Professional Documents
Culture Documents
Wojna Nieśmiertelnych
Kapitan wampiratów wszedł do pokoju. Jak zawsze miał na sobie maskę, rękawice i
pelerynę. Skłonił się przed mistrzem, który odpowiedział mu uprzejmym skinieniem głowy.
- Kardynale Północ...
Obaj spojrzeli na drzwi.
W progu stała postać w stroju do złudzenia przypominającym ubiór kapitana.
- Kardynał Wschód - zaanonsował Mosh Zu, a potem razem z kapitanem powitał
nowo przybyłego.
Asystent mistrza, Olivier, ruszył w kierunku drzwi, zobaczywszy pojawiającą się w
nich jeszcze trzecią, a potem czwartą osobę. Kolejni goście dołączyli do zgromadzenia.
- Bądźcie pozdrowieni, kardynałowie Południe i Zachód - rzekł Mosh Zu. - Teraz,
kiedy zebrała się już cała wasza czwórka, pora rozpocząć ceremonię. Proszę, zajmijcie
miejsca.
Na to wezwanie stanęli na strzałkach kompasu, którego mozaikowy wizerunek
znajdował się na podłodze pokoju. Północ, Wschód, Południe, Zachód. Mistrz stanął
pośrodku. Otaczający go kardynałowie ujęli się za ręce, tworząc nierozerwalny krąg. Cztery
peleryny zaczęły powiewać, a potem skrzyć się światłem, jakby przez połączone dłonie
przepływała energia. Mocny blask przerodził się po chwili w słabą poświatę. Płaszcze
kardynałów nadal falowały, lecz delikatniej, niczym żagle muskane bryzą.
- Nie traćmy czasu - oznajmił Mosh Zu. - Rzadko się spotykamy w takim gronie,
jednak dzisiejszej nocy musiałem was wezwać. - Umilkł na moment. - Muszę podzielić się z
wami wizją przyszłości. Jeśli właściwie zinterpretowałem proroctwo, zmieni ono wszystko.
- Cóż to za proroctwo? - niemal równocześnie zapytali czterej kardynałowie. Ich
ściszone głosy zlewały się niczym fale.
- Na oceanach nastanie czas wojny - oświadczył mistrz.
- Wojna? - Kardynałowie nadal mówili dziwnym szeptem, który przywodził na myśl
szum morza. - Wojna pomiędzy nami a piratami?
- Nie - zaprzeczył Mosh Zu. - Wojna w naszym własnym królestwie. Nasza bezcenna
unia zostanie rozbita, a zagrożenie nadejdzie od wewnątrz.
- Co to za zagrożenie? Wyjaśnij!
- Nie znam jego nazwy. Ale źródła konfliktu należy szukać pośród waszych załóg.
Bacznie je obserwujcie.
- Kiedy rozpocznie się ta wojna?
- Sądzę, że wkrótce.
- Wkrótce? - W głosach kardynałów zabrzmiała nuta nagany. - Dla nieśmiertelnych to
słowo nic nie znaczy.
- Owszem. Ale już teraz trzeba powziąć pewne plany.
- Co jeszcze mówi ta przepowiednia?
- Naszą nadzieją są dzieci... Bliźnięta, które jeszcze się nie narodziły.
- Znasz ich imiona?
- Wiem tylko, że to dzieci winowajcy - tego, który zasieje ziarno niezgody. Istoty
obdarzone nieznanymi wcześniej mocami. Gdy nastanie wojenny zamęt, tylko one będą
mogły zapewnić nam zwycięstwo.
- Musimy zatem odnaleźć potomstwo naszego wroga - stwierdzili kardynałowie. -
Będziemy szukać na wszystkich oceanach.
- Powtarzam wam, że te dzieci jeszcze się nie narodziły. Kiedy nadejdzie pora, same
nas odnajdą. Będzie to znak, że czas wojny jest bliski.
W kajucie przez dłuższą chwilę panowała cisza. Potem kardynałowie ponownie przemówili:
- Czy to już całe proroctwo?
- Nie, jest coś jeszcze - odparł Mosh Zu. - Aby znów zapanował pokój, jedno z
bliźniąt będzie musiało przejść do świata umarłych. Widziałem mrok - zapowiedź śmierci.
- Mówisz o śmierci, jakiej podlegają zwykli śmiertelnicy, czy też o tej, która spotyka
nas?
- To właśnie nie jest dla mnie jasne. Chociaż bliźnięta jako potomstwo wampira
otrzymają dar wiecznego życia, mam wrażenie, że jedno z nich będzie musiało zaakceptować
śmierć, aby przywrócić pokój. Tyle zdołałem zrozumieć.
- Dziękujemy ci, mistrzu. - W głosach kardynałów dało się słyszeć przygnębienie. -
Oddalimy się teraz, by zastanowić się nad przepowiednią.
Falujące peleryny załopotały gwałtowniej i ponownie rozjarzyły się światłem.
Sylwetki stojących w kręgu mężczyzn zasnuła mgła.
A gdy opadła, Mosh Zu stał sam pośrodku mozaikowego kompasu.
Czterej kardynałowie odeszli.
I nieprędko mieli spotkać się ponownie.
Rozdział 1
Tik-tak
Dziedzice Molucca
Zabijać piratów
Trzy statki sunęły po ciemnych falach oceanu niczym ławica orek w trakcie
polowania. Płynący na czele Krwawy Kapitan miał po swej lewej Wybawcę, a po prawej
Diabla. Jednostki wampirackie doścignęły i właśnie otaczały jeden z galeonów Federacji.
Sidorio stał na dziobie swego okrętu, podpierając się pod boki. Śledził z ożywieniem
małe postaci biegające chaotycznie po pokładzie pirackiego statku. Śmiertelnik
potrzebowałby gogli noktowizyjnych i optycznego zoomu, by to wszystko dostrzec. Wzrok
Sidoria był tak wyostrzony, że z całkowitą jasnością i aż po horyzont widział ocean... Jego
ocean.
- Możesz przyspieszyć? - spytał oficera stojącego za kołem sterowym.
Sternik pokręcił głową.
- Niestety nie, kapitanie. Płyniemy prędko, ale nasz statek jest duży. No i chciał pan,
by Wybawca i Diablo dotrzymywały nam tempa.
Wspomnienie dwóch pozostałych jednostek sprawiło, że Sidorio z rozrzewnieniem
pomyślał o ich dowódcach - Jezie Stukeleyu i Johnnym Desperado. Jedną z nielicznych wad
szybkiej rozbudowy jego floty było to, że musiał awansować swoich zaufanych zastępców i
mianować nowych pomocników - takich jak ten bubek sternik.
„Cóż - myślał Sidorio. - Stukeley i Johnny mogą sobie mieć własne statki, ale w
hierarchii Imperium pozostają moimi podwładnymi”.
Odwrócił się plecami do imbecyla przy sterze i utkwił swój palący wzrok w
Stukeleyu, stojącym na dziobie Wybawcy. Na tym chłopaku zawsze można było polegać.
Młodzieniec spojrzał na swego komandora i zasalutował, czekając na rozkazy.
Uśmiechając się z satysfakcją, Sidorio przeniósł wzrok na Johnny’ego Desperado,
kapitana Diabla. On również patrzył na naczelnego dowódcę wampiratów, gotów wykonać
jego polecenie.
- Za mną! - zakomenderował Sidorio.
- Co? - Sternik aż podskoczył zaskoczony i spojrzał na niego oczyma wyrażającymi
kompletne zagubienie.
- Nie ty, poruczniku Jewell! - Sidorio zaczynał tracić cierpliwość.
- Proszę wybaczyć, kapitanie! - Oficer uniósł jedną dłoń z koła i zasalutował. Druga
ręka drżała mu tak bardzo, że nie mógł utrzymać steru i po chwili wielki statek zaczął zbaczać
z kursu. W tym tempie nigdy nie dogonią pirackiego galeonu!
Sidorio odepchnął drżącego porucznika na bok i sam stanął za kołem. Okręt
natychmiast ponownie wszedł na właściwy kurs, niczym narowisty rumak pod ręką
doświadczonego jeźdźca. Kapitan odwrócił się i zawołał przez ramię:
- Czy na tym statku jest ktokolwiek kompetentny na tyle, by móc przejąć ster, kiedy
ja będę zajmował się interesami?
- Jest, panie kapitanie! - Młody wampirat z szeroką klatką piersiową i pewną siebie
miną podszedł energicznie do Sidoria.
- Jak cię zwą? - spytał kapitan.
- Caleb McDade - odparł młodzieniec, salutując. - Do pańskiej dyspozycji!
Sidorio uśmiechnął się, widząc taki zapał.
- Zatem, Calebie McDade, właśnie zostałeś awansowany - oznajmił. - Przejmij ster.
Ustępując miejsca McDade’owi, potrącił świeżo zdegradowanego byłego porucznika
Jewella. Z pogardą spojrzał na tę marną podróbkę wampirata.
- Z żalem informuję, że zostałeś zwolniony.
Ujął zdumionego porucznika pod pachy, uniósł go, podszedł z nim do relingu i
wyrzucił za burtę. Stojący za sterem Caleb McDade uśmiechnął się od ucha do ucha.
- Widzę, że mamy podobne poczucie humoru - stwierdził Sidorio. - Świetnie. Teraz
już na mnie pora. Patrz na ocean i nie puszczaj sterów, capisci?
- Tak jest, kapitanie!
Sidorio uznał, że wreszcie znalazł właściwego człowieka do tej roboty. Zerknął na
Stukeleya na Wybawcy, a potem na Johnny’ego na Diabłu.
- Na trzy! - zarządził. - Raz... Dwa... Trzy!
Wyskoczył wysoko ponad pokład i zniknął nad ciemnymi wodami oceanu. Zupełnie
jakby bez żadnego wysiłku przyciągał do siebie piracki galeon, niczym latawiec. Zerknąwszy
na boki, ujrzał Stukeleya i Johnny’ego lecących tuż za sobą.
Sidorio krzyknął z satysfakcją. Rozpoczyna się gra!
Jack Fallico stał na pokładzie swego statku, przytrzymywany żelaznym uściskiem rąk
Mimmy i Holly, dwóch najsilniejszych wampirzyc z załogi Loli Lockwood Sidorio. Kapitan
Fallico był ostatnim śmiertelnikiem, który pozostał tu przy życiu. Jego podwładni leżeli na
pokrwawionych deskach niczym szczapy drewna wyrzucone przez fale. W słabym świetle
pokładowych latarni ich ciała miały srebrnoszary odcień. Wokół krzątały się odziane w
peleryny cienie - koleżanki Mimmy i Holly zajęte zbieraniem krwi nowo umarłych.
Kapitan piratów przez jakiś czas szarpał się i protestował, klnąc i złorzecząc swym
oprawczyniom. Teraz wreszcie pogodził się z losem. Stał spokojnie, wbijając pełne
wściekłości oczy w lady Lockwood.
- Skoro zamierzasz mnie zabić, zrób to wreszcie - powiedział odważnie.
Lola uniosła brew, ale nie zdradziła swoich zamiarów. Odczuwając przyjemne
oszołomienie, głębiej wciągnęła powietrze. W jej nozdrza uderzył zapach przemieszanych
różnych grup krwi. Ich aromat był wręcz odurzający. Rozważała już, jakie nowe mieszanki
będzie w stanie stworzyć z plonów dzisiejszego zbioru.
- Słuchaj no - warknął Fallico. - Mam już tego dosyć! Zmasakrowałaś moją załogę i
przejęłaś statek. To oczywiste, że mnie zabijesz, więc przestań sobie pogrywać i po prostu to
zrób, ty odrażająca spasiona wampirzyco!
- Spasiona? - Lady Lockwood podeszła do swej ofiary. Obcasy jej wysokich do pół
uda kozaków ze skóry rekina zastukały o deski pokładu. - Spasiona? Jak śmiesz! Nie jestem
spasiona, ty głupcze! Jestem w ósmym miesiącu ciąży! - Rozsunęła pelerynę i z dumą
zaprezentowała wydęty brzuch sterczący pod obszerną suknią. Głaszcząc go delikatnie,
zrobiła jeszcze kilka kroków i podniosła kapitański rapier, który leżał u stóp właściciela.
- Żyj z mieczem w dłoni... - zaczęła.
- Pani kapitan! - zawołała Mimma.
Widząc niepokój w oczach swej zastępczyni, Lola przerwała. Zabijanie dowódcy
piratów było chwilą, którą należało smakować - niczym otwieranie długo przechowywanej w
piwnicach butelki i rozkoszowanie się aromatem wina. Mimma musiała mieć dobry powód,
skoro ośmieliła się jej przeszkodzić w takim momencie.
Lady Lockwood usłyszała za swoimi plecami świst powietrza i głośny huk.
Odwróciwszy się, dostrzegła męża. Stał kilka metrów od niej. Kiedy po jego obu
stronach wylądowali Stukeley i Johnny, na twarzy Loli odmalowała się pogarda. Nie
opuszczając trzymanego w ręku rapiera, zmarszczyła brwi.
- Co wy tu robicie? - spytała lodowatym tonem.
Sidorio aż rozdziawił usta ze zdziwienia.
- A co ty tutaj robisz? Lada dzień będziesz rodzić. Powinnaś odpoczywać. - Pełnym
troski spojrzeniem obrzucił brzuch żony.
Lady Lockwood przewróciła oczyma.
- Czy musimy wiecznie do tego wracać? Są dwa rodzaje ciężarnych kobiet -
oświadczyła. - Takie, które całymi miesiącami leżą w łóżku i czytają czasopisma, żądając
masażów stóp, oraz te, które dalej robią swoje.
To powiedziawszy, odwróciła się i przebiła rapierem kapitana Fallico.
Kiedy ciało pirata opadło bezwładnie na deski, Holly szybko podłączyła aparaturę i
zaczęła butelkować jego krew. To był ostatni z długiej serii bardzo udanych zbiorów. Z
całego pokładu zaczęły się schodzić członkinie załogi Loli, beznamiętnie przekraczając leżące
na nim liczne zwłoki. Każda wampiratka niosła standardową czarną walizeczkę, w której
spoczywało sześć butelek świeżo pobranej krwi.
- Dobra robota, moje panie! - pochwaliła je lady Lockwood, kiedy dziewczęta zebrały
się w dwuszeregu obok masztu. Stanęła dumnie przed frontem swojej załogi. Holly
zatrzasnęła walizeczkę i zajęła miejsce u boku pani kapitan. - Holly, Camille, następne
zadanie jest dla was. Znacie tę przedziwną tradycję, wedle której piraci mają na statku
nokturna?
Obie skinęły głowami.
- Niewątpliwie on lub ona ukrywa się teraz pod pokładem - ciągnęła Lola. - Znajdźcie
tę osobę i przyprowadźcie ją do mnie.
- Martwą czy nieumarłą? - spytała Camille.
Lady Lockwood zaśmiała się beztrosko.
- Nieumarłą poproszę. Zabawimy się troszkę z naszymi przeciwnikami. - Powiodła
wzrokiem po szeregach swych podwładnych. - Jessamy, Nathalie, przynieście, proszę, paczkę
z Wagabundy. Reszta może zacząć sprzątać pokład.
Wampiratki od razu zabrały się do dzieła. Ciało Jacka Fallico jako pierwsze zniknęło
pod wodą.
- Co się dzieje? - spytał Sidorio.
- Wyjaśnię ci później - odparła Lola, rzucając mu pęk kluczy. - Prezent dla ciebie,
mój mężu. Kolejny statek do twej rosnącej kolekcji. Numer sto pierwszy, jeśli się nie mylę?
To miała być niespodzianka, ale wszystko popsułeś.
- Dziękuję - wybąkał Sidorio, ściskając klucze w dłoni. Podszedł bliżej, by ją
ucałować, lecz w ostatniej chwili lady Lockwood odwróciła głowę i usta małżonka dotknęły
jej gładkiego, chłodnego niczym marmur policzka.
Stukeley, Mimma i Johnny odwrócili wzrok, ale Sidorio i tak zarumienił się ze
wstydu.
- Czyżbyś się na mnie gniewała, żono? - spytał z nutą groźby w głosie.
Lola westchnęła. W chłodnym nocnym powietrzu z jej ust uniósł się obłok pary.
- Jestem wściekła! - oznajmiła zimno. - Będę miała dziecko, Sid, a nie lobotomię.
Mogę nadal dowodzić załogą, zarówno przed porodem, jak i po nim.
- Porodami - poprawił Sidorio. - Oczekujesz dwójki dzieci. Naszych bliźniąt.
Dziedziców nieśmiertelnego imperium.
- Tak, tak - odparła niecierpliwie. - Możesz być pewien, że dobrze wiem, iż w moim
brzuchu rośnie dwóch Sidoriów. To mnie wciąż kopią i podgryzają o każdej porze dnia i
nocy. Wygląda na to, że duże stopy i ostre zęby są cechą rodzinną.
Przywódca wampiratów uśmiechnął się i dotknął szyi małżonki. Była elegancka jak u
łabędzia i zwodziła delikatnym wyglądem.
- Przepraszam. Działałem bez namysłu. Wiem, że niekiedy bywam nadopiekuńczy,
ale po prostu tak bardzo mi na tobie zależy... - Jego głos stał się lekko ochrypły. - Już raz
niemal cię straciłem. Nie wiem, czy bym przetrwał, gdyby coś ci się stało.
Lola spojrzała mężowi w oczy.
- Gdyby coś stało się mnie czy twoim bezcennym bliźniętom?
Jej ostre słowa nie zbiły Sidoria z tropu.
- Rozumiesz, jak wiele znaczą dla mnie te dzieci - powiedział. - Ale nigdy się nie
dowiesz, ile ty dla mnie znaczysz, bo moja miłość jest tak wielka, że nie sposób jej zmierzyć.
Usłyszawszy to, lady Lockwood złagodniała.
- To słodkie - stwierdziła, wiodąc czubkiem palca po klindze broni kapitana Fallico, a
następnie zlizując z niego kroplę krwi. Przez chwilę kosztowała ją na języku, aż wreszcie z
aprobatą pokiwała głową. Krew miała zadziwiająco złożony smak. Później uraczy się całym
kielichem, dostarczając bliźniętom jakże potrzebnych substancji odżywczych. - Naprawdę jest
ci przykro, Sidzie? Obiecujesz poprawę?
Przywódca wampiratów przytaknął gorliwie.
- Chciałbym znaleźć sposób, by móc ci to udowodnić.
- Czyny mówią więcej niż słowa - oświadczyła lady Lockwood zdecydowanie.
Wyjęła mężowi z dłoni pęk kluczy. Zalśniły w świetle księżyca, kiedy podawała je stojącej
obok wampiratce. - Mimmo, ostatnio wykazałaś się doskonałymi umiejętnościami
przywódczymi. Uważam, że nadeszła pora, abyś objęła komendę na własnym statku.
- Wow! - Dziewczyna była wyraźnie zaskoczona. Mocno ujęła klucze.
Stukeley porwał ją w ramiona i ucałował.
- Gratuluję, pani kapitan!
- Rany, dziękuję. - Mimma uśmiechała się promiennie. - Patrzcie, dziewczęta
wracają!
Państwo Sidorio i ich przyboczni odwrócili się we wskazanym kierunku. Zwykłe
członkinie załogi Loli wyrzucały ciała piratów do morza i spłukiwały wodą pokład. Pośród
tego zorganizowanego chaosu kroczyły Holly i Camille, prowadząc trzymanego pod ramiona
przerażonego nokturna. Nieco dalej widać było sylwetki Jessamy i Nathalie. Schodziły
właśnie z pokładu Wagabundy, niosąc coś, co wyglądało jak pokrowiec na zwłoki.
Lola zbliżyła się do poszarzałego na twarzy nokturna i przyjrzała mu się uważnie.
- Żałosna z ciebie podróbka wampirata - stwierdziła.
- Nie jestem wampiratem. Jestem nokturnem! Służę Obsydianowi Darke’owi i...
- Dosyć! - Lady Lockwood uniosła obleczoną w rękawiczkę dłoń i spoliczkowała go
siarczyście. - Jesteś zdrajcą swego ludu!
- Wykończyć go? - spytała Holly z nadzieją w głosie.
Lola zaczekała, aż Nathalie i Jessamy rozłożą przyniesioną z Wagabundy „paczkę”.
- Nie - rzekła wreszcie. - Nie, ten zdrajca popłynie z nami. Jestem przekonana, że
znajdziemy sposób, by zawrócić go na właściwą ścieżkę. Zabrać go na Wagabundę!
Holly i Camille odciągnęły bezsilnego nokturna. Lady Lockwood przeniosła wzrok na
leżący u jej stóp worek na zwłoki. Był czarny i miał długi złoty suwak, który lśnił w świetle
księżyca.
- Otwórzcie go! - zakomenderowała.
Jessamy przykucnęła i rozsunęła zamek błyskawiczny. Pozostali nachylili się, by
zobaczyć, kto - lub co - jest wewnątrz. Westchnęli, ujrzawszy zmasakrowane ciało.
- Kto to był? - spytał Johnny.
- Nie stawiaj jeszcze na nim krzyżyka, kowboju. - Lola się zaśmiała. - Jest w
kiepskim stanie, ale sądzę, że uzdrawiające moce nokturnów są wystarczająco potężne, by
doprowadzić go do porządku.
- O co w tym chodzi? - zastanawiał się Stukeley.
Ignorując zastępcę Sidoria, lady Lockwood zwróciła się do Nathalie i Jessamy:
- Wyrzućcie go za burtę. Niech dołączy do pozostałych.
Wampiratki prędko wykonały zadanie.
- Jacqui! - zawołała Lola. - Masz flary?
- Tak, pani kapitan! - Jacqueline podbiegła do zebranych.
- Dziewczyna, która igrała z ogniem! - zachichotała lady Lockwood, patrząc, jak jej
podwładna podpala flary. W powietrzu rozległ się świst, pyknięcie i nagle cały pokład zalało
czerwone światło.
- Pora się wycofać - oznajmiła Lola, ujmując męża pod ramię. - Możesz mnie teraz
zabrać do domu. Przyda mi się krótka drzemka. Masaż stóp też byłby nie od rzeczy.
Sidorio przyciągnął do siebie swoją nieskończenie piękną i niewyobrażalnie złą
małżonkę. Ruszyli razem przez opustoszały już niemal pokład. Członkinie załogi Loli
zakończyły swoje zadania i wracały na Wagabundę.
Holly dołączyła do Mimmy i dwóch zastępców Sidoria. Dziewczęta przybiły sobie
piątkę, a Stukeley zapytał:
- Czy któraś z was wie, co kapitan Lockwood knuje tym razem?
Obie przecząco pokręciły głowami.
- Ale dostałam własny statek! - cieszyła się Mimma, obracając klucze na palcu.
Desperado objął Holly w pasie.
- Powinniśmy to uczcić.
Wampiratka zerknęła na swój zegarek kieszonkowy.
- W Tawernie Krwi trwa jeszcze impreza.
- Skarbie - Johnny przewrócił oczyma w udawanej bezsilności - odkąd ta dwójka
przejęła kontrolę nad tawerną, impreza nigdy się tam nie kończy!
- Tak czy inaczej lepiej się zwijajmy - ponaglał Stukeley. - Nadpływa jeden z
ambulatoryjnych statków Sojuszu.
- Musieli dostrzec flary - stwierdził były kowboj z błyskiem w oku. - To wszystko jest
trochę szalone... i bardzo zabawne!
Mimma spojrzała na Jeza.
- Mógłbyś udzielić mi szybkiej lekcji, jak mam sterować tym kolosem? - spytała.
Stukeley przytaknął, wyciągając do niej dłoń. Chichocząc, czworo młodych
wampiratów ruszyło w kierunku steru, ślizgając się po dopiero co spłukanym pokładzie.
Rozdział 4
Puste krzesła
Nowe sojusze
Propozycja Promyka
- Mam propozycję, więc bardzo proszę wszystkich o uwagę. - Promyk trzymał się
dzielnie pomimo peszących go spojrzeń wielu doświadczonych kapitanów.
Piraci i nokturni patrzyli na nastolatka z ciekawością, czekając na jego dalsze słowa.
- Być może słyszeliście, że ostatnio zostałem awansowany do rangi kapitana. Mój
stryj, Molucco Wrathe, pozostawił mi Diabla, który znajduje się obecnie w rękach
wampiratów. Jestem więc kapitanem bez statku. Rodzina Wrathe’ów, jak z pewnością wiecie,
odniosła już w tej wojnie liczne straty. Utraciłem obydwu stryjów. Utraciłem galeon, którym
miałem dowodzić. Statek moich rodziców został zaatakowany, a matka upokorzona. Lecz w
tej wojnie nie chodzi jedynie o moją rodzinę. Chodzi o nas wszystkich i o naszych bliskich.
Wielu piratów utraciło życie. - Lśniącymi oczyma powiódł po tłumie. - Tak jak i wielu
nokturnów. Ale zapewniam każdego z was, że zniszczonych zostanie więcej żyć, jeśli nie
stawimy wampiratom oporu. Musimy się zjednoczyć i mieć tyle odwagi, by przenieść walkę
na terytorium wroga. I właśnie dlatego stoję teraz przed wami. Liczę na to, że koledzy
kapitanowie pomogą mi odbić statek mego stryja. Byłby to pierwszy symboliczny atak.
- Planujesz odebrać wampiratom Diabla? - spytała Lisabeth Quivers, wyraźnie
zainteresowana.
- Właśnie to proponuję.
Wśród zebranych rozległy się westchnienia. Komandor Black odezwał się pierwszy.
- Sądzisz, że jesteś gotów na taką misję? - pytał.
Chłopak skinął głową.
- Owszem. Chociaż w sprawie szczegółów chciałbym się skonsultować z kapitan Li i
komandorem Fureyem oraz innymi.
Na dźwięk swojego imienia Cheng Li przechyliła się do przodu, by lepiej przyjrzeć się
Promykowi. Był nastolatkiem dopiero wchodzącym w dorosłość. Miał długą, okoloną
niesforną czupryną twarz o ostrych rysach, charakterystycznych dla rodu Wrathe’ow. Były
one może tylko nieco bardziej regularne niż u Barbarra i Molucca - zapewne z racji młodego
wieku albo z powodu genów pięknej matki. Ale jego oczy... Tak, co do tego Cheng Li nie
miała żadnych wątpliwości. To były oczy Wrathe’ow. Błyszczące niczym drogocenne
klejnoty rozdzielone pomiędzy najważniejszych członków klanu.
W tej konkretnej chwili oczy Promyka były szeroko otwarte i lśniły zapałem. Chłopak
pochwycił spojrzenie Cheng Li i podszedł do niej.
- Kapitan Li. - Wyciągnął do niej dłoń. - Czy pomoże mi pani?
Zanim odpowiedziała, przez chwilę mierzyła wzrokiem tego najnowszego kapitana
Federacji Pirackiej.
- Wysłucham cię - oznajmiła spokojnie. - Co dokładnie proponujesz?
Promyk ponownie zwrócił się do zgromadzenia.
- Chciałbym zebrać grupę, która udałaby się na Diabla, i chciałbym, żebyście wy
wszyscy się w niej znaleźli. - Chłopak wykonał ręką gest obejmujący nie tylko Cheng Li, ale
też członków jej załogi: Connora, Cate, Jasmine, a nawet Bo Yin.
Jego słowa zostały ciepło przyjęte przez zebranych. Potem zaczęto rozważać
największe wyzwania, którym grupa musiałaby stawić czoło.
- Czy wiemy, gdzie teraz jest Diablo? - spytała Cheng Li.
Jasmine przytaknęła.
- Wiemy, pani kapitan. Mamy ich trasę zaznaczoną na makiecie na pokładzie
Tygrysa.
- W porządku. Ale musimy potwierdzić te dane u naszych zwiadowców.
- Lokalizacja Diabla została potwierdzona wczoraj o dwudziestej drugiej zero zero -
oznajmiła śmiało Bo Yin, podrywając się z miejsca.
- Dziękuję, Bo. - Cheng Li skinęła jej głową i młoda piratka usiadła.
Connor włączył się do rozmowy:
- Diablo został przejęty przez Johnny’ego Desperado, zwanego też Kowbojem,
prawda? On jest zastępcą Sidoria.
Tym razem odezwał się Lorcan.
- Tak. - Miał bardzo poważną minę. - To Desperado zaplanował zabójstwo Molucca
Wrathe’a i zagarnął statek dla siebie.
- Zatem Diablo znajduje się w samym sercu wampirackiej floty?
- Tak - odparła Cheng Li. - Zarówno dosłownie, jak i w przenośni. Zgodnie z naszymi
najnowszymi informacjami istnieją cztery kluczowe jednostki wroga: Krwawy Kapitan,
Wagabunda, Wybawca i Diablo. Wszystkie żeglują zawsze blisko siebie.
Komandor Black stwierdził z namysłem: .
- Dopóki statki trzymają się blisko, trudno będzie odbić Diabla.
Stojący wokół niego kapitanowie milcząco przytaknęli.
Lorcan wstał.
- Doszły mnie słuchy, że czasami Kowboj organizuje sobie samotne wypady i oddala
się od floty - powiedział. - Kapitan Li, jestem przekonany, że zwiadowcy mogą dostarczyć
pani danych, które potwierdzą tę informację. Czy wolno mi zasugerować, byśmy obserwowali
Diabla i zaczekali, aż Desperado znowu wykaże się lekkomyślnością? To tylko kwestia czasu.
Promyk rozejrzał się pałającymi oczyma po otaczających go twarzach.
- Jeśli uda nam się odnieść sukces i odzyskać Diabla, bardzo to podreperuje morale
piratów Sojuszu!
Wokół rozległy się pomruki aprobaty. Cate z uwagą obserwowała świeżo upieczonego
kapitana. Był dla niej wielką zagadką.
- Uda nam się - oznajmiła Cheng Li pewnym głosem. - Ze wszystkich wymienionych
już powodów i jeszcze z kilku innych.
- Więc wchodzicie w to? Bo wygląda na to, że tak!
Nastąpiła chwila ciszy. Pani kapitan powiodła wzrokiem po swych młodych
towarzyszach.
- Jeżeli rada wojenna zaakceptuje nasz plan, to tak, kapitanie Wrathe, wchodzimy w
to - odpowiedziała.
Komandor Black położył dłoń na ramieniu Promyka, ale zwrócił się do Cheng Li:
- Kapitan Li, pani polecam realizację tego planu. Cała reszta również ma do
obmyślenia strategie ataków. Zrobimy sobie krótką przerwę, a potem o godzinie dwudziestej
trzeciej zapraszam członków rady do bunkra.
Kiedy zebrani zaczęli się rozchodzić, Promyk uśmiechnął się z wdzięcznością do
członków załogi Tygrysa.
- Dziękuję wam - powiedział. - Po stokroć dziękuję. - Jego spojrzenie zatrzymało się
na Cate. Dziewczyna wykonała wojskowy ukłon, a potem zaczęła zapisywać coś w swoim
notesie.
Kiedy Promyk schodził z podestu, podeszła do niego Jasmine.
- Mam pytanie, kapitanie Wrathe.
- Wal.
- Dlaczego my? Jest wielu innych piratów, których mógłbyś zwerbować. Choćby na
pokładzie Tyfona.
Barbarro, który właśnie się zbliżył, by uścisnąć dłoń syna, zatrzymał się i nadstawił
ucha. On też był zaintrygowany decyzją chłopaka.
- Uzasadnione pytanie, zastępczyni kapitana - odparł Promyk. - Ale rozważ moją
pozycję. Jestem młodym bukanierem, starającym się stanąć na własnych nogach. Dostałem
wspaniałą okazję i zamierzam ją wykorzystać. Raczej nie udowodniłbym, że jestem zdolny
być dobrym dowódcą, gdybym poprosił mamę i tatę o pomoc, prawda?
- Pewnie nie - przyznała Jasmine, mile zaskoczona jego odpowiedzią i
bezpośredniością, z jaką jej udzielił.
Barbarro napuszył się z dumy, a kiedy Trofie do nich podeszła, ujął jej złotą dłoń i
ścisnął. Ich syn dobrze sobie radził.
- Poza tym - ciągnął Promyk - każdy wie, że w kwestii wampiratów jesteście
ekspertami. Byliście pierwszym statkiem zabójców wampirów, który Federacja powołała do
istnienia. - Spojrzał na Connora, wywołując tym wyraźną irytację matki. - W waszej załodze
macie jednych z najlepszych piratów w Sojuszu. A poza tym... - przeniósł wzrok na Cate -
macie też najlepszego stratega swego pokolenia. Kiedy rozważy się te fakty, to chyba stanie
się jasne, dlaczego przyszedłem z tym do was.
Niewzruszona pochlebstwami rudowłosa dziewczyna spojrzała młodemu kapitanowi
prosto w oczy.
- Mamy też tę istotną przewagę, że blisko współpracujemy z komandorem Fureyem i
nokturnami. - Zwróciła się do Lorcana: - Próba odebrania Diabla tak wysoko postawionemu
w hierarchii wampiratowi, jakim jest Desperado, to bardzo niebezpieczna misja. Czy gra jest
warta świeczki?
Komandor Furey spokojnie przytaknął.
- Cate, już nieraz wystawialiśmy się na niebezpieczeństwo.
- Promyku, powiedz więc, jaki masz pomysł? - spytała Cheng Li.
Chłopak odetchnął głęboko.
- Myślałem o tym, by w ataku wzięli udział sami piraci i by przeprowadzić go za
dnia.
- Atak w ciągu dnia? - Kapitan Li była zaskoczona. - To dość nietypowa taktyka dla
naszego Sojuszu.
- Owszem. Ale o tej porze wampiraci są bezbronni.
Na Lorcanie również zrobiła wrażenie przenikliwość młodego pirata.
- Tak - przyświadczył. - Będą zdezorientowani niczym węże, które właśnie zrzuciły
skórę. Jeśli dobrze wybierzecie porę, powinniście mieć co najmniej dwadzieścia minut na
przejęcie statku. No i oczywiście, jeśli wywabicie ich na pokład, wasza przewaga może się
okazać decydująca.
- Właśnie tego nam potrzeba: działania z zaskoczenia - orzekła Cheng Li i spojrzała
na Promyka z lekkim uśmiechem. - Dobra robota, kapitanie Wrathe.
Chłopak spąsowiał, wdzięczny, lecz także speszony okazywanym mu uznaniem.
Connor patrzył na niego z niedowierzaniem. Co się stało z Promykiem, którego znał?
Młody Wrathe zdawał się całkiem inną osobą. Ale cóż... On sam też był już kimś innym - nie
tym dzieciakiem, który wyruszył z Zatoki Księżycowej. Pirackie życie zmusiło go, aby
dorósł. Wojna zmusiła i jego, i Promyka, by stali się mężczyznami.
Grace szykowała się do wyjścia, kiedy poczuła, jak czyjaś dłoń dotyka jej ramienia.
Jeszcze zanim się odwróciła, wiedziała, do kogo ta dłoń należy.
- Lorcan!
- Obawiam się, że mam czas tylko na krótkie „witaj”. - Spojrzał jej głęboko w oczy. -
Muszę iść do bunkra na naradę, ale chciałem cię zobaczyć, nim wrócisz do Sanktuarium.
Westchnęła.
- Już nawet nie mamy czasu, by zamienić ze sobą dwa zdania, prawda?
Lorcan ze smutkiem pokręcił głową.
- Wiem. Mam wrażenie, jakby przedstawiono mi każdego pirata w tym budynku,
podczas gdy ja chciałem tylko spędzić kilka minut z moją ukochaną. Ostatnio udaje nam się
powiedzieć sobie jedynie „witaj” i „do zobaczenia”, ale...
- ...w takich czasach przyszło nam żyć - dokończyła.
Objął ją i przyciągnął do siebie.
Grace przylgnęła go piersi Lorcana. Była wdzięczna za tę krótką chwilę, którą mogli
spędzić sam na sam. Na moment zamknęła oczy, pragnąc, by czas się zatrzymał, choć dobrze
wiedziała, że to niemożliwe. Gdy znów je otworzyła, spostrzegła, że Obsydian Darke
przygląda im się z daleka. Głównodowodzący nokturnów skłonił się jej uprzejmie,
dziewczyna odwzajemniła ten gest - był on jednak z jej strony wyrazem szacunku, a nie
cieplejszych uczuć.
- Wiem, co się naprawdę dzieje - powiedziała, kiedy Lorcan niechętnie ją puścił. - To
Obsydian trzyma nas od siebie z daleka. Ty jesteś na Nokturnie, ja w Sanktuarium... On nie
chce, by ktokolwiek lub cokolwiek rozpraszało twoją uwagę podczas misji. Ani moją.
Chłopak położył Grace dłoń na ramieniu, a drugą uniósł jej brodę.
- Grace, chyba popadasz w lekką paranoję.
- Nie - zaprzeczyła zdecydowanie. - Odkąd powrócił, myśli tylko o wojnie.
- Może nie ma innego wyboru? Nastały dziwne czasy - rzekł, marszcząc brwi. -
Zawiązały się nowe sojusze. Ale obiecam ci coś. - Uśmiechnął się leciutko. - Znajdziemy
czas, żeby nadrobić wszystkie zaległości. Tylko ty i ja.
Dziewczyna ponownie się do niego przytuliła.
- Tak - powiedziała uspokojona. - Bardzo bym tego chciała.
Rozdział 7
Ranni
Grace obudził znajomy dźwięk dzwonu. Wydawało jej się, że minęło zaledwie kilka
minut od chwili, gdy się położyła po powrocie z Akademii Piractwa. Otworzyła oczy i
usiadła. Dzwon oznaczał, że nadpływały pierwsze z porannych ambulansów. Musiała się
pospieszyć.
Spojrzała na sąsiednie łóżko akurat w momencie, kiedy Darcy Flotsam zamrugała i
szeroko otworzyła swoje brązowe oczy.
- Dzwony! - zawołała Darcy, siadając i odrzucając ciemne włosy na plecy. - Czasami
odnoszę wrażenie, że całe moje życie kręci się wokół jakichś dzwonów!
Grace wstała, chichocząc, i weszła do ich wspólnej malutkiej łazienki. Przejrzała się w
lustrze. Wyglądała okropnie! Spryskała twarz wodą i rozczesała włosy, a potem związała je w
bardzo praktyczny kucyk. W obecnej sytuacji nie było czasu na wymyślne fryzury.
Wychodząc z łazienki, zdjęła z oparcia krzesła niebieski fartuch uzdrowicielki i prędko się
ubrała. Gdy zapinała ostatni guzik, spojrzała na Darcy. Przyjaciółka - jak zawsze - wyglądała
nienagannie. Grace pokręciła głową z podziwem.
- Nie wiem, jak ty to robisz. W jednej minucie jesteś dla świata martwa, a w następnej
świeża niczym róża i gotowa do działania.
Panna Flotsam uśmiechnęła się z zadowoleniem.
- To kwestia wielu lat praktyki - odparła, otwierając drzwi niewielkiej szafy, którą
dzieliły. Podała Grace jasnoszary sweterek. - Może chcesz to pożyczyć? Wiesz, że wiatry
bywają tu okropne.
- A ty co włożysz? - spytała dziewczyna bez namysłu. Po chwili się zreflektowała.
Oczywiście Darcy nie wyjdzie z nią na podwórze w ciągu dnia. Poczeka na rannych wewnątrz
Sanktuarium. Panna Flotsam mogła przebywać w dziennym świetle pod postacią drewnianego
galionu, jednak w swej cielesnej formie nie miała takiej możliwości - podobnie jak inni
nokturni oraz wampiraci.
Grace wzięła z rąk przyjaciółki sweterek i zarzuciła go sobie na ramiona. Darcy
przyglądała się jej z satysfakcją.
- Nie możemy pozwolić, żeby nasza naczelna uzdrowicielka złapała katar.
- Nie jestem naczelną uzdrowicielką - prychnęła Grace, wychodząc za współlokatorką
na korytarz. Była jednak świadoma pełnych podniecenia rozmów, jakie rezydenci
Sanktuarium prowadzili na temat jej wielkich - i wciąż rosnących - mocy. Plotka głosiła, że
umiejętnościami pannę Tempest przewyższał już tylko Mosh Zu, lecz lada noc i to mogło ulec
zmianie. Grace uważała wszystko za czczą gadaninę. Wykonywała jedynie swoje obowiązki i
postępowała zgodnie z naukami mistrza. Każdy członek personelu Sanktuarium odgrywał
jakąś rolę w procesie uzdrawiania: od piratów i nokturnów z załóg statków ambulatoryjnych,
którzy wypływali w morze i ratowali rannych, przez sanitariuszy, którzy kursowali z noszami
z portu na szczyt wzgórza, aż po Darcy oraz innych pielęgniarzy i uzdrowicieli, którzy
zajmowali się leczeniem, jak Mosh Zu i ona sama.
Kiedy Grace wyszła na chłodne poranne powietrze, wielu jej kolegów czekało już
przy otwartych bramach. Dołączywszy do nich, poczuła dumę z przynależności do tej grupy.
Sanktuarium od zawsze było ośrodkiem uzdrawiania i w naturalny sposób przekształciło się
na czas wojny w szpital połowy dla piratów i nokturnów.
Od gór ciągnął zimny wiatr, tak jak przewidziała Darcy. Grace, obserwując pierwszy z
nadpływających statków, objęła się szczelnie ramionami, by się ogrzać. Podeszło do niej
dwoje członków jej grupy, Evrim i Noijon.
Grace poczuła przypływ adrenaliny. Zdarzało jej się to zawsze w tego typu sytuacjach,
niezależnie od tego, jak bardzo była zmęczona. Wiedziała, że w ten sposób podświadomie
przygotowuje się na nową porcję okropności. Przez ostatnie cztery miesiące była wystawiana
na najstraszniejsze widoki: poodrywane kończyny, odsłonięte żyły, krew - tak wiele krwi...
Piraci, którzy tu trafiali, byli zbyt poważnie ranni, by można ich było leczyć w drugim
szpitalu polowym, założonym w Akademii. Jednak obrażenia nokturnów okazywały się
jeszcze bardziej przerażające.
- Nadchodzą! Szykujcie się na pracowity dzień! - zawołała Dani, zaufana asystentka
mistrza, wychodząc na spotkanie ambulansów z notesem w dłoni.
Tylne drzwi otworzyły się i z wozu wyskoczyło dwóch piratów. Wymienili z Dani
zwyczajowe uprzejmości i zabrali się do roboty. Z paki ambulansu wyjęli czarny worek z
ciałem, zapięty na złoty suwak. Ranni nokturni musieli być całkowicie zasłonięci, by uniknąć
choćby chwilowego wystawienia na światło dzienne.
Spojrzawszy na przypiętą do worka etykietkę, Dani krzyknęła do personelu:
- Poziom obrażeń: srebro. Ekipa trzecia, do dzieła!
Uzdrowiciel i dwaj pielęgniarze już biegli ku niej ze szpitalnym łóżkiem na kółkach.
Sanitariusze ambulansu ułożyli na nim worek z rannym i medycy bez zwłoki popędzili do
budynku.
W Sanktuarium ustalono osiem poziomów obrażeń, każdy nazwany od jakiegoś
metalu. „Srebro” oznaczało poziom czwarty: albo ciężko ranny pirat, albo - jak w tym
przypadku - lekko ranny nokturn.
- Poziom obrażeń: osm - oznajmiła Dani, kiedy z ambulansu wyniesiono kolejny
worek. - Ekipa numer sześć!
- To ja! - zawołała młoda kobieta, która stała za Grace. Mijając dziewczynę, uścisnęła
przyjaźnie jej ramię. Miała na imię Tooshita i była uzdrowicielką. Podążali za nią dwaj jej
pomocnicy.
W skali odniesionych obrażeń osm stał wyżej niż srebro. To oznaczało, że pacjentem
był nokturn, u którego wystąpiły jakieś komplikacje. Grace nie miała wątpliwości, że zespół
Tooshity zapewni mu wszystko, czego będzie potrzebował.
- Poziom obrażeń: złoto! - krzyknęła Dani. Słowo to natychmiast przykuło uwagę
personelu. Złoto było najwyższym z poziomów. Zazwyczaj takie przypadki trafiały wprost do
mistrza, on jednak nie czekał na pacjentów wraz z innymi uzdrowicielami. Grace wiedziała,
że mógłby wyjść na światło dzienne, gdyby zechciał, ale Mosh Zu przyjmował rannych tylko
w sali uzdrowień.
- Grupa pierwsza - zdecydowała asystentka mistrza.
Grupa pierwsza to był właśnie zespół mistrza. Grace poczuła ukłucie zazdrości, kiedy
dwóch pielęgniarzy minęło ją, popychając łóżko. Pomimo krążących plotek nie miała
żadnych wątpliwości, że moce mistrza znacznie przewyższają jej własne. A jednak chciałaby
mieć możliwość pracować nad złotym przypadkiem - sprawdzić się i przekonać, co mogłaby
zrobić, aby pomóc.
Sanitariusze wyciągnęli z ambulansu kolejny czarny worek z ciałem.
- Poziom obrażeń: platyna - odczytała z etykietki Dani. - Zespół siódmy!
Występując naprzód z Evrim i Noijonem u boku, Grace poczuła kolejny przypływ
adrenaliny. Platynowy był drugim poziomem. Niemal spełniło się jej życzenie. Tylko kilka
razy wcześniej powierzono jej platynowy przypadek.
- Myślisz, że sobie poradzisz? - spytała Dani, kiedy dziewczyna podeszła do
ambulansu.
- Jeśli ty tak uważasz - odparła Grace.
- Ja to wiem. - Na łagodnej twarzy kobiety pojawił się uśmiech. To był nieczęsty
widok; sprawiał, że uroda Dani jaśniała pełnym blaskiem. Kiedy asystentka ponownie
skierowała uwagę na ambulans, Evrim i Noijon dociągnęli już łóżko prawie do wejścia. Grace
pobiegła za nimi.
- Nasz pacjent to mężczyzna, nokturn - mówił Noijon, gdy jechali Korytarzem
Świateł. - Wiek: nieznany w tych okolicznościach. Większość ran zlokalizowana w okolicach
głowy...
Dotarłszy do budynku, zatrzymali się i rozpięli worek. Grace spojrzała na twarz
pacjenta - niewiele z niej pozostało. Oczy nokturna ocalały, ich zagubione spojrzenie
wyrażało strach i ból. Reszta głowy stanowiła jedną wielką ranę. Dziewczyna przywykła do
tego typu widoków, jednak ten przypadek był poważniejszy niż zazwyczaj. Kiedy z
nokturnami było aż tak źle, ich skóra dosłownie znikała. Pozostawały głębokie szczeliny,
odkrywające przyprawiającą o zawrót głowy ciemną nieskończoną pustkę. Podczas swego
pierwszego pobytu na Nokturnie Grace bardzo prędko poznała jeziora ognia widoczne w
oczach głodnego wampira. Ale to było nic w porównaniu z widokiem rozsypującego się ciała
rannego. Oczy jej pacjenta zdawały się unosić w mrocznej próżni. Nie miała wątpliwości, że
jest z nim źle.
Grace ze wszystkich sił starała się odsunąć od siebie te ponure myśli. Nokturn spojrzał
na nią prosząco.
Musiał cierpieć niewysłowione męki, ale jakimś cudem rozumiał, że od niej zależy
teraz jego życie.
- Nie obawiaj się - powiedziała spokojnym głosem, choć wewnątrz trzęsła się ze
zdenerwowania. - Uleczymy cię. Jesteś w dobrych rękach.
- W najlepszych! - Noijon uśmiechnął się, chcąc dodać pacjentowi otuchy. Popatrzył
porozumiewawczo na Grace, która położyła dłoń na krawędzi noszy, aby utrzymać równe
tempo.
Nagle poczuła, że jej palce obejmuje coś przeraźliwie zimnego. Pacjent wysunął rękę i
chwycił dłoń dziewczyny. Ciała nokturnów wydawały się chłodne nawet wtedy, kiedy byli
całkowicie zdrowi, jednak teraz miała wrażenie, jakby dotykała tafli lodu. Uśmiechając się,
co było trudnym zadaniem w obecnej sytuacji, Grace powstrzymała się przed cofnięciem
dłoni. Z zadowoleniem zauważyła, że uścisk rannego jest mocny. Oznaczało to, że w jego
okaleczonym ciele pozostało dosyć sił witalnych. Niezależnie od potworności, jakiej
doświadczył, ten nokturn nie zamierzał się poddawać. Dziewczyna zaszczękała zębami z
zimna. Każde uzdrawianie było jak podróż z pacjentem. Coś jej mówiło, że ta okaże się
wyjątkowo trudna i bolesna dla nich obojga.
