– Wypraszam sobie, to ja mam eksperiencję w wykręcaniu się!
– Idź, cholera!
Jaskier zdążyłby ulotnić się przed interwencją straży, ale wonczas, na
domiar złego, na skraju ciżby zmaterializowali się trzej bracia.
– Mamy go! Łapać chędożeńca! Tera nie umkniesz, wywałaszymy cię na
miejscu...
– Zostaję – powiedział blady Jaskier. – Hola! Panowie straż! Aresztujcie
nas! Przyznajemy się! Do wszystkiego! Pójdziemy po dobrawoli! Zabierzcie
nas!
Strażnicy postąpili gwoli jego życzenia.

III
Zamknęli ich – tego się spodziewali. Ale nie sądzili, że miejscem
odosobnienia będzie alkierz na tyłach karczmy, tej samej, na której ganku
popijali byli piwo przed całą awanturą.
Straż zachowywała się z rezerwą. Odebrali Geraltowi broń, odpowiadali
zdawkowo, kazali czekać. Na kogo, na co – nie uściślili. Jaskier dał upust
swej bogatej wyobraźni i jął roztaczać przed kompanem wizję
sprawiedliwości wymierzanej przez stróżów z rogatek cywilizacji. Poecie
nie zabrano lutni i wnet zaczął dopasowywać skoczne nuty do
malującego słodziutki obraz pięknosłowia.
Na zewnątrz wyżarzało się rozpalone letnim słońcem niebo. Strażnik
imieniem Kazmier, ten sam, który zawiadywał ich aresztowaniem,
przyszedł na krótko przed zachodem słońca.
Jaskier zaatakował go od progu z iście hrabiowską manierą:
– Zaiste, panuje tutaj degrengolada obyczajów! Godzi się skazywać
gości waszej Cudowianki na zamknięcie, ot, tak, bez słowa wyjaśnienia, z
niepewnością w głowach i, co ważniejsze, o pustym brzuchu?
Kazmier skinął na kogoś dłonią. Wniesiono wcale wystawną kolację.
Jaskier nadął się już ponad stan hrabiowski.
– Co waść? – spytał zaniepokojony strażnik. – Zabrać? Nie zje waść?
Z Jaskra uszło powietrze.
– No przecież, że zjem.
Geralt sam nie od razu skorzystał z poczęstunku. Bardziej cieszyło go,
że pałaszowanie odebrało poecie okazję do zgubnego krasomówstwa.
– Wyliżą się – obwieścił strażnik, przeczuwając pytanie. – Dzięki niechaj
będą bogom, że nikomu nie stała się większa krzywda. Co? Co się tak
krzywicie?
– To na wzmiankę o bogach – wyjaśnił Geralt.
– Ha, mogłem się domyślić! Wiedzcie, że i świątobliwemu Karasiowi nie
ujdą na sucho jego podjudzania. Tutaj ziemia neutralna i ta, no, świecka.
Miał już z nami wcześniej na pieńku.
– Dobrze słyszeć.
– Mimo to muszę rzec, żeście przesadzili.
– Przesadziłem – przyznał Geralt. – Wszyscy przesadziliśmy. Moja wina,
panie stróżu. Mam uczulenie.
– Na cóż, e?
– Na tępotę.
– Rozumiem, rozumiem, doskonale rozumiem. – Strażnik uśmiechnął
się szelmowsko. – I widzę, że spodobacie się jej.
– Spodobamy się komu?
– Wyście są wiedźmin, dobrze utrafiłem?
– Dobrze. Zdradził mnie miecz, medalion czy parszywość?
– Ej tam, panie wiedźmin, nie bierzcie do serca słów świątobliwego
Karasia. Nie dalej jak wczoraj parszywością nazwał gabinet luster, jako że
niby wykrzywiają i oszpecają stworzony przez bogów obraz człowieka. A
po prawdzie to wyrok wydał po napatrzeniu się w te akurat lustro, które
nie wykrzywiało niczego...
– Dosyć o kapłanie, jeśli można. Komu się mamy spodobać?
– Wielkiej Łowczej. Niedługo wróci i ani chybi będzie chciała się z wami
rozmówić, panie wiedźmin.
– Jakoby o czym? O incydencie na targu?
– Gdzie tam. Chociaż... Chociaż tak. Idzie bowiem o ptaki. Po posiłku
zapraszam na zewnątrz i o zachowanie upraszam. Jest coś, co
powinniście zobaczyć.

– Wielka Łowcza... – mruczał poeta, gdy strażnik wraz z kilkoma


towarzyszami wiódł ich w kierunku jeziora. – Wielka Łowcza. Obiło mi się
coś o uszy, jeno nie pamiętam... plotka, ballada czy wieść prawdziwa.
Cudowianka uspokajała się, przynajmniej z pozoru. Zmierzch kładł kres
handlowi, otwierał zaś pole do popisu wszelkim biesiadom i rozpustom.
Na ich mały orszak nikt nie zwracał uwagi; podchmielenie niczym
choroba zakaźna szybko podporządkowało sobie wioskę i przyległe
obozowiska.
– Wielka Łowcza... – powtórzył Jaskier. – Może to jakowaś
czarodziejka? Dopiero by się nam pofarciło!
– Nie widzę w tym żadnego fartu.
– Jak to? Jam jest łamacz kobiecych serc, ty wszakże jesteś
lodołamaczem, dobierzesz się nawet do zimnego jak sto diabłów serca
czarownicy...
– Jaskier. Zamknij się, z łaski swojej.
– To tutaj – zakomunikował strażnik.
Stali na skarpie ponad rozkołysanym lasem sitowia.
– Na co czekamy?
– Zobaczycie. Lada chwila.
– Jezioro widzę – oznajmił Jaskier po kwadransie czekania. – I trzciny. I
urwisko. Jestem poetą, nie byle wierszopiścą, ale w tym romantycznym
krajobrazie nijak nie dostrzegam niczego nadzwyczajnego...
– O! I jest!
– Co? Gdzie?
– Ogień! Pojrzyjta, panowie. Tam, na szczycie.
– Na miłość boską i zawiść diablą, czyś po to nas tutaj ciągnął,
człowieku, ażeby pokazywać ognie? Geralt! Poprzyj mnie! Nie dajmy się
znieważać!
– Co tam jest? – zapytał spokojnie Geralt. – Czy to nie ten wasz kasztel?
– Ano – mruknął nieprzejęty wybuchem Jaskra strażnik. – Zara
obaczycie, co tam się wyprawia już trzecią nockę.
– Ja – bard wypiął pierś – podejmę się rozwiązania waszmości
problemu. Ten tu wiedźmin potwierdzi, że trudno o lepszy głos rozsądku.
Otóż pewnikiem ktoś poszedł do ruin owego kasztelu. Z chrustem. Z
krzesiwem i hubką. I rozpalił tam ognisko. Koniec pieśni.
– O nie! – Strażnik nie dał zepchnąć się do defensywy. – Nie koniec, ino
ledwie początek. Zarzewie, że tak powiem.
Wtedy przekonali się, że Kazmier nie strzępił języka na darmo.
Samotny płomyczek, maleńka iskierka, pełgająca na granicy ciemnej
ziemi i rozjaśnionego księżycem nieba, nagle strzeliła gejzerem ku
firmamentowi, przeobraziła się w filar ognia, zmiennokształtny,
roztętniony i podpalający sobą nieboskłon. Łuna wykwitła na całym
horyzoncie, a w Cudowiance na moment zrobiło się jasno jak w środku
dnia. Rozległo się kilka krzyków, raczej radosnych – cieszono się jak na
pokaz magicznych fajerwerków.
– Niech mi wyrwą język i palce utną! – sapnął Jaskier, zamarłszy z
dłonią na kapeluszu. – Co to było?!
– Tego – odparł strażnik – zapragnęła dowiedzieć się Wielka Łowcza.
Poszła tam wczoraj, acz bez skutku. Poszła i dziś. Niedługo powinna
wrócić. I z pewnością zażyczy sobie porady wiedźmina.
Geralt milczał, wpatrując się bez zmrużenia oka w infernalny spektakl.

– Taak... – Wielka Łowcza nachyliła się ku wiedźminowi, posłała mu


porozumiewawczy uśmiech. – Właśnie tak żem sobie imaginowała
słynnego Białego Wilka.
Bez wzajemności, pomyślał Geralt.
Merrinda Hewroth, honorowa członkini Ligi Myśliwych,
poskromicielka goblinów spod Gór Pustulskich i zdobywczyni Siedmiu
Trofeów, znana także jako Wielka Łowcza Północy, miała w zanadrzu
wiele tytułów. Mimo to nie znała jej szersza publika, a ona sama nie
zabiegała o sławę. Geralt nie wiedział, kogo oczekiwać.
Wątpił, by Łowcza okazała się czarodziejką. I słusznie. Bo Merrinda
Hewroth różniła się od czarodziejek pod każdym niemal względem,
przynajmniej z wyglądu. To była baba na schwał, szeroka w barach,
upakowana w skórzany pancerz, obcięta krótko, ogorzała i poznaczona
bliznami. Jej oczy, nie dość że małe, to ciągle zmrużone, ginęły gdzieś w
pospolitej fizjonomii. Ale to właśnie te oczy, jedyna rzecz w całej Łowczej,
przypominały Geraltowi czarodziejki. Oczy skrutatorskie, bezduszne,
złośliwe. Złe. I bardzo inteligentne.
Mimo braku prawnej podstawy, Wielka Łowcza miała w Cudowiance
mir. Posłuch wymuszali jej podwładni, już z daleka wyglądający na
zbieraninę zbirów. Jak wyjaśnił Kazmier, dogadywali się ze strażą
Cudowianki całkiem nieźle, a to dlatego, że Łowcza już nie raz, nie dwa
zmagała się z grożącymi wiosce potworami. Nie była wszakże
wiedźminem. Polowanie było jej pasją, nie wyuczonym fachem. Fanaberią
kobiety z podupadłego rodu, która odkryła się na nowo.
Specjalnie dla niej opróżniono gospodę z gości. Tych, którzy
oponowali, pogoniono siłą. Geraltowi i Jaskrowi towarzyszył jedynie
Kazmier. Przed rychłym przybyciem Łowczej zdążyli uciąć sobie z nim
krótką pogawędkę.
– Opowiedz o tym kasztelu – poprosił wiedźmin.
– A o czym tu gadać? Nic tam nie ma. Gołe ściany, puste komory,
zgliszcza, zarośnięte wszystko. Dawnom tam nie był zresztą. Mało kto się
tam przechadza.
– A to czemu? Ma reputację nawiedzonego?
– Gdzież tam. Po prostu jest za daleko, za wysoko. Komu by się chciało
obijać dupę po tych górkach i krzakach. Jak już rozszabrowano, co się
dało, to rudera stała sobie i gniła. Do czasu, aż zapłonęły tam ognie.
Gdy na zewnątrz zatupały buty, Geralt syknął:
– Nie otwieraj gęby. Ja będę mówił.
Jaskier, choć raz posłuszny, gęby nie otworzył, przynajmniej nie od
razu.
Łowcza weszła wraz ze swą świtą do karczmy. Zapachniało ziemią,
igliwiem, potem i spalenizną. Westchnąwszy i odpasawszy miecz, zasiadła
na ławie naprzeciwko taktownie milczących Geralta i Jaskra.
– Oto oni, pani Hewroth – zakomunikował Kazmier. – Jaskier, poeta
światowej sławy, oraz Geralt z Rivii, wiedźmin zwany Białym Wilkiem.
Wielka Łowcza wyszczerzyła się w nieco szczerbatym uśmiechu
pękniętych warg.
– Taak... Właśnie tak żem sobie imaginowała słynnego Białego Wilka.
Bez wzajemności, pomyślał Geralt.
– Wybacz, pani – zaczął – moją obcesowość. Jak mniemam, oboje
jesteśmy profesjonalistami. Zatem przejdę do konkretów, bo oboje
zapewne je lubimy i cenimy...
– Pewno zapytasz, co tutaj robicie, e?
– Tak. I co robisz ty, pani.
– Żadna tam ze mnie pani, nie od czasu, kiedym owdowiała za sprawą
własnej zbrojnej w nóż ręki! Łowcza jestem, tak jak tyś jest wiedźmin.
Definiuje nas nasza profesja. A co do powodów, dla których tu
przebywacie... Obecny tutaj Kazmier to człek rozsądny. Nie pokarał was
za wszczynanie awantur, ba, spostrzegł, że możecie pomóc w
rozwiązaniu naszego... problemu.
Mówiła to szybko, mówiła głośno i niechlujnie, ale spod fasady
pospolitości wyzierały znamiona szlacheckiego pochodzenia. Akcent,
słownictwo, poza kogoś, komu z racji urodzenia przynależy się cześć i
sława.
– Nie wszczynaliśmy awantur naumyślnie – rzekł Geralt. – Poprosiłem
grupę jegomościów o spokój i opamiętanie. Nie usłuchali. To była
samoobrona.
– Wiedźmińska samoobrona to nieomalże atak – zauważyła Łowcza. –
Bez obaw! Ów kapłan i mnie był niemiły. Nie miał poszanowania dla
niewiast, którym odechciewa się pokory i cichości. Kazmier jako stróż
porządku może twierdzić inaczej, ale kapłanowi wpiernicz i lanie należały
się jak karłowi stołek. Tymczasem, nim przejdziemy do rzeczy, czy
możesz, Kazmier, sprokurować jakąś strawę? Dla nas i dla moich ludzi też.
Konamy z głodu. To był długi dzień.
Zakręcono się wokół jedzenia, służki zakrzątnęły się wokół stołu, zaraz
między Łowczą a Geraltem i Jaskrem wylądowały zastęp półmisków i
szpaler dzbanów.
– Skoro nie idzie o żadne kary – podjął Geralt cierpliwie – tedy
pozostaje kwestia li tylko kasztelu i nocnych ogni.
– Kazmier, pokazałeś im?
– Tak jest. Widzieli.
– Widzieliście. Ja zaś, wiedzcie, wiedźminie, dopiero co stamtąd
wróciłam. Z całodziennej próby dotarcia na szczyt, w pobliże kasztelu.
Okropne fiasko. Brodzenie po krzaczyskach i stromiznach, błocko i
trawska, i ta ptasia zaraza.
– Kazmier nie wspominał, by samo dojście do kasztelu graniczyło z
niemożliwością.
– Bowiem nie graniczyło. Zanim nie zjawił się w nim ogień. Zanim ptaki
z całej doliny nie wpadły w amok.
Geralt zawahał się. Nie lubił niewiedzy, zwłaszcza w sprawach, w
których sam był ekspertem. A jakby nie patrzył, to nadal nie widział
elementu wspólnego dla wszystkich tych wydarzeń, ich spoiwa.
– Jesteś Łowczą – rzekł. – Więc łowisz. Rozmawiasz z wiedźminem.
Więc chcesz coś upolować. Coś, co nastraszyło całe ptactwo w okolicy.
Coś, co nocą bucha ogniem w niebo jak wywalone na grzbiet smoczydło.
– Nie smok, lecz blisko. Zaczyna mnie bawić twoja rezerwa,
wiedźminie. Tacyście obeznani z fauną pokoniunkcyjną, a niby nie wiesz,
co czai się w starym kasztelu?
– Nie wiem. Naprawdę nie wiem.
Łowcza zasalutowała pełnym kuflem, aż polało się na stół.
– Raróg – powiedziała.
Jaskier uniósł brwi, ale nadal siedział cicho. Raczej z niewiedzy niż
niechęci do mówienia.
– Raróg to mit – odparł stanowczo Geralt. Był zmęczony, znużony
całym tym ambarasem. – Akurat jeden z tych, które nie mają
przyziemnego odpowiednika, nie mają wyjaśnienia. Bo nie istnieją.
– Złote smoki – parsknęła Łowcza – też pono nie istnieją. A ja takowego
widziałam.
– Doprawdy? – wtrącił się zaciekawiony Jaskier. – Gdzież niby?
– A na zerrikańskich granicach, na ziemiach smoczych wyznawców,
gdzie kwitną ichnie kulty.
– Uwierzę, gdy sam zobaczę – rzekł Geralt. – Furda ze smokami, nie o
nich miała być mowa. Rarogów, powtarzam, nie ma.
– Skądeś taki niezachwianie pewien, co, wiedźminie?
– Stąd, że żaden z wiedźminów nigdy nie napotkał raroga.
– Tak ufasz relacjom swych współbraci? Czekaj, czekaj. Jako że z
wiedźminami łączy mnie misja zabijania potworów, tedy całkiem dobrze
orientuję się w waszej zwichrowanej historii. I wiem, że ongi
wiedźmińskie szkoły nie przepadały za sobą. Tyś jest wilk, zatem Kaer
Morhen. Odgadłam?
– Tak.
– A widzisz! Poznajemy się! Jeszcze chwila i przyjdzie do licytacji
bliznami, a uwierz, mam ich kilka tu i tam, ehe-he! Wracając do tematu...
Wiedźmini z Kaer Morhen mogli nigdy nie spotkać raroga. Ale już
wiedźmini z Poviss, ze szkoły Kota, mieli więcej szczęścia.
– Są jakiekolwiek udokumentowane przypadki?
– Są słowa naocznego świadka.
– Nie dowierzałbym Kotom. Wielu z nich skończyło na ścieżce płatnych
morderców. Wielu pomieszało się we łbach. Gdybym sam porozmawiał z
tym świadkiem, twarzą w twarz, jak jeden wiedźmin z drugim
wiedźminem...
– Nie da się tego zrobić – skrzywiła się Łowcza. – Biedaczek skapiał w
jakiejś podrzędnej pijatyce-bijatyce. Ale zaufałam jego słowom. Rarogi
istnieją. Przynajmniej istniały. Kiedyś. I znów zaistnieją. Niedługo. To nie
żadna mrzonka, trwała niby okruch lodu na dłoni. Jeden wykluwa się
właśnie na szczycie wzgórza.
– Mity, bajki, cuda na kiju.
– Cuda, cuda, okrutne cuda, ale uwierz, Geralt, cuda się zdarzają.
Zwykle wtedy, gdy ich nie oczekujemy. Teraz mamy przewagę.
Wykorzystajmy ją. Zduśmy cud w zarodku, zanim narzuci się ludziom.
– Raróg! – nie wytrzymał Jaskier. – Pamiętam, przypominam sobie!
Niech mnie, ale historia! Cuda, psiakrew, istne cuda! Wszak raróg to nic
innego, jak żar-ptak!
– Żar-ptak, w rzeczy samej – potwierdziła Łowcza. – To jest entuzjazm!
To jest zapał! Ale po wiedźminach, zimnych profesjonałach, cuda snadź
spływają jak woda po kaczce...
– Kaczce? – prychnął Jaskier. – Sami są jak te kaczki. Nic, jeno kwaczą
cięgiem tę samą śpiewkę: ten potwór taki, ten śmaki, tego nie tknę,
tamten wymarły, ten niegroźny, ten nie istnieje. Geraltowi się nie dziw,
pani. On zawsze tak. Nie uwierzy, póki nie zmaca. Ale skoro nie chce
gadać, to ja chętnie i sumiennie wypełnię lukę! Owóż, wyobraźcie sobie,
że ja wiem to, czego nie wiedzą wiedźmini! Jam gotów dopomóc w
łowach!
– Jaskier – syknął Geralt.
– ...bo ja, jak zresztą zasłużenie głosi moja fama, jestem specjalistą od
legend i mitów.
– Jaskier!
– Spokojnie, Geralt – przerwał mu bard z godnością. – Okażże trochę
pokory.
– Na tom liczyła – przyznała Łowcza. – Proszalni dziadowie-bajarze,
stare niańki i wierszokleci to nieprzebrany skarbiec legend i powiastek o
wszelkich cudach. A w każdej z nich może kryć się prawda.
– Jaskier, przed chwilą nie miałeś pojęcia, o czym mowa...
– Zmylił mnie ów „raróg”. Za to żar-ptak, o tak, o nim słyszałem. Każden
bard zna balladę o żar-ptaku i smoczycy, o Baal-Zebuthu w ciele gada,
który potykał się z rarogiem o panowanie nad przestworem. O wietrze
południowym i północnym, o powstaniu pustyni Korath... Hm, niech no
pogrzebię w pamięci... Żar-ptaki rodzą się ze smoczego jaja,
zahartowanego w wiecznym ogniu podziemia i w płynnej skale... Pierwej
podrzucasz je do ptasiego gniazda na czas przednówku, następnie zaś
składasz ofiarę całopalną i w zgliszczach sam bierzesz się za
wysiadywanie jaja. Aż przy dziewiątym dniu otwiera się Dziewiąta Brama
Dołu i na świat zstępuje żar-ptak. Władca niebios, przeraziciel ptactwa,
pan ognia...
– Przestań, Jaskier – rzucił kwaśno Geralt. – Brzmisz nawet nie jak
wierszokleta, ale stara niańka.
– Prawdę gadam! Lekko podbarwioną!
– Gówno prawdę.
– Prawdę balladową, za przeproszeniem.
– Toż mówię. Zresztą pomyśl, o czym ględzisz. Dziw, żeby taki gatunek
miał prawo w ogóle przetrwać i się rozwijać.
– Ha, myślisz, że utrafiłeś? O, nie. Bo widzisz. Tego gatunku właśnie
dlatego nie ma. Ale był. Na pewno był!
Ich wymianie zdań Łowcza przysłuchiwała się z wyraźną uciechą.
– I cóż jeszcze potrafi ten żar-ptak wedle śpiewaków, a? – zapytała.
– Jest to władca ptactwa wszelkiego, suweren szerokiego nieba, z
którym w konkury może stawać jedynie trubadur, ugłaskujący ptaki
pieśnią...
– Dosyć tego – przerwał Geralt. – Czyżbyśmy zebrali się tutaj dla
opowiadania sobie bajek?
– Nie. – Łowcza spoważniała w try miga. – Zebraliśmy się dla zabicia
bajki.
– Panie Kazmier – odezwał się wiedźmin. – Przysłuchujesz się uważnie.
Nie masz tego wszystkiego za nieśmieszną krotochwilę?
Strażnik pokręcił głową.
– Chciałbym, panie wiedźmin, i miałbym. Alem widział, com widział. Nie
tylko ogień. Kiedy pani Hewroth orzekła nasamprzód, że jest to raróg, to
pomyślałem sobie: „raróg-sraróg, banialuki i bzdurzenie”. A potem
zabrałem się wraz z pierwszą ekspedycją na wzgórze. Jako przewodnik.
Bogowie, cóż się tam działo! Nie dość ognistego słupa i rozjaśnionej ćmy.
Atakowały nas ptaki.
– Chcecie powiedzieć, że to ptaki powstrzymują was przed dojściem do
kasztelu?
– Tak jest – przytaknął Kazmier. – Oszalałe ptaki. Tak oszalałe, jak te w
klatkach Ptasznika. Całe klucze pikują z nieba, dzioby, pazury i wizg. A
tam niełatwo się przechodzi, bowiem nad urwiskiem wiedzie wąziutki i
odkryty szlaczek, jedyna droga.
– Czyli nikt nie widział owego... raroga.
– Nie – odparła Łowcza.
– Jaskier. Wychodzimy. To nie kwestia ceny. Po prostu nic tu po nas.
Podziękuj za wieczerzę i...
– Siadać!
Łowcza zaakcentowała swe słowa walnięciem kufla o blat.
– Siadać! – powtórzyła, niemalże warcząc.
Geralt nie usiadł. Jaskra zaś tak zaskoczyło owo szydło wychodzące z
worka, że zaniemówił.
– Więc jednak – pokiwał głową wiedźmin. – Więc nie przyjazna
konwersacja, propozycja albo prośba. Tylko groźba.
– Jeszcze niczym wam nie zagroziłam. Baczcie, bym się na tyle nie
rozsierdziła.
– I wzajemnie.
– Schowaj tę swoją dumę do juków, wiedźminie, i siadaj, kiedy każę!
Uważaj, żeby to nie było twoje ostatnie życzenie.
– Panie Kazmierze. Szacowna pani Łowcza nie jest, jak rozumiem,
uprawniona do jakiegokolwiek rozkazywania innym bywalcom
Cudowianki...
Strażnik odchrząknął, na chwilkę opuścił wzrok.
– Nie jest, owszem. Ale działa dla dobra naszego zakątka. Przeto
posłuchajcie jej, panowie. Dla dobra własnego.
Geralt zlustrował zacienione kąty. Zbiry Łowczej podpierały ściany.
Wszyscy nieruchomi – do czasu. Jeno czekali na asumpt do działania.
Potem wiedźmin zajrzał w oczy Łowczej, zmrużone, przenikliwe,
wyczekujące.
Pod ich spojrzeniem Geralt usiadł.
– Mam wam pomóc.
– Tak. Wy oboje.
– Jaskra w to nie mieszajmy.
– Dopiero co udowodnił, iż posiada pewne zasoby wiedzy o
interesującym nas... zjawisku. A także pewne kompetencje niezbędne do
przedarcia się na szczyt. Wnosząc po jego reputacji, z pewnością uda się
do leża potwora wespół z tobą, wiedźminie. Prawda, panie wierszokleta?
– P-prawda – wyjąkał Jaskier.
– Wyprawimy was na wzgórze. Twym pierwszym zadaniem, Geralcie z
Rivii, będzie znalezienie drogi.
– Dlaczegóż mi miałoby pójść lepiej niż poprzednikom? Dlaczego nie
magowie?
– Magowie? Ha! Jestem Łowczą. Moja jest zdobycz! Nie dam magom
udziałów!
– Musieli zauważyć ogień i łunę.
– A juści, widzieli. Szczęściem, w tym roku nie masz na miejscu
znaczniejszych figur. Jeszcze nie. Zdołali ulec mym perswazjom oraz
autorytetowi tutejszych władz. Nie pchają się na górę. Ale niedługo
zaczną, dlatego wymagam pośpiechu.
– Magowie są interesowni, więc lepszy będzie bezinteresowny
wiedźmin, tak? Nie jestem wszechmocny. Nie zdołam sprawić cudu.
– Wiedźmini mają swoje sposoby. Te wasze Znaki, nie? Wasze eliksiry.
Nadto masz ze sobą śpiewaka. A śpiewacy, jak głosi ta sama legenda o
żar-ptaku i smoczycy, potrafią odeprzeć kierowane wolą raroga ptaki.
– Nie wierzę w wolę raroga. Ani w legendy.
– Cichaj! Twe drugie zadanie: neutralizacja zagrożenia.
– W raroga również nie wierzę, więc...
– Nie obchodzi mnie twoja wiara i niewiara, bo ja wiem, że on tam jest!
I nie raroga masz zabijać, lecz tego, kto pragnie sprowadzić go na nasz
świat.
– Człowieka.
– Ano.
– Ptasznika.
Geralt odgadł dobrze. Zresztą zagadka nie należała do przesadnie
trudnych.
– Ptasznik! – żachnął się Jaskier. – No tak! Tam, na jarmarku, pletli o
nim przecież... Jeden z handlarzy prokuruje światu żar-ptaka...?
Łowcza splunęła, a grymas miała przy tym paskudny.
– Handlarz – prychnęła. – Głuptak. Opętaniec! Nie wie, z czym zaczyna.
Wszedł w posiadanie zaklętego jaja, które śledziłam na wskroś połowy
Zerrikanii i przez pola Haklandu. Wywodzi się ze świątyni Baal-Zebutha,
skradła je banda charakterników, trafiło aż tutaj. Tu, gdzie cuda znajdują
swój kres i zostają wycenione i sprzedane.
– Szlachetna misja – stwierdził Geralt bez zbytniego przekąsu. – Jest
jednak wiele „ale”. Osobliwie jedno: jestem wiedźminem, nie płatnym
zabójcą.
– Potwór, zwierzę, człowiek... Naprawdę robi ci to różnicę? Oboje
nominalnie jesteśmy pogromcami wynaturzonych kreatur. Polujemy na
nie, ale mamy też ludzi na sumieniu. Czyż nie, Rzeźniku z Blaviken?
Wiedźmini się nie rumienili, a blady Geralt był zawsze. Ale i tak
dostrzegła zmianę na jego obliczu.
– Nie frasuj się, wiedźminie – sarknęła Łowcza. – Niejeden z nas ma
ludobójczy grzeszek na sumieniu. Ot, kolejny argument za tym, byście
wspaniałomyślnie i zarazem zdroworozsądkowo wybrali współpracę ze
mną. Obiło się wam kiedyś o uszy miano: Szubieniarka? Ha, widzę po
minach, że owszem. Wystawcie sobie, że ta pogrążona w infamii członkini
Leśniczych, prześladowczyni dziwożon i zbiegłych elfów, pacyfikatorka
nieludzi to byłam właśnie ja. Jak więc będzie? Dopomożecie mi w łowach,
czy zagracie jako zwierzyna?
– Zwierzyna – niespodziewanie ozwał się Jaskier, zadziwiająco hardo –
może się jeszcze odgryźć, gdy zapędza się ją do kąta!
Zerkał przy tym na Geralta, szukając oparcia. Nie znalazł. Wiedźmin
szacował szanse. Przypominał sobie to, co opowiadano mu o
Szubieniarce. Były to opowieści pełne krzyku i lamentów, pożarów i krwi.

IV
Jaskier, Pół wieku poezji
...jak z pewnością Ci wiadomo, Czytelniku, mimo iż brałem udział w całej
owej kołomyi z żar-ptakiem w roli głównej, nigdym nie ułożył ballady
opiewającej te niewywczasy. Powód był prozaiczny i prosty, chociaż nie
prostacki – zawiniła trauma, poważna boleść i złe asocjacje, jakie osiadły
we mnie po naszej wspinaczce na wzgórze opodal Cudowianki. Lęk ten
wiązał się z mą sztuką, albowiem, jako poeta i bard, odegrałem kluczową
rolę w owych brzemiennych w skutki wydarzeniach. Nie uprzedzając
jednak faktów, rozpocznę od tego, co poprzedziło forsowny marsz.
Naradziwszy się z Geraltem na ustroniu, zgodnie skonstatowaliśmy, że
nie mamy wyjścia – należy postąpić podług zawoalowanych rozkazów
Wielkiej Łowczej, którą w myślach jąłem nazywać również Wielką, acz nie
Łowczą, jeno samicą psa. Postanowiliśmy zatem wyruszyć jak najprędzej
do podnóża skarpy.
Przed opuszczeniem Cudowianki zdybała nas dziewoja z kramu owego
tajemniczego Ptasznika; choć nadal potarmoszona i cokolwiek niezgrabna,
to z wdzięczności za moje i wiedźmina wstawiennictwo nielicho
wypiękniała. Co więcej, miała dla nas wywdziękę. Amulet dwugwiaździsty,
rzekomo symbol Baal-Zebutha, mrocznego bóstwa ze Wschodu. Jak się
wnet pokazało, i ona znała legendę o rarogu i tym, że pokonał go smok –
manifestacja owego bożka.
Geralt, jak to Geralt, nie chciał przyjąć podarunku. Jam okazał więcej
taktu i zmusił go do wzięcia medalioniku, pięknie podziękowawszy i
zauważywszy, że kapłan imieniem Karaś, gdyby złapał dziewczynę na
posiadaniu takich akcesoriów, niechybnie kazałby ją wybatożyć. Odparła,
rezolutna młódka, że raczej wypada nam podziękować, a nie narzekać,
zresztą Karasia przecież już nie ma. Przepadł, tak samo zresztą jak jej
chlebodawca. Czyli Ptasznik.
Niewiele mogła nam o nim powiedzieć, jako że zatrudnił ją raptem przed
tygodniem, zaraz po tym, jak samojeden zjechał do Cudowianki wraz ze
skrzydlatą menażerią. Był to introwertyk kochający swój introwertyzm i
broniący się na każdym kroku przed włomem w swój bezpieczny kokon;
innymi słowy – samotnik, mruk, gbur i cham. To zły człowiek był, tak nam
powiedziała. I życzyła jeszcze na odchodnym szczęścia.
Niestety, życzenie widać nie pomogło, albowiem szczęścia mieliśmy
niedostatek.
Zaczęło się od chaszczy. Zielona potworność splątanych gałęzi,
wykrotów i wszędobylskich pajęczyn utrudniała nam wspinaczkę od
samego początku. Ludzie Łowczej i ona sama towarzyszyli nam, mając
zamiar odstawić nas do miejsca, do którego sami uprzednio dotarli.
Wszędy panowała cisza, brakło bowiem ptasich trelów i świergotu. Ich
miejsce wypełniło robactwo.
Sam, jak Czytelnikowi wiadomo, podczas długich wojaży uodporniłem
się na leśne niewygody, lecz wiedziony skromnością przyznam, że tego
dnia i ja wzdrygałem się przed nawiedzającymi nas chmarami komarów-
koszmarów. Zdawało mi się również, że ktoś nas śledzi, lecz nie dzieliłem
się podejrzeniem z ludźmi Łowczej.
W końcu stanęliśmy na polanie, wysoko, a het-het pod i przed nami
rozciągała się panorama doliny, wioseczka i jezioro niepomne zagrożenia,
jakie tkwiło zaraz za miedzą. Tutaj Łowcza wskazała nam ścieżynę, jedyną
wiodącą ku kasztelowi. Zakręcała ona dzikimi serpentynami nad stromym
klifem, opadającym dobre dwieście stóp ku ziemi. Aż się w głowie kręciło i
najmężniejszym z mężnych.
– Idźcie – wyrzekła nam na pożegnanie Wielka Łowcza, patrząc
kaprawymi oczkami. – Znajdźcie przejście. Melodią czy wiedźmińskimi
refleksami, mi to zajedno. Znajdźcie tego sukinsyna Ptasznika i wyjmijcie
mu jajo raroga z rzyci.
Posłuchaliśmy, bo drabów miała tuzin, a wszyscy równie kaprawi i
nieprzyjemni. Już sam na sam z Geraltem, idąc ponad otchłanią, zapytałem
o eliksiry i powód, dla którego nie spożył ich zawczasu. Odparł, że „to będą
tylko ptaki, jeśli w ogóle”. Mimo mych namów, pozostał po oślemu uparty.
A omylił się, bo to, owszem, były ptaki, lecz nie „tylko”, ale „aż”.
Rychło przekonaliśmy się, dlaczego zbrojna banda onej Łowczej nie
podołała zadaniu i zlękła się ptaszysk. Zaatakowały nas znienacka,
kiedyśmy szli skalnym gzymsem ponad przepaścią. Przyleciały znikąd,
jakoby były osami, co ledwie wygrzebały się z ziemnych gniazd. Cały rój
pierza i dziobów. Zanim opadła na nas ta chmura, wiedźmin kazał mi
cofnąć się co rychlej i sam zamiarował uradzić ptakom z pomocą miecza i
Znaków. Zbyłem jego pomysł i wyrzekłszy się lęku, zrobiłem to, o czym
prawiły legendy: zawładnąłem oszalałym ptactwem przy pomocy śpiewu.
Tak było, wierny Czytelniku.
Moją mocą uniknęliśmy pokłucia, zadziobania, zakłapania. Prawdę
głosiła stara opowieść! Wyznam, iż mimo dogłębnego przestrachu, jaki nie
odpuszczał mnie tamtego poranka, stanąłem skromnie na wysokości
zadania. Tak! Własnoręcznie odegnałem chmarę ptaszysk! Pierwsze nuty
na lutni nietrzęsącymi się palcami (gdyż były to palce artysty) i pierwsze
linie ballady o żar-ptaku, tyle wystarczyło z nawiązką, aby zażegnać
niebezpieczeństwo. I nie wierzcie Arnusowi de Mitthoff, jeśli twierdzi
inaczej, ten zawistnik, beztalencie i wał, nie śpiewak i bard, jako ja!
Ptaki jakby nagle trzeźwość wzięła. Cały ten gatunkowy miszmasz naraz
podzielił się, pogrupował, rozleciał na boki, przepadł i oczyścił z siebie
nieboskłon. Prawdziwe ukoronowanie mej wcale długiej a owocnej
kariery, moment triumfu sztuki nad życiem, piękna nad chaosem, chociaż
wyznam, że już po wszystkim wzięła mnie jeszcze potworniejsza trwoga.
Mimo to zaiste żal przeogromny, iż nie było tam audytorium, które
mogłoby podziwiać mój arcydzielny wyczyn!
Wiedźmin, jak to on, podziękował sucho i głucho, a nic po sobie nie dał
poznać, że spełniająca się treść legendy, istny cud, którego był
beneficjentem, jakkolwiek go przejmuje. Zauważyłem, podobnie jak i Ty,
Czytelniku, iż mój druh Geralt niejednokrotnie za bardzo próbował
uchodzić za rezonera, któren nie ulega powabom nadnaturalnego.
Niedługo później stanęliśmy na przedprożu kasztelu. Zgrabny
budyneczek, niczego sobie siedziba, nawet mimo wyzierających z okien
gałęzi i bluszczu, nawet mimo sadzy pokrywającej ściany podwórca. Tam,
na dziedzińcu, nareszcie i Geralt uczynił coś pożytecznego i przyłożył się
do sukcesu naszej wyprawy.
Owóż spomiędzy stosów kamieni, z całego tego bajzlu, naraz trysnął
ogień. Wykwity płomieni, z których jeden wyprysnął nieomal między mymi
stopami, prawie pozbawiając mnie możliwości spłodzenia progenitury. Nie
dziw się zatem, Czytelniku, wspomnianej przeze mnie traumie i niechęci
do ułożenia ballady o mych czynach w Cudowiance, nieważne, jak
mężnych. Geralt natomiast skorzystał ze swego iście kociego refleksu i
wprawnie przemknął przez labirynt pionowych płomieni, mnie
pozostawiwszy w tyle.
Jak się okazało, kiedy dosięgnął przeciwległej bramy, ognie zgasły. Ot,
fanaberie zdziczałej magii. Razem przekroczyliśmy więc drugą bramę. I na
rozległym tarasie, z którego wzrok sięgał chyba po masyw Mahakamu,
zastaliśmy praprzyczynę naszych nieprzygód, to jest: owego Ptasznika.
I było zupełnie tak, jak się tego spodziewałem – przyziemnie i
niegórnolotnie, albowiem nie może być górnolotnym ktoś, kto siedzi z
jajem w dupie.

Ptasznik prezentował sobą okaz pustelnika – zarośnięty, przygarbiony,


mrużący jedno oko, wybałuszający drugie, odzywający się charknięciami,
warknięciami i splunięciami:
– Ani kroku dalej! A kysz, a kysz z mego pałacu! Sio, chędożone sługusy
tej niewychędożonej babiny!
Geralt gestem osadził Jaskra w tyle. Sam zbliżył się do Ptasznika, ale z
zachowaniem ostrożności – tak, jak podchodzi się do żmii. Ptasznik
zasiadał na kopcu spopielonych szczątków niczym na królewskim stolcu.
U jego podstaw walały się ślady obozowiska: dzban, manierka, ogryzki
jabłek. Taras gęsto pstrzyły ptasie kleksy; samych ptaków nie było nigdzie
widać. Jeszcze nie.
– Gdzie ono jest? – zapytał Geralt.
– Nie oddam wam go! – Ptasznik zawiercił się, ale nie wstał.
– Aha – mruknął wiedźmin. – Doprawdy. To jakaś plaga Cudowianki.
Wszyscy tutaj zdają się brać legendy za bardzo do serca. Zejdź z jaja.
Zanim narobisz szkód.
– Ha! – sarknął Ptasznik. – Legendy! Kolejny niedowiarek! Tuzin takich
spotkałem, a każden mi wmawiał, że łeż to, że głupota, żem kretyn,
szukając raroga! Wiedźminy w szczególności pukały się w czoło! Tyś
pewnie też jeden z nich, co? Roztropek, zdroworozsądkowiec do porzygu!
Zacząłeś wierzyć dopiero, gdyś skonfrontował się z mą mocą!
– Zaczynam wierzyć – przyznał Geralt. – Bo tak każe zdrowy rozsądek.
Wstawaj. Prośby nie ponowię.
– Moc! – zawołał Ptasznik, a ton miał kaznodziejski. – Odstąp,
skurwyłotrze! Widziałeś ptaki, ha? Widziałeś ognie? Te nocne i te dzienne?
A to ledwie wstęp!
– Być może – odparł spokojnie Geralt, nie zbliżając się jednak do
rozgorączkowanego Ptasznika. – Być może to rzeczywiście skrawek mocy
raroga. Ale raroga tu nie ma. Jeszcze nie. Jest jeno jajo. Gdybyś miał tę
wielką moc, nie rozmawialibyśmy twarzą w twarz. Zatrzymałbyś nas na
wejściu.
– Będę miał siłę! Obaczycie, obaczycie, jak was urządzę...
– Który to dzień tu siedzisz? Trzeci? Legendy mówią o dziewięciu. Nie
masz tyle czasu.
– Bo co, e?
– Bo oni.
Na dziedziniec wkraczała banda Łowczej oraz sama jej przewodniczka.
– Stać!!! – zawył Ptasznik, wiercąc się niespokojnie, ale nadal nie
wstając. – Ty... Merrinda Hewroth, Szubieniarka... Słyszałem o tobie, nie
myśl, że nie!
Łowcza skrzyżowała ramiona i wydęła wargi w absolutnej pogardzie
dla tego, co zastała w kasztelu.
– Brawo. – Skinęła głową Geraltowi i Jaskrowi. – Otworzyliście nam
drogę. Nie wątpiłam, że zdołacie. Co do zapłaty...
– Chcemy odejść.
– Ho-ho, wiedźminie, bo uwierzę! Jajo raroga na wyciągnięcie ręki, a ty
wciskasz mi takie dyrdymały?
– To moje jajo! – wrzasnął ignorowany Ptasznik. – Nikt nie będzie
handlował moim jajem!
– Bo co? – warknęła Łowcza, a jej ludzie migiem dobyli broni i
utworzyli półokrąg. – Bo jak nas powstrzymasz, hę?
– Zbudzę go! Wykluje się i nawet niedorosły spopieli was wszystkich!
– Głupiś. Wiedźminie, hola, dokąd to? Naprawdę zamierzasz wyjść
cichcem?
– Tak. Nie interesuje mnie mordowanie.
– Mieliśmy umowę. Stworzenie przejścia i zabicie sukinsyna.
– Skoro postanowiłaś pójść za mną, pani, tedy sama możesz zająć się
drugim punktem. Twoim ludziom nie brak ochoty.
– Zbudzę go! – darł się dalej Ptasznik. – Szepcze do mnie! Dniami i
nocami! Szepcze, byście poszli precz!
– Może on ma rację – powiedział cicho Geralt. – Na twoim miejscu
uważałbym, Wielka Łowczo. Do polowań na cuda nie należy przykładać
miary codzienności.
– Co ty mi tu pieprzysz, wiedźminie! Przecież wiesz, do kogo mówisz!
Tutaj Łowcza uśmiechnęła się. Brzydko i okrutnie.
Geralt zareplikował nieruchomym wzrokiem, długim niemruganiem,
kamiennym licem.
– A idź sobie – prychnęła w końcu Łowcza. – Idź, strachalcze. Mnie to
nawet na rękę...
Wtem Ptasznik, któremu wrzaski nie zapewniły pożądanej atencji,
zrealizował swoją groźbę. W dziwny sposób. Podskoczył bowiem, jakby
palił mu się tyłek, ale mimo śmiejących się zbirów Łowczej, zawołał:
– Jeszcze zobaczymy, kto się będzie śmiał ostatni! Patrzcie, patrzcie, co
uczyni żar-ptak, gdy nie odda mu się należytej czci...!
Na dotychczasowym siedzisku Ptasznika w istocie leżało jajo.
Kamienne, porowate, ale na oczach wszystkich rozgrzewające się do
czerwoności. Śmiechy ucichły jak nożem uciął. Jeno Ptasznik zarechotał.
Powietrze wokół jaja poczęło falować. A taras zakotłował się od wielu
drobnych cieni – to ptaki zbierały się na niebie.
– Geralt! – jęknął Jaskier. – Za nami...!
W bramie pojawiały się tańczące, pełgające ogniki, powoli rosnące w
kurtynę płomienia.
– Rychtować się! – ryknęła Łowcza. – Kto zrejteruje, tego osobiście
odłowię i wypatroszę! Wiedźminie...
– Wiedźmin – rzucił Geralt – jako tchórz i strachalec właśnie się
wycofuje. Radziłbym ci zrobić to samo, pani. Chciałaś jaja raroga dla
siebie, to jasne. Za późno. Sprowokowałaś go do wyklucia. Będzie walczył.
– Mirrek, Gacyk! Wstrzymać wiedźmina!
Ale starczyło, że idący tyłem ku bramie Geralt sięgnął po broń, bez
dobywania jej. Karbowana rękojeść pod palcami. Ugięte nogi. Rozedrgany
medalion. Tamci byli na tyle mądrzy, by nie atakować. I na tyle głupi, by
nie wykorzystać szansy na przeżycie – bo ledwie Geralt cofnął się wraz z
Jaskrem przez skromne jeszcze płomyczki, te nagle urosły i zagrodziły
reszcie drogę ucieczki.
Łowcza krzyczała coś do nich z daleka. Nie słuchali.
Geralt odetchnął. Przedwcześnie.
Na podwórcu wyskoczyła na nich trójka braci, Jaskrowych
prześladowców.
– Mamy go! Nie wywinie się!
– Ach, to wy – bąknął Jaskier. – Wiedzcie, młodziaki, zanim podejmiecie
kolejną próbę linczu za rzekome zbrukanie waszej siostry, któregom się
nie dopuścił!, że jest tutaj ze mną wiedźmin i że nie zawaham się nim
zasłonić. Nadto wszyscy powinniśmy wiać, zanim...
...spirale rozpalonego żywiołu jęły strzelać spod ziemi, przebijać się
przez kamień, jak gdyby ukryty w podziemiu smok wykopywał się z
gniewem na światło dnia. Geralt pociągnął Jaskra za rękaw, ognisty
wyziew oddzielił ich od wioskowego rodzeństwa. Nie było czasu na nic
poza szaleńczym biegiem.
Dwójkę uciekinierów odprowadzały spojrzenia setek guzikowatych
oczu – ptaki siedziały w pustych oknach, na dachach i murach, a pod nimi
tworzyło się morze płomienia.

Stali już przed kasztelem, gdy dogoniły ich ptasie krzyki i ludzkie
wrzaski.
Do Geralta dotarło też coś innego, coś więcej. Głos wybrzmiewający od
razu w głowie, zgrzytliwy, niski, obcy i nieludzki. Wiedział, że to odzywał
się raróg.
Wróć, nakazywał. Pomóż. Nagroda. Moc. Dla ciebie.
W wolnej dłoni Geralt ścisnął medalion – nie wilczy, ale ten otrzymany
od eks-pomocniczki Ptasznika. Amulet Baal-Zebutha, dwie czarne
gwiazdy.
– Zdaje się – wtrącił Jaskier – że błyskotka na nic się nie zdała. Jedyny
cud, jaki dziś nie ożył...
Moc. Wróć!
– Nie – odparł powoli Geralt. – Może i jest w tej legendzie krzyna
prawdy... Jak to było? Raróg i smoczyca, zabijające się wzajemnie? Dwa
zła, a żadne z nich mniejsze ani większe, zło pokonujące zło, wspólne
unicestwienie? Niech tak będzie. Zostawmy ich sobie, Łowczą, Ptasznika i
raroga, ich miecze i ich przeznaczenie. Chodź, Jaskier. Niech zła mierzą
się ze sobą. Nic tu po nas.
...nie myśl, znów ozwał się głos, że wychodząc, stajesz się neutralny. Że
zostawiając zło złu, sam stajesz się dobry. Kim jesteś, wiedźminie, jeśli nie
kresem cudów, przynosicielem końca, stworzycielem epilogów? Wróć i
choć raz odkup swe winy, ocal mnie, ocal cud!
Wróć, wiedźminie! Nie uciekaj przed przeznaczeniem!
To nie moje przeznaczenie, pomyślał-odpowiedział Geralt i nie
odwracał się więcej. Nie oglądał się na trzepoczące jęzory płomienia,
wspinające się po ścianach kasztelu, ani na ptasi wir ponad tarasem. Nie
reagował na zawodzenie, przechodzące od basowego ryku wściekłości po
wysoki, płaczliwy lament.
Wzgórze ponad Cudowianką płonęło jeszcze długo.

Mówili później, że ze wzgórza nie powrócił nikt.


Mówili, że gdy niosące się echem po dolinie wycie sięgnęło crescendo,
w kasztelu zakwitł ognisty pąk. Eksplozja rozsadziła połowę rudery, gruz
spadał fontanną po zboczu.
Mówili, że spadało też co innego. Ni to ptak, ni to smok – gorzejący
bezkształt, kropla płomienia. Gdy runęła do jeziora, woda zagotowała się,
zawrzała jak w kotle, bąble gęsto pokryły taflę.
Nikt, oprócz następczyni Ptasznika, nie pomyślał o żar-ptaku. Ona jedna
widziała w tym zew boga umierającego w połogu, boga, którego żywot
wypalił się w okamgnieniu. Ale też ona jedna nie mówiła nic.

Geralt i Jaskier, skorzystawszy z zamieszania w wiosce, wrócili po


Płotkę i pożyczyli sobie przy okazji jednego z koni Wielkiej Łowczej.
Kazmier stał na posterunku, złapał ich w stajniach. To było już po
wybuchu i zagotowaniu się jeziora – strażnik domyślił się tedy, że nie ma
o co pytać. I nie pytał. Pożegnał ich krótkim skinieniem głowy.
Wybrali ścieżkę, na której nikt nie mógł ich zobaczyć – zawrócili na
dróżkę okrążającą wzgórze. Tłum, zafascynowany pokazem ognistej
magii, jeszcze zachowywał rezerwę i nie walił do kasztelu; nikt zatem nie
kręcił się w tej okolicy. Lecz nie ujechali daleko, gdy raptem dogoniła ich
trójka diabłów.
Usmoleni, poszramieni, podrapani, roztrzęsieni – bracia wypadli z lasu
na przecięciu szlaku wiedźmina i poety. Musieli biec przez chaszcze,
jakby goniło ich stado demonów, cali byli w zielsku i ziemi. Oraz w
piórach i sadzy. Na widok dwójki jeźdźców sami stanęli dęba.
– No nie! – wybuchnął Jaskier. – Znowuż wy! Posłuchajcie mnie...
Ale rodzeństwo go nie słuchało. Patrzyli wszyscy w niemej zgrozie na
kapelusz, który Jaskier zdjął z głowy. Kapelusz z długim, czaplim piórem.
Jak na rozkaz wrzasnęli chóralnie i umknęli w podskokach między
drzewa.
– Psiakrew – mruknął Jaskier. – Stracona okazja. Trzeba było ich gonić.
Wystraszyli się pióra... No, mówiłem, że idioci. Choć kto wie, co widzieli
tam, na górze, w epicentrum, gdy rodził się raróg...
– I tak coś zmyślisz na poczet ballady – odparł Geralt. – Znam cię.
– Takiś pewny? Tu cię zaskoczę. Wcale nie mam zamiaru śpiewać o
tym, co przeszliśmy.
– Wątpię.
– Wątp sobie, śmiało. Zdarza mi się koloryzować, rzecz oczywista, ale
nie tym razem. Nie jestem nawet pewien, co się właśnie wydarzyło. Po
tamtej przechadzce ponad przepaścią wciąż mnie ciarki biorą. Chyba
będę zmuszony zaszyć się u którejś z miłośnic i odpocząć od
trubadurskiego żywota...
– Może to i lepiej. W drogę zatem, Jaskier.
– W drogę, Geralt.
Pojechali ku zachodzącemu słońcu, które to słońce gorzało niby raróg,
rozpinający skrzydła na szerokość horyzontu, rozpalający się najmocniej
na moment przed nadejściem mroku.
Beatrycze Nowicka

Krew na śniegu. Apokryf Koral

W noc poprzedzającą bitwę niektórzy zapragnęli użyć życia, zabawić się


być może po raz ostatni. Lytta Neyd chciała się wyspać. Odrzuciła
propozycję noclegu razem z królewskim orszakiem, zamiast tego
rozkazała rozbić sobie namiot poza głównym obozem, w niewielkim
zagajniku, skąd nie widać było ognisk wrogiej armii, rozrzuconych po
równinie ścielącej się u podnóża wzgórz. Odległość okazała się jednak
niewystarczająca. Dźwięki niosły się daleko w chłodnym jesiennym
powietrzu. Nie mogła zasnąć.
Czarodziejce zdarzało się brać udział w zbrojnych potyczkach, nigdy
jednak nie uczestniczyła w regularnej bitwie. Do tego Nilfgaardczycy
mieli swoich magów, jak powiadano, zdyscyplinowanych i oddanych
cesarzowi. Przez chwilę pozwalała sobie czuć pogardę dla tych głupców,
którzy dali z siebie zrobić narzędzia, broń w cudzej wojnie. Potem
odsunęła od siebie to uczucie. Głupcy czy nie, nie będzie łatwo. Nie miała
jednak zamiaru roztrząsać możliwości. Ani też się modlić, medytować czy
dokonywać życiowych podsumowań. Odchyliła płachtę namiotu i
zapatrzyła się w mrok pomiędzy drzewami. I choć wspominać też nie
miała zamiaru, pomyślała o wiedźminie. Dlaczego o nim, po tylu latach?
Być może sprawił to widok Yennefer, która poprzedniego dnia dołączyła
do ich skromnego grona. A może obraz z dzisiejszego popołudnia, szybko
schnąca plama krwi na piaszczystej ścieżce, gdzie przydybano
nilfgaardzkiego szpiega. Albo chłodny powiew, który wtargnął do
namiotu, cierpki, niosący pierwszą zapowiedź zimy.

Polowanie dobiegało końca. Po ubitym wilku pozostała jedynie krew na


śniegu. Geralt przez chwilę kontemplował zadeptaną kotlinkę pomiędzy
kępami pozbawionych liści krzewów. Zabawy szlachty zwykle go nie
pociągały. Jednak zimą trudniej było o zarobek, a propozycja ochraniania
uczestników łowów przed ewentualnym zagrożeniem ze strony mniej
konwencjonalnej zwierzyny stanowiła łatwy pieniądz. W niczym nie
zmieniało to faktu, że wiedźminowi najzwyczajniej w świecie żal było
pechowego wilka, ubitego dla satysfakcji jakiegoś zakompleksionego
panicza.
Zobaczył ją, gdy uniósł wzrok. Zatrzymała swojego karosza na zboczu
wzgórza, na tyle blisko, że mógł dostrzec rysy jej delikatnej, bladej
twarzy, kształt podkreślonych karminową szminką ust, kosmyki czarnych
włosów wysuwające się z obszytego gronostajem kaptura długiego
płaszcza w kolorze grafitu. Wydało mu się, że ich spojrzenia skrzyżowały
się na chwilę. Czarodziejka wyprostowała się w siodle i powitała
wiedźmina wielkopańskim gestem urękawiczonej dłoni. Skinął głową w
odpowiedzi, a ona zawróciła konia i dołączyła do kolorowej gromadki
szlachty. Wtedy dopiero towarzyszący Geraltowi łowczy odważył się
wyrazić swoją opinię.
– Zaiste, jest tak piękna, jak w baśniach powiadają – szepnął, nachylając
się konfidencjonalnie w stronę wiedźmina. – Liczko białe jak śnieg, usta
czerwone jak krew, włosy czarne jak heban. Ale powiadają też, i to już nie
w baśniach, że jest tak wredna, że gdy umrze, jedna tylko śmierć na jej
grób zachodzić będzie.
Geralt uprzejmie skinął głową. Jego zdanie o czarodziejach było
zbliżone do opinii łowczego.
– Ale w jednym to ona miała rację – kontynuował jego rozmówca. –
Kiedy odradzała królowi zapuszczanie się do Wiedźmiego Jaru. Choć
pewnie jej nie posłucha, zwłaszcza teraz, gdy do nas dołączyliście.
Znudziły im się łowy na zwykłego zwierza.
Wiedźmin skrzywił się na te słowa. Głupie pomysły arystokratów
zawsze oznaczały kłopoty. A ostatnim, na co miał ochotę, był jakiś
szlachciura pchający się mu pod ostrze, kiedy z owianej złą sławą
gęstwiny wyskoczy coś prawdziwie parszywego.

Po raz drugi zobaczył czarodziejkę na wieczornej uczcie. Siedziała u


szczytu stołu, po lewicy króla Belohuna, odziana w popielatą suknię
ozdobioną srebrnym haftem richelieu. Suknia wydawała się zbyt
wykwintna jak na okoliczności, a sama Lytta zachowywała się co
najmniej jak udzielna królowa. Efekt psuły jedynie rozpuszczone włosy,
spływające gładko do ramion, by poniżej linii obojczyków wić się i
skręcać w grube loki. Samej królowej nie było, ucztę zaszczyciły jednak
obecnością trzy córki Belohuna – Lidia, Livia i Milena. Wiedźmin
podejrzewał, że władca pragnął skorzystać z okazji i zaprezentować je
młodym szlachcicom, którzy zjechali się na polowanie z okolicznych
ziem. Kilku znacznych arystokratów przybyło nawet z państw
ościennych. Dwie starsze dziewczyny prezentowały się iście po
królewsku: szczupła Lidia o włosach tak jasnych, że niemal białych,
kontrastujących z granatową aksamitną suknią, i Livia, o nieco
pełniejszych kształtach i ciemniejszych, złocistych włosach, ubrana w
suknię koloru wina. Wreszcie Milena, chude stworzenie, któremu
haftowane złotą nicią zielone aksamity ani trochę nie przydawały
dostojeństwa i urody. Księżniczka Livia musiała zauważyć spojrzenie
wiedźmina, bo posłała w jego stronę uśmiech. Uznał, że najwidoczniej
flirtowanie weszło jej w nawyk, inaczej nie wdzięczyłaby się do najemnika
siedzącego wśród najmniej ważnych gości. Szybko by o tym zapomniał,
gdyby nie dostrzegł, jak Koral nachyla się ku królowi i szepcze mu coś do
ucha, uśmiechając się przy tym. Cokolwiek powiedziała, Belohuna to nie
ubawiło, zamiast tego zmierzył Geralta ciężkim spojrzeniem spod
zmarszczonego czoła. Wiedźmin poczuł ukłucie niepokoju. Władca jednak
odwrócił się szybko i przez resztę wieczoru ani razu nie spojrzał w jego
stronę. Geralt wymknął się z uczty, zanim ostatni goście zwalili się pod
stół.

Po raz kolejny przeklął swoją głupotę. Było stanowczo za zimno na


takie zabawy. Dwórka księżniczki Livii najwidoczniej stroiła sobie z niego
żarty. Nie byłby to pierwszy raz, stwierdził filozoficznie wiedźmin.
Spróbować było warto, odrobina świeżego powietrza nigdy nikomu nie
zaszkodziła, zwłaszcza po kilku godzinach spędzonych w dusznej sali na
suto zakrapianym posiłku. Już miał wrócić do donżonu, gdy usłyszał
skrzypienie śniegu. Ktokolwiek nadchodził, nie brzmiał jak dziewczyna
wybierająca się na schadzkę. Nie brzmiał też, jakby się skradał, więc
Geralt zamierzał zignorować przybysza. Ten jednak wyraźnie zmierzał w
jego stronę. Odbite od śniegu światło pochodni pozwalało dostrzec sporo
szczegółów – niepozorny mężczyzna, lat około czterdziestu, krótkie
włosy, przeciętna twarz, swobodny krok. Wrażenie psuło nieco
przenikliwe spojrzenie, jakim nieznajomy zmierzył wiedźmina, gdy już
stanęli naprzeciw siebie. Przez chwilę w milczeniu mierzyli się wzrokiem,
potem mężczyzna wzruszył ramionami. Geralt uniósł brew w niemym
pytaniu.
– Wygląda na to, panie wiedźminie – oznajmił spokojnie niepozorny
człowiek – że mamy problem.
Jego głos był spokojny i łagodny. Pewny. Geralt pożałował, że nie zabrał
ze sobą miecza.
– Mianowicie?
Nieznajomy się skrzywił.
– Król Belohun rozkazał mi niezwłocznie cię aresztować. Ze swojej
strony dodam, że ani ja, ani moi ludzie nie ucieszyliśmy się z tego
zadania.
– A z jakiej to przyczyny jego wysokość zapragnął zobaczyć mnie w
lochu?
– Prewencyjnie. – Grymas na twarzy mężczyzny pogłębił się. –
Konkretnie, dla ochrony cnoty szlachetnej księżniczki Livii.
Geralt nie zdołał się powstrzymać. Zaśmiał się krótko. Nieznajomy
zdawał się nie podzielać jego wesołości.
– Chcesz powiedzieć, panie...
– Edrick.
– Panie Edricku, że jego wysokość podejrzewa mnie...
– Nie zaprzeczysz przecież, że czekałeś tutaj na spotkanie z najbardziej
zaufaną dwórką księżniczki?
Geralt nie znalazł na to odpowiedzi.
– Bardzo niefortunny zbieg okoliczności – kontynuował mężczyzna. – A
pod twoją komnatą czeka wysłannik królewskiego bratanka. To bardzo
ambitny młody człowiek, bratanek oczywiście, nie goniec. Mawiają o nim,
że umie dostrzegać możliwości.
Wiedźmin poczuł, że wesołość wynikająca z absurdalności sytuacji
ulotniła się zeń całkowicie.
– Zatem już widzisz, na czym polega nasz kłopot. – Edrick rozłożył ręce.
– Zwykłem sumiennie wykonywać swoje obowiązki, więc moi ludzie
otoczyli ogród. Och, doskonale zdaję sobie sprawę, co potrafisz, nawet
bez swoich mieczy. Które, że pozwolę sobie nadmienić, ukryłem w
bezpiecznym miejscu.
Białowłosy otworzył usta, lecz nieznajomy uniósł dłoń.
– Wysłuchaj mnie do końca, bardzo proszę. Być może dałbyś radę nam
uciec, jeśli tak, pewnie nie obyłoby się bez strat po naszej stronie. A nie
lubię przelewać krwi podwładnych bez potrzeby.
– To się chwali – wycedził wiedźmin. – Więc może po prostu pozwolisz
mi odejść?
– Niestety, król jest bardzo zasadniczy. Woli cię mieć na oku, a jak on
się uprze, to nie ma zmiłuj. – Edrick zrobił efektowną pauzę. – Wracając
zaś do naszych rozważań. Jeśli uciekniesz, czeka cię wędrówka przez
rubieże królestwa, bez broni, pieniędzy, tylko z tym, co masz na grzbiecie.
Zgodzisz się chyba, że w zimie to mało satysfakcjonująca opcja. Do tego
król będzie chciał cię tropić i ścigać. A ja mam bardzo jasne przeczucie,
pewność nawet, że pomysł ten spotka się z wielkim zainteresowaniem.
Polowanie na wiedźmina, tego jeszcze nie było na naszych dorocznych
łowach.
– Rozumiem zatem – powiedział wolno Geralt – że za chwilę
zaproponujesz mi, bym, ni mniej, ni więcej, tylko grzecznie się poddał.
– Ni mniej, ni więcej, jak powiedziałeś – odparł poważnie Edrick. – Nie
zamierzam udawać, że tutejsze lochy są wygodne. Jednak na pewno
cieplejsze niż okoliczne lasy. Jeść dostaniesz, nikt ci szczególnych
wstrętów czynić nie będzie. Posiedzisz zamknięty do końca polowania.
Wypuścimy cię, gdy król wraz z córkami wróci do stolicy, krzywda się
nikomu nie stanie. Zadbam też o to, by zapłacono ci za te dni, które
przepracowałeś, i by zwrócono ci wszystkie twoje rzeczy.
– A gdzie w tym wszystkim jest haczyk?
– Z mojej strony nie ma żadnego. Chcę tylko uniknąć kłopotów. Cóż
odpowiecie, panie?

Edrick nie kłamał. Równo tydzień później Geralt opuścił loch, którego
był jedynym więźniem. Miecze czekały w przeznaczonej mu komnacie w
towarzystwie mieszka z brzęczącą monetą, świeżych ubrań oraz służącej,
która zaprowadziła go do łaźni. Dowiedział się od niej, że większość
arystokratów opuściła zamek. Do tej większości nie zaliczała się jednak
królewska czarodziejka i wiedźmin obiecał sobie, że złoży jej wizytę, gdy
tylko zmyje z siebie stęchły zapach lochów.
Lokaj zapytany o drogę do komnaty Neyd popatrzył na Geralta, jakby
ten był niespełna rozumu. Oświadczył, że pani właśnie śniada i nie
przyjmuje gości. Jeśli już koniecznie ma do niej jakąś sprawę, lepiej
odłożyć rozmowę do popołudnia. Usłyszawszy, że gość nie ma zamiaru
czekać ani chwili dłużej, służący udzielił niezbędnych instrukcji, po czym
udał, że odchodzi w swoją stronę. Geralt słyszał jego ciche kroki za sobą,
po chwili dołączyły do niego dwie inne osoby. Wiedźmin przelotnie
zastanowił się, na jakiego rodzaju przedstawienie mają nadzieję
mieszkańcy zameczku.

Komnata Lytty mieściła się, jakże tradycyjnie dla maga, w jednej z wież.
Zamek, niegdyś przygraniczna twierdza, teraz jedynie pałacyk myśliwski,
od jakiegoś czasu przestał pełnić funkcje obronne. W ścianach z szarego
kamienia wybito wielkie okna, które wpuszczały do środka zimne światło
pochmurnego poranka. Środek pomieszczenia zajmowało ogromne łoże z
baldachimem wspartym na kolumnach z ciemnego drewna, przed którym
rozłożono niedźwiedzią skórę. Znalazło się też miejsce na
płaskorzeźbioną szafę, spory kominek, biurko, dwa krzesła oraz duże
stojące lustro w srebrnych ramach, obok którego przycupnął niewielki
stolik. Znajdowało się na nim niewiele rzeczy: flakon z górskiego
kryształu, puderniczka z mlecznego szkła, czarne, zdobione laką puzderko
oraz szczotka do włosów wykładana masą perłową i srebrem. Koral
siedziała w łożu i rzeczywiście jadła śniadanie, które przyniesiono jej na
stoliczku o kunsztownie rzeźbionych, srebrnych nóżkach. Właśnie
nakładała sobie żurawinową konfiturę na posmarowaną twarogiem
połówkę bułki. Czarodziejka miała na sobie koszulę nocną, ale
najwyraźniej zdążyła już zrobić makijaż i ułożyć włosy. A także spryskać
się perfumami, gdyż Geralt poczuł delikatną woń jaśminowca, zmieszaną
z ostrzejszą nutą jodłowej żywicy. Lytta nie sprawiała wrażenia
zaskoczonej. Zmierzyła swojego gościa badawczym spojrzeniem spod
starannie wymodelowanych brwi. Inaczej niż dwórki, nadała im kształt
bardziej przypominający skrzydła niż cienkie łuki. Oczy czarodziejki miały
bladobłękitny kolor zimowego nieba. Wiedźminowi wydało się, że kącik
umalowanych ust Koral uniósł się lekko.
– Bardzo mnie cieszy, że skorzystałeś z kąpieli. Mężczyźnie nie przystoi
śmierdzieć, kiedy udaje się z wizytą do sypialni damy.
– A ja mógłbym odpowiedzieć, że damie nie przystoją pomówienia.
– Ale wiesz, że byłyby to jedynie pobożne życzenia, a przecież ty nie
jesteś pobożny. Poza tym to nie były pomówienia. No, nie strój takiej
obrażonej miny, Biały Wilku. Nie udawaj, że nie wiesz, iż twojej sławie
pogromcy potworów towarzyszy niemal równie wielka sława konesera
niewieścich wdzięków.
– Mam swój rozsądek.
– Masz, dowiodłeś tego dobitnie. Nie można tego jednak powiedzieć o
księżniczkach. – Lytta skinęła dłonią i jedno z rzeźbionych krzeseł
przesunęło się nieco bliżej łóżka.
– Usiądź. Kawy? Tylko nie pochlap mi pościeli.
Geralt skorzystał z zaproszenia. Zauważył przy tym, że jego gospodyni
zawczasu pomyślała o drugiej filiżance. Koral nalała do niej ciemnego
napoju, dodała mleka, a potem kolejnym, całkiem wdzięcznym gestem
posłała parujące naczynie w jego stronę. Gdy zaczęła smarować następną
bułkę, wiedźmin pożałował, że wybrał się do Neyd bez śniadania.
– Słyszy mi się, że bułeczką też byś się poczęstował – skomentowała
czarodziejka. – Niech tak będzie. – Talerzyk z pieczywem pożeglował w
powietrzu w ślad za filiżanką.
– Wolałbym jednak wyjaśnienia.
Lytta uśmiechnęła się złośliwie, umościła wygodniej w śnieżnobiałej
pościeli, wsparła łokcie o krawędź stolika, złożyła dłonie, przechyliła
głowę.
– Zacznijmy od tego, że król Belohun ma zdecydowanie staroświeckie
poglądy. Starannie planuje polityczne małżeństwa córek i chciałby, aby
szczęśliwy pan młody po nocy poślubnej zobaczył krew na prześcieradle.
Księżniczki, co dosyć oczywiste, mają na ten temat zupełnie inne zdanie.
Wierz mi lub nie, ale wymyśliły sobie ostatnio konkurs na to, która
ciekawiej straci cnotę. A Livia, jak mi się zdaje, odkryła w sobie chętkę na
niebezpiecznego i dzikiego mężczyznę.
Geralt chciał coś odpowiedzieć, ale odkrył, że brakuje mu słów. Czego
jak czego, ale kaprysów znudzonych szlachcianek nie zamierzał zgłębiać.
– Ułatwię ci zrozumienie. To trochę tak, jak odczuwać nieprzeparty
pociąg do czarodziejek. – Koral uśmiechnęła się czarująco, lekko mrużąc
przy tym oczy okolone długimi, przyczernionymi rzęsami. – W każdym
razie służka, na którą czekałeś, miała w istocie zaprowadzić cię na
spotkanie ze swoją panią. Przyznam, że jedyne, czego żałuję, to że nigdy
nie dowiem się, jaką miałbyś wtedy minę. Choć ta, którą masz teraz,
stanowi pewne przybliżenie...
– Ale to nie wszystko – podjęła po efektownej pauzie. – Musisz
wiedzieć, że księżniczka Milena, która, jak pewnie zauważyłeś, szanse na
zwycięstwo w tej rywalizacji ma raczej marne, uznała, że więcej zabawy
dostarczy jej poinformowanie kogo trzeba w momencie, gdy któraś z
sióstr będzie bliska osiągnięcia celu. Tak więc sytuacja miała spore szanse
z niezręcznej stać się prawdziwie kłopotliwą. Mogłoby się skończyć na
czymś więcej niż tylko tygodniu w lochu.
To powiedziawszy, Lytta dolała sobie kawy i upiła kilka łyków, dając
wiedźminowi czas na przetrawienie zasłyszanych informacji. Potem
odstawiła stolik i przeciągnęła się. Biały jedwab jej koszuli nocnej był
zachwycająco cienki. Geralt złapał się na tym, że zastanawia się, czy jego
rozmówczyni używa swojej słynnej koralowej szminki wyłącznie do
malowania ust.
– Edrick nie okłamał cię także w kwestii Reinhardta – podjęła Lytta,
umościwszy się wygodnie na poduszkach. Ku zadowoleniu wiedźmina nie
podciągnęła kołdry, mimo że w pomieszczeniu było dość chłodno. Miało
to swoje intrygujące konsekwencje.
– To ten królewski bratanek z szerokimi planami?
– Tak. Wśród nich znajdował się też taki, by miłościwie nam
panującego Belohuna spotkał wypadek na polowaniu. Sądzę, że nie
przystałbyś na taką propozycję. Ale przyznaj, nie chciałbyś być w to nawet
zamieszany. Widzisz więc, że w zasadzie powinieneś odczuwać
wdzięczność za uchronienie cię przed licznymi kłopotami.
Geralt uśmiechnął się cierpko.
– Z dużą niechęcią muszę przyznać ci rację, Lytto. Wątpię jednak, byś
zrobiła to jedynie w celu uchronienia mnie przed dworskimi intrygami.
Opowiedz mi lepiej o Wiedźmim Jarze, do którego król wraz ze świtą nie
odważyli się wybrać bez asysty wiedźmina.
Czarodziejka spoważniała.
– Trudno odcedzić prawdę od legend. Miejscowi nie zapuszczają się
tam, twierdzą, że to przeklęte miejsce. Choć czasami słyszy się opowieści
o Śnieżnej Pani, która w najkrótszą noc roku zjeżdża z gór ze swoim
orszakiem i zbiera dusze zamarzniętych. Są jeszcze inne historie, w
których białe wilkołaki o krwistoczerwonych oczach porywają dzieci,
starców zbierających chrust i samotnych podróżnych. Odkąd jestem
doradczynią króla Belohuna, nie słyszałam jednak o żadnym przypadku,
którego nie dałoby się wytłumaczyć czymś mniej jednoznacznym niż
wilkołaki albinosy. Podróżni i dzieci ginęli nieraz, zwłaszcza zimą.
– I starcy.
– Tak, nie możemy zapominać o starcach i pozostawionych w żalu
nieutulonym rodzinach. – Koralowe usteczka Neyd wykrzywił brzydki
grymas. – Zwłaszcza gdy zbliża się przednówek. Być może wilkołaki mają
wtedy jakieś święto. Tylko że... – Lytta zmarszczyła brwi. – Jednak jest coś
dziwnego. W okolicach Jaru ludzie giną najczęściej podczas zimowego
przesilenia. Zeszłego roku nie było mnie tutaj podczas polowania, więc
nie widziałam tego na własne oczy, słyszałam tylko opowieści
naganiaczy. Ponoć natknęli się na chłopaka zmierzającego w stronę gór.
Nie odpowiadał na ich pytania, a gdy próbowali go zatrzymać, wyrywał
się. Ktoś go uderzył. Wtedy, wedle opowieści, dzieciak jakby się obudził.
Był przerażony, kiedy dowiedział się, gdzie jest. Dlatego przyjechałam.
Zbadałam okolicę i czuję drgnienia mocy. Delikatne zmarszczki, które
zagęszczają się w pobliżu Jaru.
– I temu właśnie zawdzięczam tę jakże uprzejmą rozmowę – przerwał
jej Geralt. – A także wspominaną wcześniej przysługę. Bo przecież mogłaś
po prostu ostrzec mnie, bym opuścił zamek, zanim arystokraci zechcą
wplątać mnie w swoje gierki.
Lytta odwzajemniła ostre spojrzenie wiedźmina. Nie wydawała się
speszona. Raczej usatysfakcjonowana.
– Tak.
– A na jakiej podstawie przypuszczasz, że chętnie podejmę się wyprawy
w prawdopodobne miejsce mocy, i to w czasie, kiedy jego siła rośnie? Z
powodu mojej przesławnej słabości do czarodziejek?
Koral zaśmiała się cicho i usiadła prosto, pozwalając materiałowi
koszuli jeszcze bardziej uwypuklić jej wdzięki. Czarne loki malowniczo
rozsypały się na ramionach czarodziejki.
– Może też ciekawości. Chęci zarobku, który pozwoliłby ci spędzić zimę
w jakimś przyjemnym miejscu. Pewnej... hm, przyzwoitości, bo przecież
niewykluczone, że faktycznie giną tam ludzie. Poza tym, jeżeli mi
odmówisz, pojadę sama, a jeśli coś mi się stanie...
Geralt zaśmiał się sucho.
– Jesteś chyba pierwszą osobą, która posądza mnie o posiadanie
sumienia.
Wzruszyła ramionami.
– Sądzę, że raczej pierwszą, która powiedziała to głośno. Liczę się
również z tym, że zechcesz mi towarzyszyć także po to, by w razie,
gdybyśmy znaleźli tam coś bardzo niebezpiecznego, odwieść mnie lub
powstrzymać przed sięgnięciem po to.
– Przeceniasz mnie. Tyle założeń, a przecież wcale mnie nie znasz.
Uśmiechnęła się tak, jak wtedy, gdy wszedł, jednym kącikiem ust.
– Czyżby? Udowodnij mi zatem, że się mylę. Podziękuj za poczęstunek,
wstań i wyjdź. A potem... potem możesz się zastanawiać do woli, co by
było, gdybyś jednak zdecydował się zostać. – Odchyliła się nieco do tyłu,
wsparła na łokciu. Ramiączko koszuli zsunęło się kusząco. Miała to
wyćwiczone czy korzystała z telekinezy?
Wiedźmin uniósł się z krzesła i nim zdążył się głębiej nad tym
zastanowić, przysunął mebel nieco bliżej.
– A ty, Koral? Czy mam rozumieć, że podzielasz upodobania Livii?
Lytta Neyd zmierzyła Geralta powłóczystym spojrzeniem.
– Nie uchodzi, żeby to kobieta prawiła mężczyźnie komplementy. Ujmę
to tak: bądź pewien, że nie każdego podejmuję w łóżku. Ale dość gadania,
wiedźminie. Decyduj się, bo zaczynam marznąć.

W swoich planach Koral zakładała, że wyjadą najpóźniej następnego


dnia rano. Tak się nie stało, ale nie żałowała. Wiedźmin też nie. Sypialnię
czarodziejki opuścili dopiero dnia trzeciego, nieco może zmęczeni, ale w
doskonałych nastrojach.
Pierwszy etap podróży odbyli konno, w towarzystwie jednego z
królewskich tropicieli, małomównego mężczyzny imieniem Istvan. Trakt,
którym jechali, był wąski, lecz wygodny, pokryty cienką warstwą ubitego
śniegu. Po jego obu stronach na tle bieli ostrym konturem rysowały się
gałęzie drzew i krzewów, gdzieniegdzie zaakcentowane plamką
czerwieni, czy to kiści jarzębiny, czy ptasiego brzuszka. Pogoda
dopisywała. Góry stanowiące cel ich podróży niebieszczyły się na
wschodzie, wyraźnie widoczne w rześkim, czystym powietrzu.
Tropiciel popatrywał podejrzliwie w stronę czarodziejki i wiedźmina. Z
pewnością stanowili malowniczą parę – Geralt odziany w czerń, na
siwku, i dosiadająca karego konia Lytta w karminowym płaszczu, którego
kaptur odrzuciła na plecy. Promienie słońca migotały odbite od śniegu,
Neyd też zdawała się promienieć, zarumieniona i podekscytowana. To
właśnie wydało się Istvanowi najbardziej niepokojące. Doskonale znał
plotki o dniu, w którym Koral była w podobnym humorze. Nim zapadł
wieczór, stracono trzech ludzi pod zarzutem planowania zdrady stanu.
Tym razem jednak krwawy okazał się jedynie zachód słońca, a wkrótce
po nim dotarli do położonej u podnóża gór wioski Podbrzezie, gdzie
zanocowali w jedynej znajdującej się tam karczmie.
Nazajutrz Koral zachowywała się bardziej typowo – była skupiona i
wyniosła. Jednak zamiast zniknąć, niepokój tropiciela zmienił się w
strach, bowiem Istvan zaczął rozumieć, dokąd wybierała się czarodziejka.
Czerwony płaszcz wylądował w jukach, zamiast niego Lytta założyła
zwykłą burą kurtę z lisim kołnierzem; zmieniła też spodnie i buty.
Powiodła ich wąską, pnącą się w górę drogą wśród pokrytych śniegiem
pól. W miarę, jak zbliżali się do granicy lasu, Istvan rozpaczliwie rozważał,
co okaże się bardziej brzemienne w skutkach – wyprawa do przeklętej
doliny czy odmowa towarzyszenia czarodziejce. Lytta wybawiła go jednak
od konieczności podejmowania tej trudnej decyzji, oznajmiając, że dalej
uda się tylko z wiedźminem, myśliwy zaś ma zabrać konie i wrócić do
zamku.
Geralt nie przywykł do chodzenia w rakietach śnieżnych, jednak
wszystko było lepsze od brnięcia przez zaspy. W lesie panował spokój,
jedynie od czasu do czasu dawał się słyszeć szelest osypującego się z
gałęzi śniegu. Szli pod górę, on pierwszy, Koral kilka kroków za nim.
Ścieżynki rozgałęziały się i łączyły. Od czasu do czasu musieli przedzierać
się przez gęstsze skupiska krzewów. Pogoda wyraźnie się pogorszyła.
Niebo zaciągnęło się niskimi chmurami, z których wkrótce sypnęło
śniegiem. Gęsto padające płatki otoczyły wędrujących ruchomą kurtyną.
Mimo słabej widoczności Lytta wydawała się dokładnie wiedzieć, dokąd
należy iść. W pewnym momencie wiedźmin poczuł drgnienie ukrytego
pod kurtką medalionu. Odwrócił się do Neyd.
– Rzucałaś zaklęcie?
Czarodziejka pokręciła głową.
– Na razie nie. Oszczędzam moc. Musiałeś poczuć emanację Jaru.
Uszli niewielki odcinek i medalion drgnął znów, bardzo delikatnie.
Geralt zaczął liczyć kroki i doczekał się kolejnego impulsu. Usłyszał zza
swoich pleców szept towarzyszki:
– Jesteśmy już blisko.
Wyszli na polanę i wtedy je zobaczył. Wyłoniły się zza zasłony śniegu
niespodziewanie, dwa wysokie, szare, skalne filary. Czy mu się zdawało,
że na tym po lewej dostrzega żłobienia układające się w kształty zbyt
regularne, by uznać je za dzieło natury? Gdy znaleźli się pomiędzy
skałami, medalion zawibrował ponownie, tym razem znacznie mocniej
niż poprzednio. Wiedźmin usłyszał, jak Koral szepcze zaklęcie, a potem
prycha niezadowolona. Wykonał kolejny krok, mijając skalne formacje, i
wtedy drganie ustało.
– Też to poczułeś, prawda? – odezwała się czarodziejka. – To dziwne,
spodziewałabym się raczej wzmocnienia oddziaływania.
Las po drugiej stronie był znacznie gęstszy, iglasty. Nie dostrzegli
żadnych ścieżek, jedynie zamarznięty strumień, którego brzegiem nie
dało się iść z powodu przegradzających go zwalonych pni. Geralt poczuł,
że zrobiło się zimniej. Za sobą słyszał oddech Koral. Nagle dołączył do
niego inny odgłos, ciche dyszenie.
Zdążył dobyć miecza, ale już nie krzyknąć, gdy białe, rozmyte kształty
wyskoczyły na nich z gęstwiny. Uskoczył w bok, ciął z całej siły znad
głowy. Miecz rozorał śnieżne futro nadbiegającego wilka. Trzasnął
pękający kręgosłup, bryznęła posoka. Drugie zwierzę już skakało na
wiedźmina, więc po prostu przykucnął i nadstawił broń. Wilk okazał się
cięższy, niż Geralt sądził, zdołał jednak odepchnąć krwawiącego
drapieżnika na bok, wyrwać miecz i dobić ranne stworzenie kolejnym
ciosem. Bzyczący dźwięk, zapach ozonu i wysoki, płaczliwy skowyt
świadczyły o tym, że czarodziejka jakoś radzi sobie ze swoimi
przeciwnikami. Wiedźmin nie miał czasu, by sprawdzić, jak dobrze, gdyż
dwa kolejne wilki nadbiegały z obydwu stron. Cofnął się o krok, nie
uwzględnił jednak tego, że ma na nogach rakiety, potknął się i przewrócił,
zapadając w śnieg. Ugryzienie było mocne, zęby przebiły się przez grubą
nogawkę. Drugi wilk nachylił się nad wiedźminem, szukając gardła. Geralt
złożył dłoń w znak, uderzenie mocy odrzuciło zwierzę w górę. Machnął
drugą, uzbrojoną w miecz ręką na oślep. Chyba trafił, bo zęby puściły,
zaraz jednak zagłębiły się w jego nogę nieco poniżej poprzedniego
ugryzienia. Jeszcze raz użył znaku, silny podmuch poderwał z ziemi
tuman śniegu, gdzieniegdzie zlepionego w czerwone grudki.
Przestraszony wilk odskoczył, jednocześnie dało się słyszeć krótkie, pełne
bólu wycie, a w powietrzu rozsnuły się kłęby pary. Geralt już zaczął się
podnosić, gdy usłyszał tuż za sobą znajome sapanie. Ujął rękojeść oburącz
i pchnął na oślep, ponad swoim prawym ramieniem. Krew ochlapała mu
twarz i włosy, a tuż obok ucha zakłapała zębata paszczęka, gdy nabite na
ostrze zwierzę miotało się rozpaczliwie. Tymczasem jeden z wilków
odpędzonych znakiem podbiegł do Geralta znowu i zamierzał ugryźć
wiedźmina w ramię. Nie zdążył. Huknęło, w powietrzu zapachniało
palonym futrem. Białowłosy zdołał wyszarpnąć miecz z bezwładnego
cielska drapieżnika i wstać, chwytając się pnia pobliskiego drzewka.
Szybko rozejrzał się dookoła. Ostatni wilk odbiegał w las, pozostawiając
martwych i rannych towarzyszy. Lytta Neyd stała nad ciałami trzech
zwierząt. Jedno z nich jeszcze dygotało. Czarodziejka oddychała szybko,
chmury pary unosiły się dookoła jej głowy. Prawy rękaw kurtki Koral był
rozdarty i splamiony krwią.
– To nic – krzyknęła do Geralta, zobaczywszy, na co patrzy. – Wyleczę
nas oboje. Teraz musimy stąd odejść.

