Professional Documents
Culture Documents
Zycie, Piekna Katastrofa - Jon Kabat-Zinn
Zycie, Piekna Katastrofa - Jon Kabat-Zinn
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Przedmowa
Wprowadzenie do drugiego wydania
Stres, ból i choroba: w obliczu kompletnej katastrofy
Praktyka uważności: skupianie uwagi
W życiu są tylko chwile
Podstawy praktyki uważności: zasady i zaangażowanie w praktykę
Potęga oddechu: nieoczekiwany sojusznik w procesie uzdrowienia
Medytacja na siedząco: pielęgnowanie bycia
Umacnianie obecności we własnym ciele – medytacja skanowania ciała
Rozwijanie siły, równowagi i elastyczności: joga jest medytacją
Medytacja w ruchu
Dzień uważności
Angażuj się w to, co robisz: uważność w życiu codziennym
Jak rozpocząć praktykę
Paradygmat: nowe podejście do zdrowia i choroby
Wprowadzenie do nowego paradygmatu
Przebłyski pełni, iluzje oddzielności
Powrót do zdrowia
Lekarze, pacjenci i ludzie: w stronę zunifikowanego spojrzenia na zdrowie
i chorobę
Ciało i umysł: dowody na to, że przekonania, postawy, myśli i emocje
mogą szkodzić lub uzdrawiać
Sieć połączeń
Stres
Stres
Zmiana: jedyne, czego możemy być pewni
Reakcja na stres i błędne koło
Odpowiedź na stres
Zastosowania: spotkanie z pełną katastrofą
Praca nad objawami: jak słuchać swojego ciała
Praca z bólem fizycznym: nie utożsamiaj się ze swoim bólem
Jeszcze więcej o pracy z bólem
Jak pracować z bólem emocjonalnym: nie utożsamiaj się z własnym
cierpieniem… choć możesz zrobić wiele, żeby je uleczyć
Praca ze strachem, paniką i lękiem
Czas i stres związany z czasem
Sen i stres związany ze snem
Stres związany z innymi ludźmi
Stres związany z rolą
Stres w pracy
Stres związany z jedzeniem
Stres wywołany stanem świata
Droga świadomości
Nowe początki
Jak wytrwać w formalnej praktyce
Jak wytrwać w praktyce nieformalnej
Droga Świadomości
Posłowie
Podziękowania
Załącznik
O autorze
przypisy końcowe
Tytuł oryginału:
FULL CATASTROPHE LIVING
Using the Wisdom of Your Body and Mind to Face Stress, Pain, and Illness
Wydanie IV
zmienione i rozszerzone
ISBN 978-83-8015-726-2
Gdy pracowałem nad pierwszą wersją tej książki, mój wydawca zasugerował,
że użycie słowa „katastrofa” w tytule nie będzie dobrym posunięciem.
Martwił się, że może ono zniechęcić wielu potencjalnych czytelników.
Starałem się więc wymyślić inny tytuł. Myślałem o dziesiątkach wersji, ale
zrezygnowałem. Tytuł „Skupianie uwagi: lecząca moc uważności” zajmował
wysoką pozycję na tej liście. Z mojego punktu widzenia z pewnością wyrażał
to, o czym mówiła moja książka. Jednak myśl o tytule Życie, piękna
katastrofa ciągle powracała.
Ostatecznie wszystko dobrze się skończyło. Do dziś podchodzą do mnie
ludzie, mówiąc, że ta książka uratowała im życie albo życie bliskim czy
przyjaciołom. Zdarzyło się to znów na konferencji Uważność w Edukacji,
w której brałem udział w Cambridge w stanie Massachusetts, i tydzień
później na konferencji na temat uważności w angielskim Chester. Gdy chłonę
to, co ludzie mówią mi o wpływie mojej książki na ich życie, jestem zawsze
ogromnie wzruszony, często aż trudno wyrazić to słowami. Czasami bardzo
ciężko słucha się tych opowieści, bo do przeczytania książki moich
rozmówców przywiodło niewyobrażalne cierpienie. A jednak taki był
pierwotny zamysł jej powstania, mianowicie wskrzeszenie owej szczególnej
ludzkiej właściwości, naszej zdolności do przyjęcia zdarzeń w ich
rzeczywistej postaci – także wtedy, gdy wydaje się to zupełnie niemożliwe –
w sposób, który nas uzdrawia i odmienia, nawet w obliczu kompletnej
katastrofy ludzkiej kondycji. Bill Moyers, który przygotował film o naszym
programie dla cyklu telewizyjnego Healing and the Mind, powiedział mi, że
gdy dokumentował pożar w Oklahomie w 1991 roku, rok po ukazaniu się
książki, widział człowieka ściskającego pod pachą egzemplarz wyniesiony
z domu, który właśnie doszczętnie spłonął. Jakimś cudem tytuł jest też
natychmiast zrozumiały dla nowojorczyków.
Taki odzew stanowi potwierdzenie mojego przeczucia, które towarzyszyło
mi od samego początku pracy w Klinice Redukcji Stresu, gdy obserwowałem
skutki praktyki uważności u naszych pacjentów. Wielu z nich trafiało w ślepe
zaułki systemu opieki zdrowotnej, a różne terapie, którym byli poddawani,
z powodu ich chronicznych dolegliwości nie prowadziły do pełnej poprawy
ich stanu, o ile w ogóle mogła być mowa o poprawie 1. Było jasne, że
w ćwiczeniu uważności jest coś, co nas uzdrawia i odmienia, co może nam
pomóc „odzyskać” własne życie, i to nie w postaci jakichś romantycznych
gruszek na wierzbie, lecz z powodu prostego faktu bycia człowiekiem,
ponieważ, by zacytować Williama Jamesa, ojca amerykańskiej psychologii,
„wszyscy posiadamy życiowe zasoby, o których wykorzystaniu nawet nam
się nie śniło”.
Mówimy na przykład o towarzyszącej nam przez całe życie zdolności
uczenia się, rozwijania, uzdrawiania i przekształcania samych siebie, a więc
o naszych wrodzonych, głębokich, wewnętrznych zasobach, które jak wody
głębinowe, złoża ropy czy minerałów w skalnym wnętrzu planety mogą
zostać odkryte, wydobyte i wykorzystane. Jak taka transformacja może
nastąpić? Wynika ona bezpośrednio z naszej umiejętności przyjęcia szerszej
perspektywy, zrozumienia, że jesteśmy kimś więcej, niż nam się wydaje,
wynika z rozpoznania pełnego wymiaru naszego istnienia, z bycia tymi,
którymi naprawdę jesteśmy. Okazuje się, że wszystkie owe wrodzone
wewnętrzne zasoby, które możemy odkryć w sobie na własny użytek,
polegają na zakorzenionej w ciele świadomości i umiejętności kultywowania
więzi z tą świadomością. Do takiego odkrywania i kultywowania więzi
przystępujemy, angażując uwagę w pewien szczególny sposób: umyślnie, tu
i teraz, wolni od jakiekolwiek osądzania.
Poznałem tę sferę życia dzięki doświadczeniom medytacyjnym na długo,
zanim pojawiła się nauka badająca uważność i gdyby nauka o uważności
nigdy nie powstała, medytacja pozostałaby dla mnie równie ważna. Takie
doświadczenia same stanowią swój odrębny, samodzielny świat. Posiadają
swoją własną nieodpartą logikę, swoją własną empiryczną prawomocność
i mądrość, którą można odnaleźć tylko od wewnątrz, poprzez jej celowe,
świadome i systematyczne pielęgnowanie we własnym życiu. Książka ta
i program MBSR, który opisuje, tworzą pewne ramy i są swego rodzaju
przewodnikiem służącym do wędrówki po często nieznanym i czasem
trudnym terenie, aby nawigacja w jej trakcie nie była pozbawiona choćby
dozy klarowności i równowagi. Listę innych potencjalnie pomocnych książek
czytelnik znajdzie w załączniku. Wspominamy o nich, by ta wędrówka,
zwłaszcza gdyby trwała całe życie, miała stałe, bogate, urozmaicone
wsparcie. Dzięki niemu można w pełni wykorzystać różnorodność
objawiających się po drodze perspektyw, szans i wyzwań. Jest to bowiem
wędrówka i przygoda polegająca na tym, by przeżyć całe życie w pełni, albo
jeszcze lepiej, by przeżyć je w pełni przytomnie.
Żadna mapa nie zawiera kompletnego opisu danego terenu. Aby go
ostatecznie poznać, poruszać się w nim i skorzystać z jego wyjątkowych
darów, musimy go bezpośrednio doświadczyć. Musimy go zasiedlić albo
przynajmniej od czasu do czasu odwiedzać, zyskując szansę na bezpośrednie
poznanie, doświadczenie z pierwszej ręki. W przypadku uważności owo
bezpośrednie doświadczenie to nic innego jak niezwykła przygoda naszego
własnego życia, które płynie na naszych oczach z chwili na chwilę,
począwszy od chwili obecnej, tu i teraz, bez względu na to, w jak trudnej czy
wymagającej sytuacji się znajdujemy. Jak zwykliśmy mówić naszym
pacjentom w Klinice Redukcji Stresu na pierwszym spotkaniu:
***
Okazuje się, że moja książka oraz praca Kliniki Redukcji Stresu, o której
opowiada, a więc o programie MBSR, odegrały ogromną rolę – wraz
z wysiłkiem wielu innych osób – w promowaniu nowego obszaru
w medycynie, opiece zdrowotnej i psychologii. Równie ważne okazały się
one dla szybko rozwijających się badań naukowych uważności oraz ich
wpływu na nasze zdrowie i samopoczucie na każdym poziomie naszego
życia biologicznego, psychologicznego i społecznego. Uważność w coraz
większym stopniu wywiera wpływ na wiele innych dziedzin, a więc na
edukację, prawo, biznes, technikę, zarządzanie, sport, ekonomię, a nawet
politykę i sprawowanie władzy. Jej uzdrawiający dla naszego świata
potencjał sprawia, że rozwój wypadków jest bardzo obiecujący.
W 2005 roku w literaturze naukowej i medycznej istniało ponad sto
artykułów na temat uważności. Obecnie, w roku 2013, jest ich ponad tysiąc
pięćset, nie mówiąc o rosnącej liczbie książek poświęconych temu tematowi.
Powstało nawet nowe czasopismo naukowe „Mindfullness”. Inne periodyki
naukowe naśladują to, publikując wydania specjalne na temat uważności albo
poświęcając jej osobne rozdziały. Wśród profesjonalistów zainteresowanie
uważnością, jej zastosowaniem w dziedzinie zdrowia i samopoczucia oraz
mechanizmami jej funkcjonowania jest tak wielkie, że zakres badań nad nią
rośnie w niezwykle szybkim tempie. Co więcej, odkrycia naukowe i ich
implikacje dla naszego samopoczucia i zrozumienia związków między ciałem
a umysłem, a także zrozumienia mechanizmów stresu, bólu i choroby stają
się z każdym dniem coraz bardziej intrygujące.
Tak czy owak, drugie wydanie poświęcone jest nie tyle zrozumieniu
psychologicznych mechanizmów i powiązań neuronalnych – jakkolwiek
mogą być one interesujące – dzięki którym praktykowanie uważności
wywiera na nas wpływ, ile raczej skupia się na naszej zdolności zapanowania
nad życiem i jego uwarunkowaniami, a wszystko to z ogromną delikatnością
i życzliwością wobec siebie samych. Chodzi więc o oddanie sprawiedliwości
pełnemu, wielowymiarowemu bogactwu naszego ludzkiego potencjału,
pozwalającego nam wieść zdrowe, satysfakcjonujące i sensowne życie. Mam
nadzieję, że nikt z nas nie będzie ćwiczył uważności tylko po to, by zdjęcia
skanów mózgu były bardziej kolorowe, nawet jeśli uważność może być
stosowana do osiągnięcia pozytywnych zmian nie tylko w aktywności
określonych obszarów mózgu, lecz również w samej jego strukturze i sieci
połączeń oraz wywoływać inne potencjalnie korzystne zmiany biologiczne,
do czego odniesiemy się w dalszych częściach. Takie korzyści dochodzą do
głosu na własnych zasadach. Dzięki praktyce medytacji pojawiają się
całkowicie naturalnie. Jeśli zdecydujemy się obrać uważność za życiową
ścieżkę, nasza motywacja do praktykowania musi być bardziej elementarna
– może to być prowadzenie bardziej spójnego i satysfakcjonującego życia,
przeżytego w lepszym zdrowiu, życia szczęśliwszego i mądrzejszego. Inny
rodzaj motywacji może zmierzać do skuteczniejszego i bardziej
współczującego mierzenia się z cierpieniem własnym oraz cierpieniem
otaczających nas ludzi, ze stresem, bólem i chorobą w naszym życiu – co
nazywam kompletną katastrofą ludzkiej kondycji 2. Może też chodzić o to,
byśmy osiągnęli pełną wewnętrzną spójność i inteligencję emocjonalną, które
od urodzenia są w naszym zasięgu, ale czasem gubimy z nimi kontakt.
***
***
***
Jest to książka o tobie i twoim życiu. Opowiada o twoim umyśle i ciele oraz
o tym, jak naprawdę możesz nauczyć się stworzyć z nimi mądrzejszą relację.
Jest to zaproszenie do podjęcia eksperymentu praktykowania uważności
i stosowania uważności w życiu codziennym. Pierwotnie napisałem ją dla
naszych pacjentów i ludzi podobnych do nich na całym świecie – innymi
słowy, książka powstała dla normalnych ludzi. Pod pojęciem normalnych
ludzi mam na myśli ciebie i mnie, kogokolwiek, każdego.
Jeśli odsuniemy na bok historię naszych wysiłków i dokonań i sięgniemy
do esencji życia oraz konieczności uporania się z ogromem życiowych
wyzwań, jesteśmy wszyscy po prostu zwykłymi ludźmi, radzącymi sobie
z tym trudnym zadaniem najlepiej, jak potrafimy. I nie mam na myśli tylko
tego, co trudne czy niechciane w naszym życiu – chodzi o wszystko, co się
w nim pojawia: dobro, zło i szpetotę.
Dobro przy tym jest ogromne – według mnie na tyle, by dać sobie radę
z tym, co złe i brzydkie, z tym, co trudne i niemożliwe. Można je znaleźć nie
tylko w świecie zewnętrznym, lecz również w sobie. Praktyka uważności
obejmuje odnalezienie, rozpoznanie i zrobienie użytku z tego, co już jest
w porządku, co już jest piękne, co już jest kompletne z tego prostego
powodu, że jesteśmy ludźmi. Obejmuje też czerpanie z tych zasobów, byśmy
żyli tak, jak gdyby rzeczywiście liczył się nasz stosunek do wszystkich
zjawisk w naszym życiu.
Z biegiem lat coraz głębiej uświadamiałem sobie, że w przypadku
uważności chodzi w gruncie rzeczy o relacyjność i o to, jak możemy nauczyć
się żyć w każdym aspekcie uczciwie, z życzliwością wobec siebie i innych
i wreszcie mądrze. Pod pojęciem relacyjności rozumiem to, w jakiej relacji
pozostajemy do wszystkiego, łącznie z naszym umysłem, ciałem, myślami,
emocjami, naszą przeszłością i tym, co się wydarzyło i co doprowadziło nas,
wciąż gotowych do zaczerpnięcia następnego oddechu, aż do tej chwili. Nie
jest to łatwe. Tak naprawdę to najcięższe zadanie na świecie. Bywa trudne
i przykre, tak samo jak życie bywa trudne i przykre. Ale zatrzymajmy się na
chwilę i zastanówmy: czy mamy alternatywę? Jakie konsekwencje nas
czekają, gdy nie obejmiemy w pełni własnego życia, gdy nie doprowadzimy
do tego, by naszą była ta jedyna chwila, kiedy możemy go doświadczyć? Jak
wielkie wtedy będzie poczucie straty, żalu i cierpienia?
***
Małe rzeczy nie tylko mają znaczenie. Nie są również wcale takie małe.
Okazuje się, że są wielkie. Drobne korekty punktu widzenia, podejścia
i starań, by być tu i teraz, mogą mieć ogromny wpływ na nasze ciało, umysł
i na otaczający nas świat. Nawet najdrobniejszy objaw uważności w każdej
chwili może przyczynić się do przebłysku intuicji czy wglądu, który
doprowadzi do sporej przemiany. Gdy owe wysiłki zmierzające do większej
uważności są stale ponawiane, mogą się rozwinąć i przekształcić w nowy,
solidniejszy i bardziej stabilny tryb bycia.
Na które spośród tych małych rzeczy mogących zwiększyć nasze poczucie
szczęścia i poprawić samopoczucie powinniśmy zwrócić uwagę? Oto co
mówi Dan Gilbert, jeden z autorów badania poświęconego poczuciu
szczęścia:
***
***
Zanim zaczniemy wspólnie odkrywać uważność, czytelnika może
zainteresować, że sporo ostatnich badań MBSR zakończyło się nadzwyczaj
interesującymi i obiecującymi wynikami. Podczas gdy, jak już
stwierdziliśmy, uważność rządzi się własną logiką, ma własny język i istnieje
wiele powodów, by wpisać ją w swój życiowy plan oraz systematycznie
pielęgnować, opisane poniżej odkrycia naukowe, wraz z innymi ustaleniami
przedstawionymi w dalszych częściach książki, mogą stanowić dodatkową
zachętę do wdrożenia curriculum MBSR.
***
Jon Kabat-Zinn
28 maja 2013 roku
Wstęp
***
Niełatwo znaleźć jedno słowo czy wyrażenie, które odda szeroki wachlarz
życiowych doświadczeń wywołujących w nas udrękę, ból, powodujących
podskórny lęk, niepewność oraz utratę kontroli. Gdybyśmy mieli sporządzić
ich listę, z pewnością znalazłyby się na niej nasze słabe punkty, rany
wewnętrzne, a także to, że nie będziemy żyć wiecznie. Taka lista mogłaby
także zawierać naszą zbiorową zdolność do okrucieństwa i przemocy, jak
również olbrzymie pokłady ignorancji, pazerności, złudzeń i fałszu, które
napędzają zarówno nas, jak i cały świat. Jak moglibyśmy określić ostateczną
sumę naszych słabych punktów i braków, ograniczeń, wad, chorób, urazów
i ułomności, z którymi musimy żyć, osobistych porażek i niepowodzeń, które
przeżyliśmy albo których obawiamy się w przyszłości, niesprawiedliwości
i wyzysku, które znosiliśmy albo których się boimy, i wreszcie utraty
najbliższych, a prędzej czy później utraty własnego ciała? Musiałaby to być
jakaś metafora wolna od ckliwości, niosąca w sobie również zrozumienie, że
to, że czujemy lęk i cierpimy, nie oznacza, że życie jest katastrofą. Musiałaby
ona zawierać świadomość, że oprócz cierpienia istnieje radość, oprócz
rozpaczy nadzieja, oprócz rozdrażnienia spokój, oprócz nienawiści miłość,
a oprócz choroby zdrowie.
Gdy szukam opisu tego aspektu ludzkiej kondycji, któremu pacjenci
naszej kliniki – a w gruncie rzeczy pewnego dnia wszyscy z nas – muszą
stawić czoło i wyrwać się z jego ograniczeń, ciągle powracam do pewnego
zdania z filmu Grek Zorba, ekranizacji powieści Nikosa Kazandzakisa.
W którymś momencie młody towarzysz Zorby (Alan Bates) zwraca się do
niego z pytaniem: „Zorba, czy miałeś kiedyś żonę?”. Na co Zorba (grany
przez wspaniałego Anthony’ego Quinna) odpowiada pomrukiem (trochę
parafrazując): „A czy nie jestem mężczyzną? Oczywiście, że miałem żonę.
Żonę, dom, dzieci… całą tę katastrofę!”.
Nie miał to być lament. Mieć żonę i dzieci nie oznacza katastrofy.
Odpowiedź Zorby zawiera najwyższy poziom zrozumienia bogactwa życia
i nieuchronności wszystkich jego dylematów, zgryzot, traum, tragedii i ironii.
Jego droga przez zawieruchę tej kompletnej katastrofy to „taniec”,
świętowanie życia. Zorba śmieje się z niego, ale i z siebie, nawet w obliczu
osobistej klęski i przegranej. Dzięki takiemu podejściu nie jest nigdy
przytłoczony zbyt długo, nigdy nie ponosi ostatecznej klęski w walce ze
światem albo własnym, niemałym przecież szaleństwem.
Każdy, kto zna książkę Kazandzakisa, może sobie bez trudu wyobrazić,
jaką „kompletną katastrofą” dla jego żony i dzieci musiało być życie z Zorbą.
Nierzadko bohater podziwiany przez innych w sferze publicznej powoduje
dużo bólu w życiu prywatnym. Jednak gdy usłyszałem te słowa po raz
pierwszy, miałem poczucie, że „kompletna katastrofa” ujmuje coś
pozytywnego na temat zdolności ludzkiego ducha do uporania się z tym, co
w życiu najtrudniejsze, oraz do rozwijania siły i mądrości. Dla mnie stanięcie
w obliczu kompletnej katastrofy oznacza pogodzenie się z tym, co najgłębsze
i najlepsze, a ostatecznie z tym, co jest w nas najbardziej ludzkie. Na całym
świecie nie ma ani jednej osoby, która nie poznałaby swojej własnej wersji
kompletnej katastrofy.
Katastrofa nie oznacza nieszczęścia. Oznacza raczej dojmujący bezmiar
naszego życiowego doświadczenia. Obejmuje kryzys i klęskę, niewiarygodną
i trudną do zaakceptowania, ale oznacza też wszystkie drobne, kumulujące
się niepowodzenia. Wyrażenie to przypomina nam, że życie nieustannie się
zmienia, że wszystko, co uznajemy za trwałe, jest w rzeczywistości
tymczasowe i zmienne. Dotyczy to także naszych celów, opinii, związków,
pracy, stanu posiadania, owoców naszych wysiłków, naszego ciała, dotyczy
wszystkiego.
W książce tej będziemy się wprawiać w sztuce brania kompletnej
katastrofy w ramiona. Podejdziemy do tego w sposób, dzięki któremu
życiowe burze nas nie zniszczą, nie odbiorą sił ani ostatniej nadziei, lecz nas
wzmocnią, udzielą nam lekcji, jak żyć, rozwijać się i wrócić do zdrowia
w świecie ciągłych zmian, a czasem ogromnego bólu. Nauczymy się widzieć
samych siebie i otaczający nas świat w zupełnie nowy sposób, pracować
z naszym ciałem, myślami, uczuciami i doznaniami, nauczymy się, jak trochę
częściej się śmiać, także z siebie, gdy dajemy z siebie wszystko, by odnaleźć
lub zachować równowagę.
W naszych czasach kompletna katastrofa jest widoczna na wszystkich
frontach. Krótka lektura porannej gazety uzmysławia nam, że na tym świecie
mamy do czynienia z niekończącym się ciągiem ludzkiego cierpienia
i nieszczęść, a większość z nich to nieszczęścia, których ludzie doświadczają
z powodu innych ludzi. Jeśli uważnie wsłuchamy się w wiadomości,
stwierdzimy, że codziennie jesteśmy bombardowani lawiną strasznych,
rozdzierających historii o ludzkiej przemocy i nieszczęściu, przekazywanych
zawsze beznamiętnym tonem wytrawnego dziennikarstwa, jak gdyby
cierpienie i śmierć ludzi w Syrii, Afganistanie, Iraku, Darfurze, Republice
Środkowoafrykańskiej, Zimbabwe, Afryce Południowej, Libii, Egipcie,
Kambodży, Salwadorze, Irlandii Północnej, Chile, Nikaragui, Boliwii,
Etiopii, na Filipinach, w Strefie Gazy czy Jerozolimie, w Paryżu, Pekinie,
Bostonie i Tucson, Aurorze albo Newtown czy w jakimkolwiek innym
miejscu – a lista ta zdaje się, niestety, nie mieć końca – były po prostu
częścią nadawanej zaraz potem prognozy pogody, prezentowanej w tym
samym rzeczowym tonie. Jeśli nawet nie słuchamy i nie oglądamy
wiadomości, kompletna katastrofa i tak jest na wyciągnięcie ręki. Presja,
którą czujemy w domu i w pracy, problemy, frustracja, balansowanie na linie,
żonglerka, którą musimy uprawiać, żeby utrzymać się na powierzchni tego
gnającego przed siebie świata, są częścią tej katastrofy. Do listy Zorby,
zawierającej już żony, mężów, domy i dzieci, możemy dodać także pracę,
rachunki, rodziców, kochanków, teściów, śmierć, stratę, ubóstwo, chorobę,
urazy, niesprawiedliwość, gniew, winę, lęk, nieuczciwość, zagubienie i tak
dalej, i tak dalej. Lista stresujących sytuacji w naszym życiu i naszych reakcji
na te sytuacje jest bardzo długa. Ponadto ciągle się poszerza, bo pojawiają się
nowe nieoczekiwane zdarzenia wymagające jakiejś reakcji.
Nikt, kto pracuje w szpitalu, nie pozostaje niewzruszony w obliczu
niezliczonych przejawów kompletnej katastrofy, z którymi styka się
codziennie. Każda osoba, która pojawia się w Klinice Redukcji Stresu, jest
przykładem swojej własnej unikatowej wersji, tak samo jak wszyscy
pracownicy szpitala. Chociaż nasi pacjenci są kierowani na trening MBSR ze
względu na konkretne problemy zdrowotne, takie jak choroby serca i płuc,
nowotwory, nadciśnienie, bóle głowy, zaburzenia snu, ataki paniki
i niepokoju, problemy trawienne związane ze stresem, problemy skórne
i wiele innych, diagnostyczne etykiety, z którymi przychodzą, więcej o nich
jako ludziach ukrywają, niż ujawniają. Kompletna katastrofa to
skomplikowany splot minionych i obecnych doświadczeń i relacji, nadziei
i lęków oraz poglądów na to, co nam się przydarzyło. Każda osoba bez
wyjątku posiada własną historię, która nadaje znaczenie i spójność jej
percepcji życia, choroby i bólu, jak również temu, co uważa za możliwe.
Historie te są często niezwykle poruszające. Nasi pacjenci trafiają do nas
nierzadko z poczuciem, że utracili kontrolę nie tylko nad swoim ciałem, lecz
również nad całym swoim życiem. Czują się przytłoczeni lękami
i zmartwieniami, często spowodowanymi albo spotęgowanymi przez bolesne
przeżycia i relacje rodzinne, a także przez poczucie głębokiej straty.
Słyszymy historie o cierpieniu fizycznym i emocjonalnym,
o rozczarowaniach spowodowanych niewydolnością opieki zdrowotnej,
poznajemy poruszające historie ludzi przygniecionych gniewem lub
poczuciem winy, czasem poniewieranych przez życie od najmłodszych lat
i dlatego pozbawionych wiary we własne siły i własną wartość. Czasem
spotykamy ludzi złamanych, dosłownie zdruzgotanych poniżaniem
fizycznym lub psychicznym.
Mimo wieloletniej terapii medycznej wielu pacjentów Kliniki Redukcji
Stresu nie zauważyło żadnej poprawy swojego stanu. Nie wiedzą już nawet,
gdzie mogą uzyskać dodatkową pomoc i traktują klinikę jako swoją ostatnią
szansę. Często są sceptyczni, ale gotowi na wszystko, by poczuć chociaż
odrobinę ulgi.
A jednak po kilkutygodniowym uczestnictwie w naszym programie
większość z nich robi ogromne postępy, jeśli chodzi o zmianę nastawienia do
swojego ciała, umysłu i własnych problemów. Każdy tydzień przynosi
zauważalną zmianę w ich twarzach i ciałach. Po ośmiu tygodniach, gdy
program dobiega końca, uśmiech i głębszy poziom rozluźnienia w ciele robią
wrażenie nawet na zupełnie przypadkowych obserwatorach. Chociaż
pierwotnie zostali skierowani do kliniki, by nauczyć się rozluźniać w sytuacji
stresu i w ogóle lepiej radzić sobie ze stresem, jest oczywiste, że uzyskali
znacznie więcej. Nasze wieloletnie badania skuteczności programu, jak
również cząstkowe relacje uczestników pokazują, że pacjenci wracają do
domu uwolnieni od niektórych dokuczliwych symptomów, a także z wiarą
w swoje możliwości, z większym optymizmem i asertywnością. Mają do
siebie więcej cierpliwości, łatwiej także akceptują samych siebie, swoje
ograniczenia i ułomności. Pokładają większą ufność w swoją zdolność
radzenia sobie z bólem fizycznym i emocjonalnym oraz innymi czynnikami
wpływającymi na ich życie. Przeżywają również mniej niepokoju,
przygnębienia i gniewu. Mają poczucie większej kontroli, nawet
w sytuacjach związanych z dużym napięciem, które wcześniej wytrąciłyby
ich z równowagi. Krótko mówiąc, o wiele lepiej radzą sobie z „kompletną
katastrofą” własnego życia, z całą gamą życiowych doświadczeń,
a w niektórych wypadkach także z nadciągającą nieuchronnie śmiercią.
Jeden z uczestników programu przeżył zawał serca, który zmusił go do
porzucenia pracy. Przez czterdzieści lat był właścicielem dużej firmy
i mieszkał w jej bezpośrednim sąsiedztwie. Z jego relacji wynika, że
pracował każdego dnia przez czterdzieści lat, nie mając wakacji. Kochał
swoją pracę. Kardiolog wysłał go na kurs redukcji stresu po zabiegu
cewnikowania serca (diagnozującym arteriosklerozę), angioplastyce (zabiegu
poszerzania tętnicy wieńcowej) i po zakończeniu programu rehabilitacji
kardiologicznej. Gdy mijałem go w poczekalni, zobaczyłem w jego twarzy
absolutną rozpacz i zagubienie. Wyglądał, jakby za chwilę miał się
rozpłakać. Przyjął go mój kolega, Saki Santorelli, ale od tego człowieka bił
taki smutek, że usiadłem obok i zacząłem z nim rozmawiać. Wtedy ni to do
mnie, ni to do nikogo rzekł, że nie chce już dłużej żyć, że nie ma pojęcia, co
robi w Klinice Redukcji Stresu, że jego życie jest skończone – nie widzi już
w nim żadnego sensu, nic już nie sprawia mu radości, nawet czas spędzany
z żoną i dziećmi, więc nie chce już nic robić.
Po ośmiu tygodniach jego oczy znów lśniły życiem. Kiedy spotkałem go
po zakończeniu programu MBSR, powiedział mi, że praca pochłonęła całe
jego życie, prawie go zabiła, a on nawet nie zauważył, co mu umyka.
Opowiadał, jak dotarło do niego, że nigdy nie powiedział swoim
dorastającym dzieciom, że je kocha, ale zamierza robić to teraz, dopóki ma
jeszcze szansę. Był pełen entuzjazmu i nadziei wobec życia i po raz pierwszy
przyszła mu do głowy myśl o sprzedaniu firmy. Żegnając się, serdecznie
mnie uściskał. Prawdopodobnie pierwszy raz w życiu uściskał wtedy innego
mężczyznę.
Człowiek ów nie pozbył się choroby serca – cierpiał na nią w takim
samym stopniu jak na początku treningu, ale wtedy uznawał siebie za
człowieka chorego. Był pogrążonym w depresji pacjentem kardiologicznym.
W ciągu ośmiu tygodni stał się zdrowszy i szczęśliwszy. Podchodził teraz do
życia z entuzjazmem, chociaż wciąż miał chore serce i sporo życiowych
problemów. W swoim własnym umyśle przestał jednak uznawać siebie za
pacjenta chorującego na serce i zobaczył w sobie znów pełnego człowieka.
Co doprowadziło do tak wielkiej przemiany? Nie wiemy tego z całkowitą
pewnością. Miało na nią wpływ wiele czynników. Wziął jednak w tym
okresie udział w programie MBSR i potraktował go poważnie. Początkowo
myślałem, że odpadnie po tygodniu, ponieważ – poza wszystkim innym –
żeby dotrzeć do szpitala, musiał codziennie pokonywać osiemdziesiąt
kilometrów, a nie jest to łatwe w stanie depresji. Mimo to został i wykonał
pracę, której od niego wymagaliśmy, choć w pierwszych dniach wątpił w jej
sens.
Inny mężczyzna, niewiele po siedemdziesiątce, pojawił się w klinice
z dotkliwym bólem stóp. Na pierwszych zajęciach siedział na wózku
inwalidzkim. Na każde zajęcia przyjeżdżała z nim żona, która siedziała przed
salą przez dwie i pół godziny. Pierwszego dnia mężczyzna powiedział swojej
grupie, że ból jest tak wielki, że chciałby sobie po prostu uciąć stopy. Nie
rozumiał, jak medytacja miałaby mu pomóc, ale sprawy miały się tak źle, że
był gotów spróbować wszystkiego. Wszyscy głęboko mu współczuli.
Coś musiało go bardzo poruszyć w czasie tych pierwszych zajęć,
ponieważ człowiek ów w kolejnych tygodniach wykazał się nadzwyczajną
determinacją w pracy ze swoim bólem. Na drugie zajęcia przyszedł o kulach.
Wszyscy byliśmy pod ogromnym wrażeniem, gdy obserwowaliśmy, jak
z tygodnia na tydzień zamienia wózek inwalidzki na kule, a potem na laskę.
Pod koniec programu powiedział, że ból nie złagodniał znacząco, natomiast
bardzo się zmienił jego stosunek do bólu. Jego zdaniem odkąd zaczął
medytować, ból był bardziej znośny, a pod koniec programu stan stóp
stanowił po prostu mniejszy problem. Po ośmiu tygodniach jego żona
potwierdziła, że był szczęśliwszy i bardziej aktywny.
Kolejnym przykładem akceptacji kompletnej katastrofy jest historia
pewnej młodej lekarki. Została skierowana na nasz program z powodu
nadciśnienia krwi i bardzo silnych stanów lękowych. Przechodziła przez
trudny okres w swoim życiu, pełen gniewu, depresji i skłonności
autodestrukcyjnych. Przyjechała z innej części kraju, by dokończyć staż.