Rozdział 8
Pacjent
Kiedy pielęgniarze przenosili pacjenta z noszy na stół operacyjny, Grace odsunęła się,
by zrobić im miejsce. Ubrana na fioletowo para poruszała się sprawnie, wymieniając szeptem
uwagi, oczyszczając najgorsze z ran i usuwając podarte odzienie. Dziewczyna nie potrafiła
oderwać wzroku od głębokich szczelin w tkance skórnej nokturna. Zdawała sobie sprawę z
ogromu pracy, jaka ją czekała.
Do każdej z sal uzdrawiania przylegał niewielki pokoik. Gdy zespół Grace robił
swoje, ona przeszła do tego ciasnego pomieszczenia i odgrodziła się cienką zasłonką. Był to
właściwie symboliczny gest, a jednak konieczny, by trafić na inny poziom - poziom spokoju i
ciszy. Na stoliku stały miska i dzban z wodą zaczerpniętą ze źródła tryskającego u szczytu
góry. Dziewczyna rozpoczęła rytualne oczyszczanie rąk, jednocześnie wyrównując oddech.
Miała już taką wprawę w uzdrawianiu, że przygotowania nie zajęły jej wiele czasu.
Zakończywszy je, odsunęła zasłonkę i wróciła do sali. Czuła się dostrojona do potrzeb
swego pacjenta. Chociaż miała zamknięte oczy, wiedziała, że pielęgniarze usunęli się, robiąc
jej miejsce. Zbliżyła się do stołu operacyjnego i wyciągnęła przed siebie dłonie.
Zaczęła od delikatnego dotknięcia stóp i wyczucia pulsu. Ranny oddychał szybko i
urywanie, niczym fale rozbijające się o skalisty brzeg. Pierwszym etapem leczenia było
uspokojenie pacjenta i uregulowanie jego oddechu - a tym samym znieczulenie go i
przygotowanie do wejścia w optymalny stan rozluźnienia.
Dziewczyna skinęła głową i poczuła, jak Evrim i Noijon zawiązują wokół jej
nadgarstków wstążki, łączące ją ze stopami nokturna. Zrobiwszy swoje, pielęgniarze znów się
cofnęli.
Unosząc lekko stopy pacjenta, Grace wyciągała z niego zdenerwowanie i lęk,
zastępując je swoim spokojem. Nokturn dobrze zareagował na tę część terapii - lepiej, niż się
spodziewała. Nie było wątpliwości, że zaatakowano go z ogromną brutalnością, lecz jego
duch pozostał silny. Czekała, pozwalając jego energii płynąć. Wkrótce nokturn pogrążył się w
relaksującej drzemce.
Zadowolona, że jego oddech się wyrównał, dziewczyna skinęła wreszcie głową i
pielęgniarze ponownie podeszli, by odwiązać tasiemki.
Ranny się ocknął i przyszła pora na kolejny etap leczenia. Grace zaczekała, aż w obu
jej dłoniach znajdą się nowe wstążki. Następnie dotknęła ich końcówkami pokrwawionych
palców rąk pacjenta.
- Złap te wstążki - nakazała łagodnie.
Nokturn posłusznie spełnił jej polecenie.
- Dobrze - mówiła Grace cicho. Naprężając tasiemki, zaczęła nucić, bez problemu
przypominając sobie jedną z potężnych inkantacji uzdrawiających, których nauczył ją Mosh
Zu.
Wstążki pomogły jej nawiązać kontakt z pacjentem. Dziewczyna przygotowała się na
przypływ bólu i wkrótce poczuła jego ukłucia. Z początku nadchodził małymi falami, lecz z
każdym kolejnym słowem inkantacji stawał się coraz bardziej intensywny. Grace stanęła w
lekkim rozkroku, by lepiej utrzymać równowagę, przygotowując się na znajome uderzenie
cierpienia. Wstążki pochłaniały sporą jego część, jednak ten nokturn został poważnie ranny i
jeśli miał wyzdrowieć, ona musiała usunąć z jego ciała wszystkie toksyny. Nuciła teraz
szybciej i głośniej, zaciskając palce na tasiemkach, świadoma, że potężna energia, która przez
nie przepływa, może je w każdej chwili rozerwać.
W tych nielicznych chwilach, które pozostawały Grace na rozmyślania, porównywała
ten etap terapii do ujeżdżania dzikiego konia - wstążki służyły jako wodze. Wymagało to nie
tylko wykorzystania maksimum zdolności uzdrowicielskich, ale też siły fizycznej. Udało jej
się jednak opanować tę sztukę do perfekcji. Śpiewając i regulując oddech, była w stanie
szybko zaabsorbować i zneutralizować falę bólu napływającą od pacjenta.
Wreszcie poczuła, jak toksyczny wir w ciele nokturna zwalnia. Czekała, obserwując
pływy energii. Jakiś czas później, pewna, że wszystko się ustabilizowało, Grace skinęła
głową. Pielęgniarze podeszli i pomogli ułożyć ręce pacjenta z powrotem na stole
operacyjnym. Potem zebrali wstążeczki, które wypadły uzdrowicielce z dłoni.
Przez cały ten czas powieki dziewczyny pozostawały zaciśnięte. Teraz stanęła z innej
strony stołu i wysunęła rękę po nową tasiemkę. Położyła ją na przymkniętych oczach
nokturna. To miało dać Grace wgląd w jego myśli. Ujęła końcówki i czekała na nawiązanie
połączenia. Czasami działo się to szybko, innym razem - tak jak w tej sytuacji - umysł
pacjenta umykał przed nią. Śpiewając, Grace czekała cierpliwie. Dotąd widziała tylko
ciemność. Szukała dalej.
Stopniowo mrok zaczął się rozmywać, niczym rzednąca mgła, i dziewczyna
dostrzegła wyłaniające się z niego kształty. Ceniła swój dar zaglądania do cudzych umysłów.
Poczytywała sobie za zaszczyt, że może choć przez chwilę badać przestrzeń zajmowaną przez
inną duszę.
Gdy wizja się wyostrzyła, Grace rozpoznała znajome ściany korytarzy Sanktuarium.
To jej nie zaskoczyło. Wizje pacjentów często zaczynały się w ten sposób. W drodze do sali
uzdrawiania wieziono ich przecież Korytarzem Świateł, potem Korytarzem Rzeczy
Odrzuconych i wreszcie Korytarzem Wstążek. Ten nokturn podczas transportu był przytomny
i, jak stwierdziła, zapamiętał otoczenie z zadziwiającą dokładnością. Trzymając wstążkę tuż
nad jego drżącymi powiekami, dziewczyna czekała, aby wizja się rozwinęła.
Gdy wreszcie tak się stało, Grace zobaczyła, że nadal są w Sanktuarium, lecz skręcają
teraz w jedno z przejść w sercu budynku. Była zdumiona. Jej pacjenta nie wieziono tamtędy,
zatem skąd je znał?
Dopiero po chwili zorientowała się, że w wizji nokturn idzie o własnych siłach
tamtym korytarzem. Patrzyła, jak mężczyzna zwalnia i podchodzi do drzwi. Otworzyły się i
ukazały jej oczom znajome pomieszczenie, przez uzdrowicieli zwane „laboratorium”. Weszła
wraz z pacjentem do głównej sali, w której stał ogromny kontuar. Jego blat był śliski i
nierówny w wyniku wielu lat użytkowania. Za nim znajdowały się wysokie do samego sufitu
półki, pełne słoików z ziołami, korzeniami i innymi składnikami służącymi uzdrowicielom do
przygotowywania przeróżnych medykamentów. Grace nie miała już wątpliwości. Skoro
pacjent był w stanie tak dokładnie wszystko zobrazować, musiał odwiedzać to miejsce już
wcześniej. Może więcej niż raz?
Teraz punkt widzenia się zmienił i dziewczyna ponownie ujrzała drzwi. Ktoś wszedł
do laboratorium. Oddychając spokojnie i śpiewając inkantację, patrzyła na siebie samą w
wizji pacjenta. Teraz była już pewna, że zna jego tożsamość.
Puściła wstążkę i kiedy pielęgniarze podeszli, aby ją zabrać, Grace otworzyła oczy.
Spojrzała na głowę nokturna i z ulgą stwierdziła, że jego rany się zasklepiły. Tam, gdzie
przed chwilą znajdowały się głębokie szczeliny, teraz dostrzegła ciało i powoli regenerującą
się skórę. Dziewczyna stwierdziła, że jej wysiłki przyniosły pożądany rezultat i że poznaje
twarz pacjenta. Widziała ją już wiele razy.
- 0livierze - powiedziała miękko. - Witaj ponownie w Sanktuarium.
Oczy nokturna były zamknięte, a on sam zdawał się trwać w stanie głębokiego
uśpienia. A jednak Grace miała wrażenie, że na jego spękanych ustach pojawił się uśmiech.
Skinęła głową do Noijona i ponownie wyciągnęła dłoń. Pielęgniarz w mig zrozumiał,
o co chodzi, i podał jej wstążkę. Dziewczyna ułożyła ją na oczach Oliviera i znów chwyciła
końcówki. Natychmiast przeniosła się z powrotem do laboratorium i ujrzała siebie samą
wchodzącą do pomieszczenia. Przez kilka sekund wszystko pozostawało nieruchome, lecz po
chwili Olivier przykucnął za kontuarem. Jego dłoń przesuwała się po podłogowych panelach,
jakby śledząc każdą linię i sęk na drewnianej powierzchni. Wreszcie palce natrafiły na coś i
delikatnie to nacisnęły. Jedna z deseczek odsunęła się, ukazując skrytkę. Olivier wsunął rękę
do środka i wyjął z otworu niewielki prostokątny przedmiot. Gdy padło na niego światło,
Grace dostrzegła, że była to książka oprawiona w ciemnoniebieskie płótno. Z początku
dziewczynie wydawało się, że na okładce nie ma żadnych napisów, lecz po chwili zauważyła
złote litery. Mogła już odczytać tytuł: Rzecz o dampirach. Zmarszczyła brwi. Dlaczego
Olivier miał taką książkę? I dlaczego teraz, kiedy był tak blisko unicestwienia, myślał właśnie
o niej?
Rozdział 9
Zastępcy
Gierki i manipulacje
Obóz Dziesiątkujący
Pomyślne wiatry
Zagubieni chłopcy
Księga
Grace przez całą noc czatowała na okazję zejścia do laboratorium. Chciała sprawdzić,
czy księga Oliviera nadal leży ukryta pod stołem. Dziewczyna nie miała wątpliwości, że jest
to przedmiot potężny i niezwykle ważny. Uznała, że musi koniecznie się dowiedzieć, co
znajduje się pomiędzy niebieskimi okładkami. I że powinna się pospieszyć, bo Olivier
wykorzysta pierwszą nadarzającą się sposobność, by odzyskać wolumin. Teraz miała już
pewność, że był to jeden z ważniejszych powodów - o ile nie najważniejszy - dla których
zbuntowany asystent mistrza powrócił do Sanktuarium. „Na razie jest jeszcze zbyt słaby, aby
wstać z łóżka - myślała - ale to długo nie potrwa. Biorąc pod uwagę, jak ciężkie odniósł
obrażenia, wraca do zdrowia zdumiewająco szybko. Mam mało czasu”.
Ale była to jedna z tych nocy, kiedy wszystko zdawało się sprzysięgać przeciwko Grace.
Zaczęło się od przyjazdu ambulansów i konieczności przeprowadzenia procedur
uzdrawiających. Potem Tooshita poprosiła ją, żeby została na oddziale, podczas gdy ona sama
zajmie się kolejnym pacjentem. Grace nie mogła odmówić koleżance. Następnie, kiedy już
była w drodze do laboratorium, dopadła ją roztrzęsiona Darcy.
- Możesz poświęcić mi pięć minut? Muszę z tobą pomówić - wyjąkała panna Flotsam,
a po jej twarzy pociekły łzy.
Grace objęła przyjaciółkę w talii i poprowadziła do ogródka, w którym uprawiano
lecznicze zioła. Przysiadły na cembrowinie stojącej pośrodku niewielkiej fontanny i Darcy,
szlochając, opowiedziała o pewnej pacjentce, jednej z nokturnów, której postępy w leczeniu
wyglądały na zadowalające, aż nagle stan biedaczki gwałtownie się pogorszył i, pomimo
usilnych starań personelu, zmarła.
Grace ujęła dłoń zapłakanej przyjaciółki i ścisnęła ją lekko.
- Rozumiem, dlaczego jesteś taka przygnębiona - powiedziała. - Pamiętaj jednak, że
w większości przypadków odnosimy sukces. Jesteśmy uzdrowicielami, Darcy, a nie
cudotwórcami. Możemy jedynie wykonywać nasze obowiązki najlepiej, jak potrafimy, i mieć
nadzieję, że to wystarczy.
Panna Flotsam przytaknęła i zaczęła ocierać oczy chusteczką.
- Wiem. Wiem. Oczywiście, masz rację. Nie mam pojęcia, czemu ta pacjentka tak na
mnie wpłynęła. Właściwie nawet jej nie poznałam, tak jak ty to niekiedy czynisz.
Grace uśmiechnęła się krzepiąco.
- Jesteś wspaniałą pielęgniarką, Darcy. Nigdy o tym nie zapominaj. Wszyscy
uzdrowiciele tak mówią. Zawsze kłócimy się o to, w czyjej ekipie masz być.
- Naprawdę? - W oczach panny Flotsam znów pojawiła się nadzieja.
Grace skinęła głową.
- To dobrze, że się od tego odcinasz. Wszyscy musimy tak robić. Gdybyśmy skupiali
się na tragedii i bólu za każdym razem, kiedy przystępujemy do leczenia pacjenta, bylibyśmy
bezużyteczni. - Umilkła na moment. - Ale od czasu do czasu okropieństwo i skala tego
wszystkiego uderzają w nas ze zwielokrotnioną siłą. To nieuniknione i nie ma w tym niczego
złego. To minie. - Pogładziła przyjaciółkę po ramieniu, chcąc dodać jej otuchy. - Jestem
pewna, że zrobiłaś wszystko co w twojej mocy, by pomóc tej kobiecie wyzdrowieć. To
smutne, że nie była dość silna, żeby to przetrwać, ale to nie twoja wina.
Pomyślała o Olivierze. Jego rany były najgorszymi, z jakimi miała dotąd do czynienia,
a jednak zdawał się zdrowieć bez najmniejszego wysiłku. Nie była aż tak arogancka, by
przypisywać to tylko swoim mocom. Bardziej prawdopodobne wydawało jej się to, że Olivier
rzeczywiście był dampirem i jako taki potrafił sam się regenerować. Zaczynała coraz
poważniej wątpić w jego opowieść o torturach, zadanych mu rzekomo przez Lolę i jej
towarzyszki - chociaż historia ta brzmiała wiarygodnie. Być może wręcz zbyt wiarygodnie.
Ponownie spojrzawszy na Darcy, Grace dostrzegła na twarzy przyjaciółki nowe łzy.
- Powinnaś się przespać - oznajmiła. - Nie twierdzę, że kiedy się obudzisz, wszystko
będzie dobrze, ale świetnie się orientuję, jak wiele godzin spędzasz z rannymi. Lada moment
padniesz z wyczerpania.
- Dziękuję, pani doktor! - odparła panna Flotsam z wymuszonym uśmiechem. - Takie
są twoje lekarskie zalecenia?
Grace przytaknęła.
- Otóż to. Masz sypiać przynajmniej sześć godzin na dobę, a nie ucinać sobie krótką
drzemkę. Włóż do uszu zatyczki i zapomnij o dzwonie. No i idź do Jima. Odrobina krwi
dobrze ci zrobi. Wyglądasz, jakbyś trzymała się tylko na jej oparach.
Darcy rozpromieniła się na wspomnienie swojego donora.
- Tak, to dobry pomysł - przyznała.
- Odprowadzić cię do bloku donorów?
Panna Flotsam z uśmiechem pokręciła głową.
- Dziękuję, ale nie ma takiej potrzeby. Dam sobie radę. Zresztą chyba zostanę tu
jeszcze przez chwilkę. W tym ogrodzie zawsze jest tak spokojnie, niezależnie od tego, jak
wielki rozgardiasz panuje w pozostałej części Sanktuarium. Może właśnie tego mi potrzeba. -
Ścisnęła dłonie przyjaciółki. - Dziękuję, że jak zwykle przy mnie jesteś.
- Taka już moja rola - odparła Grace. - Jesteśmy najlepszymi przyjaciółkami. Ty też
zawsze przy mnie byłaś, od naszego pierwszego spotkania.
- I zawsze będę - zapewniła Darcy żarliwie. - A teraz idź już, kochana. Na pewno
masz sto różnych rzeczy do załatwienia.
Grace uśmiechnęła się pod nosem. Tej nocy miała do zrobienia już tylko jedno.
Wstała, wygładziła spódnicę i odeszła, zostawiając pannę Flotsam samą w słodko pachnącym
ogrodzie.
Szła korytarzami, błagając w duchu, by nic już nie przeszkodziło jej w dotarciu do
laboratorium. Wyglądało na to, że w końcu się uda. Po drodze nie spotkała nikogo. Cały
personel Sanktuarium zajęty był swoimi sprawami. Za chwilę nareszcie poszpera pod
kontuarem i przekona się, czy książka 0liviera nadal jest tam ukryta.
Gdy Grace zbliżała się do drzwi laboratorium, jej serce waliło jak oszalałe. Starała się
uspokoić, ale gdzieś w głębi duszy wiedziała, że wolumin w niebieskich okładkach ma
ogromne znaczenie - nie tylko dla 0liviera, lecz także dla niej. Znajdzie tę książkę, przeczyta
ją i wszystko się wyjaśni.
Jednak gdy tylko dziewczyna przestąpiła próg laboratorium, spotkało ją bolesne
rozczarowanie. Nie była sama.
- Dobry wieczór, Grace. - Mosh Zu spojrzał na nią znad kontuaru, na którym
przygotowywał miksturę.
- Witaj - odparła, starając się nadać swemu głosowi beztroskie brzmienie. Nie chciała,
by pomyślał, że ona nie cieszy się ze spotkania. - Już od dawna cię tu nie widziałam.
Mistrz wzruszył ramionami.
- Faktycznie minęło trochę czasu. Wszyscy mieliśmy pełne ręce roboty przy naszych
pacjentach. - Spojrzał na dziewczynę. - Pomyślałem, że dobrze mi zrobi, jeśli zajmę się
czymś innym niż rany. - Wziął do ręki tłuczek i zaczął nim starannie rozgniatać ziarna.
Uśmiechnął się do Grace. - Obok piecyka stoi świeżo zaparzona herbata z jagód. Nalej sobie
trochę i dotrzymaj mi towarzystwa.
Automatycznie skinęła głową. Kiedy Mosh Zu ponownie skupił się na swym zadaniu,
powiodła wzrokiem po podstawie kontuaru. Czy ukryty panel znajduje się po tej stronie?
Dziwne uczucie - być tak blisko, a zarazem tak daleko rozwiązania nurtującej ją zagadki.
Nie chcąc wzbudzać podejrzeń mistrza, Grace podeszła do piecyka. Obok znajdował
się niewielki blat, na którym stała skrzynka pełna metalowych buteleczek. Wyżej wisiały
szafki z naczyniami i przyborami kuchennymi. Dziewczyna sięgnęła do nich po ceramiczny
kubek i termometr. Potem ostrożnie odkręciła nakrętkę jednej z buteleczek. Wsunęła do
środka termometr i patrzyła, jak słupek rtęci wznosi się i zatrzymuje na trzydziestu siedmiu
stopniach Celsjusza. Ciepłota płynu była odpowiednia - równa temperaturze ciała.
Grace poczuła znajomy zapach wywaru - mieszanki siedmiu rzadkich gatunków
górskich jagód, którą Mosh Zu stworzył jako substytut krwi. Dziewczyna zaniosła kubek i
buteleczkę do kontuaru, podsunęła stołek, usiadła naprzeciwko mistrza i nalała sobie porcję
herbaty. Mosh Zu przyglądał się temu z wyraźną aprobatą. Grace bardzo chciała poszukać
skrytki, lecz nie mogła - jeszcze nie teraz. Uniosła kubek do ust i pociągnęła łyk płynu.
Według tego, co mówił mistrz, dampiry nie były zależne od krwi w taki sam sposób
jak zwykłe wampiry. Niemniej głód został w Grace rozbudzony i tkwił w niej teraz głęboko.
W późniejszym okresie swego pobytu u Sidoria i Loli dziewczyna doświadczyła tak
ogromnego pragnienia, że zaatakowała pewną śmiertelniczkę, łakomie spijając jej krew. Do
dziś się tego wstydziła i żałowała swego postępowania.
Świadomość, że będzie się musiała przyznać mistrzowi do tego uzależnienia, mąciła
radość Grace z powrotu do Sanktuarium. Okazało się jednak, że niepotrzebnie się lękała.
Mistrz wysłuchał jej uważnie i zareagował bardzo spokojnie. Przepisał dziewczynie kubek
naparu każdego wieczoru - tak jak zalecał to wampirom przybywającym tutaj na terapię
odwykową. Mosh Zu wyznał jednak Grace, że nie jest pewien, czy zdoła się ona
kiedykolwiek wyleczyć i czy pewnego dnia nie będą zmuszeni do ostateczności - czyli do
przydzielenia jej donora. Na razie wieczorny kubek naparu wystarczał. Upijając kolejny łyk,
pomyślała, że jej sytuacja jest raczej nietypowa: była jednocześnie pacjentką i uzdrowicielką.
Jakby wyczuwając, co kłębi się w głowie Grace, Mosh Zu podniósł wzrok znad moździerza i
uśmiechnął się do niej zachęcająco. Dziewczyna przełknęła kolejny łyk aksamitnego płynu.
Palący ucisk w jej gardle zelżał znacznie.
Kiedy wróciła do Sanktuarium, zapytała mistrza, czy może tu pracować jako
uzdrowicielka, skoro będzie miała kontakt z krwią pacjentów. Ku zaskoczeniu Grace Mosh
Zu stwierdził, że to nie tylko możliwe, ale wręcz pożądane, bo będzie stanowić etap jej
własnego leczenia. Wkrótce przekonała się zresztą, że ranni nok-turni nie mają w
organizmach dużo krwi. Ich ciała wyglądały raczej jak budynki walące się w chmurach pyłu
po trzęsieniu ziemi. Spoglądając na obrażenia Oliviera, dostrzegała w tych pęknięciach
mroczną pustkę. Musiała wykorzystać wszystkie swoje umiejętności, by go uleczyć -
zakładając oczywiście, że ona to uczyniła, a nie on sam...
- O czym myślisz? - spytał nagle Mosh Zu.
Grace popatrzyła na mistrza i zauważyła, że poskładał już swoje rzeczy. Maść, nad
którą pracował, była gotowa. Jak długo ją obserwował? Postanowiła zaryzykować.
- Myślałam o swoim nowym pacjencie.
Mosh Zu skinął głową, zachęcając ją, by kontynuowała.
- Oboje go znamy - rzekła. - To Olivier.
Twarz mistrza nie wyrażała żadnych emocji.
- Olivier tu jest - powiedział tonem, który skonfundował Grace. To było pytanie czy
stwierdzenie faktu?
- Przywieźli go ubiegłej nocy - wyjaśniła. - Dani przypisała go mnie. Z początku nie
miałam pojęcia, że to on. Był ciężko ranny. Stał na krawędzi otchłani. - Spojrzała mistrzowi
w oczy. - Albo tylko sprawiał takie wrażenie.
Na twarzy mistrza nadal malował się całkowity spokój, jednak w jego głosie pojawiła
się ostra nuta.
- Zastanawiam się, co on tutaj robi.
Grace pomyślała o książce. Czy powinna powiedzieć o swoich podejrzeniach? O tym,
co ujrzała w umyśle Oliviera? Rozsądek podpowiadał jej, że powinna, lecz instynkt kazał
milczeć.
- On mówi, że Sidorio go przemienił. I że potem, kiedy rozpoczęła się wojna,
przyłączył się do sił Sojuszu. Jako nokturn służył na jednym z pirackich statków
zaatakowanych przez Lolę i jej załogę. Twierdzi, że to jej grupa zostawiła go w takim stanie.
Mistrz nie poruszył się ani nie odezwał. Dziewczyna wiedziała, że zatopił się we
własnych myślach.
- Kłamstwo - stwierdził wreszcie. - Może nawet więcej niż jedno.
Grace zaczęło mocno walić serce. Czy Mosh Zu mówił o Olivierze, czy także o niej?
Czy oskarżał ją o kłamstwo? Jej wzrok odruchowo powędrował ku podstawie kontuaru,
szybko się jednak opanowała.
- Chciałbym go zobaczyć - oświadczył. - Na którym leży oddziale?
- Czy to rozsądne? - wyrwało się jej.
Mosh Zu odsunął się od kontuaru. Spoglądał teraz na nią pytająco. „W tych
okolicznościach irytowanie go nie jest najmądrzejszym posunięciem” - skarciła się
dziewczyna w duchu.
Kiedy jednak mistrz ponownie się odezwał, jego ton był przyjazny:
- Grace, niezależnie od tego, co myślimy o Olivierze, on zasługuje na uzdrowienie,
tak samo jak pozostali nasi pacjenci. Dokończ proces jego leczenia. Potem się dowiemy,
dlaczego tutaj jest.
Dziewczyna upiła kolejny łyk wywaru.
- Biorąc pod uwagę, jak ciężko był ranny, proces regeneracji postępuje u niego
zdumiewająco szybko.
Mosh Zu skinął głową.
- Sądzę, że w przypadku Oliviera najbezpieczniej jest zawsze oczekiwać
nieoczekiwanego. - Uśmiechnął się do niej i podniósł z blatu słój ze sporządzoną maścią. -
Pozwolę ci w spokoju dopić herbatę.
Ruszył w stronę drzwi i po kilku chwilach już go nie było. Grace nareszcie została
sama. Odstawiła kubek, ześlizgnęła się ze stołka i uklękła, by rozpocząć swoje dochodzenie.
W laboratorium świeciła się tylko jedna lampa, więc podłoga wokół kontuaru była
pogrążona w cieniu. Dziewczyna kolejno uciskała palcami drewniane panele. Żaden z nich
ani drgnął. Coraz bardziej sfrustrowana, przesuwała się na klęczkach wzdłuż podstawy mebla,
modląc się przy tym, by żaden inny uzdrowiciel nie wszedł do laboratorium, dopóki ona nie
odnajdzie poszukiwanego przedmiotu.
I właśnie wtedy usłyszała za drzwiami czyjeś kroki. „Och, nie!”. Zamarła w pozycji
na czworakach, choć wiedziała, że jeśli któryś z kolegów zajrzy teraz do środka, uzna jej
zachowanie za dziwaczne. Nie obchodziło jej to. Była zdeterminowana, by odnaleźć książkę,
która - jak miała nadzieję - nadal się gdzieś tutaj znajdowała.
Kroki na korytarzu oddaliły się i ucichły. Grace odetchnęła z ulgą i powróciła do
sprawdzania paneli. Zbadała już trzy z czterech boków kontuaru. Przyszło jej na myśl, że
może od czasu, kiedy Olivier ukrył tu księgę, mebel przesunięto. Albo Mosh Zu dowiedział
się o księdze, zabrał ją i zlikwidował skrytkę.
W tej samej chwili palce dziewczyny odnalazły właściwy panel, który pod naciskiem
jej dłoni odchylił się posłusznie. Z przejęcia niemal przestała oddychać.
Wsunęła przedramię do schowka i zaczęła szukać książki.
Z początku czuła pod palcami tylko kłęby kurzu. Zmieniła pozycję i sięgnęła głębiej.
Wtem jej dłoń na coś natrafiła. Na coś, co było najwyraźniej skrawkiem materiału. Grace
chwyciła to i ostrożnie pociągnęła. Było ciężkie, zapewne w tkaninę owinięto jakiś przedmiot.
Szarpnęła mocniej i wreszcie wydobyła swoje znalezisko ze szczeliny
Przez chwilę spoglądała na zakurzony, związany sznurkiem worek. Czy zawierał to,
czego szukała? Pakunek miał odpowiedni kształt i rozmiar. To musiało być to!
Trzęsąc się z podniecenia, z sercem bijącym szybciej niż kiedykolwiek wcześniej,
Grace wytarła dłonie o swój fartuch, rozsupłała sznurek i sięgnęła do worka. Wyjęła
niewielką książkę oprawioną w niebieskie płótno.
Spojrzała na okładkę - była pusta, żadnego tytułu.
I nagle, na jej oczach, na błękitnym tle zaczęły się pojawiać złote litery. To nie był
omam ani kwestia oświetlenia. W jednej sekundzie na okładce nie było nic, w następnej
widniał już na niej napis: Rzecz o dampirach.
Dziewczyna nie mogła uwierzyć własnym oczom. Otworzyła książkę na pierwszej
stronie. Czysta, biała, niezadrukowana. Podobnie jak druga i wszystkie następne. Przerzucając
kartki, Grace czuła rosnącą konsternację i ogromny zawód.
Nagle coś przyszło jej do głowy. Ponownie otworzyła książkę na pierwszej stronie i
wpatrywała się w nią, pewna, że teraz coś się wydarzy. Powoli na białej kartce zaczęły
pojawiać się litery. Dziewczyna zaczekała, aż tekst znieruchomieje, i jęła go odczytywać. Z
początku była podekscytowana, jednak z każdym kolejnym słowem odczuwała coraz
silniejszy lęk, który po chwili przerodził się w przerażenie.
Nadszedł czas, proroctwo się wypełnia.
Siewca Wojny uczynił ruch.
Teraz jedno z jego dzieci musi umrzeć.
Mosh Zu przewidział to wiele lat temu.
Jedno z bliźniąt musi umrzeć.
Rozdział 15
Karty na stół
Cisi zabójcy
Trzy pontony odbiły od Tygrysa i sunęły cicho w stronę Diabla. Godzinę po świcie
morze było bardziej niespokojne, niż piraci się spodziewali. Potężny Tygrys bez problemu
utrzymywał kurs, ale małe i lekkie pontony unoszone były wysoko z każdą falą. Powierzchnia
wody lśniła złotem, odbijając promienie wschodzącego słońca i lśnienie pierzastych chmur na
niebie.
Connor stał na dziobie swojej jednostki i walczył z falami, które uparcie starały się
odłączyć jego ponton od dwóch pozostałych. Twarz i ramiona chłopaka, podobnie jak sześciu
wiosłujących u jego boku piratów, spływały potem. Jedynymi słyszanymi dźwiękami były
huk fal i skrzeczenie mew.
Po odzyskaniu kontroli nad pontonem Connor zerknął w prawo, by sprawdzić, jak
radzi sobie Promyk. Ż trudem kojarzył tego dobrze zbudowanego i skupionego młodzieńca z
pryszczatym dzieciakiem, który podczas ich pierwszego spotkania bez powodu rzucał w
niego i jego kumpli szurikenami w kształcie rozgwiazd. W tym chłopaku nie pozostał nawet
ślad po idiocie, który naraził powodzenie pirackiej misji w Forcie Zachodzącego Słońca i
zmusił tym samym Connora do zabicia człowieka.
Promyk odwrócił się nagle i spojrzał na sąsiedni ponton. Oczy obu młodych mężczyzn
spotkały się - patrzyli na siebie nie jak przeciwnicy, lecz jak równi sobie towarzysze broni.
Szczerze mówiąc, Connor od początku czekał, aż ten nowy Promyk zniknie i powróci
kapryśny egocentryczny potwór, którego wszyscy znali. Jednak, ku jego zdziwieniu, tak się
nie stało. Wyglądało na to, że wojna naprawdę zmieniła najmłodszego z Wrathe’ów, niczym
alchemik przemieniający ołów w złoto. Uśmiechnąwszy się, Tempest pokazał kompanowi
uniesiony kciuk.
Ponton Cheng Li dotarł do Diabla jako pierwszy. Kiedy jeden z piratów cumował,
pani kapitan przeszła na przód i oceniła odległość do pokładu galeonu. Nie tracąc czasu,
wycelowała i cisnęła przed siebie parę cieniutkich mocnych linek z ciężarkami na końcach.
Trafiła za pierwszym razem. Żyłki oplątały się wokół balustrady nadburcia. Wyraźnie z siebie
zadowolona, Cheng Li pociągnęła za nie, sprawdzając ich wytrzymałość. W mgnieniu oka
ponton piratów połączyła z głównym pokładem Diabla niemal niewidoczna, ale mocna
drabinka sznurowa.
Connor i Promyk, którzy właśnie dotarli na miejsce, bez wahania poszli w ślady pani
kapitan. Chwilę później załogi poszczególnych pontonów zaczęły się wspinać po trzech
cienkich jak pajęczyna drabinkach. Tempest ruszył jako ostatni. Obrócił się jeszcze na
moment i uniesieniem dłoni pożegnał towarzysza, którego zadaniem było pilnowanie
pontonu.
Wdrapanie się na pokład Diabla zajęło osiemnastu piratom niecałe trzy minuty.
Pierwszy etap Operacji Scrimshaw zakończył się sukcesem.
Poruszając się bezszelestnie po opustoszałym pokładzie, Connor czuł się dziwnie.
Zazwyczaj bitwa rozpoczynała się już w momencie, kiedy postawiło się stopę na statku
przeciwnika. Tym razem było inaczej. Zupełnie jakby mieli do czynienia z niewidzialnym
wrogiem.
Odwrócił się i spojrzał na Tygrysa, który czekał pod tymczasowym dowództwem
zastępczyni Peacock na sygnał, by podpłynąć. Chłopak wyobraził sobie stojącą na mostku
kapitańskim Jasmine. Potrafił przywołać w pamięci jej minę, kiedy marszczyła brwi w
skupieniu. Wiedział, że dziewczyna będzie czuwała i pilnie obserwowała sytuację. Otrząsnął
się i ruszył w stronę Cheng Li, która dotarła już do drzwi prowadzących do kajut. Stała i
czekała - wahała się. Dlaczego? Przecież Lorcan podkreślał kilkakrotnie, jak ważny jest
pośpiech.
Gdy Connor podszedł bliżej, zorientował się, w czym tkwi problem. Udając się na
spoczynek, wampiraci przeciągnęli w poprzek drzwi, tuż nad deskami pokładu, przezroczystą
żyłkę. Łatwo byłoby ją przegapić, na szczęście oświetlił ją promień słońca. Podwładni Cheng
Li obserwowali bez słowa, jak pani kapitan wskazuje, dokąd prowadzi linka: przez
skomplikowany system bloczków do dzwonka. Nikt nie wątpił, że cudem udało im się
uniknąć wywołania alarmu. Cheng Li ostrożnie przeszła ponad żyłką i nacisnęła klamkę.
Drzwi prowadzące do kajut otwierały się, jak zwykle na statkach, do środka. Pani kapitan
odwróciła się ku towarzyszom i lekko popukała się dwoma palcami nad okiem. Jej polecenie
zostało zrozumiane przez wszystkich.
Piraci kolejno przekraczali linkę i schodzili pod pokład. Przygotowali się do tej misji
starannie pod bacznym okiem Cate i teraz nie tracili ani sekundy na zastanawianie się, co
robić.
Connor otworzył pierwsze drzwi po prawej. Zgodnie z jego przewidywaniami w
kabinie spali dwaj wampiraci. Nawet nie drgnęli, kiedy młody Tempest wraz z Promykiem
weszli cichutko do środka. Młodzieńcy wymienili spojrzenia, a potem sięgnęli jednocześnie
po srebrne miecze wysmarowane tojadowym tonikiem mistrza Yina.
Nie padło ani jedno słowo. Dwa błyszczące ostrza zatopiły się w sercach śpiących
wampiratów. Był to najdziwniejszy atak, w jakim Connor kiedykolwiek brał udział. Ofiary
nie płakały ani nie krzyczały. Nie stawiały oporu. Nawet nie otworzyły oczu. Zamiast tego ich
ciała zaczęły się rozwarstwiać i zamieniać w proch. Gdy tak się stało, twarz Promyka
wykrzywił grymas obrzydzenia. No oczywiście! Connor znał już smród martwego ciała, które
po kilkuset latach ulegało wreszcie rozkładowi. Jednak dla młodego Wrathe’a było to coś
nowego. Chwyciwszy chłopaka za ramię, Connor wyprowadził go z kajuty.
Na korytarzu stanął oko w oko z Cheng Li, która wychodziła właśnie z pomieszczenia
po przeciwnej stronie. Wymienili znaczące spojrzenia. Potem pani kapitan przeszła z jednym
z piratów do następnej kajuty. Connor sprawdził, czy Promyk podąża za nim, i otworzył
kolejne drzwi.
W tej kajucie spało czterech wampiratów. Zastępca Tempest przywołał gestem dwóch
mężczyzn z załogi Tygrysa. Wszyscy ruszali się sprawnie i na jego znak skoordynowanym
ruchem zanurzyli ostrza w piersiach przeciwników. Żadnych krzyków ani walki. Tylko
okropny widok i straszliwy smród. Connorowi przeszło przez myśl, że idzie im zbyt łatwo.
Posuwając się wzdłuż korytarza, czuł się nie jak pirat, lecz jak skrytobójca. Wiedział, że
podczas wojny zasady co rusz ulegają zmianie, ale nawet w takiej sytuacji ta walka wydawała
się bardzo niewyrównana.
Na końcu korytarza znajdowała się długa wspólna kajuta - kubryk. Dla Connora
pomieszczenie to wiązało się z wyjątkowymi wspomnieniami. Właśnie tutaj spędził pierwszą
noc na Diabłu. Właśnie tutaj pomiędzy nim a Bartem zawiązała się przyjaźń. Otwierając
drzwi, chłopak gestem wezwał towarzyszy. Przesunął wzrokiem po wnętrzu kubryku.
Wszystkie piętrowe koje i podwieszane hamaki zajęte były przez śpiących wampiratów.
Tempest dostrzegł proste posłanie, które kiedyś tak życzliwie odstąpił mu Bart.
Westchnął i nagle go olśniło. Ten poranny atak nie był bardziej nieuzasadniony niż śmierć
jego przyjaciela z rąk Loli. Wampiraci, śpiący teraz twardo na kojach i hamakach, nie
zawahaliby się ani przez chwilę, gdyby byli na miejscu Connora i jego towarzyszy.
Wyprostował się i gestem przynaglił Cheng Li oraz pozostałych, by dołączyli do jego grupy.
To było zadanie dla całej osiemnastki. W ciągu kilku sekund wszyscy zajęli stanowiska.
Chłopak spojrzał na panią kapitan.
Tym razem to ona dała sygnał do ataku. Piraci unieśli miecze i wbili je w serca
nieruchomych wrogów. Wyciągnąwszy ostrze z ciała ofiary, Connor wytarł je i powlókł nową
warstwą tojadu, przygotowując broń do kolejnej akcji. Wychodząc z kubryku, rzucił okiem na
swą dawną koję. „Na wojnie - pomyślał - nie ma miejsca na bycie sprawiedliwym”. Cate i
Lorcan nie pozostawili ich niewielkiemu oddziałowi wątpliwości co do tego, w jaki sposób
powinni postępować: „Musicie działać najszybciej jak to możliwe. Gdy wampiraci znajdują
się w letargu, są osłabieni, i tylko wtedy liczba unicestwionych może być znacznie wyższa niż
tych, którzy zdołają się zregenerować”.
Nie upłynęło dużo czasu, a już w kajutach na górnym poziomie nie pozostał ślad po
dotychczasowej nieumarłej załodze. Odbijanie legendarnego statku Molucca szło całkiem
sprawnie.
Cheng Li spojrzała Connorowi w oczy. Chłopak kiwnął głową. Zgodnie z planem miał
teraz poprowadzić większość oddziału na niższy pokład, by rozprawić się z kolejną grupą
przeciwników, podczas gdy ona zamierzała udać się do kapitańskiej kajuty na wyższym
pokładzie i zająć się Johnnym Desperado. Kapitan przeciwko kapitanowi. Oczywiście nie szła
sama - to byłoby nierozsądne, nawet pomimo znaczącej przewagi. Towarzyszyła jej dwójka
zaufanych piratów.
Podążając w dół drewnianych schodów, Connor wyczuwał, że stąpający cicho tuż
obok niego Promyk jest zaniepokojony tym, co do tej pory zobaczył. Chociaż młody Wrathe
bardzo chciał odzyskać kontrolę nad statkiem wuja, nie w pełni pojmował, z czym to się
będzie wiązało. I nie chodziło tu o naiwność. Nic nie mogło przygotować człowieka na odór
wampirata obracającego się w proch.
Connor szedł korytarzem wzdłuż dolnego pokładu i myślał o tym, jak dziwnie jest
widzieć na tym znajomym statku same obce twarze. „To zupełnie tak, jakby powrócić do swej
przeszłości i odkryć, że ślady twojego istnienia zostały całkiem wymazane - jakby nigdy cię
tam nie było”.
Promyk ostrożnie otworzył drzwi do pierwszego pomieszczenia po prawej. Connor
zamierzał już ruszyć za nim, ale zawahał się, usłyszawszy padające z ust towarzysza
przekleństwo. Gdzieś z dołu rozległo się nagle ogłuszające bicie dzwonów. Młody Wrathe
zahaczył stopą o linkę bezpieczeństwa w drzwiach kajuty oficerskiej i uruchomił system
alarmowy wroga. Piraci czuli się już zwycięzcami, gdy znienacka znaleźli się w głębi statku,
odcięci od wszelkich dróg ucieczki, w otoczeniu licznych kabin, w których budzili się właśnie
potężni przeciwnicy. Connor dostrzegł przerażenie w oczach Promyka. Każdy mógł popełnić
ten błąd, ale zastępca Tempest pożałował, że zrobił to właśnie jego kompan, a nie on sam.
Słysząc ruch za drzwiami kajut, chłopak przypomniał sobie słowa Lorcana: „Kiedy
ich zbudzicie, będą słabi jak węże, które dopiero co zrzuciły skórę”. Cóż, piraci nadal mieli
przewagę, ale teraz nie była ona już tak oczywista. Od tej chwili walka będzie wyrównana. I
bez wątpienia o wiele bardziej brutalna.
Rozdział 17
Śmiertelny uścisk
Cheng Li i jej obstawa biegli w stronę kajuty kapitańskiej, kiedy wokół nich
zawibrował huk dzwonów. Otworzywszy z impetem drzwi, ujrzeli ciemność. Jedynym
jasnym akcentem był nagi tors wyskakującego z łóżka Johnny’ego Desperado.
- Pobudka! Nie spać na służbie! - krzyknęła Cheng Li, wpadając do znajomego
wnętrza. - Przyszliśmy odebrać nasz statek!
Wampirat ledwie zdołał wciągnąć spodnie, kiedy pani kapitan już zamykała
kopniakiem drzwi za swoimi towarzyszami. Jej oczy powoli przyzwyczajały się do mroku i
zaczynała dostrzegać zarys sylwetki byłego kowboja.
- To teraz mój statek! - oświadczył Desperado zachrypłym od snu głosem.
- Tylko jeśli wierzysz w prawa dzikich lokatorów - odparła Cheng Li, wyciągając
katany i podążając w kierunku czarnych rolet. - Pora wpuścić tu trochę światła!
- Nie! - wrzasnął Johnny i rzucił się do przodu, ale dwaj rośli piraci zdążyli go już
mocno chwycić za ramiona.
Pierwsi wampiraci, którzy wybiegli ze swoich kajut, byli zdezorientowani po tej
gwałtownej pobudce i zostali szybko unieszkodliwieni za pomocą srebrnych mieczy. Korytarz
szybko zamienił się w pole minowe wypełnione wampirackim pyłem, którego odór był
najmniejszą z wad. Teraz jednak zaczęli wyłaniać się z kabin inni członkowie załogi
Desperado. Nadal nie bardzo wiedzieli, co się dzieje, ale byli uzbrojeni i od razu przystąpili
do walki. Reguły bitwy uległy zmianie. Choć niebezpieczeństwo wzrosło, znajomość terenu
dodawała Connorowi pewności siebie. Mocniej chwycił rękojeść miecza i rzucił się na
najbliższego przeciwnika.
Jak zwykle znalazł ulgę w konieczności skupienia się na walce jeden na jednego.
Tylko w ten sposób potrafił osiągnąć zanshin - legendarny stan wyższej świadomości
samurajów, o którym opowiadał kiedyś komandor Kuo. W tym stanie Connor potrafił
jednocześnie odparowywać bezpośrednie ataki i obserwować, co się dzieje dookoła. Dzięki
temu nie tylko dostrzegał wrogów, zamierzających się na niego z boku lub z tyłu, ale też mógł
wspomóc towarzyszy. Odparowując cios jednego z wampiratów, widział, z jaką pasją oraz
sprytem walczy Promyk i jak odnosi pierwsze zwycięstwo.
Korytarz był coraz bardziej zatłoczony - pojawili się wampiraci z niższych pokładów,
obudzeni hukiem dzwonów, krzykami i odgłosami bieganiny. Oddział Connora został
otoczony na niewielkiej przestrzeni. Jedyną możliwością odzyskania odrobiny miejsca było
zabicie jak największej liczby wrogów. Ta część Operacji Scrimshaw także została
przewidziana przez Cate, która z myślą o takim przebiegu wydarzeń wytypowała do niej
najlepszych szermierzy spośród załogi Tygrysa.
Connor wiedział, że kluczowy czynnik dający im przewagę - zaskoczenie - przestał
już istnieć. Poczucie zagrożenia podziałało na wampiry niczym porządna dawka kofeiny, a
zapach krwi sączącej się z ran piratów pobudził ich głód. Zastępca Tempest dostrzegał
płomienie w oczach wrogów i był zadowolony, że zaspokoił swe pragnienie w nocy - w
przeciwnym razie ta woń bardzo by go rozpraszała.
Niepokoiło go natomiast to, że szala bitwy zaczęła się przechylać na stronę
wampiratów. Z każdym ciosem i każdą mijającą chwilą przeciwnik rósł w siłę. Po raz
pierwszy w ciągu tego ataku Connor poczuł, że prowadzi równą walkę. Musiał sięgać do
swoich coraz bardziej zaawansowanych umiejętności szermierczych. Poruszał się w
ograniczonej przestrzeni, ale udało mu się przechytrzyć kolejnego wampirata i odnieść
zwycięstwo.
Walczący u boku Connora piraci nie mieli tyle szczęścia. Goran upadł ciężko na
podłogę - martwy. Był bardzo łubianym członkiem załogi i zastępca Tempest dostrzegł, że
jego towarzysze na chwilę się zawahali.
- No dalej! - krzyknął chłopak. - Goran zrobił swoje. Walczcie! Oczyśćcie ten
korytarz!
Na dźwięk tych słów piraci ze świeżym zapałem rzucili się na przeciwnika. Nie mieli
już jednak przewagi liczebnej. Wampiraci z niższych pokładów napierali, spychając ich w
głąb statku.
Cheng Li rozkoszowała się świstem swoich katan rozcinających rolety i widokiem
promieni słonecznych wpadających do kajuty.
- Nie! - krzyknął Johnny ponownie.
Kiedy się odwróciła, by popatrzeć, jak ten przeklęty kowboj ginie w płomieniach, z
przerażeniem spostrzegła, że jej towarzysze leżą martwi na podłodze, a wokół nich zbierają
się kałuże krwi. Jak, na trójząb Neptuna, Desperado tego dokonał? Najwyraźniej miał
wyjątkowy talent do zabijania. „Ale to będą jego ostatnie zabójstwa” - pomyślała. Już trząsł
się w świetle dnia, zupełnie jakby doświadczał dotkliwego chłodu.
- Nie! - zawołał wampir jeszcze raz, ale tym razem już słabiej.
