You are on page 1of 252

Spis Treści

WSTĘP
Z TROPIKÓW W ŚNIEG
NIESPODZIEWANA DROGA ZAWODOWA
SZCZEROŚĆ I KAPITULACJA
ŻAL PIERWSZY: SZKODA, ŻE NIE MIAŁAM ODWAGI
ŻYĆ TAK, JAK CHCIAŁAM, A NIE TAK, JAK OCZEKIWALI
INNI
WYTWORY ŚRODOWISKA
OGRANICZENIA
ŻAL DRUGI: SZKODA, ŻE TAK DUŻO PRACOWAŁEM
CELI INTENCJE
PROSTOTA
ŻAL TRZECI: SZKODA, ŻE NIE MIAŁEM ODWAGI
OKAZYWAĆ UCZUĆ
NIE CZUĆ SIĘ WINNYM
UKRYTE DARY
ŻAL CZWARTY: ŻAŁUJĘ, ŻE STRACIŁAM KONTAKT Z
PRZYJACIÓŁMI
PRAWDZIWI PRZYJACIELE
POZWOLIĆ SOBIE
ŻAL PIĄTY: SZKODA, ŻE NIE POZWOLIŁAM SOBIE
BYĆ SZCZĘŚLIWA
SZCZĘŚCIE JEST TU I TERAZ
PUNKT WIDZENIA
ZMIANY
ZMIERZCH I ŚWIT
BEZ ŻALU
UŚMIECHAJ SIĘ I NIE TRAĆ WIARY
WSTĘP
Pewnego pięknego letniego wieczoru w prowincjonalnym
miasteczku toczyła się jedna z tych radosnych rozmów, jakie
prowadzi się jednocześnie w wielu miejscach na świecie. Dwoje ludzi
długo się nie widziało i nadrabiało zaległości. Opowiadali sobie o
swoich sprawach. Tym jednak ta rozmowa różniła się od innych,
podobnych, że miała się stać przełomem w życiu jednego z nich.
Mianowicie moim.
Cec jest wydawcą świetnego australijskiego czasopisma
poświęconego muzyce folkowej - „Trad and Now”. Słynie z tego, że
popularyzuje ten gatunek, i z szerokiego uśmiechu. Za jedno i drugie
wszyscy go lubią. Gawędziliśmy o naszej miłości do muzyki (nie bez
powodu - byliśmy na festiwalu folkowym). Rozmawialiśmy również
o problemach, które wtedy przeżywałam: musiałam znaleźć fundusze
na sfinansowanie programu nauki gry na gitarze i pisania piosenek,
który chciałam wdrożyć w więzieniu dla kobiet.
- Jeśli ci się uda z tym ruszyć, daj mi znać. Poświęcimy temu
artykuł - powiedział Cec na zachętę.
Udało mi się i po jakimś czasie napisałam do jego czasopisma
tekst o swoich doświadczeniach. Kiedy skończyłam, zadałam sobie
pytanie: dlaczego nie piszę częściej? W końcu robiłam to przez całe
życie. Jako mała piegowata dziewczynka korespondowałam z
przyjaciółmi z całego świata. To było w czasach, kiedy ludzie pisali
listy ręcznie, wkładali je do kopert i wrzucali do skrzynek
pocztowych.
Nie skończyło się to wraz z nadejściem dorosłości. Wciąż pisałam
do przyjaciół papierowe listy. Byłam też dziennikarką - pisałam do
prasy. A potem jeszcze teksty piosenek. Zajmowałam się więc
twórczością literacką - z gitarą albo długopisem w dłoni. Ale
przyjemność, jaką mi sprawiło napisanie artykułu o programie
więziennym - przy kuchennym stole, starym piórem, na prawdziwym
papierze - obudziła we mnie dawną pasję. Podziękowałam więc
Cecowi, a potem postanowiłam, że będę prowadzić błoga. To, co
nastąpiło później, zmieniło bieg mojego życia w najlepszy z
możliwych sposobów.
„Natchnienie i czaj” zaczęłam pisać w przytulnym domku w Blue
Mountains w Australii, oczywiście przy filiżance herbaty. W jednym z
pierwszych artykułów o tym, czego ludzie żałują przed śmiercią,
napisałam o umierających, którymi się opiekowałam. Zanim zaczęłam
pracować w więzieniu, zajmowałam się opieką paliatywną, więc
miałam to zagadnienie świeżo w pamięci. W następnych miesiącach
artykuł się rozrastał - coś takiego umożliwia jedynie internet.
Zaczęłam dostawać maile od nieznajomych. Pisali do mnie w
związku z pierwszym tekstem, a potem następnymi.
Prawie rok później mieszkałam już gdzie indziej, tym razem na
wsi. Któregoś poniedziałkowego ranka, kiedy usiadłam przy stole na
werandzie, żeby się zabrać do pisania, postanowiłam sprawdzić, ile
było wejść na stronę internetową, którą prowadziłam. Tak się przecież
nieraz robi. Nie uwierzyłam w to, co zobaczyłam, ale bardzo się
ucieszyłam. Następnego dnia na wszelki wypadek sprawdziłam
znowu. Nie było najmniejszej wątpliwości, że dzieje się coś
niesamowitego. Artykuł noszący tytuł Pięć rzeczy, których żałujemy
przed śmiercią cieszył się wielkim zainteresowaniem.
Dostawałam maile z całego świata. Inni blogerzy pytali, czy mogą
się powoływać na mój tekst. Przetłumaczono go więc na wiele
języków. Ludzie czytali go w pociągach w Szwecji, na dworcach
autobusowych w Ameryce, w biurach w Indiach, przy śniadaniu w
Irlandii i tak dalej. Nie wszyscy zgadzali się z moimi tezami, ale
skłaniałam ich do dyskusji. Tym nielicznym, którzy się ze mną nie
zgadzali, odpowiadałam (jeśli już to robiłam): nie zabijajcie posłańca.
Bo ja po prostu relacjonowałam to, co słyszałam od umierających. Co
najmniej dziewięćdziesiąt pięć procent czytelników, którzy się ze
mną skontaktowali, twierdziło, że mój tekst ich poruszył.
Potwierdzało to, jak wiele my, ludzie, mamy ze sobą wspólnego
mimo różnic kulturowych.
Mieszkałam wtedy w domu jednorodzinnym, wśród ptaków i
innych dzikich zwierząt, które przyciągał pobliski strumień.
Codziennie siadałam przy stole na werandzie, pracowałam i
korzystałam z otwierających się przede mną możliwości. Kilka
miesięcy później mój blog miał już ponad milion czytelników. W
ciągu roku ta liczba się potroiła.
Było tak dlatego, że ten temat interesuje mnóstwo ludzi. Na
życzenie tych, którzy się ze mną skontaktowali, postanowiłam go
zgłębić jeszcze bardziej. Jak wielu innych, zawsze chciałam napisać
kiedyś książkę. Okazało się jednak, że tylko opowiadając własną
historię, mogę w pełni dać wyraz temu, czego się nauczyłam,
opiekując się umierającymi. Książka, którą pragnęłam napisać, była
gotowa. Oto ona.
Dowiecie się z niej, że nigdy nie należałam do tych, którzy
podążają tradycyjną drogą, jeśli coś takiego w ogóle istnieje. Żyję tak,
jak mi dyktuje los, a napisałam tę książkę, bo chciałam się podzielić z
innymi swoimi doświadczeniami. A ponieważ jestem Australijką, to
chociaż starałam się pisać w sposób możliwie uniwersalny, zrobiłam
to po australijsku.
Zmieniłam imiona prawie wszystkich bohaterów. Chciałam
ochronić prywatność ich rodzin i przyjaciół. Ale niektóre są
prawdziwe: mojego pierwszego trenera jogi, szefowej
szkoły rodzenia, właściciela parkingu dla przyczep
kempingowych, mojej mentorki w więzieniu i wszystkich autorów
piosenek. Nie trzymałam się też ściśle chronologii -
podporządkowałam ją tematyce.
Bardzo dziękuję wszystkim, którzy na różne sposoby
towarzyszyli mi w tej podróży. Za wsparcie i pomoc dziękuję
szczególnie: Marie Burrows, Elizabeth Cham, Yaldzie Low, Robovvi
Conwayowi, Reesie Ryan, Barbarze Gilder, ojcu, Pa-blowi Acoście,
Bruce’owi Reidowi, Joan Dennis, Siegfriedovvi Kunzemu, Jill Marr,
Guyowi Rachelowi, Michaelowi Bloeme, Anie Goncalvez, Kate i
Colowi Bakerom, Ingrid Cliff, Markowi Pattersonowi, Jane Dargaville,
Joemu Wallace’owi, Bernadette i wszystkim, którzy mnie zachęcali do
pisania i komponowania, chwaląc moją twórczość.
Dziękuję także tym, którzy w różnych okresach udzielali mi
schronienia, między innymi: Markowi Avellino, cioci Jo, Sue Greig,
Helen Atkins, wujkowi Fredowi, Di i Gregowi Burnsom, Dusty
Cuttell, Mardi McElvenny i wszystkim moim cudownym
podopiecznym, których domy kochałam jak własny. Składam
podziękowania również innym miłym ludziom, którzy mnie żywili.
Za osobiste wsparcie na krętej drodze, którą podążałam, chcę
podziękować też przyjaciołom, dawnym i obecnym, bliskim i
dalekim. Dzięki za to, że wzbogaciliście moje życie. Szczególnie
jestem wdzięczna: Markowi Nevenowi, Sharon Rochford, Julie
Skerrett, Melowi Giallongo, Angelinę Rattan-sey, Kateei McFarlane,
Bradowi Antoniou, Angie Bidwell, Theresie Clancy, Barbrze Squire,
wszystkim pracownikom ośrodka medytacyjnego w górach, dzięki
którym znalazłam spokój, i mojemu partnerowi. Byliście dla mnie jak
nosze, gdy bardzo potrzebowałam odpoczynku.
Dziękuję oczywiście mojej matce, Joy; nie ma na ziemi nikogo, kto
bardziej by zasługiwał na to imię1. Swoim przykładem udzieliłaś mi
wspaniałej lekcji miłości. Nieskończone dzięki, piękna kobieto.
Wszyscy wspaniali ludzie, których nie ma już wśród nas i których
historie nie tylko złożyły się na tę książkę, ale także w znaczący
sposób wpłynęły na moje życie - to hołd dla was. Dziękuję również
rodzinom, które opuściliście, za cudowne, pamiętne chwile, które
razem spędziliśmy. Pozdrawiam was wszystkich.
I wreszcie dziękuję wam, ptakom śpiewającym na drzewie nad
strumieniem, teraz, kiedy to piszę. Wy i wasi bracia dotrzymywaliście
mi towarzystwa w czasie pracy nad tą książką. Dziękuję Bogu, że
nade mną czuwał i obdarzał mnie takim pięknem.
Czasami dopiero znacznie później uświadamiamy sobie, że dana
chwila zmieniła bieg naszego życia. Tak było z wieloma chwilami
opisanymi w tej książce. Dziękuję ci, Cec, że znowu obudziłeś we
mnie pisarkę. I Tobie, czytelniku, za to, kim jesteś i że za mną
podążasz.
Serdeczności,
Bronnie
Na werandzie, o zachodzie słońca, w czwartkowe popołudnie
Z TROPIKÓW W ŚNIEG
- Nie mogę znaleźć zębów! Nie mogę znaleźć zębów! - Do mojego
pokoju doszedł dobrze mi znany okrzyk. Właśnie w umówione
popołudnie próbowałam zrobić sobie wolne. Odłożyłam więc książkę,
którą czytałam, na łóżko i ruszyłam do salonu.
Mogłam się tego spodziewać: Agnes wyglądała jak niewiniątko.
Uśmiechała się zmieszana, odsłaniając bezzębne dziąsła. Obie
wybuchnęłyśmy śmiechem. Ten dowcip nie powinien już był nas
bawić, bo gubiła protezę co kilka dni. Ale bawił nieodmiennie.
- Na pewno robisz to specjalnie, żeby mnie tu ściągnąć -
powiedziałam ze śmiechem i zaczęłam przeszukiwać te same co
zawsze miejsca. Na dworze wciąż padał śnieg i dom wydawał się
jeszcze przytulniejszy i jeszcze cieplejszy. Agnes pokręciła głową.
- Ależ skąd, kochanie! Wyjęłam je, kiedy się kładłam, a kiedy się
obudziłam, nie mogłam ich znaleźć.
Poza tym że traciła pamięć, była bystra jak dawniej.
Zamieszkałyśmy razem cztery miesiące wcześniej. Ona dała
ogłoszenie - szukała kogoś do towarzystwa - a ja na nie
odpowiedziałam. Byłam Australijką, mieszkałam w Anglii i
żeby opłacić mieszkanie, pracowałam w pubie. Było świetnie.
Zaprzyjaźniłam się z wieloma pracownikami i klientami. Kiedyś już
byłam barmanką, więc mogłam podjąć pracę od razu po przyjeździe
do Anglii. Cieszyłam się. A potem przyszedł czas na zmiany.
Dwa lata przed wyjazdem do Europy przez jakiś czas mieszkałam
na tropikalnej wyspie, malowniczej jak z pocztówki. Po prawie
dziesięciu latach pracy w banku musiałam się wyrwać z kieratu: od
poniedziałku do piątku, od dziewiątej do siedemnastej.
Razem z jedną z moich sióstr wybrałyśmy się na wakacje na
wyspę w północnym Queensland, żeby nauczyć się nurkować ze
sprzętem. Ona uwodziła instruktora - co oczywiście bardzo nam
pomogło zdać egzaminy - a ja wspięłam się na najwyższy na wyspie
szczyt. Siedząc z uśmiechem na wielkim kamieniu, prawie w
przestworzach, doznałam objawienia. Zapragnęłam tam zamieszkać.
Cztery tygodnie później nie pracowałam już w banku. Niektóre
swoje rzeczy sprzedałam, inne wysłałam do rodziców, na farmę, żeby
je przechowali. Spojrzałam na mapę i wybrałam dwie wyspy. Nic o
nich nie wiedziałam. Podobało mi się po prostu ich położenie. Na
każdej był ośrodek turystyczny. Było to w czasach, kiedy nie było
jeszcze internetu, który pozwala natychmiast dowiedzieć się
wszystkiego. Wysłałam listy z podaniami o pracę i ruszyłam na
północ, choć nie bardzo wiedziałam, dokąd konkretnie jadę. Był rok
1991. Kilka lat później Australię zalała fala telefonów komórkowych.
Byłam ufna i beztroska i w porę dostałam nauczkę. Szybko
zrezygnowałam z podróżowania autostopem. Znalazłszy się na bitej
drodze, w miejscu gdzie diabeł mówi dobranoc, daleko
od miasteczka, do którego jechałam, usłyszałam w głowie dzwonek
ostrzegawczy: dzięki niemu już nigdy potem nie próbowałam złapać
okazji. Gdy zabudowania zniknęły mi z oczu, busz wyraźnie
zgęstniał, a droga zaczęła sprawiać wrażenie nieuczęszczanej, tamten
facet powiedział, że chciałby mi pokazać, gdzie mieszka. Na szczęście
byłam stanowcza i jakoś mi się udało z tego wyplątać. Udało mu się
mnie tylko pocałować, a potem zdołałam wysiąść z samochodu, w
trybie przyspieszonym, ale we właściwym miasteczku. Tak
skończyłam z autostopem.
Potem korzystałam już tylko z transportu publicznego. Okazało
się, że to - w przeciwieństwie do tamtej nieciekawej eskapady -
wspaniała przygoda. Zwłaszcza że już wiedziałam, dokąd zmierzam.
W autobusach i pociągach poznałam wielu wspaniałych ludzi. I robiło
się coraz cieplej. Po kilku tygodniach zadzwoniłam do mamy, która
tymczasem dostała list z wiadomością, że na jednej z moich wysp
czeka na mnie praca. Desperacko pragnęłam wyrwać się z banku,
więc niezbyt rozsądnie napisałam, że interesuje mnie każde
zajęcie. Kilka dni później znalazłam się na pięknej wyspie -
wśród tłustych garów i patelni.
Było to jednak fantastyczne doświadczenie. Nie tylko pozwoliło
mi wyrwać się z kieratu, ale również sprawiło, że szybko przestałam
się orientować, jaki jest dzień tygodnia. Bardzo mi się to podobało. Po
roku pracy na stanowisku „świńskiej pomywaczki” - tak to
pieszczotliwie nazywano, od koloru, który przybierała podczas tej
roboty twarz - awansowałam na barmankę. Ale w kuchni było
naprawdę zabawnie. Poznałam tam tajniki twórczego gotowania. Była
to jednak ciężka harówka, w pocie i znoju, w nieklimatyzowanych
pomieszczeniach w tropikach. Ale kiedy miałam wolne, wędrowałam
po niesamowitych lasach deszczowych, wyprawiałam się wynajętymi
łodziami na pobliskie wyspy, nurkowałam albo po prostu
relaksowałam się w raju.
Ochotnicza praca w barze wreszcie otworzyła mi drogę do
najbardziej pożądanej posady w knajpie. Nie było to trudne zajęcie,
zwłaszcza że miałam widok wart milion dolarów: na idealnie
spokojne błękitne wody, biały piasek i kołyszące się na wietrze palmy.
Obsługiwałam zadowolonych ludzi będących na wakacjach życia i
coraz sprawniej przyrządzałam koktajle jak z turystycznych
katalogów. Oddaliło mnie to o lata świetlne od mojego poprzedniego
życia - od pracy w banku.
Właśnie w tamtym barze poznałam przybysza z Europy, który
zaproponował mi zatrudnienie w swojej drukarni. Zawsze mnie
ciągnęło do podróżowania i po ponad dwóch latach spędzonych na
wyspie zapragnęłam czegoś nowego. I - dla odmiany - większej
anonimowości. Kiedy się mieszka i pracuje wśród tych samych ludzi,
prywatność w codziennym życiu staje się czymś bardzo pożądanym.
Powrót na stały ląd po kilku latach spędzonych na wyspie musi
się skończyć szokiem. A przeprowadzka do obcego kraju, którego
języka ani trochę się nie zna, jest co najmniej wyzwaniem. Poznałam
wtedy kilka naprawdę miłych osób i wspominam te czasy z
rozrzewnieniem. Potrzebowałam jednak ludzi, którzy by myśleli
podobnie jak ja, więc w końcu postanowiłam się przenieść do Anglii.
Rozpoczęłam nowy rozdział: kiedy się tam znalazłam, miałam akurat
tyle pieniędzy, że wystarczyło mi na kartę miejską, dzięki której
dostałam się do jedynej znanej mi tam osoby. Został mi funt i
sześćdziesiąt sześć pensów.
Nev miał piękny, szeroki uśmiech i przerzedzające się, siwe,
kręcone włosy. Był znawcą win i zajmował się - czym mógłby się
zajmować? - sprzedawaniem wina u Harrodsa. Tego dnia zaczynała
się tam letnia wyprzedaż, a ja, schodząc z promu po nocnej
przeprawie przez kanał, na pewno wyglądałam jak sierota, która
przypadkiem zawędrowała do luksusowego gwarnego przybytku.
- Cześć, Nev. Jestem Bronnie, przyjaciółka Fiony. Poznaliśmy się
kilka lat temu. Przekimałeś na moim worku z grochem - oznajmiłam z
radosnym uśmiechem, stając po drugiej stronie lady.
- Bronnie, oczywiście. - Ulżyło mi. - W czym mogę ci pomóc?
- Muszę się gdzieś zatrzymać na kilka nocy - powiedziałam z
nadzieją.
Nev sięgnął do kieszeni i odparł:
- Nie ma sprawy. Proszę.
Znalazłam dach nad głową - miałam spać na kanapie. Powiedział
mi, jak tam dojechać.
- Mógłbyś mi jeszcze pożyczyć dziesiątaka? - zapytałam z
nadzieją.
Bez wahania wyjął z tylnej kieszeni spodni dziesięć funtów.
Podziękowałam i uśmiechnęłam się radośnie, a potem ruszyłam w
drogę. Miałam gdzie spać i co jeść.
Tamtego dnia miał się ukazać nowy numer czasopisma
podróżniczego, za którego pośrednictwem zamierzałam szukać pracy.
Kupiłam je, pojechałam do Neva i zadzwoniłam w trzy miejsca.
Następnego ranka poszłam na rozmowę w sprawie zatrudnienia.
Miałam pracować w pubie w Surrey i dostać służbowy pokój. Po
południu już tam mieszkałam. Wszystko szło jak z płatka.
Żyłam tak kilka lat, nawiązując przyjaźnie i romansując. To były
dobre czasy. Odpowiadało mi życie na prowincji, chwilami podobne
do życia na wyspie, zwłaszcza że otaczali mnie ludzie, których z
czasem bardzo polubiłam. Do Londynu nie było zresztą tak daleko,
więc jeździłam tam regularnie i przeważnie z przyjemnością.
A potem znowu odezwał się we mnie duch podróżniczki.
Chciałam poznać Bliski Wschód. Długie angielskie zimy
były przyjemne i cieszyłam się, że zaliczyłam kilka. Były całkowitym
przeciwieństwem gorącego australijskiego lata. Musiałam jednak
zdecydować: zostać czy wyjechać, więc postanowiłam spędzić tam
jeszcze jedną zimę, a przy okazji zaoszczędzić więcej pieniędzy na
podróż. Musiałam się jednak zwolnić z baru, żeby uniknąć pokusy
imprezowania co wieczór. Nigdy za dużo nie piłam, a potem w ogóle
skończyłam z alkoholem, ale wieczorne wyjścia pochłaniały
pieniądze, dzięki którym mogłabym podróżować.
Niemal od razu po tym, jak podjęłam tę decyzję, wpadło mi w oko
ogłoszenie mieszkającej w sąsiednim hrabstwie Agnes. Dostałam tę
pracę już podczas rozmowy kwalifikacyjnej, jak tylko jej syn, Bill,
farmer, zorientował się, że pochodzę ze wsi. Jego matka miała już pod
dziewięćdziesiątkę. Miała długie do ramion siwe włosy, pogodny głos
i wielki okrągły brzuch. Niemal codziennie zasłaniała go tym samym
czerwono-szarym kardiganem. Ich farma leżała zaledwie półtorej
godziny drogi od pubu, a mnie wystarczało, że będę się widywała ze
znajomymi w wolne dni. Tymczasem czułam się tam tak,
jakbym przebywała w innym świecie. Żyłam w oderwaniu od
wszystkiego, bo cały czas byłam z Agnes, od niedzielnego do
piątkowego wieczoru. Co dzień po południu miałam dwie
godziny wolnego. Nie było więc czasu na bujne życie towarzyskie.
Czasami spotykałam się z chłopakiem.
Dean był uroczy. Mieliśmy identyczne poczucie humoru. Od
samego początku stało się dla nas płaszczyzną porozumienia. Łączyła
nas także miłość do muzyki. Poznaliśmy się dzień po tym, jak
przyjechałam do Anglii, zaraz po rozmowie kwalifikacyjnej w sprawie
pracy w pubie, i wkrótce było już jasne, że i jego, i moje życie stało się
dzięki temu bogatsze i zabawniejsze. Ale, niestety, to nie jemu
dotrzymywałam wtedy towarzystwa. Prawie cały czas spędzałam z
Agnes, przeważnie szukając jej protezy. Zdumiewające, że na tak
małej powierzchni można było zawieruszyć zęby w tylu miejscach.
Agnes miała psa, Księżniczkę, dziesięcioletniego owczarka
niemieckiego, który cały czas gubił sierść. Była to poczciwa psina, ale
na skutek artretyzmu traciła władzę w tylnych łapach. Najwyraźniej
to typowa przypadłość tej rasy. Nauczona doświadczeniem, w
poszukiwaniu protezy zajrzałam pod jej zad. Tego dnia szczęście mi
nie dopisało. Ale kiedyś na niej siedziała, więc warto było sprawdzić.
Pomachała wielkim ogonem i znów zamknęła oczy. Leżała przed
kominkiem i w jednej sekundzie zapomniała, że została na chwilę
obudzona. Tymczasem Agnes i ja szukałyśmy dalej. Mijałyśmy się co
chwilę.
- Tu ich nie ma! - wołała na przykład z sypialni.
- Tu też! - odpowiadałam z kuchni.
Kończyło się jednak na tym, że ja przetrząsałam sypialnię, a
Agnes - kuchnię. To był mały dom i nie było w nim wielu
pomieszczeń, więc na wszelki wypadek przeszukiwałyśmy
każde dwa razy. Tamtego dnia zęby wpadły jej do worka z
robótką leżącego obok fotela.
- Prawdziwy z ciebie skarb, kochanie - powiedziała, wkładając
protezę. - Skoro już tu jesteś, pooglądaj ze mną telewizję.
Często stosowała tę sztuczkę, więc uśmiechnęłam się i spełniłam
jej prośbę. Była starszą panią. Długo mieszkała sama i tęskniła za
ludźmi. Moja książka mogła poczekać. Nawet w najtrudniejszych
chwilach pisanie jej nie było ciężką pracą. Chodziło tylko o
towarzystwo, więc jeśli go potrzebowała także wtedy, kiedy miałam
wolne, nie był to dla mnie problem.
Znajdowałyśmy jej protezę pod poduszką, na toaletce w łazience,
w filiżance herbaty w kuchennym kredensie, w torebce i w innych
miejscach, o których nikt by nie pomyślał. Ale odnajdywała się także
za telewizorem, w kominku, w kuble na śmieci, na lodówce, w bucie
Agnes. I oczywiście pod Księżniczką, pod jej potężnym zadem.
Większość ludzi lubi rutynę. Ja uwielbiam zmiany. Ale stabilizacja
ma swoje zalety i z pewnością wielu ludziom, szczególnie starszym,
służy. U Agnes obowiązywały dwa grafiki: tygodniowy i codzienny.
W każdy poniedziałek jeździłyśmy do przychodni na badanie krwi.
Wizyty wyznaczano co tydzień, zawsze na tę samą godzinę. Starszej
pani jedno ważne wydarzenie dziennie w zupełności wystarczało:
musiała mieć czas na popołudniowy odpoczynek i robótki ręczne.
Zawsze towarzyszyła nam Księżniczka - czy padał deszcz albo
grad, czy świeciło słońce. Najpierw opuszczałam klapę pikapa. Stara
suczka czekała cierpliwie, zawsze machając ogonem. Była
wspaniałym zwierzakiem. Potem kładłam jej przednie łapy na
platformie, szybko łapałam ją za zad i podnosiłam, żeby tylne łapy nie
osłabły, bo wtedy musiałybyśmy wszystko zaczynać od nowa. Po tej
operacji cała byłam pokryta piaskową psią sierścią - na pamiątkę
naszej wyprawy.
Wysiąść było jej już łatwiej, chociaż przy tym też potrzebowała
pomocy. Najpierw stawiała na ziemi przednie łapy. Potem czekała, aż
podniosę jej tylne. Jeśli akurat potrzebowała mnie Agnes, musiała
trwać w tej pozycji, z zadem w powietrzu, dopóki do niej nie
przyszłam. Potem, kiedy już zeszła, zadowolona kierowała się do
domu, zawsze machając swoim wielkim ogonem.
We wtorki robiłyśmy zakupy spożywcze w pobliskiej wsi. Wielu
starszych ludzi, z którymi pracowałam, lubiło owoce. Agnes - wręcz
przeciwnie. Zawsze przy okazji próbowała mi coś kupić, zwykle coś,
czego nie chciałam albo nie potrzebowałam. Spierałyśmy się w każdej
alejce: dwie kobiety - starsza i młodsza. Obie z uśmiechem, a nawet
roześmiane, i obie tak samo uparte. W końcu wychodziłam ze sklepu
z połową tego, co chciała mi zafundować. Mogły to być jakieś
wegetariańskie specjały, mango z importu, szczotka do włosów,
koszulka albo ohydna w smaku pasta do zębów.
W środy wypadało bingo - również w niedalekiej wsi. Agnes
traciła wzrok, więc byłam jej oczami, jej asystentką. Całkiem dobrze
odczytywała liczby. Słyszała też nieźle, ale zanim cokolwiek skreśliła,
konsultowała to ze mną. Przepadałam za wszystkimi tymi starszymi
ludźmi, których tam spotykałyśmy. Nie miałam jeszcze trzydziestki i
byłam wśród nich jedyną młodą osobą. Agnes czuła się dzięki temu
wyjątkowa. Mówiła o mnie: moja przyjaciółka.
- Byłam wczoraj z przyjaciółką na zakupach i sprawiłam
jej nowe majtki - oznajmiała z powagą i dumą wszystkim znajomym z
bingo.
Wszyscy kiwali głowami i uśmiechali się do mnie, a ja siedziałam i
myślałam: o rany.
Agnes ciągnęła:
- Napisała do niej matka, z Australii. Tam jest teraz
bardzo gorąco, wiecie. I ma nowego bratanka.
I znowu kiwanie głowami i uśmiechy.
Szybko się zorientowałam, że muszę uważać na to, co mówię.
Wolę nie myśleć, co ci ludzie wiedzieliby o mnie i moim życiu,
gdybym tego nie robiła, zwłaszcza że mama przysyłała mi śliczną
bieliznę i inne tego rodzaju prezenty. Rozpieszczała mnie na
odległość. Ale z Agnes wszystko to było takie niewinne i urocze. Więc
czasami się przez nią rumieniłam ze wstydu, ale nie przejmowałam
się tym.
W czwartki jadłyśmy lunch poza domem. Był to dla całej naszej
trójki - Księżniczka oczywiście jeździła z nami - wielki dzień.
Jechałyśmy do Kent, do pewnego miasteczka, i jadłyśmy lunch z
córką Agnes. Trzydzieści mil to jak na angielskie warunki daleko, ale
dla Australijczyka to rzut beretem. Stosunek do odległości
niewątpliwie zależy od kultury.
W Anglii można przejechać dwie mile i znaleźć się w innej wsi.
Ludzie mówią z innym akcentem i bywa, że nikogo z nich się nie zna,
nawet jeśli całe życie mieszkało się w sąsiedniej wiosce. W Australii
jeździ się po bochenek chleba nawet pięćdziesiąt mil. Zdarza się, że
sąsiedzi dzwonią albo odzywają się przez krótkofalówkę, żeby
powiedzieć cześć, bo choć mieszkają daleko, uważają cię za sąsiada.
Pracowałam kiedyś na Terytorium Północnym, w miejscu tak
odludnym, że do najbliższego pubu latało się samolotem. Wieczorami
mały pas startowy był zastawiony jedno- i dwumiejscowymi
awionetkami, a następnego dnia rano zupełnie pusty, bo wszyscy,
opici grogiem, odlatywali do domów, do swoich zagród i bydła.
Więc czwartek był dla Agnes wielkim dniem, a dla mnie oznaczał
miłą, odprężającą przejażdżkę. Jej córka była sympatyczna, a
wyprawa przyjemna. Obie zawsze zamawiały solidny posiłek, jak dla
chłopa: wołowinę, sery i pikle. Dziwiłam się, że Anglicy tak lubią
marynaty. Anglia to również dobry kraj dla wegetarian. Miałam co
jeść. Ze względu na klimat przeważnie brałam rozgrzewającą zupę i
duży talerz makaronu.
Piątki spędzałyśmy w domu. Jeden z synów Agnes prowadził na
farmie sklep mięsny. Wybierałyśmy się tam w każdy piątek rano.
Agnes się nie spieszyła, oglądała wszystko dokładnie, ale i tak co
tydzień kupowała to samo. Rzeźnik nawet proponował, że będzie
nam dostarczał zakupy, ale ona się nie zgadzała. Dziękuję ci bardzo,
ale wolę przyjechać i sama wybrać - odpowiadała uprzejmie.
W tamtych czasach byłam wegetarianką. Teraz jestem weganką. A
mieszkałam na farmie hodowlanej - tak jak w dzieciństwie. Chociaż
nigdy nie byłam zwolenniczką jedzenia mięsa, dobrze znałam tę
branżę i związany z nią styl życia. Był to dla mnie swojski teren.
W drodze powrotnej wstępowałyśmy do obory. Rozmawiałyśmy
z pracownikami i z krowami. Agnes powoli kuśtykała o lasce, ja
szłam obok, a Księżniczka wlokła się za nami. Wychodziłyśmy z
domu, nawet jeśli było zimno. Po prostu cieplej się ubierałyśmy.
Piątki zawsze spędzałyśmy tak samo: szłyśmy do sklepu, a potem
zaglądałyśmy do krów.
Nie mogłam się nadziwić, jak inaczej w Anglii traktuje się krowy:
mają ogrzewane obory i niemal indywidualną opiekę. Ale krowy
australijskie nie muszą znosić angielskich zim. Było mi strasznie
przykro, kiedy myślałam o tym, że zwierzęta, które poznałam,
skończą u rzeźnika i pewnego dnia może kupimy w sklepie ich mięso.
Trudno się z czymś takim pogodzić. Tak naprawdę nigdy mi się to nie
udało.
Siłą rzeczy od czasu do czasu rozmawiałyśmy o moim
wegetarianizmie, chociaż z szacunku do stylu życia ludzi, u których
mieszkałam, starałam się o tym nie wspominać. Nigdy nie należałam
do tych wegetarian czy wegan, którzy dużo mówią o swojej filozofii.
Ale widziałam pewne rzeczy w domu, kiedy dorastałam, i podczas
traumatycznej szkolnej wycieczki do rzeźni, i doskonale rozumiem
tych, którzy z pasją potępiają jedzenie mięsa. Naprawdę można
przeżyć wstrząs, kiedy się zbierze na odwagę i spojrzy uczciwie na
przemysł mięsny i na to, co się dzieje za murami ubojni.
Wolałam żyć spokojnie, jak inni, i szanować prawo innych do
takiego życia, jakie uznają za stosowne. Mówiłam o swoich
przekonaniach tylko wtedy, kiedy ktoś o to pytał, a kiedy widziałam,
że jest autentycznie zainteresowany, robiłam to z przyjemnością.
Ciekawe, że nawet prawie nieznani mi mięsożercy przez całe lata
atakowali mnie tylko dlatego, że postanowiłam nie jeść zwierząt.
Może właśnie dlatego wolałam nie mówić o swoim wegetarianizmie.
Chciałam mieć spokój.
Więc kiedy Agnes pytała, dlaczego przeszłam na wegetarianizm,
odpowiadałam wymijająco. Jej byt zależał od dochodów z farmy. W
efekcie mój także, chociaż z początku nie zdawałam sobie z tego
sprawy. Podjęłam tę pracę, żeby zaoszczędzić pieniądze i żeby umilić
starszej pani czas.
Ale ona nie dawała za wygraną. Wciąż o to pytała. Więc kiedyś
opowiedziałam jej o tym, co czułam, kiedy jako dziecko patrzyłam, jak
się zabija bydło i owce. O tym, jaki to miało na mnie wpływ, i o tym,
jak bardzo kocham zwierzęta, i o tym, że już wtedy zauważyłam, jak
inaczej zachowują się krowy, kiedy czują, że zbliża się śmierć.
Odgłosy przerażenia i paniki, które wydawały, wciąż mnie
prześladują.
To wystarczyło. Z miejsca oznajmiła, że przechodzi na
wegetarianizm. O rany - pomyślałam. Jak ja się z tego wytłumaczę
przed jej rodziną? Zagadnęłam o to jej syna, a on przekonał ją, żeby
nie rezygnowała z jedzenia mięsa. Musiał się bardzo postarać, ale w
końcu uzgodnili, że raz w tygodniu będzie jadła czerwone mięso, raz
rybę i raz kurczaka. Kiedy miałam wolne, żywiła się u rodziny, więc
wtedy również miała okazję jeść mięso.
Z czasem utwierdziłam się w swoich przekonaniach. Teraz nie
zgodziłabym się gotować mięsnych posiłków. Wtedy to robiłam i
zawsze mi to przeszkadzało. Przyrządzając mięso, zawsze ze
smutkiem myślałam o tym, że kiedyś to było żywe stworzenie, które
czuło i miało prawo żyć. Ucieszyłam się więc z tej zmiany, chociaż
ryba i kurczak to też niewątpliwie zwierzęta.
Okazało się jednak, że Agnes zgodziła się z synem tylko po to,
żeby jej dał spokój. W dni powszednie nie miała zamiaru jeść mięsa.
Przez całą zimę i wiosnę przygotowywałam dla niej i dla siebie
pyszne wegetariańskie posiłki: chleb orzechowy, boskie zupy,
kolorową chińszczyznę i pyszne pizze. Myślę, że w innych
okolicznościach żywiłaby się tylko jajkami na twardo i oczywiście
gotowaną fasolą. Była przecież Angielką, a Anglicy uwielbiają fasolę.
W końcu śnieg stopniał i zakwitły żonkile. Dni stały się dłuższe, a
niebo znowu przybrało błękitny kolor. Farma ożyła i w zagrodach na
chudych niepewnych nogach zaczęły biegać cielęta. Wróciły ptaki. Ich
śpiew budził nas codziennie. Księżniczka gubiła jeszcze więcej sierści.
Zdjęłyśmy z Agnes zimowe płaszcze i czapki i przez kilka miesięcy
żyłyśmy w ustalonym rytmie, ciesząc się wiosennym słońcem.
Należałyśmy do różnych pokoleń, ale codziennie chodziłyśmy ręka w
rękę, śmiejąc się i opowiadając sobie rozmaite historie.
A potem znowu zatęskniłam za podróżami. Obie od początku
wiedziałyśmy, że kiedyś odejdę. Poza tym brakowało mi Deana.
Wspólne weekendy już nam nie wystarczały, chcieliśmy gdzieś razem
wyjechać. Bill zaczął szukać kogoś na moje miejsce: czas, który
miałyśmy spędzić razem, powoli dobiegał końca. Miesiące, które z nią
spędziłam, były wspaniałym, niezwykłym doświadczeniem. Wzięłam
tę robotę, żeby móc podróżować, ale dotrzymywanie towarzystwa
Agnes było cudownym zajęciem.
Znacznie przyjemniejszym niż nalewanie piwa. Wolałam
pomagać iść prosto komuś, kto jest stary i słaby, niż komuś, kto jest
młody i pijany (albo nawet stary i pijany). Kiedy mieszkałam na
wyspie i kiedy pracowałam w pubie, robiłam jedno i drugie.
Zdecydowanie większą przyjemność sprawiało mi szukanie protezy
starszej pani niż zbieranie brudnych popielniczek i pustych kufli.
W końcu pojechaliśmy z Deanem na Bliski Wschód.
Poznawaliśmy odmienne, ale fascynujące kultury (i jedliśmy mnóstwo
pysznych rzeczy). Po cudownym roku pojechałam do Anglii, żeby
odwiedzić Agnes. Moje miejsce zajęła inna młoda Australijka.
Świetnie mi się z nią gadało, kiedy starsza pani przysypiała na fotelu.
Opowiadała mi różne historie. I wyznała, że była trochę zaskoczona
pierwszym pytaniem, jakie podczas rozmowy kwalifikacyjnej zadał jej
Bill. Kiedy mi powiedziała, jak brzmiało, wybuchnęłam śmiechem.
Otóż Bill chciał przede wszystkim wiedzieć, czy nie jest, nie daj
Boże, wegetarianką.
NIESPODZIEWANA DROGA ZAWODOWA
Po kilku latach w Anglii i na Bliskim Wschodzie wróciłam
wreszcie do ukochanej Australii. Byłam innym człowiekiem, jak
wszyscy po długiej podróży. Wróciłam do banku, ale wkrótce zdałam
sobie sprawę, że już mnie to nie satysfakcjonuje. Lubiłam tylko dział
obsługi klienta i chociaż w żadnym mieście nie było trudno znaleźć
takiej posady, byłam zaniepokojona i strasznie nieszczęśliwa.
Zaczęłam także czuć, że muszę tworzyć. Pewnego dnia -
mieszkałam wtedy w zachodniej Australii, w Perth - usiadłam nad
Rzeką Łabędzia i sporządziłam dwie listy: tego, w czym jestem dobra,
i tego, co chciałabym robić. I wtedy uświadomiłam sobie, że tkwi we
mnie artystka: w obu kolumnach widniały wyłącznie pozycje mające
związek ze sztuką.
Czy odważę się zostać artystką? - zapytałam samą siebie. Chociaż
dorastałam wśród muzyków, wpojono mi wiarę w „porządną pracę”.
To dlatego nikt nie mógł zrozumieć, dlaczego nie chcę żyć jak
wszyscy i pracować w banku od dziewiątej do piątej. To przecież
„porządne zajęcie”. Ale to zajęcie powoli, acz skutecznie mnie
zabijało.
Zaczęłam się sobie przyglądać. Usiłowałam ustalić, co mogłabym
robić dobrze, a jednocześnie z przyjemnością. To był trudny okres, bo
zachodziły we mnie zmiany. Wreszcie doszłam do wniosku, że będę
musiała pracować sercem, bo kiedy opieram się na umyśle, czuję się
pusta i niespełniona. Zabrałam się więc do rozwijania swoich
talentów artystycznych - pisarskich i fotograficznych. A to długą,
okrężną drogą doprowadziło mnie do komponowania piosenek i
wreszcie aktorstwa. Jednocześnie pracowałam też jednak w banku,
choć już przeważnie na zastępstwie. Nie mogłam wytrzymać na
etacie.
Perth leży daleko od cywilizacji. Dobrze mi się tam mieszkało, ale
pragnęłam być bliżej rodziny i znowu zaczęło mnie ciągnąć na
wschód. Wróciłam więc w rodzinne strony. Jechałam przez potężne
Nullarbor Plain, Flinders Ranges, piękną Great Ocean Road, a
następnie autostradą New England i w końcu zatrzymałam się w
Queensland. Przez jakiś czas zajmowałam się tam udzielaniem
informacji telefonicznych ludziom, którzy chcieli wykupić kanał
telewizyjny dla dorosłych. Chwilami było znacznie ciekawiej niż w
banku.
- Eee... - Cisza. - Dzwonię w imieniu męża.
- Więc chciałaby pani wykupić kanał „Nocne życie”? - pytałam
życzliwie, ciepłym głosem, który sprawiał, że kobiety się rozluźniały.
Albo jakiś facet zastanawiał się:
- Jak to jest? Ale poważnie? Widać wszystko?
- Przykro mi, proszę pana. Nigdy nie oglądałam tego kanału.
Ale może go pan wypróbować za jedyne sześć
dolarów dziewięćdziesiąt pięć centów, a jeśli będzie pan
zadowolony, opłacić stały abonament.
Jak należało się spodziewać, zdarzały się także telefony w stylu:
Jakiego koloru ma pani majteczki? I wtedy Bron nie odkładała
słuchawkę. Ale kiedy ten ktoś po drugiej stronie przestawał chichotać,
była to zwyczajna praca, jak to w biurze. Zaprzyjaźniłam się z innymi
pracownikami. To była dodatkowa przyjemność. Ale nie
wytrzymałam tam długo.
Przenieśliśmy się do mojego ojczystego stanu, do Nowej
Południowej Walii. Dean, facet, z którym byłam w Anglii i na Bliskim
Wschodzie, przyjechał ze mną do Australii. A wkrótce potem nasz
związek się rozpadł. Przez kilka lat bardzo się kochaliśmy i przez
prawie cały ten czas byliśmy także przyjaciółmi. Z rozpaczą myślałam
o tym, że nasze uczucie wygasa.
Ale dłużej nie dało się ignorować ani obracać w żart tego, że
mamy tak różne podejście do życia.
Ja byłam wegetarianką. On mięsożercą. Cały tydzień pracowałam
w zamkniętych pomieszczeniach, więc weekendy pragnęłam spędzać
na świeżym powietrzu. On cały tydzień pracował na świeżym
powietrzu i weekendy wolał spędzać w domowym zaciszu. Ta lista
ciągnęła się i ciągnęła, wręcz wydłużała się z każdym tygodniem. To,
co kiedyś nam się w sobie podobało, zaczynało nas denerwować.
Wciąż łączyła nas miłość do muzyki i dzięki niej jakoś razem
funkcjonowaliśmy. Ale w końcu przestaliśmy się dogadywać i
okopaliśmy się na przeciwnych pozycjach. Patrzyliśmy, jak na
naszych oczach rozpadają się nasze wspólne marzenia.
Kiedy nasz związek wreszcie się skończył i zaczęła się żałoba po
stracie, bardzo cierpiałam. Leżałam skulona na kanapie i płakałam,
bolejąc nad tym, że nam się nie udało, ale w głębi serca wiedziałam,
że nie mogło być inaczej. Ciągnęło nas w różne strony i raczej sobie
przeszkadzaliśmy, niż pomagaliśmy w wyborze drogi.
Zaczęłam jeszcze usilniej szukać sensu życia. W efekcie praca stała
się dla mnie jeszcze ważniejsza. Uświadomiłam sobie, że z
działalności artystycznej będzie mi bardzo trudno wyżyć,
przynajmniej dopóki się nie rozkręcę i nie zacznę się ludziom
podobać. Uznałam, że tymczasem powinnam ruszyć w innym
kierunku. Byłam pewna, że kiedyś będę się w stanie utrzymać ze
sztuki. Miałam już marzenia, więc mogłam zacząć je zrealizować.
Musiałam znów zacząć zarabiać, i to na czymś, co mogłabym robić
z sercem i co by mi pozwoliło pozostać sobą. W bankach coraz
większy nacisk kładziono na wyniki sprzedaży, a ja za bardzo się
zmieniłam. Już nie pasowałam do tego świata, jeśli w ogóle
kiedykolwiek tak było. Ponieważ jednak pragnęłam dalej się rozwijać,
postanowiłam znowu zatrudnić się jako opiekunka i towarzyszka
chorych starszych ludzi. To przynajmniej dawało mi pewność, że nie
skończę z kredytem do spłacenia albo z wysokim czynszem i nie
ugrzęznę w zabójczym kieracie.
Mimo że do tego punktu doprowadziły mnie lata duchowych
poszukiwań, ostateczną decyzję podjęłam bez wysiłku, wręcz od
niechcenia. Żeby móc podążać drogą sztuki, postanowiłam po prostu
znaleźć posadę, która mi pozwoli pracować sercem i zapewnić sobie
dach nad głową. Nie miałam pojęcia, że to moje marzenie się spełni i
że kolejne lata same w sobie staną się ważną częścią mojego życia.
W ciągu dwóch tygodni przeprowadziłam się do domu nad
zatoką na jednym z najelegantszych przedmieść Sydney, do Ruth. Jej
starszy brat znalazł ją nieprzytomną na podłodze w kuchni. Po
miesiącu wypisano ją ze szpitala, ale rodzina miała jej zapewnić
całodobową opiekę.
Moje doświadczenie ograniczało się do tego, czego się nauczyłam
na farmie Agnes. Nigdy nie zajmowałam się chorymi i nie ukrywałam
tego w agencji pośrednictwa pracy. Okazało się, że to żaden problem.
Trudno było znaleźć kogoś, kto byłby gotów zamieszkać z
podopiecznym, więc pracownicy agencji nie zamierzali pozwolić mi
odejść.
- Niech pani po prostu udaje, że zna się na rzeczy. A jeśli będzie
pani potrzebowała pomocy, proszę dzwonić.
Super, poznajcie Bronnie opiekunkę.
Dzięki wrodzonej empatii radziłam sobie z nową podopieczną
całkiem dobrze. Traktowałam Ruth tak, jakby była moją babcią, którą
bardzo kochałam. Zaspokajałam jej potrzeby i zajmowałam się nią
przez całą dobę. Co kilka dni przychodziła pielęgniarka
środowiskowa. Zadawała pytania, na które nie potrafiłam
odpowiedzieć. Byłam z nią szczera, więc od początku bardzo mi
pomagała. Nauczyłam się od niej dużo o lekach, o tym, jak się
opiekować chorymi, i poznałam fachowy żargon.
Od czasu do czasu wpadali także moi pracodawcy. Sprawdzali,
czy Ruth jest zadowolona, i wyjeżdżali. Nie mieli pojęcia, jak szybko
traci siły - jak szybko słabną jej ciało i duch. Nie jestem pewna, czy
sama zdawałam sobie z tego sprawę.
Byli zadowoleni, bo ją rozpieszczałam jak tylko się dało. Robiłam
jej masaż stóp, manikiur, zabiegi kosmetyczne i rozmawiałam z nią
przy herbacie, kiedy leżała w łóżku.
Traktowałam ją jak swoją ukochaną babcię. Inaczej nie umiałam.
Często dzwoniła po mnie w nocy. Zbiegałam do niej w jednej
chwili i pomagałam jej dojść do sedesu, który miała w pokoju.
- Ojej, jesteś taka elegancka! - mówiła, kiedy wchodziłam.
Byłam elegancka, kiedy kładłam się spać w koku, bo byłam zbyt
zmęczona, żeby rozczesać włosy. I miałam „elegancką” koszulę
nocną, ale tylko dlatego, że upierała się przy tym moja matka.
- Nie możesz zamieszkać u tej pani i spać nago albo w jakimś
starym łachu - przemawiała mi do rozsądku. - Proszę, weź tę koszulę,
i obiecaj mi, że będziesz w niej spała.
Więc na życzenie mojej drogiej mamy spałam w satynowej
koszuli. Kiedy wkraczałam zaspana do sypialni Ruth, cztery czy pięć
razy w nocy, z trudem trzymałam się na nogach i marzyłam tylko o
tym, żeby wreszcie odpocząć. Ale wyglądałam szykownie. Ruth
potrzebowała mnie także przez cały dzień, więc miałam małe szanse
na kilka godzin snu. Zajmowałam się także domem. Zabierałam się do
tego, kiedy Ruth ucinała sobie popołudniową drzemkę.
Kiedy siedziała na sedesie, zawsze miała ochotę na pogawędkę.
Po latach samotnego życia cieszyła się, że ktoś poświęca jej uwagę, ja
także lubiłam z nią rozmawiać, ale męczyło mnie słuchanie o
filiżankach i talerzykach, których używała na przyjęciach przed
trzydziestoma laty. Opowiadała mi o tym z upodobaniem, sikając o
trzeciej nad ranem, a ja marzyłam tylko o tym, żeby wrócić do łóżka.
W ciągu tych kilku tygodni, które spędziłyśmy razem, opowiadała
mi o swoim dawnym życiu nad zatoką, o dzieciach bawiących się nad
morzem. Mleko i chleb dostarczały wtedy wozy zaprzężone w konie.
Jeździły cichymi ulicami. W niedziele wszyscy wkładali najlepsze
garnitury i szli do kościoła. Ruth wspominała swoje dzieci z czasów,
kiedy były małe, i męża, który od dawna nie żył. Jej córka, Heather,
okazała się cudowną kobietą. Wpadała codziennie albo co drugi
dzień. Jej wizyty były jak powiew świeżego powietrza. Syn mieszkał z
rodziną na wsi i gdyby Heather o nim nie wspominała, mogłybyśmy
o nim zapomnieć. Nie odgrywał żadnej roli w życiu matki.
To Heather była dla niej wsparciem przez te wszystkie lata, od
kiedy została wdową. Pomagał jej też starszy brat. Codziennie po
południu pokonywał milę, żeby do nas zajrzeć. Według jego wizyt
można było ustawiać zegarek. Dzień w dzień chodził w tym samym
swetrze. Miał osiemdziesiąt osiem lat. Nigdy się nie ożenił. Był
wspaniałym człowiekiem, miał jasny umysł. Cieszę się, że go
poznałam i że mogłam słuchać opowieści o jego prostym życiu.
Ale Ruth nie doszła do zdrowia. Chociaż minął miesiąc, wciąż
leżała w łóżku. Zrobiono jej kolejne badania i wtedy dowiedziałam
się, że umiera.
Zeszłam nad zatokę. Miałam łzy w oczach. Wszystko wydawało
mi się surrealistyczne. W płytkiej wodzie bawiły się dzieci. Most dla
pieszych przerzucony nad zatoką kołysał się lekko, kiedy ktoś nim
szedł. Do Circular Quay w centrum miasta kursowały promy. Szłam
przed siebie jak we śnie i nagle usłyszałam śmiechy, jacyś ludzie
urządzili sobie piknik.
Siedziałam na piaskowcowym klifie, u stóp miałam wodę.
Spojrzałam na błękitne niebo. To był jeden z tych pięknych zimowych
dni, kiedy ciepło słońca jest jak balsam. W Sydney zimą prawie nie ma
mrozu. W Europie jest inaczej. Pogoda była cudowna, wystarczyło
włożyć lekki płaszcz. Zżyłam się z Ruth, więc na myśl o tym, że
wkrótce umrze, rozkleiłam się. W pierwszej chwili nie mogłam
uwierzyć, że ją stracę. Obok mnie przepływał jacht pełen
szczęśliwych, zdrowych ludzi, a mnie łzy ciekły po policzkach. A
potem uświadomiłam sobie, że to ja będę się nią opiekować - do
końca.
Dorastałam na farmach, na których hodowano bydło i owce, i
widziałam śmierć wielu zwierząt. Nie była to dla mnie nowość,
chociaż nigdy się do tego nie przyzwyczaiłam. We współczesnym
zachodnim świecie człowiek nie ma styczności z umierającymi. W
innych kulturach ludzka śmierć to część codziennego życia.
My usunęliśmy ją w cień, jakbyśmy chcieli zaprzeczyć jej
istnieniu. A to sprawia, że zarówno umierający, jak i ich krewni i
przyjaciele są zupełnie nieprzygotowani na nieuniknione. Wszyscy
kiedyś umrzemy. Ale zamiast się pogodzić ze śmiercią, staramy się ją
ukrywać. To tak, jakbyśmy próbowali przekonać samych siebie, że co
z oczu, to z serca. Ale tak nie jest, wciąż potwierdzamy swoją wartość
przez życie materialne i wpisany w nie lęk.
Gdybyśmy byli w stanie stawić czoło temu, że śmierć jest
nieunikniona, i uczciwie się z tym pogodzić, zanim przyjdzie,
moglibyśmy zmienić nastawienie, kiedy jeszcze na to pora.
Moglibyśmy się wtedy skupić na prawdziwych wartościach. Bo jeśli
zdajemy sobie sprawę, że nasz czas jest ograniczony, to choć nie
możemy wiedzieć, czy mamy przed sobą lata, tygodnie, czy godziny,
w mniejszym stopniu ulegamy swojemu ego i mniej liczymy się z
tym, co myślą o nas inni. Koncentrujemy się na tym, czego sami
pragniemy. Jeśli mamy świadomość, że życie kiedyś się skończy, że
nieustannie zbliża się śmierć, możemy nadać swojemu istnieniu sens i
póki trwa, czerpać z niego satysfakcję.
Z biegiem lat zdałam sobie sprawę, jak szkodliwe jest to
kulturowe wyparcie. Ale wtedy, tamtego słonecznego zimowego
dnia, nie miałam pojęcia, co czeka Ruth i mnie jako jej pielęgniarkę.
Oparłam głowę o skałę i zaczęłam się modlić o siłę. Kiedy dorastałam
i kiedy już byłam dorosła, poradziłam sobie z wieloma wyzwaniami,
więc wierzyłam, że nie znalazłabym się tam, gdybym nie była w
stanie temu sprostać. Ale nie było mi dzięki temu mniej smutno, nie
cierpiałam przez to mniej.
Siedziałam w ciepłych promieniach słońca i cicho płakałam.
Wiedziałam, że mam zadanie do wykonania i że muszę zadbać, żeby
mojej kochanej Ruth w jej ostatnich tygodniach było tak dobrze, jak to
tylko możliwe. Dłuższą chwilę myślałam o życiu i o tym, że nie
spodziewałam się podejmować takich wyzwań. Ale zdawałam sobie
sprawę, że mogę pomóc innym i że właśnie przyszedł na to czas. W
drodze do domu postanowiłam, że dam z siebie wszystko - a potem to
odeśpię.
Tego dnia wpadła moja szefowa - pracownica agencji.
Powiedziałam jej, że nigdy nie widziałam zmarłego, a już na pewno
nie opiekowałam się umierającym, ale nie spotkałam się ze
zrozumieniem. Jej rodzina cię uwielbia. Poradzisz sobie - usłyszałam.
Poradzisz sobie - w Australii powtarzają to wszyscy, więc
uwierzyłam. Od tamtej chwili stan zdrowia Ruth szybko
się pogarszał. Kiedy miałam wychodne, zastępowały mnie
inne pielęgniarki, a kiedy Ruth wymagała już ciągłej opieki, zwolniły
mnie z nocnej zmiany. Wciąż jednak mnie wzywały i wszystko
nadzorowałam. Tyle że przynajmniej mogłam się wyspać.
To były szczególne dni. Często bywałyśmy z Ruth same. To była
spokojna okolica. Tylko od czasu do czasu dało się słyszeć śmiechy
dochodzące z parku nad zatoką. Wciąż odwiedzała nas Heather.
Wpadał też James i całe mnóstwo lekarzy specjalistów. Dużo się
uczyłam i brałam na siebie coraz więcej. Nawet nie zdawałam sobie
sprawy, jak dużo obowiązków przejmuję. Po prostu robiłam to, co
było do zrobienia, i zasypywałam, kogo się dało, gradem pytań.
Któregoś razu, kiedy miałam wyjechać na dwa dni do kuzyna i już
się cieszyłam na myśl o tym, że wyrwę się z miasta i trochę odpocznę
od tej przygnębiającej atmosfery, nagle poczułam brzydki zapach.
Dochodził z sypialni. Pielęgniarka, która miała nocną zmianę, albo nic
nie poczuła, albo nie chciała poczuć. Może miała nadzieję, że uda jej
się zostawić tę sprawę koleżance, która miała ją zastąpić. Potem często
się z czymś takim spotykałam.
Nie mogłam zostawić mojej kochanej przyjaciółki w odchodach.
Puściły jej jelita. Leżała bezwładnie i odpowiadała na pytania.
Pomrukiwała cicho. Najważniejsze organy odmawiały posłuszeństwa.
Pielęgniarka niechętnie oderwała się od plotkarskiego czasopisma i
razem ją umyłyśmy, a potem zmieniłyśmy pościel. A potem
przyjechała ta, która miała objąć dzienną zmianę. Rzuciła wszystko i
śmiejąc się pogodnie, zakasała rękawy. Poczułam ulgę. Ruth leżała w
łóżku - czysta. Była wyczerpana i wkrótce zasnęła.
Później tego dnia siedziałam z kuzynem w buszu, ale myślami
byłam w domu, z nią. Lubiłam go, bo zawsze był pogodny i
dowcipny. Cieszyłam się, że się spotkamy. Ale nie mogłam zostać u
niego na całe dwa dni. Za bardzo się niepokoiłam o Ruth. Nie
chciałam jej opuszczać na tak długo. Byłam u niego zaledwie kilka
godzin, kiedy zadzwoniła moja szefowa: powiedziała, że Ruth
umiera. Czy mogłabyś przyjechać? - zapytała.
Wróciłam o zmierzchu. Już od drzwi czuło się, że w domu panuje
smutek. Przy Ruth byli Heather z mężem i nowa nocna pielęgniarka.
Właśnie przyjechała. Była uroczą młodą Irlandką.
Heather zapytała, czy nie mam nic przeciwko temu, żeby
pojechała do domu. Odpowiedziałam, żeby zrobiła to, co uważa za
stosowne. Wróciła do siebie. Wyszła, a ja nie mogłam zrozumieć jej
decyzji. Wyobrażałam sobie, że gdyby umierała moja matka,
poruszyłabym niebo i ziemię, żeby w tych ostatnich chwilach być
przy niej.
Mówi się, że wszystko bierze się albo z miłości, albo ze strachu:
wszystkie emocje, działania i myśli. Pomyślałam, że Heather po
prostu się boi, i poczułam, że jej współczuję i że ją lubię. Od początku
naszej znajomości wydawała mi się bardzo praktyczna i trochę
nieczuła. Ale ja nigdy nie byłam w takiej sytuacji. Nie chciałam, żeby
poglądy i zasady, które mi wpojono, rzutowały na mój stosunek do
kogoś, kogo polubiłam, tylko dlatego, że ten ktoś czuł inaczej niż ja.
Siedziałam w ciemnym pokoju z Erin, nową pielęgniarką. I w
końcu zrozumiałam, dlaczego Heather to zrobiła. Postąpiła tak, jak
postąpiła, bo nic więcej nie mogła zrobić. Przez całe dziesięciolecia
troszczyła się o matkę i o resztę rodziny. Była już strasznie zmęczona,
fizycznie i emocjonalnie. Dała z siebie, ile mogła, i chciała zapamiętać
matkę taką, jaką była wtedy, kiedy wychodziła: śpiącą spokojnie.
Uśmiechnęłam się. Pomyślałam, że ją szanuję i rozumiem.
Ale kiedy rozmawiałyśmy kilka dni później, powiedziała mi, że to
Ruth wymogła na niej, żeby pojechała do domu. A ona znała swoją
matkę na tyle, żeby wiedzieć, czy mówi szczerze, czy nie. Więc jednak
kierowała nią miłość, nie strach. Potem jeszcze wiele razy spotykałam
się z takimi sytuacjami. Nie każdy, kto umiera, chce mieć przy sobie
rodzinę.
Niektórzy chcą się pożegnać, kiedy są w pełni świadomi, i zostać
już tylko pod opieką pielęgniarki, kogoś obcego, żeby bliscy mogli
zachować jak najlepsze wspomnienia.
Siedziałyśmy z Erin w pokoju Ruth i rozmawiałyśmy cicho.
Czułyśmy, że nadchodzi śmierć. Erin powiedziała, że gdyby umierał
ktoś z jej rodziny, zebraliby się wszyscy. Ciotki, wujowie, kuzyni,
sąsiedzi i dzieci. Wszyscy by przyszli, żeby go pożegnać i być przy
nim, kiedy będzie odchodził.
Patrzyłyśmy na Ruth. Zapadła cisza. Przyglądałyśmy się jej i
czekałyśmy. Było cicho. Bezgłośnie posyłałam Ruth całą swoją miłość.
Znowu zamieniłyśmy z Erin kilka słów, a potem znów zamilkłyśmy.
Cieszę się, że mi towarzyszyła w tamtych chwilach. Była wrażliwa.
Przejmowała się.
- Otworzyła oczy - powiedziała nagle, przestraszona. Do tej pory
Ruth cały czas była nieprzytomna. - Patrzy na ciebie.
Podeszłam do łóżka i wzięłam ją za rękę.
- Jestem tutaj, kochanie. Wszystko będzie dobrze.
Patrzyła mi prosto w oczy. Chwilę później dusza opuściła jej ciało.
Wstrząsnął nim dreszcz. Potem zapanował spokój.
Po policzkach spłynęły mi łzy. Cicho, z głębi serca,
podziękowałam jej za to, co razem przeżyłyśmy. Powiedziałam, że ją
kocham, i życzyłam jej wszystkiego dobrego w dalszej podróży. To
była bardzo wzniosła chwila, przesycona spokojem i tkliwością. Stojąc
w ciemności, z wyostrzonymi wszystkimi zmysłami, pomyślałam, że
możliwość spędzenia z nią tych ostatnich minut była prawdziwym
błogosławieństwem.
I wtedy jej ciało niespodziewanie drgnęło, jakby zaczerpnęła
powietrza. Wzdrygnęłam się ze strachu. Miałam wrażenie, że serce
zaraz wyskoczy mi z piersi.
- Jasna cholera! - powiedziałam.
Erin zaśmiała się cicho.
- To całkiem normalnie, Bronnie. Często się tak zdarza.
- Dzięki, że mi mówisz - odparłam z uśmiechem.
Byłam poruszona. Serce waliło mi jak oszalałe. Nastrój prysł. Z
wahaniem odsunęłam się od łóżka. - To się jeszcze powtórzy? -
zapytałam szeptem.
- Możliwe.
Czekałyśmy w ciszy jeszcze chwilę, prawie nie oddychałyśmy.
- Ona odeszła, Erin - powiedziałam w końcu. - Czuję, że odeszła.
- Niech Bóg ma ją w opiece - powiedziałyśmy obie cicho.
Przysunęłyśmy krzesła do łóżka i kilka minut siedziałyśmy przy
niej w nabożnej ciszy. Patrzyłyśmy na nią z miłością i szacunkiem.
Nie od razu doszłam do siebie.
Heather i moja szefowa prosiły, żebym do nich zadzwoniła, kiedy
to się stanie. Tak zrobiłam. Było około wpół do trzeciej. Nikt z nas nie
mógł w tamtej chwili poczynić żadnych kroków. Ale wcześniej
poinstruowano mnie, co trzeba będzie zrobić. Zadzwoniłam więc do
lekarza i poprosiłam, żeby przyjechał i wystawił akt zgonu. Potem
zadzwoniłam do zakładu pogrzebowego.
Siedziałyśmy z Erin w kuchni, dopóki nie zabrano ciała. Stało się
to po kilku godzinach, mniej więcej o wschodzie słońca. Od czasu do
czasu wchodziłyśmy do pokoju, żeby na nią spojrzeć. Czułyśmy się w
obowiązku wciąż nad nią czuwać, chociaż już jej nie było. Te dziwne,
mroczne chwile po jej śmierci były niezwykłe. Nad ranem w domu
czuło się już wręcz namacalną pustkę.
Następnego dnia zaproponowano mi, żebym się nie
wyprowadzała. Heather powiedziała, że załatwienie spraw
związanych ze sprzedażą domu zajmie wiele miesięcy i że woleliby,
żeby do tego czasu ktoś w nim mieszkał. Więc zostałam. To było dla
mnie zbawienne. Cieszyłam się, że mogę zostać w miejscu, które
znam.
Uświadomiłam sobie, że nie mogę pracować dwadzieścia cztery
godziny bez przerwy, że to zbyt wyczerpujące. Nigdy nie umiałam
robić niczego na pół gwizdka i stało się jasne, że będę musiała między
dyżurami opuszczać pacjentów i na noc wracać do domu. Miałam być
pielęgniarką - a to znacznie więcej niż osoba do towarzystwa.
Przez kilka kolejnych miesięcy pomagałam Heather pozbywać się
rzeczy Ruth. Fizyczny świat starszej pani powoli znikał, tak jak znika
świat każdego z nas. Tak długo żyłam jak koczownik, że wciąż
miałam awersję do własności. Dlatego uprzejmie odmawiałam, kiedy
Heather chciała mi coś ofiarować. W końcu to były tylko przedmioty i
chociaż należały do przyjaciółki, wiedziałam, że będę o niej pamiętała
i bez nich.
Zakochałam się jednak w dwóch starych lampach. Są ze mną do
dzisiaj. Nowi właściciele zburzyli dom Ruth i zastąpili go
nowoczesnym, betonowym. Stary uroczyn czerwony, który od kilku
dekad przesycał w lecie pokoje wspaniałym zapachem, został
wycięty. Tam, gdzie rósł, powstał basen. Dostałam zaproszenie na
oblewanie nowego domu.
Ludziom, którzy kupili działkę, przeszkadzały pająki żyjące na
drzewach w ogrodzie. Ale Ruth i ja siedziałyśmy kiedyś w słońcu i
obserwowałyśmy je. Snuły pajęczyny tak mocne, że można je było
unieść i pod nimi przejść. To był cud natury i obie go uwielbiałyśmy.
Stojąc niedaleko basenu i patrząc na te wszystkie nowe, modne
rośliny, które zagościły w dawnym ogrodzie, uprawianym z miłością i
myślą o długowieczności, z radością zobaczyłam pająka: tkał sieć
wysoko, na jednym ze świeżo posadzonych drzew.
Pomyślałam o Ruth, z uśmiechem i czułością. Zrozumiałam, że
przyszła do mnie w jakiś sposób. Jej dom zniknął, ale duch pozostał.
Podziękowałam nowemu właścicielowi za zaproszenie,
pogawędziłam z nim chwilę i zeszłam nad zatokę. Usiadłam tam,
gdzie siedziałam w dniu, kiedy się dowiedziałam, że Ruth umiera, i
poczułam się wdzięczna za wszystko, co razem przeżyłyśmy i czego
się dzięki niej nauczyłam.
Uśmiechnęłam się, bo zdałam sobie sprawę, że zyskałam znacznie
więcej niż darmowe lokum. Potem nadeszły gorsze dni, a ja nie
przestawałam uśmiechać się z wdzięcznością. A Ruth odwzajemniała
mi się za każdym razem, kiedy sobie przypominałam tamtego pająka.
SZCZEROŚĆ I KAPITULACJA

