You are on page 1of 322

HISTORYCZNE BITWY

PIOTR FISZKA-BORZYSZKOWSKI

WOJNA ZULUSKA
1879

BELLONA
Warszawa
Bellona SA prowadzi sprzedaż wysyłkową wszystkich swoich książek
z rabatem.
www.ksiegarnia.bellona.pl

Nasz adres:
Bellona SA
ul. Grzybowska 77
00-844 Warszawa
Dział Wysyłki tel.: (22) 45 70 306, 652 27 01
fax (22) 620 42 71
Internet: www.bellona.pl
e-mail: biuro@bellona.pl

Ilustracja na okładce: Łukasz Mieszkowski


Redaktor prowadzący: Kornelia Kompanowska
Redaktor merytoryczny: Tomasz Kompanowski
Redaktor techniczny: Andrzej Wójcik
Korektor: Sylwia Piecewicz

© Copyright by Piotr Fiszka-Borzyszkowski, Warszawa 2010


© Copyright by Bellona Spółka Akcyjna, Warszawa 2010

ISBN 978-83-11-11874-4
WSTĘP

W 1879 r. na południowej półkuli rozgorzała wojna kolo­


nialna, która wstrząsnęła społeczeństwem wiktoriańskiej
Anglii. Wojna ta została rozpętana niemal bez powodów,
w pogoni za polityczną sławą i karierą. Wpłynęła ona na
losy całych państw. Państwo Zulusów zostało zniszczone,
nieodwracalnie zmieniła się sytuacja polityczna w Afryce
Południowej, a tysiące ludzi straciło życie.
W czasie tej wojny pod nieznanym wzgórzem Isandlwana
zawodowa armia brytyjska doznała klęski z rąk tubylczej
armii Zulusów. Była to klęska, która zachwiała wizerunkiem
niezwyciężonej jak dotychczas armii kolonialnej i była tym
bardziej bolesna, gdyż została zadana przez wojowników
powoływanych do służby okresowo i do tego bardzo słabo
uzbrojonych. Natychmiast po bitwie nastąpiła obrona stacji
misyjnej Rorke’s Drift. Zwycięska obrona w pewnym
stopniu podbudowała brytyjskiego ducha, ale jednocześnie
została użyta w politycznych machinacjach generała Chelms-
forda1, dowodzącego silami brytyjskimi w Afryce Połu­
dniowej. Te dwa starcia do dziś są źródłem zarówno dumy,
jak i wstydu obu nacji. Powstało na ten temat wiele legend

1 Frederic Augustus Thcsiger, 2. baron Chelmsford (przyp. red.).


6

i opowieści. Mimo że z czasem wydarzeniom wojny


nadano romantyczny wizerunek, to nie należy zapominać,
iż był to okres brutalnej i bezwzględnej wojny.
W ciągu sześciu miesięcy walk odbyło się osiem krwa­
wych, zaciętych i istotnych bitew bądź potyczek. Obie
strony walczyły z uporem i poświęceniem. Żołnierze
i wojownicy darzyli się pewnego rodzaju szacunkiem, co
jednak nie zapobiegło np. dobijaniu jeńców, paleniu osad
czy grabieży bydła. Szacunek zrodził się najprawdopodob­
niej z faktu, że walczono otwarcie i z wielką chęcią dążono
do bezpośrednich starć. Po stronie brytyjskiej było zaan­
gażowanych ponad 20 tys. ludzi w oddziałach regularnych,
tubylczych i pomocniczych, z czego około 2 tys. zginęło.
Po stronie zuluskiej brało udział około 40 tys. wojowników,
z czego przyjmuje się, że życie straciło 10 tys. Dokładne
straty Zulusów nie są znane.
Wydarzenia opisane w tej publikacji wpłynęły nie tylko
na losy państwa zuluskiego. Można śmiało powiedzieć, że
miały one swoje odbicie w powstaniu Republiki Transwalu
w 1881 r., a później nawet w wojnach burskich w latach
1899-1902. Echa wojny zuluskiej są wciąż obecne.
Opis przebiegu wojny może się różnić w zależności od
źródeł. Ze strony brytyjskiej charakterystyka działań wojen­
nych pochodziła z notatek i listów, głównie oficerów. Były
to opisy subiektywne, wiele razy pełne samousprawied-
liwień. Po klęsce pod Isandlwana odpowiedzialni za nią
usiłowali zatuszować i zniekształcić prawdę. Do tego
dochodziły relacje korespondentów wojennych. Byli oni
łącznikiem pomiędzy wydarzeniami w odległym zakątku
świata a społeczeństwem angielskim.
Przekazywanie informacji z Afryki pod koniec XIX w.
nie było zadaniem łatwym ani szybkim. Po napisaniu
wiadomości korespondent musiał znaleźć najbliższą stację
telegrafu, by przekazać informację do Kapsztadu. W Kap­
sztadzie wiadomość musiała czekać na statek, który kurso-
7

wał raz w tygodniu na Maderę. Podróż zajmowała około


16 dni. Dopiero z wyspy można było telegraficznie prze­
kazać wiadomość dalej. Wszystkie szkice i obrazy sytuacyj­
ne musiały być transportowane drogą morską bezpośrednio
do Anglii, a to zajmowało co najmniej miesiąc. W czasie
przekazywania informacji tak długą drogą wiele razy
ulegały one zniekształceniu.
Pod koniec wojny zuluskiej korespondent wojenny był
już stałym członkiem oddziałów inwazyjnych. Jego zada­
niem było nie tylko przekazywanie faktów. Ponieważ
interesujące wiadomości były czynnikiem wpływającym na
sprzedaż gazet, korespondenci wielokrotnie ubarwiali i roz­
dmuchiwali w zasadzie małe wydarzenia. Jednocześnie,
budując w oczach społeczeństwa wizerunek niezwyciężonej
armii, wyciągali oni na światło dzienne wszystkie braki
w planowaniu lub dowodzeniu oficerów. Po bitwie pod
Isandlwana reporterzy bez litości nagabywali głównych
uczestników do tego stopnia, że głównodowodzący generał
Chelmsford całkowicie odmówił kooperowania z nimi.
Efekt jego decyzji był odmienny od tego, jaki zakładał,
ponieważ cała dyskusja na temat klęski przeniosła się na
łamy gazet z uwzględnieniem wielu fałszywych lub skan­
dalicznych, ale za to interesujących informacji. Po zakoń­
czeniu wojny właściwie zignorowano możliwość uzyskania
informacji od Zulusów. Nikt nie był nimi zainteresowany
i bardzo rzadko spisywano jakiekolwiek relacje zuluskich
wojowników biorących udział w walkach. Nawet nie
przesłuchano głównych dowódców zuluskich. Historie były
wprawdzie przekazywane ustnie, ale siłą rzeczy z czasem
traciły swoją wiarygodność.
Z powodu braku obiektywnych zapisów przebiegu walki,
ubarwiania wydarzeń przez reporterów, subiektywnych
relacji strony brytyjskiej i braku punktu widzenia ze strony
Zulusów trudno jest odtworzyć dokładny przebieg wszyst­
kich wydarzeń wojny zuluskiej. Utrudnieniem w ustaleniu
8

przebiegu bitwy pod Isandlwana była śmierć większości


żołnierzy brytyjskich biorących w niej udział. Wśród tych,
którzy przeżyli, było tylko pięciu oficerów. W tamtych
czasach oficerowie jako ludzie wykształceni byli głównym
źródłem informacji, ale w tym przypadku ich relacje były
zniekształcone próbami zatuszowania powodów klęski.
Rozbieżności dotyczą nie tylko przebiegu wydarzeń, ale
także nazw miejscowości, stopni wojskowych, nazwisk
mniej znanych bohaterów, dat i czasu, w jakim następowały
mniejsze epizody wojny. Różnice występują też, gdy
spojrzy się na zuluską pisownię nazw miejscowości, pułków
lub imion. Przykładem może być zapis zuluskiego pułku
uMcijo (umCijo, Umcijo, Mcijo). Wiele nazw zostało
z czasem zangielszczonych lub całkowicie zmienionych.
Do dziś wiele spraw dotyczących wojny zuluskiej jest
spowitych tajemnicą. Historycy i specjaliści nie mogą
zgodzić się co do jednoznacznego przebiegu wydarzeń.
Jest to temat, który z pewnością jeszcze przez długie lata
będzie gorliwie badany. W tym czasie dawne pola bitwy
są odwiedzane corocznie przez setki turystów, zafascyno­
wanych kulturą, stylem życia i tragiczną historią Zulusów.
POCZĄTKI OSADNICTWA
W AFRYCE POŁUDNIOWEJ

Początki ludzkości w Afryce spowite są tajemnicą. Uważa


się, że pierwsze ślady najstarszych mieszkańców po­
łudniowej części Afryki należą do ludzi plemienia San
i liczą sobie prawie 70 tys. lat. Byli to tubylcy, którym
prosty styl życia pomógł przetrwać przez wiele lat
na pustynnych terenach Afryki Południowej. Ich po­
tomków można doszukiwać się we współczesnych Bu-
szmenach. Żyli w małych grupach, a ich głównym
zajęciem było polowanie na dzikie zwierzęta. Do tego
celu używali małych łuków z zatrutymi strzałami. Ich
dodatkowym źródłem pożywienia były także wszelkiego
rodzaju jadalne korzenie, owoce, larwy i owady. Drugą
najstarszą grupą, która prawdopodobnie przybyła z te­
rytoriów dzisiejszej Botswany około 300 r. n.e., byli
Khoikoi (Hotentoci). Z powodu pewnego pokrewieństwa
pomiędzy tymi dwoma plemionami dla ich wspólnego
określenia używa się dziś potocznej nazwy Khoisan.
Zamieszkujące współczesną Afrykę Południową plemio­
na murzyńskie pojawiły się pod koniec pierwszego tysiąc­
lecia n.e. Były to tubylcze plemiona, określane wspólną
nazwą Bantu, które w przeciwieństwie do Khoikoi i San
zajmowały się bardziej osadniczym trybem życia. Ich
10

głównym zajęciem była hodowla bydła. Jednym z powodów


ich rozprzestrzenienia się na południe było poszukiwanie
nowych terenów osadniczych i lepszych pastwisk. Po­
chodzili z terenów równikowych Afryki Zachodniej (Ka­
merun, Nigeria, Wybrzeże Kości Słoniowej). Po opusz­
czeniu swoich terenów wyruszyli w kierunku wschodnim,
a następnie południowym, obchodząc szerokim łukiem
pustynię Kalahari. Około XV w. jedno z plemion Bantu,
Nguni, osiedliło się na terytorium dzisiejszego Natalu.
Drugie plemię, Xhosa (Khosa), kontynuowało wędrówkę,
podążając w kierunku terenów przylądkowych dzisiejszego
Kapsztadu.
Pierwszym przedstawicielem Europejczyków na połu­
dniowym krańcu Afryki był Bartolomeu Diaz. W 1488 r.
wylądował on w rejonach dzisiejszego Przylądka Dobrej
Nadziei. Zatrzymał się tylko, by uzupełnić zapasy wody
i żywności, podążając w poszukiwaniu nowych szlaków do
Indii. Dziesięć lat później do tych samych terenów przy­
płynął Vasco da Gama. On także tylko uzupełnił swoje
zapasy i pożeglował dalej na zachód.
Zdradliwe prądy morskie i niebezpieczne wybrzeża nie
sprzyjały eksploracji nowych terenów. Pierwsze osady
portugalskie na terenach dzisiejszego Mozambiku były
zakładane przez rozbitków, którym udało się przeżyć
pierwsze spotkanie z Czarnym Lądem. Byli oni pierwszymi
białymi osadnikami, którzy zetknęli się z plemionami Bantu.
Do 1651 r. tereny Kolonii Przylądkowej, dzisiejszego
Kapsztadu, były używane głównie jako miejsce zaopatrzenia
w świeżą wodę dla statków podróżujących pomiędzy
Europą a Indiami. W tym jednak roku Holenderska Kom­
pania Wschodnioindyjska, zajmująca się handlem z Indiami,
zdecydowała się założyć tam stałą osadę. Zadanie to
powierzono Janowi van Ricbceckowi. Jego pierwszym
i głównym celem było zaopatrzenie przepływających stat­
ków w świeżą wodę i żywność. Z czasem osada, która na
11

początku miała jeden drewniany budynek, została roz-


budowana i zorganizowana. Pod przewodnictwem Jana
in Riebeecka osada zaczęła nawiązywać stosunki han-
dlowe z okolicznymi plemionami. W 1655 r. Holenderska
Kompania Wschodnioindyjska zmieniła swoje plany co
do przylądka, wydając pozwolenie na zasiedlanie rejonu
chomikom niebędącym na usługach firmy. Zaraz po
wydaniu zezwolenia zaczęli przybywać pierwsi osadnicy
holenderscy. Najpierw byli to głównie kontraktowi pra-
cownicy zatrudnieni przez kompanię. Wielu z nich po
zakończeniu kontraktu postanowiło nie wracać do Ho-
landii, wybierając życie farmera w Afryce. Był to początek
nowej grupy osadniczej, która później przyjęła nazwę
Boers, czyli Burów. Z czasem Burowie zaczęli rozglądać
się za lepszymi terenami uprawnymi. Wielu opuściło
tereny przylądkowe, wyruszając w głąb lądu. Odkryli
tam nowe tereny uprawne i pastwiska, które otrzymywali
na własność za znikome sumy. W tamtych czasach
wystarczyło opisać wybrany teren i dane potencjalnego
właściciela, wysłać dokumenty do biura geodezyjnego
na przylądku wraz z małą opłatą i oczekiwać urzędowych
dokumentów nadania ziemi.
Ekspansja Burów napotykała znikomy opór ze strony
plemion San i Khoikoi. Plemiona San, które nie dawały się
"ucywilizować”, były coraz bardziej wypierane w kierunku
pustyni Kalahari. Jeśli stawiali jakikolwiek opór, był on
szybko łamany przez Burów posiadających przewagę
w broni palnej. Khoikoi zaś było plemieniem, które łatwiej
zaadaptowało się do nowej sytuacji polityczno-gospodar­
czej. Z czasem zaczęli hodować bydło i zajmować się
rybołówstwem, a w późniejszym okresie zaczęli wynaj­
mować się jako najemni robotnicy lub żołnierze. Byli oni
także bardziej akceptowani przez Burów, jako że w porów­
naniu z San mówili łatwiejszym do zrozumienia językiem,
nie chodzili nago i nie stronili od higieny osobistej.
12

Ciągła ekspansja Burów na wschód i południe do­


prowadziła w końcu do pierwszych kontaktów z tubylczymi
plemionami Bantu. Burowie wstrzymali swój pochód nad
rzeką Great Fish, napotykając tubylcze plemię migrujące
w przeciwnym kierunku. Burowie szybko odkryli, że nowo
napotkane plemię nie daje się tak łatwo podporządkować
jak plemiona San lub Khoikoi. Pierwszym napotkanym
ludem, który aktywnie sprzeciwił się naporowi białych
kolonistów, był amaXhosa.
W 1780 r. Burowie postanowili wyprzeć go z zachodnich
brzegów rzeki Great Fish. Napotkali jednak zdecydowany
opór, który był początkiem tzw. I przylądkowej wojny
granicznej (Cape Frontier War). W latach 1780-1878
stoczono 9 takich wojen, każda z nich skończyła się
porażką tubylców. Od roku 1818, czyli od V wojny
granicznej, w starciach tych obok Burów byli zaangażowani
Brytyjczycy, którzy po przejęciu panowania nad Kolonią
Przylądkową usiłowali zaprowadzić porządek i pokój na
wschodnich terenach granicznych. Wojny zakończyły się
przyłączeniem terenów plemienia Xhosa do brytyjskiej
Kolonii Przylądkowej. W ostatniej wojnie dowódcą wojsk
brytyjskich był generał Frederic Thesiger baron Chelmsford,
przyszły głównodowodzący w wojnie zuluskiej 1879 r.
W roku 1806 Wielka Brytania ostatecznie przejęła władzę
w Kolonii Przylądkowej i uznała ją za terytorium samofi­
nansujące się. Wkrótce zaczęła ona wprowadzać nowe
prawa i przepisy, które zostały przyjęte przez Burów
z dużym niezadowoleniem. Na podstawie jednej z pierw­
szych ustaw wprowadzono podatki, co było czymś zupełnie
nowym i niespotykanym pod rządami holenderskimi. Bu­
rowie byli niezadowoleni nie tylko z podatków. Dodatkową
kością niezgody była kwestia niewolnictwa. Dotychczas
Burowie korzystali z pracy tubylczych niewolników jako
bezpłatnej siły roboczej. Wprawdzie w Wielkiej Brytanii
prawo znoszące niewolnictwo zostało ustanowione
13

w 1807 r., to jednak nie było skrupulatnie egzekwowane


w Afryce. Jedynie odosobnieni przedstawiciele rządowi
i misjonarze próbowali zwalczać niewolnictwo, jednak
z powodu dużych odległości i braku środków finansowych
mogli się pochwalić tylko bardzo małymi sukcesami.
Sytuacja zmieniła się w 1834 r., gdy rząd brytyjski
wprowadził w życie ustawę o całkowitym zniesieniu
niewolnictwa w swych koloniach. Strata niewolników,
a tym samym bezpłatnej siły roboczej, groziła całkowitym
bankructwem burskich farm i biznesów. Wielka Brytania
oferowała wprawdzie wypłatę odszkodowań, ale pod warun­
kiem ich bezpośredniego odbioru w Londynie. Oczywiście,
możliwość tak długiej i niebezpiecznej podróży nie była
brana pod uwagę przez Burów. Próbowali oni jeszcze
przez parę lat omijać nowe prawa, np. nazywając swoich
niewolników uczniami-praktykantami, była to jednak wy­
łącznie gra taktyczna. Burowie postanowili opuścić obszary
przylądkowe i rozpocząć wielką wędrówkę (groote trek)
w poszukiwaniu niepodległości i nowych terenów 2.
Burowie wyruszyli w kilku karawanach w kierunkach
północnym i wschodnim. Niektóre karawany zostały
zdziesiątkowane przez północne plemiona Matabele. Inne
były atakowane przez wschodnie plemiona Bantu. Dwie
kolumny próbowały przekroczyć pustynię Kalahari, ale
zaginął po nich wszelki ślad. W 1837 r. trzem karawanom
udało się dotrzeć do nowych ziem, do państwa Zulusów
(Zululand). Przewodzili im Gerrit (Gert) Maritz, Piet
Retief i Piet Uys. Nikt nie przypuszczał, że w ciągu
roku ci odważni przywódcy stracą życie, nie docierając
do „ziemi obiecanej”.

2 Mowa o tzw. Wielkim Treku (przyp. red.).


PAŃSTWO ZULUSÓW

Niepodległe państwo Zulusów istniało niespełna 80 lat.


U szczytu swej potęgi, na początku XIX w., jego granice
rozpościerały się od terenów dzisiejszego Mozambiku na
północy poprzez Natal na południu (południowo-wschodnie
tereny dzisiejszej Republiki Południowej Afryki) aż do
wybrzeży Oceanu Indyjskiego na wschodzie. Mimo że
w czasach panowania ostatniego króla Zulusów, Cetshwayo
kaMpande, było ono już o wiele mniejsze obszarowo, to
jednak cały czas na południowym kontynencie afrykańskim
było to najlepiej zorganizowane państwo pod względem
politycznym, administracyjnym i militarnym.
Początki historii państwa Zulusów sięgają XVIII w. Na
terytoriach południowo-wschodniej Afryki dominowały dwa
plemiona: Ndwandwe, którego terytoria leżały na północ
od rzeki Black Mfolozi, oraz Mthethwa, zamieszkujące
południowe tereny nad tą samą rzeką. W tych czasach
wódz jednego z 50 szczepów plemienia Mthethwa, zwany
Mandalela, postanowił opuścić północne obszary Natalu
w poszukiwaniu większej niezależności dla siebie i lepszych
łąk dla swoich stad bydła. Wyruszył na północ i osiedlił się
w okolicach rzeki White Mfolozi. Jego plemię przyjęło
nazwę od imienia następcy Mandaleli, Zulu. Od tego czasu
15

szczep był znany jako amaZulu (Zulu), co w wolnym


tłumaczeniu oznaczało Ludzie Niebios. W 1781 r. wodzem
plemienia został Senzangakhona kaJama. Pod jego pano­
waniem plemię rozrosło się do około 1,5 tys. ludzi. Mimo
swego szybkiego rozwoju nie było ono jednak żadną
liczącą się siłą militarną w regionie. Ta sytuacja miała
wkrótce się zmienić po objęciu panowania przez najstar­
szego syna Senzangakhony, Shaki (w Polsce bardziej
znany jako Czaka).
Shaka urodził się w 1787 r. Jego matka, Nandi, po­
chodziła z sąsiadującego plemienia Langeni. Ponieważ nie
należała do plemienia Zulu, wódz Senzangakhona przez
długi czas nie uznawał jej za swoją żonę. Początkowo nie
chciał nawet przyjąć do wiadomości ciąży Nandi, roz­
głaszając za radą swoich doradców, że jest to zakażenie
jelit wywołane pasożytem ishaka. Według legendy prze­
zwisko przyjęło się na tyle, że nowo narodzonemu chłopcu
nadano imię Shaka, nie wielu wówczas zdawało sobie
sprawę, iż przyszedł na świat jeden z najsłynniejszych
władców Zulusów.
Shaka przez długi czas nie był uznawany za prawowitego
spadkobiercę tronu, gdyż urodził się, zanim Nandi została
oficjalnie uznana za żonę wodza. Było to nieustające źródło
konfliktu pomiędzy Nandi i Shaką a grupą doradców wodza.
W czasie jednej z burzliwych kłótni pobudliwa Nandi
fizycznie zaatakowała jednego z doradców. Taki brak
szacunku nie mógł ujść bezkarnie, więc została wydalona
z plemienia. Wraz z synem przeniosła się z powrotem do
rodzinnego plemienia Langeni. Jej silny charakter i naturalne
skłonności do kłótni sprawiły, że i stąd została wkrótce
wyrzucona. Tym razem przeniosła się do sąsiedniego szczepu
Qwabe. Tutaj dostała pozwolenie na zamieszkanie, ponieważ
urodziła syna jednemu z wojowników plemienia, Gendeya-
ma. Szczep Qwabe był podporządkowany dominującemu
plemieniu Mthethwa, którego wodzem był Dingiswayo.
16

Dingiswayo stał na czele plemienia panującego nad


terytoriami położonymi na południe od rzeki White Mfolozi.
Jego agresywna polityka podbojów sprawiła, że podporząd­
kował sobie też wiele szczepów leżących na północ od tej
naturalnej granicy, narażając się przy tym sąsiedniemu
plemieniu Ndwandwe. Ponieważ Qwabe było jednym ze
szczepów należących do plemienia Mthethwa, młody Shaka,
po osiągnięciu wieku poborowego, wstąpił do jednego
z jego pułków, kwaCwe.
Od roku 1807 przez następne 9 lat Shaka brał udział
w wielu wojnach i podbojach, które doprowadziły do
podporządkowania plemieniu Mthethwa licznych, lecz
słabszych szczepów. Jednym z nich był nawet rodzinny
szczep Shaki, Zulu. To w czasie tych nieustających wojen
ambitny Shaka podpatrzył, przekształcił i udoskonalił
taktykę walki, która w przyszłości miała mu pomóc
w utworzeniu potężnego państwa Zulusów. Mimo że to
jemu przypisuje się stworzenie taktyki walki, która tak
efektywnie była stosowana przez Zulusów przez najbliższe
60 lat, to jednak jej początkowym twórcą był Dingiswayo.
Wódz Zulusów Senzangakhona, przed śmiercią
w 1816 r., wyznaczył na swojego następcę syna, Sigujanę,
jednego z potomków zrodzonego z głównej żony. Ponieważ
był to czas podbojów, król Dingiswayo dążył do uzależ­
nienia każdego możliwego szczepu, w tym i Zulu. Była to
doskonała okazja, by podporządkować sobie szczep poprzez
osadzenie na jego czele Shaki, który nie tylko należał do
rodziny zmarłego wodza, ale już dawno oddanie służył
Dingiswayo. Sigujana, prawowity następca, został szybko
zgładzony w „niewyjaśnionych okolicznościach” i Shakę
ogłoszono nowym wodzem szczepu Zulu. Po objęciu
władzy Shaka nie marnował czasu i natychmiast zaczął
wprowadzać zmiany w dowodzonych przez siebie od­
działach. Skoncentrował się na udoskonaleniu taktyki walki,
wypracowanej w czasie służby wojskowej w plemieniu
17

Mthethwa. Wkrótce została ona wypróbowana i udos­


konalona w praktyce. Pod jego przywództwem obszar
szczepu Zulu zwiększył się w ciągu roku ponad czterokrot­
nie, oczywiście kosztem innych, słabszych szczepów.
Pomimo sukcesów na polu walki i wzrostu osobistego
prestiżu Shaka cały czas był oficjalnie podporządkowany
wodzowi Dingiswayo. Ambitny i dumny Shaka marzył
o zdobyciu niepodległości dla siebie i swojego szczepu.
Był jednak za słaby militarnie, by otwarcie wystąpić
przeciwko zwierzchnikowi, musiał więc cierpliwie czekać
na sprzyjającą okazję. Ta pojawiła się w 1817 r., kiedy
wrogie plemię Ndwandwe, w obronie przed dalszą utratą
swych terytoriów, zaatakowało plemię Mthethwa. Wódz
plemienia Ndwandwe, Zwide, chciał nie tylko zapobiec
dalszej ekspansji Mthethwa, ale także odzyskać dotychczas
utracone obszary. Był on wodzem agresywnym, pełnym
wiary w swoje zdolności dowódcze i potencjał swojej
armii. U podłoża tej niezachwianej wiary leżał fakt, że jego
matka była znaną sangoma, wpływową szamanką, słynną
w całym regionie, pozyskującą poparcie dla plemienia
przez bezpośredni kontakt z zaświatami. Obok zwykłych
ziół i wywarów jej chata była wypełniona czaszkami
i kośćmi pobitych wrogów. Miały one być dodatkowym
źródłem jej mocy szamańskiej.
Mając poparcie tak silnej sangoma, Zwide odważnie
zaatakował i rozbił armię Mthethwa, biorąc w niewolę
wodza Dingiswayo. Zwide, po szybkiej i bezceremonialnej
egzekucji Dingiswayo, ruszył na południe, mając nadzieję
na zdobycie całkowitej kontroli nad wszystkimi terytoriami
Mthethwa.
Shaka wprawdzie mógł wcześniej pomóc swojemu
zwierzchnikowi, ale postanowił wykorzystać sytuację i nie
wziął udziału w bitwie. Przybierając bierną postawę,
miał nadzieję na uzyskanie niezależności. Niestety, po­
sunięcie okazało się ryzykowne, gdyż musiał stawić czoła
18

zwycięskiemu plemieniu Ndwandwe, walcząc już nie o włas­


ną niezależność, ale o przetrwanie całego plemienia Zulu.
W 1818 r. doszło do bitwy koło wzgórza kwaGqokli,
w której liczebnie mniejsze plemię Zulu starło się z Ndwand­
we. Żadna ze stron nie odniosła zdecydowanego zwycięstwa.
Moralny triumf należał jednak do Shaki, gdyż była to jego
pierwsza poważna bitwa jako głównodowodzącego całej
armii. Dysponował mniejszą liczebnie armią, ale mimo tego
nie dał się pokonać. Od tego momentu Shaka, używając
swoich zdolności wojskowo-dyplomatycznych, zaczął podpo­
rządkowywać sobie słabsze szczepy. Wiele z nich, przeciw­
nych brutalnym rządom Zwide, dobrowolnie podporządkowa­
ło się nowemu wodzowi. Do ostatecznej bitwy z Ndwandwe
doszło rok później nad rzeką Mhlatuze. Tę bitwę zdecydowa­
nie wygrał Shaka, doszczętnie rozbijając wroga i wypędzając
resztki niedobitków w rejony dzisiejszego Swazilandu (Sua­
zi). Zwide wprawdzie udało się uciec, nigdy jednak nie zdołał
odbudować potęgi swojego plemienia. Po jego śmierci
władzę objął jego syn, Sikhunyana.
Po tak znacznym zwycięstwie nic już nie stało na
przeszkodzie, by Shaka uzyskał całkowitą dominację nad
regionem i objął absolutną władzę nad każdym okolicznym
plemieniem. Był to początek niezależnego i zjednoczonego
państwa Zulu. Do ewentualnych podbojów nowych terenów,
a także do obrony przed najazdami sąsiednich plemion
potrzebował silnej i dobrze wyszkolonej armii. Było to
możliwe za sprawą obowiązkowej służby wojskowej,
wprowadzonej jeszcze za czasów wodza Senzangakhona.
Dzięki temu w ciągu kilku lat armia Shaki z początkowej
liczby 350 wojowników rozrosła się do 20 tys. Po pewnym
czasie podbite i podporządkowane szczepy i plemiona
zaczęły przyjmować nazwę Zulu, przez co oficjalna liczba
macierzystego plemienia wzrosła do około 250 tys. Pano­
wanie Shaki nie było już okresem walk o przetrwanie, ale
czasem podbojów terytorialnych. Plemię rozrastało się nie
19

tylko liczebnie, ale i zyskiwało dodatkowe obszary. Całe


społeczeństwo szybko się wzbogaciło. Wśród Zulusów
oznaką bogactwa było bydło; wkrótce wyhodowane lub
zagrabione stada liczono w setkach tysięcy sztuk.
Taki szybki rozwój państwa wymagał rządów żelaznej
ręki. Shaka był nie tylko inteligentnym i przebiegłym
wodzem, ale także bezwzględnym i brutalnym. Nie wahał
się uśmiercić nikogo, choćby nawet za najmniejsze prze­
winienia. Często można było stracić życie za tak błahe
przewinienia jak wyłamanie się z rytmu w czasie musztry,
kichnięcie podczas uczty lub „brak szacunku” w spojrzeniu.
Żelazna dyscyplina w armii była także utrzymywana
poprzez częste egzekucje.
Po wprowadzeniu do powszechnego użytku krótkiej
włóczni do walki wręcz Shaka często przeprowadzał
inspekcje powracających z bitwy oddziałów. Jako że
rzucanie włócznią było surowo zabronione, wojownik
powracający bez swojej broni (czyli podejrzany o nieprze­
strzeganie zakazu) był natychmiast zabijany ku przestrodze
innych. Oczywiście tak brutalne panowanie budziło u nie­
których odruchy sprzeciwu i chęć zmian, a to w rezultacie
prowadziło do spisków i prób zamachu.
Po pewnym czasie pojawiło się także nowe zagrożenie
dla niepodległości państwa Zulu, czyli pierwsi biali koloni­
ści, którzy pojawili się w 1824 r. Przybyli oni z obszarów
dzisiejszego Kapsztadu i założyli pierwszą większą osadę,
Port Natal (obecnie Durban). Kilku osadników złożyło
kurtuazyjną wizytę w królewskiej osadzie Shaki, kwaBula-
wayo, położonej 120 km od Port Natal. Otrzymali oni od
króla pozwolenie na osiedlenie się na terytorium Natalu,
będącego dotychczas oficjalnie terenami państwa Zulusów.
Był wśród nich młody kolonista, poszukiwacz przygód
i fortuny, Henry Francis Fynn.
Fynn, były porucznik brytyjskiej marynarki wojennej,
uzyskawszy poparcie finansowe inwestorów z Kapsztadu,
20

otworzył w Port Natal małą firmę handlową. Przypadkowo


w trakcie jego odwiedzin doszło do nieudanego zamachu
na życie Shaki, dokonanego prawdopodobnie przez człon­
ków podbitego plemienia Ndwandwe. Ranny wódz został
wyleczony przy pomocy Fynna, który w podziękowaniu za
to otrzymał na własność farmę o powierzchni 9 tys. km2.
Prawdopodobnie rany, jakich doznał Shaka, były powierz­
chowne i wyleczyłby się z nich bez pomocy Fynna, lecz
ten doskonale wykorzystał tę okazję. Od tego czasu Fynn
spędził z Shaką wiele godzin, opisując odległy świat
Europy. Częstym tematem były też sprawy związane
z techniką wojskową, a w szczególności z bronią palną.
Spostrzegawczy Shaka zauważył, że czas na powtórne
załadowanie popularnego wśród osadników muszkietu
gładkolufowego Brown Bess może być wykorzystany do
kontrataku przez oddziały nieuzbrojone w broń palną.
Fynn przystąpił wówczas do wyjaśniania taktyki używania
dwóch linii strzeleckich, strzelających i ładujących na
przemian. Tego rodzaju dyskusje uświadamiały królowi,
jak zmieni się oblicze przyszłego konfliktu. Shaka przewi­
dywał kłopoty, jakie przyniesie białe osadnictwo, oznaj­
miając przed śmiercią swoim podwładnym: „Wasza oj­
czyzna, moje dzieci, będzie opanowana przez białych
ludzi, którzy przybędą zza morza”3. Prorocze słowa miały
się spełnić za niecałe 60 lat.
Ostatnia większa bitwa, jaką dowodził Shaka, odbyła się
w 1825 r. Ostatni władca plemienia Ndwandwe, Sikhuny-
ana, postanowił powrócić do Natalu i w ostatniej desperac­
kiej próbie odzyskać to, co utracił jego ojciec. Shaka
wyruszył mu na spotkanie z armią liczącą prawie 40 tys.
wojowników. Sikhunyana nie miał tak naprawdę zbyt
wielkiej szansy na sukces. Został doszczętnie rozbity,
tracąc przy tym większość swoich wojowników. Bitwa
3 D. W y l i e. Myth of the Iron, Shaka in History, Pietermaritzburg
2006, s. 502.
21

była nie tylko ostatnim aktem długotrwałej rywalizacji


pomiędzy Ndwandwe i Mthethwa (a potem Zulu), ale jako
pierwsza została opisana przez europejskiego osadnika.
Henry Fynn, jako nieoficjalny doradca i przyjaciel Shaki,
miał możliwość obserwować całą bitwę z bezpiecznej
odległości. Opisał w pewnych detalach zuluską taktykę
„bawolich rogów”, rytuały przed bitwą i po niej, zwycięską
paradę połączoną z nagradzaniem bohaterów i likwidacją
tchórzy, masakrę towarzyszących wrogiemu wojsku cywi­
lów i egzekucję jeńców. Jego pamiętniki były pisane
językiem barwnym, pełnym upiększeń i nieścisłości, co po
kilku latach stało się źródłem wielu legend, często niema-
jących nic wspólnego z prawdą. Mimo to były to jedne
z pierwszych pisanych źródeł informacji dotyczących
państwa Zulusów.
Próba zamachu i obecność białych osadników w niczym
nie ostudziła brutalnych rządów Shaki. Kulminacją jego
krwawych poczynań był okres po śmierci ukochanej matki,
Nandi, w październiku 1827 r. Wtedy to pogrążony w roz­
paczy Shaka skazał na śmierć od tysiąca do 7 tys.
żałobników (zapisy nie są ścisłe w tej kwestii). Z jego
polecenia wraz z matką zostało też pogrzebanych żywcem
(i z połamanymi kończynami) 10 służących, mających
dotrzymać jej towarzystwa w zaświatach. Do tego 12 tys.
wojowników, utrzymywanych przez okoliczną ludność,
miało przez cały rok pełnić przy grobie wartę honorową.
Jednak najgorszym rozkazem, który w zasadzie doprowadził
do ostatecznego upadku Shaki, był zakaz, pod groźbą kary
śmierci, uprawy pól i picia mleka. Zakaz został wydany na
okres jednego roku. W społeczeństwie, którego podstawą
wyżywienia była kukurydza i mleko, takie rozporządzenie
równało się ze śmiercią głodową. Wprawdzie zostało ono
odwołane po trzech miesiącach, ale było już za późno, by
uspokoić podwładnych i zapobiec ewentualnym spiskom
i kolejnym próbom zamachu.
22

Ostatni zamach na życie Shaki został przygotowany


i wykonany przez członków jego rodziny, którzy zyskiwali
najwięcej po jego śmierci. Głównymi spiskowcami byli
jego przyrodni bracia, Dingane i Mhlangana, oraz sługa
Mbopha.
Zamachu dokonano 24 września 1828 r. Spiskowcy pocze­
kali, aż armia wyruszy na kolejną misję wojenną, zostawiając
króla Shakę bez normalnej ochrony. Shaka na ten czas
przeniósł się do małej, prywatnej osady, kwaNyakamub. Miał
tam przyjąć przedstawicieli sąsiedniego szczepu Mpondo,
którzy przynieśli pokojowe dary na zakończenie ostatniego
konfliktu. W czasie spotkania Mbopha znienacka zaatakował
emisariuszy, przepędzając ich z osady kijem. Zaskoczony
Shaka nie miał nawet czasu, by zareagować na tak niespo­
dziewany wybryk. W tym momencie z przeciwnej strony
wybiegli Dingane i Mhlangana. Do dziś nie wiadomo, kto
zaatakował pierwszy i jaka była kolej wypadków.
Przyjmuje się, że pierwszy cios zadał Mhlangana, raniąc
Shake w ramię. Król, nic mając przy sobie broni, próbował
uciekać, lecz potknął się i został szybko dogoniony przez
drugiego brata, Dinganę. Dingane nie okazał litości na
prośby o łaskę i szybko dobił ofiarę. Ciało Shaki zostało
bezceremonialnie pogrzebane w królewskiej zagrodzie
kwaDukuza, która szybko została zapomniana i zamieniła
się w ruinę. Na miejscu ostatniego spoczynku króla Shaki
leży dziś miasto Stanger.
Na wieść o śmierci króla armia natychmiast powróciła
do królewskiej osady. Na krótko przed jej przybyciem
Dingane, zgodnie z odwieczną tradycją przejmowania
władzy, rozprawił się z konkurentami do tronu, mordując
współzamachowca Mhlanganę i 12 innych przyrodnich
braci. By zjednać sobie armię i resztę społeczeństwa,
Dingane postanowił chwilowo zaprzestać podbojów, tym­
czasowo rozwiązując armie i odsyłając wojowników do
rodzinnych osad na zasłużony odpoczynek. Oczywiście,
23

nie zaprzestał czystek politycznych w swoich szeregach,


uśmiercając większość popleczników i głównych dowódców
Shaki. Ci, którzy ocaleli, musieli przysięgać całkowitą
lojalność swojemu nowemu władcy lub opuścić kraj i szu­
kać miejsca gdzieś indziej. W państwie Zulu nastał okres
względnego spokoju. Dopiero po upływie 10 lat odbyła się
pierwsza poważniejsza bitwa, tym razem przeciwko nowe­
mu przeciwnikowi, białym osadnikom.
Nowy król, mając niespełna 30 lat, lubował się bardziej
w ucztach i paradach niż krwawych podbojach. Oczywiście,
armia była cały czas utrzymywana według starego systemu,
i od czasu do czasu wzywana do obrony granic, ale już nie
w takim zakresie do podbojów jak za czasów Shaki.
Okres panowania Dingane to także okres rozwoju
europejskiego osadnictwa. Sąsiedni Port Natal rozwijał
się szybko, a liczba jego ludności wzrastała nie tylko
o nowych osadników, ale także o tubylczych przesie­
dleńców, niezadowolonych z rządów Shaki, a także
jego następcy, Dingane. Jednak największym zagrożeniem
dla państwa Zulusów miało się okazać przybycie nowych
osadników z zachodu, farmerów pochodzenia holender­
skiego, tzw. Burów.
W 1834 r. Burowie postanowili opuścić wschodnie tereny
przylądkowe dzisiejszego Kapsztadu. Głównymi powodami
rozpoczęcia swojej wielkiej wędrówki była obawa przed
ciągłymi atakami lokalnych plemion, a także chęć uzyskania
niezależności od władzy brytyjskiej. Brytyjczycy usiłowali
podporządkować sobie Burów politycznie i finansowo, nie
oferując nic w zamian. Burowie byli niezadowoleni z wy­
sokich podatków i wprowadzenia nowego prawa, znoszą­
cego niewolnictwo i stawiającego tubylcze plemiona na
równi z białymi osadnikami. Ponieważ byli oni doskonały­
mi, ambitnymi i szybko się rozwijającymi farmerami,
zaczęli też odczuwać braki wystarczającej ilości dobrej
ziemi rolnej.
24

W latach 1834-1840 około 15 tys. Burów wyruszyło


na poszukiwanie nowych terenów osadniczych. Podążali
oni w kierunku północnym, by nawiązać kontakt handlowy
z koloniami portugalskimi, i we wschodnim, by osiedlić
się w okolicach Natalu. Główna grupa pod przewo­
dnictwem Pieta Retiefa, przy pomocy Gerta Maritza
i Pieta Uysa, przybyła w okolice Durbanu (tak został
nazwany w 1835 r. Port Natal) pod koniec 1837 r.
Podobnie jak wcześniej Henry Fynn, także i Piet Retief
postanowił uzyskać od króla Dingane oficjalną zgodę
na osiedlenie się na terytorium Natalu, urzędowo pod­
legającemu państwu Zulu. W tym celu na początku
1838 r. wybrał się z wizytą do królewskiej zagrody
w uMgungundlovu, gdzie został poinformowany o wa­
runkach, które musi spełnić, jeśli chce się osiedlić.
Dingane z początku przyjął emisariuszy przychylnie
i dodatkowo zażądał, żeby Retief ze swoją grupą odzyskał
stado bydła, skradzione przez sąsiedni szczep Hlubi.
Nie było to trudne dla uzbrojonych w broń palną osa­
dników i zadanie zostało szybko wykonane. Po zwróceniu
stada osadnicy zostali zaproszeni na ucztę, w czasie
której otrzymali prawo na osiedlenie się na wybranych
terenach Natalu. Nic niepodejrzewający osadnicy bie­
siadowali przez parę dni. 6 lutego, w ostatnim dniu
uczty, król Dingane ukazał swoje prawdziwe oblicze.
Będąc inteligentnym wodzem, obawiał się następstw,
jakie pociągnie za sobą osadnictwo białych. Niepokoiła
go szybko wzrastająca liczba nowych osadników, a także
ich militarna siła, szybkość koni i potęga broni palnej.
Nie widząc innego wyjścia, postanowił zniszczyć osa­
dnictwo w zarodku. Biesiadujący Burowie zostali pojmani
i zaprowadzeni na miejsce egzekucji. Nie mieli żadnych
szans na obronę, ponieważ przed ucztą zgodnie z tradycją
pozostawili całe swoje uzbrojenie przy głównej bramie
wjazdowej do królewskiej osady.
25

Pojmani Burowie zostali zebrani na pobliskim wzgórzu


skazańców, gdzie najpierw połamano im wszystkie koń­
czyny, a następnie uśmiercono uderzeniami w głowę. Piet
Retief został zabity na samym końcu, przyglądał się
najpierw śmierci wszystkich swoich współtowarzyszy,
w tym swojego dwunastoletniego syna. Po tej masakrze
szybko nastąpiła druga, gdy wysłany oddział Zulusów
zaatakował pobliskie karawany i osady. W ciągu następnych
dwóch dni zginęło ponad 500 Burów. Wraz z nimi poległo
około 300 osób tubylczej służby. Ci, którzy ocaleli, od razu
zaczęli planować akcje odwetowe.
Pierwsza grupa bojowa pod dowództwem Pieta Uysa
wyruszyła w kwietniu, przekraczając rzekę Buffalo. Czekali
jednak na nich przygotowani w zasadzce Zulusi. Wojownicy
ukryli się pomiędzy krowami licznego stada, które Burowie
próbowali zagarnąć. Zaskoczenie było całkowite. W czasie
walki zginęło 10 osadników, w tym Piet Uys i jego syn.
W tym samym czasie osadnicy z Durbanu próbowali
wspomagać Burów, wysyłając dodatkowe oddziały wojs­
kowe. Po kilku zwycięskich potyczkach zostały one jednak
zaskoczone przez Zulusów w pobliżu rzeki Tugela i cał­
kowicie rozbite. Niedobitki uciekły na południe kraju lub
schroniły się na statkach w porcie Durban. Durban był
uznawany za miasto pod zarządem brytyjskim (Zulusi
podpisali z Brytyjczykami akt o nieagresji), jednak oburzo­
ny zachowaniem jego mieszkańców Dingane rozkazał je
splądrować, a następnie zrównać z ziemią. Rozkaz został
sumiennie wykonany.
Większość mieszkańców miasta jednak ocalała, znajdując
schronienie na zakotwiczonych przy brzegu statkach. Taki
ciąg porażek podłamał ducha burskich osadników. Wielu
chciało opuścić Natal i wracać do Kapsztadu. Sytuacja
stawała się coraz trudniejsza. W osadach i kolumnach
transportowych kończyła się żywność. Dookoła nich trawa
została wyjedzona przez stada bydła, które wkrótce zaczęły
26

głodować. Podobno jedyne, co powstrzymało osadników


przed opuszczeniem Natalu, to niezłomna postawa kobiet,
które domagały się rewanżu za śmierć swoich bliskich.
W sierpniu 1838 r. Burom udało się odeprzeć trzy­
dniowy atak Zulusów na jedną ze swoich kolumn trans­
portowych. Stracili jednak przy tym wszystkie stada
krów. W tym też czasie zachorował i zmarł jeden
z ich przywódców, Gert Maritz.
W obliczu kończącej się żywności i rozprzestrzeniających
się chorób Burowie postanowili zaprzestać obrony i przejść
do ataku, by przejąć inicjatywę. Pierwszym krokiem było
obranie nowego przywódcy; został nim Andries Pretorius.
Nowy przywódca od razu wprowadził żelazną dyscyplinę.
Wcześniej jej brak często wpędzał Burów w kłopoty,
ponieważ niezależni i dumni osadnicy nie doceniali prze­
ciwnika i nie stosowali żadnych środków ostrożności.
W grudniu wyruszyła nowa kolumna osadnicza składa­
jąca się z 64 wozów. Oddział Pretoriusa liczył 468 ludzi,
wspierany przez 3 armaty. Po przekroczeniu rzeki Ncome
zwiadowcy burscy wypatrzyli zbliżający się oddział Zulu­
sów. Dało im to czas na przygotowanie kolumny do
obrony. Taktyka obronna polegała na ustawieniu wozów
w obronny szyk w kształcie koła, tzw. laager. Dyszel
każdego wozu był podczepiony pod tylną oś poprzedniego,
a szczeliny pomiędzy wozami były wypełniane workami
lub skrzyniami. W centrum tak sformowanego laagera
zbierano woły pociągowe i konie. Zza przygotowanej
bariery obrońcy mieli większe szanse odparcia natarcia,
szczególnie gdy mieli broń palną.
16 grudnia 1838 r., na umocniony obóz burski uderzyli
Zulusi. Była to niedziela i nadchodzące starcie miało
niemal religijne znaczenie dla osadników. Według legendy
12 tys. Zulusów pod dowództwem wodza Ndleli przez
dwie godziny próbowało bezskutecznie przełamać obronę
Burów. Nieustające salwy obrońców zadały nacierającym
27

druzgocące straty, nigdy nie dopuszczając wroga bliżej niż


na odległość 10 m. Szczęście dopisywało obrońcom, gdyż
poranna mgła nie zawilgociła prochu strzeleckiego, a woły
i konie, pomimo zgiełku bitwy, nie wpadły w panikę. Krew
zabitych wojowników zabarwiła wody pobliskiej rzeki,
która odtąd była znana jako Krwawa Rzeka (Blood River).
Zulusi stracili tego dnia około 3 tys. wojowników, co
wydaje się olbrzymią liczbą w porównaniu z 4 rannymi
Burami. Wielu historyków podważa te liczby. Dla porów­
nania, w 1879 r. Brytyjczycy w Rorke’s Drift bronili się
przez 5 godzin na bliską odległość, dysponując nowoczes­
nymi karabinami, ale udało im się zabić „tylko” 600
wojowników. W tamtych czasach tak przedstawione zwy­
cięstwo zdecydowanie pomogło podnieść morale burskich
osadników i umocniło ich w przekonaniu, że są wybraną
i ochranianą przez Boga nacją. Przekazy zuluskie nigdy nie
przypisywały tej bitwie tak dużego znaczenia, a już
z pewnością nie potwierdzały tak wysokich strat.
Po bitwie Burowie odzyskali część swoich stad bydła
i wycofali się z powrotem w stronę Natalu. Ich przywódca,
Andries Pretorius, w drodze powrotnej postanowił także
odwiedzić miejsce kaźni Retiefa. Mimo że jego zwłoki
leżały niepogrzebane przez kilka miesięcy i były wy­
stawione na niszczące działania czynników atmosferycz­
nych, to jednak został przy nich odnaleziony kawałek
wyprawionej skóry z zapisanym na nim aktem nadania
Burom ziemi w Natalu. Był to kolejny „cud”, jaki pomógł
kolonizatorom zdobyć przyczółek na nowych ziemiach.
Dokument był kilkakrotnie badany w celu potwierdzenia
jego autentyczności aż do lat wojen burskich (1899-1902),
kiedy to zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach. Na
podstawie tego aktu Burowie osiedlili się na ziemiach
położonych 80 km od Durbanu. Tak powstała republika
burska z nową stolicą, nazwaną ku pamięci Pieta Retiefa
i Gerta Maritza, Pietermaritzburg. Nowe państewko przyjęło
28

raczej skomplikowaną nazwę Wolnej Prowincji Nowej


Holandii w Południowo-Wschodniej Afryce (Free Province
of New Holland in South East Africa), ale później znanej
bardziej pod potoczną nazwą Republiki Natalii (Republic
of Natalia).
Jednym z czterech przybranych braci króla, którym
Dingane nieostrożnie darował życie w czasie walk o tron,
był Mpande. Ten najstarszy z braci odznaczał się pokojo­
wym usposobieniem i nieprzeciętną inteligencją. W 1839 r.,
obawiając się o swoje życie, Mpande uciekł do Natalu
wraz z 17 tys. wiernych poddanych. Burowie w tym czasie
byli już zmęczeni ciągłym przelewem krwi i powoli
zaczynali szukać rozwiązania tej kłopotliwej sytuacji.
Ucieczka Mpande podsunęła im taką sposobność. Zawarto
sojusz, na mocy którego Mpande, ze wsparciem oddziałów
burskich, powrócił w rodzinne strony, by odzyskać utracone
ziemie. W styczniu 1840 r. rozbił on wojska króla Dingane
w jednej z ostatnich bitew stoczonych według starych
tradycji. Nie brały w niej udziału ani konie, ani oddziały
uzbrojone w broń palną, tylko 10 tys. wojowników uzbro­
jonych w tradycyjne tarcze i dzidy. Dingane został zmu­
szony do ucieczki w północne regiony swojego państwa.
Został tam szybko odnaleziony i zabity przez jedno
z lokalnych, lecz wrogich mu plemion.
Na wieść o śmierci Dingane Mpande został ogłoszony
nowym królem Zulusów. Wybór został szybko zaaprobo­
wany przez rząd republiki burskiej, za co otrzymał około
40 tys. sztuk bydła. Taki rozwój wydarzeń w Natalu był
z coraz większym niepokojem obserwowany przez rząd
brytyjski w Kapsztadzie. Według brytyjskiego prawa Bu­
rowie cały czas podlegali jego władzy, a w świetle paktu
o nieagresji, jaki był podpisany pomiędzy rządem brytyjs­
kim a rządem króla Dingane, dotychczasowe podboje
Burów były całkowicie bezprawne. By odzyskać kontrolę
nad sytuacją, w 1842 r. rząd brytyjski, w celu umocnienia
29

swojej pozycji, wysłał do Durbanu interwencyjny oddział


piechoty, mający za zadanie przywrócenie względnego
pokoju. Został on jednak szybko rozbity przez pewnych
siebie Burów w bitwie pod Congellą. Okrążeni nie-
dobitkowie brytyjscy wraz z częścią ludności cywilnej
bronili się przez następny miesiąc. W odpowiedzi na
taki obrót sprawy Brytyjczycy wysłali do Durbanu wię­
ksze posiłki, czyli wszystkie dostępne w tym czasie
oddziały wojskowe. 5 kompanii 25. pułku piechoty,
które przybyły z odsieczą, przerwało okrążenie i zajęło
Pietermaritzburg. Natal został oficjalnie przyłączony
do Korony brytyjskiej, a republika burska przestała
istnieć. W 1845 r. Natal został ogłoszony prowincją
Kolonii Przylądkowej (Cape Colony) z rządem skła­
dającym się z gubernatora i 5 doradców. W tym czasie
większość Burów opuściła Natal, by kontynuować swój
Trek w kierunku północnym, ku obszarom dzisiejszego
Transvaalu (Transwal) i Orange Free State (Wolne Pań­
stwo Orania, regiony dzisiejszej Republiki Południowej
Afryki). Na ich miejsce przyszli inni osadnicy pocho­
dzenia europejskiego, a także uchodźcy z państwa Zulu.
Do 1879 r. liczba nowych mieszkańców Natalu wzrosła
do około 250 tys.
Mpande, nowy władca państwa Zulusów, miał o wiele
bardziej pokojowe nastawienie niż jego poprzednicy. Za­
miast na podbojach okolicznych szczepów cały wysiłek
skupił na odbudowie państwa zniszczonego długimi woj­
nami domowymi. Dowodem jego sprawnych rządów było
nie tylko to, że w chwili jego śmierci państwo było
całkowicie sprawne ekonomicznie i niezależne politycznie,
ale i fakt, iż zmarł on śmiercią naturalną — rzadki
przypadek jak na wodza państwa Zulusów! Mpande lubował
się w różnego rodzaju ucztach, obchodach i paradach. Pod
koniec swojego życia był tak otyły, że słudzy musieli go
obwozić na małym wózku.
30

Mimo swojej poważnej tuszy zdołał on spłodzić 23


synów. Jednym z nich był Cetshwayo, najstarszy syn
pierwszej żony. Według tradycji Zulu dzieci pierwszych
żon nie zostawały następcami tronu, zaszczyt ten przypadał
potomkom zrodzonym z tzw. żony głównej, którą władca
wybierał dopiero w późniejszym okresie swojego życia.
Mogła to być druga, trzecia lub nawet czwarta żona. Król
Mpande nigdy nie uznawał Cetshwayo za swojego następcę.
Jego wybór padł na najstarszego syna z drugiego małżeń­
stwa, Mbuyaziego.
Cetshwayo urodził się przypuszczalnie w 1832 r., był
synem pierwszej żony Mpande, Ngqumbazi. Podążył wraz
z ojcem na dobrowolne wygnanie w 1839 r. I właśnie na
wygnaniu, w chwili słabości, Mpande ogłosił Cetshwayo
jako swojego następcę. Po koronacji na króla Mpande
próbował jednak odwołać tę decyzję. W 1850 r. Cetshwayo
wraz z siedmioma przyrodnimi braćmi zaciągnął się do
nowo sformowanego pułku uThulwana. Był to okres, kiedy
wódz Mpande próbował rozszerzyć granice państwa. Po­
nieważ na południu i na wschodzie znajdowali się biali
osadnicy, Mpande zwrócił swoją uwagę ku północy, ku
obszarom państwa Swazilandu. Zulusi wyruszali na podbój
już kilka razy, ale bez żadnych spektakularnych rezultatów.
Król Swazilandu wiedział, że nie ma szans w otwartym
starciu i za każdym razem wycofywał się w góry, gdzie
bronił się, stosując taktykę walki partyzanckiej. Sytuacja
zmieniła się w 1852 r., kiedy Zulusi znienacka zaatakowali,
osaczając wojska przeciwnika. W czasie tych walk młody
Cetshwayo odznaczył się szczególną odwagą. Legenda
głosi, że w pewnym momencie, będąc w okrążeniu,
własnoręcznie zabił kilku przeciwników, ocalając siebie
i kilku wojowników. Taką wojowniczą postawą zwrócił na
siebie uwagę jednego z ważniejszych dowódców (induna),
wodza Mnyamana. Mnyamana polubił zdolnego młodzieńca
i jako jego mentor wziął go pod opiekę. Cetshwayo
31

wykorzystał tę znajomość w przyszłym starciu z oponentem


do tronu, przyrodnim bratem Mbuyazim.
Rywalizacja pomiędzy Mbuyazim i Cetshwayo przybie­
rała coraz większe rozmiary. W oczach Mpande Mbuyazi
był cały czas faworytem, choć król z niepokojem spoglądał
na wzrastającą popularność Cetshwayo. Obydwaj preten­
denci do tronu byli doskonałymi wojownikami, co w spo­
łeczeństwie Zulusów było bardzo ważne. Różnili się jednak
charakterami. Mbuyazi był wojownikiem wysokim i dobrze
zbudowanym, ale swoim zachowaniem okazywał brak
szacunku podwładnym i szybko potrafił irytować przełożo­
nych. Cetshwayo z kolei był zręcznym politykiem, zawsze
okazywał należny szacunek przełożonym i radzie starszych
plemienia. Bardzo interesował się też życiem swoich
podwładnych. Znał doskonale historię i tradycję swojego
plemienia. Używał tej wiedzy, by okazać zrozumienie dla
spraw przeciętnego Zulusa. Po 1855 r. zaczął także aktyw­
nie pracować nad wzmocnieniem swojego poparcia. Odbył
wiele spotkań z niższymi rangą dowódcami poszczególnych
oddziałów, a także wiele podróżował, odwiedzając osady
na samych krańcach państwa.
Jego poparcie tak wzrosło, że był zdolny zrzeszyć
swoich popleczników w odrębną partię polityczną, uSuthu.
Nazwa odnosiła się do dużych stad bydła, które zostały
zdobyte w czasie najazdów na Swaziland. Od tego momentu
słowo uSuthu było na zawsze emocjonalnie powiązane
z Zulusami, będąc używane nawet jako okrzyk wojenny
w czasie bitwy. Poplecznicy Mbuyaziego z kolei byli
nazywani iziGqoza. Nazwa wyrażała coś, co „padało” jak
krople deszczu i ironicznie odnosiła się do poparcia, które
wzrastało bardzo powoli i niepewnie. Widząc, że popular­
ność Cetshwayo rośnie bardzo szybko, zaniepokojony król
Mpande postanowił odseparować go od jego matki, Ngqum-
bazi. Wysłał ją na północ, oficjalnie w celu objęcia władzy
nad jedną z dzielnic. To samo uczynił z Cetshwayo,
32

wysyłając go jednak na południe. Taka sytuacja nie trwała


długo, gdyż okazało się, że często odwiedzający swoją
matkę Cetshwayo (król nie mógł tego oficjalnie zabronić)
zaczął zdobywać poparcie w dwóch miejscach jednocześnie.
By temu zapobiec, po pewnym czasie oboje zostali prze­
niesieni do centralnego rejonu Eshowe. Król zaczął też
okazywać publicznie, kto jest jego oficjalnym wybrańcem.
Często wyrażało się to w prosty sposób udzielania pochwał
dla zespołu Mbuyaziego podczas zawodów tańców wojen­
nych i całkowitego ignorowania wysiłków zespołu Cetsh­
wayo. Czasami te intrygi polityczne przybierały bardziej
poważną postać.
Jedna z uroczystości państwowych wymagała, by pułk
uThulwana stawił się w pełnym uzbrojeniu i oporządzeniu.
Ponieważ tarcze wojowników były własnością króla,
musiały być one wydane oddziałom przed każdą uroczys­
tością lub wyprawą wojenną i zebrane po ich zakończeniu.
Podczas jednej z tych czynności Mpande trzymał w ręku
dwie tarcze, wycięte ze skóry jednego byka. Tarcza
z małym nacięciem pozostałym po włóczni, która zabiła
byka, była uważana za bardziej prestiżową. Mpande
prawie że wręczył taką tarczę Cetshwayo, lecz w ostatniej
chwili zmienił zdanie i oddał ją Mbuyaziemu. Było to
otwarte ukazanie braku szacunku dla młodego Cetshwayo.
W takich warunkach sytuacja powoli dojrzewała do
konfrontacji. Punktem zapalnym okazała się decyzja
przyznania Mbuyaziemu nowych terenów łowieckich.
Leżały one blisko granicy z Natalem i były zaludnione
wieloma stronnikami Cetshwayo. Mbuyazi przybył na
swoje nowe tereny w 1856 r. i z typową dla siebie
arogancją natychmiast zażądał, żeby wodzowie poszcze­
gólnych szczepów oficjalnie wyrazili swoje poddanie
nowemu właścicielowi. Oczywiście, niektórzy dumni
Zulusi tego nie zrobili, przez co zostali wypędzeni, ich
osady zostały spalone, a bydło zagrabione. Odpowiedzią
33

Cetshwayo była pełna mobilizacja przychylnych mu


oddziałów. Pomimo tajnego rozkazu króla Mpande, by
popierać Mbuyaziego, wiele plemion dotychczas neutral­
nych wyraziło swoje poparcie dla Cetshwayo. Przykłado­
wo, był wśród nich klan wodza Hamu kaNzibe (który sam
miał nadzieję na objęcie królewskiej władzy), niezależne
plemię północne Mandlakazi czy też plemię rodzonego
brata Cetshwayo, Ndabuko. Dziś nie znamy dokładnej
liczebności zebranej armii uSuthu, jednak zakłada się, że
było to od 15-20 tys. wojowników.
Po stronie iziGqoza nie było aż tylu chętnych do walki.
Po mobilizacji armia liczyła ok. 7 tys. wojowników.
Mbuyazi miał jednak w zanadrzu oddział składający się
z białych osadników, uzbrojonych w broń palną.
Bliskość granicy z Natalem ułatwiała nawiązanie wzaje­
mnych stosunków dyplomatycznych, jednak rząd Natalu
nie wyraził chęci zaangażowania się w typową między-
plemienną wojnę domową. Jako gest dobrej woli i poparcia
dla Mbuyaziego prowincja wysłała mały oddział zbrojny,
którego dowódcą był John Dunn. Dunn był pogranicznym
agentem handlowym, ale jednocześnie nie stronił od
przygody i możliwości zdobycia fortuny. Oficjalnie wy­
prawa tego oddziału miała na celu próbę negocjacji
pokojowego rozwiązania sporu i ewentualną ochronę bia­
łych osadników na spornym terenie. Osadnicy ci nie mogli
opuścić zagrożonych przez wojnę ziem, ponieważ po
obfitych opadach deszczu wylała graniczna rzeka Tugela
(Thugela), czyniąc barierę nie do przejścia dla obładowa­
nych dobytkiem uchodźców. W podobnej sytuacji było
około 13 tys. tubylczej ludności cywilnej, należącej do
plemion przychylnych Mbuyaziemu.
Bitwa rozpoczęła się wczesnym rankiem 2 grudnia
1857 r. w miejscu zwanym Ndondakusuka nad Tugelą.
Była to jedyna bitwa, w której Cetshwayo dowodził
osobiście. Jeszcze przed rozpoczęciem walki wydawało
34

się, że dwa wydarzenia już przesądziły o jej wyniku.


Jednym z nich było zdobycie przez Cetshwayo tarczy
jednego z wojowników, należącego do iziGqoza. Podczas
porannego rytuału przed bitwą tarcza została podeptana
przez wodza, zapewniając mu przychylność zmarłych
przodków. Drugim było zerwanie przez wiatr jednego
z piór z nakrycia głowy wodza Mbuyaziego. Stało się to
podczas porannej inspekcji wojska przed ustawionymi
i gotowymi do walki wojownikami. Był to zły omen, który
źle wpłynął na morale wojska, tym bardziej że Mbuyazi
zupełnie na niego nie zareagował. Bitwę rozpoczęła strona
uSiithuy tradycyjnie próbując oskrzydlić wojska przeciwnika.
Prawe skrzydło zostało jednak powstrzymane przez skon­
centrowany ogień broni palnej oddziału Dunna. Widząc to,
Cetshwayo skoncentrował swój atak na lewym skrzydle,
wzmacniając go dodatkowymi oddziałami. W momencie
gdy lewa strona zaczęła się przełamywać, Cetshwayo
zaatakował środek. Po pewnym czasie oddziały Mbuyaziego
zaczęły się wycofywać. Początkowo odwrót był zorganizo­
wany i zdyscyplinowany, ale po pewnym czasie oddziały
natknęły się na ludność cywilną. Wojownicy, przemieszani
z tłumem kobiet, dzieci i starców, poddali się ogólnej
panice. W tak bezładną grupę uderzyły oddziały uSuthu,
rozpoczynając bezlitosną rzeź. Straty iziGqoza wyniosły
około 14 tys. zabitych, w tym 5 tys. wojowników. Wśród
zabitych był sam Mbuyazi wraz z 5 braćmi. Bitwa była
wielkim zwycięstwem Cetshwayo, który nie tylko pozbył
się największego rywala do tronu, ale także większości
jego stronników. Droga ku władzy nie była jednak tak
prosta, jakby się wydawało.
Jednym z kombatantów, który przeżył, był John Dunn.
O jego przebiegłości i tupecie najlepiej świadczy fakt, że
po paru tygodniach z powrotem zjawił się w siedlisku
Cetshwayo, by prosić go o zwrot zagrabionych po bitwie
stad bydlęcych, należących do białych osadników. Jego
35

zdolności negocjacyjne sprawiły, że nie tylko odzyskał te


stada, ale otrzymał też pozycję „białego doradcy” Ce­
tshwayo, którą przyjął. Dostał też pozwolenie (wraz
z kawałkiem ziemi) na osiedlenie się w granicach państwa
Zulu. Od tego momentu aż do zawieruchy wojennej
1879 r. Dunn prowadził spokojne życie osadnika. Przyjął
częściowo zuluski styl życia, miał nawet kilka żon-
-Murzynek. Bitwa pod Ndondakusuka nie była jednak
jego ostatnią przygodą z bronią.
Po bitwie król Mpande został postawiony w trudnej
sytuacji. Nie chciał uznać Cetshwayo za swojego oficjal­
nego następcę, ale w tym samym czasie nie mógł już go
łatwo kontrolować. Próbował jeszcze jeden raz ogłosić
następcą tronu jednego ze swoich ocalałych synów. Nie­
stety, po nieudanym zamachu na ich życie musieli oni
uciekać do Natalu i zapomnieć na dłuższy czas o jakich­
kolwiek próbach przejęcia władzy. Dopiero po wojnie
w 1879 r. niektórzy z nich powtórnie wysunęli swoje
roszczenia do tronu. Sytuacja polityczna wówczas tak już
się zmieniła, że nie mieli oni wiele do powiedzenia.
By utrzymać pokój w królestwie, w 1857 r. król Mpande
ostatecznie poddał się presji Cetshwayo i uznał go oficjalnie
za swojego następcę. Była to zwykła formalność, gdyż
Cetshwayo ze swoją silną armią stronników był już dawno
uważany za przyszłego władcę, i notabene sprawował
wiele ważnych funkcji państwowych. Był to też okres,
kiedy kraj potrzebował młodego, silnego przywódcy. Na
granicy z Natalem zaczynała tworzyć się niepokojąca
sytuacja, dotycząca części terytorium przygranicznego,
leżącego w kierunku południowo-wschodnim od Blood
River. Według traktatu zawartego pomiędzy Mpande a rzą­
dem Natalu obszary te należały do państwa Zulu. Jednak
po rozruchach przygranicznych w latach 50. tereny te
chwilowo opustoszały. Wkrótce zostały zajęte przez Burów,
którzy ciągle poszukiwali nowych ziem. Król Mpande, by
36

utrzymać pokój, podpisał traktat pokojowy, zrzekając się


spornych obszarów. Zostały one bardzo szybko zagos­
podarowane i przekształcone w burską Republikę Utrechtu
(.Republic of Utrecht). Nie był to jednak koniec kłopotów
związanych z tymi terenami. Burowie kontynuowali eks­
pansję, powoli zajmując tereny położone po drugiej stronie
granicznej Blood River. Sytuację jeszcze bardziej skom­
plikował fakt, że Republika Utrechtu przyłączyła się do
Republiki Transwalu (Transvaal Republic), stając się tym
samym znaczną siłą nie tylko polityczną, lecz także
militarną i gospodarczą. Teraz wszystkie roszczenia doty­
czące spornych obszarów trzeba było negocjować z rządem
Transwalu, mieszczącym się w odległej Pretorii.
Rząd Pretorii wykorzystał w swojej rozgrywce politycz­
nej ucieczkę do Republiki Transwalu dwóch synów króla
Mpando, którzy cały czas rościli sobie prawa do tronu.
Zostali oni wydaleni z powrotem w ręce Cetshwayo,
którego Burowie uznali za prawowitego następcę tronu,
a ten zrzekł się praw do spornych terenów. Traktat
dotyczący spornych terenów (Treaty of Waaihoek) został
podpisany przez Cetshwayo, który już praktycznie sprawo­
wał władzę w kraju Zulu, w marcu 1861 r. Widmo wojny
zostało zażegnane tylko na 3 miesiące. Wtedy to Cetsh­
wayo, pod presją rządu brytyjskiego, sprzeciwiającego się
rozwojowi państwa Burów, próbował unieważnić traktat.
Oczywiście, spotkało się to ze stanowczym sprzeciwem
rządu Pretorii, który jasno dał do zrozumienia, że jest
gotowy do rozpoczęcia operacji zbrojnych w celu ostatecz­
nego rozwiązania problemu. W tym momencie w spór
włączył się rząd Natalu. Obawiając się, że ewentualna
wojna może rozprzestrzenić się na jego terytorium, wpro­
wadził on swoje oddziały wojskowe na sporne tereny
przygraniczne. Postawiony przed takim faktem Cetshwayo,
nie chcąc rozpoczynać konfliktu z Natalem należącym do
Wielkiej Brytanii, postanowił powstrzymać swoją armię,
37

przynajmniej tymczasowo. Nie wiedział, że w tym samym


czasie rząd brytyjski przygotowywał plany, które w przy­
szłości miały drastycznie zmienić oblicze polityczne połu­
dniowo-wschodniej Afryki.
Dwa czynniki wpłynęły na wzmożone zainteresowanie
się rządu brytyjskiego tymi regionami Afryki. Jednym był
fakt niepokojącego rozrostu i wzmocnienia się Transwalu.
Burowie, znani z silnych dążeń niepodległościowych, rośli
w siłę z niepokojącą szybkością. W celu przyspieszenia
rozwoju swojego regionu zaczęli nawet nawiązywać sto­
sunki handlowo-gospodarcze z przedstawicielami innych
krajów kolonialnych. Przykładowo, podpisali umowę z Por-
tugalią na budowę nowej linii kolejowej z Pretorii do
Mozambiku. Oznaczałoby to w przyszłości powolne wydo­
stanie się spod sfery wpływów brytyjskich. Drugą istotną
kwestią był stopniowy wzrost wiedzy na temat potencjal­
nego bogactwa Transwalu. Wprawdzie główne złoża złota
nie zostały tam odkryte do roku 1886, ale jednak już
napływały informacje o możliwym bogactwie tych terenów,
w znacznym stopniu przekraczające to, co dotychczas
uzyskała Wielka Brytania ze swoich obecnych kolonii
afrykańskich. Co ważne, w 1860 r. w okolicach Kimberley,
należącego do Republiki Transwalu, odkryto bogate złoża
diamentów.
Król Mpande zmarł śmiercią naturalną we wrześniu
1872 r. Rządził ponad 30 lat, dłużej niż Shaka, Dingane
i jak się później okazało, Cetshwayo. Udało mu się
utrzymać jednolite państwo pomimo dwóch wojen domo­
wych i ciągłego zagrożenia ze strony białych kolonistów.
Jego śmierć przez kilka miesięcy była utrzymywana w ta­
jemnicy (z tej przyczyny nie jest znana dokładna data
śmierci), gdyż w tym czasie Cetshwayo przygotowywał się
do całkowitego objęcia władzy. Pomimo swojej silnej
armii i szerokiego poparcia wśród społeczeństwa nowy
król jeszcze nie czuł się zbyt pewnie w nowej roli. Jednym
38

z powodów byli pozostali przy życiu synowie Mpande,


przebywający na wygnaniu poza granicami państwa. Pod­
trzymywali oni legendę, że prawowity spadkobierca tronu,
Mbuyazi (którego ciało nigdy nie zostało odnalezione) nie
zginął w bitwie 1857 r., lecz ukrywa się poza granicami
państwa i tylko czeka na sprzyjający moment, by objąć
panowanie. W takiej sytuacji Cetshwayo, by umocnić
swoją pozycję, postanowił szukać poparcia ze strony
niepodważalnej potęgi, niezwyciężonej Anglii. Jej przed­
stawicielem w Afryce Wschodniej, z siedzibą w Durbanie,
był Theophilus Shepstone.
Shepstone był synem chrześcijańskiego misjonarza, uro­
dził się na terenach Kolonii Przylądkowej. Ponieważ
wychował się wśród tubylczych plemion, doskonale poznał
ich obyczaje i biegle nauczył się lokalnego języka Xhosa.
Jego znajomość obyczajów i tubylczego języka pomogły
mu uzyskać posadę tłumacza w czasie brytyjskiej wyprawy
do Natalu w 1838 r. W 1841 r. uzyskał posadę sekretarza
do spraw tubylczych. Jego zadaniem było nawiązywanie
stosunków dyplomatycznych z okolicznymi plemionami
i powoli wciąganie ich w sferę wpływów brytyjskich. Jego
długoterminowym planem było osłabienie pozycji lokalnych
wodzów poprzez wprowadzanie „europejskich” metod
handlu i upraw rolnych (w tym pieniężnego systemu
płatniczego). Państwo Zulusów było jego następnym ob­
szarem zainteresowania jako naturalny kierunek ekspansji
rozrastającego się Natalu.
Shepstone otrzymał zaproszenie na koronację Cetshwayo
wczesną wiosną 1873 r. Anglik postanowił zaakceptować
zaproszenie, gdyż była to doskonała okazja, by zacząć
wprowadzać swój plan. Jego pierwszym aktem miało być
ukoronowanie Cetshwayo na modę europejską połączone
z podpisaniem nowych „praw koronacyjnych”. Oficjalnie
miały one być próbą ucywilizowania tubylczego państwa.
Jednocześnie ich ewentualne złamanie mogło być dosko­
39

nałym pretekstem do ingerencji brytyjskiej w sprawy


państwa Zulu. Prawa te miały zmienić m.in. podejście
Zulusów do kary śmierci, która była wydawana za naj­
mniejsze przewinienia. Według nowych praw zniesiono
karę śmierci bez sądu lub za mniejsze przewinienia jak
choćby kradzież. Wprowadzono też możliwość odwołania
się od kary śmierci oraz zakaz jej wykonywania bez
wiedzy i zgody króla. Cetshwayo zgodził się na takie
warunki, mając nadzieję, że przez to uzyska silnego
sojusznika w Shepstonie, a wraz z nim w Anglii. Po
otrzymaniu wiadomości Shepstone bezzwłocznie zebrał
wojska i wyruszył na miejsce koronacji. Jego oddział liczył
110 żołnierzy, 2 armaty i małą grupę urzędników.
Koronacja odbyła się z dużą pompą, choć o mało co nie
zakończyła się tragedią. Miejscem uroczystości była dolina
eMakhosini. Zaproszono wielu dostojnych wodzów, wśród
nich kilku nie w pełni akceptujących nominację nowego
króla. Wiedząc o tym, Cetshwayo na wszelki wypadek
przybył z kilkoma tysiącami wojowników. Wśród jego
świty był John Dunn, który pomimo swojego europejskiego
pochodzenia był już uznawany za pełnoprawnego wodza
zuluskiego. Dunn przybył z oddziałem 200 wojowników,
uzbrojonych w broń palną. Tuż przed doliną orszak napotkał
jednego z wodzów opozycji, Zibhebhu kaMaphitha, na
czele plemienia Mandlakazi. Nastąpił moment pełen napię­
cia, gdy Mandlakazi zaczęli ustawiać się w szyku bojowym.
Cetshwayo natychmiast wysłał do Zibhebhu kilku emisa­
riuszy, jednocześnie przygotowując oddział Dunna do akcji.
W ostatniej chwili Mandlakazi ustąpili, w czym nie małą
zasługę miało pewnie wymierzone w nich 200 karabinów.
Po przybyciu na miejsce rozpoczęto uroczystości, Cetsh­
wayo został ogłoszony nowym królem wedle zuluskich
tradycji, bez udziału Shepstone’a, który został zatrzymany
na kilka kilometrów przed doliną. Brytyjczycy, pode­
jrzewając zdradę i oczekując ataku, od razu przygotowali
40

się do obrony. Rozwinęli szyk i załadowali armaty. Dopiero


na taki pokaz siły wysłannicy Cetshwayo zezwolili na
dalszy marsz, tłumacząc się jakimś nieporozumieniem. Po
przybyciu na wybrane miejsce Shepstone rozkazał postawić
ceremonialny namiot i przygotować orkiestrę. Cetshwayo
przybył na czele tysiąca wojowników, ale do namiotu
wszedł sam. Shepstone założył mu na głowę zaimprowizo­
waną „koronę” i oficjalnie ogłosił królem. Orkiestra od
razu zagrała ceremonialny marsz, armaty oddały salwę
honorową, a żołnierze zaczęli wiwatować. Nie chcąc
pozostać w tyle, Zulusi w geście aprobaty wznieśli tarcze
i zaczęli w nie rytmicznie uderzać kijami. Było to jednak
już za dużo dla brytyjskich koni. Kilka z nich stanęło dęba,
a reszta, ze swoimi jeźdźcami, pogalopowała przed siebie,
prosto w kierunku nowo obranego króla. Konsekwencje
stratowania wodza byłyby straszliwe, na szczęście jeźdźcom
udało się zapanować nad zwierzętami dosłownie w ostatniej
chwili. Cetshwayo podszedł do wydarzenia raczej dob­
rodusznie, ofiarowując nawet Shepstone’owi parę kłów
słoniowych jako pożegnalny prezent. Po zakończeniu
uroczystości Shepstone powrócił do Natalu, by jak naj­
szybciej wysłać sprawozdanie do Londynu. W tym czasie
nowy król Zulusów zaczął budowę nowej siedziby. Przy­
gotowywał się do rządzenia państwem, nie przypuszczał,
że Shepstone był zwiastunem nadchodzącej zawieruchy
wojennej.
DROGA KU WOJNIE