Dobijanie rannych zwierząt było czynnością niezbyt przyjemną. Lytta


nie pomogła mu w tym, ale też nie protestowała. Radziła się tylko
pospieszyć, zanim straci więcej krwi. Wkrótce zostawili za sobą zryty,
zbryzgany czerwienią śnieg i ciała ośmiu wilków. Przeszli kawałek i
zatrzymali się w niewielkim wykrocie utworzonym przez zwalone
drzewo. Koral obejrzała rany wiedźmina i próbowała wyleczyć je magią.
Udało jej się powstrzymać krwawienie. Sądząc po zawiedzionej minie
czarodziejki, chyba spodziewała się lepszego efektu.
– Czy mam rozumieć, że twoja magia tutaj słabnie? – zapytał Geralt,
przełykając jeden ze swoich eliksirów.
Koral zacięła usta.
– Wciąż jest wystarczająco mocna. Poza tym od takich rzeczy jak wilki
mam ciebie. – Westchnęła, pochwyciwszy wymowne spojrzenie
rozmówcy. Wyraz jej twarzy złagodniał. – Wiem, że ta dolina nie jest
długa. Cokolwiek tu jest, musi być niedaleko.

Kolejne stado zaatakowało ich po niespełna godzinie marszu. Tym


razem poradzili sobie lepiej, jedynie Lytta została ugryziona w łydkę.
Trzecia grupa zwierząt okazała się jeszcze liczniejsza, tę walkę Geralt
okupił kolejną raną. Koral zdołała ją zasklepić, ale czarodziejka wyglądała
na wyczerpaną. Wiedźmin zauważył też, że w międzyczasie zrobiło się
ciemno. Owszem, dni były teraz krótkie, ale jeszcze nie powinno
zmierzchać. Gdy powiedział o tym czarodziejce, ta tylko skinęła głową.
Gdzieś w oddali, stłumione przez padający śnieg i ścianę drzew, rozległo
się wycie. Drugie zabrzmiało znacznie bliżej. Trzecie dobiegło z kierunku,
w którym szli.
– Jest ich za dużo – wyszeptała Lytta. – Za dużo drapieżników na tak
niewielkim obszarze. Nie miałyby co jeść.
Geralt westchnął.
– Oboje zdajemy sobie sprawę z tego, że to nie są zwyczajne wilki.
Domyślam się, co za chwilę powiesz, ale musimy wracać.
– Jesteśmy już tak blisko, wiem to.
– Lytto...
Zacisnęła pięści.
– Nie zwykłam się poddawać. A już zwłaszcza u samego celu.
Geralt zaryzykował. Wyciągnął ku niej rękę, ujął między palce kosmyk
włosów czarodziejki, zlepiony zakrzepłą posoką.
– Żadne z nas nie jest tchórzem. Ale przecież żadne z nas nie jest też
głupcem.
Koral wydęła usta, ale spodziewane prychnięcie nie nadeszło. Zamiast
tego zwiesiła ramiona. Uśmiechnęła się smutno.
– Teraz chyba nadszedł i dla mnie czas, by, jak to ująłeś wcześniej, z
wielką niechęcią przyznać ci rację. Wracajmy.

Schodzili ścigani wyciem wilków, których, sądząc z odgłosów,


przybywało. Cofali się po swoich śladach przez poprzednie pobojowisko i
pierwsze, gdzie ciała drapieżników zaczęły już sztywnieć. Jednak w
miejscu, w którym spodziewali się ujrzeć skalną bramę, ślad urywał się w
gęstym lesie. Koral, choć wydawało się, że to niemożliwe, zbladła jeszcze
bardziej. Zaczęła recytować zaklęcia, które najwyraźniej okazały się
nieskuteczne. Po dłuższej chwili spojrzała na Geralta.
– Nie odważę się otworzyć stąd portalu, chyba że w ostateczności.
Masz jakiś pomysł?
– Powinniśmy poszukać schronienia na noc i może rano...
– Wątpię, by wyjście pojawiło się samo. Ale tak, musimy wypocząć.
Skoro tu zostajemy, spróbuję zamaskować naszą obecność zaklęciem.

Wiedźmin nie wiedział, czy czar Koral faktycznie zadziałał, czy też
zwierzęta się zniechęciły. Mało go to obchodziło. Grunt, że zdołali dotrzeć
do zbocza doliny i znaleźć zasypaną śniegiem jamę pod osuwiskiem
skalnym. Skryli się tam i zjedli skromny posiłek. Lytta stworzyła niewielką
kulę ciepłego, bladożółtego światła. Wyczerpało ono jednak ostatnie
zasoby jej energii – gdy światełko rozbłysło, Geralt poczuł, jak
czarodziejka wiotczeje w jego ramionach. Ogrzewał ją swoim ciepłem i
czuwał, czekając na świt, wsłuchując się w niemilknące wycie.

Rano Koral czuła się lepiej. Po zjedzeniu resztek suchego prowiantu


ponownie zbadali miejsce, gdzie kończyły się tropy. Lytta uparła się
spróbować raz jeszcze i szeptała kolejne zaklęcia, aż w pewnym
momencie z uszu i nosa pociekła jej krew. Wiedźmin zdołał
wyperswadować czarodziejce dalsze starania. Nie chcąc wracać w górę
strumienia, poszli w kierunku wskazywanym przez ich znikające ślady.
Teren się obniżał, co wyglądało obiecująco. Lytta zasugerowała nawet,
choć bez większego przekonania, że może najzwyczajniej w świecie
przypadkiem zabłądzili w inną odnogę doliny. Tak czy inaczej, musieli
zejść z gór.
Mijały kolejne godziny męczącego marszu. Wilki na razie ich nie
niepokoiły, choć od czasu do czasu słyszeli dobiegające z różnych stron
wycie. Wiatr przewiał chmury i śnieg przestał padać, za to zrobiło się
przenikliwie zimno. Gdy zatrzymali się na południowy popas, okazało się,
że Lytta ma gorączkę. W rany czarodziejki wdała się infekcja. Wiedźmin
pożałował, że większość jego specyfików nie pomoże zwykłemu
człowiekowi. Koral spróbowała ponownie rzucić leczące zaklęcie i
straciła przytomność. Po krótkim namyśle Geralt uznał, że nie ma innego
wyjścia, jak tylko zmontować prowizoryczne sanie i kontynuować
wędrówkę.
Gdy dotarł na skraj lasu, słońce wisiało już tylko o palec nad grzbietami
pochylających się nad doliną gór. Przed oczyma wiedźmina rozpostarł się
piękny widok na odległe, porośnięte ośnieżonym lasem wzgórza. W
obecnej sytuacji jednak zdecydowanie piękniejszym widokiem wydała mu
się drewniana chatynka przytulona do stoku poniżej. Z komina unosił się
dym.

Drzwi otworzyła zgarbiona staruszka okutana w kożuszek z owczej


skóry, na który narzuciła grubą chustę z ciemnoniebieskiej wełny.
Kosmyki siwych włosów otaczały okrągłą, spaloną słońcem twarz. Bystre,
ciemne oczy omiotły Geralta uważnym, lekko karcącym spojrzeniem.
Kobieta nie wydawała się być przestraszona.
– Nie lza tak łomotać – pouczyła wiedźmina babuleńka. – Jeszczem nie
ogłuchła.
– Potrzebujemy pomocy.
– To widzę. Trzeba się chyba szaleju najeść, żeby o tej porze wędrować
przez przełęcze. To istny cud, że żyjecie. Wejdźcie, proszę... panie?
– Geralt, z Rivii.
Starowinka cofnęła się w głąb sieni.
– Daleko cię zniosło od stron rodzinnych, chłopcze, oj, daleko. Wejdźcie
zatem, zagrzejcie się przy ogniu. Uta jestem, choć zwykle zwą mnie
babką.
Ciepło i zaduch panujący wewnątrz chatki sprawiły, że wiedźmin
poczuł, jak całe zmęczenie, do tej pory trzymane w ryzach wysiłkiem woli
i eliksirami, opada na niego ze zdwojoną siłą. Staruszka zaprowadziła
gościa do izby mieszkalnej i poleciła położyć nadal nieprzytomną Koral na
swoim posłaniu. Przyzwyczajenie kazało Geraltowi zlustrować
pomieszczenie. Wyglądało typowo: piec, stół przykryty lnianym obrusem,
ława do siedzenia, komoda, zasłane pierzyną i kilkoma futrami łóżko,
dwie duże malowane skrzynie. U powały zwisały pęki suszonych roślin.
Wspólnie z gospodynią zdjęli z czarodziejki przemoczoną kurtę i buty.
Staruszka odsłoniła ugryzione ramię Koral i cmokając z dezaprobatą,
obejrzała ranę. Wiedźmin zauważył jednak z ulgą, że obrzęk zniknął –
widać ostatni czar Lytty odniósł pożądany skutek.
– Coś na to zaradzim, ino ziół zaparzę – oznajmiła babka. – A na razie
ogrzejcie się, odpocznijcie.
Geralt chętnie usłuchał, zrzucił wierzchnie odzienie i usadowił się w
pobliżu pieca. Z wdzięcznością przyjął oferowany mu kubek ciepłego
mleka. Z trudem opanowywał senność. Jakaś uporczywa myśl tłukła mu
się po głowie, wciąż jednak nie potrafił ubrać jej w słowa. Przyglądał się
gospodyni, która w tym czasie krzątała się po izbie.
– Nie wystraszyliście się nieznajomego, babko.
Staruszka machnęła ręką.
– Panie, ja już jedną nogą w grobie. Gdzie mnie się tam obcych bać.
Zresztą przeciem słyszała, jak w drzwi walicie, tak człowiek w potrzebie
jeno może. I jakże takiego nie wpuścić?
– A jakby to był rabuś?
– A cóż tu rabować? – zdumiała się babka. Z koszyka obok pieca wyjęła
kilka polan i dorzuciła do ognia. W powietrzu uniósł się przyjemny, lekko
żywiczny zapach.
– Jedzenie choćby. Dla marniejszych rzeczy ludzie życie tracili.
– Ale tu ludzie spokojne. Dalej góry i lasy, gdzie kupcy nie wędrują, na
kogóż się tu zasadzać? Zresztą... Tak prawicie, panie, jakbyście żałowali,
żeście mię tu naszli. – Staruszka zaśmiała się krótko, a potem nagle
zasępiła. – Dzieci moje w doliny dawno poszły, ja nie chciałam ojcowskiej
chudoby ostawić.
– Ciężko musi być zimą.
– Ciężko, oj, ciężko – zgodziła się babka. Stękając, nalała wody ze
stojącego przy drzwiach cebrzyka do niewielkiego kociołka. Potem
postawiła naczynie na stole i ze zwisających pęczków uskubnęła parę
gałązek. Jedna z nich przykuła uwagę wiedźmina. Z trudem zebrał myśli i
raz jeszcze przyjrzał się zgromadzonym przez kobietę roślinom.
– Ale czasem kto ze wsi przyjdzie, pomoże. A i po zioła zachodzą do
mnie – ciągnęła starowinka, krusząc suche łodyżki do garnka. – Matka
mnie wyuczyła wszystkiego. Może i ja kiedy jaką dziewuszkę
przysposobię...
Uta podniosła kociołek ze stołu i nachyliła się nad piecem. Wiedźmin
chciał wstać i pomóc zawiesić go nad ogniem, ale kobieta machnęła tylko
ręką.
– Dyć poradzę sobie, jak zawdy. Siedź, chłopcze.
Po chwili Geralt poczuł intensywną woń ziół. Staruszka usiadła na
skraju łóżka i pochyliła się nad Koral. Odgarnęła z twarzy czarodziejki
splątane włosy, dotknęła ręką czoła Lytty, wymamrotała coś do siebie. Na
dłuższą chwilę zapadła cisza.
– Mówicie, babko, że ze wsi zachodzą. A wiecie może, jak do Podbrzezia
trafić? – odezwał się w końcu Geralt.
Uta drgnęła, przestraszona. Potrząsnęła głową, jakby chciała odpędzić
senność, i uśmiechnęła się dobrodusznie.
– Prosto w dół, kędy ścieżka prowadzi, a potem trza skręcić przy starej
sośnie, co podle strumienia rośnie.

Geralt poczuł, jak robi mu się niedobrze. Niejasne myśli już jakiś czas
temu skrystalizowały się we wspomnienie, stare, dawno zagrzebane,
bolesne. Próby. Ból, zmęczenie i strach. Otępiony halucynogenami umysł.
Świat gnący się, falujący na granicach pola widzenia. Co jest
rzeczywistością, a co złudzeniem? Tak jak wtedy, tak i tu, musiał wybrać. I
to musiał wybrać szybko, natychmiast, jeśli zamierzał ocalić życie. Ale
jeśli się mylił, jeśli to tylko szereg niefortunnych koincydencji, z których
wyciągnął błędne wnioski... Co ci przychodziło z prób uniknięcia
odpowiedzialności, zaszeptał złośliwy głosik w jego głowie.

Koral poruszyła się na posłaniu. Babuleńka spojrzała na czarodziejkę,


zmarszczyła brwi. Teraz albo nigdy. Geralt poderwał się na nogi,
wyszarpując miecz z pochwy. Skoczył. Ostrze weszło w pierś staruszki aż
po rękojeść. Uta uniosła twarz, na której malowało się jedynie
przerażenie. Jeżeli się mylił... Jeżeli...
Nagle z ust starej kobiety wydobył się przeraźliwy wrzask. Wiedźmiński
medalion zaczął szarpać się na łańcuszku. Niewidzialna siła poderwała
Geralta i cisnęła w tył.
Zimno opadło na niego zewsząd. Po przytulnym wnętrzu chatki nie
zostało ani śladu. Blade, mleczne światło wyłaniało z półmroku pokryte
warstwą lodu kamienne ściany. Z wysklepionego sufitu zwisały długie
sople. Zamiast na łóżku, Lytta Neyd leżała na białym, zdobionym
inskrypcjami bloku kamienia. Tuż obok, nabita na wiedźmiński miecz,
kołysała się chuda, pomarszczona postać w szarej, postrzępionej sukni.
Długie, splątane włosy opadały na twarz i ramiona kobiety. W ręku
nieznajoma ściskała niewielki sztylet. Geralt chciał od razu wstać, ale nie
potrafił się do tego zmusić. Przez chwilę po prostu siedział, dysząc ciężko.
Na kamiennej podłodze dostrzegł wywrócony metalowy kubek, z którego
wylewała się resztka białego płynu. Nagły ruch wyrwał wiedźmina z
otępienia. To czarodziejka uniosła głowę.
– Gdzie my jesteśmy? Co się stało? – Gwałtownie wciągnęła powietrze.
– Moja moc... Wróciła!
Geralt przemógł się w końcu, podniósł i pomógł Koral zejść z kamienia.
– Błądziliśmy. Straciłaś przytomność. Nie mogliśmy tam zostać.
Zrobiłem sanie i poszedłem dalej. Sądziłem, że udało mi się wydostać z
lasu, natrafiłem na chatkę starej zielarki. Tyle że to nie była chatka, a
zielarka... – Spojrzał wymownie w stronę trupa.
– To widzę. Jak udało ci się...
Nie zdążyła dokończyć. Kropla krwi, która od dłuższego czasu pęczniała
na ostrzu wiedźmińskiego miecza, oderwała się odeń i spadła,
rozbryznęła się na kamieniu. Przebudzona moc wezbrała jak fala.
Rzeźbione inskrypcje zapłonęły błękitnym blaskiem, odbite światło
zamigotało na taflach lodu. Wiedźmiński medalion drżał. Lytta
wyprostowała się, wyprężyła. Włosy czarodziejki uniosły się jak porwane
podmuchem silnego wiatru.
Kamienna komnata rozbrzmiała tysiącem głosów. Szeptały, krzyczały,
nagliły, a w tym wszystkim wybijał się jeden monotonny zaśpiew. Po
chwili dźwięki zaczęły składać się w słowa. Zdania. Opowieść o potędze,
starej mocy, zdobywanej równie starymi sposobami. Głosy śpiewały o
krwi, wypełniającej żłobienia białego głazu. O dawnych dniach i sile
czerpanej z ofiar. Obiecywały. „Możesz być, kim zechcesz” – świdrowało
w uszach Geralta. W jego myślach? Spojrzał na Lyttę i zobaczył na jej
twarzy wyraz, który miał okazję oglądać kilka dni wcześniej w zupełnie
innych okolicznościach. Jakby wyczuwając jego wzrok, czarodziejka
otworzyła oczy, w których migotał błękitny poblask mocy. Popatrzyła na
wiedźmina przytomnie, szacująco.
A potem zaśmiała się nagle. Klasnęła w dłonie i głosy umilkły.
– Za kogo ty mnie masz? – zawołała. Starła z kamienia plamkę krwi i
niebieskie światło zgasło. – Nie powinieneś wierzyć plotkom. Pomóż mi
zdjąć ją z ołtarza, bierz miecz i chodźmy stąd.

Wąski korytarz wyprowadził ich na stok góry. Była noc, czysta i zimna,
roziskrzona gwiazdami. Geralt poczuł regularne pulsowanie mocy, tak jak
wtedy, gdy zbliżali się do doliny. Lytta wskazała dłonią ukośny żleb i
zaczęła się nim wspinać. Wiedźmin podążył za nią. Po niedługim czasie
czarodziejka zatrzymała się, odwróciła i poleciła mu przytrzymać się
czegoś mocno. Nakreśliła w powietrzu kilka symboli, a potem złożyła
dłonie. Ziemia zadrżała. Ze zbocza obok oderwało się kilka ostańców i
wielki płat śniegu. Lawina pomknęła po stoku i zasypała wejście do
podziemnej świątyni. Sekundę później na niebie rozbłysły zielono-różowe
wstęgi zorzy. Potem pulsowanie magii zwolniło. Neyd odetchnęła i
wypowiedziała kolejne zaklęcie. W powietrzu przed nimi zawisnął
obwiedziony błyskami elektryczności, wypełniony ciemnością prostokąt
portalu.

Pierwszym, co Geralt zobaczył po przebudzeniu, był profil śpiącej Lytty,


pasma jej włosów rozrzuconych na poduszce, opadające ramiączko
czerwonej koszuli nocnej na wystającym spod kołdry ramieniu. Przez
chwilę myślał, że cała wyprawa była snem. Potem jednak przypomniał
sobie powrót do zamku, upragniony ciepły posiłek i to, jak Koral
namawiała, by razem udali się do łaźni, a po kąpieli zaprowadziła go do
swojej wieży. Wiedźmin czuł też ból w nodze, niewielki, za to dokładnie w
tych miejscach, gdzie, jak pamiętał, został ugryziony przez wilki. Gdy
uniósł głowę, czarodziejka otworzyła oczy.
– Gdzieś ci się spieszy? – wymruczała.
Tym razem było nieco inaczej. Mniej ekwilibrystyki, a więcej... Ciepła?
Może tak właśnie należało to nazwać.
Leżeli potem i rozmawiali. Drwa w kominku płonęły jasno, za oknami
wieży szalała zamieć. Lytta prosiła, by opowiedział jej dokładniej, co się
zdarzyło po tym, jak straciła przytomność.
– Kimkolwiek była ta kobieta, była bardzo silna. Skąd wiedziałeś?
– Szczegóły. Poczęstowała mnie mlekiem. Pamiętałem, że obok chatki
nie było żadnej obórki ani szałasu, więc musiałaby trzymać zwierzęta w
drugiej izbie. A nie poczułem ich zapachu. Potem zioła. Niektóre z tych,
jakie zobaczyłem, w ogóle nie rosną w tych stronach. I wreszcie
twierdziła, że do Podbrzezia wystarczyło zejść doliną. Ta jednak otwierała
się na wschód.
Koral kiwnęła głową i zamyśliła się.
– To jednak dość wątłe przesłanki. Mogło być więcej wiosek o takiej
nazwie.
– Cieszę się, że się nie pomyliłem.
Lytta spojrzała na Geralta, w jej oczach czaiło się niezadane pytanie.
Wiedźmin ledwo dostrzegalnie przytaknął.
– Dziękuję, że mnie tam nie zostawiłeś.
– Nie mam takiego zwyczaju.
Milczeli przez dłuższą chwilę.
– Obiecywano ci moc. Wiele mocy – odezwał się wreszcie wiedźmin.
Koral wzruszyła ramionami.
– Obiecywano. Grożono. Ostrzegano, że nadejdzie dzień, w którym ta
magia zadecyduje o moim życiu lub śmierci. Może być i tak. A może to
wszystko kłamstwa. W końcu, kimkolwiek była ta kobieta, nie zasłynęła
jako potężna czarodziejka, tylko została w górach. Żywot etatowej
karmicielki kamienia nie wydaje mi się zbyt ciekawy. – Lytta uniosła się
na łokciu. – Ty też słyszałeś głosy, Biały Wilku.
Geralt uśmiechnął się gorzko.
– Chciałabyś wiedzieć, czego może pragnąć wiedźmin?
– Nie muszę chcieć. Słyszę echa twoich myśli. Podaj mi rękę, to coś ci
pokażę.
Spełnił jej prośbę. Lytta skupiła się, wypowiedziała kilka dźwięcznych
fraz. Nad ich splecionymi dłońmi zamajaczył obraz. Mężczyzna w jasnej,
długiej szacie z samodziału. Wysoki, może nie gruby, lecz chudy także nie.
Twarz, za młodu najpewniej pociągła, teraz zaokrągliła się nieco.
Spojrzenie szarych oczu było łagodne, może odrobinę znudzone.
Mężczyzna miał długie ciemnoblond włosy i rozczochraną brodę. Na
piersi nosił naszyjnik z kory i piór, w dłoni trzymał kostur. Lytta mlasnęła
językiem.
– Jak się okazuje, największe szanse miałeś na to, by zostać druidem.
Jak się sobie podobasz?
W tym samym momencie obok mężczyzny pojawiła się druga postać,
zjawiskowo piękna kobieta w misternie zdobionej sukni z bordowego
aksamitu. Po kilku sekundach obraz się rozmył. Wiedźmin zrozumiał, na
kogo patrzył.
– Teraz mi nie uwierzysz, co? – zaśmiała się Lytta. Zaraz jednak
spoważniała. – Wiem, co o nas mówią. Myślisz, że tylko brzydkie i kalekie
dzieci bywają niechciane?
Nie dodała nic więcej. Ale też nie musiała.
– W takim razie, dlaczego miałabyś...
– Zamierzałam zająć się polityką, a taki wygląd pomagałby mi tylko w
pewnych okolicznościach. Pomyśl. Mężczyźni nie traktują pięknych
kobiet poważnie. To dla nich tylko trofea. Od czasu do czasu ktoś może
się zorientować, że piękność ma także rozum, a to z kolei ich przeraża. W
innych zaś kobietach taka uroda wzbudza atawistyczną wręcz nienawiść.
Chciałam doradzać książętom i królom. Do tego nie mogłam się ciągle
opędzać od niechcianych zalotników oraz intrygantek planujących
usunąć mnie z widoku. Potrzebowałam urody, która stwarza dystans.
– Mimo to...
– Kwestia priorytetów. W każdym razie to był mój wybór i żałuję go
tylko czasami. Ty też nie powinieneś nadmiernie roztkliwiać się nad
przeszłością.
Popatrzyła na niego znacząco.
– Zwłaszcza kiedy teraźniejszość okazuje się tak przyjemna.

– Śpij, Biały Wilku – wyszeptała Koral, dotykając skroni wiedźmina


opuszkami palców. – Śpij, śnij i zapominaj. Ufam ci, że nie wróciłbyś do
doliny, ale w twoich myślach czyta się zbyt łatwo, a moi konfratrzy mogą
nie mieć skrupułów. Niech więc zostanę dla ciebie przelotnym
romansem, miłym wspomnieniem. – Usta czarodziejki wykrzywił
ironiczny grymas. – Myśl, że znalazłeś się w lochu, bo pragnęłam potem
spędzić z tobą jakże upojny tydzień. Ale, oczywiście, za żadne skarby bym
się do tego nie przyznała, a ty nie pytałeś, żeby mnie nie zniechęcać. Cóż,
kobiety mają fanaberie. A mężczyźni są próżni. Może kiedyś spojrzę w
przeszłość, by odczytać niewybrane drogi i zobaczyć, co mogło się stać
między nami dwojgiem.

Od tamtej pory nie miała okazji go spotkać. Pewnie tak było lepiej.

Zbudziły ją bębny i trąbki. Zabawne, jak krótkie wydały się Koral dni
poprzedzające bitwę. Jak nagły ten świt powleczony szronem. Już czas.
Tutaj i teraz.
Nad strumieniem, który Koral mijała, jadąc do pozostałych magów,
pochylała się ciemnowłosa kobieta. Usłyszawszy stukot kopyt, uniosła
wzrok i zmierzyła Lyttę spojrzeniem pełnym namysłu. Czarodziejka
również przyjrzała się nieznajomej. Zmrużyła oczy, gdy wydało jej się, że z
koniuszków palców kobiety zamiast kropel wody spływa krew. Jednak
nie, to chyba tylko gra światła. Typ urody, a może sylwetka czarnowłosej
przywołały na wpół zatarte wspomnienie z dzieciństwa. Odepchnęła je od
siebie, to nie był czas na czcze rozważania. A może odwrotnie, czas był ku
temu idealny? Neyd pomyślała, że wszyscy najprawdopodobniej sądzą, że
przybyła pod Sodden z patriotyzmu lub poczucia obowiązku względem
swojego króla. A tymczasem znalazła się tutaj po to, żeby takie jak ona nie
musiały się rodzić.
Dowódca jednego z oddziałów kawalerii zmierzył krytycznym
spojrzeniem strój Lytty, czerwone pióra na kapeluszu i czerwone rękawy
kaftana, wystające spod kolczugi. Mężczyzna wskazał dłonią na ścielącą
się po równinie czerń.
– Ich magowie mają więcej rozsądku. Może jeszcze rozwiniecie
sztandar, żeby łatwiej było w was trafić?
Jego słowa niespodziewanie rozbawiły czarodziejkę. Nagle poczuła się
dziwnie lekka. Roześmiała się perliście, pstryknęła palcami i nad jej głową
załopotał proporzec z herbem. Dwa czarne kruki, jeden na białym, drugi
na czerwonym polu, przekreślone ukośną belką, oznaczającą
pochodzenie z nieprawego łoża. Kątem oka dostrzegła zdumienie na
twarzach niektórych arystokratów i kolegów po fachu. Zaśmiała się raz
jeszcze i uniosła dłoń, wokół której zakwitły języki płomieni.
– Niechaj więc próbują.
Sobiesław Kolanowski

Ironia losu
Dla mojego taty, Jerzego,
który wiele lat temu podsunął mi pod
nos Ostatnie życzenie
Schronił się pod głębokim okapem ze strzechy, w bezpiecznej odległości
od gospody. Wystarczająco blisko, by dokładnie widzieć wejście,
wszystkich wchodzących i wychodzących, równocześnie dość daleko, by
Tamra nie mogła wyczuć jego obecności. Tyle że nawet ten solidnie
przewieszony okap nie był w stanie uchronić go przed deszczem.
Przemoczony do samych gaci, wciąż przyjmował na siebie kolejne porcje
wody, strumieniami lejącej się z nieba i ciskanej podmuchami wiatru we
wszystkich możliwych kierunkach. Palce drętwiały mu z zimna i miały
szansę kompletnie zesztywnieć, zanim dojdzie do walki. To dlatego
upierała się, żeby z nią nie przychodził, przez tę cholerną pogodę?
Przecież wiedziała, że on woli być tutaj, że musi, by mieć pewność, czy
temu dziwadłu nie przyjdzie do łba nic durnego, nie rzuci się na nią z
mieczem. Nie wiedzieli, czy Tamra poradzi sobie z nim sama...
Na szczęście chyba nic złego się jeszcze nie stało. Chyba, bo okna
gospody były kompletnie zaparowane, zresztą deszcz siekł tak gęsto, że
jego strugi tworzyły smużystą zasłonę, przez którą niewiele było widać.
Ale światło spokojnie bije z wnętrza, nie słychać krzyków, nikt w panice
nie ucieka. Więc jednak nic się nie dzieje. Jeszcze. Pewnie weszła tam,
namierzyła go w ciemnym kącie pod ścianą i podchodząc bliżej, rzuciła
tym swoim ciętym języczkiem coś typu...

– Jest szansa, że pogadamy, zanim mnie zasieczesz?


Nie podniósł wzroku, pozornie nawet nie drgnął. Ale gdy się zbliżała,
widziała, jak jego lewa dłoń błyskawicznie przeskakuje na rękojeść
leżącego obok miecza. Dlatego zatrzymała się w bezpiecznej odległości
od stołu, za którym siedział. Tak, by nie zdołał jej sięgnąć nawet
pchnięciem z wyciągniętej ręki.
– To zależy, kim jesteś – wycedził po chwili ciszy, najwyraźniej nie
mając ochoty czekać, aż dziewczyna sama zdecyduje się kontynuować. W
jego głosie było coś zdolnego zmrozić krew w żyłach.
– Zwykłą dziwką – odparła, każdą drobiną ciała udając spokój i
pewność siebie. – Bo zdaje się, że aktualnie tak nazywacie latawice...
Znów nastąpiła chwila ciszy.
– Może ja nie wierzę w latawce? – syknął.
– Dzisiaj czy w ogóle? Bo pierwsze mnie mało interesuje, drugiemu nie
dam wiary. To dopiero byłaby ironia losu! Wiedźmin, który nie wierzy w
to, co zabija! Bo przecież jesteś wiedźminem. Jeśli twój medalion zaraz się
nie uspokoi, postrąca całe jadło z blatu. A nie chciałabym rozwścieczyć
cię z równie błahego powodu. Więc nie pieprzmy po próżnicy, proszę.
Znów niemal niedostrzegalny gest, choć tym razem powolny. Ręka
odsunęła się od miecza. Dziewczyna odetchnęła z ulgą, w ostatniej chwili
opanowując swój odruch na tyle, by miał szansę pozostać
niezauważonym.
– Szczekasz raczej jak szczenię wilkołaka – odpowiedział. – Nie
wiedziałem, że latawce bywają tak wygadane.
Podniósł wzrok. Dopiero teraz na nią spojrzał. I spojrzenie to wywołało
przeszywający dreszcz, którego w żaden sposób nie zdołała zamaskować.
Od kiedy zdecydowała się zbliżyć do tego człowieka, czy czymkolwiek on
był, nade wszystko próbowała opanować strach, ukryć przerażenie, jakie
w niej budził, równocześnie zachowując gotowość, by w każdej chwili
odpowiedzieć na jego ewentualny atak. Nie było to łatwe zadanie. Do
tego stopnia koncentrowała się na każdym geście jego i własnym, że nie
potrafiłaby nawet powtórzyć, co przed chwilą mówiła.
Wiele słyszała o wiedźminach. Raczej od ludzi, bo ci z jej braci, którzy
mieli nieprzyjemność spotkać się z tymi odmieńcami, nikomu niczego już
później nie zdołali opowiedzieć. Słyszała o ich niezwykłej szybkości,
precyzji w zadawaniu śmiertelnych cięć, umiejętności rzucania zaklęć.
Wiedziała, że zabijanie latawców i szeregu innych demonów czy mutacji
jest dla nich chlebem powszednim, profesją. Wiedziała, że i ludzie omijają
ich szerokim łukiem, podobnie niektórzy z Wiedzących. A ten tu nawet
wśród wiedźminów cieszył się złą sławą.
Na szczęście odjął rękę od miecza. I choć wzdrygnięcie pod wpływem
spojrzenia zmutowanych oczu z pewnością nie umknęło jego uwadze,
dało się wyczuć, że napięcie nieco zelżało. Musiała to wykorzystać,
kontynuując odgrywanie swojej roli. Bo jego spojrzenie mogło
równocześnie okazać się słabością – doskonale przecież znała swoje
atuty, przez długie lata obserwowała z ukrycia kobiety, te zwyczajnie
żywe, przyglądając się, jak zniewalają mężczyzn. Modyfikowała więc swój
wygląd, by zbliżyć go do dość uniwersalnie pojętego ideału. I miała
prawo być dumna z efektów swojej pracy. Przesadnie nabrała powietrza
w płuca, pozwalając, by piersi uniosły się zauważalnie. Pokrywające
głęboki dekolt krople deszczu rozbłysły w świetle pochodni.
– Tak dużo wiesz o latawcach? – zagadnęła zaczepnie.
– Rzadko widuję was w... takiej postaci.
Jego głos się załamał. Wzrok dłużej, niż powinien, zatrzymał na
jędrnych półkulach pomiędzy szyją a początkiem koszuli; najwyraźniej
plan się powiódł. Wiedźmin nie wiedźmin – całe szczęście samiec zawsze
pozostanie samcem. A kobieta – kobietą. Więc taka reakcja nie mogła nie
wywołać błysku satysfakcji w jej oku.
– W takim razie możesz się napatrzeć do woli – powiedziała łaskawie. –
Ale wpierw zaproponuj, żebym usiadła. Stojąc ci nad głową, wyglądam,
jakbym przyszła tu suszyć głowę niewiernemu kochankowi.
Wiedźmin niechętnie odwrócił od niej wzrok. Trudno odgadnąć, czy
dlatego, że widok tej kobiety musiał sprawiać zdrowemu facetowi frajdę,
czy może dlatego, że nie ufał demonowi wystarczająco, by spuścić go z
oczu. Ale mimo iż w ogólnie panującym wokół karczemnym gwarze nikt
nie mógł słyszeć tych słów, ich rozmowa rzeczywiście ściągnęła uwagę
kilku podchmielonych gości. I też trudno było odgadnąć, czy to dlatego,
że rzadko widywano tu piękną kobietę stojącą nad siepaczem o dość
paskudnym wyrazie twarzy, czy wyłącznie z powodu nieprzeciętnej
urody tej kobiety. Z całą pewnością niejeden z obserwujących
zaryzykowałby starcie z wiedźminem, byleby jej zaimponować. A on
bardzo nie chciał tego wieczora zwracać na siebie niczyjej uwagi,
szczególnie lejąc klingą na płask tyłki napalonych naiwniaków. Chciał
odpocząć w spokoju, przeczekać tę diabelską burzę i skoro świt opuścić
miasto. I choć spokój najwyraźniej mógł już odłożyć w sferę
niespełnionych marzeń, to nadal nie miał ochoty prowokować
potencjalnych zalotników. Inna kwestia, że jego dotychczasowe kontakty
z latawcami dalekie były od konwersacji przy stole. W ogóle wszystko,
czego uczono go o latawcach w Kaer Morhen, było od tego dalekie.
Gdyby nie fakt, iż słyszał, że te demony z powodzeniem przyjmują ludzką
postać (słyszał – nigdy nie widział), gdyby nie drżenie medalionu na szyi,
uznałby słowa nieznajomej za podłego sortu żart. Czuł jednak, że nie ma
w tym żadnej sztuczki. Niemniej, gdyby przyszła tu z nim walczyć, dawno
już pół gospody leżałoby w zalewanych deszczem gruzach, grzebiących
niezliczone trupy.
Pozostawało tylko pytanie, czego od niego chciała? Niechętnie, bardzo
niechętnie wskazał dziewczynie miejsce na ławie naprzeciw siebie. I nie
zamierzał zmieniać okrutnego wyrazu gęby.

Cholera jasna, żeby chociaż z nieba zaczęły walić pioruny. Poczułby się
wtedy bezpieczniej, pewniej, przynajmniej jedno zagrożenie miałby z
głowy. Ale nie, tylko leje równo jak z cebra i nie widać nadziei na
poprawę. Po prawdzie nie widać praktycznie nic. Ile by oddał, żeby móc
podejść bliżej, podejrzeć, co dzieje się wewnątrz. Okna zaparowane, ale
może coś zdołałby zobaczyć. Tyle że wtedy ona bezbłędnie wyczuje jego
obecność, jak zawsze. I trudno przewidzieć, co byłoby gorsze w takiej
chwili – reakcja wiedźmina, który jak zwierzę odbierze rosnące w niej
napięcie jako przejaw agresji, czy wściekłość samej Tamry.
Chwilę trwało, zanim zrozumiał, że nie zdoła dotrzymać danego jej
słowa, nie wysiedzi w ciasnocie, bezczynnie czekając na jej powrót. Nie,
kiedy ona stoi twarzą w twarz z najbardziej naturalnym ze swoich
wrogów. Fakt, jeśli prawdą jest, co powiadają o wiedźminach, w starciu z
nim nie miałby żadnych szans, ale może gdyby ten odmieniec
rzeczywiście zaatakował Tamrę, a ona pokazałaby, co potrafi (przecież
widział ostatnio, zanim stracił przytomność), może wtedy zdołałby jakoś
pomóc, ot, choćby na chwilę odwróciłby jego uwagę, dając dziewczynie
czyste pole do ataku. W końcu nie walczył tak zupełnie źle.
Tymczasem było zupełnie spokojnie. A przecież dotarła do karczmy już
jakiś czas temu. Czyżby ten szaleńczy plan naprawdę się powiódł? Zaraza
by to wszystko. Nic go tak nie dobijało jak niepewność. I bezradność.
Dlaczego to tyle trwa? Jakby czas zatrzymał się w miejscu. Tamra siedzi z
nim spokojnie przy stole, a on jeszcze spokojniej mówi...

– Skróćmy to. – Na myśl przychodziło mu coraz więcej obrazów z


dotychczasowych spotkań z latawcami. Spotkań, z których nierzadko
ledwie uchodził z życiem. Przypominał sobie, co latawce potrafiły zrobić
zwykłym ludziom, nieszczęśnikom bez wiedźmińskiego przygotowania. –
Wyjaśnij mi, dlaczego nie miałbym cię od razu zabić?
– Bo chcesz się na mnie napatrzeć – odparła, niesiona chwilową
przewagą. Geralt odpowiedział jednak spojrzeniem, które wybiło jej z
głowy dalsze tego typu gierki. Najwyraźniej żarty skończyły się jeszcze
szybciej, niż się zaczęły. Naprędce więc dodała, już całkiem serio: – Poza
tym nie chcesz przypadkowych ofiar. Nawet jeśli masz pewność, że mnie
pokonasz, musisz wiedzieć, że zanim ci się to uda, rozpętam tu piekło. I
nie będę ani ostrożna, ani delikatna. Na szczęście najwyraźniej ostatnio
nie narzekałeś na brak wrażeń, a w głowie ci tylko spokojny wieczór w
tym przybytku. Ciepła strawa, ciężkie wino, miecz odłożony na bok...
Tylko dlatego odważyłam się podejść. Zważ: podejść, a nie zaatakować –
podkreśliła.
– Co z pewnością zagwarantuje mi spokojny wieczór w tym przybytku...
– wycedził, dopijając zawartość kufla. Łupnął nim o blat, gdzieś na
granicy rezygnacji i złości. Pewnie byłoby to jedno i drugie, gdyby nie
miała do czynienia z pozbawionym emocji mutantem. A jednak rozmowa
znów miała szansę stać się rozmową, nie zaś pełnym napięcia
wyczekiwaniem na atak.
– Nie – odparła szczerze. – Spokoju zagwarantować ci nie mogę. Ale
szybko zorientujesz się, że skoro los rzucił nas w to samo miejsce, w tym
samym czasie, na chwilę odprężenia i tak nie mogłeś liczyć. Póki co, choć
po wystawności twej wieczerzy wnoszę, że zarąbałeś ostatnio jakiegoś
niepospolitego stwora, pozwól mi zaproponować ci kolejny dzban wina.
Sama też chętnie wypiję.
Nie czekając odpowiedzi, wstała i odeszła do szynkwasu, by złożyć
zamówienie. Odprowadził ją wzrokiem, koncentrując się na jej
rozkołysanych biodrach. Potem oparł głowę o ścianę za plecami i
wypuścił z ust brzydkie przekleństwo. Jakoś nie zaskoczyła go informacja,
że po raz kolejny, miast wypoczynku, przeznaczenie pcha go ku czemuś
innemu, jeszcze nieznanemu. Ale że coś takiego może rozpocząć wino
spijane z nieludzko atrakcyjną latawicą, nie podpowiedziałyby mu nawet
najśmielsze przypuszczenia. Patrzył na nią tępo, gdy wróciła do stołu z
obiecanym dzbanem w jednej i dodatkowym kuflem w drugiej ręce.
Usiadła, napełniła naczynia. Wzniosła swoje na znak toastu, ale wiedźmin
ani drgnął. Po chwili wahania wypiła łapczywie kilka haustów.
– Geralt. Geralt z Rivii, tak? Zwany też Białym Wilkiem? – zagadnęła
retorycznie. – Mnie zowią Tamra.
– Jak mnie tu znalazłaś? – zapytał beznamiętnie.
– Obawiam się, że zawiodę twoje ego. Nie szukałam konkretnie ciebie,
ale kogokolwiek. Dowiedziałam się, że w mieście przebywa aktualnie
jeden wiedźmin i jedna czarownica. Z czarownicami nie gadam, więc
zasięgnęłam języka i przylazłam tutaj. Łatwo cię zlokalizować przez te
śmiesznie białe włosy. Imię zdradził mi karczmarz. Ot, zwykły zbieg
okoliczności.
– Może nie wierzę w zbiegi okoliczności?
– Może to nawet lepiej – odpowiedziała i znów zwilżyła usta winem.
Mężczyzna naprzeciw wciąż siedział bez ruchu, przyglądając jej się
oczami pełnymi chłodu. Uznała, że czas najwyższy nawiązać do tego, po
co przyszła. – Powiedz, Geralt, słyszałeś może o udomowionych
latawcach? Wbrew obiegowej opinii niektórych z nas nie bawi latanie z
lodowatym wiatrem i gnębienie zabobonnych wieśniaków. Żyjemy wśród
ludzi, z nimi. Pomagamy sobie wzajemnie.
– Słyszałem – przerwał jej, nagle nad wyraz pobudzony. Pochylił się nad
stołem, łokcie opierając o blat. – Kilka tygodni temu mijałem pewną
wioskę. A w niej to, co zostało z domostwa, w którym gospodarz podał
takiemu „udomowionemu” latawcowi zbyt gorącą kaszę. Muszę przyznać,
że już resztki chaty robiły wrażenie. Ale żałuj, że nie widziałaś tych
zabobonnych wieśniaków, mających nieszczęście przebywać wtedy
wewnątrz. Pochowano ich we wspólnej mogile, bo z wydobytych
szczątków rodziny nie zdołały skompletować ciał swoich bliskich.
– Latawica. Nie latawiec! – skorygowała ostro, a w jej oczach coś
zaiskrzyło. Tym razem to Tamra mówiła przez zaciśnięte zęby. – I nie było
żadnej zbyt gorącej kaszy, bo to ona gotowała w tym domu. Wiesz, jak
było? Przyjęła zaloty gospodarza, a po pół roku wspólnego mieszkania, w
przypływie czułości i zaufania, postanowiła zdradzić mu, kim jest
naprawdę. Kmiotek uznał to za skazę na swoim szemranym honorze.
Zwołał trzech kumpli, niby na popijawę, w rzeczywistości jednak mieli
pomóc rozprawić się z demonem. Ale rozochoceni piwem i jej wyglądem
wymyślili, że zanim ją zabiją, sprawdzą, co dzieje się z latawicą, gdy ją
gwałcić rozżarzonymi drwami. Wiesz, że pozwoliła im się nawet złapać i
rozebrać? Bo tak bardzo kochała tego gnojka, że do końca nie mogła
uwierzyć w to, co się dzieje.
Przez moment przewiercali się nawzajem spojrzeniami. I był to
moment niebezpiecznie długi. W końcu wiedźmin powolnym ruchem na
powrót odchylił się pod ścianę, po drodze zgarniając z blatu pełen kufel.
Wypił kilka łyków, cały czas nie spuszczając Tamry z oczu. Ona
tymczasem odetchnęła głęboko, by nieco ochłonąć.
– Ale jeśli nie wiedziałeś, że to latawica – dokończyła – znaczy, że jej nie
dopadłeś. Na szczęście.
– Jeśli nie wiedziałaś, czy ją dopadłem, znaczy, że to nie byłaś ty –
odparł. – Na szczęście.
Wciąż lustrował ją wzrokiem. Przynajmniej tyle z niej, ile wystawało
powyżej stołu. Fakt, że siedząca naprzeciw kobieta w rzeczywistości była
latawcem, budził w nim wewnętrzny konflikt. Latawcem w jednej ze
swoich możliwych, a jednak nigdy wcześniej przez niego nie widzianych
postaci... Co innego wiedzieć o możliwości, co innego zobaczyć na
własne oczy. Szczególnie po kilku starciach z tymi pierzastymi,
niebezpiecznymi, acz – zdawać by się mogło – niezbyt rozumnymi
demonami powietrza. Tamra była inna. Była czymś więcej, czymś
znacznie lepiej przystosowanym do przetrwania w świecie, w którym dla
bestii i odmieńców pozostawało coraz mniej miejsca. Wypił jeszcze
trochę wina. Smakowało lepiej od tego, które mu podał karczmarz. A
przecież prosił o najlepsze, jakie mają.
– Więc teraz zapewne powiesz mi, że jesteś jedną z tych
udomowionych. Zupełnie niewinnych.
– Zapewne – potwierdziła, pozwalając odpocząć nieznośnie napiętym
dotychczas mięśniom.

Zdaje się, że ulewa nieco zelżała. Choć krople deszczu (krople, już nie
strugi) zacinały coraz mocniej, coraz częściej zmieniając kierunek. To
wiatr. Przybierał na sile. Chorągwie przy baszcie hałasowały jak stado
lelków, słoma sypała się z dachów. Zły omen. Wraz z wiatrem przychodzili
oni. Więc jeśli nie jest to tylko kolejny tego wieczora wybryk natury,
lodowaty deszcz i wiedźmin razem wzięci mogą okazać się błahostką w
porównaniu z tym, co nadejdzie.
Dotychczas był przemarznięty, wściekły i zaniepokojony tym, że nie
może towarzyszyć Tamrze. Ale dopiero teraz zaczęło ogarniać go
przerażenie. Coraz rzadziej próbował przeniknąć wzrokiem okna
karczmy, coraz częściej wytykał nos spod okapu, starając się spojrzeć w
górę. Ale deszcz wciąż nie zelżał wystarczająco, by pozwolić na
podglądanie nieba. Hałas się nasilał. Skrzypiały targane wiatrem szyldy,
konie coraz głośniej rżały w stajniach. Tylko psy milczały. Pewnie
pochowały nosy pod dery, żeby przespać ten koszmar. Powinien uznać to
za przypadek, zwykły naturalny wiatr. Niemożliwe przecież, żeby
Margach tak szybko ich odnalazł. A jednak coś, jakieś wewnętrzne
przeczucie biło w nim na alarm.
Z karczmy wyszło dwóch rosłych mieszczan, którzy musieli
przytrzymać drzwi, by wiatr ich nie wyrwał. Trwało to jednak zbyt
krótko, by udało mu się dojrzeć cokolwiek w chwilowo widocznym
wnętrzu. Cofnął głowę i skrył się za rogiem. Wolał nie ściągać na siebie
uwagi podpitych jegomościów, którzy, przeklinając pogodę, zbliżali się do
niego. Jeden rozsupłał spodnie i zaczął szczać na ścianę za narożnikiem,
tuż przy nim. Gdy skończył, minęli go na wyciągnięcie ręki, nawet go nie
zauważając w tych ciemnościach. Uspokoił się nieco, uświadamiając
sobie, że w ten absurdalny wieczór tuż obok toczy się normalne życie
normalnych ludzi. Najwyraźniej również w karczmie, gdzie mimo deszczu
i wiatru (a może właśnie przez nie) ludzie pili, jak to często zwykli robić, i
rozmawiali ze sobą. Zresztą nie tylko ludzie.

– ...Chociaż nie zawsze tak było. Nie zawsze byłam niewinna. Zrobiłam
wiele okrutnych rzeczy. Ale nie próbuj mnie oceniać, wiedźminie, jeśli nie
wiesz, jak to jest rozpocząć żywot w błocie, z dala od rodziców,
kogokolwiek, kto mógłby obdarzyć cię elementarną opieką. Jedyne, co
wtedy masz do dyspozycji, to zwierzęcy instynkt przetrwania. Za wszelką
cenę. Wiedziałeś, że my, w przeciwieństwie do zwykłych ludzi,
pamiętamy wszystko? Rozumiesz, Geralt? Wszystko. Nie tylko tyle, ile i jak
mamy ochotę pamiętać. Nieważne. To minęło. Z wiekiem, tym razem już
podobnie do niektórych ludzi, rodziła się we mnie świadomość. Coraz
więcej empatii i pojmowania rzeczywistości. Aż w końcu, jak wielu moich
braci, pojęłam, że dzięki możliwości zmiany postaci mogę zamieszkać
wśród żywych, być jak oni. I tak się poukładało, że szybko trafiłam na
człowieka, z którym chciałam żyć.
Wiedźmin skubnął spory kawałek dziczego udźca. Przeżuł bez
pośpiechu i popił winem. Dziewczyna obawiała się, że zasypie ją teraz
serią pytań, na które w tej akurat chwili nie miała czasu ani ochoty
odpowiadać. Ale jego reakcja była znacznie prostsza.
– Mniemam, że historia ma ciąg dalszy? – skonstatował.
– Niestety. Długo i szczęśliwie żyje się tylko w zdaniach kończących
bajdy dla rozpieszczonych dwórek. W rzeczywistości to albo długo, albo
szczęśliwie. A widzisz, ja z Wiltem, bo tak mu na imię, byłam szczęśliwa. I
nawet trwało to kilka lat. Problem w tym, wiedźminie, że latawce, które
nigdy nie wyrosły z hulania po polach, przybierania atrakcyjnego
wyglądu, by zbałamucić i porzucić lub nawet zabić naiwnych ludzi, które
nie chcą tworzyć więzi, natomiast bardzo lubią narzucać swoją jedynie
słuszną wolę i udowadniać swoją wyższość na każdym kroku, uznają
takich jak ja za zdrajców i odszczepieńców. A jedną z ich ulubionych
rozrywek jest odnajdywanie nas po wsiach i wymierzanie przykładnej
kary. Bardzo paskudnej, możesz mi wierzyć. Więc pewnej wietrznej nocy
odnalazł nas niejaki Margach wraz ze swoją ulubioną towarzyszką. Jak się
pewnie domyślasz, racjonalna rozmowa nie wchodziła w rachubę. Pech
chce, że Margach jest równie okrutnym, co potężnym latawcem. Krążą
pogłoski, że jednym z najpotężniejszych, a nasłuchać się tego można, bo
drań prowadzi coś w rodzaj prywatnej kampanii przeciw takim jak ja,
równocześnie zyskując coraz większy poklask u dzikich latawców i w ten
sposób budując wśród nich pozycję lidera. Niemniej tamtej nocy
wydarzenia nie potoczyły się po jego myśli. W naszej małej, powiedzmy,
sprzeczce nie ucierpiałam ani ja, ani Wilt. Za to zginęła ulubienica
Margacha. Problem w tym, że to był zwykły przypadek, ja zaś nie zdołam
pokonać tego demona w kolejnym starciu. Więc od tego czasu uciekamy,
a on podąża za nami, bo poprzysiągł na moich oczach rozszarpać Wilta.
Dlatego przyszłam do ciebie prosić o pomoc, bo jakby nie patrzeć,
trudnisz się zabijaniem potworów. A jeden z najwredniejszych, jakiego
będziesz miał okazję spotkać, zjawi się tu wkrótce, w pogoni za mną. I
wierz mi, że stanowi zagrożenie dla wszystkiego i wszystkich, którzy
staną mu na drodze.
Milczał dłuższą chwilę, znowu wpatrując się w jej oczy koloru
czekolady. Trochę zawiodła go ta prymitywna opowiastka, w którą
zresztą kompletnie nie uwierzył. No, może poza fragmentami o
okrucieństwie latawców.
– A jeśli ja w rzyci mam porachunki między wami, latawcami? –
wycedził, niemal rozbawiony. – W dodatku nie jestem dość romantyczny,
by przejąć się losem twojego kochasia, jak mu tam było...?
Znów pochyliła się nad stołem, ruchem tak szybkim, że ledwie zdążył
go zauważyć. Źrenice czekoladowych oczu pojaśniały i rozmyły się jak
wir powietrza. Najwyraźniej nie było jej do śmiechu.
– Nie jestem dość żywa, by kochać, więc to nie historia romantyczna –
wycedziła przez zaciśnięte zęby. – A ty głupi jesteś i tyle. Naprawdę nie
pojmujesz? Kiedy zjawi się Margach, nikt w promieniu mili nie będzie
bezpieczny. On tu wpadnie w morderczym szale, a ja nie będę się
przejmować postronnymi ofiarami, jeśli dzięki temu zdołam uratować
Wilta. Zaryzykujesz życie mieszkańców tego miasta?
Wiedźmin opróżnił swój kufel i natychmiast uzupełnił jego zawartość.
Na jego twarzy pojawił się bardzo brzydki uśmiech.
– Przyjmijmy, że chcę ci uwierzyć – stwierdził, ubawiony. – Nie dość
żywa, by kochać, a jednak gotowa poświęcić dziesiątki niewinnych ludzi
dla ratowania swojego chłopa?
Spuściła wzrok. Również jej emocje opadły.
– To nie historia romantyczna – powtórzyła ciszej. – Wilt nie jest moim
kochankiem, tylko... rodzonym bratem. Konkretnie bratem bliźniakiem.
Tyle że akurat on miał dość szczęścia, by urodzić się żywym i nie
wylądować w rynsztoku.
Ostatni łyk wina zatrzymał się w gardle wiedźmina. Odstawił kufel, a z
jego twarzy zniknął szyderczy uśmiech.
– Bratem latawicy?
– Tak. Choć nie ma o tym bladego pojęcia. Wie, kim jestem, w sensie, że
niezupełnie człowiekiem. Ale nie domyśla się, że jesteśmy rodzeństwem. Z
pewnych względów nie mogłam mu tego powiedzieć, nie chciałam. Jak
większość latawców, łatwo zlokalizowałam swoją rodzinę. Jednak nie po
to, by się zemścić za dzień swoich urodzin, ale z potrzeby posiadania
kogoś bliskiego. Obserwowałam ich przez lata, trzymając bezpieczny
dystans, bo moje uczucia do rodziców nie były tak jednoznaczne, jak w
przypadku brata. A kiedy rodzice umarli, uznałam, że to dobry moment,
by ten dystans znikł. Wkroczyłam w życie Wilta z nadzieją na odzyskanie
rodziny, której nigdy nie miałam. Tyle że najwyraźniej mieć nie
powinnam. Jak na ironię, właśnie to okazało się naszym przekleństwem.
Po krótkim okresie sielanki wszystko zaczęło układać się nie tak.
Najpierw Wilt zakochał się we mnie do nieprzytomności. Na szczęście
uszanował mój opór, nie zadając zbyt wielu pytań. Zapewne zrzucił to na
kanwę mojej odmienności. A gdy tylko uporaliśmy się z tym tematem,
nauczyliśmy żyć dalej, niemal natychmiast stał się celem numer jeden
Margacha. Przeze mnie. Teraz wiem, jak wielkim błędem było moje
pojawienie się w jego życiu. Ale po prawdzie potrzebowałam go bardziej,
niż on mnie. Nie cofnę czasu. Mogę jednak zadbać o to, by wyszedł z tego
cało. I mógł normalnie żyć. Dlatego muszę go ochronić. Ot, taka prosta
historia.
– Szkoda – odparł, tym razem jednak wyraźnie zamyślony. – Odrobina
romantyzmu nadałaby tej opowieści duszę.
– Bo historia o życiu, śmierci, popełnianych błędach i zemście nikomu
już nie wystarczy? A przynajmniej nie steranemu życiem wiedźminowi?
To chcesz mi powiedzieć, Geralt?
– Chcę powiedzieć, że na proste historie są proste rozwiązania. Jeśli za
chwilę cię zabiję, zemsta Margacha straci sens. Twój brat będzie
bezpieczny po kres żywota. I po sprawie.
Mówiąc to, nie uśmiechał się. Ale też dalekie były te słowa od obietnicy,
a tym bardziej groźby. Ciekawiła go reakcja dziewczyny. Wiedziała o tym i
nie pozwoliła, by po raz kolejny poczuł się zawiedziony.
– Teoretycznie masz rację – przyznała ze stoickim spokojem. – Tylko że
moja śmierć nie zmieni planów Margacha. On nie odpuści Wiltowi.
Najpierw musimy się pozbyć jego. Potem możesz zabić mnie, nawet
powinieneś. Trudnisz się likwidowaniem potworów, a tym właśnie
jesteśmy. Poza tym, jak długo pozostaję przy bracie, nigdzie i nigdy nie
będzie bezpieczny. Pojawią się inne latawce, może inni wiedźmini. Jeśli
zaś staniesz u mego boku, mamy sporą szansę pokonać Margacha.
Spełnisz swoją zawodową powinność, a ja sowicie ci to wynagrodzę.
Mogę zmieniać się w powietrze, więc mam dostęp do każdego skarbca w
okolicy. Potem zdecydujesz, co ze mną.
Rozejrzała się po powoli pustoszejącym wnętrzu, byle tylko uniknąć
jego wzroku. Łyknęła wina, skubnęła mięsiwa.
– Tyle że, jak sama wcześniej zauważyłaś, chwilowo nie narzekam na
brak gotówki – powiedział spokojnie. – A tym bardziej nie przyjmuję
zleceń na samobójstwa. Kodeks zabrania. I elementarny rozum, którego
wbrew obiegowej opinii nie wytrzebiły ze mnie kolejne mutacje.
– Na szczęście, jak sama wcześniej zauważyłam, nadal trudnisz się
zabijaniem potworów. Więc niech cię nie zwiedzie mój wygląd, wciąż
jestem tylko nieprzewidywalnym demonem. No i... jest jeszcze coś, o
czym powinieneś wiedzieć...
Przerwała. Drzwi wejściowe zamknęły się z impetem. Wszystkie
pozostałe rozmowy, jakkolwiek byłyby absorbujące wskutek spożytych tu
dziś galonów piwa, również powoli gasły. W ciszy, jaka zapanowała,
można było usłyszeć zbliżające się ku nim kroki. Tamra od początku
siedziała tyłem do wejścia. Nie widziała. Ale też nie musiała, czuła.
Wyprostowała się i przerażonymi oczyma spojrzała na Geralta. Zanim
skierował wzrok na stojącego już za jej plecami przybysza, lekkim
skinieniem głowy potwierdził, że rozumie.

Było już późno. Kolejna grupa ludzi opuściła karczmę, pochylając się w
walce z wiatrem. Deszcz ustał zaś równie gwałtownie, jak wcześniej
zalewał to miasto. Trochę zbyt gwałtownie. Coraz częściej widać było
chmury, sunące jak oszalałe po niebie, chaotycznie rozganiane na
wszystkie strony świata. Nienaturalnie. Powoli przebijało się przez nie
światło księżyca.
Nie wyglądało to dobrze. Jeszcze przez chwilę Wilt próbował wmówić
sobie, że to przypadek, że nie dzieje się nic złego. Ale ten cholerny deszcz
ustał naprawdę błyskawicznie, w zasadzie kapał już chyba tylko z dachów.
Niebo było coraz czystsze; bał się dłużej na nie patrzeć, bał się, bo
wiedział, czuł, co się za chwilę stanie. Widział to już wcześniej, brakowało
tylko, by i wiatr nagle ustał.
Ustał.
Więc to koniec, pomyślał Wilt. Jednak ich odnalazł.
Najpierw zobaczył błysk. Odległy, formujący mały świetlisty punkt,
zawieszony na czarnym firmamencie. Zbliżał się stopniowo i powiększał.
Sunął wprost na Wilta, ciągnąc za sobą świetlisty ogon, i z każdą chwilą
coraz wyraźniej było słychać towarzyszący mu przeraźliwy dźwięk – jak
połączenie świstu strzały i wycia ranionego porońca. Był już tak blisko, że
rozświetlał okolicę. A dokładnie w chwili, gdy miał uderzyć o ziemię,
ledwie kilka sążni od Wilta, zgasł. Natychmiast w tym samym miejscu
pojawiła się postać nagiego młodzieńca.
Przybysz bez pośpiechu przeciągnął się, jakby rozprostowując świeżo
wygenerowane mięśnie. Potem spojrzał mu prosto w oczy.
– Wilt – wycedził, niemal nie rozwierając ust. Chłopak stał naprzeciw
niego, kompletnie unieruchomiony. Nie dlatego, że przemarzł do kości,
lecz przez paraliżujący strach. – Tak się cieszę, że wyszedłeś mi na
spotkanie. To zaoszczędzi zbędnych poszukiwań. Tamra w środku,
prawda? Pozwól, że poproszę, by do nas dołączyła.
Ruszył ku karczmie pewnym krokiem, bez pośpiechu, kompletnie
ignorując stojącego mu na drodze Wilta. Zresztą słusznie, bo ten nawet
już nie patrzył na zbliżającego się latawca. Za plecami Margacha
widoczne były kolejne dwie smugi ognia, nadlatujące z takim samym
złowieszczym świstem.
Nie przewidzieli tego, ani on, ani Tamra. Wilt musiał więc szybko
opanować przerażenie i uprzedzić dziewczynę. Zwłaszcza że demon
właśnie przeszedł obok, niemal na wyciągnięcie ręki. I dalej kroczył
niewzruszenie ku drzwiom karczmy, plecami do Wilta. Ten nie mógł
przegapić takiej okazji. Zacisnął dłoń na rękojeści miecza, zdążył go
unieść. Ale nic więcej. Dwa nowe błyski zgasły tuż przy nim. W tej samej
chwili jedno uderzenie wytrąciło mu ostrze z ręki (tak potężne, że ta
cudem nie poleciała wraz z bronią), drugie, nie lżejsze, spadło mu na
brzuch. Zanim na dobre zgiął się wpół, kolejny cios powalił go na kolana,
w błoto. Gdy Margach otwierał drzwi gospody, dwa stojące po bokach
Wilta czarno upierzone latawce trzymały go już za wykręcone ręce,
skutecznie unieruchomionego. Ból był nie do wytrzymania, brat Tamry
nie potrafił nawet krzyknąć. Z brzucha do ust naleciała mu gęsta krew.
Odkaszlnął odruchowo. Jeden z oprawców zawył, podniecony
zwycięstwem.

– Wiedźmin! – usłyszała za plecami znajomy głos. – Tego się nie


spodziewałem.
Dopiero teraz Geralt spojrzał na nowo przybyłego. Tuż za dziewczyną
stał młody, atrakcyjny mężczyzna. Chciałoby się powiedzieć – jak go
bogowie stworzyli. Ale wibrujący na szyi medalion podpowiadał mu, że
to, co stworzyło tego osobnika, bardzo odległe było od dobrodusznych
bożków. Zatrzymał się dość blisko Tamry, żeby móc jej dosięgnąć ręką.
Równocześnie zbyt daleko, by wiedźmin mógł zranić go mieczem, nawet
jeśli zdążyłby go dobyć. Najwyraźniej nie było w tym przypadku.
Najwyraźniej ta nieplanowana obecność wiedźmina nie zrobiła na
przybyszu większego wrażenia. Tymczasem dziewczyna, kompletnie
oszołomiona wtargnięciem Margacha, siedziała bez ruchu. Tak jak Geralt,
dobrze oceniła, że każda jej gwałtowniejsza reakcja rozpętałaby tu piekło,
z którego nie wiedzieć kto i czy w ogóle ktokolwiek uszedłby z życiem.
– Wiedźmin i latawica biesiadujący przy jednym stole – syknął
Margach, robiąc krok ku nim. Stał teraz w miejscu, z którego Tamra
mogła go widzieć. Wyraźnie chciał się sycić przerażeniem dziewczyny,
móc patrzeć jej prosto w oczy. – Przez takich jak wy nasz świat dobiega
końca – zwrócił się do latawicy. – Myślicie, że macie prawo burzyć
odwieczny porządek rzeczy, zapominając równocześnie, że nie jesteście
w stanie zaoferować nic w zamian. Żadnego pomysłu na nowy ład.
Przyznaj się, wiedźminie, nawet jeśli się łudzisz, że latawiec przez
przybranie formy ponętnej dziewki będzie łagodny jak baranek... Czym się
zajmiesz, z czego wyżyjesz, jeśli wszystkie potwory zasymilują się z
ludźmi, hę? Umiesz strugać w drewnie, czy jak?
Geralt nie odpowiedział. Nie miał najmniejszego zamiaru, i jak się
okazało, w tej chwili nie miałoby to najmniejszego sensu. Jeden ze
stojących przy szynkwasie mieszczan, otrząsnąwszy się z pierwszego
zdziwienia, postanowił wyrazić dezaprobatę dla golca, brukającego tę
świątynię okolicznych mężczyzn. Ruszył w kierunku obcego, rozwierając
usta. Chciał coś powiedzieć, coś zrobić. Zapewne nic ładnego. Ale nikt
nigdy się nie dowiedział, co by to miało być, bo gdy podszedł do latawca,
ten machnął od niechcenia ręką, która zmieniła się w ostry jak brzytwa
powietrzny bicz. Płomienie świec zadrżały w całej karczmie. Ciało
obrońcy lokalnej obyczajowości po chwili wahania zwaliło się na
podłogę, zalewając ją kałużą krwi. Oddzielona od niego głowa potoczyła
się w odległy kąt.
– Posłuchaj no, panie wiedźmin – powiedział beznamiętnie latawiec,
zanim ktokolwiek zdążył zareagować. I choć ledwie otwierał usta, dźwięk
rozniósł się po wnętrzu tak, by każdy z obecnych zdołał go usłyszeć. –
Jeśli natychmiast nie zabierzesz lewicy z rękojeści miecza, mój następny
ruch skróci o głowę wszystkich pozostałych tu śmiertelników. I chcę
widzieć na blacie, jak składają się twoje palce. Nie będę liczył do trzech.
Geralt rzeczywiście wykorzystał tę makabryczną chwilę zamieszania,
by chwycić za broń. Ale nie zdążył zrobić nic więcej. Nie miał szans
doskoczyć do demona. Blat stołu blokował możliwość płynnego ruchu, o
precyzyjnym nawet nie wspominając. A Margach zbyt pilnie go lustrował,
by mógł pozwolić sobie na chaotyczny atak. Zwłaszcza że jasne już było,
jak szybki jest latawiec i jakie są jego możliwości. Przedstawiona przed
chwilą próbka umiejętności (był niemal pewien, że to pokaz celowy) nie
pozostawiała wątpliwości co do wyniku przyszłej walki. Odsunął więc
rękę od miecza gestem dość wyraźnym, by wszyscy obecni mogli go
zauważyć.
Tymczasem wszyscy obecni w karczmie trwali w absolutnej ciszy. Nikt
nie odważył się choćby drgnąć.
– Pozwolisz im wyjść, zanim zaczniemy jatkę? – spytał Geralt bez
ogródek. Patrzył wprost w oczy Margacha. I tak jak w przypadku Tamry,
musiał przyznać, że jeszcze nie spotkał podobnego latawca. Perfekcyjnie
odwzorowana postać młodzieńca, ludzkie gesty, ostry, a zarazem trafnie
używany język, zdradzający, niestety, inteligencję. Tyle że w przypadku
Tamry wszystkie te cechy nadawały dziewczynie całkowicie człowieczy
charakter, odsuwając na bok myślenie o niej w kategoriach bestii. Patrząc
w oczy Margacha, wiedział, że to tylko zasłona dla wyrafinowanego
okrucieństwa.
– Za chwilę – odparł latawiec, nie przejmując się lodowatym
spojrzeniem wiedźmina. – Im i tobie. Po prawdzie mam w rzyci tych
niewdzięczników. Sam widzisz, staram się, przybieram akceptowalną dla
ich oka postać, żeby nikomu nie popsuć dnia swoim naturalnym
wyglądem. Tylko odzienia nie miałem czasu znaleźć, bo przybywam z
daleka, w sprawie nie cierpiącej zwłoki. A dla nich już sama nagość jest
pretekstem do agresji, jakby swoich przyrodzeń nigdy nie widzieli. I
pomyśleć, że to nas nazywają bezmózgimi bestiami! Co do ciebie,
wiedźminie, jeśli taka twoja wola, możemy się spotkać na polu choćby
jutro. Dziś, niestety, planuję poświęcić wieczór wyłącznie dla niej.
Choć nie spuszczał oczu z Geralta, mówiąc to, przysunął palec
wskazujący do twarzy Tamry. Bardzo blisko, bardzo prowokacyjnie.
Zatrzymał go na długość paznokcia przed czubkiem jej nosa. Zakręcił nim
na kształt wiru powietrznego. Szybko jednak znieruchomiał i cofnął rękę.
– Zaraz... – znowu skupił się na Geralcie. – Wiedźmin o białych
włosach?! Czy to możliwe, abym obcował z samym Rzeźnikiem z
Blaviken? Toż to niemal zaszczyt! Przyznać muszę, że źle oceniłem
sytuację: twoje upodobanie do mordowania ludzi tłumaczy nieco ten
wieczorek z latawicą. Wciąż jednak zmuszony jestem go przerwać i
ponowić prośbę, byś zostawił nas samych, zanim naprawdę się zirytuję.
Brzydki uśmiech na twarzy Geralta oznajmiał, że i on nie da się
wyprowadzić z równowagi. Wiedźmin wciąż jednak nie znajdował szansy
na skuteczny atak, a wypite wcześniej wino, zagryzane ciężkim jadłem, z
całą pewnością by mu nie pomogło. Gdyby od razu nie powalił latawca,
ten mógł wywołać w tym ciasnym wnętrzu prawdziwą masakrę. Spojrzał
na Tamrę – ta najwyraźniej opanowała przerażenie i również
wyczekiwała sposobności, by zaatakować.
– Zmuszony jestem odmówić – odparł.
Margach nie wydał się zaskoczony. Wzruszył ramionami i wycofał się
pod szynkwas, by swobodnie oprzeć się o niego plecami.
– Jak chcesz. Reszta kmiotków, wypierdalać! – rozkazał.
Nie musiał powtarzać. Kilku siedzących najbliżej wyjścia ruszyło
biegiem. Pozostali, zmuszeni wyminąć latawca, rozpoczęli chwiejny
marsz, obchodząc przez kałużę krwi leżące u jego stóp ciało. Demon
nawet na nich nie spojrzał. Dopiero gdy w większości dotarli w pobliże
drzwi, rzucił od niechcenia za nimi, choć nie do nich:
– Nie przeraźcie się tylko, bo na zewnątrz czekają moi dwaj upierzeni
bracia. Uszanujcie ich odmienność i fakt, że są zajęci, a wtedy nic wam
nie zrobią. Przynieśli tu prezent dla Tamry.
Dziewczyna odwróciła ku niemu gwałtownie głowę. Choć chyba nie
odwróciła – jej twarz, jej wpatrzone w Geralta czekoladowe oczy po
prostu znikły i natychmiast pojawiły się w innym położeniu. Latawiec
odpowiedział na to spojrzenie uśmiechem znacznie gorszym od
wiedźmińskiego.
– Cóż to, nie wiedziałaś, że twój kochaś przez cały czas czekał pod
drzwiami? – udał zdziwienie. – Zapewne kazałaś mu skryć się w jakimś
bezpiecznym miejscu, a on przybiegł za tobą jak wierny, choć
nieposłuszny piesek. Zawsze twierdziłem, że ludziom nie wolno ufać. Ale
nie bój się, nic mu nie jest. Przecież obiecałem, że dam ci możliwość
oglądania wszystkiego, co z nim zrobię.
Geralt zaklął w myślach. Że też właśnie dzisiaj los musiał go wpakować
w samo centrum chryi pomiędzy demonami, których wzajemnemu
wyżynaniu się normalnie powinien kibicować. Akurat w tym pieprzonym
dniu, ciągnącym się bez końca podobnie jak kilka poprzednich, równie
pieprzonych dni, o których chciał jak najszybciej zapomnieć, uciekając z
miasta. I byłby uciekł, ale diabli nadali tę cholerną ulewę, jakby zmuszając
go do przeczekania nocy w tej konkretnej gospodzie. Konia zostawił w
stajni, pas z flakonami i wszystką broń, oprócz stalowego miecza, w
wynajętej izbie. Usiadł w ciemnym kącie, nie mając nic przeciwko zapiciu
się tego wieczora na śmierć. Ale teraz atawistyczny instynkt przetrwania
powrócił wraz ze świadomością, że śmierć może go spotkać z zupełnie
innego powodu. Z każdą chwilą malały szanse, by mógł wyjść z tego
wszystkiego bez poważnego szwanku. A on bardzo nie lubił, kiedy ktoś
inny próbował decydować o jego śmierci. Nawet jeśli to byłaby zwykła
ironia losu.
Na dworze, bardzo blisko, uderzył piorun. Ale Tamra nawet nie
zwróciła na to uwagi. W obliczu nowego zagrożenia całkowicie dała się
ponieść emocjom i najwyraźniej nie zamierzała dłużej czekać na dogodny
moment do ataku. Tyle że w tej chwili każda próba dosięgnięcia
Margacha oznaczała porażkę – właśnie to chciał uzyskać ciągłymi
prowokacjami. Geralt błyskawicznie chwycił ją za rękę. Zanim zdążyła
obrzucić go nienawistnym spojrzeniem, drzwi karczmy znów rozwarły
się z hukiem. Do wnętrza wpadł z impetem kolejny nagi młodzieniec,
jednak w znacznie gorszym stanie niż jego poprzednik. Oblepiony
świeżym błotem, zakrwawiony, z osmoloną twarzą, przesłoniętą przez
przemoczone włosy.
– Wilt! – wyrwało się z gardła Tamry. Wstała, wyszarpując rękę z
uścisku wiedźmina.
– Tamra, uciekaj! – wrzasnął nowo przybyły. – Na zewnątrz jest
jeszcze...
Nie kończąc zdania, zachwiał się i poleciał na podłogę, zahaczając o
najbliżej stojący stół. Po chwili leżał nieruchomo na ceglanej posadzce.

Klęczał ze spuszczoną głową, z morderczą wprawą krępowany przez


latawce. Najwyraźniej nie zamierzały robić nic więcej, czekały.
Odprowadzały wzrokiem ostatnich uciekinierów z karczmy, charcząc
cicho, co zdaje się u nich stanowiło wyraz zadowolenia. Kolejne postacie
znikały w mroku bocznych uliczek, ale Wilt nie patrzył ani na nich, ani na
swoich oprawców. Zmrużył oczy. Ból w rękach, i ten od wcześniejszych
razów, powoli ustępowały. Jedynym, co zaprzątało jego gasnącą
świadomość, była konieczność ostrzeżenia Tamry. Musiał jej powiedzieć,
że Margach nie przyleciał tu sam i nawet jeśli namówiła do współpracy
najlepszego wiedźmina na świecie, nie zdołają ich pokonać. Musiał się
uwolnić i dostać do środka. Dostatecznie szybko, by wszyscy zdążyli
uciec.
Ale miecz leżał zatopiony w błocie, poza zasięgiem rąk. A nawet gdyby,
i tak obie trzymały w swych nieludzkich uściskach latawce. Musiał więc
znaleźć inny sposób. Inaczej dojdzie tu, w tej karczmie i w tym
miasteczku, do rzezi. A nie tak miała się zakończyć ta historia. I on nie
pozwoli, by tak się zakończyła.
Poczuł w głowie znajome ukłucie, przeszywające, rozchodzące się po
całym ciele. I choć niemiłe, wraz z nim znikł dotychczasowy ból.
Wyostrzyły się zmysły. Oczy miał zamknięte, a jednak dostrzegał każdy
szczegół otoczenia. Włącznie z rytmem serca trzymających go latawców.
Ilość impulsów, które do niego docierały, rozsadzała mu głowę od
wewnątrz. Krew wrzała w całym ciele. Musiał się skupić. Uwolnić się,
dostać do środka, ostrzec, powtarzał w myślach. Zanim będzie za późno.
W jednej chwili wszystko ustało – ból, wrzenie, lodowata wilgoć
ubrania. Cisza. Jakby cały świat spowolnił, niemal się zatrzymał. Nawet
oddechy trzymających go demonów. Teraz...
Wzniósł lewe kolano i twardo zaparł się o ziemię. Zanim trzymające
Wilta demony zdążyły zareagować, z jego łopatek wystrzeliły skrzydła o
lotkach wystarczająco ostrych, by nie tylko rozerwać mokry
przyodziewek, ale i ciąć oprawców. Jeden zdążył zmienić się w
powietrzny obłok i odlecieć, drugi nie miał tyle szczęścia. Skrzydło
chłopaka odcięło krępujące go ręce i przeszło przez bok latawca. Ten
zawył wściekle, ale padł na ziemię dopiero wtedy, gdy młodzieniec stanął
na równe nogi i poprawił, uderzając większą powierzchnią, z potężniejszą
siłą. Wit natychmiast ruszył na drugiego przeciwnika, którzy zdążył się
rozpędzić, robiąc kółko nad dachami, i sunął nań potężnym podmuchem
powietrza. Tyle że zamiast wątłego chłopaka napotkał na swej drodze
znacznie silniejszy podmuch. Kompletnie na to nieprzygotowany,
przekoziołkował nad trzema kolejnymi domostwami i wpadł do wnętrza
czwartego, wraz ze ścianą. Wilt nie mógł już tego widzieć. Dobiegł go
tylko wrzask gwałtownie zbudzonych mieszkańców i rumor walącego się
dachu. Nieważne. Uwolnić się, dostać do środka, ostrzec. Tylko to miało
znaczenie.
Znów w ludzkiej postaci, choć już kompletnie nagi, odwrócił się na
pięcie i ruszył ku karczmie. Wtedy wyrósł jednak przed nim ten pierwszy,
raniony latawiec, który wykorzystał chwilę nieuwagi Wilta, by w formie
eterycznej scalić ciało i wrócić do postaci pierzastego demona. Pochwycił
gardło chłopaka żelaznym uściskiem i rozwarł paszczę, dmuchając z taką
siłą, że uderzenie omal nie urwało Wiltowi głowy. Oczy chłopaka osnuły
się czarnym sińcem, źrenice błysnęły rażącym błękitem. W tej samej
chwili między rękoma, które zdążyły chwycić latawca w pasie, strzelił
piorun. Demon zawył przeciągle, ale przeciwnik nie pozwolił mu się
uwolnić – poczekał, aż energia rozejdzie się po całym ciele latawca. Gdy
puścił, na ziemię poleciało kompletnie nieruchome ciało, nie licząc
tańczącego nad nim dymu.
Wilt zachwiał się na nogach. Stał boso w kałuży, więc piorun, który
wygenerował, również z nim obszedł się brutalnie. Chłopak był cały
poparzony, przed oczyma tańczyły mu mroczki, a kończyny odmawiały z
bólu posłuszeństwa. Ale musiał wytrzymać jeszcze chwilę. Uwolnić się,
dostać do środka, ostrzec. Wbiegł do karczmy, niemal wyważając sobą
drzwi, i wrzasnął...