Wyglądało na to, że promienie słoneczne przygwoździły go do podłogi. Miał
zamknięte oczy, a na jego twarzy malowało się przejmujące cierpienie. Cheng Li poczuła
swąd spalenizny. Ostatnimi czasy czuła go bardzo często, ale wiedziała, że chyba nigdy do
niego nie przywyknie. Podeszła bliżej i z mieszaniną fascynacji i przerażenia obserwowała,
jak przystojna twarz Johnny’ego zaczyna się zwęglać i pojawiają się na niej pęcherze. Z
wahaniem wysunęła dłoń i dotknęła jego nagiego ramienia. Ciało zmieniło się pod jej palcami
w proch.
„To - pomyślała pani kapitan - jest częścią tajemnicy: jak te istoty, tak silne w
ciemności, sypią się i obracają w nicość w świetle dnia”. Niemal współczuła wampirowi.
Jednak potem przypomniała sobie, że Desperado odegrał kluczową rolę w zabójstwie
Molucca Wrathe’a i był jednym z najbardziej zaufanych podkomendnych Sidoria i Loli. Miał
na rękach krew niezliczonej liczby piratów. Wzrok Cheng Li padł na jej poległych
towarzyszy. Kowboj się nad nimi nie litował. Przeniosła spojrzenie na niego i odegnała
wszelkie cieplejsze uczucia. Wsunęła katany z powrotem do pochew i skrzyżowawszy
ramiona na piersi, obserwowała, jak Johnny wije się, krzycząc z bólu, a promienie słońca
przenikają coraz głębiej i spopielają jego ciało.
Kiedy wrogowie odebrali życie kolejnemu z piratów i przystanęli, by posilić się jego
krwią, Connor dostrzegł strach w oczach Promyka.
- Walcz! - krzyknął do niego. - Walczymy o statek, który ma być twój!
Te słowa wystarczyły, by młody Wrathe zebrał się w garść i ponownie ruszył do
ataku. I właśnie w tym momencie ogromny wstrząs rzucił kadłubem Diabla po oceanie.
Walczący osłupieli, kiedy podłoga uniosła się na sterburcie o dobrych sześćdziesiąt stopni.
Uczucie dezorientacji jeszcze się pogłębiło, gdy po chwili podobnie zatrzeszczały i wygięły
się deski po przeciwnej stronie statku. Kiedy wszyscy wreszcie się pozbierali, podłoga
ponownie się poruszyła. Przeciwnicy wpadali na siebie i mieszali się, wymieniając
przypadkowe ciosy. Walka znów zawrzała, lecz Connor i jego towarzysze wiedzieli, że te
wstrząsy oznaczają dla nich dobre wieści. Tygrys dobił do Diabla i lada moment przybędą
posiłki.
Siła, z jaką Tygrys staranował Diabla, sprawiła, że Cheng Li i Johnny przelecieli
lukiem przez kajutę i wpadli jedno na drugie. Stojąc tak blisko siebie, poczuli się
zdezorientowani. Jednak już po sekundzie Desperado zacisnął poparzone ramiona wokół talii
pani kapitan.
Próbowała go odepchnąć, dławiąc się odorem spalenizny.
- Puszczaj!
Johnny uśmiechnął się do niej złośliwie.
- Jeśli mam odejść w płomieniach, to ty, złotko, odejdziesz razem ze mną!
Chociaż kawałki jego zwęglonej skóry unosiły się teraz w kajucie niczym popiół z
ogniska, wampir nadal był ogromnie silny. Cheng Li nie mogła się wyrwać z jego uścisku.
Johnny sięgnął za jej plecy i wysunął broń z pochew.
- Tam, dokąd zmierzasz, nie będą ci potrzebne! - oświadczył, odrzucając miecze
kobiety na podłogę.
Bez swoich ostrzy pani kapitan czuła się naga i bezbronna, ale nic nie mogła na to
poradzić. Wyglądało to tak, jakby stojąc na skraju unicestwienia, Desperado poczuł ostatni
przypływ mocy. Zrozumiała, że popycha ją w kierunku iluminatora, który do niedawna
zasłaniała czarna roleta.
- Nie! - krzyknęła, szamocząc się rozpaczliwie. Niestety, pomimo ran wampir był
znacznie silniejszy. Rzucił się z panią kapitan w objęciach na wielkie okno z takim impetem,
że szkło pękło z hukiem, a oni wypadli na zewnątrz. Złączeni w śmiertelnym uścisku, Johnny
i Cheng Li zmierzali szybko ku tafli oceanu. On płonął, ona krwawiła, jednak lodowato zimna
woda nie przyniosła żadnemu z nich ukojenia.
Ulga, jaką poczuł Connor w związku z przybyciem Tygrysa, szybko minęła. Wzrok
mu się nagle zmącił i widział teraz podwójnie. W pierwszej chwili pomyślał, że podczas
zderzenia statków doznał jakiegoś urazu głowy Jednak w chwilę później, doświadczając
najstraszniejszego w swym życiu bólu pod czaszką, chłopak zrozumiał, że widzi dwa miejsca
naraz, niczym dwa nakładające się na siebie zdjęcia. Pierwsze przedstawiało zapchany
tłumem korytarz, drugie - dużą kajutę na niższym poziomie.
- Które? - spytał czyjś głos. Connor był zaskoczony, kiedy pojął, że słowa te
wydobyły się z jego własnych ust.
Dostrzegł atakujących wampiratów w obydwu pomieszczeniach.
- Wybieraj prędko! - odezwał się znowu tamten głos. Jego głos.
- Na dół - odparł głucho, a gdy tylko to powiedział, zorientował się, że jest na dole i
odparowuje ataki dwóch przeciwników. Ból głowy minął, a kiedy chłopak posłał pierwszego
z wrogów na ścianę, drugiemu zaś wbił ostrze w serce, stwierdził, że jego zanshin jest
silniejsze niż kiedykolwiek wcześniej. Wampirat na jego oczach przemienił się w proch.
- Bingo! - zawołał jego własny głos. Nagle Connor ponownie znalazł się na górze, w
samym środku korytarzowej potyczki, pozbawiając życia kolejnego przeciwnika.
Tak samo nagle powrócił na dół i stawił czoło kolejnym wampiratom, krzykiem
wzywając posiłki. Gdy to uczynił, wrócił na górę i znowu usłyszał swój głos. Jak to, u licha,
się działo? Był w dwóch miejscach naraz i walczył jednocześnie w dwóch pojedynkach! Z
początku czuł się zdezorientowany. Obaj Connorzy czuli się skołowani. Już samo myślenie o
sobie jako o dwóch osobach przyprawiało chłopaka o zawroty głowy. Skądś jednak przyszło
proste rozwiązanie - każdy Connor skupił się na swojej walce i dezorientacja ustąpiła w
wyniku wzmożonego przypływu adrenaliny.
Connor z górnego korytarza z radością zareagował na przybycie Cate i Jasmine wraz z
resztą załogi Tygrysa. Na jakiś czas bitwa stała się bardziej zażarta, ale dzięki swej
liczebności i umiejętnościom szermierczym piraci szybko odzyskali przewagę i opanowali
drugi korytarz.
Chłopak zastanowił się, czy nie zbiec teraz na dół, ale wiedział, że drugi on już tam
jest i wygrywa kolejną potyczkę.
- Connor! - krzyknął Promyk, wpadając do kajuty na dolnym poziomie. - Jakim
cudem dostałeś się tutaj tak prędko?
Nie odpowiedział. Był skupiony i nie chciał się rozpraszać.
Wraz z napływem większej liczby piratów bitwa przeniosła się wkrótce z korytarza do
kubryku, a i potem niewiele czasu zajęło załodze Tygrysa wyparcie stamtąd przeciwników.
Pozostali przy życiu wampiraci, a było ich nadal wielu, zostali zepchnięci na tyły okrętu. Nie
wszyscy byli uzbrojeni, lecz nawet ci, którzy zdołali pochwycić miecze, dostrzegli, że
przegrywają.
Tempest stał ramię w ramię z Cate i Jasmine. Odgarniając włosy z czoła, wydał
krótkie polecenie:
- Na nich!
Piraci już ruszali, kiedy zastępczyni Peacock uniosła dłoń.
- Nie wszyscy mają broń - zauważyła. - Czy nie powinniśmy darować im życia?
Zastępca Tempest wzruszył ramionami i zwrócił się do Promyka:
- Nigdzie nie ma kapitan Li, a skoro to pański statek, kapitanie Wrathe, to najlepiej
będzie, jeśli to pan podejmie decyzję.
Promyk przez chwilę oceniał sytuację. Wszyscy czekali w napięciu.
- Na nich! - krzyknął wreszcie, unosząc w górę miecz.
W tej chwili jeden z wampiratów wystąpił przed szereg i uniósł rękę. Trzymał w niej
chusteczkę, którą od biedy można by uznać za białą, choć była poplamiona krwią.
- Cate! Pani Cate! - zawołał. - Poddajemy się!
- Stójcie! - rzuciła Cate. Podeszła kilka kroków do przodu, zaintrygowana tym, że
zwrócono się bezpośrednio do niej.
- Kim jesteś? - Gestem kazała wampiratowi się zbliżyć.
- Nie pamięta mnie pani? Służyłem pod kapitanem Wrathe’em oraz pod panią przez
wiele wiosen.
Cate przez dłuższą chwilę przyglądała się swemu rozmówcy, aż wreszcie pstryknęła
palcami.
- Antonio?
Mężczyzna przytaknął i niespodziewanie się uśmiechnął, ukazując dwa przerośnięte
kły.
- Właśnie, Antonio. - Ruchem ręki wskazywał swoich towarzyszy. - Ten tutaj to
Lukas, a tam stoi Jack, którego nazywaliśmy Bezzębnym, no i de Cloux.
Cate spoglądała kolejno na każdego z prezentowanych jej wampiratów. Connor
uczynił to samo. Rozpoznał każdego z nich i wielu innych także. Byli lojalnymi członkami
załogi Molucca - aż do samego końca, jak widać. Diablo został przejęty, kiedy kotwiczył w
pobliżu tawerny Mamy Kettle. Pierwotnie zakładano, że nie było na nim zbyt wielu ludzi, ale
jak widać, przypuszczenia te okazały się błędne. Johnny i jego kompani musieli się natknąć
na sporą grupę podkomendnych kapitana Wrathe’a. Oraz „nawrócić” ich, bo nie było żadnych
wątpliwości, że poddający się teraz Cate mężczyźni byli wampiratami.
- Proszę, pani Cate - mówił Antonio. – Błagamy o łaskę! Żaden z nas nie chciał trafić
do załogi wampiratów. Nie pozostawiono nam w tej kwestii wyboru.
Cate porozumiała się wzrokiem z towarzyszami i skinęła głową.
- Przyjmujemy waszą kapitulację – oznajmiła i spojrzała na Promyka. - Diablo
ponownie jest pod komendą kapitana Wrathe’a. Kapitanie, teraz pan dowodzi.
Nie było czasu na świętowanie zwycięstwa. Promyk prędko zorganizował zespół do
zabezpieczenia statku.
- Connorze, weź tylu piratów, ilu ci potrzeba, i dopilnuj jeńców. Jasmine, ty i twoi
ludzie zejdziecie na niższe pokłady i sprawdzicie pozostałe kajuty. Chcę mieć pewność, że
odnieśliśmy stuprocentowy sukces.
Zastępczyni Peacock zaprezentowała kapitanowi Wrathe’owi federacyjny salut i
odeszła z Bo Yin u boku.
Promyk zwrócił się do Cate.
- Chodź ze mną.
- Dokąd?
- Do kapitańskiej kajuty. Cheng Li na pewno pozbyła się już kowboja i jest gotowa do
przekazania nam dowodzenia.
- Nam? - Rudowłosa piratka była zaskoczona, ale nowy komendant Diabla tylko się
do niej uśmiechnął.
Pod powierzchnią oceanu Cheng Li nadal znajdowała się w żelaznym uścisku ramion
Johnny’ego. Wampirat najwyraźniej nie miał zamiaru jej wypuszczać. Pani kapitan coraz
trudniej było utrzymać powietrze w płucach. Jej ciało słabło w sposób, który był dla niej
całkiem obcy. Nie miała już wątpliwości, że nie wyjdzie z tego żywa.
Przez chwilę wyglądało tak, jakby Desperado czytał kobiecie w myślach. Spojrzał jej
w oczy; furia i ból, które wcześniej wykrzywiały jego rysy, zniknęły. W pierwszej chwili
Cheng Li sądziła, że chłód wody złagodził ogień trawiący ciało wampira, jednak szybko się
przekonała, że nie o to chodzi. Wręcz przeciwnie - rozkład zdawał się postępować teraz
szybciej. A jednak na twarzy i w spojrzeniu Johnny’ego malował się całkowity spokój. W
pewien przedziwny sposób był to piękny widok. Bliska utraty przytomności, Cheng Li
pomyślała o Lorcanie Fureyu. Gdyby tylko tu był i mógł ją uratować...
Wreszcie uścisk wampirata zelżał, choć, jak się zorientowała, nastąpiło to wbrew jego
woli. Wyglądało na to, że Desperado w końcu opadł z sił. Wzruszył ramionami, kiedy się
uwolniła i odpłynęła. Serce pani kapitan waliło z radości. Zmierzała ku bezpiecznej tafli
oceanu. Musiała się spieszyć. Czuła, że lada chwila jej płuca eksplodują.
Connor obserwował, jak Promyk i Cate powoli się oddalają. Kiedyś może i poczułby
zazdrość o wysoką pozycję młodego Wrathe’a, jednak dzisiaj odczuwał wyłącznie satysfakcję
z dobrze wykonanego zadania. Oraz lekką dezorientację co do wydarzeń tego poranka.
Zbliżył się do niego jeden z piratów, Scott.
- Pomóc ci? - spytał.
Chłopak skinął głową z wdzięcznością.
Zawołali resztę zespołu i poprowadzili jeńców korytarzem ku schodom na górę.
- Nie mogą wyjść - stwierdził Scott. - Zamknijmy ich w kubryku na wyższym
pokładzie.
Connor przytaknął i pozwolił koledze iść przodem, sam zaś pilnował tyłów. Idąc za
jeńcami, dostrzegł, że jedne z drzwi w korytarzu się otwierają. Nikt prócz niego nie zauważył
wyłaniającej się z kajuty postaci.
Connor patrzył na siebie samego. On i ten drugi byli identyczni pod każdym
względem. Sobowtór wsunął miecz do pochwy i uniósł palec do ust. Podchodził coraz bliżej,
aż wreszcie... Przyszedł kolejny ból głowy, tak rozdzierający, że chłopak musiał na chwilę
zamknąć oczy. Kiedy je otworzył, nieprzyjemne uczucie zniknęło, podobnie jak drugi on.
Wzdrygnął się, poczuł przypływ energii i ruszył za wampiratami ku ich tymczasowej
celi.
- No i? - spytała Cate, kiedy Promyk przekroczył próg kapitańskiej kajuty. - Jakie to
uczucie być kapitanem pełną gębą?
Twarz młodego Wrathe’a umazana była krwią i mokra od potu, ale chłopak uśmiechał
się od ucha do ucha i z werwą wyrzucił w górę pięść.
- Fantastyczne! - wykrzyknął. Natychmiast jednak spoważniał, a w jego głosie
pojawił się niepokój. - Co tu się stało? Gdzie jest Cheng Li?
Oboje rozejrzeli się po kajucie, szybko oceniając sytuację - podarte zasłony, popękane
boazerie, wybita szyba. W powietrzu nadal unosił się popiół. Promyk poczuł, że podeszwy
jego butów lepią się do podłogi. Spojrzał w dół i zobaczył kałużę wysychającej krwi. Zrobił
jeszcze krok i ujrzał ciała dwóch piratów.
Przeniósł wzrok na swoją towarzyszkę, a z jego oczu zniknęła cała radość ze
zwycięstwa.
- Cate, to mi się nie podoba. Mam przeczucie, że tu zaszło coś złego.
Rudowłosa piratka przytaknęła. Kiedy weszła do środka i wyjrzała przez wybite okno,
przeszył ją zimny dreszcz. Sama nie wiedziała, co spodziewała się zobaczyć. Cheng Li
płynącą ku pontonom? Unoszące się na falach zwłoki pani kapitan? Ale Cate nie ujrzała nic
prócz gładkiej teraz jak lustro powierzchni oceanu.
- Cheng Li! - krzyknęła. - Czy ktoś widział panią kapitan?
Jej pytanie pozostało bez odpowiedzi. Promyk wyminął ją i zbliżył się do okna.
- Zanurkuję - oświadczył.
- Nie! - Chwyciła go za ramię i próbowała powstrzymać.
- Dobrze pływam - przekonywał chłopak. - Jeśli tam jest, to ją znajdę.
Nie czekając na reakcję towarzyszki, przekroczył resztki zbitej szyby i wskoczył do
lodowatej wody.
- Bądź ostrożny! - zdążyła jeszcze zawołać Cate, zanim zniknął pod taflą oceanu.
Jasny promień słońca padł kobiecie na twarz. Uniosła dłoń, by przesłonić oczy, i
odsunęła się od okna. Ponownie rozejrzała się po kajucie. Podłoga była teraz dobrze
oświetlona. Jaskrawym blaskiem zalśniły na niej klingi dwóch mieczy, które Cate od razu
rozpoznała - widywała je wcześniej wiele razy.
Kiedy klękała, by podnieść broń Cheng Li, jej serce waliło jak szalone. Dłonie miała
umazane krwią i popiołem, ale nie zwracała na to uwagi. Chwyciła za rękojeści. Nie ma
mowy, by pani kapitan dobrowolnie zostawiła tu swoje ukochane katany. Okropne przeczucie
zawładnęło rudowłosą piratką. Zerwała się i podbiegła do okna, przerażona tym, co może
zobaczyć w wodzie.
Nieświadomi scen rozgrywających się wyżej, Jasmine i jej ludzie systematycznie
przeszukiwali kajuty na niższych pokładach. Niektóre z obrazów, jakie tam ujrzeli, były
wyjątkowo ponure.
- Jesteś pewna, że temu podołasz? - spytała Jasmine swojej towarzyszki, kiedy
natrafiły na kolejny szkielet.
Bo Yin przytaknęła.
- Jestem twardsza, niż ci się wydaje - odparła.
- Tak, na to wygląda.
- To by było na tyle, zastępczyni Peacock. - Dobiegł ich z boku gruby głos. - Cały
poziom jest sprawdzony, z wyjątkiem tej jednej kajuty.
Jasmine ponownie zerknęła do środka.
- Tutaj raczej nie mamy nic do roboty - stwierdziła. - Idźcie na górę i dołączcie do
pozostałych. Zameldujcie się kapitan Li, może ma dla was nowe zadania.
- Tak jest, proszę pani! - Oficer zasalutował, obrócił się na pięcie i odszedł.
Jasmine pchnęła skrzypiące drzwi ostatniej kajuty i rozejrzała się po wnętrzu. Bo Yin
podążała tuż za nią. Zerknąwszy w górę, zastępczyni Peacock zmrużyła oczy.
- Czy to klatka? - spytała, podchodząc jeszcze bliżej. Dostrzegła kraty i gruby łańcuch
zamknięty kłódką.
- Co jest w środku? - spytała jej towarzyszka.
- Pewnie kolejne kości. - Jasmine wzruszyła ramionami. - Nie chcę wiedzieć, co tu się
działo.
- Ja też nie. - Bo Yin aż się skrzywiła. - Chwileczkę! Widziałaś to?
Zastępczyni Peacock znieruchomiała. Tak, widziała. Za kratami coś się poruszyło.
- Coś tam jest - szepnęła Bo.
- Nie coś - poprawiła ją Jasmine. - Ktoś.
Kiedy podeszła bliżej i uklękła, serce waliło jej jak młotem. Dostrzegła bladą
wychudzoną dłoń wysuwającą się do przodu. Kościste palce przemknęły między kratami i
dotknęły ramienia dziewczyny. Ten ktoś chciał chyba nawiązać kontakt. Jasmine wzdrygnęła
się, ale się nie odsunęła. W ciemności za kratami zamajaczyła szczupła twarz. Lokator klatki
trzymał się z tyłu, jakby obawiając się zbliżyć. Dziewczyna miała nadzieję, że biedak jednak
się przełamie. Czuła, jakby wywabiała przerażonego kociaka z kryjówki.
Wreszcie więzień nachylił się ku niej. Głowa o chudej twarzy tkwiła na jeszcze
chudszej szyi. Mięśnie zanikły, skóra poszarzała, a włosy powypadały, ale Jasmine wszędzie
rozpoznałaby te oczy.
- Jacoby! - krzyknęła. - Boże... Co oni ci zrobili?!
Cate stała przy oknie, dopóki nie usłyszała krzyków Promyka:
- Znalazłem ją! Znalazłem Cheng Li! - Chłopak unosił się na powierzchni wody,
trzymając panią kapitan w ramionach. - Pomóż mi! Jej serce ledwo bije, ale myślę, że uda
nam się ją odratować. To wojowniczka.
Rudowłosa piratka pokręciła głową w zdumieniu i natychmiast przystąpiła do
działania. Zerwała z najbliższej ściany ozdobny gobelin, mieczem pocięła go na wstęgi i
związała je, plotąc prowizoryczną linę. Nie była to najlepsza z metod, lecz zdecydowanie
najszybsza.
Rzuciła swoje dzieło przez okno. Promyk chwycił linę jedną dłonią, machając
desperacko nogami pod wodą, by utrzymać dwie osoby na powierzchni.
- Dzięki Bogu - mruknęła Cate pod nosem. Potem niepewnie pociągnęła linę. Supły
wytrzymały, więc pociągnęła mocniej. Przywiązała koniec do krzesła i zawołała: -
Trzymajcie się! Idę po pomoc, żeby wciągnąć was na pokład. Cheng Li, tak dla twojej
informacji: odbiliśmy Diabla!
- Naprawdę? - Głos pani kapitan był słaby, ale rozpoznawalny.
Promyk uśmiechnął się zawadiacko.
- Możesz postawić na to te swoje ukochane katany. Okazuje się, że niezły z nas
zespół, pani kapitan Li!
W innych okolicznościach mógłby za to zarobić w twarz. Teraz jednak Cheng Li
jedynie się uśmiechnęła i mocniej objęła swego ratownika. Na linii horyzontu widać już było
łodzie ambulatoryjne.
Rozdział 18
Niezrealizowane plany
Ponowne spotkanie
Grace obserwowała, jak karetki dojeżdżają na szczyt góry. Była otępiała, czuła ucisk
w piersi. Trzy ambulansy oznaczały wielu rannych, którymi ona i jej koledzy będą musieli się
zająć. Powinna była posłuchać rady Darcy i zniknąć, póki jeszcze miała szansę. Teraz nie
było już drogi ucieczki. Słowa przyjaciółki dzwoniły jej echem w głowie: „I tak nie nadajesz
się teraz do przeprowadzania zabiegów”. Obecnie nie nadawała się do tego jeszcze bardziej
niż kilka minut temu, gdy zostały one wypowiedziane.
Cierpiała po śmierci Johnny’ego - była w żałobie po tym, kim dla niej był i kim mógł
się stać. Zawsze czuła, że z upływem czasu mogłaby ocalić go przed nim samym. Wyglądało
jednak na to, że ów czas już się skończył. Jak mogła leczyć rannych w bitwie o Diabla, skoro
wszystkie jej myśli i emocje krążyły wokół mężczyzny, którego zabili?
Grace spoglądała na rozgrywającą się przed nią scenę z poczuciem całkowitego
odizolowania. Takie wydarzenia były w Sanktuarium czymś normalnym. Ekipy ratunkowe
działały sprawnie niczym świetnie naoliwione maszyny. Każdy znał swoje miejsce i
obowiązki. Ledwo drzwi ambulansu się otwierały, Dani stała już obok z notesem w dłoniach,
gotowa do klasyfikowania rannych i przydzielania ich poszczególnym uzdrowicielom.
Sanitariusze z karetek błyskawicznie przekazywali pacjentów personelowi medycznemu
Sanktuarium. Grace czekała z narastającym lękiem na wezwanie.
Nagle z zaskoczeniem ujrzała poszarzałą na twarzy Jasmine, wychodzącą chwiejnym
krokiem z ambulansu. „Co ona tutaj robi?”. To jasne, że zastępczyni Cheng Li brała udział w
odbiciu Diabla. „Czy jest ranna?”. Grace obserwowała młodą piratkę, zmierzającą w jej
kierunku. Nie dostrzegła na niej żadnych obrażeń poza kilkoma siniakami i zadrapaniami. A
zatem Jasmine nie przybyła do Sanktuarium jako pacjentka. Ale z tego, co Grace się
wydawało, była dziewczyną Connora, służyli na tym samym statku... Grace zacisnęła pięści.
„Czyżby Connor został ranny w bitwie?”. Tak bardzo skupiła się na Johnnym, że nawet przez
moment nie pomyślała o bracie. Słowa proroctwa uderzyły ją z ogromną siłą: „Jedno z
bliźniąt musi umrzeć”. Nie, tego było za wiele - tylko nie Johnny i Connor. „Błagam, nie!”.
Jasmine stanęła przed Grace. Na jej bladej twarzy malowała się ulga.
- Dzięki Bogu, jesteś tutaj - powiedziała szybko. - On jest w bardzo złym stanie.
Myślałam, że zabiorą nas do szpitala polowego w Akademii, ale powiedzieli, że on... Że jest
zbyt ciężko ranny. - Zaczęła szlochać.
Grace stała przed dziewczyną swojego brata i lękała się zadać pytanie.
- Jasmine, czy mówisz o Connorze?
Piratka potrząsnęła głową. Po jej twarzy płynęły łzy.
- Nie! Nie, Connor ma się dobrze. Chodzi o Jacoby’ego!
Grace poczuła wstyd z powodu ulgi, jaka ją ogarnęła. Nagle świat znów stał się taki
jak wcześniej.
- Jacoby żyje? To wspaniale, Jasmine!
- Ledwo żyje - poprawiła tamta. Zacisnęła zęby. - Poczekaj, aż zobaczysz, co mu
zrobili. Dobrze, że kapitan Li zabiła tego potwora Desperado, nim drań wpadł w moje ręce.
Trzymał Jacoby’ego w klatce!
Grace nie wiedziała, skąd znalazła w sobie siłę, ale udało jej się ścisnąć pocieszająco
ramię piratki.
- Zapomnij o tym, Jasmine - powiedziała. - Najważniejsze, że Jacoby żyje i jest już
bezpieczny. - Zdołała się nawet uśmiechnąć. - Znalazł się we właściwym miejscu. Zrobię dla
niego wszystko, co tylko będzie w mojej mocy.
Ruszyła w stronę noszy i drgnęła, ujrzawszy układanego na nich Jacoby’ego. Widok
był szokujący, ale nie w sposób, jakiego się spodziewała. Wiedziała, że niezależnie od
wszystkiego musi zachować spokój. Obróciła się i zobaczyła, że Jasmine obserwuje całą
scenę. Grace spojrzała na Noijona. Jakby czytając w jej myślach, pielęgniarz podszedł do
piratki i odciągnął ją na przeciwległy kraniec placu. Wtedy panna Tempest odezwała się do
ratowników z ambulansu cichym, lecz bardzo stanowczym głosem:
- Dlaczego ten pacjent nie jest w worku?
Sanitariusz spojrzał na nią zdezorientowany.
- To pirat. Albo raczej to, co z niego zostało. Nie wkładamy piratów do worków.
- Spójrzcie na niego! - rozkazała dziewczyna, wskazując na sine poparzenia
pokrywające ramiona i twarz rannego. Były świeże i bardzo znajome. Widziała je już kiedyś
na twarzy Lorcana - po tym jak zbyt długo pozostawał na pokładzie w świetle dnia.
- Hm. To dziwne - przyznał sanitariusz. - Nie miał ich, kiedy wkładaliśmy go do auta.
Musiało mu się pogorszyć.
Grace zmarszczyła brwi i pokręciła głową. Mężczyzna, niezrażony, kontynuował:
- Tak czy inaczej moim zadaniem jest dostarczać ich tutaj, żebyście mogli ich
poskładać do kupy. Teraz to wasz problem! - Uśmiechnął się i z pomocą kolegi przekazał
zmaltretowane ciało Jacoby’ego pielęgniarzom z Sanktuarium. Ci ułożyli je na ruchomym
łóżku.
- Idę z nim! - zawołała Jasmine, wyrywając się Noijonowi.
- Chwileczkę! - zatrzymała ją Grace. - Z nim jest naprawdę źle. Nie możemy tracić
czasu. Musimy natychmiast rozpocząć leczenie. - Dostrzegłszy przerażenie na twarzy piratki,
dodała łagodniej: - Oczywiście, możesz z nami pójść, ale nie mogę cię wpuścić do sali
uzdrawiania.
- Wyjdzie z tego, prawda? - spytała zastępczyni Peacock głosem niewiele
głośniejszym od szeptu. Nim Grace zdołała jej odpowiedzieć, ponownie usłyszała swoje imię.
Odwróciła się i zobaczyła, że Dani przyzywa ją do następnego ambulansu. Gdy
dziewczyna tam podbiegła, dostrzegła na noszach zapięty na suwak worek.
- Musisz wziąć jeszcze jednego pacjenta - powiedziała asystentka mistrza.—To
nokturn. Poziom obrażeń: złoto. On lub ona - nie sposób tego stwierdzić - jest w naprawdę
bardzo złym stanie.
Grace milczała. Dani zerknęła na nią i odezwała się nieco mniej stanowczym tonem:
- Przepraszam, że cię o to proszę, ale wszyscy inni uzdrowiciele mają już pełne ręce
roboty, a dwóch najciężej rannych odesłałam do mistrza. Jesteś jedyną osobą, która może
sobie poradzić z dwoma tak trudnymi przypadkami.
Grace nie chciała marnować cennego czasu na rozmyślania. Jej wcześniejsze otępienie
minęło, znów poczuła się pełna energii i gotowa do niesienia pomocy. Skinęła Dani głową i
wezwała swoją ekipę.
- Noijon! - zawołała. - Podejdź tu i przyprowadź nosze. Mamy drugiego pacjenta.
Evrim, zawieź Jacoby’ego do sali uzdrawiania i przygotuj go dla mnie. - Widząc kręcącą się
w pobliżu Jasmine, dodała: - I niech ktoś przygotuje zastępczyni Peacock wygodne miejsce w
jednym z pokoi.
Wszyscy zrobili dokładnie to, co poleciła Grace. Bezgranicznie w nią wierzyli.
Jasmine czekała przed salą uzdrowień, w której Grace oglądała wychudzone ciało
Jacoby’ego oraz świeże poparzenia na jego twarzy i ramionach.
- Evrim - powiedziała cicho panna Tempest. - Musisz rozpocząć proces uzdrawiania,
podczas gdy ja zajmę się drugim pacjentem. Obaj są w krytycznym stanie, ale tamten bardziej
potrzebuje mojej pomocy.
- Żaden problem - odparła pielęgniarka, wdzięczna swej przełożonej za ten objaw
zaufania.
- Nieraz szykowałaś już nokturna do procesu uzdrawiania. Wiesz, co masz robić -
dodała Grace.
Evrim spojrzała na nią z zakłopotaniem.
- Myślałam, że on jest piratem.
- Był piratem. Kiedyś, nie tak dawno temu. Spójrz na te oparzenia! Mówią same za
siebie. Jacoby został przemieniony i z tego, co widzę, wbrew własnej woli.
- Uzdrowicielka spojrzała swej pomocnicy w oczy. - Zastępczyni Peacock nie może
się o tym dowiedzieć. Jeszcze nie teraz. Trzeba jej to powiedzieć delikatnie i musi to zrobić
właściwa osoba. Jasne?
Evrim przytaknęła.
- Zacznę od maści na oparzenia.
Skinąwszy głową, Grace ścisnęła krzepiąco ramię pielęgniarki. Potem odsunęła
zasłonę i podeszła do pacjenta leżącego w drugiej części sali.
Noijon poczynił wszystkie konieczne przygotowania i kiedy uzdrowicielka stanęła u
stóp łóżka, od razu podał jej wstążki. Zerknąwszy na rannego nokturna, Grace aż się
wzdrygnęła. Bez wątpienia był to najcięższy przypadek, z jakim miała dotąd do czynienia.
Biedny Jacoby będzie musiał poczekać na swoją kolej.
Mimo wcześniejszych wątpliwości, czy w obecnym stanie ducha podoła swoim
obowiązkom, Grace z ulgą i radością przyjęła konieczność pełnego skoncentrowania się na
uzdrawianiu. Może właśnie tego potrzebowała, by choć na moment zapomnieć o żalu. Po
chwili jej myśli i emocje wyciszyły się, a umysł zanurzył w wyjątkowym tańcu pacjenta i
uzdrowiciela.
Noijon był przy niej przez cały czas. Pracowali razem tak często, że przewidywał już
jej każdy ruch. Poza tym było oczywiste, że i on lubi tego typu wyzwania. Z początku proces
leczenia postępował powoli i żmudnie. Grace wiedziała, że droga do zwycięstwa będzie
długa. Parli jednak naprzód i po jakimś czasie dziewczyna zaczęła wyczuwać słabe, ale
zdecydowane oznaki powracających sił życiowych pacjenta.
Wiedziała już, że był mężczyzną. Jego ciało pokrywały rany i oparzenia - szybko
stwierdziła, że właśnie te ostatnie są główną przyczyną jego ciężkiego stanu. I jedne, i drugie
sięgały głęboko. Ręce i nogi pacjenta zaczęły już się goić, lecz dłonie były nazbyt zwęglone i
zdecydowanie za słabe, by uchwycić lecznicze wstążki. Grace poleciła więc Noijonowi, by
omotał tasiemki wokół palców rannego - dość mocno, aby się nie zsunęły, ale na tyle luźno,
by nie podrażniały wrażliwej skóry. Pielęgniarz szybko wykonał to polecenie i odsunął się,
podając uzdrowicielce końce wstążek.
Oczy Grace pozostawały zamknięte. Wyczuła regularny, powoli narastający rytm.
Przypominało jej to brzmienie bębnów, które sygnalizowały początek Uczty na Nokturnie.
Uderzenia stawały się coraz głośniejsze i coraz częstsze. To był dobry znak. Grace wiedziała,
że serce jej pacjenta zaczyna się regenerować. Teraz jego bicie przypominało bardziej huk fal
uderzających o brzeg lub kadłub statku. Pracowała dalej, dostrajając się do kolejnych zmian
rytmu. Łomot serca nokturna był coraz głośniejszy, aż przekształcił się w odgłos końskich
kopyt na mokrym piachu.
Grace zobaczyła przelotną wizję nocnej plaży i białego rumaka galopującego wzdłuż
brzegu. Ze zdumieniem pojęła, że wciąż myśli o Johnnym i o ich nocnych przejażdżkach. Że
też pozwoliła sobie na dekoncentrację - to nie powinno mieć miejsca podczas procesu
uzdrawiania. Oderwała myśli od tej wizji, choć kusiła ją i przyzywała, i ponownie skupiła się
na coraz mocniejszym biciu serca pacjenta.
Jednak kiedy ponownie zatopiła się w jego umyśle, obraz nocnej plaży stał się jeszcze
wyraźniejszy. Dziewczyna zrozumiała, że wizja nie pochodzi od niej i że nie ma innego
wyboru, jak tylko w niej pozostać. Jej serce także zaczęło przyspieszać. To była ta sama
plaża, na której jeździła konno z Johnnym. Ale Grace obserwowała ją teraz z innego punktu
widzenia. Nie, nie tylko widziała. Słyszała odgłos fal rozbijających się o brzeg i czuła na
wargach smak soli. Postrzegała wszystko zmysłami rannego mężczyzny i czuła, jaki był
szczęśliwy. Chciała krzyczeć z radości, bo mogło to oznaczać tylko jedno.
Jej pacjentem był Johnny! Nie miała co do tego wątpliwości. Musiało dojść do jakiejś
pomyłki i aroganccy sanitariusze z ambulansu przywieźli na leczenie „nieśmiertelnego
wroga”. Wcześniej miała ochotę ich znokautować. Teraz uściskałaby ich z wdzięcznością.
Odepchnęła od siebie te myśli i powróciła do wizji. Dudnienie było coraz głośniejsze -
zarówno to dobywające się spod kopyt Nieves, jak i to będące biciem serca Johnny’ego.
- Wrócił. - Usłyszała głos Noijona. - Sprowadziłaś go z powrotem.
Otworzywszy oczy, spostrzegła, że twarz Johnnye-go zregenerowała się w znacznym
stopniu, odzyskując dawne przystojne rysy. Kowboj miał zamknięte oczy, a na jego
poparzonych wargach igrał delikatny uśmiech. Dobrze, że w sali był Noijon, bo Grace
mogłaby zrobić coś głupiego.
- Dobra robota! - szepnął pielęgniarz.
Rozpromieniona Grace przytaknęła i podała mu końcówki wstążek.
- Dokończ proces - powiedziała. - Ja muszę się zająć Jacobym.
Noijon posłusznie pochwycił wstążki i zajął odpowiednią pozycję przy łóżku pacjenta.
Dziewczyna odsunęła się i spojrzała na Johnny’e-go. Była wdzięczna losowi, że mogła go
uzdrowić, ale Sanktuarium nie było dla niego bezpiecznym miejscem. Gdy tylko uleczy
Jacoby’ego, będzie musiała znaleźć jakiś sposób, by niezauważenie - i szybko - wydostać go
stąd.
- Nikt poza tobą i mną nie może wchodzić do tej sali - nakazała Noijonowi. -
Absolutnie nikt. Rozumiesz?
Pielęgniarz skinął głową i skupił się na pacjencie. Grace obserwowała, jak klatka
piersiowa wampirata powoli unosi się i opada. Wiedząc, że zostawia go w dobrych rękach,
przeszła na drugą stronę sali, gdzie czekał na nią Jacoby.
Rozdział 20
Wielka strata
Niewidzialne rany
Pierwsza faza drugiego zabiegu zakończyła się pomyślnie i Evrim zaczęła sprzątać
salę uzdrawiania. Skrupulatność była jedną z cech, które Grace ceniła w swej pomocnicy
najbardziej.
- Powiedziałaś, że znasz tego pacjenta - zagadnęła ją pielęgniarka, odkładając na
miejsce wstążki.
- Nazywa się Jacoby Blunt - odparła Grace. - Poznałam go, kiedy razem z Connorem
odwiedziliśmy Akademię Piractwa. - Pochwyciwszy zaciekawione spojrzenie Evrim,
kontynuowała: - Jacoby był najpopularniejszym chłopakiem w szkole. Coś jak kapitan
drużyny futbolowej, ale do tego dobrze się uczył. No i oczywiście umawiał się z piracką
odpowiedniczką królowej studniówki...
- No tak. Czarująca zastępczyni Peacock - odgadła pielęgniarka. - Siedzi na zewnątrz
i czeka na wieści. Jest piękna niczym posąg bogini.
Grace przytaknęła, ale postanowiła przemilczeć to, że zastępczyni Peacock jest teraz
dziewczyną Connora, a nie Jacoby’ego. W obecnej sytuacji to bardzo komplikowało sprawę i
naprawdę współczuła Jasmine.
- Za minutę pójdę z nią porozmawiać. Jacoby jest teraz w fazie uśmierzającego snu. -
Spojrzała na jego wychudzone ciało i twarz. - Pół roku temu został porwany przez
wampiratów i uznany za zmarłego.
- Możemy sobie tylko wyobrażać, przez co przeszedł - westchnęła Evrim.
- Myślę, że nie musimy sobie tego wyobrażać - odparła Grace. - Właściwie możemy
to wydedukować. Od czasu pojmania przez wampiratów bardzo stracił na wadze. Ma zanik
mięśni. Wygląda jak własny cień. - Na chwilę umilkła. Powiodła placami tuż nad twarzą
Jacoby’ego. - Spójrz na to - powiedziała.
- Jestem pewna, że tych blizn nabawił się w drodze z Diabla do Sanktuarium.
Widziałam efekty działania słońca na skórę nokturnów. Pierwszy raz przyjechałam tutaj z
Lorcanem, kiedy zbyt długo pozostawał na słońcu i oślepł. Jego twarz pokrywały podobne
poparzenia. Mosh Zu pozwolił mi zmieniać mu opatrunki i przygotowywać maść.
- Od tamtej pory przeszłaś długą drogę - stwierdziła Evrim, czując dumę, że może
pracować z tak utalentowaną uzdrowicielką. Ponownie przyjrzała się pacjentowi. - Jednak
czegoś tu nie rozumiem. Skoro tamci go przemienili, to czemu siedział w klatce i jest teraz w
takim kiepskim stanie?
Grace zdążyła już to sobie przemyśleć.
- Wygląda na to, że nasz Jacoby nie był skory do współpracy z wampiratami - rzekła.
- Mogli go przemienić, ale podejrzewam, że nie udało im się go przekonać do picia krwi.
- Cóż, teraz przyjdzie mu zmienić zdanie. Jako nokturn nie będzie miał innego
wyboru. Może się obyć bez krwi przez jakiś czas, ale niezbyt długo - zauważyła pielęgniarka.
- Tak. Gdy tylko się obudzi, będziemy musiały z nim o tym pomówić - przyznała z
westchnieniem Grace.
Zasępiła się. Perspektywa rozmowy z Jacobym wcale jej nie cieszyła. Poza tym
wcześniej będzie musiała odbyć jeszcze inną, równie pilną i równie przykrą.
- Co ja, u licha, powiem Jasmine? - szepnęła.
W tej samej chwili kotara przedzielająca salę na pół odchyliła się i wyszedł zza niej
Noijon. Widząc strapioną twarz Grace, pospieszył z informacją:
- Wszystko z nim w porządku. Teraz śpi.
Dziewczyna skinęła głową i uśmiechnęła się, choć w jej sercu nadal panował
niepokój. Spojrzała z sympatią na dwójkę swoich pomocników.
- Spisaliście się dzisiaj doskonale - powiedziała. - Razem ocaliliśmy obu pacjentów.
Możecie być pewni, że bez was bym sobie nie poradziła.
Nagle Evrim przyszło coś do głowy.
- Wiesz może, kim jest ten nokturn? Mówię o tym drugim.
Grace uniosła dłoń, by uciąć temat.
- Nie mamy teraz czasu, żeby o tym rozmawiać. Muszę poprosić was o przysługę. Nie
mogę wyjaśnić, dlaczego o to proszę, ale uwierzcie mi: wiem, że postępuję słusznie.
Oboje przytaknęli bez słowa. Grace była im ogromnie wdzięczna za zaufanie. Teraz
miała go trochę nadużyć.
- Muszę odbyć rozmowę z zastępczynią Peacock. Zapewne nie będzie łatwa -
ciągnęła. - Chcę, żebyście w tym czasie zabrali stąd drugiego pacjenta.
Evrim była zdumiona, ale Noijon praktyczniej podszedł do sprawy.
- Dokąd mamy go zawieźć? - spytał.
- Musi trafić do prywatnej sali. Nie może leżeć na oddziale ogólnym.
Pielęgniarz skinął głową na znak, że rozumie. Grace mówiła więc dalej:
- Jego trauma jest naprawdę głęboka. Przez jakiś czas musi być całkowicie
odizolowany. Nikt, poza naszą trójką, nie powinien wiedzieć, gdzie on się znajduje. Nawet
Dani czy Mosh Zu.
- Znam idealne miejsce - zapewnił Noijon.
- Byłoby najlepiej, gdyby nikt nie widział, że go tam zabieracie. Czy da się to zrobić?
Pielęgniarz ponownie przytaknął.
- Zajmiemy się tym, szefowo. Ty idź i porozmawiaj z zastępczynią Peacock. Evie i ja
zajmiemy się tą... sytuacją.
- Tak? - Evrim nadal wyglądała na zdezorientowaną.
- Tak. - Noijon nie tracił pewności siebie.
Grace odetchnęła z ulgą. Dała sobie chwilę na zebranie sił i wyszła, by pomówić z
zastępczynią Peacock.
- Jak to: nie mogę go zobaczyć? - Ciemne oczy Jasmine pełne były niepokoju.
Wpatrywała się w siedzącą po drugiej stronie drewnianej ławy Grace. Znajdowały się w małej
izdebce sąsiadującej z salą uzdrowień.
- Nie powiedziałam, że nie możesz - tłumaczyła łagodnie Grace. - Po prostu sądzę, że
najlepiej będzie, jeśli zostawimy go teraz w spokoju. Musi odpoczywać, dopóki jego stan się
nie ustabilizuje.
- Mówiłaś, że już jest stabilny. - Piratka zmrużyła oczy. - Dlaczego mam wrażenie, że
mnie okłamujesz?
Panna Tempest uśmiechnęła się życzliwie.
- Bo jesteś zmęczona i zmartwiona, a w pobliżu nie ma nikogo innego, na kogo
mogłabyś się powściekać?
Jasmine westchnęła i spuściła głowę.
- Masz rację. Przepraszam.
Grace wyciągnęła rękę i uścisnęła dłoń piratki.
- Dopilnowałam, by było mu wygodnie. Długa przed nim droga, ale jestem pewna, że
sobie poradzi.
- Ostrożnie dobierała słowa. - Jeśli chcesz, możesz dzisiaj przenocować w
Sanktuarium. Znajdę ci jakiś pokój. Chyba że wolisz wrócić na Tygrysa i spędzić czas wśród
przyjaciół. Osobiście dopilnuję, żebyś była na bieżąco informowana.
Jasmine podniosła na nią wzrok.
- Tak. Powinnam wracać - powiedziała. - Zresztą nie mam wyboru. Muszę się zająć
swoimi obowiązkami. Wojna osiągnęła punkt zwrotny i nie mogę pozwolić, żeby Connor
odwalał za mnie moją robotę. Dosyć ma swojej.
- Jestem pewna, że Connor będzie chciał cię wspierać w takiej chwili. Jest twoim
chłopakiem, ale wie, jak bardzo zależało ci na Jacobym... Jak bardzo nadal ci na nim zależy.
- Dzięki, Grace. Jesteście dobrymi ludźmi, ty i twój brat. Wiedziałam o tym od
samego początku.
Panna Tempest zerknęła na zegarek.
- Chciałabym móc spędzić z tobą więcej czasu - zaczęła - ale ostatnio zawsze go nam
brakuje. Muszę sprawdzić, jak się miewa inny mój pacjent. - Podniosła się z miejsca i chciała
się pożegnać, lecz widząc zawiedzioną minę piratki, zaproponowała: - Mamy tutaj piękny
ogród. Skręć w prawo przy głównym wejściu, a trafisz bez problemu. Posiedź tam sobie przez
chwilę. To bardzo spokojne miejsce.
- Dziękuję - odparła Jasmine tonem nieco raźniejszym niż przedtem. - Ale to, przez co
ja przechodzę, nie może się równać z tym, co spotkało Jacoby’ego. - Wstała.
Grace ogarnęło siostrzane uczucie wobec tej dziewczyny i chęć, by ją chronić.
- Wszyscy jesteśmy ofiarami tej wojny - powiedziała. - Odnosimy rany, chociaż
każda z nich jest inna. Często te niewidzialne bolą najbardziej. - Gdy wymówiła te słowa,
zdała sobie sprawę, że po jej twarzy płyną łzy.
Zastępczyni Peacock położyła jej dłoń na ramieniu.
- Dziękuję - powtórzyła. - Dziękuję ci za to, co robisz dla mnie i Jacoby’ego. I dla
wszystkich innych piratów.
Grace skinęła głową, czując wyrzuty sumienia. Pirackie życie Jacoby’ego Blunta
dobiegło końca. Nie okłamała Jasmine, ale nie wyjawiła jej też całej prawdy. Wiedziała, że
piratka nie byłaby jej tak wdzięczna, gdyby zdawała sobie sprawę z tego, kogo jeszcze Grace
leczy.
Rozglądając się na prawo i lewo, uzdrowicielka upewniła się, że nikt jej nie widzi.
Wsunęła klucz do zamka i otworzyła drzwi. Wspomniała swój pierwszy dzień na Nokturnie.
Lorcan również trzymał ją zamkniętą w kajucie. Powiedział, że to dla jej własnego
bezpieczeństwa. Wówczas dziewczyna nie była co do tego przekonana, lecz dziś w pełni go
rozumiała. Wsunęła się do pokoju i zamknęła za sobą drzwi na klucz.
