You are on page 1of 308

Justin Somper

Wojna Nieśmiertelnych

Przełożyła Edyta Skrobiszewska


Prolog

Pięćset lat wcześniej

Kapitan wampiratów wszedł do pokoju. Jak zawsze miał na sobie maskę, rękawice i
pelerynę. Skłonił się przed mistrzem, który odpowiedział mu uprzejmym skinieniem głowy.
- Kardynale Północ...
Obaj spojrzeli na drzwi.
W progu stała postać w stroju do złudzenia przypominającym ubiór kapitana.
- Kardynał Wschód - zaanonsował Mosh Zu, a potem razem z kapitanem powitał
nowo przybyłego.
Asystent mistrza, Olivier, ruszył w kierunku drzwi, zobaczywszy pojawiającą się w
nich jeszcze trzecią, a potem czwartą osobę. Kolejni goście dołączyli do zgromadzenia.
- Bądźcie pozdrowieni, kardynałowie Południe i Zachód - rzekł Mosh Zu. - Teraz,
kiedy zebrała się już cała wasza czwórka, pora rozpocząć ceremonię. Proszę, zajmijcie
miejsca.
Na to wezwanie stanęli na strzałkach kompasu, którego mozaikowy wizerunek
znajdował się na podłodze pokoju. Północ, Wschód, Południe, Zachód. Mistrz stanął
pośrodku. Otaczający go kardynałowie ujęli się za ręce, tworząc nierozerwalny krąg. Cztery
peleryny zaczęły powiewać, a potem skrzyć się światłem, jakby przez połączone dłonie
przepływała energia. Mocny blask przerodził się po chwili w słabą poświatę. Płaszcze
kardynałów nadal falowały, lecz delikatniej, niczym żagle muskane bryzą.
- Nie traćmy czasu - oznajmił Mosh Zu. - Rzadko się spotykamy w takim gronie,
jednak dzisiejszej nocy musiałem was wezwać. - Umilkł na moment. - Muszę podzielić się z
wami wizją przyszłości. Jeśli właściwie zinterpretowałem proroctwo, zmieni ono wszystko.
- Cóż to za proroctwo? - niemal równocześnie zapytali czterej kardynałowie. Ich
ściszone głosy zlewały się niczym fale.
- Na oceanach nastanie czas wojny - oświadczył mistrz.
- Wojna? - Kardynałowie nadal mówili dziwnym szeptem, który przywodził na myśl
szum morza. - Wojna pomiędzy nami a piratami?
- Nie - zaprzeczył Mosh Zu. - Wojna w naszym własnym królestwie. Nasza bezcenna
unia zostanie rozbita, a zagrożenie nadejdzie od wewnątrz.
- Co to za zagrożenie? Wyjaśnij!
- Nie znam jego nazwy. Ale źródła konfliktu należy szukać pośród waszych załóg.
Bacznie je obserwujcie.
- Kiedy rozpocznie się ta wojna?
- Sądzę, że wkrótce.
- Wkrótce? - W głosach kardynałów zabrzmiała nuta nagany. - Dla nieśmiertelnych to
słowo nic nie znaczy.
- Owszem. Ale już teraz trzeba powziąć pewne plany.
- Co jeszcze mówi ta przepowiednia?
- Naszą nadzieją są dzieci... Bliźnięta, które jeszcze się nie narodziły.
- Znasz ich imiona?
- Wiem tylko, że to dzieci winowajcy - tego, który zasieje ziarno niezgody. Istoty
obdarzone nieznanymi wcześniej mocami. Gdy nastanie wojenny zamęt, tylko one będą
mogły zapewnić nam zwycięstwo.
- Musimy zatem odnaleźć potomstwo naszego wroga - stwierdzili kardynałowie. -
Będziemy szukać na wszystkich oceanach.
- Powtarzam wam, że te dzieci jeszcze się nie narodziły. Kiedy nadejdzie pora, same
nas odnajdą. Będzie to znak, że czas wojny jest bliski.
W kajucie przez dłuższą chwilę panowała cisza. Potem kardynałowie ponownie przemówili:
- Czy to już całe proroctwo?
- Nie, jest coś jeszcze - odparł Mosh Zu. - Aby znów zapanował pokój, jedno z
bliźniąt będzie musiało przejść do świata umarłych. Widziałem mrok - zapowiedź śmierci.
- Mówisz o śmierci, jakiej podlegają zwykli śmiertelnicy, czy też o tej, która spotyka
nas?
- To właśnie nie jest dla mnie jasne. Chociaż bliźnięta jako potomstwo wampira
otrzymają dar wiecznego życia, mam wrażenie, że jedno z nich będzie musiało zaakceptować
śmierć, aby przywrócić pokój. Tyle zdołałem zrozumieć.
- Dziękujemy ci, mistrzu. - W głosach kardynałów dało się słyszeć przygnębienie. -
Oddalimy się teraz, by zastanowić się nad przepowiednią.
Falujące peleryny załopotały gwałtowniej i ponownie rozjarzyły się światłem.
Sylwetki stojących w kręgu mężczyzn zasnuła mgła.
A gdy opadła, Mosh Zu stał sam pośrodku mozaikowego kompasu.
Czterej kardynałowie odeszli.
I nieprędko mieli spotkać się ponownie.
Rozdział 1

Tik-tak

Siedziba szacownej firmy Mizzen, Mainbrace, Windvane i Splice, czyli „kancelarii


prawnej społeczności pirackiej (na mocy postanowienia Federacji Piratów z 2015 roku)”, jak
głosiła tabliczka na drzwiach, znajdowała się na wysokim klifie. Budowlę wzniesiono na
nagiej skale z trzech górnych pokładów galeonu, dzięki czemu wyglądała niczym statek
wpływający - czy raczej sfruwający - do zatoki. Główna sala konferencyjna tej słynnej
instytucji, wcześniej kapitańska kajuta, miała wysokie, sięgające sufitu okna. Niegdyś
umożliwiały obserwację bezkresnego obszaru oceanu, obecnie pozwalały podziwiać
wywołujący lekkie zawroty głowy widok zatoki w dole.
Przed tymi właśnie oknami stał teraz, odwrócony plecami do swoich gości, stary pan
Mizzen. Nie dlatego, że chciał ich urazić. Jego nadal bystre i pełne życia błękitne oczy
kierowały się co rusz na wiszący na ścianie zegar, a potem wracały ku spokojnym morskim
wodom. Miarowe „tik-tak” zwykle działało na adwokata kojąco, dziś jednak odbierał je jako
ostrzeżenie. Pan Mizzen nie miał złudzeń. Zegar zawsze tykał. To los decydował, czy
człowiek zostanie uwolniony od cielesnej powłoki delikatnie i w sposób naturalny, czy też
będzie okrutnie i brutalnie z niej wyrwany, jak to się wcześniej przytrafiło Moluccowi
Wrathe’owi. Niezależnie od sytuacji zawsze należy czynić przygotowania do tej ostatniej
podróży.
Rozmyślania adwokata przerwało niedyskretne chrząknięcie. Po plecach pana
Mizzena przebiegły lodowate ciarki, a wyrastające mu z uszu białe włoski stanęły dęba.
Odwróciwszy się od okna, ujrzał stojącą tuż obok siebie Trofie Wrathe. Onieśmielająco
szykowna zastępczyni kapitana na pokładzie Tyfona była dziś od stóp do głów odziana w
czerń. Twarz przysłaniała jej koronkowa woalka tkana we wzór czaszek, dłonie - w tym ta
legendarna złota - obleczone były w długie rękawiczki. Odwiedzający kancelarię interesanci
często mieli na sobie czarne stroje, lecz tak ostentacyjna żałoba, odpowiednia na pogrzeb, nie
była wymagana podczas ceremonii odczytywania testamentu.
Przeszywające spojrzenie zza woalki sprawiło, że powieki pana Mizzena zadrgały.
Trofie uniosła brew i spytała:
- Czy naprawdę musimy jeszcze czekać?
- Obawiam się, że tak, pani Wrathe. To ważne, byśmy nie zaczynali odczytywania
testamentu pani szwagra, zanim nie pojawią się wszystkie zainteresowane strony.
- A na kogo dokładnie czekamy? - naciskała. - Czy te osoby nie wiedzą, jak niewiele
mamy czasu? Przypominam panu, że trwa wojna!
Stary prawnik udał, że nie dosłyszał. Miał już pewną wprawę w symulowaniu
głuchoty. Rozejrzał się po twarzach pozostałych zebranych w sali - tak, oni też byli
poirytowani i z niecierpliwością czekali na rozpoczęcie ceremonii.
W pierwszym rzędzie, po obu stronach krzesła chwilowo zwolnionego przez Trofie,
siedzieli jej mąż kapitan Barbarro Wrathe oraz nastoletni syn Promyk. Oczy Barbarra
spoglądały z powagą, w czarnych włosach dało się już dostrzec pojedyncze srebrne nitki. Był
ostatnim żyjącym z braci Wrathe’ów - zanim wampiraci zaatakowali Molucca, zamordowali
najmłodszego z nich, Porfiria.
Młody Promyk musiał jeszcze dowieść, że jest godzien nosić swoje nazwisko, znane
w pirackim świecie. Pan Mizzen zauważył, że od czasu ich ostatniego spotkania podczas
pogrzebu Molucca chłopak bardzo się zmienił, jakby dorósł. Jego cera znacznie się poprawiła,
a długie włosy miał dziś porządnie zaczesane do tyłu i związane na karku tasiemką. Promyka
nie dało się nazwać ani przystojnym, ani brzydkim. Prawdę mówiąc, wyglądał jak wcielenie
przeciętności i trudno było sobie wyobrazić, by miał kiedykolwiek odziedziczyć tę sławę i
fortunę, które stały się udziałem jego ojca i stryjów.
Po drugiej stronie Barbarra, oddzielona od niego pustym miejscem, siedziała Matylda
Kettle, właścicielka tawerny od niepamiętnych czasów przyciągającej całe hordy piratów.
Niegdyś urodę pani Kettle sławiono na wszystkich morzach i oceanach, teraz... „Cóż -
stwierdził w duchu pan Mizzen - kobitka nadal może się podobać, ale tik-tak...”. Uśmiechnął
się smutno. Nie, ani tik, ani tak nie dodały Mamie Kettle zmarszczek. Uczyniło to odejście
Molucca. Dla nikogo nie było tajemnicą, że od wielu lat piękna Matylda i buntowniczy
kapitan piratów byli ze sobą bardzo blisko. To jego śmierć spowodowała, że - o ile
marynarskie powiedzenie jest stosowne w tych okolicznościach - żagle Mamy Kettle nagle
opadły.
Przedtem właścicielka tawerny zwykła nosić futrzaną etolę lub pstre boa z piór.
Obecnie jej chudą szyję zdobiło coś zgoła innego, choć nie mniej barwnego - Scrimshaw,
ukochany wąż Molucca. Mama Kettle przygarnęła stworzenie po śmierci kapitana. Szkliste
oczy gada były niczym dwa lustra, ukazujące kobiecie jej pełne żalu odbicie.
Wzrok pana Mizzena przeniósł się na towarzyszkę Matyldy Kettle - nader egzotyczną
osóbkę zwaną Ciasteczko. Według raportu, jaki przygotował dla niego młody Splice,
dziewczę to pełniło w tawernie funkcję będącą połączeniem zawodów kelnerki i tancerki
burleskowej. Wobec ogólnego nastroju panującego w sali stary prawnik postrzegał Ciasteczko
niczym oazę pośród piasków pustyni. Owszem, mina dziewczyny wyrażała powagę, a jej
oczy spoglądały z troską na leciwą chlebodawczynię, lecz jednocześnie emanowały czystym
światłem. Dla pana Mizzena był to powód do nadziei i radości, zupełnie jak pierwsze
promienie słońca po ulewnym dniu.
Krzesło obok Ciasteczka było puste i ten widok przywrócił adwokata do
rzeczywistości. Uśmiech zniknął mu z twarzy. Zerknął na Trofie Wrathe, która nadal
przechadzała się po pokoju i pochwyciwszy jego spojrzenie, ponownie uniosła pytająco brew.
„Tik-tak - tykał zegar. - Tik-tak”. Trzeba chyba jednak zacząć tę ceremonię.
W tej chwili w korytarzu rozległy się czyjeś kroki. Trofie zatrzymała się i odwróciła w
stronę drzwi. Pan Mizzen również na nie spojrzał. Do sali wpadł zdyszany młody pan Splice i
skinąwszy grzecznie głową swemu przełożonemu, odezwał się do kogoś, kto szedł za nim:
- Zapraszam tutaj. Pozostali już są.
W progu stanęła młoda kobieta o włosach koloru zachodzącego słońca. Spojrzała na
zebranych i powiedziała:
- Przepraszam, że kazaliśmy wam czekać.
Była to Catherine Morgan, znana powszechnie jako Cate Kord. Przed śmiercią
kapitana Molucca pełniła funkcję jego zastępczyni na pokładzie Diabla.
- Miło znów cię widzieć, Cate. - Barbarro wstał, by powitać dziewczynę. Kiedy
ściskał jej rękę, palcami musnął czarną opaskę, którą nosiła na przegubie od kilku miesięcy.
Cate także przeżywała żałobę, jednak to nie Molucco Wrathe był jej główną przyczyną.
Puściwszy dłoń młodej piratki, Barbarro wskazał jej miejsce pomiędzy sobą a Mamą
Kettle. Cate uśmiechnęła się uprzejmie do pozostałych i usiadła. Trofie odetchnęła z ulgą i
uczyniła to samo. Jednak kiedy poprawiała spódnicę, nagle zdała sobie z czegoś sprawę. Cate
powiedziała: „Przepraszam, że kazaliśmy wam czekać”.
W tej samej chwili do sali wszedł młody mężczyzna. Był w wieku syna Trofie,
Promyka, lecz miał już za sobą długą podróż po różnych niespokojnych wodach. Connor
Tempest - ofiara sztormu, chłopiec, który został piratem, a co więcej, kimś na kształt
przyszywanego syna Molucca. Ich relacja, jak wiele innych w życiu kapitana, była niczym
statek, który wpadł na skały, i zakończyła się, kiedy Molucco spalił kontrakt młodego pirata.
A jednak Connor przyszedł - znów pokazał, że można na nim polegać niczym na falach
oceanów. Trofie uśmiechnęła się leciutko i zwróciła twarz ku panu Mizzenowi.
- Connor! - powitała go Mama Kettle. - No oczywiście. Powinniśmy byli się
domyślić, że się zjawisz.
Chłopak wyglądał na skrępowanego, jakby wyczuwał, że jest ostatnim i najmniej
pożądanym gościem.
- Panie Tempest - powitał go pan Mizzen, unosząc wzrok znad znakomitych notatek
młodego Splice’a. - Mamy dla pana wolne miejsce obok panny Ciasteczko. Proszę spocząć i
zaczynamy.
- Najwyższa pora - syknęła Trofie do męża.
„Tak - pomyślał stary prawnik, ponownie wsłuchując się w bezlitosne tykanie zegara.
- Wreszcie zawsze nadchodzi najwyższa pora”.
Rozdział 2

Dziedzice Molucca

- Ja, Molucco Osborne Mortimer Wrathe, zdrów na ciele i umyśle...


Cichy chichot Mamy Kettle sprawił, że pan Mizzen przerwał czytanie i spojrzał na nią
sponad zwoju, który trzymał w dłoniach.
- Zdrów na ciele i umyśle! To nie brzmi jak słowa mężczyzny, którego znałam
przeszło czterdzieści lat.
Adwokat uśmiechnął się pobłażliwie i zaczął od początku:
- Ja, Molucco Osborne...
- Chwileczkę! - Trofie Wrathe uniosła prawą dłoń i kiedy pan Mizzen spojrzał na nią,
zdjęła czarną rękawiczkę. Adwokat zamarł na widok złotych palców i lśniących rubinowych
paznokci. Wykorzystując swą przewagę, kobieta przemówiła: - Jestem pewna, że nikt nie
miałby nic przeciwko temu, by pominął pan te formalności i przeszedł do sedna. - Kilka
zdumionych twarzy zwróciło się w jej stronę, lecz zastępczyni na Tyfonie nie dała się zbić z
tropu. - Jak już wcześniej mówiłam, jesteśmy w stanie wojny.
- Wojna czy nie - odparł pan Mizzen - pewne procedury muszą zostać dopełnione.
Tym razem głos zabrał Barbarro.
- Moja żona ma rację - oznajmił. - Rozpoczęliśmy tę ceremonię z opóźnieniem, a
kilkoro z nas musi zdążyć na naradę wojenną w Akademii Piractwa... - Kapitan zerknął
ostrożnie na Cate, a potem ponownie skierował wzrok na starego prawnika. - Jestem pewien,
że wszyscy tu zebrani chcą postawić żagle, nim nadejdzie odpływ.
- Dobrze więc. - Pan Mizzen westchnął. - Przejdę do sedna, jak to państwo ujęli. - Z
chłodną rezerwą spojrzał na całe towarzystwo zza swych okularów. - Wyjawię, kto co
dostanie. Oczywiście przybyliście, by dowiedzieć się właśnie tego.
Kiedy adwokat szukał w testamencie odpowiednich fragmentów, w sali panowała
niezręczna cisza. Wreszcie pan Mizzen zaczął czytać:
- Mojej drogiej Mamie Kettle, najpiękniejszej, najbardziej podniecającej syrenie, jaką
miałem szczęście spotkać podczas swych podróży po Siedmiu Morzach, bogini, która niosła
mi pociechę i ulgę przez wszystkie lata znajomości. Pozostawiam ci kwotę pięciu milionów...
- Pięć milionów! - krzyknęła Trofie. Ku jej rozdrażnieniu Barbarro i Promyk
uśmiechali się promiennie, podobnie jak Ciasteczko. Mama Kettle natomiast zaniemówiła, a
jej przepełnione łzami oczy nie odrywały się od twarzy pana Mizzena, kiedy ten czytał dalej.
- Miałem nadzieję - ciągnął adwokat - że wydamy te pieniądze wspólnie, dzieląc
ostatnie lata naszego życia, lecz jeśli los zadecydował inaczej, nie widzę powodu, dla którego
ty, najdroższa Mamo, nie miałabyś cieszyć się komfortem i przyjemnościami, jakie chciałbym
ci zapewnić. Żałuję jedynie, że nie możemy wznieść toastu ostrygowym szampanem i uczcić
naszej wspólnej przyszłości.
- Ja także żałuję - szepnęła Mama Kettle, z wdzięcznością przyjmując chusteczkę,
którą podała jej Ciasteczko.
Przy następnych słowach pan Mizzen spąsowiał, lecz czytał dalej.
- Najlepsze z mych dni i nocy - odchrząknął - zawdzięczam tobie. Pamiętaj, by wydać
te pieniądze równie lekkomyślnie, jak ja bym to uczynił.
Mama Kettle zachichotała gardłowo i przytaknęła z uśmiechem. Ciasteczko ujęła jej
rękę.
- Wiedziałam, że się o ciebie zatroszczy - powiedziała.
- Zawsze to robił - odparła właścicielka tawerny, ściskając dłoń dziewczyny. - Na
swój własny sposób.
Ton starego prawnika stał się bardziej formalny.
- Molucco nie zaznaczył, kto miałby się zająć jego ukochanym Scrimshawem, ale
wygląda na to, Mamo Kettle, że przyjęłaś ten obowiązek na siebie?
- Och, tak. - Pokiwała głową. - Scrimshaw już zawsze będzie miał w tawernie swój
dom. - Wolną dłonią pogładziła czule gada. - Między nami jest więź. Ja także nieraz w swoim
życiu zrzucałam skórę.
- Cóż - kontynuował adwokat. - Molucco odłożył kolejnych dziesięć tysięcy na
pokrycie dość osobliwych gastronomicznych upodobań Scrimshawa.
- Dziesięć tysięcy? - powtórzyła Trofie bezgłośnie, zwracając się do syna.
- Na żarcie dla zwierzaka! - Promyk uśmiechnął się, widząc niedowierzanie na twarzy
matki, a potem zerknął na Mamę Kettle, która znów pokiwała głową.
- Tak długo, jak ze mną jest, Scrimshawowi nie zabraknie ani daktyli w miodzie, ani
pistacji w wodzie różanej - zapewniła.
Pan Mizzen ponownie przebiegł oczyma testament, a potem zaczął energicznie czytać.
Barbarro zastanawiał się, czy tylko mu się wydaje, czy też prawnik naprawdę próbuje
naśladować głos jego drogiego zmarłego brata.
- Mój statek, Diablo, był mi domem przez wiele długich lat, jedną z niewielu stałych i
pewnych rzeczy w moim życiu. Długo myślałem, kto powinien go odziedziczyć, i ostatecznie
postanowiłem powierzyć go mojemu bratankowi Promykowi Wrathe’owi.
Cała rodzina Wrathe’ów słuchała uważnie słów odczytywanych przez adwokata.
- Promyku, mam nadzieję, że dzięki temu staniesz się prawdziwym kapitanem
piratów. Gdyby takielunek, działa i stare deski na pokładzie mogły mówić, ten galeon miałby
sporo historii do przekazania. Pod moją komendą przeszedł chwalebnie przez liczne rafy i
burze. Nie wątpię, że i pod twoją czeka go wiele przygód i sława!
- Dzięki, stryjaszku Luck - rzucił Promyk beztrosko. - Chociaż wolałbym statek, który
nie znajduje się w rękach wampiratów...
- Zakładam - wtrąciła Trofie, unosząc woalkę i zwracając się do pana Mizzena - że
wraz ze statkiem przypada memu synowi także znaczna kwota w złocie?
- Z pewnością wszystko zostanie w swoim czasie ujawnione - odparł stanowczo
prawnik, umykając wzrokiem przed wwiercającym się weń lodowatym spojrzeniem
błękitnych oczu pani Wrathe. Złapał odpowiedni rytm i znów odczuwał przyjemność z
wykonywanych czynności.
- Cate Morgan, która służyłaś mi w przeróżnych rolach przez większość swej
morskiej kariery i pokazałaś, że jesteś jednym z najlepszych pirackich strategów swego
pokolenia. Pozostawiam ci kwotę pięciu milionów...
- Kolejne pięć milionów? - Trofie pochwyciła ramię męża swoją złotą dłonią. -
Liczysz to? Nie podoba mi się sposób, w jaki rozchodzą się kolejne sumy...
- Cate - kontynuował adwokat trochę głośniej - pozostawiam ci kwotę pięciu
milionów pod jednym niewielkim warunkiem. Mój bratanek Promyk odziedziczył Diabla i
żywię nadzieję, że dzięki temu wyrobi sobie nazwisko w pirackim świecie. Jednak samo
drewno i żagle mu tego nie zapewnią. Cate, spotkał mnie ogromny zaszczyt, że byłaś moją
zastępczynią na pokładzie galeonu. Teraz proszę cię, abyś ponownie zajęła to stanowisko u
boku Promyka na okres trzech lat. Tyle powinno wystarczyć, aby chłopak nauczył się
niezbędnych podstaw. Mam nadzieję, że zechcesz pozostać z nim jeszcze dłużej, ale nawet
jeśli zdecydujesz inaczej, po upływie trzech lat mój dar w postaci pięciu milionów będzie
twój.
Barbarro parsknął śmiechem.
- Przepraszam, Cate - powiedział. - Nie śmieję się z ciebie. Po prostu pomyślałem, że
mój brat do samego końca lubił zawierać umowy.
- Do samego końca i jeszcze dłużej - mruknęła dziewczyna. Czuła na sobie wzrok
Trofie i Promyka. Nie miała wątpliwości, że oboje starają się odczytać jej myśli i emocje.
Bardzo się pilnując, by nie zerknąć w ich kierunku, zwróciła się do pana Mizzena: - Czy
mogę nie odpowiadać teraz? Chciałabym przemyśleć tę propozycję.
Adwokat skinął głową.
- Kapitan Wrathe zezwolił na to. Wiedział, że będzie pani chciała rozważyć wszelkie
za i przeciw.
- Za i przeciw! - syknęła Trofie z irytacją. Czując ostrzegawczy dotyk męża,
złagodziła nieco ton. - Doprawdy! Molucco dał jej fortunę, a jedyne, co ona ma zrobić w
zamian, to pokierować naszym synem.
Barbarro nic nie powiedział, lecz pomyślał, że na miejscu Molucca podniósłby
stawkę, by uczynić ofertę bardziej kuszącą.
- Mojemu drogiemu bratu Barbarro - podjął pan Mizzen - nie pozostawiam nic.
„Nic”. Słowo zdawało się odbijać rykoszetem od ścian sali konferencyjnej. Napięcie i
zdumienie były niemal namacalne.
- Nie pozostawiam ci nic, Barbarro - czytał dalej prawnik - ponieważ jesteś równie
bogaty jak ja, a są inni, którzy dużo bardziej skorzystają z niespodziewanego zastrzyku
pieniędzy. Ufam, że nie będziesz miał mi tego za złe. Drogi Barbarro, utrata naszego brata
Porfiria była jednym z najsmutniejszych doznań w moim życiu, a jedną z największych
radości - niedawne pojednanie z tobą. Zmarnowaliśmy tak wiele czasu! Dostałem lekcję, choć
nieco zbyt późno, że krew nie woda, choćby ta z największych głębin oceanów.
Kiedy pan Mizzen umilkł, by zaczerpnąć tchu, Trofie natarła ponownie:
- Czy pozostawił jakąś wiadomość dla mnie?
- Krótką. - Adwokat odchrząknął i ponownie odnalazł swój rytm. - Moja droga
rodzino i wspaniali przyjaciele, jeśli pilnie liczyliście legaty (a wiem na pewno, że niektórzy z
was to robili), to wiecie, że wciąż pozostaje do rozdysponowania lwia część mej fortuny. Moi
księgowi mogą podać wam całkowitą kwotę, chociaż sam szacuję, że wynosi ona około...
- Dwudziestu ośmiu milionów! - dokończyła pani Wrathe.
- Dwudziestu ośmiu milionów ośmiuset tysięcy - poprawił ją Mizzen z uśmiechem. -
Całe bogactwo, które gromadziłem przez wiele lat na wszystkich oceanach, przekazuję memu
przyjacielowi Connorowi Tempestowi.
Oczy wszystkich zwróciły się ku Connorowi. Na twarzach Barbarra i Promyka
malowało się zaskoczenie. Trofie wyglądała, jakby pilnie potrzebowała pomocy lekarskiej.
Mama Kettle i Ciasteczko uśmiechały się w milczeniu. Mina Cate była trudniejsza do
rozszyfrowania. Sam Connor nie miał pojęcia, jak powinien zareagować na to, co przed
chwilą usłyszał. Kiedy został poproszony o przybycie na ceremonię odczytania testamentu,
spodziewał się, że otrzyma jakąś pamiątkę po dawnym dowódcy - a i to uważał za mało
prawdopodobne. Jego ostatnie spotkania z Molukkiem były dziwne, w dodatku kapitan nie
pozostawił chłopakowi żadnych wątpliwości, że ich relacje zostały raz na zawsze zakończone.
Ale pan Mizzen powiedział, że to właśnie Connor odziedziczy niemal trzydzieści milionów!
Ta suma tak dalece wykraczała poza wszelkie wyobrażenia młodego Tempesta, że czuł się
niemal sparaliżowany.
- Connorze - czytał adwokat. - Zdaję sobie sprawę, że możesz być zaskoczony.
Wyznam szczerze, że i mnie to zdumiewa. Pojawiłeś się w moim życiu całkiem przypadkowo
i w okamgnieniu stałeś się nieocenionym członkiem załogi. Lecz co ważniejsze, również
synem, którego nigdy nie miałem. Z powodu tego głębokiego uczucia, które wobec ciebie
żywiłem, zdobyłeś moc, jaką posiadło niewielu - moc, by mnie zranić. Skorzystałeś z niej.
Gdy poprosiłeś o zwolnienie cię spod mojej komendy, poczułem się, jakbyś wbijał mi rapier
w pierś. Odpowiedziałem ci gniewem, jak to mi się często zdarza. Spaliłem twój kontrakt i
poprzysiągłem sobie wymazać cię z mego życia. - Pan Mizzen umilkł i pociągnął łyk wody,
zadowolony, że uwaga wszystkich skupia się właśnie na nim. - Nie potrafiłem tego zrobić,
Connorze, tak jak i nie potrafiłem usunąć cię ze swego serca. Wiem, dlaczego zrobiłeś to, co
zrobiłeś. Widziałem twoje zagubienie i poczucie winy, śmiem rzec, nawet wyraźniej niż ty
sam. Dlatego teraz wyciągam dłoń z grobu i proszę cię, byś ją uścisnął...
- Dość już usłyszałam - żachnęła się Trofie, wstając gwałtownie z krzesła. Jej oczy
miotały błyskawice. - Ten testament to jakaś parodia! Biadolenia chorego oszukującego
samego siebie człowieka, który stał się podatny na manipulacje i zakusy oszustów, i...
Kiedy nabierała tchu, by rzucić kolejną zniewagę, adwokat wszedł jej w słowo:
- Zapewniam panią, pani Wrathe, że jej szwagier był zdrowy na ciele i umyśle, kiedy
w obecności mojej oraz panów Mainbrace’a, Windvane’a i Splice’a podpisywał swój ostatni
testament.
- Proszę sobie darować! - prychnęła z pogardą Trofie. - Wraz z mężem zaskarżymy
ten testament w każdym trybunale na lądzie i morzu...
- Nie - uciął stanowczo Barbarro, wstając. - Nie zrobimy tego. To była fortuna
mojego brata i miał prawo rozdysponować ją wedle własnego uznania. Sam dokonał tych
wyborów i chociaż nie ze wszystkimi możemy się zgadzać, musimy je uszanować.
- Z tymi słowy wyciągnął dłoń do adwokata. - Dziękujemy panu. A teraz naprawdę
musimy już odejść. Mamy wojnę do wygrania i statek do odzyskania.
- Spojrzał na Promyka, który posłusznie podniósł się z miejsca.
Trofie stała nieruchomo, wciąż kręcąc głową z niedowierzaniem. Barbarro ujął
delikatnie jej dłoń i zdecydowanie poprowadził żonę do wyjścia.
- Chodź, min elskling. Musimy się spieszyć do Akademii Piractwa.
Promyk wahał się przez chwilę. Potem uśmiechnął się szeroko do pozostałych i ruszył
w stronę drzwi, przystając na moment przed Connorem.
- Cóż, przyjacielu, wygląda na to, że dziś to ty rozbiłeś bank - rzucił lekko. -
Gratuluję, stary. Mazełtow! Jak na rozbitka wyłowionego z morza nieźle żeś się ustawił.
Mrugnął do Ciasteczka, a potem z ironicznym uśmieszkiem na ustach podążył za
rodzicami.
Rozdział 3

Zabijać piratów

Trzy statki sunęły po ciemnych falach oceanu niczym ławica orek w trakcie
polowania. Płynący na czele Krwawy Kapitan miał po swej lewej Wybawcę, a po prawej
Diabla. Jednostki wampirackie doścignęły i właśnie otaczały jeden z galeonów Federacji.
Sidorio stał na dziobie swego okrętu, podpierając się pod boki. Śledził z ożywieniem
małe postaci biegające chaotycznie po pokładzie pirackiego statku. Śmiertelnik
potrzebowałby gogli noktowizyjnych i optycznego zoomu, by to wszystko dostrzec. Wzrok
Sidoria był tak wyostrzony, że z całkowitą jasnością i aż po horyzont widział ocean... Jego
ocean.
- Możesz przyspieszyć? - spytał oficera stojącego za kołem sterowym.
Sternik pokręcił głową.
- Niestety nie, kapitanie. Płyniemy prędko, ale nasz statek jest duży. No i chciał pan,
by Wybawca i Diablo dotrzymywały nam tempa.
Wspomnienie dwóch pozostałych jednostek sprawiło, że Sidorio z rozrzewnieniem
pomyślał o ich dowódcach - Jezie Stukeleyu i Johnnym Desperado. Jedną z nielicznych wad
szybkiej rozbudowy jego floty było to, że musiał awansować swoich zaufanych zastępców i
mianować nowych pomocników - takich jak ten bubek sternik.
„Cóż - myślał Sidorio. - Stukeley i Johnny mogą sobie mieć własne statki, ale w
hierarchii Imperium pozostają moimi podwładnymi”.
Odwrócił się plecami do imbecyla przy sterze i utkwił swój palący wzrok w
Stukeleyu, stojącym na dziobie Wybawcy. Na tym chłopaku zawsze można było polegać.
Młodzieniec spojrzał na swego komandora i zasalutował, czekając na rozkazy.
Uśmiechając się z satysfakcją, Sidorio przeniósł wzrok na Johnny’ego Desperado,
kapitana Diabla. On również patrzył na naczelnego dowódcę wampiratów, gotów wykonać
jego polecenie.
- Za mną! - zakomenderował Sidorio.
- Co? - Sternik aż podskoczył zaskoczony i spojrzał na niego oczyma wyrażającymi
kompletne zagubienie.
- Nie ty, poruczniku Jewell! - Sidorio zaczynał tracić cierpliwość.
- Proszę wybaczyć, kapitanie! - Oficer uniósł jedną dłoń z koła i zasalutował. Druga
ręka drżała mu tak bardzo, że nie mógł utrzymać steru i po chwili wielki statek zaczął zbaczać
z kursu. W tym tempie nigdy nie dogonią pirackiego galeonu!
Sidorio odepchnął drżącego porucznika na bok i sam stanął za kołem. Okręt
natychmiast ponownie wszedł na właściwy kurs, niczym narowisty rumak pod ręką
doświadczonego jeźdźca. Kapitan odwrócił się i zawołał przez ramię:
- Czy na tym statku jest ktokolwiek kompetentny na tyle, by móc przejąć ster, kiedy
ja będę zajmował się interesami?
- Jest, panie kapitanie! - Młody wampirat z szeroką klatką piersiową i pewną siebie
miną podszedł energicznie do Sidoria.
- Jak cię zwą? - spytał kapitan.
- Caleb McDade - odparł młodzieniec, salutując. - Do pańskiej dyspozycji!
Sidorio uśmiechnął się, widząc taki zapał.
- Zatem, Calebie McDade, właśnie zostałeś awansowany - oznajmił. - Przejmij ster.
Ustępując miejsca McDade’owi, potrącił świeżo zdegradowanego byłego porucznika
Jewella. Z pogardą spojrzał na tę marną podróbkę wampirata.
- Z żalem informuję, że zostałeś zwolniony.
Ujął zdumionego porucznika pod pachy, uniósł go, podszedł z nim do relingu i
wyrzucił za burtę. Stojący za sterem Caleb McDade uśmiechnął się od ucha do ucha.
- Widzę, że mamy podobne poczucie humoru - stwierdził Sidorio. - Świetnie. Teraz
już na mnie pora. Patrz na ocean i nie puszczaj sterów, capisci?
- Tak jest, kapitanie!
Sidorio uznał, że wreszcie znalazł właściwego człowieka do tej roboty. Zerknął na
Stukeleya na Wybawcy, a potem na Johnny’ego na Diabłu.
- Na trzy! - zarządził. - Raz... Dwa... Trzy!
Wyskoczył wysoko ponad pokład i zniknął nad ciemnymi wodami oceanu. Zupełnie
jakby bez żadnego wysiłku przyciągał do siebie piracki galeon, niczym latawiec. Zerknąwszy
na boki, ujrzał Stukeleya i Johnny’ego lecących tuż za sobą.
Sidorio krzyknął z satysfakcją. Rozpoczyna się gra!
Jack Fallico stał na pokładzie swego statku, przytrzymywany żelaznym uściskiem rąk
Mimmy i Holly, dwóch najsilniejszych wampirzyc z załogi Loli Lockwood Sidorio. Kapitan
Fallico był ostatnim śmiertelnikiem, który pozostał tu przy życiu. Jego podwładni leżeli na
pokrwawionych deskach niczym szczapy drewna wyrzucone przez fale. W słabym świetle
pokładowych latarni ich ciała miały srebrnoszary odcień. Wokół krzątały się odziane w
peleryny cienie - koleżanki Mimmy i Holly zajęte zbieraniem krwi nowo umarłych.
Kapitan piratów przez jakiś czas szarpał się i protestował, klnąc i złorzecząc swym
oprawczyniom. Teraz wreszcie pogodził się z losem. Stał spokojnie, wbijając pełne
wściekłości oczy w lady Lockwood.
- Skoro zamierzasz mnie zabić, zrób to wreszcie - powiedział odważnie.
Lola uniosła brew, ale nie zdradziła swoich zamiarów. Odczuwając przyjemne
oszołomienie, głębiej wciągnęła powietrze. W jej nozdrza uderzył zapach przemieszanych
różnych grup krwi. Ich aromat był wręcz odurzający. Rozważała już, jakie nowe mieszanki
będzie w stanie stworzyć z plonów dzisiejszego zbioru.
- Słuchaj no - warknął Fallico. - Mam już tego dosyć! Zmasakrowałaś moją załogę i
przejęłaś statek. To oczywiste, że mnie zabijesz, więc przestań sobie pogrywać i po prostu to
zrób, ty odrażająca spasiona wampirzyco!
- Spasiona? - Lady Lockwood podeszła do swej ofiary. Obcasy jej wysokich do pół
uda kozaków ze skóry rekina zastukały o deski pokładu. - Spasiona? Jak śmiesz! Nie jestem
spasiona, ty głupcze! Jestem w ósmym miesiącu ciąży! - Rozsunęła pelerynę i z dumą
zaprezentowała wydęty brzuch sterczący pod obszerną suknią. Głaszcząc go delikatnie,
zrobiła jeszcze kilka kroków i podniosła kapitański rapier, który leżał u stóp właściciela.
- Żyj z mieczem w dłoni... - zaczęła.
- Pani kapitan! - zawołała Mimma.
Widząc niepokój w oczach swej zastępczyni, Lola przerwała. Zabijanie dowódcy
piratów było chwilą, którą należało smakować - niczym otwieranie długo przechowywanej w
piwnicach butelki i rozkoszowanie się aromatem wina. Mimma musiała mieć dobry powód,
skoro ośmieliła się jej przeszkodzić w takim momencie.
Lady Lockwood usłyszała za swoimi plecami świst powietrza i głośny huk.
Odwróciwszy się, dostrzegła męża. Stał kilka metrów od niej. Kiedy po jego obu
stronach wylądowali Stukeley i Johnny, na twarzy Loli odmalowała się pogarda. Nie
opuszczając trzymanego w ręku rapiera, zmarszczyła brwi.
- Co wy tu robicie? - spytała lodowatym tonem.
Sidorio aż rozdziawił usta ze zdziwienia.
- A co ty tutaj robisz? Lada dzień będziesz rodzić. Powinnaś odpoczywać. - Pełnym
troski spojrzeniem obrzucił brzuch żony.
Lady Lockwood przewróciła oczyma.
- Czy musimy wiecznie do tego wracać? Są dwa rodzaje ciężarnych kobiet -
oświadczyła. - Takie, które całymi miesiącami leżą w łóżku i czytają czasopisma, żądając
masażów stóp, oraz te, które dalej robią swoje.
To powiedziawszy, odwróciła się i przebiła rapierem kapitana Fallico.
Kiedy ciało pirata opadło bezwładnie na deski, Holly szybko podłączyła aparaturę i
zaczęła butelkować jego krew. To był ostatni z długiej serii bardzo udanych zbiorów. Z
całego pokładu zaczęły się schodzić członkinie załogi Loli, beznamiętnie przekraczając leżące
na nim liczne zwłoki. Każda wampiratka niosła standardową czarną walizeczkę, w której
spoczywało sześć butelek świeżo pobranej krwi.
- Dobra robota, moje panie! - pochwaliła je lady Lockwood, kiedy dziewczęta zebrały
się w dwuszeregu obok masztu. Stanęła dumnie przed frontem swojej załogi. Holly
zatrzasnęła walizeczkę i zajęła miejsce u boku pani kapitan. - Holly, Camille, następne
zadanie jest dla was. Znacie tę przedziwną tradycję, wedle której piraci mają na statku
nokturna?
Obie skinęły głowami.
- Niewątpliwie on lub ona ukrywa się teraz pod pokładem - ciągnęła Lola. - Znajdźcie
tę osobę i przyprowadźcie ją do mnie.
- Martwą czy nieumarłą? - spytała Camille.
Lady Lockwood zaśmiała się beztrosko.
- Nieumarłą poproszę. Zabawimy się troszkę z naszymi przeciwnikami. - Powiodła
wzrokiem po szeregach swych podwładnych. - Jessamy, Nathalie, przynieście, proszę, paczkę
z Wagabundy. Reszta może zacząć sprzątać pokład.
Wampiratki od razu zabrały się do dzieła. Ciało Jacka Fallico jako pierwsze zniknęło
pod wodą.
- Co się dzieje? - spytał Sidorio.
- Wyjaśnię ci później - odparła Lola, rzucając mu pęk kluczy. - Prezent dla ciebie,
mój mężu. Kolejny statek do twej rosnącej kolekcji. Numer sto pierwszy, jeśli się nie mylę?
To miała być niespodzianka, ale wszystko popsułeś.
- Dziękuję - wybąkał Sidorio, ściskając klucze w dłoni. Podszedł bliżej, by ją
ucałować, lecz w ostatniej chwili lady Lockwood odwróciła głowę i usta małżonka dotknęły
jej gładkiego, chłodnego niczym marmur policzka.
Stukeley, Mimma i Johnny odwrócili wzrok, ale Sidorio i tak zarumienił się ze
wstydu.
- Czyżbyś się na mnie gniewała, żono? - spytał z nutą groźby w głosie.
Lola westchnęła. W chłodnym nocnym powietrzu z jej ust uniósł się obłok pary.
- Jestem wściekła! - oznajmiła zimno. - Będę miała dziecko, Sid, a nie lobotomię.
Mogę nadal dowodzić załogą, zarówno przed porodem, jak i po nim.
- Porodami - poprawił Sidorio. - Oczekujesz dwójki dzieci. Naszych bliźniąt.
Dziedziców nieśmiertelnego imperium.
- Tak, tak - odparła niecierpliwie. - Możesz być pewien, że dobrze wiem, iż w moim
brzuchu rośnie dwóch Sidoriów. To mnie wciąż kopią i podgryzają o każdej porze dnia i
nocy. Wygląda na to, że duże stopy i ostre zęby są cechą rodzinną.
Przywódca wampiratów uśmiechnął się i dotknął szyi małżonki. Była elegancka jak u
łabędzia i zwodziła delikatnym wyglądem.
- Przepraszam. Działałem bez namysłu. Wiem, że niekiedy bywam nadopiekuńczy,
ale po prostu tak bardzo mi na tobie zależy... - Jego głos stał się lekko ochrypły. - Już raz
niemal cię straciłem. Nie wiem, czy bym przetrwał, gdyby coś ci się stało.
Lola spojrzała mężowi w oczy.
- Gdyby coś stało się mnie czy twoim bezcennym bliźniętom?
Jej ostre słowa nie zbiły Sidoria z tropu.
- Rozumiesz, jak wiele znaczą dla mnie te dzieci - powiedział. - Ale nigdy się nie
dowiesz, ile ty dla mnie znaczysz, bo moja miłość jest tak wielka, że nie sposób jej zmierzyć.
Usłyszawszy to, lady Lockwood złagodniała.
- To słodkie - stwierdziła, wiodąc czubkiem palca po klindze broni kapitana Fallico, a
następnie zlizując z niego kroplę krwi. Przez chwilę kosztowała ją na języku, aż wreszcie z
aprobatą pokiwała głową. Krew miała zadziwiająco złożony smak. Później uraczy się całym
kielichem, dostarczając bliźniętom jakże potrzebnych substancji odżywczych. - Naprawdę jest
ci przykro, Sidzie? Obiecujesz poprawę?
Przywódca wampiratów przytaknął gorliwie.
- Chciałbym znaleźć sposób, by móc ci to udowodnić.
- Czyny mówią więcej niż słowa - oświadczyła lady Lockwood zdecydowanie.
Wyjęła mężowi z dłoni pęk kluczy. Zalśniły w świetle księżyca, kiedy podawała je stojącej
obok wampiratce. - Mimmo, ostatnio wykazałaś się doskonałymi umiejętnościami
przywódczymi. Uważam, że nadeszła pora, abyś objęła komendę na własnym statku.
- Wow! - Dziewczyna była wyraźnie zaskoczona. Mocno ujęła klucze.
Stukeley porwał ją w ramiona i ucałował.
- Gratuluję, pani kapitan!
- Rany, dziękuję. - Mimma uśmiechała się promiennie. - Patrzcie, dziewczęta
wracają!
Państwo Sidorio i ich przyboczni odwrócili się we wskazanym kierunku. Zwykłe
członkinie załogi Loli wyrzucały ciała piratów do morza i spłukiwały wodą pokład. Pośród
tego zorganizowanego chaosu kroczyły Holly i Camille, prowadząc trzymanego pod ramiona
przerażonego nokturna. Nieco dalej widać było sylwetki Jessamy i Nathalie. Schodziły
właśnie z pokładu Wagabundy, niosąc coś, co wyglądało jak pokrowiec na zwłoki.
Lola zbliżyła się do poszarzałego na twarzy nokturna i przyjrzała mu się uważnie.
- Żałosna z ciebie podróbka wampirata - stwierdziła.
- Nie jestem wampiratem. Jestem nokturnem! Służę Obsydianowi Darke’owi i...
- Dosyć! - Lady Lockwood uniosła obleczoną w rękawiczkę dłoń i spoliczkowała go
siarczyście. - Jesteś zdrajcą swego ludu!
- Wykończyć go? - spytała Holly z nadzieją w głosie.
Lola zaczekała, aż Nathalie i Jessamy rozłożą przyniesioną z Wagabundy „paczkę”.
- Nie - rzekła wreszcie. - Nie, ten zdrajca popłynie z nami. Jestem przekonana, że
znajdziemy sposób, by zawrócić go na właściwą ścieżkę. Zabrać go na Wagabundę!
Holly i Camille odciągnęły bezsilnego nokturna. Lady Lockwood przeniosła wzrok na
leżący u jej stóp worek na zwłoki. Był czarny i miał długi złoty suwak, który lśnił w świetle
księżyca.
- Otwórzcie go! - zakomenderowała.
Jessamy przykucnęła i rozsunęła zamek błyskawiczny. Pozostali nachylili się, by
zobaczyć, kto - lub co - jest wewnątrz. Westchnęli, ujrzawszy zmasakrowane ciało.
- Kto to był? - spytał Johnny.
- Nie stawiaj jeszcze na nim krzyżyka, kowboju. - Lola się zaśmiała. - Jest w
kiepskim stanie, ale sądzę, że uzdrawiające moce nokturnów są wystarczająco potężne, by
doprowadzić go do porządku.
- O co w tym chodzi? - zastanawiał się Stukeley.
Ignorując zastępcę Sidoria, lady Lockwood zwróciła się do Nathalie i Jessamy:
- Wyrzućcie go za burtę. Niech dołączy do pozostałych.
Wampiratki prędko wykonały zadanie.
- Jacqui! - zawołała Lola. - Masz flary?
- Tak, pani kapitan! - Jacqueline podbiegła do zebranych.
- Dziewczyna, która igrała z ogniem! - zachichotała lady Lockwood, patrząc, jak jej
podwładna podpala flary. W powietrzu rozległ się świst, pyknięcie i nagle cały pokład zalało
czerwone światło.
- Pora się wycofać - oznajmiła Lola, ujmując męża pod ramię. - Możesz mnie teraz
zabrać do domu. Przyda mi się krótka drzemka. Masaż stóp też byłby nie od rzeczy.
Sidorio przyciągnął do siebie swoją nieskończenie piękną i niewyobrażalnie złą
małżonkę. Ruszyli razem przez opustoszały już niemal pokład. Członkinie załogi Loli
zakończyły swoje zadania i wracały na Wagabundę.
Holly dołączyła do Mimmy i dwóch zastępców Sidoria. Dziewczęta przybiły sobie
piątkę, a Stukeley zapytał:
- Czy któraś z was wie, co kapitan Lockwood knuje tym razem?
Obie przecząco pokręciły głowami.
- Ale dostałam własny statek! - cieszyła się Mimma, obracając klucze na palcu.
Desperado objął Holly w pasie.
- Powinniśmy to uczcić.
Wampiratka zerknęła na swój zegarek kieszonkowy.
- W Tawernie Krwi trwa jeszcze impreza.
- Skarbie - Johnny przewrócił oczyma w udawanej bezsilności - odkąd ta dwójka
przejęła kontrolę nad tawerną, impreza nigdy się tam nie kończy!
- Tak czy inaczej lepiej się zwijajmy - ponaglał Stukeley. - Nadpływa jeden z
ambulatoryjnych statków Sojuszu.
- Musieli dostrzec flary - stwierdził były kowboj z błyskiem w oku. - To wszystko jest
trochę szalone... i bardzo zabawne!
Mimma spojrzała na Jeza.
- Mógłbyś udzielić mi szybkiej lekcji, jak mam sterować tym kolosem? - spytała.
Stukeley przytaknął, wyciągając do niej dłoń. Chichocząc, czworo młodych
wampiratów ruszyło w kierunku steru, ślizgając się po dopiero co spłukanym pokładzie.
Rozdział 4

Puste krzesła

Na widok kamiennego łuku wieńczącego wejście do portu Akademii Piractwa Connor


poczuł ucisk w piersi. Od czasu odczytania testamentu wciąż rozmyślał, dlatego też nie
wykonał jedynego zadania, które powinien był wypełnić. Wkrótce uda się na naradę wojenną
z pirackimi kapitanami i straci swoją szansę.
Cate sterowała łodzią, kierując ją tuż pod łuk. Kiedy przepływali, zamocowane po
jego drugiej stronie płonące pochodnie oświetliły wyryte w kamieniu słowa słynnej szkolnej
maksymy:
Obfitość i przesyt
Rozkosz i swoboda
Wolność i siła
- Cate! - zagadnął chłopak towarzyszkę i natychmiast się zorientował, że ton jego
głosu był niewłaściwy. Zawołał ją zbyt głośno, pośpiesznie. Tak wiele razy wyobrażał sobie
tę sytuację, a teraz miał wszystko popsuć...
Rudowłosa piratka spojrzała na Connora, nie zwracając nawet uwagi na jego nagłe
skrępowanie.
- Co jest?
- Muszę ci coś powiedzieć. - Zmarszczył brwi. - Zanim dobijemy do pomostu.
- Więc lepiej się pospiesz. Zostało nam może pięć minut drogi.
Pięć minut! Powinien był to zrobić od razu, kiedy tylko miał ku temu okazję. Zawiódł
Cate - i nie tylko ją. Sięgnął do kieszeni, szukając palcami pewnego niewielkiego, lecz
potężnego przedmiotu.
- Connor?
Tym razem usłyszał w jej głosie zniecierpliwienie.
- Przepraszam - rzekł. - Chodzi o Barta.
- Co z Bartem? - Jej ton natychmiast się zmienił.
Ta rozmowa była zbyt istotna, by poświęcić jej ledwie kilka minut, ale skoro już
zaczął, nie miał innego wyjścia, jak tylko kontynuować.
- Kiedy odnalazł mnie na Krwawym Kapitanie, powiedział mi coś. Coś bardzo
ważnego... - Wreszcie zdobył się na odpowiednie słowa, ale rozproszył go widok postaci
tłoczących się na przystani i rząd płonących pochodni oświetlających pnącą się po wzgórzu
drogę.
- Co takiego? - Słowa Cate przywróciły go do rzeczywistości. W jej oczach dostrzegł
emocje, których wcześniej tam nie widział. Nawet wówczas, gdy usłyszała o śmierci Barta -
kiedy jej najgorsze obawy okazały się prawdą.
Connor popatrzył jej głęboko w oczy.
- Bart zamierzał poprosić cię o rękę - oznajmił. - Zaraz po powrocie. Miał zamiar dać
ci to. - Wyjął dłoń z kieszeni, ale nie odwracał wzroku od twarzy dziewczyny. - Ten
pierścionek należał do jego babki.
Uniósł metalowe kółeczko i podał je Cate, która instynktownie wysunęła palec.
Connor zamierzał położyć jej dar Barta na dłoni i teraz, zaskoczony, go wypuścił. Metal
stuknął o deski. Chłopak przykucnął i zaczął gorączkowo przeszukiwać pogrążone w mroku
dno łodzi. Było coraz gorzej. Jeśli zgubił pierścionek, nigdy sobie tego nie wybaczy.
Cate siedziała nieruchomo, nadal w stanie szoku.
- Chciał poprosić mnie o rękę - szeptała. - Po tak długim czasie...
- Zawsze cię kochał - odparł Connor, teraz popadając już w desperację. Gdzie się
podział ten pierścionek? - Chciał spędzić z tobą resztę życia. - Jest! Chwycił małe kółko
pomiędzy palec wskazujący a kciuk. Kiedy się podniósł, dostrzegł, że są już zaledwie kilka
metrów od miejsca cumowania. Grace stała na pomoście. Uśmiechnęła się na widok brata i
uniosła dłoń na powitanie.
Connor odpowiedział jej takim samym gestem, skinąwszy dodatkowo głową, potem
odwrócił się i ostrożnie położył pierścionek na dłoni Cate. Piratka zacisnęła pięść, lecz poza
tym pozostała nieruchoma niczym posąg. Jej rude włosy powiewały na wietrze.
- Przepraszam, że nie powiedziałem ci o tym wcześniej - rzekł chłopak. - Wiem, jakie
to dla ciebie ważne. Dla Barta także było. Chciałem wybrać właściwy moment i całkowicie
zawaliłem sprawę. Tak bardzo mi...
- To nieistotne - ucięła Cate głosem zdecydowanym i ostrym niczym klinga jej kordu.
- Connor, właściwie nie rozmawialiśmy o śmierci Barta. O naszej stracie owszem, ale nie o
tym, w jaki sposób zginął... Kto był odpowiedzialny. - Spojrzała mu w oczy. - Muszę to
wiedzieć. Podaj mi imię.
Chłopak pokręcił głową.
- A co dobrego mogłoby to przynieść? - Słyszał już głosy zgromadzonych na brzegu.
Grace rozmawiała z Jasmine. Myśl, że mogły mówić właśnie o tym, była niepokojąca i
rozpraszająca.
- Connor, muszę znać to imię - nalegała Cate, zmuszając go, by skupił na niej uwagę.
- W zaistniałych okolicznościach to niewielka prośba.
Na chwilę się odwrócił, nie mogąc znieść pustki w jej spojrzeniu. Dostrzegł Jasmine,
która uśmiechnęła się do niego i podeszła, by złapać cumę. Potem znowu popatrzył na Cate.
- Pomówmy o tym później - poprosił. - Po naradzie.
Rudowłosa nie odrywała od niego oczu.
- Imię, Connor. To wszystko, o co proszę.
Stanęła na dziobie, zagradzając mu drogę na pomost.
Westchnął, spuścił wzrok i mruknął:
- Lola.
Wyraz twarzy Cate się nie zmienił. Skinęła tylko głową, a potem odwróciła się i
zeszła na nabrzeże, nadal mocno zaciskając w dłoni pierścionek. Connor słyszał, jak
dziewczyna wita się z Jasmine i Grace.
Jej głos brzmiał całkiem normalnie. A może tylko udawała?
On również zszedł na pomost. Przywitał się z siostrą, a potem z Jasmine. Grace
ruszyła przodem razem z Cate. Jasmine ujęła Connora pod ramię.
- Zrobiłeś to? - spytała delikatnie.
- Tak - westchnął. - Ale całkiem zawaliłem sprawę.
Jasmine uścisnęła go mocniej.
- Zawsze wiedziałeś, że będzie ciężko. Ale już po wszystkim. Ma pierścionek.
Chłopakowi dzwoniły w uszach słowa Cate: „Muszę znać to imię”. Teraz je znała.
Obawiał się jednak, że nie przyniesie jej to nic dobrego.
Lorcan Furey - niegdyś zwykły kadet, potem porucznik, a teraz komandor - stał przy
relingu, kiedy Nokturn zawijał do portu Akademii Piractwa. Nie tak dawno temu widok
wampirackiej jednostki wpływającej na terytorium piratów wywołałby na nabrzeżu alarm i
podjęcie natychmiastowych działań defensywnych. Jednak w ciągu ostatnich sześciu miesięcy
sytuacja uległa drastycznej zmianie. Nokturni przybywali tu w pokoju na naradę wojenną.
Lorcanowi wciąż trudno było uwierzyć w to, że są w stanie wojny, w dodatku po tej samej
stronie co piraci.
- Jesteśmy już prawie na miejscu - powiedział, odwracając się do Obsydiana Darke’a.
Głównodowodzący nokturnów stał kilka metrów dalej na oświetlonym pokładzie i rozmawiał
z kilkoma oficerami. Teraz spojrzał na Lorcana i skinął głową, a po chwili powrócił do
rozmowy. Młody komandor miał okazję przyjrzeć się swemu dowódcy.
Dawny bezimienny kapitan wampiratów przeszedł całkowitą transformację i stał się
Obsydianem Darkiem. Pod wieloma względami jego przemiana była metaforą tego, co działo
się w świecie wampiratów. Zniknęły maska i peleryna, które skrywały jego twarz i postać
przez tak wiele lat. Teraz każdy mógł dojrzeć jego ostre rysy, podkreślone przez światło
księżyca i cienie. W miejsce peleryny Darke nosił przylegającą do ciała kolczugę. Zamiast
porozumiewać się' tajemniczym szeptem, przemawiał donośnie, a kiedy sytuacja tego
wymagała, nawet szorstko. Zdecydowanie odzyskał głos. Partnerstwo z Federacją Piracką
opierało się na równości, chociaż w Sojuszu było znacznie więcej pirackich statków. Darke
działał obecnie ramię w ramię ze swoim śmiertelnym odpowiednikiem - Ahabem Blackiem,
głównodowodzącym Federacji.
Tak samo Nokturn, niegdyś żeglujący dyskretnie po oceanach, mógł dziś sunąć po
nich otwarcie obok pirackich galeonów. Kiedy statek zwolnił i rzucił kotwicę, Lorcan
wychylił się sponad relingu i obserwował zacumowane w porcie jednostki. Noc była spokojna
- a może tylko sprawiała takie wrażenie? Widok aksamitnie czarnego rozgwieżdżonego nieba
przywodził młodemu komandorowi na myśl chwile, kiedy stał na tym samym pokładzie,
trzymając w ramionach Grace. Jakież te czasy wydawały się teraz odległe! Lorcan nie mógł
zbyt często odwiedzać Grace w Sanktuarium, a kiedy już miał ku temu okazję, dziewczyna
była zbyt zajęta lub zmęczona po kolejnej sesji uzdrawiania. Jednak dzisiaj będzie obecna
podczas narady i z pewnością uda im się ukraść dla siebie kilka cennych minut.
Spoglądając w niebo, chłopak rozmyślał o tych wyjątkowych chwilach, kiedy
spacerowali z Grace po pokładzie, trzymając się za ręce i nazywając konstelacje. Teraz trudno
było uwierzyć, że niegdyś świat wydawał im się taki niewinny i spokojny. A jeszcze trudniej
było mieć nadzieję, że te czasy powrócą.
- Komandorze Furey! - Głos Darke’a przywrócił go do rzeczywistości. - Schodzimy
na ląd.
Lorcan dołączył do grupki nokturnów. Razem zeszli po kładce na pomost. Jako
pierwszy powitał ich Ahab Black. Nie należał on do najbardziej urzekających lub choćby
budzących sympatię ludzi, ale jako przywódca był niezawodny. Tuż za nim stali Barbarro i
Trofie Wrathe’owie oraz ich syn Promyk.
Komandor Furey przywitał się z członkami pirackiej elity. Szanował każdego z nich i
w głębi serca odczuwał wdzięczność, że ta wojna dała mu szansę, by ich poznać. Uścisnął
dłonie Renego Grammonta i Pavla Platonova, skłonił się szarmancko przed Lisabeth Quivers i
Kirstin Larsen. Lorcan utrzymywał serdeczne stosunki z nimi wszystkimi, jednak piraci,
których nazywał przyjaciółmi, stali na końcu: kapitan Li oraz najważniejsi członkowie jej
załogi - Cate Morgan, Jasmine Peacock i Connor Tempest.
- Dobry wieczór, komandorze Furey. - Cheng Li uścisnęła jego dłoń i jednocześnie
nadstawiła policzek. Być może Lorcanowi tylko się zdawało, lecz kiedy musnął ustami jej
skórę, młoda kobieta drgnęła. Nie cofnęła się jednak. Ponownie pomyślał o Grace - kiedyś
powiedziała mu, że jego usta często są zimne niczym lód.
Gdy kapitan Li witała się z pozostałymi nokturnami, do Lorcana podeszła Cate i
energicznie uścisnęła mu dłoń. Zaprzyjaźnili się ze sobą, kiedy powierzono im obojgu
zadanie opracowania strategii walki dla Sojuszu. Komandor Furey wiedział, że rudowłosa
pi-ratka nie lubi okazywać emocji. Z początku uważał, że to dlatego, iż czuje się niepewnie,
przebywając przez tak długi czas w towarzystwie wampira, jednak prędko się zorientował, że
ona po prostu taką ma właśnie naturę. Od śmierci Barta Pearce’a stała się jeszcze bardziej
zdystansowana. Była niczym kwiat, który zamyka płatki, aby uchronić się przed burzą. Nadal
przykładnie wykonywała swoje obowiązki - miała wręcz obsesję na ich punkcie. Niestety, z
jej spojrzenia zniknął dawny blask. Chociaż pragnęła zwycięstwa w wojnie z Sidoriem,
porzuciła wszelkie nadzieje na jakiekolwiek szczęście.
Podobny wyraz miała twarz Jasmine Peacock. Ona również utraciła w walce swego
chłopaka. Jacoby Blunt był młodym, doskonale zapowiadającym się mężczyzną... Gdy
Jasmine ruszyła, by powitać pozostałych, Lorcan ze smutkiem potrząsnął głową. Jak wielu
jeszcze straci życie, nim wygramy tę wojnę?”.
Teraz podał mu rękę Connor Tempest. Komandor Furey uśmiechnął się do brata
swojej dziewczyny. Dobrze wiedział, jak wielkim ciosem było dla chłopaka odkrycie, że jest
dampirem - i synem Sidoria. Tajemnicy tej strzeżono pilnie i ani Cate, ani Jasmine o niej nie
wiedziały, chociaż obie służyły z chłopakiem na jednym statku i ściśle z nim współpracowały.
Lorcan nigdy nie rozmawiał z młodym Tempestem o jego sprawach, ale zawiadomił go za
pośrednictwem Grace, że jeśli Connor zechce z kimś o tym pogadać, on jest zawsze do
dyspozycji. Dotąd chłopak nie skorzystał z oferty. Choć Connor i Grace byli bliźniętami,
bardzo się od siebie różnili.
- Chodźcie, moi przyjaciele i sprzymierzeńcy! - zadudnił głos Ahaba Blacka. -
Komnata spotkań jest już przygotowana. Wcześniej jednak czeka nas krótka ceremonia,
musimy się więc spieszyć.
Zgromadzeni dowódcy ruszyli za nim w stronę Akademii. Zamykający pochód Lorcan
obserwował całe towarzystwo, rozmyślając nad tym, jak wiele się zmieniło. Piraci chętnie
witali nokturnów w sercu swego świata. Czy nokturnowie również uczyniliby to z taką
łatwością?
Kiedy zbliżali się do Rotundy, najważniejszego budynku w kompleksie Akademii,
Connor wspominał, jak pierwszy raz szedł tą ścieżką. Wówczas nastał ranek i promienie
słońca tańczyły po fontannie, sprawiając, że krople wody lśniły niczym diamenty. Teraz ta
sama fontanna skąpana była w świetle księżyca, a płonące pochodnie rzucały czerwony blask
na drogę wiodącą z portu na szczyt wzgórza.
Wtedy u boku młodego Tempesta kroczył komandor John Kuo. Dziś nie było go już
wśród żywych - jak wielu innych został zamordowany przez Lolę i jej wampiratki - a świat
Connora diametralnie się zmienił. Zdobył doświadczenie jako pirat. Zabił człowieka. Odkrył,
że jest dampirem. Dowiedział się, że jego biologicznym ojcem jest Sidorio, samozwańczy
król wampiratów. Został głównym spadkobiercą Molucca Wrathe’a... A jednak w jakimś
sensie Connor czuł się tym samym naiwnym dzieciakiem, z zachwytem chłonącym opowieść
Cheng Li o odważnym kapitanie, który przywiózł wielkie drewniane drzwi Rotundy z jednej
z łupieżczych wypraw do Radżastanu.
Muskając dłonią stare indyjskie wrota, chłopak przypomniał sobie słowa pani kapitan:
„Kiedy je widzę, czuję, że wróciłam do domu”. Wątpił, by kiedykolwiek miał podzielać
odczucia Cheng Li wobec Akademii. Jego doświadczenia związane z tym miejscem były
zgoła inne. Niemniej każda podróż tutaj zdawała się znaczyć jakiś etap w jego życiu.
Kiedy Connor wszedł za Cate, Grace i Jasmine do wnętrza Rotundy, zobaczył, że
okrągła sala jest wypełniona ludźmi. Światło księżyca, przefiltrowane przez umieszczone w
kopule liczne iluminatory w przeróżnych odcieniach błękitu, sprawiało, że zebrani wyglądali,
jakby byli na dnie oceanu.
Wokół ścian amfiteatralnie ustawiono trybuny z siedzeniami, na których wkrótce
miały spocząć najznamienitsze osobistości pirackiego świata. Pośrodku znajdował się podest
z krzesłami i stolikiem. Idąc po miękkim niebieskim dywanie, Connor dostrzegł leżące na
stoliku dwie szklane gablotki. W każdej z nich spoczywał miecz. Chłopak przeniósł wzrok na
sufit. Przebiegł go dreszcz.
Wysoko nad podestem, na cienkich stalowych linkach, podwieszone były szklane
gablotki, takie same jak na stole. W każdej umieszczono broń należącą do któregoś z
najsłynniejszych pirackich kapitanów.
Wielu z nich odeszło już z tego świata, ale dzięki orężowi ich obecność w tej sali była
niemal namacalna. Stanowiły symbol ich potęgi i bogatej historii.
- Chodź, Connorze. - Poczuł na ramieniu dłoń Jasmine. - Pora zająć miejsca.
Oderwawszy wzrok od gablot, podążył za dziewczyną wzdłuż rzędu siedzeń. Cate
przycupnęła już na swoim, wpatrując się w dwa leżące na stole miecze. Connor dostrzegł
siostrę, która zajmowała miejsce dwa rzędy niżej, obok Lorcana Fureya i Obsydiana Darke’a.
Fakt, że najwyżsi oficerowie nokturnów mieli uczestniczyć w dzisiejszej naradzie wojennej,
był wyraźnym znakiem tego, jak silne przymierze zawiązało się pomiędzy piratami a
nokturnami.
Chłopak zauważył też cztery puste krzesła na podeście obok zajmującego właśnie
miejsca Barbarra Wrathe’a. Nie były przeznaczone ani dla Trofie, ani dla Promyka, bo tych
dwoje siedziało w rzędzie Cate. Zajmując miejsce pomiędzy nią a Jasmine, Connor przywitał
skinieniem głowy młodego Wrathe’a, który szczerzył do niego zęby w uśmiechu. Potem obaj
przenieśli wzrok na podest, gdzie stanął w tej chwili komandor Ahab Black, przywódca
Federacji. Wśród zgromadzonych rozległy się stłumione rozmowy. Cztery krzesła wciąż
pozostawały puste.
- Gdzie jest kapitan Fallico? - szepnęła Jasmine do ucha Connora. - Spóźnianie się
jest do niego niepodobne. Szczególnie jeśli w grę wchodzi ważne wydarzenie.
Chłopak pokręcił głową. Rozpraszał go zapach perfum Jasmine. Dziewczyna odsunęła
się, kiedy komandor Black zaczął mówić:
- Zostaliście wezwani na naradę wojenną, lecz nim ją rozpoczniemy, musimy
przeprowadzić ważną ceremonię. Niektórzy z was mogą uważać, że z powodu wojny, którą
prowadzimy, nie mamy czasu na tego typu sprawy. Ale, panie i panowie, piraci oraz nokturni,
z całego serca wierzę, że w obecnej sytuacji taka ceremonia jest ważniejsza niż kiedykolwiek
wcześniej. - Z poważną miną podszedł do stołu i wskazał szklane gabloty. - Tutaj spoczywają
miecze należące niegdyś do dwóch piratów, którzy stracili życie w tej wojnie. Ta broń przez
lata służyła komandorowi Johnowi Kuo, jednemu z najsłynniejszych piratów swego
pokolenia, poprzedniemu dyrektorowi Akademii. To dzięki niemu Federacja jest dzisiaj
właśnie taka, jaka jest. - Black powiódł wzrokiem po zgromadzonych. - Toledański rapier
komandora Kuo przez wiele lat wisiał w Rotundzie. Zabrał go stąd sam komandor dla
uczczenia ważnej okazji. Po raz ostatni użył go, kiedy Cheng Li otrzymała stopień kapitana,
w wyścigu na cześć tego doniosłego wydarzenia. - Umilkł na chwilę i ze smutkiem potrząsnął
głową. - Jednak wszystko potoczyło się źle. Tamtego dnia komandor Kuo nie tylko przegrał
wyścig, lecz także stracił życie. Jego miecz został skradziony przez zabójców i tylko dzięki
młodemu piratowi, który już wyrobił sobie imię i zdobył uznanie, toledański rapier został
odzyskany i dzisiejszej nocy powróci na swoje miejsce na Firmamencie Broni ponad naszymi
głowami. - Przerwał, by spojrzeć w górę. Potem podjął przemowę: - Z pewnością nie zdumiał
was fakt, że zebraliśmy się tu, by uhonorować osiągnięcia takiego pirata, jakim był John Kuo.
Jego czyny przeszły już do legendy. Być może poczujecie się jednak zaskoczeni, że
postanowiliśmy umieścić tutaj również drugą broń. Ten miecz nie należał do sławnego
kapitana ani do jakiegokolwiek dowódcy okrętu. Posługiwał się nim zwykły żołnierz z naszej
armii Bartholomew Pearce. Lojalny członek załogi kapitana Molucca Wrathe’a na pokładzie
Diabla. - Black odwrócił się, by spojrzeć na Barbarra. - W tym miejscu chciałbym przekazać
wyrazy szacunku kapitanowi Barbarro Wrathe’owi i jego braciom. Porfirio i Molucco padli
ofiarą morderczych zapędów wampiratów. Dzisiejszej nocy postawiliśmy krzesła dla tych
dwóch naszych dawnych kompanów, tak jak uczyniliśmy to dla Johna Kuo, abyśmy tym
silniej mogli odczuć ich obecność.
Connor nachylił się do Jasmine.
- Może to czwarte miejsce jest dla Barta? - szepnął.
- Nie - odparła dziewczyna. - Krzesła wystawiane są tylko dla kapitanów. Tam
powinien siedzieć Jack Fallico. Co nasuwa pytanie: gdzie on się podziewa?
Monotonny głos Ahaba Blacka ponownie zabrzmiał w Rotundzie.
- W tej wojnie utraciliśmy jedne z najjaśniejszych gwiazd naszego dowództwa -
oznajmił. - Ale odebrano nam też piratów, których czekała wspaniała przyszłość. Piratów
takich jak Bart Pearce, którzy niewątpliwie najlepsze lata mieli jeszcze przed sobą.
Connor zerknął na Cate i spostrzegł, że zbladła, a jej twarz wykrzywił grymas. Usilnie
starała się nie rozpłakać. Instynktownie ujął ją za rękę i ponownie spojrzał na komandora,
który powoli dochodził do sedna.
- W obliczu śmierci wszyscy stajemy się równi - kontynuował Black. - Ona nikogo
nie dyskryminuje; zabiera i dowódców, i żołnierzy. Dziś wieczorem uczcimy pamięć jedynie
dwóch spośród tych, których utraciliśmy, ale kiedy ich miecze zawisną w górze, pomyślcie o
wielu innych, poległych w tej wojnie. Wojnie, którą usilnie staramy się zakończyć. Te
miecze, niegdyś należące do Johna Kuo i Bartholomew Pearce’a, będą nam przypominać o
bitwach, jakie stoczyliśmy, a także, co ważniejsze, o tych, które nas czekają.
Ahab Black skłonił głowę na znak, że skończył. Z obu stron na podest weszli dwaj
studenci Akademii. Pełni powagi zbliżyli się do komandora i zaczekali, aż ten przypnie
szklane gabloty do stalowych linek, na których miały zostać podwieszone. Potem każdy z
chłopców chwycił linę i pociągnął. Pracowali w idealnej harmonii, miecze wznosiły się
jednocześnie.
Przez cały ten czas orkiestra Akademii grała hymn Federacji. Tłum powstał i zaczął
śpiewać. Connor, jak większość zebranych, z fascynacją śledził unoszące się w błękitnym
świetle gabloty z mieczami. Kiedy spojrzał na Cate, dostrzegł, że po jej twarzy płyną łzy.
Nagle rudowłosa piratka wstała, wyminęła go i wyszła z rzędu.
Connor chciał pobiec za nią, ale Jasmine go zatrzymała.
- Pozwól jej odejść - rzekła.
Muzyka ucichła. Kiedy chłopak się odwrócił, miecze wisiały już na swoich miejscach.
Rozdział 5