Margach zamarł w bezruchu. Był całkowicie zbity z tropu. Ale trwało to


bardzo krótko i za tym, co wydarzyło się później, oko zwykłego
śmiertelnika nie miałoby szans nadążyć. W ułamku sekundy latawiec
przeobraził się w pierzastego demona i rzucił ku leżącemu przy drzwiach
młodzieńcowi. To był moment, którego wiedźmin i Tamra tak długo
wyczekiwali. Geralt szybkim spojrzeniem sprawdził, czy dziewczyna
zdążyła zmienić się w obłok powietrza i zniknąć zza blokującego go stołu.
Złapał miecz i wyskakując z ławy, przewrócił stojący mu na drodze blat
do góry nogami. Odbił się od niego w locie, zanim jeszcze ciężki mebel
zdążył upaść na ziemię. Lądując, ciął zamaszyście odwróconego plecami
demona. Ale Margach przewidział lub dostrzegł ten atak. Uchwycił ostrze
pomiędzy twarde jak stal lotki czarnego skrzydła. Machnąwszy nim,
wyrwał miecz z ręki Geralta. Okręcił się szybkim piruetem, uderzył
wiedźmina drugim skrzydłem, odrywając go od podłogi i posyłając z
powrotem pod ścianę. Po czym ponownie rzucił się w kierunku
młodzieńca.
Tym razem na drodze stanęła mu ściana powietrza, z ledwie
zarysowaną twarzą Tamry. Odbił się od niej, ale nie dość mocno, by
natychmiast nie ponowić ataku. Przygotowany na przeszkodę, uderzył
znacznie mocniej. Rozerwał chmurę dziewczyny na dwoje i bez dalszych
przeszkód stanął nad leżącym na podłodze ciałem. Wzniósł skrzydła
pionowo w górę, by nadać większy impet rzeźnickiemu cięciu. Ale Tamra
na powrót scaliła się za jego plecami w obłok, wsunęła między
rozchylone nogi i potężnym podmuchem wystrzeliła nim w górę tak, że
gruchnął o drewniane belki stropu.
Wiedźmin zdążył już zebrać z podłogi siebie i leżący trzy sążnie dalej
miecz. Traf chciał, że akurat na latawce skuteczną bronią nie była srebrna
brzytwa, którą zostawił w izbie, a właśnie to ostrze, wykute z meteorytu.
Wziął je ze sobą na wypadek burdy z miejscowymi pijaczkami, teraz zaś
stanowiło jedyną szansę na wyjście stąd żywym. Margach po uderzeniu w
sufit rozmył się w chmurę i widząc wiedźmina stojącego z dobytym
mieczem, ruszył w jego kierunku. Przeleciał pod belkami stropu ze
złowrogim świstem, omotał powietrznym wirem trzymającą broń
prawicę wiedźmina, zanim Geralt zdążył ją unieść, a następnie wyrżnął
zniewoloną ręką o podłogę. Coś gruchnęło – prawdopodobnie kość
przedramienia. W każdym razie siła uderzenia wystarczyła, by wiedźmin
zwalił się na ceglaną posadzkę. Latawiec uniósł się nad nim i zamierzał
dokończyć dzieła, miażdżąc przeciwnika, ale był zbyt pewien wygranej –
potężna chmura trzasnęła głucho o pustą podłogę. Geralt zdążył
przetoczyć się na bok i skoczyć na równe nogi, przerzucając miecz do
sprawnej ręki. Rozpędził ostrze młyńcem i ciął latawca. Choć ten usunął
się przed ostrzem, w tej samej chwili chmura z twarzą Tamry
przygwoździła go do ściany. Tworzące ją belki zajęczały z wysiłku.
– Geralt, teraz! – wrzasnęła dziewczyna, próbując utrzymać demona w
miejscu.
W tym samym momencie do wnętrza, wraz z oknem, wleciało kolejne
uderzenie powietrza i bijąc w całą trójkę, rozrzuciło ich na boki.
Pośrodku podnoszących się w pośpiechu postaci stanął latawiec, którego
Wilt zostawił pod zawalonym domem. Geralt zaklął wściekle. Za dużo było
w tym wszystkim chaosu. Za dużo przypadku, nawet jak na kompletnie
nieplanowaną walkę. Wszystko wymykało się spod kontroli, a brak
kontroli oznaczał tu niechybną śmierć. Ponieważ na to przeszła już mu
ochota, wykorzystał moment zamieszania, by stracić odrobinę czasu na
głęboki wdech, przymknięcie oczu dla pełnej koncentracji i wyostrzenia
zmysłów. Zakręcił mieczem perfekcyjnego młynka, równocześnie skacząc
do przodu. Ciął z precyzją, jakiej mogli zazdrościć wiedźminom najlepsi
chirurdzy. Wyminął latawca piruetem i ciął drugi raz, z półobrotu. Ostrze
dwukrotnie mruknęło, tnąc kości oraz wszystkie ważniejsze narządy.
Demon przez chwilę stał nieruchomo, następnie rozpadł się na trzy
kawałki mocno nieświeżego mięsiwa.
Margach ryknął wściekle. Jakby od niechcenia uderzył w stojącą mu na
drodze Tamrę, odrzucając ją na drugi koniec izby. Z impetem ruszył na
wiedźmina. Ale ten był już przygotowany – złożył palce i uderzył w
demona Znakiem Aard. Strumień światła trafił w samo centrum chmury,
zatrzymał ją i wytworzył trzeszczącą kulę energii, miotającą po całym
eterycznym ciele wyładowania elektryczne. I dokładnie w chwili, gdy
kula miała eksplodować z siłą pioruna, latawiec omotał ją smugą
powietrza i wchłonął wewnątrz siebie, gdzie zgasła. Błyskawicznie dopadł
kompletnie oniemiałego Geralta, owinął szyję wiedźmina żelaznym
uściskiem i potężnie uderzył nim o ścianę. Ale nie puścił ofiary. Trzymając
go nad ziemią, szybkim przelotem wycofał się na środek karczmy i z tego
rozbiegu powtórzył uderzenie. I powtórzył raz jeszcze. Już przy drugim
gruchnięciu o trzaskające dechy Geralt zobaczył mroczki przed oczyma.
Miecz dawno wypuścił z ręki. Po trzecim razie jego ciało przestało
stawiać opór, bezwładnie opadło w uścisku latawca. Kolejne zderzenie ze
ścianą, jeśli jakimś cudem nie byłoby śmiertelne, z pewnością odebrałoby
mu resztki jaźni.
Ale kolejnego zderzenia nie było. Zamiast tego usłyszał natarczywy
gwizd. Nie był to najwidoczniej majak, bo Margach się zatrzymał. Po
krótkiej chwili konsternacji zwolnił uścisk, wypuszczając wiedźmina z
rąk. Przyjął pierzastą postać i odwrócił się w kierunku, z którego
dochodził dźwięk. Geralt padł na kolana. Ledwie utrzymując się na
sprawnej ręce, uniósł głowę. Resztkami sił próbował dojrzeć zza nóg
demona, co się dzieje. I dojrzał. Na środku gospody stał Wilt, w pełni
eksponując swoje nagie, wciąż mocno pokiereszowane ciało. A jednak
napięte mięśnie zdradzały gotowość do walki. Dopiero teraz, zmagając się
z mroczkami i opadającymi powiekami, wiedźmin mógł zobaczyć jego
twarz. Błyszczące błękitem oczy, kontrastujące z odbarwioną na czarno
skórą wokół nich. Twarz, choć nieźle to udająca, z pewnością nie będąca
obliczem człowieka.
– Wybacz, że przerywam – powiedział młodzieniec – ale podobno
przyszedłeś tu po mnie.
Odpowiedź Margacha, wyraźnie nie mniej zaskoczonego niż Geralt,
mogła być tylko jedna. Ruszył na przeciwnika. W tym samym momencie
ręka podtrzymująca wiedźmina poddała się i ten runął twarzą na podłogę.
Walczył z uciekającą świadomością, próbował wytrzymać jeszcze choć
chwilę, naiwnie śledzić przebieg walki. Naiwnie, bo przecież nie mógł już
wpłynąć na jej wynik. Zdaje się, że nie trwało to długo. Dwa wiry
powietrza starły się ze sobą, rozrzucając na boki ławy, stoły, stołki i w
ogóle wszystko, co stanęło im na drodze. Przez moment całe wnętrze
karczmy wirowało mu nad głową. A potem rozświetlił je błysk pioruna,
huknęło uderzenie gromu. Oślepiony i ogłuszony, nie widział już nic
więcej. Nic więcej nie usłyszał. Zapanowała ciemność.

Zdaje się, że szybko odzyskał przytomność. Choć nadal daleki był od
możliwości kontynuowania walki. Na szczęście okazało się to
niepotrzebne. Podźwignął się z cegieł na tej ręce, w której ból był w
stanie wytrzymać, i od razu opadł w tył, opierając plecy o ścianę. Wziął
kilka głębokich oddechów, rozejrzał się po zdemolowanym wnętrzu.
Na podłodze wciąż leżeli pozbawiony głowy niewczesny obrońca
dobrych obyczajów i ścierwo poszatkowanego mieczem latawca. Nieco
dalej dostrzegł Wilta. Tamra klęczała przy nim, głaszcząc jego włosy.
Margacha ani kolejnego ciała nie było widać, ale w powietrzu unosił się
wysoce nieprzyjemny zapach palonego mięsa.
– Nic mu nie będzie – powiedziała dziewczyna, wiedząc, że wiedźmin
się przebudził i usiadł. Choć klęczała tyłem do niego, nie potrzebowała
specjalnych mocy, by to dostrzec; każdy ruch łowcy potworów okupiony
był bolesnym syknięciem. – Ocknie się za jakiś czas i niczego nie będzie
pamiętał.
– Margach? – zapytał krótko. Gardło wciąż bolało od uścisku latawca.
Pokręciła głową, nadal nie patrząc w jego stronę.
– Nawet jeśli jakimś cudem przeżył, w co wątpię, nieprędko wróci. Wilt
raził go piorunem.
Wiedźmin zaklął szpetnie, bardziej z chęci zrozumienia czegokolwiek
niż z bólu.
– Cholera, Tamra, kim jest ten chłopak?
– Mówiłam ci, moim bratem bliźniakiem. – Jej głos był spokojny, choć
wyraźnie zabarwiony smutkiem, pozbawiony całej tej aroganckiej
energii, którą emanowała wcześniej, podchodząc do jego stołu. – A poza
tym... Nie wiem. On zresztą też o niczym nie wie.
Geralt chwycił się za żebra. Bolały jak diabli przy każdym oddechu.
– Tamra – syknął. – Naprawdę nie jestem w nastroju na szarady.
– Nie będzie żadnych szarad – odparła, wstając z podłogi. Odwróciła się
ku niemu. Była ubrana tak samo jak przed walką, kompletnie i bardzo
starannie. Po kolejnych zmianach kształtu powinna być naga, najwyżej
okryć się, narzucając płaszcz na plecy. Więc albo leżał nieprzytomny
dłużej, niż zakładał, a ona chorobliwie dbała o wygląd, albo, co bardziej
prawdopodobne... – Tak naprawdę to właśnie o nim chciałam z tobą
rozmawiać. Wybacz, wiedźminie, nie zdążyłam. Myślałam, że będziemy
mieli dość czasu, bym zdołała wyjaśnić, spędzimy wspólnie wieczór,
poznasz Wilta... Że się na to wszystko przygotujemy. Ale pojawił się
Margach i nie mieliśmy czasu na nic. Wszystko okazało się dziełem
przypadku. Zdaje się, że przypadek lubi igrać z tymi, co w niego nie
wierzą. Może to i dobrze. Ostatecznie sprawił, że nasza historia okazała
się znacznie prostsza, niż początkowo zakładałam. Tak prosta, że jeśli
kiedyś jakiś znamienity bard opisze twoje przygody w serii pięknych
ballad, ten epizod z całą pewnością pominie.
Geralt powiódł wzrokiem po podłodze. Szczerze pożałował, że zarówno
dzban wina, jak i antałek piwa, leżące w jego zasięgu, były rozbite.
Dziewczyna podeszła do niego. Medalion z wilkiem dyskretnie
zawibrował, zdradzając obecność niegroźnej magicznej aury. Tak jak
przypuszczał, aktualny wygląd Tamry nie był efektem kolejnej
metamorfozy i nie zapinała skrupulatnie koszuli po walce. To była iluzja.
– Od początku chodziło o Wilta – kontynuowała. – O to, żebyś go ocalił.
Pytasz, kim jest? Klnę się na bogów, że nie wiem. Pewnie jakąś mutacją,
dzieckiem mrocznego daru, który przejął od swojej siostry bliźniaczki
jeszcze w łonie matki. Ale nikt, ani latawce, ani ludzie nie są w stanie
wyczuć, a tym bardziej określić jego mocy. Ty też nic nie wyczułeś,
prawda? Dojrzewał jak każdy normalny człowiek. Gdy po śmierci
rodziców zamieszkaliśmy razem, długo byłam pewna, że taki właśnie jest.
Tylko, wiesz, Geralt, my żyjemy już przeszło cztery dekady. I tak jak mój
wygląd i świetne zdrowie można łatwo wytłumaczyć, tak w jego
przypadku, paradoksalnie, budziło to niepokój. Pojęłam, co się dzieje,
dopiero wtedy, gdy po raz pierwszy zaatakował nas Margach. To Wilt
zabił jego oblubienicę. Podczas bitki, pod wpływem zagrożenia, jakby
nagle stracił świadomość i przemienił się w latawca. A tak naprawdę w
coś znacznie potężniejszego. Gdy tylko zagrożenie minęło, padł
nieprzytomny, a po przebudzeniu niczego nie pamiętał. Zupełnie jak dziś.
Nie tylko nie kontroluje tej mocy, ale nawet nie ma pojęcia o jej istnieniu.
W przeciwieństwie do zwykłych latawców potrafi z równą łatwością
generować pioruny, co oprzeć się ich działaniu. Kto wie, co jeszcze
potrafi? Jest groźny. Ale naprawdę niebezpieczny stanie się, gdy nauczy
się kontrolować swoją moc. Wiesz, ilu będzie chętnych, by wykorzystać
taką potęgę lub po prostu zmierzyć siły z odmieńcem? Powinieneś coś na
ten temat wiedzieć, wiedźminie.
Uklękła przy nim. Geralt chwilowo na nią nie patrzył. Słuchając w
skupieniu, obserwował nieruchome ciało Wilta. Medalion znów drgnął.
Uniosła jego prawą rękę.
– Jest złamana – stwierdziła.
– Na szczęście drugą radzę sobie równie dobrze.
– Mówimy o walce czy o samochędożeniu? – zagadnęła, uśmiechając
się perfidnie. Miała bardzo ładny, bardzo żywy uśmiech. Szkoda, że był
tylko iluzją. – Nastawię ci ją, będzie bolało.
Chciał powiedzieć, gdzie w tej chwili ma ból, ale nie zdążył. Wir
powietrza otoczył jego przedramię. Chrupnęło. I zabolało jak cholera. Ale
nie dał po sobie nic poznać.
– W ogóle jesteś w kiepskim stanie – kontynuowała dziewczyna. – Jak
mówiłam, przebywa tu również jedna Wiedząca, podobno wprawna w
swoim fachu. Zwą ją Jennifer, czy jakoś tak. Powinieneś się do niej udać,
żeby cię poskładała.
Wiedźmin zaklął z wprawą godną sprośnego krasnoluda.
– Niech cię diabli, Tamra! Spotkałaś mnie tu dzisiaj właśnie dlatego, że
próbowałem od niej uciec. Gdyby nie ta piekielna ulewa, będąca zapewne
efektem naszej ostatniej rozmowy, dawno opuściłbym mury miasta.
Dziewczyna uśmiechnęła się ponownie.
– Co za ironia losu! Przeze mnie będziesz musiał wrócić do niej z
podkulonym ogonem. Dużo bym dała, żeby to zobaczyć! Ale cieszy mnie
fakt, że znasz Wiedzących. Chciałabym, żebyś zabrał Wilta do któregoś z
nich. Do jakiejś świątyni czy tej waszej wiedźmińskiej warowni.
Gdziekolwiek, gdzie ktoś mógłby mu pomóc. Nauczyć kontrolować moc
lub go z niej wyleczyć.
– A ty? – zapytał, choć już znał odpowiedź. Medalion wibrował coraz
intensywniej. Dziewczyna stanęła na równych nogach.
– Moja historia kończy się tu i teraz. Z chwilą, gdy przypadek
skrzyżował nasze drogi. Przy mnie Wilt nigdy nie będzie bezpieczny.
Nigdy nie uwolni się od uczucia, które do mnie żywi, bo nie zna genezy
tej więzi. I zawsze znajdzie się kolejny dziki latawiec, dybiący na moje
życie. Muszę odejść.
Geralt zaklął ponownie, tym razem jakoś bez przekonania, i ponownie
rozejrzał się po podłodze, z nadzieją, że może przeoczył choć odrobinę
alkoholu. Potem spojrzał dziewczynie prosto w oczy.
– Oszukałaś mnie, Tamra – powiedział spokojnie, bo niczego już nie
mógł zmienić. – Jest w tobie więcej życia, niż w większości znanych mi
ludzi. Zdecydowanie wystarczająca ilość, byś mogła kochać. A to jednak
jest historia romantyczna. Bo kochasz swojego brata na tyle, że od
początku gotowa byłaś oddać za niego życie... Pozwól mi zobaczyć,
proszę.
Dziewczyna się zawahała. Ale szybko zrozumiała, że dalsze
utrzymywanie iluzji nie ma sensu.
– Obiecaj najpierw, że zaopiekujesz się Wiltem. Że zabierzesz go gdzieś,
gdzie będą umieli mu pomóc.
Pokręcił głową.
– Tamra, nie najlepsza ze mnie niańka.
– Obiecaj! – przerwała mu ostro. Jej czekoladowe oczy wypełniły się
łzami. – Nie zostało mi już wiele czasu.
Geralt nie miał już sił przeklinać. Coś dusiło go w gardle i tym razem nie
było to wspomnienie uścisku latawca. Zdążył naprawdę polubić tę
dziewczynę. A rzadko mu się zdarzało polubić kogoś naprawdę. Ale
wiedział. Skoncentrowany był na układaniu Znaku, ale przecież widział.
Ostatni cios, jaki zadał jej Margach, nawet latawicy nie mógł pozostawić
bez szwanku. Więc powoli, bardzo powoli przytaknął głową.
– Obiecuję.
Dziewczyna uśmiechnęła się po raz ostatni. A gdy rodził się uśmiech,
iluzja opadała, jak kurtyna na jarmarcznym przedstawieniu. Chwilę
później stała przed nim dojrzała kobieta. Szczuplejsza, o znacznie mniej
wyrazistych kształtach, znacznie mniej zadbana. Rudopłowe włosy, jasna
cera i błękitne oczy cholernie upodabniały ją do Wilta. Równocześnie
emanowała tą charakterystyczną aurą, właściwą tylko kobietom brutalnie
doświadczonym przez życie. Tym, które potrafiły z tego doświadczenia
czerpać naukę i mądrość. I była w tym znacznie piękniejsza niż idealnie
uformowana młódka, której miejsce zajęła. Tyle że pod jej lewymi
żebrami świeciła świeżą krwią szeroka na pięść i pewnie równie głęboka
rana.
– Widzisz, Geralt – powiedziała dojrzałym, pełnym życiowej pokory
głosem. – To jednak jest prosta historia. Reszta to tylko iluzja, czcze
gadanie i ironia losu. Żegnaj.
Medalion z wilkiem zawisł bez ruchu. Martwa kobieta upadła
bezwładnie u stóp wiedźmina. Zamknął oczy. Co za przeklęty wieczór,
pomyślał. Wziął głęboki oddech, dokładnie w momencie, gdy wnętrze
rozjaśniło błękitne światło. Na przeciwległej ścianie otworzył się kulisty
portal, a z niego wyłoniła się postać Yennefer. Pewnie co odważniejsi
uciekinierzy z karczmy natychmiast pobiegli do niej po pomoc.
W końcu tu, w Vengerbergu, nic nie mogło się wydarzyć bez jej wiedzy.
Nadia Gasik

Co dwie głowy

Najpierw usłyszała, że pod Dorian w nowo odkrytych jaskiniach


znaleziono spore złoża złota. Jak można się było spodziewać, wywołało to
wielkie poruszenie. Od lat mówiło się o ogromnych długach, o fatalnej
sytuacji ekonomicznej, pogłębionej przez kolosalne podatki nałożone na
miasto przez Nilfgaard. W takich czasach odrobina niezależności
kosztowała bardzo dużo. O desperacji Rady Miejskiej świadczył chociażby
wybór nowego burmistrza. Jeszcze kilka lat wcześniej byłoby nie do
pomyślenia, by burmistrzem został ktoś spoza klasy wyższej, ale
rozwiązanie poważnych kłopotów finansowych miasta Dorian wymagało
poświęceń. W ten właśnie sposób Harald Dzienieżnik, w zamian za tytuł
barona, stary, ale prześliczny dworek szlachecki oraz oczywiście władzę,
zgodził się ratować swoje rodzime strony z pozycji głowy miasta.
Te z długów, które trzeba było spłacić od razu, zostały pokryte z
kieszeni świeżo upieczonego burmistrza oraz kilkunastu innych
szlachciców i kupców. Spłacenie innych, równie naglących, zostało
jakimś cudem odroczone. Podpisano nowe umowy handlowe.
Burmistrzowi udało się także w sposób jemu tylko wiadomy na pięć lat
obniżyć podatki w celu odrodzenia finansowego miasta. Według
porozumienia po tym czasie podatki miały wrócić do swoich kolosalnych
rozmiarów, ale z pewnymi dogodnościami i nadziejami na przyszłość,
jeśli współpraca będzie przebiegała bez żadnych zakłóceń.
Nie obyło się oczywiście bez plotek głoszących, że Dzienieżnik to
zdrajca, nilfgaardzki agent, którego jedynym celem jest wcielenie Dorian
do Cesarstwa po uprzednim wyciśnięciu z niego wszelkich bogactw. W
końcu ta część zdesperowanych mieszkańców Dorian, która mogła sobie
na to pozwolić, wyłożyła pieniądze na długi, na nowe porozumienia –
wszystko, byle w jak najmniejszym stopniu podlegać szorstkiemu i
bezwzględnemu cesarzowi Emhyrowi var Emreisowi.
Prawdziwe czy nie – plotki ucichły po tym, jak rozniosła się wieść o
nowych złożach złota. Chociaż ich zupełnie przypadkowe odkrycie trudno
było nazwać zasługą burmistrza, ludzie potracili głowy na myśl o
powrocie do dawnego dobrobytu – zorganizowali huczny festiwal na
cześć Harolda Dzienieżnika, nie szczędząc środków.
Później usłyszała, że Dorianianie pod wodzą doświadczonego
mahakamskiego Mistrza Kamienia kopali, kopali, kopali... aż wreszcie
dokopali się do mantikory. Doriańscy górnicy ponoć dzielnie rzucili się na
bestię i do ostatniej kropli krwi walczyli o lepsze jutro dla swojego miasta
– dzielnie walczył o nią nawet Mistrz Kamienia z Mahakamu – ale na
mantikorze nie zrobiły wrażenia ani bohaterska walka, ani nawet serca
pełne nadziei. W końcu mantikory, jak można się dowiedzieć, czytając
Bestariusz Koribeusza, gardziły ludzkimi podrobami.
Wiadomości tych wysłuchiwała obojętnie. Dorian było według niej
jednym z najbrzydszych miast Północy – nawet najbogatsze dzielnice
szarzały brudem i nudą; mury pękały w szwach od kramów kupieckich,
wrzeszczących przekupek i żebraków z całego świata. Wrażenie zrobiła
na niej dopiero ostatnia informacja.
Do Dorian wezwano wiedźmina.

Triss wpadła do swojej wieżyczki w Mariborze, jakby ją diabli gonili.


Przez chwilę rozważała, czy nie spakować się przy pomocy magii, ale
szybko odrzuciła tę myśl.
Po pierwsze, bo zaledwie dwie godziny wcześniej korzystała z
megaskopu, żeby poprzez Garfarda, doriańskiego maga, skontaktować się
z Dzienieżnikiem, który miał do niej słabość. Wersja oficjalna brzmiała
następująco: kolec mantikory musi być jej – w zamian za pomoc w
poskromieniu groźnego potwora, rzecz jasna. Wspomniała mu nawet
tonem znawczyni, że wiedźmin sam może sobie nie poradzić, a jak on
zginie, to Dorian może się pożegnać z dobrobytem.
W końcu populacja wiedźminów malała z każdym rokiem.
Co prawda Triss nie miała zielonego pojęcia, do czego mógłby jej się
przydać kolec mantikory. Składnik ten był tak rzadki, że nie poznano
jeszcze jego wszystkich właściwości. Nigdy nie lubiła eliksiroznawstwa,
mniej i bardziej mroczne rytuały też jej nie interesowały, a tworzenia
artefaktów nawet nie ruszyła – do czego oczywiście nigdy nikomu by się
nie przyznała. Ale właśnie dlatego, że składnik był prawie nie zdobycia,
chęć pozyskania go choćby na zapas nikogo nie dziwiła.
Po drugie – musiała się jeszcze teleportować do Dorian. Teleportację,
jak każdy przyzwoity czarodziej, miała opanowaną do perfekcji. Nie
znaczyło to jednak, że zaklęcie było łatwe. Wręcz przeciwnie – trudne,
wymagające dużego skupienia i wyczerpujące. A przecież w ciągu
najbliższych dni czekała ją również walka z mantikorą – według
Bestariusza Koribeusza, który znalazła w mariborskiej bibliotece, jednym
z najgroźniejszych potworów, które pojawiły się po Koniunkcji Sfer.
Szybka zarówno na łapach – dzięki lwiemu tułowiowi – jak i w
przestworzach dzięki silnym, nietoperzym skrzydłom. Śmiertelnie
niebezpieczna. Jad z jej podobnego do skorpionowego ogona zabijał w
ciągu kilku sekund – o ile wcześniej bestia nie rozszarpała swych ofiar
wyposażonymi ją przez Naturę solidnymi kłami czy pazurami.
Dlatego Triss spakowała się tradycyjnym sposobem, na siłę upychając
w kufrze wszystkie potrzebne rzeczy. Te niepotrzebne zresztą też.

Toporny, ciężki i klockowaty ratusz miejski był prawdopodobnie


najładniejszym budynkiem w Dorian. Ponura fasada odstraszała
sraczkowatoszarym kolorem, a podniszczone gargulce nad ciężkimi
wrotami wyróżniały się naprawdę wyjątkowo paskudną
powierzchownością. Co prawda minęło kilka lat, odkąd Triss pojawiła się
tu ostatnio, więc niewykluczone, że postawiono jakieś nowe
zabudowania, ale trzeba było pamiętać, że większość mieszkańców z
jakichś nieznanych jej powodów lubiła ten klocowaty styl
architektoniczny. Jeśli się nie myliła, został nawet nazwany doriańskim.
Nowo przybyli też zwykle szybko się podporządkowywali.
Środek budynku prezentował się już trochę lepiej – marmurowa
posadzka odbijała światło padające z bogato zdobionych żyrandoli, a
czerwony dywan, prowadzący do rozgałęziających się w dwie strony
schodów, był wyraźnie dobrej jakości.
Podeszła do stołu, przy którym siedział asystent burmistrza o
egzotycznym imieniu. Xalalib? Xalelab? Jakoś tak.
– Jestem... – zaczęła, ale nie było dane jej dokończyć.
– Tak, tak, oczywiście, pani Merigold! – Asystent błyskawicznie
poderwał się z fotela, zrzucając przy tym pokaźny plik papierów. Podniósł
je szybko i rzucił tak zamaszyście, że spadły z drugiej strony stołu. Zaśmiał
się nerwowo i machnął ręką. – Proszę za mną, pan burmistrz pani
oczekuje.
Już wchodząc po schodach, słyszała przytłumione głosy, jednak
dopiero gdy podeszła pod same drzwi, zaczęła rozróżniać poszczególne
słowa.
– ...sam. Nie potrzebuję, żeby przeszkadzała mi jakaś napuszona
czarodziejka.
Oczy Triss rozszerzyły się w zdziwieniu. Znała ten głos. Naprawdę znała
ten głos!
– Ten element umowy nie podlega negocjacji. Martwy wiedźmin na nic
nam się nie zda.
– Martwy... – żachnął się wiedźmin. – Panie, ja tego nie robię od
wczoraj i nie jest to nawet moje najtrudniejsze zlecenie. Pracuję sam, i
tyle. Jak pan tak potrzebuje tej czarodziejki, to niech pan jej powie, żeby
sama ubiła bydlaka, ja...
Triss uznała, że to dobry moment, by ujawnić swoją obecność, więc
oszczędnym ruchem dłoni odprawiła asystenta, po czym stanowczo
nacisnęła klamkę i otworzyła drzwi.
Gabinet Haralda Dzienieżnika został urządzony na zachodnią modłę.
Wzdłuż ścian stały półki z mahoniowego drewna, na których dumnie
prezentowała się cała naukowa i beletrystyczna klasyka: Hen
Gedymdeith, Nicodemus de Boot, Encyclopaedia Maxima Mundi
(wszystkie piętnaście tomów), Historia świata Rodericka de Novembre’a,
tomiki poezji Jaskra, powieści Gilberta von Dahna, Bajki i klechdy
Flourensa Delannoya... a to były tylko te, które Triss od razu rozpoznała.
Na środku gabinetu stało ogromne, staromodne biurko. O jego krawędź
opierał się wiedźmin. Krzesło leżało kilka kroków za nim, musiał się
zerwać z niego zamaszyście. Zmierzyła go wzrokiem. Przybyło mu parę
blizn, włosy miał dłuższe, ale poza tym niewiele się zmienił. Teraz
wpatrywał się w nią szeroko otwartymi oczami.
– Merigold?
Nagle poczuła przemożną ochotę roześmiać się w głos na widok jego
miny, ale powstrzymała się. Zwalczyła też niepokojącą chęć rzucenia mu
się w ramiona.
– Lambert – powiedziała spokojnie i skinęła mu głową na powitanie.
Popatrzyła na burmistrza. – Haraldzie.
Harald Dzienieżnik wyglądem bardziej przypominał wojownika niż
kupca. Potężne ramiona opinał obcisły surdut, zapięty aż po samą długą
szyję – ostatni krzyk mody. Ciemnobrązowe włosy miał związane z tyłu.
Skrupulatnie wygoloną twarz przecinały trzy szramy, które podobno
otrzymał w trakcie wojen w Zerrikanii. To stamtąd przywiózł swojego
asystenta.
– Witam szanowną panią Merigold! – Burmistrz z zaskakującą jak na
jego posturę szybkością zerwał się z fotela i rzucił w jej kierunku. – Całuję
rączki – dodał, jak mu się zapewne wydawało, kurtuazyjnie, i niestety
rzeczywiście to zrobił.
Czarodziejka z trudem powstrzymała się przed wytarciem dłoni w
suknię.
– Nie martw się, wiedźminie, nie będziesz musiał dzielić się ze mną
honorarium. Potrzebny jest mi tylko kolec mantikory – powiedziała z
oszczędnym uśmiechem.
– Och, no to wszystko w porządku! – Lambert skrzywił się paskudnie.
Takim go zapamiętała, skrzywionym i kąśliwym. Aż jej się łezka w oku
zakręciła. Tymczasem wiedźmin kontynuował tonem ociekającym
sarkazmem: – Ty weźmiesz tylko najcenniejszy składnik, wart ze sto razy
tyle, co cała zapłata. Jeśli nie więcej. Niezmiernie mnie pocieszyłaś.
– Sto? – zdziwiła się uprzejmie. Kolec mantikory rzeczywiście był
składnikiem unikatowym, ale niezbyt uniwersalnym, więc i jego cena,
choć horrendalna, nie sięgała takiej wartości, jaką sugerował Lambert.
Wyglądało więc na to, że to burmistrz zaproponował tak niską stawkę. –
Haraldzie, mantikory to bardzo niebezpieczne bestie. Ile zaproponowałeś
Lambertowi?
– Dwieście orenów – parsknął wiedźmin, nie dając dojść do głosu
burmistrzowi.
Burmistrz miał chociaż na tyle przyzwoitości, by wyglądać na
zawstydzonego.
– Skarbiec, zwłaszcza teraz, kiedy tyle pieniędzy włożyliśmy w tę
kopalnię, świeci pustkami – wyjaśnił, rozkładając ręce.
– Jeśli nie oczyścicie tej kopalni, zapasy jeszcze szybciej zeszczupleją –
odparła sucho.
Lambert najwyraźniej zrozumiał, że Triss ma lepszą pozycję, jeśli chodzi
o negocjacje, bo milczał. Bardzo rozsądnie i bardzo do siebie
niepodobnie.
– Powinieneś dać co najmniej pięćset orenów – powiedziała. – Co
najmniej.
– Nie da rady. – Harald stanowczo pokręcił głową. – Więcej jak trzysta,
no!, trzysta pięćdziesiąt nie dam.
Baron baronem, burmistrz burmistrzem – kupiecka żyłka dała o sobie
znać.
– Czterysta pięćdziesiąt. Dobrze wiesz, że zwróci ci się to wielokrotnie.
Burmistrz zamyślił się, pocierając palcami o brodę.
– To może zróbmy tak – zaczął po chwili – trzysta pięćdziesiąt, a jeśli
uda wam się nie zrujnować przy tym kopalni, dodatkowe dwieście. Niech
stracę.
– Za takie wymagania – wtrącił się Lambert – to ja poproszę drugie tyle
dodatkowo. Wywabienie mantikory poza kopalnię jest co najmniej
równie trudne, jak jej zabicie. To jest zmyślna bestia. W dzień się nie da
wyciągnąć za żadne skarby, szczególnie najedzona, nocą może mi się
udać, a i tak będzie deptała mi po piętach.
Harald Dzienieżnik popatrzył na wiedźmina spod krzaczastych brwi.
– Zgoda. Jeśli ci się uda nie zniszczyć konstrukcji, niech będzie.

Wyszli razem na zalaną słońcem – i fekaliami – ulicę, ramię w ramię,


zupełnie nic nie mówiąc. Zresztą Triss i tak nie bardzo wiedziała, co
powiedzieć. Ile to lat się nie widzieli? Siedem? Osiem?
Obydwoje zgodnie skręcili w trakt prowadzący na rynek.
Nigdy nie byli blisko – w gruncie rzeczy Triss nigdy nie widziała
Lamberta poza Kaer Morhen. Ich relacja opierała się głównie na
wzajemnych docinkach i wspólnych znajomych. Geralt nie żył, Yennefer
nie żyła. Co się stało z Ciri – nikt nie wiedział. Triss słyszała, że Coën padł
pod Brenną. Ale to nie był najlepszy temat na rozpoczęcie rozmowy. Może
powinna zapytać go o Vesemira i Eskela? Ale co, jeśli oni również...
– Gdzie się zatrzymałaś?
Po tych wszystkich rozważaniach to najprostsze i najbardziej oczywiste
pytanie tak zdziwiło Triss, że spojrzała na Lamberta, jakby co najmniej
spytał ją, co myśli o ostatniej rozprawie filozoficznej Birbranda z Koviru.
– „Pod Złotą Rybką”.
Lambert ściągnął usta.
– Oczywiście. Najbardziej absurdalna cenowo karczma – skomentował
sucho.
Triss przewróciła oczami, ale na jej ustach błąkał się cień uśmiechu.
Karczma może i była nieco przydroga, ale słynęła z tego, że po zapłacie za
pełen pakiet usług obsługa (oczywiście w ramach zdrowego rozsądku)
spełniała wszystkie życzenia klienta. Jak złota rybka.
– Chociaż z drugiej strony...
Triss zupełnie nie zdziwiło to, że Lambert ma coś jeszcze do dodania.
Zdziwiłaby się, gdyby było inaczej.
– ...jestem zdumiony, że nie zatrzymałaś się u pana burmistrza. Skacze
wokół ciebie jak niedopieszczony piesek.
– Proponował mi, a jakże, ale powiedzmy, że wolę koty – odparła
krótko.
– Innymi słowy wolisz takich, co cię mają w głębokim poważaniu?
Triss mimowolnie pomyślała o Geralcie i poczuła echo pustki, jaką po
sobie pozostawił. Pustki, która towarzyszyła jej przez lata, nawet kiedy
jeszcze żył. Pustki, obok której ziały inne pustki – po Yennefer, po Koral,
po Ciri. Pustki, którą metodycznie spychała w najciemniejsze zakamarki
świadomości. Nieczęsto pozwalała sobie o niej przypominać.
– Ekhm, przepraszam, palnąłem. – Lambert musiał zauważyć jej
zmienioną minę. – Zupełnie nie o to mi chodziło.
Lambert i empatia. No proszę, jak wojna potrafi zmienić człowieka.
– Nic się nie stało, stare czasy. Dawno i nieprawda.
Wiedźmin podrapał się po głowie, robiąc jeszcze większy bałagan z
przydługiej czupryny ciemnych włosów.
– Ja się ulokowałem w „Ściętym Kurczaku”. Chcesz wpaść na wino albo
gorzałkę? Słyszałem, że robią najlepszą pigwówkę na Północy. O ile nie
podrażni to twojego delikatnego podniebienia, nienawykłego do
chamskiej gorzały. – Lambert spojrzał na nią wyzywająco.
– Z tego, co pamiętam – zaczęła Triss, spoglądając z boku na wiedźmina
– parę lat temu w Kaer Morhen moje delikatne podniebienie zniosło
chamską gorzałę lepiej niż twoje.
– Touché.

Pigwówka może i była najlepsza na północy – jednak musiała być to


północ południowej części Zachodniej Dzielnicy Dorian. A i to
niekoniecznie.
– Przynajmniej trzepie porządnie – powiedział w końcu Lambert. – Aż
czuję, jak mi się marszczy wątroba.
Triss zachichotała mimowolnie. Tak, pigwówka rzeczywiście klepała
mocno. Nie wypili jeszcze nawet połowy, a brudna, szara karczma
wydawała się już jakby bardziej przytulna i miła.
– Na czym to my...
– Przygotowania.
– Ach tak. – Triss spojrzała na notesik, w którym zapisywała składniki
potrzebne Lambertowi do przygotowania odpowiedniego oleju, który
miał spowodować, że rany mantikory będą obficiej krwawiły. – Myślę, że
nie będę miała problemu ze zdobyciem tych rzeczy – powiedziała po
chwili zastanowienia. – A masz jakiś sposób na uodpornienie się na
truciznę z kolca?
Lambert skrzywił się malowniczo, cienie zatańczyły na jego twarzy.
– Uodpornienie się, nie. Do tego potrzebowałbym jadu z kolca samej
mantikory – stwierdził kwaśno. – Jedyne, co mogę zrobić, to zażyć
Dekokt Pertyriusza, który opóźni działanie trucizny, ale jeśli oberwę, jad
mantikory nadal będzie potrzebny do uwarzenia antidotum. Ogólnie
wolałbym tym kolcem nie dostać – dodał.
Triss ogarnęło dziwne przeczucie.
– I wtedy ja miałabym uwarzyć to antidotum? – spytała, modląc się, by
odpowiedź nie była twierdząca.
Wiedźmin pokiwał głową.
– Bo widzisz – zaczęła Triss niechętnie. Nie lubiła się przyznawać do
braku kompetencji w jakiejkolwiek dziedzinie magii lub jej pokrewnych. –
Ja zawsze byłam naprawdę beznadziejna z warzenia mikstur. Szczególnie
że sama większości z nich nie mogę zażywać – dodała, jakby to ją
usprawiedliwiało.
Był, oczywiście, zestaw podstawowych mikstur leczniczych,
suplementarnych i zapobiegawczych, które potrafiła uwarzyć z
zamkniętymi oczami. Sprzedawała je od lat. Ale jej zdolności wykraczały
niewiele ponad to minimum.
Lambert spojrzał na nią zdziwiony.
– Jak to: nie możesz zażywać?
Triss westchnęła, przewracając oczami.
– Jestem uczulona na magiczne eliksiry.
– Czarodziejka uczulona na magię? Poważnie? – zdumiał się Lambert.
Wyraz jego twarzy był mieszanką zdziwienia i rozbawienia.
– Nie do końca na magię. Na pewne pochodne, które powstają przy
tworzeniu eliksirów... Och...!
Przerwała gniewnie, bo Lambert zaniósł się śmiechem. Część klientów
karczmy porzuciła swoje dotychczasowe zajęcia, by zobaczyć, co się
dzieje. Spojrzenie Triss zawadziło o dziewczynę, która cały czas patrzyła
w ich stronę, prześliznęło się po niej i zatrzymało na paskudnie
uśmiechniętym pijanym jegomościu, który ewidentnie próbował puścić
do niej oczko, ale widać koordynacja była już nie ta, bo głupawo mrużył
oba.
– Skoro jesteś w tak dobrym nastroju... – podjęła Triss, patrząc znów na
Lamberta – ...może ci opowiem, jak się dowiedziałam o tym uczuleniu? –
spytała słodkim tonem. – Zabawa była doprawdy przednia. Z pewnością
śmiałabym się do rozpuku, gdyby nie nieustające krwawe wymioty.
Lambert opanował się w końcu, ale krzywy uśmieszek nie schodził mu
z ust.
Triss znowu przewróciła oczami i jej spojrzenie już któryś raz przykuły
te drugie oczy, nie odrywające się od ich stolika.
– Tak swoją drogą. Nie wiem, czy zauważyłeś, a znając twój typowo
samczy brak spostrzegawczości, pewnie nie zauważyłeś, ale zdaje się, że
masz wielbicielkę – powiedziała, ruchem głowy wskazując dziewczynę
siedzącą przy stole pod ścianą kilka metrów od nich.
Lambert podążył za jej wzrokiem. Przez chwilę wpatrywał się w
drobną, krótko ostrzyżoną blondynkę, a gdy okazało się, że ta wcale nie
ma zamiaru skromnie spuścić oczu, tylko twardo wytrzymywała jego
spojrzenie, z powrotem popatrzył na Triss.
– Dziwna jakaś – powiedział beztroskim tonem, po czym wzruszył
ramionami i odchrząknął. – No dobrze – podjął po chwili. – W takim razie
lepiej znajdźmy kogoś, kto w razie czego będzie w stanie szybko uwarzyć
antidotum. Jakieś pomysły?
Triss miała jeden, który zdecydowanie jej się nie podobał. Garfard,
doriański czarodziej, przez którego kontaktowała się z Dzienieżnikiem,
prawdopodobnie zrobiłby to za darmo – w końcu był na pensji miejskiego
maga – ale przyznanie się Lambertowi do swoich marnych umiejętności
warzenia to jedno, a przyznanie się do tego innemu czarodziejowi,
zwłaszcza takiemu napuszonemu jak Garfard, to zupełnie co innego.
Antidota, jeśli miało się przygotowaną odpowiednią bazę, nie były zbyt
skomplikowane. Może jednak sama powinna spróbować?
– Merigold, widzę, że masz jakiś pomysł. Może się podzielisz?
W najgorszym wypadku Lambert umrze i przestanie wreszcie mówić
do niej po nazwisku.
– Lambert, pamiętasz, że mam imię? – spytała uprzejmym tonem z
założonymi na piersiach rękami.
Wiedźmin uśmiechnął się półgębkiem.
– To co z tym pomysłem?
Do tej pory ustalili, że Triss miała czekać na Lamberta przed wejściem
do kopalni, by w razie czego natychmiast udzielić mu wsparcia.
Teoretycznie również mogłaby oberwać, niekoniecznie kolcem (ten i tak
zabiłby ją błyskawicznie), albo być zbyt zmęczona po walce, dlatego lepiej
by było, jeśli mieliby trzecią osobę, która po sprawie mogłaby się zająć
łataniem wiedźmina i ewentualnie warzeniem antidotum. Garfarda i tak
trzeba będzie poprosić o pomoc. Albo lepiej: Garfarda i jakiegoś medyka.
Będzie bezpieczniej.
– Jutro to załatwię. To i składniki – powiedziała w końcu. – Ty znajdź
jakiegoś medyka, powiedz, że na koszt miasta, rano zdobędę
odpowiednie papiery. Trzeba też przygotować jakieś miejsce w pobliżu
kopalni, w którym, jeśli zajdzie taka potrzeba, będzie można jak
najszybciej zająć się leczeniem i warzeniem antidotum.
Lambert pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Może powinienem częściej pracować z czarodziejami. Normalnie
wykrwawiłbym się w jakiejś dziurze, jeśli po walce sam nie znalazłbym
wcześniej pomocy.
Triss podniosła kubek, zamieszała w nim, po czym szybkim haustem
opróżniła naczynie.
– Jak rozumiem, normalnie nie masz tego typu dużych zleceń.
– Nie, normalnie nie, ale bywały i poważniejsze. Nikt się nie garnął do
pomocy po tym, jak już bestia leżała martwa. W końcu martwy wiedźmin
nie potrzebuje pieniędzy – powiedział Lambert gorzko.
– Może powinieneś się zastanowić nad ustalaniem takich rzeczy przed
przyjęciem zlecenia? – spytała Triss protekcjonalnym tonem, którego nie
mogła opanować.
– Nie ma się nad czym zastanawiać. W większości przypadków takie
rzeczy zmniejszają wysokość zapłaty.
Lambert wyraźnie tracił cierpliwość. Zacisnął dłonie na brzegu stołu i
wbił w nią niezadowolone spojrzenie. To, rzecz jasna, nie zraziło
czarodziejki.
– Bez takich rzeczy można bardzo głupio i niepotrzebnie umrzeć.
– Jak widać, żyję. Mam się świetnie – warknął wiedźmin i zaczął się
podnosić. – Dobra, Merigold, jak zwykle miło się z tobą gada, ale jutro
czeka nas pracowity dzień. A jeśli wszystko sprawnie pójdzie, pojutrze
jeszcze gorszy. Odprowadzić cię do tej twojej absurdalnie drogiej
karczmy?
Triss prychnęła. Już prawie zapomniała, dlaczego Lambert naprawdę ją
irytował.
– Obejdzie się – powiedziała sucho, po czym wstała i szybkim krokiem
udała się do wyjścia.

– Droga pani Merigold, zdaje sobie pani sprawę, że i tak płacę mu


śmiesznie dużo. Wynajęcie czarodzieja i medyka...
Triss zaśmiała się bez humoru. Siedziała na niezbyt wygodnym krześle.
Tym samym, które wczoraj zostało odrzucone przez Lamberta. Gdyby
wiedźmin przewrócił je z większym rozmachem, może by się rozbiło i
teraz czarodziejka siedziałaby na czymś wygodniejszym.
– Nie bądź śmieszny, Haraldzie. Zarówno Garfard, jak i wszyscy medycy
zatrudnieni w Szpitalu Fortesque’a są na garnuszku miasta, a od tego
zależy dobrobyt miasta Dorian. To ich obowiązek.
Harald uśmiechnął się i potarł dłonią głowę.
– To nie do końca tak jest. Sprawa ma się następująco – zaczął
spokojnym tonem, który strasznie irytował Triss. – Co do Garfarda, nie
sposób się nie zgodzić, ale jeśli ściągnę ze szpitala medyka, to trzeba
będzie znaleźć kogoś, kto go w tym szpitalu zastąpi. Czyli zapłacić mu,
innymi słowy. Nie widzę powodu, dla którego ja miałbym za to płacić albo
miasto. Tego typu rzeczy są wliczone w cenę zlecenia.
Brwi Triss powędrowały w górę.
– Och, czekaj, sprawdźmy, czy dobrze rozumiem – powiedziała
uprzejmym tonem, chociaż była pewna, że jej oczy ciskały sztylety. –
Wiedźmin zabija mantikorę, ratuje sytuację finansową Dorian, ale jeśli
zostanie raniony, to już jego problem. Jak zginie – rzuciła Triss lekkim
tonem – to nawet lepiej, nie trzeba będzie mu płacić, hmm?
Dzienieżnik podniósł oczu ku sufitowi, jakby spodziewał się stamtąd
pomocy. Gdy ta nie nadeszła, skrzywił się i jego wzrok z powrotem
spoczął na Triss.
– A jeśli, powiedzmy, wiedźmin nie zabije mantikory i nie uratuje
sytuacji finansowej Dorian? Spartaczy robotę. Co wtedy?
Triss nie odpowiedziała. Zamiast tego przygniotła burmistrza
potępiającym spojrzeniem. Ten w końcu taktownie spuścił wzrok.
– Dobrze – westchnął, po czym otworzył szufladę i zaczął w niej
grzebać. Po chwili wyjął dwie kartki papieru, pióro i atrament. Na obu
nabazgrał kilkanaście słów, podpisał zamaszyście, po czym zalakował i
zapieczętował. – Proszę, ten jest do Garfarda... – powiedział, wskazując
pierwszy list – ...a ten do szpitala – dodał, wskazując drugi.
Triss przyjęła oba listy, skinęła głową, a następnie bez słowa wyszła z
gabinetu burmistrza.
Gdy po paru minutach znalazła się przed budynkiem ratusza, cały czas
wrząc ze złości, zdała sobie sprawę, że to nie sam Harald był sprawcą jej
wściekłości. Zirytowało ją to, że Lambert miał rację. Och, była pewna, że
nie sprawdzało się to w każdej sytuacji i w gruncie rzeczy poprzedniego
dnia kłóciła się z nim bardziej o to, że powinien dbać o tego typu
elementy umowy nawet kosztem obniżenia stawki, ale i tak cała sytuacja
pozostawiła gorzki smak w jej ustach.
Dobrze więc, że ten bufon Garfard zawsze gości konfratrów piekielnie
słodkim winem z Toussaint.

– Mam nadzieję, że mi wybaczysz, Triss, że raczę cię miejscowym, ale


winnica, w której do tej pory się zaopatrywałem, splajtowała. Takie dobre
wino... Ludzie nie mają za grosz gustu.
Ego Garfarda, niewielkiego człowieczka o wielkich ambicjach, bez
problemów wypełniłoby pół Temerii. Drugą połowę Temerii zajmowało
ego Foltesta, co z pewnością było powodem, dla którego król latami
odmawiał Garfardowi miejsca u swego boku. Biedaczek musiał zadowolić
się Dorian, które do centrów kultury i potęgi zaliczyć było raczej trudno.
Jego wieżę, rzecz jasna, zbudowano w tym samym paskudnym stylu
architektonicznym co otaczające ją budynki. Swój salon Garfard urządził
według zasady: nie znam się na projektowaniu wnętrz, więc naćkam
wszystkiego wszędzie. Triss nigdy w życiu nie widziała tak paskudnego
miejsca reprezentatywnego.
– Byle tylko smakowało lepiej, niż wygląda – odpowiedziała Triss
pogodnie, patrząc, jak z kwadratowej, ciężkiej, zakurzonej butelki wylewa
się ciemnokarmazynowy płyn.
Jeśli miała być szczera, zawsze wolała białe wino, ale czarodzieje z
jakiegoś powodu uważali czerwone za bardziej eleganckie, dlatego nawet
sama u siebie w Mariborze zawsze serwowała albo białe i czerwone, albo
samo czerwone. Tylko dlatego, że tego wymagał dobry gust. Dobry gust
wymagał także, by wino było wytrawne; tym przynajmniej Garfard
odróżniał się od większości jej kolegów.
Gdy czarodziej rozlał już wino do dwóch czarek, usiadł naprzeciwko
Triss i wpatrzył się w nią z uprzejmym wyczekiwaniem. Oczywiście zanim
trafili do salonu, Garfard, zgodnie z obyczajem, oprowadził ją po całej
wieży, opowiadając o swojej niezbyt ciekawej kolekcji. Zbierał czaszki. Od
gadów, przez płazy, ptaki, aż po ssaki – w tym ludzi, elfy i krasnoludy.
Triss momentami musiała kryć dreszcze przechodzące jej po plecach.
Później, również zgodnie z obyczajem, podzielili się informacjami i
ploteczkami o wspólnych znajomych, wymienili kilka słów o polityce i
fatalnej sytuacji ekonomicznej oraz zgodnie skrytykowali ostatnie dzieło
Carduina z Lan Exeter. Wreszcie, po niespełna dwóch godzinach, można
było przejść do rzeczy.
– Wiesz o zleceniu na mantikorę – powiedziała Triss na wszelki
wypadek.
– Naturalnie. Jestem informowany o wszystkim, co dzieje się w tym
mieście – odpowiedział Garfard, unosząc wysoko rękę zakończoną
zgrabnymi palcami. Złote pierścienie i sygnety zapłonęły w blasku świec.
Najwyraźniej zwykłe „tak” wyszło z mody.
– Oczywiście – odparła Triss, mając nadzieję, że nie zabrzmiała
złośliwie. – Będę pomagała wiedźminowi...
– Jak powiedziałem – przerwał jej czarodziej, krzywiąc się z
niesmakiem – jestem informowany o wszystkim.
– Oczywiście – powtórzyła Triss, tym razem mając nadzieję, że
zabrzmiała złośliwie. – Potrzebujemy na miejscu kogoś, kto w razie
potrzeby będzie w stanie szybko przyrządzić antidotum na jad mantikory.
– Sama nie możesz tego zrobić? – zdziwił się Garfard uprzejmie.
Triss zacisnęła dłoń na czarce.
– Jak wcześniej zaczęłam mówić – powiedziała ze sztucznym
uśmiechem – ja będę pomagała wiedźminowi. Nie możemy przewidzieć,
co się stanie. Równie dobrze mogę zostać ranna, mogę być też
wycieńczona. Potrzebujemy kogoś wypoczętego i skoncentrowanego,
mistrzowsko znającego się na miksturologii.
Niezbyt dobrze ukryte pochlebstwa ledwo przeszły jej przez gardło, ale
na szczęście przyniosły spodziewany efekt. Garfard napuszył się jak paw,
ale odpowiedział spokojnie:
– Naturalnie, bardzo słusznie. Mikstury, eliksiry, dekokty... Wszystko to
wymaga ścisłego i sprawnego umysłu, wyćwiczonych rąk i niesamowitej
precyzji. Rzeczywiście posiadam wszystkie te przymioty.
Triss całą siłą woli powstrzymywała się przed jakąś kąśliwą uwagą. Od
tej pory będzie z górki, pomyślała pocieszająco. Bardziej denerwujący już
być nie może.
– Poza tym słyszałem, że byłaś w tym... nie najlepsza.
A jednak może.

Wieżę Garfarda opuściła lekko wstawiona. Może nie było to szczytem


rozsądku i na pewno nie w dobrym guście, ale doszła do wniosku, że
lepsze to niż brutalny mord na czarodzieju. Bynajmniej nie z pobudek
moralnych, a czysto praktycznych – w końcu kto uwarzyłby wtedy
antidotum? Tak czy inaczej, przynajmniej miała to spotkanie za sobą.
Swoje kroki skierowała do „Złotej Rybki”, by się odświeżyć i przebrać.
Gdy już to zrobi, uda się do „Ściętego Kurczaka”, żeby przekazać
Lambertowi dobre wieści.

– Jak to za cztery dni?! Czy on myśli, że ja nie mam co robić?!


Lambert miotał się po pokoju. Było to tym zabawniejsze, że pokój nie
mógł mieć więcej niż trzy na trzy metry, a większą jego część zajmowały
łóżko, kufer i krzesło, na którym siedziała Triss. Ściany, kiedyś zapewne
białe, teraz szarzały niewesoło dookoła nich. W niektórych miejscach
nawet czerniały grzybem.
– Wierz mi, Lambert, Garfard jest nawet bardziej irytujący od ciebie –
powiedziała wesoło. Złość wiedźmina natychmiast poprawiła jej humor.
– To dopiero osiągnięcie – zakpił Lambert, uderzając ręką w ścianę.
Triss pomyślała, że jeśli każdy klient brudnymi łapami dotykał ścian, to
niedziwne, że są takie brudne.
– Otóż to – potwierdziła z uśmiechem.
Wiedźmin spojrzał na nią krzywo.
– Składniki?
– Zamówiłam. Jutro dostanę.
– Medyk?
– Polecenie od samego burmistrza – powiedziała, podając mu list.
Lambert przyjął kopertę i usiadł wreszcie na łóżku.
– Niedaleko kopalni jest mała wioska. Wójt zgodził się urządzić w
swoim domu stanowisko dla czarodzieja i medyka. Za darmo.
Triss pokiwała głową z uznaniem.
– Naprawdę?
– Tak. Patriota lokalny – powiedział dziwnym tonem, a kiedy na niego
spojrzała, dodał: – Jego słowa, nie moje.
– A co ta wieś będzie miała z tej kopalni? – spytała sceptycznie.
– Ponoć burmistrz zapowiedział, że jak kopalnia znowu ruszy, będzie
zatrudniał górników nie tylko z samego Dorian, ale także z okolicznych
wsi i specjalizował ich. – Lambert wzruszył ramionami. – Ciekawe, skąd
Dorian weźmie żyto i pszenicę, jeśli wieśniacy rzucą się na tę okazję.
– Może planują jeść to złoto.
– Może.
Siedzieli chwilę w milczeniu. W końcu Triss sięgnęła do torby.
– Skoro i tak mamy tu jeszcze tkwić cztery dni, pomyślałam, że mogę ci
pokazać, jak powinna smakować prawdziwa pigwówka – powiedziała,
unosząc wysoko butelkę wypełnioną złocistym płynem.
Lambert uśmiechnął się półgębkiem.
– Oprócz prawdziwego smaku ma zapewne prawdziwą cenę?
– Nie strzęp języka, tylko daj tu jakieś kieliszki i popitkę.
Wiedźmin spojrzał na nią z politowaniem.
– Kubki i popitkę – poprawiła się, przewracając oczami.
Lambert zniknął za drzwiami. Po paru minutach wrócił, niosąc dzban,
w którym wesoło chlupotał mętny brudnoróżowy napój, oraz dwa kubki i
jakąś flaszkę.
– Mieli tylko kompot. Ja się nie będę bawił w popijanie. Jeśli pigwówka
jest tak dobra, jak mówisz, nie ma sensu jej psuć – powiedział, stawiając
wszystko obok łóżka.
Rozejrzał się i jego wzrok padł na kufer. Po chwili ten dumnie pełnił
funkcję stołu.
– A co to jest? – spytała, patrząc na flaszkę, gdy wiedźmin z powrotem
usadowił się na łóżku.
– Flet poprzeczny – sarknął. Triss ponownie przewróciła oczami, więc
dodał tonem, którego można użyć, zwracając się do dziecka: – Wódka.
Nie ich roboty, więc można mieć nadzieję, że znośna.
– Albo i nie – odparła Triss rozsądnie.
– Albo i nie – zgodził się Lambert, po czym nalał do kubków pigwówki,
a następnie popatrzył niepewnie na dzbanek. – Nie wziąłem kubka na
popitkę dla ciebie.
– Oczywiście, że nie – westchnęła. – Niech stracę. Popitka zostanie do
wódki.
Lambert uśmiechnął się krzywo.
– Planujesz dziś wypić i moją wódkę, Merigold?
Triss odwzajemniła krzywy uśmiech.
– Jak najdzie mnie taka ochota, to planuję wypić jeszcze dokupioną
wódkę. Masz coś przeciwko? – spytała uprzejmie.
– Ależ skąd, cała przyjemność po mojej stronie – odparł wiedźmin,
spuszczając głowę w dwornym geście. – Tylko miło by było, jakby udało
nam się wytrzeźwieć w ciągu tych trzech dni – powiedział, po czym udał
zastanowienie i dodał jeszcze: – Chyba że uważasz, że mantikora padnie
od samych przetworzonych oparów alkoholowych?
– Byłoby całkiem miło.
– Nie przeczę – zgodził się Lambert, po czym podał Triss kubek. – Za co
pijemy?
– Za pokój na świecie? – zaproponowała żartem czarodziejka. To był
ostatnio najmodniejszy toast wśród magów.
Wiedźmin parsknął.
– Może najpierw za ten pokój, żeby się nie zawalił? – powiedział,
ruchem głowy wskazując drewnianą belkę nad ich głowami. Wzdłuż belki
biegła niepokojąca rysa. – Mógłbym przysiąc, że wczoraj rysa była parę
centymetrów krótsza.
– Brzmi rozsądnie – rzekła Triss, po czym, nie czekając na Lamberta,
przechyliła kubek i wypiła jego zawartość.
Pigwówka naprawdę była przednia i przyjemnie paliła w gardło.
Wiedźmin pokręcił głową i wychylił swój kubek.
– Rzeczywiście niezła! – przyznał, wpatrując się w połyskujące wilgocią
dno naczynia. – Jeszcze po jednym na rozgrzewkę? – spytał.
– Lej.

Lambert był zadziwiająco dobrym kompanem do picia. Alkohol


sprawiał, że stawał się sympatyczniejszy i bardziej rozmowny. Nadal
rzucał kąśliwymi uwagami na prawo i lewo, ale – może to przez
pigwówkę, może nie – wydawały się one Triss bardziej przyjazne.
– A jak tam twoja wielbicielka? – spytała Triss, uśmiechając się
złośliwie.
Wiedźmin skrzywił się i spojrzał na nią groźnie.
– Trochę mnie przeraża, szczerze mówiąc – zaczął, drapiąc się po
głowie. – Wczoraj wpakowała mi się do pokoju. Okazało się, że jest
wielbicielką Geralta, nazbierała dużo dziwnych rzeczy po nim: kubki, z
których pił, pękniętą opaskę, którą gdzieś zostawił, i wiele innych,
zdecydowanie bardziej niepokojących rzeczy. Ale ponieważ Geralta „już
nie ma na tym padole łez”, jej słowa, nie moje! – podkreślił na widok
rozbawionej miny czarodziejki, wznosząc palec nad głowę –
zainteresowała się też innymi wiedźminami. Powiedziała, że przyjechała z
drugiego końca Temerii tylko po to, żeby mnie zobaczyć, rozumiesz to? –
spytał z niedowierzaniem.
– Ani trochę – odpowiedziała szybko Triss, mając nadzieję, że
rumieniec jej nie zdradza, po czym nerwowo poprawiła rękawy.
– Zaczęła mi opowiadać o wszystkich książkach, w których są wzmianki
o wiedźminach, dopytywać o różne dziwne szczegóły, z nawykami w
zakresie urologii włącznie. W końcu zaczęła mówić o potencjale
seksualnym wiedźminów, że krążą historie, że Geralt miał większego od
przeciętnego człowieka i ciekawa jest, czy tak bywa z każdym
wiedźminem!
Triss zachichotała.
– I co zrobiłeś?
– Żartujesz? Wyrzuciłem ją za drzwi! To było strasznie niepokojące
doświadczenie! – powiedział Lambert, jakby to była najbardziej oczywista
rzecz na świecie.
Triss uniosła brwi w geście najwyższego zdziwienia i wpatrywała się w
wiedźmina przez chwilę, czekając, aż dotrze do niego to, co przed chwilą
powiedział. W końcu Lambert złapał się za głowę i zaklął szpetnie.
– Odmówiłem atrakcyjnej kobiecie tylko dlatego, że była trzepnięta!
Ostateczny dowód na to, że zwariowałem. To nie jest śmieszne, Merigold.
Triss trzęsła się ze śmiechu. Mina Lamberta była bezcenna!
– Za stary na to jestem – burknął wiedźmin, ze zrezygnowaniem
patrząc na chichoczącą czarodziejkę. – Niech to szlag! – dodał po chwili.
Triss przestała się śmiać i czekała na wyjaśnienie tego nagłego okrzyku. –
Teraz już gadam jak Geralt!
– Na to akurat Geralt nigdy się nie czuł za stary – mruknęła, patrząc w
sufit.

Pod koniec drugiej flaszki z zupełnie niepoważnych tematów przeszli


na poważniejsze. Triss zapytała w końcu o Vesemira i Eskela, a Lambert
streścił krótko ostatnie lata i dodał nawet kilka słów o Coënie. O tym, jak
umarł. Eskel, będąc w okolicach Brenny, wypytywał o niego i dowiedział
się paru ciekawych rzeczy. Udało mu się nawet zdobyć gdzieś srebrny
miecz Coëna, który wiedźmini następnie powiesili w głównej sali Kaer
Morhen. Niestety ciała nie dało się odzyskać.
Było jednym z wielu w zbiorowej mogile.
W końcu Triss zebrała się na odwagę i zadała pytanie, które zawsze ją
nurtowało
– Jak to jest z wami i emocjami? Geralt często powtarzał, że ci, którzy
przeprowadzali jego mutację, spartaczyli robotę. Że nie pozbawili go
emocji. Ale z drugiej strony... Może nie znałam was tak dobrze jak Geralta,
ale mimo wszystko nigdy nie powiedziałabym, że zupełnie nie macie
emocji... i... Tak... – zakończyła niezręcznie i spojrzała wyczekująco
wiedźmina, nerwowo nawijając kasztanowy lok na palce.
Lambert patrzył na nią przez chwilę bez wyrazu, pewnie zastanawiając
się, czy nie zbyć pytania, ale w końcu westchnął i zaczął niechętnie:
– Geralt mógł być nie do końca wiarygodny i czasami, hmm...
Zmrużył oczy, jakby się zastanawiał nad odpowiednim słowem.
– Trochę przesadzał? – wtrąciła pomocnie Triss z bladym uśmiechem.
– Prędzej zachowywał się jak obrażona na cały świat księżniczka, ale
pewnie, krótszym eufemizmem nie pogardzę.
Triss uśmiechnęła się trochę szerzej, a Lambert kontynuował:
– W każdym razie wiedźmini nie są pozbawiani emocji. Chodzi raczej o
to, że mutacja pozwala nam nad nimi prawie w pełni panować, zawsze
spokojnie podejmować decyzje. – Lambert podrapał się po głowie,
zbierając słowa. – To oczywiście nie oznacza, że nie podejmujemy decyzji
pod wpływem emocji. Jest to po prostu jeden z wkalkulowanych
czynników, który, jeśli trzeba, potrafimy zignorować. Dzięki temu nie
wpadamy w panikę i nie uciekamy w popłochu, kiedy się boimy,
ignorujemy prowokatorów, nie wybuchamy niepohamowanym
śmiechem... Potrafimy kontrolować większość swoich reakcji. Tak
właściwie bylibyśmy w stanie utrzymywać twarze bez wyrazu przez cały
czas. Chyba. Trudno powiedzieć, co jest prawdziwym odruchem, a co
wyuczonym.
Lambert zamyślił się na chwilę, a gdy ponownie spojrzał na Triss, ta
wyglądała, jakby coś rozważała.
– Domyślam się, że nigdy nie pytałaś o to Geralta.
Było tak wiele rzeczy, o które Triss nie zapytała Geralta, a które
nieustannie ją dręczyły w mniejszym lub większym stopniu, że mogłaby
napisać o tym opasłe tomisko.
– Tak jakoś wyszło.
Lambert spojrzał na nią, ale jego oczy były raczej bez wyrazu, iście po
wiedźmińsku, więc trudno było powiedzieć, co mu mogło chodzić po
głowie.
– Tak czy siak – podjął po dłuższej chwili – trudno mi mówić za Geralta,
co i jak silnie czuł, a jak się domyślasz, w Kaer Morhen raczej nie
urządzaliśmy sobie męskich wieczorków pełnych wylewnych zwierzeń.
Może wyolbrzymiał, bo spodziewał się, że emocje będą bardziej
przytłumione. Może myślał, że zupełnie zniknie chęć poddawania się
pewnym emocjom. A może rzeczywiście zdarzało mu się zupełnie tracić
głowę, chociaż sam nigdy tego nie widziałem. Może po prostu jeszcze
przed mutacjami był bardziej uczuciowy od przeciętnego chłopaka czy
miał większy poziom empatii. Nie jestem w stanie ci jednoznacznie
odpowiedzieć.
Znowu zapadła cisza. Triss dopiła to, co miała w kubku, i podniosła się z
krzesła.
– Dziękuję ci, Lambert – powiedziała poważnie, patrząc wiedźminowi
prosto w oczy. – Przyznam, że spodziewałam się odpowiedzi w
najlepszym wypadku wymijającej, a w najgorszym: żadnej. Dziękuję, że
odpowiedziałeś, jak na siebie bardzo wyczerpująco.
– Ho, ho, jak na mnie wyczerpująco. Ależ dziękuję za ten komplement,
zbytek łaski, doprawdy.
– Rozumiem, że twój obrażony grymas to właśnie ten nie wiadomo, czy
prawdziwy, czy wyuczony odruch?
– Merigold, mówił ci ktoś, że jesteś koszmarnie przemądrzała?
– Ty. Setki razy – odparła z uśmiechem.
– I bardzo dobrze! – powiedział Lambert, kiwając palcem w powietrzu.
– Trzeba ci to regularnie powtarzać, żebyś się przypadkiem nie napuszyła
jak inne czarodziejki.
Triss uniosła brwi ze zdziwieniem.
– Lambert, czy to był prawie komplement? – spytała z udawanym
zdziwieniem.
– Absolutnie nie. Flet poprzeczny – odparł z kamienną twarzą.

Z nieba lał się żar.


Miejsce wydobycia znajdowało się niecałe dwie godziny jazdy konnej
od Dorian. Jechali szybko, bo wiatr wywołany galopem, a na
równiejszych terenach wręcz cwałem, był jedyną ucieczką od stojącego,
ciężkiego, upalnego powietrza.
Na miejscu mieli się spotkać z kartografem, który kilkanaście miesięcy
temu za niewielką opłatą narysował plan kopalni, a później jeszcze kilka
razy go aktualizował, co czyniło go jedyną osobą znającą sieć jaskiń i
korytarzy stworzonych przez naturę (przy niewielkiej pomocy górników).
A przynajmniej jedyną żywą osobą.
Po drodze minęli dwie wsie i kilka pojedynczych chat, pola, łąki i sady,
w których gałęzie jabłoni chyliły się od ciężaru młodych, jeszcze
niedojrzałych jabłek.
– Patrzcie – powiedział asystent burmistrza, który służył im za
przewodnika. – Dym. To tam znajduje się kopalnia.
Rzeczywiście znad lasu, do którego zaraz mieli wjechać, unosił się
czarny słup dymu.
Lambert ponaglił piętami konia. To samo zrobili Triss i Xaelab. Po paru
minutach wyjechali z gaju, a ich oczom ukazało się trawiasto-skaliste
wzgórze, znad którego wystawały trzy czuby drewnianych dźwigów.
A nad czubami krążyły kruki.
Zanim cokolwiek zobaczyli, uderzył ich odór rozkładających się ciał.
Triss ledwie powstrzymała odruch wymiotny. Xaelab nie powstrzymał –
zwisł po lewej stronie konia i zwrócił śniadanie pod jego kopyta.
Wierzchowce też zachowywały się niespokojnie, więc Lambert rozsądnie
zeskoczył z konia i ruszył w stronę krawędzi wzgórza. Triss również
zsiadła i pomogła Xaelabowi.
Widok, który ukazał się ich oczom, gdy znad wejścia do jaskini ujrzeli
plac roboczy przed kopalnią, z pewnością śniłby się Triss po nocach –
gdyby nie Sodden, Thanned i pogrom w Rivii. Pierwsze zmasakrowane
ciało zauważyła kilka metrów od wejścia; miało rozdarte gardło i
odgryzioną rękę, która leżała obok na ziemi. Drugie i trzecie zwłoki
spoczywały kilka kroków dalej, jedne na drugich. Wierzchnie należały do
wielkiego osiłka – z jego jamy brzusznej wylewały się jelita już częściowo
nadgryzione przez kruki. Ciało leżące pod spodem było czarne od
zaschniętej krwi, ale czarodziejka nie mogła dostrzec żadnych ran.
Czwarte, piąte i szóste ciało znajdowały się kilka metrów dalej. Twarz
jednej z ofiar krzywiła się do nich w krwawym, pozbawionym ust
uśmiechu. Od ósmego, leżącego przy brzegu rzeki, prowadziła krwawa
ścieżka. Najwyraźniej nieszczęśnik próbował uciec i albo bestia go
dopadła, albo rany były zbyt poważne. Dziewiąte ciało zauważyli dopiero
wtedy, kiedy zeszli we dwoje – bez Xaelaba – na dół. Źródłem dymu
okazał się czwarty dźwig. Po ogromnej konstrukcji pozostały tylko
zwęglone zgliszcza, z których unosiły się wąskie strużki dymu. Właśnie
tam przywitały ich spalone ludzkie zwłoki.
Triss zabrała się za dogaszanie resztek dźwigu – w końcu w taki upał o
pożar aż się prosiło. Co prawda, skoro do tej pory pobliskie drzewa nie
zajęły się ogniem, pewnie już się nie zajmą, ale strzeżonego bogowie
strzegą. Lambert w tym czasie poszedł oglądać ciała i zbadać ślady
pozostawione przez mantikorę.
Gdy Triss skończyła, wróciła do Xaelaba, by zobaczyć, jak się trzyma.
Nadal był blady, ale wyglądał dużo spokojniej i, co najważniejsze, nie
wymiotował. Kazała wypić mu cały bukłak wody. Potem czekali na
Lamberta. Zjawił się dopiero po kilkunastu długich minutach. W ręku
trzymał tobołek, z którego wystawały jakieś papiery.
– Mówiłeś, że za dnia przy kopalni czuwa dwóch strażników? – zwrócił
się do Xaelaba.
Asystent burmistrza skinął głową.
– A nocą?
Xaelab popatrzył na wiedźmina poważnie.
– Nocą nikt za żadne pieniądze nie chciał pilnować siedliska mantikory.
Jak widać, słusznie.
Trudno było się z nim nie zgodzić.
– Gdzie w takim razie teraz są? – spytał wiedźmin, grzebiąc w swoich
jukach.
Asystent burmistrza wzruszył ramionami.
– Zbadali sytuację i pojechali po pomoc?
Lambert pokręcił głową i pociągnął zdrowy łyk ze swojego bukłaka.
– Domyślam się, że powinni byli pilnować placu od rana. Do tej pory
zdążyliby wysłać dziesiątki informacji, a nawet sami pojechać do Dorian,
wrócić i zrobić to jeszcze raz.
Xaelab zmarszczył brwi.
– Myślisz, że dzisiaj w ogóle nie przyszli? – spytał.
– Albo że Dorian im płaci, a oni i tak nie przychodzą? – podsunęła Triss.
Wiedźmin skrzywił się, po czym odszedł kilka kroków i wylał sobie
trochę wody na głowę. Otrząsnął się jak pies i wrócił do nich.
– Może. Albo po prostu współpracowali z bandytami.
Xaelab podniósł głowę i popatrzył ze zdziwieniem na Lamberta.
– Dlaczego myślisz, że to byli bandyci?
Wiedźmin spojrzał na niego z krzywym uśmiechem.
– Poza tym, że nikt inny o zdrowych zmysłach nie zbliżyłby się do tego
miejsca z własnej woli? Do tego w nocy? – spytał ironicznym tonem. –
Zaraz za linią drzew stoją dwa wozy, w tym jeden wypełniony górniczymi
narzędziami. W drugim leżą haki od dźwigów, kaski, liny i kilka innych
rzeczy. Bestia zaskoczyła ich w trakcie załadunku.
Zerrikańczyk pobladł jeszcze bardziej.
– Myślisz, że komuś udało się uciec? – spytał słabym głosem.
Lambert pokręcił głową.
– Nie sądzę. Mantikory są cholernie szybkie. Całą dziesiątkę z
pewnością załatwiła błyskawicznie.
Triss zmarszyła brwi i spojrzała na wiedźmina.
– Dziesiątkę?
Lambert skinął głową.
– Myślę, że bandyci wiedzieli, że mantikory nie lubią światła, w tym
także ognia. Któryś z nich musiał podpalić dźwig. Ten, suchy jak wiór po
tych ostatnich upałach i suszy, zajął się szybko. Nie na tyle szybko, by
uratować im życie, ale wystarczająco szybko, żeby bestia złapała tyle, ile
mogła unieść w zębach, i wróciła do kopalni. Stąd ten świeży krwawy
ślad... – powiedział grobowym tonem i zawiesił głos – ...ale są też starsze
ślady krwi. Mówiliście, że poprzednio wszyscy zginęli.
Xaelab pokiwał głową.
– Tak było. Ale jeden z górników zmarł od ran po tym, jak już się
wydostał na światło dzienne. Stąd wiedzieliśmy, że to mantikora. Garfard
zrobił sekcję zwłok.
Wiedźmin patrzył chwilę na niego, ale nic nie powiedział, tylko
podszedł do swojego konia, postawił stopę w strzemieniu i wskoczył
zwinnie na grzbiet zwierzęcia.
– No to się zbieramy.
– A co z planami? – zaprotestowała Triss.
– Plany – zaczął wiedźmin i wskazał tobołek, który wcześniej
przywiązał do swoich juków – znalazłem leżące niedaleko na ziemi.
Najwyraźniej nasz kartograf dotarł tu przed nami, zostawił je i uciekł. Są
czytelne, szczegółowe i mamy nawet zaznaczone, w których miejscach
mogło dojść do wypadku. Więcej i tak byśmy z niego nie wyciągnęli.

Wrócili inną drogą. Odbili na wschód do Pieczarowa, by ostatecznie


dogadać się z wójtem odnośnie udostępnienia kwatery czarodziejowi i
medykowi. Wioska wystawiła straże, które miały ostrzec mieszkańców
Pieczarowa w razie ataku potwora. Xaelab poprosił, by wójt zajął się
pochówkiem ciał bandytów, ale ten nie chciał nawet o tym słyszeć. Na nic
się zdały argumenty Lamberta, że w dzień to prawie niemożliwe, by
bestia zaatakowała. Zwłaszcza najedzona. Nakazał też wójtowi tej i
następnej nocy rozpalić ogniska wokół wsi.
W Dorian udali się prosto do burmistrza. Haralda nie ucieszyła zbytnio
wiadomość o doszczętnie zniszczonym dźwigu. Informacja o bandytach
go nie wzruszyła. Nie widział też powodu, dla którego miałby narażać
życie doriańskich żołnierzy po to, by pogrzebać ciała jakichś zbójów, ale
Lambert szybko go przekonał, mówiąc, że nie ma zamiaru następnej nocy
walczyć i z mantikorami, i ghulami.

Wyruszyli we trójkę kilka godzin po południu.


Triss, Lambert i Falka, młoda medyczka o marchewkowych włosach.
Gdy tylko im się przedstawiła i zobaczyła ich zdziwione miny,
natychmiast zaśmiała się niezręcznie i zaczęła tłumaczyć:
– Tak, rodzice najwyraźniej mnie nienawidzili. W końcu kto normalny
nazwałby swoją córkę imieniem redańskiej królewny, która w historii
zapisała się jako „Krwawa” i została spalona na stosie? Ha, ha, ha! – Gdy
oboje tylko spojrzeli na nią ze zdziwieniem, przestała się śmiać,
pokraśniała i dodała: – Oczywiście krwawa rzeź i spalenie na stosie wcale
nie są zabawne. Śmiech to moja reakcja na stres, tak samo jak
nieprzerwany bełkot, ha, ha... Ekhem. Przestań gadać! – burknęła do
siebie pod nosem.
Wtedy Lambert zachował się jak człowiek i uśmiechnął się do
dziewczyny ciepło (Triss nawet nie wiedziała, że potrafi).
– Mam tylko nadzieję, że jak będziesz zszywać moje rozszarpane
członki... – Tu dziewczyna parsknęła śmiechem. Widać była jeszcze w tym
wieku, kiedy słowo „członki” wydaje się niezwykle zabawne. – Nie
wpadniesz w panikę i nie będziesz się śmiała.
Dziewczyna zaczerwieniła się jeszcze bardziej, o ile w ogóle było to
możliwe, i zapewniła Lamberta, że jest profesjonalistką i w kryzysowych
sytuacjach, na szczęście, staje się innym człowiekiem.
Garfard powiedział, że ma jeszcze coś do zrobienia, dlatego na miejsce
teleportuje się na godzinę przed zmierzchem. Triss ulżyło – bała się, że
może nie wytrzymać kilku godzin w towarzystwie czarodzieja.
Gdy dotarli na miejsce, do Pieczarowa, zostali ugoszczeni przez wójta
przednią czerniną i pieczoną kaczką z jabłkami. Zostało im jeszcze kilka
godzin, więc Falka zajęła się rozpakowywaniem juków i przygotowaniem
sobie stanowiska. Lambert usiadł w cieniu ogromnego dębu, wyjął osełkę
i monotonnym, wyuczonym ruchem zaczął ostrzyć miecz. A Triss
zupełnie nie wiedziała, co ze sobą zrobić, więc usiadła niedaleko
Lamberta i śledziła jego płynne ruchy.
Gdy Falka była już gotowa, opadła z westchnieniem obok Triss.
– Skoro mandrykory... – zaczęła dziewczyna.
– Mantikory – poprawił ją Lambert, nie podnosząc wzroku znad
miecza.
– ...mantikory nie lubią światła, to czy nie rozsądniej byłoby wywabić je
w dzień? – spytała, popatrując to na czarodziejkę, to na wiedźmina.
– W dzień zwyczajnie nie udałoby mi się jej wywabić – odparł
wiedźmin.
Falka zmarszczyła brwi.
– Ale ja pamiętam, jak mała byłam, głośno się zrobiło o tym, że pod
Mariborem mandikora za dnia na ludzi napadła...
Lambert wzruszył ramionami.
– Głodna mantikora napadnie i za dnia, ale ta się niedawno obżarła jak
świnia. I to jeszcze z dostawą do domu. Widać to choćby po tym, że
uciekła na widok ognia, zostawiając dziewięć smakowitych kąsków. –
Lambert odłożył miecz i oparł się plecami o drzewo, odchylając głowę do
tyłu. – Dzienieżnik napisał mi, że rankiem wszystkie ciała zostały zabrane,
co oznacza, że bestia jest tak najedzona, że jej się nawet w nocy nie
chciało wychodzić. Lepiej dla mnie. Obżarte bydlę wolniej się porusza.
Mantikory są hibernatorami. Śpią latami. Jak się obudzą, w krótkim czasie
zjadają duże ilości pożywienia i ponownie zapadają w sen. Górnicy
pewnie wyrwali naszą mantikorę ze snu przed czasem, co musiało ją
diablo wkurzyć.
Triss i Falka patrzyły na wiedźmina, czekając na dalszy ciąg, ale
Lambert nic więcej nie powiedział.
Niecałą godzinę później, zgodnie z zapowiedzią, zjawił się Garfard.
– Ach, to ty... – rzekł na widok Falki, krzywiąc się teatralnie, jakby
zobaczył bardzo brzydkiego karalucha.
Dziewczyna jedynie przewróciła oczami i machnęła na niego ręką.
Triss i Lambert wymienili spojrzenia, ale nic nie powiedzieli.

– Już czas – rzekł Lambert, gdy ostatnie promienie słońca skryły się za
horyzontem.
Triss podniosła się, ciężko wzdychając. Jej żołądek już od kilkunastu
minut zdawał się znajdować w okolicy gardła. Wójt proponował jej
jeszcze pajdę chleba ze smalcem przed wyruszeniem, ale odmówiła,
wiedząc, że nie mogłaby nic przełknąć. Zabawne, do tej pory w ogóle nie
myślała o tym, że naprawdę może umrzeć. Lambert może umrzeć. Oboje
mogą umrzeć i wtedy wiele innych osób też pewnie umrze. Wcześniej nie
zdawała sobie sprawy z odpowiedzialności, jaka na nich spoczywa. Nie,
wcześniej nie, bo właśnie teraz był najlepszy moment na takie myśli.
Teraz, kiedy musiała się skupić na rzuceniu noktowizyjnego zaklęcia
śledzącego, dzięki któremu będzie mogła wejść do kopalni razem z
Lambertem, wcale do niej nie wchodząc. Takie samo zaklęcie rzuci
Garfard, bo w przeciwieństwie do Triss nie miał zamiaru za bardzo zbliżać
się do kopalni, zanim bestia nie padnie martwa.
Z zamyślenia wyrwał ją wiedźmin, pochrząkując znacząco.
– Tak, już – powiedziała, a jej głos był dziwnie przytłumiony.
Zamknęła na chwilę oczy i oczyściła umysł, by osiągnąć odpowiedni
stan skupienia. Gdy je otworzyła, pewnym ruchem dłoni wykonała
skomplikowany gest, a z koniuszka jej wskazującego palca wyskoczyła
jasnozielona iskierka, która zawisła Lambertowi nad głową. Triss
ponownie zamknęła oczy i w jej głowie natychmiast pojawił się obraz
widziany z podążnika. Zobaczyła własną skupioną twarz, otoczoną burzą
kasztanowych włosów.
Powinnam je związać, pomyślała.
Kalibracja zaklęcia zajęła jej tylko chwilę. Sprawdziła, czy może
swobodnie poruszać podążnikiem. W promieniu około dwóch metrów od
wiedźmina nie miała najmniejszych problemów, dalej czuła opór – czyli
tak, jak powinno być. Gdy z powrotem otworzyła oczy, iskierka była już
niewidoczna – inaczej sam wiedźmin stałby się widoczny w
ciemnościach.
Lambert wziął wysmarowany olejem miecz i wsunął go do pochwy na
plecach, nałożył torbę na ramię, skinął głową i powiedział:
– Do zobaczenia po wszystkim, mam nadzieję.
– Powodzenia! – Falka uśmiechnęła się niezręcznie.
Garfard w ogóle nie zareagował.
– Jestem tuż za tobą – odparła Triss i obserwowała wiedźmina, dopóki
ten nie zniknął w ciemnościach lasu. Wtedy zamknęła oczy.
Lambert szedł spokojnym krokiem. Jeśli czuł jakiekolwiek
zdenerwowanie, nie dawał tego po sobie poznać. W końcu był
wiedźminem. Gdy dotarł na położoną niedaleko kopalni polanę, uklęknął
na ziemi i powoli wyjął z torby trzy buteleczki, odkorkował i wypił jedną
za drugą.
Pierwsza mikstura opóźniała działanie trucizny, druga wyczulała
zmysły, przyspieszała reakcję i zwiększała wytwarzanie adrenaliny,
trzecia pozwalała widzieć w ciemnościach.
Lambert zamknął oczy, spuścił głowę i klęczał przez kilka minut w
kompletnym bezruchu.
Gdy się wreszcie podniósł i światło księżyca oświetliło jego twarz, Triss
ze świstem wciągnęła powietrze. Trupioblada skóra pokryta była
siateczką czarnych linii, a pośrodku żółtych tęczówek wiedźmina
widniały tylko ciemne kreski źrenic.
Lambert ruszył przed siebie.
Na placu roboczym nie było już ciał, ale nadal pokrywały go czarne
plamy, pamiątki po krwawej rzezi bandytów. Wiedźmin zwinnie zeskoczył
z półki skalnej, ignorując boczną ścieżkę, zrobioną na potrzeby
wydobycia.
– Triss – wychrypiał zmienionym głosem, który wywołał ciarki na
plecach czarodziejki.
To był znak, że Triss może ruszać za nim.
Czarodziejka odczekała jeszcze chwilę, aż wiedźmin zniknął w
ciemnościach kopalni, po czym otworzyła oczy, wdrapała się na konia i
pojechała za Lambertem.