W 1874 r. wybory do Izby Gmin w Wielkiej Brytanii


wygrali konserwatywni torysi. Premierem został jej przy­
wódca, Benjamin Disraeli, jego nowym sekretarzem do
spraw kolonialnych — Henry Herbert Carnarvon. Nowy
sekretarz, będąc członkiem rządu w latach 1866-1867,
wysunął propozycję utworzenia konfederacji, znanej dzisiaj
jako Kanada. Później wystosował analogiczną propozycję
w stosunku do Afryki Południowej. Celem takiego posu­
nięcia była chęć umocnienia pozycji Korony brytyjskiej
w Afryce i ułatwienie gospodarowania spornymi terenami,
w tym państwem Zulusów. Przyłączenie do takiej kon­
federacji miało być ochotnicze. Nieco odmienne stanowisko
przyjął Shepslone, który chciał jak najszybciej przyłączyć
Zululand (państwo Zulu) do Natalu. Według niego takie
rozwiązanie zapewniałoby pełną kontrolę nad ludnością
tubylczą, a także udostępniło nowe tereny pod zasiedlenie.
Zlikwidowałoby to też zagrożenie najazdem, którego oba­
wiała się ludność Natalu.
Dwie pierwsze próby Carnarvona ustanowienia kon­
federacji się nie powiodły. Jedna konferencja w tej sprawie
odbyła się w Kapsztadzie bez przedstawicieli rządu Kolonii
Przylądkowej, a druga, w Londynie, bez przedstawicieli
42

Kolonii Przylądkowej i Transwalu. W obliczu takiego


bojkotu Carnarvon musiał zmienić plany. Postanowił zmusić
poszczególne kolonie do przyłączenia się pojedynczo.
W tym celu zastanawiał się nawet nad użyciem siły.
Chwilowo nie miał jednak żadnych poważnych powodów,
którymi na politycznej arenie międzynarodowej mógłby
wytłumaczyć ewentualną inwazję. Jego pierwszym celem
było przyłączenie do terytoriów brytyjskich burskiej repub­
liki Transwalu. Przez pewien okres miał nadzieję, że mała
wojna, która wybuchła pomiędzy Burami a plemionami
Pedi, rozprzestrzeni się na resztę Afryki Południowej,
i wtedy pojawi się szansa na akcję zbrojną. Wbrew jego
nadziejom Burowie po kilku początkowych klęskach prze­
jęli inicjatywę i pobili Pedi.
W październiku 1876 r. do Afryki powrócił Theophilus
Shepstone. Był w Londynie, gdzie brał udział w spotkaniu
na temat konfederacji, a przy okazji otrzymał tytuł szlache­
cki. Gdy dowiedział się, że zakończył się konflikt Transwalu
z Pedi, postanowił wykorzystać inne problemy Burów.
Zdecydował się skupić na sporach ziemskich i słabych
finansach Transwalu. Burowie zawsze poszukiwali nowych
ziem rolnych, a takie właśnie były na terytorium Zululandu.
Wiele razy bezprawnie przekraczali granicę i zwyczajnie
się tam osiedlali. Król Cetshwayo wstrzymywał się z jaką­
kolwiek reakcją zbrojną, gdyż Shepstone obiecywał pomoc
w dyplomatycznym rozwiązaniu sporu. W rzeczywistości
jednak nic nie robił, przyjmując postawę wyczekującą.
Taka postawa doprowadziła w końcu do tego, że czujący
się bezkarnie Burowie ogłosili, iż oficjalnie przyłączają
przygraniczne tereny zuluskie do Transwalu. Gdy pierwsi
osadnicy zaczęli zajmować nowe tereny na początku
1877 r., król Cetshwayo postanowił zareagować. Z cichym
poparciem Shepstone’a zmobilizował 30 tys. wojowników
i ruszył w kierunku granicy z Transwalem. Król nie
wiedział, że wszystko to było częścią podstępnego planu
43

Shepstone’a, który w ostatniej chwili poprosił króla o chwi­


lowe powstrzymanie ataku.
W czasie gdy zbierała się armia zuluska, Transwal miał
inne problemy. Republika z powodu słabego rządu prezy­
denta Thomasa Franęois Burgersa była w kłopotach finan­
sowych. Ogólny standard życia pogarszał się z miesiąca na
miesiąc, a wraz z tym wzrastało niezadowolenie mieszkań­
ców. Wielkie plany budowy linii kolejowej do Mozambiku
nie spełniły się jako zyskowne przedsięwzięcie. Nie udało
się sprzedać wystarczającej ilości udziałów w budowie
i musiała ona być dofinansowana z pożyczek bankowych.
Spłaty tych pożyczek poważnie zadłużyły skarb rządu na
astronomiczną jak na tamte czasy sumę 250 tys. funtów.
Tę sytuację wykorzystał Shepstone, który na czele małego
oddziału wojskowego wyruszył do Transwalu. Oficjalnie
celem jego wyprawy było omówienie toczących się poty­
czek zbrojnych Burów z sąsiednimi plemionami tubylczymi
Pedi, rozwiązanie sporów terytorialnych z Zulusami, a także
pomoc w rozwiązaniu problemów ekonomicznych.
Po czterech miesiącach, 12 kwietnia 1877 r., Shepstone
stwierdził, że nic nie jest w stanie uchronić Transwalu
przed upadkiem finansowym. Ponieważ nie widział sensu
w przeprowadzaniu jakichkolwiek reform, a także żeby
zapobiec „niechybnemu” atakowi ze strony Zulusów,
oficjalnie przyłączył on republikę Transwalu do Korony
brytyjskiej. Wraz z przyłączeniem nowych terytoriów
Shepstone, wybrany nowym zarządcą Transwalu, odziedzi­
czył wszystkie spory graniczne z państwem Zulu. Od tego
momentu król Zulusów, Cetshwayo, miał negocjować nie
z Burami, ale z potężną Anglią. Do dziś Zulusi uważają,
że celem popierania mobilizacji trzydziestotysięcznej armii
zuluskiej było zastraszenie Transwalu w celu jego łatwiej­
szego przyłączenia.
W tym samym roku przybył do Afryki Południowej
Henry Bartle Frere, nowy konsul brytyjski, odpowiedzialny
44

za wszystkie kolonie w tym regionie. Urodzony w 1815 r.,


Frere był szóstym z dziewięciu synów bogatej rodziny
obszarniczej. Obrał karierę urzędnika, wstępując do szkoły
prowadzonej przez Holenderską Kompanię Wschodnioin-
dyjską. Po ukończeniu studiów został wysłany do Bombaju.
Mając duże zdolności językowe, już po trzech miesiącach
zdał egzaminy ze znajomości języków hinduskich i otrzymał
pierwszą pozycję administracyjną. Dzięki swoim zdolnoś­
ciom szybko piął się po szczeblach kariery i w 1842 r. był
już osobistym sekretarzem gubernatora Bombaju, George’a
Arthura. W czasie powstania w Indiach w 1850 r. był
gubernatorem małej prowincji Sind. Pomimo niebezpieczeń­
stwa wybuchu rozruchów w tej prowincji Frere wysłał
wszystkie oddziały wojskowe do pomocy przy tłumieniu
rebelii w strategicznej prowincji Bengalu. Jego odważna
postawa, w kontraście do wielu innych gubernatorów,
została wynagrodzona podziękowaniami parlamentu brytyj­
skiego i przyznaniem Orderu Łaźni. W 1862 r. został
gubernatorem Bombaju, a po 5 latach powrócił do Londynu.
W 1873 r. brał udział w misji do Zanzibaru w celu
zniesienia handlu niewolnikami. W 1876 r., kiedy Carnar­
von przedstawił mu plany utworzenia konfederacji w Af­
ryce, Frere planował już przejść na emeryturę. Jednak
obietnica objęcia w przyszłości pozycji głównego guber­
natora Afryki Południowej z pensją 10 tys. funtów rocznie
szybko zmieniła jego zdanie.
Opinia Frere’a o państwie Zulu była wyrobiona na
podstawie wiadomości z gazet i barwnych opowieści
osadników. Nie była pozytywna, jako że król Cetshwayo
był przedstawiany jako bezwzględny władca, uciskający
swoich podwładnych i prześladujący chrześcijańskich osad­
ników. Były to oczywiście opowieści grubo przesadzone,
ale ponieważ były potwierdzone przez Shepstone'a, zostały
przyjęte jako fakty. Prawdą w tym wszystkim było tylko
wrogie, w stosunku do Anglików, rozgoryczenie Zulusów
45

ze względu na zmianę polityki dotyczącej spornych


ziem granicznych. Przed zajęciem Transwalu Wielka
Brytania popierała Zulusów w sprawach granicznych,
przeciwstawiając się Burom. Po zajęciu Transwalu na­
stąpiła oczywista zmiana pozycji na korzyść Brytyj­
czyków. Niektórzy Zulusi uważali taką redefinicję polityki
za pierwszy krok ku wojnie.
Z poparciem Shepstone’a Frere coraz bardziej upewniał
się, że jedynym rozwiązaniem problemów związanych
z państwem Zulu jest jak najszybsze jego zajęcie. Zwycięs­
ka wojna z Zulusami zakończyłaby jakiekolwiek spory
graniczne z Transwalem, zniosłaby niebezpieczeństwo
inwazji oraz ukazałaby siłę i potęgę Wielkiej Brytanii tak
Burom, jak i wcześniej podbitym plemionom tubylczym.
Ponadto ułatwiłoby to Anglii kontrolowanie całego połu­
dniowego regionu Afryki. Niestety Frere wkrótce zaczął
tracić poparcie dla swoich planów. Henry Carnarvon podał
się w Londynie do dymisji, sprzeciwiając się pozycji, jaką
Anglia zajęła w stosunku do wojny rosyjsko-tureckiej. Jego
następca, sir Michael Hicks Beach, nie był tak dużym
zwolennikiem konfederacji w Afryce. Poza tym, w obliczu
zaostrzającej się sytuacji w Afganistanie, a także pod
Konstantynopolem (obawa przed zajęciem miasta przez
Rosję), wyraźnie dał Henry’emu Frere’owi do zrozumienia,
że w obecnej sytuacji Wielka Brytania nie jest zaintereso­
wana jakąkolwiek wojną kolonialną, a szczególnie w od-
ległej Afryce Południowej. Hicks odmówił mu także do-
datkowych oddziałów wojskowych.
Największym sprzymierzeńcem Frere’a i propagatorem
konfederacji był dotychczas Shepstone, który jednak swoją
autokratyczną postawą zraził wobec siebie nie tylko Burów,
ile i Zulusów. Zaczął być osobą „niepożądaną” na scenie
politycznej Afryki i w styczniu 1879 r. został odwołany do
Londynu. Na jego miejsce powołano tymczasowo pułkow­
nika Williama Owena Lanyona.
46

W obliczu takiej sytuacji Frere postanowił wziąć sprawy


w swoje ręce. Wiedząc, że nie ma oficjalnego poparcia na
rozpoczęcie podboju, uznał, że jedynym wyjściem jest
sprowokowanie Zulusów do rozpoczęcia wojny. Miałby
wówczas powód do rozpoczęcia operacji zbrojnych, tłuma­
cząc się potrzebą obrony interesów brytyjskich poddanych.
Wszystkie swoje decyzje musiał oczywiście przedstawiać
do zaaprobowania rządowi w Londynie, ale z uwagi na
dużą odległość i powolność poczty, miał zawsze kilka
miesięcy, by zrobić to, co uważał za stosowne. Po spodzie­
wanym zwycięstwie nikt nie śmiałby oskarżać go o niesub­
ordynację i z pewnością zostałby obsypany kolejnymi
zaszczytami.
Frere był całkowicie przekonany o potędze armii brytyj­
skiej i przypuszczał, że podbój będzie trwał najwyżej parę
tygodni. Dodatkowym elementem, który miał przechylić
szalę zwycięstwa na jego stronę, było domniemane nieza­
dowolenie Zulusów z rządów króla Cetshwayo i ich chęć
szybkiego obalenia władcy. Jednakże przyszłe zdarzenia
pokazały, że był on w błędzie w obu przypadkach.
Szansą na sprowokowanie Zulusów do ataku było powo­
łanie Komisji Granicznej (Boundary Commission). Jej
zadaniem było zbadanie i orzeczenie, do kogo należą
sporne tereny leżące pomiędzy Transwalem a Zululandem.
Komisja zebrała się w maju 1878 r. i przez 5 tygodni
badała wszystkie dostępne dokumenty i przesłuchiwała
przedstawicieli zainteresowanych stron. Ponieważ przewod­
niczący oraz członkowie komisji byli Brytyjczykami,
wydawałoby się, że kwestia ta była przesądzona na korzyść
brytyjskiego Transwalu. Sprawa okazała się jednak bardzo
zagmatwana, ponieważ wielu świadków przedstawiało wiele
sprzecznych ze sobą opinii, podobnie wyglądała sprawa
z dokumentami. Ostatecznie komisja postanowiła podjąć
decyzję na podstawie tego, kto pierwotnie był właścicielem
spornych terenów i czy ewentualna zmiana tytułu własności
47

była udokumentowana zgodnie z prawem. Ponieważ auten­


tyczność wielu dokumentów przedstawionych przez Burów
stała pod dużym znakiem zapytania, komisja ostatecznie
uznała, że większość spornych obszarów powinna należeć
do państwa Zulu. Był to niemały szok dla Frere’a, który
nie przewidywał takiego obrotu sprawy. Postanowił utrzy­
mać decyzję komisji w tajemnicy, zastanawiając się w mię­
dzyczasie nad następnym posunięciem.
W sierpniu 1878 r. przybył z Londynu do Natalu generał
porucznik sir Frederic Thesiger, nowy głównodowodzący
brytyjskich sił zbrojnych w Afiyce Południowej. Był on
synem barona Chelmsforda, znanego i bogatego adwokata.
Pieniądze rodziny pozwoliły mu na otrzymanie dobrego
wykształcenia i kupno pierwszego stopnia oficerskiego.
Zaciągnął się do 95. pułku piechoty, w którym walczył
w czasie wojny krymskiej i podczas tłumienia powstania
w Indiach. Następnie służył w sztabie pułku podczas
zwycięskiej kampanii w Abisynii w 1864 r., a potem
w Indiach do 1874 r. Po powrocie do Anglii podjął służbę
w sztabie głównym. W 1878 r. Thesiger został wybrany
następcą generała Arthura Cunynghama, gdy ten został
w 1878 r. odwołany ze stanowiska głównodowodzącego
brytyjskich sił zbrojnych w Afryce Południowej. W momen­
cie przybycia do Afryki Thesiger miał 50 lat. Był typowym
oficerem armii brytyjskiej. Wysoki i przystojny, mimo
wieku był w doskonalej formie fizycznej. W trudach
żołnierskiego życia był w stanie dotrzymać kroku młodszym
od siebie. Jako doskonały jeździec mógł spędzić wiele
godzin w siodle. Powszechnie lubiany jako przełożony,
dbał o swoich podwładnych, a szczególnie o swoich
szeregowych. Niestety, miał kilka wad, które uwidoczniły
się w czasie kampanii zuluskiej. Nie potrafił oddelegowy-
wać zadań niższym stopniem dowódcom, przez co tracił
czas, zajmując się drobnymi sprawami. Łatwo ulegał
wpływowi współpracowników, co prowadziło do częstych
48

zmian decyzji. Nie miał też zbyt wiele doświadczenia


w bezpośrednim dowodzeniu oddziałami w czasie bitwy
w ciągu ostatnich 10 lat, przez co miał tendencje do
dowodzenia przestarzałymi metodami. Nie przywiązywał
także dużego znaczenia do przeprowadzania ciągłego
i dokładnego rozpoznania.
Po przybyciu do Afryki pierwszym zadaniem Thesigera
było zakończenie działań zbrojnych IX przylądkowej wojny
granicznej. Zadanie to zostało wykonane szybko i efektyw­
nie. Łatwe zwycięstwo z osłabionymi przez poprzednie
wojny plemionami Xhosa doprowadziło do wzrostu pew­
ności siebie Thesigera (a także Frere’a) i jego wiary w siłę
armii brytyjskiej. Plemiona Xhosa stosowały partyzancką
metodę wałki, bardzo odmienną od zmasowanych i skon­
centrowanych ataków Zulu. Błędy Thesigera, pycha i nie­
docenianie przeciwnika, były później tragiczne w skutkach.
Po zakończeniu wojny z Xhosa Thesiger przez pewien
czas był gościem Frere’a w Kapsztadzie. To właśnie wtedy
został przekonany co do słuszności idei wojny z Zulusami.
Była to dla niego też kolejna szansa wykazania się jako
dowódca, z czym zawsze wiązały się zaszczyty i nagrody
finansowe.
Przekonany o nieodwołalności wojny (a raczej jej po­
trzeby), Thesiger przybył do Natalu na początku sierpnia
i rozpoczął organizowanie armii inwazyjnej. Od razu wszedł
w konflikt z sir Henrym Bulwerem, gubernatorem Natalu.
Bulwer nie podzielał wojowniczych zapędów generała
i stanowczo sprzeciwiał się jakiejkolwiek operacji zbrojnej
przeciwko państwu Zulu. Po pewnym czasie obaj zażyczyli
sobie obecności Frere’a w Natalu. Jeden potrzebował jego
poparcia dla swoich planów wojennych, drugi kogoś, kto
wziąłby za nie odpowiedzialność.
Frere przybył do Pietermaritzburga w Natalu pod koniec
września 1879 r. Z tej okazji wyprawiono wielki bal
z biletami wstępu w cenie 2,5 funta. Na to mogli oczywiście
49

pozwolić sobie tylko wybrani, gdyż była to równowartość


prawie dwumiesięcznego żołdu prostego żołnierza. Po
przybyciu Frere od razu rzucił się w wir pracy. Wysyłał
często raporty do Londynu, w których przedstawiał sytuację
polityczną jako wymagającą natychmiastowej interwencji
zbrojnej na terenach Zululandu. Asekurował się przy tym
celem zachowania pokoju w Afryce Południowej, stwier­
dzając, że jest gotowy do przedsięwzięcia tylko „niezbęd­
nych kroków”. Co dokładnie miał na myśli, pisząc o „nie­
zbędnych krokach”, Londyn dowiedział się, gdy było już
za późno, by zapobiec wojnie. Raporty na pewno wywołały
zaniepokojenie w Anglii, gdyż zgodzono się na wysłanie
dodatkowych batalionów piechoty. Warunkiem ich wysłania
było to, że będą one użyte tylko do obrony Natalu. Nie był
to trudny do spełnienia warunek, ponieważ oznaczało to
tylko, że oddziały te zajmą się ochroną linii transportu
i baz zaopatrzeniowych, a oddziały, które zajmowały się
tym dotychczas, będą mogły wziąć bezpośredni udział
w inwazji.
Aby uwiarygodnić potrzebę inwazji, Frere potrzebował
jakiegoś dowodu agresywnej postawy Zulusów. W tym
celu wykorzystał trzy incydenty graniczne. Pierwszy wy­
darzył się na początku lipca. Dwie żony wodza Sihayo
z przygranicznego plemienia Qungebe uciekły ze swoimi
kochankami przez granicę do Natalu. Ponieważ była
to zniewaga honoru wodza, jego dwóch synów i brat
postanowili na czele oddziału wojowników ukarać ucie­
kinierów. W błyskawicznym rajdzie przez granicę od­
naleźli żony i sprowadzili je z powrotem. Po krótkiej
rozprawie zgładzono je bezceremonialnie. Pod wpływem
oburzenia, jaki rajd i egzekucja wywołały wśród przy­
granicznych białych osadników, gubernator Bulwer wy­
stosował oficjalny protest wraz z żądaniem wydania win­
nych wojowników w celu wytoczenia im procesu są­
dowego. Takie incydenty nielegalnego przekraczania
50

granicy zdarzały się w przeszłości już kilka razy bez


jakichkolwiek dyplomatycznych konsekwencji. Także
policja Natalu wiele razy przekraczała samowolnie granicę
w pościgu za przestępcami uciekającymi do Zululandu.
Z tego powodu król Cetshwayo nie wziął poważnie
żądania Bulwcra, oferując w zamian rekompensatę w wy­
sokości 50 funtów.
Drugi incydent wydarzył się we wrześniu. Wtedy to
geodeta rządu Natalu, wraz ze swoim pomocnikiem, zostali
aresztowani przez grupę wojowników zuluskich, pełniących
przygraniczną straż. Geodeta badał przydatność jednej
z płycizn do przepraw na granicznej rzece Tugela. Po paru
godzinach przesłuchania aresztanci zostali zwolnieni cali
i zdrowi, szybko zapominając o tym nic nieznaczącym,
według nich, incydencie. Frere rozdmuchał jednak to
wydarzenie do rangi kolejnego „poważnego” zajścia, uka­
zującego agresywną postawę Zulusów.
Trzeci incydent wydarzył się w październiku, kiedy to
Mbilini kaMswati, jeden z wodzów Swazi, żyjących na
wygnaniu w Zululandzie, zaatakował przygraniczną osadę
Lneburg. Mbilini zrobił to z własnej inicjatywy, chcąc się
wzbogacić. W czasie ataku zginęło kilku osadników po­
chodzenia niemieckiego. Był to odosobniony przypadek
niesubordynacji, otwarcie potępiony przez króla Cetshwayo.
Oczywiście i w tym wypadku wszystko zostało przypisane
wojowniczym zapędom Zulusów, tylko czekającym na to,
by rozpocząć inwazję na Natal.
Mając do dyspozycji wygodne wymówki, Frere przygo­
tował ostateczny plan prowokacji, którego wynikiem mogła
być tylko wojna. Postanowił mianowicie wystosować
ultimatum do króla Cetshwayo. Warunki, jakie zostały
przestawione w tym dokumencie, były tak wygórowane, że
szansa ich wypełnienia była bardzo znikoma. 11 grudnia
1878 r. zostało zwołane spotkanie w celu przedstawienia
wyników deliberacji Komisji Granicznej. Stronę brytyjską
51

reprezentował John Shepstone (brat Theophilusa Sheps-


tone’a), a stronę zuluską trzech wodzów wysokiej rangi
wraz ze świtą i ochroną. Planem Frere’a było najpierw
ogłoszenie wyników komisji, a następnie niespodziewane
przedstawienie ultimatum.
Spotkanie odbyło się na brzegu granicznej rzeki Tugela.
Grupa reprezentująca Cetshwayo liczyła około 50 wojow­
ników. Wodzowie i ich pomocnicy byli wyszkoleni
- ustnym przekazywaniu informacji, nie mieli jednak
radnych uprawnień do negocjacji. Z uwagą wysłuchali
napisanego zawiłym językiem raportu. Tłumaczenia z an­
gielskiego na zuluski dokonywał F.B. Fynney, graniczny
agent handlowy. Po wysłuchaniu wyników komisji na-
stąpiła przerwa obiadowa. Dopiero po południu rozpoczęła
się druga część spotkania, czyli odczytanie ultimatum,
które zawierało 13 głównych warunków. Pierwsze trzy
odnosiły się do niedawnych incydentów granicznych,
domagano się w nich:
— wydania brata i synów wodza Sihayo, winnych
porwania i zabicia jego żon, dodatkowo zapłaty kary
w wysokości 500 sztuk bydła w ciągu 20 dni,
— zapłaty kary w wysokości 100 sztuk bydła za nieuza­
sadnioną „napaść” na geodetów, także w terminie 20 dni,
— wydanie wodza Mbilini za atak na osadę Lneburg.
Były to warunki ciężkie, aczkolwiek wykonalne. Gorzej
przedstawiała się sytuacja z następnymi dziesięcioma
warunkami, które miały być wypełnione w ciągu 30 dni.
Nakazywano w nich:
— zlikwidowania zuluskiego systemu militarnego,
— natychmiastowego rozwiązania armii zuluskiej i ode­
słania wojowników do rodzinnych osad,
— zniesienia egzekucji bez rozpraw sądowych i moż­
liwości odwołania się od wyroku,
— zniesienia celibatu wojowników i umożliwienie im
brania ślubu, kiedy zechcą,
52

— wydania kilku wysokiej rangą wodzów w celu


przedstawienia ich przed sądem (to dziwne żądanie nie
wytypowało specyficznych osób),
— umożliwienia bezpiecznego powrotu wcześniej wy­
gnanych misjonarzy chrześcijańskich,
— zakazu wydalania z Zululandu białych osadników
bez zgody przedstawiciela prawa brytyjskiego,
— ustanowienia stanowiska dla przedstawiciela Korony
brytyjskiej w celu nadzorowania rządów zuluskich,
— mobilizacji zuluskiego wojska tylko w celach obron­
nych, a nie jak dotychczas także w celach gospodarczych,
— ustanowienia systemu sądowego złożonego z do­
świadczonych wodzów.
Przy takim obrocie sprawy zszokowani Zulusi nie kwapili
się, by dostarczyć sprawozdanie swojemu królowi. Cetsh­
wayo potrafił uśmiercić wysłańca przynoszącego złe wieści.
Na szczęście dla emisariuszy o ultimatum dowiedział się
John Dunn, który, będąc w łaskach króla, wysłał swojego
gońca z wiadomością.
Warunki Brytyjczyków były absolutnie nie do przyjęcia
przez Cetshwayo. Samo zniesienie armii pozbawiłoby go
podstawy władzy. System militarny, ożenek czy wymiar
sprawiedliwości były sprawami wewnętrznymi państwa
Zulusów, na których zbudowany był cały kraj. Cetshwayo
nie miał wyboru, jak tylko odmówić lub próbować negoc­
jacji. Na to tylko czekał Frere. Wiedząc, że warunki nie
zostaną spełnione, jedyne, co mu pozostało, to oczekiwać
upływu terminu ultimatum i zaatakować. Lord Chelmsford
(tytuł 2. barona Chelmsforda Thesiger odziedziczył 5 paź­
dziernika 1878 r. po śmierci ojca) ukończył właśnie przy­
gotowanie armii inwazyjnej. Była ona formowana w kolum­
ny inwazyjne gotowe do ataku.
ARMIA ZULUSKA

TRENING I ORGANIZACJA

Armia zuluska, czyli impi, w przeciwieństwie do


armii brytyjskiej nigdy nie była organizacją zawodową,
odseparowaną od reszty społeczeństwa. Stanowiła in­
tegralną część wojskowego i cywilnego systemu państwa
Zulu. I jako taka, armia zuluska nigdy nie otrzymywała
żołdu za służbę. System wojskowy Zulusów opierał
się na organizacji oddziałów amabutho (liczba pojedyncza
to ibuthó) według wieku wojowników. Wywodziło się
to z czasów, kiedy młodzi Zulusi osiągali wiek, w którym
po przejściu ciężkich testów fizycznych zostawali uznani
za dorosłych wojowników. Po pewnym czasie zebrani
w te same wiekowo grupy młodzi wojownicy byli wy­
korzystywani do rozmaitych celów, związanych z roz­
wojem i podtrzymywaniem państwa.
Nieformalne szkolenie wojskowe rozpoczynało się we
wczesnym wieku chłopięcym i w zasadzie trwało aż do
końca życia. Chłopcy już w wieku 6-7 lat byli obarczani
obowiązkami, które pomagały im się uniezależnić i roz­
winąć fizycznie. Byli wówczas przyłączani do grupy
starszych chłopców, którzy mieli w opiece stada bydła
54

swojego klanu. Musieli nad nimi czuwać dniem i nocą,


a strata jednej sztuki krowy była surowo karana. Młodzi
chłopcy podążali za stadami, ochraniali je przed dziką
zwierzyną i złodziejami, spali pod gołym niebem, musieli
też sami zadbać o wyżywienie. W celu zdobycia żywności
musieli polować na dziką zwierzynę, jako że bydło
było zbyt cenne, by poświęcać je na coś tak trywialnego
jak pożywienie dla pastuchów. Chłopcy zawsze nosili
ze sobą drewniane kije. Były one używane do polowań
na ptaki albo do trenowania walki wręcz. Taki trening
odbywał się pod czujnym okiem dorosłego wojownika,
a jakakolwiek strata samokontroli lub, co gorsze, płacz
były surowo karane.
Rezultatem takiego wieloletniego wychowania byli silni
i zahartowani młodzieńcy, w pełni przygotowani do
ciężkiego życia żołnierskiego. W wieku około 12 lat
młodzieńcy osiągali status udibi. Była to pozycja zbliżona
do średniowiecznego rycerskiego giermka. Ich zadaniem
był transport osobistych rzeczy wojowników i podążanie
za nimi w drodze na wojnę. Przenosili wyposażenie
osobiste patronów, ojców lub starszych braci. Przeważnie
składało się na nie: słomiana mata do spania, drewniany
podgłówek, żywność, czasami tarcza lub zapasowe włócz­
nie. Podążali za armią do momentu rozpoczęcia bitwy, po
czym z bezpiecznej odległości obserwowali jej przebieg.
Oczywiście, biorąc pod uwagę chęć wykazania się odwagą
i udowodnienia swojej postawy godnej wojownika, zapa­
leni młodzieńcy wiele razy dołączali się do walki w koń­
cowych fazach bitwy.
Oficjalna służba wojskowa zaczynała się w wieku 14 lat.
Wtedy to młodzieńcy opuszczali rodzinną wioskę i byli
grupowani w specjalnych wojskowych wioskach, amak-
handa. Najczęściej po przybyciu na ustalone miejsce nie
zastawali tam nic oprócz dowódcy-instruktora, innych
rekrutów i kawałka gołej ziemi. Tutaj czekała ich ciężka
55

praca, która zaczynała się od budowy zagrody mającej być


ich domem przez następne parę lat. Przez kolejne 2-3 lata
pobierali szkolenie wojskowe, jednocześnie zajmując się
uprawą królewskich pól, polowaniami, hodowlą i wypasem
bydła. Po ukończeniu szkolenia wszyscy byli formowani
w jednolite wiekowo pułki piechoty, czyli amabutho.
Odbywało się to w czasie corocznego święta pierwszych
owoców (umKhosi), obchodzonego w królewskiej stolicy
na przełomie roku. W czasie uroczystości amabutho przy­
jmowały imię nadawane im przez króla, po czym przy­
stępowały do wielogodzinnej tanecznej rywalizacji. Wie­
dząc o zażartym współzawodnictwie i okazjonalnych mię-
dzypułkowych niesnaskach, przewodnicząca uroczystoś­
ciom rada starszych wodzów zakazywała przynoszenia
włóczni (lub innej broni), zezwalając jedynie na drewniane
drągi jako broń przyboczną. Oczywiście nie zapobiegało to
wybuchom awantur, które kończyły się czasami poważnymi
bijatykami. Przykładowo, w 1877 r., w czasie starcia
pomiędzy dwoma nowymi amabutho, zginęło 60 wojow­
ników. Dowódca pułku, induna, który rozpoczął potyczkę,
musiał ukrywać się przez parę miesięcy, by ocalić swoje
życie. Po pewnym czasie, i zapłacie kary w liczbie kilkuset
krów, król udobruchał się i wybaczył mu.
Po zakończeniu uroczystości przez następne 8 miesięcy
młodzi wojownicy odbywali dalsze szkolenie, ale już jako
jednolita jednostka wojskowa. Po ukończeniu szkolenia
wracali do swoich rodzinnych stron, by odsłużyć następne
3 miesiące jako aktywni rezerwiści. Po tym okresie byli
mobilizowani głównie w czasach wojny lub podczas
ważnych świąt państwowych. W razie potrzeby król mógł
powołać ich z powrotem do służby. Powołane pojedyncze
oddziały były wykorzystywane na przykład do budowy
nowych osad wojskowych lub odbudowy osad zniszczonych
pożarami (bardzo częstymi w porach zimowej suszy),
wymierzania kar nieposłusznym urzędnikom lub całym
56

szczepom, polowań lub wypełniania jakiegokolwiek innego


królewskiego życzenia.
Według starej tradycji nikt nie mógł się ożenić bez
zgody króla. Ponieważ amabutho składały się z wojow­
ników w tym samym wieku, król wydawał zgodę na
małżeństwo od razu całemu pułkowi, po odsłużeniu pew­
nego okresu lub za szczególne zasługi podczas wojny.
Przeważnie zgoda była wydawana, gdy wojownicy wy­
branego ibutho osiągali 35-40 lat. Znaczyło to, że do tego
momentu nie mogli oni samodzielnie się żenić, zakładać
własnego domostwa i płodzić dzieci. Oznaczało to też, że
byli oni całkowicie podporządkowani woli swoich przeło­
żonych, a przez nich — swojemu królowi. Przed ślubem
każdy mężczyzna musiał zapłacić rodzinie potencjalnej
małżonki tradycyjne ilobolo, które składało się z kilku
krów. Po ślubie wojownik był uważany za pełnoprawnego
członka zuluskiego społeczeństwa.
Każdy pułk iburlio składał się z kilku mniejszych
oddziałów. Liczba tych oddziałów, a także skład liczebny
wojowników nigdy nie były rygorystycznie ustalane i za­
leżały od przychylności króla. Im bardziej król cenił dany
ibutho, tym większy był on liczebnie. Liczba wojowników
mogła wahać się od 500 do 6 tys.
Na czele każdego ibutho stał dowódca, induna. Była to
pozycja odpowiedzialna, otaczana szczególnym szacun­
kiem. W wielu przypadkach induna był członkiem rodziny
królewskiej. Do pomocy miał dwóch zastępców i dwóch
dowódców oddziałów skrzydłowych. Wszyscy byli starsi
wiekiem i z większym doświadczeniem niż reszta wojow­
ników. Mniejsze oddziały miały też swoich niższych rangą
dowódców. Byli nimi młodzi wojownicy, którzy swoją
postawą wyróżnili się w czasie początkowego szkolenia.
W czasie odbywania służby wojskowej amabutho
stacjonowały w osadach amakhanda. Przed wybuchem
wojny w 1879 r. w państwie Zulu było 27 takich osad.
57

Królewską osadą, i stolicą państwową, była oNindi


(Ulundi). Składała się z około 1,4 tys. okrągłych chat,
zbudowanych z gliny, drewna i trzciny. Osada miała
okrągły kształt. Z jednej strony naprzeciw głównej bramy
wjazdowej znajdowała się wydzielona główna część,
którą zamieszkiwał król wraz ze swoimi żonami. Po
bokach, dookoła osady, znajdowały się chaty zamiesz­
kiwane przez wojowników. Po środku pozostawiono
rozległy, pusty teren, używany do uroczystości, prze­
glądów i ćwiczeń wojskowych. Poza obrzeżami znaj­
dowały się dwie mniejsze zagrody, jedna używana do
porodów i wychowywania królewskich potomków, a dru­
ga jako królewski magazyn żywnościowy.
13 centralnych amakhanda, umieszczonych w nieda­
lekiej odległości od stolicy, było zamieszkiwanych przez
pułki nieżonate. Były one okupowane przez nowo sfo­
rmowane amabutho przez kolejne 8 miesięcy treningu.
Po tym czasie były używane według potrzeb. Pozostałych
14 amakhanda było strategicznie rozmieszczonych na
reszcie terytorium państwa. Funkcjonowały one nie tylko
jako miejsca stacjonowania jednostek wojskowych, ale
też jako ośrodki sprawowania władzy państwowej. W przy­
padku mobilizacji król rozsyłał gońców do dowódców
każdego amakhanda, by zaczynali oni mobilizować swoje
oddziały. Wojska zbierały się następnie w głównej osadzie
królewskiej. Tutaj poddawały się rytualnemu aktowi
oczyszczenia.
Zulusi wierzyli w istnienie nadprzyrodzonych mocy
umnyama, które potrafiły przynieść nieszczęścia i choroby.
By uchronić się przed nimi, wojownicy przed walką
poddawali się rytuałowi, któremu przewodził główny
szaman, Izinyanga. przy pomocy niższych rangą sangoma.
Rytuał zaczynał się pierwszego dnia od zbierania drewna
opałowego i specyficznych ziół. Drugiego dnia następowało
zabicie specjalnie wybranego czarnego byka. Ponieważ
58

miało to być zrobione gołymi rękami, wiele razy zdarzały


się wśród wojowników ofiary śmiertelne. Szamani dzielili
zabite zwierzę na drobne kawałki, które wraz z ziołami
piekli w ognisku rozpalonym na zebranych poprzedniego
dnia kawałkach drewna. Upieczone mięso było następnie
rzucane przez szamana w powietrze. Zebrani wkoło wojow­
nicy łapali je i zjadali, wdychając przy tym „oczyszczający”
dym z ogniska. Na zakończenie obrzędu każdy z wojow­
ników musiał przejść rytuał hlanza (wymioty). W tym celu
była przygotowana specjalna mikstura. W jej skład wcho­
dziły wcześniej zebrane zioła, kawałki mięsa lwa i bawoła
(dla odwagi i siły), zeskrobana z włóczni zaschnięta krew
wroga, wióry z najczęściej dotykanych części szałasów
i małe kawałki skóry odcięte pokonanym wrogom. Każdy
wojownik musiał przełknąć pełną chochlę, a to powodowało
natychmiastowe wymioty. Wymiotowano do specjalnie
w tym celu przygotowanego wykopu. Zadaniem tego
obrzędu było zjednoczenie duchowe wszystkich wojow­
ników. Niektórzy młodzi Zulusi próbowali tylko udawać,
że piją miksturę, ale doświadczeni sangoma szybko wybijali
im z głowy (dosłownie) takie przejawy herezji.
Doświadczeni wojownicy nie poprzestawali na braniu
udziału w zbiorowych obrzędach, zapewniających zwycięs­
two całej armii. By zwiększyć swoje szanse przeżycia,
zaopatrywali się we własnym zakresie w dodatkowe taliz­
many. Było ogólnie wiadomo, że skóra jeża, pocięta
w małe paski i przymocowana do opaski na głowie,
dezorientowała atakującego przeciwnika. Także żucie spe­
cyficznych ziół i plucie nimi w twarz wroga zapewniało
pewne zwycięstwo w starciu. Dodatkowo, przed walką
wojownicy unikali jedzenia zwierząt powszechnie uznanych
za strachliwe, choćby ptaków i ryb.
Rytuał kończył się trzeciego dnia na tańcach i kąpieli.
Tuż przed opuszczeniem obozowiska główny Izinyanga
skrapiał przechodzących przed nim wojowników tajemniczą
59

mieszanką zapewniającą dodatkową ochronę. Po ukończeniu


rytuału tak przygotowana armia wyruszała na wojnę. W cza-
się marszu rozstawienie szyku bojowego zależało od króla.
Zaszczyt prowadzenia armii do boju przypadał najbardziej
doświadczonym lub najbardziej lubianym przez króla ibutho.
W drodze na wojnę armia, czyli impi, maszerowała
w jednej kolumnie. Za oddziałami podążali młodzi udibi
z rzeczami wojowników. W czasie dłuższych wypraw
wojennych udibi zabierali także stada bydła jako dodatkowe
źródło żywności. Jeżeli z armią podążali wojownicy wyso-
kiej rangi, to za wojskiem szły także grupy młodych kobiet
i zaopatrzeniem świeżego piwa, kukurydzy i mleka. Po
paru dniach, po wyczerpaniu świeżych zapasów, kobiety
były odsyłane wraz ze słabszymi udibi, którzy nie wy-
rzymywali tempa marszu. W czasie dłuższych przemar­
szów, po zjedzeniu wszystkich krów, wojownicy zaczynali
zaopatrywać się w żywność kosztem mijanych osad. Im
dłuższy marsz i głodniejsi wojownicy, tym większe spus-
toszenie w zapasach żywnościowych ludności cywilnej.
Zuluska impi maszerowała przeważnie za dnia ze średnią
szybkością około 19-20 km dziennie. W pobliżu spodzie­
wanych sił przeciwnika kolumna marszowa formowała się
w dwie mniejsze, które kroczyły równolegle do siebie w
zasięgu wzroku. Przed tymi dwoma kolumnami masze­
rował mniejszy oddział rozwinięty w tyralierę. Składał się
on z około 500 specjalnie wybranych młodych wojowników,
odznaczających się siłą, odwagą i żądzą walki. Służyli za
swojego rodzaju przynętę, czasami nawet pędząc przed
sobą stada bydła. W przypadku niespodziewanego napot­
kania przeciwnika ich zadaniem było zaangażowanie się
w walkę, aż do nadejścia pomocy ze strony głównych sił.
By zdobyć więcej informacji o wrogu, główne siły
wysyłały dwu- lub trzyosobowe oddziały zwiadowcze
i pojedynczych szpiegów. System ten doskonale zdał
egzamin przed bitwą pod Isandlwana. Zulusi doskonale
60

rozpoznali stan liczbowy Brytyjczyków i rozkład obozu.


Przesyłanie wszystkich zdobytych wiadomości odbywało
się przy pomocy gońców, którzy dzięki swojej wytrzymało­
ści i zwinności w pokonywaniu przeszkód mogli po­
dróżować z szybkością konnych jeźdźców. Dodatkowo,
używano systemu, gdzie informacje były przekazywane
krzykiem z jednego wzgórza na drugie, eliminując tym
samym potrzebę przeprawiania się gońców przez doliny.
Szybkość, z jaką wymieniano informacje, zadziwiała bia­
łych osadników, a później też brytyjskich najeźdźców. Już
po 30 godzinach tubylcy mieszkający w Pretorii, oddalonej
o 400 km, wiedzieli o rezultacie bitwy pod Isandlwana.
Pierwszy goniec konny przybył z tą samą wiadomością
dopiero 24 godziny później.
Po zlokalizowaniu głównych sił przeciwnika szaman
Izinyanga szybko przeprowadzał ostatnie obrzędy wojenne.
Po ich ukończeniu główny dowódca wydawał rozkazy,
a następnie udawał się na stanowisko dowodzenia, przeważ­
nie umieszczone na pobliskim wzgórzu. Główny induna
nigdy nie brał bezpośredniego udziału w bitwie. Dowodził,
używając gońców, wysyłanych z rozkazami dla swoich
zastępców, którzy znajdowali się na polu bitwy.
Zulusi walczyli głównie w ciągu dnia, rzadko w nocy.
Jako dumni i odważni wojownicy preferowali frontalny
atak na przeciwnika, po którym następowała bezlitosna
walka wręcz. Rzadko stosowali atak w nocy lub z zasadzki.
Starali się też rozpocząć walkę najwcześniej, skoro świt.
Ponieważ wojownicy jedli tradycyjnie dwa razy dziennie,
w południe i pod wieczór, to często wyruszali do walki
głodni. Była to swoistego rodzaju motywacja, ponieważ
wiedzieli, że po bitwie nastąpi zwycięska uczta. Tuż przed
bitwą, dla podtrzymania sił, wielu wojowników zażywało
tytoniu w formie tabaki. Zdarzało się, że niektórzy używali
marihuany, były to jednak bardziej odosobnione przypadki
niż ogólnie przyjęta reguła.
61

TAKTYKA

Taktyka zuluska, używana w czasie wojny w 1879 r.,


była standardową strategią wypracowaną w czasie po-
przednich wojen. Grupa bojowa była podzielona na
cztery części, z czego trzy były użyte do ataku a jedna
trzymana w odwodzie. Część atakująca była ustawiona
a szyku przypominającym kształtem głowę bawoła.
Zadaniem części centralnej (isifuba), złożonej z najbardziej
doświadczonych wojowników, był bezpośredni, aczko­
lwiek w miarę powolny atak czołowy na przeciwnika.
W tym czasie oddziały skrzydeł lewego i prawego
(rogi bawoła lub izimpondo), składające się z młodszych
i szybszych wojowników, usiłowały obejść przeciwnika,
uderzając z boku i odcinając ewentualną drogę ucieczki.
Odziały trzymane w odwodzie (tułów lub umuva), skła-
dające się z najstarszych wojowników, stanowiły ewen-
tualne wsparcie. Przeważnie czekały one na rozkazy,
siedząc tyłem do toczącej się bitwy, by łatwiej po-
wstrzymać swoje wojownicze zapędy. Taktyka „głowy
bawoła” nie była jeszcze używana w czasach Shaki.
Dopiero później przekształciła się w szyk bojowy, pra­
wdopodobnie z szyku często używanego w czasie polowań.
Do czasów Shaki wszystkie starcia zbrojne były niczym
innym jak tylko wzajemnym pokazem sił, często bez­
krwawym. Walczące strony spotykały się na polu bitwy
i z bezpiecznej odległości około 30-40 m obrzucały się
nie tylko włóczniami, ale i wymyślnymi przekleństwami.
Po pewnym czasie i przy minimalnych stratach strony
rozchodziły się, by rozpocząć negocjacje pokojowe lub
spotkać się ponownie w późniejszym terminie. Shaka
zmienił takie podejście, rozwiązywał konflikty zbrojnie.
Jego nowa teoria dążyła do całkowitej zagłady przeciw­
nika w czasie bitwy i wcielenia do swojej armii ewentual­
nych niedobitków.
62

Za panowania Shaki wojownicy szli do ataku w kilku


luźnych tyralierach. Zaczynali atak powoli, wykorzystując
do ochrony naturalne ukształtowanie terenu (głazy, krzewy,
drzewa). Szyki stawały się bardziej skupione i przy­
spieszały, im bliżej były przeciwnika. Według tradycji
każdy wojownik usiłował być pierwszym, który bezpośred­
nio zetrze się z wrogiem.
Wyłącznie w czasie rządów Shaki wojownicy mieli
zabronione rzucanie włóczniami. Shaka uważał to za
bezsensowną stratę czasu i broni. W czasach króla Cetsh­
wayo powrócono do praktyki rzucania włócznią, którą
połączono z użyciem broni palnej, co miało zdezorientować
wroga tuż przed szybkim atakiem. W czasie bitwy tradycyj­
nie nikt nikomu nie okazywał litości, nie było w zwyczaju
brania jeńców wojennych. Wszyscy byli zabijani, nawet
kobiety i dzieci, jeśli znaleźli się w wirze walki. W prze­
ciwieństwie do tego całe bydło przeciwnika było ostrożnie
wyłapywane i w całości odsyłane na tyły. Po bitwie
następowało zbieranie wojennych łupów (w szczególności
bydła i broni) i rannych. Ranni przeciwnicy byli przeważnie
dobijani.
Przed pojawieniem się broni palnej leczenie ran kłutych
i ciętych nie przedstawiało dużego problemu. Zuluscy
szamani mieli do wyboru wiele ziół przyspieszających
gojenie i zapobiegających zakażeniom. Wraz z pojawieniem
się broni palnej leczenie stało się bardziej długotrwałe
i często nieefektywne. Ciężkie pociski ołowiane druzgotały
kości i wywoływały rozległe obrażenia wewnętrzne, prze­
kraczające zdolności medyczne szamanów. W czasie wojny
z 1879 r. wielu Zulusów umierało kilka dni po stoczonych
bitwach z powodu krwotoków wewnętrznych i zakażeń.
Wiele razy amputacja złamanej kończyny była zdrowszym
i szybszym wyjściem niż próby leczenia.
Zwłoki zabitych wojowników były grzebane zaraz po
bitwie lub przykrywane tarczą, oczekiwały późniejszego
63

pochówku przez rodzinę. Zwłoki wroga były pozostawiane


na pożarcie padlinożerców.
Po zwycięskiej bitwie wojska wracały do królewskiej
osady, by pochwalić się przed królem swoimi wyczynami
i podzielić się zdobyczami wojennymi. Z kolei po prze-
granej bitwie niedobitkowie, którzy przeżyli, chyłkiem
wracali bezpośrednio do swoich rodzinnych osad. Od­
powiedzialni za porażkę induna meldowali się sami i tłu-
maczyli przed królem. Jeśli zostali uznani za winnych
i niegodnych pozycji dowódcy, to w najlepszym wypadku
tracili tę rangę wraz z częścią swojego bydła (strata bydła
była często boleśniejszą częścią kary). W najgorszym
wypadku, a szczególnie za czasów Shaki, tracili także życie.
W czasie wojny w 1879 r. Cetshwayo zajął postawę
raczej obronną. Chciał pokazać, że jest ofiarą kolonialnych
zapędów brytyjskich i jego głównym celem jest tylko
obrona własnego kraju. Jednym z jego pierwszych rozkazów
był zakaz ataków odwetowych na Natal lub Transwal.
Napady na te terytoria umocniłyby tylko Brytyjczyków
w przekonaniu o „słuszności” swoich poczynań i dałyby im
pretekst do kontynuowania wojny bez względu na koszty,
aż do zwycięstwa. Król wiedział, że im dłużej trwa wojna,
tym mniejsze szanse ma on na zwycięstwo. Jedyną jego
nadzieją było szybkie początkowe zwycięstwo w kilku
bitwach. To zaś, wraz z zagrożeniem słabo bronionych
granic Natal i Transwalu, mogłoby zmusić Brytyjczyków
do szukania honorowego wyjścia z sytuacji, czyli negocjacji
pokojowych.
Na początku 1879 r. Cetshwayo dysponował czterdziesto­
tysięczną armią. Kilka jego amabutho było jednak już
w podeszłym wieku i w rzeczywistości w pełni zdolnych
do walki było około 30 tys. wojowników. Ze względu na
swój doskonały system wywiadu Cetshwayo wiedział, gdzie
są formowane kolumny inwazyjne przeciwnika. W czasie
wojen Zulusi zawsze posiadali efektywną siatkę szpiegów
64

regularnie dostarczającą informacje o przeciwniku. Wiado­


mości dostarczali nie tylko zwykli poddani króla, ale także
specjalnie wysłani wojownicy, którzy starali się zaciągnąć
do armii przeciwnika jako dezerterzy. Mając potrzebne
dane o kolumnach, król wiedział, gdzie wysłać swoje
główne siły. Uznał więc, że główne zagrożenie stanowi
centralna 3. kolumna pułkownika Richarda Glyna. Podobnie
jak Brytyjczycy Cetshwayo postanowił pozostawić swoje
tyły otwarte, bez oddziałów osłonowych.
Z doświadczeń zebranych w poprzednich potyczkach
z kolonizatorami Zulusi wiedzieli, że nie mają szans
w frontalnym ataku na umocnione pozycje. Dlatego dostali
ścisły rozkaz, by nie atakować pozycji okopanych lub
wzmocnionych wozami. Było to trudne do wykonania dla
popędliwych i żądnych krwi wojowników. Za swoją naro-
wistość mieli drogo zapłacić.

UZBROJENIE I „UMUNDUROWANIE"

Zasadniczym wyposażeniem wojownika zuluskiego były


włócznie, tarcza i knobkerrie (rodzaj drewnianej buławy).
W późniejszym okresie doszła do tego także broń palna,
jednak tylko jako oręż drugorzędny. Dodatkowo, choć
bardzo rzadko, mieli także rodzaj siekiery bojowej.
Knobkerrie (lub iwisa) była wystrugana z jednego kawałka
twardego drewna. Wyglądała jak kij z zamocowaną na końcu
głowicą w kształcie gładkiej kuli. Była to popularna broń
obuchowa, jaką każdy mógł sam zrobić. Był to też najtańszy
rodzaj uzbrojenia, którym Zulusi posługiwali się już od
najmłodszych lat. Jeszcze w dzisiejszych czasach jest ona
używana na wsiach w celach obrony osobistej.
Siekiery bojowe były na wyposażeniu wyższych rangą
wojowników, głównie jako broń ceremonialna. Proste
ostrze, w kształcie wydłużonego trójkąta, nie miało otworu
i było zwyczajnie wbijane w trzonek.
65

Podstawowym uzbrojeniem zuluskiego wojownika była


włócznia. Zulusi króla Cetshwayo mieli dwa rodzaje tej
broni: jedną do rzucania i drugą do walki wręcz. Lekka
włócznia, przeznaczona do rzucania, miała długość około
2 m i była zakończona dziesięciocentymetrowym, żelaznym
grotem. W rękach doświadczonego wojownika mogła ona
osiągnąć swój cel nawet w odległości 30 m, ale ze względu
na przeznaczenie i delikatną budowę była zupełnie nie-
przydatna do walki na bliską odległość. Była to też
podstawowa broń w czasie polowań.
Taktyka starcia zbrojnego w początkach państwa Zulu,
polegająca na obrzucaniu się lekkimi włóczniami, nie
przynosiła decydującego rozstrzygnięcia. Shaka uważał
taki rodzaj walki za tchórzliwy i był przeciwny idei
rzucania broni. Włócznie mogły być podniesione przez
przeciwnika i użyte w celach ofensywnych przeciwko jej
byłemu właścicielowi. Z tego powodu wolał używać innego
rodzaju włóczni, zwanej iklwa (nazwa odnosi się do odgłosu
ssania, jaki wydawała włócznia przy wyciąganiu z rany),
która miała masywny i długi grot o długości około 45 cm.
Grot był osadzony na krótkim, ale solidnym drzewcu
o długości około 70 cm. Była ona bardzo poręczna w walce
wręcz. Według legend stworzenie włóczni iklwa przypisuje
się królowi Shace, jednak wiele wskazuje na to, że była
ona już w użyciu przed jego czasami. Zasługą Shaki jest
za to z pewnością przyjęcie jej do użytku na masową skalę.
Wyrobem włóczni zajmowały się wyspecjalizowane
plemiona rzemieślnicze. Najlepsi zbrojmistrze pochodzili
i rejonów rzeki Umfolozi i lasów Nkandla. Zbierali wolno
leżącą rudę, która była następnie wytapiana w glinianych
tyglach. Tak wytopiony kawałek metalu kowale ubijali
w kształt grota. Utwardzenie odbywało się za pomocą
tłuszczów zwierzęcych. Po naostrzeniu grot był mocowany
do drzewca, który był ostrożnie dobierany w zależności od
przeznaczenia broni. Drzewiec przeznaczony do walki
66

wręcz był na końcu lekko zgrubiały, co w przypadku


pokrycia krwią miało zapobiec wyślizgnięciu się go z ręki,
Grot wbijano w drzewiec, który z kolei wzmacniano
klejami roślinnymi. Dla dodatkowego wzmocnienia nasada
drzewca była owijana kawałkami skóry lub włóknami
roślinnymi. Wyprodukowane włócznie dostarczano do
królewskiej zagrody, gdzie władca rozdzielał je według
własnego uznania. Wiadomo jednak, że większość wojow­
ników nabywała je we własnym zakresie. W czasach Shaki
za kozę można było kupić dwie włócznie. Należy pamiętać,
że korzystano z nich nie tylko w walce, ale także podczas
polowań, do obrony przed dzikimi zwierzętami lub zabijania
zwierząt domowych.
Ochronę przed włóczniami przeciwnika zapewniała tar­
cza, wykonana ze skóry bydlęcej. Początkowo była to
skóra z byka, ale po pewnym czasie, wraz z rozrostem
armii, liczba byków okazała się niewystarczająca i zaczęto
używać skóry krowiej. Tarcza miała imponujące rozmiary
1,5 m na 0,75 m, ochraniała całego wojownika przed
włóczniami przeciwnika. Z powodu dużego rozmiaru tarcz
z jednego zwierzęcia można było zrobić tylko dwie tarcze.
Za czasów Shaki duży rozmiar tarczy chronił wojowników
przed wyrzuconymi włóczniami przeciwników tuż przed
rozpoczęciem ataku. W późniejszych czasach, a szczególnie
podczas panowania Cetshwayo, rozmiar tarcz się zmniej­
szył. Nowy typ był lżejszy w transporcie i poręczniejszy
w walce wręcz. Poza tym za czasów Cetshwayo rzucanie
długą włócznią nie było już główną formą ataku na
odległość. Coraz popularniejsza stawała się broń palna,
przed którą skórzana tarcza i tak nie dawała zbyt dużej
ochrony. Tarcza cały czas była jednak używana tak
w obronie, jak i w ataku. Istniała jeszcze miniaturowa
wersja tarczy, używana w czasie ceremonialnych tańców.
Wyrobem tarcz zajmowali się doświadczeni rzemieślnicy.
Krowę starano się zabić jednym pchnięciem w bok szyi.
67

Nie był to szybki proceder, ale skuteczny. Zwierzę umierało


po pewnym czasie z powodu upływu krwi. Przysłuchiwano
się rykom zwierzęcia, gdyż uważano, że im głośniejsze
i dłuższe ryki, tym lepszą ochronę zapewni tarcza. Proces
jej wyrobu zaczynał się od wycięcia owalnego kształtu
i wyprawieniu skóry z zachowaniem sierści. W rzadkich
przypadkach, gdy tarcza była przeznaczona dla specjalnie
wybranej osobistości, skórę zdzierano z jeszcze żywego
zwierzęcia. Miało to zapewnić błogosławieństwo przodków
i uczynić tarczę wyjątkowo skuteczną. Przybysze z Europy,
świadkowie takiego procederu, byli niewątpliwie oburzeni
takim .,barbarzyństwem”. Trzeba jednak pamiętać, że było
to częścią zuluskich wierzeń a nie rozmyślnym znęcaniem
się nad zwierzętami.
Po wycięciu owalnego kształtu skóra była czyszczona
i suszona na słońcu. Aby ją usztywnić, tarcza była przymo­
cowana za pomocą przeplatanych skórzanych pasków do
pionowego drzewca. Wystający drzewiec na dole był
zaostrzony, zaś u góry przyozdobiony kawałkiem zwierzęcej
skóry. W czasie transportu tarcze można było zdemontować
i zwinąć. Jeśli tarcza się powyginała, to łatwo ją było
wyprostować, mocząc w wodzie i rozkładając na płasko
w słońcu aż do wyschnięcia.
Tarcza spełniała też inną funkcję; jej kolor oznaczał
przynależność do określonego oddziału. Tarcze białe lub
brązowe były zarezerwowane dla oddziałów składających się
ze starszych i żonatych wojowników, zaś te czarne lub czarne
z białymi plamami dla oddziałów składających się z młod­
szych wojowników, kawalerów. Wszystkie tarcze były
własnością króla, wydawano je wojownikom tylko w czasie
wojny lub podczas uroczystości państwowych. Król przecho­
wywał je w specjalnie podwyższonych chatach, by uchronić
je przed robactwem, szczurami i zalaniem wodą.
Indywidualni wodzowie lub szczególnie odznaczeni
w walce wojownicy otrzymywali tarcze na własność.
68

Z czasem tak wyróżnione osobistości były łatwo rozpo­


znawalne na polu bitwy po specyficznym kolorze i wzorze
tarczy. Przykładowo, wojownik Nombago kaNgedhi był
znany pod złowieszczym przydomkiem „Biała Tarcza
niezadąjąca pytań”. Shaka, który nigdy się nie ożenił, nosił
białą tarczę z małym czarnym znamieniem. Po śmierci
Shaki podział kolorystyczny nie był już tak rygorystycznie
przestrzegany z prozaicznego powodu: braku wystarczającej
liczby odpowiednio ubarwionych krów. Shaka w czasie
swoich podbojów miał możliwość zdobycia wystarczającej
liczby zwierząt. W czasach pokojowych jedynie naturalny
rozród dostarczał nowych krów. Dodatkowo w czasach
króla Cetshwayo sytuację pogorszył rozwój handlu z Nata-
lem. W ciągu jednego roku sprzedano lub wymieniono do
90 tys. skór bydlęcych.
Ulepszona za czasów Shaki broń i taktyka doskonale
nadawały się do walki wręcz. Wojownik starał się przebiec
jak najszybciej dystans dzielący go od przeciwnika, uży­
wając do ochrony przed rzucanymi w niego włóczniami
swojej potężnej tarczy. W momencie bezpośredniego starcia
wojownik starał się podhaczyć swoją tarczą ochronę
przeciwnika, uwydatniając jego podbrzusze. Wówczas w tak
wyeksponowane ciało zadawał swoją krótką włócznią kilka
śmiertelnych ciosów.
W latach 60. XIX w. w armii zuluskiej zaczęła pojawiać
się broń palna. Dostawy zostały zapoczątkowane przez
Johna Dunna, który sprowadził pierwszą partię 250 musz­
kietów. W latach 70. w państwie Zulu było prawdopodobnie
już prawie 20 tys. sztuk broni palnej, jednak w większość
przestarzałej. Tylko około 500 sztuk było nowocześniejszą
bronią ładowaną odtylcowo. Oczywiście, do czasu bitwy
pod Isandlwana Zulusi nie mieli dostępu do tak nowoczesnej
broni jak karabiny Martini-Henry. Wojownicy wprawdzie
widzieli, jaką przewagę daje nowa broń, ale jako głęboko
zakorzenieni tradycjonaliści nie byli do końca do niej
69

przekonani. Nie dążyli nawet do wypracowania nowej


taktyki. Byli wprawdzie wśród Zulusów doskonali strzelcy,
którzy używali swoich zdolności jako snajperzy, ale więk­
szość wojowników nie podnosiła poziomu swojego wy­
szkolenia. Król Cetshwayo zdawał sobie z tego sprawę
i próbował temu zaradzić, organizując szkolenia. Nie
dawało to jednak większego efektu. Zulusi nie lubili
skomplikowanej dla nich procedury ładowania przestarza-
łych muszkietów. Proch, przeważnie niskiej jakości, w par-
nych warunkach klimatycznych Natalu często robił się
bezużyteczny z powodu wilgoci. Do tego dochodziły
wątpliwej jakości kule. Zulusi nie byli wybredni, gdy
chodziło o amunicję i zdarzały się przypadki, gdy ładowali
broń okrągłymi kamieniami. Wszystkie te czynniki wpły-
wały na małą efektywność oddziałów uzbrojonych w broń
palną. Problemem nie była liczba, ale jakość szkolenia
i wyposażenia. Brak wyszkolenia w użyciu nowoczesnej
broni palnej, nie tylko pod względem technicznym, ale
i taktycznym, zapobiegł lepszemu wykorzystaniu nowo-
cześniejszej broni zdobytej na wrogu. W czasie wojny
zuluskiej odnosiło się to nie tylko do zdobytych w dużej
liczbie karabinów Martini-Henry. ale także 2 armat i baterii
wyrzutni rakietowych.
Ceremonialny ubiór wojownika zuluskiego był bogaty
i urozmaicony. Składało się na niego wiele rzadkich skór
zwierzęcych i piór, często będących darem króla za dobrą
służbę. Ciągłe zmiany w stroju były dyktowane dostępnoś-
cią skór. W czasach króla Cetshwayo wiele rzadkich
okazów zwierząt zostało wybitych podczas polowań i uroz­
maicenie ubioru trochę zubożało. Białe ogony bawole lub
krowie były noszone wokół szyi, na pasie, a także nad
łokciami i kolanami. Kawałki rzadkich skór, jak na przykład
geparda, były używane jako nakrycie głowy, często wraz
z piórami. Przepaska biodrowa wojownika składała się
z dwóch kawałków (płacht) skóry, jednego z przodu
70

i drugiego z tyłu. Była dodatkowo przyozdobiona po


stronie zewnętrznej podłużnymi paskami skóry.
Każdy członek oddziału miał za zadanie ubierać się
odpowiednio do okazji i utrzymywać wszystko we wzoro­
wej czystości. Łamanie rygoru mundurowego kończyło się
karą cielesną (obiciem patykami).
Do bitwy wojownicy szli ubrani skromniej, szczególnie
młodzi Zulusi za czasów Cetshwayo. Często mieli na sobie
tylko przepaskę wokół bioder, opaskę na głowie i uzbroje­
nie. Wyżsi rangą wojownicy, w celu ich odróżnienia
w zamęcie walki, byli ubrani bardziej wytwornie, z większą
liczbą skór.
ARMIA BRYTYJSKA W AFRYCE

Wielka Brytania posiadała w XIX w. kolonie na całym


świecie. Wymagały one ciągłej kontroli, szczególnie w cza­
sach zrywów niepodległościowych. Wiązała się z tym
potrzeba utrzymania dużej, wyszkolonej i dobrze uzbrojonej
armii. Wojny prowadzone w koloniach nie były starciami
z regularnymi armiami stylu europejskiego, lecz z lokalnymi
armiami tubylczymi. Te zaś były przeważnie mniej zdys­
cyplinowane, słabiej wyszkolone i gorzej uzbrojone. Dzia-
łały one za to na terenie doskonale sobie znanym i używały
odmiennych, nowych taktyk. Kampanie w koloniach wy-
magały od armii brytyjskiej dużych zdolności adaptacyj­
nych. Była to armia zawodowa, w której duży nacisk był
kładziony na indywidualne dowódcze zdolności oficerów
i ścisłą dyscyplinę szeregowych żołnierzy.
Lata 70. XIX w. były ciężkim okresem ekonomicznym
dla większości społeczeństwa brytyjskiego. Wielka Brytania
była wówczas państwem, gdzie na porządku dziennym
było bezrobocie, bieda, głód i choroby. Klęska urodzaju
w latach 1878-1879 spowodowała masową emigrację
ludności ze wsi do miast w poszukiwaniu pracy i lepszego
życia. Ale nie tylko rolnikom było ciężko. Był to okres,
kiedy brytyjskie fabryki traciły monopole na masową
72

produkcję, musiały bowiem zacząć konkurować z szybko


rozwijającym się przemysłem Niemiec i Stanów Zjed­
noczonych. Wiele fabryk zwalniało nadmiar robotników
lub było likwidowanych. Taka sytuacja, gdy przyszłość
była niepewna, zmuszała wielu do podjęcia decyzji o za­
ciągnięciu się do wojska. Podpisanie kontraktu na służbę
było w wielu przypadkach jedynym wyjściem z bez­
nadziejnej sytuacji.
Ponieważ większość żołnierzy szeregowych i kadry
podoficerskiej wywodziła się z najbiedniejszych grup
społecznych, opinia publiczna okresu wiktoriańskiego uwa­
żała ich za kogoś tylko nieco lepszego od zwykłego
przestępcy. Wizerunek był na tyle negatywny, że w przy­
padku, gdy młodzieniec z zamożnej rodziny zaciągnął się
do wojska, głównie w poszukiwaniu przygody, w celu
ucieczki przed długami lub zaborczą kobietą, to często
dowiadywał się, iż został wydziedziczony ze względu na
hańbę, jaką okrył rodzinę. Oczywiście, sytuacja zmieniała
się w czasie wojny, gdy prości żołnierze szybko mogli stać
się bohaterami i ulubieńcami tłumów.
Armia brytyjska przed kampanią afrykańską w 1879 r.
przeszła kilka reform. Zostały one zapoczątkowane pod
presją opinii publicznej, niezadowolonej z poczynań i wy­
ników armii w czasie wojny krymskiej (1853-1856). Duże
zmiany zainicjował sekretarz stanu do spraw wojny, Edward
Cardwell. W 1870 r. wprowadził nowe zasady dotyczące
służby wojskowej, stosując sześcioletni okres służby czyn­
nej, po której następował sześcioletni okres służby rezer­
wowej. Była to duża zmiana w porównaniu z dotych­
czasowym, dwunastoletnim okresem służby, połączonym
z następnymi 10 latami rezerwy. Zmiana została wprowa­
dzona jako próba obniżenia kosztów utrzymania armii
w czasach pokojowych, z możliwością powołania wy­
szkolonej rezerwy w wypadku wojny. Negatywnym skut­
kiem krótszej służby była potrzeba obniżenia wymogów
73

fizycznych młodych żołnierzy, by utrzymać dotychczasowe


stany liczebne.
Anglia okresu wiktoriańskiego nigdy nie potrzebowała
wprowadzać obowiązkowej służby wojskowej. Bieda, długi
lub nieodwzajemniona miłość były wystarczająco mocnymi
bodźcami zachęcającymi mężczyzn do zaciągu. Oczywiście,
duże znaczenie miała tu działalność sierżantów reprezen-
tujących poszczególne pułki, trudniących się procederem
poboru. Wielu z nich było częstymi gośćmi nocnych
tawern i domów publicznych, wyszukując nowych kan-
dydatów-rekrutów. Reformy Cardwella zapewniły wpraw-
dzie zwolnienie ze służby każdemu, kto mógł udowodnić, że
zaciąg odbył się w podejrzanych okolicznościach, ale po
fakcie niewielu korzystało z tej możliwości.
Pierwszym stopniem ku wojskowej karierze było „za­
akceptowanie szylinga królowej”, będące swoistego ro-
dzaju umową słowną. Często odbywało się to w barze
w towarzystwie przyjacielskiego sierżanta, który przy
kilku piwach opisywał uroki życia żołnierskiego w eg­
zotycznych miejscach, dalekich od obecnego, szarego
życia. Oficjalne zaprzysiężenie odbywało się w ciągu
24 godzin po pierwszej umowie przed miejscowym
sędzią. Według nowego prawa Cardwella, jeśli ktoś
uczynił to pod wpływem alkoholu, za opłatą jednego
funta mógł być zwolniony ze swojej przysięgi. Jeśli
ta ostatnia szansa wycofania się nie została wykorzystana,
to młody poborowy przechodził podstawowe badania
medycznie i był natychmiast odsyłany do rodzimego
pułku. Po reformach Cardwella były to pułki stacjonujące
w miejscu zaciągu. W tamtych czasach popularnie uważało
się że „żołnierz nie służy w wojsku, ale służy w swoim
pułku”. Takie nastawienie zaszczepiało dumę i lojalność
wobec swojej jednostki. Wiele razy wyrażało się to
mniej chwalebnymi bójkami pomiędzy żołnierzami ró­
żnych oddziałów.
74

Po przybyciu do koszar nowy rekrut nie mógł oczekiwać


natychmiastowej poprawy swojej egzystencji. W pierwszym
okresie szkolenia przypadały mu najcięższe prace i naj­
mniejsze porcje żywnościowe. Jego dni były wypełnione
niekończącą się musztrą, sprzątaniem, służbą w koszarach
i szkoleniem strzeleckim. Wszystko to odbywało się pod
czujnym okiem krzykliwych podoficerów, gotowych karać
za najmniejsze przewinienia. Surowa dyscyplina była
utrzymywana głównie groźbą kary cielesnej. Kara chłosty
została całkowicie zniesiona tylko w marynarce wojennej
w 1869 r. W armii także zaprzestano jej wykonywania, ale
tylko w czasach pokoju (została całkowicie zniesiona
dopiero w 1881 r.). W czasach kampanii wojennych żoł­
nierz cały czas mógł być wychłostany. Standartowo, za
mniejsze przewinienia, jak na przykład pijaństwo lub bójki,
wymierzano 25 uderzeń, za poważniejsze przewinienia, jak
choćby kradzież lub zaśnięcie na warcie, — 50 uderzeń, co
było oficjalnie maksymalną dozwoloną liczbą. Nawet tak
niewielka wydawałoby się liczba, w porównaniu z kilkuset
uderzeniami z czasów wojny krymskiej, była wystarczająca,
by wysłać delikwenta do szpitala. W czasie wojny zuluskiej
w 1879 r. karę cielesną wymierzono 545 żołnierzom.
Mniej brutalnymi metodami utrzymania dyscypliny były
kary pieniężne lub przydział dodatkowej służby.
W przeciwieństwie do wojownika zuluskiego żołnierz
armii brytyjskiej miał wypłacany żołd. Jednak, dostając
szylinga dziennie, nie mógł oczekiwać jakiegokolwiek
wzbogacenia. Nawet oficerowie mający wyższy żołd mu­
sieli zadbać o dodatkowe źródła dochodu, by nadążyć za
wydatkami związanymi z bogatym życiem towarzyskim.
Prosty żołnierz po otrzymaniu żołdu, z którego odliczano
należności za kantynę lub fryzjera, wydawał to, co mu
zostało, na alkohol lub kobiety. Sporadycznie pieniądze
były wysyłane rodzinie. W przypadku śmierci żołnierza
wdowa po nim nie mogła oczekiwać żadnej renty. Jedynym
75

jej źródłem utrzymania pozostawała jałmużna. Dodatkowy


żołd wypłacano za służbę w koloniach, wzorową służbę
lub uzyskanie dodatkowych specjalizacji jak na przykład
operowania heliografu. Dłuższy staż nie miał tak dużego
wpływu na dochód prostego żołnierza i po 15 latach służby
mógł cały czas wynosić około 1,5 funta miesięcznie.
Oficerowie wywodzili się z zamożniejszych warstw
społeczeństwa. Przypadki awansu na oficera z szeregów
podoficerskich były bardzo rzadkie. Ponieważ oficerowie
pochodzili z rodzin bogatszych, naturalnie byli w lepszej
formie fizycznej, a także odebrali lepszą edukację. Szkole-
nie teoretyczne otrzymywali w dwóch głównych szkołach
oficerskich: Brytyjskiej Królewskiej Akademii Wojskowej
w Sandhurst (piechota i kawaleria) i w Akademii Wojs­
kowej w Woolwich (artyleria i wojska inżynieryjne). Ich
zdolności dowódcze zależały jednak bardziej od wrodzo­
nych predyspozycji i nabytego doświadczenia, szczególnie
w licznych wojnach kolonialnych, niż oficjalnego szkolenia.
Po reformach Cardwella, który zniósł tradycyjny zwyczaj
kupowania wyższych stopni wojskowych, jedyną szansą na
szybszy awans młodych oficerów była służba w czasie
działań wojennych. W czasie pokoju służba, szczególnie
oficerów niższej rangi, nie była ciężka, a czasami wręcz
nudna. Czas był wypełniony rzadkimi przeglądami, polo-
waniami, uprawianiem sportu i ogólnie pozawojskowym
życiem towarzyskim. Wydawałoby się, że wymaganą
wówczas główną cechą osobistą dobrego oficera było
wychowanie i odwaga.
W czasie kampanii w Afryce większość starszych ofice-
rów posiadała swoją rangę za sprawą kupna i tylko młodsi
oficerowie teoretycznie osiągnęli stanowiska dzięki zdol­
nościom i zasługom. Teoretycznie, ponieważ w praktyce
pochodzenie i pieniądze cały czas przyspieszały karierę.
W styczniu 1879 r. lord Chelmsford miał do dyspozycji
8 batalionów piechoty, które były trzonem jego sił
76

inwazyjnych. Pięć z nich to weterani Afryki: 1. i 2.


bataliony 24. pułku piechoty Royal Warwickshire, 1.
batalion 13. pułku piechoty Somerset, batalion z 80. pułku
South Staffordshire i batalion 90. pułku Perthshire. 2.
batalion 3. pułku piechoty (The Buffs) nie miał doświad­
czenia bojowego, ale już zaaklimatyzował się w Natalu.
Dwa dodatkowe bataliony, z 4. pułku King’s Own i 99.
pułku Duke of Edinburgh’s, zostały wysłane jako posiłki
z Anglii z przeznaczeniem do ochrony Natalu.
Każdy batalion był podzielony na 8 kompani. W jego
skład wchodziły także sztab, orkiestra i oddział kwatermis-
trzowski. Muzykanci w czasie walki służyli jako noszowi.
Kompanie były podzielone na prawoskrzydłowe, oznaczone
od A do D, i lewoskrzydłowe, od E do H. Batalion był
dowodzony przez podpułkownika (lieutenant-colonel), który
mógł być na czas kampanii promowany tymczasowo na
pułkownika. Do pomocy miał dwóch majorów, odpowie­
dzialnych za prawo- lub lewoskrzydłowe kompanie. Cza­
sami nazywano je półbatalionami. Każda kompania była
dowodzona przez kapitana i była podzielona na 4 sekcje
pod dowództwem sierżantów. Teoretycznie każda kompania
liczyła 100 żołnierzy, jednak taki stan liczebny nigdy nie
zgadzał się z oficjalnymi danymi. Z powodu dużej odleg­
łości od Anglii uzupełnianie strat spowodowanych starciami
zbrojnymi, dezercją i chorobami zajmowało więcej czasu
niż zwykle. Zazwyczaj liczba żołnierzy w batalionach
wahała się w granicach 70-90%.
Dowódcą 1. batalionu 24. pułku był pułkownik Richard
Glyn. Po uformowaniu kolumn inwazyjnych objął on
pozycję dowódcy 3. kolumny. Na jego miejsce został
wyznaczony major Henry Pulleine, który pełnił tymczasową
służbę w garnizonie w Pietermaritzburgu. Do czasu jego
przybycia z garnizonu obowiązki tymczasowego dowódcy
objął kapitan William Degacher. Dowódcą 2. batalionu był
jego brat, pułkownik Henry Degacher. Przypadkowym
77

zbiegiem okoliczności oba bataliony znalazły się w Afryce


w tym samym czasie, choć teoretycznie jeden z nich
powinien stacjonować w Anglii.
Do wsparcia piechoty Chelmsford dysponował 3 bateria­
mi artylerii. Każda z nich miała 6 siedmiofuntowych
armat. Dowodził nimi podpułkownik Artur Harness.
Niestety dużym problemem generała był brak kawalerii.
Ponieważ Chelmsford na początku nie miał ani jednego
oddziału regularnej brytyjskiej kawalerii, był zmuszony do
użycia lokalnych oddziałów piechoty konnej, tubylczej
jazdy i białych ochotników. Nie były one siłą rzeczy tak
efektywne jak kawaleria brytyjska.
Piechota konna (Mounted Infantry) była jednostką, która
używała koni wierzchowych do szybszego transportu. Na
uzbrojeniu miała karabiny, nie używała broni białej. Po
przybyciu na miejsce zsiadała z koni i walczyła jako
normalna piechota. Była także używana do długodystansowe­
go zwiadu i utrzymywania wysuniętych posterunków strażni­
czych. W czasie tzw. pierwszej inwazji były to oddziały
Imperialnej Piechoty Konnej (Imperial Mounted Infantry,
IMI), złożonej z żołnierzy oddelegowanych nie tylko z 24.
pułku piechoty, ale właściwie z każdego możliwego pułku
znajdującego się w Afryce Południowej. Służba w 1M1 była
ciężka i niewdzięczna, dlatego każdy jej członek z niecierpli­
wością oczekiwał powrotu do swojej rodzimej jednostki.
Brak kawalerii został częściowo zrekompensowany wer­
bowaniem do służby oddziałów Konnej Policji Natalu
(Natal Mounted Police, NMP) i różnorodnych oddziałów
ochotniczych złożonych przeważnie z młodych, białych
osadników: na przykład Lekka Jazda Graniczna (Frontier
Light Horse, FLH), Strzelców Natalu (Natal Carabineers),
Strzelcy Konni Newcastle (Newcastle Mounted Rifles),
Straż Graniczna Buffalo (Buffalo Border Guard).
Wszystkie te jednostki, mimo optymizmu Chelmsforda
i Frere’a, nie wystarczały, by mieć pewność co do
78

całkowitego i szybkiego zwycięstwa. W celu zwiększenia


liczebności postanowiono wzmocnić armię inwazyjną
siłami oddziałów tubylczych.
Piechota tubylcza składała się z wojowników plemion
nieprzyjaznych Zulusom lub z plemion zuluskich mających
nadzieję na uzyskanie korzyści materialnych za okazaną
pomoc (Chelmsford kilkakrotnie składał obietnice przy­
działu ziemi po zakończonej kampanii, których, oczywiście,
nie dotrzymał). Dotychczas szczepom tubylczym zabraniano
kultywować wojownicze tradycje, oczekując od nich przy­
jęcia „cywilizowanego” i pokojowego stylu życia. Jednak
w obliczu zbliżającej się wojny szybko zapomniano o tych
wzniosłych zasadach. Pomimo długiego okresu pokojowej
egzystencji plemiona nie zwlekały z wysłaniem swoich
oddziałów. Z chęcią odpowiedziały na wezwanie sir Hen-
ry’ego Bulwera, którego uważały za swojego władcę
w zastępstwie tradycyjnego monarchy zuluskiego.
Rekruci przybyli ze wszystkich zakątków Natalu, re­
prezentując 12 różnych szczepów. Oddziały tubylcze Natal
Native Contingent (NNC) zostały zorganizowane w bata­
liony według brytyjskiego systemu wojskowego. Każdy
batalion grupował wojowników jednego szczepu. Ponieważ
nie wydano im mundurów, jedynym elementem, który
odróżniał ich od wojowników zuluskich, była czerwona
opaska na głowie. Wojownicy przybyli z własną bronią,
czyli włócznią, knobkierie i tarczą. Niestety, tylko co
dziesiąty wojownik otrzymał broń palną. Przeważnie był to
przestarzały muszkiet z 10 sztukami amunicji. Pomimo
słabego uzbrojenia otrzymali oni wysoki żołd w wysokości
1,1 funta miesięcznic. Dowodzący grupą tradycyjny induna
otrzymywał 4 funty miesięcznie. Na okres służby Brytyj­
czycy dodatkowo zapewniali wyżywienie i jeden koc.
W przeciwieństwie do regularnej armii śpiącej w namiotach,
wojownicy NNC musieli sami zadbać o swoje noclegi.
Oficerami byli Brytyjczycy, a podoficerami ochotnicy
79

zwerbowani wśród białych osadników. Oficerowie byli


w większości doświadczonymi żołnierzami; przykładowo,
dowódcą 3. pułku był komendant Rupert Lonsdale, były
oficer armii brytyjskiej, który brał udział w przylądkowych
wojnach granicznych. Jego zastępcą był kapitan Henry
Harford, były adiutant w 99. pułku piechoty, który biegle
władał językiem Zulu. Dowódcą jednego z batalionów został
komendant George „Maori” Browne. W czasie swojej pełnej
przygód kariery Browne walczył z Maorysami w Nowej
Zelandii (stąd przezwisko), plemionami Siuksów w Ameryce
Północnej i z Xhosa w Afryce. Pod koniec życia opublikował
pamiętniki po nazwiskiem Hamilton-Browne. Wojnę z Zulu­
sami traktował jako jeszcze jedną przygodę.
Trochę trudniej było znaleźć dobrych podoficerów.
W większości przypadków zostali nimi młodzi poszukiwa­
cze sławy i przygód, zrekrutowani spośród białych osad­
ników. Większość posiadała tylko słabą znajomość języka
tubylczego i niewielką wiedzę wojskową.
Głównym zadaniem żołniersy NNC był zwiad, wspoma­
ganie i ochrona kolumny marszowej, a w czasie bitwy
ochrona skrzydeł pozycji brytyjskiej. Ich dodatkowym
zadaniem była praca fizyczna przy umacnianiu obozu,
przeprawach lub transporcie. Aby mogli poradzić sobie
z zadaniami natury wojskowej, udzielono im szybkiego
przeszkolenia. W ciągu paru dni oczekiwano od nich, że
nauczą się musztry i nieznanej im dotychczas taktyki
walki, przekazanej im w ledwo co dla nich zrozumiałym
języku angielskim. Oczekiwano, że tak „wyszkolone”
oddziały poradzą sobie w wypadku starcia z zuluską armią.
Z wojowników poszczególnych plemion, którzy potrafili
jeździć konno, utworzono Tubylczą Jazdę Natalu (Natal
Native Horse, NNH). Ich umundurowanie i uzbrojenie było
takie same jak NNC. Otrzymali jednak nieco lepsze
wyszkolenie wojskowe, ponieważ zajął się nimi osobiście
podpułkownik Durnford, oficer armii brytyjskiej.
80

Ostatecznie, Chelmsford zebrał armię liczącą około 17


tys. żołnierzy. Z tego 5,5 tys. należało do regularnej armii
brytyjskiej, 1,5 tys. do ochotników tworzących kawalerię
i około 9 tys. było wojskiem tubylczym. Pozostały tysiąc
stanowiły siły pomocnicze, głównie zatrudnione przy
transporcie.
Po zebraniu wojska Chelmsford zajął się drugim ważnym
problemem, czyli zaopatrzeniem i transportem. Zułuland
nie miał żadnych dróg, tylko kilka traktów używanych
przez osadników w celach zaopatrzeniowych lub hand­
lowych. Ponieważ nie było możliwości zdobycia zaopat­
rzenia na zajętych terenach, armia inwazyjna musiała
zabrać ze sobą całe wyposażenie, żywność i amunicję. Do
tego celu był potrzebny transport kołowy, co w Afryce
oznaczało wozy zaprzęgnięte w woły pociągowe. Ponieważ
wozy w Afryce musiały pokonywać bezdroża, siłą rzeczy
były wykonane bardzo solidnie. Miały one 6 m długości,
prawie 2 m szerokości, a ich tylne koła o średnicy około
1,5 m były opasane metalowymi obręczami o grubości
1 cm. Były zaprojektowane i używane przez Burów jako
niezawodny, aczkolwiek bardzo ciężki i powolny środek
transportu. Każdy wóz musiał być ciągnięty przez 18
wołów lub 8 mułów. Woły pociągowe nie potrzebowały
specjalnej paszy, wystarczyła im trawa na napotkanych
pastwiskach. Niestety, przeżuwanie pokarmu zajmowało
wiele godzin, w czasie których trzeba było zostawić
zwierzęta w spokoju.
Zaprzęgi były prowadzone przez dwuosobową załogę.
Tzw. Voorloper (przodownik) prowadził piechotą czołowe­
go woła, zaś bardziej doświadczony woźnica, stojąc na
wozie, za pomocą długiego bata nadawał pociągowi kieru­
nek. Kolumna wszystkich wozów znajdowała się pod
dowództwem Laager Commandant (komendanta transpor­
tu). Doświadczony komendant transportu był bardzo po­
szukiwany i ceniony. W czasie podróży przez terytorium
81

wroga był odpowiedzialny za synchronizację wszystkich


wozów w kolumnie i sprawne ustawianie ich w obronny
laager. Szybkość podróży po bezdrożach nie przekraczała
4 km na godzinę, i to tylko wtedy, kiedy nie trzeba było
pokonywać dodatkowych przeszkód (rzek itp.). Uwzględ­
niając niezbędne postoje na wypas zwierząt pociągowych,
dobrą pogodę, brak przeszkód naturalnych, kolumna trans­
portowa nie mogła liczyć na pokonanie więcej niż 20 km
dziennie. Kolumna zaopatrzeniowa jednego batalionu mu­
siała zabrać po 25 kg wyposażenia na każdego żołnierza
i 18 kg osobistych rzeczy każdego oficera. Do tego
dochodziło około 9 t wyposażenia obozowego, 2 t amunicji,
90 namiotów (3,6 t) i około jednej tony żywności na każdy
dzień marszu. Do tego trzeba jeszcze wliczyć dodatkowy
sprzęt jak armaty, baterie rakiet, sprzęt sygnalizacyjny,
kuchnie, piekarnie, warsztaty naprawcze i szpital. Ponieważ
jeden zaprzęg (wóz z wołami) miał około 55 m długości,
to w pełni wyposażona kolumna batalionu osiągała długość
kilku kilometrów. To z kolei przedstawiało problem jej
obrony w wypadku nagłego ataku.
Armia Chelmsforda potrzebowała około 27 tys. wołów,
4,5 tys. mułów, 750 koni i 2,5 tys. wozów. Nagły wzrost
zapotrzebowania na transport spowodował oczywiście
błyskawiczny wzrost cen. Sytuację pogarszał fakt, że było
to drugi rok suszy i zdrowe zwierzęta i tak były już
w cenie. Nie najlepszej jakości koń kosztował dotychczas
2 funty, a po rozpoczęciu skupu na rzecz armii jego cena
wzrosła do 40 funtów. Wołów w ogóle nie można było
kupić, ponieważ przebiegli właściciele zorientowali się, że
poprzez wynajem mogą zarobić więcej niż na sprzedaży
zwierzęcia. Z tych powodów koszty wyprawy zaczęły
wzrastać w zastraszającym tempie i dopiero osobista
interwencja Chelmsforda oraz pomoc specjalnie oddelego­
wanych oficerów kwatermistrzów pomogły nieco opanować
sytuację. Mimo to niedobór środków transportu zmusił
82

generała do zredukowania kolumn inwazyjnych z pięciu


do trzech.