Czuła się odizolowana i wypalona. Jej lekarz nalegał, by spróbowała MBSR,
mówiąc, że „przecież nie może zaszkodzić”. Dziewczyna miała jednak sporo
wątpliwości i z lekceważeniem odnosiła się do programu, który w gruncie
rzeczy nic „nie pomaga”. Co gorsza, okazało się, że program obejmuje
ćwiczenia medytacji. Na pierwszych zajęciach się nie pojawiła, ale Kathy
Brady z sekretariatu kliniki, która przed laty sama wzięła udział w programie
jako pacjentka, zadzwoniła do niej, by dowiedzieć się o powody
nieobecności. Była dla niej tak miła, a w jej głosie przez telefon było tyle
troski, że zakłopotana pacjentka przyszła na inne zajęcia nazajutrz.
Częścią pracy młodej doktor było latanie helikopterem przychodni do
wypadków i przywożenie ciężko rannych pacjentów. Nie cierpiała tego
helikoptera. Przerażał ją, a w czasie lotu zawsze miała mdłości. Jednak pod
koniec ósmego tygodnia w Klinice Redukcji Stresu była już w stanie latać
śmigłowcem bez odczuwania mdłości. Ciągle go nie znosiła, ale go
tolerowała i mogła wykonywać swoją pracę. Ciśnienie krwi obniżyło się do
tego stopnia, że samodzielnie zrezygnowała z dalszego przyjmowania leków,
by zobaczyć, czy poziom się utrzyma (lekarze mogą sobie na to pozwolić)
i tak właśnie się stało. Jednocześnie były to ostatnie miesiące jej stażu i przez
większość czasu czuła się wyczerpana. Na dodatek była wciąż emocjonalnie
nadwrażliwa i pobudliwa. A zarazem znacznie bardziej świadoma swoich
zmiennych stanów psychofizycznych. Postanowiła powtórzyć kurs, ponieważ
miała poczucie, że dopiero pod koniec naprawdę się wciągnęła. Tak też
zrobiła i kontynuowała praktykę medytacyjną przez wiele lat.
Doświadczenia w Klinice Redukcji Stresu sprawiły, że lekarka na nowo
odkryła szacunek do pacjentów w ogóle, a do swoich pacjentów
w szczególności. W każdym tygodniu trwania programu towarzyszyli jej
w zajęciach inni pacjenci, a wśród nich nie występowała w swojej zwykłej
roli „pani doktor”, lecz jako kolejna osoba z własnymi problemami. Tydzień
po tygodniu robiła te same rzeczy co reszta. Słuchała, jak opowiadają
o swoich doświadczeniach z praktyką medytacji, i obserwowała pojawiające
przez ten czas zmiany. Stwierdziła, że była zdumiona, jak wiele cierpień
pacjenci znosili i jak wiele byli w stanie zrobić dla siebie dzięki odrobinie
zachęty i treningowi. Zaczęła także dostrzegać wartość medytacji, bo swoje
wyobrażenia skonfrontowała z rzeczywistością. W gruncie rzeczy zaczęła
rozumieć, że nie różni się od innych uczestników zajęć.
Przemiany podobne do doświadczeń tych trzech osób zdarzają się
w Klinice Redukcji Stresu często. Zwykle stanowią fundamentalny punkt
zwrotny w życiu pacjentów, ponieważ znacznie poszerza się zakres tego, co
uważają za sferę swoich możliwości.
Zwykle pacjenci opuszczają program, dziękując nam za swoje postępy.
W rzeczywistości jednak poprawa ich stanu w całości zależy od ich własnego
wysiłku. Tak naprawdę dziękują nam za sposobność nawiązania kontaktu
z własną siłą wewnętrzną i możliwościami, a także za wiarę, jaką w nich
pokładaliśmy, za to, że w pracy z nimi nie daliśmy za wygraną i pokazaliśmy
im narzędzia umożliwiające taką transformację.
Zwracanie pacjentom uwagi na to, że ukończenie programu wymaga
wiary w siebie, sprawia nam przyjemność. To oni muszą chcieć stawić czoło
kompletnej katastrofie własnego życia, zarówno w okolicznościach
przyjemnych, jak i nieprzyjemnych, gdy sprawy idą po ich myśli i gdy jest
inaczej, gdy mają poczucie, że kontrolują własne życie i gdy im się ono
wymyka; to oni muszą spożytkować te same doświadczenia oraz własne
myśli i uczucia jako surowy materiał pomocny w powrocie do zdrowia. Gdy
zaczynali, towarzyszyło temu przekonanie, że program być może okaże się
pomocny albo że prawdopodobnie zakończy się fiaskiem. Odkryli jednak, że
mogą zrobić dla siebie coś bardzo ważnego i nikt inny nie mógłby ich
wyręczyć.
Każda osoba z powyższych przykładów przyjęła wyzwanie, by traktować
życie, jakby każda chwila miała znaczenie, jakby każda chwila się liczyła
i dawała okazję do pracy nad sobą, nawet jeśli była to chwila bólu, smutku,
rozpaczy albo lęku. Owa „praca” wymaga przede wszystkim regularnej,
zdyscyplinowanej pielęgnacji świadomości każdej następnej chwili, jej
ważności, więc uważności – całkowitego „wzięcia w posiadanie”
i „zamieszkania” w każdym momencie naszego doświadczenia, dobrego,
złego czy ohydnego. Na tym polega istota życia w obliczu kompletnej
katastrofy.
***
Każdy z nas potrafi być uważny. W tym celu nie trzeba robić nic poza
zwróceniem uwagi na chwilę obecną i pohamowaniem skłonności do
osądzania albo przynajmniej uświadomieniem sobie, jak wiele energii
poświęcamy osądzaniu. Pielęgnowanie uważności odgrywa zasadniczą rolę
w doprowadzeniu do zmian, jakich doświadczają pacjenci Kliniki Redukcji
Stresu. Jednym ze sposobów myślenia o typowym dla uważności procesie
przemiany jest wyobrażenie sobie, że uważność to soczewka, która skupia
rozproszoną, reaktywną energię umysłu w spójne źródło energii służącej
życiu, rozwiązywaniu problemów i odzyskiwaniu zdrowia.
Rutynowo, bezwiednie marnujemy ogromne ilości energii, automatycznie
i nieświadomie reagując na świat zewnętrzny i własne wewnętrzne przeżycia.
Pielęgnowanie uważności oznacza wykorzystywanie i skupienie naszej
własnej marnowanej energii. Czyniąc to, uczymy się osiągać poziom
spokoju, który pozwala nam na głęboki wgląd i trwanie w chwili dobrego
samopoczucia i rozluźnienia, pozwala odczuć pełnię i doświadczać siebie
jako osoby w pełni zintegrowanej. Dostrzeżenie i wzięcie w posiadanie
naszej integralności dodaje nam sił, odbudowuje ciało i umysł. Jednocześnie
ułatwia nam zrozumienie sposobu, w jaki rzeczywiście podchodzimy do
życia, a tym samym zrozumienie, jakich zmian musimy dokonać, by było
zdrowsze i lepsze. Na dodatek pomaga nam skuteczniej kierować własną
energią w stresujących sytuacjach lub gdy czujemy się zagrożeni czy
bezradni. Energia ta pochodzi z naszego wnętrza, jest zatem zawsze dostępna
i zawsze możemy ją mądrze wykorzystać, zwłaszcza gdy pielęgnujemy ją
poprzez trening i osobistą praktykę.
Pielęgnowanie uważności może nas doprowadzić do odkrycia w sobie
głębokich pokładów dobrego samopoczucia, spokoju, klarowności i wglądu.
Przypomina to odkrycie nowego terytorium, nieznanego wcześniej albo
jedynie mgliście przeczuwanego, terytorium posiadającego prawdziwe źródło
pozytywnej energii pomocnej w zrozumieniu i uzdrowieniu siebie. Co
więcej, łatwo się z nim oswoić i wyrobić w sobie nawyk częstszych tam
wypadów. W każdej chwili może nas tam zaprowadzić ścieżka wiodąca przez
własne ciało, umysł i oddech. Ów wymiar czystego istnienia, wymiar
przebudzenia, jest zawsze dostępny. Pozostaje na wyciągnięcie ręki
niezależnie od naszych problemów. Bez względu na to, czy stajemy
w obliczu choroby serca, nowotworu, bólu czy po prostu bardzo stresującego
życia, ta energia może przyjść nam z pomocą.
***
Przyglądam się nowej grupie liczącej około trzydziestu osób, które pojawiły
się na pierwszych zajęciach w Klinice Redukcji Stresu i jestem
podekscytowany tym, co nas czeka. Myślę, że wszystkim przemknęła też dziś
przez głowę myśl, co tu, u licha, robią w obcym miejscu, z obcymi ludźmi.
Widzę rozpromienioną twarz Edwarda i zastanawiam się, przez co codziennie
przechodzi. Ma trzydzieści cztery lata, pracuje w branży ubezpieczeniowej na
kierowniczym stanowisku i choruje na AIDS. Widzę Petera,
czterdziestosiedmioletniego biznesmena, który półtora roku temu miał zawał
i przyszedł tu nauczyć się sztuki rozluźniania, by uniknąć następnego. Obok
Petera siedzi Beverly, inteligentna, wesoła, rozmowna. Dalej siedzi jej mąż.
W wieku czterdziestu dwóch lat życie Beverly dramatycznie się zmieniło –
w wyniku pęknięcia tętniaka utraciła poczucie tożsamości. Jest też
czterdziestoczteroletnia Marge, skierowana tu przez ośrodek terapii bólu.
Była pielęgniarką na oddziale onkologicznym, ale kilka lat temu doznała
urazu pleców i obu kolan, ratując pacjenta przed upadkiem. Przeżywa teraz
tak wielki ból, że nie może pracować i chodzi o lasce, i to z wielkim trudem.
Przeszła już operację kolana, a teraz czeka ją jeszcze operacja guza w jamie
brzusznej. Lekarze nie są pewni diagnozy. Wypadek był dla niej szokiem,
z którego nie zdołała się jeszcze otrząsnąć. Jest napięta do granic możliwości
i wybucha z najbłahszych powodów.
Dalej siedzi Arthur, pięćdziesięciosześcioletni policjant, cierpiący na ostre
bóle migrenowe i ataki paniki. Obok niego Margaret,
siedemdziesięciopięcioletnia emerytowana nauczycielka z zaburzeniami snu.
Przy niej Phil, francuskojęzyczny Kanadyjczyk, kierowca ciężarówki. Został
do nas skierowany również przez ośrodek terapii bólu. Odniósł uraz
kręgosłupa, podnosząc paletę, i teraz chroniczny ból pleców uniemożliwia
mu normalne funkcjonowanie. Nie usiądzie już za kierownicą ciężarówki,
musi znaleźć nową pracę, by utrzymać żonę i czwórkę dzieci, oraz nauczyć
się radzenia sobie z bólem.
Obok Phila siedzi Roger, trzydziestotrzyletni stolarz. Podczas pracy
nabawił się kontuzji pleców i również ma problem z bólem. Jego żona
twierdzi, że Roger od lat nadużywa leków przeciwbólowych. Sama zapisała
się do innej grupy. Nie ma wątpliwości, że to Roger jest główną przyczyną
jej stresu. Jest u kresu wytrzymałości i myśli o rozwodzie. Patrząc na niego,
zastanawiam się, czy zdoła wyprowadzić swoje życie na prostą.
Naprzeciwko, po drugiej stronie sali, siedzi Hector. Przez długie lata był
zawodowym zapaśnikiem w Portoryko i jest z nami, ponieważ ma kłopoty
z utrzymaniem nerwów na wodzy, czego konsekwencją są napady agresji
i bóle w klatce piersiowej. Jego potężna sylwetka dominuje w sali.
Lekarze skierowali ich do nas w celu obniżenia poziomu stresu, a my
poprosiliśmy ich, by przychodzili do naszej przychodni raz w tygodniu przez
następne dwa miesiące zajęć. Ale tak naprawdę, po co? Sam zadaję sobie to
pytanie, gdy rozglądam się po sali. Uczestnicy zajęć również tego nie wiedzą,
ale suma cierpienia w pomieszczeniu jest ogromna dziś rano. Nie da się
ukryć, że jest to spotkanie ludzi, którzy doświadczyli w życiu kompletnej
katastrofy, powodującej cierpienie fizyczne i emocjonalne.
Zanim zajęcia się rozpoczną, pozwalam sobie na chwilę zadumy nad tym,
co nas tu wszystkich przywiodło. Łapię się na rozmyślaniu, co możemy
zrobić dla osób zebranych tu dzisiejszego ranka i dla stu dwudziestu innych,
które w tym tygodniu zaczynają trening MBSR w różnych grupach –
młodych i starszych, samotnych, w związkach, rozwiedzionych, pracujących
i takich, które odeszły z pracy z powodu inwalidztwa, żyjących z zasiłku
i bogatych. Jaki mamy wpływ na życie choćby jednej z nich? Co możemy
zrobić dla tych ludzi w ciągu ośmiu krótkich tygodni?
Interesujące w tej pracy jest to, że w rzeczywistości nie robimy dla nich
nic. Gdybyśmy próbowali, pewnie ponieślibyśmy sromotną klęskę. Zamiast
tego zachęcamy ich, by zrobili dla siebie samych coś radykalnie nowego,
a mianowicie, by żyli świadomie w każdej kolejnej chwili. Kiedyś pewna
dziennikarka powiedziała w rozmowie ze mną: „Aha, ma pan na myśli życie
chwilą”. „Nie, nie o to chodzi – odparłem. – W ten sposób brzmi to jak
maksyma hedonisty. Chodzi mi o życie w danej chwili”.
Z pozoru praca w Klinice Redukcji Stresu jest łatwa, do tego stopnia, że
trudno uchwycić, o co w niej faktycznie chodzi, dopóki się w nią nie
zaangażujemy. Punktem wyjścia jest dla nas sytuacja pacjenta w danej
chwili, jakakolwiek by była. Wyrażamy chęć pomocy, jeśli są gotowi do
podjęcia pracy nad sobą. I nigdy nie dajemy za wygraną, nawet wtedy, gdy
któryś z naszych pacjentów popada w zniechęcenie, robi krok w tył albo
w swoich własnych oczach ponosi porażkę. Każdą chwilę uznajemy za nowy
początek, nową szansę, by zacząć wszystko od zera, by się dostroić,
odbudować nasze więzi.
W zasadzie nasza rola ogranicza się do zachęcenia podopiecznych, by żyli
każdą chwilą w pełni, do cna, i dostarczenia im narzędzi, by zabrali się do
tego metodycznie. Wprowadzamy ich w techniki, których mogą użyć do
wsłuchania się we własne ciało i umysł, aby bardziej zaufać własnemu
doświadczeniu. Proponujemy naszym pacjentom perspektywę, z której widać
nowy sposób istnienia, traktowania problemów i akceptacji kompletnej
katastrofy, dzięki któremu mogą zyskać pewną kontrolę nad swoim życiem,
a ono samo stanie się bogatsze i bardziej radosne. Taki styl życia nazywamy
ścieżką świadomości albo ścieżką uważności. Obecni tutaj dzisiejszego ranka
poznają ów nowy styl życia i postrzegania, wyruszając w podróż ku redukcji
stresu opartej na uważności. Razem z nimi oraz z pozostałymi uczestnikami
programu spotkamy się na ścieżce odkrywania uważności i uzdrowienia, na
którą sami teraz też wkraczamy.
Gdybyście zajrzeli na nasze zajęcia w szpitalu, prawdopodobnie
zastalibyście nas siedzących spokojnie albo leżących bez ruchu na podłodze
z zamkniętymi oczami. Może to trwać bez przerwy od dziesięciu do
czterdziestu pięciu minut.
Patrzącemu z zewnątrz takie zachowanie może wydać się dziwne, a nawet
trochę szalone – jakby nic się działo. I w pewnym sensie tak jest. Jest to
jednak bardzo bogate i złożone nic. Ci ludzie nie spędzają po prostu czasu,
śpiąc albo śniąc na jawie. Choć tego nie widzimy, w rzeczywistości ciężko
pracują. Praktykują nic nierobienie. Aktywnie zestrajają się z każdą chwilą,
cały czas starając się zachować przytomność i świadomość. Praktykują
uważność.
Ujmując to w inny sposób, można powiedzieć, że „praktykują bycie”.
Celowo porzucają wszelkie działanie związane z ich życiem i rozluźniają się
w teraźniejszości, nie starając się jej niczym wypełnić. Pozwalają ciału
i umysłowi spocząć w danej chwili, niezależnie od ich kondycji. Zestrajają
się z elementarnymi doświadczeniami życia. Po prostu dają sobie możliwość
trwania w danej chwili, zostawiając wszystko, jakim jest, nie podejmując
prób zmieniania czegokolwiek.
Aby zostać przyjętym do naszej kliniki, należy podjąć osobiste
zobowiązanie, że każdego dnia znajdzie się czas na praktykowanie „po prostu
bycia”. Chodzi o to, by w morzu ustawicznej aktywności, w którym zwykle
zanurzone jest nasze życie, odnaleźć wyspę bycia, czas, w którym ustaje
wszelkie działanie.
Nauczyć się, jak pohamować działanie i przełączyć się na tryb bycia, jak
wygospodarować czas dla siebie, jak zwolnić tempo i pogłębić w sobie
spokój i samoakceptację, nauczyć się obserwowania, na co w każdej
upływającej chwili jest skierowany nasz umysł, jak widzieć swoje myśli i jak
je „puścić”, nie będąc uwikłanym, rozumieć, jak zbudować przestrzeń dla
nowych sposobów widzenia starych problemów i dostrzegania wzajemnych
więzi różnych rzeczy – oto niektóre z lekcji na temat uważności. Ten rodzaj
nauki wymaga, byśmy zwrócili się ku chwilom czystego bycia i zadomowili
się w nich, po prostu pielęgnując świadomość.
Im systematyczniej praktykujemy, tym głębszą uważność rozwijamy i tym
więcej dzięki niej zyskamy. Książka ta jest pomyślana jako przewodnik po
tym procesie, a cotygodniowe zajęcia są swego rodzaju drogowskazem dla
osób, które za namową swoich lekarzy trafiają do naszej kliniki.
Jak wiadomo, mapa to nie terytorium. Podobnie nie należy mylić lektury
tej książki z faktycznym wyruszeniem w podróż. Trzeba ją przeżyć osobiście,
pielęgnując uważność we własnym życiu.
Dlaczegóż bowiem miałoby być inaczej? Kto miałby wykonać tę pracę
w twoim imieniu? Twój lekarz? Twoi bliscy albo przyjaciele? Bez względu
na to, jak bardzo inni ludzie chcieliby ci pomóc w trudach wzniesienia się na
wyższy poziom zdrowia i dobrego samopoczucia, fundamentalny wysiłek
musisz wykonać sam. Nikt przecież nie przeżyje twojego życia za ciebie
i sam musisz zadbać o swoje dobro.
Pod tym względem pielęgnowanie uważności nie różni się zbytnio od
jedzenia. Absurdem byłoby prosić, by ktoś zjadł twój posiłek za ciebie.
W restauracji nie pałaszujesz karty dań, myląc ją z posiłkiem, ani nie
nasycisz głodu kulinarnymi opowieściami kelnera. Musisz sam zjeść danie.
Podobnie musisz rzeczywiście praktykować uważność, czyli systematycznie
pielęgnować ją we własnym życiu, jeśli chcesz zebrać plon jej korzyści
i zrozumieć jej wartość.
Nawet jeśli zamówisz płyty z nagraniami albo ściągniesz pliki
z medytacjami, to i tak musisz użyć ich w rzeczywistej praktyce. Płyty CD
wyglądają ładnie na półkach, zbierając kurz. Niewysłuchane pliki audio
mogą sobie czekać latami. Nie zadziałają w jakiś magiczny sposób. Słuchanie
ich od czasu do czasu przyniesie znikome efekty, chociaż może okazać się
relaksujące. Aby wynieść korzyść z tej pracy, należy przerobić zawartość
tych nagrań, a nie po prostu ich wysłuchać. Jeśli gdzieś w tym wszystkim jest
magia, to w tobie, a nie na płycie CD czy w jakiejś konkretnej praktyce.
Do niedawna u wielu ludzi samo słowo „medytacja” powodowało
uniesienie brwi, kojarząc się z mistycyzmem i kuglarskimi sztuczkami. Po
części było tak dlatego, że nie rozumiano, iż istotą medytacji jest skupianie
uwagi. Teraz ta wiedza się upowszechniła. A ponieważ wszyscy skupiamy
uwagę, przynajmniej czasami, medytacja nie jest nam tak obca, jak mogłoby
się wydawać.
Jeśli jednak przyjrzymy się temu, jak działa nasz umysł, tak jak robimy to
w czasie medytacji, prawdopodobnie odkryjemy, że przez większość czasu
bardziej zajmuje się przeszłością albo przyszłością niż teraźniejszością. Na
tym polega wszechobecne rozproszenie, które zostało wzięte pod lupę
w harwardzkim badaniu poziomu szczęścia, wykorzystującego aplikację na
iPhone’a. Okazało się, że w danej chwili mamy tylko częściową świadomość
rzeczywiście następujących zdarzeń. Przegapiamy wiele z tego, co mogłoby
się składać na nasze faktyczne doświadczenie, ponieważ nie jesteśmy w pełni
obecni. Dotyczy to nie tylko medytacji. Nieświadomość może dominować
umysł przez cały czas i wpływać na wszystkie nasze poczynania. Może się
okazać, że najczęściej jesteśmy przełączeni na automatycznego pilota,
funkcjonując mechanicznie, bez pełnej świadomości tego, co robimy i czego
właśnie doświadczamy. To tak, jakby długo nie było nas w domu, albo,
innymi słowy, jakbyśmy żyli tylko w połowie na jawie.
Możesz sprawdzić, czy ten opis dotyczy twojego umysłu, gdy następnym
razem będziesz prowadzić samochód. Bardzo często zdarza się, że docieramy
do jakiegoś miejsca, nie pamiętając zbyt wiele – o ile w ogóle cokolwiek –
z tego, co widzieliśmy po drodze. Dzieje się tak dlatego, że jedziemy na
automatycznym pilocie, bez poczucia pełnej obecności, choć na szczęście
przeważnie mamy jej dość, by prowadzić samochód bezpiecznie i uniknąć
wypadku.
Nawet gdy próbujemy koncentrować się na konkretnym zadaniu, czy na
prowadzeniu samochodu, czy czymkolwiek innym, przekonamy się, jak
trudno utrzymać skupienie w chwili obecnej. Generalnie nasza uwaga bardzo
łatwo ulega rozproszeniu. Umysł ma skłonność do popadania
w dekoncentrację. Wpada w dryf pogrążenia w myślach i śnienia na jawie.
Nasze myśli mają na nas tak przemożny wpływ, zwłaszcza w chwilach
kryzysu albo emocjonalnego wzburzenia, że łatwo przesłaniają nam
świadomość teraźniejszości. Potrafią się uaktywnić nawet wtedy, gdy
jesteśmy odprężeni i mogą porwać za sobą nasze zmysły. Na przykład
podczas prowadzenia samochodu łapiemy się na tym, że jesteśmy
pochłonięci myślami o czymś, co dawno minęliśmy, zamiast skoncentrować
się na drodze przed nami. Przez ten czas w gruncie rzeczy nie kierowaliśmy
samochodem. Byliśmy przełączeni na autopilota. Umysł został usidlony
przez doznania zmysłowe – obraz, dźwięk, coś, co przyciągnęło naszą uwagę
– i rozproszony został przy krowie, mijanej lawecie czy czymkolwiek innym,
co go zaabsorbowało. W rezultacie w czasie, gdy nasza uwaga była
pochłonięta, byliśmy dosłownie „zagubieni” w naszych myślach
i nieświadomi innych doznań zmysłowych.
Czyż nie tak właśnie zachowuje się nasz umysł przez większość czasu,
cokolwiek robimy? Zaobserwuj, jak myśli odrywają naszą świadomość od
chwili obecnej, bez względu na okoliczności. Zwróć uwagę, jak długo
w ciągu dnia myślisz o przeszłości albo przyszłości. Podsumowanie może się
okazać szokujące.
Jeśli chcesz się przekonać, jak myślący umysł zaprzęga twoją uważność,
przeprowadź następujący eksperyment. Usiądź z wyprostowanymi, ale nie
usztywnionymi plecami, zamknij oczy i skieruj świadomość na oddech. Nie
próbuj go kontrolować. Po prostu pozwól mu płynąć i bądź go świadom,
poczuj go i podążaj za wdechem i wydechem. Postaraj się obserwować go
w ten sposób przez trzy minuty.
Jeśli w pewnej chwili pomyślisz, że takie siedzenie w miejscu
i obserwowanie oddechu jest głupie albo nudne, zauważ, że to tylko myśl,
osąd sformułowany przez umysł. Wtedy po prostu puść ją i ponownie skup
się na oddechu. Jeśli to odczucie jest bardzo silne, wykonaj następujący
dodatkowy eksperyment: zaciśnij mocno palec wskazujący i kciuk jednej ręki
na nosie i nie otwieraj ust. Zobaczysz, że bardzo szybko twój oddech stanie
się sprawą najwyższej wagi!
Po trzech minutach przyglądania się wdechowi i wydechowi zastanów się,
jak się czułeś przez ten czas i w jakim stopniu twój umysł tracił kontakt
z oddechem. Jak sądzisz, co by się stało, gdybyś kontynuował ćwiczenie
przez pięć albo dziesięć minut, albo przez pół godziny, a nawet godzinę?
Większość z nas łatwo się rozprasza i co chwila przekierowuje uwagę
z jednej rzeczy na inną. Dlatego też mamy trudności z utrzymaniem
skupienia na oddechu przez określony czas, o ile nie ćwiczymy
ustabilizowania i uspokojenia umysłu. Ten drobny trzyminutowy
eksperyment da ci przedsmak tego, czym jest medytacja, a jest to świadoma
obserwacja ciała i umysłu, decyzja, by pozwolić naszym doświadczeniom
płynąć swobodnie i akceptować je takimi, jakie są. Nie ma tu miejsca na
odrzucanie myśli, kontrolowanie ich czy tłumienie – kontrolujemy tylko
naszą uwagę.
Jednak uznanie medytacji za proces pasywny byłoby pomyłką.
Regulowanie uwagi i trwanie w autentycznym spokoju, wolnym od
odreagowywania, pochłania mnóstwo energii i wysiłku. Mimo to,
paradoksalnie, uważność nie wiąże się z podejmowaniem prób osiągania czy
odczuwania czegoś wyjątkowego. Jest to raczej przyzwolenie na trwanie
w miejscu, w którym już się znajdujemy, otworzenie się na autentyczne
przeżywanie tego, co się naprawdę dzieje. Nie martw się więc, jeśli przez te
trzy minuty nie udało ci się jakoś nadzwyczajnie zrelaksować, a pomysł, by
obserwować oddech, wydawał ci się absurdalny. Rozluźnienie i poczucie
zadomowienia we własnej skórze pojawi się z czasem, jeśli będziesz
kontynuował praktykę. W powyższym ćwiczeniu chodziło po prostu o to, byś
skupił uwagę na oddechu i zaobserwował, co się wtedy stanie. Rozluźnienie
nie było celem. Odprężenie, równowaga, dobre samopoczucie pojawiają się
same z siebie, gdy jesteśmy w stanie pełnej uważności.
Jeśli zaczniesz zwracać uwagę, gdzie w każdej kolejnej chwili dnia
znajduje się twój umysł, co, jak sugerują autorzy badania przy użyciu
aplikacji na iPhone’a, może mieć decydujący wpływ na jakość życia, być
może przekonasz się, ile czasu i energii wydatkujesz na lgnięcie do
wspomnień, sny na jawie i żal za tym, co minęło. Pewnie odkryjesz również,
że tyle samo albo jeszcze więcej energii poświęcasz przewidywaniu,
planowaniu, fantazjowaniu na temat przyszłości i martwieniu się o nią.
Z powodu tej nieustającej wewnętrznej krzątaniny, bywamy ślepi na
niektóre aspekty naszych życiowych doświadczeń albo nie doceniamy ich
wartości i znaczenia. Powiedzmy, że znalazłeś chwilę, by obejrzeć zachódu
słońca i jesteś oczarowany grą światła i kolorów wśród chmur. Przez tę
chwilę jesteś po prostu obecny tu i teraz, podziwiasz ten widok, chłoniesz go,
naprawdę go widzisz. Potem jednak uaktywnia się myślenie i być może
powiesz coś do swojego towarzysza na temat zachodu słońca i jego piękna
albo czegoś, co ci przypomniał. Wypowiadając te słowa, zakłócasz
bezpośrednie doświadczanie chwili. Zostałeś odciągnięty od słońca, nieba
i światła. Schwytała cię twoja własna myśl i odruch, by ją zwerbalizować.
Twój komentarz przerwał ciszę. A nawet jeśli nic nie powiedziałeś, to ta
sama myśl czy wspomnienie już w pewnym stopniu odciągnęły cię od
prawdziwego słońca zachodzącego w tej właśnie chwili. Teraz tak naprawdę
rozkoszujesz się raczej zachodem słońca we własnej głowie, a nie tym
rzeczywistym. Może ci się wydawać, że cieszysz się samym zachodem
słońca, ale w istocie postrzegasz go przez zasłonę własnych ozdobników
w postaci minionych zachodów słońca oraz innych wspomnień i wyobrażeń,
które ten prawdziwy w tobie uruchomił. Wszystko to może rozegrać się pod
powierzchnią świadomości. Co więcej, całe zdarzenie może trwać zaledwie
chwilę. Szybko zblednie i przeminie, gdy pojawią się następne.
Przez długi czas daje się uniknąć przykrych konsekwencji takiej
rozproszonej świadomości. Przynajmniej tak sądzimy. Ale to, co nam się
wymyka, jest ważniejsze, niż nam się wydaje. Jeśli całymi latami nie mamy
pełnej świadomości, jeśli nawykowo pędzimy przez dane nam chwile, nie
będąc w nich w pełni obecni, przegapimy najcenniejsze doświadczenia
w naszym życiu, takie jak więź z bliskimi albo zachody słońca czy rześkie
powietrze o poranku.
Dlaczego? Ponieważ byliśmy „zbyt zajęci”, a nasz umysł zbyt obciążony
tym, co uznawaliśmy za ważniejsze od zwrócenia uwagi na otoczenie. Być
może zbyt się spieszyliśmy, żeby docenić kontakt wzrokowy, dotyk,
poczucie obecności we własnym ciele. Jeśli funkcjonujemy w takim trybie,
może się zdarzyć, że będziemy jeść, nie smakując, patrzeć, niewiele widząc,
słuchać, nie słysząc, dotykać, nie czując, i mówić, nie wiedząc, co
w rzeczywistości mówimy. W przypadku zaś prowadzenia samochodu, jeśli
wasz umysł wymelduje się w nieodpowiedniej chwili, konsekwencje takiej
nieobecności mogą być niefortunne i dramatyczne.
Zatem w pielęgnowaniu uważności nie chodzi jedynie o największą
satysfakcję z zachodów słońca. Gdy umysł jest pogrążony w nieświadomości,
dotyczy to wszystkich naszych decyzji i działań. Nieświadomość może
zerwać nasz kontakt z własnym ciałem, z płynącymi z niego sygnałami
i informacjami. To z kolei może stać się przyczyną wielu problemów
somatycznych – nie zdajemy sobie nawet sprawy, że wywołujemy je sami.
Żyjąc w chronicznym stanie nieświadomości, przegapiamy to, co
najpiękniejsze i najbardziej znaczące i w konsekwencji jesteśmy mniej
szczęśliwi, niż byśmy mogli być. Co więcej, podobnie jak w przykładzie
prowadzenia samochodu, w przypadku pracoholizmu czy nadużywania
alkoholu i narkotyków, nasza skłonność do dryfowania w nieświadomości
może okazać się zabójcza, unicestwiając nas powoli lub w mgnieniu oka.
***
***
***
***
1. Nieosądzanie
2. Cierpliwość
3. Umysł początkującego
Bogactwo doświadczania chwili obecnej jest bogactwem samego życia. Zbyt
często pozwalamy naszemu myśleniu i przekonaniom przesłaniać nam
widzenie rzeczy w ich prawdziwej postaci. Zaniedbujemy to, co zwyczajne,
i nie potrafimy uchwycić nadzwyczajności zwyczajności. Aby dostrzec
bogactwo chwili obecnej, musimy pielęgnować postawę zwaną „umysłem
początkującego”; to nastawienie umysłu, który jest gotowy widzieć
wszystko, jakby widział to po raz pierwszy.
Podejście takie będzie szczególnie ważne, gdy podejmiemy formalną
praktykę medytacji opisaną w następnych rozdziałach. Bez względu na
ćwiczoną technikę, skanowanie ciała, medytację na siedząco czy jogę,
możemy postanowić, że za każdym razem wpleciemy w nią nasz umysł
początkującego, by uwolnić się od oczekiwań opartych na minionych
doświadczeniach. Otwarty umysł, umysł „początkującego” pozwala nam
zachować chłonność wobec nowych możliwości i nie pozwala, byśmy utknęli
w koleinach własnych kompetencji, zbudowanych często na przekonaniu, że
wiemy więcej niż w rzeczywistości. Żadna chwila nie jest taka sama jak inna.
Każda jest wyjątkowa i każda kryje w sobie wyjątkowe możliwości. Umysł
początkującego przypomina nam tę prostą prawdę.
Możemy postarać się pielęgnować umysł początkującego na co dzień
w formie eksperymentu. Gdy następnym razem zobaczymy kogoś
znajomego, zadajmy sobie pytanie, czy widzimy tę osobę „na świeżo”,
a więc zgodnie z tym, jak ona rzeczywiście się objawia, czy może widzimy
jedynie odbicie własnych myśli i uczuć. Wypróbujmy to ćwiczenie na swoich
dzieciach, partnerze, przyjaciółce, kolegach z pracy, a nawet na psie albo
kocie. Spróbujmy tego, gdy pojawiają się problemy, gdy przebywamy na
łonie natury. Czy potrafimy widzieć niebo, gwiazdy, drzewa, wodę i skały
takimi, jakimi są w tej chwili, widzieć z klarownym i „niezaśmieconym”
umysłem? Czy może widzimy je tylko poprzez zasłonę swoich myśli, opinii
i emocji?