Triss z zamkniętymi oczami siedziała na podstawie dźwigu najbardziej


oddalonego od wejścia do kopalni.
Lambert szybkim krokiem przemierzał wzmocnione drewnianymi
konstrukcjami korytarze kopalni, zwinnie przebiegał po kładkach
rzuconych nad ziejącymi czernią – mimo noktowizji – dziurami,
zeskakiwał z wyrębów, przeciskał się przez co węższe przejścia, by
skrócić sobie drogę. Wrócić, oczywiście, i tak będzie musiał dłuższą trasą,
by mantikora mogła podążyć za nim.
Nagle wiedźmin się zatrzymał.
– Słyszę ją – wychrypiał, po czym wykonał w powietrzu zamaszysty
ruch ręką. Znak Quen. – Zbliżamy się.
Triss pokiwała głową, mimo że Lambert przecież nie mógł jej widzieć.
Wiedźmin zaczął poruszać się ciszej i wolniej, ostrożnie stawiając stopy.
Nie nadepnął na żaden kamyk, nie otarł się rękawem o ścianę. Triss
skupiła się, próbując wyłowić jakikolwiek dźwięk, który mogłaby
zidentyfikować jako wydany przez mantikorę, ale nic nie słyszała.
Niestety warstwa dźwiękowa zaklęcia była nieporównywalna z
wyczulonym wiedźmińskim słuchem.
Chwilę później rozległ się ryk tak głośny, że usłyszałby go nawet
głuchy.
Jeśli ten jeden ryk nie zmroziłby Triss krwi w żyłach, zrobiłyby to
następujące po nim odpowiedzi. A później łomot wielu łap uderzających o
posadzkę, niosących się echem po korytarzach kopalni.
– Kurwa, to całe stado!
Lambert zawrócił na pięcie i rzucił się do ucieczki.
Triss zerwała się na równe nogi, ale nie otworzyła oczu. Wręcz
przeciwnie – zacisnęła powieki, jakby dzięki temu mogła wyraźniej
widzieć, co się działo za wiedźminem.
Wtedy je ujrzała. Wielkie, przypominające lwy bestie o czerwonawym
umaszczeniu. Górną część tułowia przykrywały podobne do nietoperzych
skrzydła, a z tyłu sterczały wielkie, pokryte chitynowym pancerzem
ogony zakończone długim, zwężającym się kolcem. Umięśnione łapy
niosły bestie do przodu z zatrważającą prędkością.
Doganiały Lamberta.
Na szczęście wiedźmin właśnie znalazł się przy jednej ze szczelin, przez
które prowadziła krótsza droga. Na początku była bardzo wąska.
Najszybsza mantikora dopadła go, zanim zdążył wsunąć się na
odpowiednią głębokość, i potężną łapą rozerwała mu kurtkę. Lambert
wyrwał się ze szczeliny i odskoczył do przodu. Przeturlał się płynnie,
wstał i podjął bieg.
Z lewego rękawa skapywała mu krew.
Gdy wdrapywał się na półkę, z której miał już prostą, choć niezbyt
krótką drogę do wyjścia, krzyknął:
– Psiakrew, złapią mnie. Zrób coś, Merigold!
Triss otworzyła oczy, zeskoczyła z dźwigu i puściła się biegiem,
zwalniając tylko na chwilę, by wykonać stosunkowo prosty ruch ręką.
Wtedy nad jej głową zabłysła kula błękitnego światła.
Niezbyt zręcznie zeskoczyła na ścieżkę do jaskini, o mało co się nie
przewracając, i wbiegła do jaskini. Wyczarowana kula oświetlała jej
drogę.
Bogowie, słyszę już mantikory!, pomyślała w panice. Lambert też musi
być niedaleko.
Kilkudziesięciometrowy korytarz kończył się wlotem do przestronnej
jaskini. Wbiegła do niej i wtedy zobaczyła Lamberta. A kilkanaście metrów
za nim wielkie bestie.
– Zamknij oczy! TERAZ! – krzyknęła i mając nadzieję, że wiedźmin zrobi,
jak kazała, wykonała zamaszysty ruch rękami. Błękitna kula nad jej głową
rozbłysła oślepiającym światłem i pomknęła w stronę zbliżających się
mantikor. Kopalnię wypełniła kompletna ciemność i przerażający jazgot.
Wiedźmin dopadł do niej, złapał ją za rękę i pociągnął w stronę wyjścia.
Dała się prowadzić, bo kompletnie nic nie widziała. Po kilku chwilach
oboje zobaczyli w oddali jasny punkcik światła. Triss poczuła ulgę.
Dyszała już ciężko, a mięśnie jej nóg protestowały przeciwko szaleńczemu
biegowi.
– Jak wybiegniemy, zawal jaskinię! – krzyknął Lambert.
– Ale...
– Zrób to!
– Prowadź mnie!
Triss zaczęła inkantację i pozwoliła ciągnąć się wiedźminowi
korytarzem. Łomot łap usłyszeli, gdy byli już niedaleko wyjścia.
Wyskoczyli przez nie jak z procy i pobiegli na bok. Parę metrów dalej
czarodziejka zatrzymała się, wzniosła ręce nad głowę, wykrzyczała koniec
zaklęcia i wyzwoliła falę mocy w stronę kopalni. Ziemia zadrżała, rozległ
się ogłuszający huk i z wejścia do jaskini wydobył się tuman kurzu.
A z tego tumanu wyskoczyła mantikora. Miała dwie głowy.
Bestia rzuciła się w stronę Triss, ale Lambert wyrósł jej na drodze.
Zaczął iść po łuku, skupiając uwagę mantikory na sobie.
– Dwie głowy? Serio? – warknął w stronę potwora. Ten w odpowiedzi
kłapnął dwiema parami świetnie wyposażonych szczęk.
Triss opadła na kolana. Zaklęcie wymagało ogromnych zasobów mocy.
Nie miała nawet siły, by zaczerpnąć magii z ziemi czy powietrza, a ognia
w pobliżu nie było. Rzeka za to znajdowała się tuż, tuż. Rozproszyła
podążnik, podniosła się, zachwiała... ale utrzymała na nogach, po czym
ciężkim, nierównym krokiem ruszyła w stronę rzeki. Miała nadzieję, że
idzie w dobrą stronę.
W uszach jej nadal dudniło. Obróciła się, by sprawdzić, jak Lambert
sobie radzi.
Wiedźmin zrobił unik i przeturlał się, a w miejsce, gdzie przed chwilą
leżała jego głowa, wbił się potężny ogon mantikory. Lambert powtórzył
sekwencję, cały czas odskakując, turlając się. Mantikora nie dawała mu
się do siebie zbliżyć. Dwie osadzone na długich szyjach, wyposażone w
ostre kły głowy chapały szczękami, próbując zmiażdżyć członki
wiedźmina w żelaznym uścisku.
Triss poczuła ukłucie paniki, adrenalina zaszumiała jej w uszach.
Nadludzkim wysiłkiem zmusiła nogi do biegu. Gdy przypadła do rzeki,
rozdrapując sobie kolana o ostre kamienie na brzegu, zaczerpnęła
gwałtownie energii. Krew pociekła jej z nosa, ale nie miała czasu na
powolne i bezpieczne czerpanie.
Kiedy skończyła, świat wirował, więc zwymiotowała sobie zdrowo, po
czym ze smakiem rzygowiny w ustach podniosła się z klęczek i powlokła
z powrotem.
Akurat, by zobaczyć kunszt wiedźmińskiej walki.
Lambert po raz kolejny skoczył, ale tym razem przeturlał się w stronę
mantikory, a gdy ta, jak wiele razy wcześniej, wbiła kolec tuż za jego
plecami, zerwał się, chwycił w obie dłonie miecz i prawą nogą odbił się
od umięśnionego boku bestii, po czym, lecąc w powietrzu, uniósł ręce
nad głowę i z ogromnym trzaskiem pękającego pancerza odrąbał jej
ogon. Mantikora ryknęła przeciągle i z podwójną zajadłością runęła na
wiedźmina. Lambert pozwolił, by wielka, szponiasta łapa wprawiła jego
miecz w ruch – przyjął energię uderzenia, zrobił piruet i ciął bestię w bok.
Wirował dalej. Uderzenia bestii odbijały się od ułożonego w odpowiedniej
pozycji miecza. W pewnym momencie jednak mantikora dosięgła celu.
Lambert zachwiał się, odsłaniając cały bok.
Triss nie wahała się – wyciągnęła rękę i poczuła, jak przepływa przez
nią moc.
Mantikora stanęła w płomieniach.
Lambert wpierw zatoczył się, oślepiony płomieniami, ale szybko zebrał
się do kupy. Teraz bestia szarpała się i skakała, turlała się w piachu i krwi
– ale magiczny ogień jest równie trudno ugasić, jak rozpalić.
Wiedźmin podbiegł do rannej, zdezorientowanej mantikory i jednym
silnym ruchem przebił miejsce, w którym z tułowia wyrastały dwie szyje,
tuż nad mostkiem. Krew trysnęła prosto w twarz Lamberta. Bestia przez
chwilę jeszcze wiła się w konwulsjach, ryjąc płonącymi skrzydłami w
piachu, ale w końcu zamarła.
Triss wypuściła powietrze z ust – nawet nie wiedziała, że do tej pory je
wstrzymywała – a następnie nogi się pod nią ugięły i klapnęła na ziemi.
Włosy rozsypały się wokół jej głowy. Nie pamiętała, że człowieka może
boleć tyle mięśni naraz.
Lambert podszedł do niej powoli, po czym usiadł obok i również opadł
na plecy.
Przez kilka minut dyszeli ciężko, leżąc ramię w ramię na śmierdzącej
krwią i wilgocią ziemi. A może to Lambert tak śmierdział?
W końcu usłyszała przytłumiony głos wiedźmina:
– Triss?
– Tak, Lambert?
– To tyle, jeśli chodzi o pozostawienie kopalni w nienaruszonym stanie.
– Oczyszczonej z mantikor.
– Jedną, zgodnie z umową, zabiłem. Może nawet dwie? Zależy, co
liczyć.
Zaczęła się śmiać, ale szybko przestała, jęcząc. Piekielnie bolały ją
mięśnie brzucha.

Harald Dzienieżnik, o dziwo, zapłacił wiedźminowi za tę jedną


mantikorę i dorzucił nawet sto orenów za dodatkowe niebezpieczeństwo
i liczne rany, mimo że kopalnia została zrujnowana. Najwyraźniej zdał
sobie sprawę z tego, jak źle mogłoby się wszystko skończyć, gdyby
Lambert i Triss nie wykonali zadania. Jak wiele rzeczy mogło pójść nie
tak, jeśli zwlekałby, szukając innych pogromców potworów.
Co prawda istniała możliwość, że jakaś mantikora przeżyła, ale było to
bardzo mało prawdopodobne. Kopalnia, niestety, nie mogła się już
przysłużyć Dorian, ale Triss była pewna, że przedsiębiorczość burmistrza
pozwoli jeszcze miastu rozkwitnąć. Po prostu nastąpi to trochę później.
Lambert potrzebował tylko kilku dni, by dojść do siebie – Falka załatała
go pierwszorzędnie. Nawet Garfard zachował się jak człowiek i rzucił
zaklęcie przyspieszające gojenie.
Triss weszła do izby wiedźmina i uśmiechnęła się na jego widok.
Siedział na brzegu łóżka bez koszuli. Lewe ramię miał owinięte bandażem,
ale poza tym wyglądał jak nowy.
– Jakieś plany? – spytała, siadając na krześle naprzeciw niego.
Lambert wzruszył ramionami odruchowo i skrzywił się, gdy ramię
przeszył mu ból.
– Ruszam na szlak – powiedział. – Przede mną jeszcze kilka miesięcy,
nim będę musiał wrócić do Kaer Morhen.
Triss pokiwała głową.
– W takim razie... – zaczęła, ale przerwała, czując się trochę
niezręcznie. Odchrząknęła i po chwili kontynuowała, patrząc na
rozrastający się na ścianie grzyb: – Rozmawiałam przed chwilą z moim
znajomym czarodziejem. Jak wspomniałam o tobie, dowiedziałam się, że
Maribor ma problem z ghulami. Ponoć zajęły cmentarz i teraz miasto nie
ma gdzie chować umarłych. Mógłbyś wrócić ze mną, mam kilka pokoi
gościnnych, możesz z nich korzystać do woli. Sprawą trzeba się zająć, a
kto się nią zajmie lepiej niż wiedźmin? – spytała niewinnym tonem, po
czym potrząsnęła włosami i dodała, patrząc znów na niego: – Kto wie,
może nawet ci pomogę?
Lambert uniósł brwi, a na jego ustach pojawił się uśmiech.
– Merigold, proponujesz mi spółkę?
Triss udała, że się zastanawia.
– Czemu nie – powiedziała w końcu, wzruszając beztrosko ramionami.
– Co dwie głowy, to nie jedna.
Katarzyna Gielicz

Skala powinności
Świat, moi drodzy, to nie tylko linie
na mapie, to nie tylko nasze miasto i
plac za oknem, na którym Tybek,
zamiast słuchać mojego wykładu,
właśnie dłubie w nosie. Świat to
język, którym operuję, to muzyka,
której słucham.
To ta oto książka. Chcesz być częścią
tego świata?
To mów, słuchaj i patrz.
Eberhardt z Belhaven
Miasto ogarnął szał zabawy. Bezchmurną noc rozświetlały tańczące
płomienie pochodni i kwiaty fajerwerków – w ten sposób młodzi adepci
sztuk magicznych na chwilę zapominali o strachu. Z wielu gardeł
wydobywał się śmiech, momentami wręcz rechot, którego przyczyn nikt
nie szukał. Zasady dobrego tonu, zakładając, że mieszczanie w ogóle
takowe znali, dziś wieczór nie obowiązywały.
Bawiono się jak nigdy przedtem. W ciemnych zaułkach kochano się i
mordowano z taką samą zwierzęcą intensywnością. Z dawna tłumione
żądze znajdowały wreszcie ujście, niedotrzymane niegdyś obietnice
spełniały się w uczynkach, trawiących siły i pieniądze. Kiedy, jeśli nie
teraz?
Mieszkańcy Gors Velen poszukiwali sposobu, by rzucić się w wir
zapomnienia. W gospodzie „Pod Rozpiętym Gorsetem” to pragnienie
zaspokajały odkorkowane beczki z winem i budujące renomę miejsca
tancerki, od których niekompletnego odzienia lokal wziął swą nazwę.
Każdy z bywalców tawerny i każdy z mieszkańców tego przeklętego
miasta czarodziejów bawił się, póki mógł, i dziękował w duszy, że nie
znajduje się wraz z armią w okolicy spalonych i wydeptanych pól na
północ od Mariboru, gdzie – jak mawiali – niebawem dojdzie do walnej
bitwy. Każdy, z wyjątkiem Narsi Sattelbach.
Dziewczyna popijała właśnie piąte tego dnia piwo, gdy zdała sobie
sprawę, że z przytroczonego do pasa mieszka został tylko kawałek
rzemienia. Normalnie sklęłaby się w myślach, a później podziękowała
losowi, że zawsze płaci za wikt i nocleg z góry, lecz dziś miała w sobie
tylko pustkę, która nie przynosiła ukojenia.
Wstała od lady i zaczęła przepychać się w stronę wyjścia, żegnana
gniewnymi pomrukami potrącanych pijaczków. Wreszcie udało jej się
dobrnąć do drzwi tawerny i już po chwili poczuła orzeźwiający chłód
nocy. Owinęła się szczelniej płaszczem i zamknęła oczy, wsłuchując się w
odgłosy miasta. Usłyszała więcej, niż chciała. Skrzywiła się bezwiednie,
cholernie im zazdroszcząc. Kimkolwiek byli, nie musieli obecnie
przejmować się niczym więcej, niż ubraniami krępującymi kostki.
– Zabawne, prawda?
Dziewczyna spojrzała za siebie i dostrzegła wyłaniającą się zza węgła
postać. Twarz mężczyzny krył cień głęboko nasuniętego kaptura, ale jego
głos i postura zdradzały, że najlepsze lata ma już za sobą.
– Każdy czasem potrzebuje takiego demona strachu, który staje się
dyspensą dla sumienia – kontynuował starzec. – A im większe zagrożenie,
tym szersze kręgi ów demon zatacza i lepsze zbiera żniwo.
Brawo, odkrywca sezonu, dawać go na profesora do Oxenfurtu,
pomyślała z przekąsem i zaczęła się modlić, by zadziałała którakolwiek ze
standardowych odpowiedzi. W grę wchodziło: „No tak, co zrobić...” albo
„Takie życie!”, mogła też z powodzeniem użyć: „Tak to jest!” lub
zastosować nieco nonszalanckie: „Ano bywa...”, ale mężczyzna ją
uprzedził.
– Nazywam się Paulett. Jak się do pani zwracać?
Zaraz to ja zwrócę, przebiegło jej przez myśl.
– Narsi. – Starała się jak mogła, by jej głos zabrzmiał grobowo i
niechętnie, ale z jakiegoś powodu to nie zadziałało.
– Zatem, Narsi, czy ty już nakarmiłaś swojego demona? Noc nie będzie
trwała wiecznie.
Tego było za wiele.
– Słuchaj pan, idź pan, przygruchaj sobie jakąś rówieśniczkę, im
bardziej głuchą, tym lepiej dla niej.
Odwróciła się na pięcie i zrobiła już pierwsze kroki w stronę tawerny,
gdy usłyszała:
– Nie uważasz, że jesteś mu coś winna?
Narsi zamarła w oczekiwaniu.
– Chyba nie prosił o wiele? Poza tym na pewno chciałabyś się
przekonać, zobaczyć na własne oczy, co cię ominęło, czy było warto...
– Skąd wiesz? – Dziewczyna zaszarżowała w stronę tajemniczego
rozmówcy i wykonała błyskawiczny ruch, chcąc zedrzeć mu kaptur z
głowy. Mężczyzna uchylił się bez większego wysiłku, z prawdziwie kocią
gracją. Pozory ją zmyliły.
– Można powiedzieć, że jest mi przyjacielem. Niedawno nie zrobił
czegoś, co zrobić mógł, dlatego teraz ja robię coś, czego on już nie może.
– Mężczyzna zaśmiał się z własnej słownej układanki i wyjął z kieszeni
płaszcza jabłko. Miał już zbliżyć owoc do ust, ale jego rozmówczyni po
prostu zastygła, więc westchnął i rzekł zmęczonym głosem:
– Przecież chcesz wiedzieć, widzę to po twoich mimowolnych ruchach
mimicznych. Cokolwiek tam zastaniesz, będzie lepsze od wiecznej
niepewności i wyrzutów sumienia. Zgadza się, panno Narsi?
Dziewczyna nabrała powietrza i odetchnęła głośno. W następnej
sekundzie była już w przykarczemnej stajni i, nie zważając na nic,
wyprowadzała czyjegoś konia na brukowaną ulicę Gors Velen. Ktoś
kiedyś powiedział, i zapewne był to prorok Lebioda, że złe uczynki zawsze
mają swoją cenę. Wałach na pewno był droższy od wszystkiego, co miała
w utraconym dziś mieszku, ale na szczęście święty mędrzec nie bawił się
w rachunki. Wskoczyła na grzbiet wierzchowca i ugodziła go piętami.
Stojący przed karczmą mężczyzna wgryzł się potężnymi kłami w
soczyste, zielone jabłko.
– Ach, ta dzisiejsza młodzież – westchnął i ruszył w stronę huczącego
od zabawy rynku.

Sołtys wsi Jawornik czuł się wyraźnie zażenowany zaistniałą sytuacją.


Bo i jak tu z babą o interesach gadać? Ba, o ubijaniu potworów. Chłopu
toby Stachomir wyłożył wszystko snadnie, polał nawet na zachętę i w ten
sposób jużci z ceny stargował nieco. Ale co tu dumać wiele, darowanej
szkapie w paszczę się nie spoziera.
– Więc tego, jakom mówił, dziwy jakoweś się we wsi zalęgły. Baby
gadały, co by wiedźmaka zwołać i ekscesyje ukrócić, bo ni na żalnik pójść,
ni w strumieniu łachy prać.
– I jak te ekscesyje wyglądają? – zapytała Narsi, starając się zapanować
nad kącikiem ust.
– Ano łby takie pokraczne i rozlazłe mają, jakoby im pierwej ktoś tego...
no wielką krzywdę zrobił, garbate są i sine całe, niby zbita du... niby
sklepienie przed burzą! – wyrzucił z siebie sołtys, cały czerwony z
wysiłku. Odetchnął głośno i załzawionymi oczami patrzył błagalnie na
dziewczynę.
– Ilu ich dojrzeliście?
– Peszko godał, niby tuzin, ale on cap jest stary, jak mu dwie gęsi
semknęli, to krzyczał, że cztery, a jak koń padł, to oczy wypłakiwał, że mu
dwa pomarły. A jużci, dwa, ino karocy brakuje! – Stachomir zaczął
rechotać, ale widząc, że jego gościa żart nie bawi, chrząknął, umilkł i
podrapał się nerwowo po płowej szczecinie.
– Zatem mogę spodziewać się sześciu?
Sołtys kiwnął głową.
– Toby się zgadzało z tym, co baby godały, chocia wiele to one, po
prawdzie, nie zoczyły, przecie w te pędy suknice podwinęły i dalej, przez
las tak uciekały, że jak moja do chaty weszła, tom myślał, że chochoła
przywiało, tyle w kudłach plew miała.
Narsi podziękowała za gościnę i obiecała zająć się problemem w
najbliższym czasie. W zasadzie nie zamierzała się spieszyć. Podejrzewała,
że mieszkańcy wsi mają do czynienia z utopcami albo nekkerami; dolina
Pontaru to dla nich idealne miejsce, a ponadto ostatnie ulewy zamieniły
okoliczne lasy w niebezpieczne bagna. Wobec tego poczeka, aż pogoda
naprawi nieco ten stan rzeczy, a potwory nie będą miały przewagi na
podtopionym terenie. Zresztą – to pierwsza wieś, w której przyjęto ją tak
dobrze. Zwykle miejscowi włodarze ograniczali się do wyśmiania jej
propozycji, odmowę okraszając barwnymi przykładami, co i z kim
powinna robić, zamiast bawić się w wiedźmina. Najwidoczniej te kilka
razy, w których wieśniacy zgodzili się na jej pomoc i nie byli przy tym
stratni, wystarczyło, by wieści się rozniosły. Zamierzała korzystać z tego
faktu tak długo, jak długo będzie to bezpieczne.
Ludzie powiadali, że Czarni w końcu przyjdą i wymordują wszystkich
zajedno, bo ich tam na południu wielu, a te okolice żyźniejsze i
piękniejsze. Chłopi, co prawda, mówią o sobie, że są po prostu „tutejsi”,
nie nazywają siebie Redańczykami czy Temerczykami, a Narsi nie chciała
im odbierać resztek nadziei, ale było oczywiste, że Nilfgaard nie kieruje
się żadnym wydumanym pojęciem sprawiedliwości i może tym
wieśniakom zafundować to samo, co Cintrze i Górnemu Sodden.
Dni mijały, a ona wciąż czekała na odpowiednią chwilę. Nie
przejmowała się powątpiewającym spojrzeniem sołtysa ani żarcikami
karczmarza – gdy już załatwi utopce, będzie im łyso.
Pewnego ranka we wsi zapanowało dziwne poruszenie. Narsi zeszła po
schodach do wspólnej izby i przeciągając się, zapytała karczmarza o
przyczynę rejwachu, jaki rozlegał się zza okna i obudził ją ze słodkiego
snu.
– Ano trzeba było zabierać się do roboty, kiedy ta wpadła w łapy, toby
nikt teraz z okien nie wypatrywał. – Karczmarz uśmiechnął się złośliwie,
obserwując grymas konsternacji na twarzy dziewczyny. Wreszcie podjął:
– Ludzie do sołtysa przyłażą, coby konia zobaczyć. Cudności kobyłka!
Siwek, jak ta bestia, kłąb wysoko, pęciny niby młoty kowalskie, a głową
rzuca, a kopytami drobi, że pył ino widać przy stodółce. Wiara patrzy i
dziwuje się, bo to insza zwierzyna niż nasze szkapy i wałachy.
– A czyj to koń?
– A... wiedźmina.
Oczy Narsi rozszerzyły się w wyrazie paniki, zaś karczmarz wyszczerzył
pieńkowate, zielonobrązowe zęby i zaczął wrednie chichotać.
– Zamknij się, stary pędzlu – warknęła dziewczyna. – Kiedy przybył?
– Zanim wzeszło słońce. Nie zasiedział się u Stachomira, bo jakoś
niedawno, tuż przed pierwszym dzwonem, poszedł na bagna.
Dziewczyna szarpnęła drzwiami karczmy i wypadła na zewnątrz. Dwa
uderzenia serca później wróciła, wbiegła na schody i w dzikim pośpiechu,
skacząc co kilka stopni, dotarła do swojego pokoju. Nie miała czasu na
zakładanie skórzanej zbroi, chwyciła więc tylko łuk i wypełniony
strzałami kołczan, w biegu przypasała też do biodra długi nóż. Wiedziała,
że to wszystko prawdopodobnie źle się skończy, że nawet jeśli jakimś
cudem zdąży przed wiedźminem, potwory skorzystają na jej
nieprzygotowaniu. Lecz nie zamierzała ustąpić. To ona była tu pierwsza i
to z nią sołtys dobił targu. Wybiegła na zewnątrz i szybko zaczęła oddalać
się od wioski.
Gdy dotarła na bagna, była już zziajana. Próbowała uspokoić serce
głębokimi wdechami, ale na nic się to zdało – czuła nie tylko zmęczenie,
ale i strach. Przez swój głośny oddech nie słyszała niczego dookoła; każdy
potwór mógł podejść ją bez najmniejszego trudu. Wreszcie doszedł ją
dziwny dźwięk, coś między bulgotem a skrzeczeniem. Gdzieś po lewej, na
obrzeżach zagajnika, z bagien wynurzali się nieumarli. Odpowiedzią na
ten nienaturalny stan rzeczy był metaliczny syk wysuwanego z pochwy
oręża. A Narsi wiedziała już, że to miecz wykonany ze srebra.
Ściskając w lewej ręce łuk, a prawą sięgając do kołczanu, podkradła się
do miejsca walki. Już go widziała, jego zabójczo szybkie ciosy, kocią
zwinność, z jaką się poruszał, spokój i skupienie na okolonej ciemnymi
włosami twarzy. Za każdym razem zachowywał niezbędny dystans;
dziewczyna dobrze wiedziała, że tak właśnie należy walczyć z tymi
maszkarami. Narsi zdała sobie również sprawę, że stary Paszko miał
jednak rację, a kobiety ze wsi faktycznie niewiele widziały podczas swej
ucieczki: utopców było nie mniej niż tuzin, a i tak żywych – czy raczej
zdolnych do walki – było już tylko pięciu. Jeszcze chwila i zostanie z
niczym!
Nie czekając ani chwili dłużej, sięgnęła po jedną ze strzał w kołczanie,
nałożyła nasadę na cięciwę i naciągnęła łuk. Była w tym niezła, a
wiedźmin z pewnością zdawał sobie sprawę z jej obecności, mimo to nie
mógł wiedzieć jednego: jakimi pociskami dysponuje.
Strzała pomknęła przez bagna, przeleciała dwa cale od barku
wiedźmina i trafiła stojącego za nim potwora, który właśnie szykował się
do skoku. Utopiec spojrzał na wystające mu z sinego brzucha drzewce. A
potem wybuchł.
Fragmenty wnętrzności przykleiły się do skórzanej kurty wiedźmina i
mężczyzna zaklął pod nosem, bardziej zaskoczony, niż zły. Narsi nie
zamierzała dać za wygraną. W czasie, gdy ciemnowłosy wykańczał dwóch
nieumarłych, zastrzeliła kolejnego z nich; tym razem stwór nie wybuchł,
lecz zajął się ogniem. Został już tylko jeden.
– On jest mój! – krzyknęła do wiedźmina, który zwrócił się już w stronę
ostatniego potwora. – Słyszysz, do cholery?
– Skoro chcesz tracić takie strzały na utopce, proszę bardzo. –
Mężczyzna uśmiechnął się, a Narsi ze zdziwieniem stwierdziła, że ma
całkiem przyjemny głos. Młody głos.
Rzuciła na wydeptaną trawę łuk i zdjęty naprędce kołczan. Starała się
nie spoglądać na wiedźmina, który z kolei przypatrywał się jej uważnie. I
tak mimowolnie dostrzegła nienaturalnie zwężone źrenice, otoczone
żółtozieloną tęczówką. Gadzie oczy. Przekrwione gadzie oczy.
Minęła wiedźmina i zaatakowała utopca długim nożem. Potwór wydał
coś na kształt pisku czy skrzeku, a chwilę później rzucił się do ataku. Narsi
poradziła sobie unikiem i w wypadzie zdołała wbić sztych ostrza w
trzewia szkarady. Pociągnęła w górę, wkładając w ten ruch całą siłę, ale
utopiec, zanim padł, zdołał drasnąć pazurami jej szyję i obojczyk.
– Widziałem lepiej walczące dziewczyny. Ba, znałem nawet dużo lepiej
walczącą dziewczynkę – parsknął wiedźmin i podszedł, chowając srebrny
miecz. Przyjrzał się krwawemu śladowi, jaki na ciele Narsi zostawił
potwór. – Trzeba będzie to oczyścić, bo dostaniesz gorączki i umrzesz.
– Nie myśl sobie, że... co?
– No, umrzesz. Od trupiego jadu. Gorzej, gdyby to był, na ten przykład,
ghul, ale i tak bym nie ryzykował.
Narsi zdawała sobie sprawę, że wiedźmin mówi prawdę, lecz usłyszeć
to w tak bezpośredni sposób wcale nie było miło. Na samą myśl
dostawała gęsiej skórki. Duma nie pozwalała jej jednak poprosić o pomoc,
zwłaszcza że wiedźmin przed chwilą ją skrytykował. Musiała zresztą
wywalczyć swoją część nagrody.
– Felczer się tym zajmie, poza tym nie sądzę, by należało to do twoich
zmartwień. A teraz odsuń się od ścierwa. To było moje zlecenie i sołtys na
pewno będzie chciał zobaczyć ciała.
– Jasne, że będzie chciał, sam mi to powiedział, gdy rano dobijałem z
nim targu. Bardzo się ucieszył na mój widok, wiesz? Wspominał coś o
nadzwyczajnej zwłoce...
– Och, zamknij się! – warknęła Narsi, drapiąc świerzbiące miejsce przy
ranie. – Sołtys to ćwok, nie trzeba było się z nim układać. Ale to jeszcze
nie znaczy, że dam się wykiwać, wiedźminie. Należy mi się część nagrody.
Mężczyzna kiwnął głową.
– Yhm, za trzech. Dostaniesz może trzydzieści orenów, nie więcej.
Zgaduję, że jedna z tych wybuchowych strzał kosztowała stukrotnie
więcej. Po co to było? Chciałaś pokazać, że mam się z tobą liczyć? Czy
może utopiec to najgroźniejsze, z czym się zetknęłaś?
Narsi zacisnęła mocniej szczęki, ale nie rzekła ani słowa.
– Nieważne zresztą. Chodź, opatrzę to zadrapanie, a później
odwiedzimy niecierpliwego sołtysa. Nie powiesz mi – oburzył się w
odpowiedzi na jej reakcję – że wolisz jakiegoś niedoświadczonego
medyka, który nie dość, że spapra robotę, to jeszcze zedrze z ciebie te
ostatnie trzydzieści orenów? No, nie dąsaj się... Narsi, tak? Dobrze
zapamiętałem?
– Dobrze – wycedziła i to tak zjadliwym tonem, że mężczyzna zaczął się
po prostu śmiać. Dziwne, nie tak sobie wyobrażała wiedźminów. Kiedyś
pewien miejscowy władyka miał okazję spotkać jednego z nich. Wiedźmin
był jakiś taki stary, praktycznie nic nie gadał, a na dodatek się obrażał.
Ten tu, najwidoczniej, pochodził z innej szkoły.
– A ciebie jak zwą, wiedźminie? – zapytała, niby od niechcenia.
Mężczyzna wyszczerzył się, a brzydkie blizny po ospie, pokrywające
jego szczękę i część policzków, jeszcze się uwyraźniły.
– Coën. Coën z Poviss.

– Czy ich widziałem? Panie, toż w tej karczmie wszystko swój zaczątek
miało. Tutaj przecie Blotka pokoik na piętrze była wynajęła. Mało kto o
tym wie, bo to oni wielce sławni gieroje się później zrobili. I tegoż, no,
arkegryfa ubili gdzieś pod Dorian i trupojady, co to się po masakrze pod
Mariborem potworzyły, i głowę jaszczura zostawili „Pod Lisem
Przecherą” w Carreras, a sołtys Konarów gadał, że jakieś kurestwo z mgły
ulepione usiekli na tamtejszym żalniku. Każdemu pomagali, a i przyznać
trza, że wynosić, to się oni nad innych nie wynosili. Może źle mówię? No,
a zaczęło się od tego, jak Stachomir po równo im nagrody przyznał. Pono
chciał jeno wiedźminowi dać, ale tamten za Blotką się wstawił. Później do
mnie wpadli, to co nieco żem słyszał, jak w swary wchodzili: że to niby
teren Blotki, uważacie, ona pierwsza tu była, a on, skoro z Poviss jest, to
niechaj tam wraca. Na to wiedźmin, że tutaj swoje sprawy ma i Temerii
opuścić nie może, ale zamiast w paradę sobie wchodzić, układ proponuje
taki a taki. Co? No przecie, że wspólną peregrynacyję! Co tam mieliby se
do oczu skakać, na wyścigi szkaradzieństwa ubijać. Mówią zresztą, że to
wszystko od razu sianem pachniało, ale kto tam ich wie...

Zdobyczny wałach potrząsnął łbem w niemym proteście. Narsi dała za


wygraną; sama była równie zmęczona. Postanowiła zatrzymać się w
oberży „Pod Rozbrykanym Wąpierzem”, którą każdy w okolicy nazywał
po prostu „karczmą Mściwoja”. Do Dorian zostało półtora dnia drogi,
później czekała ją jazda niebezpiecznym traktem mariborskim i wreszcie
galop przez temerskie pola, śladami wydeptanej trawy i wykopanych
dołów, z których śmierdzieć będzie szczynami oraz biegunką. Armia
zjednoczonej Północy, o czym poinformował ją półgębkiem Mściwój,
kierowała się właśnie nad Chotlę i nie zamierzała robić długich
przestojów. Narsi zastanawiała się, co zrobi, jeśli zdąży. Nie przekona
wiedźmina do zmiany decyzji, ale sama mogłaby...
Usiadła przy mniejszym stole, w samym rogu oberży. Przy tym samym
stole, przy którym zimą grała z Coënem w gwinta. I nie skończyło się na
graniu.

– Kralka w krojce.
– Niżnik w listki.
– Ha! Jesień już za nami, listki deptam damulką.
– Gwint!
– To sprawdzam.
– Ech, wypchaj się, Coën.
Wiedźmin wybuchnął szczerym śmiechem. Przyzwyczaiła się już do
tego dźwięku, do wzruszania ramionami w zaskakująco naturalnym
geście, do przeczesywania palcami ciemnych, prostych włosów. Do jego
żółtozielonych oczu. Rzuciła na stół zachowane karty.
– Takim czymś nie da się wygrać – mruknęła. – Same blotki. Swój do
swego ciągnie, najwyraźniej.
– O czym ty mówisz?
– Pozwalasz mi jeździć ze sobą od jesieni i niech mnie konie stratują,
jeśli wiem, dlaczego. Mogłeś wypłacić mi nagrodę za te trzy utopce albo
w ogóle zostawić z niczym, o przegonieniu z Temerii nie mówiąc. Ale nie,
dzielisz się po połowie, udajesz nauczyciela szermierki i opatrujesz rany.
Tak, korzystałam, bo czemu miałabym tego nie robić? Ale, do cholery,
Coën! Czego ode mnie chcesz? Dobrze wiesz, że potrafię tyle co nic. Jak
możesz udawać, że w czymkolwiek ci pomogę? A może liczysz... Jeśli
myślisz...
– Na nic nie liczę – wycedził wiedźmin, ale po chwili się opanował.
Potarł zarost. – Czy nie miałaś czasem ochoty po prostu z kimś
porozmawiać? Albo chociaż być świadomym, że zawsze istnieje taka
możliwość?
– Chcesz mi powiedzieć, że ty, wiedźmin, samotny wilk, zatęskniłeś za
towarzystwem, a ja ci się przypadkiem nawinęłam po drodze?
Coën wzruszył ramionami. Och, jak bardzo chciała mu teraz przyłożyć.
– Kpisz ze mnie, wiedźminie, czy o drogę pytasz? Już to mi się wydało
dziwne, kiedy po zabiciu utopców nastawałeś, żeby kompanię w Rinbe
odwiedzić, bo musisz z jakimś kapralem pogadać. Zwłaszcza że, według
naszej umowy, to ja mam ciągle płacić za omastę i luksus spania w
rozlatujących się wyrkach. Nie, nie przerywaj mi, wiem przecież, że i tak
dostaję o wiele większą część nagród za potwory, niż powinnam.
Zastanowiło mnie tylko, czemu wiedźmin ma dług u jakiegoś lansjera.
Może w kości przegrał, może żołnierzyk mu życie w ten czy inny sposób
uratował, może wiedźmin zwyczajnie wspiera starego druha, który z
żołdu nie utrzyma gromadki bachorów. Ale nie moja sprawa, myślałam
sobie. Później był widłogon, za którego wzięliśmy w Carreras niezłą
sumkę. I niby zwyczajna przejażdżka do Wyzimy. Myślałeś, że uwierzę, że
idziesz do zielarza po składniki do eliksirów? Ha! Byłam pewna, że się po
prostu do burdelu wybierasz, ale nie masz śmiałości powiedzieć. Tak
mnie to rozbawiło, że postanowiłam przekonać się na własne oczy. A tu
co widzę? Nie burdel, tylko regiment. Chociaż czasem na jedno wychodzi.
I obersztera przyjmującego pieniądze. Dwa długi u żołdaków? Być nie
może, zresztą oberszter miał zbyt zadowoloną minę. No i co, Coën, teraz
pospieszysz z tłumaczeniem?
Wiedźmin ponownie wzruszył ramionami i na domiar złego bezczelnie
patrzył w strop.
– Czemu nie? Ale odpowiedź za odpowiedź. Zgoda?
– Phi.
– Uznaję to za „tak”. Masz rację, to nie długi są powodem moich
odwiedzin w twierdzach. Udzielam wsparcia wojsku. Naszej armii. Nie,
wystarczy, teraz ja: Dlaczego wędrujesz i przyjmujesz wiedźmińskie
zlecenia? Sądząc po łuku i strzałach, nie cierpisz niedostatku.
Narsi sięgnęła po swój kufel i wzięła spory łyk soddeńskiego trójniaka.
Poczuła miłe ciepło, rozlewające się po przełyku. Ucieszyła ją myśl, że z
powodu wojny Mściwój miał problemy z zaopatrzeniem i miodu nie
starczyło już na kufel wiedźmina. Musiał przepłukać gardło Wyzimskim
Czempionem, któremu bliżej było do pomyj niż do piwa.
– Każdy chce mieć jakiś cel. Zadanie, które jednym wytycza praca,
drugim nauka, a jeszcze innym wiara czy powołanie. Ja pomagam
ludziom. Tak, nie szczerz się, wiedźminie, to właśnie robię. Stachomir
przesadzał z tą paniką: utopce grasowały za wioską, nie zagrażały
mieszkańcom bezpośrednio. Ale inaczej było w Rudniku, gdzie wilki tak
się rozbestwiły, że do gospodarstw zaglądały. Dwoje dzieci znaleźliśmy
rozbebeszonych pod linią drzew, to skrzyknęliśmy wszystkich, którzy się
nie bali, i polowaliśmy tak długo, rzucaliśmy pochodniami tak długo, aż
niedobitki watahy uciekły gdzieś w głąb lasu.
Mieliśmy czekać na wiedźmina? Czekać, aż przyjedzie za miesiąc, rok, a
może i nigdy nie przyjedzie, a ci, którzy przeżyliby ataki sfory, na zawsze
opuściliby swoje domy, wybierając głód i biedę? No, powiedz mi, Coën?
Albo banda raubritterów, która urządzała zasadzki nieopodal
Wrzosowej. Gwałcili, panowie rycerze, zabijali, nie szczędząc kobiet ani
dzieci. Ludność okoliczna bała się wystąpić, każdy siedział cicho, od chaty
się nie oddalał, a grododzierżca we Wrońcach nie słyszał bądź też nie
chciał słyszeć o niedoli parobków i drobnych kupców. No to zakradłam
się do bandyckiego obozu, warty nie trzymali, bo i z oporem żadnym nie
mieli dotąd do czynienia. Popici też byli, ale wolałam nie ryzykować
starcia na miecze. Pijany czy nie, to wciąż rycerz, fechtunek ma we krwi.
Wylałam więc wódkę, wino, wszystko, co znalazłam w ich obozie, i
podpaliłam. Potem już tylko naciągałam cięciwę i strzelałam do ludzkich
pochodni.
Jeśli wiedziałam, że zlecenie dotyczy czegoś pokroju wyverny czy
jakiegoś upiora, nie decydowałam się, znam przecież swoje możliwości.
Ale wtedy? Ludzie we Wrzosowej pytali wszędzie o wiedźmina, lecz go nie
znaleźli. Znaleźli mnie. Ilu was jest, Coën? Ilu was zostało? I jak wy, do
cholery, chcecie, by was szanowano, kiedy w niektórych wsiach jesteście
tylko legendą?
– To jest twoje pytanie?
– Nie. I lepiej, żebyś wziął miarę z mojej odpowiedzi, bo jak wypowiesz
się jednym zdaniem, to zapomnij o dalszej rozmowie. Czemu wspierasz
Północ? Przecież wszyscy wiedzą, że wiedźmini są neutralni. Co się stało z
waszą bezstronnością?
– Ma się całkiem dobrze – mruknął Coën, wychylając łyk jasnego
wyzimskiego. – W tej kwestii nic się nie zmieniło. Przynajmniej u innych.
Co chcesz usłyszeć? Jakąś wydumaną historyjkę o dawnej przysiędze albo
o honorze, który każe ratować zwerbowanego do armii przyjaciela? A
może o pięknej księżniczce, która, rzuciwszy chustę, wyrzekła życzenie,
aby ocalić jej południowe włości z rąk Nilfgaardczyków? – Coën pokręcił
głową. – Nic z tego.
– Więc dlaczego?
– Bo każdy ma jakąś swoją skalę powinności, Narsi. I zdałem sobie
sprawę, że wiedźmini latami, ba, stuleciami zawężali tę skalę, bo tak było
dobrze i wygodnie, bo jest nas mało, dziewczyno, tak jak mówiłaś, zatem
nie możemy ginąć w głupich wojnach głupich władyków. Tyle że ta wojna
jest inna i jeśli nie powstrzyma się Nilfgaardu, zniszczenia będą zbyt
wielkie, by uchronić kolejne pokolenia od jej skutków.
Poza tym... ktoś kiedyś powiedział, że lepiej walczyć z przyczynami niż
ze skutkami. Potrzeba było trochę czasu, bym to zrozumiał. Nie chodzi
tylko o to, że po rzezi, jaką zafundowały nam Wiewiórki i wojska
Czarnych, namnożyło się potworów, że będziemy mieli prawdziwy
problem i w końcu nie damy im wszystkim rady. Chodzi o to, że czekając,
stajemy się podobni do felczerów, którzy zamiast przeciwdziałać, liczą na
rozwój choroby, bo za wycięcie guza biorą więcej. No i nawet jeśli
pacjent umrze, nie można mieć do nich pretensji, w końcu to nie oni
wszczepili mu bakcyla choroby.
Tak, Narsi. Ktoś kiedyś powiedział też, że świat wali się w gruzy.
Uważałem to za pusty frazes. Ale już nie uważam. I stanę w szeregach
armii Północy, bo, jak ktoś kiedyś powiedział, tak trzeba.
– Kim ona była?
– Ona?
– A nie mam racji?
Coën zaśmiał się i upił łyk piwa.
– Masz. Ale to nie to, co myślisz. Tę odpowiedź miałaś, że się tak
wyrażę, gratis. Teraz ja: skąd masz, do pioruna, te strzały? I ten łuk? Długi
nóż też wygląda na dzieło sztuki.
– Ostrze zabrałam ze ściany. Wisiało w jadalni i przypominało podczas
posiłku, że mój dziad nic a nic nie potrafił robić mieczem. Ale utrzymywał
kontakty handlowe z krasnoludami. – Narsi rozgrzała gardło znakomitym
miodem. To ciepło zdecydowanie poprawiło jej nastrój. – Zabrałam też
konia, ale on był mój, więc się nie liczy. Pieniądze za to się liczą –
dziewczyna zamieszała kuflem w dłoni i jednym haustem dopiła resztę
trunku. – Okradłam ojca i dwóch braci, część pieniędzy wydałam na łuk i
strzały, nabyte na targu w Cidaris. Reszta poszła na lekcje szermierki u
pewnego najemnika z Wolnej Kompanii. Na ile lekcji starczyło, sam
widziałeś niejednokrotnie. Dość, teraz moje pytanie. Dlaczego pozwalasz
mi zarabiać? Dlaczego mnie uczysz? Dlaczego z tobą podróżuję? Beze
mnie mógłbyś przecież lepiej wspomóc swoje ukochane wojsko.
– Straciłaś swoją szansę, moja droga Blotko. – Coën wyszczerzył zęby w
uśmiechu, ale Narsi poczuła się niemile dotknięta tym określeniem. Sama
o sobie miała prawo mówić, co chciała, ale on...
– Nie powiem ci nic ponadto, co wyznałem wcześniej: Chciałem mieć
towarzystwo, a przy okazji kogoś, kto na tym wymuszonym towarzystwie
by nie stracił. Poza tym... – Mężczyzna dopiero teraz odwrócił karty,
którymi wygrał ostatnie rozdanie. Narsi otworzyła szerzej oczy ze
zdumienia: na stole leżała dwójka karo i piątka pik – ...z blotką można
osiągnąć dużo więcej, niż się wydaje.
– Jakbyś nie zauważył, nie jestem duszą towarzystwa. – Dziewczyna
była czerwona na twarzy. Także od wypitego miodu.
– Oj, zauważyłem. Niemniej jesteś... – Coën się zawahał – ...w porządku.
Co tak patrzysz? No, teraz ja. Może się w końcu, psiamać, dowiem. Po co
ci te strzały? Bo przecież musiały kosztować fortunę. Nigdy takich nie
widziałem. Skoro tyle się włóczyłaś na trakcie, a nadal masz je w
kołczanie, to znaczy, że są na specjalną okazję, nie mylę się, prawda? Czy
to na okoliczność spotkania rasowego wiedźmina?
– Nie – burknęła Narsi. – Nie na tę okoliczność. Wtedy musiałam
improwizować.
– Więc?
Dziewczyna milczała uparcie.
– Ktoś zalazł ci...
– Koniec rozmowy. – Narsi wstała i odsunęła się od ławy.
– Ej!
– Co chcesz usłyszeć? – Dziewczyna rozejrzała się niepewnie, ale o tej
porze sala była prawie pusta. Miała już odejść, gdy Coën złapał ją za rękę.
Lekko, delikatnie. I to właśnie rozzłościło ją najbardziej. Niech słucha,
niech nasyci swoją ciekawość.
– Noszę je od dwóch lat. Czekają na trzech skurwieli: Powroza, Ralfiego
i Bertolda von Keppke. Pewnie o nich nie słyszałeś, takich bandziorów
jest w tym pieprzonym grajdole pełno. A wiesz, czemu ich szukam?
Czemu jeżdżę od wioski do wioski? Bo mnie zgwałcili. Wszyscy trzej. – Z
satysfakcją obserwowała pobladłą nagle twarz wiedźmina. – Prosiłam
ojca i braci, by nie wyjeżdżali wtedy na handel. Bałam się, wszystkie
dziewczyny, mieszkające jak ja pod murami Oxenfurtu, bały się, bo banda
Powroza niejedno miała już na sumieniu. Ale pieniądz musi się zgadzać,
prawda? Zmysł kupiecki zamiast serca, niepisana dewiza rodu Sattelbach.
– Poczuła ból, gdy paznokcie przebiły wewnętrzną stronę dłoni. – Wiesz,
co usłyszałam po wszystkim? Oczywiście gdy skończyli biadolić nad
zdemolowanym domem i utraconą biżuterią? Że cała inwestycja w moją
edukację poszła się jebać, bo sprawa nabrała rozgłosu i teraz nikt z
oxenfurckich krezusów nie będzie mnie chciał za żonę. A jakże, ucieszyli
się z faktu, że straż miejska w ostatniej chwili zdążyła dotrzeć na miejsce i
wystraszyć bandę Powroza, bo dzięki temu nie przepadło więcej
rodowych pamiątek.
Ja już nie mam rodziny, Coën, okradłam chochoły, nie ludzi. Wystarczył
jeden podpis w placówce banku Cianfanellich. Myślałam, że będą mnie
ścigać, ale chyba boją się ludzkich języków, gdyby coś poszło nie tak. Czy
to nie zabawne? Dopiero teraz duma jest dla nich ważniejsza od
pieniądza.
Dziewczyna w złości machnęła ręką i przewróciła drewniany kufel
wiedźmina. Resztki spienionego piwa rozlały się po klepisku. Narsi
odeszła od stołu i nie oglądając się za siebie, poszła na piętro gospody.
Nie skrzypnął za nią ani jeden schodek, w ogóle go nie słyszała, zanim się
nie odezwał.
– Obiecuję ci...
– Daj mi spokój, Coën. Po prostu daj mi spokój.

Przez kolejne miesiące wszystko było jak dawniej. Przynajmniej tak


wydawało się Narsi, znanej już tu i ówdzie jako Blotka. Tymczasem
wiedźmin dłużej zabawiał w siedzibach komisji werbunkowej, zachodził
do karczm i kto wie, może i innych przybytków. Dziewczyna przestała się
tym interesować. Wolała trenować w samotności uskoki, parady i cięcia,
których ją nauczył. Swoim krasnoludzkim długim nożem posługiwała się
coraz sprawniej i wiedziała, że ta umiejętność może jej się jeszcze nie raz
przysłużyć. Miała rację.

– Może pan zaczynać, panie koronerze. A wy słuchać mi i notować, bo


jak przy colloquium zobaczę, że nagle was dementia opadła, to taki zrobię
użytek z mojej dyscyplinki, że będziecie tylko z jękiem wspominać, jak to
tum podex carmen extulit horridulum.
– Ekhm, tak. Dzięki uprzejmości katedry medycyny oraz pana Grottera
Ibnetza, starosty tretogorskiego, mam oto możliwość zaprezentować
państwu całe spectrum urazów, cięć i ran, z jakimi powinien się zapoznać
każdy przyszły physicus. Poproszę bliżej. Trzy ciała mamy przed sobą,
szanowni państwo, dzięki sprzyjającym mrozom i imponującym
zdolnościom naszych kolegów medyków niemal pachnące nowością.
– Kim oni byli, panie koronerze?
– Jeszcze mu się bezczelnie maxilla otwiera. – Zamiast koronera
odezwał się profesor. – Studencie Royber, my nie wykładamy artes
liberales triviales, nas żadne narratio nie interesuje! Proszę kontynuować
– zwrócił się do koronera.
– Ale może by trochę... Ekhm, tak, dobrze. Każdy obiekt posiada, jak
wspomniałem, rany najróżniejsze, co ciekawe, nie powtarzające się u
pozostałych dwóch eksponatów. Z jednym wyjątkiem. Proszę jeszcze
bliżej.
– Nie jęczeć!
– Ekhm. Właśnie. Jak widać, u każdego z obiektów dokonano resekcji
membrum virile. Stąd podejrzenie, że sprawcą bądź sprawcami kierowała
wendeta. Istnieje także prawdopodobieństwo, że morderca był
kolekcjonerem członków, jednakże jest ono, statystycznie rzecz ujmując,
dość znikome...

Koń miał zmydlone boki, a z pyska skapywała mu piana. Narsi


wiedziała, że dalej już nie da rady jej ponieść. Zeskoczyła z grzbietu
zwierzęcia, zdjęła siodło i ściągnęła ogłowie. Rzuciła to wszystko na
trawę, po czym zaczęła iść marszowym krokiem, mając przed sobą
wschodzące na szarobłękitnym niebie słońce. Przez cały czas starała się
ignorować dojmujący ból pośladków po długiej, bezustannej jeździe.
Zerwał się mocny wiatr. Czy to od niego tak zadrżała? Czy zdawało jej
się, że prócz wiatru usłyszała jakiś niepokojący szum? Czy było już po
bitwie?
Blotka wiedziała, że jeśli się pospieszy, jeszcze przed wieczorem
powinna dotrzeć do Chotli. Sięgnęła do sakwy i wyciągnęła z niej
suchara. Zaczęła żuć twardą skórkę, marząc o czymś dużo
pożywniejszym. Do ust nabiegła jej ślina, gdy przypomniała sobie smak
upolowanego przez Coëna białozora; mężczyzna skorzystał z faktu, że
ptak pechowo usiadł na zbyt niskiej gałęzi. Narsi pierwszy raz miała
okazję zobaczyć wiedźmiński znak. Sam Coën śmiał się, w ten typowy dla
niego, młodzieńczy sposób, wyobraziwszy sobie miny innych
wiedźminów, kiedy opowie im, jak upolował ptaka Aardem.
Dziewczyna starała się skupić tylko na tych dobrych wspomnieniach,
ale umysł zawsze wracał do ich ostatniej rozmowy, podczas której
powiedziała wiele niemiłych rzeczy. Zbyt wiele. Mogła mieć tylko
nadzieję, iż wiedział, że chciała go postawić na krawędzi, wymóc na nim
zmianę decyzji. Liczyła na to już wtedy, gdy zawróciła konia i odjechała.
Tak po prostu, bez pożegnania. Mimo wszelkich starań przegrała z ideą.
Narsi zaklęła, patrząc na gnające po niebie chmury. Dlaczego jechała w
stronę Brenny? Czyżby w głębi swego cholernie naiwnego serca wierzyła,
że ta wielka wojna będzie ostatnią?

– To dla tego widoku kazałeś mi zasuwać pod górę? No ładne to


wszystko, ale po tym białozorku nad przeżycia estetyczne przedkładam
bierną formę odpoczynku.
– Chciałem pokazać ci miejsce, gdzie zabiłem swojego pierwszego
potwora. – Coën klapnął ciężko na trawę.
– Tutaj? Przecież pochodzisz z Poviss! – Blotka legła obok wiedźmina.
Zaczęła się wiosna i choć ziemia była jeszcze zimna, nieogrzana przez
słońce, dziewczyna nie potrafiła odmówić sobie tej przyjemności.
– Ubzdurałem sobie, że swoją karierę zacznę tyleż patetycznie, co
symbolicznie, zatem moim pierwszym pokonanym potworem musiał być
koniecznie gryf, a nie jakiś ghul, ekimma czy krabopająk. – Choć
wpatrzona w niebo nie widziała jego twarzy, dałaby sobie rękę odciąć, że
wiedźmin wyszczerzył teraz zęby w uśmiechu.
Oparła się na łokciu i sięgnęła do jego szyi, wyciągając zza koszuli
srebrny medalion. Głowa orła z rozdziawionym dziobem i wielką kryzą
piór wyglądała niezwykle realistycznie.
– Czy mi się tylko wydaje – powiedziała, obracając w dłoniach wisior –
czy Kovir i Poviss są niemal opasane wzgórzami i wysokimi górami? A jak
traktuje Physiologus, gryfy nader sobie takie tereny upodobały?
– Teraz już wiem, skąd ta wiedza o potworach. – Coën nie spuszczał z
niej spojrzenia żółtozielonych oczu. Zmieszana, puściła medalion i
położyła się z powrotem na trawie.
– Ojciec wysłał mnie na uniwersytet, żebym zaimponowała swojemu
przyszłemu mężowi elokwencją, przy czym nie uważał, żeby znajomość
rachunków, dworskiej etykiety czy podstaw medycyny w czymkolwiek mi
zaszkodziła. Tylko w jednym ojciec był nieugięty: żadnych fanaberii
związanych z akademią wojskową czy szermierką. Miałam koleżankę,
która zdobyła tam cenzus, i cholernie jej zazdrościłam. Na złość, zamiast
ćwiczyć etykietę, strzelałam z procy do gołębi, zamiast uczyć się
prowadzenia ksiąg inwentarzowych, podpiłowałam regał z
podręcznikami w salce wykładowej, zamiast wdrażać się w biologię
zwierząt gospodarskich, przeglądałam fantastycznie ilustrowane
bestiariusze. Wszystkie tomy Księgi Trwogi i Obrzydzenia, dziełko
Nikodema z Ban Ard Wampiry: fakty i mity czy rewelacyjne Vodyanoi albo
ryboludzi opisanie Baltazara Hirsha, ten to miał pióro. Ha, a Silvester
Bugiardo? Jego sławne w kręgach żakowskich Liber Tenebrarum...
doprowadzało mnie do spazmów śmiechu.
– Tak, pamiętam tę książkę, stary Keldar znał ją na pamięć i zawsze
skrzeczał, sprawdzając naszą znajomość potworzej flory i fauny: „Wy
tępe, bezmózgie, człekokształtne kreatury! Co to znaczy: nie wiem? Wy
byście na wampiry z posążkiem Lebiody leźli, czosnkiem wysmarowani!”
Narsi zaczęła się śmiać. Pierwszy raz od dawna.
– A co do gryfów, owszem, swego czasu występowały w Kovirze i
Poviss aż nazbyt licznie i dlatego właśnie nie przetrwały. Stały się tak
powszechnym zagrożeniem, że praktycznie zupełnie je tam wytrzebiono.
Ostały się jeszcze gdzieś na trudno dostępnych szczytach, pewnie polują
na kozice i walczą między sobą o pokarm. Nie było sensu pchać się w
turnie, mógłbym skręcić kark, a to byłoby dość niefortunne już na samym
początku kariery. Zwłaszcza że szykuje mi się prawdziwy rarytas. Wiesz,
to zlecenie, które nam dali w Novigradzie, mam podejrzenie, że chodzi o
wampira wyższego. Oczywiście w takim wypadku lepiej, jeśli zaczekasz...
– Coën?
– Hm?
– Nie rób tego. Nie idź dobrowolnie na śmierć.
– Chodzi ci o wampira?
– Nie!
– Narsi...
– No co? Ile dostałeś za swojego siwka? Pewnie niemało, skoro każdy
spotkany wielmoża proponował ci więcej, niż potrzeba do przeżycia roku.
I na co pójdą te pieniądze? Na rzemieślnika, robiącego specjalnie
zakrzywione groty? Na pełnopłytową zbroję dla jakiegoś baroneta, który
będzie decydował o inwestycjach wojennych swojego okręgu? A może na
żołd dla tych wszystkich biedaków, zaciągniętych przymusem do armii,
którzy pójdą w pierwszej linii i z pieniędzy tych nie zdążą skorzystać? Na
co to wszystko, Coën?
– Na miecze – warknął rozeźlony wiedźmin – które zasłonią ciało przed
nilfgaardzką piką. Na leki dla lazaretów. Na paszę dla koni, dzięki którym
kawaleria zdoła wstrzymać napór przeciwnika. Dlaczego nie potrafisz
zrozumieć, że tak po prostu trzeba i nie godzi się inaczej?
– Zginiesz tam. – Blotka usiadła i spojrzała mu w oczy.
Wiedźmin, mimo pozycji horyzontalnej, zdołał wzruszyć ramionami.
– To mnie pochowasz. Tutaj, na tym wzgórzu. Ale raczej znajdziesz
mnie po bitwie, uchlanego w cholerę. Inna śmierć mi pisana, bardziej
wiedźmińska, że się tak wyrażę.
– Skąd ta pewność?
Coën uśmiechnął się w sobie właściwy sposób.
– Wiem i już. Zaufaj mi. Ale, ale! Czyżbyś się o mnie bała?
Narsi prychnęła, a mężczyzna zaniósł się śmiechem. Nad ich głowami
zaszeleściły gałęzie, pokryte jasnozielonymi pąkami.
– Coën?
– Hm?
– Nic, ty głupku. Przytul mnie.

Hebron wyszedł z felczerskiego namiotu i głośno westchnął. Po chwili


dołączył do niego Olme.
– Pieprzone życie, psiakrew – wrzasnął ten drugi, przebijając się przez
bitewny harmider.
– Ano, bywa – odpowiedział mu Hebron. – Nas też prawdopodobnie
jutrzenka nie powita, druhu. Nic to, musimy robić swoje. Czynić swą
powinność.
– Tak trzeba – kiwnął głową Olme, kawalerzysta lekkiej jazdy
wolentarskiej. – Tak trzeba.

Upadła. Szybko zerwała się na nogi i zaczęła znowu biec. Nie wiedziała,
że krzyczy, choć bitwa była skończona i wokół rozbrzmiewały tylko jęki
rannych i dogorywających. Widziała grupy wojowników, siedzących
bezładnie na mokrej od krwi ziemi, widziała przemykających cichcem
okolicznych chłopów, korzystających z ciemności nocy i pobitewnego
zamieszania, by ukraść bezpańskie konie. Widziała stosy mieczy i włóczni,
gdzieniegdzie dojrzała nawet krasnoludzki labrys. Widziała odrąbane
kończyny, ciała, mnóstwo ciał. Upadła na kolana i w torsjach zwróciła
wszystko, co miała w żołądku, choć poza żółcią niewiele tego było.
Nie wiedziała, co ma zrobić, gdzie szukać. Nagle wśród wielu ognisk i
skupionych przy nich grupach żołnierzy dojrzała jedną, szczególną
sylwetkę. Cienie zarysowały postać kobiety i Blotka bez wahania podeszła
właśnie do niej.
Kobieta, otoczona oddziałem zakrwawionych, brudnych i śmiertelnie
wyczerpanych zbrojnych, odwróciła głowę. I szeroko otworzyła oczy w
zdumieniu.
– Narsi? Co ty tutaj robisz? Myślałam, że ty... Brałaś udział...?
– Nie – odpowiedziała pospiesznie dziewczyna. – Proszę. Szukam
kogoś. Był ochotnikiem.
– Może być, że go znam, w końcu to Wolna Kompania. Jej chwalebne
resztki – dodała dużo ciszej zakuta w stal kobieta.
– Nazywa się Coën. Jest...
– Wiedźminem – dokończyła wojowniczka, a Blotka, nawet przy
niespokojnym świetle ogniska, zdołała wyczytać z jej twarzy prawdę.
Dziwiła się, że jej głos może być tak spokojny.
– Gdzie?
– Moi chłopcy zanieśli go do namiotu medyków. Ale, Narsi...
– Wiem. Dziękuję.
Julia Abatemarco, zwana Słodką Trzpiotką, obserwowała sylwetkę
oddalającej się dziewczyny. Powinna była jej powiedzieć, że między
innymi dzięki odwadze i umiejętnościom Coëna czworobok krasnoludów
zdołał przedrzeć się do Złotego Stawu i uniemożliwić przełamanie szyku.
Że na własne oczy widziała, jak ratuje życie dwóm spośród jej
podkomendnych, gdy ci nie mieli już sił, by wstać z ziemi, a każdy inny na
jego miejscu spisałby ich na straty. Że w całej swojej żołnierskiej karierze,
może nie długiej, lecz bogatej w doświadczenie, nie widziała nikogo, kto
tak dobrze władałby mieczem. Powinna jej to powiedzieć. Ale jeszcze nie
teraz.
Zaczynało świtać, kiedy zbliżyła się do namiotu felczerów. Dostrzegła
ich, siedzących na zewnątrz. Dwie dziewczyny w poplamionych
fartuchach zasnęły, przytulone do siebie. Trzecia, niezwykle piękna
kobieta, najwyraźniej czarodziejka, gasiła magiczne ogniki. Czwartym
lekarzem był oparty o połę namiotu niziołek. Wyglądał na najstarszego,
więc Narsi podeszła właśnie do niego.
Rusty spojrzał w górę. Kolejna ruda. Fatum czy jak?, pomyślał.
– Był tutaj. Przynieśli wam wiedźmina, prawda? – Dziewczyna czekała
na odpowiedź, choć już wiedziała. Niziołek po chwili potwierdził
skinieniem głowy.
– Gdyby zapytano mnie o kogokolwiek innego, powiedziałbym, że jest
albo z rannymi, albo z umarłymi. Kiedy przez cały dzień patrzysz tylko na
odcinane kończyny i rozprute trzewia, twarze to najmniej
zapamiętywana przez ciebie część ciała.
– A on? Wśród których się znajduje? Rannych czy umarłych? – Beształa
się w myślach za te głupie podszepty nadziei. Nie chciała pytać, a jednak
to zrobiła. Tylko po to, by felczer patrzył na nią długo. W milczeniu.
– Dlaczego się tutaj znalazł? – spytał Rusty, dziękując w duchu, że
naglący podczas bitwy czas nie pozwolił mu na dokonanie wielce
kuszącej sekcji.
– Bo uważał, że tak trzeba.
Niziołek westchnął, wstał i poprowadził ją pomiędzy ciałami zmarłych
żołnierzy. Wreszcie stanął nad mężczyzną, którego twarz okoloną
ciemnymi włosami oświetliło poranne czerwone słońce. Rusty odszedł
bez słowa, zostawiając ją samą.
Narsi, zwana Blotką, upadła na kolana. Roztrzęsioną dłoń położyła na
krwawej ranie, niemal pośrodku klatki piersiowej. Na sercu. I wtedy,
dopiero wtedy wybuchła płaczem. Nie potrafiła przestać, wciąż zadając
sobie to samo pytanie: dlaczego ją opuścił, dlaczego „tak trzeba”? Nie
było nikogo, kto by jej odpowiedział.
Nie wiedziała, ile czasu minęło, zanim kawalerzyści z kompani Julii
przyprowadzili dwa połączone noszami konie. Nie pamiętała, jak
położono na nich ciało Coëna. Nie słyszała ich słów i cichych pożegnań.
Sięgnęła za pazuchę, wyjęła medalion w kształcie głowy gryfa i
zawiesiła go na szyi ukochanego. Jej wzrok padł ponownie na dwa
głębokie ślady po gizarmie. I wtedy pomyślała, że Coën miał rację. Umarł
po wiedźmińsku: walcząc z potworami.
Skierowała konie na zachód, w stronę majaczącego w oddali wzgórza.
Barbara Szeląg

Bez wzajemności

Miasto, które wyłoniło się zza mgły, wyglądało jak porzucony na brzegu
szkielet ogromnego wieloryba.
Wzdłuż uliczek piętrzyły się białe domy o skośnych dachach, nawisach,
wykuszach, krużgankach i wszelkich innych zbędnych zdobieniach
architektonicznych, jakie można było sobie wyobrazić. Pstrokate stoiska i
stragany, które szczelnie wypełniały ogromny plac w centrum miasta, do
wszechobecnej bieli wydawały się natomiast pasować jak zamtuz do
kompleksu świątynnego. Na samym środku targu stała jakaś
monstrualnych rozmiarów rzeźba, ciężko było jednak rozpoznać obsiadłą
wielkimi ptaszyskami sylwetkę. Ellen zmrużyła oczy, ale ze wzniesienia,
na którym zatrzymała konia, posąg wyglądał jedynie jak sterta ułożonych
w stożek i obesranych przez ptaki kamieni.
Dziewczyna przetarła spocone pod kapturem czoło i cmoknęła na
konia. Zwierzę ruszyło w dół wąskim traktem i miasto znikło, zasłonięte
ciemną zielenią mijanych drzew. Kilka kroków poniżej polanki
przewieszona przez plecy dziewczyny lutnia zabrzęczała, smagnięta
gałęzią.
– Agat, uważaj! – Ellen pochyliła się nad grzbietem klaczy. Koń zbył jej
uwagi prychnięciem i jakby na złość nieco zbliżył się do rzędu kłujących
sosen. Zrezygnowana dziewczyna mocniej przylgnęła do zwierzęcia,
wdychając w nozdrza wilgotny zapach sierści. – A niechby to...
– Niechby to co?
Ellen wyprostowała się gwałtownie, przez co iglasta gałąź uderzyła ją
prosto w twarz. Dziewczyna krzyknęła, czując bolesne ukłucie, i na oślep
pociągnęła lejce. Ukryty w gęstwinie mężczyzna zaśmiał się głośno.
– Ostrożnie!
Ellen krzyknęła jeszcze raz, na wszelki wypadek, trąc pokłutą twarz.
Kaptur zsunął jej się z czoła, ukazując sterczące w nieładzie jasne włosy.
– A niechby to... – zdziwił się obcy głos.
Ellen sięgnęła po lutnię, zdjęła ją z pleców i złapała za szyjkę, szykując
się do użycia instrumentu jako broni.
– Kto tam? Wyłaź! – Powiodła po zaroślach oczami, w których widać
było strach. Zaczęła żałować, że odprawiła Kosmaka. Może i miał
grubiańskie zwyczaje i był zadufanym w sobie głupkiem, ale przynajmniej
był silny. – Liczę do trzech! – wrzasnęła.
Nie okazało się to jednak konieczne.
Gałęzie zadrżały i wyłonił się spomiędzy nich młody mężczyzna. Na
głowie miał śliwkowy kapelusik z piórkiem, a przez plecy przewieszony
instrument.
– Ellen! – zawołał z głupkowatym uśmiechem.
Dziewczyna westchnęła, a następnie jednym ruchem zeskoczyła z
konia, zupełnie zapominając o pooranej twarzy.
– Ty cyniku, świntuchu, kurwiarzu, kłamco! Leniu, pijaku, cholero,
szubrawcu! Strzygo pospolita, marny gryzipiórku, zgnilcu paskudny, ty...
ty... – Ellen, zazwyczaj bardzo elokwentnej, wyczerpał się arsenał
przekleństw i zatrzymała się, dysząc wściekle. Lutnia zawisła tuż nad
pochyloną głową mężczyzny.
– Ellen... kochana... – Odczekał chwilę, by mieć pewność, że instrument
nie spadnie na jego obolałą po wczorajszej pijatyce czaszkę. – Ellen,
złotousta! Ja też się cieszę, że cię widzę! – dodał nieco pewniej i otworzył
ramiona w przyjacielskim geście.
– Śledziłeś mnie?
– Co?
– Jaskier, do licha, śledziłeś mnie, tak?
Mężczyzna cofnął się o krok, odsuwając się poza zasięg wiszącego w
powietrzu instrumentu, i poprawił nakrycie głowy.
– W życiu, Ellen. Nigdy bym tego nie zrobił. Spójrz na mnie, no,
przyjrzyj się. Czyż nie stoi przed tobą oxenfurcki artysta, przyjaciel, ubogi,
ale o dobrej duszy? Z manierami... Taki właśnie?
Dziewczyna stęknęła i z rezygnacją opuściła lutnię. Stojąca za nią klacz
zarżała i schyliła się, by nadgryźć kępkę mokrej trawy.
– Gdzie twój koń?
– Otóż, to długa hi...
– Daj mi chwilę. Ostatni na trakcie był... „Czarny Basior”? A może
„Ciemny Ptasior”? – Ellen podrapała się po brodzie. – No, nieważne.
Poszedłeś tam jak ostatni gołodupiec, bez grosza przy duszy, upiłeś się i
złapałeś córkę karczmarza za oba pośladki, stanowczo odmawiając
późniejszych zaślubin, a na koniec ległeś u wejścia, cuchnąc i
odstraszając innych podróżnych. Czyż nie tak było?
Jaskier zamarł i milczał przez chwilę. W końcu wyszczerzył zęby.
– Psiamać, Ellen, tęskniłem za tobą, jak mi bóg miły.
Dziewczyny nie interesowało, jakiego boga Jaskier miał na myśli.
Pokręciła tylko głową i z powrotem przerzuciła lutnię przez ramię.
– Bez wzajemności, Jaskier. Bez wzajemności.
Obróciła się na pięcie i wdrapała na konia.
– Chyba mnie tu nie zostawisz? Ellen? Ellen!... – Rozpaczliwe krzyki
Jaskra rozbrzmiewały dopóty, dopóki jeden jego zamszowy but nie utknął
w błocie. – Psiakrew, jego mać! – Poeta zaklął i pochylił się nad bagnistą
kałużą. Gdy podniósł wzrok, Ellen i jej biała klacz zniknęły już między
gałęziami drzew.

II
Miasto cuchnęło rybami. Nad tarasami rozwieszono atłasowe
baldachimy, a przejścia zdobiły misterne krużganki, ale nawet te zabiegi
nie były w stanie odwrócić uwagi od obezwładniającego smrodu.
Ellen zakryła nos rąbkiem koszuli i ponagliła konia, który zatrzymał się
w miejscu, gdzie leśny trakt przechodził w prowadzącą pod bramę
wybrukowaną drogę.
– Kto idzie?
Dziewczyna pojęła, że musi odjąć koszulę, i poczuła, że zbiera się jej na
mdłości.
– Ellen Daven, poetka i trubadurka... – Wyciągnęła z troków pożółkłe
pismo. – Na swój dwór wezwał mnie król Mathen. – Odchrząknęła i gdy
tylko strażnik przejął zwój, pochyliła głowę, kryjąc nos w fałdach tkaniny.
Mężczyzna pobieżnie spojrzał na pieczęć dokumentu i oddał go
właścicielce, dając przyzwalający znak. Brama zaczęła się podnosić z
głośnym stukotem.
– Pałac jest tuż przy Morskim Bazarze – oznajmił.
Ellen skinęła głową, zadowolona, że nie musi się już odzywać, gdy
nagle strażnik powstrzymał ją gestem dłoni.
– Panno Daven... – Oblizał wargi. – Proszę iść prosto do pałacu i
uważać. Sporo się tu dzieje ostatnimi czasy. Tych dziwnych rzeczy, jeśli
panienka rozumie, o czym mówię.
Ellen nie rozumiała, ale zanim zdążyła poprosić o wyjaśnienie,
mężczyzna klepnął jej konia w zad i zwierzę ruszyło, przejeżdżając przez
bramę.
Gwar miasta uderzył w nią z siłą obucha. Do nieprzyjemnych zapachów
dołączyły równie okropne dźwięki obijających się o siebie, oślizgłych
rybich ciał, które przesypywano gdzieś między workami. Ulicę wypełniał
tłum ludzi z różnych zakątków kontynentu, a jej konia obskoczyły
obdarte dzieciaki.
– Gryzie? – zapytał pozbawiony przednich zębów chłopiec.
– Głupi jesteś? Dotknij!
– Sam dotknij!
– Cicho! – ryknęła Ellen, szarpiąc lejce, i dzieciaki odskoczyły w tył. Gdy
odjechała kawałek dalej, usłyszała za sobą śmiechy i drwiny dzieci.
Skręciła i odnalazła wzrokiem stajnię.
– Spokojnie, Agat. Przecież cię tu nie zostawię, wrócimy razem, tak? –
wyszeptała do konia, gdy tylko stajenny przejął od niej lejce.
Przez chwilę jeszcze spoglądała tęsknym wzrokiem za zwierzęciem,
ostatnim łącznikiem między nią a znanym jej światem. Po chwili
westchnęła i ruszyła w dół ruchliwej ulicy, zatykając nos wierzchem
dłoni.
Słońce wzeszło już wyżej i rozproszyło chłodną mgłę. Zebrane na
białych ścianach budynków krople wilgoci błyszczały teraz w świetle
dnia. Powietrze było parne, duszne i słone. Ellen przyspieszyła kroku,
mijając obce twarze, aż w końcu ulica rozszerzyła się i dziewczyna
znalazła się na ogromnym placu.
Widok miasta ze wzniesienia nie przygotował jej na to, co zastała.
Stragany wydawały się wyrastać jeden z drugiego, przeobrażać w
wielkie płócienne monstra w kolorach ochry, indygo i szmaragdu.
Nawoływania i rozmowy zagłuszały rozbrzmiewający w oddali szum fal, a
zapach ostrych przypraw drażnił nos jeszcze mocniej niż rybia woń. W
końcu Ellen zebrało się na kichnięcie.
– Na zdrowie!
Dziewczyna obróciła się gwałtownie i stanęła twarzą w twarz z
handlarzem o nalanej czerwonej twarzy.
– A jeśli mowa o zdrowiu, panienko, to mam taki dobry eliksir, w sam
raz na kichanie! – Nim Ellen zdążyła odsunąć się choć odrobinę,
pucołowaty jegomość wepchnął jej do nosa wąską buteleczkę. – I co,
pomogło? – zaśmiał się rubasznie.
Eliksir pachniał jak stajnia w największym upale.
– Uch! Z drogi! – jęknęła Ellen i odepchnęła sprzedawcę, torując sobie
przejście przez plac. Za cel obrała rosnącą w polu widzenia rzeźbę, na
której smętnie kołysały się wychudłe mewy. Złapała lutnię i przełożyła
instrument na brzuch, oplatając go rękoma jak bluszcz.
Gdy w końcu dopadła celu, uczepiła się wykutej w brązie stopy i
podciągnęła na cokół nad Morskim Bazarem. Słońce raziło w oczy, ale
Ellen bez trudu odnalazła wzrokiem biały pałac o błyszczących,
kamiennych ścianach. Kolejne lata przyprawiały mu następne skrzydła,
tworząc rozbudowany kompleks z ocienionymi tarasami i smukłymi
kolumnami w kolorze kości.
Gdzieś nad Ellen agonalnie zaskrzeczała mewa.
– Cicho, paskudo.
Niezadowolona mewa wydała kolejny ochrypły okrzyk i oznaczyła
lutnię białym stemplem o postrzępionych krawędziach.

III
– A cóż to za wspaniały ornament na twej lutni? To jakaś nowa moda z
północy? – Ten chłodny głos mógł należeć tylko do jednej osoby.
– Valdo?
Mężczyzna, który wyłonił się z drzwi sali audiencyjnej, miał na sobie
wcięty burgundowy wams, spod którego wyzierały szyte na nową modłę,
watowane rękawy.
– Ellen Daven, jakże miło cię widzieć. Twoje imię to muzyka dla uszu,
dosłownie. Czy zauważyłaś może kiedyś, jak pięknie się rymuje?
Dziewczyna nachmurzyła się i przycisnęła lutnię do boku.
– Co tu robisz, Valdo? Dopiero co pozbyłam się wątpliwie przyjemnego
towarzystwa Jaskra, a teraz wpadam na ciebie. Cidaris wydaje się zbyt
duże jak na tak liczne zbiegi okoliczności, nie uważasz?
Mężczyzna napuszył się, unosząc ściśniętą wamsem pierś.
– Słodka Ellen. Jakbyś nie zauważyła, to ja cię witam, co bez wątpienia
oznacza, że byłem tu pierwszy. A teraz, jeżeli pozwolisz, odnajdę swoją
komnatę, by odświeżyć się po podróży. Niektórzy odczuwają potrzebę, by
wyglądać nieco bardziej... schludnie. – Mówiąc to, pochylił się nad
dziewczyną i musnął dłonią jej włosy. Na policzki Ellen wypłynął
rumieniec zakłopotania, który pogłębił się jeszcze, gdy Valdo wręczył jej
trzymany w dwóch smukłych palcach badyl, a następnie bez słowa ją
wyminął.
– Czekaj – bąknęła, bezmyślnie przyglądając się patykowi. –
Rozmawiałeś z królem?
Valdo posłał jej jeden ze swoich krzywych uśmiechów.
– Jak powiedziałem, słodka Ellen, byłem tu pierwszy, co oznacza, że
dostałem komnatę z widokiem na morze, a obsrane mewy mogę oglądać
z bezpiecznego dystansu. Obawiam się, że król jest zmęczony, więc
będziesz musiała zaczekać na audiencję razem z Jaskrem. Bywaj, moja
droga!