Przed sobą zobaczyła - jak to Olivier nazwał? - kokon z gazy. Uchyliła zasłonę i
weszła do środka.
Johnny otworzył oczy i spojrzał na Grace.
- Witaj - odezwał się niskim zachrypniętym głosem.
- Witaj - powtórzyła jak echo i położyła dłoń na jego ręce. Zreflektowała się jednak
zaraz i powiedziała: - Przepraszam. Czy to boli?
Johnny ledwo zauważalnie pokręcił głową. Poruszanie się wciąż sprawiało mu ból.
- Nie - rzekł. - Nie boli. To miłe uczucie.
Dziewczyna uśmiechnęła się.
- Wiesz, gdzie jesteś? I dlaczego się tu znalazłeś?
Ponownie lekko ruszył głową. Domyśliła się, że przytaknął.
- Twój pielęgniarz... ten z dziwacznym imieniem... On mi powiedział. Wróciłem do
Sanktuarium. A ty ocaliłaś mi życie.
Palcami lekko musnął wnętrze jej dłoni. Ten gest i prostota jego słów sprawiły, że w
oczach Grace wezbrały łzy.
- Hej, nie płacz! - powiedział.
- Wybacz. - Otarła oczy. - Po prostu czuję ogromną ulgę, że przeżyłeś i że się z tego
wyliżesz.
- Wszystko dzięki tobie - odparł. - Gdyby nie twoja magia, nie mógłbym teraz na
ciebie patrzeć ani cię dotykać. - Umilkł, zbierając siły. - I za to będę ci już zawsze wdzięczny.
W gruncie rzeczy...
Grace uniosła dłoń.
- Nadal jesteś w krytycznym stanie. Nie mów za dużo, bo się zmęczysz.
Johnny ponownie spróbował skinąć głową.
- Dobra. Zamknę się i pozwolę mówić tobie. Lubię cię słuchać. - Uśmiechnął się, a
dziewczynie ścisnęło się serce na myśl o tym, jak bardzo poparzone są jego usta.
- Nie możesz tutaj zostać - powiedziała. - Jeśli pojawi się choćby cień podejrzeń, że
przeżyłeś, Sojusz wyśle kogoś, by cię odnalazł i wykończył. Musimy cię stąd zabrać.
- Dobrze. Ale dokąd? I jak?
- O to się nie martw. Wszystko jest pod kontrolą. Ty skoncentruj całą swoją energię
na tym, by wyzdrowieć. Niewykluczone, że kiedy się obudzisz, będziesz już w drodze do
domu.
- Do... domu? - zapytał, jakby nie wiedział, co oznacza to słowo.
- Wiem, że straciłeś statek - powiedziała Grace. - Ale wrócisz do swoich towarzyszy.
- Wstała.
- Poczekaj! - Jego głos ochrypł jeszcze bardziej. - Nie mogę zostać z tobą trochę
dłużej?
Dziewczyna zaczęła się zastanawiać. Przez długi czas miała nadzieję, że Johnny
wybierze nokturnów, a nie wampiratów. Niezależnie od tego, co teraz powie, już dawno
podjął decyzję. I nie jest w Sanktuarium bezpieczny. Ze smutkiem pokręciła głową.
- Zawsze możesz na mnie liczyć, Johnny, ale myślę, że najlepiej będzie dla ciebie,
jeśli jak najszybciej wrócisz do Stukeleya i pozostałych.
Desperado próbował usiąść, lecz był to dla niego zbyt duży wysiłek.
- Nie rozumiem, Grace. Skoro jestem wrogiem, dlaczego mnie ocaliłaś?
Ponownie pokręciła głową.
- Jesteś wrogiem, ale nie moim - oznajmiła. - Nigdy nim nie będziesz. W tej wojnie
stanąłeś po niewłaściwej stronie i z całego serca mam nadzieję, że przegracie. Ale pewne
rzeczy są istotniejsze niż linie frontu.
- Na przykład co? - spytał.
- Starzy przyjaciele - odparła, unosząc jego dłoń i całując ją delikatnie. - A teraz nie
ruszaj się i bądź cicho. Pozwól mi robić to, co do mnie należy.
Johnny uśmiechnął się, a w jego ciemnych oczach pojawiły się iskierki. W tej chwili
Grace wiedziała już, że postąpiła właściwie. Niezależnie od tego, co powiedzieliby inni.
Niezależnie od konsekwencji.
Kiedy Desperado zapadł w głęboki sen, Grace wyślizgnęła się z jego pokoju na
korytarz. Ponownie sprawdziła, czy nikt jej nie widzi, zamknęła drzwi na klucz i oddaliła się
pewnym, szybkim krokiem.
Druga sesja uzdrawiania sprawiła, że dziewczyna czuła się wyzuta z energii i
wiedziała, że powinna odpocząć. Weszła do swojego pokoju i z radością skonstatowała, że
Darcy nie wróciła jeszcze ze zmiany. I chociaż łóżko bardzo ją kusiło, nie od razu się
położyła.
Musiała najpierw coś zrobić.
Na pokładzie Albatrosa Stukeley leżał w ramionach Mimmy.
- Nie mogę uwierzyć, że odszedł - powtarzał. - Johnny i ja byliśmy jak bracia. Bracia
krwi. - Zaczął się trząść. Znał to uczucie. - Nie zniosę tego, Mim. Straciłem już zbyt wielu.
Nie Johnny...
- Wiem. - Wampiratka delikatnie gładziła go po włosach. - Wiem, jak blisko ze sobą
byliście. Potrafię sobie wyobrazić, co bym czuła, gdybym straciła Nathalie lub Jacqui.
Stukeley zmienił pozycję i przyciągnął towarzyszkę do siebie, by ją pocałować. Potem
przytulił ją mocno.
- Dziękuję, że ze mną zostałaś. Nie jestem pewien, czy bez ciebie dałbym radę to
znieść.
- Ciii! Nie mów takich rzeczy - skarciła go. - Razem przez to przejdziemy.
Mimma splotła palce z palcami Stukeleya. Była silna niczym żywioł natury.
Mężczyzna spojrzał w jej oczy, lecz nagle coś odwróciło jego uwagę. Jeśli nie miał zwidów,
to u stóp jego łóżka stała Grace Tempest w dziwnym, przypominającym fartuch uniformie.
- Grace? - wyjąkał, siadając. - Co, na wszystkie oceany świata, tutaj robisz?
Mimma odwróciła się i ją również zdumiała obecność dziewczyny w kajucie. Jak to
możliwe, że nie słyszeli otwieranych drzwi?
- Cześć, kochana - rzuciła z ironią. - Chciałabym powiedzieć, że dobrze wyglądasz,
ale szczerze mówiąc, ten strój nie bardzo ci pasuje.
Grace spojrzała chłodno na wampiratkę, a potem zwróciła się do Stukeleya.
- Przejdę od razu do sedna - powiedziała - bo nie mamy zbyt wiele czasu. Fizycznie
mnie tu nie ma. To projekcja astralna.
- No oczywiście! - Jez uderzył się ręką w czoło. - Johnny mówił mi, że to potrafisz. -
Posmutniał. - Jesteś tutaj z jego powodu? Więc już słyszałaś, że zginął?
Dziewczyna pokręciła głową.
- Nie zginął.
- Co?! - zawołali jednocześnie Stukeley i Mimma, próbując wygramolić się z łóżka
tak, by zachować przy tym odrobinę skromności.
- Jest w Sanktuarium - wyjaśniła Grace. - Z pewnością wiecie już, że leczymy tu
rannych nokturnów. Dzisiaj rano, po ataku na Diabla, jedna z naszych ekip ratunkowych
przez pomyłkę przywiozła do nas Johnny’ego. - Na chwilę umilkła, upewniając się, że dobrze
zrozumieli jej słowa. - Rozpoczęłam proces jego uzdrawiania, ale nie może zostać w tym
miejscu. Stukeley, dziś w nocy musisz go stąd zabrać.
Wampirat był już na nogach i zapinał koszulę.
- Wyruszam natychmiast.
- Przybądź sam - dodała Grace. - I nie próbuj żadnych sztuczek. Robię to ze względu
na Johnny’ego, rozumiesz? Nie chcę tego żałować.
Mimma nie mogła uwierzyć własnym uszom.
- No, no, Gracie, od naszego pierwszego spotkania bardzo dojrzałaś - stwierdziła.
- Nie miałam wyboru - odparła dziewczyna i ponownie zwróciła się do Stukeleya. -
Teraz posłuchaj mnie uważnie. Oto, co musisz zrobić...
Rozdział 22
Krótkie spotkanie
Chodzący ranny
Desperado całym ciężarem ciała oparł się na Grace i Noijonie, którzy prowadzili go
przez plac do ogrodu za kuchnią. Widząc, że nadchodzą, Stukeley poderwał się z miejsca.
- Johnny! - zawołał, biegnąc ku nim. - Jak dobrze cię widzieć! - Zatrzymawszy się,
dokładnie przyjrzał się przyjacielowi. - Stary, wyglądasz jak...
- Czuję się jeszcze gorzej - mruknął były kowboj, zwieszając głowę.
- Gdzie jest Darcy? - spytała Grace.
- Musiała iść. Albo raczej uznała, że musi się ode mnie oddalić.
- Aha. - Dziewczyna skinęła głową i postanowiła nie ciągnąć tematu. - Cóż, wy dwaj
też już lepiej idźcie. Noijon i ja odwrócimy uwagę strażników.
Właśnie miała odejść, kiedy Johnny lekko dotknął jej ręki.
- Hej - szepnął. - Czy mogę podziękować za uratowanie mi życia?
Grace wzruszyła ramionami.
- Już mi dziękowałeś - odparła. - Setki razy.
Uśmiechnął się i delikatnie ją przytulił.
- Jestem twoim dłużnikiem - powiedział. - Jeśli będziesz mnie kiedykolwiek
potrzebować, pojawię się w mgnieniu oka.
- Dziękuję. - To była miła oferta, ale Grace nie potrafiła sobie wyobrazić sytuacji, w
której biegłaby do niego po pomoc. - Teraz naprawdę musicie już iść.
- Jasne, skarbie. Jeszcze tylko jedno. Jeżeli kiedyś zmienisz zdanie w sprawie
Lorcana... Wiem, że w tym tysiącleciu to mało prawdopodobne, ale jakby co, będę na ciebie
czekał.
Przypomniała sobie, jak podczas pierwszej sesji leczniczej czuła jego ogromne
szczęście, którego doświadczał podczas ich nocnych przejażdżek. W innym życiu może by im
się udało, lecz nie teraz, kiedy los rozdał im takie, a nie inne karty. Zamierzała mu
powiedzieć, by na nią nie czekał, ale zdecydowała, że lepiej będzie przemilczeć tę kwestię.
Zamiast tego zwróciła się do Stukeleya:
- Opiekuj się nim, Jez, albo będziesz miał ze mną do czynienia.
Wampirat przytaknął. Nie upomniał jej nawet, że użyła jego dawno porzuconego
imienia.
- Jestem ci wdzięczny, Grace. Bardziej, niż to umiem wyrazić.
- Chodźmy - niecierpliwił się Noijon. - Pora wcielić w życie ostatnią część naszego
planu.
Wszystko poszło jak po maśle i już po chwili dwóch wampiratów znalazło się po
drugiej stronie bramy Sanktuarium. Stukeley podtrzymywał towarzysza, kiedy schodzili ze
wzgórza.
- Pewnie już wiesz, co się stało z moim statkiem? - zaczął Desperado ponurym tonem.
- Wiem. Ci dranie przyszli pod osłoną świtu i ci go ukradli.
Oczy Johnny’ego pełne były żalu.
- To był m ó j statek, mi hermano. Mój statek i moja załoga. - Pokręcił głową. -
Cholera jedna wie, co z nimi zrobili, skoro mnie urządzili w ten sposób.
- Wieść niesie, że liczba poległych jest wysoka - odparł Stukeley z powagą. Zaraz
jednak ścisnął ramię przyjaciela, chcąc dodać mu otuchy. - Nie przejmuj się tak, stary.
Zdobędziesz inny statek.
Desperado utkwił wzrok w ziemi.
- Prawdę powiedziawszy, nie jestem pewien, czy zasłużyłem. Zawiodłem swoją
ekipę, Stuke. Nie powinniśmy byli pozwolić się tak przyłapać.
- A wiesz, kto odpowiada za ten atak?
- Ten pioruński Sojusz. Któż by inny?
- Tak, ale kto konkretnie.
Johnny spojrzał na kumpla i pokręcił głową.
- Przeklęty Lorcan Furey! - Stukeley aż splunął. - Wygląda na to, że kapitan
Świętoszkowaty opracowuje teraz dla nich strategie wojenne.
- Naprawdę? - Były kowboj dumał przez chwilę, a potem wzruszył ramionami. - Cóż,
jak się tak zastanowić, to w sumie nie jest to dziwne. Pałający nienawiścią do samego siebie
wampirat musi mieć coś, co go ogrzeje w długie, chłodne zimowe noce.
Jez uśmiechnął się ironicznie.
- Rozmawiałeś z Grace w taki sposób, że pomyślałem, iż wy dwaj zostaniecie
przyjaciółmi.
- Gdzie tam! - Desperado zacisnął pięści. - Skończyłem walczyć z nim o miłość. Ale
w tej wojnie nie pozwolę mu być górą.
- I o to chodzi, stary!
Przedostawali się teraz przez wyjątkowo zdradziecki fragment ścieżki, tuż nad klifem.
Na szczęście księżyc i gwiazdy oświetlały im drogę. Stukeley spojrzał w niebo.
- Wiesz co? Cały dzień się o ciebie martwiłem, a potem każdej z tych gwiazd
dziękowałem za to, że przeżyłeś.
- Dziękuję. - Słowa przyjaciela wzruszyły byłego kowboja bardziej, niż był skłonny
to przyznać.
- De nada, hermano. Wiesz, Sidorio też się martwił.
- Naprawdę? - Johnny’emu zabłysły oczy.
- Bardziej, niż jesteś w stanie to sobie wyobrazić. Musieliśmy go związać, bo chciał
wyjść za dnia i cię szukać.
Desperado spojrzał na kumpla ze zdumieniem.
- Zrobiłby to dla mnie?
- Teraz jesteśmy rodziną - wyjaśnił Stukeley. - A rodzina o siebie dba.
- Bracia, aż do końca! - Johnny podał mu rękę.
Ściskając dłoń przyjaciela, Jez poczuł, że łzy napływają mu do oczu.
- Bracia, aż do końca!
Rozdział 24
- Gotowy? - spytał Stukeley, kiedy razem z Johnnym stanęli przed kajutą Loli na
Wagabundzie.
Jego towarzysz przytaknął, więc Jez zapukał do drzwi.
Usłyszeli głos Sidoria:
- Wejść!
Uśmiechając się na myśl o tym, jaką niespodziankę sprawi dowódcy, Desperado
nacisnął klamkę i pierwszy wszedł do środka.
- Stetson! - Sidorio poderwał się z miejsca i ruszył w stronę swojego zastępcy. Już
miał go wziąć w ramiona, kiedy czyjś głos z głębi kajuty kazał im się zatrzymać w pół kroku.
- A więc kowboj powstał z martwych!
Przywódca wampiratów obejrzał się przez ramię.
- Myślałem, że poszłaś trochę odpocząć, najdroższa.
Lola wyszła ze swego prywatnego saloniku, odziana w wielowarstwową nocną
koszulę, przytrzymując przy czole kompres. Za nią podążały Camille i Holly. Obie
wampiratki uśmiechnęły się promiennie na widok Johnny’ego. Pani kapitan nie podzielała ich
radości. Jej mina przywiodła Stukeleyowi na myśl zachmurzone niebo na chwilę przed
rozpętaniem się sztormu.
- Minął ci ból głowy, kochanie? - spytał Sidorio.
Lady Lockwood zignorowała męża i podchodząc bliżej, wbiła spojrzenie w jego
cudem ocalonego zastępcę.
- Witaj z powrotem, kowboju - rzekła, naśladując przy tym teksański akcent i styl
mówienia. - Jakżeśmy są zachwycone, żeś zdołał wrócić na nasze ranczo!
- Dziękuję - odparł wesoło Desperado, lekko unosząc palcem rondo kapelusza. Źle
odczytał panujący w kajucie nastrój.
- Przyjemnie ci się bawiło z wrogiem w berka? - indagowała Lola, wracając do swego
normalnego, wyniosłego tonu.
Stojąca u jej boku Holly wyglądała na zaniepokojoną tymi pytaniami.
- Niezupełnie - wyjąkał wampirat, nareszcie rozumiejąc, co się dzieje. - Niestety,
byłem na to zbyt chory.
- Jaka szkoda! Twoje działania tyle nas kosztowały, że mogłeś przynajmniej się
trochę rozerwać.
Johnny zerknął ponad ramieniem Loli na swego dowódcę.
- Jest mi naprawdę bardzo przykro, że straciłem statek - powiedział. - Strasznie mi żal
mojej załogi. Marnym byłem im kapitanem.
Lady Lockwood uśmiechnęła się, lecz w jej głosie nie było ani krzty rozbawienia.
- Masz rację, Desperado. Żaden z ciebie kapitan. Choć, szczerze mówiąc, mój drogi
vaquero, twój statek i załoga są równie nieistotni jak ty sam.
- Lola! - W głosie Sidoria zabrzmiała ostrzegawcza nuta. Spiorunował żonę
wzrokiem, ale gdy uniosła dłoń, umilkł i spuścił głowę.
Lady Lockwood wznowiła atak na Johnny’ego.
- Masz pojęcie, jak wiele kosztowała nas twoja nieudolność? Ubiegłej nocy mój mąż i
ja mieliśmy spotkanie z najbardziej wpływowym przywódcą lądowych wampirów w tej
części świata! Byliśmy w trakcie podpisywania sojuszu, który poszerzyłby nasze wpływy
także na lądzie, aż po horyzont widziany oczyma nieśmiertelnych! - Przerwała na moment i
chwyciła się za brzuch, lecz zaraz podjęła: - Krew wysychała już na kontrakcie, kiedy
przyniesiono nam wiadomość o twojej śmierci. - Z jej zwężonych w szparki oczu wyzierała
nienawiść. - Jaka szkoda, że te informacje potwierdziły się zaledwie w połowie!
Stukeley dosyć już usłyszał. Postanowił bronić przyjaciela.
- Johnny dzielnie walczył, by zapobiec przejęciu Diabla przez piratów. Omal przez to
nie zginął! Sądzę, że zasługuje na odrobinę wdzięczności. Wiem, jaki ten sojusz był dla was
ważny... To znaczy dla nas wszystkich... Ale od początku było wiadomo, że Eternal de Winter
będzie nieprzewidywalnym sprzymierzeńcem. Są inni, nad którymi Johnny pracował już od
kilku miesięcy, aby ich przekonać...
- Zbyt wolno! - syknęła Lola. - To jest właśnie problem z wami, mężczyznami.
Knujecie i planujecie, drapiąc się po... po głowach, ale nie potraficie niczego załatwić!
Leniliście się na Krwawym Kapitanie, dopóki ja się nie pojawiłam i nie zrobiłam z was armii,
z którą trzeba się liczyć!
- Świetnie sobie radziliśmy, zanim się pojawiłaś! - rzucił Jez buńczucznie.
- Coś ty powiedział? - w głosie pani kapitan wrzała wściekłość. Nikt nie wątpił, że
wulkan Lola lada moment wybuchnie.
Stukeley poczuł się Wyzwolony z wszelkich zasad ostrożności.
- Powiedziałem, że...
- Ona cię słyszała - władczym tonem uciął kłótnię Sidorio. Powiódł wzrokiem po
wszystkich zebranych. - Każde z was ma prawo do własnych opinii, ale takie zachowanie w
niczym nam nie pomoże. Wydarzenia ostatnich dwudziestu czterech godzin sprawiły, że
wszyscy mamy nerwy napięte niczym struny w pianinie. Ponoszą nas emocje. Co będzie z nas
za armia, jeśli podzielimy się przy pierwszych napotkanych przeciwnościach? - Ponownie
rozejrzał się po kajucie. - Żadna! Ot, co! Wszyscy potrzebujemy czasu, żeby ochłonąć.
Johnny, wczoraj straciłeś statek i załogę. I sam omal nie zginąłeś - znowu. To nie powinno
było się stać, ale się stało. Uczymy się więc na własnych błędach i idziemy dalej. - Przeniósł
wzrok na Lolę. - Wczoraj straciliśmy rozpęd, kiedy sojusz wyślizgnął nam się z rąk. Tak, to
przykre, lecz mimo to stale rośniemy w siłę. Jeszcze możemy wygrać tę wojnę. Stukeley ma
rację, kiedy mówi, że inni, lepsi sprzymierzeńcy tylko czekają na nasz znak.
Położył żonie dłoń na ramieniu. Twarz lady Lockwood miała dziwny, nieodgadniony
wyraz. Wampirzyca otworzyła usta i krzyknęła - głośno i przeciągle. Trwało to dobrą minutę.
Sidorio nie tylko słyszał ten wrzask, ale poczuł go każdą cząstką swego ciała. Spojrzał
na Lolę skonsternowany.
- Najdroższa, proszę cię. Spójrz na to obiektywnie. Wiem, że Johnny nawalił, ale...
Lady Lockwood stała na chwiejnych nogach. Zatoczyła się, złapała za brzuch i
ponownie otworzyła usta. Pozostali skulili się w oczekiwaniu na kolejny krzyk. Na szczęście
zostało im to oszczędzone.
- Poród się zaczął - powiedziała niemal spokojnie.
Wyminęła Sidoria i wyciągnęła ręce do Holly i Camille. Wampiratki natychmiast
chwyciły dłonie pani kapitan i wyprowadziły ją do sypialni.
Rozdział 25
Bóle porodowe
Po północy
Wir
Powrót na Nokturn
Wspinając się mozolnie po drabince z torbą w lewej dłoni, Grace słyszała nad sobą
jakieś krzyki i metaliczne pobrzękiwanie. Kiedy jej oczy znalazły się na poziomie pokładu,
zobaczyła, że trwa na nim ruch od dziobu aż po rufę. Mężczyźni i kobiety rzucali się na siebie
z mieczami oraz rozmaitymi innymi rodzajami broni. Dziewczyna wolną ręką uchwyciła się
słupka nadburcia i przez dłuższą chwilę w osłupieniu chłonęła ten widok. A więc do tego
doszło.
Twarze wielu walczących były jej znane. Widywała je często w czasie swych
podróży. Nie znała imion wszystkich tych ludzi, ale wiedziała, że są donorami. Chwyciwszy
mocniej torbę, podciągnęła się na pokład. Stanęła przy relingu i obserwowała rozgrywającą
się przed jej oczyma niezwykłą scenę. W tak chłodny dzień donorzy rzadko opuszczali swe
przytulne kajuty, a ujrzenie ich w trakcie walki było ostatnią rzeczą, jakiej Grace mogłaby się
spodziewać.
Czuła jednak, że nie jest to coś, co by jej zagrażało. Odwróciła się i wychyliła przez
reling, pokazując kapitanowi łodzi ambulatoryjnej uniesiony kciuk. Mężczyzna skinął głową
w odpowiedzi i wydał swej załodze rozkaz podniesienia kotwicy.
Grace ruszyła w kierunku drzwi prowadzących do kajut, lawirując pomiędzy
walczącymi. Chciała jak najszybciej zejść pod pokład i znaleźć Lorcana. Była już o parę
kroków od celu, kiedy z góry ktoś zeskoczył i zagrodził jej drogę. Podeszwy ciężkich butów
uderzyły głośno o deski i czyjaś dłoń wysunęła się ostrzegawczo w kierunku dziewczyny.
- Stać!
Grace poczuła przypływ adrenaliny. Czyżby jednak istniało niebezpieczeństwo?
Kiedy spojrzała na intruza, zobaczyła znajomą twarz, szczupłą i opaloną, o czarnych oczach i
uśmiechu godnym gwiazdy Hollywood.
- Oskar! - Dziewczyna upuściła torbę i chwyciła w objęcia donora Lorcana. - Jak
dobrze znów cię widzieć!
- Ciebie też. - Chłopak promieniał. - Ten statek nie był taki sam bez ciebie na
pokładzie. - Ponownie ją uściskał. - Hej, zobacz, czego się ostatnio nauczyłem!
Odsunął się i zaczął w teatralny sposób wywijać trzymanym w ręku rapierem wokół
głowy, a następnie zaprezentował serię skomplikowanych pchnięć i uników.
Grace była pod wrażeniem.
- Gdzie się tego nauczyłeś?
- Tutaj. - Oskar uśmiechnął się szeroko. - Od samego mistrza szermierki, znanego też
jako Lorcan Furey. On nas szkoli. - Oparł czubek rapiera o deski pokładu i otarł pot z brwi. -
Z początku wszystkie nasze treningi odbywały się nocą, ale teraz, kiedy już załapaliśmy, o co
w tym chodzi, niektórzy z nas zostali oddelegowani do nadzorowania dziennych sesji. -
Spojrzał na nią bystro. - Wyglądasz na zaskoczoną.
- Bo jestem - przyznała. - Nie spodziewałam się, że donorzy przeistoczą się w oddział
wojowników.
- Wojna wszystko zmienia - odparł sentencjonalnie, prostując się i napinając mięśnie.
- Nie ma sensu, żeby taka siła się marnowała.
Grace przytaknęła z uśmiechem, ale była zmartwiona. Sytuacja musiała wyglądać
poważnie, skoro doszło do tego, że do walki zaczęto szkolić donorów. Jej potrzeba spotkania
się z Lorcanem stała się jeszcze silniejsza.
- Miło się z tobą rozmawia, ale muszę lecieć - powiedziała, kierując się do drzwi. -
Mam kilka pilnych spraw do omówienia z Lorcanem.
- Zaczekaj!
- Nie mogę! - zawołała przez ramię. - Później do ciebie wpadnę.
Twarz Oskara miała wyraz, którego nie potrafiła rozszyfrować. Zniknął jej jednak
zaraz z oczu, bo jakiś inny donor podkradł się do niego od tyłu i wciągnął natychmiast w tłum
walczących. Grace wzruszyła ramionami, nacisnęła klamkę i zeszła pod pokład.
Idąc dobrze sobie znanymi korytarzami, czuła się tak, jakby wróciła do domu. Nie
była pewna, czy to wygląd statku i jego zapach, czy może perspektywa rychłego ujrzenia
Lorcana sprawiały, że tak mocno waliło jej serce. Tak czy inaczej to uczucie ekscytacji było
bardzo miłe.
Wreszcie stanęła przed drzwiami jego kajuty. Zapukała i odczekała chwilę. Tak
bardzo pragnęła go zobaczyć. Nie było odpowiedzi. Nie umiejąc dłużej zapanować nad
emocjami, przekręciła gałkę i pchnęła drzwi.
- Lorcan?! - zawołała, wchodząc do środka. W kajucie panował mrok; wszystkie
iluminatory, jak zawsze w ciągu dnia, były zasłonięte czarnymi roletami. Słaba poświata
padająca z korytarza wystarczyła jednak, by Grace mogła stwierdzić, że w pomieszczeniu
nikogo nie ma. Dziewczyna straciła nieco animuszu, ale pomyślała, że przecież Lorcan musi
być gdzieś w pobliżu. Poszuka go.
Kiedy się odwróciła, zobaczyła, że za drzwiami ktoś stoi.
- Lorcan? - powtórzyła niepewnie.
Postąpiła krok naprzód i rozpoznała Obsydiana Darke’a. Jego barczysta sylwetka
wypełniała niemal całe przejście.
- Grace. - Głos Darke’a był bardziej szorstki niż kiedykolwiek wcześniej. - Witaj z
powrotem na Nokturnie. Obawiam się, że Lorcana tutaj nie ma.
- A gdzie jest?
- Razem z Cate i załogą Tygrysa. Pomógł im zaplanować odbicie Diabla, a teraz
bierze udział w ustalaniu kolejnych elementów strategii.
Na wieść, że jej wyprawa okazała się bezcelowa, dziewczyna poczuła, jak opuszcza ją
energia. Co miała teraz zrobić? Łódź ambulatoryjna już odpłynęła, a nie było możliwości
wezwania tu taksówki, która mogłaby zawieźć Grace na Tygrysa lub do Sanktuarium.
- Chodźmy do mojej kajuty - zaproponował Obsydian. - Będzie ci tam wygodniej.
Mam świece, w kominku jest rozpalone.
Do jego kajuty? To było ostatnie miejsce, w którym Grace chciałaby się znaleźć, a on
był ostatnią osobą, z którą chciałaby przebywać. Przykro jej było, że tak myśli. Gdy znała go
jako anonimowego kapitana wampiratów, czuła się w jego obecności zupełnie inaczej. Ale w
Darke’u było coś złowrogiego. A jednak, wbrew sobie samej, poszła za nim do kajuty
kapitańskiej.
- Proszę - powiedział. - Usiądź.
Wziął pogrzebacz i zaczął nim rozgarniać węgle na palenisku. Grace zajęła krzesło, na
którym siadywała już wiele razy wcześniej. Patrzyła, jak Obsydian podsyca ogień, a potem
odkłada pogrzebacz i siada naprzeciwko niej.
- Cóż - zaczął z uśmiechem - nie sądziłem, że się dzisiaj spotkamy, ale cieszę się, że
mam możliwość osobiście życzyć ci wszystkiego najlepszego w dniu urodzin.
- Wiesz, że mam urodziny - stwierdziła bez emocji.
Przytaknął.
Chciała poprowadzić tę rozmowę w uprzejmy sposób, lecz widok jego spokojnej
twarzy wzbudził w niej nagle irytację.
- No oczywiście, że wiesz! - syknęła. - Ty i Mosh Zu wiecie wszystko, ale trzymacie
to przed nami w tajemnicy, nawet jeśli chodzi o sprawy, które dotyczą naszego życia!
Z tonu Darke’a jasno wynikało, że zaskoczył go jej atak.
- Jakież to miałem przed tobą tajemnice, Grace?
Nie mogła uwierzyć własnym uszom.
- Jakie tajemnice? Och, od czego by tu zacząć?
Zawahała się, czując narastający gniew. Może najlepiej by zrobiła, gdyby teraz
zamilkła i wyszła, jednak lont został podpalony i nie było już odwrotu.
- Wiedziałeś, że Sidorio jest moim ojcem, ale trzymałeś to w sekrecie, dopóki nie
miałeś już innego wyjścia i musiałeś mi o tym powiedzieć. Wiedziałeś wszystko o mojej
matce, lecz to też przede mną zataiłeś. Aż do chwili, gdy się zdecydowałeś sprowadzić ją z
powrotem...
Obsydian uniósł dłoń.
- To nie była moja decyzja. Jak zapewne pamiętasz, byłem bardzo słaby, na skraju
unicestwienia. - Na jego twarzy malował się smutek. - Nie mogłem dłużej chronić Sally ani
innych udręczonych dusz. Wiem, że to niewielka pociecha, ale w ten sposób przynajmniej
miałaś szansę poznać ją osobiście. Wydawało mi się, że to było... dla ciebie ważne.
Grace się zachmurzyła.
- Patrzyłam, jak moja matka umiera. Wielkie dzięki za podarowanie mi tego
doświadczenia! - Sama była zaskoczona złością, jaką słychać było w jej głosie. Po chwili
dodała już spokojniejszym tonem: - Nie przeczę, że czas, który z nią spędziłam, to jedno z
moich najdroższych wspomnień. Niezależnie od twoich intencji jestem ci za to wdzięczna.
Musisz jednak wiedzieć, jak bolesne było odzyskanie jej tylko po to, by za chwilę znów
musieć się z nią żegnać.
Darke skinął głową.
- Rozumiem to - zapewnił. - Wiem, jak to jest stracić najbliższych. - Spojrzał
dziewczynie w oczy. - Kiedyś ty i ja byliśmy sobie bliscy. Niestety, wygląda na to, że z
twojego punktu widzenia nasza przyjaźń dobiegła końca.
Grace znów opanował gniew.
- To nie jest kwestia punktu widzenia! - wybuchnęła. - Ty i Mosh Zu zbyt wiele
przede mną zatailiście! Wiedzieliście, że Sidorio jest ojcem moim i Connora, wiedzieliście, że
jesteśmy dampirami, ale z niezrozumiałych dla mnie powodów postanowiliście to
przemilczeć!
- Od początku mieliśmy zamiar wam o tym powiedzieć - odparł Obsydian. - Ale
chcieliśmy zaczekać, aż będziecie dość silni, by poradzić sobie z tą świadomością.
Grace założyła ręce na piersi.
- Wygodne wytłumaczenie.
- Ale prawdziwe. - Darke wzruszył ramionami. - To jakie jeszcze inne tajemnice
przed tobą miałem, Grace? A może dotarłaś już do końca swojej listy?
Pokręciła głową, wytrzymując jego spojrzenie.
- Nie - odpowiedziała. - Jeszcze nie skończyłam. Dowiedziałam się o proroctwie
mistrza i wiem już, że ty i on trzymaliście przede mną w sekrecie najważniejszą ze spraw
dotyczących Connora i mnie. Wiem, że aby przywrócić pokój, jedno z nas - ja lub mój brat -
musi umrzeć.
Obsydian wstał gwałtownie.
- Wiesz o proroctwie? - zapytał. - Skąd?
- Nie od ciebie - odparła gorzko. - I nie od mistrza. Nie, musiałam się dowiedzieć w
inny sposób.
- O jakim sposobie mówisz?
- O książce, którą znalazłam.
Darke zamyślił się na chwilę.
- Zakładam, że rozmawiałaś o tym z mistrzem?
- Oczywiście. Kazał mi się nie przejmować, bo to jest nieistotne. Nie wątpię jednak,
że od razu dał ci znać.
- Nie zrobił tego. Słyszę o tym po raz pierwszy, chociaż wierz mi, chciałbym, aby
było inaczej.
- Cóż... - rzuciła Grace obojętnym tonem. - Przynajmniej wiesz, jak to jest być
trzymanym w niewiedzy.
Obsydian odwrócił się do niej plecami. Przykucnął przy kominku, podniósł
pogrzebacz i ponownie rozgarnął rozżarzone węgielki. Przez dłuższą chwilę w kajucie
słychać było jedynie syczenie i potrzaskiwanie ognia. Potem Darke ostrożnie odłożył
pogrzebacz, podniósł się i spojrzał na dziewczynę.
- Nie miałem pojęcia, że żywisz wobec mnie aż tyle negatywnych uczuć - rzekł. - Ale
cieszę się, że mi o tym powiedziałaś. Teraz, gdy poznałem twój punkt widzenia, rozumiem
twoje nastawienie. - Stanął za jej krzesłem i położył rękę na jej ramieniu.
- Przepraszam. - Jego głos zniżył się do ledwo słyszalnego szeptu.
Grace przypomniały się czasy, kiedy dowódca Nokturnu mówił tylko w ten sposób.
Po chwili jednak Obsydian podjął swym zwykłym szorstkim tonem:
- Nigdy nie uważałem, że mam przed tobą i Connorem tajemnice. Starałem się tylko
chronić was oboje. Kiedy wyruszyliście z Zatoki Księżycowej, żadne z was nie mogło
przewidzieć, ku czemu zmierzacie.
Słysząc te słowa, dziewczyna miała wrażenie, że znów znalazła się na starej łodzi
Dextera, która rozpada się pod stopami dwojga pasażerów, pozostawiając ich na pastwę
wzburzonego oceanu.
- Tamten sztorm... - zaczęła. - Rozbita łódź... To nie zdarzyło się przez przypadek,
prawda? Nic nie było przypadkowe. Nadeszła pora, by wezwać nas z powrotem.
Przez jakiś czas Darke milczał. Grace nie czuła już jego dłoni na ramieniu. Wreszcie
zrobił kilka kroków i stanął przed nią.
- Masz rację - rzekł. - Nie było sensu, byście po śmierci Dextera pozostawali w
Zatoce Księżycowej. Jak to ujęłaś, nadszedł czas, aby wezwać was z powrotem do domu.
Dziewczyna zamarła. Nie mogła uwierzyć, że wcześniej nie przyszło jej to do głowy.
- Chcieliście sprowadzić nas oboje na Nokturn, ale nie wszystko poszło zgodnie z
planem. Nie przewidzieliście, że Cheng Li uratuje Connora.
- W rzeczy samej - przyznał Obsydian. - Tak więc nadeszła pora, by położyć kres
wszelkim tajemnicom. Jesteś dość silna, żeby poznać całą prawdę. Od czego mam zacząć?
Grace nie wahała się ani chwili.
- Od proroctwa.
Darke skinął głową. Zmarszczył brwi i przez kilka minut zbierał myśli. Potem
powiedział:
- Pięćset lat temu, w okresie tuż przed Nowym Potopem, moi towarzysze i ja
zostaliśmy wezwani do Sanktuarium.
Dziewczyna pochyliła się ku niemu.
- Mosh Zu was wezwał?
- Owszem. Pokażę ci to.
- Pokażesz? - Grace była zdezorientowana.
- Robiłaś to już kiedyś - przypomniał jej i spojrzał na kominek. - Patrz w płomienie, a
ja cię tam zabiorę.
Z bijącym sercem skupiła wzrok na ścianie ognia. Odczekała, aż chaotyczny taniec
płomieni przestanie absorbować jej uwagę, a ukryta za nimi wizja nabierze ostrości.
Zobaczyła znajome pomieszczenie: komnatę medytacyjną. Rozpoznała mozaikę na
podłodze, ułożoną w kształt ogromnego kompasu. Mistrz klęczał w samym centrum róży
wiatrów, wpatrzony w stojącą przed nim na posadzce miedzianą miskę pełną wody.
Zagłębiając się w wizję, Grace usłyszała delikatny plusk. Widziała, jak powierzchnia
wody w misce marszczy się i faluje. Mosh Zu pochylał się nad nią w swoich szafranowych
szatach, nieruchomy niczym posąg. Woda zaczęła wirować, coraz szybciej i szybciej.
Dziewczyna chciała podejść bliżej i zajrzeć do miski, ale nie mogła ruszyć się z miejsca,
przytrzymywana jakąś niewidzialną siłą. Wtedy otworzyły się drzwi i pierwszy z czterech
zamaskowanych kapitanów wszedł do komnaty.
Rozdział 29
Święto
Władcy oceanów
Zbliżając się do kajuty Loli, Sidorio ze zdumieniem stwierdził, że serce wali mu jak
oszalałe. Wspomnieniami powrócił do pierwszego razu, kiedy wszedł na pokład Wagabundy i
przeszkodził lady Lockwood w jej conocnej kąpieli we krwi. Od tamtego czasu tak wiele się
zmieniło! Lola została jego żoną i partnerką w ambitnych przedsięwzięciach. Teraz sprawiła
małżonkowi kolejny prezent - bliźnięta, które z czasem staną u boku rodziców na czele ich
budzącego grozę imperium i zapewnią jego dalszą ekspansję. Sidorio nie pamiętał, by
kiedykolwiek w jego życiu wszystko tak znakomicie się układało. Wyglądało, że nareszcie
otrzymał nagrodę za długie lata udręki, której doświadczał na pokładzie Nokturnu - kiedy
pozwalał, by tłumiono jego pragnienie krwi i tłamszono jego moc.
Zapukał do pozłacanych drzwi kajuty Loli, aby zasygnalizować swą obecność. Nie był
pewien, czy ma wejść, czy też zaczekać na jej wezwanie. Takie dylematy byty mu dotąd obce
i nagle opanowało go zdenerwowanie. Przekroczy próg tego pomieszczenia jako osoba, którą
był dotychczas - wojownik, to przede wszystkim, ale też ojciec dwojga niemal dorosłych
dzieci, które go nie potrzebują, chociaż on bardzo pragnie, aby było inaczej. Jednak kiedy
stąd wyjdzie, będzie już kim innym. Ojcem pary noworodków, z którymi jego relacje będą się
układały zgoła inaczej. Był przejęty, a jednocześnie się lękał. A jeśli wszystko, co do tej pory
osiągnął, nie wystarczy, by stawić czoło temu nowemu wyzwaniu?
Drzwi się otworzyły i Sidorio ze zdumieniem stwierdził, że nie stoi za nimi Holly ani
Camille, ani nawet Lola. W miękkim świetle świec uśmiechał się do niego Olivier.
- Gratuluję, kapitanie - rzekł były asystent mistrza. Cofnął się i uprzejmym gestem
zaprosił dowódcę do środka.
Sidorio poczuł, jak rośnie w nim gniew. Pomyśleć, że został powitany w kajucie żony
właśnie przez tego typa!
- Co ty tutaj robisz? - spytał szorstko, wkraczając do salonu. - Powinieneś doglądać
szpitala.
Nim Olivier zdążył odpowiedzieć, Lola wyszła z sypialni z bliźniętami w ramionach.
- Zostaw go w spokoju, mój drogi - powiedziała. - Podczas porodu i tuż po nim
bardzo mi pomógł.
Uśmiechając się dobrotliwie, powoli zbliżała się do męża. Jej dostojny chód
przypomniał Sidoriowi ceremonię ich ślubu. Złość natychmiast go opuściła i zupełnie
zapomniał o Olivierze, kiedy patrzył na ukochaną kobietę piastującą ich wspólne dzieci.
- Wyglądasz olśniewająco, kochanie - wyszeptał.
Taka była prawda. Wyjątkowa uroda Loli zawsze zapierała Sidoriowi dech w
piersiach, ale jeszcze nigdy żona nie wydawała mu się tak piękna jak w tej chwili. Chciał
zapamiętać ten widok i zachować go we wspomnieniach na całą wieczność.
Podszedł do niej i z szerokim uśmiechem spojrzał na swych synów. Obaj mieli wielkie
ciemne oczy, które zwróciły się ku niemu ciekawie.
- To wasz ojciec - rzekła lady Lockwood miękko, patrząc na malców z miłością.
Potem uniosła wzrok ku twarzy męża. - Czyż nie są to najpiękniejsze istoty, jakie
kiedykolwiek widziałeś?
Sidorio przytaknął. Wysunął palec ku jednemu z noworodków, a chłopczyk
natychmiast uchwycił go wargami i zaczął ssać.
Lola zaśmiała się i zerknęła na zegar stojący na kominku.
- Znów są głodni - stwierdziła. - Pora na kolejne karmienie.
Odwróciła się i podeszła do otomany. Olivier już tam stał i układał poduszki.
- Dziękuję. - Lady Lockwood skinęła mu głową i usiadła wygodnie. - Sid, najdroższy,
nie stój tak. Chodź tu i usiądź razem z rodziną!
Jak zahipnotyzowany, przywódca wampiratów zbliżył się do niej, przysuwając sobie
krzesło. Obok otomany stał antyczny stolik. Sidorio pamiętał, jak Lola mu opowiadała, że ów
elegancki mebel należał niegdyś do królowej angielskiej. Jakby to miało sprawić, że uznałby
go za bardziej wyjątkowy... Kapitan uśmiechnął się, wiedząc, że żona by go nie zrozumiała.
Ten stolik był dla niego wyjątkowy tylko dlatego, że należał do niej. Na inkrustowanym
blacie stał teraz kryształowy wenecki kielich, wypełniony po brzegi rubinowym płynem.
Ułożywszy dzieci ostrożnie na poduszkach, Lola nachyliła się i umoczyła w naczyniu
wskazujący palec prawej ręki. Gdy go wyjęła, noworodki natychmiast zaczęły się wiercić.
Lola zbliżyła mokry od krwi palec do ust maleństwa leżącego po prawej, które pochwyciło go
łapczywie wargami. W tym czasie drugi chłopczyk zaczął kwilić.
- Nie płacz, mój maleńki - skarciła go lady Lockwood. - Bądź cierpliwy. Mamusia
zaraz się tobą zajmie.
Olivier usłużnie podstawił kielich. Lola wyciągnęła ku naczyniu lewą dłoń i już po
chwili oba brzdące ssały z zapałem jej palce.
Sidorio obserwował tę scenę zafascynowany. Jego żona doskonale potrafiła się
obchodzić z niemowlętami. Najwyraźniej została stworzona do tego, aby być matką -
zarówno w tym życiu, jak i w poprzednim.
- Daj, ja to wezmę - odezwał się do Oliviera, zabierając mu kielich z rąk. - Możesz już
odejść.
Tamten cofnął się o dwa kroki.
- Czy to wszystko, kapitan Lockwood?
- Tak, dziękuję, Olivierze - odparła, zarumieniona i uśmiechnięta. - Dziękuję za twoją
pomoc. Byłeś bardzo uczynny.
Były asystent mistrza ukłonił się i odwzajemnił jej uśmiech.
- Nazywa się Sidorio - przypomniał mu lodowato małżonek Loli. - Dla ciebie: lady
Sidorio.
- Będę o tym pamiętał. - Olivier ukłonił się ponownie i pospieszył w stronę drzwi.
- Czekaj! - zawołał za nim Sidorio, nie odwracając głowy. - Daj nam trochę czasu, a
potem przyślij tutaj Johnny’ego i Stukeleya.
- Tak - dodała lady Lockwood. - Mimmę i Holly także.
- Tak jest, panie kapitanie, pani kapitan. - Olivier wyszedł i zamknął za sobą
pozłacane drzwi.
- Nadal za nim nie przepadam - burknął Sidorio, podsuwając żonie kielich z krwią.
- Łagodnie powiedziane - odparła Lola, kiedy dzieci ponownie zacisnęły usta wokół
jej palców. - Jednak kiedy ty gdzieś się wałęsałeś, Olivier pomagał mi przejść przez
najtrudniejszą fazę porodu.
- Wcale się nie wałęsałem! - obruszył się przywódca wampiratów. Zraniło go to
oskarżenie i zżerała zazdrość, że to właśnie Olivier, a nie on, był przy narodzinach
bliźniaków. - Kazałaś mi odejść - przypomniał żonie gorzko.
- Naprawdę? - Pokręciła głową z uśmiechem. - Wszystko, co działo się przed
porodem, wydaje mi się takie rozmyte. Niewiele pamiętam, chociaż teraz nie ma to już
specjalnego znaczenia. Mam wrażenie, że z chwilą, gdy te małe ptaszątka wydostały się na
świat, wszystko zaczęło się dla mnie na nowo.
- W rzeczy samej - przytaknął Sidorio. Był uszczęśliwiony tym, że otwiera się nowy
rozdział w ich życiu.
- Jest śpiący - zauważyła lady Lockwood, wskazując ruchem brody maleństwo po
lewej. - Popatrz, jakie ma długie rzęsy. Są równie czarne jak moje.
- Faktycznie. - Przywódca wampiratów pochylił się nad dzieckiem. Kiedy to uczynił,
drugi jego syn zaczął płakać.
- Ten z kolei - ciągnęła Lola - jest dokładnie taki jak ty. Nienasycony! Już dobrze,
mój maleńki. Odrobinę cierpliwości!
- Mogę go nakarmić? - spytał Sidorio nieśmiało.
Lady Lockwood na kilka sekund zamarła z palcem nad kielichem. Potem skinęła
głową.
- Oczywiście. To pomoże stworzyć między wami więź.
Wampir zanurzył palec w naczyniu, a potem niepewnie przysunął go do warg
noworodka. Małe usteczka rozchyliły się natychmiast. Chłopczyk ssał z ukontentowaniem, a
Sidorio promieniał.
- I kto jest małym szczęściarzem? - zagruchała Lola, patrząc na synka. - Tatuś cię
karmi? Tak? No oczywiście, że tak!
Przywódca wampiratów uśmiechał się z rozczuleniem.
- Powinniśmy pomówić o tym, jak ich nazwiemy - powiedział.
- Nie ma takiej potrzeby - stwierdziła lady Lockwood. - Już nadałam im imiona.
- Tak? - Jej mąż poczuł się dotknięty. - Myślałem, że zrobimy to razem.
- Ten - mówiła dalej, wskazując śpiącego chłopca - ma na imię Łowca.
- Łowca - powtórzył Sidorio.
W tej samej chwili malec podniósł powieki, spojrzał na ojca i jakby się do niego
uśmiechnął.