4. Ufność
5. Bezwysiłkowość
Niemal wszystkie nasze działania mają na celu, byśmy coś zdobyli lub gdzieś
dotarli. W medytacji taka postawa jest prawdziwą przeszkodą. Bo medytacja
różni się od wszystkich innych form ludzkiej aktywności. Choć wymaga
sporo pracy i energii, ostatecznie jest nie-działaniem. Nie ma w niej innego
celu, niż być sobą. Ironia polega na tym, że sobą już jesteśmy. Brzmi to
paradoksalnie i trochę dziwnie. Jednak paradoks ten i swego rodzaju
szaleństwo może wskazać nowy sposób widzenia siebie, polegający na tym,
by mniej próbować, a bardziej być. Wynika to ze świadomego pielęgnowania
bezwysiłkowego podejścia.
Na przykład gdy siadamy do medytacji, myśląc: „Teraz całkowicie się
zrelaksuję albo osiągnę oświecenie, albo opanuję ból, albo stanę się lepszą
osobą”, wprowadzamy do umysłu koncepcję, co należy osiągnąć, a razem
z nią pojawia się założenie, że nie wszystko jest z nami w porządku w tej
chwili. „Gdybym tylko stał się bardziej wyciszony, inteligentniejszy, ciężej
pracował albo był bardziej taki czy inny, gdyby tylko moje serce było
zdrowsze, gdyby moje kolano było w lepszym stanie, wtedy byłoby ze mną
wszystko w porządku. Ale tak nie jest”.
Takie podejście nie sprzyja rozwijaniu uważności, która polega na
zwykłym angażowaniu uwagi w bieżące zdarzenia. Jeśli czujemy napięcie,
po prostu skierujmy uwagę na to doznanie. Jeśli doskwiera nam ból, bądźmy
z tym bólem najlepiej, jak potrafimy. Kiedy krytykujemy siebie, obserwujmy
działanie osądzającego umysłu. Po prostu przyglądajmy się. Pamiętajmy, że
powinniśmy pozwalać, aby wszystko, czego doświadczamy w każdej
kolejnej chwili, było obecne; cokolwiek to jest – i tak już się pojawiło. Ta
praktyka to zachęta, by to przyjąć i utrzymać w świadomości. Nie ma
potrzeby czegoś z tym robić.
Pacjenci trafiają do Kliniki Redukcji Stresu skierowani przez lekarzy albo
sami nas odnajdują, ponieważ w ich życiu dzieje się coś niepokojącego.
W czasie pierwszej wizyty prosimy ich, by określili trzy cele, które chcą
osiągnąć w ramach programu. Następnie, często ku ich zaskoczeniu,
zachęcamy, by w ciągu następnych ośmiu tygodni nie starali się dokonać
jakichkolwiek postępów w związku z tymi celami. Zwłaszcza gdy celem jest
obniżenie ciśnienia krwi, zmniejszenie bólu czy lęku, pacjent otrzymuje
instrukcję, by nie próbował obniżać ciśnienia, nie próbował pozbyć się bólu
czy lęku, lecz po prostu trwał w chwili obecnej, przestrzegając wskazówek
dotyczących danej techniki medytacyjnej.
Jak wkrótce zobaczymy, w medytacji najlepszym sposobem osiągania
celów jest porzucenie wysiłku zmierzającego do ich osiągania i skupienie się
na postrzeganiu i akceptowaniu rzeczy takimi, jakie są, z chwili na chwilę.
Dzięki cierpliwości i regularnej praktyce postępy w osiąganiu wytyczonych
celów nastąpią samoistnie. Zbliżanie się do celu staje się wówczas ewolucją
dokonującą się w naszym wnętrzu.
6. Akceptacja
7. „Puszczanie”
***
***
Zarówno poeci, jak i naukowcy zdają sobie sprawę, że nasz organizm pulsuje
w rytmie odziedziczonym po przodkach. Rytm i tętno są nieodłączne od
wszelkiego życia, od ruchu rzęsek bakterii po naprzemienne cykle
fotosyntezy, oddychania roślin i okołodobowe rytmy naszego ciała oraz jego
biochemii. Rytmy żyjącego świata są wpisane w nadrzędne rytmy całej
planety, przypływy i odpływy, cykle obiegu węgla, azotu i tlenu w biosferze,
cykle dnia i nocy oraz cykle pór roku. Nasze ciała są połączone z planetą
w nieustannej rytmicznej wymianie, w której materia i energia przepływają
tam i z powrotem między nimi a tym, co nazywamy „środowiskiem”.
Wyliczono, że średnio rzecz biorąc, co siedem lat wszystkie atomy w naszym
ciele są zastępowane przez inne, pochodzące z zewnątrz. To ciekawa
informacja, warta przemyślenia. Kim jestem, jeśli tylko nikła część budulca
mojego ciała pozostaje taka sama?
Jednym z poziomów owej wymiany energii i materii jest oddech.
Z każdym oddechem wymieniamy molekuły dwutlenku węgla pochodzące
z ciała na molekuły tlenu z otaczającego nas powietrza. Każdy wydech to
usuwanie odpadów, a każdy wdech to odnowa. Jeśli proces ten zostaje
przerwany na więcej niż kilka minut, mózg wpada w stan głodu tlenowego
i dochodzi w nim do nieodwracalnych uszkodzeń. Oczywiście pozbawieni
oddechu, umieramy.
Oddech ma w wypełnianiu swoich zadań bardzo ważnego sojusznika,
mianowicie serce. Pomyślmy o tym przez chwilę: ten niesamowity mięsień
przez całe nasze życie nigdy nie przestaje pompować krwi. Zaczyna w nas
bić długo, zanim przychodzimy na świat, i bije dzień po dniu, rok po roku
bez przerwy, bez odpoczynku przez resztę naszego życia. Przez jakiś czas
bicie serca może być podtrzymane nawet po naszej śmierci.
Podobnie jak rytm oddechu, uderzenia serca to fundamentalny rytm życia.
Serce pompuje bogatą w tlen krew z naszych płuc poprzez tętnice i mniejsze
naczynia krwionośne do wszystkich komórek ciała, zaopatrując je w tlen
potrzebny do normalnego funkcjonowania. Gdy czerwone krwinki oddają
tlen, zabierają dwutlenek węgla, który jest głównym odpadem
produkowanym przez wszystkie żyjące tkanki. Dwutlenek węgla jest wtedy
transportowany z powrotem do serca przez żyły, a stamtąd do płuc, gdzie
oddawany jest do atmosfery wraz z wydechem. Potem następuje kolejny
wdech, który znów utlenia molekularne nośniki w cząsteczkach hemoglobiny
pompowanych po ciele przez następny skurcz serca. To w dosłownym
znaczeniu tętno życia bijące w nas, uwewnętrzniony rytm pierwotnego
oceanu, przypływ i odpływ materii i energii w naszym ciele.
Oddychamy od chwili narodzin do chwili śmierci. Pod wpływem naszych
aktywności i uczuć rytm naszego oddechu znacznie się zmienia. Przyśpiesza
w trakcie wysiłku fizycznego lub emocjonalnego wzburzenia i zwalnia
podczas snu i w momentach rozluźnienia. Tytułem eksperymentu możemy
spróbować uświadomić sobie, jak oddychamy w chwili podniecenia, złości,
zaskoczenia czy relaksu, i zwrócić uwagę, jak oddech się zmienia. Niekiedy
nasz oddech jest bardzo regularny. Innym razem jest pozbawiony tej
regularności, a nawet przychodzi nam z trudem.
Do pewnego stopnia mamy władzę nad naszym oddechem. Jeśli chcemy,
możemy go na chwilę zatrzymać albo świadomie modyfikować ilość
i głębokość oddechów.
Ale spowolniony czy przyśpieszony, kontrolowany, czy swobodny,
oddech nie ustaje nigdy – trwa dzień i noc, rok po roku, w czasie wszystkich
doświadczeń i etapów, przez jakie przechodzimy w życiu. Zwykle traktujemy
oddech jako oczywistość. Nie zwracamy na niego uwagi, dopóki nie stanie
się coś, co go zakłóci. Chyba że zaczniemy medytować.
Oddech odgrywa niezwykle ważną rolę w medytacji i uzdrawianiu.
W pracy medytacyjnej jest potężnym sojusznikiem i nauczycielem, chociaż
osoby nieposiadające odpowiedniego treningu ignorują go i nie widzą w nim
nic ciekawego.
Fundamentalne rytmy ciała są bardzo skutecznym przedmiotem skupienia
w trakcie medytacji, ponieważ wiążą się tak ściśle z odczuciem bycia żywą
istotą. Teoretycznie moglibyśmy skupić uwagę na biciu serca zamiast na
oddechu, ale oddech znacznie łatwiej sobie uświadomić. Jest to proces
rytmiczny i ulega ciągłym zmianom, a to sprawia, że jego wartość dla nas jest
nie do przecenienia. Gdy podczas medytacji skupiamy uwagę na oddechu, od
samego początku uczymy się, jak oswoić się ze zmianami. Rozumiemy, że
musimy być elastyczni. Trzeba nabrać wprawy w kierowaniu uwagi na
proces, który nie tylko polega na cyrkulacji i przepływie, lecz także reaguje
na nasz stan emocjonalny zmieniając rytm, czasem dość drastycznie.
Oddech ma też dodatkową zaletę: jest procesem, który może w bardzo
cenny sposób wspierać utrzymywanie nieprzerwanej świadomości
w codziennym życiu. Oddech nam towarzyszy dopóty, dopóki żyjemy. Nie
możemy wyjść z domu bez oddechu. Jest zawsze z nami, tu i teraz, bez
względu na to, co robimy, co czujemy, niezależnie od tego, gdzie jesteśmy.
Zestrojenie z oddechem sprawia, że natychmiast jesteśmy tu i teraz. Oddech
błyskawicznie zakotwicza naszą świadomość w ciele, w fundamentalnym,
rytmicznym przepływie życia.
W chwilach niepokoju niektórzy ludzie mają problemy z oddychaniem.
Zaczynają oddychać coraz szybciej i zarazem płyciej i w końcu dochodzi do
hiperwentylacji, czyli pobierania zbyt małej ilości tlenu oraz wydychania
zbyt dużej ilości dwutlenku węgla. Powoduje to zawroty głowy, którym
często towarzyszy uczucie ucisku w klatce piersiowej. Gdy nagle czujemy, że
brak nam powietrza, może nas ogarnąć przytłaczający lęk lub panika.
Oczywiście w stanie paniki zapanowanie nad oddechem jest jeszcze
trudniejsze.
Osoby mające epizody hiperwentylacji mogą sądzić, że mają atak serca
i za chwilę umrą. W rzeczywistości najgorsza ewentualność to utrata
przytomności, co zresztą jest dość niebezpieczne. Natomiast omdlenie to
zabieg stosowany przez ciało, by przerwać błędne koło uruchamiane, gdy
czujemy, że nie zdołamy zaczerpnąć oddechu; to wywołuje atak paniki
prowadzący do jeszcze silniejszego poczucia, że nie możemy oddychać. Gdy
mdlejemy, oddech sam się normalizuje. Jeśli nie jesteśmy w stanie
zapanować nad oddechem, ciało i mózg zrobią to za nas, wywołując
w świadomości krótkie spięcie.
Gdy pacjenci cierpiący na epizody hiperwentylacji trafiają do kliniki
redukcji stresu, są proszeni wraz z innymi uczestnikami kursu, by rozpoczęli
formalną praktykę medytacji od skupienia uwagi na oddechu. U wielu z nich
już sama myśl o koncentracji na oddechu wywołuje niepokój. Mogą też mieć
duże problemy z obserwacją oddechu bez prób jego regulacji. Jednak dzięki
wytrwałości i oswojeniu się z oddechem w trakcie medytacji większość
z nich odzyskuje pewność siebie.
Gregg, trzydziestosiedmioletni strażak, został skierowany do naszej kliniki
przez psychiatrę po całym roku epizodów hiperwentylacji i bezskutecznego
farmakologicznego leczenia stanów lękowych. Problem powstał, gdy zatruł
się dymem w płonącym budynku. Odtąd, za każdym razem, gdy przed
wejściem do płonącego budynku próbował włożyć maskę przeciwgazową,
jego oddech przyśpieszał, stawał się płytki. Włożenie maski było
wykluczone. Kilka razy został przewieziony z miejsca pożaru na izbę
przyjęć, ponieważ myślał, że ma atak serca. Diagnoza zawsze była ta sama:
hiperwentylacja. Gdy został skierowany do Kliniki Redukcji Stresu, już od
ponad roku nie mógł wejść do płonącego budynku, żeby ugasić pożar.
Na pierwszych zajęciach Gregg wraz z resztą grupy otrzymał
wprowadzenie do podstawowej obserwacji oddechu. Gdy zaczął skupiać się
na odczuciu kursującego w płucach powietrza, poczuł, że narasta w nim lęk.
Nie chciał opuścić sali, więc przeczekał to, wytrwał do końca.
Zdesperowany, zdołał zmusić się do codziennej praktyki przez cały tydzień,
mimo poczucia dyskomfortu i strachu. Praktykowanie przez pierwszych
siedem dni skanowania całego ciała, co – jak będziemy mieli okazję wkrótce
zobaczyć – wymaga sporego skupienia na oddechu, było dla niego istną
torturą. Czuł się strasznie za każdym razem, gdy miał wczuć się w oddech.
Gregg postrzegał swój oddech jako niezależną i potencjalnie niepohamowaną
siłę, która uniemożliwiła mu pracę, zmieniając jego relacje z kolegami,
a także jego własną ocenę siebie jako mężczyzny.
Jednak po dwóch tygodniach uporczywej pracy z oddechem w czasie
skanowania ciała przekonał się, że znów może włożyć maskę i gasić pożar.
Opowiedział później uczestnikom zajęć, jak doszło do tak radykalnej
zmiany. Kiedy obserwował oddech, nabrał do niego więcej zaufania. Jeśli
nawet z początku nie zdawał sobie z tego sprawy, w trakcie skanowania ciała
odrobinę się odprężał, a kiedy był bardziej rozluźniony, odczucia
w odniesieniu do oddechu zaczęły się zmieniać. Poświęcając więcej czasu na
obserwację oddechu, podczas przenoszenia uwagi na kolejne partie ciała,
zaczął rozumieć, na czym polega odczuwanie oddechu. Jednocześnie
zauważył, że jest coraz mniej uwikłany w myśli i lęki związane z oddechem.
Dzięki własnemu bezpośredniemu doświadczeniu pojął, że oddech nie jest
jego wrogiem, że może nawet pomóc mu się odprężyć.
Następnym krokiem było pogłębianie świadomości oddechu o innych
porach dnia i wykorzystanie jej do uspokojenia się. Któregoś dnia nadarzyła
się okazja, by przetestować swoje zdolności w trakcie gaszenia pożaru. Kiedy
włożył maskę, świadomie skupił uwagę na oddechu, obserwując go,
pozwalając mu płynąć naturalnie, akceptując dotyk maski na twarzy, tak
samo jak pracował z akceptacją oddechu i wszelkich innych uczuć
doświadczanych w trakcie skanowania ciała w domu. Wtedy się przekonał,
że nic mu nie grozi.
Odtąd Gregg wkładał maskę i wchodził do płonących budynków bez
ataków paniki czy hiperwentylacji. W ciągu pierwszych trzech lat po
zakończeniu programu kilka razy przeżył chwile strachu, bo poczuł się
uwięziony w zamkniętych, zadymionych pomieszczeniach. Ale kiedy do tego
dochodziło, potrafił świadomie spojrzeć na swój strach, zwolnić oddech
i zachować spokój. Nigdy już nie przydarzył mu się atak hiperwentylacji.
***
ODDYCHANIE PRZEPONOWE
***
***
ĆWICZENIE 1
1. Połóż się wygodnie na wznak lub usiądź. Jeśli siedzisz, staraj się
przyjąć pozycję pełną godności, mając wyprostowany kręgosłup
i rozluźnione ramiona.
2. Jeśli ci wygodniej, zamknij oczy.
3. Skieruj łagodnie uwagę na brzuch. Poczuj, jak brzuch unosi się
i rozluźnia delikatnie w czasie wdechu i opada w czasie wydechu.
4. Staraj się utrzymać uwagę na różnych odczuciach związanych
z oddechem, „bądź” z każdym wdechem od początku do końca
i z każdym wydechem od początku do końca, jak gdybyś płynął po
falach własnego oddechu.
5. Za każdym razem, gdy widzisz, że umysł zaprzestał obserwacji
oddechu, zwróć uwagę na to, co cię od niego odciągnęło, i delikatnie
skieruj ją na powrót na brzuch i odczucia związane z oddychaniem.
6. Jeśli umysł się rozprasza i „oddala” od oddechu nawet tysiąc razy,
„zadanie” polega po prostu na odnotowywaniu, co dzieje się
w umyśle w chwili, gdy zdałeś sobie sprawę, że nie obserwujesz już
oddechu, i na ponownym skierowaniu uwagi na oddech – za każdym
razem niezależnie od tego, czym przez chwilę się zajmowała. Staraj
się nieprzerwanie zachować świadomość odczuć związanych
z ruchem powietrza wypełniającego i opuszczającego ciało lub wciąż
ją przywołuj.
7. Wykonuj to ćwiczenie przez piętnaście minut dziennie w wygodnej
porze, bez względu na to, czy masz na to ochotę, czy nie, przez
siedem dni w tygodniu i przypatrz się poczuciu, które pojawi się
dzięki włączeniu w rozkład zajęć zdyscyplinowanej praktyki
medytacji. Postaraj się dostrzec, jakie uczucie wywołuje w tobie czas
spędzony codziennie na zwykłym „byciu z oddechem” bez
angażowania się w cokolwiek innego.
ĆWICZENIE 2
***
***
ĆWICZENIE 1
Siedzenie ze świadomością oddechu
ĆWICZENIE 2
ĆWICZENIE 3
ĆWICZENIE 4
ĆWICZENIE 5
***
Mary przez pierwszy miesiąc programu MBSR odbywającego się wiele lat
temu w szpitalu bardzo sumiennie praktykowała codzienny skan ciała. Po
czterech tygodniach stwierdziła, że wszystko szło dobrze do momentu, gdy
dochodziła do skanowania karku i głowy. Opowiedziała nam, że za każdym
razem czuła tam blokadę i nie była w stanie przejść dalej, nad kark, do
czubka głowy. Poradziłem jej, by wyobraziła sobie, że jej uwaga i oddech
wypływają z jej barków i płyną dalej dookoła zablokowanego miejsca.
Jeszcze w tym samym tygodniu zjawiła się u mnie, żeby przekazać swoje
wrażenie.
Podczas kolejnej próby skanu ciała zamierzała wyobrazić sobie przepływ
uwagi wokół blokady w karku. Jednakże na poziomie miednicy po raz
pierwszy nasunęło jej się na myśl słowo „genitalia”, uruchamiając
wspomnienie pewnego doświadczenia. Mary uświadomiła sobie, że
wypierała je od dziewiątego roku życia. Teraz powróciła do niej pamięć
o tym, że gdy była małą dziewczynką, ojciec wielokrotnie molestował ją
seksualnie. Gdy miała dziewięć lat, ojciec dostał na jej oczach zawału serca
i zmarł. Wyznała mi, że nie wiedziała wtedy, jak ma się zachować. To
zrozumiałe, że w takiej sytuacji dzieckiem targały sprzeczne emocje:
poczucie ulgi i strach o ojca. Nic nie była w stanie zrobić.
Wspomnienie kończy się obrazem jej matki schodzącej po schodach do
pokoju – na podłodze w salonie leży jej martwy mąż, a Mary siedzi skulona
w kącie. Matka obwiniała ją o śmierć ojca, ponieważ Mary nie zawołała jej
na pomoc i w porywie furii zaczęła bić dziewczynkę miotłą, po głowie
i karku.
Mary tłumiła to wspomnienie przez ponad pięćdziesiąt lat, nie obudziła go
nawet trwająca ponad pięć lat psychoterapia. Związek między blokadą
w karku a laniem, które dostała w dzieciństwie, jest jednak oczywisty.
Możemy jedynie podziwiać siłę tej bezbronnej dziewczynki, która wyparła
to, z czym nie potrafiła sobie poradzić. Potem dorosła i w stosunkowo
szczęśliwym małżeństwie wychowała pięcioro dzieci. Niemniej jej ciało
w ciągu tych wszystkich lat cierpiało na różne chroniczne dolegliwości,
w tym nadciśnienie, chorobę wieńcową, wrzody, artretyzm, toczeń
i nawracające zapalenie dróg moczowych. Kiedy zjawiła się w Klinice
Redukcji Stresu, miała pięćdziesiąt cztery lata; historia jej przypadku była
tomiskiem liczącym ponad metr grubości, a lekarze komunikowali się na
temat jej problemów medycznych, używając dwucyfrowej numeracji.
Skierowano ją do Kliniki Redukcji Stresu, by nauczyła się panować nad
ciśnieniem, bo leki okazały się nieskuteczne, częściowo również dlatego, że
miała silne reakcje alergiczne na większość środków farmakologicznych.
Rok wcześniej przeszła operację wszczepienia by-passów w jedną
z zablokowanych tętnic wieńcowych. Kilka innych tętnic wieńcowych było
również niedrożnych, ale uznano, że nie nadają się do operacji. Przychodziła
na zajęcia MBSR z mężem, miejscowym przedsiębiorcą z branży
elektrycznej, który też miał nadciśnienie. Jednym z jej największych
problemów były trudności ze snem. Budziła się w środku nocy i długo nie
potrafiła zasnąć.
Po ukończeniu programu Mary poinformowała nas, że dobrze śpi (zob.
rys. 3), jej ciśnienie spadło ze 165/105 do 110/70 (zob. rys. 4), a ból
w plecach i barkach znacznie się zmniejszył (zob. rys. 5 A i B). W tym
samym czasie liczba symptomów chorobowych, na które skarżyła się
w poprzednich dwóch miesiącach, radykalnie spadła, podczas gdy liczba
symptomów emocjonalnych, powodujących cierpienie, wzrosła. Było to
spowodowane zalewem emocji wyzwolonych przez jej wspomnienia. Aby
sobie z tym poradzić, zwiększyła liczbę sesji psychoterapeutycznych z jednej
do dwóch tygodniowo. Jednocześnie kontynuowała praktykę skanowania
ciała. Po zakończeniu programu wróciła, by kontynuować trening przez
kolejne dwa miesiące. Wówczas liczba symptomów emocjonalnych, na które
się uskarżała w tym okresie, również dramatycznie spadła, co należy uznać
za skutek wyartykułowania i przepracowania pewnych obciążających ją
uczuć. Ból karku, barków i pleców również dodatkowo się zmniejszył (zob.
rys. 5 C).
Podczas spotkań grupowych Mary była zawsze bardzo nieśmiała. Gdy
w trakcie pierwszych zajęć przyszła jej kolej, nie potrafiła właściwie nawet
wymówić swojego imienia. W kolejnych latach kontynuowała regularną
praktykę medytacyjną, ćwicząc przede wszystkim skanowanie ciała. Wiele
razy wracała, by rozmawiać na pierwszych zajęciach z innymi pacjentami,
którzy właśnie zaczynali program MBSR, opowiedzieć im, jak jej pomógł,
i zachęcić do regularnej praktyki. Swobodnie odpowiadała na pytania,
zdziwiona, skąd bierze się jej nowa umiejętność przemawiania do ludzi.
Odczuwała tremę, ale chciała też podzielić się swoimi doświadczeniami
z innymi. Jej odkrycia skłoniły ją również do przyłączenia się do grupy
wsparcia dla ofiar kazirodztwa, aby pomagać osobom z podobnymi
przeżyciami.
W kolejnych latach Mary często trafiała do szpitala – albo z powodu
choroby serca, albo z powodu tocznia. Za każdym razem pojawiała się tylko
na badania, ale wizyty kończyły się wielotygodniowym pobytem i nikt nie
był jej w stanie powiedzieć, kiedy będzie mogła wrócić do domu. Za którymś
razem spuchła tak bardzo, że jej twarz wydawała się dwa razy większa niż
normalnie. Ledwo można było ją rozpoznać.
Przez ten czas Mary potrafiła odnaleźć w sobie zdumiewające pokłady
akceptacji i opanowania. Miała poczucie, że bez przerwy musi sięgać po
umiejętności wyniesione z treningu medytacji, by poradzić sobie
z narastającymi problemami zdrowotnymi. Umiejętnością kontrolowania
ciśnienia krwi dzięki medytacji i postawą w obliczu stresujących zabiegów
wprawiała lekarzy w osłupienie. Czasem prosili ją przed zabiegiem: „Mary,
to może zaboleć, więc zrób tę swoją medytację”.
***
Zatem skanujemy ciało wciąż od nowa, dzień po dniu, ostatecznie nie po to,
żeby je oczyszczać, czegoś się pozbyć, nawet nie po to, by się rozluźnić albo
osiągnąć spokój umysłu. Być może to powody, które skłoniły nas do podjęcia
praktyki i które nas motywują, by ją kontynuować w jej początkowej fazie.
Zresztą możemy czuć się dzięki niej lepiej, być bardziej rozluźnieni. Aby
jednak praktykować prawidłowo, prędzej czy później będziemy musieli
porzucić nawet taką motywację. Wówczas praktykowanie skanowania ciała
staje się po prostu sposobem czystego bycia z naszą cielesnością, sposobem
bycia z samym sobą, sposobem bycia pełnią tu i teraz.
ĆWICZENIE
***
***
***
***
Medytacja w ruchu
***
***
Dzień uważności
***
Dziś energia w sali wydaje się bardzo świeża. Większość uczestników jest
czujna, skupiona w trakcie siedzenia i chodzenia. Można wręcz wyczuć ich
wysiłek, by zachować obecność tu i teraz, nie poddać się rozproszeniu. Jak
dotąd panuje idealny spokój.
Po zakończeniu poobiedniej medytacji w ruchu, w trakcie której
uczestnicy przez pół godziny mogą chodzić samodzielnie w dowolnym
miejscu, zaczynamy popołudnie medytacją miłującej dobroci i przebaczenia.
To proste ćwiczenie (por. rozdział 13) często przyprawia uczestników o łzy
– radości albo smutku. Potem znów płynnie przechodzimy do siedzenia
w milczeniu, a następnie do powolnego chodzenia.
Czasem w trakcie sesji popołudniowej wprowadzaliśmy „szalony marsz”,
by grupa utrzymała wysoki poziom energii. Prawie wszystkim zmiana tempa
sprawiała frajdę, chociaż niektórzy uczestnicy musieli ten fragment
przeczekać na krześle, po prostu się przyglądając. Szalony marsz to
chodzenie w bardzo szybkim tempie i zmiana kierunku co siedem kroków,
potem co cztery, co trzy, z zaciśniętymi pięściami i zębami, bez kontaktu
wzrokowego – wszystko ze świadomością każdej upływającej chwili. Potem
umyślnie nawiązywaliśmy kontakt wzrokowy, chodząc w tym samym tempie
i zwracając uwagę na różnice w odbiorze ćwiczenia. Następnie chodziliśmy
bardzo powoli do tyłu, z zamkniętymi oczami, zmieniając kierunek, gdy na
kogoś wpadaliśmy, starając się odnotować poczucie kolizji, kontakt z innym
ciałem. Szalony marsz kończył się powolnym zmierzaniem w kierunku, który
uczestnicy uznawali za środek pomieszczenia, z zamkniętymi oczami, aż
spotykaliśmy się wszyscy w jednej wielkiej grupie. Wówczas opieraliśmy
głowy o byle co. W tym momencie jest sporo śmiechu. Rozładowuje to
poczucie pewnej sztywności narastającej w ciągu całego popołudnia, gdy
pogłębia się nasza koncentracja.
Z biegiem lat zaczęliśmy rezygnować z szalonego marszu, przeznaczając
zaoszczędzony czas na cykle zwykłego siedzenia i chodzenia w milczeniu.
Sama ta praktyka bowiem, bezcenna szansa spędzenia wspólnie kilku godzin,
miała dla nas własną nieodpartą logikę, przypominającą, że „mniej, to
więcej”, obojętne jak bardzo to „więcej” wydaje się atrakcyjne. To generalna
zasada MBSR: zostawić jak najwięcej przestrzeni, zamiast ją wypełniać,
nawet gdy w grę wchodzą interesujące i potencjalnie istotne ćwiczenia. Jako
instruktorzy nauczyliśmy się pokładać ufność w prawdzie, że wszystko, co
ma się wyłonić i co uczestnicy zajęć muszą zrozumieć, wyłoni się w swoim
czasie z samej podstawowej prostoty praktyki uważności. Staramy się więc
nadać curriculum MBSR jak największą prostotę, zachowując w nim
jednocześnie jak najwięcej przestrzeni, ponieważ rozumiemy, że w tym
wypadku „mniej” naprawdę znaczy „więcej” i że prawdziwym curriculum
jest samo życie oraz wszystko, co wyłania się w naszych przeżyciach, chwila
po chwili, gdy tylko podejdziemy do tego z zaangażowaniem, świadomością
i elementarną życzliwością wobec samych siebie.
Najdłuższe siedzenie tego popołudnia rozpoczyna się od praktyki
nazywanej przez nas „medytowaniem jak góra”. Używamy wyobrażenia
góry, by przypomnieć uczestnikom, o co chodzi w siedzeniu, gdy nasza
całodniowa sesja trwa już jakiś czas i wkrada się pewne zmęczenie. Gdy
wyobrażamy sobie, że siedzimy jak góra, mocno zakorzenieni w naszej
postawie, z masywną niewzruszonością, dodaje nam to otuchy. Nasze
ramiona to zbocza, nasza głowa to górujący nad okolicą szczyt, całe nasze
ciało ma w sobie majestat i imponującą okazałość niebotycznych gór.
Siedzimy w bezruchu, jesteśmy sobą dokładnie tak, jak góra spoczywa
nieporuszona przez dzień przechodzący w noc, zmiany pogody, kolejne pory
roku. Góra zawsze pozostaje górą, jest zawsze obecna, ugruntowana,
zakorzeniona w ziemi, zawsze nieruchoma, zawsze piękna. Jest piękna, będąc
po prostu tym, czym jest, widoczna czy niewidoczna, pokryta śniegiem lub
zielenią drzew, skąpana w deszczu albo spowita chmurami.
Wyobrażenie, którego używamy w trakcie siedzenia jak góra pomaga nam
pamiętać i czuć własną siłę i potencjał celowego działania, jakimi
przepełniona jest praktyka siedzenia w medytacji, gdy po południu w naszej
sali ubywa słońca i dzień naturalnie zbliża się do kresu. Przypomina nam
również, że na pewne zmiany doświadczane w umyśle i ciele, możemy
spojrzeć jak na wewnętrzne typy pogody. Góra przypomina nam, że zarówno
w trakcie siedzenia, jak i w obliczu życiowych zawirowań i burz, które
czasem ogarniają nasze ciało i umysł, możemy pozostać stabilni
i opanowani 17.
Uczestnicy naszych programów lubią medytować jak góra, ponieważ
wyobrażenie to pozwala im zakotwiczyć się w praktyce, a także pogłębia ich
wewnętrzne doznanie spokoju i równowagi. Oczywiście wyobrażenie to ma
również swoje ograniczenia, ponieważ jesteśmy górą, która równie dobrze
może trwać w bezruchu, jak chodzić, rozmawiać, tańczyć, myśleć, śpiewać
i w ogóle działać.
***
***
***
***
George robi zakupy dla siebie i żony raz w tygodniu. Zachowuje się uważnie.
Musi. W jego stanie prawie wszystko może go przyprawić o ostry atak
duszności. Chwila po chwili świadomość pomaga mu utrzymać ciało
i oddech pod kontrolą. George ma chroniczną postać obturacyjnej choroby
płuc. Nie może pracować, stara się więc przynajmniej trochę pomóc w domu,
gdy żona jest w pracy. Ma sześćdziesiąt sześć lat, choruje od lat sześciu.
Dawniej palił, na dodatek przez całe dorosłe życie pracował w słabo
wentylowanym warsztacie, wdychając opary chemikaliów i pył z materiałów
ściernych. Niedawno musiał całą dobę oddychać przez maskę tlenową.
Używa przenośnej butli tlenowej na kółkach, którą ciągnie za sobą wszędzie.
Tlen do nosa dociera przez plastikową rurkę. W ten sposób George może
jakoś funkcjonować.
Nauczył się praktykować uważność, gdy wziął udział w programie
rehabilitacji płuc w naszym szpitalu. Program ten obejmuje uważne
oddychanie w celu opanowania duszności i paniki, które mogą się pojawić,
gdy odkrywamy, że nie zdołamy nabrać w płuca następnego oddechu.
W ciągu ostatnich czterech lat George sumiennie praktykował cztery, pięć
razy w tygodniu przez piętnaście minut. Kiedy medytuje, oddycha bez
wysiłku i ma poczucie, że nie potrzebuje tlenu, mimo to nadal korzysta
z urządzeń.
Praktyka medytacji pozytywnie wpłynęła na życie George’a. Przede
wszystkim dzięki świadomemu oddychaniu ataki duszności stały się rzadsze.
„Powiem tak, mój oddech nie jest już taki ciężki. Trochę się uspokoił. Nie
muszę go już pilnować, sam się stabilizuje”. Chociaż George wie, że jego
stan nie ulegnie diametralnej poprawie i pewnych rzeczy nigdy nie będzie
mógł robić, zaczął to akceptować. Nauczył się poruszać powoli w tempie
dostosowanym do swoich możliwości i być szczęśliwym człowiekiem. Ma
dotkliwą świadomość swoich ograniczeń i stara się przez cały dzień
z uważnością traktować własne ciało i oddech.
Kiedy przyjechał dziś do szpitala, zaparkował samochód, wszedł powoli
do budynku, po czym zatrzymał się w męskiej toalecie, by przez parę minut
odpocząć i pooddychać. Potem wszedł do windy i znów przez kilka minut
odpoczywał. Świadomie rozkłada swoje siły i nigdzie się nie spieszy. Musi
tak robić. W przeciwnym razie nie opuszczałby izby przyjęć.
Nie od razu pogodził się z tym, że musi korzystać z tlenu przez całą dobę.
Początkowo przestał chodzić na zakupy, ponieważ czuł się zakłopotany
i skrępowany koniecznością zabierania ze sobą butli tlenowej. W końcu
jednak powiedział sobie: „To jakieś szaleństwo! W ten sposób tylko sobie
szkodzę”. Znowu więc robi zakupy w sklepie spożywczym. Wszystko pakuje
w małe torebki z uchwytami. Wtedy może je podnosić i pakować do
bagażnika, a wszystko to powoli, z pełną świadomością.