IV
– I tak oto znalazłem się u twojego boku. Cóż to za traf, zbieg
okoliczności, prawda? – Jaskier szeleścił nowym kaftanem. – Tak się
doskonale złożyło, że spotkałem na Morskim Bazarze dobrego znajomka,
Turitufa, przyznasz, zabawne imię, który od dawien dawna winien był mi
przysługę. Kiedy zobaczyłem przewieszone pod sufitem bele aksamitu,
nie mogłem się oprzeć i...
– Zamknij się, Jaskier.
Trubadur obruszył się, powiercił i poprawił przekrzywiony kapelusik.
– Ellen, w całej tej historii nie wspomniałem o tym, jak zostawiłaś mnie
samego w lesie, a zrobiłem to tylko z dobroci serca, bo wiem, że nie
miałaś złych zamiarów. Ale muszę pokazać ci, co twoja pycha zrobiła z
moimi butami. Spójrz tylko, zamszowa, cielęca skóra, a teraz jak to
wygląda?
– Jaskier, te buty są czyste.
– Masz rację, ale tylko dlatego, że Turituf był łaskaw...
Gdzieś niedaleko rozległ się dziecięcy krzyk i Ellen machnęła na Jaskra.
– Co to było?
– Jak mniemam i wnoszę po natężeniu pięknego falsetu, zapewne krzyk
chłopca, na słuch ośmioletniego – odpowiedział Jaskier ze spokojnym
profesjonalizmem.
Ellen zmierzyła go wzrokiem.
– Zaczekaj tu.
– O, nie! Nie ma szans! Chcesz wszystko zgarnąć dla siebie, tak? Wiedz,
że choć pałam do ciebie niewyjaśnioną sympatią, nie pozwolę odebrać
sobie okazji do zarobku i skomponowania pięknej ballady. Bo widzisz,
zostałem tu zaproszony osobiście przez króla Mathena...
– Tak, ja też. I Valdo.
– Val... Co?! I teraz mi to mówisz? Ten psubrat, fircyk niemodny? Pewna
jesteś, że go widziałaś?
– Pewnam. – Ellen zatrzymała się przed spływającymi spiralnie w dół
schodami. Okrzyki się wzmagały, więc dziewczyna ruszyła przed siebie,
goniona przez utyskującego Jaskra.
– Jak on śmie się tu pokazywać, to schlebiające motłochowi
beztalencie? Doprawdy, można by przypuszczać, że po jego oxenfurckich
wybrykach powinien był odpuścić sobie karierę śpiewaka. Do tego trzeba
posiadać wrażliwość, a tej z całą pewnością nie ma za grosz. Wiesz, że
zamknął kiedyś biednego Kasztanka w piwnicy? Profesor tak się przejął,
że stracił głos na tydzień...
– Jaskier, o ile pamiętam, był to efekt zakładu o to, który z was
pierwszy zaciągnie do łóżka żonę Kasztanka. Ale przecież to było dawno
temu, prawda?
Jaskier wydął wargę, wzruszył ramionami i omal nie wpadł na Ellen,
która zatrzymała się w przejściu na dziedziniec.
– Masz rację, dawno. Co nie zmienia faktu, że talentu Valdo nie ma
żadnego. O, a tutaj, co się dzieje? Patrz, jak się ładnie bawią!
Przed nimi na dziedzińcu kłębiła się zgraja biednie ubranych dzieci,
okładająca kijkami leżącą na ziemi postać.
– Potwór! – wrzeszczały. – Dziwak, strzyga!
– Hej! – krzyknęła Ellen, zbliżając się do rozszalałej gromadki. – Co tu
się dzieje? Już, zmykajcie!
Dzieciaki zamruczały z niezadowoleniem, jedna z dziewczynek
pokazała jej język. Jednak zanim poetka zdążyła ją złapać, mała zniknęła
za kolumną i wbiegła w boczny korytarz.
– No już! – zawtórował Jaskier, głośno wyrażając swoje
niezadowolenie. – Sio! Ależ te dzieci są dziś nieznośne...
Chwilę później przed nimi została już tylko jedna postać w czerwonym
stroju królewskiego strażnika. Tunika z namalowanym herbem unosiła
się i opadała w rytm oddechu, ale poza tym mężczyzna ani drgnął.
– Przepraszam, nic panu nie jest?
Ellen urwała, bo spod ramienia strażnika wyłonił się pysk psa. Zwierzę
dyszało, z rany nad okiem płynęła krew. Osłaniający psa mężczyzna
pogłaskał go ostrożnie, omijając zranione miejsce.
– Och... – Ellen zbliżyła się do strażnika, który wzdrygnął się, gdy
położyła dłoń na jego ramieniu. – Czemu pan nie przegonił tych
okropnych dzieciaków? Zaraz kogoś zawołamy...
Z dyskretnego spojrzenia dziewczyny Jaskier mógłby wyczytać, że było
to skierowane do niego polecenie. Mógłby, gdyby z rozdziawionymi
ustami nie wpatrywał się właśnie w plecy nieznajomego, który podniósł
się, rzucając ogromny cień. Okazał się być wyższy od poety o głowę, miał
nienaturalnie długie kończyny i szerokie barki.
Nie miało to jednak znaczenia w momencie, w którym się obrócił.
Jego twarz szpeciły linie blizn, wykrzywiające rysy i przekształcające
uśmiech w upiorny grymas. Skóra na prawym policzku była
zdeformowana, a znajdujące się nad nim oko przymknięte i otoczone
fioletowym sińcem. Ellen szybko pojęła, że to akurat zasługa ostatnich
chwil. Jaskier był mniej domyślny i wydukał:
– O, do licha. Masz to od zawsze?
– Jaskier! – Ellen zbladła ze wstydu. Strażnik ani drgnął.
– To nic – odpowiedział spokojnym głosem. – W porządku.
Ellen przełknęła ślinę i sięgnęła za dekolt sukienki, wyciągając stamtąd
haftowaną chusteczkę.
– Proszę... proszę otrzeć ranę. Chodźmy, Jaskier.
– Ale...
– Mówię: chodźmy, Jaskier. Król nie może czekać.
Ellen złapała poetę za rękaw nowego kaftana i pociągnęła go w
kierunku schodów. Gdyby obejrzała się za siebie, zauważyłaby, że
nieznajomy trzyma chusteczkę w potężnych łapskach, jakby była jakąś
szczególnie cenną, szklaną ozdobą.
Na schodach dogoniło ich jeszcze wycie psa.

V
Król okazał się gruby, głupi i zabobonny.
– Więc będzie tak. Mój syn bierze ślub, więc śpiew ma być ładny.
Żadnych sprośnych kawałków o tym... tym takim, co rzyci nadstawiał, i
wiecie. Ha! No dobra, to żadnych takich, panienka jest ładna, więc nie ma
co jej straszyć. Ma być ładnie i lirykowato.
– Lirycznie – zaryzykował Jaskier.
– Jak tam wolisz, byleś jakiego partactwa nie odstawił, bo przysięgam,
że zawiśniesz za jedną nogę pod sufitem, a pod tobą puszczę psy.
Jaskier pokraśniał na twarzy, dłonie zacisnął w pięści, piórko na
kapelusiku zadrżało niebezpiecznie. Już otwierał usta, by powiedzieć
królowi, co o nim myśli, gdy Ellen złapała go za ramię.
– Oczywiście, wasza królewska mość. A jeśli można spytać, kim jest
panna młoda? Nie słyszałam wieści o nadchodzącym ślubie.
Król zmarszczył brwi i chrząknął.
– Panna Sha z rodu de Molay... herbu Kraken.
Złość momentalnie zniknęła z twarzy Jaskra, zastąpiona zawodową
ciekawością.
– Herbu Kraken, Wasza Wysokość?
– Hm... Hrmmff... – Król nadął i tak już okrągłe policzki. – To stary ród
zza morza.
– Zza morza?
– Co ja będę gryzipiórkom tłumaczył?! Won mi z oczu! Dziś wieczorem
odbędą się zrękowiny, więc oczekuję, że pokażecie, na co was stać. No
już, do roboty!
Jeden ze strażników w czerwonej tunice wyprowadził ich z sali
audiencyjnej i pokierował w stronę komnat. Gdy tylko znaleźli się poza
zasięgiem jego słuchu, Jaskier się zatrzymał. Oczy błyszczały mu jak
dziecku.
– Zza morza, słyszałaś zasrańca? Ściągnął jakąś nisko urodzoną dziewkę
i próbuje wmówić pospólstwu, że to zgniłe jajo to jakiś egzotyczny owoc.
– Bacz na słowa, Jaskier.
– Och, Ellen, dobrze wiesz, że dla mnie urodzenie nie gra roli, tylko
urok osobisty, którego tobie, swoją drogą, nie brakuje. Jak już przy tym
jesteśmy, to tak sobie pomyślałem, po co się rozchodzić i robić kłopot?
Może po prostu przeniesiemy się do jednej sypialni i odstąpię tobie,
powiedzmy, pół łoża. Co ty na to? Ślubuję milczeć, jeśli wolisz ciszę.
– Głupek jesteś i bęcwał, Jaskier. A milczeć tobyś nie potrafił, nawet
jeśli ktoś wraziłby ci w usta cuchnący gównem knebel.
– No, coś podobnego! Uważasz, że nie byłbym w stanie dotrzymać
ślubów milczenia?
– Nigdy w życiu, Jaskier. Do zobaczenia na uczcie.

VI
Sala była ogromna i biała, jak cała reszta miasta. Jedynym kolorowym
akcentem był sufitowy malunek, przedstawiający jakąś leśną scenę z na
poły roznegliżowanymi postaciami. Dobrze wychowani goście starali się
nie podnosić wzroku, siedzieli sztywno na przystrojonych kwiatami
ławach, które otaczały pustą przestrzeń, przeznaczoną na tańce w
późniejszej części wieczoru.
– Jesteśmy tu dziś dla księcia Ethaina i pani Sha, którym to błogosławię
przed ślubem. Zaręczyny przyjmuję i ufam, że złączy to nasze rody i hm....
hmmrrff... pozwoli utrzymać pokój w Cidaris. – Król wyraźnie się zasapał,
wzniósł więc szybko kielich, by zamaskować niezręczność. – Wypijmy za
młodych, a wieczór niech nam uświetnią pieśni grane przez najlepszych
gryz... poetów. Przed państwem Valdo Marx, Julian de Lettenhove, lepiej
znany jako Jaskier, i panna Ellen Daven. Bawmy się i ucztujmy!
Goście posłusznie wznieśli naczynia i upili po solidnym łyku.
– Na czym, jak na czym, ale na winie się znają. Poza tym z Toussaint nie
znajdziesz lepszego niż cidarijskie – rzucił Jaskier, ostentacyjnie
pociągając ze złotego pucharka. – Pieczyste również wygląda
smakowicie.
Na ramieniu Jaskra niespodziewanie pojawiła się obca dłoń i poeta
trzasnął pucharkiem o stół, rozlewając sławne cidarijskie na swój nowy
kaftan.
– Witaj, Jaskier.
– Zaraza... Valdo? Ty...! Nie, nie zepsujesz mi wieczoru. Nie zamierzam
oglądać twojej przebrzydłej twarzy, która odbiera mi apetyt. Stanowczo
odmawiam rozmowy – wycedził Jaskier. – Odwróć się i odejdź, proszę,
skąd przyszedłeś.
Valdo uśmiechnął się, mrużąc oczy.
– Ależ Jaskier, przyjacielu. Mamy razem umilić czas gościom. Jak
możesz żądać, żebym zniknął, skoro sam król pragnie usłyszeć mój głos?
Proszę, odsuńmy na bok dawne spory i skupmy się na muzyce. Och, czy
to był nowy kaftan? Strasznie mi przykro – dodał i jakby mimowolnie
przesunął dłonią po swoim idealnie skrojonym, brokatowym wamsie.
– Nie ręczę za siebie!
– Jaskier – warknęła Ellen. – Siadaj na rzyci i ani drgnij. Teraz
uśmiechnij się, dolej sobie tego cholernego cidarijskiego i ani waż się
skrzywić przez resztę wieczoru. Król może i jest głupi, ale z pewnością
dotrzymuje słowa, więc nie próbuj się kompromitować, choć i tak już to
zrobiłeś.
Valdo spojrzał na dziewczynę z zadowoleniem.
– Jak za dawnych, oxenfurckich czasów. Wspaniale znów spotkać się w
tym gronie, czyż nie, Ellen? Czy budzi to jakieś wspomnienia?
Poetka zamilkła, a jej twarz niespodziewanie przybrała purpurowy
kolor.
– Milcz, Valdo.
Jaskier niespodziewanie się ożywił, jakby zapominając o dawnych
krzywdach.
– O czym mowa?
– O niczym – rzuciła pospiesznie Ellen.
– Ach, było kilka takich nocy...
– Słucham?! Ellen, czy chciałabyś mi coś wyjaśnić? To ja tu się mizdrzę,
proponuję i nadskakuję, a ty po prostu wskoczyłaś do łoża tego durnia i
od tego czasu ani słowa? Nie! Nie doleję sobie cidarijskiego! Pieprzę to
cidarijskie! Idę śpiewać i niech żadne z was nie próbuje mnie
powstrzymać!
Obrażony Jaskier nasunął kapelusik na czoło i wstał, zabierając lutnię.
Chwilę później rozległy się dźwięki ballady o zdradzonym mężczyźnie i
upiorze, który zwiódł jego żonę.
– Nie przejmuj się, przejdzie mu. Dawne dzieje, prawda? – skonstatował
Valdo.
Ellen spojrzała na stół suto zastawiony jadłem, nieustannie
donoszonym przez paziów, i nagle zapragnęła nalać sobie tego
cholernego cidarijskiego. Wbiła wzrok w karafkę, jakby mogła
przyciągnąć ją siłą woli.
– No nic, Ellen. Proponuję, żebyś ty zaśpiewała na koniec, zawsze miło
było zasypiać przy twoim słodkim głosie. No, nie bądź już taka
naburmuszona, przecież nadal cię lubię.
– Bez wzajemności, Valdo.
Mężczyzna uśmiechnął się kpiąco i podniósł, by odejść.
– Czekaj.
Valdo opadł z powrotem na siedzenie, jakby tylko czekał na słowa
dziewczyny.
– Tak, słodka?
Ellen skrzywiła się.
– Powiedz mi, co się tutaj dzieje. Ty wiesz.
– Ale o czym?
– Dobrze wiesz, o czym. Strażnik przy bramie niezbyt dyskretnie
sugerował, że powinnam uważać. Że dzieją się tu dziwne rzeczy. Książę
Ethain żeni się z jakąś nisko urodzoną dziewką. Wszystko to jakieś
podejrzane. Co jest, szykuje się jakaś wojna?
Oczy Valda rozbłysły, rozchylił usta w drapieżnym uśmiechu.
– To ty nic nie wiesz? Ha! O krakenie też pewnie nie słyszałaś? A jak
myślisz, skąd się wziął herb panny młodej? Otóż powiem ci: ona nie dość,
że nie jest żadną szlachcianką, to najpewniej nie jest w ogóle
człowiekiem.
– Skąd taki pomysł? – Piosenka Jaskra weszła w wyższe tony, mówiąc o
zemście i nienawiści.
– A stąd, że znaleziono ją samą na łódce, która ni stąd, ni zowąd
wyłoniła się z morza.
Ellen spojrzała na mężczyznę spode łba.
– Żarty sobie ze mnie stroisz, Valdo?
– Jakżebym śmiał. Jaskra to i owszem, chętnie bym zwiódł, ale ciebie?
Słodka, nigdy!
Ellen podniosła głowę i spojrzała w kierunku podwyższenia, na którym
siedziała przyszła para młoda. Książę, który doskonale prezentował się w
skrojonym na miarę stroju, miał orli nos i ciemną czuprynę. Wydawał się
być zadowolony, rozmawiał z jakąś niewiastą, znacząco się do niej
uśmiechając. Przy boku księcia siedziała blada dziewczyna o wątłych
ramionach i nijakiej, okolonej białymi włosami twarzy. Nieustannie
wlepiała w swojego wybranka pełen uwielbienia wzrok. Valdo
powędrował spojrzeniem za Ellen.
– Nie wyglądają na szczególnie szczęśliwych, prawda?
– To po co to wszystko? Po co ta cała szopka, skoro mógłby ożenić się z
jakąś piękną hrabianką?
Valdo uśmiechnął się, prezentując dwa równe rzędy zębów.
– No i widzisz, w tym miejscu pojawia się kraken.
– Kraken?
– Potwór morski, o mackach wielkich jak kadłuby statków. Wybacz tę
poetycką frazę, ale uwierz, że nie ma w niej przesady. Kraken potrafi
jednym ruchem zmiażdżyć całą flotę, a ostatnimi czasy u wybrzeży
Cidaris statki tonęły zbyt często, by zrzucić to na karb przypadku. Widzisz,
król jest bardzo przesądny i ubzdurał sobie, że Sha została wysłana przez
krakena i jeżeli Ethain weźmie z nią ślub, potwór odpłynie i zostawi
miasto w spokoju.
– To szaleństwo.
Valdo wzruszył ramionami i rozparł się wygodniej na ławie.
– Być może. Jestem poetą, nie mnie negować dziwy tego świata. Ja z
nich żyję.
Jaskier gniewnie uderzył w struny, kończąc piosenkę. Rozległy się
gromkie brawa, poeta wstał i ukłonił się, starając się lutnią zakryć plamy
po winie.
– Na mnie czas, słodka. Nalej sobie tego cidarijskiego, widzę, że masz
ochotę.
Ellen otworzyła usta, by rzucić jakąś kąśliwą odpowiedź, ale nic nie
przyszło jej do głowy. Powiodła tylko wzrokiem za Valdo, który minął się
właśnie z Jaskrem.
– Uważam, że to był dobry występ. Doskonały. Znakomity. I nie
wmówisz mi, że było inaczej – burknął Jaskier, opadając na swoje
miejsce.
– Nie uważam inaczej. To był dobry występ.
Trubadur wymruczał coś pod nosem, choć widać było, że uwaga go
zadowoliła.
Nagle spojrzenie Ellen powędrowało w stronę wejścia do sali, gdzie
dostrzegła błysk czerwieni i szarą sierść. Jaskier również się odwrócił.
– Coś mi się wydaje, że przypadłaś do gustu naszemu upiornemu
przyjacielowi. Tylko nie myśl, że skoro to mówię, to między nami
wszystko w porządku. Nadal jestem obrażony, rozumiesz.
W cieniu drzwi faktycznie krył się barczysty mężczyzna, nie do
pomylenia z nikim innym.
– No idź, przywitaj się. Nie przejmuj się starym przyjacielem Jaskrem,
tak jak nie przejmowałaś się do tej pory. Śmiało. Ja tu sobie posiedzę i
popatrzę na sufit i te frywolne sceny. Niechże mam choć trochę
przyjemności w tym życiu.
Ellen w istocie podniosła się z miejsca, ignorując Jaskra. Tajemnicza
postać zniknęła za drzwiami, ale gdy dziewczyna wyszła, dostrzegła
mężczyznę w cieniu kolumny. Strażnik postąpił o krok w stronę Ellen, ale
nie wyszedł z mroku.
– Dziękuję – powiedział, wyciągając w jej stronę nienaturalnie wielką
dłoń, na której leżała złożona haftowana chusteczka, oznaczona
inicjałami „E.D”. Ellen przyjrzała się materiałowi i pokręciła głową.
– W porządku, mam inne. Możesz ją zatrzymać.
Mężczyzna zawahał się, ale w końcu zacisnął dłoń w pięść i zabrał
chusteczkę.
– Jak się nazywasz?
Strażnik długo milczał i Ellen zaczęła podejrzewać, że się już nie
odezwie. W końcu odpowiedział:
– Cavox. A ty jesteś Ellen Daven. – To nie było pytanie, więc poetka
tylko skinęła głową. – Zatem dziękuję ci, Ellen Daven – powiedział i
odwrócił się. Pies podążył za nim i po chwili oboje zniknęli w mroku
korytarza.
Gdy zdezorientowana poetka znowu znalazła się w wypełnionej po
brzegi sali, Valdo grał właśnie balladę miłosną. Spojrzał na Ellen znad
lutni, odrzucając z czoła kosmyk włosów. Jaskier, dość mocno wstawiony
sławnym cidarijskim, siedział otoczony przez kolorowe jak papugi damy.
– I ja go wtedy ciąłem mieczem prosto w ten skradziony kaftan! O, tak!
– zamachnął się pucharem i uderzył nim w potężnych rozmiarów biust
jednej z panien, która w odpowiedzi zachichotała. – Powiedziałem mu:
nic tu po tobie, draniu, nie zadziera się ze mną!
– Znowu gadasz głupoty, Jaskier? – rzuciła Ellen, zajmując swoje
miejsce na ławie. Damy spojrzały na poetkę oburzone. Ta, nic sobie z tego
nie robiąc, sięgnęła po kielich i w końcu nalała sobie pokaźną porcję
sławnego cidarijskiego.
– Opowiadam pięknym paniom moje historie z oxenfurckiej akademii.
Pełne przygód, zdrad i walk, jak sama pamiętasz. – W tej chwili Valdo
właśnie skończył swoją piosenkę i wstał, by ukłonić się w burzy braw.
– Aha. To następnym razem, jak będziesz o coś walczył, niech to będzie
ta smakowita pieczeń. Gdy skończę śpiewać, będę chciała coś jeszcze
wrzucić na ząb.

VII
– Zimno.
– Nie marudź, Jaskier. Chciałeś się przewietrzyć.
– Boli mnie głowa.
– Wiem. Mnie też, przez to twoje cholerne cidarijskie. Jaskier, mówiłam
ci już, odsuń się i nie czepiaj się mojego ramienia.
– Przecież przyszykowałem ci wczoraj pieczeń. Wina nalałem. Jestem
dobry, a ty tak mnie zbywasz?
– Jaskier, opamiętaj się i zabierz tę swoją dobrą dłoń z mojej talii, bo
przysięgam, że zaraz wrzucę cię do morza.
Poeta wymamrotał coś z niezadowoleniem i poprawił rękawy kaftana, z
którego od wczoraj nieporadnie próbował zmyć plamy wina.
– Zobacz lepiej, kto idzie.
Z naprzeciwka, od strony miasta, zbliżał się nie kto inny, jak sam książę
Ethain. Dostrzegłszy ich, zatrzymał się i zaczekał, aż podejdą.
– Książę... – Jaskier skłonił się, a Ellen poszła w jego ślady. – Jeżeli
można spytać, co sprowadza cię samego w tak bezludną okolicę?
Ethain obrócił głowę w stronę morza, prezentując przystojny profil.
– Lubię czasem wymknąć się z pałacu i popatrzeć na wzburzone jak
mój umysł morze. Pozwala... Pozwala mi przemyśleć pewne rzeczy.
Jaskier i Ellen wymienili spojrzenia, słysząc nadętą metaforę.
– Czy są jakieś konkretne... sprawy, wymagające przemyśleń książęcej
mości?
Ethain zwrócił się ku nim. Jego spojrzenie stało się czujne, ale po chwili
złagodniało i mężczyzna westchnął.
– Wiecie, jaki jest mój ojciec, i wiecie, czego ode mnie oczekuje. Kto,
jak nie wy, poeci i trubadurzy, zrozumiecie, jak ciężko jest odrzucić głos
serca, by okazać posłuszeństwo wobec rodzica i suzerena?
Jaskier chciał chyba coś powiedzieć, ale Ellen po wyrazie jego twarzy
wywnioskowała, że nie byłoby to nic mądrego. Szturchnęła go więc tylko
w ramię i poeta zamknął usta.
– Znacie historię Sha, prawda?
– Tak.
– Nie.
Jaskier napotkał wściekłe spojrzenie Ellen.
– To znaczy, coś tam słyszałem, ale chyba niedokładnie, bo wczoraj do
uszu wleciało mi trochę wina... To znaczy, szumiało w uszach przez
wino...
Ethain popatrzył na Jaskra podejrzliwie, więc ten szybko zamilkł. Książę
westchnął po raz drugi, jakby na jego piersiach zaległ ogromny głaz.
– Naprawdę chciałbym pomóc poddanym. Nie brakuje u nas towarów,
ale jeżeli ta sytuacja potrwa nieco dłużej, kraken zablokuje wszystkie
dostawy z morza. A to byłby koniec dla Cidaris. – Ethain zacisnął szczęki.
– Mimo to ciężko mi uwierzyć w to, że Sha została wysłana przez krakena.
Powiedzcie mi szczerze, dajecie temu wiarę?
Jaskier wlepił wzrok w czubek swojego wykonanego z cielęcej skórki
buta, najwyraźniej nie planując włączyć się w dyskusję. Ellen, której nie
pozostawiono wyboru, złączyła ręce na podołku.
– Książę – zaczęła. – Jestem tylko poetką, nie znam i nie rozumiem
wszystkich praw, które rządzą tym światem.
Ethain przypatrzył się jej uważnie i skinął głową.
– Może masz rację. – Zawahał się. – Czasem myślę, że także pragnąłbym
zostać trubadurem. Jak wy przemierzać świat i układać o nim pieśni. Być
wolnym, móc kochać i być kochanym.
Ellen oblizała usta i powoli powiedziała:
– Książę, za pozwoleniem, wydaje mi się, że pani Sha istotnie jest w
tobie zakochana.
Książę po raz trzeci westchnął rozdzierająco i znów skierował
spojrzenie na ocean.
– Bez wzajemności, niestety. Bez wzajemności.

VIII

Gdy Ellen wróciła do pokoju, znalazła na łożu błękitną różę.


Chwilę później wściekła waliła pięścią w zamknięte drzwi.
– Valdo, szubrawcu, zabieraj tego swojego zwiędłego wiechcia i zniknij
w końcu z mojego życia!
Drzwi otworzyły się dopiero po pewnym czasie. Stanął w nich
pozbawiony koszuli Valdo, ubrany jedynie w modne, bufiaste spodnie.
Ellen odjęło mowę i zastygła z rozchylonymi ustami. Mężczyzna roześmiał
się i złapał błękitną różę.
– Piękny okaz! Słyszałem, że rosną tylko na maleńkich wyspach. –
Spojrzenie ciemnych oczu, widocznych sponad wąchanej róży, było
ciepłe i zawadiackie. Ellen nagle poczuła, że bardzo chciałaby być
gdziekolwiek indziej. Na plaży, w sali balowej, na śmierdzącym rybami
rynku, a nawet w łożu Jaskra, byleby tylko nie stać pod tymi drzwiami. –
Jednak to nie ode mnie. – Valdo oddał jej kwiatek.
Ellen nie chciała już być gdzieś indziej. Chciała po prostu zniknąć.
Uznawszy jednak, że sytuacja nie może być już bardziej żenująca,
nakazała sobie zachowanie spokoju.
Nagle w głębi pokoju, za plecami poety rozległ się damski głos.
– Zagraj na mnie, och, Valdo! – jęczał.
A jednak.
– Ale jak to? – Czując, jak oblewa ją pot, spróbowała przekrzyczeć
nasilające się jęki. – W takim razie od kogo?
Valdo uśmiechnął się krzywo i odgarnął włosy z czoła.
– Nie masz w pałacu jakiegoś tajemniczego adoratora? – Obejrzał się za
siebie. – Przepraszam cię, słodka, ale mam tu pewną partyturę do
zagrania. Chyba że chcesz dołączyć?
Zamknął drzwi, zanim Ellen zdążyła rozkwasić mu na twarzy kpiący
uśmiech.

IX
Księżniczka siedziała sama na ławce na skraju ukwieconego dziedzińca.
Wyglądała smutno i żałośnie, więc Ellen zwolniła kroku. Sha najwyraźniej
wystarczył ruch zarejestrowany kątem oka, by dostrzec poetkę.
Uśmiechnęła się słabo i machnęła ręką.
Ellen rozejrzała się niepewnie, ale na dziedzińcu oprócz niej nie było
nikogo. Powoli zbliżyła się do przyszłej panny młodej.
– Pani... – zaczęła, ale jasnowłosa pokręciła głową. – Sha? – Skinięcie. –
Jak mogę ci pomóc?
Przyszła księżniczka Cidaris wskazała palcem usta i pokręciła głową.
– Ty nie mówisz? – zapytała zaskoczona Ellen. – Och, przepraszam!
Sha zbyła nietakt machnięciem ręki i wskazała poetce miejsce obok
siebie. Ellen ostrożnie usiadła, nie spuszczając dziewczyny z oczu.
Sha pytająco spojrzała na błękitną różę.
– Ach, to... Właściwie nie wiem, od kogo. Byłam pewna, że dał mi ją
Valdo, ale on... – Zażenowanie na nowo odżyło w umyśle Ellen, więc
szybko zmieniła temat. W jej oczach błysnęły gniewne ogniki. – Na pewno
nie od Jaskra. Jest zbyt prostacki na takie gesty. On by mi tę różę jeszcze
przyniósł w zębach, żebym była pewna, że to od niego. A zresztą to tylko
przyjaciel.
Księżniczka narysowała na piersi znak. Ellen zmarszczyła brwi.
– Herb? – zapytała. Sha skinęła głową. Poetka zrozumiała. – Strażnik?
Ty... widziałaś?
Sha uśmiechnęła się. Ellen nagle poczuła, że pocą się jej ręce.
– Nie rozumiem. Dlaczego miałby mi przynosić różę?
Księżniczka nie poruszyła się i nie wydała żadnego dźwięku, ale jej
spojrzenie mówiło więcej niż jakiekolwiek słowa.
– Ale ja nie mogę jej przyjąć. To... to by dawało nadzieję na wzajemność.
Sha spuściła wzrok, złączyła dłonie na kolanach, obracając pierścionek
zaręczynowy na serdecznym palcu. Ellen nagle przypomniała sobie słowa
księcia na plaży i poczuła, że coś dławi ją w gardle. Przez chwilę milczała,
rozważając to wszystko w umyśle, aż w końcu zadała pytanie:
– Wiesz może, gdzie go znajdę?
Księżniczka podniosła oczy i uśmiechnęła się blado. Skierowała wzrok
na zachodnie skrzydło pałacu.
– Dziękuję, Sha.
Dziewczyna nie puściła pierścionka nawet wtedy, gdy Ellen odeszła już
w swoją stronę, znikając w korytarzu.

X
Zachodnie skrzydło było najstarsze z całego pałacu i najwidoczniej
niezbyt uczęszczane, co Ellen wniosła po zalegających w kątach
pajęczynach.
Cavoksa znalazła w jednej z ciemnych komnat. Siedział przy starym
stole, na którym stała waza pełna niebieskich róż. W całym pokoju unosił
się piękny wiosenny zapach.
Leżący w kącie pies zaszczekał na widok dziewczyny. Strażnik drgnął i
przewrócił kałamarz, wylewając tusz na stół.
– Cavox.
Mężczyzna wyglądał, jakby zobaczył ducha i nie wiedział, gdzie się
schować. Obrócił twarz, by Ellen nie mogła jej dostrzec.
– Szukałam cię. – Zbliżyła się, stając nad jego ramieniem. – Ty piszesz?
Cavox nieporadnie spróbował zasłonić papier, ale Ellen złapała go za
rękę. Odsunął ją jak oparzony i dziewczyna sięgnęła po kartkę. Ze
zdumieniem przesunęła wzrokiem po tekście.
– To jest ballada.
Zapadła cisza, w której dało się słyszeć jedynie głośny oddech psa.
– Tak – odpowiedział w końcu Cavox.
– I ona jest o mnie. O nas.
– Tak.
Ellen milczała, rozważając w myślach słowa.
– Cavox, kim ty naprawdę jesteś? Skąd się tu wziąłeś?
Pies zbliżył się do strażnika, położył pysk na jego kolanach. Mężczyzna
długo się zastanawiał, zanim odpowiedział.
– Służyłem pewnemu czarodziejowi, dopóki nie znalazł mnie Ethain.
Uratowałem księcia, a on w zamian dał mi to życie. Nie ma w tym
tajemnicy.
Pies przymknął oczy, zadowolony z ruchu dłoni na jego głowie.
Ellen zmarszczyła brwi. Czegoś nie rozumiała.
– Ale skoro służyłeś u czarodzieja... – Zamilkła, ale strażnik zrozumiał i
jej przerwał.
– To był wypadek. On ucierpiał równie mocno jak ja.
Pies zaskomlał i Ellen spojrzała w bursztynowe oczy zwierzęcia.
– Rozumiem – odparła cicho i odłożyła kartkę z balladą na zakurzony
stół. Po chwili nakryła ją błękitną różą. Na ten widok dłonie strażnika
mimowolnie się zacisnęły.
– Nie mogę jej przyjąć, Cavox. Nie potrafię... tego odwzajemnić.
– Rozumiem.
– Cavox?
Strażnik powoli obrócił się w jej stronę, ukazując okaleczoną twarz. W
półmroku szpecące skórę blizny i oparzenia wyglądały jeszcze upiorniej,
ale Ellen nawet nie drgnęła.
– Widzę, że opuchlizna już zeszła. Nie boli?
– To nic. W porządku.
Strażnik uśmiechnął się smutno.

XI
Na wesele, oprócz spodziewanych gości, zjechało się całkiem sporo
także tych nieproszonych. Wszyscy razem obsiedli ławy w oczekiwaniu
na darmową strawę. Intruzów dało się jednak łatwo rozpoznać po tym,
jak z ciekawością spoglądali na sufitowy malunek pełen biustów,
zarówno tych statycznych, jak i uchwyconych w ruchu. Król, będąc w
szampańskim nastroju, machnął na to ręką.
– Moi drodzy! – wyryczał. – Jesteśmy tu, by cieszyć się i radować!
Świętujmy zatem ślub mojego syna i księżniczki Sha, bo dzięki temu
przymierzu marynarze Cidaris już zawsze będą mogli spać spokojnie!
Tłum wrzasnął i wypił toast.
– Prostactwo i chamstwo. Oto nasza widownia. – Jaskier był wyraźnie
niezadowolony z przebiegu wydarzeń. Kręcił nosem, z wyższością
spoglądając na drący się plebs. – Valdo na pewno się to spodoba.
Wszędzie stali strażnicy w czerwonych tunikach, ale choć Ellen
rozglądała się uważnie, nie dostrzegła Cavoksa.
– Daj spokój, Jaskier.
– Nie, poważnie. Chociaż wydaje mi się, że ta publika, mimo zapewnień
króla, z chęcią usłyszałaby balladę o „tym takim, co rzyci nadstawiał”. Ja
w każdym razie nadstawiał się nie będę. Nie wyjdę i już.
– Jaskier.
– Nie zmusisz mnie, choćbyś zaproponowała mi w nagrodę połowę
twojego łoża.
– Jaskier.
– No co? – fuknął rozzłoszczony poeta.
– Nie chcę cię zmuszać. Ja wyjdę.
Ellen wstała, nim trubadur zdążył w jakikolwiek sposób skomentować
jej deklarację. Podniosła lutnię i skierowała się na podwyższenie. Przez
chwilę patrzyła na ludzi, a potem zaczęła śpiewać.
Czy Sha, która wydawała się w białej sukni jeszcze bledsza niż zwykle,
płakała, zaciskając palce na ślubnej obrączce? Czy mogło się tylko
wydawać, że gdzieś w kącie pomieszczenia pojawił się skryty w mroku
strażnik, a u jego boku usiadł zasłuchany w melodię pies?
Głos Ellen wznosił się i opadał, pierś drżała przy wydobywaniu
dźwięków, a smukłe palce delikatnie trącały struny. Śpiewała o dwójce
ludzi i ich nieodwzajemnionej miłości. O tym, jak szukali dobra w
dotykającym ich cierpieniu. O tym, że widzieli i rozumieli więcej niż
ktokolwiek inny. Śpiewała o nich i o ich wybrankach.
O tym, że czasem zbyt trudno jest zdobyć się na trochę poświęcenia.
Gdy ballada zmierzała do finału, nagle drzwi do sali otworzyły się z
hukiem i niedokończona nuta zawisła w powietrzu.
– Kraken! Królu, kraken zniszczył wszystkie statki! Cała flota przepadła!
Władca podniósł się z miejsca, przewracając krzesło.
– Jak to? Jak to?! – wrzasnął, tocząc wściekłym spojrzeniem po sali.
Tłum zadrżał, rozpoczęły się nerwowe szepty. Nagle wzrok króla spoczął
na wystraszonej Sha. Mathen, niczym rozjuszony byk, ruszył w jej stronę.
– Oszukałaś nas, wiedźmo! Skłamałaś, by dorwać się do władzy! Ty
szujo! – Król targał sukienką księżniczki. Dziewczyna bezsilnie kręciła
tylko głową, a z jej oczu kapały łzy. Mathen podniósł oszalały wzrok. –
Zabrać ją! Zabrać ją stąd, wtrącić do lochu!
– Ojcze... – zaczął niepewnie Ethain.
– Zamilcz! Straże, weźcie ją!
Ellen wstała z miejsca i niezauważona w panującym chaosie, spokojnie
zbliżyła się do tronu.
– Nie – powiedziała.
– Słucham? – warknął król.
Jaskier, przeczuwając tarapaty, w mgnieniu oka znalazł się przy poetce.
– Życie ci niemiłe? – wyszeptał, chwytając ją za łokieć i próbując
odciągnąć. – To ty kazałaś mi milczeć i siedzieć, popijając wino. Ellen, co
ty wyprawiasz?
– To, co trzeba – odpowiedziała głośno.
– Ach tak? – Król złapał się pod tłuste boki. – Proszę, miejsca w celi na
pewno wystarczy dla was wszystkich. Precz mi z oczu, beztalencia,
gryzipiórki!
Nigdzie nie było widać psa ani jego opiekuna. Strażnicy w czerwonych
tunikach się zawahali, ale w końcu złapali łkającą wciąż Sha, a następnie
Ellen i wyrywającego się Jaskra.
– Przepraszam, ja nie mam z tym nic wspólnego! Hola, hola, nie tak
mocno! Panowie! Wypuśćcieee mnieee! – Głos Jaskra wszedł w wysokie
tony, gdy strażnicy unieśli go w powietrze. Goście zaczęli się
rozpierzchać, wesele się skończyło, nawet intruzom niezręcznie było
bawić się bez panny młodej.
Ethain długo patrzył w milczeniu za Sha, aż żona znikła mu z oczu.

XII
– Wspaniale, Ellen, po prostu wspaniale. Cieszę się, że tak się wszystko
potoczyło, bo inaczej nie miałbym okazji zwiedzić podziemi Cidaris.
Podobno to tutaj trzymają wszystkie te sławne wina. Widzisz jakieś, hm?
Nie? A wiesz, czemu? Powiem ci! Otóż nie widzisz ich, bo siedzimy
zamknięci w celi! Zaraza, całe moje honorarium przepadnie, a nawet się
nie najadłem, bo postanowiłaś wstawić się za jakąś morską księżniczką,
rujnując królewskie wesele. Po prostu świetnie! Co mnie podkusiło, by do
ciebie podejść? Och! – Jaskier zerwał z głowy kapelusik i bezsilnie cisnął
nim o ziemię. Piórko przekrzywiło się, zwisając pod smętnym kątem.
Ellen siedziała pod ścianą, wciąż w niebieskiej brokatowej sukni.
Podniosła kapelusik, otrzepała go i spróbowała wyprostować piórko.
– Przepraszam cię, Jaskier. Trochę mnie poniosło. Nie chciałam cię w
to wplątać.
Poeta westchnął, wypuszczając z powietrzem całą złość, i opadł na
ziemię obok Ellen.
– I co teraz?
– Słyszałam, jak strażnicy mówili, że Sha zostanie rano zaprowadzona
nad morze i oddana krakenowi.
Oczy Jaskra rozszerzyły się do rozmiaru spodków.
– Znaczy się, utopią ją?
– Na to wygląda.
Jaskier przejął kapelusik i przyjrzał się złamanemu piórku.
– On chyba zupełnie oszalał. Ja wiedziałem, że to burak i prostak, ale
żeby morderca? I to własną synową!
Ellen westchnęła głośno i przeczesała palcami jasne włosy.
– Spokojnie. Nas pewnie też zabiorą, żebyśmy napisali jakąś ładną
balladę o morskiej wiedźmie i szlachetnym królu Mathenie.
– Po moim trupie wyduszę z siebie choć słowo przed tą bryłą tłuszczu!
– Obawiam się, że mogą wydusić je z ciebie wetkniętą w płuco piką.
Jaskier dyplomatycznie zamilkł i założył kapelusik. Złamane piórko
kołysało się niepewnie.
– Wiesz, co mnie zastanawia? Gdzie się podział ten pętak Valdo. Nie
zdziwiłoby mnie, gdyby ucztował, podczas gdy my gnijemy w piwnicy!
– Dramatyzujesz, Jaskier.
– Nie dramatyzuję, tylko koloryzuję. To różnica, którą jako poetka
powinnaś rozpoznawać.
Ich dyskusję przerwał zgrzyt klucza w zamku. Oboje zamarli, wpatrując
się w drzwi, które otworzyły się ze skrzypnięciem.
Po drugiej stronie stała wysoka postać w czerwonej opończy. U jej stóp
niespokojnie krążył pies.
– Cavox. – Ellen momentalnie znalazła się na nogach.
– Wszyscy idą nad morze. Musicie uciekać – rzucił, zanim poetka
zdążyła cokolwiek powiedzieć. Na przykład to, jak bardzo jest jej przykro.
Jak mu współczuje. Jak jest jej wstyd za brak wzajemności. Zamiast tego
zastygła tylko, wpatrując się w oszpeconą twarz strażnika.
– Dzięki bogu! – jęknął Jaskier, nie wyczuwając wiszącego w powietrzu
napięcia.
– Chodźcie za mną.
Cavox prowadził ich przez ciemne piwnice, aż wspięli się po schodach.
Ellen w milczeniu wpatrywała się w jego szerokie plecy, przykryte
czerwonym płaszczem. Zatrzymał się dopiero przed drzwiami
prowadzącymi na główny korytarz.
– Nikogo tu nie ma. Ethain zniknął po weselu, a reszta jest na brzegu.
Możecie zabrać swoje rzeczy i instrumenty.
Ellen uważnie przyjrzała się strażnikowi.
– Gdy to wszystko się skończy, będą wiedzieli, że to ty nas
wyprowadziłeś.
Cavox pochylił głowę. Światło pochodni tańczyło na jego
zniekształconym obliczu.
– To nic. W porządku.
Kiedy przechodzili przez drzwi, Ellen obejrzała się tylko raz.
Wystarczyło.

XIII
Jaskier właśnie w pośpiechu zbierał swoje porozrzucane ciuchy, gdy
Ellen nagle oznajmiła z całą stanowczością:
– Nie możemy uciec.
Poeta zatrzymał się, trzymając w rękach bufiaste spodnie.
– Co?
Ellen założyła ręce na piersi.
– Zabiją go, jeśli się dowiedzą.
– Kogo?
– Cavoksa.
– Kogo?
– Strażnika, który nas wyprowadził, tępy durniu. Zabiją go.
Jaskier wzruszył ramionami, przyjrzał się spodniom i odrzucił je na bok.
– No to się nie dowiedzą. Proste i niezwykle skuteczne, prawda? Ellen,
powiedz mi, czy ta koszula jest moja? A jeśli nie, to co, do cholery, robi w
moim pokoju?
– Jaskier, mówię poważnie. Nie uciekam.
Poeta odrzucił wątpliwego pochodzenia koszulę i zatrzymał się.
Spoważniał.
– Czego ode mnie oczekujesz, Ellen? Że dam się posiekać za jakieś twoje
durne pomysły, bajki o wzajemności i odwzajemnianiu? Wiesz, że cię
lubię, ale nie pójdę oglądać topienia niewinnej panienki w imię
zabobonów. Gardzę Mathenem i nic mnie tu już nie trzyma.
Dziewczyna w milczeniu wysłuchała poety, po czym sięgnęła po lutnię,
przerzuciła ją przez plecy i zbliżyła się do drzwi.
– Trudno, Jaskier. Żegnaj zatem. – Odrzuciła do tyłu jasne włosy. –
Uważaj na siebie.
Jaskier westchnął raz. I drugi. Złapał kapelusik, potarmosił złamane
piórko. Długo milczał.
– Diablico! Ballada z tych wydarzeń jest moja – stwierdził w końcu. – O
ile oczywiście nie zginiemy najpierw za twoją dumę.
– Ludzie umierali za gorsze rzeczy, Jaskier. Uwierz mi.

XIV

Gdy dotarli na plażę, słońce znaczyło już ocean pierwszymi refleksami


świtu. W oddali na wodzie unosiły się szczątki zmiażdżonych przez
krakena okrętów, a na plaży zgromadził się sporej wielkości tłum, ciasno
otaczający łódkę, w której leżała związana Sha, wciąż w swojej ślubnej
sukni. Dziewczyna płakała bezgłośnie, ale nikt nie kwapił się, by jej
pomóc.
– Gdy oddamy krakenowi, co należy do niego, zostawi nas w spokoju.
Mówię, wyślijmy mu tę wiedźmę, niech wróci, skąd przyszła! – darł się
król. – Dalej, panowie, pchajmy ją na głębokie wody!
Tłum wzniósł radosne okrzyki, łudząco podobne do tych, które nie tak
dawno rozbrzmiewały na weselu na cześć młodej pary. Kilkoro mężczyzn
zabrało się do wypychania łodzi w morze. Jaskier i Ellen wmieszali się w
tłum, torując sobie drogę do wciąż szlochającej Sha.
Ktoś jednak ich wyprzedził.
– Zostawcie ją! – Książę Ethain, zgodnie ze swą skłonnością do
przesady, ubrany był w błyszczącą w słońcu zbroję. – Rozkazuję wam ją
zostawić!
Mężczyźni wypychający łódkę zamarli.
– Ethain, natychmiast wracaj do pałacu – wycedził ojciec.
– Nie mogę na to pozwolić.
– Przecież ty nawet jej nie kochasz! – wrzasnął król, wyrzucając w górę
tłuste łapska.
– Nie – odpowiedział Ethain zgodnie z prawdą. – Ale nie pozwolę jej
zabić. Jestem jej winien choć tyle wzajemności...
Książę przerwał przemowę, gdy nagle ziemia zadrżała, a ocean
wystrzelił pod niebo mięsistą macką.
– Kraken!
Tłum zaczął się rozpraszać, ludzie uciekali we wszystkich kierunkach.
Ethain ruszył do porzuconej łódki.
– Powstrzymać go! Powstrzymać! – wrzasnął król. Kilkoro strażników
rzuciło się za księciem, taka sama liczba stanęła w jego obronie.
– Koszmar! – skomentował Jaskier z bezpiecznej odległości.
Powietrze rozbrzmiało sykiem wyciąganych z pochew mieczy. Fale
wezbrały i skołtuniły się u plaży, największa z nich, wzniecona przez
krakena, majestatycznie płynęła w kierunku lądu.
Ethain wdrapał się na łódkę, która zakołysała się pod ciężarem jego
zbroi, i jął rozwiązywać krępujące Sha więzy. Dziewczyna płakała i gdy
tylko się uwolniła, zarzuciła wybawcy ręce na szyję.
Tuż przed łódką czerwone opończe walczyły między sobą. Ellen z
przerażeniem spostrzegła biegającego między nimi psa.
– Cavox! – krzyknęła, ale żadna z głów się nie odwróciła.
Tymczasem król też dobył miecza i zbliżył się do walczących,
zachodząc obrońców Ethaina od tyłu.
Cavoksa dostrzegła w ostatnim momencie, gdy z jego twarzy zsunął się
kaptur. Wrzasnęła, ale było już za późno.
Cios spadł prosto na szerokie plecy. Mężczyzna obrócił się, rażąc
napastnika, ale po chwili zachwiał się i upadł na kolana, rozbryzgując
wodę.
Fala dalej płynęła ku brzegowi, tak jakby kraken zamierzał zmyć miasto
z powierzchni ziemi.
Sha dotknęła policzka Ethaina, uśmiechnęła się przez łzy. Jeszcze raz
wpatrzyła się w oczy księcia, po czym skoczyła prosto w białe bałwany
fal.
I wtedy wszystko się zatrzymało. Fala opadła, jakby nigdy jej nie było.
Zapadła cisza, mącona jedynie ochrypłym wrzaskiem mew.
– Cavox! Hej, pomóżcie mi!
Ellen podbiegła do mężczyzny, który klęczał w morskiej wodzie. Jacyś
strażnicy pociągnęli go za ramiona, wynieśli na brzeg. Niedaleko położyli
rannego króla, do którego przypadł jego syn.
Blizny i rany na twarzy strażnika wydawały się błyszczeć w świetle
poranka. Pies położył się obok, zaskamlał. Słabnące spojrzenie Cavoxa
było szczere i pełne uczucia. Ellen pomyślała o miłości i o tym, że czasem
nie można jej odwzajemnić. Można za to zrobić inną rzecz.
Więc nachyliła się i ją zrobiła.
– Przepraszam, Cavox.
– To nic. W porządku – zdążył jeszcze wyszeptać, odrywając usta od jej
ust.

XV
Stali nad morzem, wpatrując się w horyzont.
– Ellen, jedź ze mną. Zagramy tu i ówdzie, napijemy się. Ale żadnego
cidarijskiego, obiecuję.
Poetka roześmiała się i dotknęła palcem wetkniętego w śliwkowy
kapelusz nowego piórka.
– Chętnie, Jaskier, ale mam jeszcze coś do załatwienia, a potem się z
kimś umówiłam.
– Kto jest tym szczęśliwcem? Mam nadzieję, że nie Valdo? – obruszył się
poeta.
– Nie, Valdo powiedział, że zamierza na stałe zostać przy królu Ethainie.
Czy mówiłam ci już, co robił nasz serdeczny przyjaciel, gdy, jak to ująłeś,
gniliśmy w więzieniu? Otóż spał sobie słodko z jakiś cidarijską damą.
Uwierzysz?
– Oj, uwierzę, i to jak! Właśnie czegoś takiego mogłem się spodziewać
po tym skończonym draniu. Słyszałaś jego balladę? Psiamać, narażałem
życie dla opisania cidarijskich wydarzeń, a on po prostu ukradł mi temat,
i to jeszcze w tak paskudnym stylu.
– Co wyśpiewuje?
– W jego wersji przystojny książę został zaklęty przez czarodzieja w
odrażającego potwora. I, uważaj, do odczynienia uroku potrzebny był
pocałunek prawdziwej miłości. Dobre sobie, banał, jakich mało! Więzi
więc piękną śpiewaczkę w lochu, ale potem rozumie, że musi dać jej
wybór, zatem wypuszcza ją na wolność. Poddani się buntują, potwór
zostaje zraniony, ale śpiewaczka wraca i go całuje. I zgadnij co? Bestia
odżywa, zmieniając się w pięknego księcia. Biorą ślub, kochają się z
wzajemnością i już zawsze są razem. Bzdury, prawda?
Ellen uśmiechnęła się smutno.
– Bzdury – potwierdziła. – Będę tęsknić, Jaskier.
Poeta podrapał się pod kapelusikiem, pomyślał.
– Ale przecież możemy się spotkać, gdy tylko załatwisz swoje sprawy,
prawda? Dokąd jedziesz?
Ellen odgarnęła za ucho złoty lok.
– Do mojej młodszej siostry, Essi. Obiecałam, że ją odwiedzę. Pewnie
mnie wygląda.
– Jesteście podobne? – zapytał Jaskier z nadzieją.
– Ty stary dzwońcu! – roześmiała się Ellen. – Ona ma dopiero siedem
lat!
– A śpiewa chociaż?
– Jaskier, nawet nie próbuj jej tego uczyć, obiecaj. Mogłaby mieć nieco
lepsze życie.
– Obiecuję! Ale co, my mamy złe?
– Nie wiem, Jaskier. Tak sobie myślę, martwię się. A co, jeśli moje błędy
na nią wpłyną? Co, jeśli na niej odbije się mój brak wzajemności?
– Z całym szacunkiem, ale bredzisz, Ellen. Ty to ty, a ona to ona.
Upewnię się jeszcze na własne oczy, kiedy spotkamy się we trójkę. A teraz
koniec tych żali. Chodźmy i napijmy się ostatni raz!

XVI
I było tak, jak Jaskier powiedział. Napili się ostatni raz i rozstali,
ściskając się na pożegnanie. Kiedy poeta wyjechał, Ellen jeszcze długo
stała na brzegu i wpatrywała się w morze. Patrzyła na samotną łódkę,
niosącą ku horyzontowi ciało w czerwonej opończy, otoczone błękitnymi
różami. Patrzyła i śpiewała balladę, którą rozpoczęła na weselu. Mimo łez
udało się jej skończyć pieśń, która opowiadała o tym, co naprawdę
wydarzyło się tamtego lata w Cidaris.
Nikt jednak nie poznał tej wersji opowieści. Bo i któż chciałby słuchać o
tym, że istnieje miłość bez wzajemności, a pocałunek nie odczarował
księcia potwora? Nie, lepiej było wierzyć, że wszystko skończyło się
dobrze.
Prawdę znał tylko Jaskier, który zgodnie z planem przyjechał odwiedzić
Essi Daven i przyniósł jej w podarku piękną pacynkę. Trwał przy Essi
nawet wtedy, gdy Ellen nie pojawiła się ani w tym roku, ani w następnym,
ani już nigdy potem. I choć bolało go serce, bo dziewczynka miała
wspaniały głos, dotrzymał obietnicy. Nigdy nie uczył Essi śpiewać. To ona
uczyła się od niego.
A gdy wyrosła, okazała się równie piękna i utalentowana jak jej siostra.
I wbrew obawom Ellen nie spotkał jej brak wzajemności, bo ktoś zdobył
się na trochę poświęcenia.
Przemysław Gul

Lekcja samotności

O północy Cyria Evort wciąż jeszcze czuła w ustach gorzki smak eliksiru.
Musiała przyznać, że Złodziej Snu zadziałał lepiej niż dobrze. Zawartość
ksiąg i zwojów jeszcze nigdy nie była tak łatwa do zapamiętania, a to
oznaczało, że wydatek dwóch koron nie poszedł na marne. Co prawda
miała pewne opory przed opróżnieniem flakonika. Było nie było, eliksir
pochodził z nieznanego źródła, a mistrzyni nie raz wbijała jej do głowy, że
eliksirom z nieznanych źródeł ufa się tak, jak mężczyznom używającym
słów: „Kochanie, to nie tak, jak myślisz”.
Ale była też Regna, a Regna umiała przekonywać jak nikt.
Cyria spojrzała na puste łóżko przyjaciółki, zasłane księgami i
pergaminami.
Polubiła Regnę od razu. Po części dlatego, że dziewczyna nie zadzierała
nosa. Pochodziła z dobrego domu, ale nie robiła z tego wielkiej sprawy.
Cyria nie miała wątpliwości, że przyjaciółka odnalazłaby się równie
dobrze pośród królewskich dworzan, jak i rżnących w gwinta
krasnoludów, których zapewne ograłaby do suchej nitki.
Poza tym można było na niej polegać. Potrafiła zdobyć każdą księgę i
zwój. Gdy chciało się zniknąć na jakiś czas z oczu mistrzyni, Regna umiała
to zorganizować. Ale też jeśli ktoś taki jak ona mówił, że mają zaległości i
potrzebują na naukę kilku nieprzespanych nocy, Cyria wolała wierzyć.
Było dobrze po północy, gdy Regna wróciła z jednej ze swoich
tajemniczych eskapad po zamku. Zapaliła gestem świece obok łóżka i
zrzuciła koszulę nocną.
– Ubieraj się – zakomenderowała, grzebiąc na golasa w stosiku
fatałaszków. – Musimy coś załatwić.
Cyria westchnęła.
– Nie piłyśmy tej żybury, żeby się wałęsać po nocy.
– Owszem, ale mamy wyjątkową sytuację. – Koronkowa koszula zakryła
małe piersi dziewczyny. – Co tam czytasz? Aha, de Vries. Czyli moje. No to
masz wybór. Idziesz ze mną albo Święta od Nadgarstków wraca na moje
łóżko.
Cyria westchnęła, zamknęła księgę i sięgnęła po inną. Regna w tym
czasie rozprawiła się ze sznurówkami spodni i zabrała za wiązanie
trzewików.
– Nie może być, Traktat o mutacjach Ortolana! – zauważyła. – Szkoda,
też moje. Nie, kochanie, nawet nie wzdychaj. Wiesz, do kogo należy
połowa twojego księgozbioru. Daję ci dwie i pół chwili i masz być
gotowa. Poczekam za drzwiami. Wiem, że mała Cyria się wstydzi.
Trzy i pół chwili później, kompletnie ubrane, opuściły skrzydło
dormitorium. Dotarcie do wieży w tak małym zameczku zajęło im ledwie
kilkanaście uderzeń serca. Stanąwszy przed spiralnymi schodami, Regna
zdmuchnęła z czoła czarne włosy, zapaliła pstryknięciem ognik i spojrzała
na przyjaciółkę.
– Zgasiłaś w pokoju świece?
– Masz mnie za idiotkę? Góra czy dół?
– Góra, biblioteka.
Cyria skrzywiła się i zaczęła skubać koronkę rękawa.
– Mistrzyni nic nie mówiła o wyjeździe. Jesteś pewna, że jej nie ma?
– Stajenny mówił.
– Aaa... stajenny. Ten stajenny?
– Mała Cyria zawrze gębę. – Regna ruszyła po schodach.
– No dobrze, ale po co tam idziemy?
– Ty myślisz, że skąd ja biorę te wszystkie kopie? Czary-mary, hokus-
pokus, inkunabuły materializują się pod łóżkiem? Nie ma tak dobrze.
Obrabiam bibliotekę szanownej preceptorki, od kiedy przyjęła nas do
terminu. Wiedźminka na szczęście nie przejmuje się już tak księgami, co
wiem od...
– Stajennego?
– Zaraz cię złapię za te rude kudły i zrzucę ze schodów. Jak
przekoziołkujesz do piwnicy, to piegi pogubisz. Wiem i już. Moja rzecz, od
kogo. Wiem też, że czegoś nam brakuje. A pierwszy egzamin jutro.
Podobno Wiedźminka ma jedno ulubione pytanie z Dialogów
Stammelforda.
– Ale my tego jeszcze nie...
– Właśnie. My tego jeszcze nie.
– No dobrze. Ale czemu idziemy we dwie?
Regna zatrzymała się i wzięła pod boki.
– Proszę, proszę, jaka panienka wygodna. Regna załatwi książkę, Regna
załatwi schadzkę w mieście, Regna przeszmugluje rycerzyka do zamku,
Regna wynajdzie skądś bimber i Złodzieja Snu. Regna to, Regna tamto. Ale
samemu pomóc to się żadnej nie chce. Wiesz co, mam tego dosyć.
Wracamy. Jutro będziesz świeciła oczami przed Wiedźminką, nic mnie to
nie obchodzi.
– Nie, nie, idziemy. Tylko powiedz, co mam robić.
– Zaklęcie szybkiego kopiowania. Pamiętasz?
– Pewnie, dostałam za nie najwyższą...
– Tak, dobra, wszyscy wiemy, co mała Cyria dostała. Krótko mówiąc:
jesteś w kopiowaniu lepsza ode mnie, a Stammelforda z biblioteki nie
wyniesiemy. Jest zabezpieczony. Wiem od... nieważne. W każdym razie ja
stoję na czatach, ty załatwiasz sprawę.
– Ale...
– Cyria, załatwiasz sprawę. Rozumiemy się?
– No dobrze. Rozumiemy.

Biblioteka mistrzyni, jak wszystkie biblioteki mistrzyń, była stara i


okazała. Niestety była też strasznie zapuszczona. Prócz księgozbioru
posiadała imponującą kolonię grzybów, karaluchów, szczurów,
nietoperzy i kilku innych stworzeń, których nauka nie zdążyła jeszcze
nazwać.
Księgi zajmowały tu każdy kąt, na regałach zwyczajnie brakowało już
miejsca. I to tak bardzo, że woluminy spadały z półek przy byle okazji.
Zważając na przeciętne gabaryty magicznego opracowania, groziło to
poważnym uszczerbkiem na zdrowiu, czego Cyria doświadczyła w
przeszłości dwukrotnie. Już pierwszego dnia pracy w bibliotece dostała w
głowę Magiczną żeglugą pióra Lytty Neyd i straciła przytomność na kilka
godzin. Drugi raz podobna przygoda przydarzyła się jej w ubiegłym
tygodniu, kiedy to oberwała Krasnoludzką księgą run, z której przy
uderzeniu wypadły ryciny nagich elfek.
Pomna czających się w mroku niebezpieczeństw, wyczarowała w
końcu błędny ognik, poczekała, aż przedstawiciele bibliotecznej fauny
czmychną przed światłem, i ruszyła na poszukiwania Stammelforda.
Daleko nie zaszła. Z tej prostej przyczyny, że już po kilku krokach
błędny ognik przestał wykonywać swoją robotę. Zamigotał i zgasł. Cyria
próbowała ponowić zaklęcie, ale zdołała wykrzesać z palców jedynie
kilka iskier. Zupełnie jakby...
– Co mówiłam o używaniu magii w bibliotece? – usłyszała w ciemności
zachrypły kontralt mistrzyni.
W pierwszym odruchu chciała dać drapaka, ale wiedziała, jak to się
skończy. Magiczny paraliż, jeżeli już raz się go doświadczyło, skutecznie
zniechęcał do nieposłuszeństwa. A mistrzyni bardzo lubiła to zaklęcie.
Pozostawienie skamieniałej adeptki samej sobie, bez możliwości
podrapania się choćby po tyłku, uznawała za znakomite narzędzie
wychowawcze.
W bibliotece zapłonęły świece, wszystkie. Cyria zmrużyła oczy.
Mistrzyni siedziała w kąciku czytelniczym, w obitym futrem fotelu,
przypominającym bardziej spoczywającego na zadku niedźwiedzia niż
mebel. Cerber, czarny pies przeciętnego gabarytu i rodowodu, leżał u
bosych stóp pani i jak zwykle nie obchodziło go nic.
– Nie stój jak słup soli. Podejdź.
Cyria wykonała polecenie. Niespiesznie. Mistrzyni w tym czasie
wyszperała z głębin fotela piersiówkę, odkręciła korek, upiła i czknęła.
– Przysuń sobie krzesło i siadaj. Nie, nie to, to jest rozklekotane, to
drugie. Dobrze. A teraz podnieś głowę i spójrz mi w oczy. Czarodziejce nie
przystoi liczyć desek w podłodze.
Cyria podniosła wzrok. Rina Tnis, zwana Wiedźminką, przyglądała jej
się oczami, pomiędzy którymi biegła skośna blizna. Cyria przywykła już
do tego, jakże niecodziennego dla czarodziejki dodatku. Oczywiście znała
przypadek Lydii van Bredevoort, ale nawet słynna artystka nie obnosiła
się ze swoim kalectwem. Rina Tnis nie miała nic przeciwko, ba, bywało,
że żartowała na temat swojej urody. Co prawda blizna, magicznie
zaleczona, była jedynie czerwoną kreską, ale wciąż szpeciła. Zaczynała się
tuż pod linią czarnych włosów, przecinała czoło i nos, omijała drobne
usta, a kończyła się na żuchwie. Pośród studiujących na zamku dziewcząt
krążyły historie o okolicznościach, w których mistrzyni zdobyła tę
pamiątkę. Ostatnio królowała wersja z...
– Naprawdę? – Czarodziejka uniosła brwi. – Walka na miecze z
wiedźminem? W płonącym burdelu? Która idiotka na to wpadła?
Cyria rozpaczliwie spróbowała sklecić telepatyczną blokadę.
– Nie wysilaj się. – Mistrzyni pokręciła głową. – Wyczytałam, co
chciałam.
Wygładziła rękaw jednolicie białej, sięgającej kostek sukni, skromnej
jak na suknię czarodziejki, i ponownie upiła z piersiówki. Cerber podniósł
głowę, gdy zakręcała korek. Czarodziejka uspokoiła go dotykiem stopy.
– No dobrze, moja panno, kontynuujmy. Powiedz mi, czy zasłużyłaś na
karę?
Cyria kiwnęła głową. Przed mistrzynią nie było sensu niczego ukrywać.
– Powiedziałam: „Powiedz”.
– Tak, zasłużyłam.
– Dlaczego?
– Wypiłam Złodzieja Snu. Chciałam się uczyć całą noc.
– O to drugie nie pytałam. Więc z łaski swojej nie używaj na mnie takich
sztuczek. Nie zmiękczysz starej baby młodzieńczym pędem do wiedzy.
Fakt, że odwiedzasz po nocy bibliotekę, a nie jak inne adeptki stajnie, w
nadziei na kilka chwili wątpliwej, śmierdzącej potem i koniem
przyjemności, może byłby godny pochwały, ale w innych
okolicznościach. Nie w tych. Dobrze, nielegalny eliksir to jedno. A twoje
drugie przewinienie?
– Drugie?
– Tak, drugie. Gorsze od pierwszego.
– Chciałam skopiować...
– Nie pytam, co chciałaś. Nie mogę cię ukarać za „chcenie”. Zresztą nie
ma niczego złego w kopiowaniu ksiąg. Prócz straty czasu, rzecz jasna,
jeżeli kopiuje się coś niewartego uwagi. Na przykład starego durnia
Stammelforda, który zasłynął z tego, że lubił się bawić krajobrazem. Nie,
moja panno, zawiniłaś czymś innym. Wiesz, czym?
– Nie.
– Głupotą.
Czarodziejka wyskandowała zaklęcie, machnęła dłonią i przemieniła
krzesło Cyrii w fotel. Równie niedźwiedzi jak swój.
– Rozsiądź się, moja panno, bo będę nauczać. W tym celu posłużę się
opowieścią, opowieści nadają się do nauczania najlepiej. Z głupoty raczej
w jedną noc cię nie wyleczę, ale może wyleczę z naiwności. Gotowa?
Cyria kiwnęła głową.
– Wspaniale. Aha, i nie śmiej mi przerywać. Jeżeli to zrobisz,
wyteleportuję cię na dno fosy jednym ruchem brwi.

Wysoko nad wojskowym obozem krążył jastrząb.


Falco siedział na brzegu koryta, nie przejmując się końmi, które żłopały
wodę tuż obok niego. Dłubał scyzorykiem pod paznokciami i żuł źdźbło
trawy. Nie usłyszał, gdy podchodziła. Podniósł głowę dopiero wtedy,
kiedy ujrzał jej buty.
– Masz minę, jakby ci kot mistrzyni nasrał w kieszeń – powiedział,
uśmiechając się krzywo.
– Ona nie ma kota, tylko tchórzofretkę.
– Nie szkodzi. Tchórzofretki też srają. I jak poszło?
Czternastoletnia Rina Tnis nie odpowiedziała. Założyła za ucho
pasemko czarnych włosów i przerzuciła przez ramię pas torby. Falco
pokręcił głową.
– Nie zapytałaś.
– Nie zapytałam.
– Głupia jesteś, wiesz?
– Wiem.
Wstał, wygładził kaftan z białym wizerunkiem oka na piersi, obciągnął
pas z mieczem i ruszył kaczkowatym chodem, którego nie powstydziłby
się Skelligijczyk, w stronę kwatermistrzowskiego namiotu.
– Co masz jej załatwić? – zapytał, gdy go dopędziła.
– Składnik. Nie uwierzysz, jaki.
– Pancerz arachnomorfa?
– Gorzej.
– Łuski syreny?
– Gorzej.
– Nasienie gnoma?
– Fuj. Nie, ty durniu. Powiedziała, że potrzebny jej purpurowiec.
Wyobrażasz sobie? Purpurowiec! Skąd ja jej wytrzasnę coś takiego? Mam
sobie wyczarować zamek z akweduktem i systemem ściekowym i
poczekać, aż pożądany grzybek wyrośnie gdzieś na instalacji
hydraulicznej? Bo wielmożna Merigold zapomniała zabrać na wojnę
kuferek podstawowych ingrediencji?
– Dobrze wiesz, że nie zapomniała, tylko zużyła. Wiesz też, że Czarni
odcięli korpus od dostaw, przez co wszyscy magowie cierpią na
niedostatek żabiego skrzeku i innych farfocli. W rezultacie my,
półmagiczne obozowe ciury, mamy kupę roboty. Poszukujemy rzadkich
glonów w pełnych trupów wodach rzek, poznajemy faunę i florę dalekich
krajów...
– Wiesz co, Falco?
– Co?
– Ty się lepiej zamknij.

Gdy przechodzili obok wzorzystego namiotu należącego do Lytty Neyd,


Falco przystanął, oparł się o beczkę, udał, że ogląda podeszwy butów.
– Może lepiej rozepnij kubrak albo całkiem go zdejmij – poradziła Rina,
przyglądając mu się z dezaprobatą. – Udawanie, że w coś wdepnąłeś, to
nie najlepsza metoda podrywania czarodziejki.
– Wiesz co, Rina?
– Co?
– Ty się lepiej zamknij.

Przy krwistoczerwonej markizie, przed którą przystojny czarodziej


odbierał meldunek temerskich oficerów, Rina zgubiła krok i zaczęła
szperać w torbie.
Falco uśmiechnął się krzywo i szturchnął ją łokciem.
– Może lepiej rozepnij kubrak albo całkiem go zdejmij. Vilgefortz z
Roggeveen nie zwróci na ciebie uwagi tylko dlatego, że...
– Och, zamknij się!

Śmierdzący mokrą kozą namiot starego Gorazda, który miał zwyczaj


zapraszać do środka każdego przechodnia, ominęli szerokim łukiem.

– Hej, Półdziobek, chodź tu przed namiot, popatrz, co kot przyniósł!


Półdziobek przyszedł, poprawiając spodnie na grubym brzuchu.
Popatrzył i uśmiechnął się obleśnie.
– Dziewuszka. Ładna, taka malutka, czarnowłosa, w sam raz. Ej,
panienko, co tu robisz z tym smarkiem? Nie zgubiłaś się aby?
Falco zmarszczył brwi. Oddelegowani do Korpusu Magicznego
temerscy żołnierze zdążyli się już nauczyć, co wolno, a czego nie. Ci dwaj
musieli być tu nowi. Sądząc po wyglądzie, nowi byli również w armii.
Gdyby zdjąć z nich mundury, przypominaliby bardziej bywalców
pierwszego lepszego rynsztoka niż zawodowych żołnierzy.
– Korpus Magiczny. My do kwatermistrzyni.
Grubas, zwany Półdziobkiem, splunął chłopakowi pod nogi.
– Kiedy ostatni raz sprawdzałem, w wojsku nie było czegoś takiego jak
Korpus Magiczny, a to jest obóz wojskowy. Coś mi się zdaje, gówniarzu,
że zabłądziłeś. Odwróć się tedy i oddal w kierunku dowolnym. Sam.
Tymczasem my tu sobie z panienką porozmawiamy. Kulturalnie. Prawda,
Velta, że kulturalnie?
– Najprawdziwsza.
Falco podwinął rękawy, odsłaniając czarne gwiazdy wytatuowane na
przedramionach.
– Co się tu wyrabia? – Kwatermistrzyni, kobieta słusznego
temperamentu i rozmiarów, wyszła z namiotu. Wystarczyło jej jedno
spojrzenie, by właściwie ocenić sytuację. – Nie bądź głupi, Falco, zasłoń te
sigile. Nie wiesz, co grozi za atak na żołnierza wojsk sprzymierzonych? A
wy – spojrzała na Temerczyków – skorzystajcie z własnej rady i oddalcie
się w kierunku dowolnym.
Chudszy posłuchał, grubszy nie. Kwatermistrzyni podeszła do niego,
napierając ogromnym biustem na kirys. Była wyższa od żołnierza o
głowę.
– Dołącz do kolegi, synku. Dobrze radzę.
– Bo co?
– Bo może być tak, że po wizycie w obozowym bordelu wyrośnie ci coś
na kuśce i ode mnie będzie zależało, czy znajdzie się odpowiednia
driakiew, by to coś usunąć. Prawda, że to wystarczający powód?
– Prawda – wyburczał grubszy i tyle go widzieli.
– Chodźcie, dzieciaki.
Kwatermistrzowski namiot Korpusu Magicznego przebijał wielkością
nawet namioty magów. Mieścił się tutaj prawdziwy czarodziejski
magazyn, a przynajmniej powinien. Niestety, od kiedy obóz został odcięty
od dostaw, zapasy ograniczały się do podstawowych eliksirów, filtrów i
maści, które dało się wytworzyć dzięki składnikom doraźnie
pozyskiwanym przez członków Korpusu.
Kwatermistrzyni usiadła za stołem, którego blat ginął pod stosami
papierzysk, otworzyła księgę ewidencyjną i sięgnęła po pióro.
Odnalazłszy odpowiednią rubrykę, zaczęła pisać:
– Sztuk dwoje, data. Nazwisko mistrza lub mistrzyni to samo?
– To samo – odpowiedziała Rina, zapuszczając żurawia na pobliski
regał.
– Liczba składników?
– Jeden. Purpurowiec.
– Grzyb czy ślimak?
– Grzyb.
– Cladosporium purpureus. Nie rozglądaj się, nie znajdziesz. Dobrze,
sigile do rewizji. Te już widziałam, Falco, te drugie proszę. Oho, ten na
brzuchu, dziewczyno, musisz poprawić, zatarty już nieco. Poproś dzisiaj
mistrzynię.
– Jeżeli wrócę przed nocą.
– Co tam mruczysz? – Kwatermistrzyni uniosła brwi. – Wrócisz,
wrócisz. Wierzę w ciebie. I pani Merigold też wierzy. Nawet Falco wierzy.
Prawda, że wierzysz, Falco? Pokaż, jak bardzo.
Chłopak rozłożył szeroko ręce.
– Taaak bardzo.
– No widzisz, dziewczyno. Jak mawiają ci mądrale w dużych miastach,
którym głupcy płacą za gadanie: „Porażka nie jest opcją”. Ekwipunek
terenowy, rozumiem, macie, linę też? Doskonale. To teraz magiczny,
dodatkowy. Tu mi pokwitujecie, może być krzyżykiem. Zostaw to pióro,
Falco, nie bądź wyrywny. Wpierw wam wydam.
Kwatermistrzyni wytargała spod stołu kuferek i postawiła na blacie.
Sądząc po hałasie, jaki spowodowała tym manewrem, kuferek ważył
nielicho. Sięgnęła do wiszącego na szyi łańcuszka i wyciągnęła spomiędzy
piersi kluczyk. Chwilę walczyła z zamkiem, aż w końcu uchyliła wieko.
– Tu macie Niemowę. – Postawiła na blacie dwie identyczne flaszki
związane rzemykiem. – Wiecie, jak działa?
– Niemowa, eliksir autorstwa Aurory Henson – wyrecytowała Rina. –
Spożywającym umożliwia komunikację na płytkim poziomie
telepatycznym, odbierając zdolność komunikacji werbalnej. Stosowany w
działaniach wojskowych, wśród agentów i żołnierzy przeprowadzających
tajne misje na terenach wroga. Także w przesłuchaniach...
– Dobrze, wystarczy, dziewczyno. To nie egzamin. Mówiąc krótko:
mamy nowe rozkazy. A nowe rozkazy to nowe procedury. Z powodu
bliskości wrogich sił od dziś każdy członek Korpusu, opuszczając obóz,
musi zachować absolutną ciszę. A to oznacza Niemowę. Nie krzyw się,
Falco. Tak, dziewucha będzie ci mogła czytać w myślach, a ty jej. Ale nie
martw się, nie dość głęboko. Wątpię, by się dowiedziała, że podkradasz
mi kawałki pergaminu i rysujesz na nich koślawe podobizny Lytty Neyd.
Czasami na golasa.
Falco poczerwieniał na twarzy.
– Oddychaj, chłopcze. A ty nie chichocz, moja panno. Bo wspomnę o
pewnym wierszu, który wielmożna Merigold znalazła pod twoją
poduszką. Jak to szło? Hm... „Twe oczy, panie z Roggeveen, jak gwiazdy
odbite nocą na powierzchni stawu...”. Hm, dalej nie pamiętam.
Rina pobladła.
– Jedno czerwone, drugie białe. Skleić was do kupy i będzie rivski herb.
– Kwatermistrzyni zatrzasnęła kuferek. – Purpurowiec rośnie tam, gdzie
ciepło i ciemno, wilgotno i śmierdząco. Szczególnie miłe mu są ciągi
kanalizacyjne dużych miast, których niestety pod ręką nie mamy, ale w
pobliskim wąwozie znajdzie się gruzowisko elfiego zameczku. Rasa tak
dumna i higieniczna nie mogła się oprzeć i najczęściej ciągnęła w tych
swoich cudach architektury rurociągi. Na waszym miejscu tam
zaczęłabym poszukiwania. Powinniście trafić, idąc wzdłuż potoku.
Podpisy proszę.
Falco postawił krzyżyk w księdze. Rina zrobiła to samo.
– Teraz eliksir. Do dna. Falco, do dna, powiedziałam. Tak, dobrze, puste
fiolki tutaj. Eliksir ma działanie natychmiastowe. Zaraz sprawdzimy, czy
nie był aby zleżały. Tak się składa, że znam doskonałą metodę.
Kwatermistrzyni wyszła zza stołu, zacierając ręce.

Masując obolałą, uszczypniętą pierś, Rina zerknęła na Falco, który


wciąż jeszcze trzymał rękę na kroczu po tym, jak kwatermistrzyni
sprawdziła jego umiejętność mowy.
– Co się gapisz? – fuknął telepatycznie, przedzierając się przez krzaki
głogu.
– A bo chodzisz jeszcze śmieszniej niż zwykle.
– Jak to szło? Twe oczy, panie z Roggeveen, jak gwiazdy...
– Zaraz cię strzelę ognistym sigilem.
– Wtedy Merigold nigdy nie weźmie cię na uczennicę. Ona mnie lubi,
wiesz? Co rano oporządzam jej konia. Zawsze o coś zapyta, pogawędzi. Nie
jest taka sztywna jak inne czarodziejki.
– A jednak wolisz skelligijską flądrę.
– A co, zazdrosna jesteś?
– O ciebie? Prędzej mi purpurowiec wyrośnie.
– Lepiej powiedz, kiedy zapytasz Merigold. To przecież oczywiste, że ona
się zgodzi. Kto by nie chciał takiej małej prymuski jak ty?
– Nie twój zakichany interes. Zapytam, kiedy będę chciała.
– Obyś zdążyła. Krążą pogłoski po obozie...
– Krążą, od kiedy przekroczyliśmy Miechuńskie Lasy.
– Twoja sprawa.
Falco zbiegł stromizną nad potok. Rina, naburmuszona jak gradowa
chmura, deptała mu po piętach. Wcale nie była pewna, czy słynna
czarodziejka zechce przyjąć na naukę obozową ciurę, którą oddano jej do
pomocy jedynie z powodu braku właściwej adeptki. Przecież nawet teraz,
podczas gdy inne uczennice przebywały u boku swoich mistrzyń,
przygotowując ważne zaklęcia, ona musiała szlajać się po wertepach w
towarzystwie tego głupka...
– Wiesz, że cię słyszę?
– A słysz sobie, nic mnie to nie obchodzi. Au! Uważaj, co robisz z tymi
gałęziami! Prawie dostałam w twarz.
– Będziesz ty cicho?
– Przecież nic nie mówię! To tylko myśli.
– Ale za głośne. Rozpraszają mnie. A skoro kazali nam pić eliksir, to w
okolicy musi być niebezpiecznie i trzeba zachować czujność. Cholera.
– Co się stało?
– Ścieżka się skończyła, musimy wejść do wody. Uważaj, kamienie są
śliskie.
– Falco?
– No?
– Naprawdę myślisz, że ona się zgodzi?
– Merigold? No, myślę.
– Ale czemu?
– Bo się nadajesz. I nie ma znaczenia, że ty tak nie uważasz. Nadajesz się
i już.
– Co ty możesz o tym wiedzieć?
– Nic a nic. Ale wiem coś, czego nie wiesz ty. Pomyśleć ci?
– Pomyśleć.
– Korpus Magiczny sklecono naprędce, gdy czarodzieje włączyli się w tę
całą wojenną zawieruchę. Zresztą sama wiesz, jak to wyglądało.
Wystarczyło odróżnić mlecza od mniszka, wiedzieć, po czym sraczka, a po
czym zaparcie, i już, witamy w KM. W nagrodę dostawało się kaftan z
symbolem oka i można było służyć wielmożnym, ułatwiać im, jak to ujął
mój oficer werbunkowy, „kołoegzystencję z normalnymi żołnierzami”.
Dlatego pełno w KM synów i córek zielarzy, znachorów, ludzi gościńca,
sztukmistrzów, kuglarzy albo zwyczajnych obieżyświatów, co to w
obecności magii nie narobią w nogawki i nie uciekną, gdzie pieprz rośnie.
To jesteśmy my. – Falco dziabnął się palcem w pierś. – No i jesteś jeszcze
ty.
– A czym ja się niby...?
– Siedź cicho, teraz ja myślę. Jesteś jeszcze ty. Smarkula z pamięcią do
ksiąg, talentem magicznym i tylko jedną, ale za to ogromną wadą. Brakiem
pewności siebie.
– Bzdura.
– Nie, najprawdziwsza prawda. Wszyscy wiedzą, że nie będziesz po
wojnie leczyć czyraków w zamian za kurę czy worek ziarna. Nie, ty
będziesz czarodziejką. Triss Merigold z Mariboru weźmie cię pod swoje
skrzydła, umieści w Aretuzie, albo gdzie tam zechce, i zrobi z ciebie
magiczkę z prawdziwego zdarzenia.
Rina zamyśliła się nad takim scenariuszem i były to myśli przyjemne.
Falco uśmiechnął się lekko, nie komentował. Wreszcie spojrzała na niego.
– A ty?
– Co ja?
– Co ty będziesz robił po wojnie?
– Pomagał ojcu w kupieckim biznesie. Ruszę na trakt i na trakcie spędzę
resztę życia. Kto wie, może kiedyś przyjadę cię odwiedzić do Aretuzy albo
Mariboru.
– A nie chciałbyś robić czegoś innego?
– Czego?
– Czegoś więcej.
– Każdy by chciał. Ale żeby czegoś chcieć, trzeba wpierw coś umieć, a co
ja umiem? Mieczem robię na tyle, że sam się nie pokaleczę, na wertepach
się znam i dobrze rachuję. To wszystko.
– Czytasz.
– Ale słabo. Tyle, żeby się rozeznać w księdze rachunkowej. I co, myślisz,
że mnie do Ban Ard wezmą? Nie, kiedy opadnie kurz, a słupy graniczne
staną na nowo, zasiądę tyłkiem na koźle kupieckiego wozu. Bo właśnie to
jest mi pisane.
– Ha, to ja pojadę z tobą.
– Ale ja nie chcę, żebyś jechała ze mną.
– Chcesz, słyszę twoje myśli. I nie tylko tego ode mnie chcesz. Ej, świnia!
– Temerskie lilie... cintryjskie lwy... redański orzeł...
– Za późno, wszystko widziałam. Świnia z ciebie i tyle!

Śnieżnobiałe ruiny zameczku wyglądały jak ukruszony trzonowy ząb.


Kiedyś musiał to być bardzo ładny ząb, z pokaźnym stołbem i
zwieńczonymi krenelażami basztami. W tej chwili stało już tylko kilka
fragmentów muru, a resztki rzeźbionych w liście merlonów walały się na
ziemi, zarastając powojnikiem.
Falco przykucnął i zajrzał do wyschniętej fosy, okalającej ruiny.
– Faktycznie, coś pod tym zameczkiem musiało być, bo tam na dole jest
krata, a tam wyżej odpływ, i to nieźle zaszlamiony.
– Mostu nie ma – zauważyła Rina, zdejmując z rękawa przyniesione
znad potoku rzepy.
– Trudno, żeby był. Z kamienia go nie zrobili.
– To jak się dostaniemy do środka?
– Na razie się nie dostaniemy. Póki co zejdziemy do fosy. Tam jest dzika
ścieżka, po deszczu pewnie na dole zbiera się woda i zwierzęta mają tu
wodopój. Sprawdzimy tę kratę, jeśli nic nie wskóramy, to spróbujemy się
dostać do odpływu.
Fosa tylko pozornie wyglądała na suchą. Na dole okazało się, że jest
pełna błocka. Rinie nogi zapadały się aż po kolana. Wreszcie Falco, nie
zważając na protesty, wziął ją na ręce i przeniósł przez bagnisko. Starała
się nie zdradzić w myślach, jak bardzo jej się to spodobało.
Krata spełniała wymogi elfiego rzemiosła. Pręty były kunsztownie
fakturowane, w łączeniach zdobione motywem kwiatowym, bez śladu
rdzy.
– Niewiarygodne. – Falco pokręcił głową.
– Co takiego?
– Najprawdopodobniej płynął tędy elfi ściek, a oni zrobili tu listki i
kwiatki. Po prostu niewiarygodne.
Mimo listków i kwiatków krata okazała się solidna. Metal nie poddał się
szarpnięciom rąk dwóch ani czterech, nic sobie nie robił z próby
podważenia konarem i przekleństw rzucanych pod adresem elfich
kowali.
– Szkoda, wyglądało obiecująco. – Falco otarł pot z czoła. – No nic, teraz
odpływ. Wysoko nie jest, coś ze dwa sążnie. Właź mi na barana, idziesz
pierwsza. Gdybyś spadła, to cię złapię.
– Phi, nie spadnę.
– W Miechuńskich Lasach też tak mówiłaś i skręciłaś kostkę.
– Tam było ciemno. Trudno się wspinać i przyświecać sobie sigilem.
– Właź, nie mędrkuj.
Gałęzie bluszczu ułatwiły wspinaczkę. Dotarłszy do odpływu, Rina
uaktywniła wytatuowany wewnątrz dłoni sigil i poświeciła w głąb rury.
– I jak to wygląda?
– Ciasno. Ty się tu nie zmieścisz. Do tego śmierdzi jak stare onuce.
– Łap linę i zawiąż w pasie. Jakbyś utknęła, szarpnij trzy razy, wyciągnę
cię.
– Że też sama na to nie wpadłam. Dobra, idę.
Pająki oblazły ją, kiedy tylko weszła do rury.