Po śmierci Ruth trafiło mi się kilka pojedynczych dyżurów. Z


innymi opiekunkami spotykałam się tylko wtedy, kiedy się
zmieniałyśmy. To był mój jedyny kontakt z innymi pracownikami
agencji. Podczas długich, dwunastogodzinnych zmian nie słyszałam
żartów ani śmiechów. Widywałam się tylko z pacjentami, ich
rodzinami i lekarzami, którzy nas odwiedzali.
Dzięki temu nawiązywałam z pacjentami bardziej osobiste relacje.
Miałam także czas, żeby czytać, pisać, medytować i uprawiać jogę.
Czasami opiekunki wariowały, kiedy miały za dużo czasu dla siebie.
Kiedy przyjeżdżałam do pacjenta, często jeszcze przed śniadaniem
zastawałam włączony telewizor. Ja lubiłam własne towarzystwo i
długie, spokojne godziny w samotności bardzo mi odpowiadały.
Nawet jeśli za ścianą byli inni ludzie, wiedząc, że ktoś w ich domu
umiera, zwykle zachowywali się cicho i powściągliwie.
Kiedy weszłam do domu Stelli, na zadrzewionym przedmieściu,
zorientowałam się, że znów tak będzie. Nie tylko dlatego, że moja
pacjentka umierała. Jej bliscy po prostu byli spokojni i mili. Stella
miała długie, proste siwe włosy. Kiedy ją poznałam, pomyślałam, że
jest pełna wdzięku, mimo że leżała chora w łóżku. Jej mąż był
przystojnym mężczyzną i przyjął mnie bardzo naturalnie.
Konieczność pogodzenia się ze śmiercią kogoś bliskiego to wielkie
wyzwanie. To zmienia człowieka. A kiedy umierający zaczyna
potrzebować całodobowej opieki, wszystko to, co się składało na
wspólne życie, po prostu odchodzi w przeszłość. Prywatność i
intymne chwile w domowym zaciszu kończą się na zawsze.
Pielęgniarki przychodziły i wychodziły, zmieniały się rano i
wieczorem. Niektóre były zatrudnione na stałe, ale były też takie,
które przychodziły tylko raz, między wizytami u pacjentów, którymi
zajmowały się regularnie. Widywałam więc różne twarze,
poznawałam różne osobowości i różne podejścia do pracy. Wkrótce
podjęłam się stałej opieki nad Stellą. Objęłam dzienną zmianę.
Odwiedzali ją także pielęgniarka środowiskowa i lekarz medycyny
paliatywnej. Przez kilka następnych lat widywałam go również u
innych pacjentów i przekonałam się, że jest wyjątkowym, miłym i
dobrym człowiekiem.
Moja szefowa uznała, że z Ruth poradziłam sobie doskonale, i
zaproponowała mi dalsze szkolenie w zakresie opieki paliatywnej.
Zgodziłam się chętnie, bo czułam, że życie prowadzi mnie w tym
kierunku. Czas, który spędziłam z Ruth, i to, czego się przy niej
nauczyłam, miały na mnie wielki wpływ. Postanowiłam, że będę się
doskonalić i zbierać kolejne doświadczenia.
Odbyłam dwa krótkie kursy. Na jednym nauczyłam się myć ręce,
na drugim - podnosić chorych i niepełnosprawnych. Na tym
właściwie skończyły się moje przygotowania do zawodu pielęgniarki.
Powierzając mi opiekę nad Stellą, moja szefowa poradziła, żebym nie
mówiła jej rodzinie, że do tej pory miałam do czynienia tylko z
jednym pacjentem paliatywnym. Uważała, że dam sobie radę. Ja
zresztą też tak przypuszczałam.
Zawsze byłam szczera - to ważna cecha mojego charakteru. Ale
kiedy rodzina Stelli zaczęła mnie wypytywać, jakie
mam doświadczenie, skłamałam, bo bardzo mi zależało na tej
pracy. Do tego właśnie wchodziły w życie nowe przepisy
dotyczące kwalifikacji, których ja nie miałam. Chociaż nie mogłam
się odwołać do praktyki, chciałam, żeby mi zaufali. Wiedziałam, że się
sprawdzę, bo najważniejsza jest w tej pracy delikatność i wyczucie.
Kłamałam więc dalej. Poinformowałam, że miałam pod opieką więcej
pacjentów, niż powiedziałam wtedy, kiedy mnie o to zapytano po raz
pierwszy. Ale czułam się z tym tak źle, że nigdy więcej tego nie
zrobiłam - nie okłamałam żadnego pacjenta.
Stella bardzo dbała o higienę. Życzyła sobie, żeby codziennie
zmieniano jej pościel. Ale była także damą i zależało jej na tym, żeby
kolor i wzór pościeli pasowały do jej koszuli nocnej. George wyznał
mi któregoś dnia ze śmiechem, że wpadł w tarapaty, ponieważ
wybrał niewłaściwy deseń. Odpowiedziałam wesoło:
- Jeśli ma jej to sprawić przyjemność...
To samo mówiłam potem niemal wszystkim bliskim moich
przyszłych pacjentów.
Stella, urocza wysoka kobieta, umierająca w pościeli dobranej do
koszuli nocnej, zapytała mnie kiedyś:
- Medytujesz?
- O, tak - odpowiedziałam z ożywieniem. Nie spodziewałam się
takiego pytania.
- Jaką drogą idziesz? - ciągnęła.
Odpowiedziałam, a ona ze zrozumieniem pokiwała głową.
- Ćwiczysz jogę? - pytała dalej.
- Tak - potwierdziłam. - Ale rzadziej, niżbym chciała.
- A medytujesz codziennie?
- Tak, dwa razy.
Nie mogłam się nie uśmiechnąć. Stella po chwili odparła
spokojnie:
- Dzięki Bogu. Wreszcie się ciebie doczekałam. Teraz już mogę
umrzeć.
Była instruktorką jogi czterdzieści lat. Została nią na długo, zanim
joga przestała być nowinką ze Wschodu i stała się w zachodniej
kulturze czymś powszechnym. Kilka razy była w Indiach. Była bardzo
oddana swojemu powołaniu.
Na początku, kiedy pytano ją, czym się zajmuje, odpowiadała, że
jest zwykłą trenerką, a nie instruktorką jogi. Było to zbyt
ekscentryczne zajęcie jak na środowisko, w którym żyła.
Na szczęście od tego czasu świat się zmienił i joga stała się
popularna. Stella wyszła z ukrycia i zaczęła przekazywać swoje
umiejętności i wiedzę innym. Miała wielu uczniów.
Jej mąż był na emeryturze, ale wciąż pracował. Chodził cicho i
czuł się dobrze sam ze sobą. W domowej bibliotece mieli dużo
klasycznych książek dotyczących życia duchowego. Wiele z nich już
znałam, część dopiero chciałam przeczytać. Te książki były
spełnieniem marzeń zapalonego czytelnika, zwłaszcza
zainteresowanego filozofią, psychologią i duchowością. Wręcz je
pożerałam. Stella budziła się i pytała, co czytam i do którego miejsca
doszłam, a potem dzieliła się ze mną swoimi przemyśleniami. Znała
wszystkie te książki na pamięć. Kiedy była w lepszej formie i mogła
dłużej rozmawiać - co nie zdarzało się zbyt często - zawsze mówiła o
filozofii. Wyznawałyśmy te same zasady i stwierdziłyśmy, że
myślimy podobnie.
Zrobiłam także znaczne postępy w jodze. Nie musiałam się
ukrywać z tym, co robię, nie musiałam wychodzić do innego pokoju.
Drzwi sypialni Stelli zawsze były otwarte, więc przez dom bez
przerwy przepływało świeże powietrze. Bardzo przyjemnie się tam
pracowało. Biały kot Yogi leżał w nogach łóżka i patrzył na mnie.
Popołudnia były szczególnie spokojne. Korzystałam z tego -
rozciągałam się wtedy i ćwiczyłam oddech. Byłam zachwycona, kiedy
Stella budziła się na chwilę, mówiła coś o tym, jak ćwiczę, i radziła mi,
jak poprawić jakąś pozycję albo wypróbować podobną, czasem
trudniejszą i bardziej dynamiczną.
Ćwiczyłam wtedy jogę od pięciu lat. Zaczęło się od Perth, w
Australii Zachodniej. Dwa razy w tygodniu wskakiwałam na rower i
jechałam do Fremantle, położonego kilka przedmieść dalej. Uczyłam
się pod okiem Kalea. Był cudownym nauczycielem. Sam zetknął się z
jogą dość późno, po urazie kręgosłupa. Najwyraźniej jednak życie
miało wobec niego swoje plany. Znalazł powołanie - z korzyścią dla
wielu oddanych uczniów.
Kiedy wyjechałam z Perth, przez jakiś tułałam się tu i tam. Ale
nadal ciągnęło mnie do jogi. Gdziekolwiek mieszkałam, szukałam
szkoły. I czasem się nawet zapisywałam. Ale zajęcia nie dawały mi
tyle co ćwiczenia pod kierunkiem Kale'a.
U Stelli zrozumiałam, dlaczego nie sprawiało mi to satysfakcji: za
bardzo skupiałam się na instruktorze, zamiast na sobie. Dzięki niej
wszystko się zmieniło. Od tego czasu zajęcia są dla mnie
przyjemnością. Osiągam wtedy lepsze efekty, niż kiedy ćwiczę sama.
Chodząc na zajęcia, mogę również poznawać podobnie myślących
ludzi. Mimo to ćwiczę również w domu. W końcu trening czyni
mistrza. W ten sposób Stella odcisnęła ślad na swojej ostatniej
uczennicy.
Najbardziej frustrowało ją to, że jest gotowa umrzeć, a śmierć nie
przychodzi. Przyjeżdżałam rano i pytałam, jak się czuje.
- A jak myślisz? - odpowiadała. - Wciąż tu jestem, a nie chcę.
Nie była też już w stanie medytować.
Po latach praktykowania samodyscypliny i komunikowania się z
samą sobą przez medytację spodziewała się, że kiedy będzie bliska
powrotu do domu, medytowanie będzie jej przychodzić bez trudu. Ze
stanie się dla niej czymś naturalnym. Tymczasem to ja medytowałam
więcej i głębiej. Robiłam to codziennie, kiedy zasypiała po południu.
- Masz szczęście - mówiła mi później. - To takie smutne. Nie
mogę ani medytować, ani umrzeć.
- Może wciąż tu jesteś ze względu na mnie. Może mam
się czegoś od ciebie nauczyć. Może dlatego jeszcze nie nadszedł twój
czas.
Kiwała głową.
- Chyba że tak.
Jak zwykle kiedy dwoje ludzi dobrze się rozumie, uczyłyśmy się
jedna od drugiej. Kiedy zaczynałam mówić o kapitulacji, ona
zaczynała się uspokajać. Siedziałam obok niej i mówiłam o
przemijaniu i o godzeniu się z nim, a ona słuchała z
zainteresowaniem.
Długo żyłam od jednej próby wiary do następnej. Opowiedziałam
jej, jak przed laty wyruszyłam w drogę, mając jedynie bak benzyny,
pięćdziesiąt dolarów i plan, żeby się przenieść gdzieś, gdzie jest
trochę chłodniej. Zmierzałam do miasteczka leżącego na dalekim
wybrzeżu Nowej Południowej Walii. Jechałam mniej więcej w tamtym
kierunku. Po drodze odwiedzałam przyjaciół i znajdowałam pracę na
kilka dni, żeby zarobić na dalszą drogę. Już wcześniej żyłam jak
koczownik, więc wszędzie miałam znajomych i z przyjemnością się z
nimi spotykałam. Z niektórymi nie widziałam się prawie dziesięć lat.
W końcu dotarłam do miasteczka, które wybrałam, ale zostało mi
bardzo niewiele pieniędzy.
Z parkingu dla przyczep kempingowych na przylądku rozciągał
się najładniejszy widok na potężny Ocean Spokojny. Zatrzymałam się
tam na jedną noc. Zanim wyruszyłam, wyjęłam ze swojego starego
dżipa tylne siedzenie i położyłam na podłodze materac. W oknach
zawiesiłam zasłonki - i oto miałam sypialnię na kółkach. Sprawdziłam
w miasteczku, czy mam szanse na znalezienie pracy. Na początku nie
wyglądało to zbyt obiecująco. Ale była jesień, moja ulubiona pora
roku. Przez kilka dni rozkoszowałam się więc cudowną pogodą i
wędrowałam.
Okazało się, że miejsce na parkingu jest zbyt drogie, żebym mogła
tam zostać na dłużej. Kończyły mi się pieniądze, ale w gruncie rzeczy
potrzebowałam tylko prysznica i bazy, żeby móc nawiązywać nowe
kontakty. Zrobiłam więc zapasy jedzenia i ruszyłam przez busz nad
rzekę. Kierowałam się znakami. Wiedziałam, że znowu będę się
musiała zmierzyć ze swoimi lękami. Jeśli zamierzałam coś w sobie
zmienić dzięki wierze, musiałam przestać tak dużo myśleć, a to
zawsze jest najtrudniejsze.
Przychodziły mi do głowy niezdrowe myśli - zostałam w końcu
wychowana w świecie, który mi wmówił, że tak żyć nie można. Jak
tylko zaczynałam się zastanawiać, czy mi się uda, strach podnosił
swój szpetny łeb. Wcześniej radziłam sobie z nim, przywołując się do
porządku i skupiając na tym, co tu i teraz. Wtedy też mi to pomogło.
Nie ma lepszego miejsca, żeby się zmierzyć ze swoimi lękami, niż
łono natury. Tylko tam można odnaleźć prawdziwy rytm życia.
Kiedy lęki nie dochodziły do głosu, rozkoszowałam się piękną
pogodą. Żyłam prosto i zdrowo: odżywiałam się racjonalnie,
pływałam w kryształowo czystej rzece, obserwowałam podchodzące
do mnie zaciekawione zwierzęta, słuchałam ptaków i ich piosenek,
czytałam. To był święty czas, błogi i cudowny.
Minęły prawie dwa tygodnie, zanim zobaczyłam człowieka.
Pogoda była wtedy piękna. To była cała rodzina, trzy pokolenia.
Przyjechali nad rzekę na piknik. Dzięki temu dowiedziałam się, że jest
weekend. Zostawiłam samochód otwarty i wybrałam się na długi
spacer po buszu, żeby im nie przeszkadzać. Późnym popołudniem
położyłam się na materacu, wciąż przy otwartych oknach, i jakiś czas
czytałam. Zza drzew przebijało się urzekające światło zmierzchu.
Kiedy zaczęli się zbierać do odjazdu, kobieta w moim wieku,
matka dwojga dzieci, ruszyła w moją stronę. Jej mąż, rodzice i
maluchy pakowali wszystko do samochodu. Podeszła do mnie cicho i
zajrzała do dżipa. Trochę się przestraszyłam. Oderwałam wzrok od
książki i uśmiechnęłam się do niej, a ona szepnęła:
- Zazdroszczę pani. Jest pani wolna.
Obie się roześmiałyśmy - i poszła.
W nocy leżałam w dżipie, z odsuniętymi zasłonkami, przy
akompaniamencie dobiegającego znad rzeki kumkania żab i z
milionem gwiazd na niebie dotrzymującym mi towarzystwa.
Przypomniałam ją sobie i uśmiechnęłam się. Nie myliła się: byłam
wolna. Miałam wprawdzie niewiele pieniędzy, tylko tyle, żeby
przeżyć jeszcze kilka dni, ale w tamtej chwili byłam tak wolna, jak
tylko człowiek może być.
Ludzie często pytali mnie potem o wyprawy do buszu i w inne
miejsca. Zawsze chcieli wiedzieć, czy się nie bałam. Odpowiadałam:
nie, bo rzadko miałam powód, żeby się bać. Kilka razy, kiedy
podróżowałam autostopem, mogło być niebezpiecznie. Ale zawsze
wychodziłam ze wszystkiego bez szwanku i uznawałam, że to
nauczka na przyszłość. Kierowałam się intuicją, więc starałam się iść
naprzód pewnie. Wiedziałam, że nie zginę.
Ale człowiek jest zwierzęciem stadnym, więc w końcu wróciłam
do miasteczka. Zadzwoniłam do mamy. Łączy nas zdrowa, silna więź.
Jest moją matką, więc zawsze trochę się o mnie niepokoiła. Ale
zdawała sobie sprawę, że mam naturę wędrowca. Nie oceniała moich
wyborów, ale cieszyła się za każdym razem, kiedy dawałam znak
życia. Dzień wcześniej kupiła za dwa dolary kupon na loterię i chciała
mi oddać wygraną. Jest tak hojna, że życie jej się odpłaca.
- Tyle mi dajesz, pod tyloma względami - powiedziała. -Zależy
mi, żebyś wzięła ode mnie te pieniądze. Wygrałam je specjalnie dla
ciebie.
Tym sposobem dostałam forsę, za którą mogłam przeżyć kolejne
dwa tygodnie.
Następnego dnia obudziłam się w dżipie, na parkingu, i poszłam
na skały, żeby zobaczyć, jak słońce wschodzi nad oceanem.
Uwielbiam pierwsze promienie świtu: jeszcze widać gwiazdy, a już
wstaje nowy dzień. Niebo poróżowiało, a potem zrobiło się
pomarańczowe. Siedziałam na skałach i obserwowałam
przepływające w dole stado delfinów. Radośnie wzbijały się nad
wodę. I wtedy do mnie dotarło, że wszystko się ułoży.
Tamtego dnia długo rozmawiałam z właścicielem parkingu.
O życiu i o podróżach. Przyszedł potem do mnie z kluczem w
dłoni.
- Przez dziesięć dni nie będę potrzebował vana numer osiem -
powiedział. - Jest twój. I nie chcę za niego ani centa. Mam nadzieję, że
jeśli moja córka będzie kiedyś spała w swoim samochodzie, ktoś jej
wyświadczy podobną przysługę.
- Dziękuję ci, Ted - odparłam. Starałam się zapanować nad
łzami.
Miałam gdzie gotować i spać przez kolejnych dziesięć nocy.
I wtedy znów zaczęłam się bać o przyszłość. Musiałam trochę
zarobić. Znów kończyło mi się jedzenie. Codziennie obchodziłam
wszystkie firmy w miasteczku. Poznawałam wielu dobrych ludzi, ale
pracy nadal nie było. Kiedy w drodze powrotnej wspinałam się na
klif, oddychałam głęboko i starałam się myśleć o tym, co tu i teraz, ale
usiłowałam też wymyślić jakieś rozwiązanie.
Nie znosiłam tego. Tego głosu, który mi nakazywał nie myśleć o
ostrożności i kazał się narażać na takie sytuacje. A jednak byłam od
tego uzależniona. Za każdym razem kiedy stawiałam czoło lękom,
spadałam na cztery łapy. Pod pewnymi względami te próby wiary
były coraz trudniejsze, bo zbliżałam się do źródła najgłębszego
strachu. A jednocześnie stawały się prostsze. Wiele razy
sprawdzałam, czy mam wystarczająco dużo wiary. Dochodziłam
niemal do granic. Dzięki temu stawałam się mądrzejsza i coraz
bardziej wierzyłam w siebie. Poza tym życie nabierało sensu, choć
czasem było mi bardzo ciężko. Po prostu nie pasowałam do
konwencjonalnego świata, do tradycyjnego stylu życia.
I właśnie wtedy kiedy patrzyłam na przypływ, przypomniałam
sobie, jak ważne jest, żeby umieć skapitulować, poddać się
magicznemu wpływowi natury. Ta siła, która kieruje przypływami i
odpływami, która sprawia, że przychodzą i odchodzą kolejne pory
roku, która stwarza życie, z pewnością przyjdzie mi z pomocą. Ale
najpierw muszę się poddać. Nie ma co kontrolować czasu i efektów
swoich działań. Kosztuje to zbyt wiele energii. Chciałam dotrzeć tam,
gdzie byłam, zrobiłam, co miałam zrobić. Mogłam już tylko czekać.
Uświadomiłam sobie, że zapomniałam o tej metodzie, i zaśmiałam
się cicho. A przecież ją znałam. Kiedy wisiałam na samym końcu
cienkiej, wygiętej gałęzi, wiedziałam, że wystarczy się poddać i
patrzeć, gdzie wyląduję. Przyszła pora, żeby znowu sobie odpuścić.
Poddanie się to nie rezygnacja - o nie. Poddanie się wymaga
ogromnej odwagi. Często stać nas na to dopiero wtedy, kiedy kolejne
próby zapanowania nad sytuacją stają się zbyt bolesne. Dojście do
tego punktu, mimo że nie jest zabawne, potrafi człowieka wyzwolić.
Pogodzenie się z tym, że nie można zrobić nic więcej, że trzeba się
zdać na wyższą siłę, to katalizator, który w końcu wyzwala reakcję.
Następnego ranka zeszłam po skałach nad ocean. O wschodzie
słońca znów powitały mnie delfiny. Czułam się kompletnie pusta i
zmęczona po walce ze strachem, cierpieniem i własnym oporem.
Walczyłam, a potem wreszcie się poddałam.
Byłam wykończona. Przyglądając się delfinom, otworzyłam się na
nowy dzień i pozwoliłam, żeby mnie przepełniła nadzieja.
Tego dnia rozmawiałam z pewnymi ludźmi, którzy się zatrzymali
na parkingu. Kilka dni później zaproponowano mi pracę w
Melbourne, siedem godzin stamtąd na południe. Dlaczego nie? -
pomyślałam. Nie miałam żadnych zobowiązań, a przecież chciałam
mieszkać w chłodniejszym klimacie. Wkrótce Melbourne stało się
moim ulubionym australijskim miastem - i jest nim nadal. Nie brałam
go pod uwagę, a tymczasem pobyt w tak twórczym miejscu bardzo
wiele mi dał. Gdybym się nie poddała i nie skupiła na teraźniejszości,
może bym nie dostała tej szansy.
Kiedy opowiedziałam Stelli tę historię, obie się uśmiechnęłyśmy.
Zjadała połówkę truskawki. Zrozumiała, co chciałam jej powiedzieć.
Od jakiegoś czasu próbowała zdecydować, kiedy umrze. Zrozumiała,
że nadszedł czas, żeby z tego zrezygnować, i chociaż nie bardzo jej się
to podobało, pogodziła się z myślą, że może nie odejdzie tak szybko.
Ciało kształtuje się przez dziewięć miesięcy, dopiero potem
przychodzi na świat. Czasem potrzebuje tyle samo czasu, żeby go
opuścić.
Była już bardzo słaba i prawie nie jadła. Nie miała na to siły, ale z
przyjemnością pogryzała małe owoce. Dzień wcześniej zjadła dwa
winogrona. Tego dnia - pół truskawki.
Choroba powinna była jej sprawiać mnóstwo bólu, zwłaszcza że
zdiagnozowano ją w zaawansowanym stadium. Tymczasem nie
cierpiała aż tak bardzo. Jej lekarz był tym zdumiony. Była przede
wszystkim wyczerpana. Praca, którą wykonała podczas swojej
duchowej podróży, dała jej bardzo dobry kontakt z ciałem i teraz
przynosiło to skutek. Dzięki temu mogła także szybko odejść, kiedy w
końcu przyszła pora.
Dwa czy trzy dni wcześniej zauważyłam, że bardzo jej spuchły
dłonie. Obrączka wrzynała jej się w palec. Wyglądało na to, że może
utrudniać krążenie. Zadzwoniłam do agencji. Moja szefowa
powiedziała, że obrączkę należy zdjąć. Zrobiłam to - użyłam wody z
mydłem. Pomógł mi George. Trwało to bardzo długo i wymagało tyle
wysiłku, że on i Stella się popłakali. Czułam się jak kat, ale kiedy
wreszcie ściągnęłam jej z palca ten symbol ich miłości, który tkwił na
nim ponad pół wieku, ja też płakałam.
George był kochanym człowiekiem. Przez całe życie zwracał się
do niej pieszczotliwie. W tych rzadkich chwilach, kiedy leżeli objęci,
może po raz ostatni w życiu, wychodziłam z pokoju. Płakałam w
łazience i czułam się uprzywilejowana, zaszczycona, że mogłam
zobaczyć tak głębokie uczucie. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie
widziałam. Byli prawdziwymi przyjaciółmi, miłymi, dobrymi ludźmi,
zwłaszcza dla siebie nawzajem. Z przykrością patrzyłam, jak płaczą,
kiedy zdejmuję jej z palca obrączkę.
Syn i córki odwiedzali ich regularnie. Kiedy czas zaczął się
kończyć, przyjeżdżali jeszcze częściej. Lubiłam ich wszystkich. Byli
bardzo różni, ale wszyscy byli przyzwoitymi, miłymi ludźmi. Z jedną
z córek szczególnie się zaprzyjaźniłam.
Któregoś dnia nagle się ochłodziło, a ja byłam za lekko ubrana.
George nalegał, żebym włożyła sweter Stelli. Nie mogli się nadziwić,
że tak mi w nim dobrze. To była jedna z tych rzeczy, na które w
sklepie nie zwróciłabym uwagi. Nie był w moim stylu. Ale włożyłam
go i zakochałam się w nim natychmiast. Cała rodzina, Stella również,
postanowiła mi go oddać. Minęło tyle lat, a ja wciąż go noszę. Miała
klasę ta moja Stella.
Tamtej nocy spałam u siebie, a ona zapadła w śpiączkę. Kiedy
rano przyjechałam, wszyscy byli bardzo poważni. Zjawił się syn Stelli
i George'a, David. Kiedy do pokoju wpadł powiew wiatru, George
położył się obok ukochanej żony. Trzymał ją za rękę. Robiła się coraz
zimniejsza. Stella wciąż żyła, ale kiedy śmierć się zbliża, krążenie staje
się coraz słabsze. Stopy też miała zimne. David siedział na krześle i
trzymał ją za drugą rękę. Ja usiadłam dalej, położyłam rękę na jej
stopie. Chyba też czułam potrzebę, żeby jej dotykać.
Po ponad dwunastu godzinach w głębokiej śpiączce otworzyła
oczy i uśmiechnęła się. Patrzyła w sufit. George wstał.
- Ona się uśmiecha - powiedział z przestrachem. - Z jakiegoś
powodu się uśmiecha.
Nie była świadoma, że przy niej jesteśmy. Ale ten jej uśmiech
umocnił we mnie coś, co już nigdy się nie zachwiało.
Dzięki medytacji przenosiłam się w cudowne miejsca, poza sferę
zwykłych ludzkich spraw. I zawsze wierzyłam w życie pozagrobowe.
Ale kiedy zobaczyłam szczęście na jej twarzy, kiedy się tak
uśmiechała, patrząc w górę, zrozumiałam, że nic nigdy nie zabije we
mnie tej wiary. Idziemy dokądś po śmierci - albo dokądś wracamy.
Potem westchnęła cicho, przewróciła oczami i znieruchomiała.
George i David spojrzeli na mnie, jakby szukali potwierdzenia. Do tej
pory byłam świadkiem tylko jednej śmierci, Ruth. Czekałam, aż Stella
głęboko zaczerpnie powietrza.
- Ona nie żyje? Nie żyje? - pytali z rozpaczą i straszliwym
smutkiem.
Próbowałam wyczuć puls na jej szyi, ale moje własne serce biło
tak mocno, że czułam tylko jego rytm. Wiedziałam, że spoczywa na
mnie wielka odpowiedzialność, i nie miałam pojęcia, co robić. David i
George patrzyli na mnie z rozpaczą. Nie chciałam ogłaszać, że umarła,
a potem patrzeć, jak umiera jeszcze raz albo oddycha po raz ostatni.
Więc modliłam się o jakąś wskazówkę.
Kiedy na nią spojrzałam, ogarnął mnie spokój. Zrozumiałam, że
odeszła. To była szybka, spokojna i piękna śmierć. Nie mogę tego
nawet opisać. Zalała mnie fala miłości. Utwierdziła mnie w
przekonaniu, że Stella nie żyje. Skinęłam głową i George i David
szybko wyszli z pokoju. Dom wypełnił przejmujący szloch. George
opłakiwał ukochaną żonę. A ja siedziałam w ciszy ze Stellą i również
nie mogłam się powstrzymać od płaczu.
Kilka godzin później, kiedy zebrała się cała rodzina i załatwiono
najważniejsze sprawy, pożegnałam się i wyszłam. Poranek przeszedł
w upalny dzień. Zastanawiałam się, co ze sobą zrobić. Potrzebowałam
zapomnienia. Wciąż jeździłam tym samym starym dżipem.
Przejechałam nim już tyle mil. Żeby zamknąć drzwi, musiałam nimi
mocno trzasnąć. Kiedy to zrobiłam tamtego dnia, szyba od strony
kierowcy pękła. Podłogę zasypały odłamki. Siedziałam na fotelu i
patrzyłam na nie, przejęta tym, co się stało kilka godzin wcześniej, i
przestraszona nagłym hałasem. Wyjrzałam przez pozbawione
szyby okno - zostało tylko kilka kawałków szkła - i pomyślałam,
że może najlepiej będzie wrócić do domu.
Nowa szyba przyszła dopiero po trzech dniach. Czekałam na nią
u siebie i nad zatoką. Niemal bez przerwy dziękowałam Stelli za to, że
kazała mi jechać do domu. To było najlepsze, co mogło mnie spotkać -
mogłam po prostu być. Kilka miesięcy później dostałam list od
Therese, córki Stelli, tej, z którą się zaprzyjaźniłam. W dniu jej śmierci
szła ulicą i oczywiście myślała o niej. Tuż przed nią przeleciało
wielkie białe kakadu, tak blisko, że poczuła powiew od jego skrzydeł.
Stella była właśnie taka: umiała wysyłać sygnały. Więc bardzo się
ucieszyłam, że dostałam ten list.
Minął rok i rodzina Stelli zaprosiła mnie na kolację. Nie mogłam
się doczekać. Bardzo chciałam zobaczyć kochanego George a i
dowiedzieć się, jak sobie radzi. Przyszli także Therese i jej mąż.
Wieczór zaczął się miło. Z przyjemnością dowiedziałam się, że George
nie zamyka się w domu, że jest towarzyski, gra w brydża i tak dalej.
Potem zaczęliśmy rozmawiać o moim doświadczeniu. Therese
zapytała, czy jej matka umarła inaczej niż inni ludzie. Mogłam
przestać kłamać i wyznać, że kiedy się nią opiekowałam,
doświadczenie miałam niewielkie.
Nie sądzę, żeby mieli mi to za złe. Byli zadowoleni z moich usług.
Ale nie mogłam się zdobyć na szczerość, bo George bardzo się cieszył,
że przyjechałam, i ciągle powtarzał, jakie to cudowne, że znowu
wszyscy się spotkaliśmy. To go zbliżyło do Stelli. Chciałam odwołać
Therese na bok i powiedzieć jej, że kłamałam, ale nie miałam okazji.
A potem życie płynęło dalej. Straciliśmy kontakt. Kilka lat później
znowu się spotkaliśmy i wreszcie wyznałam im prawdę.
Powiedziałam, że nie miałam doświadczenia, i wyraziłam żal, że od
początku nie byłam z nimi szczera. Przyjęli to wspaniale, byli
wyrozumiali. Mówili, że ewentualne niedostatki nadrobiłam empatią
i współczuciem. Od razu poczuli, że jestem właściwą osobą na
właściwym miejscu. Wspaniale było znów się spotkać i przypomnieć
sobie o wszystkim, co razem przeżyliśmy. Zimą zawsze noszę sweter
Stelli i często o niej myślę. Ostatnio włożyłam go, kiedy znów
czytałam książkę, którą mi podarowała. Co jakiś przerywałam i
uśmiechałam się do własnych myśli. Dzięki niej poznałam
naprawdę cudownych ludzi.
Tak czy owak, czegoś mnie to nauczyło. Po śmierci Stelli
postanowiłam, że już nigdy nie będę nikogo okłamywać. Uważałam,
że jestem uczciwym człowiekiem, i niezależnie od tego, jak trudno
byłoby mi zdobyć się na szczerość, zamierzałam nim pozostać.
Nauczona doświadczeniem, wybaczyłam samej sobie, a to znaczy
najwięcej.
ŻAL PIERWSZY: SZKODA, ŻE NIE MIAŁAM ODWAGI ŻYĆ TAK, JAK
CHCIAŁAM, A NIE TAK, JAK OCZEKIWALI INNI

Grace od razu stała się jedną z moich ulubionych pacjentek. Była


drobną kobietą o wielkim sercu. Przeszło to na jej dzieci: wszystkie są
teraz rodzicami i ludźmi równie wspaniałymi jak ona.
Mieszkała w zupełnie innej części miasta niż większość naszych
pacjentów: przy małej uliczce na przedmieściu. Domy stały tam tylko
po jednej stronie ulicy. W pierwszej chwili można było pomyśleć, że
to doskonała sceneria dla twórców serialu telewizyjnego. Wręcz biła
od niej rodzinna atmosfera. W Grace i jej rodzinie najbardziej
podobało mi się to, że byli ludźmi trzeźwo myślącymi i naprawdę
życzliwymi.
Na początku, jak to bywa z pacjentami, dużo mówiłyśmy o sobie,
żeby się lepiej poznać. W łazience słyszałam znane mi już uwagi o
utracie godności. Grace nie mogła się pogodzić z tym, że ktoś musi ją
podcierać, i uważała, że taka miła młoda osoba jak ja nie powinna się
zajmować tak okropnymi rzeczami. Ale ja już się oswoiłam z tą stroną
mojej pracy. Starałam się ułatwiać jej i innym pacjentom życie, więc
nie robiłam z tego problemu. Choroba niewątpliwie poskramia ego. A
kiedy się umiera, godność staje się przeszłością.
Człowiek nieuchronnie godzi się z tym, że ktoś inny podciera mu
tyłek, bo jest zbyt chory, żeby się przejmować takimi drobiazgami.
Grace była żoną przez ponad pięćdziesiąt lat i żyła tak, jak od niej
oczekiwano. Wychowała urocze dzieci i patrzyła, jak dorastają wnuki.
Ale jej mąż był tyranem, przez całe dziesięciolecia uprzykrzał jej życie.
Wszyscy, a zwłaszcza ona, poczuli ulgę, kiedy kilka miesięcy
wcześniej przeniósł się na stałe do domu opieki.
Całe życie marzyła o tym, żeby się uwolnić od męża, żeby
podróżować, nie dać się tyranizować, po prostu żyć spokojnie i
szczęśliwie. Chociaż miała już osiemdziesiątkę, była zdrowa i w
dobrej formie. Zdrowie umożliwia przemieszczanie się - i to ją
cieszyło, kiedy jej mąż zamieszkał w domu opieki.
Wkrótce po tym, jak odzyskała upragnioną wolność, poczuła się
bardzo źle. Kilka dni później zdiagnozowano u niej śmiertelną
chorobę w dość zaawansowanym stadium. Najbardziej poruszające
było to, że zachorowała przez męża, który wiele lat palił w domu
papierosy. Choroba postępowała. Miesiąc później Grace straciła siły.
Była skazana na leżenie w łóżku. Do łazienki chodziła powoli, z
balkonikiem, i musiała mieć kogoś do pomocy. Marzenia, które snuła
całe życie, rozwiały się całkowicie. To ją bolało najbardziej.
- Dlaczego nie zrobiłam tego, czego pragnęłam? Dlaczego
pozwalałam mu sobą rządzić? Dlaczego nie byłam dość silna? - pytała
raz po raz.
Była na siebie zła, zła, że nie miała odwagi się przeciwstawić. Jej
dzieci potwierdzały, że miała ciężkie życie, i bolały nad jej
nieszczęściem tak jak ja.
- Nie pozwól, żeby ktokolwiek odwiódł cię od zamiaru zrobienia
czegoś, czego pragniesz, Bronnie - mówiła. - Obiecaj to umierającej
kobiecie.
Obiecałam, a ona zwróciła mi uwagę, że mam niezwykłą matkę,
bo nauczyła mnie niezależności.
- Spójrz na mnie - ciągnęła. - Umieram. Umieram! Czekałam
wszystkie te lata, żeby się uwolnić i uniezależnić, a teraz jest na to za
późno.
Nie dało się zaprzeczyć - była to tragiczna sytuacja. Dla mnie było
to jak memento: żyj po swojemu.
Rozmawiałyśmy w sypialni, wśród pamiątek i rodzinnych zdjęć,
całymi godzinami. Stan jej zdrowia szybko się pogarszał. Wyjaśniała
mi, że nie ma nic przeciwko małżeństwu, absolutnie nic. Mówiła, że
jej zdaniem może być czymś cudownym, czymś, co pozwala obu
stronom się rozwijać, uczyć się od siebie. Była jednak przeciwna
obowiązującemu w jej pokoleniu nakazowi trwania w małżeństwie
bez względu na wszystko, bo sama udawała, że jest szczęśliwa, i całe
życie poświęciła mężowi, człowiekowi, który uważał, że jej miłość
jest oczywista, że mu się należy.
A teraz umierała i nie obchodziło jej, co pomyślą o niej inni, i
bolała nad tym, że nie wypadła na to wcześniej.
Zachowywała pozory, żyła tak, jak oczekiwali od niej inni. Dopiero
pod koniec życia uświadomiła sobie, że wybór zawsze należał do
niej i że po prostu kierowała się strachem. Chociaż ją wspierałam i
przekonywałam, że powinna sobie wybaczyć, cały czas ją
to zasmucało.
Miałam głównie takich właśnie pacjentów: takich, którymi się
opiekowałam, dopóki nie umarli. A w późniejszych latach również
takich, których odwiedzałam tylko kilka razy między stałymi
dyżurami. Słowa, które słyszałam od Grace, pełne bólu i rozpaczy,
słyszałam potem jeszcze wiele razy, z ust wielu umierających, których
miałam okazję poznać. Siedziałam przy ich łóżkach, a oni mi się
zwierzali. Żal, że nie żyli tak, jak chcieli - o tym mówili najczęściej.
Ten żal wywoływał także największą frustrację - bo był spóźniony.
- Wcale nie marzyłam o jakimś wspaniałym życiu - powiedziała
kiedyś Grace, kiedy rozmawiałyśmy w jej pokoju. - Jestem porządnym
człowiekiem i nie chciałam nikogo skrzywdzić. - Była jedną z
najmilszych osób, jakie poznałam, i na pewno nie skrzywdziłaby
nawet muchy. Nie byłaby w stanie. - Ale bardzo chciałam zrobić coś
dla siebie i nie starczyło mi odwagi.
Dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że byłoby lepiej dla
wszystkich, gdyby się jednak odważyła spełnić swoje marzenia.
- Cóż, dla wszystkich z wyjątkiem mojego męża - zauważyła z
goryczą. - Ja byłabym szczęśliwsza, a moje dzieci nie męczyłyby się
tyle lat. Dlaczego przy nim zostałam? Dlaczego, Bronnie, dlaczego?
Przytuliłam ją, a ona zaczęła przejmująco szlochać.
Kiedy się uspokoiła, spojrzała na mnie z determinacją.
- Mówię poważnie. Obiecaj mi, mnie, umierającej kobiecie, że
zawsze będziesz wierna sobie, że będziesz miała odwagę żyć tak, jak
będziesz chciała, niezależnie od tego, co będą mówić inni.
Koronkowe firanki uniosły się i wpuściły do sypialni powiew
zewnętrznego świata, a my spojrzałyśmy na siebie z miłością, trzeźwo
i stanowczo.
- Obiecuję, Grace. Już staram się tak żyć. I obiecuję ci, że zawsze
będę - odpowiedziałam. I mówiłam szczerze.
Uśmiechnęła się. Trzymała mnie za rękę. Wiedziała, że to, czego
się nauczyła, nie pójdzie całkiem na marne. Kiedy jej wyznałam, że
dziesięć lat pracowałam w banku i administracji, że zajmowałam się
zarządzaniem i że nie miałam z tego żadnej satysfakcji, zaczęła mnie
rozumieć lepiej i słuchać z większym zainteresowaniem. Tak samo
było potem, kiedy wróciłam z zagranicy i znowu podjęłam pracę w
banku. Nazywałam ten czas okresem odstawiania, bo powoli się
upewniałam, że praca na etacie to nie moja bajka.
Po studiach przez kilka lat bawiłam się całkiem dobrze. Tam,
gdzie pracowałam, było wielu stażystów. Wszyscy mieliśmy po
siedemnaście, osiemnaście lat, więc w gruncie rzeczy przychodziliśmy
tam, żeby się spotkać i zarobić na weekend. To, co robiłam, nie
sprawiało mi trudności i gdybym lubiła tę pracę, może bym w niej
wytrwała. Ale ja nigdy nie wkładałam w nią serca. Po kilku latach
zaczęłam się męczyć i zastanawiać nad sensem życia, ale jeszcze przez
ponad dekadę żyłam zgodnie z wyobrażeniami innych. Chociaż cały
czas wiedziałam, że czeka mnie coś jeszcze, nie miałam odwagi zacząć
tego szukać.
Powstrzymywał mnie lęk. Bałam się, że jeśli się wyłamię z
konwencji, niektórzy członkowie mojej rodziny mnie wyśmieją. Więc
zachowywałam pozory, a tak nie można żyć. Ciągnęłam to, regularnie
zmieniałam banki, mundurki i miejsca zamieszkania. Zaczęłam
szybko robić karierę, bo pracowałam w wielu bankach, na znacznie
bardziej zróżnicowanych stanowiskach niż większość moich
rówieśników. Mimo woli odniosłam sukces.
Przez cały tydzień zajmowałam się czymś, w czym się nie
odnajdowałam, i byłam straszliwie nieszczęśliwa. Mnóstwo ludzi
kocha pracować w banku - i dobrze. Niech im się wiedzie. Banki ich
potrzebują. Obecnie można pracować w banku i służyć ludziom. Ale
ja, podobnie jak Grace, żyłam tak, jak oczekiwali inni, a nie tak,
jakbym sama chciała.
Niezależnie od tego, jak się starałam, niektórych członków
rodziny nie mogłam zadowolić. Sądziłam, że jeśli będę się trzymać
„porządnej pracy”, dadzą mi spokój, przynajmniej w tym względzie.
Paraliżował mnie strach. Bałam się, że jeżeli coś zmienię, będą mnie
krytykować jeszcze bardziej.
Odgrywanie roli czarnej owcy nie jest przyjemne. Kiedy główni
bohaterowie zdobywają władzę i pozbawiają jej innych, ktoś taki
zawsze ma pod górę. Jako opiekunka i pielęgniarka miałam okazję
przyglądać się różnym rodzinom i doszłam do wniosku, że niewiele
jest takich, w których nie dochodziłoby do konfliktów. Każda rodzina
ma do odrobienia swoją lekcję. Moja nie różniła się od innych, chociaż
uświadomienie sobie tego nie przyniosło mi wielkiej ulgi.
Odkąd pamiętam, wszyscy moi bliscy się ze mnie wyśmiewali.
Uchodziłam za odmieńca. Kiedy oni jeździli konno, ja pływałam. Nie
jadłam mięsa, chociaż mieszkałam na farmie, na której hodowano
owce. Byłam nomadą w rodzinie osadników i tak dalej, i tak dalej.
Często mówili mi nieprzyjemne rzeczy niby żartem i nie zdawali
sobie sprawy, że mnie ranią. Jeszcze częściej sprawiali mi przykrość
wprost, świadomie. Byli okrutni i zadawali mi ból. Nawet ktoś, kto
ma siłę tysiąca ludzi, po jakimś czasie może tego nie wytrzymać.
Zwłaszcza jeżeli nie pamięta czasów, kiedy nie był wyśmiewany,
karcony, obrażany.
W rezultacie nie przepadałam za swoją rodziną. Żeby mi dali
spokój, starałam się żyć tak, jak oczekiwali. Ale w końcu zaczęłam
zamykać się w sobie i oddalać od nich. To był mechanizm obronny.
Artyści nigdzie nie spotykają się ze zrozumieniem, a ja byłam
artystką. Tyle że jeszcze o tym nie wiedziałam. Czułam tylko, że
sprzedawanie ubezpieczeń ludziom, którzy chcą tylko zrealizować
czek, to nie jest praca dla mnie. Wyniki finansowe mojego działu nie
interesowały mnie ani trochę. Chciałam tylko dobrze obsługiwać
klientów i to wychodziło mi świetnie. Ale to niczego nie zmieniało:
chodziło o sprzedaż, sprzedaż i jeszcze raz sprzedaż.
Podobno więcej wysiłku wkładamy w to, żeby uniknąć cierpienia,
niż żeby zrobić sobie przyjemność. Dopiero kiedy ból staje się nie do
wytrzymania, znajdujemy odwagę, żeby coś zmienić. Ból narastał we
mnie i wreszcie osiągnął poziom krytyczny.
Kiedy rzuciłam kolejną „porządną pracę”, żeby zamieszkać na
wyspie, w mojej rodzinie zawrzało.
- Po co ona to robi? Gdzie się tym razem wybiera?
A ja cały czas myślałam o jednym: zamieszkam na wyspie! Byłam
bardzo podekscytowana. Im bardziej oddalałam się od domu, tym
byłam szczęśliwsza. Wreszcie żyłam tak, jak chciałam, i było mi z tym
dobrze. Kontaktowałam się tylko z moją kochaną mamą, która zawsze
była dla mnie cudowną przyjaciółką i zawsze mnie wspierała.
To właśnie wtedy, na wyspie, zaczęłam medytować. Później
znalazłam drogę, która jak żadna inna pozwoliła mi odnaleźć w sobie
dobroć. Dzięki temu zaczęłam rozumieć, czym jest współczucie, i
sama je odczuwać. To wspaniała, potężna siła.
Ludzie zadawali mi ból dlatego, że sami cierpieli. Ludzie
szczęśliwi nie odgrywają się na innych. Nie osądzają ich tylko dlatego,
że żyją w zgodzie ze sobą. Szanują ich. Kiedy zrozumiałam, że ból,
który odczuwa moje pokolenie, ma źródło w przeszłości, wreszcie
mogłam się od niego uwolnić. Nigdy nie zamierzałam kontrolować
innych ani nie miałam na to ochoty. Ludzie się zmieniają, kiedy chcą i
kiedy są na to gotowi.
Kiedy nauczyłam się patrzeć na życie ze współczuciem i
pogodziłam się z tym, że pełne zrozumienia i miłości związki z
innymi, takie, o jakich kiedyś marzyłam, mogą się nigdy nie pojawić,
poczułam się wolna. Moje życie zmieniło się na wielu płaszczyznach.
Pamiętałam, jak bolesne było dochodzenie do zdrowia, i
zrozumiałam, że nie każdy ma odwagę zmierzyć się ze swoją
przeszłością, przynajmniej dopóki uważa, że jakoś daje się żyć.
Do pewnego stopnia byłam wrażliwa na krytykę jeszcze wiele lat,
ale przejmowałam się nią coraz mniej. Wymagało to siły i czasu, ale w
końcu się przekonałam, że w gruncie rzeczy nie chodzi o mnie.
Problem miał każdy z tych ludzi, którzy próbowali mnie krytykować
albo osądzać.
Jest taki buddyjski mit o człowieku, który zaczął krzyczeć na
Buddę. Ale Budda był niewzruszony. Kiedy go zapytano, jak zdołał
zachować spokój i obojętność, odpowiedział: Jeśli ktoś daje ci prezent,
a ty go nie otwierasz, to do kogo on należy? Oczywiście, że do
ofiarodawcy. Tak samo jest ze słowami, które ktoś niesprawiedliwie
wygłasza. Przestałam je odbierać i tylko współczułam. W końcu nie
wygłaszał ich człowiek szczęśliwy.
Ale najważniejszą rzeczą, jakiej się w życiu nauczyłam -
zdecydowanie najważniejszą - jest to, że jeśli chodzi o współczucie,
należy zacząć od siebie. Współczucie dla innych pozwoliło mi
wyzdrowieć. Wyzwalało mnie, kiedy włączały się dawne
mechanizmy. Dostrzegałam cierpienie i zaczynałam zdawać sobie
sprawę, że nie chodzi o mnie. Że ktoś inny cierpi i daje temu wyraz.
Oczywiście ta prawidłowość działa wszędzie - nie tylko w stosunkach
rodzinnych. Działa we wszystkich relacjach, osobistych, publicznych,
zawodowych. Wszyscy czasem cierpimy. Wszyscy nosimy w sobie
ból.
Znacznie trudniej było mi nauczyć się współczucia dla siebie
samej. Minęło wiele lat, zanim się tego nauczyłam. Jesteśmy dla siebie
bardzo surowi - niezasłużenie. Naprawdę niełatwo odnosić się do
siebie z wyrozumiałością i niełatwo zrozumieć, że samemu również
wiele się wycierpiało. Czasami łatwiej słuchać niesprawiedliwych
opinii o sobie i w nie wierzyć. To, że to zrozumiałam, może mnie nie
uszczęśliwiło, ale musiałam się nauczyć okazywać sobie dobroć i
współczucie. Przynajmniej zaczęłam zdrowieć.
Kiedy postanowiłam kochać i szanować siebie, to, co kiedyś się
działo w mojej rodzinie, przestało mnie dotykać. Znalazłam w sobie
siłę, żeby odpowiadać na krytykę, i wreszcie zamiast zawsze się
wycofywać, zaczęłam zabierać głos. Oczywiście w ten sposób
wyrażałam własny ból - nie chodziło o tych, do których mówiłam.
Wszyscy interpretujemy to, co nam się przydarza, po swojemu.
Chodziło o mnie. Chodziło o to, żeby wyrzucić z siebie dawne
cierpienie. Wyrwanie się ze schematu wymagało wielkiej odwagi. Dał
mi ją ból - nie miałam już nic do stracenia. Nie mogłam dłużej cierpieć
w milczeniu.
W końcu każdy z nas cierpi z tego samego powodu - dlatego że
chce być kochany, akceptowany i rozumiany. Jedynym sposobem,
żeby ruszyć do przodu, jest znalezienie w sobie współczucia -
współczucia i cierpliwości. Mimo wszystko wciąż łączyła nas miłość,
nawet jeśli była to miłość skrywana.
Było tak, jakbym za każdym razem płynęła tą samą rzeką i za
każdym razem wpadała na wielką skałę powstrzymującą nurt.
Zawsze. Ale pewnego dnia uświadomiłam sobie, że ta skała może nie
zniknąć. Zamiast więc wpadać na nią raz po raz, postanowiłam
wybrać inną rzekę, taką, która pozwoli mi płynąć swobodnie. Nie
musiałam się narażać na to, że znów wpadnę na tę samą przeszkodę,
która blokuje mój rozwój i sprawia ból.
Przyszła pora na zmiany. Na to, żeby wybrać inną drogę, żeby
przemówić i powiedzieć: dość. Nie zamierzałam tkwić w starych
schematach. Pomyślałam, że nawet jeśli okażę się skazana na
samotność, może przynajmniej zyskam spokój. Droga, którą do tej
pory szłam, z całą pewnością mnie do niego nie prowadziła.
Kiedy się wreszcie odezwałam, zaczęły zachodzić zmiany.
Nabrałam szacunku do samej siebie, wyrażałam się jaśniej. Wreszcie
zostało zasiane nowe, zdrowsze ziarno. Jeszcze nie wiedziałam, jak je
pielęgnować, ale ono zaczęło kiełkować. Mogłam zacząć żyć jak ktoś,
kim chciałam być, krok po kroku.
Kiedy podzieliłam się tymi przemyśleniami z Grace, szybko się do
siebie zbliżyłyśmy. Przyznała, że każda rodzina musi się czegoś
nauczyć. Że nie zna takiej, która nie miałaby problemów. Uważała, że
większość ludzi najwięcej uczy się właśnie od bliskich. Że
najpiękniejszym wyrazem miłości jest akceptowanie innych takimi,
jakimi są, i nieoczekiwanie od nich niczego. Takie podejście jest
najpiękniejsze, chociaż może łatwiej to powiedzieć, niż zrobić.
Dużo mi o sobie opowiadała: o swoim życiu, o dzieciach i o tym,
jak dorastały, o zmianach zachodzących w okolicy. Wciąż wyrażała
żal, że nie miała odwagi żyć tak, jak jej podpowiadało serce. Kiedy
człowiek nie ma już wiele czasu, może się zdobyć na szczerość.
Rozmawiałyśmy o sprawach najważniejszych. Skończyły się
pogawędki o niczym: rozmawiałyśmy o rzeczach bardzo osobistych.
To, że miałam odwagę się przed nią otworzyć, bardzo mi pomogło, a
jej ulgę przyniosło to, że mogła się komuś zwierzyć.
W końcu zaczęłyśmy rozmawiać o mnie, o tym, jak wtedy
wyglądało moje życie, o moich ciągotach muzycznych i o tym, jak
zaczęłam pisać piosenki i występować. Przy filiżance herbaty
poprosiła, żebym następnego dnia przywiozła gitarę i coś jej zagrała.
To była dla mnie największa przyjemność. Byłam uszczęśliwiona.
Zaczęłam śpiewać, a ona siedziała w łóżku, uśmiechała się i nuciła.
Podobały jej się wszystkie moje kompozycje, każdej słuchała tak,
jakby była najpiękniejsza na świecie. Jej rodzina także wysłuchała
kilku i była równie życzliwa. Jedna szczególnie przypadła Grace do
gustu - bo zawsze marzyła o podróżowaniu. Nosiła tytuł: Pod niebem
Australii.
Potem codziennie prosiła, żebym jej ten utwór zaśpiewała.
Mówiła, że gitara nie jest potrzebna. Więc siadałam w jej pokoju i
śpiewałam, a ona z uśmiechem przymykała oczy i chłonęła wszystko.
Wciąż życzyła sobie kolejnych piosenek, a mnie śpiewanie dla niej
nigdy nie męczyło.
Ale jej stan się pogarszał. Marniała w oczach. Przychodzili do niej
starzy przyjaciele, chcieli się pożegnać. Krewni siedzieli przy jej łóżku,
gawędzili i walczyli z łzami. Jej rodzina była zżyta i zaangażowana -
wszyscy odwiedzali ją regularnie. Podobało mi się to. Mieli też w
sobie jakąś ujmującą łagodność. Kiedy wszyscy wychodzili,
zostawałyśmy same i Grace znów prosiła o piosenki. To był
niezwykły okres.
Nie mogła już chodzić i chociaż zgodziła się korzystać z sedesu,
który miała w pokoju, przy łóżku, odmawiała, kiedy musiała opróżnić
jelita. Nie chciała, żebym myła sedes. Przekonywałam ją, że to dla
mnie nic wielkiego, ale ona nie dawała się namówić. Mijały wieki,
zanim udawało nam się dotrzeć do łazienki. Na szczęście znajdowała
się tuż obok sypialni.
Była bardzo słaba. Po wszystkim, kiedy już była czysta,
pomagałam jej wstać i wciągnąć majtki. Podtrzymywanie jej podczas
tych manewrów wymagało naprawdę dużej zręczności.
Kiedy któregoś razu ruszyłyśmy z powrotem do sypialni -ona
wsparta na balkoniku, ja tuż za nią, trzymając ją za biodra -
zauważyłam, że w pośpiechu wetknęłam jej w majtki koszulę.
Uśmiechnęłam się. Dreptała do łóżka. To były jej ostatnie dni. Ja się
uśmiechałam, a ona zaczęła śpiewać Pod niebem Australii. Trochę
poprzestawiała słowa, ale to było urocze. Przepełniła mnie wielka
radość.
Wiedziałam, że to największe osiągnięcie w mojej karierze
muzycznej. Nic, co mogło się jeszcze zdarzyć, nie zdoła przewyższyć
szczęścia, które poczułam w tamtej chwili. Nie przejęłabym się,
gdybym miała już nigdy nie napisać żadnej piosenki. To, że swoją
muzyką sprawiłam tej kochanej kobiecie tyle radości i że
odwzajemniła mi się, śpiewając przed śmiercią jeden z moich
utworów, ucieszyło mnie bardziej niż wszystko, na co mogłam w tej
dziedzinie liczyć.
Kiedy kilka dni później przyjechałam do pracy, zrozumiałam, że
to będzie jej ostatni dzień. Chciałam powiadomić jej bliskich, ale ona
sobie tego nie życzyła. Była słaba i wycieńczona. Wyciągnęła ręce i
uściskała mnie. Żeby jej oszczędzić wysiłku, położyłam się obok i
przytuliłam ją. Spodobało jej się to, więc przez jakiś czas leżałyśmy tak
razem. Głaskała mnie po ręce. Kiedy zapytałam, dlaczego nie chce,
żebym wezwała jej rodzinę, powiedziała, że nie chce im przysparzać
więcej bólu. Za bardzo ich kochała.
Próbowałam ją przekonać, że im pożegnanie może być potrzebne i
że jeśli nie damy im szansy, będą musieli żyć z poczuciem winy.
Zrozumiała, o czym mówię, i zgodziła się. Nie chciała, żeby cierpieli,
żeby sobie wyrzucali, że ich przy niej nie było w takiej chwili.
Zadzwoniłam gdzie trzeba i wkrótce wszyscy przyjechali. Ale zanim
to się stało, zapytała słabym głosem:
- Pamiętasz, co mi obiecałaś, Bronnie, prawda?
Skinęłam głową. Miałam łzy w oczach.
- Tak - odparłam.
- Żyj tak, jak ci nakazuje serce. Nie przejmuj się tym, co myślą
inni. Obiecaj mi to, Bronnie - mówiła już ledwie słyszalnym szeptem.
- Obiecuję, Grace - odpowiedziałam cicho.
Zasnęła. Ściskała mnie za rękę. Budziła się już tylko na chwilę,
żeby się pożegnać z bliskimi. Byli przy niej do końca. Po kilku
godzinach odeszła. Jej czas się skończył. Siedziałam potem w ciszy w
kuchni, a w uszach wciąż dźwięczała mi obietnica, którą jej złożyłam.
Ale złożyłam ją nie tylko jej -złożyłam ją także sobie samej.
Kiedy kilka miesięcy później stałam na scenie - promowałam
swoją płytę - dedykowałam jej tamtą piosenkę. Na widowni siedziała
jej rodzina. W świetle reflektorów nie widziałam ich twarzy, ale nie
musiałam. Poczułam, jak wielka miłość ich łączy, i przypomniałam
sobie tę kochaną drobną kobietę, która wprawdzie nie żyła tak, jak
chciała, ale mnie kazała obiecać, że będę.
WYTWORY ŚRODOWISKA

Anthony zbliżał się do czterdziestki. Poznałam go w pewne


sobotnie popołudnie. Miał kręcone włosy koloru ciemnoblond i
chociaż był chory, nadal było w nim coś z łobuza. To była dla mnie
nowość - opiekować się kimś młodszym. Szybko się zaprzyjaźniliśmy.
Od początku żartowaliśmy, nie zważając na okoliczności.
Był najstarszy z rodzeństwa - miał młodszego brata i cztery
młodsze siostry. Rodzice, dobrze ustawieni w świecie biznesu, zawsze
go rozpieszczali. Miał wszystko, o czym zamarzył, i jako młody
człowiek często z tego korzystał. Ale jako potomek rodziny, która
odniosła sukces, musiał sprostać wielkim oczekiwaniom. Presja była
naprawdę duża, a on, chociaż był inteligentny i miał możliwości, nie
myślał o sobie dobrze. Maskował to całkiem skutecznie humorem. Nie
mógł jednak spełnić pokładanych w nim nadziei i bardzo go to
gnębiło. W końcu był pierworodnym.
W młodości jeździł szybkimi samochodami i uciekał przed policją.
Korzystał z usług drogich prostytutek i przysparzał kłopotów
każdemu, kto mu stanął na drodze. Tak żyją młodzi mężczyźni z
zamożnych rodzin. Czasami nie zachowywał się ładnie. A ponieważ
nie czuł się wiele wart, żył niefrasobliwie i często ryzykownie. Za
którymś razem wylądował w szpitalu z uszkodzonymi narządami
wewnętrznymi i kończynami. Wyglądało na to, że już nie odzyska
sprawności.
Lekarze robili, co mogli, żeby mu ją przywrócić, ale rokowania nie
były pomyślne. Załamał się. Obawiał się, że może na zawsze zostać
kaleką, więc prosił lekarzy, żeby jak najszybciej przeprowadzili
kolejną operację. Chciał wiedzieć, co z nim będzie. Przeprowadzono
kilka zabiegów. W pierwszym tygodniu, kiedy siedziałam przy jego
łóżku, głównie spał. Był pod wpływem środków przeciwbólowych.
Potem mógł już tylko czekać i mieć nadzieję, że powoli zacznie wracać
do zdrowia.
Zaczęłam mu głośno czytać i weszło nam to w zwyczaj. Zaczęło
się pewnego wieczoru, kiedy spytał, co czytam. Spędziłam jakiś czas
na Bliskim Wschodzie i bardzo chciałam jeszcze tam wrócić. Książka,
którą czytałam, była inteligentną, obiektywną opowieścią o historii
tego regionu i zwyczajach jego mieszkańców. Nie mogę zaprzeczyć,
że w niektórych z tamtejszych krajów kobiety mają niewiele praw, a
ekstremiści w imię wiary posuwają się za daleko, ale ja
widziałam także inne oblicze tamtej kultury, to, którego nigdy nie
pokazuje się w mediach.
Ludzie są tam serdeczni i niesamowicie rodzinni. Nigdy też nie
poznałam ludzi bardziej gościnnych. Otwierali przede mną swoje
piękne serca i przyjmowali mnie w swoich domach. To samo robili
potem ich rodacy, których spotykałam w Australii. My, ludzie
Zachodu, nie cenimy więzi rodzinnych, nie cenimy zwłaszcza
starszego pokolenia. Widziałam to w domach opieki, w których
czasami brałam dyżury. Spotykałam tam mnóstwo samotnych ludzi.
Zawsze fascynowały mnie inne kultury i style życia. A także inne
kuchnie i ich specjały. Ale wiem, że pod pewnymi względami
wszyscy jesteśmy do siebie podobni. Nigdy nie zrozumiem rasistów.
Większość z nas niczym się od siebie nie różni, chcemy tylko być
szczęśliwi. Wszyscy mamy serca i wszyscy cierpimy.
Anthony chętnie słuchał o tym, o czym czytałam. Więc
zaparzyłam dzbanek ziołowej herbaty i kiedy w pokoju zaczął się
unosić jej zapach, streściłam mu książkę aż do miejsca, do którego
dotarłam. Dalej czytałam na głos. Robiłam to codziennie, godzinę albo
dwie. Oboje bardzo to lubiliśmy. Potem przez kilka tygodni czytałam
mu książki, do których sam by nie zajrzał. Kiedy pytałam, o czym
chciałby posłuchać, zawsze mówił, że sprawi mu przyjemność
wszystko, co interesuje mnie.
Przeczytałam mu więc klasykę dotyczącą duchowości. Czytaliśmy
o życiu, filozofii i niekonwencjonalnym myśleniu. A potem, kiedy się
nim zajmowałam - podnosiłam jego bezwładną rękę, i drugą, tę w
gipsie, opatrywałam ranę na niesprawnej nodze, karmiłam go,
czesałam i wykonywałam inne zabiegi - dyskutowaliśmy.
W końcu się okazało, że urazy, które odniósł na skutek własnej
niefrasobliwości, są zbyt poważne, żeby mogły mu pomóc operacje.
Niektóre dolegliwości ustąpiły, ale inne były nieodwracalne. Nie mógł
wrócić do domu, bo cały czas potrzebował pomocy. Postanowiono
więc, że zamieszka w domu opieki, najlepszym w mieście. Tak
przynajmniej przekonywał folder - i ceny.
Był młodym człowiekiem i nagle został zamknięty w burych
ścianach, wśród starych, umierających ludzi. Wszystko tam było
okropne, więc zaproponowałam, że pomaluję jego pokój na żywszy
kolor. Na początku był całkiem zadowolony. Wreszcie miał spokój.
Rodzice stwierdzili, że ma dobrą opiekę, i przestali czegokolwiek od
niego wymagać. Rozweselał starszych mieszkańców domu, a oni go
za to uwielbiali. Z czasem jednak stracił pogodę ducha i wpadł w
otępienie. Brakowało mu bodźców. Powoli stawał się wytworem
środowiska, w którym się obracał.
Wszyscy jesteśmy plastyczni, łatwo dajemy się kształtować.
Chociaż możemy myśleć samodzielnie i sami decydować o tym, jak
chcemy żyć, środowisko wywiera na nas ogromny wpływ. Robi tak,
dopóki nie zaczniemy patrzeć na życie z innej perspektywy, bardziej
świadomie.
To, jaki wpływ ma na nas otoczenie, widać wyraźnie, kiedy się
obserwuje trzeźwo myślących, zadowolonych z życia ludzi, którzy się
przyłączają do wyścigu szczurów, żeby osiągnąć więcej. Chcą
nadążyć za nowymi znajomymi, za tymi, którzy zarabiają więcej, i
dostosowują się do okoliczności. To, co kiedyś ich uszczęśliwiało, już
im nie wystarcza, więc przenoszą się gdzie indziej. Czasami szczęście
zabierają ze sobą, ale nie zawsze.
Wielu ludzi z prowincji adaptuje się do miejskiego życia,
dostosowuje się do jego tempa i trendów. Choć na prowincji też
obowiązują różne mody. Z całą pewnością. Ale to znowu kwestia
wpływu środowiska. Niektórzy z tych wychowanych w mieście
przystosowują się do życia na wsi: zwalniają, porzucają markowe
ciuchy i są szczęśliwi w dżinsach i kaloszach, na swoim polu.
Gdziekolwiek jesteśmy, otoczenie wywiera na nas wielki wpływ, jeśli
tylko zostaniemy tam dostatecznie długo.
Kiedy miałam dwadzieścia kilka lat, bawiłam się świetnie. Ale
początek trzeciej dekady życia był dla mnie trudny. Kiedy
skończyłam dziewiętnaście lat, zaręczyłam się. Myślałam wtedy o
życiu poważnie. Zaciągnęłam nawet kredyt hipoteczny. Ale to nie był
zdrowy związek. Mimo to jakoś to przetrwałam. Kiedy patrzę wstecz,
nie wiem, jak mi się udało. Mój partner ciągle odbierał mi pewność
siebie - maltretował mnie psychicznie, pozwalał sobie na różne gierki i
napady złości.
Nie mogłam sobie z tym wszystkim poradzić i właśnie wtedy
dostałam nową pracę - oczywiście w banku. Moi
nowi współpracownicy byli fantastyczni i znowu zaczęłam się cieszyć
życiem. Wreszcie miałam stałą pracę i mogłam zrealizować swoje
marzenia. Zmieniłam mieszkanie. Wkrótce firma przeniosła mnie na
północne wybrzeże i mogłam zacząć wszystko od nowa.
Ważną częścią mojego życia stały się zabawa i taniec. Bawiłam się
naprawdę beztrosko. Wokół mnie nie brakowało narkotyków.
Wiedziałam już, że alkohol mi nie służy, i chociaż nie doszłam jeszcze
do tego, żeby całkiem z niego zrezygnować, nigdy dużo nie piłam.
Ale były też inne używki. W ciągu roku wypróbowałam większość z
nich. Nie było jeszcze wtedy syntetycznych narkotyków, takich jak
metamfetamina i inne. Nie znam nawet ich nazw. Wszyscy moi
przyjaciele palili trawkę, a kiedy jeden z nich zaproponował, żebym
spróbowała opium, chętnie się zgodziłam.
Miałam wtedy ochotę próbować różnych rzeczy, ale odstawiałam
je już po pierwszym razie. Heroiny, dzięki Bogu, nie tknęłam. Nawet
się do niej nie zbliżyłam. Na szczęście z opium, grzybami, LSD i
kokainą skończyło się na jednorazowych eksperymentach. W ciągu
dwunastu miesięcy przetestowałam je wszystkie i nigdy do nich nie
wróciłam. Czułam się ograniczana, kiedy dorastałam i kiedy byłam
zaręczona, i chyba chciałam trochę poszaleć. Ale pod tą potrzebą krył
się straszliwy brak poczucia własnej wartości. Ten brak stał się częścią
mnie i wciąż dostarczałam mu pożywienia.
Ale narkotyki nie były dla mnie. Zrozumiałam to od razu i chociaż
chętnie z nimi eksperymentowałam, to raczej dlatego, że chciałam
poznać życie, niż dlatego, że pragnęłabym odlecieć. Szybko doszłam
do wniosku, że bardziej zależy mi na zdrowiu. A poza tym po latach
ulegania innym miałam do przebycia jeszcze długą drogę. Bo to, czy
byłam szczęśliwa i zadowolona, wciąż zależało od czynników
zewnętrznych.
Kilka lat później, po powrocie z wyspy, kiedy mieszkałam w
Anglii i byłam barmanką w wiejskim pubie, wszędzie było mnóstwo
speedu. Miejscowi wciągali kilka kresek, przychodzili z
rozszerzonymi źrenicami i przez cały wieczór zgrzytali zębami. Przez
okrągły rok żyli tak samo. Speed pozwalał im inaczej spojrzeć na
rzeczywistość. Próbowali uciec od nudy. Kiedy widziałam ich dzień
później, zmęczonych i przybitych, chcąc nie chcąc, zastanawiałam się,
czy cena nie jest za wysoka.
Przyłączyliśmy się do nich kilka razy - ja i mój partner. Szybko się
jednak zorientowaliśmy, że to nie dla nas. Dochodzenie do siebie było
okropne. Miałam wyrzuty sumienia, czułam się źle z tym, że robię
swojemu ciału coś takiego. Miesiąc później stało się coś, co zmieniło
moje życie. A stało się dlatego, że uległam innym, że nie miałam siły
się przeciwstawić. Na szczęście nauczyło mnie to żyć bardziej
świadomie i mądrzej.
Dean miał pracować cały weekend, więc postanowiłam
wyskoczyć na jedną noc do Londynu ze znajomymi z pubu. Miałam
już pod trzydziestkę, ale nigdy nie byłam na ravie. Po prostu dlatego,
że nie grano tam muzyki, którą bym lubiła. Ale znajomi nie chcieli,
żebym siedziała sama w domu, więc namówili mnie na ten wyjazd.
Obiecywali, że będę się świetnie bawić. Znałam ich wszystkich
dobrze, więc się zgodziłam.
Moje poprzednie doświadczenie z ecstasy, jedyne zresztą, nie było
najgorsze. Przeżyłam nieciekawą noc i jakoś doszłam do siebie, choć
zdecydowanie nie było przyjemnie. Potem przez kilka dni dokuczał
mi żołądek i nie miałam ani odrobiny energii. Uznałam, że jeden
eksperyment wystarczy. Później odmawiałam, kiedy ktoś mi to
proponował. Brzydziłam się potem sobą, a tego już naprawdę nie
potrzebowałam. Już i tak myślałam o sobie źle. I oto siedziałam w
pociągu do Londynu, z ośmioma facetami, którzy mnie namawiali,
żebym zażyła ecstasy.
Pomyślałam, że inni łykają po kilka pigułek tygodniowo, więc
jedna chyba mi nie zaszkodzi. Nie winię tych facetów, w
najmniejszym stopniu. Sami dobrze się po tym bawili i chcieli, żebym
się do nich przyłączyła. Ostatecznie wybór należał do mnie. Kiedy
pociąg wjeżdżał na Victoria Station, pigułka spłynęła mi do żołądka.
Był środek zimy i na dworze był mróz, jak to w Londynie o tej porze
roku.
Muzyka nie spodobała mi się od pierwszej chwili, jak tylko
weszłam do klubu. Chciałam, żeby ten wieczór już się skończył.
Zawsze wolałam muzykę akustyczną od elektronicznej, chociaż
oczywiście wiem, że każda ma swoją specyfikę. Z głośników
dochodziło techno. Postanowiłam nie marudzić i pogodzić się z tym,
że będę musiała tam zostać do rana. Wyluzowałam się i razem ze
znajomymi wyszłam na parkiet. Oni świetnie się bawili, a ja starałam
się jakoś przetrwać.
A potem pigułka zadziałała i poczułam, że muszę się stamtąd
wydostać. Pot lał się ze mnie strumieniami. Nagle dostałam ataku
klaustrofobii. Próbując znaleźć trochę miejsca, wpadałam na innych i
potykałam się. Basy wstrząsały podłogą i przenikały całe moje ciało.
Uśmiechnięte twarze tańczących ludzi rozmazywały mi się przed
oczami. Szybko traciłam kontrolę nad tym, co się ze mną działo.
Musiałam sobie znaleźć jakieś bezpieczne miejsce.
W rozpaczy przepychałam się do damskiej toalety, a dźwięki,
twarze i światła zniekształcały się coraz bardziej. Nie mogłam
okupować kabiny całą noc, choć miałam wielką ochotę. Inne
dziewczyny zaczęły pukać, więc w końcu wyszłam.
Było za zimno, żebym mogła wyjść na dwór, a pierwszy pociąg do
domu miałam dopiero o szóstej. Od szumu wody w toalecie i od
śmiechów wchodzących i wychodzących kobiet kręciło mi się w
głowie. Wysoko, pod oknem, był parapet. Zbawienie - pomyślałam.
Wspięłam się na niego po umywalce. Okazał się na tyle szeroki, że
mogłam na nim siedzieć, nie ryzykując, że spadnę. Przesunęłam się
dalej i znalazłam mały ustronny kąt z widokiem na umywalki. W
dole było tłoczno i głośno. Ale mogłam przynajmniej oprzeć plecy i
głowę o szybę i spróbować się uspokoić.
Wciąż ociekałam potem. Lodowata szyba, o którą się opierałam,
chłodziła mnie cudownie. Znalazłam się we własnym świecie i nie
radziłam sobie najlepiej. Moje biedne serce biło zbyt szybko, żeby
uznać to za naturalne. Modliłam się, żeby wytrzymało do rana. Ale
ono nie zwalniało. Mimo to nie przyszło mi do głowy, żeby poprosić o
pomoc. Może podświadomie bałam się konsekwencji prawnych. W
końcu narkotyki nie były legalne. Sama nie wiem. W każdym razie
czułam, że najlepiej będzie, jeśli posiedzę z głową opartą o zimną
szybę.
- Wszystko w porządku, kochanie? - zapytała mnie
jakaś Angielka. Pociągnęła mnie za nogawkę dżinsów. Miała je
na wysokości oczu.
Usłyszałam ją jak przez mgłę, ale wciąż tylko siedziałam z
otwartymi ustami i odchyloną do tyłu głową. Patrzyłam w sufit. Nie
miałam siły odpowiedzieć. Serce mi waliło i nie mogłam się ruszyć.
- Hej, dobrze się czujesz? - dziewczyna nie dawała za wygraną.
Wzruszyłam ramionami, więc sobie poszła, ale po chwili wróciła z
butelką wody.
- Napij się.
Zrobiłam to, a ona znów nalała do butelki wody z kranu.
- Dzięki - wydusiłam ze bladym uśmiechem.
Ta rozmowa dobrze mi zrobiła, chociaż sama ledwo mówiłam.
Musiałam się bardzo skupiać, żeby nie stracić kontroli nad swoim
ciałem i umysłem. Ale udało nam się chwilę pogawędzić. Ta
dziewczyna był aniołem.
Siedziałam na tym parapecie do rana. Nie mogłam się ruszyć,
moje serce wciąż biło jak oszalałe. Zimna szyba chłodziła moje
rozpalone ciało. Ta cudowna dziewczyna przychodziła do mnie co
jakiś czas i sprawdzała, jak się czuję. Za każdym razem napełniała
butelkę wodą i zamieniała ze mną kilka słów. Do dziś nie wiem, jak
miała na imię, ale nie chcę myśleć, co by się ze mną stało, gdyby nie
ona.
Jakieś pół godziny przed zamknięciem pomogła mi zejść. Wciąż
nie bardzo wiedziałam, co się ze mną dzieje, i czułam się fatalnie, ale
mogłam już przynajmniej wyraźniej mówić. Uśmiechnęłam się do niej
i pogadałyśmy chwilę. Ale chociaż podchodziłyśmy do tego na
wesoło, obie zdawałyśmy sobie sprawę, że nie jest ze mną dobrze.
Potem uściskałam ją z wdzięcznością, a ona zaprowadziła mnie do
sali i pomogła znaleźć znajomych. Szukali mnie pół nocy, więc kiedy
się odnalazłam, odetchnęli z ulgą.
- Uważajcie na nią - powiedziała moja nowa znajoma.
Dopilnowała, żeby jeden z nich wziął mnie za rękę, i na pożegnanie
cmoknęła mnie w policzek.
W pociągu moi znajomi cały czas się śmiali i wspominali minioną
noc. Podobno było fantastycznie. Żałowali, że już po wszystkim i że
skończyły się narkotyki. Siedziałam z głową opartą o szybę i
udawałam, że śpię, chociaż wiedziałam, że nie zasnę jeszcze bardzo
długo. Serce wciąż biło mi szybko i marzyłam tylko o tym, żeby to
wszystko wreszcie się skończyło.
Tamtego dnia przestałam faszerować swój organizm toksycznymi
substancjami. Przespałam dwa dni i obudziłam się jako inny człowiek,
wdzięczna za lekcję, którą dostałam. Leżałam w łóżku i patrzyłam w
sufit, wyczerpana po tym, co przeszło moje biedne ciało, i byłam
szczęśliwa, że przeżyłam. Nadszedł czas, żeby zacząć się szanować i
dbać o dar, który dostałam: o zdrowie.
Kilka lat później na jakiejś imprezie ktoś chciał mnie poczęstować
ecstasy. Odmówiłam - grzecznie i bez wahania. Wtedy to było już dla
mnie coś z innego świata. I znowu uświadomiłam sobie, że jestem
wytworem środowiska, tyle że już innego. Żyłam zdrowo. Podczas
spotkań towarzyskich jedliśmy z przyjaciółmi pożywne rzeczy,
piliśmy herbatę przy ognisku, chodziliśmy na długie spacery,
pływaliśmy w rzekach. Takie życie bardziej mi odpowiadało. Nie
miałam nic przeciwko temu, żeby być jego częścią.
Anthony był wytworem swojego środowiska w najgorszym tych
słów znaczeniu. Kiedy go odwiedzałam w pierwszym roku jego
pobytu w domu opieki, uwielbiał rozmawiać o tym, co się działo na
świecie, o wszystkim, o czym się dowiadywał z radia i telewizji. Był
bystry i zawsze gotów wygłosić inteligentny komentarz albo ciętą
ripostę. Za każdym razem pytał też, co u mnie. Naprawdę go to
interesowało.
Z czasem przygasł do tego stopnia, że nie chciał nawet, żebym go
zabierała na dwór. Wcześniej świetnie się razem bawiliśmy,
pławiliśmy się w słońcu i zagadywaliśmy przechodniów. Czasami po
prostu siedzieliśmy w ogrodzie, obserwowaliśmy ptaki i
nadrabialiśmy zaległości, opowiadając sobie nawzajem, co nam się
przydarzyło. Tak czy owak, było wesoło. Dużo się śmialiśmy i
rozmawialiśmy z ożywieniem.
Kiedy ktoś z przyjaciół albo krewnych proponował mu, żeby się
nauczył czegoś nowego i dał sobie szansę na lepsze życie, nie chciał
tego słuchać.
- Nie widzę w tym sensu - powtarzał. - Tu jest mi
dobrze, pogodziłem się ze swoim losem.
Czuł, że zasłużył na to, co go spotkało, że to kara za to, co kiedyś
robił innym.
- Spłaciłeś swoje długi, Anthony - mówiłam. - Nauczyłeś się
czegoś, a to jest najważniejsze.
Ale on nie mógł sobie wybaczyć. Nie potrafił też zacząć od nowa.
Dostosował się do rytmu życia domu opieki i nie miał ambicji, żeby
wrócić do normalności. Kalectwo stało się dla niego wymówką, dzięki
niemu nie musiał już próbować, a przecież mnóstwo ludzi będących
w różnym stopniu inwalidami żyje pełnią życia. Są przykładem dla
innych. Wymyślał te wymówki dlatego, że bał się porażki. Kiedy go o
to pytałam, przyznawał, że nie ma już odwagi, żeby spróbować coś
zmienić. Jeśli nie będzie próbował - nie poniesie porażki. Stracił
motywację i po prostu przesypiał życie.
Przez następny rok odwiedzałam go od czasu do czasu, chociaż
miejsce, w którym mieszkał, działało na mnie przygnębiająco. Ale
jednostronne przyjaźnie są męczące - tak było również w naszym
przypadku. Anthony’emu nie chciało się już do nikogo dzwonić, do
mnie też nie. Kiedyś robił to między moimi wizytami. Kiedy do niego
przyjeżdżałam, rozmawialiśmy o tym, jak pracują jego jelita, i o tym,
jak nieprzyjemni są ludzie, których zatrudniał.
Postarzał się przedwcześnie i chociaż był co najmniej trzydzieści
lat młodszy od większości mieszkańców domu, dobrze się wśród nich
czuł. Był wytworem swojego środowiska. Patrzyłam na fajnego faceta,
który wyraźnie gasł, i przypominałam sobie, jak ważne jest, żeby mieć
odwagę żyć tak, jak dyktuje serce. Życie Anthony’ego było
przykładem życia, jakiego nigdy bym dla siebie nie chciała.
Kilka lat później zadzwonił do mnie jego młodszy brat. Chciał mi
powiedzieć, że Anthony umarł. Przed śmiercią nic nie zmienił w
swoim życiu, nie chciał opuszczać domu opieki, nie przyjeżdżał
nawet na imprezy rodzinne. Jego brat powiedział mi, że życzył sobie,
żeby go zostawiono w spokoju. Mimo woli zaczęłam się zastanawiać,
o czym myślał przed śmiercią, kiedy patrzył na swoje życie.
Poczucie porażki, które gnębiło Anthony'ego, mnie dało kopa.
Anthony nie skorzystał z możliwości, które dało mu życie: nie
poprawił ani nie zmienił swojego losu, nie zrobił nic. Nie chodzi o to,
że mogłoby mu się nie udać. Już sama próba byłaby sukcesem.
Poniósł porażkę, bo stał się wytworem swojego środowiska, nie chciał
podjąć wyzwania, żeby sobie pomóc. To wielka strata, bo był dobrym,
inteligentnym człowiekiem i dużo dostał, kiedy przyszedł na świat.
Doszłam do wniosku, że skoro wszyscy - ja również - jesteśmy
wytworami środowiska, w którym żyjemy, to od tej chwili powinnam
wybierać odpowiednie otoczenie - takie, w którym będę mogła żyć
tak, jak chcę. To wymagało odwagi. Ale ta nowa świadomość - że
otoczenie ma na mnie wpływ -mogło mi ułatwić podejmowanie
decyzji.
Tak więc dzięki tej świadomości, dzięki przypływowi odwagi
zaczęłam myśleć inaczej o życiu i o tym, co wybierałam -a także o
tym, jak ważna jest wolność wyboru.
OGRANICZENIA

Nie wszystkie znajomości z pacjentami zaczynały się miło.