STRATEGIA I TAKTYKA

Oryginalny plan wojsk inwazyjnych polegał na tym,


aby wyruszyć w głąb kraju w 5 kolumnach transpor­
towych. Po drodze miały one wysyłać zwiadowców,
by zlokalizowali główne siły wroga. Po ich odszukaniu
kolumna miała się okopać, a jej główne siły związać
wroga walką i rozbić. Po zredukowaniu kolumn do
trzech główne zadanie rozbicia wroga przypadło śro­
dkowej. Kolumny boczne miały osłaniać skrzydła i ewen­
tualnie w razie potrzeby przyjść z pomocą.
1.kolumna pod dowództwem pułkownika Charlesa Knighta
Pearsona miała przekroczyć na wschodnim krańcu Natalu
rzekę Tugela i ruszyć w kierunku północnym, ku jednemu
z głównych siedlisk zuluskich, Eshowe. Centralna 3. kolumna
pod dowództwem pułkownika Glyna miała przekroczyć rzekę
Buffalo przy stacji misyjnej Rorke’s Drift, u zbiegu granic
Natalu, Zululandu i Transwalu i posuwać się w kierunku
wschodnim. Z nią miały się połączyć oddziały byłej 2.
kolumny pod dowództwem podpułkownika Durnforda jako
dodatkowe wsparcie. 4. kolumna pod dowództwem pułkow­
nika Wooda miała wyruszyć z Utrechtu, na terenie Transwa­
lu, i ruszyć w kierunku południowo-wschodnim. Wszystkie
trzy kolumny ostatecznie miały się spotkać w okolicach
stolicy Zululandu, Ulundi. Ten plan był oparty na doświad­
czeniach Chelmsforda w czasie wojny z plemionami Xhosa.
Jego główną obawą było to, co w świetle przyszłych
wydarzeń okazało się zupełnie bezpodstawne, a mianowicie,
że przeciwnik będzie unikał walki i nie pojawi się szansa na
bezpośrednie i decydujące starcie. Nie wiedział, że taktyka
partyzancka stosowana przez Xhosa w ogóle nie była brana
pod uwagę przez Zulusów.
83

Swoistą piętą Achillesa tego planu był brak rozpoznania.


Przed rozpoczęciem inwazji Chelmsford nie miał żadnych
informacji na temat ruchów wroga, bowiem nie dysponował
jakąkolwiek siatką wywiadowczą. Dodatkowy kłopot spra­
wiał całkowity brak map i komunikacji. Tereny państwa
Zulu nie były dotychczas zbadane, nie posiadały też
żadnego systemu telegraficznego. By zaradzić problemowi
zdobywania informacji, generał Chelmsford usiłował zwer­
bować do pomocy jak najwięcej cywilów, którzy wcześniej
podróżowali po Zululandzie i znali lokalny język. Jednym
z bardziej znanych był Henry Francis Fynn, który nie tylko
znał doskonale język zuluski i tradycje tego ludu, ale znał
także króla Cetshwayo (był świadkiem jego koronacji). Co
więcej, jego atutem była doskonała znajomość języka
holenderskiego. Chelmsford zwerbował też Williama Drum-
monda, który pochodził ze szlacheckiej rodziny, a do
Afryki przyjechał w poszukiwaniu przygody. Jego głównym
zajęciem były polowania i mógł się poszczycić swoistego
rodzaju osiągnięciem: w ciągu jednego dnia ustrzelił 23
hipopotamy. Dzięki ciągłym wyprawom zaznajomił się
z terenami przyszłej inwazji, a także z językiem Zulusów.
Problemowi przesyłania informacji próbowano zaradzić
poprzez rozwinięcie systemu gońców, a także używając
heliografu. Heliograf był urządzeniem zbudowanym
z dwóch ruchomych lusterek. Lusterka wykorzystywały
promienie słoneczne do przesyłania błysków za pomocą
alfabetu Morse'a na odległość do 50 km. Początkowo
jednak kolumny nie zabrały ze sobą ani jednego egzemp­
larza tego przyrządu.
W Zululandzie plan uległ kolejnej zmianie. Armia
brytyjska stanęła w obliczu skoncentrowanych i szybkich
ataków zdeterminowanych wojowników zuluskich. W celu
obrony przed takimi napadami zaistniała potrzeba prowa­
dzenia szybkiego i skoncentrowanego ognia. Najlepszym
rozwiązaniem był ogień prowadzony ze wzmocnionych
84

stanowisk strzeleckich, na przykład zza murów lub wozów


transportowych. Często w obronie piechota ustawiała
się w czworobok. W Europie taktyka ta była stosowana
w obronie przed kawalerią, co ukazuje, jak gwałtowne
i szybkie były ataki pieszych Zulusów. Słabym punktem
czworoboku piechoty, co szybko odkryli Zulusi, były
jego narożniki, gdzie skupienie ognia było małe. Jedynym
remedium było ustawienie tam kartaczownic lub armat.
Anglicy odkryli, że najskuteczniejszą taktyką w bitwie
jest zmuszenie Zulusów do ataku na ufortyfikowane
pozycje, zaś Zulusi szybko zrozumieli, że ich jedyną
szansą powodzenia jest zaskoczenie przeciwnika w ot­
wartym polu.

UMUNDUROWANIE

Umundurowanie i wyposażenie żołnierza brytyjskiego


zaczęło się poprawiać po kampanii krymskiej. Ogólna
waga osobistego oporządzenia zmniejszyła się z 30
do 25 kg. W jego skład wchodził karabin z bagnetem,
plecak, chlebak, dwie ładownice na amunicję, 70 sztuk
naboi, manierka, menażka, płaszcz i dwudniowe racje
żywnościowe. Reszta osobistego wyposażenia była trans­
portowana wozami.
Około 1850 r. zaczęto eksperymentować z neutralnymi
kolorami umundurowania, jednak do 1879 r. kolor khaki
został wprowadzony na wyposażenie tylko w oddziałach
służących w Indiach. W Afryce żołnierze służyli w tradycyj­
nych kolorach czerwonym i niebieskim, z kilkoma od­
mianami w poszczególnych pułkach.
Podstawowe umundurowanie składało się z czerwonej
kurtki mundurowej oraz granatowych spodni z cienkimi,
czerwonymi lampasami. Kurtka była zapinana na siedem
guzików mosiężnych, a oficerska na pięć. Oficerowie
często nosili granatową kurtkę „patrolową”, zapinaną na
85

ozdobne baryłki i pętlice zrobione z granatowego sznura.


Kołnierz czerwonej kurtki był w formie stójki, z od­
znakami pułku. Odznaką 1. i 2. batalionów walczących pod
Isandlwana był sfinks. Oznaczenia stopni szeregowych
i podoficerów były noszone na prawym rękawie, na
wysokości ramienia, z wyjątkiem pułków szkockich,
strzelców i lekkiej piechoty, gdzie były noszone na obu
rękawach. Były to paski przyszyte w kształcie litery V.
W dolnej części prawego rękawa noszono oznaczenia
Wzorowej i Długotrwałej Służby. . Miały one kształt
odwróconej litery V. Nadawano je kolejno za 2, 5, 12, 16,
18, 21 i 26 lat służby. Dodatkowo, końce rękawów były
wyszywane sznurami w ozdobne wzory. Oficerowie nosili
oznakę rangi na kołnierzu, zamiast oznak pułku. Podpuł­
kownik nosił pozłacaną koronę, major — gwiazdę, a kapi­
tan — koronę i gwiazdę. Często młodsi oficerowie zamiast
kombinacji zwykłej gwiazdy i korony nosili na kołnierzu
oznaki pułku.
Żołnierze nosili czarne wciągane skórzane buty sięgające
do kolan. Oporządzenie składało się ze skórzanego pasa
i dwóch ładownic, skórzanej sakwy, plecaka i manierki.
Ładownice były noszone z przodu po obu stronach metalo­
wej klamry, ozdobionej pułkowymi oznaczeniami. Każda
zawierała 20 naboi. Manierka była noszona na skórzanym
pasku przewieszonym na ukos przez lewe ramię. W czasie
wojny zuluskiej plecaki przeważnie nie były noszone,
ponieważ transportowano je na wozach. Zamiast niego
noszono przypiętą do pasa, z tyłu, skórzaną sakwę z dodat­
kowymi 30 nabojami. Szary płaszcz, gdy nie był używany,
był zrolowany i noszony przez ramię lub składany w kostkę
i zapinany na oprzęży na plecach. Było to umundurowanie
bardziej przystosowane do służby w Europie niż do
gorącego klimatu Afryki. Jedyną wprowadzoną zmianą,
zamiast nakrycia głowy czoka, był kask, zrobiony z lekkiego
drewna tropikalnych drzew (tzw. Pith Helmet), pokryty
86

białym płótnem. Ponieważ był on doskonałym celem dla


przeciwników, w czasie kampanii płótno to było farbowane
na ciemniejszy, brązowy kolor za pomocą dostępnych
środków, na przykład wyciągu z herbaty. Proceder ten
upowszechnił się szczególnie w czasie wojen burskich ze
względu na doskonałe zdolności strzeleckie Burów. Dodat­
kowym nakryciem głowy była czapka glengarry, przypo­
minająca kształtem furażerkę.
Umundurowanie żołnierza brytyjskiego, w szczególności
oficerów, miało wiele odmian. Może się wydawać, że
w czasie kampanii starano się utrzymać tylko ogólny
przepisowy wygląd, bez wdawania się jednak w szczegóły.
Oficerowie mogli na przykład nosić nabyte we własnym
zakresie spodnie i buty do jazdy konno. Czasami kurtki
mundurowe, szyte na miarę, lekko odbiegały krojem
i ozdobami od przepisowych standardów.
Każdy oddział nieregularny i ochotniczy posiadał od­
mienne umundurowanie. Dla przykładu NMP nosiła grana­
towe lub czarne kurtki mundurowe, ozdabiane sznurowymi
wyszywkami. FLH miała brązowawą kurtkę mundurową
z granatowymi spodniami. Nakryciem głowy był przeważ­
nie kapelusz. Różnorodność umundurowania tych oddziałów
jest jednak zbyt duża, by przekazać ją w niniejszym
opracowaniu.
Podczas kampanii wojennej mundur nie był wymieniany,
nawet jeśli został uszkodzony. Zmienne warunki klimatycz­
ne Natalu i Zululandu przyspieszały proces niszczenia.
W lecie spiekota dnia była przeplatana nagłymi ulewami,
a w zimie temperatury w nocy spadały do kilku stopni
Celsjusza. W czasie marszu żołnierze musieli pokonywać
rwące rzeki i przedzierać się przez cierniste krzewy. Wiele
razy musieli spać w mundurach. Improwizowane naprawy
krawieckie odbywały się przy użyciu wszelkich dostępnych
materiałów, niekoniecznie odpowiadających kolorowi i ro­
dzajowi mundurów. Siłą rzeczy pod koniec kampanii
87

brytyjscy żołnierze wyglądali bardziej jak zbieranina nie­


okrzesanych partyzantów niż członkowie regularnej armii.

UZBROJENIE

Podstawowe uzbrojenie żołnierza piechoty brytyjskiej


w 1879 r. stanowił karabin Martini-Henry typ II. Była to
nowoczesna, jak na tamte czasy, broń, wprowadzona do
użytku w 1874 r. Była to broń jednostrzałowa, kalibru
11,45 mm, o wadze 4,08 kg. Od . spodu karabin miał
dźwignię (będącą jednocześnie częścią osłony spustu),
której odciągnięcie powodowało otwarcie komory zamko­
wej, naciągnięcie iglicy i wyrzucenie zbędnej łuski. Po
wprowadzeniu nowego naboju wystarczyło dociągnąć dźwi­
gnię z powrotem do początkowego położenia, czyniąc
karabin gotowy do strzału. Nabój Boxer był jednolity,
z mosiężną łuską i ołowianym pociskiem o wadze 31 g.
Pocisk pod wpływem uderzenia w ciało często spłaszczał
się, powodując duże obrażenia wewnętrzne. Wiele razy
ofiara umierała nie tylko od uszkodzeń organów wewnęt­
rznych, ale także od ogólnej traumy spowodowanej uderze­
niem tak dużego pocisku.
Wyszkolony żołnierz potrafił oddać 6 strzałów na minutę.
Z nowym karabinem, w przeciwieństwie do starszych
muszkietów, strzelanie i ładowanie mogło się odbywać
nawet w pozycji leżącej. Mimo że maksymalny zasięg
wynosił około 1,3 km, to najbardziej skuteczny ogień był
prowadzony na odległość nieprzekraczającą 100 m. Była to
nieskomplikowana i wytrzymała broń, dająca armii brytyj­
skiej potężną przewagę nad tubylczymi armiami. Miała
ona jednak kilka mankamentów. Długotrwały i nieprze­
rwany ogień uwidaczniał te wady. Lufa karabinu nagrzewała
się do tego stopnia, że weterani we własnym zakresie,
niezdolni do utrzymania rozgrzanego metalu, zaczęli wy­
twarzać i zakładać na łoże lufy skórzane rękawy ochronne.
88

Karabin miał także silny odrzut, który wraz z dużą ilością


wytwarzanego dymu ujemnie wpływał na celność. Czasami
cienka mosiężna łuska mogła, pod wpływem temperatury
i zabrudzenia resztkami czarnego prochu, zaklinować się
w zamku. W czasie przechowywania naboje często ulegały
deformacji i zawilgoceniu.
Do karabinu był zakładany trójgraniasty bagnet o długo­
ści 56 cm. Istniała też druga wersja bagnetu siecznego
Elcho, noszonego przez podoficerów. Jakość bagnetów
trójgraniastych nie była najwyższa, ponieważ zdarzały się
przypadki ich wyginania w czasie walki.
Amunicja była przechowywana w drewnianych skrzy­
niach, wzmocnionych dwoma metalowymi obręczami.
Skrzynie były zrobione z twardego drewna tekowego
obitego od środka blachą. Zamknięcie było w kształcie
lekko zwężającego się prostokąta, który wsuwał się z boku
w wyżłobione rowki. Pokrywa po zamknięciu była zabez­
pieczana za pomocą śruby. By otworzyć skrzynię, należało
odkręcić śrubę z pomocą wkrętaka. Przy jego braku próby
otwarcia skrzyni były bardzo problematyczne. Skrzynia
mieściła 600 naboi. Z czasem narosło wiele mitów doty­
czących problemów otwierania skrzynek amunicyjnych.
Opisana skrzynka z wiekiem była nowocześniejszym roz­
wiązaniem, tzw. typ V (mark V). Brak odpowiedniego
narzędzia zmusżał często żołnierzy do otwarcia wieka
mocnym uderzeniem, na przykład kolbą karabinu. W boju
prawdopodobnie wystarczyły nawet silne kopniaki. Istnieje
jednak możliwość (opisana przez Donalda Morrisa w kla­
sycznej książce dotyczącej wojny zuluskiej, The Washing
of the Spears: The Rise And Fall Of The Zulu Nation,
London 1964), że pod Isandlwana skrzynki z amunicją, lub
przynajmniej ich część, były starszego typu. Nie miały one
odsuwanego wieka, ale były zwyczajnie skrzynkami z przy­
krywą, oplecione dwiema metalowymi obręczami. Każda
obręcz była przymocowana 9 śrubami, i żeby taką skrzynię
89

otworzyć, trzeba było usunąć sześć z nich. W tym przypad­


ku bez odpowiednich narzędzi otwieranie na pewno było
utrudnione i zajmowało więcej czasu. Wprawdzie nowsze
źródła przyjmują, że pod Isandlwana używano nowszego
typu V, ale zawsze pozostaje ta druga możliwość.
Oficerowie mieli na wyposażeniu szable i rewolwery.
Rewolwerem, kupowanym prywatnie, był przeważnie
Adams typ IT lub Webley RIC. Były one sześciostrzałowe,
kalibru 11,4 mm (0,45 cala). Ich skuteczny zasięg wynosił
około 25 m. Konstrukcja rewolweru umożliwiała samona-
pinanie się tej broni, gdzie naciśnięcie spustu powodowało
najpierw odciągnięcie kurka z iglicą, a następnie, kontynu­
ując naciskanie spustu, wystrzał. Taki system zapewniał
dużą szybkostrzelność, lecz z powodu dużej siły potrzebnej
do naciągu ujemnie wpływał na celność.
Piechotę w czasie kampanii afrykańskiej wspomagała
kawaleria, artyleria i oddziały kartaczownic. Kawaleria,
która przybyła do Afryki, by wziąć udział w końcowej
fazie wojny, używała karabinów Martini-Henry. Do tego
miała jeszcze szable wzoru 1864 i bambusową lancę
o długości 2,7 m, zakończoną metalowym grotem.
Artyleria polowa armii brytyjskiej przeważnie używała
dziewięciofuntowych dział odprzodkowych RML (Rifled
Muzzle Loader). W czasie kampanii afrykańskiej z 1879 r.
zostały one wprowadzone do użycia dopiero pod koniec
działań zbrojnych. Na początku jednostki inwazyjne były
wyposażone w działa siedmiofuntowe na lawecie górskiej.
Były one lżejsze i przez to uważane za poręczniejsze
w transporcie po bezdrożach Afryki. W czasie służby
okazało się jednak, że z powodu wąskiego rozstawu osi
były one podatne na częste wywrotki w czasie transportu.
Działa miały zasięg do 2821 m (3100 jardów) i używały
trzech rodzajów pocisków: burzących, szrapneli (odłam­
kowych) i kartaczy. Zaprzęg do pociągu armaty składał się
z 3 mułów lub 6 koni.
90

W skład oddziałów artyleryjskich w Afryce Południowej


wchodziły także jednostki wyrzutni rakietowych. Były dwa
rodzaje rakiet Hale: dziewięciofuntowe i dwudziestoczte-
rofuntowe. Tylko dziewięciofuntowe znalazły zastosowanie
w czasie wojny zuluskiej. Były one odpalane z prostej,
trójnożnej wyrzutni za pomocą lontu. Stabilizacja rakiet
w locie odbywała się za pomocą małych otworów od­
rzutowych umieszczonych po jej bokach, które wprawiały
ją w ruch obrotowy wokół własnej osi. Ich celność była
znikoma. Uważano, że ich głównym zadaniem jest raczej
zastraszenie niż zniszczenie przeciwnika. W czasie lotu
rakieta wydawała nieludzki świst, a także dużą ilość iskier
i dymu. Wielu doświadczonych artylerzystów uważało, że
rakiety stanowiły największe zagrożenia dla jej obsługi,
a nie dla wroga. Nie ma żadnych dowodów na to, że
dokonały one jakichkolwiek szkód wśród nacierających
Zulusów, tak fizycznych, jak i psychologicznych. Zulusi
reagowali na nie raczej z zainteresowaniem niż strachem.
Od 1871 r. pojawiły się na wyposażeniu armii brytyjskiej
kartaczownice. Najpopularniejszy model został wynaleziony
w 1861 r. przez Amerykanina Richarda Gatlinga. Broń
miała 10 luf, ułożonych wokół wspólnej osi. Obrotowy
mechanizm, który operował proces strzelania i ładowania,
był napędzany ręcznie za pomocą korby. Każda lufa miała
swój zamek, wyrzutnik i iglicę. Stosowano naboje w mo­
siężnej łusce z centralnym zapłonem o kalibrze 11,45 mm.
Były one dostarczane pod wpływem grawitacji z magazynka
zawierającego 40 sztuk. Szybkostrzelność wynosiła około
200 strzałów na minutę, a zasięg do 914 m (1000 jardów).
Była to broń efektywna, ale z powodu skomplikowanej
konstrukcji ciężka i podatna na zacięcia. Z czasem (już po
kampanii afrykańskiej) zostały one zastąpione przez kara­
biny maszynowe Maxim.
KLĘSKA POD ISANDLWANA

Generał Chelmsford postanowił zebrać swoją grupę inwazyj­


ną, czyli centralną 3. kolumnę, na płaskowyżu Helpmekaar.
Miejsce było pustkowiem położonym na wysokości około 1,5
km. Występowały tu częste zmiany pogodowe i w ciągu paru
godzin spiekota dnia mogła zmienić się w gęste opady
deszczu. Miejsce było za to położone w dobrym punkcie
strategicznym. Leżało na skrzyżowaniu trzech dróg prowa­
dzących z Ladysmith, Pietermaritzburga i Dundee, skąd miały
przybywać zbierające się oddziały inwazyjne. Było też
położone niecałe 20 km od stacji misyjnej Rorke’s Drift,
będącej punktem przeprawy przez rzekę Buffalo. Z Rorke’s
Drift miała rozpocząć się inwazja na tereny państwa Zulu.
Rozpoczęcie inwazji zaplanowano na początek stycznia
1879 r. Chelmsford miał nadzieję, że atak w tym terminie
zbiegnie się z czasem żniw, odciągając tym samym
wojowników zuluskich od prac polowych. Miało to utrudnić
zbieranie plonów i zdemoralizować ludność tubylczą.
Ponieważ była to też pora deszczowa, jednocześnie nie
byłoby kłopotów ze świeżą trawą dla tysięcy zwierząt
pociągowych kolumny. Niestety, generał nie przewidział,
że pora deszczowa rozmyje i tak już słabej jakości drogi.
Dodatkowo, duże opady deszczu podnoszą poziom wody
92

w rzekach, co przy braku mostów jeszcze bardziej utrudnia


przeprawy. Dopiero parę dni po rozpoczęciu inwazji
zrozumiał swój błąd. Nikt także nie poinformował go, że
na początku roku odbywają się wielkie uroczystości,
związane właśnie ze żniwami. W tym celu następowała
w stolicy zuluskiej wielka koncentracja pułków. Wszyscy
wojownicy przybywali w pełnym uzbrojeniu, jakby gotowi
na wojnę. Dokładnie tak się stało i tym razem, przez co
Cetshwayo nie musiał w ogóle ogłaszać mobilizacji.
Pierwsze oddziały inwazyjne zaczęły przybywać do
Helpmekaar w październiku 1879 r. Były to oddziały NMP
pod dowództwem majora Johna Dartnella. Dartnell, uro­
dzony w Kanadzie, służył w armii brytyjskiej od 17. roku
życia. Po długiej i dystyngowanej służbie w 80. pułku
piechoty przeszedł na emeryturę w 1869 r. i osiedlił się
w Afryce, w Natalu. Na prośbę gubernatora Natalu zor­
ganizował w 1875 r. oddziały konnej policji. Członkowie
jednostki zostali zwerbowani spośród lokalnych ochotników.
Od momentu stworzenia NMP był z nią inspektor policji
George Mansel jako zastępca Dartnella. Oddziały NMP
przybyły do Helpmekaar już po zapadnięciu zmroku. Nie
mając jeszcze rozbitego obozu, jeźdźcy byli zmuszeni do
pozostawienia swoich koni w błocie i deszczu. Nawet
pożywienie dla zwierząt nie było jeszcze przygotowane.
Głodne konie w końcu się zbuntowały i stado rozbiegło się
na wszystkie strony. Zostały one odnalezione dopiero po
paru dniach. Życie żołnierzy NMP nie było łatwe, gdyż
byli oni odpowiedzialni za swój wikt i opierunek, bez
żadnego wsparcia ze strony armii brytyjskiej. Tuż przed
Wigilią 1878 r. zamówili dla siebie dostawę świeżej
żywności, jednak wóz transportowy został porwany przez
wzburzony nurt jednej z rzek, którą musiał przekroczyć.
Nie wpłynęło to zbyt dobrze na morale NMP.
Większość oddziałów regularnych przybyła w grudniu.
Wkrótce Helpmekaar przemienił się w zorganizowany
93

obóz wojskowy, wypełniony masą żołnierzy, sprzętu i rzę­


dami białych namiotów. Zbudowano kilka magazynów,
w których zmagazynowano roczne zapasy jedzenia.
Ze względu na ciągłe opady deszczu i ciężkie warunki
bytowe morale wojska (i nie tylko pechowej NMP) zaczęło
podupadać. Z powodu ciągłej wilgoci pojawili się pierwsi
chorzy. Nastrój polepszył się dopiero na początku stycznia
wraz z przybyciem generała Chelmsforda i z zapowiedzią
rychłego rozpoczęcia inwazji. Generał pojawił się ze swoim
zastępcą, podpułkownikiem Johnem Crealockiem. Crealock
był oficerem 95. pułku piechoty, brał udział w tłumieniu
powstania w Indiach i w czasie ostatniej przylądkowej
wojny granicznej. Pomimo swego doświadczenia bojowego
nie był lubiany przez kolegów i podwładnych. Był uważany
za upartego i pewnego siebie, czasami wręcz obraźliwego
gbura. W późniejszym okresie kampanii okazało się, że
miał duży wpływ na Chelmsforda, nie zawsze pozytywny.
Jedyną jego pozytywną cechą, wydawałoby się, były jego
zdolności malarskie. W czasie kampanii namalował prawie
300 akwareli, które udokumentowały wiele przełomowych
i interesujących momentów inwazji.
Przybycie Chelmsforda ożywiło i podniosło na duchu
niemal wszystkie oddziały oprócz NMP. Jednym z pierw­
szych rozkazów generała była bowiem zmiana ich dowódcy.
Dartnell był uważany za „jednego ze swoich”, lubiany
i szanowany przez podwładnych. Na jego stanowisko
został wyznaczony nowo przybyły major John Cecil Russell,
przyjaciel Chelmsforda. Ta nieostrożna decyzja o mało co
nie doprowadziła do buntu. NMP zagroziła natychmias­
towym powrotem do domu. Konflikt został zażegnany
dopiero wtedy, gdy Dartnellowi zaoferowano wyższe
stanowisko doradcy do spraw kawalerii w sztabie Chelms­
forda. Major Russell, tymczasowo awansowany do stopnia
podpułkownika, nie cieszył się długo swoją pozycją. Po
bitwie pod Khambula, nie wykazując się odpowiednią
94

postawą w obliczu wroga, został pozbawiony funkcji


i stopnia, a następnie odesłany na tyły do służby gar­
nizonowej.
Wraz z zapowiedzią rychłego wymarszu wszystkim popra­
wił się nastrój. Wkrótce pierwsze oddziały zaczęły przenosić
się w pobliże rzeki, niedaleko płytkiego brodu Rorkc (Rorke’s
Drift). Żołnierze wypełniali swój czas, oprócz służby, grą
w krykieta, pokazową musztrą, ćwiczeniami i kąpielami.
W czasie jednej z kąpieli utonął szeregowy Nixon, któremu
tym samym przypadł wątpliwy zaszczyt bycia pierwszą stratą
brytyjską w nadchodzącej wojnie.
W tych ostatnich dniach pokoju odbyła się w Helpmekaar
mała uroczystość. Oficerowie 1. batalionu zorganizowali
skromne przyjęcie upamiętniające rocznicę bitwy pod Chil-
lianwallah. 13 stycznia 1849 r., w czasie drugiej wojny
Sikhów, batalion został wyprowadzony pod umocnione
pozycje Sikhów i prosto z marszu wypuścił desperacki szturm
na bagnety. Pozycja Sikhów została zdobyta, ale Brytyjczycy
niemal od razu zostali odrzuceni z dużymi stratami na
pozycje wyjściowe. Zginęło 13 oficerów, a 9 zostało rannych.
503 żołnierzy i podoficerów zostało zabitych lub rannych.
Była to bitwa, którą oficerowie corocznie wspominali z dumą
i rozrzewnieniem. Tym razem najstarszy oficer 1. batalionu,
kapitan Degacher, wzniósł toast, życząc wszystkim większego
szczęścia w nadchodzącej kampanii. Nikt nie przypuszczał,
że jest to ich ostatnia uczta w życiu.
9 stycznia 1879 r. Chelmsford wybrał się do osady
Rorke’s Drift. Postanowił wynająć tam budynki od zamiesz­
kującego ją Ottona Witta, i użyć je jako szpital i magazyny
żywności. Cena za wynajem została uzgodniona na 14
funtów miesięcznie, co było wspaniałą sumą dla Witta.
Witt bowiem dzierżawił od rządu Natalu budynki i 3 tys.
otaczających je akrów ziemi za niespełna 3 funty rocznie.
Osada misyjna była dla generała doskonałym punktem
zaopatrzeniowym pierwszego etapu planowanej inwazji.
95

Dowódcą kolumny inwazyjnej został pułkownik Glyn.


Richard Thomas Glyn był synem urzędnika Holenderskiej
Kompanii Wschodnioindyjskiej. Miał 49 lat, był już wetera­
nem wojny krymskiej i ostatniego powstania Sipajów
w Indiach (1857-1859). Od 1856 r. służył w 24. pułku
piechoty. W 1875 r. przybył do Afryki na czele 1. batalionu
24. pułku, którego dowództwo kupił jeszcze za czasów
starego systemu. Ponieważ był człowiekiem upartym, czasa­
mi nie najlepiej układały mu się stosunki z przełożonymi. Był
za to lubiany przez swoich podwładnych, o których bardzo
dbał. W Afryce zdobył dodatkowe doświadczenie w walce
z tubylcami, biorąc udział w IX przylądkowej wojnie
granicznej. Jego nadzieje na wykazanie się jako dowódca
w nadchodzącej wojnie zostały nieco przytłumione pojawie­
niem się Chelmsforda. Chelmsford samą swoją obecnością de
facto objął dowództwo kolumny, choć nigdy nie zrobił tego
oficjalnie. W przyszłych operacjach taka sytuacja stała się
powodem wielu nieporozumień i konfliktów.
Inwazja na Zululand rozpoczęła się 11 stycznia 1879 r.
Tego dnia o 2.00 została zarządzona pobudka, choć i tak
nikt już nie spał. Kolumna przygotowała się do wymarszu
w ciemnościach i nieustającym deszczu. Oddziały artylerii
Hamessa zajęły stanowiska na pobliskim wzniesieniu, by
zapewnić osłonę ogniową w czasie przeprawy. Ta rozpo­
częła się o 4.00 i przebiegała bez większych wypadków
przez cały dzień (oprócz kilku utonięć). Pierwszą osobą,
która przekroczyła rzekę Buffalo, był reporter Charles
Norris-Newman, pracujący dla gazety „Standard”. Prze­
prawił się przed głównymi oddziałami, żeby potem móc
napisać, że był pierwszy w Zululandzie. Na początku
inwazji jeszcze nikt nie interesował się rozwojem wydarzeń
i był on jedynym reporterem wysłanym do Afryki. Po
dotarciu na drugi brzeg spędził kilkanaście samotnych
minut, oczekując w strachu i ciemnościach na oddziały
wojskowe. Pierwszymi jednostkami na brzegu były oddziały
96

tubylczej jazdy. Jeźdźcy przeprawili się z końmi wpław,


a wyposażenie z uzbrojeniem zostało przetransportowane
na towarzyszącej im tratwie. Zaraz po nich przeprawę
rozpoczęła tubylcza piechota NNC. Weszli do rzeki w jed­
nym długim rzędzie, trzymając się za ręcc, żeby nic porwał
ich wartki nurt rzeki. W czasie przekraczania rzeki oddział
dla dodania sobie otuchy wydawał ciągły pomruk. Odgłos
miał odstraszyć czatujące w pobliżu krokodyle.
Oddziały inwazyjne były przygotowane na atak, ale
oprócz kilku zwiadowców, spostrzeżonych na horyzoncie,
nie pojawił się żaden większy oddział Zulusów. Zauważono
tylko, że po przeprawie każdego następnego oddziału na
okolicznych wzgórzach pojawiały się znaki dymne. Brak
oporu ze strony Cetshwayo był prawdopodobnie podyk­
towany chęcią i nadzieją na dalsze negocjacje pokojowe.
Po przekroczeniu rzeki jazda tubylcza natychmiast roz­
poczęła przeczesywać najbliższe okolice. Wkrótce schwy­
tano pierwszych jeńców. Byli to wojownicy należący do
plemienia wodza Sihayo, zamieszkującego pobliskie tereny.
Po jeździe i NNC przeprawę rozpoczęły regularne oddziały
armii. Żołnierze dostali się na drugi brzeg na tratwach
i pontonach. Pierwsze oddziały od razu uformowały pod
rozwiniętymi sztandarami obronny czworobok. Najtrudniej­
szym zadaniem było przetransportowanie ciężkich wozów
z zaopatrzeniem. Dopiero około 15.00 cała kolumna znalazła
się bezpiecznie na terenie państwa zuluskiego.
W czasie tak spokojnej, choć powolnej przeprawy,
Chelmsford wyruszył ze swoją ochroną na spotkanie
z dowódcą 3. kolumny, pułkownikiem Woodem. Wood
przeprawił się na północy, przez Blood River, już kilka dni
wcześniej. Dowódcy odbyli krótką naradę, w czasie której
przedyskutowali zachowanie się oddziałów inwazyjnych
względem ludności cywilnej. Na początku Frere i Chelm­
sford oficjalnie zajęli stanowisko, że ich działania są
wymierzone przeciwko „tyranii” Cetshwayo, a nie jego
Sir Bartle Frere z doradcami

Król Cetshwayo. Zdjęcie zrobione


po wojnie, w czasie wizyty w Lon­
Generał Chelmsford dynie
Wojownik zuluski
Zuluska chata

Model wioski zuluskiej


Miejsce odczytania ultimatum, 1879 rok

Miejsce odczytania ultimatum, 2009 rok


Pułkownik Evelyn Wood Pułkownik Charles Pearson

Obóz armii brytyjskiej nad rzeką Tugela


Oddziały tubylcze Natal Native Contingent

Kolumna
inwazyjna
w marszu
Jeden z licznych strumieni, jakie opóźniały marsz kolumn inwazyjnych

Burski wóz transportowy


Typowa droga Zululandu w 1879 roku

Isandlwana. Pomnik ku czci poległych Zulusów


97

poddanym. Zostały wydane nawet instrukcje nakazujące


łagodne traktowanie ludności cywilnej. Spotykając się
z Woodem, Chelmsford chciał się upewnić, że jego
instrukcje są zrozumiałe i wykonywane. Później, w czasie
inwazji, wszystkie te wzniosłe chęci i nakazy zostały
szybko zapomniane. Po trzygodzinnej naradzie Chelmsford
powrócił w miejsce przeprawy. Po drodze zajechał do
kilku tubylczych osad, gdzie zarekwirował 300 sztuk bydła.
Był to pierwszy łup wojenny.
Następnego ranka postanowiono zaatakować pobliską
zuluską osadę Sokexe. Była ona zamieszkiwana przez
członków plemienia wodza Sihayo, którego synowie byli
odpowiedzialni za wcześniejsze incydenty graniczne.
Atak przeprowadzono siłami batalionu tubylczego NCC
pod dowództwem komendanta „Maori” Browne’a, wspar­
tego piechotą konną i dwiema kompaniami piechoty
brytyjskiej. Piechotą brytyjską dowodził major Wilsone
Black. Osada leżała na szczycie jednego ze wzgórz małego
łańcucha górskiego, rozciągającego się na przestrzeni 9 km.
Brytyjczycy nie mieli map okolicy, a także nie prze­
prowadzili dokładnego rozpoznania. Oczekiwali dobrze
umocnionego punktu oporu ze stromymi i krętymi podej­
ściami. Okazało się jednak, że do osady prowadziła polna
droga, a ona sama nie była w ogóle przygotowana do
obrony. Pobocze drogi było pełne głazów, a osada otoczona
skalistymi ścianami, nie było widać żadnych wojowników.
Kilkadziesiąt metrów przed osadą zbliżające się oddziały
NNC powitał rytmiczny śpiew. Po chwili umilkł, a ktoś
spomiędzy skał zapytał się, kogo reprezentują przybysze.
Tłumacz komendanta Browne’a krzyknął po zulusku, żc
„królową Anglii”. Nie była to pewnie oczekiwana od­
powiedź, bo od razu posypały się kule. Browne próbował
rozwinąć swoich wojowników do ataku, ale zniknęła u nich
cała odwaga. Pochowali się pomiędzy głazami, i tylko
część ruszyła do ataku. Po krótkiej walce wręcz nieliczni,
98

jak się okazało, Zulusi wycofali się i ukryli w okolicznych


jaskiniach. Z jaskiń zaczęli się ostrzeliwać, zmuszając
Browne’a i jego wojowników do szukania schronienia.
Widząc, że atak nie rozwija się pomyślnie, major Black, który
ze swoimi piechurami trzymał się do tej pory z tyłu,
postanowił włączyć się do akcji. Podbiegł do leżących
wojowników NNC i próbował ich podnieść do ataku. Ci nie
byli jednak skorzy do wystawienia się na kule Zulusów.
Zamiast ryzykować swoje życie rozpoczęli ostrzał jaskiń, nie
zważając na znajdującego się przed nimi Browne’a. Na
szczęście dla niego kanonada nie trwała długo, ponieważ
wyczerpały im się zapasy amunicji. Przed atakiem każdy
wojownik dostał tylko 5 naboi. W tym czasie oddział
piechoty konnej obszedł wzgórze z drugiej strony i dostał się
na szczyt. Tutaj natknął się na grupę Zulusów. Wywiązała się
krótka walka, w wyniku której Zulusi stracili 20 wojowników.
Żołnierze postanowili nie ścigać niedobitków, ale wesprzeć
atak na jaskinie. Widząc taką pomoc, NNC w końcu podniósł
się do ataku. Wojownicy w kilku skokach dopadli do jaskiń
i związali się w walce wręcz. Okazało się raptem, że było tam
tylko kilku Zulusów. Wcześniej reszta skrycie wycofała się na
sąsiednie wzgórza. Cała potyczka nie trwała dłużej niż
godzinę. Straty NNC wyniosły tylko 2 zabitych i kilku
rannych. Zulusi stracili około 30 wojowników i kilkunastu
jeńców, głównie kobiety i dzieci. Zginął też jeden z synów
Sihayo, lecz po samym wodzu nie było ani śladu.
Po opanowaniu jaskiń ruszono w kierunku osady. Oka­
zało się, że została opuszczona. Wszyscy wojownicy, wraz
z wodzem Sihayo, już od kilku tygodni byli w Ulundi,
zmobilizowani przez króla. Pozostało tylko kilka starych
kobiet i dzieci. Sfrustrowany Chelmsford rozkazał spalić
osadę i przejąć stado bydła. Pomimo niezastania Sihayo
wszyscy uznali tą potyczkę za zwycięstwo, będące zapo­
wiedzią łatwego podboju. Brytyjczycy pominęli fakt nie­
obecności wojowników i ich zadufanie w swoje siły bardzo
99

wzrosło. Według nich to łatwe zwycięstwo było zwiastunem


łatwej i szybkiej kampanii. Ta mała potyczka miała też
inny skutek: wpłynęła na plany wojenne Cetshwayo. Król,
widząc, że centralna kolumna jest najbardziej niebezpieczna
i agresywna, postanowił wysłać naprzeciwko niej swoje
najlepsze oddziały. Tak więc 17 stycznia na spotkanie
oddziałów Chelmsforda wyruszyła z Ulundi doborowa
armia licząca około 25 tys. wojowników.
Po tej pierwszej zwycięskiej potyczce oddziały brytyjskie
powróciły na pozycje wyjściowe w pobliżu Rorke’s Drift.
Po odpoczynku postanowiono kontynuować marsz wraz
z całym taborem w kierunku Ulundi. Przed kolumną
podążał oddział saperów (wraz z 4 kompaniami piechoty),
wysłany w celu przygotowania i zabezpieczenia drogi
w kierunku wzgórza Isandlwana, oddalonego od Rorke’s
Drift o 15 km. Wcześniejsze zwiady stwierdziły, że okolice
wzgórza były jedynym pobliskim terenem przydatnym na
obozowisko dla tak dużego zgrupowania wojsk. Tereny
obfitowały w świeżą wodę i drewno opałowe.
Niestety, brak dróg i nieustanne deszcze spowodowały,
że kolumna poruszała się bardzo powoli. Ciągła walka
z błotem i ciężkimi wozami nie wpływała dobrze na
morale żołnierzy, szczególnie białych ochotników-podofi-
cerów NNH i NNC. Jak dotychczas ich służba okazała się
bardziej ciężką pracą fizyczną niż lekką przygodą.
Powolne tempo marszu frustrowało Chelmsforda. Wiele
razy wyruszał z małym oddziałem osłony, by przeprowadzić
zwiad okolicznych osad w poszukiwaniu zuluskich sił.
Wszystkie napotkane siedliska były jednak pozbawione
wojowników. Ich jedynymi mieszkańcami byli starcy, ko­
biety i dzieci. Nie przeszkadzało to Chelmsfordowi w pale­
niu osad i grabieniu bydła. Spotkanie z Woodem w pierw­
szym dniu inwazji, dotyczące ludności cywilnej, poszło już
w zapomnienie. Generał uzasadniał swoje postępowanie
potrzebą zlikwidowania zaplecza ekonomicznego Zulusów.
100

19 stycznia do kolumny dołączył Francis Fynn, dopiero


co zwolniony z obowiązków w Durbanie. Wraz z nim
przybył kapitan George Shepstone, syn Theophilusa Shep-
stone’a. Znał on dobrze okoliczne tereny, a także doskonale
władał lokalnym językiem. Podobnie jak Fynn miał zaszczyt
brać udział w koronacji Cetshwayo.
W czasie gdy kolumna walczyła z błotem, Chelmsford
postanowił nieco zmienić swój plan inwazji. Stwierdził, że
po minięciu wzgórza Isandlwana zamiast maszerować na
wschód (w kierunku wzgórz Siphezi), trzeba najpierw
zabezpieczyć tereny południowe, dookoła wzgórz Hlazaka-
zi. Za wzgórzami znajdowała się dolina Mangeni, w której
żyło zuluskie plemię wodza Matsahana kaMondisa. Francis
Fynn wcześniej poinformował Chelmsforda, że wódz ten
wyraził chęć stanięcia po stronie Brytyjczyków. Rankiem
20 stycznia generał z małym oddziałem konnym, któremu
przewodził porucznik Neville Coghill, wyruszył na spot­
kanie z nim. Coghill był młodym i zdolnym oficerem.
Pochodząc ze szlacheckiej rodziny, użył swoich znajomości,
by otrzymać pozycję w sztabie Chelmsforda.
Po przybyciu na miejsce okazało się, że osada jest
opustoszała. Rozczarowanie i irytacja generała byłyby
większe, gdyby wiedział, że plemię właśnie przyłączyło się
do głównych sił zuluskich, znajdujących się nie dalej niż
15 km. Z powodu zbliżającego się zmroku postanowiono
natychmiast wracać w kierunku kolumny inwazyjnej.
W drodze powrotnej porucznik Neville Coghill zatrzymał
się w napotkanej po drodze opuszczonej chacie, by złapać
kurę na kolację. W pogoni za nią w ciemnościach pechowo
potknął się i skręcił nogę. Kontuzja była na tyle poważna,
że przykuła go do łóżka na następne 2 dni. Porucznik nie
przypuszczał jednak, jak drogo w przyszłości będzie go
kosztowała ta przygoda.
W przeciwieństwie do kolumny brytyjskiej armia zuluska
nie miała problemów z marszem. Po zebraniu swojej armii
101

w stolicy Ulundi król Cetshwayo wygłosił krótkie przemó­


wienie. Poinformował swoich wojowników, że biali najeźdź­
cy przekroczyli granicę i cały naród Zulusów jest w niebez­
pieczeństwie. Domagał się od nich poświęcenia i odwagi
w przyszłym boju. Dał im też kilka ogólnych rozkazów:
wojownicy mieli dla zaoszczędzenia sił maszerować powoli,
atakować o wschodzie słońca i całkowicie „połknąć” wroga.
Przed wyruszeniem zabito i upieczono 150 wołów, żeby
armia nie wyruszyła o pustym brzuchu. Impi, pod dowództ­
wem wodza Ntshingwayo kaMahole, była w stanie przebyć
dziennie około 15 km. Ntshingwayo, mimo że miał już 70 lat,
maszerował ze swoimi oddziałami, uważając jazdę konną za
oznakę słabości. Był to wódz zdolny i doświadczony, a także
osobisty przyjaciel króla Cetshwayo. Jego zastępcą był o 20
lat młodszy wódz Mavumengwana kaNdela Ntuli, także
bliski przyjaciel króla, a jednocześnie dowódca wyborowego
pułku królewskiego uThulwana.
Wojownicy mogli maszerować trzy razy szybciej, ale
zgodnie z rozkazami króla podjęli umiarkowane tempo
marszu. Rozkaz miał nie tylko zapewnić, aby w przypadku
starcia wojownicy byli wypoczęci i pełni sił. Cetshwayo
nie chciał tego okazać swoim wojownikom, ale cały czas
nie spieszył się do bezpośredniego starcia z Brytyjczykami,
nie chcąc być pierwszym, który rozleje krew.
Armia zuluska skierowała się w kierunku wzgórza Siphezi,
położonego 20 km na wschód od Isandlwana. Zulusi przybyli
na miejsce po 4 dniach marszu. Tuż przed przybyciem na
miejsce głównodowodzący Ntshingwayo wezwał do siebie
lokalnego wodza Matsahana kaMondisa. Ntshingwayo nie
ufał Matsahana, gdyż podejrzewał go o chęć przejścia na
stronę wroga, jednak jego znajomość terenu, na którym miała
się rozegrać przyszła bitwa, była bezcenna. Z tego powodu
przymknął oko na zdradzieckie zapędy i dał mu szansę na
odkupienie win. Matsahana kaMondisa przyjął ofertę, nie
mając w zasadzie innego wyboru.
102

Po kilku dniach walki z deszczem, błotem i brakiem


dróg kolumna brytyjska przybyła ostatecznie w okolice
wzgórza Isandlwana. Miejsce na obozowisko wybrał major
Francis Clery, członek sztabu generała Chelmsforda. Przy
wyborze próbował skonsultować się z inspektorem Man-
selem z NMP, jednak nie uzyskał jego aprobaty. Manselowi
nie podobało się to, że wybrane miejsce leżało blisko stoku
wzgórza. Nad miejscem obozu górował także pobliski
pagórek Black Koppie. Jego zdanie podzielał Francis Fynn,
proponując jednocześnie inne miejsce, całkowicie płaskie
i oddalone tylko o 2 km. Po krótkiej dyskusji Clery
postawił jednak na swoim. Miejsce na obóz zostało wybrane
na południowo-wschodnim stoku góry Isandlwana, w po­
bliżu przełęczy łączącej się z niższym wzgórzem Black
Koppie. Przez przełęcz, w kierunku zachodnim, biegła
droga ku Rorke’s Drift. Obóz leżał na lekkim wzniesieniu
umożliwiającym dobre pole ostrzału do przodu, w kierunku
wschodnim. Od tyłu obozowisko było ochraniane przez
strome skały wzgórza. Od strony północnej i południowej
tereny były lekko zakrzewione i poprzecinane wyschniętymi
strumieniami, a to mogło sprzyjać skrytemu podejściu
wojsk wroga. Dodatkowo, po wcześniejszych opadach
deszczu prawie wszędzie rosła wysoka trawa.
Obozowisko zostało rozbite zgodnie z wojskowym
regulaminem. 350 namiotów rozłożono w prostych liniach,
z podziałem na poszczególne kompanie. W jednym namio­
cie spało 2 oficerów lub 12 żołnierzy. Początkowo dookoła
obozowiska wystawiono posterunki piesze i konne. Najdalej
wysunięte posterunki konne stacjonowały 8 km od obozu.
Posterunki piechoty zostały rozstawione bliżej, niecały
kilometr od obozu. Około 14.00 inspektor Mansel otrzymał
rozkaz od majora Clery’ego, żeby wycofać posterunki
konne. Major uważał, że posterunki przed obozem są zbyt
daleko wysunięte, a te za górą w ogóle nie spełniają
swojego zadania. W czasie powrotu jeźdźcy ujęli starego
103

wojownika zuluskiego. Ten poinformował ich, że w pobliżu


zbiera się potężna impi, jednak wiadomość ta nie została
przekazana dalej. Była to pierwsza zlekceważona informacja
o ruchach nieprzyjaciela.
Pomimo ścisłego trzymania się regulaminu wojskowego
przy rozbijaniu obozu zaniedbano jedną z najważniejszych
rzeczy, czyli przygotowanie obozu do obrony. Wprawdzie
istniała dyrektywa nakazująca, żeby każdy obóz rozbity na
terenie przeciwnika był okopany lub wzmocniony zszcze-
pionymi ze sobą wozami, ale pod Isandlwana została ona
całkowicie zignorowana. Co prawda, pułkownik Glyn chciał
rozpocząć przygotowania obozu do obrony, ale spotkał się
ze sprzeciwem Chelmsforda. Generał uważał bowiem, że
podłoże było zbyt skaliste, aby się okopać, a okopy i tak
nie spełniłyby swojego zadania wobec szybko nacierających
tubylców. Niestety, nie zaproponował lepszej alternatywy,
czyli ułożenia kilku kamiennych szańców dookoła obozu.
Takie szańce mogły opóźnić pieszy atak, a skoncentrowane
salwy piechurów całkowicie go powstrzymać. Możliwość
taka była opisana w regulaminie polowym. Dookoła było
też pod dostatkiem materiału budowlanego. Generał po­
stanowił też nie formować obronnego laagera wozów.
Wpływ na jego decyzję miała prawdopodobnie niechęć do
stosowania „archaicznych” metod obrony. Wielu wyższych
rangą oficerów uważało, że obronny laager jest przestarzałą
metodą stosowaną przez Burów, i nie ma miejsca w nowo­
czesnej armii. Czasami nawet żartowano, że używa się go
tylko po to, żeby uchronić zamknięte w nim krowy przed
nocnymi kradzieżami. Uważano, że w razie potrzeby
piechota mogła wystarczająco szybko uformować czworo­
bok i siłą swojej broni palnej odeprzeć atak.
Kolejną wymówką była potrzeba odesłania wozów
następnego dnia do Rorke’s Drift w celu pobrania dodat­
kowych zapasów. Chelmsford nie widział potrzeby przygo­
towań obronnych, przypuszczając, że w ciągu paru dni
104

wyruszy w dalszą drogę na spotkanie z armią Zulusów.


Uważał on Isandlwanę wyłącznie za obóz tymczasowy.
Były to brzemienne w skutkach decyzje.
21 stycznia generał wysłał część oddziałów, żeby zbadać
tereny położone w kierunku południowym od obozu,
a w szczególności dolinę Mangeni. Z niewiadomego
powodu Chelmsford był przekonany, że z tego kierunku
przybędą główne siły Zulusów. Zadanie zostało powierzone
majorowi Johnowi Dartnellowi i komendantowi Rupertowi
Lonsdale’owi. Major był bardzo zadowolony z zadania,
ponieważ dawało mu to szansę, by stanąć na czele swojego
rodzimego oddziału, czyli NMP. Wyruszył na czele tego
oddziału wspartego siłami tubylczego NNC oraz Ochot­
niczej Jazdy Natalu (Natal Mounted Volunteers, NMV).
Razem wszystkie siły liczyły 1750 żołnierzy. Dartnell miał
przeprowadzić rozpoznanie aż do odległych wzgórz Hlaza-
kazi i Malakatha, za którymi rozciągała się dolina Mangeni.
Planowano, że patrol powróci przed zapadnięciem zmroku,
i z tego powodu nie zabrano ze sobą zapasów żywności
oprócz świeżo przygotowanego kotła owsianki. Zaraz po
opuszczeniu obozu siły się rozdzieliły.
Grupa komendanta Lonsdale’a ruszyła w kierunku Ma­
lakatha, położonego na zachód od Mangeni. Jego patrol był
spokojny, lecz męczący. Żołnierze musieli przedzierać się
przez cierniste krzaki i co chwilę zmieniać kierunek marszu,
by obejść liczne potoki. Ponieważ po ustaniu deszczu
pogoda się zmieniła, w południe słońce zaczęło dawać im
się mocno we znaki. Na szczęście nie brakowało świeżej
wody. Po drodze mijano małe osady, zamieszkałe tylko
przez kobiety, dzieci i starców. Na pytania o wojowników
odpowiadano, pokazując w kierunku wschodnim, w kierun­
ku wzgórz Siphezi. Po południu natknięto się na dwóch
młodych wojowników. Po schwytaniu próbowano ich
przesłuchać, ale dopiero po torturach zeznali, że potężna
impi zbiera się w okolicach Siphezi, na zachód od głównego
105

obozu. Lonsdale natychmiast wysłał do obozu gońca


z tymi informacjami, ale ponownie ostrzeżenia zostały
zignorowane.
W tym czasie na wschód od oddziałów Lansdale’a major
Dartnell dotarł do rzeki Mangeni, pomiędzy wzgórzami
Hlazakazi i Magogo, na południe od Siphezi. Na wzgórzu
po drugiej stronie rzeki Mangeni spostrzeżono grupy
Zulusów. Były to oddziały wodza Matsahana kaMondisa.
Matsahana, po spotkaniu z głównodowodzącym wodzem
Ntshingwayo, otrzymał rozkaz powrotu na swoje terytorium.
Jego zadaniem było związanie jak największych sił brytyj­
skich. Nie miał jednak wdawać się w bezpośrednie starcie,
ale tylko odciągnąć je jak najdalej od głównego obozu pod
Isandlwana. W tym celu jego wojownicy nie ukrywali się,
ale też nie dążyli do konfrontacji, nie otwierali ognia.
Major Dartnell natychmiast przesłał meldunek do Chelms­
forda, nie wiedząc, co robić. Bezzwłocznie wysłał też rozkaz
do komendanta Lonsdale’a, by jak najszybciej przybył ze
swoim NNC. Zmęczeni po całym dniu patrolowania, głodni
żołnierze NNC nie byli z tego zbyt zadowoleni, szczególnie
że zawrócono ich z drogi powrotnej do obozu.
Czekając na oddziały Lonsdale’a i odpowiedź Chelms­
forda, Dartnell wysłał mały oddział jazdy, by sprawdzić,
jaka będzie reakcja Zulusów. Ta okazała się błyskawiczna
i jednoznaczna. Natychmiast rozwinęli się w tradycyjny
szyk „rogów bawoła”, gotowi do ataku. Tylko stanowcza
postawa dowodzących induna powstrzymała ich od ruszenia
do ataku. Dartnell, nie rozumiejąc, dlaczego Zulusi nie
atakują, postanowił jednak uformować swoje oddziały
w obronny czworobok. Wkrótce przybyła odpowiedź Chel­
msforda, informująca Dartnella, że ma on zaatakować
wroga według własnego uznania. Z odpowiedzią przysłano
też 4 konie załadowane małymi zapasami żywności i kil­
koma kocami. Oczywiście, było to w zupełności niewystar­
czające dla 1750 żołnierzy i wojowników.
106

Wcześniej tego samego dnia generał Chelmsford opuścił


obóz zaraz po majorze Dartnellu. Jego celem było odnalezie­
nie wodza Gamdana kaXongo, brata Sihayo, i przyjęcie jego
kapitulacji. Gamdana przeprowadził już na ten temat wstępne
rozmowy z Fynnem. Niestety, po przybyciu do osady
powtórzyła się sytuacja, podobna do tej z wodzem Matsahana
kaMondisa. Gamdana wystraszył się przejeżdżających rano
oddziałów Lonsdale i ukrył się wraz z całym plemieniem na
pobliskich wzgórzach. Chelmsford prawdopodobnie w tym
momencie zrozumiał, że próby przeciągnięcia zuluskich
wodzów na stronę brytyjską są skazane na niepowodzenie.
Nie pozostało mu nic innego, jak tylko wrócić do obozu.
Zaraz za generałem, i ku jego dużemu zaskoczeniu, przybył
do obozu wódz Gamdana. Wraz ze swoim zastępcą przyniósł
kilkanaście sztuk broni, jednocześnie wyrażając gotowość
poddania się. Broń, którą przynieśli, była kolekcją starych
muszkietów, częściowo w ogóle niezdatnych do użytku.
Chelmsford nie przyjął takiej kapitulacji, domyślając się, że
reszta wojowników z najlepszą bronią jest już z głównymi
siłami króla Cetshwayo. Opuszczając obóz, Gamdana poinfor­
mował generała, że chciał się poddać, ponieważ jego król
groził mu śmiercią. Dodał też, że w pobliżu zbiera się potężna
armia, gotowa do ataku w każdej chwili. Sfrustrowany
Chelmsford zignorował także i tę informację. Z dużym
prawdopodobieństwem można przyjąć, że ta dziwna wizyta
wodza Gamdana miała na celu rozpoznanie obozu. Chodziło
pewnie o zapoznanie się z liczbą obrońców, rozstawieniem
namiotów i wozów, a także z przygotowaniami do obrony.
Od czasu wysłania pierwszego meldunku sytuacja Dartnella
zmieniła się, ponieważ siły Zulusów znacznie wzrosły.
W obliczu przeważających, i ciągle rosnących, sił przeciwnika,
Dartnell słusznie doszedł do wniosku, że jakikolwiek atak bez
wsparcia regularnych oddziałów piechoty jest samobójstwem.
Wysłał więc drugi meldunek, opisujący sytuację, a w szcze­
gólności szybki wzrost liczby wojowników wroga, domagając
107

się natychmiastowych posiłków. Dartnell był przekonany, że


natknął się na główne siły Zulusów i zażądał co najmniej
3 kompanii piechoty. Major postanowił też pozostać na
miejscu przez noc, obserwując przeciwnika.
Była to długa i bezsenna noc dla oddziału biwakującego
w odległości wzrokowej od swoich wrogów. Wojownicy
NNC maszerowali wcześniej przez cały dzień w spiekocie
bezlitosnego słońca i bez przerw na posiłek. Wielokrotnie
zrywali się w nocy w panice, myśląc, że są atakowani.
Tylko niezachwiana postawa białych, oficerów i podofice­
rów, z dużą dozą przekleństw, gróźb i od czasu do czasu
także pięści, zapobiegła totalnej panice. Zulusi z kolei
otwarcie rozpalili jak najwięcej ognisk i przez całą noc
głośno szydzili ze swoich przeciwników.
Drugi meldunek Dartnella, domagający się posiłków,
dotarł do Chelmsforda o 1.30. Była to wiadomość niecier­
pliwie oczekiwana. Generał zgodził się z opinią Dartnella,
że ten natknął się na długo poszukiwane główne siły
Zulusów. Nie miał żadnych wątpliwości, co musi teraz
zrobić. Rozkazał przygotować oddziały do jak najszybszego
opuszczenia obozu. Postanowił zabrać ze sobą 6 kompani
2. batalionu 24. pułku piechoty, 4 armaty baterii podpuł­
kownika Artura Hamessa, oraz oddziały tubylczej jazdy
i piechoty, łącznie prawie 2 tys. ludzi. Nawet nie przeszło
mu przez myśl, że mogą to być siły niewystarczające do
pokonania zuluskiej impi, mogącej liczyć do 20 tys.
wojowników. Wpływ na taką decyzję generała miało wiele
czynników, wywodzących się z poprzednich doświadczeń
wojennych w Afryce. Można do nich zaliczyć łatwe
zwycięstwo nad królem Abisynii 11 lat wcześniej, pokona­
nie plemion Xhosa w ostatniej wojnie granicznej, wiarę
w wyszkolenie brytyjskiej piechoty i przewagę ogniową
karabinów Martini-Henry, brak oporu ze strony Zulusów
w czasie forsowania rzeki Buffalo i wcześniejsze łatwe
zwycięstwo w czasie ataku na osadę wodza Sihayo.
108

Ponieważ Chelmsford planował wyruszyć z tak dużymi


siłami, rozkazał oddziałom podpułkownika Durnforda, stacjo­
nującym w Rorke’s Drift, żeby jak najszybciej przybyły do
obozu w celu wzmocnienia jego obrony. Z rozkazem
wyruszył porucznik Horace Smith-Dorrien. Było to zadanie
niebezpieczne, szczególnie jazda nocą przez tereny wroga, ale
także bardzo odpowiedzialne i honorowe dla młodego oficera.
Smith-Dorrien wyruszył natychmiast, w pośpiechu zapomina­
jąc nawet załadować swój rewolwer. Na szczęście nie
zabłądził w ciemnościach i przybył do Rorke’s Drift około
6.00. Meldunek został przyjęty przez kapitana George’a
Shepstone’a. Na początku inwazji Shepstone został przydzie­
lony do Durnforda jako specjalista do spraw tubylczych, ale
po pewnym czasie został jego nieformalnym zastępcą.
Po otrzymaniu rozkazu Shepstone natychmiast wysłał
gońca, by odnalazł Durnforda, który organizował w pobliżu
dodatkowe wozy transportowe, a sam jednocześnie rozpoczął
przygotowania do wyruszenia. Posiłki miały się składać nie
tylko z oddziałów konnych NNH, ale także tubylczej piechoty
NNC i baterii rakiet. Tymczasem porucznik Smith-Dorrien
doszedł do wniosku, że jazda z nienaładowaną bronią jest
niepotrzebnym ryzykiem. Niestety, z powodu niedoboru
amunicji do rewolwerów udało mu się zorganizować tylko 13
naboi. Tak „dozbrojony” porucznik, nie mając innych
rozkazów, wyruszył z powrotem do obozu pod Isandlwana.
Podpułkownik Dumford, urodzony w 1830 r., pochodził
z Irlandii. Podążając za rodzinną tradycją, wstąpił do
oddziałów inżynieryjnych. Jako jeden z najlepszych kade­
tów ukończył Królewską Akademię Wojskową (Royal
Military Academy) w Woolwich w 1848 r. Wykładowcy
wystawili mu opinie inteligentnego, energicznego i zdol­
nego oficera o wysokich zasadach moralnych. Niestety,
nadzieja na dobrze zapowiadającą się karierę wojskową nie
ziściła się. Ominęła go szansa wykazania się w wojnie
krymskiej (gdzie został odkomenderowany zbyt późno) lub
109

w czasie tłumienia powstania indyjskiego, ponieważ


postanowił wziąć udział w tłumieniu powstania taipingów
(niestety, ciężko zachorował w drodze do Chin i musiał
powrócić do Anglii). Durnford przybył do Afryki
w 1872 r. W następnym roku otrzymał za zadanie ujęcia
wodza Langilabele, zbuntowanego przywódcy plemienia
Hlubi. Wódz ukrywał się wraz ze swoim plemieniem
w górach Drakensberg (Góry Smocze). Durnford wybrał
się tylko z osiemdziesięcioosobowym oddziałem, nie
doceniając sił rebeliantów. W czasie patrolu został za­
skoczony na przełęczy Bushman’s River przez kilkuset
osobową grupę wojowników Hlubi. W obliczu tak przewa­
żających sił jego cały oddział zdezerterował (oprócz 5
żołnierzy). Durnford próbował się bronić, ale w końcu
został zmuszony do ucieczki. Ledwo co uszedł z życiem.
W czasie odwrotu został ranny w ramię. Ponieważ
włócznia uszkodziła mu nerw, do końca życia jego lewe
ramię było bezwładne. Mimo jego bohaterskiej postawy
w czasie potyczki wyprawa zakończyła się klęską, która
wpłynęła negatywnie na dalszy rozwój jego kariery. Gdy
w 1878 r. zaoferowano mu zadanie zorganizowania tubyl­
czych oddziałów jazdy, natychmiast się zgodził, mając
nadzieję, że rozwieje jakiekolwiek wątpliwości co do jego
zdolności dowódczych. Paliła go ambicja wykazania się
i doznania zaszczytów, do których wydawało mu się, że
został stworzony. Jego wyuczony zawód sapera nie dał mu
dotychczas szansy na zasmakowanie „romantycznej” woja­
czki. Będąc niemal zadowolony z nadchodzącej wojny,
rzucił się energicznie w wir pracy.
Tubylcze oddziały zostały zorganizowane ze szczepów
plemion amaNgwane i Basutho. AmaNgwane pochodzili
z Zululandu, skąd zostali wypędzeni z powodu przejścia na
wiarę chrześcijańską. Znaleźli schronienie w Natalu. Szcze­
py Basutho zostały wypędzone z rodzinnego Zululandu
jeszcze za czasów króla Shaki. Oba plemiona, pomimo
110

odmiennej wiary i kultury, były zjednoczone wspólną


nienawiścią do Zulusów. Zostały sformowane jako NNH.
Chelmsford polecił Durnfordowi przybyć z posiłkami do
obozu, lecz nie stwierdził jednoznacznie, czy ma on objąć
dowództwo jego obrony, czy też podążać za generałem
z dodatkowymi posiłkami. Rozkaz podlegał dwuznacznej
interpretacji. Brak jego ścisłości był później jednym z głów­
nych tematów rozpraw komisji badających bitwę pod
Isandlwana w procesie szukania winnych porażki. Durnford
był przygotowany na to, że po przybyciu do obozu będą
czekały na niego dalsze rozkazy.
W tym samym czasie major Francis Clery, jeden z ofi­
cerów sztabowych, miał przekazać dodatkowy rozkaz
pozostającemu w obozie podpułkownikowi Pulleine’owi.
Według niego Pulleine, który dopiero 2 dni wcześniej
dołączył do kolumny, miał w czasie nieobecności Chelms-
forda i Glyna objąć dowództwo obrony obozu. Późniejszy
rozwój wypadków stawia jednak pod znakiem zapytania
istnienie tego rozkazu.
Henry Pulleine dopiero niedawno dołączył do 1. batalionu
24. pułku. Miał 41 lat i był oficerem już od 20 lat. W 24.
pułku służył od 8 lat, jednak większość tego czasu spędził
odkomenderowany do służby garnizonowej, zajmując się
przeważnie sprawami organizacyjnymi i kwatermistrzows-
kimi. Był uważany za zdolnego oficera administracyjnego,
lecz nieposiadającego żadnego doświadczenia w bezpo­
średnim dowodzeniu, a w szczególności w bitwie. Służył
w wielu zakątkach globu, był w Irlandii, Indiach i na
Mauritiusie, ale służył wyłącznie w czasach pokoju. Oczy­
wiście, brak doświadczenia bojowego nic nie znaczył
w mniemaniu Chelmsforda, który w najmniejszym stopniu
nie przewidywał żadnego ataku na obóz. Szybkie awanse,
jak na swój wiek, Pulleine zawdzięczał systemowi kupna
kolejnych stopni, najpierw na kapitana, a następnie na
majora. W Afryce najpierw objął pozycję komendanta
111

wojskowego w King William Town, Durbanie i Pieter-


maritzburgu. W tym czasie użył swoich zdolności or­
ganizacyjnych do sformowania oddziału lekkiej kawalerii,
FLH. Oddział ten w czasie wojny nigdy nie liczył więcej
niż 200 jeźdźców, ale aż 4 jego członków zostało od­
znaczonych za odwagę Krzyżami Wiktorii (Victoria Cross),
najwyższym odznaczeniem brytyjskim za odwagę. Pulleine
cały czas pragnął wykazać się w bitwie i dlatego gdy
dowiedział się, że Glyn został mianowany dowódcą kolum­
ny, domagał się od Chelmsforda przeniesienia z powrotem
do batalionu, na stanowisko dowódcy.
Gdy Chelmsford przygotowywał się ze swoimi od­
działami do wyruszenia, główne siły armii zuluskiej kon­
centrowały się w odległej o 14 km na wschód dolinie
Ngwebeni. Wodzowie Ntshingwayo i Mavumengwana
początkowo mieli zamiar oskrzydlić oddziały brytyjskie od
południa, odcinając je od Natalu, jednak po napotkaniu
oddziałów brytyjskich (był to oddział Dartnella) postanowili
spróbować oskrzydlić wroga od północy. Siły zuluskie
zbierały się w dolinie powoli, wykorzystując każdą nierów­
ność terenu w celu skrytego podejścia. Niektóre oddziały
zostały wprawdzie spostrzeżone przez patrole Chelmsforda,
ale nie wyciągnięto z tego żadnych wniosków. Wodzowie
zuluscy nie planowali ataku następnego dnia, ponieważ
chcieli go przeznaczyć na odpoczynek i regenerację sił.
Chelmsford opuścił obóz około 4.30. Ponieważ przygo­
towano się do bitwy, wyruszono z jak najmniejszą ilością
bagażu. Żołnierze mieli zabrać ze sobą tylko broń, przepi­
sowe 70 sztuk amunicji, manierkę i dzienną rację żywności.
Płaszcze, koce i plecaki pozostawiono w obozie. Nawet
oficerowie musieli pozostawić swoich ordynansów i zapa­
sowe konie.
Po dwóch godzinach marszu kolumna dotarła na pozycje
Dartnella. Chelmsford był przekonany, że przybył, by
zaatakować główne siły Zulusów. Jednak sytuacja, którą
112

zastał, niezmiernie go rozczarowała. Większość sił zuluskich


skrycie wycofała się nad ranem ku dolinie Ngwebeni. Grupy
wojowników, które pozostały, miały za zadanie kontynuować
działania jako wabik angażujący siły Brytyjczyków. Rozcza­
rowany Chelmsford przez chwilę nie wiedział, co zrobić.
Usiłował wyładować swoją złość na Dartnellu za jego bierną
akcję w stosunku do Zulusów, a także za to, że nie wiedział
nawet, co się z nimi stało. Wprawdzie było widać kilka
oddziałów wroga, ale jakoś niezbyt chętnych do bezpośred­
niego starcia. Ostatecznie generał postanowił zaatakować te
małe oddziały z nadzieją, że podprowadzą go one do sił
głównych. Przez następne kilka godzin Zulusi wdawali się
w małe potyczki tylko po to, by nagłym manewrem
wycofującym zmusić Chelmsforda do pościgu.
Ciągły pościg, bez żadnego sukcesu, uświadomił w końcu
generałowi, że długo oczekiwana walna bitwa nie nastąpi.
Zniechęcony i zmęczony Chelmsford postanowił powrócić
w okolice rzeki Mangeni, gdzie przez noc obozował
Dartnell. Chciał sprawdzić szczegółowo, czy okolice nada­
wały się jako miejsce na kolejny obóz. Postanowił też
pojechać tam na skróty, przez wzgórza, tylko ze swoim
oddziałem konnym i piechotą. Artyleria, pod dowództwem
podpułkownika Artura Harnessa, miała obrać lepszą, lecz
dłuższą drogę od północy.
O 9.30 przybył do Chelmsforda goniec z głównego
obozu. Przyniósł meldunek od podpułkownika Pulleine’a
informujący o zbliżających się dużych siłach zuluskich.
Była to pierwsza wiadomość sugerująca, że obóz jest
w niebezpieczeństwie. Została ona jednak w zaskakujący
sposób zignorowana przez Chelmsforda. Generał odesłał
gońca z poleceniem wysłania mu zaopatrzenia, przygoto­
wania obozu do obrony i oczekiwania na dalsze rozkazy.
Wkrótce za gońcem wysłał on komendanta Browne’a ze
swoim oddziałem NNC. Sierżant dopiero co powrócił
z pogoni za nieuchwytnymi Zulusami. Po drodze do
113

obozu natknął się na dwóch zwiadowców zuluskich.