Dojechawszy pod dom, musi pokonać około piętnastu metrów między
samochodem a bocznym wejściem do domu. Może ciągnąć butlę z tlenem
i nieść parę niezbyt ciężkich toreb z zakupami. Te cięższe zostawia
w samochodzie i przynosi je później jego żona. Mówi: „Sprzedawcy
w sklepie już mnie znają i bez problemu dają mi reklamówki. Więc
w pewnym sensie mam ten problem z głowy. Tak to w praktyce wygląda.
Wiesz, zawsze jest jakaś droga na skróty. Mówię sobie tak: jeśli dam radę coś
zrobić, to to zrobię, jeśli nie, daję sobie spokój. I na tym to z grubsza polega”.
Robiąc zakupy, George wnosi wkład w prowadzenie gospodarstwa
domowego, wyręcza też żonę, która w przeciwnym razie musiałaby robić
zakupy. Pomaga mu to utrzymać poczucie zaangażowania w swoje życiowe
sprawy. Mimo ograniczeń wynikających z choroby aktywnie stawia czoło
wyzwaniom, zamiast siedzieć w domu i narzekać na swój los. Akceptuje
każdą chwilę i stara się ją wykorzystać, nie tracąc poczucia rozluźnienia
i pełnej świadomości. Żyjąc w ten sposób – badając swoje ograniczenia
i rozkładając odpowiednio siły, uważnie śledząc swój oddech przez cały
dzień – funkcjonuje wyjątkowo dobrze jak na człowieka z tak poważną wadą
płuc. W przypadku bowiem tej choroby, przy odpowiedniej opiece
medycznej, zakres niepełnosprawności związany z uszkodzeniem płuc
w dużym stopniu zależy od czynników psychologicznych.
Skoro George znalazł sposób, by wykorzystać praktykę uważności na co
dzień i dostosować ją do swojej sytuacji i kondycji fizycznej, to także i my
możemy pielęgnować uważność, niezależnie od okoliczności naszego
codziennego życia. Jak przekonamy się w rozdziale poświęconym stresowi
związanemu z presją czasu (rozdział 26), skupienie pełnej świadomości na
każdej upływającej chwili jest skutecznym sposobem, by w pełni
wykorzystać dany nam w życiu czas. Takie podejście sprawia, że w naszym
życiu pojawia się więcej równowagi, opanowania i spokoju.
***
Tydzień 3 i 4
Tydzień 5 i 6
Tydzień 8
Wprowadzenie do nowego
paradygmatu
Czy kiedykolwiek patrząc na psa, udało wam się uchwycić w całej pełni jego
„psowatość”? Jeśli naprawdę przyjrzymy się psu, dostrzeżemy w nim cud.
Czym jest? Skąd się wziął? Dokąd zmierza? Co tu robi? Dlaczego został
właśnie tak ukształtowany? Co myśli o świecie, jak widzi swoje otoczenie?
Co czuje?
Dzieci myślą w taki właśnie sposób. Ich spojrzenie jest świeże. Za
każdym razem patrzą na rzeczy, jakby widziały je po raz pierwszy. Nasz
wzrok zaś się nudzi. Dla nas pies to pies i jeśli widziało się jednego, to
widziało się wszystkie. Więc w końcu ledwo go w ogóle dostrzegamy. Do
patrzenia bardziej używamy swoich myśli i opinii niż oczu. Myśli działają tu
jak pewien rodzaj zasłony, która uniemożliwia świeże spojrzenie. Przedmiot
w polu widzenia zostaje zidentyfikowany przez myślący, kategoryzujący
umysł i błyskawicznie sformatowany: to pies. Co nie pozwala nam na
dostrzeżenie psa w całej jego złożoności. Sygnał „pies” i wszystkie związane
z nim skojarzenia zostają przez umysł w mgnieniu oka przetworzone
i skategoryzowane w mózgu, a chwilę później to samo dzieje się z następną
percepcją czy myślą.
Mój syn w wieku dwóch lat chciał się dowiedzieć, czy w środku naszego
psa ukryty jest człowiek. Kiedy przez chwilę udało mi się spojrzeć na świat
jego oczami, zrobiło mi się ciepło na sercu. Wiedziałem, dlaczego o to pyta.
Nasz pies, Sage, był prawdziwym członkiem rodziny. Zajmował w niej
należne sobie miejsce. Czuliśmy jego obecność. Był pełnoprawnym
uczestnikiem naszej domowej przestrzeni psychicznej. Miał w takim samym
stopniu „osobowość” jak każdy z członków naszej rodziny. Co mogłem mu
powiedzieć?
Dosyć o psach. A co z ptakiem, kotem, drzewem, kwiatem albo
nosorożcem? Wszystkie są na swój sposób cudem. Kiedy rzeczywiście
przyjrzymy się jednemu z tych stworzeń, kiedy naprawdę je uchwycimy,
z trudem przyjdzie nam uwierzyć, że w ogóle istnieje. Oto jedno z nich,
doskonałość, jest dokładnie tym, czym jest, samo w sobie doskonałe,
kompletne. Każde dziecko z wyobraźnią mogłoby sobie wymyślić nosorożca,
słonia albo żyrafę. Zwierzęta te nie zjawiły się jednak w naszym świecie jako
produkty dziecięcej wyobraźni. To wszechświat snuje te fantazje. To z niego
one pochodzą, tak samo jak my.
Warto o tym pamiętać na co dzień. Ta świadomość pomogłaby nam
zachować większą uważność. Życie staje się fascynujące i piękne, gdy
zasłona naszego zrutynizowanego myślenia na chwilę się uniesie.
Istnieje wiele sposobów patrzenia na tę samą rzecz, zdarzenie lub proces.
Według jednego z nich pies to zwyczajnie pies; nie ma w nim nic
niezwykłego. A jednak w psie jest coś nadzwyczajnego, cudownego.
Wszystko zależy od tego, jak na niego spojrzeć. Możemy powiedzieć, że jest
jednocześnie zwyczajny i nadzwyczajny. Sam pies się nie zmienia, gdy my
zmieniamy sposób patrzenia, a tym samym zmieniamy to, co widzimy.
Zawsze jest taki, jaki jest. Właśnie dlatego psy, kwiaty, góry i morze są
takimi dobrymi nauczycielami. Są odbiciem naszego umysłu. Bo to w nim
następuje zmiana.
Kiedy umysł się zmienia, pojawiają się nowe możliwości. De facto
wszystko się zmienia, gdy potrafimy widzieć rzeczy jednocześnie na różnych
płaszczyznach, gdy umiemy widzieć pełnię i relacyjność, jak również
indywidualność i oddzielność. Skala naszego myślenia zdecydowanie się
poszerza. To doświadczenie może być niezmiernie wyzwalające. Może
wyprowadzić nas daleko poza ograniczenia wynikające z zaabsorbowania
sobą, pomóc nam ujrzeć świat z dużo szerszej perspektywy. Z pewnością też
zmieni nasze podejście do psa.
Kiedy patrzymy na świat przez lupę uważności, czy to podczas formalnej
praktyki medytacji, czy w codziennym życiu, zawsze na nowo doceniamy
rzeczy, ponieważ zmieniła się nasza percepcja. Zwykłe doświadczenia mogą
nagle nabrać niezwykłego wymiaru. Nie oznacza to wcale, że przestają być
zwyczajne. Każde pozostaje wciąż sobą. Teraz jednak doceniamy bardziej
ich pełnię, a to, jak się okazuje, wszystko zmienia.
Powróćmy jeszcze raz do przykładu jedzenia. Spożywanie posiłku to
całkiem zwyczajna czynność. Jemy codziennie, zwykle bez większej
świadomości i zastanawiania się nad tym, co robimy. Mieliśmy okazję to
zauważyć w czasie medytacji nad jedzeniem rodzynek. To, że nasze ciało
potrafi trawić pożywienie i czerpać z niego energię, jest czymś niezwykłym.
Proces ten jest znakomicie zorganizowany i uregulowany na każdym
poziomie, od zębów przeżuwających pokarm, przez złożony mechanizm
biochemiczny rozkładający go na substancje proste, wchłaniane i używane do
budowy komórek, po wydalanie produktów przemiany materii, aby toksyny
się nie gromadziły, a organizm zachował równowagę metaboliczną.
W rzeczywistości wszystko, co robi nasze ciało, jest cudowne
i nadzwyczajne, chociaż rzadko w ten sposób na to patrzymy. Chodzenie to
kolejny przykład. Jeśli kiedykolwiek nie byliśmy w stanie chodzić, doskonale
zdajemy sobie sprawę, jak cenna, cudowna i nadzwyczajna jest to
umiejętność. To samo dotyczy widzenia i mowy, myślenia i oddechu,
zdolności przewrócenia się na drugi bok w łóżku i każdej innej czynności, na
której skupimy uwagę.
Chwila zastanowienia poświęcona ciału prowadzi do wniosku, że zdolne
jest ono do wspaniałych rzeczy, choć na co dzień pewnie uznajemy je za
oczywiste. Kiedy ostatnio zastanawialiśmy się na przykład, jak zdumiewającą
pracę wykonuje dla nas wątroba? To największy organ naszego ciała,
w którym zachodzi ponad trzydzieści tysięcy reakcji enzymatycznych na
sekundę, zapewniając mu równowagę metaboliczną. Doktor Lewis Thomas,
wybitny immunolog i były rektor Memorial Sloan-Kettering Cancer Center,
napisał w swojej znanej książce The Lives of a Cell, że gdyby miał wziąć na
siebie odpowiedzialność za wszystkie funkcje swojej wątroby, to wolałby,
nie mając pojęcia o lataniu, uchwycić stery jumbo-jeta.
A przecież mamy jeszcze serce, mózg i całą resztę układu nerwowego.
Czy poświęcamy im chociaż chwilę uwagi, gdy dobrze wykonują swoje
zadania? Jeśli tak, to czy nie widzimy w tym czegoś cudownego? A co
z oczami i ich zdolnością widzenia, uszami i zdolnością słyszenia, zdolnością
poruszania ramionami i nogami wedle naszej woli, co ze zdolnością stóp do
utrzymywania równowagi całego ciała? Te możliwości naszego organizmu są
naprawdę niezwykłe. Nasza pomyślność zależy całkowicie od ciągłego
zintegrowanego funkcjonowania wszystkich naszych zmysłów – których
mamy zdecydowanie więcej niż pięć – wraz z mięśniami i nerwami,
komórkami, narządami wewnętrznymi itd. Na ogół tego nie rozumiemy i nie
myślimy w ten sposób, zapominamy więc, jesteśmy nieświadomi, że nasze
ciało to naprawdę coś wspaniałego. To odrębny wszechświat, składający się
z ponad dziesięciu tysięcy miliardów komórek, bez wyjątku wywodzących
się z pojedynczej komórki, uporządkowanych w tkanki i narządy, układy
i struktury; to całość wyposażona w zdolność samoregulacji, utrzymania
wewnętrznej równowagi i porządku sięgających do nano-poziomu
oddziałujących wzajemnie na siebie struktur molekularnych. Krótko mówiąc,
nasze ciało jest niezaprzeczalnie bytem samoorganizującym się
i samouzdrawiającym na każdym możliwym poziomie. Oto między innymi
dlatego widzimy w uczestnikach zajęć MBSR „istoty cudowne” – ponieważ,
jak się okazuje, wszyscy jesteśmy cudowni.
Ciało osiąga i utrzymuje wewnętrzną równowagę poprzez precyzyjnie
wyregulowane pętle informacji zwrotnej, łączące i integrujące wszystkie
aspekty organizmu. Kiedy na przykład podejmujemy wysiłek, taki jak
bieganie albo wchodzenie na piąte piętro, nasze serce będzie automatycznie
przepompowywało więcej krwi, aby dostarczyć więcej tlenu do mięśni, aby
z kolei one mogły wykonać swoje zadanie. Kiedy wysiłek dobiega końca,
aktywność serca spada do poziomu spoczynkowego, a mięśnie, które
zaniosły nas po schodach, w tym oczywiście serce, regenerują się. Jeśli
wysiłek zajął nam dłuższą chwilę, jego efektem ubocznym może być duża
ilość ciepła. To może wywołać pocenie się. W ten sposób ciało się schładza.
Jeśli mocno się spociliśmy, zaczniemy odczuwać pragnienie, więc się
napijemy, przez co ciało zapewni sobie uzupełnienie utraconych płynów. To
w wysokim stopniu zintegrowane i wzajemnie powiązane procesy
regulacyjne, działające dzięki wyrafinowanym pętlom informacji zwrotnych.
Wzajemne powiązania tego typu są integralną częścią żywych systemów.
Kiedy skóra zostaje rozcięta, wysyłane są sygnały biochemiczne
i rozpoczyna się komórkowy proces krzepnięcia krwi, hamujący krwawienie
i leczący ranę. Gdy ciało zostaje zainfekowane przez mikroorganizmy takie
jak bakterie czy wirusy, uruchamia się układ odpornościowy, który stara się
zidentyfikować, odizolować i zneutralizować intruzów. Jeśli któraś z naszych
komórek wypada z pętli informacji zwrotnej kontrolującej rozrost komórek
i staje się komórką nowotworową, zdrowy system odpornościowy
zmobilizuje konkretny typ limfocytów, nazywanych naturalnymi komórkami
zabijającymi lub cytotoksycznymi, mogących rozpoznać zmiany strukturalne
w błonie komórek rakowych. Intruzi zostają zniszczeni, zanim wyrządzą
większe szkody.
Na każdym poziomie organizacji, od biologii molekuł we wnętrzu naszych
komórek, sięgającej aż do warstwy naszego genomu, po funkcjonowanie
całych narządów i układów narządów, nasza biologia jest regulowana
poprzez przepływ informacji, który łączy każdą część systemu z innymi
częściami istotnymi dla jej funkcjonowania. Niesamowita sieć wzajemnych
powiązań, poprzez które system nerwowy monitoruje, reguluje i integruje
wszystkie funkcje naszych narządów, nieskończona ilość hormonów
i neurotransmiterów uwalnianych przez wyspecjalizowane gruczoły, przez
sam mózg i cały system nerwowy, które zgodnie rozsyłają informacje
chemiczne do docelowych ośrodków rozsianych po całym ciele, posługując
się układem krwionośnym, włóknami nerwowymi, a także całą paletą
rozmaitych wyspecjalizowanych komórek systemu odpornościowego –
wszystkie te elementy odgrywają zróżnicowane, lecz zarazem kluczowe role
w organizowaniu i regulowaniu przepływu informacji w ciele, aby mogło ono
funkcjonować jako zintegrowana, spójna, pełna istota.
Sieć wzajemnych powiązań ma zasadnicze znaczenie dla zdrowia
i integracji na poziomie fizycznym, ale jest równie ważna w wymiarze
psychicznym i społecznym. Nasze zmysły pozwalają nam nawiązywać
łączność z zewnętrzną rzeczywistością, ale też z naszymi stanami
wewnętrznymi. Dostarczają niezbędnych informacji o otoczeniu oraz
o innych ludziach, co pozwala nam w sposób spójny budować sobie obraz
świata, funkcjonować w „przestrzeni psychicznej”, uczyć się, posługiwać się
pamięcią, rozumować, odpowiadać albo reagować emocjami – a wszystko to
mamy na myśli, gdy używamy słowa „umysł”. Bez takich spójnych
odzwierciedleń nie moglibyśmy funkcjonować w świecie nawet
w najbardziej prymitywny sposób. Zatem budowa naszego ciała umożliwia
porządek psychiczny, który wyłania się z porządku fizycznego i także go
zawiera. Zdumiewające! Każdy poziom naszego jestestwa jest pewną
całością zakotwiczoną w większej całości. A ta całość czy pełnia jest zawsze
przyobleczona w ciało. Nie można jej oddzielić ani od ciała, ani od
doskonałej i pełnej przynależności do życia w jego szerszym wymiarze.
Można to zaobserwować na przykładzie „neuronów lustrzanych”, sieci
neuronów w mózgu, które uaktywniają się, gdy widzimy inną osobę
w trakcie jakiegoś celowego działania. To neurony lustrzane mogą leżeć
u podłoża naszej biologicznej zdolności do empatii, do „współ-czucia” z inną
osobą.
Sieć wzajemnych powiązań, o której mowa, dalece wykracza poza naszą
indywidualną psychiczną jaźń. Wprawdzie jako jednostki jesteśmy pełną
istotą, to jesteśmy też częścią większej całości, powiązaną przez rodzinę,
przyjaciół i znajomych z większą społecznością, a ostatecznie z całą
ludzkością i życiem na naszej planecie. Poza tym, co postrzegamy poprzez
nasze zmysły i emocje wiążące nas ze światem, nasza istota jest także na
niezliczone sposoby wpleciona w prawidłowości i cykle przyrody, o których
wiemy wyłącznie dzięki nauce i refleksji (choć ludy pierwotne,
nieposługujące się przecież nauką, na swój sposób zawsze uznawały
i szanowały te poziomy wzajemnych relacji jako prawa natury). By wymienić
choć kilka z nich: zależymy od warstwy ozonowej w atmosferze, która chroni
nas przed śmiertelnie niebezpiecznym promieniowaniem ultrafioletowym;
zależymy od lasów deszczowych i oceanów przetwarzających tlen, którym
oddychamy; zależymy od stosunkowo stabilnej zawartości dwutlenku węgla
w atmosferze, która zapobiega globalnym zmianom temperatury. Istnieje
zresztą pogląd naukowy znany jako hipoteza Gai, mówiący, że Ziemia jako
całość zachowuje się jak jeden samoregulujący się żywy organizm nazwany
Gają, imieniem greckiej bogini ziemi. Hipoteza ta, opierająca się na
argumentacji i wiarygodnych dowodach naukowych, w swojej istocie
tożsama z przekonaniami tradycyjnych kultur i ludów, mówi, że wszelkie
życie na świecie, także ludzkie, jest ze sobą powiązane i od siebie zależne
oraz że ta łączność i wzajemna zależność odnosi się również do samej Ziemi.
***
***
***
Powrót do zdrowia
***
***
***
Zarówno Phil, jak i Joyce już na początku praktyki mieli bardzo silne
przeżycia. W innych przypadkach mijają czasem tygodnie, zanim
praktykujący przekonają się, czym jest prawdziwy relaks, cisza i nowe
spojrzenie na świat, wszyscy jednak przyznają, że w pierwszych tygodniach
doświadczyli podczas skanowania ciała czegoś pozytywnego. Co ciekawe,
czasem zmiany ujawniają się w pełni dopiero, gdy dana osoba zaczyna
ćwiczyć jogę. Bardziej aktywne potraktowanie ciała uruchamia czasem
zmianę perspektywy, która powoli budowała się pod powierzchnią
codziennej świadomości w czasie tygodni pracy nad skanowaniem ciała.
Ostatecznie szczegóły drogi prowadzącej do uzdrowienia są u każdego
pacjenta odmienne. To zawsze indywidualne i głęboko osobiste
doświadczenie. Każdy z nas, w dobrej czy w złej formie, musi stawić czoło
swojej konkretnej sytuacji życiowej. Praktyka medytacji podejmowana
w duchu wnikliwości, z potrzeby odkrycia własnego wnętrza, może wpłynąć
na naszą zdolność radzenia sobie z kompletną katastrofą. Natomiast
wprowadzenie takiej przemiany w życie wymaga sięgnięcia z pełną
odpowiedzialnością po podstawową praktykę, uwewnętrznienia jej
i dostosowania do naszych potrzeb. Konkretne decyzje będą zależały od
jedynych w swoim rodzaju okoliczności waszego życia oraz waszego
temperamentu.
To pole do popisu dla naszej wyobraźni i kreatywności. Jak się
przekonaliśmy, medytacja to przede wszystkim sposób istnienia. Nie jest po
prostu zestawem technik, których stosowanie umożliwia powrót do zdrowia.
Uzdrowienie wynika z samej praktyki, jeśli jest ona dla nas sposobem
istnienia. Medytacja znacznie gorzej sprawdza się w roli pomocniczej, gdy
traktujemy ją tylko jako drogę prowadzącą do celu, nawet jeśli celem tym jest
pełnia. Z tego punktu widzenia jesteśmy już całością, jaki więc sens miałyby
próby bycia kimś, kim już jesteśmy? Przede wszystkim musimy zatopić się
w czystym byciu i spocząć w tej pełni z całą świadomością, poza czasem. Na
tym właśnie polega uzdrowienie.
***
***
***
Jest coraz więcej dowodów na to, że umysł może mieć wpływ na przebieg
przynajmniej niektórych chorób. Pojawiła się nowa dyscyplina zwana
psychoneuroimmunologią; badania wykazują, że różne mechanizmy obronne
naszego ciała, chroniące przed infekcjami i chorobą, znane pod zbiorczą
nazwą układu odpornościowego, nie działają w próżni, gdy próbują utrzymać
nas w zdrowiu. Jak sugeruje sama nazwa psychoneuroimmunologii, wiemy
obecnie, iż układ odpornościowy jest przynajmniej częściowo regulowany
przez mózg i układ nerwowy, które integrują funkcjonowanie narządów
naszego organizmu. Oczywiście mózg i układ nerwowy umożliwiają także
funkcjonowanie umysłu. Wydaje się więc, że między mózgiem a układem
odpornościowym istnieją istotne wzajemne powiązania, umożliwiające
przepływ informacji w obu kierunkach. Innymi słowy, skoro mózg może
wpływać na układ odpornościowy i stymulować jego funkcjonowanie, stan
układu odpornościowego może także w określony sposób wpływać na mózg.
Odkrycie tych związków oznacza, że nauka wypracowała wiarygodny
roboczy model pozwalający objaśnić kanały biologiczne oraz mechanizmy,
poprzez które myśli, emocje i doświadczenia życiowe wpływają na naszą
podatność lub odporność na chorobę.
Liczne badania dowodzą, że stresujące życie może wpływać na aktywność
układu odpornościowego, który odgrywa kluczową rolę na poziomie
mechanizmów obronnych chroniących organizm przed nowotworem
i infekcjami. Doktor Janice Kiecolt-Glaser oraz doktor Ron Glaser
z Akademii Medycznej przy uniwersytecie stanowym Ohio wykazali, że
aktywność komórek NK u badanych studentów – naturalnych komórek
cytotoksycznych – wyraźnie spadła, a potem powróciła do normy pod
wpływem poziomów stresu. W czasie sesji egzaminacyjnej aktywność
komórek NK oraz innych funkcji odpornościowych była mniejsza niż wtedy,
gdy studenci mieli egzaminy za sobą. Ci sami i inni badacze wykazali także,
że samotność, separacja, rozwód i opieka nad partnerem cierpiącym na
demencję są związane ze spadkiem odporności oraz że różne techniki
relaksacji i radzenia sobie z problemami chronią, a nawet wzmacniają układ
odpornościowy. Uznaje się, że mechanizmy odpornościowe mierzone w tego
rodzaju badaniach, takie jak aktywność komórek NK, odgrywają niezmiernie
ważną rolę w obronie organizmu przed nowotworami i infekcjami
wirusowymi.
Inne badania pokazały związek między treningiem MBSR a podwyższoną
odpornością. We wspomnianych wcześniej badaniach przeprowadzonych
wspólnie z Richardem Davidsonem i jego kolegami z Uniwersytetu
Wisconsin przeprowadziliśmy pierwszą próbę losową MBSR. Poza
zgromadzeniem wskaźników dobrego samopoczucia psychicznego ujętych
w ankietach wypełnianych przez uczestników nasze badanie objęło różne
czynniki biologiczne, a mianowicie aktywność elektryczną w centralnych
obszarach kory przedczołowej mierzoną poprzez EEG, a także reakcję
odpornościową na szczepionkę przeciw grypie (mierzoną poziomem
obecności antyciał we krwi). Badaliśmy grupę zdrowych pracowników
korporacji w warunkach wysokiego stresu. Odkryliśmy, że ci, którzy mieli za
sobą ośmiotygodniowy trening MBSR, wykazali się znacząco silniejszą
reakcją odpornościową na próbę wirusa grypy niż członkowie grupy
kontrolnej, którzy czekali na udział w programie w późniejszym terminie,
zostali jednak zbadani według tego samego harmonogramu jak grupa MBSR.
Okryliśmy także, że reakcja odpornościowa była skorelowana ze zmianą
zaobserwowaną w aktywności mózgu. W grupie MBSR w im większym
stopniu u danej osoby aktywność mózgu przeniosła się z prawej półkuli do
lewej (wskaźnik mniejszej reaktywności emocjonalnej oraz większej
odporności emocjonalnej), tym silniejsza była reakcja widoczna w ilości
przeciwciał związana z podaniem szczepionki. Nie wykryliśmy tego rodzaju
zależności w grupie kontrolnej.
Niezwykła seria eksperymentów przeprowadzonych przez Roberta Adera
i Nicholasa Cohena z Akademii Medycznej Uniwersytetu Rochester
rozpoczęta w połowie lat siedemdziesiątych zainicjowała rozwój
psychoneuroimmumologii i doprowadziła do ogromnego zainteresowania
i rozwoju badań w tej dziedzinie. Ader i Cohen wykorzystali pomysłowy
projekt eksperymentu, by ujawnić niewątpliwy związek między mózgiem
a układem odpornościowym. Wykazali, że immunosupresja (osłabienie
reakcji odpornościowej) może być uwarunkowana psychologicznie. Połączyli
podawanie zwierzętom leku osłabiającego mechanizmy odpornościowe oraz
słodkiej substancji (sacharyny) zmieszanej z wodą. W późniejszym etapie
zwierzęta otrzymywały jedynie sacharynę w wodzie do picia, ale wciąż
wykazywały stłumienie reakcji odpornościowych, mimo że nie podawano im
już osłabiającego je leku! Okazało się, że ich ciała w pewien sposób nauczyły
się tłumić działanie mechanizmów odpornościowych w reakcji na smak
sacharyny podawanej razem z lekiem. Zwierzęta z grupy kontrolnej nie
reagowały w ten sposób. Stąd wniosek, że u zwierząt poddanych
warunkowaniu funkcje odpornościowe uległy wpływowi w postaci pewnego
procesu uczenia się, który mógł nastąpić wyłącznie poprzez udział układu
nerwowego.
Ostatnio przeprowadzono również wiele eksperymentów wykazujących,
że przeżywanie niepodlegającego kontroli stresu wywołuje u zwierząt
deficyty w funkcjach odpornościowych oraz spadek naturalnej odporności na
różne odmiany nowotworu i rozwój guzów. Niedawne badania z udziałem
ludzi również pokazują intrygujące zależności pomiędzy stresem, poczuciem
bezradności, obniżoną odpornością i chorobami takimi jak nowotwór.
Najważniejsze pytanie dotyczy zakresu, w jakim umysł może wpływać
uzdrawiająco w przypadku konkretnych chorób nie tylko w sposób pośredni,
a więc poprzez zmianę stylu życia, lecz także bezpośrednio, oddziałując na
funkcjonowanie układu odpornościowego i sam mózg. Zarazem powinniśmy
zachować ostrożność w interpretowaniu konkretnych zmian w układzie
odpornościowym w takich badaniach, ponieważ jak dotąd nie ma niezbitych
dowodów, że liczne zmiany obserwowane w rozmaitych badaniach są
bezpośrednio związane ze zmianami w danych procesach chorobowych.
I chociaż w badaniach zarówno nad zwierzętami, jak i ludźmi wykazano, że
chroniczny stres tłumi mechanizmy odpornościowe i prowadzi do
zwiększonej podatności na całą gamę czynników zakaźnych, inne badania
wykazały, że stres w rzeczywistości wzmacnia reakcję odpornościową, a nie
ją osłabia. Niezbędne są dalsze wysiłki, aby wyjaśnić ten stan rzeczy.
***
***
***
***
***
***
Odporność
Przez kilka lat staraliśmy się określić poziom odporności na stres oraz
poziom poczucia spójności, jakimi cechowali się pacjenci przechodzący
przez program MBSR. Stwierdziliśmy, że oba wskaźniki w ciągu ośmiu
tygodni programu rosły. Zmiany nie były wielkie – wynosiły średnio pięć
procent – lecz znaczące. Warto na to zwrócić uwagę, ponieważ jedna i druga
cecha jest uważana za wyznacznik osobowości. Innymi słowy, są to
właściwości, których zmianę w wieku dorosłym uważa się za mało
prawdopodobną. Właśnie z tego powodu poczucie spójności potraktowano
jako zmienną dla odróżnienia osób, które przetrwały obozy śmierci, ponosząc
znacznie mniejsze koszty psychologiczne niż inni ocaleńcy. Niemniej
w czasie ośmiu tygodni treningu MBSR zaobserwowaliśmy nieduży, ale
niewątpliwy wzrost tych zmiennych, co oznacza, że właściwości te nie są
sztywne. W kolejnym etapie badań stwierdziliśmy ponadto, że trzy lata
później nadal utrzymywały się one na podwyższonym poziomie, a nawet
nieco wzrosły, osiągając średnio osiem procent. Było to niezwykłe odkrycie.
Wynikało z niego, że pacjenci doświadczali podczas treningu MBSR czegoś,
co oddziałało na nich znacznie głębiej, niż tylko łagodząc symptomy fizyczne
i psychiczne – w pewnym sensie przeorganizowali sposób postrzegania siebie
i świata.
Podzieliliśmy się tym odkryciem z doktorem Antonovskym na rok czy
dwa przed jego śmiercią. Był zdumiony, że zaobserwowaliśmy takie zmiany
po tak krótkotrwałej interwencji, zwłaszcza że zasadniczo opierała się ona na
braku podejmowania działań. Był przekonany, że tak powszechne zmiany
w badanej grupie mogą być wywołane tylko przez istotne zdarzenia
społeczne albo polityczne w wielkiej transformującej skali. Z drugiej strony,
z docierających do niego fragmentarycznych relacji naszych pacjentów
wynikało, że rzeczywiście doświadczali oni głębokiej zmiany w postrzeganiu
siebie jako jednostki, w relacjach do innych i w relacji do świata. Intuicja ta
była główną przyczyną, dla której zaczęliśmy się przyglądać odporności na
stres i poczuciu spójności u naszych pacjentów, chcąc odpowiedzieć na
pytanie, czy wskaźniki będą się zmieniać w czasie. Być może kolejne
badania potwierdzą nasze odkrycia, odnajdując korelację między tymi
dwoma wskaźnikami a zmianami w ośrodkach mózgu odpowiadających za
poczucie własnego „ja” i uczestniczenie w relacjach. Dla naszych pacjentów
nie będzie to jednak miało znaczenia. Ważne jest to, że taka przemiana
faktycznie następuje, że dzieje się to regularnie, że jest trwała, a nawet się
pogłębia, zwłaszcza pod wpływem wytrwałej praktyki.
***
***
UWAŻNOŚĆ I RAK
Dla nas jako jednostek przedstawione wyżej dowody mają znaczenie, pod
warunkiem że potrafimy świadomie obserwować własne myśli, uczucia oraz
ich fizyczne, psychologiczne i społeczne konsekwencje. Jeśli stwierdzamy,
że pewne przekonania, schematy myślowe, wzorce emocjonalne
i zachowanie są toksyczne, możemy pracować nad tym, by osłabić ich
działanie. Mając pewną wiedzę wynikającą z omówionych przykładów,
możemy wzmocnić swoją motywację, by baczniej przyjrzeć się chwilom, gdy
przyłapiemy się na pesymistycznej myśli, na tłumieniu gniewu, cynicznym
myśleniu o innych ludziach albo o sobie. Możemy uważnie potraktować
następstwa tych myśli, uczuć oraz postaw w chwili, gdy się ujawniają.
Na przykład możemy obserwować, jak czuje się nasze ciało, kiedy
tłumimy w sobie gniew. Co się dzieje, gdy damy mu upust? Jakie skutki
oznacza to dla innych? Czy umiemy zobaczyć bezpośrednie skutki swojej
wrogości i braku zaufania do innych ludzi, gdy uczucia te się wyłaniają? Czy
sprawiają, że wyciągamy pochopne wnioski albo myślimy źle o innych
i mówimy słowa, których później żałujemy? Czy potrafimy dostrzec, jak
wiele bólu takie postawy sprawiają innym w chwili, gdy tak postępujemy?
Czy w chwili, gdy te uczucia się ujawniają, potrafimy zobaczyć, ile wynika
z nich kłopotów i cierpienia?
Zarazem możemy także uważnie obserwować wyłanianie się
pozytywnych myśli oraz uczuć nastawionych na współdziałanie i relacje
z innymi. Jak czuje się nasze ciało, gdy w przeszkodach widzimy wyzwania,
którym możemy sprostać? Jak się czujemy, gdy doznajemy radości? Gdy
ufamy innym ludziom? Gdy jesteśmy szczodrzy i okazujemy autentyczną
życzliwość i troskę? Gdy kochamy? Jakie są efekty tych uczuć i jak się
przejawiają? Czy w takich chwilach umiemy zobaczyć bezpośrednie
konsekwencje naszych pozytywnych stanów emocjonalnych
i optymistycznego poglądu na świat? Czy mają one wpływ na lęk i cierpienie
innych? Czy w takich momentach odczuwamy większy spokój?
Gdy mamy świadomość – zarówno płynącą z własnego osobistego
doświadczenia, jak i opartą na dowodach pochodzących z badań naukowych
– że pewne postawy, podejście do własnej osoby oraz sposób widzenia
innych wzmacniają zdrowie, możemy zaangażować uważność w świadomy
rozwój odpowiednich cech, spoczywając w każdej upływającej chwili,
każdego kolejnego dnia. Możemy pielęgnować ufność we współdziałanie
i związki z innymi ludźmi oraz współczucie. Możemy obserwować naturalną
siłę uzdrawiania związaną z odnajdywaniem w ludziach, a także w sobie,
podstawowej dobroci, taką samą jaka kryje się w traktowaniu kryzysów czy
nawet zagrożeń, jako wyzwań do przezwyciężenia i sposobność rozwoju. To
one otwierają przed nami nowe możliwości. To one stają się nowymi
i głęboko satysfakcjonującymi sposobami oglądu świata i prawdziwego
w nim bycia.