Przeważnie opiekowałam się umierającymi, ale czasem trafiali się
tacy, którzy wymagali pomocy dlatego, że byli chorzy psychicznie.
Miałam dobry, kojący wpływ na innych „krótkoterminowych”
pacjentów, więc zaczęto mi przydzielać także trudniejsze przypadki.
W życiu przydaje się każde doświadczenie. W przeszłości stykałam
się z naprawdę irracjonalnymi zachowaniami i umiałam sobie z nimi
radzić.
Zwykle nie pozwalałam, żeby trudni pacjenci wchodzili mi na
głowę. Ale zwykle nie znaczy nigdy. Czasami spokój i cierpliwość w
ogóle nie działały, niezależnie od tego, jak bardzo się starałam.
Pewnego dnia znalazłam się we wspaniałej willi, z całą pewnością
jednej z najpiękniejszych w mieście. Od razu sobie przypomniałam, co
mi powiedziano o osobie, którą miałam się zajmować. Nazywała się
Florence. Bardzo nie chciała, żeby ktoś się nią opiekował. Twierdziła,
że tego nie potrzebuje. Nie była to dla mnie nowość. Wielu starych
ludzi nie chce przyjąć do wiadomości, że nie są już tak
samodzielni jak kiedyś. Nie jest im łatwo pogodzić się z tym, że
muszą się zdać na innych.
Nie byłam jednak przygotowana na spotkanie z kimś tak
szalonym: napadła na mnie ze szczotką, krzycząc wściekle.
Najwyraźniej nie czesała się od wieków. Pod paznokciami miała brud,
a może jeszcze coś gorszego. Miała tylko jeden kapeć i nie wyglądała
jak główna bohaterka z bajki o Kopciuszku. I wszystko wskazywało
na to, że od roku nie zmieniała sukienki.
- Wynocha! Precz z mojej posiadłości! - krzyczała. - Bo cię zabiję!
Wynocha z mojej posiadłości! Jesteś jak cała reszta! Wynoś się, bo cię
zabiję!
Szczotka przeleciała obok mojej głowy, minęła mnie o włos.
Potrafię znieść wiele, ale nie jestem głupia. I nie zamierzałam zostać
męczennicą. Przez chwilę próbowałam ją udobruchać. Ale ona nie
słuchała. Zaczęła grozić, że powybija mi szyby w samochodzie.
Postanowiłam nie czekać dłużej.
- Dobrze, już dobrze - powiedziałam. - Już się wynoszę. Nie ma
sprawy.
Patrzyła na mnie dziko, ze szczotką w ręce. Stała na końcu
podjazdu, gotowa bronić swojego terytorium.
Kiedy odjeżdżałam, jeszcze długo widziałam ją we wstecznym
lusterku. Nie weszła do domu. Komuś postronnemu ta scena mogłaby
się wydać zabawna, ale mnie zrobiło się żal tej biednej kobiety. Byłam
ciekawa, kim jest, jak wyglądało jej życie i co ją doprowadziło do
takiego stanu.
Miesiąc później wróciłam do niej i poznałam odpowiedzi na
wszystkie te pytania. Obezwładniono ją i siłą podano
środki uspokajające. Wolałam sobie tego nie wyobrażać. Musiała
być przerażona. A potem przez miesiąc przebywała w ośrodku
dla psychicznie chorych. Poczuła się znacznie lepiej. Lekarze
byli zadowoleni, bo dobrze reagowała na leki, i wypisali ją do
domu. Polecili, żeby jej zapewniono całodobową opiekę.
Kiedy przyjechałam, czekała na mnie pielęgniarka środowiskowa.
- Śpi, ale wkrótce się obudzi. Zostanę z panią do tego czasu -
wyjaśniła.
Weszłam przez dwuskrzydłowe drzwi i zobaczyłam wielkie
marmurowe schody, żyrandole i mnóstwo pięknych antycznych
mebli. Poczułam też obrzydliwy zapach.
- Właśnie skończyliśmy z przedsionkiem -
powiedziała pielęgniarka. Mówiła w imieniu sprzątaczek, na które się
natknęłyśmy w sąsiednim pokoju. - Pokażę pani resztę domu.
Florence mieszkała w stosach śmieci ponad dziesięć lat. Nikt o
tym nie wiedział, dopóki ktoś z sąsiadów nie zadzwonił do opieki
społecznej i nie powiedział, że zachowuje się niepokojąco. Kiedy
przyszła do niej pielęgniarka, ujrzała obraz nędzy i rozpaczy.
Oczywiście nie rozmawiała z Florence, bo do niej nikt nie mógł się
zbliżyć, ale zajrzała przez okna i zdała sobie sprawę, w jakim stanie
jest dom.
Florence żywiła się konserwami. Miała w spiżarni roczny zapas.
Nie widziałam nic innego do jedzenia, nic świeżego, nic, z czego
dałoby się coś ugotować. Podłoga w kuchni była usiana śmieciami.
Kawałek, który było widać, był pokryty grubą warstwą czarnego
brudu. Łazienka nie wyglądała lepiej. Przypominała norę: brudne
ręczniki, zaschnięte kawałki mydła i ślady, które wyraźnie świadczyły
o tym, że od bardzo dawna nikt nie korzystał ani z wanny, ani z
prysznica.
Pielęgniarka zaprowadziła mnie na dół. Było tam sześć pokojów i
chyba dwie łazienki - tak samo zaniedbane. Sprzątaczki miały
doprowadzić do porządku cały dom. Przewidywano, że zajmie to im
kilka tygodni. Wyszłyśmy na dwór i zobaczyłam basen. Nie nadawał
się nawet dla żab. Stojąc nad nim i patrząc na parter okazałego
budynku, zaczęłam się zastanawiać, co by te mury powiedziały,
gdyby mogły mówić.
W szpitalu Florence przeszła higieniczną transformację: leżała w
łóżku w czystej, ładnej koszuli nocnej. Włosy miała umyte, ostrzyżone
i rozczesane, a paznokcie - obcięte i czyste. Miałam wrażenie, że
patrzę na kogoś innego.
Stare łóżko zastąpiono szpitalnym. Dostałam wyraźne instrukcje:
kiedy będę z nią sama, ma w nim leżeć, unieruchomiona
podnoszonymi bokami. Rano i wieczorem miała przychodzić druga
pielęgniarka. Przed południem miałyśmy znaleźć czas na prysznic,
zabiegi toaletowe i śniadanie. Po południu - na spacer po ogrodzie
albo wyjście na balkon, żeby mogła odetchnąć świeżym powietrzem.
Miała dostawać silne środki uspokajające i przez większość czasu
drzemać. Była po nich potulna jak baranek.
Minął miesiąc. Dom lśnił. Sprzątaczki wreszcie skończyły, ale
nadal przychodziły raz w tygodniu. Florence zaczęła odzyskiwać
jasność umysłu i opowiadała mi różne historie. Miała ciekawe,
ekscytujące życie. Pływała po świecie najbardziej luksusowymi
statkami i zwiedzała piękne miejsca. Wskazywała na szuflady, a ja
podawałam jej zdjęcia. Opowiadała mi o każdym z nich. Trudno było
uwierzyć, że ta piękna, roześmiana kobieta ze zdjęć to ona, chociaż
czasami ją rozpoznawałam.
Nie powiedziałabym, że się do siebie zbliżyłyśmy, ale
polubiłyśmy się na tyle, żeby każda z nas mogła się pogodzić z
sytuacją. Wciąż się zdarzało, że widziałam w niej tamtą wariatkę.
Kiedy wstawała z łóżka, pomoc drugiej pielęgniarki była niezbędna.
Posłusznie zażywała lekarstwa, ale wciąż stawiała opór, kiedy
przychodził czas na zabiegi higieniczne. Bardzo się bałam myć jej
włosy. Kiedy już wyszła spod prysznica, była urocza. Zasiadała przed
toaletką, patrzyła w lustro i śmiała się jak wielka pani, którą kiedyś
była.
Jej rodzina od zawsze była bardzo zamożna. Stare, stare pieniądze
- mówiła. Jej mąż też pochodził z bogatej rodziny, ale nie z tak
wysokich sfer jak ona. Robił jakieś szemrane interesy i na kilka lat
trafił do więzienia. Jedyny jej krewny, którego do siebie dopuszczała,
powiedział mi, że to właśnie wtedy zrobiła się podejrzliwa i zaczęła
się wszystkich bać.
Jej mąż umarł rok po tym, jak wyszedł z więzienia. Nie miała
okazji, żeby się wyleczyć z manii prześladowczej albo coś na nią
zaradzić. Jej stan się pogarszał. Darzyła męża absolutnym zaufaniem i
uważała, że wszyscy inni dybią na jej pieniądze. Była też przekonana,
że to oni doprowadzili do jego uwięzienia. Dla mnie to, czy był
winien, czy nie, nie miało znaczenia, więc nie zastanawiałam się nad
tym nawet przez chwilę.
Z pogodą znosiła to, że musi leżeć w łóżku. Cieszyła się, że może
mieszkać we własnym domu, i czasami przyznawała, że lubi, kiedy z
nią jesteśmy. Ale na kilka godzin przed przyjściem drugiej
pielęgniarki zmieniała się - stawała się tą drugą. Niemal mogłam
nastawiać według tej zmiany zegarek.
- Wypuść mnie! Pozwól mi wstać z tego przeklętego łóżka!
Pomocy, pomocy! Pomocy! - wołała, a jej głos odbijał się od ścian i
marmurowych podłóg. Czasami udawało mi się ją uspokoić na kilka
sekund, ale nie na dłużej. Dosłownie. A potem zaczynała od nowa: -
Pomocy! Pomocy! Pomocy! Pomocy!
Gdyby to nie był wielki dom o grubych ścianach, stojący z dala od
sąsiadów, na pewno codziennie ktoś dzwoniłby na policję i zgłaszał
krzyki. Florence nie obchodziło, czy jestem w pokoju, czy nie.
Wzywała pomocy i domagała się wypuszczenia z łóżka, dopóki nie
przyjechała druga pielęgniarka. Kiedy wreszcie się pojawiała,
pomagała mi ją uwolnić.
W takich chwilach nie można było się z nią porozumieć. Bardzo jej
współczułam i kusiło mnie, żeby ją wypuścić, ale znałam jej drugie
oblicze. Za każdym razem dochodziłam do wniosku, że lepiej nie
ryzykować. Nigdy nie zapomniałam, z jaką zawziętością mnie goniła,
wygrażając szczotką. W jej popołudniowych napadach szału
widziałam przejawy tamtej wojowniczości i nabierałam przekonania,
że należy słuchać lekarzy. Nie bez powodu wydali takie instrukcje.
Ale naprawdę jej współczułam. To okropne być uwięzionym we
własnym domu.
Więziły ją barierki przy łóżku, prawo i decyzje lekarzy. A
wcześniej ograniczała ją mania prześladowcza. Pozbawiła ją
możliwości wychodzenia z domu, bo przez nią się bała i była
obsesyjnie nieufna. Większość z nas nie jest uwięziona w łóżku, ale
czasami wszyscy żyjemy jak skazańcy. Ograniczają nas nasze własne
bariery i desperacko pragniemy je złamać.
Jedno z moich najwcześniejszych wspomnień z dzieciństwa to
dzień, w który zamknięto mnie w skrzyni. Właściwie nie czułam się
uwięziona. To była duża drewniana skrzynia, stała w ogrodzie przy
domu. Ktoś z rodzeństwa namówił mnie, żebym do niej weszła, a
potem mnie zamknął. Wciąż pamiętam, jak siedziałam w ciemności:
czułam się bezpieczna i wcale się nie bałam. Już w wieku dwóch czy
trzech lat lubiłam spokój i własne towarzystwo. Matka w końcu
wyszła z domu i zaczęła mnie wołać, więc się odezwałam i wszystko
skończyło się dobrze. Zostałam wyciągnięta ze skrzyni i wróciłam do
burzliwego rodzinnego życia.
W dorosłym życiu też doświadczałam ograniczeń. Kiedy
zbierałam się na odwagę, żeby krok po kroku
samodzielnie dokonywać wyborów, włączyły się stare mechanizmy.
Bynajmniej mi nie pomagały. Jeśli chodzi o wewnętrzne
bariery, szczególnie trudne okazało się przezwyciężenie tremy
przed występami.
Gdyby ktoś mi kiedyś powiedział, że fotografowanie i pisanie
tekstów w końcu zaprowadzą mnie na scenę, roześmiałabym się.
Uznałabym, że to absurdalny pomysł. Zaczęło się od tego, że
postanowiłam sprzedawać swoje fotografie na jarmarkach, a potem w
galeriach. Nie przynosiło to pieniędzy, z których mogłabym żyć, ale
szło mi na tyle dobrze, że powoli, konsekwentnie próbowałam dalej.
Zachęcona drobnymi sukcesami postanowiłam poszukać pracy w
branży fotograficznej. Zatrudniłam się w profesjonalnym
laboratorium w Melbourne. Niestety była to praca biurowa, więc po
roku nudy w blasku fluorescencyjnego światła - bo tam, gdzie stało
moje biurko, nie było okien - uznałam, że nie zadowala mnie to tak
samo jak praca w banku. Nie miałam wtedy żadnej styczności z
twórczą stroną tej branży i w ogóle straciłam nią zainteresowanie. A
przez to wciąż popełniałam w pracy drobne błędy. Pamiętam, że dużo
wtedy wzdychałam. Wspierałam się na łokciach i usiłowałam
wymyślić, jak mogłabym czerpać z tej pracy satysfakcję - a
potem znowu wzdychałam.
I w końcu zaczęłam dochodzić do wniosku, że nie muszę
pracować w branży fotograficznej, żeby robić piękne zdjęcia. Z
pomocą kilku nowych przyjaciół, którzy znali się na technice
cyfrowej, stworzyłam mały album z inspirującymi tekstami. Znowu
byli tacy, którzy mi nie szczędzili słów zachęty, ale to nie wystarczyło,
żeby album opublikować. Wydawcy odmawiali. Chodziło im głównie
o koszty druku, chociaż niektórzy zauważali, że album jest piękny.
Starałam się go wydać kilka lat. Poświęcałam temu całą uwagę i
energię. Ale wydawcy wciąż odmawiali, mimo że niektórzy szczerze
mnie zachęcali do dalszej pracy. To właśnie wtedy, przygnębiona i
sfrustrowana, wzięłam do ręki gitarę.
Ledwie potrafiłam na niej grać, ale napisałam połowę pierwszej
piosenki. Nie zdawałam sobie sprawy, jaka to ważna chwila.
Zrozumiałam, jaką moc ma kapitulacja, i doszłam do wniosku, że
to, czy album się ukaże, czy nie, tak naprawdę nie ma znaczenia. We
własnych oczach już odniosłam sukces, bo miałam dość odwagi, żeby
spróbować go opublikować. To, czy uważamy coś za sukces, nie
zależy od tego, czy ktoś powie: tak, wydamy twoją książkę. Sukces to
raczej odwaga, żeby być sobą, niezależnie od wszystkiego. Czułam, że
to, czego się nauczyłam z całej tej historii, stanowi korzyść samą w
sobie, i wreszcie mogłam odpuścić. Niewykluczone, że stworzyłam go
właśnie po to: żeby dostać lekcję. Pomyślałam też, że może
zacznie żyć własnym życiem, kiedy będę do tego lepiej
przygotowana.
Tak czy owak, to nie było ważne. Musiałam dać sobie spokój.
Próby wydania go za dużo mnie kosztowały. W ogóle
przywiązywałam do tego zbyt dużą wagę. Przyszła pora, żeby wrócić
do życia i przestać do tego stopnia kontrolować efekty swoich działań.
Zaczęłam szukać odpowiedzi, coraz więcej czasu poświęcałam na
medytację i samoleczenie, a napisana do połowy piosenka popadła w
zapomnienie. Ale po jednej z wypraw, podczas których milczałam i
medytowałam, poczułam przemożną potrzebę, żeby ją dokończyć.
Wtedy zrozumiałam, że komponowanie piosenek to część mojego
życia: nie tylko skończyłam tę pierwszą, ale też jeszcze tego samego
dnia zaczęłam kolejną. A kiedy już zaczęłam, nie mogłam
przestać. Piosenki wręcz ze mnie wypływały.
Kiedy ja i moje rodzeństwo byliśmy dziećmi, urządzaliśmy
koncerty dla rodziny i znajomych. Muzykę miałam w genach. Rodzice
pracowali na tak zwanych porządnych posadach, ale ojciec był
gitarzystą i kiedy poznał moją matkę, też piosenkarkę, pisał własne
utwory. Nigdy jednak nie chciałam występować i to się nie zmieniło.
Myśl o tym wręcz mnie paraliżowała. Zresztą nie chodziło tylko o
występy. Niestety musiałam działać na forum publicznym, a zawsze
ceniłam anonimowość. Wielu tekściarzy nie wykonuje swoich
piosenek. Chciałam być właśnie kimś takim. Ale żeby ktoś moje
utwory usłyszał, musiałam je zaprezentować.
To mnie przerażało i przez długi czas bardzo martwiło. Już samo
szukanie zajęcia, które bym polubiła, było ogromnym wyzwaniem.
Nie mogłam się pogodzić z myślą, że coś, do czego ewidentnie mnie
ciągnie, wymaga publicznych występów. Przecież zawsze ceniłam
prywatność i zawsze jej strzegłam. Zdecydowanie nie podobało mi się
to, co się przede mną rysowało.
Ale lekcje, które mają nam pomóc, niekoniecznie są przyjemne. To
był dla mnie czas konfrontacji. Nie ułatwiało mi sprawy to, że moi
bliscy bardzo krytykowali moje wybory. Marzyłam już tylko o tym,
żeby życie samo mnie poniosło i pozwoliło pozostać w ukryciu.
Spędzałam wtedy dużo czasu nad moją ulubioną rzeką. Pływałam
i usiłowałam dojść do ładu ze swoim życiem, zdecydować, jak ma
wyglądać. Jak tylko się ruszyłam, obmywała mnie czysta woda. Kiedy
nurkowałam, świat znikał. Nad wodą niósł się jedynie śpiew ptaków i
szum wiejącego wśród drzew wiatru. Ten spokój był bardzo kojący,
więc często się w nim pogrążałam. Pewnego dnia zobaczyłam
dziobaka. Podobno dziobaki są bardzo nieufne, rzadko zbliżają się do
ludzi. Wszystkie te cuda przywróciły mnie do życia.
Siedziałam na brzegu rzeki w delikatnych powiewach wiatru i
pozwalałam, żeby natura leczyła moją steraną duszę. I zdobyłam się
na szczerość wobec samej siebie. Pomyślałam o wszystkim, co mnie w
życiu spotkało, i doszłam do wniosku, że gdzieś w głębi duszy
zawsze wiedziałam, że będę występować publicznie. Ale decyzja, czy
niektóre swoje sprawy powinnam zachować dla siebie, wciąż należała
do mnie. To w końcu było moje życie. Mogłam zachować wpływ na
jego bieg.
Tak więc w końcu pogodziłam się z tym, że działalność
artystyczna to część mojej życiowej drogi, i uznałam, że podążając nią,
mogę pomóc innym. Miałam nadzieję, że w końcu jakoś wejdę w
swoją rolę i będzie mi łatwiej. Pomogła mi także wiara, że to, czego się
po drodze nauczę, pozwoli mi się rozwinąć, niezależnie od tego, kto
jeszcze usłyszy moją muzykę. Wsparcie dwojga przyjaciół, którzy byli
muzykami, okazało się w tamtym czasie nieocenione.
Kiedy wracam pamięcią do czasów, w których zaczęłam
występować, współczuję i słuchaczom, i sobie samej. Nawet jeśli moja
muzyka była znośna, występy długo były dla mnie przykre - nie ma
co ukrywać. Trzęsły mi się ręce, gitara podskakiwała, nie trafiałam we
właściwe struny i nie mogłam wydobyć głosu. Bardzo źle się z tym
czułam i ze zdenerwowania często zbierało mi się na mdłości. Bardzo
mi pomogła medytacja. I doświadczenie. Powtórzę to jeszcze raz:
trening czyni mistrza. Chociaż się denerwowałam i bałam, było
coś, co dawało mi siłę: świadomość, że to część mojego życia, i
pragnienie, żeby dać coś z siebie innym. I pragnienie, żeby
mnie wysłuchano. Wreszcie mogłam wyrazić myśli i uczucia,
które tak długo tłumiłam.
Byłam już grubo po trzydziestce, kiedy dokończyłam tę pierwszą
piosenkę. Minęły jeszcze dwa lata, zanim zaczęłam występować.
Wtedy już w ogóle nie piłam alkoholu, więc musiałam stawić czoło
lękom bez wspomagania, na trzeźwo. Ale występy pomogły mi się
otworzyć. W ogóle wiele mi dały. Kiedy opiekowałam się Florence,
występowałam ze swoimi piosenkami w miejskich pubach. Zwykle
tego nie znosiłam. Byłam wtedy bardzo samotna, bo z powodu
emocjonalnych ran zamknęłam się w sobie. Wychodziłam na scenę i
śpiewałam, ale długo nie sprawiało mi to przyjemności.
Wszystko to pomogło mi jednak dojrzeć. Kiedy człowiek dzieli się
osobistymi przemyśleniami z całą salą nieznajomych, musi się
otworzyć. Pozytywne reakcje na moje piosenki i na to, co miałam do
powiedzenia, utwierdzały mnie w przekonaniu, że powinnam pisać i
komponować dalej.
Później zrozumiałam, że miejsca, w których występuję, nie pasują
do mojej osobowości i stylu. Po kolejnej zbyt głośnej imprezie na
zawsze pożegnałam się z pubami. Byłam już na stażu, a to oznaczało,
że może będę miała mniej okazji do występów, ale ponieważ nie
chodziło mi o śpiewanie na żywo w pubach i wyrabianie sobie
nazwiska, ani trochę się tym nie przejmowałam. Wkręcałam się już
wtedy na różne festiwale folkowe i podczas występów przeżywałam
cudowne chwile, bo publiczność nie tylko słuchała moich piosenek z
szacunkiem, ale też doskonale je rozumiała. Poczucie wspólnoty z
podobnie myślącymi ludźmi było czymś fantastycznym. Od
tamtej pory występowałam więc tylko w pięknych miejscach i na
festiwalach prezentujących odpowiednią muzykę.
Kiedy myślę o tym, jaka byłam, kiedy zaczynałam występować,
ledwie rozpoznaję tę kruchą istotę. Teraz, kiedy śpiewam, jestem
pewna siebie, bo robię to we właściwych miejscach i przed właściwą
publicznością. Moje piosenki niosą przesłanie i przeważnie są
spokojne. Mogą takie być. Nic nie stoi na przeszkodzie. Nie
rywalizuję już z panienkami wywoływanymi w pubach do mikrofonu
i nie tracę kontaktu z publicznością, kiedy w telewizji leci transmisja z
meczu bokserskiego. Jeśli się pomylę, śmieję się z siebie cicho i
śpiewam dalej. W końcu występy też są dla ludzi.
Krzepiące jest także to, że nie gapi się już na mnie Pan
Zniewalający. Wiecie, facet, który tankuje najwięcej i nagle odkrywa,
że jest bliźniaczo podobny do Johnnyego Deppa. Staje na wprost
sceny i wpatruje się w ciebie obleśnie, kiwając się w tył i w przód, i
jakimś cudem nie ulewa ani kropli osiemnastego piwa. Ma
niezachwianą pewność, że będzie darem niebios dla każdej kobiety,
którą zaszczyci swoją uwagą, i wypychając biodra, kiwa na ciebie i
mruga. A jeśli jesteś wystarczająco dobra, czeka potem na ciebie pod
sceną, żeby spełnić twoje marzenie o wspaniałym kochanku. O tak,
znam takich. Niech idą w swoją stronę.
Tak samo jak musiałam się zmierzyć z tremą, tak codziennie
zbierałam się na odwagę, żeby podążać tą drogą. Niedawno
zaliczyłam rok studiów muzycznych. Uznałam, że chcę poszerzyć
swoją wiedzę, więc nauczyłam się podstaw teorii, przynajmniej na
tyle, żeby zdać egzamin wstępny. Na przesłuchaniu niepewnie
zaprezentowałam jedną ze swoich piosenek. I udało mi się. Będąc po
trzydziestce, zostałam studentką, i przez całe studia świetnie się
bawiłam.
Musiałam jednak uciekać się do różnych sposobów, żeby podczas
występów opanować nerwy. Trening był oczywiście jednym z nich.
Wychodząc na scenę, doskonaliłam swoje umiejętności i stawałam się
bardziej pewna siebie. Ale najbardziej pomogły mi dwie sztuczki,
które stosowałam, żeby wyzwolić umysł. Sprawdzają się w każdych
okolicznościach, nie tylko kiedy się walczy z tremą. Od tamtej pory
bardzo dobrze mi służą.
Kiedy zaczynałam się denerwować albo czegoś obawiać, kiedy
myślałam na przykład: co ja tu, do diabła, robię? - rozpoczynałam
medytację, nawet w połowie piosenki. Nie przestawałam śpiewać i
nie przybierałam na scenie pozycji lotosu. Nie o to chodziło.
Śpiewałam i grałam dalej. Ale skupiałam się na oddychaniu, na tym,
jak wdycham i wypuszczam powietrze. A jednocześnie, zdając się na
pamięć ruchową, przesuwałam palcami po strunach gitary i
wydawałam dźwięki. Koncentrowałam się tylko na oddechu. Działało
to doskonale. Uspokajałam się na tyle, żeby móc znów skupić się na
piosence - i śpiewać z lepszą ekspresją i głębszą świadomością.
Druga sztuczka, która zmieniła mój sposób myślenia i pomogła mi
pozbyć się tremy, polegała na tym, że zapominałam o sobie i
całkowicie oddawałam się publiczności. Najpierw odmawiałam
prostą modlitwę: dziękowałam za to, że jestem źródłem muzyki, która
sprawia innym przyjemność. Potem starałam się już tylko nie
przeszkadzać i czerpać radość z piosenki, którą wykonywałam, tak
samo jak ludzie na widowni.
Dzięki występom nauczyłam się wielu wspaniałych rzeczy. Jestem
bardzo wdzięczna losowi za to, że miałam siłę, żeby iść dalej w
chwilach, kiedy nie bardzo miałam na to ochotę. Skąd możemy
wiedzieć, jakie niespodzianki nas czekają, kiedy odrobimy jakąś
lekcję? Nie dowiemy się, jeżeli nie pójdziemy dalej. To, czy będę
jeszcze występowała, czy nie, tak naprawdę nie ma już dla mnie
znaczenia. Jeśli tak, będę się bardzo cieszyć. Jeśli nie, znajdę coś
innego, coś, co będzie mi sprawiać przyjemność. Tak czy owak -
będzie dobrze. Pójdę tam, gdzie mnie powiedzie moja ścieżka.
Ale kiedy nauczyłam się panować nad tremą podczas występów,
zaczęłam też panować nad swoim umysłem. Uwolniłam się od
ograniczeń, które sama sobie narzucałam przez całe życie. Robiłam to,
bo myślałam schematami. Wszystkich nas ograniczają jakieś bariery.
Powinniśmy je łamać. Przeważnie nie są to bariery fizyczne, a jeśli
nawet, to prawdopodobnie wynikają też z uwarunkowań
psychicznych, takich jak niewłaściwy sposób myślenia czy poglądy.
Biedna Florence wciąż była uwięziona w łóżku, przynajmniej do
przyjazdu drugiej pielęgniarki. Moja obecność jej nie uspokajała, więc
nie katowałam się jej krzykami. Po prostu wychodziłam. Od czasu do
czasu do niej zaglądałam. Przestawała na chwilę, patrzyła na mnie, a
potem odwracała wzrok i znowu zaczynała wzywać pomocy.
Powinna była zostać śpiewaczką. Miała niesamowite płuca.
Przez zatokę Sydney przepływały jachty. Wracałam pamięcią do
czasów, kiedy się przyjaźniłam ze wspaniałymi żeglarzami, i
zastanawiałam się, gdzie mogą teraz być. Z tych wspomnień wyrywał
mnie dzwonek.
Kiedy opuszczałyśmy barierki przy łóżku, Florence w jednej
chwili przestawała krzyczeć.
- Witam was obie. jak wam minął dzień? - pytała z uśmiechem.
Patrzyłyśmy na siebie, uśmiechając się i pomagałyśmy jej wstać.
Druga pielęgniarka nie musiała codziennie przez kilka godzin znosić
krzyków, ale słyszała je, kiedy wchodziła do domu.
- Dobrze, dziękujemy, Florence, a tobie... jak minął dzień? -
odpowiadałam.
- Och, nie najgorzej, kochanie. Przyglądałam się łodziom w
zatoce. W środy urządzają sobie zawody, wiecie?
Kiwałam głową i mówiłam:
- Tak, Florence.
Spacerowałyśmy po ogrodzie i podziwiałyśmy kolory. O ogród
też przez lata nikt nie dbał. Ale krewny Florence, prawny opiekun jej
majątku, dokładał starań, żeby wyglądał ładnie. Chciał, żeby
biedaczka mogła się nim cieszyć w przebłyskach świadomości.
Zatrudnił ogrodników. Dokonali cudów. Oczyścili nawet basen -
woda znowu była czysta.
- Spójrzcie na mój piękny ogród - mówiła do nas Florence. - Jak
efektownie wygląda o tej porze roku.
Obie w milczeniu kiwałyśmy głowami.
Chociaż przez lata był zaniedbany, rzeczywiście prezentował się
wspaniale. Wracał do dawnej świetności.
- Niedawno zasadziłam te kwiaty, widzicie? W ogrodzie trzeba
zachowywać czujność, szczególnie jeśli chodzi o pnącza.
Uśmiechałyśmy się i kiwałyśmy głowami. Wiedziałyśmy, że
jeszcze miesiąc wcześniej przypominał dżunglę, i zabawnie było
słuchać, jak ona to widzi.
Wyrywała jakieś chwasty spomiędzy kwiatów i mówiła dalej:
- Jeśli się ma ogród, nie można sobie pozwolić na
lenistwo. Ogród wymaga miłości i czasu.
Pytałyśmy ją o jakieś rośliny, a ona odpowiadała z zadziwiającą
przytomnością umysłu. Naprawdę miała dużą wiedzę. -Pnącze owija
się wokół kwiatów i je dusi - wyjaśniała, nadal wyrywając chwasty.
Kiwałam głową, a ona mówiła dalej:
- Nie pozwolę się ograniczać i nie dopuszczę, żeby coś
ograniczało moje kwiaty.
Ona oczyszczała z chwastów swój piękny ogród, a ja w milczeniu
odmawiałam modlitwę dziękczynną za to, że wyzwoliłam się z
własnych ograniczeń. Mogłam rosnąć i kwitnąć bez przeszkód - jak
kwiat.
ŻAL DRUGI: SZKODA, ŻE TAK DUŻO PRACOWAŁEM

Wycierałam naczynia i słyszałam, jak mój pacjent John chichocze


w swoim gabinecie jak uczniak:
- Tak, jest też w odpowiednim wieku - mówił ze śmiechem,
opisując mnie przez telefon koledze.
Miał prawie dziewięćdziesiąt lat. Przypomniałam sobie, co mi
kiedyś powiedział pewien siedemdziesięciolatek: powiedział, że
wszyscy faceci to chłopcy. Uśmiechnęłam się do siebie i pokręciłam
głową.
Kiedy chwilę później wyszedł z gabinetu, znów był
dżentelmenem, jakiego znałam, poważnym i dojrzałym. Chciał mnie
zabrać na lunch i zapytał, czy mam różową sukienkę. A jeśli nie, to
czy mógłby mi kupić. Zaśmiałam się i odpowiedziałam, że nie ma
takiej potrzeby. Miałam różową sukienkę. Chociaż nie był to strój
odpowiedni dla pielęgniarki, powiedziałam, że chętnie ją włożę.
Chciałam mu sprawić przyjemność. Bardzo się ucieszył.
Zarezerwował stolik w bardzo drogiej restauracji. Wybrał
najlepsze miejsce: pośrodku sali, z widokiem na park po drugiej
stronie zatoki. Prezentował się bardzo elegancko: włożył granatową
marynarkę ze złotymi guzikami i skropił się wodą po goleniu o
świeżym zapachu. Kiedy się odwracałam od okna, przyłapałam go na
tym, że puszcza oko do czterech siedzących niedaleko mężczyzn.
Chichotali i lustrowali mnie od góry do dołu, ale kiedy na nich
spojrzałam, natychmiast spoważnieli.
- To twoi koledzy? - zapytałam z rozbawieniem.
Jąkając się, przyznał, że chciał, aby zobaczyli, jaka mu się trafiła
atrakcyjna pielęgniarka.
Parsknęłam śmiechem.
- Gdzieś, gdzie są tylko panowie przed
dziewięćdziesiątką, każda kobieta w moim wieku zrobiłaby wrażenie.
Ale musiałam przyznać, że ma nieskazitelne maniery.
Życzyłabym sobie, żeby faceci z mojego pokolenia mieli tyle wdzięku
i byli tak obyci jak on. Było bardzo miło. John zadzwonił wcześniej do
restauracji, żeby uprzedzić, że przyjdzie z weganką, i przyrządzono
dla mnie pyszny warzywny placek.
Później się dowiedziałam, że John zabronił kolegom podchodzić
do naszego stolika i zakłócać nam spokój. Zamierzał mnie
przedstawić później. Więc chociaż już dawno zjedli, czekali cierpliwie,
aż i my skończymy. Potem John znowu położył mi rękę na plecach i
zaprowadził do ich stolika. Odgrywałam rolę idealnej partnerki:
czarowałam ich, ale starałam się, żeby to John grał pierwsze skrzypce.
Kojarzył mi się z kogutem, który dumnie stroszy pióra podczas
godów. Było zabawnie.
Ale John umierał. Co mi szkodziło spełnić jego życzenie i wziąć
udział w niewinnej zabawie? Towarzyszyć mu podczas jednego z
ostatnich wyjść? Kiedy wróciliśmy do domu, przebrałam się w coś
bardziej praktycznego i ku rozczarowaniu Johna położyłam go do
łóżka. Świetnie się bawił, ale był wyczerpany.
Ktoś, kto umiera, ma już tak mało energii, że nawet krótkie
wyjście męczy go tak, jakby przez osiem godzin nosił cegły.
Całkowicie odbiera siły. Rodzina i przyjaciele często nie zdają sobie
sprawy, że ich wizyty są dla chorego wyczerpujące. W ostatnim
tygodniu życia odwiedziny, które trwają więcej niż pięć, dziesięć
minut, stają się prawdziwą męczarnią. A to właśnie wtedy
przychodzą tłumy gości.
Ale tamtego dnia byliśmy sami. John zasnął. Złożyłam sukienkę i
schowałam ją do torby. Cieszyłam się, że sprawiłam mu przyjemność,
że wybrałam się z nim na lunch. Było naprawdę miło.
Nie tylko w ten sposób korzystał z tego, że byłam młodsza.
Ponieważ znałam się na komputerze lepiej niż on, wróciłam do
rozpoczętej miesiąc wcześniej pracy w gabinecie, jak na kogoś w tym
wieku radził sobie z nowymi technologiami doskonale. Nie umiał
jednak zakładać folderów i katalogować plików i miał w komputerze
straszliwy bałagan. Więc kiedy spał, robiłam porządek na jego
twardym dysku i tworzyłam indeks, żeby można się było w tym
wszystkim połapać. Ale -powtarzam - jak na starszego pana radził
sobie świetnie.
Kiedy tydzień później stan jego zdrowia się pogorszył,
pomyślałam, jak to dobrze, że się wybraliśmy na ten
lunch. Wiedziałam, że już nie opuści domu. Mógł mieć przed
sobą jeszcze kilka tygodni, ale szybko tracił siły. Tego
popołudnia siedzieliśmy razem na balkonie i oglądaliśmy zachód
słońca nad Harbour Bridge i gmachem opery. John w koszuli nocnej i
kapciach. Usiłował coś zjeść, ale nie miał apetytu.
- Nie przejmuj się tym, John. Zjedz, ile możesz albo ile masz
ochotę - powiedziałam. Oboje wiedzieliśmy, o co chodzi.
Był bliski śmierci. Kiwając głową, odłożył widelec na talerz, a
potem oddał mi jedno i drugie. Odstawiłam je na bok i
dalej oglądaliśmy zachód słońca.
A potem nagle powiedział:
- Żałuję, że tyle pracowałem, Bronnie. Ależ byłem głupi.
Spojrzałam na niego. Potrzebował zachęty, żeby mówić dalej.
- Dużo pracowałem i teraz umieram w samotności. A najgorsze
jest to, że przez całą emeryturę byłem samotny, a nie powinienem.
I opowiedział mi swoją historię.
Wychowali z żoną, Margaret, pięcioro dzieci. Czworo miało już
własne rodziny. Piąte umarło po trzydziestce. Kiedy dzieci dorosły i
opuściły dom, Margaret poprosiła go, żeby przeszedł na emeryturę.
Oboje byli zdrowi i w dobrej formie, mieli dość pieniędzy, żeby na
emeryturze żyć wygodnie. Ale on zawsze mówił, że może będą
potrzebowali więcej. Margaret za każdym razem odpowiadała, że w
razie konieczności mogliby sprzedać dom - duży i prawie pusty - i
kupić inny, bardziej dla nich odpowiedni. Spierali się o to piętnaście
lat, a on wciąż pracował.
Margaret czuła się samotna. Nie musiała już zajmować się dziećmi
ani chodzić do pracy i potrzebowała partnera. Przez lata z tęsknotą
przeglądała foldery agencji turystycznych. Pokazywała mu, dokąd
chciałaby pojechać. On także lubił podróżować i chętnie się zgadzał
na jej propozycje. Niestety był również przywiązany do pozycji, którą
mu zapewniała praca. Powiedział, że może nie przepadał za samą
pracą, ale bardzo sobie cenił to, jakim poważaniem cieszył się dzięki
niej w święcie i wśród znajomych. A poza tym uzależnił się od emocji
towarzyszących zdobywaniu nowych klientów.
Kiedy któregoś wieczoru znowu ze łzami w oczach poprosiła,
żeby przeszedł na emeryturę, spojrzał na nią, na swoją piękną żonę, i
uświadomił sobie nie tylko, jak bardzo za nim tęskniła, ale także jak
bardzo się oboje zestarzeli. Ta wspaniała kobieta tyle lat cierpliwie
czekała, aż przestanie pracować. Patrząc na nią, stwierdził, że podoba
mu się tak samo jak w dniu, kiedy się poznali. Wtedy po raz pierwszy
w życiu zdał sobie sprawę, że nie będą żyli wiecznie.
Choć wcześniej był niewzruszony - po latach trudno mu było
powiedzieć dlaczego - odparł, że się zgadza. Margaret zerwała się z
krzesła i uściskała go serdecznie. I wybuchnęła płaczem - tym razem z
radości. Uśmiech zniknął z jej twarzy, kiedy dodał pospiesznie: Za
rok. Jego firma negocjowała wtedy ważną umowę i chciał tego
dopilnować. Margaret czekała już piętnaście lat, więc z pewnością
mogła poczekać jeszcze rok. To miał być kompromis. Niechętnie na
niego przystała.
Kiedy słońce zaszło, przyznał, że już wtedy czuł się egoistą, skoro
tak stawiał sprawę, ale nie mógł odejść z pracy przed podpisaniem
tego ostatniego kontraktu.
Margaret czekała na tę chwilę od lat i wreszcie ożyła. Zaczęła
planować, regularnie dzwoniła do agencji turystycznej. Co wieczór
czekała na niego z kolacją. Jedli przy stole, przy którym kiedyś
zasiadała cała rodzina. Bardzo podniecona dzieliła się z nim
pomysłami. Jego także myśl o emeryturze zaczęła cieszyć, ale nie
chciał na nią przechodzić przed upływem dwunastu miesięcy.
Po czterech miesiącach od chwili, kiedy się zgodził, Margaret
zaczęła mieć mdłości. Na początku było jej tylko trochę niedobrze. Po
tygodniu dolegliwości się nasiliły.
- Umówiłam się na jutro do lekarza - powiedziała, kiedy wrócił z
pracy. Było już ciemno. Z oddali słychać było uliczny zgiełk. Ludzie
wracali do domów. - To na pewno nic takiego -dodała z udawaną
wesołością.
John się martwił, ale nie przyszło mu do głowy, że to może być
coś poważnego. Przestraszył się dopiero następnego wieczoru, kiedy
Margaret powiedziała mu, że lekarz skierował ją na badania. Jeszcze
przez tydzień nie znali wyników, ale czuła się coraz gorzej i wyraźnie
cierpiała. Oboje przeczuwali, że jest źle. Nie wiedzieli tylko jak
bardzo. A ona umierała.
Tak długo snujemy plany i tak często to, czy jesteśmy szczęśliwi,
zależy od czegoś, co dopiero będzie. Zakładamy, że mamy mnóstwo
czasu. A tak naprawdę mamy tylko ten dzień, który trwa. Nietrudno
mi było zrozumieć, jak bardzo żałuje. To jasne - ludzie mogą kochać
swoją pracę i nie ma powodu, żeby czuli się przez to winni. Ja także
uwielbiałam wtedy swoją pracę, mimo smutku, który był z nią
nieuchronnie związany.
Ale kiedy go zapytałam, czy praca sprawiałaby mu taką samą
przyjemność, gdyby nie miał oparcia w rodzinie, pokręcił głową.
- Lubiłem swoją pracę, jasne, że tak. I na pewno ceniłem pozycję,
którą mi zapewniała. I co z tego? Za mało czasu poświęcałem temu
wszystkiemu, co przez całe życie dawało mi energię: Margaret i
dzieciom, mojej kochanej Margaret. Zawsze mogłem liczyć na jej
miłość i wsparcie. Niestety ona nie mogła liczyć na mnie. A była taka
wesoła. Dobrze byśmy się bawili, gdybyśmy gdzieś razem wyjechali.
Margaret umarła trzy miesiące przed jego planowaną emeryturą.
Ze względu na stan jej zdrowia przeszedł na nią wcześniej. Wyznał
mi, że od tamtego czasu czuje się winny. Jakoś mu się udało pogodzić
z tym, że popełnił błąd - tak to nazywał - ale bardzo żałował, że nie
może podróżować i śmiać się razem z żoną.
- Chyba się bałem. Tak, na pewno. Byłem jak skamieniały. Tak
mnie ukształtowała moja rola. Oczywiście teraz, kiedy umieram, zdaję
sobie sprawę, że wystarczy być dobrym człowiekiem. Dlaczego
samoocena tak bardzo zależy od statusu materialnego? - zastanawiał
się głośno. Ze smutkiem myślał zarówno o przeszłych, jak i
przyszłych pokoleniach, które będą chciały mieć wszystko, dla
których to, czy są coś warte, będzie zależeć od tego, co posiadają i
czym się zajmują, a nie od tego, jakimi są ludźmi. - Nie ma nic złego w
tym, że chce się żyć lepiej. Nie zrozum mnie źle - ciągnął. - Chodzi
tylko o to, że gonitwa za tym, żeby mieć więcej, potrzeba, żeby
zaistnieć dzięki osiągnięciom i pieniądzom, może przesłonić
prawdziwe wartości, takie jak spotkania z bliskimi, robienie tego, co
nam sprawia przyjemność, i równowaga. Tak naprawdę
najważniejsze jest właśnie zachowanie równowagi, prawda?
Pokiwałam głową. Przyznałam mu rację. Nad nami zabłysło kilka
gwiazd, w wodzie odbijały się kolorowe światła miasta. Mnie też
trudno było osiągnąć równowagę. Zawsze wyglądało to tak: wszystko
albo nic, nawet wtedy. Normą w mojej pracy były dwunastogodzinne
dyżury, a kiedy zbliżał się koniec, zarówno pacjentom, jak i ich
rodzinom zależało na niemal stałej obecności opiekunki. Miesiąc
przed śmiercią pacjenta zdarzało mi się pracować sześć dni w
tygodniu. Brałam także nocne zmiany, co oznaczało, że byłam na
nogach po trzydzieści sześć godzin bez przerwy.
Osiemdziesięcioczterogodzinny tydzień pracy nikomu nie służy,
nawet komuś, kto kocha to, co robi.
Czasami moi pacjenci spali, ale i tak musiałam przy nich czuwać.
Miałam też mnóstwo innych obowiązków. Czułam, że moje własne
życie zwalnia bieg, choć z perspektywy czasu widzę, że tak nie było,
bo praca przecież była jego częścią. Kiedy pacjent umierał, byłam
wykończona. Zwykle po takim maratonie nie od razu pojawiał się
nowy, więc cieszyłam się, że jestem wolna, znowu spotykałam się z
przyjaciółmi i pisałam.
A potem wszystko zaczynało się od nowa. Te przerwy były
cudowne, zwłaszcza jeśli nie miałam żadnych innych dyżurów. Ale
odbijały się na moich dochodach. Kiedy kończyła się praca, kończyły
się też pieniądze.
Mniej więcej w tamtym czasie zaproponowano mi stanowisko
kierowniczki biura w szkole rodzenia. Chodziłam tam raz w
tygodniu. To była spokojna praca, uwielbiałam ją. Prowadziliśmy
kursy dla ciężarnych i organizowaliśmy grupy wsparcia dla
przyszłych matek. Zdarzało się, że opuszczałam ludzi, którzy mieli za
kilka dni umrzeć, i pracowałam wśród dzieci. Wdrapywały mi się na
kolana i składały na moich policzkach lepkie pocałunki.
Przypominało mi to o radościach życia i o jego naturalnym cyklu.
Kiedy ktoś umierał, ktoś inny się rodził. Te maluchy były tak
niesamowicie delikatne i śliczne. Moja szefowa, Marie, należała do
najwspanialszych ludzi, jakich w życiu spotkałam - miała wielkie
serce. Uwielbiałam ją i wciąż uwielbiam. Do moich obowiązków
należało aktualizowanie materiałów dla kursantek. Prawie całymi
dniami czytałam o tym, jak się podchodzi do ciąży i samego porodu w
innych kulturach. Dowiadywałam się, jak naturalnie traktuje się w
innych częściach świata wiele spraw i że niektóre rodzące kobiety
prawie nie czują bólu, i znów uświadamiałam sobie, jak bardzo
nami, ludźmi Zachodu, rządzi strach. Dla innych poród to
piękne, radosne przeżycie - od początku do końca.
Przyglądanie się życiu i śmierci bardzo mi służyło. Ale i tak
towarzyszenie umierającym czasami mnie wyczerpywało. Dużo mnie
kosztowała empatia wobec nich i ich rodzin. Na całym świecie są
ludzie, którzy poświęcają całe życie opiece nad odchodzącymi. Może
potrafią się bardziej zdystansować. Albo zachować równowagę. Nie
wiem. Ale bardzo ich szanuję. Wiem też, że ten jeden dzień w
tygodniu, kiedy oglądałam początek, a nie koniec cyklu życia, wnosił
do mojej codzienności blask, którego wcześniej w nim brakowało. To
był prawdziwy przypływ energii, jakby ktoś otworzył okno i wpuścił
świeże powietrze.
Balansowanie między życiem a śmiercią pozwoliło mi spojrzeć
również na moich umierających pacjentów jak na dzieci.
Kiedy świeżo upieczone mamy pokazywały mi swoje maleństwa,
myślałam o tym, że i one kiedyś dorosną i będą żyły pełnią życia. A
później, pewnego dnia, dojdą do kresu swoich dni, jak moi pacjenci.
To był ciekawy okres - mogłam oglądać oba końce spektrum. Miał na
mnie dobroczynny wpływ.
Współczułam innym jeszcze bardziej, bo zdawałam sobie sprawę,
że kiedyś wszyscy byli delikatnymi niemowlętami i kiedyś wszyscy
umrą - ja również. Zaczęłam patrzeć na rodziców, rodzeństwo i
nieznajomych jak na dzieci, które kiedyś były ufne, niewinne i pełne
nadziei, jak to dzieci. Myślałam o tym, jacy byli, zanim rany zadane
im przez innych - rodzinę, rówieśników i obcych - sprawiły, że stracili
tę naturalną ufność i otwartość, z którą przyszli na świat.
Zrozumiałam, że ludzie są z gruntu dobrzy, i zaczęłam ich kochać -
jak troskliwa, opiekuńcza matka.
Zapomniałam o przykrościach, które mi robili przez lata. To, co
mówili, nie pochodziło od nich - od pięknych, czystych istot. Było
owocem porażek, które w życiu ponieśli. Każdy z nich wciąż miał w
sobie to dziecko, którym się urodził. To małe, kochane, niewinne
dziecko nadal w nich żyło. Wiedziałam, że pewnego dnia zmądrzeją.
Wielu ludziom przychodzi to z wiekiem.
Były takie czasy, kiedy niespecjalnie kochałam bliźnich -tak mi się
przynajmniej wydawało. A potem zrozumiałam, że nie podobało mi
się tylko to, co robili i mówili. Poczułam, że uwielbiam ich czyste
serca, przepełnione wiarą, że życie przyniesie im szczęście i że się o
nich zatroszczy. Kiedy w ich świecie działo się inaczej, cierpieli, a z
powodu tego cierpienia i rozczarowania przestawali reagować jak
trzeba. Pod tym względem wcale się od nich nie różniłam. Ja także
sprawiałam innym przykrości dlatego, że sama cierpiałam i byłam
rozczarowana, dlatego że moje życie nie potoczyło się tak, jak
chciałam. Mała dziewczynka, która straciła wiarę, bo była
ofiarą cierpienia innych, sama zadawała ból.
Serca moich kochanych bliskich i wszystkich innych ludzi
zachowały pierwotną czystość. Były tylko skażone przez ból - i w
ogóle życie. Wciąż nie wiedziałam, czy kiedykolwiek znajdę szczęście
i przyjaźń, o których kiedyś marzyłam. Ale to już nie miało znaczenia.
Wreszcie widziałam w tych wszystkich ludziach piękne dzieci, z całą
ich niewinnością i ufnością. Jeśli ranili innych, to na skutek cierpienia,
które dotykało tkwiących w nich zagubionych malców - byli tacy jak
ja. Już choćby z tego powodu nie mogłam ich nie kochać.
Siedząc tamtego dnia z Johnem na balkonie, w nim także
dostrzegłam delikatne dziecko: cudownego małego chłopca, który
przeżył to, co przeżył, i uznał, że będzie szczęśliwszy, jeśli będzie się
sprawdzał w pracy, niż jeśli będzie podróżował z żoną. Był już stary,
ale nie ulegało wątpliwości, że tkwi w nim tamta niewinna istota.
Westchnął głęboko i po policzkach powoli spłynęły mu łzy.
Zostawiłam go samego z jego myślami. Wzięłam talerze, zaniosłam je
do kuchni i umyłam. Potem położyłam mu na kolanach koc i zanim
usiadłam, pocałowałam go w policzek.
- Jeśli mogę ci coś powiedzieć o życiu, Bronnie, to powiem tyle:
nie żyj tak, abyś miała potem żałować, że za dużo pracowałaś. Nie
przypuszczałem, że tak będzie ze mną, dopóki nie stanąłem w obliczu
ostateczności. Ale w głębi serca zawsze wiedziałem, że pracuję za
dużo. Żałuję tego nie tylko ze względu na Margaret, ale także na
samego siebie. Szkoda, że tak mi zależało na tym, co o mnie pomyślą
inni. Zastanawiam się, dlaczego dopiero przed śmiercią dochodzimy
do takich wniosków. - Kręcił głową i mówił dalej: - Nie ma nic
złego w tym, że człowiek kocha swoją pracę i że chce się jej poświęcić.
Ale życie nie składa się tylko z tego. Ważna jest równowaga,
zachowanie równowagi.
- Zgadzam się z tobą, John. Już się o tym przekonałam i
nie martw się, pracuję nad tym - przyznałam uczciwie.
Wiedział, co mam na myśli. Tyle już sobie powiedzieliśmy, że
naprawdę dobrze mnie rozumiał. Zaczął się śmiać pod nosem, więc
zapytałam, co go tak bawi.
- Hm, powiedziałem, że chcę ci dać jedną radę: żebyś za dużo
nie pracowała. Ale mam jeszcze jedną, równie ważną.
- Słucham - odparłam z uśmiechem.
Spojrzał na mnie łobuzersko.
- Nie wyrzucaj tej różowej sukienki!
Śmiejąc się, dal mi znak, żebym się przysunęła do niego z fotelem.
Tak zrobiłam. Siedzieliśmy tak obok siebie dwie godziny, okryci
jednym kocem, i patrzeliśmy na zatokę. Co jakiś czas milkliśmy i
zapadała cisza, która nas w ogóle nie krępowała, a potem znowu
zaczynaliśmy rozmawiać. Czasem ciszę przerywało tylko jego
głębokie westchnienie. Wzięłam go za rękę, a on uścisnął moją dłoń.
Spojrzał na mnie ze smutnym uśmiechem i powiedział:
- Jeśli mogę coś po sobie zostawić na tym świecie, poza dziećmi,
to te słowa. Nie pracuj za dużo. Staraj się zachować równowagę.
Postaraj się, żeby praca nie była całym twoim życiem.
Z uśmiechem pocałowałam go w rękę.
Umarł niedługo potem. Później to samo powtarzali mi inni
pacjenci. Ale jego rada naprawdę trafiła mi do serca. Nigdy o niej nie
zapomniałam.
CELI INTENCJE

W mojej sytuacji mieszkaniowej pomogło życzliwe słowo. Z domu


Ruth wyprowadziłam się już dawno. Łańcuszek wspaniałych ludzi
sprawił, że mogłam się opiekować kolejnymi domami, domami osób,
które wyjeżdżały na jakiś czas. Czasami było to męczące, bo musiałam
się przeprowadzać co kilka tygodni albo miesięcy, ale zdarzało mi się
mieszkać w pięknych posiadłościach. Jedna należała nawet do
najbogatszego człowieka w kraju. Z całą pewnością mieszkałam w
luksusowych warunkach.
Do domów, których doglądałam, często przychodzili sprzątaczka
i ogrodnik, a czasem jeszcze ktoś do mycia okien. Ja miałam tam tylko
mieszkać i korzystać z wygód. Jak łatwo się domyślić, nie sprawiało
mi to trudności. Właściciele byli nie tylko zamożni, ale także
niesamowicie kreatywni: lubili kolorowe, żywe, przyjemne wnętrza.
Przez właściciela jednego z tych domów poznałam Pearl. Jej dom
był wesoły jak ona sama, przynajmniej na tyle, na ile może być wesoły
ktoś, kto umiera. Od razu się polubiłyśmy. Miała trzy psy. Jeden z
nich bał się obcych, ale jak tylko siadałam, wskakiwał mi na kolana.
(Zwierzęta rozpoznają, kto je kocha). Dzięki sympatii tego czarnego
psiaka od razu się z Pearl polubiłyśmy.
Kilka miesięcy wcześniej, tuż przed jej sześćdziesiątymi trzecimi
urodzinami, zdiagnozowano u niej śmiertelną chorobę. Ze względu
na psy, a także na to, że kochała swój dom, postanowiła, że umrze we
własnym łóżku. Przyjaciółka obiecała jej, że kiedy będzie trzeba,
weźmie wszystkie zwierzęta do siebie, więc była spokojna, wiedziała,
że nie zostaną rozdzielone. Wydawała się całkiem pogodzona ze
śmiercią.
Wielu moich pacjentów początkowo nie chciało się pogodzić z
losem. Zanim w końcu przyjęli do wiadomości, że pozostało im
niewiele czasu, targały nimi różne emocje. Niektórzy, kiedy się
dowiadywali, że wkrótce umrą, byli w takim szoku, że długo nie
mogli się pozbierać. Zdarzało się, że ten, kto im przekazywał tę
straszną wiadomość, robił to zbyt oschle, nie zdając sobie sprawy, jak
może zostać przyjęta. Czasem brała to na siebie rodzina. A czasem
lekarze. W takich sytuacjach trzeba być szczególnie delikatnym.
Ale Pearl wiadomość o tym, że jej czas dobiega końca, przyjęła
spokojnie. Powiedziała mi, że nie jest jej tak trudno, bo przed
trzydziestu laty w odstępie zaledwie roku straciła męża i
jedyne dziecko, córeczkę. Cieszyła się, że wkrótce się z nimi spotka.
Jej mąż zginął w wypadku, w pracy. Ale ona nie lubiła słowa
wypadek: uważała, że nie istnieje coś takiego.
- Tak miało być - powiedziała. - Bardzo cierpiałam, ale
teraz widzę, że dzięki tej stracie stałam się tym, kim jestem. Dzięki
niej mogłam pomagać innym. Nie byłabym taka, gdyby nie umarł.
Tak samo filozoficznie podchodziła do straty dziecka. Tonią
umarła na białaczkę. Miała osiem lat.
- Śmierć dziecka to tak wielka tragedia, jak mówią
wszyscy których dotyka. Rodzice nie powinni przez coś takiego
przechodzić. Ale tak się zdarza - wszędzie, na całym świecie,
codziennie. Jestem tylko jedną z wielu.
Słuchałam jej i podziwiałam. Mówiła o córce tak spokojnie.
- Cieszę się, że nie cierpiała długo. Zjawiła się w moim życiu,
żeby mi pokazać, ile radości daje bezwarunkowa miłość. Dzięki niej
mogę nią obdarzać innych, nawet tych, z którymi nie jestem
spokrewniona. Kochana Tonią, mój aniołek.
Wspomnienia już się trochę zatarły, ale wciąż żyły w jej sercu. To,
co czuła do córki, było tak silne jak kiedyś. Miłość nie umiera - mówiła
pogodnym tonem. Opowiadała mi o tym, jak bardzo przeżyła jej
śmierć. Doszła do siebie dopiero po kilku latach. Ale nie uważała się
za ofiarę. Zaznała bólu po stracie dziecka i nikomu by tego nie
życzyła, ale dowiedziała się także, ile radości daje posiadanie dziecka,
a tego nie każdy może się dowiedzieć.
Obie uważałyśmy, że każde wyzwanie, jakie niesie życie, czemuś
służy.
- Ludzie ciągle zgrywają ofiary - mówiła. - Kogo chcą oszukać?
Robią sobie tylko krzywdę. Życie nic ci nie jest winne. Żaden człowiek
też nie. Tylko ty jesteś sobie coś winna. A najlepszym sposobem, żeby
z życia korzystać, jest je doceniać, a nie widzieć w sobie ofiarę.
Wyznałam jej, że miałam okazję poznać kilku takich ludzi, ale
najbardziej przeraziłam się, kiedy zauważyłam, że sama czasami czuję
się ofiarą. Byłam tak skupiona na dawnych urazach, że myślałam
tylko o tym, jak mi ciężko.
Zrozumiała, co mam na myśli.
- Każdy czasem popełnia ten błąd. Współczucie samemu sobie
od litowania się nad sobą dzieli naprawdę cienka linia. Współczucie
to zdrowy objaw. Współczujemy sobie, bo jesteśmy dla siebie dobrzy.
Zgrywanie ofiary to nie tylko strata czasu. To nam po prostu szkodzi.
Odpycha innych i nie pozwala, żebyśmy byli szczęśliwi. Nikt nie jest
nam nic winien -powtórzyła. - Dla własnego dobra powinniśmy
przestać skupiać się na sobie, powinniśmy zacząć doceniać dobre
rzeczy i stawiać czoło wyzwaniom. Kiedy się spojrzy na życie z
tej perspektywy, zaczyna się dostrzegać dary, jakie niesie.
Mówiła o tym, że niektórym jest ciężko, że mają problemy, a
jednak się nie poddają i cieszą się drobiazgami. Inni ciągle narzekają
na swój los i nie mają pojęcia, jak im dobrze. Zgadzałam się z nią, bo
chociaż wciąż nosiłam w sobie ból, potrafiłam dostrzegać dobre
rzeczy, które mi się przydarzały. Zawsze jest ktoś, komu się wiedzie
gorzej.
Kiedy Pearl po śmierci męża i córki w końcu wyszła z dołka, na
kilka lat rzuciła się w wir pracy. Lubiła to. Uwielbiała swoich kolegów
i klientów. Uważała, że powinna ich inspirować i podtrzymywać na
duchu. Była w tym dobra.
A jednak czuła pustkę. Przez prawie dwadzieścia lat uważała, że
to dlatego, że straciła rodzinę.
Jej życie odmieniła rzucona w przelocie uwaga. Zaczęła po
godzinach pomagać klientowi, który wdrażał nowy
program społeczny. Chcąc nie chcąc, coraz bardziej się w to
angażowała. Program i intencje jego twórców bardzo jej się podobały.
- Po raz pierwszy od dwudziestu lat poczułam zapał. A wiesz
dlaczego? - zapytała.
Nie odezwałam się.
- Bo znowu miałam przed sobą cel, prawdziwy cel. To,
że czułam pustkę, było związane z pracą. Nie widziałam w
niej wielkiego sensu.
Nie było mi trudno to zrozumieć. Opowiedziałam jej o swoich
doświadczeniach zawodowych i o tym, jak się miotałam, dopóki się
nie zajęłam opieką paliatywną i pisaniem piosenek. Jedno i drugie
sprawiało mi coraz większą satysfakcję. Przyznała, że moja praca
naprawdę ma sens, zwłaszcza w porównaniu z tym, co robiłam
poprzednio. Tak jak ja wierzyła, że każdy może mieć satysfakcję z
pracy, jeśli tylko znajdzie odpowiednią. To tylko kwestia punktu
widzenia.
Miała w domu piękną oranżerię. Siadałyśmy tam i grzałyśmy się
we wpadających przez szklany dach promieniach zimowego słońca.
To był śliczny, jasny pokój. Zawoziłam ją tam co rano. Zawsze
trzymała na kolanach co najmniej jednego psa - czasem wszystkie
trzy. Wypijałyśmy całe galony świeżo zaparzonej herbaty ziołowej i
cieszyłyśmy się na nowy dzień. Kiedy mówiłam, że nie czuję się tak,
jakbym była w pracy, rozpromieniała się i odpowiadała:
- I tak być powinno. Jeśli lubisz to, co robisz, nie masz poczucia,
że pracujesz. Przychodzi ci to naturalnie.
Dzięki tamtej akcji społecznej znalazła pracę swojego życia. W
ciągu roku zwolniła się z dawnej posady i w pełni poświęciła
nowemu zajęciu. Na początku zarabiała mniej niż poprzednio, ale nie
przejmowała się tym. Z czasem zaczęła zarabiać więcej.
- Czasami trzeba się cofnąć, żeby skoczyć - mówiła ze śmiechem.
- Pieniądze to nieporozumienie. Ludzie latami robią ze względu na
nie coś, co im nie sprawia satysfakcji, bo się boją, że jeśli będą robić to,
co lubią, zarobią za mało. A często bywa wręcz odwrotnie. Jeśli
kochasz to, czym się zajmujesz, pieniądze same do ciebie przyjdą, bo
jesteś bardziej zaangażowana i szczęśliwsza. Oczywiście wymaga to
czasu: trzeba zacząć myśleć inaczej i przestać kombinować, jak tu
zarobić.
Pomyślałam o swoim przyjacielu, który kiedyś dobrze to ujął, i
opowiedziałam jej o tym. Przywiązujemy do pieniędzy zbyt dużą
wagę. A powinniśmy się raczej zorientować, co chcemy robić, i tego
spróbować - w skupieniu, z determinacją i wiarą. Nie myśleć o forsie,
tylko o tym, co chcemy osiągnąć. Wtedy pieniądze same przyjdą,
najczęściej z zupełnie nieoczekiwanego źródła.
Mnie już tego nauczyły moje próby wiary. Pieniądze kończyły mi
się przeważnie dlatego, że skupiałam się na niepowodzeniach. A
wtedy niepowodzenia piętrzyły się jeszcze bardziej. Kiedy
koncentrowałam się na urodzie życia, zauważałam dary losu i
podążałam tam, gdzie mnie ciągnęło - dostawałam to, czego
potrzebowałam.
Jedna z największych nagród za to, że miałam odwagę dążyć do
celu, który sobie wyznaczyłam, spotkała mnie, kiedy nagrywałam
pierwszą płytę. Pora była idealna: zajmowałam się kolejnym domem
ludzi, którzy na jakiś czas wyjechali. Jednym z tych, które lubiłam
najbardziej. Mieszkałam tam i pomyślałam, że moglibyśmy tam
nagrać płytę. To był wspaniały ciemnoróżowy budynek z widokiem
na las deszczowy. Okazało się, że innym też ten termin odpowiada.
Mój producent był człowiekiem bardzo zajętym, ale znalazł dla mnie
czas. Brakowało tylko jednego: pieniędzy! Miałam trochę, ale to nie
mogło wystarczyć.
Wszystko mi mówiło, że powinnam się przygotować do nagrań,
jak gdyby nigdy nic. I tak zrobiłam. Wynajęłam muzyków.
Organizowałam próby, pracowałam nad piosenkami. W miarę jak
zbliżał się termin nagrania, wiara, która mnie napędzała, zaczęła
słabnąć. Ale wiedziałam, że nie doszłabym do tego punktu, gdyby
miało mi się nie udać. Tak więc w chwilach kiedy czułam się lepiej,
znów byłam głęboko przekonana, że wszystko pójdzie dobrze. W
końcu miałam już za sobą takie próby. Wierzyłam w siebie i w to, że
potrafię przyciągać to, czego potrzebuję. Ale czasem zaczynałam się
bać i wiara nie wystarczała, żeby zapanować nad strachem.
Mieliśmy zacząć nagrywać w poniedziałek. W piątkowe
popołudnie nadal nie miałam pieniędzy. Znów ogarnął mnie lęk.
Producent nie mógł czekać. Pozostali muzycy nie mieli więcej czasu.
Czułam, że wpadam w panikę. Usiadłam na poduszce, na której
zwykle medytowałam. Nie mogłam zapanować nad łzami. Od
miesięcy starałam się być skupiona i silna i to napięcie kumulowało
się we mnie. Zaczęłam szlochać. Dawałam upust wszystkim swoim
frustracjom. Przyznawałam sama przed sobą, że nie dam rady. Nie
miałam już siły. Zrobiłam to, co do mnie należało - więcej zrobić nie
mogłam. To było za trudne. Nie byłam w stanie dłużej tego ciągnąć!
I wtedy zrozumiałam. To była cudowna chwila - skapitulowałam.
Naprawdę nie mogłam zrobić nic więcej. Musiałam się zdać na siłę
wyższą. Byłam przestraszona i wyczerpana. Postanowiłam wyjść z
domu i dla rozrywki posłuchać muzyki. I wtedy zadzwoniła moja
przyjaciółka. Nie wiedziała, co się u mnie dzieje, i zaproponowała,
żebyśmy się spotkały: my i jej koleżanka. Wybierały się do księgarnio-
kawiarni. Uznałam, że to lepszy pomysł niż samotna wyprawa na
koncert, więc chętnie się zgodziłam. Postanowiłam zapomnieć o
swoim problemie i dobrze się bawić. Wiedziałam, że nazajutrz
będzie nowy dzień, i postanowiłam, że wtedy się nad tym
wszystkim zastanowię. Tego wieczoru musiałam po prostu
zapomnieć.
Moja przyjaciółka, Gabriela, buszowała wśród książek, a ja
siedziałam na kanapie i rozmawiałam z jej koleżanką. Poznałyśmy się
kilka lat wcześniej, ale od tamtej pory się nie widziałyśmy. Zapytała,
gdzie mieszkam, więc powiedziałam jej, że opiekuję się domami
znajomych. Zainteresowało ją to, bo zamierzała się zająć handlem
nieruchomościami. Chciała poznać moją opinię na temat dzielnic, w
których miałam okazję mieszkać. Zaczęłam odpowiadać na jej
pytania. Wyjaśniłam jej, że żyję tak po to, żeby zaoszczędzić i
poświęcić się pracy twórczej, szczególnie muzyce.
Leannie właśnie się rozwodziła - wszystko to było bardzo przykre
- i podobnie jak ja chciała się oderwać od problemów. Zapytała o moją
płytę i siłą rzeczy przypomniałam sobie, w jakiej jestem sytuacji. Nie
bardzo chciałam o tym mówić, ale powiedziałam jej, jak się sprawy
mają, i wyznałam, że czekam na cud.
Zaczęła mnie wypytywać o płytę, o ludzi, z którymi nad nią
pracowałam, o instrumenty, które zamierzaliśmy wykorzystać, o to,
skąd się wzięły moje zainteresowania muzyczne, dlaczego śpiewam.
Opowiedziałam jej o wszystkim. I wtedy, bez chwili wahania,
oznajmiła, że zawsze chciała wspierać działalność artystyczną, ale nie
wiedziała, jak się do tego zabrać. A ponieważ przechodzi przez
okropne rzeczy i chce zrobić coś dobrego, w poniedziałek rano
przywiezie mi pieniądze.
Zalałam się łzami. Płakałam z radości i dlatego, że tak bardzo mi
ulżyło. Nie mogłam w to uwierzyć. Natychmiast uściskałam ją
serdecznie. Starałam się nie rozkleić. Było po sprawie. Udało się. Płyta
zostanie nagrana. Pieniądze same do mnie przyszły.
Leannie przyjechała na nagranie. Cudownie było ją gościć. Leżała
na dywanie i słuchała przez słuchawki, jak gramy i śpiewamy,
rejestrując kolejne utwory. Nie angażowała się, nie zabierała głosu.
Wystarczało jej, że patrzy na to, co się dzieje, z boku. Była
wspaniałym, szlachetnym człowiekiem. Wspomnienie o tym, co się
wtedy stało, podtrzymywało mnie na duchu zawsze, kiedy życie
poddawało mnie kolejnej próbie. Pomoc przychodzi. Musimy tylko
usunąć się z drogi.
Pearl ta historia zachwyciła. Potwierdzała jej przekonania.
- Tak właśnie jest. Strach blokuje. Pieniądze to tylko inny rodzaj
energii, która sama z siebie przynosi nam wszystkim szczęście i
pomyślność. Ale używamy ich niewłaściwie, oddajemy im władzę
nad sobą, gonimy za nimi, boimy się ich, tracimy równowagę, żeby je
zdobyć, bo mamy na ich punkcie obsesję - oświadczyła. - A one są
dostępne tak samo jak powietrze, którym oddychamy. Nie martwimy
się o to, czy nam wystarczy powietrza. Tak samo nie powinniśmy się
martwić, czy nie zabraknie nam pieniędzy. To tylko strata czasu.
Takie myśli blokują naturalny przepływ dobrej, twórczej energii.
Wiedziałam, co chce powiedzieć, i zgadzałam się z nią.
Ciągle nie mieli pieniędzy na program, który chcieli wprowadzić
w życie. Szukali ich bez przerwy i czasem zapominali, czemu miały
służyć. Na szczęście koledzy Pearl byli otwarci na jej plany. Zaufali jej,
chociaż na początku nie wierzyli, że uda im się zdobyć fundusze na
zrealizowanie poszczególnych etapów projektu. Uzgodnili, że będą
pracować dalej i mieć nadzieję, że w końcu znajdą pieniądze, nie
zrezygnują z prób ich zdobycia. Kiedy już nic nie mogli zrobić, uczyli
się odpuszczać i działać dalej, jakby pieniądze były już w drodze.
Pearl wierzyła niezachwianie i naprawdę była dla nich inspiracją.
Wkrótce ku ich wielkiej radości fundusze zaczęły napływać - z
różnych nieoczekiwanych źródeł. Akcję rozszerzono na inną
dzielnicę, służyła coraz większej liczbie ludzi. W ciągu kilku lat Pearl i
jej koledzy zaczęli przyzwoicie zarabiać i jeszcze bardziej rozszerzyli
przedsięwzięcie. Pomagali kolejnym osobom i ani przez chwilę nie
mieli poczucia, że pracują.
Słońce schowało się za domem, więc wróciłyśmy do salonu.
Rozpaliłam już ogień w kominku. Pearl była zmęczona, ale nie lubiła
kłaść się do łóżka, zanim naprawdę zapadł wieczór, jeśli nie było to
konieczne. W ciągu dnia odpoczywała na leżance przy ogniu.
Poprawiłam jej poduszki i okryłam ją wielkim miękkim pledem. Był
kolorowy - jak ona i cały jej dom. Ogień rzucał piękne światło. Pokój
robił się dzięki temu bardzo przytulny. Kiedy już się ułożyła, psy
wskoczyły na leżankę i usadowiły się na niej. To była piękna scena:
Pearl, psy i ogień na kominku. Tak to zapamiętałam.
- W tej historii z pieniędzmi najważniejsze były intencje -
powiedziała.
Przysunęłam się do niej z krzesłem i z przyjemnością słuchałam
dalej.
- Jeśli cel jest szlachetny, pieniądze się znajdą. Nam udało się je
zdobyć, bo nasz projekt miał służyć innym. Oczywiście my także na
tym skorzystaliśmy, bo mogliśmy robić to, co kochamy i w co
wierzymy, a przy tym zarabiać.
Uważała, że właśnie dlatego tak ważne jest poczucie, że nasza
praca ma sens. Jeśli je mamy, podchodzimy do tego właściwie. Każde
zajęcie, które ma sens, przynosi korzyść innym. A pieniądze przyjdą,
oczywiście pod warunkiem że będziemy robić co się da i pokonamy
strach. Szczególnie ludzie w średnim wieku, których ogarniają
wątpliwości, czują potrzebę kontaktu ze światem poprzez pracę. Pearl
miała na myśli naturalne poszukiwanie celu.
Była inteligentną, mądrą kobietą, swobodnie dzieliła się ze mną
swoimi przemyśleniami. Miałam wrażenie, że gdyby nie stała w
obliczu śmierci, rozumiałybyśmy się tak samo dobrze. Mówiła o tym,
że rodzice nie zawsze wiedzą, ile są warci, a tymczasem dzięki temu,
że starają się wychować dzieci na szczęśliwych ludzi, dają światu
bardzo wiele. Stąd potem biorą się dobrzy dorośli. Nie lubiła słuchać,
kiedy jakaś matka mówiła o sobie, że jest tylko mamą. Przecież tak
naprawdę pełniła bardzo ważną funkcję. Jej praca naprawdę czemuś
służyła. Tak samo myślała o ludziach zajmujących się ogrodnictwem i
chroniących piękno przyrody.
Przypomniałam sobie pewną uroczą panią, którą poznałam, kiedy
mieszkałam w Perth. Opowiedziałam Pearl, jak się cieszyłam co rano,
kiedy w drodze na stację mijałam jej ogród. Był taki piękny, pełen
kwiatów i kwitnących drzew, że wrzuciłam do skrzynki właścicielki
kartkę z podziękowaniem. Dzięki niemu każdy mój dzień był piękny.
Kolorowe kwiaty i egzotyczne rośliny żyły w cudownej harmonii,
codziennie się zmieniały i pokazywały mi coś nowego. Ludzie nie
zawsze zdają sobie sprawę, ile szczęścia dają innym. Pewnego
dnia wreszcie zobaczyłam ogrodniczkę - osiemdziesięcioletnią
kobietę. Mogłam jej powiedzieć, jak bardzo mi się podoba to,
co stworzyła. Miała na imię Yvonne. Szybko się zorientowała, że to ja
napisałam tę kartkę, i zaprzyjaźniłyśmy się.
- Tak. Miała poczucie, że to ma sens. Ogród. Znaleźć cel. To
bardzo ważna sprawa - powiedziała Pearl. - Trochę żałuję, że
straciłam tyle lat w tamtej pracy. Była przyjemna, ale nie miała dla
mnie większego znaczenia, inaczej niż ta, którą znalazłam później,
dzięki projektowi. Ale zaprowadziła mnie tam, gdzie miałam się
znaleźć, bo to klient, którego dzięki niemu poznałam, pomógł mi
odkryć swoje powołanie. Mogą upłynąć lata, zanim człowiek
zrozumie, co chce robić - tak było w moim przypadku. Ale
satysfakcja, która nas czeka, jest warta tak długiego czekania.
Pomyślałam o wszystkich trudach, którym musiałam stawić czoło,
żeby znaleźć satysfakcjonujące zajęcie, i przyznałam jej rację.
Siedziałam przy kominku z tą wspaniałą kobietą i jej trzema
poczciwymi psami, i byłam bardzo wdzięczna losowi, że mogę to
nazywać pracą. Podzieliłam się z nią tym spostrzeżeniem, a ona się
uśmiechnęła.
- Jeśli czegoś miałabym żałować, Bronnie, to tego, że tyle lat
pracowałam w tej pierwszej firmie. Życie jest takie krótkie.
Zrozumiałam to już wtedy, kiedy straciłam rodzinę. Ale czasami musi
upłynąć dużo czasu, zanim zrobimy z tego, co wiemy, użytek. Więc
mogłabym tego żałować, ale nie będę. Nie chcę być dla siebie zbyt
surowa. Nie zamierzam sobie wyrzucać, że tak późno zauważyłam
drogowskazy.
Ja też uważałam, że znacznie lepiej jest być wyrozumiałym wobec
siebie niż czegoś żałować. Opowiedziałam jej, jak dużo się uczę od
pacjentów.
Zaśmiała się.
- I słusznie. Nie masz wyjścia. Nie miałabyś prawa powiedzieć
komuś na łożu śmierci, że mógł dojść do tego wcześniej. Ale za to
możesz słuchać o wszystkich naszych błędach.
Przytaknęłam ze śmiechem. Widziałam, że rozmowa już ją męczy.
Pomogłam jej ułożyć się wygodnie, a potem zaciągnęłam zasłony i
zostawiłam ją przy kominku, żeby odpoczęła. Stałam w progu i
patrzyłam na nią i na jej psiaki. Do oczu napłynęły mi łzy.
Chociaż jeszcze się uczyłam doceniać własną wartość, byłam
szczęśliwa, że wreszcie mam pracę, którą lubię. Uśmiechnęłam się i
poszłam do kuchni. Zaparzyłam sobie herbaty i delektowałam się
ciszą. Pearl spała. To było ciche popołudnie, ale tamten dom zawsze
był spokojny i pełen dobrej energii.
Towarzyszyłam jej jeszcze przez kilka tygodni. Słabła z każdym
dniem i w końcu pogodziła się z tym, że nie da rady wstać z łóżka.
Kochała swój dom i poprosiła, żebym ja też z niego korzystała, dopóki
mamy czas. Uśmiechnęłam się i odparłam, żeby się nie martwiła.
Bardziej niż przebywanie w jej uroczym domu cieszyło mnie jej
towarzystwo.
Jej przyjaciele - także ci, z którymi pracowała przy projektach
społecznych - przychodzili, żeby się pożegnać. Opowiadali, jak
odmieniła ich życie i jak jej praca zostawiła po sobie trwały ślad w
pamięci ludzi, którym pomogła. Nie trzeba robić niewielkiego, żeby
komuś służyć. Jedni pomagają tysiącom ludzi, inni mogą pomóc
jednej czy dwóm. To, co zrobią, będzie tak samo ważne. Wszyscy
mamy jakąś misję do wypełnienia, a próbując się dowiedzieć, na czym
polega nasza, pomnażamy dobro. I oczywiście wychodzi to na
korzyść również nam. Praca przestaje wtedy być pracą. Jak
powiedziała Pearl, staje się czymś, co nam pozwala się spełniać.
W dniu, kiedy Pearl umarła, zamknęłam za sobą drzwi i wyszłam
na świeże zimowe powietrze. Stanęłam i odetchnęłam głęboko,
wystawiłam twarz do słońca. Przez wszystkie te lata poszukiwań,
kiedy pracowałam w banku, marzyłam o tym, żeby znaleźć pracę,
którą bym kochała.
Stałam w promieniach zimowego słońca. Pomyślałam o Pearl i
uśmiechnęłam się. Była wspaniałym człowiekiem. A ja w końcu
znalazłam pracę, którą kochałam, i byłam naprawdę szczęśliwa.
Dopiero po jakimś czasie, zamyślona i przepełniona wdzięcznością,
wyszłam za bramę. Myślałam o Pearl z miłością. Ale to nie miało
znaczenia. Uśmiechałam się - i zawdzięczałam to swojej pracy.
PROSTOTA