Nowe sojusze

Cate siedziała na ławce na wzgórzu i patrzyła na port. Płakała. Dlaczego teraz? Od


chwili, gdy usłyszała o śmierci Barta, aż do momentu, kiedy poznała imię jego zabójczyni,
udawało jej się przecież zachowywać stoicki spokój. W jakiś sposób widok miecza
ukochanego w szklanej gablocie sprawił, że dotarła do niej nieodwracalność tej straty.
Wiedziała, że Connor pogrzebał Barta na morzu, lecz gablotka, w której spoczywała broń
zmarłego, mogłaby równie dobrze być jego trumną.
Z zamyślenia wyrwał dziewczynę odgłos czyichś kroków. Promyk Wrathe podszedł i
przystanął niezdarnie obok ławki.
Cate spojrzała na niego przez łzy.
- Co tutaj robisz? - spytała.
- Mówi się, że nieszczęście lubi towarzystwo - odparł chłopak. - A teraz wyglądasz na
bardzo nieszczęśliwą.
- Po prostu za nim tęsknię - wyznała. - To proste, skomplikowane, bolesne i
nieodwracalne, ale tak właśnie jest. - Wyprostowała się i oparła plecami o górną część ławki.
Wokół unosił się zapach oleandrów i słodkich granatów, dojrzałych, wiszących tuż nad ich
głowami.
Promyk rozsiadł się obok Cate.
- Wiesz, mój stryjek Luck miał takie powiedzenie: życie pirata...
- ...powinno być krótkie, lecz wesołe - weszła mu w słowo. - Tak, Bart także często je
powtarzał. Jeśli chcesz znać moją opinię, jest to głupia maksyma.
Chłopak uśmiechnął się lekko.
- Muszę się z tobą zgodzić. Część o wesołości jest w porządku, ale ja poproszę do
tego długie życie... Choć oczywiście nie chciałbym być nieśmiertelny tak jak oni.
Wzdrygnąwszy się, wskazał na dwie postaci wędrujące z przystani na wzgórze.
- Skąd te ich smutne miny? Rany... Nie wyglądają na takich, co to się umieją dobrze
bawić.
Cate zaśmiała się głucho.
- Właściwie to i ja nie jestem teraz w nastroju do zabawy - stwierdziła.
- Wiesz co? Może właśnie to powinniśmy zrobić! - zawołał Promyk z błyskiem w
oku. - Zostawić sporą część twego spadku w kasie Mamy Kettle. Rozesłać zaproszenia jak
świat długi i szeroki i urządzić huczną imprezę. Nie ma nic lepszego na smutki niż upicie się
do nieprzytomności ze swoimi kumplami-bukanierami!
Rudowłosa piratka pokręciła głową.
- Naprawdę uważasz, że poczułabym się dzięki temu lepiej?
- A skąd mam wiedzieć? Ledwie się znamy. Poza tym nie jestem pełnoletni i nie
mogę pić alkoholu. No, ale leki na receptę to całkiem inna bajka...
Cate przewróciła oczyma.
- Tak czy owak nie dostanę żadnego spadku, jeśli nie zgodzę się zostać twoją
zastępczynią. - Spojrzała mu w twarz. - A szanse na to, że nastąpi to w najbliższym czasie, są
zerowe.
Promyk wzruszył ramionami.
- Spoko-loko. Nie chcesz imprezy, nie będzie imprezy. Jedynie bransoleta prawie
wdowy na ręku przez następnych kilka miesięcy i obawiam się, że jeszcze kilka dodatkowych
zmarszczek na czole. Oczywiście podarunek stryjaszka Lucka pozwoliłby ci na zakup
zastrzyków z botoksu... Jestem pewien, że moja matka mogłaby ci kogoś polecić.
Dziewczyna westchnęła.
- Naprawdę nie jesteś miłym kolesiem, co, Promyku Wrathe?
- Nie, nie jestem. - Promień księżyca przebił się przez gałęzie i padł na twarz
chłopaka, tworząc na niej nieprzyjemne cienie. - Ale spójrzmy prawdzie w oczy. Na świecie
jest już dość dużo miłych osób. Miły Connor Tempest i miła Jasmine Peacock, no i ten
przesympatyczny Lorcan Furey i... Cóż, lista ciągnie się w nieskończoność. Świat potrzebuje
więcej ekscentryków pokroju stryjka Lucka. Nie był miły, za to zostanie zapamiętany jako
legenda.
Cate pokiwała głową.
- A ty zamierzasz zająć jego miejsce, tak?
Promyk wzruszył niedbale ramionami. Trzymał w dłoni owoc granatu, który dopiero
co zerwał z drzewa. Przekroił go na pół scyzorykiem i zaczął energicznie usuwać pestki - co
do jednej. Dziewczyna obserwowała go z zainteresowaniem.
- Masz zaburzenia obsesyjno-kompulsywne?
- Mam właściwie wszystko. - Nie przestawał dłubać w owocu. - Cokolwiek
wymyślisz, mam to. Całe mnóstwo bagażu emocjonalnego, oczywiście z monogramami.
- Biedny bogaty chłopiec - zakpiła Cate. - Co cię tak popsuło?
- Och, Cate. Droga, słodka Cate! Wiem, że łatwo jest sobie wyobrażać życie potomka
zamożnej rodziny, ale zapewniam cię, że pieniądze nie wypełniają tej wielkiej pustki
wewnątrz nas.
Piratka prychnęła z pogardą.
- Więc spróbuj się urodzić w ubogiej rodzinie. Kiedy byłam dzieckiem, miałam
pustkę w żołądku.
Promyk podał jej oczyszczoną z pestek połówkę granatu i zaczął gmerać scyzorykiem
w drugiej części.
- Cóż... Teraz już nigdy nie będziesz głodna. Nie z pieniędzmi, które zostawił ci
stryjcio Luck. - Strząsnął pestkę z palców z wyraźnym obrzydzeniem.
- Naprawdę oczekujesz, że zostanę twoją zastępczynią? - Cate spojrzała na niego
drwiąco. - Na trzy lata?
W oczach chłopaka zapaliły się iskierki.
- Potrafisz wyobrazić sobie coś gorszego? - spytał.
Dziewczyna parsknęła śmiechem.
- Naprawdę cię nie rozumiem.
- Oczywiście, że nie. Jestem zbyt skomplikowany dla ludzi twego pokroju. Zdołałem
zwieść najlepszych psychiatrów na wszystkich morzach i oceanach. Ich podróże w głąb mojej
psychiki kosztowały rodziców trochę grosza, ale nie oszukujmy się, Trofie i tatuńcio mają ich
od groma. - Popatrzył na nią dziwnie. - Przestań się do mnie uśmiechać.
Cate wzruszyła ramionami.
- Wiem jedno, panie Paskudny. Przyszedłeś tu za mną z powodów, których nie znam,
aby upewnić się, że wszystko ze mną w porządku.
- No coś ty! - Promyk udawał przerażonego. - Nawet nie wiesz, jak bardzo się mylisz.
Przyszedłem cię dręczyć. Widziałem, że jesteś zdołowana, więc postanowiłem skopać
leżącego. Właśnie taką jestem osobą.
- Uśmiechnął się do niej szeroko. - Dobra, a teraz chodź. Lepiej wracajmy do środka.
Mam plan, który chcę przedstawić radzie, i uważam, że ty też powinnaś go wysłuchać.
Cate uniosła pytająco brew, ale chłopak zacisnął usta i gestem nakazał, by poszła za
nim. Usłuchała go. Zapowiadało się, że wkrótce zrobi się ciekawie.
Jeszcze zanim weszli do środka, Cate i Promyk usłyszeli podniesione głosy. Dwóch
nokturnów, których widzieli wcześniej, właśnie wychodziło z Rotundy. Spotkali się w
drzwiach.
- Co się dzieje? - zagadnęła ich dziewczyna.
- Gwiazda Wieczorna wpadła w ręce wroga - ponuro oznajmił pierwszy z posłańców.
- Co z kapitanem Fallico i jego załogą? - spytała Cate z lękiem.
- Zabici. - Drugi z mężczyzn potwierdził jej obawy. - Atak przeżył tylko nokturn, ale i
jego rany są tak poważne, że nie wiadomo, czy przetrzyma tę noc. Federacja omawia właśnie
plan kontrataku.
- Jeżeli chcesz coś zrobić, zrób to od razu! - Promyk zebrał się w sobie i ruszył.
Cate patrzyła ze zdziwieniem, jak chłopak śmiało zmierza w stronę podestu. Pozostało
jej pójść za nim.
Uczestnicy narady wojennej podzielili się na grupy, z których każda starała się
przekrzyczeć pozostałe. Jedni żądali natychmiastowego odwetu na wampiratach, inni
rozpaczali, że wróg zaczyna zdobywać przewagę.
Ahab Black na próżno starał się przywrócić porządek. Wyglądał na niemal
zadowolonego, kiedy Promyk wskoczył na podest i uniósł dłoń, by uciszyć rozemocjonowany
tłum.
Rozdział 6

Propozycja Promyka

- Mam propozycję, więc bardzo proszę wszystkich o uwagę. - Promyk trzymał się
dzielnie pomimo peszących go spojrzeń wielu doświadczonych kapitanów.
Piraci i nokturni patrzyli na nastolatka z ciekawością, czekając na jego dalsze słowa.
- Być może słyszeliście, że ostatnio zostałem awansowany do rangi kapitana. Mój
stryj, Molucco Wrathe, pozostawił mi Diabla, który znajduje się obecnie w rękach
wampiratów. Jestem więc kapitanem bez statku. Rodzina Wrathe’ów, jak z pewnością wiecie,
odniosła już w tej wojnie liczne straty. Utraciłem obydwu stryjów. Utraciłem galeon, którym
miałem dowodzić. Statek moich rodziców został zaatakowany, a matka upokorzona. Lecz w
tej wojnie nie chodzi jedynie o moją rodzinę. Chodzi o nas wszystkich i o naszych bliskich.
Wielu piratów utraciło życie. - Lśniącymi oczyma powiódł po tłumie. - Tak jak i wielu
nokturnów. Ale zapewniam każdego z was, że zniszczonych zostanie więcej żyć, jeśli nie
stawimy wampiratom oporu. Musimy się zjednoczyć i mieć tyle odwagi, by przenieść walkę
na terytorium wroga. I właśnie dlatego stoję teraz przed wami. Liczę na to, że koledzy
kapitanowie pomogą mi odbić statek mego stryja. Byłby to pierwszy symboliczny atak.
- Planujesz odebrać wampiratom Diabla? - spytała Lisabeth Quivers, wyraźnie
zainteresowana.
- Właśnie to proponuję.
Wśród zebranych rozległy się westchnienia. Komandor Black odezwał się pierwszy.
- Sądzisz, że jesteś gotów na taką misję? - pytał.
Chłopak skinął głową.
- Owszem. Chociaż w sprawie szczegółów chciałbym się skonsultować z kapitan Li i
komandorem Fureyem oraz innymi.
Na dźwięk swojego imienia Cheng Li przechyliła się do przodu, by lepiej przyjrzeć się
Promykowi. Był nastolatkiem dopiero wchodzącym w dorosłość. Miał długą, okoloną
niesforną czupryną twarz o ostrych rysach, charakterystycznych dla rodu Wrathe’ow. Były
one może tylko nieco bardziej regularne niż u Barbarra i Molucca - zapewne z racji młodego
wieku albo z powodu genów pięknej matki. Ale jego oczy... Tak, co do tego Cheng Li nie
miała żadnych wątpliwości. To były oczy Wrathe’ow. Błyszczące niczym drogocenne
klejnoty rozdzielone pomiędzy najważniejszych członków klanu.
W tej konkretnej chwili oczy Promyka były szeroko otwarte i lśniły zapałem. Chłopak
pochwycił spojrzenie Cheng Li i podszedł do niej.
- Kapitan Li. - Wyciągnął do niej dłoń. - Czy pomoże mi pani?
Zanim odpowiedziała, przez chwilę mierzyła wzrokiem tego najnowszego kapitana
Federacji Pirackiej.
- Wysłucham cię - oznajmiła spokojnie. - Co dokładnie proponujesz?
Promyk ponownie zwrócił się do zgromadzenia.
- Chciałbym zebrać grupę, która udałaby się na Diabla, i chciałbym, żebyście wy
wszyscy się w niej znaleźli. - Chłopak wykonał ręką gest obejmujący nie tylko Cheng Li, ale
też członków jej załogi: Connora, Cate, Jasmine, a nawet Bo Yin.
Jego słowa zostały ciepło przyjęte przez zebranych. Potem zaczęto rozważać
największe wyzwania, którym grupa musiałaby stawić czoło.
- Czy wiemy, gdzie teraz jest Diablo? - spytała Cheng Li.
Jasmine przytaknęła.
- Wiemy, pani kapitan. Mamy ich trasę zaznaczoną na makiecie na pokładzie
Tygrysa.
- W porządku. Ale musimy potwierdzić te dane u naszych zwiadowców.
- Lokalizacja Diabla została potwierdzona wczoraj o dwudziestej drugiej zero zero -
oznajmiła śmiało Bo Yin, podrywając się z miejsca.
- Dziękuję, Bo. - Cheng Li skinęła jej głową i młoda piratka usiadła.
Connor włączył się do rozmowy:
- Diablo został przejęty przez Johnny’ego Desperado, zwanego też Kowbojem,
prawda? On jest zastępcą Sidoria.
Tym razem odezwał się Lorcan.
- Tak. - Miał bardzo poważną minę. - To Desperado zaplanował zabójstwo Molucca
Wrathe’a i zagarnął statek dla siebie.
- Zatem Diablo znajduje się w samym sercu wampirackiej floty?
- Tak - odparła Cheng Li. - Zarówno dosłownie, jak i w przenośni. Zgodnie z naszymi
najnowszymi informacjami istnieją cztery kluczowe jednostki wroga: Krwawy Kapitan,
Wagabunda, Wybawca i Diablo. Wszystkie żeglują zawsze blisko siebie.
Komandor Black stwierdził z namysłem: .
- Dopóki statki trzymają się blisko, trudno będzie odbić Diabla.
Stojący wokół niego kapitanowie milcząco przytaknęli.
Lorcan wstał.
- Doszły mnie słuchy, że czasami Kowboj organizuje sobie samotne wypady i oddala
się od floty - powiedział. - Kapitan Li, jestem przekonany, że zwiadowcy mogą dostarczyć
pani danych, które potwierdzą tę informację. Czy wolno mi zasugerować, byśmy obserwowali
Diabla i zaczekali, aż Desperado znowu wykaże się lekkomyślnością? To tylko kwestia czasu.
Promyk rozejrzał się pałającymi oczyma po otaczających go twarzach.
- Jeśli uda nam się odnieść sukces i odzyskać Diabla, bardzo to podreperuje morale
piratów Sojuszu!
Wokół rozległy się pomruki aprobaty. Cate z uwagą obserwowała świeżo upieczonego
kapitana. Był dla niej wielką zagadką.
- Uda nam się - oznajmiła Cheng Li pewnym głosem. - Ze wszystkich wymienionych
już powodów i jeszcze z kilku innych.
- Więc wchodzicie w to? Bo wygląda na to, że tak!
Nastąpiła chwila ciszy. Pani kapitan powiodła wzrokiem po swych młodych
towarzyszach.
- Jeżeli rada wojenna zaakceptuje nasz plan, to tak, kapitanie Wrathe, wchodzimy w
to - odpowiedziała.
Komandor Black położył dłoń na ramieniu Promyka, ale zwrócił się do Cheng Li:
- Kapitan Li, pani polecam realizację tego planu. Cała reszta również ma do
obmyślenia strategie ataków. Zrobimy sobie krótką przerwę, a potem o godzinie dwudziestej
trzeciej zapraszam członków rady do bunkra.
Kiedy zebrani zaczęli się rozchodzić, Promyk uśmiechnął się z wdzięcznością do
członków załogi Tygrysa.
- Dziękuję wam - powiedział. - Po stokroć dziękuję. - Jego spojrzenie zatrzymało się
na Cate. Dziewczyna wykonała wojskowy ukłon, a potem zaczęła zapisywać coś w swoim
notesie.
Kiedy Promyk schodził z podestu, podeszła do niego Jasmine.
- Mam pytanie, kapitanie Wrathe.
- Wal.
- Dlaczego my? Jest wielu innych piratów, których mógłbyś zwerbować. Choćby na
pokładzie Tyfona.
Barbarro, który właśnie się zbliżył, by uścisnąć dłoń syna, zatrzymał się i nadstawił
ucha. On też był zaintrygowany decyzją chłopaka.
- Uzasadnione pytanie, zastępczyni kapitana - odparł Promyk. - Ale rozważ moją
pozycję. Jestem młodym bukanierem, starającym się stanąć na własnych nogach. Dostałem
wspaniałą okazję i zamierzam ją wykorzystać. Raczej nie udowodniłbym, że jestem zdolny
być dobrym dowódcą, gdybym poprosił mamę i tatę o pomoc, prawda?
- Pewnie nie - przyznała Jasmine, mile zaskoczona jego odpowiedzią i
bezpośredniością, z jaką jej udzielił.
Barbarro napuszył się z dumy, a kiedy Trofie do nich podeszła, ujął jej złotą dłoń i
ścisnął. Ich syn dobrze sobie radził.
- Poza tym - ciągnął Promyk - każdy wie, że w kwestii wampiratów jesteście
ekspertami. Byliście pierwszym statkiem zabójców wampirów, który Federacja powołała do
istnienia. - Spojrzał na Connora, wywołując tym wyraźną irytację matki. - W waszej załodze
macie jednych z najlepszych piratów w Sojuszu. A poza tym... - przeniósł wzrok na Cate -
macie też najlepszego stratega swego pokolenia. Kiedy rozważy się te fakty, to chyba stanie
się jasne, dlaczego przyszedłem z tym do was.
Niewzruszona pochlebstwami rudowłosa dziewczyna spojrzała młodemu kapitanowi
prosto w oczy.
- Mamy też tę istotną przewagę, że blisko współpracujemy z komandorem Fureyem i
nokturnami. - Zwróciła się do Lorcana: - Próba odebrania Diabla tak wysoko postawionemu
w hierarchii wampiratowi, jakim jest Desperado, to bardzo niebezpieczna misja. Czy gra jest
warta świeczki?
Komandor Furey spokojnie przytaknął.
- Cate, już nieraz wystawialiśmy się na niebezpieczeństwo.
- Promyku, powiedz więc, jaki masz pomysł? - spytała Cheng Li.
Chłopak odetchnął głęboko.
- Myślałem o tym, by w ataku wzięli udział sami piraci i by przeprowadzić go za
dnia.
- Atak w ciągu dnia? - Kapitan Li była zaskoczona. - To dość nietypowa taktyka dla
naszego Sojuszu.
- Owszem. Ale o tej porze wampiraci są bezbronni.
Na Lorcanie również zrobiła wrażenie przenikliwość młodego pirata.
- Tak - przyświadczył. - Będą zdezorientowani niczym węże, które właśnie zrzuciły
skórę. Jeśli dobrze wybierzecie porę, powinniście mieć co najmniej dwadzieścia minut na
przejęcie statku. No i oczywiście, jeśli wywabicie ich na pokład, wasza przewaga może się
okazać decydująca.
- Właśnie tego nam potrzeba: działania z zaskoczenia - orzekła Cheng Li i spojrzała
na Promyka z lekkim uśmiechem. - Dobra robota, kapitanie Wrathe.
Chłopak spąsowiał, wdzięczny, lecz także speszony okazywanym mu uznaniem.
Connor patrzył na niego z niedowierzaniem. Co się stało z Promykiem, którego znał?
Młody Wrathe zdawał się całkiem inną osobą. Ale cóż... On sam też był już kimś innym - nie
tym dzieciakiem, który wyruszył z Zatoki Księżycowej. Pirackie życie zmusiło go, aby
dorósł. Wojna zmusiła i jego, i Promyka, by stali się mężczyznami.
Grace szykowała się do wyjścia, kiedy poczuła, jak czyjaś dłoń dotyka jej ramienia.
Jeszcze zanim się odwróciła, wiedziała, do kogo ta dłoń należy.
- Lorcan!
- Obawiam się, że mam czas tylko na krótkie „witaj”. - Spojrzał jej głęboko w oczy. -
Muszę iść do bunkra na naradę, ale chciałem cię zobaczyć, nim wrócisz do Sanktuarium.
Westchnęła.
- Już nawet nie mamy czasu, by zamienić ze sobą dwa zdania, prawda?
Lorcan ze smutkiem pokręcił głową.
- Wiem. Mam wrażenie, jakby przedstawiono mi każdego pirata w tym budynku,
podczas gdy ja chciałem tylko spędzić kilka minut z moją ukochaną. Ostatnio udaje nam się
powiedzieć sobie jedynie „witaj” i „do zobaczenia”, ale...
- ...w takich czasach przyszło nam żyć - dokończyła.
Objął ją i przyciągnął do siebie.
Grace przylgnęła go piersi Lorcana. Była wdzięczna za tę krótką chwilę, którą mogli
spędzić sam na sam. Na moment zamknęła oczy, pragnąc, by czas się zatrzymał, choć dobrze
wiedziała, że to niemożliwe. Gdy znów je otworzyła, spostrzegła, że Obsydian Darke
przygląda im się z daleka. Głównodowodzący nokturnów skłonił się jej uprzejmie,
dziewczyna odwzajemniła ten gest - był on jednak z jej strony wyrazem szacunku, a nie
cieplejszych uczuć.
- Wiem, co się naprawdę dzieje - powiedziała, kiedy Lorcan niechętnie ją puścił. - To
Obsydian trzyma nas od siebie z daleka. Ty jesteś na Nokturnie, ja w Sanktuarium... On nie
chce, by ktokolwiek lub cokolwiek rozpraszało twoją uwagę podczas misji. Ani moją.
Chłopak położył Grace dłoń na ramieniu, a drugą uniósł jej brodę.
- Grace, chyba popadasz w lekką paranoję.
- Nie - zaprzeczyła zdecydowanie. - Odkąd powrócił, myśli tylko o wojnie.
- Może nie ma innego wyboru? Nastały dziwne czasy - rzekł, marszcząc brwi. -
Zawiązały się nowe sojusze. Ale obiecam ci coś. - Uśmiechnął się leciutko. - Znajdziemy
czas, żeby nadrobić wszystkie zaległości. Tylko ty i ja.
Dziewczyna ponownie się do niego przytuliła.
- Tak - powiedziała uspokojona. - Bardzo bym tego chciała.
Rozdział 7

Ranni

Grace obudził znajomy dźwięk dzwonu. Wydawało jej się, że minęło zaledwie kilka
minut od chwili, gdy się położyła po powrocie z Akademii Piractwa. Otworzyła oczy i
usiadła. Dzwon oznaczał, że nadpływały pierwsze z porannych ambulansów. Musiała się
pospieszyć.
Spojrzała na sąsiednie łóżko akurat w momencie, kiedy Darcy Flotsam zamrugała i
szeroko otworzyła swoje brązowe oczy.
- Dzwony! - zawołała Darcy, siadając i odrzucając ciemne włosy na plecy. - Czasami
odnoszę wrażenie, że całe moje życie kręci się wokół jakichś dzwonów!
Grace wstała, chichocząc, i weszła do ich wspólnej malutkiej łazienki. Przejrzała się w
lustrze. Wyglądała okropnie! Spryskała twarz wodą i rozczesała włosy, a potem związała je w
bardzo praktyczny kucyk. W obecnej sytuacji nie było czasu na wymyślne fryzury.
Wychodząc z łazienki, zdjęła z oparcia krzesła niebieski fartuch uzdrowicielki i prędko się
ubrała. Gdy zapinała ostatni guzik, spojrzała na Darcy. Przyjaciółka - jak zawsze - wyglądała
nienagannie. Grace pokręciła głową z podziwem.
- Nie wiem, jak ty to robisz. W jednej minucie jesteś dla świata martwa, a w następnej
świeża niczym róża i gotowa do działania.
Panna Flotsam uśmiechnęła się z zadowoleniem.
- To kwestia wielu lat praktyki - odparła, otwierając drzwi niewielkiej szafy, którą
dzieliły. Podała Grace jasnoszary sweterek. - Może chcesz to pożyczyć? Wiesz, że wiatry
bywają tu okropne.
- A ty co włożysz? - spytała dziewczyna bez namysłu. Po chwili się zreflektowała.
Oczywiście Darcy nie wyjdzie z nią na podwórze w ciągu dnia. Poczeka na rannych wewnątrz
Sanktuarium. Panna Flotsam mogła przebywać w dziennym świetle pod postacią drewnianego
galionu, jednak w swej cielesnej formie nie miała takiej możliwości - podobnie jak inni
nokturni oraz wampiraci.
Grace wzięła z rąk przyjaciółki sweterek i zarzuciła go sobie na ramiona. Darcy
przyglądała się jej z satysfakcją.
- Nie możemy pozwolić, żeby nasza naczelna uzdrowicielka złapała katar.
- Nie jestem naczelną uzdrowicielką - prychnęła Grace, wychodząc za współlokatorką
na korytarz. Była jednak świadoma pełnych podniecenia rozmów, jakie rezydenci
Sanktuarium prowadzili na temat jej wielkich - i wciąż rosnących - mocy. Plotka głosiła, że
umiejętnościami pannę Tempest przewyższał już tylko Mosh Zu, lecz lada noc i to mogło ulec
zmianie. Grace uważała wszystko za czczą gadaninę. Wykonywała jedynie swoje obowiązki i
postępowała zgodnie z naukami mistrza. Każdy członek personelu Sanktuarium odgrywał
jakąś rolę w procesie uzdrawiania: od piratów i nokturnów z załóg statków ambulatoryjnych,
którzy wypływali w morze i ratowali rannych, przez sanitariuszy, którzy kursowali z noszami
z portu na szczyt wzgórza, aż po Darcy oraz innych pielęgniarzy i uzdrowicieli, którzy
zajmowali się leczeniem, jak Mosh Zu i ona sama.
Kiedy Grace wyszła na chłodne poranne powietrze, wielu jej kolegów czekało już
przy otwartych bramach. Dołączywszy do nich, poczuła dumę z przynależności do tej grupy.
Sanktuarium od zawsze było ośrodkiem uzdrawiania i w naturalny sposób przekształciło się
na czas wojny w szpital połowy dla piratów i nokturnów.
Od gór ciągnął zimny wiatr, tak jak przewidziała Darcy. Grace, obserwując pierwszy z
nadpływających statków, objęła się szczelnie ramionami, by się ogrzać. Podeszło do niej
dwoje członków jej grupy, Evrim i Noijon.
Grace poczuła przypływ adrenaliny. Zdarzało jej się to zawsze w tego typu sytuacjach,
niezależnie od tego, jak bardzo była zmęczona. Wiedziała, że w ten sposób podświadomie
przygotowuje się na nową porcję okropności. Przez ostatnie cztery miesiące była wystawiana
na najstraszniejsze widoki: poodrywane kończyny, odsłonięte żyły, krew - tak wiele krwi...
Piraci, którzy tu trafiali, byli zbyt poważnie ranni, by można ich było leczyć w drugim
szpitalu polowym, założonym w Akademii. Jednak obrażenia nokturnów okazywały się
jeszcze bardziej przerażające.
- Nadchodzą! Szykujcie się na pracowity dzień! - zawołała Dani, zaufana asystentka
mistrza, wychodząc na spotkanie ambulansów z notesem w dłoni.
Tylne drzwi otworzyły się i z wozu wyskoczyło dwóch piratów. Wymienili z Dani
zwyczajowe uprzejmości i zabrali się do roboty. Z paki ambulansu wyjęli czarny worek z
ciałem, zapięty na złoty suwak. Ranni nokturni musieli być całkowicie zasłonięci, by uniknąć
choćby chwilowego wystawienia na światło dzienne.
Spojrzawszy na przypiętą do worka etykietkę, Dani krzyknęła do personelu:
- Poziom obrażeń: srebro. Ekipa trzecia, do dzieła!
Uzdrowiciel i dwaj pielęgniarze już biegli ku niej ze szpitalnym łóżkiem na kółkach.
Sanitariusze ambulansu ułożyli na nim worek z rannym i medycy bez zwłoki popędzili do
budynku.
W Sanktuarium ustalono osiem poziomów obrażeń, każdy nazwany od jakiegoś
metalu. „Srebro” oznaczało poziom czwarty: albo ciężko ranny pirat, albo - jak w tym
przypadku - lekko ranny nokturn.
- Poziom obrażeń: osm - oznajmiła Dani, kiedy z ambulansu wyniesiono kolejny
worek. - Ekipa numer sześć!
- To ja! - zawołała młoda kobieta, która stała za Grace. Mijając dziewczynę, uścisnęła
przyjaźnie jej ramię. Miała na imię Tooshita i była uzdrowicielką. Podążali za nią dwaj jej
pomocnicy.
W skali odniesionych obrażeń osm stał wyżej niż srebro. To oznaczało, że pacjentem
był nokturn, u którego wystąpiły jakieś komplikacje. Grace nie miała wątpliwości, że zespół
Tooshity zapewni mu wszystko, czego będzie potrzebował.
- Poziom obrażeń: złoto! - krzyknęła Dani. Słowo to natychmiast przykuło uwagę
personelu. Złoto było najwyższym z poziomów. Zazwyczaj takie przypadki trafiały wprost do
mistrza, on jednak nie czekał na pacjentów wraz z innymi uzdrowicielami. Grace wiedziała,
że mógłby wyjść na światło dzienne, gdyby zechciał, ale Mosh Zu przyjmował rannych tylko
w sali uzdrowień.
- Grupa pierwsza - zdecydowała asystentka mistrza.
Grupa pierwsza to był właśnie zespół mistrza. Grace poczuła ukłucie zazdrości, kiedy
dwóch pielęgniarzy minęło ją, popychając łóżko. Pomimo krążących plotek nie miała
żadnych wątpliwości, że moce mistrza znacznie przewyższają jej własne. A jednak chciałaby
mieć możliwość pracować nad złotym przypadkiem - sprawdzić się i przekonać, co mogłaby
zrobić, aby pomóc.
Sanitariusze wyciągnęli z ambulansu kolejny czarny worek z ciałem.
- Poziom obrażeń: platyna - odczytała z etykietki Dani. - Zespół siódmy!
Występując naprzód z Evrim i Noijonem u boku, Grace poczuła kolejny przypływ
adrenaliny. Platynowy był drugim poziomem. Niemal spełniło się jej życzenie. Tylko kilka
razy wcześniej powierzono jej platynowy przypadek.
- Myślisz, że sobie poradzisz? - spytała Dani, kiedy dziewczyna podeszła do
ambulansu.
- Jeśli ty tak uważasz - odparła Grace.
- Ja to wiem. - Na łagodnej twarzy kobiety pojawił się uśmiech. To był nieczęsty
widok; sprawiał, że uroda Dani jaśniała pełnym blaskiem. Kiedy asystentka ponownie
skierowała uwagę na ambulans, Evrim i Noijon dociągnęli już łóżko prawie do wejścia. Grace
pobiegła za nimi.
- Nasz pacjent to mężczyzna, nokturn - mówił Noijon, gdy jechali Korytarzem
Świateł. - Wiek: nieznany w tych okolicznościach. Większość ran zlokalizowana w okolicach
głowy...
Dotarłszy do budynku, zatrzymali się i rozpięli worek. Grace spojrzała na twarz
pacjenta - niewiele z niej pozostało. Oczy nokturna ocalały, ich zagubione spojrzenie
wyrażało strach i ból. Reszta głowy stanowiła jedną wielką ranę. Dziewczyna przywykła do
tego typu widoków, jednak ten przypadek był poważniejszy niż zazwyczaj. Kiedy z
nokturnami było aż tak źle, ich skóra dosłownie znikała. Pozostawały głębokie szczeliny,
odkrywające przyprawiającą o zawrót głowy ciemną nieskończoną pustkę. Podczas swego
pierwszego pobytu na Nokturnie Grace bardzo prędko poznała jeziora ognia widoczne w
oczach głodnego wampira. Ale to było nic w porównaniu z widokiem rozsypującego się ciała
rannego. Oczy jej pacjenta zdawały się unosić w mrocznej próżni. Nie miała wątpliwości, że
jest z nim źle.
Grace ze wszystkich sił starała się odsunąć od siebie te ponure myśli. Nokturn spojrzał
na nią prosząco.
Musiał cierpieć niewysłowione męki, ale jakimś cudem rozumiał, że od niej zależy
teraz jego życie.
- Nie obawiaj się - powiedziała spokojnym głosem, choć wewnątrz trzęsła się ze
zdenerwowania. - Uleczymy cię. Jesteś w dobrych rękach.
- W najlepszych! - Noijon uśmiechnął się, chcąc dodać pacjentowi otuchy. Popatrzył
porozumiewawczo na Grace, która położyła dłoń na krawędzi noszy, aby utrzymać równe
tempo.
Nagle poczuła, że jej palce obejmuje coś przeraźliwie zimnego. Pacjent wysunął rękę i
chwycił dłoń dziewczyny. Ciała nokturnów wydawały się chłodne nawet wtedy, kiedy byli
całkowicie zdrowi, jednak teraz miała wrażenie, jakby dotykała tafli lodu. Uśmiechając się,
co było trudnym zadaniem w obecnej sytuacji, Grace powstrzymała się przed cofnięciem
dłoni. Z zadowoleniem zauważyła, że uścisk rannego jest mocny. Oznaczało to, że w jego
okaleczonym ciele pozostało dosyć sił witalnych. Niezależnie od potworności, jakiej
doświadczył, ten nokturn nie zamierzał się poddawać. Dziewczyna zaszczękała zębami z
zimna. Każde uzdrawianie było jak podróż z pacjentem. Coś jej mówiło, że ta okaże się
wyjątkowo trudna i bolesna dla nich obojga.
Rozdział 8

Pacjent

Kiedy pielęgniarze przenosili pacjenta z noszy na stół operacyjny, Grace odsunęła się,
by zrobić im miejsce. Ubrana na fioletowo para poruszała się sprawnie, wymieniając szeptem
uwagi, oczyszczając najgorsze z ran i usuwając podarte odzienie. Dziewczyna nie potrafiła
oderwać wzroku od głębokich szczelin w tkance skórnej nokturna. Zdawała sobie sprawę z
ogromu pracy, jaka ją czekała.
Do każdej z sal uzdrawiania przylegał niewielki pokoik. Gdy zespół Grace robił
swoje, ona przeszła do tego ciasnego pomieszczenia i odgrodziła się cienką zasłonką. Był to
właściwie symboliczny gest, a jednak konieczny, by trafić na inny poziom - poziom spokoju i
ciszy. Na stoliku stały miska i dzban z wodą zaczerpniętą ze źródła tryskającego u szczytu
góry. Dziewczyna rozpoczęła rytualne oczyszczanie rąk, jednocześnie wyrównując oddech.
Miała już taką wprawę w uzdrawianiu, że przygotowania nie zajęły jej wiele czasu.
Zakończywszy je, odsunęła zasłonkę i wróciła do sali. Czuła się dostrojona do potrzeb
swego pacjenta. Chociaż miała zamknięte oczy, wiedziała, że pielęgniarze usunęli się, robiąc
jej miejsce. Zbliżyła się do stołu operacyjnego i wyciągnęła przed siebie dłonie.
Zaczęła od delikatnego dotknięcia stóp i wyczucia pulsu. Ranny oddychał szybko i
urywanie, niczym fale rozbijające się o skalisty brzeg. Pierwszym etapem leczenia było
uspokojenie pacjenta i uregulowanie jego oddechu - a tym samym znieczulenie go i
przygotowanie do wejścia w optymalny stan rozluźnienia.
Dziewczyna skinęła głową i poczuła, jak Evrim i Noijon zawiązują wokół jej
nadgarstków wstążki, łączące ją ze stopami nokturna. Zrobiwszy swoje, pielęgniarze znów się
cofnęli.
Unosząc lekko stopy pacjenta, Grace wyciągała z niego zdenerwowanie i lęk,
zastępując je swoim spokojem. Nokturn dobrze zareagował na tę część terapii - lepiej, niż się
spodziewała. Nie było wątpliwości, że zaatakowano go z ogromną brutalnością, lecz jego
duch pozostał silny. Czekała, pozwalając jego energii płynąć. Wkrótce nokturn pogrążył się w
relaksującej drzemce.
Zadowolona, że jego oddech się wyrównał, dziewczyna skinęła wreszcie głową i
pielęgniarze ponownie podeszli, by odwiązać tasiemki.
Ranny się ocknął i przyszła pora na kolejny etap leczenia. Grace zaczekała, aż w obu
jej dłoniach znajdą się nowe wstążki. Następnie dotknęła ich końcówkami pokrwawionych
palców rąk pacjenta.
- Złap te wstążki - nakazała łagodnie.
Nokturn posłusznie spełnił jej polecenie.
- Dobrze - mówiła Grace cicho. Naprężając tasiemki, zaczęła nucić, bez problemu
przypominając sobie jedną z potężnych inkantacji uzdrawiających, których nauczył ją Mosh
Zu.
Wstążki pomogły jej nawiązać kontakt z pacjentem. Dziewczyna przygotowała się na
przypływ bólu i wkrótce poczuła jego ukłucia. Z początku nadchodził małymi falami, lecz z
każdym kolejnym słowem inkantacji stawał się coraz bardziej intensywny. Grace stanęła w
lekkim rozkroku, by lepiej utrzymać równowagę, przygotowując się na znajome uderzenie
cierpienia. Wstążki pochłaniały sporą jego część, jednak ten nokturn został poważnie ranny i
jeśli miał wyzdrowieć, ona musiała usunąć z jego ciała wszystkie toksyny. Nuciła teraz
szybciej i głośniej, zaciskając palce na tasiemkach, świadoma, że potężna energia, która przez
nie przepływa, może je w każdej chwili rozerwać.
W tych nielicznych chwilach, które pozostawały Grace na rozmyślania, porównywała
ten etap terapii do ujeżdżania dzikiego konia - wstążki służyły jako wodze. Wymagało to nie
tylko wykorzystania maksimum zdolności uzdrowicielskich, ale też siły fizycznej. Udało jej
się jednak opanować tę sztukę do perfekcji. Śpiewając i regulując oddech, była w stanie
szybko zaabsorbować i zneutralizować falę bólu napływającą od pacjenta.
Wreszcie poczuła, jak toksyczny wir w ciele nokturna zwalnia. Czekała, obserwując
pływy energii. Jakiś czas później, pewna, że wszystko się ustabilizowało, Grace skinęła
głową. Pielęgniarze podeszli i pomogli ułożyć ręce pacjenta z powrotem na stole
operacyjnym. Potem zebrali wstążeczki, które wypadły uzdrowicielce z dłoni.
Przez cały ten czas powieki dziewczyny pozostawały zaciśnięte. Teraz stanęła z innej
strony stołu i wysunęła rękę po nową tasiemkę. Położyła ją na przymkniętych oczach
nokturna. To miało dać Grace wgląd w jego myśli. Ujęła końcówki i czekała na nawiązanie
połączenia. Czasami działo się to szybko, innym razem - tak jak w tej sytuacji - umysł
pacjenta umykał przed nią. Śpiewając, Grace czekała cierpliwie. Dotąd widziała tylko
ciemność. Szukała dalej.
Stopniowo mrok zaczął się rozmywać, niczym rzednąca mgła, i dziewczyna
dostrzegła wyłaniające się z niego kształty. Ceniła swój dar zaglądania do cudzych umysłów.
Poczytywała sobie za zaszczyt, że może choć przez chwilę badać przestrzeń zajmowaną przez
inną duszę.
Gdy wizja się wyostrzyła, Grace rozpoznała znajome ściany korytarzy Sanktuarium.
To jej nie zaskoczyło. Wizje pacjentów często zaczynały się w ten sposób. W drodze do sali
uzdrawiania wieziono ich przecież Korytarzem Świateł, potem Korytarzem Rzeczy
Odrzuconych i wreszcie Korytarzem Wstążek. Ten nokturn podczas transportu był przytomny
i, jak stwierdziła, zapamiętał otoczenie z zadziwiającą dokładnością. Trzymając wstążkę tuż
nad jego drżącymi powiekami, dziewczyna czekała, aby wizja się rozwinęła.
Gdy wreszcie tak się stało, Grace zobaczyła, że nadal są w Sanktuarium, lecz skręcają
teraz w jedno z przejść w sercu budynku. Była zdumiona. Jej pacjenta nie wieziono tamtędy,
zatem skąd je znał?
Dopiero po chwili zorientowała się, że w wizji nokturn idzie o własnych siłach
tamtym korytarzem. Patrzyła, jak mężczyzna zwalnia i podchodzi do drzwi. Otworzyły się i
ukazały jej oczom znajome pomieszczenie, przez uzdrowicieli zwane „laboratorium”. Weszła
wraz z pacjentem do głównej sali, w której stał ogromny kontuar. Jego blat był śliski i
nierówny w wyniku wielu lat użytkowania. Za nim znajdowały się wysokie do samego sufitu
półki, pełne słoików z ziołami, korzeniami i innymi składnikami służącymi uzdrowicielom do
przygotowywania przeróżnych medykamentów. Grace nie miała już wątpliwości. Skoro
pacjent był w stanie tak dokładnie wszystko zobrazować, musiał odwiedzać to miejsce już
wcześniej. Może więcej niż raz?
Teraz punkt widzenia się zmienił i dziewczyna ponownie ujrzała drzwi. Ktoś wszedł
do laboratorium. Oddychając spokojnie i śpiewając inkantację, patrzyła na siebie samą w
wizji pacjenta. Teraz była już pewna, że zna jego tożsamość.
Puściła wstążkę i kiedy pielęgniarze podeszli, aby ją zabrać, Grace otworzyła oczy.
Spojrzała na głowę nokturna i z ulgą stwierdziła, że jego rany się zasklepiły. Tam, gdzie
przed chwilą znajdowały się głębokie szczeliny, teraz dostrzegła ciało i powoli regenerującą
się skórę. Dziewczyna stwierdziła, że jej wysiłki przyniosły pożądany rezultat i że poznaje
twarz pacjenta. Widziała ją już wiele razy.
- 0livierze - powiedziała miękko. - Witaj ponownie w Sanktuarium.
Oczy nokturna były zamknięte, a on sam zdawał się trwać w stanie głębokiego
uśpienia. A jednak Grace miała wrażenie, że na jego spękanych ustach pojawił się uśmiech.
Skinęła głową do Noijona i ponownie wyciągnęła dłoń. Pielęgniarz w mig zrozumiał,
o co chodzi, i podał jej wstążkę. Dziewczyna ułożyła ją na oczach Oliviera i znów chwyciła
końcówki. Natychmiast przeniosła się z powrotem do laboratorium i ujrzała siebie samą
wchodzącą do pomieszczenia. Przez kilka sekund wszystko pozostawało nieruchome, lecz po
chwili Olivier przykucnął za kontuarem. Jego dłoń przesuwała się po podłogowych panelach,
jakby śledząc każdą linię i sęk na drewnianej powierzchni. Wreszcie palce natrafiły na coś i
delikatnie to nacisnęły. Jedna z deseczek odsunęła się, ukazując skrytkę. Olivier wsunął rękę
do środka i wyjął z otworu niewielki prostokątny przedmiot. Gdy padło na niego światło,
Grace dostrzegła, że była to książka oprawiona w ciemnoniebieskie płótno. Z początku
dziewczynie wydawało się, że na okładce nie ma żadnych napisów, lecz po chwili zauważyła
złote litery. Mogła już odczytać tytuł: Rzecz o dampirach. Zmarszczyła brwi. Dlaczego
Olivier miał taką książkę? I dlaczego teraz, kiedy był tak blisko unicestwienia, myślał właśnie
o niej?
Rozdział 9

Zastępcy

- Wejść! - zawołała Cheng Li, nalewając sobie drugą miseczkę herbaty.


Jasmine zamknęła za sobą drzwi i podeszła, by usiąść obok pani kapitan.
- Piękny dzień, prawda? - spytała Cheng Li, wyglądając przez iluminator.
Jasmine przytaknęła, ale pani kapitan dobrze znała swą zastępczynię i wiedziała, że jej
myśli krążą zupełnie gdzie indziej.
- Nadal nie mogę uwierzyć w to, co się stało z Jackiem Fallico - powiedziała
dziewczyna.
Cheng Li się zasępiła.
- Kiedy nie pojawił się na naradzie wojennej, podświadomie spodziewałam się
najgorszego.
- Zakładam, że to Lola poprowadziła atak - ciągnęła Jasmine. - Zwłoki członków
załogi były w strasznym stanie. A ten ranny nokturn, którego odnaleziono, cudem przetrwał.
- Cóż... - Pani kapitan zerknęła na zegar. - O tej porze powinien już dotrzeć do
Sanktuarium. Jeśli ktokolwiek potrafi mu pomóc, to tym kimś jest Mosh Zu i jego ekipa.
Z ulgą zmieniły temat i zajęły się omawianiem codziennych spraw. Cheng Li nie
miała żadnych wątpliwości, że jej wybitnie uzdolniona zastępczyni ma wszystko pod
kontrolą. Niektórzy uważali, że powierzenie tego stanowiska tak młodej dziewczynie było
zbyt ryzykowne. Jakże się mylili! Tak samo jak Cheng Li Jasmine zdawała każdy egzamin w
Akademii Piractwa na szóstkę, a po wypłynięciu w morze bez trudu przełożyła przyswajaną
przez dziesięć lat teorię na praktykę. Jej wizja była świeża, umiejętność pracy z ludźmi
wybitna, a inteligencja stanowiła broń lepszą niż większość ostrzy zgromadzonych w
zbrojowni Tygrysa.
- Znów zaczyna brakować nam mieczy. Zamówiłam u mistrza Yina nową partię. -
Jasmine podała pani kapitan formularz do akceptacji.
- Jest ich jeszcze tyle, by wystarczyło na ewentualny atak na Diabla? - spytała Cheng
Li.
- Tak. Ale nie powinniśmy zwlekać ze złożeniem zamówienia. Nie teraz, gdy sytuacja
tak szybko się zmienia.
Pani kapitan rzuciła okiem na wypełniony nienagannym pismem Jasmine formularz.
- Wszystko jest w idealnym porządku. Wyślijmy Bo Yin po odbiór zamówienia.
Mistrz Yin będzie zadowolony, mogąc zobaczyć swoją córkę piratkę i usłyszeć o wszystkim,
co osiągnęła w tak krótkim czasie.
Jasmine przytaknęła z uśmiechem.
- Właśnie miałam to zasugerować. Wizyta w domu i spotkanie z ojcem dobrze zrobi
naszej Bo.
Po zdaniu raportu zastępczyni zaczęła szybko zgarniać leżące na stole dokumenty.
Nigdy nie chciała zabierać pani kapitan jej cennego czasu, ale tym razem Cheng Li się nie
spieszyło.
- A jak ty się miewasz, Jasmine? - zagadnęła pozornie swobodnym tonem.
- Dobrze - odparła dziewczyna automatycznie. Podniósłszy oczy na swą roz-
mówczynię, zrozumiała jednak, że tamta ją przejrzała.
- Wspaniale wypełniasz swoje obowiązki - oznajmiła Cheng Li. - Chcę, byś
wiedziała, że jestem pod wielkim wrażeniem tego, jak utrzymałaś wszystko w ryzach po
zaginięciu Jacoby’ego. Twoje działanie jest bardzo inspirujące. Wszyscy wiemy, jak blisko ze
sobą byliście.
Jasmine zmarszczyła brwi.
- Myślę, że powinniśmy przestać nazywać to „zaginięciem” i przyznać wreszcie, że
Jacoby nie żyje - powiedziała cicho. - On już nigdy nie wróci i jeśli mamy mieć jakąkolwiek
nadzieję na to, że będziemy spokojnie żyć dalej, musimy to zaakceptować.
- Jesteś bardzo dzielna - stwierdziła pani kapitan, wiedząc, że dla jej zastępczyni takie
opuszczenie gardy i otwarcie się jest czymś niezwykłym. - W takim razie powinniśmy
zaplanować coś na kształt ceremonii pogrzebowej.
- Nie! - Jasmine niemal krzyknęła, jednak po chwili się opanowała. - Cóż, może.
Sama nie wiem.
Reakcje podwładnej potwierdziły to, co Cheng Li podejrzewała - w sercu i umyśle
dziewczyny panował chaos. Uśmiechnęła się do Jasmine krzepiąco.
- Zastanów się nad tym. Przecież nie ma pośpiechu.
- Tak zrobię.
- Dobrze, wracaj zatem do pracy, zastępczyni Peacock.
Dziewczyna zabrała swoje papiery i ruszyła do drzwi, które pani kapitan przed nią
otworzyła.
- Pamiętaj: łatwiej walczyć z demonami gdzieś w świecie niż z tymi czającymi się
tutaj. - Cheng Li wskazała palcem swoją skroń.
- Nie mam tam żadnych demonów.
- Owszem, masz. Wszyscy je mamy. Im usilniej staramy się zaprzeczać ich istnieniu,
tym większe i bardziej porywcze się stają. - Głos Cheng Li przybrał bardziej oficjalny ton. -
Informuj mnie o wszelkich zmianach pozycji Diabla.
Jasmine skinęła głową.
- Tak jest, pani kapitan.
Zerkając ponad ramieniem podwładnej, Cheng Li dostrzegła zmierzającego w ich
kierunku Connora. Odwróciła się dyskretnie i weszła do swojej kajuty. Zatrzymała się tuż
przy drzwiach, wsłuchując się uważnie w rozmowę tamtych dwojga.
- Hej - powiedziała Jasmine.
- Cześć - odparł Connor. - Jak się miewasz?
- W porządku - odparła tonem zdradzającym coś zgoła przeciwnego. - Connor,
naprawdę musimy pogadać. Całymi dniami biegamy po tym statku, ale nie znajdujemy chwili
na porządną rozmowę.
Nastąpiła krótka chwila ciszy, po czym chłopak westchnął.
- Wiem. Czuję to samo. Spróbujmy się dzisiaj spotkać, co?
- Dobra. - Głos Jasmine poweselał nieco. - A teraz już cię nie zatrzymuję. Masz
spotkanie. Do zobaczenia później!
Ta wymiana zdań zdawała się prozaiczna, lecz Cheng Li wiedziała, że tych dwoje
łączy bliski i bardzo skomplikowany związek. Podejrzewała, że gdyby Jacoby Blunt wciąż
był na tym statku, zastępczyni Peacock zerwałaby ze swoim wieloletnim chłopakiem i
okazała wreszcie, jakie uczucia żywi wobec Connora. Stało się jednak, jak się stało, i teraz,
kiedy los Jacoby’ego pozostawał tajemnicą, prześladowało to ową parę niczym niespokojny
duch.
Cheng Li przeszła bezgłośnie przez swoją kajutę i usiadła przy stoliku
konferencyjnym, gotowa powitać zastępcę Tempesta. Po zniknięciu Jacoby’ego pani kapitan
podjęła jeszcze jedną bardzo odważną decyzję personalną i mianowała Connora swym drugim
oficerem. Brakowało mu co prawda formalnego wykształcenia, które zdobywało się w czasie
dziesięcioletnich studiów w Akademii, ale chłopak posiadał rzadką w obecnych czasach
smykałkę do piractwa. Było to tym bardziej zdumiewające, że w gruncie rzeczy od niedawna
przebywał w ich świecie. Nie minęło jeszcze nawet dwanaście miesięcy, odkąd Cheng Li
osobiście uratowała go od pewnej śmierci na oceanie. Od tamtej chwili Connor bardzo się
zmienił - jego transformacja z rozbitka w pełnowartościowego pirata była już zakończona.
Pomyślała, że młody Tempest jest jakby wprost wyjęty z dawnych czasów. Czy
wyrośnie z niego drugi Molucco? „Nie - uznała. - Przechwyciliśmy go na tyle wcześnie, by
temu zapobiec”.
Jedną z największych zalet Connora była jego umiejętność inspirowania innych do
czynienia dobra. Właśnie to uderzyło Cheng Li po raz pierwszy, kiedy spostrzegła, jak silne
więzi łączą go z kolegami z załogi. Ostatnio znalazła inny sposób na wykorzystanie tej
umiejętności. Od rozpoczęcia wojny nie była już tylko dowódcą Tygrysa - miała pod swą
komendą dwanaście innych jednostek. I to właśnie Connor służył jej jako łącznik z
pozostałymi dwunastoma kapitanami.
Teraz, pomiędzy kolejnymi łykami soku z mango, zastępca Tempest pewnym głosem
zdawał jej raport:
- Załoga kapitana Greshama ucierpiała najbardziej podczas ostatniej bitwy. Ponad
trzydziestu piratów nadal znajduje się w szpitalu polowym w Akademii. Rozmawiałem
bezpośrednio z siostrą Carmichael i powiedziała mi, że nie wypuści ich jeszcze przez co
najmniej tydzień. - Uśmiechnął się. - Wytargowałem to! Z początku upierała się przy
dziesięciu dniach.
- Zatem utknęliśmy pomiędzy Scyllą, której na imię Christabel Carmichael, a
Charybdą, znaną jako Wilberforce Gresham... Co proponujesz w tej sytuacji?
- Moglibyśmy przydzielić kapitanowi Greshamowi piratów z innych statków, do
czasu kiedy tamci nie wrócą.
Cheng Li skinęła głową aprobująco, a Connor mówił dalej:
- Zamierzałem zasugerować, by wysłać do niego dziesięciu naszych ludzi oraz po
pięciu z czterech innych jednostek, ale biorąc pod uwagę nasze plany dotyczące Diabla,
uważam, że powinniśmy zatrzymać całą załogę. Przygotowałem listę transferu do akceptacji,
w razie gdyby pojawiła się konieczność wdrożenia tego pierwszego rozwiązania. - Podał jej
dokument.
Następnie zastępca Tempest poinformował panią kapitan o kilku drobniejszych
problemach. Kiedy skończył mówić, Cheng Li opadła na oparcie swojego krzesła.
- Zanim wyjdziesz, mamy do omówienia jeszcze jedną sprawę - powiedziała.
- Jasne - rzucił chłopak znad papierów. - Wal.
- Testament Molucca... - zaczęła.
Connor natychmiast uniósł dłoń.
- Przykro mi, że musiałaś usłyszeć o jego zapisie dla mnie od kogoś innego, ale tak
naprawdę nie ma o czym mówić - oświadczył. - To niczego nie zmienia.
Cheng Li bawiła się swoim piórem.
- To zmienia wszystko. A im bardziej będziesz spychał tę kwestię na dalszy plan i ją
ignorował, tym większą falą powróci.
- W porządku - burknął, ledwie panując nad zniecierpliwieniem. - Więc po prostu
oddam te pieniądze Wrathe’om! Z pewnością nie odmówią.
Pani kapitan potrząsnęła głową.
- To nie działa w ten sposób. Po pierwsze, należy zapłacić podatek spadkowy w
skarbówce Federacji.
Connor zrobił surową minę, poirytowany, że nie może wykręcić się od tej rozmowy.
- Dobrze. Przekażę wszystko Federacji na cele wojenne.
Na twarzy Cheng Li pojawił się uśmiech.
- To bardzo szlachetne z twojej strony, Connorze, ale nie działaj pochopnie. Dar
Molucca może odmienić twoje życie.
- Nadal nie rozumiem, dlaczego zostawił swój majątek mnie - powiedział chłopak. -
Zanim umarł, byliśmy wrogami. Sam tak powiedział.
Cheng Li aż zazgrzytała zębami. Dosyć się już nasprzątała po Moluccu jako jego
zastępczyni, kiedy ten jeszcze żył. Było co najmniej irytujące, że pół roku po jego śmierci
znalazła się dokładnie w takiej samej sytuacji. Jednak Connor stał się dla niej zbyt ważny, by
mogła pozostawić tę sprawę nierozwiązaną.
- Postaraj się nie pozwolić, by twoja opinia o Moluccu i wasze waśnie przesłoniły ci
zalety tego niezwykłego daru. Kiedy się poznaliśmy, byłeś sierotą i nie miałeś nic poza
ubraniem. Teraz masz szansę zrobić ze swoim życiem, cokolwiek zechcesz.
Wiedziała, że jej słowa trafiły w czuły punkt.
Connor przez jakiś czas patrzył na swą rozmówczynię w milczeniu. Potem pokręcił
głową.
- Doceniam twoje słowa, wierz mi. Ale, pani kapitan, jako jedyna na tym statku znasz
prawdę. Wiesz, kim i czym tak naprawdę jestem. Żadna ilość złota na tym świecie nie zdoła
tego zmienić.
„A więc - pomyślała Cheng Li - wreszcie dotarliśmy do sedna”.
- Wiem, że wciąż starasz się pogodzić z tym, że jesteś dampirem - zaczęła. - Ale to w
żaden sposób nie przeszkadza ci w byciu wartościowym członkiem tej załogi ani w
odgrywaniu kluczowej roli w tym konflikcie. - Umilkła na moment. - Można by wręcz rzec,
że teraz, kiedy zawarliśmy przymierze z nokturnami, fakt, że jeden z moich zastępców jest
nieśmiertelny, przemawia na naszą korzyść.
Connor westchnął.
- Oboje wiemy, że ten sojusz narodził się tylko i wyłącznie z konieczności. Kiedy
zostanie zażegnana groźba, jaką niosą ze sobą działania Sidoria, dawne podziały znów się
pojawią.
Cheng Li zasępiła się.
- Nie doceniasz tego, jak ogromna rewolucja dokonała się w sposobie myślenia
piratów. Pod wieloma względami ty i twoja siostra jesteście za to odpowiedzialni. Zanim
razem z Grace pojawiliście się na scenie, wszystkim, co wiedzieliśmy o wampiratach, były
stara szanta i opowieści o straszydłach. Lecz kiedy w świecie wampiratów zaczęły się
pojawiać pęknięcia, spowodowane buntem twojego oj... buntem Sidoria i jego przymierzem z
Lolą Lockwood, dostrzegliśmy prawdę. Ujrzeliśmy pełen obraz zła, które czyha na oceanach,
ale zobaczyliśmy też wiele dobra. W ciągu ostatnich sześciu miesięcy Obsydian Darke dał się
poznać jako zaufany sojusznik. Nie będę kłamać: niekiedy współpraca z nim jest diabelnie
frustrująca, ale nie mam najmniejszych wątpliwości co do tego, że jest on dobrym
człowiekiem.
Connor ponownie pokręcił głową, odsuwając do tyłu krzesło, na którym siedział.
- Obsydian Darke nie jest człowiekiem - powiedział. - Jego zastępca Lorcan Furey,
wielka miłość mojej siostry, też nie. Ani ja. Nie jesteśmy ludźmi.
Jesteśmy potworami, demonami! - W jego szmaragdowych oczach wezbrały łzy.
Cheng Li wstała.
- Wszyscy jesteście ludźmi - oznajmiła z mocą. - Czymkolwiek jesteście, pozostajecie
dobrymi ludźmi.
Ku zaskoczeniu pani kapitan na dźwięk tych słów Connor nachylił się w jej kierunku.
Równie zaskoczona była tym, że wyciągnęła ramiona i przygarnęła go do siebie. Obejmując
jego drżące plecy, zrozumiała, w jak ogromnym napięciu żył.
- Wyrzuć to z siebie - powiedziała. - Po prostu to z siebie wyrzuć.
- Przepraszam - mruknął, uwalniając się z jej objęć.
- Proszę. - Podała mu chusteczkę. - Wytrzyj oczy.
- Dzięki.
Cheng Li obserwowała go przez chwilę.
- Connorze... - zaczęła miękko. - Pijesz tę herbatę z jagód, którą przysyła ci Grace,
prawda?
Chłopak przytaknął.
- Dobrze. Obsydian zapewnił mnie, że...
- Piję ją - przerwał. - Co noc. Tak jak kazali Obsydian i Grace.
Pani kapitan skinęła głową. Nie chciała sprawiać wrażenia, że matkuje swemu
zastępcy - w każdym razie nie bardziej, niż już to czyniła.
- Nie przestawaj. I nadal tak świetnie się sprawuj!
- W jej oczach pojawiły się iskierki. - Nikt nie wie, co nas jeszcze czeka w tej
podróży, ale uważam, że gdybyśmy potrafili to przewidzieć, życie byłoby niebywale nudne.
Connor nareszcie się uśmiechnął.
- W tej chwili nie obraziłbym się za wielką michę flaków z olejem - odparł, oddając
Cheng Li wilgotną chusteczkę.
Kobieta zmarszczyła nos.
- Zatrzymaj ją. - Spojrzała na zegar. - Cóż, chyba oboje jesteśmy na bieżąco.
Zechciałbyś przekazać Cate, że zapraszam ją do siebie? Musimy zaplanować atak.
Bo Yin właśnie kończyła swoją wachtę na bocianim gnieździe. Zerknąwszy na dół,
ujrzała szczupłą postać wskakującą na pokład Tygrysa. Rozejrzała się dokoła, by wezwać
wsparcie, lecz ku swemu przerażeniu stwierdziła, że nie widzi nikogo z załogi. Chciała
wrzasnąć: „Ludzie, przecież jest wojna!”, ale udało jej się zachować spokój. Będzie musiała
samodzielnie sprostać tej sytuacji. Po cichu przesunęła się na skraj gniazda, a potem z
głośnym krzykiem wykonała salto i wylądowała na pokładzie z mieczem wycelowanym w
pierś intruza.
Intruz ów - nastoletni chłopak - zaczął się śmiać.
- A zatem to prawda, co o tobie mówią. Najpierw tniesz, a dopiero potem zadajesz
pytania.
Dziewczyna zmrużyła oczy.
- Ty! - rzuciła groźnie.
- Ano tak, laleczko - odparł. - Ja! W pirackim świecie jestem już czymś na kształt
legendy. Będę wielki! Nie dziwię się, że o mnie słyszałaś.
Bo Yin przytaknęła.
- Ale nic dobrego - oświadczyła przekornie.
- Bezczelna mała! - Promyk Wrathe odwzajemnił jej złośliwy uśmieszek. - Jak masz
na imię?
- Jestem Bo Yin. Mogłeś słyszeć o moim ojcu. On jest prawdziwą legendą w pirackim
świecie.
- W rzeczy samej - przyznał. Dziewczyna wyraźnie mu zaimponowała. - Na piąte
urodziny tata zabrał mnie na Lantau, żebym zobaczył, jak twój ojciec robi mój pierwszy
miecz. To był najlepszy prezent urodzinowy, jaki dostałem w życiu.
- Byłeś w warsztacie mojego taty? - spytała Bo, lekko zażenowana.
Promyk przytaknął.
- Owszem. Pamiętam takiego szalonego brzdąca, który biegał po domu i chciał bawić
się ze mną w pojedynek! To byłaś ty?
- Może. - Zarumieniła się. - Nie pamiętam.
Chłopak spojrzał jej w oczy.
- Cóż, Bo Yin, miło było cię spotkać po tak wielu latach. A teraz, czy zechcesz
opuścić kord, bym mógł odbyć audiencję u twej wielce szanownej pani kapitan, czy też
naprawdę będziemy się pojedynkować?
- No, no, no! - zawołał Promyk, krążąc po kajucie Cheng Li. - A więc to jest samo
serce Sojuszu.
Pani kapitan skrzyżowała ramiona i skłoniła głowę.
- Owszem.
Syn Barbarra był zafascynowany schematami nawigacyjnymi, listami załóg i
diagramami wiszącymi na ścianach. Cheng Li obserwowała go; stwierdziła, że pomimo iż
fizycznie bardzo się zmienił, pod względem emocjonalnym nadal pozostawał dzieckiem,
które teraz ogląda nowy pokój i znajdujące się w nim zabawki.
- Czy trzymanie tych danych na widoku nie jest ryzykowne? - spytał chłopak. - A co,
jeśli któryś z drani wampiratów wtargnie do twojej kajuty?
Cheng Li uniosła brew.
- Wątpię, by listy nazwisk i schematy nawigacyjne, chociaż dla nas istotne, były dla
nich cennymi informacjami. Bądź spokojny. Ważne dokumenty trzymamy w sejfie.
Oczy Promyka zalśniły ciekawością.
- A gdzie on jest?
- Wiedzą to tylko ci, którzy muszą - odparła pani kapitan z uśmiechem.
Młody Wrathe rozejrzał się po pomieszczeniu.
- Zgaduję, że za portretem rodzinnym - stwierdził, patrząc na wizerunek Changa Ko
Li, ojca Cheng Li, wiszący nad kapitańskim biurkiem. Było jasne, że interesuje go nie tyle
obraz, ile to, co może się za nim kryć. Kobieta nie dała po sobie poznać, że jej gość odgadł
trafnie. Wzruszając ramionami, Promyk odwrócił się i wkrótce jego uwagę przykuło coś
innego.
- A co to jest?
Podszedł do okrągłej makiety. Jej środkowa część wykonana była z turkusowego szkła
i otoczona srebrną barierką. Pofalowana szklana powierzchnia oczywiście reprezentowała
ocean... Chłopak nachylił się, by lepiej się przyjrzeć. Zauważył czerwone linie
równoleżników i południków oraz maleńkie statuetki przedstawiające galeony. Mniej więcej
połowa z tych stateczków była czerwona, druga zaś niebieska.
Cheng Li stanęła obok Promyka.
- Ta makieta - wyjaśniła - pokazuje ostatnie zaobserwowane pozycje kluczowych
jednostek flot Sojuszu i wampiratów. Nasze okręty są niebieskie; ich, z oczywistych
powodów, czerwone.
Chłopak westchnął z podziwem i wpatrywał się w makietę, jakby miał przed sobą
najwspanialszą zabawkę na świecie.
- Chcesz mi powiedzieć, że potrafisz ustalić, gdzie dokładnie znajduje się teraz
Diablo?
Pani kapitan przytaknęła.
- Poszukaj czerwonego statku z numerem pięć. - Podała mu miniaturową lunetę. -
Przyda się - dodała.
Kiedy Promyk patrzył przez lunetę, maleńkie galeony ożywały na jego oczach, sunąc
po turkusowych wodach oceanu. Poczuł przyjemny dreszczyk na plecach i serce zaczęło
walić mu jak młotem. Ta poruszająca się mnogość statków była zarazem przerażająca i
zachwycająca. Przedstawiała wielki konflikt, a on był w samym jego centrum.
- Co cię tak ucieszyło? - spytała Cheng Li.
- Co? Ach, nie, nic. - Chłopak opanował ekscytację. Stateczki znieruchomiały i na
powrót stały się tym, czym były - modelami. Poszukał na miniaturowych żaglach
odpowiedniej cyfry. Wreszcie ją dostrzegł.
- Tam jest! - zawołał. Odsunął lunetę od oka i wskazał nią jeden z okręcików.
- Faktycznie - przyznała pani kapitan. - Brawo.
Promyk zmarszczył brwi.
- Jest czerwony.
- Oczywiście. Przemalowujemy modele, kiedy jednostki zostają przejęte przez jedną
lub drugą stronę.
- Otacza go mnóstwo innych czerwonych statków - zauważył.
Cheng Li pokiwała głową.
- Należało się tego spodziewać.
Chłopak wyprostował się i rzucił przez zaciśnięte zęby:
- Mam nadzieję, że macie w gotowości niebieską farbę, bo już wkrótce będzie wam
potrzebna!
- Wierz mi, kapitanie Wrathe, mamy mnóstwo niebieskiej farby. Każdego ranka
budzimy się z postanowieniem przemalowania nią wszystkich czerwonych statków.
Na ustach Promyka pojawił się uśmiech.
- Jeszcze nie przywykłem do tego, że nazywa się mnie kapitanem.
Kobieta uniosła brwi.
- Taki jest teraz twój oficjalny stopień. Fakt, że obecnie nie jesteś w posiadaniu
statku, nie ma na to żadnego wpływu.
Odsuwając się od srebrnej barierki, Promyk stanął twarzą w twarz z panią kapitan.
- Zastanawiałaś się nad moją propozycją? - spytał. - Naprawdę pomożesz mi
skompletować grupę, by odbić Diabla?
Przez chwilę migdałowe oczy Cheng Li wpatrywały się w młodzika, który był od
niedawna najmłodszym z kapitanów Federacji. Istniało tak wiele powodów, by mu odmówić.
Miała jednak przeczucie, którego nie potrafiła nazwać ani wyjaśnić. Powoli pokiwała głową.
- Tak - oświadczyła. - Pomogę ci, kapitanie Wrathe.
- To fantastycznie, kapitan Li! - Promyk wyrzucił w górę pięść na znak triumfu. -
Musimy to uczcić! Słyszałem, że masz własny barek. Może wzniesiemy toast koralowym
martini?
Cheng Li uśmiechnęła się lekko.
- Sugeruję, abyśmy powstrzymali się ze świętowaniem czegokolwiek, dopóki Diablo
nie trafi z powrotem pod banderę Sojuszu. Uważam, że na razie gorąca herbata z wodorostów
będzie bardziej na miejscu. - Gestem wskazała gościowi stolik konferencyjny. - Spocznij,
proszę.
Chłopak posłusznie odsunął krzesło, a Cheng Li zaczęła nalewać mocny napar do
dwóch miseczek. Gdy to robiła, ktoś zapukał do drzwi.
- Wejść! - zawołała, nie odrywając oczu od czajniczka.
Drzwi się otworzyły i do kajuty weszła Cate, a za nią Connor i Jasmine. Bo Yin
została na korytarzu.
- W samą porę - stwierdziła pani kapitan z satysfakcją, a potem ze zdumieniem
odkryła, że za jej zastępcami podąża Lorcan Furey. Podszedł do niej. Ładnie wyglądał w
stalowoszarym uniformie, który sprawiał, że jego oczy zdawały się jeszcze bardziej błękitne i
lśniące. - Komandorze Furey - jak zawsze w jego obecności z trudem zachowywała zimną
krew - miło cię znowu widzieć.
Lorcan skłonił się bardzo oficjalnie, ale również uśmiechnął się do sojuszniczki.
- Wzajemnie, kapitan Li. Chciałem omówić z Cate kilka kwestii dotyczących
strategii. Widzę, że przybyłem w odpowiedniej chwili.
Cheng Li przytaknęła.
- Jak najbardziej. - Niechętnie odrywając wzrok od nokturna, wskazała gościom
stolik. - Proszę, usiądźcie wszyscy. - Zerknęła na drzwi. - Ty także, Bo Yin! Dołącz do nas.
Zachwycona zaproszeniem, dziewczyna weszła i starannie zamknęła za sobą
podwójne drzwi kajuty. Zmierzając w kierunku stolika, spostrzegła, że Promyk bacznie się jej
przygląda. Gdy nikt nie patrzył, mrugnął do niej zawadiacko. Bo odwróciła głowę, rumieniąc
się aż po czoło.
- A zatem... - zaczęła Cheng Li - sądzę, że wszyscy znacie Promyka Wrathe’a, może z
wyjątkiem komandora Fureya.
- To prawda. Oficjalnie nas sobie nie przedstawiono.
Lorcan wstał i wyciągnął do młodego pirata dłoń, którą ten uścisnął.
- Komandor Furey to jeden z najwyższych rangą oficerów pośród nokturnów -
wyjaśniła pani kapitan. - Razem z Cate dowodzi oddziałem strategicznym.
Promyk stanął na baczność i zasalutował.
- Współpraca z panem to przyjemność, komandorze Furey.
Lorcan odpowiedział tym samym gestem.
- Z panem także, kapitanie Wrathe.
Gdy obaj usiedli, Cheng Li ponownie zwróciła się do towarzyszy:
- Jak wiecie, Promyk przedstawił nam intrygującą propozycję. Chciałabym poznać
wasze opinie na jej temat. - Spojrzała na Jasmine. - Jeśli misja ma mieć jakiekolwiek szanse
powodzenia, nasi zwiadowcy muszą się skupić konkretnie na Diabłu i dać nam znać, kiedy
oddali się on od floty wampiratów oraz w jakim kierunku popłynie.
Zastępczyni Peacock skinęła głową.
- Już się tym zajęłam.
- Musimy też wiedzieć - ciągnęła pani kapitan - czy jakaś wampiracka jednostka
zmierza podobnym kursem, kiedy już zaczniemy akcję. - Skupiła uwagę na pozostałych. -
Razem z Cate wypisałyśmy nazwiska członków załogi, którzy wezmą udział w tej misji.
Każde z was będzie miało do odegrania ważną rolę, oczywiście poza komandorem Fureyem.
Jutro rano Cate rozpocznie odpowiedni trening. - Spojrzała na Lorcana. - Preferowana
godzina ataku to szósta rano. Co pan o tym sądzi, komandorze?
- Znakomicie. O tej porze zdolności regeneracyjne wampiratów osiągną najniższy
poziom. Zranieni wrogowie powrócą do pełni sił, ale nastąpi to po dłuższym czasie, co da
wam szansę na zinfiltrowanie dolnych pokładów z minimalnymi stratami dla Sojuszu.
- Zakładając, że wszystko pójdzie dobrze - wtrąciła Jasmine.
Komandor Furey uśmiechnął się blado.
- Tak, zakładając, że wszystko pójdzie zgodnie z planem, zastępczyni Peacock. Mam
jednak kilka sugestii co do tego, na co powinniście uważać. Ostrożność będzie kluczowa.
Kiedy uczestnicy narady zaczęli opuszczać kajutę, Cheng Li podeszła do swojego
biurka. Czekało ją mnóstwo papierkowej roboty, a pani kapitan zwykła wykonywać swoje
obowiązki na bieżąco.
Usiadła i dostrzegła zbliżającą się do niej Bo Yin.
- Dziękuję za zaproszenie mnie na dzisiejsze spotkanie, kapitan Li.
- Nie ma za co, Bo - odparła Cheng Li, przerzucając papiery. - Powinnaś wiedzieć, że
bardzo szybko stałaś się cenną członkinią naszej załogi.
- Dziękuję - powtórzyła dziewczyna, niemal pękając z dumy. - Czy mogę zrobić dla
pani coś jeszcze? Może zaparzyć świeżej herbaty?
- Nie trzeba - odparła pani kapitan. - Idź odpocząć. Zrobiłaś dziś więcej, niż do ciebie
należało.
Bo Yin odwróciła się i ruszyła za towarzyszami na korytarz. Promyk Wrathe nadal
przebywał w kajucie, więc dziewczyna zostawiła dla niego uchylone drzwi.
- Pójdę już - powiedział chłopak.
- Ach, tak. - Cheng Li uniosła wzrok i zdjęła okulary. - Jaka ze mnie gapa.
Zapomniałam, że nie jesteś członkiem mojej załogi.
- To chyba dobrze - stwierdził wesoło.
Pani kapitan wzruszyła ramionami.
- Chciałbym blisko z tobą współpracować - wyznał Promyk. - Pomyślałem, że
znajdziemy jakiś sposób, by podzielić się Cate. Zakładając oczywiście, że będzie
zainteresowana.
Cheng Li z namysłem złożyła okulary.
- Cate może sama podejmować decyzje dotyczące swojej przyszłości.
- Ale ty jesteś jej dowódcą - odparł. - No i wiem, że ona odgrywa kluczową rolę w
ustalaniu strategii wojennej. Sądzę jednak, że jeśli razem się zastanowimy, znajdziemy
wyjście z tej sytuacji zadowalające dla nas obojga.
- Nie przeginaj, kapitanie Wrathe - upomniała go pogodnie. - Sądzę, że uzyskałeś już
to, po co dzisiaj przyszedłeś. Sprawę twego zastępcy na razie zostawmy. Powrócimy do niej,
kiedy będziesz miał już statek pod swoją komendą.
- Niech i tak będzie - zgodził się Promyk. Potem uśmiechnął się zawadiacko i dodał: -
Jeśli Cate nie będzie zainteresowana, może rezolutna mała Bo Yin zechce zająć jej miejsce?
Cheng Li rozłożyła okulary, wsunęła je na nos i powróciła do swojej pracy.
- Dobrej nocy, kapitanie Wrathe - rzuciła znad papierów. Jej ton nie pozostawiał
wątpliwości, że właśnie go odprawiła.
Nieco później tego samego wieczoru samotna męska postać pojawiła się na brzegu
nieopodal Tawerny Krwi. Młody człowiek wszedł do westybulu i zbliżył się do kantorka
Lilith.
- Już do nas wróciłeś? - przeciągle spytała kobieta, przyglądając się klientowi z
ciekawością. - Spragniony z ciebie chłopak... Trzecia noc z rzędu, czyż nie?
Młodzieniec nie zamierzał wdawać się z nią w pogaduszki.
- Poproszę połówkę - rzekł sucho, kładąc pieniądze na ladzie.
Lilith zacisnęła palce na banknotach.
- Starałam się przypomnieć sobie, gdzie widziałam twoją twarz. Czy aby nie byłeś
tutaj kilka miesięcy temu z przyjacielem?
Klient pokręcił głową.
- Musiałem ci się pomylić z kimś innym.
- Chwilunia! Wtedy chciałeś krwi dla niego, nie dla siebie. Powiedziałeś, że jesteś
piratem. Jak no tyś się przedstawił... Mam to imię na końcu języka... Connor! Właśnie tak!
Connor... Connor...
- Smith - dokończył chłopak. - Nazywam się Connor Smith.
- Naprawdę? - Lilith wysoko uniosła brwi.
- Który pokój? - zapytał szybko, chcąc jak najprędzej zakończyć tę niewygodną
wymianę zdań. Znowu odczuwał wstyd.
- Numer siedem - odparła kobieta z rozbawieniem.
- Dzięki. - Chłopak natychmiast ruszył w stronę przesłoniętego aksamitną kotarą
przejścia. Nie miał zamiaru przebywać tu dłużej, niż było to konieczne - mógł przecież wpaść
na kogoś znajomego. Wsunął się do korytarzyka i odnalazł drzwi oznaczone siódemką.
Zastukał, głęboko odetchnął i wszedł do pokoju.
Rozdział 10