16
Sieć połączeń
***
***
Dawniej pediatrzy i psychologowie dziecięcy uważali, że po narodzinach
dzieci nic nie rozumieją z otoczenia, że nie odczuwają bólu jak dorośli. Matki
miały prawdopodobnie całkiem odmienne zdanie, ale nawet ich instynktowne
reakcje ulegają silnym wpływom norm kulturowych, a już na pewno jest tak
w przypadku autorytatywnych orzeczeń pediatrów.
Nowsze badania nad niemowlętami obaliły pogląd, że nie czują one bólu
i w chwili narodzin są nieświadome świata wokół. Okazuje się, że dzieci są
czujne i świadome jeszcze w łonie matki. Od chwili narodzin, a nawet
wcześniej, ich postrzeganie świata oraz uczucia są kształtowane przez
informacje docierające z otoczenia. Niektóre badania sugerują, że jeśli nowo
narodzone dzieci są przez dłuższy czas odseparowane od matki, zwykle
z powodów medycznych, pozostających zupełnie poza ich kontrolą, więc
w konsekwencji w tym czasie nie jest utrzymywana normalna więź między
matką a noworodkiem, wtedy przyszły związek emocjonalny tych dwojga
może być kaleki. Być może matka już nigdy nie poczuje silnego
przywiązania do dziecka. Może to mieć daleko idące skutki w późniejszym
życiu.
Prace Johna Bowlby, Mary Ainsworth, D.W. Winnicotta i innych
doprowadziły do wyłonienia się nowego obszaru badań w psychologii
zwanego teorią przywiązania, która skupia się na właściwościach związku
między rodzicem a dzieckiem oraz bada jego wpływ na rozwój dziecka.
Bezpieczne przywiązanie wywołuje w dziecku z biegiem lat silne poczucie
zadowolenia. Brak bezpieczeństwa lub inne zakłócone formy przywiązania
rodzą poważne problemy rozwojowe, sięgające w życie dorosłe. Psychiatra
Daniel Siegel przekonuje, że zasady bezpiecznego przywiązania precyzyjnie
odzwierciedla uważność – tak jak jest nauczana w trakcie treningu MBSR.
Izolacja, okrucieństwo, przemoc i znęcanie się to we wczesnym
dzieciństwie przeciwieństwo bezpiecznego przywiązania. W późniejszym
życiu takie doświadczenia mogą prowadzić do poważnego emocjonalnego
upośledzenia. Mają one bardzo silny wpływ na to, czy postrzegamy świat
jako przepełniony sensem, czy bezsensowny, życzliwy czy nieczuły,
sterowalny czy pozostający poza kontrolą. Od przeżyć w dzieciństwie zależy,
czy dziecko uważa, że zasługuje na miłość i uznanie. Choć niektóre dzieci są
bardzo odporne na problemy i bez względu na okoliczności znajdują drogę
do rozwoju i uzdrowienia, inne nie potrafią zaleczyć ran wynikających
z braku ciepła, akceptacji i miłości. Noszą blizny, które nigdy do końca się
nie zagoją. Dziś rozumiemy, że jest to ślad zespołu stresu pourazowego.
Obecnie jest wiele terapii, które usiłują zaradzić tym problemom. Podejścia
bazujące na uważności coraz częściej odgrywają dużą rolę zarówno w pracy
z traumą wczesnego dzieciństwa, jak i z problemami weteranów
powracających z wojen. Pamiętajmy jednak, że choć najstraszniejsze
przeżycia z dzieciństwa to rezultat okrucieństwa, nieszczęśliwych
wypadków, przestępstw czy wojny – a więc trauma „przez duże T” – mamy
coraz to więcej świadectw, że każdy z nas, w tym czy innym stopniu,
doświadczył „traumy przez małe t”, czyli destrukcyjnych zdarzeń, być może
trudniejszych do zidentyfikowania. Gdy nie rozpoznamy tych przeżyć, nie
przepracujemy ich, mogą wywołać poczucie krzywdy albo patologiczne
wzorce zachowania. Niezależnie od traumy przez duże T, również dzieci
alkoholików i narkomanów, a także nieletnie ofiary molestowania
seksualnego są często pogrążone w głębokim cierpieniu. Zarazem inni,
którzy nie doświadczyli takiego traktowania, też mogą nosić emocjonalne
blizny i rany wywołane osamotnieniem i obojętnością rodziców.
Niezależnie od tego, czy sobie to uświadamiamy, brak bliskości ze strony
rodziców w dzieciństwie może pozostawić głęboką ranę. Jest to rana
uleczalna, ale jeśli liczymy na głębokie psychiczne uzdrowienie, musi ona
zostać rozpoznana jako rana, jako zerwana więź. Prawdopodobnie będzie
znajdowała wyraz w poczuciu alienacji, nawet w stosunku do własnego ciała.
Takie poczucie także można uleczyć. Zdarza się, że nasz upośledzony
związek z własnym ciałem woła o uzdrowienie. Jednak często takie wołanie
bywa ignorowane, nierozpoznane, bo nie jest usłyszane.
Czego nam trzeba, by rozpocząć leczenie takich ran? Cóż, po pierwsze,
uznania, że istnieją. Po drugie, konsekwentnego słuchania własnego ciała
i odtworzenia poczucia związku z nim, a także pozytywnych uczuć
w stosunku do niego i swojej osoby.
W naszej klinice każdego dnia widzimy te rany i blizny. Wiele osób
pojawia się, cierpiąc bardziej, niż wynikałoby to z ich problemów
zdrowotnych czy stresującego życia. Dla wielu choćby odrobina miłości czy
współczucia wobec siebie to spory problem. Wielu myśli, że nie zasługuje na
miłość, wielu nie potrafi okazywać ciepła swoim najbliższym. Czują się
wyobcowani w swoim ciele i mają spore problemy z odczuwaniem
czegokolwiek albo rozpoznaniem swoich uczuć. Ich życie jest wyzbyte
poczucia osobistej spójności i więzi z innymi ludźmi. W dzieciństwie wielu
otrzymało od rodziców, szkoły i Kościoła przekaz, że są źli, głupi, brzydcy,
nic niewarci, samolubni. Przekaz ten został zinternalizowany, stał się częścią
ich wyobrażenia o sobie i poglądu na świat, a potem został wniesiony
w dorosłe życie, ukryty w głębi psychiki.
Oczywiście dorośli, rodzice, nauczyciele i duchowni najczęściej
komunikują to dzieciom nieświadomie. Rzecz w tym, że gdy nie zwracamy
na to uwagi w naszych relacjach, nie zdajemy sobie sprawy z prawdziwego
znaczenia naszych słów i czynów. Jesteśmy obudowani psychologicznymi
mechanizmami obronnymi, które pozwalają nam wierzyć, że wiemy, co jest
najlepsze dla dzieci, że wiemy dokładnie, co i dlaczego robimy. Większość
z nas przeżyłaby wstrząs, gdyby ktoś z boku nagle zatrzymał „akcję”
i opowiedział nam, jak to wygląda z punktu widzenia dziecka albo jakie będą
konsekwencje naszych słów i czynów.
Weźmy prosty przykład: rodzic mówi synowi, że jest „niedobrym
chłopcem”, co najprawdopodobniej tak naprawdę znaczy, że dziecko coś
przeskrobało. Ale przecież nie taka jest treść tego komunikatu. Treść mówi,
że dziecko jest „złe”. Dziecko słysząc to, prawdopodobnie zrozumie te słowa
dosłownie: mianowicie nie zasługuje na miłość. Taki przekaz jest przez
dziecko łatwo internalizowany. Pojawia się bowiem myśl, że coś z nami jest
nie w porządku. Czasem rodzice mówią do dzieci wprost: „Nie mam pojęcia,
co się z tobą dzieje!”.
Prawdopodobnie żniwo subtelnej psychologicznej przemocy wobec dzieci
ze strony rodziców, nauczycieli i innych dorosłych, nieświadomych swoich
działań i ich skutków, dalece wykracza poza otwartą przemoc fizyczną
i psychiczną. Postępowanie to odciska bowiem swoje piętno na każdym
kolejnym pokoleniu. Widzimy to w tym, co jego ofiary myślą o sobie i co
uważają w życiu za możliwe do osiągnięcia. Wszyscy nosimy potem blizny,
gdy w dzieciństwie zostaliśmy tak potraktowani. Czasem przyjmują one
formę schematów, z których nie potrafimy się wyzwolić i które ciągle nas
wiążą: poczucie opuszczenia, obniżona samoocena, porażki i wiktymizacja.
Staramy się to sobie wynagrodzić, by znów poczuć się dobrze w głębi serca.
Jednak dopóki takie rany nie zostaną uleczone, a nie okryte prowizorycznym
opatrunkiem czy zanegowane, nasze wysiłki nie doprowadzą do poczucia
pełni ani zdrowia. Bardziej prawdopodobne jest, że skończą się chorobą.
Widzieliśmy sporo przykładów takiego mechanizmu.
MODEL POWIĄZAŃ A ZDROWIE
***
Stres
17
Stres
Kompletną katastrofę, o której mówił Zorba, znamy dziś pod nazwą stresu.
Pojęcie obejmujące tak szeroki zakres sytuacji musi być dość złożone.
W gruncie rzeczy jest jednak także bardzo proste. Łączy bowiem cały szereg
naszych reakcji w jedno wyobrażenie, z którym silnie się utożsamiamy.
Kiedy mówię, że celem mojej pracy jest redukcja stresu, w odpowiedzi
słyszę, „O, też by mi się to przydało”. Doskonale wiemy, czym jest stres
i z czym się dla nas wiąże.
Stres pojawia się na różnych poziomach i pochodzi z wielu źródeł. Każdy
doświadcza go na swój sposób. Szczegóły ciągle się zmieniają, ale ogólny
schemat pozostaje taki sam. Aby lepiej zrozumieć, czym jest stres
w szerokim ujęciu, i nauczyć się z nim pracować w rozmaitych
okolicznościach, należy przyjąć podejście systemowe. W tym rozdziale
zajmiemy się genezą pojęcia stresu, różnymi jego definicjami oraz
ujednoliconą formułą, która pomoże nam lepiej sobie z nim radzić.
Stres działa na różnych poziomach – psychiki, fizjologii, relacji
społecznych. Łatwo się domyślić, że wszystkie te poziomy oddziałują na
siebie. Ich wielorakie interakcje wpływają na stan naszego ciała i umysłu
i wyznaczają zakres możliwości radzenia sobie ze stresującymi sytuacjami.
Dla porządku zajmiemy się poszczególnymi poziomami stresu osobno.
Będziemy jednak pamiętać, że są one ze sobą połączone i w rzeczywistości
stanowią odmienne aspekty tego samego zjawiska.
Pojęcie stresu spopularyzował w latach pięćdziesiątych doktor Hans
Selye. Prowadził on obszerne badania psychologiczne nad zwierzętami, które
odniosły obrażenia albo znalazły się w nietypowych czy skrajnie
nieprzyjaznych warunkach. Potocznie pod pojęciem stresu rozumiemy różne
postacie presji. Niestety, z takiego ujęcia nie wynika, czy stres jest tu
przyczyną czy skutkiem lub – ujmując rzecz bardziej naukowo – bodźcem
czy reakcją na bodziec. Na przykład ze stwierdzenia „Jestem zestresowany”
wynika, że stres jest odpowiedzią na przyczynę, która wywołuje w nas
określony stan psychiczny. Z drugiej strony, gdy mówimy: „Mam w życiu
dużo stresu”, mamy na myśli zewnętrzny bodziec.
Selye opowiadał się za definiowaniem stresu jako reakcji. Ukuł też pojęcie
„stresora”, oznaczające bodziec lub zdarzenie, które wywołuje reakcję
stresową. Zdefiniował stres jako „niespecyficzną reakcję organizmu na różne
naciski czy wymagania”. W jego terminologii stres jest całościową reakcją
organizmu (umysłu i ciała) na doświadczane przez nas stresory. Jednak taki
obraz komplikuje fakt, że stresor może być zarówno zdarzeniem
zewnętrznym jak i wewnętrznym. Stres może na przykład zostać wywołany
przez stresor w postaci myśli lub uczucia. W innych okolicznościach ta sama
myśl czy uczucie bywa reakcją na zewnętrzny bodziec i sama w sobie
stanowi stres.
Pracując nad teorią stresu oraz koncepcją choroby jako skutku nieudanych
prób przystosowania do stresujących warunków, Selye dostrzegł także wpływ
czynników zewnętrznych i wewnętrznych na rozpoznanie przyczyny
choroby. Trzydzieści lat przed pojawianiem się psychoneuroimmunologii nie
miał wątpliwości, że stres może osłabić odporność:
***
***
***
***
Niezwykłą siłę, jaką może obudzić w nas reakcja stresowa, ilustruje historia
opublikowana w „Boston Globe”:
***
***
***
***
***
Odpowiedź na stres
***
***
***
***
To, że możemy nauczyć się świadomie radzić sobie ze stresem, nie oznacza,
że już nigdy nie odreagujemy żadnego trudnego zdarzenia ani że czasem nie
będziemy pałać gniewem lub panikować. Kiedy podejmujemy próbę uważnej
reakcji na wewnętrzne lub zewnętrzne stresory, nie staramy się tłumić
emocji. Raczej uczymy się, jak pracować ze wszystkimi swoimi reakcjami,
emocjonalnymi i fizycznymi, żebyśmy byli od nich mniej zależni i jaśniej
widzieli, co powinniśmy zrobić i jak skuteczniej zachować się w danej
sytuacji. Przebieg wydarzeń zawsze będzie zależał od ich wagi oraz od tego,
co dla nas oznaczają. Opracowanie z góry jednego planu działania na
wypadek stresującej sytuacji nic nie da. Odpowiedź na stres wymaga
świadomości każdej kolejnej chwili bez prób cenzurowania. Musimy zdać się
na naszą wyobraźnię i zaufać swojej zdolności do znajdywania nowych
sposobów konfrontowania się z wyzwaniami. W ten sposób, znajdując się
w stresującej sytuacji, za każdym razem będziemy musieli od nowa odnaleźć
się na nieznanym terenie. Nie będziemy chcieli reagować w dawny sposób,
ale może się okazać, że nie wiemy, jaki ma być nowy sposób. Każda
pojawiająca się okazja będzie inna. Zakres dostępnych dla nas możliwości
będzie zależał od konkretnych uwarunkowań. Ale jeśli potraktujemy daną
sytuację z pełną świadomością, to przynajmniej będziemy mieć do
dyspozycji cały nasz potencjał. Będziemy też mieli pełną swobodę sięgnięcia
po kreatywne rozwiązania. Jeśli kultywujemy uważność w swoim życiu,
nasza zdolność bycia w pełni obecnym może się ujawnić nawet w najbardziej
wymagających okolicznościach. To ona pozwala nam przyjąć i zaakceptować
kompletną katastrofę. Czasem udaje nam się zmniejszyć ból, kiedy indziej
nic z tego nie wychodzi. Jednak świadomość dodaje nam otuchy nawet
wtedy, gdy cierpimy. Moglibyśmy ją nazwać otuchą płynącą z mądrości
i wewnętrznej ufności, otuchą płynącą z własnej pełni.
IV
***
***
***
***
Drodzy Jonie i Peggy, boli mnie prawie wszystko, ale czuję się
świetnie. Udało mi się odśnieżyć podjazd, a ma 75 metrów
długości. Oddycham, medytuję i robię częste przerwy na
ćwiczenia rąk, nóg, pleców i szyi. Pobolewały mnie mięśnie, ale
nie aż tak, żeby mnie unieruchomić. Od trzydziestu lat ani razu
nie próbowałem odśnieżyć podjazdu. Dziękuję. Pat.
Ludzie, którzy nigdy nie mieli problemu z chronicznym bólem, nie mają
pojęcia, jak bardzo wywraca on całe życie. Wiele osób z urazami pleców nie
jest w stanie pracować, zwłaszcza w zawodzie, który wymaga podnoszenia
ciężarów, prowadzenia samochodu lub długiego stania. Niektórzy spędzają
lata na zwolnieniu chorobowym, próbując odzyskać zdrowie w stopniu
pozwalającym na powrót do pracy i normalne życie. Albo ubiegają się
o rentę. Życie zredukowane do chronicznej dolegliwości jest wielkim
wyzwaniem.
Skutki problemów z odcinkiem lędźwiowym kręgosłupa mogą być
wyczerpujące i depresyjne. Nawet pochylenie się nad umywalką w trakcie
mycia zębów, podniesienie ołówka, wejście do wanny albo wyjście
z autobusu mogą wywołać ból, który znów położy nas do łóżka. Nie tylko ból
wchodzi w grę, lecz również zagrożenie bólem, gdy wykonamy niewłaściwy
ruch. To wszystko oddziałuje na naszą zdolność prowadzenia normalnego
życia. Musimy robić powoli tysiące rzeczy, nie wiedząc, czy cokolwiek uda
się doprowadzić do końca. Nawet gdy nie doskwiera nam ból, mamy dziwne
uczucie niestabilności w środkowej części ciała, co wywołuje niepewność
i stan zagrożenia. Być może nie będziemy mogli przyjąć wyprostowanej
pozycji, obrócić się albo chodzić w normalny sposób. Możemy mieć
poczucie, że nawet zwykłe sytuacje wymagają od nas pełnej mobilizacji. Gdy
centralny punkt podparcia wydaje się niestabilny i podatny na urazy, bardzo
trudno o poczucie, że z ciałem jest wszystko w porządku.
Czasem kręgosłup może odmówić posłuszeństwa nawet wtedy, gdy
jesteśmy ostrożni. Nie mamy pojęcia, kiedy popełniliśmy błąd. Jeden skurcz
wywołuje nawrót dolegliwości trwających wiele dni. Jeszcze przed chwilą
wszystko było w porządku, a teraz mamy poważne problemy.
Osoby cierpiące na chroniczny ból miewają „dobre i „złe” dni. Często
tych dobrych jest niewiele. Życie z dnia na dzień jest bardzo zniechęcające,
przytłacza nas niepewność, jak będziemy czuć się jutro albo co będziemy
mogli zrobić. Niełatwo wtedy snuć konkretne plany, a normalna praca nie
wchodzi w grę, życie towarzyskie zamiera. Gdy trafia się dobry dzień, gdy
nasze ciało jest w miarę sprawne, rozpiera nas taki entuzjazm, że grozi nam
przesada, bo chcemy powetować sobie stracony czas. Oczywiście później
słono za to płacimy. Błędne koło.
Nieuwaga może przynieść zgubne skutki, więc ból pleców właściwie
wymusza uważność. W pracy z własnymi ograniczeniami, zmierzającej do
wzmocnienia zdrowia i przynajmniej częściowego powrotu do zajęć,
uważność jest absolutnie niezbędna.
Ci z naszych pacjentów, którzy najlepiej potrafią regulować odczuwany
ból i godzą się ze swoją dolegliwością, nigdy nie zapominają o długofalowej
perspektywie rehabilitacji. Program MBSR może pomóc w odzyskaniu
mobilności i redukcji bólu, ale nie ma gwarancji, że stanie się to w ciągu
ośmiu tygodni. Powinniśmy raczej myśleć o perspektywie pół roku, roku,
a nawet dwóch lat i niezależnie od początkowych wyników pracować
wytrwale nad własnym zdrowiem. Zarazem, jak pokazuje przypadek Phila
(rozdział 13), jakość naszego życia może się poprawić od pierwszego
skanowania ciała. Szanse na sukces zdecydowanie zwiększa nieśpieszna
i systematyczna praca z dolegliwościami. Odpowiednia strategia powinna
obejmować rozsądne oczekiwania. Będzie nam łatwiej, gdy spróbujemy
sobie uzmysłowić, w jakiej formie może być nasz kręgosłup za trzy albo
cztery lata, jeśli będziemy realizować program uważnych ćwiczeń fizycznych
zmierzających do wzmocnienia i zwiększenia gibkości pleców i całego ciała.
Znam pewnego naukowca cierpiącego na ostry ból pleców, który codziennie
rano przed wyjściem do pracy przez godzinę „składa swoje ciało do kupy”.
Warto pomyśleć o sobie jako o sportowcu, który podjął długofalowy
trening. Celem jest powrót do formy. Punkt wyjścia to nasz stan, gdy
postanawiamy zaprzyjaźnić się z własnym ciałem. Potem rozpoczynamy
trening, być może na całe życie, jeśli zachodzi taka potrzeba. Inny punkt
wyjścia nie istnieje. Głębsze znaczenie słowa rehabilitacja wiąże się
z francuskim „habiter”, co znaczy „przebywać”, „mieszkać”. Zatem
rehabilitacja nie oznacza po prostu przywrócenia sprawności. Na głębszym
poziomie oznacza ponowne nauczenie się, jak żyć we własnym wnętrzu. Jak
się okazuje, w ten sposób możemy odzyskać sprawność.
Długofalowe podejście do rehabilitacji ciała jako całości oraz rehabilitacji
pleców w przypadku problemów z kręgosłupem może obejmować ćwiczenia
wzmacniające w ramach zalecanej fizjoterapii lub jogi. Powinniśmy zacząć
od omówienia ćwiczeń z fizjoterapeutą lub lekarzem. W razie potrzeby
układy ćwiczeń można modyfikować, nawet codziennie. Nie musimy
przerabiać wszystkich ćwiczeń za każdym razem. Wykonujmy te, które leżą
w naszych możliwościach, i unikajmy tych, których praktykowanie lekarz
uzna za niewskazane. Jogą staje się każdy ruch i każda pozycja, w którą
angażujemy się z uwagą.
W przypadku problemów z kręgosłupem każdy program uważnej pracy
z ciałem wymaga łagodnego podejścia. Fizjoterapeutka, która zajmowała się
wieloma naszymi pacjentami, powiedziała kiedyś, że uwielbia pracować
z ludźmi mającymi za sobą trening MBSR. Jej zdaniem są oni bardziej
wyczuleni, zrelaksowani i dostrojeni do swojego ciała, inaczej niż ci, którzy
nie wiedzą, jak pracować z ciałem i bolesnymi doznaniami. Uczestnicy
naszych zajęć mówią to samo: fizjoterapia ulega przemianie, gdy wiemy, jak
operować oddechem w trakcie podnoszenia, zginania i rozciągania kończyn.
Dbałość o dobrą formę fizyczną i regularne ćwiczenia odgrywają w życiu
ludzi z chorym kręgosłupem szczególną rolę. Pamiętajmy: „Organ
nieużywany zanika”. Problemy z plecami nie powinny stać się wymówką dla
zaniedbywania reszty ciała. Uzupełnieniem wybranych ćwiczeń jogi może
być ogólne wzmocnienie poprzez regularne spacery, pedałowanie na
stacjonarnym rowerze, pływanie albo ćwiczenia gimnastyczne w basenie.
Jeśli w duchu MBSR chcielibyśmy zrobić jak najwięcej, by usprawnić
własne ciało, powinniśmy wzmacniać i rozciągać codziennie wszystkie
partie, tak jak to opisaliśmy w rozdziale 6. Na początek wystarczy nawet pięć
minut.
Ponadto zachęcamy również do codziennego skanowania ciała. Opis tego
ćwiczenia zawierają rozdziały 5 i 22. Skanowanie ciała warto uznać za
fundament strategii rehabilitacyjnej. Używamy go jako formy „ponownego
zadomowienia się” w ciele i odzyskania głębokiego kontaktu z naszą
fizycznością w każdej upływającej chwili, w bezruchu, w roboczej relacji ze
wszystkimi doznaniami, zaprzyjaźniając się zwłaszcza z niedomaganiem
i bólem. Warto również powracać do fundamentalnych zasad MBSR,
a przede wszystkim do podejścia przepełnionego życzliwością i łagodnością.
Jeśli nawet jesteśmy przywiązani do „robienia postępów”, co oczywiście jest
naturalne, praktykujemy skanowanie dla samej praktyki, bez czepiania się
ewentualnych wyników. Na tym polega najlepsza strategia zarówno krótko-,
jak i długofalowa. To ona poprowadzi nas do prawdziwej rehabilitacji i do
zdrowia.
Mamy mnóstwo czasu, jeśli nie pracujemy albo jesteśmy na emeryturze.
Czas może się bardzo dłużyć, gdy jesteśmy uwięzieni w domu albo
w poczuciu, że życie nas omija. Bywamy znudzeni, sfrustrowani,
rozdrażnieni, użalamy się nad sobą. Tak czy owak, są to oceny, dość odległe
od tego, jak sprawy się mają. To po prostu kolejny natłok myśli. Jeśli
podejmiemy świadomą decyzję, żeby przeznaczyć trochę czasu na
rehabilitację i uzdrowienie, praktykując medytację i jogę, to pojawi się
szansa, że swoją izolację i lęk przekształcimy w potencjał. Oczywiście nie
prosiliśmy się o problemy z kręgosłupem, skoro jednak nas dotknęły, równie
dobrze możemy wykorzystać ten czas na rehabilitację i cierpliwie czekać na
efekty. Pamiętajmy, że chodzi o nasze ciało, a nikt nie zna go tak dobrze jak
my.
Jednym z najskuteczniejszych ćwiczeń jest używanie oddechu –
„obmywamy” jego energią obszar dotknięty dyskomfortem, dzięki czemu
„wyciszają się” objawy. Kierując oddech ku obolałemu miejscu,
wizualizujemy albo czujemy, że doznanie bólu łagodnieje i rozpuszcza się
wraz z odpływającym oddechem, a całe ciało, łącznie z miejscem, którym się
zajmujemy, zaczyna się odprężać. Jednocześnie odsuwamy od siebie
wszelkie oczekiwania i wyobrażenia. Obserwujemy oddech i w miarę
możliwości w to, co się z nami dzieje, włączamy jak najwięcej życzliwości,
współczucia i akceptacji. Jeśli w czasie skanowania musimy zmienić pozycję,
nie wahajmy się tego zrobić. Nie ma ograniczeń dla naszej kreatywności.
Dotyczy to również podłoża, na którym ćwiczymy. Możemy położyć się na
podłodze, grubej macie albo na łóżku. Czasem zamiast leżeć na wznak
możemy wybrać pozycję na boku albo inną, podpowiada nam intuicja. Gdy
mówimy, że należy praktykować tak, jakby od tego zależało nasze życie, to
nie są żarty. Tak jest w istocie.
***
***
SPORTOWCY I BÓL
BÓL GŁOWY
Większość przypadków bólu głowy wcale nie oznacza guza mózgu ani
innych poważnych zmian patologicznych, chociaż taka myśl może się
pojawić, gdy nasze dolegliwości są chroniczne i bardzo dokuczliwe. Jeśli
bóle nie ustają i są źródłem nieznośnego cierpienia, to przed sięgnięciem po
leki i medytację warto poddać się starannemu badaniu, by wykluczyć
ewentualne zmiany chorobowe. Dobrze wyszkolony lekarz przed
skierowaniem pacjenta na trening MBSR zadba o to, by zostały
przeprowadzone niezbędne badania. Większość pacjentów naszej kliniki,
mających problem z bólem głowy, pojawia się u nas z diagnozą bólu
napięciowego, migreny lub jednego i drugiego. Wszyscy przechodzą pełne
badania neurologiczne, które, w celu wykluczenia nowotworów, na ogół
obejmują tomografię.
Osoby kierowane do kliniki z powodu chronicznych bólów głowy
przeważnie pozytywnie reagują na praktykę medytacyjną. Jedna z kobiet
cierpiała na migrenę od dwudziestu dwóch lat. Codziennie zażywała
caffecorn. Terapie, którym poddała się wcześniej w licznych poradniach
leczenia bólu głowy, nie przyniosły żadnych skutków. Po dwóch tygodniach
od rozpoczęcia treningu przez dwa dni nie odczuwała żadnego bólu głowy.
W ciągu dwudziestu lat coś takiego nie zdarzyło się ani razu. Ból nie
doskwierał jej do końca kursu i jeszcze jakiś czas potem.
Wystarczy jedno doświadczenie ustania chronicznego bólu głowy, by
przekonać się, że uwolnienie się jest w zasięgu naszych możliwości. Może to
zupełnie zmienić nasz sposób myślenia o chorobie i wskrzesić wiarę
w zdolność regulowania własnego stanu zdrowia. Pewna starsza kobieta
powiedziała niedawno na naszych zajęciach, że pomysł przywitania się
z migreną wydał się jej wyjątkowo trafny. Gdy następnym razem poczuła
nadchodzący atak, zasiadła do medytacji i „przemówiła” do migreny tymi
słowami: „Wejdź, jeśli masz ochotę, ale musisz wiedzieć, że nie zamierzam
ci już pozwalać, żebyś kierowała mną i moim życiem. Mam dziś mnóstwo do
zrobienia i nie mogę spędzić z tobą dużo czasu”. Metoda świetnie się
sprawdziła, a pacjentka była bardzo zadowolona ze swojego odkrycia.
Na płycie z instrukcją skanowania ciała zachęcamy ćwiczących do
wyobrażenia sobie, że oddychają przez otwór zwizualizowany na czubku
głowy, jak wieloryb oddychający przez swoje chrapy. Ćwiczenie polega na
tym, by poczuć, jak powietrze wchodzi przez taki wyobrażony otwór,
i obserwować, jak się czujemy, przyjmując każde pojawiające się uczucie
z pełną świadomością i akceptacją. Nie chodzi o to, że chcemy coś osiągnąć.
Raczej po prostu bawimy się tym uczuciem i związanym z nim
eksperymentowaniem.
Wiele osób cierpiących na ból głowy używa dodatkowych „chrap” jako
zaworu upustowego dla odczuwanego bólu. Wyobrażamy sobie, że wdech
i wydech dokonują się przez otwór na czubku głowy, i pozwalamy, by
napięcie, presja lub jakiekolwiek doznania wypłynęły na zewnątrz.
Oczywiście trudniej to zrobić, gdy nie rozwijaliśmy umiejętności
koncentracji poprzez regularną praktykę medytacyjną. Jeśli jednak mamy za
sobą codzienną praktykę oddychania w podobny sposób w czasie skanowania
ciała, to czując objawy podobne do bólu głowy, możemy odkryć, że dość
łatwo można je rozpuścić, zanim przerodzą się w pełnoobjawową
dolegliwość. Gdy zaś dopadły nas już pełne objawy bólu głowy, metoda ta
może okazać się skutecznym środkiem ich złagodzenia. Być może całkiem
ustąpią.
Większość uczestników zajęć w Klinice Redukcji Stresu, którzy pojawiają
się u nas z powodu bólu głowy, po rozpoczęciu regularnej praktyki
medytacyjnej donosi o zmniejszeniu zarówno jego częstotliwości, jak
i intensywności. Dzieje się tak niezależnie od tego, czy w trakcie samej
praktyki odczuwają ból, czy nie.
***
Gdy nasza praktyka się pogłębia, możemy zauważyć, że bóle głowy nie
pojawiają się znikąd. Zwykle ich napływ uruchamiają pewne okoliczności,
które możemy zidentyfikować. Problem polega na tym, że nasze rozumienie
wielu przyczyn fizjologicznych bólu jest bardzo ograniczone. Z kolei
psychologiczne i społeczne mechanizmy wyzwalające ból często są przez nas
negowane. Oczywiście do pojawienia się bólu mogą doprowadzić stresujące
sytuacje; wiele osób, zwłaszcza tych, które cierpią na bóle napięciowe, zdaje
sobie sprawę z tej zależności. Ale są też ludzie, którzy budzą się z bólem
głowy, albo twierdzą, że ból pojawia się w chwilach niezwiązanych
z żadnym oczywistym stresem.
Kilka tygodni praktyki uważności zwykle pozwala na nowo zrozumieć,
dlaczego i kiedy ból głowy się pojawia. Czasem uczestnicy zajęć odkrywają,
że są znacznie bardziej podekscytowani i napięci, niż im się zdawało, nawet
w weekendy. Czasem dostrzegają, że ból głowy poprzedza pewna konkretna
myśl albo konkretne zmartwienie. Takie doświadczenie może się pojawić
nawet zaraz po przebudzeniu, gdy wstajemy z łóżka. Jedna niespokojna myśl
może nas zestresować, zanim stopami dotkniemy podłogi, choć być może
nawet nie zauważyliśmy tej myśli. Dociera do nas tylko, że obudziliśmy się
z bólem głowy.
To kolejne potwierdzenie, że uważność w ciągu dnia może być
pożyteczna. Pomaga nam zestroić się z ciałem i oddechem od pierwszej
chwili po przebudzeniu. Możemy nawet mówić do siebie, gdy się budzimy:
„A teraz się budzę” albo „Właśnie się obudziłem”. Starajmy się poczuć, na
czym polega ten stan, kierując uwagę na ciało jako całość, leżąc jeszcze
w łóżku, przez przynajmniej kilka kolejnych oddechów. Możemy
podpowiedzieć sobie, że witamy zupełnie nowy dzień, pełen możliwości,
których jeszcze w ogóle nie potrafimy przewidzieć, ale na które możemy się
przygotować, otwierając się i utrzymując pełną przytomność.
Z biegiem czasu zdolność do spoczywania w pełnej świadomości pomoże
nam kojarzyć fakty, które wcześniej nam umykały, takie jak uchwycenie
związku między myślą, z którą się budzimy, lub jakąś sytuacją z początku
dnia, na przykład w pierwszych minutach po przebudzeniu, a późniejszym
bólem głowy. Możemy wówczas uprościć łańcuch zdarzeń wywołujących ból
głowy, włączając w cały proces świadomość w chwili, gdy pojawia się myśl,
która go uruchamia: po to, by zobaczyć tę myśl właśnie jako myśl i ją
„puścić”. Inna możliwość to zmiana stosunku do kłopotliwej, stresującej
sytuacji oraz monitorowanie skutków naszych wysiłków. Możemy też
uświadomić sobie, w których momentach i miejscach ból pojawia się
najczęściej i w ten sposób zidentyfikować czynniki środowiskowe, takie jak
zanieczyszczenie czy alergeny, które wywołują pewne rodzaje bólu głowy.
W przypadku niektórych ludzi chroniczny ból głowy może być metaforą
wszystkiego, co w ich życiu zostało wyrwane z sieci powiązań
i rozregulowane: ciała, rodziny, pracy, środowiska, w którym żyją, całej tej
katastrofy. Ich życie można opisać jako ból głowy. Zwykle jest w nim tyle
stresu, że zorientowanie się, od czego zacząć poszukiwania przyczyny
dolegliwości, może okazać się niełatwym zadaniem. Jeśli jest to opis także
naszej osobistej sytuacji, warto wiedzieć, że aby wyruszyć we właściwym
kierunku, nie musimy rozwiązać od razu wszystkich swoich problemów.