W ostatnich tygodniach życia moich pacjentów bardzo cierpiały


również ich dzieci. To oczywiste. Miały od czterdziestu do
sześćdziesięciu lat. Większość założyła własne rodziny.
Czasami ze strachu przed utratą matki albo ojca, a może również
przed tym, że sami będą cierpieć, zachowywali się nieracjonalnie.
Często mi to uzmysławiało, jak niedobrze jest żyć w świecie, który
próbuje udawać, że śmierć nie istnieje. Ludzie nie umieją sobie ze
śmiercią radzić. Boją się i stają całkiem bezbronni. Moi pacjenci, zanim
odeszli, znajdowali spokój. Ale ich synowie i córki często
doświadczali emocji, nad którymi nie mogli zapanować. Bali się i
wpadali w panikę.
Pracowałam w prywatnych domach, więc miałam okazję poznać
różne rodzinne układy i różne zwyczaje. Przekonałam się, że niemal
wszystkie rodziny mają jakieś problemy, jakieś rany do zaleczenia,
lekcje do odrobienia. Ich członkowie nie zdawali sobie nawet sprawy,
że niektórzy z nich wywołują konflikty. A tak było. Kiedy słyszałam,
jak któreś z rodzeństwa niecierpliwi się albo denerwuje na drugie, z
szacunkiem usuwałam się na bok i starałam się patrzeć na to z
wyrozumiałością i współczuciem.
W takim okresie pojawiały się głównie problemy związane z
kontrolą. Często jedno z dzieci pacjenta chciało decydować o
wszystkim: o wszystkim, co dotyczyło domu, zakupów,
pielęgniarek, organizacji zbliżającego się pogrzebu i tak dalej.
Kiedy drugie próbowało coś powiedzieć albo postawić na swoim,
czasami dochodziło do kłótni. Każdy ma prawo wyrazić swoje zdanie,
zwłaszcza kiedy wkrótce może być za późno. Ale w takich sytuacjach
ten, kto rządził, czuł jeszcze większą potrzebę, żeby to robić. Czasem z
bólem serca patrzyłam na te demonstracje albo próby demonstracji
siły. Ci ludzie robili to głównie dlatego, że się bali.
Ale dla mnie najważniejsze było samopoczucie mojego pacjenta.
Więc kiedy z pokoju Charliego dobiegły podniesione głosy, wpadłam
tam w jednej chwili. Mój biedny pacjent leżał w łóżku, a jego dorosłe
dzieci, Greg i Maryanne, krzyczały na siebie nad jego głową.
- Jeśli już musicie się kłócić, przenieście się do innego pokoju -
powiedziałam. - Spójrzcie na ojca. Przecież on umiera, na litość boską.
Maryanne wybuchnęła płaczem i przeprosiła go. Charlie zawsze
był spokojnym człowiekiem.
- On się cały czas nade mną znęca.
Mówiła o bracie. Miała piękne niebieskie oczy i długie czarne
włosy. Pomyślałam, że powinna pozować malarzom. Ale jej oczy były
zaczerwienione od płaczu i przepełnione rozpaczą.
Greg natychmiast się rozzłościł.
- Nie rozumiem, dlaczego masz dostać po ojcu tyle samo co ja.
Przecież się wyprowadziłaś. Nic cię nie obchodziło. Nie dość że ciężej
pracuję, to jeszcze od śmierci mamy zajmuję się tatą.
Bardzo mu współczułam. Rozumiałam jego punkt widzenia.
Wyrzucał z siebie kolejne zarzuty, a pod tym wszystkim krył się
wrażliwy, zraniony chłopiec. Widziałam ojca w nich obojgu, ale
wydaje mi się, że Greg musiał być podobny także do matki. Miał
brązowe włosy i jaśniejszą niż siostra cerę. Lecz w przeciwieństwie do
niej nie płakał, tylko się pieklił.
Spojrzałam na Charliego. Nie bardzo wiedziałam, co zrobić, ale on
tylko wzruszył ramionami. Patrzył na mnie i w jego dużych
niebieskich oczach widziałam smutek. Wyprowadziłam ich i
powiedziałam:
- Chyba będzie lepiej, jeśli oboje wyjdziecie. Ta wymiana zdań
nikomu nie służy, a już na pewno nie waszemu ojcu.
Usiadłam z nimi w kuchni przy herbacie i zaczęłam się im
przysłuchiwać. Maryanne nie miała wiele do powiedzenia, a kiedy
pytałam ją dlaczego, odpowiadała, że nie chce się kłócić. Chociaż się
nawzajem ranili, widziałam, że się kochają. Pamiętałam o tym, że
szczerość pomogła naprawić stosunki w mojej rodzinie, i zachęcałam
ich, żeby porozmawiali.
Moje relacje z ojcem były kiedyś bardzo trudne i bolesne. Z
czasem dzięki szczerości i zrozumieniu bardzo się poprawiły. W
końcu się zaprzyjaźniliśmy, traktowaliśmy się z szacunkiem, miłością
i humorem. Kiedyś myślałam, że coś takiego nie jest możliwe, ale
stosunki rodzinne zawsze można naprawić, jeśli tylko ludzie się
kochają i okazują dobrą wolę. Nie ulegało wątpliwości, że Greg i
Maryanne nie przestali się kochać i że chcieli dojść do porozumienia.
Przeszkadzały im tylko dawne urazy.
Kiedy oboje wyrzucili z siebie wszystkie żale, zapytałam, co w
sobie lubią.
- Ja niczego w niej nie lubię - odparł niechętnie Greg.
Obróciłam to w żart i wtedy wymienił kilka zalet swojej siostry.
Potem przyszła kolej na nią. Oboje walczyli z własnym ego.
Zwłaszcza Greg. Wolał żywić do siostry niechęć. Zaproponowałam im
metodę, która mnie pomagała, kiedy myślałam o członkach swojej
rodziny. Kiedy nie mogłam dojść z nimi do ładu, starałam się skupiać
na tym, co w nich lubiłam albo kochałam. Na początku reagowałam
tak jak Greg - sprzeciwiałam się. To ból nie pozwalał mi widzieć w
nich zalet. Ale kiedy sobie odpuściłam, zrozumiałam, że chociaż ze
względu na to, jak żyję, z niektórymi z nich mogę nigdy nie dojść do
porozumienia, wszyscy są porządnymi, uczciwymi ludźmi.
Przypomniałam sobie wtedy różne sytuacje, kiedy mieli dobre
intencje. Chociaż czasami obracało się to przeciwko mnie, życzyli mi
dobrze. Zdarzało się też, że na swój sposób starali się okazywać, że
mnie kochają. Ale ja czułam się zraniona i nie widziałam tego - ani nie
chciałam widzieć. Chociaż zdarzały nam się nieporozumienia,
wiedziałam, że są wspaniałymi ludźmi, jak wszyscy, którym różne
urazy nie pozwalają być sobą.
Przyszła pora na to, żeby Greg i Maryanne wreszcie wyrzucili z
siebie wszystkie pretensje.
Okazało się, że Greg od lat ma siostrze za złe, że żyje tak, jak chce.
Ale sam mógł robić to samo, Maryanne niczego mu nie zabraniała.
Tamtego popołudnia doszły do głosu rozmaite emocje i choć
wieczorem brat i siostra z pewnością nie byli w najlepszych
stosunkach, zaczęli zbliżać się do porozumienia. Każde z nich, zanim
wyjechało, spędziło trochę czasu z Charliem. Potem zostałam z nim
sama.
Kiedy pojechali, weszłam do jego pokoju. Spojrzał na mnie,
pokręcił głową i zaśmiał się cicho.
- Kochana dziewczyno. Ten konflikt narasta od dwudziestu lat.
Zawsze się zastanawiałem, kiedy to w końcu wybuchnie. -Parsknął
śmiechem. - Cieszę się, że to nastąpiło teraz, kiedy jeszcze żyję. Może
jednak będę świadkiem ich pojednania.
Na drzewach śpiewały ptaki. Do pokoju wleciał pomarańczowy
motyl. Oboje przyglądaliśmy mu się chwilę, a potem znów zaczęliśmy
rozmawiać. Charlie powiedział, że w dzieciństwie Greg i Maryanne
byli sobie bardzo bliscy. On zawsze się nią opiekował, a ona go
idealizowała. Ale kiedy stała się niezależnie myślącą nastolatką,
zaczęli się kłócić i stopniowo od siebie oddalać.
- O Maryanne się nie boję, Bronnie. Jest całkiem szczęśliwa.
Martwię się o Grega. Wciąż próbuje sobie coś udowodnić. Kiedy
mówił, że zawsze troszczył się o mnie bardziej niż Maryanne, w
pewnym sensie miał rację, chociaż ona też mi pomagała, tylko inaczej.
Nie musiał się tak starać. Przeważnie brał na siebie coś, co chętnie
zrobiłbym sam. - Westchnął, a potem mówił dalej: - Siedzi godzinami
w pracy, której nie lubi. Dzieci prawie go nie widują. Nie rozumiem,
dlaczego tak jest.
- A czy on wie, że go kochasz, Charlie? - zapytałam ostrożnie.
Spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
- Chyba tak. Zawsze go chwalę. Wykonuje w domu
dobrą robotę. Wie, że jestem z niego dumny.
- Skąd wie? Powiedziałeś mu, że jesteś dumny z tego, że jest,
kim jest, czy tylko go chwaliłeś, kiedy coś dobrze zrobił?
Zamilkł na chwilę.
- Nie, może nie powiedziałem mu tego wprost. Ale przecież on o
tym wie - odparł.
- Ale skąd? - nie dawałam za wygraną.
Charlie się zaśmiał.
- Wy, kobiety. Musicie dotrzeć do sedna, prawda?
Parsknęłam śmiechem, a potem podzieliłam się z nim swoimi
refleksjami. Słuchał uważnie, z zaciekawieniem. Zastanawiałam się
nad tym, co powiedział o swoim synu: że ciągle próbuje sobie coś
udowodnić. Czy to nie oznaczało przypadkiem, że potrzebuje
aprobaty i miłości ojca? Rozmawialiśmy jeszcze jakiś czas, a potem
pomogłam mu wziąć prysznic. A potem znowu położyłam do łóżka.
Zawsze lubił brać po południu prysznic, ale szybko tracił siły, więc
wkrótce musieliśmy z tego zrezygnować. Mógł się myć już tylko na
leżąco. Oddychał z trudem i kiedy wrócił do łóżka, bardzo długo
dochodził do siebie. Z każdym dniem był słabszy. Zostawiłam go
samego, żeby odpoczął.
Kiedy po kilku godzinach zajrzałam do niego, odwrócił się do
mnie z uśmiechem. Usiadłam przy nim, pomogłam mu się napić i
zapytałam, czy czegoś potrzebuje. Pokręcił głową i znów zaczął
mówić o dzieciach.
- Chcę tylko, żeby były szczęśliwe. Tylko tego sobie życzy każdy
rodzic. Chciałbym, żeby Greg przestał tyle pracować i żeby jego życie
nie było tak skomplikowane. To dobry człowiek, ale nie jest
szczęśliwy - powiedział. - Dobre życie to proste życie. Jego matka i ja
zawsze tak żyliśmy. Chociaż może my nie mieliśmy wyboru. Ale to
jest możliwe, nawet dziś. To dobry wybór.
Na kominku stało jego zdjęcie: przedstawiało przystojnego
młodego człowieka i jego narzeczoną. Wyobraziłam sobie,
jak wychowywali Grega i Maryanne. Charlie był szczery i to mi się w
nim podobało. W jego prostolinijności dostrzegałam
coś staroświeckiego. A on dzielił się ze mną kolejnymi
przemyśleniami:
- Wiesz, on chyba rzeczywiście nie zdaje sobie sprawy, że go
kocham. Nigdy mu tego nie powiedziałem.
- Każdy jest inny, Charlie - odparłam. - Niektórzy wyczuwają to
instynktownie, ale większość ludzi musi to usłyszeć. Może Greg
należy do tych drugich. Co stoi na przeszkodzie, żebyś mu o tym
powiedział?
Pokiwał głową.
- Muszę to zrobić. Żyjemy w strasznym świecie, skoro
siedemdziesięcioośmioletni mężczyzna wstydzi się wyznać synowi,
że go kocha. Nie mam w tym wprawy. - Zaśmiał się. Ale zaraz potem
spoważniał. Widziałam, że jest zdeterminowany. - Myślisz, że uda mi
się go przekonać, że powinien żyć spokojniej i nie próbować mnie
zadowolić? Kiedy już będzie wiedział, że go kocham? Bo naprawdę
go kocham.
Odpowiedziałam, że nigdy nie wiadomo, jak ktoś zareaguje. Ze
nie ma gwarancji, że Greg się zmieni. Najważniejsze, że zyska spokój.
Będzie wiedział, że ojciec go kocha i że jest z niego zadowolony.
W miarę jak zbliżała się śmierć, Charlie coraz częściej mówił o
tym, jak ważne jest, żeby nasze życie było proste. Mówił, że ludzie - z
różnych powodów - za dużo pracują. Często wydaje im się, że są do
tego zmuszeni, bo mają rachunki do zapłacenia i rodzinę na
utrzymaniu. To jeszcze rozumiał. Przyznawał, że dla wielu ludzi to
prawdziwy problem.
- Ale czasami wystarczy zmienić perspektywę. Naprawdę
musimy mieszkać w tak dużym domu? Naprawdę potrzebujemy
takiego bajeranckiego samochodu?
Uważał, że każdy powinien zrewidować swój sposób myślenia i
znaleźć rozwiązanie, zastanowić się, na czym zależy wszystkim
członkom rodziny, i szukać kompromisu. Że wszyscy powinni dążyć
do prostoty. Jeśli ludzie ze sobą współpracują, nie potrzebują aż tyle.
Wtedy mniej się marnuje, a ludzie się od siebie nawzajem uczą.
Uważał, że powstawaniu i rozwojowi wspólnot przeszkadzają ego i
duma. Jeżeli jednak chcemy żyć mądrzej i spokojniej, powinniśmy
zrozumieć, jak ważne i potrzebne jest współdziałanie w lokalnych
społecznościach. Martwiło go, że życie toczy się tak szybko i że nie ma
w nim harmonii, że o tym zapominamy.
Przyznawał, że ludzie mogą mieć trudności finansowe. Jego
zdaniem świat stracił z oczu prawdziwe priorytety i to przede
wszystkim wspólnoty powinny się nauczyć żyć prosto. Ale żeby to
było możliwe, najpierw muszą się zmienić ludzie, każdy z osobna.
Kiedy zrobi to większość, może wszyscy zaczną żyć jak dawniej.
Uważał także, że rządzącym należy się kopniak w tyłek. Są wśród
nich dobrzy ludzie, ale często mają związane ręce. Wiążą im je ci,
którzy mają pieniądze i wpływy. Więc żeby zaszły prawdziwe
zmiany, każdy z nas musi wykonać swoje zadanie. Prostsze życie to
bardzo dobry początek.
Założył rodzinę i wychował dzieci, więc doskonale wiedział, jak
wiele trzeba wysiłku, żeby ją utrzymać. A teraz umierał i patrzył na
różne sprawy z innej perspektywy. Żałował, że nie zdał sobie z tego
wszystkiego sprawy wcześniej. Wtedy mógłby inaczej pokierować
Gregiem.
- Dzieci są szczęśliwsze, kiedy mogą spędzać więcej czasu z
rodzicami, a nie kiedy mają nowe zabawki. Na początku mogą się
oczywiście skarżyć. Ale najszczęśliwsze są wtedy, kiedy cały wolny
czas spędzają z rodzicami. Jeśli to możliwe -z obojgiem. Młodzi
chłopcy potrzebują wzorca. Skąd mają go wziąć synowie Grega, jeśli
on cały czas pracuje, bo usiłuje coś sobie udowodnić?
Zamyślił się. Widziałam, że dochodzi do nowych wniosków.
- Naprawdę kocham tego chłopca. Muszę mu to powiedzieć,
prawda?
Skinęłam głową. Byłam uszczęśliwiona. I wtedy ni stąd, ni zowąd
zapytał:
- A czy ty żyjesz prosto?
Zaśmiałam się.
- Tak. W sensie fizycznym moje życie jest dość proste. Próbuję
też uprościć swoje sprawy emocjonalne, krok po kroku -
odpowiedziałam szczerze. Wciąż się uśmiechałam.
Wspominałam uczuciowy zamęt ostatnich lat. - Dzięki medytacji
nauczyłam się myśleć prościej. Skorzystałam na tym w różnych
sferach życia. Naprawdę mnie to odmieniło. Dzięki temu pokonałam
swoje ograniczenia. Więc ostatnio myślę o wiele prościej. Jeśli chodzi
o dobra doczesne - moje życie też nie jest skomplikowane.
Charlie należał do innego pokolenia. Żył inaczej i nie wiedział o
medytacji nic poza tym, że uprawiają ją na innym kontynencie ludzie
w pomarańczowych szatach, na siedząco i z zamkniętymi oczami.
Zapytał, na czym to polega. Wyjaśniłam mu to najprościej jak się dało.
Powiedziałam, że to stan skupienia, który pozwala uświadomić sobie,
jak się myśli. Kiedy medytujemy, widzimy, jaki wpływ ma na nas
mózg, że jest przyczyną cierpienia i lęków. Kiedy te niezdrowe
schematy myślowe się utrwalają, zaczynamy się identyfikować ze
swoją wykreowaną osobowością, bo wydaje nam się, że tacy
właśnie jesteśmy. Kształtujemy swoje życie zgodnie z tym
przekonaniem, choć tak naprawdę jesteśmy kimś zupełnie innym.
Jesteśmy mądrymi istotami, obdarzonymi intuicją, tyle że
oślepiają nas lęki i fałszywe postrzeganie, którego się uczyliśmy całe
lata, opierając się na reakcjach mózgu: zarówno dobrych, jak i złych.
Tak więc kiedy uczymy się oczyszczać umysł dzięki medytacji - na
przykład kiedy skupiamy się na oddychaniu - zaczynamy odzyskiwać
panowanie nad swoimi myślami i dzięki temu możemy nimi
sterować. W ten sposób możemy być szczęśliwsi.
Charlie siedział i patrzył na mnie bez słowa. Uśmiechałam się i
czekałam, aż się odezwie.
- O rany - powiedział w końcu. - Dlaczego nie poznałem cię
pięćdziesiąt lat wcześniej?
Wstałam, roześmiałam się i podałam mu szklankę.
- Dlaczego ja nie poznałam cię wiele lat temu, Charlie? -
zapytałam wesoło. - Oszczędziłoby mi to wielu rozterek.
Rozmawialiśmy jeszcze jakiś czas. W którymś momencie Charlie
zapytał, co miałam na myśli, kiedy mówiłam, że moje życie jest
proste. Powiedziałam, że po wielu latach przeprowadzek zaczęłam się
zastanawiać, czy posiadanie rzeczy osobistych ma sens. Czasem
zabierałam ze sobą meble. Kiedy indziej przechowywałam je u
rodziny na farmie, w szopie, i płaciłam za jej wynajem. Za każdym
razem kiedy uwalniałam się od przedmiotów, przypominałam sobie,
jak mało potrzebuję, żeby być szczęśliwa. I wtedy zaczynałam się
zastanawiać, po co mi te wszystkie rzeczy.
Sprzedałam więc meble. Zredukowałam stan posiadania do tego,
co mi pozwalało urządzić się na nowo, kiedy przychodziła pora. A
zwykle się urządzałam, bo zawsze wolałam mieć własną kuchnię.
Lubiłam się przenosić w nowe miejsca. Widziałam w tym wolność.
Ale nawet to ma swoją cenę - jak wszystko. W końcu zaczynałam
tęsknić za własną kuchnią, a to sprawiało, że znowu nabierałam
ochoty, żeby gdzieś osiąść na jakiś czas.
Ale kiedy już zapuściłam korzenie, po dwunastu, osiemnastu
miesiącach zaczynało mnie nosić. Znów miałam ochotę
poczuć podniecenie przed wyprawą w nieznane. Świadomość, że
mam tyle rzeczy, była dla mnie wielkim obciążeniem. Więc kiedy
już poznałam siebie i swoje potrzeby, doszłam do wniosku, że
najlepiej będzie, jeśli pozbędę się wszystkiego. I za każdym
razem kiedy zaczynałam od nowa, jakoś mi się udawało zdobyć
meble: dostawałam je od znajomych albo kupowałam w
secondhandach i na wyprzedażach garażowych. Uwielbiałam to.
Kupowanie rzeczy z drugiej ręki jest zresztą zgodne z moją filozofią
miłości do Ziemi, bo nie wiąże się z eksploatacją zasobów
naturalnych, których jest przecież coraz mniej. Nasz
konsumpcyjnie nastawiony świat jakby zapomniał, że wszystko, co
nowe, skądś się bierze, a stare - gdzieś kończy. W większości
przypadków cierpi na tym Ziemia. Zagraża to przyszłości jej i
wszystkich jej mieszkańców, łącznie z nami, ludźmi.
Tak się składało, że zawsze w końcu zdobywałam sprzęty, dzięki
którym udawało mi się stworzyć całkiem nowy dom. Nigdy się nie
bałam, że zostanę bez mebli, więc zawsze bez trudu je znajdowałam.
Przez wszystkie te lata miałam wiele pięknych rzeczy. Wiedziałam, że
jeśli trafiają do mnie tak po prostu, jak tylko zatrzymam się gdzieś na
dłużej, to innych dóbr też mi nie zabraknie.
Musiałam płacić za przechowywanie mebli i innych rzeczy, więc
w końcu uznałam, że szkoda na to pieniędzy, że to obciążenie,
którego nie potrzebuję. Mój wspaniały, niezawodny przyjaciel
pomógł mi zorganizować wyprzedaż garażową. W jego domu.
Sztućce, książki, dywaniki, pościel, bibeloty, obrazy - wszystko
zostało sprzedane. Widziałam, jak podnieceni są ludzie, którzy kupują
moje rzeczy, i świetnie się bawiłam. To, co zostało, po południu
oddaliśmy do sklepu organizacji dobroczynnej.
Przesiadłam się do samochodu wielkości pudełka na buty. Dżip
dokonał żywota rok czy dwa lata wcześniej na sześciopasmowej
autostradzie. W spektakularny sposób. Mój nowy wóz był
niewiarygodnie ekonomiczny i szybki w mieście, ale naprawdę
malutki. Niektórzy nazywali go pieszczotliwie Ziarenkiem Ryżu.
Zorganizowałam tę wyprzedaż, żeby się pozbyć wszystkiego, co nie
mogło się zmieścić w moim ziarenku.
Zostało mi pięć pudeł, w tym dwa z ulubionymi książkami.
Zatrzymałam tylko te, do których zamierzałam jeszcze wrócić albo
które chciałam pożyczyć albo dać innym, żeby ich inspirowały. W
pozostałych były płyty CD, czasopisma, albumy ze zdjęciami, kilka
pamiątek, patchworkowa narzuta, którą zrobiła dla mnie mama - i
ubrania. Wyładowanym po brzegi Ziarenkiem Ryżu, z zestawem
stereo na dachu, ruszyłam w drogę, żeby po raz kolejny zacząć nowe
życie.
Wśród piosenek, które mi towarzyszyły, były utwory Guya
Clarka, The Waifs, Bena Lee, Davida Hoskinga, Cyndi Boste, Shawna
Mullinsa, Mary Chapin Carpenter, Freda Eagle-smitha, Abby, The
Waterboys, JJ Calea, Sary Tindley, Karla Broadiego, Johna Prine’a,
Heather Novy, Davida Franceya, Lucindy Williams, Yusufa i The
Ozark Mountain Daredevils. To była świetna muzyka, wspaniały
kompan. Podśpiewywałam beztrosko i jechałam przed siebie, ze
świadomością, że cały swój ziemski majątek mam ze sobą.
Przejechałam jakiś tysiąc kilometrów i zatrzymałam się u rodziny.
Wyładowałam pudła. Potem byłam już tylko ja i moje ciuchy.
Charlie słuchał z zachwytem. Zacierał z radości stare,
pomarszczone ręce. Potem opowiedziałam mu o tym, co się ze mną
działo po tamtej podróży. O tym, że teraz mieszkam w Sydney i
opiekuję się domami innych. I że moje życie naprawdę jest bardzo
proste. Zrozumiał, że dobrze wiem, co chciał powiedzieć, kiedy mówił
o tym, jak ważna jest prostota. Oboje uważaliśmy, że ludzie często nie
zdają sobie sprawy, jak bardzo ich obciąża to, że mają tak dużo, nawet
jeśli nie mają zamiaru się przeprowadzać. Człowiek, który się
pozbędzie zbędnych rzeczy, czuje się jakby pojemniejszy.
Następnego dnia przyjechał Greg. Spędził z ojcem cały dzień.
Charlie poprosił, żebym zadzwoniła do Maryanne i poleciła jej
odwiedzić nas dzień później. Jej brata nie będzie i będzie miała ojca
tylko dla siebie. Chciał, żebym do niego zaglądała od czasu do czasu i
rozładowywała atmosferę, jeśli wyczuję, że są skrępowani. Ale nie
musiałam tego robić. Zajrzałam do nich kilka razy, żeby przynieść
dzbanek herbaty albo coś im powiedzieć, ale widziałam, że
rozmawiają i że są szczerzy i bezpośredni.
W końcu mnie wezwali. Greg chciał już iść i dać ojcu odpocząć.
Miał zaczerwienione oczy i trzymał ojca za rękę.
- Bronnie, chciałbym, żebyś ty też wiedziała -
powiedział Charlie. - Kocham tego chłopca z całego serca. Jest
dobrym synem i wspaniałym człowiekiem.
Kiedy to usłyszałam, też się oczywiście o mało nie popłakałam.
- Wystarczy, że jest dobrym synem - ciągnął Charlie. - Nie musi
już nic więcej udowadniać. Nie musi nic robić ani mieć, żeby być
lepszym człowiekiem. Kocham go takim, jakim go tu widzimy. I
jestem szczęśliwy, że mogłem być jego ojcem.
Byłam wzruszona. Powiedziałam, że Greg także powinien być
szczęśliwy, że ma takiego ojca. Greg potwierdził i otarł łzy rękawem.
- Tata uważa, że mógłbym się od ciebie czegoś nauczyć. Czegoś
o prostocie - dodał.
Odpowiedziałam wesoło, że jego ojciec ma jeszcze wystarczająco
dużo czasu, żeby sam mógł go tego nauczyć. Nie potrzebował do tego
mnie. Ale kiedy wychodziłam, rzuciłam ze śmiechem:
- Mogę powiedzieć tylko tyle: żyj jak najprościej.
Następnego dnia przyjechała Maryanne. Słyszałam, że ona także
się śmieje i płacze. Razem z ojcem. W ich domu było dużo miłości, a to
miało wpływ również na mnie. W ciągu następnych trzech tygodni
spędzili ze sobą we troje dużo czasu i bardzo się do siebie zbliżyli.
Charlie, żegnając się z nimi, za każdym razem powtarzał, jak bardzo
ich kocha, a oni odpowiadali, że odwzajemniają jego uczucia. Zaczęli
dochodzić do porozumienia jeszcze za życia ojca. Pomogło im to
zaleczyć rany.
Kiedy umierał, siedzieli przy nim i trzymali go za ręce. Poprosili,
żebym przy tym była. Odszedł w spokoju, oddychał coraz wolniej. To
był pogodny ranek, za oknem jak zwykle śpiewały ptaki. Pomyślałam,
że dzięki temu ta chwila była jeszcze piękniejsza. Pożegnał go ich
świergot.
Zostawiłam Grega i Maryanne samych i usiadłam na werandzie.
Wspominałam Charliego, modliłam się za niego i życzyłam mu
wszystkiego najlepszego na dalszą drogę, gdziekolwiek był. Kiedy
wróciłam, Greg i Maryanne wciąż siedzieli przy łóżku ojca. Trzymali
się za ręce i patrzyli na niego. Śmiali się i uśmiechali przez łzy, i
mówili o nim z radością.
Jakiś rok później dostałam od Grega maila. Sprzedał swój wielki
dom. Poprosił o przeniesienie na inne stanowisko. Zarabiał mniej i
mieszkał z rodziną w małym prowincjonalnym miasteczku. Do pracy
miał tak samo daleko jak wcześniej, ale ponieważ nie jeździł przez
miasto, trwało to o połowę krócej. Dzięki temu codziennie zyskiwał
półtorej godziny i miał więcej czasu dla dzieci. Koszty utrzymania
również spadły, a żyło im się dużo lepiej. Jego żona także była
szczęśliwa. Wszyscy pokochali to nowe życie. Nawiązali nowe
przyjaźnie. Podziękował mi, że opiekowałam się jego ojcem. O
Maryanne pisał z czułością. Najwyraźniej właśnie go odwiedziła.
Bardzo mnie to oczywiście ucieszyło. Pomyślałam o Charliem, o
jego niebieskich oczach, o cudownym uśmiechu i o naszych
rozmowach. Wiedziałam, że jego dzieci nie tylko wysłuchały jego rad,
ale też wprowadziły je w życie. To była wielka radość.
Ale najlepsze Greg zachował na koniec. Życzył mi powodzenia i
podsumował wszystko krótkim zdaniem. Nie mogłam się nie
uśmiechnąć.
„Żyj jak najprościej”.
Święte słowa, Greg i Charlie. Święte słowa.
ŻAL TRZECI: SZKODA, ŻE NIE MIAŁEM ODWAGI OKAZYWAĆ
UCZUĆ

Jak na umierającego dziewięćdziesięcioczteroletni Jozsef wyglądał


bardzo dobrze. Był łagodnym człowiekiem o ujmującym uśmiechu,
który czasami upodabniał go do młodego chłopca. Miał subtelne
poczucie humoru. Od razu go polubiłam.
Rodzina postanowiła mu nie mówić, że jest bliski śmierci. Trudno
mi było to zrozumieć, ale starałam się uszanować ich decyzję. W ciągu
kilku tygodni choroba szybko postępowała. Nie dało się tego nie
zauważyć. Czasy samodzielności Jozsef miał już za sobą. Naprawdę
wymagał opieki. Tracił siły i z każdym dniem był coraz bardziej
zależny ode mnie. To, że jest poważnie chory, nie ulegało
wątpliwości. Widać to było wyraźnie za każdym razem, kiedy
próbował wstać albo usiąść. Oboje zauważaliśmy, że coś jest nie tak,
ale nie mówiliśmy o tym. Więc chociaż jego bliscy dalej grali w swoją
grę i nie mówili mu prawdy, zaczął się domyślać. Był
naprawdę bardzo chory.
Dostawał leki, które miały uśmierzać ból. A one - jak to często
bywa - upośledzały pracę jelit. Są oczywiście środki, które mogą temu
zaradzić, ale na niego nie działały. Musiałam mu więc pomagać przy
wypróżnianiu - aplikować mu lek per rectum. Kiedy się jest w takim
stanie, nie ma już mowy o intymności. Trudno mu było czuć, że
zachował godność, kiedy odwracał się na bok, a ja wsuwałam mu w
odbyt małą tubkę. Starałam się oczywiście podchodzić do tego z
humorem. Mówiłam to, co potem często miałam powtarzać:
- Wszystko zaczyna się od jedzenia i wydalania, Jozsef, i
wszystko się na tym skończy - żartowałam.
Opiekowanie się umierającymi naprawdę uświadamiało mi, jak
wygląda cykl życia. Nowo narodzone dziecko tylko je, wydala i
puszcza gazy. Pod koniec życia człowiek zastanawia się, czy nadal jest
w stanie jeść i czy jego jelita pracują jak trzeba.
To ulga dla wszystkich, kiedy umierającemu, który przyjmuje
silne leki przeciwbólowe, w końcu uda się opróżnić jelita. Wiadomo,
że to ulga dla niego. Jozsef dostał lekarstwo i wkrótce potem poszedł
do toalety. Ja także się cieszyłam -ze względu na niego, ale również
dlatego, że lek zadziałał już za pierwszym razem.
Jeden z jego synów mieszkał niedaleko i codziennie nas
odwiedzał. Drugi przeniósł się do innego stanu. Córka wyjechała za
morze. Jozsef codziennie rozmawiał z tym pierwszym, przeważnie o
sprawach gospodarczych. Rozmawiali, dopóki się nie zmęczył.
Krótko potem jego stan gwałtownie się pogorszył. Lubiłam jego syna,
ale nie byliśmy sobie szczególni bliscy. Nie miałam powodu, żeby go
nie lubić. Kiedy powiedziałam Jozsefowi, że jego syn to miły
człowiek, odparł:
- Interesują go tylko moje pieniądze.
Ponieważ nie chciałam się uprzedzać, starałam się, żeby ta opinia
nie wypłynęła na moją ocenę.
W ciągu następnych kilku tygodni dużo mi o sobie opowiadał.
Mówił głównie o tym, jak bardzo kochał swoją pracę. On i jego żona
Gizela przeżyli Holokaust i kiedy odzyskali wolność, przyjechali do
Australii. O pobycie w obozie mówił niewiele. A ja się nie
dopytywałam. Miałam słuchać, a nie wypytywać. Nie ulegało
wątpliwości, że oboje woleli nie poruszać pewnych tematów. Starałam
się okazać jak najwięcej zrozumienia. Nie chciałam sobie nawet
wyobrażać, ile musieli wycierpieć. Współczułam im z całego serca.
Szybko się zaprzyjaźniliśmy. I wtedy zaczął opowiadać o innych
sprawach. Mieliśmy podobne poczucie humoru i oboje byliśmy dość
cisi. Przypadliśmy sobie do gustu. W miarę jak się do siebie
zbliżaliśmy, zacierała się dzieląca nas różnica wieku. Gizela co chwilę
przynosiła coś smacznego i zachęcała go do jedzenia. Była doskonałą
kucharką i chociaż Jozsef ledwo mógł jeść, wciąż dla niego gotowała.
Trochę pewnie z przyzwyczajenia, a trochę dlatego, że nie
przyjmowała do wiadomości, jak bardzo jest chory.
Udało im się przekonać lekarza, żeby nie mówił Jozsefowi, w
jakim jest stanie. To była prawdziwa zmowa milczenia. Nie tylko nie
powiedzieli mu, że jest śmiertelnie chory i wkrótce umrze, ale też
starali się go przekonać, że jego stan się poprawia.
- No, Jozsef, zjedz coś. Od razu poczujesz się lepiej - powtarzała
Gizela.
Jej także bardzo współczułam. Tak wielki strach przed prawdą
musi być ogromnym obciążeniem.
Jozsef przez cały dzień zjadał już tylko kubek jogurtu i był
strasznie słaby. Nie był w stanie dojść do salonu, nawet kiedy mu
pomagałam, a oni uparcie twierdzili, że niedługo będzie lepiej. Nie
wypowiadałam się na ten temat, ale któregoś dnia zapytał mnie o to
wprost.
Gizela właśnie wyszła. Jozsef siedział na łóżku, a ja masowałam
mu stopy. Było to dla niego nowe doznanie. Od kilku tygodni bardzo
to lubił. Ja też lubiłam sprawiać pacjentom przyjemność. Może
właśnie to nas do siebie zbliżało. Masowałam im stopy, czesałam,
obcinałam paznokcie i zazwyczaj dużo rozmawialiśmy.
- Bronnie, ja umieram, prawda? - zapytał.
Spojrzałam na niego z czułością i potwierdziłam:
- Tak, Jozsef.
Wreszcie poznał prawdę. Z ulgą pokiwał głową. Pamiętałam, jak
było z rodziną Stelli, i nie chciałam już kłamać. Jozsef przez jakiś czas
patrzył w okno, a ja nadal masowałam mu stopy. Nie byliśmy
skrępowani.
- Dziękuję ci. Za to, że byłaś ze mną szczera - odparł w końcu z
tym swoim wyraźnie obcym akcentem.
Uśmiechnęłam się do niego tkliwie. Chwilę oboje milczeliśmy. A
potem powiedział:
- Nie umieją sobie z tym poradzić. - Miał na myśli rodzinę. -
Gizela nie ma odwagi mi o tym powiedzieć. To dla niej zbyt bolesne.
Nic jej nie będzie. Tylko po prostu nie potrafi o tym mówić.
Uspokoił się, a ja odetchnęłam z ulgą. Nie musiałam kłamać.
- Niedużo mi już zostało, mam rację? - zagadnął znowu.
- Chyba tak.
- Tygodnie? Miesiące? - pytał dalej.
- Naprawdę nie wiem. Ale sądzę, że raczej tygodnie i dni. Tak
mi się wydaje, ale nie mam pewności - odparłam.
Skinął głową i znowu zapatrzył się w okno.
Bardzo niewielu ludzi potrafi powiedzieć, ile komuś zostało życia,
chyba że to już ostatnie dni. A pacjenci i ich rodziny często mnie o to
pytali - czasami wiele razy. W końcu nauczyłam się oceniać, w jakim
pacjenci są stanie. Przyglądałam się, jak szybko zachodzą w nich
zmiany. Zdarzało się, że przed śmiercią na krótko im się poprawiało.
Żeby być dobrą pielęgniarką, musiałam się kierować intuicją.
Odpowiedziałam Jozsefowi, kierując się właśnie intuicją. Zrobiłam to
niechętnie, ale nie chciałam kłamać. Nie chciałam mówić, że zostało
mu jeszcze kilka miesięcy, bo na tyle nie mógł liczyć.
Skończyłam masować jego stopy i sama też spojrzałam w okno. Po
jakimś czasie się odezwał.
- Żałuję, że tyle pracowałem.
Czekałam, aż powie coś jeszcze.
- Kochałem swoją pracę, naprawdę ją kochałem.
Dlatego poświęcałem jej tyle czasu. A poza tym chciałem
zapewnić byt dzieciom i ich rodzinom.
- To piękna rzecz. Czego tu żałować?
Żałował, że od kiedy osiedli w Australii, jego rodzina miała go dla
siebie tak mało. Czuł, że nie dał im szansy, żeby go lepiej poznali.
- Bałem się okazywać im uczucia. Więc cały czas pracowałem, a
ich trzymałem na dystans. A oni na to nie zasługiwali. Teraz żałuję, że
nie wiedzą, jaki jestem naprawdę.
Do niedawna sam siebie nie znał, więc nie był pewien, czy oni
mogliby go poznać, nawet gdyby mieli szansę.
Rozmawialiśmy o tym, jak się układają rodzinne relacje, i o tym,
jak trudno je zmienić. W oczach miał smutek. Oboje uważaliśmy, że
spełnienie w relacjach z bliskimi jest ważne. Jozsef czuł, że wiele
stracił przez to, że nie nawiązał z dziećmi serdecznych więzi.
Pokazywał im tylko, jak zarabiać i szanować pieniądze.
- Jaki to teraz ma sens? - wzdychał.
- Cóż... - starałam się go uspokoić. - Osiągnąłeś cel. Zadbałeś o to,
żeby zapewnić dzieciom wygodne życie. Zabezpieczyłeś rodzinę, tak
jak chciałeś.
Po jego policzku spłynęła łza.
- Ale oni mnie nie znają. Ani trochę. Nie znają mnie.
Spojrzałam na niego z czułością.
- A chciałbym, żeby mnie znali.
Znów pociekły mu łzy.
On płakał, a ja siedziałam w milczeniu.
Po jakimś czasie zwróciłam mu uwagę, że jeszcze nie jest za
późno. Ale on się ze mną nie zgadzał. Był za słaby na
dłuższe rozmowy. Już samo to było przeszkodą. Przyznawał też, że
nie umiałby rozmawiać z dziećmi o uczuciach.
Zaproponowałam więc, że pójdę po Gizelę i jego syna, żeby mogli
posłuchać, o czym rozmawiamy. Uważałam, że moja obecność może
im to ułatwić. Ale on pokręcił głową i otarł łzy.
- Nie. Już za późno. Nie zdradzajmy im, że wiem. Będzie im
łatwiej. Zdaję sobie sprawę, że umieram. Wszystko w porządku.
Miał tyle lat co moja ukochana babcia wtedy, kiedy umarła.
Lubiłam starych ludzi - niezależnie od tego, jak wyglądało ich życie. Z
babcią rozmawiałyśmy o śmierci dość swobodnie. Mówiła, że łatwiej
jej o tym rozmawiać ze mną niż z własnymi dziećmi.
Ona i jej brat bliźniak byli najstarsi z jedenastki rodzeństwa. Miała
zaledwie trzynaście lat, kiedy jej matka umarła. Sama wychowała
braci i siostry. Jej ojciec był trudnym człowiekiem. Tak mówiła.
Czasami nazywała go kundlem. Przynosił do domu jedzenie, ale poza
tym niewiele z siebie dawał, zwłaszcza jeśli chodzi o uczucia.
Jakiś rok po śmierci matki umarło najmłodsze z jej rodzeństwa,
siostra Charlotte. Babcia najpierw wychowała braci i siostry, a potem
sama urodziła siedmioro dzieci - w tym moją mamę. Kiedy urodziłam
się ja, z masą loczków i wielkimi zaciekawionymi oczami, zobaczyła
we mnie żywy obraz Charlotte. Od pierwszego dnia stałyśmy się
sobie bliskie.
Ja i moje rodzeństwo byliśmy bardzo podekscytowani, kiedy do
nas przyjeżdżała. Dzieciaki uwielbiają gości i pod tym względem nie
różniliśmy się od innych. Babcia miała zaledwie pięć stóp wzrostu, ale
była zadziwiającą, energiczną kobietą. Musiała taka być. Tak została
wychowana. Kochała mnie bezwarunkowo i zawsze akceptowała
wszystko, co robiłam. Dowiodła tego między innymi wtedy, kiedy
moja matka wyjechała ze swoją siostrą bliźniaczką na zasłużone
zagraniczne wakacje. Ojciec przez kilka dni w tygodniu pracował z
dala od domu, więc zostaliśmy z babcią.
Miałam wtedy dwanaście lat, wkrótce kończyłam trzynaście.
Chodziłam do pierwszej klasy liceum. Szkoła stała za wysokim
podwójnym murem z cegieł. Prowadziły ją zakonnice. Niektóre były
przemiłe. Ale dyrektorka była sekutnicą. Nazywaliśmy ją, bynajmniej
nie pieszczotliwie, Żelazną Twarzą. Dziewczyny ze starszych klas
ostrzegały nas przed nią już od pierwszego dnia. Teraz jestem dorosła
i nie słucham plotek, i przyznaję, że pod maską surowości mógł się
kryć uroczy człowiek. A w każdym razie chcę tak myśleć. Ale ona
była zwolenniczką twardej dyscypliny i muszę stwierdzić, że nigdy
nie widziałam jej uśmiechu.
Kiedy chodziłam do pierwszej klasy, najwyraźniej w głębi duszy
czegoś szukałam. Przez jakiś czas trzymałam się z dwiema
największymi twardzielkami. Byłam grzeczną dziewczynką i
dyrektorka rzadko zwracała na mnie uwagę. Bardzo mi to
odpowiadało.
Któregoś razu podczas przerwy na lunch weszłyśmy na drzewo,
sprawdziłyśmy, co jest za murem, i wybrałyśmy się do centrum.
Weszłyśmy do sklepu i każda z nas ukradła kolczyki ze swoimi
inicjałami. Upojone powodzeniem, wkroczyłyśmy do następnego
sklepu i zwędziłyśmy błyszczyki. Delektowałam się słodkim smakiem
swojego - zaciskałam usta, żeby go po nich rozprowadzić - i nagle
poczułam na ramieniu ciężką rękę. I usłyszałam:
- Będę ci musiał podziękować.
To był kierownik sklepu. Razem z koleżanką - druga zdążyła
uciec - poszłam z nim na zaplecze. Nogi uginały się pode mną ze
strachu. Facet zadzwonił do dyrektorki. Kiedy przerażone wróciłyśmy
do szkoły, już na nas czekała.
- Do mojego gabinetu! - rozkazała.
- Tak, siostro - odpowiedziałyśmy pokornie.
Gdybyśmy miały ogony, na pewno byśmy je podkuliły.
Właściciel sklepu obiecał, że nie wniesie oskarżenia. Ale
musiałyśmy powiedzieć rodzicom, co zrobiłyśmy. Mieli
zadzwonić do dyrektorki i to potwierdzić. Przez cały semestr nie
mogłyśmy też chodzić na wf. Uwielbiałyśmy sport, więc była to dla
nas surowa kara. Dostałyśmy też tuzin razów linijką. Po tyłkach.
Dyrektorka była naprawdę twarda.
Umierałam ze strachu, bo mamy nie było, a tata miał wrócić
dopiero pod koniec tygodnia. Byłam wrażliwym, delikatnym
dzieckiem i bałam się każdego, kto podniósł głos. Ale w domu była
przecież babcia. Wzięłam ją na stronę. Wyznałam jej, co
przeskrobałam. Drżały mi usta. A ona tylko siedziała i słuchała, nie
przerywała mi, nawet nie drgnęła. Kiedy skończyłam, nie wiedziałam,
gdzie podziać oczy.
- Zamierzasz to zrobić jeszcze raz? - zapytała.
- Nie, babciu. Obiecuję - oświadczyłam żarliwie.
- Dostałaś nauczkę?
- Tak, babciu - zapewniałam. - Więcej tego nie zrobię.
- Dobrze - powiedziała w końcu. - Nie powiemy nic ojcu. Jutro
zadzwonię do szkoły.
I tak zrobiła. Kochana babcia. Ten incydent był dla mnie
przeżyciem tak traumatycznym, że nie tylko nigdy więcej niczego nie
ukradłam, ale także nie mogłam się zdobyć na to, żeby jeszcze kiedyś
wejść do tamtego sklepu.
Kilka lat później skończyłam szkołę i wyjechałam z rodzinnego
miasteczka. Nie mogłam się już doczekać, kiedy rozwinę skrzydła,
więc przyjęłam pierwszą pracę, jaka mi się trafiła: w banku, niedaleko
domu babci, pięć godzin drogi od mojego. Zamieszkałam u babci i
cioci. To było najlepsze rozwiązanie.
Miałam osiemnaście lat, wyrwałam się z farmy i ze szkoły
prowadzonej przez zakonnice i byłam żądna wrażeń. Nie było w tym
nic dziwnego. Straciłam też wtedy dziewictwo. Moja matka się tego
domyśliła i była tak zgorszona, że chciała się mnie wyrzec. Nie mogła
uwierzyć, że ja, taka porządna, rozsądna dziewczyna, jestem aż tak
zdemoralizowana. I wtedy interweniowała babcia: powiedziała jej,
żeby dała spokój, że czasy się zmieniły, a ja na swrój sposób wciąż
jestem porządną dziewczyną. Od tamtej pory moja więź z nimi
obiema stale się umacniała.
Kiedy odkryłam alkohol i po raz pierwszy wróciłam do domu
pijana, babcia na wszelki wypadek postawiła mi przy łóżku wiadro.
Była mądra i wyrozumiała i odegrała w moim życiu ważną rolę. Ale
kiedy będąc jeszcze dość młodą dziewczyną, oznajmiłam, że alkohol
nie jest dla mnie, odetchnęła z ulgą.
Przeżyła wszystkich braci i siostry. Była z tego powodu bardzo
nieszczęśliwa, bo kochała ich jak własne dzieci. Jak tylko
wyjeżdżałam, pisałyśmy do siebie i opowiadałyśmy sobie wszystko.
Rozpaczałam razem z nią, kiedy straciła ostatnią siostrę. Byłam z nią,
kiedy się starzała i stopniowo traciła niezależność. Ja też cierpiałam,
kiedy widziałam, że staje się coraz słabsza. Musiałam zdać sobie
sprawcę, że nie będzie żyć wiecznie.
Za każdym razem, kiedy z nią rozmawiałam, trudno mi było się
powstrzymać od łez. Więc powiedziałam jej wyrost, że bardzo ją
kocham i że będzie mi jej bardzo brakowało, kiedy odejdzie. Potem
mogłyśmy mówić o śmierci spokojnie i szczerze. Bardzo się z tego
cieszę. Nie udawałyśmy, że nie nastąpi coś, co musiało nastąpić, i
delektowałyśmy się każdą rozmową. Mogła się ze mną dzielić tym, co
myślała o śmierci. Była gotowa odejść na wiele lat przed tym,
zanim to się w końcu stało.
Kiedy po kilku latach pobytu za granicą wracałam do Australii,
nie mogłam się doczekać, aż ją zobaczę. Była całkiem siwa, chodziła o
lasce i jakby się skurczyła. Moja babcia była naprawdę starszą panią.
Miała ponad dziewięćdziesiąt lat, ale wciąż była tą niesamowitą
kobietą, którą znałam. Jeszcze przez jakiś rok miała sprawny umysł i
mogłyśmy rozmawiać jak dawniej. Obie bardzo się z tego
cieszyłyśmy.
W któryś poniedziałek - pracowałam jeszcze w banku,
kierowałam oddziałem - odebrałam telefon. W jednej chwili zawalił
mi się świat. Zatrzasnęłam drzwi, położyłam głowę na biurku,
złapałam się za nią i zaczęłam opłakiwać moją ukochaną babcię. Nie
mogłam się pogodzić z tą stratą.
- Babciu, babciu, babciu! - zawodziłam.
Wyszłam wcześniej z pracy, z opuchniętymi oczami, zbyt
zrozpaczona, żeby myśleć trzeźwo. Zatrzymałam się dopiero przy
skrzynce na listy. W roztargnieniu przerzucałam listy i rachunki. I
nagle zobaczyłam kartkę od babci. Wysłała ją w piątek, a w niedzielę
w nocy umarła we śnie. Przycisnęłam kartkę do serca i znowu się
rozpłakałam - z rozpaczy i z radości. Szlochałam, ale też prawie się
śmiałam.
Byłam wdzięczna losowi za to, że ją miałam, i cieszyłam się, że
zdobyłyśmy się na szczerość, żeby rozmawiać o
śmierci. Powiedziałyśmy sobie wszystko. Wiedziała, że ją kocham, a
ja wiedziałam, że ona kocha mnie. Przeczytałam te piękne
słowa, które do mnie napisała, i upewniłam się co do tego jeszcze
bardziej: „Kocham Cię bardzo, najdroższa. Często o Tobie myślę.
Niech słońce podąża za Tobą do końca Twoich dni, Bron. Ściskam,
Babcia”.
Niegdyś myślałam o tym, że kiedyś umrze, ze łzami w oczach.
Kiedy to się stało, też płakałam. A potem mogłam się uspokoić, bo
wiedziałam, że otwarcie i szczerze porozmawiałyśmy o tym, co
nieuchronnie spotyka wszystkich. I wciąż noszę w sobie ten spokój. A
babcia uśmiecha się do mnie ze zdjęcia, które trzymam na biurku. Są
dni, kiedy bardzo za nią tęsknię, ale nie mam wątpliwości, że to dzięki
szczerości nasza więź była taka wyjątkowa. Pamięć o niej wciąż
mi pomaga.
Mój pacjent Jozsef nie miał tak dobrze. On i jego rodzina nie mogli
się zdobyć na szczerość. Widziałam, jak cierpi i jaki jest nieszczęśliwy,
i bardzo mu współczułam. Nadal nie chciałam sobie wyobrażać, przez
co w życiu przeszedł. Gizela wciąż przynosiła mu różne specjały i
namawiała, żeby jadł. Uśmiechał się do niej blado i za każdym razem
odmawiał. Przychodziły także inne pielęgniarki, ale to ja zajmowałam
się nim na stałe. Dobrze się poznaliśmy i czuł się przy mnie
swobodnie. Przy mnie mógł być sobą.
A potem ze smutkiem i ze zdziwieniem dowiedziałam się, że chcą
mnie zwolnić. Jego syn uważał, że opieka nad ojcem kosztuje go za
dużo. Powiedziałam mu, że został mu tydzień, może dwa, ale nie
przyjął tego do wiadomości: stwierdził, że jego ojciec będzie żył
jeszcze wiele lat. Znalazł kogoś, kto zgodził się pracować nielegalnie,
opiekować się umierającym za półdarmo. To rozwiązało problem.
Nie chciałam prosić Gizeli, żeby wpłynęła na syna. Nie widziałam
w tym sensu. Już podjęli decyzję. Gdzie indziej czekała na mnie inna
praca. To nie był dla mnie problem. Chodziło o to, że Jozsef wreszcie
się otworzył i dobrze się przy mnie czuł. Uważałam, że jego
samopoczucie, zwłaszcza w ostatnich dniach życia, powinno być
najważniejsze. Nie chciałam nawet myśleć o tym, jak bezduszna może
się okazać moja następczyni, zwłaszcza że Jozsef był już tak słaby i
miał tak duże problemy z oddychaniem, że nie mógł mówić. I
współczułam jej - wiedziałam, że będzie miała poważne problemy z
nawiązaniem porozumienia z nim.
Ale nic już ode mnie nie zależało. Mogłam tylko wierzyć, że to, co
się stało, to część jego życiowej drogi. Skąd możemy wiedzieć, czego
ktoś inny ma się na tym świecie nauczyć? Pożegnałam się z nim.
Uściskałam go serdecznie i uśmiechnęłam się, a ten uśmiech mówił
więcej niż słowa. Kiedy wychodziłam z jego pokoju, przystanęłam w
progu i spojrzałam na niego po raz ostatni. Uśmiechnęliśmy się
do siebie. Nasze spojrzenia mówiły wszystko. Potem musieliśmy się
rozstać. Kiedy ruszałam sprzed domu, pomyślałam, że pogrążony w
myślach będzie patrzył w okno, i do oczu napłynęły mi łzy.
Byłam pielęgniarką i poznawałam ludzi, których w innych
okolicznościach nigdy bym nie poznała, i chociaż bywało ciężko,
cieszyłam się, że tyle się od nich uczę.
Tydzień później zadzwoniła do mnie jego wnuczka. Powiedziała,
że umarł w nocy. Cieszyłam się - ze względu na niego. Choroba nie
pozwoliłaby mu wziąć od życia więcej. Tak było dla niego najlepiej.
Zastanawiałam się nad wszystkim, co mnie spotkało, i widziałam
same korzyści. To, że mogłam się uczyć od ludzi stojących w obliczu
śmierci, było prawdziwym darem losu - i doceniałam to. Wszyscy
kiedyś umrzemy, ale moja praca przypominała mi, że mamy wybór i
że możemy decydować, jak dalej żyć.
Widziałam, jak Jozsef cierpiał, że nie mógł wyrazić tego, co czuł, i
postanowiłam, że będę się starała okazywać uczucia, choćby to
wymagało wielkiej odwagi. Mury, którymi się otoczyłam, żeby się
chronić, już zostały naruszone. Zaczęłam się zastanawiać, dlaczego
wszyscy tak się boimy otworzyć i zdobyć na szczerość. Oczywiście
czasami boimy się bólu, którego może nam to przysporzyć. Ale
odgradzając się od bliskich, narażamy się na inny rodzaj cierpienia, bo
nie pozwalamy, żeby nas poznali. Łzy wspaniałego starszego pana,
który pragnął, żeby go znano i rozumiano, zmieniły mnie na zawsze.
Kiedy się dowiedziałam, że umarł, usiadłam na ławce w parku,
niedaleko plaży. Wpatrywałam się we wszystko, co mnie otaczało.
Wokół mnie bawiły się dzieci. Patrzyłam, jak naturalnie się
zachowują. Jeśli kogoś lubiły, mówiły mu to. Jeśli było im smutno,
płakały, a potem znów się cieszyły. Nie umiały tłumić emocji.
Cudownie było widzieć, jakie są szczere. Bawiły się razem i razem
rozwiązywały problemy. To też było krzepiące.
Stworzyliśmy świat, w którym dorośli są samotni i zamknięci w
sobie. Dzieci, którym się przyglądałam, po prostu dzieliły się sobą,
dawały wyraz uczuciom, okazywały radość. To, że kiedy dorastamy,
tracimy umiejętność otwierania się, smuciło mnie, ale też napawało
nadzieją. Jeśli kiedyś to potrafiliśmy - jedni lepiej, inni gorzej - to może
nie oduczyliśmy się tego całkowicie.
Wtedy, w parku przy plaży, podjęłam decyzję: nie chciałam
kiedyś żałować tego, czego żałował Jozsef. Przyszła pora zebrać się na
odwagę i zacząć bardziej otwarcie wyrażać uczucia.
Mury wokół mojego serca stały się zbędne. Obaliłam je prawie do
końca.
NIE CZUĆ SIĘ WINNYM

Rzecz działa się w moim najnowszym lokum. Zadzwonił budzik,


wyrywając mnie z błogiego snu. Wciągnęłam skarpetki, włożyłam
szlafrok i poszłam na piętro, do Jude. Usłyszałam coś, co niewprawne
ucho mogłoby uznać za pomruk. Ale to była prośba o pomoc. Jude
chciała zmienić pozycję. Bolała ją noga. Chwilę później leżała
wygodnie, znowu uśmiechnięta. Zgasiłam światło, życzyłam jej
miłych snów i wróciłam do wygodnego, ciepłego łóżka.
Poznałyśmy się przez znajomych. Ktoś z kręgów muzycznych
wiedział, że jestem pielęgniarką i opiekuję się domami, i podał komuś
mój numer. Pacjenci paliatywni, którymi się zajmowałam, najczęściej
byli starzy albo co najmniej w średnim wieku i przeważnie - choć nie
zawsze - chorowali na nowotwory. Jude cierpiała na stwardnienie
zanikowe boczne i miała dopiero czterdzieści cztery lata. Jej mąż i
córka, śliczna dziewięciolatka z kręconymi kasztanowatymi włosami i
uroczym uśmiechem, byli wspaniałymi, kochającymi ludźmi -tak
samo jak Jude.
Zanim się u nich zjawiłam, agencje co chwilę przysyłały im kogoś
nowego. Jude miała specyficzne potrzeby. Trzeba jej było zapewnić
wygodę. Miała też coraz większe problemy z mówieniem.
Najważniejsze było więc znalezienie pielęgniarki, która by się nią
zajmowała prawie cały czas. Zostałam nią ja.
Dzieliłam obowiązki z kilkoma zmienniczkami. Na szczęście
miałam już wystarczająco duże doświadczenie, żeby je przeszkolić.
Jude nie potrafiła sama utrzymać się na nogach. Żeby ją przenieść na
wózek albo na łóżko, używaliśmy podnośnika hydraulicznego.
Widziałam, że z każdym dniem jest coraz mniej sprawna, i cieszyłam
się, że zaczęłam się nią zajmować, kiedy jeszcze mogła się
komunikować. Dzięki temu nauczyłam się rozumieć jej pomruki.
Pochodziła z bardzo bogatej rodziny. Kiedy była młoda, jej
rodzice pragnęli, żeby dobrze wyszła za mąż i żyła tak jak oni. Jej
pierwszy samochód, bardzo luksusowy, kosztował więcej, niż
wynosiła roczna pensja większości ludzi. Miała dwadzieścia kilka lat,
kiedy po raz pierwszy postawiła stopę w zwyczajnym centrum
handlowym. Nosiła tylko markowe ubrania. Ze względu na
pochodzenie mogła sobie na to pozwolić.
Ale zawsze była bardzo twórcza i bardzo praktyczna. Powiedziała
mi, że pragnęła tylko żyć zwyczajnie. Jej rodzice nalegali, żeby poszła
na studia, na prawo albo ekonomię. Nie miała innego wyjścia, chociaż
sama przez jakiś czas chciała studiować malarstwo. Pragnęła jednak
spełnić ich oczekiwania i wybrała prawo. Wyobrażała sobie, że kiedy
jej rodzice umrą, będzie mogła dobrze wykorzystać to, czego się
nauczy, wspierać artystów albo kampanie społeczne. Ale jej życie
potoczyło się inaczej. Ojciec już nie żył, ale wszystko wskazywało na
to, że ona umrze przed matką. Zresztą i tak nie mogła już pracować.
Zawsze uwielbiała sztukę, więc zakochała się w Edwardzie. Był
artystą. Natychmiast się sobie spodobali i tak już zostało. Na początku
byli nieśmiali, ale miłość dodała im odwagi.
Zakochali się w sobie tak bardzo, że świat przestał się liczyć.
Widzieli tylko siebie. Rodzice Jude byli przerażeni, bo Edward
pochodził z niższej klasy i żył skromnie, ze sztuki. Odnosił
wprawdzie sukcesy, ale nie był przedstawicielem białych
kołnierzyków i nie spełniał ich oczekiwań.
Jude musiała dokonać wyboru: albo oni, albo Edward. I wybrała
jego. Nie mogłam zrobić inaczej - powiedziała ze śmiechem. To nie
wchodziło w grę. Kochała Edwarda całym sercem, a on ją. Rodzina
zerwała z nią kontakt. Zostało jej tylko kilku przyjaciół z dawnych lat.
Zaczęła się obracać w innym, bardziej przyjaznym środowisku, i
nawiązała nowe przyjaźnie.
Kilka lat później urodziła im się córeczka, Layla. Jude zrobiła
wtedy wszystko, żeby się pogodzić z rodzicami. Chciała, żeby poznali
wnuczkę. Ojciec w końcu ustąpił i przed śmiercią zdążył się nią
nacieszyć. Bardzo się polubili. Z Jude także znów stali się sobie bliscy.
Ale choć był wobec Edwarda uprzejmy, nie mógł się do końca
pogodzić z tym, że serce Jude zdobył jakiś artysta. Ze względu na
Laylę kupił im dom nad zatoką, ten, w którym z nimi zamieszkałam.
Matka była temu przeciwna.
Wszystko układało się dobrze, a potem Jude zaczęła tracić władzę
w rękach i nogach. Traciła ją tak wyraźnie, że nie można było udawać,
że nic się nie dzieje. Ona i Edward opowiadali mi o tym w podobny
sposób. Przypuszczam, że zawsze by się ze sobą zgadzali, nawet
gdyby Jude nie zmagała się z chorobą. Łączyła ich bardzo silna więź.
Ich miłość mnie pokrzepiała i jednocześnie wzruszała. Oboje należeli
do mojego pokolenia.
Prowadziliśmy we troje długie szczere rozmowy. Rozmawialiśmy
o tym, jak to jest pogodzić się ze śmiercią w tak młodym wieku.
Wszyscy zakładamy, że będziemy żyć wiecznie. Ale nie żyjemy.
Młodzi też umierają. Jedni gasną - jak kwiaty, ścięte przed wydaniem
owoców - zanim zdążą się dowiedzieć, jaki mają potencjał. Inni
rozkwitają, dorastają, ale odchodzą u szczytu możliwości. Jeszcze inni
przeżywają najlepsze lata, a potem więdną, długo i powoli.
Często się mówi, że ktoś umarł przedwcześnie, ale tak naprawdę
to się nie zdarza. Wszyscy odchodzimy wtedy, kiedy przychodzi na
nas pora. Milionom ludzi nie jest dane żyć długo. Ponieważ właśnie
zakładamy, że będziemy żyć wiecznie, a przynajmniej długo,
przeżywamy taki wstrząs i tak bardzo rozpaczamy, kiedy umiera ktoś
młody. A przecież to naturalny bieg rzeczy u wszystkich gatunków.
Jedni umierają młodo, inni w wieku średnim, jeszcze inni - dopiero
kiedy się zestarzeją. Oczywiście to straszne patrzeć, jak młodzi
odchodzą. Przecież mieli przed sobą całe życie. Niektórzy z moich
przyjaciół stracili dzieci. Towarzyszyłam im w cierpieniu i to
cierpienie czasem nie mijało. Ale ani ich dzieciom, ani innym osobom,
młodym dorosłym, po prostu nie było dane długo żyć. Tacy ludzie
przychodzą na świat, wnoszą do niego blask, a potem wspomina się
ich z wdzięcznością, dziękuje się im za to, co z siebie dali przez ten
krótki czas, kiedy byli wśród nas.
Jude dożyła czterdziestki w dobrym zdrowiu, ale można było
pomyśleć, że to niesprawiedliwe, że ktoś taki umiera przed
pięćdziesiątką. Lecz ona i Edward pogodzili się z tym. Oboje byli
wdzięczni losowi, że mogli się spotkać i kochać. Mieli także to
szczęście, że sprowadzili na świat Laylę. O nią Jude była spokojna.
Pokrzepiała ją świadomość, że przeprowadziła swoją cudowną
córeczkę przez pierwszych dziewięć lat życia. Oczywiście żałowała,
że nie będzie jej przy niej, kiedy stanie się kobietą, i bolało ją, że umrze
i pozbawi ją matki. Ale wiedziała, że jej córka ma kochającego ojca,
który będzie jej pomagał w dalszej drodze przez życie.
W pewnym momencie nie mogła się już ruszać. Była całkiem
zależna od innych. Najbardziej jednak zasmucało ją to, że nie będzie
mogła mówić. Pewnego wieczoru, kiedy jej pomagałam zmienić
pozycję, powiedziała mi, że najbardziej przeraża ją myśl, że nie będzie
w stanie dać znać, że ją boli. Uświadomiłam sobie wtedy, jak trudne
potrafi być życie i jak różne niesie wyzwania. Jakie to okropne
zachować do końca zdolność myślenia, ale nie móc się komunikować.
A do tego cierpieć i nie być w stanie poprosić o pomoc. Tak musi się
zdarzać na całym świecie, również ludziom po wylewach i
urazach mózgu. Pomyślałam, że to musi być straszne. I z całą
pewnością pozwoliło mi to spojrzeć inaczej na własne życie.
Jude mówiła z coraz większym trudem. Bywały dni, kiedy
porozumiewała się jeszcze jako tako. Kiedy indziej potrafiłam się
zorientować, o co jej chodzi, tylko dlatego, że ją znałam i umiałam się
domyślić. Wtedy czasami korzystała ze specjalnego programu
komputerowego. Między szkłami specjalnych okularów, które
stworzono dla takich ludzi jak ona, znajdował się laser odczytujący
litery z ekranu komputera. Zatrzymywała się przy danej literze
wystarczająco długo, żeby została zapisana, i przechodziła do
następnej. Kiedy zapisała w ten sposób kilka liter, program podsuwał
jej słowa do wyboru. Oczywiście trwało to długo, ale dzięki temu
mogła się z nami porozumiewać.
Więc kiedy czuła się lepiej, opowiadała, a ja słuchałam. Miała tyle
do przekazania. Przykładałam jej do ust szklankę z sokiem, a ona
wypijała łyk i mówiła dalej. Chciała mi powiedzieć przede wszystkim
jedno - i powtarzała to raz po raz:
- Trzeba mieć odwagę wyrażać uczucia.
Jakie to mądre, stwierdzałam. Myślałam o tym, jak żyłam do tej
pory.
Jude, decydując się na życie z Edwardem, straciła kontakt z
matką, ale cieszyła się, że potrafiła dokonać właściwego wyboru -
wyboru, którego nigdy nie żałowała. Potem, kiedy sama została
matką, chciała się z nią dogadać i opowiedzieć jej, co czuje. Wiedziała,
że może nie będzie miała takiej możliwości, więc napisała do niej list.
Czekał w gabinecie Edwarda. Jej matka wiedziała, że jest chora, ale
była uparta. Nie chciała jej odwiedzić ani wybaczyć.
- Musimy się uczyć mówić, co czujemy, od razu - podkreślała
Jude. - Nie zwlekać z tym. Nikt z nas nie wie, kiedy będzie za późno.
Mów innym, że ich kochasz. Mów im, że ich doceniasz. Nieważne, że
tego nie rozumieją albo zareagują inaczej, niżbyś chciała. Liczy się to,
że mówisz.
Uważała, że to ważne zarówno dla tych, którzy odchodzą, jak i
dla tych, którzy zostają. Umierający musi wiedzieć, że wszystko
zostało powiedziane. To go uspokoi. Jeśli ci, których zostawia,
potrafią się zebrać na odwagę i również szczerze powiedzieć, co czują,
nie będą nosić w sobie żalu. Nie będą też musieli żyć z poczuciem
winy, jak ci, którzy nie powiedzieli komuś, kto umierał, tego, co
chcieli mu powiedzieć.
Jude podkreślała zwłaszcza to ostatnie, bo rok wcześniej
niespodziewanie straciła przyjaciółkę. To nią wstrząsnęło. Tracey
tryskała zdrowiem, była duszą towarzystwa. Wszyscy za
nią przepadali, bo miała wielkie serce i nigdy nikogo nie oceniała.
- Łatwo dać się ponieść życiu i zapomnieć, że trzeba poświęcać
czas tym, których się kocha. Nieważne, czy to ktoś z rodziny, czy
przyjaciel. Naprawdę powinniśmy pamiętać, jak ważne są więzi i
szczerość. Ludzie nie zdają sobie sprawy, jakie są istotne, dopóki sami
nie staną w obliczu śmierci albo po śmierci kogoś bliskiego nie
poczują się winni.
Mówiła, że nie musielibyśmy tego doświadczać, gdybyśmy dbali
o to, żeby mówić, co czujemy, i poświęcać czas tym, których kochamy.
Powinniśmy się pożegnać z myślą, że nasi bliscy będą z nami zawsze.
Życie może się skończyć w jednej chwili. Chciała mi to uświadomić.
Ona miała czas, żeby się pożegnać, i cieszyła się z tego, ale
podkreślała, że nie każdemu będzie to dane. Miliony ludzi nie mają
takiej szansy. Odchodzą nagle, niespodziewanie.
Chociaż to, że postanowiła się związać z Edwardem, na zawsze
popsuło jej relacje z matką, cieszyła się, że to zrobiła. Mogła się dzięki
temu dowiedzieć, czym jest miłość, ale również mieć pewność, że
może być spokojna, bo poszła za głosem serca. Dowiedziała się
również, jak wielki wpływ mieli na nią do tamtej chwili rodzice.
Zwłaszcza matka. Jeśli związek dwojga ludzi opiera się na tym, że
jeden kontroluje drugiego, to nie może być zdrowy. Jude wiedziała, że
nie może liczyć na nic innego, i wolała ten związek poświęcić.
Podjęła próbę pogodzenia się z matką i powiedziała, że umrze bez
poczucia winy. Miała odwagę powiedzieć, co czuje. Na szczęście tak
samo było z jej przyjaciółką. Jude zawsze była szczera i chociaż
bardzo przeżyła jej śmierć, również wobec niej nie miała poczucia
winy. Zaledwie kilka dni przed jej śmiercią umówiły się na lunch.
Kiedy się ściskały na pożegnanie, powiedziała, że ją kocha i bardzo
sobie ceni jej przyjaźń.
Inaczej było z większością jej bliskich i pozostałych przyjaciół.
Tracey była tak pełna życia, że nikt sobie nie wyobrażał, że może
umrzeć. I nagle zginęła w wypadku samochodowym. Chociaż od tego
czasu minął już rok, ich wspólni przyjaciele wciąż byli w szoku i nie
mogli się uwolnić od poczucia winy.
- Tracey zmieniła życie wielu ludzi, a oni nie zdążyli jej tego
powiedzieć. Nie była kimś, kto by czekał na wyrazy wdzięczności. O
nie. Ale ci, którzy zostali, żyją teraz w przekonaniu, że nie dali z siebie
tyle, ile mogli. Widzę, że to ich zatruwa. Wciąż myślą o tym, że
powinni byli zrobić inaczej.
Ja to oczywiście rozumiałam.
- Poza tym - mówiła dalej Jude - chociaż nie
potrzebowała żadnych zapewnień, pewnie chętnie by usłyszała od
innych, że są po jej stronie. Była taka otwarta i wspaniałomyślna. I
już jej nie ma.
Zgadzałam się z nią bez zastrzeżeń. Ja też uważałam, że to ważne,
żeby okazywać uczucia i szczerze o nich mówić. Nauczyło mnie tego
życie, a teraz przekonywałam się o tym znowu, rozmawiając z nią.
Była piękną kobietą, wciąż naturalnie elegancką, mimo że traciła
władzę nad ciałem. Czasami się śliniła i ubierała się raczej praktycznie
niż stylowo. Ale nie straciła ducha, a jej ciało wciąż nosiło ślady
niedawnej urody. Uśmiechnęłam się do niej i przyznałam jej rację. I
podzieliłam się z nią swoimi przemyśleniami.
- Tak. Człowiek wielu rzeczy nie mówi dlatego, że jest
zbyt dumny, z lenistwa albo ze strachu przed odwetem albo
upokorzeniem. Szczerość często wymaga odwagi, Jude, a nie
wszyscy mają jej dostatecznie dużo.
- Owszem, Bronnie, szczerość wymaga odwagi. Właśnie o to mi
chodzi. Musisz być naprawdę odważna, żeby mówić, co czujesz,
zwłaszcza jeśli nie wiedzie ci się dobrze i potrzebujesz pomocy albo
nigdy nie mówiłaś o tym komuś, kogo kochasz, i nie wiesz, jak by to
przyjął. Ale im bardziej się wprawiasz w wyrażaniu uczuć,
jakiekolwiek by były, tym lepiej dla ciebie i innych. Szkoda czasu na
dumę. Spójrz na mnie. Nie mogę się nawet sama podetrzeć. Ale jakie
to ma znaczenie? Wszyscy jesteśmy ludźmi. I mamy prawo czuć się
bezradni. Tak to już jest.
Tuż przed tym, jak u nich zamieszkałam, życie naprawdę dało mi
w kość. Postanowiłam opowiedzieć o tym Jude, bo miało to związek z
tym, jak trudno czasem mówić o swoich uczuciach.
Od jakiegoś czasu nie mogłam znaleźć pracy. Nikt nie
potrzebował opiekunki dla umierającego. Propozycje często
przychodziły falami: albo dostawałam kilka naraz, albo żadnej. Po
dwóch miesiącach niemal całkowitego bezrobocia sytuacja zrobiła się
naprawdę trudna. Wciąż nie miałam pracy. Wszystkie oszczędności
zainwestowałam w działalność twórczą i nic mi już nie zostało. Ale
ponieważ już nieraz wychodziłam z podobnych tarapatów, nie
przejmowałam się tym za bardzo.
Podobnie było z zajmowaniem się domami. Czasami nie miałam
pojęcia, gdzie się podzieję, kiedy będę musiała opuścić ten, w którym
mieszkałam. Wiedziałam tylko, kiedy wrócą właściciele. Zwykle
dopiero w ostatniej chwili dostawałam następną propozycję. Kiedy
czułam się dobrze, ta niepewność w jakimś stopniu mnie ekscytowała.
Niewątpliwie czułam wtedy przypływ adrenaliny. Dość często
bywało tak, że ktoś dzwonił do mnie w panice i pytał, czy mogłabym
się zaopiekować jego domem, na przykład od jutra, bo nagle musi
wyjechać. Wtedy oddychałam z ulgą i uśmiechałam się radośnie. To
było wybawienie dla obu stron.
Czasami ludzie umawiali się ze sobą, żeby mieć pewność, że będę
wolna. Jedni wyjeżdżali na urlop w dniu, kiedy inni wracali, bo wtedy
mogłam się do nich przenieść. Zdarzało się więc, że rezerwowali mnie
dla siebie na wiele miesięcy naprzód. Oczywiście bardzo mi to
odpowiadało. I bardzo ułatwiało życie.
Ale bywało i tak, że między jednym a drugim domem przez kilka
dni, a nawet tygodni nie miałam się gdzie podziać. Wyjeżdżałam
wtedy z miasta i odwiedzałam kogoś na wsi. Cieszyłam się, że mogę
sobie zrobić przerwę. Albo, jeśli akurat zajmowałam się jakimś
pacjentem i nie chciałam go zostawiać, nocowałam u znajomych, w
pokoju gościnnym albo na kanapie. Na początku to się sprawdzało.
Ale po kilku latach takiego życia zaczęło mnie to krępować. Nie
chciałam pytać przyjaciół, czy mogę się u nich zatrzymać: bałam się,
że nadużywam ich gościnności. Mówili, że nie mają nic
przeciwko temu. Wspierali mnie i znali na tyle, żeby wiedzieć, że
nie będę tak żyć wiecznie. Kiedyś ja też zapuszczałam korzenie.
I wtedy ciągle kogoś u siebie gościłam. Ale przyjmowanie pomocy
przychodziło mi trudniej niż jej udzielanie.
Co jakiś czas musiałam pytać znajomych, czy mogę u nich
pomieszkać, i czułam się bezradna. Przepracowałam już
wiele problemów z przeszłości i miałam w sobie dużo
współczucia dla innych, ale wciąż nie umiałam zmienić stosunku do
samej siebie. Żeby zacząć myśleć inaczej, musiałam się wyzwolić
od uwarunkowań, a na to potrzeba czasu. Zaczęły we mnie kiełkować
nowe, zdrowe ziarna. Musiałam jeszcze wyrwać stare chwasty, które
wciąż czasami dawały o sobie znać.
Od dawna nie miałam pracy, pieniądze się kończyły i znowu
czułam się bezradna. Zadzwoniłam do najbliższej przyjaciółki i
zapytałam, czy mogę się do niej wprowadzić. Ale ona też
miała kłopoty, więc okazało się to niemożliwe. Nie chodziło o
mnie. Po prostu musiała rozwiązać własne problemy. A ja byłam w
takim stanie, że poczułam się odrzucona. Czułam się jeszcze gorzej.
Miałam wyrzuty sumienia, że postawiłam ją w sytuacji, w której
musiała mi odmówić. Niechętnie zadzwoniłam do innej przyjaciółki,
ale usłyszałam tylko: przykro mi, mam gości z daleka. Trzecia
wyjechała, a czwarta miała dużo pracy i musiała się na niej skupić.
Nie zostało mi wystarczająco dużo pieniędzy, żebym mogła wyjechać
z miasta. Mogłabym od kogoś pożyczyć, ale to jeszcze pogorszyłoby
sprawę. Nie miałam wyjścia - musiałam spać w samochodzie.
Kilka lat wcześniej, kiedy miałam dżipa i cały czas byłam w
drodze, nie byłby to żaden problem. W gruncie rzeczy bardzo lubiłam
spać w swoim starym wozie, na posłaniu, które sobie zrobiłam z tyłu.
Ale nocować w Ziarenku Ryżu - to było zupełnie co innego. Tamten
samochód był tak mały, że kiedy się w nim kładłam, nie mogłam
wyprostować nóg. W oknach nie było zasłon - zero prywatności. A
był środek zimy. Nie przychodził mi do głowy nikt więcej, nikt, do
kogo mogłabym się zwrócić o pomoc. Bałam się spać na ulicy, bo
wiązało się to z pewnym ryzykiem, ale uznałam, że będę musiała.
Znalazłam się w beznadziejnej sytuacji.
Przejechałam się przed zmrokiem po mieście i wybrałam kilka
miejsc, które wydawały się odpowiednie i stosunkowo bezpieczne.
Musiałam także wziąć pod uwagę, że będę potrzebować toalety. Nie
chciałam zwracać na siebie uwagi i straszyć ludzi, siusiając im na
trawniku przed domem. Miałam już wystarczająco dużo problemów.
Kiedy się jest bezdomnym i próbuje się nie rzucać w oczy, dni
stają się długie. Trzeba się zwinąć przed świtem, a rozłożyć można się
dopiero wtedy, kiedy wszyscy inni wrócą do domów i pójdą spać. W
międzyczasie, ponieważ brakuje pieniędzy, człowiek nie ma gdzie się
podziać. O tak, dni są wtedy naprawdę długie, a noce bardzo
niewygodne, zimne i samotne.
Pewnego wieczoru poszłam do kafejki, z której dobiegała muzyka.
Siedziałam tam do późna przy kubku herbaty. Czułam się jak ten
stary człowiek z piosenki Ralpha McTella Streets of London, który pił
powoli herbatę, żeby nie musieć wychodzić. Co za ironia losu -
pomyślałam - że akurat to była pierwsza piosenka, której się
nauczyłam, gdy zaczęłam grać na gitarze.
O wschodzie słońca podjechałam pod publiczne łazienki przy
plaży. Czekałam, aż zostaną otwarte. Umyłam się, wyszczotkowałam
zęby i skorzystałam z toalety. Cały czas musiałam znosić grymasy
sprzątaczki. Chyba uznała mnie za lumpa, pasożyta albo kogoś w tym
rodzaju. Ale nikt nie mógł myśleć o mnie gorzej niż ja sama, więc nie
zwracałam na nią uwagi. Jedną z wielu korzyści z opieki nad
umierającymi było to, że nauczyłam się nie przejmować tym, co myślą
o mnie inni. Wystarczyło, że musiałam sobie radzić ze sobą.
Następnego wieczoru skorzystałam z programu „Nakarmić
głodnych” ruchu Hare Kryszna. Kiedy stałam w kolejce po jedzenie,
znowu uderzyła mnie ironia losu. Sama często dawałam na ich akcję
dziesięć, dwadzieścia dolarów. Lubiłam wyznawców Hare Kryszna.
Byli wegetarianami, grali wesołą muzykę i dożywiali potrzebujących.
Tyle mi wystarczało. A teraz sama korzystałam z ich pomocy i
musiałam przyznać, że to trochę poniżające.
Pewnego ranka siedziałam na skale nad zatoką i modliłam się o
siłę i hart ducha, i o cud. W pewnym momencie podpłynęło do mnie
stado delfinów i jeden wesoło wyskoczył z wody. Nagle nabrałam
nadziei. Pomyślałam o przyjaciołach, którzy mieszkali niedaleko.
Postanowiłam do nich zadzwonić i zapytać, czy mogłabym się u nich
zatrzymać. Zawsze byli wobec mnie bardzo życzliwi. Wcześniej
czułam się tak bezwartościowa i beznadziejna, że nie byłam w stanie
poprosić kogoś o pomoc. Nie chciałam się nawet zastanawiać, do
kogo jeszcze mogłabym się zwrócić. Nie miałam odwagi mówić o
swoich uczuciach, choć przecież tym przemiłym ludziom mogłam
powiedzieć szczerze: Posłuchajcie, czuję się okropnie. Mogłabym się u
was zatrzymać na jakiś czas?
Już w trochę lepszym nastroju wybrałam się na spacer wzdłuż
brzegu oceanu. Zanim jednak zdążyłam zadzwonić do przyjaciół, ktoś
zadzwonił do mnie. To był Edward. Pytał, czy jestem wolna i czy
mogłabym od zaraz podjąć się opieki nad Jude. Powiedział, że
niedaleko ich domu jest ładne mieszkanie, w którym mogłabym się
zatrzymać, gdybym chciała. Tamtej nocy po raz pierwszy od dawna
znowu leżałam w łóżku, z wyprostowanymi nogami, nie
walczyłam ze skurczami i zimnem. Wykąpałam się i wśliznęłam pod
ciepłą kołdrę. Zjadłam pożywny posiłek w towarzystwie trzech osób i
znowu zaczęłam zarabiać pieniądze. Jak szybko los może się
odmienić!
Wspominając tamte czasy, mogłabym uznać, że znalazłam się w
takiej sytuacji, bo praca się skończyła i akurat nie było domów,
którymi trzeba było się zaopiekować. Tak było tylko z pozoru. Tak
naprawdę sama byłam sobie winna: nie wierzyłam w siebie i
podlewałam chwasty, które nie pozwalały kiełkować nowym
nasionom. Ale one jednak kiełkowały, bo powoli zaczynałam żyć
pełnią życia. Wyzwalanie się od dawnego sposobu myślenia musiało
trochę potrwać, a ja jeszcze to sobie utrudniałam, bo nie mogłam się
zdobyć na prośbę o pomoc.
Kiedy później znowu przez jakiś czas nie miałam dachu nad
głową, od razu zadzwoniłam do przyjaciół, o których pomyślałam,
kiedy zobaczyłam delfiny. Z radością zaoferowali mi wolny pokój.
Znów mogłam się otworzyć na dobro. Nadal uczyłam się mówić o
tym, co czuję, ale wreszcie byłam na dobrej drodze.
Wyznałam Jude, że nie jest mi łatwo się otwierać, bo kiedyś byłam
bardzo zamknięta w sobie. I że chętnie skorzystam z okazji, żeby
szczerze o tym porozmawiać z kimś, kogo opinię cenię.
- Bronnie, każdy nosi w sobie coś, co powinien z siebie wyrzucić,
niezależnie od tego, czy inni chcą to usłyszeć, czy nie. Musimy
wyrażać uczucia, żeby się rozwijać. To służy wszystkim, czy ktoś
sobie z tego zdaje sprawę, czy nie. Szczerość popłaca.
Spojrzałam z uśmiechem na łodzie pływające po zatoce. Księżyc
był w pełni. Rzucał blask na wodę. To był piękny widok. Jude chciała
powiedzieć coś więcej o poczuciu winy. Uważała, że możemy nie czuć
się winni, że możemy tego uniknąć, jeśli będziemy szczerze mówić o
naszych emocjach. Nigdy nie jest na to za późno, zwłaszcza że ktoś,
kogo kochamy, może nagle umrzeć. Dzięki temu możemy się także
uwolnić od ograniczeń i znowu być jak dzieci. Nie powinniśmy się
czuć winni, kiedy mówimy o tym, co czujemy, tak jak nie powinniśmy
sprawiać, żeby inni tak się czuli, gdy sami zdobędą się na szczerość.
Po dwóch miesiącach jej stan pogorszył się na tyle, że przyjęto ją
do hospicjum. Znowu proponowano mi pracę. Na przykład w domu
do opieki. Wpadłam do hospicjum. Chciałam zajrzeć do Jude i
dowiedzieć się, co u Edwarda i Layli. Po drugiej stronie jej łóżka
siedziała kobieta, której nie znałam, ale od razu zauważyłam, że są do
siebie podobne.
Edward doręczył teściowej list od Jude. Nie czekał, aż umrze. Jude
nie mogła już mówić. Wszystko powiedziała w liście. Wyznała matce,
że ją kochała i nadal kocha. Pisała o tym, że zachowała dobre
wspomnienia, i o wszystkich dobrych rzeczach, których się nauczyła
od niej i od ojca. Nie napisała nic przykrego, bo nie chciała, żeby jej
matka czuła się winna. Chciała ją tylko zapewnić, że ją kocha, mimo
że od dawna im się nie układało. Matka przyszła kilka dni później i
od tej pory przyjeżdżała codziennie. Trzymała ją za rękę i patrzyła, jak
jej życie dobiega końca.
Rozmawiałyśmy chwilę, a potem pocałowałam Jude w policzek,
pożegnałam się ostatni raz i podziękowałam jej za wszystko.
- Zobaczymy się tam, na górze, kiedy do ciebie dołączę -
powiedziałam, uśmiechając się przez łzy.
Mruknęła. W jej oczach widziałam uśmiech. Twarz miała już
nieruchomą.
Edward i Layla odprowadzili mnie do samochodu. Wszyscy
mieliśmy łzy w oczach. Ale przepełniała nas tak wielka tkliwość, że to
nie miało znaczenia. Edward powiedział, że jego teściowa dużo
rozmawia z Jude. 1 że Jude się rozpłakała, kiedy usłyszała, że ją kocha
i przeprasza, że była taka surowa. Przyznała, że w głębi duszy jej
zazdrościła, bo miała odwagę nie przejmować się opinią innych,
podczas gdy ona nie mogła się na to zdobyć i była przez to
nieszczęśliwa.
Uściskałam Edwarda i Laylę na pożegnanie i życzyłam im obojgu
wszystkiego najlepszego. Pomyślałam o pięknej Jude leżącej tam, w
hospicjum, z matką u boku. O tym, jak wielka jest siła prawdziwej
miłości. Serce mi się ściskało, ale przepełniała je też radość.
Dwa lata później dostałam maila od Edwarda. To była bardzo
miła niespodzianka. Pisał, że Layla miała okazję spędzić z babcią kilka
wspaniałych miesięcy. Mogły się poznać. A potem starsza pani
umarła. Podobno stała się inną kobietą i czasami przypominała mu
żonę. Kiedy wszystkie sprawy związane ze spadkiem zostały
załatwione, wyprowadził się z córką z miasta i przeniósł w góry bliżej
ojca. Chcieli mieszkać gdzieś, gdzie jest czyste powietrze. Rok
wcześniej poznał pewną kobietę. Wkrótce Layli miała się urodzić
siostrzyczka.
Odpisałam, że życzę im wszystkim szczęścia. Z przyjemnością
podzieliłam się z nim wspomnieniami o Jude: o jej uśmiechu,
cierpliwości, z jaką znosiła chorobę, pogodzie ducha i determinacji,
żeby coś po sobie zostawić. Poczucie winy to trucizna. Trzeba mówić
o swoich uczuciach, żeby móc się cieszyć życiem.
Wciąż pamiętam, jak siedziałam przy jej łóżku - księżyc odbijał się
w wodzie, a ona chciała mówić, i mówiła, dopóki mogła.
Powiedziała, co miała do powiedzenia, i dzięki niej już umiem
wyrażać uczucia. Robię to z radością tak szczerą jak radość delfina,
który wyskoczył wtedy z wody.
UKRYTE DARY