- Widzisz? - triumfowała Lola. - Łowcy bardzo podoba się jego imię. - Położyła palec
na małym nosku dziecka, a ono natychmiast zamknęło oczy. Następnie przeniosła wzrok na
drugiego syna, który nadal łakomie ssał. - A ten mały głodomór to Upiór.
- Upiór? - Samozwańczy król wampiratów był zdumiony. - Czy to nie nazbyt...
ekstremalne?
Lady Lockwood pokręciła głową.
- Nie, mój drogi. Wcale. Czego najbardziej dla niego chcemy? Aby poszedł w nasze
ślady i wyrósł na zło wcielone. Jego imię pomoże mu kroczyć właściwą ścieżką. -
Uśmiechnęła się. - Poza tym nadałam mu je zgodnie z tradycją panującą w mojej rodzinie ze
strony ojca.
- Łowca i Upiór Sidorio... - powiedział jej małżonek w zadumie. Nie brzmiało to źle,
chociaż on sam chciał nazwać jednego z chłopców Juliuszem.
- Łowca i Upiór Lockwood Sidorio - poprawiła z naciskiem. - To brzmi trochę lepiej,
nie sądzisz?
Przywódca wampiratów wiedział, że dalsza dyskusja na ten temat nie miałaby sensu.
Lola podjęła już decyzję.
- Myślę, że Upiór już się najadł - oznajmiła stanowczo i odebrała mężowi kielich.
- Ale on płacze - zaoponował Sidorio.
- Musi się nauczyć panować nad apetytem - odparła lady Lockwood. - Inaczej nigdy
nie będziemy mieć spokoju. Poza tym sama jestem spragniona. - To powiedziawszy, uniosła
naczynie i opróżniła je jednym haustem.
Upiór popatrzył na matkę z zazdrością. Potem zamknął oczka i tak jak jego braciszek
pogrążył się w spokojnym śnie.
- Mamy nadzieję, że nasze pukanie nie obudziło dzieci - wyszeptał Desperado.
- W porządku. - Lola zerknęła na synków leżących w identycznych złotych
kołyskach. - Chłopcy rzeczywiście ucięli sobie drzemkę, ale będą zachwyceni, mogąc was
poznać. - Uśmiechnęła się do Johnny’ego, Stukeleya, Holly i Mimmy. Olivier, który ich tu
przyprowadził, pozostał w pobliżu drzwi. - Hop, do góry! - zawołała, podnosząc Łowcę i
opierając jego główkę o swoje ramię.
Holly podeszła bliżej i zaczęła gruchać do zaspanego maleństwa.
- Jest prześliczny! - powiedziała w końcu.
- Prawda? - Lola się uśmiechnęła i brodą wskazała kołyskę drugiego syna. - Zechcesz
go obudzić?
Dziewczyna skinęła głową i sięgnęła po Upiora.
Tymczasem Lola z Łowcą w objęciach podeszła do otomany i usiadła. Holly podała
jej drugiego syna i wszyscy mogli zobaczyć, jak szybko lady Lockwood nauczyła się trzymać
w ramionach dwoje dzieci.
- Wspaniale sobie pani z nimi radzi, pani kapitan! - zawołała Mimma. - Jest pani
urodzoną matką!
- Dziękuję. - Lola była wyraźnie zadowolona, słysząc ten komplement. - Wiem
jednak, że niedługo pozostaną tacy mali. Muszę się cieszyć tym, że mogę trzymać obu naraz,
dopóki mam taką możliwość, bo potem zapewne nadwyrężę sobie plecy. - Roześmiała się
perliście, a reszta zebranych jej zawtórowała.
Sidorio zwrócił się oschle do Oliviera:
- Chodź tu i nalej wszystkim wina.
Ten zawahał się na moment i popatrzył na lady Lockwood. Odwzajemniła spojrzenie,
lecz zaraz opuściła głowę i pogładziła Łowcę po policzku. Olivier podszedł więc do stolika,
na którym stała karafka z krwią i sześć kielichów. Kiedy je napełniał, przywódca wampiratów
z jowialną miną podprowadził tam swych zastępców oraz obie dziewczyny.
- Dziękujemy, Olivierze - powiedział Sidorio, zabierając z tacy dwa kielichy.
Energicznie podszedł do żony i wręczył jej jeden, a potem stanął dumnie obok otomany -
Lola i ja z radością przedstawiamy wam naszych drogich synów, Łowcę i Upiora -
oświadczył. - A zatem proszę, wznieście wraz ze mną toast za chłopców i ich piękną matkę. -
Uniósł kielich. - Za Łowcę, Upiora i Lolę!
- Za Łowcę, Upiora i Lolę! - powtórzyli pozostali. Olivier, dla którego nie było
kielicha, udał, że pije.
- Kto wymyślił ich imiona? - spytał Stukeley, wyraźnie rozbawiony.
- Ja - odparła lady Lockwood. - Podobają ci się?
- O, tak - powiedział. - Bardzo oryginalne. Szczególnie Upiór.
- To tradycyjne imię w rodzinie Loli - poinformował go dowódca.
- Oczywiście. - Stukeley nie miał odwagi spojrzeć Johnny’emu w oczy. Zamiast tego
uniósł kielich do ust i upił kolejny łyk.
Sidorio odchrząknął.
- Nie przypominam sobie, bym w ciągu tych wszystkich lat, kiedy pływałem po
oceanach, przeżył równie szczęśliwą noc - oznajmił, wodząc roziskrzonymi oczyma po
twarzach zebranych. - Mieliśmy już rodzinę... - zawiesił głos.
- Mówi pan o Grace i Connorze, kapitanie? - spytał Desperado.
- Mówi o was - wyjaśniła Lola oschle.
- Tak - potwierdził jej małżonek. - Uważamy was za naszą rodzinę. - Jego wzrok
przenosił się ze Stukeleya na Mimmę, Johnny’ego i Holly. - Teraz mamy jeszcze tych dwóch
ślicznych chłopców, którzy w ciągu następnych lat wyrosną na waszych przyjaciół i
sprzymierzeńców!
- Oraz dowódców - dodała lady Lockwood.
- Słucham, kochanie? - spytał Sidorio, zbity z tropu.
- Łowca i Upiór będą dowódcami w naszym imperium - powtórzyła, spoglądając z
czułością na bliźnięta. - Pewnego dnia te kochane kruszynki zostaną władcami oceanów.
- Ach, no oczywiście - przytaknął ojciec kochanych kruszynek. - Właśnie tak. -
Zauważył, że Johnny i Stukeley zerkają na siebie znacząco. - Takie chwile zmieniają
spojrzenie na świat. Niedawno Lola powiedziała coś takiego... Jak to ujęłaś, najdroższa? Że
to, co się zdarzyło przed narodzinami bliźniąt, było rozmyte. - Jego oczy lśniły teraz jak
gwiazdy. - I że dzisiejszej nocy wszystko zaczyna się od nowa.
Lady Lockwood skinęła głową i uśmiechnęła się triumfalnie. Pozostali, łącznie z
Olivierem, wpatrzyli się z napięciem w parę dowódców, świadomi tego, że zaraz wydarzy się
coś ważnego, coś bez precedensu.
- Rozmawialiśmy z Lolą - ciągnął Sidorio. - Uznaliśmy, że nadeszła pora zakończyć
tę wojnę.
Stukeley, który nie zdążył przełknąć wychylonego przed chwilą łyka krwi, zakrztusił
się i zaczął kaszleć.
- Chyba nie zamierzacie zaproponować im rozejmu? - spytał osłupiały Johnny.
- Skądże znowu! - Lady Lockwood zaśmiała się pogardliwie. - Jak by to świadczyło o
stanie naszego imperium?
- To wielka ulga - przyznała Mimma. - Przez chwilę byłam niespokojna, pani kapitan.
Pomyślałam, że narodziny bliźniąt wprawiły was oboje w sentymentalny nastrój.
- Ich narodziny pobudziły nas do działania - oznajmiła Lola. - Ale nie w sposób,
jakiego się spodziewacie. - Spojrzała na męża.
Sidorio przytaknął.
- Nie zmiękliśmy. Wręcz przeciwnie. Musimy podbić stawkę, by zapewnić chłopcom
przyszłość. Jesteśmy gotowi do podjęcia zdecydowanych kroków. Na waszych barkach
spoczywać będzie obowiązek przygotowania naszych sił do ostatecznego zwycięstwa. -
Umilkł na chwilę. - Nasz następny atak zakończy tę wojnę w sposób absolutny!
- Co ma pan na myśli, kapitanie?
Ku niezadowoleniu Sidoria pytanie to zadał mu Olivier. Jednak przywódca
wampiratów nie zamierzał pozwolić popsuć sobie tej wspaniałej chwili. Popatrzył na żonę, na
synów - ich czarne oczęta spoglądały na niego jakby z respektem - a wreszcie na obu swoich
zastępców i podkomendne Loli.
- Naszym kolejnym, a zarazem ostatnim celem jest Nokturn - oświadczył.
Rozdział 31
Drobne zmiany
Miłość i śmierć
Grace siedziała na łóżku w kajucie, do której Lorcan przyniósł ją, gdy po raz pierwszy
pojawiła się na Nokturnie. Pamiętała, jak obudziła się wtedy ubrana w piękną koszulę nocną,
pożyczoną jej, jak się później okazało, przez pannę Flotsam. Dziewczyna uśmiechnęła się na
to wspomnienie. Podczas swej przyjaźni z Darcy musiała przyjąć wiele tego typu „pożyczek”.
Teraz miała na sobie bardziej praktyczne ubranie, w którym uciekła z Sanktuarium. Buty
zrzuciła ze stóp i zostawiła na podłodze, jej płaszcz zwisał przerzucony przez oparcie krzesła,
dosuniętego do niewielkiego biurka. To było to samo biurko, o które Grace się opierała, kiedy
Sidorio wtargnął do jej kajuty wiele miesięcy wcześniej. Czy wiedział wówczas, że jest jej
ojcem? Nie, oczywiście że nie. Wtedy postrzegał ją jedynie jako potencjalne źródło krwi.
To pomieszczenie pełne było wspomnień, które teraz ją rozpraszały. Musiała
przemyśleć wszystko, o czym powiedział jej Obsydian. Sytuacja zmierzała ku rozwiązaniu i
Grace musiała podjąć trudne decyzje.
Pukanie do drzwi z początku ją zirytowało. Kiedy jednak usłyszała zza nich znajomy
głos, poderwała się z łóżka z bijącym sercem.
- Grace, czy mogę wejść?
- Lorcan! - zawołała, gdy otworzył drzwi i wszedł do środka. Podbiegła do niego i
rzuciła mu się w ramiona, a on przycisnął ją do siebie mocno. Ukryła twarz w zagięciu jego
szyi i dopiero wtedy się zorientowała, że włosy ma ścięte na krótko.
- Och, Lorcanie - szepnęła. - Tak bardzo za tobą tęskniłam.
- A ja za tobą - odparł. - Przykro mi, że nie było mnie tu wczoraj, żeby cię powitać.
Uśmiechnął się i ujął jej dłonie. Usiedli obok siebie na łożu z baldachimem.
- Kiedy tu dotarłaś, siedziałem akurat w tawernie Mamy Kettle w towarzystwie
twojego brata.
- Widziałeś się z Connorem? - Grace była zaskoczona. - No oczywiście! Obsydian
powiedział, że byłeś z piratami. Jakoś nie powiązałam faktów. Jak on się miewa?
Lorcan postanowił nie martwić teraz ukochanej swoimi spostrzeżeniami na temat
stanu jej brata.
- Całkiem nieźle.
- Naprawdę? - Spojrzała mu w oczy.
Przytaknął z przekonaniem i dziewczyna trochę się uspokoiła.
- Lecz chociaż go lubię, wiedziałem, że spędzam urodziny rodzeństwa Tempestów z
nieodpowiednim bliźniakiem - ciągnął Lorcan.
Grace pokręciła głową.
- Cieszę się, że byłeś z Connorem.
Chłopak sięgnął do kieszeni płaszcza.
- Mam coś dla ciebie. To prezent urodzinowy. - Wysunął ku dziewczynie zaciśniętą
dłoń, a kiedy na nią spojrzała, rozchylił palce.
Grace zobaczyła platynowy pierścionek z niewielkim brylantem.
- Lorcanie! - zawołała. - Jest prześliczny!
Nokturn uśmiechnął się promiennie.
- Tak samo jak ty.
Uśmiechał się do niej już wiele razy, jednak w tej chwili kryło się w tym coś
głębszego. Więź między nimi dwojgiem była silniejsza niż kiedykolwiek wcześniej. Pomimo
wszystkich swoich lęków Grace czuła spokój. Zupełnie jakby Lorcan był jej kotwicą na
rozszalałym morzu.
- Sprawdzimy, czy pasuje? - spytał.
Przytaknęła, zastanawiając się, który palec powinna mu podsunąć. Czy ten pierścionek
to coś więcej niż tylko prezent urodzinowy? Nagle poczuła zdenerwowanie. Tak wiele się
działo.
- Ten pierścionek... - zaczęła z wahaniem. - Jest przepiękny, ale co oznacza? -
Spojrzała chłopakowi w oczy, które nigdy dotąd nie wydawały jej się aż tak błękitne.
- Oznacza, że cię kocham, Grace - odparł. - Ale podejrzewam, że o tym już wiesz. -
Mówiąc to, uniósł jej lewą dłoń i wsunął pierścionek na serdeczny palec.
- Pasuje idealnie - stwierdził z satysfakcją.
- Jak i my do siebie - szepnęła. - Och, Lorcanie, tak bardzo cię kocham.
Poczuła, że po policzkach ciekną jej łzy. Starała się je powstrzymać, lecz nie potrafiła.
Nieważne, jak była potężna, nie umiała nad tym zapanować.
- Hej. - Lorcan uścisnął jej dłoń. - Dlaczego płaczesz?
Grace nie chciała tego mówić, ale słowa same wyrwały jej się z ust.
- Nie jestem gotowa na śmierć.
Chłopak spojrzał na nią bystro.
- Masz na myśli proroctwo, tak?
Przyjęła podaną jej chusteczkę i osuszyła łzy.
- Ty też o nim wiedziałeś?
Lorcan pokręcił głową.
- Nie. Dowiedziałem się przed chwilą od Obsydiana, zaraz po moim powrocie. Uznał,
że powinienem wiedzieć.
- Jak to się stało, że wcześniej o nim nie słyszałeś? - spytała zaskoczona.
- Zostało wygłoszone przed pięcioma stuleciami - wyjaśnił. - Zanim dołączyłem do
załogi tego statku.
- No tak. Stale zapominam. Chyba po prostu zakładam, że byłeś tu od zawsze... Nigdy
nie rozmawialiśmy o twoim życiu przed Nokturnem i o tym, jak zostałeś przemieniony.
- Rzeczywiście - odparł, nieco się od niej odsuwając. - Pewnego dnia to zrobimy,
Grace. - Spojrzał jej w oczy. - Obiecuję. Chcę, żebyś wiedziała o mnie wszystko. Niech Bóg
ma mnie w swojej opiece, ale opowiem ci o moim bracie Cathalu, opowiem ci całą tę
przeklętą historię.
Dziewczyna obracała na palcu piękny pierścionek, przekonana, że pewnego dnia
Lorcan wyjawi jej całą prawdę. Jednak na razie mieli do omówienia pilniejsze sprawy.
- Zatem Obsydian powiedział ci o proroctwie. A o czterech kardynałach?
Chłopak przytaknął.
- To mnie akurat specjalnie nie zdziwiło. Pamiętasz, kiedy nie było kapitana i Mosh
Zu wezwał do siebie ciebie, mnie i Darcy? Wspomniał wtedy mimochodem o innych statkach
floty poza Nokturnem.
Grace poczuła się tak, jakby w jej głowie zapaliła się lampka.
- Zupełnie zapomniałam - powiedziała. - Ale tak, pamiętam. - Wszystko zaczynało
nabierać sensu. - To były trzy inne statki nokturnów, dowodzone przez pozostałych
kardynałów.
- Podzielili między siebie oceany - ciągnął Lorcan. - Obsydian Darke wziął
południowy kwadrant, stąd jego tytuł: kardynał Południe. - Umilkł na moment. - Grace, to są
ściśle tajne informacje... Wiem, że nie zdradzisz ich nikomu.
- Oczywiście - zapewniła go, zastanawiając się, co ma zamiar jej wyjawić.
- Od jakiegoś czasu Cheng Li nalega, bym przekonał Obsydiana do wprowadzenia
innych nokturnów do Sojuszu. Flota wampiratów się rozrasta, i to szybciej, niż nam się
wydaje. Federacja Piracka zmobilizowała wszystkie swoje jednostki.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Wojna osiągnęła punkt krytyczny. Siły są mniej więcej wyrównane, ale jeśli Sidorio
i Lola będą nadal rozszerzać swoje wpływy, ta równowaga zostanie zachwiana. Jak już
powiedziałem, nie ma więcej pirackich statków...
- Ale są statki nokturnów, które można by wciągnąć do walki i uzyskać przewagę,
tak?
Lorcan przytaknął.
- Cheng Li w to wierzy. Od jakiegoś już czasu tamte słowa mistrza chodzą mi po
głowie. Zwróciłem się z tym do Obsydiana, rozmawiałem z nim wielokrotnie, ale za każdym
razem mówił mi, że to nie jest możliwe. Aż do dzisiaj nigdy nawet nie przyznał, że inne
jednostki nokturnów w ogóle istnieją.
- Musi zdawać sobie sprawę z powagi sytuacji - rzekła Grace. - Obsydian się zmienia,
tak jak wcześniej, kiedy musiał stawić czoło nowym zagrożeniom.
- Poczuła się podniesiona na duchu. - Powiedział mi, że czas tajemnic dobiegł końca.
Na pewno podjął decyzję o wezwaniu pozostałych kardynałów i zakończeniu tej wojny.
Serce dziewczyny waliło mocno z przejęcia, jednak spojrzawszy Lorcanowi w oczy,
dostrzegła w nich jakiś cień.
- Nie - powiedział chłopak.
- Co masz na myśli?
Podniósł się z miejsca i stanąwszy przed Grace, spojrzał na nią z powagą.
- Obsydian powiedział mi o proroctwie oraz o istnieniu kardynałów Północy,
Wschodu i Zachodu. Potwierdził nawet, że wciąż gdzieś tam są, pływając po swoich
obszarach. Ale nie wezwie ich.
- Przecież nie ma wyboru! - krzyknęła, wstrząśnięta tą informacją. - Jeśli to, co
mówisz, jest prawdą, Sojuszowi naprawdę kończy się czas. Wezwanie ich to jedyne
rozwiązanie!
Lorcan westchnął.
- Ja też tak sądzę. Ale Obsydian powiedział, że poróżnił się z pozostałymi
kardynałami i nie może ich prosić o pomoc.
- Poróżnił się? O co poszło?
- Nie powiedział. Co więcej, jasno dał mi do zrozumienia, że to koniec rozmowy. Nie
mogę dłużej walić głową w mur, Grace. - Po raz pierwszy dziewczyna dostrzegła w
spojrzeniu Lorcana lęk. - Boję się tego, dokąd zmierza ta wojna. I tego, że odmawia nam się
jedynej rzeczy, która może przynieść nam zwycięstwo.
Rozważając jego słowa, Grace stwierdziła, że jej strach gdzieś się ulatnia. Zastąpił go
spokój i jasność myśli.
- No dobrze - powiedziała. - Obsydian odmawia wezwania pozostałych trzech
kardynałów. Niech i tak będzie. - Uśmiechnęła się. - Ale nas nic nie powstrzymuje przed
nawiązaniem z nimi kontaktu, prawda?
Chłopak spojrzał na nią zaintrygowany.
- Tak sądzisz? Ale jak? Nie wiem nawet, od czego mielibyśmy zacząć.
- Proroctwo mówi, że zakończenie tej wojny leży w rękach moich lub Connora. Może
w ten sposób je wypełnimy? Wzywając kardynałów?
- No dobrze, ale jak? - powtórzył.
- Jeszcze nie wiem. - Schyliła się, otworzyła swoją torbę i wyjęła z niej Rzecz o
dampirach. Podała książkę Lorcanowi. - Mam przeczucie, że gdzieś tutaj znajdę odpowiedź.
- Co to jest? - spytał chłopak, przerzucając strony.
- Jestem niemal pewna, że należała do Oliviera - odparła Grace, starając się nadążyć z
mówieniem za swoimi myślami. - Znalazłam ją ukrytą w Sanktuarium. Wiesz, że Olivier jest
dampirem, prawda?
- Olivier? Dampirem?
Przytaknęła.
- Jest potężniejszy i bardziej niebezpieczny, niż podejrzewaliśmy.
- I pracuje dla Loli i Sidoria - zauważył Lorcan ponuro.
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
- Wielka mi rzecz! Oni mają jednego dampira po swojej stronie. Sojusz ma dwa: mnie
i Connora.
Chłopak ponownie spojrzał na niebiesko oprawiony tom w swoich rękach.
- Mówisz, że ta książka powie ci, co robić, ale przecież ona jest pusta.
- Dla ciebie, owszem - rzekła Grace, wyciągając rękę. - Bo nie jesteś jej strażnikiem.
Daj mi ją, proszę.
Kiedy otworzyła książkę, na stronie natychmiast pojawił się napis.
- Wzywanie kardynałów - przeczytała na głos.
Lorcan patrzył na rozemocjonowaną dziewczynę i pomyślał, że jeszcze nigdy nie
kochał jej tak głęboko jak w tej chwili. Potem spochmurniał. Tak, proroctwo mówiło, że ona
lub Connor zaprowadzą na oceanach pokój, ale głosiło też, że aby tak się stało, jedno z nich
musi zginąć. A jeśli to jest właśnie cena, którą Grace będzie musiała zapłacić, by przywołać
kardynałów i zakończyć wojnę?
- Nie możesz tego zrobić - oznajmił nagle, sięgając po książkę.
- Myślę, że mogę - odparła dziewczyna z wielką pewnością siebie, nie podnosząc
wzroku znad tekstu.
- A jeśli to okaże się zbyt niebezpieczne? - W głosie Lorcana pojawiły się błagalne
nuty. - Jaki jest sens w wygraniu tej wojny, jeśli miałbym stracić ciebie?
Grace spojrzała na niego i zrozumiała, że teraz ona musi okazać się tą silną.
- Wszyscy robimy to, co do nas należy - oznajmiła stanowczo. - Nie mamy wyboru.
Jak mój tata... to znaczy Dexter. Jak Dexter zwykł mawiać, musimy zaufać fali.
- Kocham cię - powiedział chłopak takim tonem, jakby chciał się usprawiedliwić.
Dziewczyna odłożyła książkę i wstała.
- Ja też cię kocham. I nie chcę, by cokolwiek stanęło nam na drodze do wspólnej
wieczności. - Objęła Lorcana i ponownie zobaczyła, jak brylancik na jej palcu migocze w
blasku świec. - Ale z jakiegoś powodu otrzymałam te niesamowite moce. - Spojrzała
ukochanemu w oczy. - Pora, żebym je wykorzystała.
Rozdział 33
Podziały
Connor stał pośrodku pokładu Tygrysa. Nad jego głową łopotały charakterystyczne
białe żagle. Chłopak powiódł wzrokiem od czubka masztu aż po jego podstawę, a potem
popatrzył na morze i niebo. Ich złotawe zabarwienie wskazywało na to, że albo zapada
zmierzch, albo nastał brzask. Przeniósł spojrzenie na pokład i dostrzegł miodowe refleksy na
umazanych krwią klingach mieczy. Piraci byli rozproszeni po całym statku. Wielu miało
opuszczoną broń - zupełnie jakby bitwa dobiegła końca. Zatem to musiał być świt. Żaden
wampirat nie ośmieliłby się wyjść na światło dzienne, więc można się było przegrupować.
Connor przyjrzał się twarzom towarzyszy. Wyglądali na zmordowanych. Ich blizny i
świeże rany opowiadały historię nie tylko tej potyczki, ale całej wojny. Stopniowo zaczął
sobie zdawać sprawę z tego, że piraci mu się przyglądają. W ich oczach dostrzegał szok,
przerażenie i ból. Z jego powodu. Dlaczego? Co takiego uczynił?
Usłyszał wystrzał z armaty i poczuł cierpki zapach prochu. Z coraz większym trudem
przychodziło mu zaczerpywanie powietrza. Coś blokowało jego drogi oddechowe.
Spojrzawszy w dół, zobaczył miecz tkwiący głęboko w swojej piersi. Widok był straszny, ale
zarazem niemal komiczny. Nic dziwnego, że członkowie załogi patrzyli na niego w taki
sposób.
Zamykając oczy, opadł na twarde deski pokładu. Miecz wbił się głębiej w jego ciało.
Każdy kolejny oddech był trudniejszy niż poprzedni.
- Otwórz oczy, Connorze! - rozkazał czyjś głos.
Chłopak posłusznie wykonał polecenie. Twarze otaczających go osób zlewały się w
wielką jasną plamę. Gdzieś obok płakała kobieta.
- Proszę! Kapitan Tempest... On jest ranny! Pilnie potrzebuje...
Czy to Jasmine? Głos był podobny. Connor poczuł się skołowany. Przecież nie był
kapitanem. Chciał ją zawołać, ale nie zdołał wydać z siebie żadnego dźwięku. To pewnie
przez to ostrze tkwiące w jego piersi.
Ton dziewczyny stał się bardziej naglący.
- Kapitan Tempest jest ranny! Proszę, niech ktoś...
Wyłowił twarz Jasmine spośród morza innych i pochwycił jej spojrzenie. Skoro ma
umrzeć, to odchodząc, chce patrzeć w jej piękne oczy. Uśmiechnął się do niej, ale nie
odpowiedziała mu tym samym. Uniosła głowę.
- Bardzo krwawi! - zawołała. - Nie wiem, ile jeszcze wytrzyma!
Poczuł czyjeś dłonie na ciele, a po chwili ktoś wyjął tkwiące w nim ostrze. Z otwartej
rany trysnęła krew i ochlapała twarz Jasmine. Nieznośny ból narastał. Connor nigdy
wcześniej nie doznał tak wielkiego cierpienia. Ponownie zamknął oczy. Miał wrażenie, że
sunie z szybkością wielu węzłów ponad oceanem. Kiedy podniósł powieki, znów ujrzał
Jasmine. Jej twarz zbryzgana była jego krwią. Ciemne oczy lśniły jak klejnoty.
Nachyliła się i końcówki jej włosów musnęły jego twarz. Były wilgotne od krwi.
Chłodna dłoń spoczęła na jego policzku. To było miłe uczucie. Connorowi zrobiło się jeszcze
przyjemniej, gdy ta sama ręka delikatnie go pogładziła. Potem, jedna po drugiej, nastąpiły
dwie rzeczy. Nie zdołał już dłużej utrzymać otwartych oczu. Zorientował się też, że nie czuje
dotyku Jasmine. Zatem to było to? Nadszedł koniec?
Nagle postrzeganie Connora się zmieniło. Widział teraz siebie leżącego na pokładzie
w kałuży krwi, klęczącą obok Jasmine i cofających się z szacunkiem piratów. Dziewczyna
nadal pochylała się nad jego bezwładnym ciałem i gładziła go po twarzy, ale wyczuł, że ona
wie, iż już odszedł.
Jego spojrzenie się zamgliło i Connor pogrążył się w całkowitej ciemności. Słyszał
dobiegający skądś łomot, który stopniowo stawał się coraz głośniejszy i bliższy. Chłopak
otworzył oczy - zdziwiony, że w ogóle może to zrobić - i gwałtownie oprzytomniał. Leżał na
koi w bezpiecznych czterech ścianach własnej kajuty. Wydobywał z pamięci fragmenty swej
niepokojącej wizji. Ta sytuacja wydawała mu się jakby znajoma - tylko dlaczego?
Wspomnienia ulatniały się prędko z każdym następnym odgłosem uderzania w drzwi. Po
chwili z ich drugiej strony rozległ się głos:
- Otwieraj, Tempest! Wiem, że tam jesteś.
Connor wstał, nacisnął klamkę i stanął oko w oko z Jacobym. Blada zwykle twarz
Blunta była teraz czerwona. Nerwowo uderzał stopą o deski pokładu.
- Co się stało? - zapytał Connor półprzytomnie, myślami nadal jeszcze zatopiony w
wizji. Stał się przez to łatwym celem i pięść Jacoby’ego bez przeszkód rąbnęła z całej siły w
jego szczękę. - Co do... - jęknął, zataczając się i upadając na koję.
Podniósł wzrok i ujrzał wampira o wściekle dzikich oczach, który górował nad nim
niczym maszt z jego wizji. Silne ręce chwyciły Connora za poły koszuli i bezceremonialnie
podniosły.
- Wstawaj, Tempest! Idziesz ze mną!
Zaskoczony chłopak pozwolił się przeciągnąć przez kajutę aż do drzwi.
- Dokąd? - zdołał wykrztusić. - I dlaczego?
- Na pokład - warknął Blunt, wypychając go na korytarz. - Wyjaśnić kilka spraw
między nami dwoma.
Connor nie protestował. Wiedział, że ta chwila nadejdzie. Jasmine uprzedziła go, że
zamierza powiedzieć o wszystkim Jacoby’emu. Zaufać mu i wyznać prawdę, tak jak on jej
zaufał i wyjaśnił, kim jest. Pewnie właśnie to uczyniła. Connora zemdliło - był
zaniepokojony, ale przede wszystkim targało nim poczucie winy. Rozumiał, dlaczego Jacoby
chce go rozszarpać. Na miejscu przyjaciela czułby to samo. Nie był pewien, czy nadal może
nazywać go przyjacielem. Okazał się kiepskim kompanem Jacoby’ego Blunta.
Dotarli do drzwi na pokład. Jacoby pchnął rywala, aż ten upadł, po czym runął na
niego z uniesionymi pięściami. W ostatniej chwili Connor uchylił głowę i wymierzony w jego
twarz potężny cios trafił w twarde deski. Blunt skrzywił się z bólu, ale nawet nie pisnął.
Tempest wykorzystał moment, by odepchnąć przeciwnika i zerwać się na nogi.
Rozmasowując poobijane knykcie, Jacoby stanął przed niedawnym przyjacielem. W
oczach miał furię, a kiedy otworzył usta, Connor po raz pierwszy dostrzegł u niego
wydłużone kły. Było to przerażające przypomnienie tego, kim się stał zastępca Blunt.
- Oszczędzaj oddech - poradził wampir z dziwnym uśmiechem. - Będziesz go
potrzebował.
Gdy skończył mówić, krzyknął i wyskoczył w górę. Opadł na przeciwnika, oplótł
ramionami jego szyję i przeciągnął go wzdłuż pokładu. Gdzie Jacoby nauczył się tak
walczyć? Zawsze świetnie posługiwał się mieczem, ale to było coś zupełnie innego.
- Jedna z zalet bycia przemienionym - szepnął Connorowi do ucha. - Ci przeklęci
krwiopijcy nauczyli mnie kilku sztuczek.
No oczywiście! To miało sens. Myśl ta podziałała na Tempesta jak kubeł zimnej
wody. Sam też trzymał kilka asów w rękawie. Skupił się i wyślizgnął z uścisku przeciwnika.
Wykonał salto w tył i wylądował pewnie na nogach kilka metrów dalej.
Przez krótką chwilę na twarzy Blunta malował się podziw, który szybko ustąpił
zaskoczeniu. W jego oczach zapłonął nagle ogień. Connor wzdrygnął się. Wiedział, co to
oznacza. Głód. Czyżby u Jacoby’ego gniew wywołał łaknienie krwi? Nieszczęśnik nie
przywykł przecież jeszcze do swej nowej egzystencji i najwyraźniej nie kontrolował się tak
dobrze, jak mu się wydawało.
Z akompaniamentem dźwięku przypominającego gwizd Blunt przebył błyskawicznie
dzielącą ich odległość. Chwycił ponownie rywala za szyję i pociągnął w kierunku masztu.
Straszliwe uderzenie o twardy dębowy słup wywołało przenikliwy ból pleców i głowy oraz
sprawiło, że oczy Connora zaszły łzami. Palce Jacoby’ego zacisnęły się na jego krtani.
Pochwycił je i zaczął odciągać. Z ulgą stwierdził, że ucisk zaczyna słabnąć. Niezwykła siła
przeciwnika zaskoczyła Blunta, ale nie na długo. Uśmiechnął się złośliwie i ponowił atak.
Naparł mocniej i Connor poczuł, że traci dech. Myślami powrócił do swojego snu. Czyżby to
był omen? Zamknął oczy i tak jak w niedawnej wizji otoczyła go ciemność. Dawała pociechę.
Zaczął się zastanawiać, czy to już koniec. Czy zamiast od miecza wroga miał zginąć z rąk
sprzymierzeńca?
Kiedy Jacoby zobaczył, że powieki Connora opadają, postanowił go puścić. Nie mógł
się jednak na to zdobyć. Nagle poczuł, że ktoś chwyta go od tyłu za nadgarstki i odrywa jego
palce od szyi rywala. Rozdarty pomiędzy wdzięcznością a strachem, odwrócił się i spostrzegł
stojącego za sobą Tempesta. Jakim cudem udało mu się wydobyć z uścisku, skoro ewidentnie
był już bardzo osłabiony? W tej chwili wampir zdał sobie sprawę, że przeciwnik nadal stoi
przed nim z zamkniętymi oczyma. Pomyślał, że albo zaczyna wariować, albo naprawdę widzi
dwóch Connorów.
- Co się tu dzieje?!
Blunt odwrócił się i ujrzał zmierzającą ku nim Cheng Li.
- Co, na trójząb Neptuna, się tutaj dzieje?! - powtórzyła.
- To prywatna sprawa - odburknął. - Między Tempestem a mną!
- Jestem kapitanem tego statku, a wy jesteście moimi podwładnymi - oznajmiła
kobieta twardo. - Na tym pokładzie nie ma prywatnych spraw!
Jacoby zerknął za siebie i spostrzegł, że Connor - ten pierwszy - otwiera oczy i bada
ręką szyję. Natychmiast poczuł wstyd z powodu swego postępowania. Potem przypomniał
sobie o tamtym drugim i się rozejrzał. Ani śladu sobowtóra. Na statku był tylko jeden Connor.
Jacoby poczuł się zupełnie zdezorientowany. Czyżby, zaślepiony wściekłością, wszystko
sobie uroił?
Cheng Li kontynuowała kazanie:
- Jesteście wysokimi rangą oficerami na pokładzie Tygrysa i w szeregach Federacji.
Obaj jesteście wspaniałymi wojownikami, ale swoją agresję powinniście zachować dla wroga,
a nie wyładowywać ją w bójkach między sobą. - Popatrzyła na nich obu przymrużonymi
oczyma. Potem potrząsnęła głową i popchnęła Blunta w kierunku drzwi wiodących do kajut. -
Idź do siebie i ochłoń. Connor, chcę z tobą porozmawiać.
Jacoby spojrzał na rywala spode łba i odszedł niezadowolony.
- Co tu się dokładnie stało? - zapytała pani kapitan, kiedy starszy z jej zastępców
zniknął już pod pokładem.
Connor, poturbowany i posiniaczony, odpowiedział, wpatrując się ponuro w jakiś
punkt nad jej ramieniem:
- Ta cała sytuacja pomiędzy nim, Jasmine a mną wyszła na jaw i...
- Nie interesują mnie problemy nastolatków - przerwała mu, unosząc dłoń. -
Interesuje mnie natomiast to, że na pokładzie zobaczyłam nie jednego, lecz dwóch Connorów
walczących z Jacobym. - Ściszyła głos. - Czy to jakaś twoja nowa moc?
Wzruszył ramionami.
- Nie wiem. Chyba tak. - Nagle coś sobie przypomniał. - To mi się już kiedyś
przydarzyło podczas ataku na Diabla. Byłem w dwóch miejscach naraz.
Oczy Cheng Li zabłysły.
- To się może nam przydać - stwierdziła.
- Tak, ale nie jestem pewien, czy potrafię to kontrolować - wyznał Connor.
Pani kapitan rozważała właśnie jego słowa, kiedy z dołu dobiegło ich czyjeś wołanie.
- Proszę o pozwolenie wejścia na pokład!
Odwróciła się i odkrzyknęła:
- Kto prosi?
- Komandor Ahab Black, głównodowodzący Sojuszu!
Cheng Li szybko otrząsnęła się ze zdumienia.
- Udzielam pozwolenia! - zawołała.
Rozległ się odgłos opuszczania trapu, a potem dudnienie kroków, kiedy dowódca floty
przechodził z jednostki Federacji na pokład Tygrysa.
- Komandorze Black. - Cheng Li zasalutowała. - Co pana sprowadza o tak późnej
porze? To musi być nagła sprawa.
- Tak właśnie jest, kapitan Li - odparł gość. - Przyszedłem w imieniu Federacji, aby
przedstawić pani propozycję. Dotyczy ona pani i jej zastępcy.
- Obecnie mam ich troje - przypomniała. - O którym z nich mowa?
- O Connorze Tempeście - rzekł Black.
- O mnie? - Chłopak z zaciekawieniem podszedł bliżej.
- Tak. Przyszedłem złożyć ci propozycję nie do odrzucenia. - Connor miał wrażenie,
że chłodne spojrzenie komandora wwierca się w jego duszę. - Jestem tutaj, żeby uczynić cię
nowym kapitanem Federacji. - Przyjaźnie szturchnął młodzieńca w ramię. - No i co ty na to?
- Tak właśnie jest, kapitan Li - odparł gość. - Przyszedłem w imieniu Federacji, aby
przedstawić pani propozycję. Dotyczy ona pani i jej zastępcy.
- Obecnie mam ich troje - przypomniała. - O którym z nich mowa?
- O Connorze Tempeście - rzekł Black.
- O mnie? - Chłopak z zaciekawieniem podszedł bliżej.
- Tak. Przyszedłem złożyć ci propozycję nie do odrzucenia. - Connor miał wrażenie,
że chłodne spojrzenie komandora wwierca się w jego duszę. - Jestem tutaj, żeby uczynić cię
nowym kapitanem Federacji. - Przyjaźnie szturchnął młodzieńca w ramię. - No i co ty na to?
Rozdział 34
- Jest taki kochany! - zachwycała się Holly, huśtając małego Upiora, który chichotał,
zadowolony z tej zabawy.
- Prawdziwa laleczka! - dodała Nathalie. - Ma nos po ojcu, prawda?
- Jaka szkoda! - Stojąca za nimi Lola westchnęła. - Na szczęście da się to jeszcze
potem naprawić. - Wzruszyła ramionami. - Tak czy inaczej lepiej, żeby miał wygląd Sidoria i
mój rozum, niż odwrotnie. - Podeszła do drugiej kołyski. - Spójrzcie na małego Łowcę. Śpi
jak suseł. On ma urodę Lockwoodów! Taka zdecydowana linia szczęki! - Odwróciła się w
stronę Holly i Upiora, który właśnie ziewnął. - Jakie wielkie ziewnięcie u tak małego
mężczyzny! Jesteś śpiący? Chcesz do łóżeczka? Chodź, mamusia cię położy.
Gdy obaj malcy spali już smacznie w kołyskach, lady Lockwood poprosiła
towarzyszki, by przeszły z nią do saloniku.
- Drogie panie, czy mogę zaproponować coś do picia?
- Tak, poproszę, pani kapitan - rzekła Nathalie.
Holly przytaknęła.
- Będzie nam bardzo miło.
- Rozgośćcie się. - Lola wskazała krzesła ustawione wokół stolika. - Zaraz przyniosę.
- Dziękujemy! - powiedziały wampiratki chórem.
- To ja powinnam dziękować wam - oznajmiła lady Lockwood. - Za dotrzymywanie
mi towarzystwa w czasie, gdy Sidorio i pozostali szykują atak na Nokturn. - Podała
dziewczętom kieliszki i wróciła po swój, a potem usiadła obok Holly. - To nie leży w mej
naturze, by opuścić tak ważną akcję, lecz Łowca miał Wcześniej kolkę i nie chciałam go
zostawiać.
- Zerknęła na drzwi dziecięcej kajuty. - Ale zdaje się, że już mu przeszło, nie
sądzicie? Ach, ten mój mały diabełek!
Wampiratki pokiwały głowami.
- Macierzyństwo pani służy - stwierdziła Nathalie.
- Dziękuję. - Lola uśmiechnęła się do niej przyjaźnie. - Za śmiertelnych czasów także
miałam dzieci, ale to było wiele stuleci temu. Obawiałam się, że niewiele będę pamiętać, na
szczęście się myliłam. - Pociągnęła łyk z kielicha. - Umm, jakie to smaczne!
- A co pijemy? - chciała wiedzieć Nathalie.
- Molucca Wrathe’a - poinformowała ją melancholijnym tonem pani kapitan. -
Niestety, zostały nam już tylko dwie butelki. Nadzwyczaj dobrze wchodzi, prawda?
Dziewczyna przytaknęła.
- Jest przepyszne.
- Czy on aby nie miał brata? - zastanowiła się Holly.
- Ależ tak! Barbarra! - zawołała Nathalie.
- No to możemy zebrać i z niego!
Lola roześmiała się perliście.
- Droga Holly, jesteś niezastąpiona!
- Pani kapitan. - Nathalie otworzyła swoją torebkę. - Skoro mamy trochę czasu, to
może postawimy karty? - Sięgnęła do środka, wyjęła aksamitny woreczek i położyła go na
stole.
- Wyśmienity pomysł! - uznała lady Lockwood.
Nathalie rozsunęła złoty sznurek ozdobiony frędzelkiem i wyciągnęła z woreczka talię
kart.
- Ja potasuję, a pani przełoży.
- Idealnie! - Lola zaklaskała z uciechy. - Ale zabawa!
- Dlaczego chcecie, żebym został kapitanem?
Connor spoglądał ze zdumieniem na siedzącego naprzeciwko niego Ahaba Blacka.
Znajdowali się wraz z Cheng Li w jej kajucie, zgromadzeni przy okrągłym stoliku.
- Bo masz ogromny potencjał, Tempest - odpowiedział komandor, lecz w jego
monotonnym głosie brakowało przekonania. - Dotarliśmy do decydującego momentu w tej
wojnie. Awansując młodych piratów, wyślemy przeciwnikowi ważną wiadomość. Nie
przestaniemy ich zaskakiwać! Będziemy walczyć dalej! Aż do zwycięstwa!
Z drugiej strony stolika rozległo się dyskretne chrząknięcie. Obaj zwrócili spojrzenia
na panią kapitan.
- Jestem dowódcą Tempesta i jedną z najważniejszych członkiń rady Sojuszu -
oznajmiła sucho. - Ta propozycja powinna chyba zostać wcześniej przedyskutowana ze mną.
- Nie uprzedzono cię? - Connor był zaskoczony. Zazwyczaj Cheng Li wiedziała o
wszystkim, jeszcze zanim to się wydarzyło.
- Nie - odparła. - Nie wiedziałam. A powinnam była.
Connor zdawał sobie sprawę z tego, że między nią a głównodowodzącym Sojuszu
istnieją zadawnione niesnaski, i doskonale rozumiał jej irytację. Co takiego knuł Black?
Komandor wzruszył ramionami.
- Tkwimy na scenie najkrwawszej wojny, jaką którekolwiek z nas widziało, kapitan
Li. Jej losy zmieniają się w okamgnieniu.
- Rozumiem to. - Skinęła głową z udawaną cierpliwością. - A jednak są pewne
procedury, których należy przestrzegać...
Podczas gdy Cheng Li i Ahab Black wiedli spór, uwaga Connora skupiła się na czymś
innym - na portrecie Changa Ko Li, wiszącym nad kapitańskim biurkiem. Chłopak spoglądał
na ten imponujący obraz wiele razy, ale teraz z jakichś względów wydał mu się on inny.
Legendarny pirat jakby z rozbawieniem obserwował ludzi i ich działania. Ostatecznie jakie
miało znaczenie, czy Connor zgodzi się przyjąć stanowisko kapitana? Albo to, że złamano
jedną lub dwie procedury? Działały tu wszak siły potężniejsze od nich wszystkich, i
młodzieniec zdał sobie sprawę, że nie ma żadnych szans w walce z nimi. Nie mógł umknąć
przed tą falą. Niemal zobaczył, jak Chang Ko Li z aprobatą przymyka powieki.
- Aha! - krzyknęła Cheng Li. - A więc o to naprawdę chodzi! O pieniądze, które
Connor odziedziczył po Moluccu!
- O mój spadek? - Chłopak ponownie skupił się na rozmowie.
Twarz pani kapitan wyrażała pogardę.
- Czyżbyś nie dosłyszał? Okazuje się, że Federacja z radością powierzy ci
dowodzenie okrętem w zamian za hojny datek.
Connor rozparł się wygodniej w swoim krześle.
- Ile? - spytał po prostu.
Ahab Black wyjął z kieszeni płaszcza pióro i kopertę. Napisał na niej kilka cyfr i
pchnął ją po blacie w kierunku Connora. Cheng Li z zaciekawieniem pochyliła się nad
stołem.
- To powinno załatwić sprawę - powiedział Black.
Connor uniósł kopertę i odczytał kwotę.
- To mnóstwo pieniędzy!
Lola i Holly obserwowały, jak Nathalie rozkłada dwadzieścia dwie karty na
błyszczącym blacie stolika. Lady Lockwood dobrze pamiętała, że ta ręcznie malowana
zabytkowa talia od wielu pokoleń była własnością arystokratycznej rodziny jej podwładnej.
- Może dzisiaj wybierzemy siedem? - zasugerowała Nathalie.
Lola przytaknęła.
- Proszę odwrócić pierwszą kartę, pani kapitan.
Ozdobiona klejnotami dłoń łady Lockwood sięgnęła ponad stołem, na chwilę zastygła
nad kartami, aż wreszcie odwróciła jedną z nich. Dziewczęta nachyliły się, by zobaczyć, co
odsłoniła. Na karcie widniała róża wiatrów.
- Czterej Kardynałowie - stwierdziła Nathalie. - Dobry początek.
- A kim są ci Kardynałowie? - spytała Holly.
Jej koleżanka uśmiechnęła się z wyższością.
- Nie „kim”, lecz „czym”, moja droga. Czterej Kardynałowie to potoczna nazwa dla
czterech kardynalnych punktów na kompasie. Chodzi o cztery strony świata: północ, wschód,
południe i zachód. - Wskazywała odpowiednie miejsca na karcie, lekko stukając w nie
palcem. - Są też cztery kierunki pośrednie: północno-wschodni, południowo-wschodni,
północno-zachodni i południowo-zachodni.
- Rozumiem. - Holly skinęła głową. - No więc co oznacza ta karta?
- Cztery strony świata - zaczęła Lola - oznaczają ekspansję naszego imperium. Kiedy
przejmiemy Nokturn, będziemy mieli pod kontrolą południowy obszar. Potem będziemy
mogli się skupić na zdominowaniu pozostałych oceanów: na północy, wschodzie i zachodzie.
Podnosząc kolejną kartę, pani kapitan już się nie wahała. Obrazek przedstawiał statek
znikający pod falami.
- To zawsze jest intrygująca karta - objaśniała Nathalie. - Nazywa się ją Kątem
Krytycznym. W marynarskiej terminologii kąt krytycznej stateczności statku to maksymalny
kąt, pod którym jednostka może się nachylić i zdoła się jeszcze wyprostować.
Holly przytaknęła skwapliwie, zaś lady Lockwood zaczęła interpretować kartę:
- Widzimy tu punkt, w którym wszystko tkwi w równowadze. To obecny stan tej
wojny.
Nathalie z namysłem kiwała głową, a Lola mówiła dalej:
- Jak powiedziałaś, kąt krytycznej stateczności to najdalszy punkt wychylenia
jednostki. Ta karta mówi nam, że Sojusz osiąga już granice swoich możliwości.
- Ale - wtrąciła Holly - nadal może się podnieść. Czy tu właśnie nie o to chodzi?
Pani kapitan spojrzała swej podkomendnej w oczy.