Wystarczy, że zwrócimy baczniejszą uwagę na rzeczywisty przebieg
wydarzeń, chwila po chwili, z bólem głowy lub bez bólu. Innymi słowy,
chodzi o to, by praktykować pełniejszą obecność, pełniejszą przytomność we
własnym ciele. Wtedy z czasem samoistnie nastąpi „przesunięcie” w stronę
samoregulacji. Odtwarza się allostaza. Odkrywamy, że bóle głowy dosłownie
rozpuszczają się jakby same z siebie. Praca nad całkowitym uwolnieniem się
od bólu może zająć lata, ale samo jej podjęcie, połączone z cierpliwą
akceptacją miejsca, w którym się znaleźliśmy, może nas uwolnić od bólu na
długo przed rozwiązaniem reszty problemów.
Dwie przytoczone poniżej historie stanowią przykład, jak chroniczne bóle
głowy mogą stać się metaforą życiowej sytuacji danej osoby, jak pracować
z takim problemem, a także jak taka praca prowadzi nie tylko do uwolnienia
się od bólu, lecz przede wszystkim do głębszego wglądu i odnalezienia
rozwiązania w znacznie szerszej skali.
Fred miał trzydzieści osiem lat. Skierowano go nas z powodu stanów
lękowych związanych z bezdechem śródsennym, dolegliwości polegającej na
przejściowym ustawaniu oddechu w czasie snu. Przyczyną bezdechu była
otyłość Freda. Ten mężczyzna wzrostu 175 cm ważył 170 kilogramów. Poza
lękami i nocnym bezdechem miał także chroniczne bóle głowy. Kiedy tylko
dopadał go stres, pojawiał się ból głowy. Bólem kończyło się zawsze
wsiadanie do autobusu. Fred nienawidził jazdy autobusami, ale nie miał
samochodu, był więc skazany na komunikację miejską. Wynajmował
mieszkanie z kolegą i prowadził kiosk wielobranżowy. Jego nadwaga była
tak duża, że gdy leżał, górne drogi oddechowe traciły drożność. Lekarz
powiedział mu, że jeśli natychmiast nie zbije wagi, konieczna będzie
tracheotomia. Taka perspektywa bardzo go przestraszyła, bo nie chciał
poddawać się zabiegowi. Nasz kolega, u którego Fred zjawił się na
konsultacji dotyczącej odchudzania, zasugerował mu udział w zajęciach
MBSR. Właśnie z uwagi na lęki związane z groźbą tracheotomii.
Z początku Fredowi nie spodobały się nasze zajęcia. Mówił do siebie
w myślach: „Nie mogę się doczekać, kiedy ta sesja wreszcie się skończy. Nie
wrócę tu”. Gdy zgodził się wziąć udział w kursie, nie do końca do niego
dotarło, że będzie w nich uczestniczyło około trzydziestu osób. Zawsze źle
się czuł w grupie i nie był w stanie wydusić z siebie ani słowa. Był nieśmiały
i instynktownie unikał sytuacji, które mogły prowadzić do konfliktu. Ale, jak
sam mi powiedział, gdy spotkanie dobiegło końca, miał „przeczucie”, że
powinien przyjść na drugie zajęcia. Zorientował się, że mówi sobie: „Jeśli nie
zrobię tego teraz, prawdopodobnie nigdy tego nie zrobię”, a także: „Wszyscy
ci ludzie też mają jakiś problem, bo inaczej by ich tu nie było”. W ten sposób
Fred, mimo początkowego oporu, postanowił wziąć udział w całym kursie.
W pierwszym tygodniu zaczął praktykować skanowanie ciała, ponieważ było
to zadanie domowe dla uczestników i przyjeżdżając na następne zajęcia,
wiedział już, że „to poskutkuje”. Jak sam to określił: „Od razu się
wciągnąłem”. Zdobył się nawet na odwagę, by opowiedzieć na zajęciach, że
wsłuchiwanie się we własne ciało działa na niego rozluźniająco.
Odkąd Fred zaczął ćwiczyć skanowanie, bóle głowy ustały, choć w jego
życiu było teraz więcej stresu niż dawniej: wyraźnie przybierał na wadze
zamiast chudnąć i tracheotomia wydawała się nieuchronna. Jednocześnie
podróże autobusami przestały wywoływać ból głowy i mdłości, ponieważ po
prostu rozluźniał się i „płynął z prądem”, jak sam to określił.
Stał się też bardziej asertywny. Zdobył się na to, że wyprosił
współlokatora z domu, gdy ten przestał dokładać się do czynszu. Uważał, że
wcześniej nie byłby do tego zdolny. Kiedy Fred bardziej uwierzył w siebie,
jego ciało zaczęło się rozluźniać. Z powodu nadwagi nie mógł ćwiczyć jogi
jak inni. Chociaż w trakcie programu przybrał trochę na wadze, nie wpadł
z tego powodu w przygnębienie. Jeszcze do niedawna taki obrót spraw
groziłby ciężką depresją.
Fred miał także nadciśnienie. Któregoś razu, jeszcze przed zapisaniem się
na program MBSR, okazało się, że ma ciśnienie 210/170, a więc
niebezpiecznie wysokie. Kiedy zażywał lekarstwa na obniżenie ciśnienia,
wynik oscylował wokół 140/95. Po zakończeniu programu pomiary
wykazywały średnio 120/70. Fred przyznał, że od lat nie miał tak niskiego
ciśnienia.
Trzeba też dodać, że przeszedł w końcu nie jeden, ale dwa zabiegi
tracheotomii w ciągu tego samego tygodnia, lecz oba okazały się nieudane,
ponieważ jego szyja na przedniej ściance tchawicy była tak gruba, że rurka
tracheotomijna się nie utrzymywała. W obu wypadkach wypadała po kilku
dniach i w końcu lekarze zrezygnowali z dokończenia zabiegu.
Gdy spotkałem go miesiąc po zakończeniu kursu, był na diecie. Wyraźnie
zrzucił sporo kilogramów. I nadal praktykował medytację. Stwierdził, że
nigdy dotąd nie czuł się w życiu tak pewnie. Sukces w walce z nadwagą
zdecydowanie wzmocnił jego wiarę we własne siły. Po raz pierwszy od lat
czuł się szczęśliwy, a objawy bezdechu zaczęły ustępować wraz ze spadkiem
wagi. Od zakończenia kursu tylko raz dopadł go ból głowy.
W innej naszej grupie znalazła się Laurie, czterdziestoletnia rozwódka
skierowana przez neurologa na kurs ze względu na bóle migrenowe i stres
w pracy. Miała migreny od trzynastego roku życia, często cztery razy
w tygodniu. W czasie ataków pojawiały jej się przed oczami mroczki, po
czym z reguły miała nudności i wymiotowała. Brała leki, ale pomagały jej
tylko wtedy, gdy zażywała je w odpowiednim momencie, zanim ból się
nasilił. Niestety nie potrafiła tego momentu uchwycić. W ciągu czterech
miesięcy poprzedzających skierowanie do Kliniki Redukcji Stresu bóle
głowy jeszcze się nasiliły, do tego stopnia, że kilka razy musiała jechać na
ostry dyżur.
Gdy Laurie brała udział w zajęciach, w czwartym tygodniu treningu
przyszedł czas, by uczestnicy oprócz codziennej praktyki medytacyjnej
wypełnili kwestionariusz Skali Oceny Ponownego Przystosowania
Społecznego Holmes’a i Rahe’go (tzw. kwestionariusz SRRS – Social
Readjustment Rating Scale). Jak widzieliśmy w rozdziale 18, skala SRRS to
po prostu lista różnych zdarzeń życiowych. Zadanie polega na wskazaniu,
które z nich przydarzyły się nam w ciągu ostatniego roku. Lista obejmuje
śmierć partnera, zmianę sytuacji zawodowej, choroby w rodzinie,
małżeństwo, zaciągnięcie dużego kredytu hipotecznego i szereg innych
wydarzeń. Każdemu z nich przypisano konkretną liczbę punktów,
wskazujących poziom stresu związany z przystosowaniem się do danej
zmiany. Instrukcje załączone do skali mówią, że jeśli nasz zsumowany wynik
przekroczy sto pięćdziesiąt punktów, jesteśmy pod wpływem silnego stresu
i powinniśmy podjąć kroki pozwalające nam skutecznie dostosować się do
takiej sytuacji.
Gdy nadszedł dzień omawiania zadania domowego na zajęciach, wynik
Laurie okazał się najwyższy w całej grupie. Opowiedziała nam, jak
poprzedniego wieczoru z przyjacielem podliczali swoje wyniki. Ona uzyskała
niewiarygodne osiemset siedemdziesiąt dziewięć punktów, on – siedemset.
Kiedy zdali sobie sprawę, że wyniki te są wysokie, wybuchnęli śmiechem.
Doszli do wniosku, że chyba mają silniejsze charaktery, niż im się wydawało.
Jak to ujęła Laurie, patrząc na liczbę punktów: „Cud, że ciągle żyjemy”.
Zrozumiała, że powonien to być śmiech przez łzy. Dodała, że swoją reakcję
uznała za dobry znak.
W tym okresie jej życie zdominował lęk – bała się, że były mąż będzie
próbował ją zabić. Twierdziła, że już raz podjął taką próbę. Na dodatek jej
dwóch synów odniosło obrażenia w wypadku samochodowym, choć nie było
to nic poważnego, a w pracy także przechodziła trudny okres.
Była menadżerką średniego szczebla w dużej korporacji będącej w trakcie
głębokiej restrukturyzacji, przez co wszyscy czuli się niepewnie i przeżywali
ogromny stres. Sytuację dodatkowo komplikowało to, że Laurie, jej nowy
partner i były mąż pracowali w tej samej firmie.
Na piątych zajęciach powiedziała nam, że w ostatnim tygodniu zauważyła
u siebie prodromalne migocące mroczki, będące zwykle sygnałem
zbliżającego się ataku ciężkiej migreny. Po raz pierwszy zauważyła ten
objaw tak wcześnie. Było to tylko kilka krótkich rozbłysków, a nie
przytłaczająca feeria oznaczająca, że ból głowy nadejdzie nie później niż za
pół godziny i jest, jak to ujęła: „nie do zatrzymania”. Postanowiła
natychmiast wziąć jedną tabletkę, położyć się do łóżka i zrobić skanowanie
ciała. Zastanawiała się, czy obejdzie się bez kolejnych trzech tabletek, które
powinna zażyć w ciągu następnych godzin, aby powstrzymać ból.
Laurie z dumą poinformowała nas, że od kiedy była nastolatką, po raz
pierwszy udało jej się samodzielnie zakłócić mechanizm migreny. Nie wzięła
pozostałych trzech pigułek. Zrobiła skanowanie ciała, zasypiając pod koniec,
po czym obudziła się świeża i wypoczęta. Swój sukces przypisywała dwóm
czynnikom: po pierwsze, miała poczucie, że medytacja w minionych
tygodniach pomogła jej wyostrzyć uwagę dotyczącą stanu własnego ciała.
Domyślała się, że właśnie dlatego nie przegapiła wczesnych sygnałów
ostrzegawczych zapowiadających migrenę kilka godzin przed pełnymi
objawami i mogła podjąć odpowiednie działania. Po drugie, teraz wiedziała,
co robić, gdy w porę udało się jej rozpoznać oznaki nadchodzącego ataku.
Miała inne rozwiązanie niż zażywanie leków. Potraktowała zbliżający się
atak w nowy sposób, wpływając na objawy dzięki własnym zdolnościom
regulacyjnym, do których dokopała się dzięki praktyce uważności.
Przez następne kilka tygodni Laurie nie miała bólów głowy, chociaż w jej
życiu trwało nieustanne zamieszanie. Na ścianie swojego biura powiesiła
ilustrację z problemem dziewięciu kropek i próbowała „uważnie
odpowiadać” na stresory pojawiające się w życiu zamiast odruchowo
odreagowywać.
W ciągu tygodnia po zakończeniu programu miała kolejny atak ciężkiej
migreny. Zaczął się w przededniu Święta Dziękczynienia i nie ustępował
przez kolejny dzień. Nie pozwoliła zawieźć się na ostry dyżur, chociaż więcej
czasu spędziła, wymiotując w łazience, niż przy stole z rodziną. Najbliżsi
błagali ją, by dała się zawieźć do szpitala. Potrafiła jednak myśleć tylko
o tym, że w dniu, w którym miała zasiąść do świątecznej kolacji razem
z synami, kompletnie się rozchorowała.
Kiedy zobaczyłem ją następnego dnia, była blada, roztrzęsiona
i zapłakana. Powiedziała mi, że po wszystkich sukcesach w trakcie kursu
czuje się teraz jak nieudacznik. Miała nadzieję, że jeśli zdoła uwolnić się od
bólów głowy, lekarz pozwoli jej odstawić propranolol. Była przekonana, że
„kompletnie zmarnowała tę szansę”. Co gorsza, miała poczucie klęski,
ponieważ nie wiedziała, dlaczego ból powrócił. Twierdziła, że wcale nie
czuła się zestresowana myślą o świętach. Przeciwnie, bardzo się cieszyła. Ale
kiedy opowiedziała nieco więcej o kilku dniach przed Świętem
Dziękczynienia, stało się jasne, że tego roku miało ono dla niej szczególne
znaczenie, w związku z czym pojawiło się więcej oczekiwań niż zwykle,
ponieważ przyjeżdżali synowie, ona zaś miała poczucie, że spędzają ze sobą
zbyt mało czasu. Przypomniała sobie również, że we wtorek, zanim ból
głowy natarł z pełną siłą, widziała rozbłyski i plamy prodromalne, ale
z jakiegoś powodu nie do końca zarejestrowała je z pełną świadomością.
Przypomniała sobie, że w pewnej chwili jej partner zapytał ją, co chciałaby
zjeść na kolację, na co odpowiedziała: „Nie wiem, nie mogę myśleć. Mam
pustkę w głowie”.
Zapewne to właśnie był punkt krytyczny. Był to wczesny sygnał
ostrzegawczy wysłany przez ciało, że nadchodzi migrena. Jednak tym razem
z jakiegoś powodu ten komunikat nie dotarł do świadomości Laurie. Później
powiedziała, że prawdopodobnie była zbyt zajęta, zbyt zaganiana i zmęczona,
by słuchać swojego ciała, mimo że miała już za sobą udane doświadczenie
zatrzymania mechanizmu migreny i wiedziała, że sygnały ostrzegawcze
wymagają natychmiastowego działania.
Gdy jej wzburzenie minęło, zrozumiała, że ten straszny atak wcale nie
oznaczał porażki. Pokazywał natomiast, jak wielką korzyść może wynieść
Laurie z uważnej obserwacji sygnałów wysyłanych przez ciało. Zaczęło też
do niej docierać, że nierealistyczne było oczekiwanie, że po dwudziestu
siedmiu latach bólów migrenowych nauczy się nad nimi panować w miesiąc
i sprawa zostanie załatwiona raz na zawsze.
Laurie powstrzymała się przed wyciąganiem zbyt pochopnych wniosków
i wyciągnęła lekcję z tego, co się stało. Zrozumiała, że ten przykry incydent
niesie pewien pożytek. Pokazał jej, że musi sobie uświadomić, że przechodzi
przez wielki kryzys – czekała ją sprawa w sądzie, miała problemy w pracy,
musiała konfrontować się z byłym mężem. Zrozumiała, że tak wielka presja
nie znika tylko dlatego, że nadchodzą święta. Przeciwnie, perspektywa świąt
okazała się dodatkowym obciążeniem.
Co najważniejsze, przykry incydent nauczył Laurie, że – szczególnie
w tym okresie – nie powinna ignorować sygnałów wysyłanych przez ciało,
lecz zwracać na nie baczną uwagę: w chwili pojawienia się sygnałów
ostrzegawczych należało zostawić wszystko, zażyć lek i natychmiast
rozpocząć skanowanie ciała. Zrozumiała, że tego właśnie wymaga od niej jej
osobista kompletna katastrofa, więc nic innego nie pomoże jej odzyskać
życiowej harmonii ani uwolnić się od bólu głowy – dosłownie i w przenośni.
24
***
***
***
UWAŻNOŚĆ I DEPRESJA
HISTORIA CLAIRE
***
***
***
***
***
Skoro już trochę wiemy, jak to jest, gdy brak nam czasu, i co moglibyśmy
w tej sprawie zrobić, wyobraźmy sobie, że znaleźliśmy się w odwrotnej
sytuacji, nie wiemy, co zrobić z ogromem czasu, który mamy do dyspozycji.
Smutna rzeczywistość polega na tym, że najczęściej spotyka nas to
w zaawansowanym wieku, gdy robi się wokół nas pusto, zapadamy na
zdrowiu, któryś ze zmysłów zawodzi, pogłębiając poczucie izolacji, i wtedy
czas zaczyna nam naprawdę ciążyć. Dopada nas poczucie pustki,
wykluczenia z życia i działań, które nadawały mu sens. Być może ciągle
siedzimy w domu. Trudniej nam się poruszać, wzrok się męczy przy
czytaniu, czas płynie wolno. Być może nie mamy już przyjaciół ani
krewnych albo mieszkamy z dala od rodziny, nie wiemy, jak działa internet
i nawet nie chcemy wiedzieć. Jaki więc pożytek wyciągnąć z niedziałania?
Przecież nie robimy nic od dawna i doprowadza nas to do szału!
W rzeczywistości możliwe, że jesteśmy bardzo zajęci i w ogóle sobie tego
nie uświadamiamy. Przede wszystkim może się okazać, że jesteśmy
„zaabsorbowani” poczuciem nieszczęścia, nudą i niepokojem.
Prawdopodobnie często rozpamiętujemy różne sprawy, przeżywając na nowo
miłe lub przykre chwile z przeszłości. Może też pochłania nas złość
w stosunku do innych ludzi z powodu zamierzchłych spraw. Może pochłania
nas samotność, żal, użalanie się nad sobą, beznadzieja. Takie mentalne
zawirowania mogą zupełnie odbierać energię. Bywają wyczerpujące
i sprawiają, że czas ciągnie się bez końca. Samotność sama w sobie stanowi
czynnik ryzyka, zagrażając zarówno naszemu zdrowiu, jak i morale. Jak
pamiętamy, badania przeprowadzone przez Uniwersytet Carnegie Mellon
wykazały, że trening MBSR może zmniejszyć poczucie samotności. Wydaje
się ponadto, że jego skutki sięgają aż do poziomu komórek i genów. Jednym
z powodów tego wpływu może być przekształcenie naszego stosunku do
czasu.
Subiektywne doświadczenie upływu czasu zdaje się być powiązane
z aktywnością myśli. O przeszłości i przyszłości myślimy. Czas mierzymy,
odnosząc się do przestrzeni, która oddziela nasze myśli wyłaniające się z ich
niekończącego się strumienia. Gdy praktykujemy uważną obserwację
pojawiających się i znikających myśli, pielęgnujemy zdolność trwania
w ciszy i bezruchu poza strumieniem myśli, w bezczasowej teraźniejszości.
Skoro teraźniejszość jest zawsze tu i teraz, jest też zawsze poza zasięgiem
upływającego czasu. W Czterech kwartetach T.S. Eliot ujął to następująco:
***
Jeśli spojrzymy na swoje życie z perspektywy kosmosu, nikt z nas nie gości
na świecie zbyt długo. Całkowita długość ludzkiego życia na naszej planecie
jest krótsza niż mgnienie oka. Nasze indywidualne życie w skali czasu
geologicznego jest niebywale krótkie. Nieżyjący już paleontolog Stephen Jay
Gould przypominał, że „człowiek zamieszkuje naszą planetę najwyżej od
około dwustu pięćdziesięciu tysięcy lat, a więc z grubsza przez 0,0015
procenta historii życia na Ziemi, porównywalnego do ostatniego cala
kosmicznej mili”. Jednak sposób, w jaki nasz umysł odwzorowuje czas,
sugeruje, że czeka nas bardzo długie życie. Co gorsza, zwłaszcza w jego
początkowej fazie lubimy ulegać złudzeniu w postaci przekonania o własnej
nieśmiertelności czy niezniszczalności. Kiedy indziej bywamy aż nadto
świadomi nieuchronności śmierci i tego, że to życie szybko przemija.
Być może ostatecznie to właśnie świadome lub nieświadome
przewidywanie śmierci leży u podłoża odczuwanej przez nas presji czasu.
Nie ma wątpliwości, że angielskie słowo oznaczające nieprzekraczalny
termin, deadline, niesie taki przekaz. W naszym życiu jest mnóstwo
ostatecznych terminów narzuconych nam w pracy, przez innych ludzi czy
przez nas samych. Ciągle gdzieś gnamy, ciągle nad czymś pracujemy,
starając się wypełnić swoje obowiązki „na czas”. Często presja czasu jest tak
duża, że robimy, co mamy do zrobienia, byle mieć to za sobą i móc
powiedzieć, „Mam to z głowy”, po czym skreślamy tę pozycję
z niekończącej się listy spraw do załatwienia. Potem zabieramy się za
następną rzecz, śpiesząc się, pędząc przez dane nam chwile. Rozpędzamy się
coraz bardziej, by ze wszystkim zdążyć, wiedząc, że to niewykonalne. Tylko
czasem dociera do nas, że jeśli nie będziemy dość ostrożni, przegapimy to, co
najcenniejsze, najważniejsze i najczęściej pomijane w naszym życiu,
a mianowicie swoją własną, zanurzoną w cielesności świadomość, kto jest
podmiotem całej tej aktywności. Innymi słowy – przypomnijmy to raz
jeszcze – w ten sposób możemy przegapić sferę czystego bycia.
Niektórzy lekarze są przekonani, że stres związany z czasem stanowi
obecnie podstawową przyczynę pojawiania się chorób. Działanie pod presją
czasu było pierwotnie uważane za jedną z najistotniejszych cech osób
podatnych na chorobę wieńcową, a więc osób typu A. Syndrom typu A bywa
czasem określany jako „choroba pośpiechu”. Osoby z tej kategorii napędza
presja czasu, potrzeba pośpiechu, coraz szybszego wykonywania wszystkich
czynności, a także myślenia o kilku rzeczach jednocześnie. Na ogół są też
marnymi słuchaczami – przerywają i kończą zdania za innych. Są bardzo
niecierpliwi. Siedzenie i nieangażowanie się w żadną czynność albo stanie
w kolejce sprawia im ogromną trudność. Mają skłonność do dominowania
w sytuacjach towarzyskich i zawodowych, a pośpiech widać nawet w ich
wypowiedziach. Typ A łatwo wdaje się w rywalizację, szybko się irytuje, jest
często cyniczny i wrogo nastawiony. Jak widzieliśmy, wrogie nastawienie
oraz cynizm to najbardziej toksyczne elementy zachowania narażającego nas
na chorobę wieńcową, choć można też spotkać się z opinią, że wynikają po
prostu z poczucia presji czasu. Jednak nawet jeśli kolejne badania nie
zaliczają presji czasu do przyczyn choroby wieńcowej, nie da się ukryć, że
czynnik ten jest sam w sobie toksyczny. Bez odpowiedniego potraktowania
stres związany z czasem podkopuje jakość naszego życia oraz zagraża
naszemu zdrowiu i równowadze.
Robert Eliot, kardiolog i badacz stresu, w następujący sposób opisał stan
swego umysłu oraz stosunek do czasu w okresie poprzedzającym zawał serca
– a chodzi o czasy sprzed epoki internetu:
Czułem się, jakbym znalazł się w pułapce, z której nigdy się nie
uwolnię i nigdy nie zrealizuję swoich marzeń. W poczuciu
desperacji zrobiłem to samo, co robiłem przez całe życie.
Zwiększyłem tempo. Próbowałem przeforsować sprawy, na
których mi zależało. Przemierzałem Nebraskę wzdłuż i wszerz,
ucząc kardiologii wiejskich internistów, zabiegając o ich
wsparcie dla uniwersyteckiego programu rozwoju kardiologii.
Dawałem w całym kraju wykłady, organizowane najczęściej
w ostatniej chwili. Pamiętam, że w trakcie jednego z takich
wyjazdów seminarium udało się nadzwyczajnie, więc
w samolocie w drodze powrotnej moja żona Phyllis chciała się
nacieszyć naszym sukcesem. Ale ze mną było to niemożliwe.
Przeglądałem gorączkowo arkusze ewaluacyjne, zastanawiając
się, co zrobić, by następne seminarium wypadło jeszcze lepiej.
Nie miałem czasu dla rodziny, dla przyjaciół. Nie miałem
chwili na relaks i rozrywkę. Gdy Phyllis kupiła mi rower
stacjonarny na gwiazdkę, poczułem się dotknięty. Skąd wziąć
czas, żeby pedałować?
Byłem przemęczony, ale to wypierałem. Nie przejmowałem
się swoim zdrowiem. Dlaczego miałbym się martwić? Byłem
ekspertem w dziedzinie chorób serca i wiedziałem, że w moim
przypadku nie ma mowy o żadnym czynniku ryzyka. Mój ojciec
dożył siedemdziesięciu ośmiu lat, a moja matka osiemdziesięciu
pięciu, żadne z nich nie miało objawów choroby serca. Nie
paliłem. Nie miałem nadwagi. Nie miałem nadciśnienia. Nie
miałem wysokiego poziomu cholesterolu. Nie miałem cukrzycy.
Byłem przekonany, że jestem odporny na choroby serca.
Niemniej ponosiłem ogromne ryzyko z wielu innych
powodów. Przeciążałem swój organizm przez zbyt długi czas. Na
dodatek wyglądało na to, że wszystkie moje wysiłki są
daremne… Ogarnęło mnie rozczarowanie i poczucie, że
utknąłem w jakiejś matni. Wtedy tego nie wiedziałem, ale moje
ciało cały czas reagowało na ten wewnętrzny chaos. Kropla
drążyła skałę. Zegar tykał przez dziewięć miesięcy. Bomba
wybuchła dwa tygodnie po moich czterdziestych czwartych
urodzinach.
Jak opisał to później, któregoś dnia wpadł w złość i nie mógł się uspokoić. Po
bezsennej nocy i długiej podróży samochodem na umówione spotkanie
wygłosił wykład. Po obfitym lunchu próbował badać chorych, ale umysł miał
otępiały, do tego pojawiły się zaburzenia wzroku. Kręciło mu się w głowie.
Były to symptomy nadchodzącego zawału serca.
Zawał skłonił Eliota do napisania książki pt. Is It Worth Dying For? (Czy
warto za to umierać?). Opisuje w niej, jak doszedł do wniosku, że odpowiedź
brzmi „Nie!” oraz jak zmienił swój stosunek do czasu i stresu. Swoje życie
w okresie, który doprowadził do zawału, Eliot nazwał „pozbawionym radości
kieratem”. A napisała to przecież osoba, która najwyraźniej kochała swoją
pracę.
Norman Cousins, słynny dziennikarz i intelektualista, w podobny sposób
opisał w książce The Healing Heart okoliczności, które również
doprowadziły go do zawału serca. Czasy, gdy środki bezpieczeństwa na
lotniskach nie były jeszcze tak ostre jak dziś, wspominał tak:
Dzięki technice świat nabrał rozpędu, ale to jeszcze nie powód, byśmy
poddali się jej władzy do tego stopnia, że odczuwany przez nas stres
przekroczy wszelkie granice, a kierat współczesnego życia wpędzi nas
przedwcześnie do grobu. Jest wiele sposobów, by uwolnić się od tyranii
czasu. Pierwszy polega na tym, byśmy pamiętali, że czas jest wypadkową
myślenia. Minuty i godziny to konwencje opierające się na wspólnych
uzgodnieniach, byśmy mogli wygodnie się spotykać, komunikować
i harmonijnie współpracować. Nie mają jednak absolutnego znaczenia, co
Einstein lubił przypominać laikom słuchającym jego wystąpień. Parafrazując
jego wypowiedź wyjaśniającą koncepcję względności: „Jeśli siedzisz na
rozgrzanym piecu, minuta może wydawać się godziną, ale jeśli robisz coś, co
sprawia ci przyjemność, godzina może wydawać się minutą”.
Oczywiście wszyscy znamy to z własnego doświadczenia. W gruncie
rzeczy natura jest bardzo sprawiedliwa. Codziennie każdy ma do przeżycia
dwadzieścia cztery godziny. To, jak postrzegamy ten czas i co z nim robimy,
wpływa decydująco na to, czy mamy „dość czasu”, „za dużo czasu” czy „za
mało czasu”. Musimy więc przyjrzeć się własnym oczekiwaniom wobec
siebie, uświadomić sobie, czego próbujemy dokonać i czy nie płacimy za to
zbyt wysokiej ceny. Używając słów Eliota, musimy zadać sobie pytanie, czy
„warto za to umierać”?
Drugim sposobem uwolnienia się spod tyranii czasu jest życie głównie
w chwili obecnej. Marnujemy mnóstwo czasu i energii, deliberując na temat
przeszłości i zamartwiając się przyszłością. Takie momenty rzadko są
źródłem jakiejkolwiek satysfakcji. „Czas nam się kończy” albo „To były
dobre, stare czasy” – takie myśli wywołują jedynie niepokój związany
z czasem oraz poczucie presji. Jak wielokrotnie już się przekonaliśmy,
praktyka uważności w każdej upływającej chwili umożliwia nam spotkanie
z jedynym czasem, jakim możemy faktycznie dysponować, a mianowicie
z chwilą obecną. Każde nasze działanie staje się bogatsze, gdy z trybu
automatycznego pilota przełączamy się na świadomość i akceptację. A więc
kiedy jemy posiłek, w tym momencie naprawdę go jedzmy. Oznacza to, że
rezygnujemy z czytania gazety albo oglądania telewizji, bo wtedy tylko
półświadomie „wrzucalibyśmy coś na ruszt”. Jeśli pilnujemy wnuków,
naprawdę skupmy się na byciu z nimi. Zróbmy wszystko, czego wymaga
pełna obecność. Wtedy czas zniknie. Jeśli pomagamy dzieciom w odrabianiu
lekcji albo z nimi rozmawiamy, nie róbmy tego w biegu, nie gadajmy
jednocześnie przez telefon, nie sprawdzajmy ukradkiem maili pod stołem.
Postarajmy się być naprawdę obecni. Utrzymujmy kontakt wzrokowy. Niech
te chwile będą naprawdę naszymi chwilami. Sprawmy, by czas zwolnił bieg.
Bądźmy obecni w ciele. Wtedy nie będziemy odczuwać, że inni „zabierają
nam czas”. Wtedy wszystkie chwile będą naszymi chwilami. A jeśli
zapragniemy powspominać albo zaplanować przyszłość, zróbmy to
przytomnie. Pamiętajmy w teraźniejszości. Planujmy w teraźniejszości.
Istota uważności w codziennym życiu polega na tym, by każdy moment
uczynić naprawdę własnym czasem. Nawet jeśli się śpieszymy, co niekiedy
jest konieczne, śpieszmy się uważnie. Bądźmy świadomi oddechu, potrzeby
szybkiego poruszania się. Powtórzmy: śpieszmy się uważnie do chwili, gdy
będziemy mogli zwolnić tempo. Następnie puszczamy i świadomie się
rozluźniamy. Jeśli trzeba, poświęcamy chwilę, żeby dojść do siebie. Jeśli
złapiemy się na tym, że nasz umysł układa listy spraw do załatwienia
i zmusza nas, byśmy przerobili wszystkie i odhaczyli wykonanie zadania,
obejmijmy przytomną świadomością ciało oraz – narastające być może –
napięcie mentalne i fizyczne, przypomnijmy sobie, że niektóre sprawy
prawdopodobnie mogą poczekać. A jeśli któregoś dnia znajdziemy się na
skraju przepaści, zatrzymajmy się i postawmy sobie pytanie: „Czy warto za
to umierać?” albo „Kto i dokąd tak pędzi?”.
Trzeci sposób na uwolnienie się spod tyranii czasu to poświęcenie
codziennie kilku chwil na czyste bycie, czyli na medytację. Musimy
wygospodarować i chronić czas przeznaczony na formalną praktykę
medytacyjną, ponieważ często pada ona ofiarą pilnych spraw i bywa
uznawana za zbędny luksus. W końcu ten czas nie jest wypełniony żadną
aktywnością. Kiedy rezygnujemy z medytacji i przeznaczamy
„zaoszczędzony” czas na aktywność, możemy utracić najcenniejszą część
swojego życia: czas na czyste bycie.
Jak widzieliśmy, praktykując medytację uważności we wszystkich
omówionych formach w jakiś podstawowy sposób wykraczamy poza upływ
czasu i spoczywamy w bezruchu, w „wiecznym teraz”. Nie znaczy to, że
każdy moment naszej praktyki będzie chwilą bezczasowości. Zależy to
bowiem od poziomu koncentracji i uspokojenia wnoszonego przez nas
w każdą chwilę. Ale samo zaangażowanie w praktykę niedziałania,
zostawienie za sobą wszystkich usiłowań, nieosądzanie własnej skłonności
do osądzania przyczynia się do zwolnienia biegu czasu i wzmacnia w nas
bezczasowość. Poświęcając każdego dnia trochę czasu na to, by zwolnić jego
bieg, by samego siebie obdarować chwilą formalnego ćwiczenia
skierowanego na czyste bycie, wzmacniamy swoją zdolność do
wyprowadzania działań wprost ze sfery bycia, w pełni zadomawiamy się
w obecnej chwili na resztę dnia, gdy tempo świata zewnętrznego
i wewnętrznego cechuje się bezlitosnym pośpiechem. Właśnie z tego
względu tak ważne jest zorganizowanie życia wokół czasu, który
przeznaczamy na czyste bycie, na trwanie w świadomości wolnej od
planowania czegokolwiek.
Czwarty sposób uwolnienia się od czasu to uproszczenie swojego życia.
Pisałem wcześniej o dwumiesięcznym programie MBSR dla sędziów.
Sędziowie bywają przytłoczeni liczbą prowadzonych spraw. Jeden z nich
skarżył się, że nigdy nie ma dość czasu na gruntowne zapoznanie się
z dokumentami ani na lekturę uzupełniającą. Doskwierało mu też poczucie,
że nie ma dość czasu dla rodziny. Kiedy przyjrzał się temu, co robi poza
pracą, okazało się, że codziennie czyta trzy gazety, a ponadto przez godzinę
ogląda serwisy informacyjne w telewizji. Samo czytanie gazet zabierało mu
półtorej godziny. W pewnym sensie był od nich uzależniony.