Gierki i manipulacje

Było późne popołudnie, kiedy po przeprowadzeniu dwóch innych zabiegów i po


krótkiej drzemce Grace wróciła na oddział, by sprawdzić, jak się miewa jej pacjent.
Chrząknęła, dając znać o swej obecności. Jej dłoń spoczęła na muślinowej zasłonie
otaczającej łóżko nokturna.
- Wejdź do mojego kokonu - odezwał się głos, który od razu rozpoznała, choć był
zachrypły po tym wszystkim, co jego właściciel ostatnio przeszedł.
Dziewczyna wsunęła się za zasłonę i zobaczyła, że Olivier siedzi na łóżku o własnych
siłach. Jego twarz wyglądała już zdecydowanie lepiej. Głębokie rany odsłaniające bezmiar
mroku zasklepiły się i pozostały jedynie ciemne szramy. Chłopak zaczynał przypominać
dawnego siebie. Postępy leczenia były doprawdy imponujące. Dziewczyna wiedziała, że ta
metamorfoza była w dużej części wynikiem jej zabiegów, ale efekt terapii zależał zarówno od
wysiłków uzdrowiciela, jak i pacjenta. Olivier odegrał swoją rolę popisowo. Do pełnego
wyzdrowienia było mu jeszcze daleko, ale miał dosyć sił, by odpowiedzieć na kilka pytań,
które gnębiły uzdrowicielkę.
- Co ci się przytrafiło? - zaczęła ostrożnie.
Olivier otworzył usta, lecz się zawahał.
- Nie musisz mówić, jeśli jest to dla ciebie zbyt bolesne.
Pokręcił głową.
- Nie w tym rzecz. Wszystko odbyło się w sposób naprawdę łatwy do przewidzenia.
Wojny zawsze były brutalne, lecz ta wciąż od nowa pisze rozdziały o torturach i przemocy.
Zgodzisz się ze mną?
Grace przytaknęła. Obrażenia pacjentów, z którymi miała do czynienia każdej nocy i
każdego dnia od wybuchu konfliktu, były tego świadectwem.
- Jednego nie rozumiem - podjęła dziewczyna. - Kiedy ostatnio się widzieliśmy,
podążałeś za Sidoriem. Jak to się stało, że trafiłeś tutaj? Zakładam, że wampiraci ci to zrobili,
a nie nasi ludzie?
- W rzeczy samej, to byli wampiraci - przyznał Olivier z goryczą. - Masz rację,
odszedłem stąd wraz z nimi. Zawsze ciągnęło mnie do potęgi i władzy. A chociaż moce
mistrza były... są ogromne, czułem, że Sidorio będzie jeszcze potężniejszy.
Gdy wypowiadał imię przywódcy wampiratów, spojrzał Grace prosto w oczy.
Zastanawiała się, czy on wie, co łączy ją z Sidoriem. Wolałaby, żeby tak nie było, ale
podejrzewała, że nokturn poznał prawdę o jej pochodzeniu.
- Oczywiście - ciągnął Olivier - wyszło na to, że moja ocena sytuacji była jak
najbardziej prawidłowa.
Ostatecznie Sidorio udowodnił, że jest niepowstrzymany.
Dziewczyna zmarszczyła brwi.
- Każdy ma prawo do własnej opinii na ten temat. Nadal jednak nie rozumiem. Skoro
byłeś członkiem załogi Sidoria, dlaczego wampiraci cię zaatakowali?
Olivier westchnął.
- Grace, powiem ci, czego się nauczyłem o potężnych ludziach. Mają oni brzydki
zwyczaj iść do celu po trupach. Sidorio wykorzystał mnie, aby wzniecić bunt w Sanktuarium,
a gdy tylko dostał to, czego chciał, nie byłem mu już potrzebny.
Nastąpiła chwila niezręcznej ciszy. Dziewczyna powróciła myślami do książki, którą
dostrzegła we wspomnieniach byłego asystenta mistrza. Rzecz o dampirach. Dlaczego Olivier
ją miał? Czy sam też był dampirem? Ale skoro tak, czyż nie zdołałby się obronić przed
atakiem? Jeśli nie był, dlaczego dampiry tak bardzo go interesowały? Czy wiedział o Grace i
o Connorze? Czy znał prawdę o nich, zanim oni sami ją odkryli? Nie można zapominać, że
przez długi czas blisko współpracował z mistrzem i znał wiele starannie chronionych przez
niego sekretów. Właśnie dlatego zdrada Oliviera była taka dotkliwa.
Czy jednak mógł być dampirem? Podczas wcześniejszych spotkań zawsze powtarzał,
że on i Grace są sobie równi - nie są ani wampirami, ani donorami, lecz kimś „pomiędzy”.
Może w ten sposób chciał jej powiedzieć, że oboje są dampirami? Wówczas nie znała jeszcze
znaczenia tego słowa. Z pewnością Obviera cieszyło, że wiedział więcej od niej. Że był
zawsze o krok przed nią.
Dziewczyna czuła na sobie jego spojrzenie. Było o wiele bardziej przenikliwe niż
jeszcze kilka godzin temu, kiedy przywieziono go tu, aby został uleczony. Teraz jego wzrok
kłuł niczym szpilki, tak jak niegdyś. Grace odetchnęła głęboko. Nie zamierzała pozwolić się
onieśmielić. Wiele wody upłynęło od ich ostatniego spotkania, a ona od tamtej pory bardzo
się zmieniła. Spojrzała Olivierowi w oczy. Czy w jakiś sposób odczytał jej myśli? Gdyby był
dampirem, miałby takie umiejętności... Lecz nie, kiedy ponownie się odezwał, usłyszała
dalszy ciąg narzekań - i to nie na nią, lecz na jej ojca.
- Sidorio nie jest kimś, o kim można by rzec, że myśli przyszłościowo. Miałem mu
tyle do zaoferowania. - Skrzywił się pogardliwie. - Tyle wiedzy i umiejętności. Ale on potrafi
się skupiać jedynie na tych dwóch chłoptasiach, których wyznaczył na swoich zastępców. Na
Stukeleyu i Desperado. - Wymówił te imiona, niemalże spluwając. Dało się zauważyć, że
tfiiędzy tą trójką nie było żadnych cieplejszych uczuć. - Tak więc - ciągnął nokturn - po tym,
jak wywabił mnie z tego miejsca, Sidorio całkiem mnie od siebie odepchnął. Nagle się
okazało, że niczego nie mam. - Ponownie spojrzał Grace w oczy. - Równie dobrze mogłem
wrócić tutaj i błagać mistrza o przebaczenie.
- Powinieneś był wrócić. Mosh Zu by ci wybaczył.
Olivier pokręcił głową.
- Mylisz się, Grace. Znałem go znacznie dłużej niż ty. Dobrze wiem, że kiedy raz
nadepnie mu się na odcisk, zapomina o czymś takim jak łaska.
Z ciężkim sercem musiała przyznać, że jej pacjent miał rację. Nie o tym jednak
chciała dyskutować.
- Dokąd się więc udałeś? - spytała.
- Zniknąłem na jakiś czas. Lizałem rany. - Uniósł zabandażowane ramię. - Chociaż
tamte nawet nie umywały się do tych tutaj! Z boku obserwowałem zmiany w świecie
nieśmiertelnych oraz jego rozłam na wampiratów i nokturnów. Kiedy wybuchła wojna,
zaciągnąłem się, jak każdy przyzwoity nokturn.
Dziewczyna była zdumiona.
- Jesteś nokturnem?
- W rzeczy samej. Doprawdy, Grace, postaraj się nadążać. Już ci mówiłem. Kiedy
stąd odszedłem, Sidorio mnie przemienił.
- Nie - zaprzeczyła stanowczo. - Nie powiedziałeś mi tego.
- Naprawdę? - Potrząsnął głową, a potem wzruszył ramionami. - No proszę. Cóż,
zapewne nie myślę tak trzeźwo, jak bym mógł. To chyba zrozumiałe w obecnych
okolicznościach.
Grace przytaknęła, lecz uznała, że jej rozmówca myśli wyjątkowo trzeźwo. Była
niemal pewna, że Olivier prowadzi z nią jakąś grę. Czy chciał, by myślała, że on jest
dampirem, czy też sama wpadła na ten pomysł? Jakkolwiek by to było, właśnie otrzymała
odpowiedź: był wampiratem, przemienionym przez Sidoria, i nie zmieniał tego fakt, że
nazywał siebie nokturnem.
- Zapewne wiesz, że Sojusz umieścił po jednym nokturnie na każdym statku
pirackim. Mieli pracować z załogą nad strategią walki i tym podobnymi - podjął Olivier.
Grace ponownie przytaknęła. To był pomysł Lorcana - zrodzony z bardzo owocnej
współpracy z Cate.
- Cóż - ciągnął jej pacjent. - Tak to właśnie było. Zostałem wysłany na Gwiazdę
Wieczorną pod komendę kapitana Jacka Fallico. Byłem tam i robiłem swoje, dopóki ostatniej
nocy Lola Lockwood i jej gromada harpii nie postanowiły złożyć nam niezapowiedzianej
wizyty. Z załogą i kapitanem uwinęły się bardzo szybko. Co do mnie... Cóż, chyba nie muszę
wdawać się w szczegóły.
- Nie. - Grace zadrżała na wspomnienie brutalności Loli i jej wampiratek. Jeszcze
gorsza była jednak myśl o tym, jak niewiele brakowało, by ona sama została członkinią tej
sfory.
- Znudziła mnie rozmowa o mnie i moim tragicznym losie - oznajmił Olivier, choć
nigdy wcześniej nie nudziło go mówienie o sobie. - O wiele bardziej interesuje mnie, jak to
się stało, że ty tak bardzo się zmieniłaś. Gdzie się podziała ta zachwycająca się wszystkim
dziewczynka, która zbierała kiedyś jagody na zboczu góry?
- To nie było tak dawno temu - powiedziała. - Minęło ledwie kilka miesięcy.
- To jak całe życie, Grace. A ja teraz jestem nieśmiertelny. Dla nas czas płynie
zupełnie inaczej.
- Wiem - odparła zirytowana. Jego wywyższanie się po raz kolejny wyprowadziło ją z
równowagi. Zorientowała się, że Olivier przygląda się jej z ciekawością. - Wiem - powtórzyła
łagodniej. - Już dość długo przebywam pośród wampiratów i nokturnów.
- W rzeczy samej - przyznał. - Kiedy tu przyjechałaś, byłem o ciebie trochę
zazdrosny.
- Tak, zauważyłam.
- Gdyby spojrzeć na to w ten sposób, ty jesteś winna temu, że zdradziłem mistrza.
Zanim się tutaj pojawiłaś, byłem jego faworytem.
Grace była zaskoczona jego szczerością, ale też wściekła, że próbuje zrzucić na nią
winę za swój bunt.
- Powiedziałeś, że obydwoje jesteśmy „pomiędzy” - przypomniała mu. - Zawsze
sugerowałeś, że istnieje między nami wyjątkowa więź.
Spojrzał na nią z jawną pogardą.
- Próbowałem się z tobą zaprzyjaźnić, bo takie otrzymałem polecenie. Ale miałem
swoje obowiązki do wypełnienia i jeśli mam być szczery, ustawiczne tłumaczenie ci
wszystkiego było co najmniej męczące.
Dziewczyna zdusiła w sobie gniew. Nie tak zapamiętała ich wspólnie spędzone
chwile.
- Pamiętasz, kiedy ci pokazałem, jak przyrządzić maść z czarnego bzu dla twojego
chłopaka?
Przytaknęła.
- Spójrz na siebie teraz. Zapewne potrafiłabyś zrobić cały słoik tego mazidła przez
sen. - Zanim zdążyła zareagować na te słowa, mówił dalej: - Jestem pod wrażeniem, Grace.
Wygląda na to, że wiara mistrza w twoje umiejętności nie była bezpodstawna, choć to
stwierdzenie niełatwo przechodzi mi przez gardło. Masz zadatki na uzdrowicielkę.
Dziewczyna nie zamierzała zwracać uwagi na złośliwości 01iviera, lecz miała zbyt
wiele godności, by i tę puścić mimo uszu.
- Jestem uzdrowicielką - oznajmiła, patrząc na niego z góry. - To ja cię uleczyłam.
Kiedy ambulansy przyjeżdżają, pacjenci klasyfikowani są pod względem obrażeń. Ciebie
oznaczono platyną. To drugi najpoważniejszy poziom. Dlatego powierzyli cię opiece mojej i
mojego zespołu. W przeciwnym wypadku, cóż...
Olivier uśmiechnął się cierpko.
- Tak, tak. Słyszałem, że ostatnimi czasy stałaś się prawą ręką mistrza. I jestem ci
wdzięczny za uleczenie, naprawdę.
Najwyraźniej nie było go stać na lepsze podziękowania. Odwrócił się od Grace i
chwycił jedną z muślinowych zasłon otaczających łóżko. Odchylił ją i wyjrzał na oddział.
- Nieźle się urządziliście - stwierdził, zerkając na dziewczynę. - Ilu pacjentów
leczycie w ciągu doby?
- Różnie. Wczoraj byliśmy bardzo zaganiani, ale bywało gorzej. Niekiedy dzwon bije
bez przerwy i nie mamy nawet chwili, by odetchnąć.
Skinął głową i ponownie wyjrzał przez szparę między zasłonami, nim je zasunął z
powrotem.
- Czy Mosh Zu wie, że tutaj jestem?
Grace, się zamyśliła.
- To możliwe, chociaż od chwili, gdy cię uleczyłam, nie miałam okazji się z nim
spotkać. Jak już mówiłam, byliśmy zajęci przez całą dobę i musieliśmy sprostać wielu
wyzwaniom. - Umilkła, a potem dodała: - Kiedy go zobaczę, powiem mu, że tu jesteś.
Wzruszył ramionami.
- Jak chcesz, ale nie licz na rzewne pojednanie przy łożu chorego.
Dziewczyna nie umiała powstrzymać uśmiechu. Olivier był jeszcze bardziej
zgorzkniały i zapatrzony w siebie niż kiedykolwiek wcześniej.
- Słuchaj, jesteśmy w samym środku wojny. Ja robię po prostu to, co do mnie należy.
Zobaczyłam, że znajdujesz się na skraju unicestwienia, więc pochwyciłam cię i wyciągnęłam
z przedsionka otchłani. Teraz musisz odpocząć, a za kilka nocy powinieneś być już na tyle
silny, aby móc ruszyć swoją drogą. - Poczuła, że wreszcie zyskała przewagę. - A teraz,
wybacz, muszę iść sprawdzić, jak się miewają moi pozostali pacjenci.
Olivier przytaknął.
- Zabrałem już dość twego cennego czasu, Grace. Zresztą jestem zmęczony. Miło się
gawędziło, ale jak sama stwierdziłaś, potrzebuję odpoczynku. - To powiedziawszy, oparł
zabandażowaną głowę na poduszce i zamknął oczy.
Dziewczyna patrzyła na niego przez chwilę, a potem odwróciła się i wyszła z jego
kokonu. Odchylając muślin, nie mogła pozbyć się myśli, że Olivier w jakiś sposób
zaaranżował swój powrót do Sanktuarium. Jednak w tym celu musiałby sam zadać sobie te
wszystkie rany albo poprosić o to innych. Wydawało się to nieprawdopodobne, ale w
przypadku takiego najemnika jak on normalne reguły nie obowiązywały.
Jaki mógłby mieć powód, żeby przystać na tak straszną karę fizyczną? Czy mimo
wszystkiego, co jej powiedział, mógł nadal pracować dla Sidoria? Czy był szpiegiem
wampiratów?
Idąc środkiem oddziału, pomiędzy szpalerami muślinowych kokonów, Grace
ponownie przeniosła się do wizji Obviera. Znów obserwowała, jak ona sama wychodzi z
laboratorium, a on sięga po tę książkę. Czy to możliwe, żeby ten cienki, oprawny w płótno
tom nadal znajdował się w Sanktuarium, ukryty pod kontuarem, na którym ona i inni
uzdrowiciele przygotowywali lecznicze mikstury? Czy Olivier pozwolił się poranić, by
odzyskać tę książkę? Jeśli tak, musi ona kryć w sobie ogromną potęgę.
Grace nie mogła pozwolić, by coś takiego wpadło w niewłaściwe ręce.
Rozdział 11

Obóz Dziesiątkujący

Obóz treningowy wampiratów, atol Atafutura


Sidorio stał na skraju atolu, obserwując lśniącą jak klejnot powierzchnię oceanu.
Panował przeraźliwy skwar. Noc była gorąca, a całą wysepkę otoczono pochodniami. Kiedy
razem z Lolą przypłynęli tutaj na Wagabundzie, który zacumował jako ostatni, przywódca
wampiratów miał wrażenie, że ocean płonie. Ten widok go ucieszył - był znakiem
rozwijającego się konfliktu. Kiedyś, pod wpływem podszeptów innych, Sidorio bał się ognia.
Dzisiaj wiedział już, że nie ma powodu. Zaczynał zdawać sobie sprawę, że jeśli tylko się
postara, nie będzie takiej przeszkody, której nie zdoła pokonać. A niewykluczone, że niedługo
złamie największe tabu i będzie dumnie kroczył w świetle dnia. Nareszcie, po zmarnowaniu
tak wielu stuleci, dotarło do niego, co naprawdę oznacza bycie nieśmiertelnym. To, że tak
czuł, że dowiedział się tego wszystkiego, zawdzięczał jednej niezwykłej osobie.
Widział ją teraz. Szła w jego stronę po powierzchni wody lśniącej w blasku księżyca.
Wyglądało to tak, jakby sam ocean rozłożył dla niej złoty dywan, by mogła zejść na brzeg.
Gdy podeszła bliżej i ujrzał znajomy kształt czarnego tatuażu w kształcie serca wokół jej oka
oraz pieprzyk obok ust, poczuł się jak podczas ich pierwszego spotkania. Jej twarz jaśniała w
świetle księżyca. Ilekroć na nią patrzył, wiedział, że przydarzył mu się cud. Albo raczej dwa
cudy. Pierwszy to ten, że ją znalazł, a drugi, że udało mu się wyrwać ją z paszczy otchłani.
Lady Lockwood towarzyszyły dwie z jej najbliższych pomocnic, Nathalie i
Jacqueline. Obie były piękne, lecz Sidorio zauważał tylko swoją niezwykłą małżonkę.
Dzisiejszej nocy wyglądała bardziej uroczo niż kiedykolwiek wcześniej, w powiewnej sukni
mieniącej się rozmaitymi odcieniami błękitu. Miało się wrażenie, że ów strój został
stworzony z wód oceanu. Wkroczywszy na piasek, Lola zatrzymała się i przez chwilę stała
bez słowa, starając się złapać oddech po swoim popisie. Dostrzegła czekającego na nią męża i
uśmiechnęła się. Choć przeszła po powierzchni morza spory kawałek, jej buty były suche.
- Gotowa na inspekcję jednostek? - spytał Sidorio.
Przytaknęła, przyjmując podane jej ramię. Obejrzała się, by sprawdzić, czy Jacqueline
i Nathalie nadążają za nimi. Przekonawszy się, że jej podwładne wyszły już na plażę,
pozwoliła mężowi poprowadzić się w sam środek brutalnej bijatyki.
Na atolu odbywała się nocna sesja treningowa wampiratów. Wszędzie panowały ruch
i zgiełk; w powietrzu niósł się szczęk metalu uderzającego o metal, przemieszany z innymi
dźwiękami - okrzykami, wrzaskami oraz nieprzyjemnymi odgłosami walki wręcz. Załogi
jakichś dwudziestu wampirackich jednostek brały dziś udział w szkoleniu, które miało nie
tylko podnieść ich umiejętności bojowe, ale też podsycić głód krwi.
Para dowódców przechadzała się pomiędzy walczącymi w towarzystwie Jacqueline i
Nathalie. W pewnej chwili Sidorio przystanął, żeby poobserwować szczególnie okrutny
pojedynek.
- No dalej, mój synu! - dopingował. - Walcz na śmierć! Nie okazuj litości!
Lady Lockwood parsknęła śmiechem.
- Ależ to tylko trening - powiedziała. - Chyba nie chcesz, żeby naprawdę unicestwiali
swoich towarzyszy?
Sidorio spojrzał na małżonkę.
- Najdroższa Lolu, Obóz Dziesiątkujący oparty jest na regułach obowiązujących w
rzymskiej armii. Nim zakończymy dzisiejszą sesję, dziesięć procent naszych wojowników
zostanie unicestwionych. Chcę, by odpadli najsłabsi. W ten sposób zyskamy też pewność, że
nasi żołnierze się starają. - Po chwili dodał: - Szukając rozwiązania, zawsze pomyśl o
Rzymie.
Lady Lockwood uniosła brew i powiodła palcem wzdłuż rzędu orderów zdobiących
pierś małżonka.
- Nikt nie przeczy, że Rzymianie pozostawili nam wspaniałe dziedzictwo. Jestem pod
wrażeniem, drogi mężu. Wygląda na to, że dokonałeś kilku bardzo interesujących zmian.
Sidorio przytaknął, przenosząc wzrok z powrotem na walczących.
- Wojna to okres nieustających zmian - oznajmił.
- A tę wojnę zamierzam wygrać.
Nagle wampirat, którego dowódca wcześniej dopingował, zdołał oderwać się od
przeciwnika i zaatakować go z innej strony. Czyniąc to, odgryzł mu środkowy palec.
Lola i jej towarzyszki aż się zachłysnęły powietrzem z zaskoczenia. Sidorio zaczął się
śmiać.
- Macie, drogie panie! Oto zasada dziesiątkowania w praktyce! Usunięcie dziesiątej
części.
Lady Lockwood pokręciła głową z uznaniem.
- Czasami zapominam, jaki z ciebie brutal, skarbie. - Pogładziła męża po rękawie. -
Dziękuję, że mi o tym przypominasz.
Ruszyli dalej, lecz po chwili zatrzymał ich okrzyk:
- Kapitanie!
Spomiędzy walczących wyszedł Johnny i zbliżył się do dowódców.
- Stetson! - Sidorio zamknął swego zastępcę w niedźwiedzim uścisku. - Jak ci idzie z
nowymi rekrutami?
- Stara bieda - odparł były kowboj, kłaniając się dwornie Loli i jej towarzyszkom. -
Szczury lądowe nadal starają się opanować podstawy szermierki i walki wręcz. Ale kilku z
nich już się wyróżniło. Proszę spojrzeć na tamtych dwoje. - Wskazał na muskularnego
młodzieńca walczącego ze szczupłą starszą kobietą.
- Co to za jedni? - spytał przywódca wampiratów, obejmując ramieniem swego
zastępcę.
- Ten blondas, Skawen, to stary wampir - wyjaśnił Johnny. - Z rodu wikingów, więc
walka nie jest mu obca. Napady, grabieże i takie tam były u nich na porządku dziennym.
Chłopak przez stulecia tkwił na lądzie, ale jest wprost stworzony, aby być w naszych
szeregach.
- A jego partnerka sparingowa?
- Nazywa się Martha Corey. Waleczna kobitka. Amerykanka z urodzenia. Powiesili ją
w Salem po rozprawie, podczas której uznano ją za czarownicę. Nie ułatwiła im wykonania
wyroku.
- I brawo dla niej! - zawołała Lola. - Spójrzcie na ten ogień w jej oczach! Gdybyś już
jej nie zwerbował, wzięłabym ją na Wagabundę.
- Jest twoja, jeśli chcesz - odparł Desperado, w pełni świadom hierarchii.
- To miłe z twojej strony - powiedziała lady Lockwood z uśmiechem. - Ale jestem w
pełni zadowolona z mojej obecnej załogi. Zostawiam ci panią czarownicę, Johnny. Tylko dbaj
o nią!
Były kowboj skłonił głowę.
- Tak będzie.
- A jak wam idzie z nowo przemienionymi? - zapytał Sidorio.
- Stukeley ich trenuje, o, tam. - Johnny wskazał ręką drugą stronę atolu. - Pozwolę mu
osobiście zdać raport. Ale nie zapominajcie, że w tym tygodniu wypływam, by przeprowadzić
werbunek wśród wampirów mieszkających na lądzie. Musimy pilnować liczebności!
- Doskonale, Stetson - pochwalił go dowódca. - Spotkamy się potem na połówkę lub
dwie na pokładzie Krwawego Kapitana, co?
- Brzmi zachęcająco - odparł Desperado. Ukłonił się damom i powrócił na pole walki.
Grupa inspekcyjna ruszyła na drugą stronę atolu, z przyjemnością obserwując walczących
wampiratów.
- Czyż to nie ekscytujące?! - zawołała lady Lockwood. - Obóz Dziesiątkujący! Sid,
jesteś genialny!
Zachwycony, że zrobił wrażenie na małżonce, Sidorio uśmiechnął się szeroko.
Wkrótce dostrzegł też swego drugiego zastępcę i jego humor jeszcze się poprawił.
Stukeley wyszedł im naprzeciw.
- Dobry wieczór, kapitanie, pani Sidorio.
Lady Lockwood posłała mu czarujący uśmiech.
- Myślę, że najwyższa pora, byś zaczął nazywać mnie Lolą.
- Oczywiście - odparł Jez. - Lola.
Sidorio nachylił się do ucha zastępcy, chcąc zachować dyskrecję.
- Stetson powiedział, że szkolisz nowo przemienionych wampiratów. Jak się
sprawują?
- Całkiem nieźle. W sumie uważam, że są dla nas bardziej wartościowi niż szczury
lądowe. Johnny ma przed sobą trudne zadanie!
Dowódca mruknął potakująco.
- Tak, powiedział nam to.
- Mimo wszystko - ciągnął Stukeley - warto podtrzymać obydwa kanały rekrutacji.
- Jak najbardziej - wtrąciła Lola. - Każdy nowy rekrut w armii wampiratów to o
jednego rekruta mniej dla tych krwiofobów z Sojuszu.
- A, no właśnie - powiedział Jez. - To mi przypomniało, że chciałem z wami
obojgiem o czymś pomówić. - Umilkł na chwilę, a para kapitanów przyglądała mu się
wyczekująco. - Czy zauważyliście, że chociaż przeprowadzamy werbunek w sposób o wiele
bardziej ofensywny niż oni, Sojusz nadal ma nad nami przewagę liczebną?
- To się zmienia - zapewniła lady Lockwood – I to prędko.
Stukeley kontynuował, niezrażony:
- Ostatnio odnosimy nad nimi jedno zwycięstwo za drugim, a jednak ich liczba zdaje
się w ogóle nie zmniejszać. Być może rekrutują bardziej aktywnie, niż nam się zdawało. Albo
to, albo znaleźli sposób na przywrócenie poległych żołnierzy do życia.
Sidorio zarechotał.
- To raczej nasza działka, nie?
Lola zamyśliła się, a po chwili znów spojrzała na zastępcę męża:
- Możesz być spokojny, badamy tę sprawę - oświadczyła.
Stukeley zasalutował, odwrócił się i odmaszerował w kierunku swoich
podkomendnych.
- Ten chłopak jest dla mnie jak syn - oznajmił przywódca wampiratów.
- Przyznaję, że z początku nie bardzo go lubiłam. Ani jego, ani Kowboja. Ale teraz
moje uczucia względem nich całkiem się zmieniły.
Słowa żony były miodem na uszy Sidoria.
Zatoczyli już pełen krąg wokół atolu, kończąc tym samym inspekcję oddziałów.
Wszystko zdawało się w porządku.
Lady Lockwood wskazała dłonią rząd statków oświetlonych promieniami księżyca.
- Czy pamiętasz, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy? Mieliśmy tylko dwa
galeony. A teraz nasza flota stale rośnie.
Sidorio przytaknął, czując, jak zalewa go przyjemne ciepło. Zauważył, że Jacqueline i
Nathalie zostały w tyle. Miał rzadką okazję pobyć przez chwilę sam na sam z Lolą.
- Ponad sto wampirackich jednostek i prawie każdej nocy ich przybywa! - Małżonka
spojrzała na niego roziskrzonym wzrokiem. - Nareszcie, mój drogi. Imperium, o którym
zawsze marzyłeś.
- Bez ciebie nic bym nie osiągnął - wyznał szczerze. - Zanim cię poznałem, byłem
jedynie samotnym włóczęgą.
Lola pokręciła głową.
- Nie możesz się nie doceniać, najdroższy. Nie znoszę, kiedy to robisz.
Objął ją, dłońmi masując jej kark i spoglądając na nią z miłością i zachwytem.
- Chcę powiedzieć, że to wszystko - ruchem brody wskazał rząd statków i trenujących
wampiratów - to wszystko, co mamy, zdobyliśmy dzięki tobie.
- Nie - zaprzeczyła. - Dzięki nam. Razem to zaplanowaliśmy podczas miodowego
miesiąca. Podczas tych długich, cudownie gorzkich syberyjskich nocy, kiedy krew naszych
ofiar barwiła śnieg. Pamiętasz? Potem wróciliśmy do domu i urzeczywistniliśmy nasze plany.
To właśnie jest w nas wyjątkowe. Inni marzą, ale to my znamy przepis na przekształcenie
snów w rzeczywistość.
Przesunęła jego dłoń na swój obrzmiały brzuch. Z radosnym uśmiechem Sidorio
czekał, aż wyczuł pod palcami ruchy dzieci.
- To już niedługo - stwierdził.
- W rzeczy samej - przyznała. - Wkrótce przyjdą na świat twoi synowie.
Spojrzał na nią zdumiony.
- Synowie! Nasze maleństwa to dwaj chłopcy?
- Oczywiście - odparła Lola, mrużąc lekko ciemne oczy. - Myślałam, że już ci
mówiłam.
Przywódca wampiratów pokręcił głową. Z jakiegoś powodu był przekonany, że
zostanie ojcem chłopca i dziewczynki. Teraz zrozumiał niedorzeczność takiego pomysłu.
Czemu historia miałaby się powtórzyć?
Chwilę trwało, nim dotarło do niego, że już wkrótce będzie miał dwóch synów, dwóch
prawdziwych królewiczów imperium, które zbudowali wraz z Lolą. Pomyślał o Johnnym i
Stukeleyu. Obaj zastępcy stali mu się bardzo bliscy, ale dziedzice krwi to coś zgoła innego.
Za jakieś dwadzieścia lat - które dla niego będą niczym wdech i wydech - zobaczy, jak jego
wspaniali synowie walczą ze sobą, rozgrzewając się przed bitwą. Ujrzy ich stojących na czele
armii i władających na oceanach. Te myśli sprawiły, że serce Sidoria napełniło się dumą, a
niecierpliwość wzrosła.
Gdy spojrzał na małżonkę, poczuł zaskakujący smutek. Lola nie będzie miała córki. A
on tak bardzo chciałby obserwować, jak jej niezrównana uroda dojrzewa w ich dziewczynce.
„Ale może tak będzie lepiej” - pomyślał. Lola była jedyna w swoim rodzaju. Natura ją
stworzyła, po czym zniszczyła wzornik.
- O co chodzi, najdroższy? - Lady Lockwood pytająco uniosła brwi. - Czy nie jesteś
szczęśliwy, że niebawem będziesz miał dwóch łaknących krwi synów?
- Lolu, uczyniłaś mnie najszczęśliwszym mężczyzną w królestwie nieśmiertelnych.
Spojrzała mu głęboko w oczy.
- Nie możesz niczego przede mną ukrywać, Sid. Wiesz o tym, prawda? Widzę
wszystkie twoje sekrety.
Wiedział, że mówiła prawdę.
- Nie mógłbym być szczęśliwszy - oznajmił. - Moje szczęście mąci tylko jedno. Że
nie spłodziłem z tobą córki.
Lady Lockwood uśmiechnęła się słodko.
- Mój kochany, rozumiem; oczywiście, że rozumiem. Ale czyż tego nie pojmujesz?
Te bliźnięta są tylko pierwszymi owocami naszego wiecznego związku. W najbliższych
latach pojawią się kolejne dzieci. Będą naszym małym imperium wewnątrz wielkiego
imperium.
Sidorio nie potrafił ogarnąć ogromu swego szczęścia.
- Niemal zapomniałem - rzekł wreszcie. - Mam dla ciebie prezent.
- Prezent? - W oczach Loli pojawiły się iskierki. - Czyżby znów coś z biżuterii?
- Cóż... Także zawiera srebro - odparł przejęty. - Zaczekaj tutaj!
Pobiegł po piasku. Lady Lockwood obserwowała go. Pomyślała, że mąż przypomina
jej niekiedy rozbrykanego szczeniaka. Gdy spostrzegła, że do niej wraca, skrzyżowała
ramiona na piersi. Sidorio trzymał w ręku elegancką błyszczącą kuszę.
Lola z uśmiechem przyjęła od niego opływową broń, kołczan z bełtami i parę rękawic.
- Dla mnie? Kochanie, jest przepiękna! - Zważyła kuszę w dłoniach. Była
zadziwiająco lekka, ale wampirzyca wyczuła jej śmiercionośny potencjał.
- Pomyślałem, że przyda się w walce z nokturnami - tłumaczył jej małżonek. -
Wszystkie bełty wykonane są ze srebra, więc aby ich używać, musisz wkładać te rękawice.
Takie pociski będą niezwykle skuteczne.
Lady Lockwood uniosła kołczan i spojrzała na bełty.
- Jak wspaniale! Mogę troszkę potrenować?
- Czemu nie? - Zachęcił ją gestem.
Wzrok Loli przesunął się po otoczeniu, aż wreszcie zatrzymał się na rosnącej opodal
palmie. Księżyc oświetlał dojrzały kokos na samym jej czubku. Kobieta już miała go
zestrzelić, kiedy, powodowana kaprysem, zmieniła zamiar i wycelowała w jednego ze
słabszych członków załogi męża. Trafienie w ruszającą się postać było znacznie większym
wyzwaniem.
Srebrny bełt ze świstem przeciął powietrze i ugodził zaskoczonego wampirata.
Nieszczęśnik padł na ziemię, wywołując wokół zamieszanie. Lady Lockwood odwróciła się i
ucałowała swego oszołomionego małżonka.
- Dziękuję, najdroższy. To doprawdy wspaniały prezent. I o ileż bardziej praktyczny
niż kolejna para kolczyków!
Rozdział 12

Pomyślne wiatry

Tygrys, Tyfon i Moskwiczanin - ten ostatni został niedawno odwołany z emerytury -


stały zakotwiczone jeden obok drugiego. Na pokładzie Tygrysa załogi trzech najbardziej
cenionych jednostek Sojuszu nadal trenowały, chociaż wieczór dawno już minął. Niebo pełne
było gwiazd, a powierzchnia oceanu pozostawała spokojna i gładka. Z lewej strony stojącej
przed swoją kajutą Cheng Li znajdowali się kapitan Wrathe z małżonką, z prawej - jej dawny
nauczyciel Pavel Platonov. Czworo dowódców z wyraźnym zadowoleniem obserwowało
znakomicie wyszkolonych podwładnych. Trofie przerwała ich zadumę.
- Ta wojna jest okropna, ale sprowokowała kilka dobrych zmian. - Uniosła złotą dłoń
i wskazała na pokład. - Komandor Li, muszę pani pogratulować. To, co pani zrobiła, by
poprawić nasze umiejętności bojowe, jest doprawdy imponujące. Pani bliski kontakt z
nokturnami bardzo się opłacił.
- Dziękuję, zastępczyni Wrathe. - Cheng Li skinęła z wdzięcznością głową. - Ma pani
rację co do tych zmian. - Zmrużyła oczy, przyglądając się uważnie jednemu z walczących. -
Proszę spojrzeć na syna. Jest całkiem odmieniony.
Trofie przytaknęła z lekkim uśmiechem. Ona także dostrzegła, z jaką gracją Promyk
wykonuje uniki i odbija ciosy ćwiczącego z nim Connora Tempesta.
Za ich plecami rozległo się dyskretne chrząknięcie. Cheng Li odwróciła się i
zobaczyła Jasmine.
- Pani kapitan, mam ważne wieści od naszych grup zwiadowczych. - Oczy
pozostałych dowódców również skierowały się na dziewczynę. - Diablo nareszcie oddalił się
od floty wampiratów.
Cheng Li zachowała spokój.
- Musimy skrócić trening.
Odnalazła wzrokiem Cate. Spojrzenia obu kobiet spotkały się ponad walczącymi.
Rudowłosa piratka natychmiast zrozumiała znak, który dała jej pani kapitan, i rzuciła kilka
szybkich rozkazów. Wkrótce szczęk mieczy umilkł i załogi ustawiły się na pokładzie.
Barbarro zwrócił się do Cheng Li.
- Czy możemy w jakiś sposób pomóc?
- Dziękuję, ale nie. Nasza specjalnie wyszkolona grupa jest w gotowości.
Kilka minut później pozostali kapitanowie i ich podwładni powrócili na swoje statki, a
na dziobie Tygrysa rozpoczęła się narada. Uczestniczyli w niej: Cheng Li, Jasmine, Connor,
Cate, Bo Yin oraz Promyk Wrathe, który nie należał co prawda do załogi, ale miał odegrać
zasadniczą rolę w czekającej ich bitwie. Reszta piratów z Tygrysa pozostała na pokładzie.
Odłożyli broń i ocierali pot, będący wynikiem długiego męczącego treningu. Dało się wyczuć
atmosferę wyczekiwania.
- Jesteś pewna, że w pobliżu Diabla nie ma innych wampirackich jednostek? - spytała
Cheng Li.
- Tak - odparła Jasmine. - Znacznie oddalił się od floty. Gdy zwiadowcy widzieli go
ostatnio, stał zacumowany przy brzegu. Wygląda na to, że Kowboj otrzymał zadanie
przeprowadzenia rekrutacji wśród osiadłych na lądzie wampirów.
Pani kapitan wzdrygnęła się na samą myśl o tym werbunku. Muszą powstrzymać
Johnny’ego - w ten sposób upieką dwie pieczenie przy jednym ogniu.
Teraz odezwała się Bo Yin:
- Jeśli od razu postawimy żagle, o szóstej rano zajmiemy dogodną pozycję.
„Oto kolejny znakomity przykład metamorfozy” - pomyślała Cheng Li. Mała Bo
wyrosła na jednego z najważniejszych członków jej załogi. Specjalnością dziewczyny była
nawigacja i kontakty ze zwiadowcami. Szkoliła się w tym pod bacznym okiem Jasmine.
Pani kapitan skinęła głową.
- Wygląda na to, że chwila, na którą czekaliśmy, właśnie nadeszła. Jasmine, przekaż
nawigatorom współrzędne położenia naszego celu i każ im się spieszyć. Bo, ty miej oko na
resztę floty wampiratów. Nie chcę żadnych niemiłych niespodzianek! Cate, dopilnuj, proszę,
przygotowania broni. Ma być solidnie natarta tojadem. - Przeniosła wzrok na Connora i
Promyka. - Nasza trójka poprowadzi atak, tak jak to ustaliliśmy. Jasmine i Cate ruszą za nami.
Porozmawiajcie ze swymi oddziałami. Przygotujcie ludzi na to, co możemy tam zastać.
- Tak jest, pani kapitan! - odparli chórem obaj młodzieńcy.
Cheng Li pozostało już tylko jedno polecenie do wydania.
- Po zakończeniu przygotowań upewnijcie się, że każdy, kto nie ma wachty, wrócił do
kajuty. Niech ludzie odpoczną i prześpią się przed atakiem. Punktualnie o czwartej
spotykamy się na pokładzie i rozpoczynamy Operację Scrimshaw.
Connor uśmiechnął się pod nosem. To zgodnie z jego sugestią nazwano misję
imieniem ukochanego węża Molucca Wrathe’a. Chłopak uznał, że były dowódca doceniłby
ten gest.
Członkowie załogi mieli właśnie rozejść się do swoich zajęć, gdy zatrzymał ich
okrzyk:
- Czekajcie!
Promyk stanął na mostku obok Cheng Li, którą wyraźnie zaniepokoiło jego
zachowanie.
- Chciałem wam wszystkim podziękować za to, że przyłączyliście się do misji, której
celem jest odbicie mojego statku, legendarnego Diabla.
Connor obserwował młodego Wrathe’a z rosnącym zaciekawieniem. Promykowi
lśniły oczy i przemawiał zadziwiająco silnym głosem.
- Jeśli Fortuna się do nas uśmiechnie i da nam jakże upragnione zwycięstwo,
przysięgam, że jutrzejszego wieczoru każdemu z was postawię wielki kufel grogu w tawernie
Mamy Kettle!
Piraci zareagowali na te słowa głośnymi wiwatami. Connor pokręcił głową.
Obiecywanie załodze grogu i wspominanie uświęconego imienia Mamy Kettle uważał za
pójście na łatwiznę, ale i tak był pod wrażeniem. Nie miał wątpliwości, że najmłodszy z
Wrathe’ów odziedziczył po przodkach talent do porywania za sobą tłumów. Jakby dla
potwierdzenia tej tezy piraci natychmiast umilkli, kiedy z twarzy Promyka zniknął uśmiech.
- Jednak nie popełnijcie błędu - mówił chłopak. Jego głos stał się cichszy, ale nadal
dźwięczała w nim pewność. - W tej misji nie chodzi jedynie o to, by pomóc mi odzyskać to,
co należy do mnie. Chodzi o przechylenie szali zwycięstwa na naszą stronę. Nie chcieliśmy
tej wojny, ale przystąpiliśmy do niej, bo nie pozostawiono nam innego wyboru. Dzisiejszej
nocy każdy z was odegra swoją rolę w historii, w wymierzeniu ciosu prosto w serce tej
parszywej wampirackiej floty!
Przemawiał z takim wigorem, że aż poczerwieniał na twarzy, a na jego skroniach
pojawiły się kropelki potu. Z pałającymi oczyma wydobył miecz i uniósł go wysoko.
Wszyscy zebrani na pokładzie piraci powtórzyli gest Promyka. Connor również
sięgnął po broń, podobnie jak Cate, Jasmine, a nawet Cheng Li. Pokład Tygrysa najeżony był
srebrnymi ostrzami.
- Ku zwycięstwu! - krzyknął kapitan Wrathe.
- Ku zwycięstwu! - powtórzył tłum. Załoga zaczęła tupać, wciąż wołając: -
Zwycięstwo! Zwycięstwo! Zwycięstwo!
Connor obserwował zafascynowany, jak Promyk opuszcza miecz, a piraci ponownie
milkną. Zupełnie jakby oni byli kukiełkami, a młody Wrathe lalkarzem.
- Dziękuję wam - powiedział nowy ulubieniec publiczności i zwrócił się do Cheng Li:
- W szczególności zaś kapitan Li za to, że zgodziła się przyłączyć do tej walki. Oby dzisiejsze
spotkanie stanowiło punkt zwrotny w tej wojnie.
W kapitańskiej kajucie Cheng Li para jej zastępców oraz Cate i Promyk wznosili toast
za zwycięstwo. Stuknęli się kieliszkami wypełnionymi wódką z mątwy i wypili za
powodzenie misji.
Przełknąwszy mocny trunek, Connor spojrzał na duży chronometr. Wskazywał całe
dziesięć minut później niż jego zegarek. Chłopak poczuł przypływ paniki. Która tak naprawdę
jest godzina? Czyżby przegapił umówione spotkanie?
- Muszę iść - powiedział nagle, kierując się do wyjścia. - Czekam na przesyłkę.
Kiedy zamknęły się za nim drzwi, Jasmine spojrzała na panią kapitan.
- Przesyłka? O tej porze?
Cheng Li przytaknęła.
- Owszem. Zamówiliśmy ekspresową usługę kurierską. Mają nam dostarczyć
tojadowy tonik mistrza Yina. Nasz zapas już się kończy. - Intensywnie wpatrywała się w oczy
Jasmine, tak by dziewczynie nawet nie przyszło na myśl zakwestionowanie tego, co usłyszała.
- Na szczęście Connor ma łeb na karku.
- Na mnie też już pora - oznajmiła Cate. - Zawsze przed bitwą lubię przeczytać
pewien rozdział z Marka Aureliusza. To pomaga mi się skoncentrować.
- „Każdą pracę wykonuj tak, jakby była ostatnią w życiu” - zacytowała z uśmiechem
pani kapitan.
Rudowłosa piratka przytaknęła.
- Jestem pod wrażeniem. Skąd wiedziałaś?
- Zgadłam - odparła Cheng Li. - Te słowa i dla mnie mają wielkie znaczenie.
- Chodź, Cate. Odprowadzę cię - powiedziała Jasmine i obie wyszły.
Gdy podwójne drzwi jej kajuty ponownie się zamknęły, Cheng Li spojrzała na
Promyka.
- Zostaliśmy więc sami, panie kapitanie! Może jeszcze kieliszeczek?
Chłopak pokręcił głową.
- Znasz to stare powiedzenie, pani kapitan: jeden kieliszek wyostrza umysł, drugi
odgania sen. A ja zamierzam skorzystać z twojej rady i przed bitwą przespać się kilka godzin.
Cheng Li przytaknęła, pełna uznania dla jego samodyscypliny.
Promyk obracał kieliszek między palcami.
- Jesteś wspaniałym wzorem do naśladowania - powiedział. - To, w jaki sposób
traktujesz załogę i jak oni traktują ciebie... Też chcę taki być, kiedy już będę miał swój statek.
Zignorowała pochlebstwo.
- Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, jutro o tej porze Diablo będzie już w
twoich rękach. Ale musisz zdać sobie sprawę z tego, że od posiadania statku do zgromadzenia
dobrej załogi prowadzi długa droga.
- Wiem - odparł z pokorą młody Wrathe. - Dopiero zaczynam piracką karierę. I chcę
się uczyć od najlepszych. Takich jak ty... - Przeniósł wzrok na portret wiszący nad jej
biurkiem. - I twój ojciec.
Cheng Li tylko skinęła głową. Wyglądało na to, że gdy Promyk się rozkręci, trudno go
powstrzymać.
- Tam, na pokładzie, mówiłem szczerze. Naprawdę jestem wdzięczny za to, że
zgodziłaś się mi pomóc. Wiem, że twoje relacje z moją rodziną, szczególnie z wujem,
przypominały kolejkę górską, więc tym bardziej doceniam...
- To nie ma nic wspólnego z twoim wujem. - Przerwała mu w pół słowa. -
Przyszedłeś do mnie, jak jeden kapitan do drugiego, i poprosiłeś o pomoc. - Odwróciła się i
również spojrzała na obraz. - Niekiedy dziedzictwo to nie tylko błogosławieństwo, ale też
przekleństwo. Przez całe życie żyłam w cieniu ojca.
Promyk z natężeniem wpatrywał się w portret.
- Chang Ko Li - powiedział z czcią. - Legenda. Najlepszy z najlepszych.
- Gdybym dostawała rubin za każdym razem, kiedy to słyszę... - Pani kapitan
westchnęła. - Tak. Mój ojciec jest legendą. Chang Ko Li, John Kuo, twoi wujowie Porfirio i
Molucco - każdy z nich zasłużył na miano legendy. - Ponownie przeniosła wzrok na
towarzysza. - Lecz ich czas się skończył. Ich nauki mogą nas motywować, a oni sami służyć
nam za przykład. Ale kiedy staniemy do walki, to nasze umiejętności, instynkty i odruchy
okażą się decydujące w tej wojnie. Oni dokonywali wielkich czynów, teraz jednak obrócili się
w proch. Ich miecze rdzewieją lub wiszą bezużyteczne w gablotach w Akademii. - Spojrzała
Promykowi w oczy. - Stań na własnych nogach - poradziła z powagą. - Tylko to się teraz
liczy.
Chłopak potakiwał w zadumie, ale nie spuszczał wzroku z obrazu. Cheng Li nachyliła
się i ściszyła głos.
- Zdradzę ci pewien sekret, tak między nami, kapitanami. Chang Ko Li był bez
wątpienia jednym z najdzielniejszych piratów, którzy kiedykolwiek żeglowali po oceanach.
Ale czy był dobrym ojcem? - Pokręciła głową. - Nic z tych rzeczy.
- Nie spieszyłeś się - burknął kurier o twarzy zbira. - To cię będzie kosztować. Nie
lubię czekać.
Connor zmarszczył brwi.
- Mów ciszej. - Zerknął nerwowo na pokład, a potem nachylił się ponad trapem w
stronę łodzi mężczyzny. - Daj paczkę, stary, ustalimy twoją cenę.
- Nie tak to działa, stary. - Kurier pokręcił głową, wycofując się głębiej w cień żagla.
- Najpierw forsa. Potem zobaczymy, co będzie z twoją krwią.
W oczach chłopaka zapłonął ogień.
- Dawaj ją - syknął. Pragnienie paliło mu gardło. Wysunął rękę i chwycił rozmówcę
za obnażone ramię.
Mężczyzna zajęczał z bólu.
- Dobra! Zabieraj ode mnie te brudne łapska, to dobijemy targu.
Młody pirat opanował się, dostrzegłszy, że na skórze kuriera pojawiają się już siniaki.
- Przepraszam.
- Masz. - Mężczyzna rzucił mu butelkę.
Chłopak chwycił ją i poczuł, że ogarnia go spokój.
Sięgnął do kieszeni, wyjął rulonik banknotów.
- Proszę. Weź wszystko. Za to, że kazałem ci czekać. - Ponownie spojrzał na sine
ślady swoich palców na ramieniu tamtego. - I w ramach przeprosin za moje zachowanie.
Kurier wziął pieniądze i zacisnął je w dłoni.
- Wszyscy jesteście tacy sami. Pełni ognia i siarki, dopóki nie dostaniecie tego, co
chcecie. A potem robicie się słodcy jak miód i czarujecie wyszukaną gadką. Aż się zbiera na
wymioty. - Wcisnąwszy zwitek do kieszeni, bezzwłocznie odbił od Tygrysa.
- Dziękuję - powiedział Connor, tuląc delikatnie butelkę do piersi niczym niemowlę. -
Naprawdę tego potrzebuję.
W oczach kuriera dostrzegł obrzydzenie. Potem noc zarzuciła między nimi płaszcz
ciemności i każdy z nich ruszył w swoją drogę.
Rozdział 13

Zagubieni chłopcy

Connor z butelką w dłoni biegł w kierunku pomieszczeń oficerskich, kiedy usłyszał


dobiegające z korytarza głosy. Zatrzymał się, by zaczekać, aż rozmawiające osoby wejdą do
swoich kajut. Niespodziewanie otworzyły się drzwi na pokład i chłopak stanął w oko w oko z
Jasmine i Bo Yin.
- Connor Tempest! - Młodsza z dziewcząt jak zawsze rozpromieniła się na jego
widok. Uwielbiała z nim rozmawiać, on zresztą na ogół nie miał nic przeciwko temu. Bo Yin
miała w sobie coś uroczo dziecinnego, co wzbudzało w nim uczucia opiekuńcze. Teraz więc
też, mimo niezręcznej sytuacji, szczerze odwzajemnił jej uśmiech.
Jasmine natychmiast dostrzegła trzymaną przez niego butelkę.
- Widzę, że odebrałeś przesyłkę.
- To? Nie, to nie przesyłka. To tylko herbata, którą ze sobą wziąłem, na wypadek
gdybym musiał czekać.
Facet się nie pojawił. Więcej nie skorzystamy z usług tej firmy kurierskiej. - Kręcąc
głową, wyminął dziewczęta i zszedł pod pokład.
Jasmine odczekała, aż Connor znajdzie się dość daleko, by ich nie słyszeć, a potem
spojrzała na towarzyszkę.
- Ostatnio tak często kłamie, że powinien już nabrać wprawy.
Bo Yin zasępiła się, stwierdziwszy po raz kolejny, że pomiędzy dwojgiem jej
przyjaciół narasta wrogość.
- Czemu sądzisz, że Connor kłamie? - spytała.
- Nie sądzę, tylko wiem - odparła Jasmine - Poza tym umówiliśmy się, że dziś się
spotkamy i porozmawiamy, a on całkiem o tym zapomniał. Przestałam wierzyć w
jakiekolwiek jego słowa. - Westchnęła.
- Chodź, Bo. Przeprowadźmy już tę inspekcję. Wszystkim nam przyda się odrobina
snu.
Kiedy dotarły na pokład dziobowy, dostrzegły Cate. Rudowłosa piratka siedziała na
jednym z dział i spoglądała w rozgwieżdżone niebo. Była tak zamyślona, że nie zauważyła
koleżanek.
- Cate? - odezwała się cicho Jasmine, kładąc dłoń na ramieniu kobiety.
Ta wzdrygnęła się, jakby wyrwana z głębokiego transu, i spojrzała na nie.
- Myślałam, że poszłaś poczytać do swojej kajuty - powiedziała łagodnie zastępczyni
Peacock.
Cate skinęła głową.
- Tak. Potem próbowałam się przespać, jak sugerowała pani kapitan, ale przed
atakiem nigdy nie mogę zasnąć. Ostatnio w ogóle nie sypiam najlepiej.
- Z powodu Barta - szepnęła Bo Yin.
Gdyby te słowa padły z ust jakiejkolwiek innej osoby, można by je uznać za
naruszenie prywatności. Jednak młodziutka piratka wypowiedziała je z taką niewinnością i
słodyczą, że nie sposób było posądzić ją o podobne zamiary.
Cate uśmiechnęła się smutno i ponownie przeniosła wzrok na odległy horyzont.
- Stale mam wrażenie, że on zaraz wróci do domu. Głupie, prawda? Oczywiście
wiem, że to niemożliwe, ale umysł płata mi figle. - Mówiąc to, delikatnie obracała
zaręczynowy pierścionek, który wsunęła na czwarty palec prawej ręki.
Jasmine usiadła obok rudowłosej i położyła dłoń na jej ramieniu.
- Rozumiem cię. Czuję to samo w związku z Jacobym. Każda komórka mojego ciała
krzyczy, że on odszedł na zawsze, a jednak co rano budzę się z myślą, że być może dzisiaj go
zobaczymy.
- Nie trać nadziei! - Bo Yin oparła się o reling, patrząc na towarzyszki błyszczącymi
oczyma. - Któregoś dnia może się okazać, że masz rację.
Jasmine uśmiechnęła się i pokręciła głową.
- Oby doświadczenie cię nie zmieniło, droga Bo. Jesteś taka pełna wiary i optymizmu.
- Muszę! - odparła tamta z mocą. - Za nas wszystkie.
Cate przyjrzała się z uwagą obu młodszym koleżankom.
- Może Bo ma rację. Bart nie żyje, wiemy to na pewno. Connor powiedział, że
pogrzebał go na morzu. - Wzdrygnęła się i zamrugała szybko. - Ale ciała Jacoby’ego nie
odnaleziono. Nadal istnieje szansa, że on gdzieś tam jest, ranny, i czeka na odpowiednią
chwilę, by do nas wrócić.
Jasmine poczuła dobrze już sobie znane pieczenie pod powiekami.
- Co noc ciała piratów są zbierane z powierzchni oceanu - oznajmiła głucho. - Gdyby
Jacoby był ranny, jedna z naszych łodzi ambulatoryjnych przywiozłaby go już do
Sanktuarium albo do szpitala polowego w Akademii. - Ujęła dłoń Cate i mocno ją ścisnęła. -
Nigdy nie zapomnę tej nocy, kiedy wampiraci odpłynęli, zabierając go ze sobą. Nie zapomnę
tego uczucia bezradności. - Spojrzała rudowłosej w oczy. - Musimy pozwolić im odejść -
rzekła. - Przez wzgląd na nich, ale też i na nas.
Skinąwszy głową bez słowa, Cate wbiła spojrzenie w dal, przytłoczona uczuciem
całkowitej samotności.
Rozdział 14

Księga

Grace przez całą noc czatowała na okazję zejścia do laboratorium. Chciała sprawdzić,
czy księga Oliviera nadal leży ukryta pod stołem. Dziewczyna nie miała wątpliwości, że jest
to przedmiot potężny i niezwykle ważny. Uznała, że musi koniecznie się dowiedzieć, co
znajduje się pomiędzy niebieskimi okładkami. I że powinna się pospieszyć, bo Olivier
wykorzysta pierwszą nadarzającą się sposobność, by odzyskać wolumin. Teraz miała już
pewność, że był to jeden z ważniejszych powodów - o ile nie najważniejszy - dla których
zbuntowany asystent mistrza powrócił do Sanktuarium. „Na razie jest jeszcze zbyt słaby, aby
wstać z łóżka - myślała - ale to długo nie potrwa. Biorąc pod uwagę, jak ciężkie odniósł
obrażenia, wraca do zdrowia zdumiewająco szybko. Mam mało czasu”.
Ale była to jedna z tych nocy, kiedy wszystko zdawało się sprzysięgać przeciwko Grace.
Zaczęło się od przyjazdu ambulansów i konieczności przeprowadzenia procedur
uzdrawiających. Potem Tooshita poprosiła ją, żeby została na oddziale, podczas gdy ona sama
zajmie się kolejnym pacjentem. Grace nie mogła odmówić koleżance. Następnie, kiedy już
była w drodze do laboratorium, dopadła ją roztrzęsiona Darcy.
- Możesz poświęcić mi pięć minut? Muszę z tobą pomówić - wyjąkała panna Flotsam,
a po jej twarzy pociekły łzy.
Grace objęła przyjaciółkę w talii i poprowadziła do ogródka, w którym uprawiano
lecznicze zioła. Przysiadły na cembrowinie stojącej pośrodku niewielkiej fontanny i Darcy,
szlochając, opowiedziała o pewnej pacjentce, jednej z nokturnów, której postępy w leczeniu
wyglądały na zadowalające, aż nagle stan biedaczki gwałtownie się pogorszył i, pomimo
usilnych starań personelu, zmarła.
Grace ujęła dłoń zapłakanej przyjaciółki i ścisnęła ją lekko.
- Rozumiem, dlaczego jesteś taka przygnębiona - powiedziała. - Pamiętaj jednak, że
w większości przypadków odnosimy sukces. Jesteśmy uzdrowicielami, Darcy, a nie
cudotwórcami. Możemy jedynie wykonywać nasze obowiązki najlepiej, jak potrafimy, i mieć
nadzieję, że to wystarczy.
Panna Flotsam przytaknęła i zaczęła ocierać oczy chusteczką.
- Wiem. Wiem. Oczywiście, masz rację. Nie mam pojęcia, czemu ta pacjentka tak na
mnie wpłynęła. Właściwie nawet jej nie poznałam, tak jak ty to niekiedy czynisz.
Grace uśmiechnęła się krzepiąco.
- Jesteś wspaniałą pielęgniarką, Darcy. Nigdy o tym nie zapominaj. Wszyscy
uzdrowiciele tak mówią. Zawsze kłócimy się o to, w czyjej ekipie masz być.
- Naprawdę? - W oczach panny Flotsam znów pojawiła się nadzieja.
Grace skinęła głową.
- To dobrze, że się od tego odcinasz. Wszyscy musimy tak robić. Gdybyśmy skupiali
się na tragedii i bólu za każdym razem, kiedy przystępujemy do leczenia pacjenta, bylibyśmy
bezużyteczni. - Umilkła na moment. - Ale od czasu do czasu okropieństwo i skala tego
wszystkiego uderzają w nas ze zwielokrotnioną siłą. To nieuniknione i nie ma w tym niczego
złego. To minie. - Pogładziła przyjaciółkę po ramieniu, chcąc dodać jej otuchy. - Jestem
pewna, że zrobiłaś wszystko co w twojej mocy, by pomóc tej kobiecie wyzdrowieć. To
smutne, że nie była dość silna, żeby to przetrwać, ale to nie twoja wina.
Pomyślała o Olivierze. Jego rany były najgorszymi, z jakimi miała dotąd do czynienia,
a jednak zdawał się zdrowieć bez najmniejszego wysiłku. Nie była aż tak arogancka, by
przypisywać to tylko swoim mocom. Bardziej prawdopodobne wydawało jej się to, że Olivier
rzeczywiście był dampirem i jako taki potrafił sam się regenerować. Zaczynała coraz
poważniej wątpić w jego opowieść o torturach, zadanych mu rzekomo przez Lolę i jej
towarzyszki - chociaż historia ta brzmiała wiarygodnie. Być może wręcz zbyt wiarygodnie.
Ponownie spojrzawszy na Darcy, Grace dostrzegła na twarzy przyjaciółki nowe łzy.
- Powinnaś się przespać - oznajmiła. - Nie twierdzę, że kiedy się obudzisz, wszystko
będzie dobrze, ale świetnie się orientuję, jak wiele godzin spędzasz z rannymi. Lada moment
padniesz z wyczerpania.
- Dziękuję, pani doktor! - odparła panna Flotsam z wymuszonym uśmiechem. - Takie
są twoje lekarskie zalecenia?
Grace przytaknęła.
- Otóż to. Masz sypiać przynajmniej sześć godzin na dobę, a nie ucinać sobie krótką
drzemkę. Włóż do uszu zatyczki i zapomnij o dzwonie. No i idź do Jima. Odrobina krwi
dobrze ci zrobi. Wyglądasz, jakbyś trzymała się tylko na jej oparach.
Darcy rozpromieniła się na wspomnienie swojego donora.
- Tak, to dobry pomysł - przyznała.
- Odprowadzić cię do bloku donorów?
Panna Flotsam z uśmiechem pokręciła głową.
- Dziękuję, ale nie ma takiej potrzeby. Dam sobie radę. Zresztą chyba zostanę tu
jeszcze przez chwilkę. W tym ogrodzie zawsze jest tak spokojnie, niezależnie od tego, jak
wielki rozgardiasz panuje w pozostałej części Sanktuarium. Może właśnie tego mi potrzeba. -
Ścisnęła dłonie przyjaciółki. - Dziękuję, że jak zwykle przy mnie jesteś.
- Taka już moja rola - odparła Grace. - Jesteśmy najlepszymi przyjaciółkami. Ty też
zawsze przy mnie byłaś, od naszego pierwszego spotkania.
- I zawsze będę - zapewniła Darcy żarliwie. - A teraz idź już, kochana. Na pewno
masz sto różnych rzeczy do załatwienia.
Grace uśmiechnęła się pod nosem. Tej nocy miała do zrobienia już tylko jedno.
Wstała, wygładziła spódnicę i odeszła, zostawiając pannę Flotsam samą w słodko pachnącym
ogrodzie.
Szła korytarzami, błagając w duchu, by nic już nie przeszkodziło jej w dotarciu do
laboratorium. Wyglądało na to, że w końcu się uda. Po drodze nie spotkała nikogo. Cały
personel Sanktuarium zajęty był swoimi sprawami. Za chwilę nareszcie poszpera pod
kontuarem i przekona się, czy książka 0liviera nadal jest tam ukryta.
Gdy Grace zbliżała się do drzwi laboratorium, jej serce waliło jak oszalałe. Starała się
uspokoić, ale gdzieś w głębi duszy wiedziała, że wolumin w niebieskich okładkach ma
ogromne znaczenie - nie tylko dla 0liviera, lecz także dla niej. Znajdzie tę książkę, przeczyta
ją i wszystko się wyjaśni.
Jednak gdy tylko dziewczyna przestąpiła próg laboratorium, spotkało ją bolesne
rozczarowanie. Nie była sama.
- Dobry wieczór, Grace. - Mosh Zu spojrzał na nią znad kontuaru, na którym
przygotowywał miksturę.
- Witaj - odparła, starając się nadać swemu głosowi beztroskie brzmienie. Nie chciała,
by pomyślał, że ona nie cieszy się ze spotkania. - Już od dawna cię tu nie widziałam.
Mistrz wzruszył ramionami.
- Faktycznie minęło trochę czasu. Wszyscy mieliśmy pełne ręce roboty przy naszych
pacjentach. - Spojrzał na dziewczynę. - Pomyślałem, że dobrze mi zrobi, jeśli zajmę się
czymś innym niż rany. - Wziął do ręki tłuczek i zaczął nim starannie rozgniatać ziarna.
Uśmiechnął się do Grace. - Obok piecyka stoi świeżo zaparzona herbata z jagód. Nalej sobie
trochę i dotrzymaj mi towarzystwa.
Automatycznie skinęła głową. Kiedy Mosh Zu ponownie skupił się na swym zadaniu,
powiodła wzrokiem po podstawie kontuaru. Czy ukryty panel znajduje się po tej stronie?
Dziwne uczucie - być tak blisko, a zarazem tak daleko rozwiązania nurtującej ją zagadki.
Nie chcąc wzbudzać podejrzeń mistrza, Grace podeszła do piecyka. Obok znajdował
się niewielki blat, na którym stała skrzynka pełna metalowych buteleczek. Wyżej wisiały
szafki z naczyniami i przyborami kuchennymi. Dziewczyna sięgnęła do nich po ceramiczny
kubek i termometr. Potem ostrożnie odkręciła nakrętkę jednej z buteleczek. Wsunęła do
środka termometr i patrzyła, jak słupek rtęci wznosi się i zatrzymuje na trzydziestu siedmiu
stopniach Celsjusza. Ciepłota płynu była odpowiednia - równa temperaturze ciała.
Grace poczuła znajomy zapach wywaru - mieszanki siedmiu rzadkich gatunków
górskich jagód, którą Mosh Zu stworzył jako substytut krwi. Dziewczyna zaniosła kubek i
buteleczkę do kontuaru, podsunęła stołek, usiadła naprzeciwko mistrza i nalała sobie porcję
herbaty. Mosh Zu przyglądał się temu z wyraźną aprobatą. Grace bardzo chciała poszukać
skrytki, lecz nie mogła - jeszcze nie teraz. Uniosła kubek do ust i pociągnęła łyk płynu.
Według tego, co mówił mistrz, dampiry nie były zależne od krwi w taki sam sposób
jak zwykłe wampiry. Niemniej głód został w Grace rozbudzony i tkwił w niej teraz głęboko.
W późniejszym okresie swego pobytu u Sidoria i Loli dziewczyna doświadczyła tak
ogromnego pragnienia, że zaatakowała pewną śmiertelniczkę, łakomie spijając jej krew. Do
dziś się tego wstydziła i żałowała swego postępowania.
Świadomość, że będzie się musiała przyznać mistrzowi do tego uzależnienia, mąciła
radość Grace z powrotu do Sanktuarium. Okazało się jednak, że niepotrzebnie się lękała.
Mistrz wysłuchał jej uważnie i zareagował bardzo spokojnie. Przepisał dziewczynie kubek
naparu każdego wieczoru - tak jak zalecał to wampirom przybywającym tutaj na terapię
odwykową. Mosh Zu wyznał jednak Grace, że nie jest pewien, czy zdoła się ona
kiedykolwiek wyleczyć i czy pewnego dnia nie będą zmuszeni do ostateczności - czyli do
przydzielenia jej donora. Na razie wieczorny kubek naparu wystarczał. Upijając kolejny łyk,
pomyślała, że jej sytuacja jest raczej nietypowa: była jednocześnie pacjentką i uzdrowicielką.
Jakby wyczuwając, co kłębi się w głowie Grace, Mosh Zu podniósł wzrok znad moździerza i
uśmiechnął się do niej zachęcająco. Dziewczyna przełknęła kolejny łyk aksamitnego płynu.
Palący ucisk w jej gardle zelżał znacznie.
Kiedy wróciła do Sanktuarium, zapytała mistrza, czy może tu pracować jako
uzdrowicielka, skoro będzie miała kontakt z krwią pacjentów. Ku zaskoczeniu Grace Mosh
Zu stwierdził, że to nie tylko możliwe, ale wręcz pożądane, bo będzie stanowić etap jej
własnego leczenia. Wkrótce przekonała się zresztą, że ranni nok-turni nie mają w
organizmach dużo krwi. Ich ciała wyglądały raczej jak budynki walące się w chmurach pyłu
po trzęsieniu ziemi. Spoglądając na obrażenia Oliviera, dostrzegała w tych pęknięciach
mroczną pustkę. Musiała wykorzystać wszystkie swoje umiejętności, by go uleczyć -
zakładając oczywiście, że ona to uczyniła, a nie on sam...
- O czym myślisz? - spytał nagle Mosh Zu.
Grace popatrzyła na mistrza i zauważyła, że poskładał już swoje rzeczy. Maść, nad
którą pracował, była gotowa. Jak długo ją obserwował? Postanowiła zaryzykować.
- Myślałam o swoim nowym pacjencie.
Mosh Zu skinął głową, zachęcając ją, by kontynuowała.
- Oboje go znamy - rzekła. - To Olivier.
Twarz mistrza nie wyrażała żadnych emocji.
- Olivier tu jest - powiedział tonem, który skonfundował Grace. To było pytanie czy
stwierdzenie faktu?
- Przywieźli go ubiegłej nocy - wyjaśniła. - Dani przypisała go mnie. Z początku nie
miałam pojęcia, że to on. Był ciężko ranny. Stał na krawędzi otchłani. - Spojrzała mistrzowi
w oczy. - Albo tylko sprawiał takie wrażenie.
Na twarzy mistrza nadal malował się całkowity spokój, jednak w jego głosie pojawiła
się ostra nuta.
- Zastanawiam się, co on tutaj robi.
Grace pomyślała o książce. Czy powinna powiedzieć o swoich podejrzeniach? O tym,
co ujrzała w umyśle Oliviera? Rozsądek podpowiadał jej, że powinna, lecz instynkt kazał
milczeć.
- On mówi, że Sidorio go przemienił. I że potem, kiedy rozpoczęła się wojna,
przyłączył się do sił Sojuszu. Jako nokturn służył na jednym z pirackich statków
zaatakowanych przez Lolę i jej załogę. Twierdzi, że to jej grupa zostawiła go w takim stanie.
Mistrz nie poruszył się ani nie odezwał. Dziewczyna wiedziała, że zatopił się we
własnych myślach.
- Kłamstwo - stwierdził wreszcie. - Może nawet więcej niż jedno.
Grace zaczęło mocno walić serce. Czy Mosh Zu mówił o Olivierze, czy także o niej?
Czy oskarżał ją o kłamstwo? Jej wzrok odruchowo powędrował ku podstawie kontuaru,
szybko się jednak opanowała.
- Chciałbym go zobaczyć - oświadczył. - Na którym leży oddziale?
- Czy to rozsądne? - wyrwało się jej.
Mosh Zu odsunął się od kontuaru. Spoglądał teraz na nią pytająco. „W tych
okolicznościach irytowanie go nie jest najmądrzejszym posunięciem” - skarciła się
dziewczyna w duchu.
Kiedy jednak mistrz ponownie się odezwał, jego ton był przyjazny:
- Grace, niezależnie od tego, co myślimy o Olivierze, on zasługuje na uzdrowienie,
tak samo jak pozostali nasi pacjenci. Dokończ proces jego leczenia. Potem się dowiemy,
dlaczego tutaj jest.
Dziewczyna upiła kolejny łyk wywaru.
- Biorąc pod uwagę, jak ciężko był ranny, proces regeneracji postępuje u niego
zdumiewająco szybko.
Mosh Zu skinął głową.
- Sądzę, że w przypadku Oliviera najbezpieczniej jest zawsze oczekiwać
nieoczekiwanego. - Uśmiechnął się do niej i podniósł z blatu słój ze sporządzoną maścią. -
Pozwolę ci w spokoju dopić herbatę.
Ruszył w stronę drzwi i po kilku chwilach już go nie było. Grace nareszcie została
sama. Odstawiła kubek, ześlizgnęła się ze stołka i uklękła, by rozpocząć swoje dochodzenie.
W laboratorium świeciła się tylko jedna lampa, więc podłoga wokół kontuaru była
pogrążona w cieniu. Dziewczyna kolejno uciskała palcami drewniane panele. Żaden z nich
ani drgnął. Coraz bardziej sfrustrowana, przesuwała się na klęczkach wzdłuż podstawy mebla,
modląc się przy tym, by żaden inny uzdrowiciel nie wszedł do laboratorium, dopóki ona nie
odnajdzie poszukiwanego przedmiotu.
I właśnie wtedy usłyszała za drzwiami czyjeś kroki. „Och, nie!”. Zamarła w pozycji
na czworakach, choć wiedziała, że jeśli któryś z kolegów zajrzy teraz do środka, uzna jej
zachowanie za dziwaczne. Nie obchodziło jej to. Była zdeterminowana, by odnaleźć książkę,
która - jak miała nadzieję - nadal się gdzieś tutaj znajdowała.
Kroki na korytarzu oddaliły się i ucichły. Grace odetchnęła z ulgą i powróciła do
sprawdzania paneli. Zbadała już trzy z czterech boków kontuaru. Przyszło jej na myśl, że
może od czasu, kiedy Olivier ukrył tu księgę, mebel przesunięto. Albo Mosh Zu dowiedział
się o księdze, zabrał ją i zlikwidował skrytkę.
W tej samej chwili palce dziewczyny odnalazły właściwy panel, który pod naciskiem
jej dłoni odchylił się posłusznie. Z przejęcia niemal przestała oddychać.
Wsunęła przedramię do schowka i zaczęła szukać książki.
Z początku czuła pod palcami tylko kłęby kurzu. Zmieniła pozycję i sięgnęła głębiej.
Wtem jej dłoń na coś natrafiła. Na coś, co było najwyraźniej skrawkiem materiału. Grace
chwyciła to i ostrożnie pociągnęła. Było ciężkie, zapewne w tkaninę owinięto jakiś przedmiot.
Szarpnęła mocniej i wreszcie wydobyła swoje znalezisko ze szczeliny
Przez chwilę spoglądała na zakurzony, związany sznurkiem worek. Czy zawierał to,
czego szukała? Pakunek miał odpowiedni kształt i rozmiar. To musiało być to!
Trzęsąc się z podniecenia, z sercem bijącym szybciej niż kiedykolwiek wcześniej,
Grace wytarła dłonie o swój fartuch, rozsupłała sznurek i sięgnęła do worka. Wyjęła
niewielką książkę oprawioną w niebieskie płótno.
Spojrzała na okładkę - była pusta, żadnego tytułu.
I nagle, na jej oczach, na błękitnym tle zaczęły się pojawiać złote litery. To nie był
omam ani kwestia oświetlenia. W jednej sekundzie na okładce nie było nic, w następnej
widniał już na niej napis: Rzecz o dampirach.
Dziewczyna nie mogła uwierzyć własnym oczom. Otworzyła książkę na pierwszej
stronie. Czysta, biała, niezadrukowana. Podobnie jak druga i wszystkie następne. Przerzucając
kartki, Grace czuła rosnącą konsternację i ogromny zawód.
Nagle coś przyszło jej do głowy. Ponownie otworzyła książkę na pierwszej stronie i
wpatrywała się w nią, pewna, że teraz coś się wydarzy. Powoli na białej kartce zaczęły
pojawiać się litery. Dziewczyna zaczekała, aż tekst znieruchomieje, i jęła go odczytywać. Z
początku była podekscytowana, jednak z każdym kolejnym słowem odczuwała coraz
silniejszy lęk, który po chwili przerodził się w przerażenie.
Nadszedł czas, proroctwo się wypełnia.
Siewca Wojny uczynił ruch.
Teraz jedno z jego dzieci musi umrzeć.
Mosh Zu przewidział to wiele lat temu.
Jedno z bliźniąt musi umrzeć.
Rozdział 15