Jeden został zabity, a drugi schwytany. Wystraszony
Zulus powiadomił o znajdującym się w pobliżu dużej
zuluskiej impi. Komendant wysłał meldunek Chelmsfor-
dowi, a sam ruszył w dalszą drogę, z powrotem ku
Isnadlwana. Nie było mu jednak dane tam dotrzeć (tak jak
i jego meldunkowi).
Dla uspokojenia sumienia Chelmsford wysłał porucznika
marynarki Archibalda Berkeleya Milne’a (adiutanta re­
prezentującego marynarkę wojenną) na pobliskie wzgórze.
Jego zadaniem było sprawdzenie przez lunetę, czy obóz
jest atakowany. Oczekując na powrót Milne’a, generał
zastanawiał się nad planem dalszej akcji. Widząc, że bitwa
z Zulusami nie odbędzie się, postanowił dodatkowo odesłać
z powrotem do obozu oddział piechoty konnej podpułkow­
nika Russella.
Porucznik Milne spędził na wzgórzu parę godzin, obser­
wując oddalony o 15 km obóz. Nie zauważył jednak nic
niepokojącego. Białe rzędy namiotów były doskonale wido­
czne, co było dobrym znakiem. W przypadku ataku były one
zawsze szybko przewracane, by nie przesłaniać pola ostrzału.
Zauważył wprawdzie wycofujący się spod obozu mały
oddział Zulusów, ale w jego mniemaniu nie przedstawiał on
większego zagrożenia. Po powrocie złożył więc uspokajający
meldunek. Generał postanowił kontynuować rozpoznanie
wzgórz i doliny Mangeni, cały czas nie podejrzewając, że
obóz może być w jakimkolwiek niebezpieczeństwie. Poblis­
kie okolice wodospadów Mangeni zostały ostatecznie wybra­
ne przez niego jako miejsce na następny obóz. Generał wysłał
do Pulleine’a kolejny meldunek polecający mu przygotować
obóz do zwinięcia, a sam wraz z małą eskortą postanowił
kontynuować rozpoznanie pobliskich terenów. Był przez to
nieosiągalny prawie do 12.30. Zanim jednak zniknął, dowie­
dział się, że podpułkownik Harness zmienił kierunek marszu
i podąża w kierunku Isandlwana.
114

Ponieważ droga ku dolinie rzeki Mangeni, jaką obrał


podpułkownik Harness, przebiegała szlakiem bardziej wy­
suniętym na północ, żołnierze usłyszeli odgłos kanonady.
Harness natychmiast wysłał patrol konny, by sprawdzić, co
jest przyczyną strzelaniny. Po powrocie zwiadowcy zamel­
dowali, że widzieli obóz pod Isandlwana spowity w kłębach
dymu i iż wyraźnie było widać duże oddziały tubylcze
atakujące obóz. Podpułkownik bez namysłu ruszył w tym
kierunku, przekazując meldunek dalej, do Chelmsforda. Po
otrzymaniu raportu generał natychmiast rozkazał Hames-
sowi zawrócić, uważając pomysł odsieczy dla obozu za
panikarski, wręcz śmieszny. Opierał się przy tym praw­
dopodobnie na meldunku porucznika Milne’a. Tak została
zaprzepaszczona ostatnia szansa uratowania obozu.
Wcześniej tego dnia, po wyruszeniu Chelmsforda, obóz
budził się do normalnego, żołnierskiego życia. Błękitne
niebo zapowiadało słoneczną pogodę. O świcie Pulleine
przywołał bliżej posterunki obserwacyjne rozstawione
dookoła obozu. Dla bezpieczeństwa pozostawił na daleko
wysuniętych stanowiskach posterunki konne oraz kilku
żołnierzy na szczycie wzgórza. O 7.00 zaczęto przygoto­
wywać śniadanie, które jednak nie zostało wydane. Spo­
strzeżono w pobliżu kilka oddziałów zuluskich i ogłoszono
alarm. Meldunki o pojawieniu się wroga nadeszły jedno­
cześnie z różnych kierunków, trochę dezorientując Pul­
leine’a. W ciągu godziny nic się nie wydarzyło, jednak dla
bezpieczeństwa przez cały ten czas oddziały stały w goto­
wości bojowej. Ponieważ nie następował jednak żaden
atak, alarm został odwołany. Pulleine nie przypuszczał, że
w pobliżu może znajdować się większa armia Zulusów,
gdyż był przekonany, iż jest ona w tym czasie ścigana
przez generała Chelmsforda. Poza tym wierzył, że może
sobie łatwo poradzić z jakimkolwiek niebezpieczeństwem
siłami, którymi dysponował w obozie. Pod jego dowódz­
twem było prawie 1250 żołnierzy, w tym 850 białych
115

kombatantów i 400 żołnierzy tubylczych. Nawet meldunek


jednego ze zwiadowców o zauważeniu w pobliskiej dolinie
kilku tysięcy wojowników został zignorowany, gdyż przyj­
mujący go porucznik Coghill nie przekazał go dalej.
Z powodu kontuzji nie był zbyt ochoczy do chodzenia
i szukania przełożonego, by przekazać wiadomość, którą
uważał za mocno przejaskrawioną.
O 10.30 z Rorke’s Drift przybył do obozu podpułkownik
Durnford na czele oddziału liczącego 500 żołnierzy. Część
z nich stanowili tubylczy wojownicy plemienia Basutho,
doskonali jeźdźcy tworzący oddział NNH. Przybycie Dumfo-
rda nieco rozczarowało Pulleine’a, ponieważ oznaczało to
przekazanie dowództwa obozu. Obaj byli podpułkownikami,
ale Durnford miał dłuższy staż. Durnford nie wykazał jednak
żadnego zainteresowania przejęciem dowodzenia nad obo­
zem. Przybył, żeby wziąć udział w walce, a nie zajmować się,
jak mu się wydawało, administracją obozu.
O 11.00 Durnford wysłał z obozu kapitana George’a
Shepstone’a na czele NNH, by oczyścił z Zulusów pobliskie
wzgórza Nyoni, położone na północ od obozu. Shepstone
wkrótce przysłał meldunek, że spostrzegł duży oddział
Zulusów poruszający się w kierunku południowo-wschodnim,
ku pozycji Chelmsforda. Także meldunki daleko wysuniętych
posterunków konnych poinformowały, że w okolicach obozu
pojawiły się oddziały Zulusów. Prawdopodobnie była to
część oddziałów wodza Matsahana kaMondisa, próbująca
wywabić dodatkowe oddziały z obozu. Żeby uzyskać lepszy
obraz sytuacji, Durnford wysłał zwiadowców na szczyt
wzgórza Isandlwana. Nie wiedział jednak, że ze szczytu
widać było tylko to, co się dzieje bezpośrednio dookoła
obozu, a nie w dolinie Ngwebeni. Do tego zwiadowcy wspięli
się tylko do połowy zbocza. Gdy tylko zauważyli, że oddziały
Zulusów faktycznie wycofują się, powrócili z meldunkiem.
Nie widzieli sensu ani wspinania się wyżej, ani pozostania na
zboczu trochę dłużej.
116

Dumford natychmiast zdecydował się wyruszyć w pogoń.


Stwierdził, że nie może dopuścić, by oddział Zulusów
dostał się na tyły sił generała. W tym momencie zinter­
pretował wcześniejszy rozkaz Chelmsforda bardziej na
swoją korzyść. Zamiast pozostać w obozie, by wzmocnić
jego obronę, zdecydował się na wykorzystanie szansy
wykazania się w bitwie.
O 11.30 Dumford wyruszył tylko z 4 oddziałami NNH. Za
nim, w odwodzie, miała podążać bateria rakiet z osłoną
oddziałów konnych, pod dowództwem majora Francisa
Russella. Major Russell, który w tym momencie przybył do
obozu z Rorke’s Drift, nie był zbyt zadowolony ze swojej
pozycji. Jako doświadczony artylerzysta, z dwunastoletnim
stażem, uważał dowództwo baterii rakiet jako swoistego
rodzaju poniżenie. Nawet członkowie jego baterii nie byli
artylerzystami, a raczej piechurami przyuczonymi do ob­
sługi rakiet. Nie przypuszczał, że jego nowa kariera będzie
bardzo krótka.
Pulleine, pomimo zadowolenia z perspektywy odzyskania
dowództwa nad obozem, odmówił oddelegowania więcej
niż 4 oddziałów NNH. Dumford chciał dodatkowo 2 kom­
panie piechoty. Nie wiadomo dlaczego, gdyż tylko opóź­
niałyby pościg za Zulusami. Wywiązała się mała sprzeczka,
w wyniku której Pulleine ustąpił. Lekko oburzony, wyszedł
z namiotu, żeby wydać rozkazy swojemu adiutantowi,
porucznikowi Melville’owi. Ten jednak nie chciał nawet
słyszeć o możliwości dalszego osłabiania sił obozu. Już od
momentu rozbicia obozu niepokoił się rozwojem wydarzeń.
Wątpliwa przydatność obozu do obrony, wymarsz Chelms-
forda z częścią sił, a także pojawienie się w pobliżu
zuluskich oddziałów były wystarczającymi powodami do
zmartwień. Pomimo niższej rangi nie obawiał się powie­
dzieć Durnfordowi, co myśli, oczywiście nie łamiąc regu­
laminu wojskowego. Oficerowie armii wiktoriańskiej umieli
okazać przełożonym sprzeciw lub niezadowolenie manie-
117

ryzmem i ostrożnym doborem słów. Po krótkiej dyskusji


z porucznikiem Durnford zrozumiał, że w obecnej sytuacji
wymaga jednak za dużo. Zadowolony z takiego obrotu
sprawy, Pulleine obiecał wysłać mu w razie potrzeby
dodatkową pomoc. Wysłał też meldunek do Chelmsforda
o zauważeniu oddziałów zuluskich w okolicach obozu.
Moment wymarszu Dumforda prawie zbiegł się z wymar­
szem zuluskiej impi z ukrytych stanowisk w dolinie Ngwebe-
ni. Jego dowódca, wódz Ntsingwayo, z satysfakcją otrzymy­
wał meldunki swoich zwiadowców, opisujące bezowocne
manewry wojsk wroga. Był zadowolony ze spełnienia się
planu wywabienia części wojsk brytyjskich z obozu. Jego
własne siły na północy pozostały niewykryte, w czasie gdy
przeciwnik tracił czas na bezowocowych manewrach na
południu. Siły obozu pod Isandlwana zostały znacznie
osłabione najpierw po opuszczeniu oddziałów Dartnella,
a następnie Chelmsforda. W obliczu tak doskonale rozwijają­
cej się sytuacji wódz musiał podjąć dwie ważne decyzje. Po
pierwsze, zdecydował się, że nie ma sensu odwlekać ataku,
ponieważ nie nastąpią żadne negocjacje pokojowe. Po drugie,
zdecydował, że trzeba złamać jedną z tradycji zuluskich, czyli
nieatakowania w czasie nowiu (zazwyczaj starano się również
nie tańczyć, nie polować i ogólnie nie podejmować żadnej
pracy). 22 stycznia był właśnie jednym z tych dni.
Pełni zapału wojownicy z niecierpliwością oczekiwali
komendy do wymarszu. Upragniony rozkaz został w końcu
wydany około południa. Na znak Ntsingwayo armia po­
wstała, i po wydaniu bojowego okrzyku uSuthu ruszyła do
przodu. Wojownicy przemieszczali się truchtem, w mil­
czeniu, powoli rozwijając swoje szyki. Wszystko odbywało
się pod nadzorem dowódców, pilnujących, by podnieceni
młodzi wojownicy nie wyłamywali się z szyków. Najmłod­
sze pułki uVe i iNgobamakosi, mające do przebycia
najdłuższą drogę ku obozowi wroga, tworzyły lewy „róg”
formacji. Prawy „róg” składał się z uDududu, iSangqu,
118

iMbube i uNokhenke, zaś środek formacji z uMcijo i uMbo-


nambi. Pułki uThulwana, iNdluyengwe, iNdlondlo oraz
uDloko tworzyły rezerwę.
W tym czasie patrolujący okolice obozu oddział kapitana
George’a Shepstone’a ruszył w pościg za przypadkowo
napotkaną grupą Zulusów. Była to ekipa zaopatrzeniowa,
gnająca stada bydła w kierunku głównych sił zuluskich,
ukrytych w pobliskiej dolinie Ngwebeni. Bydło było zapasem
żywności na następny dzień, gdyby zuluska impi nie
zaatakowała w tym dniu. W czasie pościgu grupa ta nagle
zniknęła za grzbietem pobliskiego pagórka. Podążającemu za
nią oddziałowi Shepstone’a ukazał się zaskakujący, a jedno­
cześnie zatrważający widok. W zagłębieniu doliny, w dosko­
nałych szykach, zobaczyli tysiące wojowników, właśnie
wyruszających w kierunku Isandlwana. Zaskoczenie było
wzajemne. Shepstone szybko ocenił sytuację i rozkazał
towarzyszącemu mu kapitanowi Williamowi Bartonowi, by
zaczął się powoli wycofywać, opóźniając ogniem ewentualny
pościg. Sam zaś wyruszył galopem w kierunku obozu, by
ostrzec o potężnym zgromadzeniu zuluskim. Barton począt­
kowo próbował wykonać rozkaz. Wycofując się, jego oddział
ostrzeliwał małe oddziały zuluskiej straży przedniej. Wkrótce
jednak jego tubylczy wojownicy wpadli w panikę i rzucili się
do ucieczki.
Znajdujący się w pobliżu podpułkownik Durnford od
razu skierował swój oddział w kierunku odgłosów strzela­
niny. Po kilkuset metrach stanął w obliczu zuluskich
regimentów uVe i iNgobamakhosi, wychodzących z doliny w
zorganizowanym szyku. Tworzyły one lewy „róg”
zuluskiej impi. W obliczu tak przeważających sił Durnford
początkowo planował wycofanie się w kierunku obozu. Po
krótkim namyśle postanowił jednak spróbować opóźnić
marsz Zulusów. Jego stuosobowy oddział zsiadł z koni
i ustawił się w tyralierę. Gdy Zulusi zbliżyli się na
odległość 400 m, oddano pierwszą salwę. Kilku wojow­
119

ników padło, jednak reszta kontynuowała marsz, jak gdyby


nic się nie stało. Oddział Durnforda oddał drugą salwę,
a następnie dosiadł koni, żeby się wycofać. Po odjechaniu
100 m została powtórzona cała operacja. W tym samym
czasie próbowano też nawiązać kontakt ze znajdującą się
gdzieś w tyle baterią majora Russella. Okazało się jednak,
że znajdowała się ona na prawym skrzydle Durnforda,
niewidoczna za pobliskim wzniesieniem.
Major Russell planował zająć stanowisko ogniowe na
szczycie. Z powodu stromej wspinaczki wydał rozkaz załodze
pozostawienia mułów i przetransportowania rakiet na włas­
nych barkach. Sam postanowił konno przeprowadzić rozpo­
znanie po drugiej stronie wzgórza. Tam prawie od razu
natknął się na zbliżających się Zulusów, prawdopodobnie
oddział zwiadowczy. Major zawrócił i donośnym okrzykiem
wydał komendę przygotowania baterii do akcji. Niestety,
obsługa baterii została zupełnie zaskoczona. Jej tubylcza
część, właśnie rozładowująca muły, nawet nie zrozumiała
wydanego po angielsku rozkazu. Biali podoficerowie wpraw­
dzie od razu rzucili się do akcji, ale udało im się oddać tylko
jedną salwę, do tego nieskuteczną. Rakiety nie zadały
żadnych strat. Zulusi z odległości około 80 m natychmiast
odpowiedzieli ogniem, zabijając kilku kanonierów i śmiertel­
nie raniąc majora Russella. Reszta kanonierów i członków
osłony rzuciła się do ucieczki. Jedyne, co uratowało im życie,
to pojawienie się w pobliżu części oddziału Durnforda pod
dowództwem porucznika Williama Francisa Cochrane’a.
Przybył on z zadaniem odnalezienia baterii rakiet i zapewnie­
nia jej osłony. Cochrane przybył trochę za późno, ale od razu
ruszył do ataku. Do starcia jednak nie doszło, ponieważ
Zulusi wycofali się w kierunku swoich sił głównych.
W tym czasie Pulleine na odgłos strzelaniny zaczął
przygotowywać się w obozie do walki. Właściwie był
zadowolony z szansy na walkę, gdyż była to dla niego
możliwość wykazania się. Nie martwił się o przyszłość,
120

wierząc w siłę ogniową swoich oddziałów. Na początku


przygotowań do obrony stracił jednak nieco cennego czasu,
gdy przybył kapitan Alan Gardner z rozkazem od Chelms­
forda. Polecono Pulleine’owi przygotować obóz do przenie­
sienia. Pulleine był tym trochę zaskoczony, gdyż po swoim
pierwszym meldunku o zauważeniu zuluskich oddziałów
oczekiwał, że generał Chelmsford jest już w drodze powrot­
nej z posiłkami dla obozu. Ponieważ jak na razie tylko
słyszał odległą strzelaninę i nie wiedział, jak poważna jest
sytuacja, zastanawiał się przez chwilę, czy nie posłuchać
tego rozkazu i nic zacząć zwijać namiotów. Szybko jednak
zmienił zdanie, gdy przybył kapitan Shepstone z wiadomością
o zbliżających się Zulusach. W przygotowaniach do obrony,
prawdopodobnie na skutek braku doświadczenia i ciągłego
niedoceniania Zulusów, Pulleine popełnił kilka błędów.
Gdyby od razu rozkazał złożyć namioty w trybie bojowym
(polegało to na przecięciu linek podtrzymujących centralny
maszt namiotu) oraz skoncentrował wszystkie oddziały
w obronnym i ciasnym kręgu, to pewnie poprzez użycie
skoncentrowanego ognia uratowałby obóz. Szybkie złożenie
namiotów miało na celu stworzenie nieograniczonego pola
ostrzału, a także informowało każdego obserwującego obóz
o niebezpieczeństwie. Mógł też przygotować dostateczne
zapasy amunicji, gromadząc je bliżej pozycji ogniowych.
Miał nawet czas, by ustawić wozy transportowe w obronny
krąg. Postąpił jednak zupełnie przeciwnie. Najpierw wysłał
kilka mniejszych oddziałów ze wsparciem dla Durnforda,
a następnie rozstawił oddziały w szeroką, rozciągniętą linię
obronną po wschodnio-północnej części obozu. Linia ta
miała prawie 1,6 km i składała się zaledwie z dwóch
szeregów żołnierzy. Dodatkowo, była ustawiona w odległości
500 m przed namiotami. Powodem takiego zachowania była
prawdopodobnie chęć wysłania obiecanej pomocy wyższemu
pozycją oficerowi, a także działanie zgodnie z regulaminem.
Regulamin zakładał bowiem, że najlepszą formacją obronną
121

w obliczu zmasowanego ataku tubylców jest właśnie szeroka


linia strzelecka ze wsparciem artylerii. Niestety, regulamin
nie przewidywał zaciekłości i szybkości ataku Zulusów,
gdyż został napisany na podstawie wcześniejszych doświad­
czeń wojen granicznych z plemionami Xhosa, które walczyły,
używając odmiennej taktyki ataku małymi oddziałami par­
tyzanckimi. Nie zwijając obozu i nie ustawiając wozów
w obronny laager, Pulleine prawdopodobnie chciał też
pokazać, że nie jest panikarzem obawiającym się tubylców.
Stojący w szeregu żołnierze z zafascynowaniem obserwo­
wali pojawienie się głównych sił zuluskich. Wyglądały one
jak zbliżający się wielki rój pszczeli, wchłaniający wszystko
na swojej drodze. Zulusi poruszali się bardzo szybko, prawie
z prędkością uciekających przed nimi oddziałów konnych.
Wycofujące się piesze jednostki NNC nie miały wielkiej
szansy na przetrwanie, zostały szybko wchłonięte i wybite.
Atak Zulusów rozwijał się dokładnie według tradycyjnej
taktyki głowy byka. Poprzednio Ntsingwayo działał wpraw­
dzie tylko przeciwko mniejszym oddziałom wrogich szcze­
pów, ale w ataku na Brytyjczyków nie widział potrzeby
modyfikacji taktyki ataku. Zdawał sobie sprawę, że broń
palna wroga zada większe straty niż zwykle. Nic martwił
się tym jednak, ponieważ wiedział, że jego armia miała
wystarczającą liczbę wojowników do osiągnięcia celu.
I tak nie wszyscy z 20 tys. atakujących mieliby szansę, by
"obmyć włócznie we krwi”. Z taką masą wojowników
formacja ataku była rozciągnięta na prawie 6 km.
Na lewym skrzydle Pulleine wysłał kompanię E 1. ba­
talionu 24. pułku na odległy o kilometr grzbiet górski
Tahelane. Kompanią dowodził porucznik Charles Cavaye.
W wieku 29 lat zdobył już pewne doświadczenie bojowe
podczas IX wojny granicznej. Po przybyciu na grzbiet
porucznik uformował oddział w linię obronną. Prawie od
razu stanął w obliczu dużych sił Zulusów. Był to pułk
uNokhenke, który tworzył część prawego rogu zuluskiej
122

impi, podążającej za wycofującymi się oddziałami kapitana


Bartona. Pozostałe siły prawego rogu, składające się z pułków
iSangqu, iMbube i uDududu, kontynuowały okrążający marsz
w kierunku południowo-zachodnim z zamiarem wyjścia na
tyły brytyjskiego obozu. Wkrótce do porucznika Cavaye’a
dołączył kapitan Mostyn z kompanią F (także weteran wojny
granicznej, służący w 24. pułku już od 16 lat).
Połączone salwy obu kompanii jedynie nieznacznie spowol­
niły napór Zulusów. Po pewnym czasie Brytyjczycy zaczęli
się wycofywać. W czasie odwrotu napotkali kompanię
C kapitana Reginalda Younghusbanda, która została wysłana
jako wsparcie. Wspólnie uformowano kolejną linię obrony.
Kompanie tworzyły w tym momencie lewe skrzydło obrony
Pulleine’a. Żołnierze tych 3 kompanii byli weteranami wojen
granicznych. Od razu dało znać o sobie ich doświadczenie
i doskonałe wyszkolenie. Pod czujnym okiem dowódców
wystarczyło zaledwie 8 skoncentrowanych salw, by zatrzy­
mać zdeterminowanych Zulusów. Na dystansie zaledwie
200 m każda kula znalazła cel. Pułk uNokhenke chwilowo
zaległ, a następnie wycofał się za grzbiet górski Tahelane. Po
odrzuceniu Zulusów kompania Younghusbanda zajęła stano­
wisko nieco wyżej, na północnym zboczu wzgórza Isandlwa-
na, żeby mieć lepsze pole ostrzału i ewentualnie utrzymać
otwartą drogę odwrotu ku Rorke’s Drift.
W tym czasie bateria 2 dział siedmiofuntowych pod
dowództwem majora Stuarta Smitha zajęła stanowisko
ogniowe na lekkim wzniesieniu, przed lewym skrzydłem
obozu. Była to centralna pozycja w obronnej linii Pulleine’a,
wsparta 2 kompaniami piechoty, A i H. Kompania A była
teoretycznie dowodzona przez kapitana Williama Dega-
chera. Powinien on objąć z powrotem tę funkcję po
zluzowaniu go przez Pulleine’a z pozycji dowódcy batalio­
nu. Nie ma jednak dokumentów, które by to potwierdzały.
Czasami uważa się, że kompanią dowodził w czasie bitwy
trzydziestojednoletni porucznik Francis Portcous. Kompania
123

H była dowodzona przez trzydziestodzięwięcioletniego kapi­


tana George’a Wardella. Kompanie wraz z artylerią od razu
przystąpiły do walki. Były atakowane przez centralne siły
zuluskiej armii, składające się z pułków uMcijo, uMxhapho i
iNgobamakhosi. Zulusi wyraźnie widzieli linię obronną
Brytyjczyków. Ku rozczarowaniu rozochoconych wojowni­
ków była ona bardzo cienka. Wielu z nich obawiało się, że
nie będą mieli szansy „obmycia włóczni krwią”. Chęć bycia
pierwszym w zwarciu niemal dodawała im skrzydeł.
Dobrze prowadzony ogień piechoty, na odległość około
600 m, wsparty armatami, początkowo zadał Zulusom duże
straty, ale ich nie spowolnił. Szczególne spustoszenie
spowodowało kilka pierwszych armatnich salw (używają­
cych szrapneli).
Widząc początkowy efekt swoich salw, żołnierze, wiwa­
tując, zdwoili swoje wysiłki. Stawiając czoła tak zmasowa­
nemu atakowi, nie musieli właściwie celować. Właśnie do
tego celu karabin Martini-Henry był po prostu stworzony.
Żołnierze musieli tylko jak najszybciej ładować i strzelać,
a oficerowie podawać odległości do ustawienia celownika.
Kapitan Degacher tak się rozochocił, że rozkazał swojej
kompanii przesunąć się 30 m w kierunku Zulusów, żeby
polepszyć pole ostrzału. Zdyscyplinowani podkomendni
bez obawy go wykonali. Pomogło to jednocześnie ar-
tylerzystom majora Smitha, którzy, stojąc na wzniesieniu,
zaczęli ponosić pierwsze straty. Zginął jeden kanonier,
a kilku raniono. Major został postrzelony w ramię. Ponieważ
nie było czasu ani nikogo wolnego, by zająć się rannymi,
byli oni pozostawieni bez pomocy.
Po chwili efekt ognia artyleryjskiego jednak zmalał.
Armaty, ładowane od przodu i do tego o małym kalibrze
(76,2 mm), miały szybkostrzelność tylko od dwóch do
trzech strzałów na minutę. Początkowy „rój” Zulusów
zamienił się w rozwiniętą tyralierę, przez co stanowił
trudniejszy cel. Dodatkowo wojownicy atakujący dokładnie
124

naprzeciw stanowisk artyleryjskich zauważyli, że tuż przed


oddaniem salwy obsługa lekko odstępowała od działa.
Zulusi zaczęli w tym momencie padać na ziemię i chować
się w nierównościach terenu. Taka taktyka ocaliła wielu
z nich życie, choć nie podobało się to ich dowódcom.
Uważali oni takie zachowanie za tchórzowskie i ciągle
poganiali wojowników do nieprzerwanego ataku. Dopiero
gdy atak znalazł się w zasięgu morderczego ognia karabi­
nów Martini-Henry, wielu wojowników nie wytrzymało
ciągłego, skoncentrowanego ognia i zaległo. Trzeba pamię­
tać, że pomimo zdyscyplinowania, odwagi i poświecenia
nie byli oni bezmyślnymi samobójcami. Był to praw­
dopodobnie pierwszy przypadek w ich życiu, gdy doświad­
czyli skoncentrowanych salw szeregów brytyjskich. Potężny
huk wystrzałów, dym i ogień, eksplozje artyleryjskie,
w połączeniu ze straszliwym żniwem śmierci zrobiły swoje
— atak na centralne pozycje został powstrzymany.
Na południowym krańcu linii obronnej znajdowała się
kompania G porucznika Charlesa Pope’a, jedyna kompania
2. batalionu, która pozostała w obozie. Mając dodatkowe
wsparcie części oddziałów tubylczych NNC, oni także
zaczęli zadawać Zulusom znaczne straty. W czasie gdy
kompania G związała się z wrogiem, na jej prawym
skrzydle pojawił się ze swoim oddziałem Dumford. Pod­
pułkownik zajął pozycję w wyschniętym łożysku rzeki
Nyokana. Znajdowało się ono w odległości około 500 m od
obozu, w kierunku południowo-wschodnim, niedaleko
stanowisk porucznika Pope’a. Tutaj Durnford postanowił
zorganizować obronę i spróbować zatrzymać lewe skrzydło
nacierającego zuluskiej impi. Miał on w tym momencie
pod swoim dowództwem, po dołączeniu się małych grup
zwiadowczych, prawie 150 żołnierzy. W większości byli to
tubylcy, wyposażeni w broń palną. Po ustawieniu się
w rozwiniętym szyku żołnierze zaczęli prowadzić celny
i dobrze skoncentrowany ogień. Był on na tyle skuteczny,
125

że powstrzymał napór Zulusów. Durnford dawał przykład


odwagi, typowy dla oficera armii brytyjskiej okresu wik­
toriańskiego. Gdy reszta strzelców objęła stanowiska og­
niowe ukryte w wyschniętym łożysku rzeki, on siedział
wyeksponowany na koniu, zachęcając do walki. Jego
zachowanie nie było odosobnione. W tradycji piechoty był
głęboko zakorzeniony wizerunek oficerów, którzy dowodzili
swoimi oddziałami, nie zważając na ogień przeciwnika.
Szukanie osłony przed kulami było uznawane za postawę
niegodną oficera. Tak postępowano w czasie wojny kryms­
kiej i takiego zachowania oczekiwano od młodych oficerów
pod Isandlwana. Wprawdzie technologia broni palnej
została udoskonalona, ale szczęśliwie dla Brytyjczyków
Zulusi nie byli wyszkoleni w jej obsłudze. Dopiero Burowie
w 1881 r. położyli kres takim wybrykom odwagi, siejąc
spustoszenie w oficerskich szeregach ze snajperską precyzją.
Zanim to nastąpiło, młodzi porucznicy i kapitanowie,
wyprostowani i z szablą w ręku, chodzili wzdłuż szyków,
zachęcając podwładnych do wzmożonego wysiłku.
Przez krótką chwilę wydawało się, że sytuacja została
opanowana. Lewe skrzydło obrony odrzuciło wroga za
wzgórze. Centrum, wspierane przez armaty, zadało znaczne
straty i powstrzymało impet Zulusów, którzy zalegli
w odległości 300 m przed linią. Na prawym skrzydle
Durnford, przy pomocy kompanii porucznika Pope’a,
utrzymywał Zulusów w bezpiecznej odległości. Wszyscy
żołnierze zachowywali się zdyscyplinowanie i pełni byli
animuszu. Można nawet powiedzieć, że weterani byli
zadowoleni z obecnej szansy stoczenia zwycięskiej bitwy,
jako że wcześniej ta szansa była przypisana oddziałom,
które wyruszyły z Chelmsfordem. Niektórym optymistom
zaczynało się wydawać, że będzie to kolejna bitwa, w której
skoordynowany i nieprzerwany ogień broni palnej
przyniesie zwycięstwo stronie brytyjskiej. Niestety, było
to tylko chwilowe złudzenie.
126

Po upływie kilkunastu minut na całej linii obronnej


Brytyjczyków zaczęła spadać szybkostrzelność i skutecz­
ność ognia. Żołnierzom zaczynało brakować amunicji.
Każdy z nich na początku bitwy miał w ładownicach
przepisową liczbę 70 naboi. Przy średniej szybkostrzelności
6 strzałów na minutę ten zapas mógł być zużyty w ciągu
zaledwie 12 minut. Oczywiście, w czasie bitwy nie utrzy­
mywano tak wysokiego tempa ognia, ale mimo to po
upływie 30 minut zapasy osobiste zaczęły powoli się
wyczerpywać. Żołnierze zaczynali domagać się amunicji.
Kwatermistrzowie w obozie przewidzieli taką sytuację
i zaczęli powoli wysyłać gońców z dodatkową amunicją.
Czego nie przewidzieli, to zaskakująco wysokie tempo
zużycia amunicji nowych karabinów Martini-Henry. Pomi­
mo wysiłków dowódcy transportu, kapitana Edwarda
Essexa, dostawy były niewystarczające i oddziały
pierwszej linii zaczynały w desperacji wysyłać coraz więcej
żołnierzy do obozu po dodatkowe przydziały.
Wydawanie zaopatrzenia opóźniały zamknięte skrzynki
z amunicją. Ich otwieraniem zajął się każdy, kto tylko mógł:
kucharze, ordynansi, chorzy itp. Każda skrzynka była za­
mknięta, a jej wieko zabezpieczone za pomocą śruby.
Ponieważ nie było wystarczającej liczby śrubokrętów, zaczęto
rozbijać drewniane skrzynie, czym się dało, na przykład
kolbami lub kamieniami. W późniejszych opisach bitwy
przez długi czas utrzymywano, że dodatkowym opóźnieniem
w wydawaniu amunicji była biurokratyczna postawa nie­
których kwatermistrzów i początkowo nie chcieli oni wydawać
amunicji nienależącej do danego oddziału. Z tego też powodu
tubylczy żołnierze, wysłani przez Durnforda, powrócili z pus­
tymi rękami (w rzeczywistości zwyczajnie nie mogli oni
zlokalizować swojego wozu amunicyjnego). Obecnie nic
jednak nie wskazuje na to, że kwatermistrze-sierżanci John
Bloomfield i James Pullen nie chcieli wydawać amunicji
nienależącej do danej kompanii. Nie ma też żadnych dowodów
127

na to, że kiedykolwiek w czasie bitwy wymagali podpisywania


faktur wydania. Według jednej z legend kwatermistrz Bloom­
field wyraził swój sprzeciw, gdy zauważył, że porucznik
Smith-Dorrien wydaje amunicję jak popadnie. Prawdopodob­
nie była to jednak krótka sprzeczka, szybko zakończona przez
porucznika sarkastyczną reprymendą, niemającą żadnego
wpływu na szybkość, z jaką rozdawano naboje. W obozie
znajdowało się prawie 400 tys. sztuk amunicji i jakiekolwiek
różnice na stanie poszczególnych oddziałów mogły z łatwością
być wyrównane po bitwie. Kwatermistrzowie byli dobrymi
kolegami i nie raz ze sobą współpracowali. Bloomfield, który
służył w wojsku 32 lata, z pewnością wiedział, jak poważna
była sytuacja i nie było czasu na biurokrację.
Widząc, że gońcy nie nadążają z dostarczaniem amunicji,
kapitan Essex rozkazał załadować nią znajdujący się
w pobliżu dwukołowy wózek, już zaprzężony do muła.
Pomagał mu w tym porucznik Smith-Dorrien, który po
przybyciu z Rorke’s Drift objął w obozie stanowisko
asystenta dowódcy transportu. Porucznik, nie mając żadnych
specyficznych rozkazów, zaczął pomagać przy wozach
amunicyjnych, rozbijając skrzynie i rozdając amunicję. Po
załadowaniu wózek został natychmiast wysłany na pierwszą
linię, ale nie wiadomo, czy dotarł tam na czas.
Gdy Durnford zorientował się, że gońcy wysłani po
amunicję jeszcze nie powrócili, wysłał do obozu porucznika
Alfreda Hendersona. Henderson zlokalizował wprawdzie
wóz amunicyjny po drugiej stronie obozu, przypisany
oddziałom NNC Durnforda, ale było już za późno. Podpuł­
kownik, nie mając innego wyjścia, nakazał swoim od­
działom odwrót w kierunku obozu. Przyczyną tego był nie
tylko brak amunicji. Trzymani na odległość celnym ogniem
Zulusi postanowili kontynuować marsz i zaczęli od południa
oskrzydlać szerokim łukiem oddziały Durnforda, dążąc do
ich całkowitego okrążenia i jednocześnie wyjścia na tyły
obozu brytyjskiego.
128

Po dotarciu do obozu Dumford próbował odszukać


Pulleine’a, by poinformować go o sytuacji i rozpocząć
koncentracje wojsk bliżej obozu. Wysłał też swoich żoł­
nierzy z napotkanym Hendersonem po amunicję. W tym
samym czasie Pulleine zorientował się, jak niebezpieczna
jest sytuacja i rozkazał odwołać oddziały z pierwszej linii,
przesuwając je bliżej obozu. Chciał przybliżyć je do
zapasów amunicyjnych, a także zwiększyć koncentrację
ognia, bowiem natężenie ognia Brytyjczyków wyraźnie
zmalało. Oprócz braku amunicji i strat w ludziach przy­
czyniły się do tego też inne czynniki. Lufa karabinu
Martini-Henry po kilkunastu strzałach nagrzewała się do
tego stopnia, że trudno go było utrzymać. Silny odrzut
broni siniaczył ramiona strzelców, co ujemnie wpływało na
ich celność. Z powodu używania czarnego prochu celność
ograniczała także duża ilość dymu wydalana po każdym
strzale. 22 stycznia był bezwietrzny i dym długo unosił się
nad polem walki, prawie jak mgła. Do tego dochodziło
jeszcze zanieczyszczenie zamka i przewodu lufy, czego
rezultatem były powtarzające się kłopoty z ekstrakcją
pustej łuski. Atakujący Zulusi wprawdzie zauważyli, że
siła ognia zmalała, ale ciągle nie byli gotowi do rozpoczęcia
ostatecznego ataku. Leżeli ukryci, czekając na dalszy
rozwój wypadków. Wojowniczy zapał całkowicie opuścił
wielu z nich po tym, jak zdali sobie sprawę z poniesionych
dotychczas strat. Zdarzyło się nawet kilka przypadków
dezercji.
W samym obozie było kilku żołnierzy niebiorących
bezpośrednio udziału w walce. Jednym z nich był szerego­
wy John Williams, osobisty ordynans pułkownika Glyna.
Po opuszczeniu obozu przez pułkownika miał on zaopie­
kować się jego osobistymi rzeczami, w tym zapasowymi
końmi. Williams zajął pozycję w tylnej części obozu, tuż
przy namiocie Chelmsforda. Z tego wywyższonego punktu
miał doskonały widok na rozwijającą się sytuację.
129

Pierwszymi oddziałami, które zaczęły na rozkaz Pul­


leine’a wycofywać się, były środkowe kompanie H i A oraz
bateria armat. Wykorzystały one w tym celu chwilową
przerwę w walce. Jednak jak tylko Brytyjczycy zaczęli
opuszczać stanowiska, Zulusi podnieśli się do ataku.
Według relacji naocznych świadków było to zasługą
jednego z wodzów, obserwujących rozwój wydarzeń z po­
bliskiego wzgórza Nyoni. Wódz Mkhosana kaMvundlana
zbiegł ze swojego stanowiska w stronę pola bitwy i zaczął
zagrzewać wojowników do ataku. Wkrótce został wpraw­
dzie zabity celnym strzałem w głowę, ale przed śmiercią
zdołał poderwać Zulusów. Zulusi, wydając swój bojowy
okrzyk uSuthul, rzucili się do ostatecznego szturmu. Był to
przełomowy moment w bitwie pod Isandlwana.
Bateria armat oddała ostatnią salwę i otrzymała rozkaz
natychmiastowej ewakuacji. Jednak szybkość ataku Zulusów
zaskoczyła artylerzystów, którzy po przygotowaniu armat do
transportu zostali natychmiast związani walką wręcz. Więk­
szość z nich została szybko ściągnięta z lawet i zadźgana.
Dowodzącemu majorowi Smithowi wraz z zastępcą, porucz­
nikiem Henrym Curlingiem, udało się jakimś cudem wypro­
wadzić zaprzężone armaty i choć chwilowo ocalić swoje
życie. Pogalopowali do obozu, oczekując, że obejmą tam
następne stanowisko obrony. Nie widząc jednak żadnej
zorganizowanej obrony, major Smith postanowił kontynuo­
wać odwrót przez południową przełęcz, pomiędzy Isandlwana
i Stony Koppie. Wraz z artylerią do ucieczki rzucili się
tubylczy żołnierze NNC. Ich zadaniem był zwiad i służba
pomocnicza, a nie walka z doskonale wyćwiczonymi Zulusa­
mi. Było to dla nich nieco za dużo emocji jak na jeden dzień.
W czasie gdy część obozu już uciekała, centralne
kompanie A i H rozpaczliwie próbowały bronić się przed
głównymi siłami uMbonambi. Kompanii II kapitana War-
della udało się oderwać i wycofać w kierunku przełęczy,
podążali za majorem Smithem. Po jej odejściu cała furia
130

atakujących Zulusów skupiła się na kompanii kapitana


Degachera. Żołnierze próbowali utworzyć czworobok, ale
siła uderzenia uMbonambi szybko zepchnęła ich pomiędzy
namioty. W ogólnym chaosie wszyscy się przemieszali,
każdy walczył do ostatniego tchu. Po chwili było już po
wszystkim, po zebraniu zdobycznych karabinów Zulusi
zaczęli rozglądać się za następnym celem.
Załamanie centrum postawiło w niebezpiecznej sytuacji
kompanię G porucznika Pope’a. Dodatkowo jego po­
łożenie pogorszyło wycofanie się oddziałów Durnforda.
Na jego prawe skrzydło zaczął nacierać pułk iNgoba-
makosi, wzmocniony pułkiem uVe, który dotychczas
atakował Durnforda. Porucznik Pope prawdopodobnie
zrozumiał, że nadchodzi koniec. Widząc, że nie ma
szans na wycofanie się do obozu, wydał rozkaz nałożenia
bagnetów i przygotowania się do walki wręcz. Brytyjczycy
nie mieli nawet czasu, by uformować czworobok, gdy
uderzyły na nich pierwsze szeregi Zulusów. Walka była
krótka, choć pokonanie dobrze wyszkolonego piechura
nie było łatwym zadaniem. Zasięg pchnięcia karabinu
z nałożonym bagnetem był o wiele większy niż krótkiej
iklwa. Zuluski wojownik, jeśli udało mu się tarczą
sparować pchnięcie, miał tylko ułamek sekundy, zanim
nastąpiło kolejne. Dodatkowo, po porzuceniu szyku linii,
żołnierze stanęli do siebie plecami w małych, kilku­
osobowych grupach. Tylko dzięki przewadze liczebnej
Zulusi zawdzięczali swoje zwycięstwo. Zajęło im niecałe
5 minut, żeby rozbić kompanię Pope’a. Razem z Pope’em
zginął prawdopodobnie kwatermistrz Pullen. Wcześniej,
stojąc na wozie w czasie rozdawania amunicji, spostrzegł
odwrót środka, który częściowo przekształcił się w ucie­
czkę. Zszedł z wozu i zaczął zbierać dookoła siebie
garstkę uciekinierów. Ruszył z nimi, żeby wesprzeć
porucznika Pope’a. Był to ostatni moment, kiedy widziano
go żywego.
131

W tym czasie w północnej części obozu kapitan Young-


husband spoglądał w kierunku Rorke’s Drift, z nadzieją
oczekując posiłków. Jednak zamiast nich nagle pojawiły
się oddziały zuluskie. Byli to wojownicy pułków uTliulwa-
na i częściowo uNokhenke, należący do prawego „rogu”,
który szerokim łukiem obszedł Brytyjczyków z zamiarem
odcięcia im drogi odwrotu. Pod wzmożonym naporem
Zulusów kompanie E porucznika Cavaye’a i F kapitana
Mostyna zaczęły powoli wycofywać się w kierunku obozu.
Mostyn posuwał się pomiędzy stokiem wzgórza a rzędami
namiotów, a po jego lewej, pomiędzy namiotami, bronił się
Cavaye, który dodatkowo odpierał ataki pułku uMcijo.
Z powodu kończącej się amunicji po pewnym czasie
skuteczność brytyjskiego ognia zaczęła niepokojąco szybko
spadać. Sytuację pogorszyło uderzenie pułku uMbonambi,
który dopiero co rozprawił się z kompanią A. Ostatecznie
Brytyjczycy zatrzymali się i próbowali utworzyć obronny
czworobok, choć w ogólnym pośpiechu i chaosie przypo­
minał on raczej nieregularny owal. Dołączyli do nich
wszyscy, którym nie udało się wcześniej uciec z obozu:
kucharze, chorzy i członkowie orkiestry.
Przez chwilę czworobok wytrzymał napór Zulusów.
Jednak ciągłe ataki ze wszystkich stron i szybko wyczer­
pująca się amunicja w końcu zaczęły robić swoje. Co
chwila w linii obronnej pojawiała się wyrwa po zabitym
żołnierzu, przez którą wdzierali się wojownicy zuluscy.
W środku czworoboku mieli swoje stanowisko oficerowie,
podoficerowie i ranni, to właśnie im przypadało zażegnanie
niebezpieczeństwa. Po pewnym czasie skończyła się amuni-
cja. Żołnierze przygotowali się na ostateczny atak. Zuluscy
induna, wietrząc bliskie zwycięstwo, gorączkowo zagrze­
wali wojowników do ataku. Wkrótce młodych wojowników
ogarnął istny szał bojowy. Rzucili się na wystawione
bagnety, i nie zważając na straty, przełamali czworobok.
Wszyscy złączyli się w walce wręcz. Pomiędzy namiotami
132

rozgorzała bezpardonowa walka. Utworzyły się małe


punkty oporu. Żołnierze, w odosobnionych grupach,
stojąc do siebie plecami i z nałożonymi bagnetami,
bili się do końca. Wiedzieli, że jeśli się poddadzą,
to i tak zostaną natychmiast uśmierceni. Zulusi, niemal
zaślepieni żądzą krwi, dźgali dzidami wszystko, co było
w zasięgu ich wzroku. Nie tylko żołnierze, ale też
woły i konie nie uszły z życiem. Pozostawiony w obozie
dalmatyńczyk podpułkownika Degachera tylko cudem
ocalał, chroniąc się pomiędzy skałami.
Wśród poległych był William Aynsley, marynarz i or-
dynans porucznika Milne’a. Kiedy siły Chelmsforda wyru­
szyły w poszukiwaniu impi, Aynsley otrzymał rozkaz, żeby
pozostać w obozie. Gdy rozgorzała walka pomiędzy na­
miotami, zostawił dobytek porucznika i z szablą w ręku
zajął stanowisko przy jednym z wozów. Bronił się aż do
momentu, gdy jeden z Zulusów przeczołgał się pod wozem
i ugodził go w plecy. Aynsley był jedynym członkiem
marynarki wojennej, który stracił życie podczas całej wojny.
Unicestwienia uniknęła chwilowo kompania porucznika
Younghusbanda. Znajdowała się ona w pobliżu czworoboku
Cavaye’a i Mostyna, ale została zepchnięta znacznie wyżej,
w kierunku szczytu. Skryci za głazami żołnierze przez
długi czas powstrzymywali celnymi salwami z wywyższonej
pozycji zuluskie ataki.
Kapitan Essex, widząc Zulusów w obozie, porzucił
wozy z amunicją. Szukając wyjścia z obozu, natknął się na
podpułkownika Durnforda, który jednak szybko pobiegł
w kierunku przełęczy, by zorganizować dalszą obronę.
Essex, nie mając konkretnych zadań jako oficer transpor­
towy, pogalopował w kierunku drogi do Rorke’s Drift. Po
nim podobnie próbował postąpić porucznik Smith-Dorrien,
jednak bez powodzenia. Ta droga odwrotu, wiodąca z po­
wrotem do Natalu, została bowiem szybko zablokowana
przez zuluskie pułki uDududu i uNokhenke. Większość
133

uciekinierów, w tym Smith-Dorrien, została zmuszona do


wycofania się po południowo-zachodniej stronie wzgórza
Isandlwana. Ta trasa ucieczki została potem nazwana Fugitive
Drift (Ścieżka Uciekinierów). Nie było tam żadnej drogi lub
szlaku, każdy uciekinier musiał przedzierać się pomiędzy
licznymi głazami, krzewami i wyschniętymi strumieniami.
Jedynie żołnierze na koniach mieli jakąś szansę. Piechurzy,
ubrani w grube mundury i z ciężkimi butami, byli szybko
doganiani przez zwinnych Zulusów i dobijani dzidami.
Szeregowy Williams miał to szczęście, że zdobył konia.
Gdy ze swojego punktu obserwacyjnego przy namiocie
Chelmsforda zobaczył, że Zulusi wdarli się do obozu, od
razu powrócił do namiotu pułkownika Glyna, gdzie stały
jego konie. W tym momencie przygalopował porucznik
Coghill, który nakazał Williamsowi złożyć namiot pułkow­
nika i wraz z rzeczami osobistymi załadować go na wóz.
Po wydaniu tego zaskakującego polecenia Coghill pogalo­
pował dalej. W obliczu pewnej śmierci Williams nawet nie
próbował wykonać polecenia. Z pewną dozą rozsądku
załadował do chlebaka dodatkową amunicję, dosiadł konia
i odjechał w kierunku Fugitive Drift.
Wśród próbujących opuścić obóz był także major Peter
Shepherd, obozowy lekarz. Widząc pierwszych uciekających,
rozkazał swoim medykom załadować rannych do ambulansu.
Odprawił też noszowych i członków orkiestry, którzy od
razu się rozproszyli. Gdy wóz-ambulans dotarł do przełęczy,
major zorientował się, że jedyna droga do Rorke’s Drift jest
już opanowana przez nadciągających z północy Zulusów
z pułku uNokhenke. Nie było innego wyjścia, jak tylko
porzucić ambulans, niestety, razem z rannymi. Major, na
koniu, kontynuował ucieczkę przez Fugitive Drift. Po drodze
napotkał 2 żołnierzy. Jeden z nich błagał go o pomoc dla
rannego przyjaciela. Major, w humanitarnym odruchu, zsiadł
z konia, żeby go zbadać. Szybko stwierdził, że żołnierz
umiera i nic nie może zrobić. Gdy próbował z powrotem
134

dosiąść konia, został przebity włócznią przez nadbiegających


wojowników. Zginął razem z dwoma żołnierzami.
Jednym z najdłużej broniących się oddziałów była kompa­
nia H kapitana Wardella. Wardell był jednym z bardziej
doświadczonych dowódców. W 24. pułku służył już od 20 lat,
brał aktywny udział w IX wojnie granicznej. Być może to
doświadczenie pozwoliło mu zorganizować jeden z najdłużej
broniących się punktów oporu. Po odłączeniu się od kompanii
A i przybyciu na wschodnią część przełęczy kapitan miał
czas, żeby pobrać trochę amunicji i utworzyć czworobok.
Uderzył na niego pułk iNgobamakhosi, który wcześniej
zniszczył kompanię porucznika Pope’a. Rozochoceni tym
zwycięstwem wojownicy dziarsko zaatakowali mały czworo­
bok. Wardellowi pozostało w tym momencie niewiele ponad
60 żołnierzy, którzy byli skupieni na bardzo małym terenie.
Gdyby Zulusi powstrzymali się przez chwilę, z łatwością
rozstrzelaliby Brytyjczyków. Jednak ich celem była walka
wręcz, chęć przelania krwi wroga. Przed czworobokiem
zrobił się istny tłok. Stojący w pierwszej linii żołnierze bronili
się bagnetami. Nie ważyli się ani na chwilę opuścić karabinu,
by go załadować, wiedząc, że natychmiast zadepczą ich
wojownicy. Jedynie druga linia była zdolna strzelać nad
głowami swoich współtowarzyszy. Zdyscyplinowany czworo­
bok, najeżony bagnetami, nie był łatwym kęsem. Pomimo
poświęcenia i dużych strat Zulusi nie mogli przełamać
obrony. Brytyjczycy walczyli opanowani stojąc ramię przy
ramieniu i nawzajem się osłaniając. Każda luka po zabitym
żołnierzu była natychmiast wypełniana przez następnego.
Jedynie gdy żołnierz próbował wyciągnąć bagnet z ciała
ofiary, to wojownik miał szansę, żeby podbiec i zadać cios
włócznią. Niektórzy rzucali na czworobok ciała poległych
z nadzieją, że swoim ciężarem przygniotą chwilowo bagnety
obrońców.
Ostatecznie Zulusi zorientowali się, że ich taktyka do
niczego nie prowadzi. Odstąpili od czworoboku i z odleg­
135

łości paru metrów zaczęli strzelać z karabinów i rzucać


dzidami. Z tak małej odległości oczywiście nie mogli
chybić. Brytyjczycy zaczęli ponosić coraz większe straty.
Gdy ich liczba spadła do 20, Zulusi rzucili się do ataku.
Z łatwością rozbili resztki czworoboku i wykończyli
ostatnich obrońców. Po chwili było po wszystkim.
Uciekającym piechurom najdalej udało się zajść do
pierwszej przeszkody wodnej, rzeczki Manzimnyama, będą­
cej prawym dopływem rzeki Buffalo. Porucznik Edgar
Anstey wycofał się z obozu i wraz z 60 piechurami
postanowił przebić się w kierunku rzeki. Po drodze z przełę­
czy był ciągle atakowany przez ścigających go Zulusów.
Grupa poniosła lekkie straty i lekko się rozproszyła, ale
wydawało się, że jest szansa na ocalenie. Niestety, nad
Manzimnyama napotkali podążającą w przeciwnym kierunku
dużą grupę Zulusów. Wojownicy ci wcześniej ścigali konne
niedobitki wzdłuż Fugitive Drift, ale w końcu zorientowali
się, że pozostawili za sobą o wiele większe i do tego piesze
grupy wroga. Zawrócili więc, i właśnie w drodze powrotnej
napotkali oddział Ansteya. Wyczerpani Brytyjczycy, prawie
bez amunicji, nie mieli zbyt wielkich szans. Ponieważ
w czasie ucieczki ich grupa rozproszyła się, musieli stawić
czoła wojownikom pojedynczo bądź w dwu- i trzyosobowych
grupach. Po paru minutach potyczka się zakończyła. Zwłoki
porucznika Ansteya były jedynymi spod Isandlwana, które
zostały później pogrzebane w Anglii.
Jednym z pierwszych, któremu udało się wyrwać z obozu,
był major Smith na czele swej baterii. Widząc, że nie ma
szansy na zorganizowanie obrony, kontynuowali odwrót
przez Fugitive Drift. Ponieważ nie było tu żadnej drogi,
bateria nie uszła daleko. Artylerzyści bezlitośnie poganiali
swoje zaprzęgi i nie zauważyli zbliżającego się strumienia
z wysokim na kilka metrów brzegiem. Pierwszy zaprzęg
wpadł prosto do strumienia, łamiąc koła armatnie i kości
jeźdźców. Drugi zaprzęg próbował wyhamować, ale całkiem
136

nieskutecznie. Armata, zaczepiona o duży głaz, została na


brzegu, a konie zawisły na uprzęży nad strumieniem. Obsługa
dział natychmiast je zostawiła i kontynuowała ucieczkę
pieszo. Większość z nich została jednak szybko dogoniona
i zadźgana przez Zulusów. Major Smith i porucznik Curling,
będąc na koniach, mieli szczęście dotrzeć aż do rzeki
Buffalo. Po drodze zostali wyprzedzeni przez porucznika
Neville’a Coghilla, który poinformował ich, że sytuacja jest
beznadziejna i iż podpułkownik Pulleine nie żyje. Do
Coghilla wkrótce dołączył porucznik Melville, próbujący
uratować sztandar batalionu.
Na rzece Buffalo nie kończyła się ich ucieczka. Jej
wezbrane wody i strome brzegi stanowiły zagrożenie dla
uciekinierów równe Zulusom. Wielu tubylców NNC nie
umiało pływać i nadzieje na ocalenie pokładali w swoich
koniach. Nad brzegiem rzeki uciekinierzy zostali powstrzy­
mani przy stromym i wąskim zejściu na brzeg rzeki.
Żołnierze mogli schodzić tylko pojedynczo i wkrótce
zrobiła się kolejka. Jednym z oficerów, któremu udało się
dotrzeć do rzeki, był porucznik Smith-Dorrien. Czekając
na swoją kolej, udzielił pierwszej pomocy jednemu z silnie
krwawiących piechurów. W tym czasie został nagle za­
skoczony przez grupę zuluskich wojowników. Zulusi za-
dźgali jego konia, a także rannego piechura. Następnie
zginął major Smith, który poległ przeszyty włócznią.
Smith-Dorrien, widząc, że sytuacja jest beznadziejna,
w desperacji skoczył prosto do rzeki. Silny nurt zniósł go
kilkadziesiąt metrów, zanim udało mu się uczepić grzywy
jednego z przepływających koni. Po wyjściu z rzeki był już
po stronie Natalu, co jednak nie zniechęciło Zulusów do
pościgu. Wielu z nich przeprawiało się przez rzekę z za­
miarem dalszego pościgu za niedobitkami. Smith-Dorrien
dotarł jednak ostatecznie do Helpmekaar. Ocalenie za­
wdzięczał nie tylko niezawodności swojego rewolweru, ale
także pomocy tubylczych żołnierzy plemienia Bashuto,
137

którzy z zachowaniem spokoju przystawali i ostrzeliwali


ścigających ich wojowników.
Niestety, ucieczka nie powiodła się porucznikom Coghillo-
wi i Melville’owi, którym przypisuje się próbę ratowania
sztandaru. Każdy brytyjski batalion piechoty miał 2 sztandary.
Jeden, Queens Colours, był flagą brytyjską z godłem
królewskim. Drugi, Regimental Colours, przeważnie był
jednolitego koloru (1. batalionu był niebieski), z królewskim
godłem i odznaczeniami, jakie batalion otrzymał za zasługi.
24. pułk piechoty miał wyjątkowego pecha z sztandarami.
Jeden zestaw spłonął podczas walk pod Saratogą w czasie
amerykańskiej wojny o niepodległość w 1777 r. Dwa
następne zostały wyrzucone za burtę w 1810 r., gdy statek
transportujący pułk został przechwycony przez francuski
okręt wojenny niedaleko Mauritiusu. Kolejny sztandar został
utracony w 1849 r. w czasie szturmu na okopane pozycje
Sikhów pod Chillianwallah w Indiach. Prawdopodobnie
został pogrzebany w masowym grobie wraz z żołnierzem,
który próbował go ratować.
Według ogólnie przyjętej wersji Melville wyruszył
z obozu na rozkaz Pulleine’a. Miał ze sobą sztandar, który
był zamocowany na drzewcu, zrolowany i okryty skórza­
nym pokrowcem. Sztandary były otaczane wielkim szacun­
kiem i w czasie bitwy mogły podnieść morale, a także
wyznaczać punkt zbiorczy dla rozproszonych żołnierzy.
Niektórzy twierdzą, że początkowo taki zamiar miał też
Melville. Cynicy jednak utrzymują, że ucieczka ze sztan­
darem była szansą na honorowe opuszczenie pola bitwy.
Melville i Coghill dotarli do rzeki Buffalo, a następnie,
z Zulusami depczącymi im po piętach, wpadli w jej nurt.
Coghill bezpiecznie dotarł na drugi brzeg, ale od razu
zauważył, że jest sam. W wartkim nurcie Melville stracił
swojego konia i prawie upuścił sztandar. Próbował mu
pomóc porucznik Walter Higginson, dowódca 1. batalionu
NNC, który w rzece także stracił konia, ale udało mu się
138

wdrapać na jeden z większych głazów. Trzymając się


głazu jedną ręką, próbował złapać sztandar, ale silny nurt
porwał go ich obu i zniósł kilkanaście metrów w dół
rzeki. Po kilkunastu metrach zostali wyrzuceni na brzeg,
jednak już bez sztandaru. Coghill natychmiast zawrócił
i wjechał do rzeki, żeby im pomóc, ale znajdujący się
w pobliżu Zulusi celnym strzałem zabili mu konia.
Wyczerpana trójka oficerów razem wyczołgała się na
brzeg. Po przebyciu około 100 m zaczęła wspinać się
stromym podejściem. Higginson ruszył przodem w po­
szukiwaniu koni. Melville pozostał w tyle z poruszającym
się z dużą trudnością Coghillem (spowodowanej wcześ­
niejszą kontuzją nogi). Obaj zaczęli z wysiłkiem wdrapy­
wać się na stromą ścieżkę. Zaraz za nimi ruszyło w pościg
kilku Zulusów, którzy także sforsowali rzekę. W połowie
drogi na górę oficerów opuściły siły. Nie mogąc się dalej
wspinać, postanowili stawić czoła podążającym Zulusom,
jednak nie mieli żadnych szans. Po oddaniu kilku strzałów
z rewolwerów zostali szybko zabici dzidami.
W czasie później przeprowadzonego śledztwa wyszło na
jaw, że nie zostali oni zabici przez ścigających ich Zulusów,
ale przez lokalnych wojowników, którzy dzień wcześniej
byli jeńcami i zostali wypuszczeni przez Chelmsforda. Byli
to prawdopodobnie członkowie szczepu wodza Sekhayo,
którzy ukrywali się W pobliżu rzeki.
Higginson kontynuował wspinaczkę. Po drodze spotkał
szeregowego Walwyna Barkera z oddziału Natal Carabine-
ers, który wrócił, by odszukać przyjaciela. Barker humanitar­
nym gestem oddał swojego konia wyczerpanemu Higginsowi,
który z kolei obiecał poczekać na niego na szczycie. Jednak
gdy Barker wdrapał się z powrotem na szczyt, nikogo tam nie
zastał, ponieważ tchórzliwy Higgins pogalopował prosto do
Helpmekaar. Barker przybył tam nieco później, niemal
cudem unikając śmierci. Nieznane są szczegóły dyskusji, jaka
się wywiązała pomiędzy nimi w czasie pierwszego spotkania,
139

wiadomo jedynie, że Higgins przez kilka dni paradował


z podbitym okiem.
Sztandar 1. batalionu, tymczasowo utracony, został
odszukany przy brzegu rzeki 3 lutego przez oddział, który
także odnalazł i pogrzebał zwłoki Coghilla oraz Melville’a.
Po sztandarach 2. batalionu, które pozostały w obozie,
zaginął wszelki ślad. Prawdopodobnie zostały one znisz­
czone w czasie walk w obozie, gdy były używane jako
punkty zbiorcze rozproszonych niedobitków.
Wielu uciekinierów próbowało samolubnie ocalić życie
tak jak Higgins, nie dbając o współtowarzyszy. Było też
jednak wielu bohaterów. Wielu z nich zginęło, walcząc do
końca, tym samym umożliwiając innym ucieczkę.
Wyczyn jednego z żołnierzy zasłużył na wyróżnienie
Krzyżem Wiktorii. Dwudziestodwuletni szeregowy Samuel
Wassall z 80. pułku piechoty nie miał w obozie żadnego
specyficznego przydziału służbowego. Po wdarciu się
Zulusów udało mu się zdobyć konia i dotrzeć do rzeki
Buffalo. W czasie przeprawy usłyszał wołanie o pomoc.
Był to szeregowy Westwood, który po stracie konia został
wciągnięty w wir wodny. Wassall przepłynął z powrotem
na brzeg Zululandu, zostawił konia na brzegu i wpław
popłynął po tonącego Westwooda. Po wyciągnięciu go na
brzeg obaj wsiedli na konia i jeszcze raz przeprawili się
przez rzekę. Wszystko to odbyło się pod ciągłym ogniem
karabinowym Zulusów. Udało im się jednak bezpiecznie
dotrzeć do Helpmekaar.
Po ucieczce spod Isandlwana Wassall kontynuował
służbę pod dowództwem pułkownika Wooda. Westwood,
w wyniku doznanych obrażeń, znalazł się w szpitalu
w Helpmekaar, gdzie zrelacjonował swoją historię przy­
padkowo napotkanym oficerom, którzy z kolei złożyli
wniosek o odznaczenie Wassalla. Procedura przyznania
orderu zajęła kilka miesięcy, Wassall otrzymał go dopiero
11 września 1879 r. Był to w tym czasie jedyny Krzyż
140

Wiktorii przyznany za bitwę pod Isandlwana, także


pierwszy w całej wojnie. Ponieważ nie był on wręczany
pośmiertnie, Melville i Coghill otrzymali je dopiero po 30
latach, gdy zmieniono zasady nadania. Wraz z krzyżem
Wassall otrzymał roczną rentę w wysokości 10 funtów.
W czasach kiedy zwykły żołnierz zarabiał niecałe pół
funta miesięcznie, była to znaczna suma.
Z całego oddziału brytyjskiego pod Isandlwana, liczącego
1762 osób, uratowało się tylko 55 białych żołnierzy i 350
tubylców. Z białych oficerów regularnej armii przetrwało
tylko 5: kapitanowie Essex, Gardner oraz porucznicy
Curling, Cochrane i Smith-Dorrien. Jedynym oficerem
z pierwszej linii ognia był artylerzysta Curling, reszta
oficerów w czasie bitwy pełniła służbę w obozie. Praw­
dopodobnie nie jest przypadkiem, że wszyscy, którzy
przeżyli, byli ubrani w niebieskie kurtki mundurowe.
Żołnierze ubrani w czerwone mundury bardziej rzucali się
w oczy, a poza tym Cetshwayo przykazał swoim wojow­
nikom, że „czerwone kurtki” są ich głównym celem.
Jedynymi oddziałami pierwszej linii obrony, które unik­
nęły okrążenia i rozbicia, były dwa oddziały NNH Durn­
forda. Gdy Zulusi wtargnęli do obozu, uzupełniali oni
amunicję z jednego z wozów zaopatrzeniowych, który
szczęśliwym zbiegiem okoliczności był usytuowany po
południowej stronie Obozu. Stąd jeden z oddziałów, Szwad­
ron Edendale (Edendale Troops), pogalopował przez Fugi­
tive Drift do rzeki Buffalo. W czasie odwrotu dowodził
nimi sierżant Simeon Kambula. Właśnie dzięki jego po­
stawie wielu uciekinierów zawdzięcza swoje życie. Po
przybyciu nad rzekę Szwadron Edendale napotkał grupy
zuluskich wojowników, oczekujących na przeciwnym brze­
gu na uciekinierów. Byli to wojownicy, którzy zostali
pojmani przez Chelmsforda tydzień wcześniej, a następnie
puszczeni wolno. Kilka celnych salw rozproszyło ich,
umożliwiając przeprawę pierwszym uciekinierom. Niestety,
141

z powodu braku amunicji Kambula rozkazał zaprzestać


ostrzału i rozpocząć przeprawę. Po drugiej stronie rzeki
zatrzymali się jeszcze raz i ostatnimi nabojami ostrzelali
kolejną grupę Zulusów. Po wyczerpaniu amunicji szwadron
ruszył w stronę Helpmekaar.
Wraz z Edendale Troops uratowali się ich oficerowie,
porucznicy Alfred Henderson i Harry Davies. Davies
w czasie ucieczki przez Fugitive Trail odłączył się od
swojego oddziału, co o mały włos nie kosztowało go życia.
Po przeprawieniu się na drugi brzeg rzeki napotkał grupę
Zulusów. Będąc sam i mając tylko jeden nabój w rewol­
werze, przygotował się w duchu na pewną śmierć. Nie
dając jednak za wygraną, z dużym tupetem podjechał
i wycelował w najbliższego wojownika. Nie wiadomo, czy
to dzięki swoim umiejętnościom, czy nadzwyczajnemu
szczęściu trafił go prosto pomiędzy oczy. W zamieszaniu
Davies przegalopował przez środek grupy i później już bez
przygód dotarł do obozu.
Henderson po przeprawie pogalopował do Rorke’s Drift
z wiadomością o klęsce. Nie był on jednak pierwszym,
który tam dotarł. Ten wątpliwy zaszczyt przypadł porucz­
nikowi Gertowi Adendorffowi, dowódcy 3. batalionu NNC.
Wczesne przybycie wzbudziło poważne podejrzenie co do
jego żołnierskiej postawy w obliczu wroga. Prawdopodobnie
opuścił on pole walki na samym początku bitwy.
Żołnierze, którym nie udało się wyrwać z okrążenia,
walczyli do końca. Właściwie nie mieli innego wyjścia,
gdyż Zulusi nie brali jeńców wojennych. Wielu z nich
stworzyło małe grupy oporu, walczące do ostatniego naboju.
Kilku oficerów usiłowało zorganizować obronę, zwołując
rozproszone oddziały. Jednym z nich był kapitan George
Shepstone. Jego zwłoki, wraz z 30 innymi, zostały później
odnalezione na zachodnim zboczu wzgórza Isandlwana.
Próbował prawdopodobnie stawić czoła oddziałom prawego
„rogu” zuluskiego.
142

Kolejnym punktem oporu były resztki kompanii C kapitana


Younghusbanda. Walczyły one na południowo-wschodnim
zboczu wzgórza Isandlwana. Pod zuluskim naporem
żołnierze wycofywali się coraz wyżej, w kierunku szczytu.
Po pewnym czasie znaleźli się przed pionową ścianą,
uniemożliwiającą dalszy odwrót. Younghusband sfor­
mował w tym miejscu obronę, aż do wyczerpania amunicji.
Następnie, podobnie jak w przypadku Wardella, zor­
ganizował doskonałą obronę z użyciem bagnetów. Nie­
stety, także tutaj po pewnym czasie Zulusi rozgryźli
taktykę przeciwnika. Wycofali się kilka metrów i zaczęli
ostrzał, używając dopiero co zdobytych karabinów Ma-
rtini-Henry. Straty Brytyjczyków zaczęły błyskawicznie
wzrastać. Younghusband, widząc, że zagłada jest tylko
kwestią czasu, rozkazał przygotować się do ataku na
bagnety. Być może miał zamiar przedostać się na przełęcz,
mając nadzieję na połączenie się z innymi jednostkami.
Po krótkiej modlitwie żołnierze powstali i ruszyli biegiem
w dół ku strzelającym Zulusom. Porucznik, z szablą
w ręku, biegł na czele ataku. W pierwszej chwili Zulusi,
zaskoczeni takim zachowaniem, zaprzestali ostrzału. Szy­
bko jednak się opamiętali i rzucili się z włóczniami
na Brytyjczyków. Po niecałych 30 metrach atak został
zatrzymany, a po krótkiej walce wręcz unicestwiony.
Podpułkownik Durnford (wraz z resztkami swojego
oddziału) zorganizował słabą obronę po zachodniej stronie
przełęczy. Nieznane są szczegóły jego śmierci, ale naoczni
świadkowie utrzymywali, że pułkownik miał szansę na
ujście z życiem. Z niewiadomych powodów postanowił
jednak pozostać na polu walki i walczyć do końca. Być
może kierował się silnym poczuciem żołnierskiego obo­
wiązku i honorowo, w prawdziwym duchu wiktoriańskiego
oficera, postanowił poświęcić swoje życie. Obronę na
przełęczy zorganizował z resztkami NMP i Natal Carabine-
ers. Nie stawiali oni jednak tak zaciętego oporu jak choćby
143

oddział Wardella. Ich amunicja skończyła się bardzo


szybko. Pozostały im tylko rewolwery, które nie były tak
celne jak karabiny i o wiele trudniejsze do załadowania.
Nie mieli też bagnetów, zamiast których nosili noże
myśliwskie. Z takim uzbrojeniem nie mieli żadnych szans
w bezpośrednim starciu z zuluskim wojownikiem. Walka
była krótka i rozpaczliwa.
Losy podpułkownika Pulleine’a nie są dokładnie znane.
Ostatni raz widziano go żywego niedaleko jego namiotu,
w czasie odwrotu Durnforda z pozycji na lewym skrzydle.
Przypuszcza się, że zginął wkrótce po tym, jak Zulusi
wdarli się do obozu.
Według legendy ostatnim, który padł na polu bitwy, był
nieznany piechur, prawdopodobnie z kompanii C. Wycofał
się na zbocze góry, gdzie znalazł małą jaskinię. Mając ze
sobą duże zapasy amunicji, bronił się aż do momentu, gdy
do obozu podchodził generał Chelmsford ze swoim od­
działem. Ponieważ bezpośrednie ataki nie dawały skutku,
Zulusi zebrali kilkanaście zdobycznych karabinów Martini-
-Henry i zasypali dzielnego żołnierza lawiną ognia.
Po zlikwidowaniu ostatnich punktów oporu Zulusi przy­
stąpili do plądrowania obozu. Oprócz kilku sztuk bydła
wszystkie zwierzęta zostały wybite. Nie oszczędzono nawet
psów. Konie zostały wybite, ponieważ Zulusi nie mieli
z nich żadnego pożytku. Każdy wojownik starał się przekłuć
swoją dzidą zwłoki żołnierzy, by zadośćuczynić tradycji
„obmycia włóczni krwią”. Zulusi wierzyli, że w każdym
poległym przeciwniku znajduje się dusza, którą trzeba
uwolnić. Odbywało się to poprzez rozcinanie podbrzusza
ofiary. Rytuał ten został oczywiście potępiony przez
społeczeństwo wiktoriańskiej Anglii jako barbarzyństwo.
Nic jednak nie wskazuje na to, że zwłoki „bezczeszczono”
specjalnie przez złośliwość czy nienawiść. Była to zwyczaj­
nie część tradycyjnego rytuału wojennego Zulusów. Do
rytuału należało także rozbieranie zwłok do naga i noszenie
144

części odzienia pokonanego wroga aż do momentu ukoń­


czenia obrzędów duchowego oczyszczenia przez szamana.
Szamani zaś byli w swoim żywiole, zbierając obfite żniwo.
Części ciała, na przykład kość szczękowa (szczególnie
cenna zdobycz, jeśli była z przyczepionym kawałkiem
brody), była bardzo popularnym i cennym składnikiem
ochronnych talizmanów.
W obozie wszystkie namioty zostały spalone. Worki
z żywnością rozpruto, skrzynie ze sprzętem porozbijano, a ich
zawartość porozrzucano po całym terenie. Spragnieni wojow­
nicy wypili wszystko, co miało postać płynu. Kilku z nich
zatruło się parafiną lub chemikaliami znalezionymi w szpitalu
polowym. Wszystko, co nie przedstawiało wartości w oczach
Zulusów lub nie mogło być zabrane, zostało zniszczone.
Najcenniejszą zdobyczą były karabiny Martini-Henry i amuni­
cja. Zulusi zdobyli ponad tysiąc karabinów i 250 tys. sztuk
amunicji. Dwie zdobyte armaty zostały później zaciągnięte do
stolicy Ulundi. Był to łup bardziej prestiżowy niż praktyczny,
ponieważ Zulusi nie potrafili obsługiwać tej broni. Pod koniec
wojny karabiny zostały odzyskane przez Brytyjczyków, nie
oddano z nich ani jednej salwy.
Pod wieczór zuluska armia zaczęła się wycofywać
w stronę pobliskiej doliny Ngwebeni, gdzie był położony
ich obóz. Wcześniej pogrzebano w pobliskich dolinkach
poległych wojowników. Niektórzy zostali tylko przykryci
tarczami i tak pozostawieni. Rannych zabrano do obozu.
Paru z nich zostało po drodze dobitych w akcie miłosierdzia,
ze względu na ciężkie rany. Wielu rannych zmarło w obozie
lub już po powrocie w rodzinne strony. W wielu przypad­
kach niedoświadczeni szamani nie byli w stanie wyleczyć
ran zadanych przez ciężkie pociski brytyjskie. Z tego
powodu dokładna liczba strat Zulusów jest nieznana, ale
uważa się, że stracili oni podczas bitwy nie mniej niż 1,5
tys. wojowników. Wśród poległych było wielu wyższych
rangą, którzy osobiście prowadzili oddziały do natarcia.
145

W czasie gdy rozgrywała się bitwa pod Isandlwana,


generał Chelmsford ze swoimi siłami poszukiwał głównych
sił zuluskich w okolicach wzgórz Magogo. Oczywiście, bez
żadnego sukcesu. Po pewnym czasie zdegustowany generał
powrócił do głównych sił. Około 15.00 generał otrzymał
ostatnie meldunki od Pulleine’a i Gardnera, w których
informowali, że obóz jest pod silnym atakiem. Dopiero po
otrzymaniu tych meldunków Chelmsford postanowił osobiś­
cie ocenić sytuację. Wyruszył w kierunku Isandlwana ze
sztabem i małą eskortą. Po kilku kilometrach natknął się na
pozycje komendanta Browne’a. Tu otrzymał od niego
pierwszy raport, opisujący tragiczną sytuację pod Isandlwana.
Browne został wcześniej wysłany przez Chelmsforda, by
pomógł Pulleine’owi złożyć obóz. W drodze zauważył
zuluską impi, maszerującą na północ, w kierunku Isandlwana.
Początkowa poganiał swój oddział, ponieważ chciał ją
wyprzedzić i pomóc w ewentualnej obronie obozu. Po
pewnym czasie zorientował się, że nie ma szans na wyprze­
dzenie impi, a dodatkowo może zostać przez nią wchłonięty.
Nie ryzykując odkrycia i pewnej śmierci w obliczu tak
przeważających sił, odbił lekko na południe i obrał stanowis­
ko obserwacyjne na wzgórzu, 10 km od obozu. Wysłał do
Chelmsforda gońca z meldunkiem o zauważonym wrogu.
Goniec napotkał oddział Russella, ale nie wiadomo, czy
meldunek został przekazany dalej i dotarł do generała.
Z punktu obserwacyjnego komendant był świadkiem brytyjs­
kiej tragedii i jednocześnie zuluskiego triumfu. Nie mógł ze
swoimi skromnymi siłami nic na to zaradzić, pozostał na
pozycji aż do przybycia Chelmsforda.
Po chwili pojawił się także komendant Rupert Lonsdale,
który od razu potwierdził wiadomości o rozbiciu obozu.
Jego raport był trochę chaotyczny, ponieważ kilkanaście
minut wcześniej o mało co nie podzielił losu obrońców
Isandlwana. Wczesnym popołudniem tego samego dnia
Lonsdale opuścił główne siły Dartnella i wyprawił się
146

w stronę obozu. Jego zadaniem było zorganizowanie zaopat­


rzenia dla oddziałów NNC, które spędziły cały poprzedni
dzień na bezowocnym pościgu małych oddziałów zuluskich.
Żołnierze nie mieli nic do jedzenia przez ostatnie 36 godzin,
byli także zmęczeni po niespokojnej nocy, jaką spędzili
w pobliżu wroga. Lonsdale wcześniej padł ofiarą lekkiego
porażenia słonecznego i przy okazji miał zamiar odwiedzić
obozowego lekarza. Jego stan zdrowia i ogólne zmęczenie
sprawiły, że po przybyciu w okolice Isandlwana nie zoriento­
wał się od razu, że obóz został już zajęty. Jak w półśnie, nie
mógł zrozumieć, dlaczego wszyscy żołnierze ubrani w czer­
wone mundury mają tak bardzo ciemną cerę? Na szczęście
upojeni zwycięstwem Zulusi byli zbyt zajęci plądrowaniem
obozu, by zwrócić uwagę na nowego przybysza. Lonsdale
powoli zawrócił swojego konia i opuścił obóz. Wprawdzie
kilku wojowników zorientowało się w sytuacji i rzuciło za
nim kilka włóczni, ale było już za późno. Tak ocucony
Lonsdale pogalopował w kierunku głównych sił Chelmsforda.
W drodze napotkał oddział NNC komendanta Browne’a, do
którego właśnie dołączył generał. Lonsdale złożył mu
szokujący meldunek. Po chwili ciszy wstrząśnięty Chelms­
ford z niedowierzaniem stwierdził „[...] przecież zostawiłem
w obozie ponad 1000 ludzi!”4.
Wybiła 16.00. Po otrząśnięciu się z początkowego szoku
generał wysłał gońców po główne siły pułkownika Glyna,
które cały czas znajdowały się w okolicach wzgórz Magogo.
Pomimo klęski należało odbić obóz. Nikt nawet nie śmiał
wspomnieć o garnizonie w Rorke’s Drift.
Pułkownik Glyn przybył ze swoimi oddziałami o 18.00,
pokonując w ciągu 2 godzin prawie 18 km. Żołnierze,
pomimo zmęczenia, byli pełni zapału, ponieważ myśleli,
że przybyli z odsieczą i w końcu będą mieli szansę
wykazania się w bezpośrednim starciu. Żwawo ruszyli