Czasem brałam dyżury w domach opieki. Zajmowałam się tam


chorymi na alzheimera. Ale Nanci była moją pierwszą prywatną
pacjentką z tą chorobą. Była bardzo delikatna. Miała troje dzieci i
dziesięcioro wnuków. Mąż był przy niej, ale okazywał jej niewiele
zainteresowania. Łatwo było zapomnieć, że mieszka w tym samym
domu.
Odwiedzało ją rodzeństwa - trzy siostry i dwaj bracia -i kilkoro
przyjaciół. Przyjeżdżali na zmianę. Ale odwiedzali ją coraz rzadziej.
Opiekowanie się nią było naprawdę wyczerpujące. Była niespokojna,
przeważnie podenerwowana, nie mogła usiedzieć na miejscu. Trudno
ją było upilnować. Chwile odpoczynku zdarzały się jej - a w efekcie i
mnie -bardzo rzadko.
W końcu jej choroba stała się dla wszystkich, zwłaszcza dla
rodziny, tak trudna do zniesienia, że przepisano jej większe dawki
leków. Zaczęła przesypiać prawie cały dzień. Kiedy była pobudzona,
dużo mówiła, ale nie było w tym żadnego sensu. Tak to jest z chorymi
na alzheimera. Urywki słów łączyły się z urywkami innych. Czasami
dało się w tym rozpoznać język angielski, ale nie było w tej mowie
żadnych struktur ani konstrukcji. Podchodziłam do niej tak samo jak
do wszystkich swoich pacjentów: spokojnie i z miłością. Mówiłam do
niej, kiedy się nią zajmowałam. Czasami zdawała sobie sprawę,
że przy niej jestem, a czasami odpływała gdzieś daleko. Mogłoby mi
wyrosnąć dziesięć głów i nawet by tego nie zauważyła.
Od czasu do czasu, kiedy przyjeżdżałam rano, prowadziłam ją
pod prysznic, choć należało to do obowiązków pielęgniarki z nocnej
zmiany. Spadało to na mnie, kiedy w nocy była szczególnie
niespokojna i rano odsypiała. Przeważnie jednak, kiedy
przychodziłam, była w łazience. Czasami się do mnie uśmiechała.
Siedziała na krześle pod prysznicem. Jedna z pielęgniarek miała
odmienne metody niż ja i inne opiekunki. Twierdziła, że tam, skąd
pochodzi, tak się właśnie robi.
Pierwszy incydent zdarzył się pewnego mroźnego zimowego
ranka. Kiedy weszłam do pokoju, Nanci leżała na łóżku -nago. Cała
się trzęsła. Chwilę wcześniej wypróżniła się pod prysznicem. To nie
była nowość. Często się to zdarzało, kiedy pacjent siedział na
krzesełku z otworem w siedzisku. Przypominało sedes i jelita
reagowały automatycznie. Takie krzesełka można stawiać także na
muszli klozetowej, jeśli pacjent musi usiąść wyżej. Nie było więc nic
dziwnego w tym, że czasami pod prysznicem zdarzały się takie
wypadki.
Nanci była delikatną kobietą i pochodziła ze skromnej rodziny.
To, że leżała naga, niczym nieprzykryta, musiało dla niej być
wystarczająco mocnym przeżyciem. A do tego trzęsła się z zimna.
Wyglądała jak przestraszona dziewczynka. Wytarłam ją jak
najszybciej i przykryłam ciepłym kocem. Pielęgniarka z nocnej
zmiany sprzątała tymczasem łazienkę. Nie mogłam się powstrzymać
od komentarza: dyplomatycznie zwróciłam jej uwagę, że mogła to
zostawić mnie. Ważniejszy jest pacjent i jego samopoczucie. Podłoga
może poczekać. Wzruszyła tylko ramionami.
Drugi incydent miał miejsce kilka tygodni później, kiedy miałam
ją zmienić. Generalnie nie lubię nosić zegarka. Jeśli tylko się da,
staram się obywać bez niego. Jeśli już muszę się trzymać ściśle
określonego planu, zwykle po prostu wychodzę z domu wcześniej,
żeby się nie spieszyć i nie stresować. Dzięki temu mogę się cieszyć
podróżą - nieważne, czy ma być długa, czy krótka - i zauważać po
drodze różne rzeczy. Ale tamtego ranka wyjątkowo nie było korków.
Byłam na miejscu przed ósmą.
Po tym, co się wtedy stało, pielęgniarka z nocnej zmiany starała
się myć Nanci wcześniej, więc nie widziałam, jak to się odbywa.
Znałyśmy się już od jakiegoś czasu, bo miałyśmy wcześniej
wspólnych pacjentów i często się widywałyśmy między zmianami.
Ale kiedy zauważyłam, że nie okazuje empatii Nanci, tak jak nie
okazywała jej innym pacjentom, zaczęłam wątpić w jej kwalifikacje.
Moje obawy się potwierdziły, kiedy weszłam do łazienki, żeby się
przywitać, i zobaczyłam biedną Nanci: siedziała na krzesełku, trzęsła
się z zimna i szczękała zębami.
Kiedy zapytałam, co się dzieje, pielęgniarka wyjaśniła, że tam,
skąd pochodzi, właśnie tak bierze się prysznic: dwie minuty
lodowatej wody i dwie ciepłej, na przemian, zawsze na końcu zimna.
Stwierdziła, że to pobudza krążenie - może miała rację. Nie miałam
pewności, choć musiałam przyznać, że po kąpieli w zimnej rzece
rzeczywiście często czułam się bardzo orzeźwiona.
Problem polegał na tym, że był środek zimy. Na dworze wiało tak
bardzo, że trzęsły się szyby w oknach, i nawet w domu trzeba było
zakładać coś ciepłego. Ta drobna kobieta umierała. Nie musiała się
orzeźwiać, żeby móc biegać po okolicy. Była już za słaba, żeby robić
cokolwiek. Potrzebowała tylko ciepła i wygody. My miałyśmy dbać o
jej samopoczucie, a tym samym o komfort, a nie zmuszać ją, żeby
przerażona siedziała pod prysznicem, pod wodą tak lodowatą, że
szczękała zębami. Według mnie należało ją otoczyć troską i miłością.
Nigdy nie byłam szczególnie silna psychicznie, ale kiedy sytuacja
tego wymaga, potrafię się zdobyć na stanowczość. Kiedy widzę
niesprawiedliwość i okrucieństwo, nabieram odwagi.
Porozmawiałyśmy sobie z tamtą pielęgniarką - spokojnie i rzeczowo.
Obiecała, że już nie będzie nikogo oblewać zimną wodą.
Dni miały ustalony rytm. Pielęgniarka, o której mówię,
wyjeżdżała na wakacje. Przez jakiś czas miało jej nie być. Zastępowała
ją inna, Linda. Często ją widywałam w przelocie.
Lubiłam z nią pracować, bo miło się z nią rozmawiało. A do tego
niewątpliwie wiedziała, czym jest moralność. Myśląc o pacjentce,
zmówiłam modlitwę dziękczynną.
Nanci wciąż wygłaszała niezrozumiałe monologi. Nadal
przeważnie była niespokojna i pobudzona. Ale dzięki lekom, które
brała, nie trwało to już tak długo. Kiedy leżała w łóżku, barierki po
obu jego stronach miały być podniesione. Jak tylko się uspokajała,
opuszczałam je, żeby nic nas nie dzieliło. Niektóre zabiegi higieniczne
znosiła dobrze: na przykład kiedy smarowałam jej nogi kremem i tak
dalej. Ale nawet kiedy była spokojna, jeśli się odzywała, mówiła w
języku znanym tylko chorym na alzheimera. Nie było w tym żadnego
sensu. Mamrotała pojedyncze sylaby, które nie składały się w żadne
wyrazy. Tak było od siedmiu miesięcy, czyli od chwili, kiedy
ją poznałam.
Któregoś dnia zaprowadziłam ją do toalety i kiedy wracałyśmy do
łóżka, wypadła mi z ręki tubka z kremem. Schyliłam się ze śmiechem,
żeby ją podnieść. Zawsze traktowałam Nanci jak wszystkich innych
pacjentów, chociaż myślami była nieobecna. Więc kiedy się
prostowałam, cały czas coś do niej mówiłam. I wtedy, patrząc mi
prosto w oczy, powiedziała z absolutną przytomnością:
- Jesteś przemiła.
Uśmiechnęłam się szeroko i stałyśmy tak chwilę, spoglądając na
siebie życzliwie. Miałam przed sobą całkowicie zdrową na umyśle,
świadomą kobietę. W tamtej chwili doskonale wiedziała, co się wokół
niej dzieje. Rozpromieniła się jeszcze bardziej. Uściskałyśmy się i po
chwili znowu spojrzałyśmy na siebie z uśmiechem. To był piękny
moment.
Wtedy już z trudem utrzymywała równowagę, więc pomogłam jej
dojść do łóżka. Kiedy usiadłam obok niej i pochyliłam się, żeby jej
podnieść nogi, powiedziała coś niezrozumiałego, coś w swoim języku.
Znowu straciła kontakt ze światem, ale przez chwilę była ze mną,
przytomna jak dawniej.
Nikt mnie nie przekona, że było inaczej. Chorzy na alzheimera
zwykle nie wiedzą, co się wokół nich dzieje. Ale to, że nie mogą
powiedzieć, o czym myślą, i że często wydają się zagubieni, nie
oznacza, że są zupełnie nieświadomi. Kiedy się o tym przekonałam,
spojrzałam na chorych zupełnie inaczej.
Kilka tygodni później wspomniałam o tym Lindzie, nowej
pielęgniarce. Przyznała, że to niesamowite. Wkrótce potem ona też
zaobserwowała u Nanci przejaw przytomności umysłu, choć nie tak
ujmujący. Podczas nocnej zmiany miała ją co cztery godziny
odwracać, żeby zapobiec odleżynom. Nanci często spała wtedy
głęboko i musiała ją obudzić, ale tak zalecili lekarze. Tamtej nocy,
kiedy podeszła do niej o czwartej nad ranem, powiedziała stanowczo:
- Nie waż się mnie ruszać.
- Spokojnie, Nanci - odparła Linda. Przestraszyła się. -Spij
dobrze.
Była zdumiona, ale szybko zasnęła.
Codziennie przyjeżdżał do Nanci ktoś z bliskich i zmieniał mnie
na pół godziny. To były długie, męczące dyżury, więc chętnie z tego
korzystałam. Dom Nanci stał w pobliżu plaży, więc schodziłam ze
wzgórza i siadałam na kamieniach nad oceanem. Skały były
częściowo pokryte pąklami i zalane wodą, ale dało się przez nie
przejść suchą stopą i dotrzeć bezpiecznie na sam klif. Wdychałam
morskie powietrze i delektowałam się bryzą oraz rozciągającym się
przede mną widokiem. Od czasu do czasu widywałam na skałach
mężczyznę. Stawał trochę dalej, na samym cyplu, i grał na saksofonie.
Było w tym coś magicznego - patrzeć na niego i słuchać pięknej
muzyki. Harmonizowała z szumem oceanu. Siedziałam tam
oczarowana i napawałam się każdą chwilą, a potem niechętnie
wracałam na wzgórze. Ta melodia zawsze towarzyszyła mi potem aż
do wieczora.
Oczywiście opowiadałam o tym Nanci, chociaż duchem była
nieobecna. To mi nie przeszkadzało. Chciałam ją pobudzać tak
bardzo, jak tylko to było możliwe. Mówiłam do niej jak gdyby nigdy
nic. Całym jej światem były wtedy sypialnia, łazienka i salon.
Opowiadałam jej o facecie z saksofonem przez kilka miesięcy, a
ona nigdy nie odpowiadała ani nie wykazywała cienia
zainteresowania. I w końcu pewnego dnia, kiedy wróciłam urzeczona
i próbowałam jej opisać melodię, którą grał (jeśli w ogóle da się opisać
muzykę słowami), spojrzała mi w oczy i uśmiechnęła się blado. Kiedy
chwilę później zabrałam się do prania, zaczęła coś nucić. O tej porze
zwykle była najbardziej aktywna, ale wtedy tylko nuciła. Przestała
równie nagle jak zaczęła, i znowu była myślami gdzieś daleko.
Wyrzucała z siebie tylko niezrozumiałe sylaby.
Te przebłyski świadomości cieszyły mnie tak bardzo, że mówiłam
do niej cały czas. Nie przejmowałam się tym, że zwykle nie reagowała
zgodnie z oczekiwaniami. To, że ktoś nie odpowiada tak, jak byśmy
sobie życzyli, nie znaczy, że mamy przestać.
To, jak ktoś reaguje, to już jego sprawa. On również nie ma
wpływu na to, jak my się zachowujemy. Ale w miarę jak pozbywałam
się ochronnych barier, czułam coraz wyraźniej, że muszę wyrażać
siebie i swoje emocje. Było to dla mnie bardzo ważne - chciałam
dawać świadectwo temu, jaka jestem. Coraz mniej się przejmowałam
tym, jak mnie postrzegają inni. Liczyło się dla mnie tylko to, co sama o
sobie myślałam. Chciałam być odważna i szczera, niezależnie od
wszystkiego. To, że próbowałam być otwarta, sprawiało mi coraz
więcej radości i poprawiało samopoczucie.
A jednocześnie zdawałam sobie sprawę, że zachodzące we mnie
zmiany, nawet jeśli z mojego punktu widzenia są korzystne, innym
nie muszą się podobać. Uczyłam się myśleć inaczej, i powoli
uwalniałam się od przeszłości i stawałam coraz silniejsza. Innym nie
zawsze się to podobało, ale chciałam być sobą, a nie kimś, kto by się
podobał innym. Rodziłam się nowa ja, ktoś, kto chciał się ujawnić,
pokazać, jaki jest.
Był w moim życiu szczególnie trudny związek - i to od kilku lat.
Najwyraźniej miało mnie to nauczyć stawiać granice. Kiedy wreszcie
zaczęłam się zmieniać i rozumieć, jak ważne jest wyrażanie emocji,
doszłam do punktu, w którym nie mogłam już ukrywać, co czuję.
Powiedziałam więc o tym szczerze, w nadziei, że moja przyjaciółka
mnie zrozumie. Nie był to atak, chciałam tylko porozmawiać o jej
oczekiwaniach wobec mnie, żeby przywrócić w naszych stosunkach
równowagę.
Przyjaźniłyśmy się od dawna i uważałam, że szczerość pomoże
nam wyjść na prostą. Przekonałam się jednak, że trzymałyśmy się
razem już tylko z przyzwyczajenia. Moja przyjaciółka bardzo się
rozzłościła. Nigdy bym się tego nie spodziewała. Była zła, bo się bała i
czuła się urażona. Zdawałam sobie z tego sprawę, ale jej złość mnie
obezwładniła. Uświadomiłam sobie, że w ogóle jej nie znam.
Zobaczyłam podłość, której nie dostrzegałam ani się nawet nie
domyślałam. Kiedy więc postanowiła całkiem ze mną zerwać,
przyjęłam jej decyzję do wiadomości. Pogodziłam się z tym. Przyszła
pora, żeby ruszyć dalej.
Mimo wszystko uważałam, że nasza przyjaźń była wspaniałym
darem. I to się nie zmieniło. W końcu zachowujemy tylko dobre
wspomnienia, a nasze zerwanie okazało się stosunkowo bezbolesne.
Po prostu nie widziałam sensu w utrzymywaniu znajomości, w której
nie było miejsca na szczerość ani równowagę. Nikt nie jest idealny - ja
też nie. Ja także przyczyniłam się do tego, że ta przyjaźń się
skończyła, świadomie czy nie, ale jeśli nie można mówić o tym, co się
czuje, żeby nie zburzyć czyjegoś spokoju, to nie ma wątpliwości, że
ktoś w tym związku jest ważniejszy, a to nie jest zdrowe.
Kilka lat później szczerość przysłużyła się innej mojej przyjaźni.
Dużo się w moim życiu zmieniało, więc czasami dla przeciwwagi
dzwoniłam do kogoś, kto mnie dobrze znał. Ten ktoś rzadko miał dla
mnie czas, chyba że mnie akurat potrzebował. W końcu uznałam, że
sytuacja sięgnęła absurdu. Pewnego dnia, zmęczona tą relacją,
powiedziałam przyjaciółce wprost, że czasami potrzebuję jej wsparcia.
To nam pomogło się do siebie zbliżyć. Odbyłyśmy poważną
rozmowę. Ona też zwróciła mi uwagę na pewne rzeczy i obie bardzo
na tym zyskałyśmy, bo nasze relacje zaczęły się opierać na
wzajemnym szacunku i emocjonalnej dojrzałości. Moja przyjaciółka
nie należała do osób, na których można w stu procentach polegać, ale
obie to sobie uświadomiłyśmy i zaakceptowałyśmy.
Uczyłam się bardziej liczyć na siebie i na przyjaciół, których
znałam dłużej. Dzięki temu mniej potrzebowałem jej, a ona musiała
się przyzwyczaić do tego, że nie zawsze będę na jej zawołanie.
Czasami brakowało mi na to sił, kiedy indziej nie miałam ochoty
wchodzić w dawną rolę. Dzięki temu, że zaakceptowałyśmy swoje
słabości i byłyśmy wobec siebie szczere, doszłyśmy do porozumienia
na wielu innych płaszczyznach. Nadal się przyjaźnimy i żadna z nas
nie jest ważniejsza. Łączy nas dojrzała, prawdziwa więź i nierzadko
bardzo dobrze się razem bawimy.
Nie spotykamy się już tak często i nie jesteśmy już tak bardzo ze
sobą związane. Ale wszystkie relacje się zmieniają -przyjaźń również.
Mimo że się różnimy, jesteśmy sobie bliższe niż kiedykolwiek.
Staramy się być szczere i akceptować siebie takimi, jakie jesteśmy.
Żadna z nas nie oczekuje, że ta druga się zmieni. Kiedy udaje nam się
spotkać, obie się cieszymy, że możemy spędzić trochę czasu razem i
że tak dobrze się zrozumiemy.
Więc choć szczerość może kosztować - mnie kosztowała utratę tej
pierwszej przyjaciółki - teraz wszystkie relacje w moim życiu są
dojrzałe i autentyczne. W ostatnich latach bycie sobą jest dla mnie
najważniejsze. Coraz łatwiej mi się otwierać i mówić szczerze. Długo
trwało, zanim do tego doszłam, ale dzięki temu czuję, że jestem
wolna. Potrafię także zrozumieć, z czym się zmagają inni, ci, którzy
jeszcze do tej swobody dążą. Kiedy myślę o tym, jakie korzyści
przynosi szczerość, mam nadzieję, że inni także pewnego dnia się na
nią zdobędą.
Ta krótka chwila, kiedy udało nam się z Nanci porozumieć -
między potokami niezrozumiałych słów, które z siebie wyrzucała -
była jedną z najpiękniejszych w moim życiu. Gdybym nie była przy
niej sobą, nie oczekiwała niczego i nie spodziewała się, że w końcu
zareaguje, nigdy by mnie nie spotkała taka nagroda.
Jeśli zakładasz, że inni wiedzą, co czujesz, albo że zawsze będziesz
przy nich, dużo ryzykujesz. Za godzinę możesz już nie żyć. To
dotyczy każdego z nas. Wiara w życie wieczne bywa złudna. Nie
każdy dzień będzie szczęśliwy. Wszyscy dojrzewamy i przeżywamy
trudne chwile, ale możemy się ze sobą dzielić pięknymi myślami.
Dlatego tak ważne jest, żeby wyrażać uczucia i słuchać innych. Łatwo
pogrążyć się we własnym świecie i zapomnieć o tym, co poza nim.
Jest taka piosenka popularnego australijskiego muzyka Micka
Thomasa. Obrazowo opowiada o tym, że w pewnym momencie
przestajemy zauważać bliskich. Jej bohater jest tak pochłonięty
swoimi sprawami, że nie zauważa, kiedy jego dziewczyna zmieniła
kolor włosów. Przesłanie i zarazem refren brzmią tak: zapomniał, jaka
jest piękna.
Chociaż ta piosenka opowiada o mężczyźnie, który przestał
zabiegać o kobietę, może mówić o każdym z nas. Kobiety również
przestają zauważać swoich partnerów, nie widzą ich wewnętrznego -
ani zewnętrznego - piękna. Nie zawsze też rozumieją, że mężczyźni
inaczej okazują miłość, choćby robiąc coś dla nich. Dzieci uważają, że
rodzice będą z nimi zawsze. Rodzice myślą tak samo o dzieciach.
Przyjaciele, kuzyni, bracia, siostry, koledzy z pracy, dziadkowie i
sąsiedzi - to, że z nami są, uważamy za coś oczywistego.
Łatwo się skupiać na tym, czego w kimś nie lubimy, choć tak
naprawdę wiele to mówi o nas, nie o innych. Zbyt często nie
uświadamiamy sobie, co nam się w kimś podoba. Owszem, szczerość
czasami wymaga odwagi, zwłaszcza że nie możemy przewidzieć, jak
zareaguje ten, wobec którego się na nią zdobywamy. Ale musimy być
otwarci także na potrzeby innych.
Zrozumiałam, że szczerość popłaca, choć może inaczej, niżbyśmy
oczekiwali. Dzięki niej możemy szanować samych siebie, żyć bez
poczucia winy po czyjejś śmierci, wyjść z niezdrowych związków,
mogą nas łączyć z innymi lepsze relacje. Ma też wiele innych zalet,
których sobie nie uświadamiamy. Chodzi przede wszystkim o to, że
odważnie wyrażając uczucia, pomagamy sobie i innym. Im dłużej
zwlekamy z powiedzeniem prawdy, tym dłużej nosimy w sobie to, co
nas zatruwa.
Nanci już nigdy nie odezwała się do mnie tak, żebym mogła ją
zrozumieć, ale to nie miało znaczenia. Nagroda, którą dostałam
tamtego dnia, wystarczyła mi aż nadto. Jej wnuk także był świadkiem
takiego przebłysku świadomości. Śpiewał jej któregoś popołudnia.
Nie odezwała się, ale spojrzała mu w oczy i uśmiechnęła się do niego
z uczuciem - nie tak, jak uśmiechają się chorzy na alzheimera, tylko
tak, jak dumna babcia, która się cieszy, że jej wnuk się o nią troszczy.
Nie możemy przewidzieć, jakie niespodzianki na nas czekają. Ale
jednego jestem pewna: odwaga i szczerość zawsze przynoszą korzyść.
ŻAL CZWARTY: ŻAŁUJĘ, ŻE STRACIŁAM KONTAKT Z PRZYJACIÓŁMI

Od czasu do czasu, między jedną a drugą stałą pracą w czyimś


domu, brałam dyżury w domach opieki. Nie były to zwykłe dyżury -
cieszyłam się z tego, bo domy opieki mnie przygnębiały. Pacjenci,
którymi się tam zajmowałam, nie zawsze byli umierający - niektórzy
po prostu potrzebowali pomocy. Czasami zatrudniano mnie jako
dodatkowego pracownika i nie zajmowałam się nikim konkretnym.
Ktoś, kto chce zachować złudzenia co do stanu naszego świata,
powinien unikać wizyt w takich przybytkach. Ktoś, kto czuje się na
tyle silny, żeby spojrzeć na życie wprost, powinien spędzić w którymś
z nich jakiś czas. Zobaczy wielu, naprawdę wielu samotnych ludzi. A
trafić tam może każdy z nas.
Kontakt z personelem w takich sytuacjach bywał zarówno
wstrząsający, jak i inspirujący. Niektórzy pielęgniarze, z którymi
wtedy pracowałam, byli wspaniałymi, wrażliwymi ludźmi.
Najwyraźniej znaleźli swoje powołanie. Byli pogodni i dobrzy.
Dziękuję za nich Bogu. Ale w domach opieki ciągle brakowało
pracowników i nie było im łatwo zachować spokój i równowagę.
Ich przeciwieństwem byli ci, których praca albo zmęczyła, albo
zniechęciła, albo nigdy jej nie lubili. Nie każdy ma w sobie empatię.
Zdecydowanie brakowało jej członkom zespołu, do którego mnie
przydzielono w dniu, kiedy poznałam Doris.
Pensjonariusze, powłócząc nogami, wsparci na laskach i
balkonikach, zmierzali do jadalni. Byli ludźmi
stosunkowo zamożnymi - to był prywatny dom opieki. Takie domy
nazywano luksusowymi. W środku było ładnie, ogrody były
dobrze utrzymane, pokoje, z których korzystali wszyscy, były
czyste. Ale jedzenie było obrzydliwe. Przygotowywano je gdzie
indziej i podgrzewano w mikrofalówce. Dlatego traciło smak i
aromat. Nie było świeże ani nie miało wartości odżywczych.
Pacjenci składali zamówienia pod koniec tygodnia. Odbierali
jedzenie przy okienku i nigdy nie słyszeli od tych, którzy im je
podawali, jednego miłego słowa.
Widzieli, że jestem pogodna, więc brali mnie za rękę i próbowali
zatrzymać przy stole. Mieli ochotę pogawędzić. Byli sprawni
umysłowo i brakowało im życia towarzyskiego. Starzeli się i tracili
siły, ale poza tym mieli się dobrze. Rok czy dwa lata wcześniej byli
uroczymi, przemiłymi, samodzielnymi ludźmi. Kiedy wracałam do
kuchni po kolejną tacę z talerzami, widziałam tam gniewne miny.
Wystarczyło, że porozmawiałam i pośmiałam się chwilę z kilkoma
pacjentami, a już okazywano mi dezaprobatę.
Odniosłam talerz z jagnięciną i powiedziałam serdecznym tonem
do kierowniczki:
- Bernie zamówił kurczaka, nie jagnięcinę.
Prychnęła niechętnie:
- Ma zjeść, co dostał.
- Daj spokój - odparłam niespeszona. - Na pewno znajdzie się
dla niego porcja kurczaka.
- Niech je jagnięcinę albo zdycha - rzuciła.
Spojrzałam na nią ze współczuciem - najwyraźniej
była nieszczęśliwa - ale już bez szacunku. Nie sprawdzała się w roli,
którą miała pełnić.
Kiedy odnosiłam Berniemu jagnięcinę, podeszła do mnie pewna
miła dziewczyna, Rebecca.
- Nie przejmuj się, Bronnie. Zawsze taka jest - powiedziała.
Uśmiechnęłam się, wdzięczna za życzliwe słowo.
- Wcale się nią nie przejmuję. Martwię się o tych
biedaków, którzy muszą dzień w dzień znosić takie traktowanie.
Przyznała mi rację.
- Kiedy zaczęłam tu pracować, też mnie to raziło. Ale ponieważ
nie mogę nic na to poradzić, staram się po prostu być dla tych ludzi
jak najmilsza.
- I słusznie - zauważyłam z uśmiechem.
Poklepała mnie po plecach i powiedziała:
- Jest tu kilka osób, którym zależy na pacjentach. To niewiele, ale
zawsze coś.
Kiedy posiłki zostały wydane, a kuchnia posprzątana, część
pracowników wychodziła na papierosa. Kilkoro z nas zostawało w
jadalni i gawędziło z wychodzącymi pensjonariuszami. Robiło się
wesoło. Zbierało się wokół nas kilkanaście osób, które miały ochotę
się pośmiać. Ich humor i pogoda zawsze mnie zdumiewały. Myślałam
o tym, jak wielkiego hartu ducha wymagało od nich zaadaptowanie
się do nowych warunków.
Każdy podopieczny miał własny pokój z łazienką. Co wieczór
pomagałam im się przebierać przed snem i widziałam, że do pewnego
stopnia odzwierciedlają ich osobowość. Zdjęcia uśmiechniętych
członków rodziny, obrazy, szydełkowe dywaniki i ulubione filiżanki -
każdy pokój wyglądał inaczej. Na niektórych balkonach rosły nawet
kwiaty.
Kiedy weszłam raźnym krokiem do Doris, zdążyła się przebrać w
różową koszulę nocną. Przedstawiłam się jej już w progu.
Uśmiechnęła się, ale nie odpowiedziała, a potem odwróciła wzrok.
Kiedy ją zapytałam, czy wszystko jest w porządku, zalała się łzami.
Natychmiast usiadłam obok niej na łóżku i wzięłam ją w objęcia. Nic
nie powiedziała. Szlochała tylko i przytulała się do mnie.
Przestała płakać równie nagle, jak zaczęła, i sięgnęła po
chusteczkę.
- Ależ jestem głupia - powiedziała, wycierając łzy. - Wybacz mi,
kochanie. Zrobiła się ze mnie niemądra stara baba.
- Co się dzieje? - zapytałam.
Westchnęła i wyznała, że od czterech miesięcy, odkąd mieszka w
domu opieki, nie widziała ani jednej pogodnej twarzy. Gdy zobaczyła,
że się uśmiecham, nie mogła się powstrzymać od łez. Kiedy to
usłyszałam, sama o mało się nie rozpłakałam. Jej jedyna córka
mieszkała w Japonii i chociaż kontaktowały się dość często, nie były
sobie bliskie.
- Kiedy wychowujesz swoją śliczną córeczkę, nie bierzesz pod
uwagę, że kiedyś się od siebie oddalicie. Ale tak to jest. Tak się zdarza
w życiu. Nie z powodu kłótni czy nieporozumień. To normalny bieg
rzeczy. Ona ma teraz własne sprawy i musiałam się z tym pogodzić.
Wydałam ją na świat, ale cóż... dzieci nie są naszą własnością.
Powinniśmy się cieszyć, że możemy się nimi opiekować, dopóki się
nie nauczą radzić sobie same i nie opuszczą rodzinnego gniazda, tak
jak moja córka.
Natychmiast ją polubiłam. Była kochaną starszą panią. Obiecałam
jej, że wrócę za pół godziny, żeby z nią pogawędzić - jeśli zechce
poczekać, aż skończę dyżur. Odpowiedziała, że zaczeka z
przyjemnością.
Kiedy wróciłam, usiadłam na jej łóżku, a ona zaczęła opowiadać o
sobie. Usadowiłam się obok niej i słuchałam. Cały czas trzymała mnie
za rękę, od czasu do czasu nieświadomie bawiła się moimi palcami
albo pierścionkiem.
- Umieram tu z samotności, kochanie. Słyszałam, że to możliwe.
Samotność naprawdę może zabić. Czasami tak strasznie tęsknię za
jakimkolwiek kontaktem fizycznym, choćby za dotknięciem -
powiedziała ze smutkiem.
Od czterech miesięcy nikt jej nie przytulał - ja byłam pierwsza.
Nie chciała mnie obciążać swoimi problemami, ale nalegałam,
żeby mówiła dalej. Naprawdę chciałam ją poznać. Więc opowiadała
dalej:
- Najbardziej ze wszystkiego brakuje mi przyjaciół. Niektórzy
już nie żyją. Inni są w takiej sytuacji jak ja. Z niektórymi straciłam
kontakt. Żałuję, że tak się stało. Sądzisz, że zawsze będziesz miała
przy sobie bliskich. Ale życie toczy się dalej i nagle okazuje się, że nie
masz na świecie nikogo, kto by cię rozumiał albo coś o tobie wiedział.
Zaproponowałam, żebyśmy spróbowały odszukać niektórych z jej
dawnych znajomych. Pokręciła głową.
- Nie wiedziałabym, jak się do tego zabrać.
- Mogłabym ci pomóc - powiedziałam i zaczęłam jej opowiadać,
jakie możliwości daje internet.
Kompletnie się na tym nie znała, ale szybko zaczęła rozumieć, o co
chodzi. Na początku się wzbraniała. Twierdziła, że szkoda mojego
czasu. W końcu jednak udało mi się ją przekonać, że naprawdę
chętnie się tym zajmę. Lubiłam takie wyzwania. Kiedyś przez jakiś
czas pracowałam w dziale oszustw i nadużyć finansowych w banku i
bardzo mi się tam podobało. Doris zaśmiała się, kiedy jej o tym
powiedziałam.
- Proszę, pozwól mi się tym zająć - nie dawałam za wygraną.
W końcu się zgodziła. Uśmiechała się tęsknie, z nadzieją.
Chciałam jej pomóc z kilku powodów. Od pierwszej chwili
poczułam do niej sympatię i wiedziałam, że naprawdę mogę
jej pomóc. Wiedziałam, jak odnaleźć jej przyjaciół. A poza
tym chciałam to zrobić, bo miałam świadomość, jak się czuje.
Wiedziałam, jak strasznie boli i przytłacza długotrwała samotność i
brak zrozumienia.
W przeszłości kilka razy pod wpływem przykrych doświadczeń
zamykałam się w sobie. Kierowałam się - jak wielu ludzi - fałszywym
przekonaniem, że jeśli nie dopuszczę innych zbyt blisko, ustrzegę się
cierpienia. Jeśli nikt się do mnie nie zbliży, nie zdoła mnie zranić.
Oczywiście jedynym sposobem, żeby zaleczyć rany, jest otwarcie się
na miłość, a nie zamykanie przed nią, ale czasem uświadamianie sobie
tego trwa długo.
Na pozór byłam więc sympatyczna i otwarta, ale ból, który w
sobie nosiłam, wciąż był dla mnie dużym obciążeniem. Niewątpliwie
już umiałam współczuć tym, którzy mnie kiedyś zranili. Nie na tym
polegał problem. Problemem był mój stosunek do samej sobie. On
dopiero miał się zmienić. Musiałam sobie poradzić z całymi
dziesięcioleciami krytycznego myślenia o sobie i czasami było to
bardzo bolesne. Zdawałam sobie sprawę, że jestem warta więcej, niż
mi wmawiano przez lata, ale dochodzenie do emocjonalnej
równowagi zajęło mi wiele czasu.
Moim hymnem stała się piosenka Sunday Morning Coming Down2.
Zawsze uwielbiałam Krisa Kristoffersona. Miał wpływ na moją
własną twórczość. Doszłam do wniosku, że ten utwór najlepiej
opowiada o mojej samotności. Niedziele zawsze są najgorsze. Lucinda
Williams też napisała o tym piosenkę. „Chyba nie przeżyję tych
niedziel” - śpiewała.
Nie chodziło tylko o niedziele. Samotność sprawia, że w sercu ma
się pustkę, która może zabić. Ból staje się nie do zniesienia, a im dłużej
trwa, tym większa towarzyszy mu rozpacz. W tamtych czasach
przemierzałam ulice miast, wiejskie drogi i ścieżki. Samotność to nie
brak innych ludzi. To brak zrozumienia i akceptacji. Miliony ludzi z
całego świata doświadczają jej w tłumie. W gruncie rzeczy staje się
wtedy jeszcze bardziej dotkliwa.
Nieważne, ilu ludzi masz wokół siebie. Jeśli nie ma wśród nich
nikogo, kto by cię rozumiał i akceptował takim, jaki jesteś, możesz się
czuć boleśnie samotny. To coś innego niż bycie samemu. Kiedyś
wręcz to uwielbiałam - od czasu od czasu. Ktoś, kto jest sam, może
być samotny, ale może być szczęśliwy. Samotność to tęsknota za kimś,
kto nas zrozumie. Czasami jedno wiąże się z drugim, ale nie zawsze.
Samotność stała się dla mnie nieznośna, a ból w sercu nie do
wytrzymania. Zaczęłam nawet myśleć o samobójstwie. Oczywiście
tak naprawdę nie chciałam umrzeć. Chciałam żyć. Ale uświadomienie
sobie, ile jestem warta, wbrew temu, co mi wmawiali inni, i
poradzenie sobie z bólem, wymagało niesamowitej siły. Otwarcie się
na miłość, odzyskanie wiary, że na nią zasługuję, znów było dla mnie
tak trudne, że czasami prostszym wyjściem wydawało mi się
odebranie sobie życia.
Kiedy w końcu ból i samotność stały się nie do zniesienia, moje
modlitwy zostały wysłuchane. Znów się okazało, że ktoś mnie
rozumie i jest dla mnie dobry. Zadzwonił do mnie przyjaciel - w samą
porę. Zdawał sobie sprawę, że przeżywam trudny okres, ale nie
wiedział, że właśnie ze łzami w oczach piszę list pożegnalny. Byłam
gotowa odejść z tego świata. Nie mogłam już żyć z nieustającym
bólem w sercu.
Poprosił, żebym nic nie mówiła. Miałam tylko słuchać. Byłam
wyczerpana i zapłakana i zgodziłam się niechętnie. I wtedy zaczął
grać na gitarze i śpiewać: Starry, starry night... To była piosenka
Vincent Dona McLeana. Zamiast „Vincent” śpiewał „Bronnie”.
Rozryczałam się na dobre, bo znałam tę piosenkę: piosenkę o
dramatycznych zmaganiach i cierpieniach Vincenta Van Gogha.
Kiedy skończył, nie mogłam przestać szlochać. Nie mogłam się
opanować. On cierpliwie czekał. Milczał. W końcu mu
podziękowałam i rozłączyłam się. Wciąż płakałam. Nie byłam w
stanie się zdobyć na nic więcej.
W końcu zasnęłam. Byłam zmęczona i kompletnie wyczerpana
emocjonalnie. Ale czułam, że dzięki temu, co zrobił, odzyskuję
nadzieję. Następnego wieczoru ni stąd, ni zowąd zadzwonił znajomy
z Anglii. Rozmawialiśmy długo i otwarcie i czułam, że powoli
zaczynam wracać do życia.
Jakiś czas później, wciąż w tych samotnych latach, choć już w
innej, bardzo trudnej sytuacji, błagałam i modliłam się o pomoc.
Starałam się być silna. Wjeżdżałam do centrum miasta i potrąciłam
ptaka. Był dość duży i kiedy się zderzył z przednią szybą,
oprzytomniałam. Kocham zwierzęta, więc poczułam się fatalnie, ale to
było ostrzeżenie. Życie może się skończyć w jednej chwili - naprawdę
chciałam się na to narażać?
Pomyślałam o ptaku z wdzięcznością i pojechałam dalej, już
uważniej. I wtedy radio zagrało pewien klasyczny utwór. Uskrzydlił
mnie. Delikatne dźwięki podziałały na mnie kojąco, powoli
uśmierzyły ból serca. To była piękna, inspirująca chwila. Doszłam do
wniosku, że o to właśnie w życiu chodzi:
o piękne, czyste chwile. Owszem, to takie proste. Piękne
momenty. Chciałam żyć dalej, żeby przeżywać kolejne.
Zaznałam smutku i samotności i zdawałam sobie sprawcę, że
Doris naprawdę cierpi. Spotykała się z ludźmi podczas posiłków i w
różnych innych miejscach. Ale pragnęła zrozumienia i akceptacji,
tęskniła za przyjaciółmi, za kimś, kto ją znał. Jeśli mogłam jej pomóc,
dlaczego miałam nie spróbować?
Kiedy zajrzałam do niej tydzień później, czekała już na mnie lista
nazwisk. Spisała ją swoim uroczym pismem. Opowiedziała mi o
swoich czterech przyjaciółkach wszystko, co mogła, i podała ich
adresy z czasów, kiedy się spotykały. Piłyśmy herbatę, a ona
pogrążała się we wspomnieniach.
Jedną z tych kobiet odnalazłam z łatwością. Okazało się, że jest po
wylewie i nie może mówić. Kiedy powiedziałam o tym Doris,
podyktowała mi krótki list. Miała nadzieję, że przeczyta go chorej syn.
Było jej przykro, ale cieszyła się, że chociaż w ten sposób może się z
nią porozumieć.
„Droga Elsie!
Przykro mi słyszeć, że nie jesteś w dobrej formie. Od naszego
ostatniego spotkania minęły lata. Alison wciąż mieszka w Japonii.
Sprzedałam wszystko i mieszkam w domu opieki. Ten list pisze w
moim imieniu pewna młoda dama. Ściskam cię, Elsie.
Kochająca Doris”.
To był krótki list, ale było w nim wszystko, co chciała przekazać
przyjaciółce. Wieczorem zadzwoniłam do syna Elsie i przeczytałam
mu go. Oddzwonił, żeby mi powiedzieć, że jego matka się
uśmiechnęła. Powiedziałam o tym Doris. Bardzo się ucieszyła.
W ciągu następnych kilku tygodni namierzyłam jeszcze dwie z jej
dawnych przyjaciółek. Niestety obie już nie żyły. Powiedziałam o tym
Doris, a ona pokiwała głową.
- Hm, pewnie należało się tego spodziewać, kochanie - odparła z
westchnieniem.
Wtedy pomyślałam, że koniecznie muszę odnaleźć tę czwartą.
Przeszukiwałam internet i dzwoniłam w różne miejsca, ale nie
mogłam trafić na jej trop. Wszyscy byli życzliwi, ale wciąż słyszałam
to samo: Przykro mi. Nazwisko się zgadza, ale to nie ona.
Wciąż dwa razy w tygodniu odwiedzałam Doris. Zawsze kiedy
siadałam obok niej, brała mnie za rękę i trzymała cały czas. Czasami
mówiła, że muszę mieć ciekawsze rzeczy do roboty, i wyganiała mnie
albo przekonywała, żebym więcej nie przychodziła. Zapewniałam ją,
że ja też lubię się z nią spotykać - naprawdę tak było - i widziałam na
jej twarzy ulgę. Z niecierpliwością czekała, aż znów do niej przyjdę.
Od starych ludzi można się tyle nauczyć, mają tak dużo do
powiedzenia. Jak mogłam nie lubić z nią rozmawiać? Te
rozmowy były fascynujące.
Wreszcie nastąpił przełom. Zadzwonił do mnie pewien starszy
pan. Był kiedyś sąsiadem Lorraine. Powiedział mi, dokąd się
przeprowadziła, i udało mi się ją odnaleźć. Miły głos starszej pani,
który usłyszałam w słuchawce, należał do Lorraine. Kiedy się
przedstawiłam i powiedziałam, o co chodzi, z radości wciągnęła
powietrze. Od razu się zgodziła, żebym podała Doris jej numer.
Oczywiście zrobiłam to natychmiast. Uśmiechnęłam się szeroko,
uściskałam Doris i podałam jej kartkę z nazwiskiem i numerem. Była
podekscytowana. Znów wzięła mnie w objęcia i przycisnęła do siebie.
To była wspaniała nagroda. Dała mi znak, żebym szybko podała jej
telefon. Zanim wystukała numer, powiedziałam, że zostawię ją samą,
żeby się nie czuła skrępowana. Próbowała protestować, ale
widziałam, że nie ma nic przeciwko temu. Była taka podekscytowana.
Poprosiła tylko, żebym została, dopóki się nie połączy. Uściskałyśmy
się serdecznie na pożegnanie, a potem wybrałam numer Lorraine. Z
wrażenia serce biło mi bardzo szybko.
Doris wzięła ode mnie słuchawkę. Jak tylko usłyszała głos
przyjaciółki, rozpromieniła się. Obie były starszymi paniami, ale
rozmawiały jak młode kobiety. Śmiały się i mówiły jedna przez drugą.
Zabrałam się do sprzątania. Zaglądałam tu i tam, bo nie mogłam się
tym nacieszyć. W końcu wyszłam. Pomachałam do Doris. Wręcz
promieniała. Przeprosiła na chwilę Lorraine i powiedziała:
- Dziękuję ci, kochanie. Dziękuję.
Skinęłam głową. Od uśmiechania się bolała mnie cała twarz.
Szłam korytarzem i dopóki drzwi się nie zamknęły, słyszałam głos
Doris. Przez całą drogę do domu nie mogłam przestać się uśmiechać.
To był wspaniały dzień. Miałam ochotę pójść nad rzekę. Kilka
godzin pływałam i nurkowałam i wciąż przepełniały mnie
podniecenie i radość. Kiedy wróciłam do domu, tuż po zachodzie
słońca, zadzwoniła Rebecca, ta, którą poznałam tego samego
wieczoru, co Doris.
Kochana Doris umarła po południu we śnie.
Popłakałam się. Było mi smutno i byłam wzruszona. W końcu
odeszła - szczęśliwa.
To niesamowite, jak jedna chwila może zmienić życie człowieka.
Kiedy myślę o samotnej kobiecie, którą poznałam tamtego pierwszego
wieczoru, i o tej, która mnie ściskała na pożegnanie ostatniego dnia,
wiem, że żadne pieniądze nie dałyby mi takiej satysfakcji jak
świadomość, że to dzięki mnie ta przemiana mogła nastąpić.
W domach opieki na całym świecie mieszkają tysiące
wspaniałych, ale bardzo samotnych ludzi. Są też tysiące młodych.
Kilka godzin spędzonych w towarzystwie kogoś takiego
może odmienić jego ostatnie chwile. Oczywiście lepiej by było
nie oddawać nikogo do takiego przybytku, ale niestety nie zawsze jest
to możliwe. Mieszka tam wielu ludzi, którzy nie powinni byli tam
trafić. Po prostu się ich pozbyto. Odrobina czyjegoś czasu może
zmienić ich życie.
W moim odczuciu Doris nie mogła odejść w bardziej
odpowiednim momencie. Przyszła na nią pora i umarła szczęśliwa.
Zrobiłyśmy dla siebie to, co miałyśmy zrobić, i zawsze będę o tym
myślała z radością. Była taka kochana. Wkrótce potem spotkałam się z
Lorraine. Powiedziała mi, że rozmawiały bardzo długo. Pożegnały się
uszczęśliwione. Usiadłyśmy przy kawie pod drzewami.
Rozmawiałyśmy o Doris i w ogóle o życiu. W końcu musiała wracać
do domu. Cudownie było ją poznać. Wspaniale też było znać Doris.
Mam nadzieję, że spotkała się na tamtym świecie z
przyjaciółkami.
PRAWDZIWI PRZYJACIELE
Mieszkałam w Sydney i szalone tempo życia zdążyło mnie
zmęczyć. Nie wyglądało na to, żeby miał mi się trafić kolejny dom,
którym mogłabym się zaopiekować, więc przeprowadziłam się na
południe, z powrotem do Melbourne. Minęło już kilka lat, od kiedy
stamtąd wyjechałam, i miło było wrócić do tak cudownie twórczego
miasta i spotkać się z przyjaciółmi. Wieść o tym, że opiekuję się
domami pod nieobecność ich właścicieli, dotarła tam przede mną. Mój
terminarz szybko się zapełnił.
Pierwszy był letni dom Marie, mojej dawnej szefowej ze szkoły
rodzenia w Sydney. Mieszkała godzinę drogi od Melbourne, na
pięknej Mornington Peninsula. Biła od tego domu energia Marie, więc
od razu poczułam się jak u siebie. Kiedy przyjechałam, była jesień.
Przez pierwsze dwa tygodnie wędrowałam po postrzępionych
klifach. W dole szumiał ocean. Spacerowałam na zimnym wietrze w
grubym płaszczu i czapce i czułam się pełna życia. Lubiłam to i
spędzałam tak czas, kiedy tylko mogłam. Wieczorami siedziałam przy
kominku i pisałam albo grałam na gitarze.
Mogłabym tak żyć wiecznie, ale potrzebowałam pieniędzy, więc
podjęłam się opieki nad Elizabeth. Pod pewnymi względami jej
sytuacja bardzo mnie poruszała, ale już nie raz się przekonałam, że
wszyscy musimy wyciągnąć z życia jakąś naukę. To, co jednym może
się wydawać tragedią, innym umożliwia rozwój i zdobycie jakiejś
wiedzy.
Pracowałam nad sobą i nauczyłam się doceniać to, że mogę się
uczyć. Zaczęłam dostrzegać w swoim życiu pozytywy. Odkrywałam
mnóstwo dobrych rzeczy, darów losu, które nie przypadłyby mi w
udziale, gdybym się wychowywała w idealnej rodzinie (jeśli coś
takiego w ogóle istnieje). Siła, umiejętność wybaczania, współczucie,
dobroć i wiele innych cech - nie miałabym tego wszystkiego, gdyby
nie takie, a nie inne okoliczności. Jestem za to wszystko
wdzięczna losowi. Dzięki nim z każdym dniem stawałam się
lepszym człowiekiem.
Musiałam zacząć podchodzić do pacjentów z dystansem i założyć,
że nie wiem, czego mają się nauczyć. Z jakichś powodów spotkało ich
w życiu to, co ich spotkało. Nie moją rolą było ich zbawiać. Miałam
ich otoczyć troskliwą opieką, zaoferować im przyjaźń i akceptację i -
w ostatnich tygodniach -delikatność. Jeśli pomagało im to osiągnąć
spokój - a tak się zdarzało - byłam bardzo szczęśliwa. Mówi się, że
dając, dostajemy coś w zamian, a ja zyskiwałam naprawdę dużo.
Opiekowanie się umierającymi było też zaszczytem. Słuchałam ich
wspomnień i opowieści i moje życie się zmieniało. To, że dzielili się ze
mną swoimi przemyśleniami, uważałam za niewiarygodny przywilej.
Mogłam od razu wprowadzać w życie ich rady, nie musiałam czekać,
aż sama znajdę się na łożu śmierci i będę żałować tego samego co oni.
Wchodząc do domu nowego pacjenta, wkraczałam w zupełnie inny
świat i za każdym razem czegoś się uczyłam. Wszystkie te domy
były dla mnie szkołą i uczyły mnie czegoś zupełnie nowego
albo czegoś, o czym już słyszałam, ale z innej perspektywy. Tak czy
owak, bardzo mnie to wzbogacało.
Elizabeth nie była stara, miała dopiero pięćdziesiąt pięć lat. Od
piętnastu lat piła. Umierała z powodu alkoholizmu. Rano w dniu,
kiedy się u niej zjawiłam, odpoczywała. Jej syn oprowadził mnie po
domu i opowiedział, w jakim jest stanie. Dodał, że cała rodzina
postanowiła nie mówić jej, że umiera. O rany - pomyślałam - znowu
to samo.
Chciałam się doskonalić i osiągnąć wewnętrzny spokój, więc
zawsze gdy tylko było to możliwe, starałam się żyć chwilą obecną.
Zdałam sobie sprawę, że w tej sytuacji będzie to jedyne wyjście.
Postanowiłam, że pomyślę, czy powiedzieć jej prawdę, dopiero kiedy
o to spyta. Nie będę się martwiła na zapas, bo przecież może nigdy
nie zapytać. Wiedziałam jedno: że nie zamierzam jej okłamywać.
Elizabeth była zrozpaczona i zdezorientowana. Jej bliscy zabrali z
domu cały alkohol. Przenieśli go do garażu i częstowali się, kiedy
mieli ochotę. Była ciężko chora, więc postanowili, że usuną butelki z
zasięgu jej wzroku. To była jedna z tych rzeczy, których nie mogłam
przeboleć. Ta kobieta i tak umierała. Po co ją narażali na skutki
odstawienia? Ale cóż, to nie było moje życie - ani moja decyzja.
Z alkoholizmem zetknęłam się już, kiedy byłam młoda. Później
miałam z nim do czynienia, kiedy pracowałam w szpitalach, podczas
pobytu na wyspie i kiedy podróżowałam. Alkohol w nikim nie
wyzwala zalet, a do tego zabija dobroć, ma wpływ na całą rodzinę i
związki z innymi ludźmi i odbija się na dzieciach -odbiera im
niewinność. Tak samo jest z innymi używkami. Jedynym, co wyzwala
w człowieku najlepsze cechy, jest miłość.
Ale alkoholizm to także choroba. I chociaż mówi się, że można ją
leczyć, alkoholik, żeby zmienić sposób myślenia i uwierzyć w siebie i
w to, że ma szansę na lepsze życie, potrzebuje stałego, nieustającego
wsparcia. Wyciągnięcie kogoś takiego z nałogu bez wsparcia, miłości
czy choćby dobrego słowa zawsze wydawało mi się bardzo trudne.
Elizabeth wiedziała tylko, że jest chora. Traciła siły. Trzeba jej było
pomagać właściwie we wszystkim. Nie miała apetytu. Straszliwie jej
brakowało alkoholu. Rodzina powiedziała jej tylko, że zgodnie z
zaleceniem lekarza musi go odstawić na j a k i ś c z a s. Starałam się
ich nie oceniać, ale nie było mi łatwo, szczególnie że widziałam, jak
sami regularnie sięgają po alkohol, a jej, umierającej, go odmawiają.
Ale kim byłam, żeby orzekać, co kto ma w życiu robić?
Elizabeth nie mogła wychodzić z domu. Rodzina nie dopuszczała
też, żeby ją odwiedzali niektórzy pijący przyjaciele.
Nie byłam więc zdziwiona, że jest zdezorientowana i zrozpaczona
- w końcu pozbawiono ją wszystkich przyjemności.
Wreszcie zrezygnowała. Pogodziła się z tym, że nie wolno jej się
spotykać z pijącymi przyjaciółmi, choć to się wiązało również z
innymi ograniczeniami. Zanim zachorowała, zasiadała w zarządach
kilku organizacji dobroczynnych. Ci ludzie byli jej łącznikiem ze
światem i z dawnym życiem.
Po sześciu czy siedmiu tygodniach zauważyłam, że robi się coraz
słabsza i częściej musi odpoczywać. Była całkiem zabawna, choć z
pewnością nie nachalnie. Miała ironiczne poczucie humoru i dawała
mu wyraz w najbardziej zaskakujących sytuacjach. Czasami po pracy
przypominałam sobie coś, co powiedziała, i uśmiechałam się pod
nosem. Polubiłyśmy się i wyrobiłyśmy sobie pewną rutynę w ramach
ograniczeń, jakie narzucała jej choroba. Codziennie rano piłyśmy
razem herbatę na przeszklonej werandzie. Była najprzyjemniejszym
miejscem w całym domu, zwłaszcza o tej porze roku. Cudownie
oświetlało ją słońce. Właśnie tam któregoś ranka nasza
znajomość wkroczyła w kolejny etap.
- Bronnie, nie poprawia mi się, prawda? Nie piję, a z każdym
dniem jestem coraz słabsza. Jak myślisz, dlaczego? - zapytała.
Patrząc jej tkliwie w oczy, odpowiedziałam:
- A jak sądzisz? Pewnie się nad tym zastanawiałaś.
Starałam się działać ostrożnie. Najpierw musiałam się
zorientować, czy się czegoś domyśla.
- Wolałabym nie mówić, co ja o tym sądzę - odparła z
westchnieniem. - To zbyt straszne. Ale gdzieś w głębi duszy
znam odpowiedź.
Przez chwilę siedziałyśmy w słońcu, patrzyłyśmy na ptaki za
oknem i nic nie mówiłyśmy.
- Jeśli zapytam wprost, odpowiesz? Bądź szczera - powiedziała.
Ze wzruszeniem skinęłam głową.
- Domyślam się, że... - zaczęła, ale nie skończyła.
Współczułam jej. Czekałam na ciąg dalszy.
- O Boże, więc to tak - odpowiedziała sama sobie z westchnieniem.
- Umieram, prawda? Wkrótce kopnę w kalendarz. Dołączę do
aniołów. Odejdę czy jak to się mówi. Umieram! Ja umieram. Nie mylę
się, prawda?
Powoli pokiwałam głową. Nie wiedziałam, czy się cieszyć, czy
martwić, że już wie.
W milczeniu patrzyłyśmy na ptaki. W końcu doszła do siebie na
tyle, żeby mówić dalej. Trwało to jakiś czas, ale ja byłam
przyzwyczajona do takiej niekrępującej ciszy. Czasami moi pacjenci
musieli coś przemyśleć albo chcieli sobie coś ułożyć w głowie. Słowna
tylko im przeszkadzały. W takich chwilach zagadywanie ich na siłę
nie miało żadnego sensu. Odzywali się, kiedy byli gotowi. W końcu
odezwała się również Elizabeth.
Powiedziała, że domyślała się od jakiegoś czasu. I że jest jej
przykro, że rodzina nie jest wobec niej szczera. Powiedziała, że
odcięcie jej od przyjaciół i życia towarzyskiego to okrucieństwo. Nie
mogłam się z nią nie zgodzić. Zdawała sobie sprawę, że jest za słaba,
żeby wyjść z domu, ale powiedziała, że od czasu do czasu chętnie
spotkałaby się z przyjaciółmi. Czasami odwiedzali ją znajomi, ludzie,
których rodzina do niej dopuszczała - ci, którzy nie pili. Byli mili, ale
nie czuła się z nimi związana.
W końcu mogłyśmy rozmawiać otwarcie. Zostało jej za mało
czasu, żeby miała się powstrzymywać od wyznań. Z każdym dniem
lubiłyśmy się coraz bardziej. Przez lata byłam zamknięta w sobie i
często zaskakiwałam samą siebie: tym, że z taką łatwością mówiłam,
co myślę. Elizabeth miała świadomość, że jest bliska śmierci, ale ona
także się przede mną otwierała. Na początku była zła na bliskich za
to, że jej nie powiedzieli, w jakim jest stanie. Ale w końcu się z
tym pogodziła. Stwierdziła, że pewnie się bali. A to potrafiła
im wybaczyć.
Nie mogła jednak udawać, że nie wie, co ją czeka. Któregoś dnia,
kiedy miałam wolne, powiedziała im, że wie. To ich do siebie zbliżyło.
Jej bliskim ulżyło. Wiedzieli, że nie będą musieli jej przekazać tej
strasznej wiadomości. Ucieszyłam się, kiedy to usłyszałam. Nie
musiałam się już bać, że będą mi mieli za złe, że jej powiedziałam. Ale
w innych kwestiach nie chcieli ustąpić. Jej pijący przyjaciele mogli się
z nią kontaktować tylko przez telefon.
Szybko zachodziły w niej zmiany. Pogodziła się z tym, choć była
bardzo zrezygnowana. Powiedziała mi coś, czego nie powiedziałaby
rodzinie: że prawdopodobnie tylko dzięki piciu jej przyjaciele
trzymali się razem. Pomyślałam o własnych doświadczeniach i
opowiedziałam jej o tym, jak kilka lat wcześniej zmieniły się moje
relacje z ludźmi, kiedy przestałam palić trawkę. Wtedy się okazało,
kto jest moim prawdziwym przyjacielem, a kto trzymał ze mną tylko
dlatego, że razem paliliśmy. Niektórzy z tych, których uważałam
za dobrych znajomych, nie czuli się nawet swobodnie w
moim towarzystwie, jeśli się z nimi nie nawaliłam. To nie znaczy, że
byli złymi ludźmi. Ale kiedy przestałam się obracać w
ich towarzystwie, stwierdziłam, że niektórych z nas łączyła wyłącznie
marihuana. Kiedy zrezygnowałam z narkotyków, nic już nie trzymało
nas razem. Więc się rozeszliśmy - każde poszło w swoją stronę.
- Szkoda, że straciłam kontakt z przyjaciółmi, z prawdziwymi
przyjaciółmi - powiedziała Elizabeth.
Słyszałam to już tyle razy.
- Oddaliłam się od nich przez alkohol, a teraz, po piętnastu
latach, mam z nimi niewiele wspólnego. Wszyscy ruszyli naprzód.
Opowiadała mi o znajomych, którym wolno ją było odwiedzać.
Stwierdziła, że żadnego z nich nie nazwałaby przyjacielem. Obie
uważałyśmy, że to słowo jest nadużywane i że są różne stopnie
zażyłości. Sama zaczęłam wtedy niektórych „przyjaciół” uważać za
dobrych znajomych. To nie znaczy, że ceniłam ich mniej. Wciąż byli
dla mnie ważni, ale zaliczyłam kilka prawdziwych dołków i
wiedziałam, na kogo mogę liczyć, a na kogo nie. Łatwo jest mieć
wielu znajomych. Kochałam tych ludzi za to, co wnosili do mojego
życia. Ale kiedy nadchodzi chwila próby, nie wszyscy przy nas
trwają. Ci, którzy to potrafią, naprawdę są naszymi przyjaciółmi.
- Chodzi chyba o to, że nie wszyscy przyjaciele sprawdzają się w
każdych okolicznościach - powiedziała Elizabeth. - Teraz, kiedy
umieram, po prostu nie ma przy mnie właściwych ludzi. Wiesz, o co
mi chodzi?
Przytaknęłam i odparłam, że chociaż nigdy nie byłam w tak
dramatycznej sytuacji, dobrze pamiętam, jak sama odczulam, że nie
mam odpowiednich przyjaciół. Bardzo dobrze wiedziałam, że istnieją
różne stopnie zażyłości i różne rodzaje związków i że czasami
potrzebujemy więzi szczególnego rodzaju.
Po roku spędzonym na wyspie przez jakiś czas pracowałam w
drukarni w Europie. Moi koledzy byli bardzo mili, a ja korzystałam z
okazji, żeby poznawać świat. Ale ludzie z wyspy byli dla mnie jak
rodzina. Za każdym razem, kiedy ktoś z nas wyjeżdżał, choćby na
urlop na kontynent, po powrocie mówił, że dobrze jest wrócić do
domu, do bliskich, na wyspę.
W Europie nawiązałam nowe przyjaźnie, choć z perspektywy
czasu określiłabym je raczej jako miłe znajomości. Dzięki nim
zwiedziłam kilka krajów i w końcu wylądowałam we włoskich
Alpach. Wynajęliśmy z trzema rówieśnikami chatkę bez wody i
prądu, wysoko w górach. Było pięknie, zupełnie inaczej niż w mojej
ukochanej Australii. Australia jest wspaniała, ale całkiem inna. Alpy
naprawdę mnie zachwyciły.
Kąpałam się w górskim potoku. Chociaż było lato, był
przeraźliwie zimny - spływał nim topniejący śnieg. Unosiłam się w
rwącym nurcie i z trudem łapałam oddech. Cały czas podziwiałam
wspaniałe widoki. Czułam się orzeźwiona, chociaż woda, która na
mnie spadała, była naprawdę lodowata.
Zawsze kiedy się odważyłam popływać w zimnej rzece albo
oceanie, cieszyłam się jak pies. Pies zawsze biega po kąpieli jak
szalony, ma mnóstwo energii, niezależnie od tego, czy lubi wodę, czy
nie. Tak na mnie działały lodowate górskie strumienie.
Któregoś razu, kiedy już się wytarłam i ubrałam, wróciłam do
chaty podniecona i rozbawiona. Byłam w świetnym nastroju, więc
śmiałam się i opowiadałam moim nowym przyjaciołom głupie
dowcipy. I nagle dotarło do mnie, że żadnego nie zrozumieli. Ich
niepewne uśmiechy mówiły: O co jej chodzi? Rozbawiło mnie to
jeszcze bardziej. W moim odczuciu były naprawdę śmieszne.
Wiedziałam, że to mili, weseli ludzie. Tyle że śmieszyły ich inne
rzeczy. Pewnie wynikało to z różnic kulturowych. W jednej chwili
strasznie zatęskniłam za dawnymi przyjaciółmi. Nie tylko nie
uznaliby, że zachowuję się głupio, ale też śmialiby się razem ze mną i
sami zaczęli opowiadać dowcipy. Mielibyśmy z tego niezłą zabawę.
Pewnego dnia zrobiliśmy sobie wyprawę na szczyt. Wieczorem
wróciliśmy do chaty i usiedliśmy w świetle lamp, żeby zjeść kolację i
pogawędzić. Było bardzo miło. A potem wszyscy poszli spać -
wszyscy oprócz mnie. Wycieczka była wspaniała i wciąż byłam we
wspaniałym nastroju. Chciałam jeszcze posiedzieć z przyjaciółmi i
pośmiać się z nimi. To był fantastyczny dzień. Nie miałam
najmniejszej ochoty kłaść się do łóżka.
Ale w chacie panowała cisza, wszyscy spali. Zabrałam więc lampę
do swojego pokoiku, postawiłam na stole i pisałam przez dwie
godziny. Z oddali dobiegał brzęk krowich dzwonków. Uśmiechnęłam
się. Byłam szczęśliwa, że tam jestem, w ślicznej małej chacie wysoko
w Alpach, że piszę przy lampie i słyszę krowie dzwonki. To był
zupełnie inny świat, inny od tego, w którym żyłam na co dzień. Ale
chociaż doceniałam urok tej chwili, bardzo zatęskniłam za starymi
przyjaciółmi.
To była wspaniała noc - brakowało mi tylko odpowiedniego
towarzystwa. Miałam wiele powodów, żeby cenić wszystkich, z
którymi się tam wybrałam, i naprawdę ich lubiłam. Ale to były
wyjątkowe chwile i chciałam mieć przy sobie właściwych ludzi,
takich, którzy by mnie naprawdę znali. Nie było mi to dane. Więc
cieszyłam się sama.
Dlatego wiedziałam, co ma na myśli Elizabeth, kiedy mówiła, że
chciałaby mieć wokół siebie właściwych ludzi. Czasami rozumieją nas
tylko niektóre osoby, choćby nie wiem co -zwykle są to starzy
przyjaciele. Tak się czułam tamtej nocy w Alpach i tak się czuła
Elizabeth, kiedy zaczęła się godzić z myślą, że jej życie wkrótce się
skończy.
Kiedy przyszedł do niej lekarz, zapytałam go po cichu, czy
alkohol tak bardzo by jej w obecnym stanie zaszkodził. Pokręcił
głową.
- Nie, to już nic nie zmieni. Powiedziałem jej krewnym, że gdyby
miała ochotę na kieliszek brandy, to mogą jej na to pozwolić. Nie
pozwalają?
Odpowiedziałam, że nie. A on jeszcze raz powiedział, że Elizabeth
mogłaby się napić bez szczególnej szkody dla zdrowia.
Później dyskretnie zapytałam o to jej krewnych. Ale decyzja znów
należała do nich. Powiedzieli nie - nie dadzą jej ani kropli alkoholu.
Wyjaśnili mi dlaczego. Wyglądało na to, że Elizabeth, którą znałam, i
Elizabeth, która piła, były zupełnie różnymi osobami. A poza tym nie
mogli uwierzyć, że tak się zmieniła. Nie widzieli jej takiej od co
najmniej piętnastu lat.
Przez kilka następnych tygodni delikatnie wypytywałam ją o
uzależnienie, jak tylko o nim wspominała. Mówiła, że chociaż bardzo
jej brakuje alkoholu, cieszy się, że znowu jest taka, jak dawniej, zanim
jej życiem zawładnął nałóg. Zaczęło się całkiem niewinnie. Wypijała
kilka kieliszków wina z rodziną przy stole i przez kilka lat nie było
żadnego problemu.
Potem zaczęła się udzielać towarzysko i weszła do zarządów
kilku organizacji charytatywnych. Wielu z tych, z którymi
się spotykała, wcale nie piło tak dużo, ale ją pociągali ci, którzy to
lubili. Czuła, że w domu nie jest doceniana. A dla nowych przyjaciół
była atrakcyjna. Teraz, kiedy nie piła, uświadomiła sobie, że wszyscy
potrzebowali potwierdzenia, tak jak ona, i szukali go w kręgu
przyjaciół i we wspólnym piciu.
Alkohol dodawał jej pewności siebie - a w każdym razie tak jej się
wydawało, kiedy była pijana. Robiła się wygadana, hałaśliwa, a
potem zgorzkniała i nieprzyjemna dla innych. Straciła dawnych
przyjaciół. Próbowali okazywać, że ją kochają i wspierają, usiłowali jej
uświadamiać, że się stacza. Patrzyli na to z bólem serca. Ale ona źle to
przyjmowała i w końcu wszystkich ich do siebie zniechęciła.
Utwierdziło ją to w przekonaniu, że może liczyć tylko na nowych
przyjaciół, na tych, którzy jej nie osądzali, nie wyrzucali jej, że pije.
Oczywiście nie robili tego dlatego, że sami popijali. Mówiła, że pije
również po to, by rodzina zaczęła zwracać na nią uwagę. Nie o taką
uwagę jej chodziło, ale przynajmniej nie czuła się ignorowana, jak
dawniej, zanim zaczęła szukać ucieczki w alkoholu. Bliscy
zainteresowali się nią, bo traciła kontrolę nad sobą.
Im bardziej alkoholizm ją upośledzał, w tym większym stopniu
była zdana na pomoc rodziny i tym gorzej się z tym czuła. Najpierw
cieszyła się, że zwracają na nią uwagę. A potem przestała sobie ze
sobą radzić. Wtedy przestała się czuć bezpieczna i straciła szacunek
do samej siebie. Na początku bolało ją, że rodzina ją lekceważy, a
potem naprawdę stała się od nich zależna i przez to jeszcze bardziej
siebie nienawidziła. Koło się zamknęło i myślała o sobie jeszcze
gorzej.
- Wiesz, Bronnie, nie każdy chce się czuć dobrze. Ja długo nie
chciałam. Weszłam w rolę chorej. Nie dałam sobie szansy, żeby się
stać lepszym człowiekiem. Ale ponieważ byłam chora, przyciągałam
uwagę. I wmawiałam sobie, że dzięki temu jestem szczęśliwsza,
niżbym była, gdybym się zdobyła na odwagę i zawalczyła o to, żeby
się czuć lepiej.
Mówiła to kobieta, która szybko się uczyła. Trzymiesięczna
abstynencja i świadomość, że umiera, bardzo ją zmieniły.
Znając historię jej uzależnienia, mogłam lepiej zrozumieć ją i jej
bliskich. Zastosowali surowe środki, ale dzięki temu pomogli jej stać
się lepszym człowiekiem. Ja wybrałabym otwartość i szczerość, ale
myślałam o nich z szacunkiem, bo naprawdę się starali pomóc jej i
sobie. Jak się okazało, z powadzeniem. Po części była to jednak
zasługa samej Elizabeth. Musiała się zmierzyć ze śmiercią. Dzięki
temu spojrzała na życie zupełnie inaczej i odważnie stawiła czoło
prawdzie.
W ostatnich dwóch tygodniach jej życia byłam świadkiem
niezwykłego pojednania. Opiekując się pacjentami paliatywnymi,
przekonałam się, że ludzie naprawdę umieją się uczyć. Elizabeth
osiągnęła spokój i bardzo się z tego cieszyłam. Widziałam to już nie
raz u poprzednich pacjentów.
Jakiś tydzień przed jej śmiercią zdradziłam jej mężowi i jednemu z
synów, że tęskni za dawnymi przyjaciółmi. Zapytałam, czy nie
mogliby się skontaktować z niektórymi z nich, żeby mogła choćby
porozmawiać z nimi przez telefon. Na tym etapie nie było już obawy,
że przeszmuglują alkohol. Wtedy był to już najmniejszy problem.
Najważniejszy był jej komfort. Stosunki rodzinne poprawiły się na
tyle, że natychmiast się zgodzili.
Kilka dni później pomogłam jej usiąść wygodnie i podałam jej
herbatę. I wtedy do pokoju weszły dwie wspaniałe, miłe kobiety.
Jedna mieszkała w górach, pod miastem, o godzinę drogi
samochodem. Druga przyleciała do Melbourne z Sunshine Coast, z
Queensland, jak tylko ją powiadomiono. Obie bardzo się cieszyły z
tego spotkania. Usiadły przy Elizabeth i wzięły ją za ręce.
Zostawiłam je same. Byłam wzruszona. Zanim jednak zamknęłam
za sobą drzwi, usłyszałam, że Elizabeth przeprasza je za to, co było, a
potem one przeprosiły ją. Nie ma co do tego wracać - powiedziały.
Usiadłam w kuchni z Rogerem, mężem Elizabeth. Oboje byliśmy
przejęci, ale uradowani.
Przyjaciółki siedziały u niej jakieś dwie godziny. Była bardzo
zmęczona, ale szczęśliwa. Kiedy wyszły, natychmiast zasnęła i nie
zdążyłam z nią porozmawiać. Dwa dni później, kiedy przyjechałam,
była bardzo słaba, ale miała ochotę na pogawędkę.
- To było cudowne! Znowu je zobaczyć. - Uśmiechnęła się
radośnie. Leżała z głową na poduszkach. Nie mogła jej już podnieść.
Siedziałam tuż przy niej.
- To było piękne - odparłam.
- Nie trać kontaktu z najbliższymi przyjaciółmi, Bronnie. Ci,
którzy cię akceptują taką, jaka jesteś, i dobrze cię znają, są w końcu
warci więcej niż wszystko inne. Wiem, co mówię -ciągnęła.
Uśmiechała się do mnie, chociaż była już bardzo chora. - Niech nic ci
w tym nie przeszkodzi. Przecież wiesz, gdzie ich znaleźć i jak im
powiedzieć, że są dla ciebie ważni.
I nie bój się okazywać słabość. Straciłam tyle czasu, bo nie
mówiłam przyjaciółkom, co się ze mną dzieje.
Zdążyła już sobie wybaczyć i nie oceniała się zbyt surowo.
Odnalazła dawne przyjaciółki, a wraz z nimi spokój.
Ostatniego dnia rano zwilżałam jej wargi. Jej ślinianki nie
pracowały już jak należy i miała problemy z mówieniem, choć i tak
nie miała na to sił. Kiedy skończyłam, spojrzała na mnie z uśmiechem
i powiedziała bezgłośnie:
- Dziękuję ci.
Odpowiedziałam, że ja też jej dziękuję. A potem pocałowałam ją
w czoło i przez chwilę trzymałam za rękę. Odwzajemniła uścisk.
W pokoju zebrali się ci, którzy ją kochali. Była tam cała jej rodzina
i dwie wspaniałe kobiety, które poznałam kilka dni wcześniej.
Wymknęłam się i zostawiłam ją wśród najbliższych.
Elizabeth otworzyła się na miłość i doceniła wartość rodziny i
prawdziwych przyjaciół. Odeszła z tego świata wśród bliskich.
Wiedziała, że ją cenili, i zdążyła powiedzieć przyjaciółkom, jak bardzo
je kocha.
POZWOLIĆ SOBIE