Karty na stół

Grace siedziała na swoim łóżku z otwartą książką na kolanach, wstrząśnięta tym, co w


niej wyczytała. Ponownie zerknęła na ostatnie słowa tekstu:
Jedno z bliźniąt musi umrzeć.
Nie było wątpliwości, że proroctwo odnosiło się do niej i Connora. Sidorio był Siewcą
Wojny, a oni jego dziećmi. Jakiś czas temu Mosh Zu miał wizję przyszłości. A teraz jedno z
nich umrze! Ale w jaki sposób? No i dlaczego nikt nie powiedział o proroctwie ani jej, ani jej
bratu? Nie byłby to pierwszy raz, kiedy zatajono przed nimi ważne informacje. Zdawało się,
że wszyscy wiedzieli, iż ona i Connor są potomkami Sidoria, ale nikt nie spieszył się z
ujawnieniem tej rewelacji. Grace z niechęcią pomyślała, że gdyby nie powrót Sally, być może
oni dwoje nigdy nie poznaliby prawdy.
Teraz była u progu odkrycia jeszcze większego sekretu i nic nie mogła poradzić na to,
że odczuwała gniew - nie na Oliviera, który tak jak jej matka całkiem mimowolnie
zapoczątkował kolejny cykl zdarzeń. Nie. Gniew dziewczyny koncentrował się na Obsydianie
i mistrzu, bo nie miała wątpliwości, że ci dwaj znali przepowiednię. A Lorcan? Czy on także
był we wszystko wtajemniczony? Wiedział o Sally, Dexterze i Sidoriu, więc istniało spore
prawdopodobieństwo, że wie i o tym. Jak to możliwe, że ludzie, których kochasz - a wśród
nich ta jedna, najważniejsza osoba - stale coś przed tobą ukrywają?
Z myślami kłębiącymi się w głowie Grace obróciła stronicę książki. Musiała uwolnić
się od słów, które wieszczyły śmierć jej samej lub jej brata. Spoglądała na czystą, białą kartkę
i starała się uspokoić oddech.
Nagle zorientowała się, że na pustej stronie ponownie pojawiają się litery. Czy przed
tym proroctwem naprawdę nie było ucieczki? Czy jego słowa widniały na każdej z kart tej
przeklętej księgi? Kiedy jednak tekst znieruchomiał, dziewczyna zauważyła, że ma przed
sobą całkiem inne przesłanie:
Lorcan nie wie.
Zszokowana, głęboko wciągnęła powietrze w płuca. Czyżby ta książka przemawiała
bezpośrednio do niej? No tak! Tak rzeczywiście było! W jakiś sposób książka odczytała myśli
Grace i odpowiedziała na zadane przez nią pytanie. Dziewczyna od samego początku
podejrzewała, że ma do czynienia z przedmiotem pełnym mocy, ale czegoś takiego się nie
spodziewała. Wstrzymując oddech, ponownie przewróciła stronę. Po krótkiej chwili na
białym tle zaczął się formować napis. Kolejna wiadomość od książki brzmiała następująco:
Pacjent wstał i mnie szuka.
Teraz ty jesteś moją strażniczką.
Schowaj mnie tam, gdzie mnie nie znajdzie,
i rozpraw się z nim.
Grace pokręciła głową z niedowierzaniem.
- Olivier jest w laboratorium - powiedziała głośno. - Mam rację, prawda?
Obróciła stronę, ale nie doczekała się odpowiedzi. Postanowiła spróbować z innym
pytaniem. Tym razem tylko je pomyślała, nie wypowiedziała go na głos.
„Czy Olivier jest dampirem?”.
Po krótkiej chwili na pustej stronie pojawił się tekst, ale jego treść rozczarowała
dziewczynę.
Znajdź go i rozpraw się z nim.
Liczy się każda chwila.
Ukryj mnie i idź.
- W porządku - burknęła Grace. Niechętnie zamknęła księgę i wsunęła ją do poszewki
swojej poduszki. Nie była to najbezpieczniejsza kryjówka, ale biorąc pod uwagę pośpiech,
chwilowo musiała wystarczyć. Teraz trzeba się było skupić na odnalezieniu Oliviera.
Kierowana przeczuciem, nie zajrzała nawet do sali chorych, tylko podążyła prosto do
laboratorium. Intuicja jej nie zawiodła. Olivier klęczał na podłodze, badając podstawę
kontuaru. Na jego twarzy malowało się szaleństwo. Dostrzegłszy Grace, spojrzał na nią
niczym rozwścieczony wąż zagoniony do kąta, gotów kąsać.
- Nie powinieneś tutaj być - oznajmiła dziewczyna spokojnym głosem, chociaż w
środku aż trzęsła się z nerwów. - Twój proces zdrowienia jeszcze nie dobiegł końca. Musisz
wypoczywać.
- Przestań udawać, Grace! - warknął Olivier. - Gdzie to jest?
- Co takiego? - spytała, zamykając za sobą drzwi i podchodząc do kontuaru.
- Dobrze wiesz, o czym mówię. Wiem, że wiesz. - Mężczyzna wstał. - Masz coś
mojego i chcę to odzyskać.
Grace skrzyżowała ręce na piersi.
- To już nie jest twoje - odparła. - Kiedy zdradziłeś mistrza i odszedłeś z Sanktuarium,
utraciłeś wszystkie prawa do tego, co tu zostawiłeś. Poza tym - uśmiechnęła się - książka
mnie przekonała, że czas twojej opieki nad nią dobiegł końca.
Olivier utkwił w jej twarzy pełne nienawiści spojrzenie.
- A więc ją masz. Wiedziałem! - Zbliżył się do dziewczyny. - Idź i natychmiast ją tu
przynieś - rozkazał wyniosłym tonem. - Ta księga jest o wiele potężniejsza, niż ci się wydaje.
Grace ponownie się uśmiechnęła.
- Jestem w pełni świadoma jej mocy, Olivierze. Ale, jak już wcześniej powiedziałam,
nawet gdybym chciała ci ją zwrócić, książka sobie tego nie życzy.
Stali naprzeciwko siebie po dwóch stronach kontuaru. Uzdrowiciel, który ostatnio
przy nim pracował, pozostawił na blacie słoje z ziołami i korzenie. Rozwścieczony Olivier
zmiótł je teraz na podłogę jednym ruchem ręki.
Grace stała spokojnie wśród rozbijającego się szkła i obserwowała nokturna. Proces
jego zdrowienia postępował w zawrotnym tempie. To było niesamowite. Albo Olivier nie był
aż tak ciężko ranny, jak jej się zdawało, albo potrafił się w cudowny sposób regenerować.
- Uważam, że najwyższa pora, byś opuścił Sanktuarium - oświadczyła. - Ewidentnie
nie potrzebujesz naszej pomocy. Ani jej nie chcesz. Jeśli przybyłeś tu tylko po książkę, to
masz pecha. Tak czy inaczej, czas, abyś stąd odszedł.
Dawny asystent mistrza nie potrafił opanować wściekłości.
- Jestem tutaj z wielu powodów. - Splunął; zdawało się, że od razu pożałował
wyjawienia tej informacji. Odzyskawszy panowanie nad sobą, uśmiechnął się złośliwie. - Nie
wiem, dlaczego jesteś z siebie taka zadowolona. Jeśli księga zaczęła z tobą rozmawiać, z
pewnością poznałaś już treść proroctwa.
Tym razem Grace nie udało się zachować stoickiego spokoju. Drgnęła. Olivier
zarechotał triumfalnie.
- Mam rację! Ta książka to straszna gaduła. - Obszedł kontuar. - Więc poznałaś
przepowiednię, którą objawiono pięćset lat temu. Tak, Grace. Pięćset lat! Byłem tu wtedy
razem z mistrzem i czterema kardynałami. Słyszałem to proroctwo na własne uszy w
komnacie medytacyjnej.
- A zatem to nie Sidorio cię przemienił - stwierdziła dziewczyna. - Już od dawna
jesteś nokturnem.
- Nie nokturnem! - warknął. - Wampiratem! Byłem i pozostanę wampiratem. Bardzo
potężnym. Potężniejszym od mistrza, od Obsydiana Darke’a i nawet od ciebie, Grace
Tempest!
- Dowiedź tego - zażądała zimno. - Jeśli naprawdę jesteś taki potężny, udowodnij mi
to.
- Co? - Olivier był zdumiony. Nie spodziewał się bezpośredniego wyzwania.
- Ty chcesz zdobyć książkę. Ja nie chcę ci jej dać. Ty chcesz zostać w Sanktuarium.
Ja uważam, że powinieneś się stąd wynieść. Przekonajmy się, które z nas postawi na swoim.
Rzucił jej kolejne jadowite spojrzenie.
- W porządku.
Kiedy to powiedział, szklane słoiki na półkach zaczęły wibrować. Grace słyszała, jak
dzwonią o siebie nawzajem. O nie, nie pozwoli mu zniszczyć laboratorium ani jego
wyposażenia! Zioła i rośliny zebrane w słojach stanowiły podstawę wszystkich leczniczych
mikstur mistrza. Oczywiście można było odnowić ich zapas, ale kosztowałoby to mnóstwo
wysiłku i czasu. A w tym czasie przebywający w szpitalu pacjenci - zarówno śmiertelni, jak i
nokturni - mogliby umrzeć lub obrócić się w nicość.
Skupiła swe moce na drgających słojach. Odnalazła strumień woli Oliviera i
skierowała na niego swój własny. Z początku myśli wampirata były silniejsze, jednak po
chwili - ku zaskoczeniu jego, lecz nie Grace - umysł dziewczyny zaczął brać nad nimi górę.
Wiedziała, że odniosła sukces, kiedy brzęk słoików nagle umilkł i w pomieszczeniu ponownie
zapanowała cisza.
Olivier przegrał bitwę, ale wojna toczyła się dalej. Rzucił się w stronę kontuaru i
oderwał z brzegów blatu metalowe listwy. Trzymał je teraz w rękach niczym śmiercionośne
katany.
Grace ponownie skupiła swą wewnętrzną siłę. Mogła znaleźć sobie jakąś broń i
stoczyć z przeciwnikiem pojedynek. Była pewna, że jej umiejętności szermiercze zadziwią go
i zbiją z tropu. Uznała jednak, że to rozwiązanie byłoby zbyt oczywiste. Nakierowała więc
energię na listwy, które Olivier ściskał w dłoniach. Powoli, ale pewnie zaatakowała wiązania
molekularne cząstek, aż metal zaczął się rozgrzewać od środka. Górne końcówki listew
zaczęły świecić na czerwono.
Blask odbijał się w oczach wampirata, nadając mu jeszcze dzikszy wygląd. Grace
zrozumiała, że Olivier sądzi, iż to on rozgrzał metal. Gdyby tylko wiedział...
Mężczyzna już się szykował do zadania ciosu, kiedy gorąco objęło całą powierzchnię
listew i zaczęło parzyć go w palce. Dziewczyna skoncentrowała się jeszcze bardziej.
Rozżarzone metalowe pasy oplotły powoli dłonie i nadgarstki jej przeciwnika niczym węże.
Syczały przy tym, jakby go strofowały, jednak krzyki Oliviera szybko zagłuszyły ten odgłos.
Chociaż bardzo się starał, nie potrafił poluzować uścisku rozgrzanego metalu. „Cóż za
ironia - pomyślała Grace. - Poświęciłam tyle czasu i energii, żeby uleczyć tego drania, a teraz
robię mu coś takiego”.
- Dobra! - wycharczał. - Wygrałaś. - Z trudem wydobywał z siebie głos. - Przestań! -
błagał. - Niech już nie boli!
- Przestanę - odparła - jeśli odejdziesz stąd bez szumu i już nigdy tu nie powrócisz.
Umowa stoi?
Olivier nie miał wyboru. Skinął głową. Z oczu wyzierał mu ból połączony z furią.
Grace odczekała chwilę, by energia zdążyła do niej wrócić, a potem zdjęła rozżarzony
metal z rąk przeciwnika. Nie kryjąc podziwu, wampirat obserwował dziewczynę, kiedy
odkładała listwy na blat. Wyglądały jak nowe.
W przeciwieństwie do dłoni Oliviera, które niemal doszczętnie spłonęły. Rany były
gorsze od tych, z którymi przywieziono go do Sanktuarium.
- Zaproponowałabym ci maść - rzekła Grace - ale wygląda na to, że nie doceniasz
moich starań, by cię uzdrowić. Najlepiej więc będzie, jeśli natychmiast się oddalisz.
Przytaknął.
Nagle drzwi się otworzyły i w progu laboratorium stanął Mosh Zu. Olivier pokręcił
głową.
- Przyszedłeś się tu puszyć?
Mistrz ze smutkiem spojrzał na swego byłego asystenta.
- Nie - odparł. - Przyszedłem, by sobie przypomnieć, dlaczego powinienem zdusić w
sobie każdy odruch litości wobec ciebie, Olivierze. Zagubiłeś właściwą drogę i nie mogę
zrobić nic, by to zmienić.
Gdy mówił, do pomieszczenia weszli dwaj strażnicy i zbliżyli się do wampirata. Jeden
złapał Oliviera za ramiona i wykręcił mu je za plecy, drugi zatrzasnął mu na nadgarstkach
kajdanki. Potem, nie tracąc czasu, poprowadzili swego więźnia do wyjścia. Ten jednak zaparł
się w progu.
- Pójdę już - oznajmił niemal wesoło. - Nie będę wam przeszkadzał w miłej
pogawędce na temat książki i proroctwa. - Uśmiechnął się złośliwie. - Jestem pewien, że
Grace nie może się już doczekać, żeby cię zapytać o to, co przed nią zataiłeś... kolejny raz.
Z błyskiem w oku pozwolił, by strażnicy go wyprowadzili. Mosh Zu zatrzasnął za
nimi drzwi.
- Rzeczywiście, mam do ciebie kilka pytań - oświadczyła Grace.
Mistrz skinął głową.
- Nie wątpię.
Znów był opanowany, co ją zirytowało.
- Pierwsze dotyczy Oliviera. Czy on jest dampirem, tak jak ja?
Mosh Zu spojrzał na nią przenikliwie.
- Jest dampirem, ale nie takim jak ty czy twój brat. Dampir ma moc i może z niej
korzystać, by służyć siłom dobra lub zła. Ty i twój brat postanowiliście stanąć po stronie
dobra. Myślę, że teraz jest już jasne, iż Olivier wybrał zło.
- A więc jego moce są złe - stwierdziła dziewczyna. - Ale kiedy się
pojedynkowaliśmy, to ja byłam górą.
- Twoja energia jest niezwykle skoncentrowana - wyjaśnił Mosh Zu. - Niegdyś
Olivier dysponował niemal równie potężną siłą. Ale teraz brak mu skupienia, co z pewnością
dostrzegłaś. Zbyt wiele czasu przeznacza na myślenie o sojuszach, lojalności, krzywdzie i
zemście. To go rozprasza i osłabia. Owszem, jego zdolności są nadal wyjątkowe, lecz nie jest
już dla ciebie godnym przeciwnikiem. Dla mnie zresztą też nie.
Grace skinęła głową.
- Moje drugie pytanie dotyczy proroctwa.
- Chcesz wiedzieć, co oznacza i dlaczego je przed wami zatailiśmy, prawda?
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
- To zasadne pytania, ale przejdźmy do rzeczy. Chcę wiedzieć, które z nas - ja czy
Connor - ma umrzeć. Chcę się przygotować na własną śmierć albo zapobiec śmierci mojego
brata.
Mosh Zu przez chwilę w milczeniu rozważał jej słowa.
- Być może żadne z was nie musi umierać - powiedział wreszcie.
- Książka jasno wyraziła się o tej sprawie. - Grace nie dawała za wygraną. - Napisała,
że nadszedł czas wypełnienia się proroctwa i jedno z bliźniąt, potomków Siewcy Wojny, musi
umrzeć. Connor i ja jesteśmy jego dziećmi, czyż nie?
- Owszem, jesteście. I być może, aby zapewnić trwały pokój, jedno z was będzie
musiało przestąpić próg królestwa zmarłych. Prowadzimy okrutną wojnę i poświęcenia są
konieczne.
To były bezduszne słowa, lecz Grace nie po raz pierwszy miała do czynienia z tą
stroną osobowości guru nokturnów. Kiedy Mosh Zu ponownie się odezwał, jego głos
zabrzmiał łagodniej:
- Myślę, Grace, że twoja przyszłość jest już pewna.
Dziewczyna zmrużyła oczy. Co mistrz miał na myśli? Dlaczego zawsze mówił
zagadkami w chwilach, kiedy najbardziej potrzebowała jasnych i zrozumiałych odpowiedzi?
- Chcesz mi przez to powiedzieć, że to Connor zostanie poświęcony?
Na twarzy mistrza malowało się teraz cierpienie. Grace była pewna, że mistrz ukrywa
przed nią coś niezwykle istotnego.
- Powiedziałem ci wszystko, co mogłem. Proszę, postaraj się nie martwić tym
proroctwem.
- Mam się nie martwić?! Jak możesz tak mówić? Ono skazuje na śmierć mnie lub
mojego brata!
Mosh Zu postąpił krok w jej stronę.
- Proszę, postaraj się zachować spokój. Wszystko dzieje się z jakiegoś powodu.
Twoje życie miało się potoczyć właśnie w taki sposób, niezależnie od tego, jaki będzie
rezultat. Wszystko dzieje się zgodnie z przeznaczeniem. - Jego słowa były jak klucz
obracający się w zamku, metalicznie zimne i twarde.
- A teraz udam się na medytację. Muszę się uwolnić od toksyczności 01iviera. Jeżeli
chcesz, możesz do mnie dołączyć.
O, nie. Grace nie chciała dłużej przebywać z nim w jednym pomieszczeniu. Mosh Zu
miał być jej przyjacielem i mentorem, ale przestawała go w ten sposób postrzegać.
- Wracam do swojego pokoju - oznajmiła z rezerwą. - To była długa noc i przyda mi
się trochę snu.
- Jak sobie życzysz - odparł mistrz. Otworzył przed nią drzwi i każde z nich ruszyło w
swoją stronę.
Strażnicy wyprowadzili Oliviera z Sanktuarium, a potem zatrzasnęli za nim wysoką
żelazną bramę i dla pewności zasunęli wielki skobel.
Wampirat powoli schodził ze wzgórza. W świetle księżyca obejrzał swoje dłonie i z
zadowoleniem stwierdził, że zaczęły się już goić.
Jego powrót do Sanktuarium dostarczył mu całą masę ciekawych spostrzeżeń -
ciekawszych, niż przewidywał. Miał tu do wypełnienia dwie misje. Pierwsza, odzyskanie
książki, zakończyła się spektakularnym fiaskiem. Drugą jednak wypełnił i już nie mógł się
doczekać chwili, kiedy zda z niej raport Sidoriowi i Loli.
Kiedy Grace wróciła do pokoju, ogarnęło ją znużenie. Nie chcąc budzić Darcy, która
spała już smacznie na łóżku obok, po cichutku zsunęła z nóg buty i położyła się na swoim.
Była zbyt zmęczona, by choćby rozważyć pomysł zdjęcia fartucha.
Nim jednak położyła głowę na poduszce, sprawdziła poszewkę i z ulgą stwierdziła, że
książka nadal się tam znajduje. Dziewczyna wyjęła z ukrycia oprawny w niebieskie płótno
tom i ponownie go przekartkowała.
Zatrzymała się na pierwszej pustej stronie i patrzyła, jak formuje się na niej napis:
Jesteś znakomitą strażniczką księgi.
Dziękuję, że ukryłaś mnie przed pacjentem.
Dobrze zrobiłaś, pokonując go, jednak
niebezpieczeństwo z jego strony nie zostało
jeszcze zażegnane.
On knuje z Siewcą Wojny i Furią.
Grace zmarszczyła brwi. Informacja była niepokojąca, ale nie niespodziewana.
Dziewczyna ziewnęła i zamierzała już zamknąć książkę, kiedy dostrzegła, że ta ma jej jeszcze
coś do powiedzenia:
Co do proroctwa, pamiętaj, że Mosh Zu już kiedyś cię okłamał.
„Nie - pomyślała dziewczyna. - Właściwie nie skłamał. Zataił coś przede mną, ale nie
skłamał”. Zanim skończyła formułować ten wniosek, na kartce pojawiły się kolejne słowa:
Dobrze mnie ukryj, Grace, a zrewanżuję się.
Nadchodzą mroczne czasy.
Mroczniejsze, niż jesteś w stanie to sobie wyobrazić.
Poprowadzę cię najlepiej, jak będę umiała.
Nie ufaj nikomu prócz mnie.
„Nawet Lorcanowi?”.
Na to pytanie książka nie udzieliła odpowiedzi. Grace odczekała chwilę, a potem
zamknęła niebieski tom i wsunęła go do nowej kryjówki, pod materac. Czuła się zupełnie
rozbita, kręciło jej się w głowie. Zgasiła lampkę naftową stojącą na nocnej szafce i całą siłą
woli postarała się zmusić do zaśnięcia.
Rozdział 16

Cisi zabójcy

Trzy pontony odbiły od Tygrysa i sunęły cicho w stronę Diabla. Godzinę po świcie
morze było bardziej niespokojne, niż piraci się spodziewali. Potężny Tygrys bez problemu
utrzymywał kurs, ale małe i lekkie pontony unoszone były wysoko z każdą falą. Powierzchnia
wody lśniła złotem, odbijając promienie wschodzącego słońca i lśnienie pierzastych chmur na
niebie.
Connor stał na dziobie swojej jednostki i walczył z falami, które uparcie starały się
odłączyć jego ponton od dwóch pozostałych. Twarz i ramiona chłopaka, podobnie jak sześciu
wiosłujących u jego boku piratów, spływały potem. Jedynymi słyszanymi dźwiękami były
huk fal i skrzeczenie mew.
Po odzyskaniu kontroli nad pontonem Connor zerknął w prawo, by sprawdzić, jak
radzi sobie Promyk. Ż trudem kojarzył tego dobrze zbudowanego i skupionego młodzieńca z
pryszczatym dzieciakiem, który podczas ich pierwszego spotkania bez powodu rzucał w
niego i jego kumpli szurikenami w kształcie rozgwiazd. W tym chłopaku nie pozostał nawet
ślad po idiocie, który naraził powodzenie pirackiej misji w Forcie Zachodzącego Słońca i
zmusił tym samym Connora do zabicia człowieka.
Promyk odwrócił się nagle i spojrzał na sąsiedni ponton. Oczy obu młodych mężczyzn
spotkały się - patrzyli na siebie nie jak przeciwnicy, lecz jak równi sobie towarzysze broni.
Szczerze mówiąc, Connor od początku czekał, aż ten nowy Promyk zniknie i powróci
kapryśny egocentryczny potwór, którego wszyscy znali. Jednak, ku jego zdziwieniu, tak się
nie stało. Wyglądało na to, że wojna naprawdę zmieniła najmłodszego z Wrathe’ów, niczym
alchemik przemieniający ołów w złoto. Uśmiechnąwszy się, Tempest pokazał kompanowi
uniesiony kciuk.
Ponton Cheng Li dotarł do Diabla jako pierwszy. Kiedy jeden z piratów cumował,
pani kapitan przeszła na przód i oceniła odległość do pokładu galeonu. Nie tracąc czasu,
wycelowała i cisnęła przed siebie parę cieniutkich mocnych linek z ciężarkami na końcach.
Trafiła za pierwszym razem. Żyłki oplątały się wokół balustrady nadburcia. Wyraźnie z siebie
zadowolona, Cheng Li pociągnęła za nie, sprawdzając ich wytrzymałość. W mgnieniu oka
ponton piratów połączyła z głównym pokładem Diabla niemal niewidoczna, ale mocna
drabinka sznurowa.
Connor i Promyk, którzy właśnie dotarli na miejsce, bez wahania poszli w ślady pani
kapitan. Chwilę później załogi poszczególnych pontonów zaczęły się wspinać po trzech
cienkich jak pajęczyna drabinkach. Tempest ruszył jako ostatni. Obrócił się jeszcze na
moment i uniesieniem dłoni pożegnał towarzysza, którego zadaniem było pilnowanie
pontonu.
Wdrapanie się na pokład Diabla zajęło osiemnastu piratom niecałe trzy minuty.
Pierwszy etap Operacji Scrimshaw zakończył się sukcesem.
Poruszając się bezszelestnie po opustoszałym pokładzie, Connor czuł się dziwnie.
Zazwyczaj bitwa rozpoczynała się już w momencie, kiedy postawiło się stopę na statku
przeciwnika. Tym razem było inaczej. Zupełnie jakby mieli do czynienia z niewidzialnym
wrogiem.
Odwrócił się i spojrzał na Tygrysa, który czekał pod tymczasowym dowództwem
zastępczyni Peacock na sygnał, by podpłynąć. Chłopak wyobraził sobie stojącą na mostku
kapitańskim Jasmine. Potrafił przywołać w pamięci jej minę, kiedy marszczyła brwi w
skupieniu. Wiedział, że dziewczyna będzie czuwała i pilnie obserwowała sytuację. Otrząsnął
się i ruszył w stronę Cheng Li, która dotarła już do drzwi prowadzących do kajut. Stała i
czekała - wahała się. Dlaczego? Przecież Lorcan podkreślał kilkakrotnie, jak ważny jest
pośpiech.
Gdy Connor podszedł bliżej, zorientował się, w czym tkwi problem. Udając się na
spoczynek, wampiraci przeciągnęli w poprzek drzwi, tuż nad deskami pokładu, przezroczystą
żyłkę. Łatwo byłoby ją przegapić, na szczęście oświetlił ją promień słońca. Podwładni Cheng
Li obserwowali bez słowa, jak pani kapitan wskazuje, dokąd prowadzi linka: przez
skomplikowany system bloczków do dzwonka. Nikt nie wątpił, że cudem udało im się
uniknąć wywołania alarmu. Cheng Li ostrożnie przeszła ponad żyłką i nacisnęła klamkę.
Drzwi prowadzące do kajut otwierały się, jak zwykle na statkach, do środka. Pani kapitan
odwróciła się ku towarzyszom i lekko popukała się dwoma palcami nad okiem. Jej polecenie
zostało zrozumiane przez wszystkich.
Piraci kolejno przekraczali linkę i schodzili pod pokład. Przygotowali się do tej misji
starannie pod bacznym okiem Cate i teraz nie tracili ani sekundy na zastanawianie się, co
robić.
Connor otworzył pierwsze drzwi po prawej. Zgodnie z jego przewidywaniami w
kabinie spali dwaj wampiraci. Nawet nie drgnęli, kiedy młody Tempest wraz z Promykiem
weszli cichutko do środka. Młodzieńcy wymienili spojrzenia, a potem sięgnęli jednocześnie
po srebrne miecze wysmarowane tojadowym tonikiem mistrza Yina.
Nie padło ani jedno słowo. Dwa błyszczące ostrza zatopiły się w sercach śpiących
wampiratów. Był to najdziwniejszy atak, w jakim Connor kiedykolwiek brał udział. Ofiary
nie płakały ani nie krzyczały. Nie stawiały oporu. Nawet nie otworzyły oczu. Zamiast tego ich
ciała zaczęły się rozwarstwiać i zamieniać w proch. Gdy tak się stało, twarz Promyka
wykrzywił grymas obrzydzenia. No oczywiście! Connor znał już smród martwego ciała, które
po kilkuset latach ulegało wreszcie rozkładowi. Jednak dla młodego Wrathe’a było to coś
nowego. Chwyciwszy chłopaka za ramię, Connor wyprowadził go z kajuty.
Na korytarzu stanął oko w oko z Cheng Li, która wychodziła właśnie z pomieszczenia
po przeciwnej stronie. Wymienili znaczące spojrzenia. Potem pani kapitan przeszła z jednym
z piratów do następnej kajuty. Connor sprawdził, czy Promyk podąża za nim, i otworzył
kolejne drzwi.
W tej kajucie spało czterech wampiratów. Zastępca Tempest przywołał gestem dwóch
mężczyzn z załogi Tygrysa. Wszyscy ruszali się sprawnie i na jego znak skoordynowanym
ruchem zanurzyli ostrza w piersiach przeciwników. Żadnych krzyków ani walki. Tylko
okropny widok i straszliwy smród. Connorowi przeszło przez myśl, że idzie im zbyt łatwo.
Posuwając się wzdłuż korytarza, czuł się nie jak pirat, lecz jak skrytobójca. Wiedział, że
podczas wojny zasady co rusz ulegają zmianie, ale nawet w takiej sytuacji ta walka wydawała
się bardzo niewyrównana.
Na końcu korytarza znajdowała się długa wspólna kajuta - kubryk. Dla Connora
pomieszczenie to wiązało się z wyjątkowymi wspomnieniami. Właśnie tutaj spędził pierwszą
noc na Diabłu. Właśnie tutaj pomiędzy nim a Bartem zawiązała się przyjaźń. Otwierając
drzwi, chłopak gestem wezwał towarzyszy. Przesunął wzrokiem po wnętrzu kubryku.
Wszystkie piętrowe koje i podwieszane hamaki zajęte były przez śpiących wampiratów.
Tempest dostrzegł proste posłanie, które kiedyś tak życzliwie odstąpił mu Bart.
Westchnął i nagle go olśniło. Ten poranny atak nie był bardziej nieuzasadniony niż śmierć
jego przyjaciela z rąk Loli. Wampiraci, śpiący teraz twardo na kojach i hamakach, nie
zawahaliby się ani przez chwilę, gdyby byli na miejscu Connora i jego towarzyszy.
Wyprostował się i gestem przynaglił Cheng Li oraz pozostałych, by dołączyli do jego grupy.
To było zadanie dla całej osiemnastki. W ciągu kilku sekund wszyscy zajęli stanowiska.
Chłopak spojrzał na panią kapitan.
Tym razem to ona dała sygnał do ataku. Piraci unieśli miecze i wbili je w serca
nieruchomych wrogów. Wyciągnąwszy ostrze z ciała ofiary, Connor wytarł je i powlókł nową
warstwą tojadu, przygotowując broń do kolejnej akcji. Wychodząc z kubryku, rzucił okiem na
swą dawną koję. „Na wojnie - pomyślał - nie ma miejsca na bycie sprawiedliwym”. Cate i
Lorcan nie pozostawili ich niewielkiemu oddziałowi wątpliwości co do tego, w jaki sposób
powinni postępować: „Musicie działać najszybciej jak to możliwe. Gdy wampiraci znajdują
się w letargu, są osłabieni, i tylko wtedy liczba unicestwionych może być znacznie wyższa niż
tych, którzy zdołają się zregenerować”.
Nie upłynęło dużo czasu, a już w kajutach na górnym poziomie nie pozostał ślad po
dotychczasowej nieumarłej załodze. Odbijanie legendarnego statku Molucca szło całkiem
sprawnie.
Cheng Li spojrzała Connorowi w oczy. Chłopak kiwnął głową. Zgodnie z planem miał
teraz poprowadzić większość oddziału na niższy pokład, by rozprawić się z kolejną grupą
przeciwników, podczas gdy ona zamierzała udać się do kapitańskiej kajuty na wyższym
pokładzie i zająć się Johnnym Desperado. Kapitan przeciwko kapitanowi. Oczywiście nie szła
sama - to byłoby nierozsądne, nawet pomimo znaczącej przewagi. Towarzyszyła jej dwójka
zaufanych piratów.
Podążając w dół drewnianych schodów, Connor wyczuwał, że stąpający cicho tuż
obok niego Promyk jest zaniepokojony tym, co do tej pory zobaczył. Chociaż młody Wrathe
bardzo chciał odzyskać kontrolę nad statkiem wuja, nie w pełni pojmował, z czym to się
będzie wiązało. I nie chodziło tu o naiwność. Nic nie mogło przygotować człowieka na odór
wampirata obracającego się w proch.
Connor szedł korytarzem wzdłuż dolnego pokładu i myślał o tym, jak dziwnie jest
widzieć na tym znajomym statku same obce twarze. „To zupełnie tak, jakby powrócić do swej
przeszłości i odkryć, że ślady twojego istnienia zostały całkiem wymazane - jakby nigdy cię
tam nie było”.
Promyk ostrożnie otworzył drzwi do pierwszego pomieszczenia po prawej. Connor
zamierzał już ruszyć za nim, ale zawahał się, usłyszawszy padające z ust towarzysza
przekleństwo. Gdzieś z dołu rozległo się nagle ogłuszające bicie dzwonów. Młody Wrathe
zahaczył stopą o linkę bezpieczeństwa w drzwiach kajuty oficerskiej i uruchomił system
alarmowy wroga. Piraci czuli się już zwycięzcami, gdy znienacka znaleźli się w głębi statku,
odcięci od wszelkich dróg ucieczki, w otoczeniu licznych kabin, w których budzili się właśnie
potężni przeciwnicy. Connor dostrzegł przerażenie w oczach Promyka. Każdy mógł popełnić
ten błąd, ale zastępca Tempest pożałował, że zrobił to właśnie jego kompan, a nie on sam.
Słysząc ruch za drzwiami kajut, chłopak przypomniał sobie słowa Lorcana: „Kiedy
ich zbudzicie, będą słabi jak węże, które dopiero co zrzuciły skórę”. Cóż, piraci nadal mieli
przewagę, ale teraz nie była ona już tak oczywista. Od tej chwili walka będzie wyrównana. I
bez wątpienia o wiele bardziej brutalna.
Rozdział 17

Śmiertelny uścisk

Cheng Li i jej obstawa biegli w stronę kajuty kapitańskiej, kiedy wokół nich
zawibrował huk dzwonów. Otworzywszy z impetem drzwi, ujrzeli ciemność. Jedynym
jasnym akcentem był nagi tors wyskakującego z łóżka Johnny’ego Desperado.
- Pobudka! Nie spać na służbie! - krzyknęła Cheng Li, wpadając do znajomego
wnętrza. - Przyszliśmy odebrać nasz statek!
Wampirat ledwie zdołał wciągnąć spodnie, kiedy pani kapitan już zamykała
kopniakiem drzwi za swoimi towarzyszami. Jej oczy powoli przyzwyczajały się do mroku i
zaczynała dostrzegać zarys sylwetki byłego kowboja.
- To teraz mój statek! - oświadczył Desperado zachrypłym od snu głosem.
- Tylko jeśli wierzysz w prawa dzikich lokatorów - odparła Cheng Li, wyciągając
katany i podążając w kierunku czarnych rolet. - Pora wpuścić tu trochę światła!
- Nie! - wrzasnął Johnny i rzucił się do przodu, ale dwaj rośli piraci zdążyli go już
mocno chwycić za ramiona.
Pierwsi wampiraci, którzy wybiegli ze swoich kajut, byli zdezorientowani po tej
gwałtownej pobudce i zostali szybko unieszkodliwieni za pomocą srebrnych mieczy. Korytarz
szybko zamienił się w pole minowe wypełnione wampirackim pyłem, którego odór był
najmniejszą z wad. Teraz jednak zaczęli wyłaniać się z kabin inni członkowie załogi
Desperado. Nadal nie bardzo wiedzieli, co się dzieje, ale byli uzbrojeni i od razu przystąpili
do walki. Reguły bitwy uległy zmianie. Choć niebezpieczeństwo wzrosło, znajomość terenu
dodawała Connorowi pewności siebie. Mocniej chwycił rękojeść miecza i rzucił się na
najbliższego przeciwnika.
Jak zwykle znalazł ulgę w konieczności skupienia się na walce jeden na jednego.
Tylko w ten sposób potrafił osiągnąć zanshin - legendarny stan wyższej świadomości
samurajów, o którym opowiadał kiedyś komandor Kuo. W tym stanie Connor potrafił
jednocześnie odparowywać bezpośrednie ataki i obserwować, co się dzieje dookoła. Dzięki
temu nie tylko dostrzegał wrogów, zamierzających się na niego z boku lub z tyłu, ale też mógł
wspomóc towarzyszy. Odparowując cios jednego z wampiratów, widział, z jaką pasją oraz
sprytem walczy Promyk i jak odnosi pierwsze zwycięstwo.
Korytarz był coraz bardziej zatłoczony - pojawili się wampiraci z niższych pokładów,
obudzeni hukiem dzwonów, krzykami i odgłosami bieganiny. Oddział Connora został
otoczony na niewielkiej przestrzeni. Jedyną możliwością odzyskania odrobiny miejsca było
zabicie jak największej liczby wrogów. Ta część Operacji Scrimshaw także została
przewidziana przez Cate, która z myślą o takim przebiegu wydarzeń wytypowała do niej
najlepszych szermierzy spośród załogi Tygrysa.
Connor wiedział, że kluczowy czynnik dający im przewagę - zaskoczenie - przestał
już istnieć. Poczucie zagrożenia podziałało na wampiry niczym porządna dawka kofeiny, a
zapach krwi sączącej się z ran piratów pobudził ich głód. Zastępca Tempest dostrzegał
płomienie w oczach wrogów i był zadowolony, że zaspokoił swe pragnienie w nocy - w
przeciwnym razie ta woń bardzo by go rozpraszała.
Niepokoiło go natomiast to, że szala bitwy zaczęła się przechylać na stronę
wampiratów. Z każdym ciosem i każdą mijającą chwilą przeciwnik rósł w siłę. Po raz
pierwszy w ciągu tego ataku Connor poczuł, że prowadzi równą walkę. Musiał sięgać do
swoich coraz bardziej zaawansowanych umiejętności szermierczych. Poruszał się w
ograniczonej przestrzeni, ale udało mu się przechytrzyć kolejnego wampirata i odnieść
zwycięstwo.
Walczący u boku Connora piraci nie mieli tyle szczęścia. Goran upadł ciężko na
podłogę - martwy. Był bardzo łubianym członkiem załogi i zastępca Tempest dostrzegł, że
jego towarzysze na chwilę się zawahali.
- No dalej! - krzyknął chłopak. - Goran zrobił swoje. Walczcie! Oczyśćcie ten
korytarz!
Na dźwięk tych słów piraci ze świeżym zapałem rzucili się na przeciwnika. Nie mieli
już jednak przewagi liczebnej. Wampiraci z niższych pokładów napierali, spychając ich w
głąb statku.
Cheng Li rozkoszowała się świstem swoich katan rozcinających rolety i widokiem
promieni słonecznych wpadających do kajuty.
- Nie! - krzyknął Johnny ponownie.
Kiedy się odwróciła, by popatrzeć, jak ten przeklęty kowboj ginie w płomieniach, z
przerażeniem spostrzegła, że jej towarzysze leżą martwi na podłodze, a wokół nich zbierają
się kałuże krwi. Jak, na trójząb Neptuna, Desperado tego dokonał? Najwyraźniej miał
wyjątkowy talent do zabijania. „Ale to będą jego ostatnie zabójstwa” - pomyślała. Już trząsł
się w świetle dnia, zupełnie jakby doświadczał dotkliwego chłodu.
- Nie! - zawołał wampir jeszcze raz, ale tym razem już słabiej.
Wyglądało na to, że promienie słoneczne przygwoździły go do podłogi. Miał
zamknięte oczy, a na jego twarzy malowało się przejmujące cierpienie. Cheng Li poczuła
swąd spalenizny. Ostatnimi czasy czuła go bardzo często, ale wiedziała, że chyba nigdy do
niego nie przywyknie. Podeszła bliżej i z mieszaniną fascynacji i przerażenia obserwowała,
jak przystojna twarz Johnny’ego zaczyna się zwęglać i pojawiają się na niej pęcherze. Z
wahaniem wysunęła dłoń i dotknęła jego nagiego ramienia. Ciało zmieniło się pod jej palcami
w proch.
„To - pomyślała pani kapitan - jest częścią tajemnicy: jak te istoty, tak silne w
ciemności, sypią się i obracają w nicość w świetle dnia”. Niemal współczuła wampirowi.
Jednak potem przypomniała sobie, że Desperado odegrał kluczową rolę w zabójstwie
Molucca Wrathe’a i był jednym z najbardziej zaufanych podkomendnych Sidoria i Loli. Miał
na rękach krew niezliczonej liczby piratów. Wzrok Cheng Li padł na jej poległych
towarzyszy. Kowboj się nad nimi nie litował. Przeniosła spojrzenie na niego i odegnała
wszelkie cieplejsze uczucia. Wsunęła katany z powrotem do pochew i skrzyżowawszy
ramiona na piersi, obserwowała, jak Johnny wije się, krzycząc z bólu, a promienie słońca
przenikają coraz głębiej i spopielają jego ciało.
Kiedy wrogowie odebrali życie kolejnemu z piratów i przystanęli, by posilić się jego
krwią, Connor dostrzegł strach w oczach Promyka.
- Walcz! - krzyknął do niego. - Walczymy o statek, który ma być twój!
Te słowa wystarczyły, by młody Wrathe zebrał się w garść i ponownie ruszył do
ataku. I właśnie w tym momencie ogromny wstrząs rzucił kadłubem Diabla po oceanie.
Walczący osłupieli, kiedy podłoga uniosła się na sterburcie o dobrych sześćdziesiąt stopni.
Uczucie dezorientacji jeszcze się pogłębiło, gdy po chwili podobnie zatrzeszczały i wygięły
się deski po przeciwnej stronie statku. Kiedy wszyscy wreszcie się pozbierali, podłoga
ponownie się poruszyła. Przeciwnicy wpadali na siebie i mieszali się, wymieniając
przypadkowe ciosy. Walka znów zawrzała, lecz Connor i jego towarzysze wiedzieli, że te
wstrząsy oznaczają dla nich dobre wieści. Tygrys dobił do Diabla i lada moment przybędą
posiłki.
Siła, z jaką Tygrys staranował Diabla, sprawiła, że Cheng Li i Johnny przelecieli
lukiem przez kajutę i wpadli jedno na drugie. Stojąc tak blisko siebie, poczuli się
zdezorientowani. Jednak już po sekundzie Desperado zacisnął poparzone ramiona wokół talii
pani kapitan.
Próbowała go odepchnąć, dławiąc się odorem spalenizny.
- Puszczaj!
Johnny uśmiechnął się do niej złośliwie.
- Jeśli mam odejść w płomieniach, to ty, złotko, odejdziesz razem ze mną!
Chociaż kawałki jego zwęglonej skóry unosiły się teraz w kajucie niczym popiół z
ogniska, wampir nadal był ogromnie silny. Cheng Li nie mogła się wyrwać z jego uścisku.
Johnny sięgnął za jej plecy i wysunął broń z pochew.
- Tam, dokąd zmierzasz, nie będą ci potrzebne! - oświadczył, odrzucając miecze
kobiety na podłogę.
Bez swoich ostrzy pani kapitan czuła się naga i bezbronna, ale nic nie mogła na to
poradzić. Wyglądało to tak, jakby stojąc na skraju unicestwienia, Desperado poczuł ostatni
przypływ mocy. Zrozumiała, że popycha ją w kierunku iluminatora, który do niedawna
zasłaniała czarna roleta.
- Nie! - krzyknęła, szamocząc się rozpaczliwie. Niestety, pomimo ran wampir był
znacznie silniejszy. Rzucił się z panią kapitan w objęciach na wielkie okno z takim impetem,
że szkło pękło z hukiem, a oni wypadli na zewnątrz. Złączeni w śmiertelnym uścisku, Johnny
i Cheng Li zmierzali szybko ku tafli oceanu. On płonął, ona krwawiła, jednak lodowato zimna
woda nie przyniosła żadnemu z nich ukojenia.
Ulga, jaką poczuł Connor w związku z przybyciem Tygrysa, szybko minęła. Wzrok
mu się nagle zmącił i widział teraz podwójnie. W pierwszej chwili pomyślał, że podczas
zderzenia statków doznał jakiegoś urazu głowy Jednak w chwilę później, doświadczając
najstraszniejszego w swym życiu bólu pod czaszką, chłopak zrozumiał, że widzi dwa miejsca
naraz, niczym dwa nakładające się na siebie zdjęcia. Pierwsze przedstawiało zapchany
tłumem korytarz, drugie - dużą kajutę na niższym poziomie.
- Które? - spytał czyjś głos. Connor był zaskoczony, kiedy pojął, że słowa te
wydobyły się z jego własnych ust.
Dostrzegł atakujących wampiratów w obydwu pomieszczeniach.
- Wybieraj prędko! - odezwał się znowu tamten głos. Jego głos.
- Na dół - odparł głucho, a gdy tylko to powiedział, zorientował się, że jest na dole i
odparowuje ataki dwóch przeciwników. Ból głowy minął, a kiedy chłopak posłał pierwszego
z wrogów na ścianę, drugiemu zaś wbił ostrze w serce, stwierdził, że jego zanshin jest
silniejsze niż kiedykolwiek wcześniej. Wampirat na jego oczach przemienił się w proch.
- Bingo! - zawołał jego własny głos. Nagle Connor ponownie znalazł się na górze, w
samym środku korytarzowej potyczki, pozbawiając życia kolejnego przeciwnika.
Tak samo nagle powrócił na dół i stawił czoło kolejnym wampiratom, krzykiem
wzywając posiłki. Gdy to uczynił, wrócił na górę i znowu usłyszał swój głos. Jak to, u licha,
się działo? Był w dwóch miejscach naraz i walczył jednocześnie w dwóch pojedynkach! Z
początku czuł się zdezorientowany. Obaj Connorzy czuli się skołowani. Już samo myślenie o
sobie jako o dwóch osobach przyprawiało chłopaka o zawroty głowy. Skądś jednak przyszło
proste rozwiązanie - każdy Connor skupił się na swojej walce i dezorientacja ustąpiła w
wyniku wzmożonego przypływu adrenaliny.
Connor z górnego korytarza z radością zareagował na przybycie Cate i Jasmine wraz z
resztą załogi Tygrysa. Na jakiś czas bitwa stała się bardziej zażarta, ale dzięki swej
liczebności i umiejętnościom szermierczym piraci szybko odzyskali przewagę i opanowali
drugi korytarz.
Chłopak zastanowił się, czy nie zbiec teraz na dół, ale wiedział, że drugi on już tam
jest i wygrywa kolejną potyczkę.
- Connor! - krzyknął Promyk, wpadając do kajuty na dolnym poziomie. - Jakim
cudem dostałeś się tutaj tak prędko?
Nie odpowiedział. Był skupiony i nie chciał się rozpraszać.
Wraz z napływem większej liczby piratów bitwa przeniosła się wkrótce z korytarza do
kubryku, a i potem niewiele czasu zajęło załodze Tygrysa wyparcie stamtąd przeciwników.
Pozostali przy życiu wampiraci, a było ich nadal wielu, zostali zepchnięci na tyły okrętu. Nie
wszyscy byli uzbrojeni, lecz nawet ci, którzy zdołali pochwycić miecze, dostrzegli, że
przegrywają.
Tempest stał ramię w ramię z Cate i Jasmine. Odgarniając włosy z czoła, wydał
krótkie polecenie:
- Na nich!
Piraci już ruszali, kiedy zastępczyni Peacock uniosła dłoń.
- Nie wszyscy mają broń - zauważyła. - Czy nie powinniśmy darować im życia?
Zastępca Tempest wzruszył ramionami i zwrócił się do Promyka:
- Nigdzie nie ma kapitan Li, a skoro to pański statek, kapitanie Wrathe, to najlepiej
będzie, jeśli to pan podejmie decyzję.
Promyk przez chwilę oceniał sytuację. Wszyscy czekali w napięciu.
- Na nich! - krzyknął wreszcie, unosząc w górę miecz.
W tej chwili jeden z wampiratów wystąpił przed szereg i uniósł rękę. Trzymał w niej
chusteczkę, którą od biedy można by uznać za białą, choć była poplamiona krwią.
- Cate! Pani Cate! - zawołał. - Poddajemy się!
- Stójcie! - rzuciła Cate. Podeszła kilka kroków do przodu, zaintrygowana tym, że
zwrócono się bezpośrednio do niej.
- Kim jesteś? - Gestem kazała wampiratowi się zbliżyć.
- Nie pamięta mnie pani? Służyłem pod kapitanem Wrathe’em oraz pod panią przez
wiele wiosen.
Cate przez dłuższą chwilę przyglądała się swemu rozmówcy, aż wreszcie pstryknęła
palcami.
- Antonio?
Mężczyzna przytaknął i niespodziewanie się uśmiechnął, ukazując dwa przerośnięte
kły.
- Właśnie, Antonio. - Ruchem ręki wskazywał swoich towarzyszy. - Ten tutaj to
Lukas, a tam stoi Jack, którego nazywaliśmy Bezzębnym, no i de Cloux.
Cate spoglądała kolejno na każdego z prezentowanych jej wampiratów. Connor
uczynił to samo. Rozpoznał każdego z nich i wielu innych także. Byli lojalnymi członkami
załogi Molucca - aż do samego końca, jak widać. Diablo został przejęty, kiedy kotwiczył w
pobliżu tawerny Mamy Kettle. Pierwotnie zakładano, że nie było na nim zbyt wielu ludzi, ale
jak widać, przypuszczenia te okazały się błędne. Johnny i jego kompani musieli się natknąć
na sporą grupę podkomendnych kapitana Wrathe’a. Oraz „nawrócić” ich, bo nie było żadnych
wątpliwości, że poddający się teraz Cate mężczyźni byli wampiratami.
- Proszę, pani Cate - mówił Antonio. – Błagamy o łaskę! Żaden z nas nie chciał trafić
do załogi wampiratów. Nie pozostawiono nam w tej kwestii wyboru.
Cate porozumiała się wzrokiem z towarzyszami i skinęła głową.
- Przyjmujemy waszą kapitulację – oznajmiła i spojrzała na Promyka. - Diablo
ponownie jest pod komendą kapitana Wrathe’a. Kapitanie, teraz pan dowodzi.
Nie było czasu na świętowanie zwycięstwa. Promyk prędko zorganizował zespół do
zabezpieczenia statku.
- Connorze, weź tylu piratów, ilu ci potrzeba, i dopilnuj jeńców. Jasmine, ty i twoi
ludzie zejdziecie na niższe pokłady i sprawdzicie pozostałe kajuty. Chcę mieć pewność, że
odnieśliśmy stuprocentowy sukces.
Zastępczyni Peacock zaprezentowała kapitanowi Wrathe’owi federacyjny salut i
odeszła z Bo Yin u boku.
Promyk zwrócił się do Cate.
- Chodź ze mną.
- Dokąd?
- Do kapitańskiej kajuty. Cheng Li na pewno pozbyła się już kowboja i jest gotowa do
przekazania nam dowodzenia.
- Nam? - Rudowłosa piratka była zaskoczona, ale nowy komendant Diabla tylko się
do niej uśmiechnął.
Pod powierzchnią oceanu Cheng Li nadal znajdowała się w żelaznym uścisku ramion
Johnny’ego. Wampirat najwyraźniej nie miał zamiaru jej wypuszczać. Pani kapitan coraz
trudniej było utrzymać powietrze w płucach. Jej ciało słabło w sposób, który był dla niej
całkiem obcy. Nie miała już wątpliwości, że nie wyjdzie z tego żywa.
Przez chwilę wyglądało tak, jakby Desperado czytał kobiecie w myślach. Spojrzał jej
w oczy; furia i ból, które wcześniej wykrzywiały jego rysy, zniknęły. W pierwszej chwili
Cheng Li sądziła, że chłód wody złagodził ogień trawiący ciało wampira, jednak szybko się
przekonała, że nie o to chodzi. Wręcz przeciwnie - rozkład zdawał się postępować teraz
szybciej. A jednak na twarzy i w spojrzeniu Johnny’ego malował się całkowity spokój. W
pewien przedziwny sposób był to piękny widok. Bliska utraty przytomności, Cheng Li
pomyślała o Lorcanie Fureyu. Gdyby tylko tu był i mógł ją uratować...
Wreszcie uścisk wampirata zelżał, choć, jak się zorientowała, nastąpiło to wbrew jego
woli. Wyglądało na to, że Desperado w końcu opadł z sił. Wzruszył ramionami, kiedy się
uwolniła i odpłynęła. Serce pani kapitan waliło z radości. Zmierzała ku bezpiecznej tafli
oceanu. Musiała się spieszyć. Czuła, że lada chwila jej płuca eksplodują.
Connor obserwował, jak Promyk i Cate powoli się oddalają. Kiedyś może i poczułby
zazdrość o wysoką pozycję młodego Wrathe’a, jednak dzisiaj odczuwał wyłącznie satysfakcję
z dobrze wykonanego zadania. Oraz lekką dezorientację co do wydarzeń tego poranka.
Zbliżył się do niego jeden z piratów, Scott.
- Pomóc ci? - spytał.
Chłopak skinął głową z wdzięcznością.
Zawołali resztę zespołu i poprowadzili jeńców korytarzem ku schodom na górę.
- Nie mogą wyjść - stwierdził Scott. - Zamknijmy ich w kubryku na wyższym
pokładzie.
Connor przytaknął i pozwolił koledze iść przodem, sam zaś pilnował tyłów. Idąc za
jeńcami, dostrzegł, że jedne z drzwi w korytarzu się otwierają. Nikt prócz niego nie zauważył
wyłaniającej się z kajuty postaci.
Connor patrzył na siebie samego. On i ten drugi byli identyczni pod każdym
względem. Sobowtór wsunął miecz do pochwy i uniósł palec do ust. Podchodził coraz bliżej,
aż wreszcie... Przyszedł kolejny ból głowy, tak rozdzierający, że chłopak musiał na chwilę
zamknąć oczy. Kiedy je otworzył, nieprzyjemne uczucie zniknęło, podobnie jak drugi on.
Wzdrygnął się, poczuł przypływ energii i ruszył za wampiratami ku ich tymczasowej
celi.
- No i? - spytała Cate, kiedy Promyk przekroczył próg kapitańskiej kajuty. - Jakie to
uczucie być kapitanem pełną gębą?
Twarz młodego Wrathe’a umazana była krwią i mokra od potu, ale chłopak uśmiechał
się od ucha do ucha i z werwą wyrzucił w górę pięść.
- Fantastyczne! - wykrzyknął. Natychmiast jednak spoważniał, a w jego głosie
pojawił się niepokój. - Co tu się stało? Gdzie jest Cheng Li?
Oboje rozejrzeli się po kajucie, szybko oceniając sytuację - podarte zasłony, popękane
boazerie, wybita szyba. W powietrzu nadal unosił się popiół. Promyk poczuł, że podeszwy
jego butów lepią się do podłogi. Spojrzał w dół i zobaczył kałużę wysychającej krwi. Zrobił
jeszcze krok i ujrzał ciała dwóch piratów.
Przeniósł wzrok na swoją towarzyszkę, a z jego oczu zniknęła cała radość ze
zwycięstwa.
- Cate, to mi się nie podoba. Mam przeczucie, że tu zaszło coś złego.
Rudowłosa piratka przytaknęła. Kiedy weszła do środka i wyjrzała przez wybite okno,
przeszył ją zimny dreszcz. Sama nie wiedziała, co spodziewała się zobaczyć. Cheng Li
płynącą ku pontonom? Unoszące się na falach zwłoki pani kapitan? Ale Cate nie ujrzała nic
prócz gładkiej teraz jak lustro powierzchni oceanu.
- Cheng Li! - krzyknęła. - Czy ktoś widział panią kapitan?
Jej pytanie pozostało bez odpowiedzi. Promyk wyminął ją i zbliżył się do okna.
- Zanurkuję - oświadczył.
- Nie! - Chwyciła go za ramię i próbowała powstrzymać.
- Dobrze pływam - przekonywał chłopak. - Jeśli tam jest, to ją znajdę.
Nie czekając na reakcję towarzyszki, przekroczył resztki zbitej szyby i wskoczył do
lodowatej wody.
- Bądź ostrożny! - zdążyła jeszcze zawołać Cate, zanim zniknął pod taflą oceanu.
Jasny promień słońca padł kobiecie na twarz. Uniosła dłoń, by przesłonić oczy, i
odsunęła się od okna. Ponownie rozejrzała się po kajucie. Podłoga była teraz dobrze
oświetlona. Jaskrawym blaskiem zalśniły na niej klingi dwóch mieczy, które Cate od razu
rozpoznała - widywała je wcześniej wiele razy.
Kiedy klękała, by podnieść broń Cheng Li, jej serce waliło jak szalone. Dłonie miała
umazane krwią i popiołem, ale nie zwracała na to uwagi. Chwyciła za rękojeści. Nie ma
mowy, by pani kapitan dobrowolnie zostawiła tu swoje ukochane katany. Okropne przeczucie
zawładnęło rudowłosą piratką. Zerwała się i podbiegła do okna, przerażona tym, co może
zobaczyć w wodzie.
Nieświadomi scen rozgrywających się wyżej, Jasmine i jej ludzie systematycznie
przeszukiwali kajuty na niższych pokładach. Niektóre z obrazów, jakie tam ujrzeli, były
wyjątkowo ponure.
- Jesteś pewna, że temu podołasz? - spytała Jasmine swojej towarzyszki, kiedy
natrafiły na kolejny szkielet.
Bo Yin przytaknęła.
- Jestem twardsza, niż ci się wydaje - odparła.
- Tak, na to wygląda.
- To by było na tyle, zastępczyni Peacock. - Dobiegł ich z boku gruby głos. - Cały
poziom jest sprawdzony, z wyjątkiem tej jednej kajuty.
Jasmine ponownie zerknęła do środka.
- Tutaj raczej nie mamy nic do roboty - stwierdziła. - Idźcie na górę i dołączcie do
pozostałych. Zameldujcie się kapitan Li, może ma dla was nowe zadania.
- Tak jest, proszę pani! - Oficer zasalutował, obrócił się na pięcie i odszedł.
Jasmine pchnęła skrzypiące drzwi ostatniej kajuty i rozejrzała się po wnętrzu. Bo Yin
podążała tuż za nią. Zerknąwszy w górę, zastępczyni Peacock zmrużyła oczy.
- Czy to klatka? - spytała, podchodząc jeszcze bliżej. Dostrzegła kraty i gruby łańcuch
zamknięty kłódką.
- Co jest w środku? - spytała jej towarzyszka.
- Pewnie kolejne kości. - Jasmine wzruszyła ramionami. - Nie chcę wiedzieć, co tu się
działo.
- Ja też nie. - Bo Yin aż się skrzywiła. - Chwileczkę! Widziałaś to?
Zastępczyni Peacock znieruchomiała. Tak, widziała. Za kratami coś się poruszyło.
- Coś tam jest - szepnęła Bo.
- Nie coś - poprawiła ją Jasmine. - Ktoś.
Kiedy podeszła bliżej i uklękła, serce waliło jej jak młotem. Dostrzegła bladą
wychudzoną dłoń wysuwającą się do przodu. Kościste palce przemknęły między kratami i
dotknęły ramienia dziewczyny. Ten ktoś chciał chyba nawiązać kontakt. Jasmine wzdrygnęła
się, ale się nie odsunęła. W ciemności za kratami zamajaczyła szczupła twarz. Lokator klatki
trzymał się z tyłu, jakby obawiając się zbliżyć. Dziewczyna miała nadzieję, że biedak jednak
się przełamie. Czuła, jakby wywabiała przerażonego kociaka z kryjówki.
Wreszcie więzień nachylił się ku niej. Głowa o chudej twarzy tkwiła na jeszcze
chudszej szyi. Mięśnie zanikły, skóra poszarzała, a włosy powypadały, ale Jasmine wszędzie
rozpoznałaby te oczy.
- Jacoby! - krzyknęła. - Boże... Co oni ci zrobili?!
Cate stała przy oknie, dopóki nie usłyszała krzyków Promyka:
- Znalazłem ją! Znalazłem Cheng Li! - Chłopak unosił się na powierzchni wody,
trzymając panią kapitan w ramionach. - Pomóż mi! Jej serce ledwo bije, ale myślę, że uda
nam się ją odratować. To wojowniczka.
Rudowłosa piratka pokręciła głową w zdumieniu i natychmiast przystąpiła do
działania. Zerwała z najbliższej ściany ozdobny gobelin, mieczem pocięła go na wstęgi i
związała je, plotąc prowizoryczną linę. Nie była to najlepsza z metod, lecz zdecydowanie
najszybsza.
Rzuciła swoje dzieło przez okno. Promyk chwycił linę jedną dłonią, machając
desperacko nogami pod wodą, by utrzymać dwie osoby na powierzchni.
- Dzięki Bogu - mruknęła Cate pod nosem. Potem niepewnie pociągnęła linę. Supły
wytrzymały, więc pociągnęła mocniej. Przywiązała koniec do krzesła i zawołała: -
Trzymajcie się! Idę po pomoc, żeby wciągnąć was na pokład. Cheng Li, tak dla twojej
informacji: odbiliśmy Diabla!
- Naprawdę? - Głos pani kapitan był słaby, ale rozpoznawalny.
Promyk uśmiechnął się zawadiacko.
- Możesz postawić na to te swoje ukochane katany. Okazuje się, że niezły z nas
zespół, pani kapitan Li!
W innych okolicznościach mógłby za to zarobić w twarz. Teraz jednak Cheng Li
jedynie się uśmiechnęła i mocniej objęła swego ratownika. Na linii horyzontu widać już było
łodzie ambulatoryjne.
Rozdział 18

Niezrealizowane plany

Darcy weszła do pokoju, zamykając za sobą drzwi.


- Grace? - Zaskoczyło ją to, co ujrzała. - Co się dzieje? Wyglądasz strasznie!
Dlaczego pakujesz tę torbę?
- Wyjeżdżam stąd na jakiś czas - odparła dziewczyna, zasuwając zamek
błyskawiczny.
- Dokąd? Na jak długo? No i dlaczego właśnie teraz?
Panna Flotsam z uwagą obserwowała przyjaciółkę, która drżała, jakby smagały ją
podmuchy lodowatego wiatru.
- Nie wiem, jak długo mnie nie będzie - oznajmiła Grace, siadając na brzegu swojego
łóżka. - Muszę spotkać się z Lorcanem. Wracam na Nokturn.
- Skąd taka decyzja? - dopytywała się Darcy. - Wiem, że za nim tęsknisz, ale tutaj
chodzi o coś więcej. Mam rację? Musi tak być, skoro opuszczasz pacjentów, mistrza i...
- Istnieje proroctwo - przerwała jej przyjaciółka. - Pięćset lat temu Mosh Zu coś
przepowiedział.
- Jakie znów proroctwo?
- Pod wieloma względami wyjątkowo dokładne - odparła Grace. - Przewidział czas
wojny i to, że niebezpieczeństwo nadejdzie spomiędzy wampiratów. Że będzie wśród nich
Siewca Wojny...
- Sidorio - domyśliła się panna Flotsam.
- Owszem. Ale to nie wszystko. Mosh Zu przepowiedział, że Siewca Wojny będzie
miał bliźnięta i że one... - Głos dziewczyny się załamał. - Że my, Connor i ja, odegramy
kluczową rolę w zażegnaniu konfliktu.
- Tak też jest - stwierdziła Darcy.
- Tak. - Po twarzy Grace płynęły łzy - Ale zapłacimy za to wysoką cenę. Darcy, jedno
z nas musi umrzeć. Tak głosi proroctwo.
- Skąd to wiesz?
- Wszystko jest tutaj.
Dziewczyna sięgnęła do torby i podała pannie Flotsam niebieską książkę.
Obserwowała, jak przyjaciółka przerzuca kolejne stronice, a na jej twarzy pojawia się
zrozumiałe zmieszanie.
- Jest pusta.
Grace otarła łzy.
- Tak, ponieważ nie jesteś jej strażniczką. Wiem, że to brzmi jak szaleństwo, Darcy,
ale ona ze mną rozmawia.
Panna Flotsam zamknęła książkę. Znała swą przyjaciółkę wystarczająco dobrze, by
uwierzyć jej słowom, niezależnie od tego, jak nieprawdopodobnie by one brzmiały.
- Zakładam, że mówiłaś o tym z mistrzem?
Grace przytaknęła.
- Tak, kiedy ją znalazłam. Kazał mi się nie martwić.
- No więc... - Na twarzy Darcy odmalowała się ulga.
- Książka powiedziała mi, żebym nikomu nie ufała. Jeśli się nad tym zastanowisz, to
przypomnisz sobie, że Mosh Zu już kiedyś zataił przede mną ważne informacje. Tak jak i
Obsydian. Obaj jakimś cudem zapomnieli mi powiedzieć, że jestem córką Sidoria, choć
przecież wiedzieli o tym od samego początku.
Panna Flotsam wbiła wzrok w podłogę.
- No... Lorcan też o tym wiedział.
Grace wzruszyła ramionami. Może była bardziej samotna, niż jej się wydawało?
- Nie chciałam wierzyć temu proroctwu - wyznała. - Starałam się wymazać je z
pamięci i skupić się na pracy, ale już dłużej nie dam rady. Sądzę, że nadchodzi dzień, w
którym Connor albo ja... któreś z nas dwojga zginie.
Darcy wskazała na książkę.
- Powiedziała coś, co kazałoby ci tak myśleć?
Grace przytaknęła i łzy znowu popłynęły jej po policzkach.
- Co takiego? - spytała łagodnie panna Flotsam, obejmując przyjaciółkę ramieniem. -
Musisz mi powiedzieć.
Dziewczyna przełknęła łzy.
- Powiedziała, że zbliża się kres wojny. Nastąpi po narodzinach bliźniąt Loli. -
Dygotała w ramionach Darcy. - Mam przeczucie, którego nie mogę się pozbyć... Że na
świecie nie mogą żyć dwie pary bliźniąt Sidoria.
Panna Flotsam poczuła ucisk w piersi. Zazwyczaj Grace była silna i rezolutna. Choć
tyle przeszła, takie chwile słabości były u niej bardzo rzadkie. Pocieszała Darcy wielokrotnie i
panna Flotsam pragnęła teraz, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, pomóc przyjaciółce. Nie
wiedziała jednak, co powinna zrobić lub powiedzieć. Wróciła wspomnieniami do ich
pierwszego spotkania na Nokturnie. Zapalała lampy, kiedy poczuła na sobie spojrzenie tej
dziwnej dziewczyny. Wówczas dostrzegała w jej oczach fascynację i zdumienie, dzisiaj był to
jedynie strach.
- Nie chcę, żebyś stąd odchodziła - szepnęła wreszcie. - Ale masz rację. Powinnaś
spotkać się z Lorcanem.
Grace skinęła głową i mocniej przytuliła się do Darcy.
I właśnie wówczas rozległ się znajomy dźwięk dzwonów. Podziałał na dziewczyny
jak kubeł lodowatej wody. Poderwały się, chwyciły za ręce i stały przez chwilę nieruchomo,
podczas gdy dzwony biły na alarm, wzywając uzdrowicieli i pielęgniarzy.
- Możesz jeszcze odejść - rzekła panna Flotsam, lecz jej przyjaciółka zaczęła kręcić
głową. - Oczywiście, że możesz. Niech tym razem wykażą się inni uzdrowiciele. I tak nie
nadajesz się teraz do przeprowadzania zabiegów.
Grace cofnęła się i wyprostowała.
- Nie mogę tego zrobić - oznajmiła.
Darcy nie dawała za wygraną.
- Czasami musisz postawić siebie na pierwszym miejscu - przekonywała.
Grace zawahała się, zerkając przy tym na książkę. Desperacko pragnęła zobaczyć się z
Lorcanem, ale czy mogłaby opuścić kolegów w takiej sytuacji?
Stała, jakby wmurowana w podłogę, nie mogąc się zmusić do wykonania
jakiegokolwiek ruchu. Wówczas rozległo się głośne pukanie do drzwi.
- Grace! Grace, jesteś tam? - To była Tooshita.
Dziewczyna podbiegła do drzwi i otworzyła je energicznie.
- Cieszę się, że cię zastałam - powiedziała Tooshita, nieco skrępowana widokiem
zapłakanej twarzy młodszej koleżanki. - Wszyscy na pokład! Obawiam się, że wiozą nam
naprawdę ciężkie przypadki.
Darcy podeszła do drzwi.
- Kolejny atak? - spytała.
Uzdrowicielka skinęła głową.
- Nasi wygrali - odparła z uśmiechem. - Sojusz odebrał wampiratom ważny statek.
Diabla czy jakoś tak...
- Diablo! - krzyknęła przejęta Grace. Od razu pomyślała o Johnnym. - Mówisz, że
Sojusz odniósł sukces?
Tooshita przytaknęła i ujęła ją pod ramię.
- Chodź, opowiem ci wszystko w drodze.
Wyszły razem z pokoju. Darcy pospieszyła za nimi.
- Znasz szczegóły? - pytała Grace, nie potrafiąc się powstrzymać. - Wiesz może, czy
kapitan Diabla uciekł?
- Chodzi ci o wampirata?
- Tak - mruknęła dziewczyna. Johnny” - pomyślała. Miły przystojny Johnny. Biedny
zagubiony Johnny. Człowiek złożony z samych przeciwieństw. Jej wróg. Jej przyjaciel. Był
dla niej taki ważny. „A jeśli...”. Nie potrafiła dokończyć tej myśli.
Tooshita się nachmurzyła.
- Doszło do strasznej walki - powiedziała ponuro.
- Do pojedynku pomiędzy nim a jednym z naszych dowódców, kapitan Li. Oboje
wypadli przez okno jego kajuty prosto do oceanu. Tylko jedno wypłynęło na powierzchnię.
Szły tak szybko, że znajdowały się już w przedsionku Sanktuarium. Darcy została z
tyłu, kiedy Tooshita otworzyła drzwi i wyszły na skąpane w słońcu podwórze. Pozostali
uzdrowiciele już czekali.
- Które z nich ocalało? - spytała Grace z bijącym sercem. - Cheng Li czy Jo... czy
wampirat?
Tooshita uśmiechnęła się do niej ciepło.
- Dobra wiadomość. Kapitan Li szybko zdrowieje. Wampirat próbował wciągnąć ją
za sobą w głębinę, ale mu się nie udało!
Nie dostrzegając miny koleżanki, prowadziła ją przez plac, na którym zaraz miały się
pojawić ambulansy. Grace szła na uginających się nogach, owładnięta nagłą słabością. „Tylko
nie Johnny. Nie Johnny. Nie Johnny...”. W głębi serca wiedziała jednak, że to musi być
prawda. Wojna szalała, a jej płomień pochłaniał ich wszystkich.
Rozdział 19

Ponowne spotkanie

Grace obserwowała, jak karetki dojeżdżają na szczyt góry. Była otępiała, czuła ucisk
w piersi. Trzy ambulansy oznaczały wielu rannych, którymi ona i jej koledzy będą musieli się
zająć. Powinna była posłuchać rady Darcy i zniknąć, póki jeszcze miała szansę. Teraz nie
było już drogi ucieczki. Słowa przyjaciółki dzwoniły jej echem w głowie: „I tak nie nadajesz
się teraz do przeprowadzania zabiegów”. Obecnie nie nadawała się do tego jeszcze bardziej
niż kilka minut temu, gdy zostały one wypowiedziane.
Cierpiała po śmierci Johnny’ego - była w żałobie po tym, kim dla niej był i kim mógł
się stać. Zawsze czuła, że z upływem czasu mogłaby ocalić go przed nim samym. Wyglądało
jednak na to, że ów czas już się skończył. Jak mogła leczyć rannych w bitwie o Diabla, skoro
wszystkie jej myśli i emocje krążyły wokół mężczyzny, którego zabili?
Grace spoglądała na rozgrywającą się przed nią scenę z poczuciem całkowitego
odizolowania. Takie wydarzenia były w Sanktuarium czymś normalnym. Ekipy ratunkowe
działały sprawnie niczym świetnie naoliwione maszyny. Każdy znał swoje miejsce i
obowiązki. Ledwo drzwi ambulansu się otwierały, Dani stała już obok z notesem w dłoniach,
gotowa do klasyfikowania rannych i przydzielania ich poszczególnym uzdrowicielom.
Sanitariusze z karetek błyskawicznie przekazywali pacjentów personelowi medycznemu
Sanktuarium. Grace czekała z narastającym lękiem na wezwanie.
Nagle z zaskoczeniem ujrzała poszarzałą na twarzy Jasmine, wychodzącą chwiejnym
krokiem z ambulansu. „Co ona tutaj robi?”. To jasne, że zastępczyni Cheng Li brała udział w
odbiciu Diabla. „Czy jest ranna?”. Grace obserwowała młodą piratkę, zmierzającą w jej
kierunku. Nie dostrzegła na niej żadnych obrażeń poza kilkoma siniakami i zadrapaniami. A
zatem Jasmine nie przybyła do Sanktuarium jako pacjentka. Ale z tego, co Grace się
wydawało, była dziewczyną Connora, służyli na tym samym statku... Grace zacisnęła pięści.
„Czyżby Connor został ranny w bitwie?”. Tak bardzo skupiła się na Johnnym, że nawet przez
moment nie pomyślała o bracie. Słowa proroctwa uderzyły ją z ogromną siłą: „Jedno z
bliźniąt musi umrzeć”. Nie, tego było za wiele - tylko nie Johnny i Connor. „Błagam, nie!”.
Jasmine stanęła przed Grace. Na jej bladej twarzy malowała się ulga.
- Dzięki Bogu, jesteś tutaj - powiedziała szybko. - On jest w bardzo złym stanie.
Myślałam, że zabiorą nas do szpitala polowego w Akademii, ale powiedzieli, że on... Że jest
zbyt ciężko ranny. - Zaczęła szlochać.
Grace stała przed dziewczyną swojego brata i lękała się zadać pytanie.
- Jasmine, czy mówisz o Connorze?
Piratka potrząsnęła głową. Po jej twarzy płynęły łzy.
- Nie! Nie, Connor ma się dobrze. Chodzi o Jacoby’ego!
Grace poczuła wstyd z powodu ulgi, jaka ją ogarnęła. Nagle świat znów stał się taki
jak wcześniej.
- Jacoby żyje? To wspaniale, Jasmine!
- Ledwo żyje - poprawiła tamta. Zacisnęła zęby. - Poczekaj, aż zobaczysz, co mu
zrobili. Dobrze, że kapitan Li zabiła tego potwora Desperado, nim drań wpadł w moje ręce.
Trzymał Jacoby’ego w klatce!
Grace nie wiedziała, skąd znalazła w sobie siłę, ale udało jej się ścisnąć pocieszająco
ramię piratki.
- Zapomnij o tym, Jasmine - powiedziała. - Najważniejsze, że Jacoby żyje i jest już
bezpieczny. - Zdołała się nawet uśmiechnąć. - Znalazł się we właściwym miejscu. Zrobię dla
niego wszystko, co tylko będzie w mojej mocy.
Ruszyła w stronę noszy i drgnęła, ujrzawszy układanego na nich Jacoby’ego. Widok
był szokujący, ale nie w sposób, jakiego się spodziewała. Wiedziała, że niezależnie od
wszystkiego musi zachować spokój. Obróciła się i zobaczyła, że Jasmine obserwuje całą
scenę. Grace spojrzała na Noijona. Jakby czytając w jej myślach, pielęgniarz podszedł do
piratki i odciągnął ją na przeciwległy kraniec placu. Wtedy panna Tempest odezwała się do
ratowników z ambulansu cichym, lecz bardzo stanowczym głosem:
- Dlaczego ten pacjent nie jest w worku?
Sanitariusz spojrzał na nią zdezorientowany.
- To pirat. Albo raczej to, co z niego zostało. Nie wkładamy piratów do worków.
- Spójrzcie na niego! - rozkazała dziewczyna, wskazując na sine poparzenia
pokrywające ramiona i twarz rannego. Były świeże i bardzo znajome. Widziała je już kiedyś
na twarzy Lorcana - po tym jak zbyt długo pozostawał na pokładzie w świetle dnia.
- Hm. To dziwne - przyznał sanitariusz. - Nie miał ich, kiedy wkładaliśmy go do auta.
Musiało mu się pogorszyć.
Grace zmarszczyła brwi i pokręciła głową. Mężczyzna, niezrażony, kontynuował:
- Tak czy inaczej moim zadaniem jest dostarczać ich tutaj, żebyście mogli ich
poskładać do kupy. Teraz to wasz problem! - Uśmiechnął się i z pomocą kolegi przekazał
zmaltretowane ciało Jacoby’ego pielęgniarzom z Sanktuarium. Ci ułożyli je na ruchomym
łóżku.
- Idę z nim! - zawołała Jasmine, wyrywając się Noijonowi.
- Chwileczkę! - zatrzymała ją Grace. - Z nim jest naprawdę źle. Nie możemy tracić
czasu. Musimy natychmiast rozpocząć leczenie. - Dostrzegłszy przerażenie na twarzy piratki,
dodała łagodniej: - Oczywiście, możesz z nami pójść, ale nie mogę cię wpuścić do sali
uzdrawiania.
- Wyjdzie z tego, prawda? - spytała zastępczyni Peacock głosem niewiele
głośniejszym od szeptu. Nim Grace zdołała jej odpowiedzieć, ponownie usłyszała swoje imię.
Odwróciła się i zobaczyła, że Dani przyzywa ją do następnego ambulansu. Gdy
dziewczyna tam podbiegła, dostrzegła na noszach zapięty na suwak worek.
- Musisz wziąć jeszcze jednego pacjenta - powiedziała asystentka mistrza.—To
nokturn. Poziom obrażeń: złoto. On lub ona - nie sposób tego stwierdzić - jest w naprawdę
bardzo złym stanie.
Grace milczała. Dani zerknęła na nią i odezwała się nieco mniej stanowczym tonem:
- Przepraszam, że cię o to proszę, ale wszyscy inni uzdrowiciele mają już pełne ręce
roboty, a dwóch najciężej rannych odesłałam do mistrza. Jesteś jedyną osobą, która może
sobie poradzić z dwoma tak trudnymi przypadkami.
Grace nie chciała marnować cennego czasu na rozmyślania. Jej wcześniejsze otępienie
minęło, znów poczuła się pełna energii i gotowa do niesienia pomocy. Skinęła Dani głową i
wezwała swoją ekipę.
- Noijon! - zawołała. - Podejdź tu i przyprowadź nosze. Mamy drugiego pacjenta.
Evrim, zawieź Jacoby’ego do sali uzdrawiania i przygotuj go dla mnie. - Widząc kręcącą się
w pobliżu Jasmine, dodała: - I niech ktoś przygotuje zastępczyni Peacock wygodne miejsce w
jednym z pokoi.
Wszyscy zrobili dokładnie to, co poleciła Grace. Bezgranicznie w nią wierzyli.
Jasmine czekała przed salą uzdrowień, w której Grace oglądała wychudzone ciało
Jacoby’ego oraz świeże poparzenia na jego twarzy i ramionach.
- Evrim - powiedziała cicho panna Tempest. - Musisz rozpocząć proces uzdrawiania,
podczas gdy ja zajmę się drugim pacjentem. Obaj są w krytycznym stanie, ale tamten bardziej
potrzebuje mojej pomocy.
- Żaden problem - odparła pielęgniarka, wdzięczna swej przełożonej za ten objaw
zaufania.
- Nieraz szykowałaś już nokturna do procesu uzdrawiania. Wiesz, co masz robić -
dodała Grace.
Evrim spojrzała na nią z zakłopotaniem.
- Myślałam, że on jest piratem.
- Był piratem. Kiedyś, nie tak dawno temu. Spójrz na te oparzenia! Mówią same za
siebie. Jacoby został przemieniony i z tego, co widzę, wbrew własnej woli.
- Uzdrowicielka spojrzała swej pomocnicy w oczy. - Zastępczyni Peacock nie może
się o tym dowiedzieć. Jeszcze nie teraz. Trzeba jej to powiedzieć delikatnie i musi to zrobić
właściwa osoba. Jasne?
Evrim przytaknęła.
- Zacznę od maści na oparzenia.
Skinąwszy głową, Grace ścisnęła krzepiąco ramię pielęgniarki. Potem odsunęła
zasłonę i podeszła do pacjenta leżącego w drugiej części sali.
Noijon poczynił wszystkie konieczne przygotowania i kiedy uzdrowicielka stanęła u
stóp łóżka, od razu podał jej wstążki. Zerknąwszy na rannego nokturna, Grace aż się
wzdrygnęła. Bez wątpienia był to najcięższy przypadek, z jakim miała dotąd do czynienia.
Biedny Jacoby będzie musiał poczekać na swoją kolej.
Mimo wcześniejszych wątpliwości, czy w obecnym stanie ducha podoła swoim
obowiązkom, Grace z ulgą i radością przyjęła konieczność pełnego skoncentrowania się na
uzdrawianiu. Może właśnie tego potrzebowała, by choć na moment zapomnieć o żalu. Po
chwili jej myśli i emocje wyciszyły się, a umysł zanurzył w wyjątkowym tańcu pacjenta i
uzdrowiciela.
Noijon był przy niej przez cały czas. Pracowali razem tak często, że przewidywał już
jej każdy ruch. Poza tym było oczywiste, że i on lubi tego typu wyzwania. Z początku proces
leczenia postępował powoli i żmudnie. Grace wiedziała, że droga do zwycięstwa będzie
długa. Parli jednak naprzód i po jakimś czasie dziewczyna zaczęła wyczuwać słabe, ale
zdecydowane oznaki powracających sił życiowych pacjenta.
Wiedziała już, że był mężczyzną. Jego ciało pokrywały rany i oparzenia - szybko
stwierdziła, że właśnie te ostatnie są główną przyczyną jego ciężkiego stanu. I jedne, i drugie
sięgały głęboko. Ręce i nogi pacjenta zaczęły już się goić, lecz dłonie były nazbyt zwęglone i
zdecydowanie za słabe, by uchwycić lecznicze wstążki. Grace poleciła więc Noijonowi, by
omotał tasiemki wokół palców rannego - dość mocno, aby się nie zsunęły, ale na tyle luźno,
by nie podrażniały wrażliwej skóry. Pielęgniarz szybko wykonał to polecenie i odsunął się,
podając uzdrowicielce końce wstążek.
Oczy Grace pozostawały zamknięte. Wyczuła regularny, powoli narastający rytm.
Przypominało jej to brzmienie bębnów, które sygnalizowały początek Uczty na Nokturnie.
Uderzenia stawały się coraz głośniejsze i coraz częstsze. To był dobry znak. Grace wiedziała,
że serce jej pacjenta zaczyna się regenerować. Teraz jego bicie przypominało bardziej huk fal
uderzających o brzeg lub kadłub statku. Pracowała dalej, dostrajając się do kolejnych zmian
rytmu. Łomot serca nokturna był coraz głośniejszy, aż przekształcił się w odgłos końskich
kopyt na mokrym piachu.
Grace zobaczyła przelotną wizję nocnej plaży i białego rumaka galopującego wzdłuż
brzegu. Ze zdumieniem pojęła, że wciąż myśli o Johnnym i o ich nocnych przejażdżkach. Że
też pozwoliła sobie na dekoncentrację - to nie powinno mieć miejsca podczas procesu
uzdrawiania. Oderwała myśli od tej wizji, choć kusiła ją i przyzywała, i ponownie skupiła się
na coraz mocniejszym biciu serca pacjenta.
Jednak kiedy ponownie zatopiła się w jego umyśle, obraz nocnej plaży stał się jeszcze
wyraźniejszy. Dziewczyna zrozumiała, że wizja nie pochodzi od niej i że nie ma innego
wyboru, jak tylko w niej pozostać. Jej serce także zaczęło przyspieszać. To była ta sama
plaża, na której jeździła konno z Johnnym. Ale Grace obserwowała ją teraz z innego punktu
widzenia. Nie, nie tylko widziała. Słyszała odgłos fal rozbijających się o brzeg i czuła na
wargach smak soli. Postrzegała wszystko zmysłami rannego mężczyzny i czuła, jaki był
szczęśliwy. Chciała krzyczeć z radości, bo mogło to oznaczać tylko jedno.
Jej pacjentem był Johnny! Nie miała co do tego wątpliwości. Musiało dojść do jakiejś
pomyłki i aroganccy sanitariusze z ambulansu przywieźli na leczenie „nieśmiertelnego
wroga”. Wcześniej miała ochotę ich znokautować. Teraz uściskałaby ich z wdzięcznością.
Odepchnęła od siebie te myśli i powróciła do wizji. Dudnienie było coraz głośniejsze -
zarówno to dobywające się spod kopyt Nieves, jak i to będące biciem serca Johnny’ego.
- Wrócił. - Usłyszała głos Noijona. - Sprowadziłaś go z powrotem.
Otworzywszy oczy, spostrzegła, że twarz Johnnye-go zregenerowała się w znacznym
stopniu, odzyskując dawne przystojne rysy. Kowboj miał zamknięte oczy, a na jego
poparzonych wargach igrał delikatny uśmiech. Dobrze, że w sali był Noijon, bo Grace
mogłaby zrobić coś głupiego.
- Dobra robota! - szepnął pielęgniarz.
Rozpromieniona Grace przytaknęła i podała mu końcówki wstążek.
- Dokończ proces - powiedziała. - Ja muszę się zająć Jacobym.
Noijon posłusznie pochwycił wstążki i zajął odpowiednią pozycję przy łóżku pacjenta.
Dziewczyna odsunęła się i spojrzała na Johnny’e-go. Była wdzięczna losowi, że mogła go
uzdrowić, ale Sanktuarium nie było dla niego bezpiecznym miejscem. Gdy tylko uleczy
Jacoby’ego, będzie musiała znaleźć jakiś sposób, by niezauważenie - i szybko - wydostać go
stąd.
- Nikt poza tobą i mną nie może wchodzić do tej sali - nakazała Noijonowi. -
Absolutnie nikt. Rozumiesz?
Pielęgniarz skinął głową i skupił się na pacjencie. Grace obserwowała, jak klatka
piersiowa wampirata powoli unosi się i opada. Wiedząc, że zostawia go w dobrych rękach,
przeszła na drugą stronę sali, gdzie czekał na nią Jacoby.
Rozdział 20