– Fuuuj!
Mistrzyni przerwała opowieść i uniosła brwi. Cyria skuliła się w fotelu.
Czarodziejka przyglądała jej się przez moment, wreszcie uśmiechnęła się
pogardliwie i powiedziała:
– Arachnofobia.
Wyczarowała ptasznika i pozwoliła mu wędrować po sukni. Cerber
nawet nie podniósł łba, gdy pająk wszedł mu na grzbiet.
– Czarodziejka nie może się brzydzić niczego. Robactwo, mutacje,
choroby, fekalia, peklowane płody to nasza codzienność. Yennefer z
Vengerbergu mawiała, że czarodziejką została w dniu, w którym pierwszy
raz w laboratorium nie zarzygała sobie kiecki.
Cyria podwinęła nogi, gdy pająk zeskoczył na podłogę i ruszył w jej
kierunku. Mistrzyni przewróciła oczami i rozproszyła iluzję.
– Kusi mnie, żeby przemienić twój fotel w coś włochatego. Ale może
później. Wpierw idź do kuchni i przynieś mi dolewkę. Nie chcę zepsuć
opowieści z powodu wyschniętego gardła. Tym bardziej że dal-sza część
powinna ci się spodobać. No już, szyb-ciutko.

– Dotarłam do studni.
– Znalazłaś coś?
– Prócz pleśni i natrętnego sieciarza, który użarł mnie w sigil? Nic a nic.
– Sieciarza?
– To taki pająk.
– Czy ty nigdy nie możesz nazywać rzeczy po imieniu?
– Rzeczy mają różne imiona. Jakbyś trochę poczytał...
– ... tobym był taki przemądrzały jak ty. Dobrze, co dalej?
– Dalej, to ja chcę stąd wyjść. Odpływ to był jednak głupi pomysł,
prowadzi jedynie do studni. Mogliśmy od razu poszukać w ruinach wejścia
do piwnic i właśnie teraz to zrobimy. Ale wpierw przytrzymaj sznur,
opuszczę się do studni i sprawdzę, czy coś tam nie rośnie. Jak będę na
dole, to odwiążę linę, a ty ją zwiniesz. Później marsz na górę, do studni w
zamku, wyciągniesz mnie już tamtędy. Tylko szybko, nie chcę tutaj siedzieć
całą wieczność.
– Uważaj na siebie.
– Miło, że się o mnie martwisz.
Wylądowawszy na dnie, Rina rozsupłała sznur i szarpnęła trzy razy.
Natychmiast pomknął w górę i zniknął w odpływie. Rozejrzała się.
Ocembrowanie, kostropate, wilgotne i słabo oświetlone, tworzyło
idealne warunki dla wegetacji, i faktycznie, dłubiąc nożykiem między
kamieniami, znalazła kilka ciekawych okazów pleśni. Ale nie ten
właściwy.
Oparła się o cembrowinę i zagryzła wargę. Jeśli w krążących po obozie
plotkach znajdowało się choć ziarno prawdy, była potrzebna mistrzyni
jak nigdy wcześniej. Tymczasem mitrężyła w jakiejś elfiej studni.
Wystarczyło kilka godzin nieobecności, by Korpus oddelegował na jej
miejsce kogoś innego. Kogoś, kto więcej spartaczy, niż pomoże.
Na samą myśl, że czyjeś łapska będą grzebać w księgach i notatkach
Triss Merigold, podawać jej składniki, przytrzymywać fiolki i buteleczki z
eliksirami, Rinę ogarnął dziki gniew. Oczywiście zdawała sobie sprawę, że
wykonuje zlecone przez czarodziejkę zadanie, ale to było głupie zadanie,
a głupimi zadaniami powinni zajmować się inni. Ona nie miała czasu na
takie rzeczy. Przecież umiała o wiele więcej, zasłużyła na swoje sigile. Nie
była pierwszą lepszą ciurą, którą wysyła się po łajno do stajni. Mistrzyni
traktowała ją jak prawdziwą adeptkę. Szkoliła, uczyła od pierwszego dnia
służby...
Zacisnęła pięści i odetchnęła głęboko.
Weź się w garść, po prostu weź się w garść.
Miała nadzieję, że Falco tego nie słyszy. Telepatyczne połączenie
działało na niewielki dystans, a od pewnego czasu nie czytała myśli
chłopaka. Usiadła na dnie, zamknęła oczy i spróbowała się uspokoić.
W końcu Falco pojawił się w wylocie studni.
– Nie usnęłaś tam chyba?
– Dawaj tę linę!
– Już, już. Uważaj na głowę. Trzymasz? No to hop!
Falco był silny jak na swoje szesnaście lat, Rina przekonała się o tym
choćby w fosie. Dwoma szarpnięciami wywindował ją na sążeń. A później
nagle przestał.
– Co się stało?
– Cicho! Coś słyszałem.
– Wyciągnij mnie, szybko!
– Cicho, powiedziałem!
Jakiś przedmiot wpadł do studni, zrykoszetował od cembrowiny i
poleciał w dół. Rina odprowadziła go wzrokiem i rozpoznała bełt od
kuszy.
– Czarni! – Myśli Falco były zimne jak stal. – Portal!
Nie zastanawiała się nawet przez moment. Zeskoczyła na dno,
podwinęła rękawy i złożyła ręce w łokciach, tak aby wytatuowane na
przedramionach połówki sigila stworzyły mandalę. Wykrzyczała w
myślach aktywizującą formułę.
Portal pojawił się na cembrowinie. Szybko nabierał kształtu i bieli. Rina
przygotowała się na zimno, zamknęła oczy, zatkała uszy i zrobiła krok w
jego stronę.
Poczuła tąpnięcie.
Dno studni zarwało się pod nią.
I pogrzebało żywcem.

Gdy się ocknęła, miała w ustach piach.


Miękki, drobniutki, zimny. Nie taki, jak w studni. Rzeczny.
Wypluła go i otworzyła oczy, jak się okazało, również zapiaszczone.
Chciała je przetrzeć, ale odkryła, że nie może się poruszyć. Mruganie
musiało wystarczyć. Mruganie i łzy.
Wreszcie powieki pozbyły się kłopotu na tyle, że mogła się rozejrzeć.
Niewiele dostrzegła w otaczającym mroku. Nawet to, co ją krępowało,
było trudne do rozpoznania. Czuła się jak okryta kocem, tylko że to był
dziwny koc, kleisty. Zdołała odwrócić dłoń sigilem na zewnątrz. Blask
tatuażu przeniknął przez więzy, ale był bardzo słaby. Sigil musiał się
wyczerpywać. Trudno, trzeba będzie użyć drugiego. Tak, od razu lepiej.
Kleisty koc okazał się jakimś mazidłem, które pokrywało ją od szyi w
dół. Było mocne, ale nieco rozciągliwe. Przytwierdzało ją do czegoś
twardego i zimnego. Chyba skały.
– Falco!
Nic.
– Falco, gdzie jesteś?!
Cisza.
– Gdzie ja jestem?
Usłyszała plusk, podobny do klaśnięcia bobrzego ogona. A więc
ciemność i woda. Podziemne jezioro? Zalana jaskinia? Następny plusk. I
jeszcze jeden.
Nie, to nie był ogon. To było coś, co brodziło w wodzie.
Bliskie coś.
I chyba duże.
Zaczęła się miotać. Nie myślała, że to coś da, przez moment w ogóle nie
myślała, ale co jej pozostało? W końcu dała za wygraną.
Kolejny plusk, a później coś nowego: szelesty.
Zacisnęła pięści i odkryła, że ręce mają trochę więcej luzu.
Podjęła walkę, ale tym razem już mniej chaotycznie. I wreszcie zdołała
oswobodzić ramię. Co prawda tylko do łokcia, ale to wystarczyło, by
sięgnąć po nóż. Posłużył dobrze. Wkrótce druga ręka odzyskała wolność;
następnie tułów.
Szelesty, plusk, kolejne szelesty.
Cięła i szarpała, aż pot, mimo zimna, wystąpił jej na czoło. Wreszcie
uwolniła nogi i odpadła od skały. Chlupnęła do wody. Lodowatej.
Natychmiast zanurkowała, przyświecając sobie sigilami.
Nie było głęboko, sążeń, może nieco więcej. Wybierając kierunek na
ślepo, przepłynęła kawałek i natrafiła na wypłycenie. Stanąwszy na spągu,
wynurzyła głowę. Zamknęła dłoń z mocniejszym sigilem i przyświecając
tym słabszym, odważyła się obejrzeć.
Skała, przy której się ocknęła, okazała się stalagnatem. Resztki mazidła
wciąż na nim wisiały. Rina, rzecz jasna, wiedziała już, czym były. Wcale
nie musiała znać wszystkich magicznych ksiąg i opracowań, by się
domyślić, co mieszka w mroku jaskini. Dlatego nie zdziwiło jej, gdy
stalagnat objęły dwa włochate odnóża.
Zdziwiła ją ich wielkość.
Choć każdy mięsień wzywał do ucieczki, wiedziała, że nie może się
poruszyć. W tym czasie odnóża badały kolumnę. Wreszcie zniknęły.
Następnie w mroku rozbrzmiało kilka kolejnych plusków i szelestów, a
później zapanowała cisza.
Rina nie dała się nabrać. Stała po szyję w wodzie i jeżeli nie liczyć
szczękania zębami, ani drgnęła. Bo to była pułapka. Myśliwy wcale nie
odszedł, czaił się tam, za kolumną, czekał, aż ofiara się zdradzi. Nie był
głupi.
Plusk, szelest, plusk, szelest...
Coraz ciszej i ciszej. Coraz dalej.
Zaczęła dygotać – zły znak. Wiedziała, że musi natychmiast wyjść z
wody i się ogrzać. Nie mogła czekać na zawroty głowy, dezorientację, na
uczucie senności. Głupio zrobiła, kiedy bezmyślnie zanurkowała. Powinna
wpierw użyć ochronnego sigila.
Wystawiła dłonie nad wodę i zaczęła się rozglądać. Dostrzegła kilka
piaszczystych łach. Pośrodku jednej wyrastał samotny, tępo zakończony
stalagmit. Ruszyła w jego stronę, nie przejmując się tym, że naciek
pokrywa znajoma, lepka maź. Najważniejsze to wydostać się z wody.
Dopiero gdy wyszła na piach, zauważyła szkielet. Zasypany do połowy,
pokryty lepkimi splotami, siedział oparty o kamień. Niewiele się
zastanawiając, chwyciła ramię trupa i wyrwała je ze stawu wraz z
rękawem. Materiał rozchodził się w rękach, ale kiedyś musiał być dobrej
jakości kaftanem, do tego nabijanym ćwiekami. Odłamała przedramię i
omotała rękaw dookoła główki kości. Czym prędzej odsłoniła czarną
gwiazdę na wewnętrznej stronie nadgarstka.
Przyłożyła pochodnię do tatuażu i pomyślała formułę.
Ogień buchnął momentalnie i zaczął pochłaniać stare szmaty. Rina
wbiła pochodnię w piasek i szybko zmajstrowała kolejną. Przy okazji
sprawdziła, czy kleiste sploty nadają się na paliwo, i z zadowoleniem
stwierdziła, że owszem. Już miała podpalić trupa, ale zauważyła między
splotami błysk metalu.
Sięgnęła między żebra i wydobyła z klatki piersiowej szkieletu srebrny
łańcuszek z medalionem. Klejnot zaczął wibrować, gdy położyła go na
dłoni. Przedstawiał łeb ptaka, może orła, a może...
To nie orzeł, to gryf.
Spojrzała w puste oczodoły trupa.
Dałaby wiele, by ujrzeć to, co kiedyś w nich było.

Kryła się w mroku, zanurzona w wodzie po nos. Przed zimnem chronił
ją przedostatni sigil. Kwatermistrzyni miała rację: tatuaż nie działał z
pełną mocą. Zdecydowanie musiała poprosić magiczkę o poprawkę.
Ale wpierw należało stąd uciec.
Na szczęście miała pomocnika. Płonący szkielet dawał wystarczająco
dużo światła, by mogła rozejrzeć się po jaskini. Dostrzegła nawet otwór w
stropie, niechybnie prowadzący do studni. Nie pamiętała samego upadku,
ale wcale jej to nie dziwiło. Otwór był wysoko. Jeżeli wyleciała stamtąd i
plasnęła o wodę, to mogła mówić o szczęściu, wykpiwając się jedynie
lekką amnezją.
Czekała.
Właściciel groty na razie się krył. Mógł pod wodą. Kilka gatunków
gromady Arachnida posiadało zdolność nurkowania. Rina jednakże
wiedziała, że ciepło w końcu go zwabi. Na razie ogień był jeszcze zbyt
mocny, na razie odstraszał.
Miała rację. Kiedy płomień zaczął przygasać, nieopodal łachy wynurzył
się odwłok ozdobiony charakterystycznymi białymi pasami.
Dolomedes fimbriatus, rodzina Pisauridae, rozpoznała. Strona
czterdziesta czwarta, Rzadkie okazy fauny bagiennej, Talegus z Corvo.
Rzadki okaz, zapewne nieświadom swojej rzadkości, wyszedł na
płyciznę. Nie licząc brązowawego głowotułowia, był cały zielony, co w
kombinacji z czarnymi kolcami na odnóżach upodobniało go do łażącego
kaktusa.
Był też olbrzymi.
Nie spuszczając wzroku z potwora, Rina ruszyła skrajem jeziorka w
kierunku, z którego przybył pająk. Sądząc po rozmiarach, bagnik, bo takie
miano nosiło w mowie wspólnej owo monstrum, polował głównie na
duże ssaki, z ryb nie gardził pewnie jedynie sumem. W jaskini miał leże, z
leża wychodzić jakoś musiał. Wystarczyło to wyjście znaleźć.
Liczyła na prąd. Nie był mocny, ale czuła go. Najwyraźniej jeziorko nie
było jeziorkiem, a odnogą podziemnej rzeki.
Zanim płomień zgasł całkowicie, dopłynęła do pokrytej pajęczą siecią
ściany. Odór wiszących w niej, rozkładających się ofiar uderzył ją w nos,
niemal wdusił pod wodę. Zmarszczyła brwi.
Gatunek ten łownych sieci nie konstruuje, poluje aktywnie, ofiarę
pożera, uprzednio spętawszy ją...
Wyobraziła sobie, co w tej sytuacji powiedziałby Falco: „Najwyraźniej
okaz ten sieci buduje i robi zapasy na później. Kto wie, może właśnie
dlatego jest taki spasiony. Inne... dolomedesy... czy jak je tam zwą,
powinny brać z niego przykład. A ty, o wielmożna, powinnaś się zamknąć
i płynąć jak najszybciej, bo zaraz sama trafisz do pajęczej spiżarni”.
Rada byłaby dobra. Szczególnie, że imć dolomedes, po wygaśnięciu
płomienia, kontemplował upieczone kości. Ale przecież nie mogło to
trwać wiecznie. Rina zdawała sobie sprawę, jak złudne są ospałe ruchy
pająka, miała świadomość, że potwór dopadłby ją w ułamku chwili, gdyby
tylko zauważył.
Prąd przyspieszył. Odważyła się wystawić dłoń z sigilem ponad wodę i
szybko oceniła, w jakim kierunku powinna popłynąć. Dostrzegła szczelinę
między stalagnatami, nad którą wisiała spętana półtusza niedźwiedzia.
Plusk, szelest, plusk. Plusk, szelest, plusk.
Nie spanikowała. Sięgnęła do torby, wyjęła skradzioną szkieletowi
czaszkę i cisnęła nią z całej siły w głąb jaskini.
Plusk!
Pająk rzucił się w tamtą stronę.
Nabrała powietrza i zanurkowała w szczelinę. Nożykiem przecięła kilka
zagradzających drogę pasm pajęczyny i popłynęła, oświetlając drogę
sigilem.
Nie odwracała się.

Płuca zmusiły ją do wypłynięcia. Wynurzyła się tuż pod stropem,


nabrała powietrza i od razu znów zanurkowała, poddając się coraz to
mocniejszemu nurtowi. Woda zrobiła z niej bezwolną kukiełkę:
próbowała roztrzaskać o skałę, rzucała to w górę, to w dół, zmuszała do
szorowania po spągu.
A później wszystko ustało. Nurt zelżał i pojawiło się światło.
Rina odbiła się od dna.

Pomyliła się, to jeszcze nie był koniec.


Wynurkowała w wąwozie, którym płynęła rzeczka. Pionowe ściany,
gęsto polepione pajęczyną, sięgały nieba. Pojęła, że oto właśnie trafiła do
prawdziwej spiżarni potwora. To, co wisiało w grocie, to musiały być
resztki.
Tutaj pajęczyna była ogromna, a omotane ofiary szły w dziesiątki.
Wstała, kiedy zaczęła szorować o dno, odrzuciła włosy z twarzy.
Wiedziała, że powinna biec, ale nie mogła zmusić nóg do posłuszeństwa.
Patrzyła na pajęczynę.

Rina służyła w armii, niejednokrotnie bywała w szpitalu polowym,


widziała wiele ran i trupów.
Ale czegoś takiego jeszcze nie widziała.
W pajęczynie wisieli ludzie.
Ciała, w różnym stanie okaleczenia, należały głównie do żołnierzy.
Rozpoznała barwy temerskie, redańskie, nilfgaardzkie. Minęła beznogiego
Skelligijczyka z rudą brodą. Tuż obok wisiał rozdarty na pół rycerz,
którego herb przedstawiał niedźwiedzia z błękitną panną na grzbiecie.
Prócz żołnierzy było kilku kupców i chłopów. Mężczyzn i kobiet.
I dzieci.
Wiszący w splotach między ścianami dziesięciolatek szczerzył się
uśmiechem bez żuchwy, przylepiona do góry nogami dziewczynka
patrzyła szklistymi oczami, w których zgasł strach. Rudowłosa nastolatka
zwisała tuż nad wodą w pozycji zakutego w dyby skazańca.
Rina potknęła się, runęła do wody, zachłysnęła.
Kiedy się wynurzyła, nie wiedziała nawet, że płacze.
Usiadła i postanowiła, że nigdzie nie idzie.
I wtedy poczuła na sobie wzrok.
Wielu par oczu.

– Nie krzyw się, dziewczyno – głos mistrzyni wydawał się jeszcze


bardziej zachrypły. – To nie były oczy pająka. Chciałabym, żeby były. To
były ludzkie oczy.

Najgorszy był beznogi Skelligijczyk.


Jakim cudem jeszcze żył, nie miała pojęcia. Być może pajęcze sploty
zadziałały jak opaski uciskowe, być może zakleiły rany. W każdym razie
żył i darł się wniebogłosy. Nie z bólu. Nie, on chciał topór. Topór i tarczę.
Chciał zabić tego „włochatego skurwysyna”, który porwał go z
pobojowiska, odbierając szansę na śmierć u boku towarzyszy.
Krzyczał też chłop, któremu pajęczyna zalepiła oczy. Bełkotliwie,
kompletnie niezrozumiale. Chłopak w wieku Falco prosił o szybką śmierć,
a obok modliła się kobieta.
Z żywych milczała jedynie rudowłosa dziewczyna, zwisająca w pozycji
zakutego w dyby skazańca. Po prostu patrzyła. Jasnymi, sarnimi oczami.
Ze zrezygnowaniem.
Rina wyjęła nóż i ruszyła w jej stronę. Dziewczyna spojrzała na ostrze, a
później w głąb wąwozu, w kierunku pajęczego leża. Uśmiechnęła się
smutno i uniosła podbródek, odsłoniła szyję.
Nie!
Pajęczyna była tu twarda, o wiele twardsza niż świeże sploty w jaskini.
Gdy bagnik wyłonił się z wody, Rina pracowała nożem dopiero nad drugą
ręką dziewczyny. Wiedziała, że nie zdąży.
Zdążyła.
Bo pająk nie zaatakował. Zamiast tego stanął dęba i wyjął z pajęczyny
rozmodloną kobietę. Na jej szczęście zaczął posiłek od głowy. Kiedy
skończył, rudowłosa była już wolna. Niestety, nie zdołała utrzymać się na
nogach, a co dopiero iść. Więc Rina objęła ją w pasie i szła za nią.
Tymczasem pająk wcale się nie spieszył. Powoli, krótkimi zrywami
pokonywał wąwóz. Stojące w zenicie słońce odbijało się w jego mokrym
odwłoku, a zakończone pazurami odnóża badały stan spiżarni.
Dotarłszy do wylotu wąwozu, Rina zrozumiała, czemu się nie spieszył.
Wąwóz kończył się przepaścią. Rzeczka zmieniała się tu w wodospad,
rozbijała na licznych, ostrych jak brzytwy skałach.
Miały tylko jeden wybór.
Skoczyły, trzymając się za ręce.

Przeżyła tylko dzięki sigilowi.


Uderzyła o wodę bokiem, cudem omijając skały. Pieczenie na brzuchu
powiedziało jej, że sigil pękł, ale zadanie wykonał.
Impet upadku wysłał ją na samo dno, w wypłukaną przez wodospad
nieckę. Majtnęła nogami, odbiła się od kamieni i wypłynęła. Rozejrzała
się, ale rudowłosej nie było na powierzchni. Zanurkowała i wnet
odnalazła zgubę. Głęboko, między skałami, walczącą z kępą wodorostów.
Podpłynęła, pomogła. Wspólnymi siłami wydostały się na powierzchnię.
Na brzegu czekał pająk.
Przysiadł na otoczakach, skupiony na rozrywanym szczękoczułkami
kawałku mięsa. Rina wolała nie wiedzieć, co to był za kawałek. Myślała
gorączkowo, ale jedyne, co przyszło jej do głowy...
– Uspokój się.
– Falco!
– Nie wychodźcie z wody, póki nie powiem. Schowajcie się za skałami.
– Gdzie jesteś?
– Widzisz te brzozy na brzegu?
– Aha.
– No to nie tam, ja jestem za topolą.
– Falco, to nie jest pora...
– Mówiłem, uspokój się. Póki żre, nic wam nie grozi. Została ci jeszcze
jakaś magia?
– Jeden sigil, gwiazda.
– To kiepsko, z wody nie wycelujesz. Ale nie bój żaby, ja mam cały
komplet. Wystarczy aż nadto.
– Czyś ty oszalał?! Widziałeś, jaki to bydlak?!
– To pewnie akurat samica. Kto jak kto, ale taka mądrala jak ty powinna
się domyślić. Przecież tylko samice rosną takie wielkie.
– Co nie zmienia faktu! Nie wiem, jak możesz być taki spokojny!
– Mogę. A to dlatego, że ten jeden jedyny raz wiem więcej niż ty.
– Niby co takiego?
– Po prostu siedź w bajorze i patrz.
Falco wyszedł zza topoli. Miecz miał schowany, rękawy podwinięte.
Spojrzał na pajęczycę i wyłamał palce, jakby gotował się do karczemnej
bójki. Wyszczerzył się przy tym jak skończony dureń.
– Ty głupku! Ona cię zaraz...
– Patrz, mówiłem.
Ruszył w stronę potwora dziarskim krokiem, po drodze zerwał źdźbło
trawy i wsadził sobie do ust. Rina z rosnącym przerażeniem patrzyła na tę
błazenadę. Wreszcie uznała, że nie będzie się przyglądać. Upewniwszy się,
że rudowłosa nie utonie, że bezpiecznie trzyma się skały, podpłynęła do
brzegu.
Falco spojrzał w jej stronę. Minę miał poważną.
– Rina, ja nie żartuję! Nie waż się przeszkadzać!
– Ale...
I tak było już za późno.
Falco wszedł na płyciznę, podniósł otoczak i rzucił w potwora. Kamień
odbił się od lśniącego odwłoka, plusnął w wodę. Pajęczyca porzuciła
ogryzany ochłap, odwróciła się i znieruchomiała.
Tymczasem Falco rozłożył szeroko ręce i...
Runął na plecy jak rażony piorunem.
Pajęczyca, zamiast skoczyć, podeszła powoli, jakby z namysłem. Stanęła
nad chłopakiem i objęła go odnóżami. Niemalże delikatnie.
Później już poszło szybko.
Falco skrzyżował przed sobą nadgarstki i aktywował czarne gwiazdy.
Podwójny strumień magicznego ognia ugodził potwora prosto w pysk.
W powietrzu rozszedł się swąd spalonych włosów i cielska, przynajmniej
jedna z czterech par oczu pękła i wyciekła.
I to wystarczyło.
Pajęczyca puściła Falco, jednym susem pokonała wodospad i zniknęła
w wąwozie. Chłopak usiadł na płyciźnie, roztarł nadgarstki i zarechotał
bezgłośnie.

– Skąd wiedziałeś, że nic ci nie zrobi?


Spojrzał na Rinę z wyższością.
– Kilka lat temu z ojcem spotkaliśmy na trakcie wiedźmina. W zamian za
eskortę zaproponowaliśmy mu wspólny popas z żarciem i gorzałką. Jak
sobie popił, to podzielił się wiedźmińskimi opowieściami. Między innymi o
arachnidzie, którego przepędził z lochów pod zamkiem jakiegoś diuka. To
była krótka historia. Brzmiała mniej więcej tak: „Im większy pająk, tym
szybciej spieprza przed ogniem. Wystarczy trochę przypiec”.
– Ale mogła cię rozszarpać albo omotać.
– Pająki zawsze najpierw gryzą. – Podniósł kaftan, odsłaniając czerwone
ślady na brzuchu. – A ja miałem sigil.
– Bzdura, wcale nie zawsze.
– Zawsze.
– Gdyby tak było, to byśmy nie rozmawiali.
– Chcesz powiedzieć...
– Chcę. Zresztą odwiedź sobie pajęcze leże. Tam byli żywi. – Rina
spojrzała w stronę brzóz, przy których zostawili rudowłosą . – Ona tam
była.
Falco również spojrzał w stronę brzeziny. Zbladł, ale starał się trzymać
fason. Zmienił temat.
– Ciekawe, co to za jedna. Mówiła coś o sobie?
– Ani słóweczka. I wcale się nie dziwię. Jakbyś przeżył to, co ona, też byś
zapomniał języka w gębie.
– Hm, no to co z nią zrobimy? Do obozu jej przecież nie weźmiemy.
Portal...
– Nie mamy już portalu. Zużyłam w studni, zapomniałeś?
– Cholera, faktycznie. Niedobrze, bo w okolicy są Czarni. W ruinach
dopadłem jednego. – Poklepał głowicę miecza. – A oni są jak podgrzybki:
jak jest jeden, to jest cała gromada.
– Choćby dlatego nie możemy jej tutaj zostawić.
– Daj spokój. I tak pewnie nie wpuściliby jej do obozu, a nawet jeśli, to
zaraz by się zaczęło. Pamiętasz, co wywiad zrobił z tamtymi dzieciakami na
bagnach?
Pamiętała. Dobrze pamiętała.
– Chodź, spróbujemy jej to jakoś wytłumaczyć.
Poszli, ale dziewczyny nie znaleźli. Jedynie mokre odciski stóp i kilka
strzępków pajęczyny. Rina zagryzła wargę, spojrzała w głąb lasu. Falco
pokręcił głową.
– Zostaw, musimy wracać.
Zasępiła się.
– No już, głowa do góry. – Otworzył torbę. – Mam coś dla ciebie.
– Ooo! Gdzieś ty to znalazł?
– W piwnicy pod ruinami, kiedy cię szukałem. Rosło wszędzie. Wystarczy
ci?
– I jeszcze zostanie. – Rina sięgnęła do swojej torby. – Ja też coś dla
ciebie mam. Nagroda za przepędzenie potwora.
– Oho, ładne. To orzeł?
– Gryf.

Mistrzyni zamilkła, wpatrując się w ognik najbliższej świecy.


Cyria czekała. Czuła, że to jeszcze nie koniec opowieści.
Wreszcie czarodziejka sięgnęła do szyi i wyjęła spod sukni medalion,
któremu zawdzięczała swój przydomek. Medalion zawibrował, gdy
dotknęła nim blizny na policzku.
– Następnego dnia okazało się, że w krążących po obozie plotkach było
więcej niż ziarno prawdy.

Grzmiało, mimo czystego nieba.


Falco zatoczył się, wchodząc do namiotu. Właściwie to wpadł do
środka. Rina zerwała się z krzesła, podbiegła, by go podtrzymać.
– Co ci jest?
Wyprostował się, pokręcił głową. Był strasznie blady.
– Nic, to ten dywan. Ilekroć tu włażę, potykam się o ten dywan.
– Na pewno?
– Na pewno.
Uwierzyłaby, gdyby nie miał na twarzy sadzy i ciemnych plam na
kaftanie.
Ale miał.
– Co to... Co to jest?
– To? To po eliksirze. Tym czerwonym, o który prosiła mistrzyni. Flakon
był pęknięty, uświniłem się, nic wielkiego.
Otworzył torbę.
– Pakuj. Tym razem Alzur i Bariera.
– Barier już nie ma. Alzur jest tylko jeden.
– Może być. To czarne też daj.
– Szczelinę?
– Mniejsza o nazwę. Pakuj. Przyda się.
Zapakowała. Widząc, jak bardzo trzęsą mu się dłonie, pomogła ze
sprzączkami torby. Wolała nie myśleć, co by było, gdyby zbił Szczelinę.
– Uważaj na siebie.
– Miło, że się o mnie martwisz.
Gdy wybiegł, stanęła w wejściu i popatrzyła w ślad za nim.
Grzmiało, mimo czystego nieba.

Czuła się źle, łamiąc rozkaz mistrzyni.


Ale nie mogła inaczej.
Prowadzące na pole bitwy portale, które czarodzieje otworzyli
wspólnymi siłami pośrodku obozu, wypluwały i połykały kolejnych
gońców. Stojąc w cieniu markizy, Rina obserwowała ich od dłuższej
chwili. Czytała z wyrazów twarzy i stanu mundurów.
I bała się coraz bardziej.
Przed momentem uczennica Lytty Neyd, która nawet wodę ze studni
nosiła w korkowych koturnach, ubrana w strój polowy zniknęła w
jednym z teleportów.
Jeżeli ona może, to ja też.
Rina raz jeszcze sprawdziła zapięcie torby, w której miała nędzne dwa
flakony, Szczelinę oraz filtr leczący, i wskoczyła w teleport. Zrobiła to
razem z gońcem, młodym chłopakiem, którego nie znała. Błysnęło i już
była po drugiej stronie.
Potknęła się o coś, co leżało na ziemi.
Pozbawione stóp oraz dłoni, zwęglone zwłoki.
Chłopak też się przewrócił. Fiknął naprawdę zdrowego kozła. Kiedy
wstawał, eksplodowała mu głowa.
Rina zamrugała, zrozumiała i zwymiotowała.
Sądząc po stanie trawy dookoła portalu, nie ona pierwsza.
Torsje nie trwały długo, zniknęły dość przysłowiowo, jak ręką odjął.
Podobnie drżenie kolan, dezorientacja i strach. Jego miejsce zajęło
uczucie nadziei i żelazna pewność, że wszystko będzie dobrze. Rina nigdy
nie czuła się tak spokojnie. Prawie się uśmiechnęła.
Pobiegła ścieżką na szczyt Kaniej Góry.
Pierwszego dostrzegła starego Gorazda. Mag, którego śmierdzący
namiot był obiektem drwin całego obozu, stał nad urwiskiem. Jedną rękę
trzymał nad głową, drugą celował gdzieś w dół. Raz za razem z jasnego
nieba bił piorun, trafiał w uniesioną dłoń czarodzieja i wydostawał się z
drugiej, uderzając w kotłowaninę pod wzgórzem.
Dalej, dokładnie pośrodku Kaniej Góry, stał Vilgefortz z Roggeveen.
Wysoki, posągowy, z zamkniętymi oczami i dłońmi skrytymi w rękawach
szaty, promieniował spokojem. Rina zapragnęła stanąć obok czarodzieja,
spojrzeć ze wzgórza i zaśmiać się w twarz całemu światu.
Być może tak by zrobiła, gdyby nie nagły błysk zielonego światła, po
którym stary Gorazd po prostu wyparował, a Vilgefortz z Roggeveen
zachwiał się, złapał za pierś i upadł.
Nadzieja i pewność, że wszystko będzie dobrze, zniknęły jak sen złoty.
Chwilę później Kanią Górę zalała pożoga.
Rina skuliła się za jakimś głazem i spojrzała w kierunku portalu. Ale
portalu już nie było. Nie było też ścieżki. W jej miejscu płynął stopiony
kamień.
Lejący się z nieba ogień zatrzymała Yennefer z Vengenbergu, czarna od
sadzy. Uformowała go w kulę, zakręciła nad głową i odesłała z powrotem.
Następnie wyczarowała stado kruków i uleciała wraz z nim.
Rina poczuła, że ktoś łapie ją za rękę.
– Co tu robisz?! – Falco krzyknął jej prosto do ucha. – Wracaj do
portalu!
– Nie ma portalu!
Wyglądał strasznie. Z mieczem w ręku, pokryty popiołem i rozbryzgami
krwi.
Sięgnęła do torby, namacała flakon z filtrem.
– Jesteś ranny...
– Nie jestem. To krew mistrzyni.
Rina zbladła. Falco pojął i pokręcił głową.
– Koral.
W tym jednym słowie było coś strasznego. Lytta Neyd nie pozwalała
członkom Korpusu używać swojego pseudonimu.
– Posłuchaj mnie. – Falco wcisnął Rinę w zagłębienie między skałami. –
Po drugiej stronie wzgórza jest jeszcze jeden teleport. Musimy uciekać.
Teraz, kiedy zaklęcia i tarcze ochronne zostały rozbite, Czarni za wszelką
cenę spróbują zdobyć wzgórze. Chodź!
– Ale...
– Nie bądź głupia, nie pomożesz jej! Będziesz tylko przeszkadzać!
Znienawidziła go za te słowa. Ale posłuchała.
Pobiegli między osmalonymi kikutami drzew. Skrajem wzgórza.
Ominęli szczyt, przesłonięty dymem i ogniem. Widzieli błyski, słyszeli huki
i krzyki. A później to wszystko zostało za nimi.
Pojawiły się trupy, dużo trupów. Wpierw jeźdźcy. Po uskrzydlonych
hełmach Rina rozpoznała Czarnych. Leżeli naszpikowani kryształowymi
soplami, ulubionym czarem Dagoberta z Vole. Następne ciała były
spalone, ze szczelin w zbrojach wystawały zwęglone kości. Bitewne
zaklęcie płonącego ciała, wynalazek Yoëla z Carreras.
Później zrobiło się zwyczajnie. Miecze i strzały, zrąbane tarcze i hełmy,
powyginane blachy, rozwleczone ludzkie i końskie wnętrzności. Kurz już
bez magicznych błysków i huków, z prozaicznym krzykiem umierających
i szczękiem oręża.
Pierwszą żywą istotą, którą spotkali, był rycerz. Szary jak wszystko
dookoła. Nie miał lewej ręki, ale w prawej wciąż dzierżył miecz. Minął ich
bez słowa. Następnie z kurzawy wypełznął brodacz i próbował chwycić
Rinę za nogę. Falco kopnął go w głowę i przebił ostrzem.
Chwilę później przystanął i krzyknął:
– Sigil, ochrona!
Wtuleni w siebie, przypadli do ziemi.
Dookoła zatętniły kopyta, piach zasypał im twarze. Rina poczuła
uderzenie w bok, po którym aż odebrało jej dech. Coś ciężkiego upadło
nieopodal, chwilę darło ziemię, wreszcie przestało się poruszać.
Gdy wstali, zobaczyli dwie czarne postacie. Szczupłą kobietę i jeszcze
szczuplejszą dziewczynę z mieczem. Obydwie miały na sobie męskie
stroje i kaptury, obydwie były brudne od sadzy. Rina skuliła się, widząc,
jak podnoszą ręce. Usłyszała pierwsze słowa zaklęcia i wiedziała, że sigil
tego nie odbije.
Zrobiły to ptaki.
Chmura kruków pojawiła się znikąd i dosłownie zmiotła wyższą kobietę
z pobojowiska. Towarzysząca czarodziejce dziewczyna uratowała się,
padając na ziemię. Wstała od razu, bo Falco nie zamierzał dawać jej czasu.
Uderzył w dwójnasób, mieczem i czarną gwiazdą. Młodsza magiczka
klingę sparowała własną. Ogień zatrzymała barierą.
I to był koniec zabawy.

Mistrzyni pogładziła palcem srebrny dziób gryfa.


– Telekineza pierwszego stopnia. To wszystko, czego potrzebowała. Po
prostu odbił się od niej jak od muru. Przewrócił, a wtedy przebiła go
mieczem. Tym razem zabrakło mu szczęścia. Zabrakło kruków i sigili. Miał
tylko czternastoletnią dziewczynę, która kuliła się ze strachu kilka
kroków dalej. – Uniosła medalion na wysokość oczu. – I to.

Kiedy dziewczyna ruszyła w jej stronę, Rina zaczęła się cofać.


Poczekała, aż czarodziejka uniesie miecz, i wyjęła to, co chowała za
plecami: czarny, pękaty flakon.
I roztrzaskała go o ziemię.
Odskoczyła, ale i tak poczuła ból. Zrozumiała, że miecz jednak zdążył ją
drasnąć. Przestała widzieć na jedno oko, a w ustach poczuła krew.
Pod dziewczyną pękła ziemia.
Nilfgaardzka czarodziejka krzyknęła, rzuciła broń i spróbowała
wydostać się z pułapki. Kaptur spadł jej z głowy, rude włosy rozsypały się
na ramionach, pokryta sadzą twarz wykrzywiła się ze strachu.
Rina patrzyła w jasne, sarnie oczy dziewczyny, tej samej, którą dzień
wcześniej uratowała z pajęczego leża. I nie mogła uwierzyć.
A później uwierzyła.
I zaczęła płakać.

Mistrzyni schowała medalion pod suknię i pogłaskała Cerbera, który


jakiś czas temu wskoczył jej na kolana. Dłuższą chwilę przyglądała się
uczennicy, wreszcie zapytała:
– I co, moja panno, jaką naukę wyniosłaś z opowieści?
Cyria uciekła wzrokiem. Czarodziejka parsknęła pogardliwie.
– Może pytanie egzaminacyjne rozjaśni ci umysł. Komu może ufać
czarodziejka?
– Sobie i magii.
– Traktaty zebrane, Tissaia De Vries, przedmowa, strona piąta.
Wspaniale. A komu czarodziejka powinna pomagać?
– Sobie i magii.
– Tamże, strona szósta. Czyli jednak coś wiesz. – Mistrzyni potargała
psie uszy. – To teraz powiedz, dlaczego, będąc pod wpływem zakazanego
eliksiru, przyszłaś do biblioteki nocą?
– Bo...
Czarodziejka pokiwała głową.
– Właśnie. Bo ona ci kazała, bo chciałaś jej pomóc, bo prosiła, bo żądała
i wiele innych „bo”. A jeśli ci powiem, że wszystko to wymyśliła? Że eliksir
był częścią planu, dzięki któremu najbardziej utalentowana adeptka w
zamku narazi się na gniew mistrzyni i straci szansę na dalszą naukę? A co
za tym idzie, przestanie być konkurencją. Co powiesz na to?
Cyria spuściła głowę.
– Tak myślałam. Ale nie przejmuj się, każda czarodziejka, prędzej czy
później, uczy się tej lekcji. Lekcji samotności. I zawsze jest to bolesna
lekcja. Czasami nawet zostawia blizny.
Mistrzyni machnęła dłonią, gasząc biblioteczne świece.
– A teraz już idź i zostaw mnie samą. Zobaczymy się rano.
Tomasz Zliczewski

Nie będzie śladu

Ten nie wygląda na takiego, co będzie tęsknił za wiedźminem – pomyślał


Gradden, patrząc na zwalistego Dravko. Potężny rzeźnik splunął właśnie
na ziemię, roztarł ślinę butem i gromkim głosem poinformował o swoich
uczuciach grupkę zebraną przed chatą sołtysa.
– Dobrze, że ten kurwi syn już się stąd zabrał, psia jucha! Widzieliście
go? Oparszywieć od samego patrzenia na jego mordę można. A żeby go
franca wzięła i trąd!
– Weźmie, nie weźmie, nie nasza to rzecz – wtrącił się stary Kosmider.
– Ale nasza rzecz to, żeby we wsi pokój był, a weź tu poradź bez
wiedźmina...
– To biegnij za nim, dziadygo. A jak mu się w pas kłaniać będziesz, to
wspomnij mu, żeśmy bez grosza są, ale bardzo by nam łaskawy pan
dobrze uczynił, gdyby bestię usiec raczył, a baby mu w zamian kaszy
nagotują – szydził Dravko. – Jeszcze mu możesz obiecać, że mu buty
nowymi gwoździami podbijesz...
– Mądry się znalazł. Skąd wiesz, że się nie zgodzi? Wojna była: jedzenia
ni ma, pieniędzy ni ma, niczego ni ma. W Bździdołach, jak im się grasanci
Kael’very w lasach zalęgli, to zaraz skrzyknęli siedmiu knechtów, co to za
miskę kaszy z omastą...
– Wszystkim żeś już to opowiadał, Kosmider. Daj spokój – dołączył do
rozmowy czarnowłosy Nilvars, miejscowy kowal. – To nie Bździdoły,
wiedźmin to nie głodny knecht, a to, co w lesie siedzi, to nie żaden
obesrany grasant. Dravko rację ma: na wiedźmina trzeba mieć pieniądz.
Inaczej robić mieczem nie będzie.
– Ano ma, ale mus nam coś zrobić. Jak więcej trupów będzie, to zaraz
się rozejdzie, kupcy przejeżdżać przestaną, do lasu nie wejdziesz, a kto
wie, co z niego wyjdzie – powiedział siedzący do tej pory w milczeniu
wójt Getslaw. – Mus nam wiedźmina nająć i mus nam pieniądz dla niego
znaleźć.
– Pieniądz znaleźć, psia jucha? Ja ci mogę powiedzieć, gdzie go możesz
poszukać! We własnej...
– Zawrzyj gębę, Dravko – rzucił naraz wściekle Gradden.
Rzeźnik zaperzył się, zacisnął pięści, ale nie zrobił nic. Bał się. Graddena
bali się wszyscy we wsi. Choć wszedł już w wiek, kiedy mężczyzna
zaczyna liczyć siwe włosy i obrasta w tłuszcz, wciąż był nad wyraz
sprawny, a bić się umiał jak nikt. Niewielu z tych, co poszli na wojnę z
Nilfgaardem, wróciło do wioski, a i spośród nich Gradden wyróżniał się i
doświadczeniem, i zajadłością. Mówiło się, że miecz, z którym rzadko się
rozstawał, od samej Słodkiej Trzpiotki dostał, mówiło się też, że ostrze
nieraz bój widziało i z niejednego nilfgaardzkiego gardła krew piło. Dużo
się mówiło o Graddenie, ale mało w sumie wiedziano.
– Wójt dobrze mówi, że nie można tego tak zostawić. Ale jak nie ma
orenów, to i wiedźmina nie będzie. Sami musimy się za to wziąć...
– Chyba żeś się szaleju najadł, Gradden. Wejdziesz w las, to...
– To co? Wyskoczy wąpierz? Strzyga? Leszy? Gówno wiecie, co tam
siedzi, a trzęsiecie portkami jak Narynka tyłkiem na Belleteyn. Powiem,
jak zrobimy. Pójdę z Nilvarsem w las.
– Ze mną? – Kowal nie wyglądał na zachwyconego tym nagłym
wyróżnieniem.
– Nie, twojego ojca z żalnika wykopię i na barana wezmę. No przecież,
że z tobą. Nilfgaardczyka biłeś? Biłeś. Włócznią i mieczem robić umiesz?
Umiesz. I ja też umiem, to we dwóch pójdziemy.
– Możemy iść całą kupą...
– Chyba do wychodka. Jak w las hurmem pójdziecie, to tylko hałasu
narobicie i zadepczecie każdy ślad. Pójdziemy sami: ty i ja. Zobaczymy, co
w lesie siedzi. Jak się da, to zatłuczemy, jak nie, nogi za pas i do wsi.
Chłopi zamilkli. Z jednej strony chcieli, żeby ktoś do lasu poszedł,
zobaczył, żeby sprawę za nich załatwił. Z drugiej wiedzieli, że coś, co tam
siedzi, sprowadzić może zgubę na każdego – weterana czy nie. Getslaw
skubał sobie brodę. Wiedział, że wystarczy mu nie dać zgody na tę
eskapadę i wtedy do lasu nikt nie pójdzie. A jeśli nawet Gradden się uprze,
to przynajmniej Nilvars posłucha nakazu.
– Gradden, opanuj się. Po co zdrowie na szwank narażać? Życie tracić?
Gradden powiódł wzrokiem po wszystkich zgromadzonych. Skupił
wzrok na Getslawie.
– Po co? Powiem ci! Bo nikt inny za nas tego nie zrobi. A już na pewno
nie za darmo.

Chłopak kręcił się po izbie – nakrywał do wieczerzy, mieszał w garnku,


kroił ciemny chleb na grube pajdy, czasem nachylił się, by podrapać lub
odpędzić kręcącego się w pobliżu jedzenia psa, ale choćby nie wiadomo
jak się pochylał i odkręcał głowę, nie dało się nie zauważyć wielkiej śliwy
pod okiem i pękniętej wargi. Gradden przyglądał mu się, siedząc przy
stole.
– Javik i reszta? – zapytał w końcu.
Chłopak drgnął lekko, pokręcił głową.
– Nie, po prostu się uderzyłem. Nie uważałem i walnąłem się żurawiem
od studni.
– Nie musisz mnie okłamywać.
– Nie muszę.
– To czemu to robisz?
Chłopak spojrzał Graddenowi w oczy, ale nie odpowiedział, wzruszył
tylko ramionami.
– Jak chcesz, porozmawiam z tymi gówniarzami.
– To nie twoja sprawa – zaczął chłopak, ale gdy zobaczył wyraz twarzy
Graddena, domyślił się, że zaczął ze złej nuty. – To znaczy... To nie tak. Po
prostu nie chcę, żebyś to robił. To moja rzecz.
Gradden przyjrzał się chłopakowi. Chudy, pałąkowaty, zbliżający się już
do wieku, kiedy będzie go można uznać za dorosłego – wojna sprawiła, że
wiek ten znacznie się ostatnio obniżył. Sprawny, mądry, ale jakby
wiecznie błąkający się duchem gdzieś daleko. Zresztą po tym, co
przeszedł – kto by się dziwił. Gradden zaś dziwił się bardzo rzadko.
– Podejdź no tu. Pokaż tę swoją facjatę.
Chłopak podszedł, mężczyzna obejrzał dokładnie ślady po uderzeniach.
Coś zimnego przebiegło mu po plecach na myśl o Javiku i jego
kompanach. W głowie pojawiły się pełne okrucieństwa obrazy. Wziął
głęboki wdech i przesunął językiem po wardze. Dzieciak ma rację,
pomyślał. To jego walka, nie moja.
– Do wesela się zagoi. Nie będzie śladu. Przynieś w końcu ten garnek,
chłopcze. Zjemy.
Chłopak wykonał polecenie i zaczął nakładać jedzenie do misek.
– Po jedzeniu oporządzimy mój miecz – od niechcenia rzucił Gradden.
Chłopak przyjrzał mu się badawczo, a ręka z chochlą zawisła w powietrzu.
– Po co?
– Bo tak chcę – opryskliwie odpowiedział Gradden.
– Rozumiem.
Nie zasłużył na takie traktowanie, pomyślał Gradden. To przez te
dzieciaki tak na niego warczę.
– Wiesz, co się dzieje, głupi nie jesteś. Z Nilvarsem pójdziemy do lasu się
rozejrzeć. Broń będzie potrzebna.
– Rozumiem.
– To wszystko?
– Tak.
Kolację zjedli w milczeniu.

Kroczył ulicą ogarniętego pożarem miasteczka, czując na twarzy


podmuchy gorąca. Powietrze pełne było czarnego, gryzącego dymu,
zewsząd dochodziło trzaskanie płomieni. I krzyki. Ci, którzy mogli,
wrzeszczeli, ile sił w płucach, inni tylko skamleli, z gardeł najsłabszych zaś
dochodziło jedynie charczenie. Nie zatrzymywał się. Choćby chciał – nie
mógł się zatrzymać. Szedł przed siebie, a ulica nie miała końca. Ktoś
czołgał się w poprzek drogi. Nogi nie były już w stanie unieść ciała. Spod
przypalonego i porwanego ubrania wystawała poczerniała skóra. Nie
widział, czy to mężczyzna, czy kobieta. Zresztą czy to było ważne?
Wszyscy umierali tak samo. Ktoś z tyłu wołał do niego, ale nie rozróżniał
słów. Nie mógł się obrócić, nie mógł oderwać wzroku od czołgającej się
postaci. Żołądek skręcał mu się od zapachu gówna, spalonych włosów i
przypieczonego ciała. Byli wszędzie – zaczęli wychodzić z domów,
wypełzać z zaułków, wychylać się z każdego zakamarka. Niektórzy wlekli
za sobą trupy innych, niektórzy nieśli drobne, powykrzywiane
groteskowo dziecięce ciałka. Niemal wszyscy wyciągali w jego stronę
poczerniałe ramiona, czuł, że zaraz go dotkną, a wtedy zmieni się w
jednego z nich. Włosy stawały mu dęba, serce biło jak oszalałe, ale szedł
dalej i nie mógł się zatrzymać. Nogi niosły go same – za nic nie chciały
przestać. Trupi odór otaczał go jak płaszcz, a on szedł dalej ulicą.
Wiedział, że na końcu znajdzie dół z ciałami. Że w tym dole będzie...
Chłopak. Patrzył na niego. Przestraszony, niepewny dzieciak wyciągał
w jego stronę dłoń, ale nie odważył się go dotknąć. Opuścił rękę.
– Znów miałeś złe sny.
Mokry od potu Gradden rozejrzał się po pogrążonej w półmroku izbie.
Światło dochodziło jedynie z kilku szczelin w okiennicach. Na zewnątrz
musiało już być jasno. Chłopak przyniósł mu kubek z wodą. Gradden
wypił łapczywie.

Wąwóz był nieduży i stosunkowo wąski. W upalny dzień stanowił


świetną osłonę przed słonecznym żarem, ale Nilvars stokroć wolałby tę
cholerną spiekotę niż to. Wszędzie widział ślady zaschłej krwi – każda
gałązka zdawała mu się uschniętym palcem, każdy dźwięk sygnałem
zbliżającej się śmierci, śmierci o długich pazurach i paszczy pełnej
ostrych zębisk. Gradden przyglądał się śladom, mocno trzymając za
obrożę psa. Nilvarsowi zrobiło się słabo, kiedy brytan zaczął wylizywać
jeden z kamieni, póki jego pan go nie odpędził.
– Spokój, Bies. Nil, widziałeś jego ciało, kiedy przywieźli je do wioski? –
zapytał Gradden. Nilvars zaprzeczył, chciał przełknąć ślinę, ale gardło miał
wysuszone na wiór. – Strasznie pokiereszowane, coś dosłownie go
wypatroszyło, stara Nylle mówi, że wyżarło wątpia. Ja jej daję wiarę...
Ziemia tu wszędzie rozorana, chyba nic nie znajdziemy.
Nilvars nie zmartwił się zbytnio tym ostatnim. Oddychał teraz głębiej
niż jeszcze chwilę temu, rozum wracał, serce biło jakby wolniej. Rozejrzał
się jeszcze raz po wąwozie. Wbrew temu, co przed chwilą mu się
zdawało, krwi nie było tak wiele – rdzawe i brunatne plamy tu i tam,
sporo ziemi rozdeptanej, a w zasadzie pociętej jakby lemieszem. Pomyślał
o pazurach, jakie musiało mieć to coś, co znalazło się tu z mężczyzną.
– Myślisz, że porwało go z gościńca i zawlekło tutaj? – zapytał
niepewnie.
– Nie wiem, może tam go napadło, a on uciekł w las i tutaj go dorwało...
– Nie było żadnych śladów przy drodze.
– Mogliśmy je minąć. – Gradden wyprostował się, przeciągnął, aż
zatrzeszczały stawy. Nilvars nie mógł się nadziwić, że jego towarzysz
przez cały ten czas zachował spokój. – Ale może być tak, jak mówisz. Nie
wiem. Najwyraźniej kiepski byłby ze mnie wiedźmin...
– Ze mnie nie lepszy. Mało nie narobiłem w gacie ze strachu. Nie wiem,
po cholerę żeś mnie brał tutaj.
– Masz łeb na karku i krzepę w łapach, a na Nilfgaardczykach uczyłeś
się robić mieczem.
– Andors i Jarema też na wojnę poszli.
Gradden prychnął z pogardą.
– Andors to dekownik, a Jarema robi pod siebie, jak tylko coś wyskoczy
zza węgła. No i u obu ciężko z pomyślunkiem. Ja nic więcej tu nie widzę.
Może ty coś dojrzysz?
– To ty na tropach się wyznajesz, nie? – powiedział niepewnie Nilvars,
ale zaczął rozglądać się po otoczeniu, szukając... czego w zasadzie? Nie
bardzo wiedział.
– Na wilczych, zajęczych i jelenia. Na zastawianiu sideł i ściąganiu
skóry. Ale nie na tym. Nie na tym, Nilvars.
– Aleś na wojnie dużo widział, co? Znać to.
– Widziałem swoje. Jak każdy. I swoje przeżyłem. Jak ci, co mieli to
szczęście. – Gradden splunął, przydeptał plwocinę i ruszył w kierunku
wyjścia z wąwozu. – Chodź, nie będziemy tu więcej czasu tracić.
Kiedy dotarli na gościniec, drzewa przestały dawać im osłonę i poczuli
spiekotę – powietrze było suche, niemal nieruchome. Graddenowi
przypomniał się żar, który czuł we śnie. Lęk wrócił, coś ścisnęło go w
brzuchu. Szedł ramię w ramię z Nilvarsem. Kowal coś mówił, ale Gradden
nie do końca rozumiał słowa, które do niego docierały. Chwilę zajęło mu
opanowanie się.
– Ten twój chłopak... – zaczął Nilvars niepewnym głosem. Kiedy już
zbliżali się do wioski.
– Co z nim? – Gradden spojrzał podejrzliwie na towarzysza.
– Nylle mówi, że to Nilfgaardczyk jest, bo śmiesznie mówi.
– No i co? Każdy mówi inaczej. Cintryjczycy po swojemu, Redańczycy
zaciągają, nawet chłopy z zachodniej Temerii mówią inaczej jak my.
– Ale Nylle mówi, że chłopak gada jak Nilfgaardczyk. A ona wie –
upierał się kowal.
– A nawet jeśli, to co? – Gradden gniewnie łypnął na kowala. – Dzieciak
jak dzieciak. Znajda. Czy to ważne, skąd?
– Nie pytałeś go?
– Pytałem. Nie odpowiedział, a mnie za bardzo nie obchodzi, skąd się
wziął.
– To czemu żeś go brał?
– Czasem trzeba, Nilvars – odpowiedział spokojnie Gradden, choć
wzbierała w nim złość na kowala, na starą przemądrzałą Nylle i jej
kaprawe wszystkowidzące oczy, na tych wszystkich szepczących za
plecami wieśniaków. – Czasem robi się coś i nie pyta, czemu. Bo tak
należy...

Dół na trupy. Stamtąd go wyciągnął. Znaleźli go nieopodal jakiejś
polany, gdzie jedni pobili drugich. Kto wygrał – nie było wiadomo.
Zresztą i tak wojna kończyła się. Bili się już tylko najbardziej zajadli. Jak
ci, po których został tylko dół z ciałami. Zwały sztywnych, śmierdzących
trupów, ograbionych ze wszystkiego przez ocalałych, odcięte kończyny,
podarte łachmany, wszystko w zaschłej krwi i nieczystościach. Dół pełen
śmierci. Pamiętał, że wpatrywali się w niego we czterech czy pięciu,
kiedy nagle zauważył ruch. Nawet nie wiedział dlaczego, ale wskoczył do
środka i zaczął przerzucać zimne, obmierzłe, cuchnące ciała. Potem
wyciągnął go z dołu, a oni patrzyli. Coś mówiło mu, że tak należy – że nie
wolno tego tak zostawić, a on usłuchał. Wyciągnął dzieciaka spośród
zmarłych i przywrócił światu żywych. Tak to pamiętał.

Chłopak krył się za stodołą Getslawa. Wiedział, że chłopi są w polu.


Gradden też tam był, wróci dopiero wieczorem – pewnie uprzednio
zajrzawszy do karczmy. W wiosce było spokojnie. Uważnie rozglądał się
za Javikiem, Suchym i resztą, ale najwyraźniej pomagali rodzinom w polu
albo byli zajęci czym innym, bo nie widział ich w pobliżu. Nie chciał ich
teraz spotykać. Kiedy upewnił się, że nic mu ze strony wyrostków nie
grozi, przemknął między domami i ruszył w stronę lasu. Minął kaplicę i
żalnik, uważając, żeby nie napatoczyć się na Mattisa. Stary kapłan nie
przepadał za nim i na pewno miałby mnóstwo pytań i podejrzeń. Nie on
jeden zresztą. Wiedział, że co najmniej połowa wioski patrzyła na niego
wilkiem. Ale w tej chwili to nie było ważne. Minął ostatnie domy. Została
tylko chata Nylle. Stara jędza pewnie jak zwykle siedziała na werandzie –
z tego powodu obszedł domostwo z drugiej strony. Kiedy mijał
zapuszczone grządki za chatą, zdało mu się, że coś mignęło w jej oknie.
Zaklął szpetnie w myślach. Widziała go czy nie? Teraz to już nie miało
znaczenia. Nie ma powrotu. Rozejrzał się, czy nikt za nim nie idzie, jeszcze
raz zerknął w okno staruchy, ale nic tam nie wypatrzył i ruszył w stronę
lasu.
Kiedy wszedł między pierwsze drzewa, zatrzymał się i odwrócił w
stronę wioski. Wszystko wyglądało cicho i spokojnie, ale na wszelki
wypadek poczekał jeszcze chwilę, nim ruszył dalej. W lesie panował
przyjemny chłód w porównaniu z otwartym terenem, na którym leżała
wieś, ale to nie dawało mu ulgi, serce łomotało jak szalone, ręce drżały –
każdy dźwięk powodował, że ciało spinało się, a oczy niepewnie
rozglądały dookoła. Po niezbyt długim marszu w końcu dotarł do
podnóża niewielkiego wzniesienia. Naraz zdało mu się, że coś usłyszał.
Stanął w bezruchu i szybko obrócił się. Widział tylko drzewa, liście
kołysane leniwym wiatrem, poza tym nic – wszędzie panowała cisza.
Przez chwilę bił się z myślami. Wziął kilka głębokich wdechów.
Nasłuchiwał uważnie. Choć niczego nie dostrzegał, miał poczucie, że nie
jest tu sam. Po chwili namysłu ruszył w drogę powrotną, nie mógł
ryzykować.

W karczmie było głośniej niż ostatnimi dniami. Stanęło w niej


przejazdem kilku kupców, grupa wieśniaków ciągnących do miasta z
koszami jaj i jabłek, drobiem w klatkach i dwiema wychudłymi krowami,
a nawet jakiś wędrowny minstrel, który rozsiadł się na jednym ze stołów i
wyśpiewywał skoczną piosenkę o szlachciance o nader bujnym
temperamencie, która lubo z rycerzami swojego ojca przestawała. Każda
ze zwrotek wymieniała zalety i przywary kolejnych zbrojnych, ale opisy
ograniczały się w zasadzie do jednej części ich ciała. Zgromadzeni w izbie
śmiali się, klaskali i przekrzykiwali, dopowiadając grajkowi rymy. Przez
krótką chwilę Gradden poczuł się jak dawniej – zanim przez świat, a
przynajmniej przez tę część, którą znał, przetoczyła się nilfgaardzka armia
i zabrała z niej skoczne piosenki, sprośne wersy o rozwiązłych
arystokratkach i wypełnione śmiechem karczmy. Uśmiechnął się nawet
przy jednej czy drugiej zwrotce i napił piwa tak, jak piło się przed wojną –
z lekkim sercem i nie troszcząc się o jutro. Siedzący koło niego Nilvars był
dziś mniej skory do zabawy, raz na jakiś czas wybuchał śmiechem, jednak
Gradden widział, że radość ta jest udawana, a jeśli nie, to tłumiona przez
jakieś złe myśli. Czy kowala wciąż dręczyło to, co widzieli w wąwozie, a
może fakt, że mimo upływu tylu dni nie znaleźli nic? Gradden powrócił
myślami do rozszarpanego ciała, które przywieziono wtedy do wioski, a
radość w jego myślach też ustąpiła miejsca rozważaniom bardziej
ponurym. Musiał się napić. Zawołał Narynkę, żeby przyniosła mu dzban
miejscowej, mocnej jak krasnoludzki hufiec nalewki.
– A masz czym zapłacić, Gradden? – zapytała dziewczyna, podając mu
chwilę później gliniane naczynie.
– Zawsze mam – powiedział, wyciągając garść drobnych monet i
rzucając kilka na dłoń dziewczyny. – Melitele się o mnie troszczy, to i
pieniądza, i zdrowia mi nie brakuje.
– Może by się i o mnie zatroszczyła, co?
– Trzeba po prostu umieć ją odpowiednio poprosić.
– Łgarz jesteś, Gradden, jakich mało. Gdyby było, jak mówisz, każdy we
wsi chodziłby złotem obwieszony. Bo co jak co, ale modli tu się każdy.
– Ech, Narynka, modlić też się trzeba umieć. – Spostrzegając konfuzję
na twarzy dziewczyny, Gradden roześmiał się tylko. – Nic to, panienko,
wracaj do pracy, nie słuchaj starego capa.
Dziewczyna umiejętnie zarzuciła kształtnym biodrem i ruszyła między
przyjezdnych. Gradden odprowadził ją wzrokiem. Spojrzał na
pogrążonego w zadumie kowala. Nalał mu pełen kubek.
– Pij, Nilvars, pij. Zapomnijmy o tym wszystkim.
Następnego ranka do wioski wpadł przerażony Javik z jednym z
niedorostków ze swojej bandy. Znaleźli w lesie rozszarpane ciało
minstrela.

Nie powinien był tyle pić wczoraj. Nie myślał jasno, nie był w stanie się
skupić. Źle się stało. Trup leżał nie dalej niż kilkadziesiąt kroków od
gościńca. Wszędzie były ślady krwi, a Gradden nie mógł pozbierać myśli.
Krążył w milczeniu i przyglądał się tępo zwłokom. Nilvars, o dziwo, był w
dużo lepszym stanie. Nie trząsł się jak poprzednio, był dużo bardziej
skupiony, pewniejszy, śmielszy.
– Dużo bliżej wioski niż poprzedni – zaczął, czekając na reakcję
towarzysza. Gradden tylko skinął głową.
– Wygląda na to, że dorwało go to samo. Ktoś coś wie?
– Szczeniaki, które go znalazły, mówią, że nic nie widziały. Jak tylko go
znaleźli, dali chodu. Nie dziwota. Też bym tak zrobił. Ludzie pochowali się
w domach, mało kto dziś będzie pracować w polu.
– Skąd on się tu w ogóle wziął?
– Żebym to ja wiedział. Wczoraj w nocy w karczmie zostali jeno tacy, co
o własnych siłach wyjść nie mogli. Kosmider mówił, że widział, jak
śpiewak idzie za potrzebą, ale staremu wczoraj też się ze łba kurzyło.
Gradden był niezadowolony. Nilvars zdążył już przepytać pewnie pół
wioski i rozejrzeć się przy karczmie, a on? Nie był w stanie nawet myśleć
jasno. A co, jeśli były jakieś ślady? Czy kowal był na tyle spostrzegawczy,
żeby je znaleźć? Spił się, stracił czujność. Niedobrze się stało.
– A Ulli albo Narynka? Widzieli coś?
– Mówią, że jak szli spać, to minstrel leżał z mordą w misce po kaszy i
chrapał w najlepsze, jeno lutnię do siebie tulił niby kochanicę.
Gradden pokiwał tylko głową i spojrzał na psa. Tym razem zostawił go
przywiązanego do drzewa, kilkanaście kroków od zmasakrowanych
zwłok. Nie chciał, żeby Bies zaczął się do nich dobierać, a nie czuł się na
siłach, żeby się z nim szarpać. Ospale podszedł do zwłok, odganiając od
nich przy okazji chmarę much. Zapach trupa w połączeniu z
samopoczuciem sprawiły, że zebrało mu się na wymioty. Weź się w garść,
co się stało, to się nie odstanie. Myśl.
– Wygląda tak samo jak tamten – zaczął. – Rozpłatany, flaki na
wierzchu...
– Nie tak samo – powiedział Nilvars podnieconym głosem. – Patrz,
tamten był jakby wyżarty zębami, a ten bardziej wygląda jak
zaszlachtowany i wedle mnie więcej tu krwi niż było tam, pamiętasz?
Gradden w milczeniu skinął głową, przeklinając samego siebie za
głupotę. Kowal ciągnął:
– Juchy jest więcej, a widzisz to? – Tu wskazał na ciemne pręgi na
nadgarstkach nieboszczyka. – Skąd to się wzięło? Tamten też takie miał?
– Po prawdzie to nie wiem, Nilvars. Ale rację masz. – Gradden
przyglądał się towarzyszowi, którego zaczynał ponosić entuzjazm jak
ogara, który łapie woń ofiary.
– Bo widzisz, Gradden. Ja trochę myślałem ostatnio i gadałem z ludźmi
– zaczął ostrożnie kowal.
– No i co?
– Nie zrozum mnie źle, Gradden, ale i mnie, i reszcie zdaje się, że twój
dzieciak ma z tym wszystkim coś wspólnego.
– Że niby co wspólnego? Pewnie wilcze kły, szpony bazyliszka i serce
wredne jak stara Nylle. A nie, czekaj, ten mój ma tylko pryszcze i mleko
pod nosem – szydził Gradden. – Opanuj się, Nilvars! Chłopak jak każdy,
zahukany może bardziej od innych, ale ani on głupi, ani ułomny, ani z
niego żaden chędożony odmieniec! No i nie powiesz mi chyba, że to
chuchro miałoby siłę zrobić coś takiego!?
Wymawiając ostatnie słowa, wściekły Gradden wskazał dłonią na
zmasakrowane zwłoki. Nilvars spojrzał na trupa, ale nie dał się zbić z
tropu.
– No tak. Też żem tak sobie z początku tłumaczył. Ale połaziłem trochę
za nim...
– Śledziłeś go? – warknął Gradden.
Nilvars przełknął ślinę, zbladł nieco, ale ciągnął dalej głosem drżącym
od emocji.
– Tak, bo wiesz co: łazi taki po lesie, od innych z dala się trzyma, mało z
kim gada, a jak już, to tylko bąknie półgębkiem, no i to, o czym żeśmy
mówili...
– Że Nilfgaardczyk?
– Nic dobrego od Czarnych nie przyszło i nie przyjdzie.
– Do rzyci z tym, to tylko dzieciak.
– A czyj dzieciak? Wiesz? Nie wiesz. Skąd się na wojnie wziął? Też nie
wiesz. I co w nim siedzi, też nie wiesz.
– Ale ty pewnie wiesz.
– Nie wiem, Gradden, ale słuchaj mnie i nie warcz na mnie, słuchaj
tylko i daj skończyć. – Nilvars z przestrachem patrzył, jak dłoń wściekłego
Graddena jakby bezwiednie przesuwa się wolno w stronę rękojeści
miecza. – Ja tu nie chcę zwady z tobą. Ale swoje powiedzieć chcę.
Gradden wpatrywał się w niego gniewnie, ale opanował się.
– Mów. Byle szybko.
– Bo widzisz, ja to sobie w głowie wszystko poukładałem. Pomyśl! To
wszystko – tu Nilvars wskazał na trupa – zaczęło się, kiedy żeś go z wojny
przywiózł.
– Bzdura, co ty mi tu opowiadasz? Na jesieni przecież żeśmy
przyjechali, a tamtego pierwszego znaleźliśmy po Belleteyn.
– Wtedy żeśmy pierwszego trupa znaleźli, a co z tym kupcem, co to
zniknął w lasach na wiosnę?
– No co z nim? Ludzie giną, znikają i uciekają. Kto go to tam wie? Do
rzyci z nim! I z tobą, Nilvars, też!
– Czekaj, to przecie nie wszystko. Mówiłeś, że dasz skończyć. Od kupca
to się przecie nie zaczęło. Pamiętasz, co się działo w zimę? Krowę Jurcyna
i te dwa świniaki? Uradziliśmy wtedy, że to wilki musiały być. Ale mi się
widzi, że to się wtedy zaczęło. Że najpierw były zwierzęta, a teraz na ludzi
przyszło. I tu, i tu mnóstwo było flaków i juchy. Wtedy żeśmy myśleli:
wilki, a teraz mi się już wydaje, że to wcale nie wilki były.
Nilvars czekał na reakcję Graddena. Twarz tamtego zmieniła się –
gniew zniknął, mężczyzna był zasępiony i zamyślony. Kowal widział, że
trafił w czuły punkt, że słowa dotarły, gdzie miały dotrzeć.
– Mówiłem, że dobrze masz we łbie poukładane. Ładnie żeś to połączył,
Nil. Ale to nie jest dowód, że dzieciak to potwór. Javik przecież jeszcze
dycha, a po tym, co zrobił chłopakowi, dawno byśmy go znaleźli w lesie.
Albo i nie...
– Niby tak, ale pomyśl: dzieciak nie jest głupi, wie, żeby wioskowych
nie tykać, bo smród będzie i się nie wywinie. A tak? Ludzie się boją,
gadają, ale żyją jak dawniej. Myślą, że coś w lesie siedzi. I tyle. – Nilvars
wziął głęboki wdech i przypuścił ostateczny szturm. – To właśnie dlatego
za nim łaziłem. Patrzałem, gdzie się szwenda. A wierzaj mi, oczy ma
dookoła głowy. Co raz się za plecy ogląda, na boki wzrokiem strzela. Ale
przyłapałem go raz, jak do lasu szedł, ale żem go chyba spłoszył, bo żem
poszedł za nim aż do tej starej kapliczki Melitele na wzgórku.
Gradden poderwał głowę, jakby ktoś mu nad uchem z bicza strzelił.
Zbladł.
– Gradden! Hej, co jest? Co się dzieje? – zawołał kowal na widok tej
nagłej przemiany.
– Dobrze żeś zrobił, Nil. Bardzo dobrze. Wiedziałem, że na cztery nogi
jesteś kuty, ale żeby aż tak... Masz pomyślunek, człowieku – powiedział z
uznaniem Gradden, przesuwając językiem po wargach. Następnie sięgnął
dłonią do rękojeści miecza.

Gradden i jego pies wbiegali na zbocze wzgórza. Przeklęty dzieciak,


niech go trąd zeżre. Jak tego kurwiego syna dorwę, wsadzę mu nóż w
bebechy. Niech zdycha. Mały, niewdzięczny kurwi syn. Dom mu dałem,
żreć dałem. Niech to szlag! Z dołu trupiego go wyciągnąłem, a teraz co?
Skąd wiedział? Szedł za mną? Musiał wiedzieć. Musiał skrzynkę
wypatrzyć, inaczej by nie szukał. Za mało ostrożny byłem, za mało
ostrożny. Niech go franca. Kurwi syn. Całe złoto! Niech go tylko dorwę,
skończy jak Nilvars. Nie! Skończy znacznie gorzej. Doigrał się, chędożony
szczeniak. Znajdę go, a jak go znajdę, to złapię za ryj i rąbnę o ścianę. I
jeszcze raz. I jeszcze. Kurwi syn!
Zdyszany Gradden dotarł na szczyt wzgórza. Na niewielkiej otwartej
przestrzeni, porośniętej wysoką trawą, dzięglem i bieluniem, stała
samotna kapliczka poświęcona Melitele. Miejscowa legenda mówiła, że
drzewa nie rosły tu ze względu na magiczną aurę miejsca, rozsądni ludzie
twierdzili jednak, że to ze względu na skaliste podłoże kończące się
kamienistym urwiskiem od południa. Rozciągał się stąd widok na całą
okolicę, ale Gradden nie zjawił się tu po to, by go podziwiać. Podszedł w
stronę uskoku, gdzie grupa skał osłaniała niewielką nieckę. Ciekawski
pies zaczął węszyć i merdać ogonem, ale Gradden odpędził go.
Mamrocząc pod nosem i przeklinając chłopaka, odsunął płaski kamień
rozmiarów solidnego bochna chleba, odsłaniając niewielkie zagłębienie
w ziemi. Na dnie spoczywała obita metalem szkatuła. Fakt, że nie
zniknęła, zaskoczył go. Skoro chłopak tu był, to o niej wie. Czemu jej nie
wziął? Zza pazuchy wyciągnął niewielką sakiewkę. Kiedy zaczął ją
otwierać, zobaczył, że ręce ma umazane nie tylko czarną ziemią. Przyjrzał
się im, jakby nie wiedział, skąd wzięły się ślady krwi. Nilvars, Nilvars, ty
głupcze. Na co ci to było? Wytarł dłonie o lepiącą się od krwi koszulę i
wyjął z sakiewki mały kluczyk. Wyciągnął szkatułę z dołka.
– Kurwi syn! – Zamek skrzynki był uszkodzony. Gradden otworzył ją.
Wypełniały ją monety – srebrne i brązowe, ale nie brakowało też złotych
– wszelkiego pochodzenia i kształtu. Mężczyzna rozgarnął je dłońmi i
wyszperał na dnie małe zawiniątko – w środku było trochę kamieni
szlachetnych. Monet na pewno było mniej niż ostatnio, ale czemu
dzieciak nie wziął wszystkich?

Dopiero po zmroku, kiedy większość świateł pogasła, odważył się


podejść bliżej wioski. Uważając na to, by nie dostrzegło go niepożądane
oko, przekradał się w stronę swojego domu. Już z dala ujrzał, że spod
zamkniętej okiennicy przebija światło. Graddena rzadko co dziwiło, ale
dzisiejsze wydarzenia nie układały mu się w głowie w spójną całość.
Najpierw Nilvars i jego nieprzewidziana dociekliwość, potem skrzynka,
teraz to. Czy dzieciak jest w środku? Jeśli tak, to dlaczego? Nic się nie
zgadzało.
Wolno podszedł do zawartej okiennicy i bezskutecznie starał się
zobaczyć cokolwiek przez wąską szczelinę. Jednocześnie nasłuchiwał,
próbując uchwycić jakiś dźwięk, który byłby zwiastunem czegoś
osobliwego, ale ze środka dochodziły jedynie ciche odgłosy zwykłej
krzątaniny. Rozejrzawszy się uważnie wokół, wyciągnął miecz i podszedł
do drzwi. Ostrożnie otworzył je i wszedł do środka. Pies przemknął mu
koło nogi i machając ogonem, podbiegł do krzątającego się przy
palenisku chłopaka. Dzieciak podrapał go za uchem, rzucił na podłogę
kawałek mięsa na kości, wyprostował się i zaciskając w dłoni pogrzebacz,
spojrzał śmiało na Graddena. Przez chwilę żaden z nich się nie poruszył.
Mężczyzna mierzył wzrokiem chłopaka, zamknął w końcu za sobą drzwi.
– Po prawdzie, to nie spodziewałem się ciebie tutaj – zaczął, ruszając
wolno w jego stronę. Dzieciak zacisnął mocniej dłoń na pogrzebaczu.
Przesunął się tak, by od mężczyzny dzielił go stół. – Myślałem, że zwiejesz.
– Nie jestem z tych, którzy uciekają.
– Nie... Jesteś z tych, co zbierają śliwy pod okiem. Ale wierzaj mi, dziś
czeka cię coś gorszego niż siniec.
Wolno zaczął okrążać stół, ale chłopak ruszył na jego drugą stronę.
Gradden cofnął się, nie chciał, by chłopak znalazł się za blisko drzwi.
– Od jak dawna wiesz o... tym?
– Od niedawna. Podejrzewałem wcześniej, ale nie byłem pewny.
Gradden przesunął językiem po wargach, znów zmienił kierunek ruchu.
Chłopak był czujny, ruszył z powrotem, a kiedy przesuwał się koło
paleniska, trącił nogą leżący na ziemi gar. Zadzwoniło.
– Co mnie zdradziło? – zapytał mężczyzna, szacując swoje szanse na
przeskoczenie stołu i dopadnięcie chłopaka.
– Usta.
– Co? – Gradden zatrzymał się w pół kroku.
– Zawsze je oblizujesz, kiedy czujesz krew. Pamiętasz Virdun?
Gradden przypomniał sobie szary deszczowy dzień, smętne miasteczko
i miejsce kaźni na placu, ciało rozciągnięte między dwoma słupami,
otwarte, ziejące rany, przypalone boki. Patrzył w nie wtedy jak
zahipnotyzowany, próbował wciągnąć zapach krwi, chciał podejść bliżej,
ale wiedział, że musi się powstrzymać. Przypomniał sobie i oblizał usta.
– Wtedy zacząłem myśleć, że może być z tobą coś nie tak – ciągnął
chłopak. – Ale sądziłem, że to wojna, te twoje koszmary, że skoro mnie
wziąłeś pod opiekę, to nie jesteś złym człowiekiem. Ale kiedyśmy tu
jechali, ginęli ludzie. Wciąż giną...
– I co? Nikomu nie chciało ci się powiedzieć, szczeniaku? Nie chciało ci
się wyciągnąć nocą noża i dźgnąć we śnie starego Graddena?
– A kto by mi tu dał wiarę? Twoje słowo przeciw mojemu? Jak by się to
skończyło? – odpowiedział chłopak, nie spuszczając oka z mężczyzny. – A
zabić cię? Dobre sobie. Śpisz jak kot, byle hałas cię budzi, nóż trzymasz
pod poduszką. Bałem się.
Nie wspomniał, że kilka razy w nocy wstawał i wziąwszy w rękę nóż,
podchodził do łóżka, ale paraliżujący strach nie pozwalał mu na nic
więcej.
– Teraz też powinieneś się bać.
Naraz pies, spokojnie do tej pory zajmujący się kością, poderwał głowę
i zaczął warczeć – Gradden nauczył go kiedyś pasem, żeby nie szczekał
bez potrzeby.
– Teraz już nie muszę – powiedział chłopak.
Gradden usłyszał ciche szurnięcie za drzwiami. W jednej chwili
odskoczył od nich jak oparzony, ale wbrew jego przewidywaniom nie
otworzyły się.
– Cicho, Bies! – rozległa się stanowcza komenda chłopaka. Zwierzę
umilkło na rozkaz. – Chodź tu.
– Widzę, że i psa na swoją stronę przekabaciłeś, zasrańcu. Już ja się z
tobą porachuję! – Po czym dodał głośniej: – I z twoim przyjacielem
również.
Drzwi otworzyły się. Do środka wszedł postawny mężczyzna. Gradden
rozpoznał go w jednej chwili po szpetnej bliźnie zniekształcającej
przybyszowi twarz – biegła od kącika ust, przez cały policzek, aż do ucha.
– Ty kurwi synu, wynająłeś na mnie wiedźmina?
– Słyszałem, że tak się tutaj robi – spokojnie powiedział chłopak. Ale na
te słowa Gradden tylko uśmiechnął się krzywo.
– Głupi jesteś, szczeniaku. A ty, wiedźminie, wynoś się! Nic tu po tobie.
Nie ma tu potworów, nie ma utopców, nie ma wąpierza. Precz z mojego
domu!
Wiedźmin nie zareagował. Stał w wejściu, mierząc wzrokiem Graddena.
Powoli wszedł do środka, zamykając za sobą drzwi.
– Dostałem już zapłatę, trupy widziałem, więc zlecenie dokończę –
powiedział spokojnie.
– Już ci zapłatę! Dzieciak ukradł mi te pieniądze. A ja, jak widać –
pokazał na siebie, nie zdając sobie sprawy, że ślady krwi na odzieniu
zaprzeczają jego słowom – nie jestem chędożoną leśną poczwarą!
– Powiem ci, jak ja to widzę. Wynajął mnie miejscowy władyka, żebym
się dowiedział, co za szkarada morduje mu poddanych na trakcie.
Przyjechałem w te lasy i między te zapadnięte wiochy, a miejscowe
wsiury mówią mi, że nic nie widziały, nie słyszały nic i w ogóle jest w
porządku, panie wiedźmin. Tedy snuć się musiałem po gościńcu i
potwora wyglądać, aż tu pewnego dnia znajduje mnie jakiś dzieciak,
pieniądze mi obiecuje i mówi, gdzie monstrum znajdę. I wiesz co?
Przyjechałem tutaj, pieniądze umówione dostałem, a potwora mam przed
sobą. I wierz mi, mało mnie obchodzi, jak potwór wygląda, czy śmierdzi
mułem rzecznym, czy gorzałą, czy oczy ma kose, czy okrągłe i czy ma
pazury, czy miecz w ręku. Mnie za jedno. Jak potwór będzie ubity, to w
okolicy będzie spokój, a ja profit z tego mieć będę. Więc po mojemu, to
krew się tutaj dzisiaj poleje...
– A juści, psiajucho. Bierz go, Bies.
Brytan w mgnieniu oka wyrwał się chłopakowi i rzucił na wiedźmina.
Jednocześnie Gradden skoczył ku niemu, wyprowadzając od uda ku górze
cios mieczem. Ale ani pies, ani jego pan wiedźmina nie dosięgli. Rozległ
się tylko krótki, urywany skowyt. Z ciała psa bluznęła struga krwi.
Zwierzę uderzyło o ścianę i znieruchomiało.
– Bies! – krzyknął chłopak rozpaczliwie.
Gradden stał w lekkim rozkroku – wiedźmin był dwa kroki przed nim.
Szacował swoje szanse i już widział, że nie ma żadnych. Mutant był
nieludzko szybki. Choć Gradden mierzył się już z niejednym
przeciwnikiem, wiedział, że ten przed nim jest ostatnim. Wziął głęboki
oddech, przygotowując się do zadania ciosu.
– To co, obesrany odmieńcu? Jakieś ostatnie słowa? Jakaś światła
mądrość dla potomnych?
Twarz wiedźmina nie zdradzała żadnej emocji.
– Jeśli czekasz na jakąś zjadliwą odpowiedź, to mylisz mnie z kimś
innym. Tnij, nie pierdol.
Gradden zamarkował cios, po czym wyprowadził uderzenie, które
miało zaskoczyć wiedźmina.