Opiekowanie się Harrym nie mogło być łatwiejsze. Był


wspaniałym człowiekiem, a jego rodzina upierała się, że sama będzie
się wszystkim zajmować. Trzy z pięciu jego córek mieszkały w tej
samej dzielnicy i prawie codziennie przywoziły mu obiady, a syn
osobiście go doglądał. Kiedy pytałam, czy naprawdę jestem tam
potrzebna, córki i pozostali synowie zapewniali mnie, że tak, że
bardzo im zależy, abym była przy ich ojcu.
Oznaczało to, że miałam dużo czasu na czytanie i pisanie. W
czystym, wysprzątanym domu, w którym tylko jedna osoba leży w
łóżku, nie ma za wiele do roboty. Ale za to w kuchni Harry’ego
stworzyłam kilka wspaniałych przepisów na zupy.
Z jego synem Brianem nie układało mi się jednak za dobrze. Był
człowiekiem bardzo nerwowym. Pokłócili się z Harrym przed laty i
chociaż nie zerwali kontaktu, nie było już tak samo. Reszta rodziny
twierdziła, że winien był Brian. Nie wiedziałam, co zaszło, nie
siedziałam ani w skórze Harry ego, ani Briana, więc nie umiałam
odkryć, jaka jest prawda. Zresztą nie miało to dla mnie znaczenia.
Nie ulegało jednak wątpliwości, że Brian chce nadrobić stracony
czas: upierał się, że weźmie opiekę nad ojcem na siebie. Skutek był
taki, że udaremniał mi wszelkie próby zajęcia się jego ojcem. Miałam
już na tyle duże doświadczenie, że potrafiłam przewidzieć, w jakiej
pozycji pacjentowi będzie najwygodniej. Kierowałam się intuicją i
pacjenci często potwierdzali, że mam rację. Ale członkowie rodziny,
mając jak najlepsze intencje, często sami układali poduszki. Nie
wiedzieli, jak bardzo chory jest wrażliwy na ból i że najmniejsza
zmiana może go kosztować mnóstwo cierpienia.
Kiedy Brian niechętnie wychodził na kilka godzin do pracy,
natychmiast układałam Harry'ego tak, żeby znowu było
mu wygodnie. Jeśli w ciągu dnia zdarzało się, że mogłam się
nim zająć nienadzorowana przez jego syna, natychmiast prosił, żebym
mu poprawiła poduszki.
Codziennie po południu - zanim rodzina znów zjechała się na
kolację, choć ich ojciec już prawie nie jadł - mieliśmy jednak kilka
godzin dla siebie. To były wspaniałe chwile. Harry nazywał je z
czułością chwilami spokoju. Zajmowałam się nim, gawędziliśmy i
często się śmialiśmy. Później zwykle piliśmy herbatę i znowu
rozmawialiśmy.
Owdowiał przed dwudziestu laty, ale był szczęśliwy. Lubił swoją
pracę. Kiedy przeszedł na emeryturę, był jeszcze bardziej aktywny niż
wcześniej, bo zapisał się do kilku klubów sportowych i towarzyskich.
Był nieuleczalnie chory, ale przez całe życie cieszył się bardzo dobrym
zdrowiem.
- Doceniam to, że byłem zdrowy - powiedział. - Byłem aktywny i
nie pozwoliłem, żeby mnie ograniczał wiek. Niektórzy starzeją się
przedwcześnie. Rozumiesz, co mam na myśli.
Umierał, ale był najzdrowszym osiemdziesięciolatkiem, jakiego
znałam. Choroba oczywiście zaczęła podkopywać jego siły, ale dało
się zauważyć ślady dawnej formy. Kiedy masowałam mu nogi,
wyczuwałam mięśnie. Wyćwiczył je, bo jeszcze tak niedawno chodził
na spacery.
- Kiedy przechodzisz na emeryturę, a twoje dzieci mają własne
rodziny, potrzebujesz przyjaciół - powiedział. - Więc kiedy umarła
moja żona - niech Bóg ma ją w opiece - zapisałem się do klubu
wioślarskiego. A potem do klubu wielbicieli wędrówek po buszu. Nie
wiem, jak znajdowałem czas na pracę!
Uważał, że powinno się mieć dużą rodzinę, że dziadkowie są
integralną częścią świata wnuków i że powinni spędzać z nimi jak
najwięcej czasu. Jego wnukowie odwiedzali go codziennie.
Najwyraźniej miał na nich bardzo dobry wpływ.
- Rodzina jest dla mnie najważniejsza, ale potrzebuję
też rówieśników. Gdyby nie przyjaźnie, które nawiązałem w klubach,
byłbym bardzo samotnym starym człowiekiem. Nie brakowałoby mi
ludzi, bo mam dzieci i wnuki, ale na pewno tęskniłbym za
towarzystwem podobnie myślących ludzi z mojego pokolenia.
Rozmawialiśmy sobie w jego pokoju, dopóki popołudniowe
słońce nie zaczynało zapowiadać, że chwile spokoju wkrótce się
skończą. Wiedzieliśmy, że niedługo znowu przyjdzie jego rodzina,
więc Harry starał się wykorzystać czas, który nam pozostał. Mówił, że
nie rozumie, dlaczego ludzie tak późno uświadamiają sobie, jak ważni
są przyjaciele. I chociaż to wspaniałe, że starsi ludzie są kochani i
szanowani przez swoje rodziny, szkoda, że tak wielu rezygnuje
po drodze z przyjaźni.
- A potem nagle jest za późno - powiedział z naciskiem. I
dotyczy to nie tylko mojego pokolenia. Patrzę na ludzi młodszych ode
mnie. Są tak zajęci i zabiegani, że nie mają czasu dla siebie i rezygnują
z tego, co lubią. W końcu zapominają, kim są. A gdyby spędzali choć
odrobinę czasu z przyjaciółmi, pamiętaliby, jacy byli, zanim zostali
rodzicami albo dziadkami. Rozumiesz, co mam na myśli?
Przyznałam, że spotykam wielu takich ludzi, i dodałam, że ci,
którzy mają trochę czasu dla siebie, są o wiele szczęśliwsi. Są też
znacznie ciekawszym towarzystwem.
- No właśnie! - Śmiał się i uderzał ręką w łóżko. - Przyjaźń nas
stymuluje. W przyjaciołach wspaniałe jest to, że biorą nas takimi,
jakimi jesteśmy, bo nas rozumieją. Mieć przyjaciela to być
akceptowanym takim, jakim się jest, a nie takim, jakim ktoś chciałby
nas widzieć. Trzeba podtrzymywać przyjaźnie, moja droga.
Widziałam, ilu ludzi go odwiedza, i wiedziałam, że nie jest
gołosłowny. Jego przyjaciele byli zadowolonymi, jowialnymi ludźmi i
wnosili w jego życie mnóstwo radości. Ale ponieważ go szanowali,
brali pod uwagę to, że odpoczywa i że nie powinni mu przeszkadzać.
Pewnego dnia po południu zapytał, z kim ja się przyjaźnię.
Opowiedziałam mu więc o swoich najbliższych przyjaciołach i
wyznałam, że ponieważ sama się zmieniam, zmieniają się też moje
relacje z innymi.
- Cóż, to też jest naturalne - orzekł. - Przyjaciele przychodzą i z
biegiem lat odchodzą. Dlatego powinniśmy ich cenić, kiedy przy nas
trwają. Czasami po prostu przestajemy sobie mówić, ile dla siebie
znaczymy. Ale niektórzy trwają gdzieś w pobliżu i kiedy zbliża się
śmierć, wspomnienia, które nas łączą, i wzajemne zrozumienie stają
się wielką pociechą.
Oboje uważaliśmy, że dla kobiet przyjaźń jest czym innym niż dla
mężczyzn. Kobiety podchodzą do przyjaźni emocjonalnie, zbliżają się
do siebie, rozmawiając o uczuciach. Harry twierdził, że mężczyźni też
potrzebują przyjaciół, żeby mieć z kim porozmawiać. Ale
rozmawiając, przeważnie robią coś jeszcze: grają w tenisa, jeżdżą na
rowerze, uprawiają jakiś sport. Mężczyźni cenią relacje, dzięki którym
mogą coś rozpracować, rozwiązać jakiś problem, ale zwykle wiąże się
to z jakąś aktywnością.
- Na przykład ze wspólnym stawianiem ogrodzenia
wokół padoku - podsunęłam.
Harry parsknął śmiechem.
- O rany. Możesz wywieźć dziewczynę ze wsi, ale nie zmienisz
jej mentalności. To bardzo wiejski przykład, ale owszem, masz rację,
Bronnie. Wspólne stawianie ogrodzenia albo inna fizyczna praca
bardzo łączy mężczyzn.
Nie przestając się śmiać, zauważył, że gdybym chciała się
zaprzyjaźnić z jakimś przystojnym facetem, wystarczyłoby, żebym
mu pomogła postawić płot. Odparłam, że zapamiętam tę radę.
Opowiadał mi swoje ulubione historie o męskich więziach i
wzmacniał moją wiarę w przyjaźń. Jego wspaniali
przyjaciele odwiedzali go niemal codziennie. Zrobili sobie grafik, żeby
go za bardzo nie męczyć. Dzięki temu wszyscy od czasu do
czasu mogli się z nim spotkać. Byli cudownie lojalni.
Oboje przyznawaliśmy, że w chwilach spokoju udało nam się
zaprzyjaźnić. Z przykrością myślał o tym, że resztę dnia spędzam w
innej części domu i czytam albo piszę, a mogłabym siedzieć u niego i
moglibyśmy rozmawiać. Śmiałam się, bo myślałam o tym samym. Ale
oboje rozumieliśmy, że Brian bardzo chce naprawić błędy i być przy
nim. Harry nie chciał, żeby jego syn musiał żyć z poczuciem winy,
choć obawiał się, że to niestety nieuniknione. Zgadzał się więc na to,
czego tamten sobie życzył, i pozwalał, żeby przez tych kilka
tygodni, które im zostały, to on się nim opiekował.
- Nawet jeśli nie umie dobrze ułożyć poduszek - mówił i
wzdychał.
Do swojej choroby i do tego, co miało nastąpić, podchodził ze
stoickim spokojem. Twierdził, że żył pełnią życia i że jest gotów się
przekonać, co jest dalej. Ale kiedy rozmawialiśmy o śmierci, często
znowu poruszał temat przyjaźni: mówił o tym, jak ważne są wspólne
wspomnienia i ile radości i poczucia akceptacji zapewniają przyjaciele.
Prosił też, żebym mu opowiadała o swoich ulubionych
wspomnieniach związanych z przyjaciółmi.
- Zacznij od dzieciństwa. Chciałbym się dowiedzieć,
skąd pochodzisz - powiedział kiedyś. Zaśmiał się radośnie, kiedy mu
opisałam, gdzie się działo to, co chciałam mu opowiedzieć: a działo
się to na polu pszenicy.
Kiedy miałam dwanaście lat, przeprowadziliśmy się z farmy, na
której hodowaliśmy bydło i uprawialiśmy lucernę, na farmę owczą.
Uprawialiśmy tam też pszenicę. Farma leżała daleko do miasta, pod
cudownym, bezkresnym niebem. Jakiś rok później zaginęła moja
siedmioletnia suka. Myśleliśmy, że może ukąsił ją wąż, ale nigdy jej
nie znaleźliśmy. Nie dziwiło nas to, bo farma była wielka. Ale ja
bardzo to przeżywałam. Kilka miesięcy później rodzice kupili mi
nowego psa, suczkę rasy terier maltański. Suczka nie rozumiała, że
ma być psem domowym, i całe dnie biegała po dworze za psami
pasterskimi: border collie i kelpie.
W szkole średniej, a także później, moją najlepszą przyjaciółką
była Fiona. Chociaż mieszkała w miasteczku, większość czasu
spędzałyśmy na farmie. Ja też bywałam u jej rodziców, zwłaszcza gdy
podrosłyśmy i całowałyśmy się już z chłopakami. Jedną z
ważniejszych rzeczy, które nas łączyły przez wszystkie te lata, było
zamiłowanie do spacerów. Nie potrafię powiedzieć, ile mil
pokonałyśmy razem w ciągu dziesięcioleci naszej przyjaźni:
chodziłyśmy po plażach, lasach deszczowych, ulicach miast, byłyśmy
za granicą, w buszu, wszędzie. A zaczęło się od wędrówek po
polach pszenicy.
Pewnego razu jak zwykle towarzyszyła nam moja suczka -i kilka
innych psów. Nie byłyśmy zdziwione, kiedy się obejrzałyśmy i
zobaczyłyśmy jeszcze jednego czy dwa koty. One też szły za nami.
My trzymałyśmy się drogi prowadzącej na najdalsze pole, a psy
biegły przez pszenicę. Nie przeszkadzało nam to, kiedy pszenica była
niska, ale kiedy urosła, mojej suczki nie było już widać. Tamtego dnia
Fiona i ja byłyśmy świadkami przezabawnej sceny.
Za dużymi psami, które było widać nawet w najwyższej pszenicy,
ciągnął się pas poruszającego się zboża - tamtędy biegła jak szalona
moja suczka. Od czasu do czasu pszenica przestawała się ruszać. Jak
peryskop z wody wyłaniał się z niej biały łepek. Rozglądał się, dopóki
nie zauważył pozostałych psów. A potem znowu znikał w zbożu i
znowu zostawiał za sobą ruchomy ślad, przesuwający się w innym
kierunku. Potem pszenica znowu przestawała się ruszać, znowu
pokazywał się biały łepek, znowu wykrywał cel i znowu znikał.
Powtórzyło się to tyle razy, że w końcu, jak tylko
zauważałyśmy wyłaniający się ze zboża łepek, zaczynałyśmy
histerycznie chichotać, jak to nastolatki. Ze śmiechu bolały nas
policzki, po twarzach spływały łzy. Wspierałyśmy się jedna na
drugiej, żeby zachować równowagę, a potem znowu
dostrzegałyśmy w zbożu pieska i zaczynałyśmy od nowa. Pod koniec
ledwie mogłyśmy ustać.
Przywołałam to zwyczajne, a jednak cudowne wspomnienie, i
znowu uświadomiłam sobie, jak cenna jest przyjaźń.
Śmialiśmy się, ja i Harry, i zatęskniłam za niewinnością i
beztroską młodości, za niepohamowaną wesołością. Często tak się z
Fioną śmiałyśmy.
- Gdzie teraz jest? - zapytał Harry.
Odpowiedziałam, że mieszka za granicą i że straciłyśmy kontakt.
Życie toczy się dalej, powiedziałam i dodałam, że w moim świecie są
teraz inni, bliżsi mi ludzie. Nasze ścieżki rozeszły się także z innych
powodów: z powodu znajomych, odmiennych upodobań i różnego
podejścia do życia. Harry też uważał, że nie można cofnąć czasu, ale
wyraził nadzieję, że Fiona i ja jeszcze się spotkamy i do siebie
zbliżymy. Pomyślałam o tym, jak się toczy moje życie, i musiałam
przyznać, że to możliwe. Ale to i tak nie było ważne. Miałam cenne
wspomnienia i życzyłam Fionie wszystkiego najlepszego. W
głębi duszy byłam jej wdzięczna za przyjaźń, która nas łączyła, i za to,
czego się od niej nauczyłam.
Wiele moich najlepszych wspomnień związanych z przyjaciółmi
było wspomnieniami o spacerach, rozmowach i o tym, jak się
śmialiśmy. W ciągu następnego tygodnia czy dwóch podzieliłam się z
Harrym niektórymi z nich. On także lubił chodzić. Opowiadał mi o
różnych miejscach i o ludziach, z którymi tam był. Z łatwością
mogłam sobie wyobrazić, jak ich po drodze rozśmieszał.
Uśmiechnęłam się, kiedy o tym pomyślałam, a kiedy zapytał, co mnie
tak rozbawiło, chętnie odpowiedziałam. Powiedział, że podczas tych
wędrówek rzeczywiście zawsze dużo się śmiali.
Tak się złożyło, że tydzień później miałam go opuścić.
Zamierzałam wyruszyć na wyprawę. Kiedy się na nią zapisywałam,
nie wiedziałam, czy jeszcze będzie żył. Więc chociaż miałam wielką
ochotę wyrwać się z miasta, było mi przykro, że go zostawiam.
Obawiałam się, że możemy się już nie zobaczyć. Ale kiedy mu
opowiedziałam o swoich planach, zapewnił mnie, że nie ma nic
przeciwko temu, żebym pojechała, i zapowiedział, że żywy czy
martwy, będzie ze mną duchem.
Ta wyprawa odbywała się co roku w odległej części kraju i zawsze
kończyła się nad tym samym jeziorem. Za każdym razem trasa biegła
wzdłuż innej rzeki. W tamtym roku mieliśmy wyruszyć z farmy
leżącej u jej źródła. Mieliśmy wędrować wzdłuż rzeki, najczęściej jej
wyschniętym już korytem, i w końcu dotrzeć do jeziora.
Celem tych wędrówek było umożliwienie uczestnikom kontaktu z
australijską ziemią, ponieważ trasy wiodły szlakami dawnych
cywilizacji. Dawno temu rzeki były jak autostrady, a na pewno jak
drogi przelotowa. Ich brzegi zamieszkiwały różne plemiona. Po
uroczystości, podczas której zostaliśmy okadzeni, aborygeńska
starszyzna udzieliła nam błogosławieństwa i ruszyliśmy na
sześciodniową wyprawę.
Każdy szedł we własnym tempie. Przeważnie było nas
dwanaścioro. Jedni wędrowali w grupach i cały czas rozmawiali. Inni
przyłączali się do kogoś i odłączali. Niektórzy się zatrzymywali i
wszystko fotografowali, niektórzy raczej wędrowali sami. Co wieczór
zjawiało się kilku ochotników. Przywozili sprzęt i rozbijaliśmy obóz.
Potem razem przyrządzaliśmy kolację przy ognisku. I wtedy, pod
gwiazdami, nawiązywały się cudowne przyjaźnie.
Z każdym krokiem czuliśmy się coraz mocniej związani z ziemią.
Podczas postojów chętnie rozmawiałam z innymi, ale iść wolałam
sama. Kiedyś dużo chodziłam i nauczyłam się wędrować we własnym
tempie. Przeważnie wyprzedzałam największą grupę. Przede mną
szedł jeden człowiek - mądry i życzliwy pomysłodawca tych
wędrówek. On także szedł własnym rytmem.
Te chwile, kiedy szłam sama przed siebie, pomagały mi dojść ze
sobą do ładu. Podczas tamtej wyprawy uświadomiłam sobie, że nie
chcę już mieszkać w cudzych domach. Obudziła się we mnie tęsknota
za własną kuchnią. Przeprowadzki, które kiedyś tak lubiłam, zaczęły
mnie męczyć. Poczułam, że kiełkuje we mnie nowe ziarno - spokojna
świadomość tego, że coś się zmienia. Z uśmiechem szłam dalej.
Dzisiaj rzadko się zdarza, żeby można było tak swobodnie iść
przed siebie, nie napotykając na żadne przeszkody, bo ziemia jest
podzielona i ogrodzona. Na szczęście w tedy wszystko zostało
wcześniej uzgodnione, więc bez problemów przechodziliśmy z farmy
na farmę. Dzisiaj jesteśmy tak zabiegani, że łatwo nam zapomnieć, że
mamy pod stopami planetę. Jasne, większość z nas czuje się związana
z naturą: przystajemy i chłoniemy jej piękno. Ale to, że mogłam bez
przeszkód wędrować przez sześć dni, pozwoliło mi poczuć, że
naprawdę mam kontakt z przyrodą. Wcześniej nawet nie
podejrzewałam, że go nie mam, bo przecież tyle czasu poświęcałam
na cieszenie się pięknem Ziemi.
Po drodze oglądaliśmy rzeźby dawnych plemion i podziwialiśmy
wspaniałe, mające setki lat eukaliptusy kamaldulskie. Na ich pniach
można było zobaczyć misterne nacięcia, bo z ich kory robiono czółna.
Ślady działalności plemion, które już dawno wyginęły, były
wzruszające i jednocześnie inspirujące. Niektóre miejsca emanowały
taką energią, że zaczynałam wierzyć, że ta wyprawa ma nas
ozdrowić.
A poza tym farmy, przez które przechodziliśmy, przypominały mi
rodzinne strony. Wspomnienia przywoływała nawet woń owczego
łajna. Czułam się cudowanie: znowu znalazłam się w suchym
klimacie, chociaż na jakiś czas. Z każdym krokiem odzyskiwałam
formę. Marzyłam o powrocie do czasów, w których człowiek
przemieszczał się głównie na piechotę. Uważałam, że ma to większy
sens niż pośpiech i zgiełk dzisiejszego świata.
Pewnego dnia, kiedy na chwilę straciłam innych z oczu,
znalazłam źródło. Postanowiłam w nim popływać, żeby się orzeźwić.
Kąpiel w czystej, zimnej wodzie dodała mi sił. Woda oczyściła nie
tylko moje ciało, ale i duszę.
Podczas tamtej wyprawy każda chwila była duchowym
przeżyciem i każda pogłębiała mój związek z naturą.
Szliśmy od ósmej rano do mniej więcej piątej po południu, a
krajobraz zmieniał się nieustannie. Po drodze natykaliśmy się także
na inne ślady dawnego życia. Stary wóz, który utknął w rzece pewnie
ze sto lat wcześniej i wrósł w krajobraz. Stał się jego nieodłączną
częścią. Kamienna chata bez dachu przywodziła na myśl ludzi, którzy
kiedyś mieszkali nad rzeką. Ale najwspanialsza była ta chwila,
kiedy zobaczyliśmy nacięcia na pniach eukaliptusów i
uświadomiliśmy sobie, w jak wyjątkowej lekcji historii bierzemy
udział. Mogliśmy oglądać ślady życia dawnych plemion,
których szlakami podążaliśmy.
Po całych sześciu dniach wędrówki, pokonawszy około
osiemdziesięciu kilometrów, dotarliśmy do celu - zmęczeni, ale
szczęśliwi. Z wielkim żalem pożegnałam się z pozostałymi
uczestnikami, ale jeszcze bardziej smuciło mnie to, że wyprawa
dobiegła końca. Następnego dnia szłam jeszcze pięć godzin. Chciałam
obejść wyschnięte jezioro, bo chodzenie weszło mi w krew. Kilka dni
później odbywał się mały festiwal muzyczny. Przyświecała mu
podobna idea. Wybrałam się więc na niego, a potem wróciłam do
Melbourne.
Na szczęście Harry wciąż żył i mogłam z nim spędzić jeszcze
trochę czasu. W ciągu tych dziesięciu dni choroba poczyniła duże
postępy. Był wycieńczony. Jego do niedawna dobrze umięśnione nogi
stały się chude i blade, a duża, okrągła twarz - szczupła i
wymizerowana. Ale wciąż był dawnym Harrym - wspaniałym
zabawnym człowiekiem.
Brian jeszcze bardziej pragnął wziąć na siebie wszystkie
obowiązki związane z opieką nad ojcem. Kontrolował dosłownie
wszystko. Po południu wychodził z domu najwyżej na godzinę.
Cieszyłam się, że zdążyliśmy z Harrym wykorzystać chwile spokoju.
Po moim powrocie mieliśmy niewiele okazji, żeby dłużej
porozmawiać. Nie chodziło tylko o obsesję Briana: chodziło również o
to, że Harry znacznie więcej spał.
Ale, jak to bywa, któregoś dnia rano Brian musiał nagle wyjść i
niechętnie przekazał mi pieczę nad ojcem. Na szczęście Harry był
akurat w dobrej formie, miał jasny umysł - chociaż nie tak jak kiedyś.
Ale przynajmniej nie spał i mogliśmy chwilę porozmawiać.
Poprosił, żeby mu opowiedziała o wyprawie i o swoich
refleksjach. Zapytał o innych uczestników i o to, czy w nich także
zaszły jakieś zmiany. Miałam mu wiele do powiedzenia.
- A co robisz w tym tygodniu z przyjaciółmi, Bronnie? - zapytał
słabym głosem. - Przewidziałaś dla nich trochę czasu? Chciałbym to
wiedzieć.
Rozbawił mnie. Ciągle wracał do tej kwestii. Zaśmiałam się i
powiedziałam, że będę dla nich miała jeszcze mnóstwo czasu. A teraz
chcę się cieszyć wspólnymi chwilami z nim, bo przecież on też jest
moim przyjacielem.
- To nie wystarczy, moja droga. Jesteś jak inni. Chyba już się
przekonałaś, że musisz pamiętać także o sobie. Dbaj o równowagę i
staraj się znajdować czas dla przyjaciół. Spotykaj się z nimi regularnie.
Rób to bardziej dla siebie niż dla nich. Potrzebujemy przyjaciół. -
Popatrzył na mnie surowo, jakby chciał mnie upomnieć.
Oboje wiedzieliśmy, że chce dla mnie jak najlepiej.
Miał rację. Musiałam znaleźć czas dla przyjaciół. Inaczej
pracowałabym dwadzieścia cztery godziny na dobę, a spotkania z
nimi ciągle odkładałabym na później. Bardzo lubiłam swoją pracę i
czasami w towarzystwie pacjentów i ich rodzin naprawdę dobrze się
bawiłam, ale ogólnie nie było w niej nic śmiesznego. Dużo czasu
spędzałam z umierającymi i z ich przejętymi bliskimi. Wiedziałam, że
dla równowagi powinnam przeżywać również weselsze chwile, a to
potrafią zapewnić tylko przyjaciele. W moim życiu było za mało
radości. Dopiero wtedy zdałam sobie z tego sprawę.
- Zgadzam się, Harry - przyznałam.
Uśmiechnął się i rozłożył ręce, żeby mnie wziąć w objęcia.
Pochyliłam się nad łóżkiem i uściskałam go z uśmiechem.
- Nie chodzi tylko o utrzymywanie kontaktu z przyjaciółmi,
moja droga. Trzeba się z nimi spotykać, cieszyć się ich towarzystwem.
Rozumiesz, o co mi chodzi, prawda? - zapytał, patrząc na mnie z
wyczekiwaniem.
Pokiwałam głową i powiedziałam:
- Tak, Harry, rozumiem.
Zostawiłam go samego, żeby mógł odpocząć. Ze wzruszeniem
myślałam o tym, jak się o mnie troszczy.
Miał szczęście - odszedł spokojnie. Umarł we śnie kilka dni
później. Jego córka zawiadomiła mnie o tym telefonicznie.
Podziękowała mi serdecznie. Ale Harry też dużo mi dał -
powiedziałam jej o tym. Cieszę się, że miałam okazję go poznać.
Spotykaj się z przyjaciółmi, ciesz się ich towarzystwem -wciąż
słyszę słowa tego kochanego człowieka. Miał krzaczaste brwi, różową
skórę i szeroki uśmiech. Ta jego ostatnia rada wciąż jest dla mnie
ważna.
ŻAL PIĄTY: SZKODA, ŻE NIE POZWOLIŁAM SOBIE BYĆ SZCZĘŚLIWA

Rosemary, kiedyś pani dyrektor w międzynarodowej korporacji,


była kobietą nowoczesną. Wkroczyła w świat mężczyzn wcześniej, niż
było to dane innym przedstawicielkom jej płci. Przedtem żyła tak, jak
oczekiwano od kobiet w poprzednich pokoleniach. Młodo wyszła za
mąż. Niestety jej wybranek maltretował ją fizycznie i psychicznie.
Kiedy ją pobił i zostawił niemal umierającą, postanowiła od niego
odejść.
Miała poważny powód, ale w tamtych czasach rozwód budził
zgorszenie. Żeby nie kompromitować rodziny przed całym
miasteczkiem, w którym wszyscy ich znali, przeprowadziła się do
dużego miasta i zaczęła wszystko od nowa.
Życie ją zahartowało i zmieniło jej sposób myślenia. Akceptacji i
potwierdzenia własnej wartości zaczęła szukać w świecie
zdominowanym przez mężczyzn. Nigdy nie myślała o
nowym związku. Dzięki determinacji, inteligencji i pracowitości
pięła się po szczeblach kariery i w końcu - jako pierwsza kobieta w
stanie - objęła tak wysokie stanowisko.
Lubiła poczucie, że dzięki pozycji zawodowej ma władzę.
Przyzwyczaiła się do rządzenia ludźmi i próbowała
kierować wszystkimi, także w życiu prywatnym. Nie była
zadowolona z kolejnych opiekunek, odprawiała jedną po drugiej. A
potem zjawiłam się ja. Polubiła mnie, bo pracowałam kiedyś w banku,
a to według niej oznaczało, że nie jestem głupia. Nie było to
rozumowanie, z którym bym się zgadzała, ale ponieważ nie musiałam
już niczego udowadniać, stwierdziłam: niech myśli, co chce. W końcu
była już po osiemdziesiątce - i umierała. Później zażyczyła sobie,
żebym została jej główną opiekunką.
Z rana była najbardziej apodyktyczna i złośliwa. Wtedy znałam
już swoją wartość i znosiłam to cierpliwie, ale wiedziałam, że długo
nie wytrzymam. Pewnego dnia była szczególnie nieprzyjemna i
napastliwa. Musiałam jej postawić ultimatum: albo będzie milsza,
albo odchodzę. Siedziała na brzegu łóżka. Zaczęła krzyczeć, żebym się
wynosiła z jej domu. Wygadywała jeszcze gorsze rzeczy.
Kiedy tak na mnie wrzeszczała, podeszłam i usiadłam przy niej.
- No idź! Idź sobie! - krzyczała dalej, wskazując na drzwi.
Patrzyłam na nią ze zrozumieniem. Czekałam, aż jej przejdzie.
Wreszcie zamilkła. Przez chwilę siedziałyśmy w ciszy, tak blisko, że
prawie się dotykałyśmy.
- Skończyłaś? - zapytałam z łagodnym uśmiechem.
- Na razie tak - prychnęła.
Bez słowa pokiwałam głową. Milczenie się przedłużało. W końcu
ją objęłam i pocałowałam w policzek. Wyszłam do kuchni i chwilę
później wróciłam z dzbankiem herbaty. Wciąż siedziała tam, gdzie ją
zostawiłam, i wyglądała jak zagubiona dziewczynka.
Pomogłam jej wstać i podejść do kanapy. Na stoliku stała herbata.
Usiadła. Okryłam jej nogi ślicznym pledem i usiadłam przy niej, a ona
spojrzała na mnie z uśmiechem.
- Jestem taka samotna i tak bardzo się boję. Proszę, nie zostawiaj
mnie - powiedziała. - Przy tobie czuję się bezpieczna.
- Nigdzie się nie wybieram. Już w porządku. Dopóki będziesz
mnie traktowała z szacunkiem, nie odejdę - odparłam.
Uśmiechnęła się jak spragnione miłości dziecko.
- Zostań, proszę. Chciałabym, żebyś została.
Pokiwałam głową i znowu pocałowałam ją w policzek.
Uśmiechnęła się szeroko.
Od tej pory nasze stosunki się poprawiły. Opowiadała mi o sobie,
dzięki czemu mogłam ją lepiej zrozumieć. Mówiła, że zawsze
odpychała od siebie ludzi. Znałam to z własnego doświadczenia i
wiedziałam, jak to zmienić, więc przekonywałam ją, że nie jest za
późno, żeby ich do siebie dopuścić. Miała co do tego wątpliwości, ale
chciała spróbować.
Jej choroba rozwijała się powoli, ale widać było, że jest coraz
gorzej. Była coraz słabsza. Na początku traciła siły powoli. Ja to
widziałam, ale ona wciąż nie dopuszczała do siebie myśli, że jest
poważnie chora. Chciała, żebym uporządkowała jej książki i portfele
inwestycyjne. Wszystko szczegółowo omawiała. Słuchałam bez słowa,
bo wiedziałam, że na tym się skończy. Mówiła, że jak tylko będzie
miała trochę więcej energii, pokaże mi, co i jak mam robić.
Widywałam to już wcześniej: niektórzy moi pacjenci z każdym dniem
tracili siły, ale nadal robili plany na przyszłość.
Nalegała, żebym ją umawiała na spotkania, a potem sprawdzała,
czy to robię. Podnosiła słuchawkę w swojej sypialni, podsłuchiwała i
bez przerwy się wtrącała. Później musiałam wszystkie po kolei
przekładać, ale nie odwoływać. Nie ulegało wątpliwości, że lubi
rządzić i że ma silną potrzebę kontrolowania wszystkiego, co się
dzieje. Bardzo chętnie wyświadczałam jej różne przysługi, ale kilka
razy stanowczo odmówiłam. Nie chciałam tracić czasu i energii na
szukanie rzeczy, których już szukałyśmy i chociaż przetrząsnęłyśmy
cały dom, nie udało nam się ich znaleźć.
Codziennie obserwowałam, jak jej emocjonalne bariery puszczają i
jak stajemy się sobie coraz bliższe. Jej krewni mieszkali daleko, ale
dzwonili regularnie. Często przychodziło kilku przyjaciół i dawnych
znajomych z pracy. Przeważnie jednak jej ładny dom z pięknym
ogrodem miałyśmy tylko dla siebie.
Któregoś popołudnia, kiedy składałam pościel, a ona siedziała na
wózku inwalidzkim, spojrzała na mnie i poprosiła, żebym przestała
nucić.
- Nie podoba mi się to, że bez przerwy jesteś taka zadowolona i
ciągle sobie podśpiewujesz - oświadczyła ze smutkiem.
Skończyłam, co miałam do zrobienia, zamknęłam szafę i
spojrzałam na nią z rozbawieniem.
- Naprawdę - potwierdziła. - Ciągle nucisz i cały czas
jesteś zadowolona. Chciałabym cię kiedyś zobaczyć smutną.
To było dla niej takie typowe, że nawet się nie zdziwiłam. Nie
byłam cały czas zadowolona, ale jak tylko byłam w dobrym humorze,
od razu mi to wytykała. Spojrzałam na nią bez słowa, a potem
wykonałam pirueta, pokazałam jej język i ze śmiechem wyszłam z
pokoju. Rozbawiło ją to. Kiedy wróciłam, uśmiechała się jednym
kącikiem ust. Potem już nigdy mi nie wyrzucała, że jestem w dobrym
nastroju.
- Co cię tak cieszy? - zapytała któregoś ranka, niedługo potem. -
Nie tylko dzisiaj, w ogóle. Co cię tak bardzo cieszy?
Uśmiechnęłam się. Pomyślałam o tym, jak bardzo musiałam się
zmienić, skoro słyszę coś takiego. Pomyślałam o tym, przez co
przechodzę w życiu prywatnym, i uznałam, że to naprawdę dobre
pytanie.
- Rosemary, to, czy jest się szczęśliwym, to kwestia świadomego
wyboru. Staram się go dokonywać codziennie. Czasem mi się nie
udaje. Miałam ciężkie życie, tak jak ty. Pod innymi względami, ale nie
było mi łatwo. Ale zamiast myśleć o tym, co jest nie tak, codziennie
usiłuję dostrzegać dobrodziejstwa i cieszyć się chwilą na tyle, na ile się
da. Możemy wybierać, na czym chcemy się skupić. Ja staram się
widzieć pozytywy, na przykład to, że cię poznałam, że mam pracę,
którą kocham, że jestem zdrowa i że budzę się codziennie i mogę
przeżyć kolejny dzień.
Uśmiechnęła się. Patrzyła na mnie uważnie i chłonęła moje słowa.
Nie wiedziała, że opiekując się nią, sama zmagam się z chorobą.
Krótko przedtem przeszłam drobny zabieg. Lekarz, który przez
telefon powiadomił mnie, jakie są wyniki badań, powiedział, że budzą
pewne wątpliwości i że trzeba będzie szybko przeprowadzić jeszcze
jedną operację. Odparłam, że się nad tym zastanowię.
- Nie ma się nad czym zastanawiać - odpowiedział stanowczo. -
Musi się pani zgodzić. Inaczej za rok może pani nie żyć.
Powtórzyłam, że muszę to przemyśleć. Moje ciało już mnie czegoś
nauczyło. Nic dziwnego, bo to w nim zapisuje się nasza przeszłość.
Wszystkie cierpienia i radości kumulują się w naszych organizmach -
w taki czy inny sposób. Już wcześniej dzięki temu, że
przepracowałam różne bolesne emocje, udało mi się wyleczyć z kilku
mniej poważnych dolegliwości. Postanowiłam, że znów sama sobie
pomogę. Podeszłam do swojej choroby właśnie w ten sposób.
Ponieważ jednak trochę się bałam, zwierzyłam się tylko jednej czy
dwóm osobom. Żeby pokonać chorobę, musiałam zebrać wszystkie
siły. Musiałam się skupić na tym, na czym mi zależało - na własnym
zdrowiu. Nie chciałam ryzykować, że inni będą mi narzucać swoje
zdanie i zarażać swoimi lękami. Pewnie robiliby to z troski, ale nie
byłam w stanie dźwigać jeszcze cudzego strachu. Musiałam zebrać się
na odwagę, żeby powiedzieć, co czuję, wyrzucić z siebie najgłębiej
skrywane uczucia. Przez jakiś czas było mi ciężko. Z zakamarków
mojej duszy wyłaniało się mnóstwo urazów z przeszłości.
W pewnym momencie wszystko to bolało mnie tak bardzo, że
zaczęłam myśleć o śmierci i niemal życzyłam sobie, żeby choroba
pozwoliła mi odejść. Ale kiedy się poważnie zastanowiłam nad
swoim życiem i dopuściłam do siebie myśl, że mimo tych wszystkich
wysiłków naprawdę mogę umrzeć, że mogę nie dożyć starości,
niespodziewanie spłynął na mnie spokój. Zdałam sobie sprawę, że
miałam fantastyczne życie, że zdobyłam się na to, żeby pójść za
głosem serca i za powołaniem, i dzięki temu potrafiłam się zmierzyć
ze śmiercią i pogodzić z losem. Osiągnęłam cudowną pogodę ducha.
Wyrzucałam z siebie niepożądane emocje i codziennie
medytowałam, a jednocześnie czytałam książki o uzdrawianiu i
technikach wizualizacji. Zaczęły we mnie zachodzić różne zmiany. W
końcu poczułam, że najgorsze mam za sobą, że jestem na drodze do
wyzdrowienia.
Wkrótce potem poproszono mnie, żebym się zaopiekowała
ślicznym domkiem, porośniętym dzikim winem i ukrytym za
wysokim ogrodzeniem. Stał w dość zamożnej dzielnicy, ale z ulicy
prawie nie było go widać. Bardzo mi się spodobał.
Czymś, co zawsze ratowało mi życie, była kąpiel, a w tym domu
była wielka wanna. Jak tylko znalazłam się w tym wspaniałym
miejscu, postanowiłam przejść na dietę sokową - stosowałam ją już
wiele razy - i spędzić kilka dni w milczeniu, na medytacji.
Moje ciało zawsze wyrażało mój stan emocjonalny. Jeśli
przydarzała mi się jakaś drobniejsza dolegliwość, zwykle byłam w
stanie prześledzić, co czułam albo myślałam, zanim dała mi się we
znaki. Po jakimś czasie naprawdę umiałam się komunikować ze
swoim organizmem. Słuchałam, co miał mi do powiedzenia, i
starałam się do niego dostosować. Moi pacjenci i przyjaciele
przyznawali, że czuli, jak z ich ciałem zaczyna się dziać coś złego, i to
na długo przed tym, zanim zaobserwowali objawy. Widziałam, jak się
obniża jakość życia, kiedy zaczyna nam brakować zdrowia, i
nauczyłam się reagować na wszelkie wysyłane przez organizm
sygnały tak szybko, jak to tylko możliwe. Zdrowie daje niesamowitą
wolność, ale jeśli się popsuje, to często już na zawsze.
Jedną z medytacji, które uprawiałam, mieszkając w domku,
zaczerpnęłam z niedawno kupionej książki. Ale żeby dotrzeć do tego
punktu, musiałam przejść wiele innych etapów i dużo przepracować.
Była to książka o inteligencji naszych komórek i o tym, jak
współdziałają. Autor radził, jak się z nimi komunikować, żeby mogły
zwalczyć chorobę. Jak je leczyć na ich poziomie. Pewnego dnia przed
południem usiadłam na poduszce do medytacji i weszłam w stan
głębokiego spokoju. Poprzez wizualizację i afirmację zwróciłam się do
komórek mojego ciała, żeby mnie wyleczyły, jeśli jeszcze byłam chora.
Zanim się zorientowałam, co się ze mną dzieje, biegłam do
łazienki. Dopadły mnie gwałtowne wymioty. Miałam wrażenie, że
wyrzucam coś z najgłębszych zakamarków mojego ciała, i nie mogłam
przestać: rzygałam i rzygałam, aż poczułam, że nic już w środku nie
mam. Siedziałam na podłodze, całkowicie wyczerpana. Oparłam się o
wannę i czekałam na ciąg dalszy. Później zwymiotowałam jeszcze
kilka razy. A potem wstałam. Musiałam się oprzeć o wannę, bo nie
miałam już sił. Od torsji bolał mnie brzuch. Powlokłam się z
powrotem do pokoju, w którym medytowałam, i padłam na miękki
dywan. Czułam, że zaszła we mnie jakaś zmiana. Przykryłam się
kocem, położyłam w pozycji płodowej i spałam bite sześć godzin.
Do pokoju wpadało popołudniowe słońce. Obudził mnie
przedwieczorny chłód. Wciąż leżałam w cieple, pod kocem, i
patrzyłam na piękne światło. I poczułam się tak, jakbym zaczynała
żyć na nowo. Zmówiłam modlitwę dziękczynną - podziękowałam
losowi za wskazówki i za odwagę, dzięki której doszłam tam, gdzie
się znalazłam, a potem uśmiechnęłam się do siebie. Wciąż byłam
słaba. Ale kiedy w końcu wstałam i zaczęłam się ruszać, wpadłam w
euforię. Przygotowywałam sobie coś lekkiego do jedzenia - post się
skończył - i uśmiechałam się tak szeroko, że bolała mnie cała twarz.
Było po wszystkim.
Wyzdrowiałam. Po chorobie nie było śladu. Uważam, że każdy
może wybrać metodę, którą uzna za najlepszą - operację, terapię
naturalną, metody wschodnie albo zachodnią farmakologię - ja
niewątpliwie znalazłam najlepszą dla mnie. Wymagało to
zastosowania całej wiedzy, jaką zdobyłam, ale udało się.
Nigdy o tym nie opowiadałam swoim pacjentom, bo metody,
które wtedy zastosowałam, wypracowywałam prawie czterdzieści lat.
Ćwiczyłam samoleczenie całymi miesiącami. Nie chciałam im dawać
złudnej nadziei. Kiedy ich poznawałam, byli już zbyt chorzy i zbyt
bliscy śmierci.
Ale dzięki temu doświadczeniu jeszcze bardziej doceniłam dar,
jakim jest życie. Codziennie od nowa postanawiałam, że będę
szczęśliwa. Weszło mi to w nawyk. Bywały dni, kiedy nie było to
możliwe. Godziłam się z tym. Sądzę, że taka świadomość pozwala żyć
spokojniej. Trudniejsze dni też nam coś dają, a poza tym zawsze
mijają i znów możemy się cieszyć życiem. Skupianie się na poczuciu,
że jestem szczęśliwa, i na dobrodziejstwach, tak bardzo, jak tylko to
było możliwe, pomogło mi zmienić się na lepsze.
Kiedy więc Rosemary zapytała, dlaczego ciągle nucę i jestem taka
zadowolona, odpowiedziałam: dlatego że właśnie doświadczyłam
cudu i sama go dokonałam, i teraz czuję się nie tylko silna, ale także
uprzywilejowana.
Później powiedziała mi, że ona również chciałaby być szczęśliwa,
ale nie wie, jak to osiągnąć.
- Hm, po prostu spróbuj udawać, że jesteś szczęśliwa,
na przykład przez pół godziny. Może ci się spodoba i poczujesz, że
naprawdę jesteś zadowolona. Już sam uśmiech wpływa na nasze
samopoczucie. Więc przez pół godziny nie krzyw się i nie narzekaj.
Zamiast mówić rzeczy przykre, mów miłe, myśl o ogrodzie i pamiętaj,
żeby się uśmiechać.
Uświadomiła sobie, że nie znam jej od zawsze i że może się stać
tym, kim zechce. Czasami o szczęście trzeba się postarać.
- Wiesz, chyba nigdy nie miałam poczucia, że zasługuję
na szczęście. Mój rozwód był dla mojej rodziny kompromitacją, rzucił
na nią cień. Jak mogłam się czuć dobrze? - zapytała tak szczerze, że
ścisnęło mi się serce.
- Pozwól sobie na to. Jesteś wspaniałą kobietą i powinnaś być
szczęśliwa. Nie ograniczaj się. Po prostu zdecyduj, że od tej pory tak
będzie.
Dobrze ją rozumiałam, bo ja też kiedyś sama się ograniczałam.
Zwróciłam jej więc uwagę, że jeśli będzie myślała o rodzinie, pozbawi
się tylko szansy na szczęście. Obróciłam to wszystko w żart, żeby
rozluźnić atmosferę.
Wreszcie zaczęła sobie odpuszczać, chociaż na początku robiła to
niepewnie. Z każdym dniem kontrolowała się coraz mniej, częściej się
uśmiechała, a nawet śmiała. Kiedy wpadała w dawny nastrój i
zaczynała mi w nieprzyjemny sposób wydawać polecenia,
odpowiadałam wesoło:
- Chyba tego nie zrobię!
Wtedy, zamiast się złościć, śmiała się razem ze mną, a potem
prosiła jeszcze raz, ale już uprzejmiej, a ja chętnie spełniałam jej
życzenie.
Stan jej zdrowia z każdym dniem się pogarszał. W końcu zaczęła
sobie z tego zdawać sprawę. Nadal mówiła, że mi pokaże, jak mam
się zabrać do porządkowania jej książek, ale nie była już zdziwiona, że
nie odpowiadam. Coraz mniej czasu spędzała poza łóżkiem. Musiała
się pogodzić z tym, że będzie myta na leżąco, bo przejście pod
prysznic mogło zaszkodzić jej zdrowiu i mojemu kręgosłupowi.
Kiedy zbyt długo byłam w innym pokoju i zajmowałam się czymś
innym, przywoływała mnie. Leżała już w łóżku szpitalnym, więc to
stare, zwykłe, było wolne. Ta zmiana była konieczna, bo nie potrafiła
już sama wstawać, a w nowym łóżku mogła siadać, nie narażając nas -
mnie i pielęgniarki z nocnej zmiany - na skręcenie karku. Więc kiedy
nie miałam do roboty nic innego poza dotrzymywaniem jej
towarzystwa, kładłam się na jej starym łóżku. Jej było najwygodniej,
kiedy leżała na boku. Mniej się wtedy męczyła, a mnie było
przyjemniej.
Po jakimś czasie zaczęłyśmy sobie po południu ucinać drzemkę. O
tej porze na ulicy panował spokój, a ja byłam w pobliżu, w razie
gdyby mnie potrzebowała. Więc ja również zasypiałam, a potem
opowiadałyśmy sobie, co nam się śniło. Rozmawiałyśmy, dopóki nie
musiałam wstać i czymś się zająć. To były wyjątkowe, intymne chwile
- dla nas obu.
Któregoś dnia, kiedy tak leżałyśmy i rozmawiałyśmy, spytała, jak
wygląda śmierć, a konkretnie - umieranie. Inni pacjenci też mnie o to
pytali. Tak samo jak ludzie pytają innych, jakie mają doświadczenia z
tym czy z tamtym: ciężarne kobiety wypytują znajome, jak przebiegał
poród, podróżnicy pytają innych podróżników, jak było w jakimś
kraju. Ale umierający nie może zapytać o śmierć kogoś, kto ją
przeżył. W końcu rzadko się kogoś takiego spotyka. Więc
wypytują mnie. Zawsze opowiadam im wtedy o Stelli - o tym, jak
odeszła z uśmiechem - i o wszystkich innych ludziach, którzy przy
mnie umarli. Opowieść o Stelli na wszystkich działała uspokajająco,
tak jak kiedyś na mnie.
W dzisiejszych czasach zbyt mały nacisk kładzie się na kondycję
duchową i emocjonalną chorych i umierających. Jeśli tacy ludzie nie
mają szczęścia znaleźć się w ośrodku, który bierze te elementy pod
uwagę, są zdani tylko na siebie. To ich przeraża i sprawia, że czują się
osamotnieni. W naszym święcie leczy się dolegliwości fizyczne, nie
mając świadomości, że mają one związek ze zdrowiem emocjonalnym
i duchowym. Gdyby udało się to połączyć i zacząć poprawiać
kondycję chorych na każdym poziomie, w ostatnich tygodniach czy
dniach życia mogliby to wszystko ze sobą pogodzić i osiągnąć spokój.
Ta sfera to jedna z naszych największych bolączek. Jest tak
dlatego, że próbujemy ukrywać śmierć. Pacjenci paliatywni mają tyle
pytań, które mogliby sobie zadać wcześniej, gdyby wzięli pod uwagę,
że pewnego dnia umrą - jak my wszyscy. Gdyby je sobie zadali w
porę, znaleźliby odpowiedzi i osiągnęliby spokój ducha, kiedy jeszcze
był na to czas. Nie baliby się i nie udawali, że śmierć się nie zbliża.
W końcu Rosemary nie mogła już udawać, że nie wie o zbliżającej
się śmierci. Czasami chciała być sama, żeby przemyśleć różne sprawy.
Tak mówiła.
Kiedy pewnego wieczoru weszłam do jej pokoju, oznajmiła:
- Szkoda, że nie byłam szczęśliwsza. Że sobie na to nie
pozwoliłam. Byłam żałosna. Ale myślałam, że nie zasługuję
na szczęście. Teraz już tak nie uważam. Kiedy się rano
śmiałyśmy, uświadomiłam sobie, że mogłam po prostu być
szczęśliwa, nie musiałam się czuć winna.
Przysiadłam na jej łóżku. Słuchałam.
- Mamy wybór, prawda? Możemy sobie zabronić być szczęśliwi,
kiedy nam się wydaje, że nie mamy do tego prawa albo dajemy to
sobie wmówić. Ale wtedy nie jesteśmy sobą, mam rację? A możemy
być tym, kim chcemy. Mój Boże, dlaczego nie doszłam do tego
wcześniej? Jaka szkoda!
Uśmiechnęłam się do niej z czułością.
- Znam to, Rosemary. Jesteśmy zdrowsi, jeśli jesteśmy dla siebie
dobrzy i współczujemy samym sobie. W każdym razie w końcu to
zrozumiałaś. I ostatnio pozwoliłaś sobie na odrobinę szczęścia.
Przeżyłyśmy razem piękne chwile.
Przypomniała sobie, z czego się śmiałyśmy, i zachichotała. Humor
jej się poprawił.
- Zaczynam lubić siebie taką, jaka ostatnio jestem, Bronnie. Tę
bardziej pogodną.
Z uśmiechem powiedziałam, że ja też ją taką lubię.
- Czyż nie byłam despotką? - Zaśmiała się. Pewnie wspominała
nasze pierwsze tygodnie.
Ale nie tylko się razem śmiałyśmy. Przeżywałyśmy także smutne i
wzruszające chwile. Trzymałyśmy się za ręce i płakałyśmy, bo
wiedziałyśmy, co ją czeka. Lecz w ostatnich miesiącach życia zaznała
trochę radości. Miała taki piękny uśmiech. Wciąż mam go przed
oczami.
Pod koniec zachorowała na zapalenie płuc. Ostatniego dnia w jej
gardle zgromadził się śluz. Przyjechało kilku jej krewnych i kilka
uroczych przyjaciółek. Jej śmierć nie należała do najspokojniejszych,
jakie widziałam, ale przyszła bardzo szybko. Kochana Rosemary
opuściła ten świat.
Dziesięć minut później pojawiła się pielęgniarka środowiskowa.
Miała przyjść po południu. Bliscy Rosemary i jej przyjaciółki
rozmawiali cicho w kuchni, a my umyłyśmy ją i przebrałyśmy w
czystą koszulę. Pielęgniarka nie zdążyła jej poznać. Zapytała mnie,
jakim była człowiekiem.
Spojrzałam na ciało mojej drogiej przyjaciółki, na jej spokojną
twarz, pogrążoną już w wiecznym śnie, i uśmiechnęłam się blado.
Przypomniały mi się nasze wspólne popołudnia. Leżałyśmy
naprzeciwko siebie i rozmawiałyśmy. Widziałam ją roześmianą,
widziałam, jak się ze mną przekomarza.
- Była szczęśliwa - odparłam. Bo naprawdę była. - Tak. Była
szczęśliwym człowiekiem.
SZCZĘŚCIE JEST TU I TERAZ