Wielka strata

- Może dolewkę? - Lola uśmiechnęła się do gościa, wyciągając w jego kierunku


karafkę.
Mężczyzna odwzajemnił się gospodyni uprzejmym uśmiechem.
- Czemu nie? - Potem zwrócił się do Sidoria: - Ładnie się tu urządziliście.
Przywódca wampiratów skinął głową i nachylił się nieznacznie do przodu. Chciał
dobić interes.
- Owszem. Ale to nie jest nasza główna jednostka...
Lady Lockwood odkaszlnęła, uzupełniając kielich Sidoria.
- Mój mąż chce przez to powiedzieć, że jego statek, Krwawy Kapitan, jest siłą
napędową naszego rosnącego imperium. Natomiast wstęp na mój statek, ten, na którym się
teraz znajdujemy, mają tylko przyjaciele i sprzymierzeńcy.
Gość skinął głową.
- Wznieśmy więc toast. Za przyjaciół i sprzymierzeńców!
Sidorio uniósł swój kielich i opróżnił go jednym haustem. Lola zagryzła wargę,
zawiedziona z powodu powrotu dawnych nawyków małżonka. Napełniła własny kielich i
upiła z niego dyskretnie. Zauważyła, że ich gość bacznie się jej przygląda. Nie przeszkadzało
jej to. Przywykła do tego, że przyciąga uwagę innych.
- Czy coś jest nie w porządku, lordzie de Winter?
Mężczyzna spojrzał jej w oczy i oburącz ujął swój kielich.
- Nie, właściwie to nie. Jest pani w ciąży, prawda?
Lady Lockwood zachichotała, z dumą prezentując wydatny brzuch.
- W rzeczy samej, drogi panie. Zapewniam, że to jedyny powód mojej, hm, tuszy.
- Oczywiście. Chodzi mi o to, czy będąc w tym stanie, powinna pani pić krew... -
Lord de Winter wzruszył ramionami. Zdawał się zawstydzony, że rozpoczął rozmowę na ten
temat.
Lola uśmiechnęła się, przekonana, że wpadł w zastawioną przez nią pułapkę.
- Z pewnego źródła wiem, że na tym etapie krew jest dla moich maleństw niezbędna.
Mówiąc to, spojrzała na Ołiviera, który dotąd siedział niezauważony w rogu kajuty.
Jakby na umówiony znak wampirat wstał i podszedł do pani kapitan.
- Krew jest pełna związków odżywczych, których dzieci lady Sidorio potrzebują, aby
przyjść na świat silne i gotowe do walki - oznajmił, siadając obok nich.
- A ty jesteś...? - spytał lord de Winter.
Sidorio wyręczył swego podwładnego:
- Olivier kieruje naszym centrum zdrowia, gdzie leczeni są ranni podczas wojny
wampiraci.
Lady Lockwood weszła mężowi w słowo:
- Odkryliśmy, że nasi przeciwnicy mają do dyspozycji dwa szpitale polowe.
Wysłaliśmy więc Oliviera do jednego z tych ośrodków, aby zbadał, jak funkcjonują, i założył
coś takiego dla nas. Oczywiście nasze centrum jest nieporównywalnie lepsze.
- Wygląda na to, że naprawdę pomyśleliście o wszystkim - stwierdził gość z
podziwem. Ponownie uniósł kielich. - Życzę wam i waszym krewnym zdrowia.
- Skoro mowa o pokrewieństwie... - Lola wymieniła z Sidoriem spojrzenie. - Czy jest
pan gotów zawrzeć z nami sojusz? Czy chce pan przyłączyć się do naszej rodziny, że tak to
ujmę?
Lord de Winter odstawił kielich i wstał.
- Drodzy lordzie i lady Sidorio - zaczął. - Bez wątpienia wywarliście na mnie
ogromne wrażenie. Wygląda na to, że wasza władza na oceanach jest niemal równa mojej na
lądzie. Wiele z tego, co mówicie, ma sens. Widzę korzyść w zawarciu przymierza między
naszymi imperiami.
- To znakomicie! - zawołała pani kapitan, podnosząc się miejsca i gestem nakazując
mężowi zrobić to samo. - Skarbie, czyż to nie wspaniałe? - zwróciła się do niego.
- O, tak - potwierdził Sidorio, wyciągając dłoń do gościa. - Nie pożałuje pan tego.
Lola sięgnęła po niewielki złoty dzwoneczek, spoczywający na złotej tacy. Uniosła go
i zadzwoniła.
- Licząc na pańskie zainteresowanie naszą ofertą, pozwoliłam sobie przygotować
dokumenty, aby sfinalizować nasz układ - wyjaśniła.
Lord de Winter wyglądał na zachwyconego.
- Widzę, że nie zasypiacie gruszek w popiele. Mam rację, lady Sidorio?
Pani kapitan zaśmiała się kokieteryjnie. Do kajuty weszła Holly, niosąc kolejną złotą
tacę, a na niej kontrakt, pióro i kałamarz.
Gość zanurzył stalówkę w kałamarzu i przyłożył ją do pergaminu. Gdy zobaczył, że
wypisuje swe imię krwią, a nie atramentem, zachichotał.
- Cóż za dbałość o szczegóły!
Lola skinęła głową.
- Podjął pan właściwą decyzję - oznajmiła. - Nasza władza na morzach jest
niekwestionowana. Z sojusznikami takimi jak pan będziemy mogli przeć naprzód, aż wody
oceanów zabarwią się krwią!
Sidorio odkaszlnął dyskretnie.
- Moja droga, zaczynasz się powtarzać - powiedział cicho, jednak nie na tyle, by
Holly, Olivier i lord de Winter nie mogli tego usłyszeć. Lady Lockwood posłała mężowi
lodowate spojrzenie.
Drzwi otworzyły się gwałtownie i do kajuty wpadła Mimma.
- Mimmo! - Lola była zdziwiona, ale wdzięczna za możliwość skierowania uwagi
zebranych na coś innego. - Pozwól, że ci przedstawię lorda de Wintera. Oczywiście słyszałaś
już o nim nie raz. Włada lądami aż po horyzont. A od dwóch minut jest też naszym
sprzymierzeńcem.
Wampiratka odczekała, aż lady Lockwood skończy mówić, ale zdawało się, że słowa
pani kapitan nie robią na niej najmniejszego wrażenia. Dygnęła przed gościem i rzekła
uprzejmie:
- Słyszałam o panu, milordzie. Niezwykle miło mi pana poznać.
Mężczyzna przytaknął z uśmiechem, lecz Mimma od razu zwróciła się ponownie do
Loli:
- Pani kapitan, mam ważne wieści.
- Wieści? - tubalny głos Sidoria rozszedł się po całej kajucie. - Jakież to wieści?
Wampiratka zagryzła wargę i spojrzała na lorda de Wintera.
- Nie przejmuj się. Skoro lord jest naszym sprzymierzeńcem, nie mamy przed nim
sekretów.
Mimma nie wydawała się przekonana, lecz Lola, nie widząc innego wyboru, poparła
męża.
- Kapitan ma rację. Mów, proszę.
- Chodzi o Diabla - oznajmiła dziewczyna. - Został zabrany... przez piratów.
- Diablo! - głos Sidoria był teraz niewiele głośniejszy od szeptu.
- Czy to nie statek należący do jednego z waszych zastępców? - zapytał lord de
Winter.
- Do Johnny’ego! - Sidorio ruszył w kierunku Mimmy. - Co z Johnnym?
Wampiratka pokręciła głową.
- Statek został zabrany, kapitanie. Zgodnie z informacjami przekazanymi przez nasze
źródła liczba poległych jest bardzo wysoka.
Sidorio spochmurniał.
- Kiedy to się stało? - spytała Lola.
- Około godziny po świcie - odparła Mimma.
Lady Lockwood nie mogła uwierzyć własnym uszom.
- To było wieki temu! Dlaczego dopiero teraz się o tym dowiadujemy?
Sidorio podszedł do drzwi. Palce jego dłoni wygięły się jak szpony.
- Dokąd idziesz?! - zawołała Lola.
- Dowiedzieć się, co z Johnnym - odparł. Zatrzymał się z ręką na klamce. Na jego
twarzy malowało się zagubienie. - Proszę mi wybaczyć, lordzie de Winter.
- Nie możesz teraz wyjść - powiedziała lady Lockwood. - Na zewnątrz jest jasno.
Sidorio spojrzał żonie w oczy.
- Nie mogę już dłużej być więźniem światła - oświadczył. - Nie w takich czasach.
Lola przypadła do niego.
- Wiem, że się martwisz, ale nie możesz wyjść na słońce! Zbyt wiele osób na tobie
polega.
- Ale Johnny... - zaoponował słabo przywódca wampiratów. - Muszę się dowiedzieć,
co się z nim stało. Muszę powiedzieć Stukeleyowi. Byli dla siebie jak bracia...
Lola westchnęła.
- Wiem, że jesteście zżyci - rzekła łagodnie i odwróciła się do lorda de Wintera. -
Wcześniej mówił pan o rodzinie. Niekiedy myślę, że moja nie byłaby pełna bez mego męża i
jego dwóch zastępców.
Uśmiechnęła się, lecz tym razem gość nie odpowiedział jej tym samym. Wydawał się
czymś zaaferowany.
Lady Lockwood popatrzyła na małżonka.
- Oczywiście, musisz pomówić ze Stukeleyem, najdroższy. Ale poczekaj na nadejście
nocy.
- Tak właściwie - wtrąciła Mimma - to Stukeley jest tu, na Wagabundzie.
Lola uniosła pytająco brew, lecz Sidorio przyjął tę informację z ożywieniem.
- Przyprowadź go tutaj. Natychmiast! Albo nie. Zaprowadź mnie do niego!
Wypchnął Mimmę z kajuty i podążył za nią na korytarz. Po chwili ich kroki ucichły.
Lady Lockwood ponownie spojrzała na gościa, który podniósł kontrakt i trzymał go
teraz w dwóch palcach. Olivier i Holly przyglądali mu się ciekawie.
- Proszę nie postępować pochopnie - ostrzegła go pani kapitan, ale mężczyzna nie
zwrócił na nią uwagi. Przyglądał się zapisanym na pergaminie słowom. Wykonał gest, jakby
chciał podrzeć kontrakt, lecz tak się nie stało - zamiast tego karty stanęły w ogniu. Lord
patrzył na nie przez chwilę, a potem rzucił na antyczny dywan Loli i przydeptał ciężkim
butem.
Lady Lockwood wzdrygnęła się, lecz de Winter nie miał litości.
- To było piękne przedstawienie - syknął. - Dziękuję za drinka, ale wasza historia nie
trzyma się kupy. Nie jesteście niepokonaną armią, skoro siły Sojuszu mogły tak po prostu
odebrać statek waszemu zastępcy.
- Chwileczkę! - Lola uniosła dłoń, starając się zachować spokój. - To rzeczywiście
dość niefortunne zdarzenie, ale...
- To coś więcej - przerwał jej zimno. Na jego twarzy pojawił się nieprzyjemny
uśmiech. Pstryknął palcami i dwa towarzyszące mu wampiry poderwały się z miejsc. Lord de
Winter ruszył w kierunku drzwi w otoczeniu swych ochroniarzy.
- Proszę zaczekać - błagała lady Lockwood. - Przecież pan również nie może
podróżować w świetle dnia!
Lord zatrzymał się i spojrzał na nią przez ramię.
- Zapomina pani, że gdy nasze statki zacumowały, ustawiliśmy zakryte przejścia. Na
szczęście mogę zejść z tej łajby i powrócić na swoją jednostkę, nie narażając się na przeklęte
światło dnia. Chcę jak najszybciej oddalić się od was i waszych iluzji wielkości.
Gdy wyszedł, Lola ze zdumieniem stwierdziła, że brak jej słów. Wzięła do ręki pusty
kielich i cisnęła go z całej siły w zamykające się drzwi. Antyczny wenecki kryształ rozbił się
w drobny mak. Nie ukoiło to gniewu lady Lockwood.
- Cholerny kowboj! - wrzeszczała. - Skoro miał zginąć, to świetnie, ale że też akurat
dzisiaj!
Jej uszu dobiegł tłumiony szloch. Zaskoczona, odwróciła się i zobaczyła Holly
skrywającą twarz w dłoniach.
- Weź się w garść, kobieto! - rzuciła ostro pani kapitan. - Stać cię na kogoś lepszego
niż gwiazda rodeo drugiej kategorii!
Stojący za nimi Olivier nie potrafił zdusić chichotu. Z tej Loli to naprawdę niezłe
ziółko!
Rozdział 21

Niewidzialne rany

Pierwsza faza drugiego zabiegu zakończyła się pomyślnie i Evrim zaczęła sprzątać
salę uzdrawiania. Skrupulatność była jedną z cech, które Grace ceniła w swej pomocnicy
najbardziej.
- Powiedziałaś, że znasz tego pacjenta - zagadnęła ją pielęgniarka, odkładając na
miejsce wstążki.
- Nazywa się Jacoby Blunt - odparła Grace. - Poznałam go, kiedy razem z Connorem
odwiedziliśmy Akademię Piractwa. - Pochwyciwszy zaciekawione spojrzenie Evrim,
kontynuowała: - Jacoby był najpopularniejszym chłopakiem w szkole. Coś jak kapitan
drużyny futbolowej, ale do tego dobrze się uczył. No i oczywiście umawiał się z piracką
odpowiedniczką królowej studniówki...
- No tak. Czarująca zastępczyni Peacock - odgadła pielęgniarka. - Siedzi na zewnątrz
i czeka na wieści. Jest piękna niczym posąg bogini.
Grace przytaknęła, ale postanowiła przemilczeć to, że zastępczyni Peacock jest teraz
dziewczyną Connora, a nie Jacoby’ego. W obecnej sytuacji to bardzo komplikowało sprawę i
naprawdę współczuła Jasmine.
- Za minutę pójdę z nią porozmawiać. Jacoby jest teraz w fazie uśmierzającego snu. -
Spojrzała na jego wychudzone ciało i twarz. - Pół roku temu został porwany przez
wampiratów i uznany za zmarłego.
- Możemy sobie tylko wyobrażać, przez co przeszedł - westchnęła Evrim.
- Myślę, że nie musimy sobie tego wyobrażać - odparła Grace. - Właściwie możemy
to wydedukować. Od czasu pojmania przez wampiratów bardzo stracił na wadze. Ma zanik
mięśni. Wygląda jak własny cień. - Na chwilę umilkła. Powiodła placami tuż nad twarzą
Jacoby’ego. - Spójrz na to - powiedziała.
- Jestem pewna, że tych blizn nabawił się w drodze z Diabla do Sanktuarium.
Widziałam efekty działania słońca na skórę nokturnów. Pierwszy raz przyjechałam tutaj z
Lorcanem, kiedy zbyt długo pozostawał na słońcu i oślepł. Jego twarz pokrywały podobne
poparzenia. Mosh Zu pozwolił mi zmieniać mu opatrunki i przygotowywać maść.
- Od tamtej pory przeszłaś długą drogę - stwierdziła Evrim, czując dumę, że może
pracować z tak utalentowaną uzdrowicielką. Ponownie przyjrzała się pacjentowi. - Jednak
czegoś tu nie rozumiem. Skoro tamci go przemienili, to czemu siedział w klatce i jest teraz w
takim kiepskim stanie?
Grace zdążyła już to sobie przemyśleć.
- Wygląda na to, że nasz Jacoby nie był skory do współpracy z wampiratami - rzekła.
- Mogli go przemienić, ale podejrzewam, że nie udało im się go przekonać do picia krwi.
- Cóż, teraz przyjdzie mu zmienić zdanie. Jako nokturn nie będzie miał innego
wyboru. Może się obyć bez krwi przez jakiś czas, ale niezbyt długo - zauważyła pielęgniarka.
- Tak. Gdy tylko się obudzi, będziemy musiały z nim o tym pomówić - przyznała z
westchnieniem Grace.
Zasępiła się. Perspektywa rozmowy z Jacobym wcale jej nie cieszyła. Poza tym
wcześniej będzie musiała odbyć jeszcze inną, równie pilną i równie przykrą.
- Co ja, u licha, powiem Jasmine? - szepnęła.
W tej samej chwili kotara przedzielająca salę na pół odchyliła się i wyszedł zza niej
Noijon. Widząc strapioną twarz Grace, pospieszył z informacją:
- Wszystko z nim w porządku. Teraz śpi.
Dziewczyna skinęła głową i uśmiechnęła się, choć w jej sercu nadal panował
niepokój. Spojrzała z sympatią na dwójkę swoich pomocników.
- Spisaliście się dzisiaj doskonale - powiedziała. - Razem ocaliliśmy obu pacjentów.
Możecie być pewni, że bez was bym sobie nie poradziła.
Nagle Evrim przyszło coś do głowy.
- Wiesz może, kim jest ten nokturn? Mówię o tym drugim.
Grace uniosła dłoń, by uciąć temat.
- Nie mamy teraz czasu, żeby o tym rozmawiać. Muszę poprosić was o przysługę. Nie
mogę wyjaśnić, dlaczego o to proszę, ale uwierzcie mi: wiem, że postępuję słusznie.
Oboje przytaknęli bez słowa. Grace była im ogromnie wdzięczna za zaufanie. Teraz
miała go trochę nadużyć.
- Muszę odbyć rozmowę z zastępczynią Peacock. Zapewne nie będzie łatwa -
ciągnęła. - Chcę, żebyście w tym czasie zabrali stąd drugiego pacjenta.
Evrim była zdumiona, ale Noijon praktyczniej podszedł do sprawy.
- Dokąd mamy go zawieźć? - spytał.
- Musi trafić do prywatnej sali. Nie może leżeć na oddziale ogólnym.
Pielęgniarz skinął głową na znak, że rozumie. Grace mówiła więc dalej:
- Jego trauma jest naprawdę głęboka. Przez jakiś czas musi być całkowicie
odizolowany. Nikt, poza naszą trójką, nie powinien wiedzieć, gdzie on się znajduje. Nawet
Dani czy Mosh Zu.
- Znam idealne miejsce - zapewnił Noijon.
- Byłoby najlepiej, gdyby nikt nie widział, że go tam zabieracie. Czy da się to zrobić?
Pielęgniarz ponownie przytaknął.
- Zajmiemy się tym, szefowo. Ty idź i porozmawiaj z zastępczynią Peacock. Evie i ja
zajmiemy się tą... sytuacją.
- Tak? - Evrim nadal wyglądała na zdezorientowaną.
- Tak. - Noijon nie tracił pewności siebie.
Grace odetchnęła z ulgą. Dała sobie chwilę na zebranie sił i wyszła, by pomówić z
zastępczynią Peacock.
- Jak to: nie mogę go zobaczyć? - Ciemne oczy Jasmine pełne były niepokoju.
Wpatrywała się w siedzącą po drugiej stronie drewnianej ławy Grace. Znajdowały się w małej
izdebce sąsiadującej z salą uzdrowień.
- Nie powiedziałam, że nie możesz - tłumaczyła łagodnie Grace. - Po prostu sądzę, że
najlepiej będzie, jeśli zostawimy go teraz w spokoju. Musi odpoczywać, dopóki jego stan się
nie ustabilizuje.
- Mówiłaś, że już jest stabilny. - Piratka zmrużyła oczy. - Dlaczego mam wrażenie, że
mnie okłamujesz?
Panna Tempest uśmiechnęła się życzliwie.
- Bo jesteś zmęczona i zmartwiona, a w pobliżu nie ma nikogo innego, na kogo
mogłabyś się powściekać?
Jasmine westchnęła i spuściła głowę.
- Masz rację. Przepraszam.
Grace wyciągnęła rękę i uścisnęła dłoń piratki.
- Dopilnowałam, by było mu wygodnie. Długa przed nim droga, ale jestem pewna, że
sobie poradzi.
- Ostrożnie dobierała słowa. - Jeśli chcesz, możesz dzisiaj przenocować w
Sanktuarium. Znajdę ci jakiś pokój. Chyba że wolisz wrócić na Tygrysa i spędzić czas wśród
przyjaciół. Osobiście dopilnuję, żebyś była na bieżąco informowana.
Jasmine podniosła na nią wzrok.
- Tak. Powinnam wracać - powiedziała. - Zresztą nie mam wyboru. Muszę się zająć
swoimi obowiązkami. Wojna osiągnęła punkt zwrotny i nie mogę pozwolić, żeby Connor
odwalał za mnie moją robotę. Dosyć ma swojej.
- Jestem pewna, że Connor będzie chciał cię wspierać w takiej chwili. Jest twoim
chłopakiem, ale wie, jak bardzo zależało ci na Jacobym... Jak bardzo nadal ci na nim zależy.
- Dzięki, Grace. Jesteście dobrymi ludźmi, ty i twój brat. Wiedziałam o tym od
samego początku.
Panna Tempest zerknęła na zegarek.
- Chciałabym móc spędzić z tobą więcej czasu - zaczęła - ale ostatnio zawsze go nam
brakuje. Muszę sprawdzić, jak się miewa inny mój pacjent. - Podniosła się z miejsca i chciała
się pożegnać, lecz widząc zawiedzioną minę piratki, zaproponowała: - Mamy tutaj piękny
ogród. Skręć w prawo przy głównym wejściu, a trafisz bez problemu. Posiedź tam sobie przez
chwilę. To bardzo spokojne miejsce.
- Dziękuję - odparła Jasmine tonem nieco raźniejszym niż przedtem. - Ale to, przez co
ja przechodzę, nie może się równać z tym, co spotkało Jacoby’ego. - Wstała.
Grace ogarnęło siostrzane uczucie wobec tej dziewczyny i chęć, by ją chronić.
- Wszyscy jesteśmy ofiarami tej wojny - powiedziała. - Odnosimy rany, chociaż
każda z nich jest inna. Często te niewidzialne bolą najbardziej. - Gdy wymówiła te słowa,
zdała sobie sprawę, że po jej twarzy płyną łzy.
Zastępczyni Peacock położyła jej dłoń na ramieniu.
- Dziękuję - powtórzyła. - Dziękuję ci za to, co robisz dla mnie i Jacoby’ego. I dla
wszystkich innych piratów.
Grace skinęła głową, czując wyrzuty sumienia. Pirackie życie Jacoby’ego Blunta
dobiegło końca. Nie okłamała Jasmine, ale nie wyjawiła jej też całej prawdy. Wiedziała, że
piratka nie byłaby jej tak wdzięczna, gdyby zdawała sobie sprawę z tego, kogo jeszcze Grace
leczy.
Rozglądając się na prawo i lewo, uzdrowicielka upewniła się, że nikt jej nie widzi.
Wsunęła klucz do zamka i otworzyła drzwi. Wspomniała swój pierwszy dzień na Nokturnie.
Lorcan również trzymał ją zamkniętą w kajucie. Powiedział, że to dla jej własnego
bezpieczeństwa. Wówczas dziewczyna nie była co do tego przekonana, lecz dziś w pełni go
rozumiała. Wsunęła się do pokoju i zamknęła za sobą drzwi na klucz.
Przed sobą zobaczyła - jak to Olivier nazwał? - kokon z gazy. Uchyliła zasłonę i
weszła do środka.
Johnny otworzył oczy i spojrzał na Grace.
- Witaj - odezwał się niskim zachrypniętym głosem.
- Witaj - powtórzyła jak echo i położyła dłoń na jego ręce. Zreflektowała się jednak
zaraz i powiedziała: - Przepraszam. Czy to boli?
Johnny ledwo zauważalnie pokręcił głową. Poruszanie się wciąż sprawiało mu ból.
- Nie - rzekł. - Nie boli. To miłe uczucie.
Dziewczyna uśmiechnęła się.
- Wiesz, gdzie jesteś? I dlaczego się tu znalazłeś?
Ponownie lekko ruszył głową. Domyśliła się, że przytaknął.
- Twój pielęgniarz... ten z dziwacznym imieniem... On mi powiedział. Wróciłem do
Sanktuarium. A ty ocaliłaś mi życie.
Palcami lekko musnął wnętrze jej dłoni. Ten gest i prostota jego słów sprawiły, że w
oczach Grace wezbrały łzy.
- Hej, nie płacz! - powiedział.
- Wybacz. - Otarła oczy. - Po prostu czuję ogromną ulgę, że przeżyłeś i że się z tego
wyliżesz.
- Wszystko dzięki tobie - odparł. - Gdyby nie twoja magia, nie mógłbym teraz na
ciebie patrzeć ani cię dotykać. - Umilkł, zbierając siły. - I za to będę ci już zawsze wdzięczny.
W gruncie rzeczy...
Grace uniosła dłoń.
- Nadal jesteś w krytycznym stanie. Nie mów za dużo, bo się zmęczysz.
Johnny ponownie spróbował skinąć głową.
- Dobra. Zamknę się i pozwolę mówić tobie. Lubię cię słuchać. - Uśmiechnął się, a
dziewczynie ścisnęło się serce na myśl o tym, jak bardzo poparzone są jego usta.
- Nie możesz tutaj zostać - powiedziała. - Jeśli pojawi się choćby cień podejrzeń, że
przeżyłeś, Sojusz wyśle kogoś, by cię odnalazł i wykończył. Musimy cię stąd zabrać.
- Dobrze. Ale dokąd? I jak?
- O to się nie martw. Wszystko jest pod kontrolą. Ty skoncentruj całą swoją energię
na tym, by wyzdrowieć. Niewykluczone, że kiedy się obudzisz, będziesz już w drodze do
domu.
- Do... domu? - zapytał, jakby nie wiedział, co oznacza to słowo.
- Wiem, że straciłeś statek - powiedziała Grace. - Ale wrócisz do swoich towarzyszy.
- Wstała.
- Poczekaj! - Jego głos ochrypł jeszcze bardziej. - Nie mogę zostać z tobą trochę
dłużej?
Dziewczyna zaczęła się zastanawiać. Przez długi czas miała nadzieję, że Johnny
wybierze nokturnów, a nie wampiratów. Niezależnie od tego, co teraz powie, już dawno
podjął decyzję. I nie jest w Sanktuarium bezpieczny. Ze smutkiem pokręciła głową.
- Zawsze możesz na mnie liczyć, Johnny, ale myślę, że najlepiej będzie dla ciebie,
jeśli jak najszybciej wrócisz do Stukeleya i pozostałych.
Desperado próbował usiąść, lecz był to dla niego zbyt duży wysiłek.
- Nie rozumiem, Grace. Skoro jestem wrogiem, dlaczego mnie ocaliłaś?
Ponownie pokręciła głową.
- Jesteś wrogiem, ale nie moim - oznajmiła. - Nigdy nim nie będziesz. W tej wojnie
stanąłeś po niewłaściwej stronie i z całego serca mam nadzieję, że przegracie. Ale pewne
rzeczy są istotniejsze niż linie frontu.
- Na przykład co? - spytał.
- Starzy przyjaciele - odparła, unosząc jego dłoń i całując ją delikatnie. - A teraz nie
ruszaj się i bądź cicho. Pozwól mi robić to, co do mnie należy.
Johnny uśmiechnął się, a w jego ciemnych oczach pojawiły się iskierki. W tej chwili
Grace wiedziała już, że postąpiła właściwie. Niezależnie od tego, co powiedzieliby inni.
Niezależnie od konsekwencji.
Kiedy Desperado zapadł w głęboki sen, Grace wyślizgnęła się z jego pokoju na
korytarz. Ponownie sprawdziła, czy nikt jej nie widzi, zamknęła drzwi na klucz i oddaliła się
pewnym, szybkim krokiem.
Druga sesja uzdrawiania sprawiła, że dziewczyna czuła się wyzuta z energii i
wiedziała, że powinna odpocząć. Weszła do swojego pokoju i z radością skonstatowała, że
Darcy nie wróciła jeszcze ze zmiany. I chociaż łóżko bardzo ją kusiło, nie od razu się
położyła.
Musiała najpierw coś zrobić.
Na pokładzie Albatrosa Stukeley leżał w ramionach Mimmy.
- Nie mogę uwierzyć, że odszedł - powtarzał. - Johnny i ja byliśmy jak bracia. Bracia
krwi. - Zaczął się trząść. Znał to uczucie. - Nie zniosę tego, Mim. Straciłem już zbyt wielu.
Nie Johnny...
- Wiem. - Wampiratka delikatnie gładziła go po włosach. - Wiem, jak blisko ze sobą
byliście. Potrafię sobie wyobrazić, co bym czuła, gdybym straciła Nathalie lub Jacqui.
Stukeley zmienił pozycję i przyciągnął towarzyszkę do siebie, by ją pocałować. Potem
przytulił ją mocno.
- Dziękuję, że ze mną zostałaś. Nie jestem pewien, czy bez ciebie dałbym radę to
znieść.
- Ciii! Nie mów takich rzeczy - skarciła go. - Razem przez to przejdziemy.
Mimma splotła palce z palcami Stukeleya. Była silna niczym żywioł natury.
Mężczyzna spojrzał w jej oczy, lecz nagle coś odwróciło jego uwagę. Jeśli nie miał zwidów,
to u stóp jego łóżka stała Grace Tempest w dziwnym, przypominającym fartuch uniformie.
- Grace? - wyjąkał, siadając. - Co, na wszystkie oceany świata, tutaj robisz?
Mimma odwróciła się i ją również zdumiała obecność dziewczyny w kajucie. Jak to
możliwe, że nie słyszeli otwieranych drzwi?
- Cześć, kochana - rzuciła z ironią. - Chciałabym powiedzieć, że dobrze wyglądasz,
ale szczerze mówiąc, ten strój nie bardzo ci pasuje.
Grace spojrzała chłodno na wampiratkę, a potem zwróciła się do Stukeleya.
- Przejdę od razu do sedna - powiedziała - bo nie mamy zbyt wiele czasu. Fizycznie
mnie tu nie ma. To projekcja astralna.
- No oczywiście! - Jez uderzył się ręką w czoło. - Johnny mówił mi, że to potrafisz. -
Posmutniał. - Jesteś tutaj z jego powodu? Więc już słyszałaś, że zginął?
Dziewczyna pokręciła głową.
- Nie zginął.
- Co?! - zawołali jednocześnie Stukeley i Mimma, próbując wygramolić się z łóżka
tak, by zachować przy tym odrobinę skromności.
- Jest w Sanktuarium - wyjaśniła Grace. - Z pewnością wiecie już, że leczymy tu
rannych nokturnów. Dzisiaj rano, po ataku na Diabla, jedna z naszych ekip ratunkowych
przez pomyłkę przywiozła do nas Johnny’ego. - Na chwilę umilkła, upewniając się, że dobrze
zrozumieli jej słowa. - Rozpoczęłam proces jego uzdrawiania, ale nie może zostać w tym
miejscu. Stukeley, dziś w nocy musisz go stąd zabrać.
Wampirat był już na nogach i zapinał koszulę.
- Wyruszam natychmiast.
- Przybądź sam - dodała Grace. - I nie próbuj żadnych sztuczek. Robię to ze względu
na Johnny’ego, rozumiesz? Nie chcę tego żałować.
Mimma nie mogła uwierzyć własnym uszom.
- No, no, Gracie, od naszego pierwszego spotkania bardzo dojrzałaś - stwierdziła.
- Nie miałam wyboru - odparła dziewczyna i ponownie zwróciła się do Stukeleya. -
Teraz posłuchaj mnie uważnie. Oto, co musisz zrobić...
Rozdział 22

Krótkie spotkanie

O wyznaczonej godzinie Grace i Noijon szli ramię w ramię Korytarzem Wstążek, a


potem skręcili do Korytarza Rzeczy Odrzuconych. Kiedy mijali Dani, ukłonili się jej
uprzejmie, a potem wymienili pełne ulgi spojrzenie. Noijon uśmiechnął się do Grace.
Dziewczyna odnosiła wrażenie, że pielęgniarzowi bardzo podoba się udział w ich „tajnej
misji”. Jej samej ten nocny wypad nie sprawiał żadnej przyjemności. Czuła, że zżerają ją
nerwy.
Kiedy skręcili w Korytarz Świateł, spotkała ich niemiła niespodzianka.
- Grace! - zawołała Darcy. - I Noijon. Dokąd się wybieracie?
- Idziemy się przewietrzyć między zmianami - oznajmiła Grace najswobodniejszym
tonem, na jaki potrafiła się zdobyć.
- Tak trudno tutaj o wolną chwilę - zawtórował jej Noijon. - Nawet najmniejszy haust
świeżego powietrza cudownie podnosi koncentrację i poziom energii. Zgodzi się pani ze mną,
siostro Flotsam?
Darcy przytaknęła z czarującym uśmiechem. Zwęszyła już, że coś się święci. Była
ekspertką w czytaniu mowy ciała Grace i wiedziała, że coś jest nie tak. Czyżby przyjaciółka
znów próbowała odejść z Sanktuarium, tym razem bez bagażu i nie informując jej o tym?
- Wiecie co, mnie też przyda się trochę tlenu - oznajmiła wesoło. - I tak się
szczęśliwie składa, że również mam przerwę. Mogę się z wami przejść?
Grace chciała zaprotestować, ale nie mogła robić zamieszania. Ani spóźnić się na
umówione spotkanie.
- Oczywiście - odparła. - Będzie nam bardzo miło.
Wiedziała, że powinna uprzedzić Darcy o tym, co - a raczej kto - czeka ją na
podwórzu, ale z tyłu, w Korytarzu Rzeczy Odrzuconych, rozległy się czyjeś kroki.
Zwyczajnie nie miała więc na to czasu.
Noijon otworzył drzwi i troje medyków wyszło na plac przed Sanktuarium. W oddali
ujrzeli zmieniające się warty - Grace bardzo skrupulatnie wybrała porę spotkania. Szła dalej
w kierunku drogi, aż wreszcie kątem oka dostrzegła barczystą sylwetkę kryjącą się pośród
cieni. Ujrzawszy Grace i jej towarzyszy, Stukeley się ujawnił.
Panna Flotsam aż zachłysnęła się powietrzem, lecz szybko odzyskała panowanie nad
sobą.
- Co ty tutaj robisz? - spytała chłodno.
Wampirat spojrzał na nią i przełknął ślinę.
- Poprosiłam go, żeby przyszedł - wyjaśniła Grace.
Otrząsnąwszy się z szoku, Stukeley uśmiechnął się do Darcy.
- Cudownie znów cię widzieć - powiedział.
Panna Flotsam z osłupieniem kręciła głową. Była całkowicie zdezorientowana.
- Czy ktoś mógłby mi wyjaśnić, co się tutaj dzieje?
Nastąpiła krótka chwila niezręcznej ciszy, gdy pozostałe osoby wymieniały niepewne
spojrzenia. Wreszcie Grace ujęła przyjaciółkę pod ramię i szepnęła jej do ucha:
- Stukeley przyjechał po Johnny’ego, który został tu przywieziony przez przypadek
po ataku na Diabla. Uzdrawiałam go w sekrecie.
- W sekrecie! - powtórzyła Darcy, wstrząśnięta. - Jak mogłaś?! To nasz zaprzysiężony
wróg! Jeśli Mosh Zu się dowie...
Grace spojrzała jej głęboko w oczy.
- Nie dowie się - powiedziała z naciskiem. - Jesteśmy jedynymi wtajemniczonymi w
tę sprawę osobami. I tak ma pozostać. Noijon i ja przywieziemy Johnny’ego tutaj, a potem on
i Jez ruszą swoją drogą.
- A jak tam się sprawuje nasz chłopak? - zapytał Stukeley pogodnym tonem. - Nie
mogę się doczekać, żeby go zobaczyć.
- Nadal jest z nim źle - odparła sucho Grace. - Rozpoczęłam proces leczenia, ale
Johnny nie może tutaj zostać. To zbyt niebezpieczne dla nas wszystkich.
Wampirat przytaknął.
- W porządku. Teraz mamy własną klinikę.
- Nie wątpię - burknęła dziewczyna z goryczą. - Założę się, że wiem, kto nią
zarządza.
Nim Stukeley zdążył odpowiedzieć, odezwał się Noijon:
- Nie powinniśmy tracić czasu. W strażnicy coś się dzieje.
Grace skupiła się na zadaniu.
- Darcy, zaprowadź, proszę, Jeza do ogrodu przy kuchni i tam na nas zaczekajcie. My
pójdziemy po Johnny’ego.
Panna Flotsam spojrzała na przyjaciółkę.
- Nie podoba mi się, że biorę w tym udział - powiedziała. - Wiesz, że zrobiłabym dla
ciebie wszystko, Grace, ale...
- Proszę. - Stukeley wszedł jej w słowo. - Zrobisz to dla mnie, Darcy? Wiem, że nie
mam prawa o nic prosić, lecz zrób to przez wzgląd na to, kim niegdyś dla siebie byliśmy...
Zanim to zepsułem.
Panna Flotsam bez słowa patrzyła na dawnego ukochanego. Minęło tak wiele czasu od
ich ostatniego spotkania. Stał przed nią teraz, skąpany w blasku księżyca, i nie mogła
zaprzeczyć, że nadal wydawał jej się przystojny - ku swemu rozgoryczeniu uznała, że jest
jeszcze przystojniejszy, niż zapamiętała. Miał na sobie mundur Sojuszu - z pewnością był to
pomysł Grace - w którym wyglądał bardzo szykownie.
- W porządku - zgodziła się z westchnieniem. - Zrobię to. - Odwróciła się do Grace i
Noijona. - Pospieszcie się!
Patrzyła za nimi, dopóki nie weszli do budynku, a potem spojrzała na Stukeleya.
Przyglądał jej się rozmarzonym wzrokiem.
- Cieszysz się, że mnie widzisz, Darcy? - spytał. - Dużo o mnie myślałaś?
Panna Flotsam zaprzeczyła ruchem głowy.
- Jestem zbyt zajęta, by rozpamiętywać przeszłość - odparła. - Moja praca jest dla
mnie bardzo ważna.
- Zawsze miałaś silne poczucie obowiązku. To jedna z rzeczy, które najbardziej w
tobie kochałem.
Pomimo słowa na „k” Darcy się nie ugięła.
- Chodź - powiedziała chłodno. - Nie możemy tkwić tutaj na widoku. Zaprowadzę cię
do ogrodu, tak jak prosiła Grace.
Skłonił jej się z lekkim uśmiechem.
- Prowadź więc!
Ruszyła, czując przy sobie jego obecność. Był niebezpiecznie blisko. W każdej chwili
mógł jej dotknąć. Ale nie zrobił tego. Zachowywał się jak dżentelmen.
Gdy dotarli do kuchennego ogrodu, wampirat znów uśmiechnął się do Darcy.
- Jakie śliczne miejsce. Może, czekając na Grace i pozostałych, usiądziemy sobie przy
tej fontannie?
Panna Flotsam wzruszyła ramionami i przy tym ruchu zsunął jej się narzucony na nie
sweterek. Spadł na ziemię. Schyliła się, by go podnieść, ale jednocześnie Stukeley zrobił to
samo. Ich dłonie się zetknęły i Darcy poczuła na plecach ciarki. Cofnęła rękę i pozwoliła
wampiratowi otulić się miękką dzianiną.
- O, proszę - rzekł mężczyzna, lecz się nie odsunął.
- Dziękuję. - Dziewczyna odwróciła się i podeszła do drewnianej ławki. Usiadła.
- Więc zostałaś pielęgniarką? - zapytał Stukeley, zbliżając się i sadowiąc obok niej.
- Owszem - potwierdziła. - Sądzę jednak, że najlepiej zrobię, nie omawiając z tobą
szczegółów mojej pracy. Z pewnością to rozumiesz.
Skinął głową. Darcy dostrzegła w jego oczach smutek. Znów uderzyło ją, jaki jest
przystojny i wrażliwy. Zapomniała o tym, a przecież była to jedna z cech, które ją do niego
przyciągnęły. Jez zawsze wydawał się niepewny swego miejsca w świecie. Tak jak i ona
sama.
- Czy jest w twoim życiu ktoś wyjątkowy? - zapytał nagle. - Bolałoby mnie to, ale
chcę, żebyś była szczęśliwa.
- Praca jest teraz dla mnie najważniejsza - odparła panna Flotsam.
Wyglądał na zadowolonego z jej odpowiedzi.
- A ty? - tym razem spytała ona. - Spotykasz się z kimś?
- Jest jedna urocza dziewczyna - przyznał. Zaskoczyła ją ta szczerość. - Oficer z
załogi Loli. Pochodzi z południowych Włoch. Jest pełna werwy...
Darcy zaniepokoiło uczucie, które ją ogarnęło, gdy Stukeley opowiadał o tamtej
kobiecie. Z całych sił starała się nie okazać, jak bardzo jest zasmucona. Nie wiedziała, czy on
coś dostrzegł, czy nie, w każdym razie ujął ją za rękę. Tym razem się nie odsunęła.
- Rozśmiesza mnie. Ale to ty sprawiasz, że zapiera mi dech. Zawsze tak było i zawsze
tak będzie - zapewnił gorąco.
Uwolniła dłoń z jego uścisku i wstała. Podeszła do fontanny. Unosząca się wokół niej
lekka mgiełka zwilżyła twarz Darcy niczym deszcz - lub łzy.
Gdy Jez ponownie się odezwał, w jego głosie słychać było błaganie.
- Myślisz, że mogłabyś dać mi jeszcze jedną szansę? - Spojrzał pannie Flotsam w
oczy, ale ona zdołała ukryć swe uczucia za zasłoną obojętności.
Stukeley westchnął.
- Czasami jesteśmy samotni, prawda? Zdałem sobie z tego sprawę, kiedy myślałem,
że Johnny... odszedł. Tak niewiele jest osób, którym ufam. Wiem, że ty masz swoje
obowiązki, a ja swoje, ale przed nami rozpościera się wieczność i niekiedy mnie to przeraża.
- Nie zostanę twoim lekarstwem na samotność - powiedziała Darcy ostro, wpatrując
się w fontannę.
- Nie. - Wampirat podniósł się z ławki i stanął tuż za nią. Jego twarz odbijała się w
falującej powierzchni wody. - Byłabyś kimś o wiele ważniejszym.
Darcy ponownie poczuła zalewający ją smutek.
- Nigdy nie będziemy razem - oznajmiła. - Twoje słowa są jak diamenty, Jez. Zawsze
takie były. Ale nie popierają ich żadne czyny. - Patrzył na nią żałośnie, ale panna Flotsam nie
umilkła. - Nie odeszłam z tobą tamtej nocy, ponieważ ohydnie postąpiłeś wobec kapitana.
Wobec człowieka, który ocalił cię przed unicestwieniem. - To wspomnienie nadal sprawiało
jej ból, jednak raz otwartej puszki Pandory nie można już było zamknąć. - Szeptałeś mi
słodkie, nic nieznaczące słówka, ale po twoim odejściu dowiedziałam się, że z zimną krwią
zamordowałeś Shanti. - Dała mu chwilę, lecz Stukeley nie zaprzeczył. - Jestem pewna, że od
tamtej pory pozbawiłeś życia wiele innych osób. A teraz, jako zaufany zastępca Sidoria, jesteś
tak samo odpowiedzialny za wszczęcie tej wojny jak on. To z twojej winy twój przyjaciel
znalazł się na skraju otchłani.
Wampirat zmarszczył brwi.
- Jesteś niesprawiedliwa. Nigdy nie lubiłaś Sidoria.
- Bo nie ma w nim czego lubić - odparła. - Cóż, on przynajmniej zna samego siebie.
Jestem przekonana, że kiedy ty patrzysz w lustro, widzisz tam kogoś zupełnie innego, niż
naprawdę jesteś.
Odwróciła się do niego plecami i ciaśniej otuliła ramiona swetrem. Chłód w jej sercu
dorównywał temu na zewnątrz. Ruszyła w stronę wejścia do Sanktuarium. Niegdyś wszystkie
marzenia Darcy wiązały się z Jeżem Stukeleyem. Teraz pragnęła jedynie wrócić do swojego
pokoju i zagrzebać się pod kołdrą. I może właśnie to było najsmutniejsze - że mężczyzna, z
którym miała stworzyć wspaniały duet Flotsam i Jetsam, znaczył dla niej obecnie tak
niewiele.
- Więc odchodzisz? - dobiegł ją pełen goryczy głos Stukeleya. - Tylko tyle czasu
byłaś skłonna mi poświęcić, zanim odejdę stąd z Johnnym?
Spojrzała na niego przez ramię i dumnie zadarła podbródek.
- Sądzę, że i tak obdarzyłam cię swoim czasem zbyt hojnie, biorąc pod uwagę
okoliczności. Pora, bym wróciła do środka. Jeśli zostanę tu dłużej, nabawię się kataru. Lub
czegoś gorszego.
Odwróciła się i pochyliwszy głowę, by uchronić się przed chłodnym wiatrem,
podążyła w kierunku Korytarza Świateł. Była zdumiona tym, jak swobodnie się teraz czuła -
zupełnie jakby zdjęto jej z ramion ogromny ciężar. Szła pośród wotywnych lampek; zapach
rozgrzanego oleju przywodził jej na myśl dom. Kiedy skręciła w Korytarz Rzeczy
Odrzuconych, odniosła wrażenie, że znalazła się w nim po raz pierwszy. Nagle uderzyła ją
mnogość kształtów i kolorów przeróżnych świecidełek, które tak wielu nokturnów
pozostawiło tutaj, aby móc przejść dalej i nauczyć się osiągać wewnętrzny spokój.
Panna Flotsam przystanęła i sięgnęła do kieszeni swego pielęgniarskiego fartucha.
Drżącymi palcami wyjęła małą broszkę w kształcie spadającej gwiazdy. Był to pierwszy
prezent, jaki otrzymała od Jeza; zachowała go przez cały ten czas. Tymczasem jego miejsce
było tutaj, pośród wszystkich innych niepotrzebnych bibelotów. Właśnie dzisiaj Darcy chciała
go tu zawiesić, ale zaskoczyli ją Grace i Noijon. Wcześniej się wahała, ale teraz nie miała już
wątpliwości. Czując się lekka po odrzuceniu ostatniego wspomnienia swego toksycznego
związku, panna Flotsam ruszyła przed siebie.
Była pewna, że Grace i Noijon sami poradzą sobie z Johnnym, zwłaszcza że nie
chciała dłużej w tym uczestniczyć. „Najlepiej zrobię - pomyślała - jeśli nie będę wchodzić im
w drogę”. Nieco dalej ujrzała otwarte drzwi prowadzące na oddział. Sala chorych zdawała się
opuszczona - zapewne reszta personelu medycznego miała przerwę. Darcy natychmiast
przestawiła się na tryb pielęgniarki. Podniosła folder z dokumentami, który ktoś zrzucił na
kamienną podłogę, tu i ówdzie poprawiła muślinowe kotary, by zapewnić pacjentom
prywatność. Rozejrzawszy się po sali, spostrzegła, że przy jednym z łóżek pali się światło.
Podeszła bliżej i zauważyła, że po drugiej stronie zasłony pacjent szepce do siebie i
macha rękami. Obawiając się, że coś może mu dolegać, Darcy uchyliła kotarę i wślizgnęła się
do wnętrza kokonu.
- Dobrze się czujesz? - spytała cicho.
Pacjent, młodo wyglądający nokturn o lśniących czarnych włosach postawionych na
jeża, znieruchomiał na moment, a potem uśmiechnął się łobuzersko.
- Nigdy nie czułem się lepiej - oznajmił.
- No to co przed chwilą robiłeś? Co to były za szepty i machanie rękami?
Puścił oko do Darcy.
- Grałem na gitarze.
- Na gitarze?
Przytaknął i uniósł ręce, udając, że gra. Panna Flotsam uśmiechnęła się, ale zaraz
pomyślała, że biedak musiał doznać poważnego wstrząśnienia mózgu, skoro doświadczał
takich majaków.
- Nie rób takiej zmartwionej miny, siostrzyczko - powiedział. - Jesteś zbyt piękna na
to, żeby zrobiły ci się zmarszczki.
Darcy znowu się uśmiechnęła, spodobał jej się ten komplement. Przyjrzała się
rannemu uważniej i stwierdziła, że jego oczy są niemal równie ciemne jak włosy.
- Moja prawdziwa gitara zaginęła, kiedy zostaliśmy zaatakowani - opowiadał z
ożywieniem nokturn. - Razem z chłopakami z kapeli zabawialiśmy naszych wojaków.
Wszystkim nam udało się umknąć w mniej więcej nienaruszonym stanie... Poza moim
fenderem stratem sunburstem z tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego czwartego. - Uśmiechnął
się szeroko. - Ta gitara miała jaja! I to wielkie! Właściwie to ocaliła mi życie.
- Och... Naprawdę?
Pacjent skinął głową i poklepał pościel, zapraszając Darcy, by usiadła. Tak też zrobiła.
Przycupnęła na brzegu łóżka, kładąc teczkę z dokumentami na kolanach, i poświęciła całą
swą uwagę jego opowieści.
- Ten bezlitosny wampirat szarżował na mnie z przerażającym obustronnym toporem.
Złapałem więc moją fenderkę i wbiłem mu gryf prosto w serce. Rozpadł się na maciupkie
kawałeczki. Gitara niestety też. - Westchnął smutno, lecz po chwili wzruszył ramionami. -
Właśnie dlatego zmuszony jestem grad na nieistniejącym instrumencie. Chociaż jakby się
zastanowić, to tak jest chyba lepiej. Przynajmniej nie budzę pozostałych pacjentów, kiedy
ćwiczę swoje kawałki.
- Aaa! - Panna Flotsam nareszcie zrozumiała. - To dlatego szeptałeś.
Pokiwał głową z uznaniem.
- Nic ci nie umknie, siostrzyczko - stwierdził.
- Zatem grasz w kapeli. Znam ją? Jak się nazywa?
Oczy nokturna zabłysły, a palce z werwą szarpnęły struny wyimaginowanej gitary.
- Jet Jetsam i Jetsi! - oznajmił dumnie.
Darcy ledwo odważyła się zadać następne pytanie:
- A ty jesteś... Jet Jetsam?
- Jedyny i prawdziwy - odparł nokturn i obdarzył ją najszerszym oraz
najpiękniejszym uśmiechem, jaki widziała od stuleci.
Rozdział 23

Chodzący ranny

Desperado całym ciężarem ciała oparł się na Grace i Noijonie, którzy prowadzili go
przez plac do ogrodu za kuchnią. Widząc, że nadchodzą, Stukeley poderwał się z miejsca.
- Johnny! - zawołał, biegnąc ku nim. - Jak dobrze cię widzieć! - Zatrzymawszy się,
dokładnie przyjrzał się przyjacielowi. - Stary, wyglądasz jak...
- Czuję się jeszcze gorzej - mruknął były kowboj, zwieszając głowę.
- Gdzie jest Darcy? - spytała Grace.
- Musiała iść. Albo raczej uznała, że musi się ode mnie oddalić.
- Aha. - Dziewczyna skinęła głową i postanowiła nie ciągnąć tematu. - Cóż, wy dwaj
też już lepiej idźcie. Noijon i ja odwrócimy uwagę strażników.
Właśnie miała odejść, kiedy Johnny lekko dotknął jej ręki.
- Hej - szepnął. - Czy mogę podziękować za uratowanie mi życia?
Grace wzruszyła ramionami.
- Już mi dziękowałeś - odparła. - Setki razy.
Uśmiechnął się i delikatnie ją przytulił.
- Jestem twoim dłużnikiem - powiedział. - Jeśli będziesz mnie kiedykolwiek
potrzebować, pojawię się w mgnieniu oka.
- Dziękuję. - To była miła oferta, ale Grace nie potrafiła sobie wyobrazić sytuacji, w
której biegłaby do niego po pomoc. - Teraz naprawdę musicie już iść.
- Jasne, skarbie. Jeszcze tylko jedno. Jeżeli kiedyś zmienisz zdanie w sprawie
Lorcana... Wiem, że w tym tysiącleciu to mało prawdopodobne, ale jakby co, będę na ciebie
czekał.
Przypomniała sobie, jak podczas pierwszej sesji leczniczej czuła jego ogromne
szczęście, którego doświadczał podczas ich nocnych przejażdżek. W innym życiu może by im
się udało, lecz nie teraz, kiedy los rozdał im takie, a nie inne karty. Zamierzała mu
powiedzieć, by na nią nie czekał, ale zdecydowała, że lepiej będzie przemilczeć tę kwestię.
Zamiast tego zwróciła się do Stukeleya:
- Opiekuj się nim, Jez, albo będziesz miał ze mną do czynienia.
Wampirat przytaknął. Nie upomniał jej nawet, że użyła jego dawno porzuconego
imienia.
- Jestem ci wdzięczny, Grace. Bardziej, niż to umiem wyrazić.
- Chodźmy - niecierpliwił się Noijon. - Pora wcielić w życie ostatnią część naszego
planu.
Wszystko poszło jak po maśle i już po chwili dwóch wampiratów znalazło się po
drugiej stronie bramy Sanktuarium. Stukeley podtrzymywał towarzysza, kiedy schodzili ze
wzgórza.
- Pewnie już wiesz, co się stało z moim statkiem? - zaczął Desperado ponurym tonem.
- Wiem. Ci dranie przyszli pod osłoną świtu i ci go ukradli.
Oczy Johnny’ego pełne były żalu.
- To był m ó j statek, mi hermano. Mój statek i moja załoga. - Pokręcił głową. -
Cholera jedna wie, co z nimi zrobili, skoro mnie urządzili w ten sposób.
- Wieść niesie, że liczba poległych jest wysoka - odparł Stukeley z powagą. Zaraz
jednak ścisnął ramię przyjaciela, chcąc dodać mu otuchy. - Nie przejmuj się tak, stary.
Zdobędziesz inny statek.
Desperado utkwił wzrok w ziemi.
- Prawdę powiedziawszy, nie jestem pewien, czy zasłużyłem. Zawiodłem swoją
ekipę, Stuke. Nie powinniśmy byli pozwolić się tak przyłapać.
- A wiesz, kto odpowiada za ten atak?
- Ten pioruński Sojusz. Któż by inny?
- Tak, ale kto konkretnie.
Johnny spojrzał na kumpla i pokręcił głową.
- Przeklęty Lorcan Furey! - Stukeley aż splunął. - Wygląda na to, że kapitan
Świętoszkowaty opracowuje teraz dla nich strategie wojenne.
- Naprawdę? - Były kowboj dumał przez chwilę, a potem wzruszył ramionami. - Cóż,
jak się tak zastanowić, to w sumie nie jest to dziwne. Pałający nienawiścią do samego siebie
wampirat musi mieć coś, co go ogrzeje w długie, chłodne zimowe noce.
Jez uśmiechnął się ironicznie.
- Rozmawiałeś z Grace w taki sposób, że pomyślałem, iż wy dwaj zostaniecie
przyjaciółmi.
- Gdzie tam! - Desperado zacisnął pięści. - Skończyłem walczyć z nim o miłość. Ale
w tej wojnie nie pozwolę mu być górą.
- I o to chodzi, stary!
Przedostawali się teraz przez wyjątkowo zdradziecki fragment ścieżki, tuż nad klifem.
Na szczęście księżyc i gwiazdy oświetlały im drogę. Stukeley spojrzał w niebo.
- Wiesz co? Cały dzień się o ciebie martwiłem, a potem każdej z tych gwiazd
dziękowałem za to, że przeżyłeś.
- Dziękuję. - Słowa przyjaciela wzruszyły byłego kowboja bardziej, niż był skłonny
to przyznać.
- De nada, hermano. Wiesz, Sidorio też się martwił.
- Naprawdę? - Johnny’emu zabłysły oczy.
- Bardziej, niż jesteś w stanie to sobie wyobrazić. Musieliśmy go związać, bo chciał
wyjść za dnia i cię szukać.
Desperado spojrzał na kumpla ze zdumieniem.
- Zrobiłby to dla mnie?
- Teraz jesteśmy rodziną - wyjaśnił Stukeley. - A rodzina o siebie dba.
- Bracia, aż do końca! - Johnny podał mu rękę.
Ściskając dłoń przyjaciela, Jez poczuł, że łzy napływają mu do oczu.
- Bracia, aż do końca!
Rozdział 24

Powrót z krainy umarłych

- Gotowy? - spytał Stukeley, kiedy razem z Johnnym stanęli przed kajutą Loli na
Wagabundzie.
Jego towarzysz przytaknął, więc Jez zapukał do drzwi.
Usłyszeli głos Sidoria:
- Wejść!
Uśmiechając się na myśl o tym, jaką niespodziankę sprawi dowódcy, Desperado
nacisnął klamkę i pierwszy wszedł do środka.
- Stetson! - Sidorio poderwał się z miejsca i ruszył w stronę swojego zastępcy. Już
miał go wziąć w ramiona, kiedy czyjś głos z głębi kajuty kazał im się zatrzymać w pół kroku.
- A więc kowboj powstał z martwych!
Przywódca wampiratów obejrzał się przez ramię.
- Myślałem, że poszłaś trochę odpocząć, najdroższa.
Lola wyszła ze swego prywatnego saloniku, odziana w wielowarstwową nocną
koszulę, przytrzymując przy czole kompres. Za nią podążały Camille i Holly. Obie
wampiratki uśmiechnęły się promiennie na widok Johnny’ego. Pani kapitan nie podzielała ich
radości. Jej mina przywiodła Stukeleyowi na myśl zachmurzone niebo na chwilę przed
rozpętaniem się sztormu.
- Minął ci ból głowy, kochanie? - spytał Sidorio.
Lady Lockwood zignorowała męża i podchodząc bliżej, wbiła spojrzenie w jego
cudem ocalonego zastępcę.
- Witaj z powrotem, kowboju - rzekła, naśladując przy tym teksański akcent i styl
mówienia. - Jakżeśmy są zachwycone, żeś zdołał wrócić na nasze ranczo!
- Dziękuję - odparł wesoło Desperado, lekko unosząc palcem rondo kapelusza. Źle
odczytał panujący w kajucie nastrój.
- Przyjemnie ci się bawiło z wrogiem w berka? - indagowała Lola, wracając do swego
normalnego, wyniosłego tonu.
Stojąca u jej boku Holly wyglądała na zaniepokojoną tymi pytaniami.
- Niezupełnie - wyjąkał wampirat, nareszcie rozumiejąc, co się dzieje. - Niestety,
byłem na to zbyt chory.
- Jaka szkoda! Twoje działania tyle nas kosztowały, że mogłeś przynajmniej się
trochę rozerwać.
Johnny zerknął ponad ramieniem Loli na swego dowódcę.
- Jest mi naprawdę bardzo przykro, że straciłem statek - powiedział. - Strasznie mi żal
mojej załogi. Marnym byłem im kapitanem.
Lady Lockwood uśmiechnęła się, lecz w jej głosie nie było ani krzty rozbawienia.
- Masz rację, Desperado. Żaden z ciebie kapitan. Choć, szczerze mówiąc, mój drogi
vaquero, twój statek i załoga są równie nieistotni jak ty sam.
- Lola! - W głosie Sidoria zabrzmiała ostrzegawcza nuta. Spiorunował żonę
wzrokiem, ale gdy uniosła dłoń, umilkł i spuścił głowę.
Lady Lockwood wznowiła atak na Johnny’ego.
- Masz pojęcie, jak wiele kosztowała nas twoja nieudolność? Ubiegłej nocy mój mąż i
ja mieliśmy spotkanie z najbardziej wpływowym przywódcą lądowych wampirów w tej
części świata! Byliśmy w trakcie podpisywania sojuszu, który poszerzyłby nasze wpływy
także na lądzie, aż po horyzont widziany oczyma nieśmiertelnych! - Przerwała na moment i
chwyciła się za brzuch, lecz zaraz podjęła: - Krew wysychała już na kontrakcie, kiedy
przyniesiono nam wiadomość o twojej śmierci. - Z jej zwężonych w szparki oczu wyzierała
nienawiść. - Jaka szkoda, że te informacje potwierdziły się zaledwie w połowie!
Stukeley dosyć już usłyszał. Postanowił bronić przyjaciela.
- Johnny dzielnie walczył, by zapobiec przejęciu Diabla przez piratów. Omal przez to
nie zginął! Sądzę, że zasługuje na odrobinę wdzięczności. Wiem, jaki ten sojusz był dla was
ważny... To znaczy dla nas wszystkich... Ale od początku było wiadomo, że Eternal de Winter
będzie nieprzewidywalnym sprzymierzeńcem. Są inni, nad którymi Johnny pracował już od
kilku miesięcy, aby ich przekonać...
- Zbyt wolno! - syknęła Lola. - To jest właśnie problem z wami, mężczyznami.
Knujecie i planujecie, drapiąc się po... po głowach, ale nie potraficie niczego załatwić!
Leniliście się na Krwawym Kapitanie, dopóki ja się nie pojawiłam i nie zrobiłam z was armii,
z którą trzeba się liczyć!
- Świetnie sobie radziliśmy, zanim się pojawiłaś! - rzucił Jez buńczucznie.
- Coś ty powiedział? - w głosie pani kapitan wrzała wściekłość. Nikt nie wątpił, że
wulkan Lola lada moment wybuchnie.
Stukeley poczuł się Wyzwolony z wszelkich zasad ostrożności.
- Powiedziałem, że...
- Ona cię słyszała - władczym tonem uciął kłótnię Sidorio. Powiódł wzrokiem po
wszystkich zebranych. - Każde z was ma prawo do własnych opinii, ale takie zachowanie w
niczym nam nie pomoże. Wydarzenia ostatnich dwudziestu czterech godzin sprawiły, że
wszyscy mamy nerwy napięte niczym struny w pianinie. Ponoszą nas emocje. Co będzie z nas
za armia, jeśli podzielimy się przy pierwszych napotkanych przeciwnościach? - Ponownie
rozejrzał się po kajucie. - Żadna! Ot, co! Wszyscy potrzebujemy czasu, żeby ochłonąć.
Johnny, wczoraj straciłeś statek i załogę. I sam omal nie zginąłeś - znowu. To nie powinno
było się stać, ale się stało. Uczymy się więc na własnych błędach i idziemy dalej. - Przeniósł
wzrok na Lolę. - Wczoraj straciliśmy rozpęd, kiedy sojusz wyślizgnął nam się z rąk. Tak, to
przykre, lecz mimo to stale rośniemy w siłę. Jeszcze możemy wygrać tę wojnę. Stukeley ma
rację, kiedy mówi, że inni, lepsi sprzymierzeńcy tylko czekają na nasz znak.
Położył żonie dłoń na ramieniu. Twarz lady Lockwood miała dziwny, nieodgadniony
wyraz. Wampirzyca otworzyła usta i krzyknęła - głośno i przeciągle. Trwało to dobrą minutę.
Sidorio nie tylko słyszał ten wrzask, ale poczuł go każdą cząstką swego ciała. Spojrzał
na Lolę skonsternowany.
- Najdroższa, proszę cię. Spójrz na to obiektywnie. Wiem, że Johnny nawalił, ale...
Lady Lockwood stała na chwiejnych nogach. Zatoczyła się, złapała za brzuch i
ponownie otworzyła usta. Pozostali skulili się w oczekiwaniu na kolejny krzyk. Na szczęście
zostało im to oszczędzone.
- Poród się zaczął - powiedziała niemal spokojnie.
Wyminęła Sidoria i wyciągnęła ręce do Holly i Camille. Wampiratki natychmiast
chwyciły dłonie pani kapitan i wyprowadziły ją do sypialni.
Rozdział 25

Bóle porodowe

Deski na pokładzie Nokturnu połyskiwały czerwonawo w świetle lampionów i


gwiazd. Załoga odbywała właśnie kolejną z nocnych sesji treningowych. Jak zawsze w ruch
poszła broń przeróżnych typów. W ciągu ostatnich sześciu miesięcy ta pacyfistycznie
nastawiona grupa zmieniła się w silną, bezlitosną i często niezwykle pomysłową machinę do
zabijania. Pośrodku pokładu, wśród brzęku uderzających o siebie mieczy, krążyli dwaj
mężczyźni odpowiedzialni za ową transformację: Obsydian Darke i Lorcan Furey.
Prowadzili pojedynek. Byli najlepszymi fechmistrzami na tym statku, dlatego zawsze
ćwiczyli razem. Od czasu zawiązania się Sojuszu Lorcan wiele się nauczył dzięki współpracy
z Cate. Darke natomiast był silnym wojownikiem, który słuchał swych instynktów i potrafił
wykonać z łatwością nawet najbardziej skomplikowane manewry.
Teraz to właśnie on zaatakował. Jego rapier odbił się od klingi broni Lorcana.
Tańczyli po pokładzie w tę i z powrotem, w rytmie błyskawicznie następujących po sobie
uderzeń i pchnięć. Napierając, Obsydian przemówił.
- Myślałem, że po odbiciu Diabla zechcesz trochę odpocząć. Wydaje mi się jednak, że
twoje pragnienie walki tylko się nasiliło.
Odparowując ciosy dowódcy, Lorcan odpowiedział:
- Nie czas spoczywać na laurach, kapitanie. Odbicie Diabla mogło dodać Sojuszowi
werwy, ale zapłaciliśmy za to wysoką cenę. Nie pozwolę, by winny nie poniósł kary. -
Mówiąc to, zamachnął się mocno rapierem. Darke na chwilę stracił koncentrację. Furey
wykorzystał to natychmiast i ruszył do kontrataku. - Musimy ponownie porozmawiać o
pozostałych statkach we flocie nokturnów.
Zapędził Obsydiana do masztu. Obserwował jego twarz, lecz nie potrafił odczytać jej
wyrazu. Wciąż jeszcze nie przywykł do tego, że kapitan w ogóle ma twarz i już nie prezentuje
światu maski, za którą skrywał się przez długie lata. Było to jednocześnie interesujące i
frustrujące, bo chociaż dobrze teraz widział rysy tego tajemniczego wampira, nadal nie
potrafił rozszyfrować jego myśli i emocji.
Darke spojrzał podkomendnemu w oczy, zachowując całkowity spokój. Jego
spojrzenie niczego nie zdradzało. Nagle wyprowadził pozornie niemożliwą kontrę i odzyskał
przewagę.
- Nie ma potrzeby, byśmy omawiali tę sprawę - powiedział, a jego rapier przeciął
powietrze tuż obok ramienia przeciwnika.
- Nie zgadzam się. - Lorcan ustawił ostrze w takiej pozycji, by odparować kolejne
uderzenie. – Teraz mamy szansę na zwycięstwo, ale musimy mieć więcej ludzi. Gdyby
wezwał pan resztę floty nokturnów, wygralibyśmy tę wojnę.
- Nic o tym nie wiesz. - Obsydian okrążał partnera, by zyskać na czasie i ocenić
możliwości zadania ciosu. - Musisz mi wierzyć, kiedy mówię, że wzywanie moich dawnych
towarzyszy nie wchodzi w grę. Najlepiej będzie, jeśli przestaniesz o to pytać.
- Przestanę pytać, kiedy udzieli mi pan zadowalającej odpowiedzi - odparł Furey.
Miecze nokturnów zwarły się ze sobą, wspierane siłą woli obydwu.
- Nie. - Darke ponownie zyskał przewagę. - Przestaniesz pytać albo zyskasz wroga.
Lorcan pokręcił głową. Nie potrafił zaakceptować stanowiska kapitana w tej kwestii.
Sojusz nie był w tak luksusowej sytuacji, by mieć wiele asów w rękawie. Tajemnicza flota
innych statków nokturnów mogła dać mu przewagę i nadeszła pora, by zagrać tą kartą.
- Ilekroć poruszam ten temat, pan go ucina!
- Tak - przyznał Obsydian. - I nadal będę tak robić. Tak więc, komandorze Furey -
ponownie uniósł rapier w górę - najlepiej będzie, jeśli na zawsze porzucisz ten temat.
Bezkompromisowość kapitana rozpaliła gniew młodego nokturna. Ich miecze znów
się zwarły, ale Lorcan wyparł ze świadomości fakt, że stojący naprzeciw niego mężczyzna
jest sprzymierzeńcem. To nie był już trening, lecz prawdziwa walka. Ponownie przypuścił
atak.
Darke wyczuł zmianę. Kiedy Furey natarł na niego ze zdwojoną energią, kapitan
musiał użyć całej mocy, by sparować cios. Siła uderzenia była tak wielka, że rapier wypadł
młodzieńcowi z dłoni. Gdy Lorcan obrócił się, by pochwycić broń w locie, ostrze Obsydiana
minęło jego ramię, obcięło pukiel włosów i zadrasnęło skórę na szyi.
Chłopak był tak zdumiony, że pozwolił swemu mieczowi opaść na deski. Patrząc
nieufnie na przeciwnika, uniósł dłoń i przesunął nią po karku. Kiedy ponownie na nią
spojrzał, zobaczył krew.
Taki obrót wypadków był na tyle niezwykły, że zaszokował wszystkich obecnych na
pokładzie. Walczący wokół nokturni opuścili broń i obserwowali swoich dwóch dowódców.
- Wybacz - szepnął Darke. - Wierz mi. Nie było moją intencją, by cię zranić.
Rzucił rapier na deski i doskoczył do Lorcana. Położył mu dłoń na szyi w miejscu,
gdzie skóra była przecięta. Przez minutę przyciskał palce do skaleczenia, a kiedy je cofnął,
rana była już zasklepiona.
- Boli cię? - głos kapitana brzmiał łagodnie.
- Nie. - Lorcan uśmiechnął się przekornie. - Skoro uważałeś, że powinienem iść do
fryzjera, mogłeś mi to po prostu powiedzieć.
Darke odwzajemnił jego uśmiech i położył młodzieńcowi dłoń na ramieniu.
- Myślę, że na chwilę obaj zapomnieliśmy, że jesteśmy sojusznikami.
- Owszem - przyznał tamten.
- Musimy się postarać, by to już więcej się nie powtórzyło. - Obsydian wyciągnął
dłoń.
Lorcan przytaknął i uścisnął jego rękę. Ulga, jaką poczuli pozostali nokturni, była
niemal namacalna.
Uświadomiwszy sobie, że uwaga wszystkich skupia się na nich dwóch, komandor
Furey zwrócił się do załogi:
- Dzisiejsza sesja treningowa dobiegła końca. Dziękuję wszystkim za wasz czas i
wysiłek.
Pokład zaczął pustoszeć. Darke ponownie spojrzał na Lorcana.
- Stałeś się doskonałym dowódcą - powiedział. - Kiedy wspomnę tego niepozornego
kadeta, którym byłeś jeszcze nie tak dawno, odczuwam dumę z powodu twej przemiany.
Chłopak przyjął tę pochwałę bardzo formalnym skinieniem głowy. Jednak zanim
kapitan odwrócił się i odszedł, Lorcan nie potrafił zrewanżować mu się komplementem.
„Sypialnia Loli stała się obcym królestwem” - pomyślał Sidorio, kiedy ostrożnie
wsunął głowę przez uchylone drzwi. Jego żona leżała na łóżku, otoczona, jak mu się zdawało,
tysiącem szkarłatnych poduszek. Wokół niej tłoczyły się najbardziej lojalne z członkiń jej
załogi: Holly, Camille, Jacqueline i Nathalie.
- Jak ona sobie radzi?
- Jaka ona?! Matka diabła?! - krzyknęła lady Lockwood, wbijając w męża pałające
spojrzenie ciemnych oczu.
Wyglądała na wściekłą i bez wątpienia doświadczała ogromnego bólu. Sidorio
obserwował, jak Holly zanurza chusteczkę w chłodnej wodzie, a potem delikatnie ociera
czoło Loli.
- Czy mogę coś zrobić? - spytał Sidorio.
Załogantka nic nie odpowiedziała, lecz pani kapitan - owszem:
- Myślę, że dość już zrobiłeś. To przez ciebie tak cierpię! O tak, Sidzie, to
przerażający ból. W śmiertelnym życiu powiłam dwoje dzieci i ich porody były jak agonia,
ale tamte męczarnie były niczym w porównaniu z tymi, które... - Przerwała raptownie i
zaczęła jęczeć. W jej oczach pojawił się strach.
- Proszę się skupić na oddychaniu - mówiła łagodnie siedząca u stóp łóżka Jacqueline.
- No dalej. Dokładnie tak, jak ćwiczyłyśmy.
Lady Lockwood przytaknęła. Jej zmatowiałe włosy wiły się na poduszkach niczym
węże. Sidorio obserwował całą scenę i słuchał, jak jego żona zaczyna wydawać z siebie serię
przedziwnych dźwięków. Widok Loli w tym stanie był równie niepokojący jak owe odgłosy.
Nagle wszystko ustało i pani kapitan ponownie spojrzała na męża. Pomyślał o ich spotkaniu
po tym, jak połączył jej odciętą głowę z ciałem.
- Jeszcze tu jesteś? - syknęła rodząca.
- Jeśli wolisz, żebym sobie poszedł, to tak zrobię. - Sidorio był przygnębiony z
powodu wielkiej przepaści, która między nimi powstała. I to właśnie teraz, gdy ukochana
kobieta wydawała na świat jego synów.
Lola wściekle świdrowała męża wzrokiem.
- Tak! - wrzasnęła. - Wolałabym, żebyś sobie poszedł! Nie potrzebujemy tu teraz
mężczyzn! Poród to sprawa kobiet. - Zawyła, bo ponownie zalała ją fala bólu.
- Proszę oddychać! - Jaqueline poderwała się z miejsca. - Trzeba się skupić.
Oddychanie pomoże.
Holly popatrzyła na Sidoria i uśmiechnęła się krzepiąco.
- Mamy wszystko pod kontrolą - powiedziała. - Powinien pan zaczekać na swoim
statku, kapitanie. To może potrwać wiele godzin.
Przytaknął, ogromnie wdzięczny tej dziewczynie za jej życzliwość. Przesłał żonie
całusa, ale ten gest pozostał niezauważony. Lola rzucała się właśnie na boki, z jednej
poduszkowej góry na drugą. Sidorio, król wampiratów, zupełnie zagubiony i ponad wszelką
miarę zakłopotany, umknął cichaczem z izby porodowej.
Grace bezgłośnie otworzyła drzwi i na palcach podeszła do łóżka pacjenta.
- Spokojnie - powiedział Jacoby. - Nie musisz się tak skradać. Nie śpię.
Dziewczyna pomogła mu usiąść i poprawiła poduszki.
- Dzięki. - Uśmiechnął się do niej. - Jak już zostanę wypisany, będę tęsknił za tą
całodobową opieką.
- Na twoim miejscu bym się nie martwiła - odparła Grace, przysuwając sobie stołek i
siadając obok łóżka. - Ja niedługo przestanę się z tobą cackać, ale jestem przekonana, że
kiedy wrócisz na Tygrysa, inni przejmą pałeczkę.
Jacoby zasępił się na wspomnienie statku.
- Naprawdę sądzisz, że będę mógł tam wrócić?
- Oczywiście. Dlaczego miałabym sądzić inaczej?
Westchnął i splótł dłonie na kolanach.
- Nie owijajmy w bawełnę, Grace. Oboje wiemy, co wampiraci mi zrobili i czym
teraz jestem.
- Owszem - przytaknęła. - Jesteś teraz nokturnem. I być może przypominasz sobie, że
trwa wojna, a piraci i nokturni zawarli przymierze. Zgodnie z umową na każdym statku ma
być jeden nokturn. Podejrzewam, że w przypadku Tygrysa limit zostanie zwiększony.
Jacoby stłumił śmiech i na chwilę przymknął powieki. Jego długie rzęsy rzucały cienie
na policzki.
- Stałaś się mistrzynią prostych rozwiązań - rzekł, otwierając oczy. - Przeszłaś
odpowiednie szkolenie, co?
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
- Rozważmy więc kilka drobnych, acz niezwykle istotnych kwestii - podjął
swobodnym tonem, w którym jednak pobrzmiewała gorycz. - Na przykład to, że potrzebuję
krwi i nie mogę już wychodzić na słońce.
Grace przytaknęła i odpowiedziała rzeczowo:
- Najlepiej więc będzie, jeśli ograniczysz wycieczki na pokład do pory między
zmierzchem a świtem. Pięknej opalenizny się w ten sposób nie dorobisz, ale zaufaj mi, twoja
skóra tylko na tym skorzysta. - Przerwała na chwilę. - Co do krwi to oczywiście też masz
rację. Musisz zacząć ją pić, jeśli chcesz wyrosnąć na silnego nokturna, którego wszyscy
pragniemy w tobie widzieć.
Chłopak smutno zwiesił głowę.
- Nie mogę tego zrobić - szepnął, a w oczach wezbrały mu łzy. - Nie potrafię tak...
Nie chcę umierać, ale nie zabiję nikogo tylko po to, żeby przetrwać.
Grace położyła mu dłoń na ramieniu.
- No oczywiście, że nie. Bo nie musisz. Nie odrobiłeś pracy domowej, prawda? Ile
razy spotkałeś Lorcana i pozostałych? Każdy nokturn ma swojego donora. To znaczy osobę,
która raz w tygodniu daje mu swoją krew i wcale przy tym nie ginie. Nie czuje się nawet
potem osłabiona. Kiedy stąd odejdziesz, twój donor uda się z tobą na Tygrysa.
- Mój donor? Ja nie mam donora.
Dziewczyna wstała.
- Właściwie to masz, tylko jeszcze was sobie nie przedstawiono.
Podeszła do drzwi i uchyliwszy je, zawołała cicho:
- Możesz już wejść. On czeka.
- Czy można? - Jasmine wsunęła głowę do pokoju.
- Cześć! - zawołał Jacoby. - Ach, to najlepsza noc mojego życia! Jeden śliczny gość
za drugim.
Zastępczyni Peacock uśmiechnęła się z wyraźną ulgą.
- Wygląda na to, że doszedłeś już do siebie. - Zamknęła drzwi i podeszła do łóżka.
- Nie całkiem - odparł chłopak. Zmarszczył czoło i spuścił wzrok.
- Opowiedz no mi teraz o tych ślicznych gościach - zażądała Jasmine, chcąc rozluźnić
atmosferę. - Najwyżej będę zazdrosna, co mi tam.
- No dobra - zgodził się, wyciągając do niej rękę i skłaniając ją, by usiadła na
stołeczku. - Więc tak. Najpierw przyszła moja pielęgniarka Evrim. Istna lisiczka z takimi
wielkimi błyszczącymi oczami.
Zawsze, gdy ma wolną chwilę, wpada tu, żeby mi poczytać. Po włosku. Nie rozumiem
z tego ani słowa, ale co jakiś czas kiwam głową z bardzo przejętą miną.
- Wstydu nie masz! - fuknęła dziewczyna, wznosząc oczy do nieba. - I co dalej?
- Potem przyszła sama pani doktor Tempest. Zrobiła się z niej prawdziwa piękność,
no nie?
Jasmine przytaknęła. Miał rację. Od dnia, kiedy ją poznali, Grace bardzo wypiękniała
- brzydkie kaczątko zmieniło się w łabędzia.
- Tylko nie jestem pewna, czy oficjalnie jest lekarką.
- Lekarką nie - powiedział Jacoby. - Kimś o wiele potężniejszym. Jest uzdrowicielką.
Ale nieważne, jak bardzo jest ładna, nie potrafiłbym z nią flirtować. To by było dziwne.
- Bo jest siostrą Connora?
Wzruszył ramionami.
- Po części. Ważniejsze jednak jest to, że podczas uzdrawiania sięgnęła bardzo
głęboko do mojej psychiki.
- Ach tak. To ma sens. No, a kto przyszedł po niej?
Chłopak nagle się zmieszał.
- Ma na imię Luna - wyznał niechętnie. - Jest... Jest... Meksykanką.
Jasmine skinęła głową i mocniej ścisnęła jego dłoń.
- I co, czy ta Luna też jest ładna?
Aż zagwizdał z podziwu.
- Nawet nie masz pojęcia jak bardzo! - Zmitygował się. - Jest prawie tak śliczna jak
ty, ale nie całkiem.
Dziewczyna uśmiechnęła się, słysząc ten komplement, a potem tym samym
swobodnym i radosnym tonem spytała:
- Czy Luna jest twoją donorką?
Jacoby zamarł. Wpatrywał się w Jasmine szeroko otwartymi oczyma.
- Ty... wiesz? - szepnął.
Przytaknęła, ponownie ściskając jego dłoń.
- Tak, wiem. Kapitan Li również wie. Obiecuję ci, że wszystko będzie dobrze. -
Nachyliła się i pocałowała go w czoło.
Zmarszczył brwi i przez chwilę intensywnie nad czymś myślał.
- No, no - powiedział w końcu. - To dzień pełen rewelacji. Naprawdę nie przeszkadza
ci, że jestem nokturnem? Cheng Li też nie?
Jasmine uśmiechnęła się ciepło.
- Jasne, że nie. I wszyscy chcemy, żebyś wrócił na Tygrysa. Najszybciej, jak tylko się
da. Tam jest twoje miejsce.
Rozdział 26