4 R . L o c k , P . Q u a n t r i l l , Zulu Vanquished, London 2005. s. 225.


147

w kierunku niedalekiego obozu, wkrótce przyjmując


szyk bojowy. W pobliżu obozu Brytyjczycy dostrzegli
ostatnie wycofujące się grupy Zulusów. Po krótkim
przygotowaniu artyleryjskim wkroczyli do obozu, gotowi
do walki. Ich bojowy zapał wkrótce ustąpił uczuciu
rozpaczy i niedowierzania. Przywitał ich widok cał­
kowitego zniszczenia. Pomiędzy szczątkami obozu leżały
zwłoki ich towarzyszy broni, rozebrane do naga i z wy­
patroszonymi podbrzuszami. Dodatkowo w oddali, w kie­
runku Rorke’s Drift, była widoczna jaskrawa łuna. Mogła
ona oznaczać tylko jedno — Zulusi przekroczyli granicę
i rozpoczęli inwazję na Natal.
Ponieważ był to koniec długiego dnia, postanowiono
zatrzymać się na odpoczynek. Zmęczeni i przygnębieni
żołnierze zaczęli przygotowywać się do noclegu. Noc nie
przyniosła jednak tak potrzebnego i oczekiwanego wypo­
czynku. Bez namiotów wszyscy musieli znaleźć sobie
miejsce w każdym dostępnym miejscu, co oznaczało spanie
pomiędzy trupami. Musiała to być szczególnie koszmarna
noc dla podpułkownika Henry’ego Degachera, który wie­
dział, że gdzieś w pobliżu muszą leżeć zwłoki jego brata.
Bezwietrzna pogoda potęgowała wzmacniający się zaduch
śmierci. Na odległych wzgórzach było widać ogniska
biwakujących Zulusów, a w oddali słychać odgłosy strze­
laniny. Była to noc pełna napięcia, przerywana ciągłymi
alarmami. Nikt nie zmrużył oka. Następnego dnia generał
Chelmsford postanowił opuścić obozowisko jeszcze przed
świtem, nawet nie grzebiąc poległych. Chciał nie tylko
przyjść jak najszybciej z odsieczą obrońcom Rorke’s Drift,
ale także zaoszczędzić swoim podwładnym obrazu klęski
w świetle dziennym.
OBRONA RORKE’S DRIFT*

Tylko część oddziałów zuluskich, odkrytych przez kapitana


Shepstone’a w dolinie Ngwebeni, ruszyło w kierunku obozu
pod Isandlwana. Pułki zuluskie, stacjonujące najdalej od
punktu odkrycia, zostały chwilowo powstrzymane przez
swoich dowódców. Były to amabutho złożone z średnich
wiekiem, żonatych wojowników, bardziej doświadczonych
i opanowanych. W ich skład wchodziły pułki uThulwana,
uDIobo, iNdlondlo i iNdluyengwe. Dopiero na sygnał głów­
nodowodzącego wyruszyły w zorganizowanym szyku, żeby
szerokim łukiem obejść Isandlwana i przeciąć drogę ucieczki
do Rorke’s Drift (do Natalu). Były one dowodzone przez
doświadczonego induna Zibhebhu kaMaphitha. Pułki doszły
aż do rzeczki Manzimnyama, po drodze rozbijając odosob­
nione grupy uciekinierów z obozu. W czasie jednej z takich
potyczek induna został lekko ranny. Dowództwo przejął
młodszy brat króla Cetshwayo, Dabulamanzi kaMpande,
który był wodzem agresywnym, nieostrożnym i żądnym
sławy. Nie miał jednak doświadczenia jako dowódca. Po
przejęciu dowodzenia podjął decyzję przekroczenia granicy
i przejścia do Natalu. Widząc, że omija go możliwość okrycia
się chwałą w większej bitwie, postanowił sforsować rzekę
Buffalo i splądrować przygraniczne tereny. Stacja misyjna

* O bohaterskiej obronie Rorkes's Drift dokładnie opowiada film z 1979


roku "Zulu Dawn" (Świt Zulu), który można znaleźć w sieci - uwaga gościa,
który robił ten pdf.
149

Rorke’s Drift, z małym garnizonem i dużymi zapasami


żywności, wyglądała na łatwy i cenny łup. Atak nie był
przemyślaną operacją, ale wykorzystaniem nadarzającej się
szansy wykazania się i wzbogacenia. Wypad nie miał też
żadnego znaczenia taktycznego i był złamaniem rozkazu
króla, który stanowczo zabronił atakowania terytorium brytyj­
skiego Natalu. Celem króla były ewentualne negocjacje po­
kojowe z pozycji obrońcy, a nie agresora.
Na początku inwazji stacja misyjna Rorke’s Drift,
położona około kilometr od rzeki Buffalo, została prze­
kształcona w punkt zaopatrzeniowy i tymczasowy szpital.
Jej dowódcą był major Henry Spalding ze 104. pułku
piechoty. Był on członkiem sztabu Chelmsforda, odpowie­
dzialnym za transport i zaopatrzenie. Załoga stacji pod
jego dowództwem zajmowała się budową dróg w kierunku
Isandlwana, obsługą pobliskiej przeprawy rzecznej i trans­
portem zaopatrzenia. Ochronę samej misji zapewniało 85
żołnierzy kompanii B z 2. batalionu 24. pułku pod dowódz­
twem porucznika Gonville’a Bromheada. Bromhead urodził
się w 1845 r., pochodził z rodziny o żołnierskich tradycjach.
Jego ojciec był jednym z oficerów biorących udział w bitwie
pod Waterloo, a jego starszy o 5 lat brat dorobił się już
stopnia majora. On sam awansował powoli, jako że jego
przełożeni uważali go za oficera nieodznaczającego się
zbytnią inteligencją i pałającego znikomym entuzjazmem
do służby. Prawdopodobnie dlatego został oddelegowany
do Rorke’s Drift, gdyż nie spodziewano się tam żadnego
ataku. Miał pewne doświadczenie bojowe zdobyte w czasie
ostatniej wojny granicznej z plemionami Xhosa. Porucznik
był doskonałym sportowcem, zwracał na siebie uwagę
swoimi wyczynami w boksie, zapasach i krykiecie. Był też
bardzo lubiany przez podwładnych.
Najwyższym rangą podoficerem w Rorke’s Drift był starszy
sierżant (colour sergeant) Frank Boume. Wstąpił do wojska,
mając 18 lat. Jego inteligencja, wrodzone zdolności dowódcze
150

i wykształcenie (umiał pisać i czytać) pomogły mu dorobić


się stopnia sierżanta w ciągu zaledwie 6 lat. Dla porównania,
starszy od niego o 10 lat William Allen z tej samej kompanii
służył w stopniu starszego kaprala.
21 stycznia 1879 r. na bezpośrednie polecenie Chelms­
forda do Rorke’s Drift przybył dodatkowo porucznik wojsk
inżynieryjnych (saperów) John Rouse Merriott Chard. Chard
urodził się w 1847 r. Wprawdzie kończył Akademię
Wojskową w Woolwich, jednak z dużymi trudnościami.
Nie miał doświadczenia bojowego, ponieważ swoją dotych­
czasową służbę pełnił w Anglii, na Malcie i na Bermudach,
gdzie zajmował się budową umocnień. Do Afryki przybył
tuż przed rozpoczęciem inwazji. Wraz ze swoim oddziałem
miał jak najszybciej dołączyć do kolumny inwazyjnej
generała. Niestety, większość jego saperów musiała pozo­
stać w Durbanie, odchorowując efekty uboczne szczepionki
przeciwko ospie. Oprócz żołnierzy 2. batalionu w osadzie
znajdował się także stuosobowy oddział NNC pod dowódz­
twem kapitana Williama Stephensona.
Siedlisko miało dwa budynki: mieszkalny i kaplicę. We
wschodniej części znajdowała się zagroda dla bydła,
otoczona kamiennym murem. Na południe od osady znaj­
dowało się wzgórze Shiyane (Oskarberg), a na północ
ogród owocowo-warzywny. Pomiędzy ogrodem a osadą
biegła droga. Droga była oddzielona od osady kamiennym
murem. Teren dookoła misji nie sprzyjał obronie, był
porośnięty wysoką trawą, krzewami i drzewami. Kamienny
mur przy drodze mógł ukryć około 500 atakujących
wojowników. Znajdując się niecałe 15 m od budynków,
był doskonałym punktem wypadowym. Górujące nad
budynkami wzniesienie było wyśmienitym miejscem do
obserwacji i prowadzenia ostrzału osady.
Budynek mieszkalny leżał w zachodniej części osady.
Po przejęciu jej przez Brytyjczyków został przekształcony
w szpital. Większość jego 11 pokoi nie miała ze sobą
151

połączenia, a drzwi każdego pokoju wychodziły bezpo­


średnio na zewnątrz. Nie wszystkie pokoje miały też okna,
a jeśli już, były one małe i osłonięte okiennicami. Budynek
był zbudowany z kamienia i cegły, a dach pokryty trzciną.
Szpitalem zarządzał chirurg James Reynolds. Reynolds
miał 35 lat, był Irlandczykiem i przybył do Afryki z 1.
batalionem 24. pułku. 22 stycznia pod jego opieką znaj­
dowało się 35 pacjentów. W większości były to ofiary
malarii, dyzenterii, reumatyzmu, wypadków i pierwszych
walk przygranicznych. Do pomocy miał 3 pielęgniarzy.
Kaplica osady została przekształcona w magazyn. Był to
także murowany budynek, z bardzo stromym dachem. Znaj­
dowały się tam zapasy sucharów, mięsa konserwowego
i kukurydzy. Wszystko było przeznaczone dla kolumny
Chelmsforda. Zapasów było tak dużo, że ich część była
składowana na zewnątrz. Magazynem opiekowali się oficero-
wie-kwatermistrze, Walter Dunn i jego zastępca James Dalton.
Dunn był dwudziestodwuletnim oficerem regularnej
armii, odpowiedzialnym za transport i zaopatrzenie. Kilka
dni wcześniej zorganizował i wysłał Chelmsfordowi trans­
port żywności. Oczekiwał, że dołączy do kolumny generała
wraz z następną partią zaopatrzenia.
Dalton był sierżantem, weteranem z wieloletnim doświad­
czeniem, nabytym w czasie służby w 85. pułku piechoty. Po
odsłużeniu przepisowych 20 lat, przeszedł na emeryturę
i przeniósł się do Afryki. Nie było mu jednak dane spokojnie
dożyć starości. Po wybuchu IX wojny granicznej zaoferował
swoje usługi armii brytyjskiej i wkrótce został mianowany
jednym z kwatermistrzów. Jego doskonała organizacja
zaopatrzenia zaowocowała później otrzymaniem stanowiska
w Rorke’s Drift. Ponieważ kwatermistrze nie byli uważani za
„stuprocentowych oficerów armii”, ich kwatery były umiesz­
czone oddzielnie od reszty oficerów.
Poranek 22 stycznia nie zapowiadał nic specjalnego.
Z samego rana Chard wyruszył na czele małego oddziału
152

do obozu pod Isandlwana. W obozie oczekiwał on dalszych


rozkazów, jednak żadnych nie było. W obliczu nadciągającej
armii Zulusów i nie mając szans na połączenie się z kolumną
Chelmsforda, Chard postanowił powrócić do Rorke’s Drift.
Po drodze spotkał pięćdziesięcioosobowy oddział NNC
kapitana Stephensona, który miał ochraniać przeprawę.
Zdając sobie sprawę, że są to całkowicie niewystarczające
siły, Chard odszukał majora Spaldinga, by zdać mu relacje
o sytuacji w obozie i przedyskutować ewentualne przygoto­
wania do obrony. Spalding wysłał już parę dni wcześniej
rozkaz z zapotrzebowaniem na dodatkową kompanię piechoty
w celu wzmocnienia obrony. Kompania miała przybyć jak
najszybciej, ale z niewiadomych powodów nigdy się nie
pojawiła. Major postanowił osobiście pojechać do Helpmeka­
ar, by wyjaśnić tę sprawę. Niewiadomo do końca, dlaczego
on, dowódca, opuścił oddział, a nie wysłał na przykład gońca.
Za taką decyzję wprawdzie był potem poważnie krytykowa­
ny, ale nigdy nie został ukarany.
Przed wyruszeniem major sprawdził, kto jest starszym
stażem oficerem. Ponieważ Chard otrzymał szlify oficer­
skie rok przed Bromheadem, to on został mianowany
tymczasowym dowódcą obrony Rorke’s Drift. Zadziwiające
w świetle rozwoju wypadków jest to, że Chard nie
poinformował nikogo oprócz Spaldinga o nadchodzącym
zagrożeniu. Nie rozpoczynając żadnych przygotowań do
obrony, postanowił spędzić popołudnie w swoim namiocie
nad rzeką na pisaniu listów. Dopiero po godzinie, około
15.30, zauważył zbliżających się 2 jeźdźców. Byli to
porucznicy NNH. Gert Adendorff i William Vane, którym
udało się wymknąć z życiem spod Isandlwana. Po otrzy­
maniu ich raportu o tragedii, Chard rozkazał spakowanie
biwaku i powrót do osady.
W osadzie okazało się, że Bromhead także dostał
wiadomość o klęsce. Porucznik Vane otrzymał rozkaz
udania się w dalszą drogę do Helpmekaar, by ostrzec
153

tamtejszy garnizon. Do dzisiaj nie wiadomo, czy Adendorff


pozostał i brał udział w obronie, czy kontynuował ucieczkę.
Chard umieścił jego nazwisko w spisie obrońców, ale był
jedynym, który go pamiętał. Po obronie uważano, że
pomylił go z kapralem Francisem Attwoodem. Nie ma
jednoznacznych informacji i relacji dotyczących obecności
Adendorffa w Rorke’s Drift lub jego dezercji.
Po krótkiej naradzie postanowiono rozpocząć przygotowa­
nia do ewakuacji. Najwyraźniej dowódcy nie uważali, że
mogą z powodzeniem obronić Rorke’s Drift w przypadku
ataku. Biorący udział w naradzie kwatermistrz Dalton miał
jednak odmienne zdanie. Ten doświadczony żołnierz zwrócił
uwagę na niebezpieczeństwo podróży z powolnymi wozami,
załadowanymi chorymi i rannymi. Taki konwój zostałby
z całą pewnością szybko dogoniony i rozbity przez oddziały
Zulusów. Większe szanse przetrwania dawała obrona osady.
Widząc słuszność wniosków Daltona, postanowiono pozostać
i rozpocząć przygotowania do obrony. Budynki były oddzie­
lone od siebie podwórkiem o długości około 30 m, które nie
było niczym ogrodzone. By wzmocnić obronę, wybudowano
dookoła podwórka wały obronne łączące budynki (od
południa i północy). Z braku innego materiału do budowy
użyto skrzynek z sucharami i worków z kukurydzą. Worki
z kukurydzą (każdy o wadze około 100 kg) stworzyły wał
o wysokości prawie jednego metra. Zbudowany ze skrzynek
wał stworzył drugą linię oporu, przedzielając na pół teren
stacji pomiędzy szpitalem a magazynem. Zrobiono tak na
wypadek przełamania pierwszej linii oporu. Drzwi w budyn­
kach zostały zabarykadowane, a okna wzmocnione.
W czasie przygotowań przybyli chirurg Reynolds, cywil­
ny kapelan George Smith i właściciel osady, Otto Witt. Byli
oni na pobliskim wzgórzu Oskarberg i zauważyli zbliżające
się oddziały Zulusów. W czasie gorączkowych przygotowań
do obrony Witt nagle „przypomniał” sobie o swojej rodzinie
znajdującej się w Helpmekaar i pogalopował w kierunku
154

garnizonu. Jako cywilowi nikt nie miał mu tego za złe.


Podobnie chciał też postąpić Smith, niestety jego koń
został już wcześniej przez kogoś zarekwirowany.
Znajdująca się w pobliżu przeprawa przez rzekę była
pilnowana przez mały oddział saperów. Chard pogalopował
do nich, by zabrać ich z powrotem do osady, ponieważ
potrzebował do obrony każdego żołnierza. Przy rzece
napotkał oddział NNH porucznika Hendersona. Henderson
właśnie przybył spod Isandlwana i ostatecznie potwierdził
klęskę, jakiej doznali Brytyjczycy. Chciał pozostać przy
rzece, by poczekać na Zulusów i opóźnić ich przeprawę,
a następnie wesprzeć obronę stacji misyjnej. Jego propozy­
cja została przyjęta z dużym zadowoleniem. Przyłączenie
NNH wzmocniło siły obronne, które wzrosły do prawie
300 żołnierzy. Chard wiedział jednak, że nie może za dużo
polegać na oddziałach tubylczych. Pomimo swojej wierno­
ści były one słabo wyszkolone, a ich morale zostało
poważnie nadwerężone wcześniejszą bitwą. Jego obawy
miały wkrótce się potwierdzić.
Około 16.15 spoza wzgórza Shiyane doszły odgłosy
strzelaniny. Byli to Zulusi, którzy, maszerując, ostrzeliwali
po drodze wszystko, co mogło ukrywać wroga. Po chwili
przygalopował porucznik Henderson, meldując Chardowi,
że jego oddział ogarnęła panika i żołnierze uciekają
w kierunku Helpmekaar. Wówczas tubylczy żołnierze
kapitana Stephensona, i tak już zaniepokojeni możliwością
walki z przeważającymi siłami Zulusów, także rzucili się
do ucieczki. Po chwili przyłączyli się do nich Henderson
i Stephenson wraz z białymi podoficerami. Ucieczkę
tubylców można było jeszcze wytłumaczyć i tolerować, ale
postawa oficerów graniczyła już z dezercją. Reszta obroń­
ców natychmiast dała wyraz swojemu niezadowoleniu,
posyłając za uciekinierami spontaniczne salwy. Kilku
uciekinierów zraniono i zabito. Nie wiadomo, kto wydał
rozkaz otworzenia ognia, ale cały incydent został szybko
155

zapomniany. Obrońcy wkrótce mieli stawić czoła więk­


szemu problemowi. Ich sytuacja znacznie się pogorszyła,
ponieważ liczba obrońców spadła do 104, z czego 35 było
chorych. Niektórzy z mniej doświadczonych młodych
żołnierzy byli zaniepokojeni nadchodzącym starciem. Uspo­
kajające rady weteranów niewiele pomagały.
O 16.30 od strony południowej przybyły pierwsze grupy
Zulusów. Byli to zwiadowcy, którzy po szybkiej ocenie
sytuacji powrócili do wodza Dabulamanziego. Optymis­
tycznie zameldowali mu, że stacja jest słabo broniona.
Przed rozpoczęciem ataku Dabulamanzi wysłał na pobliskie
wzgórze kilku swoich najlepszych strzelców jako wsparcie
ogniowe. Przez całą bitwę prowadzili oni nękający, ale na
szczęście nieskuteczny ogień. Dawał o sobie znać brak
wyszkolenia, duża odległość i fakt prowadzenia ognia pod
zachodzące słońce.
Ponieważ Zulusi uważali, że nie napotkają większego
oporu, ich pierwsze oddziały zaatakowały niemal z marszu,
nie przeprowadzając dokładniejszego rozpoznania. Grupa
około 600 wojowników pułku iNdluyengwe była pierwszą,
która przybyła. Przystąpiła do ataku na południowe stano­
wiska obronne. Wykorzystując moment zaskoczenia, udało
im się zbliżyć z małymi stratami na odległość prawie 50 m
od umocnień. Po otrząśnięciu się z zaskoczenia obrońcy
otworzyli zmasowany ogień. Przy tak bliskiej odległości
salwy siały straszliwe spustoszenie. Siła uderzenia pocisków
prawie wyrzucała napastników w powietrze. Po chwili
Zulusi wycofali się, szukając schronienia. W tym czasie
nadciągnęły kolejne grupy wojowników, także od razu
przypuszczając atak na południowo-zachodni narożnik
umocnień. Było to stanowisko Bromheada, Boume’a i Dal-
tona. Obrońcy zdążyli oddać tylko jedną salwę, zanim
Zulusi dobiegli do muru obronnego i zaczęli się na niego
wspinać. Żołnierze przekonali się, jak doskonałą bronią był
karabin Martini-Henry. Z nałożonym bagnetem miał on
156

o wiele większy zasięg niż zuluska iklwa, która dodatkowo


niezbyt nadawała się do parowania. Jedyną osłoną przed
zdeterminowanym pchnięciem bagnetem była skórzana
tarcza. Jednak i tarcza nie mogła uchronić przed pociskami.
Gdy pierwsza linia broniła się bagnetami, nie mając czasu
na ładowanie, to druga, składająca się z zaledwie 5 żołnierzy,
prowadziła ciągły ogień. Pomimo znacznej przewagi liczeb­
nej wojownikom zuluskim nie udało się przełamać obrony
i zaczęli się wycofywać. Gdy tylko odstąpili od muru,
obrońcy oddali kilka dodatkowych salw. Po chwilowej
przerwie atak zuluski został powtórzony, jednak z podobnym
skutkiem: odwrót i duże straty. Tym razem było widać, że
żołnierze pozbyli się początkowego strachu i walczyli jako
jednolity, doskonale wyćwiczony oddział.
Z każdą chwilą siły atakujących wzrastały, co chwila na
pole walki przybywały nowe oddziały Zulusów. Gdyby
atak został przeprowadzony jednocześnie ze wszystkich
stron, Brytyjczycy, ze swoimi małymi siłami, nie mieliby
zbyt dużych szans. Na szczęście dla nich Dabulamazi nie
był w stanie zorganizować skutecznego ataku, nie dys­
ponował odpowiednim doświadczeniem bojowym. Nie
mógł ocenić całej sytuacji, ponieważ obrał sobie bezpieczne
stanowisko dowodzenia za jednym z drzew, zamiast, jak
było w zwyczaju, na pobliskim wzgórzu. Zrobił to po tym,
jak podczas drugiego ataku zginął od kuli stojący obok
niego zastępca. Ostudziło to nieco zapał bojowy wodza.
Około 15.00 przybyły pozostałe 3 zuluskie pułki: uThul-
wana, uDloko oraz iNdlondlo. Razem siły atakujących
liczyły ponad 3 tys. wojowników. Koncentracja tak dużej
liczby wojowników na krótkiej linii obronnej powodowała,
że na wybranych odcinkach Zulusi nie mogli użyć jedno­
cześnie do szturmu wszystkich wojowników, po prostu
w miejscu starcia robił się tłok.
Nowo przybyłe pułki przystąpiły do ataku od strony
północnej. Zulusi atakowali w grupach po 500-600 wojow­
157

ników. Nacierające fale próbowało powstrzymać około 60


żołnierzy, najpierw salwami ognia, a następnie bagnetami.
Po każdym odpartym ataku następowało kilka minut
przerwy. Obrońcy wykorzystywali ten czas do uzupełnienia
amunicji, nie było jednak chwili na odpoczynek lub chociaż
łyk wody. Amunicję pomagał roznosić kapelan George
Smith. Z długą brodą, w czarnej sutannie i z chlebakiem
wypełnionym amunicją pojawiał się przy obrońcach tam,
gdzie najgłośniej wołano o dodatkowe naboje. Oferował
nie tylko naboje, ale także i słowa pocieszenia. Mimo że
zjawiał się na najbardziej zagrożonych odcinkach, to
w czasie całej obrony nie został nawet zadraśnięty.
Około 15.30 sytuacja na południowej stronie szpitala
zaczęła wymykać się Brytyjczykom spod kontroli. Zulusi
nie tylko kontynuowali ataki, ale także wzmogli ostrzał.
Dodatkowe oddziały strzelców zajęły stanowiska na
wzgórzu. Także za atakującymi wojownikami uformo­
wały się linie ogniowe. Ostrzał cały czas był niezbyt
celny, ale poprzez swoje natężenie zaczął przynosić
rezultaty. W jego wyniku po stronie brytyjskiej zaczęli
pojawiać się pierwsi ranni. Coraz niebezpieczniej też
było wychylać się spoza muru, żeby strzelać do podczoł-
gujących się wojowników.
Po załamaniu się kilku ataków sfrustrowani induna
postanowili uderzyć na znajdujące się pomiędzy budynkami
podwórko, omijając szpital. Atak nastąpił od południa
i prawie zakończył się sukcesem. Na szczęście dla Brytyj­
czyków Chard miał w odwodzie około 15 żołnierzy, którzy
pomogli odeprzeć natarcie. Widząc jednak możliwość
przełamania obrony i rozbicia oddziału na dwie części,
postanowił po ataku całkowicie opuścić teren szpitala
i skoncentrować się na obronie podwórza dookoła maga­
zynu. Manewr ten skrócił przy okazji jego linie obrony.
Magazyn osłaniał także od strony południowej część
bronionego podwórza, zmniejszając skuteczność ostrzału
158

ze wzgórza Shiyane. Odwrót nastąpił bardzo szybko, przez


co nie było czasu na ewakuowanie szpitala. Pozostali
w nim pacjenci wraz z 6 żołnierzami osłony.
Zaraz po wycofaniu się Brytyjczyków Zulusi zajęli pozycje
po drugiej stronie „muru” otaczającego szpital, a także przed
werandą szpitala. Stąd zaczęli ostrzeliwać i zarzucać obroń­
ców szpitala dzidami. Ostrzał nękający był prowadzony cały
czas także z pobliskiego wzgórza. Obrońcy bez przerwy
odpowiadali ogniem i po pewnym czasie zaczęła im się
kończyć amunicja. Doktor Reynolds, który już był na nowym
stanowisku przy magazynie, usłyszał wołania o amunicję. Nie
zastanawiając się długo, chwycił kilka paczek naboi i pod­
biegł do jednego z okien szpitala. Pomimo ostrzału w czasie
sprintu przez podwórko, a także w czasie przekazywania
naboi, udało mu się powrócić bez szwanku. Był to z pewnoś­
cią czyn pełen odwagi i poświęcenia, jednak nie został
doceniony przez Charda. Dowódca słusznie zbeształ chirurga,
ponieważ bardziej potrzebował jego zdolności medycznych
niż aktów brawurowej odwagi.
Po pewnym czasie Zulusom udało się podpalić słomiany
dach szpitala. Dzięki ostatnim opadom deszczu i wilgotnej
słomie płomienie rozprzestrzeniały się jednak bardzo powoli.
Osaczeni w środku obrońcy mieli czas, żeby zastanowić się
i wybrać: albo zginąć od płomieni i dzid, albo próbować się
przedrzeć w stronę kaplicy. Jedyną szansą na przeżycie było
przedostanie się do wschodniej części budynku, by później
przebiec przez podwórko i połączyć się z grupą Charda.
Problem stanowił brak drzwi pomiędzy niektórymi pokojami.
Pierwszy pokój, do którego wdarli się Zulusi po stronie
zachodniej, był broniony przez szeregowych Henry’ego
Hooka i Thomasa Cole’a. Cole wkrótce spanikował i wy­
biegł z budynku, prosto pod dzidy Zulusów. Wkrótce Hook
musiał się wycofać. Wyważył drzwi i przedostał się do
sąsiedniego pokoju. Tutaj zastał grupę składającą się
z 4 pacjentów i 3 żołnierzy. Pokój, w którym się znaleźli,
159

miał tylko jedno wyjście, prowadzące na zajęte przez


wroga podwórze. Jeden z żołnierzy, szeregowy Williams,
zaczął przebijać się bagnetem przez ścianę do następnego
pokoju. W tym czasie Hook zabarykadował drzwi i po­
wstrzymywał ataki Zulusów. Po dostaniu się do następnego
pokoju sytuacja się powtórzyła, Williams kontynuował
przebijanie się do następnego pokoju, a Hook powstrzymy­
wał napór podążających za nimi Zulusów. Na szczęście
przez przebitą wcześniej dziurę mogli przecisnąć się tylko
pojedynczy wojownicy, którzy natychmiast byli zabijani
bagnetem Hooka. W ostatnim pomieszczeniu, we wschod­
nim skrzydle budynku, jedyną drogą ucieczki było okno
wychodzące na podwórze oddzielające szpital od magazynu.
Gdy Hook i Williams pomagali chorym przecisnąć się
przez okno, szeregowi Robert i William Jonesowie (zbież­
ność nazwisk) powstrzymywali przeciskających się przez
dziurę Zulusów. Po wydostaniu się na zewnątrz wszyscy
przebiegli podwórko pod osłoną ogniową broniących się
w magazynie żołnierzy. W szczególności pomocni byli
szeregowi Frederick Hitch i William Allen. Niektóre źródła
podają, że pod ciągłym ostrzałem Zulusów z narażeniem
życia pomagali przebiec chorym przez podwórze. Szerego­
wy Allen już wtedy był ranny w ramię. Ostatnimi, którzy
opuścili szpital, byłi Hook i Williams. Kilka sekund później
cały budynek zawalił się w płomieniach. Z 30 ludzi
w szpitalu uratowało się 23.
Po stracie szpitala ataki Zulusów skoncentrowały się na
magazynie i reszcie bronionego terenu. Wewnątrz ogrodzenia
Chard rozkazał zbudować dodatkowy punkt oporu. Zajął się
tym Walter Dunn. Wraz z 5 piechurami zaczął układać worki
kukurydzy w obronny okrąg. Nadzorował pracę, nie zważając
na ciągły ostrzał. Prace skończono po godzinie, od razu
umieszczono w środku rannych i chorych. W wypadku
przełamania oporu dookoła magazynu miała to być ostateczna
pozycja obronna, skąd już nie było gdzie się wycofać.
160

Jednym z pierwszych rannych umieszczonych w kręgu był


James Dalton. Dalton od samego początku rzucał się w wir
walki, zawsze tam, gdzie było najgorzej. Był tak skuteczny,
strzelając karabinem, że po bitwie Bromhead stwierdził, iż za
każdym razem, gdy Dalton chciał oddać strzał, Zulusi
w strachu padali na ziemię. W czasie jednego z ataków na
północną rubież Dalton został postrzelony w ramię. Kula
przeszła na wylot, nie naruszając kości. Po założeniu
prowizorycznego opatrunku przez chirurga Reynoldsa próbo­
wał dalej pomagać, rozprowadzając amunicję, lecz wkrótce
zasłabł. Wraz z nim wyróżnili się: porucznik Bromhead,
sierżant Bourne, kapral Ferdinand Schiess i szeregowy Hitch.
Schiess opuścił szpital wcześniej, został do niego ode­
słany z powodu odcisków. Nie zważając jednak na ból,
przyłączył się z powrotem do walki. Jego pozycja była
ciągle ostrzeliwana przez jednego z lepiej wyszkolonych
wojowników, ukrytego za pojedynczym głazem parę met­
rów przed murem. Schiess z własnej inicjatywy wyskoczył
przed mur, podbiegł do Zulusa i zabił go bagnetem. Zanim
zdołał jednak wrócić na swoje stanowisko, został zaatako­
wany przez 2 wojowników. Kapral rozprawił się z nimi bez
problemu, i nie kusząc więcej losu, wrócił na pozycję.
W czasie eskapady został lekko ranny w nogę. Kontynuując
walkę, otrzymał po chwili kolejną ranę w ramię. To jednak
ciągle nie ostudziło jego bojowego zapału i po prowizorycz­
nym opatrzeniu pozostał na stanowisku.
Także szeregowy Hitch kontynuował walkę pomimo rany
postrzałowej, która zdruzgotała mu łopatkę. Włożył bezwład­
nie zwisającą rękę za pas i wyprosił od Bromheada jego
pistolet. Po chwili walczył z powrotem na barykadzie, aż do
momentu utraty przytomności z powodu upływu krwi.
Bromhead walczył dalej, używając jednego z karabinów.
Nie mając ładownic, musiał co chwilę szukać nowych
naboi. Ostatecznie jeden z rannych żołnierzy przyłączył się
do porucznika i nosił za nim amunicję. Noszeniem amunicji
Zuluska tarcza

Zuluskie włócznie: u góry włócznia do rzucania, a poniżej iklwa, służąca


do walki wręcz
Knobkierrie, rodzaj zuluskiej broni Pułkownik Henry Pulleine
obuchowej

Widok ze zbocza góry Isandlwana. Białe kopce oznaczają zbiorcze


mogiły poległych Anglików
Uciekinierzy spod Isandlwana przeprawiają się przez rzekę Buffalo
Podpułkownik Anthony Durnford Wódz Ntsingwayo kaMahole

Grób poruczników Melville'a i Coghilla, 1879 rok


Pobojowisko pod Isandlwana, kilka miesięcy później. Widoczne
porzucone wozy transportowe

Skrzynka amunicyjna
Nabój do karabinu Martini-Henry

Paczka naboi Boxer


Odznaka 24. pułku

Fugitive Trail. Droga ucieczki spod Isandlwana


Wyschnięty strumień pod Isandlwana. Miejsce obrony Durnforda na
prawym skrzydle

Częściowo odbudowana Rorke’s Drift, koniec 1879 roku. Widać dobu­


dowane po bitwie mury obronne
161

zajął się także kapral Allen. Z powodu rannego ramienia


nie mógł już używać karabinu, a dodatkowo nie mógł
znaleźć żadnego pistoletu.
Palące się resztki szpitala oświetlały pole walki, za­
chęcały Zulusów do dalszych ataków. Oczywiście pożar
także oświetlał napastników, czyniąc ich łatwymi celami
dla brytyjskich karabinów. Wzmożone ataki przyniosły
Zulusom mały sukces w postaci zdobytej zagrody dla
bydła, przylegającej do wschodniej części osady. Na tym
jednak, przy dużych stratach, postęp Zulusów się zakończył.
Po stronie południowo-zachodniej próbowali podpalić trzci­
nowy dach magazynu, ale bezskutecznie. Każda ich próba
podejścia była niweczona celnym ogniem obrońców z dachu
budynku. Wprawdzie kilka płonących włóczni znalazło
swój cel, ale wilgotna trzcina się nie zapaliła. Około 20.00
natężenie ataków wyraźnie zmalało. Były pomiędzy nimi
coraz większe przerwy. Wydawało się, że każde kolejne
natarcie wymagało coraz dłuższej przemowy zagrzewającej
przez dowodzących induna.
Osłabienie natężenia ataków wykorzystał porucznik
Chard, przeprowadzając wypad za barykadę. Celem wypadu
było zdobycie wody pitnej. Obrońcom dokuczało prag­
nienie, ponieważ nie mieli nic do picia przez ostatnie
4 godziny. Jedyny beczkowóz z wodą stał kilka metrów
przed rubieżą obronną i został w ferworze walki przeoczony
przez Zulusów. Przyciągnięcie beczkowozu odbyło się bez
większych przygód i znacznie poprawiło morale obrońców.
Prawdopodobnie godzinę później nastąpił jeden z ostat­
nich ataków. Brytyjczycy odpierali z łatwością każdą
kolejną grupkę, oczekując w każdej chwili ostatecznego,
zmasowanego ataku. Ten jednak już nie nastąpił. Zulusi
zalegli po każdej stronie osady, a niektóre małe grupki
zaczęły się powoli wycofywać. Złożyło się na to wiele
czynników: zmęczenie, duże straty, zmrok, brak planu
i zdecydowanego sukcesu. Do tego zdawali sobie sprawę,
162

że wkrótce może nadejść odsiecz. Posiłków wypatrywali też


Brytyjczycy, jednak major Spalding, który właśnie w tym
celu wyruszył w kierunku Helpmekaar, zawiódł ich nadzieje.
Po opuszczeniu stacji major napotkał około 3.30 2 kompanie
piechoty, maszerujące w kierunku Rorke’s Drift. Były to
oddziały wysłane wcześniej z odsieczą Helpmekaar. Spalding
zawrócił i podjechał z nimi do osady na odległość 5 km. Tu
jednak się zatrzymał. Z meldunków napotykanych po drodze
uchodźców spod Isandlwana, a także spanikowanych oddzia­
łów NNH i NNC, wydedukował, że dalszy marsz nie ma
sensu. Widząc w oddali jakieś dopalające się zgliszcza
i myśląc, że osada została zdobyta, postanowił powrócić
z oddziałem do Helpmekaar i przygotować się do obrony. Za
tę błędną decyzję major nigdy nie został oficjalnie osądzony.
Wielu kolegów-oficerów dało jednak wyraz swojemu nieza­
dowoleniu, opisując go później jako „całkowicie beznadziej­
nego” oficera.
Po północy Zulusi prowadzili już tylko sporadyczny
i całkowicie niecelny ogień. Od czasu do czasu pojedyncze
grupy bardziej zaciętych wojowników przeprowadzały ostat­
nie nękające ataki. Bromhead wykorzystał ten czas, żeby
sprawdzić zapasy amunicji. Z 34 skrzynek pozostało tylko 6,
czyli około 3,6 tys. sztuk naboi. Z dodatkową amunicją
w ładownicach i chlebakach każdemu żołnierzowi pozostało
około 100 naboi, co przy dotychczasowym natężeniu ognia
mogło wystarczyć tylko na 2-3 godziny walki. Okazało się
wkrótce, że były to zupełnie wystarczające zapasy, ponieważ
około 4.00 ataki i ostrzał wroga całkowicie ustały. Z nade­
jściem świtu zmęczeni obrońcy zauważyli w pobliżu wzgórza
Shiyane ostatnich wycofujących się wojowników. Był to
koniec bitwy.
Gdy zrobiło się widno, porucznik Chard wysłał patrole,
by lepiej zorientować się w sytuacji. Wkrótce potwierdziły
one, że Zulusi całkowicie się wycofali. Kolejne patrole
zostały wysłane, by zebrać broń i oczyścić okolice z nie­
163

dobitków. W tym czasie reszta obrońców, obawiając się


kolejnych ataków, rozpoczęła umacniać uszkodzone stano­
wiska obronne. Wycofujący się Zulusi nie mieli jednak
w planach jakichkolwiek ataków. W czasie odwrotu natknęli
się na maszerującą w przeciwnym kierunku kolumnę
wojska. Był to Chelmsford, który o świcie opuścił obozo­
wisko pod Isandlwana i maszerował w kierunku Natalu.
Spotkanie było zaskoczeniem dla obu stron, jednak kolumny
minęły się w spokoju. Zulusi byli wyczerpani wydarzeniami
ostatnich 24 godzin. Tak samo przygnębieni Brytyjczycy,
dysponujący tylko 20 nabojami na żołnierza, nie byli
skorzy do zbrojnej konfrontacji. Tylko jeden z zuluskich
wojowników, odosobniony w swoim porywie, zaczął biec
w kierunku kolumny brytyjskiej. Żołnierze początkowo
myśleli, że jest to pokaz osobistej odwagi i wojownik zaraz
zawróci. Jednak uparty Zulus ani myślał zaprzestać natarcia.
Po chwili bez żadnych emocji został zastrzelony.
Chelmsford przybył do Rorke’s Drift około 9.00. Przy­
witał go obraz totalnego zniszczenia. Nad osadą unosił się
dym i swąd spalenizny. Dookoła barykad leżały w grupach
ciała Zulusów, poniewierały się resztki sprzętu, kupy łusek
i opakowań po amunicji. Po szpitalu pozostały tylko
zgliszcza. Najważniejsze jednak było dla niego to, że osada
pozostała w rękach brytyjskich. Dużym zaskoczeniem były
względnie małe straty obrońców. Wynosiły one 15 zabitych
i 12 rannych, z czego 2 śmiertelnie (zmarli następnego
dnia). Prawie każdy z obrońców był w jakimś stopniu
kontuzjowany.
Straty Zulusów nie są dokładnie znane, ale sięgały
prawdopodobnie około 600 wojowników, z czego 350
poległych znaleziono tuż przy pozycjach obronnych. Reszta
ciał leżała rozrzucona po okolicy, w obrębie kilkuset
metrów. Wielu rannych zostało dobitych przez brytyjskie
patrole. Po otrzymaniu wiadomości o klęsce pod Isandlwana
przestano okazywać jakąkolwiek litość.
PEARSON I WOOD

Kiedy na środkowym odcinku kolumna Chelmsforda płaciła


ciężkimi stratami za swoje „zdobycze” terytorialne, na
południu 1. kolumna radziła sobie o wiele lepiej. Dowo­
dzący nią pułkownik Charles Knight Pearson urodził się
w 1834 r. Doświadczenie bojowe zdobył w czasie wojny
krymskiej. Niestety, mimo że cieszył się dużym poważa­
niem i miał opinię zdolnego oficera, po jej zakończeniu nie
mógł znaleźć stanowiska odpowiedniego jego randze.
W 1879 r. był właściwie bezrobotnym pułkownikiem,
utrzymywanym przez armię na połowie żołdu. W 1878 r.
otrzymał pozycję oficera do zadań specjalnych i został
wysłany do Afryki Południowej. Ponieważ większość swojej
kariery spędził w 3. pułku piechoty (The Buffs), Chelmsford
przyznał mu dowództwo 1. kolumny. W jej skład wchodziło
8 kompanii 2. batalionu 3. pułku, a także 6 kompanii 99.
pułku piechoty i kompania saperów. Do kolumny dołączyło
290 marynarzy (oddziału Naval Brigade) z okrętów HMS
„Active” i HMS „Tenedos”. Jako wsparcie ogniowe mary­
narze dysponowali baterią rakiet (2 wyrzutnie) i nie
wypróbowaną jeszcze w boju kartaczownicą Gatlinga.
Dodatkowe wsparcie ogniowe zapewniały 2 siedmiofuntowe
armaty. W skład kolumny wchodziły także 2 bataliony
165

NNC, kilka lokalnych ochotniczych oddziałów kawalerii


i szwadron piechoty konnej. Łącznie kolumna miała ponad
4 tys. żołnierzy. Do transportu zostało zaangażowanych
600 cywilów z 340 wozami.
Punktem wypadowym kolumny został Fort Pearson,
zbudowany na brzegu granicznej rzeki Tugela. Zadaniem
tego fortu, podobnie jak Rorke’s Drift, było zaopatrzenie
kolumny inwazyjnej. Celem kolumny było przekroczenie
rzeki i dotarcie do oddalonej o 48 km osady Eshowe. Po
założeniu tam kolejnej bazy pułkownik Pearson miał
odesłać część wozów po dodatkowe zaopatrzenie. Następnie
według planu miał wspomagać kolumnę generała Chelms­
forda i jednocześnie kontynuować marsz w kierunku
królewskiej osady Ulundi.
Kolumna rozpoczęła inwazję 12 stycznia, w czasie
dużych opadów deszczu. Przeprawa przez wzburzoną rzekę
odbyła się bez większych przygód, oczywiście oprócz
kilku utonięć. Dużą pomoc okazali marynarze, którzy
z saperami zbudowali kilka tratw. Cała przeprawa została
zakończona w ciągu 5 dni. Zaraz po przekroczeniu rzeki
Pearson rozkazał zbudować następny fort (Fort Tenedos),
którego zadaniem było w przyszłości osłanianie kolejnych
przepraw. W forcie miano też zbierać zapasy żywności, by
w późniejszym terminie wysyłać je za kolumną inwazyjną.
Po zakończeniu budowy, 18 stycznia, kolumna wyruszyła
w dalszą drogę. W oddali było widać oddziały Zulusów,
które ograniczały się tylko do obserwacji i przekazania
w głąb lądu wiadomości o ruchach wojsk wroga.
Ponieważ nie było wystarczającej liczby wołów pocią­
gowych, w dalszą drogę z Fortu Tenedos wyruszyło tylko
50 wozów, chronionych przez najbardziej doświadczone
oddziały. Reszta miała dołączyć następnego dnia. Marsz
był opóźniany ciężkimi opadami deszczu i brakiem dróg.
Złe warunki zaczęły wpływać negatywnie na zdrowie
żołnierzy. Zaczęły szerzyć się choroby. Deszczowe noce,
166

przerywane ciągłymi, lecz fałszywymi alarmami bojowymi,


nie przynosiły wytchnienia.
Do 21 stycznia pokonano tylko 20 km. W tym dniu
Pearson otrzymał od zwiadowców meldunki o zuluskiej
impi, zbliżającej się do pobliskiej osady Gingindhlovu.
Siły Zulusów oceniano na około 4 tys. wojowników.
Były to trzy pułki: uMxhapho, izinGulube i uDIambedlu,
które wraz z miejscowymi wojownikami liczyły w rze­
czywistości prawie 6 tys. wojowników. Ich dowódcą
był wódz Godide kaNdlela. Pearson, podobnie jak Chelms­
ford, nie doceniał możliwości bojowych Zulusów; wysłał
im na spotkanie tylko 2 kompanie piechoty. Na szczęście
dla nich nie doszło do potyczki. Godide początkowo
miał zamiar zaatakować Brytyjczyków w ciągu dnia
w okolicach osady Gingindhlovu, ale z niewiadomych
przyczyn zmienił plan. W zamian za to zdecydował
się na atak nocny. Było to odstępstwem od zuluskiej
tradycji, prawdopodobnie dlatego też atak nie doszedł
do skutku. Tuż przed jego rozpoczęciem Godide ponownie
zmienił zdanie. Palące się ogniska obozowiska i ciągłe
nawoływania strażników przekonały go, że Anglicy są
przygotowani i nie dadzą się zaskoczyć. Ostatecznie
wódz postanowił przekroczyć pobliską rzekę Nyezane,
leżącą na trasie przemarszu kolumny, i tam przygotować
zasadzkę. Zebrał oddziały na wzgórzu Wombane, gó­
rującym nad prawym brzegiem rzeki, znajdującym się
niecałe 5 km przed Eshowe. Wzgórze leżało w kierunku
północno-zachodnim od wybranego przez Brytyjczyków
miejsca na przeprawę. Okolica była pokryta krzewami
i wysoką trawą, sprzyjała skrytemu podejściu na bliską
odległość do przeciwnika.
Przeprawę przez rzekę Neyezane wojska Pearsona roz­
poczęły o 7.30. Jako pierwsze przeprawiły się oddziały
zwiadowcze NNC kapitana Percy’ego Barrowa. Zaraz po
nim ruszyły przez rzekę wozy transportowe. Deszcze
167

przestały padać dzień wcześniej i zapowiadał się gorący


dzień. Przeprawa odbywała się bardzo powoli i po krótkim
czasie cała kolumna rozciągnęła się na prawie 2 km. Przy
dobrej pogodzie wielu żołnierzy postanowiło się wykąpać,
zmywając trudy poprzednich dni.
Zaraz po 8.00 oddziały zwiadowcze Barrowa zauważyły
grupy Zulusów po wschodniej stronie Wombane. Pułkownik
Pearson natychmiast wysłał w tym kierunku oddziały NNC
pod dowództwem kapitana Fitzroya Harta. Po przybyciu na
miejsce tubylczy żołnierze Harta szybko zorientowali się,
że Zulusi kryją się dookoła nich w wysokiej trawie.
Próbowali o tym poinformować białych przełożonych,
jednak bariera językowa im to uniemożliwiła. Biali podofi­
cerowie, niemówiący po zulusku, kontynuowali poganianie
wojowników do ataku. Powstało zamieszanie, wykorzystane
przez Zulusów, którzy podnieśli się z trawy i ruszyli do
ataku. Byli to wojownicy lewego „rogu” zuluskiej impi,
podekscytowani szansą walki. Jednak popełnili błąd, ujaw­
niając się zbyt wcześnie, ponieważ reszta oddziałów
prawego „rogu” nie zajęła jeszcze pozycji wyjściowych.
Żeby nie dać się okrążyć, żołnierze NNC zaczęli uciekać,
wróg deptał im po piętach.
Nadzorujący przeprawę pułkownik Pearson usłyszał
odgłosy potyczki i zaczął przygotowywać się do obrony.
Uformował oddziały piechoty w regulaminowe 2 linie
strzeleckie. W prawdziwym duchu wiktoriańskiej armii
rozkazał rozwinąć oba sztandary. Za linią piechoty ustawił
baterię armat i rakiet, które przed chwilą zakończyły
przeprawę.
Z powodu gęstej trawy i krzaków trudno było spostrzec
zbliżającego się przeciwnika. Pierwszymi, którzy się
pojawili w zasięgu ognia, byli wycofujący się tubylcy
NNC. Przez pomyłkę zostali oni powitani kilkoma
salwami, na szczęście niezbyt celnymi. Zaraz po nich
zaczęli pojawiać się pierwsi Zulusi. Zostali chwilowo
168

powstrzymani ogniem Brytyjczyków. Część Zulusów,


niebiorąca bezpośredniego udziału w ataku, zajęła stano­
wiska strzeleckie na pobliskim wzniesieniu. Po chwili
ich ostrzał zaczął zadawać Anglikom straty. Udało im
się nawet zabić konia pułkownika Pearsona. Wkrótce
pojawiły się główne oddziały formacji „prawego rogu”
i „głowy”, od razu przystąpiły do ataku. Przygotowany
na ich pojawienie się Pearson rozkazał otworzyć ogień.
Piechota zaczęła strzelać salwami, była wspomagana
przez armaty i kartaczownicę.
Zaraz po przeprawie obsługa kartaczownicy rozmon­
towała ją i przystąpiła do smarowania zamoczonych części.
Na odgłos pierwszych strzałów szybko ją złożyła i była
gotowa na pojawienie się wroga. Kartaczownicą dowodził
midszypmen Lewis Coker. W ciągu kilku minut wystrzelił
około 300 pocisków, zadając nacierającym duże straty. Był
to pierwszy raz, kiedy ten nowy rodzaj broni został użyty
na kontynencie afrykańskim.
Zmasowany ogień powstrzymał atak Zulusów, którzy
po chwili zaczęli się wycofywać. W pościg od razu
ruszyły oddziały NNC, zmuszając ich do szybkiej ucie­
czki. Wprawdzie Zulusi próbowali zorganizować obronę
w pobliżu wzgórza Wombane, ale widząc zbliżającą się
piechotę brytyjską, która podążała za oddziałami NNC,
szybko zrezygnowali. Cała potyczka trwała niecałe 90
minut. W tak krótkim czasie Zulusi stracili prawie 300
zabitych i rannych, choć można przypuszczać, że ich
straty były o wiele wyższe. Po stronie brytyjskiej było
tylko 12 zabitych i 17 rannych (w tym 2 śmiertelnie).
Pearson miał dużo szczęścia, ponieważ atak był nieskoor­
dynowany i nie nastąpił w czasie samej przeprawy. Król
Cetshwayo dał Godide wyraz swego niezadowolenia za
tak słabo przeprowadzony atak, a także za brak więk­
szego poświecenia i zaangażowania wojowników. Zulusi
wycofali się na tereny leżące na wschód od Eshowe,
169

przygotowując się do przecięcia dalszego marszu kolumny


na Ulundi.
Po zakończeniu walki kolumna Pearsona pogrzebała
swoich zabitych. Zwłoki Zulusów pozostawiono tam, gdzie
padli. Prawdopodobnie pierwszy i ostatni raz w czasie
wojny udzielono pomocy rannym wojownikom. Wiadomość
o klęsce pod Isandlwana jeszcze tu nie dotarła. Po pogrzebie
Brytyjczycy ukończyli przeprawę i wyruszyli w dalszą
drogę. Jak tylko kolumna dotarła na płaskie tereny, gdzie
nie było roślinności ograniczającej pole obserwacji, zało­
żono obóz. Następnego dnia, 23 stycznia, już bez przeszkód
kolumna przybyła do osady Eshowe.
Eshowe była norweską stacją misyjną, założoną w 1860 r.
Składała się z kościoła, 6 budynków i sadu owocowego.
Świeżą wodę zapewniały dwa pobliskie strumienie. Natych­
miast po przybyciu Pearson zaczął fortyfikować osadę.
Budynki zostały wzmocnione, a dookoła nich zaczęto
budować obronny mur i kopać okopy strzeleckie. W czasie
tych prac zaczęły przychodzić pierwsze wiadomości o klęs­
ce pod Isandlwana.
Według planu Eshowe miała być tylko kolejną bazą
zaopatrzeniową, z której kolumna miała kontynuować
marsz w kierunku królewskiej osady Ulundi. Po klęsce
pod Isandlwana Chelmsford zmienił zamiary. Ostrzegając
o możliwości ataku dużych sił zuluskich, dał Pearsonowi
wybór: albo pozostać w Eshowe i przygotować się
do obrony, albo natychmiast powrócić z całym wojskiem
na pozycje wyjściowe w Forcie Pearson. Pułkownik
zebrał cały sztab i po naradzie postanowił pozostać.
W czasie powrotu kolumna byłaby narażona na kolejne
ataki, których wyniku nie można było przewidzieć.
Większe szanse na przetrwanie były na umocnionych
pozycjach osady misyjnej, podobnie jak w Rorke’s Drift.
Poza tym, w przypadku poprawy sytuacji, kolumna
byłaby gotowa do dalszego marszu na Ulundi.
170

Pierwszym postanowieniem pułkownika było odesłanie


z powrotem do Natalu oddziałów tubylczych NNC. Uważał
bowiem, że w zatłoczonej osadzie byliby oni bardziej
przeszkodą niż pomocą w czasie obrony. Poza tym ode­
słanie ich mogło zaoszczędzić zgromadzone w osadzie
zapasy. Za wojskiem tubylczym wysłano tysiąc sztuk
bydła. O ile żołnierze przedostali się w miarę bezpiecznie,
to o tyle bydło zostało szybko przechwycone przez Zulu­
sów, zadowolonych z tak łatwej zdobyczy.
Król Cetshwayo oczywiście nie był usatysfakcjonowany
rozmiarem sił brytyjskich, prawie bezkarnie osiedlających
się na jego terytorium. Wydał więc rozkaz blokady osady.
Brytyjczycy szybko przekształcili ją w fort. Jego fortyfika­
cje były najbardziej rozbudowanymi w całej wojnie zulus-
ko-brytyjskicj. Było to głównie zasługą trzydziestosześ-
cioletniego kapitana Warrena Richarda Wynne’a i jego
kompanii saperów. Nowo wybudowane mury ze stanowis­
kami strzeleckimi zostały uwieńczone palisadą, a następnie
otoczone głębokim rowem. Armaty i kartaczownica zostały
umieszczone na specjalnie podwyższonych stanowiskach
dla uzyskania lepszego pola ostrzału. Dookoła fortu poroz­
stawiano też głazy, wyznaczające odległości, by dodatkowo
ułatwić wstrzeliwania. Wybudowano też nową drogę dojaz­
dową, ponieważ poprzednia została rozmyta ciągłymi
deszczami. O jej solidnym wykonaniu świadczy fakt, że
jest w użyciu do dziś.
Mimo obecności znacznych sił zuluskich atak nigdy nie
nastąpił. Zulusi nie byli skorzy do natarcia na umocnione
stanowiska i poprzestali na totalnej blokadzie fortu. Ich
patrole od czasu do czasu ścierały się z Brytyjczykami, ale
straty po obu stronach były minimalne.
Kolumna pułkownika Pearsona została oblężona. Okazało
się, że na dłużej niż ktokolwiek mógł przewidzieć.
Wojska inwazyjne na północy miały zaszczyt i szczęście
być dowodzone przez jednego z najzdolniejszych oficerów
171

brytyjskich tego okresu, pułkownika Evelyna Wooda.


Urodził się on w 1838 r., w wieku 14 lat wstąpił do
marynarki wojennej. W 1854 r., służąc na pokładzie HMS
„Queen”, brał udział w ostrzale Sewastopola w czasie
wojny krymskiej. Brał później udział w niemal samobój­
czym ataku na redan, umocnienia obronne Rosjan. Jako
jedyny dotarł na pozycje wroga, będąc dwukrotnie ran­
nym. Rana w łokieć o mało co nie zakończyła się
amputacją ręki. Po ataku został przedstawiony do od­
znaczenia Krzyżem Wiktorii, jednak, bez powodzenia. Za
swoje zasługi otrzymał jednak francuski order Legii
Honorowej. Po powrocie do Anglii młody Wood po­
stanowił zrezygnować z marynarki wojennej i przenieść
się do piechoty. Zasmakował w walkach lądowych. Po
zaciągnięciu się do 13. pułku dragonów został z powrotem
odesłany na Krym. Zaraz po przybyciu zachorował na
tyfus i następne 5 miesięcy spędził w szpitalu. Wood miał
wyjątkowego pecha, jeśli chodzi o zdrowie. W trakcie
kariery wojskowej chorował na tyfus, zapalenie płuc,
biegunkę, malarię, bóle zębów, porażenie słoneczne,
wrośnięty paznokieć, głuchotę i miał problemy ze wzro­
kiem. Doznał także złamań nosa (kopnięcie żyrafy)
i obojczyka (zrzucenie z konia). Jego ciało pokrywały
blizny po ataku tygrysa i wypadku rowerowym. Został też
powtórnie ranny w czasie wojny Ashanti.
W 1857 r. został odkomenderowany do Indii, gdzie brał
udział w tłumieniu powstania sipajów. Za bohaterstwo
w czasie jednego z ataków na pozycje rebeliantów otrzymał
Krzyż Wiktorii. Później brał udział w tłumieniu powstania
Ashanti we wschodniej Afryce. W 1878 r., już jako
pułkownik, przybył do Afryki Południowej na czele 90.
pułku piechoty (Perthshire Volunteer Regiment). Po przy­
byciu brał udział w IX granicznej wojnie przylądkowej.
Operująca na północy kolumna inwazyjna Wooda
przybyła do pogranicznej osady Utrecht w październiku
172

1878 r. Oficjalnie jej zadaniem była ochrona burskich


i niemieckich osadników przed atakami zuluskich szcze­
pów wodza Mbilini. W rzeczywistości jej celem było
przygotowanie się do inwazji.
Siły inwazyjne składały się z kilku kompani 13. i 90.
pułków piechoty, 300 tubylczych wojowników i stuosobo­
wego oddziału artylerzystów z 4 siedmiofuntowymi ar­
matami. Łącznie kolumna liczyła ponad 2,5 tys. żołnierzy.
Wood miał nadzieję, że jego siły zostaną wzmocnione
ochotnikami burskimi, którzy byli doskonałymi jeźdźcami
i strzelcami. Niestety, Burowie, zdegustowani wynikami
Komisji Granicznej, postanowili pozostać neutralni, przynaj­
mniej na razie. Wyjątkiem był Piet Uys.
Uys zebrał czterdziestoosobowy oddział, składający
się w większości z członków jego rodziny (w tym
4 synów). Był on człowiekiem głęboko religijnym, silnym
fizycznie i o mocnym charakterze. Jego ojciec i pięt­
nastoletni brat zginęli w 1838 r. w zasadzce zastawionej
przez króla Dingane. Uważał, że jego obowiązkiem
jest pomścić ich śmierć. Podobnie jak reszta Burów
nie popierał Brytyjczyków, ale jeszcze bardziej niena­
widził Zulusów. Chciał ich zniszczyć, ponieważ uważał
ich za stałe zagrożenie dla przyszłości swoich synów,
a także całej nacji burskiej. Za swoje usługi nie chciał
nawet wynagrodzenia. Poprosił jedynie, by zaopiekować
się jego synami, gdyby zginął.
W styczniu 1879 r. dołączyły do kolumny ochotnicze
oddziały konne FLH podpułkownika Redversa Henry’ego
Bullera. Podpułkownik Buller w wieku 39 lat był już
oficerem z doświadczeniem bojowym, prawdopodnie jednak
nie tak znacznym jak Wood. Pochodził z bogatej rodziny,
przez co nigdy nie musiał się martwić o środki do życia.
Jego edukacja nie trwała długo, ponieważ sam zrezygnował
z prestiżowej szkoły Eton College, żeby zaciągnąć się do
60. pułku strzelców. Pierwsze doświadczenie bojowe zdobył
173

w Chinach w 1860 r. Nie nosił jednak medalu przyznanego


mu za tę kampanię, ponieważ uważał, że była to wojna bez
powodów. Jego szlachetna i moralna postawa zniknęła
w czasie wojny zuluskiej, zastąpiona ambicją i chęcią
zrobienia kariery. Dodatkowe doświadczenie zdobył
w czasie walk w Kanadzie i podczas tłumienia powstania
Ashanti. W boju Buller był odważny i zdecydowany, nie
oszczędzał siebie i był przykładem dla innych, przez co
zyskiwał niespotykaną wierność podwładnych. Sympatię
zdobywał szczerą troską o warunki bytowe prostych
żołnierzy. Miał też wady, potrafił być bardzo wybuchowy,
co nie raz ujawniło się na przykład w stosunku do
reporterów, którzy go bardzo irytowali. Największą jego
wadą była jednak niezdolność przekazania mniej ważnych
zadań swoim podwładnym. Wszystko chciał zrobić sam,
wszystko chciał wiedzieć. Sprawdzało się to na niższym
stopniu dowódczym, jednak w późniejszym okresie wojen
burskich była to wada, która położyła kres jego karierze.
Na początku inwazji na państwo Zulu Buller dostał
przydział do 5. kolumny inwazyjnej pułkownika Hugh
Rowlandsa. Jej zadaniem miała być ochrona granicy
z Transwalem, a także obrona farm okolic Lünburga
i Derby. Ta raczej pasywna rola nie za bardzo przypadła
Bullerowi do gustu. Zabrał swój oddział i przeniósł się do
kolumny Wooda. Zrobił to bez rozkazu, ale nie został za
to ukarany. Po pewnym czasie kolumna Rowlandsa została
rozwiązana, a jej resztki przyłączone do kolumny Wooda
lub porozsyłane po granicznych garnizonach.
Kolumna Wooda przekroczyła graniczną Blood River
6 stycznia 1879 r. kilka dni przed upływem ultimatum.
Uczyniła to na rozkaz Chelmsforda. Rejony północne,
zwłaszcza okolice wzgórz Hlobane, były bowiem zamiesz­
kałe przez bardzo agresywne plemię abaQulusi. Zostało
ono „stworzone” w czasach wodza Shaki, który rozkazał
jednemu ze swoich pułków osiedlić się na tych słabo
174

zaludnionych terenach. Miało to wzmocnić i zwiększyć


zasięg jego władzy. Z czasem pułk przekształcił się
w osobne plemię z silnymi tradycjami wojowniczymi.
Tak jak wszędzie, przeprawa wojsk inwazyjnych odbyła
się spokojnie, bez ataków zuluskich. Po przeprawie
kolumna przebyła 15 km i rozbiła ufortyfikowany obóz
w pobliżu wzgórza Bemba. Tutaj Wood otrzymał rozkaz
przerwania marszu do momentu wyklarowania się sytuacji
kolumn Chelmsforda i Pearsona. W tym czasie zajął
się patrolowaniem okolicy, od czasu do czasu staczając
małe potyczki z miejscowymi szczepami. Zagarnął też
kilka stad krów.
18 stycznia kolumna wyruszyła w dalszą drogę. Następny
obóz został założony 20 stycznia nad rzeką White Mfolozi,
przy zuluskiej osadzie Tinta’s Kraal. Lokalny wódz poddał
się bez walki i przeszedł na stronę Anglików. Następnego
dnia w okolicy pojawiły się małe oddziały Zulusów.
Należały one do plemienia abaQulusi, całkowicie lojalnego
królowi Cetshwayo. AbaQulusi już wcześniej odrzucili
propozycję Wooda, oferującego im zwrot zagarniętych stad
bydła w zamian za neutralność. Na ich spotkanie Wood
wysłał oddział konny pod dowództwem Bullera, który
wkrótce natknął się na 50 wojowników. Po krótkiej
potyczce Zulusi wycofali się za pobliskie wzgórze Zung-
wini. Podążający za nimi Brytyjczycy natknęli się tam na
znacznie większe zgrupowanie wroga. Zulusi w sile około
800 wojowników natychmiast przystąpili do kontrataku.
Zagrożony okrążeniem „rogów bawoła” Buller nakazał
odwrót. Udało mu się wycofać bez strat z powrotem do
obozu w Tinta’s Kraal.
Wood lekko zaniepokoił się tą potyczką, ponieważ
mogło to oznaczać, że w pobliżu znajdują się większe
zgrupowania Zulusów. Postanowił wyruszyć z większością
wojska z powrotem w okolice Zungwini. 21 stycznia jego
oddziały przybyły w pobliże wzgórza. Tak szybki powrót
175

zaskoczył abaQulusi. Po ataku Brytyjczyków szybko wy­


cofali się w stronę wzgórza Hlobane. Podążający za nimi
Brytyjczycy spostrzegli na horyzoncie zuluską impi, skła­
dającą się z około 4 tys. wojowników. Widząc tak przewa­
żające siły, Wood postanowił chwilowo wycofać się
i spędzić noc na zboczu Zunwgini. Wieczorem, od­
poczywając przy ognisku. Wood ze swoim sztabem
słyszeli kanonadę, dochodzącą z odległego o 75 km
wzgórza Isandlwana. Były to odgłosy dogasającej bitwy.
Nie mając żadnych wiadomości o sytuacji kolumny
Chelmsforda, Wood pozostał na miejscu przez kilka
kolejnych dni. Powrócił w okolice Hlobane dopiero
24 stycznia. Po zbliżeniu się do wzgórza został od
razu ostrzelany. Wojownicy nic byli jednak skorzy do
ataku i po pewnym czasie zaczęli się wycofywać. W czasie
potyczki przybył na pole walki samotny jeździec. Był
to kapitan Gardner, jeden z ocalałych spod Isandlwana
oficerów, z wiadomością o klęsce.
Rozbicie kolumny Chelmsforda stworzyło niebezpie­
czną sytuację, ponieważ prawe skrzydło kolumny Wooda
zostało otwarte na atak. W zasadzie wszyscy spodziewali
się, że będą następnym celem zwycięskich Zulusów.
W takiej sytuacji Wood postanowił zebrać całą kolumnę
i przenieść się bardziej na północ. Tam, na zboczach
wzgórza Khambula, zdecydował założyć ufortyfikowany
obóz i poczekać na dalszy rozwój wypadków. Wood
nie pozostawał jednak bezczynny. W różnych kierunkach
wysyłał piesze i konne patrole. Jego oddziały konne
przeprowadzały operacje nękające i codziennie zapu­
szczały się na terytoria abaQulusi, paląc osady i za­
garniając bydło. Zulusi nie pozostawali jednak dłużni.
Wiedząc, że ze swoimi małymi siłami nie mają szans
w bezpośrednim ataku na umocniony obóz pod Kha­
mbula, skupili uwagę na okolicznych osadach. Współ­
pracowali z plemionami wodza Manyanyoba i zbun­
176

towanego wodza Swazi, Mbiliniego. Swaziland opowie­


dział się po stronie brytyjskiej, jednak Mbiliniemu się to
nie spodobało — wraz z wojownikami postanowił szukać
szczęścia, walcząc po stronie Cetshwayo. Wybrał dob­
rowolne wygnanie i obrał sobie za bazę okolice wzgórza
Hlobane. Razem z abaQulusi atakował farmy białych
osadników. Był w swoim żywiole, a wykorzystując
naturalne zdolności dowódcze, nie raz dał się Brytyj­
czykom we znaki.
KONIEC PIERWSZEJ RUNDY
I SZUKANIE WINNYCH

Wynik walk styczniowych nie był pomyślny dla obu


stron. Zulusi stracili prawdopodobnie około 3 tys. wo­
jowników. Były to straty, jak się później okazało, naj­
większe w całej wojnie i w większości nie do zastąpienia.
Wśród poległych było wielu doświadczonych dowódców
i wojowników. Miały one też duży wpływ na morale.
Tradycyjnie po zwycięstwie wojownicy zawsze wracali
do osady królewskiej, by otrzymać pochwały, podzię­
kowania i nagrody. Tym razem jednak tylko wodzowie
i małe oddziały straży przybocznej wróciły do stolicy.
Wprawdzie Zulusi odnieśli zwycięstwo pod Isandlwana,
jednak zostało ono przyćmione stratami w walkach o Ro­
rke’s Drift i nad Nyezane.
W tym samym czasie obecność dużych sił brytyjskich
w Forcie Pearson, na południu, nieco niepokoiła Cetshwayo.
Król rozkazał całkowitą blokadę fortu, oddelegowując
w tym celu około 500 wojowników. W grupach po 40-50
utrzymywali oni ciągłe patrole, przechwytując posłańców
i tym samym uniemożliwiając jakąkolwiek komunikację
Pearsona z Natalem. Jednocześnie w okolicznych osadach
znajdowało się w stanie ciągłej gotowości bojowej kolej­
nych 5 tys. wojowników.
178

Pułkownik Pearson, nie mając żadnej komunikacji z do­


wództwem, postanowił, podobnie jak Wood, poczekać, aż
sytuacja militarna się wyjaśni. W ciągu dnia Brytyjczycy
wysyłali z obozu małe patrole rozpoznawcze, które wracały
przed zapadnięciem zmroku. W nocy cały obóz znajdował
się w gotowości bojowej.
Na północy pułkownik Wood także okopał się w forcie
Khambula. W przeciwieństwie do Pearsona prowadził
intensywną wojnę podjazdową przeciwko okolicznym
szczepom. Dzięki swoim doświadczonym oddziałom ochot­
niczej jazdy udało mu się rozbić kilka grup zuluskich,
spalić wiele wiosek i zagarnąć spore stada bydła. Wkrótce
okazało się, że swoją działalnością zwrócił na siebie uwagę
i w przyszłości został obrany jako następny cel zuluskiego
napadu. Atak miał jednak nastąpić dopiero w marcu.
Pomimo mniejszych strat sytuacja Anglików nie była
o wiele lepsza od tej Zulusów. Na wieść o klęsce pod
Isandlwana okoliczną ludność cywilną ogarnęła panika.
Osadnicy zaczęli opuszczać swoje farmy i szukać schronie­
nia w najbliższych fortach obronnych lub w ogóle ewaku­
ować się do Natalu. W obawie przed atakiem większe
miasta, takie jak Durban i Pietermaritzburg, zaczęły przy­
gotowania do obrony.
Kolumna inwazyjna Chelmsforda utraciła wartość bo­
jową. Oprócz wysokich strat w ludziach została po­
zbawiona także wozów transportowych, sprzętu i amunicji.
Większość oddziałów tubylczych NNC i NNH zdezer­
terowała. Podobnie jak zuluscy wojownicy powrócili
w rodzinne strony w celu dokonania pobitewnych ob­
rzędów. Dodatkowo byli zdemoralizowani stratami i klęską
w pierwszej bitwie, czemu nie można się dziwić. Byli
zmobilizowani głównie do zadań pomocniczych, a nie do
walki z głównymi siłami wroga.
W obliczu takiej sytuacji generał nie widział innego
wyjścia, jak tylko wycofać się z powrotem do Natalu. Na
179

prawie 3 tygodnie inicjatywa przeszła w ręce Cetshwayo.