– Nie musiałeś zabijać psa. Nie był niczemu winny. – Chłopak


obejmował duże, kudłate ciało, a po jego twarzy ciekły łzy.
– Nie chciałem ryzykować. Poza tym został przyuczony do
rozszarpywania martwych ludzi. Nie zaufałbym takiemu zwierzęciu –
odpowiedział wiedźmin, wycierając spokojnie zakrwawione ostrze
kawałkiem materiału. Dał dzieciakowi czas, żeby się opanował. Chłopak
złożył głowę psa na podłodze i wstał – całe jego ubranie pokrywała krew
zwierzęcia.
– Pomożesz mi go pochować? – zapytał, pociągając jeszcze nosem.
– Psa?
– Graddena. Zresztą możemy pochować ich razem. I Nilvarsa też.
Ludzie pomyślą, że poszli do lasu i żaden nie wrócił. Po prostu kolejne
ofiary.
– Słuchaj, młody. To nie ma sensu, rozejrzyj się. Pół chaty jest
zachlapane krwią, narobiliśmy rumoru i wrzasku.
– Jeśli nie będzie i mnie, pomyślą, że to moja krew...
– Zabierasz się stąd?
– Nic mnie tu już nie trzyma – oznajmił chłopak, po czym wyciągnął
spod łóżka sporą sakwę i zaczął do niej pakować swój nader skromny
dobytek. Wiedźmin rozejrzał się po izbie, skrzywił. Nie podobał mu się
plan chłopaka. Spojrzał na zwłoki mężczyzny.
– Po co w ogóle chcesz go grzebać? Po tym wszystkim?
Chłopak wbił wzrok w groteskowo rozciągnięte na podłodze,
nieruchome ciało Graddena.
– Bo jestem mu to winien. Za to, że się mną zajął. Widzisz, na swój
sposób nie był złym człowiekiem – zaczął chłopak. – To znaczy był, ale nie
zawsze. To... co robił, było jakby jego drugą stroną, czymś, czego nie
potrafił powstrzymać. Myślę, że gdyby choć na chwilę zapomnieć o...
tamtym, to chciał jak najlepiej. Może dlatego mnie przygarnął. Może po
prostu szukał jakiegoś odkupienia? Nie wiem. Rozumiesz coś z tego, co
mówię?
Wiedźmin wzruszył tylko ramionami.
– Nie jestem od tego, żeby coś rozumieć. Jeśli mamy zdążyć przed
świtem, musimy się pospieszyć. Rozłóż pościel na podłodze. Położymy na
niej trupy i użyjemy jako noszy.
– Czyli pomożesz mi?
Wiedźmin uśmiechnął się krzywo, a był to grymas, który bynajmniej nie
sprawiał, że wyglądał od tego przyjemniej.
– W końcu mnie wynająłeś, nie?

Stali nad świeżo zasypanym grobem, w którym spoczywały ciała dwóch


mężczyzn i psa. Słońce już rozgościło się na niebie i, jak co dzień
ostatnimi czasy, zalewało świat falami żaru. Przebrany w nową koszulę i
hajdawery chłopak wykopał jeszcze niewielkie zagłębienie w ziemi, do
którego wrzucił łopatę oraz swoje zakrwawione ubranie. Zasypał
wszystko ziemią, używając jedynie rąk i nóg, udeptał i przysypał ściółką.
Wiedźmin przyglądał mu się obojętnie. Maskowanie było liche, ale nie
przypuszczał, żeby w najbliższym czasie któryś z wieśniaków ośmielił się
wejść do lasu. A nawet jeśli, to szansa, że trafi akurat tu, była znikoma. A
potem? Potem przyjdzie jesień i okryje wszystko deszczem, igliwiem i
liśćmi. Później zima, a po zimie... Nie będzie śladu po potworze,
zabójstwach, przelanej krwi.
– Nic nie zostanie... – mruknął pod nosem.
– Co powiedziałeś?
– Pytałem, czy to wszystko?
Chłopak przyjrzał się owocom swojej pracy.
– Tak, to wszystko.
Wiedźmin poprawił miecze na plecach.
– Zatem szerokiej drogi, chłopaku. Unikaj kłopotów i... zresztą
nieważne... żyj, jak chcesz. Nie będę ci dawał rad.
Obrócił się plecami do dzieciaka i ruszył w stronę uwiązanego
nieopodal wierzchowca. Chłopak przyglądał się, jak wiedźmin odwiązuje
lejce i jednym sprężystym ruchem dosiada konia.
– Wiesz, opowiadali mi, że wy, wiedźmini, szukacie młodych.
– Zapomnij o tym, dzieciaku – przerwał mu bezceremonialnie
mężczyzna z blizną. Zmierzył chłopaka wzrokiem. Nadałby się, pomyślał.
Dziki, gibki, myśli szybko, nawet kiedy płakał nad psem, obyło się bez
lamentów i rozpaczy. Czy przeżyłby próby? To wszystko bez sensu. Nie
ma już prób. Jest tylko stara ruina i trzech zmęczonych, zapomnianych
przez wszystkich głupców. Przyjdzie jesień i zakryje wszystko. Nie będzie
śladu. Pokręcił głową i spojrzał dzieciakowi w oczy:
– Nic z tego nie będzie. To nie jest droga ani dla ciebie, ani dla nikogo
innego. Zresztą to i tak historyjki ze starych czasów, a w nowych nie ma
już miejsca dla wiedźminów. Za mało nas było, a potworów za dużo.
Zdobyły ten świat, dzieciaku. Znajdź sobie jakieś lepsze zajęcie.
Wiedźmin cmoknął na konia, który obrócił głowę i ruszył stępa między
drzewami. Chłopak w milczeniu patrzył, jak odjeżdża, kierując się ku
gościńcowi. Podniósł z ziemi sakwę, w rękę wziął owinięty suknem miecz
Graddena i ruszył za jeźdźcem.
Andrzej W. Sawicki

Dziewczyna, która nigdy nie


płakała

Dwie kobiety rozebrały ją do naga. Przyglądała się im z mieszaniną


niechęci i wdzięczności. Trudno było jej znieść dotyk człowieka, nie
wzdrygając się z odrazy. Jeszcze niedawno prędzej poprzegryzałaby im
gardła, niż pozwoliła udzielić sobie pomocy. Teraz tylko drżała, by
niechcący nie sprawiły jej bólu. Jedna z nich była stara i pomarszczona
niczym śliwka, a pachniała ziołami, głównie anyżem. Druga była
młodziutka, a czuć ją było słodkim syropem i miodem. Miodowe też miała
włosy, a stara nazywała ją Pszczółką.
Zdjęły z niej mundur, lepiący się od zaschniętej krwi i ruszający się od
robactwa, a potem staranie umyły. Dopiero potem zabrały się za
zdejmowanie opatrunku z ręki. Toruviel zemdlała dwa razy, zanim w
końcu udało się im usunąć pozlepiany bandaż, po którym nieustannie
łaziły muchy. Na widok rany zemdlała po raz trzeci. Ręka pulsowała
bólem i gorącem, śmierdziała ropną gorączką.
– Ja gniję – syknęła we wspólnym.
– Nie jest tak źle – odparła lekceważącym tonem stara. – Zostawimy
larwy much, by usunęły zepsutą tkankę. Jeśli będziesz miała szczęście,
może przeżyjesz i nawet ocalisz rękę. Będziemy musiały ją jeszcze
nastawić, kość jest strzaskana i przesunięta. To był cios toporem?
Toruviel zamknęła oczy. Widziała go, redańskiego piechura z długą piką
opartą o ziemię. Miał zaciętą minę i nie więcej niż piętnaście lat.
Rozpłatała mu czerep chwilę po tym, gdy grot piki uderzył w jej lewe
ramię, o mało nie wysadzając z siodła. To było tylko mgnienie oka.
Chłopak pojawił się w jej życiu na nie dłużej niż uderzenie serca, a potem
został z tyłu, miotając się w krwawym błocie. Elfka pogalopowała dalej
razem z resztą brygady Vrihedd. Początkowo nawet nie czuła bólu,
dopiero gdy przedarli się przez zastępy Redańczyków i Temerczyków, by
mordować markietanki i sanitariuszy w ich taborach, zorientowała się, że
nie może poruszać ręką.
Nie odpowiedziała na pytanie starej kapłanki. Zacisnęła zęby, gdy
Pszczółka przyciskała ją do posłania, by unieruchomić na czas zabiegu.
Chrupnęła nastawiana kość i elfka wrzasnęła, zanim znów straciła
przytomność. Tym razem na dłużej.
Gdyby to wydarzyło się przed bitwą, prędzej sama poderżnęłaby sobie
gardło, niż zdała się na pomoc ludzi. Odeszłaby z podniesioną głową,
dumna i silna. Wiele się jednak zmieniło, morze przelanej krwi utopiło jej
pychę, duma odeszła stłumiona przez głód, ból i zmęczenie. Czarnowłosa
Toruviel, bezwzględna i zimna zabójczyni ze Scoia’tael, mścicielka
tropiąca i mordująca ludzi, dzielna kawalerzystka z brygady Vrihedd
najpierw zalała się łzami, gdy brudna wieśniaczka dała jej kawałek chleba,
a potem sama poprosiła o pomoc napotkaną grupę uchodźców. Coś w
niej pękło, rozsypało się na milion kawałków niczym potłuczone lustro.
Musiała zostać z ludźmi, by nie opóźniać swoich. Z całego szwadronu
przeżyło ich tylko ośmioro, dosiadających sześciu koni. Wiedzieli, że są
ścigani, że zwycięzcy rozpuścili patrole mające łapać i likwidować
niedobitki pokonanej armii. Nilfgaardczycy mogli liczyć na łaskę i
uwięzienie, ale złapani nieludzie byli mordowani na miejscu. Kwestia elfia
sama się rozwiązała w bitwie pod Brenną. Toruviel zrozumiała, że
opóźnia ucieczkę, szczególnie gdy zaczęła omdlewać z upływu krwi i od
gorączki. Oddała swoim kołczan ze strzałami, zsiadła z konia i odeszła w
kierunku rozpalonych ognisk, przy których grzali się uchodźcy.
Kilku wpadło w panikę i rzuciło się do ucieczki, gdy wyszła z ciemności.
Czarnowłosa elfka z warkoczykami pozlepianymi krwią, o dzikim,
nieludzkim spojrzeniu. Tęczówki miała tak czarne, że zlewały się w jedno
ze źrenicami, zamieniając jej oczy w dwie otchłanie. Rzuciła miecz i
nieskładnie poprosiła o pomoc, a potem po prostu zemdlała. Na szczęście
ludzie nie zaszlachtowali jej na miejscu, bo wśród nich znajdowała się
stara kapłanka bogini Melitele, podróżująca w towarzystwie młodej
nowicjuszki. I tak bezlitosna Toruviel, która poprzysięgła krwawą zemstę
na ludzkim rodzaju, znalazła się na łasce ludzi.
Przespała całą noc w namiocie kapłanek, nie obudziła się też, gdy obóz
się zwijał i gdy dwóch mężczyzn przenosiło ją na wóz. Wcześniej kobiety
ubrały ją w jedną z kiecek należących do Pszczółki i owinęły kocem. Stara
kapłanka napoiła ją ziołową nalewką, drapiącą w gardło i piekielnie
mocną, która wysłała elfkę w krainę snu na całą dobę. Kiedy się ocknęła,
ręka nadal ją bolała i pulsowała gorącem, ale okazało się, że wróciło jej
czucie w palcach, mogła nimi nawet nieznacznie poruszać.
Zorientowała się, że jedzie w karawanie liczącej jakieś trzydzieści
wozów, obok których szli piesi wieśniacy. Do landar i wozów
drabiniastych przywiązane były krowy, które dreptały posłusznie razem z
uchodźcami. Obok tobołów wypełniających pojazdy jechały w klatkach
kury i świnie, wokół kręciło się nawet kilka wychudzonych psów.
Wyglądało na to, że w podróż wybrała się duża wioska, zabierając na
wyprawę cały dobytek. Toruviel nie musiała pytać, dlaczego ludzie uciekli
w ostępy, zapadli głęboko w las. Wojna wyludniała całe krainy, zmuszając
mieszkańców do ucieczki. Ona sama, jako wojowniczka z oddziałów
Scoia’tael, tropiła i napadała podobnych im uchodźców, by tępić ich bez
litości. Ludzkie nasienie musiało zostać zniszczone, całkowicie
unicestwione. Tylko wymazanie tego gatunku mogło pomścić
wymordowane elfie plemiona i zniszczone miasta. Wierzyła w to jeszcze
kilka tygodni temu. Teraz na myśl o zabijaniu łzy napływały jej do oczu, a
gardło wypełniała nie dająca się przełknąć gula.
– Mówię wam, wójcie, załatwmy to czym prędzej. Nieludzka wiedźma
ściągnie na nas jakie nieszczęście – usłyszała zbliżający się głos. – Jeszcze
nas posądzą o ukrywanie nieludzi i wąchanie się z elfami. Pozbądźmy się
kłopotu. Kiedy kapłanki się oddalą, wystarczy przejechać suce nożem po
gardle i po sprawie.
– Przestań pieprzyć, Oczko – burknął wójt, nie spuszczając spojrzenia z
elfki. – Żadnych morderstw, przynajmniej dopóki ja tu rządzę.
Uniosła się na posłaniu, by przyjrzeć się nadchodzącym. Odruchowo
sięgnęła po miecz, ale nie znalazła go u pasa. Wójt był postawnym, łysym
grubasem z długimi wąsiskami, a towarzyszyło mu dwóch wieśniaków.
Starzec z kozią bródką, podpierający się kijem, i wysoki, umięśniony
młodzieniec uzbrojony w rohatynę. Ten ostatni był chyba Oczkiem,
patrzył na elfkę z jawną wrogością.
– Jestem Bygost, wójt Podwykrot – przedstawił się krótko łysy grubas.
– Ktoście, panienko?
– Toruviel z Dol Blathanna, z Doliny Kwiatów.
– Patrzcie na jej prawą rękę, ma odciski od cięciwy. To łuczniczka z
Wiewiórek, cholerna terrorystka – warknął młodzieniec. Jedną rękę
zaciskał na drzewcu rohatyny, drugą położył na rękojeści długiego noża
tkwiącego za pasem. – Powinniśmy ją powiesić na najbliższym drzewie.
Ilu ludzi zabiłaś, suko? Strzelałaś też do dzieci? Przyznaj się!
– Przestań pieprzyć, Oczko – zacharczał starzec. – Jestem dziadek
Dźwigor, dawniej kowal, a za młodu przez jakiś czas piechur króla
Redanii. Wiele widziałem i znam się na ludziach, na nieludziach też
trochę. Będę miał cię na oku, ślicznotko.
– Nie chcę kłopotów – powiedziała. – Mogę odejść, jeśli chcecie...
– Nie chcemy – odparł wójt. – Dopóki ja tu rządzę, nie będziemy
zostawiać w lesie rannych i potrzebujących. Wojna zamienia ludzi w
bydlęta, ale to nie znaczy, że wszyscy musimy zachowywać się jak
potwory. Mama Tammira zajmie się tobą jak należy. Jeśli nie przeżyjesz,
pochowamy cię jak swojego, jeśli się wyliżesz, odejdziesz, kiedy chcesz.
Do tej chwili zatrzymam twój miecz, tak na wszelki wypadek.
– Nie mam czym zapłacić za gościnę – bąknęła.
– Wiemy. Miałaś tylko podarty i przeraźliwie brudny mundur oraz elfi
miecz. Dziadek mówi, że żelazo jest sporo warte, ale chyba nie chcę
handlować bronią, szczególnie taką... – stwierdził wójt, machinalnie
kręcąc wąsisko. – Nie obchodzi mnie, do jakiej armii należałaś i z kim
walczyłaś. Przez czas pobytu wśród nas jesteś tylko ranną dziewczyną.
Radzę ci o tym pamiętać.
Pokiwała głową, zastanawiając się, co jeszcze prócz pobożności i
altruizmu motywowało wójta. Nie spodziewała się, że ratował ją tylko z
przyzwoitości. Stwarzała przecież zagrożenie, w dodatku była
niebezpiecznym zbrodniarzem. Oczko zgadł, zabijała ludzi, nie szczędząc
też dzieci. Raptem kilka dni temu wyrzynała rannych w polowym szpitalu
i tratowała bezbronne markietanki. Powinni ją powiesić, zanim odzyska
siły na tyle, by móc się bronić. Zanim jej nienawiść znów się przebudzi.
– Uważam, że wójt popełnia błąd – oznajmił mięśniak z rohatyną. – To
wszystko się źle skończy, ściągniesz na nas nieszczęście. Ale wiedz, że
wtedy nie pozwolę ci ujść z życiem. Przyszpilę cię do najbliższego drzewa.
– Przestań pieprzyć, Oczko – mruknęła i opadła na posłanie.

II
Sny były ciężkie i lepkie, zupełnie jak smak leczniczych nalewek mamy
Tammiry. Elfka kroczyła w nich leśnymi ostępami, skąpanymi w żółtym
słońcu z trudem przebijającym się przez mgłę. Ktoś wzywał ją, wołał po
imieniu. Szukała go wśród drzew, w gęstwinie i mrocznych wykrotach.
Poruszała się z trudem, jakby brnęła w gęstej mazi, jakby szła przez
bagna. Kiedy próbowała uwolnić nogi, okazywało się, że brodzi w
krwawej miazdze, w której unoszą się porąbane, rozczłonkowane ciała.
Wpadała w panikę, próbowała uciekać, a wtedy spomiędzy drzew
wyłaniała się stara świątynia, częściowo zawalona i porośnięta
bluszczem. To z niej dobiegał głos, potężny, dudniący basowo w jej
głowie. Krzepił, przynosił ukojenie, obietnicę wyzdrowienia i zemsty.
Czuła, że należy do kogoś pięknego i potężnego, do boga.
Budziła się spocona i obolała, z ręką pulsującą bólem. Spała tak też za
dnia, za każdym razem nurkując w leśnym koszmarze. W końcu, po kilku
dobach męki, odmówiła wypicia kolejnej porcji lekarstwa. Kapłanka
zmarszczyła się jeszcze bardziej, wykrzywiając twarz w grymasie
niezadowolenia.
– Ropna gorączka nie ustępuje, rana wygląda coraz gorzej –
powiedziała. – Na amputację już za późno, zresztą i tak byś jej nie
przeżyła. Zostały nam ostatnie dni, by cię z tego wyciągnąć. Te zioła to
najsilniejsze lekarstwo, jakie mam, twoja jedyna nadzieja. Pij, nie masz już
nic do stracenia.
– Czuję się lepiej, nabieram sił – odparła. – Te otumaniające zioła tylko
sprowadzają na mnie koszmary.
– To nie zioła, tylko twoje sumienie – mruknęła kapłanka. – Myślisz, że
nie widzę, co się z tobą dzieje? Twoja dusza cierpi i wije się w poczuciu
winy. Dopóki sama sobie nie wybaczysz, będziesz cierpiała katusze. Umysł
będzie wytwarzał koszmary, a ciało będzie więdło i gniło... Ech, co tam
znowu?
Do wozu podbiegła zdyszana i spocona Pszczółka. Nowicjuszka
wyglądała na przejętą i wystraszoną, jąkając się oznajmiła, że stało się coś
złego. Jednemu z wieśniaków przydarzył się przykry wypadek. Mama
Tammira chwyciła za torbę z bandażami i maściami, ale dziewczyna
drżącym głosem oznajmiła, że to nie będzie już potrzebne. Toruviel,
wykorzystując nieuwagę kapłanek, schowała naczynie z nie wypitym
lekarstwem pod koc, a potem zsunęła się z wozu i poszła za oddalającymi
się kobietami. Musiała w końcu się ruszyć, zamiast całe dnie i noce
przesypiać odurzona nalewkami.
Mijał już poranek, a mimo to karawana nie ustawiała się do wyjazdu w
dalszą drogę. Na noc rozłożyła się na polanie w taki sposób, że wozy
tworzyły okrąg, wewnątrz którego rozbito namioty i spędzono bydło.
Kapłanki właśnie przekroczyły ten warowny krąg i ruszyły w głąb lasu.
Toruviel dogoniła je bez trudu. Nawet ranna i osłabiona elfka poruszała
się w gąszczu znacznie sprawniej niż ludzie.
Nieszczęśnik, który nocą oddalił się od obozu, leżał teraz nad
strumykiem, barwiąc wodę treścią rozprutych jelit. To był mężczyzna w
średnim wieku, Toruviel nie przypominała sobie, by go wcześniej
widziała. Napastnik rozerwał go na dwie części, musiał być zatem
naprawdę silny. Starannie wyżarł co smaczniejsze wnętrzności, resztę
zostawił mniejszym drapieżnikom i padlinożercom. Do pechowca
prawdopodobnie zdążyły dobrać się lisy, a nawet ptaki.
– To robota twojego znajomego? – spytał Oczko, który z trzaskiem
gałęzi niezgrabnie wylazł z krzaków.
Próbował chwycić Toruviel za ramię, ale się zgrabnie wywinęła.
Syknęła ostrzegawczo niczym kotka. Drab ścisnął mocniej swoją
rohatynę, ale nie zdążył nic więcej zrobić, bo pomiędzy nim a elfką
stanęła Pszczółka.
– Znajomego? W lesie żyje mnóstwo drapieżników, które mogły to
zrobić – powiedziała Toruviel. – To mógł być choćby niedźwiedź lub
wilki, wyvern, przeraza, strzyga, leszy czy nawet wampir. Sam dobrze
wiesz, ponoć jesteś myśliwym. Powinieneś już być na tropie bestii...
– Nie będziesz mi mówiła, co mam robić, elfia wiedźmo – wycedził. –
Poza tym podejrzewam, że drapieżnik może być blisko, nawet w obozie.
Gadaj, co robiłaś w nocy!
– Oczko, natychmiast zmień ton – rozkazała mama Tammira. –
Zabraniam tak traktować gościa. Toruviel jest ciężko ranna i całą noc
spała jak zabita, ręczę za to głową.
– Ona może i spała, ale we śnie mogła wezwać jakieś elfie plugastwo.
Wiecie, z kim oni się kumają, ten cały Stary Lud – mruknął Oczko, ale już
łagodniejszym tonem, cofnąwszy się o krok przed nacierającą kapłanką. –
Słyszałem, że parają się demonologią i nekromancją, to przecie nieludzie.
Zdolni są do wszystkiego.
– Jest ranna – przypomniała Tammira. – Poza tym może zgodzi się nam
pomóc i obejrzy nieboszczyka. Toruviel?
Elfka wzruszyła ramionami i jeszcze raz spojrzała na zabitego. Zrobiło
się jej niedobrze, naprawdę miała serdecznie dość trupów i umierania. W
dodatku te rozerwane szczątki przypominały jej senne koszmary, które ją
ostatnio męczyły.
– Widzę tylko, że załatwił go duży drapieżnik. Coś więcej mógłby może
powiedzieć wiedźmin, ja nie jestem fachowcem od bestii – stwierdziła.
Tylko od polowania na ludzi. Wiem, jak wpakować
niespodziewającemu się pechowcowi strzałę w oko z odległości stu
kroków – dodała w myślach.
Po chwili na miejscu pojawił się wójt w towarzystwie szarpiącego się za
brodę dziadka Dźwigora. Staruszek stwierdził, że z całą pewnością za
zbrodnią stał smok. Widział kiedyś resztki po smoczym posiłku i
wyglądały identycznie. Te gady najbardziej lubiły pożerać ludzkie
wątroby i serca, a te właśnie organy stracił upolowany pechowiec.
– Co też dziadek, skąd tu smok? Wiedźmini całkiem je wytrzebili –
westchnął wójt.
– Wiedźmini sryni! Skąd wiesz, młokosie, czy wytrzebili? A wiesz, że
niektóre ze smoków mogą przyjmować ludzką formę? Najbardziej sobie
upodobali postaci elfów, szczególnie elficzek! – stwierdził dziadek,
wskazując drżącym paluchem Toruviel.
Znów musiała interweniować mama Tammira, która zagroziła, że jeśli
starzec nie przestanie niepokoić rannej, to wstrzyma mu dostawę leków
na podagrę i wrzody żołądka. Pszczółka, na jej znak, ujęła elfkę pod ramię
i odprowadziła do wozu. Ta nie broniła się, zrozumiała, że swoją
obecnością tylko pogarsza sytuację. W legowisku wypiła lekarstwo,
zawinęła się w koc i szybko zasnęła.

III
Sen znów był duszny i lepki od krwi. Znów znalazła się przed zawaloną
świątynią, ale tym razem bez wahania weszła do środka. Korzenie drzew
porozrywały ściany i pełzały po kamieniach tworzących korytarz. W
głównej nawie czekał na nią on, otoczony przez sługi, duchy lasu. Był
potężny i piękny, cały jaśniał złotym blaskiem, jakby zamiast krwi jego
żyły wypełniała słoneczna materia. Powiedział, że jej potrzebuje, że musi
przyjść do niego jak najszybciej. Potrzebował krwi Starszego Ludu, by się
w pełni przebudzić. Pragnął jej, obiecał, że zawsze będzie kochał Toruviel,
tylko musi mu się oddać.
– Moją krew zatruwa zgnilizna – powiedziała z żalem.
Tylko się uśmiechnął, a po chwili pochylił się, by ją pocałować. Usiadła
na posłaniu, zgrzana i spocona. Słyszała przeraźliwe krzyki i
nawoływania. Tuż obok coś z trzaskiem rozdarło płócienną plandekę, w
klatkach zagdakały przerażone kury. Toruviel poczuła przypływ sił,
sturlała się z wozu i wskoczyła pod niego, rozglądając się czujnie.
Karawana została zaatakowana. Trwała noc, ale rozświetlona
ogniskami i licznymi pochodniami dzierżonymi przez wieśniaków. Ludzie
wybiegali z namiotów i zeskakiwali z wozów, by zbijać się w grupy. W
rękach ściskali skierowane w ciemność widły, kosy, cepy i myśliwskie
włócznie. Dzieci nie płakały, tylko te najmłodsze, za to szybko i sprawnie
kryły się za plecami dorosłych, wewnątrz błyskawicznie tworzących się
kręgów. Elfka musiała przyznać, że byli dobrze zorganizowani, ale gdyby
napadła na nich z Wiewiórkami, i tak nie mieliby szans. Padliby wszyscy
w parę chwil naszpikowani strzałami.
Coś wielkiego załomotało o wóz i w kręgu świateł na chwilę pojawiła
się bestia. Wyglądała trochę jak dziki kot, przerośnięty ryś najeżony
rogami i kolcami. W pysku zwierz niósł zabitą kurę. Błysnął żółtymi
ślepiami, po czym znikł w ciemności. Toruviel wiedziała, że to leszy w
swojej kociej postaci. Wyjaśniła się zatem sprawa tajemniczego
zabójstwa, samotni ludzie często padali ofiarą tych leśnych potworów.
Dziwne było tylko, że ośmielił się zaatakować karawanę, musiał być
wściekły lub zdesperowany.
Wyszła spod wozu, poprawiając temblak z ranną ręką. Chciała podejść
do ludzi, by im powiedzieć, że bestia już odeszła, ale wtedy coś z łomotem
spadło na sąsiedni wóz, przełamując go w połowie. To był olbrzymi
starzec o pociągłej twarzy pokrytej korą, który zamiast rąk miał dwa
rozcapierzone drapieżnie konary. Uderzeniem jednego z nich obalił na
ziemię dwóch wieśniaków z widłami. Towarzyszący ciosowi ohydny
chrzęst świadczył, że bestia pogruchotała nieszczęśnikom kości.
W drewniane ciało leszego ze stukotem wbiły się strzały, nie czyniąc
bestii najmniejszej szkody. Chwilę później, zanim potwór natarł na
kulących się ludzi, drogę zastąpił mu potężnie zbudowany mężczyzna z
rohatyną w garści. Oczko wbił włócznię w brzuch bestii i zaparł się o nią,
pchając z całych sił. Okazało się, że jest naprawdę silny, bo leszy cofnął się
kilka kroków. Potem jednak uniósł oba ramiona w zamachu. Oczko
wetknął rohatynę pod pachę, a drugą ręką wyciągnął zza paska siekierę.
Toruviel westchnęła zrozumiawszy, że idiota zamierza porąbać stwora,
którego nie ima się żelazo.
Wyrwała z ręki dygoczącej kobieciny płonącą pochodnię i skoczyła na
pomoc głupiemu myśliwemu. Dotarła akurat wtedy, gdy rozpaczliwie
uchylił się przed ciosem drapieżcy i w przelocie rąbnął jego łapsko
siekierą. Bez żadnego rezultatu, rzecz jasna. Elfka z wysokim wrzaskiem
przemknęła obok mężczyzny i pchnęła pochodnią wprost w sękatą gębę
leszego. Syknął wściekle i zrobił kolejny krok w tył, by odbić się i natrzeć
na Toruviel. Wtedy obok niej pojawiła się Pszczółka dzierżąca dzbanek.
Młoda kapłanka chlusnęła jego zawartością w potwora. Elfka domyśliła
się, że to olej lub alkohol. Znów cisnęła pochodnią. Leszy w jednej chwili
stanął w płomieniach. Trzeszcząc i pohukując, odwrócił się i ruszył
szybko w las.
Toruviel usiadła na ziemi, łapiąc się za bolące ramię, które nadwerężyła
w trakcie walki. Nie spuszczała wzroku z oddalającej się bestii, która
majestatycznie kroczyła w dal, aż ciągle płonąc, znikła między drzewami.
Co to miało być? Atak kilku leszych naraz? Przecież te bestie nie polują w
stadach!
Pszczółka pomogła jej wstać i zaprowadziła do jednego z ognisk,
między kulące się kobiety. Elfka usiadła z nimi, a po paru chwilach
przyjęła z rąk jednej z nich kubek mleka. Wokół słychać było trzaski i
pohukiwania, ale leszy, ilu by ich było, nie ponawiali ataku. Odstraszeni
ogniem, wycofali się w ciemność.
Do rana ludzie siedzieli przy ogniskach, wójt i dziadek Dźwigor krążyli
między nimi, próbując policzyć i oszacować straty. Obie kapłanki miały
pełne ręce roboty, udzielając pomocy rannym. Toruviel siedziała z
kobietami, które, o dziwo, czuły się w towarzystwie elfki bezpiecznie.
Mała dziewczynka próbowała się do niej przytulić i spytała, czy jest
dobrym leśnym duchem, który strzeże ich przed bestiami. Potem bawiła
się jej warkoczykami i poprosiła o zaplecenie podobnych. Wojowniczka
zajęła się więc układaniem dziecku fryzury na elfią modłę, w dodatku
pracując jedną ręką. Ze zdumieniem odkryła, że to ją uspokaja, a nawet
sprawia przyjemność. Zaczęła nucić piosenkę, którą przed wielu laty
śpiewała jej piastunka.
Przerwało jej szturchnięcie w plecy. To dziadek Dźwigor pchnął ją
końcem drąga, na którym zwykle się podpierał. Patrzył na nią spode łba,
łypiąc podejrzliwie i memłając coś bezzębnymi dziąsłami. W końcu
zażądał, by poszła za nim, bo wójt chce z nią porozmawiać. Wstała i
ruszyła za starcem, zerkając przy tym na boki. Dostrzegła oskrzydlających
ją z obu stron młodzieńców, uzbrojonych w widły i osadzone na sztorc
kosy.
Zebranie odbywało się przy jednym z wozów i nie uczestniczyły w nim
kapłanki, a wyłącznie mężczyźni. Toruviel przyglądali się ponurzy chłopi,
dzierżący w mocnych rękach paskudnie wyglądającą, zaimprowizowaną
broń. Byli wśród nich też myśliwi na czele z Oczkiem, który był
odpowiedzialny za bezpieczne prowadzenie karawany. Spojrzał na elfkę z
wrogością, nie kwapiąc się, by podziękować jej za pomoc.
Wójt wpatrywał się we wschodzące słońce, które skąpało dolinę
różowym blaskiem. Potem, kręcąc wąsisko, spojrzał uważnie na ranną
dziewczynę i wskazał jej stołek, jedyny przy ognisku.
– Ośmioro poważnie rannych, w tym dwie kobiety i dziecko –
powiedział. – Dwójka poszkodowanych jest nieprzytomna i z marnymi
szansami na przeżycie. Potworów naliczyliśmy szóstkę, choć mama
mówi, że mogą zmieniać postać i może ich być naprawdę mniej lub
więcej, trudno powiedzieć. Wszystko też wskazuje na to, że wycofały się
do lasu, ale mają nas na oku. Ciągle słychać ich ryki i trzaski. Nie odważę
się wprowadzić karawany w gąszcz, między te cholerstwa. Wygląda
zatem na to, że zostaliśmy uwięzieni na tej polanie. Czy ktoś ma jakieś
podejrzenia, co tu się dzieje?
– Musiało dojść do koniunkcji i nałożenia się sfer – oznajmił
autorytarnym tonem dziadek Dźwigor. – Tak mówił jeden znajomy
astrolog. Zawsze, kiedy gwiazdy ustawiają się, tworząc na niebie
obraźliwe napisy i wulgarne kształty, dochodzi do masowego wykluwania
się plugastwa, powstawania aberracji w kontinuum, przecieków czarnej
magii, generowania lokalnych zawirowań rzeczywistości, anomalii i
mutacji. To odwieczne zjawisko, doskonale znane ludziom nauki. Po
prostu mamy pecha, że znaleźliśmy się w tym miejscu, w tym czasie.
Komety na niebie, wojny, zagłada. Wszystko się zgadza, nie ma to tamto,
koniec jest blisko.
Zapadła cisza, przerwana szumem wiatru i złowróżbnymi trzaskami
dobiegającymi z lasu. Wójt chrząknął.
– Czy ktoś ma inne teorie?
– To przez nią, jestem tego pewien – powiedział Oczko, wskazując na
elfkę. – Spójrzcie w jej oczy, są obce i złe, wyglądają niczym studnie do
samej otchłani. Jak w ogóle możecie myśleć, że ta demonica czuje do nas
jakąś wdzięczność? Ona płonie z nienawiści, jest nią przesycona.
Ściągnęła nam na głowę leśne duchy, by rozerwały nas na strzępy. Może i
działa w gorączce, a może nie, może robi to całkiem świadomie.
Najgorsze, że teraz nawet nie możemy jej wygnać, bo tylko przyłączy się
do bestii. Musimy ją unicestwić, spalmy ją!
Chłopi się poruszyli niczym las szarpany burzą. Zamruczeli basowo,
wymieniając spojrzenia. Żaden nie odważył się spojrzeć w oczy elfce.
– Wybijcie to sobie z głowy. Żadnego palenia czarownic, przynajmniej
dopóki ja tu rządzę... – zaczął wójt.
– Co może wkrótce się skończyć – mruknął na boku Oczko, ale tak, by
wszyscy go słyszeli.
– Nie możemy działać pochopnie, jak jakaś banda prostaków ogarnięta
fanatyzmem i ulegająca byle przesądom i uprzedzeniom. Jesteśmy z
Podwykrotów, uczciwi i bogobojni wieśniacy, a nie zbieranina
zabobonnych dzikusów – przypomniał wójt. Podszedł powoli do młodego
myśliwego i niespodziewanie chwycił go za ucho. Wykręcił je mocno, tak
że chłopak zawył z bólu. – Wystarczy, że przez takich właśnie durni i
zacietrzewionych przygłupów doszło do wojny, przez którą musieliśmy
porzucić własne domy. Przez reagujących na każdą inność agresją i
nienawiścią straciliśmy bardzo wiele. Nie zamierzam dopuścić do tego,
byśmy stali się tacy sami jak hołota, która puściła pół świata z dymem.
Więc przestań atakować tę chorą dziewczynę tylko dlatego, że ma zbyt
czarne oczy i szpiczaste uszy. Jasne?
– I jeszcze tylko dlatego, że w jej żyłach płynie krew elfów, dzięki której
ta panienka nigdy się nie zestarzeje – dodał dziadek. – I dlatego, że była
Wiewiórką, morderczynią zabijającą każdego człowieka, który stanął jej
na drodze.
– To prawda – przyznała Toruviel. – Nie jestem świątobliwą mamą
Tammirą, tylko byłą partyzantką walczącą o przetrwanie swojej rasy.
Teraz jednak jestem tu z wami i klnę się, że nie mam nic wspólnego z
atakami leszych.
Chłopi znów zaszumieli, niepewni, jak mają teraz zareagować.
– Coś jednak podejrzewam – bąknęła elfka. – Znaleźliśmy się w pobliżu
reliktu, w którym spoczywa prastara istota. Śpiący bóg, zapewne starszy
niż ludzkość. Poczuł krew i chce jej więcej, by się przebudzić, odzyskać
siły. To on wezwał leśne upiory. Wysługuje się nimi, bo to istoty
magiczne, którymi można łatwo sterować, szczególnie jeśli się jest
przedwiecznym, nieśmiertelnym draniem.
– Skąd o nim wiesz? – spytał ktoś z tłumu.
– Wezwał mnie we śnie – odparła Toruviel. – Przemówił do mnie. Tak
naprawdę nie potrzebuje waszej krwi, a wyłącznie krwi Aen Seidhe, krwi
elfów. Mojej krwi.

IV
– Czy to najmocniejsze, co masz? – spytała Toruviel, marszcząc nos nad
kubkiem podanym przez mamę Tammirę.
– Dosypałam trochę proszku z roztartych nasion pokrzyku i ususzone
grzybki, które zawierają dużo składników wpływających na świadomość
– odparła kapłanka. – Tym razem zaśniesz naprawdę głęboko. Może choć
we śnie zrozumiesz, że musisz sobie wybaczyć? To jedyna droga do
uleczenia, pogodzenie się ze sobą. Inaczej na nic moje lekarstwa.
Przynajmniej wykorzystam twój głęboki sen i przy okazji zmienię ci
opatrunek.
– Rana nie nadaje się do oczyszczenia i zszycia? Te larwy, które mnie
pożerają, powodują cholerne swędzenie – westchnęła elfka.
Tammira obiecała, że zrobi, co będzie możliwe, a tymczasem kazała
Toruviel wypić miksturę. Pszczółka przyszła z miską gorącej wody i
świeżymi bandażami. Gdzieś na zewnątrz, za kręgiem warownego obozu,
rozległo się wycie wilka. W karawanie od kilku godzin panowała
atmosfera jak w oblężonym mieście, teraz to się jeszcze pogorszyło. Kto
to widział, by wilki wyły w samo południe? Mogło to znaczyć, że pierścień
bestii oblegających polanę stopniowo się zagęszcza.
– Jesteś przekonana, że to nie tylko omamy? Wiesz, składniki moich
nalewek leczniczych są psychoaktywne i mogą...
– To prawdziwe wizje – przerwała elfka, kładąc się na posłaniu. –
Gdzieś niedaleko, w ruinach siedzi prastary sukinsyn, który nie zamierza
was puścić żywych, dopóki nie dostanie tego, co chce. Spróbuję z nim
paktować.
– I co dalej? Myślisz, że coś utargujesz? Damy mu kury i ze dwie krowy
zamiast ciebie? – prychnęła Pszczółka. – Nie lepiej byłoby po prostu stąd
uciec?
– Spróbuję go skłonić, żeby coś o sobie zdradził. Czym właściwie jest?
Może to tylko cholerny stary wampir, a nie żaden przedwieczny bóg? –
odparła elfka. – Postaram się pociągnąć go za język. Jeśli jednak okaże się,
że jest zbyt potężny i nie da się go jakoś wykiwać, wtedy, no cóż... Wstanę
i do niego pójdę.
– Poświęcisz się za nas?– zdumiała się Pszczółka.
– Dlaczego nie? Nie gap się tak. To nie tak, że nagle zapałałam miłością
do ludzi czy że próbuję coś odpokutować – odparła Toruviel, zamykając
oczy. – Po prostu czuję, że i tak mój czas się kończy. Moja ręka... ona
ciągle gnije. Czuję zepsucie wypełniające żyły, śmierdzę ropą i rozkładem.
Właściwie już jestem trupem. Niech zatem moja śmierć nie będzie
bezsensowna, niech się na coś przyda.
– Złożysz się w ofierze, by nas uratować? – spytała Pszczółka.
Toruviel nie odpowiedziała. Zasnęła.

V
Nie pozwolili jej odejść samej. Wójt delikatnie oświadczył, że nie do
końca jej ufają i na wszelki wypadek pójdzie w asyście, którą może
traktować jako gwardię przyboczną. Honory jej osobistego strażnika miał
czynić uzbrojony po zęby Oczko. Toruviel zgodziła się bez dyskusji, na
miejscu ludzi też by sobie nie ufała i warunek wójta wcale jej nie
zaskoczył. Za to zaskoczyło ją życzenie mamy Tammiry, która oznajmiła,
że towarzyszyć jej będzie także Pszczółka. Elfka była w ciężkim stanie i
potrzebowała opieki medycznej, którą mogła jej zapewnić jedynie
nowicjuszka.
– Pozwoliłem kapłankom cię leczyć, bo liczyłem, że w razie spotkania
jakiejś elfiej bojówki możesz się przydać jako karta przetargowa –
powiedział wójt. – Miałaś nas ochronić, być dodatkowym
zabezpieczeniem na tych pustkowiach. Wygląda na to, że Oczko miał
trochę racji i tylko ściągnęłaś na nas kłopoty. Mimo tego nie żałuję
decyzji, nie zostawia się nikogo w potrzebie i gdybym spotkał cię znowu,
zrobiłbym to samo. Cieszę się, że poczuwasz się do tego, by teraz
wyciągnąć nas z kłopotów. Żegnaj, Toruviel z Doliny Kwiatów.
Kiedy stanęli przed odsuniętym na bok wozem, z tłumu gapiów wyszedł
dziadek Dźwigor. Staruszek w garści ściskał elfi miecz należący do
Toruviel, tkwiący w skórzanej pochwie ozdobionej roślinnym
ornamentem. Wręczył broń dziewczynie i zgiął się w ukłonie.
– To twoje, ślicznotko. Zrób z tego dobry użytek – powiedział. – Nie
miej mi za złe, że byłem wobec ciebie podejrzliwy. Każdy, kto pożyje
wystarczająco długo, robi się podejrzliwy. Aha, jedno pytanie. Jest taka
sprawa, która mnie od lat dręczy. Ponoć elfy nie mają zarostu, ale czy
także w miejscach intymnych? Czy twoja piczka jest włochata, czy gładka
jak u dzieciaka?
Toruviel ku własnemu zaskoczeniu nie poczuła pogardy i obrzydzenia
do starego capa, nie miała nawet ochoty, żeby splunąć mu w koźlą gębę.
Za to całkiem naturalnie uśmiechnęła się, prezentując zestaw drobnych,
ostrych ząbków, nieludzkich i drapieżnych. Staruszek cofnął się,
przerażony niespodziewanym uśmiechem, tak obcym i groźnym.
Ruszyli w las. Toruviel czuła na plecach oddech młodzieńca, który
próbował dotrzymać jej kroku. Nawet mimo rany i osłabienia, gdyby tylko
chciała, wyprzedziłaby go w parę chwil i znikła w gęstwinie. Zdecydowała
jednak, że pozwoli sobie towarzyszyć, niech dureń się trochę zmęczy.
Obawiała się też, że jeśli się oddali, Pszczółka pogna za nią i wpakuje się
na któregoś leszego. Zatem prócz drzemiącego w ruinach boga miała
jeszcze na karku dwójkę ludzi.
– Skąd wiesz, dokąd iść? Gdzie niby siedzi ten prastary demon? – spytał
Oczko. – I nie zapominaj, że mam w garści rohatynę i w razie czego, jeśli
tylko zaczniesz kręcić, wpakuję ci ją najpierw w tyłek, a potem w plecy.
– Daruj sobie te ordynarne groźby, Oczko – wtrąciła się Pszczółka.
– We śnie wskazał mi drogę – spokojnie odparła elfka. – Nie jest daleko,
wrócicie, zanim słońce zajdzie.
– Ty nie wrócisz? Naprawdę zamierzasz dać mu swoją krew? –
Pszczółka ciągle sprawiała wrażenie oburzonej tym pomysłem. – Nie
wyśniłaś innego sposobu?
Toruviel przecząco pokręciła głową, smutno się przy tym uśmiechając.
Uniosła rękę i zatrzymała się w pół kroku. Cała trójka zamarła. Z chaszczy
przed nimi wyszedł wielki ryś najeżony kolcami, z rogami na łbie. Oczko
próbował wysunąć się przed kobiety, ale elfka zatrzymała go syknięciem.
Patrzyła w oczy leszemu, który przez parę chwil tłukł ogonem o ziemię, a
w końcu zakręcił się i skoczył w las.
– Niezłe – mruknął myśliwy. – Wystraszyć złego ducha, to doprawdy
coś!
– Był nażarty i nie chciał polować – odparła. – Uczta z kur skradzionych
z karawany chyba zaspokoiła bestie. Przynajmniej na jakiś czas.
– Pospieszmy się zatem i załatwmy demona, zanim potwory znów
zgłodnieją – zawołał Oczko.
W jego głosie słychać było strach, za to Pszczółka sprawiała wrażenie
zupełnie spokojnej. Widocznie miała zaufanie do elfki i pokładała wiarę w
jej umiejętnościach. Toruviel to nie zachwyciło, bo nie posiadała żadnych
zdolności pozwalających odstraszać bestie. Podejrzewała, że leszy
odszedł, bo naprawdę nie był głodny, a poza tym wyczuł od niej smród
zgnilizny. Nie miał ochoty na zepsute mięso i tyle.
Skierowała się wprost na południe, w stronę wzgórz zamykających
dolinę. Wkrótce dotarli do rzeczki, którą pokonali przeskakując po
kamieniach, i weszli na trzęsawisko. Ziemia była tu grząska i mokra,
wszędzie rosły trzciny i wysokie trawy. Oczko dźgał podłoże włócznią,
sprawdzając, czy nie wdepną w bagno. Musieli zwolnić, przesuwali się
teraz z mozołem, chwilami zapadając się po łydki w grząskie podłoże.
Toruviel poczuła się słabo, w dodatku co chwila zdawało jej się, że brodzi
we krwi i zwłokach. Na szczęście senny koszmar nie objawił się w
rzeczywistości.
Szła prosto przed siebie, nie zastanawiając się nad wyborem drogi. W
końcu grunt się zaczął wznosić i bagno się skończyło. Słońce zniżało się
ku horyzontowi i cała trójka zrozumiała, że jednak nie wrócą przed
zachodem do karawany. Przystanęli, by chwilę odpocząć. Elfka usiadła
ciężko na ziemi, zaciskając zęby z bólu. Ręka dawała znać o sobie.
Pszczółka wyciągnęła z torby przewieszonej przez ramię bukłak z pitnym
miodem i podała go rannej.
– Musimy iść – powiedziała Toruviel, gdy kolejno zaspokoili pragnienie
i posilili się kawałkiem chleba i sera.
Oczko pochylił się, objął ją wpół i pomógł wstać. Nie odepchnęła go,
choć odrażająco pachniał człowiekiem. Uwiesiła się na jego ramieniu i w
dalszą drogę ruszyli w tej trochę niewygodnej pozycji. Myśliwy okazał się
naprawdę silny i chwilami właściwie unosił ją w powietrze. Pszczółka
dreptała za nimi, nucąc modlitwę do Melitele.
– Ostra z ciebie babka, co? – zagaił Oczko. – Zwiedziłaś pewnie kawał
świata i walczyłaś z nie byle kim. Kto ci złamał nos?
– Pewien wiedźmin, Gwynbleidd – mruknęła elfka, trochę zaskoczona
tym, że zauważył. Faktycznie nos miała odrobinę krzywo zrośnięty.
– Nie słyszałem. – Osiłek wzruszył ramionami. – Ja biłem się jedynie z
chłopakami ze wsi, ale nie ma się czym chwalić. Zawsze byłem silny jak
niedźwiedź, to i na godnego przeciwnika nigdy nie trafiłem...
– Patrzcie! – Pszczółka wskazała na obiekt wyłaniający się zza skał.
To były porośnięte bluszczem ruiny. Na szarym, skalnym tle dostrzec
można było pogruchotane kolumny i przełamany portyk. Świątynia,
wbudowana w stok wzgórza, stanowiła właściwie wejście do jaskini,
widoczne z daleka jako czarny, prostokątny otwór. Na jego widok Tovriel
poczuła przypływ sił. Wewnątrz miała nadzieję znaleźć ratunek.
Przyspieszyła kroku.
Przed świątynią musiała jednak zwolnić. Oparła rękę na rękojeści
miecza i rozejrzała się czujnie. Przed wejściem leżały poukładane jedno
obok drugiego, nieruchome ciała. Wokół nich czerniły się plamy krwi.
Toruviel nagle zabrakło tchu. Zbliżyła się do trupów, czując, że serce
trzepocze jej w piersi jak oszalałe. Nad zabitymi unosiła się chmura much,
błyszczące metalicznie owady łaziły po trupiożółtych obliczach,
wchodziły do ust nieboszczyków i ucztowały na ich krwi. Młoda kapłanka
doskoczyła do Toruviel i podtrzymała ją, zanim ta upadła. Sama też
załkała ze zgrozy, widząc ciała. Wszyscy zamordowani byli elfami w
charakterystycznych czarnych mundurach.

VI
Oczko doskoczył do kobiet i zasłonił je sobą, przyjmując bojową
postawę z uniesioną oburącz rohatyną. Grot skierował w stronę otworu
jaskini, skąd wynurzyło się dwóch osobników. Pierwszy szedł tyłem,
trzymając pod kolanami kolejne, piąte zwłoki. Obaj mężczyźni mieli
szpiczaste uszy i jasne, błyszczące złotem długie włosy, zaplecione w
warkoczyki. Uzbrojeni byli w łuki przewieszone przez plecy i miecze
przytroczone do pasów. Zamarli na widok trójki intruzów, a potem
powoli położyli ciało na ziemi. I wtedy z jaskini wyszedł prastary demon.
To był on, z całą pewnością. Toruviel dałaby sobie obciąć rękę, że we
śnie rozmawiała właśnie z nim. Tylko że w rzeczywistości nie był ani
prastary, ani piękny, ani nawet demoniczny. Substancje z nalewek mamy
Tammiry jednak nieco skrzywiały postrzeganie, nawet we śnie. Wysoki elf
w jasnym, odbijającym światło słońca kaftanie i białych spodniach patrzył
wyniośle, a poruszał się z taką gracją, że nawet Toruviel poczuła się jak
barbarzyńska dzikuska. To on ją wezwał i on obiecał jej pomoc, byle
przyniosła mu krew elfów. Chyba zdobył ją w inny sposób, sądząc po
zwłokach.
– Kim oni są? – szepnął Oczko. – Wyglądają jak elfy, ale dlaczego
pozabijali pobratymców?
– To Aen Elle – także szeptem odparła Toruviel. – Lud Olch. Moi odlegli
kuzyni, którzy dawno temu opuścili ten świat. Uciekli przed
zlodowaceniem, przed wilczą zamiecią. Nie wykonujcie gwałtownych
ruchów, porozmawiam z nimi.
Uniosła zdrową rękę w pozdrowieniu i zbliżyła się do przybyłych.
Zdawała sobie sprawę, że z pewnej odległości, ubrana w chłopską
sukienkę, może wyglądać jak człowiek. Nie musiała się jednak tym
przejmować, bo lśniący bielą i złotem piękny olbrzym z szerokim
uśmiechem wyszedł jej naprzeciw, zupełnie jakby zobaczył dobrą
znajomą.
– Witaj, siostro – powiedział w starej mowie. – Czekałem na ciebie,
jesteś nam potrzebna. Och, wybacz, jestem Aderill ze Złotych Lasów,
czarodziej trzeciego stopnia.
– Toruviel z Doliny Kwiatów – skinęła głową. – Dlaczego ich zabiliście?
– My? Nie rozumiesz. Jesteśmy tu tylko dlatego, że ci nieszczęśnicy
zostali zamordowani właśnie w tym miejscu – odparł, marszcząc brwi. –
Po oględzinach śladów nietrudno było ustalić, że zrobili to ludzie. Te
ohydne bestie nic się nie zmieniają, na szczęście niedługo wszystkie zginą
razem z tym nieszczęsnym światem. Na początek zajmijmy się tą dwójką.
Skłoń samca do złożenia broni, ach, jest i samica, młoda i pełna życia, to
dobrze.
Toruviel nie mogła oderwać spojrzenia od leżących ciał. Machinalnie
pokiwała głową, a potem machnęła do Oczka i kazała mu opuścić
włócznię. Aderill dostrzegł, na co patrzy, i ze smutkiem pokiwał głową.
– Znałaś ich? Przykro mi, nie mieli lekkiej śmierci – powiedział.
– To byli moi towarzysze broni, przyjaciele ze szwadronu – odparła. –
Byliśmy jedynymi, który ocaleli w bitwie, teraz zostałam tylko ja. Tylko że
gniję i niedługo też umrę...
– Wiem, że jesteś ranna, wyczułem twój ból. Nie martw się, mamy
świetnych medyków, a jeśli krew jest zatruta, posłużymy się magią. Za
kilka dni będziesz jak nowo narodzona. Odejdziesz z którymś chłopcem z
mojej obstawy, chyba że chcesz, żebym ci towarzyszył. Muszę jednak
najpierw zabezpieczyć wrota...
– Są w świątyni? Macie tam Ard Gaeth, Wrota Światów? – zdziwiła się
Toruviel.
Tak elfy nazwały bramy w rzeczywistości, którymi przed wiekami część
z nich uciekła do nowego świata. Z czasem jednak stracili umiejętność
otwierania przejść, skąd zatem teraz się tu wzięło tych trzech?
– Coś w tym rodzaju. Zobacz, to dzieło naszych przodków – odparł mag,
z dumą wskazując ruiny. – Większość naszych budowli, świątyń i miast
została zniszczona przez ludzi lub nas samych, ale ten obiekt ocalał. Może
umyślnie go pozostawiono, kto to może wiedzieć? W każdym razie
wewnątrz znajduje się ołtarz, który jest osobliwością magiczną. Bardzo
rzadki artefakt, częściowo na stałe zakotwiczony poza materialną
rzeczywistością. Podejrzewam, że stworzono go w czasach exodusu i
służył do utrzymywania kontaktu między światami. Od tysiącleci tkwił w
stanie uśpienia, zapomniany i porzucony. Aż do dnia, w którym grupa
ludzi napadła tu piątkę elfów. Uciekinierzy bronili się przed wejściem,
potem cofnęli się do środka, gdzie wszyscy zginęli. Ich krew popłynęła po
ołtarzu, powodując automatyczną aktywację. Całe szczęście, że pełniłem
służbę przy kryształach tworzących sferę nad Złotymi Lasami. Wiesz, tam
u nas trwa nieustanna wojna z jednorożcami, ech... Wysłałem
powiadomienie do rady o otwarciu wrót i czym prędzej, z tymi tylko
dwoma ochroniarzami, skoczyłem w otchłań.
Olbrzym uśmiechnął się z zadowoleniem, gładząc błyszczący medalion
w kształcie liścia. Dwaj wojownicy znów podnieśli ciało i ułożyli je obok
pozostałych. Potem niespiesznie zbliżyli się do Oczka i Pszczółki, którzy
stali z niepewnymi minami. Kapłanka uśmiechnęła się do elfów, ale ich
twarze pozostały zimne i pozbawione emocji.
– To wielka szansa, by ewakuować Aen Seidhe, musimy tylko
ustabilizować wrota – mówił dalej Aderill. – Są dziwnym tworem, z
pewnością nietrwałym. Wyczuwam nieustanną zmianę pola, które je
utrzymuje. Jego moc spada, ale na szczęście wiem, jak je podtrzymać do
czasu, aż uda nam się sprowadzić tu twoich bliskich i przyjaciół.
Skonstruowano je jako ołtarz reagujący na krwawe ofiary i czerpiący moc
z energii życiowej. Oczywiście największą moc dałaby krew elfów, ale
wiem, że do ustabilizowania wrót nada się i energia życiowa ludzi.
Świetnie, że sprowadziłaś tu tę dwójkę, bez zwłoki poświęcimy ich na
ołtarzu, potem wyślemy cię na drugą stronę, by mogli zająć się tobą
medycy...
Toruviel zagryzła wargę, zerkając to na dwójkę ludzi, to na trupy elfów.
W głowie jej szumiało, czuła się źle. Zamiast cieszyć się, że ocali życie,
czuła wyłącznie obrzydzenie i zniechęcenie. Składanie ofiar z ludzi? Czy
ten zimny piękniś oszalał? W jego jasnych oczach nie dostrzegła żadnych
uczuć, żadnych skrupułów. Robił to, myśląc, że działa dla dobra kuzynów,
którzy zostali w tym świecie. Ludzie byli dla niego tylko potworami,
bezrozumnymi bestiami, które można i trzeba tępić.
– Namierzyłem cię telepatycznie, ale kontakt mieliśmy utrudniony
przez twój stan i jakieś substancje otumaniające, które zażywałaś –
kontynuował Aderill, obejmując ją ramieniem. – Na szczęście zdołałem cię
tu sprowadzić. Zlokalizowałem też hordę dzikusów, z którymi
podróżowałaś, i przy pomocy leśnych duchów wziąłem ich w kleszcze.
Leszymi dość trudno kierować i jestem już mocno zmęczony
nieustannym wysiłkiem, by utrzymać ich w ryzach. Ludzi jest jakieś dwie
setki, wystarczy, by utrzymać bramę przez długie tygodnie. Leśne duchy
będą porywały ich jednego po drugim i przynosiły tutaj, a my złożymy ich
kolejno w ofierze...
– Nie! – Toruviel odepchnęła jego rękę z gniewem, który ją samą
zaskoczył. – To tylko niewinni wieśniacy, którzy nic nikomu nie zrobili.
Słuchaj, nie ma sensu trzymać tych wrót otwartych, bo w okolicy nie ma
ani jednego elfa. Moi bracia z brygady, ci, którzy ocaleli w bitwie, z
pewnością są już bardzo daleko, w drodze na południe. Uciekają do
Nilfgaardu i do Doliny Kwiatów. Na tych pustkowiach nie ma żadnych
naszych osad, nie działają żadne sotnie Wiewiórek. W pobliżu za to jest
ogromna ludzka armia. To jej wysłannicy tropili niedobitki naszej brygady
i wymordowali moich przyjaciół. Nie możemy tu zostać. Odejdźmy
natychmiast, a ludzi zostawmy w spokoju. Zabijanie jest okrucieństwem i
złem, które niczemu nie służy. Zresztą zabijanie zawsze jest złem. W
końcu to zrozumiałam.
Czuła, że kolana jej dygoczą z wysiłku i emocji. Aderill znów położył
dłonie na jej ramionach, niczym zatroskany starszy brat. Uśmiechnął się
nieznacznie, z lekką naganą marszcząc brwi.
– Szkoda ci ludzi? Przyjrzyj się zatem swoim zabitym towarzyszom
broni. – Pociągnął ją do zwłok.
Po ich stanie i licznej obecności owadów łatwo można było oszacować,
że do mordu doszło kilka dni temu, zapewne tego samego dnia, w którym
Toruviel opuściła oddział. Twarze ofiar były tak zniekształcone, że w
pierwszej chwili elfce trudno było rozpoznać przyjaciół.
– Kim był ten wojownik z naszytymi piorunami na ramieniu? – spytał
Aderill.
– Chorąży Elleron, bardzo zorganizowany i przewidujący. Pilnował,
żebyśmy zawsze mieli wszystko na swoim miejscu, żeby konie były
zadbane, rząd porządnie założony, żeby każdy mógł przespać się w cieple
i z pełnym brzuchem. To jemu zawdzięczaliśmy, że udało się nam przebić
i opuścić pole bitwy. W ostatniej chwili wyprowadził nas z okrążenia, już
po rozbiciu brygady.
– Zginął przy ołtarzu. Broniąc się, stracił dłoń, prawdopodobnie od
ciosu toporem. Potem ktoś pchnął go na ołtarz i dźgnął osiem razy w
brzuch, po czym zostawił z gównem wypływającym z kiszek. Elleron leżał
skulony i patrzył, jak giną pozostali. Na koniec oberwał w tył głowy
młotem, może czekanem – wyjaśnił Aderill. – A kim była ta dziewczyna?
– To Beanna, pochodziła z Nilfgaardu. Była córką znanego złotnika,
sama obdarzona niezwykłym talentem plastycznym. To ona ozdobiła
pochwę mego miecza, wypalając na nim ornament kawałkiem gwoździa
rozgrzanym w ognisku. Zaplatałyśmy sobie nawzajem warkoczyki...
– Rozbroili ją, przy okazji łamiąc obie ręce. Potem ściągnęli jej spodnie i
wepchnęli w nią naostrzony kołek. Głęboko, przynajmniej na łokieć.
Zostawili ją tak, żeby się wykrwawiła. Teraz ten, wygląda na młodego.
– Piękny Larandel, wszystkie dziewczyny z brygady się w nim
podkochiwały. Rzeczywiście był młodziutki, jeden z niewielu
przedstawicieli najmłodszego pokolenia – przyznała Toruviel. – Poza tym
był delikatny i natchniony, układał wiersze i czasem nam je wyśpiewywał
przy akompaniamencie lutni. I widzę, nie musisz opowiadać. Roztrzaskali
mu twarz na miazgę, rozgnietli buzdyganem lub czekanem.
– Tak, a wcześniej go zgwałcono...
– Dość! Wiem, o co ci chodzi – ze złością wypaliła coraz bardziej
rozdygotana Toruviel. – Ludzie to dzikie bestie skłonne do największych
okrucieństw. Nie zasługują, by traktować ich jak istoty myślące czy
czujące. To tylko bezrozumne bydło reagujące na podstawowe instynkty:
żreć, rozmnażać się i niszczyć wszystko, co inne i obce. Do niedawna
święcie w to wierzyłam, zabijałam ich bez litości, tępiłam na każdym
kroku jak najgorszego szkodnika. Ale już nie mogę... Nie zniosę tego
dłużej. Zaczynam dostrzegać coraz więcej podobieństw między nami,
cech wspólnych. Nie chcę mieć na sumieniu kolejnych ofiar, nie zgadzam
się...
Elfi mag z westchnieniem pokręcił głową.
– Jesteś ledwo przytomna z gorączki i zmęczenia. Poza tym zbyt wiele
ostatnio przeszłaś, zbyt wiele przemocy doświadczyłaś. Dopadł cię stres
bojowy, na którzy czasem cierpią weterani. Musisz odpocząć. Chodźmy
stąd, przeprowadzimy cię na tamtą stronę, ja się wszystkim zajmę, nie
będziesz musiała na to patrzeć ani w tym uczestniczyć – powiedział i
ciągle obejmując ją za ramiona, skierował w stronę jaskini.
Dwaj wojownicy stali przed Oczkiem i Pszczółką. Kapłanka przylgnęła
do myśliwego, a na jej twarzy malował się strach. Nie rozumiała starej
mowy, nie wiedziała, o czym rozmawiali, ale chyba wyczuła zagrożenie.
Dwa uzbrojone elfy wyglądały naprawdę groźnie, a ich postawa
sugerowała wrogość. Oczko jednak zdawał się tego nie widzieć,
uśmiechał się do jednego i drugiego, próbował nawet do nich zagadywać,
ale równie dobrze mógłby przemawiać do posągów.
Toruviel przeszła kilka kroków, pozwalając sobą sterować niczym
bezwolny manekin. Przed oczami miała nie rozkładające się ciała elfich
przyjaciół, ale twarze blisko dwóch setek uchodźców z karawany. Aderill
wymorduje ich kolejno, jednego po drugim. Będzie chciał za wszelką cenę
utrzymać wrota otwarte, choćby dla celów badawczych, by poznać ich
tajemnice. Kto wie, co jeszcze poświęci dla wiedzy?
– Nie – szepnęła, po czym odepchnęła czarodzieja i wyszarpnęła miecz
z pochwy.

VII

Zatoczył się do tyłu, z jego twarzy znikło zadowolenie, zastąpione


złością. Toruviel przeceniła swoje siły. Zakręciło się jej w głowie, poleciała
kilka kroków w drugą stronę, potknęła się i upadła na kolana. Jej miecz
zadzwonił o kamienie.
– Wracajcie, skąd przyszliście, i zamknijcie za sobą wrota! – wrzasnęła.
– Ten świat was nie potrzebuje, tu już nie ma kogo ratować.
– Idiotka – wycedził elf, kładąc dłoń na medalionie. – Nic nie rozumiesz.
Opanowanie otwartych wrót może zmienić rozkład sił w naszym świecie.
Wojna z jednorożcami, cały ten syf... W końcu uda się zrobić porządek i
odzyskać panowanie nad światem. Poza tym to moja wielka szansa, by
wreszcie pokazać, na co mnie stać. Jestem tylko podrzędnym magikiem,
ech, szkoda gadać. Chciałem przy okazji ci pomóc, ale skoro wolisz tu
zdechnąć i to razem z tymi parszywymi ludźmi, to chociaż umrzyj na
ołtarzu. Twoja krew zasili wrota.
Wyraźnie szykował się do rzucenia czaru. Toruviel, pobladła i
dygocząca, ciągle na klęczkach, podpierając się mieczem, patrzyła mu w
oczy. Nagle błyskawicznym ruchem uniosła miecz nad głowę i nie
zmieniając pozycji, cisnęła nim w maga. Świsnęła stal. Miecz w locie
wykonał pełen obrót i wbił się w rękę Aderilla. Przeszedł przez nią gładko,
zazgrzytał na złotym wisiorze i zagłębił się w piersi elfa. Koniec ostrza
wyszedł plecami maga, barwiąc jego piękny kubrak krwawą plamą.
Śmiertelnie ranny spojrzał z niebywałym zdumieniem na rękojeść
wystającą z piersi i ostrze, które przyszpiliło mu rękę. Kolana się pod nim
załamały i klęknął ciężko na ziemi.
Oczko nie wydawał się zaskoczony obrotem spraw. Uśmiechał się do
dwóch wojowników, ale ciągle obserwował elfkę. Ledwie Toruviel
uniosła miecz, on już był gotowy. Rohatyna, pchnięta mocnymi
ramionami, uderzyła prosto w oko pierwszego elfa. Grot wszedł z
mlaśnięciem głęboko w głowę wojownika. Zatrzymała go poprzeczka na
drzewcu. Elf poleciał w tył, jakby oberwał potężnym młotem. Oczko
płynnym ruchem ponowił pchnięcie, ale drugi wojownik zrobił unik,
dobywając miecza. Zanim jednak zdążył choćby go unieść, w twarz
dmuchnęła mu chmura gryzącego pyłu. To Pszczółka cisnęła
przygotowany dyskretnie pakuneczek z roztartymi ziarnami jakiejś
rośliny. Elf zamrugał, tracąc wzrok. Chwilę później w jego mózgu zagłębił
się grot rohatyny.
– Oto dlaczego nazywają mnie Oczko – powiedział myśliwy. – Cztery
niedźwiedzie ubiłem, wbijając im włócznię w ślepia. Nie spodziewałem
się, że ta sztuczka tak skutecznie zadziała też na elfy.
Pszczółka nie słuchała jego przechwałek, tylko podbiegła szybko do
Toruviel. Elfka opadła na wznak, ledwie kilka kroków od konającego
Aderilla, i zamknęła oczy. W końcu utraciła resztki sił. Kapłanka kucnęła
przy niej i zaczęła grzebać w torbie, szukając jakiegoś leku.
– Leśne duchy nie będą już was niepokoiły, przynajmniej nie bardziej,
niż zwykle. Wejście do świątyni najlepiej byłoby zawalić. Niech nikt do
niej nie wchodzi – szepnęła Toruviel. – Odsuńcie ciała elfów jak najdalej
od ruin i spalcie je. Moje też.
– Zrobiłaś to, co? Zadałaś sobie pokutę. Czekaj, czekaj – mruknęła
Pszczółka. – Jeszcze nie umieraj, nie czas na ciebie.
Elfka nie odpowiedziała, przestała oddychać.

VIII
W niebycie dotknął ją ból. Przed chwilą jej nie było, a potem stała się
cierpieniem. Pulsowaniem, powracającymi rytmicznie falami skurczów i
drgawek. W końcu zaczęły docierać do niej inne bodźce. Ciepło,
swędzenie skóry, gorzki smak żółci. I tak krok po kroku wróciła jej
cielesność, a zaraz po niej błysnęło światło świadomości. Kolejnym była
pamięć.
Otworzyła oczy i zacisnęła pięści. Obie! Nie dość zatem, że żyła, to
jeszcze nie straciła ręki. Bolało ją skaleczone ramię, ale jakoś inaczej, niż
pamiętała. Nie rwało gorącem i nie swędziało od ruszających się w nim
larw. Mrowiło i pulsowało wraz z uderzeniami krwi, jednak mogła to
wytrzymać. Zresztą najbardziej doskwierało jej uporczywe ssanie w
żołądku. Była zwyczajnie głodna.
– Witaj z powrotem – powiedziała mama Tammira.
Staruszka siedziała przy palenisku otwartej kuchni i mieszała
warząchwią w garze. Izbę w drewnianej chałupie wypełniał zapach dymu
i zupy, w wywarze pachniała cebula i czosnek, ale elfka rozpoznała też
marchew i seler. Przełknęła ślinę i usiadła na posłaniu. Okazało się, że
spała w prawdziwym łóżku, w dodatku przykryta pierzyną. Nie zaznała
takich luksusów od lat, i to naprawdę wielu lat. Nie zdążyła poprosić o
kilka łyków zupy, gdy do izby weszła Pszczółka. Dziewczyna była
zarumieniona i jakby nieobecna.
– Czekaj no, mała. Zamiast pilnować naszej wybawicielki, gzisz się z
tym umięśnionym durniem – prychnęła mama Tammira. – Myślisz, że nie
wiem? Ech, młode wiejskie kapłanki, macie za dobrze. W zborze
musiałabyś zachować czystość, a nawet złożyć śluby milczenia. A tu?
Zupełne rozpasanie.
– Ależ wielebna Tammiro, przecież wy ponoć za młodu też sobie nie
żałowałyście, zresztą ku chwale Bogini. Starsi mieszkańcy wspominają te
czasy z rozrzewnieniem, szczególnie dziadek Dźwigor. – Pszczółka
uniknęła ciosu warząchwią i nastawiła miskę dla chorej.
Toruviel starała się nie pokazywać zębów w uśmiechu. Ujęła miskę w
ranną rękę, a drugą wiosłowała łyżką. Przełknęła łapczywie kilka łyków,
parząc sobie podniebienie. Stara kapłanka kazała jej uważać z jedzeniem,
bo ponoć była nieprzytomna przez czternaście dni, w trakcie których
karmiono ją kleikami przez lejek, i żołądek z pewnością miała osłabiony.
W końcu ochłonęła na tyle, żeby zapytać, jak ją uratowano. Przecież była
już jedną nogą po tamtej stronie.
– Nie jedną, a obydwiema – odparła kapłanka. – Na szczęście Pszczółka
była na miejscu, masażem wznowiła pracę serca i podała ci środki
wzmacniające. Oczko przyniósł cię na rękach do karawany.
– Co z otwartymi wrotami? – Toruviel, choć przejęta, wróciła do
siorbania gorącej zupy. Nie potrafiła się powstrzymać przed jedzeniem.
– Chyba się zamknęły. – Tammira wzruszyła ramionami i niedbale
machnęła ręką. – Chłopcy wleźli na wzgórze i zepchnęli kilka głazów,
które zawaliły wejcie do jaskini. Ciała elfów spłonęły na stosie, zgodnie z
twoim życzeniem. Nic się zatem nie przejmuj, tylko jedz.
– Jak udało się powstrzymać gnicie? – Poruszyła ręką. – Widziałam
umierających na ropną gorączkę od znacznie mniejszych ran. Nie
powinnam tego przeżyć. Czyżbyś dokonała jakiegoś uzdrawiającego
rytuału? Naturalne wyleczenie nie było przecież możliwe. Użyłaś mocy
swojej bogini?
– Swojej bogini? Ona nie jest moja – parsknęła Tammira, biorąc się pod
boki. – Poza tym nie znam żadnych magiczno-religijnych rytuałów,
właściwie jestem tylko zielarką. Sama się uleczyłaś.
– Sama?
– Mówiłam, że twoja choroba i cierpienia związane były przede
wszystkim z poczuciem winy. Dręczyło cię sumienie, ci wszyscy
nieszczęśnicy, których zabiłaś. Zrozumiałaś, że my, ludzie, nie jesteśmy
potworami, że jesteśmy do was podobni. To świadomość, że przez lata
byłaś zwykłą morderczynią, nie dawała ci spokoju i jątrzyła rany. Ale tam,
u wrót świątyni, oczyściłaś się, i to we krwi swoich pobratymców.
Poświęciłaś ich i siebie, by ratować nas, niewinnych wieśniaków. To było
twoje odkupienie, uratowałaś nas, rezygnując z własnego życia.
Świadomość, że już nie musisz się wstydzić, uwolniła cię, oczyściła i dała
siły. My tylko pomogłyśmy ci wrócić do zdrowia.
Toruviel w milczeniu dokończyła zupę, rozmyślając nad słowami
kapłanki. Potem wstała z łóżka i nieco się chwiejąc, podeszła do drzwi, by
wyjrzeć na zewnątrz. Chałupa stała na skraju wsi, z ganku roztaczał się
widok na całe sioło. Gospodarstwa leżały rozrzucone bezładnie między
kwadratami pól, z kominów unosiły się smugi dymu, pachniało nawozem
i świeżo pieczonym chlebem. Gromada dzieciaków goniła kilka
wychudzonych psów, jakaś kobieta targała wiadro wody, a pasterz
poganiał kilka krów.
– Jak widzisz, wróciliśmy do siebie, do Podwykrotów – powiedziała
Pszczółka, kładąc jej dłoń na ramieniu. – Możesz zostać z nami, jak długo
chcesz, nawet na zawsze. Ukryjemy cię przed pościgiem, nie martw się,
nikt cię nie zdradzi. Teraz jesteś jedną z nas, dziewczyną ze wsi. Witaj w
domu, Tor.
Toruviel nawet nie pokiwała głową, stała nieruchomo, patrząc przed
siebie. Nie chciała, by młoda kapłanka widziała jej mokre oczy i
spływającą po policzku łzę. Lepiej niech ludzie nadal wierzą, że elfy nie są
zdolne do płaczu.
Michał Smyk

Ballada o Kwiatuszku

Jaskier przebudził się po śmierci i pierwsze, co zobaczył, to jak do jego


Kwiatuszka dobiera się jakaś owłosiona bestia. Potwór rychło okazał się
wielkim, gęsto pokrytym kłakami chłopiskiem, który od wilkołaka różnił
się tylko tym, że jemu i światło dnia nie pomogłoby stać się normalnym
człowiekiem. Kwiatuszek zaś wyglądała tak, jak ją Jaskier zapamiętał:
drobniutka czarnulka o wielkich, zielonych oczach, w których swego
czasu bard zatopił się bez pamięci – i to aż na całe dziesięć dni!
Czy tak śliczna dziewuszka mogłaby pójść dobrowolnie do łóżka z
typem spod najciemniejszej gwiazdy? On ją bierze siłą, pomyślał bard.
Tylko czy gwałcona osoba ma w zwyczaju uśmiechać się szeroko i gryźć
gwałciciela delikatnie w ucho? Ba, para bawiła się tak dobrze, iż nawet
nie zauważyła nieproszonego gościa.
– Jejku, jeeej – wyrwało się dziewczynie, gdy tylko jej spojrzenie
skierowało się w miejsce, gdzie kochanek skrywał swój... oręż. Biorąc pod
uwagę szczery zachwyt kobiety, musiał to być przynajmniej miecz
dwuręczny.
Zamiast zareagować w jakikolwiek sposób, Jaskier po prostu stał i
patrzył, jak ten syn kurwy i niedźwiedzia rozchyla płatki Kwiatuszka.
Miłosne uciechy szybko przerodziły się w prawdziwe zapasy. Wielkolud
chyba nie wierzył w to, iż ostatni będą pierwszymi, bowiem na mecie
wyraźnie zamierzał stawić się tak szybko, jak tylko się da. Niewielkie
pomieszczenie – pewno pokój gościnny w podrzędnej karczmie, jak
można było wywnioskować po lichym wystroju i dochodzących z dołu
dźwiękach muzyki – wypełniło się jękami.
Jaskier nigdy nie był zwolennikiem krzyżowania szpad, czy to w
pojedynkach, czy... przy innych okazjach. Widok gołych męskich
pośladków wzbudzał w nim obrzydzenie – zwłaszcza gdy ich właściciel
był w akcji! – dlatego trubadurowi nie pozostało nic innego, jak opuścić
to przeklęte miejsce.
Nie mógł jednak zostawić dziewczyny, którą wprowadził niegdyś w
świat dorosłych, na pastwę tej świni!
– Precz od mojego Kwiatuszka, łachudro!
Bard rzucił się w stronę łóżka z zamiarem rozdzielenia kochanków.
Jego adwersarz wyglądał na takiego, co wiedźminów zjada na śniadanie,
dlatego cały plan Jaskra polegał na walnięciu go z zaskoczenia,
chwyceniu dziewczyny za rękę i zrobieniu tego, co poecie zawsze
wychodziło dość dobrze, czyli wzięciu nóg za pas.
Cios sprawiedliwości spadł na kark wielkoluda, jednak zamiast
zatrzymać się na nim, ręka Jaskra po prostu przeniknęła przez ciało
mężczyzny. Zaskoczony tym faktem bard stracił równowagę, przeleciał na
wylot przez splątaną w miłosnym uścisku parę i zatrzymał się dopiero po
drugiej stronie łoża.
Kwiatuszek i jej wybranek dalej harcowali w najlepsze, traktując Jaskra
jak powietrze.
Dla poety tego było już za wiele. Wybiegł czym prędzej z pokoju – i to
bez otwierania drzwi – odnalazł schody i zbiegł po nich do właściwej
części karczmy. Nawet się nie zatrzymał, ignorując muzykę i bawiących
się gości, tylko pędził dalej, aż znalazł się wreszcie na zewnątrz i...
Wpadł wprost w objęcia ciemności.

Jeszcze nigdy Jaskier nie napatrzył się tyle na męskie tyłki, co tuż po
swojej śmierci. Bard odzyskiwał świadomość jeszcze parokrotnie, za
każdym razem widząc niemal dokładnie to samo: Kwiatuszka in flagranti z
kolejnymi adoratorami.
Nie trzeba było pomocy Raymonda Maarloeva, by dość szybko
rozgryźć, na czym cała zabawa polega: Jaskier najwyraźniej wracał z
ciemności tylko wtedy, gdy dziewczyna baraszkowała z innymi
mężczyznami, a zapadał z powrotem w mrok wraz z...
No, wiadomo czym.
Kwiatuszek miała widać pecha do partnerów, bo dopiero za piątym
razem trafiła na takiego, który zaraz po ruszeniu do boju nie splamił
swojego honoru. Stąd też Jaskier wreszcie zyskał trochę czasu, żeby do
tych wszystkich wniosków, nomen omen, dojść.
Nie wiadomo, które z licznych bóstw po śmierci poety sprawiło mu
takiego psikusa, ale był to z całą pewnością byt niezwykle pomysłowy.
Bard zastanawiał się, czy to aby nie jakaś dziwna kara za... grzechy? Tylko
jakie winy mógł mieć ktoś, kto poświęcił się dawaniu szczęścia innym?
Rzecz jasna, nie spodziewał się, że dostanie swoją Wyspę Jabłoni, ale żeby
spotkała go aż taka niesprawiedliwość?
Jaskier widział wystarczająco wiele, by nie wątpić w istnienie życia
pozagrobowego, i nie zamierzał podważać realności tego, czego właśnie
doświadczał. Co zabawne, wciąż miał na sobie niedawno kupioną parę
spodni, które zresztą przyczyniły się do jego śmierci: nieprzyzwyczajony
do nich poeta – zamiast sprawnie wciągnąć je w biegu – zaplątał się, padł
jak długi i...
I był Jaskier, przepadł Jaskier.
Tylko dlaczego przywiązano go akurat do Kwiatuszka? Może ciążyła na
niej jakaś klątwa, której bard stał się przypadkową ofiarą?
Kiedy widział ją po raz ostatni, policzki dziewczyny pąsowiały na samą
myśl, że mogłaby zobaczyć mężczyznę bez ubrania. Stan ten utrzymał się
nawet po tym, jak bard wprowadził ją w świat radosnych łóżkowych
uciech.
Trubadur chyba nieświadomie wierzył, iż Kwiatuszek po harcach z nim
nigdy już nawet nie spojrzy na innego. Proszę, a tu się okazało, że bard
rozpalił w niej ogień, który od tamtej pory starała się najwidoczniej
desperacko ugasić!
– Dalej, Siwek, dalej!
Mężczyzna zwany Siwkiem coś tam zamruczał, natomiast Jaskier mógł
tylko zachlipać nad swoim losem. On, który zawsze traktował kobiety z
szacunkiem! Nie było miasta lub wioski, gdzie nie znalazłaby się chociaż
jedna białogłowa, gotowa przyjąć go z otwartymi ramionami, obsypać
pocałunkami i zaprosić do domu na pyszny obiad i jeszcze smaczniejszy
deser.
W nagrodę zmarły powinien teraz ucztować i bawić się w rytm muzyki,
po wieki siedząc w niebiańskiej karczmie i...
Jaskier doznał objawienia równie silnego jak wtedy, gdy wiele lat temu
pewna córka kupca uświadomiła mu, że kobieta i mężczyzna mogą ze
sobą nie tylko rozmawiać.
Przypomniał sobie swój pierwszy wieczór w roli ducha. Przecież uciekł
z pokoju, w którym przebywała Kwiatuszek. Ba, uszedł naprawdę sporo,
zanim spadł na niego mrok. Czyżby więc zmarły wcale nie musiał siedzieć
i patrzeć, jak jego była kochanka przeżywa teraz o wiele mniejsze, nic nie
znaczące uniesienia? Podejrzenia te wymagały natychmiastowej
weryfikacji!
Wystarczyło tylko poczekać, aż zjawi się ktoś, kto wytrwa w łożu nieco
więcej niż kilka pchnięć, i ruszyć w miasto.
Oj, będzie się działo!

Kolejnych kilka schadzek Kwiatuszka dało Jaskrowi powód do


zastanawiania się nad kryzysem męskości. Czy wraz ze śmiercią barda na
świecie pozostali sami pięciominutowcy? A przecież Jaskier potrzebował
teraz mnóstwa czasu! Przez to, iż jego dawna sympatia nie zawsze na
miejsce łóżkowych igraszek wybierała karczemne pokoje, poeta musiał
najpierw włożyć wiele wysiłku w odnalezienie dobrego miejsca, gdzie
sam mógłby się wreszcie zabawić. Co więcej, dziewczę chyba prowadziło
wędrowny tryb życia, bowiem zmianie ulegały nie tylko sypialnie, ale
także i mieściny.
Bard nawet dobrze się nie przyjrzał temu, który wreszcie przywrócił
mu wiarę w potencjał mężczyzn. Gdy tylko ktoś się zabierał za
Kwiatuszka, poeta zaraz pędził na zewnątrz, nasłuchując, czy w pobliżu
nie rozbrzmiewają dźwięki muzyki.
Cieszył się, że jako duch nie traci sił w czasie biegu. Gnał przez ulice i
uliczki, modląc się do wszystkich znanych mu bogów o jak najdłuższy
stosunek dla pary. Wreszcie znajdował to, czego szukał. Najczęściej nie
był to może najlepszy lokal, w jakim przyszło mu bawić, ale po tak
trudnym okresie w swoim nie-życiu poeta nie potrzebował wiele, by
poczuć się, jakby właśnie zmartwychwstał.
Bard szybko odkrył, że jako duch nabył pewnych niezwykle ciekawych
umiejętności. Choć niewidoczny dla innych, potrafił wpływać na
zachowanie ludzi, szepcąc im do ucha.
– Ciepło, prawda? Uff, gorąco, gorąco! Lepiej, moja miła, poluźnij nieco
ten dekolt – przekonywał pewną kelnereczkę o bogatej... osobowości, a
ta ochoczo uległa sugestii.
Dla żartu postanowił też nieco utrudnić zadanie przygrywającym dla
gości muzykom.
– Nie, zupełnie nie tak, musisz to zagrać całkiem inaczej!
Grajkowie wariowali, gubiąc rytm i fałszując przez to niemiłosiernie, a
publika, która nie znała litości, szybko przepędzała takich nieudaczników.
Jaskier najbardziej jednak upodobał sobie dręczenie innych bardów.
W kluczowych chwilach obracał wniwecz całą ich pracę,
podpowiadając zupełnie niepasujące do utworu słowa. Nie czuł przy tym,
iż robi kolegom po fachu świństwo. Prawdziwy artysta bowiem winien
być w pełni skupiony w czasie występu. Gdyby tamci naprawdę poważnie
traktowali swoją pracę, nie dałoby się ich tak łatwo wyprowadzić z
równowagi. Ot, Jaskra nawet śmierć nie mogła zwolnić od obowiązku
dbania o dobro sztuki!
Sytuacja nie była idealna, bo Jaskier nadal pozostawał uzależniony od
jurności obcych mu osób. Żeby to Geralt chędożył Kwiatuszka, wtedy
bard byłby spokojny o swój czas na tym świecie, ale tak? No i sam fakt, że
nie mógł ani się napić, ani zanurzyć zębów w przepysznym kawałku
mięsiwa... już nie wspominając, że zaglądanie bez skrępowania w biust
obsługującej gości kelnerki to nie to samo co zanurzenie się w nim. A
tańce, rozmowy, niewinne flirtowanie czy wreszcie czarowanie tłumów
swoją poezją? Ach, jakże tu nie wzdychać za utraconymi rozkoszami!
Z drugiej strony wciąż mógł przecież śpiewać, nawet jeśli nikt go nie
słyszał. Słuchać muzyki. Podziwiać kobiece piękno. Śmiać się z
niezdarnych prób poderwania najładniejszej dziewczyny w karczmie.
Cieszyć się, że istnieje życie po śmierci.
Przede wszystkim jednak być dumnym, że udało mu się zamienić karę
w nagrodę.