Po północy

Lilith, właścicielka Tawerny Krwi, siedziała w swej oszklonej budce i ostrożnie


nakładała na paznokcie świeżą warstwę szmaragdowego lakieru. Do recepcji wszedł młody
wampirat. Na widok klienta kobieta uniosła dłoń z mokrymi paznokciami. Wypalony do
połowy papieros tlił się pomiędzy jej poplamionymi nikotyną palcami. Nikt nie mógł
powiedzieć, że Lilith nie potrafiła robić wielu rzeczy naraz.
- To znowu ty? - zapytała, kiedy chłopak podszedł do jej budki. - Ale z ciebie
krwiożerczy młodziak! Nie, żebym narzekała. Dzięki takim klientom jak ty rozkręciłam ten
interes i mogłam sobie pozwolić na rozszerzenie zakresu usług.
Zaciągnęła się papierosem, myśląc o tym, jak sprytnie wykorzystała fakt, iż wampiraci
urośli w siłę i doszli do władzy. Opłacało się mieć znajomości w tym środowisku, a koneksje
Lilith sięgały samego szczytu jego hierarchii. Wydychając dym, pomyślała o Sidoriu. Zawsze
wiedziała, że pisane mu są wielkie czyny.
Klient pchnął pieniądze po ladzie.
- Poproszę połówkę - powiedział beznamiętnie, ale ze znajomą nutą pośpiechu w
głosie.
„Tym nieśmiertelnym zawsze śpieszno, jak się rozchodzi o krew” - pomyślała Lilith i
zacisnęła na banknotach drugą dłoń, tę z już wyschniętymi paznokciami.
Connor rozejrzał się po westybulu i z radością stwierdził, że pomieszczenie jest
prawie puste. Tylko w kącie siedziała jakaś elegancka kobieta w modnych ciemnych
okularach, była jednak zbyt zajęta czytaniem ilustrowanego czasopisma, aby w ogóle dostrzec
chłopaka. Pewnie czekała, aż jej towarzysz skończy się pożywiać. Connor pamiętał, jak sam
siedział na tej właśnie obszarpanej sofie kilka miesięcy temu, kiedy był tu pierwszy raz z
Jeżem. Zobaczył, że kobieta obraca stronę czasopisma i oderwał od niej zamyślony wzrok.
- Który pokój? - spytał, chcąc już odejść.
- Numer sześć - odparła Lilith z krzywym uśmieszkiem. - Smacznego, panie Smith.
Kiedy klient zniknął za aksamitną kotarą, właścicielka tawerny dokończyła palić
papierosa i zakręciła buteleczkę z lakierem do paznokci. Zsunęła się ze stołka, otworzyła
drzwi z tyłu budki i poczłapała w kierunku sofy. Pogwizdując melodię pewnej starej szanty,
której słowa były tak nieprzyzwoite, że nawet ona na ich wspomnienie się rumieniła, zaczęła
porządkować kolorowe magazyny. Układała je w schludne równe stosiki, przez cały czas
obserwując przy tym młodą kobietę.
Ta, nie zdejmując z nosa dużych okularów przeciwsłonecznych, spokojnie doczytała
artykuł do końca. Wreszcie zamknęła czasopismo i położyła je ostrożnie na stoliku. Wstała,
wygładziła żakiet, zarzuciła na ramię torebkę i skinęła Lilith głową.
- Dziękuję - powiedziała. - Byłaś bardzo pomocna. - Wyjęła z torebki rulonik nowych
banknotów i podała je właścicielce tawerny.
Lilith szeroko otworzyła oczy, ale skwapliwie chwyciła pieniądze.
- Jesteś pewna, że nie chcesz się napić, skoro już tutaj przyszłaś? - spytała. - Na koszt
firmy, oczywiście.
Elegantka uśmiechnęła się.
- To miła propozycja, ale nie, dziękuję. Muszę wracać na swój statek. Kapitan nigdy
nie odpoczywa!
Zdjęła okulary i złożyła je starannie. Właścicielka tawerny aż westchnęła z podziwu.
- Patrzajcie no tylko, jakie piękne wytatuowane serce! Czyż to nie ujmujące?
Mimma mrugnęła do niej, by pokazać tatuaż w całej okazałości.
- Oj, tak! - W obwiedzionych jasnozielonym brokatowym cieniem do powiek oczach
Lilith błyszczał zachwyt. - Strasznie mi się podoba! Też sobie dam takie zrobić!
Mimma stłumiła śmiech, widząc dziewczęcy entuzjazm u tej starej ropuchy.
Ośmielona jej życzliwością, Lilith mówiła dalej:
- Ciekawa jestem, czemu ten młody wampirat tak cię interesuje?
Mimma uśmiechnęła się tajemniczo.
- Kto rozsiewa plotki, ten zatapia statki - odparła i położyła palec na ustach. Potem
znów mrugnęła, odwróciła się i odeszła.
Grace zabrała z kuchenki butelkę jagodowego wywaru oraz swój kubek i zaniosła to
wszystko do kontuaru. Kiedy usiadła, zdała sobie sprawę, że nie jest już w laboratorium sama.
Odwróciła się i ujrzała Sidoria. Zamykał właśnie za sobą drzwi. Opanowując zaskoczenie,
dziewczyna ostrożnie odstawiła kubek na blat, zdecydowana zachować kontrolę nad sobą i
nad sytuacją. Czy pytanie przywódcy wampiratów o to, w jaki sposób udało mu się ominąć
strażników i wejść na teren Sanktuarium, w ogóle miało sens?
- Co tutaj robisz? - odezwała się najbardziej neutralnym tonem, na jaki umiała się
zdobyć.
- Przyszedłem się z tobą zobaczyć - oznajmił Sidorio wesoło, podchodząc do
kontuaru. - Chyba nie zapomniałaś, jaki jest dzisiaj dzień, co?
Odruchowo zerknęła na zegar ścienny, który wskazywał dwadzieścia minut po
północy. Nieco skonsternowana, wzruszyła ramionami.
- Może wtorek, może środa? Jestem tutaj zbyt zajęta, żeby przejmować się
kalendarzem.
Przywódca wampiratów uśmiechnął się. Dziewczyna ze zdumieniem stwierdziła, że
mimo wszystkiego, co między nimi zaszło, oczy Sidoria patrzą na nią ciepło.
- Zapomniałaś! - skonstatował z uciechą. Wyciągnął zza pazuchy jakiś podłużny
pakunek i położył go na blacie. - Grace, dziś są twoje urodziny. - Popukał palcem w
paczuszkę. - A tu masz prezent ode mnie.
Przedmiot o cylindrycznym kształcie owinięty był starannie, choć ewidentnie
niewprawną ręką, w brązowy papier i przewiązany szkarłatną wstążką.
„A niech to...” Grace naprawdę zapomniała, że dziś są urodziny jej i Connora. Kolejny
dowód na to, jak szalone było życie w Sanktuarium. W obliczu wojny, którą rozpętał
mężczyzna stojący naprzeciw niej, takie rzeczy jak urodziny przestawały mieć znaczenie.
Sidorio zdawał się czytać dziewczynie w myślach. Spojrzał jej w oczy.
- Wiem, że między nami jest ogromna przepaść. Ale mimo wszystko jesteś moją
córką. Przynajmniej w sensie biologicznym. - Wyglądał teraz na zakłopotanego. - Wiem, że
to pierwsze urodziny od śmierci twojego taty. Nie próbuję go zastąpić ani nie staram się
wymazać tego, co dla ciebie znaczył, ale chciałem coś dla ciebie zrobić.
Grace skinęła głową. Nie była pewna, jak powinna zareagować. W jej relacji z
Sidoriem nie wykształciły się żadne reguły, a był to związek zbyt dziwny, żeby postępować
standardowo. Chcąc zyskać na czasie, dziewczyna uniosła do ust kubek i pociągnęła łyk
napoju.
- Co pijesz? - zainteresował się wampirat.
- Wywar z siedmiu odmian górskich jagód. To mój tymczasowy substytut krwi.
Sidorio uśmiechnął się kpiąco.
- Daj spokój! Krwi nie da się zastąpić.
Wzruszając ramionami, upiła kolejny łyk.
- Oboje wiemy, że w pewnych kwestiach nigdy nie dojdziemy do porozumienia.
Mężczyzna ponownie popukał palcem w paczuszkę.
- Nie otworzysz prezentu ode mnie? - Wpatrywał się w Grace szeroko otwartymi
oczyma, jak dziecko. Nie usiadł. Jak długo zamierzał tu zostać?
Dziewczyna rozsupłała czerwoną kokardkę i rozchyliła papier. W środku znalazła
płócienny rulon. Zaczęła go rozwijać, zastanawiając się, cóż to może być.
- To portret, do którego razem pozowaliśmy - oznajmił rozpromieniony wampirat. -
Temu malarzowi, jak mu tam było... Caravaggio! - Posmutniał nagle.
- A przynajmniej to, co zostało z naszego portretu po tym, jak Connor potraktował go
swoim mieczem.
Grace spoglądała na resztki obrazu, który ktoś - czyżby Sidorio? - próbował starannie
posklejać i pozszywać. Nie było to kompletne dzieło mistrza Caravaggia. Może chcąc
oszczędzić jej przykrości, Sidorio nie doszył fragmentu, na którym była Lola? Na płótnie
widniały jedynie podobizny jego samego i bliźniąt. Ponowny widok tego portretu był dla
dziewczyny Szokiem, w szczególności jej własnej realistycznie oddanej twarzy z ogniem
głodu pałającym w oczach.
- Chciałem dać ci coś, co będzie ci przypominało o rodzinie - wyjaśnił przywódca
wampiratów. - Niezależnie od tego, co o mnie sądzisz, przyczyniłem się do twoich narodzin.
To na pewno coś znaczy.
Grace zabrakło słów. Nie potrafiła sobie wyobrazić, że miałaby oprawić ten obraz i
powiesić go na ścianie - tak jak przepiękny wizerunek Dextera i Sal-ly z pierwszych dni ich
romantycznej miłości, który podarował jej Lorcan. Lecz chociaż portret był wyjątkowo
groteskowy, czuła się wzruszona pokrętnym rozumowaniem Sidoria, które kazało mu przybyć
do niej z tym właśnie prezentem. Nigdy nie spodziewałaby się takiego gestu z jego strony.
Przeniosła wzrok z portretu na pierwowzór, który, ku zdumieniu dziewczyny, uśmiechał się
do niej czule.
- Uważasz, że jestem bestią - powiedział. - Nie próbuj zaprzeczać, wiem, że to
prawda. Masz mnie za potwora, mea culpa. Wiele moich czynów mogło nasunąć ci ten
wniosek. Jestem wampiratem i wodzem potężnego imperium. Ale to nie wszystko, czym
jestem, Grace. Jestem też ojcem twoim i Connora. I to jest dla mnie ważne.
- Planujesz dzisiejszej nocy odwiedzić także jego? - spytała.
Sidorio pokręcił głową i spuścił wzrok.
- Nie. Nie rozstaliśmy się w zgodzie - mruknął, wodząc palcem po nacięciach na
portrecie. - On będzie potrzebował więcej czasu. - Ponownie spojrzał na dziewczynę. - Ty
zawsze byłaś bardziej otwarta.
- Jestem otwarta na wiele rzeczy, ale i tak wiem, po której stronie stanęłam w tej
wojnie.
- A ja na to pozwalam - przytaknął z dumą. - Bądź co bądź, masz ten upór po mnie.
Sally taka nie była. Wiem, że stoimy po przeciwnych stronach barykady i że zapewne
nie ma nic, co mógłbym zrobić, aby to zmienić, lecz i tak cię o coś poproszę. Tylko o jedno.
Nigdy nie zapominaj, że jestem twoim ojcem i że mi na tobie zależy.
Spojrzała mu w oczy.
- Mógłbyś wszystko zmienić, przystając na rozejm. Mogłabym od razu wezwać tutaj
Obsydiana Darke’a i jeszcze tej nocy zakończylibyśmy tę wojnę. - Odetchnęła. - To by był
naprawdę wspaniały prezent urodzinowy. Taki, który tylko ty mógłbyś mi dać.
Sidorio milczał przez chwilę. Czyżby rozważał jej słowa?
- Moim darem dla ciebie są portret i rodzina, Grace - powiedział wreszcie. - Wiem, że
i jedno, i drugie jest trochę postrzępione i pełne wad, ale teraz to jedyne, co mogę ci
ofiarować.
Pokiwała głową. Tak naprawdę nie spodziewała się innej odpowiedzi.
- Jeszcze raz dziękuję - rzekła. - Powiem o tym Connorowi, kiedy się z nim zobaczę.
Sidorio popatrzył na zegar.
- Lepiej już pójdę. Lola właśnie rodzi.
Grace aż rozdziawiła usta ze zdumienia.
- Lola lada chwila wyda na świat twoje dzieci, a ty ją zostawiasz, żeby przyjść tutaj?
Wampirat wzruszył ramionami.
- Mam już dwoje dzieci - oznajmił. - Poza tym zdążę wrócić na czas, żeby przeciąć
pępowiny.
Dziewczyna na chwilę przymknęła oczy. Przeniosła się na pokład Wagabundy.
Ujrzała leżącą na łóżku lady Lockwood i otaczające ją osoby. Na ich twarzach malowała się
ekscytacja, a dłonie poruszały się prędko.
Grace uniosła powieki i spojrzała na Sidoria.
- Lepiej się pospiesz. To już niedługo.
- To zabawne - stwierdził wampirat. - Cała wasza czwórka będzie obchodzić urodziny
tego samego dnia.
- Tak. Na to wygląda. - Przyszło jej do głowy coś innego. Zapewne nowe potomstwo
Sidoria będzie uważać ją i Connora za przyrodnie rodzeństwo. To była dziwna myśl, która
szybko została zepchnięta na dalszy plan przez inną sprawę. - Czy znasz proroctwo? - spytała.
Na dłuższą chwilę zapadła cisza. Grace zastanawiała się, czy dobrze postąpiła, poruszając ten
temat. Jeśli Sidorio o niczym nie wiedział i zapyta ją teraz, o co chodzi, to czy przekazanie
mu tych informacji nie będzie ryzykowne? I tak było już za późno.
- Tak - odparł w końcu. - Olivier z wielkim entuzjazmem opowiedział mi o tej
przepowiedni.
„No oczywiście!”. Grace pokręciła głową. Nie była pewna, jak sformułować kolejne
pytanie, ale wampirat już je przewidział.
- Zastanawiasz się, czy przykładać do niej wagę, prawda? Myślisz, że to proroctwo
wieszczy śmierć twoją lub twojego brata?
Przytaknęła.
- Ono wieszczy czyjąś śmierć. Jednego z bliźniąt, więc chodzi o mnie lub o Connora.
Chociaż równie dobrze może się odnosić do twoich nowych dzieci.
Pożałowała tych słów w chwili, gdy je wymówiła, ale Sidorio nie wydawał się
poruszony. Wzruszył niedbale ramionami.
- Nie wierzę w żadne wróżby i omeny - rzekł. - Lola natomiast uwielbia to całe
hokus-pokus. I w porządku, skoro ją to bawi. Ma o czym rozprawiać z Olivierem i ze swoimi
dziewczętami. Ale ja to widzę w ten sposób: ludzie tacy jak ja - jak my - sami piszą swoje
przeznaczenie. Za życia wiele razy stawiałem czoło śmierci, a po śmierci wiele razy
uniknąłem obrócenia się w nicość. Im bardziej inni chcą mnie zniszczyć, tym silniejszy się
staję. - Uśmiechnął się do dziewczyny. - Jestem przekonany, że to samo dotyczy ciebie i
Connora. I będzie dotyczyło bliźniąt Loli, gdy już wyda je na świat. Klan Sidoria powstał po
to, by rządzić, a nie po to, żeby być rządzonym. - Zbliżył się i pochylił ku niej. - Najwyższa
pora, byś zrozumiała, że twoje moce przewyższają już moce mistrza, podobnie jak Connor
jest potężniejszy od jakiegokolwiek innego pirata. Nie pozwól, żeby przepowiednia
wygłoszona setki lat temu zasiała w was strach, moja córko. Osoba pochodząca z takiego
rodu i dysponująca tak niezwykłymi umiejętnościami naprawdę nie ma się czego obawiać.
Gdy skończył mówić, przyciągnął ją do siebie i przytulił. Grace pomyślała, że jest on
bardzo zaskakującą istotą. Uznała, że to chyba dobrze, iż są nieśmiertelni. Mogą minąć całe
wieki, zanim go zrozumie i zdoła z nim stworzyć stabilną relację.
Wampirat puścił dziewczynę, skinął jej głową i odwróciwszy się, wyszedł na korytarz.
Grace pozostała na miejscu i głęboko się zadumała. Wiedziała, że Sidorio pragnął, by jego
słowa dodały jej sił i otuchy. A jednak potrafiła myśleć tylko o jednym: poród Loli oznaczał,
że nadszedł czas wypełnienia się proroctwa. Wojna pomiędzy Sojuszem a wampiratami
zbliżała się do punktu kulminacyjnego. Wkrótce jedno z nich zginie - ona lub Connor!
W pokoju numer sześć Connor siedział z brzegu po jednej stronie otomany i
wpatrywał się w dziurę w gnijącej podłodze. Był pewien, że dostrzegł tam mysz. Po drugiej
stronie wytartego mebla leżała „tawernianka” - było to wampirackie określenie dziewczyny
pracującej w tym lokalu. Jej koszula była rozpięta, dłonie bezwładnie spoczywały na
kolanach. Patrzyła w sufit z lekko uchylonymi ustami.
- Przepraszam - mruknął chłopak, nadal wbijając wzrok w podłogę. - Czy
moglibyśmy przez chwilę porozmawiać?
Dziewczyna nie odpowiedziała. Odwróciwszy się w jej stronę, zauważył, że jest
nieprzytomna. Poczuł przypływ paniki. Dzisiejszej nocy jego głód był naprawdę wielki.
Czyżby zabrał jej zbyt wiele krwi? Tawernianki nie mdlały po jednej połówce.
- Przepraszam - powtórzył bezradnie, nachylając się ku dziewczynie. Sprawdził puls -
jej serce biło, chociaż bardzo wolno. „Całe szczęście. Wkrótce oprzytomnieje”. Postanowił
zaczekać, aż biedaczka się ocknie - ze względu na nią i na siebie samego. Jego własne tętno
było nadmiernie przyspieszone. Energia, którą wyssał z tej dziewczyny, buzowała w jego
ciele.
Jak miała na imię? Czy w ogóle mu to powiedziała? Tutaj imiona nie miały znaczenia,
szczególnie w przypadku pilnych transakcji. Teraz, kiedy czerwona mgła głodu nie
przesłaniała mu już wzroku, mógł się przyjrzeć tawerniance uważniej. Żałował, że nie obszedł
się z nią delikatnie. Dostrzegł zaschnięte rany na jej klatce piersiowej i speszony, zaczął
zapinać jej koszulę.
Zauważył przy tym, że dziewczyna ma na szyi łańcuszek ze zmatowiałego złota.
Sięgnął po wisiorek, który przesunął się aż na ramię. Na brudnej złotej blaszce był
wygrawerowany jakiś napis. „Petra”. A więc tak miała na imię. Connor uśmiechnął się i
starannie ułożył wisiorek pomiędzy jej obojczykami.
Uwagę chłopaka przykuło teraz tykanie starego zegara, stojącego na kominku.
Oświetlenie w tym pokoju, podobnie jak w pozostałych, było bardzo słabe. Lilith wmawiała
wszystkim, że chodzi o „nastrój”, ale prawdziwym powodem było zapewne jej skąpstwo.
Oszczędzała na świecach. Connor wytężył wzrok, żeby odczytać pokazywaną przez zegar
godzinę, i ponownie się uśmiechnął.
- Już po północy - stwierdził głośno.. - Petro, wiesz, co to oznacza? - Spojrzał na
dziewczynę. - Że są moje urodziny! Chociaż właściwie nie ma czego świętować.
Patrzył na Petrę, gorąco pragnąc, by zareagowała. Nic z tego. Ponownie zalała go fala
paniki, tym razem połączona z poczuciem winy. Dotknął nadgarstka zemdlonej i ponownie
sprawdził puls - był silniejszy niż poprzednio. Bardzo dobrze, lecz Connor nie miał już teraz
wątpliwości. Pożywiał się zbyt łapczywie. Ile właściwie wypił, skoro doprowadził tę
dziewczynę do takiego stanu?
Ujął jej dłoń i przytrzymał - coś mu mówiło, żeby nie puszczał.
- Oczywiście nie wiem, czy urodziny jeszcze cokolwiek dla mnie znaczą - podjął
swój monolog. - Skoro jestem dampirem, chyba nie powinny. Może za rok nie będę nawet
pamiętał, jaki to dzień? - Umilkł, po raz kolejny wsłuchując się w tykanie zegara. - Czy czas
ma teraz dla mnie jakiekolwiek znaczenie?
- Uścisnął palce Petry, szukając w tym pociechy. Nie znalazł jej. Chłód i bezwład
dłoni dziewczyny uzmysłowiły mu tylko tym boleśniej, jaki jest samotny. Odłożył jej rękę,
umieszczając ją ostrożnie na jej brzuchu.
- Urodziny trzeba spędzać z przyjaciółmi - powiedział i ponownie zerknął na tarczę
zegara. - Powinienem wracać na Tygrysa. Może Jasmine przygotowała dla mnie jakąś
niespodziankę? - Uśmiechnął się do Petry. - Jasmine to moja dziewczyna. Tylko że o mnie
nie wie. To znaczy o tym, że jestem dampirem. - Nagle tknęła go pewna myśl. - Może
najwyższa pora, żeby wreszcie gdzieś z nią spokojnie usiąść i o wszystkim jej opowiedzieć?
Mógłbym sobie sprawić taki prezent urodzinowy. Jasmine jest naprawdę wyjątkowa. Jeśli
ktokolwiek potrafi to zrozumieć, to właśnie ona. Zdjąłbym sobie ciężar z ramion. To
naprawdę byłyby pamiętne urodziny.
- Urodziny? Czyje urodziny? - wybełkotała tawernianka, odzyskując przytomność.
- Petra! - Connor poczuł ogromną ulgę, widząc, że nic jej nie jest. Pomógł
dziewczynie się podnieść i usiąść na otomanie. - Przynieść ci coś? - spytał. - Może szklankę
wody?
Powoli pokręciła głową.
- Cóż, lepiej już pójdę. Zabrałem ci dużo czasu.
Nie mógł się doczekać, aż opuści ten obskurny pokój. Wstał i ruszył w kierunku
drzwi, lecz zawahał się z ręką na klamce. Zawrócił do otomany i wyjął z kieszeni zwitek
banknotów, który następnie wsunął Petrze w dłoń.
- Proszę, tu masz coś ekstra. Chyba wziąłem więcej niż połówkę, ale Lilith nie musi o
tym wiedzieć, prawda?
Petra uśmiechnęła się lekko i ponownie pokręciła głową.
- Kto ma dzisiaj urodziny? - zapytała.
- Nikt ważny - odpowiedział Connor, a potem odwrócił się i wymknął z pokoju.
Rozdział 27

Wir

Darcy Flotsam sprężystym krokiem zmierzała w kierunku swego pokoju w


Sanktuarium. Niosła starą gitarę, którą znalazła w Korytarzu Rzeczy Odrzuconych. Musiała
wcześniej setki razy mijać ten instrument, lecz dopiero dziś rzucił się jej w oczy, połyskując
kusicielsko w blasku wotywnych lampek. „Idealny prezent dla Jęta - myślała ucieszona -
zwłaszcza teraz, kiedy chłopak jest na najlepszej drodze do wyzdrowienia. Może i nie jest to
model fender stratocaster z pięćdziesiątego czwartego, o którym Jet opowiada z taką
czułością, jakby mówił o dawnej ukochanej, ale z całą pewnością da się na tym grać”. Jako
muzyk Darcy wiedziała, że będzie to dla jej nowego przyjaciela wystarczającym
pocieszeniem. Zdobyła dla Jęta gitarę, teraz porządnie ją wyczyści, a wieczorem, kiedy
pójdzie go odwiedzić, sprawi mu wspaniałą niespodziankę.
Kiedy skręciła w korytarzyk prowadzący do kwater personelu, dostrzegła idącą z
naprzeciwka Grace. Panna Flotsam natychmiast zauważyła w ręku przyjaciółki znajomą
torbę. Stanęła jak wryta.
- A zatem - zaczęła - tym razem naprawdę odchodzisz?
Grace zatrzymała się i spojrzała na nią z powagą.
- Wiesz, że muszę.
W oczach Darcy wezbrały łzy.
- Tak, ale chyba nie zamierzałaś odejść bez pożegnania?
Grace postawiła torbę na podłodze i wyciągnęła dłoń.
- Właśnie do ciebie szłam.
Przez chwilę panna Flotsam patrzyła na przyjaciółkę z rozżaleniem, a potem
potrząsnęła głową.
- Przepraszam, Grace. Po prostu będę bardzo za tobą tęsknić. Tak wiele razem
przeszłyśmy, szczególnie w ostatnich miesiącach. To dzięki tobie przetrwałam. - Łzy
pociekły jej po policzkach. - Jestem samolubna, wiem o tym, ale jak ja dam tu sobie bez
ciebie radę?
Grace chwyciła Darcy za rękę i przyciągnęła ją do siebie.
- Jesteś o wiele silniejsza, niż ci się zdaje - oznajmiła z przekonaniem.
Uścisnęły się gorąco i przez jakiś czas nie wypuszczały się nawzajem z objęć,
zupełnie jakby od tego zależało ich życie. Kiedy wreszcie odsunęły się od siebie, obie już
płakały.
Oczywiście panna Flotsam miała w kieszeni koronkową chusteczkę.
- Liczyłam, że zmienisz zdanie - powiedziała, ocierając łzy. Potem podała chusteczkę
przyjaciółce.
- Wahałam się - odparła dziewczyna. - Gdybym odeszła tamtego dnia, nie byłoby
mnie tutaj i nie uleczyłabym Jacoby’ego ani - ściszyła głos - Johnny’ego. Wiem, że ktoś inny
doskonale by sobie z tym poradził. Rzecz w tym, że wszyscy poddani są ogromnej presji.
Chodzi o to... - przerwała, otarła oczy i oddała Darcy chusteczkę. - Chodzi o to, że ojciec
złożył mi w nocy wizytę.
- Sidorio! - Panna Flotsam niemal krzyknęła. - Był tutaj, w Sanktuarium?
Grace wzruszyła ramionami.
- Nie ma się czemu dziwić. Wchodzi, gdzie mu się podoba. Nieważne, czy chcemy w
to wierzyć, czy nie, ale jego moce rosną. Już nic go nie ogranicza.
- I przyszedł do ciebie?
- Tak. - Grace sięgnęła do torby. - Żeby dać mi to.
Rozwinęła płótno i pokazała obraz przyjaciółce.
- Cóż... - Panna Flotsam zmarszczyła nos. - Nie jest to rodzaj sztuki, który by mnie
zachwycał, ale ty i Connor jesteście nawet podobni.
- Ja też raczej nie powieszę tego na ścianie. - Grace zwinęła płótno w rulon i wetknęła
do torby. - Ale portret nie jest ważny, Darcy. Pamiętasz przepowiednię? Że któreś z nas
dwojga zginie?
Panna Flotsam skinęła głową. Przeszły ją ciarki. Oczywiście, że pamiętała treść
proroctwa, chociaż żywiła nadzieję, że już nigdy o nim nie usłyszy.
- Myślę... - zaczęła Grace. - Nie, nie myślę, lecz czuję, że ten czas się zbliża.
Darcy spojrzała na przyjaciółkę z niepokojem.
- Czy ta książka coś ci powiedziała?
Dziewczyna przytaknęła.
- Dziś są moje urodziny. Connor i ja kończymy piętnaście lat, chociaż, jeśli mam być
szczera, czuję się o dobrych sto lat starsza.
- Och, kochanie! Żałuję, że nie wiedziałam. Dałabym ci jakiś prezent. Chociaż
właściwie nie wiem jaki...
Grace zaśmiała się niewesoło.
- Jakikolwiek by był, na pewno byłby lepszy od daru Sidoria. Ten obrzydliwy portret
to w jego mniemaniu prezent idealny. - Wzruszyła ramionami. - Musiał wracać na
Wagabundę, bo Lola zaczęła rodzić. Dziwne, nie sądzisz? Druga para bliźniąt przyszła na
świat w tym samym dniu, w którym urodziliśmy się Connor i ja.
- A kiedy narodzą się bliźniaki - podjęła Darcy ze zgrozą - będzie to znak, że koniec
wojny jest już bliski i ty lub twój brat... - jej głos przeszedł w zduszony szept. - Któreś z was
umrze?
- Tak - przyświadczyła Grace cicho. Szybko jednak wzięła się w garść i spojrzała
przyjaciółce w oczy. - Nie powiedziałam mistrzowi, że odchodzę. Obecnie właściwie ze sobą
nie rozmawiamy.
- A co ja mam mu powiedzieć, kiedy o ciebie spyta?
Grace zawahała się.
- Hm, miałam nadzieję, że przez kilka dni zdołasz mnie jakoś kryć. Ale, jeśli wolisz,
po prostu powiedz mu prawdę. Minęły czasy, kiedy się przejmowałam tym, co myśli Mosh
Zu. - Przełknęła łzy. - Darcy, naprawdę się boję. Muszę się natychmiast dostać na Nokturn.
Panna Flotsam chwyciła przyjaciółkę za ręce.
- Widzę, że jesteś przerażona, ale czy na pewno dobrze to przemyślałaś? Jeśli
faktycznie coś ci grozi, to Sanktuarium jest dla ciebie chyba najbezpieczniejszym miejscem.
Opuszczając je, wystawiasz się na ogromne ryzyko.
W głosie Grace pojawiły się stalowe nuty.
- Muszę się dostać do Lorcana - oznajmiła stanowczo. - Z pewnością to rozumiesz, i
to lepiej niż ktokolwiek inny.
- Tak. Oczywiście, że cię rozumiem. I zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby cię
kryć.
Przyjaciółki uściskały się ponownie. Po chwili Grace spytała:
- Darcy Flotsam, co ty właściwie robisz tutaj z tą gitarą?
- Pożyczyłam ją - odparła Darcy. - Dla Jęta. Pomyślałam, że jeśli będzie mógł znowu
grać, poprawi mu to humor.
- Rozumiem. - Grace uśmiechnęła się ciepło, chociaż z trudem powstrzymywała się
od płaczu. - Mam nadzieję, że między tobą a Jetem też wszystko będzie grało. Z całego serca
pragnę, żeby to właśnie on był tym, na którego czekałaś.
Jej słowa zaniepokoiły pannę Flotsam.
- Mówisz tak, jakbyś odchodziła na dłużej niż tylko jedna lub dwie noce. Grace,
mówisz, jakbyś...
Dziewczyna uniosła dłoń, by uciszyć przyjaciółkę.
- Nie kończ, Darcy. Bardzo cię proszę! Po prostu daj mi odejść.
Podniosła torbę i ruszyła ku wyjściu. Mimo ogromnych chęci nie obejrzała się za
siebie.
Droga w dół klifu i na pokład ambulatoryjnej łodzi jawiła się Grace jako kręta ścieżka,
na której za każdym zakrętem czai się nowa przeszkoda. W rzeczywistości jednak okazała się
prosta do pokonania - wystarczyło tylko skłamać tam, gdzie było to konieczne. Kłamstwo
numer jeden dziewczyna wygłosiła przy bramie, mówiąc strażnikom:
- Wybieram się na dół, żeby uzupełnić zapasy.
Wierzyli jej tak bardzo, że żaden nie zaoponował.
Zamiast tego życzyli jej bezpiecznej drogi. Potem szczęśliwie natknęła się na
szykujący się właśnie do powrotu na przystań ambulans. Jego personelowi powiedziała
kłamstwo numer dwa:
- Mosh Zu wysłał mnie z ważną misją. Czy możecie zabrać mnie do portu?
Sanitariusze nie zadawali zbędnych pytań - byli zadowoleni, że mogą pomóc. Na
nabrzeżu dostrzegła zacumowaną łódź ambulatoryjną i trzecie kłamstwo pojawiło się jak z
rękawa:
- Muszę dostać się na Nokturn. Na pokładzie jest ciężko ranny nokturn, którego mam
uleczyć.
I w ten oto sposób, zaledwie pół godziny po pożegnaniu się z Darcy, Grace mknęła do
Lorcana po smaganych deszczem wodach oceanu. Przez długie miesiące głównie nocnej
aktywności i życia za mu-rami Sanktuarium dziwnie się czuła, podróżując za dnia, otoczona
krzątającą się, lecz zachowującą dystans załogą. Szkoda, że pogoda nie była lepsza, bo
dziewczyna chętnie porozkoszowałaby się promieniami słońca grzejącymi jej skórę -
zapomniała już, jakie to uczucie. Pod wieloma względami jednak ten ponury dzień pasował
do jej obecnego nastroju. Nie zważała nawet na zimne krople deszczu spływające po
policzkach.
- Jesteś pewna, że nie wolisz wejść do kajuty? - spytał ją grzecznie jeden z
marynarzy. - Mogłabyś się wysuszyć, a ja zrobiłbym ci coś ciepłego do picia.
Grace uśmiechnęła się najmilej, jak potrafiła.
- Nie, dziękuję. Tu jest mi dobrze.
Odwróciła się ku rufie i obserwowała, jak w miejscu, w którym łódź przecięła fale,
formuje się piana. Sanktuarium zniknęło już pośród mgły i dziewczyna widziała teraz
wyłącznie srebrny przestwór oceanu. Powrót na morze sprawił, że czuła się spokojniejsza.
Wiedziała, że Darcy miała rację - w Sanktuarium faktycznie nic by jej nie groziło, Grace nie
chciała jednak mówić przyjaciółce o tym, czego najbardziej się obawiała. Przecież im
bardziej ona była bezpieczna, w tym większym niebezpieczeństwie znajdował się Connor. A
w ten sposób przynajmniej oboje mieli równe szanse.
Czy proroctwo może okazać się prawdą? Czy ona i Connor przebyli swoją niezwykłą
drogę tylko po to, by teraz zginąć? Wystawiła twarz na wiatr, który osuszał jej mokre
policzki, i wspominała ich podróż. Od dnia, kiedy wyruszyli z Zatoki Księżycowej, minął
niecały rok, lecz Grace miała wrażenie, że upłynęła co najmniej dekada. Tak wiele się przez
ten czas wydarzyło. Życie jej i jej brata zmieniło się radykalnie.
A teraz ta przepowiednia... Grace wielokrotnie była świadkiem cierpienia i śmierci. Z
całego serca pragnęła, by ten krwawy konflikt dobiegł końca. Ale nie była gotowa oddać za to
życia. Wstyd jej się było do tego przyznać nawet przed samą sobą, zwłaszcza że znała ludzi,
którzy poświęciliby się bez wahania. Nie chciała umierać i nie chciała stracić Connora.
Musiał istnieć inny sposób, aby zakończyć wojnę.
- Panienko! - To był znowu ten uprzejmy marynarz. Dziewczyna zrozumiała, że
straciła poczucie czasu. Myśli krążyły w jej głowie niczym wody oceanu złapane w potężny
wir.
Mężczyzna wskazywał ręką zacumowany w niewielkiej zatoczce statek. Grace
wstrzymała oddech, gdy ujrzała wyłaniającą się z wodnego oparu sylwetkę Nokturnu. Jego
charakterystyczne, przypominające skrzydła żagle łopotały na wietrze, a maszt sterczał
dumnie ku niebu. Brakowało tylko galionu - panna Flotsam znajdowała się teraz przecież w
Sanktuarium. Grace ponownie pomyślała o Darcy i o tym, jak wiele znaczy dla niej ich
przyjaźń.
Łódź ambulatoryjna podpłynęła do burty Nokturnu i rzuciła kotwicę. Spoglądając w
górę, Grace poczuła, że na pokładzie tego statku znajdzie klucz do rozwiązania zagadki
ponurego proroctwa. Sama świadomość tego, że Lorcan jest tutaj, wpływała na nią kojąco. Za
kilka minut go zobaczy i opowie mu o swoich lękach. A on będzie wiedział, co robić. Zawsze
wiedział. Lorcan, drogi, słodki Lorcan ani razu jej nie zawiódł.
Rozdział 28

Powrót na Nokturn

Wspinając się mozolnie po drabince z torbą w lewej dłoni, Grace słyszała nad sobą
jakieś krzyki i metaliczne pobrzękiwanie. Kiedy jej oczy znalazły się na poziomie pokładu,
zobaczyła, że trwa na nim ruch od dziobu aż po rufę. Mężczyźni i kobiety rzucali się na siebie
z mieczami oraz rozmaitymi innymi rodzajami broni. Dziewczyna wolną ręką uchwyciła się
słupka nadburcia i przez dłuższą chwilę w osłupieniu chłonęła ten widok. A więc do tego
doszło.
Twarze wielu walczących były jej znane. Widywała je często w czasie swych
podróży. Nie znała imion wszystkich tych ludzi, ale wiedziała, że są donorami. Chwyciwszy
mocniej torbę, podciągnęła się na pokład. Stanęła przy relingu i obserwowała rozgrywającą
się przed jej oczyma niezwykłą scenę. W tak chłodny dzień donorzy rzadko opuszczali swe
przytulne kajuty, a ujrzenie ich w trakcie walki było ostatnią rzeczą, jakiej Grace mogłaby się
spodziewać.
Czuła jednak, że nie jest to coś, co by jej zagrażało. Odwróciła się i wychyliła przez
reling, pokazując kapitanowi łodzi ambulatoryjnej uniesiony kciuk. Mężczyzna skinął głową
w odpowiedzi i wydał swej załodze rozkaz podniesienia kotwicy.
Grace ruszyła w kierunku drzwi prowadzących do kajut, lawirując pomiędzy
walczącymi. Chciała jak najszybciej zejść pod pokład i znaleźć Lorcana. Była już o parę
kroków od celu, kiedy z góry ktoś zeskoczył i zagrodził jej drogę. Podeszwy ciężkich butów
uderzyły głośno o deski i czyjaś dłoń wysunęła się ostrzegawczo w kierunku dziewczyny.
- Stać!
Grace poczuła przypływ adrenaliny. Czyżby jednak istniało niebezpieczeństwo?
Kiedy spojrzała na intruza, zobaczyła znajomą twarz, szczupłą i opaloną, o czarnych oczach i
uśmiechu godnym gwiazdy Hollywood.
- Oskar! - Dziewczyna upuściła torbę i chwyciła w objęcia donora Lorcana. - Jak
dobrze znów cię widzieć!
- Ciebie też. - Chłopak promieniał. - Ten statek nie był taki sam bez ciebie na
pokładzie. - Ponownie ją uściskał. - Hej, zobacz, czego się ostatnio nauczyłem!
Odsunął się i zaczął w teatralny sposób wywijać trzymanym w ręku rapierem wokół
głowy, a następnie zaprezentował serię skomplikowanych pchnięć i uników.
Grace była pod wrażeniem.
- Gdzie się tego nauczyłeś?
- Tutaj. - Oskar uśmiechnął się szeroko. - Od samego mistrza szermierki, znanego też
jako Lorcan Furey. On nas szkoli. - Oparł czubek rapiera o deski pokładu i otarł pot z brwi. -
Z początku wszystkie nasze treningi odbywały się nocą, ale teraz, kiedy już załapaliśmy, o co
w tym chodzi, niektórzy z nas zostali oddelegowani do nadzorowania dziennych sesji. -
Spojrzał na nią bystro. - Wyglądasz na zaskoczoną.
- Bo jestem - przyznała. - Nie spodziewałam się, że donorzy przeistoczą się w oddział
wojowników.
- Wojna wszystko zmienia - odparł sentencjonalnie, prostując się i napinając mięśnie.
- Nie ma sensu, żeby taka siła się marnowała.
Grace przytaknęła z uśmiechem, ale była zmartwiona. Sytuacja musiała wyglądać
poważnie, skoro doszło do tego, że do walki zaczęto szkolić donorów. Jej potrzeba spotkania
się z Lorcanem stała się jeszcze silniejsza.
- Miło się z tobą rozmawia, ale muszę lecieć - powiedziała, kierując się do drzwi. -
Mam kilka pilnych spraw do omówienia z Lorcanem.
- Zaczekaj!
- Nie mogę! - zawołała przez ramię. - Później do ciebie wpadnę.
Twarz Oskara miała wyraz, którego nie potrafiła rozszyfrować. Zniknął jej jednak
zaraz z oczu, bo jakiś inny donor podkradł się do niego od tyłu i wciągnął natychmiast w tłum
walczących. Grace wzruszyła ramionami, nacisnęła klamkę i zeszła pod pokład.
Idąc dobrze sobie znanymi korytarzami, czuła się tak, jakby wróciła do domu. Nie
była pewna, czy to wygląd statku i jego zapach, czy może perspektywa rychłego ujrzenia
Lorcana sprawiały, że tak mocno waliło jej serce. Tak czy inaczej to uczucie ekscytacji było
bardzo miłe.
Wreszcie stanęła przed drzwiami jego kajuty. Zapukała i odczekała chwilę. Tak
bardzo pragnęła go zobaczyć. Nie było odpowiedzi. Nie umiejąc dłużej zapanować nad
emocjami, przekręciła gałkę i pchnęła drzwi.
- Lorcan?! - zawołała, wchodząc do środka. W kajucie panował mrok; wszystkie
iluminatory, jak zawsze w ciągu dnia, były zasłonięte czarnymi roletami. Słaba poświata
padająca z korytarza wystarczyła jednak, by Grace mogła stwierdzić, że w pomieszczeniu
nikogo nie ma. Dziewczyna straciła nieco animuszu, ale pomyślała, że przecież Lorcan musi
być gdzieś w pobliżu. Poszuka go.
Kiedy się odwróciła, zobaczyła, że za drzwiami ktoś stoi.
- Lorcan? - powtórzyła niepewnie.
Postąpiła krok naprzód i rozpoznała Obsydiana Darke’a. Jego barczysta sylwetka
wypełniała niemal całe przejście.
- Grace. - Głos Darke’a był bardziej szorstki niż kiedykolwiek wcześniej. - Witaj z
powrotem na Nokturnie. Obawiam się, że Lorcana tutaj nie ma.
- A gdzie jest?
- Razem z Cate i załogą Tygrysa. Pomógł im zaplanować odbicie Diabla, a teraz
bierze udział w ustalaniu kolejnych elementów strategii.
Na wieść, że jej wyprawa okazała się bezcelowa, dziewczyna poczuła, jak opuszcza ją
energia. Co miała teraz zrobić? Łódź ambulatoryjna już odpłynęła, a nie było możliwości
wezwania tu taksówki, która mogłaby zawieźć Grace na Tygrysa lub do Sanktuarium.
- Chodźmy do mojej kajuty - zaproponował Obsydian. - Będzie ci tam wygodniej.
Mam świece, w kominku jest rozpalone.
Do jego kajuty? To było ostatnie miejsce, w którym Grace chciałaby się znaleźć, a on
był ostatnią osobą, z którą chciałaby przebywać. Przykro jej było, że tak myśli. Gdy znała go
jako anonimowego kapitana wampiratów, czuła się w jego obecności zupełnie inaczej. Ale w
Darke’u było coś złowrogiego. A jednak, wbrew sobie samej, poszła za nim do kajuty
kapitańskiej.
- Proszę - powiedział. - Usiądź.
Wziął pogrzebacz i zaczął nim rozgarniać węgle na palenisku. Grace zajęła krzesło, na
którym siadywała już wiele razy wcześniej. Patrzyła, jak Obsydian podsyca ogień, a potem
odkłada pogrzebacz i siada naprzeciwko niej.
- Cóż - zaczął z uśmiechem - nie sądziłem, że się dzisiaj spotkamy, ale cieszę się, że
mam możliwość osobiście życzyć ci wszystkiego najlepszego w dniu urodzin.
- Wiesz, że mam urodziny - stwierdziła bez emocji.
Przytaknął.
Chciała poprowadzić tę rozmowę w uprzejmy sposób, lecz widok jego spokojnej
twarzy wzbudził w niej nagle irytację.
- No oczywiście, że wiesz! - syknęła. - Ty i Mosh Zu wiecie wszystko, ale trzymacie
to przed nami w tajemnicy, nawet jeśli chodzi o sprawy, które dotyczą naszego życia!
Z tonu Darke’a jasno wynikało, że zaskoczył go jej atak.
- Jakież to miałem przed tobą tajemnice, Grace?
Nie mogła uwierzyć własnym uszom.
- Jakie tajemnice? Och, od czego by tu zacząć?
Zawahała się, czując narastający gniew. Może najlepiej by zrobiła, gdyby teraz
zamilkła i wyszła, jednak lont został podpalony i nie było już odwrotu.
- Wiedziałeś, że Sidorio jest moim ojcem, ale trzymałeś to w sekrecie, dopóki nie
miałeś już innego wyjścia i musiałeś mi o tym powiedzieć. Wiedziałeś wszystko o mojej
matce, lecz to też przede mną zataiłeś. Aż do chwili, gdy się zdecydowałeś sprowadzić ją z
powrotem...
Obsydian uniósł dłoń.
- To nie była moja decyzja. Jak zapewne pamiętasz, byłem bardzo słaby, na skraju
unicestwienia. - Na jego twarzy malował się smutek. - Nie mogłem dłużej chronić Sally ani
innych udręczonych dusz. Wiem, że to niewielka pociecha, ale w ten sposób przynajmniej
miałaś szansę poznać ją osobiście. Wydawało mi się, że to było... dla ciebie ważne.
Grace się zachmurzyła.
- Patrzyłam, jak moja matka umiera. Wielkie dzięki za podarowanie mi tego
doświadczenia! - Sama była zaskoczona złością, jaką słychać było w jej głosie. Po chwili
dodała już spokojniejszym tonem: - Nie przeczę, że czas, który z nią spędziłam, to jedno z
moich najdroższych wspomnień. Niezależnie od twoich intencji jestem ci za to wdzięczna.
Musisz jednak wiedzieć, jak bolesne było odzyskanie jej tylko po to, by za chwilę znów
musieć się z nią żegnać.
Darke skinął głową.
- Rozumiem to - zapewnił. - Wiem, jak to jest stracić najbliższych. - Spojrzał
dziewczynie w oczy. - Kiedyś ty i ja byliśmy sobie bliscy. Niestety, wygląda na to, że z
twojego punktu widzenia nasza przyjaźń dobiegła końca.
Grace znów opanował gniew.
- To nie jest kwestia punktu widzenia! - wybuchnęła. - Ty i Mosh Zu zbyt wiele
przede mną zatailiście! Wiedzieliście, że Sidorio jest ojcem moim i Connora, wiedzieliście, że
jesteśmy dampirami, ale z niezrozumiałych dla mnie powodów postanowiliście to
przemilczeć!
- Od początku mieliśmy zamiar wam o tym powiedzieć - odparł Obsydian. - Ale
chcieliśmy zaczekać, aż będziecie dość silni, by poradzić sobie z tą świadomością.
Grace założyła ręce na piersi.
- Wygodne wytłumaczenie.
- Ale prawdziwe. - Darke wzruszył ramionami. - To jakie jeszcze inne tajemnice
przed tobą miałem, Grace? A może dotarłaś już do końca swojej listy?
Pokręciła głową, wytrzymując jego spojrzenie.
- Nie - odpowiedziała. - Jeszcze nie skończyłam. Dowiedziałam się o proroctwie
mistrza i wiem już, że ty i on trzymaliście przede mną w sekrecie najważniejszą ze spraw
dotyczących Connora i mnie. Wiem, że aby przywrócić pokój, jedno z nas - ja lub mój brat -
musi umrzeć.
Obsydian wstał gwałtownie.
- Wiesz o proroctwie? - zapytał. - Skąd?
- Nie od ciebie - odparła gorzko. - I nie od mistrza. Nie, musiałam się dowiedzieć w
inny sposób.
- O jakim sposobie mówisz?
- O książce, którą znalazłam.
Darke zamyślił się na chwilę.
- Zakładam, że rozmawiałaś o tym z mistrzem?
- Oczywiście. Kazał mi się nie przejmować, bo to jest nieistotne. Nie wątpię jednak,
że od razu dał ci znać.
- Nie zrobił tego. Słyszę o tym po raz pierwszy, chociaż wierz mi, chciałbym, aby
było inaczej.
- Cóż... - rzuciła Grace obojętnym tonem. - Przynajmniej wiesz, jak to jest być
trzymanym w niewiedzy.
Obsydian odwrócił się do niej plecami. Przykucnął przy kominku, podniósł
pogrzebacz i ponownie rozgarnął rozżarzone węgielki. Przez dłuższą chwilę w kajucie
słychać było jedynie syczenie i potrzaskiwanie ognia. Potem Darke ostrożnie odłożył
pogrzebacz, podniósł się i spojrzał na dziewczynę.
- Nie miałem pojęcia, że żywisz wobec mnie aż tyle negatywnych uczuć - rzekł. - Ale
cieszę się, że mi o tym powiedziałaś. Teraz, gdy poznałem twój punkt widzenia, rozumiem
twoje nastawienie. - Stanął za jej krzesłem i położył rękę na jej ramieniu.
- Przepraszam. - Jego głos zniżył się do ledwo słyszalnego szeptu.
Grace przypomniały się czasy, kiedy dowódca Nokturnu mówił tylko w ten sposób.
Po chwili jednak Obsydian podjął swym zwykłym szorstkim tonem:
- Nigdy nie uważałem, że mam przed tobą i Connorem tajemnice. Starałem się tylko
chronić was oboje. Kiedy wyruszyliście z Zatoki Księżycowej, żadne z was nie mogło
przewidzieć, ku czemu zmierzacie.
Słysząc te słowa, dziewczyna miała wrażenie, że znów znalazła się na starej łodzi
Dextera, która rozpada się pod stopami dwojga pasażerów, pozostawiając ich na pastwę
wzburzonego oceanu.
- Tamten sztorm... - zaczęła. - Rozbita łódź... To nie zdarzyło się przez przypadek,
prawda? Nic nie było przypadkowe. Nadeszła pora, by wezwać nas z powrotem.
Przez jakiś czas Darke milczał. Grace nie czuła już jego dłoni na ramieniu. Wreszcie
zrobił kilka kroków i stanął przed nią.
- Masz rację - rzekł. - Nie było sensu, byście po śmierci Dextera pozostawali w
Zatoce Księżycowej. Jak to ujęłaś, nadszedł czas, aby wezwać was z powrotem do domu.
Dziewczyna zamarła. Nie mogła uwierzyć, że wcześniej nie przyszło jej to do głowy.
- Chcieliście sprowadzić nas oboje na Nokturn, ale nie wszystko poszło zgodnie z
planem. Nie przewidzieliście, że Cheng Li uratuje Connora.
- W rzeczy samej - przyznał Obsydian. - Tak więc nadeszła pora, by położyć kres
wszelkim tajemnicom. Jesteś dość silna, żeby poznać całą prawdę. Od czego mam zacząć?
Grace nie wahała się ani chwili.
- Od proroctwa.
Darke skinął głową. Zmarszczył brwi i przez kilka minut zbierał myśli. Potem
powiedział:
- Pięćset lat temu, w okresie tuż przed Nowym Potopem, moi towarzysze i ja
zostaliśmy wezwani do Sanktuarium.
Dziewczyna pochyliła się ku niemu.
- Mosh Zu was wezwał?
- Owszem. Pokażę ci to.
- Pokażesz? - Grace była zdezorientowana.
- Robiłaś to już kiedyś - przypomniał jej i spojrzał na kominek. - Patrz w płomienie, a
ja cię tam zabiorę.
Z bijącym sercem skupiła wzrok na ścianie ognia. Odczekała, aż chaotyczny taniec
płomieni przestanie absorbować jej uwagę, a ukryta za nimi wizja nabierze ostrości.
Zobaczyła znajome pomieszczenie: komnatę medytacyjną. Rozpoznała mozaikę na
podłodze, ułożoną w kształt ogromnego kompasu. Mistrz klęczał w samym centrum róży
wiatrów, wpatrzony w stojącą przed nim na posadzce miedzianą miskę pełną wody.
Zagłębiając się w wizję, Grace usłyszała delikatny plusk. Widziała, jak powierzchnia
wody w misce marszczy się i faluje. Mosh Zu pochylał się nad nią w swoich szafranowych
szatach, nieruchomy niczym posąg. Woda zaczęła wirować, coraz szybciej i szybciej.
Dziewczyna chciała podejść bliżej i zajrzeć do miski, ale nie mogła ruszyć się z miejsca,
przytrzymywana jakąś niewidzialną siłą. Wtedy otworzyły się drzwi i pierwszy z czterech
zamaskowanych kapitanów wszedł do komnaty.
Rozdział 29

Święto

Cheng Li stała pośrodku tawerny Mamy Kettle, zwrócona plecami do przepastnego


półokrągłego baru. Zdziwiło ją, jak wielki panował tutaj ruch. Zdezelowany budynek aż trząsł
się od gwaru rozmów i śmiechów. Piraci skwapliwie wykorzystywali każdą cenną chwilę
wolną od działań wojennych na beztroską zabawę.
- Kapitan Li! - Ciasteczko pomachała do niej ręką ponad tłumem. - Jaka miła
niespodzianka! Wygląda pani wspaniale, biorąc pod uwagę, przez co pani przeszła.
Cheng Li wzruszyła ramionami.
- Potrzeba więcej niż jednego obłąkanego wam-pirackiego kowboja, żeby mnie
pokonać. - To było wszystko, co miała do powiedzenia na ten temat. - Widzę, że interes
kwitnie. - Wskazała z uśmiechem zatłoczone stoliki.
Ciasteczko przytaknęła.
- Z niechęcią to mówię, ale wojna bardzo się nam przysłużyła.
- Mama Kettle na pewno jest zadowolona.
- Nie bardzo. - Dziewczyna posmutniała. - Miałam nadzieję, że widok lokalu pełnego
życia rozrusza ją i wyrwie z tego marazmu, w jaki wpadła po śmierci kapitana Wrathe’a. - Z
żalem pokręciła głową.
- Niestety, straciła zainteresowanie tawerną. Był czas, kiedy w taką noc jak dziś
nadaremnie zdzierałam sobie gardło, namawiając ją, żeby trochę odpoczęła. Teraz nie
wychodzi nawet ze swojej sypialni. Wygląda na to, że jedyne, czego chce, to leżeć w łóżku i
mamrotać coś do Scrimshawa o Moluccu i o przeszłości.
Pani kapitan zmarszczyła brwi.
- Przykro mi to słyszeć. Myślę, że jedyne, co możesz teraz zrobić, to dać jej trochę
czasu.
Ciasteczko uśmiechnęła się smętnie.
- Ma pani rację. Czas to ponoć najlepszy lekarz. Będę ją bacznie obserwować. Była
dla mnie jak matka; przynajmniej tyle mogę dla niej zrobić. - Twarz dziewczyny rozjaśniła się
nagle, zupełnie jakby słońce przedarło się przez ciemne chmury. - Ale dosyć ponurych
tematów! To niestosowne, by w ten sposób witać tak znakomitego gościa. Przyniosę pani i
pani załodze coś do picia. Na koszt firmy oczywiście! I nie musicie gnieść się tutaj z całym
tym motłochem. Tam jest pokój dla VIP-ów zarezerwowany specjalnie dla was.
- Dzięki - odparła Cheng Li. - Ale mogę postać tutaj minutkę lub dwie. Czekam na
kogoś. - Rzuciła okiem na wejście. - No proszę, właśnie przyszedł!
Obie zagapiły się z zachwytem na smukłego młodzieńca w szarobłękitnym mundurze.
Chłopak uścisnął w przedsionku dłoń Gnatowi, zaufanemu ochroniarzowi tawerny, i
minąwszy aksamitną kotarę, wszedł do sali.
Ciasteczko szturchnęła Cheng Li łokciem.
- Oto chodząca definicja wysokiego, mrocznego i przystojnego! Chociaż jak na mój
gust to on jest trochę zbyt blady.
Pani kapitan uśmiechnęła się lekko.
- Bo to nokturn.
- No oczywiście! Wciąż jeszcze nie przywykłam do tego, że oni tutaj przychodzą. Był
czas, że gdyby wampirat przekroczył tę kotarę, wszyscy chwyciliby za broń.
- On nie jest wampiratem - oznajmiła z naciskiem Cheng Li. - Jest nokturnem. To
ogromna różnica.
- No tak, wiem. - Ciasteczko zawstydziła się, lecz spojrzawszy ponownie na
młodzieńca, który zmierzał właśnie w ich kierunku, rozpłynęła się w zachwytach.
- Jaki on ładny! Jeszcze nigdy go tu nie widziałam. Jestem pewna, że zapamiętałabym
taką piękną twarz.
- Raz ujrzysz i nigdy nie zapomnisz - przyznała pani kapitan, unosząc dłoń, by dać
znak Lorcanowi. Zauważyła, że wielu piratów, a szczególnie piratek, odwróciło się i zaczęło
się gapić na przybysza. Z satysfakcją obserwowała pojawiającą się na ich twarzach zazdrość,
gdy nokturn stanął przed nią i zasalutował.
Czując ogromną przyjemność, Cheng Li również zasalutowała i odważyła się spojrzeć
w jego niepokojąco błękitne oczy.
- Komandorze Furey, cieszę się, że mógł pan dziś do nas dołączyć.
Lorcan uśmiechnął się.
- Nie mogę zostać długo, pani kapitan, ale bardzo pragnąłem pogratulować wam
wszystkim odbicia Diabla.
- Jak zwykle jesteś zbyt skromny - odparła, owładnięta niepowstrzymaną falą gorąca,
które czuła zawsze w jego obecności. - Dobrze wiesz, że zawdzięczamy to zwycięstwo przede
wszystkim twojej strategii.
Zauważyła, że się speszył, słysząc komplement. To zmieszanie tylko dodało mu
uroku. Ujęła go pod ramię, świadoma skierowanych w jej stronę spojrzeń.
- Chodź ze mną - powiedziała. - Czeka na nas pokój dla VIP-ów.
Lorcan zdjął czapkę.
- Prowadź, kapitan Li! Jak wiesz, jestem obcy w tych stronach.
Kiedy zmierzali ku odgrodzonemu liną pomieszczeniu, nagle wyrosła przed nimi
znajoma postać.
- Cate! - ucieszył się chłopak.
Rudowłosa piratka zdawała się zatopiona we własnych myślach, ale zatrzymała się i
uśmiechnęła.
- Cześć, Lorcan. Wiesz, jesteś ostatnią osobą, którą spodziewałabym się spotkać u
Mamy Kettle.
- Ja go zaprosiłam - wyjaśniła Cheng Li. - Teraz jesteśmy po tej samej stronie.
- No oczywiście - przytaknęła tamta.
- Moje gratulacje, Cate - rzekł Lorcan, ściskając dłoń koleżanki. - To było
zwycięstwo godne opisania w podręcznikach.
Cheng Li zwalczyła irytację, która ją ogarnęła na widok zażyłości łączącej tych dwoje.
- Zdecydowanie zbyt skromny - powtórzyła. - Oboje napisaliście od nowa
podręczniki taktyki walki na morzu. Wasze nazwiska - nasze nazwiska - przejdą do historii
piractwa.
- Ta wojna jeszcze się nie skończyła - przypomniał nokturn.
- W rzeczy samej. Teraz musimy się skupić na jej następnej fazie. Wierzę, że
zbliżamy się do decydującego momentu. Pomyślałam, że dziś mamy świetną okazję, by to
omówić.
Cate mrugnęła konspiracyjnie do Lorcana.
- No widzisz, mój przyjacielu. Nie ma czegoś takiego jak darmowy drink.
Doszli do pokoju dla VIP-ów. Pani kapitan nie traciła czasu i kiedy szef sali odczepiał
linę, aby ich przepuścić, zaczęła:
- Powiedz mi, komandorze, czy Obsydian Darke rozważył już pomysł zawarcia
strategicznego sojuszu z innymi nokturnami?
Lorcan zachmurzył się i westchnął.
- Wiele razy rozmawiałem na ten temat z Obsydianem, ale obawiam się, że nie
poczyniłem żadnych postępów.
Cheng. Li z niezadowoleniem pokręciła głową.
- Nie rozumiem, dlaczego tak się opiera - burknęła, zajmując miejsce u szczytu stołu.
- Na pewno zdaje sobie sprawę z tego, że piraci nie mogą już dłużej sami ponosić
ciężaru tej wojny. Nie w sytuacji, kiedy w świecie nokturnów są potencjalni sprzymierzeńcy.
Musi ich sprowadzić, i to szybko.
- Zgadzam się z tobą - powiedział chłopak, siadając naprzeciwko niej. - Ale kiedy
próbuję przekonać Obsydiana do czegokolwiek, on staje się równie twardy jak kamień,
którego imię nosi.
Pani kapitan ściągnęła brwi.
- Musi się przełamać. - Pochyliła się i położyła Lorcanowi dłoń na przedramieniu. -
Myślisz, że coś by pomogło, gdybym to ja z nim pomówiła?
- Nie jestem pewien - odparł markotnie. - Nie wątpię w twoje umiejętności perswazji,
ale wygląda na to, że w tej kwestii już podjął decyzję.
Cheng Li prychnęła.
- Więc musimy znaleźć sposób, żeby nim potrząsnąć!
Ktoś stanął obok jej krzesła. Uniosła wzrok, spodziewając się ujrzeć Cate, lecz
zamiast niej zobaczyła Bo Yin.
- A gdzie Cate?
- Boli ją głowa - wyjaśniła Bo. - Wróciła na statek.
Ponad ramieniem swej podkomendnej pani kapitan dostrzegła znajomą postać o
płomiennej czuprynie, oddalającą się w kierunku drzwi.
- Mogła się przynajmniej pożegnać z naszym gościem - rzekła gniewnie.
- W porządku - wtrącił Lorcan pojednawczym tonem. - Myślę, że Cate nie ma teraz
ochoty na żadne towarzyskie spotkania. Nadal opłakuje Barta.
Cheng Li obserwowała znikającą w tłumie rudowłosą piratkę. Po chwili ponownie
zwróciła wzrok na nokturna.
- Jesteś bardzo wyrozumiały - stwierdziła z przekąsem. - Może aż za bardzo.
- Nie sądzę - odparł spokojnie, ale z naciskiem. - Daj jej trochę czasu.
- Czy to rozkaz? - Pani kapitan spojrzała mu zaczepnie w oczy.
- Nie. - Uśmiechnął się promiennie. - Po prostu przyjacielska rada.
Upajając się brzmieniem jego głosu i śpiewnym akcentem, który zawsze tak ją
zachwycał, pani kapitan odchyliła się na oparcie krzesła i nareszcie zaczęła się rozluźniać.
Cate przepchnęła się już prawie do przedsionka tawerny, kiedy ktoś z tyłu chwycił ją
za ramię. Zaskoczona i lekko zirytowana, odwróciła się i ujrzała Promyka Wrathe’a.
- A kuku, Catie! - Wyszczerzył do niej zęby. - Nabierasz brzydkiego nawyku
opuszczania zabawy przed czasem. Nie wierzysz w uzdrawiającą moc towarzystwa?
- To co prawda nie twoja sprawa, ale jestem zmęczona - odparła chłodno. - Okropnie
boli mnie głowa.
Promyk wysunął dłoń, w której spoczywały dwie owalne pigułki.
- Łyknij je. Od razu poczujesz się lepiej.
Cate uniosła brew.
- A co to w ogóle jest? - spytała.
- Paracetamol! - Chłopak parsknął śmiechem. - Ale rozumiem twoją podejrzliwość.
Mam wszak całkiem zasłużoną reputację chodzącej apteki.
- Dzięki, spasuję. - Skrzyżowała ramiona na piersi. - Pójdę już sobie. Ty zostań i baw
się z pozostałymi. - Poczuła, że zabrzmiało to zbyt obcesowo, dodała więc pospiesznie: -
Zasłużyłeś na to. Odniosłeś mistrzowskie zwycięstwo.
- Cóż za pochwała! - Wzruszył ramionami i łyknął pigułki. - No co tak patrzysz?
Cate pokręciła głową, ale nic nie powiedziała.
- Wiem - ciągnął Promyk. - Stanowię zagrożenie dla samego siebie. Dlatego
potrzebuję u swego boku kogoś, kto mnie nauczy odróżniać dobro od zła i będzie miał na
mnie pozytywny wpływ. - Puścił do niej oko. - Chociaż myślę, że możemy zacząć od
nauczenia mnie odróżniania strony prawej od lewej.
Kobieta obrzuciła go chłodnym spojrzeniem.
- Nie jesteś głupcem - powiedziała. - Nie jesteś też tak nieobliczalny, za jakiego
chcesz uchodzić. Owszem, kiedyś taki byłeś. Nie zapomniałam porażki w Forcie
Zachodzącego Słońca; nikt z nas jeszcze długo jej nie zapomni. Ale zmieniłeś się, Promyku
Wrathe. Widzę to. Twoje działania podczas Operacji Scrimshaw były wzorowe. Godne pirata
z wieloletnim doświadczeniem.
Chłopak gapił się na nią z otwartymi ustami. Wyraźnie zaniemówił, co mu się z reguły
nie zdarzało. Korzystając z sytuacji, Cate ciągnęła:
- Zatem odpowiedź na twoje pytanie brzmi: „tak”.
Na twarzy Promyka malowały się przeróżne emocje, kiedy starał się znaleźć
odpowiednie słowa. Wreszcie po dłuższej chwili i z niemałym wysiłkiem wykrztusił:
- Odpowiedź brzmi... tak?
Rudowłosa piratka pokiwała potakująco głową. W głębi duszy była ubawiona, ale
starała się, by jej głos brzmiał rzeczowo.
- Tak - powtórzyła. - Omówiłam wszystko z kapitan Li. Zachowam swoją pozycję
głównego stratega Sojuszu, ale na razie będę służyć na Diabłu. Spakowałam już swoje rzeczy,
więc gdy skończysz gibać się na parkiecie, dopilnuj, proszę, by przygotowano dla mnie moją
dawną kajutę.
- Czyżbym usłyszał rozkaz? - Promyk odzyskał już wrodzoną bezczelność. - Bo coś
mi się zdaje, że w konwencjonalnym związku kapitan-zastępca to kapitan jest osobą, która
wydaje polecenia.
Cate uśmiechnęła się i w jej szarych oczach pojawiły się iskierki rozbawienia.
- Zapewniam cię, przyjacielu, że nasze relacje będą bardzo niekonwencjonalne.
- Wypiję za to! - wrzasnął chłopak, unosząc kufel.
- Najwyżej trzy drinki - przykazała surowo. - Musisz zachować trzeźwość umysłu na
nasze poranne spotkanie w sprawie strategii. Przyjdę o siódmej trzydzieści. Chyba że to dla
ciebie zbyt wcześnie.
Promyk wyszczerzył zęby.
- Skądże znowu. Będę już po mojej porannej przebieżce. Przygotuję nawet śniadanie.
Wolisz jajecznicę czy sadzone?
Uśmiechając się, Cate bez słowa obróciła się na pięcie i zniknęła za aksamitną kotarą.
Widząc, że Cheng Li pogrążyła się w rozmowie z Jasmine i Bo Yin, Lorcan podniósł
się dyskretnie z miejsca i podszedł do samotnie siedzącego w kącie Connora.
- Mogę się dosiąść? - spytał.
Zastępca Tempest rzucił komandorowi ponure spojrzenie.
- Proszę - burknął. - Ale uprzedzam, nie jestem dzisiaj najlepszym kompanem do
rozmów.
- Zaryzykuję - odparł nokturn, zajmując krzesło po przeciwnej stronie stołu. - Można
wiedzieć, dlaczego tak kiepsko się czujesz? I to akurat tej nocy?
Connor podniósł wzrok.
- Chodzi ci o to, że powinienem świętować nasze wspaniałe zwycięstwo?
- Nie - Lorcan się uśmiechnął. - Chodzi mi o to, że masz dziś urodziny.
Chłopak momentalnie się spiął.
- Kto ci powiedział? - syknął. - Nikt nie powinien o tym wiedzieć.
Nokturn nachylił się ku niemu i szepnął:
- Byłem przy twoich narodzinach. Pamiętasz?
Connor wzruszył ramionami, lecz nic nie powiedział.
- Przyjąłem zaproszenie Cheng Li na dzisiejsze święto właściwie tylko z jednego
powodu - ciągnął Lorcan. - Chciałem mieć pretekst, żeby zobaczyć się z tobą.
- Ze mną? Po co?
- Jesteś bratem mojej dziewczyny - odparł nokturn. - No i teraz jesteśmy
towarzyszami broni. Nie znamy się zbyt dobrze, ale chciałbym, żebyśmy się zaprzyjaźnili.
Connor pociągnął łyk swojego drinka.
- Ludzie nie najlepiej wychodzą na przyjaźni ze mną. - Odstawił ostrożnie kielich na
blat i nie podnosząc wzroku, dodał: - Dziwnie szybko tracą życie. Chociaż pewnie to, że ty
już jesteś martwy, przemawia na twoją korzyść.
- Wiem, jak blisko byliście z Bartem, i boleję z powodu twojej straty.
Chłopak zmarszczył brwi.
- Grace się o mnie martwi, tak?
Lorcan pokręcił głową.
- Nie wiem. Prawdę mówiąc, ostatnio nie spędzamy razem wiele czasu. Grace jest
bardzo zajęta pracą. Cóż, wszyscy jesteśmy. Jestem pewien, że za tobą tęskni, ale nie
przybyłem tu na jej prośbę. Sam widzę, że coś cię dręczy.
- Doprawdy? - Connor uniósł ramiona. - Zastanówmy się, cóż takiego może mnie
dręczyć? Hm, może mam jakieś zmartwienie? Ach, no przecież! Dowiedziałem się, że mój
tata nie był tym, za kogo go przez całe życie uważałem. A któż to okazał się moim
prawdziwym ojcem? Sidorio, dowódca armii wampiratów! Jako bonus dostała mi się też Lola
Lockwood, wymarzona macocha. Poza tym jestem dampirem, o czym nie wie nikt z moich
towarzyszy z wyjątkiem Cheng Li - nawet moja biedna dziewczyna.
- Jasmine. - Wzrok Lorcana powędrował ku zastępczyni Peacock, nadal pogrążonej w
rozmowie z panią kapitan i Bo Yin.
Connor przytaknął i również zerknął w jej stronę.
- Jasmine - powtórzył. - Zadurzyłem się w niej od pierwszego wejrzenia, jeszcze w
Akademii Piractwa. Wówczas wszystko było prostsze i...
- Naprawdę? - przerwał mu nokturn. - A może tylko teraz ci się tak wydaje?
Chłopak uśmiechnął się gorzko.
- Słuszna uwaga, komandorze Furey. Wtedy Jasmine chodziła jeszcze z Jacobym
Bluntem. On był moim dobrym przyjacielem. Owszem, raz próbował mnie zabić, ale
puściliśmy to w niepamięć. – Spojrzał rozmówcy w oczy. - A potem stało się coś, co nie
powinno się stać. Ja i Jasmine zrozumieliśmy, że coś do siebie czujemy. Walczyliśmy z tym
w imię lojalności wobec Jacoby’ego. W końcu jego porwali wampiraci, a my zostaliśmy z
poczuciem winy. Przez to nie mogliśmy być razem i nasz związek utknął w miejscu... -
Westchnął i machnął ręką. - Tak czy inaczej wówczas miałem co innego na głowie.
Dowiedziałem się, że jestem dampirem, a mój głód krwi narastał.
- Ale nauczyłeś się go kontrolować, prawda? - przerwał znowu Lorcan. - Pijesz
herbatę, którą przysyła ci Grace?
Twarz Connora stała się nagle nieprzeniknioną maską.
- Po kolei, dobra? Rozmawiamy teraz o mnie, Jasmine i Jacobym. To dość nietypowy
trójkąt miłosny. Ale ty o tym wiesz, prawda? W każdym razie, chociaż było mi cholernie
smutno z powodu śmierci Jacoby’ego, pomyślałem, że może wreszcie będziemy mieli szansę.
Nie od razu, ale kiedy już oboje przywykniemy do sytuacji... - Potrząsnął głową. - Lecz jak
już wiesz, Jacoby został odnaleziony na pokładzie Diabla. Żyje, ale jest teraz wampirem. Tak
samo żądnym krwi jak ja! - Odetchnął i ponownie utkwił wzrok w nokturnie. - Tylko że w
przeciwieństwie do mnie on miał dość odwagi, by powiedzieć o tym Jasmine. I wiesz co?
Zupełnie jej to nie przeszkadza. No więc on wróci jutro na Tygrysa, i to by pewnie było na
tyle, jeśli chodzi o mnie i Jasmine. - Uniósł kielich.
- No to cyk, za moje urodziny! Mam całą masę powodów do świętowania.
Lorcan wahał się przez chwilę.
- Słuchaj... - zaczął. - Martwiłem się o ciebie, ale przyznaję, nie miałem pojęcia, że
tyle spraw cię przytłacza. Żałoba po Barcie, sytuacja z Jasmine i Jacobym... No i widzę, że
nadal masz problem z pragnieniem.
Connor wzruszył ramionami.
- To nic takiego; to załatwiła połówka w Tawernie Krwi - rzucił nonszalancko.
Nokturn spojrzał na niego z dezaprobatą.
- Naprawdę musimy porozmawiać - powiedział.
- Nie. Rozmowa tylko wszystko utrudni. Skończyłem z gadaniem.
- Proszę. - Lorcan nie dawał za wygraną. - Chcę ci pomóc.
Chłopak przewrócił oczami.
- Jak wampir wampirowi?
- Wiem, że trudno jest ci się przystosować...
- Niedopowiedzenie tysiąclecia! - warknął Connor i jednym haustem dopił swojego
drinka. - Nienawidzę tego. Gardzę tym. Gardzę sobą! A chcesz wiedzieć, co jest w tym
wszystkim najgorsze? Jestem nieśmiertelny i nie mam drogi ucieczki!
Uderzył kielichem o blat stołu. Lorcan aż się wzdrygnął. W tej samej chwili Connor
dostrzegł stojącą za krzesłem nokturna dziewczynę. Na jej twarzy malowało się przerażenie.
- Jasmine! - Connorowi zebrało się na wymioty. Podskoczył mu poziom adrenaliny, a
serce waliło ze strachu. - Jak wiele usłyszałaś?
Jej głos zabrzmiał ostro i nieprzyjaźnie.
- Wystarczająco dużo.
- Świetnie, to teraz już wiesz - stwierdził, starając się zachować spokój. - Znasz całą
prawdę.
Jasmine przytaknęła bez słowa.
- Nic nie powiesz? - spytał Connor.
- A co mam powiedzieć? Wylałeś już z siebie tyle żalów, że mógłbyś w nich utonąć. -
Zawahała się, odetchnęła i dodała: - Wiedziałam, że jesteś dampirem. I to już od dość dawna.
- Wie... działaś? - wyjąkał osłupiały chłopak.
- Owszem - odparła. - Dziwnie się z tym czułam, ale uznałam, że wszystko będzie w
porządku.
- W porządku? - Connor nie mógł uwierzyć własnym uszom. - Jakim cudem mogłoby
być w porządku? Jestem potworem!
- Zgadza się - przyznała bez litości. - Tak, Connorze, to wyjątkowo trafne określenie.
Ale nie ma ono nic wspólnego z tym, że jesteś dampirem. To ty sam się do tego
doprowadziłeś.
Rozdział 30