- Karty ostrzegają mnie, że czeka nas jeszcze walka. Oczywiście wygramy, lecz nie
możemy nie doceniać przeciwników. Musimy zepchnąć ich do granic ich możliwości, a
potem jeszcze trochę dalej. - W jej oczach odbijały się płomienie pachnących świec
poustawianych w całej kajucie. - Myślę, że karty mogą nam mówić o tym, co się stanie
dzisiejszej nocy. Sidorio i pozostali przejmą Nokturn, ośmieszą i uciszą Obsydiana Darke’a
oraz pogrążą Sojusz w chaosie.
- Czy Johnny’emu nic się nie stanie? - szepnęła dziewczyna z niepokojem.
Lady Lockwood wzruszyła ramionami.
- Kowboj jest pomysłowy, ale po tym, co się stało na Diabłu, któż mógłby wiedzieć?
Zawsze możesz sobie postawić karty, kiedy ja już skończę. Może one udzielą ci odpowiedzi.
Niezbyt pocieszona tymi słowami, Holly pociągnęła łyk krwi ze swojego kielicha.
- Proszę odwrócić kolejną kartę, pani kapitan!
- zachęcała Nathalie, wyraźnie dobrze się bawiąc.
- Ach, tak! Doskonale. Żeglarski Brzask albo Żeglarski Zmierzch.
- No więc która z nich? - chciała wiedzieć Holly, ponownie skupiwszy uwagę na
kartach.
- Ona ma podwójne znaczenie - tłumaczyła Nathalie, wskazując na biegnącą przez
środek obrazka ukośną kreskę, dzielącą go na dwie części. Obie ukazywały identyczny
widok: niebo skąpane w złotym blasku, ale bez wizerunków słońca i księżyca. Na jednej
połowie, w prawym rogu, odznaczała się sylwetka lecącego ptaka. - Interpretacja tej karty
zależy od tego, którą stroną do czytającego jest zwrócona. W tym wypadku ptak kieruje się w
stronę pani kapitan, zatem mamy Żeglarski Brzask.
- W przeciwieństwie do lądowego brzasku podczas brzasku żeglarskiego słońce nadal
znajduje się pod linią horyzontu - wolno mówiła Lola. - Światło nie psuje jeszcze piękna
nocy. Widać jedynie mocną złotą poświatę, taką jak tutaj, na obrazku. Jest dość ciemno dla
tych z nas, którzy nie znoszą światła, ale wystarczająco jasno, by widać już było linię
horyzontu. - Zamyśliła się na chwilę. - Sądzę jednak, że ta karta może mieć bardziej ogólne
znaczenie. Mówi nam, że wszystko, czego pragnęliśmy i o co walczyliśmy, jest już w zasięgu
ręki.
- Tak - Nathalie się uśmiechnęła. - Ja też interpretuję to w ten sposób. - Spojrzała na
Holly. - Widzisz, jak historia rozwija się z każdą kolejną kartą? Dlatego nie można ich czytać
pojedynczo.
Dziewczyna przytaknęła, lady Lockwood zaś już bez dodatkowych zachęt odwróciła
kolejną kartę. Widniał na niej wizerunek beztroskiego marynarza.
- Ale wesołek! - Holly się zaśmiała.
Nathalie z niepokojem zmarszczyła brwi.
- Wcale nie - powiedziała. - Wygląda niewinnie, jednak to zdradziecka karta.
- To znaczy?
- To Jack Tar - wyjaśniła Lola. - Znany też jako Śmierć.
- Śmierć? Ludzka czy nasza? - dopytywała się Holly.
Jej towarzyszki wymieniły dyskretne spojrzenie. Nie miały wątpliwości, że
dziewczyna znów pomyślała o Johnnym.
- To zależy - odparła Nathalie - od tego, jaką kartę odkryje teraz pani kapitan.
- Albo jakie - sprostowała lady Lockwood. - Jack Tar ma wpływ na wszystkie odkryte
po nim karty figuralne, dopóki nie pojawi się kolejna karta tematyczna, jak na przykład Kąt
Krytyczny.
- A zatem może obróci pani kolejną kartę? - zaproponowała Holly.
Lola skinęła głową i przyjrzała się rozłożonej na stole talii. Wtem w dziecięcej kajucie
zapłakało jedno z niemowląt. Lady Lockwood nasłuchiwała chwilę. Płacz nie ucichł.
- To Łowca - stwierdziła. - Może znów ma atak kolki. Lepiej pójdę do niego, zanim
rozkrzyczy się na dobre i obudzi Upiora. Oto ryzyko posiadania bliźniąt!
Zerknąwszy z zadumą na karty, pani kapitan podniosła się i poszła do syna.
Nathalie wykorzystała okazję, by dolać całej trójce. Potem odniosła karafkę na
miejsce i wróciła na swoje krzesło. Nim usiadła, ścisnęła lekko ramię Holly.
- Teraz zrobi się ciekawie - powiedziała.
- To za dużo! - oponowała Cheng Li. - Poza tym Connor nie powinien być zmuszany
do kupowania patentu kapitana. Jest jednym z najbardziej utalentowanych młodych piratów
tego i jakiegokolwiek innego pokolenia. Wkrótce zapracuje na taki awans. - Spojrzała na
chłopaka. - Radzę ci, byś poczekał. Nie musisz działać w pośpiechu.
- Ośmielam się z panią nie zgodzić - oznajmił komandor Black. - Kończy nam się
czas i kończą nam się fundusze. Jeśli, zgodnie z pani sugestią, Tempest to przeczeka,
niebawem Federacji Pirackiej może już nie być. - Jego spojrzenie stało się bardziej surowe niż
zwykle. - Chyba że interesuje go awans w strukturach Federacji Wampirackiej.
- Świetnie - syknęła pani kapitan. - Cios poniżej pasa. Wywiera pan ogromną presję
na młodego pirata.
- Wiem o tym - odparł Black. - Nie robiłbym tego, gdyby istniał inny sposób. - Nagłe
jego głos stał się bardziej ludzki. - Tempest, nie będę owijał w bawełnę i powiem ci jak
mężczyzna mężczyźnie: potrzebujemy twojej pomocy.
- Zgadzam się - powiedział chłopak.
- Naprawdę? - Cheng Li była oburzona.
- Naprawdę? - Komandor wydawał się zaskoczony, ale i zachwycony.
- Jasne - zapewnił Connor, wstając z miejsca. - Zawsze marzyłem o tym, by zostać
kapitanem, lecz nie sądziłem, że okazja nadarzy się tak prędko. - Uśmiechnął się szeroko do
Ahaba Blacka. - Ale, ale! Rączka rączkę myje.
- Connorze, poczekaj! - Pani kapitan postanowiła działać. - Myślę, że nie
przemyślałeś tego dobrze. Nie miałeś czasu. Masz zamiar oddać ponad połowę swojego
spadku? Molucco zostawił te pieniądze tobie.
Chłopak wzruszył ramionami.
- Wiem, ale to o wiele więcej, niż mógłbym kiedykolwiek wydać - stwierdził. - Nie
miałem nic, kiedy Molucco mnie przygarnął. To dzięki piratom jestem dzisiaj tym, kim
jestem.
- Owszem - przyznała. - Dzięki twojej przyjaźni z Molukkiem, Cate, Bartem i ze mną.
Jednak to nie oznacza, że jesteś coś winien Federacji.
- Może i nie - odpowiedział. - Ale ta wojna pochłonęła już życie Molucca Wrathe’a i
jego brata Porfiria. Odebrała je Bartowi Pearce’owi, Johnowi Kuo i setkom, jeśli nie tysiącom
innych. Musimy położyć temu kres, i to jak najszybciej. Musimy zapewnić spokojną
przyszłość na oceanach. Nie wyobrażam sobie lepszego celu, na jaki mógłbym przeznaczyć
pieniądze Molucca. A ty?
Cheng Li milczała. Connor podejrzewał, że wie, o czym myśli jego przyjaciółka - co
by mu powiedziała, gdyby nie towarzyszył im Ahab Black. „Jesteś dampirem. Jesteś
nieśmiertelny. Będziesz potrzebował tych pieniędzy!”. Ale on wiedział, że jest inaczej.
Widział własną śmierć. I nie przerażała go ona nawet w połowie tak bardzo jak myśl o tym,
że mogliby przegrać ową okrutną wojnę. Jeśli musi umrzeć, aby zapanował pokój, jest na to
gotowy. Dołączy do poległych przyjaciół i towarzyszy. Odegrał swoją rolę w dziejach
piractwa i była ona większa, niż kiedykolwiek mógłby zapragnąć.
- Czy mam coś podpisać? - zwrócił się do komandora.
- Jak najbardziej - odparł Black. Popchnął w kierunku Connora po blacie kontrakt
oraz własne pióro.
Chłopak ujął je w palce, przebiegł oczyma dokument i złożył swój podpis u dołu.
- Znakomicie! - Komandor zwinął kontrakt w rulon i schował go do kieszeni. - A
teraz, Tempest, tradycja nakazuje, abyś ukląkł...
- Chwileczkę! - wtrąciła Cheng Li. - Chce pan przeprowadzić mianowanie tutaj i
teraz? Czy za te pieniądze Connorowi nie należy się przynajmniej porządna ceremonia?
- Na przykład taka, jaką miała pani? - spytał Black. - Pamiętam ten dzień; dzień, w
którym odebrano nam Johna Kuo. Słońce świeciło, a mistrzowie kuchni Akademii przeszli
samych siebie, przygotowując małe kanapeczki. Nie, pani kapitan. Obawiam się, że musimy
obecnie obniżyć standardy. Takich wspaniałych imprez nie będzie aż do czasu, kiedy
przywrócimy pokój - zakładając oczywiście, że takowy nastąpi - i to na naszych warunkach.
- Nie ma problemu - oznajmił Connor, klękając. - Nie przepadam za wielkimi fetami.
- Uśmiechnął się krzepiąco do Cheng Li. - Przecież wiesz.
Rzadko widywał ją smutną lub zmartwioną, ale teraz nie mógł poświęcić jej więcej
uwagi. Głównodowodzący Sojuszu właśnie wysunął miecz z pochwy i zaczął mówić:
- Na mocy władzy przekazanej mi przez Federację Piracką ja, komandor Ahab Black,
po wieczne czasy nadaję Connorowi Tempestowi tytuł kapitana. - Uniósł miecz i oparł go o
ramię chłopaka, płaską stroną klingi dotykając jego szyi. - Obfitość i przesyt.
- Przełożył ostrze na drugie ramię klęczącego. - Rozkosz i swoboda. - Przyłożył
czubek ostrza do piersi Connora, dotykając srebrnego sznura mundurowego tuż nad szybko
walącym sercem. - Wolność i siła - dokończył. Potem dodał ojcowskim tonem: - Możesz
wstać, kapitanie.
- Zaczekajcie! - zawołała Cheng Li. - A co z pozostałą częścią ceremonii? Co z
przysięgą? Ze słowami przysięgi rozpoczynającymi się od: „W myślach i w sercu”, a
kończącymi się na: „Niech twój powrót do domu przebiega w pokoju i harmonii”?
Komandor wzruszył ramionami.
- Jest pani oficerem Federacji. Myślę, że może pani uzupełnić ewentualne
niedopatrzenia. Ja muszę zdeponować czek w banku i wygrać wojnę. Jeszcze raz gratuluję,
kapitanie Tempest! I dziękuję w imieniu Federacji oraz Sojuszu. Twoja rola w naszym
zwycięstwie nie zostanie przemilczana. - Uścisnął dłoń chłopaka i ruszył w kierunku drzwi.
W progu zasalutował, po czym zniknął w mroku nocy.
Connor wstał, nieco otumaniony. Jego pierwszą myślą było: „Jestem teraz
kapitanem”. Drugą - „Podpisałem na siebie wyrok śmierci”.
Spojrzał na Cheng Li i zadrżał. Miał wrażenie, że odczytała jego myśli.
- Widzicie - oznajmiła Lola, układając sobie małego Łowcę na kolanach. - Teraz,
kiedy może posiedzieć z nami, jest już wszystko w porządku. Prawda, skarbie? - Prychnęła
mu w ucho i chłopczyk zaśmiał się radośnie.
- Myślę, że po prostu tęsknił za mamą - rozczuliła się Holly.
- Możemy kontynuować? - spytała Nathalie, wskazując karty.
- Oczywiście - rzekła lady Lockwood. - Nie możemy pozwolić, by Jack Tar tkwił w
zawieszeniu.
Przytrzymując ostrożnie dziecko, wychyliła się i obróciła kolejną kartę.
Przez chwilę wszystkie trzy wpatrywały się w wizerunek młodej osoby - mężczyzny
lub może kobiety - opiekującej się chorym.
- Uzdrowiciel - powiedziała Nathalie.
- A zatem - stwierdziła pani kapitan - śmierć przychodzi po Uzdrowiciela. Ciekawe,
kim on może być?
- Mosh Zu Kamal! - zawołała Holly z podnieceniem. - To najsłynniejszy uzdrowiciel,
jakiego znamy, prawda?
Nathalie przytaknęła.
- To mocny kandydat. - Spojrzała na Lolę. - Nie chcę psuć atmosfery, ale czy Olivier
nie był aby jego protegowanym?
Lady Lockwood uśmiechnęła się filuternie.
- Słuszna uwaga. Ale sądzę, że obie pominęłyście najbardziej oczywistą z kandydatur.
- Zerknęła z rozbawieniem na swoje towarzyszki. - Grace Tempest - wyjaśniła.
- No przecież! - wykrzyknęła Nathalie, ale szybko się opanowała. - Przepraszam, pani
kapitan. Na chwilę zapomniałam, że ona jest pani pasierbicą.
Lola pogardliwie wykrzywiła wargi.
- Tylko formalnie. Grace miała u mnie szansę i ją zaprzepaściła. Jeśli Jack zamierza ją
zabrać, nie będę stawać mu na drodze.
- Zobaczmy, czy może ma on jeszcze kogoś na oku - zasugerowała Nathalie.
Pani kapitan ponownie sięgnęła po kartę. Obrazek przedstawiał żeglarza stojącego na
dziobie statku i spoglądającego ze smutkiem na ocean.
- Zagubiony Korsarz - rzekła Nathalie. - Znany też jako Zagubiony Bukanier.
- Bukanier? - ożywiła się Holly. - To brzmi znajomo.
Lola złożyła dłonie.
- Idealnie! Connora Tempesta i jego dwóch przyjaciół nazywano Trzema
Bukanierami. Pamiętacie to, dziewczęta?
- Faktycznie - przytaknęła Nathalie. - Mamy więc Connora i jego kumpla Barta. Ten
drugi już nie żyje, więc nie może chodzić o niego.
- Nie może - zgodziła się lady Lockwood, wracając na moment myślami do chwili, w
której odebrała Bartowi życie. - Drugim kandydatem jest Stukeley.
Holly zawołała przerażona:
- Tylko nie on! Stukeley wygłosił tę mowę, kiedy Bart tu był! Pamiętacie? Podczas
tiffinu. Lord Sidorio nazwał Johnny’ego czwartym bukanierem!
- Naprawdę? - Lola uniosła brwi z przesadnym zdumieniem. - Obawiam się, że nie
pamiętam. - Wzruszyła ramionami. - Niemniej musicie przyznać, że Stukeley i Connor są o
wiele bardziej prawdopodobnymi kandydatami.
- Racja. - Nathalie skinęła głową.
- A jeśli to Stukeley? - wyszeptała Holly. - Biedna Mimma!
- Jest lepiej, niż oczekiwałam. - Pani kapitan podniosła nieco głos, by zagłuszyć te
niewczesne żale, i zwróciła się db Nathalie: - Mamy zwycięstwo w zasięgu ręki, a śmierć
prześladuje zarówno Grace, jak i Connora. Moja droga, nie mogłam prosić o lepszą wróżbę!
- Odwróciła pani tylko sześć kart - przypomniała wampiratka. - Została jeszcze jedna.
- Naturalnie. - Dłoń lady Lockwood ponownie przesunęła się ponad rozłożoną talią.
Upierścienione palce pochwyciły jedną z kart i odwróciły ją. Obrazek przedstawiał
konstelację jaśniejącą na nocnym niebie. Gwiazdy połączone były liniami w kształt srebrnego
liścia.
Lola na moment straciła dech.
- Nie! - krzyknęła.
- Co się stało? - zaniepokoiła się Holly. - Czy to karta tematyczna?
Nathalie z powagą pokręciła głową.
- Nie, skarbie. To następna karta figuralna. Reprezentuje Oriona...
- Powszechnie znanego - uzupełniła ponuro pani kapitan - jako Łowca.
- Czy to oznacza śmierć... - Holly nie dokończyła pytania.
Oczy trzech kobiet zwróciły się na chłopczyka, gulgocącego radośnie na kolanach
matki.
- To nie może być prawda! - jęknęła Lola ze łzami w oczach.
- Nie musi być - pocieszała ją Nathalie. - Proszę pamiętać, że Łowca to też karta
symboliczna. Może zwiastować śmierć któregokolwiek z piratów, którzy nas prześladowali.
Zwłaszcza dowódcy pierwszej załogi zabójców wampiratów.
- Cheng Li! - Lady Lockwood odchyliła się na krześle. - Tak, zapewne masz rację...
Nathalie zebrała się w sobie i przemówiła tonem, w którym dźwięczały siła i zdecydowanie:
- Pani kapitan, nawet jeśli wróżba sugeruje, że Łowca może być w
niebezpieczeństwie, to właśnie dlatego stawiamy karty. By nas ostrzegły. Dzięki temu
możemy przedsięwziąć odpowiednie kroki, żeby ochronić chłopca.
- Tak. - Lola otarła oczy. - Tak, moja droga. Oczywiście. - Mocniej przytuliła synka. -
Nic nie może mu się stać. Będzie przy mnie przez cały czas.
- Nawet podczas bitwy? - zapytała Holly. - Czy to nie byłoby wystawianie go na
bezpośrednie niebezpieczeństwo?
- Możemy się przy nim zmieniać - zaproponowała Nathalie. - Będzie miał
całodobową opiekę.
- A mały Upiór? - drążyła jej koleżanka. - Czy nie powinnyśmy chronić i jego?
- Karta wskazywała Łowcę - odparła lady Lockwood. - To on jest w
niebezpieczeństwie.
- Może powinna pani obrócić jeszcze jedną kartę? Żeby się upewnić? - zasugerowała
Holly.
Pani kapitan stanowczo potrząsnęła głową.
- Koniec z kartami.
- Ustaliłyśmy na samym początku - dodała Nathalie - że gramy siedmioma. Karty
zawarły z nami pakt. Miały wyjawić przyszłość w siedmiu odsłonach i tak też uczyniły.
Holly przytaknęła, a jej wzrok ponownie powędrował ku dziecku. Chłopczyk był taki
milutki! Serce jej się ściskało na myśl, że mógłby być w niebezpieczeństwie. To całe
wróżenie z początku było zabawne, ale ostatecznie nie skończyło się dobrze. Pani kapitan i
Nathalie zdawały się absolutnie przekonane, że karty wieszczą zwycięstwo wampiratów oraz
śmierć Grace i Connora. Ale Holly miała wątpliwości. Czy to jedyna możliwa interpretacja?
Czy karty nie mówiły o zagrożeniu dla Oliviera i Stukeleya? Może nawet dla Johnny’ego...
Czuła narastający niepokój, obawę o to, co się stanie. Patrząc jednak, jak Nathalie
zbiera karty, Holly pomyślała, że przecież nie zna się na nich tak dobrze jak koleżanka. A
biorąc pod uwagę dzisiejsze doświadczenia, na pokładzie Wagabundy jeszcze przez długi
czas nikt nie powróci do tej makabrycznej rozrywki.
Rozdział 35
Nie po raz pierwszy Grace odczuwała frustrację z powodu braku lustra w kajucie
Lorcana. Może ma jeszcze trochę czasu na to, by pobiec do siebie i zmienić sukienkę?
Postarała się, żeby wyglądać elegancko, z szacunku do tradycji Uczty. Ale gdyby Darcy tutaj
była, raczej nie pozwoliłaby przyjaciółce wyjść z kajuty w takim stanie. Grace rozpuściła
swój praktyczny kucyk i próbowała ułożyć włosy w wytworniejszą fryzurę, ale jej
długotrwałe wysiłki dały mizerny efekt. Granatowa sukienka dobrze na niej leżała i miała
odpowiedni kolor, ale z całą pewnością nie przypadłaby do gustu pannie Flotsam. Grace
wyobraziła sobie Darcy kręcącą głową i besztającą ją za obniżenie standardów. „To
niedopuszczalne, moja droga, nawet w czasie wojny!” Jedyną ozdobą skromnego stroju był
pierścionek od Lorcana. Dziewczyna wiedziała, że w tej jednej kwestii zyskałaby aprobatę
przyjaciółki.
Nic nie powinno i nic nie mogło konkurować z tym pięknym brylantem.
Wspomnienie Darcy sprawiło, że Grace zaczęła się zastanawiać, jak sobie radzą
znajomi w Sanktuarium. Dostrzegłszy rękaw munduru Lorcana wystający z szafy, podeszła
bliżej i otworzyła drzwiczki. Znów poczuła wyrzuty sumienia z powodu swej ucieczki. Musi
jeszcze odbyć astralną podróż do mistrza i wyjaśnić mu swoje zachowanie. Odkładała to,
tłumacząc sobie, że nie należy mu przeszkadzać, kiedy dzieje się tak wiele. „Cóż, to tylko
część prawdy” - przyznała w duchu, wpychając rękaw do szafy i przekręcając klucz.
Pomyślała o swej długiej drodze. Gdy po raz pierwszy postawiła stopę na pokładzie
Nokturnu, to właśnie Lorcan zamykał ją na klucz w kajucie. A teraz ona zamyka w szafie
jego ubrania...
W tej chwili obiekt jej zadumy we własnej osobie wyszedł z łazienki. Kiedy zbliżył
się do Grace, poczuła delikatny zapach jego leśnej wody kolońskiej.
Lorcan objął dziewczynę w talii i ucałował w szyję.
- Wyglądasz przepięknie - oznajmił. - Mówię to na wypadek, gdybyś się
zastanawiała.
Grace odwróciła się i spojrzała na chłopaka. Przyzwyczaiła się widzieć go w
mundurze, dlatego teraz, ubrany w wieczorowy strój odpowiedni na Ucztę, wydał się jej
porażająco przystojny.
- Ty także - wyjąkała, kiedy dotykał wargami jej ust.
- Chyba powinniśmy już iść - powiedział Lorcan po dłuższej chwili z wyraźnym
ociąganiem. Byłby o wiele szczęśliwszy, mogąc zostać w kajucie z ukochaną.
Grace czuła podobnie.
- Tak - odparła. - Jeśli uważasz, że to właściwe.
W oczach chłopaka pojawił się cień niepokoju.
- Obawiam się, że tak - powiedział. - Musimy przynajmniej spróbować z nim
porozmawiać.
Wzięli się za ręce i wyszli na korytarz. Było tam już wielu nokturnów, którzy
zmierzali do sali bankietowej. Jedni patrzyli z zaciekawieniem, jak tych dwoje idzie w
przeciwnym niż oni kierunku, inni byli zaprzątnięci własnymi sprawami. Grace spoglądała w
znajome twarze. Wyglądały blado i wątło, jak zawsze przed Ucztą, pomimo pokrywających je
warstw kosmetyków. Właśnie teraz, po tygodniowym powstrzymywaniu się od picia krwi,
nokturni byli najbardziej osłabieni.
Mijając spieszących na Ucztę członków załogi, Grace i Lorcan dotarli do swojego celu
- kapitańskiej kajuty. Drzwi były uchylone. Obsydian Darke miał zamiar właśnie wyjść bądź
też oczekiwał ich wizyty.
- Kapitanie? - niepewnie odezwał się Lorcan.
Nie było odpowiedzi.
Grace uświadomiła sobie z lękiem, że istnieje trzeci powód, dla którego drzwi do
kajuty Darke’a pozostawiono niedomknięte - ktoś mógł się tam włamać. Zaniepokojona
spojrzała na swego towarzysza. Lorcan mocniej ścisnął jej dłoń i zawołał:
- Kapitanie!
Znowu brak odpowiedzi. Grace czuła, że serce wali jej jak młotem. Zastanawiała się,
co też zastaną w środku. Od początku miała złe przeczucia co do tej nocy i nasilały się one z
każdym krokiem, z każdym taktem melodii dochodzącej z sali bankietowej.
- Chodź - powiedział Lorcan poważnym, spokojnym tonem. Puścił jej dłoń i pchnął
drzwi kajuty. Z wciąż mocno bijącym sercem dziewczyna podążyła za nim.
Pomieszczenie było puste. Na stojącym przy kominku wypolerowanym drewnianym
stole paliła się lampka naftowa, rzucając żółte światło na kilka porozkładanych na blacie map
i schematów. Ten znajomy widok ponownie przypomniał Grace ową noc, kiedy po raz
pierwszy odważyła się wejść do kapitańskiej kajuty.
- Gdzie on się podział? - spytał cicho Lorcan.
Dziewczyna wskazała znajdującą się naprzeciwko nich parę grubych zasłon. Podeszła
do nich i rozchyliła je, gestem nakazując chłopakowi, by się zbliżył. Tak jak się spodziewała,
Obsydian Darke stał na zewnątrz, na mostku kapitańskim, z dłońmi opartymi na drążkach
steru. To właśnie tutaj Grace ujrzała go po raz pierwszy niemal rok temu. Wówczas miał na
sobie maskę, pelerynę oraz rękawice i poprosił ją, aby „nie obawiała się jego wyglądu”. Teraz
zwrócił ku nim nieosłoniętą twarz.
- Oczekiwałem was - oznajmił.
W sposobie, w jaki to powiedział, było coś złowróżbnego.
- Musimy porozmawiać - rzekł Lorcan.
- Wiem, co mi chcecie zaproponować - odparł Obsydian. - Ale to wykluczone.
Chłopak się zawahał.
- Kapitanie, zdaję sobie sprawę z tego, jaki jest pan potężny, i nie zdziwiłoby mnie,
gdyby odczytał pan moje myśli. Ale i tak to powiem.
Grace wodziła wzrokiem od jednego do drugiego. Miała nadzieję, że Lorcan ma dość
sił na to starcie. Wydawał się taki zmęczony. Nie była tylko pewna, czym bardziej:
uczestnictwem w działaniach wojennych czy zmaganiami z nieugiętym uporem Darke’a. A
może to znużenie wynikało po prostu z konieczności wzięcia krwi od jego donora, Oskara?
Lorcan zerknął przelotnie na dziewczynę i zwrócił się do dowódcy:
- Oboje uważamy, że dzisiejsza Uczta powinna być ostatnia.
Obsydian w milczeniu skinął głową. Nawet jeśli przewidział ich prośbę, uczynił im tę
grzeczność i postanowił ich wysłuchać.
- Przynajmniej do czasu zakończenia tej wojny - kontynuował chłopak. - Wiem, jak
ważna jest dla pana Uczta, ale sądzę, że załoga musi się częściej pożywiać, aby mieć siłę do
wałki w razie ewentualnego ataku. Uważam, że postępujemy niestosownie, poświęcając tyle
czasu na rytuały, kiedy wokół nas tak wiele się dzieje.
Obsydian odczekał chwilę, jakby chciał się upewnić, że Lorcan skończył. Potem
ponownie skinął głową.
- Wiedziałem, że właśnie z tym przyszliście, lecz nie mogę się z wami zgodzić. W
związku z ostatnimi wydarzeniami rytuał Uczty stał się jeszcze bardziej stosowny i ważny. -
Przerwał na moment. - Uczta zawsze była istotnym elementem stylu życia na tym statku, od
pierwszego postawienia żagli. Symbolizuje różnicę pomiędzy nami a tymi, którzy chcą nas
zniszczyć. Została przerwana tylko raz, za ich przyczyną. Nie chcę i nie mogę się zgodzić na
taką zmianę. Równie dobrze moglibyśmy uderzyć w dzwon na znak poddania się i porzucić
wszystkie nasze ideały.
Lorcan spróbował ponownie.
- Kapitanie, z pewnością zdaje pan sobie sprawę, że nastały inne czasy. Jeszcze nigdy
nie stawialiśmy czoła takiemu zagrożeniu, jakie stanowi armia Sidoria. Już raz zaakceptował
pan zmianę, zrzucił pan maskę i pokazał światu swoją twarz. Inni uznaliby, że to nie do
pomyślenia, ale pan wiedział, że tak trzeba.
Głos Darke’a ociekał goryczą.
- Nadal są tacy, którzy kwestionują moją decyzję. Ale masz rację. Musiałem się
zmienić. Musiałem się stać innym dowódcą. Przyznaję i biorę za to odpowiedzialność,
niezależnie od konsekwencji. Lecz Uczty nie postrzegam w taki sam sposób. Tak długo, jak
pozostaję kapitanem tego statku i głównodowodzącym południowego kwadrantu, Uczta
będzie się odbywała.
- Jego długie włosy falowały na wietrze. - Ufam, iż mimo że się ze mną nie zgadzasz,
nadal mogę liczyć na twoją lojalność, komandorze Furey.
- Oczywiście! - zapewnił chłopak, salutując, a następnie skłonił się przed swym
wieloletnim dowódcą.
- Może pan liczyć na moją lojalność i miłość, kapitanie.
Obsydian spojrzał na Grace.
- A ty? - spytał. - Czy mogę wierzyć i w twoją lojalność?
- Tak - odparła. - Nie musisz o to pytać żadnego z nas. Fakt, że nie obawiamy się
rozmawiać z tobą o sprawach, w których masz odmienne zdanie, najlepiej świadczy o tym,
jak silna jest twoja pozycja.
Darke skinął głową i uśmiechnął się lekko.
- Jak zwykle słuszna uwaga - stwierdził. Odsunął się od steru, który mimo to nadal
poruszał się precyzyjnie, utrzymując statek na obranym kursie, i położył dłonie na ramionach
dwojga młodych. - Chodźcie, przyjaciele. Zejdźmy na Ucztę.
Grace wiedziała, że Obsydian zrobił, co mógł, by dodać im otuchy. Złe przeczucia nie
opuściły jej jednak i były silniejsze niż kiedykolwiek.
Ciemne sylwetki trzech wampirackich jednostek sunęły po falach, zbliżając się do
Nokturnu. Na dziobie każdej z nich stał dowódca - Sidorio na Krwawym Kapitanie, Stukeley
na Wybawicielu i Mimma na Calabrii - wspierany przez bezwzględną, żądną krwi załogę.
Żaden ze zbuntowanych wampiratów nie miał wątpliwości, że dzisiejsza noc przyniesie im
zwycięstwo rozstrzygające losy tej wojny. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, nic już
nie powstrzyma dalszej ekspansji imperium nocy.
Johnny Desperado stał po prawicy swego kapitana. Obaj patrzyli przed siebie. Sidorio
się uśmiechał.
- Już go widać - oznajmił, czując, jak adrenalina buzuje mu w żyłach. - To będzie noc
Uczty, której nigdy nie zapomną... przynajmniej ci, których nie zabijemy podczas
przejmowania statku. - Położył dłoń na ramieniu byłego kowboja. - Kiedyś byłem tam
porucznikiem. Dasz wiarę?
Johnny parsknął śmiechem.
- Nie potrafię wyobrazić sobie ciebie w roli lichego porucznika - stwierdził. - Ani na
tym, ani na żadnym innym statku.
- Byłem nim - powtórzył przywódca wampiratów, wpierając stopy w pokład i czując
pod nimi potęgę swojej jednostki. - I to nie dalej jak dwanaście miesięcy temu. Czasami my,
nieśmiertelni, przykładamy zbyt małą wagę do upływającego czasu. To niesamowite, jak
wiele może się zmienić w ciągu zaledwie jednego roku.
Desperado pokiwał głową, nie odrywając wzroku od przedziwnych połyskujących
żagli Nokturnu. Ich cel był coraz bliżej.
- A teraz wracasz, by przejąć go na własność.
- Tak - potwierdził Sidorio. - Albo go przejmę, albo zniszczę.
Rozdział 36
Atak
Nokturni i donorzy stali naprzeciwko siebie przy stole bankietowym. Skłonili głowy,
kiedy Obsydian zaczął recytować słowa utworu napisanego przez mistrza na rozpoczęcie
Uczty.
Jestem dumnym podróżnikiem nocy.
Ni mniej, ni więcej, tylko dzieckiem światła.
W cieniach kryć się nie będę...
Lorcan poczuł na sobie świdrujące spojrzenie swego donora. Zrozumiał, że przyjaciel
stara się przyciągnąć jego uwagę.
- Wszystko w porządku? - wyszeptał Oskar. - Wyglądasz...
Nokturn przyłożył palec do ust. Rozmowa podczas inkantacji była niestosowna.
...bo krew jest największym z darów.
Dzięki wam dziś składam za niego.
Z radością przyjmuję swoją nieśmiertelność...
Nagle rozległ się głośny huk i sala bankietowa przechyliła się w lewo. Kilka sekund
późnie), nim ktokolwiek miał czas się otrząsnąć, od strony rufy dobiegł potworny trzask i
nastąpił kolejny przechył statku. Trzecie uderzenie, tym razem w lewą burtę Nokturnu,
wywołało zamęt i dezorientację.
Nawet kiedy podłoga pod stopami uczestników Uczty przestała się trząść, w
pomieszczeniu nadal panował chaos. Krzesła przewracały się i rozbijały o ściany, sztućce
przesuwały się po obrusie, nabierając tempa niczym rzeka zmierzająca do morza, uderzając o
kryształowe kieliszki i razem z nimi opadając na podłogę. Oskar w ostatniej chwili zdołał
złapać ciężki kandelabr z płonącymi świecami. Nieco dalej inny świecznik spadł na podłogę i
płomienie zaczęły lizać deski. Jakiś bystry donor oraz znajdujący się obok niego nokturn
pochwycili dzbanki z wodą i zdusili pożar w zarodku. Powoli poziom sali bankietowej się
wyrównał, lecz wyglądała ona tak, jakby przed chwilą wybuchła w niej bomba.
- Co to było? - spytał Oskar Lorcana.
Furey już miał odpowiedzieć, lecz ku swemu zdumieniu usłyszał, że Obsydian
recytuje dalej:
Podróż ma trwać będzie aż po kres czasu.
Ni mniej, ni więcej - tylko dzieckiem światła,
dumnym jestem podróżnikiem nocy...
Drzwi otworzyły się gwałtownie i do sali wpadli dwaj pełniący wachtę nokturni, co
spowodowało, że kapitan nareszcie umilkł.
- Zostaliśmy zaatakowani! - krzyknęli jednocześnie nowo przybyli.
Lorcan pochwycił ponure spojrzenie Grace. Wszystko, czego się lękali, właśnie się
urzeczywistniało.
- Ile jednostek nas zaatakowało? - zapytał, podnosząc głos, by usłyszano go w
gwarze, który zapanował w pomieszczeniu.
- Trzy!
Te słowa wywołały istną lawinę komentarzy, które stawały się coraz głośniejsze i
coraz bardziej gorączkowe. Kiedy jednak Obsydian Darke uniósł dłoń, w sali natychmiast
zapadła cisza.
- Protokół ataku - powiedział tonem prawdziwego dowódcy. - Wszyscy wiecie, co
macie robić.
Taka była prawda. Już od jakiegoś czasu przygotowywali się na ewentualny atak. W
ciągu kilku sekund drużyna Lorcana, złożona z najlepszych wojowników, zebrała się wokół
niego.
- Komandorze Furey! - Jeden z nich chwycił chłopaka za ramię. - Nie mamy mieczy!
No oczywiście! Jedną z reguł Uczty było to, że do sali bankietowej nie wnoszono
broni. Zarówno nokturni, jak i donorzy zostawili swoje miecze w kajutach. Czy zdążą do nich
dotrzeć, zanim wróg wedrze się pod pokład?
Lorcan bezradnie spojrzał na Grace.
- Jak mogliśmy do tego dopuścić?! - jęknął.
Nie odpowiedziała. Stała z zamkniętymi oczyma i wyciągniętymi przed siebie
ramionami. Nuciła coś w języku, którego nie rozpoznawał. Co ona, u licha, robiła?
Potem chłopak dostrzegł jakieś poruszenie na stole i na podłodze. Czyżby staranował
ich czwarty statek? Nagle sztućce zaczęły unosić się w powietrze i wirować wokół sali, coraz
szybciej i szybciej. Lorcan, podobnie jak reszta zgromadzonych, zamarł, obserwując, jak
noże, widelce i łyżki tańczą ponad ich głowami. Ponownie spojrzał na Grace. Stała w tej
samej pozycji i nie przestawała nucić.
Sztućce przyspieszyły, zlewając się w jedną srebrzystą plamę. Potem zaczęły zwalniać
i Lorcan przekonał się ze zdumieniem, że to już nie noże i widelce krążą w powietrzu, lecz
miecze. Jak Grace tego dokonała? Nie, to w tej chwili nie było najważniejsze pytanie.
Główny problem polegał na tym, jakim sposobem złapać tę wirującą broń tak, by się przy tym
nie pokaleczyć.
Rozwiązanie pojawiło się natychmiast. Miecze zatrzymały się i zawisły w dwóch
rzędach wzdłuż stołu, skierowane rękojeściami w dół. Wystarczyło tylko wyciągnąć rękę.
- Weźcie broń! - zawołał Lorcan do załogi, rzucając Grace spojrzenie pełne podziwu i
miłości. Dziewczyna nadal zaciskała powieki, koncentrując się na tym, by utrzymać ostrza w
miejscu.
Nokturni i donorzy sięgnęli ponad głowy i pochwycili solidny stalowy oręż, który w
niezwykły sposób został stworzony na ich oczach.
- A teraz - krzyknął Obsydian, kierując się ku drzwiom - do boju!
Załoga Nokturnu pospieszyła za swym dowódcą. Chaos został opanowany, wszyscy
poruszali się sprawnie. Dały o sobie znać długie godziny treningu. Każdy wiedział, jaka jest
stawka, i pragnął dobrze odegrać swoją rolę w czekającej ich walce.
Lorcan patrzył, jak Grace otwiera oczy, przez chwilę mruga zdezorientowana, a potem
uśmiecha się, widząc uzbrojonych nokturnów i donorów.
- Grace, nie wiem, jak to zrobiłaś - powiedział - ale jestem pod wrażeniem. - Chwycił
ją za rękę. - Chodź!
- Dokąd idziemy? - spytała, kiedy znaleźli się na korytarzu.
Chłopak zdał sobie sprawę, że spośród wszystkich obecnych na Nokturnie osób ona
jedna nie przeszła szkolenia. Co prawda dysponowała mocą o wiele potężniejszą niż ich
umiejętności, lecz nie znała procedur ustalonych na wypadek ataku.
- Ja idę na pokład - oznajmił. - A ty wracasz do swojej kajuty i czekasz, aż to się
skończy.
Obawiał się, że będzie oponowała, odetchnął więc z ulgą, nie usłyszawszy słowa
sprzeciwu. Trzymając się za ręce, biegli korytarzem za swoimi towarzyszami. Słyszeli
dobiegający z góry szczęk stali i bojowe okrzyki. Walka na pokładzie rozgorzała już w
najlepsze.
Kiedy dotarli do jej kajuty, dziewczyna bez wahania nacisnęła klamkę i wciągnęła
Lorcana do środka.
- Grace, muszę iść! - zaprotestował, gdy zatrzasnęła za nimi drzwi.
- Musisz być silny - powiedziała, podciągając rękaw i podsuwając chłopakowi pod
usta swój nadgarstek.
Od razu zrozumiał jej intencje. Potrząsnął głową, chociaż serce zaczęło walić mu jak
młotem na widok żył pulsujących pod jej skórą.
- Nie mogę - wykrztusił.
- Musisz. Wampiraci bardzo sprytnie wybrali porę ataku. Przybyli w momencie,
kiedy nokturni są najsłabsi. Potrzebujesz krwi, jeśli masz dać z siebie wszystko. A wierz mi,
będziesz do tego zmuszony.
Lorcan pochwycił wyciągniętą rękę dziewczyny, ale ponownie pokręcił głową.
- Znajdę Oskara - powiedział. - Wypiję jego krew.
- Nie ma na to czasu - odparła. - Pozwól mi zrobić dla ciebie tę jedną rzecz.
Spojrzał jej w oczy. Od tak dawna o tym marzył, lecz nie w ten sposób. Jeśli jednak
nie zrobi tego teraz, to kiedy?
- Dobrze - ustąpił. - Ale tylko kropelkę.
Skinąwszy głową, ponownie uniosła nadgarstek do jego ust.
Lorcan obserwował ze zdumieniem, jak rany goją się na jego oczach. Przeniósł wzrok
na twarz Grace - malowała się na niej błogość.
- Jesteś cudowna - powiedział z uczuciem. - Mam nadzieję, że o tym wiesz.
- I nawzajem. - Uśmiechnęła się ciepło.
- Tak wiele chciałbym ci powiedzieć... Sądziłem, że czeka nas wspólna wieczność,
ale teraz widzę, że zmarnowałem mnóstwo czasu.
Pokręciła głową i spojrzała na niego błyszczącymi oczyma.
- Nie zmarnowaliśmy ani sekundy - zapewniła. - A teraz idź i wygraj tę wojnę.
- Zgoda - odparł. - A ty zostaniesz tu i poczekasz na mnie, tak?
Znów spodziewał się protestów, lecz ona jedynie skinęła głową i pogładziła go po
włosach. Nachylił się i pocałował ją w usta - krótko i mocno. Potem patrzył na nią jeszcze
przez chwilę, świadom upływającego czasu. Wiedział, że to mógł być ich ostatni pocałunek.
Nie, nie wolno mu było myśleć w ten sposób. Odwrócił się i nacisnął klamkę.
- Zaczekaj! - zawołała.
- Nie mogę.
Bardziej niż czegokolwiek na świecie pragnął zostać z Grace, lecz bitwa wzywała. Nie
miał wyboru - musiał odpowiedzieć na to wezwanie.
- Powiedz mi tylko, co mam robić - poprosiła.
- Zostań tu i bądź bezpieczna - odparł. - I zrób wszystko, co w twojej mocy, aby
zapewnić nam zwycięstwo.
- Wszystko? - powtórzyła.
Ich spojrzenia spotkały się i Lorcan zrozumiał, o co dziewczyna pyta.
- Wszystko - przytaknął, a potem odwrócił się i pobiegł na pokład.
Rozdział 37
Otchłań
Lorcan biegł po schodach, dzięki krwi Grace czując przypływ sił. Chociaż przywykł
do zastrzyku energii po każdym posiłku, tym razem doświadczenie było o wiele bardziej
intensywne. Zastanawiał się, czy wynika to z tego, że krew dampira jest inna od ludzkiej, czy
też, że nakarmiła go Grace, co było niezwykle intymnym doznaniem.
Jednak w chwili, kiedy komandor Furey postawił stopę na pokładzie, musiał porzucić
te myśli. W ich miejsce pojawiły się panika, strach i niepokój. Wampiraci mieli ogromną
przewagę liczebną. Co gorsza tylko on jeden spośród nokturnów posilił się tej nocy. Pozostali
byli w bardzo kiepskiej formie i choć intensywny trening podniósł znacznie ich umiejętności
bojowe, teraz niewiele mogli zdziałać. Kiedy doszło do najważniejszej z bitew, nokturni byli
niezdolni do walki.
Donorzy natomiast z zapałem rzucili się na wroga. Lorcan dostrzegł Oskara, który po
przeciwnej stronie pokładu pojedynkował się z młodo wyglądającą wam-piratką. Wnioskując
z wyszukanego munduru, musiała być kapitanem. Poruszała się szybko i zwinnie niczym wąż.
Obserwując ich starcie, Lorcan zmówił w duchu modlitwę za przyjaciela. Miał nadzieję, że
Oskar nie przecenił swoich możliwości.
Nagle usłyszał znajomy głos:
- Kadet Furey!
Odwrócił się i ujrzał Sidoria. Wielki jak góra przywódca wampiratów stał
naprzeciwko niego z opuszczonym mieczem.
- Masz przestarzałe informacje - stwierdził Lorcan. - Teraz jestem komandorem. -
Uniósł broń i przygotował się do walki.
- Ty? - Sidorio zaśmiał się złośliwie. - Strój się, ile chcesz, Furey. Wszyscy wiemy, że
jesteś pacyfistą. Tak jak twój kapitan i reszta tej załogi!
- Rozejrzyj się! - Ich ostrza skrzyżowały się na moment. - Czy to ci wygląda na statek
pacyfistów?
Sidorio cofnął się, nie odrywając oczu od przeciwnika. Wykrzywił pogardliwie wargi.
- Wygląda mi to na statek przegranych! - odparł szyderczym tonem.
Obaj krążyli teraz wokół siebie, mierząc się pełnym nienawiści wzrokiem.
- Wygląda mi to na słabą załogę, której porażka jest nieunikniona - ciągnął wampirat.
- Po co to przeciągać? Po co udawać, że możecie walczyć? Zawołaj kapitana i złóżcie broń.
Kto wie? Może przez wzgląd na stare czasy was oszczędzę?
Lorcan prychnął.
- Nie potrzebujemy twojej litości!
- A tak przy okazji - mówił dalej Sidorio - skoro już ucinamy sobie pogawędkę,
zapamiętaj: trzymaj swoje bezkrwawe łapska z dala od mojej córki! Wiem, że kręcisz się przy
niej od miesięcy, ale za wysokie progi na twoje nogi, jasne? - Uśmiechnął się nieprzyjemnie. -
Od tej nocy Grace nie będzie już miała z tobą nic wspólnego.
Trzymając nerwy na wodzy, komandor Furey odwzajemnił się przeciwnikowi
prowokacyjnym uśmiechem. Dostrzegł coś, o czym tamten nie miał bladego pojęcia.
Obsydian usłyszał tyradę Sidoria i zmierzał teraz szybko w ich kierunku z uniesionym
mieczem - po drodze unicestwiając bez trudu kilku członków wampirackiej załogi.
- Sugeruję, byśmy pozwolili Grace samej decydować o tym, kogo chce w swoim
życiu, a kogo nie - odparł Lorcan chłodno, kątem oka obserwując dowódcę.
- Ojciec wie najlepiej! - oznajmił dumnie wampirat, kręcąc głową i wypinając pierś.
Zamachnął się mieczem i runął na chłopaka.
Lorcan wykonał zgrabny unik i w tej samej chwili Obsydian przyłożył ostrze do karku
Sidoria. Wyraz zaskoczenia na twarzy tego ostatniego sprawił Fureyowi niemałą satysfakcję.
- Obróć się, renegacie - rozkazał Darke. - Nie pozwolę, by ominęła mnie okazja do
walki z tobą.
Sidorio szybko wziął się w garść.
- Ja także nie! - Odwrócił się i spojrzał staremu wrogowi w twarz.
Kiedy obaj kapitanowie zwarli się w boju, Lorcan rozejrzał się po pokładzie, oceniając
sytuację. Było źle. Bardzo źle. Wielu nokturnów i donorów poległo, a przewaga wroga rosła z
minuty na minutę.
Kilka metrów dalej Oskar pojedynkował się z wam-piratem, którego Lorcan rozpoznał
od razu. Stukeley, jeden z zastępców Sidoria. Komandor Furey był dumny z odwagi swego
donora, ale obawiał się zarazem o jego życie. Z głośnym okrzykiem rzucił się na Stukeleya,
zmuszając go do zostawienia Oskara i podjęcia obrony.
- Aha! - wrzasnął wampirat z radością, kiedy ich miecze się skrzyżowały. - Nareszcie
godny mnie przeciwnik! Choć może poczekaj na swoją kolej, a ja skończę z tym
śmiertelnikiem.
- To ja pierwszy skończę z tobą - odparł Lorcan, ponownie wyprowadzając silne
uderzenie. - Zmykaj! - rzucił w stronę Oskara, który z wdzięcznością się oddalił.
- Jedno muszę mu przyznać - powiedział Stukeley, odparowując ciosy. - Jak na
zwykłego śmiertelnika walczył nieźle.
- Sam nie tak dawno temu byłeś śmiertelnikiem. Czyżbyś o tym zapomniał? A może
Sidorio i Lola zrobili ci pranie mózgu?
Wampirat parsknął śmiechem.
- Po naszej stronie nie ma czegoś takiego jak pranie mózgu, komandorze! Takie
sztuczki zostawiamy tobie i twojemu zamaskowanemu kapitanowi.