Król nie był jednak w stanie jej wykorzystać. Jego impi
była wycieńczona, fizycznie i psychicznie. Armia musiała
natychmiast poddać się tradycyjnemu obrzędowi pobitew­
nego oczyszczenia. Musiała też uzupełnić straty nowymi
rekrutami. W gruncie rzeczy Cetshwayo nie widział jednak
żadnego sensu w ataku na Natal. Jego oddziały nie miały
żadnych szans w ataku na ufortyfikowane garnizony. Do
tego jakiekolwiek kolejne zwycięstwo mogło tylko umocnić
Anglię w mniemaniu, że państwo Zulusów stanowi za­
grożenie i musi być doszczętnie zniszczone. Król miał
nadzieję, że jego obronna postawa w końcu zmieni zdanie
Brytyjczyków co do dalszego rozlewu krwi i przyniesie
upragniony pokój.
Resztki kolumny Chelmsforda powróciły do swojego
obozu w Helpmekaar. Tym razem było to jednak bardzo
przygnębiające miejsce. Jedyne schronienie stanowiły 3 bla­
szane magazyny i kilka namiotów kompanii wartowniczej.
Osłonę przed ciągłymi opadami deszczu zapewniały roz­
wieszone kawałki brezentu, ponieważ większość namiotów
stracono pod Isandlwana. Utracono także cały sprzęt
i zapasy medyczne. Lekarz obozowy, doktor Dugald
Blair-Brown, przez pierwszy tydzień po bitwie miał do
dyspozycji tylko swoją podręczną apteczkę. Niestety, woda
rozmyła większość etykietek na fiolkach i przy wydawaniu
lekarstw musiał wiele razy kierować się doświadczeniem
i intuicją. Na szczęście miał w zapasie także kilkanaście
butelek brandy i porto, co okazało się doskonałym i popular­
nym „lekarstwem” na lepsze samopoczucie wśród chorych
żołnierzy. A przybywało ich z każdym dniem coraz więcej.
Pod koniec pierwszych 2 tygodni zgłosiło się 800 chorych.
W większości był to rezultat fatalnych warunków obozo­
wych. W obawie przed atakiem Zulusów wszystkie noce
spędzano w obrębie obozu, śpiąc w mundurach i butach.
Kąpano się tylko raz w tygodniu, w pobliskiej rzece i pod
180

silną eskortą. Z powodu wszechobecnej wilgoci zebrane


zapasy kukurydzy i sucharów zaczęły się psuć, wypełniając
miejsce zapachem zgnilizny. Ponieważ stracono wiele
osobistych bagaży, nie było wystarczającej ilości rzeczy
codziennego użytku, takich jak łyżek, grzebieni czy przy­
rządów do golenia. W połączeniu z ciągłymi fałszywymi
alarmami życie w Helpmekaar było wyczerpujące fizycznie
i psychicznie. Ogólne przygnębienie zaczynało źle wpływać
także na oficerów, którzy czuli się odpowiedzialni za
straty. Powoli zaczynała ich ogarniać depresja i przy­
gnębienie.
Podobna sytuacja miała miejsce w Rorke’s Drift. Część
oddziałów Chelmsforda pozostała i wzmocniła garnizon
misji, którego siły wzrosły do 700 żołnierzy. Ze spalonym
szpitalem, uszkodzonym magazynem i zniszczonymi zapa­
sami warunki pogorszyły się natychmiastowo. Przy braku
namiotów jedyną osłoną przed deszczem była jedna płachta
brezentowa. Jako swoistego rodzaju wyróżnienie oddano ją
do wyłącznego użytku bohaterów obrony stacji misyjnej.
Reszta garnizonu do ochrony przed deszczem miała tylko
swoje koce lub płaszcze. Podobnie jak w Helpmekaar
wszyscy spędzali noc w obrębie umocnień. Słabe wyży­
wienie, wilgoć, monotonia służby i ciągłe napięcie psychicz­
ne przyczyniły się do wzrostu zachorowań. By temu
zaradzić, zaczęto budować w pobliżu nowy fort, nazwany
Fort Melville. Warunki poprawiły się tylko nieznacznie
i do końca marca na różnego rodzaju choroby zmarło 25
żołnierzy.
Żołnierze musieli żyć w takich „standardach” do czasu
rozpoczęcia drugiej inwazji. Po jej wyruszeniu oba miejsca
powoli straciły na znaczeniu jako garnizony i punkty
zaopatrzeniowe. Helpmekaar zostało opuszczone w maju,
gdy wojska biorące udział w drugiej inwazji zaczęły się
koncentrować w leżącym na północy Dundee. Oddziały
powróciły do Helpmekaar dopiero w czasie wojen burskich,
181

w 1906 r. Osada Rorke’s Drift została w październiku


1879 r. sprzedana w prywatne ręce.
Pomyślna obrona Rorke’s Drift nie mogła zapobiec
burzy, która zbierała się nad głową generała Chelmsforda.
Wiedział, że jako dowódca popełnił kilka tragicznych
w skutkach błędów i jego przyszła kariera wojskowa stała
pod dużym znakiem zapytania. W owym tragicznym dniu
pod Isandlwana generał nie zlokalizował głównych sił
zuluskich, nie wydał dokładnych rozkazów przygotowania
obozu do obrony; poza tym rozdzielił główne siły, a później
zignorował informacje o ataku na obóz. Chelmsford po­
stanowił więc nie tracić czasu i zaczął przygotowywać się
na zarzuty, zanim jeszcze wiadomość o klęsce dotarła do
Londynu. W tym celu potrzebował znaleźć stosownego
kozła ofiarnego. Tutaj przyszli mu z pomocą jego dwaj
oficerowie sztabowi: podpułkownik John Crealock i major
Francis Cleary. Major Cleary poinformował Chelmsforda,
że Durnford i Pulleine zignorowali jego wyraźne rozkazy.
Stwierdził, że tuż przed wyruszeniem Chelmsforda i Glyna
z obozu pod Isandlwana napisał wyraźny rozkaz nakazujący
Durnfordowi przygotowanie obozu do obrony. Rozkaz ten
wręczył swojemu ordynansowi, który miał go przekazać
Pulleine’owi, by ten wręczył go Durnfordowi. Ponieważ
ordynans i obaj dowódcy polegli w bitwie, nikt nie mógł
tego potwierdzić. Najdziwniejsze wydaje się jednak to, że
Cleary wydał polecenie z własnej inicjatywy, bez konsul­
tacji z Glynem lub Chelmsfordem. Tłumaczył się brakiem
czasu podczas pospiesznych przygotowań do wymarszu.
Dodatkowym faktem podważającym wiarygodność istnienia
takiego rozkazu jest to, że został on wydany przez niższego
stopniem oficera, jakim był Cleary w stosunku do Durnfor­
da. Takie przypadki zaś nie zdarzały się w armii angielskiej.
W czasie późniejszego śledztwa, przeprowadzonego przez
2. księcia Cambridge (Jerzego Wilhelma Fryderyka Karola),
oświadczenie majora zostało słusznie zignorowane. Jednak
182

w początkowym okresie szukania odpowiedzialnego za


porażkę wystarczyło ono, by odwrócić uwagę od Chelms­
forda. Podpułkownik Crealock z kolei złożył oświadczenie
dotyczące rozkazu Chelmsforda, wydanego przed opusz­
czeniem obozu. Według Crealocka rozkaz wyraźnie nakazał
Durnfordowi przybyć z Rorke’s Drift z posiłkami i objąć
dowództwo obrony obozu. Ponieważ i w tym przypadku
nie było świadków mogących to potwierdzić, przyjęto to
oświadczenie za dobrą monetę. W jego świetle winę za
rozbicie obozu przypisano Durnfordowi, ponieważ w pogoni
za Zulusami opuścił go, zamiast bronić. Martwy Durnford
był doskonałym kozłem ofiarnym, który nie mógł się
bronić. Jako „zwykły” saper swoimi przypisanymi winami
nie mógł splamić honoru imperialnej piechoty.
Oświadczenie Crealocka było zwykłym kłamstwem.
Potwierdziły to odkryte po latach dokumenty. Jeden z żoł­
nierzy szukających pod Isandlwana szczątków swojego
brata natrafił na związany pęk papierów. Trafiły one do
muzeum Royal Engineers w Chatham, gdzie przeleżały do
lat 90. XX w. W 1990 r. zostały zbadane i okazało się, że
są to oryginalne rozkazy, jakie otrzymał Dumford od
Chelmsforda, dotyczące opuszczenia Rorke’s Drift. Nigdzie
w nich nie ma słowa o przejęciu dowództwa obrony obozu.
Prawdopodobnie tak Chelmsford, jak i Crealock nie przy­
puszczali, że jakiekolwiek dokumenty się zachowały. Całe
śledztwo oparło się na ich stwierdzeniach i raportach.
Wiadomo jednak jeszcze o notatniku z kopiami rozkazów,
który należał do Crealocka. Odnaleziono go kilka miesięcy
po bitwie i przesłano z powrotem właścicielowi. Podczas
śledztwa odmówił jego udostępnienia, tłumacząc się, że
jest zbyt zniszczony. Warunki atmosferyczne rozmazały
atrament i tekst był zupełnie nieczytelny. Dopiero w 1886 r.,
na pytania generała Lothiana Nicholsona z Ministerstwa
Wojny, Crealock potwierdził, że nie ma w nim nic, co by
potwierdziło jego wersję wydarzeń. Ten fakt nie został
183

w tamtym czasie ujawniony, prawdopodobnie nie chciano


rozdrapywać starych ran.
Kolejny notatnik z kopiami otrzymanych i wydanych
rozkazów posiadał przy sobie w chwili śmierci podpuł­
kownik Durnford. Po powrocie na pole bitwy w celu
pogrzebania zabitych odnaleziono i zidentyfikowano jego
zwłoki. Zostały zawinięte w płachtę namiotu i pogrzebane.
Zanim to się stało, obecny przy tym kapitan Theophilus
Shepstone przeszukał je i wyciągnął z wewnętrznej
kieszeni płaszcza paczkę dokumentów. Tak stwierdziło
później kilku obecnych przy tym świadków. Shepstone
jednak stanowczo temu zaprzeczał, nawet gdy został
powołany przed specjalną komisję śledczą. W czasie
przesłuchań okazało się, że świadkowie tego wydarzenia
zostali już dawno rozesłani służbowo w inne części
świata, a wpływowa rodzina Shepstone’ow pomogła
zatuszować całą sprawę.
W celu oficjalnego przypisania winy komuś innemu
Chelmsford postanowił zwołać specjalną komisję. Miała
ona tylko rozpatrzyć fakty dotyczące tego, co się stało, nie
miała jednak wydać żadnej opinii czy werdyktu oraz
zagłębiać się w sprawy niezwiązane bezpośrednio z klęską
pod Isandlwana. W gruncie rzeczy oprócz zwalenia winy
na Durnforda nie było wiadomo, jaki był cel jej zwołania.
Komisja składała się z 3 oficerów, a jednym z nich był
podpułkownik Artur Harness, który w kolumnie Chelms­
forda dowodził artylerią. Harness był świadkiem wszystkich
poczynań Chelmsforda i poprzez włączenie go w skład
komisji odebrano mu możliwość składania zeznań. Tym
samym uciszono jednego z lepiej poinformowanych świad­
ków. Później zostało to potępione przez brytyjski Parlament
i kręgi wojskowe, ale bez żadnego efektu. Inni oficerowie,
którzy mogli rzucić trochę światła na przyczyny katastrofy,
nie zostali przesłuchani, złożyli tylko oświadczenia. Więk­
szość oficerów, która składała zeznania mogące obwiniać
184

Durnforda za klęskę pod Isandlwana, prawdopodobnie nie


robiła tego pod presją generała. Wiedzieli oni jednak, jak
ujemnie wpłynęłoby na ich przyszłą karierę ukazanie
głównodowodzącego w negatywnym świetle.
Kolejną próbą odwrócenia uwagi od błędów generała było
skupienie się na problemie z amunicją. Jej szybkie zużycie
i brak dostaw na pierwszą linię miały być jednym z powodów
przełamania obrony przez Zulusów. Powstały na ten temat
legendy, mówiące o niemożności otwarcia skrzynek lub
odmowie wydania jej odpowiednim oddziałom przez biuro­
kratycznych kwatermistrzów. Dziś wiadomo, że są to w więk­
szości teorie bezpodstawne. Niedobór amunicji był mało
znaczącym czynnikiem w klęsce pod Isandlwana. Wprawdzie
w pewnym momencie natężenie ostrzału zaczęło spadać, ale
starano się temu szybko i skutecznie zapobiec.
Chelmsford próbował dodatkowo pomniejszyć znaczenie
klęski pod Isandlwana, skupiając się na obronie Rorke’s Drift.
Opisy bohaterskich wyczynów szybko i efektywnie odwróciły
uwagę opinii publicznej od klęski. Szczodra doza medalów
przypadła do gustu prasie, która lubowała się w heroicznych
opisach walk. Pomagało to podnieść społeczeństwo na duchu
i przywrócić wiarę w zdolności brytyjskiej armii. Za samą
obronę Rorke’s Drift przyznano 11 Krzyży Wiktorii. Otrzy­
mali je dowódcy Bromhead i Chard (wraz z natychmiastowy­
mi awansami), a także obrońcy szpitala: R. Jones, W. Jones,
Williams, Hook, Hitch i Allen. Dodatkowo przyznano je
Schiessowi, Reynoldsowi i Daltonowi. Kapral Schiess,
pomimo swojego szwajcarskiego pochodzenia, jest uważany
za pierwszego obywatela Afryki Południowej, który doznał
tego zaszczytu. Ostatni odznaczony, szeregowy Williams,
otrzymał Krzyż dopiero w marcu 1880 r.
Nie odbyło się to jednak bez specjalnych rekomendacji,
presji i zakulisowych machinacji. Jednym z oponentów tak
wielu nominacji był generał porucznik Garnet Wolseley.
Według jego opinii obrońcy zrobili to, czego od nich
185

oczekiwano jako żołnierzy. Nie widział sensu nadawania


tylu medali tym, którzy właściwie walczyli tylko o swoje
przetrwanie. Sarkastycznie stwierdził, że skoro Bromhead
i Chard zostali odznaczeni za obronę, to w zasadzie powinna
też zostać odznaczona cała reszta załogi, ponieważ każdy
walczył tak samo. Podobna była jego opinia co do wniosków
o odznaczenia dla Melville’a i Coghilla. Tu nie podobała mu
się „ucieczka” oficerów i pozostawienie prostych żołnierzy
własnemu losowi. Dla Wolseleya ratowanie sztandaru było
tylko wymówką, by ratować swoje życie.
Wiadomość o klęsce dotarła do Londynu dopiero 11
lutego 1879 r. Był to telegram od Chelmsforda, ogólnikowo
opisujący wydarzenia i żądający jednocześnie przysłania
dodatkowych posiłków. Natychmiast zwołane posiedzenie
gabinetu zatwierdziło szybkie wysłanie pomocy: 4 bataliony
piechoty, 2 pułki kawalerii, 2 baterie armat, oddział
saperów, medyków, kwatermistrzów oraz 300 tys. sztuk
amunicji. Postanowiono także poczekać z wydaniem opinii
i werdyktu na temat nieudanej inwazji do momentu
uzyskania większej liczby informacji. Oczywiście premier
Disraeli, pełen wściekłości, wiedział, kto jest winny. Wojna
w Afiyce Południowej stawiała jego rząd w trudnej sytuacji.
Anglia cały czas nie była pewna, jak rozwinie się sytuacja
polityczna z Rosją, a jednocześnie była zaangażowana
w wojnę w Afganistanie. Z całą pewnością nie była
zainteresowana zużywaniem swoich zasobów militarnych
w konflikcie, którego nie chciała i nie planowała.
Naczelne Dowództwo Sił Zbrojnych (mieszczące się
w budynku Horse Guards w Londynie) początkowo popie­
rało Chelmsforda, podobnie jak królowa Wiktoria. Jednak
tylko do czasu. Opinia społeczna i gazety nie dawały im
spokoju i domagały się dalszych wyjaśnień. Komisja
śledcza, którą zwołał Chelmsford, nie wyjaśniła w zasadzie
niczego i tylko obarczyła winą Durnforda. Po otrzymaniu
jej wyników książę Cambridge, główny dowódca armii
186

brytyjskiej, postanowił dotrzeć do sedna sprawy. W jego


imieniu generał dywizji Charles Ellice wysłał Chelmsfor-
dowi 7 pytań, dotyczących ostatnich wydarzeń. Książę
Cambridge domagał się wyjaśnienia (w skrócie):
— dlaczego osada Rorke’s Drift, będąc ważnym punk­
tem zaopatrzeniowym, nie została przed wyruszeniem
kolumny ku Isandlwana przygotowana do obrony?
— dlaczego obóz założony pod Isandlwana nic został
przygotowany do obrony, na przykład formując laager?
— czy po opuszczeniu obozu, i przybyciu Durnforda,
rozkazano dowodzącemu siłami pozostawionymi w obozie
(Pulleine’owi) przygotować się do obrony?
— czy przeprowadzono rozpoznanie skrzydeł obozu?
Jak to możliwe, że potężna armia zuluska została niezau­
ważona niemal do samego momentu ataku? Czy otrzymano
meldunki od tubylców w tej sprawie?
— czy po otrzymaniu meldunku od podpułkownika
Pulleine’a o strzelaninie na północ od obozu próbowano
nawiązać łączność z obozem z pomocą oddziałów jazdy
konnej?
— czy oprócz raportu komendanta Lonsdale’a o ataku
na obóz otrzymano jakiekolwiek meldunki i czy zostało
coś z tym zrobione?
— czy po wyruszeniu kolumny z obozu pod Isandlwana
przedsięwzięto jakieś kroki w celu zaopatrzenia jej od­
działów w żywność i amunicję?
Wszystkie te pytania były zaadresowane bezpośrednio
do generała Chelmsforda. Odpowiedział na nie z fasonem,
trzymając się swojej wersji wydarzeń. Co do pierwszego
pytania napisał, że całe zasoby ludzkie kolumny inwazyjnej
były zaangażowane przy transporcie, nikogo nie pozo­
stawiając do fortyfikowania osady. Dodatkowo siły zgro­
madzone pod Isandlwana, leżące na drodze do osady,
zapewniały wystarczające zabezpieczenie. Z odpowiedzi
wynikało jednak, że Chelmsford nie podjął żadnych środ­
187

ków ostrożności na wypadek rozbicia sił stacjonujących


pod Isandlwana lub w wyniku oskrzydlającego manewru,
całkowicie je omijającego.
W odpowiedzi na drugie pytanie generał odpisał, że
większość wozów, które mogły być użyte do sformowania
obronnego laagera, miały od razu wrócić do Rorke’s Drift
w celu pobrania dodatkowych zapasów. Nie napisał jednak,
że wozy pozostały w obozie przez całą noc. Dodatkowo
nie wyjaśnił, dlaczego nie podjęto innych metod ufor­
tyfikowania obozu.
Chelmsford z jakiś powodów nie zrozumiał trzeciego
pytania lub być może próbował je po prostu zignorować.
Myśląc, że pytanie dotyczy Durnforda a nie Pulleine’a,
odpisał, że żadnych dodatkowych rozkazów nie wydano,
ponieważ zostało to zrobione o wiele wcześniej. Do­
datkowo rozpisał się o Dartnellu, który opuścił obóz
dzień wcześniej, powtórnie próbując obarczyć go winą
za niezwiązanie się z siłami wroga w czasie nocy
spędzonej na wzgórzu Mangeni.
Podobnie w zagmatwanej odpowiedzi na czwarte pytanie
Chelmsford próbował zwalić część winy na majora Dartnella.
Napisał mianowicie, że Dartnell zabrał ze sobą całą dostępną
jazdę tubylczą, pozostawiając tylko jeden oddział, który był
zbyt zmęczony zadaniami dnia poprzedniego, by podjąć
jakąkolwiek służbę patrolową. Generał oczywiście nie stwier­
dził, że wszystko odbyło się na jego rozkaz. Nie wspomniał
też o swoim przekonaniu o tym, że atak miał nastąpić
z południa, przez co prawie całkowicie zignorował wszystko,
co działo się na północy. Wprawdzie pojedyncze patrole na
północy natknęły się na Zulusów, ale meldunki o tym zostały
w większości zignorowane.
Na piąte pytanie generał ponownie odpisał niejasno. Po
pierwsze próbował wyjaśnić, że wysłanie na wzgórze
porucznika marynarki Milne’a wystarczało jako sprawdzenie,
czy obóz był atakowany. Jeszcze raz podkreślił, że wszystkie
188

oddziały konne znajdowały się z Dartnellem w pobliżu


wzgórza Mangeni. Pominął milczeniem fakt, że w składzie
swoich sił miał oddział podpułkownika Russella. Generał
nie kłamał, tylko milczeniem pomijał znaczące fakty.
Chelmsford nie miał już jednak żadnych oporów przy
pytaniu szóstym. Napisał, że oprócz meldunku komendanta
Lonsdale’a (już po rozbiciu obozu) nie otrzymał żadnych
meldunków, które wskazywałyby na to, że obóz jest pod
atakiem. Było to oczywiste kłamstwo. Nie wspomniał
o meldunkach samego Pulleine’a, Gardnera lub Browne’a,
a także o zawróceniu artylerii pułkownika Hamessa.
Ostatnie, siódme pytanie, zostało zadane prawdopodobnie
pod wpływem licznych raportów i informacji napływających
do Anglii, dotyczących niedostatecznego zaopatrzenia
w amunicję i żywność. Wiązało się to także z wcześniej­
szym raportem Chelmsforda o natychmiastowym opusz­
czeniu pobojowiska pod Isandlwana z powodu braku
amunicji i żywności. Być może książę próbował tym
pytaniem pokazać, jak troszczy się o byt prostego żołnierza?
Jednak na tak proste, a zarazem specyficzne pytanie również
nie otrzymał jasnej odpowiedzi. Generał opisał ogólne
kłopoty z zaopatrzeniem, ponownie nie wspominając, że
jakiekolwiek niedociągnięcia były rezultatem jego roz­
kazów. Dotyczyło to między innymi wymarszu oddziałów
Dartnella, Lonsdale’a i Browne'a bez zapasowej żywności
lub wymarszu jego żołnierzy na spotkanie, teoretycznie,
głównego zgrupowania zuluskiego tylko z 70 nabojami na
każdego żołnierza. Dodatkowo Chelmsford uwikłał w kore­
spondencję pułkownika Glyna. przypominając, że to on był
oficjalnym dowódcą kolumny i odpowiedzialnym za jej
zaopatrzenie. Glyn, pomimo depresji po stracie tylu pod­
komendnych, nie dał się wciągnąć w intrygę i ograniczał
odpowiedzi do minimum.
Cambridge uznał je za niewystarczające, a czasami
wręcz kłamliwe. Miał zbyt wiele doświadczenia w takich
189

sprawach, żeby dać się zwieść. Także raporty z innych


źródeł pomogły mu wyrobić własną opinię na temat tego,
co się stało w Afryce. A nie była to opinia sprzyjająca
karierze Chelmsforda, którego popularność w Horse Guards
zaczęła drastycznie spadać. Gdy generał stracił poparcie
rządu i dowództwa armii, został przygotowany grunt do
jego usunięcia. Jedyną kwestią, która odroczyła zmianę
Chelmsforda, był początkowy opór królowej Wiktorii,
a także zwykłe trudności logistyczne pomiędzy Anglią
a Afryką Południową.
Pomimo dojścia do potępiających wniosków książę
Cambridge postanowił poczekać z wydaniem ostatecznego
werdyktu. Dopiero 11 sierpnia 1879 r. generał Ellice napisał
w jego imieniu obszerny raport, jasno wyrażający opinię
Horse Guards, kto był odpowiedzialny za klęskę pod
Isandlwana. W raporcie obciążono winą głównie generała
Chelmsforda. Przypisano mu zbyt duże zaufanie w moc
ogniową piechoty brytyjskiej oraz niedocenianie zdolności
bojowych Zulusów. Powodem klęski było także rozprosze­
nie sił armii inwazyjnej poprzez podzielenie jej na 3 kolum­
ny. Pod Isandlwana nastąpiło dalsze rozproszenie, najpierw
poprzez wysłanie oddziałów Dartnella, a następnie przez
wymarsz generała z prawie połową piechoty i artylerii.
Chelmsford został dodatkowo obarczony odpowiedzialnoś­
cią za brak przygotowań do obrony w Rorke’s Drift
i Isandlwana, nieprzeprowadzeniem wystarczającego zwia­
du na północ od obozu, a także brakiem natychmiastowej
reakcji na meldunki o ataku na obóz. Część winy została
przypisana Pulleine’owi, jednak odnosiło się to tylko do
zbytniego rozciągnięcia linii strzeleckiej przed obozem
i zbyt dużego oddalenia jej od linii namiotów.
BRYTYJSKI KONTRATAK,
MARZEC-KWIECIEŃ 1879

Rząd Wielkiej Brytanii został postawiony przed faktem


dokonanym i nie miał innego wyjścia, jak tylko kontynuować
wojnę w Natalu i spróbować jak najszybciej zmiażdżyć
Zulusów. Brak stanowczej i zdecydowanej reakcji mógł
zostać wzięty za oznakę słabości i doprowadzić do wzrostu
ruchów wyzwoleńczych w innych koloniach brytyjskich.
Poza tym społeczeństwo Anglii, dzięki reporterom wysyłają­
cym mocno wyolbrzymione opisy barbarzyństwa Zulusów,
domagało się krwi, i to natychmiastowo. Pierwszy wysłany
z posiłkami transportowiec wojska, HMS „Shali”, zawinął do
portu w Durbanie już 6 marca. Dostarczył kompanię 88.
pułku piechoty, stacjonującą dotychczas na Wyspie Świętej
Heleny. Była to pierwsza partia posiłków, wkrótce zaczęły
napływać pozostałe. Generał Chelmsford, z nowo nabytym
szacunkiem dla zdolności militarnych Zulusów, nie spieszył
się z kolejnym wypadem i postanowił zaczekać, aż pod jego
dowództwem zbierze się armia wystarczająco silna i zdolna
do zadania decydującego ciosu. Generał miał nadzieję, że siły
pozostawione tymczasowo w Zululandzie dadzą sobie radę
i wytrwają do nadejścia posiłków.
Na południu kolumna pułkownika Pearsona była w tym
czasie w stanie ciągłego oblężenia. Król Cetshwayo i jego
191

wodzowie, po doświadczeniach w Rorke’s Drift, katego­


rycznie zabronili wojownikom atakować jego umocnione
pozycje. Oblężenie polegało na obserwacji i potyczkach
z brytyjskimi patrolami. Pułkownik Pearson, wyciągając
wnioski z klęski pod Isandlwana, nie dawał się wciągnąć
w jakiekolwiek bitwy w otwartym polu. W ciągu dnia
żołnierze mogli przebywać poza obozem, ale z zapad­
nięciem zmroku musieli wracać za obronne rubieże.
Z powodu ciągłego przeludnienia nie było miejsca w obo­
zie na rozbicie wystarczającej liczby namiotów. Prawie
wszyscy spali na ziemi, pod wozami albo pod gołym
niebem. Zmienna pogoda i częste opady deszczu zmieniły
z czasem wnętrze obozu w błotnisty koszmar. Po kilku
tygodniach skończyły się niektóre produkty żywnościowe
i lekarstwa. Pearson rozkazał zmniejszyć racje żywnoś­
ciowe do trzech czwartych. Zaczęła wzrastać liczba
zachorowań na tyfus, biegunkę i różnorodne choroby
skóry. Częściowo powodem tego były kłopoty z wodą.
Żeby zapobiec zanieczyszczeniu studni w obozie, latryny
przeniesiono poza jego granice. Wprawdzie koło obozu
przepływały dwa strumienie, jednak woda z nich czerpana
była kiepskiej jakości. Jeden ze strumieni przepływał
przez znajdujący się na południu cmentarz. Obozowy
lekarz był przekonany, że zanieczyszczony strumień jest
przyczyną wielu chorób, ale nie mógł żołnierzom tego
przetłumaczyć. Pomimo ostrzeżeń i zakazów napełniali
oni w strumieniu swoje manierki, kiedy chcieli. W obozie
znajdowała się także zagroda dla krów. Smród z niej
rozchodził się po całym obozie, wraz z wszechobecnymi
chmarami much.
Dodatkowym czynnikiem negatywnie wpływającym na
morale załogi była izolacja od świata zewnętrznego i cał­
kowity brak wiadomości o sytuacji militarnej. Mimo że
Fort Pearson nad rzeką Tugela był widoczny w odległości
około 40 km, nie było możliwości nawiązania z nim
192

kontaktu. Na początku inwazji nie przypuszczano, że


zaistnieje potrzeba komunikacji na tak duże odległości.
Z tego powodu nie zadbano o sprzęt komunikacyjny
w postaci heliografu.
Heliograf został wynaleziony w 1869 r. i potrzebował
słońca do przekazywania wiadomości w kodzie Morse’a.
Przy dobrej pogodzie, używając specjalnie zamontowanego
lusterka, można było nadać do 20 słów na minutę. Przed
wojną zuluską heliograf był sporadycznie używany przez
armię brytyjską w Indiach i Afganistanie.
W czasie oblężenia, z powodu zuluskich patroli, próby
komunikacji przy pomocy gońców były skazane na niepo­
wodzenie. Jeden z oficerów, kapitan Wynne, przez kilka
tygodni próbował w różny sposób nawiązać łączność.
Niestety, pierwsze próby z użyciem papierowych semafo­
rów i balonów na ciepłe powietrze nie przyniosły pozytyw­
nych rezultatów. Dopiero użycie prowizorycznego helio­
grafu, skonstruowanego z kawałka rury i lusterka do
golenia, zakończyło się sukcesem. Pierwszą odebraną
wiadomością z Fortu Pearson było zapewnienie ze strony
Chelmsforda o mającej wkrótce przybyć odsieczy.
W tym czasie na północy pułkownik Wood był zajęty
wojną podjazdową przeciwko plemieniu abaQulusi. Jedno­
cześnie próbował zjednać sobie wodzów pomniejszych
szczepów i przeciągnąć ich na swoją stronę. Jego próby
w większości kończyły się fiaskiem. Dopiero na początku
marca Wood odniósł znaczny sukces dyplomatyczny.
Nakłonił bowiem wodza Hamu do przejścia na stronę
brytyjską. Hamu był członkiem zuluskiej rodziny królews­
kiej. Jego terytorium leżało na wschodzie, za terenami
plemion abaQulusi, niecałe 80 km na północny zachód od
stolicy Ulundi. Mimo że nie rościł sobie żadnych praw do
królewskiego tronu, to jednak jego stosunki z Cetshwayo
nie były najlepsze. Hamu nie zgadzał się z wieloma
decyzjami króla w sprawie wojny, już na jej początku
193

zaczął potajemnie negocjować z Woodem. W marcu książę


ostatecznie postanowił przejść na stronę brytyjską. Jako
emisariusza wysłał jednego z trzech białych osadników
zamieszkujących jego terytorium, Calverleya. Niefortunnie
Calverley otrzymał na podróż konia zdobytego pod Isand­
lwana. Po przybyciu na nim do Khambula natychmiast
rozpoznano go jako należącego do poległego porucznika
Neville’a Coghilla. Dodatkowo emisariusz miał przy sobie
zdobyczny karabin Martini-Henry i menażkę, także należące
do 24. kompanii. Tylko szybka interwencja pułkownika
Wooda zapobiegła natychmiastowemu samosądowi.
Po krótkiej rozmowie lekko roztrzęsiony Calverley został
odesłany z powrotem z wiadomością, że przejście księcia
będzie traktowane jako bezwarunkowa kapitulacja. Po
otrzymaniu tej informacji książę nie zwlekał i z małą
eskortą wkrótce przybył do obozu w Khambula. Reszta
członków jego szczepu pozostała w rodzinnych stronach,
w kwaMfemfe, żeby nie alarmować króla Cetshwayo.
Haniu chciał, żeby Wood ze swoim wojskiem pomógł ich
później sprowadzić, w tym także jego 200 żon. Pułkownik
dyplomatycznie odpowiedział, że jeśli chodzi o członków
szczepu to chętnie ich przyprowadzi, ale po żony książę
musi pofatygować się sam. Po chwili namysłu Hamu
stwierdził, że na razie spróbuje się bez nich obejść, i dla
„bezpieczeństwa” pozostanie w obozie.
Wyprawą do kwaMfemfe dowodził podpułkownik Buller
na czele oddziału 360 jeźdźców i 200 wojowników Hamu.
Wojownicy mieli wyruszyć wcześniej, żeby przed przyby­
ciem Brytyjczyków przygotować wszystkich do ucieczki.
Wood, wbrew radom swoich oficerów, postanowił także
osobiście wziąć udział w wyprawie.
Wyruszono 14 marca wczesnym rankiem. Po drodze,
mijając wzgórze Hlobane, oddział został już tradycyjnie
ostrzelany przez wojowników abaQulusi. Agresywne plemię
abaQulusi nigdy nie przepuściło szansy, by zaatakować,
194

w przyszłości miało jeszcze wiele razy sprawić kłopoty


brytyjskim najeźdźcom. Pomimo ostrzału ze wzgórza
Hlobane udało się je ominąć bez strat. Wyprawa przybyła
na miejsce pod wieczór już bez większych przygód. Okazało
się, że wielu członków szczepu skryło się w jaskiniach,
bojąc się akcji odwetowych Cetshwayo. Przez noc wszyst­
kich odszukano i przygotowano do drogi powrotnej (w tym
także 200 żon). Następnego dnia o wschodzie słońca
żołnierze, wraz z tysiącem uchodźców, rozpoczęli marsz
powrotny. Buller i Wood pozostali w kwaMfemfe do
10.00. Podróż odbyła się bez strat. Cała operacja pokazała,
jak odważnym i aktywnym dowódcą był Wood. Niektórzy
uważali jednak, że był brawurowy, a czasami wręcz
lekkomyślny. Wyprowadzając wszystkich uchodźców Ha­
mu, Wood z pewnością miał dużo szczęścia. W przypadku
starcia z zuluską impi jego 360 jeźdźców nie miałoby
dużych szans na przeżycie. Ta pomyślna operacja z pew­
nością wpłynęła na wzrost zadufania Wooda we własne
siły, a to z kolei miało duży wpływ na planowanie
następnej akcji, na wzgórzu Hlobane.
NTOMBE — KOLEJNA KLĘSKA

W odpowiedzi na operacje zaczepne Wooda działający


w okolicach zbuntowany wódz plemienia Swazi, Mbilini,
nasilił w odwecie ataki nękające. Jego oddziały już wiele
razy zapuszczały się w pobliże niemieckiej osady Lünburg.
Leżała ona 17 km na północ od obozu Wooda, i już
wcześniej została przekształcona w brytyjską bazę. Jej
celem była obrona okolicznych białych farmerów przed
atakami Zulusów. W tym celu stacjonowało tam 5 kompanii
80. pułku piechoty pod dowództwem majora Charlesa
Tuckera. Zaopatrzenie dla Lünburga dostarczano kon­
wojami z osady Derby, leżącej 20 km na północ, na
granicy z Transwalem. Droga pomiędzy osadami była
jedną z najniebezpieczniejszych w państwie Zulu. Około
10 km przed Lünburgiem droga przechodziła przez płaską
i szeroką dolinę, otoczoną górami. Góry od strony zachod­
niej były siedliskiem zuluskiego wodza Manyanyoba, a od
wschodniej wodza Mbiliniego. Mieli oni widok na przebie­
gającą poniżej drogę na kilka kilometrów w obie strony.
Ponieważ transporty Brytyjczyków i osadników poruszały
się wolno, mieli zawsze wystarczająco dużo czasu, by
przygotować na nie zasadzkę. Często ze sobą współdziałali,
a potem dzielili się łupami.
196

Pod koniec lutego z Derby został wysłany kolejny


konwój z bronią, amunicją, mąką i kukurydzą. Ponieważ
teren, przez który miał podróżować, był właściwie pod
kontrolą Zulusów, to na jego spotkanie wysłano z Lünburga
eskortę składającą się z jednej kompanii wojska.
Kompania pod dowództwem kapitana Williama Ander­
sona spotkała się z wozami 1 marca. Po przybyciu żołnierze
od razu przystąpili do pomocy w transporcie. Konwój
poruszał się bardzo powoli, nękany silnymi nawałnicami
deszczu. W niektórych miejscach wozy zapadały się
w błocie aż po osie. Wycieńczeni żołnierze, z powodu
ciągłego zagrożenia ze strony Zulusów, nie rozbijali w nocy
obozów, śpiąc pod gołym niebem w wilgotnych mundurach.
Dopiero 5 marca wozy dotarły do miejsca przeprawy przez
rzekę Ntombe, zwanego Meyer’s Drift. Tutaj dotarł rozkaz
majora Tuckera, domagający się jak najszybszego powrotu
oddziału do Lünburga. Do dziś nie wiadomo, czy miało to
oznaczać pogonienie konwoju, czy tylko odwołanie eskorty.
Dowodzący konwojem kapitan Anderson przyjął jednak
rozkaz dosłownie, gdyż przeprawił się przez rzekę i wyru­
szył tylko ze swoim oddziałem, porzucając wozy i pozo­
stawiając je własnemu losowi. Nigdy nie wyjaśniono tego
nieporozumienia, a Anderson nigdy nie musiał tłumaczyć
się z tej decyzji.
7 marca major Tucker wysłał następną kompanię pie­
choty, prawdopodobnie zdając sobie sprawę, że opuszczony
transport przedstawiał dużą wartość tak dla Anglików, jak
i Zulusów. Oddział był dowodzony przez kapitana Davida
Moriarty’ego. Moriarty był doświadczonym żołnierzem,
służył w armii już 27 lat i brał udział w kampaniach
w Gibraltarze, Singapurze i Indiach.
Po przybyciu do Meyer’s Drift okazało się, że tylko
część wozów dotarła do rzeki, pozostałe 9 ugrzęzło w błocie
w odległości około 5 km. Moriarty od razu przystąpił do
budowy tratwy, która miała ułatwić przeprawę.
197

Następnego dnia oddziały przeprawiły się przez rzekę.


Część z nich wyruszyła na poszukiwanie pozostawionych
wozów. Po ich odnalezieniu okazało się, że ich załoga
odparła w nocy atak małego oddziału zuluskiego. Mieli
duże szczęście, ponieważ w obronie pomógł im oddział
zuluski wodza Hamu, który przez przypadek pojawił się
w okolicy. Ocalone wozy były przez następne kilka dni
wyciągane z błota i zaciągane do Meyer’s Drift. Ostatni
przybył na miejsce 9 marca. W tym czasie zaczęto
przeprawiać pierwsze wozy na drugi, brzeg rzeki. Ciągłe
opady deszczu oraz wzburzona rzeka sprawiały, że prze­
prawa odbywała się bardzo powoli. W końcu poziom wody
podniósł się na tyle, że całkowicie uniemożliwił dalszą
przeprawę. 11 marca Moriary postanowił rozbić obóz na
północnym brzegu przy wozach i poczekać na poprawę
pogody. Dzień później odwiedził go major Tucker, żeby
ocenić sytuację. Tucker wyraźnie nie był zadowolony
z tego, jak Moriarty przygotował obóz do obrony, jednak
widząc wyczerpanych żołnierzy, postanowił nie reagować.
Moriarty uformował wozy w linię obronną w kształcie
litery V, z tyłem obozu przylegającym do rzeki. Wozy nie
zostały ze sobą sczepione ani ufortyfikowane, a luki
pomiędzy nimi zostały wypełnione tylko częściowo wor­
kami z kukurydzą na wysokość pół metra. Linia wozów nie
sięgała do nurtu rzeki. Gdy opady deszczu na chwilę
ustawały, poziom wody prawie natychmiast opadał. Wozy
pozostawiono więc w miejscu, gdyż obawiano się, że
poziom wody może się znowu podnieść i część ich znieść.
W środku obozu postawiono 2 wagony z amunicją, zawie­
rające 90 tys. naboi. Dookoła nich zebrano stado 250 krów.
Ponieważ zapadał już zmrok, major Tucker postanowił
powrócić do Lünburga, polecając dokończenie przeprawy
następnego dnia. Major nie zwrócił uwagi na wkradające
się w szeregi wojska ogólne rozluźnienie dyscypliny.
Żołnierze byli zmęczeni i mokrzy, a po opuszczeniu
198

niebezpiecznej doliny mieli już wszystkiego dosyć. Po


otrzymaniu namiotów, które przywiózł Tucker, wszyscy
oczekiwali w pełni zasłużonego odpoczynku. Kapitan
Moriarty z niewiadomych powodów zrezygnował z bez­
pieczeństwa, jakie zapewniał obóz, i rozbił swój namiot na
zewnątrz, tuż przed linią wozów tworzących czubek lite­
ry V. Przed swoim namiotem ustawił 2 wartowników.
Dodatkowi, lecz nieliczni wartownicy zostali rozstawieni
przy rzece, gdzie kończyła się linia wozów. Z powodu
otaczających obóz krzewów i zagonów kukurydzy, a także
ciężkiej mgły, widoczność była bardzo ograniczona. Przed
pójściem spać Moriarty polecił swojemu zastępcy, porucz­
nikowi Henry’emu Harwardowi, żeby z oddziałem 30 ludzi
rozbił obóz po drugiej stronie rzeki w celu zabezpieczenia
już przeprawionych wozów. Wraz z Harwardem przeprawił
się sierżant Anthony Booth, opanowany i doświadczony
podoficer, służący w piechocie od 14 lat.
W obozie wszyscy poszli spać. Większość postanowiła
spać nago, chcąc podsuszyć ciągle wilgotne mundury. Noc
upłynęła spokojnie do około 4.00. Wtedy to rozległ się
pojedynczy strzał, który obudził Harwarda. Porucznik
sprawdził posterunki, a także polecił sierżantowi Boothowi
zaalarmować obóz po drugiej stronie rzeki. Booth wykonał
polecenie i po pewnym czasie usłyszał od wartownika zza
rzeki, że żołnierze dostali rozkaz ubrania się, ale pozwolono
im dalej pozostać w namiotach. Najwyraźniej tajemniczy
strzał nie został poważnie wzięty pod uwagę. Być może
pomyślano, że oddał go przypadkowo jeden ze strażników.
Booth jednak postanowił nie wracać do namiotu. Ubrał się
i z karabinem pod ręką przysiadł przy jednym z wozów.
Z fajką w ustach postanowił poczekać do świtu.
Brytyjczycy nie wiedzieli, że pod obóz podszedł oddział
wodza Mbiliniego. Jego siły, będące mieszanką różnych
szczepów, patrolowały dzień wcześniej okolice. Impi liczyła
pomiędzy 800 a 8 tys. wojowników. Z powodu braku
199

wiarygodnych źródeł przyjmuje się mniejszą liczbę jako


bardziej rzeczywistą.
Po rozpoznaniu sytuacji osobiście przez Mbiliniego
Zulusi przygotowali się do ataku. Wczesny ranek 11 marca
pokrył okolice obozu gęstą mgłą. Z tego powodu, jak
i braku wystarczającej liczby strażników, udało im się
podejść na odległość 60 m, zanim w końcu zostali spo­
strzeżeni. O 5.15 Zulusi oddali jedną salwę i natychmiast
przystąpili do ataku. Zaskoczenie było całkowite. Major
Moriarty, na wpół nagi, wybiegł ze swojego namiotu
z rewolwerem i zastrzelił 3 atakujących go wojowników.
Następnie próbował przedostać się do obozu, ale w czasie
wdrapywania się na jeden z wozów został zadźgany
dzidami. Brytyjczycy, wyrwani ze snu, nie mieli żadnych
szans na obronę. Obóz został błyskawicznie opanowany.
Powstał ogólny chaos, w którym na wpół rozebrani żoł­
nierze przemieszali się z Zulusami. Ci, którzy nie zginęli
od razu, próbowali się ratować, wskakując do rzeki. Jednak
Zulusi nie mieli zamiaru przepuścić takiej okazji i śmiało
podążali za uciekinierami.
Z przeciwnego brzegu porucznik Harward ze swoim
oddziałem usiłował zorganizować wsparcie. Żołnierze
próbowali ogniem osłaniać przeprawę uciekinierów, co
było jednak bardzo utrudnione ogólnym chaosem. Po
chwili stało się jasne, że część atakujących wojowników
przeprawiła się poniżej obozu i zagrażała odcięciem
ewentualnej drogi odwrotu. Było to za dużo dla po­
rucznika, którego najwyraźniej opuściły nerwy. Rzucił
hasło do odwrotu, a sam wskoczył na konia i pogalopował
w kierunku Lünburga. Pozostawiony samemu sobie sie­
rżant Booth zebrał wraz z kilkoma żołnierzami, którzy
się już przeprawili, resztki oddziału i próbował zorga­
nizować obronę. Wkrótce jednak zorientował się, że
coraz więcej Zulusów przeprawia się i trzeba się wycofać.
Żołnierze zaczęli wycofywać się w kierunku Lünburga,
200

co chwila zatrzymując się, żeby skoncentrowanymi sal­


wami utrzymać ścigających na bezpieczną odległość.
Wszystko odbywało się pod przewodnictwem opanowane­
go sierżanta przez prawie 2 godziny. Jego zimna krew
ocaliła nie tylko jego żołnierzy, ale także wielu uciekinie­
rów, którzy przyłączyli się do niego, na wpół nadzy
i pozbawieni broni.
Po przybyciu do Lünburga Harward odszukał majora
Tuckera i złożył mu chaotyczny meldunek o tragedii. Był
to kraniec jego wytrzymałości psychicznej, ponieważ zaraz
po tym zemdlał. Major natychmiast zebrał oddział jeźdźców
i pogalopował z odsieczą. Za nim wyruszyły kompanie
piechoty. Odsiecz natknęła się na oddział Bootha mniej
więcej w połowie drogi. Odgoniła Zulusów, a następnie
ruszyła dalej ku Meyer’s Drift. Żołnierze przybyli jednak
za późno, Zulusów już nie było. Zostawili za sobą cał­
kowicie splądrowany obóz, wszędzie leżały nagie ciała
poległych. Oczywiście po karabinach i amunicji ani śladu.
Wiadomość o kolejnej klęsce z pewnością nie poprawiła
humoru Chelmsfordowi. Wiedział, że wkrótce otrzyma od
księcia Cambridge’a i premiera Disraeliego listy, domaga­
jące się kolejnych wyjaśnień. Jedyne, co mógł zrobić, to
ponownie znaleźć kogoś odpowiedzialnego. Ponieważ
Moriarty zginął w czasie ataku, generał postawił przed
sądem wojskowym porucznika Harwarda. Stało się to
jednak dopiero w 1880 r. Zadziwiająco, porucznik został
oczyszczony z zarzutów opuszczenia swoich podwładnych
w obliczu wroga (po prostu tchórzostwa). Dowodzący już
wtedy wojskami w Afryce generał Wolseley odmówił
potwierdzenia orzeczenia sądu. Nie mając jednak moż­
liwości jego zmienienia, napisał list, otwarcie potępiający
zachowanie Harwarda. Z poparciem Cambridge’a został on
odczytany w każdym pułku, efektywnie kończąc karierę
wojskową porucznika. Niespełna rok później Harward na
własną prośbę zakończył służbę wojskową.
201

Skutki masakry w Meyer’s Drift nie ominęły majora


Tuckera. Uznano go odpowiedzialnym za niedociągnięcia
Moriarty’ego. Nie potępiono go jednak oficjalnie, ale przez
kilka lat pomijano w czasie promocji. W przeciwieństwie
do niego sierżant Anthony Booth doznał jednego z naj­
większych zaszczytów możliwych dla żołnierza, a miano­
wicie za swoją postawę otrzymał Krzyż Wiktorii.
Była to kolejna klęska Brytyjczyków, bardziej dotkliwa
pod względem psychologicznym niż militarnym. Stracili
prawie 80 żołnierzy (wraz z majorem Moriartym) oraz całe
zapasy amunicji i żywności. Zulusi, którzy stracili około
30 wojowników, udowodnili ponownie, że niedocenianie
ich jest bardzo kosztowne, wykorzystają każdą szansę, jaką
im się da. Wódz Mbilini potwierdził jeszcze raz swoje
zdolności dowódcze.
HLOBANE — KOSZTOWNA WYPRAWA PO BYDŁO

Chelmsford, na którego i tak patrzono w Londynie nieprzy­


chylnym okiem, potrzebował zwycięstwa, i to szybko.
Pomyślne przejście plemienia Hamu na stronę brytyjską było
tylko sukcesem politycznym. Biorąc pod uwagę sytuację
militarną, jedynie pułkownik Wood mógł prowadzić jakiekol­
wiek operacje zaczepne. Pod naciskiem generała zaplanował
operację w pobliżu wzgórza Hlobane, niedaleko swojego
obozu. Jej celem miało być spacyfikowanie tych terenów
przed podjęciem dalszego marszu na Ulundi. Żeby to
osiągnąć, trzeba było rozbić plemię abaQulusi, które miało
tam główną bazę, a następnie podporządkować sobie wodza
Mbiliniego (schwytać go lub zabić).
Mbilini w trakcie wojny miał około 28 lat, był bardzo
zdolnym i inteligentnym wodzem. Jako młody wojownik
wziął udział w obrzędzie, w czasie którego dzikiego psa
obdarto żywcem ze skóry. Następnie owinięto mu głowę
jeszcze ciepłą i ociekającą krwią skórą. Dzięki temu miał
zyskać nadprzyrodzone zdolności. Z pewnością przejawiał
niemal zwierzęcą zaciętość i przebiegłość. Od początku
wojny jego oddziały siały postrach wśród okolicznych
mieszkańców, tak białych, jak i tubylczych.
203

Po rozbiciu konwoju Moriarty’ego Brytyjczycy uznali,


że nadszedł czas, by się ostatecznie rozprawić z kłopot­
liwym wodzem. Dodatkowym celem ataku na Hlobane
miało być zdobycie licznych stad bydła, których pastwiska
znajdowały się na płaskim szczycie góry.
W tym czasie mobilizacja nowej armii inwazyjnej
Chelmsforda nie uszła uwadze Cetshwayo. Król postanowił
więc ponownie zebrać swoich wojowników i przygotować
się do następnej walki. Większość jego wojowników
odpoczęła już po styczniowych bitwach, a pułki uzupełniły
straty. Wodzowie króla cały czas wierzyli, że mogą
ponownie rozbić siły najeźdźców, jeśli uda im się zaskoczyć
je w otwartym polu. Ponieważ Cetshwayo uważał, że na
południu sytuacja jest pod względną kontrolą, zatem
postanowił wysłać oddziały na północ. Plemiona abaQulusi,
wódz Mbilini, jak i jego rodzinne plemiona wywierali
presję, by pomóc im w walce z energicznym Woodem.
Jako kolejny cel ataku impi wybrano obóz Khambula,
będący główną bazą wypadową pułkownika. Wysłanie
oddziałów zostało przyspieszone zdradą księcia Hamu.
Król nie mógł dopuścić do dalszych dezercji, pragnął
ukazać podwładnym, że cały czas sprawuje pełną kontrolę
nad królestwem. Zulusi zebrali się po raz drugi w czasie
wojny w stolicy Ulundi, by przeprowadzić rytualne obrzędy
wojenne. Impi, mająca wyruszyć na północ, liczyła prawie
20 tys. wojowników i składała się w większości z pułków,
które brały udział w bitwie pod Isandlwana. Oficjalnie
dowódcą został mianowany wódz Mnyamana z plemienia
Buthelezi, jednak bezpośrednie dowództwo znajdowało się
w rękach wodza Ntshingwayo.
Zwykłym zbiegiem okoliczności Zulusi wyruszyli w kie­
runku Khambuli w tym samym czasie, kiedy Wood kończył
przygotowania do ataku na Hlobane — wzgórze leżało na
trasie przemarszu zuluskiej impi. Wood wprawdzie otrzymał
informację o zbliżającym się wrogu, ale stwierdził, że ma
204

wystarczająco dużo czasu, żeby bezpiecznie przeprowadzić


operację. Pomimo swojego doświadczenia cały czas nie
doceniał zdolności Zulusów do ich szybkiego pokonywania
pieszo dużych odległości.
Operacja miała zostać przeprowadzona przez 2 grupy
uderzeniowe. Według prostego planu jedna grupa, licząca
670 żołnierzy, pod dowództwem podpułkownika Redversa
Bullera, miała dostać się na szczyt od strony wschodniej
i oczyścić go z oddziałów wroga. W jej skład wchodziły Oddział
Nieregularny Wooda (Wood's Irregulars, WI) pod dowództwem
majora Williama Knoxa-Leeta, FLH kapitana Roberta Bartona,
Jazda Graniczna Weatherleya (Weatherley's Border Horse, WBH)
pułkownika Fredericka Weatherleya, grupa burskich osadników
Pieta Uysa, Jazda Bakera (Baker’s Horse) porucznika W. Wilsona
i Rangersi Transwalu (Transvaal Rangers, TR) komendanta Pietra
Raaffa. Równocześnie od zachodu oddziały pod dowództwem
podpułkownika Cecila Russella, w liczbie około 640, miały
zająć mniejsze wzgórze Ntendeka, a następnie poprzez
stromą przełęcz Devil’s Pass przedostać się na wzgórze
Hlobane, by połączyć się z oddziałami Bullera. Jego grupa
składała się z oddziałów piechoty konnej (Mounted Infantry,
MI) porucznika Edwarda Browne’a, NNH porucznika
Cochrane’a, WI komendanta Loraine'a White’a oraz wojo­
wników Hamu pod dowództwem porucznika Cecila Wil-
liamsa. Po połączeniu obie grupy, ze zdobycznym bydłem,
miały powrócić do Khambuli. Gdyby nadarzyła się ku
temu szansa, zjednoczone siły mogły uderzyć także na
znajdujące się poniżej siedlisko abaQulusi.
Wzgórze Hlobane było położone około 24 km na wschód
od obozu Khambula. Miało wysokość prawie 300 m. szczyt
był płaski i rozległy, o długości 6,5 i szerokości 2,5 km.
Zbocza były bardzo strome, pokryte wieloma głazami
i kolczastymi krzewami, tylko w niektórych miejscach
przejezdne wierzchem. Ze względu na odległość, a także
205

z powodu trudnej dla piechurów okolicy pułkownik po­


stanowił użyć do ataku tylko swoje oddziały konne i pie­
chotę tubylczą.
Nikt, oprócz lokalnej ludności tubylczej, nie był wcześ­
niej na szczycie. Tym bardziej jest zdumiewające, jak
lekceważąco podszedł do planowania pułkownik Wood.
Nie przeprowadził żadnego zwiadu, a trasę na szczyt
wybrał po pobieżnej obserwacji przez lunety. Przełęcz
łącząca Hlobane z sąsiednim wzgórzem Ntendeka została
uznana za doskonałą dla koni.
Wood ze sztabem planował podążać za oddziałem Bullera
jako obserwator. W wyprawie miało wziąć udział także
2 oficerów, którzy przeżyli klęskę pod Isandlwana: kapitan
Gardner i porucznik Cochrane.
Mający towarzyszyć Bullerowi oddział WBH dopiero
niedawno przybył do Khambuli. Jego dowódcą był puł­
kownik Frederick Weatherley, doskonały jeźdźca. Do­
świadczenie bojowe zdobył w czasie wojny krymskiej
i podczas tłumienia powstań w Indiach. Od 1876 r. mieszkał
w Afryce wraz z całą rodziną. W przeciwieństwie do pola
walki nie miał szczęścia w życiu prywatnym. Próbował sił
w polityce, chcąc zdobyć nominację na stanowisko ad­
ministratora Transwalu, zajmowane przez Theophilusa
Shepstone’a. Potrzebował 4 tys. podpisów na petycji
popierającej jego kandydaturę. Podpisy zebrano, ale okazało
się, że pomagający mu w tym znajomy Szkot z klanu Gunn
większość z nich sfałszował. Oszust nie tylko skom­
promitował Weatherleya, ale na dodatek uciekł z jego
żoną. Gdy do tego doszły kłopoty z jego przedsiębiorstwem
handlowym (nieudana próba eksploracji złota), Weatherley
postanowił radykalnie zmienić swoje życie. Sprzedał więk­
szość dobytku, wystawił własny oddział konny, czyli WBH,
i wyruszył na wojnę. Jednym z oficerów, w stopniu
porucznika, został jego piętnastoletni syn, Rupert. Oddział
liczył tylko 70 jeźdźców, ale był zorganizowany według
206

ścisłego systemu wojskowego, miał nawet weterynarza


i trębacza.
27 marca o 8.00 oddziały Bullera, jako pierwsze,
wyruszyły z obozu w Khambuli. Przybyły w pobliże
Hlobane tego samego dnia późnym popołudniem. Buller
prowadził jednostki wzdłuż wzgórza (po stronie połu­
dniowej), a następnie odbił lekko w kierunku południo-
wo-wschodnim. Miał nadzieję, że obserwujący go abaQulusi
pomyślą, że tylko mija wzgórze w drodze ku terytorium
Hamu. Przejechał około 20 km. Pod wieczór rozbił obóz,
rozpalając przy tym kilka ognisk. To także miało wprowa­
dzić wroga w błąd i upewnić go, że jest to tylko chwilowa
przerwa w marszu. W nocy, po wschodzie księżyca,
wszyscy szybko osiodłali konie i pod przewodnictwem
Pieta Uysa ruszyli z powrotem w kierunku Hlobane.
Przybyli do podnóża stoku po 21.00 i po cichu rozbili
tymczasowy obóz. Planowali kilka godzin snu, jednak
w padającym deszczu, bez namiotów i bez ognisk, niewielu
udało się zmrużyć oko. Wymarsz zapowiedziano na 3.00.
Z powodu mniejszej odległości, jaką miały przebyć,
oddziały pułkownika Russella wyruszyły z Khambuli
dopiero w południe. Dołączył się do nich pułkownik
Wood. Podobnie jak Buller, po przybyciu wieczorem
w pobliże góry od strony zachodniej Russell rozbił obozo­
wisko, próbując dać do zrozumienia Zulusom, że spędzi
tam całą noc. Rozpoczęcie operacji zostało zaplanowane
na następny dzień. Częścią planu było wykorzystanie
elementu zaskoczenia. Brytyjczycy chcieli dostać się na
szczyt wzgórza wczesnym rankiem i znienacka uderzyć na
„śpiących” abaQulusi. Oczywiście, nie doceniono przeciw­
nika. Mbilini był zbyt doświadczonym wodzem, by nabrać
się na tak naiwny taktycznie fortel. Duże oddziały konne
wroga, wraz z tubylczą piechotą, pojawiające się nagle po
obu stronach jego bazy, mogły oznaczać tylko jedno
— atak. Mbilini zdał sobie sprawę z tego, co planuje
207

przeciwnik. Do tego stopnia, że jako pierwszy postanowił


zaatakować Bullera. Wysłał 3 tys. wojowników w kierunku
pierwszego biwaku Brytyjczyków. Oba oddziały minęły
się w silnym deszczu (Buller już w drodze powrotnej do
stoku Hlobane), nie zauważając się nawzajem. Tylko
wyjątkowe szczęście sprawiło, że Buller uniknął całkowi­
tego rozbicia. Nie mogąc zlokalizować wroga w ciemnej
i deszczowej nocy, wódz Mbilini zawrócił do swojego
siedliska.
Wczesnym rankiem 28 marca Buller wyruszył z obozu
na szczyt. Wspinaczka odbywała się bardzo powoli. Podej­
ście było strome i pokryte głazami. Deszcz i ciemności
dodatkowo utrudniały ruch, ale początkowo zapewniały
pewną osłonę. Po pewnym czasie pogoda się pogorszyła
i niebo przecięły liczne błyskawice. W ich świetle strażnicy
abaQulusi zauważyli zbliżających się jeźdźców i spomiędzy
skał otworzyli ogień. Od razu padło kilka koni, a paru
jeźdźców zostało rannych. Pozostali żołnierze nie stracili
jednak głowy i ruszyli do przodu, związując się w walce
wręcz. Po krótkim starciu wojownicy się wycofali. Brytyj­
czycy ponieśli nieznaczne straty i kontynuowali wspinaczkę.
Po dotarciu na szczyt pozostawili na miejscu oddział „A”
FLH z zadaniem ochrony tyłów, a także w celu utrzymania
podejścia jako ewentualnej drogi odwrotu. Reszta grupy
ruszyła w kierunku zachodnim szczytu i po drodze zaczęła
zagarniać pasące się krowy, zbierając prawie 2 tys. sztuk.
Podpułkownik Buller i major Knox-Leet pogalopowali na
zachodni kraniec, by spotkać się z podpułkownikiem
Russellem. Buller nie wiedział jednak, że Russell lekko
zmienił plan akcji.
Zajęcie szczytu wzgórza Ntendeka było niemałym wy­
czynem dla oddziałów konnych. Podejście okazało się
bardzo strome i konie pięły się niemal jak po drabinie. Na
szczęście nie napotkano żadnej przeszkody ze strony wroga.
Po przybyciu na szczyt Russell stwierdził, że łącze ze
208

szczytem Hlobane, Devil’s Pass, jest jednak za strome i nie


ma sensu nawet próbować go przejść. By jednak nawiązać
kontakt z widocznymi na górze oddziałami Bullera, wysłał
pieszo oddział piechoty konnej porucznika Browne’a.
W tym samym czasie reszta jego oddziałów zaczęła
zagarniać stada bydła, pasące się na obu stokach wzgórza.
Po męczącej wspinaczce Browne spotkał na szczycie majora
Knoxa-Leeta. Po krótkiej konwersacji Knox-Leet potwier­
dził, że nie ma sensu forsować Devil’s Peak, narażając
cenne konie na kontuzje. Można było za to wysłać tą drogą
mniej cenne bydło. Buller nie był obecny w czasie
rozmowy, ponieważ nie mogąc doczekać się Russella,
odjechał z powrotem na wschód, żeby spotkać się z jadącym
na szczyt Woodem.
Pułkownik Wood wyruszył z Khambuli z kolumną
Russella. Wraz z nimi jechali kapitan Ronald Cambell,
porucznicy Henry Lysons i Llewellyn Lloyd. Do ochrony
mieli 9 żołnierzy piechoty konnej i 7 tubylczych wojow­
ników. Po pewnym czasie Wood odłączył się od Russella
z zamiarem dostania się na szczyt tą samą drogą, co Buller.
Niedaleko podnóża góry Wood napotkał podążający w prze­
ciwną stronę oddział WBH. Dowodzący nim pułkownik ze
wstydem wyjaśnił, że w porannym deszczu odłączyli się od
reszty sił Bullera i zabłądzili. Zastępca Weatherleya, kapitan
Charles Dennison, próbując ich odnaleźć, przez przypadek
natknął się na duże zgrupowanie Zulusów. Na szczęście
w deszczu nie został zauważony. Kapitan od razu zdał
Woodowi relację, który jednak go zignorował, stwierdzając,
że coś mu się przewidziało. Następnie Wood rozkazał im
się dołączyć. Razem rozpoczęli podjazd pod górę. Do dziś
nie wiadomo, dlaczego pułkownik zignorował tak ważną
informację. Dennison w wydanych po latach pamiętnikach
dodatkowo opisuje spotkanie z Woodem i Bullerem po
bitwie, w czasie którego poprosili go wprost, żeby nic
o tym nie wspominał w raportach.
209

W drodze na szczyt natknęli się na ślady pierwszej


walki, jakie pozostawiły po sobie oddziały Bullera; padnięte
konie i porzucony ekwipunek. W tym samym miejscu co
poprzednio czatowali ukryci strzelcy abaQulusi. W dogod­
nym momencie otworzyli znienacka ogień. WBH, w prze­
ciwieństwie do wcześniej zaatakowanej FLH, nie miała
zbyt dużego doświadczenia bojowego i od razu zaległa.
Wood ze swoim oddziałem ochrony postanowił dać przy­
kład odwagi i ruszył do ataku. Początkowo udało im się
podejść bliżej strzelającego wroga, ale wkrótce oni także
musieli się zatrzymać. Zaczęli też pojawiać się pierwsi
ranni. Llewellyn Lloyd, trochę brawurowo siedzący na
koniu, został postrzelony w kręgosłup. Zaciągnięto go do
pobliskiej opuszczonej zagrody, gdzie po chwili zmarł.
Wood także znalazł się w tarapatach. Zastrzelono jego
konia, przez którego został przygnieciony. Po wydostaniu
się spod niego i doczołganiu się do zagrody Wood polecił
kapitanowi Cambellowi poderwać WBH do ataku. Nie
było to jednak takie łatwe. Żołnierze nie mieli zamiaru
ryzykować życia w czołowym ataku na ukrytych wojow­
ników. Zdegustowany Cambell z porucznikiem Lysonsem
i 2 żołnierzami skoczyli do przodu. Z rewolwerem w ręku
kapitan wpadł do pierwszej napotkanej jaskini. Niestety,
wojownicy byli na niego przygotowani. Jeden z abaQulusi
przyłożył muszkiet do głowy kapitana i odpalił, zabijając
go na miejscu.
Sytuacja Wooda zaczęła się pogarszać. Nie tylko stracił
2 doświadczonych dowódców i zaległ pod ostrzałem,
ale dodatkowo od strony wschodniej pojawiły się nowe
oddziały wroga. Były to pierwsze jednostki zuluskiej
impi, będące w drodze z Ulundi do Khambuli, wcześniej
spostrzeżone przez Dennisona. Jak zwykle Zulusi byli
bardzo chętni do wzięcia udziału w walce, i to jak
najszybciej. W obliczu nowego zagrożenia pułkownik
postanowił się wycofać. Zanim jednak rozkazał odwrót,
210

postanowił pogrzebać Cambella i Lloyda. W sytuacji,


w jakiej się znajdował wraz ze swoim oddziałem, może
wydawać się to dziwne i nieodpowiedzialne. Byli to jednak
jego przyjaciele. Kierując się sentymentalnym uczuciem,
nie chciał zostawić ich ciał na pastwę wroga. Po znalezie­
niu stosownego miejsca zaczęto kopać grób. Wood wysłał
także jednego z żołnierzy, żeby odzyskał egzemplarz
Biblii, znajdujący się w sakwie jego zabitego konia.
Wszystko to odbywało się pod wzmagającym się ostrzałem
abaQulusi z góry i z boku od nowo przybyłych Zulusów.
Niektórzy wojownicy wyszli z ukrycia i zbliżyli się tak
blisko, że zaczęli obrzucać grupę Wooda włóczniami.
Pułkownik, nie zważając na zagrożenie, spokojnie nad­
zorował pogrzeb, a następnie zaczął odczytywać fragment
Biblii. Wkrótce wokół niego zaczęli padać zabici i ranni.
Na szczęście znajdujący się na szczycie oddział „A” FLH
zauważył, co się dzieje i rozpoczął wspomagający ostrzał.
Kilkoma celnymi salwami udało się rozproszyć wroga.
Po zakończeniu obrzędu Wood ocknął się z chwilowego
transu. Jakby nic się nie stało, rozpoczął odwrót w kierunku
zachodnim, z powrotem ku wzgórzu Ntendeka. Od tego
momentu, aż do czasu pojawienia się o 19.00 w Khambuli,
pułkownik był nieosiągalny. Pozostawił za sobą ciała
6 żołnierzy, co było wysoką ceną za pochówek. Na miejscu
pozostał też pułkownik Weatherley. Prawdopodobnie czując
się odpowiedzialnym za małą efektywność swojego od­
działu, postanowił przedrzeć się jednak na szczyt i połączyć
z oddziałami Bullera. Tym razem, zadziwiająco, nie napot­
kał na żaden opór, ponieważ wojownicy gdzieś zniknęli.
Powodem wycofania się abaQulusi i Zulusów był powrót
wodza Mbiliniego. Po przybyciu na wschodni stok wzgórza
ocenił on sytuację i postanowił ruszyć z całymi siłami na
szczyt. W tym momencie miał pod swoim dowództwem
prawie 6 tys. wojowników. Na szczycie napotkał stojący na
straży oddział „A” FLH. Mbilini rozbił go bez problemu,
211

a następnie pomaszerował w kierunku północnym. Tam


zaczął ustawiać wojowników w tradycyjnym szyku „rogów
bawoła”, przygotowując się do ataku na zgrupowane po
stronie zachodniej oddziały Bullera. Planował rozwinąć
oddziały na całą szerokość szczytu, przyprzeć Brytyjczyków
do zachodniego krańca wzgórza i rozbić ich jednym,
zmasowanym atakiem.
W tym czasie Buller nie miał pojęcia o zbliżającym się
niebezpieczeństwie. Nie napotykając większych sił wroga
i zebrawszy całe bydło, był przekonany, że operacja zbliża
się ku końcowi. Rozkazał kapitanowi Bartonowi, by wraz
z oddziałem „C” FLH powrócił do Khambuli, zabierając
po drodze oddział „A” FLH, a także oczekiwanego puł­
kownika Wooda.
Będąc na wzgórzu Ntendeka, podpułkownik Russell był
przekonany, że to już koniec operacji. Całe bydło zostało
zebrane, a w pobliżu nie było nawet śladu przeciwnika.
Russell, zadowolony z takiego obrotu sprawy, zastanawiał
się nad następnym posunięciem, gdy nagle zauważył
zbliżającego się ku niemu jeźdźca. Był to jeden ze
zwiadowców, patrolujący tereny wzgórza. Spanikowany
wojownik, krzycząc po zulusku, machał rękami w kierunku
południowym. Pułkownik spojrzał na południe. To, co
zobaczył, zjeżyło mu włos na głowie. W odległości kilku
kilometrów pojawiło się coś, co przypominało wielki cień
rzucony przez chmury. Przy dokładniejszej obserwacji cień
okazał się masą biegnących wojowników. Były to zuluskie
pułki iNgobamakhosi i uVe w sile prawie 2 tys. Po
ochłonięciu, lekko zaszokowany Russell rozkazał zostawić
bydło i zebrać wszystkie oddziały. Nie mając innych
rozkazów, postanowił pozostać jeszcze przy przełęczy
z nadzieją, że być może przybędzie Buller i pojawi się
okazja do wycofania. W tym pełnym napięcia momencie
przybył kolejny jeździec, goniec od pułkownika Wooda.
Przywiózł rozkaz, który miał ocalić życie Russella i jego
212

oddziału, ale nie jego karierę. Wood, podróżujący po


południowej stronie góry, już wcześniej zauważył zbliżają­
cych się Zulusów. Natychmiast wysłał gońca z rozkazem
nakazującym Russellowi wycofanie się z przełęczy na
zachodni kraniec góry Ntendeka. Po bitwie okazało się, że
była to pomyłka. Wood miał na myśli wschodni kraniec
góry, tuż przy przełęczy, skąd Russell miał ewentualnie
wspomagać Bullera. Był to błąd, przez który wielu żołnierzy
Bullera straciło życie, choć ocaliło Russella.
Wycofujący się Russell zaczął być wkrótce atakowany
przez nowe oddziały abaQulusi. Na północy znajdował się
ich obóz. Wojownicy na odgłos sporadycznej strzelaniny
natychmiast wyruszyli w kierunku Devil’s Pass. Pojawienie
się nowych oddziałów wroga nieco zdezorientowało Rus­
sella i jeszcze bardziej przygasiło jego zapał bojowy.
Wkrótce, gdy abaQulusi zaczęli atakować coraz odważniej,
przyspieszył odwrót w zachodnim kierunku. Russell zrezyg­
nował tym samym z jakiejkolwiek próby wsparcia od­
działów Bullera.
Na szczycie podpułkownik Buller w końcu zorientował
się, że jego droga odwrotu po stronie wschodniej została
zamknięta. Parę minut po wysłaniu kapitana Bartona
pojawiły się w zasięgu wzroku pierwsze oddziały abaQulusi.
Pułkownik zauważył także masy zuluskie na południu.
Jedynym wyjściem pozostała próba przedarcia się na zachód
przez Devil’s Pass ku Ntendeka. Było to desperackie
posunięcie, ale dające pewne szanse przeżycia.
Po opuszczeniu Bullera kapitan Barton miał trochę
szczęścia. Cudem uniknął spotkania z szykującymi się do
ataku abaQulusi. Po przybyciu na wschodnie podejście
góry natknął się na pułkownika Weatherleya z oddziałem
WBH. Pułkownik wprawdzie przed chwilą dostał się na
szczyt, ale po wysłuchaniu Bartona nie miał nic przeciwko
powrotowi do obozu. Oczywiście, nie znaleziono oddziału
„A”, już wcześniej rozbitego. Rozpoczęto powolny zjazd
213

z góry, nie wiedząc, że w tym czasie z południa podchodzi


zuluska impi. Barton bezpiecznie dotarł na dół, jednak po
kilkunastu metrach natknął się na pierwsze oddziały wroga.
Nie mając szans w starciu z przeważającymi siłami
przeciwnika, Brytyjczycy zawrócili z zamiarem obejścia
góry od strony północno-wschodniej. Droga, którą przed
chwilą przyjechali, została w tym czasie odcięta przez
abaQulusi. Niestety, także na nowo obranej trasie ucieczki
pojawili się nowi wojownicy, którzy od razu zaatakowali.
Byli to członkowie pułku uMcijo. podchodzący od strony
wschodniej. Wywiązała się zacięta, lecz krótka walka.
Kilku białym żołnierzom udało się oderwać od przeciwnika
i przedrzeć dalej na północ. Wśród nich byli kapitanowie
Barton i Dennison. Uciekająca grupka natknęła się wkrótce
na głębokie, wyschnięte łożysko rzeki. Nic mając innego
wyjścia, rzucili się pod gradem włóczni do przodu. Ślizgając
się i turlając, znaleźli się na dole. Od razu zaczęli
wdrapywać się na przeciwległą stromą krawędź. Po dotarciu
na górę ci, którzy przeżyli, dosiedli z powrotem koni
i ruszyli w dalszą drogę. Barton wziął ze sobą jednego
z podwładnych, porucznika Poole’a, który wcześniej stracił
przy przeprawie konia. Wraz z nimi uciekało blisko 30
jeźdźców. Nie było już z nimi pułkownika Weatherleya.
Będąc doskonałym jeźdźcem, miał on szansę uciec, ale
postanowił pozostać ze swoim synem, który był niepełno­
sprawny i niezdolny do karkołomnych przepraw. Tuż przed
granią pułkownik zawrócił i z wyciągniętą szablą pogalo­
pował naprzeciw masie Zulusów. Wraz z nim poległ jego
syn i reszta oddziału WBH.
Ucieczka kapitana Bartona i porucznika Poole’a nie
trwała jednak o wiele dłużej. Po pewnym czasie padł ich
wycieńczony koń. Zwinni Zulusi z łatwością ich dogonili.
Najpierw rozprawili się z Poole’em, a następnie skierowali
się ku Bartonowi. Barton próbował się bronić, ale jego
rewolwer nie wypalił. Jeden z wojowników, który wcześniej
214

już „obmył włócznię we krwi”, postanowił wziąć go do


niewoli, dając znak, by rzucił broń. Kapitan zrozumiał,
upuścił rewolwer i w geście rezygnacji zasalutował. Niefor­
tunnie inny wojownik wziął to za groźbę i rzucił włócznią,
raniąc go w ramię. W powstałym zamieszaniu, i w ogólnym
podnieceniu walką, Bartona zabito.
Dennison kontynuował ucieczkę z małą grupą jeźdźców.
Po pewnym czasie liczba ścigających go Zulusów zaczęła
się zmniejszać, zmęczenie zaczynało dawać im się we
znaki. Gdy zostało już tylko trzech, Dennison postanowił
zakończyć dzień bardziej pozytywnie. Zatrzymał konia
i ukrył się za skałą. Gdy tylko Zulusi zbliżyli się, otworzył
do nich ogień, zabijając wszystkich. Po chwili odpoczynku
ruszył w dalszą drogę, docierając do Khambuli w późnych
godzinach nocnych. Spędził w obozie przygnębiającą noc,
śpiąc w pustych kwaterach WBH.
Bartonowi nie dane było doznać zaszczytu bycia pierw­
szym jeńcem Zulusów. Został nim żołnierz Ernest Grandier,
który był ochotnikiem pochodzenia francuskiego. Co cieka­
we, był on nie tylko pierwszym, ale i jedynym białym jeńcem
wojennym Zulusów. Podczas ucieczki WBH został on
ściągnięty z konia, związany i od razu odesłany do wodza
Mbiliniego. Ten kilka razy go przesłuchał, ale bez większych
rezultatów. Myśląc, że jeniec przedstawia jakąś wartość,
darował mu życie. Grandier został rozebrany do naga i tak
odesłany do Ulundi jako prezent dla króla Cetshwayo. Król
także go przesłuchał, ale wkrótce doszedł do wniosku, że jako
prosty żołnierz nie jest cenną zdobyczą. Jeniec został znowu
wysłany w drogę, z powrotem do Mbiliniego. W czasie
marszu Grandier wykorzystał nieuwagę eskorty, wyrwał
włócznię jednemu z Zulusów i po krótkiej walce zabił
wojownika. W tym czasie reszta eskorty uciekła. Tak właśnie
zrelacjonował on swoje przeżycia, gdy 19 dni później patrol
brytyjski natknął się na niego 50 km od Hlobane. Oprócz
kilku zadrapań i siniaków był cały i zdrowy.
215

Gdy Weatherley i Barton walczyli o życie, podpułkownik


Buller próbował się uratować. W obliczu zbliżających się
od wschodu abaQulusi nie pozostało mu nic innego, jak
tylko przedrzeć się przez Devil’s Pass na sąsiednie wzgórze
Ntendeka. Była to droga, którą wcześniej Russell uznał za
niemożliwą do przebycia.
Droga w dół była otoczona stromymi skałami i często
zablokowana wielkimi głazami. Wyglądała jak stromy
i wąski korytarz. Dodatkowo abaQulusi wybudowali w po­
przek zejścia kamienny mur, który miał utrudnić złodziejom
krów dostęp na szczyt. Przez pozostawione w murze
przejście jednocześnie mogło przecisnąć się najwyżej
4 jeźdźców.
W obliczu szybko zbliżającego się wroga oddziały
Bullera ruszyły w drogę. Początkowo wszystko odbywało
się bardzo sprawnie. Dopiero gdy szybko przybliżający się
abaQulusi rozpoczęli ostrzał i obrzucanie włóczniami,
wybuchła panika. Każdy chciał jak najszybciej dostać się
w dół, na sąsiednie wzgórze. Sytuacja pogorszyła się, gdy
pierwsi wojownicy dogonili uciekinierów. Biali jeźdźcy
nie mieli szans w walce wręcz ze swoimi jednostrzałowymi
karabinami bez bagnetów. Nawet oficerowie, z powodu
ciasnoty, nie byli w stanie korzystać z szabel. Po chwili
ucieczka przekształciła się w ogólny chaos. Wielu żołnierzy
porzuciło ekwipunek, broń i amunicję. Niektórzy, by
szybciej pokonać głazy, porzucili także konie, co okazało
się później śmiertelnym w skutkach błędem. Nad tym
ludzkim kłębowiskiem unosiły się okrzyki wojowników
i jęki umierających.
Po pewnym czasie pierwsi uciekinierzy dotarli na dół.
Wśród nich był podpułkownik Buller, który próbował
zapanować nad sytuacją. Z kilkoma żołnierzami utworzył
linię obronną, która próbowała powstrzymać napór abaQu­
lusi. Miał nadzieję, że napotka tu podpułkownika Russella
z jego oddziałem, ale bardzo się rozczarował.
216

Po ochłonięciu niektórzy odważniejsi wracali kilka razy


konno ku przełęczy po spieszonych jeźdźców. Buller
osobiście uratował 3 ludzi, galopując z powrotem i zabie­
rając ich prawie spod włóczni wroga. Podobnie poświęcał
się major Knox-Leet. Nawet kapitan Gardner, którego
odwaga stała pod znakiem zapytania po szybkim opusz­
czeniu Isandlwana, dokonywał aktów męstwa.
Pomimo ich walecznej postawy sytuacja cały czas
się pogarszała. Do walki zaczęły włączać się pierwsze
grupy Zulusów, które wspięły się po południowym zboczu
Ntandeka. Nie widząc innego wyjścia, Buller nakazał
ogólny odwrót. Szczęście mieli ci, którzy dysponowali
jeszcze końmi, ponieważ na piechotę Zulusom nikt nie
był w stanie uciec.
W czasie odwrotu abaQulusi i Zulusi kontynuowali
ataki, rozbijając małe grupki i polując na pojedynczych
żołnierzy. Konna grupa Bullera, po połączeniu się z od­
działem Russella, bez większych przeszkód dotarła do
obozu. Russell otrzymał po drodze ostrą reprymendę od
Bullera, który niemal oskarżył go o tchórzostwo. Według
niego brak wsparcia był nie do usprawiedliwienia.
Uciekinierzy przybywający do obozu w Khambuli
przedstawiali żałosny widok. Było wielu rannych, wszyscy
byli podrapani, posiniaczeni i kompletnie wyczerpani.
Większość porzuciła w drodze wszystko, co mogło opó­
źniać ucieczkę. Morale całkowicie podupadło, każdy
z trwogą oczekiwał następnego dnia i kolejnego ataku
zbliżającej się impi.
Cała operacja na wzgórzu Hlobane zakończyła się dla
Wooda niepowodzeniem. Podczas planowania nie wyciąg­
nięto żadnych wniosków z wcześniejszej klęski pod Isand­
lwana. Przed operacją nie przeprowadzono żadnego rozpo­
znania. Także w czasie marszu na Hlobane nie przejmowano
się wysyłaniem zwiadowców. Nie tylko nie miano żadnej
mapy wzgórza, ale nawet nie znano nikogo, kto był
217

wcześniej na szczycie lub na Devil’s Pass. Informacja


kapitana Dennisona o napotkanej impi została całkowicie
zignorowana.
Straty Anglików sięgały 85 ludzi, w tym 15 oficerów.
Ich oddziały tubylcze straciły ponad 100 wojowników,
choć brak jest dokładnych danych. Część z nich zdezer­
terowała, jednak nie z powodu strachu przed wrogiem. Nie
podobało im się to, że w czasie ucieczki zostali opuszczeni
przez białych żołnierzy, co zmusiło ich do pozostawienia
zdobycznego bydła. Utrata trzody była niewybaczalna.
Dużą stratą była śmierć Pieta Uysa, który zginął, próbując
pomóc jednemu ze swoich synów, okrążonemu przez
Zulusów na Devil’s Pass. Jego doświadczenie i znajomość
terenu były niezastąpione. Wood dotrzymał jednak słowa
i w formie rekompensaty pomógł po wojnie nadać synom
Uysa kilkadziesiąt hektarów ziemi.
Nie wiadomo, jakie straty poniosły abaQulusi i Zulusi,
jednak przyjmuje się, że były one niewspółmiernie mniej­
sze.
KHAMBULA — PUNKT ZWROTNY

Ranek następnego dnia, 29 marca, poprawił nieco nastroje


w obozie. Wiedząc, że zbliża się duże zgrupowanie wroga,
nie było czasu na rozmyślania o przeszłości. Dowódcy
spędzili ranek na pisaniu raportów, starając się przedstawić
wydarzenia poprzedniego dnia jako niefortunny zbieg
okoliczności, a nie źle zaplanowaną operację. Reszta
przystąpiła do wypełniania codziennych obowiązków lub
dodatkowego umacniania obozu. Kilka grup wyruszyło na
poszukiwanie opału.
Obóz Khambula w zasadzie znajdował się w dobrej
pozycji obronnej. Był usytuowany na wzniesieniu, z lekko
pochylonym zboczem w kierunku zachodnim. Od południa
zbocze było o wiele bardziej strome i kończące się przy
brzegu rzeki White Mfolozi. Podobnie przedstawiała się
sytuacja na stronie północnej, która była stroma i pokryta
wieloma głazami. Najbardziej nieprzystępna była strona
wschodnia, której pokonanie wymagało dużego wysiłku,
niemalże wspinaczki. Dookoła całego obozu znajdowało
się doskonałe pole ostrzału, sięgające kilku kilometrów.
Pomimo strat poniesionych poprzedniego dnia Wood cały
czas miał pod swoim dowództwem ponad 2 tys. żołnierzy,
jak i baterię 6 armat siedmiofuntowych. Trzonem jego sił
219

były dwa nienaruszone jeszcze bataliony piechoty z 90.


i 13. pułków piechoty.
W obozie znajdowało się prawie 200 wozów transpor­
towych. Większość została umieszczona po stronie zachod­
niej i uformowana w obronny laager. Po połączeniu wozów
łańcuchami luki pod i pomiędzy nimi wypełniono workami
kukurydzy, mąki i skrzyniami sucharów. Przed wozami
wykopano płytkie okopy. Przy każdym wozie stał kubeł
wody, umieszczano je tam bardziej dla ugaszenia pragnienia
niż w celach przeciwpożarowych. Dodatkowo przy wozach
ustawiono otwarte skrzynie z amunicją. Z reszty wagonów
uformowano po stronie południowo-wschodniej drugi la-
ager. Przeniesiono tam wszystkie woły pociągowe, prawie
2,5 tys. sztuk. Laager został połączony palisadą ze znaj­
dującym się od niego na północ kamiennym fortem. Fort
stał na najwyższym punkcie terenu i był dodatkowo
otoczony kamienno-glinianym murem.
Dookoła obozu, we wszystkich kierunkach, rozmiesz­
czono różnego rodzaju znaki wyznaczające odległości.
Miały one ułatwić w czasie walki ocenę dystansu i przy­
spieszyć nastawianie celowników. Dodatkowo porozrzucano
różnorodne ostre przedmioty mające utrudnić podejście
bosym wojownikom: potłuczone butelki, puste puszki
i podkowy z wystającymi gwoździami. Nie zapomniano
także o patrolach. Wood wysłał na zwiad 20 jeźdźców pod
dowództwem komendanta Pietra Raaffa. Jego oddział
pojechał w kierunku zachodnim ku znajdującym się tam
wzgórzom Zungwini. Był to jeszcze wczesny ranek i cała
okolica była spowita gęstą mgłą. Dopiero gdy się trochę
podniosła na południe od wzgórz (przy brzegu rzeki White
Mfolozi), Raaff zauważył grupki wojowników. Po zbliżeniu
ukazała mu się w całej okazałości armia zuluska. Wojow­
nicy kończyli właśnie śniadanie i przygotowywali się do
wymarszu. Część patrolu Raaffa wyruszyła z wiadomością
o tym odkryciu z powrotem do obozu, on sam zaś pozostał,
220