Władcy oceanów

Zbliżając się do kajuty Loli, Sidorio ze zdumieniem stwierdził, że serce wali mu jak
oszalałe. Wspomnieniami powrócił do pierwszego razu, kiedy wszedł na pokład Wagabundy i
przeszkodził lady Lockwood w jej conocnej kąpieli we krwi. Od tamtego czasu tak wiele się
zmieniło! Lola została jego żoną i partnerką w ambitnych przedsięwzięciach. Teraz sprawiła
małżonkowi kolejny prezent - bliźnięta, które z czasem staną u boku rodziców na czele ich
budzącego grozę imperium i zapewnią jego dalszą ekspansję. Sidorio nie pamiętał, by
kiedykolwiek w jego życiu wszystko tak znakomicie się układało. Wyglądało, że nareszcie
otrzymał nagrodę za długie lata udręki, której doświadczał na pokładzie Nokturnu - kiedy
pozwalał, by tłumiono jego pragnienie krwi i tłamszono jego moc.
Zapukał do pozłacanych drzwi kajuty Loli, aby zasygnalizować swą obecność. Nie był
pewien, czy ma wejść, czy też zaczekać na jej wezwanie. Takie dylematy byty mu dotąd obce
i nagle opanowało go zdenerwowanie. Przekroczy próg tego pomieszczenia jako osoba, którą
był dotychczas - wojownik, to przede wszystkim, ale też ojciec dwojga niemal dorosłych
dzieci, które go nie potrzebują, chociaż on bardzo pragnie, aby było inaczej. Jednak kiedy
stąd wyjdzie, będzie już kim innym. Ojcem pary noworodków, z którymi jego relacje będą się
układały zgoła inaczej. Był przejęty, a jednocześnie się lękał. A jeśli wszystko, co do tej pory
osiągnął, nie wystarczy, by stawić czoło temu nowemu wyzwaniu?
Drzwi się otworzyły i Sidorio ze zdumieniem stwierdził, że nie stoi za nimi Holly ani
Camille, ani nawet Lola. W miękkim świetle świec uśmiechał się do niego Olivier.
- Gratuluję, kapitanie - rzekł były asystent mistrza. Cofnął się i uprzejmym gestem
zaprosił dowódcę do środka.
Sidorio poczuł, jak rośnie w nim gniew. Pomyśleć, że został powitany w kajucie żony
właśnie przez tego typa!
- Co ty tutaj robisz? - spytał szorstko, wkraczając do salonu. - Powinieneś doglądać
szpitala.
Nim Olivier zdążył odpowiedzieć, Lola wyszła z sypialni z bliźniętami w ramionach.
- Zostaw go w spokoju, mój drogi - powiedziała. - Podczas porodu i tuż po nim
bardzo mi pomógł.
Uśmiechając się dobrotliwie, powoli zbliżała się do męża. Jej dostojny chód
przypomniał Sidoriowi ceremonię ich ślubu. Złość natychmiast go opuściła i zupełnie
zapomniał o Olivierze, kiedy patrzył na ukochaną kobietę piastującą ich wspólne dzieci.
- Wyglądasz olśniewająco, kochanie - wyszeptał.
Taka była prawda. Wyjątkowa uroda Loli zawsze zapierała Sidoriowi dech w
piersiach, ale jeszcze nigdy żona nie wydawała mu się tak piękna jak w tej chwili. Chciał
zapamiętać ten widok i zachować go we wspomnieniach na całą wieczność.
Podszedł do niej i z szerokim uśmiechem spojrzał na swych synów. Obaj mieli wielkie
ciemne oczy, które zwróciły się ku niemu ciekawie.
- To wasz ojciec - rzekła lady Lockwood miękko, patrząc na malców z miłością.
Potem uniosła wzrok ku twarzy męża. - Czyż nie są to najpiękniejsze istoty, jakie
kiedykolwiek widziałeś?
Sidorio przytaknął. Wysunął palec ku jednemu z noworodków, a chłopczyk
natychmiast uchwycił go wargami i zaczął ssać.
Lola zaśmiała się i zerknęła na zegar stojący na kominku.
- Znów są głodni - stwierdziła. - Pora na kolejne karmienie.
Odwróciła się i podeszła do otomany. Olivier już tam stał i układał poduszki.
- Dziękuję. - Lady Lockwood skinęła mu głową i usiadła wygodnie. - Sid, najdroższy,
nie stój tak. Chodź tu i usiądź razem z rodziną!
Jak zahipnotyzowany, przywódca wampiratów zbliżył się do niej, przysuwając sobie
krzesło. Obok otomany stał antyczny stolik. Sidorio pamiętał, jak Lola mu opowiadała, że ów
elegancki mebel należał niegdyś do królowej angielskiej. Jakby to miało sprawić, że uznałby
go za bardziej wyjątkowy... Kapitan uśmiechnął się, wiedząc, że żona by go nie zrozumiała.
Ten stolik był dla niego wyjątkowy tylko dlatego, że należał do niej. Na inkrustowanym
blacie stał teraz kryształowy wenecki kielich, wypełniony po brzegi rubinowym płynem.
Ułożywszy dzieci ostrożnie na poduszkach, Lola nachyliła się i umoczyła w naczyniu
wskazujący palec prawej ręki. Gdy go wyjęła, noworodki natychmiast zaczęły się wiercić.
Lola zbliżyła mokry od krwi palec do ust maleństwa leżącego po prawej, które pochwyciło go
łapczywie wargami. W tym czasie drugi chłopczyk zaczął kwilić.
- Nie płacz, mój maleńki - skarciła go lady Lockwood. - Bądź cierpliwy. Mamusia
zaraz się tobą zajmie.
Olivier usłużnie podstawił kielich. Lola wyciągnęła ku naczyniu lewą dłoń i już po
chwili oba brzdące ssały z zapałem jej palce.
Sidorio obserwował tę scenę zafascynowany. Jego żona doskonale potrafiła się
obchodzić z niemowlętami. Najwyraźniej została stworzona do tego, aby być matką -
zarówno w tym życiu, jak i w poprzednim.
- Daj, ja to wezmę - odezwał się do Oliviera, zabierając mu kielich z rąk. - Możesz już
odejść.
Tamten cofnął się o dwa kroki.
- Czy to wszystko, kapitan Lockwood?
- Tak, dziękuję, Olivierze - odparła, zarumieniona i uśmiechnięta. - Dziękuję za twoją
pomoc. Byłeś bardzo uczynny.
Były asystent mistrza ukłonił się i odwzajemnił jej uśmiech.
- Nazywa się Sidorio - przypomniał mu lodowato małżonek Loli. - Dla ciebie: lady
Sidorio.
- Będę o tym pamiętał. - Olivier ukłonił się ponownie i pospieszył w stronę drzwi.
- Czekaj! - zawołał za nim Sidorio, nie odwracając głowy. - Daj nam trochę czasu, a
potem przyślij tutaj Johnny’ego i Stukeleya.
- Tak - dodała lady Lockwood. - Mimmę i Holly także.
- Tak jest, panie kapitanie, pani kapitan. - Olivier wyszedł i zamknął za sobą
pozłacane drzwi.
- Nadal za nim nie przepadam - burknął Sidorio, podsuwając żonie kielich z krwią.
- Łagodnie powiedziane - odparła Lola, kiedy dzieci ponownie zacisnęły usta wokół
jej palców. - Jednak kiedy ty gdzieś się wałęsałeś, Olivier pomagał mi przejść przez
najtrudniejszą fazę porodu.
- Wcale się nie wałęsałem! - obruszył się przywódca wampiratów. Zraniło go to
oskarżenie i zżerała zazdrość, że to właśnie Olivier, a nie on, był przy narodzinach
bliźniaków. - Kazałaś mi odejść - przypomniał żonie gorzko.
- Naprawdę? - Pokręciła głową z uśmiechem. - Wszystko, co działo się przed
porodem, wydaje mi się takie rozmyte. Niewiele pamiętam, chociaż teraz nie ma to już
specjalnego znaczenia. Mam wrażenie, że z chwilą, gdy te małe ptaszątka wydostały się na
świat, wszystko zaczęło się dla mnie na nowo.
- W rzeczy samej - przytaknął Sidorio. Był uszczęśliwiony tym, że otwiera się nowy
rozdział w ich życiu.
- Jest śpiący - zauważyła lady Lockwood, wskazując ruchem brody maleństwo po
lewej. - Popatrz, jakie ma długie rzęsy. Są równie czarne jak moje.
- Faktycznie. - Przywódca wampiratów pochylił się nad dzieckiem. Kiedy to uczynił,
drugi jego syn zaczął płakać.
- Ten z kolei - ciągnęła Lola - jest dokładnie taki jak ty. Nienasycony! Już dobrze,
mój maleńki. Odrobinę cierpliwości!
- Mogę go nakarmić? - spytał Sidorio nieśmiało.
Lady Lockwood na kilka sekund zamarła z palcem nad kielichem. Potem skinęła
głową.
- Oczywiście. To pomoże stworzyć między wami więź.
Wampir zanurzył palec w naczyniu, a potem niepewnie przysunął go do warg
noworodka. Małe usteczka rozchyliły się natychmiast. Chłopczyk ssał z ukontentowaniem, a
Sidorio promieniał.
- I kto jest małym szczęściarzem? - zagruchała Lola, patrząc na synka. - Tatuś cię
karmi? Tak? No oczywiście, że tak!
Przywódca wampiratów uśmiechał się z rozczuleniem.
- Powinniśmy pomówić o tym, jak ich nazwiemy - powiedział.
- Nie ma takiej potrzeby - stwierdziła lady Lockwood. - Już nadałam im imiona.
- Tak? - Jej mąż poczuł się dotknięty. - Myślałem, że zrobimy to razem.
- Ten - mówiła dalej, wskazując śpiącego chłopca - ma na imię Łowca.
- Łowca - powtórzył Sidorio.
W tej samej chwili malec podniósł powieki, spojrzał na ojca i jakby się do niego
uśmiechnął.
- Widzisz? - triumfowała Lola. - Łowcy bardzo podoba się jego imię. - Położyła palec
na małym nosku dziecka, a ono natychmiast zamknęło oczy. Następnie przeniosła wzrok na
drugiego syna, który nadal łakomie ssał. - A ten mały głodomór to Upiór.
- Upiór? - Samozwańczy król wampiratów był zdumiony. - Czy to nie nazbyt...
ekstremalne?
Lady Lockwood pokręciła głową.
- Nie, mój drogi. Wcale. Czego najbardziej dla niego chcemy? Aby poszedł w nasze
ślady i wyrósł na zło wcielone. Jego imię pomoże mu kroczyć właściwą ścieżką. -
Uśmiechnęła się. - Poza tym nadałam mu je zgodnie z tradycją panującą w mojej rodzinie ze
strony ojca.
- Łowca i Upiór Sidorio... - powiedział jej małżonek w zadumie. Nie brzmiało to źle,
chociaż on sam chciał nazwać jednego z chłopców Juliuszem.
- Łowca i Upiór Lockwood Sidorio - poprawiła z naciskiem. - To brzmi trochę lepiej,
nie sądzisz?
Przywódca wampiratów wiedział, że dalsza dyskusja na ten temat nie miałaby sensu.
Lola podjęła już decyzję.
- Myślę, że Upiór już się najadł - oznajmiła stanowczo i odebrała mężowi kielich.
- Ale on płacze - zaoponował Sidorio.
- Musi się nauczyć panować nad apetytem - odparła lady Lockwood. - Inaczej nigdy
nie będziemy mieć spokoju. Poza tym sama jestem spragniona. - To powiedziawszy, uniosła
naczynie i opróżniła je jednym haustem.
Upiór popatrzył na matkę z zazdrością. Potem zamknął oczka i tak jak jego braciszek
pogrążył się w spokojnym śnie.
- Mamy nadzieję, że nasze pukanie nie obudziło dzieci - wyszeptał Desperado.
- W porządku. - Lola zerknęła na synków leżących w identycznych złotych
kołyskach. - Chłopcy rzeczywiście ucięli sobie drzemkę, ale będą zachwyceni, mogąc was
poznać. - Uśmiechnęła się do Johnny’ego, Stukeleya, Holly i Mimmy. Olivier, który ich tu
przyprowadził, pozostał w pobliżu drzwi. - Hop, do góry! - zawołała, podnosząc Łowcę i
opierając jego główkę o swoje ramię.
Holly podeszła bliżej i zaczęła gruchać do zaspanego maleństwa.
- Jest prześliczny! - powiedziała w końcu.
- Prawda? - Lola się uśmiechnęła i brodą wskazała kołyskę drugiego syna. - Zechcesz
go obudzić?
Dziewczyna skinęła głową i sięgnęła po Upiora.
Tymczasem Lola z Łowcą w objęciach podeszła do otomany i usiadła. Holly podała
jej drugiego syna i wszyscy mogli zobaczyć, jak szybko lady Lockwood nauczyła się trzymać
w ramionach dwoje dzieci.
- Wspaniale sobie pani z nimi radzi, pani kapitan! - zawołała Mimma. - Jest pani
urodzoną matką!
- Dziękuję. - Lola była wyraźnie zadowolona, słysząc ten komplement. - Wiem
jednak, że niedługo pozostaną tacy mali. Muszę się cieszyć tym, że mogę trzymać obu naraz,
dopóki mam taką możliwość, bo potem zapewne nadwyrężę sobie plecy. - Roześmiała się
perliście, a reszta zebranych jej zawtórowała.
Sidorio zwrócił się oschle do Oliviera:
- Chodź tu i nalej wszystkim wina.
Ten zawahał się na moment i popatrzył na lady Lockwood. Odwzajemniła spojrzenie,
lecz zaraz opuściła głowę i pogładziła Łowcę po policzku. Olivier podszedł więc do stolika,
na którym stała karafka z krwią i sześć kielichów. Kiedy je napełniał, przywódca wampiratów
z jowialną miną podprowadził tam swych zastępców oraz obie dziewczyny.
- Dziękujemy, Olivierze - powiedział Sidorio, zabierając z tacy dwa kielichy.
Energicznie podszedł do żony i wręczył jej jeden, a potem stanął dumnie obok otomany -
Lola i ja z radością przedstawiamy wam naszych drogich synów, Łowcę i Upiora -
oświadczył. - A zatem proszę, wznieście wraz ze mną toast za chłopców i ich piękną matkę. -
Uniósł kielich. - Za Łowcę, Upiora i Lolę!
- Za Łowcę, Upiora i Lolę! - powtórzyli pozostali. Olivier, dla którego nie było
kielicha, udał, że pije.
- Kto wymyślił ich imiona? - spytał Stukeley, wyraźnie rozbawiony.
- Ja - odparła lady Lockwood. - Podobają ci się?
- O, tak - powiedział. - Bardzo oryginalne. Szczególnie Upiór.
- To tradycyjne imię w rodzinie Loli - poinformował go dowódca.
- Oczywiście. - Stukeley nie miał odwagi spojrzeć Johnny’emu w oczy. Zamiast tego
uniósł kielich do ust i upił kolejny łyk.
Sidorio odchrząknął.
- Nie przypominam sobie, bym w ciągu tych wszystkich lat, kiedy pływałem po
oceanach, przeżył równie szczęśliwą noc - oznajmił, wodząc roziskrzonymi oczyma po
twarzach zebranych. - Mieliśmy już rodzinę... - zawiesił głos.
- Mówi pan o Grace i Connorze, kapitanie? - spytał Desperado.
- Mówi o was - wyjaśniła Lola oschle.
- Tak - potwierdził jej małżonek. - Uważamy was za naszą rodzinę. - Jego wzrok
przenosił się ze Stukeleya na Mimmę, Johnny’ego i Holly. - Teraz mamy jeszcze tych dwóch
ślicznych chłopców, którzy w ciągu następnych lat wyrosną na waszych przyjaciół i
sprzymierzeńców!
- Oraz dowódców - dodała lady Lockwood.
- Słucham, kochanie? - spytał Sidorio, zbity z tropu.
- Łowca i Upiór będą dowódcami w naszym imperium - powtórzyła, spoglądając z
czułością na bliźnięta. - Pewnego dnia te kochane kruszynki zostaną władcami oceanów.
- Ach, no oczywiście - przytaknął ojciec kochanych kruszynek. - Właśnie tak. -
Zauważył, że Johnny i Stukeley zerkają na siebie znacząco. - Takie chwile zmieniają
spojrzenie na świat. Niedawno Lola powiedziała coś takiego... Jak to ujęłaś, najdroższa? Że
to, co się zdarzyło przed narodzinami bliźniąt, było rozmyte. - Jego oczy lśniły teraz jak
gwiazdy. - I że dzisiejszej nocy wszystko zaczyna się od nowa.
Lady Lockwood skinęła głową i uśmiechnęła się triumfalnie. Pozostali, łącznie z
Olivierem, wpatrzyli się z napięciem w parę dowódców, świadomi tego, że zaraz wydarzy się
coś ważnego, coś bez precedensu.
- Rozmawialiśmy z Lolą - ciągnął Sidorio. - Uznaliśmy, że nadeszła pora zakończyć
tę wojnę.
Stukeley, który nie zdążył przełknąć wychylonego przed chwilą łyka krwi, zakrztusił
się i zaczął kaszleć.
- Chyba nie zamierzacie zaproponować im rozejmu? - spytał osłupiały Johnny.
- Skądże znowu! - Lady Lockwood zaśmiała się pogardliwie. - Jak by to świadczyło o
stanie naszego imperium?
- To wielka ulga - przyznała Mimma. - Przez chwilę byłam niespokojna, pani kapitan.
Pomyślałam, że narodziny bliźniąt wprawiły was oboje w sentymentalny nastrój.
- Ich narodziny pobudziły nas do działania - oznajmiła Lola. - Ale nie w sposób,
jakiego się spodziewacie. - Spojrzała na męża.
Sidorio przytaknął.
- Nie zmiękliśmy. Wręcz przeciwnie. Musimy podbić stawkę, by zapewnić chłopcom
przyszłość. Jesteśmy gotowi do podjęcia zdecydowanych kroków. Na waszych barkach
spoczywać będzie obowiązek przygotowania naszych sił do ostatecznego zwycięstwa. -
Umilkł na chwilę. - Nasz następny atak zakończy tę wojnę w sposób absolutny!
- Co ma pan na myśli, kapitanie?
Ku niezadowoleniu Sidoria pytanie to zadał mu Olivier. Jednak przywódca
wampiratów nie zamierzał pozwolić popsuć sobie tej wspaniałej chwili. Popatrzył na żonę, na
synów - ich czarne oczęta spoglądały na niego jakby z respektem - a wreszcie na obu swoich
zastępców i podkomendne Loli.
- Naszym kolejnym, a zarazem ostatnim celem jest Nokturn - oświadczył.
Rozdział 31

Drobne zmiany

Jasmine i Cheng Li stały przy otwartym włazie na najniższym pokładzie Tygrysa i


obserwowały poranną zorzę. Niebo, skąpane w odcieniach różu i srebra, odbijało się w
nadzwyczaj gładkiej powierzchni morza. Mgła otulała wszystko dookoła, dając wrażenie
spokoju i całkowitego bezruchu. Zupełnie jakby opuścili szalejące piekło wojny i weszli w
bezpieczną strefę. Pośród mlecznobiałego oparu majaczył srebrzysty cień statku Federacji,
zmierzającego ku nim z Jacobym na pokładzie.
- Nie byłoby łatwiej, gdyby przypłynął w nocy? - spytała Jasmine.
- Oczywiście - odparła Cheng Li ze wzrokiem skupionym na sylwetce
nadpływającego statku. - W tym rzecz.
Kiedy zastępczyni Peacock rozważała słowa pani kapitan, ta odwróciła się i zawołała
do dwóch stojących za nią piratów:
- Wysunąć pomost!
Mężczyźni natychmiast wykonali jej rozkaz. Kiedy gruby metalowy pomost dotknął
jednego z dolnych pokładów jednostki Federacji, czyjeś ręce pochwyciły go tam i
umocowały.
- Nie wiem, jakim cudem ma się to udać - mruknęła Jasmine.
- Będzie dobrze - zapewniła ją Cheng Li. - Chłopcy, zadaszenie gotowe?
- Tak, pani kapitan!
Piraci zamontowali kolejną parę kołowrotów i nad metalową kładką zaczęła się
rozwijać czarna markiza. Miała łukowaty kształt, a jej brzegi muskały krańce pomostu, kiedy
wysuwała się ku drugiemu statkowi.
- Końcowe przygotowania! - zakomenderowała Cheng Li. Dwóch następnych piratów
weszło na pomost i przymocowało plandekę do przejścia, tak że wszystko razem tworzyło
światłoszczelny tunel. Spoglądając w jego głąb, Jasmine nie mogła nic w nim dostrzec.
Powrót pary piratów sygnalizowało jedynie dudnienie ich kroków.
- Wszystko gotowe, pani kapitan! - zameldowali.
- Dobra robota - pochwaliła ich Cheng Li.
Serce zastępczyni Peacock zaczęło bić mocniej, kiedy po raz kolejny spojrzała w
ciemny tunel.
- Jest już? - Bo Yin przybiegła zdyszana i stanęła obok niej.
- Nie. - Jasmine nie odrywała wzroku od przejścia. - Będzie lada chwila.
- Uff! Wszystko gotowe, ale ledwie zdążyliśmy - powiedziała Bo.
Opowiadała dalej, lecz zastępczyni Peacock już jej nie słuchała. Całą uwagę skupiła
na mrocznym tunelu. Wreszcie usłyszała kroki i nagle Jacoby stanął tuż przed nią. Podczas
pobytu w Sanktuarium przybrał trochę na wadze i biorąc pod uwagę sytuację, wyglądał
zdrowo i energicznie. Był idealnym oficerem Sojuszu w dopasowanym szarobłękitnym
mundurze, ze srebrnym sznurem na piersi. Zdjął czapkę, ukazując krótko ostrzyżone włosy, i
zasalutował Cheng Li.
- Witaj z powrotem! - Pani kapitan odpowiedziała tym samym gestem.
Jacoby spojrzał na Jasmine. Uniósł rękę, by i jej zasalutować, ale dziewczyna
potrząsnęła głową i wyciągnęła ku niemu ramiona.
- Chodź no tutaj! - powiedziała. Uściskała go, czując łzy zbierające się jej pod
powiekami. - Jak dobrze znowu cię widzieć - szepnęła.
- Ciebie też! - Odsunął ją trochę i spojrzał jej w oczy.
Jasmine doskonale potrafiła odczytywać emocje Jacoby’ego. Teraz dostrzegła w jego
spojrzeniu czułość i ulgę, ale też coś innego - ostrożność.
Za jego plecami rozległo się dyskretne chrząknięcie. Chłopak odsunął się i pozwolił
młodej kobiecie wyjść z tunelu na pokład Tygrysa.
- Jasmine, to jest Luna, moja donorka i osobista uzdrowicielka.
Ujęta niezwykłą urodą dziewczyny i tym, z jakim skupieniem słuchała ona każdego
słowa Jacoby’ego, zastępczyni Peacock wyciągnęła dłoń.
- Miło mi cię poznać, Luno. Słyszałam o tobie wiele dobrego.
- Wzajemnie - odparła tamta, spoglądając na piratkę łagodnymi szarymi oczyma.
Kiedy uścisnęły sobie dłonie, uśmiechnęła się do Jasmine przyjaźnie i z tak szczerym
ciepłem, że ta zrozumiała, jak niemądra była jej obawa przed tym spotkaniem. Luna była po
prostu donorką Jacoby’ego oraz jego pielęgniarką i chociaż obie te role wymagały pewnego
stopnia zażyłości, to nie zagrozi ona przecież długotrwałej i silnej więzi, jaka połączyła
kadetów Peacock i Blunta już na pierwszym roku w Akademii, kiedy jako siedmiolatkowie
chichotali razem na zajęciach z węzłów u kapitan Quivers.
- Luno - mówił teraz chłopak - chciałbym ci przedstawić naszą szanowną
komendantkę, kapitan Cheng Li.
- Witamy na Tygrysie. - Cheng Li skłoniła się uprzejmie i zerknęła do tunelu, skąd
wyłoniło się właśnie dwóch piratów, niosących bagaże nowo przybyłych. - Chodźcie,
zainstalujemy was w waszych kajutach. - Ujęła Jacoby’ego pod ramię i poprowadziła go pod
pokład. Jasmine podążała za nimi z Luną. Pochód zamykała Bo Yin.
Gdy dotarli do końca korytarza, pani kapitan zatrzymała się nagle przy zamkniętych
drzwiach.
- Muszę na momencik zajrzeć do mesy - oznajmiła i weszła energicznie do kabiny,
pociągając za sobą towarzysza.
Zaskoczony chłopak nie zdążył nawet otworzyć ust, kiedy znalazł się w
pomieszczeniu pełnym klaszczących roześmianych piratów. Na ścianie wisiał wielki
transparent z napisem: „Witaj w domu, Jacoby!”.
Jacoby spojrzał na Bo.
- Pewnie tobie powinienem za to dziękować, co, mały nicponiu?
Bo Yin wzruszyła ramionami, ale uśmiech nie schodził jej z twarzy. Oklaski i wiwaty
nie ustawały. Jacoby ujął Jasmine za rękę i ścisnął mocno. Nie oczekiwał tak gorącego
powitania i czuł się nim przytłoczony.
- Dziękuję wam! - zwrócił się do zebranych, lecz jego słowa zginęły w morzu hałasu.
- Dziękuję! - powtórzył po raz drugi, trzeci i czwarty. Oklaski i radosne okrzyki długo nie
milkły.
- Kto tam?! - zawołała Cheng Li. Ściągnęła z nosa okulary i położyła je na biurku.
- To ja, Jacoby - odezwał się głos zza drzwi.
- Ach, dobrze! - krzyknęła. - Poczekaj chwilę!
Nacisnęła niedawno zainstalowany guzik pod biurkiem i czarne rolety gładko zsunęły
się w dół, szczelnie zasłaniając wszystkie iluminatory. Jednocześnie w kajucie zapaliło się
światło.
- W porządku! - zawołała pani kapitan. - Możesz już wejść.
Jacoby wszedł do środka i zamknął za sobą podwójne drzwi.
Cheng Li podniosła się z uśmiechem zza biurka.
- Jakie to uczucie być z powrotem na Tygrysie? - spytała.
- W zasadzie dobre - odparł chłopak, zerkając na rolety. - Ale pod pewnymi
względami jest dziwnie.
Cheng Li wzruszyła ramionami.
- To zrozumiałe - stwierdziła. - Minęło niewiele czasu.
Jacoby się zachmurzył.
- Nie chcę być ciężarem ani dla ciebie, ani dla innych członków załogi.
- Ciężarem? Skąd ten pomysł?
Chłopak nie spuszczał z niej wzroku.
- Przybyłem tu pod osłoną ciemności, przed wejściem do kabiny czekam na
opuszczenie rolet i nie mogę wyjść na pokład, zanim nie zapadnie zmrok.
- To tylko kilka drobnych zmian - powiedziała pani kapitan spokojnie.
- Nie są wcale takie drobne.
Cheng Li założyła ramiona na piersi.
- Polityka Sojuszu wymaga, by na pokładzie każdego statku Federacji znajdował się
nokturn - oznajmiła. - Dotąd Tygrys był wyjątkiem, ponieważ utrzymujemy bliski kontakt z
komandorem Fureyem. - Uśmiechnęła się, wypowiadając nazwisko Lorcana. - Ale nadeszła
pora, by do naszej załogi dołączył nokturn na pełen etat. - Opuściła ręce i podeszła do
chłopaka. - Nie wyobrażam sobie lepszego kandydata na to stanowisko.
Jacoby zmusił się do uśmiechu, lecz było jasne, że nie do końca jej wierzy. Pani
kapitan podjęła więc bardziej stanowczym tonem:
- Jacoby Bluncie, jesteś członkiem mojej załogi i masz do odegrania ważną rolę w tej
wojnie. Niezależnie od tego, czy walczysz za dnia, czy w nocy, pozostajesz jednym z moich
najlepszych wojowników. I nadal jesteś zastępcą kapitana na tym statku.
Jego zaskoczenie było wyraźne.
- Myślałem, że powierzyłaś to stanowisko Connorowi.
- Connor przejął twoje obowiązki w czasie, kiedy cię z nami nie było. Teraz sytuacja
uległa zmianie. Wróciłeś i możesz podjąć swą służbę na nowo. Oczywiście, jeśli jesteś
zainteresowany.
Jacoby szeroko otworzył oczy ze zdumienia.
- Jasne, że tak - odparł. - Tylko spodziewałem się, że powiesz, bym się nie
przemęczał i dał sobie trochę czasu.
Cheng Li zdecydowanie pokręciła głową.
- Nie prowadzę tutaj sanatorium. Jestem oficerem dowodzącym podczas największej
wojny, jaka kiedykolwiek toczyła się na oceanach. - W jej migdałowych oczach jeszcze nigdy
nie było tyle determinacji.
- To nie pora na to, by się nie przemęczać i „dawać sobie trochę czasu”. W
Sanktuarium miałeś szansę dojść do siebie. Teraz, gdy już wróciłeś, oczekuję, że dasz z siebie
wszystko, tak jak wcześniej. Bierz od Luny krew, trzymaj się z dala od słońca i pracuj do
upadłego. Udowodnij mi, że mam rację, wierząc w ciebie.
- Tak jest, pani kapitan! - Chłopak wyprężył się na baczność, uśmiechając się szeroko
i salutując.
- Spocznij, zastępco Blunt - burknęła pani kapitan, machając ręką. - Aha. Jeśli
szukasz nowego idola, to polecam komandora Fureya. Mógłbyś trafić znacznie gorzej.
Jacoby spojrzał na nią w zadumie. Naprawdę była jedyna w swoim rodzaju.
- Jeśli będziesz miała jeszcze jakieś pytania, to nie wahaj się i przyjdź do mnie -
powiedziała Jasmine, kiedy razem z Luną i Bo Yin wychodziły z mesy.
Spożyły tam pyszny obiad, złożony z halibuta, sałatki z wodorostów oraz
ziemniaczanego purée z wasabi.
- Dziękuję - odparła Luna. - Jesteś bardzo miła.
Zastępczyni Peacock puściła komplement mimo uszu.
- Jeśli ja będę nieosiągalna, Bo Yin chętnie ci pomoże. Prawda, Bo?
Młodziutka piratka uśmiechnęła się radośnie.
- Jasne!
- Dziękuję - powtórzyła donorka. - Yin... - dodała z namysłem. - No oczywiście!
Twoim ojcem jest mistrz Yin, legendarny płatnerz. Wiele o nim słyszałam.
Bo Yin się rozpromieniła. Nigdy nie miała dość słuchania tego, jak inni chwalą jej
ojca. Dzięki temu, chociaż była daleko od niego, czuła jego obecność.
- Cóż, to moja kajuta - rzekła Luna, kładąc dłoń na klamce. - Życzę wam dobrej nocy.
I dziękuję, że sprawiłyście, iż poczułam się tu mile widziana.
Kiedy zniknęła za drzwiami, jej towarzyszki ruszyły dalej. Bo Yin mogła wreszcie
zapytać swoją mentorkę o kilka rzeczy, które ją gnębiły.
- Czyli ta dziewczyna jest tutaj po to, by regularnie dostarczać Jacoby’emu krwi?
- Tak - przyznała Jasmine. - Tak to mniej więcej wygląda, ale z tego, co wiem, Luna
została też wyszkolona w kilku rodzajach uzdrawiania.
- Zatem jest bardzo pożyteczną osobą. - Bo Yin rozpłynęła się w uśmiechu, a
zastępczyni Peacock przygryzła wargę. - Słyszałam o donorach, ale nie sądziłam, że są tacy,
no... Tacy podobni do nas.
Jasmine zatrzymała się i spojrzała na swą podkomendną.
- Ponieważ, droga Bo, oni są tacy jak my. Luna jest jednym z wielu żołnierzy
walczących w tej wojnie... - Urwała, widząc zmierzającego ku nim młodzieńca.
- Witaj, Connorze Tempeście! - zawołała Bo Yin. - Gdzieś ty się przez cały dzień
ukrywał?
Chłopak uśmiechnął się do niej przyjaźnie, ale nie odpowiedział. Zerknął ostrożnie na
Jasmine.
- Wszystko z nim w porządku?
- Tak, Connorze - głos zastępczyni Peacock był zimny jak lód. - Jacoby wrócił do
domu o brzasku. Większość załogi zebrała się w mesie, aby go przywitać - dodała z
naciskiem. - Miło było widzieć taki przejaw wsparcia i solidarności.
- Cieszę się - odparł szczerze. - Ja utknąłem na dole i uzupełniałem księgi. - Ziewnął.
- Tak długo musiałem być skupiony, że teraz ledwo widzę na oczy.
- Napotkawszy lodowate spojrzenie Jasmine, zwrócił się do Bo Yin: - Kto mógłby
przypuszczać, że w trakcie wojny tak ważna stanie się biurokracja? A robota papierkowa
nigdy nie była moją mocną stroną.
- Słaba wymówka, Connorze, nawet jak na ciebie - syknęła zastępczyni Peacock.
Ruszyła dalej, a mijając chłopaka w przejściu, wyraźnie starała się uniknąć jakiegokolwiek
kontaktu z jego ciałem.
Connor patrzył za nią oczyma pełnymi bólu. Bo Yin chwyciła go za ramię.
- Nie bierz tego do siebie - szepnęła. - Wiele myśli zaprząta teraz głowę Jasmine
Peacock.
Uśmiechnęła się do niego krzepiąco, a potem pospieszyła do swojej kajuty.
Connor powlókł się w kierunku wyjścia na pokład. Po długim dniu w kajucie spacer
na świeżym powietrzu był nie tylko kuszący, ale wręcz konieczny.
Pokład niemal zupełnie opustoszał - pozostali na nim tylko członkowie załogi, którzy
objęli wieczorną wachtę. Wesoło powitali Connora, ale ku jego uldze nie próbowali wciągnąć
go do rozmowy. Po trudnym spotkaniu z Jasmine chłopak chciał zostać sam na sam ze
swoimi myślami, niezależnie od tego, jak były niepokojące i przykre.
Skierował się na dziób. Widok rozgwieżdżonego nieba był taki kojący. Kiedyś Connor
lubił szukać gwiazdozbiorów. Może i teraz znajdzie pocieszenie w tym zajęciu?
Gdy jednak dotarł na sam przód statku, spostrzegł, że ktoś tam już stoi. Księżyc i
gwiazdy oświetlały znajomą sylwetkę zwróconej do niego tyłem osoby. Chłopak zawahał się,
rozważając możliwości dyskretnego wycofania się stąd i przemknięcia na drugi koniec
pokładu. Ale było już za późno. Postać odwróciła się i Connor Tempest stanął twarzą w twarz
ze swym niegdysiejszym towarzyszem, czasem przyjacielem i niekiedy rywalem, Jacobym
Bluntem.
- Wróciłeś... - wychrypiał. - To dobrze.
- Naprawdę? - Jacoby wyglądał na zranionego.
- Bo twoją nieobecność w mesie uznałem za dowód, że masz mieszane uczucia wobec
mojej obecności tutaj.
- Co? Nie! - Connor pokręcił głową. - Cheng Li zwaliła na mnie mnóstwo
papierkowej roboty. Tkwiłem przez cały dzień pod pokładem.
Blunt uśmiechnął się ponuro.
- Zupełnie jakby chciała trzymać nas z dala od siebie.
Tempest wzruszył ramionami.
- Niby czemu miałaby to robić?
- Ty mi powiedz.
Jacoby spojrzał Connorowi w oczy, a jego przeszły ciarki. „Ile dokładnie wie?”.
- Coś ty, ona wcale nie próbuje nas trzymać z dala od siebie. Wiesz, jakie ważne dla
kapitan Li są procedury. - Uśmiechnął się. - No, ale teraz ty przyjmiesz na siebie ż powrotem
te nudne obowiązki.
Mina Blunta momentalnie się zmieniła.
- Naprawdę nie masz nic przeciwko temu, że znów zajmę pozycję zastępcy kapitana?
- Jasne, że nie.
Jacoby ucieszył się wyraźnie.
- Wszystko powoli zaczyna wyglądać tak jak kiedyś... No, prawie. - Spoważniał i
ponownie spojrzał rozmówcy w oczy. - Stary, muszę ci zadać pewne pytanie, i ważne jest,
żebyś mi na nie szczerze odpowiedział. Czy zrobisz to dla mnie w imię naszej przyjaźni?
- Pewnie. - Connor czuł nadciągającą zagładę. Czyżby Jasmine przyznała się
Jacoby’emu do ich związku? A może powiedział mu o tym inny członek załogi? Piraci z
Tygrysa byli bardzo dyskretni, ale na statku trudno zachować tajemnicę, wszystkie ściany
mają uszy. Patrzył, jak Blunt otwiera usta, i serce o mało nie wyskoczyło mu z piersi.
- Naprawdę nie przeszkadza ci, że jestem wampirem? Wiem, jak bardzo ich
nienawidzisz, więc bym zrozumiał, gdybyś...
Connor odetchnął - napięcie opadło.
- Tak! - zawołał. - To znaczy nie! Kompletnie mi to nie przeszkadza.
- Jesteś pewien? - Bluntowi wyraźnie ulżyło.
- Na sto procent.
Jacoby doskoczył do Connora i zamknął go w niedźwiedzim uścisku.
- Dzięki, stary! Nie masz pojęcia, jak wiele to dla mnie znaczy. iy, Jasmine i Cheng
Li jesteście najważniejszymi osobami w moim życiu. To właśnie dzięki wam przetrwałem,
chociaż wiele razy chciałem się poddać.
Słuchając słów towarzysza, Tempest czuł, jak początkowa ulga zmienia się w nim w
nienawiść do samego siebie. Jacoby miał go za osobę zgoła inną, niż Connor naprawdę był -
za kogoś, na kim można polegać, kogoś, kto cię nie zdradzi. Chłopak bardzo chciał zrobić
coś, co by uspokoiło jego sumienie, ale nie bardzo wiedział, co to powinno być.
- Dobrze mieć cię tu z powrotem - powiedział w końcu. - Podczas twojej
nieobecności wiele się wydarzyło. Masz sporo do nadgonienia.
- Jasne, oczywiście - odparł Blunt. - Ale nie dzisiaj, dobra? Cały dzień czekałem,
żeby wyjść na pokład. Tutaj czuję się jak w domu. - Wspiął się na nadburcie i przycupnął na
nim niczym orzeł. - Będę tu sobie siedział i spoglądał na morze i gwiazdy. Kiedy tkwiłem
zamknięty w tamtym więzieniu, myślałem, że już nigdy ich nie zobaczę.
Connor skinął głową, czując szczery żal z powodu nieszczęść, które spotkały jego
kompana.
- Chcesz być sam? - spytał. - A może wolisz, żebym pokazał ci różne konstelacje?
Jacoby uśmiechnął się i poklepał miejsce obok siebie.
- Siadaj! Najwyższa pora, żebym nauczył się odróżniać gwiazdozbiór Orła od
gwiazdozbioru Wężownika!
Rozdział 32

Miłość i śmierć

Grace siedziała na łóżku w kajucie, do której Lorcan przyniósł ją, gdy po raz pierwszy
pojawiła się na Nokturnie. Pamiętała, jak obudziła się wtedy ubrana w piękną koszulę nocną,
pożyczoną jej, jak się później okazało, przez pannę Flotsam. Dziewczyna uśmiechnęła się na
to wspomnienie. Podczas swej przyjaźni z Darcy musiała przyjąć wiele tego typu „pożyczek”.
Teraz miała na sobie bardziej praktyczne ubranie, w którym uciekła z Sanktuarium. Buty
zrzuciła ze stóp i zostawiła na podłodze, jej płaszcz zwisał przerzucony przez oparcie krzesła,
dosuniętego do niewielkiego biurka. To było to samo biurko, o które Grace się opierała, kiedy
Sidorio wtargnął do jej kajuty wiele miesięcy wcześniej. Czy wiedział wówczas, że jest jej
ojcem? Nie, oczywiście że nie. Wtedy postrzegał ją jedynie jako potencjalne źródło krwi.
To pomieszczenie pełne było wspomnień, które teraz ją rozpraszały. Musiała
przemyśleć wszystko, o czym powiedział jej Obsydian. Sytuacja zmierzała ku rozwiązaniu i
Grace musiała podjąć trudne decyzje.
Pukanie do drzwi z początku ją zirytowało. Kiedy jednak usłyszała zza nich znajomy
głos, poderwała się z łóżka z bijącym sercem.
- Grace, czy mogę wejść?
- Lorcan! - zawołała, gdy otworzył drzwi i wszedł do środka. Podbiegła do niego i
rzuciła mu się w ramiona, a on przycisnął ją do siebie mocno. Ukryła twarz w zagięciu jego
szyi i dopiero wtedy się zorientowała, że włosy ma ścięte na krótko.
- Och, Lorcanie - szepnęła. - Tak bardzo za tobą tęskniłam.
- A ja za tobą - odparł. - Przykro mi, że nie było mnie tu wczoraj, żeby cię powitać.
Uśmiechnął się i ujął jej dłonie. Usiedli obok siebie na łożu z baldachimem.
- Kiedy tu dotarłaś, siedziałem akurat w tawernie Mamy Kettle w towarzystwie
twojego brata.
- Widziałeś się z Connorem? - Grace była zaskoczona. - No oczywiście! Obsydian
powiedział, że byłeś z piratami. Jakoś nie powiązałam faktów. Jak on się miewa?
Lorcan postanowił nie martwić teraz ukochanej swoimi spostrzeżeniami na temat
stanu jej brata.
- Całkiem nieźle.
- Naprawdę? - Spojrzała mu w oczy.
Przytaknął z przekonaniem i dziewczyna trochę się uspokoiła.
- Lecz chociaż go lubię, wiedziałem, że spędzam urodziny rodzeństwa Tempestów z
nieodpowiednim bliźniakiem - ciągnął Lorcan.
Grace pokręciła głową.
- Cieszę się, że byłeś z Connorem.
Chłopak sięgnął do kieszeni płaszcza.
- Mam coś dla ciebie. To prezent urodzinowy. - Wysunął ku dziewczynie zaciśniętą
dłoń, a kiedy na nią spojrzała, rozchylił palce.
Grace zobaczyła platynowy pierścionek z niewielkim brylantem.
- Lorcanie! - zawołała. - Jest prześliczny!
Nokturn uśmiechnął się promiennie.
- Tak samo jak ty.
Uśmiechał się do niej już wiele razy, jednak w tej chwili kryło się w tym coś
głębszego. Więź między nimi dwojgiem była silniejsza niż kiedykolwiek wcześniej. Pomimo
wszystkich swoich lęków Grace czuła spokój. Zupełnie jakby Lorcan był jej kotwicą na
rozszalałym morzu.
- Sprawdzimy, czy pasuje? - spytał.
Przytaknęła, zastanawiając się, który palec powinna mu podsunąć. Czy ten pierścionek
to coś więcej niż tylko prezent urodzinowy? Nagle poczuła zdenerwowanie. Tak wiele się
działo.
- Ten pierścionek... - zaczęła z wahaniem. - Jest przepiękny, ale co oznacza? -
Spojrzała chłopakowi w oczy, które nigdy dotąd nie wydawały jej się aż tak błękitne.
- Oznacza, że cię kocham, Grace - odparł. - Ale podejrzewam, że o tym już wiesz. -
Mówiąc to, uniósł jej lewą dłoń i wsunął pierścionek na serdeczny palec.
- Pasuje idealnie - stwierdził z satysfakcją.
- Jak i my do siebie - szepnęła. - Och, Lorcanie, tak bardzo cię kocham.
Poczuła, że po policzkach ciekną jej łzy. Starała się je powstrzymać, lecz nie potrafiła.
Nieważne, jak była potężna, nie umiała nad tym zapanować.
- Hej. - Lorcan uścisnął jej dłoń. - Dlaczego płaczesz?
Grace nie chciała tego mówić, ale słowa same wyrwały jej się z ust.
- Nie jestem gotowa na śmierć.
Chłopak spojrzał na nią bystro.
- Masz na myśli proroctwo, tak?
Przyjęła podaną jej chusteczkę i osuszyła łzy.
- Ty też o nim wiedziałeś?
Lorcan pokręcił głową.
- Nie. Dowiedziałem się przed chwilą od Obsydiana, zaraz po moim powrocie. Uznał,
że powinienem wiedzieć.
- Jak to się stało, że wcześniej o nim nie słyszałeś? - spytała zaskoczona.
- Zostało wygłoszone przed pięcioma stuleciami - wyjaśnił. - Zanim dołączyłem do
załogi tego statku.
- No tak. Stale zapominam. Chyba po prostu zakładam, że byłeś tu od zawsze... Nigdy
nie rozmawialiśmy o twoim życiu przed Nokturnem i o tym, jak zostałeś przemieniony.
- Rzeczywiście - odparł, nieco się od niej odsuwając. - Pewnego dnia to zrobimy,
Grace. - Spojrzał jej w oczy. - Obiecuję. Chcę, żebyś wiedziała o mnie wszystko. Niech Bóg
ma mnie w swojej opiece, ale opowiem ci o moim bracie Cathalu, opowiem ci całą tę
przeklętą historię.
Dziewczyna obracała na palcu piękny pierścionek, przekonana, że pewnego dnia
Lorcan wyjawi jej całą prawdę. Jednak na razie mieli do omówienia pilniejsze sprawy.
- Zatem Obsydian powiedział ci o proroctwie. A o czterech kardynałach?
Chłopak przytaknął.
- To mnie akurat specjalnie nie zdziwiło. Pamiętasz, kiedy nie było kapitana i Mosh
Zu wezwał do siebie ciebie, mnie i Darcy? Wspomniał wtedy mimochodem o innych statkach
floty poza Nokturnem.
Grace poczuła się tak, jakby w jej głowie zapaliła się lampka.
- Zupełnie zapomniałam - powiedziała. - Ale tak, pamiętam. - Wszystko zaczynało
nabierać sensu. - To były trzy inne statki nokturnów, dowodzone przez pozostałych
kardynałów.
- Podzielili między siebie oceany - ciągnął Lorcan. - Obsydian Darke wziął
południowy kwadrant, stąd jego tytuł: kardynał Południe. - Umilkł na moment. - Grace, to są
ściśle tajne informacje... Wiem, że nie zdradzisz ich nikomu.
- Oczywiście - zapewniła go, zastanawiając się, co ma zamiar jej wyjawić.
- Od jakiegoś czasu Cheng Li nalega, bym przekonał Obsydiana do wprowadzenia
innych nokturnów do Sojuszu. Flota wampiratów się rozrasta, i to szybciej, niż nam się
wydaje. Federacja Piracka zmobilizowała wszystkie swoje jednostki.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Wojna osiągnęła punkt krytyczny. Siły są mniej więcej wyrównane, ale jeśli Sidorio
i Lola będą nadal rozszerzać swoje wpływy, ta równowaga zostanie zachwiana. Jak już
powiedziałem, nie ma więcej pirackich statków...
- Ale są statki nokturnów, które można by wciągnąć do walki i uzyskać przewagę,
tak?
Lorcan przytaknął.
- Cheng Li w to wierzy. Od jakiegoś już czasu tamte słowa mistrza chodzą mi po
głowie. Zwróciłem się z tym do Obsydiana, rozmawiałem z nim wielokrotnie, ale za każdym
razem mówił mi, że to nie jest możliwe. Aż do dzisiaj nigdy nawet nie przyznał, że inne
jednostki nokturnów w ogóle istnieją.
- Musi zdawać sobie sprawę z powagi sytuacji - rzekła Grace. - Obsydian się zmienia,
tak jak wcześniej, kiedy musiał stawić czoło nowym zagrożeniom.
- Poczuła się podniesiona na duchu. - Powiedział mi, że czas tajemnic dobiegł końca.
Na pewno podjął decyzję o wezwaniu pozostałych kardynałów i zakończeniu tej wojny.
Serce dziewczyny waliło mocno z przejęcia, jednak spojrzawszy Lorcanowi w oczy,
dostrzegła w nich jakiś cień.
- Nie - powiedział chłopak.
- Co masz na myśli?
Podniósł się z miejsca i stanąwszy przed Grace, spojrzał na nią z powagą.
- Obsydian powiedział mi o proroctwie oraz o istnieniu kardynałów Północy,
Wschodu i Zachodu. Potwierdził nawet, że wciąż gdzieś tam są, pływając po swoich
obszarach. Ale nie wezwie ich.
- Przecież nie ma wyboru! - krzyknęła, wstrząśnięta tą informacją. - Jeśli to, co
mówisz, jest prawdą, Sojuszowi naprawdę kończy się czas. Wezwanie ich to jedyne
rozwiązanie!
Lorcan westchnął.
- Ja też tak sądzę. Ale Obsydian powiedział, że poróżnił się z pozostałymi
kardynałami i nie może ich prosić o pomoc.
- Poróżnił się? O co poszło?
- Nie powiedział. Co więcej, jasno dał mi do zrozumienia, że to koniec rozmowy. Nie
mogę dłużej walić głową w mur, Grace. - Po raz pierwszy dziewczyna dostrzegła w
spojrzeniu Lorcana lęk. - Boję się tego, dokąd zmierza ta wojna. I tego, że odmawia nam się
jedynej rzeczy, która może przynieść nam zwycięstwo.
Rozważając jego słowa, Grace stwierdziła, że jej strach gdzieś się ulatnia. Zastąpił go
spokój i jasność myśli.
- No dobrze - powiedziała. - Obsydian odmawia wezwania pozostałych trzech
kardynałów. Niech i tak będzie. - Uśmiechnęła się. - Ale nas nic nie powstrzymuje przed
nawiązaniem z nimi kontaktu, prawda?
Chłopak spojrzał na nią zaintrygowany.
- Tak sądzisz? Ale jak? Nie wiem nawet, od czego mielibyśmy zacząć.
- Proroctwo mówi, że zakończenie tej wojny leży w rękach moich lub Connora. Może
w ten sposób je wypełnimy? Wzywając kardynałów?
- No dobrze, ale jak? - powtórzył.
- Jeszcze nie wiem. - Schyliła się, otworzyła swoją torbę i wyjęła z niej Rzecz o
dampirach. Podała książkę Lorcanowi. - Mam przeczucie, że gdzieś tutaj znajdę odpowiedź.
- Co to jest? - spytał chłopak, przerzucając strony.
- Jestem niemal pewna, że należała do Oliviera - odparła Grace, starając się nadążyć z
mówieniem za swoimi myślami. - Znalazłam ją ukrytą w Sanktuarium. Wiesz, że Olivier jest
dampirem, prawda?
- Olivier? Dampirem?
Przytaknęła.
- Jest potężniejszy i bardziej niebezpieczny, niż podejrzewaliśmy.
- I pracuje dla Loli i Sidoria - zauważył Lorcan ponuro.
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
- Wielka mi rzecz! Oni mają jednego dampira po swojej stronie. Sojusz ma dwa: mnie
i Connora.
Chłopak ponownie spojrzał na niebiesko oprawiony tom w swoich rękach.
- Mówisz, że ta książka powie ci, co robić, ale przecież ona jest pusta.
- Dla ciebie, owszem - rzekła Grace, wyciągając rękę. - Bo nie jesteś jej strażnikiem.
Daj mi ją, proszę.
Kiedy otworzyła książkę, na stronie natychmiast pojawił się napis.
- Wzywanie kardynałów - przeczytała na głos.
Lorcan patrzył na rozemocjonowaną dziewczynę i pomyślał, że jeszcze nigdy nie
kochał jej tak głęboko jak w tej chwili. Potem spochmurniał. Tak, proroctwo mówiło, że ona
lub Connor zaprowadzą na oceanach pokój, ale głosiło też, że aby tak się stało, jedno z nich
musi zginąć. A jeśli to jest właśnie cena, którą Grace będzie musiała zapłacić, by przywołać
kardynałów i zakończyć wojnę?
- Nie możesz tego zrobić - oznajmił nagle, sięgając po książkę.
- Myślę, że mogę - odparła dziewczyna z wielką pewnością siebie, nie podnosząc
wzroku znad tekstu.
- A jeśli to okaże się zbyt niebezpieczne? - W głosie Lorcana pojawiły się błagalne
nuty. - Jaki jest sens w wygraniu tej wojny, jeśli miałbym stracić ciebie?
Grace spojrzała na niego i zrozumiała, że teraz ona musi okazać się tą silną.
- Wszyscy robimy to, co do nas należy - oznajmiła stanowczo. - Nie mamy wyboru.
Jak mój tata... to znaczy Dexter. Jak Dexter zwykł mawiać, musimy zaufać fali.
- Kocham cię - powiedział chłopak takim tonem, jakby chciał się usprawiedliwić.
Dziewczyna odłożyła książkę i wstała.
- Ja też cię kocham. I nie chcę, by cokolwiek stanęło nam na drodze do wspólnej
wieczności. - Objęła Lorcana i ponownie zobaczyła, jak brylancik na jej palcu migocze w
blasku świec. - Ale z jakiegoś powodu otrzymałam te niesamowite moce. - Spojrzała
ukochanemu w oczy. - Pora, żebym je wykorzystała.
Rozdział 33

Podziały

Connor stał pośrodku pokładu Tygrysa. Nad jego głową łopotały charakterystyczne
białe żagle. Chłopak powiódł wzrokiem od czubka masztu aż po jego podstawę, a potem
popatrzył na morze i niebo. Ich złotawe zabarwienie wskazywało na to, że albo zapada
zmierzch, albo nastał brzask. Przeniósł spojrzenie na pokład i dostrzegł miodowe refleksy na
umazanych krwią klingach mieczy. Piraci byli rozproszeni po całym statku. Wielu miało
opuszczoną broń - zupełnie jakby bitwa dobiegła końca. Zatem to musiał być świt. Żaden
wampirat nie ośmieliłby się wyjść na światło dzienne, więc można się było przegrupować.
Connor przyjrzał się twarzom towarzyszy. Wyglądali na zmordowanych. Ich blizny i
świeże rany opowiadały historię nie tylko tej potyczki, ale całej wojny. Stopniowo zaczął
sobie zdawać sprawę z tego, że piraci mu się przyglądają. W ich oczach dostrzegał szok,
przerażenie i ból. Z jego powodu. Dlaczego? Co takiego uczynił?
Usłyszał wystrzał z armaty i poczuł cierpki zapach prochu. Z coraz większym trudem
przychodziło mu zaczerpywanie powietrza. Coś blokowało jego drogi oddechowe.
Spojrzawszy w dół, zobaczył miecz tkwiący głęboko w swojej piersi. Widok był straszny, ale
zarazem niemal komiczny. Nic dziwnego, że członkowie załogi patrzyli na niego w taki
sposób.
Zamykając oczy, opadł na twarde deski pokładu. Miecz wbił się głębiej w jego ciało.
Każdy kolejny oddech był trudniejszy niż poprzedni.
- Otwórz oczy, Connorze! - rozkazał czyjś głos.
Chłopak posłusznie wykonał polecenie. Twarze otaczających go osób zlewały się w
wielką jasną plamę. Gdzieś obok płakała kobieta.
- Proszę! Kapitan Tempest... On jest ranny! Pilnie potrzebuje...
Czy to Jasmine? Głos był podobny. Connor poczuł się skołowany. Przecież nie był
kapitanem. Chciał ją zawołać, ale nie zdołał wydać z siebie żadnego dźwięku. To pewnie
przez to ostrze tkwiące w jego piersi.
Ton dziewczyny stał się bardziej naglący.
- Kapitan Tempest jest ranny! Proszę, niech ktoś...
Wyłowił twarz Jasmine spośród morza innych i pochwycił jej spojrzenie. Skoro ma
umrzeć, to odchodząc, chce patrzeć w jej piękne oczy. Uśmiechnął się do niej, ale nie
odpowiedziała mu tym samym. Uniosła głowę.
- Bardzo krwawi! - zawołała. - Nie wiem, ile jeszcze wytrzyma!
Poczuł czyjeś dłonie na ciele, a po chwili ktoś wyjął tkwiące w nim ostrze. Z otwartej
rany trysnęła krew i ochlapała twarz Jasmine. Nieznośny ból narastał. Connor nigdy
wcześniej nie doznał tak wielkiego cierpienia. Ponownie zamknął oczy. Miał wrażenie, że
sunie z szybkością wielu węzłów ponad oceanem. Kiedy podniósł powieki, znów ujrzał
Jasmine. Jej twarz zbryzgana była jego krwią. Ciemne oczy lśniły jak klejnoty.
Nachyliła się i końcówki jej włosów musnęły jego twarz. Były wilgotne od krwi.
Chłodna dłoń spoczęła na jego policzku. To było miłe uczucie. Connorowi zrobiło się jeszcze
przyjemniej, gdy ta sama ręka delikatnie go pogładziła. Potem, jedna po drugiej, nastąpiły
dwie rzeczy. Nie zdołał już dłużej utrzymać otwartych oczu. Zorientował się też, że nie czuje
dotyku Jasmine. Zatem to było to? Nadszedł koniec?
Nagle postrzeganie Connora się zmieniło. Widział teraz siebie leżącego na pokładzie
w kałuży krwi, klęczącą obok Jasmine i cofających się z szacunkiem piratów. Dziewczyna
nadal pochylała się nad jego bezwładnym ciałem i gładziła go po twarzy, ale wyczuł, że ona
wie, iż już odszedł.
Jego spojrzenie się zamgliło i Connor pogrążył się w całkowitej ciemności. Słyszał
dobiegający skądś łomot, który stopniowo stawał się coraz głośniejszy i bliższy. Chłopak
otworzył oczy - zdziwiony, że w ogóle może to zrobić - i gwałtownie oprzytomniał. Leżał na
koi w bezpiecznych czterech ścianach własnej kajuty. Wydobywał z pamięci fragmenty swej
niepokojącej wizji. Ta sytuacja wydawała mu się jakby znajoma - tylko dlaczego?
Wspomnienia ulatniały się prędko z każdym następnym odgłosem uderzania w drzwi. Po
chwili z ich drugiej strony rozległ się głos:
- Otwieraj, Tempest! Wiem, że tam jesteś.
Connor wstał, nacisnął klamkę i stanął oko w oko z Jacobym. Blada zwykle twarz
Blunta była teraz czerwona. Nerwowo uderzał stopą o deski pokładu.
- Co się stało? - zapytał Connor półprzytomnie, myślami nadal jeszcze zatopiony w
wizji. Stał się przez to łatwym celem i pięść Jacoby’ego bez przeszkód rąbnęła z całej siły w
jego szczękę. - Co do... - jęknął, zataczając się i upadając na koję.
Podniósł wzrok i ujrzał wampira o wściekle dzikich oczach, który górował nad nim
niczym maszt z jego wizji. Silne ręce chwyciły Connora za poły koszuli i bezceremonialnie
podniosły.
- Wstawaj, Tempest! Idziesz ze mną!
Zaskoczony chłopak pozwolił się przeciągnąć przez kajutę aż do drzwi.
- Dokąd? - zdołał wykrztusić. - I dlaczego?
- Na pokład - warknął Blunt, wypychając go na korytarz. - Wyjaśnić kilka spraw
między nami dwoma.
Connor nie protestował. Wiedział, że ta chwila nadejdzie. Jasmine uprzedziła go, że
zamierza powiedzieć o wszystkim Jacoby’emu. Zaufać mu i wyznać prawdę, tak jak on jej
zaufał i wyjaśnił, kim jest. Pewnie właśnie to uczyniła. Connora zemdliło - był
zaniepokojony, ale przede wszystkim targało nim poczucie winy. Rozumiał, dlaczego Jacoby
chce go rozszarpać. Na miejscu przyjaciela czułby to samo. Nie był pewien, czy nadal może
nazywać go przyjacielem. Okazał się kiepskim kompanem Jacoby’ego Blunta.
Dotarli do drzwi na pokład. Jacoby pchnął rywala, aż ten upadł, po czym runął na
niego z uniesionymi pięściami. W ostatniej chwili Connor uchylił głowę i wymierzony w jego
twarz potężny cios trafił w twarde deski. Blunt skrzywił się z bólu, ale nawet nie pisnął.
Tempest wykorzystał moment, by odepchnąć przeciwnika i zerwać się na nogi.
Rozmasowując poobijane knykcie, Jacoby stanął przed niedawnym przyjacielem. W
oczach miał furię, a kiedy otworzył usta, Connor po raz pierwszy dostrzegł u niego
wydłużone kły. Było to przerażające przypomnienie tego, kim się stał zastępca Blunt.
- Oszczędzaj oddech - poradził wampir z dziwnym uśmiechem. - Będziesz go
potrzebował.
Gdy skończył mówić, krzyknął i wyskoczył w górę. Opadł na przeciwnika, oplótł
ramionami jego szyję i przeciągnął go wzdłuż pokładu. Gdzie Jacoby nauczył się tak
walczyć? Zawsze świetnie posługiwał się mieczem, ale to było coś zupełnie innego.
- Jedna z zalet bycia przemienionym - szepnął Connorowi do ucha. - Ci przeklęci
krwiopijcy nauczyli mnie kilku sztuczek.
No oczywiście! To miało sens. Myśl ta podziałała na Tempesta jak kubeł zimnej
wody. Sam też trzymał kilka asów w rękawie. Skupił się i wyślizgnął z uścisku przeciwnika.
Wykonał salto w tył i wylądował pewnie na nogach kilka metrów dalej.
Przez krótką chwilę na twarzy Blunta malował się podziw, który szybko ustąpił
zaskoczeniu. W jego oczach zapłonął nagle ogień. Connor wzdrygnął się. Wiedział, co to
oznacza. Głód. Czyżby u Jacoby’ego gniew wywołał łaknienie krwi? Nieszczęśnik nie
przywykł przecież jeszcze do swej nowej egzystencji i najwyraźniej nie kontrolował się tak
dobrze, jak mu się wydawało.
Z akompaniamentem dźwięku przypominającego gwizd Blunt przebył błyskawicznie
dzielącą ich odległość. Chwycił ponownie rywala za szyję i pociągnął w kierunku masztu.
Straszliwe uderzenie o twardy dębowy słup wywołało przenikliwy ból pleców i głowy oraz
sprawiło, że oczy Connora zaszły łzami. Palce Jacoby’ego zacisnęły się na jego krtani.
Pochwycił je i zaczął odciągać. Z ulgą stwierdził, że ucisk zaczyna słabnąć. Niezwykła siła
przeciwnika zaskoczyła Blunta, ale nie na długo. Uśmiechnął się złośliwie i ponowił atak.
Naparł mocniej i Connor poczuł, że traci dech. Myślami powrócił do swojego snu. Czyżby to
był omen? Zamknął oczy i tak jak w niedawnej wizji otoczyła go ciemność. Dawała pociechę.
Zaczął się zastanawiać, czy to już koniec. Czy zamiast od miecza wroga miał zginąć z rąk
sprzymierzeńca?
Kiedy Jacoby zobaczył, że powieki Connora opadają, postanowił go puścić. Nie mógł
się jednak na to zdobyć. Nagle poczuł, że ktoś chwyta go od tyłu za nadgarstki i odrywa jego
palce od szyi rywala. Rozdarty pomiędzy wdzięcznością a strachem, odwrócił się i spostrzegł
stojącego za sobą Tempesta. Jakim cudem udało mu się wydobyć z uścisku, skoro ewidentnie
był już bardzo osłabiony? W tej chwili wampir zdał sobie sprawę, że przeciwnik nadal stoi
przed nim z zamkniętymi oczyma. Pomyślał, że albo zaczyna wariować, albo naprawdę widzi
dwóch Connorów.
- Co się tu dzieje?!
Blunt odwrócił się i ujrzał zmierzającą ku nim Cheng Li.
- Co, na trójząb Neptuna, się tutaj dzieje?! - powtórzyła.
- To prywatna sprawa - odburknął. - Między Tempestem a mną!
- Jestem kapitanem tego statku, a wy jesteście moimi podwładnymi - oznajmiła
kobieta twardo. - Na tym pokładzie nie ma prywatnych spraw!
Jacoby zerknął za siebie i spostrzegł, że Connor - ten pierwszy - otwiera oczy i bada
ręką szyję. Natychmiast poczuł wstyd z powodu swego postępowania. Potem przypomniał
sobie o tamtym drugim i się rozejrzał. Ani śladu sobowtóra. Na statku był tylko jeden Connor.
Jacoby poczuł się zupełnie zdezorientowany. Czyżby, zaślepiony wściekłością, wszystko
sobie uroił?
Cheng Li kontynuowała kazanie:
- Jesteście wysokimi rangą oficerami na pokładzie Tygrysa i w szeregach Federacji.
Obaj jesteście wspaniałymi wojownikami, ale swoją agresję powinniście zachować dla wroga,
a nie wyładowywać ją w bójkach między sobą. - Popatrzyła na nich obu przymrużonymi
oczyma. Potem potrząsnęła głową i popchnęła Blunta w kierunku drzwi wiodących do kajut. -
Idź do siebie i ochłoń. Connor, chcę z tobą porozmawiać.
Jacoby spojrzał na rywala spode łba i odszedł niezadowolony.
- Co tu się dokładnie stało? - zapytała pani kapitan, kiedy starszy z jej zastępców
zniknął już pod pokładem.
Connor, poturbowany i posiniaczony, odpowiedział, wpatrując się ponuro w jakiś
punkt nad jej ramieniem:
- Ta cała sytuacja pomiędzy nim, Jasmine a mną wyszła na jaw i...
- Nie interesują mnie problemy nastolatków - przerwała mu, unosząc dłoń. -
Interesuje mnie natomiast to, że na pokładzie zobaczyłam nie jednego, lecz dwóch Connorów
walczących z Jacobym. - Ściszyła głos. - Czy to jakaś twoja nowa moc?
Wzruszył ramionami.
- Nie wiem. Chyba tak. - Nagle coś sobie przypomniał. - To mi się już kiedyś
przydarzyło podczas ataku na Diabla. Byłem w dwóch miejscach naraz.
Oczy Cheng Li zabłysły.
- To się może nam przydać - stwierdziła.
- Tak, ale nie jestem pewien, czy potrafię to kontrolować - wyznał Connor.
Pani kapitan rozważała właśnie jego słowa, kiedy z dołu dobiegło ich czyjeś wołanie.
- Proszę o pozwolenie wejścia na pokład!
Odwróciła się i odkrzyknęła:
- Kto prosi?
- Komandor Ahab Black, głównodowodzący Sojuszu!
Cheng Li szybko otrząsnęła się ze zdumienia.
- Udzielam pozwolenia! - zawołała.
Rozległ się odgłos opuszczania trapu, a potem dudnienie kroków, kiedy dowódca floty
przechodził z jednostki Federacji na pokład Tygrysa.
- Komandorze Black. - Cheng Li zasalutowała. - Co pana sprowadza o tak późnej
porze? To musi być nagła sprawa.
- Tak właśnie jest, kapitan Li - odparł gość. - Przyszedłem w imieniu Federacji, aby
przedstawić pani propozycję. Dotyczy ona pani i jej zastępcy.
- Obecnie mam ich troje - przypomniała. - O którym z nich mowa?
- O Connorze Tempeście - rzekł Black.
- O mnie? - Chłopak z zaciekawieniem podszedł bliżej.
- Tak. Przyszedłem złożyć ci propozycję nie do odrzucenia. - Connor miał wrażenie,
że chłodne spojrzenie komandora wwierca się w jego duszę. - Jestem tutaj, żeby uczynić cię
nowym kapitanem Federacji. - Przyjaźnie szturchnął młodzieńca w ramię. - No i co ty na to?
- Tak właśnie jest, kapitan Li - odparł gość. - Przyszedłem w imieniu Federacji, aby
przedstawić pani propozycję. Dotyczy ona pani i jej zastępcy.
- Obecnie mam ich troje - przypomniała. - O którym z nich mowa?
- O Connorze Tempeście - rzekł Black.
- O mnie? - Chłopak z zaciekawieniem podszedł bliżej.
- Tak. Przyszedłem złożyć ci propozycję nie do odrzucenia. - Connor miał wrażenie,
że chłodne spojrzenie komandora wwierca się w jego duszę. - Jestem tutaj, żeby uczynić cię
nowym kapitanem Federacji. - Przyjaźnie szturchnął młodzieńca w ramię. - No i co ty na to?
Rozdział 34