Oczywiście wiedział, jak spędza czas. Ale z jakiegoś powodu nie
skojarzył, że codziennie przeznacza dwie i pół godziny na chłonięcie
wiadomości z kraju i ze świata, choć w różnych gazetach i programach
telewizyjnych przekazywano w zasadzie to samo. Kiedy o tym
rozmawialiśmy, zorientował się, że może wygospodarować czas na inne
rzeczy, które chciał robić, jeśli zrezygnuje z dwóch gazet i telewizji.
Świadomie więc ograniczył swój nawyk i odtąd czytał jedną gazetę dziennie,
nie oglądał już programów informacyjnych i dzięki temu zyskał dwie
godziny na inne rzeczy.
Nawet nieduże uproszczenie życia może wywołać spore zmiany. Jeśli
wypełnimy czas do ostatniej minuty, nic nam nie zostanie. Prawdopodobnie
nie będziemy nawet wiedzieć dlaczego. Uproszczenie oznacza nadanie
priorytetu rzeczom, które musimy i chcemy robić, oraz świadomą rezygnację
z innych. Musimy nauczyć się niekiedy rezygnować z rzeczy, na które być
może nawet mamy ochotę, odmawiać niekiedy ludziom, którzy są dla nas
ważni i którym chcielibyśmy pomóc. A to w celu ochrony przestrzeni
poświęconej ciszy, niedziałaniu, a także wszystkim innym rzeczom, których
się podjęliśmy, i ludziom, którym nie odmówiliśmy.
Po całodziennym odosobnieniu w szpitalu w szóstym tygodniu programu
MBSR pewna kobieta od lat nękana bólami odkryła, że w ogóle nic ją nie
boli. Obudziła się rano z uczuciem, że czas biegnie inaczej niż przedtem, że
stał się cenny w zupełnie nowy sposób. Kiedy jak zwykle zadzwonił do niej
syn z informacją, że przywiezie swoje dzieci, żeby ich popilnowała, odparła,
żeby ich nie przywoził, że tym razem nie może się nimi zająć, ponieważ chce
pobyć sama. Czuła, że musi chronić tę wspaniałą chwilę uwolnienia się od
bólu, tę drogocenną ciszę, której doświadczyła rano. Nie chciała jej zapełniać
towarzystwem nawet swoich wnuków, które oczywiście bardzo kochała.
Chciała pomagać synowi, ale tym razem musiała odmówić i zrobić coś dla
siebie. Mąż, wyczuwając, że coś się w niej zmieniło, przyznał jej rację.
Syn nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Nigdy wcześniej matka mu nie
odmawiała. Tego dnia nie miała zaplanowanych żadnych zajęć. Dla niego
było to zupełnie niezrozumiałe zachowanie. Kobieta zorientowała się jednak,
być może po raz pierwszy od dawna, że są chwile warte hołubienia – by nie
działo się nic. A to „nic” niosło ze sobą wielkie bogactwo.
***
***
Problemy z zasypianiem mogą być formą, w której ciało próbuje powiedzieć
nam coś o naszym stylu życia. Jak we wszystkich innych przypadkach
symptomów psychofizycznych warto poświęcić takim komunikatom
odpowiednią uwagę. Zazwyczaj jest to po prostu sygnał, że przechodzimy
w życiu stresujący okres i możemy się spodziewać, że gdy sytuacja się
uspokoi, nasz rytm snu naturalnie się unormuje. Czasem pomaga również
zadbanie o odpowiednią ilość ruchu. Regularne ćwiczenia, takie jak spacery,
joga czy pływanie mogą w dużym stopniu wpłynąć na zdrowy sen w każdym
wieku. Możemy się o tym przekonać, eksperymentując z różnymi formami
ćwiczeń.
Niekiedy wydaje się nam, że potrzebujemy więcej snu niż
w rzeczywistości. Z wiekiem nasze potrzeby się zmieniają. Zwykle
w późniejszych latach potrzebujemy mniej snu. Są ludzie, którzy całkiem
dobre funkcjonują, śpiąc cztery, pięć, może sześć godzin na dobę, ale mogą
mieć poczucie, że „powinni” czasem pospać dłużej.
Jeśli nie możemy spać, spróbujmy wstać z łóżka i zająć się przez jakiś
czas czymś, co lubimy robić albo czego robienie poprawi nam nastrój. Ja
lubię zakładać, że gdy nie mogę spać, znaczy to, że akurat nie muszę spać,
nawet gdybym chciał. Jeśli mam problem ze snem, drugą rzeczą, za którą się
zabieram, jest medytacja – pierwsza to przewracanie się z boku na bok do
momentu, kiedy dotrze do mnie, co robię. Jeśli przez jakiś czas nie udaje mi
się zasnąć, wstaję z łóżka, zawijam się w ciepły koc, siadam na poduszce i po
prostu obserwuję swój umysł. Dzięki temu mam szansę przyjrzeć się, skąd
bierze się presja i pobudzenie, które odbierają mi spokojny sen. Inna opcja to
przyjęcie pozycji trupa i praktykowanie skanowania ciała w łóżku.
Czasem półgodzinna medytacja uspokaja nas do tego stopnia, że możemy
wrócić do spania. Kiedy indziej możemy zająć się ulubionym projektem,
przygotować listę spraw do załatwienia, poczytać dobrą książkę, posłuchać
muzyki, pójść na spacer albo na przejażdżkę lub zwyczajnie zaakceptować to,
że nasz umysł jest pobudzony, wzburzony, rozgniewany, zalękniony, i objąć
ten stan polem świadomości, nie próbując w nim niczego zmieniać. Jeśli już
obudziliśmy się w środku nocy, nie jest to wcale zła pora na jogę, choć
ćwiczenia mogą rozbudzić nas jeszcze bardziej.
Takie podejście do radzenia sobie z bezsennością wymaga
zaakceptowania tego, że niezależnie od naszego nastawienia w danej chwili
nie śpimy. Czarne scenariusze zapowiadające, że czeka nas przez to okropny
dzień, bo będziemy wyczerpani, w niczym nie pomogą, nie mówiąc o tym, że
mogą się nie sprawdzić. W końcu nie wiemy, jak ten dzień się potoczy.
Z przymuszania się do snu też nic nie będzie. Może w takiej sytuacji warto
zostawić przyszłość samej sobie, zwłaszcza, że i tak już nie śpimy? Skoro nie
śpimy, to może niezłym pomysłem będzie pełne przebudzenie?
***
***
***
***
***
Związki można leczyć podobnie jak ciało i umysł. Ogólnie rzecz biorąc, jest
to możliwe dzięki miłości, dobroci i akceptacji. Aby jednak wspierać
uzdrowienie w związkach i rozwinąć skuteczną komunikację, na której takie
uzdrowienie się opiera, musimy kultywować świadomość energii panującej
w relacjach. Chodzi o świadomość obejmującą sferę ciała i umysłu, myśli,
uczuć, języka, sympatii i antypatii, motywów i celów działania – nie tylko
u innych, lecz także u nas. Jeśli chcemy mieć nadzieję na uzdrowienie albo
rozładowanie stresu związanego z naszymi spotkaniami z innymi ludźmi, bez
względu na to, o kogo chodzi – dzieci, rodziców, partnera, byłego partnera,
szefa, kolegów z pracy, przyjaciół, sąsiadów – uważna komunikacja nabiera
nadzwyczajnego znaczenia. Jest to sama istota inteligencji emocjonalnej.
***
***
Stres w pracy
***
***
***
***
***
***
Zmiana stosunku do jedzenia nie jest jednak łatwa, nawet jeśli chcemy ją
wprowadzić albo musimy to zrobić ze względu na nadszarpnięte zdrowie.
Widać to wyraźnie na przykładzie nieudanych prób odchudzania. Jeśli
z jakiegoś powodu postanowimy zmienić dietę w celu odzyskania zdrowia,
musimy się wykazać zaangażowaniem i wewnętrzną dyscypliną,
wynikającymi raczej z inteligencji niż ze strachu, paranoi czy obsesji na
punkcie swojej wagi i wyglądu. Wygląd i waga same się o siebie zatroszczą,
jeśli zaufamy uruchomionemu procesowi. Będzie to wymagało uważnej
obserwacji własnego stosunku do jedzenia na wszystkich płaszczyznach.
Będziemy musieli wyraźniej uświadomić sobie wszystkie machinalne
i uzależniające zachowania związane z jedzeniem, wszystkie uczucia, myśli
oraz zwyczaje społeczne. Musimy podjąć twarde postanowienie, by uwolnić
się od nieadaptacyjnych, napędzanych przez nawyki postaw wobec jedzenia.
Systematyczny trening umysłu może bardzo pomóc w rozpoznaniu
automatycznych, nieświadomych zachowań oraz napędzających je ukrytych
motywacji i popędów, a także w uwolnieniu się od nich. Nasz stosunek do
jedzenia nie jest wyjątkiem. Praktyka uważności może okazać się bardzo
pożyteczna, gdy w swoim podejściu do odżywiania, zakupów, gotowania
i jedzenia chcemy dokonać zdrowych i trwałych zmian. Gdy nasza medytacja
się pogłębia, gdy włączamy uważność we wszystkie sfery codziennego życia,
świadomość, a do pewnego stopnia także zmiana, pojawiają się
w odniesieniu do kwestii odżywiania w sposób naturalny. Być może
doświadczamy tego już w tej chwili. Gdy poświęcamy codzienności więcej
uwagi, zajęcie się sferą odżywiania wydaje się nieuniknione. Ćwiczenie
z rodzynką mogło być swego rodzaju objawieniem, ale jest w nim również
coś popychającego nas w kierunku o wiele głębszego badania naszych
związków z pokarmem.
Przez większość życia pożywienie odgrywa zasadniczą rolę. Poświęcamy
mnóstwo wysiłku i energii na kupowanie jedzenia, przygotowywanie go,
serwowanie, spożywanie, dbanie o materialną i towarzyską otoczkę, a na
koniec musimy pozmywać i posprzątać. Cała ta aktywność składa się
z zachowań i wyborów, a do tego możemy włączyć uważność. Możemy
świadomie zająć się jakością spożywanego przez nas jedzenia, tym, jak
zostało wyhodowane lub przyrządzone, skąd pochodzi i co zwiera. Następnie
możemy z uwagą obserwować, ile jemy, jak często, kiedy, a także jak się
czujemy po posiłku. Możemy zwrócić uwagę na to, jak się czujemy po
konkretnych pokarmach i ilości pożywienia. Czy czujemy się inaczej
w zależności od tego, czy jedliśmy szybko, czy powoli. A co z porą posiłku?
Z uwagą przyglądamy się swojemu przywiązaniu i łaknieniu pewnych
produktów, temu, których artykułów spożywczych my i nasze dzieci nie
jadamy, a także rodzinnym zwyczajom związanym z jedzeniem. Możemy też
skorzystać na świadomej obserwacji tego, jak często, kiedy i gdzie
rozmawiamy o pożywieniu i jedzeniu. Gdy w sferę związaną z pożywieniem
wnosimy skupioną uwagę, wszystkie te obszary ukazują nam się z całą
wyrazistością.
To samo dotyczy najbardziej podstawowych aspektów jedzenia, takich jak
radość i przyjemność odczuwane z powodu wyglądu, smaku i zapachu
potraw, z delektowania się każdym kęsem. Równie istotny jest społeczny
i towarzyski aspekt przyrządzania jedzenia oraz wspólnego spożywania.
Radość zasiadania do stołu z rodziną i przyjaciółmi to jeden z najgłębszych
i najbardziej ludzkich wymiarów życia.
***
Zmiana nawyków jest dla większości z nas dość trudna i nawyki żywieniowe
nie stanowią pod tym względem wyjątku. Jedzenie wiąże się z wieloma
emocjami zarówno w wymiarze towarzyskim, jak i kulturowym. Nasz
stosunek do jedzenia podlegał warunkowaniu i był wzmacniany przez całe
życie. Jedzenie ma dla nas wiele znaczeń. Mamy emocjonalne skojarzenia
z pewnymi konkretnymi potrawami, ze spożywaniem określonej ilości
jedzenia, z jedzeniem w pewnych miejscach, o pewnej porze, z konkretnymi
ludźmi. Takie skojarzenia bywają częścią naszego poczucia tożsamości
i równowagi. Jeśli jesteśmy do nich nadmiernie przywiązani albo mamy
poczucie, że zmiana sposobu odżywiania może oznaczać utratę czegoś
istotnego, takie obawy mogą sprawić, że zmiana diety okaże się trudniejsza
niż jakakolwiek inna zmiana w życiu. Właśnie dlatego łagodna, cierpliwa
uważność włączona w sferę odżywiania prowadzi do przemiany
i uzdrowienia. Dzięki uważności rozumiemy, że nie tyle wypuszczamy z rąk
to, co boimy się stracić, ile raczej odbudowujemy i przekształcamy swoje
najistotniejsze powiązania, dzięki czemu zapewnią nam one jeszcze więcej
radości i satysfakcji.
Być może na początku najlepszym podejściem będzie odłożenie na
później wszelkich zmian i po prostu skupienie się na uważnej obserwacji
tego, co jemy i jak to na nas oddziałuje. Postarajmy się dokładnie
obserwować, jak wygląda nasze pożywienie i jak smakuje. Kiedy następnym
razem zasiądziemy do posiłku, naprawdę przyjrzyjmy się, co mamy na
talerzu. Jaką konsystencję mają potrawy? Przyjrzyjmy się ich kolorom
i kształtom. Jak to wszystko pachnie? Jak się czujemy, gdy na to patrzymy?
A smak? Jak się czujemy po zjedzeniu? Czy właśnie na to danie mieliśmy
ochotę?
Zauważmy, jak czujemy się godzinę albo dwie po posiłku. Jaki jest
poziom naszej energii? Czy zjedzenie tego posiłku dodało nam energii, czy
też sprawiło, że czujemy się ospali? Jak ma się nasz brzuch? Co myślimy
o tym, cośmy niedawno zjedli?
Gdy nasi pacjenci zaczynają zwracać uwagę na to, co jedzą, dokonują
mnóstwa interesujących obserwacji. Niektórzy odkrywają, że często sięgają
po pewne produkty raczej z nawyku, a nie dlatego, że je lubią albo faktycznie
mają na nie ochotę. Inni dostrzegają, że pewne potrawy wywołują
niestrawność lub ich zjedzenie kończy się poczuciem zmęczenia, co stanowi
zależność, na którą nigdy wcześniej nie zwrócili uwagi. Wielu naszych
pacjentów wskazuje, że mają teraz więcej frajdy z jedzenia, ponieważ
towarzyszy mu nowy rodzaj świadomości.
W pierwszych latach programu zdarzało się, że niektórzy uczestnicy
zaczynali mówić o zmianach żywieniowych na długo, zanim w ogóle
poruszaliśmy szczegółowo kwestię diety – w tamtych czasach temat pojawiał
się dopiero pod koniec kursu. Być może przyczyną była medytacja jedzenia
rodzynki na pierwszych zajęciach i rozmowa dotycząca tego doświadczenia.
Takie spontaniczne odsłony wciąż się zdarzają, gdy pacjenci włączają
uważność w sferę odżywania w ramach codziennej nieformalnej praktyki
medytacyjnej.
Rzadko kiedy wizyta w klinice spowodowana jest chęcią odchudzenia się
lub zmiany diety. Niemniej wielu pacjentów w naturalny sposób zaczyna jeść
wolniej, co zapewne winno się przypisać medytacji jedzenia rodzynki.
W kolejnych tygodniach często donoszą, że zadowala ich mniej jedzenia i są
bardziej wyczuleni na odruch używania jedzenia do zaspokajania potrzeb
psychologicznych. W ciągu ośmiu tygodni programu niektórzy faktycznie
chudną i to bez podejmowania świadomego wysiłku, by zbić wagę.
Przykładem może być Phil, kierowca ciężarówki, którego poznaliśmy
w rozdziale 13 i 23. W trakcie programu MBSR zmienił się także jego
stosunek do jedzenia. Phil schudł o prawie siedem kilogramów. Jak sam
stwierdził: „Nie jestem na żadnej specjalnej diecie. Jedząc, jestem po prostu
uważny. Czasem uświadamiam sobie, że jem, gdy już zacząłem jeść. Wtedy
oddycham wolniej, zwalniam trochę tempo. Ten świat to taki wyścig
szczurów, że nawet gdy nigdzie się nie wybieramy, ciągle się śpieszymy.
Wszystko robimy w pośpiechu. Wrzucamy żarcie do gęby, a dwie godziny
później znów jesteśmy głodni, bo nic nie poczuliśmy. Było nam to obojętne.
Czymś tam się napchaliśmy, ale jak mówię, wszystko zależy od kubeczków
smakowych. Jeśli nie poczuliśmy smaku, będziemy znów głodni, bo nie
poczuliśmy niczego, co zjedliśmy. Tak teraz na to patrzę. Jem mniej, gdy
zwalniam tempo, bo lepiej przeżuwam jedzenie i wtedy czuję jego smak.
Nigdy wcześniej tego nie robiłem. Chciałbym zrzucić następne siedem
kilogramów. Jeśli dalej nie będę się śpieszył i będę chudł po trochu co
tydzień, tak jak teraz, to pewnie uda mi się utrzymać dobrą wagę. Bo kiedy
ktoś forsuje chudnięcie, to gdy dieta się kończy, szybko wraca do poprzedniej
wagi. Wiecie, medytacja nauczyła mnie, że trzeba wyznaczać sobie cele,
a gdy już się ma cel, trzeba obrać właściwy kurs i nie tracić go z oczu. Kiedy
dokądś zmierzamy, widzimy cel przez cały czas, pamiętamy o nim”.
Warto poświęcić trochę uwagi własnemu podejściu do jedzenia oraz
zapoznać się z wiedzą na temat wpływu diety na zdrowie. Umożliwi nam to
podejmowanie bardziej świadomych decyzji dotyczących odżywiania.
W ramach MBSR nie zalecamy żadnej szczególnej diety. Podobnie jak
w innych przypadkach zachęcamy jedynie, by nie zostawiać tych spraw
naszemu automatyzmowi. Uczestników naszych programów nakłaniamy, by
zgłębili temat na własną rękę i poczynili zmiany, które uważają za istotne.
Sugerujemy również, by wdrażanie zmian było długofalowe, ponieważ
podejście to sprzyja pozytywnej zmianie trybu życia. Większość ludzi,
z którymi pracujemy, jest przekonana, że dokonanie prozdrowotnych zmian
w diecie jest możliwe, a przejście przez trening MBSR często stanowi w tym
względzie punkt zwrotny.
Jednak nawet gdy zdecydowaliśmy się zmienić dietę, by wzmocnić
zdrowie, zmniejszyć ryzyko choroby serca i raka albo by czerpać więcej
radości z jedzenia, poczuć się lepiej i mieć więcej energii, nie zawsze
potrafimy wprowadzić to w czyn. Później równie trudno jest wytrwać.
Nawyki i zwyczaje wynikające z całego życia mają wielką moc, która
zasługuje na szacunek i wymaga inteligentnego podejścia. W badaniach
doktora Ornisha na temat przebiegu chorób serca uczestnicy mogli liczyć na
mnóstwo wsparcia w trakcie zmiany diety. Nauczono ich przyrządzania
wegetariańskich potraw, zalecono całkowite wykluczenie niektórych
produktów, na początku zaś dostawali do spożycia gotowe zdrowe przekąski.
Jest zupełnie inaczej, gdy sami postanawiamy wprowadzić zmiany
w sposobie odżywiania, by obniżyć poziom cholesterolu albo ilość
spożywanego tłuszczu lub gdy staramy się ograniczyć pewne produkty czy
zmniejszyć ilości pochłanianego przez nas jedzenia. Nawyki i zwyczaje
z całego życia trudno zmienić bez pomocy z zewnątrz. Aby wprowadzić
zmiany, musimy przede wszystkim naprawdę wiedzieć, dlaczego chcemy to
zrobić. Następnie musimy o naszej motywacji pamiętać dzień w dzień,
a nawet z chwili na chwilę, gdy budzi się w nas niezliczona ilość odruchów,
przez które możemy zboczyć z obranej drogi. Innymi słowy, musimy
naprawdę głęboko wierzyć w siebie i własną wizję tego, co dla nas zdrowe
i ważne. Z pewnością przydadzą nam się rzetelne informacje o produktach
spożywczych i odżywianiu. Ważna będzie też świadomość, jaki jest nasz
prawdziwy stosunek do jedzenia, ponieważ to ona umożliwi nam
dokonywanie mądrych wyborów dotyczących zakupów oraz tego, jak
najlepiej przyrządzić posiłek.
Właśnie w tym miejscu włączenie świadomości w każdej chwili, którą
poświęcamy odżywianiu, odegra kluczową rolę. Owa świadomość może
bowiem przekształcić nasz stosunek do jedzenia podobnie jak wtedy, gdy
pozytywnie wpływa na nasz stosunek do bólu, strachu, czasu i innych ludzi.
Wiele osób używa jedzenia jako podstawowej formy obniżenia poziomu
stresu. Sięgamy po żywność, kiedy coś nas niepokoi. Jemy, gdy czujemy się
samotni, gdy nam się nudzi i gdy ogarnia nas pustka. Jemy, gdy wszystko
zawodzi. Lista takich sytuacji jest niewyczerpana.
To, co w takich momentach zjadamy, składa się na niezdrową dietę.
Nagrody i smakołyki, którymi się raczymy, by poprawić sobie nastrój, są na
ogół bogate w kalorie i słodkie. Sięgamy po herbatniki, cukierki, ciasta,
słodkie pieczywo i lody. Wszystkie zawierają dużo zakamuflowanego
tłuszczu i są nafaszerowane cukrem. Inna możliwość to słone przekąski, takie
jak chipsy w połączeniu z przeróżnymi dipami. W nich też nie brakuje
ukrytego tłuszczu.
Musimy znaleźć własny sposób korzystania z produktów łatwo
dostępnych i wygodnych. Sieci fast foodów specjalizują się w potrawach
bogatych w tłuszcz zwierzęcy, cholesterol, sól i cukier, chociaż teraz już
nawet one wprowadzają zmiany i uzupełniają ofertę o zdrowsze dania,
przygotowując dla klientów bary sałatkowe i potrawy pieczone zamiast
smażonych. Choć wiele restauracji promuje dania zdrowe dla serca, takie jak
pieczona ryba czy kurczak, większość z nich wciąż nie zwraca uwagi na
nowinki i przyrządza potrawy z nadmierną ilością tłuszczu. Z dala od domu
ciągle niełatwo znaleźć zdrowe jedzenie. Więc czasem lepiej nie zjeść nic.
W takich chwilach możemy wrócić do praktykowania cierpliwości
i pracować nad puszczaniem poczucia braku zaspokojenia i niedostatku.
Jeśli chcemy wzmocnić swoje zdrowie, zwrócenie uwagi na dietę jest
niezwykle ważne. Nie chodzi wyłącznie o kwestie spożywania tłuszczów
zwierzęcych, cholesterol, choroby serca i nowotwory. Jest sporo świadectw,
że Amerykanie się przejadają i że amerykańska dieta sprzyja chronicznym
stanom zapalnym. Nowy obszar badań zwany medycyną funkcjonalną
zgłębia powiązania stanów zapalnych z naszym indywidualnym profilem
genetycznym. Każdy posiada unikatową konfigurację genów, która sprawia,
że jesteśmy podatni na określone alergie żywieniowe, wrażliwi na pewne
pokarmy lub łatwiej przytrafiają nam się infekcje.
Warto również pamiętać, że istnieją zarówno pozytywne, jak i negatywne
interakcje między naszą dietą a innymi elementami stylu życia. Mężczyźni
zjadają zwykle około dwóch i pół tysiąca kalorii dziennie, kobiety mniej
więcej tysiąc osiemset. Jednocześnie Amerykanie prowadzą na ogół siedzący
tryb życia. W odróżnieniu od poprzednich pokoleń nie spalamy kalorii
w pracy. Często korzystamy z samochodu i długo siedzimy za biurkiem.
Prowadzenie samochodu i siedzący tryb życia nie sprzyjają spalaniu kalorii.
Amerykańskie ośrodki kontroli zachorowań i profilaktyki informowały
w roku 2006, że ilość spożywanych kalorii w ciągu trzydziestu lat, między
rokiem 1971 a 2000, wzrosła u kobiet o 22 procent, a u mężczyzn o 7
procent. Liczby te odzwierciedlają zwiększenie porcji posiłków w ciągu
ostatnich ponad trzydziestu lat, a także wprost odnoszą się do epidemii
otyłości. Wskazują też, dlaczego w obliczu tego typu kryzysu ważne są inne
elementy stylu życia. Wszystkie świadectwa sugerują, że będziemy zdrowsi,
gdy będziemy jedli trochę mniej – nawet jeśli nie zmienimy specjalnie diety.
W społeczeństwie amerykańskim nawet nieśmiała sugestia o przejadaniu
się często odbierana jest z niechęcią. Rozpowszechnienie zaburzeń
odżywiania, zwłaszcza wśród młodych dziewcząt i kobiet, wskazuje, z jak
wielkim rozregulowaniem w odniesieniu do obrazu własnego ciała musimy
się zmierzyć. Zdarza się, że stosunek do jedzenia staje się tak patologiczny,
że dotknięte nim osoby albo głodzą się w przekonaniu, że ich wymizerowane
ciało wciąż ma nadwagę (anoreksja), albo objadają się na całego, po czym
umyślnie wymiotują, żeby nie przybrać na wadze (bulimia). Zaburzeniom
tym towarzyszy silny ukryty czynnik emocjonalny o często traumatycznym
charakterze. Przechodzenie przez niekończące się cierpienie i niechęć do
siebie są niezwykle bolesne. W radzeniu sobie z takimi doświadczeniami
niezbędna jest radykalna uczciwość, głębokie współczucie oraz odtworzenie
więzi zerwanych przez traumę.
Zaburzenia odżywania mogą być, przynajmniej częściowo, niefortunnym
skutkiem obsesji, jaką nasze postindustrialne społeczeństwo ma na punkcie
wyglądu. Równie negatywną rolę odgrywa skłonność do uprzedmiotowienia
ciała oraz współczesne pojęcie piękna, zwłaszcza kobiecego. Zamiast
poświęcić uwagę wewnętrznemu doświadczeniu oraz odnosić się do siebie
z dobrocią i akceptacją zadręczamy się, bo nie pasujemy do obowiązujących
norm wagi, wzrostu i wyglądu zewnętrznego. Staliśmy się więc
społeczeństwem ludzi odciętych od własnego ciała w jego naturalnej postaci,
a zamiast niego poszukujemy jakiegoś wiecznego, idealnego wyobrażenia.
Stosujemy ostre diety odchudzające po raz n-ty, bo poprzednie okazały się
porażką. Jesteśmy też konsumentami koktajli chemicznych zwanych
napojami dietetycznymi – a wszystko to w poszukiwaniu „idealnej”
cielesności.
Niezbyt to wszystko rozsądne. Dlaczego zamiast dietetycznych napojów
gazowanych nie pijemy wody? Dlaczego serwujemy sobie skomplikowane
diety, a potem opychamy się tym, czego sobie odmawialiśmy? Może czas
zrozumieć, że nasza energia była skierowana nie tam, gdzie trzeba. Może
mamy zbyt dużą obsesję na punkcie swojej wagi i wyglądu, a powinniśmy
zająć się zdrowieniem, dążeniem do szczęścia i optymalizowaniem swojego
samopoczucia. Jeśli zaczniemy poświęcać uwagę rzeczom elementarnym,
takim jak stan umysłu w danej chwili oraz to, czym karmimy swoje ciało
i dlaczego to robimy, może wtedy dokonamy większego postępu w kierunku
zdrowia i to bez nerwicy i marnowania energii. Taką zmianę stylu życia
możemy osiągnąć, wkraczając w proces pogłębiania świadomości ciała,
świadomości tego, z jakim poczuciem to się wiąże, świadomości natchnionej
dobrocią i samoakceptacją, aktywnej w ciągu całego dnia albo choćby przez
krótkie chwile. Później, dostrajając ją nieco dokładniej, możemy wpleść
czujną świadomość w każdą kolejną chwilę wybierania dla siebie posiłku,
dostrzegając wygląd i aromat potraw, starannie przeżuwając, smakując
i wreszcie skupiając się na tym, jak czujemy się przed jedzeniem, w trakcie
i potem. Uważne jedzenie ma więcej wspólnego z osiąganiem łagodnego
i elastycznego stanu równowagi niż z wymuszoną surowością. Im głębiej
doświadczamy tego procesu, im bardziej udaje nam się być w środku tego, co
się dzieje, akceptując wszystkie wyłaniające się odczucia i emocje, nawet
jeśli będą budzić naszą niechęć, tym lepiej ciało, umysł i samo pożywienie
nauczą nas tego, co powinniśmy wiedzieć. Właśnie z takiego procesu wyłoni
się zmiana polegająca na zdrowszym sposobie odżywiania się.
Omawiając temat uważności w odniesieniu do diety i zdrowia,
przeglądamy czasem z naszymi pacjentami wskazówki opracowane przez
instytucje branżowe i naukowe zajmujące się odżywianiem. Na przykład
Institute of Medicine of the National Academy of Sciences zaleca
ograniczenie spożywania pokarmów peklowanych, wędzonych
i przetworzonego mięsa albo zupełne wykluczenie ich z diety ze względu na
ich prawdopodobny związek z pewnymi postaciami nowotworu. W praktyce
oznacza to drastyczne obniżenie spożywania salami, kiełbasy bolońskiej,
peklowanej wołowiny z puszki, kiełbasek, szynki, bekonu i hot dogów.
Amerykańskie Towarzystwo Kardiologiczne zaleca obniżenie spożycia
czerwonego mięsa, odtłuszczonego mleka oraz zupełne wyeliminowanie
pełnego mleka i śmietany, zmniejszenie spożycia tłustych serów i jajek,
z których każde zawiera około trzystu miligramów cholesterolu. (Dieta
Ornisha cofająca rozwój choroby serca zawiera około dwóch gramów
cholesterolu dziennie). Jeśli o mnie chodzi, jem jajka prawie codziennie i to
od lat. Jednak mam naturalnie bardzo niski poziom cholesterolu i dobre
proporcje między jego odmianami. Zatem w zakres przestrzegania
konkretnych zaleceń dietetycznych w celu osiągnięcia optymalnego poziomu
zdrowia wchodzi też wiele decyzji dostosowanych do naszego profilu
genetycznego.
Co wyspecjalizowane organizacje podsuwają nam w zastępstwie
ograniczonych lub wyeliminowanych produktów? Zalecają częstsze jedzenie
świeżych owoców i warzyw, najlepiej surowych lub starannie ugotowanych,
by nie zniszczyć zawartych w nich substancji odżywczych. Wydaje się, że
niektóre warzywa, jak na przykład brokuły i kalafiory, chronią przed
pewnymi postaciami raka, co prawdopodobnie wiąże się z zawartymi w nich
antyutleniaczami. Wymienione organizacje zachęcają również do włączenia
w dietę większej ilości pełnych ziaren, takich jak pszenica, kukurydza, ryż
i owies, choć kukurydza i ryż mają wysoki indeks glikemiczny i mogą
niektórym osobom szkodzić, zwłaszcza w dużych ilościach. Pełne ziarno,
które można odnaleźć w chlebie, płatkach śniadaniowych i przekąskach,
powinno też być ważną częścią kolacji. To najlepsze źródło złożonych
węglowodanów, z których powinno pochodzić mniej więcej 75 procent
przyjmowanych codziennie kalorii. Ponieważ występuje obecnie dużo
przypadków wrażliwości na gluten zawarty w zbożach i różnych
przetworzonych pokarmach, należy zwrócić uwagę na jego obecność
w naszym jadłospisie. Ogólnie rzecz biorąc, najbardziej prozdrowotna jest
dieta o działaniu przeciwzapalnym.
Oprócz zaopatrywania organizmu w złożone węglowodany i składniki
odżywcze, pełne ziarno, owoce i warzywa wzbogacają dietę również
w błonnik, ponieważ zawierają zewnętrzne łuski ziaren i włókna roślinne.
Błonnik pomaga pokarmowi przemieszczać się w przewodzie pokarmowym,
ograniczając okres, gdy jego tkanki stykają się z ubocznymi produktami
trawienia, które mogą działać toksycznie i powinny zostać skutecznie
usunięte.
***
Podsumowując, poświecenie uwagi naszemu stosunkowi do jedzenia
odgrywa bardzo istotną rolę w zachowaniu zdrowia. Wsłuchiwanie się we
własne ciało i obserwacja aktywności umysłu związanej z jedzeniem
z pewnością pomogą nam we wprowadzeniu zdrowych zmian dietetycznych.
Jeśli nasza praktyka medytacyjna jest stabilna, w naturalny sposób będziemy
lepiej rozumieć, co się dzieje w naszym życiu w związku z jedzeniem.
Będziemy bardziej świadomi, że łakniemy pewnych pokarmów. Nie
będziemy przeceniać tych pragnień, ponieważ będziemy umieli postrzegać je
jako myśli i uczucia; być może uda nam się je puścić, zanim staną się
przyczyną działania zakorzenionego w nawykach.
Gdy działamy machinalnie, zwykle najpierw podejmujemy działanie
(w tym wypadku zabieramy się za jedzenie), a dopiero później
uświadamiamy sobie, co zrobiliśmy, i przypominamy sobie, dlaczego
w rzeczywistości wcale nie chcieliśmy tego zrobić w ten sposób. Uważność
wychwytująca, kiedy jemy, co jemy, jak to smakuje, skąd pochodzi, co
zawiera i jak się czujemy po posiłku, praktykowana stale i niepozbawiona
poczucia humoru, a więc wolna od obsesji, może nas zaprowadzić bardzo
daleko na drodze do naturalnych, zdrowych zmian w tej nadzwyczajnie
ważnej sferze życia, która zbyt często obciążona jest ogromnymi emocjami.