żeby się upewnić, w jakim kierunku ruszy impi. Po chwili


w pobliżu pojawił się samotny zuluski wojownik. Okazało
się, że był to członek plemienia Hamu, biorący udział we
wcześniejszej wyprawie na Hlobane. W czasie ucieczki
został przegoniony przez Zulusów, ale ponieważ zgubił
wcześniej swoją czerwoną opaskę rozpoznawczą, został
przez nich uznany za swojego. Do tego stopnia, że spędził
z nimi noc w obozie. W czasie nocnych rozmów dowiedział
się, że celem następnego ataku będzie Khambula. Raaff
poczekał, aż Zulusi uformują się w kolumnę marszową,
i po upewnieniu się, że rusza ona ku Khambuli, pogalopo­
wał z wiadomością z powrotem do obozu, zabierając ze
sobą wojownika Hamu.
Po otrzymaniu meldunku Wood odwołał wszystkich do
obozu, zapędził bydło do mniejszego kraalu (rodzaj małej
zagrody dla bydła) i rozkazał otworzyć dodatkowe skrzynki
z amunicją. Nie przerwał jednak wydawania śniadania ani nie
kazał złożyć namiotów, uważając, że jest jeszcze dużo czasu.
Cetshwayo zaplanował atak na Khambulę bardzo ostroż­
nie. Król po przestudiowaniu przebiegu walki o Rorke’s
Drift doszedł do słusznego wniosku, że jego wojownicy
mają nikłe szanse w ataku na umocnione pozycje. Mogli
oni rozbić wroga tylko w walce na otwartym terenie.
Sprowokowanie Brytyjczyków do opuszczenia Khambuli
miało zostać osiągnięte poprzez nękające ataki na pobliski
Utrecht i leżące dookoła farmy. Plan jednak nie doszedł do
skutku. Zuluska impi była armią dotychczas w większości
zwycięską. Bitwy o Isandlwana, Ntombc, Hlobane i ob­
lężenie Eshowe były sukcesami, które upewniło wojow­
ników w poczuciu, że są niezwyciężeni. Byli pełni animuszu
i zapału bojowego, nie myśleli o trzymaniu się planu króla.
Chcieli jak najszybciej rozpocząć kolejną bitwę, która
w ich mniemaniu byłaby następnym sukcesem.
Głównodowodzącym impi był Mnyamana kaNgqengele-
le, wódz klanu Buthelezi. Jego zastępcą, który miał
221

poprowadzić armię do boju, był Ntsingwayo kaMahole. Bojowe


doświadczenie Ntsingwayo zostało wykorzystane wcześniej
pod Isandlwana, z druzgocącym skutkiem dla przeciwnika.
Zulusi podeszli pod obóz około 10.00 i od razu rozpoczęli
ustawiać się w klasyczną formację bojową. Lewy róg tworzyły
pułki: uMcijo, uMbonambi, uNokhenke i uKhandempemvu, a
prawy pułki iNgobamakhosi i uVe. Po środku miały atakować
uThuhvana, iNdlondlo, uDloko, uDududu, Sangqu oraz iMbube.
Po uformowaniu, nastąpiły ostatnie obrzędy szamanów i
zwyczajowa przedbitewna przemowa wodza. Ntsingwayo
prawdopodobnie cały czas chciał wywabić Brytyjczyków z
obozu, choć było mu coraz trudniej utrzymać w ryzach młodych
wojowników, szczególnie tych z pułku iNgobamakhosi.
Wojownicy tego pułku już doznali zaszczytu prowadzenia
całego „rogu” do boju i z niecierpliwością czekali na
możliwość zdobycia jeszcze większego honoru, czyli wdarcia
się jako pierwsi do obozu wroga. Obserwowali przy tym
czujnie rywalizujący z nimi pułk uMcijo. Sytuacji nie
załagodziło płomienne przemówienie wodza, jak zwykle
domagającego się odwagi i pełnego poświęcenia.
Po krótkiej naradzie wodzów zapadła decyzja, by okrążyć
obóz. Oddziały lewego „rogu” zajęły pozycje od strony
południowej, a prawego od północy. Zulusi zajmujący pozycję
na południu zniknęli chwilowo z pola widzenia, przesłonięci
stromym spadem zbocza. Obserwując początek tych
manewrów, Wood rozkazał w końcu zatrąbić na alarm bojowy.
W ciągu 2 minut wszystkie namioty zostały złożone,
zwiększając pole ostrzału, a żołnierze zajęli stanowiska
ogniowe. W kamiennym forcie, pod dowództwem majora
Knoxa-Leeta, znajdowały się 2 kompanie piechoty z 13. i 90.
pułków oraz 2 sześciofuntowe działa górskie. Główny
laager okupowało 13 kompanii piechoty, także z 13. i 90.
pułków, pod dowództwem Wooda. Umieszczono tam także
222

szpital, wszystkich cywilów i konie. W mniejszej zagrodzie


z bydłem znajdowała się tylko jedna kompania piechoty
pod dowództwem kapitana Williama Coxa. Na północ od
niego rozlokowano baterie armat pod dowództwem majora
Edmunda Tremletta. On, podobnie jak Knox-Leet, dzień
wcześniej ledwo co uszedł z życiem na wzgórzu Hlobane.
Wood obserwował z uwagą rozwijające się w polu szyki
Zulusów. W pewnym momencie zorientował się, że atak
nie jest dobrze skoordynowany. Na północy pułk iN-
gobamakhosi wyraźnie wysunął się do przodu przed wszys­
tkie inne oddziały. Nie wiadomo, co było tego przyczyną.
Prawdopodobnie rozochoceni młodzi wojownicy mieli dość
manewrów i oczekiwania na dogodną sytuację do ataku.
Być może widząc, że na południu pułk uMcijo zniknął im
z pola widzenia, nie chcieli, by rywale wyprzedzili ich
w wyścigu do obozu.
Wood zauważył, że zuluski szyk bojowy lekko się
łamie. Postanowił wykorzystać tę sytuację i sprowokować
część jego oddziałów do wcześniejszego ataku. Pozwoliłoby
to na koncentracje całego ognia po jednej stronie obozu.
Zadanie zostało powierzone podpułkownikowi Bullerowi
z oddziałem około 100 jeźdźców. Głównie byli to człon­
kowie FLH i NNH. Jeźdźcy rozwinęli się w linię i po
przebyciu 2 km zbliżyli się do iNgobamakhosi. W odleg­
łości 80 m zsiedli z koni i rozpoczęli ostrzał. Brytyjczycy
nie musieli długo czekać na reakcję. O 13.45 Zulusi,
wydając bojowe okrzyki i rytmicznie uderzając dzidami
o tarcze, ruszyli do ataku.
Tumult wywołany przez Zulusów spłoszył konie. Nie­
którzy jeźdźcy nie mogli ich dosiąść, co w obliczu ataku
oznaczało pewną śmierć. Jednym z pechowców był pod­
pułkownik Russell. Przyłączył się do oddziału Bulłera,
żeby odkupić swoje winy z poprzedniego dnia. Niestety,
nic nie osiągając, znalazł się od razu w kłopotach. Jego
zastępca, porucznik Browne, zobaczył, co się stało, zawrócił
223

i okiełznał konia podpułkownika. Russell wdrapał się na


siodło, ale nie zdążył złapać za wodze ani włożyć nóg
w strzemiona, gdy koń rzucił się do galopu, wzdłuż linii
atakujących Zulusów. Browne pogonił za nim i powtórnie
okiełznał wierzchowca, kilka metrów przed czołem ataku
wroga. Za swoją odwagę porucznik otrzymał po bitwie
Krzyż Wiktorii. Russell zaś został ostatecznie odkomen­
derowany do służby garnizonowej.
Gdy tylko wycofujący się jeźdźcy zeszli z linii ognia,
strzelcy wraz z artylerią otworzyli morderczy ogień.
Wybuchające pociski odłamkowe od razu zaczęły siać
straszliwe spustoszenie w zbitych szeregach Zulusów.
Biegnąc przez otwarty teren, wojownicy z początku nie
zważali na straty. Nie otwierali też ognia, choć cała impi
miała prawie 1,2 tys. zdobycznych karabinów Martini-
-Henry. Chcieli jak najszybciej wedrzeć się do obozu
i „umoczyć swoje włócznie we krwi”. Nie było im to
jednak pisane. Po przebiegnięciu około 800 m zmasowana
siła ognia zrobiła swoje. Zdziesiątkowane pułki zaległy.
Kilku wojowników dotarło wprawdzie na 30 m od wozów,
ale był to już koniec natarcia. Część się wycofała, ponosząc
dalsze straty, a część zaległa. Ci, którzy się zatrzymali,
odpowiedzieli w końcu ogniem. Część skoncentrowała się
na znajdującej się po ich lewej stronie zagrodzie dla bydła.
Broniła się tam 90. kompania piechoty.
Na odgłos kanonady zareagowali wojownicy lewego
„rogu”. Do tego momentu byli zajęci zajmowaniem pozycji
wyjściowych. Zajęło im to trochę czasu, ponieważ musieli
przedzierać się przez trudny teren, po zboczu pokrytym
gęstymi zaroślami. To zbocze umożliwiło im skryte podej­
ście na odległość około 100 m od pozycji brytyjskich. Gdy
tylko usłyszeli strzelaninę po przeciwnej stronie obozu, od
razu pomyśleli, że to ich rywale właśnie się tam wdarli
i odebrali im chwałę bycia pierwszymi. Nie tracąc więcej
czasu, pułki lewego „rogu” podniosły się do ataku. Szybko
224

przebiegli otwartą przestrzeń i dopadli do mniejszego


laagera. Linia wozów zatrzymała ich tylko na chwilę. Po
ich rozepchnięciu Zulusi wpadli pomiędzy żołnierzy i bydło.
Wywiązała się zacięta walka, w której Brytyjczycy nie
mieli większych szans. Ciężko ranny kapitan Cox nakazał
odwrót. Obrońcy wycofali się z kamiennego fortu pod
osłoną ogniową.
Do zdobytej zagrody zaczęli przybywać kolejni wojowni­
cy. Wykorzystując osłonę wozów, rozpoczęli ostrzał, starając
się wybić obsługę armat. Ale nie tylko oni. Mogłoby się
wydawać, że cała zuluska impi zrobiła przerwę w atakach i
skoncentrowała się na ostrzale. Część oddziałów lewego
„rogu” znalazła stanowiska za znajdującymi się na zachód od
obozu stertami nawozu. Reszta skryła się za południowym
zboczem. W połączeniu z ostrzałem od strony północnej
kanonada zaczęła przynosić efekty. Brytyjczycy zaczęli
ponosić coraz większe straty, już nikt w ich szeregach nie
żartował sobie z zuluskich zdolności strzeleckich. Obserwują­
cy bitwę Ntsingwayo postanowił przygotować się do ostatecz­
nego natarcia. W tym cełu ustawił od zachodu na pozycjach
wyjściowych oddziały centralne, a do zdobytego laagera
wysłał dodatkowe posiłki. Kilka grup zaczęło się także
zbierać za krawędzią, od strony południowej.
Przygotowania te nie uszły uwadze Wooda. Widząc, jak
rozwija się sytuacja, postanowił uprzedzić atak. Rozkazał
2 kompaniom piechoty przeprowadzić szturm w kierunku
południowym. Zadanie to zostało powierzone majorowi
Robertowi Hackettowi. Major, z fajką w zębach i szablą
w dłoni, poprowadził atak na bagnety do samej krawędzi
południowego zbocza. Natarciem wyparł kilka grup wojow­
ników. Jednak na tym skończył się jego chwilowy sukces.
Bez żadnej osłony żołnierze znaleźli się pod krzyżowym
ogniem z małego laagera po prawej i wysypiska śmieci po
lewej. Zaczęli padać pierwsi zabici i ranni. Kula zdruzgotała
Hackettowi oba oczodoły (wprawdzie stracił wzrok, ale
Rorke’s Drift, budynki współczesne. W tle wzgórze Oskarberg

Wzgórze Oskarberg. Na skałach po prawej stronie zajęli stanowiska


zuluscy strzelcy
Wódz Dabulumazi kaMpande

Groby żołnierzy brytyjskich. Fort Pearson


Rzeka Tugela w okresie zimowym

Przeprawa promowa na rzece Tugela


John Dunn Wódz Mbilini waMswati
(po prawej)

Piet Uys z synami


Khambula. Obrona obozu

Gingindhlovu. Cmentarz na miejscu bitwy


Gingindhlovu. Jazda
brytyjska w końcowej
fazie bitwy

Kartaczownica Gatlinga w czasie kampanii afrykańskiej, 1879 rok


Bitwa o Ulundi

Eshowe. Komunikacja za pomocą heliografu


Król Cetshwayo na statku, w drodze na zesłanie do Kapsztadu
225

przeżył wojnę i później powrócił do Anglii). Jego zastępca,


porucznik Arthur Tyndall Bright, został postrzelony w obie
nogi. Opatrujący go medyk zauważył tylko jedną ranę,
zostawiając drugą niezabandażowaną. Przez to niedopat­
rzenie porucznik zmarł później z powodu znacznego upływu
krwi. Nie widząc dalszej możliwości obrony, oddział
Hacketta wycofał się z powrotem do głównej zagrody.
W tym samym czasie Buller zastanawiał się, jak unie­
szkodliwić strzelców ukrytych za górami nawozu. W końcu
doszedł do wniosku, że ciężka kula wystrzelona z karabinu
Martini-Henry może łatwo przebić się przez nawóz. Roz­
kazał oddać kilka salw. Odniosły one oczekiwany rezultat,
ponieważ ostrzał bardzo szybko ustał. Po bitwie znaleziono
tam prawie 60 ciał. Ostatecznie pozycja została oczyszczona
przez wypad oddziału komendanta Raaffa.
Wypad Hacketta wystarczająco ostudził zapał bojowy
Zulusów, którzy zrezygnowali ze skoordynowanego, więk­
szego ataku. Kilka natarć zostało przeprowadzonych od
strony wschodniej, ale tak jak poprzednio zostały one
powstrzymane przez silny ogień obrońców.
Wybiła 15.00, bitwa trwała prawie 4 godziny. Zadane
straty, a także fizyczne zmęczenie dawały o sobie znać.
Zulusi wprawdzie przypuszczali kolejne ataki, ale z o wiele
mniejszym natężeniem. Widząc to, Wood postanowił prze­
prowadzić kolejny kontratak, żeby ostatecznie oczyścić
południowe zbocze. Kompanie 13. pułku wyruszyły po
krótkim wsparciu artyleryjskim. Przewodził im kapitan John
Miller Waddy. Miał więcej szczęścia niż Hackett. Opór był
o wiele słabszy i obyło się bez silnego ostrzału Zulusów.
Kapitan szybko i bez strat wykonał zadanie. W tym samym
czasie także porucznik Frederick Slade rozpoczął na czele
2 kompanii piechoty szturm na zagrodę bydła. Po krótkiej
walce na bagnety także ta pozycja została odzyskana.
Przez następne 3 godziny Zulusi wypuszczali kolejne
ataki, ale były one coraz słabsze i łatwo odpierane.
226

Ponieważ stało się jasne, że nie będzie powtórki zwy­


cięstwa spod Isandlwana, około 17.30 rozpoczęli odwrót.
Pozostało tylko kilkunastu wojowników, niemogących
się pogodzić z porażką i kontynuujących ostrzał. To
właśnie przez jednego z nich został zraniony kapitan
Gardner. Rana była na tyle poważna, że został wyłączony
z akcji do końca wojny.
Widząc wycofujących się wojowników, pułkownik Wood
postanowił wysłać za nimi jazdę. Wkrótce odwrót prze­
kształcił się w paniczną ucieczkę. Brytyjczycy mieli szansę
na rozbicie głównych sił zuluskich i nie chcieli jej za­
przepaścić. Nie okazywali żadnej litości. Zulusi byli
zmęczeni i wielu z nich zaprzestało ucieczki, ze spokojem
oczekując na śmierć. Za jazdą zostały wysłane oddziały
piechoty, które wyszukiwały i wykańczały niedobitków
oraz rannych. Cały pościg odznaczał się wyjątkową brutal­
nością. Brytyjczycy, po wielu klęskach, otrzymali w końcu
szansę na rewanż. Poza tym mieli świeżo w pamięci
krwawe przejścia poprzedniego dnia z Hlobane, w czasie
których stracili wielu przyjaciół. Niektóre oddziały zapę­
dziły się w pościgu aż do wzgórz Zungwini, oddalonych
16 km od Khambuli. Pościg za niedobitkami został przer­
wany dopiero wraz z zapadnięciem zmroku.
Bitwa miała katastrofalne skutki dla Zulusów. Dookoła
obozu Brytyjczycy Znaleźli 785 martwych wojowników.
Dalszych 200 znaleziono w ciągu kilku kolejnych dni na
trasie ucieczki. Wielu Zulusów zmarło długo po bitwie
w wyniku odniesionych ran. Nieznana jest dokładna wyso­
kość strat, ale ogólnie przypuszcza się, że sięgały one 1,5 tys.,
być może nawet więcej. Wśród zabitych była duża liczba
wyższych rangą wodzów, największa w całej wojnie. Głów­
nodowodzący impi, wódz Mnyamana, stracił w bitwie dwóch
synów. Straty Brytyjczyków były niewspółmiernie niskie:
3 oficerów i 25 żołnierzy zabitych oraz 55 rannych. Przy tak
małych stratach udało się zadać Zulusom druzgocący cios.
227

Po bitwie dowodzący Mnyamana próbował utrzymać


oddziały w całości i poprowadzić je z powrotem ku stolicy,
żeby tradycyjnie zdać królowi relację. Wojownicy byli
jednak na to zbyt wycieńczeni i załamani klęską, więc
rozproszyli się i ruszyli prosto do rodzinnych osad. Król
Cetshwayo wysłuchał swojego dowódcę najpierw z przera­
żeniem i niedowierzaniem, a później z gniewem. Impi
postąpiła dokładnie odwrotnie, niż zakładały jego rozkazy.
Mnyamana popadł w chwilową niełaskę. Wcześniejsze
straty pod Isandlwana były ciężkie, ale przynajmniej
ukoronowane zwycięstwem. Tym razem nie było czym się
pochwalić, zabrakło zwycięstwa. Tymczasowo armia zulus­
ka przestała istnieć.
Dla Brytyjczyków bitwa także miała duże znaczenie, nie
tylko militarne, ale i psychologiczne. W końcu udało im
się odnieść decydujące zwycięstwo przeciwko głównym
siłom wroga. Morale wojska oraz jego dowódców zostało
podbudowane. Tym zwycięstwem pułkownik Wood od­
wrócił uwagę od wcześniejszej przegranej pod Hlobane,
a także uratował swoją karierę wojskową. W raporcie
opisał operację na Hlobane jako sukces, gdyż zajął szczyt
i zagarnął stada bydła. Późniejsze straty, według niego,
były wynikiem niefortunnego zbiegu okoliczności, czyli
niespodziewanego pojawienia się zuluskiej impi. Oczywiś­
cie, nie wspomniał o tym, że zignorował meldunek kapitana
Charlesa Dennisona o natknięciu się na duże siły wroga.
Nie wyjaśnił też swojego parogodzinnego zniknięcia po
pogrzebie oficerów. Dużą częścią winy obarczył podpuł­
kownika Russella, który został przez to odwołany ze
stanowiska, a także nieżyjącego pułkownika Weatherleya.
W raporcie o Khambuli nie musiał już nikogo obarczać
winą i mógł tylko chwalić się swoimi osiągnięciami. Nie
ma wątpliwości, że gdyby nie Khambula, Wood straciłby
dowództwo. Zamiast tego dorobił się generalskich szlifów.
GINGINDHLOVU I WYZWOLENIE ESHOWE

Po bitwie pod Khambulą Cetshwayo zrozumiał, że ma


małe szanse na zwycięskie zakończenie wojny. Jego armia
została zdziesiątkowana, a jej morale mocno zachwiane.
Wiadomość o klęsce szybko rozeszła się po królestwie
i wpłynęła ujemnie na ducha bojowego oddziałów zuluskich
stacjonujących na południu. A właśnie tam miał rozegrać
się kolejny akt dramatu wojny zulusko-brytyjskiej.
Pod koniec marca przerwanie blokady Eshowe było
głównym celem Chelmsforda. Generał w żadnym przypadku
nie mógł sobie pozwolić na utratę garnizonu pułkownika
Pearsona, którego sytuacja pogarszała się z każdym dniem.
Z powodu braku stałego zaopatrzenia zaczynały się szerzyć
głód i choroby.
Generał jednak nie ryzykował i czekał z odsieczą, aż
zbierze wystarczające siły. Ostatecznie w skład jego sił
weszły: 7 kompanii 57. pułku piechoty (West Middlesex),
2 kompanie 3. pułku piechoty (The Buffs). 5 kompanii 99.
pułku piechoty (Duke of Edinburgh’s Own), 10 kompanii 91.
pułku piechoty (Highlanders), szwadron konnej pie­
choty, bateria rakiet, 2 działa dziewięciofuntowe i 2 kar­
taczownice Gallinga. Dodatkowo dołączył oddział maryna­
rzy, ochotników z 3 okrętów wojennych: HMS „Shah”,
229

HMS „Tenedos” i HMS „Boadicea”, które przybyły z posił­


kami do Durbanu. Wśród nich był podporucznik Artur
Smith-Dorrien, brat jednego z oficerów ocalałych spod
Isandlwana. Zwerbowano także 2 bataliony tubylcze NNC.
Tym razem każdy wojownik otrzymał karabin Martini-
-Henry z pełnym zapasem 70 naboi. Widocznie zrozumiano,
że same dzidy nie są tak skuteczne przeciwko Zulusom jak
karabiny. Łącznie siły te liczyły 3390 białych oraz 2280
tubylczych żołnierzy i oficerów.
Oddziały zebrały się na pozycji wyjściowej na lewym
brzegu rzeki Tugela, w Forcie Pearson. Generał postanowił,
że żołnierze będą maszerowali bez namiotów, tylko z ko­
cami i wodoodpornymi płachtami. Chciał w ten sposób
zaoszczędzić trochę miejsca na wozach. Zostało ono
wykorzystane na zabranie dodatkowej żywności dla Es­
howe, a także dziesięciodniowych zapasów na drogę. I tak
wszystko trzeba było załadować na ponad 140 wozów, co
wraz z maszerującym wojskiem wydłużyło kolumnę mar­
szową na parę kilometrów.
Odsiecz rozpoczęła się 29 marca o 6.00 przeprawą przez
rzekę Tugela. Tym razem była szybsza dzięki zbudowane­
mu jeszcze w styczniu małemu promowi. Po zebraniu
oddziałów na drugiej stronie rozpoczęto uciążliwy marsz.
Normalnie w marcu pogoda powinna już zacząć się
poprawiać, ponieważ jest to koniec pory deszczowej. Jednak
lato 1879 r. było wyjątkowo długie i deszczowe. Tradycyj­
nie więc żołnierze musieli włożyć całą siłę i energię na
popychanie oraz wyciąganie wozów z błota. Pierwszego
dnia pokonano tylko 15 km, po czym zatrzymano się na
noc. Podobnie było następnego dnia. 31 marca przybyto
nad rzekę Amatikulu. Tym razem przeprawa była o wiele
dłuższa i trudniejsza. Czasami żeby wyciągnąć wozy
z rwącego nurtu, trzeba było zaprząc aż 20 wołów. W dniu
sforsowania rzeki przebyto tylko 4 km. Nie tylko trudne
warunki terenowe i pogodowe opóźniały marsz. Generał
230

Chelmsford tym razem nie podejmował żadnego ryzyka


i każdego wieczoru rozbijał ufortyfikowany obóz. Wozy
transportowe były ustawiane w czworobok i zszczepione
łańcuchami, w narożnikach były ustawiane działa i kar­
taczownice. Cały obóz był dodatkowo otaczany okopem,
zaś teren dookoła patrolowany przez całą noc. Biali
żołnierze spali pomiędzy okopem a wozami, tubylcy wraz
ze zwierzętami wewnątrz laagera. Skrzynki z amunicją
każdego oddziału były transportowane otwarte, dodatkowo
każda skrzynia z rezerwami amunicji na wozach miała
przymocowany zapasowy wkrętak.
Poranne zwijanie obozu i wymarsz odbywały się dopiero
po upewnieniu się, że nie ma w pobliżu wrogich oddziałów.
Pobudkę ogłaszano o 4.00, a o 6.00 kolumna była już
gotowa do wymarszu. Pomimo braku kontaktu z Zulusami
żołnierze spali bardzo mało, a ciągłe opady deszczu dawały
im się mocno we znaki.
Chelmsford, chcąc rozwiązać problem z wywiadem,
zatrudnił Johna Dunna. Dunn od czasów bitwy pod Ndon-
dakusuką, prowadził spokojne życie osadnika. Po rozpo­
częciu wojny 1879 r. miał zamiar pozostać neutralny
i dlatego długo opierał się propozycjom służby u Brytyj­
czyków. Będąc człowiekiem przebiegłym, cały czas z uwa­
gą śledził rozwój wypadków. Po klęsce pod Isandlwana,
gdy Brytyjczycy zdecydowali się na kontynuację wojny za
wszelką cenę, zrozumiał, że Zulusi nie mają szans nie
tylko na zwycięstwo, ale choćby nawet na pokojowy
rozejm. W tej sytuacji jedyną szansą utrzymania ziemi
nadanej mu przez Cetshwayo była służba na rzecz strony
brytyjskiej. Początkowo Dunn zgodził się tylko na dostar­
czanie informacji dotyczących rozmieszczenia i kierunków
marszu oddziałów zuluskich. W marcu przyjął jednak
oficjalne stanowisko szefa wywiadu i ze swoim dwieście-
pięćdziesięciopięcioosobowym oddziałem dołączył do ko­
lumny Chelmsforda.
231

Na spotkanie kolumny Chelmsforda wyruszyły oddziały


zuluskie, które dotychczas bazowały w okolicach Eshowe.
Impi składała się z części pułków: uNokhenke, Hlalang-
wezwa, uMbonambi, uMcijo i iNkobamakosi. Głównodo­
wodzącym był Somopho kaZikihala, wódz jednego z sil­
nych plemion Thembu, zamieszkujących tereny nadmorskie.
Był on także jednym z zaufanych wodzów Cetshwayo.
Jednym z jego zastępców był wódz Dabulamazi, który tak
nieskutecznie próbował wcześniej zdobyć Rorke’s Drift.
Łącznie ich siły liczyły około 12 tys. wojowników. Wielu
z nich było weteranami spod Isandlwana. Nadchodząca
bitwa była długo oczekiwanym urozmaiceniem nudnej
służby zaporowej pod Eshowe.
Wieczorem 1 czerwca Brytyjczycy zatrzymali się w po­
bliżu spalonej osady Gingindhlovu, znajdującej się niecałe
20 km od Eshowe. Kilometr przed obozem, od strony
północnej, znajdowała się rzeka Nyezane. Zwiadowcy
Dunna poinformowali Chelmsforda, że po drugiej stronie
rzeki zauważyli biwakujące grupy Zulusów. Dunn obawiał
się, że są one częścią większych sił, która planuje zaatako­
wać kolumnę w czasie marszu. Doradził więc generałowi,
żeby następnego dnia złożył obóz dopiero po wysłaniu
zwiadowców i rozpoznaniu sytuacji.
Pobudkę ogłoszono o 4.00, choć i tak niewielu żołnierzy
jeszcze spało. Większość znajdowała się już na stanowis­
kach, oczekując ataku. Obóz został ufortyfikowany według
wcześniej przyjętych zasad. Każda strona obronnego czwo­
roboku miała długość około 150 m. 14 m przed czworo­
bokiem został wykopany okop, głęboki na 0,5 m. W okopie
zajęli pozycje brytyjscy piechurzy. Oddziały marynarzy
zostały rozlokowane przy działach i kartaczownicach,
w narożnikach czworoboku. Pole ostrzału dookoła było
doskonałe, jedynie od strony rzeki lekko przesłonięte
krzewami i kamieniami. Jednostkom tubylczym NNC
rozkazano usiąść po środku czworoboku z lufami karabinów
232

skierowanymi w niebo. Wiadomo bowiem było, że NNC


łatwo ekscytowały się walką, i przy braku dyscypliny oraz
wyszkolenia miało to zapobiec jakimkolwiek wypadkom
z bronią palną.
O 5.45 zwiadowcy przygalopowali do obozu i za­
meldowali, że Zulusi zaczęli przeprawiać się przez rzekę
Nyezane. W tym momencie Brytyjczycy nie wiedzieli,
że jest to tylko część sił. Wódz Somopho kaZikihala
podzielił swoje siły na 2 kolumny uderzeniowe. Jedna,
którą właśnie zauważyli zwiadowcy, składała się głównie
z oddziałów pułku iNkobamakosi, była dowodzona przez
Sigcwelegecwele kaMhlekehleke. Dowodził on pułkiem
pod Isandlwana i był znany z odwagi. Druga kolumna
zbliżała się tymczasem od strony zachodniej, od wzgórza
Misi. Ta grupa była dowodzona przez wodza Dabu-
lamaziego. Obie grupy ukazały się Brytyjczykom w tym
samym momencie, o 6.00. Każda z nich rozwinęła
się w szyk bojowy „głowy bawoła” i całkowicie okrążyła
obóz. Wódz Somopho kaZikihala pozostał po drugiej
stronie rzeki, żeby dowodzić bitwą ze szczytu małego
wzgórza. Pozostała z nim mała impi jako odwód.
Sigcwelegecwele ustawił się naprzeciwko północno-
-wschodniej części obozu, wykorzystując do osłony nielicz­
ne pagórki. Dabulamazi, który miał do przebycia większy
dystans, zaczął zajmować pozycje od strony południowo-
-zachodniej. Zulusi Sigcwelegecwele nie tracili czasu na
przygotowania. Nie czekając na drugą połowę sił, prawie
od razu przystąpili do ataku. Na taki brak synchronizacji
wódz Somopho kaZikihala nie mógł nic poradzić, znajdował
się zbyt daleko, po drugiej stronie rzeki. Właśnie ta rzeka
uniemożliwiała szybką komunikację przy pomocy gońców.
Wojownicy zaczęli biec do ataku powolnym truchtem,
który od czasu do czasu przekształcał się w krótki sprint.
Tradycyjnie każdy z nich chciał być pierwszy w obozie
wroga. Tym razem jednak forma natarcia została lekko
233

zmieniona. Nie biegli oni w rozwiniętych szykach jak pod


Isandlwana i Khambulą. Być może wodzowie wyciągnęli
słuszne wnioski z poprzednich bitew i tym razem rozkazali
wojownikom nacierać w odosobnionych grupach, a także
wykorzystywać nierówności terenu do ochrony. Dodatkowo
zachęcali do częstszego użycia broni palnej. Część wojow­
ników rozpoczęła ostrzał już z dużej, jak dla Zulusów,
odległości 600 m, choć był on bardzo niecelny. Po stronie
obrońców pierwsze odezwały się rakiety, kartaczownice
i armaty. Gdy Zulusi zbliżyli się na odległość 400 m, do
ostrzału przyłączyła się reszta żołnierzy. Na komendę
zaczęli oddawać regularne salwy. Indywidualne strzelanie
zostało surowo zabronione.
Pomimo zmasowanego ataku wojownicy nie mogli
przełamać obrony i zaczęli ponosić znaczne straty. Z pew­
nością nie był on przeprowadzony z determinacją widzianą
pod Khambulą. Udało im się zbliżyć na odległość 20 m
po stronie bronionej przez niedoświadczonych żołnierzy
kompanii 60. pułku piechoty, którzy byli na krawędzi
paniki. Tylko niezachwiana postawa oficerów, w tym
także ich śmiertelnie rannego dowódcy podpułkownika
Francisa Northeya, przywróciła porządek i uratowała
sytuację. Stanowisko Northeya znajdowało się w pobliżu
kartaczownicy, to właśnie tam dosięgła go zuluska kula.
Ze strzaskanym ramieniem został zawleczony do wozu
szpitalnego. Uznano, że rana nie jest zbyt poważna
i po założeniu opatrunku pozwolono mu powrócić na
stanowisko dowodzenia. Tam jednak stracił przytomność.
Zmarł 4 dni po bitwie.
Generał Chelmsford postanowił dowodzić pieszo, uzna­
jąc, że będzie mu łatwiej przemieszczać się po czworoboku.
Jak się okazało, była to słuszna decyzja. Zuluscy strzelcy
odruchowo strzelali za wysoko, wielu oficerów siedzących
na koniach zostało rannych. Taki los spotkał choćby
podpułkownika Crealocka. Jego adiutant, kapitan William
234

Molyneux, a także kapitan Percy Barrow, dowodzący


piechotą konną, stracili konie.
Do 6.30 Zulusi przypuścili kilka szturmów, jednak bez
żadnych sukcesów. Z czasem ich ataki zaczęły tracić na
sile. W wielu miejscach wojownicy zalegli pod silnym
ogniem. Każdy ich zryw był dodatkowo powstrzymywany
przez wyjątkowo dobrze sprawujące się kartaczownice.
O 6.45, widząc przyszpilonych ogniem wojowników,
Chelmsford rozkazał oddziałowi piechoty konnej kapitana
Barrowa opuścić obóz od niezajętej przez Zulusów strony
wschodniej i przeprowadzić szarżę. Celem ataku miało być
zmuszenie przeciwnika do odwrotu. Było to jednak posu­
nięcie nieco przedwczesne. Zulusi wprawdzie zalegli, ale
widząc Brytyjczyków opuszczających czworobok, podnieśli
się do kontrataku. Jeźdźcy po krótkiej walce zostali
zmuszeni do odwrotu. Goniący ich Zulusi zostali po­
wstrzymani przed wdarciem się do czworoboku celnym
ogniem kartaczownicy i salwami piechoty. Zulusi jednak
nie zatrzymali się, lecz tylko zmienili kierunek ataku.
Zaczęli biec w kierunku północnym, chcąc przyłączyć się
do ataku innej grupy po drugiej stronie czworoboku. Przez
chwilę podążali więc wzdłuż strzeleckiej linii Brytyj­
czyków, stając się dla nich łatwym celem. Nawet oficerowie
chwytali za karabiny i przyłączali się do ogólnej kanonady,
przypominało im to ćwiczenia na strzelnicy. John Dunn
wdrapał się na jeden z wozów amunicyjnych i z tej pozycji
zaczął ostrożnie wybierać cele. Będąc doświadczonym
myśliwym i doskonałym strzelcem, chwalił się później, że
zabił kilku induna.
Ostatecznie pod ciągłym ostrzałem zuluska impi zaległa.
Była 7.15 i bitwa trwała już ponad godzinę. Generał
Chelmsford rozkazał przerwać ogień i przygotować się do
powtórnego ataku kapitanowi Percy’emu Barrowowi. Tym
razem szarża spełniła swoje zadanie. Zulusi całkowicie
stracili ochotę do dalszej walki i rzucili się do ucieczki. Za
235

jeźdźcami wysłano oddziały NNC. Tubylcy NNC jak


dotychczas bezpiecznie siedzieli pośrodku czworoboku
i byli zadowoleni, że mogą w końcu przyłączyć się do
bitwy. Pościg, podobnie jak pod Khambulą, był zacięty,
nie okazywano litości. Jeźdźcy gonili i rozpraszali grupy
Zulusów, a żołnierze NNC wyszukiwali i dobijali tych,
którzy próbowali się ukryć. Robili to z zaciętością i z pieś­
nią wojenną na ustach. Wzięto tylko kilku jeńców.
By kontynuować walkę, kilka zuluskich grup próbowało
zebrać się na pobliskim wzgórzu Misi, ale zostali oni
szybko rozproszeni celnymi salwami artylerii. Wodzowie
Somopho i Dabulamazi, wraz z nieużytymi rezerwami,
wycofali się z powrotem ku swoim rodzinnym amabutho.
Był to koniec bitwy. Piechota nie brała udziału w pościgu,
na wypadek gdyby Zulusi wrócili. Z tego samego powodu
postanowiono także przenocować w czworoboku.
Cała bitwa trwała nie dużej niż półtorej godziny.
Żołnierze wystrzelili ponad 40 tys. naboi, kartaczownice
zużyły dodatkowo 1,2 tys., a armaty 40 pocisków (głównie
odłamkowych). Straty Zulusów, które wyniosły około
1,2 tys. zabitych i rannych, były wysokie, ale nie od­
zwierciedlały dużej liczby zużytej amunicji. Przyczyna
leżała prawdopodobnie w sporej ilości dymu, uniemo­
żliwiającego lepsze celowanie. Gdy oddziały prowadziły
ogień salwami na komendę, każdy żołnierz musiał strzelić
bez względu na to, czy widział cel, czy nie. Koncentracja
oddziałów w czworoboku potęgowała ten problem. Straty
Chelmsforda były niewielkie: 2 oficerów i 13 żołnierzy
zabitych, 30 rannych.
Następnego dnia kolumna wyruszyła w kierunku obozu
Eshowe. Część oddziałów pozostała na miejscu bitwy
i przekształciła czworobok w tymczasowy obóz. Generał
zabrał prawie 60 wozów z zaopatrzeniem, co rozciągnęło
kolumnę marszową na 8 km. Pokonanie ostatnich 25 km
zajęło cały dzień, głównie z powodu deszczu i błota.
236

Pierwszy do Eshowe dotarł oddział kapitana Barrowa.


2 godziny później, około 20.00, przybył generał Chelmsford.
Został przywitany przez pułkownika Pearsona, który wyje­
chał mu na spotkanie przy dźwiękach obozowej orkiestry.
Tej nocy prawie nikt nie spał. Wszyscy rozkoszowali się
przywiezionymi zapasami, świeżą pocztą i nadzieją od­
poczynku. Odsiecz przybyła w ostatniej chwili, gdyż
w obozie żywności pozostało tylko na 5 dni. Po przybyciu
Chelmsford oznajmił jednak, że nie ma zamiaru kon­
tynuować marszu w kierunku zuluskiej stolicy, i z tego
powodu nie ma sensu utrzymywać obozu w Eshowe. Linie
zaopatrzenia były zbyt długie i trudne do obrony, wy­
stawione na ciągłe ataki Zulusów, a do tego obóz nie
spełniał żadnych strategicznych zadań.
Nie tracąc czasu, następnego ranka rozpoczęto składanie
obozu i ewakuację. Już 6 kwietnia ostatnie oddziały
brytyjskie opuściły obóz. Pozostawili oni za sobą 28 mogił,
głównie ofiar chorób. Wśród nich był powszechnie lubiany
kapitan Wynne, twórca fortu, który zmarł na biegunkę.
Opuszczony fort został natychmiast zniszczony przez
Zulusów, nigdy nie został odbudowany.
Ostatnim zadaniem przed opuszczeniem fortu było
spalenie niedalekiej osady rodzinnej wodza Dabulamaziego.
Powierzono je kapitanowi Barrowowi, do którego dołączyli
Chelmsford i Dunn. Zulusi nie czuli się na siłach, by
stawić im opór i zadowolili się tylko nieskutecznym
ostrzałem z otaczających pagórków. Zawsze skory do
popisania się swoimi zdolnościami strzeleckimi Dunn nie
pozostał im dłużny. Po krótkiej strzelaninie Zulusi wycofali
się, zostawiając 3 zabitych.
W drodze powrotnej dało o sobie znać napięcie psychicz­
ne, spowodowane ciągłym oczekiwaniem na atak Zulusów.
Wczesnym rankiem 5 kwietnia w obozie nad brzegiem
rzeki Nyezane jeden ze strażników wszczął alarm, jak się
później okazało, bez powodu. Na jego odgłos zwiadowcy
237

Dunna, krążący dookoła obozu, natychmiast przybiegli


z powrotem. Niestety, zostali wzięci za Zulusów i ostrzelani.
Dunn stracił wówczas 11 tubylców, co jeszcze bardziej
nadszarpnęło jego opinię o zdolnościach dowódczych
Chelmsforda. W pamiętnikach ocenił go później jako „[...]
dżentelmena i odważnego żołnierza, ale nie generała”5.
W czasie dalszego marszu było jeszcze wiele innych
fałszywych alarmów, na szczęście już nie tak krwawych
w skutkach.
General Chelmsford przybył z powrotem do Durbanu
9 kwietnia. Od razu zaczął planować nową inwazję z na­
dzieją, że przyniesie ona tak długo oczekiwane ostateczne
zwycięstwo.

5 R. L o c k, P. Q u a n t r i l l, Zulu Vanquished, s. 158.


POCZĄTEK DRUGIEJ INWAZJI
I ŚMIERĆ KSIĘCIA NAPOLEONA

Pomimo zdecydowanych zwycięstw pod Khambulą i Gin-


gindhlovu koniec wojny nie był bliski. Kontynuacja walk
wymagała coraz większych środków finansowych. Koszty
wzrastały w błyskawicznym tempie i były coraz częściej
omawiane na posiedzeniach rządu premiera Disraeliego.
Opozycja premiera zaczęła coraz częściej domagać się
szybkiego zakończenia wojny. Pojawiły się też pierwsze
głosy domagające się jego rezygnacji.
W Afryce nie wszystko układało się po myśli Chelms­
forda. Po powrocie do Durbanu rozkazał garnizonom
granicznym przeprowadzić kilka nękających wypadów na
tereny Natalu. Spotkały się one z dużą dezaprobatą ze
strony gubernatora Henry’ego Bulwera. Gubernator stanow­
czo sprzeciwił się tej nowej taktyce, ponieważ obawiał się
zuluskich akcji odwetowych na ludność cywilną. Jego
obawy miały uzasadnienie. Wczesnym rankiem 25 czerwca
grupa zuluskich wojowników, licząca około 1 tys., prze­
kroczyła graniczną rzekę Tugela i zaatakowała osady
leżące około 40 km od miasta Greytown. Zulusi grabili
i palili przez cały dzień, napotykając tylko znikomy opór
kilku policjantów i strażników. Brytyjczycy zostali cał­
kowicie zaskoczeni tym wypadem. Dopiero po południu
239

udało im się wysłać z Fort Cherry 2 bataliony NNC.


Po przybyciu w rejon ataku okazało się jednak, że
już nic nie mogą zrobić. Zulusi wycofali się, zabierając
ze sobą 700 sztuk bydła, 600 kóz, 40 jeńców (tubylców)
i 170 funtów gotówki zebranej w jednej z osad na
zapłacenie podatku. W czasie ataku zginęło 3 policjantów
i strażników oraz około 30 tubylczych mieszkańców
osad. Nieznane są straty Zulusów.
Oprócz nienajlepszych stosunków z rządem Natalu
generał Chelmsford dodatkowo musiał martwić się przygo­
towaniami do następnej inwazji. Do tego potrzebował,
a raczej chciał, jak najwięcej wojska. Z tym zaś wiązały
się jeszcze większe problemy transportowe i zaopatrzenio­
we. Generał co chwila wysyłał do Anglii naglące żądania
posiłków i pieniędzy.
Ostatecznie w Londynie stracono do niego cierpliwość.
26 maja mianowano na jego miejsce generała Gameta
Wolseleya jako głównodowodzącego siłami brytyjskimi
w Afryce Południowej. Rząd brytyjski, a także książę
Cambridge już dawno stracili zaufanie do Chelmsforda
i wiarę w jego możliwości szybkiego zakończenia konfliktu.
Prawdopodobnie Chelmsford utrzymał stanowisko tylko
dzięki ciągłemu poparciu królowej Wiktorii, która darzyła
go osobistą sympatią, zbudowaną na stopie towarzyskiej.
Nie miało to jednak nic wspólnego z jego zdolnościami
dowódczymi.
Wybranie następcy Chelmsforda nie obyło się bez
oporów. Jednym z kilku, którzy sprzeciwili się nominacji
Wolseleya, był książę Cambridge. Uważał generała za zbyt
postępowego i otwartego, nieobawiającego się wyrazić
opinii, jeśli coś mu się nie podoba. Poza tym sądził, że
kariera generała rozwija się zbyt szybko i posiada on i tak
zbyt duże wpływy w kręgach wojskowych. Z tych powodów
próbował przeforsować nominacje swojego faworyta, baro­
na Roberta Napiera Magdala. Rząd uznał jednak, że
240

sześćdziesięcioośmioletni Napier jest za stary na kampanię


w Afryce i zdecydowanie poparł Wolseleya.
Po oficjalnej nominacji zawiadomiono o decyzji królową
Wiktorię. Premier Disraeli poczekał, aż królowa wyjedzie
na krótkie wakacje, a następnie wysłał jej telegram.
Przewidując jej oburzenie, zaraz potem wysłał obszerny
list, objaśniający sytuację i usprawiedliwiający podjętą
decyzję. Królowa przez długi czas nie mogła pogodzić się
z usunięciem Chelmsforda i zastąpieniem go kandydatem,
którego nie popierała. Dała temu wyraz w kilku telegramach
i listach, wysłanych do premiera i rządu. Oczywiście,
decyzji już nie zmieniono, zasłaniając się wyższym ponad
wszystko dobrem Anglii, a temu nawet królowa nie mogła
się sprzeciwić.
Generał Gamet Wolseley urodził się w 1833 r. w Dub­
linie w rodzinie brytyjsko-irlandzkiej. Wolseley był czło­
wiekiem próżnym i szalenie ambitnym, ale jednocześnie
bardzo zdolnym oficerem. W czasie wielu kampanii wyka­
zał się odwagą i nadzwyczajnymi zdolnościami organizacyj­
nymi. Był dwukrotnie ranny, w czasie kampanii w Birmie
i podczas wojny krymskiej. W trakcie powstania w Indiach
i wojny w Chinach w 1860 r. pełnił służbę oficera sztabo­
wego. W latach 1873-1874 dowodził zgrupowaniem wojsk
podczas trzeciej wojny Ashanti (na terytorium dzisiejszej
Ghany), podczas której udało mu się zdobyć i spalić
Kumasi, stolicę Ashanti. W nagrodę otrzymał awans na
stopień generała dywizji, tytuł szlachecki i 2,5 tys. funtów
rocznej renty. Wolseley był także teoretykiem wojskowym
i zainicjował wiele reform w armii brytyjskiej. Jego
wyczyny sprawiły, że był w społeczeństwie wiktoriańskim
bardzo popularny. Powołanie go na dowódcę wojsk w Af­
ryce spotkało się z szeroką aprobatą opinii publicznej. Po
objęciu stanowiska czekała go długa podróż do Kapsztadu,
do którego dotarł dopiero 23 czerwca. Chelmsford dowie­
dział się o decyzji rządu 16 czerwca, a oficjalny rozkaz
241

przekazania dowództwa otrzymał dopiero 9 lipca. Do


tego czasu Chelmsford miał wolną rękę, by kontynuować
inwazję.
Taki był też zamiar Chelmsforda; kontynuować wojnę
z nadzieją szybkiego i zwycięskiego jej zakończenia, a tym
samym odbudować reputację zdolnego dowódcy. Mógł to
osiągnąć tylko poprzez całkowite zniszczenie armii zulus­
kiej i schwytanie Cetshwayo. W tym celu zmobilizował
imponującą armię. W jej skład wchodziły świeżo przybyłe
2 pułki kawalerii, bataliony piechoty, baterie artylerii,
bateria kartaczownic wraz z oddziałami wspomagającymi
(łączności, medycznymi, kwatermistrzowskimi). Łącznie
siły liczyły ponad 17 tys. ludzi, w tym 9 tys. piechoty
i 1 tys. kawalerii. Jednak Chelmsford nie spieszył się
z rozpoczęciem ataku, mimo że zgromadził tak duże siły
i mógł zostać odwołany ze stanowiska dowódcy. Chciał
mieć pewność, że wszystko pójdzie po jego myśli i będzie
zdolny zadać przeciwnikowi druzgocący cios. Spędził wiele
czasu, rozwiązując nieodłączne problemy zaopatrzeniowe
i transportowe. Dodatkowo, nowo przybyłe oddziały kawa­
lerii potrzebowały czasu na aklimatyzację, ponieważ długa
podróż morska źle odbiła się na zdrowiu ich koni. Co
więcej, konie nie chciały jeść miejscowej trawy, do której
musiały się dopiero przyzwyczaić.
Już pierwsza inwazja borykała się z brakiem wozów
transportowych, ale wraz z przybyciem nowych oddziałów
sytuacja pogorszyła się niewspółmiernie. Niedobór transportu
został zwiększony stratami pod Isandlwana, a także rezygnac­
ją cywilnych właścicieli z dalszej współpracy. Generał
Chelmsford zastanawiał się nawet nad propozycją wprowa­
dzenia stanu wyjątkowego, co pozwoliłoby na zakup środków
transportu po stałych cenach, według wartości sprzed wojny.
Jednak porzucił ten pomysł po sprzeciwie Bulwera.
Problemy transportowe nie dotyczyły tylko wozów i zwie­
rząt pociągowych. Potrzebowano jeszcze wykwalifikowanych
242

ludzi do ich prowadzenia. Wielu doświadczonych voorlopers


zrezygnowało po pierwszej inwazji, widząc jak niebezpieczna
jest ich praca w kolumnie. Uważali, że pieniądze nie są
warte ryzyka. Nie mając innego wyjścia, Chelmsford po­
stanowił zatrudnić tubylczych woźniców. Nie rozwiązało
to jednak problemu. Prowadzenie burskiego wozu zaprzę­
żonego w woły wymagało specyficznego doświadczenia,
którego tubylcom brakowało. Dodatkowo, nie podlegali
oni wojskowej dyscyplinie, przez co z różnych powodów
mogli opuścić kolumnę i po prostu zniknąć, bez żadnych
konsekwencji. A robili to często, na przykład po zarobieniu
wystarczających pieniędzy na bieżące potrzeby, ze zmęczenia
lub braku zainteresowania.
Przed wyruszeniem Chelmsford musiał jeszcze podjąć
decyzję dotyczącą poległych pod Isandlwana. Od momentu
bitwy ciała i resztki obozu leżały nienaruszone, w tym
również tak potrzebne wozy transportowe. Wprawdzie
załogi Rorke’s Drift i Helpmekaar wiele razy wyrażały
gotowość pogrzebania ciał, jednak stanowczo im tego
zabroniono, argumentowano, że zuluskie zagrożenie jeszcze
nie zniknęło. Spowodowało to duże niezadowolenie i obu­
rzenie, szczególnie wśród szeregowych. Dodatkowym po­
wodem, nieoficjalnym, była obawa Chelmsforda, że wy­
prawa na pole bitwy dostarczy dowodów rzucających
więcej światła na jego błędne decyzje, a także faktów
oczyszczających pułkownika Durnforda z niesłusznych
zarzutów. Im dłużej resztki obozu były wystawione na
działanie warunków atmosferycznych i szabrowników, tym
mniejsze były szanse na ocalenie kompromitujących doku­
mentów (w szczególności notatnika Durnforda z otrzyma­
nymi rozkazami). Jednak po ostatnich zwycięstwach i przy­
byciu dodatkowych oddziałów nie było już właściwie
zagrożenia ze strony Zulusów, tym samym powodów, by
odwlekać grzebanie zwłok. Chelmsford, który uparcie
obstawał przy decyzji, że zajmie się tym dopiero po
243

zakończeniu wojny, zmienił zdanie pod naciskiem wzras­


tającej presji opinii publicznej. Dodatkowo, oficerowie
transportu nieustępliwie zwracali uwagę na fakt, że na polu
bitwy znajduje się wiele tak potrzebnych wozów.
W takiej sytuacji w drugiej połowie maja Chelmsford
wysłał pod Isandlwana nowo przybyłe oddziały kawalerii
generała Fredericka Marshalla wraz z oddziałami tubyl­
czymi. Żołnierze w ciągu krótkiego pobytu na pobojowisku
pogrzebali wiele ciał, zwłok było jednak zbyt dużo, by
uporać się z nimi w jeden dzień. Postanowiono pozostawić
resztę pochówku na później. Dodatkowo pułkownik Glyn
zażyczył sobie, żeby ciała żołnierzy 24. pułku zostały
pogrzebane przez współtowarzyszy broni, a to mogło
zostać zrobione dopiero w późniejszym terminie (ostatecz­
nie pod koniec czerwca). Oddział Marshalla powrócił tego
samego dnia do Rorke’s Drift, przyprowadzając ze sobą 33
ocalałe wozy.
Kontynuacja wojny była o wiele trudniejszym przedsię­
wzięciem dla Zulusów. Straty poniesione pod Isandlwana,
Khambulą i Gingindhlovu znacznie osłabiły ich armię, do
tego stopnia, że Brytyjczycy praktycznie kontrowali cały
obszar przygraniczny. Po poniesionych stratach amaQulusi
musieli opuścić na północy rodzinne strony Hlobane.
Sytuację w tym rejonie pogorszyła śmierć w czasie jednej
z potyczek zdolnego i kontrowersyjnego wodza Mbiliniego.
Przeprowadzane przez niego wypady były utrapieniem dla
sił brytyjskich, a jego śmierć wielką stratą dla plemion
północnych.
Duże straty w ludziach zaczęły też wpływać na morale
ludności cywilnej. Wioski były pełne rannych, a wiele
rodzin pogrążonych w żałobie. Osłabienie armii najbardziej
odczuły plemiona zamieszkujące tereny przygraniczne. Nie
mając możliwości obrony przed ciągłymi atakami brytyjs­
kimi, zostały zmuszone do opuszczenia domostw i szukania
schronienia, najczęściej w górach.
244

Król Cetshwayo, wiedząc, że zbliża się kolejna inwazja, a jego


armia jest za słaba, by stawić skuteczny opór, próbował
kontynuować negocjacje pokojowe. Pod koniec maja wysłał kilku
emisariuszy z propozycją zakończenia wojny. Odpowiedź Frere’a,
po konsultacji z Chelmsfordem, była jednak zdecydowanie
negatywna. Stał on na stanowisku, że pokój może zostać podpisany
dopiero po spełnieniu żądań oryginalnego ultimatum z grudnia
1878 r. Do tego doszły nowe żądania: oddanie całej broni palnej,
uwolnienie wszystkich jeńców (tubylczych) i zapłata kary w
wysokości 20 tys. sztuk bydła. Tak Frere, jak i Chelmsford mieli
zbyt dużo do stracenia, gdyby wojna zakończyła się pokojowym
rozejmem, starali się więc ją przedłużyć, stawiając wygórowane
żądania.
Nowy plan ataku Chelmsforda nie odbiegał daleko od pierwszej
wersji. Zachował pomysł inwazji na kilku frontach. Tym razem
jednak zdecydował się tylko na 2 kolumny. Jedna składała się ze
starej kolumny Pearsona, połączonej z posiłkami, które przerwały
jej blokadę. W jej skład weszły: 8 kompanii 3. pułku piechoty The
Buffs, 6 kompanii 88. pułku piechoty The Rangers, 8 kompanii 99.
pułku piechoty Duke of Edinburgh’s Own, 8 kompanii 57. pułku
piechoty West Middlesex, 7 kompanii 60. pułku strzelców i 8
kompanii 91. pułku piechoty Highlanders. Łącznie liczyły 7,5 tys.
ludzi. Jej zadaniem był marsz wzdłuż wybrzeża i likwidowanie
napotkanego oporu. Nie miała bezpośrednio maszerować na
stolicę, ale wspierać w razie potrzeby główny kierunek ataku. Jej
dodatkowym zadaniem było też zmuszenie Cetshwayo do
podziału sił. Przyszłość pokazała jednak, że z powodu powolnego
tempa marszu, jak i braku inicjatywy ze strony dowódcy, nigdy
nie stworzyła zagrożenia wiążącego większe siły zuluskie.
Kolumnę nazwano 1. Dywizją, a jej dowódcą został generał major
Henry Crealock (starszy brat Johna Crealocka). Crealock służył w
armii od 1848 r., brał udział w wojnie krymskiej, a także w
245

tłumieniu powstania w Indiach. Podobnie jak młodszy brat,


był zdolnym artystą, ale słabym dowódcą.
Do głównego ataku na stolicę Ulundi stworzono 2. Dywi­
zję. Składała się ona przede wszystkim z nowo przybyłych
z Anglii oddziałów piechoty i kawalerii, a jej siły sięgały
5 tys. żołnierzy. W jej skład weszły: 6 kompanii 21. pułku
Royal Scots Fusiliers, 6 kompanii 58. pułku piechoty
Rutlandshire, 7 kompanii 24. pułku piechoty, 6 kompanii
94. pułku piechoty. Do wsparcia przeznaczono 6 dział
siedmiofuntowych i 6 dziewięciofuntowych pod dowództ­
wem podpułkownika Arthura Harnessa. Dowódcą dywizji
został generał major Edward Newdigate.
Newdigate, urodzony w 1825 r., ukończył Akademię
Wojskową w Sandhurst. Brał udział w wojnie krymskiej,
a także w ekspedycji do Ameryki Północnej w okresie
tworzenia Konfederacji Kanady. Zaraz po przybyciu do
Afryki złamał nogę, jednak nie zrezygnował z dowództwa.
Ponieważ miał nogę w gipsie, musiano mu pomagać
dosiadać konia. Pomimo bólu wytrzymał trudy służby,
wziął później udział w bitwie pod Ulundi. Ze względu na
obecność generała Chelmsforda jego pozycja jako dowódcy
dywizji nie była zupełnie niezależna, podobnie jak wcześ­
niej pułkownika Glyna. Dodatkowe wsparcie zapewniała
brygada kawalerii, składająca się z 17. pułku Lancers
(Duke of Cambridge's Own) i 1. pułku King's Dragoon
Guards. Jej dowódcą był generał Frederick Marshall, także
weteran wojny krymskiej.
Z Anglii przybył dodatkowo generał major sir Henry
Clifford. Clifford był doświadczonym żołnierzem. Został
odznaczony Krzyżem Wiktorii za męstwo okazane w czasie
bitwy o Inkerman w wojnie krymskiej. Do Afryki został
wysłany z zadaniem rozwiązania problemów transpor­
towych i zaopatrzeniowych, co udało mu się jednak tylko
częściowo.
246

Marsz 2. Dywizji miał być osłaniany od północy


przez zgrupowanie pułkownika Wooda, który otrzymał
wolną rękę w przeprowadzaniu operacji zaczepnych.
Kolumna Wooda została nazwana Kolumną Lotną (Wood’s
Flying Kolumn). Gdy Chelmsford mobilizował siły, Wood
zaczął przeprowadzać bardzo agresywnie rozpoznanie
w kierunku Ulundi.
Ostatecznie przygotowania zostały zakończone i 31 maja
rozpoczęła się druga inwazja na państwo Zulusów. 2.
Dywizja przekroczyła Blood River przez nową przeprawę
Landsman’s Drift, około 30 km na północ od Rorke’s Drift.
Niestety, siły inwazyjne nie zdążyły jeszcze ukończyć
przeprawy, a już dosięgła je tragedia, śmierć młodego
księcia Napoleona Eugeniusza (Napoleona IV Bonapartego).
Napoleon Eugeniusz Ludwik Bonaparte (Eugene Louis
Napoleon, Prince Imperial) był synem cesarza Napoleona
III. Po wojnie francusko-pruskiej z lat 1870-1871, gdy
monarchia francuska została obalona, rodzina cesarza
musiała szukać schronienia w Anglii. Rok później, po
wypuszczeniu z niewoli pruskiej, Napoleon III dołączył do
żony Eugenii i syna. Cesarz zmarł jednak w 1873 r. po
nieudanej operacji na kamicę nerkową. Po jego śmierci
cała nadzieja na przywrócenie monarchii Bonapartego
spoczęła na barkach młodego księcia. W wieku 17 lat
wstąpił on do Królewskiej Akademii Wojskowej w Wool­
wich. Ukończył ją po 3 latach, zajmując siódme miejsce
jako jeden z najlepszych kadetów. Pomimo tego osiągnięcia
był to w zasadzie koniec jego kariery wojskowej, ponieważ,
będąc obcokrajowcem, nie mógł otrzymać przydziału
służbowego w armii brytyjskiej. Wprawdzie pozwalano mu
od czasu do czasu brać udział w manewrach, ale tylko ze
względów kurtuazyjnych. Gdy rozpoczęła się wojna w Af­
ryce, w Anglii nikt nie wziął jej zbyt poważnie, uważając
ją za mały lokalny konflikt, który szybko się zakończy.
Dopiero klęska pod Isandlwana wzbudziła zainteresowanie
247

brytyjskiej opinii publicznej, a także spowodowała mobili­


zację zasobów wojskowych. Książę, używając swoich
wpływów, próbował także znaleźć się wśród kolegów
wyruszających na wojnę. Jednak dopiero interwencja jego
matki, a także cicha aprobata królowej Wiktorii sprawiły,
że pozwolono mu wziąć udział w drugiej inwazji pod
warunkiem, że będzie ściśle przestrzegał rozkazów oficerów
oddelegowanych jako jego opiekunowie, jak i zachowywał
się jedynie jako obserwator.
Książę przybył do Durbanu 1 kwietnia, za późno, by
wziąć udział w bitwie pod Gingindhlovu. Oczekując tam
na rozkazy, nabył nowego konia, ponieważ jego poprzedni
wierzchowiec zdechł w drodze do Afryki. Nowy koń był
znacznie większy i młodzieniec z początku miał trochę
kłopotów z jego szybkim dosiadaniem.
Eugeniusz Napoleon przyłączył się do dywizji Chelms­
forda na kilka dni przed rozpoczęciem drugiej inwazji. Po
jej rozpoczęciu ciągle domagał się brania udziału w pat­
rolach. W końcu otrzymał pozwolenie na przyłączenie się
do patrolu prowadzonego przez Bullera. W drugi dzień
zwiadu pułkownik zauważył małą grupę Zulusów, za
którymi wysłał kilku jeźdźców. Ku jego oburzeniu i irytacji,
i pomimo stanowczego zakazu, przyłączył się do nich
także książę. Pogalopował za jeźdźcami z wyciągniętą jak
do ataku szablą. Po chwili na skrzydłach wysłanej grupy
pojawiła się nowa grupa Zulusów, próbująca ich okrążyć.
Buller, widząc to i będąc na krawędzi ataku nerwowego,
wyruszył z odsieczą. Na szczęście po krótkiej wymianie
ognia udało mu się wyrwać księcia z okrążenia, ale od tego
momentu stanowczo odmówił brania jakiejkolwiek od­
powiedzialności za jego bezpieczeństwo. Był to nie pierw­
szy i nie ostatni wybryk Eugeniusza. Książę okazywał
zapał bojowy przy każdej okazji. Prawdopodobnie chciał
pokazać, że jest godzien tradycji wojskowych swojej
rodziny, a w szczególności imienia Napoleona Bonaparte.
248

Wiele razy, i wbrew wyraźnym rozkazom, rzucał się


w pościg za małymi grupami Zulusów, narażając siebie
i podążającą za nim ochronę na niebezpieczeństwo. Był
młodzieńcem powszechnie lubianym, ale swoim poryw­
czym zachowaniem frustrował wszystkich odpowiedzial­
nych za jego bezpieczeństwo, do tego stopnia, że w końcu
zabroniono mu opuszczać obóz. Książę nie dał jednak za
wygraną i rankiem 1 czerwca uzyskał (lub wymusił)
pozwolenie na przyłączenie się do kolejnego zwiadu
konnego, którego zadaniem było zbadanie i naniesienie na
mapy szlaku wytyczonego do przemarszu 2. Dywizji.
Dowódcą zwiadu był porucznik Jahleel Brenton Carey.
Carey urodził się w 1847 r. w rodzinie anglikańskiego
wikarego. Kształcił się we Francji, a następnie w Akademii
Wojskowej w Sandhurst. W 1865 r. rozpoczął służbę
wojskową w pułku piechoty West India. Po 5 latach, gdy
pułk został rozwiązany, Carey ochotniczo zaciągnął się do
English Ambulance, charytatywnej organizacji oferującej
pomoc medyczną w czasie wojny francusko-pruskiej. Po
zakończeniu wojny uzyskał przydział do 98. pułku piechoty,
a następnie do 94. pułku piechoty. Po przybyciu do Afryki
wykazał się dużymi zdolnościami kartograficznymi i został
przydzielony do oddziału geodezyjnego podpułkownika
Richarda Harrisona.
Obszar, który 1 czerwca miał zbadać Carey, został już
wcześniej przeczesany przez kawalerię i uznany za bez­
pieczny. Oprócz dowódcy w skład zwiadu wchodzili jeszcze
książę, zuluski przewodnik i 6 żołnierzy. Z nieznanego
powodu nie pojawiła się dodatkowa eskorta 6 tubylczych
jeźdźców NNH. Już od samego początku książę objął
dowództwo patrolu, mimo że nie miał oficjalnego przy­
działu lub stopnia wojskowego. Prawdopodobnie była to
przyczyna jego zguby.
Patrol najpierw udał się w kierunku wzgórza Thelezeni.
Stamtąd, po przebyciu około 5 km, przybył do doliny
249

Tshotshosi. Na jej krawędzi porucznik Carey zaproponował


zrobić przerwę na odpoczynek, jednak książę sprzeciwił
się i wybrał inne miejsce w dolinie, bliżej brzegu pobliskiej
rzeczki. Po zjeździe w dolinę zatrzymano się w przypad­
kowo napotkanej pustej osadzie zuluskiej. Była ona oto­
czona zakolem rzeczki, a dookoła niej rosła wysoka trawa.
Po rozsiodłaniu koni odpoczywano przez prawie godzinę.
Nie spodziewano się żadnego ataku i nie wystawiono
wartowników. Dlatego też nie spostrzeżono zbliżającej się
grupy około 50 wojowników zuluskich. Był to zwiad
należący do amabutho iNkobamakosi oraz uMbonambi.
Zulusi spostrzegli brytyjski patrol dużo wcześniej, gdy
schodził w dolinę, ale dopiero teraz udało im się go dogonić.
Widząc swoją przewagę liczebną, a także możliwość
skrytego podejścia, Zulusi postanowili zaatakować. O 15.30
Carey zasugerował powrót, ale książę ponownie się sprze­
ciwił. Po paru minutach przybiegł tubylczy przewodnik,
krzycząc, że spostrzegł zbliżający się oddział Zulusów.
Carey natychmiast wydał rozkaz osiodłania koni. Po chwili
zagrzmiały pierwsze strzały. Były niecelne, ale ich huk
spłoszył zwierzęta. Jeden z żołnierzy, szeregowy Rogers,
został zrzucony z konia. Próbował znaleźć schronienie
w opuszczonej osadzie, ale szybko został dogoniony. Zanim
został zadźgany dzidami, zdążył oddać tylko jeden niecelny
strzał. Reszta zwiadu rzuciła się do ucieczki. Carey, wraz
z szeregowymi Cochrane’em i Le Tocq, pogalopowali, nie
oglądając się za siebie. Niedaleko za nimi podążali kapral
Grubb, sierżant Willis i szeregowy Abel. Abel wkrótce
został postrzelony w kark i spadł z konia. Zulusi dogonili
go i zabili, podobnie jak uciekającego w kierunku rzeki
tubylczego przewodnika.
Książę także próbował dosiąść konia, niestety bez­
skutecznie. Do dziś uważa się, że winne były zbyt ciasne,
ale modne jak na tamte czasy spodnie. Poza tym nowo
nabyty koń był większy niż jego poprzednik i książę nie
250

był do niego jeszcze przyzwyczajony. Młodzieniec nie


mógł w panice dosiąść spłoszonego konia. Przez chwilę
biegł razem z nim, uczepiony sakwy przy siodle. Próbował
wskoczyć na konia kilka razy, ale ostatecznie sakwa
oderwała się i Eugeniusz upadł. Został przy okazji lekko
stratowany. Upadek trochę go oszołomił, ale natychmiast
się podniósł i próbował stawić czoła goniącym go Zulusom.
Ponieważ w czasie upadku stracił szablę, wyciągnął rewol­
wer i oddał kilka niecelnych strzałów. Potem odwrócił się
i zaczął biec w kierunku pobliskiej wyschniętej rzeczki.
Droga ucieczki została odcięta przez wojownika o imieniu
Zabanga. Wyskoczył z ukrycia i rzucił dzidą, trafiając
księcia w udo. Ranny Eugeniusz wyciągnął dzidę i odważ­
nie zaatakował Zabangę, który, nie chcąc zostać zabity
własną bronią, zaczął uciekać. Po chwili jednak zatrzymał
się i rzucił drugą dzidą, trafiając księcia w pierś. Ten oddał
jeszcze dwa niecelne strzały, ale od razu został zarzucony
dzidami przez nowo przybyłych wojowników. Gdy upadł,
błyskawicznie go dopadli i dobili. Później naliczono na
jego ciele 17 ran, kilka z nich zadanych pośmiertnie.
Pomimo okazania męstwa przez kilku wojowników
potyczka nie była żadnym zwycięstwem dla Zulusów,
wręcz przeciwnie. Gdyby książę został wzięty do niewoli,
prawdopodobnie byłby doskonałym atutem w negocjacjach
pokojowych. Król Cetshwayo miałby szansę na pokojowe
rozwiązanie i zakończenie wojny przed rozpoczęciem
kolejnej inwazji. Niestety, ta szansa została zaprzepa­
szczona.
Gdy rozgrywał się ostatni akt tragedii, reszta zwiadu
galopowała bez oglądania się za siebie. Pierwszym napot­
kanym przez uciekających zwiadowców oddziałem brytyj­
skim był patrol dowodzony przez Bullera. Po usłyszeniu
wiadomości pułkownik nie omieszkał pogrozić Careyowi
plutonem egzekucyjnym, posądzając go o tchórzostwo. Po
przybyciu do obozu zdano meldunek zszokowanemu gene-
251

rałowi Chelmsfordowi. Śmierć księcia nie miała żadnego


znaczenia militarnego, ale z powodów politycznych wstrząs­
nęła wszystkimi. W Anglii miała ona większy oddźwięk
niż klęska pod Isandlwana.
Carey został od razu postawiony przed sądem polowym
i oskarżony o tchórzostwo w obliczu wroga. W przypadku
uznania winnym, i po zatwierdzeniu wyroku, karą była
śmierć przez rozstrzelanie. W czasie śledztwa stwierdzono,
że według przepisów wojskowych Carey posiadał całkowite
dowództwo patrolu i przez to był odpowiedzialny za
śmierć księcia. Nie wzięto pod uwagę faktu, że zwykły
porucznik, bez znajomości i powiązań w wyższych sferach,
nie miał wpływu na członka rodziny cesarskiej, a tym
bardziej nie mógł mu niczego zabronić. Orzeczono, że tak
szybka ucieczka była niewybaczalna i uznano go winnym.
Wyroku nie ogłoszono, postanawiając poczekać na jego
zatwierdzenie i ewentualną apelację. W tym czasie po­
zbawiono pomcznika stanowiska i wysłano z powrotem do
Anglii jako aresztanta.
W Europie wiadomość o śmierci księcia wywołała
powszechny zamęt i oburzenie. Francuzi uważali, że jego
śmierć była rezultatem spisku brytyjskiego, a Carey przed
patrolem sam uszkodził siodło Eugeniusza. Teorie spiskowe
winiły również niemieckiego kanclerza Ottona von Bis­
marcka, wolnomularzy lub socjalistów. Dla premiera
Disraeliego był to tylko kolejny kłopot polityczny.
Sprzeciwił się wyprawieniu państwowego pogrzebu,
tłumacząc, że pomimo swojej popularności Eugeniusz
był tylko potencjalnym następcą tronu bez większych
szans objęcia władzy, i do tego reprezentującym
narodową mniejszość. Nie pojawił się nawet na
pogrzebie, tłumacząc się chorobą. Takich uprzedzeń nie
mieli jednak inni członkowie rządu i królewskiego dworu.
Wraz z królową Wiktorią, księciem Walii i kilkoma
generałami w pogrzebie brało udział prawie 40 tys.
ludzi.
252

Po przybyciu do Anglii sytuacja zmieniła się na


korzyść obwinionego. Opinia publiczna stanęła po jego
stronie, uważano bowiem, że próbuje się znaleźć kolejnego
kozła ofiarnego (podobnie jak po Isandlwana). Sąd we­
ryfikacyjny uznał, że porucznik nie wykazał się tchó­
rzostwem i go uniewinnił. Przyczynił się to tego też
fakt, że sąd polowy w Afryce był zwołany w pośpiechu i
nie został zaprzysiężony według regulaminu. Carey nie
tylko otrzymał z powrotem stopień porucznika, ale
został awansowany na kapitana. Carey powrócił na krótko
do służby czynnej. 4 lata później, będąc na służbie
w Indiach, zachorował i zmarł.
ULUNDI

Po trzydniowej przerwie marsz wznowiono 3 czerwca.