Cath była największym myślicielem ze wszystkich moich


pacjentów. Miała swoje zdanie na każdy temat. I opierała się na
rzetelnych danych. Była wielbicielką nauki, a szczególnie filozofii, i w
ciągu tych pięćdziesięciu jeden lat, które przeżyła, dużo się nauczyła.
Mieszkała w domu, w którym się urodziła.
- Tu przyszła na świat i opuściła go moja matka. Ja zamierzam
zrobić to samo - mówiła z naciskiem.
Uwielbiała się kąpać, więc przez kilka pierwszych miesięcy
najlepiej rozmawiało nam się wtedy, kiedy ona siedziała w wannie, a
ja obok, na stołku. Ja też lubiłam się kąpać i pływać, więc
postanowiłam, że będzie korzystać z wanny tak długo jak się da. Ale
po jakimś czasie bardzo osłabła, a ja nie miałam tyle siły, żeby jej
pomagać wchodzić i wychodzić. Ryzyko, że się przewróci, było zbyt
duże.
Wiedziała, że to będzie jej ostatnia kąpiel. I rozpłakała się. Łzy
kapały do wody, w której siedziała.
- Wszystko się kończy. Teraz kąpiele, a potem chodzenie -
zawodziła. - Potem nie będę mogła stać. I odejdę. Wszystko się kiedyś
kończy. Moje życie przemija.
Płacz przeszedł w niepowstrzymany szloch.
Bardzo jej współczułam i sama byłam bliska płaczu, ale
pomyślałam, że wreszcie trafiłam na kogoś, kto wprost daje upust
emocjom.
Wylała morze łez. Chwilami wydawało mi się, że w końcu się
wypłakała, bo siedziała wyczerpana, wsparta o wannę, i patrzyła na
wodę albo kreśliła coś na jej powierzchni. A potem zaczynała od
nowa. Każdy kolejny szloch wydobywał się z coraz głębszych i
pierwotniejszych zakamarków duszy. Opłakiwała wszystkie smutne
wspomnienia, które w sobie nosiła, i wszystkich ludzi, których straciła
i miała stracić, odchodząc. A najbardziej płakała nad sobą.
Za każdym razem kiedy chciałam wyjść i zostawić ją samą, kręciła
głową. Prosiła, żebym została. Więc siadałam z powrotem na stołku.
Ona szlochała, a ja patrzyłam na nią z czułością. Nic nie mówiłam,
tylko byłam przy niej. Serce mi pękało, ale wiedziałam, że płacz
dobrze jej zrobi.
Po półgodzinie, kiedy woda w końcu wystygła, zaproponowałam,
że doleję ciepłej. Pokręciła głową.
- Nie, nie trzeba - powiedziała.
Wyciągnęła zatyczkę i dała mi znak, żebym jej pomogła wyjść.
Później zawiozłam ją - miała na sobie jasnoniebieski szlafrok, a na
nogach czerwone kapcie - na wózku na słońce. Wydawała się
spokojna.
- Posłuchaj tego ptaka - powiedziała.
Obie z uśmiechem wsłuchałyśmy się w jego śpiew, a kiedy
usłyszałyśmy odpowiedź drugiego, z innego drzewa, rosnącego przy
ulicy, uśmiechnęłyśmy się jeszcze radośniej.
- Każdy dzień to dar, wiesz? Zawsze tak było, ale dopiero teraz,
kiedy trochę zwolniłam, zauważyłam, ile pięknych rzeczy nam
przynosi. To jedno jest pewne. Posłuchaj.
Z pobliskich drzew dobiegły kolejne trele.
Cath zrozumiała, jak potężną siłą jest wdzięczność za piękne
chwile. Powiedziała, że łatwo oczekiwać od życia więcej i że nie ma w
tym nic złego, bo człowiek, który się realizuje, spełnia swoje marzenia
i rozwija się. Ale ponieważ nigdy nie osiągniemy tego, na czym nam
zależy, ponieważ zawsze będziemy chcieć więcej, powinniśmy
doceniać to, co mamy. Życie mija tak szybko - czy się żyje
dwadzieścia, czterdzieści, czy osiemdziesiąt lat.
Miała rację. Każdy dzień sam w sobie jest darem i
błogosławieństwem. To jedno mamy na pewno - chwilę, która trwa.
Przez dwadzieścia lat prowadziłam dziennik. Wieczorami
notowałam, za co jestem wdzięczna losowi. Często było tego całkiem
sporo. Od czasu do czasu jednak, kiedy było mi trudniej, ledwie
wynajdowałam choć jedną taką rzecz. Byłam tak wyczerpana
emocjonalnie, że nawet szukanie ich sprawiało mi trudność. Ale nie
poddawałam się. I w końcu dostrzegałam takie dobrodziejstwa, jak
czysta, rwąca woda, dach nad głową, pełny brzuch, uśmiech
nieznajomego i śpiew ptaka.
Powiedziałam Cath, że chociaż kiedy dzień się kończył i
otwierałam dziennik, doceniałam to wszystko, dostrzeganie tego na
bieżąco wymagało pewnej wprawy. Zwłaszcza kiedy chodziło o
subtelniejsze sprawy. Musiałam nabrać nowego zwyczaju: za każdym
razem kiedy otrzymywałam jakiś dar, zmawiałam po cichu
dziękczynną modlitwę.
Naturze niewątpliwie dziękowałam na bieżąco. Na przykład
kiedy twarz owiewała mi ciepła bryza, byłam wdzięczna, że jestem
zdrowa i że mogę być na dworze, żeby ją poczuć. Ale chciałam być
wdzięczna także za inne rzeczy, za wszystko, co mi się przytrafiało po
drodze. Robienie zapisków w dzienniku na pewno pozwoliło mi
bardziej się otworzyć na codzienne radości, ale dopiero umiejętność
życia chwilą umożliwiła mi odczuwanie wdzięczności każdego dnia.
W końcu zauważyłam, że co chwilę zdarza się coś, za co można
dziękować losowi. I weszło mi to w zwyczaj.
- Pewnie jeśli się jest wdzięcznym, dostaje się od losu więcej -
powiedziała Cath.
- jeśli człowiek się na to otwiera, to tak, Cath. Jeśli tylko jest
świadom własnej wartości. Na pewno spotkało mnie w życiu wiele
dobrodziejstw. Ale czasami muszę najpierw przestać sobie
przeszkadzać. Bo dobrodziejstwa spływają na mnie szerszym
strumieniem, kiedy jestem otwarta i wdzięczna.
Zaśmiała się, kiedy to usłyszała, i przyznała mi rację.
- O tak, trzeba być otwartym. Bo kiedy się zamykamy i
przestajemy być wdzięczni, nie dopuszczamy do siebie darów.
Większość ludzi nie zdaje sobie sprawy, jak im dobrze. Ja także długo
sobie tego nie uświadamiałam. Ale na szczęście zanim zachorowałam,
zaczęłam nad tym pracować i dzięki temu zaczęłam żyć bardziej
świadomie.
Siedziała jakiś czas na słońcu, a potem musiała coś zjeść i
odpocząć. Na lunch zjadła lody i duszone owoce. Nic innego nie
mogła już jeść. Nie miała siły gryźć i, jak mówiła, nie czuła smaku.
Później posadziłam ją na łóżku, podniosłam jej nogi i ułożyłam ją
wygodnie. Zaciągnęłam zasłony. Krótko przedtem zwiększono jej
dawkę leków przeciwbólowych, więc czuła się lepiej, ale była
wyczerpana. Szybko zasnęła.
Po południu wpadła jej dawna partnerka. Nie czuły do siebie
urazy. Zerwały ze sobą dziesięć lat wcześniej, ale pozostały dobrymi
przyjaciółkami. Łączyła je piękna więź, odnosiły się do siebie z
wielkim szacunkiem. Miałyśmy też innych stałych gości: starszego
brata Cath, jego żonę i dzieci, i młodszego. Codziennie wpadali
również sąsiedzi. Przyjaciele i koledzy z pracy zaglądali, jak tylko
mogli. Cieszyła się powszechną sympatią.
Ci, którzy nas odwiedzali, opowiadali, że była bardzo oddana
pracy i zarażała swoją pasją innych. Teraz, jak wielu umierających,
uwielbiała, kiedy goście opowiadali jej o tym, co słychać u nich i na
świecie. Chorzy, którzy nie mogą już wychodzić z domu, chłoną
wieści ze świata. Przyjaciele i krewni często nie wiedzą, co mówić. A
chorzy dzięki temu, że dowiadują się, co się dzieje na świecie, nie
mają poczucia, że zostali odizolowani, i dzięki temu czują się lepiej.
Z całą pewnością było tak w przypadku Cath. Chciała słuchać o
wszystkim, co innym przynosiło radość. Dla gości to było trudne.
Było im smutno, że wkrótce ją stracą. Lubiła mnie, a ja ją, więc
mogłam z nią rozmawiać o wszystkim. Na prośbę jednej z jej
przyjaciółek, Sue, pewnego dnia zwróciłam jej uwagę, że inni też mają
uczucia.
Sue codziennie starała się być przy niej wesoła, chociaż tak
naprawdę za każdym razem, kiedy ją odwiedzała, chciało jej się
płakać. Zanim weszła, siedziała jakiś czas w samochodzie i nastrajała
się. Nie chciała okazać słabości. A kiedy potem do niego wsiadała,
zanim odjechała, musiała się wypłakać.
- Domyślam się, że tak jest - przyznała Cath. - Ale nie
wiedziałam, czy poradzę sobie również z jej smutkiem. Ona by tego
nie udźwignęła.
- Nie musisz - zapewniłam ją. - Pozwól jej tylko mówić o tym, co
czuje, i nie zmieniaj tematu za każdym razem, kiedy próbuje to zrobić.
Musi ci powiedzieć, co jej leży na sercu. Nie powinnaś się przed tym
bronić. Nie musisz tego brać na siebie. Wcale cię o to nie prosi. Chce ci
tylko powiedzieć, jak bardzo cię kocha, a nie może tego zrobić, jeśli jej
nie przyzwolisz, i nie może przy tym nie płakać.
Zrozumiała, o co mi chodzi. Zrobiło jej się głupio, że naraziła
bliskich na takie przejścia. Była wręcz zawstydzona.
- O rany, Cath, czy na tym etapie życia jest jeszcze miejsce na
wstyd? - zapytałam ją wprost, ale spokojnie.
Zaśmiała się.
- Przestań się wzbraniać. Pozwól im powiedzieć, jak bardzo cię
kochają.
Uśmiechnęła się do mnie i przez chwilę siedziała w milczeniu.
- Jakiś czas temu - powiedziała - kiedy zdałam sobie sprawę, jak
poważnie jestem chora, nauczyłam się akceptować swoje uczucia.
Kiedy dochodzą do głosu, godzę się z nimi. Dlatego tak się przy tobie
popłakałam, wtedy, w wannie. Nauczyłam się akceptować swoje
uczucia i nie wypierać ich. Są przecież wyrazem tego, o czym myślę.
Wiem, że można wpływać na swoje emocje, skupiając się na
pozytywach. Ale te, które już w sobie noszę, są częścią mnie.
Lepiej dawać im upust, niż je w sobie dusić. I ja, ja, która doszłam do
tych wszystkich wniosków, teraz nie liczę się z uczuciami innych. Nie
pozwalam im ich wyrażać. - Pokręciła ze zniecierpliwieniem głową i
westchnęła. A potem spojrzała na mnie z uśmiechem.
- Chyba muszę być dzielna i pozwolić im się wypłakać.
Skinęłam głową i zwróciłam jej uwagę, że może dzięki
temu wszystkim będzie lżej. Musiała pozwolić przyjaciołom i
krewnym wyrazić, co czują. Kochali ją i musieli jej o tym powiedzieć,
nawet jeśli mieli się wszyscy popłakać.
Wkrótce odbyła z bliskimi wiele wzruszających rozmów. Ich
miłość ją pokrzepiła. Wszyscy otworzyli przed nią serca i chociaż
czasami było to bolesne, byli dla siebie tacy serdeczni, że wszystkim
im to pomogło.
Któregoś dnia, kiedy zrobiło się szczególnie wzruszająco, przyszła
ostatnia przyjaciółka. Porozmawiały, a potem zaczęły żartować.
Przyjaciółka płakała - z rozpaczy i z radości. Kiedy wyszła, Cath
spojrzała na mnie z wdzięcznością.
- To ważne, żeby się godzić na to, co się czuje, i dawać temu
wyraz. I pozwalać na to innym - powiedziała. - Będą mieli lepsze
wspomnienia. Nie będą ich blokować niepotrzebne emocje.
Ucieszyłam się, że to powiedziała. Ze zrozumieniem pokiwałam
głową.
Kiedy miałam gorszy dzień, potrafiłam już dystansować się do
swoich uczuć. Wiedziałam, że są tylko emocjonalnym wyrazem
cierpienia albo radości, że nie są odbiciem prawdziwej mnie. Jak
wszyscy inni nosiłam w sobie duchową mądrość. Ale żeby naprawdę
poznać siebie, ten boski pierwiastek, który we mnie tkwił, musiałam
dawać upust swoim uczuciom. Gdybym tego nie robiła, zawsze by mi
przeszkadzały, nie mogłabym realizować swojego potencjału i stać
się kimś, kim miałam być na tym świecie. Dlatego z
radością usłyszałam, że Cath doszła do tych samych wniosków.
Inaczej je tylko sformułowała.
Zawsze była drobna. Ale nie przestawała chudnąć i wkrótce
zaczęła wyglądać na chorą.
- Mój czas się kończy. Nie mogę już udawać, że nie. Wszystko na
to wskazuje - oznajmiła pewnego ranka, siedząc na sedesie.
Często rozmawiałam z pacjentami, kiedy się załatwiali. Czekałam
w pobliżu. To, że się wypróżniali, nie miało nic do rzeczy. Było
częścią codzienności. Nie było powodu, żeby nam to przerywało
pogawędkę.
Odprowadzając ją potem do łóżka, przyznałam, że rzeczywiście
wszystko wskazuje na to, że zostało jej niewiele czasu.
Kiedy już się położyła, powiedziała:
- Nie żałuję, że żyłam tak, jak żyłam, bo dużo się nauczyłam. Ale
gdybym mogła zacząć od nowa, gdybym dostała jeszcze jedną szansę,
pozwoliłabym sobie być szczęśliwsza.
Zaskoczyło mnie to wyznanie. Oczywiście słyszałam je z ust
innych pacjentów, ale ona wydawała się szczęśliwa. Przynajmniej na
tyle, na ile jej pozwalała choroba i świadomość, że wkrótce umrze.
Zapytałam ją o to.
Wyjaśniła mi, że kochała swoją pracę, i przyznała, że
przywiązywała do niej zbyt wielką wagę. Organizowała akcje na
rzecz trudnej młodzieży i uważała, że aby czerpać z życia satysfakcję,
trzeba coś od siebie dawać.
- Wszyscy mamy jakieś zdolności, każdy z nas. Nieważne, czym
się zajmujesz. Ważne, żeby świadomie dawać coś od siebie światu.
Jedynym sposobem, żeby go czynić lepszym, jest uświadomienie
sobie, jakie więzy nas łączą. Samemu nie można dokonać niczego
ważnego. Powinniśmy się nauczyć współpracować, dla wspólnej
korzyści, zamiast się siebie bać i rywalizować.
Była wycieńczona i większość czasu spędzała w łóżku, ale miała
jeszcze wiele do powiedzenia. Przypuszczałam - i ani trochę mi to nie
przeszkadzało - że tkwiąca w niej filozofka umrze ostatnia. Mówiła
dalej, a ja nacierałam jej ramiona i ręce kremem.
- Wszyscy możemy coś dać światu. Ja dałam. Ale szukając sensu
życia, zapomniałam o radości. Skupiałam się na rezultatach swoich
poszukiwań. A potem, kiedy w końcu ten sens znalazłam i miałam
świetną pracę, wciąż czekałam na efekty tego, czym się zajmowałam.
Wielokrotnie już spotykałam się z czymś takim. Słyszałam to od
innych pacjentów. Dążąc do celu, często zapominamy o tym, co tu i
teraz. O tym właśnie mówiła Cath. To, czy była szczęśliwa, zależało
od wyniku, a nie od tego, co robiła. Zauważyłam, że wszyscy od
czasu do czasu popełniamy ten błąd. Ja również.
- Owszem - odpowiedziała. - Ale ja nie byłam przez
to szczęśliwa, a może mogłam być. Właśnie to mam na myśli, kiedy
mówię, że gdybym mogła przeżyć życie drugi raz, robiłabym inaczej.
Jasne, należy dążyć do celu i coś z siebie dawać, w każdej dziedzinie.
Ale tego, czy jesteśmy zadowoleni, nie powinniśmy uzależniać od
efektów. Kluczem jest wdzięczność za każdy dzień. Nie jakieś wyniki,
przejście na emeryturę, taki czy inny cel.
Westchnęła. Była wyczerpana tą żarliwą tyradą, ale czuła, że musi
to z siebie wyrzucić - zresztą nie tylko ona.
Przyznałam jej rację, a potem poprawiłam jej koc i poszłam do
kuchni, żeby zaparzyć herbaty. Ścinałam w ogrodzie trawę cytrynową
i myślałam o tym, co powiedziała. Przypomniałam sobie innych
umierających. Mieli podobne refleksje. Słyszałam, jak śpiewa ptak, i
czułam zapach trawy cytrynowej, już w dzbanku z herbatą, i nie było
mi trudno skupić się na chwili obecnej i poczuć, że jestem za nią
wdzięczna.
Cath chciała się odprężyć i dla odmiany posłuchać kogoś innego.
Zapytała, gdzie mieszkam. Roześmiałam się i powiedziałam, że to
pierwsze pytanie, jakie mi zadają wszyscy moi przyjaciele, kiedy do
nich dzwonię. Gdzie cię ostatnio zaniosło? - słyszałam często.
Opowiedziałam jej o moich podróżach i przeprowadzkach z domu do
domu, a potem wyznałam, że nie mam już sił na taką prowizorkę. W
Melbourne domy, którymi mogłabym się opiekować, nie trafiały mi
się tak często ani tak regularnie jak w Sydney. To, że nie wiedziałam,
gdzie będę mieszkać w najbliższej przyszłości, zaczęło mnie
męczyć. Same przeprowadzki również. Coś, co kiedyś mnie
ekscytowało i co uwielbiałam, powoli stawało się męczące.
Nie chciałam już pomieszkiwać u przyjaciół, więc wynajęłam
pokój w domu pewnej kobiety. Słabo ją znałam. Byłam jej bardzo
wdzięczna za życzliwość i cieszyłam się, że nie muszę się co kilka
tygodni przeprowadzać, ale tęskniłam za własnym kątem. Nie czułam
się u niej jak w domu i na dłuższą metę nie było to dobre rozwiązanie.
Wszystko to miało jednak cel: dzięki temu zapragnęłam osiąść
gdzieś na stałe. Minęło prawie dziesięć lat od czasu, kiedy miałam
własną kuchnię i własne miejsce na ziemi, i z każdym dniem
marzyłam o tym coraz bardziej. Cath powiedziała, że nie wyobraża
sobie takiego życia. Całe życie mieszkała w tym samym domu.
Odpowiedziałam, że ja z kolei nie wyobrażałam sobie, żebym mogła
żyć w jednym miejscu, i że chociaż zaczynam już tęsknić za
stabilizacją, w głębi duszy zawsze będę włóczykijem. I że myślę o
tym, żeby znaleźć stałą bazę, z której mogłabym wyruszać na
wyprawy, zamiast się przeprowadzać z całym dobytkiem za każdym
razem, kiedy zacznie mnie nosić.
Włóczęgi, na której strawiłam całe dorosłe życie, kiedyś naprawdę
potrzebowałam. Ale zmieniałam się i już nie miałam ochoty ani
energii, żeby żyć jak dawniej. Jedyne, czego wtedy pragnęłam, to
własnej kuchni i odrobiny prywatności.
Cath zgodziła się ze mną: przyznała, że zmiany to nieodłączna
część życia. I zauważyła ze śmiechem, że przeprowadzając się tak
często, zawyżam statystyki. Odparłam na to, że tacy jak ja są
przeciwwagą dla takich jak ona, dla tych, którzy całe życie mieszkają
w jednym miejscu. Obie się roześmiałyśmy. Żyłyśmy całkiem inaczej,
a jednak tyle nas łączyło. To dlatego, że obie lubiłyśmy filozofię.
Cath zapytała, dlaczego zajęłam się opieką nad umierającymi.
Bardzo się zdziwiła, kiedy usłyszała, że wcześniej wiele lat
przepracowałam w banku.
- Och, zupełnie sobie tego nie wyobrażam - powiedziała.
- Ja już na szczęście też nie - odparłam ze śmiechem.
Sama byłam zdumiona, kiedy myślałam o przeszłości i
zauważałam, ile przeszłam. Naprawdę nie mieściło mi się w głowie,
że kiedyś obracałam się w tamtym świecie - i to tyle lat.
- Rajstopy, wysokie obcasy, korporacyjny mundurek... to nigdy
nie było dla mnie, Cath. Uporządkowane życie też nie.
- Wcale mnie to nie dziwi, kiedy myślę o tym, jaką
drogę wybrałaś. - Zaśmiała się, a potem spoważniała.
Zapytała, jak długo zamierzam być pielęgniarką i czy nie marzę o
czymś innym. Nie miałam nic do ukrycia. Wiedziałam, jak ważna jest
szczerość, i odpowiedziałam z przyjemnością. Od jakiegoś czasu
snułam pewne plany, a kiedy jej o nich opowiedziałam, niektóre
rzeczy zobaczyłam wyraźniej.
W ciągu ostatniego roku zaczęłam myśleć o tym, że mogłabym
uczyć więźniów pisać piosenki. Nie wiedziałam nic o więziennictwie,
ale przyszedł mi do głowy taki pomysł. Z czasem to ziarno zaczęło
kiełkować. Udało mi się nawiązać kontakt z pewną wspaniałą kobietą.
Wzięła mnie pod swoje skrzydła i pomagała mi znaleźć pieniądze.
- Tak, wróć do życia, Bronnie. Wykonujesz wspaniałą robotę.
Najwyraźniej jest ci przeznaczona. Ale czasami musi cię wykańczać -
powiedziała Cath.
Wyznałam jej, że pracuję w tym zawodzie już prawie osiem lat i
czuję, że coś się we mnie kończy, że dochodzę do ściany. Chyba
zaczynam się wypalać.
Widzieć, jak ludzie odnajdują spokój, i być świadkiem, jak się
rozwijają w jesieni życia - to wielki zaszczyt. Przynosiło mi to
ogromną satysfakcję i poczucie spełnienia. Niewątpliwie kochałam tę
pracę. Ale myślałam o tym, że chciałabym pracować gdzieś, gdzie
byłoby choć trochę nadziei, z ludźmi, którzy mieliby przed sobą jakieś
możliwości, którzy mogliby się rozwijać i samodoskonalić. Czułam
też, że chciałabym się poświęcić wyłącznie działalności twórczej i
pracować w domu -jak tylko znajdę własny kąt.
Powiedziałam to głośno i dało mi to prawdziwego kopa. Zanim
się zorientowałam, myślałam już tylko o pracy w więzieniu. Czasy
opiekunki umierających dobiegały końca. Tak musiało być. W tym
zawodzie dałam już z siebie niemal wszystko.
Cath tuż przed śmiercią jakby trochę się polepszyło. Przez kilka
dni czuła się lepiej. Spotykałam się z tym już wcześniej, więc
zadzwoniłam do wszystkich jej krewnych i przyjaciół i poprosiłam,
żeby przyjechali się z nią zobaczyć. Powiedziałam, że potem może już
być tylko gorzej. Niektórzy, wychodząc od niej, pytali, w jakim jest
stanie, bo wyglądała dobrze i miała więcej energii. Czasami, kiedy
ktoś bliski długo choruje, dostajemy od losu taki dar. Dzięki niemu
możemy tę osobę zapamiętać taką, jaką była kiedyś, zanim
zawładnęła nią choroba. Przez dwa dni z pokoju Cath dochodził
śmiech. Z cudowną jasnością umysłu rozmawiała i żartowała z
przyjaciółmi i rodziną.
Kiedy jednak przyjechałam następnego dnia, zobaczyłam Cath
umierającą. Z trudem odpowiadała na moje pytania.
Przez kolejne trzy dni była tak słaba, że ledwie była w stanie się
ruszać. Kiedy nie spała, patrzyła z uśmiechem, jak zmieniam jej
pieluchy, a potem myję. Nawet ten luksus, jakim było siusianie do
przenośnego sedesu, należał już do przeszłości.
Przyjaciele wychodzili z poważnymi minami. Wiedzieli, że się
żegnają ze swoją drogą Cath. Wieczorem trzeciego dnia nie było już
wątpliwości, że nie dożyje rana. Zostałam więc po dyżurze z jej
bratem i bratową. Pielęgniarka z nocnej zmiany nigdy nie widziała
zmarłego i kiedy się dowiedziała, że na razie nie wracam do domu,
odetchnęła z ulgą. Cofnęłam się pamięcią do czasów, kiedy sama
byłam na tym etapie, i uzmysłowiłam sobie, jak daleko zaszłam. Nie
przypuszczałam, że poznam tak dobrze tylu wspaniałych ludzi i że
tyle się od nich nauczę.
Cath nie mogła już połykać tabletek, więc środki przeciwbólowe
podawano jej dożylnie. Wieczorem przyjechała pielęgniarka z
hospicjum, żeby zwiększyć dawkę. Cath nie była już niczego
świadoma.
- To koniec - poinformowała brata Cath i mnie pielęgniarka. -
Nie przeżyje tej nocy.
Podziękowaliśmy jej, a kiedy odprowadziłam ją do wyjścia,
powiedziała jeszcze:
- Odejdzie w ciągu godziny.
Był to powód zarówno do smutku, jak i do radości: było nam
smutno, bo musieliśmy się pożegnać z kimś, kto umierał, i cieszyliśmy
się, że przestanie cierpieć i że mogliśmy tego kogoś poznać. To
słodko-gorzkie uczucie. Nie obyło się bez łez.
Cath nie przeżyła kolejnej godziny. Odeszła, kiedy do niej
wracałam. Oddychała coraz wolniej i w końcu w ogóle przestała.
Patrzyłam na nią: jeszcze leżała w łóżku, ale duchem już była gdzie
indziej. Uśmiechnęłam się przez łzy, bo wciąż słyszałam jej głos. Nie
zadawaj się z umierającymi, otwórz się na radość - powiedziała mi
poprzedniego ranka ledwie słyszalnym szeptem.
Rozpłakałam się.
- Szczęśliwej podróży, przyjaciółko - powiedziałam bezgłośnie, z
głębi serca.
Jej brat i bratowa podeszli do łóżka i każde z nich, również ze
łzami w oczach, uściskało mnie serdecznie. Trzeba było się zająć
formalnościami. Jej rodzina wzięła to na siebie. Ostatni raz stanęłam
przy ciele Cath, które tyle razy myłam i masowałam. Ale Cath już tam
nie było. Jej duch uleciał. Pozostała na zawsze w moim sercu.
Uśmiechając się z czułością, pożegnałam się ostatecznie z nią i z jej
rodziną. Pielęgniarka z nocnej zmiany też zaczęła się zbierać.
Opuściłam dom Cath przy spokojnej podmiejskiej ulicy i w blasku
latarni zamknęłam za sobą bramę.
Kiedy ktoś umierał, przez jakiś czas świat zawsze wydawał mi się
nierzeczywisty. Miałam wrażenie, że patrzę na to, co się dzieje, z
boku. Wsiadłam do tramwaju i ledwie zauważałam, że wokół mnie są
inni ludzie. Za oknem przesuwały się widoki, a ja siedziałam i
myślałam o Cath i o pięknych chwilach, które razem spędziłyśmy.
Kiedy tramwaj zatrzymał się na czerwonym świetle, spojrzałam
na roześmianych ludzi wchodzących do restauracji. To był cudowny
wieczór. Wszyscy ulegali jego urokowi. Zobaczyłam, jacy są
szczęśliwi, i w moich zmęczonych oczach pojawił się uśmiech.
Zaczęły do mnie docierać odgłosy z tramwaju. Wcześniej byłam na
nie głucha. Słyszałam wesołe rozmowy. To był jeden z tych
wieczorów, kiedy w powietrzu czuje się radość. Dla mnie był smutny,
ale cieszyłam się, że poznałam Cath.
Słyszałam śmiechy innych ludzi i nagle poczułam, że ja też jestem
szczęśliwa. Kiedy tramwaj ruszył, znów wyjrzałam przez okno i
pomyślałam o sercach dobrych ludzi - tych, których widziałam, i
wszystkich innych. Poczułam wdzięczność i nie mogłam się nie
uśmiechnąć.
Nie myślałam ani o przeszłości, ani o przyszłości. Szczęście jest tu
i teraz. Było tam gdzie ja.
PUNKT WIDZENIA

Jednym z moich ostatnich pacjentów był pewien starszy pan


mieszkający w domu opieki. Zapamiętałam go jako wspaniałego,
kochanego człowieka. Wciąż niechętnie brałam dyżury w takich
domach. Przygnębiały mnie już w chwili, kiedy do nich wchodziłam,
a kiedy patrzyłam na mieszkańców, bolało mnie serce. Dyżury w
domach opieki brałam więc tylko wtedy, kiedy na horyzoncie nie było
innych propozycji. Wtedy jednak byłam zadowolona, że to zrobiłam.
Kiedy poznałam Lenny'ego, był już bliski śmierci. Jego córka
zatrudniła mnie jako dodatkową pielęgniarkę. Wiedziała, że stali
pracownicy mają za dużo roboty, żeby dostarczyć takiej opieki, jaką
chciała mu zapewnić. Przesypiał większość dnia i pił herbatę, ale jeść
nie chciał. Kiedy się budził, poklepywał materac obok siebie: dawał
mi znak, żebym usiadła, bo nie miał siły mówić.
- Miałem dobre życie - powtarzał. - Tak, dobre życie.
To z całą pewnością zależy od punktu widzenia. To, co
powiedział, potwierdzało, że szczęście jest raczej kwestią wyboru niż
okoliczności. On wcale nie miał łatwego życia. W wieku czternastu lat
stracił rodziców. Bracia i siostry albo nie żyli, albo rozjechali się w
różne strony. W końcu stracił z nimi kontakt. Kiedy miał dwadzieścia
dwa lata, poznał Ritę, miłość swojego życia. I - jak mówił - ożenił się z
nią natychmiast.
Urodziło im się czworo dzieci. Najstarszy syn zginął podczas
wojny wietnamskiej. Lenny wciąż nie mógł tego przeboleć. Często
pomstował na konflikty zbrojne. Uważał, że to szaleństwo. Nie
rozumiał, jak można myśleć, że to sposób na trwałe osiągnięcie
pokoju. Zgadzałam się z nim w kwestii sytuacji politycznej na świecie
- i jemu, i mnie wydawała się smutna i niezdrowa. Wkrótce miałam
też docenić inteligencję i filozofię życiową tego przemiłego człowieka.
Co jakiś czas zaglądali do niego pracownicy domu. Proponowali
coś do jedzenia, ale on zawsze odmawiał z uśmiechem. Kręcił leżącą
na poduszce głową. Hałas dochodzący z korytarza powoli cichł i
mieliśmy wrażenie, jakbyśmy byli w innym wymiarze, gdzieś, gdzie
nie docierają odgłosy tego świata.
Jego najstarsza córka wyszła za mąż za Kanadyjczyka i przeniosła
się do jego ojczyzny. Po sześciu miesiącach zginęła w wypadku:
podczas śnieżycy straciła panowanie nad samochodem.
- Moja gwiazdka - mówił o niej. - Zawsze była moją gwiazdką, i
tak już zostanie.
Opiekowałam się chorymi już od kilku lat i dawno
zrezygnowałam z prób powstrzymywania się w takich sytuacjach od
łez. Im bardziej się zmieniałam, tym łatwiej było mi wyrażać emocje.
W naszym świecie dużo wysiłku wkłada się w zachowywanie
pozorów, ale cena za to jest naprawdę wysoka.
To, że byłam autentyczna i szczera, czasami pomagało rodzinom
moich pacjentów: widzieli, że płaczę, i wiedzieli, że oni też mogą
sobie na to pozwolić. Niektórzy dorośli odmawiają sobie prawa do
łez. Ja byłam coraz większą zwolenniczką spontaniczności. Więc
kiedy Lenny opowiadał mi o swoim życiu, od czasu do czasu roniłam
łzy. Chyba wzruszało mnie duchowne piękno tego człowieka i to, jak
mówił o sobie i o swoich bliskich.
Jego najmłodszy syn, zbyt wrażliwy jak na ten świat, zachorował.
To była choroba psychiczna. W tamtych czasach system opieki nie
uwzględniał takich przypadków i jeśli rodzina nie radziła sobie z
chorym, umieszczano go w zakładzie dla obłąkanych. Lenny i Rita
chcieli, żeby Alister został w domu, wśród bliskich, ale lekarze się na
to nie zgodzili. Ich syn dożył swoich dni w wywołanym lekami
otępieniu. Lenny nigdy nie widział, żeby się uśmiechnął.
Córka, która mu jeszcze została, mieszkała w Dubaju. Jej mąż,
budowniczy, pracował tam na kontrakcie. Dzwoniła, kiedy miałam
dyżur, żeby ze mną porozmawiać. Była miła, ale nie mogła do niego
przyjechać.
Jego ukochana Rita zmarła przed pięćdziesiątką, kilka lat po tym,
jak oddali Alistera do zakładu. Odeszła niedługo po tym, jak
zachorowała. I ten cudowny człowiek mówił, że miał dobre życie.
Zapytałam przez łzy, dlaczego tak uważa.
- Kochałem i byłem kochany, i ta miłość przez wszystkie te lata nie
osłabła - powiedział.
Mój dyżur się skończył, choć nie miałam ochoty wracać do domu.
Ale Lenny musiał odpocząć. Kiedy przyjechałam do niego następnego
dnia, modliłam się, żeby jeszcze żył. A to nie była prosta sprawa.
Wiedziałam, że chce już odejść, że pragnie dołączyć do Rity i dzieci,
które stracił. Więc życzyłam mu, żeby to się stało szybko. Ale ze
względu na siebie pragnęłam, żeby żył jak najdłużej.
Ciężko pracował. Za ciężko - jak mówił. Za początku pomagało
mu to zapomnieć o bólu. Nie znał innego sposobu, żeby sobie z nim
poradzić. Potem za radą Rose, córki, która mieszkała w Dubaju,
zwrócił się o pomoc do specjalisty i nauczył się mówić o swoim
cierpieniu. Dobrze mu to zrobiło. Kiedy się poznaliśmy, mógł
swobodnie rozmawiać o tym, co przeszedł.
Pytał, co u mnie, i uznał, że to niesamowite, że młoda kobieta
mogła sprzedać wszystko, co miała, spakować rzeczy osobiste i
wyjechać w nieznane, żeby zacząć nowe życie. A mnie zdarzało się to
dość często.
Wyznałam mu, że bardzo duży wpływ na moje życie miał mój
pierwszy poważny związek. Jeszcze siebie nie znałam -i wiem, że
nigdy do końca nie poznam. Po tamtym doświadczeniu nabrałam
nieodpartej chęci, żeby posmakować innego życia. Kiedy ten związek
wreszcie się rozpadł, poczułam się tak wolna jak nigdy wcześniej.
Mojego partnera poznałam jako bardzo młoda dziewczyna i nie
zaznałam swobody, jaką daje dorosłość. Kiedy się rozstaliśmy,
miałam dwadzieścia trzy lata i jak wszystkie dwudziestotrzylatki
rzuciłam się w wir zabawy.
Miesiąc później sześć godzin jechałam na ślub przyjaciółki. I
czułam się tak, jakbym odkryła taką siebie, jakiej do tej pory nie
znałam. Odkryłam, że jakaś część mnie uwielbia podróżować, i tak już
miało zostać. Okazało się, że dalekie wyprawy to dla mnie najbardziej
naturalna rzecz na świecie. Od tamtej pory wszystko, co robiłam,
robiłam dlatego, że chciałam się czuć wolna. Kiedy miałam podjąć
jakąś decyzję, zastanawiałam się przede wszystkim nad tym, w jakim
stopniu to, co zrobię, ograniczy moją swobodę. Temu
podporządkowywałam całą resztę. Oczywiście wolnym można się
czuć także wtedy, kiedy ma się poukładane życie. Wolność to raczej
stan umysłu. Największą swobodę, niezależnie od tego, gdzie się
mieszka, daje możliwość bycia sobą.
Lenny uważał, że zdaniem wielu ludzi ich partnerzy są ich
własnością. I że choć niewątpliwie będąc z kimś w związku, zawsze
trzeba zawierać kompromisy i się poświęcać, zwłaszcza jeśli ma się
dzieci, to każdy powinien czuć się wolny. Z autentyczną ciekawością
pytał, co się dzieje w moim życiu, i słuchał uważnie, kiedy mówiłam,
że myślę o zmianie zawodu.
- Tak - powiedział. - Czeka cię jeszcze wiele dobrych chwil,
Bronnie. Nie musisz całe życie obcować ze śmiercią. Wracaj do
żywych.
Był kochany. Przyjęłam to błogosławieństwo z uśmiechem.
Dom, w którym mieszkał, prowadził chrześcijański zakon. A on
po śmierci Rity przestał chodzić do kościoła. Nie dlatego, że stracił
wiarę. Przebywanie w kościele sprawiało mu po prostu przykrość.
Nie słyszał już obok siebie pięknego głosu żony. Twierdził, że nie
miało dla niego znaczenia, czy dom opieki będzie chrześcijański, czy
niechrześcijański. W każdym czułby się dobrze. Wkrótce miał wrócić
do Rity i tylko to się liczyło. Ale że był to dom chrześcijański, oprócz
stałych pracowników pomagało w nim także wielu ochotników.
Jednym z nich był Roy. Codziennie obchodził wszystkie pokoje i
czytał ich mieszkańcom Pismo Święte. Miesiąc wcześniej
zaproponował swoje usługi Lenny emu, ale Lenny grzecznie
podziękował. Roy nalegał. Wiele razy ponawiał propozycję. Ale
Lenny za każdym razem odmawiał.
Teraz, kiedy śmierć była coraz bliżej i nie miał już sił się opierać,
Roy przychodził codziennie po południu i czytał mu Biblię. Długo i
bardzo monotonnie. Nawet najpoczciwszy, najpobożniejszy i
najbardziej oddany studiom biblijnym człowiek byłby tym zmęczony.
Z grzeczności starałam się słuchać uważnie, ale czasem nawet ja
mimo woli przysypiałam. Roy czytał i czytał, i nawet nie modulował
głosu.
Co gorsza chciał potem omawiać z Lennym to, co przeczytał. Dla
mnie, jego opiekunki, najważniejsze było jego samopoczucie.
Wyjaśniałam więc Royowi delikatnie, że Lenny nie ma siły mówić -
naprawdę nie miał - i że nie powinno się go do tego zmuszać.
- Dobra z ciebie kobieta, Bronnie - powiedział kiedyś Lenny,
kiedy Roy poszedł do następnego pensjonariusza. -Wiem, że starasz
się myśleć o wszystkich jak najlepiej. Ale jeśli ten facet tu wróci, kopnę
go w tyłek tak mocno, że doleci do Timbuktu.
Zaśmialiśmy się, bo oboje wiedzieliśmy, że Roy wróci następnego
dnia - o tej samej porze co zwykle.
- Jeśli nie jest mi pisane pójść do nieba, to po co mam sobie
zawracać głowę całą tą religią? - mówił wesoło. - I tak nie mogę się
skupić na tym, co czyta. Nie mam na to siły.
- On chce dobrze, Lenny. A to jest najważniejsze - powiedziałam.
Oboje się z tego śmialiśmy. Roy był uroczym człowiekiem i
chociaż niewątpliwie miał dobre intencje, jego popołudniowe wizyty
zamieniały się w farsę. Za każdym razem, kiedy się zjawiał, oboje
wiedzieliśmy, co nas czeka. Czytał monotonnie i zabijał mądre
przesłanie Biblii.
- Przynajmniej możesz się zdrzemnąć - mówiłam.
A Lenny z uśmiechem kiwał głową.
Dni mijały. Zaproponowano mi inną pracę, ale odmówiłam.
Chciałam być przy tym cudownym człowieku w jego ostatnich
chwilach. Chciałam też być lojalna wobec jego córki.
Świadomość, że jej ojciec umiera w innym kraju i że opiekuje się
nim ktoś, kogo ona nie zna, byłaby dla niej nie do zniesienia.
Wiedziałam też, że brakowałoby mi rozmów z nim, i dopóki nie
musiałam, nie chciałam z nich rezygnować. Okazało się, że miało to
nastąpić już wkrótce.
To był czwartek. Po południu wszędzie panował duży ruch: na
ulicach, w sklepach - i w domu opieki, kiedy przyjechałam.
Pracownicy sprawnie rozwozili jedzenie. Lekarze robili obchód.
Pielęgniarki krzątały się nerwowo. Nie nadążały ze wszystkim.
Woziły pacjentów na wielkich wózkach. Niektórym z ust ciekła ślina.
Patrzyli pustym wzrokiem w przestrzeń. Domy opieki to okropnie
przygnębiające miejsca. Tamtego dnia było jak zwykle.
Przechodząc obok biura, przypadkiem usłyszałam, jak pracujące
tam dziewczyny narzekają na koleżankę. Zdziwiłam się, że można się
zajmować takimi bzdurami, kiedy wokół umiera tyłu ludzi. Ale
miałam już za sobą nauki moich wspaniałych pacjentów i lekcje,
których mi udzieliło życie. Wiedziałam, że najwięcej energii ludzie
poświęcają na sprawy na dłuższą metę całkiem nieważne.
Kiedy weszłam do pokoju Lenny’ego, jak zawsze odniosłam
wrażenie, że znalazłam się w innym świecie. Było trochę ciemno i
bardzo spokojnie. Tak było od początku. Powiedziałam o
tym Lenny’emu już pierwszego dnia. A on tylko się uśmiechnął.
- O tak, to spokojne miejsce. Ale nie wszyscy to wyczuwają. Wielu
pracowników jest tak zaabsorbowanych swoimi sprawami, że w ogóle
tego nie zauważają.
Zaobserwowałam to później. Ale niektórzy jego goście byli na tyle
wyciszeni, że natychmiast wyczuwali ten spokój. To było miłe.
Lenny spał, więc przysunęłam krzesło do jego łóżka i przez jakiś
czas czytałam książkę. Ale myślałam o nim. Po jakimś czasie otworzył
oczy i zobaczył, że jestem obok. Dał mi znak, żebym mu podała rękę.
Zrobiłam to. Uśmiechnął się i znowu zasnął. Mijały godziny. Od czasu
do czasu się ruszał i wtedy podawałam mu coś do picia albo tylko
całowałam go w rękę.
- Miałem dobre życie - powiedział cicho, kiedy znów się obudził.
- Miałem dobre życie.
Znów zapadł w sen, a ja patrzyłam na niego z czułością. Było mi
go żal i zaczęłam cicho płakać. Zastanawiałam się, dlaczego nie
wybrałam łatwiejszej pracy, takiej, która by nie wymagała tak
wielkiego emocjonalnego zaangażowania. Czasami kosztowała mnie
zbyt wiele. Miałam jednak świadomość, że inna nie dałaby mi aż tyle.
- Hm... dobre życie - powtórzył, kiedy kolejny raz otworzył
zmęczone oczy, i uśmiechnął się do mnie.
Zobaczył, że płaczę, i ścisnął moją rękę.
- Nie martw się, dziewczyno, jestem już gotowy. - Jego
głos prawie przeszedł w szept: - Obiecaj mi coś.
Uśmiechnęłam się, dławiąc szloch. Uśmiechałam się jak ktoś, kto
bardzo się stara być dzielny, ale nie bardzo mu to wychodzi.
- Oczywiście, Len.
- Nie przejmuj się drobiazgami. One nie mają znaczenia. Liczy
się tylko miłość. Jeśli zapamiętasz, że miłość jest wszędzie, czeka cię
dobre życie.
Tłumiłam łzy i trudno mi było oddychać. Ledwo mogłam mówić.
- Dzięki za wszystko, Len - wydusiłam przez zaciśnięte gardło. -
Tak się cieszę, że cię poznałam.
Zabrzmiało to bardzo dziecinnie, zwłaszcza że miałam mu tyle do
powiedzenia i że chciałam to wszystko powiedzieć. Ale w najprostszy
sposób wyrażało to, co czułam. Kiedy się pochyliłam, żeby go
pocałować w czoło, stwierdziłam, że znowu zasnął.
Siedziałam przy nim i płakałam. Rozpłakałam się na dobre.
Czasami wystarczy odkręcić kurek, a łzy leją się strumieniami. Nawet
się nie wie, dlaczego się płacze. Tak było ze mną. Lenny spał kilka
godzin. Wiedziałam, że może się już nie obudzić. W końcu się
wypłakałam. Siedziałam i patrzyłam na niego z czułością. I wtedy
oczywiście przyszedł Roy.
Zachciało mi się śmiać. Wiedziałam, że gdyby Lenny nie spał,
zauważyłby, jakie to zabawne. Ale spał i mój blady uśmiech i
zaczerwione oczy powiedziały Royowi wszystko: że Lenny może się
już nie obudzić.
Z moich oczu znów popłynęły łzy. Ale tym razem nie płakałam z
żalu. Myślę, że rozczulił mnie widok miłej twarzy Roya i świadomość,
że ma dobre intencje, choć w głębi duszy wiedziałam, że Lenny nie
byłby zachwycony jego przybyciem.
Roy usiadł po drugiej stronie łóżka. Otworzył Biblię i za chwilę
miał zacząć czytać. Spojrzał jeszcze na mnie, jakby oczekiwał
przyzwolenia. Zrobiłam minę, która mówiła: no cóż, rób, jak uważasz,
ale myślę, że on wolałby mieć spokój. Roy skinął głową. Nie zamknął
Biblii, ale nie zaczął czytać. Byłam mu wdzięczna za to, że uszanował
powagę tej chwili. Nic by się nie stało, gdyby jednak odczytał
fragment Biblii. Ale nie musiał. To i tak była święta chwila.
Lenny, wciąż z zamkniętymi oczami, wyciągnął do mnie rękę.
Wstałam i podałam mu swoją. Oddychał chrapliwie, nieregularnie.
Czułam już ten znajomy zapach. Nie potrafię go opisać. Zapach
śmierci.
I wtedy otworzył oczy. Spojrzał wprost na mnie i uśmiechnął się
blado. Ale to nie był ten Lenny, którego poznałam -to nie był mój
przyjaciel. To była dusza Lenny ego - w pełnej chwale. Czułam, że to
nie jest uśmiech chorego, tylko uśmiech duszy uwolnionej od ego i
całego związanego z nim ciężaru.
To była czysta miłość: wolna od wszystkiego, promienna,
jaśniejąca, radosna.
Ja też się uśmiechnęłam i poczułam, że moje serce się otwiera.
Oboje uśmiechaliśmy się pogodnie. Wiedzieliśmy, że na końcu jest
tylko miłość. Nigdy wcześniej nie widziałam takiej niczym
niezmąconej radości. Nic jej nie zakłócało. Była czysta. Patrzyliśmy tak
na siebie, a czas się zatrzymał.
Po jakimś czasie Lenny zamknął oczy, ale wciąż się uśmiechał. Ja
też wciąż się uśmiechałam. Serce miałam zbyt otwarte, żebym mogła
przestać.
Kilka minut później umarł.
W Royu, który przyglądał się temu z drugiej strony łóżka, coś się
zmieniło. Zamknął Biblię i siedział w milczeniu. Pojął, że tak wygląda
miłość Boga, i czuł, że był świadkiem cudu. Przyznaję: niezbadane są
ścieżki Boga.
Nie odzywaliśmy się dłuższą chwilę. Wiedziałam, że ta chwila się
skończy, kiedy pójdę powiadomić pracowników domu, co się stało.
Musiałam to zrobić. Kiedy się żegnaliśmy, Roy przytrzymał moją
dłoń. Usiłował znaleźć właściwe słowa. Nie wiedział, co powiedzieć i
jak zareagować na to, co się stało. Miałam wrażenie, że nie chce mnie
puścić, jakby w chwili kiedy wyjdę, miał coś stracić.
- Spotkało nas wielkie szczęście, Roy. Więcej nie
musimy wiedzieć - powiedziałam z uśmiechem.
Objął mnie i przycisnął do siebie. Był jak przestraszone dziecko,
które nie chce zostać samo.
- Wszystko będzie dobrze, Roy - zapewniłam go.
- Jak ja to komukolwiek wytłumaczę? - zapytał.
- Może nie musisz nikomu niczego tłumaczyć. - Uśmiechnęłam
się do niego. - A jeśli zajdzie taka potrzeba, ta sama siła, która nam
zesłała ten cud, pomoże ci znaleźć właściwe słowa.
Pokręcił głową, ale powiedział z uśmiechem:
- Moje życie już nigdy nie będzie takie samo.
Uśmiechnęłam się do niego życzliwie i znów się uściskaliśmy.
Kiedy wszystkie formalności zostały załatwione, opuściłam dom
opieki. Wokół ciała Lenny'ego krzątało się wiele osób. Zresztą już się z
nim pożegnałam. Godziny szczytu minęły i obsadzoną drzewami
ulicę, którą szłam, oświetlało przedwieczorne słońce. Uśmiechałam się
radośnie. Przepełniała mnie miłość. Kochałam wszystko i wszystkich.
Tak, ta praca miała wady i zalety. Ale żadna inna nie dałaby mi aż
tyle.
Wciąż upojona darem miłości, szłam dalej z szerokim uśmiechem,
ze łzami w oczach i wdzięcznością w sercu.
Tak. To dobre życie, Lenny. Naprawdę dobre.
ZMIANY

Byłam szczęśliwa, że mogłam się opiekować umierającymi, ale


byłam też bardzo zmęczona. W moim życiu niewiarygodnie dużo
zmieniło się na lepsze, ale zdecydowanie byłam już gotowa na coś
nowego. Powoli kiełkował w mojej głowie pomysł, że mogłabym
uczyć pisania piosenek w więzieniu dla kobiet.
Napotkałam na różne przeszkody i musiałam się wiele nauczyć o
organizacjach charytatywnych działających w sektorze prywatnym, a
przede wszystkim musiałam się dowiedzieć, które fundacje wspierają
takie inicjatywy i jak się ubiegać o dofinansowanie. Trochę
wskazówek dostałam od kobiet, które od kilku lat prowadziły
warsztaty teatralne w więzieniach. Jak się okazało, były moim
sąsiadkami, kiedy po raz pierwszy mieszkałam w Melbourne, dziesięć
lat wcześniej. Ale wtedy jeszcze nie wiedziałam, że będę pisać
piosenki. Nie miałam podstaw, żeby się uważać za autorytet w tej
dziedzinie, ale cudownie było znów iść znajomą ulicą, żeby się z nimi
spotkać, i myśleć o tym, ile się od tamtego czasu zmieniło we mnie i w
moim życiu.
Moje starania nie przyniosły efektu. Żadne więzienie w Victorii
nie było zainteresowane moim pomysłem, więc postanowiłam
spróbować w Nowej Południowej Walii, zwłaszcza że byłam w
związku z facetem z tego stanu. Nie miałam pewności, czy nam
wyjdzie, ale uważałam, że szanse na to byłyby większe, gdyby nas nie
dzieliło tysiąc mil. Mieszkała tam także moja cudowna kuzynka.
Zaproponowała, żebym u niej mieszkała, dopóki nie znajdę stałego
lokum.
Najbardziej pomogła mi Liz. Wzięła mnie pod swoje skrzydła
kilka miesięcy wcześniej. Twierdziła, że można zrobić wszystko, jeśli
tylko znajdzie się właściwych ludzi. Podtrzymywało mnie to na
duchu. Przypominałam sobie także to, co mówili moi pacjenci: że
samemu niczego się nie dokona, że należy łączyć siły z innymi. Liz
przekonała mnie, że aby ubiegać się o dofinansowanie, powinnam
mieć patrona. Fundacje chętniej wspierały programy charytatywne, bo
dzięki temu mogły korzystać z ulg podatkowych. Miałam
wystawiać faktury za działalność dobroczynną i od tego jako osoba
samozatrudniona odliczać sobie pensję. Trudno mi było
znaleźć fundację, która zechciałaby ze mną współpracować. Jak
wiele razy wcześniej, przypomniałam sobie o cyklu życia i o tym, że
często zataczamy kręgi.
Moja rodzina, zanim się przeprowadziła do miasteczka, w którym
dorastałam, mieszkała na obrzeżach Sydney. W tamtych czasach, w
latach siedemdziesiątych, były to jeszcze wiejskie rejony. Tam
zaczęłam chodzić do szkoły. Po latach dzięki kościołowi
współpracującemu z moją pierwszą szkołą, po wielu telefonach i
mailach wreszcie znalazłam patrona dla swojego programu. Po
trzydziestu pięciu latach zasiadłam w gabinecie z widokiem na plac
zabaw, który znałam z przedszkola. Dodało to mojemu
przedsięwzięciu sentymentalnego uroku.
Urzędniczka od spraw edukacji z więzienia dla kobiet, które
wybrałam, podeszła do mojego pomysłu z wielkim entuzjazmem.
Dzięki niej nie straciłam ducha, kiedy uzyskanie dofinansowania
okazało się naprawdę trudne. Była energiczna i postępowa i z pełnym
przekonaniem podpisała się pod moją propozycją, a potem
przedłożyła ją swojemu szefostwu. Na początek napisałam do dwóch
więzień dla kobiet. Oba odpowiedziały - bardzo różnie. Jedno
odpisało mi, że nie da nawet długopisów ani bloczków do notowania.
Musiałabym to wziąć na siebie. Drugie obiecało, że zapewni mi nie
tylko to, ale nawet gitary i wszystkie inne przydatne rzeczy. W miarę
jak w to wchodziłam, zaczęłam sobie uświadamiać, że kurs w
jednym więzieniu wystarczy mi aż nadto. Wybór między tymi
dwoma nie był więc trudny.
Zanim dostałam zgodę, minęły wieki, ale kiedy to się wreszcie
stało, wszystko potoczyło się błyskawicznie. Kilka dni później
ruszyłam na północ. Przez miesiąc mieszkałam u kuzynki i jej licznej
rodziny. To było dziwne, ale wspaniałe doświadczenie - znowu
przebywać wśród tylu ludzi. Długo mieszkałam sama i miałam
bardzo spokojną pracę. W ich domu panowało prawdziwe
szaleństwo: mieszkały tam trzy pokolenia, siedem kotów i trzy psy.
Nie mogłam jednak przestać marzyć o własnej kuchni i chociaż
wszędzie słyszałam, że trudno mi będzie znaleźć mieszkanie do
wynajęcia, kiedy w końcu uznałam, że przyszła na to pora, znalazłam
dla siebie domek. Stał w niższym rejonie Blue Montains, nad
strumieniem. Po drugiej stronie drogi rozciągał się busz. I był śliczny.
Nie miałam nic, żeby się tam urządzić, ale nie przejmowałam się
tym. Wszystko układało się dobrze, a domek jakby znalazł się sam.
Byłam pełna optymizmu. Wiedziałam, że to, czego potrzebuję, jakoś
się znajdzie - i tak się stało. Meble spadały jak z nieba. Właściciele
szop służących za przechowalnie zaproponowali, że dadzą mi kilka
rzeczy, których musieli się pozbyć. Od jednego dostałam kanapę, od
drugiego pościel. Moja kuzynka mieszkała tam od dziesięcioleci i
miała wielu znajomych. Ktoś oddał mi pralkę. Potem przyjechała
lodówka, później regał na książki, wyposażenie kuchni, zasłony i
antyczne biurko. Całe mnóstwo ludzi pomagało mi z entuzjazmem.
Oddawali mi, co tylko mogli -byli przejęci moją sytuacją, ale przede
wszystkim mieli dobre serca. To było piękne.
Jak tylko przyjechałam do Nowej Południowej Walii, kupiłam
vana. Chciałam osiąść gdzieś na stałe, ale zamierzałam się też wybrać
na kilka festiwali folkowych i potrzebowałam domu na kółkach, w
którym mogłabym spać. To było bardziej w moim stylu niż
nocowanie w namiocie, a świadomość, że mogę ruszyć w drogę, kiedy
tylko zechcę, pozwalała mi nadal czuć, że jestem wolna. Kupiłam więc
vana i przeprowadziłam się do domku - i nie mogłam wybrać lepszej
chwili. Wkrótce po tym, jak się przeniosłam nad strumień, miały się
tam odbyć organizowane przez samorząd doroczne porządki.
Ludzie wystawiali przed domy meble, których już nie chcieli i
które każdy mógł sobie wziąć. To, co zostało, wywożono ciężarówką.
Właściciele machali do mnie z werand, kiedy zabierałam to czy tamto.
Uśmiechali się i zachęcali, żebym brała, co zechcę - trzcinowy koszyk
na brudną bieliznę, wąski kredens do spiżarni, stolik ogrodowy. W
ten sposób zdobyłam także kilka klasycznych mebli. Niektóre
rzeczy pomagali mi nawet ładować do vana - na przykład wielką ławę
na ganek.
Byłam również na wielu wyprzedażach garażowych i świetnie się
na nich bawiłam. Tylko materac chciałam mieć nowy. Ze względu na
mój kręgosłup musiał być wygodny - i nieużywany, bo chciałam, żeby
przesiąkł moją energią. Pewna wspaniała kobieta, którą poznałam
jakiś czas przedtem, dała mi z okazji przeprowadzki prezent - tak była
podekscytowana tym, że po tylu latach postanowiłam się ustatkować.
Tym prezentem były pieniądze na materac. I tak w ciągu trzech
tygodni z właścicielki sześciu pudeł, które mieściły się w
małym samochodzie, przeistoczyłam się w posiadaczkę w pełni
umeblowanego domku z dwiema sypialniami. Wyglądał, jakbym w
nim mieszkała od lat. To były fantastyczne czasy.
Pierwszego wieczoru po przeprowadzce leżałam na środku
saloniku z rozłożonymi rękami i uśmiechałam się szeroko. Mój
własny dach nad głową! Wreszcie znowu go miałam. To była wielka
ulga. Przepełniała mnie taka wdzięczność i tak wielka radość, że
przez pierwszy miesiąc właściwie z nikim się nie spotykałam.
Wychodziłam tylko do pracy. Nie chciałam opuszczać swojego
domku. Kiedy wracałam, znowu z uśmiechem oglądałam swoje
włości.
Nie udało mi się zdobyć całego dofinansowania, o które się
ubiegałam, ale zdołałam uruchomić projekt z tym, co miałam.
Postanowiłam, że za jakiś czas znowu rozejrzę się za pieniędzmi,
może znajdę inne fundacje. Ale nawet zdobycie tych, które wyraziły
zainteresowanie, było wspaniałym osiągnięciem. Z podnieceniem
przyglądałam się, jak mój pomysł przybiera realny kształt. Pieniądze
dostałam z sektora prywatnego i system więziennictwa nie musiał mi
płacić, więc dla nich byłam jakby wolontariuszką. Program mojego
kursu został zatwierdzony. Przedstawiłam plan zajęć. Projekt nie
miał charakteru urzędowego, więc nie wymagano ode mnie
kwalifikacji nauczycielskich. Pracownicy wydziału edukacji po
prostu uwierzyli w mój pomysł i zechcieli go poprzeć. Z
perspektywy czasu wydaje mi się to naprawdę fantastyczne, ale na
początku nie widziałam w tym nic nadzwyczajnego. Robiłam
wszystko po kolei, krok po kroku, i w końcu stanęłam przed
więzienną celą, żeby uczyć więźniarki pisać piosenki!
Nigdy w życiu nikogo nie uczyłam i kiedy stanęłam przed
kilkunastoma kobietami, niekoniecznie nastawionymi przyjaźnie,
poczułam się dziwnie. Gdybym zaczęła się nad tym zastanawiać,
mogłabym uznać, że to deprymujące, ale wolałam tego nie robić. Po
prostu wzięłam byka za rogi. Dopóki nie wybrałam się do wydziału
edukacji, nie byłam też nigdy w więzieniu. Miałam przygotowaną
lekcję i dużo tupetu - i po prostu zaczęłam. Na początku, żeby skłonić
te kobiety do jakiejkolwiek reakcji, musiałam rzucić kilka żartów.
Wszystkie patrzyły na mnie z kamiennymi twarzami. Wszystkie
starałyśmy się zachować zimną krew - i ja, i one - ale po
chwili przekonały się, że jestem w porządku.
Kiedy zaczęłyśmy ćwiczyć rymowanie, zamiast się posłużyć
przykładami, które przygotowałam, zaczęłam improwizować.
Chciałam, żeby rymy były śmieszniejsze i lepiej pasowały do sytuacji.
A przy okazji sama zaczęłam się dobrze bawić.
Czekam tu, naiwnie licząc na jakieś melodie,
Czy ona będzie układała te rymowanki całe tygodnie?
Chcę się nauczyć grać na gitarze i być jak Emmylou,
Posiedzę przy niej jakiś czas, bo co innego mogę robić tu?
Niektóre zaczęły chichotać i żartować razem ze mną. Dzięki temu
reszta mogła się odprężyć i włączyć do zabawy.
No dalej, panno, bierz się do roboty i naucz nas gry,
Bo jak rymować, gówno nas obchodzi - szkoda, że nie myślisz tak i ty.
Śmiech przełamał lody. Jak tylko znalazłyśmy wspólny język -
którym okazała się muzyka Emmylou Harris - rozkręciłyśmy się na
dobre.
OK, OK, słyszę wszystko, ale najpierw poznać trzeba tę robotę.
Rozbawcie mnie i ułóżcie rymy, chwytów nauczę was potem.
Grać piosenki prosto z serca już wkrótce będziecie,
Ale im dłużej to olewać zechcecie, tym później zaczniecie.
W odpowiedzi usłyszałam:
Dobra, panienko, jeśli tak trzeba, napiszemy te głupie rymy,
Ale nie przeciągaj z tym struny, własną gitarę mieć musimy.
Tak się ciągnęły te rymowane przekomarzania. Pod koniec
pierwszych zajęć śmiałyśmy się na całego. Lekcja okazała się świetną
zabawą. Wzięła w niej udział większość więźniarek.
Wszyscy pracownicy wydziału edukacji byli bardzo życzliwi.
Długo zajmowałam się pojedynczymi pacjentami w prywatnych
domach i po latach znów z przyjemnością pracowałam w grupie.
Ostrzegano mnie, żebym nie nawiązywała z więźniarkami zbyt
bliskich relacji. Zdawałam sobie sprawę, że chodzi zarówno o moje
bezpieczeństwo w sensie fizycznym, jak i o samopoczucie. Ale ja nie
byłabym sobą, gdybym nie widziała w nich zwykłych kobiet, które
chcą się nauczyć grać na gitarze i pisać piosenki. Byłam na tyle mądra,
żeby pamiętać, że jestem w więzieniu, ale chciałam być szczera i
autentyczna i musiałam pozostać wierna sobie.
Dzięki temu, że byłam szczera i wierzyłam w nie wszystkie,
bariery powoli znikały. Ufałyśmy sobie coraz bardziej. Gawędziłyśmy
- jak to baby. Zachęcałam je, żeby w piosenkach pokazywały swoje
łagodniejsze strony. Powoli zaczęły się pozbywać emocjonalnych
hamulców. Zajęcia stały się bardziej osobiste i pomagały im leczyć
rany. Kiedy układałam program, właśnie to chciałam osiągnąć.
Dzięki różnym ćwiczeniom uczyły się uwalniać emocje i w końcu
tworzyć. Robiły to z nadzieją. Oczywiście pisały piosenki o złości i
krzywdzie. Ale również o marzeniach i ambicjach. Kiedy je pytałam,
co by zrobiły, gdyby nic ich nie ograniczało - ani finanse, ani
geografia, ani brak umiejętności - po raz pierwszy od lat zaczynały
marzyć i wsłuchiwać się w siebie. Jedna chciała żyć spokojnie ze
swoimi dziećmi, nie musieć się stawiać w placówkach rządowych,
druga nagrałaby teledysk, trzecia zrobiłaby sobie operację plastyczną
brzucha, czwarta uciekłaby od przemocy domowej (do tej pory nie
było jej to dane), piąta wyszłaby z nałogu narkotykowego, a
szósta powędrowałaby do nieba i powiedziałaby matce, że ją kocha.
Kiedy zaczęłyśmy rozmawiać ze sobą szczerze, prawie nie było
zajęć, żebyśmy się nie wzruszyły. Umówiłyśmy się, że niezależnie od
wszystkiego będziemy się wspierać. Te, które dotychczas się ze sobą
nie dogadywały, stawały się coraz bardziej wyrozumiałe i na zajęciach
pomagały sobie nawzajem. Jedna nie chciała się nawet zapisać na
zajęcia, bo przychodziła na nie inna. W końcu ustąpiła i po czterech
lekcjach zaczęły się nawzajem zachęcać do pisania i rozmawiać
także na spacerniaku. O to w moim programie chodziło. Dzięki temu,
że miały odwagę wyrażać siebie, te kobiety zdobywały szacunek
koleżanek. Koleżanki wykazywały się empatią i z autentycznym
zainteresowaniem słuchały ich coraz lepszych piosenek.
Występy przed koleżankami także były dla nich dużym
wyzwaniem. Ale wczuwały się w bolesne przesłania swoich piosenek
i wspierały się nawzajem. Jedna z nich, Sandy, napisała piosenkę o
tym, jak trudno być pół Aborygenką, pół białą, kimś, kto nie znajduje
dla siebie miejsca ani w jednej, ani w drugiej społeczności. Pozostałe
uczestniczki znały to uczucie i zachęcały ją do pisania. Uważały, że
trzeba mówić o takich sprawcach.
Inna, Daisy, trafiała do więzienia już wiele razy - przeważnie
dlatego, że stosowała przemoc. Nie wiedziała, jak długo będzie
siedziała tym razem. Mówiła, że w sali sądowej zawsze robi się
otępiała i przestaje kontaktować. (Wkrótce potem miała się
dowiedzieć, jaki wyrok zapadł w jej sprawie). Dała tym uczuciom
wyraz. Napisała o tym, jak bardzo nie znosi tego, że jej życie zależy od
systemu, a nie od niej. Jeszcze inna, Lisa, skomponowała piosenkę dla
syna. Chciała mu powiedzieć, jak bardzo jest z niego dumna. Dławiła
się z emocji za każdym razem, kiedy ją śpiewała - ale była szczęśliwa.
Śpiewanie tych piosenek na zajęciach było dla nich jak katharsis.
Każda z nich mogła wyrazić siebie całą sobą, nie tylko na piśmie.
Musiały sobie jednak poradzić z tremą. Ale ponieważ znałam to z
własnego doświadczenia - kiedyś byłam tak samo onieśmielona i
zestresowana - motywowałam je delikatnie. Ich emocjonalne hamulce
powoli puszczały. Kilka miesięcy później, kiedy jedna z moich
uczennic, na początku bardzo nieśmiała, wystąpiła solo ze swoją
nową piosenką przed ponad setką koleżanek i gości, z radości się
popłakałam.
Na zajęcia przychodziło ich niewiele, ale tak było lepiej i dla nich,
i dla mnie. Na początku było ich zbyt dużo, żeby mogły z tych zajęć
coś wynieść, później zostało tyko dziesięć. Czasem przychodziły
również inne, ale kiedy się orientowały, że w ciągu jednej lekcji nie
nauczą się grać na gitarze jak Eric Clapton i że naprawdę będą
musiały pracować, zwykle się zniechęcały. Wszystkim im musiałam
poświęcać dużo uwagi i w końcu stwierdziłam, że wyjdzie lepiej, jeśli
będzie ich mniej. Dzięki temu mogłam poświęcić trochę czasu każdej
z nich. Piosenki i historie, które opowiadały, były bardzo piękne.
Inspirowały i uzdrawiały. Okazywałyśmy sobie serdeczność, a to było
co najmniej krzepiące. Pod maskami twardości kryli się tacy sami
ludzie jak wy i ja - kobiety, które kochały swoje dzieci, pragnęły
miłości i szacunku, chciały się czuć potrzebne i żyć własnym życiem.
Bardzo niewiele z nich nie poczuwało się do winy za to, za co
zostały skazane. Większość chciała się poprawić. Kiedy je poznałam,
zobaczyłam tragiczne losy, bardzo niską samoocenę i zamknięty krąg,
z którego nie mogły się wyrwać. Popełniły różne przestępstwa.
Niektóre pracowały nielegalnie jako prostytutki - i czasami
wykorzystywały system. Wiedziały, ile można dostać za drobne
wykroczenie, i dopuszczały się czegoś takiego, żeby się wyrwać z
ulicy i spędzić trzy miesiące w więzieniu. Chciały mieć chociaż ciepłe
łóżko i regularnie dostawać jeść. Inne siedziały za narkotyki -
posiadanie albo zażywanie. Inne za przemoc, oszustwa, kradzieże w
sklepach (na początku kradły po to, żeby wyżywić rodzinę, a
potem się od tego uzależniały) i za to, że zbyt wiele razy
prowadziły samochód pod wpływem alkoholu.
Ale niezależnie od tego, jakie popełniły przestępstwo, system był
nastawiony na „leczenie” skutków, a nie przyczyn ich zachowań.
Chociaż miejsce, do którego trafiały, nazywano zakładem
poprawczym, ktoś, kto naprawdę chciał zaczął myśleć i postępować
inaczej, nie uzyskiwał zbyt wielkiej pomocy. A żeby przerwać zaklęty
krąg niewiary w siebie, narkomanii, przemocy domowej i wynikającej
z tego działalności przestępczej, należałoby je leczyć. Możliwe, że
niektórzy kryminaliści nie przestaliby nimi być, nawet gdyby
otrzymali pomoc. Ale kobiety, które poznałam, na pewno by
się zmieniły, gdyby podczas odsiadki i w późniejszym okresie ktoś je
wspierał.
Pracowali tam wspaniali ludzie, ale na to nic nie mogli poradzić.
Działały tam między innymi grupy kościelne, ochotnicy, którzy
otaczali poszczególne więźniarki opieką i pomagali im wyjść na
prostą. Prawda jest taka, że znacznie więcej pieniędzy wydawano na
środki bezpieczeństwa niż na pomoc i wsparcie. W więzieniu, w
którym przebywało około trzystu więźniarek, zatrudniano tylko
dwóch psychologów. I przeważnie nie można się było do nich dostać.
Ktoś, kto nie miał problemu z poczuciem własnej wartości w
chwili, kiedy trafił do więzienia, z całą pewnością tam zaczynał go
mieć.
Obejrzałam film dokumentalny o stosowaniu medytacji w
zakładach karnych i o tym, jaki ma wpływ na więźniów, i
skontaktowałam się z dyrekcją. Zaproponowałam, że ich zapoznam z
ludźmi, którzy się tym zajmują. W innych krajach uczono więźniów
techniki medytacyjnej, którą stosowałam - w Australii nie. Ludzie,
którym przedstawiałam swój pomysł, tylko się śmiali. Nie wierzyli w
niego ani trochę. Słyszałam tylko ironiczne: powodzenia. Robiłam
więc, co mogłam: pracowałam z więźniarkami i realizowałam swój
program. Pomagałam im uwierzyć w siebie, w to, że w środku są
piękne i dobre, uczyłam je pisać piosenki i wyrażać siebie we
własnych utworach. Mogły je potem wykonywać ku uciesze innych.
Wiele z tych kobiet nigdy w życiu nie usłyszało żadnego
komplementu i chłonęły moje pochwały jak gąbka. A chwaliłam je
szczerze. Wszelkie uwagi na temat ich twórczości zgłaszałam bardzo
ostrożnie, wszystkie musiałam dogłębnie przemyśleć.
Zdarzały się też zabawne chwile: kiedy nabrały do mnie zaufania,
zaczęły mnie uczyć życia. Pewnego dnia jedna głośno opowiadała
drugiej, jak zdobyła dodatkową parę butów do biegania. Kiedy sobie
uświadomiła, że słucham, natychmiast zamilkła. Próbowałyśmy ją
zachęcić - ja i jej koleżanki - żeby mówiła dalej, i w końcu wyjaśniła,
jak to zrobiła. Pochwaliłam ją, powiedziałam, że jest bardzo sprytna, a
ona odpowiedziała:
- Cóż, jesteśmy kryminalistkami, proszę pani. Niech
pani pamięta, gdzie pani jest.
Wybuchnęłam śmiechem. Wtedy byłam już pewna siebie i nie
peszyłam się zbyt łatwo, więc wydało mi się to zabawne.
Inna przyszła kiedyś na zajęcia zdenerwowana i bardzo
zmęczona. Kiedy spytałam, czy dobrze się czuje, odparła:
- Hm, już dobrze, proszę pani. Ale to był okropny dzień. Ta
smarkula od dawna mnie wkurzała, więc wsadziłam jej łeb do
suszarki. I od razu mi przeszło.
Trochę zdziwiona, skinęłam głową, jakbym chciała powiedzieć:
rozumiem.
- W każdym razie, proszę pani, już jest w porządku. Przyszłam.
Pora na muzykę. Kiedy tu jestem, nic innego się nie liczy. Gdybym nie
miała lekcji, pewnie bym ją zabiła. Ale wtedy nie pozwoliliby mi tu
przychodzić, a to by zabiło mnie.
A potem usiadła i zabrała się do piosenki, którą zaczęła pisać
tydzień wcześniej. Pisanie świetnie jej szło. Miała też jeden z
najładniejszych głosów, jakie słyszałam. Żałowałam, że
nie poznałyśmy się w innych okolicznościach. Chętnie
pośpiewałabym z nią przy ognisku. Ale nie było nam to dane.
Z każdym tygodniem zachodziło w nich coraz więcej
pozytywnych zmian. Patrzyłam na to z satysfakcją i radością.
Pracownicy wydziału edukacji także byli zadowoleni. Moje zajęcia
wkrótce stały się dla nich - i dla mnie - najważniejszym wydarzeniem
tygodnia.
Zerwałam już wtedy z facetem, z którym byłam, mimo że od
niedawna mieszkaliśmy bliżej siebie. Gdybym z nim została, nie
mogłabym iść za głosem serca. Wyznawaliśmy zupełnie inne
wartości. Okupiłam to rozstanie łzami i smutkiem, ale zaszłam już za
daleko, żebym miała żyć niezgodnie z własnymi zasadami.
Mieć własny dom było jednak wspaniale. Z radością gościłam u
siebie przyjaciół. Odwiedzali mnie od czasu do czasu. Przez dziesięć,
może dwadzieścia lat to ja bywałam ich gościem. Stwierdziłam, że po
latach tułaczki stałam się domatorką. To chyba naturalne. Rzadko
miewałam ochotę się gdzieś wybrać. Doszłam do wniosku, że
właściwie chciałabym pracować w domu.
W wolnym czasie zaczęłam więc rozwijać internetowy kurs
komponowania piosenek. Opierałam się na tym, czego uczyłam
więźniarki. Moje pisanie także zaczęło nabierać rozpędu: pisałam
artykuły do różnych czasopism i prowadziłam zdobywającego coraz
więcej czytelników bloga. To mi przypominało, że lubię mieć w pracy
kontakt z ludźmi, którzy myślą podobnie jak ja. Zaczęłam się
zastanawiać, czy chcę dalej wieść ciężkie życie piosenkarki.
Prowadząc zajęcia w więzieniu, zaniedbywałam własną twórczość,
choć od czasu do czasu wciąż występowałam. Czasem udawało mi się
nawiązać kontakt z publicznością i zatracić w muzyce.
To mnie upajało. Ale pisanie i praca w domu cieszyły mnie jeszcze
bardziej.
Domek i zajęcia w więzieniu były wspaniałe, ale poza tym
niewiele mnie tam trzymało. Dawni przyjaciele mieli własne życie.
Wiele się zmieniło od czasu, kiedy mieszkałam pod Sydney. A poza
tym w głębi duszy wiedziałam, że pewnego dnia wrócę na wieś. Po
latach wędrówki tęskniłam za wolnością, jaką daje życie na farmie.
Nie nawiązałam zbyt wielu nowych znajomości, bo stawałam się
coraz większym odludkiem i lubiłam bvć sama we własnym domu.
Tak więc chociaż wcale się o to nie starałam, najbardziej
zaprzyjaźniłam się ze swoimi kursantkami. Z czasem dystans, który
nas dzielił, znikł. Sala, w której miałyśmy zajęcia, stała się miejscem,
gdzie grupa kobiet razem śpiewała piosenki. Czasami czułam, że
niewiele mnie od nich różni i że mogłabym być jedną z nich.
Oczywiście pamiętam też chwile, kiedy czułam co innego. Nie
znalazłam się w więzieniu dlatego, że popełniłam przestępstwo, ale
byłyśmy sobie bliskie - jak kobiety, które są wobec siebie szczere.
Moja delikatność i bolesne doświadczenia wciąż dawały o sobie znać,
choć już nie tak jak kiedyś. Może również to pomagało mi się do nich
zbliżyć: one też zaznały cierpienia, były w różny sposób maltretowane
i nie wierzyły w siebie.
Kiedy przyjechałam do więzienia po raz pierwszy, zwrócono mi
uwagę, że nie powinnam opowiadać więźniarkom o swoich
prywatnych sprawach. Nigdy im nie mówiłam, gdzie mieszkam, a
kiedy o to pytały, odpowiadałam po prostu, że nie mogę powiedzieć.
Nie chciałam kłamać ani robić uników. One to szanowały, bo
miałyśmy do siebie zaufanie, ale jeśli tylko mogłam, opowiadałam na
ich pytania. Dzięki temu, że kiedyś dużo rozmawiałam z
umierającymi, chętnie się przed nimi też otwierałam. Emocjonalne
bariery blokują. A szczerość zbliża. Więźniarki wypytywały mnie, co
przeżyłam, a ja starałam się mówić prawdę. Opowiadałam im o tym,
jak dawałam się wykorzystywać, i o tym, że zbyt długo
przejmowałam się tym, co myślą o mnie inni.
Ich życzliwość - zarówno całej grupy, jak i każdej kobiety z osobna
- obudziła we mnie coś, co od bardzo dawna było uśpione. Po prostu
nie wiedziałam, jak reagować na dobro. Umiałam je dawać, ale nie
przyjmować. Czułam, że się o mnie troszczą i że naprawdę mnie
rozumieją, i bardzo mnie to wzruszało. Były najwspanialszymi
kobietami pod słońcem. Wszystkie wiedziały, co to ból. Wiele z nich
straszliwie tęskniło za dziećmi i resztą rodziny. Miały bardzo dobre
serca. Oczywiście każda z nich popełniła jakieś błędy i wszystkie
skończyły w więzieniu, ale niewiele z nich nie żałowało tego, co
zrobiły. Nie były pozbawione ludzkich uczuć.
Pieniądze na kurs powoli się kończyły. Po prawie roku
zrozumiałam, że jestem wypalona - nie tylko dlatego, że opiekowałam
się umierającymi. Byłam wypalona w ogóle. Widziałam wokół siebie
za dużo smutku. Moich bliskich przyjaciół spotkała tragedia.
Próbowałam im pomóc i czułam się jeszcze gorzej. Pamiętałam, jak
trudno mi było zdobyć dofinansowanie, i zaczynałam wątpić, czy
mam dość siły, żeby znowu się na to porwać. Pewnego wieczoru,
zasypiając przy wtórze kłótni nowych sąsiadów, podjęłam decyzję.
Przyszła pora, żeby wrócić na wieś. Zrobiłam wszystko, co mogłam.
Większość moich uczennic wyszła z więzienia albo miała wyjść
wkrótce, więc czułam się wolna. Nie miałam już wystarczająco dużo
energii i jasności umysłu, żeby zacząć uczyć następne. Poczułam, że
muszę się zająć sobą. Zawiadomiłam więc władze więzienia i
właścicielkę domku, że się wyprowadzam, i zaczęłam się zastanawiać,
co dalej.
Moi rodzice się starzeli. Z mamą byłyśmy sobie cudownie bliskie,
jak zawsze, z tatą dogadywałam się świetnie. Chciałam być bliżej
nich, nie dalej niż kilka godzin jazdy. Jak na australijskie realia to
niedaleko. Chciałam też zamieszkać na wybrzeżu.
Wybrałam region i postanowiłam wynająć dom. Zaczęłam
przeglądać w internecie oferty. Wybrałam dwa miasteczka. Chciałam
zamieszkać gdzieś między nimi. Zdecydowałam, jak duży czynsz
jestem w stanie płacić. Nie znalazłam nic odpowiedniego i po dwóch
tygodniach zamieściłam w tamtejszej gazecie ogłoszenie: opisałam,
czego szukam. Dostałam kilka ofert i choć żadna mi nie odpowiadała,
nawiązałam nowe znajomości i niebawem wpadł mi w oko wspaniały
domek. Stał dokładnie tam, gdzie chciałam mieszkać, a czynsz nie
przekraczał sumy, którą mogłam na niego przeznaczyć. Zanim
się zorientowałam, zamieszkałam na farmie o powierzchni
dwóch tysięcy akrów.
ZMIERZCH I ŚWIT
Przed domkiem płynął strumień, dzięki czemu naturalnie piękna
sceneria nieustannie się zmieniała. Wokół rosły wspaniałe wielkie
drzewa. W ciągu dnia śpiewały ptaki, a w nocy kumkały żaby.
Wieczorem na niebie - zamiast latarni - świeciły miliony gwiazd. Nie
mogło być piękniej, zwłaszcza kiedy grałam na gitarze i podziwiałam
z werandy zachód słońca albo kiedy deszcz bębnił o blaszany dach.
Czułam się jak w niebie i raz za razem zmawiałam dziękczynne
modlitwy.
Życie na wsi wymaga poświęceń. Nie można za często korzystać z
rozrywek i obcować ze sztuką, ale ja uważałam, że mam wokół siebie
wystarczająco dużo atrakcji. Zresztą od czasu do czasu jednak gdzieś
wyskakiwałam. To nie miało znaczenia. Znowu żyłam w zgodzie z
naturą i z własnymi przekonaniami. Na wzgórzach i w dolinach
mojego rozległego gospodarstwa stało - łącznie z domem farmera -
pięć budynków. Jako najemczyni jednego z nich pozostawało mi
tylko cieszyć się przestrzenią.
Natychmiast wszystko zaczęło mi się wydawać łatwiejsze i
jaśniejsze. Wracałam do domu, znowu miałam żyć na wsi. Przez całe
lata zajmowałam się umierającymi, a potem więźniarkami, i zostało
mi niewiele energii. Z radością postanowiłam zrobić sobie przerwę i
żyć z oszczędności. Zamierzałam jednak powoli rozpoznać teren i
zdecydować, co dalej - ale nie chciałam się spieszyć. Z każdym dniem
odzyskiwałam siły. Czułam, że nabieram energii i optymizmu.
Wędrowałam po wzgórzach i polach, zachwycałam się prostotą i
jednocześnie złożonością natury, i czułam, że wracam do formy - i
do zdrowia.
Lata, które spędziłam przy łóżkach wspaniałych, mądrych ludzi,
niewątpliwie pozwoliły mi się rozwinąć i bardzo mnie zmieniły.
Uśmiechałam się, kiedy o nich myślałam. Przypominałam sobie
wzruszające chwile i piękne rozmowy, które stały się moim udziałem.
Tamto życie wydawało mi się już bardzo odległe, szczególnie kiedy
przemierzałam wzgórza i doliny, ale miałam świadomość, że w
dużym stopniu mnie ukształtowało, i byłam za to ogromnie
wdzięczna losowi.
Dużo czasu spędzałam w domu i tworzyłam, i znowu
przechodziłam próbę wiary. Miałam nadzieję, że we właściwym
czasie znowu odnajdę drogę. W końcu już nie raz tak było. W tym
pięknym miejscu łatwo mi było pisać i komponować. Wokół domku
bujnie pleniło się życie. Dzięki temu szybko się przystosowałam do
prostego wiejskiego bytowania.
Ale głęboko w mojej podświadomości wciąż czaiło się
destrukcyjne przekonanie, że nie jestem wiele warta. W ciągu
ostatnich dziesięciu lat zaczęłam o sobie myśleć zupełnie inaczej i
dzięki temu żyło mi się łatwiej. Osiągnęłam spokój i byłam z siebie
zadowolona. Z każdym dniem odzyskiwałam wiarę w siebie. Czułam
się naprawdę dobrze. A w każdym razie tak mi się wydawało.
A potem nagle wszystko się zmieniło. Żyłam sobie spokojnie i
nagle wpadłam w czarną dziurę. Sama byłam tym zaskoczona.
Wróciły stare problemy - jeszcze większe niż kiedyś. Energia, która mi
jeszcze została i którą niby odzyskiwałam, wyczerpała się całkiem w
ciągu zaledwie jednej nocy, jakby ktoś mnie odłączył od źródła
zasilania. Miałam wrażenie, że stało się to niespodziewanie. Straciłam
wszystkie siły.
Wszystkie pomysły na to, jak nawiązać nowe znajomości i znaleźć
jakieś zajęcie, uleciały w jednej chwili. Myśl o tym, że miałabym się z
kimś spotkać, nie mieściła mi się w głowie. To, żeby się zatrudnić
gdziekolwiek, choćby na krótko, nie wchodziło w rachubę. Po prostu
nie byłam w stanie nic zrobić. Wiedziałam, że powinnam zajrzeć w
głąb siebie i zmierzyć się z tym, co się ze mną działo, ale nie było mi
łatwo. Nie miałam jednak wyboru. Musiałam to zrobić, czy mi się to
podobało, czy nie. I znowu popłynęły łzy - nie mogłam się
powstrzymać. Musiałam wyzdrowieć, żeby się do reszty uwolnić od
przeszłości i zostać kimś, kim miałam się stać, kiedy przyszłam na
świat. To były najtrudniejsze miesiące w moim życiu:
niespodziewanie wpadłam w depresję tak głęboką, że myślałam
nawet o samobójstwie.
Bliscy mnie nie poznawali. Ja też się nie poznawałam. Spotykałam
już ludzi pogrążonych w depresji i nie wyobrażałam sobie, że mnie
też mogłoby to spotkać. Ale z depresją tak to już jest i dlatego bardzo
trudno sobie z nią poradzić. Dla tych, których dotyka, jest
kompletnym zaskoczeniem.
Niektórzy z moich przyjaciół nie chcieli uwierzyć, że przydarzyło
się to właśnie mnie. Ta Bronnie, która zawsze podtrzymywała innych
na duchu, sama wpadła w dół? Inni po prostu nie wiedzieli, co robić.
Nie mogli znieść tego, że jestem taka bezradna. Jeszcze inni, ludzie,
którzy podobno znali mnie na wylot, dzwonili i udzielali mi rad tak
absurdalnych, że czułam się jeszcze gorzej. Czułam, że nikt mnie nie
rozumie. Gdybym mogła wpaść w jeszcze głębszą depresję, pewnie
tak by się stało. Ale to nie było możliwe. Inni byli moim najmniejszym
problemem. Nie potrafiłam się nimi przejmować, bo musiałam się
zająć sobą - a czasem nawet na to nie miałam siły.
Bez przerwy wysłuchiwałam dobrych rad. Tymczasem ludzie
cierpiący na depresję najbardziej potrzebują akceptacji. To choroba,
która może się okazać najlepszym początkiem transformacji - jeśli
pozwoli się choremu przejść przez nią we własnym tempie.
Współczesny świat stygmatyzuje tych, którzy na nią cierpią, a to
wspaniała okazja, żeby się zmienić i duchowo przebudzić. Może
człowieka załamać, ale może także doprowadzić do przełomu, jeżeli
podejdzie się do niej z determinacją, z wolą poddania się przemianie i
z wiarą. Oczywiście nie jest to przyjemne.
Budziłam się z płaczem. Zaczynałam płakać, zanim jeszcze
przyszła mi do głowy pierwsza myśl. Potrzebowałam bliskich, ich
współczucia i cierpliwości. Czasami nie byłam nawet świadoma, że
się obudziłam: jak tylko otrząsnęłam się ze snu, z oczu zaczynały mi
płynąć łzy. Kiedy indziej było mi żal samej siebie. Myślałam wtedy, że
życie jest strasznie trudne i że zawsze takie było. Nie miałam siły,
żeby znowu zaczynać od nowa, ale wiedziałam, że nie mam innego
wyjścia. I przytłaczało mnie to jeszcze bardziej, bo nie miałam pojęcia,
skąd ją wezmę. Nie mogłam przecież liczyć na to, że ktoś stanie w
drzwiach i zaproponuje mi świetną pracę, zwłaszcza że prawie nikogo
tam nie znałam.
Nikt z najbliższych nie wiedział, co poradzić na to, że rozpaczam i
że nie mam siły, więc nadal dzwonili i udzielali mi dobrych rad.
Chcieli mnie wyciągnąć z dołka i przywrócić do życia. A to sprawiało,
że czułam się naciskana jeszcze bardziej. Najwyraźniej jeszcze nie
byłam na to gotowa. Jeśli zdołałam odkurzyć dom - kosztowało mnie
to bardzo dużo energii -uważałam to za osiągnięcie tak wielkie, że
mówiłam sobie: Brawo, dobrze się spisałaś, Bronnie. Kiedyś
mogłabym odkurzyć pięć domów, pójść na lunch, przejść kilka mil i
popływać jakąś godzinę. Ale tak to jest, kiedy się ma depresję.
Dopada i odbiera wszystkie siły.
Najlepsze, co mogą wtedy zrobić przyjaciele i rodzina, to
pogodzić się z tym, że ktoś, kogo kochają, jest chory. Zrozumieć, że z
tego wyjdzie albo nie. Są duże szanse, że wyjdzie - zwłaszcza jeśli
chce. Jeśli jest się akceptowanym przez tych, których się kocha, szanse
są większe. Jeśli odczuwa się presję - mniejsze. Chory także musi się
pogodzić z tym, że spotkało go coś takiego. Nie może stawiać samego
siebie pod murem, bo to tylko pogarsza sprawę. Minęło trochę
czasu, zanim to zrozumiałam. Dość długo ze sobą walczyłam -
nie mogłam się pogodzić z tym, że nie potrafię
funkcjonować normalnie.
Powrót na wieś poruszył głęboko ukrytą strunę. Obudził ból z
dzieciństwa i czasów młodości, czasów, kiedy mieszkałam w
podobnym miejscu. Ten ból czaił się w zakamarkach mojej duszy. To,
że zwolniłam i wróciłam do korzeni - i że nie wkładałam już całej
swojej energii w pomaganie innym - wyzwoliło rozpacz, którą kiedyś
stłumiłam. Od dziesięciu lat, od czasu kiedy sama zaczęłam się
uzdrawiać i wyrzucać z siebie to, czego istnienia byłam świadoma,
wydobywała się ze mnie powoli. Ale głęboki, dojmujący smutek,
który w końcu wypłynął na powierzchnię, brał się zarówno z
obszarów świadomości, jak i nieświadomości. Ból z czasów młodości,
kiedy mnie krytykowano i kiedy mnie nie akceptowano, kiedy
krzyczano na mnie i wyśmiewano się ze mnie - cały ten ból, który w
sobie nosiłam, nawet o tym nie wiedząc, po prostu wypłynął
na wierzch. A ja płakałam i płakałam.
Łatwiej jest wyzdrowieć, kiedy się nie ma wyjścia, kiedy musi się
stawić czoło temu, co się dzieje - bólowi, świadomości, że się cierpi.
Trzeba dać sobie szansę na rozwój, na wyleczenie, i znaleźć siłę do
walki. Nikt nie może nam odebrać tego, czego się przy okazji
nauczymy. I nikt nie może przez to przejść za nas. Obecność bliskich
pomaga - to jasne. Miłość mojej kochanej matki i kilku starych
przyjaciół była dla mnie wielkim wsparciem. Ale wyleczyć się
musiałam sama. Przyszła pora, żeby się zmierzyć ze sobą i uwolnić
wszystko, co nosiłam w najgłębszych zakamarkach swojego jestestwa.
To uwalnianie odbywało się na różne sposoby. Oczywiście
płakałam. Pisałam o swoim cierpieniu. I po raz pierwszy w życiu
krzyczałam, a raczej wrzeszczałam. (Owszem, kiedyś mimo woli
pisnęłam, kiedy wyskakiwałam z samolotu). Wrzeszczałam w
pierwotnym sensie. Cieszyłam się, że mieszkam na odludziu, bo
dzięki temu mogłam dawać upust emocjom tak, jak mi podpowiadał
instynkt. Wyrzucałam z siebie głośno wszystko, co chciałam
powiedzieć tym, którzy mnie ranili, kiedy byłam mała i kiedy
dorastałam. Wydawałam nieartykułowane odgłosy - odgłosy bólu.
Krzykiem wyrażałam najgłębszą frustrację, żal, że znalazłam się w
takiej sytuacji, dotkliwy ból. Szlochałam i nie mogłam się opanować.
A potem leżałam wyczerpana i powoli dochodziłam do siebie.
W chwilach kiedy byłam sentymentalna, porównywałam rozwój
wewnętrzny do róży. Zdejmujemy warstwę po warstwie i odsłaniamy
swój piękny, delikatny środek, żeby dotrzeć do pączka, do istoty tego,
kim jesteśmy. Kiedy spadłam na dno rozpaczy i beznadziei,
porzuciłam tę myśl. Odkryłam, że nasz rozwój przypomina raczej
obieranie wielkiej cebuli. Zdejmowanie kolejnych warstw jest przykre
i przy każdej kolejnej płaczemy bardziej. Właśnie tak było ze mną.
Obierałam dużą świeżą cebulę. Usunięcie każdej warstwy kosztowało
mnie łzę, zdanie, myśl.
Codziennie walczyłam nie o szczęście, ale o siłę. Potrzebowałam
siły, żeby się pogodzić z tym, co się ze mną dzieje. Nie miałam siły na
nic oprócz płaczu, a potem przyglądałam się z werandy, jak otwiera
się przede mną przyroda. Byłam wyczerpana wyrzucaniem z siebie
emocji - robiłam to codziennie - i żyłam z dnia na dzień. Czasami
wybieganie myślą poza bieżącą chwilę było po prostu za trudne.
Chciałam tylko przetrwać burze, które przeżywałam każdego dnia.
Byłam otępiała, emocjonalnie wykończona, bardzo zmęczona życiem.
Przypominałam samej sobie, że szczęście to kwestia wyboru, i
zmuszałam się do wstawania z łóżka albo zauważania czegoś
pięknego. To, co innym wydawało się naturalne, dla mnie było
wielkim osiągnięciem. Za sukces uważałam to, że się podniosłam, że
zadzwoniłam do bliskich, uczesałam się, ubrałam albo ugotowałam
coś porządnego, zamiast się zadowolić gotowaną fasolą z puszki.
Nie byłam sobą i jeśli miałam zrealizować potencjał, z którym
przyszłam na świat, musiałam zaakceptować swoje uczucia,
musiałam przestać je odrzucać. Musiałam pozwolić, żeby wypłynęły
na powierzchnię. Tylko w ten sposób mogłam się od nich uwolnić.
Każdy ma swój sposób na to, żeby się wyleczyć. Łykanie pigułek
szczęścia zdecydowanie nie było dla mnie - choć nie oceniam tych,
którzy wybrali tę metodę. Musiałam przez to przejść po swojemu.
Każdy dzień wyglądał inaczej. Niektóre były mroczne, pełne łez i
przejmującego smutku. Kiedy indziej jakoś funkcjonowałam. Robiłam
wszystko powali, byłam zmęczona, ale gotowałam coś solidnego i
część zamrażałam, żeby, gdy poczuję się gorzej, móc zjeść coś
pożywanego. Kiedy znajdowałam wystarczająco dużo
energii, wybierałam się na spacer. Chodziłam po wzgórzach i
polach, z dala od ludzkich oczu, i chłonęłam dźwięki i obrazy.
Wciąż codziennie medytowałam. Nie chcę sobie wyobrażać, co
bym bez tego zrobiła. Już wcześniej się przekonałam, że cierpienie to
wytwór umysłu. Lata medytacji zmieniły mój sposób myślenia - na
lepsze. Była więc nieodłączną częścią mojej drogi do wyzdrowienia.
Zastanawiałam się, jak ludzie radzą sobie z chorobą bez niej. Dzięki
medytacji uczymy się obserwować swoje myśli i uświadamiamy
sobie, że nie są nami. Są tylko wytworem naszych umysłów i chociaż
są częścią nas, nie są wszystkim. Wiele z nich to myśli innych,
które bierzemy za swoje.
Świadomość, że tak jest, bardzo mi pomagała. Medytowałam co
najmniej dwa razy dziennie. Chciałam stać się panią swoich myśli i
swojego umysłu. Bardzo trudno mi było się skoncentrować. Ale kiedy
medytowałam, prawie cały czas byłam sobą. Obserwowałam swoje
myśli, ale nie skupiałam się na nich, i znowu osiągałam harmonię i
odzyskiwałam pewność siebie. Wiedziałam, że pewnego dnia kryzys
minie i że wciąż noszę w sobie spokój. Musiałam tylko bardziej się
postarać, żeby do niego dotrzeć. Dyscyplina, której wymaga
medytacja, bardzo mi służyła. To był mój codzienny obowiązek.
Niezależnie od nastroju, niezależnie od tego, jak fatalnie się
czułam, musiałam wstać, usiąść na poduszce i spróbować się
skupić. Niektórych trzyma przy życiu to, że muszą pójść do pracy
albo zrobić coś innego. Mnie trzymała medytacja.
Oczywiście cały czas dużo płakałam - z głębi serca. Starałam się
nie zapominać, że jeśli przestanę cierpieć i wyzdrowieję, czeka mnie
wspaniałe życie. Karmiłam się tą nadzieją, kiedy tylko mogłam. Kiedy
chwilę, która trwa, zakłóca dawny ból, pokrzepić może nas tylko
wizja lepszej przyszłości. Mnie naprawdę pomogła wyzdrowieć.
Kiedy czułam się trochę lepiej, marzyłam o tym, żeby wrócić do życia.
Obiecywałam sobie, że wykorzystam talenty, którymi zostałam
obdarzona (jak my wszyscy), znajdę fajną pracę i będę zarabiać
przyzwoite pieniądze, będę się spotykać z przyjaciółmi, kupię ziemię
nad rzeką albo nad strumieniem, znowu się zakocham i
urodzę dziecko. Ale przede wszystkim chciałam znów być
szczęśliwa, budzić się z radością, podekscytowana tym, że po prostu
żyję. Pragnęłam sobie przypomnieć, jak to jest być szczęśliwą dłużej
niż krótką, ulotną chwilę. Tak, miałam nadzieję, że jeszcze będę
szczęśliwa.
Ale jedyne, co mogłam zrobić, to starać się mieć świadomość, co
się dzieje, i żyć z dnia na dzień. Otoczenie bardzo mi pomagało. Było
wspaniałe. W naturze działo się mnóstwo niesamowitych rzeczy i
pochłaniało mnie to bez reszty. Obserwowałam owady i ptaki,
słuchałam szumu wiatru wśród drzew, przyglądałam się niebu i
zachodzącym na nim zmianom.
Pomogła mi także pewna wspaniała kobieta, pracownica opieki
społecznej. Nie tylko stosowała tę samą technikę medytacyjną co ja -
w pewnym sensie była też moim lustrzanym odbiciem. Dzięki niej
zaczęłam patrzeć na siebie inaczej, bardziej wyrozumiale, doceniać
własne duchowe piękno. Zrozumiałam również, jak wiele energii
wkładam w troszczenie się o innych, ale nie o siebie. Gdzieś w głębi
duszy nie wierzyłam, że na to zasługuję. Było tak głównie dlatego, że
wciąż miało na mnie wpływ to, co kiedyś myśleli o mnie inni - ludzie,
którzy wbrew pozorom wcale mnie nie znali. Jednym z
nurtów transformacji, którą przechodziłam, było gorące
pragnienie, żeby się wyzwolić od dawnych kompleksów. Brałam
wtedy na siebie jeszcze jeden ciężar - cierpienie przyjaciółki,
która również przeżywała ciężki okres. Myślałam, że tak
trzeba. Skoczyłam do wody, żeby ją ratować, i sama zaczęłam
tonąć. Musiałam trochę powściągnąć współczucie i empatię dla całej
ludzkości i skupić się - ale nie za bardzo - na tych, którzy naprawdę
tego potrzebowali.
Przypomniałam sobie, że ja także zasługuję na współczucie. To
było ważne - i przyniosło mi ulgę. Tamta cudowna kobieta z opieki
społecznej pomogła mi również zauważyć, że nabrałam złych
nawyków. Usprawiedliwiałam innych ludzi. Na początku po to, żeby
przynajmniej z pozoru zachować spokój, a potem dlatego, że im
współczułam. Jej nadzwyczajne, wypływające prosto z serca rady
naprawdę mi pomogły, a szczerość okazała się bardzo skuteczna,
zwłaszcza kiedy zapytała, czy zamierzam zdobyć złoty medal na
olimpiadzie sióstr miłosierdzia.
Często zapominałam o tym, że powinnam współczuć także sobie -
i że to współczucie powinno znajdować odzwierciedlenie zarówno w
moich myślach, jak i w czynach. Nie zmarnowałam tych wszystkich
lat, kiedy próbowałam się rozwijać i uniezależniać, chociaż czasami
miałam takie wrażenie. Dotarłam do samej istoty swoich ran, do ich
źródła, i mogłam zacząć je leczyć.
Uświadomienie sobie, że cierpiałam przez tych, których miłości
najbardziej potrzebowałam, i że powinnam być mniej wyrozumiała
dla ludzi nieżyczliwych, i zdobycie się na to, żeby otwarcie o tym
wszystkim rozmawiać, wymagało odwagi. Musiałam sobie na to
pozwolić i naprawdę chcieć się na zawsze wyzwolić od dawnych
schematów. Zasługiwałam na dobro i szczęście. Jeśli ludzie uważali
inaczej, to dlatego, że nie wiedzieli, przez co przeszłam. Zresztą to i
tak nie miało znaczenia. Ja wiedziałam, że na to zasługuję.
Zasłużyłam na dobro. Zdałam sobie z tego sprawę, a to mi pozwoliło
się na nie otworzyć. Wierzyłam w to już wcześniej na innym
poziomie, ale nie na tak głębokim. Tam się odbywała transformacja -
na poziomach, które naprawdę decydowały o tym, kim jestem.
Przyszła pora, żeby okazać dobroć sobie samej. Na to też zasłużyłam.
Ale utarte schematy i brak poczucia własnej wartości trzymały się
mocno. Bywały dni, kiedy pokonanie bólu duszy wymagało bardzo
dużego wysiłku. Po wielu zwycięstwach powoli zaczęłam dostrzegać
piękno i odczuwać radość. Pokrzepiało mnie to i odświeżało. Czasem
coś tak zwyczajnego, jak blask słońca na liściach drzew, urzekało mnie
tak, że nagle ogarniała mnie błogość. Moje nowo wcielenia, które
trwały w uśpieniu przez lata, zaczynały się budzić i stawiać naturalną
częścią mnie. Naprawdę zachodziły we mnie trwałe zmiany, a
stare schematy znikały.
Zdałam sobie sprawę, że pokonałam bariery, które mnie do tej
pory hamowały, i pozbyłam się ich. Byłam za to naprawdę
wdzięczna. Uroda miejsca, w którym mieszkałam, także pomagała mi
zachować trzeźwość umysłu. Ale tkwiący we mnie ból nadal nie
odpuszczał. Codziennie podbudowywała mnie przyroda. W miarę jak
się przedzierałam przez kolejne warstwy cierpienia, moje zmysły
coraz bardziej się wyostrzały i dostrajały do natury. Bardzo mi to
pomagało, chociaż nadal miewałam gorsze chwile.
Czasami się na siebie złościłam, bo nie wychodziłam z depresji tak
szybko, jak bym chciała. Ale wszelka złość jest tylko wyrazem
frustracji: jesteśmy źli, że nie spełniły się nasze oczekiwania. Starałam
się więc ich nie mieć i żyć chwilą, dostrzegać coś pięknego za oknem,
nastawiać muzykę i śpiewać przy niej, skupiać się na oddechu albo
innych dźwiękach. Wtedy godziłam się z tym, co mnie spotkało, bo
wiedziałam, że przechodzę przez to wszystko w takim tempie, jakie
jest dla mnie odpowiednie.
Jedna z moich dawnych przyjaciółek cały czas przysyłała mi
cudowne organiczne kosmetyki. Wcierałam więc niespiesznie w skórę
mleczka i toniki. Troszczyłam się o siebie - o ciało i duszę - żeby sobie
wynagrodzić to, że wcześniej byłam dla siebie surowa. Od razu
czułam się lepiej, nie mówiąc już o tym, że pięknie pachniałam.
Zajmując się sobą z taką czułością, przypominałam sobie, jak dbałam
o umierających. Zaczynałam sobie okazywać tyle miłości, ile
okazywałam im.
Ale pokonywanie bólu było trudne i chociaż po kilku miesiącach
znów przyszły dobre dni, depresja i złe myśli, które jej towarzyszyły,
zdawały się wracać ze zdwojoną siłą. Z całą pewnością nie zamierzały
ustąpić bez walki. W końcu napędzało je to, że nie czułam się wiele
warta. Kształtowało mnie to przez ponad czterdzieści lat. Mój umysł
wydawał się pracować niezależnie ode mnie i nie chciał stracić
kontroli nade mną.
Powoli, stopniowo, stawałam się jednak panią samej siebie,
uświadamiałam sobie własną wartość i duchowe piękno i zaczynałam
myśleć o sobie lepiej. Zrywałam z dawnymi nawykami i odnosiłam
się do siebie z szacunkiem i miłością. Mimo woli zaczęłam tworzyć
rymowanki o tym, jaka jestem dobra. Kręciłam się po domu i
podśpiewywałam te śmieszne teksty.
Kiedy przechodziłam obok lustra, pozdrawiałam swoje piękne
odbicie. Stało się to moim zwyczajem - przyjemnym i zabawnym.
Dbałam o swoje ciało, kąpałam je i odżywiałam i zaczynałam
przeżywać radośniejsze chwile. I szczęście krok po kroku wracało.
Mojemu dawnemu umysłowi wcale się to nie podobało. Depresja
czepiała się mnie pazurami, nie chciała dać za wygraną. Mój sposób
myślenia zaczął się zmieniać już wiele lat wcześniej, ale dopiero
wtedy doszło do ostatecznego pojedynku. Cało mogła z niego wyjść
tylko jedna strona.
W kulminacyjnym punkcie walki o to, żeby raz na zawsze
pożegnać się z dawną sobą, poddałam się. Stało się to dla mnie za
trudne. Mimo że w moim życiu zachodziły zmiany na lepsze i coraz
częściej zdarzało mi się być szczęśliwą, byłam zupełnie wyczerpana
emocjonalnie. Dotarcie do tego etapu kosztowało mnie tyle energii, że
straciłam resztki sił i znowu zaczęłam myśleć o samobójstwie. Nie
było mnie już stać na dyscyplinę ani nawet na nadzieję. Bardzo się
starałam, ale byłam już tym wszystkim naprawdę zmęczona.
Chciałam umrzeć. Chciałam, żeby życie wreszcie się skończyło.
Od dwudziestu lat miałam przyjaciela, prawdziwego anioła.
Dzwonił do mnie regularnie. Na szczęście znalazł na mnie sposób.
- Odbierz telefon. Mówię, k..., poważnie, nie waż się zabić.
Odbierz telefon. Przestań mnie olewać i odbierz, k..., ten telefon -
mówił. W końcu nie mogłam wytrzymać i podnosiłam słuchawkę.
Śmiałam się przez łzy. Chociaż jego metoda była dość
nieortodoksyjna, miał wielkie serce i wspaniałe poczucie humoru. Już
nie raz mi pomogło w trudnych chwilach. Śmiech dobrze mi robił, a
poza tym wiedziałam, że jest ktoś, kto mnie kocha. Ja też go
kochałam. Tak, śmiech to nieocenione lekarstwo.
Ale pewnego dnia, kiedy nie zadzwonił, sięgnęłam absolutnego
dna, tak głębokiego jak nigdy wcześniej. Nabazgrałam pożegnalny
list, bo nie potrafiłam już pisać wyraźnie, i postanowiłam ze sobą
skończyć. Życie było zbyt ciężkie.
Mówią, że najczarniejsza godzina zawsze przychodzi przed
świtem. To była moja najczarniejsza godzina. Już nie chciałam żyć.
Nie można czuć się gorzej niż ja w tamtej chwili. Nienawidziłam
siebie za to, że jestem zbyt słaba, żeby zapanować nad swoim
umysłem. Chociaż bardzo się starałam. Byłam zła, że przez całe życie
dawałam sobie wmawiać coś, co nie było prawdą. Że tak często
godziłam się na ciężkie warunki. Że musiałam mieć tyle odwagi, żeby
żyć tak, jak chciałam. A przecież zasługiwałam na to. Nic mi się w
sobie nie podobało. To była naprawdę czarna godzina.
Jak tylko nagryzmoliłam rozpaczliwy list, w którym wszystkich
przepraszałam, zadzwonił telefon. Nie chciałam odbierać, ale w końcu
to zrobiłam. Nie był to mój przyjaciel. Ani nikt, kogo bym znała. Jakaś
kobieta przywitała się ze mną radośnie i zaoferowała mi
ubezpieczenie na wypadek konieczności wezwania karetki!
Super - pomyślałam. Nawet samobójstwa nie umiałabym popełnić
jak trzeba. Pewnie musiałabym wezwać karetkę.
Postanowiłam, że wjadę samochodem w rozpadlinę w skale.
Wybrałam ją starannie. Chciałam mieć pewność, że nie przeżyję.
Dobrze wszystko przemyślałam. Wzięłam pod uwagę każdy
najdrobniejszy szczegół.
Ta oferta (podziękowałam w zamroczeniu) uświadomiła mi, że
może mi się nie udać. Pomyślałam o wszystkich wspaniałych ludziach
z pogotowia, których znałam, i zdałam sobie sprawę, jaka jestem
nieczuła, jak bardzo skupiona na własnym cierpieniu. Nawet się nie
zastanowiłam nad tym, jak by się czuł ten, kto by mnie znalazł, i jak
by to przeżyli moi bliscy. Wiedziałam też, że nie chciałabym leżeć
sparaliżowana, zwłaszcza na własną prośbę, gdyby mi się nie udało.
Ale oprzytomniałam nie za sprawą symbolu - karetki pogotowia -
ale samego telefonu. Wyrwał mnie z wywołanego najgłębszą rozpaczą
zamroczenia.
Ta chwila okazała się punktem zwrotnym, najważniejszym w
całym moim życiu. Nie chciałam unicestwiać ciała, które mi dawało
tyle wolności. Wspaniałego, zdrowego ciała, które mi pomagało
przejść przez to wszystko. Nie chciałam także umrzeć. Kiedy
pokochałam swoje nogi za to, że mi pomogły tyle przejść, zaczęłam
kochać również resztę.
W chwili kiedy ta kobieta zadzwoniła, poczułam ból w piersi.
Zdałam sobie sprawę, że moje biedne, kochane, cudowne serce
zniosło już wystarczająco dużo. Nie zniosłoby więcej cierpienia i
pogardy. Żeby wyzdrowieć, potrzebowałam miłości, ale to ja
musiałam ją sobie dać.
BEZ ŻALU