- O ile nie zauważyłeś, on już nie jest zamaskowany - rzucił Lorcan szorstko. Jego
klinga zwarła się z ostrzem przeciwnika.
- Zamaskowany czy nie, lepiej niech uważa. Sidorio przerobi go na mielonkę!
- To Sidorio powinien uważać. Obsydian jest o wiele potężniejszym nokturnem.
Stukeley splunął na pokład pomiędzy nimi.
- Nie ma czegoś takiego jak nokturni! Jesteś wam-piratem, Furey! Nie różnisz się
niczym od Sidoria i ode mnie. Może tylko tym, że żywisz nienawiść do samego siebie, tak jak
ten twój żałosny kapitan.
Zaszarżował znienacka - był niesamowicie szybki. Lorcan w ostatniej chwili wykonał
unik.
- Doskonale! - krzyknął radośnie wampirat. - Masz w sobie więcej zapału do walki,
niż podejrzewałem!
- Nawet sobie nie wyobrażasz ile! - Lorcan zastawił się mieczem i zbliżył się do
przeciwnika. - Skończę z tobą, a potem zajmę się twoim koleżką kowbojem. A tak na
marginesie, gdzie on się podziewa? Nigdzie go nie widzę.
- Johnny? - Stukeley wzruszył ramionami. - Jego dzisiejsza misja jest prosta. Ma
tylko jeden cel. - Uśmiechnął się zjadliwie. - Ciekawe, czy zgadniesz, kto nim jest?
Nie było potrzeby zgadywać. Czyż celem Johnny’ego był kiedykolwiek ktoś poza
Grace? Lorcan poczuł, jakby dostał obuchem w łeb. Dreszcz przebiegł mu po plecach. Musiał
jak najszybciej zakończyć tę walkę i przedostać się do kajuty dziewczyny. Spojrzał ponad
ramieniem przeciwnika, szukając Oskara. Mógłby go wysłać pod pokład z ostrzeżeniem. Ale
donora nie było w pobliżu. Gdzie on się podział?
Nagły palący ból w przedramieniu sprawił, że chłopak przeniósł wzrok w dół.
Zobaczył, że ostrze Stukeleya rozcięło rękaw jego munduru i drasnęło skórę.
Wamiprat z satysfakcją uniósł miecz.
- Ona naprawdę jest twoją piętą achillesową, co, Furey?
- Nie - zaprzeczył Lorcan, szykując się do ataku. - Nie piętą achillesową, lecz
miłością mojego życia.
I zrobię wszystko co konieczne, żeby ją chronić.
Johnny z rozmachem otworzył drzwi kajuty Grace. Dziewczyna patrzyła na niego
zaskoczona.
- Co ty tutaj robisz?
- Przyszedłem po ciebie - oznajmił. - Nie denerwuj się, Grace. Moim zadaniem jest
eskortować cię na pokład Krwawego Kapitana. Mam dopilnować, by nie stała ci się krzywda.
Sidorio ma wobec ciebie plany...
- Nie interesują mnie jego plany - przerwała. - Nigdzie nie pójdę.
- Nie masz wyboru - odparł ostro, choć w jego tonie dało się słyszeć nutkę czułości. -
Właściwie już wygraliśmy tę bitwę. Wampiraci mają przewagę liczebną. Jest nas
przynajmniej trzech na każdego nokturna. Sidorio pokona Obsydiana, przejmie kontrolę nad
tym statkiem i włączy go do naszej floty. Wojna dobiega końca, przynajmniej ta jej część.
Południowy kwadrant został zabezpieczony, a my ruszamy dalej.
- Nie! - krzyknęła dziewczyna.
- Tak! - upierał się Desperado, wyciągając rękę. - Pogódź się z sytuacją, Grace. Nic
nie możesz na to poradzić.
Ujęła jego dłoń.
- Przepraszam - powiedziała.
Spojrzał na nią zdezorientowany.
- Za co?
- Za to.
Szybko odnalazła odpowiednie punkty na jego dłoni i umiejętnie je ucisnęła.
Wampirat opadł bezwładnie na podłogę.
Patrzyła na niego przez chwilę, rozważając dopiero co usłyszane słowa: „Wojna
dobiega końca... Nic nie możesz na to poradzić”.
Czy na pewno? Sama to oceni.
- Rozejrzyj się! - zawołał Sidorio. Jego szyję znaczyły rany zadane mu przez
Obsydiana, które zaczęły się jednak już goić. - Zobacz, jak twoja żałosna załoga ginie niczym
muchy! Nie można by prosić o lepszy symbol upadku twej potęgi. Twój czas dobiegł końca,
kapitanie. - Ostatnie słowo wycedził z głęboką ironią.
- Nie - odparł Obsydian. On również odniósł kilka lekkich ran, które już się
zasklepiały.
Przywódca wampiratów ryknął bezlitosnym śmiechem.
- Nie ma sensu zaprzeczać, kiedy sytuacja jest jasna jak księżyc w pełni! Przybyłem
tutaj z misją zdziesiątkowania twojej załogi i już wypełniłem ją z nawiązką. Padają jak liście
jesienią. Wkrótce wyślę was wszystkich na dno otchłani i włączę Nokturn do mojej floty!
Chociaż uważam, że najwyższa pora zmienić jego nazwę na coś bardziej... śmiałego.
- To o to chodzi? - spytał Darke. - Dlatego wywołałeś tę wojnę? Bo chciałeś się na
mnie zemścić za wyrzucenie cię z tego statku?
Sidorio uśmiechnął się i pokręcił głową.
- Nie - oznajmił. - Chodzi o coś znacznie większego i ważniejszego. - Oczyma
wyobraźni ujrzał swoją żonę i synów. Uniósł miecz. - Ta wojna toczy się o kontrolę nad
oceanami.
- Ja nigdy nie chciałem kontrolować niczego poza tym statkiem - odparł Obsydian. -
Chciałem dać schronienie wampirom...
- Daruj sobie to kazanie! - Miecz przywódcy wampiratów uderzył o ostrze broni
kapitana Nokturnu. - Już je słyszałem. O tym, jak to chciałeś stworzyć ochronkę dla
wyrzutków pośród wyrzutków, bla, bla, bla... Stara śpiewka, dziadku. Jedno wielkie mydlenie
oczu!
- Nie. - Darke patrzył na niego z powagą. - To prawda i nie ma znaczenia, czy w nią
wierzysz, czy nie.
- Stworzyłeś więzienie dla wampiratów! - krzyknął Sidorio, napierając na Obsydiana i
spychając go w tył. - Ty i Mosh Zu Kamal zamierzaliście trzymać nas w niewoli, żeby
zbudować własną potęgę na swoich niedorzecznych warunkach! Kto słyszał o wampirach,
które nie piją krwi? Przecież to poroniony pomysł!
Darke wzruszył ramionami.
- Nigdy nie zależało nam na władzy. Chcieliśmy, żeby wampiraci mieli wybór,
szansę, by wyrwać się z kleszczy pierwotnych instynktów i dobrze wykorzystać swoją
nieśmiertelność.
Sidorio prychnął z pogardą.
- Myślisz, że ukrywanie się na statku duchów i ograniczanie do jednego posiłku w
tygodniu jest pożyteczne? - Szeroko otworzył oczy. - Naprawdę tak uważasz, prawda?
- Wyjaśnij mi więc - rzekł Obsydian z twarzą blisko twarzy przeciwnika - jaka jest
twoja definicja pożytecznego życia.
- To właśnie to, co robię! - zawołał Sidorio. - Przejmowanie nowych statków,
uzyskiwanie przewagi, zakończenie tyranii piratów, pod którą żyjemy, odkąd sięgam
pamięcią, oraz kontrola nad oceanami.
- Ponownie pomyślał o Loli, Łowcy i Upiorze. - Najwyższa pora stworzyć nową
morską potęgę! To jest właśnie moja definicja pożytecznego życia.
Kapitan Nokturnu spojrzał w oczy swemu największemu wrogowi. Dostrzegł w nich
nienawiść, ale również smutek.
- Jak możesz uważać destrukcję za pożyteczną? - spytał.
Sidorio wzruszył ramionami. W jego oczach pojawił się ogień.
- Musimy chyba przystać na to, że się ze sobą nie zgadzamy, prawda? W
przeciwieństwie do ciebie i tobie podobnych ja nigdy nie lubiłem gadać po próżnicy.
Załatwmy to wreszcie. I to nie jak marne namiastki piratów, ale jak prawdziwe wampiry.
Odrzucił miecz i obnażywszy kły, skoczył na Obsydiana.
Lorcan patrzył z przerażeniem, jak jego dowódca pada na pokład. Sam też leżał już na
deskach, z czubkiem broni Stukeleya przyłożonym do szyi. Wampirat przycisnął butem jego
ramię i chociaż chłopak nadal ściskał w dłoni miecz, nie miał dość siły, by się dłużej bronić.
Dotyk stali na szyi był zimny, lecz w sercu Lorcan odczuwał znacznie większy chłód.
Wszędzie dookoła widział oznaki klęski. Straszliwa prawda powoli docierała do jego
świadomości. „Statek przegranych - powiedział Sidorio. - Słaba, ginąca załoga”. To nie były
czcze obelgi. Pokład Nokturnu zasłany był ciałami poległych członków.
Nacisk buta na ramieniu zwiększył się i Lorcan musiał w końcu wypuścić miecz ze
zdrętwiałej dłoni. Spojrzał w górę, na twarz Stukeleya, wykrzywioną w pełnym satysfakcji
uśmiechu. Nie mógł dłużej na niego patrzeć. Odwrócił głowę i zobaczył, że Sidorio zbliża kły
do gardła leżącego Obsydiana. Jak do tego doszło? Chłopak pomyślał o Grace, o chwili, kiedy
jej krew nasyciła jego ciało, o ich pożegnalnym pocałunku. Ich ostatnim pocałunku - obawa,
jaką wówczas poczuł, okazała się słuszna.
Johnny na pewno znalazł już Grace. Lorcan mógł jedynie żywić nadzieję, że
dziewczyna znajdzie w sobie siłę, której zabrakło jemu i Darke’owi. Jednak nie powinien się
łudzić. Wszystko wskazywało na to, że ponieśli porażkę. Nie docenili potęgi wroga. Koło
fortuny obróciło się i na oceanach zapanuje teraz brutalna siła.
Poczuł w ramieniu nowe ukłucie bólu i zdał sobie sprawę, że Stukeley otwiera jego
ranę. Lorcan dostrzegł jeszcze szyderczy uśmiech przeciwnika, a potem twarz wampirata
zaczęła się oddalać. Zupełnie jakby między nimi pojawiła się mgła. Ból pogłębiał się z każdą
sekundą i nokturn zdał sobie sprawę z tego, co go czeka. Zalała go fala straszliwego smutku.
Chciał krzyczeć za tym, co utracił - co wszyscy utracili - ale odmówiono mu nawet tego.
Mgła otchłani gęstniała, zamykając go w swym duszącym uścisku.
Rozdział 38
Czterej kardynałowie
Leżał z zamkniętymi oczyma i przez długi czas wszystko dookoła pozostawało ciche i
spokojne. Ta ostatnia podróż nie była chyba aż tak straszna, jak się tego obawiał. Lorcan
zebrał całą swoją odwagę i podniósł powieki. Nadal otaczała go mgła, lecz nie była już tak
gęsta jak wcześniej. Dostrzegł poplamione czerwienią deski; zastanawiał się, czy to możliwe,
by przebywał jeszcze na Nokturnie. A może został przeniesiony w inne miejsce? Mgła
rozrzedzała się z wolna, widział coraz więcej szczegółów otoczenia. Jego ramię, wcześniej
przyciśnięte do pokładu butem Stukeleya, było teraz wolne, a pod palcami czuł twardą
rękojeść miecza. Ale jak to się stało? Dlaczego wszystko było takie spokojne i ciche?
Spojrzał w górę i zobaczył coś w najwyższym stopniu zdumiewającego. Stukeley
nadal stał nad nim, ale teraz otaczało go dwóch mężczyzn i kobieta. Komandor Furey nie znał
żadnej z tych osób. Jeden z mężczyzn wyjął miecz z dłoni wampirata. Stukeley nie poruszył
się - żył, bez wątpienia, ale sprawiał wrażenie zamrożonego. Drugi z nieznajomych popatrzył
na Lorcana i uśmiechnął się do niego. Chłopak nagle odzyskał czucie w ramieniu. Był tym tak
zaskoczony, że wypuścił broń z ręki. Odrętwienie minęło i tkanki jego ciała zaczęły się
zespalać. Czuł mdłości, ale nie miało to znaczenia. Jakimś cudem został ocalony. Nieznajomy
wyciągnął rękę i pomógł mu wstać. Kobieta schyliła się, podniosła miecz Lorcana i oddała
mu go.
Podniósłszy się, chłopak dostrzegł smugi mgły przesuwające się po pokładzie i
zrozumiał, że otoczyła ona nie tylko jego, lecz wszystkich obecnych tu ludzi i- wampirów.
Powoli docierało do niego, co tu się wydarzyło. Wampiraci zostali rozbrojeni, a ich miecze
skierowane były teraz w ich własne serca, znajdując się w rękach gromady mężczyzn i kobiet.
Chociaż twarze przybyszów nie były mu znane, Lorcan poczuł z nimi specyficzną więź -
jakby należeli do tego samego co on plemienia.
Powiódł wzrokiem po pokładzie, szukając swoich towarzyszy: nokturnów i donorów.
Pasma mgły przesuwały się przed jego oczyma niczym muślinowe wstęgi, widział jednak, że
ci, którzy wcześniej polegli w walce, nadal leżą bez ruchu na zakrwawionych deskach. Ich los
już się dopełnił. Pozostali podnosili się chwiejnie, rozglądając się dokoła. Pełne niepokoju
oczy Lorcana odnalazły wreszcie Darke’a i chłopak odetchnął z ulgą. Dowódca Nokturnu stał
wyprostowany pośrodku pokładu, tuż obok masztu.
Komandor Furey ruszył, by przyłączyć się do swego kapitana, i dopiero wtedy
zauważył stojącego obok niego Sidoria. Pojął nagle, że to wcale nie groźba użycia mieczy
skłoniła wampiratów do tkwienia w bezruchu. Ręce przywódcy buntowników były uniesione;
zdawał się napierać na jakąś niewidzialną ścianę. Lorcan dostrzegł ciemnobłękitną poświatę i
zorientował się, że ich wrogowie zostali uwięzieni w polu siłowym.
Kiedy dotarł do Obsydiana, ujrzał ruch w dalszej części pokładu. Z początku
pomyślał, że zbliżają się ku nim inni cudownie ocaleni członkowie załogi. Jednak kiedy
sylwetki idących osób wyłoniły się z mroku, nokturn uświadomił sobie, że to nie oni. W
kierunku masztu sunęły trzy imponujące postaci. Wszystkie odziane były identycznie, w
peleryny i maski - dokładnie taki sam strój, jaki nosił kapitan Nokturnu, zanim przyjął
tożsamość Obsydiana' Darke’a.
Trójka nowych przybyszów zatrzymała się przed trzema mężczyznami stojącymi
pośrodku pokładu. Lorcan zerknął na twarz Sidoria. Malowało się na niej niewyobrażalne
zaskoczenie.
Chociaż nieznana siła nadal trzymała go w szachu, przywódca wampiratów mógł
mówić.
- Kim jesteście? - zapytał.
Przez chwilę panowała cisza. Peleryny trojga zamaskowanych kapitanów łopotały na
wietrze, ich tkanina skrzyła się tu i ówdzie barwą indygo. Potem przemówili - jednocześnie,
znajomym szeptem przywodzącym na myśl szum fal.
- Jesteśmy kardynałami Północ, Wschód i Zachód. Wraz z kardynałem Południe
zapewniamy nokturnom bezpieczną przystań na wszystkich oceanach.
- Kardynałowie? - warknął Sidorio. Ton trwożnego szacunku, jaki dał się wcześniej
słyszeć w jego głosie, zniknął bez śladu. - Jesteście jakąś sektą religijną?
- Nie - odparł Lorcan. - Oni reprezentują punkty kardynalne na kompasie. Cztery
strony świata.
- Właśnie tak. - Kardynałowie jednocześnie skinęli głowami. - Jesteśmy czterema
dowódcami floty nokturnów. Każdy z nas odpowiada za jeden kardynalny punkt kompasu.
- Północ, Wschód i Zachód. - Sidorio wskazał ich kolejno palcem, chociaż nie był w
stanie wysunąć ręki poza otaczające go pole siłowe. - A gdzie jest Południe?
Kardynałowie w milczeniu zwrócili twarze ku Obsydianowi, który z niedowierzaniem
potrząsnął głową.
- Zawsze wolno kojarzyłeś fakty - powiedział. - Ale to chyba jesteś w stanie
zrozumieć.
- Ty! - krzyknął Sidorio. - Ty jesteś kardynałem Południe!
- Jestem... - Obsydian zawahał się i spojrzał na troje zamaskowanych kapitanów. - A
raczej byłem.
Nastąpiła kolejna chwila ciszy. Jedynymi dźwiękami, jakie dało się słyszeć, były łopot
żagli i peleryn oraz cichy szum fal. Potem kardynałowie przemówili ponownie:
- Minęło bardzo wiele czasu, odkąd nasza czwórka znalazła się w jednym miejscu.
Zebraliśmy się teraz, by przekazać ci wiadomość. - Chociaż maski zasłaniały ich oczy, nikt
nie miał wątpliwości, że zwracają się do Sidoria. - Ten konflikt został zakończony. Wróć na
swój statek i zacznij demontować swą machinę wojenną. Ty i tobie podobni nigdy nie
zdobędą panowania na oceanach.
Sidorio ryknął wściekle i spróbował rzucić się na Obsydiana. Pole siłowe było jednak
zbyt silne i przywódca wampiratów pozostał na miejscu, dysząc z upokorzenia.
- Przyznaj się do porażki - kontynuowali kardynałowie. - Zabierz swoje załogi na
statki, które zrabowaliście, i nigdy więcej nie waż się postawić stopy w tym miejscu, z
którego zostałeś wygnany.
Gdy skończyli mówić, Lorcan rozejrzał się po pokładzie. Był ciekaw reakcji załogi
Nokturnu oraz wampiratów. Wszyscy w napięciu wpatrywali się w Sidoria. Komandor Furey
również na niego spojrzał.
Pierwszy zbuntowany wampirat, mieniący się obecnie władcą imperium nocy, uniósł
twarz ku niebu i wydał z siebie przeciągły okrzyk - ogłuszający wrzask, który odbił się echem
na całym statku i poniósł daleko po oceanie. Nie było to jednak wezwanie do boju, lecz ryk
zawiedzionego drapieżcy, który w starciu ze słabszą ofiarą poniósł nieoczekiwaną i sromotną
klęskę. Potem Sidorio zwiesił głowę i zawołał:
- Zostaliśmy pokonani! Wracać na statki!
Kiedy tylko wypowiedział te słowa, pole siłowe paraliżujące ruchy jego i pozostałych
wampiratów zniknęło. Przegrana armia jak zahipnotyzowana ruszyła w stronę kładek
abordażowych. Lorcan obejrzał się za Stukeleyem i dopiero teraz zauważył, że oprócz
jednostek wampirackich wokół Nokturnu kotwiczą jeszcze trzy statki. Każdy z nich miał takie
same nietypowe, przypominające skrzydła żagle, których kształt chłopak dobrze znał i kochał.
Uśmiechnął się na myśl, że stanowi część większej siły.
Przywódca wampiratów obserwował, jak jego podwładni odchodzą, a potem zwrócił
się do Obsydiana:
- Nie doceniłem cię. Drugi raz nie popełnię tego błędu. I żeby wszystko było jasne:
gdybyś nie wezwał posiłków, dzisiejszej nocy to ja odniósłbym zwycięstwo.
Lorcan uśmiechnął się ponuro. Nikt nie oczekiwał, że Sidorio potrafi przegrywać z
klasą, a on właśnie potwierdził te przypuszczenia.
Darke spojrzał na kardynałów, a potem na pokonanego przeciwnika.
- To nie ja ich wezwałem - rzekł powoli.
Sidorio zmrużył oczy.
- Jeśli nie ty, to kto?
- Ja! - odezwał się dziewczęcy głos.
Grace szybkim krokiem zmierzała od strony drzwi do kajut w kierunku masztu.
Lorcan rozpromienił się na jej widok, ale jego uśmiech zgasł, gdy tylko ujrzał idącego za nią,
równie otumanionego jak pozostali wampiraci, Johnny’ego Desperado. Były kowboj nie
zbliżył się jednak do grupy pośrodku pokładu, lecz dołączył do kamratów opuszczających
Nokturn.
Kiedy dziewczyna stanęła obok Obsydiana i trojga zamaskowanych kapitanów,
Sidorio uśmiechnął się do niej z dumą.
- Moja potężna córka! Gdyby tylko udało mi się nakłonić cię do przejścia na moją
stronę, wynik tego konfliktu byłby zgoła inny.
Drobna figurka Grace zdawała się emanować autorytetem.
- Moje moce to dar, którego nie da się oszacować - oznajmiła. - Nigdy nie
wykorzystam ich do siania bezmyślnej destrukcji.
Przywódca wampiratów patrzył na nią w zamyśleniu. Być może nadal zastanawiał się,
jak by to było, gdyby córka stanęła po jego stronie. Wszyscy napastnicy poza nim opuścili już
pokład Nokturnu.
- Pora odejść, ojcze - przynagliła go dziewczyna z nutką litości w głosie.
Sidorio pokiwał głową. Przez chwilę wydawało się, że chce coś powiedzieć, ale
ostatecznie zmienił zdanie. Odwrócił się i dołączył do swych oddziałów.
Lorcan nieśmiało ujął dłoń Grace. Ucieszył się, że nie zaprotestowała. Mogła sobie
być niesamowita, mogła być niepokonana niczym żywioł - ale wciąż była jego dziewczyną.
Ocaleni nokturni i donorzy wydawali się równie oszołomieni jak Sidorio i jego
żołnierze. Stali pomiędzy poległymi towarzyszami, obserwując odpływające statki wroga.
Lorcan wiedział, że wszyscy oni mieli nadzieję na zwycięstwo w tej bitwie, ale żadne z nich
nie przewidziało takiego obrotu spraw.
- Kapitanie - zwrócił się do Obsydiana. - Noc się kończy. Powinniśmy się zająć
naszymi poległymi i rannymi oraz zabrać załogę pod pokład.
- Tak - odparł Darke. - Komandorze Furey, wydaj, proszę, stosowne rozkazy.
Stojąc pomiędzy Grace a kardynałami, kapitan Nokturnu sprawiał wrażenie, jakby
sam został uwięziony w polu siłowym, tyle że nie było wokół niego iskier w kolorze indygo.
Lorcan odszukał pozostałych oficerów i przydzielił im zadania. Jego myśli krążyły już
wokół następnego problemu. Statek został zaatakowany tuż przed Ucztą. Ci z nokturnów,
którzy przeżyli, bardziej niż kiedykolwiek potrzebowali teraz krwi. Kiedy zakończą
porządkowanie pokładu, będą musieli wznowić Ucztę albo od razu przejść do dzielenia się.
Stracili jednak znaczną część załogi, wiele par zostało rozbitych. Niełatwo będzie się z tym
wszystkim uporać, ale - powtarzał sobie - przynajmniej udało się zakończyć wojnę.
Niezależnie od tego, jakie jeszcze czekają ich wyzwania, przetrwali najgorsze.
Upewniwszy się, że sytuacja na pokładzie została opanowana, Lorcan zawrócił w
kierunku masztu. Nim jednak tam dotarł, zatrzymała go czyjaś wyciągnięta ręka. Oskar!
Komandor Furey uśmiechnął się do swojego donora.
- Dzielnie walczyłeś - powiedział. - Zrobiłeś wszystko, o co cię proszono, a nawet
więcej.
Oskar odwzajemnił się przelotnym uśmiechem. Na ogół lubił pochwały i wręcz się ich
domagał, ale było całkiem zrozumiałe, że przeżycia tej nocy wpłynęły na jego zwykle
radosny nastrój. Wpatrywał się w nokturna dziwnym wzrokiem.
- Wziąłeś krew od kogoś innego - stwierdził nagle. W jego tonie brzmiały uraza i
panika. W końcu się odwrócił i pospieszył pod pokład.
Lorcan wyciągnął dłoń, by dotknąć przyjaciela i jakoś go pocieszyć, ale rozdzielił ich
tłum. Podkomendni trojga kardynałów wracali na swoje statki. Oskar zniknął w gromadzie
nokturnów.
Odmarsz sprzymierzeńców z północy, ze wschodu i z zachodu był równie szybki i
sprawny jak odwrót buntowników Sidoria. Wkrótce trzy załogi stały już na pokładach swych
jednostek, przypominając posągi wojowników skąpane w srebrnym świetle księżyca. Czekały
w milczeniu, aż dołączą do nich ich dowódcy.
Ci jednak nie zamierzali jeszcze odejść. Zebrali się wokół Obsydiana, z twarzami
zwróconymi w jego kierunku, jakby ich czwórka faktycznie stanowiła główne punkty
kompasu. Grace odsunęła się na bok. Lorcan zbliżył się do dziewczyny.
- Zrobiłaś dzisiaj coś cudownego - powiedział.
- Nie. - Obsydian nawet nie odwrócił głowy w ich stronę. - Zrobiła coś głupiego.
Lorcan był zdumiony brutalnością tych słów i gniewem, który brzmiał w głosie
kapitana.
- Uprzedzałem was wiele razy, że nie mamy sprzymierzeńców, których moglibyśmy
wezwać. Ale wy postanowiliście mnie zignorować.
- O czym pan mówi? - zdenerwował się chłopak.
- Gdyby nie Grace, zostalibyśmy pokonani przez Sidoria i jego zbuntowaną armię! I
tak w tej jednej bitwie poległo więcej naszych towarzyszy niż w ciągu całej wojny.
- To ty tak to widzisz, komandorze Furey - wycedził Darke. - Nie ja. - Zwrócił się do
zamaskowanych kapitanów: - Przepraszam za tych dwoje. Przepraszam, że zostaliście tutaj
wezwani.
Kardynałowie Północ, Wschód i Zachód odpowiedzieli swoim dziwnym szeptem:
- To nie w ich imieniu powinieneś przepraszać, kardynale Południe, czy jak się teraz
zwiesz. - Ich peleryny ponownie zaczęły połyskiwać. - Ciężar winy za to, co się stało,
spoczywa tylko i wyłącznie na tobie. To ty złamałeś nasz starożytny kodeks i dopuściłeś do
tej rebelii.
Ich głosy, choć bardzo ciche, brzmiały bezlitośnie.
- Wiedziałem, że tak to będziecie postrzegać... - zaczął Obsydian, ale mu przerwano.
- To nie kwestia postrzegania, lecz faktów. Już od dawna raz za razem łamiesz nasze
prawa.
- Jako kapitan mojego statku zawsze starałem się robić to, co najlepsze - tłumaczył się
ochryple Darke. - Zapewniałem schronienie wyrzutkom pośród wyrzutków, zgodnie z naszą
starożytną umową.
Kardynałowie jeszcze nie skończyli.
- Przekroczyłeś granice swej potęgi. Pomyliłeś bycie kapitanem z byciem bogiem.
Twoją rolą, tak jak i naszą, było zaopiekowanie się wampirami, które potrzebowały
schronienia. A jednak ciebie wciąż fascynują śmiertelnicy, którzy w porównaniu z nami są
istotami kruchymi i żyją zaledwie chwilę. Zostając naczyniem dla zagubionych dusz,
gromadziłeś je niczym pająk, który chwyta muchy w sieć. Nie powstrzymałeś zagrożenia na
pokładzie swego statku ani nawet w swoim kwadrancie. I zamiast zwrócić się do nas,
poprosiłeś o pomoc Kamala. Bez wątpienia to on nakłonił cię do zerwania maski i
przywdziania ludzkiej twarzy. W tamtej chwili odrzuciłeś swoje prawo do tytułu kardynała
Południe. A teraz... Teraz wszedłeś w sojusz ze śmiertelnikami! Czy to mogło się skończyć
inaczej?
- Musiałem się zmienić! - w głosie Obsydiana pobrzmiewała błagalna nuta. - Czułem,
że świat, nasz świat, się zmienia, i musiałem zareagować. - Potrząsnął głową. - Żadne z was
nie miało do czynienia na swoim statku, ani nawet w swoim kwadrancie, z takim
buntownikiem jak Sidorio!
Przez dłuższą chwilę panowała cisza, którą przerwali kardynałowie:
- Sidorio nie jest największym buntownikiem na pokładzie Nokturnu. Ty nim jesteś!
Zlekceważyłeś odwieczne prawa, które przez całe stulecia zapewniały pokój na
oceanach. Sprowadziłeś zagrożenie na wampiratów nie tylko w swoim kwadrancie, ale we
wszystkich. - Przerwali na moment, po czym zakończyli dobitnie. - Wezwano nas na pomoc i
przybyliśmy. Jednak uczyniliśmy to tylko ten jeden jedyny raz.
Darke spuścił głowę.
- Powtarzam - w jego tonie znów pojawiły się upór i duma - to nie ja was wezwałem.
Ale macie moje słowo, że już nigdy więcej nie będziemy prosić was o pomoc.
Lorcan i Grace wymienili pełne niepokoju spojrzenia.
- Proś lub nie - odparły zamaskowane postaci - my mamy własne obszary, których
musimy strzec. Jeśli dopuścisz do tego, że twój kwadrant znowu zostanie zagrożony, sam
będziesz musiał ponieść konsekwencje.
Obsydian przytaknął.
- Rozumiemy się więc.
- Pora, abyśmy odeszli - stwierdzili kardynałowie.
Stanęli w kręgu i wyciągnęli ramiona, tak że czubki palców ich rękawic się zetknęły.
Wokół nich uniósł się tuman mgły, a peleryny ponownie zaczęły się skrzyć. Wkrótce trudno
było rozróżnić poszczególne sylwetki. Potem świetlista mgła objęła ich całych. Blask był tak
potężny, że Lorcan i Grace musieli zamknąć oczy. Kiedy je otworzyli, kardynałowie zniknęli,
a wraz z nimi ich trzy statki.
Kapitan, Grace i Lorcan zostali sami. Ponad nimi łopotały i lśniły żagle Nokturnu.
Można było odnieść wrażenie, że statek odzyskał dawną energię. Jedynie ciemne plamy na
czerwonych deskach pokładu wskazywały, że tej nocy rozegrała się tutaj straszna bitwa.
- Musimy wejść do środka - odezwał się Darke. Nadal stał ze spuszczoną głową. -
Nadchodzi świt.
Ruszył w kierunku drzwi, nie zaszczycając swych towarzyszy nawet przelotnym
spojrzeniem.
Lorcan odwrócił się do dziewczyny i dostrzegł łzy na jej policzkach.
- Grace, nieważne, co mówi Obsydian. Dokonałaś dzisiaj wspaniałych rzeczy. -
Przyciągnął ją do siebie. - Doprowadziłaś do spotkania czterech kardynałów, pokonałaś
Sidoria i właściwie w pojedynkę wygrałaś tę wojnę.
- Więc czemu mam wrażenie, że właśnie wszystko straciłam? - zaszlochała. -
Dlaczego kapitan jest na mnie zły?
- Stałaś się taka potężna. On był twoim mentorem, a teraz jest jasne, że twoje moce
przewyższają te, którymi on sam dysponuje. Przepowiednia głosiła, że ty i Connor
zakończycie wojnę, i tak też się stało.
Grace potrząsnęła głową.
- W proroctwie była mowa o tym, że jedno z nas zginie. Nie sądzę, by ta wojna była
już zakończona, a jeśli Sidorio i Lola zaatakują ponownie, będziemy sami. Nie mamy więcej
sprzymierzeńców, których moglibyśmy wezwać na pomoc. A jeśli zbyt szybko zagrałam tą
kartą?
Chłopak przycisnął ją do siebie jeszcze mocniej.
- Nie potrzebujemy nikogo wzywać - powiedział.
- Wampiraci już nie zaatakują. Wojna zakończyła się dzisiejszej nocy. Widziałaś
minę Sidoria. To koniec, Grace. I wszystko dzięki tobie.
Oparła czoło o jego ramię i westchnęła.
- Tak bardzo chciałabym w to wierzyć. Ale nie mogę, Lorcanie. Nie mogę.
Wtuliła się w jego objęcia, szukając ukojenia. I wtedy w jej głowie rozległ się szept.
Trzej kardynałowie mieli Grace coś do przekazania.
„Masz rację, dziecię z proroctwa. To nie koniec, lecz ten zbliża się prędko. Nasze
zadanie zostało wykonane. Reszta zależy od ciebie i twojego brata”.
Rozdział 39
As w rękawie
Protokół dziewiąty
Skok
Johnny stał obok Stukeleya na mostku Wybawiciela. W nocnym powietrzu dawało się
wyczuć pełne napięcia oczekiwanie. Po lewej sunęła Calabria z Mimmą i jej załogą na
pokładzie, po prawej - Krwawy Kapitan. Desperado widział wysoką sylwetkę Sidoria
stojącego na dziobie. Wiedział, że dalej po prawej płynie Wagabunda, ale nie mógł dojrzeć
statku Loli, bo zasłaniała go większa jednostka.
- Stary, to niesamowite! - zwrócił się do Stukeleya z podnieceniem. - Spójrz tam! Czy
to nie światła Akademii Piractwa?
Jez wzruszył ramionami.
- Owszem, koleżko. Nasza misja samobójcza wkrótce się rozpocznie.
Johnny zmarszczył brwi.
- Nie mów tak. Obaj wyjdziemy z tej bitwy cali i zdrowi.
- Chciałbym mieć tyle pewności co ty - mruknął Stukeley. - Ale nasz dowódca się
pogubił. Ostatniej nocy ponieśliśmy druzgocącą porażkę. Jedyny powód tego, że wracamy po
kolejne lanie, jest taki, że ukochana piwniczka Loli została zniszczona. Ta baba zawsze miała
zły wpływ na Sidoria, lecz tym razem pchnęła go na sam skraj przepaści.
- Tak uważasz? - zaniepokoił się były kowboj.
Jez przytaknął.
- Stary, spójrz tylko na niebo. Przecież widzisz, że do świtu zostało ledwie kilka
godzin.
- Nim słońce wzejdzie, ta bitwa będzie skończona - oznajmił Johnny z niezachwianą
pewnością siebie. - Czuję, że odniesiemy sukces.
Przez chwilę obaj patrzyli na rząd ognisk wyznaczających krawędź nabrzeża
Akademii.
- Wiesz, co masz robić, prawda? - odezwał się Stukeley.
Desperado skinął głową.
- Kiedy bitwa rozgorzeje na dobre, wślizgnę się na Wagabundę i porwę dzieciaki.
Jez przytaknął ponuro.
- Nadal jesteś pewien, że ci się uda?
Johnny uśmiechnął się szeroko.
- Przecież byłem koniokradem, nie pamiętasz? Złodziejstwo to mój fach.
Stukeley zerknął na przyjaciela, zastanawiając się, czy to dobra pora, by mu
przypomnieć, że został złapany na kradzieży bydła i powieszony. Ostatecznie uznał, że lepiej
to przemilczeć. Desperado musiał dzisiaj sprawnie wykonać swoje zadanie.
Twarz byłego kowboja nagle spochmurniała.
- Z kradzieżą i porwaniem nie mam problemu. Ale czy naprawdę muszę zabijać tych
malców? Wiem, że trzeba usunąć ich z drogi, lecz zabijanie niemowląt to nie moja bajka.
Jez ściszył głos, tak by nikt z załogi nie mógł podsłuchać ich rozmowy.
- Johnny - zaczął. - Musisz pozbyć się Łowcy i Upiora, bo inaczej nasza przyszłość
nie będzie za wesoła. Wiesz o tym równie dobrze jak ja. A ta kretyńska bitwa to idealna
zasłona dymna.
- Wiem, ale czy koniecznie trzeba ich zabijać?
Stukeley spojrzał przyjacielowi w oczy.
- Nie obchodzi mnie, co z nimi zrobisz. Wrzuć ich do oceanu albo komuś oddaj. Ale
dopilnuj, żeby po zakończeniu bitwy, kiedy pył opadnie, obie kołyski były puste i dla
bachorów nie było drogi powrotu.
Desperado przytaknął.
- W porządku. Zrozumiałem, hermano. Lecz czy nie łatwiej spróbować jeszcze raz
unicestwić Lolę?
Jez pokręcił głową.
- To zbyt niebezpieczne. Jednak jeśli straci te swoje słodkie maleństwa, będzie
załamana. A my musimy ją złamać, stary. Rozumiesz to, prawda?
Johnny przytaknął ponownie i przeniósł wzrok na światła Akademii, które zdawały się
przysuwać do nich coraz bliżej i bliżej.
- Jasna sprawa - odparł. - Nie podoba mi się to, ale możesz na mnie polegać. Zrobię,
co do mnie należy.
Załoga Nokturnu zajmowała bojowe pozycje na pokładzie. Komandor Furey
nadzorował przygotowania do walki. Przynajmniej tej nocy zostali ostrzeżeni i nokturni
zdołali wcześniej się pożywić. Mimo to Lorcan obawiał się, że ten atak przeważy szalę, bo
następuje zbyt szybko po poprzednim. Miał już serdecznie dość tej całej wojny. Nie takie
życie wybrał. Sprostał wyzwaniu o wiele lepiej, niż sam mógł się tego spodziewać - bronił
osób, które kochał, i ich stylu życia - lecz w głębi serca nadal był człowiekiem miłującym
pokój. Nie wiedział, jak długo wytrwa. Jeszcze nigdy nie czuł się tak bliski zguby. Odejście w
otchłań byłoby kuszącą perspektywą, gdyby nie to, że teraz miał zbyt wiele do stracenia.
Zszedł pod pokład i zastukał w drzwi kajuty Grace. Trudno mu było uwierzyć, że po
raz kolejny musi się z nią pożegnać, być może już na zawsze.
- Proszę! - usłyszał zdenerwowany głos Oskara.
Co tam się działo? Zaniepokojony Lorcan wpadł do kajuty.
To, co zobaczył, sprawiło, że serce podeszło mu do gardła. Grace leżała bez ruchu na
podłodze. Wyglądało na to, że upadła i mocno się uderzyła, chociaż Furey nie dostrzegał
żadnych widocznych ran. Obok niej leżała otwarta książka, ta, którą wszędzie ze sobą nosiła.
Kartki poruszały się jakby pod wpływem wiatru, choć powietrze w pomieszczeniu było
nieruchome.
- Co się stało?
- Nie wiem! - jęknął Oskar. - Tak ją znalazłem.
- Co tu jest napisane? - Lorcan ukląkł i pochylił się nad stroną, na której spoczywała
rozpostarta dłoń Grace, tak jakby dziewczyna chciała zapobiec zamknięciu książki. Delikatnie
odsunął jej palce i przeczytał głośno:
- Pora, abyś wkroczyła do królestwa umarłych. - Spojrzał z przerażeniem na swojego
donora. - Nie!
- Ona żyje - zapewnił go pospiesznie Oskar. - Sprawdziłem jej puls. Oddycha, ale
powoli, jakby była pod narkozą albo w jakimś transie. Nie mogę jej obudzić.
Lorcan opuścił wzrok na twarz ukochanej. Była taka piękna i nareszcie pogodna.
Zniknął wyraz przygnębienia, który malował się na niej od dłuższego czasu.
Komandor Furey westchnął i podniósł się z kolan.
- Słuchaj - powiedział. - Muszę iść. Niczego nie chciałbym bardziej, niż zostać tutaj,
ale nie mam wyboru. Rozumiesz to, prawda?
Oskar przytaknął.
- Zaopiekujesz się Grace? Proszę, zrób co w twojej mocy, żeby ją ocucić.
- Jasne! - Donor się uśmiechnął. - Wiesz, że dla Grace zrobiłbym wszystko. Dla was
obojga. Ale jesteś pewien, że nie będę ci potrzebny podczas tej bitwy?
Lorcan nie wahał się ani przez sekundę.
- Jesteś znakomitym szermierzem, lecz teraz musisz zająć się Grace. Zrób to dla mnie.
Nie mogę iść do boju, dopóki nie będę pewien, że jest bezpieczna i ma najlepszą możliwą
opiekę.
- Daję ci słowo - oznajmił uroczyście Oskar - że nie zostawię jej ani na moment.
Statki Sojuszu odbiły od nabrzeża i wyruszyły na pole walki uformowane na kształt
strzały. Connor stał na rufie płynącego na czele Tygrysa i obserwował podążające za nim
jednostki. Każda z nich owiana już była legendą, każdą dowodziły osoby cieszące się sławą i
szacunkiem w pirackim świecie. Tuż za okrętem Cheng Li sunęły w jednej linii: Diablo z
Promykiem Wrathe’em i jego zastępczynią Cate Morgan, Nokturn z Obsydianem Darkiem i
Lorcanem Fureyem oraz Tyfon z Barbarrem i Trofie Wrathe’ami. Kolejny rząd stanowiły:
Inferno pod komendą Francisca Moscarda, Moskwiczanin Pavla Platonova, Seferis
dowodzona przez Apostolosa Solomosa i Twierdza Kronborg, której kapitanem była Kirstin
Larsen.
Sylwetek dalszych statków Connor nie potrafił już wypatrzyć w mroku. Widział tylko
ich światła, mijające właśnie łuk Akademii. W tej chwili uświadomił sobie, że jest
uczestnikiem wydarzeń, które przejdą do historii. Co więcej, bierze w nich udział już jako
kapitan. Kiedy po raz pierwszy zszedł po trapie na to nabrzeże i zasiadł przy jednym stole z
legendarnymi piratami, nie oczekiwał takiego rozwoju wypadków. Cóż za niezwykłą podróż
odbył w ciągu ostatniego roku! Szkoda tylko, że nie miał jeszcze własnego statku. Ahab
Black, zanim udał się do bunkra sztabu, by stamtąd nadzorować całą operację, obiecał
Con-norowi, że wkrótce przydzieli mu jedną z właśnie budowanych jednostek. Chłopak nie
był jednak pewien, czy tego doczeka. Jeżeli to, co mówiła Grace, okaże się prawdą, ta bitwa
będzie pierwszą i jedyną, w której weźmie udział kapitan Tempest. Dziwne, ale myśl o tym
nie przysparzała Connorowi bólu ani nie napełniała go lękiem. Czuł się niemal nadnaturalnie
spokojny, chociaż zmysły miał niezwykle wyczulone. Osiągnął zanshin - świadomość
wojownika, o której mówiono mu w Akademii, a którą wypracował w prawdziwych
potyczkach.
Spojrzawszy do przodu, ujrzał złowróżbne światła nieprzyjacielskiej floty. Zbliżały się
prędko. To była ogromna armada, złożona w przeważającej części ze zrabowanych piratom
statków i ich załóg przemienionych w wampiry - zarówno z własnej woli, jak i wbrew niej.
Czas rozbić to przerażające imperium budowane przez Sidoria i Lolę, którego jedynym celem
było sianie chaosu i zła na oceanach. Ci dwoje musieli zostać powstrzymani - tu i teraz.
Connor zadrżał, bardziej z niecierpliwości niż ze strachu. Nie po raz pierwszy miał stawić
czoło owej parze demonów. Nie mógł jednak pozbyć się wrażenia, że to starcie okaże się
decydujące zarówno dla niego, jak i dla nich. Czuł, że gdy nadejdzie świt, nic już nie będzie
takie samo jak przedtem.
Mignął mu ponownie fragment wizji sprzed kilku dni. Płacząca Jasmine i miecz wbity
w jego pierś. Przerażone twarze członków załogi. Odepchnął od siebie te myśli. Każdy pirat -
od majtka po kapitana - stawał do walki ze świadomością, że być może robi to po raz ostatni,
i Connor nie był wyjątkiem. Wspomniał tych, którzy już odeszli: Porfiria i Molucca
Wrathe’ow, komandora Johna Kuo, Barta Pearce’a. Był dumny, że kroczy przetartą przez
nich ścieżką. Chociaż jeśli tej nocy spotka się z nimi u kresu owej drogi, jego miecz raczej nie
zawiśnie w Rotundzie. Z pewnością nikt nawet nie zapamięta imienia młodego kapitana
piratów, który walczył tylko w jednej bitwie. Ale to nie ma znaczenia. Najważniejsze, że
odegra swoją rolę do końca.
Pomyślał o Grace. Na pokładzie Nokturnu jego siostra również szykowała się do
odegrania własnej roli w tej historii. Oboje zaszli tak daleko, choć odmiennymi ścieżkami,
odkąd przed rokiem wypłynęli z Zatoki Księżycowej. Connor nie miał zwyczaju się modlić,
ale teraz zamknął oczy i zmówił modlitwę za bezpieczeństwo Grace. Jeśli on dzisiaj zginie,
ona będzie samotnie kontynuować ich wspólnie rozpoczętą podróż. Chciał, by mogła to
czynić ze spokojem ducha, a nie z bólem w sercu. Musiała wiedzieć, że niezależnie od
wszystkiego jej brat zaakceptował swoje przeznaczenie.
Grace stała w izdebce latarnika i spoglądała na dobrze sobie znane wybrzeże Zatoki
Księżycowej. Fale wzbijały się wysoko, ale od powierzchni wody dzieliło dziewczynę wiele
metrów. Wiedziała, co musi zrobić. Otworzyła drzwi i wyszła na balkon, po raz ostatni
chłonąc znajomy widok. Pomyślała o chwilach, które spędziła tu z Connorem i Dexterem.
Potem bez wahania wspięła się na balustradę i skoczyła do oceanu, poddając się swemu
przeznaczeniu.
Spadała bardzo szybko, lecz mimo to zdążyła poczuć paniczny lęk. Bała się nie tylko
o siebie. Los wielu innych zależał od powodzenia jej misji.
Ta astralna podróż nie przypominała żadnej z poprzednich. Czuła chłód, kiedy wpadła
w lodowatą toń. Zabrakło jej tchu, a potem jakiś wir zaczął nią obracać, po czym unosić z
powrotem ku powierzchni wody. Nie! Musiała podążać w dół, a nie wracać na górę! Po
chwili poczuła jednak, jak jeden z głębinowych prądów zasysa ją i ciągnie na dno. Działo się
to tak prędko, że instynktownie zamknęła oczy. Potem coś się zmieniło i Grace poczuła, że jej
ciało ponownie się obraca. Przeraziła się, że coś zrobiła nie tak, chociaż starała się bardzo
skrupulatnie przestrzegać instrukcji udzielonych jej przez książkę.
Wirowanie ustało nagle, Grace zatrzymała się i jej stopy dotknęły twardego podłoża.
Przełamując lęk, otworzyła oczy. Ujrzała jedynie mrok. Uświadomiła sobie, że dotarła na
samo dno oceanu.
Kiedy wzrok dziewczyny przyzwyczaił się do ciemności, zaczęła rozróżniać kształty
poszarpanych skał. Wreszcie dostrzegła to, czego szukała - prostokąt żarzących się lampek,
ledwo widocznych w oddali. Tam właśnie musiało być wejście. Zaczęła płynąć w kierunku
światełek, które z każdą chwilą stawały się jaśniejsze.
Wyminęła ją jakaś ryba, lecz choć nie przypominała żadnego z tych tęczowych
stworzeń pływających blisko powierzchni, do których widoku Grace przywykła, dziewczyna
tylko przelotnie rzuciła na nią okiem. Zwierzęta głębinowe były podobne do otaczającego je
środowiska. Miały toporne kształty, jakby z grubsza ociosane przez początkującego
rzeźbiarza. Grace nie mogła się oprzeć wrażeniu, że nie tyle zeszła na dno oceanu, ile
przeniosła się w czasy, kiedy świat był młodszy i znacznie mniej skomplikowany.