W tym dniu do 2. Dywizji dołączyła Kolumna Lotna.
Sytuacja na północy była na tyle opanowana, że Wood
mógł się przyłączyć i wziąć udział w ataku na Ulundi.
Pomimo znikomego oporu ze strony Zulusów Brytyj­
czycy posuwali się bardzo powoli. Dla bezpieczeństwa
zakładano po drodze małe forty zaopatrzeniowe. Pierwszy
z nich, Fort Newdigate, powstał po przebyciu zaledwie 50
km. Do jego obrony wyznaczono 2 kompanie piechoty,
szwadron kawalerii i 2 kartaczownice. Drugi, Fort Marshall,
został wybudowany po przebyciu kolejnych 50 km. Podob­
nie i tutaj pozostawiono 2 kompanie piechoty, szwadron
kawalerii oraz 2 armaty siedmiofuntowe. Trzeci, Fort
Evelyn, wybudowano na wschód od Fortu Marshall i pozo­
stawiono tam kolejne 2 kompanie piechoty z 2 armatami
i oddziałem jazdy tubylczej. Najwyraźniej pomny wydarzeń
z poprzednich miesięcy Chelmsford podejmował wszystkie
możliwe środki ostrożności, nie chcąc dopuścić do jakiej­
kolwiek klęski. Nigdy nie opuszczała go obawa przed
atakiem Zulusów. Budowy fortów i ustawianie laagerów
co noc oznaczało ciągły wysiłek fizyczny prostych żoł­
nierzy. Cały ich czas był wypełniony kopaniem umocnień,
254

pchaniem wozów, zbieraniem opału, zakładaniem i zwija­


niem obozów. Kąpali się bardzo rzadko. W połatanych
mundurach i rozpadających się butach w niczym nie
przypominali wymuskanej armii, która przekroczyła granice
Zululandu w styczniu tego samego roku. Po pewnym
czasie ciągłe trudy zaczęły odbijać się na ich morale.
Dodatkowo pojawiły się kłopoty z wyżywieniem. Kwater­
mistrzowie starali się częściowo temu zaradzić, wykorzys­
tując martwe woły jako źródło mięsa. Niestety, żadne
gotowanie lub smażenie nie mogło poprawić smaku żylas­
tego mięsa, serwowanego codziennie przez kilka tygodni.
Zmęczenie i ciągłe napięcie psychiczne wpływały na
wszczynanie wielu fałszywych alarmów bądź też powodo­
wały wzajemną wymianę ognia. Jeden taki wypadek
wydarzył się już 6 czerwca w Fort Newdigate. Po kolacji,
gdy wszyscy przygotowywali się do snu, jeden z bardziej
nerwowych wartowników oddał 3 strzały, oznaczające atak
Zulusów. Zaraz potem trębacz ogłosił alarm. Wszyscy
wybiegli z namiotów. Nie wiedząc, co się dzieje, rozpoczęli
ostrzał w kierunku domniemanego, lecz niewidocznego
wroga. Oficerowie, w koszulach nocnych, ale z szablami
w dłoniach, bezskutecznie próbowali zapanować nad tym
chaosem. Do strzelaniny wkrótce przyłączyły się patrole
spoza obozu. W ogólnym podnieceniu nawet artyleria
oddała kilka salw. Dopiero po 20 minutach generał New­
digate z adiutantami opanował sytuację. W czasie krótkiego
zamieszania zużyto 1,2 tys. naboi, zabito 4 konie i raniono
7 żołnierzy. A mogło być gorzej. Przykładowo, podpuł­
kownik Harness przez kilka dni nosił kask z widoczną
w nim dziurą po pocisku.
Kiedy dywizja posuwała się do przodu, podpułkownik
Buller z swoimi oddziałami przeprowadzał ciągłe rozpo­
znania okolic. Jego zadaniem było nie tylko zbieranie
informacji, ale także „pacyfikacja” każdej napotkanej osady.
Wszystko, co napotkano a stanowiło jakąkolwiek wartość
255

dla Zulusów, było niszczone. Palono każdą napotkaną


wioskę, zebrane plony, zapasy i pola, rabowano bydło
i wszystkie inne zwierzęta domowe.
Jedną ze spalonych osad była eSiklebeni. Paląc ją,
Buller popełnił pewnego rodzaju świętokradztwo, ponieważ
w osadzie znajdowała się Inkatha. Był to rodzaj relikwii,
zawierającej szczątki poprzednich wodzów zuluskich i po­
bitych wrogów, kawałki odzienia wrogich wodzów, słomę
z królewskiego dworu, resztki z obrzędowych dołów
wymiotnych i magiczne zioła. Ińkhata reprezentowała
jedność i niezależność całego zuluskiego narodu, wierzono,
że posiada wielką magiczną moc. Jej zniszczenie równało
się ze zniszczeniem ducha narodowego Zulusów i zapo­
wiadało całkowity ich rozpad. Niektóre legendy mówią
jednak, że Inkhata została zniszczona dopiero w czasie
bitwy o Ulundi.
Pokonanie ostatnich 75 km do stolicy zajęło Bry­
tyjczykom prawie miesiąc. Po drodze zbudowano jeszcze
dwa forty: Fort Victoria i Fort Nolela. Dopiero 29
czerwca siły brytyjskie przybyły nad rzekę White Mfolozi.
Po jej drugiej stronie, na nizinie Mahlabathini, w od­
ległości paru kilometrów leżał główny cel wyprawy,
zuluska stolica Ulundi.
Do tego czasu król Cetshwayo cały czas próbował
wynegocjować warunki zakończenia konfliktu. Zaraz na
początku drugiej inwazji przybyli do Chelmsforda pierwsi
emisariusze z ofertą pokoju. Generał odesłał ich jednak
z bardzo wygórowanymi żądaniami. Chciał bowiem, by
Zulusi oddali całą zdobytą dotychczas broń i amunicję,
wraz z armatami, a także bydło. Dodatkowo zażądał, żeby
wszyscy wojownicy natychmiast złożyli broń i poddali się
woli najeźdźcy. Cetshwayo oczywiście nie mógł na nie
przystać, ale próbował kontynuować negocjacje i wysłał
kolejnych emisariuszy. Tym razem przybyli oni do obozu
generała z dwoma wielkimi kłami kości słoniowej, setką
256

wołów i obietnicą zwrotu armat. Zostali jednak odesłani


z niczym. Chelmsford wiedział, że negocjuje z pozycji
siły, nie miał zamiaru ustąpić. Kły zostały odesłane, ale
woły zatrzymano.
Ostatecznie, Cetshwayo zrozumiał, że jakiekolwiek
rozmowy i propozycje ze strony Chelmsforda miały za
zadanie tylko opóźnić jego reakcję na marsz brytyjskiej
armii. Nie tracąc więcej czasu, rozesłał rozkazy mobiliza­
cyjne. Zawołanie aye hlome („do broni”) rozbrzmiało
w każdym zakątku kraju. Być może nie odpowiedziano na
nie z taką euforią i chęcią jak w styczniu tego roku, ale
każdy zdolny do walki wojownik stawił się w swoim
amabutho. Cała zuluska impi, która została zmobilizowana
po raz ostatni w połowie czerwca, reprezentowała wszyst­
kie amabutho, które brały dotychczas udział w wojnie.
Mimo że wielu zabitych i rannych wojowników zostało
zastąpionych młodymi i niedoświadczonymi rekrutami, to
jednak cały czas była to armia zdolna zadać przeciw­
nikowi duże straty. Zniechęcenie do wojny, straty w lu­
dziach, a także nadchodzące żniwa miały niewielki wpływ
na mobilizację i zebrało się około 20 tys. wojowników. Po
ich przybyciu od razu przystąpiono do przedbitewnych
rytuałów.
Ostatni emisariusze króla zostali wysłani 30 czerwca.
Jako akt dobrej woli przybyli z szablą księcia Eugeniusza
i obietnicą dostarczenia 2 armat, zdobytych pod Isandlwana.
Niestety, nic nie zdziałali, a po powrocie nie zostali nawet
dopuszczeni przed oblicze króla. Ta ostatnia próba pokazała,
że obie strony potrzebowały bitwy. Chelmsford wiedział,
że już oficjalnie nie jest głównodowodzącym, a Wolseley
jest w drodze, by go zastąpić. Wolseley znajdował się już
w Natalu i tylko trudności transportowe uniemożliwiały
mu bezpośrednie objęcie dowództwa. Dla obu generałów
był to wyścig z czasem: który z nich przeprowadzi
rozstrzygającą bitwę?
257

Cetshwayo musiał stoczyć bitwę, by utrzymać pozycję


monarchy. Nie mogąc pokojowo zakończyć konfliktu, nie
mógł jednocześnie się poddać, nie tracąc szacunku i rangi.
Wielu wysokich rangą wodzów uważało, że cały czas
istniała szansa rozbicia najeźdźców, którą trzeba było
wykorzystać. Także młodzi wojownicy z ostatniego zaciągu
chcieli odznaczyć się w bitwie.
Po założeniu ostatniego ufortyfikowanego obozu Chelm­
sford postanowił gruntownie rozpoznać teren przyszłej
bitwy. W tym celu 3 lipca rozkazał podpułkownikowi
Bullerowi przeprawić się z całą konnicą Kolumny Lotnej
przez rzekę White Mfolozi. Zadaniem wypadu było oczysz­
czenie przeciwnego brzegu ze „snajperów” zuluskich,
podejście jak najbliżej pod Ulundi w celu rozpoznania
najlepszego miejsca na stoczenie bitwy, a także ewentualnie
sprowokowanie Zulusów do ujawnienia swoich pozycji.
Zastępcą Bullera w czasie wypadu był kapitan William
Leslie de la Poer Beresford, lansjer 91. pułku kawalerii.
W czasie bitwy pod Isandlwana pełnił służbę w Indiach,
ale na wiadomość o klęsce natychmiast wziął urlop
i wyruszył do Afryki, z nadzieją na objęcie jakiegoś
dowódczego stanowiska. Po przybyciu okazało się, że miał
szczęście, ponieważ potrzebowano nowego oficera na
miejsce rannego Gardnera.
Podpułkownik Buller przeprawił się przez rzekę z 500
jeźdźcami pod ostrzałem zuluskich „snajperów”. Ze wspar­
ciem artylerii udało mu się bez strat wylądować na brzegu
i od razu zaatakować. Zulusi nie wytrzymali naporu i szybko
się rozproszyli. Pościg nic napotkał oporu i Buller dotarł
do pierwszej opuszczonej osady, Bulawayo. Widząc, że
nikogo w niej nie ma, kontynuowano jazdę w kierunku
Ulundi. Po przebyciu kilometra natknął się na kilku
zuluskich zwiadowców, którzy wycofali się w kierunku
kolejnej osady, Nodwengu. Buller przez lunetę zauważył,
że osadę opuszcza zuluski pułk w sile ponad 8 tys. ludzi
258

i kieruje się na północ. Po chwili odłączyła się od niego


mniejsza grupa, która zaczęła biec w kierunku stolicy.
Widząc to, Brytyjczycy ruszyli do przodu z zamiarem
jej rozbicia. Atak prowadził Beresford. Gdy zbliżył
się do Zulusów, ci zrozumieli, że nie mają szans na
dalszą ucieczkę. Jeden z rosłych wojowników obrócił
się i zaatakował konia Beresforda. Ten jednak był przy­
gotowany na atak. Szablą sparował włócznię, a następnie
jednym zamaszystym pchnięciem, przebijającym się przez
tarczę, ugodził Zulusa w serce. Kapitan później zabrał
jego włócznię jako pamiątkę; przez wiele lat stała w rogu
pokoju w domu jego matki.
Kontynuując atak, jeźdźcy zbliżyli się powoli do rzeczki
Mbilane, która była ostatnią przeszkodą przed Ulundi.
Wielu zaczynało wierzyć, że stolica była opuszczona i czeka
ich łatwa zdobycz.
Po zajęciu Nodwengu Buller postanowił zostawić w jej
pobliżu szwadron Transvaal Rangers jako ewentualny
odwód. Nie wiadomo, czy postąpił tak celowo, ale była to
decyzja, która później ocaliła mu życie. Okazało się, że
dopuszczenie oddziału brytyjskiego na tak bliską odległość
od stolicy było częścią planu zasadzki Zulusów. Prawie
4 tys. wojowników, po obu flankach brytyjskich, ukrywało
się w wysokiej trawie, gotowych do natychmiastowego
ataku. W ostatniej chwili Buller zorientował się w sytuacji
i zatrzymał swój oddział. Miał złe przeczucie, tym razem
się nie pomylił.
Zuluska impi, nie mogąc zamknąć okrążenia, od razu
zaatakowała. Wojownicy podnieśli się z ukrycia. Część
z nich rozpoczęła ostrzał, a część zaczęła biec do ataku.
Brytyjczycy przy tak małej odległości (100 m) mogli
ponieść duże straty, jednak ostrzał Zulusów był niecelny.
Mimo wszystko zaczęły pojawiać się pierwsze ofiary.
Jednym z rannych był sierżant John Fitzmaurice, który
został nie tylko postrzelony, ale także przygnieciony przez
259

swojego martwego konia. Widząc to, kapitan Beresford


z sierżantem Edmundem O’Toole’em zawrócili. W czasie
gdy O’Toole powstrzymywał Zulusów celnym ogniem,
kapitan wciągnął rannego na swojego konia. Podobnie
postąpił kapitan Henry D’Arcy, który próbował ratować
innego rannego. Niestety, jego spłoszony koń zrzucił obu
żołnierzy na ziemię. Kontuzjowany w kręgosłup D’Arcy
był zmuszony pozostawić omdlałego rannego i ratować
tylko siebie.
Odwrót żołnierzy był osłaniany przez Transvaal Ran­
gers pod dowództwem komendanta Raaffa. Ze swojej
pozycji w osadzie Nodwengu celnymi salwami spowalniali
oni pościg Zulusów. Wojownicy gonili Brytyjczyków
aż do rzeki White Mfolozi. Dopiero kilka salw artylerii
dziewięciofuntowej z Fort Nolela ostudziło ich zapał
do dalszego pościgu.
Osłona ogniowa Transvaal Rangers w połączeniu ze
zdolnościami jeździeckimi Brytyjczyków zapobiegły więk­
szym stratom. Zginęło tylko 3 żołnierzy, a 4 zostało
rannych. D’Arcy za swoje wyczyny otrzymał Krzyż Wik­
torii, podobnie jak Beresford. Ten drugi stanowczo odmówił
przyjęcia odznaczenia, dopóki nie zostało ono przyznane
także sierżantowi O’Toole’owi. Nie mając wyboru, generał
Chelmsford zgodził się na dodatkową nominację. W tej
małej potyczce moralne zwycięstwo należało do Zulusów,
ale faktycznie brytyjski wypad osiągnął wszystkie zamie­
rzone cele. Na podstawie uzyskanych w zwiadzie informacji
zaczęto planować ostateczną bitwę.
W dniu ostatecznej bitwy wszyscy w obozie zostali po
cichu obudzeni. Nie użyto zwyczajowej trąbki, aby nie
zaalarmować Zulusów. Po szybkim śniadaniu każdy z żoł­
nierzy otrzymał większy niż zwykle przydział 100 naboi.
Ze skrzynek z amunicją powykręcano śruby zabezpieczające
wieka, przygotowywując je tym samym do natychmias­
towego otwarcia w razie potrzeby.
260

Trębacz otwarcie zagrał pobudkę o 5.15, ale wówczas


i tak już wszyscy byli przygotowani do wymarszu.
O 5.45 Buller z oddziałem konnym przeprawili się
przez White Mfolozi i zabezpieczył drugi brzeg. Cała
okolica była pokryta mgłą i nie było widać wroga.
Dwie i pół godziny później reszta zgrupowania zakończyła
przeprawę, uformowała się w kolumnę i rozpoczęła
marsz w kierunku Ulundi.
Siły uderzeniowe składały się z 2. Dywizji i Kolumny
Lotnej, łącznie 4166 białych i tysiąc tubylczych żołnierzy.
Jako wsparcie zabrano 12 armat i 2 kartaczownice. Do
ochrony obozu pozostawiono kompanię saperów i 5 kom­
panii piechoty pod dowództwem pułkownika Williama
Bellairsa. Były to kompanie 1. batalionu 24. pułku
piechoty, które zostały zdziesiątkowane pod Isandlwana.
Pozostanie w obozie musiało ich bardzo rozczarować, ale
generał Chelmsford doszedł do wniosku, że ucierpiały
one już wystarczająco w tej wojnie i nie ma sensu
wystawiać ich na niepotrzebne ryzyko. Przeciwko tym
siłom król Cetshwayo wystawił 15 pułków, łącznie około
15 tys. wojowników, z dodatkowymi 5 tys. w rezerwie.
Król postanowił nie brać udziału w bitwie i na jej czas
opuścił Ulundi. Przeniósł się do waMbonambi, osady
ojca, leżącej 5 km od stolicy. Cały jego dobytek został już
wcześniej ukryty w pobliskich jaskiniach (z czasem
rozkradziony przez wojowników, którym powierzono jego
ochronę).
Bitwę mieli obserwować członkowie królewskiej rodziny
Cetshwayo, a dowodzić nią doświadczeni wodzowie: Mny­
amana, Ntshingwayo, Zibhebhu i Sihayo.
Siły brytyjskie poruszały się bardzo powoli, ponieważ
ciągnęły ze sobą wozy amunicyjne i artylerię. Cała kolumna
rozciągnęła się na prawie półtora kilometra. Zulusi nie
wykorzystali jednak tego momentu. Gdyby zaatakowali tak
rozwiniętą kolumnę, mieliby dużą szansę na jej rozbicie.
261

Trzymali się przyjętego planu bitwy, który zakładał, że


poczekają na Brytyjczyków, a następnie uderzą na nich
w otwartym polu. W tym celu zebrali się przed stolicą
i oczekiwali dalszego rozwoju sytuacji.
Po przebyciu 2 km brytyjskie oddziały zatrzymały się,
żeby uformować obronny czworobok. Z przodu i z tyłu
ustawiło się 5 kompanii piechoty. 12 kompanii piechoty
uformowało każdy z boków. Formacja składała się z 4 rzę­
dów piechoty, była długa na 250 m i szeroka na 140 m.
W środku zajęły miejsce kompanie saperów, jazda Bullera,
szpital polowy, oddziały tubylcze NNC i kawaleria, a także
wozy z wodą i amunicyjne. Po uformowaniu czworoboku
wydano rozkaz założenia bagnetów i rozwinięcia sztan­
darów. Także na rozkaz pułkownika Wooda zaczęła grać
orkiestra wojskowa batalionu. Widok maszerującej formacji
przy dźwiękach muzyki i pod rozwiniętymi sztandarami
był z pewnością imponujący.
Około 8.30 przybyto na lekkie wzniesienie, z doskonałym
polem ostrzału. Było to miejsce rozpoznane poprzedniego
dnia. Kiedy czworobok zatrzymał się i zaczął przygotowy­
wać do obrony, kilka oddziałów ochotniczej jazdy pod
dowództwem Bullera zaczęło prowokować pułki zuluskiej
impi. Jeźdźcy podjeżdżali jak najbliżej Zulusów, oddawali
kilka salw, a następnie wycofywali się, próbując pod­
prowadzić wroga w pobliże czworoboku.
Chętni do walki Zulusi nie potrzebowali jednak żadnej
zachęty. Szybko okrążyli czworobok, rozwijając się w tra­
dycyjny szyk „głowy bawoła”. W tym czasie Brytyjczycy
zmienili nieco ustawienie czworoboku. Dwa pierwsze rzędy
piechoty przyjęły klęczącą pozycję strzelecką. Artyleria
i kartaczownice zostały przeniesione na pierwszą linię,
pomiędzy oddziały piechoty i na narożniki formacji.
Umożliwiło im to prowadzenie skoncentrowanego ognia
w najbardziej skutecznej formie; na wprost i z bliskiej
odległości.
262

Nie tracąc więcej czasu, Zulusi ruszyli do ataku, biegnąc


lekko pochyleni za swoimi tarczami. Wykorzystywali do
osłony każdą nierówność terenu, a także gęsty dym z palącej
się w pobliżu osady. Główny atak prowadzili weterani
spod Isandlwana, amabutho: iNgobamakhosi, iNdluyengwe,
uThulwana oraz uVe.
Pierwsza otworzyła ogień artyleria brytyjska i od razu
zaczęła siać spustoszenie w gęstej masie atakujących.
Najbliżej do czworoboku zbliżyły się oddziały uVe i uThul­
wana (od strony tylnego, prawego narożnika). Tuż przed
atakiem, mając wysoką trawę za osłonę, część z nich
podkradła się na 120 m od czworoboku. Na sygnał do
ataku, z bojowym okrzykiem uSuthu, wojownicy rzucili się
do ataku. Zmasowany ogień kartaczownic i karabinów
Martini-Henry czynił straszliwe spustoszenia w ich szere­
gach, jednak nie mógł zatrzymać natarcia. Zulusi byli co
chwila odrzucani, ale szybko się zbierali i ruszali do
kolejnego ataku. Za każdym razem podchodzili trochę
bliżej. Widząc to, generał Newdigate rozkazał wszystkim
możliwym rezerwom przemieścić się na zagrożony odcinek,
w tym muzykom i straży przybocznej sztandarów. Sytuacja
z pewnością była podbramkowa, gdyż ochrona sztandarów
składała się tylko z 2 chorążych i 4 sierżantów. Po chwili
Chelmsford dodatkowo przemieścił tam kompanię saperów,
dopiero ten manewr powstrzymał ataki Zulusów.
Na czoło czworoboku uderzył tylko jeden pułk, uDloko.
Odcinek ten był najsilniej broniony, dodatkowo wspoma­
gany 2 kartaczownicami Gatlinga. W ferworze walki
kartaczownice zacięły się kilka razy, ale i tak udało im się
wystrzelić prawie 3 tys. naboi. Także tu Zulusom nie udało
się przełamać obrony.
Około 9.00 już wszystkie pułki zuluskie brały udział
w walce. Pomimo bohaterskich prób młodych wojowników
ataki nie mogły rozerwać obronnego czworoboku. Z każdej
strony wojownicy byli masakrowani i odrzucani przez
263

doskonale koordynowany ogień strzelców i artylerii. Nawet


baterii rakiet udało się oddać 3 salwy, choć jak zwykle
z wątpliwym skutkiem.
Po chwili ataki zaczęły słabnąć. Z pewnością nie
były one tak zacięte i długotrwałe jak pod Isandlwana
lub Khambulą. Już po pół godzinie wojownicy zaczęli
zalegać lub się wycofywać. Dawał tu o sobie znać
brak doświadczonych induna. Kilku zuluskich świadków
bitwy stwierdziło potem, że ataki nie były przeprowadzone
z takim poświęceniem, jakiego oczekiwano. Prawdo­
podobnie wcześniejsza bitwa pod Khambulą złamała
bojowego ducha Zulusów.
Widząc, że atakujący wojownicy zalegli, obserwujący
bitwę wodzowie wydali rozkaz ataku rezerwom, czekającym
w Ulundi. Jednak gdy tylko rezerwy wyszły spomiędzy
chat, zostały natychmiast zmuszone do odwrotu przez
baterie armat dziewięciofuntowych. Taki sam los spotkał
rezerwy stacjonujące na pobliskich wzgórzach.
Około 9.45 atak Zulusów został całkowicie powstrzyma­
ny. Czując, że zwycięstwo jest bliskie, Chelmsford wydał
kawalerii rozkaz ataku. Z tyłu czworoboku piechota roz­
stąpiła swoje szeregi i wypuściła oddziały lansjerów,
dragonów, piechoty konnej i kawalerii ochotniczej.
Kawalerzyści przeprowadzili pogoń za uciekinierami
z całą bezwzględnością. Tego dnia niewielu jeńców zostało
wziętych do niewoli. Przez prawie godzinę szarżowali po
okolicy, zabijając około 150 wojowników. Powrócili do
czworoboku tylko dlatego, że zmęczyły im się konie.
O wiele dłużej grasowała piechota konna, jazda ochotnicza
i tubylcza. Członkowie Baker’s Horse bezlitośnie wy­
szukiwali i dobijali rannych Zulusów. Mieli ze sobą nawet
pułkową maskotkę, wytresowanego psa, który tropił i ob­
szczekiwał ukrywających się wojowników. Nie przepusz­
czali nikomu, pamiętając o wydarzeniach poprzednich
bitew. Stracili bowiem kilku jeźdźców, gdy Zulusi, udając
264

martwych, czekali, aż minie ich patrol, by nagle zaatakować


od tylu. Niewiele brakowało, aby dowódca oddziału, kapitan
France Baker, zginął właśnie w ten sposób, gdy zatrzymał
się, by zebrać na pamiątkę kilka dzid.
Podobnie zawzięte były oddziały NNH kapitana Coch-
rane’a. Jego oddział przeprawił się przez strumień Mbilane
i zaczął przeczesywać tereny po drugiej stronie stolicy
Ulundi. Powrócili do obozu dopiero pod wieczór. Zulusi,
którzy nie padli ofiarą lansjerów lub jazdy tubylczej,
musieli jeszcze stawić czoła tubylczej piechocie. Oddziały
NNC spędziły początek bitwy, siedząc w kucki po środku
czworoboku. Po jego opuszczeniu wykazali się zadziwiającą
energią w wyszukiwaniu uciekinierów. Pojedyncze salwy
rozbrzmiewały do późnego wieczora, z każdą kolejną Zulus
tracił życie.
Zaraz po bitwie w czworoboku nastąpiła chwila od­
poczynku. Chelmsford rozkazał Bullerowi w tym czasie
spalić Ulundi. Podpułkownik zaproponował podwładnym
wyścig, kto będzie pierwszy w stolicy. Oficerowie Beres­
ford, Milne, Baker i Drummond podjęli wyzwanie. Wyścig
był zacięty i pod koniec tylko brawurowy skok przez
palisadę zapewnił kapitanowi Beresfordowi zwycięstwo.
Od tego momentu nosił przydomek „Ulundi Beresford”.
Reszta towarzystwa rozeszła się po osadzie w poszukiwaniu
pamiątek. Spotkało ich jednak rozczarowanie, ponieważ
królewskie pomieszczenia były puste. Jedyne cenne znale­
zisko stanowiły 3 kły słoniowe, które rozdzielili pomiędzy
sobą Beresford, Cochrane i Baker.
Po chwili zaczęto podpalać chaty. Suche strzechy szybko
się zajęły, pokrywając niebo gęstym dymem. Był to
swoistego rodzaju symboliczny koniec zuluskiego państwa.
W czasie powrotu do obozu zauważono, że brakuje
Williama Drummonda. Po pewnym czasie dowiedziano
się, że w czasie wyścigu natknął się na uciekającą grupę
Zulusów. Drummond mówił doskonale po zulusku i bardzo
265

interesował się ich kulturą. Prawdopodobnie po zakoń­


czonej bitwie uważał, jak widać błędnie, że to już
koniec działań wojennych i postanowił z nimi poroz­
mawiać. Został przez nich zabity, a jego zwłoki od­
naleziono dopiero 2 tygodnie później.
Bitwa o Ulundi trwała niecałe 2 godziny. Tylko tyle
czasu zajęło, by ostatecznie rozbić armię zuluską. Zulusi
stracili około 1,5 tys. wojowników zabitych i nieznaną
liczbę rannych. Straty po stronie brytyjskiej były minimalne:
13 zabitych i 69 rannych.
KONIEC PAŃSTWA ZULU

Po bitwie Chelmsford powrócił z Ulundi do głównego obozu


w Nolela o 14.00 z muzyką i pod rozwiniętymi sztandarami.
Po tak długim czasie w końcu osiągnął upragnione zwycię­
stwo i mógł powrócić do Anglii jako triumfator. Od razu się
rozpogodził, pozwolił sobie nawet od czasu do czasu na
uśmiech. Dla uczczenia zwycięstwa rozkazał wydać dodatko­
we porcje rumu. Natychmiast rozesłał też telegramy o zwy­
cięstwie i od razu rozpoczął przygotowania do odwrotu. Do
końca nie jest jasne, dlaczego postanowił wycofać się spod
Ulundi po tak wspaniałym zwycięstwie. Oficjalnym powo­
dem był brak zaopatrzenia i ogólne zmęczenie wojska.
Prawdopodobnie jednak Chelmsford chciał zakończyć karierę
militarną w Afryce jako zwycięzca, wolał już więcej nie
narażać się na ataki Zulusów. Po odzyskaniu honoru jedynym
jego celem był jak najszybszy powrót do Anglii. Od razu
wybrał się w drogę powrotną, wraz z Lotną Kolumną, robiąc
sobie tylko krótką przerwę w miasteczku Saint Paul, leżącym
w połowie drogi pomiędzy Ulundi i Fort Pearson. Tam
spotkał się z Wolseleyem. Generał Wolseley wprawdzie
wysłał telegram, by pozostawić oddziały Lotnej Kolumny
pod Ulundi, ale zostały one zignorowane. Gdy spotkali się 15
lipca, rozmowa była więc krótka, kurtuazyjna i oziębła. Wraz
267

z Chelmsfordem do Anglii postanowili powrócić Buller


i Wood. Generał Wolseley nie był zadowolony z takiego
obrotu sprawy. Słusznie uważał, że pomimo zwycięstwa
Zulusi mogli jeszcze przysporzyć wiele kłopotów. Było
jeszcze dużo do zrobienia i potrzebował pomocy doświad­
czonych oficerów. Niestety, obaj uważali, że zrobili już
wystarczająco dużo. Miesiące nerwowego napięcia odbiły
się na ich zdrowiu i uważali, że należy im się zasłużony
odpoczynek.
17 lipca Chelmsford, Buller i Wood wyruszyli na
południe, przez Eshowe do Pietermaritzburga i Durbanu.
Po drodze Wood otrzymał wiadomość, że za zasługi
w czasie wojny nadano mu tytuł szlachecki. Buller otrzymał
potwierdzenie nadania Krzyża Wiktorii. 27 lipca cała
trójka wsiadła na statek w Kapsztadzie i wyruszyła w drogę
powrotną do Anglii.
Król Cetshwayo po otrzymaniu wiadomości o klęsce
pod Ulundi natychmiast opuścił schronienie w kwaMbona-
mbi i wyruszył na wschód. Po drodze dołączył do niego
wódz Mnyamana oraz część pułku uMcijo. Po pewnym
czasie, obawiając się, że przyciągają za dużo uwagi, król
rozkazał im się rozproszyć. 6 lipca odesłał jedenastoletniego
syna Dinzulu wraz ze swoimi żonami i stadem bydła na
północne terytorium lojalnego wodza Zibhebhu. Sam po­
stanowił ukryć się w rodzinnej osadzie wodza Mnyamana
i kontynuować pokojowe negocjacje. Tym razem jednak
nie miał nic do zaoferowania. Większość jego amabutho
rozproszyła się, wojownicy powrócili do rodzinnych osad.
Zniknął ich wojowniczy zapał i szacunek do królewskiej
władzy. Doszło nawet do tego, że młodzi wojownicy
odmówili powtórnego zebrania się w celu wybudowania
nowej rezydencji królewskiej.
2. Dywizja powróciła do Natalu 10 lipca, a już 26 lipca
została rozwiązana. Część oddziałów została rozesłana po
garnizonach w Afryce, a część powróciła do Anglii.
268

Generał Wolseley musiał teraz uporać się z zakończeniem


kampanii. Uważał, że pomimo zwycięstwa pod Ulundi
Zulusi cały czas stanowili zagrożenie. Król Cetshwayo nie
został schwytany i nie wiadomo, jakie miał zamiary.
Na południu 1. Dywizja generała Crealocka szybko
zajęła duże obszary Zululandu bez żadnego oporu. Ludność
tubylcza miała dość wojny i wielu lokalnych wodzów,
straciwszy nadzieję na zwycięstwo, zaczęło się poddawać
nowej władzy. Proces ten przyspieszył po bitwie o Ulundi.
Wolseley przyjął oficjalną kapitulację części wodzów
zuluskich 19 lipca, ale zdawał sobie sprawę z tego, że
całkowity pokój może zostać osiągnięty dopiero po pod­
daniu się wszystkich wodzów, w tym Cetshwayo. Po­
stanowił więc wrócić na nizinę Mahlabathini, w okolice
Ulundi, żeby siłą wymusić kapitulację.
23 lipca rozwiązał 1. Dywizję i z części jej oddziałów,
które pozostały w Zululandzie, uformował nową kolumnę
pod dowództwem pułkownika Jamesa Clarka. 10 sierpnia
kolumna Clarka założyła obóz w pobliżu wypalonej stolicy
Ulundi. Właśnie tam Wolseley przyjął kapitulację więk­
szości wodzów z centralnych i północnych terytoriów. 20
sierpnia dokument podpisała grupa wodzów reprezen­
tujących tereny południowo-zachodnie. Nie wszyscy jednak
poddali się tak łatwo. AbaQulusi wcale nic mieli zamiaru
złożyć broni, choć spotkało ich małe nieszczęście. 5 dni po
bitwie o Khambulę stracili swojego walecznego sprzymie­
rzeńca, wodza Mbiliniego.
Mbilini wraz z 400 wojownikami postanowił zaatakować
farmę Pieta Uysa (który stracił życie pod Hlobane). Wypad
zaowocował zagrabieniem prawie 1,5 tys. owiec i 30 krów.
Następnego dnia rozochocony Mbilini przeprowadził wypad
na pobliski Lünburg. Wprawdzie udało mu się zdobyć parę
koni, ale w drodze powrotnej został zaskoczony przez
patrol 80. pułku piechoty. Członkiem patrolu był Heinrich
Filter, lokalny ochotnik z biegłą znajomością języka Zulu.
269

Filter rozpoznał Mbiliniego i rzucił się za nim w pościg.


W czasie jazdy oddał kilka strzałów i udało mu się zranić
wodza. Mbilini wprawdzie uciekł, ale zmarł po paru dniach
z powodu upływu krwi. Na jego miejsce został wybrany
Manyanyoba. Był to doświadczony wojownik, który wraz
z Mbilinim brał udział w zwycięskiej potyczce przy Meyer’s
Drift. Po bitwie o Ulundi nie myślał o kapitulacji i kon­
tynuował wypady na okoliczne farmy.
Brytyjczycy wysłali na północ większe siły, żeby go
ostatecznie poskromić. Manyanyoba ukrył się ze swoimi
wojownikami w górach, w jaskiniach połączonych ze sobą
tunelami. Każde podejście nieprzyjaciela było przez nich
witane kulami. Po kilku próbach Brytyjczycy rozpalili
ogniska i próbowali bezskutecznie wykurzyć Zulusów
dymem. Ich próby zostały tylko wyśmiane przez obrońców.
Drugiego dnia kilku podoficerów przyniosło dynamit
z zamiarem całkowitego zniszczenia jaskiń. Udało im się
jednak wysadzić w powietrze nie tylko jaskinie, ale
i samych siebie, Manyanyoba zaś bez strat wymknął się
bocznymi tunelami. Wymykał się jeszcze kilka razy i poddał
się dopiero, gdy otrzymał wiadomość o schwytaniu króla
Cetshwayo.
Zadanie pojmania króla było zapewne ostatnią „przygo­
dą” w kończącej się wojnie i wszyscy podjęli się go bardzo
gorliwie. Z początku poszukiwania nie przyniosły rezultatu,
ponieważ lojalni poddani nie chcieli zdradzić miejsca
pobytu króla. Dopiero pod groźbami generała Wolselcya
były dowódca Mnyamana ujawnił, gdzie ukrywa się król.
Wysłana kawaleria zastała jednak puste miejsce, ponieważ
Cetshwayo został w porę ostrzeżony. Król nie uciekł
jednak na długo. Ukrył się w osadzie kwaDwasa, na skraju
lasu Ngome, niecałe 40 km od Ulundi. Tam, 27 sierpnia,
został schwytany wraz ze swoją świtą przez patrol majora
Richarda Martela z 1. pułku dragonów. Nie obyło się bez
rozlewu krwi, gdyż następnego dnia część wojowników
270

próbowała uciec. Zginęło 5 Zulusów, ale 6 udało się


wyrwać. Ujęcie króla ostatecznie skłoniło resztę wodzów
do złożenia broni. Cetshwayo jako więzień został zesłany
do Kapsztadu i osadzony w tamtejszej twierdzy.
Następnym krokiem po zakończeniu wojny było opraco­
wanie planu kontroli Zulusów. Po konsultacji z Henrym
Bulwerem, generał Wolseley postanowił podzielić Zululand
na 13 „niezależnych” prowincji. Każda z nich miała być
zarządzana przez nowo wybranego wodza. Z kolei władzę
nad nimi miał dodatkowo sprawować reprezentant Anglii.
Podział był sztuczny i nie odzwierciedlał dotychczasowych
tradycyjnych stref wpływów poszczególnych szczepów.
1 września w pobliżu Ulundi zgromadzono około 200
zuluskich wodzów, żeby poinformować ich o nowym
podziale politycznym państwa. Prowincje zostały przyznane
wybranym wodzom według zasług i lojalności wobec
Brytyjczyków. Na czele jednej z nich stanął John Dunn.
Wolseley wprawdzie nie miał do niego zaufania, ale
jednocześnie rozumiał, że Dunn był człowiekiem bardzo
wpływowym. Przyznano mu terytorium graniczące z Nata-
lem jako swoistego rodzaju bufor bezpieczeństwa z resztą
terytorium zuluskiego. Także wódz Hamu, który przed
bitwą na Hlobane poddał się Woodowi, otrzymał na
własność nowe tereny. Wódz Mnyamana także miał otrzy­
mać dzielnicę jako zapłatę za opuszczenie i wydanie króla.
Odmówił jednak, ponieważ ziemie, które mu zaoferowano,
nie przypadły mu do gustu. Plemiona i tereny, które mu
podlegały od lat, nagle znalazły się na terytorium Hamu.
W zamian zaoferowano mu tereny i plemiona, z którymi
nigdy nie miał do czynienia. Niektóre były mu wręcz
wrogie. Podobna sytuacja miała miejsce z wodzem Ntsin­
gwayo, który otrzymał ziemie należące poprzednio do
wodza Butheleziego.
Podstawowym celem podziału państwa było ustanowienie
bezpiecznych granic z resztą terytoriów brytyjskich, a także
271

całkowite zniszczenie zuluskiej monarchii. Warunki, które


po otrzymaniu terytoriów podpisali wodzowie, nawiązywały
w wielu punktach do ultimatum wystawionego przed wojną.
Było kilka dodatkowych punktów, wymuszonych przez
Wolseleya. Jeden z nich pozwolił Zulusom szukać pracy
poza granicami państwa, zwalniając ich z obowiązku służby
dla króla. Wraz z rozwiązaniem systemu amabutho miało
to pozbawić zaplecza wojskowego jakiegokolwiek potenc­
jalnego następcy zuluskiego tronu. W kolejnym punkcie
ustalono warunki, na jakich można było uprawiać handel.
Zulusi otrzymali pozwolenia na uprawianie go tylko
z Natalem i Transwalem. Faworyt Dunn dużo na tym
zyskał, ponieważ jego terytorium leżało pomiędzy Natalem
a resztą terytoriów zuluskich, przez co mógł kontrolować
większość szlaków handlowych.
Po podzieleniu kraju wojska angielskie wycofały się
z powrotem do Natalu i Kolonii Przylądkowej. Na stanowis­
ku przedstawiciela Korony brytyjskiej osadzono Melmotha
Osborna. Po objęciu pozycji Osborn szybko zorientował
się, że jego pozycja jest czysto reprezentacyjna, ponieważ
żaden z wodzów i tak się go nie słuchał. Nie mógł
wyegzekwować żadnych postanowień, ponieważ Wolseley
już wycofał wojska i nie był zainteresowany dalszym
ingerowaniem w sprawy Zulusów. Osborn nie zrezygnował
jednak z pozycji, jako że była to posada dobrze płatna.
Szybko okazało się, że nowy podział kraju się nie
sprawdza. Zaczęły się międzyplemienne niesnaski, które
wiele razy przeistoczyły się w konflikty zbrojne. Jednym
z punktów zapalnych był rozkaz Wolseleya, domagający
się zebrania całych stad królewskich i dostarczenia ich do
brytyjskich punktów zbiorczych. Odpowiedzialnością za
wykonanie tego zadania zostali obarczeni świeżo mianowani
wodzowie 13 dzielnic. Zbiór stad miał być swoistego
rodzaju odszkodowaniem wojennym dla Brytyjczyków,
pomysł jednak nie został do końca przemyślany. Stada
272

należące do króla liczyły kilkaset tysięcy. Ich opieką


zajmowały się całe plemiona, i wiele razy był to ich jedyny
środek utrzymania. Sytuacja pomiędzy nimi a nowymi
zwierzchnikami była i tak już bardzo napięta. Gdy rozpo­
częto odbieranie krów, czyli podstawy ekonomicznego
bytu całego państwa zuluskiego, sytuacja ta przekształciła
się w kilku prowincjach w otwarty konflikt. Przy braku
króla nie było jednej zwierzchniej władzy zdolnej rozwiązać
te problemy. Gdy Cetshwayo dowiedział się o konfliktach,
ze zwiększoną energią zaczął zabiegać o zwolnienie i przy­
wrócenie monarchii. W 1881 r. przeniesiono go z twierdzy
na farmę niedaleko Kapsztadu, Oude Molen. Stąd król
zaczął wysyłać petycje do polityków w Kapsztadzie, Natalu
i Anglii. Skontaktował się nawet z generałem Woodem
i królową Wiktorią. Był to też czas zmian politycznych
w Anglii. W 1880 r. premier Disraeli przegrał wybory.
Porażka była częściowo rezultatem jego zaangażowania się
w konflikt zbrojny w Zululandzie. Został zastąpiony przez
Williama Ewarta Gladstone’a, reprezentującego partię
liberalną. Nowy rząd przyjął bardziej łagodną postawę
wobec problemów kolonialnych. Do tego stopnia, że
podpisał nawet akt pokojowy z Burami, kończący tym
samym pierwszą wojnę burską w Transwalu, która wybuch­
ła zaraz po zakończeniu wojny zuluskiej. Gladstone zdecy­
dował się raczej na szybkie zakończenie konfliktu niż na
jego kosztowną kontynuację. Był to cel, o który w 1879 r.
tak bezskutecznie zabiegał Cetshwayo. Jedną z decyzji
nowego rządu było także odwołanie z Afryki Południowej
Henry’ego Bartle’a Frere’a. Jego polityka względem pańs­
twa Zulu kosztowała Anglię tysiące zabitych i nie przyniosła
spodziewanych rezultatów. Frere powrócił do Anglii, zmarł
niemal w zapomnieniu w 1884 r.
Po uzyskaniu niepodległości przez Transwal w 1881 r.
idea konfederacji nie miała więcej racji bytu. Także
utrzymanie państwa zuluskiego, podzielonego i słabego,
273

nie było racjonalne, tym bardziej że założenia polityczne


Wolseleya nie zapobiegły wybuchom lokalnych konfliktów.
Sytuacja w państwie Zulu zaostrzyła się na tyle, że w końcu
rząd Gladstone’a zgodził się na petycje Cetshwayo, doma­
gającego się wizyty w Londynie. Król miał nadzieję, że
przekona rząd brytyjski, iż tylko jego powrót do Zululandu
zapobiegnie wybuchowi kolejnej wojny domowej, że jest
jedyną osobą zdolną przywrócić ład i porządek.
Cetshwayo przybył do Londynu 5 sieipnia 1882 r.
Wraz z nim podróżowali trzej inni wodzowie, a także
John Dunn. W porcie król został powitany przez tłum
ludzi, chcący w końcu zobaczyć wodza, który przez
tyle miesięcy trzymał cały kraj w napięciu. Tydzień
później udzieliła mu audiencji królowa Wiktoria. Była
to tylko wizyta kurtuazyjna i trwała niecałe 15 minut.
O wiele ważniejsze okazało się spotkanie z nowym
sekretarzem do spraw kolonialnych, lordem Kimber-
ley’em6. Cetshwayo dowiedział się od niego, że dostał
pozwolenie na powrót i ponowne objęcie władzy jako
król państwa Zulu. Jednak ponownie zmieniono podział
polityczny jego państwa, którego nowe terytorium zostało
znacznie okrojone. Części południowe i zachodnie utwo­
rzyły tzw. Obszary Zarezerwowane, które miały stworzyć
strefę bezpieczeństwa pomiędzy Zululandem a Natalem.
Część obszarów północnych została wydzielona i po­
zostawiona pod władzą wodza Zibhebhu z plemienia
Mandlakazi.
Powrót Cetshwayo w styczniu 1883 r. nie przyniósł
jednak spodziewanych rezultatów. Po 2 miesiącach roz­
gorzała nowa wojna pomiędzy wiernymi rojalistami Cets­
hwayo a plemieniem Mandlakazi. Pomimo przewagi liczeb­
nej rojaliści zostali rozbici w bitwie w dolinie Masebe. Po
bitwie zwycięski wódz Zibhebhu ruszył na odbudowaną

6 John Wodehouse, 1. hrabia Kimberley (przyp. red.).


274

stolicę Ulundi. Jego szybki marsz zaskoczył Cetshwayo,


który po raz kolejny został zmuszony do opuszczenia
swojej siedziby. Ulundi zostało ponownie spalone, ale
rannemu Cetshwayo udało się uciec. Pomógł mu w tym
wódz Sigananda Shezi. Znalazł on rannego króla ukrywa­
jącego się w zaroślach niedaleko rzeki Umfolozi, zabrał go
na swojego konia i pomógł mu się ukryć. Tyle szczęścia
nie mieli jego ministrowie, doradcy i generałowie. Prawie
50 dostojników królewskiego dworu straciło życie.
Po ucieczce król schronił się na południu, w osadzie
swojego ojca. Nie było mu jednak dane kontynuować
próby odbudowy państwa. Zmarł 8 lutego 1884 r., według
ogólnie przyjętej wersji na atak serca. Jego zwolennicy byli
jednak przekonani, że został otruty przez wysłanników
Zibhebhu. Ciało króla zostało powierzone opiece plemieniu
wodza Shezi, co było dla niego dużym zaszczytem. Pogrzeb
odbył się dopiero 23 kwietnia 1884. Zwłoki króla zostały
umieszczone w specjalnie skonstruowanej trumnie, w po­
zycji siedzącej, wraz z osobistymi przedmiotami codzien­
nego użytku.
Cztery miesiące później syn Cetshwayo, król Dinuzulu
kaCetshwayo, odzyskał panowanie nad krajem. Z pomocą
Burów zaatakował i rozbił plemię Mandlakazi. Było to
drogo okupione zwycięstwo, za które musiał zapłacić
Burom ponad milionem hektarów ziemi. Tereny te utwo­
rzyły zalążek kolejnej republiki burskiej — New Republic,
której niepodległość została wkrótce uznana przez Anglię.
W 1887 r. reszta dawnego państwa Zulu została ostatecznie
przyłączona do terytoriów brytyjskich. Król Dinuzulu
próbował wprawdzie zbrojnie przeciwstawić się przyłącze­
niu, ale bezskutecznie. Jego armia była tylko cieniem
dawnych impi, nie miała żadnych szans. Po przegranej
rebelii Dinzulu został zesłany na Wyspę Świętej Heleny.
Był to koniec państwa zuluskiego.
ZAKOŃCZENIE

Po wojnie zulusko-brytyjskiej generał Chelmsford powrócił


do Anglii jako zwycięzca. Był on jednak triumfatorem
tylko w oczach opinii publicznej i królowej Wiktorii.
Doznał wielu zaszczytów, a nawet dostał awans na pełnego
generała w 1988 r. Królowa odznaczyła go Orderem Łaźni
(The most Honourable Order of the Bath, przyznawanym
za męstwo) i nadała mu tytuł Gold Stick (prestiżowa, ale
tylko reprezentacyjna pozycja osobistej ochrony monarchy).
Pozostało jednak wiele niewyjaśnionych spraw związanych
z klęską pod Isandlwana. Postanowiono więc jak najszybciej
zapomnieć o tym nieszczęśliwym wydarzeniu. W kręgach
wojskowych nie zaufano mu już więcej na tyle, by
powierzyć mu dowództwo oddziałów na polu walki. Generał
wprawdzie objął dowództwo pułku Derbyshire, a następnie
2nd Life Guards, ale nigdy nie dowodził nimi w akcji.
Chelmsford dożył ostatnich chwil w spokoju, zmarł 9 kwiet­
nia 1905 r. w wieku 79 lat po ataku padaczki.
Dla generała Wooda i pułkownika Bullera wojna zuluska
była kolejnym szczeblem w karierze wojskowej. Po zakoń­
czeniu działań Evelyn Wood powrócił do Anglii, gdzie
odznaczono go Orderem Łaźni i awansowano do stopnia
generała dywizji. Dwa lata później został z powrotem
276

odesłany do Afryki, po wybuchu pierwszej wojny burskiej.


Tam, po śmierci głównodowodzącego generała George’a
Pomeroya Colleya, Wood podpisał rozejm i zakończył
wojnę. W latach 1883-1886 brał udział w operacjach
zbrojnych w Egipcie. Po powrocie do Anglii objął dowódz­
two garnizonu w Aldershot. W 1903 r. został mianowany
feldmarszałkiem. Zmarł 2 grudnia 1919 r.
Pułkownik Redvers Buller także kontynuował karierę
wojskową. Brał udział w pierwszej i drugiej wojnach
burskich, tym razem jednak bez większych sukcesów. Jego
zdolności dowódcze, które sprawdziły się w wojnie z Zulusa­
mi, nie przyniosły mu sławy w wojnie z Burami. Buller nie
mógł się dostosować do dowodzenia większymi jednostkami
wojskowymi, gdzie nie mógł już brać bezpośredniego udziału
w walkach. Po kilku porażkach odniósł w końcu zwycięstwo,
wyzwalając oblężone przez Burów miasto Ladysmith. Nie
było to jednak wystarczające osiągnięcie w oczach rządu
brytyjskiego, szukającego winnego niepowodzeń całej wojny.
Pomimo powrotu jako bohater Buller został wkrótce przymu­
sowo przeniesiony w stan spoczynku (w stopniu generała
porucznika). Pomimo oficjalnego potępienia nigdy nie stracił
popularności w kręgach wojskowych. Był uważany przez
wszystkich za doskonałego oficera, lubianego przez przełożo­
nych i podwładnych. Zmarł 2 czerwca 1908 r.
Podpułkownik John Crealock, prawdopodobnie dzięki
temu, że tak wiernie ochraniał Chelmsforda, z czasem
dosłużył się stopnia generała majora. Zmarł na zatrucie
pokarmowe w 1895 r. w Indiach.
Dowodzący Kolumną Inwazyjną pułkownik Richard Glyn
po wojnie powrócił do Anglii. W 1887 r. dosłużył się
stopnia generała majora. W 1898 r. objął dowództwo 24.
pułku piechoty, przemianowanego na South Wales Bor­
derers. Zmarł w 1900 r.
Podpułkownik John Cecil Russell, który zostawił Bullera
w czasie odwrotu z Hlobane, także pomyślnie kontynuował
277

karierę wojskową. W 1895 r. dorobił się stopnia generała


majora i objął dowództwo koszar w Canterbury. Później
był jednym z adiutantów króla Edwarda VII. Zmarł
w 1909 r.
Dla innych, a w szczególności dla kilku młodszych
oficerów, wojna zuluska była początkiem długiej i pełnej
sukcesów kariery. Po zlikwidowaniu systemu kupna stopni
wojskowych bardzo trudno było uzyskać awans w czasie
pokoju. Tylko konflikt zbrojny dawał szansę na promocję.
Z tego powodu nigdy nie brakowało ochotników, gotowych
natychmiast wyruszyć w odległy zakątek ziemi, by bronić
interesów Anglii. Można tu przytoczyć przykład dwóch
młodych oficerów, porucznika Williama Cochrane’a i Ho-
race’a Smitha-Dorriena. Byli to dwaj z pięciu oficerów,
którzy przeżyli bitwę pod Isandlwana.
William Francis Cochrane urodził się w 1847 r. w Wilt­
shire w Anglii. Wstąpił do wojska w 1866 r. do 32. pułku
piechoty lekkiej. W momencie rozpoczęcia wojny w 1879 r.
służył w stopniu porucznika. Natychmiast zgłosił się na
ochotnika jako oficer do zadań specjalnych. Była to pozycja
przeznaczona dla oficerów, którzy byli gotowi czasowo
opuścić swój rodzimy pułk, by wziąć udział w operacjach
wojennych w szeregach innych oddziałów. Cochrane wziął
udział w bitwie pod Isandlwana jako oficer transportowy
w oddziałach Durnforda. Po klęsce został dowódcą jednego
z oddziałów NNH, już w stopniu kapitana. Na jego czele
brał udział w bitwie na wzgórzu Hlobane jako część sił
podpułkownika Russella. Następnego dnia brał udział
w bitwie pod Khambulą. Po rozpoczęciu drugiej inwazji
Cochrane przeprowadzał rajdy rozpoznawcze w głąb tere­
nów zuluskich, a następnie brał udział w bitwie o Ulundi.
Po zakończeniu wojny zuluskiej Cochrane brał udział
w tzw. wojnach BaSutho (w latach 1880-1881). Następnie
został odkomenderowany do Egiptu i brał udział w tłumie­
niu rewolty Mahdiego. W 1893 r. otrzymał dowództwo
278

brygady piechoty w nowo sformowanej armii brytyjsko-


-egipskiej, na czele której brał udział w podboju Sudanu.
Karierę wojskową zakończył w stopniu brygadiera. Zmarł
w 1928 r. w Londynie.
Horace Smith-Dorrien urodził się 26 maja 1858 r.
w Haresfoot w Anglii. W 1876 r. wstąpił do Akademii
Wojskowej w Sandhurst. Po jej ukończeniu zaciągnął się
do 95. pułku piechoty (Derbyshire). Podobnie jak Cochrane
został odkomenderowany do transportu. Po bitwie pod
łsandlwana przedstawiono go do odznaczenia Krzyżem
Wiktorii, jednak go nie otrzymał. Po zakończeniu wojny
zuluskiej Smith-Dorrien służył w latach 1882-1887 w Egip­
cie. W 1887 r. powrócił do Anglii i podjął studia w szkole
oficerów sztabowych (Staff College). Po jej ukończeniu
odkomenderowano go do Indii. W 1898 r. odesłano go
z powrotem do Egiptu. Brał udział w bitwie o Omdurman
(w Sudanie), po której został promowany do stopnia
pułkownika. W 1899 r. wysłano go z powrotem do Afryki.
Brał udział w II wojnie burskiej, w czasie której dosłużył
się stopnia generała majora. Był jednym z niewielu dowód­
ców brytyjskich, którzy wyróżnili się w tej wojnie. W latach
1901-1907 służył w Indiach pod rozkazami generała
Kitchenera. Po powrocie do Anglii zajął się szkoleniem
w Aldershot. Otrzymał awans na pełnego generała w 1912 r.
Po wybuchu I wojny światowej objął dowództwo 2.
Brytyjskiego Korpusu Ekspedycyjnego. Brał udział w bit­
wach o Le Cateau-Cambrsis, nad Marną, o Aisne oraz
w I i II bitwach pod Ypres. W czasie walk pod Ypres
zaproponował odwrót, co spotkało się z dezaprobatą jego
dowódcy, generała Johna Frencha. French odebrał dowódz­
two Smithowi-Dorrienowi i odesłał go z powrotem do
Anglii. Prawdopodobnie weszły tu w grę zakulisowe
rozgrywki osobiste. Po wojnie, do roku 1923, był guber­
natorem Gibraltaru. Po przejściu na emeryturę powrócił do
Anglii. Czas wypełniał pisaniem pamiętników i pracą
279

społeczną na rzecz weteranów I wojny światowej. Zmarł


12 sierpnia 1930 r. na skutek obrażeń doznanych w wypad­
ku samochodowym.
Dwaj pozostali oficerowie, którzy przeżyli klęskę pod
Isandlwana, kontynuowali karierę wojskową, choć nie
osiągnęli stopni generalskich. Kapitan Edward Essex służył
w sztabie generała majora George'a Pomeroya Colleya
w czasie pierwszej wojny burskiej. Brał z nim udział
w przegranej potyczce na przełęczy Laing (Laing’s Nek)
i był jedynym z oficerów, który nie został w niej ranny.
Walczył do końca wojny, ale na swoje szczęście nie brał
udziału w finałowej bitwie na wzgórzu Majuba, która
zakończyła się klęską Brytyjczyków i śmiercią generała
Colleya. Nadano mu przydomek „Szczęściarz”, ponieważ
wyszedł cało z tylu przegranych bitew. Jego kolega,
porucznik Henry Curling, brał z kolei udział w II wojnie
afgańskiej i w wojnach w Egipcie. Przeszedł na emeryturę
w stopniu pułkownika i zmarł w 1910 r.
Ostatni z piątki „szczęśliwców”, kapitan Alan Gardner,
nie służył długo w wojsku. 2 lata po wojnie zuluskiej
wystąpił z wojska i zajął się polityką. W 1906 r. został
wybrany do parlamentu brytyjskiego, ale zmarł rok później.
Losy reszty bohaterów wojny potoczyły się ze zmiennym
szczęściem. Niektórzy kontynuowali wojskową karierę, dla
innych wojna był szczytem kariery, po czym odeszli
w zapomnienie.
Szeregowy Samuel Wassall, najmłodszy żołnierz i jedyny
z bitwy pod Isandlwana odznaczony Krzyżem Wiktorii,
kontynuował służbę w szeregach armii do zakończenia
wojny. Brał udział w starciach na Hlobane i o Khambulę.
Wkrótce po powrocie do Anglii wystąpił z wojska i się
ożenił. Dożył swoich lat w spokoju, zmarł w 1927 r.
w Barrow-in-Fumess.
Porucznik John Chard, dowodzący obroną Rorke’s
Drift, otrzymał Krzyż Wiktorii, a także promocję. W ogó­
280

lnej euforii, prawdopodobnie żeby pokazać, jak znacząca


była zwycięska obrona osady, otrzymał awans od razu na
majora. Pozostał kilka tygodni na stanowisku dowódcy
Rorke’s Drift, do momentu, gdy ciężko zachorował. Ze
względu na trudne warunki sanitarne został przeniesiony
do szpitala w Ladysmith. Po powrocie do zdrowia brał
udział w finałowej bitwie o Ulundi. Do Anglii powrócił
w październiku 1879 r., gdzie został osobiście przywitany
przez księcia Cambridge. Otrzymał także audiencję u kró­
lowej Wiktorii, której bardzo przypadł do gustu. W 1881 r.
został wysłany na Cypr, skąd powrócił w 1887 r.
W 1892 r. służył w Singapurze, gdzie otrzymał awans do
stopnia podpułkownika. W 1896 r. odkryto u niego nowo­
twór. W czasie operacji usunięto mu część języka, jednak
zadziwiająco zachował zdolność mówienia. Rok później
został awansowany na stopień pułkownika. Zaraz po tym
dowiedział się, że nowotwór jest złośliwy. Zmarł 1 lis­
topada 1897 r.
Porucznik Gonville Bromhead także od razu otrzymał
awans na stopień majora. Po wojnie zuluskiej i po krótkim
odpoczynku w Anglii został wysłany na Gibraltar, a potem
na Bermudy. W czasie pobytu w Anglii został zaproszony
przez królową Wiktorię, jednak, będąc na rybach, nie
otrzymał informacji na czas. Wytłumaczył później swoją
nieobecność, ale drugi raz nie otrzymał tego zaszczytu.
W latach 1886-1888 służył w Birmie. W 1891 r. w czasie
służby w Indiach zachorował i zmarł.
James Dalton, kwatermistrz, który właściwie sam nadzoro­
wał przygotowania obronne Rorke’s Drift, dostał po potyczce
6 miesięcy urlopu zdrowotnego. Kiedy się leczył z otrzyma­
nych ran, otrzymał Krzyż Wiktorii. W lutym 1880 r. powrócił
na krótko do Anglii. Nie zagrzał tam jednak miejsca. Wkrótce
powrócił do Afryki, do Transwalu. Zaangażował się w poszu­
kiwanie złota, jednak ze średnim rezultatem. 7 stycznia
1887 r. zachorował i zmarł w Port Elizabeth.
281

Walter Dunn, przełożony Daltona w czasie obrony, miał


karierę nieco bardziej urozmaiconą. W latach 1880-1881
brał udział w wojnie burskiej. Rok później znalazł się
w Tel-el-Kebir, gdzie armia brytyjska walczyła z wojskami
egipskimi. W 1888 r. otrzymał awans na podpułkownika.
W 1896 r. otrzymał Order Łaźni, a rok później promocje
na pułkownika. Zmarł w Rzymie w lipcu 1908 r.
Szeregowy Henry Hook, który przebijał się przez
mury szpitala Rorke’s Drift, za co otrzymał Krzyż
Wiktorii, postanowił opuścić armię. Wykupił resztę swo­
jego kontraktu za sumę 18 funtów. Po powrocie do
Anglii dowiedział się, że jego żona, myśląc, iż ten
nie żyje, sprzedała jego dom i powtórnie wyszła za
mąż. Hook znalazł pracę w Londynie w Muzeum Na­
rodowym na stanowisku szatniarza. Przy ubieganiu się
o tę posadę dostał referencje od generała Chelmsforda
i porucznika Bromheada. W 1897 r. powtórnie się ożenił.
Cały czas służył ochotniczo jako sierżant w 1. batalionie
Royal Fusiliers. Zmarł na gruźlicę w 1907 r.
John Williams, który walczył z Hookiem w szpitalu,
pozostał w wojsku. W wyniku przeżyć w czasie walki
całkowicie posiwiał. Krzyż Wiktorii za Rorke’s Drift
otrzymał dopiero w czasie późniejszej służby na Gibraltarze.
Następnie służył w Indiach do 1883 r., po czym wystąpił
z wojska. Podczas I wojny światowej, w wieku 57 lat,
zaciągnął się ochotniczo do wojska i zajmował się szkole­
niem nowych rekrutów w koszarach Brecon. Po wojnie
dalej tam pracował, ale już jako cywil. Zmarł w maju
1932 r. w wieku 75 lat.
Williamowi i Robertowi Jonesowi życie potoczyło się
nie najlepiej. William otrzymał Krzyż Wiktorii z rąk
królowej, ale z powodu reumatyzmu już w 1880 r. musiał
opuścić armię. W cywilu nie udało mu się znaleźć stałej
pracy. Przez pewien czas jako aktor grał rolę obrońcy
Rorke’s Drift w objazdowym pokazie Buffalo Billa, jednak
282

na początku lat 90. był już biedakiem. W 1893 r. zmuszony


złą sytuacją finansową, zastawił swój Krzyż Wiktorii na
sumę 5 funtów. Pod koniec życia podupadł psychicznie na
zdrowiu. Dręczyły go koszmary związane z atakami Zulu­
sów. Wiele razy budził się ze snu i z krzykiem wybiegał
na zewnątrz, nie wiedząc, gdzie jest. Zmarł w 1913 r.
w wieku 72 lat.
Robert Jones, po otrzymaniu Krzyża Wiktorii z rąk
generała Wolseleya, także nie pozostał długo w wojsku.
W 1881 r., po krótkiej służbie w Indiach, postanowił nie
przedłużać kontraktu i został zdemobilizowany. Po po­
wrocie do Anglii znalazł pracę na farmie. Z czasem zaczął
cierpieć na silne bóle głowy. Popadł też w depresję
i alkoholizm. W 1898 r., po kolejnym ataku migreny,
pożyczył od swojego pracodawcy dubeltówkę i się za­
strzelił.
Szeregowy Frederick Hitch z powodu rany został prawie
natychmiast zdemobilizowany. Z jego strzaskanej łopatki
wyciągnięto prawie 30 kawałków kości, spędził niemal rok
w szpitalu, dochodząc do zdrowia. Tam też z rąk królowej
otrzymał Krzyż Wiktorii. Po wyjściu ze szpitala znalazł
pracę w Instytucie Sztuki w Londynie. Niestety, skradziono
mu tam jego odznaczenie. Zastępczy Krzyż wydano mu
dopiero w 1908 r. Po zmianie pracy został kierowcą
taksówki. Stał się bardzo popularny i lubiany. Zmarł na
zapalenie płuc 6 stycznia 1913 r. Na jego pogrzeb przyszło
prawie 1,5 tys. kolegów-kierowców.
Ferdinand Schiess, jest uważany za pierwszego obywatela
Afryki Południowej, który otrzymał Krzyż Wiktorii. Po
zakończeniu wojny pracował przez krótki czas na stacji
telegraficznej w Durbanie. Po stracie pracy nie mógł
nigdzie znaleźć zatrudnienia. W 1884 r. znaleziono go
chorego i bezdomnego, błąkającego się po ulicach Kap­
sztadu. Zaoferowano mu darmową podróż do Anglii na
jednym z transportowców wojskowych. Przyjął ofertę, ale
283

w czasie drogi jego kondycja fizyczna pogorszyła się


i zmarł. Morskim zwyczajem został pochowany w morzu
(przy brzegach Angoli).
Kapral William Allen szybko wykurował się z rannego
ramienia. Po powrocie do Anglii otrzymał Krzyż Wiktorii
z rąk królowej. W 1886 r. został instruktorem w 4.
ochotniczym batalionie South West Borderers. W wieku 46
lat, w 1890 r., zmarł na grypę.
Doktor James Reynolds dostał Krzyż Wiktorii wraz
z awansem na majora. Następnie brał udział w bitwie pod
Ulundi. Po powrocie do Anglii kontynuował służbę do
roku 1896, gdy w stopniu podpułkownika przeszedł na
emeryturę. Spokojnie dożył swoich dni, zmarł 4 marca
1932 r. w wieku 88 lat.
Kapelan George Smith otrzymał po Rorke’s Drift
propozycję objęcia funkcji kapelana wojskowego. Jako
cywil nie dostał żadnego odznaczenia, choć wielu uważało,
że na nie zasłużył. Smith był obecny w czasie bitwy
pod Tel-el-Kebir, gdy generał Wolseley rozbił egipskie
wojska Arabiego Paszy. W latach 80. brał udział w kam­
panii przeciwko Derwiszom. Po powrocie do Anglii
służył do emerytury w koszarach Fulwood w Preston.
Do końca życia zachował długą i bujną brodę. Zmarł
w listopadzie 1918 r.
Najdłużej żyjącym obrońcą Rorke’s Drift, i prawdopo­
dobnie całej wojny zuluskiej, był sierżant Frank Bourne.
W czasie obrony wykazał się spokojem i opanowaniem.
Nie odstępując Bromheada, pomagał utrzymać dyscyplinę
i koordynować obronę. Został odznaczony Medalem za
Zasługi na Polu Bitwy (Distinguished Conduct in the
Field). Widząc jego zdolności dowódcze, wkrótce po
bitwie pułkownik Glyn zaoferował mu pozycję oficera,
ponieważ po klęsce pod Isandlwana było wiele wolnych
etatów. Niestety, Boume musiał odmówić, ponieważ oprócz
żołnierskiego żołdu nie posiadał żadnych dodatkowych
284

środków utrzymania. W czasach wiktoriańskich życie


oficera było kosztowne i wymagało dodatkowych wpływów
finansowych. Po wojnie zuluskiej Bourne służył w Indiach
i Birmie. W 1890 r. otrzymał honorowy stopień porucznika-
-kwatermistrza. Pod koniec służby objął stanowisko adiutan­
ta w szkole piechoty w Hythe. Gdy wybuchła I wojna
światowa, otrzymał honorowy stopień majora, a następnie
podpułkownika i został przeniesiony jako adiutant do
szkoły wojskowej w Dublinie. W 1936 r. jego wspomnienia
z Rorke’s Drift zostały nagrane w programie BBC. Niestety,
zostały one potem zniszczone przez niekompetentnego
archiwistę. Boume zmarł 8 maja 1945 r.
Głównodowodzący siłami zuluskimi pod Isandlwana,
wódz Ntsingwayo kaMahole, przeżył wojnę. Otrzymał od
Brytyjczyków jedną z nowych 13 prowincji. Jednak nie
dane mu było przeżyć swojego króla. Ntsingwayo został
zabity przez wojowników szczepu Mandlakazi, którzy pod
wodzą Zibhebhu zaatakowali królewską stolicę Ulundi
w 1883 r. Królowi udało się uciec, wodzowi niestety nie.
Nie lepiej potoczyły się losy wodza Dabulamanziego
kaMpande, dowodzącego atakiem na Rorke’s Drift. Wpraw­
dzie nie otrzymał od Brytyjczyków żadnych ziem, ale
radził sobie dobrze, współpracując z Burami z Transwalu.
W 1886 r. został oskarżony, podobno niesłusznie, o kradzież
bydła burskiego. Dabulamanzi został zaaresztowany wraz
ze swoim synem i pod eskortą wysłany do Vryheid na
rozprawę sądową. W drodze, wykorzystując chwilę nie­
uwagi eskorty, wyrwał się i przedostał przez granicę na
terytorium brytyjskie. Burowie dogonili wodza i mimo że
byli poza granicami Transwalu, próbowali go ponownie
aresztować. Dabulamanzi nie poddał się, twierdząc, że
odda się wyłącznie w ręce przedstawiciela rządu brytyjs­
kiego. W odpowiedzi na to jeden z Burów, van der Berg,
strzelił, trafiając wodza w brzuch. Ten wprawdzie próbował
uciekać, ale został szybko dobity. Jego syn miał więcej
285

szczęścia, ponieważ pomimo strzelaniny udało mu się


bezpiecznie uciec. Wprawdzie rządy Natalu i Transwalu
wydały później nakaz aresztowania van der Berga, ale
nigdy nie został on wykonany.
Oprócz Medali za Zasługi i Krzyży Wiktorii wszyscy
biorący udział w wojnie zuluskiej otrzymali Medal Połu­
dniowo Afrykański (South African Medal). Został on
przyznany każdemu, kto brał udział w kampaniach od 25
września 1877 r. do 2 grudnia 1879 r. Medal był srebrny,
ale część tubylców NNC i NNH otrzymała serię wybitą
w brązie. Nie wiadomo, jakie były tego powody, ale
wywołało to u nich zrozumiałe oburzenie i niezadowolenie.
ZAŁĄCZNIKI

Załącznik 1

Chronologia wydarzeń wojny zuluskiej


marzec 1877 przybycie Frere’a do Afryki Południo­
wej
sierpień 1878 przybycie Frederika Thesigera do Afryki
11 grudnia 1878 odczytanie ustaleń Komisji Granicznej
11 stycznia 1879 rozpoczęcie inwazji na państwo Zulu
22 stycznia 1879 bitwa pod łsandlwana; zwycięstwo Zu­
lusów
22 stycznia 1879 potyczka nad Nyezane; zwycięstwo Bry­
tyjczyków
22 stycznia 1879 obrona Rorke’s Drift; zwycięstwo Bry­
tyjczyków
23 stycznia 1879 rozpoczęcie przez Zulusów oblężenia
Eshowe
12 marca 1879 potyczka nad Ntombe; zwycięstwo Zu­
lusów
28 marca 1879 bitwa na wzgórzu Hlobane; zwycięstwo
Zulusów
29 marca 1879 bitwa pod Khambulą; zwycięstwo Bry­
tyjczyków
2 kwietnia 1879 bitwa pod Gingindhlovu; zwycięstwo
Brytyjczyków
3 kwietnia 1879 przybycie odsieczy Chelmsforda do Es­
howe
31 maja 1879 rozpoczęcie drugiej inwazji na państwo
Zulu
1 czerwca 1879 śmierć księcia Napoleona
23 czerwca 1879 przybycie generała Wolseleya do Kap­
sztadu
3 lipca 1879 bitwa pod Ulundi; zwycięstwo Brytyj­
czyków
287

27 lipca 1879 powrót Chelmsforda, Bullera i Wooda


do Anglii
28 sierpnia 1879 schwytanie króla Cetshwayo
1 września 1879 podział państwa Zulu na 13 prowincji
5 sierpnia 1882 wizyta króla Cetshwayo w Londynie
8 lutego 1884 śmierć króla Cetshwayo
288

Załącznik 2

Siły brytyjskiej 3. kolumny w bitwie pod Isandlwana,


22 stycznia 1879 r.

1. batalion, 24. pułk piechoty: ppłk. H. Pulleine (dowódca)


kompania A kpt. W. Degacher
kompania C kpt. R. Younghusband
kompania E por. C. Cavaye
kompania F kpt. W. Mostyn
kompania H kpt. G. Wardell
bateria rakiet
saperzy
orkiestra wojskowa

2. batalion, 24. pułk piechoty:


kompania G por. C. Pope
saperzy
oddział pomocniczy

artyleria: mjr. S. Smith


bateria N por. H.T. Curling
bateria rakiet
oddział transportowy •

część sztabu kolumny


szwadron Imperialnej Piechoty Konnej (Imperial Mounted
Infantry)
oddział Wojsk Inżynieryjnych (Royal Engineers) ppłk. A.
Durnforda
ochotnicze oddziały konne: NMP, Natal Carabineers,
Newscastle Mounted Rifles, Buffalo Order Guard

1. batalion, 1. pułk. Natal Native Contingent:


kompania D kpt. C. Nourse
289

kompania E kpt. W. Stafford

1. batalion, 3. pułk Natal Native Contingent:


6. kompania kpt. R. Krohn
9. kompania kpt. J. Lonsdale

2. batalion, 3. pułk Natal Native Contingent:


1. kompania kpt. O. Murray
4. kompania kpt. E. Erskine
5. kompania kpt. A. Barry

oddziały tubylczej jazdy NNH, kpt. W. Barton


1. oddział por. C. Raw
2. oddział por. J. Roberts
3. oddział por. W. Vause

oddział kwatermistrzowski
szpital polowy mjr P. Shepherd i por. A. Hall
oddział pionierów
grupa cywilów: woźnicy, służba, robotnicy itp.

łącznie: 71 oficerów
1940 podoficerów i żołnierzy, w tym tubylcy

straty w bitwie: 53 oficerów


1,3 tys. podoficerów i żoł­
nierzy, w tym tubylcy i cywi­
le

Uwaga: liczby w przybliżeniu.


290

Załącznik 3

Siły brytyjskiej 3. kolumny niebiorące udziału


w bitwie pod Isandlwana, 22 stycznia 1879 r.
(patrolujące okolice Mangeni)
sztab dowodzący sił inwazyjnych gen. Chelmsford, płk.
R. Glyn
2. batalion, 24. pułk piechoty ppłk. H. Degacher
kompania A kpt. J. Tongue
kompania C por. H. Williams
kompania D kpt. W. Symons
kompania E por. Q. Logan
kompania F kpt. H. Church
kompania H por. G. Kanister
orkiestra wojskowa

5. Brygada Artylerii ppłk. A. Harness


szwadron Imperialnej Piechoty Konnej (Imperial Mounted
Infantry) ppłk. J.C. Russella
ochotnicze oddziały konne: NMP, Natal Carabineers,
Newscastle Mounted Rifles, Buffalo Order Guard

1. batalion, 3. pułk Natal Native Contingent, komendant


G. Browne
kompanie 1., 2., 3., 4,, 5., 7., 8. oraz 10.

2. batalion, 3. pułk Natal Native Contingent, komendant


A. Cooper
kompanie 2., 3., 6., 7., 8., 9. oraz 10.
1. kompania, Natal Native Pionieer Corps, kpt. W. Nolan

łącznie: 83 oficerów
2415 podoficerów i żołnierzy,
w tym tubylcy
Uwaga: liczby podano w przybliżeniu.
291

Załącznik 4

Siły Zulusów w bitwie pod Isandlwana, 22 stycznia 1879

r. lewy „róg”:
uVe 3,5 tys. wojowników
iNkobamakosi 6 tys. wojowników

prawy „róg
uNokhenke 2 tys. wojowników
uDududu 1.5 tys. wojowników
iMbube 1.5 tys. wojowników
iSangqu 1 tys. wojowników

„głowa”:
uMhonambi 1.5 tys. wojowników
uMcijo 2.5 tys. wojowników

rezerwa:
uThuhvana 1.5 tys. wojowników
iNdluyengwe 1 tys. wojowników
uDloko 1.5 tys. wojowników
iNdlondlo 900 wojowników

łącznie: 24 400 wojowników


straty w bitwie: pomiędzy 1 tys. a 1,5 tys.
wojowników

Uwaga: liczby podano w dużym przybliżeniu.


BIBLIOGRAFIA

B a r k e r D., Zulus at Bay, Pinetown 2005.


B e c k e r P., Rule of Fear, The Life and Times of Dingane, King
of Zulu, London 1964.
B e c k e l 1 1., Isandlwana, London 2003.
C l a m m e r D., The Zulu War; Cape Town 1973.
C o p e R., Ploughshare of War, The Origins of The Zulu War of
1879, Pietermaritzburg 1999.
C o o p e r L., Captain s Carey's Blunder, The Death of The
Crown Prince, London 1973.
D e n n i s o n C., Zulu Frontiersman, oprac. R. Lock, P. Quantrill,
London 2008.
D r o o g l e e v e r R.W.F., The Road to Isandlwana, London 1992.
E d g e r t o n R.B., Like Lions They Fought. Last Zulu War;
Bergvlei 1988.
G i l i o m e e H., M b c n g a B., New History of South Africa,
Cape Town 2007.
G r e a v e s A., Crossing of the Buffalo. The Zulu War of 1879,
Johannesburg 2005.
G r e a v e s A., Isandlwana, Johannesburg 2001.
G r e a v e s A., Rorke's Drift, Johannesburg 2002.
G r e a v e s A., B e s t B., The Curling Letters of The Zulu War,
Barnsley 2004.
G u y J., The Destruction of The Zulu Kingdom, Pietermaritzburg
1994.
K n i g h t I., Brave Man's Blood. The Epic of the Zulu War 1879,
London 1990.
293

K n i g h t I., British Forces In Zululand 1879, London 1991.


K n i g h t I., Great Zulu Commanders, London 1999.
K n i g h t I., The Anatomy Of The Zulu Army 1818-1879,
London 1995.
K n i g h t I., The Zulu War 1879, Oxford 2003.
K n i g h t I., With His Face to The Foe, The Life and Death of
Luis Napoleon, Kent 2001.
K n i g h t I., C a s t l e I., The Zulu War, Then and Now,
London 1992.
L a b a n d J., Kingdom in Crisis, Pietermaritzburg 1992.
L a b a n d J., Rope of Sands, London 1995.
L a b a n d J., The War Correspondent, The Anglo-Zulu War,
Johannesburg 1996.
L a b a n d J., T h o m p s o n P., 1879, Ilustrated Guide to The
Anglo-Zulu War; Durban 2004.
L a b a n d J., T h o m p s o n P., Kingdom and Colony at War;
Pietermaritzburg 1990.
L o c k R., Q u a n t r i l l P., Zulu Vanquished, London 2005.
L o c k R., Q u a n t r i l l P., Zulu Victory. The Epic of Isandlwana
and The Cover Up, Johannesburg 2005.
M c B r i d e A., The Zulu War, Oxford 2002.
M o r r i s D.R., The Washing of the Spears: The Rise And Fall Of
The Zulu Nation, London 1964.
N o r r i s-N e w m a n C.L., In Zululand With The British Through-
out The War of 1879, London 1988.
R o b e r t s B., The Zulu Kings, London 1974.
S a u l D., Zulu. The Heroism and Tragedy of the Zulu War of
1879, London 2004.
S m a i l J.L., P o p e A.J., From The Land of The Zulu Kings,
Durban 1979.
S n o o k M., How Can Man Die Better, London 2005.
S n o o k M., Like Wolves On The Fold, London 2006.
T a y l o r S., Shaka’s Children, The History of Zulu People,
London 1994.
W e l s h F., A History of South Africa, London 2000.
W y l i e D., Myth of iron, Shaka in History, Pietermaritzburg 2006.
WYKAZ ILUSTRACJI

Sir Bartle Frere z doradcami.


Generał Chelmsford.
Król Cetshwayo. Zdjęcie zrobione po wojnie, w czasie wizyty
w Londynie.
Wojownik zuluski.
Zuluska chata.
Model wioski zuluskiej.
Miejsce odczytania ultimatum, 1879 rok.
Miejsce odczytania ultimatum, 2009 rok.
Pułkownik Evelyn Wood.
Pułkownik Charles Pearson.
Obóz armii brytyjskiej nad rzeką Tugela.
Oddziały tubylcze Natal Native Contingent.
Kolumna inwazyjna w marszu.
Jeden z licznych strumieni, jakie opóźniały marsz kolumn
inwazyjnych.
Burski wóz transportowy.
Typowa droga Zululandu w 1879 roku.
Isandlwana. Pomnik ku czci poległych Zulusów.
Zuluska tarcza.
Zuluskie włócznie: u góry włócznia do rzucania, a poniżej iklwa,
służąca do walki wręcz.
Knobkierrie, rodzaj zuluskiej broni obuchowej.
Pułkownik Henry Pulleine.
295

Widok ze zbocza góry Isandlwana. Białe kopce oznaczają


zbiorowe mogiły poległych Anglików.
Uciekinierzy spod Isandlwana przeprawiają się przez rzekę
Buffalo.
Podpułkownik Anthony Durnford.
Wódz Ntshingwayo kaMahole.
Grób poruczników Melville'a i Coghilla, 1879 rok.
Pobojowisko pod Isandlwana, kilka miesięcy później. Widoczne
porzucone wozy transportowe.
Skrzynka amunicyjna.
Nabój do karabinu Martini-Henry.
Paczka naboi Boxer.
Odznaka 24. pułku.
Fugitive Trail. Droga ucieczki spod Isandlwana.
Wyschnięty strumień pod Isandlwana. Miejsce obrony Durnforda
na prawym skrzydle.
Częściowo odbudowana Rorke’s Drift, koniec 1879 roku. Widać
dobudowane po bitwie mury obronne.
Rorke's Drift, budynki współczesne. W tle wzgórze Oskarberg.
Wzgórze Oskarberg. Na skałach po prawej stronie zajęli stanowis­
ka zuluscy strzelcy.
Wódz Dabulumazi kaMpande.
Groby żołnierzy brytyjskich. Fort Pearson.
Rzeka Tugela w okresie zimowym.
Przeprawa promowa na rzece Tugela.
John Dunn.
Wódz Mbilini waMswati (po prawej).
Piet Uys z synami.
Khambula. Obrona obozu.
Gingindhlovu. Cmentarz na miejscu bitwy.
Gingindhlovu. Jazda brytyjska w końcowej fazie bitwy.
Kartaczownica Gatlinga w czasie kampanii afrykańskiej, 1879 rok.
Bitwa o Ulundi.
Eshowe. Komunikacja za pomocą heliografu.
Król Cetshwayo na statku, w drodze na zesłanie do Kapsztadu.
296
SPIS TREŚCI

Wstęp ............................................................................................................ 5
Początki osadnictwa w Afryce Południowej ............................................. 9
Państwo Zulusów ....................................................................................... 14
Droga ku wojnie ........................................................................................ 41
Armia zuluska ............................................................................................ 53
Armia brytyjska w Afryce ........................................................................ 71
Klęska pod Isandlwana ............................................................................ 91
Obrona Rorke’s Drift ............................................................................. 148
Pearson i Wood ....................................................................................... 164
Koniec pierwszej rundy i szukanie winnych ........................................ 177
Brytyjski kontratak, marzec-kwiecień 1879 ........................................ 190
Ntombe — kolejna klęska ...................................................................... 195
Hlobane — kosztowna wyprawa po bydło ........................................... 202
Khambula — punkt zwrotny ................................................................. 218
Gingindhlovu i wyzwolenie Eshowe ...................................................... 228
Początek drugiej inwazji i śmierć księcia Napoleona .......................... 238
Ulundi ...................................................................................................... 253
Koniec państwa Zulu .............................................................................. 266
Zakończenie ............................................................................................. 275
Załączniki ................................................................................................ 286
Bibliografia .............................................................................................. 292
Wykaz ilustracji ...................................................................................... 294

You might also like