***
***
***
***
***
Wszystkie wymienione powyżej przykłady rozwoju ruchu uważności jeszcze
kilka lat temu trudno było sobie wyobrazić. Wzięte razem potwierdzają
wrażenie, że dziś stają się rzeczywistością. W roku 1979 wkroczenie
uważności w główny nurt medycyny, opieki zdrowotnej, psychologii
i neuronauki byłoby nie do pomyślenia. Teraz to fakt. Równie
nieprawdopodobne byłoby oczekiwanie, że Narodowe Instytuty Zdrowia
w Stanach Zjednoczonych będą finansować badania w zakresie uważności na
poziomie dziesiątków milionów dolarów albo że państwowa służba zdrowia
Wielkiej Brytanii będzie zalecała opartą na uważności terapię poznawczą
jako jedną z form zapobiegania nawrotom depresji. Czasem mówię moim
rozmówcom, że z punktu widzenia roku 1979 takie wydarzenia były mniej
prawdopodobne niż to, że wszechświat rozszerzający się od chwili wielkiego
wybuchu – który zdaniem kosmologów nastąpił 13,7 miliarda lat temu –
nagle by się zatrzymał. Niemniej jednak wszystko to naprawdę się dzieje,
a lista zmian jest długa. Uważam przejawy rozwoju ruchu uważności za
bardzo obiecujące oznaki. Mam nadzieję, że jest to jedynie początek dużego,
globalnego ruchu, który skłoni nas do tego, byśmy jako gatunek opamiętali
się i zaczęli kultywować głębsze samopoznanie.
Napisałem wcześniej, że gatunek ludzki można w pewnym sensie uznać
za autoimmunologiczną chorobę planety. Jesteśmy jednocześnie przyczyną
i ofiarą cierpienia Ziemi. Nie musi tak być. Jesteśmy źródłem tej sytuacji,
gdy nie mamy świadomości, jaki wpływ na świat wywiera nasza działalność,
w wielu wymiarach po prostu toksyczna. Jeśli zaś się przebudzimy, możemy
być sprawcami uzdrowienia i dobrobytu. Tym samym staniemy się również
wielkimi beneficjentami własnej ucieleśnionej i przekutej w czyny mądrości.
Praca ta ledwo się rozpoczęła, a będzie potrzebowała wsparcia dosłownie
każdego mieszkańca planety, w każdej możliwej formie. Być może nasze
wspólne zadanie oraz nasze wspólne powołanie polegają właśnie na tym,
żebyśmy odkryli i uosabiali to, co w człowieku jest najgłębsze i najlepsze –
dla dobra całego świata oraz wszystkich zamieszkujących go ludzi i innych
istot.
***
Droga świadomości
33
Nowe początki
***
***
***
***
Tydzień Skanowanie ciała co najmniej przez sześć dni w tygodniu, przez 45 minut dziennie (CD nr 1). Siedzenie
1&2 i świadome oddychanie 10 minut dziennie o innej porze niż praktyka skanowania ciała.
Tydzień Jeśli nie uniemożliwia tego dolegliwość czy uraz, naprzemienne ćwiczenie skanowania ciała i uważnej
3&4 jogi 1 (CD nr 2) 45 minut przez sześć dni w tygodniu. Kontynuacja siedzenia i świadomego oddychania
przez 15–20 minut dziennie. Jeśli masz ochotę, spróbuj poszerzyć pole świadomości o odczucie całego
ciała oddychającego i siedzącego w medytacji.
Tydzień Praktyka medytacji na siedząco (CD nr 3) przez 45 minut dziennie, na zmianę ze skanowaniem ciała
5&6 albo uważną jogą 1. Jeśli jeszcze nie praktykowałeś uważnego chodzenia w medytacji, spróbuj zrobić to
teraz. W szóstym tygodniu możesz poszerzyć zestaw o pozycje w postawie stojącej i parę innych
ćwiczeń (uważna joga 2). Kontynuuj siedzenie w medytacji (CD nr 3) co drugi dzień.
Tydzień Praktykuj przez 45 minut dziennie, ćwicząc dowolnie wybrane techniki, jedną z nich albo ich
7 kombinację. Postaraj się nie używać instrukcji z nagrań i praktykuj samodzielnie. Jeśli z jakiegoś
powodu samodzielna praktyka na tym etapie okaże się zbyt trudna, korzystaj z nagrań.
Tydzień Wróć do nagrań. W tym tygodniu praktykuj skanowanie ciała co najmniej dwa razy. Kontynuuj
8 siedzenie w medytacji i uważną jogę według harmonogramu, który najbardziej ci odpowiada. Jeśli masz
ochotę, włącz też w praktykę uważne chodzenie.
***
Od czasu do czasu pomocna może się okazać również praktyka grupowa.
Medytacja z innymi adeptami uważności, zwłaszcza gdy do tej pory
praktykowaliśmy samotnie, może być wspaniałym wsparciem i pogłębić
nasze doświadczenie. Osobiście przykładam dużą wagę do słuchania
wykładów o uważności, udziału w zajęciach i sesjach grupowych. Staram się
też wygospodarować czas na dłuższe sesje intensywnej praktyki, okresy, gdy
wyjeżdżam na odosobnienia prowadzone przez nauczycieli medytacji,
podobne do naszej całodniowej sesji, lecz dłuższe, trwające siedem do
dziesięciu dni, czasem dłużej. Odosobnienia mogą odegrać bardzo ważną rolę
w pogłębieniu naszej praktyki, a także pogłębieniu jej integracji z naszym
życiem. Niezwykle wartościowe mogą być też spotkania z rozmaitymi
doświadczonymi nauczycielami uważności. Każdy z nich ma własny sposób
prezentowania zarówno sedna praktyki, jak i szerokiego kontekstu dharmy,
z której uważność się wywodzi. Każdy może nam pomóc poszerzyć
rozumienie niedziałania i nieskończonej głębi uważności, gdy realnie zagości
ona w naszym życiu.
Poza tym warto odnaleźć w swojej okolicy grupy, z którymi moglibyśmy
praktykować, okazjonalnie albo bardziej systematycznie. Bez trudu można
wyszukać w sieci. Obecnie dostępne są również wszelkiego rodzaju
narzędzia i źródła informacji, pozwalające pogłębić praktykę, jak na przykład
wykłady na YouTube czy listy sesji grupowych oraz wydarzeń poświęconych
uważności. Istnieją nawet programy MBSR, w których można uczestniczyć
online.
Jeżdżę na odosobnienia do dwóch ośrodków uważności: Insight
Meditation Society (IMS) w Barre, w stanie Massachusetts, i do Spirit Rock
Meditation Center w Woodacre, w Kalifornii. W jednym i drugim można
zapisać się na odosobnienia medytacji uważności prowadzone przez
nauczycieli należących do najbardziej doświadczonych na świecie. Wielu
z nich podróżuje i prowadzi odosobnienia w różnych zakątkach kraju.
Informacje o organizowanych w tych ośrodkach programach
i odosobnieniach można znaleźć na stronach: www.dharma.org
i www.spiritrock.org.
Ośrodki IMS i Spirit Rock osadzone są w tradycji buddyjskiej, co znajduje
wyraz w ich profilu działania. Natomiast oba kładą nacisk na uniwersalne
oraz humanistyczne znaczenie uważności i jej praktyczne zastosowania
w codziennym życiu. Nie zajmują się nawracaniem, więc możemy z ich
oferty wziąć to, co nam się podoba, i zostawić resztę. Każdy, kto przeszedł
trening MBSR albo inny program oparty na uważności, natychmiast
stwierdzi, że podstawowa praktyka uważności stanowi również podstawę
programu tych ośrodków, nawet jeśli jest w nim także trochę odmiennych
form i rytuałów, takich jak recytacje albo pokłony. Oba ośrodki posiadają
wspaniałe warunki, idealne dla pogłębienia praktyki medytacyjnej oraz
spotkania z ludźmi, którzy poświęcili się uważnemu życiu.
Oprócz odosobnień warto również poszukać programów MBSR
w najbliższym otoczeniu. Programy MBSR organizują na przykład liczne
szpitale i ośrodki oświatowe. Dobrym pomysłem wydaje się rozmowa
z instruktorem, dzięki czemu możemy się przekonać, czy łączy nas nić
porozumienia i jest szansa na dobry kontakt. Nie wahajmy się zadawać
instruktorom pytań o ich związki z praktyką uważności oraz o to, jaki
profesjonalny trening mają za sobą (MBSR, MBCT itd.). Zachęcałbym do
zapisania się na taki program tylko wtedy, gdy w trakcie rozmowy będziemy
mieć wrażenie dobrej obecności nauczyciela oraz poczucie, że jest
autentyczny i uczciwy. W Nowym Jorku istnieje od dawna zespół nauczycieli
MBSR, którzy posługują się wspólną stroną internetową i wspierają się
nawzajem: www.mindfulnessmeditationnyc.com. Od czasu do czasu
programy uważności organizują również Open Center w Nowym Jorku oraz
Omega Institute w Rhinebeck. Znajdziemy je także w kalendarzu wielu
innych ośrodków w Stanach Zjednoczonych i na całym świecie.
Mieszkańcom okolic Bostonu rekomendowałbym zajęcia z medytacji i grupy
medytacyjne w Cambridge Insight Meditation Center. Tam praktyka
nauczana jest z perspektywy tajskiej tradycji leśnych ascetów. Ośrodek
również osadzony jest w buddyjskiej tradycji, ale wspierająca go wspólnota
wydaje się bardzo wszechstronna i różnorodna. Nie ulega wątpliwości, że na
całym świecie jest wiele wspaniałych ośrodków buddyjskich, których oferta
może być nieocenionym wsparciem naszej praktyki. Oprócz wspomnianych
ośrodków związanych z therawadą istnieje wiele innych w tradycji zen
i buddyzmu tybetańskiego, a działają w nich cieszący się ogromnym
szacunkiem nauczyciele. Możemy bardzo wiele wynieść z ich nauk, jeśli nie
przeszkadzają nam kultywowane przez nich formy i rytuały. Jeśli uda nam
się właściwie zrozumieć przekaz, nauki mogą okazać się potężnym
wsparciem dla naszej praktyki.
***
***
***
Droga Świadomości
W naszej kulturze pojęcie ścieżki lub drogi nie brzmi swojsko. Jest to
koncepcja pochodząca ze starożytnych Chin, mówiąca o zmiennej naturze
wszechrzeczy oraz o tym, że istnieje powszechnie obowiązujące prawo,
któremu podlega wszystko, włącznie z żywymi istotami i rzeczami
nieożywionym. To Tao, albo po prostu „Droga”, droga przez duże D. Tao to
świat, który rozwija się w oparciu o własne zasady. Niczego nie trzeba
„robić”, nic nie dzieje się na siłę, wszystko po prostu się zdarza. Aby żyć
w zgodzie z Tao, trzeba rozumieć niedziałanie i bezwysiłkowość. Życie
płynie samo z siebie. Sztuka polega na tym, czy umiemy postrzegać świat
w taki sposób oraz żyć w zgodzie z naturą rzeczy, wejść w harmonię z nimi
i wszystkimi danymi nam chwilami. Nie ma to nic wspólnego ani
z aktywnym, ani z pasywnym nastawieniem. To przekroczenie opozycji
przeciwieństw. Jest to ścieżka wglądu, mądrości i uzdrowienia, akceptacji
i pokoju, ścieżka umysłu-ciała spoglądającego w głąb swego wnętrza
i świadomego własnej natury. To sztuka świadomego życia, poznania
własnego wewnętrznego i zewnętrznego potencjału. To także wiedza, że
w fundamentalnym sensie podział na aspekt wewnętrzny i zewnętrzny nie
istnieje. To również podejście głęboko etyczne.
W trakcie naszej edukacji dowiadujemy się o tym o wiele za mało.
Z reguły nasze szkoły nie kładą nacisku na czyste bycie, choć w tej
dziedzinie następuje wiele zmian 59. Skoro uważność nie jest nauczana
w szkołach, musimy uporządkować sferę czystego bycia samodzielnie.
Współczesną edukację zdominowało bowiem generalne nastawienie na
aktywność. Niestety jest to często aktywność pokawałkowana i wynaturzona,
oderwana od jakichkolwiek prób zwrócenia uwagi, kto jest jej podmiotem,
oraz od tego, czego możemy nauczyć się w kontakcie z czystym byciem.
Ponadto zdecydowanie zbyt często nasza aktywność ulega presji czasu, jak
gdyby przez życie przepychało nas tempo świata, nie dając nam szansy na
luksus zatrzymania się, zorientowania się, gdzie właściwie jesteśmy, kto
i dlaczego jest sprawcą działania. Świadomości nie ceni się zbyt wysoko.
Nikt nie mówi nam o jej bogactwie, ani o tym, jak ją karmić, jak jej używać,
jak się w niej zadomowić – jak może ona uzupełnić nasze braki
i ograniczenia, a czasem zwykłą tyranię myślenia, jak może stworzyć
przeciwwagę dla naszego myślenia i emocji, służąc nam jako niezależny
wymiar inteligencji, czym zresztą w swej istocie jest.
Ogromnie byśmy skorzystali, gdyby w szkole podstawowej ktoś za
pomocą kilku prostych ćwiczeń pokazał nam, że nie jesteśmy naszymi
myślami, że możemy obserwować, jak przychodzą i odchodzą, że możemy
nauczyć się nielgnięcia do nich. Nawet gdybyśmy wtedy jeszcze tego nie
rozumieli, dobrze byłoby o tym przynajmniej usłyszeć. Podobnie warto się
dowiedzieć, że oddech jest naszym sojusznikiem, że wystarczy go
obserwować, by się uspokoić. Albo że wszystko jest w porządku, gdy po
prostu jesteśmy, że nie musimy ganiać w kółko, robiąc coś, dążąc do czegoś,
rywalizując po to, by poczuć, że mamy jakąś tożsamość. Wszystko
w porządku, ponieważ fundamentalnie jesteśmy pełnią tacy, jacy jesteśmy.
Nikt nam o tym nie mówił, gdy byliśmy dziećmi, choć być może słyszało
o tym pokolenie oglądające Ulicę sezamkową. Na szczęście jeszcze nie jest
za późno. Jeśli postanowimy odtworzyć kontakt z wymiarem własnej pełni,
to każda pora będzie właściwa, by się za to zabrać. W tradycji jogicznej wiek
liczy się nie od chwili narodzin, lecz od chwili, w której rozpoczynamy
praktykę. Okazuje się więc, że jeśli właśnie zaczęliśmy praktykować,
możemy mieć w tej chwili zaledwie kilka dni, tygodni lub miesięcy! Czyż nie
jest to miła wiadomość?
Może zabrzmi to dziwnie, ale to jest właśnie prawdziwa praca, do której
zachęcamy ludzi skierowanych do kliniki stresu przez swoich lekarzy. Polega
ona na sięganiu po sposób istnienia, sposób życia i skupiania uwagi, który
jest jak zaczynanie wszystkiego od nowa, który jest sam w sobie uwalniający,
tu i teraz, pośród całego naszego cierpienia i życiowego zamętu. Tyle że
sprowadzenie takiego podejścia do poznawania pewnej idei czy filozofii
byłoby jedynie bezduszną wprawką z myślenia, dorzucaniem kolejnych
abstrakcji do innych, którymi nasz umysł i tak jest już zasypany.
Zatem w tym samym duchu, w którym podejmują pracę pacjenci kliniki
stresu, w duchu uważność i duchu MBSR jesteśmy zachęcani do tego, żeby
ze sfery czystego bycia uczynić naszego życiowego sojusznika, by podążać
ścieżką uważności oraz odkrywać, jak wszystko się zmienia, gdy zmienia się
nasz stosunek do własnego ciała, umysłu, serca i do całego świata.
Mówiliśmy na początku, że jest to zaproszenie do udania się na wędrówkę
obejmującą całe życie, zaproszenie, by potraktować życie jako przygodę
w wymiarze świadomości.
Przygoda ta posiada wszelkie cechy bohaterskiego eposu, poszukiwania
samego siebie na drodze, którą podążamy przez życie. Może to zabrzmieć
górnolotnie, ale uważamy naszych pacjentów za bohaterów w klasycznym
greckim znaczeniu. Nasi bohaterowie podróżują szlakiem swojej osobistej
odysei, są poobijani przez żywioły i przeznaczenie, ale odkąd wyruszyli na
szlak wiodący do zdrowia i rozumienia pełni, wreszcie odnajdują drogę do
domu.
Okazuje się, że nie musimy sięgać bardzo daleko, by w tym poszukiwaniu
odnowić kontakt z własnym najgłębszym wnętrzem. W każdej chwili
jesteśmy bardzo blisko domu, znacznie bliżej niż sądzimy. Jeśli po prostu
zdołamy zrozumieć pełnię tej chwili, tego oddechu, będziemy mogli odnaleźć
ciszę i spokój właśnie tutaj. Możemy odnaleźć dom tu i teraz, w naszym ciele
takim, jakie ono jest, w tej chwili takiej, jaka jest.
Podążając ścieżką świadomości, włączamy w doświadczanie życia
metodyczny wymiar przytomności, który sprawia, że staje się ono bardziej
wyraziste, bardziej rzeczywiste. To, że nikt nigdy nie nauczył nas, jak to
zrobić, ani nie powiedział nam, że warto to zrobić, jest bez znaczenia. Gdy
jesteśmy gotowi do wyruszenia na poszukiwania, owa podróż sama nas
odnajdzie. Taki jest bieg rzeczy, ponieważ taka jest natura Drogi, której jest
on częścią. Każda chwila jest naprawdę pierwszą chwilą całej reszty naszego
życia. Upływająca chwila to jedyny czas, jaki mamy do dyspozycji, by żyć.
Praktyka uważności daje nam szansę, by podążać ścieżką życia
z otwartymi oczami, świadomie, a nie półświadomie. Daje nam szansę,
byśmy zamiast bezmyślnie, machinalnie reagować, przytomnie odpowiadali
na wyzwania świata. Na koniec subtelna różnica polega na tym, iż wiemy, że
podążamy ścieżką, wiemy, że obraliśmy pewną drogę, że jesteśmy przytomni
i świadomi. Właśnie to różni nas od tego drugiego sposobu życia. Nikt nie
decyduje za nas, czym jest ta ścieżka. Nikt nam nie mówi, byśmy poszli
„jego śladem”. Cała rzecz polega na tym, że jest tylko jedna droga, ale
manifestuje się ona na tyle sposobów, ilu jest ludzi, obyczajów i przekonań.
Nasza prawdziwa praca, ta przez duże P, polega na odnalezieniu własnej
drogi, na płynięciu i łapaniu wiatru zmian w żagle, wiatru stresu, bólu
i cierpienia, wiatru radości i miłości, do momentu gdy zrozumiemy, że
w jakimś sensie również nigdy nie wypłynęliśmy z portu, że nigdy nie
byliśmy oddzieleni od swej najprawdziwszej jaźni – że zawsze jesteśmy
w domu w naszej własnej skórze albo możemy w nim być, jeśli po prostu
będziemy o tym pamiętać.
Nie sposób ponieść porażki, jeśli podchodzimy do tego z wytrwałością
i szczerością. Medytacja nie jest formą rozluźnienia. Jeśli robimy ćwiczenie
rozluźniające i po jego wykonaniu nie jesteśmy rozluźnieni, wówczas
w jakimś sensie spotyka nas niepowodzenie. Natomiast jeśli praktykujemy
uważność, wówczas jedyną rzeczą, jaka rzeczywiście ma znaczenie, jest to,
czy jesteśmy gotowi patrzeć i być z rzeczami takimi, jakie w danym
momencie są, nawet jeśli jest to dyskomfort, napięcie i nasze wyobrażenia na
temat sukcesu i porażki. Jeśli tak, o porażce nie ma mowy.
Także gdy w życiu musimy zmierzyć się ze stresującą sytuacją i robimy to
uważnie, nasza reakcja na stres będzie właściwa. Sama świadomość to
potężna odpowiedź na stres, taka, która zmienia wszystko oraz otwiera nowe
możliwości rozwoju i działania.
Czasem jednak możliwości nie od razu są widoczne. Możemy mieć jasne
wyobrażenie o tym, czego nie chcemy zrobić, ale nie widzimy jeszcze
wyraźnie, czego chcielibyśmy dokonać. To również nie jest porażka. To
raczej chwile przeniknięte kreatywnością, chwile, w których jeszcze czegoś
nie wiemy, w których musimy zachować cierpliwość, skupić się
w konfrontacji z tym, że nie wiemy. Nawet dezorientacja, beznadzieja
i rozdrażnienie mogą być kreatywne. Możemy z nimi pracować, o ile
jesteśmy gotowi towarzyszyć im z chwili na chwilę z pełną świadomością.
To właśnie jest taniec Zorby w obliczu kompletnej katastrofy. To ruch, który
wynosi nas ponad sukces i porażkę, ku istnieniu pozwalającemu na to, by
pełne spektrum naszych życiowych doświadczeń, nasze nadzieje i lęki
odegrały rolę na scenie samego życia, toczącego się, rozkwitającego w każdej
chwili, w której jesteśmy w pełni obecni.
Droga Świadomości ma własną strukturę. W tej książce omówiliśmy ją
dość szczegółowo. Wspomnieliśmy o jej związkach ze zdrowiem
i uzdrowieniem, stresem, bólem i chorobą oraz wzlotami i upadkami ciała,
umysłu, serca i samego życia. Jest to ścieżka, na którą należy wkroczyć
i pielęgnować ją poprzez codzienną praktykę. To nie jakaś filozofia. Nie
o filozofowanie tu chodzi. Chodzi o bycie, sposób przeżywania danych nam
chwil, życia nimi w całej możliwej pełni. Ta droga staje się naszą drogą tylko
wtedy, gdy sami w nią wyruszymy.
Uważność to podróż trwająca całe życie, podróż ścieżką, która ostatecznie
nigdzie nie prowadzi. Tylko to, kim jesteśmy, jest jej kresem. Droga
Świadomości pozostaje dostępna zawsze, w każdej chwili. Skoro
powiedzieliśmy i zrobiliśmy już wszystko, być może jej istotę odda jedynie
poezja i cisza naszego umysłu i ciała pogrążonego w spokoju.
Dotarliśmy w naszej wspólnej podróży do chwili, którą oddajemy teraz
rytmowi słów wiersza Cisza wybitnego chilijskiego poety Pablo Nerudy.
Wiele wydarzyło się, odkąd w 1990 roku książka ta ukazała się po raz
pierwszy. Na przykład opisana tu i kierowana przez mojego wieloletniego
współpracownika i przyjaciela doktora Sakiego Santorellego Klinika
Redukcji Stresu przy Wydziale Medycznym Uniwersytetu Massachusetts, od
momentu objęcia przez niego funkcji dyrektora w 2000 roku, rozwijała się
nieprzerwanie przez kolejne trzynaście lat. Było to możliwe w dużym stopniu
dzięki jego wyjątkowym zdolnościom przywódczym, wizji i umiejętności
pokonywania przeszkód w czasie wyjątkowo trudnym i burzliwym dla
medycyny. We wrześniu 2013 roku minęły trzydzieści cztery lata
nieprzerwanej pracy kliniki. Ponad dwadzieścia tysięcy pacjentów ukończyło
ośmiotygodniowy program MBSR. Zaangażowanie obecnych instruktorów
i pracowników kliniki w skuteczne nauczanie sztuki uważnego życia jest
niezrównane. Niedościgniona jest także jakość wykonywanej przez nich
pracy i głęboki wpływ wywierany na uczestników programu poprzez
pomaganie im w lepszym poznaniu i pełniejszym zrozumieniu siebie.
Jesteśmy głęboko wdzięczni także wszystkim byłym instruktorom MBSR
i pracownikom, którzy przyczynili się do sukcesu naszego projektu –
wymieniamy ich poniżej w podziękowaniach.
Przez ostatnich dwadzieścia lat przedstawiona w tej książce sztuka
uważnego życia, realizowana w formie treningu MBSR i innych programów
opartych na uważności, rozpowszechniła się na całym świecie. Z jednej
strony mogłoby się to wydawać nieprawdopodobne, z drugiej jednak ma
ogromny sens i jest zjawiskiem zdecydowanie pozytywnym. Być może
program MBSR pojawił się w doskonałym dla świata momencie, by zwrócić
uwagę na potęgę uważności oraz wykorzystać jej uzdrawiający
i transformacyjny potencjał. Początkowo popularyzacja uważności
następowała stosunkowo powoli, by potem gwałtownie przyspieszyć.
Rozpowszechniła się w szpitalach, centrach medycznych, klinikach i wielu
innych instytucjach, takich jak szkoły, firmy, zakłady karne, wojsko itp. Stało
się tak po części za sprawą filmu dokumentalnego z serii Healing and the
Mind Billa Moyersa z 1993 roku, który był poświęcony pracy Kliniki
Redukcji Stresu i powstał na zlecenie telewizji publicznej. Z biegiem lat
program obejrzało w sumie ponad czterdzieści milionów widzów. Formuła
filmu, wymyślona przez utalentowanego producenta Davida Grubina i jego
zespół, była, jak na telewizję, bardzo nietypowa. Cały 45-minutowy odcinek
wypełniła medytacja, a widzowie zostali bezpośrednio wciągnięci
w ćwiczenie uważności wraz z pacjentami uczestniczącymi w zajęciach. To
wywarło ogromne wrażenie. Przez lata działalność naszej kliniki
przedstawiano także w wielu innych programach telewizyjnych i artykułach.
Obecnie, coraz częściej, także za granicą.
Rozwój terapii poznawczej opartej na uważności, z jej solidnymi
podstawami teoretycznymi i skutecznością potwierdzoną starannie
przygotowanymi i przeprowadzonymi testami klinicznymi, również odegrał
istotną rolę w popularyzacji uważności w środowisku psychologów
i psychoterapeutów. Podobnie jak rozwój narzędzi samoopisu, służących do
„mierzenia uważności”, które dały początek licznym, nadal kontynuowanym
badaniom. Studia nad wpływem treningu MBSR i innych form medytacji
zarówno na aktywność mózgu, jak i jego strukturę oraz połączenia
synaptyczne przyśpieszyły także rozwój dziedziny neurobiologii zwanej
neurobiologią kontemplacyjną. Przeprowadzono liczne badania na mnichach
i innych mistrzach medytacji, mających za sobą dziesiątki tysięcy godzin
ćwiczeń. Richard Davidson i jego współpracownicy z Laboratory of
Affective Neuroscience oraz Center for Investigating Healthy Minds na
Uniwersytecie Wisconsin byli pionierami w tej dziedzinie. Uniwersytet
Wisconsin ma swoje własne Centrum Uważności i świetny zespół
instruktorów MBSR kierowany przez jego założycielkę Katherine Bonus.
Za sprawą Mind and Life Institute i jego dorocznego Letniego Instytutu
Badań powstała i stale powiększa się grupa młodych naukowców
i klinicystów najwyższej klasy. Dzięki ustanowieniu stypendiów dla młodych
naukowców w ramach Varela Research Grants (nazwa pochodzi od nazwiska
nieżyjącego już Francisco Vareli, współzałożyciela Mind and Life Institute,
wszechstronnego neurobiologa i filozofa, wielkiego znawcy i praktyka
medytacji) i większych grantów dla starszych badaczy studia w tej dziedzinie
stały się coraz częściej wybieraną ścieżką kariery.
W 1995 roku powołaliśmy Centrum Badań nad Zastosowaniem
Uważności w Medycynie, Opiece Zdrowotnej i Społeczeństwie (Center for
Mindfulness in Medicine, Health Care, and Society, CFM), instytucję
patronacką obejmującą nie tylko Klinikę Redukcji Stresu, ale także wszelkie
inicjatywy i projekty wynikające z naszej pracy, a wykraczające poza
działalność samej kliniki. Obok codziennej pracy z pacjentami Centrum
oferuje również różnorodne programy uważności dla szkół i firm.
Funkcjonuje tu także Instytut Oasis szkolący pracowników sektora
medycznego i wszystkich innych zainteresowanych meandrami sztuki
uważnego życia i jej zastosowaniem w najróżniejszych środowiskach
i instytucjach. Oasis realizuje również szkolenia na certyfikowanego
instruktora MBSR, w którym uczestniczą specjaliści z całego świata.
Centrum współpracuje z innymi instytucjami w licznych projektach
badawczych i organizuje doroczną międzynarodową konferencję uważności,
której jedenasta edycja odbyła się w 2013 roku. Uczestniczą w niej setki
naukowców, klinicystów i instruktorów z całego świata, wymieniając się
doświadczeniami i pomysłami oraz budując w ten sposób znakomitą i stale
powiększającą się globalną społeczność mindfulness. Wielu z tych
nauczycieli uważnego życia pisze zarówno naukowe, jak
i popularnonaukowe książki, w których opisują swoje przeżycia
i przemyślenia na temat sztuki uważnego życia, MSBR, MBCT i innych,
opartych na niej formach treningu i terapii. Badają także i opisują praktykę
medytacji, praktykę miłującej dobroci i współczucia, a także dbałość o to, co
niektórzy psychologowie nazywają cechami człowieka prawego, czyli
szczodrość, wybaczanie, wdzięczność i życzliwość.
Wysiłki te, podejmowane przez różne grupy na całym świecie, przyciągają
i pogłębiają rosnące zainteresowanie i zrozumienie dla sztuki uważnego życia
w praktyce, nie tylko jako pewnej filozofii czy koncepcji. Dziedzina terapii
opartych na uważności staje się coraz bardziej wielowymiarowa. Programy
MBSR i ich pochodne proponowane są nawet przez ośrodki medytacji
buddyjskiej, takie jak InsightLA.
Od 1992 do 1999 roku prowadziliśmy klinikę miejską MBSR
w Worcester, oferując bezpłatną opiekę nad dziećmi na miejscu, bezpłatny
transport i zajęcia prowadzone po angielsku i po hiszpańsku. Klinika ta i setki
ludzi, którzy z niej skorzystali, pokazali uniwersalność metody MBSR
i możliwość jej adaptacji w środowiskach wielokulturowych.
Przeprowadziliśmy także czteroletni program dla więźniów i pracowników
Departamentu Więziennictwa Massachussets, w którym wykazaliśmy
możliwości dotarcia do dużej grupy osadzonych za pomocą treningu MBSR
oraz zmniejszenia poziomu wrogości i stresu. Jeden z naszych kolegów,
George Mumford, współprowadzący naszą miejską klinikę, prowadził
treningi uważności w drużynie Chicago Bulls, a następnie Los Angeles
Lakers, kiedy zespoły te zdobywały tytuły mistrzowskie w lidze NBA.
Więcej informacji na temat Centrum Badań nad Zastosowaniem
Uważności (CFM) i Kliniki Redukcji Stresu, oferowanych przez nie szkoleń
zawodowych, a także możliwości uczestnictwa w programach MBSR na
świecie można znaleźć na stronie CFM www.umassmed.edu/cfm.
***
Thich Nhat Hanh napisał we wstępie, że książka ta jest jak „drzwi, które
otwierają się zarówno na dharmę (od strony świata) i na świat (od strony
dharmy)”. Chociaż słowo „dharma” pojawia się tylko w tym rozdziale, we
wstępie i w jeszcze dwóch innych miejscach, nie sposób się do niego nie
odnieść, zwłaszcza że jest ono nieprzetłumaczalne. Przez wiele lat wahałem
się, czy w ogóle go używać. Z pewnością nie ma najmniejszej potrzeby
stosowania go w trakcie treningu MBSR, więc nigdy tego nie robimy.
Niemniej jednak wydaje się nieodzowne podczas szkolenia instruktorów
MBSR, ponieważ, jak zauważył Thich Nhat Hanh, MBSR jest głęboko
zakorzeniony w dharmie. Jeśli potencjalni nauczyciele MBSR sądzą, że
uważność to jedynie kolejna „technika” poznawczo-behawioralna, która
powstała w intelektualnych ramach zachodniej psychologii klinicznej, srodze
się mylą. Byłoby to ogromne niezrozumienie źródeł sztuki uważnego życia
i MBSR, a także głębi jego potencjału uzdrawiającego i transformacyjnego.
Z oczywistych przyczyn nie można uczyć czegoś, czego się nie rozumie,
a uważności nie można zrozumieć bez uprawiania jej w praktyce, nie
przywiązując się przy tym do jej efektów, jakkolwiek byłyby pożądane.
Wszystkich zainteresowanych tym tematem odsyłam do obszernego
opracowania zatytułowanego „Some Reflections on the Origins of MBSR,
Skillful Means, and the Trouble with Maps”. Można je znaleźć w książce
Mindfulness: Diverse Perspectives on Its Meaning, Origins, and Applications
autorstwa mojego i Marka Williamsa z Oxford University Mindfulness
Centre. Polecam również rozdział zatytułowany „Dharma” w książce Coming
to Our Senses. Próby zastosowania tego słowa i umiejscowienia go
w praktyce uważności mają na celu pokazanie szerszego kontekstu
wszystkim, którym zależy na zrozumieniu, z jakich tradycji wywodzi się
MSBR i na jakich fundamentach się opiera. Początkowo MBSR miał być
eksperymentem, którego zamysłem było sprawdzenie, czy Ameryka
głównego nurtu, amerykańska medycyna i służba zdrowia będą otwarte na
nowe, oparte na dharmie, wyzwalające i sprzyjające zmianom podejście,
ujęte w łatwo dostępny i zdroworozsądkowy format oraz wyrażone w sposób
uniwersalny i zrozumiały. MBSR i jego pochodne, jakkolwiek ograniczone
mogą być pod pewnymi względami, są odzwierciedleniem głębokiej
mądrości wywodzącej się z praktyk odkrytych dawno temu w Indiach,
kultywowanych i przetwarzanych przez kolejne tysiąclecia we wszystkich
azjatyckich cywilizacjach – głównie, choć nie tylko, w buddyzmie.
Niech uważność w swojej najbardziej uniwersalnej formie będzie cenną
wartością w waszym życiu i we wszystkich waszych związkach i relacjach,
zarówno wewnętrznych, jak i zewnętrznych. Ćwiczcie i praktykujcie sztukę
uważności, żeby wzbogacała i upiększała każdą chwilę i każdy dzień
waszego życia prywatnego i zawodowego. I niech ten potencjalnie
bezgraniczny rozkwit waszych serc przynosi pożytek całemu światu.
Podziękowania
Poniedziałek
Wtorek
Środa
Czwartek
Piątek
Sobota
Niedziela
Lista lektur
Źródła