Płynęła dalej, dopóki nie dotarła do drzwi obwiedzionych liniami lampek. Rozejrzała
się dokoła, chociaż właściwie nie było tutaj nic do oglądania. Dno było skaliste i jałowe -
przepływające obok stworzenia nie mogły liczyć na znalezienie na nim kryjówki czy
pokarmu. W nikłym świetle lampek wszystko, nawet jej skóra, miało upiorny odcień. Drzwi
prowadziły do wnętrza ogromnej podmorskiej groty. Były ciężkie, okute żelazem - wyglądały
tak, jakby odzyskano je z zatopionego statku. Wisiała na nich tabliczka z napisem. Grace
przybliżyła do niej twarz i przeczytała:
Pieczara Jacka Tara. Wejdź!
Nigdy nie zamykamy.
Nacisnęła klamkę. Drzwi otworzyły się z głośnym skrzypieniem. Dziewczyna
stwierdziła z zaskoczeniem, że wnętrze groty wcale nie jest wypełnione wodą. Kiedy
przekroczyła próg, jej włosy i ubranie natychmiast stały się suche. Odwróciła się i zobaczyła,
że woda zatrzymała się w drzwiach, tworząc za nimi przezroczystą ścianę. Ryby utknęły po
tamtej stronie i przyglądały się Grace jakby zza szyby akwarium.
- Zamknij no te drzwi, kochaniutka! Na ramiona rozgwiazdy, zamknijże je! Robisz
straszny przeciąg.
Dziewczyna posłusznie wykonała to polecenie, a stateczna piratka, która je wydała, z
wdzięcznością skinęła głową.
- Witamy u Jacka Tara! - powiedziała przyjaźnie.
- Tu towarzystwo jest wspaniałe, a trunki leją się litrami. Ale na twoim miejscu nie
zaczynałabym od naszego firmowego drinka. - Porozumiewawczo zmrużyła oko. - On
wymaga mocnej głowy!
Zachichotała i poszła dalej.
Grace ze zdumieniem rozglądała się po wnętrzu podmorskiego lokalu. Przypominało
nieco tawernę Mamy Kettle, ale było znacznie rozleglejsze. I o wiele bardziej stabilne.
Sfatygowany drewniany budynek słynnej pirackiej tawerny sprawiał wrażenie, jakby w
każdej chwili miał się zawalić, ściany Pieczary Jacka Tara natomiast zbudowane były z litej
skały. Dziewczyna zorientowała się, że stoi w wielkim przedsionku, z którego po kamiennych
schodach można przejść do innych pomieszczeń. Schody prowadziły w górę, w dół, w prawo
i w lewo. Obeszła przedsionek dookoła, zaglądając do bocznych sal. Były to właściwie
jaskinie. Każdą z nich okupowały hordy piratów, którzy pili, grali w karty albo śpiewali
szanty. Pomieszczeń tych było bez liku - odnosiło się wrażenie, że Pieczara Jacka Tara
ciągnie się pod dnem całego oceanu.
Po krótkim namyśle Grace skierowała się do sali na dole, ponieważ wydała jej się
najbardziej zatłoczona. W głębi dostrzegła potężny kilkupoziomowy bar, oblężony ze
wszystkich stron przez amatorów trunków, wrzaskliwie zamawiających kolejki dla siebie i
swoich kompanów. Musiała znaleźć sposób, by przyciągnąć ich uwagę, ale rozejrzawszy się,
stwierdziła, że nie będzie to łatwe zadanie. Wszyscy piraci byli pochłonięci swoimi
rozrywkami: rozmowami, grami i śpiewem. Nie dziwiła im się. Zasłużyli na odpoczynek.
Zanim tu weszła, zastanawiała się, czy rany, od których zginęli, będą widoczne i teraz, ale na
szczęście tak nie było.
- Hej, panienko! Nie widziałem cię tu wcześniej - zagadnął ją przechodzący obok
szczerbaty pirat. - Jesteś nowa?
- Przyszłam tylko w odwiedziny - odparła.
Parsknął śmiechem.
- W odwiedziny, tak? Już to gdzieś słyszałem! Rozejrzyj się, panienko! Oni wszyscy
przyszli tu tylko w odwiedziny!
Rechocząc, ruszył dalej i zniknął w tłumie kłębiącym się przed barem.
Grace pozostała na miejscu, intensywnie się zastanawiając, jak by tu przyciągnąć
uwagę niezwykle spragnionych i nader towarzyskich lokatorów tej pieczary.
Nagle usłyszała znajomy głos:
- Grace? Grace, to ty?
Odwróciła się i zobaczyła Barta Pearce’a.
- Bart!
Wyglądał dokładnie tak, jak go zapamiętała: wysoki, silny, przystojny. Uśmiechał się
do niej, ale oczy miał smutne.
- Więc to jednak ty. Miałem nadzieję, że się pomyliłem.
- Spokojnie - odparła. - Nie umarłam.
Bart zmrużył oczy.
- Jesteś pewna? Mówi się, że do Pieczary Jacka Tara mogą wejść tylko zmarli.
- Jestem pewna. To wizyta astralna.
- Skoro tak mówisz... - zgodził się. - Wierzę ci na słowo, bo nie całkiem rozumiem,
co masz na myśli.
Dziewczyna zauważyła, że niektórzy piraci zaczynają się im przyglądać z
zainteresowaniem.
- Świetnie wyglądasz - powiedziała. - Chyba dobrze ci się tutaj wiedzie.
Bart wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Znasz mnie, Grace. Jestem raczej beztroskim człowiekiem. Zawsze byłem za życiem
krótkim, lecz wesołym. A to miejsce i ci szaleńcy dokoła to po prostu niespodziewany bonus!
Przerwał i odwrócił się na moment do kompana, który klepnął go w ramię i
zaproponował, że postawi mu drinka. Grace uśmiechnęła się pod nosem. Było oczywiste, że
w Pieczarze Jacka Tara Bart Pearce jest równie popularny co swego czasu w tawernie Mamy
Kettle.
- No dobra, słuchaj. - Ponownie na nią spojrzał. - Jeśli nie umarłaś, to co, na
wszystkie oceany, robisz tu na dole?
- Potrzebuję pomocy - wyjaśniła. - Nie tylko twojej, lecz wszystkich mieszkających
tutaj piratów. A przynajmniej tych, którzy zechcą ponownie chwycić za broń.
Wesoła twarz Barta spochmurniała.
- Czy tam na górze naprawdę jest aż tak źle? - spytał. - Docierają do nas jakieś
informacje, głównie od nowych. A tych mamy ostatnio bardzo wielu.
Dziewczyna westchnęła.
- Jest źle - potwierdziła. - Sidorio ma teraz znaczną przewagę nad Sojuszem, jeśli
chodzi o liczbę statków i żołnierzy. Wprawdzie niedawno poniósł porażkę w czymś, co miało
być ostatnią bitwą, ale postanowił spróbować jeszcze raz. Nie możemy pozwolić mu wygrać.
Stawka jest zbyt wysoka.
Zmarły pirat przytaknął i zamyślił się na chwilę.
- Wiesz, Grace, nowo przybyli przekazują nam wieści i, słowo daję, sam ocean ma
już dosyć tej wojny. - Na jego twarzy pojawił się wyraz determinacji.
- Co możemy zrobić, żeby wam pomóc?
- Musicie wrócić. Tylko ten jeden raz. Wiem, że tutaj znaleźliście spokój i nie
prosiłabym, gdyby nie było to naprawdę konieczne. Czy przyłączycie się do walki?
- Jasna sprawa - odparł i zakłopotał się nagle. - Tylko że nie mam już swojego
miecza. Ponoć ci sentymentalni wariaci, tam na górze, wsadzili go do gablotki i zawiesili w
Akademii Piractwa.
- A pewnie. - Dziewczyna uśmiechnęła się, po czym dodała wesoło: - Ale nic się nie
martw! Twój miecz będzie na ciebie czekał. To samo dotyczy Molucca i pozostałych.
- Molucca? No, no. - Jej rozmówca pokręcił głową z udawanym zdumieniem. - A
zdawało mi się, że niedawno uważałaś go za najgorszego drania na świecie.
- A teraz go potrzebuję - odparła Grace. - Jego i Porfiria Wrathe’a. - Rozejrzała się po
Pieczarze. - Chcę, żeby każdy z zebranych tutaj piratów powrócił tej nocy na górę.
Bart przytaknął i podniósł się z miejsca.
- Z drogi, chłopcy! - krzyknął, przepychając się do starego dzwonu, który wisiał nad
barem. Chwycił łańcuch i głośno zadzwonił.
Dźwięk rozniósł się echem po całym lokalu. Piraci umilkli i odwrócili się w jego
stronę. Bart wskoczył na kontuar.
- Wybaczcie, że przerywam wasze swawole - zawołał - ale ci na górze potrzebują
naszej pomocy w stłumieniu wojny!
Zapadła pełna napięcia cisza. Grace rozejrzała się i spostrzegła, że zmarli piraci
wyciągają szyje w stronę mówcy i wyglądają zza rogów, żeby go lepiej słyszeć.
- Wszyscy wiemy, że już od jakiegoś czasu sytuacja wyglądała tam niewesoło.
Dzisiejszej nocy wszystko ma się rozstrzygnąć i Sojusz chce, byśmy wrócili na górę i po raz
ostatni stanęli do walki. Przyszłość piractwa, przyszłość naszych oceanów zależy od wyniku
tej bitwy! - Oczy Barta lśniły zapałem. Dumnie zadarł brodę i uniósł rękę. - Zgłaszam się na
ochotnika! Ci, którzy chcą się do mnie przyłączyć, niech zawołają „aj”!
Ogłuszający krzyk, który dobył się ze wszystkich gardeł, odbił się echem od skalnych
ścian; zdawał się trwać przez wiele minut. Grace ze wzruszenia napłynęły łzy do oczu.
Bart pochylił się ku dziewczynie.
- To chyba wystarczy za odpowiedź, co nie, Grace? A teraz wskakuj tu i powiedz
wszystkim, co dalej.
Rozdział 42
Rany
Zagubiony Bukanier
Pożegnania o świcie
Przywódca wampiratów stał bez ruchu nad bezwładnym ciałem Connora. Do jego szyi
z trzech stron przylegały końce mieczy, trzymanych przez Jacoby’ego, Cheng Li i Obsydiana.
Sidorio tkwił w pułapce, ale i tak krzyczał do syna:
- Otwórz oczy, Connorze!
Tymczasem Jasmine zwoływała towarzyszy.
- Proszę! Kapitan Tempest... On jest ranny. Pilnie potrzebuje pomocy medycznej!
Zobaczyła, że powieki chłopaka się unoszą, lecz jej ulga była krótkotrwała. Jego
spojrzenie było inne, jakby odległe. Dziewczyna padła na kolana u jego boku.
- Connorze! - krzyczała. - Connorze! Zostań ze mną! - Widząc kałużę krwi rosnącą
wokół jego ciała, spojrzała z rozpaczą na Cheng Li. - Bardzo krwawi! - zawołała. - Nie wiem,
ile jeszcze wytrzyma!
Chwyciła miecz Sidoria i wyciągnęła go z rany. Krew Connora bryznęła jej na twarz i
Jasmine instynktownie zamknęła oczy. Kiedy je otworzyła, spostrzegła, że powieki chłopaka
znowu zaczęły opadać.
- Nie! - zawołała. - Nie odchodź, Connorze! Nie odchodź!
Usłyszał ją i przez chwilę z wysiłkiem wpatrywał się w jej twarz. Nachyliła się nad
nim i położyła dłoń na jego policzku. Kiedy Connor znów zamknął oczy, wiedziała, że już
więcej ich nie otworzy. Przeniosła pełne bólu spojrzenie na Cheng Li, dławiąc się straszliwym
poczuciem straty.
- Tak mi przykro, Jasmine. - Głos pani kapitan był zachrypnięty od emocji. - Nie
możemy już nic dla niego zrobić.
Zerwawszy się na równe nogi, zastępczyni Peacock splunęła na Sidoria.
- Ty potworze!
Nigdy w życiu nie odczuwała takiego bólu ani tak intensywnej potrzeby zadania go
komuś. Spostrzegłszy, że ostrza mieczy jej kompanów dotykają szyi przywódcy wampiratów,
krzyknęła:
- Na co czekacie? Wyślijcie go w otchłań!
W tym momencie rozległo się przeraźliwe wycie. Dobiegało ze wszystkich stron.
Piraci rozejrzeli się niespokojnie, ale wkrótce pojęli, że to syreny na statkach wampiratów
robią tyle hałasu.
Jeden z ostatnich członków załogi Sidoria zawołał do niego ze szczytu nadburcia:
- Panie, musimy odejść! Nastał świt!
- Świt? - Jasmine spojrzała na Jacoby’ego. - Zmykaj pod pokład. Ale już! Ja cię
zastąpię.
Wyciągnęła swój miecz i przystawiła go do szyi pokonanego króla wampiratów.
Jacoby z wyraźną niechęcią ruszył w kierunku drzwi do kajut.
- Właśnie tak! Uciekaj, mały nokturnie! - prychnął Sidorio z pogardą. - Uciekaj tam,
gdzie jest bezpiecznie!
Zirytowana do granic możliwości, zastępczyni Peacock dźgnęła go swoim ostrzem.
Rzucił jej mordercze spojrzenie, ale nie mógł zrobić nic więcej.
- Ten ohydny dźwięk to sygnał wampiratów do odwrotu! - zawołał Lorcan do Grace. -
Miałaś rację, najdroższa. Wygraliśmy wojnę!
Uradowana dziewczyna wyrzuciła w górę zaciśniętą pięść.
- Wiedziałam! Nie mogę się doczekać, aż zobaczę Connora i powiem mu, że
wszystko będzie w porządku!
Lorcan objął ją i ucałował.
- Muszę zwołać naszą załogę pod pokład, zanim wstanie słońce. Spotkamy się potem
na dole.
Przytaknęła. Widząc odpływające statki wroga, poczuła ulgę i radość. Wychyliła się
przez reling, myśląc o wszystkim, czego ona i jej towarzysze dokonali tej nocy. Zwycięstwo
nie przyszło im łatwo.
- Grace! - odezwał się za jej plecami czyjś niespokojny głos. Był znajomy, ale nie
należał ani do Lorcana, ani do Oscara.
Odwróciwszy się, dziewczyna zobaczyła Desperada. Trzymał w ramionach jakieś
zawiniątko, które po bliższym przyjrzeniu się okazało się opatulonym w kocyk
niemowlęciem.
- Johnny! - powiedziała zdumiona. - Co ty tutaj robisz? Zaraz wzejdzie słońce.
Powinieneś skryć się gdzieś pod pokładem.
- Wiem - odrzekł były kowboj. - Nie mamy wiele czasu, ale musiałem się z tobą
spotkać.
Grace pochyliła się i przyjrzała dziecku.
- Czy to jedno z bliźniąt Loli?
- Ma na imię Upiór - wyjaśnił Desperado. - Chcesz go potrzymać?
Nie czekając na odpowiedź dziewczyny, wcisnął jej niemowlę w ramiona.
- Biedny mały! - szepnęła, patrząc na moszczącego się w jej objęciach chłopczyka. -
Jakby i tak nie miał już pod górkę! Cóż to w ogóle za imię?
- Możesz je zmienić, jeśli chcesz - oświadczył Johnny.
Grace spojrzała na niego zdumiona.
- Co masz na myśli? - Jej oczy nagle się rozszerzyły. - Dlaczego mi go przyniosłeś?
- Wykradłem go - mruknął Desperado. - Stukeley chciał, żebym go zabił. - Potrząsnął
głową. - Nie potrafiłem tego zrobić, Grace. Ale musiałem zabrać go od Loli i Sidoria. Przy
tobie będzie miał szansę na lepsze życie. - Spojrzał jej w oczy. - Przy tobie i Lorcanie.
Dziewczyna wpatrywała się w niego z uwagą.
- Chcesz, żebyśmy z Lorcanem wychowali dziecko Loli?
Johnny przytaknął.
- Przyniósłbym obydwu chłopców, gdybym miał szansę, ale Łowca... Cóż, nie udało
mi się go zabrać. Ale możesz ocalić tego malca. Zrobisz to, prawda, Grace? Rozumiesz,
dlaczego on musi być trzymany z dala od nich?
Rozumiała. Nie miała co do tego najmniejszych wątpliwości.
- Wszystkim wyszłoby na dobre trzymanie się z dala od tej dwójki. Ale Johnny, ty też
powinieneś od nich odejść. Porzuć tamten świat. Zostań na Nokturnie razem z tym maluchem
i zacznij wszystko od nowa. Wiem, że Obsydian i pozostali powitają cię z radością.
Desperado przez chwilę rozważał jej propozycję, ostatecznie jednak pokręcił głową.
- Dla mnie kości zostały już rzucone - stwierdził. - Muszę zdążyć wrócić, zanim
słońce mnie spali. Ale będę spał ciut spokojniej, wiedząc, że zrobiłem dziś coś dobrego.
Zbliżył się i pochylił nad Upiorem.
- Bądź grzeczny dla swoich nowych rodziców - nakazał surowo - albo będziesz miał
do czynienia z wujkiem Johnnym! - Wyprostował się z uśmiechem i popatrzył na Grace. -
Lepiej już pójdę.
- Proszę, zostań! - szepnęła błagalnie.
Były kowboj ponownie pokręcił głową.
- Doceniam twoją propozycję, naprawdę. Ale to by się nie udało, Grace. Żadnemu z
nas nie wyszłoby to na dobre.
Po policzku dziewczyny spłynęła samotna łza.
- Naprawdę chciałabym ci pomóc. Od chwili, gdy cię poznałam, szukałam jakiegoś
sposobu, żeby pomóc ci się zmienić. Jest w tobie tak wiele dobra, ale ty zdajesz się tego nie
dostrzegać.
Desperado był szczerze wzruszony.
- Lepiej nie mów nic więcej, bo się rozkleję. - Westchnął, cofnął się o krok i dorzucił
nieco bardziej rzeczowym tonem: - Zanim odejdę, musisz mi coś dać. Podobno masz pewną
książkę. Magiczną, o byciu dampirem.
Grace zmarszczyła brwi.
- Nie - skłamała. - Nie mam niczego takiego.
- Naprawdę jej potrzebuję - nalegał Johnny.
- Miałam ją, ale oddałam komuś innemu - odparła. - Komuś, kto potrzebuje jej
bardziej niż ja. - Wskazała na niebo, nie dopuszczając wampirata do głosu. - Jeśli masz
odejść, to musisz to zrobić teraz.
Wiedział, że ma rację.
- Mam nadzieję, że kiedyś, kiedy pył opadnie, znów się spotkamy. - Nachylił się i
pocałował ją delikatnie w policzek. - Pamiętaj, że jazda się jeszcze nie skończyła.
Potem odszedł, pozostawiając dziecko Sidoria i Loli śpiące spokojnie w jej ramionach.
- Gdzie on jest?! - krzyczała lady Lockwood, biegnąc korytarzem Wagabundy. -
Gdzie? - Jej głos stawał się coraz wyższy z desperacji. - Widzisz go?
- Tam jest, pani kapitan! - zawołała podążająca za nią Nathalie, wskazując na
iluminator.
Pospiesznie odkręciła śrubę i opuściła pokrytą kroplami wody szybkę. Kiedy Lola
dopadła iluminatora, jej oczom ukazał się okropny widok. Sidorio, jej drogi mąż i ojciec jej
synów, głównodowodzący imperium nocy, tkwił uwięziony na pokładzie wrogiej jednostki.
- Proszę się odsunąć od okna! - błagała Nathalie. - Światło!
Pojedyncza łza przepłynęła przez czarne serce wytatuowane wokół oka lady
Lockwood.
- Jak możesz kazać mi odejść od okna, kiedy widzisz, w jakim niebezpieczeństwie
jest Sidorio?
Nie ruszyła się sprzed iluminatora, obserwując z przerażeniem, jak złoty kolor nieba
staje się coraz bardziej intensywny. Żeglarski brzask ustępował porankowi. Pierwsze
promienie słońca stopniowo rozświetlały pokłady pirackich statków, sięgając żagli i
takielunku.
Ponownie spojrzała na pokład Tygrysa. Światło sunęło już od dzioba ku centralnemu
masztowi, pod którym stał małżonek Loli, trzymany w szachu przez trzech przeciwników.
- Zniszczmy go! - powtórzyła Jasmine.
- Nie - odparła Cheng Li. - Poczekamy i pozwolimy słońcu zrobić swoje.
Spojrzała na Obsydiana, licząc na jego aprobatę. Przytaknął.
Stali więc tak jak przedtem, sztychami mieczy dotykając szyi największego ze swych
wrogów, a światło zbliżało się ku nim nieubłaganie. Wreszcie słoneczny blask zalał całą
zgromadzoną pod masztem grupę, przyjemnie grzejąc twarze obu kobiet i zmuszając Darke’a
do opuszczenia głowy. Kapitan Nokturnu mógł wytrzymać w świetle dnia, ale nie było to coś,
co lubił. Spod półprzymkniętych powiek czujnie obserwował Sidoria.
Przywódca wampiratów uśmiechnął się złośliwie i wyprostował tak, by światło
opromieniło go całego.
Wybuchnął gromkim śmiechem i spojrzał triumfalnie na Obsydiana.
- Widzisz? Jestem teraz równie potężny jak ty! Światło nic mi nie zrobi.
Jasmine pierwsza dostrzegła, że czubek jej miecza, wciąż zatopiony w ciele wampira,
zaczął lśnić czerwienią. Zupełnie jakby rozgrzewał go kontakt z Sidoriem. Rzuciła szybkie
spojrzenie Cheng Li, zastanawiając się, czy tamta również to zauważyła. Pani kapitan
mrugnęła potakująco i ponownie utkwiła wzrok w jeńcu.
Arogancka mina Sidoria ustąpiła miejsca grymasowi potwornego cierpienia. Pożerał
go ogień. Skóra na twarzy wampirata zaczęła gwałtownie czernieć i pękać. Między jej płatami
można było dostrzec pomarańczowe płomienie. Jego głowa jęła z wolna się rozpadać - popiół
ulatywał wraz z morską bryzą. Z głośnym trzaskiem odpadło jedno z ramion. Uderzywszy o
deski pokładu, rozsypało się w tysiące drobnych kawałków.
- Nie! - krzyczała Lola, obserwując koszmarną scenę rozgrywającą się na sąsiednim
statku. - Nie!
Uniosła kuszę i prędko załadowała srebrny bełt.
- Obsydian Darke mi za to zapłaci. Żałosna podróbka wampirata!
Wysunęła broń przez otwarty iluminator, celując w plecy kapitana Nokturnu. Z
ochrypłym wrzaskiem posłała pocisk w kierunku Tygrysa.
Może sprawił to niewielki ruch Wagabundy, może nagły podmuch wiatru, a może
szalejącej z emocji Loli drgnęła ręka. Niezależnie od przyczyny, lady Lockwood Sidorio
nieznacznie spudłowała i wyminąwszy Obsydiana Darke’a, jej srebrny bełt wbił się głęboko
w serce Cheng Li.
- Nie! - krzyknęła kapitan Tygrysa. - Jeszcze nie! Jest jeszcze tak wiele do zrobienia!
Jej upadek został powstrzymany przez parę silnych ramion, które pochwyciły ją od tyłu i
delikatnie ułożyły na pokładzie. Jednak nawet wówczas nie puściły jej.
- Nie martw się, córko - szepnął jej do ucha męski głos. - Jesteś już bezpieczna.
Barbarro stał pod masztem Tyfona, kręcąc głową z ulgi i zachwytu.
- Udało nam się! - powtarzał. - Razem wygraliśmy.
- Tak - przyświadczył Molucco, ściskając ramię brata. - Kolejne zwycięstwo braci
Wrathe’ów! - Spojrzał na Porfiria. - Powinniśmy już wracać, nie sądzisz?
Porfirio skinął głową.
- Sądzę.
- Poczekajcie! - Barbarro wyciągnął rękę, chcąc ich zatrzymać. - Promyk jest na
Diabłu, bracie. Zawołam go, żeby mógł ci osobiście podziękować za danie mu szansy
zostania kapitanem. To nadało sens jego życiu.
Molucco uśmiechnął się szeroko.
- Wiedziałem, że sobie poradzi - oznajmił. - W tym chłopaku jest wiele ze mnie.
Zawsze tak uważałem.
Trofie odchrząknęła i zwróciła się do starszego ze swoich szwagrów:
- Muszę cię o to zapytać - zaczęła. - Skoro masz o Promyku tak wysokie mniemanie,
to dlaczego zostawiłeś lwią część swego majątku Connorowi Tempestowi?
- Kochanie! - Barbarro był zszokowany. - To nie pora...
- Muszę wiedzieć - odparła twardo. - A kiedy dostanę drugą szansę na zadanie tego
pytania, min elskling?
Niezmieszany bezpośredniością jej pytania, Molucco odparł:
- Uznałem, że tak będzie właściwie. Promyk ma was i waszą fortunę. Pomyślałem, że
Connor zasługuje na trochę wsparcia. - Wyraz jego oczu się zmienił. - Chociaż teraz nie ma to
już właściwie znaczenia.
- Wręcz przeciwnie - upierała się Trofie. - Ma to ogromne znaczenie.
Porfirio spojrzał na Barbarra.
- Naprawdę musimy się już pożegnać, bracie.
- Zaczekajcie, aż wezwę Promyka - prosił kapitan Tyfona. - Będzie zachwycony,
mogąc was znowu spotkać. Chciałbym, żebyście zobaczyli, jak zmężniał.
- Też bym tego pragnął - odparł jego młodszy brat ze smutkiem. - Ale to niemożliwe.
Jack Tar wzywa nas z powrotem. - Spojrzał na Molucca. - Chodź, staruszku. Zegar tyka.
Musimy odejść.
Obaj zmarli Wrathe’owie uściskali Barbarra i Trofie na pożegnanie. W oczach
kapitana Tyfona pojawiły się łzy, kiedy wreszcie wypuścił braci z objęć.
- Jeszcze się spotkamy - zapewnił go Molucco.
- Oby niezbyt szybko! - wyrwało się Trofie.
Nieżyjący kapitanowie ryknęli tubalnym śmiechem.
- W rzeczy samej - przytaknął Molucco. - I to ze względu na nas wszystkich!
Bart i Cate opierali się o reling Diabla. Stawali obok siebie w tym miejscu wiele razy
wcześniej, ale teraz obydwoje wiedzieli, że robią to po raz ostatni.
- Muszę już iść - powiedział mężczyzna, gładząc policzek rudowłosej piratki. - Ale
nim odejdę, chcę ci coś powiedzieć.
Spojrzała na niego oczyma pełnymi łez.
- Chciałabym pójść z tobą. Żałuję, że dziś nie zginęłam...
- Cate! Skarbie, ty masz po co żyć. Proszę, nie pozwól, by życie upływało ci w żalu.
Nie trzymaj się kurczowo tego, co mogłoby być. Wiedz, że cię kochałem i zawsze będę cię
kochał, ale otwórz serce i wpuść do niego kogoś innego.
- Za wcześnie na to - odparła, potrząsając głową.
- Cholernie trudno będzie komukolwiek ci dorównać, Barcie Pearce!
- Cóż, skoro tak... - Uśmiechnął się. - Nie chciałbym, żebyś zapomniała o mnie z dnia
na dzień. W ogóle nie chcę, byś o mnie zapomniała, ale pragnę, żebyś żyła pełnią życia. -
Wyraz jego twarzy się zmienił. - Przykro mi, Cate. Naprawdę muszę już iść.
Objął ją mocno i przez dłuższą chwilę nie wypuszczał z ramion.
Kiedy się od siebie odsunęli, Bart ujął Cate za rękę. Jego oczy zabłysły radością.
- Nosisz pierścionek babci! Skąd, na wszystkie oceany...?
- Connor go znalazł i mi oddał - wyjaśniła. – I powiedział, o co chciałeś mnie spytać.
Mężczyzna pokręcił głową, uśmiechając się szeroko, chociaż w oczach miał łzy.
- Poczciwy chłopak z tego Tempesta, no nie?
Cate przytaknęła.
- Cóż... - Bart wyglądał na zagubionego. - Jestem do niczego, kiedy przychodzi do
pożegnań, a trudniejszego niż to chyba nie ma.
Zaczął się odwracać.
- Zaczekaj! - Chwyciła go za ramię. - Wiem, że musisz iść i nieprędko znów się
spotkamy. Ale chcę, żebyś wiedział, że wzięłam sobie twoje słowa do serca. Zrobię; co w
mojej mocy - zapewniła gorąco. - To może trochę potrwać, ale naprawdę się postaram.
Ponownie z miłością spojrzeli sobie w oczy.
- A to pytanie, które chciałeś mi zadać... - Cate uniosła dłoń tak, by poranne światło
odbijało się od pierścionka. - Na wypadek gdybyś miał wątpliwości, odpowiedź brzmiałaby
„tak”.
- Hurra! - krzyknął Bart i uniósł pięść na znak triumfu. W tej samej chwili zaczął
znikać.
John Kuo pomógł Cheng Li wstać. Pani kapitan rozejrzała się po pokładzie,
zastanawiając się, gdzie się podziali jej zastępcy. Bitwa dopiero co się zakończyła, było tyle
do zrobienia! W głowie kobiety już kotłowały się setki myśli i planów działania. Ahab Black
bez wątpienia zechce otrzymać szczegółowy raport. Trzeba też będzie zorganizować
ceremonię pogrzebową dla Connora. Jak zwykle mnóstwo roboty i bardzo mało czasu.
Odwróciła się do komandora.
- Johnie - powiedziała. - Cudownie było znów cię zobaczyć i walczyć u twego boku,
ale muszę wracać do mojej załogi.
Kuo uśmiechnął się smutno, zerkając na stojącego obok Changa Ko Li.
- Twoja załoga poradzi sobie bez ciebie - rzekł łagodnie. - Będziesz dumna z Jasmine
i Jacoby’ego.
- Beze mnie? - Cheng Li przez chwilę patrzyła na niego zdezorientowana. Potem
zrozumiała. - Johnie, czy ja umarłam?
Kuo przytaknął.
- Obawiam się, że tak - odparł. - Myślałem, że zorientowałaś się w chwili, w której
minął ból.
Pani kapitan pokręciła głową.
- Nie. Założyłam po prostu, że w jakiś cudowny sposób ozdrowiałam. - Westchnęła. -
Przyznaję, że to dla mnie cios.
Przeniosła wzrok na ojca.
- To zawsze jest cios - stwierdził Chang Ko Li. - Będziesz zapewne myślała o
wszystkim, czego mogłaś jeszcze dokonać.
- Tak - przyznała. - Ale skąd o tym wiesz?
W kącikach oczu legendarnego pirata pojawiły się drobne zmarszczki.
- Niedaleko pada jabłko od jabłoni - odparł z uśmiechem. - Z czasem dowiesz się, że
masz liczne zasługi i zapewnione miejsce w annałach historii.
- Naprawdę? - Migdałowe oczy jego córki rozbłysły.
Obaj mężczyźni skinęli głowami i wyciągnęli ku niej ręce, by poprowadzić ją z
pokładu Tygrysa ku nowej przygodzie. Po chwili Cheng Li szła już po falach oceanu, z ojcem
po jednej stronie i mentorem po drugiej. Obejrzała się przez ramię, by po raz ostatni popatrzeć
na swój piękny statek. Potem spojrzała na swych towarzyszy, którzy uśmiechali się do niej
spokojnie. Wreszcie troje legendarnych piratów zapadło się pod powierzchnię wody.
Rozdział 45
Nowy początek
Wagabunda
- Ten koniec to jeszcze nie koniec! - oświadczyła Lola, chodząc nerwowo po swojej
kajucie. Zatrzymała się gwałtownie i spojrzała na otaczających ją wampiratów. - To wszystko
wcale nie poszło na marne. Przegraliśmy tę potyczkę, ale wrócimy i wtedy im pokażemy!
Nie wiedziała, kogo właściwie mają przekonać jej słowa - ją samą czy ocalałych
członków jej załogi? Teraz, kiedy Sidorio odszedł, to ona była głównodowodzącą imperium.
Wiedziała, że jej podwładni oczekują, by ich poprowadziła, ale już nie miała sił. Czuła chłód i
odnosiła wrażenie, że ściany kajuty zamykają się wokół niej. Rozejrzała się dokoła,
zastanawiając się, czy ktokolwiek z zebranych podejrzewa, jaka się czuje zagubiona.
Wydawali się wdzięczni losowi, że wojna wreszcie się zakończyła i mogą opłakiwać
poległych towarzyszy. Byli spokojni w sposób, który wydał jej się osobliwy wobec jej
własnego wzburzenia i udręki.
Nathalie siedziała na otomanie i czytała książkę z obrazkami małemu Łowcy.
- Wyruszamy na polowanie na piratów - recytowała śpiewnie. To była ulubiona bajka
małego.
Olivier siedział naprzeciwko i z uśmiechem dolewał Mimmie do kieliszka. Stukeley i
Johnny, którzy niedawno przyszli do kajuty lady Lockwood, nadal stali przy drzwiach i
rozmawiali po cichu. Pomieszczenie wypełniał tłum osób, ale nie tych właściwych. Gdzie
były Jaąueline i Holly? Gdzie Angelika i Camille? I wreszcie, gdzie byli Sidorio i Upiór?
Lola zaczęła się trząść. Pomyślała, że musi się napić. Sięgnęła po kielich i uniosła go
do ust, jednak dłoń drżała jej tak bardzo, że naczynie wypadło jej z ręki. Rozbiło się, a perski
dywan zbrukała ciemna plama krwi. Gdyby lady Lockwood znajdowała się w normalnym
stanie ducha, fakt zniszczenia tych cennych przedmiotów bardzo by ją rozgniewał, ale w
obecnej sytuacji nie zwróciła na to uwagi. Nie kazała nikomu posprzątać. Stała tylko, nie
potrafiąc powstrzymać dygotu. Jeszcze nigdy nie czuła się tak pusta i osamotniona.
Ku jej zdziwieniu, Stukeley ruszył od drzwi i podszedł wprost do niej. Jeszcze
bardziej wstrząśnięta była, kiedy mocno ją objął.
- Nie jesteś sama - powiedział. - Niezależnie od tego, co myślisz i jak się czujesz, nie
jesteś sama.
Jeszcze nigdy nie znajdowała się tak blisko tego wampirata. Był niższy i szczuplejszy
od Sidoria, ale przy tym zdumiewająco silny. Kiedy przylgnęła do jego ciała, jego siła dodała
jej otuchy. Poczuła, że ogarnia ją spokój. Kiedy Stukeley ją puścił, popatrzyła na niego z
wdzięcznością.
- Dziękuję.
- Jesteśmy przy tobie, Lolu - zapewnił. - Wszyscy dzielimy z tobą tę stratę. Sidorio
był dla mnie jak ojciec.
Bez wątpienia próbował ją pocieszyć, jednak już sam dźwięk słowa „ojciec” sprawił,
że lady Lockwood odruchowo spojrzała na małego Łowcę. Chłopczyk siedział na kolanie
Nathalie, śmiał się wesoło i wyciągał pulchne rączki do obrazków w książce. Lola
natychmiast pomyślała o swoim drugim synu. Ponownie spojrzała na Stukeleya.
- Potrzebuję twojej pomocy.
- Cokolwiek zechcesz - odparł. - Możesz na mnie liczyć.
- Nie mogę nic zrobić, nie mogę dalej żyć, dopóki nie odnajdę mojego drugiego syna
- mówiła gorączkowo. - Jeśli będzie trzeba, przeszukam siedem oceanów, żeby odnaleźć
małego Upiora.
Jez przytaknął z powagą.
- A ja na każdym kroku będę ci towarzyszył. - Umilkł na chwilę. - Ale musisz być
przygotowana na najgorsze. Możemy go nigdy nie odnaleźć. Ktokolwiek go porwał, mógł
dopuścić się najgorszego.
Spojrzenie Loli przygasło, ale stanowczo pokręciła głową.
- On żyje - powiedziała z naciskiem. – Jestem o tym przekonana. - Położyła dłoń na
piersi i spojrzała Stukeleyowi w oczy. - Matka wie takie rzeczy.
Pieczara Jacka Tara
Cheng Li podeszła do baru. Ile nocy minęło od jej przybycia? Straciła rachubę. Wciąż
starała się ogarnąć rozmiary Pieczary Jacka Tara. Na początku sądziła, że będzie tęsknić za
wszystkim, co zostawiła na powierzchni, ale ze zdumieniem przekonała się, że wcale tak nie
było. Tuż po przekroczeniu progu tej ogromniej, przywodzącej na myśl katedrę jaskini
poczuła coś nowego. Może właśnie to nazywano spokojem.
Kiedy czekała, aż barman naleje drinki dla niej i jej ojca, ktoś stuknął ją w ramię.
Odwróciła się i zobaczyła znajomą twarz.
- Kapitan Wrathe - powiedziała bardzo oficjalnym tonem.
Mężczyzna uśmiechnął się lekko.
- Mów mi Molucco - zaproponował.
- Dobrze - zgodziła się. „O ile przejdzie mi to przez gardło” - dodała w duchu.
- Zadomowiłaś się już? - spytał.
Skinęła głową.
- Owszem, Molucco. - Jego imię nie brzmiało w jej ustach aż tak dziwnie, jak się tego
spodziewała. - To bardzo relaksujące miejsce, prawda?
Wyszczerzył wesoło zęby.
- Bardzo relaksujące - potwierdził, rozglądając się po tłumie. - I nigdy nie zabraknie
ci tu towarzystwa. Właśnie mówiłem Eddiemu Teachowi...
Widząc, że jej dawny dowódca zamierza ją uraczyć jedną ze swoich przydługich
anegdotek, Cheng Li weszła mu w słowo:
- Mogę zaproponować ci drinka?
Skinął głową z uśmiechem.
- Dziękuję. Nie odmówię szklaneczki burzowego mroku.
- Już się robi! - zapewniła, bo przesunęła się wreszcie na przód kolejki.
- Tak, młoda damo. Co podać? - spytał barman.
Cheng Li otworzyła usta, ale nic nie powiedziała.
Miała wrażenie, że w tłumie piratów na drugim poziomie baru dostrzegła osobę, której
szukała od chwili, gdy postawiła stopę w Pieczarze.
- Connor! - zawołała. - Connorze, to ja, Cheng Li!
Towarzysze młodzieńca szturchnęli go kilka razy i chłopak spojrzał w stronę
wołającej go kobiety. Był w odpowiednim wieku i miał podobną sylwetkę, ale to nie był
Connor. Cheng Li przygryzła wargę i stała rozczarowana. Barman zwrócił się zatem do
następnego klienta.
Molucco przepchnął się przez tłum i stanął obok niej.
- Myślałaś, że ten chłopak to Connor Tempest, prawda?
- Tak - przyznała przygnębiona. - Szukam go od chwili, kiedy tu przybyłam, ale jakoś
nie mogę go znaleźć. Pieczara Jacka Tara jest o wiele większa, niż to sobie wyobrażałam, ale
mimo to...
Molucco położył dłoń na jej nadgarstku. Niegdyś ten gest rozdrażniłby Cheng Li, lecz
teraz sprawił, że umilkła i spojrzała Wrathe’owi w twarz. Spoglądał na nią ze szczerym
ciepłem i troską.
- Connora Tempesta tutaj nie ma - powiedział.
Na morzu
Connor i Grace siedzieli w żaglówce sunącej po ciemnych wodach.
- Zupełnie jak za starych czasów, nie? - zagadnął chłopak z szerokim uśmiechem.
Jego siostra przytaknęła.
- Zupełnie jak za starych czasów.
Zostawili za sobą wybrzeże, wypłynęli na otwarte morze. Łódź mknęła szybko po
spokojnych falach. Grace patrzyła, jak Connor z wprawą posługuje się sterem i poluzowuje
szoty.
- Kiedy po raz pierwszy się zorientowałeś, że możesz się dzielić? - spytała.
Podciągnął trochę liny i spojrzał na nią z uwagą. W jego oczach obijało się światło
księżyca.
- Podczas akcji odbicia Diabla. - Umilkł i przytrzymawszy jedną z lin zębami,
zaciągnął drugą wokół knagi. - Potem Jacoby i ja walczyliśmy - kontynuował po chwili. -
Oczywiście o Jasmine... No i wtedy to się stało po raz kolejny. Szykując się do ostatecznej
bitwy, wiedziałem, że mogę zrobić to ponownie. - Zablokował ster i usiadł na ławeczce obok
Grace. - Po tym, co powiedziałaś mi o proroctwie, zrozumiałem, że moim przeznaczeniem
jest walczyć z Sidoriem. Ale byłem daleko, na rufie. Nie mogłem do niego dotrzeć przed
Cheng Li i pozostałymi... W każdym razie nie za pomocą konwencjonalnych metod. Zatem
się podzieliłem, część mnie popędziła do masztu, a druga skoczyła za burtę i uciekła.
Dziewczyna skinęła głową.
- Bo wiedziałeś, że ta część ciebie, która stawi czoło Sidoriowi, będzie musiała
umrzeć?
Connor spojrzał siostrze w oczy.
- Tak. Tak mi się wydaje. Wiele razy miałem wizję swojej śmierci. Kawałki tej
układanki pasowały do siebie. Dlatego uznałem, że dobrym pomysłem będzie, aby część mnie
po prostu się stamtąd wyniosła.
- Spochmurniał. - Żałuję tylko, że przysporzyłem cierpienia Jasmine, Bo Yin i całej
reszcie.
Grace uśmiechnęła się i poklepała go pocieszająco po ręce.
- Może tak będzie lepiej? Bądź co bądź znikniesz z ich życia na dość długi czas.
Przytaknął.
- I owszem. Wedle tego, co mówi twoja książka, potrwa to siedem lat. Siedem lat
włóczęgi po świecie i unikania znajomych, a pozbędę się genu dampira. - Oczy mu rozbłysły.
- Kiedy powrócę, znowu będę normalnym facetem!
Dziewczyna przełknęła łzy. Myśl o tym, że nie zobaczy brata przez siedem długich
lat, była trudna do zniesienia, ale Grace wiedziała, jak on bardzo pragnie znów zostać
śmiertelnikiem. Skoro musiała zapłacić taką cenę, by Connor odzyskał spokój ducha, nie
miała wyboru.
- Teraz to jest twoja książka - powiedziała. - Zachowaj ją przez ten czas. Będę
spokojniejsza, wiedząc, że nie jesteś całkiem sam.
- Dziękuję. - Chłopak objął siostrę ramieniem. - Obiecuję, że cię odnajdę. Gdy tylko
minie tych siedem lat.
Przytaknęła, starając się z całych sił nie rozpłakać.
- No myślę - odparła. - Pomyśl, o ilu cudownych przygodach będziesz mógł mi
wówczas opowiedzieć.
- Jasne! - zawołał z entuzjazmem.
Grace widziała, ile nadziei wiązał z tą nową podróżą.
- Lepiej już pójdę - mruknęła. - Ktoś puka do moich drzwi.
- Chyba nawet wiem kto! - Connor uśmiechnął się zawadiacko. - Chciałbym móc
przyjść na ślub, ale tak jest lepiej. Przy okazji, Grace: ładna sukienka.
Przyznała mu rację. Jej suknia była rzeczywiście piękna.
- No i chciałbym móc cię porządnie uściskać na pożegnanie - dodał, posmutniawszy.
- To jest właśnie ten problem z wizytami astralnymi - odparła. Przysunęła dłoń do
jego twarzy i chociaż żadne z nich nie poczuło dotyku, oboje czerpali z tego gestu pociechę. -
Bezpiecznej podróży - powiedziała.
- Wzajemnie!
Grace obserwowała, jak Connor zwraca wzrok na ocean. Powierzchnia wody odbijała
blask księżyca i milionów gwiazd. Uspokojona co do przyszłości brata, dziewczyna opuściła
łódź i powróciła do swojej kajuty na Nokturnie.
Stukanie do drzwi stawało się coraz głośniejsze. Grace zeskoczyła z łóżka i pobiegła
otworzyć. Do jej kajuty wpadła panna Flotsam - prześlicznie ubrana i wyglądająca piękniej
niż kiedykolwiek wcześniej.
- Och, Darcy! - Dziewczyna złożyła ręce z zachwytu. - Jet Jetsam to prawdziwy
szczęściarz!
Twarz panny Flotsam oblała się rumieńcem.
- To ja mam szczęście, kochanie. Nigdy nie sądziłam, że ta noc kiedykolwiek
nadejdzie, a teraz jestem kłębkiem nerwów!
- Chodź tu do mnie! - Grace wyciągnęła ramiona.
Ściskając serdecznie przyjaciółkę, ponownie pomyślała o bracie i jego siedmioletniej
podróży.
- O czym myślisz? - spytała Darcy. - Albo raczej o kim?
- O Connorze - przyznała dziewczyna.
- Oczywiście. - Panna Flotsam posmutniała. - Rozumiem.
- Słuchaj... - Grace otarła łzę. - To twoja noc, Darcy. Długo na nią czekałyśmy i
chciałabym coś dla ciebie zrobić.
- Co takiego? - Panna Flotsam była zaintrygowana.
Grace sięgnęła do szyi i odpięła łańcuszek, który wiele miesięcy wcześniej podarował
jej Connor. Podała go przyjaciółce.
- Coś pożyczonego - oznajmiła. Widząc radosne zdumienie na twarzy dziewczyny,
dodała ze śmiechem:
- Najwyższy czas, żebym to ja ci coś pożyczyła!
Kiedy zapinała łańcuszek na szyi Darcy, ponownie rozległo się pukanie do drzwi.
- Proszę! - zawołała.
- Jesteśmy gotowi! - oznajmił Lorcan, stając w progu.
Grace stwierdziła, że jej chłopak w smokingu i jasnobłękitnym krawacie wygląda
wręcz powalająco.
- Och, nie! - krzyknęła panna Flotsam. - Nie możesz mnie zobaczyć! To przynosi
pecha!
Chłopak parsknął śmiechem.
- No coś ty, Darcy! Wychodzisz za mąż za pana Jetsama, pamiętasz? Twój pech
zniknął i nie wróci.
Podszedł do przyjaciółki i objął ją serdecznie.
- Oczywiście - odparła, opanowując się z wysiłkiem. - Jakaż jestem niemądra!
Czujesz, jak się trzęsę?
- Wygląda pani przepięknie, panno Flotsam - zapewnił ją uroczyście. - Pomyśl, że to
ostatni raz, kiedy cię tak nazwałem. Od tej pory będziesz znana jako pani Jetsam.
- Tak. - Darcy uśmiechnęła się z trudem. - Na to wygląda.
Wydawała się już znacznie spokojniejsza. Lorcan spojrzał ponad jej ramieniem na
Grace.
- A skoro już mowa o pięknie... Grace Tempest, wyglądasz olśniewająco!
Dziewczyna chwyciła fałdy spódnicy i ukłoniła mu się.
- Ślicznie dziękuję!
Chłopak podszedł, żeby ją pocałować. Z początku musnął tylko wargami jej usta, ale
po chwili zapomnieli się i świat wokół nich przestał istnieć.
- Dajcie spokój! - zawołała panna Flotsam. - Nie chcę przerywać wam tego
nieśmiertelnego snu o miłości, ale musimy się dostać na ślub! Na mój ślub!
Grace i Lorcan odsunęli się od siebie ze śmiechem.
- Zmykaj! - Dziewczyna pchnęła go żartobliwie w kierunku wyjścia. - Widzimy się
na pokładzie.
Lorcan przytaknął.
- Noc jest piękna - powiedział. - Wszystkie gwiazdy dziś dla ciebie rozbłysły, droga
Darcy.
Odwrócił się i miał już wyjść, kiedy przyszło mu coś do głowy.
- A właśnie! Tempest, jedna rada...
Grace pospiesznie unosiła tren sukni przyjaciółki.
- Tak? - Spojrzała na chłopaka. - Co jest, Furey?
Lorcan uśmiechnął się szeroko.
- Dla twojej informacji: założyłem się, że to właśnie ty złapiesz bukiet panny młodej.
Wierzę, że mnie nie zawiedziesz!
Kiedy do niej mrugnął, Grace pomyślała, że jego oczy jeszcze nigdy nie były tak
błękitne. Nigdy nie znudzi ją patrzenie w nie - są głębokie i stałe niczym sam ocean.
W głowie usłyszała znajomy szept:
- Tak się kończy, tak się zaczyna.
KONIEC