Wszystko zaczęło się niesamowicie szybko zmieniać. Depresja


zniknęła w ciągu dosłownie jednej nocy i zabrała ze sobą ciemność.
Czekała tylko, aż przyjdzie miłość, a kiedy ta wreszcie się pojawiła,
uznała, że odegrała swoją rolę, i odeszła. Przez następnych kilka dni
przepełniona szacunkiem i wdzięcznością dla swojego wspaniałego ja
medytowałam i odzyskiwałam energię. Medytacja krzepiła moje
serce, a kąpiele odżywiały ciało. Chodziłam na długie przyjemne
spacery po wzgórzach. Nie narzucałam sobie tempa. Szłam przed
siebie powoli i podziwiałam przejawy życia - jak ktoś nowo
narodzony. Miałam wrażenie, że się obudziłam w świecie tak
pięknym, że nie mogłam sobie przypomnieć, jak wyglądał ten stary.
Postanowiłam, że dla uczczenia początku nowego życia
zorganizuję uroczystość pożegnania i powitania. Zebrałam z pól
kawałki drewna i rozpaliłam wspaniałe ognisko. Musiałam wyrzucić
z siebie pewne rzeczy, pewne aspekty swojego dawnego ja i dawne
uwarunkowania. Spisałam je wszystkie. Spisałam też wszystko, co
chciałam powitać. Potem, kiedy zaszło słońce i pokazały się pierwsze
gwiazdy, z radością stanęłam przy gorącym, uzdrawiającym ogniu.
Wrzuciłam do niego kartkę, podziękowałam starym częściom mnie i
odprawiłam je. A potem powitałam nowe, każdą po kolei. Siedząc
pod niebem i patrząc w płomienie, poczułam, że bardzo kocham
siebie i życie. Przepełniała mnie niewiarygodna wdzięczność.
Ogień płonął i wydzielał ciepło. Z szerokim uśmiechem
spojrzałam na rozgwieżdżone niebo i uświadomiłam sobie, że dzięki
temu wszystkiemu naprawdę narodziłam się na nowo. Stałam się
kimś, kim chciałam się stać. Od lat do tego dążyłam. Ten ktoś
wreszcie mógł się ze mnie wydostać. Ten poprzedni ktoś, kto ciągle
usprawiedliwiał innych, cierpiał przez całe dziesięciolecia i nie
wierzył, że zasługuje na szczęście, nie był już potrzebny. Już spełnił
swoją rolę. Podziękowałam temu komuś za to, co dla mnie zrobił, a
teraz mógł odejść.
Od tej pory każdy dzień przynosił nowe cuda. Miałam niemal
wrażenie, że po raz pierwszy odkrywam uroki życia. Nigdy wcześniej
nie czułam się tak wolna. Moim nowym naturalnym stanem stało się
szczęście, jakiego wcześniej nie znałam - niczym nieograniczone,
żywiołowe, nietknięte poczuciem winy. Na ogrodzeniu przysiadały
nowe ptaki i śpiewały dla mnie. Dawne leciały za mną, kiedy z
radością szłam przez pole. Moje zmysły się wyostrzyły. Czułam się
tak, jakbym właśnie zakończyła wielotygodniowe medytacje.
Wszystkie bodźce odbierałam wyraźniej. Dźwięki natury były
głośniejsze, kolory jaskrawsze i żywsze. W okolicach domku
naliczyłam co najmniej trzydzieści odcieni zielonego.
Znalazłam w sobie przestrzeń i jasność, których istnienia zawsze
się domyślałam. Przeszłość przestała mieć dla mnie znaczenie.
Przyswoiłam sobie mądrość, którą zdobyłam po drodze. To, co
przeżyłam, miało mnie czegoś nauczyć. Nie zmarnowałam tego. A
cierpienie, które mnie ukształtowało, spełniło swoje zadanie i
zniknęło. Nie musiałam już niczego udowadniać, wyjaśniać,
usprawiedliwiać. Od ciągłego uśmiechania się bolała mnie twarz. W
ciągu zaledwie jednej nocy moje ja przeniosło się na całkiem inną
płaszczyznę. Po latach ćwiczeń nauczyłam się żyć chwilą.
Otworzyły się przede mną rozmaite możliwości. Wszystkie
wysiłki, które podejmowałam podczas swoich twórczych
poszukiwań, kiedy uczyłam się skupiać, poświęcać i być elastyczna,
zaczęły przynosić efekty. Jeśli chodzi o pracę, nabrałam rozpędu.
Nagle, nie wiadomo skąd, zaczęły napływać propozycje. Miłość, którą
do siebie czułam, przyciągała wspaniałe okazje. To wszystko czekało
na mnie cierpliwie. Czekało, aż będę gotowa.
Od tamtej pory wciąż spotyka mnie dobro. Wyrosły też wokół
mnie nowe systemy wsparcia, zarówno w sferze zawodowej, jak i
prywatnej. Oczywiście do końca życia będę się dowiadywała o sobie
czegoś nowego, ale nawet najdrobniejszych błogosławieństw nie
uważam już za coś, co na pewno powinno mnie spotkać.
W ostatnich łatach, wyzwalając się od kolejnych ograniczeń,
robiłam wszystko, żeby żyć tak, jak zawsze chciałam. Żeby to było
możliwe, musiałam zdecydować, jak to życie ma wyglądać i jakim
człowiekiem pragnę się stać. Kiedy od czasu do czasu dochodzą do
głosu jakieś moje zahamowania, podchodzę do nich cierpliwie i z
miłością. Staram się je przezwyciężać. Odkrywanie samej siebie daje
mi mnóstwo radości i kiedy dostrzegam, jak bardzo jestem ludzka,
tylko się uśmiecham.
Po tym wszystkim, co przeszłam, wspaniali ludzie, którymi się
zajmowałam, zanim umarli, są mi bliżsi niż kiedykolwiek. To nowe
życie, które się przede mną otwiera, jest życiem, które kiedyś i im
wydawało się możliwe, gdy patrzyli w przeszłość i mówili o swoich
żalach. W ostatnich tygodniach i dniach życia, kiedy wszystko się
rozpadało, widzieli, jakie radości mógłby im przynieść los, gdyby
dokonali innych wyborów.
Ale nie wszyscy żałowali. Niektórzy mówili, że zrobiliby coś
inaczej, ale nie gryźli się tym. Inni byli zadowoleni z życia, które im
przypadło w udziale. A przynajmniej godzili się z tym, że było takie,
jakie było, i robili to z cudowną pogodą ducha. Wielu żałowało
różnych rzeczy i bardzo chciało mi o tym powiedzieć. Chcieli
podzielić się ze mną swoimi refleksjami. Spędzałam z nimi dużo
czasu i mogliśmy być wobec siebie szczerzy. Za to zawasze będę im
bardzo wdzięczna.
To, co od nich usłyszałam, skłoniło mnie do postanowienia, że
pod koniec życia, kiedykolwiek nastąpi, nie będę czuć tego co oni. Nie
mogłam zmarnować daru, jakim były wszystkie te mądrości.
Przeszłam przez najtrudniejsze próby i zdawałam sobie sprawę, jak
trudne wyzwania potrafi stawiać przed nami życie. Ale wiedziałam
też, jak wspaniałe czekają na nas nagrody.
Zanim przyjdzie na nas czas, mamy szansę na spełnienie i
szczęście. Wszyscy ci wspaniali ludzie widzieli je w oddali przed
śmiercią. Codziennie zachwyca mnie, jak wiele naturalnego dobra
chce się do nas przebić - i przebija się, jeśli mu na to pozwalamy - gdy
wierzymy i kochamy samych siebie. To dobro czeka na każdego.
Trzeba tylko przestać samemu sobie przeszkadzać - a to naprawdę
trudne zadanie. Trzeba się nauczyć panować nad swoimi myślami. A
żeby to zrobić, trzeba odrzucić śmieci, które nas blokują.
Będziesz się uczyć do końca. Nie licz na to, że dojdziesz do
jakiegoś punktu i powiesz sobie: Świetnie. Teraz mogę odpocząć,
wiem już wszystko. Nauczyłem się już wszystkiego. Nawet Stelli,
która podczas swojej wewnętrznej podróży nauczyła się tak wiele,
trzeba było przypomnieć, że czasem należy się poddać i odpuścić.
Zrobiła to i ostatnie dni przeżyła w spokoju. Kiedy przyszedł na nią
czas, odeszła z uśmiechem.
Skoro więc nigdy nie przestajemy się uczyć, powinniśmy się po
prostu na to otworzyć. Nie ma dnia, żebym się o sobie
nie dowiedziała czegoś nowego. Ale teraz jestem dla siebie
wyrozumiała, bo kocham siebie bezwarunkowo. Nie oceniam siebie.
Dzięki temu, że czule się do siebie uśmiecham, rozwijam się
spokojniej.
Kiedy Grace mówiła: żałuję, że nie miałam odwagi żyć tak, jak
chciałam, że żyłam tak, jak oczekiwali inni, było jej bardzo smutno, że
jej życie nie potoczyło się inaczej.
Szkoda, że bycie sobą wymaga tyle odwagi. Ale niestety tak jest.
Czasami wymaga nawet ogromnej odwagi. Często na początku nie
potrafimy określić, kim jesteśmy, nie potrafimy tego powiedzieć
nawet sobie. Wiemy tylko, że nosimy w sobie tęsknotę, której żyjąc
tak, jak żyjemy, nie możemy zaspokoić. Czasem bezskutecznie
próbujemy to wyjaśnić komuś, kto nie jest w naszej skórze, i
zamykamy się w siebie jeszcze bardziej.
Ale jak powiedział ponad dwa tysiące lat temu mądry Budda,
rozum nie zna odpowiedzi, a serce nie zna pytań. To właśnie serce
wiedzie cię ku szczęściu. Jeśli pokonasz umysł i pozbędziesz się
oczekiwań, usłyszysz jego głos. Jeśli będziesz mieć odwagę za nim
pójść, znajdziesz radość. Tymczasem dbaj o nie, staraj się zapanować
nad umysłem. Kiedy serce rośnie, życie przynosi więcej zadowolenia i
spokoju. Tak samo jak ty pragniesz szczęścia, szczęście pragnie ciebie.
Anthony wyznał mi, że nie miał odwagi walczyć o lepsze życie.
Takie są smutne skutki ulegania lękom. To nie znaczy, że ty też
skończysz w domu opieki. Ale brak woli i zadowolenia, które
naznaczyły jego los, dotyka miliony ludzi. Każdy dzień jego życia był
otępiająco podobny do poprzedniego. Czuł się dzięki temu
bezpieczny, ale nie czerpał z życia ani odrobiny satysfakcji.
Wprowadzanie wielkich zmian wymaga hartu ducha. Ale im
dłużej przebywamy w nieodpowiednim otoczeniu i im dłużej
pozwalamy mu się kształtować, tym dłużej odmawiamy sobie prawa
do prawdziwego szczęścia i do satysfakcji, które mogłyby być naszym
udziałem. Życie jest zbyt krótkie, żeby patrzeć z boku, jak przemija,
tylko dlatego, że się boimy. Temu lękowi można stawić czoło.
Sami narzucamy sobie ograniczenia, tak jak pnącza dusiły piękne
kwiaty w ogrodzie Florence. Oczywiście istnieją takie, które nie tak
łatwo odrzucić, wyrwać jak dziką winorośl. Większość rośnie od
dziesięcioleci i nie daje się wykorzenić. Jeśli im na to pozwolisz, będą
cię oplatać i dławić twoje piękno.
A przecież skoro wyrosły, można je także wyrwać. To trudne.
Żeby to zrobić, trzeba bardzo chcieć, trzeba wielkiego hartu ducha.
Czasem trzeba też odpuścić. Trzeba odwagi, żeby zakończyć ten
niezdrowy związek i powiedzieć dość. Trzeba się szanować i być dla
siebie dobrym. Zasługujesz na to. A przede wszystkim trzeba się
przyjrzeć z boku własnym myślom i nawykom. To pomaga znaleźć
rozwiązanie.
To tylko twoje życie. Jeśli nie znajdujesz szczęścia w tym, co
robisz, ale nie robisz też nic, żeby to zmienić, marnujesz dar, jakim jest
każdy nowy dzień. Mały krok albo decyzja w jakiejś drobnej sprawie
to doskonały początek - podobnie jak wzięcie na siebie
odpowiedzialności za własne szczęście.
Można czerpać z życia satysfakcję, nie ruszając się z domu ani nie
dokonując niczego wielkiego. Chodzi tylko o to, żeby zacząć patrzeć
na swoje życie inaczej i znaleźć w sobie odwagę, żeby uwzględnić
także własne pragnienia. Nikt nie może ci dać szczęścia ani cię go
pozbawić, jeśli mu na to nie pozwolisz.
Owszem, żeby być sobą, a nie kimś, kogo chcieliby w nas widzieć
inni, trzeba mieć dużo siły i umieć się otworzyć. Ale tego samego
trzeba, żeby przyznać na łożu śmierci, że mogło się inaczej
pokierować swoim życiem. Poza tymi, o których napisałam, miałam
wielu innych pacjentów. Większość z nich żałowała, że nie byli wierni
sobie.
John żałował, że tak dużo pracował. Często miałam okazję to
słyszeć. W ostatnich tygodniach przed śmiercią był
bardzo przygnębiony. Siedział na balkonie i patrzył na zatokę. Nie
ma nic złego w tym, że się kocha swoją pracę. Ale trzeba zadbać o
równowagę. Praca nie powinna być całym życiem. Wciąż słyszę, jak
głęboko wzdychał, kiedy myślał o tym, jakich wyborów dokonał.
Potem wiele razy słyszałam, jak Charlie mówi, że należy żyć jak
najprościej. I musiałam się z nim zgodzić. Przemawiały przez niego
mądrość i doświadczenie. O naszej wartości nie decyduje to, co
mamy, tylko to, kim jesteśmy. Ludzie stojący w obliczu śmierci zdają
sobie z tego sprawę. Majątek, który zgromadzili, w ostateczności nie
ma żadnego znaczenia. To, co myślą o nich inni ludzie, i to, co
zgromadzili, zupełnie przestaje się dla nich liczyć.
Ostatecznie ważne jest tylko to, ile szczęścia dali swoim bliskim i
ile czasu poświęcili temu, co kochali. Wielu moim pacjentom
najbardziej zależało na tym, żeby ci, których opuszczają, nie musieli
żałować tego samego co oni. Nie słyszałam, żeby któryś żałował, że
czegoś nie kupił albo nie zdobył. Wielu za to zastanawiało się nad
tym, jak przeżyli życie, czego dokonali i czy zrobili coś dla tych,
których wkrótce mieli zostawić - dla rodziny, dla znajomych, dla
kogoś innego.
Wielu umierających myśli także o tym, co im nie pozwoliło
osiągnąć spełnienia. Żeby je osiągnąć, trzeba dążyć do prostoty.
Trzeba też przestać szukać potwierdzenia własnej wartości w
rzeczach materialnych i opiniach innych. Owszem, podjęcie ryzyka
wymaga odwagi. Ale wszystkiego i tak nie da się kontrolować.
Pozornie bezpieczne otoczenie nie gwarantuje, że przejdziemy przez
życie spokojnie. Możemy dostać lekcję w chwili, kiedy najmniej się
tego spodziewamy. Ale tych, którzy idą za głosem serca, spotyka
nagroda. Zegar tyka - to dotyczy wszystkich. Tylko od nas zależy, jak
przeżyjemy dni, które nam jeszcze zostały.
Pearl przekonała się, że dostajemy to, czego potrzebujemy.
Uważała, że najważniejsze to znaleźć cel, robić swoje, cokolwiek to
jest, i nie marnować czasu ze strachu, że nam się nie powiedzie.
Chodzi o to, żeby się uczyć, myśleć śmiało, bez zahamowań, i nie
starać się kontrolować tego, co nas spotyka. Życie mija tak szybko -
mówiła. To prawda. Niektórzy z nas będą żyć długo, inni nie. Ale jeśli
w tym krótkim czasie uda nam się zaznać szczęścia i spełnienia, nie
będziemy mieli czego żałować, kiedy nadejdzie nieunikniony koniec.
Niestety wielu dorosłym trudno wyrażać uczucia. Żałuje tego
wielu umierających. Na przykład Jozsef. Chciał wyrazić, co czuje, ale
nie wiedział, jak to zrobić, bo nie miał doświadczenia. Cierpiał przez
to i tego żałował najbardziej. Umierał z poczuciem, że jego rodzina tak
naprawdę go nie zna. Innych moich pacjentów wpędziła w chorobę
gorycz, którą w sobie nosili. Oni także nie nauczyli się wyrażać
emocji.
Trening czyni mistrza - jak zawsze. Zaczynając od małych aktów
odwagi, uczymy się otwierać i po jakimś czasie zaczyna nam to
sprawiać przyjemność. Nigdy nie będziemy mieć wpływu na to, co
pomyślą inni. Na początku mogą źle znosić to, że się zmieniamy i
zaczynamy otwarcie mówić o swoich uczuciach. Ale w końcu nasze
relacje się poprawią i staną się zdrowsze. Może być i tak, że ci ludzie
znikną z naszego życia. Tak czy owak, tylko na tym zyskamy.
Nie wiemy, jak długo tu będziemy - my i nasi bliscy. Postaraj się
więc, żeby ci, których cenisz i kochasz, wiedzieli, co do nich czujesz.
Jak powiedziała moja droga Jude, poczucie winy nas niszczy. Nie
powinno ci towarzyszyć przez resztę życia. A poza tym kiedy już się
do tego przywyknie, z wyrażania siebie naprawdę można czerpać
satysfakcję. Hamuje nas tylko lęk. Obawiamy się tego, jak inni
przyjmą to, co mamy do powiedzenia. Więc zanim będzie za późno,
odrzuć strach i odważ się pokazać innym swoje duchowe piękno.
Jeśli już nosisz w sobie poczucie winy, bo nie powiedziałeś komuś,
kto umarł, tego, co chciałeś mu powiedzieć, pora, żebyś sobie
wybaczył. Pora, żebyś zaczął być dla siebie wyrozumiały. Byłeś taki.
Możliwe, że teraz jesteś inny. Współczucie to pierwszy krok do tego,
żeby zacząć być dla siebie dobrym.
Możliwe, że twoi bliscy nie zwracają uwagi na to, co do nich
mówisz. To nie znaczy, że cię nie słyszą ani że nie powinieneś
otwarcie mówić o tym, co czujesz. Dobrym przykładem była Nanci.
Dzięki temu, że byłam szczera i cierpliwie okazywałam dobroć,
zmieniły się na lepsze moje relacje z różnymi ludźmi. Długo
wydawało mi się, że nikt mnie nie słucha. Ale kiedy moi bliscy
wreszcie sami byli gotowi powiedzieć, co czują, okazywało się, że
pamiętają każde moje słowo. W końcu jednak i tak nie miałoby to
znaczenia. Byłam spokojna, bo wiedziałam, że zdobyłam się na
odwagę, żeby powiedzieć, co czuję. Gdyby komuś z nas, mnie
albo któremuś z moich podopiecznych, przyszło umrzeć
niespodziewanie, nie czułabym się winna. Nie było nikogo, kto by nie
wiedział, że go kocham, nawet jeśli niektórzy nie mogli być wobec
mnie tak samo szczerzy. Mów innym, co czujesz. Życie jest krótkie.
Kiedy Doris powiedziała, że żałuje, że straciła kontakt z
koleżankami, nie miałam pojęcia, jak często będę słyszała takie
wyznania z ust pacjentów. Odnalezienie jej przyjaciółki sprawiło mi
prawdziwą radość. Teraz, po latach doświadczeń, wiem, jak cenna jest
przyjaźń, i rozumiem to jeszcze lepiej. Prawie każdy z nas ma
znajomych, ale kiedy naprawdę jesteśmy w biedzie - kiedy stajemy w
obliczu śmierci - na niewielu z nich możemy liczyć.
Przyjaźń to zrozumienie. Kiedy moi pacjenci patrzyli na swoje
życie, często brakowało im właśnie przyjaciół, z którymi mogliby
powspominać. Świat pędzi naprzód i znajomi zostają w tyle.
Pojawiają się nowi. Ale z tymi naprawdę ważnymi, z tymi, których
naprawdę kochamy, warto pozostać w kontakcie, choćby to
wymagało wysiłku. To oni będą przy nas, kiedy będziemy ich
najbardziej potrzebować, a my będziemy przy nich. Czasami nie
możemy się spotkać, ale w trudnych chwilach nawet przez telefon
można okazać wsparcie i sprawić, żeby ktoś poczuł się lepiej.
Elizabeth mogła znaleźć przed śmiercią spokój, bo przyjaciele jej
przebaczyli. Zrozumiała, że może na nich liczyć. W końcu zawsze
najważniejsze są miłość i to, co nas łączy z innymi ludźmi. Ale nie
każdy, mimo najlepszych chęci, ma szczęście odnaleźć przed
odejściem przyjaciół. Dlatego tak ważne jest, żeby nie tracić z nimi
kontaktu. Nikt nie wie, co go czeka ani kiedy zatęskni za przyjaciółmi.
Przez całe życie możemy korzystać z daru, jakim są.
Do Henry'ego przychodziło mnóstwo gości. Odwiedzali go
według grafiku. Utwierdziło mnie to w przekonaniu, że w ostatniej
godzinie obecność życzliwych ludzi jest bardzo ważna. Dla innych
może to być smutny okres, ale ktoś, kto umiera, chce w miarę
możliwości cieszyć się czasem, który mu pozostał. Przyjaciele wnoszą
w nasze życie radość, a radość poprawia samopoczucie. Czy
odchodzisz z tego świata, czy nie, tylko oni potrafią cię rozśmieszyć -
nawet w najgorszych chwilach.
Rosemary kazała mi się wynosić, a potem usiadła przy mnie na
łóżku i wyznała, że do tej pory nie pozwalała sobie na bycie
szczęśliwą. Zdobyła się na szczerość i dzięki temu w ostatnich dniach
jej życia było więcej radości. Nie wierzyła, że zasługuje na szczęście,
bo nie spełniła oczekiwań rodziny. Kiedy zrozumiała, że szczęście to
kwestia wyboru, otworzyła się na nie i odnalazła tę część siebie, która
przez całe jej dorosłe życie była uśpiona. I czasami w ostatnich
tygodniach się uśmiechała.
Trzeba doceniać każdy dzień. Kiedy Cath myślała o czasie, który
jej jeszcze pozostał, mówiła, że dużo straciła, skupiając się na efektach
tego, co robiła, a nie po prostu na tym, że to robiła. To błąd uważać, że
to, czy będziemy szczęśliwi, zależy od tego, co się stanie. Jest wręcz
odwrotnie: coś się dzieje dlatego, że już jesteśmy szczęśliwi.
Pewnie nie można być zadowolonym zawsze, ale trzeba tak
sterować swoimi myślami, żeby do tego zmierzać. Nawet kiedy jest
nam smutno, warto zauważać piękno - mnie pomogło to odnaleźć
spokój. Umysł może przysparzać wielkich cierpień. Ale kiedy już nad
nim zapanujemy i nauczymy się nim kierować, może nam pozwolić
żyć pięknie. Każdy z nas ma powody, żeby się nad sobą użalać.
Każdy z nas kiedyś cierpiał. Ale życie nic nie jest nam winne. To na
nas spoczywa odpowiedzialność. To my mamy z niego wziąć jak
najwięcej, wykorzystać czas, który nam pozostał, i zawsze mamy być
wdzięczni.
Kiedy się pogodzimy z tym, że do końca będziemy się uczyć,
czasem w bólu, a czasem z radością, osiągniemy równowagę. Jeśli
zaczniemy tak o tym myśleć, szczęście stanie się naszym świadomym
wyborem, a prowadząca do niego droga nie będzie już taka wyboista.
Dawne urazy będziemy mogli zaleczyć dzięki temu, czego nauczy nas
doświadczenie.
Nie ma nic złego w tym, że czasami zachowujemy się głupio albo
lekkomyślnie. Musimy sobie tylko na to pozwolić. Naprawdę można
się dobrze bawić bez narkotyków i alkoholu. Nie ma zasady, która by
mówiła, że dorośli zawsze muszą być poważni i nie powinni się
wygłupiać. Jeśli będziesz traktować życie zbyt poważnie albo martwić
się o to, co pomyślą o tobie inni, i pozwolisz, żeby ci to psuło
samopoczucie, pod koniec życia będziesz tego żałować.
Niewątpliwie to, czy jest się szczęśliwym, zależy od punktu
widzenia. Udowodnił to Lenny. Chociaż poniósł straty, skupił się na
dobrych rzeczach, które go spotkały, i uważał, że jego życie było
udane. Jeśli skoncentrujemy się nie na złych, ale na dobrych stronach
życia, nasze spojrzenie na własne codzienne sprawy może się
diametralnie zmienić. Perspektywa to również kwestia wyboru, a
najlepszym sposobem, żeby ją zmienić, jest zauważanie i docenianie
pozytywów, i pamiętanie o tym, że jest za co być wdzięcznym.
Moi umierający pacjenci żałowali różnych rzeczy, ale w końcu
każdy z nich odnalazł spokój. Niektórzy nie mogli sobie wybaczyć aż
do ostatnich dni, ale zanim odeszli, zdołali to zrobić. Wielu
towarzyszyły rozmaite emocje: bunt, strach, złość, wyrzuty sumienia,
a co najgorsze - sami się potępiali. Wielu doświadczało także dobrych
uczuć: miłości i ogromnej radości. Cieszyli się, kiedy w ostatnich
tygodniach wracały do nich wspomnienia.
Pod koniec godzili się z tym, że umrą, i potrafili sobie wybaczyć
to, co zrobili albo zaniedbali, niezależnie od tego, jak bardzo ich to
gnębiło. Dla wielu z nich najważniejsze było jednak to, żeby inni
mogli wyciągnąć wnioski z ich błędów.
Wszyscy mieli czas, żeby się zastanowić nad swoim życiem. Ci,
którzy odchodzą nagle, nie mają tego przywileju. Coś takiego może
spotkać nas wszystkich. Dlatego powinniśmy myśleć o tym, jak
żyjemy, cały czas, bo przed śmiercią możemy nie mieć czasu ani na
odnalezienie spokoju, ani na refleksje. Możemy umrzeć ze
świadomością, że całe życie goniliśmy za szczęściem, a ono zawsze
nam uciekało, zawsze było poza naszym zasięgiem, zawsze zależało
od okoliczności, od czynników' zewnętrznych. Możemy nagle zdać
sobie sprawę, że potrafiliśmy to zmienić, kiedy był jeszcze czas, ale
nie skorzystaliśmy z okazji.
Już teraz możesz osiągnąć spokój - taki, jakiego zaznali przed
odejściem ci wspaniali ludzie. Nie musisz na to czekać aż do śmierci.
Sam możesz zdecydować, czy chcesz zmienić swoje życie, czy chcesz
być odważny i robić to, co ci dyktuje serce, żeby kiedyś, kiedy
przyjdzie na to czas, umrzeć bez żalu.
Bądź dobry i przebaczaj. To może być dobry początek. Nie tylko
innym, ale także samemu sobie. Koniecznie musisz sobie wybaczyć.
Jeśli tego nie zrobisz, jeśli będziesz traktować samego siebie zbyt
surowa - jak często zdarzało się mnie - będziesz tylko pielęgnować złe
ziarna kiełkujące w twoim umyśle. Jeśli będziesz dla siebie dobry i
wyrozumiały - zginą. Z czasem zastąpią je zdrowsze i silniejsze. Będą
je tłumić, aż tamte obumrą.
Łatwiej znaleźć odwagę, żeby zmienić swoje życie, jeśli jest się dla
siebie dobrym. Żeby zacząć robić postępy, potrzeba czasu. Musisz być
cierpliwy. Każdy z nas jest niezwykły. Dysponujemy możliwościami,
które ogranicza tylko sposób myślenia. Wszyscy jesteśmy wyjątkowi.
Kiedy pomyślisz o wszystkim, co cię ukształtowało, o genach i
środowisku, uświadomisz sobie, jaki jesteś niepowtarzalny. Twoje
doświadczenia, zarówno dobre, jak i złe, również sprawiają, że na tej
planecie nie ma nikogo, kto byłby taki jak ty. Już jesteś niezwykły. Już
jesteś nadzwyczajny.
Pora, żebyś sobie uświadomił, ile jesteś wart i ile są warci inni. Nie
oceniaj. Bądź dobry dla siebie i dla wszystkich innych. Nikt nie siedzi
w skórze kogoś innego, nie patrzy jego oczami ani nie czuje tak jak on.
Nikt nie może wiedzieć, jak ktoś inny cierpi. Odrobina empatii znaczy
bardzo wiele.
Jeśli jesteś dobry dla bliźnich i nie oceniasz ich, jesteś dobry dla
samego siebie, bo wysiewasz w swoim umyśle zdrowe ziarno.
Wybacz sobie, że obarczałeś innych winą za to, że
jesteś nieszczęśliwy. Naucz się być dla siebie wyrozumiały, godzić
się z tym, że jesteś człowiekiem, człowiekiem mającym
mnóstwo słabości. Wybacz tym, którzy ciebie winią za to, że nie są
szczęśliwi. Wszyscy jesteśmy ludźmi. Wszyscy mówimy i robimy
rzeczy, które można by powiedzieć i zrobić delikatniej.
Życie płynie tak szybko. Można dotrzeć do końca, niczego nie
żałując. Trzeba odwagi, żeby je przeżyć należycie, żeby zrobić to, po
co się przyszło na świat. Wybór należy do nas. Nagroda będzie
wspaniała. Doceń czas, który ci pozostał, zauważaj wszystkie dary,
które otrzymujesz, również samego siebie: jesteś niezwykły i
zdumiewający.
UŚMIECHAJ SIĘ I NIE TRAĆ WIARY

Kiedy teraz patrzę na swoje życie, widzę w nim rzeczy, które mnie
zadziwiają. Moje wyobrażenia urzeczywistniają się każdego dnia.
Jestem taka, jaka zawsze chciałam być. Osiągnęłam to dzięki
odwadze, elastyczności, dyscyplinie i miłości do samej siebie. Życie
naprawdę może być łatwe i przyjemne. Może płynąć gładko. A
najcudowniejsze jest to, że w miarę jak się przystosowuję i rozwijam,
wszystko idzie mi lepiej. Mam świadomość, że zasługuję na to, co
dostaję.
W najczarniejszym okresie podtrzymywała mnie na duchu pewna
sentencja: uśmiechaj się i nie trać wiary. Pewnego szczególnie
trudnego dnia znów stwierdziłam, że nie zasługuję na to, o czym
zawsze marzyłam. Nowy sposób myślenia, ten, który usiłował się
wprowadzić na stałe, zapewniał mnie, że jest inaczej. Modliłam się
więc o prostą i jednoznaczną wskazówkę, o coś, co łatwo by mi było
zapamiętać, chociaż byłam w rozsypce. Chciałam sobie pomóc wyjść z
dołka. Potrzebowałam czegoś takiego, żeby zachować siłę i nadzieję. I
wtedy przyszło mi do głowy to hasło: Uśmiechaj się i nie trać wiary.
Zapisałam je na kartkach i porozkładałam je w widocznych
miejscach w całym domu. Kiedy przechodziłam obok
nich, uśmiechałam się i wiedziałam, że to, co złe, minie, i
przyjdzie dobre. Łatwiej wytrwać w wierze, kiedy się uśmiechamy.
To hasło automatycznie poprawiało mi nastrój i uspokajało
mnie. Wiedziałam, że jeszcze znajdę powody do radości. Patrząc na te
kartki, nie mogłam się nie uśmiechnąć, a to pozwalało mi uwierzyć, że
będzie lepiej. Więc się uśmiechałam.
Potem dodałam jeszcze: Dziękuj i nie trać wiary. Wyrażałam
wdzięczność zawczasu, bo byłam przekonana, że wszystko będzie mi
dane. Uśmiechaj się i nie trać wiary, dziękuj i nie trać wiary. To była
moja mantra. Codziennie się uśmiechałam, bo wierzyłam, że będzie
lepiej. Wierzyłam niezachwianie, a to sprawiało, że chciałam
dziękować losowi. Moje modlitwy zostały wysłuchane, marzenia się
spełniły. Miałam się tylko uśmiechać i wierzyć, dziękować i wierzyć.
Oczywiście dzięki temu mogłam się uśmiechać jeszcze częściej.
Zdarzały się naturalnie chwile, kiedy nie znajdowałam w tych
słowach pocieszenia. Tak było ostatniego dnia, kiedy sięgnęłam dna
rozpaczy i odpuściłam. Ten akt kapitulacji okazał się punktem
zwrotnym. To prawda, nie mogłam dłużej żyć z bólem, który mnie
zżerał od dzieciństwa, i w pewnym sensie miałam rację. Moje życie -
przynajmniej takie, jakie wiodłam do tamtego czasu - musiało się
skończyć. Nie chodziło jednak o śmierć fizyczną. Umarła, w sensie
duchowym, tylko dawna część mnie. W blasku mojej miłości do siebie
moje dawne wyobrażenia o sobie samej nie mogły przetrwać.
Wreszcie wykiełkowało nowe życie. Dawało mi o sobie znać od lat.
Gdy tak się uśmiechałam i zdobywałam wiedzę, myślałam, że
moje marzenia naprawdę mogą się spełnić. W jeszcze większym
stopniu stały się częścią mnie. Kiedy wreszcie uświadomiłam sobie,
ile jestem warta, otworzyły się przede mną nowe możliwości.
Marzenia już miałam. Czekały tylko, aż im pozwolę się spełnić.
Otworzyłam się więc na nie z radością, gotowa przyjąć dobro.
Spłynęło na mnie w różnych formach postaciach - w sferze prywatnej
i zawodowej.
Jakiś czas później moi wspaniali, kochani rodzice zaproponowali,
żebyśmy urządzili wegańskie Boże Narodzenie. Kiedy to usłyszałam,
aż usiadłam ze zdumienia i radości. Uśmiechnęłam się, byłam
szczęśliwa. To był najlepszy prezent, jaki mogłam dostać. Od ponad
dwudziestu lat marzyłam o przynajmniej wegetariańskich świętach.
Kiedy to marzenie wreszcie się spełniło, wszystko wypadło tak
naturalnie, że zdaniem wszystkich było to najpiękniejsze Boże
Narodzenie, jakie razem przeżyliśmy. Mama siekała ze mną warzywa,
śmiała się i żartowała, a tata dobierał muzykę. Przygotowywaliśmy
się wśród radosnych pogaduszek do świątecznej uczty i słuchaliśmy
country z lat pięćdziesiątych. Było wesoło i wszyscy czuliśmy się
swobodnie.
Jeśli chodzi o pracę - rozwijam się i kwitnę. Przynosi mi to wiele
radości i satysfakcji. Można lubić to, co się robi, pracując dla kogoś
innego, ale dla mnie najlepszym rozwiązaniem jest teraz praca na
własny rachunek. Tego zawsze pragnęłam i potrzebowałam -
chciałam żyć po swojemu. Wspięłam się na ten nowy poziom dzięki
temu, że naprawdę miałam motywację i widziałam przed sobą cel, a
także dzięki najlepszym cechom dawnej mnie, między innymi dzięki
samodyscyplinie.
Nawiązałam nowe znajomości. Zaczęło na mnie spływać
natchnienie i nowe pomysły. Znów z ekscytacją wkraczałam w świat,
dawałam sobie nowe możliwości. Dzięki kilku organizacjom zaczęłam
prowadzić kursy pisania piosenek dla ludzi społecznie
upośledzonych. Cudownie było wrócić do uczenia, być sobie samej
szefową, no i oczywiście patrzeć, jak uczestnicy moich zajęć się
zmieniają.
Zawsze miałam poważną pracę. Przyszedł czas, żeby dodać do
niej trochę zabawy. Zorganizowałam przedstawienie dla dzieci
poniżej piątego roku życia i sama w nim wystąpiłam. Z zachwytem
patrzyłam, jak te wspaniałe, niczym nieskrępowane małe istoty tańczą
i podskakują w rytm moich piosenek. Otrzymałam nowe propozycje:
żebym coś napisała, a także żebym nagrała nową płytę - z utworami
dla dorosłych. Nie mogłam się nadziwić, do czego jesteśmy zdolni i
jacy jesteśmy kreatywni, kiedy się pozbędziemy zahamowań.
Mój blog cieszył się coraz większym zainteresowaniem. Przyciągał
kolejnych czytelników. Zaprojektowałam kolekcję bawełnianych
koszulek, naklejek na zderzaki i toreb z podtrzymującymi na duchu
hasłami zaczerpniętymi z moich piosenek i artykułów. Przychodziły
mi do głowy nie tylko nowe pomysły, ale także akcje.
Ostatnio w jesienne noce przytulam się do pewnego wspaniałego
mężczyzny i mimo woli uśmiecham się, kiedy myślę o tym, jak
bardzo życie może się zmienić. Jest kochany. Zanim się odnaleźliśmy,
musieliśmy wiele w sobie przepracować, ale naprawdę zgraliśmy się
w czasie. Teraz oboje patrzymy na świat z zupełnie innej
perspektywy.
Znów pomyślałam o cyklach życia. Za pośrednictwem innych
ludzi zetknęłam się ze śmiercią. W pewnym sensie przeżyłam własną,
kiedy przestała istnieć dawna część mnie. Była to śmierć duchowa,
śmierć mojego dawnego ja, tego, które sprawowało nade mną
kontrolę przez kilkadziesiąt lat. Narodził się dzięki temu nowy duch.
Jego istnienie zawsze przeczuwałam - i chciałam nim być. To była
bolesna śmierć, ale uwolniła mnie od dawnych uwarunkowań,
niepotrzebnych balastów, od wszystkiego, co nie pozwalało mi iść
dalej.
Teraz, kiedy moje nowe ja jest wolne, mogę się dalej rozwijać.
Tylko dzięki temu, że pokonałam to, co mnie ograniczało, mogę się
dowiedzieć, kim jestem, i pokochać samą siebie bezwarunkowo.
Uwielbiam swoją odwagę. Uwielbiam swoją dobroć. Uwielbiam swoje
serce. Uwielbiam swój umysł. Uwielbiam swoje ciało. Uwielbiam całą
siebie.
Życie biegnie w różnych kierunkach. To nowy początek, ponowne
narodziny. Przypomniałam sobie o innych takich chwilach. Rośnie we
mnie nowe życie. Mam to szczęście, że zostanę matką. Mój brzuch się
powiększa, a ciało nabrzmiewa. Ogarnia mnie błogość i jestem
niesłychanie wdzięczna, że mogłam zaznać czegoś takiego. Od tego,
co kiedyś było moim życiem, oddaliłam się o lata świetlne - od
samotności, smutku i poczucia beznadziei. I znowu mnie zdumiewa,
jak bardzo można się zmienić. Jakie to szczęście, że ze sobą nie
skończyłam. Wielkie szczęście.
Więź między matką a dzieckiem zacieśnia się z każdym dniem.
Cieszę się doskonałym zdrowiem, ominęły mnie poranne nudności,
na które cierpią inne kobiety w moim stanie.
Świetnie się czuję w ciąży i wkrótce wydam na świat nową duszę.
Będę ją prowadzić, dopóki nie stanie się na tyle samodzielna, aby
sama ruszyć w drogę. Życie to z pewnością śmierć i koniec, ale także
narodziny i początek. Bardzo się cieszę, że tak wiele razy mogłam się
z nimi zetknąć, dosłownie i w przenośni.
Zawsze kiedy przechodziłam próbę wiary, kończyło się inaczej,
niż sobie wyobrażałam. Ale ostatecznie wszystko wychodziło mi na
dobre. Wiara to potężna siła. Przynosi niewiarygodne
błogosławieństwa. Usiłujmy pokonać ograniczenia i porzućmy próby
kontrolowania tego, co się dzieje. To najlepsze, co możemy dla siebie
zrobić.
O dziwo, wielu ludziom - mnie również - najtrudniej jest nauczyć
się przyjmować dobro, uwierzyć, że się na nie zasługuje. Trudno im
pozwolić na to, żeby ich spotykało. Większość cudownych rozwiązań
moich problemów zawdzięczam innym ludziom. Wszyscy jesteśmy
ze sobą związani - mocniej, niż myślimy - i odgrywamy w swoim
życiu ważne role - ważniejsze, niż nam się wydaje.
jeśli więc chcesz, żeby twoje marzenia się spełniły, musisz się
nauczyć przyjmować. Każdy, komu przychodzi to naturalnie, wie, że
dawanie to wielka przyjemność. Ale jeśli się tylko daje, niczego nie
biorąc, nie tylko blokuje się naturalny przepływ uczuć i zakłóca
równowagę, ale także pozbawia się innych przyjemności dawania.
Pozwól innym dawać. Tylko duma i brak poczucia własnej wartości
nie pozwalają nam przyjmować darów, a każdy z nas zasługuje na
taki przywilej.
Jeśli należysz do tych, którzy nie umieją dawać, zacznij ćwiczyć.
Po prostu próbuj to robić, niczego nie oczekując w zamian. Bo dawać i
liczyć na coś nie jest dobrze. Jeśli coś dajemy, nie powinniśmy tego
potem ze złością wypominać. Jeżeli chcesz dawać naprawdę - miłość,
dobro, konkretne przysługi - sprawi ci to prawdziwą przyjemność. A
tych, którzy dają bezinteresownie, za każdym razem spotyka nagroda.
Nie zawsze natychmiast i niekoniecznie taka, jakiej się spodziewają.
Ale trzeba też umieć przyjmować, żeby dobro płynęło w obie strony.
Oczywiście trzeba również umieć dawać coś sobie i coś od siebie brać.
Mamy wpływ na świat i na siebie samych. Kiedy zmieniamy
swoje życie na lepsze i staramy się żyć tak, żeby przed śmiercią
niczego nie żałować, w sposób naturalny czynimy lepszym również
życie innych ludzi. Można zwalczyć segregację i niesprawiedliwość
społeczną. Można być szczęśliwym. Można już wtedy, kiedy wciąż
jesteśmy w dobrej formie, zatroszczyć się o to, żeby przed śmiercią
niczego nie żałować.
Wszyscy na swój sposób jesteśmy delikatni, jak kule z cienkiego
szkła. Wyobraź sobie starą żarówkę, taką okrągłą. (Jeśli wyobrazisz
sobie nową, energooszczędną, to już nie będzie to samo, ale jeśli
możesz tylko taką - trudno). Część z nas jest właśnie taka. Dajemy
piękne światło i pokonujemy ciemność. Kiedy się rodzimy, świecimy
jasno, wnosimy w życie innych blask i szczęście. Ludzie nie mogą się
nadziwić, jacy jesteśmy piękni i promienni.
Z czasem inni zaczynają nas obrzucać błotem. Nie powinniśmy
tego brać do siebie. Problem mają ci, którzy w nas rzucają. A to nie ma
znaczenia. Po jakimś czasie robią to już nie tylko nasi bliscy, ale także
koledzy ze szkoły, współpracownicy i wielu z tych, których
spotykamy na swojej drodze. Różnie to na nas wypływa. Jedni stają
się ofiarami, inni napastnikami. Jedni długo to przeżywają, inni w
sposób naturalny z siebie wyrzucają. Niezależnie od tego, jak
reagujemy, przyćmiewa to nasze pierwotne światło i dobroć, nie
pozwala nam świecić pełnym blaskiem.
Zaczynamy wierzyć, że jeśli tylu ludzi obrzuca nas błotem, to
muszą mieć powód. Przyłączamy się więc do nich i sami zaczynamy
się krytykować. Bo właściwie dlaczego nie? Przecież wszyscy nie
mogą się mylić. A skoro mamy obrzucać błotem siebie, chyba wolno
nam obrzucać również innych. Dobra, rzucę w kogoś grudką i
pozwolę, żeby inni zachowywali się tak w stosunku do mnie. W
końcu nosimy na sobie tyle błota, że nie tylko nam ono ciąży: zasłania
też całkiem światło, które od nas bije. Jesteśmy nim pokryci od stóp
do głów - błotem, którym obrzucili nas inni i którym pod ich
wpływem sami zaczęliśmy się obrzucać.
Pewnego dnia przypominamy sobie, że kiedyś biło od nas piękne
światło. Ale wokół nas jest ciemno od tak dawna, że prawie nie
pamiętamy, jak było kiedyś. Kiedy jesteśmy sami i jest cicho, czasem
czujemy, że gdzieś w nas pulsuje dawny blask. On nie zgasł, nie
stłumił go mrok. Uzmysławiamy sobie, że chcemy znowu świecić.
Chcemy sobie przypomnieć, jacy byliśmy, zanim oblepił nas brud.
Zaczynamy mówić, że mamy dość. Już nie pozwalamy innym,
żeby nas obrzucali błotem. Im się to nie podoba. Ale my jesteśmy
zdeterminowani i staramy się od takich ludzi oddalić, znaleźć się poza
ich zasięgiem. Powoli otrząsamy się z błota, zdrapujemy je z siebie.
Musimy to robić ostrożnie, bo pod spodem jesteśmy bardzo delikatni.
Jeśli będziemy się spieszyć albo robić to zbyt gwałtownie, zbijemy
szkło i już nigdy nie zaświecimy.
Więc powoli, cierpliwie usuwamy brud. Wreszcie przebija się
przez niego pierwszy słaby promyk i dostrzegamy, jacy jesteśmy
piękni. I dobrze nam z tym. A potem znowu ktoś obrzuca nas błotem i
znów musimy je zeskrobywać. Udaje nam się, więc próbujemy dalej.
Przestraszeni tym, co zobaczyliśmy, znów sami zaczynami się
obrzucać. Przecież nie zasługujemy na to, żeby świecić tak jasno.
Dołóżmy jeszcze trochę tego świństwa. Ale blask znowu się przebija i
świecimy jeszcze piękniej. Nasze światło chce się ujawnić.
Z każdym kolejnym promieniem przebijającym się przez warstwy
błota czujemy się coraz lepiej. Czujemy przedsmak tego, jak
wspaniale byłoby zrzucić to, co na sobie nosimy. Zauważamy też, ile
na sobie noszą inni, i zaczynamy im współczuć. Postanawiamy, że od
tej pory w nikogo nie będziemy ciskać błotem. Bo jeśli wszyscy to
sobie robimy, to jak mamy jaśnieć niezmąconym światłem? Znów
zaczynamy nad sobą pracować i powoli usuwamy brud. Wymaga to
mnóstwa cierpliwości i wielkiej delikatności. Ale widzimy kolejne
przebłyski swojej promiennej urody i jesteśmy podnieceni
coraz bardziej.
Czasami kusi nas, żeby znowu obrzucić błotem siebie albo kogoś
innego. Tak przecież robiliśmy prawie całe życie. Ale zauważamy, że
promienie, które od nas biją, są zachętą dla innych, że oni również
powoli nabierają odwagi i zaczynają się oczyszczać. Oni też muszą to
robić ostrożnie, bo wszyscy pod spodem jesteśmy delikatni i z
łatwością możemy się rozbić. Chcielibyśmy im pomóc, ale oni muszą
to zrobić sami. Nikt poza nimi nie wie, jak bardzo są wrażliwi.
Możemy im tylko pokazać, jak my to robimy. Cała reszta zależy
od nich: jak będą to robić i jak szybko. Oczywiście nie każdy ma dość
odwagi i siły, żeby się do tego zabrać od razu. Musimy być cierpliwi i
wyrozumiali. Przecież sami wiemy najlepiej, jakie to może być bolesne
i przerażające.
Tymczasem czujemy się ze sobą coraz lepiej. To dla nas nowe
doświadczenie, ale bardzo nam się to podoba. Przestajemy obrzucać
błotem innych, bo świecimy coraz jaśniej. Na wszystkie strony biją od
nas promienie. Ale nosimy jeszcze na sobie najstarsze warstwy błota,
te, które najtrudniej usunąć. Przylgnęły do nas dawno temu i
przywarły mocno. Nie chcą się dać zeskrobać. Im bliżej szkła
jesteśmy, tym musimy być ostrożniejsi. Brud nie chce ustąpić, trzyma
się mocno.
Za nami mnóstwo pracy, konamy ze zmęczenia. Jesteśmy na
dobrej drodze, żeby stać się sobą. Może tyle wystarczy. Może da się
żyć z ostatnią warstwą błota i dawać tyle światła, ile zdoła się przebić.
Ale światło też jest silne i uparte. Chce, żebyśmy błyszczeli najjaśniej,
jak tylko potrafimy. Daje nam więc siłę i pomaga usuwać resztki błota.
Wreszcie jesteśmy czyści i nasz blask zdumiewa wszystkich - a
najbardziej nas samych. Nie mieliśmy pojęcia, że możemy być tacy
piękni i tacy promienni. Kiedy jesteś wśród innych żarówek, one też
chcą świecić tak jasno. Widzą, jaki jesteś piękny, i to im przypomina,
że one też noszą w sobie piękno. Tyle że pokryło się błotem i zupełnie
o nim zapomniały.
Niektóre żarówki myślą, że trudno im będzie zapłonąć pełnym
blaskiem, więc tkwią w ciemnościach i próbują przekonać siebie i
innych, że tak jest całkiem dobrze. Po co ta cała harówka? Przecież się
przyzwyczaiły do tego brudu. Mnie się tak podoba - mówią. Pójdę
jeszcze poobrzucać błotem innych, tych, którzy świecą, są szczęśliwi i
dobrze się bawią. Jak mogą być tacy zadowoleni?
Brudne żarówki ruszają z całym błotem, jakie im się udało
zgromadzić, i zaczynają rzucać. Działają zespołowo -
razem bezpieczniej i tak dalej. Nie widzą wyraźnie, bo od tego
czyszczenia wokół jest tyle światła, że aż razi. Ale dostrzegają
kilka najmocniej świecących żarówek, tych, które prawie się
już oczyściły. I obrzucają je błotem. Ale ono już się nie trzyma. Co się
dzieje? Przecież zawsze natychmiast przywierało.
Nie wiedzą, że światło, chociaż było ukryte, przez te wszystkie
lata rosło w siłę. Teraz świeci tak ciepło i jasno, że błoto już się go nie
ima. Zsuwa się po szkle, nie zostawiając nawet śladu.
Masz w sobie taki blask. Masz w sobie światło - piękne i
promienne. Musisz jednak być cierpliwy i delikatny, żeby usunąć całe
błoto, które nosisz na sobie od lat. Jak tylko odłupiesz kawałek, ukaże
się kolejna część twojego prawdziwego ja.
Żeby nie żałować żadnej z rzeczy, których żałowali moi drodzy
podopieczni, trzeba prawdziwej odwagi. Trzeba też naprawdę kochać
samego siebie. Decyzja należy do ciebie. Masz w sobie nie tylko
światło - masz też mądrość, która cię poprowadzi, krok po kroku.
Bądź tym, kim jesteś, znajdź równowagę, mów otwarcie, doceniaj
tych, których kochasz, i pozwól sobie być szczęśliwym. W ten sposób
nie tylko wyświadczysz przysługę sobie, ale także spełnisz życzenia
tych wszystkich, którzy rozpaczali przed śmiercią, że sami nie mieli
wystarczająco dużo odwagi. Masz wybór. To twoje życie.
Kiedy wpadniesz w tarapaty i zaczniesz zachodzić w głowę, jak z
nich, u licha, wybrnąć, jak dojść z kimś do ładu, jak poznać kogo
trzeba albo skąd wziąć na coś pieniądze, pamiętaj, że to, czego
szukasz, szuka ciebie. Musisz tylko przestać stawiać opór. Rób, co
możesz, a potem sobie odpuść. Nie bądź dla siebie samego
przeszkodą.
Kiedy już to zrobisz, wyprostuj się, ściągnij łopatki i odetchnij
głęboko. Bądź dumny z tego, jaki jesteś. Nie trać wiary, że zasłużyłeś
na wszystko, co cię spotkało, że twoje modlitwy zostaną wysłuchane,
a marzenia wkrótce się spełnią. I zapamiętaj jedno krótkie hasło:
Uśmiechaj się i nie trać wiary. Po prostu się uśmiechaj i nie trać wiary.

You might also like