Dopiero gdy Jaskier przebudził się po raz trzeci w tym samym pokoju,
zdał sobie sprawę, że to coś poważniejszego niż zwykła schadzka. Ten,
który przykuł uwagę Kwiatuszka na dłużej, był wysoki, szczupły, surowy,
o typowym arystokratycznym zadęciu. Słowem: bufon, jakich bard poznał
wielu. Co kobieta w nim zobaczyła, że postanowiła porzucić
dotychczasowy styl życia? Poeta jakoś nie potrafił uwierzyć w to, iż przez
cały ten czas desperacko poszukiwała miłości i stabilizacji, a ciągła
zmiana partnerów służyła zwiększeniu szansy na znalezienie tego
jedynego.
Arystokrata nazywał się Zygfryd de Goov i był na tyle ważny, by
wyniośle patrzeć na innych, ale jednocześnie nie tak bardzo, by za tym
spojrzeniem szło coś poważniejszego. Przez to jego duma wiecznie
cierpiała, czyniąc go nieznośnym, wiecznie obrażonym na świat dupkiem.
Początkowo Jaskier kręcił nosem na wybór swojej dawnej sympatii.
Przeszło mu, gdy tylko dowiedział się, iż w pobliżu znajduje się jedna z
najlepszych karczm w całym mieście – a akurat to miasto znał bardzo
dobrze. Na dodatek posiadłość de Goova usytuowana była tuż przy
ruchliwym placu, gdzie bard mógł przez całe wieczory przysłuchiwać się
rozmowom, podziwiać ulicznych aktorów, chłonąć życie, za którym tak
bardzo tęsknił.
Wkrótce też objawiła się kolejna zdolność, jaką bard zyskał po śmierci.
Mianowicie wystarczyło, by dłonią wniknął w dowolną książkę, by w
mgnieniu oka poznać całą jej treść. A że arystokrata posiadał pokaźnych
rozmiarów bibliotekę...
Jaskier zaraz zaczął pochłaniać kolejne tomiszcza, szybko jednak
doszedł do wniosku, że nie na tym powinno to polegać. Wybrał więc
rozkoszowanie się lekturą, powoli wertując umysłem kolejne stronice
uznanych dzieł (Zygfryd, będąc typowym snobem, zbierał wyłącznie
klasyków).
Nowy kochanek Kwiatuszka okazał się też prawdziwym
maratończykiem. Nie przepuszczał chyba żadnej okazji, by dać upust
swoim żądzom. A jak już zaczynał, to kończył dopiero, gdy jego partnerka
znajdowała się na skraju wyczerpania. Dzięki niemu Jaskier zyskał
mnóstwo dodatkowego czasu, który zresztą coraz rzadziej wykorzystywał
na hulanki. Po tym, jak już się nieco wyszalał, bard wolał poświęcić więcej
uwagi na zbieranie informacji dotyczących tego, co też się w szerokim
świecie dzieje.
Idzie na kolejną wojnę? A może któryś z licznych znajomych Jaskra
znowu wplątał się w wielką awanturę, o której szeptano w najdalszych
zakątkach Północnych Królestw? Ciekawość aż go rozpierała! Przecież
dawniej to właśnie on uchodził za jednego z najlepiej poinformowanych
ludzi na Północy, a znajomości wszystkich najświeższych plotek mógł mu
zazdrościć sam Dijkstra!
Po śmierci życie Jaskrowi zaczęło smakować zupełnie inaczej.
Ograniczenia wynikające z jego stanu spowodowały, iż bard cieszył się z
rzeczy, na które wcześniej nie zwracał uwagi. Celebrował teraz nie tylko
wielkie, ale i mniejsze przyjemności. Ba, Jaskier wziął się znowu za
pisanie i komponowanie. Nawet nie cierpiał specjalnie na myśl, że
nikomu nie będzie mógł się pochwalić kolejnymi genialnymi utworami...
choć od czasu do czasu zdarzało mu się deklamować premierowe dzieła
do ucha wyjątkowo urodziwej ptaszyny.
Przecież to tylko po to, by umilić im życie, więc się nie liczy, prawda?

Poeta nie wiedział, czy mężczyzna bił Kwiatuszka już wcześniej. Z tego,
że coś w ogóle jest nie tak, zdał sobie sprawę dopiero wtedy, gdy bogacz
postanowił swoją kochankę wziąć siłą.
Duch nie chciał przyznać, iż na coraz liczniej pojawiające się na ciele
kobiety siniaki mógł po prostu nie zwrócić uwagi. Tak się zawsze spieszył,
byle tylko nie uronić ani chwili ze swojej obecności w świecie żywych, że
przeważnie nawet nie spoglądał w stronę łoża de Goova.
Mimo bardzo liberalnego podejścia do tych spraw, Jaskier nie
tolerował w łóżku jakiejkolwiek przemocy. Jeśli kobieta nie opowiedziała
się jednoznacznie za wspólną przygodą w pościeli czy na sianie, należało
pokornie spuścić głowę i wycofać się z podkulonym ogonem, co najwyżej
mamrocząc zjadliwie pod nosem, ile dobra straciła niedoszła wybranka.
– Kobietę zawsze trochę się gwałci – wypowiedział kiedyś w obecności
barda pewien mądrala, do którego jak ulał pasowało powiedzenie: „Gdy
głowa siwieje, to dupa szaleje”. Po usłyszeniu tych słów Jaskier, mimo iż
nastawiony pokojowo do świata, dał staremu capowi w pysk.
Arystokrata brał Kwiatuszka w sposób niezwykle brutalny. Gdy
dziewczyna próbowała się wyrwać, mężczyzna przytrzymywał ją, zadając
przy tym precyzyjnie wymierzone ciosy. W jego zachowaniu nie było
nerwów czy gniewu, tylko zimny spokój. To, czego się dopuszczał, robił z
pełną świadomością, a nie pod wpływem emocji.
Przez całą bardzo długą noc Jaskier próbował powstrzymać tego
potwora, ale jego dłonie jak zwykle tylko przenikały przez ciało żyjącego.
Gdy z kolei chciał wpłynąć na umysł bogacza, tak się przy tym
denerwował, iż zamiast cierpliwie przekonywać kata do zmiany
postępowania, wrzeszczał mu do ucha przekleństwa. Tym samym tylko
rozsierdzał tamtego jeszcze bardziej.
Zdając sobie sprawę z własnej bezradności, bard płakał razem z
Kwiatuszkiem. Pocieszał się tym, iż kobieta z całą pewnością ucieknie,
gdy nocny koszmar wreszcie się skończy.
Tylko że później sytuacja znów się powtórzyła.
I przy kolejnej okazji także. I tak za każdym razem: arystokrata nie
potrafił już traktować Kwiatuszka w inny sposób, a stawał się przy tym
coraz okrutniejszy. Ona z kolei stopniowo przestała zwracać uwagę na
cokolwiek. Krzyki i płacz ustały, zamiast tego dziewczyna wpatrywała się
w sufit, pozwalając robić ze sobą wszystko, na co de Goov miał tylko
ochotę.
Jaskier znał wiele kobiet, które w takiej sytuacji, zamiast spakować się i
wyjechać jak najdalej, zostawały i cierpliwie znosiły upokorzenie i ból.
Dlaczego? Czy ich miłość była aż tak wielka i ślepa? Tego bard nie
wiedział. Doskonale za to zdawał sobie sprawę, iż Kwiatuszek należała
właśnie do grona tych nieszczęśnic. Będzie tak długo tkwić przy
arystokracie, aż ten zakatuje ją na śmierć.
Ale co wtedy stanie się z Jaskrem? Jego świadomość rozpłynie się w
mroku? Co by było, nie miał już żadnego wpływu na swój los. Na szczęście
nie musiał też patrzeć na ten obrzydliwy spektakl. W każdej chwili mógł
odwrócić się i ruszyć w miasto.
Zerknął raz jeszcze na Kwiatuszka, na jej puste spojrzenie i obojętny
wyraz twarzy. Już była martwa, nawet jeśli jej serce wciąż biło.
I wtedy właśnie Jaskier postanowił ją uratować.

Ledwo go zobaczył, poeta od razu wiedział, że to właśnie ten


mężczyzna powinien zająć się katem Kwiatuszka. Bard za życia poznał
wielu ludzi tego typu i potrafił wyłowić wzrokiem prawdziwego mistrza
w sztuce złodziejstwa.
Rabuś pozornie nie wyróżniał się niczym specjalnym. Ba, wydawał się
wręcz doskonale nijaki: średniego wzrostu, ani szczypior, ani przy kości,
o twarzy, w którą można było wpatrywać się godzinami, a i tak chwilę po
rozstaniu nie pamiętałoby się z niej ani jednego szczegółu.
Gdyby nie spore doświadczenie we wplątywanie się w kłopoty, sam
bard też pewnie dałby się nabrać. Grunt to wiedzieć, na co powinno
zwracać się uwagę. Choć ów delikwent udawał beztroskiego i
zainteresowanego wyłącznie piciem i zabawą, przez cały czas miał się na
baczności. Nie chodziło tylko o to, by w razie czego błyskawicznie zwiać
przed niebezpieczeństwem – w bawiącym się tłumie typek bezustannie
wyszukiwał też potencjalne ofiary, których kieszenie mógłby opróżnić.
Dla pewności Jaskier śledził go pewnej nocy, gdy mężczyzna wstał od
stołu dużo wcześniej niż zazwyczaj, o porze wręcz idealnej na szemraną
robótkę. Bard nie zawiódł się: rabuś akurat postanowił zwiedzić
rezydencję jakiegoś kupca. Poeta z zachwytem obserwował, jak złodziej
fachowo przemyka wśród strażników i przetrząsa kolejne pomieszczenia
w poszukiwaniu cennych łupów. Ktoś z takimi umiejętnościami z całą
pewnością wiedział też, jak w razie czego szybko i skutecznie uciszyć
niepożądanego świadka. Oczywiście zabójca królów z niego był żaden, ale
do pozbycia się zamożnego, ale nie aż tak bardzo istotnego arystokraty
nadawał się wręcz idealnie.
Tu jednak pojawiał się problem: namówić kogoś takiego do kradzieży
to łatwizna, gorzej z przekonaniem go do posłania de Goova do piachu.
Poeta brzydził się siłowych rozwiązań. Powołany do sztuki i miłości, od
zawsze wzbraniał się przed zabijaniem. Jednak w tej konkretnej sytuacji
po prostu nie wiedział, jak mógłby inaczej pomóc swojej dawnej sympatii.
Nająć osiłka do spuszczenia arystokracie srogiego łomotu? Tylko co by to
dało? De Goov po wyleczeniu ran mógłby stać się jeszcze brutalniejszy i
mścić się na wszystkich dookoła za doznaną krzywdę. To może poeta
powinien spróbować przemówić Kwiatuszkowi do rozumu? Niestety,
dziewczyna zdawała się nie słyszeć jego słów. W ogóle jej kontakt ze
światem zewnętrznym był coraz słabszy.
Jaskier nie wiedział, ile ma jeszcze czasu. Wystarczył jeden naprawdę
zły wieczór, zbyt mocno zadany cios, by życie Kwiatuszka dobiegło końca.
Duch musiał się spieszyć, próbując jednocześnie nie wpadać w panikę. Na
złodzieja trzeba było wpływać delikatnie, acz stanowczo.
Wołano na niego Puchatek i okazał się bardziej odporny, niż Jaskier by
sobie tego życzył.
– Ja tego nie rozumiem... Jeśli takie pyszne ciastko leży tuż przed
nosem, to się je bierze natychmiast i delektuje smakiem, a nie czeka, aż
ktoś inny weźmie się za ucztowanie – szeptał mu Jaskier do ucha każdego
wieczora. – Posiadłość de Goova to właściwie nie ciastko, ale okazały
tort, i to taki z trzema wisienkami na czubku!
Bard był przekonany, że potrafi przemawiać do takich ludzi.
Włamywacz, który rzecz jasna znał wszystkich zamożniejszych
ważniaków w mieście, musiał uwierzyć, że przy niewielkim wysiłku i
ryzyku obłowi się znacznie, przy okazji wysyłając na tamten świat
wyjątkową kanalię.
– A ta jego kochanica... Tak delikatna istota powinna być obsypywana
kosztownościami i pocałunkami, a nie ciosami! De Goov leje ją tak, że
sąsiedzi, gdyby się nie bali, już dawno wezwaliby straż miejską!
Co by o członkach świata przestępczego nie mówić, przeważnie
gardzili oni takimi, co to tłuką swoje kobiety. Odpowiednio
ukierunkowując jego antypatię, Jaskier chciał zagwarantować, iż złodziej
z czystej niechęci rozprawi się z arystokratą, tak by ten – przy okazji – dał
wreszcie Kwiatuszkowi spokój.
Puchatek ciągle jednak się wahał, jakby przeczuwając, że coś tu jest nie
tak. Jaskier zaczął go więc coraz bardziej naciskać, wpadając powoli w
sidła histerii. Widząc, jak zwyrodnialec coraz brutalniej traktuje dawną
kochankę, poeta po prostu stracił głowę.
– Rusz się, do cholery! Gdyby świętej pamięci wielki mistrz Jaskier,
największy poeta, jaki kiedykolwiek chodził po tej nieszczęsnej ziemi,
komponował swoje utwory z taką energią, jak ty zabierasz się do tego
włamania, toby go nawet do grania na weselach nie dopuszczono!
Złodziej zareagował na te ponaglenia inaczej niż arystokrata. Gdy u
tego drugiego nachalne wołania trubadura wywoływały gniew, we
włamywaczu z każdym kolejnym słowem narastał strach.
Okazało się, iż Puchatek był bardzo przesądny, a swój stan uznał –
poniekąd słusznie – za efekt nawiedzenia przez złego ducha.
Wiedział, że dziwny głos, który od niedawna zdawał się wypełniać jego
głowę bzdurami o ciastkach, nie był wyłącznie urojeniem. A jak brzmiał!
Zupełnie jakby mistrz Jaskier – którego Puchatek miał nieraz okazję
słuchać – stał przy nim i namawiał do rabunku i mordu! Pewnie zjawa
celowo imitowała słynnego artystę, by tym łatwiej zdobyć zaufanie
nawiedzonego mężczyzny!
Ciche początkowo namowy szybko przemieniły się w potępieńcze
zawodzenia, nakazujące natychmiast przelać krew. Puchatek nie siedział
w złodziejskim biznesie od wczoraj i wiedział, że jeśli nie upora się z tym
problemem, może pożegnać się nie tylko z pracą, ale – w dłuższej
perspektywie – także i z własnym rozumem.
Złodziej uznał, iż de Goov musiał w ramach walki o władzę zabić
któregoś ze swoich wrogów, a teraz dusza zamordowanego domagała się
zemsty. I dopiero wtedy, przerażony całą tą sytuacją, postanowił czym
prędzej spełnić życzenie ducha. Co, jak nie to, powinno go od niego
wyzwolić?
Wbrew pozorom Jaskier wcale się z tego powodu nie ucieszył. To, iż
dni arystokraty zdawały się być policzone, stanowiło tylko jedną stronę
medalu. Puchatek był daleki od chłodnego opanowania, które do tej pory
cechowało jego działania. Jeśli już zacznie zabijać, w szale może wybić
wszystkich obecnych w willi, łącznie ze służbą i Kwiatuszkiem.
– Ani się waż tknąć dziewczyny, słyszysz?! – krzyknął kluczowego
wieczoru za złodziejem, dla pewności ruszając w ślad za nim.

Puchatek nie był głupi i doskonale zdawał sobie sprawę z tego, iż


posiadłość de Goova jest silnie strzeżona. Duch, co prawda, twierdził co
innego, ale przecież jemu zależało wyłącznie na jak najszybszej zemście.
Rzecz jasna, zawsze istniało ryzyko, że omamiony kłamstwami złodziej
zlekceważy niebezpieczeństwo i padnie martwy, zanim w ogóle zdąży
zbliżyć się do arystokraty. Jednak czy duszę potępioną, złaknioną krwi,
mogły obchodzić takie szczegóły?
Mimo działania pod wpływem emocji, w przypadku Puchatka
wyuczone nawyki robiły swoje. Widząc, jak sprawnie rozprawiał się z
ochroniarzami, Jaskier zaczął się nawet zastanawiać, dlaczego ktoś z
takimi umiejętnościami działa na tak małą skalę. Kolejni ogłuszeni
strażnicy znikali w cieniu i wkrótce złodziej mógł bez dalszej zwłoki udać
się na poszukiwania de Goova. A skoro Jaskier wciąż był świadomy,
znaczyło to, iż arystokrata nie przerwał zrywania płatków z Kwiatuszka.
– Pamiętaj, dziewczyna nie jest niczemu winna! – ciągle zawodził bard,
Puchatek przestał jednak słuchać tych krzyków. Nachalny duch tylko go
dekoncentrował. Złodziej miał zadanie i dopóki go nie wykona, dopóty
nie może poświęcać uwagi nikomu i niczemu innemu.
Arystokrata rzeczywiście tłukł Kwiatuszka. Tak go ta czynność
wciągnęła, że dopiero po kilkudziesięciu sekundach zdał sobie sprawę z
obecności nieproszonego gościa.
– Straż! – krzyknął na widok złodzieja, zrywając się z łóżka. Więcej nie
zdołał już z siebie wydusić. Puchatek jednym szybkim ruchem rąbnął go
w ciemię niewielką pałką, którą poeta dostrzegł dopiero teraz, i de Goov
osunął się na ziemię. Dla pewności oprych poprawił jeszcze dwa razy i
uznał, że to powinno wystarczyć.
– Wreszcie cisz... – Zanim złodziej dokończył zdanie, duch ponownie
przemówił. A właściwie, jak to miał w zwyczaju, znowu zaczął zawodzić.
Jak to w ogóle możliwe? Czy Puchatek nie spełnił jego żądania? Z
nieskładnego bełkotu rozumiał tylko tyle, iż mowa była o jakiejś kobiecie.
Chodziło zatem o dziewczynę de Goova? Ta, w przeciwieństwie do ducha,
milczała, wpatrując się w złodzieja bez cienia emocji. Może to o nią
właśnie poszło i upiór domagał się również jej krwi? Tak, wcześniej
potępieniec coś już o niej wspominał.
Z drugiej strony, jeśli Puchatek się pomyli i podniesie rękę na ukochaną
ducha, to wtedy ten nie przestanie go prześladować do końca życia! Ech,
gdyby tylko upiór tak się nie darł, może wtedy Puchatkowi udałoby się
zrozumieć, o co mu też chodzi.
Złodziej dokonał wreszcie wyboru, sugerując się przyjętą przez kobietę
postawą. W tak chłodny i obojętny sposób mogła reagować tylko
wyjątkowa żmija. Niewykluczone, że ta intrygantka skłóciła ze sobą de
Goova i ducha, gdy ten chadzał jeszcze wśród żywych. No i jakby nie
patrzeć, była też świadkiem całego zajścia, więc tym bardziej należało ją
uciszyć.
– To nic osobistego – powiedział i ruszył w stronę Kwiatuszka.
Widząc, do czego przymierza się Puchatek, i nie mając przy tym
pewności, czy zaraz nie pochłonie go mrok, Jaskier zrobił pierwszą rzecz,
jaka przyszła mu do głowy. Zaczął śpiewać najpiękniejszą balladę, jaką
znał – oczywiście swojego autorstwa – chcąc w ten sposób dać
złodziejowi do zrozumienia, iż dość już przemocy i krwi, a ofiara z de
Goova w zupełności zadowala ducha, bogów i w ogóle wszystkich. Poeta
zawsze wyobrażał sobie, że w taki właśnie sposób Siły Wyższe
komunikują śmiertelnikom swoje uznanie i akceptację.
Złodziej być może i zgodziłby się z tym zdaniem, problem jednak w tym,
iż dźwięki, które dochodziły do jego uszu, niewiele miały wspólnego ze
wzruszającą pieśnią. Wszystko przez to, iż głos nawet najbardziej
utalentowanego ducha, gdy tylko się go podnosiło, brzmiał niezbyt
zachęcająco. Puchatkowi zdawało się więc, że słyszy piekielne odgłosy,
zwiastujące rychłe nadejście Dzikiego Gonu.
Dla złodzieja tego było za wiele. Odrzucił poręczną pałkę, chwycił się za
głowę, zawył żałośnie i runął przez okno, porzucając nie tylko
Kwiatuszka, ale i przy okazji zdrowe zmysły. Później, gdy już zamknięto
go w przytulnej celi w zakładzie dla obłąkanych, często próbował
powtórzyć ten manewr z niewielkich rozmiarów zakratowanym
okienkiem – niestety bezskutecznie. Krzyki Jaskra zamieniły się bowiem
w zawodzenia innych pacjentów ośrodka, a ten pierwszy skok zawsze
miał się Puchatkowi kojarzyć z ucieczką w ciszę.
Tymczasem bard zamilkł, wciąż jednak gotowy do walki. W innych
okolicznościach byłby śmiertelnie obrażony na ignoranta, który nie
potrafił docenić jego twórczości, teraz jednak nie mógł uwierzyć, że
chyba rzeczywiście udało mu się ocalić dawną ukochaną.
Kwiatuszek wyglądała jak ktoś, kto budzi się z naprawdę długiego
koszmaru. Słysząc brzęk szkła, rozglądnęła się w końcu po sypialni,
wystraszona, ale jednocześnie po raz pierwszy od dawna naprawdę
przytomna. Gdy szok minie, a siniaki w końcu znikną, dziewczyna pewnie
dojdzie do siebie. Będzie potrzebowała czasu i być może opieki jakiegoś
dobrego człowieka, ale najgorsze było już zdecydowanie za nią. Jaskier
chciał do niej przemówić, spróbować dać znać o swojej obecności, zanim
jednak zdążył wypowiedzieć choćby słowo, poczuł, że znowu zanurza się
w ciemność.
Tym razem jednak mrok nie był jednolity, w oddali znajdował się jasny
punkcik. Artysta pomyślał, że to pewnie to osławione światełko w tunelu i
wreszcie będzie mógł udać się na zasłużony odpoczynek. Zatarł astralne
ręce i podążył w tę stronę, a im bliżej był jasności, tym wyraźniej widział...

...szerokie plecy jakiegoś łotra, który dobierał się do Kwiatuszka!


Tylko że to wcale nie była ona. Dopiero po chwili w rozchichotanej
kobiecie Jaskier rozpoznał Różyczkę, zachwycającą szatynkę, która
niegdyś zawładnęła życiem trubadura na całe szesnaście dni. I wtedy
przypomniał sobie, że jej też mówił o miłości silniejszej niż śmierć.
Zbladłby, gdyby duch mógł zblednąć jeszcze bardziej, i w nagłym błysku
uświadomił sobie, że to jeszcze nie koniec.
W jego miłosnym ogrodzie było wiele takich Różyczek i Kwiatuszków,
którym obiecywał, iż gotów jest stawić się, nieważne kiedy i gdzie, jeśli
tylko ukochana będzie potrzebować pomocy.
Jacek Wróbel

Szpony i kły

Później mówiono, że człowiek ten nadszedł od północy, od Bramy


Powroźniczej. Potwierdził to Puchacz, który kręcił się wtenczas przy
strażnicy. Uwierzyłam mu na słowo, chociaż lubił mijać się z prawdą.
Najpewniej podsłuchał, co ludzie gadają po karczmach, a potem starym
zwyczajem klął się na własny ogon, że widział to osobiście. Nieważne,
skąd nadszedł nieznajomy. Przybył do Wyzimy, aby mnie zabić.
O tym, co wydarzyło się „Pod Lisem”, dowiedziałam się od Ćwiartki.
Była wiarygodna, nie to, co Puchacz, pan rynsztoków i śliskich obietnic.
Całe życie spędziła pod klepiskiem gospody, niestraszne były jej
nadlatujące kufle i ciężkie buty karczmarza. Oglądała niejedną awanturę,
wciśnięta między obluzowane deski, zlizywała z podłogi zabarwione na
czerwono piwo, nawet zaciągała do gniazda wybite zęby, gdy straż
chwytała w końcu za pałki, by uspokoić pijaną hałastrę. Zahartowana w
boju Ćwiartka czegoś takiego jeszcze nie widziała. Kiedy stawiła się na
audiencję, cała drżała.
– Do miasta przybył potwór! Zarżnął troje ludzi, mroczna pani, zarżnął
jak wieprze! – Pochyliła łebek i położyła nisko ogon, co w królestwie
gryzoni było odpowiednikiem poddańczego pokłonu. – Białowłosy
rzeźnik!
Pogłaskałam jej zmierzwioną sierść.
Uspokój się, Ćwiartko. Jesteś bezpieczna.
Próbowałam zespolić nasze jaźnie, by przynieść jej trochę ukojenia, ale
była zbyt przestraszona. Wymykała się eterycznym objęciom. Zestrojenie
strumieni w tym przypadku przypominało próbę złapania węgorza
naoliwionymi dłońmi.
Opowiedz, co się stało. Od początku.
Nerwowo poruszyła pyszczkiem.
– Białowłosy rzeźnik! – powtórzyła, a przez paciorkowate ślepia
przezierał strach. – Czarnoksiężnik! Ma miecz, którym tnie mięso od
kości, i rzuca przeklęte uroki. I te złe oczy, mroczna pani, złe oczy. Nie
znają litości!
Przestałam ciągnąć ją za język. To daremne. Zamiast tego zebrałam siły
i wkroczyłam w nią, brutalnie i bez zapowiedzi. Tak, doznanie nie
należało do najprzyjemniejszych, ale Ćwiartka była twarda, a ja nie
miałam czasu czekać, aż wyjdzie z szoku.
Z rzadka decydowałam się na penetrowanie umysłów poddanych.
Najście uważałam za niekulturalne, nieco obleśne, a z pewnością
szkodliwe zarówno dla jednej, jak i drugiej strony. O ileż milej było scalać
myśli, patrzeć na świat przez wspólny pryzmat, obierać rolę domownika,
a nie intruza, który miast korzystać z gościny gospodarza, knebluje go i
wiąże, by w spokoju przetrząsać zawartość komód. To było poniżej mojej
godności.
Ale księżniczki wiedzą, że czasem trzeba zagryźć wargi i zrobić to, co
konieczne.
„Najście” brzmi zdecydowanie lepiej niż „włam”, chociaż to on lepiej
oddaje naturę zjawiska. Wnikasz w cudzą świadomość, paraliżując ją i
zmuszając do uległości. Kiedy weszłam w Ćwiartkę, pisnęła jak
obdzierana ze skóry. Chwilę po najściu czułam jeszcze potężne wibracje
bólu, odbijające się od ścianek mysiej czaszki, ale z biegiem lat nauczyłam
się je wygłuszać. Musiałam się spieszyć, jeśli nie chciałam skrzywdzić
służki. Wspomnienie Łobuza i Fretki, ich kruchych, powykręcanych ciał,
które złożyłam na ołtarzu eksperymentów z jaźnią, do dziś nie dawało mi
spokoju. Niezwłocznie zabrałam się do pracy.
Pamięć moich poddanych to nie jest uporządkowany, chronologiczny
zbiór danych. Nie przeglądasz ich jak księgi z rycinami. To raczej brudne
bajoro, po którym dryfują ławice obrazów: nowe co rusz wynurzają się z
mułu, stare nikną pod powierzchnią, kotłują się w opętańczym tańcu
pragnień, gdzie prym wiedzie kopulacja i szukanie pożywienia.
Bijatyka w karczmie odcisnęła na Ćwiartce mocne piętno; sceny były
wyraźne, dobrze zarysowane na mętnej tafli świadomości. Zapewne
przetrwają parę godzin, może dobę, nim pochłonie je mrok. Gryzonie nie
są pamiętliwe. Twoje szczęście, Ćwiartko.
Zaczynajmy. Pochylam się nad taflą i...
Patrzę na człowieka w zdartym, sznurowanym kubraku, który popija z
wyszczerbionego kufla. Włosy ma białe jak śnieg. Patrzę na miecz
przytroczony do jego pleców. Jest olbrzymi, jak wszystko oglądane z
perspektywy podłogi.
Pochylam się nad taflą i...
Wytrącony kufel zawisa w powietrzu. Ten sam mężczyzna i drugi, z
obliczem zniszczonym przez ospę, mierzą się wzrokiem. W tle dwóch
innych krzyżuje ramiona.
Pochylam się nad taflą i...
Draby napinają mięśnie, niczym koty gotujące się do skoku. Dziobaty
trzyma za rzemień na skórzni przybysza. Wykrzywia cwaniacko gębę.
Pochylam się nad taflą... och.
Następne obrazy to czysty chaos. Wszystkie spływają czerwienią. Tu
rozrąbana twarz, tam koszula przesiąknięta krwią, potłuczone naczynia.
Cięcie miecza. I jeszcze jedno. Wahadłowe ruchy medalionu. Zgięty wpół
karczmarz. Struga wymiocin.
Pochylam się nad taflą i...
Trzech strażników, trzy uniesione w górę pałki, wyciągnięta ręka
białowłosego. Błysk ćwieków w jego kaftanie.
Jeszcze chwila. Wytrzymaj, Ćwiartko.
Pochylam się nad taflą i...
Skuleni żołdacy, klienci kryjący twarze pod rękawami. Uderzenie mocy
wyczuwalne jest nawet we wspomnieniu. Patrzę, jak nieznajomy składa
broń i wychodzi za strażnikami; trupy odprowadzają go pustymi
spojrzeniami. Nie ogląda się za siebie.
Wystarczy.
Opuściłam umysł służki. Zawsze po najściu miałam mdłości. Ledwo
ustałam na nogach, oparłszy się o płytę grobowca. Ćwiartka toczyła pianę
z pyszczka. Pożałowałam jej, ale przecież nie miałam wyboru.
– Pani? – zapiszczała płaczliwie, gdy doszła do siebie. – Biada nam!
Białowłosy rzeźnik zniszczy królestwo!
Przywołałam w pamięci obraz medalionu, który podświadomie
zarejestrował umysł myszy. W ferworze walki wysunął się na moment z
rozcięcia kaftana, ledwo na parę cali, ale tyle wystarczyło do identyfikacji
przybysza.
To nie rzeźnik, to wiedźmin.
Po chwili wahania dodałam:
Na jedno wychodzi.
II

Przechadzałam się po komnacie, odprowadzana setkami spojrzeń.


Poddani kręcili się niespokojnie, lecz zachowywali ciszę. Tylko z rzadka
ktoś popiskiwał. Otaczali sarkofag półkolem, z ogonami położonymi tuż
przy samej ziemi. Szarawe ciałka zapełniały każdy skrawek powierzchni.
Krzyknęłam bezsilnie i zamachnęłam się w stronę kolumny. Kawałek
marmuru odpadł i potoczył się pod ścianę. Myszy ze świeżego miotu
czmychnęły w ciemność, po czym wróciły zawstydzone, strofowane przez
piski starszyzny.
Naprawdę nikogo tam nie mamy?!
Na czoło zgromadzenia wystąpił Zbrojarz, najstarszy szczur w Wyzimie,
spasiony i wielki jak kocur. Jeśli był w pobliżu, to on zabierał głos w
imieniu Wielojaźni. Pasma siwizny na jego grzbiecie zawsze kojarzyły mi
się ze srebrzystym wrzecionem wplecionym w brudną szmatę.
– Najpotężniejsza z potężnych, Velerad poluje na nas z zaciekłością
godną lepszej sprawy. – Zbrojarz odznaczał się elokwencją, słuchałam go
z czystą przyjemnością. – Zaprzągł do pracy służbę, obsypał obejście
trucizną, wyłapał nas co do jednego. Ostatni był Medyk, niech odpoczywa
w pustce. Możesz rozkazać komuś spróbować wedrzeć się do środka, ale
usłuchaj pokornego sługi, miła pani: to samobójstwo.
Miał rację, nijak jednak nie umniejszało to mojej złości. O czym
wiedźmin rozprawiał tyle z grododzierżcą? Niewątpliwie o ubiciu p o t w
o r a – bo co innego by go tu przywiodło? – ale musiałam poznać
szczegóły, by przygotować się do obrony królestwa. Tym razem do
Wyzimy nie zawitał pierwszy lepszy najemnik.
Kto jest najbliżej?
– Straż pod główną bramą trzyma Pętelka, moja pani. Jeśli wiedźmin
opuści gród, niezwłocznie nas o tym powiadomi. W razie gdyby
wyprowadzono go bocznym wyjściem, na tyłach, w stogu siana, ukrywa
się Mlecz. Gdzieś w okolicy kręci się też Puchacz, ale, wybacz słownictwo,
najpotężniejsza z potężnych: to szaleniec, intrygant i idiota. Ilekroć
dotyka go Wielojaźń, zostawia każdemu z nas kwaśny posmak na języku.
Jedność z wielości. Duchowa wspólnota gryzoni, niewidzialne
królestwo umysłów. Wielojaźń to pomost przerzucony pomiędzy
przedstawicielami szczurzej rasy w Wyzimie, tworzący zamknięty obieg
informacji. To oczy i uszy podziemia, rozciągnięte po kanałach,
spiżarkach, zaułkach i poddaszach. Tam, gdzie jest więcej niż dziesięć
szczurów, są wszystkie szczury. Pierwsza zasada, jakiej mnie tu nauczono,
jeszcze za życia dziadka Zbrojarza.
– Pani, obronimy się!
Przed szereg wyrwała się jednooka szczurzyca, Zmora. Jej ciemny
grzbiet znaczyły ślady zębów i blizny.
– Zagryziemy wiedźmina! Przepłoszymy jak ostatniego!
Odwadze Zmory ustępowało jedynie jej szaleństwo.
Ten jest inny. Potrafi się bić.
– Dostanie walkę! Wypatroszę go, wydrapię drogę do serca, a potem...
Orędzie Zmory przerwał Zbrojarz, który ukąsił ją w kark. Zaciskał
szczęki na karku szczurzycy tak długo, póki nie przestała się rzucać. Po
wszystkim syknęła i obnażyła siekacze, lecz ustąpiła, cofnąwszy się na
powrót do kręgu.
W tym samym momencie kłębowisko zamarło. Umilkły sprzeczki i
popiskiwania. Poczułam, jak do życia budzi się szczurza nadświadomość,
jak rytm ich serc zwalnia i wyrównuje się. Połączono sploty myśli,
pchnięto je w jednym kierunku. Oto formowała się Wielojaźń: byt
zrodzony z setek pomniejszych żywotów.
– Widzę go. Wychodzi razem z Veleradem.
Pyszczkiem poruszał Zbrojarz, chociaż głos należał do nieobecnej
Pętelki.
Dokąd zmierzają?
– Do zamku. Do króla.
Wydałam z siebie gardłowy charkot. Foltest, król Temerii, ukochany
ojciec, który uwięził mnie w zimnych ścianach krypty, rzucił na żer
robactwu i ciemności. Przykrył zdobioną płytą sarkofagu, zapalił kadzidła
i sprowadził kapłanów, by odśpiewali żałobne hymny. Przekonał świat, że
umarłam. Córka Addy żyje, głupcy! Płynie we mnie królewska krew!
Dziedzictwo jest silniejsze niż klątwa. Dwór sam mnie odnalazł i nauczył,
jak rządzić tym mrocznym miejscem.
Uspokoiłam myśli. Nie czas na żale.
Przedostaniesz się na zamek?
– Tak, pani.
Szykuj się. Chcę przy tym być.
Zespolenie jaźni tym różni się od najścia, czym wizyta w ratuszu od
uprowadzenia burmistrza. Pozwalasz się prowadzić, patrzysz na świat
cudzymi oczami, uczestniczysz w wydarzeniach, lecz nie ingerujesz w
rozwój akcji.
Tylko ból jest podobny.
Niemal od razu, kiedy wstąpiłam w wir Wielojaźni, szczury
poprowadziły mnie odpowiednim splotem. Poczułam, jak nicość
rozdziera mnie pazurami od środka, szarpie i kąsa, próbując przepchnąć
przez barierę niebytu; Wielojaźń nie pozwalała mi odpłynąć. Na moment
straciłam świadomość, a gdy ją odzyskałam, wypełniałam już czaszkę
Pętelki.

III
Ciepło paleniska. Zapach sierści. Ludzki pot gryzący w nozdrza.
Chłonęłam te same doznania co schowana za komodą służka i chociaż
starała się to ukryć, wiedziałam, że się boi. Byłam razem z nią i również
się bałam.
Wyjrzała z kryjówki, ostrożnie, by nie zbudzić ogarów.
Pięciu mężczyzn. Brodacz siedzący na skrzyni to Segelin, drugi
wielmoża, ten naburmuszony, to Ostrit. Mlecz i Drzazga, którzy go
szpiegują, twierdzą, że nigdy się nie uśmiecha. Wiedźmin sprawiał
wrażenie nieco znużonego. Obok niego stał Velerad. Nerwowo wyginał
palce. Myślał, że nikt nie patrzy.
– Od czego ci tak łeb posiwiał? Od czarów?
No i Foltest, król Temerii, mistrz dowcipu.
Znałam ludzi, którymi otaczał się mój ojciec. Znałam ich zwyczaje i
plany. Wiedziałam, komu ufają, kim gardzą, na kogo zarzucają sieci
podstępu. Wiedziałam, o której wstają i kładą się spać, czego się lękają,
kto grzeje im łoże. Drenowałam duszę miasta, bezpiecznie skryta za
oczami poddanych.
Wyzimę toczy choroba. Może i z zewnątrz widać bogate szaty i
złocenia, ale jej trzewia znaczą ślady pazurów.
– Jeżeli mojej córce spadnie włos z głowy, ty swoją położysz na pieńku.
To tyle. Ostrit, a i wy, panie Segelin...
Przestałam słuchać. Targnęły mną spazmy. Załgany hipokryta! Coś
gorzkiego podeszło Pętelce do gardła. Wybacz, to moja sprawka. Obiecuję
trzymać nerwy na wodzy.
Odprowadzałam ojca nienawistnym wzrokiem, wyobrażając sobie, jak
drę w szale jego aksamitną szatę.
Od dawna zdawałam sobie sprawę, że Foltest chce mnie odczarować.
Nie byłam naiwna: to nie kwestia miłosierdzia, a wyrzutów sumienia. Czy
ktokolwiek mógłby spokojnie przespać choć jedną noc, wiedząc, że oddał
córkę na stracenie?
Dlaczego nigdy mnie nie odwiedził, nie śpiewał do snu, by odegnać
strachy czające się w ciemności? Dlaczego poznałam tylko zimne objęcia
matki, póki jej trupie dłonie nie rozpadły się w pył? Myślałeś, że wystarczy
nakryć przeszłość całunem, by na zawsze się od niej odciąć? Spójrz,
dokąd cię to doprowadziło, ojcze. Zdobyłam twój zamek, zbudowałam
królestwo.
Pogrzebałeś księżniczkę, ale obudziłeś królową.
Odkąd jeden z Wiedzących obmyślił teorię „nocnego czuwania”, Foltest
uczepił się jej niczym ostatniej deski ratunku. Wierzył, że w ten sposób
zmaże swoją hańbę. Nie wiem, czy czarodziej miał rację, czy plótł trzy po
trzy, omamiony błyskiem monet, lecz nie chciałam ryzykować. Nie oddam
władzy bez walki.
Do Wyzimy zaczęli ściągać awanturnicy spragnieni chwały i złota:
błędni rycerze, wyjęci spod prawa banici, najemnicy, szarlatani. Łamałam
ich wpół, pożerałam. Każdego bez wyjątku. Klatki piersiowe otwierały się
dla mnie jak pąki róż; soki rozkładu zraszały moje ciemne ogrody. To był
bal, prawdziwy bankiet! Ślady krwi w głównej sali przypominały wino,
które ulało się biesiadnikom z kielichów.
Odwiedzali mnie romantyczni głupcy, wierzący w potęgę przepowiedni
i moc czystego serca. Wyszarpywałam im je wprost z piersi, zjadałam na
ich oczach. Marzeń trzymali się dłużej niż życia. Byli i wojownicy w
czarnych skórzniach, uzbrojeni w miecze i nabijane gwoździami pałki,
zadziorni i pewni swego. Kiedy brałam ich w objęcia, wyrywali ze snu
całe miasto. Wnętrznościami bohaterów przystrajałam drzewa i mury.
Ciągnęły się niczym świąteczne szarfy, budząc zachwyt moich
poddanych.
Chcieli wziąć mnie siłą albo sposobem. Polegli. Chcieli zapędzić w
pułapkę, ale to na ich gardłach zaciskała się pętla. Mieli trucizny, zaklęcia,
artefakty. Mnie wystarczały kły i szpony.
Velerad gwałtownie zerwał się z miejsca.
– Królewna wygląda jak strzyga! – krzyknął.
Spłoszona Pętelka przycisnęła się do ściany. Popłynęła litania obelg;
grododzierżca wypluwał słowa z pasją wędrownego kaznodziei. Nawet
bawiło mnie to zamiłowanie do metafor.
Strzyga. Jeden z językowych wytrychów, który skomplikowane procesy
i zjawiska przekłada na mowę prostaczków. Słowa wytrychy nie próbują
wyjaśnić problemu, tylko narzucają interpretację, wartościując strony
konfliktu. Ten jest dobry, a ten zły, tu jest potwór, tam ofiara. Lud słucha i
kiwa głowami, bo z wierzchu trzyma się to kupy. Znam wiele takich
określeń. Wojna, obowiązek, nieurodzaj, przypadek. Słowa wytrychy w
dziewięciu przypadkach na dziesięć mają za zadanie rozmyć czyjąś
odpowiedzialność: odwrócić uwagę od konkretnych ludzi, którzy
dopuścili się konkretnych błędów, co w dłuższej perspektywie wywołało
konkretny problem. Władza nad językiem to władza nad umysłami.
Nauczyła mnie tego Wielojaźń, nośnik czystej informacji, niepodatny na
proste manipulacje.
Mamy zatem strzygę albo potwora, bardzo rzadko księżniczkę, a już
nigdy ofiarę. Jest bliżej nieokreślone przekleństwo zamiast czyjejś winy,
trzy tysiące orenów to nagroda, w żadnym wypadku przekupstwo.
Zwykłą egzystencję nazwano bluźnierstwem, a walkę o przetrwanie –
stosami trupów.
Oto, co mówią: w Wyzimie grasuje strzyga. Sieje terror i morduje ludzi.
Oto, co mówię: niewinne dziecko padło ofiarą lekkomyślności błazna,
który chędożył własną siostrę, bo żył w przekonaniu, że może wszystko.
Krew plami wyłącznie jego dłonie.
Owszem, poluję, patroszę i pożeram. Lubię zapach gnijącego mięsa;
kołatanie ludzkich serc doprowadza mnie do ekstazy. Nie wybrałam tej
drogi; jestem, kim jestem. Równie dobrze można mieć za złe wilkowi, że
napada na owce.
– ...taka jej mać!
– Uważaj, Velerad.
Pętelka wysunęła łebek zza nóżki komody. Ostrit, choć ciężko w to
uwierzyć, zasępił się bardziej niż zwykle.
– O strzydze gadaj, co chcesz, ale Addy nie obrażaj przy mnie, bo przy
królu się nie odważasz!
To miłe. Obiecuję, że jeśli dane nam będzie stanąć twarzą w twarz,
zgotuję mu szybki koniec.
– Czy był ktoś, kogo zaatakowała, a przeżył?
Niewielu, wiedźminie. Segelin ma rację. Dwóch strażników, zaraz na
początku. Uszli z życiem tylko dlatego, że byłam młoda, dopiero
poznawałam swoje możliwości. I jeszcze...
– ...młynarz, na którego napadła pod miastem. Pamiętacie?
Pamiętałam. Błąd w sztuce.
– Chcę go zobaczyć. Poślijcie po niego.
Velerad machnął dłonią, jakby odpędzał się od natarczywej muchy, i
ruszył w stronę drzwi.
– Późno już. Zostawmy to na jutro, jeśli nie masz nic przeciwko. Nie
idziesz chyba do krypty tej nocy? Właśnie. Tymczasem popracuj nad
taktyką, odpocznij... – Przystanął w progu, wyraźnie skonsternowany. –
Wy, wiedźmini, śpicie, prawda?
– Śpimy.
– To pośpij.
Opuścił komnatę. Po jego wyjściu Segelin przeciągnął się, aż zgrzytnęło
w kościach. Wyobraziłam sobie, jak łamię mu kręgosłup, intensyfikując
ten dźwięk po stokroć. Pętelka, wyczuwszy moje zamiary, odruchowo
oblizała pyszczek.
– Pomóc w czymś jeszcze?
Ton Ostrita sugerował, że nie ma na to najmniejszej ochoty.
– Ostatni, który przybył przede mną... – Białowłosy zawiesił głos. – Co
się z nim stało? Zabiła go? Uciekł? Pytam z ciekawości.
Czuję strach? Jednak się boisz, wiedźminie?
– Powiesili go – rzekł Segelin.
Znam tę głupią historię. Uczestniczyłam wtedy w egzekucji, połączona
ze Zmierzchem, który przedostał się niemal pod sam szafot. Zarzuty
wobec przybysza były tak absurdalne, że nie sposób ich wymyślić.
Musiały być prawdziwe.
– Podawał się za czarodzieja, mistrza jakiegoś tam – kontynuował
wielmoża. – Klepsydra na szacie, srebrzyste heksagramy. Cudak. Do tego
gęba mu się nie zamykała, znaczy szło się domyślić, że hochsztapler. A ten
jego wóz... – Westchnął, dając do zrozumienia, że o wozie szkoda gadać. –
Foltestowi już wszystko jedno, bierze każdego, kto się zgłosi. Bez urazy,
wiedźminie. Czarodziej obiecał uwarzyć specyfik według starożytnej elfiej
receptury, który miał przywrócić strzydze ludzką postać. Wygodne,
nieprawdaż? Po co całą noc przesiadywać w krypcie? Wystarczy chlusnąć
eliksirem. Przybysz zażyczył sobie z góry dwieście orenów za odczynniki
alchemiczne i pokrycie kosztów produkcji mikstury, a dwa tysiące
wytargował na potem, po udanej przemianie.
– Foltest się zgodził?
Brodacz wzruszył ramionami.
– Trzeba było go posłuchać. Był przekonujący.
Ostrit niechętnie przytaknął.
– Później, podczas przesłuchań, okazało się, że strzygę miał udawać
jego czeladnik. Nie wiem, jak ktokolwiek mógł pomyśleć, że to się uda. W
wozie „czarodzieja” znaleźliśmy idealnie skrojony kostium z wilczych
skór, sztuczne pazury, wydrążony łeb dzika... Nigdy czegoś takiego nie
widziałem. – Pokręcił głową z niedowierzaniem. – Ukrywali tam też
rudowłosą dziwkę. Ciągnęli ją aż z Mariboru.
– „Odmienioną księżniczkę” – zakpił Ostrit. – To ja skrzyknąłem
strażników i przeszukaliśmy wóz. Śmierdziało szwindlem na milę.
– Oszusta powieszono, chłopak dostał dwadzieścia batów, dziwka... W
sumie nie wiem, co. Widuję ją czasem w „Starym Narakorcie”. Oni byli
ostatni. Potem długo nikt.
Rozmawiali jeszcze trochę, ale nie usłyszałam niczego ciekawego.
Kiedy w końcu wymienili zdawkowe pożegnania, Pętelka wślizgnęła się
za Ostritem do holu, a ja przerwałam scalenie. Ból odprowadził mnie z
powrotem do królestwa ciemności.

IV
– Afera, afera! – Zbrojarz poruszał pyszczkiem, wbijając we mnie
nieobecne, szkliste ślepia. – Sprowadzili młynarza!
Pętelka odsypiała wczorajszą misję. Każdorazowe scalanie umysłów
wymagało dłuższego odpoczynku, by organizm odzyskał sprawność i na
powrót osadził się w rzeczywistości. Na przeszpiegach zastępowała ją
siostra. Zbrojarz jak zwykle pełnił rolę mówcy, skupiając na sobie
wyładowania Wielojaźni.
– Ha, pani, posłuchaj! Młynarz zbladł, jak tylko ujrzał wiedźmina! Pewno
myśli, że go zaraz zeżre. Afera, królowo, afera!
Podniecony głos Afery rozbrzmiewał echem po całej krypcie. W pełni
zasłużyła na swoje miano. Każdy wschód słońca był dla niej wydarzeniem
godnym odnotowania w miejskich kronikach.
Szczurów zgromadziło się mniej niż ostatnio – nie widziałam potrzeby,
by przetrzymywać je w pałacu. Niech węszą, niech obserwują, wsłuchują
się w szepty. Musiałam przygotować się do walki. Nowe informacje były
na wagę złota.
– Moja pani, co tu się dzieje! – Zbrojarz trząsł się w ataku wesołości.
Podrygiwał jak kukiełka w rękach lalkarza. – Chłop zobaczył wiedźmiński
miecz na ścianie i ze strachu chyba się zes... Afera, afera! – zreflektowała
się.
Wzniosłam oczy ku górze.
Powiedział coś ciekawego?
– Jąka się i plącze, królowo. Może jest niespełna rozumu? Ależ afera!
Teraz białowłosy ogląda jego blizny. Czy wiedźmin to również medyk,
moja pani, czy to medyk?
Nie wdawałam się w czczą dyskusję. Zacisnęłam szczęki na truchle i
wyszarpałam z piersi mężczyzny solidny kawałek mięsa. Spiżarnia powoli
pustoszała. To zmartwienie na później.
– Pani! Pani!
Rozdrażniona oderwałam się od posiłku. Dłuższy pobyt w towarzystwie
Afery działał na nerwy. Żałowałam, że nie posłałam do pałacu kogoś
innego.
– Posłuchaj, pani, to dopiero afera! Żołdak, który przyprowadził
młynarza, to Foltest w przebraniu!
Wreszcie coś istotnego. Król składa wiedźminowi nieoficjalną wizytę?
Interesujące. Najchętniej scaliłabym się ze służką – jakoś zniosłabym
wybuchy jej niezdrowego entuzjazmu – ale byłam osłabiona, nie
zregenerowałam jeszcze sił po wczoraj.
O czym rozmawiają?
Dłuższa cisza.
– O tobie, pani. Chcą odebrać ci potęgę i królestwo, przemienić w
ułomną ludzką samicę. Afera, afera! Wiedźmin przyjdzie tutaj po pełni.
Mówi, że zabije cię tylko w ostateczności.
Zacisnęłam pięść; czaszka nieboszczyka pękła jak przejrzały owoc.
Oblizałam szpony z szarej, słodkawej mazi, zła, że dałam się
sprowokować.
Arogancki pies. Sprawię, że będzie cierpiał.
– Pani...
Słyszałam wahanie w jej głosie.
Mów.
– Wiedźmin twierdzi, że jeśli dojdzie do przemiany, nie będziesz nawet
ludzką samicą, tylko bezbronnym szczenięciem.
Jej niecodzienny, pozbawiony wesołości ton nakłuł wnętrze mojej
czaszki jak stalowy szpikulec.
Tak, brałam pod uwagę ten scenariusz, najczarniejszy z czarnych.
Wiedźmin wiedział czy zgadywał? Nieważne. Nie potrafię wyobrazić sobie
gorszej tragedii: pozbawiona zmysłów, otępiała dziewczyna, kisząca się
na złotym łożu, wśród pościeli przesiąkniętej zapachem moczu.
Księżniczka! Pogarda, z jaką patrzyłyby na mnie szczury... Nie, nie chcę o
tym myśleć.
Nie wierzę, że mogłabym zapomnieć o poddanych i królestwie. Choćby
odebrano mi ciało i tożsamość, wtłoczono do środka całkiem obcą duszę,
wspomnienie dawnej świetności osiadłoby gdzieś na dnie umysłu i
zapuszczało korzenie, dzień po dniu, rok po roku, głębiej i głębiej,
doprowadzając do nieuchronnego szaleństwa.
Niewyraźny pisk sprowadził mnie na ziemię.
Odpędziłam ponure wizje. Muszę przestać się zadręczać, bo przegram,
nim w ogóle stanę do walki.
Co mówiłaś?
– Afera, pani! Tego jeszcze nie było! Poznałam imię wiedźmina. To Ge...
Przerwałam jej w pół zdania.
Nigdy nie interesowało mnie, z kogo wytaczam życie ani czyje resztki
potem spożywacie. To wróg. Pokarm. Zginie, a jego imię wraz z nim.
Zbrojarz pokornie pochylił łebek. Wiedziałam, że gdzieś w pałacu
Foltesta Afera zastygła w podobnej pozycji. Byli jak lustrzane odbicia
rzucone na taflę Wielojaźni.
Jeszcze coś wartego odnotowania?
– Król pyta, jak to się stało, że stałaś się strzy... naszą panią.
Drobne przejęzyczenie. Nie widziałam powodów do złości.
Co na to wiedźmin?
– Nie uwierzysz, pani! Afera, jakaż afera! – Zbrojarz potrząsnął
pyszczkiem, co w zestawieniu z jego wielkim cielskiem wyglądało dość
komicznie. – Wiedźmin nie wie. Może przez czary, a może nie.
Zaiste, mędrzec.
Nagle spoważniała.
– Królowo...
Poczułam zimny ucisk w trzewiach.
– Twój ojciec sądzi, że cierpisz. To prawda, królowo? Cierpisz?
Milczałam. Zaciskałam dłonie na sarkofagu, póki marmur nie zaczął się
kruszyć.

V
Moje najwcześniejsze wspomnienie? Leżę na twardej płycie, owinięta w
pogrzebowe szmaty. Ziąb przenika do szpiku kości. Płaczę. Nad grobem
stoi szczur. Trzyma w pysku truchło wrony. Wyciągam zdeformowaną
rączkę, szczur nachyla się w moją stronę. Łamiemy się martwym ptakiem.
Lubię myśleć, że zawiązaliśmy przymierze przy chrzęście pękającego
kręgosłupa.
Wychowała mnie Wielojaźń. Szczury ogrzewały mnie, kołysały do snu,
zabawiały opowieściami o mieście. Przynosiły larwy i pędraki, bym mogła
najeść się do syta. Poznałam ich mowę. Gdy podrosłam, uczyły, jak
walczyć i polować. Potrafiłam już wtedy splatać własne myśli, nadawać
im kształt, zamieniać w komunikat. Szczury uczyniły mnie swoją panią, a
ja zapracowałam na wszystkie honory.
Widzę w ciemnościach. Mam siłę pięciu rosłych mężów. Wyprzedzam w
biegu jelenie i łanie. Moje szpony tną nie gorzej niż miecze. Szczękami
kruszę głazy.
Jestem królową. Czarne serce pompuje błękitną krew.
Jak to jest być strzygą? A jak to jest być kowalem? Albo koniem?
Podążam za wewnętrznym głosem, jestem wierna naturze.
Nie wiem, czy inne strzygi (nie znoszę tego określenia, chyba już o tym
wspominałam) są takie, jak ja. Podejrzewam, że nie. Ukształtował mnie
wpływ Wielojaźni. Kim bym była, gdybym nie urodziła się w Wyzimie?
Może gdzieś na świecie, w Nilfgaardzie czy w Redanii, to nietoperze, kruki
albo wilki łączą umysły duchowym szwem. Czy w innym miejscu byłabym
świadoma jak teraz? Rozumna? Czy zostałyby tylko kły i szpony?
Refleksje i analizy to domena zagubionych. Zostawmy je filozofom.
Leżałam w sarkofagu, wtulona w zmumifikowane zwłoki matki.
Zbrojarz układał się do snu na mojej piersi. Gładziłam jego ciemną sierść.
Do pełni zostały trzy dni. Musiałam zapaść w letarg, by stanąć do walki w
pełni mocy.
Chcą mnie odczarować! Ha...!
Zamknęłam oczy. Otoczył mnie kokon mroku.
Głupi ojciec. Głupi wiedźmin.

VI
Poczułam na twarzy dotyk twardej szczeciny.
– Jest już w dworzyszczu, królowo.
Przebudziłam się.
Jaka pora?
– Ledwo zmierzcha.
Rozpoznałam głos Złotnika. Opuszczony dwór był jego domem. Rzadko
zapuszczał się do miasta i stronił od towarzystwa innych szczurów. Obrał
żywot samotnika. Szanowałam jego wybór, więc tym bardziej radował
fakt, że tej nocy postanowił wspomóc nas w walce. Zbrojarz tulił się do
mojej twarzy, przekazując szeptem słowa szpiega. Przekaz był czysty,
żadnych zniekształceń; nici Wielojaźni zawiązały mocny supeł.
Wyobraziłam sobie dziesiątki, setki szczurów otaczające w tej chwili mój
sarkofag. Wsparcie poddanych dodawało sił.
Przybył wcześnie.
– Wziął ze sobą miecz z czystego srebra. Lśni jak tarcza księżyca. Przed
chwilą spożył mikstury.
Rozpoznajesz mieszankę?
Zbrojarz zamilkł na dłużej. Drżały mu nozdrza.
– Bieluń. Głóg. Ciemiężyca. Wilczomlecz. Arkhadthordtzvina. Skra’tsch.
Ziarna gharshenki. Niebieskie, nie zielone.
Nie sposób przełożyć tych składników na ludzki, ale to najwierniejsze
tłumaczenie.
Wiedźmin znał się na rzeczy. Dawno nie mierzyłam się z nikim jak
równy z równym. Wstrząsnął mną dreszcz ekscytacji.
Zbrojarz czujnie uniósł łebek.
– Coś się dzieje na zewnątrz. Nagle rzucił wszystko i zbiegł na dół.
Ruszaj za nim.
– Wiem, co robić – syknął.
W ostatniej chwili powstrzymałam się przed uderzeniem Zbrojarza. Był
tylko przekaźnikiem. Odnotowałam, by po wszystkim wezwać Złotnika i
udzielić mu solidnej reprymendy.
– Przyszedł jakiś szlachcic. Nie wiem, jak wiedźmin to zrobił, ale chyba
usłyszał go tam z góry.
Velerad?
– Nie, ten brodaty. Przyniósł pieniądze i kazał mu się wynosić. Twierdzi,
że nie chce twojej śmierci.
Bohater czy cyniczny polityk? Tylko głupiec miałby wątpliwości. Swoją
drogą pies, który gotów jest zagryźć pana, wierząc, że nowy właściciel w
podzięce nakarmi go przepiórkami, to wybitnie durne zwierzę. Wściekłe
psy się zabija i jeżeli ten cały Vizimir ma trochę oleju w głowie, wypłaci
mu w odpowiedniej walucie.
– Wiedźmin nie odpuści. Kłócą się. Brodaty dobył miecza! Mówi, że się
nie boi, bo ma żółwi kamie... Właśnie stracił przytomność. Wiedźmin jest
cholernie szybki, królowo.
Myliłam się co do niego. To nie najemny morderca. Gdyby chodziło o
pieniądze, posłuchałby Ostrita i uciekł z miasta. Najwidoczniej mam do
czynienia z kimś znacznie bardziej niebezpiecznym. Z człowiekiem
honoru.
– Zostawił go i idzie z powrotem do dworu. Poczekać?
Czekaj.
– Już wraca. Przyniósł linę. Wiąże szlachciurę jak wieprzka na rożen. –
Złotnik umilkł, czekając na dalszy rozwój wydarzeń. – Bierze go pod
ramiona i ciągnie. Idą w waszą stronę. Do pałacu.
Zgotuję mu odpowiednie przywitanie. Możesz odejść.
Podświadomie wyczułam, że luzują się sploty szczurzych myśli;
Zbrojarz przechylił łebek, jakby wypłukiwał z uszu eteryczne drobinki.
– Jesteśmy z tobą, najpotężniejsza z potężnych. Razem obronimy
królestwo.
Czule podrapałam go za uchem.
Nie, Zbrojarzu. Przekażesz reszcie, że zabraniam ingerować. To moja
walka. Udowodnię swoją siłę.
– Jak rozkażesz, królowo. Przeczekamy w mroku.
Wiedźmin myśli, że „uratuje” księżniczkę, że spełni dobry uczynek,
wyświadczy światu przysługę. Ma serce rycerza. Chcę je zobaczyć na
własne oczy, nadziane na mój szpon. Gniew, jaki obudził, zmiażdży mu
wolę i połamie kości. Honor?! Z której bajki żeś przywędrował,
odmieńcze?
Zaatakuję o północy. Tego właśnie się spodziewa, jeśli daje wiarę
ludowym porzekadłom. Zostało trochę czasu. Planowałam podsłuchać, o
czym będzie rozprawiał z Ostritem, gdy wielmoża już się przebudzi. Bo że
porozmawiają – nie miałam wątpliwości. Prowadzi Ostrita na stracenie, a
nic tak nie rozwiązuje języka jak perspektywa rychłej śmierci.
Chcę się z kimś scalić i podejść do wiedźmina.
– Najpotężniejsza z potężnych, czy to bezpieczne? – zatroskał się. –
Lada moment staniesz do walki. Czy to cię nie osłabi?
Zgromiłam go wzrokiem.
Nigdy nie wątp w swoją królową.
Nieco łagodniej dodałam:
Spałam trzy dni. Rozerwałabym na pół niedźwiedzia, a potem ścigała się
z wiatrem.
– Nie ma prawa nad twoje słowo. – Zastygł w bezruchu, łącząc się
mentalnie ze współbraćmi. – Zmora oferuje swe usługi, ale zbytnio rwie
się do walki. To ryzykowne, moja pani. Sugeruję wybór kogoś bardziej...
zrównoważonego.
Siódemka?
Zbrojarz skinął łebkiem.
Przygotuj ją zatem.
Uspokoiłam oddech i wyciszyłam chaotyczne myśli. Stłumiłam żądze,
odgradzając się od nich murem żelaznej woli. Po chwili poczułam, jak
odrywam się od ciała i unoszę ponad sarkofagiem.
Wielojaźń jawiła mi się w postaci setek połączonych nici, tworzących
misterną mozaikę błękitu. Niebieskawe strumienie, cienkie jak końskie
włosie, rozchodziły się we wszystkich kierunkach, przenikając przez
podłogę i ściany. Splot wiązał się nad grobowcem, skąd grubym
warkoczem opadał w dół, wsiąkając w kamienną płytę, pod którą
spoczywało moje ciało.
Pozwoliłam, by moja świadomość dołączyła do węzła szczurzych myśli.
Wielojaźń wskazała kanał Siódemki – jedna z nici zalśniła intensywniej niż
pozostałe. Podpłynęłam bliżej i dotknę...
Boli jak to boli gdzie ja jestem nie ma nic tonę w nicości
Gwałtowne szarpnięcie. Wynurzenie.
Siódemka była myszą pośród myszy, małą i niepozorną. Poruszała się
bezszelestnie niczym cień. Jeżeli chciała, potrafiła ukryć się w misie z
owocami, otoczona zewsząd przez biesiadników, i pozostać
niezauważona aż do końca uczty. Moi poddani żartowali, że kiedyś
przeoczy ją sama Wielojaźń.
Odłączyła się od stada i opuściła kryptę. Doskonale odnajdywała drogę
w labiryncie krętych tuneli. Wędrowałam przez mrok uczepiona jej
esencji. Gdy Siódemka dotarła do głównej sali, po krótkim zwiadzie
obrała za kryjówkę resztki jednego z niedoszłych wybawców Wyzimy.
Wcisnęła się pod wgniecioną paradną zbroję i ulokowała między
połamanymi żebrami.
Czekałyśmy na intruza.

VII

Dębowe wrota były od dawna zniszczone; skrzydło, jakimś cudem


wciąż trzymające się przerdzewiałych zawiasów, miało jeszcze na tyle
wdzięku, by teatralnie zaskrzypieć, kiedy wiedźmin wszedł do środka.
Rozejrzał się po opuszczonej sali. Wyglądał jak żywy trup. Blady
zupełnie jak ci, którzy stanęli ze mną w cztery oczy. Podszedł pod
balustradę schodów, ciągnąc za sobą związanego Ostrita. Oparł wielmożę
o ścianę i otrzepał ręce. Na próbę dobył miecza. Stalowa klinga zatoczyła
w powietrzu powolny łuk.
Nie mogłam się doczekać, aż jego beznamiętne oblicze wykrzywi
grymas bólu i przerażenia.
Pałacem wstrząsnął przeciągły jęk. Ostrit w końcu odzyskał
przytomność.
– Milcz. Bo przyciągniesz ją przed czasem.
Będę udawać zaskoczoną, obiecuję.
– Ty przeklęty morderco! Gdzie jesteś? Rozwiąż mnie natychmiast,
łajdaku! Będziesz za to wisiał, suczy synu!
Złość. Pierwsza faza bratania się ze śmiercią. Niedługo przyjdzie czas na
spowiedź.
Miałam rację. Chwilę po tym, jak przebrzmiały plugawe przekleństwa,
Ostrit uspokoił się i przestał krzyczeć. Tłumaczył się z nienawiści wobec
króla.
Gdybym potrafiła, roześmiałabym się na całe gardło.
Jacy oni są żałośnie mali! Oto spotkanie honoru z miłością. Setka takich
wiedźminów o praworządnym sercu i setka zakochanych Ostritów, a cały
świat stanie w ogniu.
– Wiem, co myślisz. Ale tak nie było. Uwierz mi, nie rzucałem żadnych
uroków. Nie znam się na żadnych czarach. Tylko raz w złości
powiedziałem... Tylko raz. Wiedźminie, słuchasz?
– Słucham.
I ja również. To nie twoja wina, głupcze, ani mojej babki, ani nikogo
innego. Gdyby Foltest parzył się z psem, głowiłbyś się nad tym, dlaczego
owoc ich miłości szczeka?
– Wiedźminie, północ blisko?
– Blisko.
– Wypuść mnie wcześniej. Daj mi więcej czasu.
– Nie.
Zrobimy po twojemu, rycerzyku. Ufam, że do walki przyłożysz się
bardziej niż do konwersacji z wielmożą.
Więcej się nie odezwali, jedynie Ostrit poruszał bezgłośnie wargami,
powtarzając jakąś wyuczoną za młodu modlitwę. Najwidoczniej pogodził
się ze śmiercią. Wiedźmin stał i nasłuchiwał.
Przerwałam scalenie, pozostawiając Siódemkę we wnętrzu
kościotrupa. Splot zassał mnie chciwie, prowadząc błękitną nicią do
skupiska Wielojaźni, skąd znalazłam się na powrót we własnym ciele.
Byłam tak podniecona, że wcale nie poczułam bólu związanego z
przejściem.
Marzyłam tylko o tym, by przelać krew odmieńca.
Zbrojarz wlepiał we mnie czarne ślepia. Odbijała się w nich cała potęga
podziemnego królestwa.
– Rozerwij go na strzępy, najpotężniejsza z potężnych.
Odsunęłam płytę grobowca.
Kroki uciekającego Ostrita dudniły niczym wojenne bębny. Mój czuły
słuch wyłapywał nawet przyspieszony rytm serca, delikatne echa
szalejącej w żyłach krwi. Wiedźmin rzucił go na przynętę. Cóż z tego?
Wszak obiecałam mu szybką śmierć.
Popędziłam przez schody i odrzuciłam płytę blokującą wejście.
Wiedźmin krył się za balustradą. Zagram według jego scenariusza.
Porażka boli tym bardziej, im dłużej wierzy się w zwycięstwo.
Kuśtykał jak nieporadne pacholę. Przyspieszył, gdy w ciemności
wypatrzył zarys wrót. Może uwierzył, że jednak przechytrzy śmierć.
Dopadłam go tuż przed wyłamanym skrzydłem. Skoczyłam na plecy,
przyszpiliłam do ziemi. Krzyknął bardziej z zaskoczenia niż z bólu.
Obracałam nim jak szmacianą lalką, ale szarpał się, rzucał, byle tylko nie
spojrzeć mi w oczy. W końcu udało się go przymusić: popatrzyłam w
twarz człowieka, który kochał moją matkę.
Wbiłam pazury w gardło i szarpnęłam.
Dziki wrzask przechodził w coraz cichsze charczenie. Nachyliłam się jak
do pocałunku, po czym zanurzyłam zęby w ranie, ocierając się o
zabarwiony na czerwono zarost.
Mogłeś nim być, panie Ostrit. Mogłeś być moim ojcem.
Dawno wydał z siebie ostatnie tchnienie, lecz ja wciąż rozdzierałam i
gryzłam, jakbym chciała wywlec na zewnątrz jego duszę. Łapczywie
wkładałam do ust oderwane płaty skóry, połknęłam serce, smakowałam
cierpką wątrobę. Scalałam się z człowiekiem, który mógł powstrzymać to
szaleństwo w zarodku, lecz ostatecznie zabrakło mu odwagi.
Wcale jej nie kochałeś. Wcale a wcale, panie Ostrit!
Porzuciłam zewłok i niespiesznie ruszyłam przez główną salę.
Szacowałam, że zostały blisko trzy godziny do świtu. Czasu aż nadto.
Byłam nasycona i częściowo dałam upust złości. To tylko przymiarka
przed tym, co szykowałam dla wiedźmina.
Czekał na środku komnaty, tuż przy wejściu do krypty. Przyglądał się
obojętnie, jakby mój widok nie robił na nim najmniejszego wrażenia. Na
trupiobladym obliczu nie drgnął żaden mięsień. Bestia bez sumienia.
Przyprowadził tu Ostrita, skazał na śmierć, a teraz zgrywa niezłomnego
herosa! Masz na rękach jego krew! Kłapnęłam zębami, dając wyraz
irytacji. I od razu zaszarżowałam.
Wykręcił jakiś wymyślny piruet, odskakując w ostatniej chwili.
Ponowiłam atak z półobrotu. Zamachnęłam się szponami, celując w pierś.
Przecięły powietrze. Stał tuż obok. Wykręciłam szyję i zacisnęłam szczęki,
chcąc wgryźć się w kaftan. Wymknął się w podobny sposób, niczym
rasowy akrobata, przeskakując z płyty na płytę. Ależ cudak. Walcz jak
mężczyzna, wiedźminie! Jesteś na balu?!
Poczułam pieczenie z tyłu czaszki. Uderzył mnie! Padłam na klęczki,
zanosząc się wrzaskiem. Łajdak wdział rękawice wzmocnione srebrem.
Palący ból rozchodził się aż po nasadę karku. Ale nie to było najgorsze.
Na bladej twarzy zagościł uśmiech.
Nie daruję ci tego, ścierwo.
Dźwignęłam się z podłogi i wlepiłam w niego przeszywające spojrzenie,
jakbym samą siłą woli chciała obedrzeć go ze skóry. Nie spieszyłam się z
kolejnym atakiem. On też. Krążyliśmy wokół siebie, czekając na pierwszy
cios. Co obmyślił? Planuje ciągnąć tę walkę, dopóki nie zacznie świtać?
Powodzenia. Jestem wypoczęta, spałam trzy dni. Jego mikstury niedługo
przestaną działać. Ciekawe, jak tańczy bez wspomagaczy.
Błysnęło. Trzymał coś w rękach. Łańcuch ze srebra. Przelękłam się. A
więc tak chce to rozwiązać. Skrępować, unieruchomić i przeczekać do
rana. Powinnam była się domyślić po tym, co zrobił Ostritowi. Uprzedzę
twój atak, rzeźniku. Zakończę to tu i teraz.
Skoczyłam, wkładając w to wszystkie siły. Rozstawiłam ramiona,
szeroko, by zmiażdżyć go w objęciach.
Padłam jak zestrzelony w locie ptak. Był szybszy. Zdążył. Jak on to
zrobił?!
Miotałam się po posadzce, wiłam w konwulsjach. Zdzierałam gardło od
krzyku. Ogniwa łańcucha wrzynały mi się w skórę, zostawiając palące
znamiona. Nie był to tak intensywny ból jak wtedy, gdy przenosiłam
świadomość między ciałami poddanych, ale tamten trwał ledwo moment,
mrugnięcie powieką, a teraz wodospad agonii spływał kaskadą z każdej
strony, w nieskończoność obmywał mnie szkarłatną falą.
Jeśli znów się uśmiecha... Dobrze, że go nie widzę.
Mogłam wezwać na pomoc szczury, ale nie chciałam. Zastałyby mnie
spętaną łańcuchem, oszalałą z cierpienia, bezsilną. Kim bym była w ich
oczach? Autorytet jest wszystkim. Poddani winni są władcy lojalność, on
winny jest zapewnić im bezpieczeństwo. Skoro nie potrafię zadbać o
królestwo, równie dobrze Wielojaźń możne koronować Puchacza.
Napięłam mięśnie, ryknęłam. Nie było już królowej, nie było strzygi,
tylko zakuty w kajdany czysty, pierwotny gniew. Ogniwa pękły, uderzyły
o kamień. Oswobodziłam się, zła i zdeterminowana jak nigdy.
Wiedźmin stał niedaleko, wciąż nieuzbrojony. Przypatrywał mi się z
zacięciem akademickiego badacza. Żądza przesłoniła mi rozum.
Zaszarżowałam, wyjąc potępieńczo.
Ruch dłoni. Błysk ćwieków.
Uderzenie mocy odrzuciło mnie w tył, lecz ustałam na nogach. Parłam
naprzód, krok za krokiem, przedzierając się przez niewidzialną barierę.
Magiczne sztuczki nic nie dadzą, wiedźminie. Nie okiełznasz mej furii.
Bliżej, bliżej, jeszcze parę kro...
Poleciałam do przodu, poślizgnęłam się i upadłam w czarny otwór
krypty. Stopnie obiły mi czaszkę i biodra.
Dość! Dość! Ryczałam tak głośno, tak przeciągle, że pewnie w mieście
ryglowano już okiennice. Wybiegłam z krypty, trzymając pazury w
gotowości.
Wchodził po schodach, na górne piętro. Rzuciłam się w pościg. Byłam
szybsza. Zamachnęłam się, oczami wyobraźni widząc, jak pękają
wzmocnienia kaftana, a blade ciało puszcza strumień krwi, lecz wiedźmin
w tym samym momencie przeskoczył przez balustradę. Skoczyłam za nim.
Wylądowałam tuż za jego plecami. Rozstawiłam szpony,
wyprowadziłam atak. Odskoczył. Wymach z drugiego ramienia sięgnął
celu. Pazury przecięły kaftan, zostawiając na nim głębokie cięcia. Odbiłam
się z obu nóg i rozwarłam szczęki. Uratował go piruet. Syknęłam, gdy raz
jeszcze przyłożył mi rękawicą. Odgryzę mu ręce, przyrzekam! Wyrwę je
wprost ze stawów! Ciągle odstawiał ten łabędzi taniec, ale wiedziałam, że
coraz bardziej się męczy. Ja nie byłam nawet zdyszana.
Nagle coś się zmieniło, coś w jego postawie i w oczach. Oblicze
wiedźmina wykrzywił grymas wściekłości. Wreszcie puszczają mu nerwy?
Doskonale! Nie zmarnuję tej szansy. Skoczyłam ku jego gardłu.
Wygiął tułów do tyłu i trafił mnie potężnym kopniakiem.
Wytrzeszczyłam oczy z przerażenia, czując, jak moja wola łamie się
wpół.
Potoczyłam się na zimną posadzkę. Drżałam. To nie był fizyczny ból. Nie
wiem, co zrobił ten czarnoksiężnik, ale poczułam się tak, jakby
rozżarzony pogrzebacz zaczął przetrząsać moje wnętrze, grzebiąc w
popiołach duszy.
Poderwałam się z ziemi, dygocąc z nieopanowanej złości. Jak śmiał?!
Jakim prawem poważył się zajrzeć do mego umysłu? Czułam się
zgwałcona, zbrukana.
Nie zabiję cię od razu, potworze. Po stokroć zapłacisz za to
upokorzenie. Przykuję cię do ściany i będę zadręczać tygodniami,
odrywać fragmenty twojego ciała, kawałek po kawałeczku, a poddanym
pozwolę ucztować na ranach, póki nie wda się skażenie. Dopiero potem
zdechniesz.
Wiedźmin wywijał mieczem nad głową, przestępował z nogi na nogę,
próbował sprowokować. Zaślepiała mnie żądza mordu, ale drugi raz nie
dam się wyprowadzić w pole. Utkwiłam spojrzenie w klindze, bacznie
śledząc ruchy ostrza. Ty pierwszy, odmieńcze. Twój ruch.
Skoczył z mieczem uniesionym w górę. Uniknęłam cięcia, zwinnie
odskakując zygzakiem. Pchnął znad ramienia. Obróciłam się w miejscu;
stal minęła mnie o parę cali. Zatańczmy.
Wiedźmin zmrużył oczy. Zajaśniały złowieszczo. Niespodziewanie wydał
z siebie ogłuszający ryk. Nie, nie! Znowu to uczucie. Wyjdź z mojej głowy!
Cofnęłam się, chroniąc twarz wierzchem dłoni, ale przed falą energii nie
było żadnej skutecznej osłony. Moja świadomość karlała, czaszka
pęczniała pod naporem przerażających wizji.
– Podoba ci się?
Foltest stanął w progu, założywszy ręce na piersiach. Obserwował córkę
z delikatnym uśmiechem. Dziewczyna ujęła łańcuszek w dłonie, gładziła
szafirową zawieszkę, przeglądała się w lustrze z prawa i z lewa. W końcu
przymierzyła prezent. Zwierciadło osadzone na złotych ramach, zajmujące
centralną część komnaty, odbiło rozpromienione oblicze księżniczki.
– Jest piękny! – Uwiesiła się ojcu na szyi i ucałowała w policzek. Foltest
odgarnął rudy kosmyk, który przesłaniał jej czoło. – Dziękuję, tato!
– Zejdź na dół, skarbie, pokaż się matce. Twierdziła, że szafir podkreśli
błękit twych oczu. Wieczorem planujemy...
Dość! Dość! Litości! Dłużej tego zniosę!
Rozpłakałam się i rzuciłam do ucieczki.

VIII
Uderzałam głową w ścianę, raz za razem, mocniej i mocniej. Zaciskałam
dłonie do krwi. Na murze powiększała się pajęczyna pęknięć.
W końcu szaleństwo ustało, odeszła magia obrazów i fałszywych
emocji. Wewnątrz pozostał jedynie irracjonalny lęk.
I gniew. I żądza. I szał.
Nic nie miało już znaczenia. Przestałam przejmować się królestwem,
moim dziedzictwem. Liczył się tylko wiedźmin. Bezlitosny czarownik,
który zatruwa zmysły. Odepchnęłam świadomość w najdalszy zakątek
duszy. Nie zasłużyłam na nią. Odebrał mi godność, odebrał dumę.
Zostawił tylko kły i szpony.
Jestem, kim jestem. Jestem strzygą.
Poczułam na sobie obcy wzrok. Obróciłam się gwałtownie, jakby
nakryto mnie na czymś niestosownym.
Spod wgniecionej zbroi wyglądała Siódemka. Patrzyła na mnie bez
słowa. Nie musiałam używać najścia, by wiedzieć, co myśli.
Ryknęłam wniebogłosy. Nieważne. Nic nie jest ważne.
Rzuciłam się pędem do krypty, podążając tropem odmieńca. Od razu
spostrzegłam zasuniętą płytę sarkofagu.
Doskoczyłam do grobu, szarpnęłam za pokrywę. Ani drgnie. Zaparłam
się oburącz, ciągnąc do siebie. Jak lity kamień. Przeklęty oszust, przeklęta
magia! Wydałam z siebie diaboliczny krzyk, głośniejszy niż wszystkie
pozostałe. Uderzałam pięściami po płycie, zdzierałam szpony o kamień,
próbując przebłagać wiedźmina, by wyszedł i stawił mi czoło. Walcz,
odmieńcze, walcz!
Łup! Łup! Łup! Łup!
Opadłam z sił i osunęłam się na klęczki.
To koniec. Przegrałam.
Czas mijał, a ja patrzyłam beznamiętnie w otchłań. Mrok gęstniał.
Nabierał kształtów.
Były ich setki, tysiące. Dzielna Ćwiartka. Pętelka. Drzazga. Mlecz. Mądry
Zbrojarz. Afera. Nawet Złotnik opuścił dworzyszcze. Tysiące szczurów.
Tysiące rozgoryczonych poddanych.
Otoczyły mnie półkolem. Błękitny splot Wielojaźni uformował się w
górze na podobieństwo kopuły.
W końcu jeden wystąpił przed krąg.
– Będą mówić: ten, który pokonał strzygę, nadszedł od północy, od
Bramy Powroźniczej. Grzałem się wtedy przy strażnicy, patrzyłem, jak
prowadzi konia za uzdę, na plecach niesie miecz przeznaczenia.
Wiedziałem, że cię zniszczy, że zepchnie w otchłań, z której wypełzłaś.
Nigdy nie byłaś jedną z nas.
Puchacz. Przysłali do mnie Puchacza. Co za upokorzenie.
– Pamięć o tobie, strzygo, nie przetrwa trzech pokoleń. Legenda twego
pogromcy żyć będzie wiecznie. Byłaś niczym, niczym jesteś i mrok cię
pochłonie.
Kurczyłam się. Magia powoli szatkowała mi kości. Skuliłam się na
podłodze, podciągając nogi pod siebie. Pazury odpadły, palce wykręcały
się pod nieprawdopodobnym kątem. Umierałam. Nie. To było gorsze niż
śmierć.
Resztką sił wysłałam komunikat:
zabijcie proszę ostatnie życzenie
Wielojaźń naradzała się, czułam wyładowania eterycznych rozbłysków.
Ukradkiem spojrzałam na Puchacza. Coś lepkiego spłynęło mi po czole.
Pokręcił łebkiem.
– Cierp. Patrz, co utraciłaś.
Zamknęłam oczy dopiero wtedy, gdy moja skóra zaczęła skwierczeć.

You might also like