Lady Lola odkrywa karty

- Jest taki kochany! - zachwycała się Holly, huśtając małego Upiora, który chichotał,
zadowolony z tej zabawy.
- Prawdziwa laleczka! - dodała Nathalie. - Ma nos po ojcu, prawda?
- Jaka szkoda! - Stojąca za nimi Lola westchnęła. - Na szczęście da się to jeszcze
potem naprawić. - Wzruszyła ramionami. - Tak czy inaczej lepiej, żeby miał wygląd Sidoria i
mój rozum, niż odwrotnie. - Podeszła do drugiej kołyski. - Spójrzcie na małego Łowcę. Śpi
jak suseł. On ma urodę Lockwoodów! Taka zdecydowana linia szczęki! - Odwróciła się w
stronę Holly i Upiora, który właśnie ziewnął. - Jakie wielkie ziewnięcie u tak małego
mężczyzny! Jesteś śpiący? Chcesz do łóżeczka? Chodź, mamusia cię położy.
Gdy obaj malcy spali już smacznie w kołyskach, lady Lockwood poprosiła
towarzyszki, by przeszły z nią do saloniku.
- Drogie panie, czy mogę zaproponować coś do picia?
- Tak, poproszę, pani kapitan - rzekła Nathalie.
Holly przytaknęła.
- Będzie nam bardzo miło.
- Rozgośćcie się. - Lola wskazała krzesła ustawione wokół stolika. - Zaraz przyniosę.
- Dziękujemy! - powiedziały wampiratki chórem.
- To ja powinnam dziękować wam - oznajmiła lady Lockwood. - Za dotrzymywanie
mi towarzystwa w czasie, gdy Sidorio i pozostali szykują atak na Nokturn. - Podała
dziewczętom kieliszki i wróciła po swój, a potem usiadła obok Holly. - To nie leży w mej
naturze, by opuścić tak ważną akcję, lecz Łowca miał Wcześniej kolkę i nie chciałam go
zostawiać.
- Zerknęła na drzwi dziecięcej kajuty. - Ale zdaje się, że już mu przeszło, nie
sądzicie? Ach, ten mój mały diabełek!
Wampiratki pokiwały głowami.
- Macierzyństwo pani służy - stwierdziła Nathalie.
- Dziękuję. - Lola uśmiechnęła się do niej przyjaźnie. - Za śmiertelnych czasów także
miałam dzieci, ale to było wiele stuleci temu. Obawiałam się, że niewiele będę pamiętać, na
szczęście się myliłam. - Pociągnęła łyk z kielicha. - Umm, jakie to smaczne!
- A co pijemy? - chciała wiedzieć Nathalie.
- Molucca Wrathe’a - poinformowała ją melancholijnym tonem pani kapitan. -
Niestety, zostały nam już tylko dwie butelki. Nadzwyczaj dobrze wchodzi, prawda?
Dziewczyna przytaknęła.
- Jest przepyszne.
- Czy on aby nie miał brata? - zastanowiła się Holly.
- Ależ tak! Barbarra! - zawołała Nathalie.
- No to możemy zebrać i z niego!
Lola roześmiała się perliście.
- Droga Holly, jesteś niezastąpiona!
- Pani kapitan. - Nathalie otworzyła swoją torebkę. - Skoro mamy trochę czasu, to
może postawimy karty? - Sięgnęła do środka, wyjęła aksamitny woreczek i położyła go na
stole.
- Wyśmienity pomysł! - uznała lady Lockwood.
Nathalie rozsunęła złoty sznurek ozdobiony frędzelkiem i wyciągnęła z woreczka talię
kart.
- Ja potasuję, a pani przełoży.
- Idealnie! - Lola zaklaskała z uciechy. - Ale zabawa!
- Dlaczego chcecie, żebym został kapitanem?
Connor spoglądał ze zdumieniem na siedzącego naprzeciwko niego Ahaba Blacka.
Znajdowali się wraz z Cheng Li w jej kajucie, zgromadzeni przy okrągłym stoliku.
- Bo masz ogromny potencjał, Tempest - odpowiedział komandor, lecz w jego
monotonnym głosie brakowało przekonania. - Dotarliśmy do decydującego momentu w tej
wojnie. Awansując młodych piratów, wyślemy przeciwnikowi ważną wiadomość. Nie
przestaniemy ich zaskakiwać! Będziemy walczyć dalej! Aż do zwycięstwa!
Z drugiej strony stolika rozległo się dyskretne chrząknięcie. Obaj zwrócili spojrzenia
na panią kapitan.
- Jestem dowódcą Tempesta i jedną z najważniejszych członkiń rady Sojuszu -
oznajmiła sucho. - Ta propozycja powinna chyba zostać wcześniej przedyskutowana ze mną.
- Nie uprzedzono cię? - Connor był zaskoczony. Zazwyczaj Cheng Li wiedziała o
wszystkim, jeszcze zanim to się wydarzyło.
- Nie - odparła. - Nie wiedziałam. A powinnam była.
Connor zdawał sobie sprawę z tego, że między nią a głównodowodzącym Sojuszu
istnieją zadawnione niesnaski, i doskonale rozumiał jej irytację. Co takiego knuł Black?
Komandor wzruszył ramionami.
- Tkwimy na scenie najkrwawszej wojny, jaką którekolwiek z nas widziało, kapitan
Li. Jej losy zmieniają się w okamgnieniu.
- Rozumiem to. - Skinęła głową z udawaną cierpliwością. - A jednak są pewne
procedury, których należy przestrzegać...
Podczas gdy Cheng Li i Ahab Black wiedli spór, uwaga Connora skupiła się na czymś
innym - na portrecie Changa Ko Li, wiszącym nad kapitańskim biurkiem. Chłopak spoglądał
na ten imponujący obraz wiele razy, ale teraz z jakichś względów wydał mu się on inny.
Legendarny pirat jakby z rozbawieniem obserwował ludzi i ich działania. Ostatecznie jakie
miało znaczenie, czy Connor zgodzi się przyjąć stanowisko kapitana? Albo to, że złamano
jedną lub dwie procedury? Działały tu wszak siły potężniejsze od nich wszystkich, i
młodzieniec zdał sobie sprawę, że nie ma żadnych szans w walce z nimi. Nie mógł umknąć
przed tą falą. Niemal zobaczył, jak Chang Ko Li z aprobatą przymyka powieki.
- Aha! - krzyknęła Cheng Li. - A więc o to naprawdę chodzi! O pieniądze, które
Connor odziedziczył po Moluccu!
- O mój spadek? - Chłopak ponownie skupił się na rozmowie.
Twarz pani kapitan wyrażała pogardę.
- Czyżbyś nie dosłyszał? Okazuje się, że Federacja z radością powierzy ci
dowodzenie okrętem w zamian za hojny datek.
Connor rozparł się wygodniej w swoim krześle.
- Ile? - spytał po prostu.
Ahab Black wyjął z kieszeni płaszcza pióro i kopertę. Napisał na niej kilka cyfr i
pchnął ją po blacie w kierunku Connora. Cheng Li z zaciekawieniem pochyliła się nad
stołem.
- To powinno załatwić sprawę - powiedział Black.
Connor uniósł kopertę i odczytał kwotę.
- To mnóstwo pieniędzy!
Lola i Holly obserwowały, jak Nathalie rozkłada dwadzieścia dwie karty na
błyszczącym blacie stolika. Lady Lockwood dobrze pamiętała, że ta ręcznie malowana
zabytkowa talia od wielu pokoleń była własnością arystokratycznej rodziny jej podwładnej.
- Może dzisiaj wybierzemy siedem? - zasugerowała Nathalie.
Lola przytaknęła.
- Proszę odwrócić pierwszą kartę, pani kapitan.
Ozdobiona klejnotami dłoń łady Lockwood sięgnęła ponad stołem, na chwilę zastygła
nad kartami, aż wreszcie odwróciła jedną z nich. Dziewczęta nachyliły się, by zobaczyć, co
odsłoniła. Na karcie widniała róża wiatrów.
- Czterej Kardynałowie - stwierdziła Nathalie. - Dobry początek.
- A kim są ci Kardynałowie? - spytała Holly.
Jej koleżanka uśmiechnęła się z wyższością.
- Nie „kim”, lecz „czym”, moja droga. Czterej Kardynałowie to potoczna nazwa dla
czterech kardynalnych punktów na kompasie. Chodzi o cztery strony świata: północ, wschód,
południe i zachód. - Wskazywała odpowiednie miejsca na karcie, lekko stukając w nie
palcem. - Są też cztery kierunki pośrednie: północno-wschodni, południowo-wschodni,
północno-zachodni i południowo-zachodni.
- Rozumiem. - Holly skinęła głową. - No więc co oznacza ta karta?
- Cztery strony świata - zaczęła Lola - oznaczają ekspansję naszego imperium. Kiedy
przejmiemy Nokturn, będziemy mieli pod kontrolą południowy obszar. Potem będziemy
mogli się skupić na zdominowaniu pozostałych oceanów: na północy, wschodzie i zachodzie.
Podnosząc kolejną kartę, pani kapitan już się nie wahała. Obrazek przedstawiał statek
znikający pod falami.
- To zawsze jest intrygująca karta - objaśniała Nathalie. - Nazywa się ją Kątem
Krytycznym. W marynarskiej terminologii kąt krytycznej stateczności statku to maksymalny
kąt, pod którym jednostka może się nachylić i zdoła się jeszcze wyprostować.
Holly przytaknęła skwapliwie, zaś lady Lockwood zaczęła interpretować kartę:
- Widzimy tu punkt, w którym wszystko tkwi w równowadze. To obecny stan tej
wojny.
Nathalie z namysłem kiwała głową, a Lola mówiła dalej:
- Jak powiedziałaś, kąt krytycznej stateczności to najdalszy punkt wychylenia
jednostki. Ta karta mówi nam, że Sojusz osiąga już granice swoich możliwości.
- Ale - wtrąciła Holly - nadal może się podnieść. Czy tu właśnie nie o to chodzi?
Pani kapitan spojrzała swej podkomendnej w oczy.
- Karty ostrzegają mnie, że czeka nas jeszcze walka. Oczywiście wygramy, lecz nie
możemy nie doceniać przeciwników. Musimy zepchnąć ich do granic ich możliwości, a
potem jeszcze trochę dalej. - W jej oczach odbijały się płomienie pachnących świec
poustawianych w całej kajucie. - Myślę, że karty mogą nam mówić o tym, co się stanie
dzisiejszej nocy. Sidorio i pozostali przejmą Nokturn, ośmieszą i uciszą Obsydiana Darke’a
oraz pogrążą Sojusz w chaosie.
- Czy Johnny’emu nic się nie stanie? - szepnęła dziewczyna z niepokojem.
Lady Lockwood wzruszyła ramionami.
- Kowboj jest pomysłowy, ale po tym, co się stało na Diabłu, któż mógłby wiedzieć?
Zawsze możesz sobie postawić karty, kiedy ja już skończę. Może one udzielą ci odpowiedzi.
Niezbyt pocieszona tymi słowami, Holly pociągnęła łyk krwi ze swojego kielicha.
- Proszę odwrócić kolejną kartę, pani kapitan!
- zachęcała Nathalie, wyraźnie dobrze się bawiąc.
- Ach, tak! Doskonale. Żeglarski Brzask albo Żeglarski Zmierzch.
- No więc która z nich? - chciała wiedzieć Holly, ponownie skupiwszy uwagę na
kartach.
- Ona ma podwójne znaczenie - tłumaczyła Nathalie, wskazując na biegnącą przez
środek obrazka ukośną kreskę, dzielącą go na dwie części. Obie ukazywały identyczny
widok: niebo skąpane w złotym blasku, ale bez wizerunków słońca i księżyca. Na jednej
połowie, w prawym rogu, odznaczała się sylwetka lecącego ptaka. - Interpretacja tej karty
zależy od tego, którą stroną do czytającego jest zwrócona. W tym wypadku ptak kieruje się w
stronę pani kapitan, zatem mamy Żeglarski Brzask.
- W przeciwieństwie do lądowego brzasku podczas brzasku żeglarskiego słońce nadal
znajduje się pod linią horyzontu - wolno mówiła Lola. - Światło nie psuje jeszcze piękna
nocy. Widać jedynie mocną złotą poświatę, taką jak tutaj, na obrazku. Jest dość ciemno dla
tych z nas, którzy nie znoszą światła, ale wystarczająco jasno, by widać już było linię
horyzontu. - Zamyśliła się na chwilę. - Sądzę jednak, że ta karta może mieć bardziej ogólne
znaczenie. Mówi nam, że wszystko, czego pragnęliśmy i o co walczyliśmy, jest już w zasięgu
ręki.
- Tak - Nathalie się uśmiechnęła. - Ja też interpretuję to w ten sposób. - Spojrzała na
Holly. - Widzisz, jak historia rozwija się z każdą kolejną kartą? Dlatego nie można ich czytać
pojedynczo.
Dziewczyna przytaknęła, lady Lockwood zaś już bez dodatkowych zachęt odwróciła
kolejną kartę. Widniał na niej wizerunek beztroskiego marynarza.
- Ale wesołek! - Holly się zaśmiała.
Nathalie z niepokojem zmarszczyła brwi.
- Wcale nie - powiedziała. - Wygląda niewinnie, jednak to zdradziecka karta.
- To znaczy?
- To Jack Tar - wyjaśniła Lola. - Znany też jako Śmierć.
- Śmierć? Ludzka czy nasza? - dopytywała się Holly.
Jej towarzyszki wymieniły dyskretne spojrzenie. Nie miały wątpliwości, że
dziewczyna znów pomyślała o Johnnym.
- To zależy - odparła Nathalie - od tego, jaką kartę odkryje teraz pani kapitan.
- Albo jakie - sprostowała lady Lockwood. - Jack Tar ma wpływ na wszystkie odkryte
po nim karty figuralne, dopóki nie pojawi się kolejna karta tematyczna, jak na przykład Kąt
Krytyczny.
- A zatem może obróci pani kolejną kartę? - zaproponowała Holly.
Lola skinęła głową i przyjrzała się rozłożonej na stole talii. Wtem w dziecięcej kajucie
zapłakało jedno z niemowląt. Lady Lockwood nasłuchiwała chwilę. Płacz nie ucichł.
- To Łowca - stwierdziła. - Może znów ma atak kolki. Lepiej pójdę do niego, zanim
rozkrzyczy się na dobre i obudzi Upiora. Oto ryzyko posiadania bliźniąt!
Zerknąwszy z zadumą na karty, pani kapitan podniosła się i poszła do syna.
Nathalie wykorzystała okazję, by dolać całej trójce. Potem odniosła karafkę na
miejsce i wróciła na swoje krzesło. Nim usiadła, ścisnęła lekko ramię Holly.
- Teraz zrobi się ciekawie - powiedziała.
- To za dużo! - oponowała Cheng Li. - Poza tym Connor nie powinien być zmuszany
do kupowania patentu kapitana. Jest jednym z najbardziej utalentowanych młodych piratów
tego i jakiegokolwiek innego pokolenia. Wkrótce zapracuje na taki awans. - Spojrzała na
chłopaka. - Radzę ci, byś poczekał. Nie musisz działać w pośpiechu.
- Ośmielam się z panią nie zgodzić - oznajmił komandor Black. - Kończy nam się
czas i kończą nam się fundusze. Jeśli, zgodnie z pani sugestią, Tempest to przeczeka,
niebawem Federacji Pirackiej może już nie być. - Jego spojrzenie stało się bardziej surowe niż
zwykle. - Chyba że interesuje go awans w strukturach Federacji Wampirackiej.
- Świetnie - syknęła pani kapitan. - Cios poniżej pasa. Wywiera pan ogromną presję
na młodego pirata.
- Wiem o tym - odparł Black. - Nie robiłbym tego, gdyby istniał inny sposób. - Nagłe
jego głos stał się bardziej ludzki. - Tempest, nie będę owijał w bawełnę i powiem ci jak
mężczyzna mężczyźnie: potrzebujemy twojej pomocy.
- Zgadzam się - powiedział chłopak.
- Naprawdę? - Cheng Li była oburzona.
- Naprawdę? - Komandor wydawał się zaskoczony, ale i zachwycony.
- Jasne - zapewnił Connor, wstając z miejsca. - Zawsze marzyłem o tym, by zostać
kapitanem, lecz nie sądziłem, że okazja nadarzy się tak prędko. - Uśmiechnął się szeroko do
Ahaba Blacka. - Ale, ale! Rączka rączkę myje.
- Connorze, poczekaj! - Pani kapitan postanowiła działać. - Myślę, że nie
przemyślałeś tego dobrze. Nie miałeś czasu. Masz zamiar oddać ponad połowę swojego
spadku? Molucco zostawił te pieniądze tobie.
Chłopak wzruszył ramionami.
- Wiem, ale to o wiele więcej, niż mógłbym kiedykolwiek wydać - stwierdził. - Nie
miałem nic, kiedy Molucco mnie przygarnął. To dzięki piratom jestem dzisiaj tym, kim
jestem.
- Owszem - przyznała. - Dzięki twojej przyjaźni z Molukkiem, Cate, Bartem i ze mną.
Jednak to nie oznacza, że jesteś coś winien Federacji.
- Może i nie - odpowiedział. - Ale ta wojna pochłonęła już życie Molucca Wrathe’a i
jego brata Porfiria. Odebrała je Bartowi Pearce’owi, Johnowi Kuo i setkom, jeśli nie tysiącom
innych. Musimy położyć temu kres, i to jak najszybciej. Musimy zapewnić spokojną
przyszłość na oceanach. Nie wyobrażam sobie lepszego celu, na jaki mógłbym przeznaczyć
pieniądze Molucca. A ty?
Cheng Li milczała. Connor podejrzewał, że wie, o czym myśli jego przyjaciółka - co
by mu powiedziała, gdyby nie towarzyszył im Ahab Black. „Jesteś dampirem. Jesteś
nieśmiertelny. Będziesz potrzebował tych pieniędzy!”. Ale on wiedział, że jest inaczej.
Widział własną śmierć. I nie przerażała go ona nawet w połowie tak bardzo jak myśl o tym,
że mogliby przegrać ową okrutną wojnę. Jeśli musi umrzeć, aby zapanował pokój, jest na to
gotowy. Dołączy do poległych przyjaciół i towarzyszy. Odegrał swoją rolę w dziejach
piractwa i była ona większa, niż kiedykolwiek mógłby zapragnąć.
- Czy mam coś podpisać? - zwrócił się do komandora.
- Jak najbardziej - odparł Black. Popchnął w kierunku Connora po blacie kontrakt
oraz własne pióro.
Chłopak ujął je w palce, przebiegł oczyma dokument i złożył swój podpis u dołu.
- Znakomicie! - Komandor zwinął kontrakt w rulon i schował go do kieszeni. - A
teraz, Tempest, tradycja nakazuje, abyś ukląkł...
- Chwileczkę! - wtrąciła Cheng Li. - Chce pan przeprowadzić mianowanie tutaj i
teraz? Czy za te pieniądze Connorowi nie należy się przynajmniej porządna ceremonia?
- Na przykład taka, jaką miała pani? - spytał Black. - Pamiętam ten dzień; dzień, w
którym odebrano nam Johna Kuo. Słońce świeciło, a mistrzowie kuchni Akademii przeszli
samych siebie, przygotowując małe kanapeczki. Nie, pani kapitan. Obawiam się, że musimy
obecnie obniżyć standardy. Takich wspaniałych imprez nie będzie aż do czasu, kiedy
przywrócimy pokój - zakładając oczywiście, że takowy nastąpi - i to na naszych warunkach.
- Nie ma problemu - oznajmił Connor, klękając. - Nie przepadam za wielkimi fetami.
- Uśmiechnął się krzepiąco do Cheng Li. - Przecież wiesz.
Rzadko widywał ją smutną lub zmartwioną, ale teraz nie mógł poświęcić jej więcej
uwagi. Głównodowodzący Sojuszu właśnie wysunął miecz z pochwy i zaczął mówić:
- Na mocy władzy przekazanej mi przez Federację Piracką ja, komandor Ahab Black,
po wieczne czasy nadaję Connorowi Tempestowi tytuł kapitana. - Uniósł miecz i oparł go o
ramię chłopaka, płaską stroną klingi dotykając jego szyi. - Obfitość i przesyt.
- Przełożył ostrze na drugie ramię klęczącego. - Rozkosz i swoboda. - Przyłożył
czubek ostrza do piersi Connora, dotykając srebrnego sznura mundurowego tuż nad szybko
walącym sercem. - Wolność i siła - dokończył. Potem dodał ojcowskim tonem: - Możesz
wstać, kapitanie.
- Zaczekajcie! - zawołała Cheng Li. - A co z pozostałą częścią ceremonii? Co z
przysięgą? Ze słowami przysięgi rozpoczynającymi się od: „W myślach i w sercu”, a
kończącymi się na: „Niech twój powrót do domu przebiega w pokoju i harmonii”?
Komandor wzruszył ramionami.
- Jest pani oficerem Federacji. Myślę, że może pani uzupełnić ewentualne
niedopatrzenia. Ja muszę zdeponować czek w banku i wygrać wojnę. Jeszcze raz gratuluję,
kapitanie Tempest! I dziękuję w imieniu Federacji oraz Sojuszu. Twoja rola w naszym
zwycięstwie nie zostanie przemilczana. - Uścisnął dłoń chłopaka i ruszył w kierunku drzwi.
W progu zasalutował, po czym zniknął w mroku nocy.
Connor wstał, nieco otumaniony. Jego pierwszą myślą było: „Jestem teraz
kapitanem”. Drugą - „Podpisałem na siebie wyrok śmierci”.
Spojrzał na Cheng Li i zadrżał. Miał wrażenie, że odczytała jego myśli.
- Widzicie - oznajmiła Lola, układając sobie małego Łowcę na kolanach. - Teraz,
kiedy może posiedzieć z nami, jest już wszystko w porządku. Prawda, skarbie? - Prychnęła
mu w ucho i chłopczyk zaśmiał się radośnie.
- Myślę, że po prostu tęsknił za mamą - rozczuliła się Holly.
- Możemy kontynuować? - spytała Nathalie, wskazując karty.
- Oczywiście - rzekła lady Lockwood. - Nie możemy pozwolić, by Jack Tar tkwił w
zawieszeniu.
Przytrzymując ostrożnie dziecko, wychyliła się i obróciła kolejną kartę.
Przez chwilę wszystkie trzy wpatrywały się w wizerunek młodej osoby - mężczyzny
lub może kobiety - opiekującej się chorym.
- Uzdrowiciel - powiedziała Nathalie.
- A zatem - stwierdziła pani kapitan - śmierć przychodzi po Uzdrowiciela. Ciekawe,
kim on może być?
- Mosh Zu Kamal! - zawołała Holly z podnieceniem. - To najsłynniejszy uzdrowiciel,
jakiego znamy, prawda?
Nathalie przytaknęła.
- To mocny kandydat. - Spojrzała na Lolę. - Nie chcę psuć atmosfery, ale czy Olivier
nie był aby jego protegowanym?
Lady Lockwood uśmiechnęła się filuternie.
- Słuszna uwaga. Ale sądzę, że obie pominęłyście najbardziej oczywistą z kandydatur.
- Zerknęła z rozbawieniem na swoje towarzyszki. - Grace Tempest - wyjaśniła.
- No przecież! - wykrzyknęła Nathalie, ale szybko się opanowała. - Przepraszam, pani
kapitan. Na chwilę zapomniałam, że ona jest pani pasierbicą.
Lola pogardliwie wykrzywiła wargi.
- Tylko formalnie. Grace miała u mnie szansę i ją zaprzepaściła. Jeśli Jack zamierza ją
zabrać, nie będę stawać mu na drodze.
- Zobaczmy, czy może ma on jeszcze kogoś na oku - zasugerowała Nathalie.
Pani kapitan ponownie sięgnęła po kartę. Obrazek przedstawiał żeglarza stojącego na
dziobie statku i spoglądającego ze smutkiem na ocean.
- Zagubiony Korsarz - rzekła Nathalie. - Znany też jako Zagubiony Bukanier.
- Bukanier? - ożywiła się Holly. - To brzmi znajomo.
Lola złożyła dłonie.
- Idealnie! Connora Tempesta i jego dwóch przyjaciół nazywano Trzema
Bukanierami. Pamiętacie to, dziewczęta?
- Faktycznie - przytaknęła Nathalie. - Mamy więc Connora i jego kumpla Barta. Ten
drugi już nie żyje, więc nie może chodzić o niego.
- Nie może - zgodziła się lady Lockwood, wracając na moment myślami do chwili, w
której odebrała Bartowi życie. - Drugim kandydatem jest Stukeley.
Holly zawołała przerażona:
- Tylko nie on! Stukeley wygłosił tę mowę, kiedy Bart tu był! Pamiętacie? Podczas
tiffinu. Lord Sidorio nazwał Johnny’ego czwartym bukanierem!
- Naprawdę? - Lola uniosła brwi z przesadnym zdumieniem. - Obawiam się, że nie
pamiętam. - Wzruszyła ramionami. - Niemniej musicie przyznać, że Stukeley i Connor są o
wiele bardziej prawdopodobnymi kandydatami.
- Racja. - Nathalie skinęła głową.
- A jeśli to Stukeley? - wyszeptała Holly. - Biedna Mimma!
- Jest lepiej, niż oczekiwałam. - Pani kapitan podniosła nieco głos, by zagłuszyć te
niewczesne żale, i zwróciła się db Nathalie: - Mamy zwycięstwo w zasięgu ręki, a śmierć
prześladuje zarówno Grace, jak i Connora. Moja droga, nie mogłam prosić o lepszą wróżbę!
- Odwróciła pani tylko sześć kart - przypomniała wampiratka. - Została jeszcze jedna.
- Naturalnie. - Dłoń lady Lockwood ponownie przesunęła się ponad rozłożoną talią.
Upierścienione palce pochwyciły jedną z kart i odwróciły ją. Obrazek przedstawiał
konstelację jaśniejącą na nocnym niebie. Gwiazdy połączone były liniami w kształt srebrnego
liścia.
Lola na moment straciła dech.
- Nie! - krzyknęła.
- Co się stało? - zaniepokoiła się Holly. - Czy to karta tematyczna?
Nathalie z powagą pokręciła głową.
- Nie, skarbie. To następna karta figuralna. Reprezentuje Oriona...
- Powszechnie znanego - uzupełniła ponuro pani kapitan - jako Łowca.
- Czy to oznacza śmierć... - Holly nie dokończyła pytania.
Oczy trzech kobiet zwróciły się na chłopczyka, gulgocącego radośnie na kolanach
matki.
- To nie może być prawda! - jęknęła Lola ze łzami w oczach.
- Nie musi być - pocieszała ją Nathalie. - Proszę pamiętać, że Łowca to też karta
symboliczna. Może zwiastować śmierć któregokolwiek z piratów, którzy nas prześladowali.
Zwłaszcza dowódcy pierwszej załogi zabójców wampiratów.
- Cheng Li! - Lady Lockwood odchyliła się na krześle. - Tak, zapewne masz rację...
Nathalie zebrała się w sobie i przemówiła tonem, w którym dźwięczały siła i zdecydowanie:
- Pani kapitan, nawet jeśli wróżba sugeruje, że Łowca może być w
niebezpieczeństwie, to właśnie dlatego stawiamy karty. By nas ostrzegły. Dzięki temu
możemy przedsięwziąć odpowiednie kroki, żeby ochronić chłopca.
- Tak. - Lola otarła oczy. - Tak, moja droga. Oczywiście. - Mocniej przytuliła synka. -
Nic nie może mu się stać. Będzie przy mnie przez cały czas.
- Nawet podczas bitwy? - zapytała Holly. - Czy to nie byłoby wystawianie go na
bezpośrednie niebezpieczeństwo?
- Możemy się przy nim zmieniać - zaproponowała Nathalie. - Będzie miał
całodobową opiekę.
- A mały Upiór? - drążyła jej koleżanka. - Czy nie powinnyśmy chronić i jego?
- Karta wskazywała Łowcę - odparła lady Lockwood. - To on jest w
niebezpieczeństwie.
- Może powinna pani obrócić jeszcze jedną kartę? Żeby się upewnić? - zasugerowała
Holly.
Pani kapitan stanowczo potrząsnęła głową.
- Koniec z kartami.
- Ustaliłyśmy na samym początku - dodała Nathalie - że gramy siedmioma. Karty
zawarły z nami pakt. Miały wyjawić przyszłość w siedmiu odsłonach i tak też uczyniły.
Holly przytaknęła, a jej wzrok ponownie powędrował ku dziecku. Chłopczyk był taki
milutki! Serce jej się ściskało na myśl, że mógłby być w niebezpieczeństwie. To całe
wróżenie z początku było zabawne, ale ostatecznie nie skończyło się dobrze. Pani kapitan i
Nathalie zdawały się absolutnie przekonane, że karty wieszczą zwycięstwo wampiratów oraz
śmierć Grace i Connora. Ale Holly miała wątpliwości. Czy to jedyna możliwa interpretacja?
Czy karty nie mówiły o zagrożeniu dla Oliviera i Stukeleya? Może nawet dla Johnny’ego...
Czuła narastający niepokój, obawę o to, co się stanie. Patrząc jednak, jak Nathalie
zbiera karty, Holly pomyślała, że przecież nie zna się na nich tak dobrze jak koleżanka. A
biorąc pod uwagę dzisiejsze doświadczenia, na pokładzie Wagabundy jeszcze przez długi
czas nikt nie powróci do tej makabrycznej rozrywki.
Rozdział 35

Noc ostatniej Uczty

Nie po raz pierwszy Grace odczuwała frustrację z powodu braku lustra w kajucie
Lorcana. Może ma jeszcze trochę czasu na to, by pobiec do siebie i zmienić sukienkę?
Postarała się, żeby wyglądać elegancko, z szacunku do tradycji Uczty. Ale gdyby Darcy tutaj
była, raczej nie pozwoliłaby przyjaciółce wyjść z kajuty w takim stanie. Grace rozpuściła
swój praktyczny kucyk i próbowała ułożyć włosy w wytworniejszą fryzurę, ale jej
długotrwałe wysiłki dały mizerny efekt. Granatowa sukienka dobrze na niej leżała i miała
odpowiedni kolor, ale z całą pewnością nie przypadłaby do gustu pannie Flotsam. Grace
wyobraziła sobie Darcy kręcącą głową i besztającą ją za obniżenie standardów. „To
niedopuszczalne, moja droga, nawet w czasie wojny!” Jedyną ozdobą skromnego stroju był
pierścionek od Lorcana. Dziewczyna wiedziała, że w tej jednej kwestii zyskałaby aprobatę
przyjaciółki.
Nic nie powinno i nic nie mogło konkurować z tym pięknym brylantem.
Wspomnienie Darcy sprawiło, że Grace zaczęła się zastanawiać, jak sobie radzą
znajomi w Sanktuarium. Dostrzegłszy rękaw munduru Lorcana wystający z szafy, podeszła
bliżej i otworzyła drzwiczki. Znów poczuła wyrzuty sumienia z powodu swej ucieczki. Musi
jeszcze odbyć astralną podróż do mistrza i wyjaśnić mu swoje zachowanie. Odkładała to,
tłumacząc sobie, że nie należy mu przeszkadzać, kiedy dzieje się tak wiele. „Cóż, to tylko
część prawdy” - przyznała w duchu, wpychając rękaw do szafy i przekręcając klucz.
Pomyślała o swej długiej drodze. Gdy po raz pierwszy postawiła stopę na pokładzie
Nokturnu, to właśnie Lorcan zamykał ją na klucz w kajucie. A teraz ona zamyka w szafie
jego ubrania...
W tej chwili obiekt jej zadumy we własnej osobie wyszedł z łazienki. Kiedy zbliżył
się do Grace, poczuła delikatny zapach jego leśnej wody kolońskiej.
Lorcan objął dziewczynę w talii i ucałował w szyję.
- Wyglądasz przepięknie - oznajmił. - Mówię to na wypadek, gdybyś się
zastanawiała.
Grace odwróciła się i spojrzała na chłopaka. Przyzwyczaiła się widzieć go w
mundurze, dlatego teraz, ubrany w wieczorowy strój odpowiedni na Ucztę, wydał się jej
porażająco przystojny.
- Ty także - wyjąkała, kiedy dotykał wargami jej ust.
- Chyba powinniśmy już iść - powiedział Lorcan po dłuższej chwili z wyraźnym
ociąganiem. Byłby o wiele szczęśliwszy, mogąc zostać w kajucie z ukochaną.
Grace czuła podobnie.
- Tak - odparła. - Jeśli uważasz, że to właściwe.
W oczach chłopaka pojawił się cień niepokoju.
- Obawiam się, że tak - powiedział. - Musimy przynajmniej spróbować z nim
porozmawiać.
Wzięli się za ręce i wyszli na korytarz. Było tam już wielu nokturnów, którzy
zmierzali do sali bankietowej. Jedni patrzyli z zaciekawieniem, jak tych dwoje idzie w
przeciwnym niż oni kierunku, inni byli zaprzątnięci własnymi sprawami. Grace spoglądała w
znajome twarze. Wyglądały blado i wątło, jak zawsze przed Ucztą, pomimo pokrywających je
warstw kosmetyków. Właśnie teraz, po tygodniowym powstrzymywaniu się od picia krwi,
nokturni byli najbardziej osłabieni.
Mijając spieszących na Ucztę członków załogi, Grace i Lorcan dotarli do swojego celu
- kapitańskiej kajuty. Drzwi były uchylone. Obsydian Darke miał zamiar właśnie wyjść bądź
też oczekiwał ich wizyty.
- Kapitanie? - niepewnie odezwał się Lorcan.
Nie było odpowiedzi.
Grace uświadomiła sobie z lękiem, że istnieje trzeci powód, dla którego drzwi do
kajuty Darke’a pozostawiono niedomknięte - ktoś mógł się tam włamać. Zaniepokojona
spojrzała na swego towarzysza. Lorcan mocniej ścisnął jej dłoń i zawołał:
- Kapitanie!
Znowu brak odpowiedzi. Grace czuła, że serce wali jej jak młotem. Zastanawiała się,
co też zastaną w środku. Od początku miała złe przeczucia co do tej nocy i nasilały się one z
każdym krokiem, z każdym taktem melodii dochodzącej z sali bankietowej.
- Chodź - powiedział Lorcan poważnym, spokojnym tonem. Puścił jej dłoń i pchnął
drzwi kajuty. Z wciąż mocno bijącym sercem dziewczyna podążyła za nim.
Pomieszczenie było puste. Na stojącym przy kominku wypolerowanym drewnianym
stole paliła się lampka naftowa, rzucając żółte światło na kilka porozkładanych na blacie map
i schematów. Ten znajomy widok ponownie przypomniał Grace ową noc, kiedy po raz
pierwszy odważyła się wejść do kapitańskiej kajuty.
- Gdzie on się podział? - spytał cicho Lorcan.
Dziewczyna wskazała znajdującą się naprzeciwko nich parę grubych zasłon. Podeszła
do nich i rozchyliła je, gestem nakazując chłopakowi, by się zbliżył. Tak jak się spodziewała,
Obsydian Darke stał na zewnątrz, na mostku kapitańskim, z dłońmi opartymi na drążkach
steru. To właśnie tutaj Grace ujrzała go po raz pierwszy niemal rok temu. Wówczas miał na
sobie maskę, pelerynę oraz rękawice i poprosił ją, aby „nie obawiała się jego wyglądu”. Teraz
zwrócił ku nim nieosłoniętą twarz.
- Oczekiwałem was - oznajmił.
W sposobie, w jaki to powiedział, było coś złowróżbnego.
- Musimy porozmawiać - rzekł Lorcan.
- Wiem, co mi chcecie zaproponować - odparł Obsydian. - Ale to wykluczone.
Chłopak się zawahał.
- Kapitanie, zdaję sobie sprawę z tego, jaki jest pan potężny, i nie zdziwiłoby mnie,
gdyby odczytał pan moje myśli. Ale i tak to powiem.
Grace wodziła wzrokiem od jednego do drugiego. Miała nadzieję, że Lorcan ma dość
sił na to starcie. Wydawał się taki zmęczony. Nie była tylko pewna, czym bardziej:
uczestnictwem w działaniach wojennych czy zmaganiami z nieugiętym uporem Darke’a. A
może to znużenie wynikało po prostu z konieczności wzięcia krwi od jego donora, Oskara?
Lorcan zerknął przelotnie na dziewczynę i zwrócił się do dowódcy:
- Oboje uważamy, że dzisiejsza Uczta powinna być ostatnia.
Obsydian w milczeniu skinął głową. Nawet jeśli przewidział ich prośbę, uczynił im tę
grzeczność i postanowił ich wysłuchać.
- Przynajmniej do czasu zakończenia tej wojny - kontynuował chłopak. - Wiem, jak
ważna jest dla pana Uczta, ale sądzę, że załoga musi się częściej pożywiać, aby mieć siłę do
wałki w razie ewentualnego ataku. Uważam, że postępujemy niestosownie, poświęcając tyle
czasu na rytuały, kiedy wokół nas tak wiele się dzieje.
Obsydian odczekał chwilę, jakby chciał się upewnić, że Lorcan skończył. Potem
ponownie skinął głową.
- Wiedziałem, że właśnie z tym przyszliście, lecz nie mogę się z wami zgodzić. W
związku z ostatnimi wydarzeniami rytuał Uczty stał się jeszcze bardziej stosowny i ważny. -
Przerwał na moment. - Uczta zawsze była istotnym elementem stylu życia na tym statku, od
pierwszego postawienia żagli. Symbolizuje różnicę pomiędzy nami a tymi, którzy chcą nas
zniszczyć. Została przerwana tylko raz, za ich przyczyną. Nie chcę i nie mogę się zgodzić na
taką zmianę. Równie dobrze moglibyśmy uderzyć w dzwon na znak poddania się i porzucić
wszystkie nasze ideały.
Lorcan spróbował ponownie.
- Kapitanie, z pewnością zdaje pan sobie sprawę, że nastały inne czasy. Jeszcze nigdy
nie stawialiśmy czoła takiemu zagrożeniu, jakie stanowi armia Sidoria. Już raz zaakceptował
pan zmianę, zrzucił pan maskę i pokazał światu swoją twarz. Inni uznaliby, że to nie do
pomyślenia, ale pan wiedział, że tak trzeba.
Głos Darke’a ociekał goryczą.
- Nadal są tacy, którzy kwestionują moją decyzję. Ale masz rację. Musiałem się
zmienić. Musiałem się stać innym dowódcą. Przyznaję i biorę za to odpowiedzialność,
niezależnie od konsekwencji. Lecz Uczty nie postrzegam w taki sam sposób. Tak długo, jak
pozostaję kapitanem tego statku i głównodowodzącym południowego kwadrantu, Uczta
będzie się odbywała.
- Jego długie włosy falowały na wietrze. - Ufam, iż mimo że się ze mną nie zgadzasz,
nadal mogę liczyć na twoją lojalność, komandorze Furey.
- Oczywiście! - zapewnił chłopak, salutując, a następnie skłonił się przed swym
wieloletnim dowódcą.
- Może pan liczyć na moją lojalność i miłość, kapitanie.
Obsydian spojrzał na Grace.
- A ty? - spytał. - Czy mogę wierzyć i w twoją lojalność?
- Tak - odparła. - Nie musisz o to pytać żadnego z nas. Fakt, że nie obawiamy się
rozmawiać z tobą o sprawach, w których masz odmienne zdanie, najlepiej świadczy o tym,
jak silna jest twoja pozycja.
Darke skinął głową i uśmiechnął się lekko.
- Jak zwykle słuszna uwaga - stwierdził. Odsunął się od steru, który mimo to nadal
poruszał się precyzyjnie, utrzymując statek na obranym kursie, i położył dłonie na ramionach
dwojga młodych. - Chodźcie, przyjaciele. Zejdźmy na Ucztę.
Grace wiedziała, że Obsydian zrobił, co mógł, by dodać im otuchy. Złe przeczucia nie
opuściły jej jednak i były silniejsze niż kiedykolwiek.
Ciemne sylwetki trzech wampirackich jednostek sunęły po falach, zbliżając się do
Nokturnu. Na dziobie każdej z nich stał dowódca - Sidorio na Krwawym Kapitanie, Stukeley
na Wybawicielu i Mimma na Calabrii - wspierany przez bezwzględną, żądną krwi załogę.
Żaden ze zbuntowanych wampiratów nie miał wątpliwości, że dzisiejsza noc przyniesie im
zwycięstwo rozstrzygające losy tej wojny. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, nic już
nie powstrzyma dalszej ekspansji imperium nocy.
Johnny Desperado stał po prawicy swego kapitana. Obaj patrzyli przed siebie. Sidorio
się uśmiechał.
- Już go widać - oznajmił, czując, jak adrenalina buzuje mu w żyłach. - To będzie noc
Uczty, której nigdy nie zapomną... przynajmniej ci, których nie zabijemy podczas
przejmowania statku. - Położył dłoń na ramieniu byłego kowboja. - Kiedyś byłem tam
porucznikiem. Dasz wiarę?
Johnny parsknął śmiechem.
- Nie potrafię wyobrazić sobie ciebie w roli lichego porucznika - stwierdził. - Ani na
tym, ani na żadnym innym statku.
- Byłem nim - powtórzył przywódca wampiratów, wpierając stopy w pokład i czując
pod nimi potęgę swojej jednostki. - I to nie dalej jak dwanaście miesięcy temu. Czasami my,
nieśmiertelni, przykładamy zbyt małą wagę do upływającego czasu. To niesamowite, jak
wiele może się zmienić w ciągu zaledwie jednego roku.
Desperado pokiwał głową, nie odrywając wzroku od przedziwnych połyskujących
żagli Nokturnu. Ich cel był coraz bliżej.
- A teraz wracasz, by przejąć go na własność.
- Tak - potwierdził Sidorio. - Albo go przejmę, albo zniszczę.
Rozdział 36

Atak

Nokturni i donorzy stali naprzeciwko siebie przy stole bankietowym. Skłonili głowy,
kiedy Obsydian zaczął recytować słowa utworu napisanego przez mistrza na rozpoczęcie
Uczty.
Jestem dumnym podróżnikiem nocy.
Ni mniej, ni więcej, tylko dzieckiem światła.
W cieniach kryć się nie będę...
Lorcan poczuł na sobie świdrujące spojrzenie swego donora. Zrozumiał, że przyjaciel
stara się przyciągnąć jego uwagę.
- Wszystko w porządku? - wyszeptał Oskar. - Wyglądasz...
Nokturn przyłożył palec do ust. Rozmowa podczas inkantacji była niestosowna.
...bo krew jest największym z darów.
Dzięki wam dziś składam za niego.
Z radością przyjmuję swoją nieśmiertelność...
Nagle rozległ się głośny huk i sala bankietowa przechyliła się w lewo. Kilka sekund
późnie), nim ktokolwiek miał czas się otrząsnąć, od strony rufy dobiegł potworny trzask i
nastąpił kolejny przechył statku. Trzecie uderzenie, tym razem w lewą burtę Nokturnu,
wywołało zamęt i dezorientację.
Nawet kiedy podłoga pod stopami uczestników Uczty przestała się trząść, w
pomieszczeniu nadal panował chaos. Krzesła przewracały się i rozbijały o ściany, sztućce
przesuwały się po obrusie, nabierając tempa niczym rzeka zmierzająca do morza, uderzając o
kryształowe kieliszki i razem z nimi opadając na podłogę. Oskar w ostatniej chwili zdołał
złapać ciężki kandelabr z płonącymi świecami. Nieco dalej inny świecznik spadł na podłogę i
płomienie zaczęły lizać deski. Jakiś bystry donor oraz znajdujący się obok niego nokturn
pochwycili dzbanki z wodą i zdusili pożar w zarodku. Powoli poziom sali bankietowej się
wyrównał, lecz wyglądała ona tak, jakby przed chwilą wybuchła w niej bomba.
- Co to było? - spytał Oskar Lorcana.
Furey już miał odpowiedzieć, lecz ku swemu zdumieniu usłyszał, że Obsydian
recytuje dalej:
Podróż ma trwać będzie aż po kres czasu.
Ni mniej, ni więcej - tylko dzieckiem światła,
dumnym jestem podróżnikiem nocy...
Drzwi otworzyły się gwałtownie i do sali wpadli dwaj pełniący wachtę nokturni, co
spowodowało, że kapitan nareszcie umilkł.
- Zostaliśmy zaatakowani! - krzyknęli jednocześnie nowo przybyli.
Lorcan pochwycił ponure spojrzenie Grace. Wszystko, czego się lękali, właśnie się
urzeczywistniało.
- Ile jednostek nas zaatakowało? - zapytał, podnosząc głos, by usłyszano go w
gwarze, który zapanował w pomieszczeniu.
- Trzy!
Te słowa wywołały istną lawinę komentarzy, które stawały się coraz głośniejsze i
coraz bardziej gorączkowe. Kiedy jednak Obsydian Darke uniósł dłoń, w sali natychmiast
zapadła cisza.
- Protokół ataku - powiedział tonem prawdziwego dowódcy. - Wszyscy wiecie, co
macie robić.
Taka była prawda. Już od jakiegoś czasu przygotowywali się na ewentualny atak. W
ciągu kilku sekund drużyna Lorcana, złożona z najlepszych wojowników, zebrała się wokół
niego.
- Komandorze Furey! - Jeden z nich chwycił chłopaka za ramię. - Nie mamy mieczy!
No oczywiście! Jedną z reguł Uczty było to, że do sali bankietowej nie wnoszono
broni. Zarówno nokturni, jak i donorzy zostawili swoje miecze w kajutach. Czy zdążą do nich
dotrzeć, zanim wróg wedrze się pod pokład?
Lorcan bezradnie spojrzał na Grace.
- Jak mogliśmy do tego dopuścić?! - jęknął.
Nie odpowiedziała. Stała z zamkniętymi oczyma i wyciągniętymi przed siebie
ramionami. Nuciła coś w języku, którego nie rozpoznawał. Co ona, u licha, robiła?
Potem chłopak dostrzegł jakieś poruszenie na stole i na podłodze. Czyżby staranował
ich czwarty statek? Nagle sztućce zaczęły unosić się w powietrze i wirować wokół sali, coraz
szybciej i szybciej. Lorcan, podobnie jak reszta zgromadzonych, zamarł, obserwując, jak
noże, widelce i łyżki tańczą ponad ich głowami. Ponownie spojrzał na Grace. Stała w tej
samej pozycji i nie przestawała nucić.
Sztućce przyspieszyły, zlewając się w jedną srebrzystą plamę. Potem zaczęły zwalniać
i Lorcan przekonał się ze zdumieniem, że to już nie noże i widelce krążą w powietrzu, lecz
miecze. Jak Grace tego dokonała? Nie, to w tej chwili nie było najważniejsze pytanie.
Główny problem polegał na tym, jakim sposobem złapać tę wirującą broń tak, by się przy tym
nie pokaleczyć.
Rozwiązanie pojawiło się natychmiast. Miecze zatrzymały się i zawisły w dwóch
rzędach wzdłuż stołu, skierowane rękojeściami w dół. Wystarczyło tylko wyciągnąć rękę.
- Weźcie broń! - zawołał Lorcan do załogi, rzucając Grace spojrzenie pełne podziwu i
miłości. Dziewczyna nadal zaciskała powieki, koncentrując się na tym, by utrzymać ostrza w
miejscu.
Nokturni i donorzy sięgnęli ponad głowy i pochwycili solidny stalowy oręż, który w
niezwykły sposób został stworzony na ich oczach.
- A teraz - krzyknął Obsydian, kierując się ku drzwiom - do boju!
Załoga Nokturnu pospieszyła za swym dowódcą. Chaos został opanowany, wszyscy
poruszali się sprawnie. Dały o sobie znać długie godziny treningu. Każdy wiedział, jaka jest
stawka, i pragnął dobrze odegrać swoją rolę w czekającej ich walce.
Lorcan patrzył, jak Grace otwiera oczy, przez chwilę mruga zdezorientowana, a potem
uśmiecha się, widząc uzbrojonych nokturnów i donorów.
- Grace, nie wiem, jak to zrobiłaś - powiedział - ale jestem pod wrażeniem. - Chwycił
ją za rękę. - Chodź!
- Dokąd idziemy? - spytała, kiedy znaleźli się na korytarzu.
Chłopak zdał sobie sprawę, że spośród wszystkich obecnych na Nokturnie osób ona
jedna nie przeszła szkolenia. Co prawda dysponowała mocą o wiele potężniejszą niż ich
umiejętności, lecz nie znała procedur ustalonych na wypadek ataku.
- Ja idę na pokład - oznajmił. - A ty wracasz do swojej kajuty i czekasz, aż to się
skończy.
Obawiał się, że będzie oponowała, odetchnął więc z ulgą, nie usłyszawszy słowa
sprzeciwu. Trzymając się za ręce, biegli korytarzem za swoimi towarzyszami. Słyszeli
dobiegający z góry szczęk stali i bojowe okrzyki. Walka na pokładzie rozgorzała już w
najlepsze.
Kiedy dotarli do jej kajuty, dziewczyna bez wahania nacisnęła klamkę i wciągnęła
Lorcana do środka.
- Grace, muszę iść! - zaprotestował, gdy zatrzasnęła za nimi drzwi.
- Musisz być silny - powiedziała, podciągając rękaw i podsuwając chłopakowi pod
usta swój nadgarstek.
Od razu zrozumiał jej intencje. Potrząsnął głową, chociaż serce zaczęło walić mu jak
młotem na widok żył pulsujących pod jej skórą.
- Nie mogę - wykrztusił.
- Musisz. Wampiraci bardzo sprytnie wybrali porę ataku. Przybyli w momencie,
kiedy nokturni są najsłabsi. Potrzebujesz krwi, jeśli masz dać z siebie wszystko. A wierz mi,
będziesz do tego zmuszony.
Lorcan pochwycił wyciągniętą rękę dziewczyny, ale ponownie pokręcił głową.
- Znajdę Oskara - powiedział. - Wypiję jego krew.
- Nie ma na to czasu - odparła. - Pozwól mi zrobić dla ciebie tę jedną rzecz.
Spojrzał jej w oczy. Od tak dawna o tym marzył, lecz nie w ten sposób. Jeśli jednak
nie zrobi tego teraz, to kiedy?
- Dobrze - ustąpił. - Ale tylko kropelkę.
Skinąwszy głową, ponownie uniosła nadgarstek do jego ust.
Lorcan obserwował ze zdumieniem, jak rany goją się na jego oczach. Przeniósł wzrok
na twarz Grace - malowała się na niej błogość.
- Jesteś cudowna - powiedział z uczuciem. - Mam nadzieję, że o tym wiesz.
- I nawzajem. - Uśmiechnęła się ciepło.
- Tak wiele chciałbym ci powiedzieć... Sądziłem, że czeka nas wspólna wieczność,
ale teraz widzę, że zmarnowałem mnóstwo czasu.
Pokręciła głową i spojrzała na niego błyszczącymi oczyma.
- Nie zmarnowaliśmy ani sekundy - zapewniła. - A teraz idź i wygraj tę wojnę.
- Zgoda - odparł. - A ty zostaniesz tu i poczekasz na mnie, tak?
Znów spodziewał się protestów, lecz ona jedynie skinęła głową i pogładziła go po
włosach. Nachylił się i pocałował ją w usta - krótko i mocno. Potem patrzył na nią jeszcze
przez chwilę, świadom upływającego czasu. Wiedział, że to mógł być ich ostatni pocałunek.
Nie, nie wolno mu było myśleć w ten sposób. Odwrócił się i nacisnął klamkę.
- Zaczekaj! - zawołała.
- Nie mogę.
Bardziej niż czegokolwiek na świecie pragnął zostać z Grace, lecz bitwa wzywała. Nie
miał wyboru - musiał odpowiedzieć na to wezwanie.
- Powiedz mi tylko, co mam robić - poprosiła.
- Zostań tu i bądź bezpieczna - odparł. - I zrób wszystko, co w twojej mocy, aby
zapewnić nam zwycięstwo.
- Wszystko? - powtórzyła.
Ich spojrzenia spotkały się i Lorcan zrozumiał, o co dziewczyna pyta.
- Wszystko - przytaknął, a potem odwrócił się i pobiegł na pokład.
Rozdział 37

Otchłań

Lorcan biegł po schodach, dzięki krwi Grace czując przypływ sił. Chociaż przywykł
do zastrzyku energii po każdym posiłku, tym razem doświadczenie było o wiele bardziej
intensywne. Zastanawiał się, czy wynika to z tego, że krew dampira jest inna od ludzkiej, czy
też, że nakarmiła go Grace, co było niezwykle intymnym doznaniem.
Jednak w chwili, kiedy komandor Furey postawił stopę na pokładzie, musiał porzucić
te myśli. W ich miejsce pojawiły się panika, strach i niepokój. Wampiraci mieli ogromną
przewagę liczebną. Co gorsza tylko on jeden spośród nokturnów posilił się tej nocy. Pozostali
byli w bardzo kiepskiej formie i choć intensywny trening podniósł znacznie ich umiejętności
bojowe, teraz niewiele mogli zdziałać. Kiedy doszło do najważniejszej z bitew, nokturni byli
niezdolni do walki.
Donorzy natomiast z zapałem rzucili się na wroga. Lorcan dostrzegł Oskara, który po
przeciwnej stronie pokładu pojedynkował się z młodo wyglądającą wam-piratką. Wnioskując
z wyszukanego munduru, musiała być kapitanem. Poruszała się szybko i zwinnie niczym wąż.
Obserwując ich starcie, Lorcan zmówił w duchu modlitwę za przyjaciela. Miał nadzieję, że
Oskar nie przecenił swoich możliwości.
Nagle usłyszał znajomy głos:
- Kadet Furey!
Odwrócił się i ujrzał Sidoria. Wielki jak góra przywódca wampiratów stał
naprzeciwko niego z opuszczonym mieczem.
- Masz przestarzałe informacje - stwierdził Lorcan. - Teraz jestem komandorem. -
Uniósł broń i przygotował się do walki.
- Ty? - Sidorio zaśmiał się złośliwie. - Strój się, ile chcesz, Furey. Wszyscy wiemy, że
jesteś pacyfistą. Tak jak twój kapitan i reszta tej załogi!
- Rozejrzyj się! - Ich ostrza skrzyżowały się na moment. - Czy to ci wygląda na statek
pacyfistów?
Sidorio cofnął się, nie odrywając oczu od przeciwnika. Wykrzywił pogardliwie wargi.
- Wygląda mi to na statek przegranych! - odparł szyderczym tonem.
Obaj krążyli teraz wokół siebie, mierząc się pełnym nienawiści wzrokiem.
- Wygląda mi to na słabą załogę, której porażka jest nieunikniona - ciągnął wampirat.
- Po co to przeciągać? Po co udawać, że możecie walczyć? Zawołaj kapitana i złóżcie broń.
Kto wie? Może przez wzgląd na stare czasy was oszczędzę?
Lorcan prychnął.
- Nie potrzebujemy twojej litości!
- A tak przy okazji - mówił dalej Sidorio - skoro już ucinamy sobie pogawędkę,
zapamiętaj: trzymaj swoje bezkrwawe łapska z dala od mojej córki! Wiem, że kręcisz się przy
niej od miesięcy, ale za wysokie progi na twoje nogi, jasne? - Uśmiechnął się nieprzyjemnie. -
Od tej nocy Grace nie będzie już miała z tobą nic wspólnego.
Trzymając nerwy na wodzy, komandor Furey odwzajemnił się przeciwnikowi
prowokacyjnym uśmiechem. Dostrzegł coś, o czym tamten nie miał bladego pojęcia.
Obsydian usłyszał tyradę Sidoria i zmierzał teraz szybko w ich kierunku z uniesionym
mieczem - po drodze unicestwiając bez trudu kilku członków wampirackiej załogi.
- Sugeruję, byśmy pozwolili Grace samej decydować o tym, kogo chce w swoim
życiu, a kogo nie - odparł Lorcan chłodno, kątem oka obserwując dowódcę.
- Ojciec wie najlepiej! - oznajmił dumnie wampirat, kręcąc głową i wypinając pierś.
Zamachnął się mieczem i runął na chłopaka.
Lorcan wykonał zgrabny unik i w tej samej chwili Obsydian przyłożył ostrze do karku
Sidoria. Wyraz zaskoczenia na twarzy tego ostatniego sprawił Fureyowi niemałą satysfakcję.
- Obróć się, renegacie - rozkazał Darke. - Nie pozwolę, by ominęła mnie okazja do
walki z tobą.
Sidorio szybko wziął się w garść.
- Ja także nie! - Odwrócił się i spojrzał staremu wrogowi w twarz.
Kiedy obaj kapitanowie zwarli się w boju, Lorcan rozejrzał się po pokładzie, oceniając
sytuację. Było źle. Bardzo źle. Wielu nokturnów i donorów poległo, a przewaga wroga rosła z
minuty na minutę.
Kilka metrów dalej Oskar pojedynkował się z wam-piratem, którego Lorcan rozpoznał
od razu. Stukeley, jeden z zastępców Sidoria. Komandor Furey był dumny z odwagi swego
donora, ale obawiał się zarazem o jego życie. Z głośnym okrzykiem rzucił się na Stukeleya,
zmuszając go do zostawienia Oskara i podjęcia obrony.
- Aha! - wrzasnął wampirat z radością, kiedy ich miecze się skrzyżowały. - Nareszcie
godny mnie przeciwnik! Choć może poczekaj na swoją kolej, a ja skończę z tym
śmiertelnikiem.
- To ja pierwszy skończę z tobą - odparł Lorcan, ponownie wyprowadzając silne
uderzenie. - Zmykaj! - rzucił w stronę Oskara, który z wdzięcznością się oddalił.
- Jedno muszę mu przyznać - powiedział Stukeley, odparowując ciosy. - Jak na
zwykłego śmiertelnika walczył nieźle.
- Sam nie tak dawno temu byłeś śmiertelnikiem. Czyżbyś o tym zapomniał? A może
Sidorio i Lola zrobili ci pranie mózgu?
Wampirat parsknął śmiechem.
- Po naszej stronie nie ma czegoś takiego jak pranie mózgu, komandorze! Takie
sztuczki zostawiamy tobie i twojemu zamaskowanemu kapitanowi.
- O ile nie zauważyłeś, on już nie jest zamaskowany - rzucił Lorcan szorstko. Jego
klinga zwarła się z ostrzem przeciwnika.
- Zamaskowany czy nie, lepiej niech uważa. Sidorio przerobi go na mielonkę!
- To Sidorio powinien uważać. Obsydian jest o wiele potężniejszym nokturnem.
Stukeley splunął na pokład pomiędzy nimi.
- Nie ma czegoś takiego jak nokturni! Jesteś wam-piratem, Furey! Nie różnisz się
niczym od Sidoria i ode mnie. Może tylko tym, że żywisz nienawiść do samego siebie, tak jak
ten twój żałosny kapitan.
Zaszarżował znienacka - był niesamowicie szybki. Lorcan w ostatniej chwili wykonał
unik.
- Doskonale! - krzyknął radośnie wampirat. - Masz w sobie więcej zapału do walki,
niż podejrzewałem!
- Nawet sobie nie wyobrażasz ile! - Lorcan zastawił się mieczem i zbliżył się do
przeciwnika. - Skończę z tobą, a potem zajmę się twoim koleżką kowbojem. A tak na
marginesie, gdzie on się podziewa? Nigdzie go nie widzę.
- Johnny? - Stukeley wzruszył ramionami. - Jego dzisiejsza misja jest prosta. Ma
tylko jeden cel. - Uśmiechnął się zjadliwie. - Ciekawe, czy zgadniesz, kto nim jest?
Nie było potrzeby zgadywać. Czyż celem Johnny’ego był kiedykolwiek ktoś poza
Grace? Lorcan poczuł, jakby dostał obuchem w łeb. Dreszcz przebiegł mu po plecach. Musiał
jak najszybciej zakończyć tę walkę i przedostać się do kajuty dziewczyny. Spojrzał ponad
ramieniem przeciwnika, szukając Oskara. Mógłby go wysłać pod pokład z ostrzeżeniem. Ale
donora nie było w pobliżu. Gdzie on się podział?
Nagły palący ból w przedramieniu sprawił, że chłopak przeniósł wzrok w dół.
Zobaczył, że ostrze Stukeleya rozcięło rękaw jego munduru i drasnęło skórę.
Wamiprat z satysfakcją uniósł miecz.
- Ona naprawdę jest twoją piętą achillesową, co, Furey?
- Nie - zaprzeczył Lorcan, szykując się do ataku. - Nie piętą achillesową, lecz
miłością mojego życia.
I zrobię wszystko co konieczne, żeby ją chronić.
Johnny z rozmachem otworzył drzwi kajuty Grace. Dziewczyna patrzyła na niego
zaskoczona.
- Co ty tutaj robisz?
- Przyszedłem po ciebie - oznajmił. - Nie denerwuj się, Grace. Moim zadaniem jest
eskortować cię na pokład Krwawego Kapitana. Mam dopilnować, by nie stała ci się krzywda.
Sidorio ma wobec ciebie plany...
- Nie interesują mnie jego plany - przerwała. - Nigdzie nie pójdę.
- Nie masz wyboru - odparł ostro, choć w jego tonie dało się słyszeć nutkę czułości. -
Właściwie już wygraliśmy tę bitwę. Wampiraci mają przewagę liczebną. Jest nas
przynajmniej trzech na każdego nokturna. Sidorio pokona Obsydiana, przejmie kontrolę nad
tym statkiem i włączy go do naszej floty. Wojna dobiega końca, przynajmniej ta jej część.
Południowy kwadrant został zabezpieczony, a my ruszamy dalej.
- Nie! - krzyknęła dziewczyna.
- Tak! - upierał się Desperado, wyciągając rękę. - Pogódź się z sytuacją, Grace. Nic
nie możesz na to poradzić.
Ujęła jego dłoń.
- Przepraszam - powiedziała.
Spojrzał na nią zdezorientowany.
- Za co?
- Za to.
Szybko odnalazła odpowiednie punkty na jego dłoni i umiejętnie je ucisnęła.
Wampirat opadł bezwładnie na podłogę.
Patrzyła na niego przez chwilę, rozważając dopiero co usłyszane słowa: „Wojna
dobiega końca... Nic nie możesz na to poradzić”.
Czy na pewno? Sama to oceni.
- Rozejrzyj się! - zawołał Sidorio. Jego szyję znaczyły rany zadane mu przez
Obsydiana, które zaczęły się jednak już goić. - Zobacz, jak twoja żałosna załoga ginie niczym
muchy! Nie można by prosić o lepszy symbol upadku twej potęgi. Twój czas dobiegł końca,
kapitanie. - Ostatnie słowo wycedził z głęboką ironią.
- Nie - odparł Obsydian. On również odniósł kilka lekkich ran, które już się
zasklepiały.
Przywódca wampiratów ryknął bezlitosnym śmiechem.
- Nie ma sensu zaprzeczać, kiedy sytuacja jest jasna jak księżyc w pełni! Przybyłem
tutaj z misją zdziesiątkowania twojej załogi i już wypełniłem ją z nawiązką. Padają jak liście
jesienią. Wkrótce wyślę was wszystkich na dno otchłani i włączę Nokturn do mojej floty!
Chociaż uważam, że najwyższa pora zmienić jego nazwę na coś bardziej... śmiałego.
- To o to chodzi? - spytał Darke. - Dlatego wywołałeś tę wojnę? Bo chciałeś się na
mnie zemścić za wyrzucenie cię z tego statku?
Sidorio uśmiechnął się i pokręcił głową.
- Nie - oznajmił. - Chodzi o coś znacznie większego i ważniejszego. - Oczyma
wyobraźni ujrzał swoją żonę i synów. Uniósł miecz. - Ta wojna toczy się o kontrolę nad
oceanami.
- Ja nigdy nie chciałem kontrolować niczego poza tym statkiem - odparł Obsydian. -
Chciałem dać schronienie wampirom...
- Daruj sobie to kazanie! - Miecz przywódcy wampiratów uderzył o ostrze broni
kapitana Nokturnu. - Już je słyszałem. O tym, jak to chciałeś stworzyć ochronkę dla
wyrzutków pośród wyrzutków, bla, bla, bla... Stara śpiewka, dziadku. Jedno wielkie mydlenie
oczu!
- Nie. - Darke patrzył na niego z powagą. - To prawda i nie ma znaczenia, czy w nią
wierzysz, czy nie.
- Stworzyłeś więzienie dla wampiratów! - krzyknął Sidorio, napierając na Obsydiana i
spychając go w tył. - Ty i Mosh Zu Kamal zamierzaliście trzymać nas w niewoli, żeby
zbudować własną potęgę na swoich niedorzecznych warunkach! Kto słyszał o wampirach,
które nie piją krwi? Przecież to poroniony pomysł!
Darke wzruszył ramionami.
- Nigdy nie zależało nam na władzy. Chcieliśmy, żeby wampiraci mieli wybór,
szansę, by wyrwać się z kleszczy pierwotnych instynktów i dobrze wykorzystać swoją
nieśmiertelność.
Sidorio prychnął z pogardą.
- Myślisz, że ukrywanie się na statku duchów i ograniczanie do jednego posiłku w
tygodniu jest pożyteczne? - Szeroko otworzył oczy. - Naprawdę tak uważasz, prawda?
- Wyjaśnij mi więc - rzekł Obsydian z twarzą blisko twarzy przeciwnika - jaka jest
twoja definicja pożytecznego życia.
- To właśnie to, co robię! - zawołał Sidorio. - Przejmowanie nowych statków,
uzyskiwanie przewagi, zakończenie tyranii piratów, pod którą żyjemy, odkąd sięgam
pamięcią, oraz kontrola nad oceanami.
- Ponownie pomyślał o Loli, Łowcy i Upiorze. - Najwyższa pora stworzyć nową
morską potęgę! To jest właśnie moja definicja pożytecznego życia.
Kapitan Nokturnu spojrzał w oczy swemu największemu wrogowi. Dostrzegł w nich
nienawiść, ale również smutek.
- Jak możesz uważać destrukcję za pożyteczną? - spytał.
Sidorio wzruszył ramionami. W jego oczach pojawił się ogień.
- Musimy chyba przystać na to, że się ze sobą nie zgadzamy, prawda? W
przeciwieństwie do ciebie i tobie podobnych ja nigdy nie lubiłem gadać po próżnicy.
Załatwmy to wreszcie. I to nie jak marne namiastki piratów, ale jak prawdziwe wampiry.
Odrzucił miecz i obnażywszy kły, skoczył na Obsydiana.
Lorcan patrzył z przerażeniem, jak jego dowódca pada na pokład. Sam też leżał już na
deskach, z czubkiem broni Stukeleya przyłożonym do szyi. Wampirat przycisnął butem jego
ramię i chociaż chłopak nadal ściskał w dłoni miecz, nie miał dość siły, by się dłużej bronić.
Dotyk stali na szyi był zimny, lecz w sercu Lorcan odczuwał znacznie większy chłód.
Wszędzie dookoła widział oznaki klęski. Straszliwa prawda powoli docierała do jego
świadomości. „Statek przegranych - powiedział Sidorio. - Słaba, ginąca załoga”. To nie były
czcze obelgi. Pokład Nokturnu zasłany był ciałami poległych członków.
Nacisk buta na ramieniu zwiększył się i Lorcan musiał w końcu wypuścić miecz ze
zdrętwiałej dłoni. Spojrzał w górę, na twarz Stukeleya, wykrzywioną w pełnym satysfakcji
uśmiechu. Nie mógł dłużej na niego patrzeć. Odwrócił głowę i zobaczył, że Sidorio zbliża kły
do gardła leżącego Obsydiana. Jak do tego doszło? Chłopak pomyślał o Grace, o chwili, kiedy
jej krew nasyciła jego ciało, o ich pożegnalnym pocałunku. Ich ostatnim pocałunku - obawa,
jaką wówczas poczuł, okazała się słuszna.
Johnny na pewno znalazł już Grace. Lorcan mógł jedynie żywić nadzieję, że
dziewczyna znajdzie w sobie siłę, której zabrakło jemu i Darke’owi. Jednak nie powinien się
łudzić. Wszystko wskazywało na to, że ponieśli porażkę. Nie docenili potęgi wroga. Koło
fortuny obróciło się i na oceanach zapanuje teraz brutalna siła.
Poczuł w ramieniu nowe ukłucie bólu i zdał sobie sprawę, że Stukeley otwiera jego
ranę. Lorcan dostrzegł jeszcze szyderczy uśmiech przeciwnika, a potem twarz wampirata
zaczęła się oddalać. Zupełnie jakby między nimi pojawiła się mgła. Ból pogłębiał się z każdą
sekundą i nokturn zdał sobie sprawę z tego, co go czeka. Zalała go fala straszliwego smutku.
Chciał krzyczeć za tym, co utracił - co wszyscy utracili - ale odmówiono mu nawet tego.
Mgła otchłani gęstniała, zamykając go w swym duszącym uścisku.

Rozdział 38

Czterej kardynałowie

Leżał z zamkniętymi oczyma i przez długi czas wszystko dookoła pozostawało ciche i
spokojne. Ta ostatnia podróż nie była chyba aż tak straszna, jak się tego obawiał. Lorcan
zebrał całą swoją odwagę i podniósł powieki. Nadal otaczała go mgła, lecz nie była już tak
gęsta jak wcześniej. Dostrzegł poplamione czerwienią deski; zastanawiał się, czy to możliwe,
by przebywał jeszcze na Nokturnie. A może został przeniesiony w inne miejsce? Mgła
rozrzedzała się z wolna, widział coraz więcej szczegółów otoczenia. Jego ramię, wcześniej
przyciśnięte do pokładu butem Stukeleya, było teraz wolne, a pod palcami czuł twardą
rękojeść miecza. Ale jak to się stało? Dlaczego wszystko było takie spokojne i ciche?
Spojrzał w górę i zobaczył coś w najwyższym stopniu zdumiewającego. Stukeley
nadal stał nad nim, ale teraz otaczało go dwóch mężczyzn i kobieta. Komandor Furey nie znał
żadnej z tych osób. Jeden z mężczyzn wyjął miecz z dłoni wampirata. Stukeley nie poruszył
się - żył, bez wątpienia, ale sprawiał wrażenie zamrożonego. Drugi z nieznajomych popatrzył
na Lorcana i uśmiechnął się do niego. Chłopak nagle odzyskał czucie w ramieniu. Był tym tak
zaskoczony, że wypuścił broń z ręki. Odrętwienie minęło i tkanki jego ciała zaczęły się
zespalać. Czuł mdłości, ale nie miało to znaczenia. Jakimś cudem został ocalony. Nieznajomy
wyciągnął rękę i pomógł mu wstać. Kobieta schyliła się, podniosła miecz Lorcana i oddała
mu go.
Podniósłszy się, chłopak dostrzegł smugi mgły przesuwające się po pokładzie i
zrozumiał, że otoczyła ona nie tylko jego, lecz wszystkich obecnych tu ludzi i- wampirów.
Powoli docierało do niego, co tu się wydarzyło. Wampiraci zostali rozbrojeni, a ich miecze
skierowane były teraz w ich własne serca, znajdując się w rękach gromady mężczyzn i kobiet.
Chociaż twarze przybyszów nie były mu znane, Lorcan poczuł z nimi specyficzną więź -
jakby należeli do tego samego co on plemienia.
Powiódł wzrokiem po pokładzie, szukając swoich towarzyszy: nokturnów i donorów.
Pasma mgły przesuwały się przed jego oczyma niczym muślinowe wstęgi, widział jednak, że
ci, którzy wcześniej polegli w walce, nadal leżą bez ruchu na zakrwawionych deskach. Ich los
już się dopełnił. Pozostali podnosili się chwiejnie, rozglądając się dokoła. Pełne niepokoju
oczy Lorcana odnalazły wreszcie Darke’a i chłopak odetchnął z ulgą. Dowódca Nokturnu stał
wyprostowany pośrodku pokładu, tuż obok masztu.
Komandor Furey ruszył, by przyłączyć się do swego kapitana, i dopiero wtedy
zauważył stojącego obok niego Sidoria. Pojął nagle, że to wcale nie groźba użycia mieczy
skłoniła wampiratów do tkwienia w bezruchu. Ręce przywódcy buntowników były uniesione;
zdawał się napierać na jakąś niewidzialną ścianę. Lorcan dostrzegł ciemnobłękitną poświatę i
zorientował się, że ich wrogowie zostali uwięzieni w polu siłowym.
Kiedy dotarł do Obsydiana, ujrzał ruch w dalszej części pokładu. Z początku
pomyślał, że zbliżają się ku nim inni cudownie ocaleni członkowie załogi. Jednak kiedy
sylwetki idących osób wyłoniły się z mroku, nokturn uświadomił sobie, że to nie oni. W
kierunku masztu sunęły trzy imponujące postaci. Wszystkie odziane były identycznie, w
peleryny i maski - dokładnie taki sam strój, jaki nosił kapitan Nokturnu, zanim przyjął
tożsamość Obsydiana' Darke’a.
Trójka nowych przybyszów zatrzymała się przed trzema mężczyznami stojącymi
pośrodku pokładu. Lorcan zerknął na twarz Sidoria. Malowało się na niej niewyobrażalne
zaskoczenie.
Chociaż nieznana siła nadal trzymała go w szachu, przywódca wampiratów mógł
mówić.
- Kim jesteście? - zapytał.
Przez chwilę panowała cisza. Peleryny trojga zamaskowanych kapitanów łopotały na
wietrze, ich tkanina skrzyła się tu i ówdzie barwą indygo. Potem przemówili - jednocześnie,
znajomym szeptem przywodzącym na myśl szum fal.
- Jesteśmy kardynałami Północ, Wschód i Zachód. Wraz z kardynałem Południe
zapewniamy nokturnom bezpieczną przystań na wszystkich oceanach.
- Kardynałowie? - warknął Sidorio. Ton trwożnego szacunku, jaki dał się wcześniej
słyszeć w jego głosie, zniknął bez śladu. - Jesteście jakąś sektą religijną?
- Nie - odparł Lorcan. - Oni reprezentują punkty kardynalne na kompasie. Cztery
strony świata.
- Właśnie tak. - Kardynałowie jednocześnie skinęli głowami. - Jesteśmy czterema
dowódcami floty nokturnów. Każdy z nas odpowiada za jeden kardynalny punkt kompasu.
- Północ, Wschód i Zachód. - Sidorio wskazał ich kolejno palcem, chociaż nie był w
stanie wysunąć ręki poza otaczające go pole siłowe. - A gdzie jest Południe?
Kardynałowie w milczeniu zwrócili twarze ku Obsydianowi, który z niedowierzaniem
potrząsnął głową.
- Zawsze wolno kojarzyłeś fakty - powiedział. - Ale to chyba jesteś w stanie
zrozumieć.
- Ty! - krzyknął Sidorio. - Ty jesteś kardynałem Południe!
- Jestem... - Obsydian zawahał się i spojrzał na troje zamaskowanych kapitanów. - A
raczej byłem.
Nastąpiła kolejna chwila ciszy. Jedynymi dźwiękami, jakie dało się słyszeć, były łopot
żagli i peleryn oraz cichy szum fal. Potem kardynałowie przemówili ponownie:
- Minęło bardzo wiele czasu, odkąd nasza czwórka znalazła się w jednym miejscu.
Zebraliśmy się teraz, by przekazać ci wiadomość. - Chociaż maski zasłaniały ich oczy, nikt
nie miał wątpliwości, że zwracają się do Sidoria. - Ten konflikt został zakończony. Wróć na
swój statek i zacznij demontować swą machinę wojenną. Ty i tobie podobni nigdy nie
zdobędą panowania na oceanach.
Sidorio ryknął wściekle i spróbował rzucić się na Obsydiana. Pole siłowe było jednak
zbyt silne i przywódca wampiratów pozostał na miejscu, dysząc z upokorzenia.
- Przyznaj się do porażki - kontynuowali kardynałowie. - Zabierz swoje załogi na
statki, które zrabowaliście, i nigdy więcej nie waż się postawić stopy w tym miejscu, z
którego zostałeś wygnany.
Gdy skończyli mówić, Lorcan rozejrzał się po pokładzie. Był ciekaw reakcji załogi
Nokturnu oraz wampiratów. Wszyscy w napięciu wpatrywali się w Sidoria. Komandor Furey
również na niego spojrzał.
Pierwszy zbuntowany wampirat, mieniący się obecnie władcą imperium nocy, uniósł
twarz ku niebu i wydał z siebie przeciągły okrzyk - ogłuszający wrzask, który odbił się echem
na całym statku i poniósł daleko po oceanie. Nie było to jednak wezwanie do boju, lecz ryk
zawiedzionego drapieżcy, który w starciu ze słabszą ofiarą poniósł nieoczekiwaną i sromotną
klęskę. Potem Sidorio zwiesił głowę i zawołał:
- Zostaliśmy pokonani! Wracać na statki!
Kiedy tylko wypowiedział te słowa, pole siłowe paraliżujące ruchy jego i pozostałych
wampiratów zniknęło. Przegrana armia jak zahipnotyzowana ruszyła w stronę kładek
abordażowych. Lorcan obejrzał się za Stukeleyem i dopiero teraz zauważył, że oprócz
jednostek wampirackich wokół Nokturnu kotwiczą jeszcze trzy statki. Każdy z nich miał takie
same nietypowe, przypominające skrzydła żagle, których kształt chłopak dobrze znał i kochał.
Uśmiechnął się na myśl, że stanowi część większej siły.
Przywódca wampiratów obserwował, jak jego podwładni odchodzą, a potem zwrócił
się do Obsydiana:
- Nie doceniłem cię. Drugi raz nie popełnię tego błędu. I żeby wszystko było jasne:
gdybyś nie wezwał posiłków, dzisiejszej nocy to ja odniósłbym zwycięstwo.
Lorcan uśmiechnął się ponuro. Nikt nie oczekiwał, że Sidorio potrafi przegrywać z
klasą, a on właśnie potwierdził te przypuszczenia.
Darke spojrzał na kardynałów, a potem na pokonanego przeciwnika.
- To nie ja ich wezwałem - rzekł powoli.
Sidorio zmrużył oczy.
- Jeśli nie ty, to kto?
- Ja! - odezwał się dziewczęcy głos.
Grace szybkim krokiem zmierzała od strony drzwi do kajut w kierunku masztu.
Lorcan rozpromienił się na jej widok, ale jego uśmiech zgasł, gdy tylko ujrzał idącego za nią,
równie otumanionego jak pozostali wampiraci, Johnny’ego Desperado. Były kowboj nie
zbliżył się jednak do grupy pośrodku pokładu, lecz dołączył do kamratów opuszczających
Nokturn.
Kiedy dziewczyna stanęła obok Obsydiana i trojga zamaskowanych kapitanów,
Sidorio uśmiechnął się do niej z dumą.
- Moja potężna córka! Gdyby tylko udało mi się nakłonić cię do przejścia na moją
stronę, wynik tego konfliktu byłby zgoła inny.
Drobna figurka Grace zdawała się emanować autorytetem.
- Moje moce to dar, którego nie da się oszacować - oznajmiła. - Nigdy nie
wykorzystam ich do siania bezmyślnej destrukcji.
Przywódca wampiratów patrzył na nią w zamyśleniu. Być może nadal zastanawiał się,
jak by to było, gdyby córka stanęła po jego stronie. Wszyscy napastnicy poza nim opuścili już
pokład Nokturnu.
- Pora odejść, ojcze - przynagliła go dziewczyna z nutką litości w głosie.
Sidorio pokiwał głową. Przez chwilę wydawało się, że chce coś powiedzieć, ale
ostatecznie zmienił zdanie. Odwrócił się i dołączył do swych oddziałów.
Lorcan nieśmiało ujął dłoń Grace. Ucieszył się, że nie zaprotestowała. Mogła sobie
być niesamowita, mogła być niepokonana niczym żywioł - ale wciąż była jego dziewczyną.
Ocaleni nokturni i donorzy wydawali się równie oszołomieni jak Sidorio i jego
żołnierze. Stali pomiędzy poległymi towarzyszami, obserwując odpływające statki wroga.
Lorcan wiedział, że wszyscy oni mieli nadzieję na zwycięstwo w tej bitwie, ale żadne z nich
nie przewidziało takiego obrotu spraw.
- Kapitanie - zwrócił się do Obsydiana. - Noc się kończy. Powinniśmy się zająć
naszymi poległymi i rannymi oraz zabrać załogę pod pokład.
- Tak - odparł Darke. - Komandorze Furey, wydaj, proszę, stosowne rozkazy.
Stojąc pomiędzy Grace a kardynałami, kapitan Nokturnu sprawiał wrażenie, jakby
sam został uwięziony w polu siłowym, tyle że nie było wokół niego iskier w kolorze indygo.
Lorcan odszukał pozostałych oficerów i przydzielił im zadania. Jego myśli krążyły już
wokół następnego problemu. Statek został zaatakowany tuż przed Ucztą. Ci z nokturnów,
którzy przeżyli, bardziej niż kiedykolwiek potrzebowali teraz krwi. Kiedy zakończą
porządkowanie pokładu, będą musieli wznowić Ucztę albo od razu przejść do dzielenia się.
Stracili jednak znaczną część załogi, wiele par zostało rozbitych. Niełatwo będzie się z tym
wszystkim uporać, ale - powtarzał sobie - przynajmniej udało się zakończyć wojnę.
Niezależnie od tego, jakie jeszcze czekają ich wyzwania, przetrwali najgorsze.
Upewniwszy się, że sytuacja na pokładzie została opanowana, Lorcan zawrócił w
kierunku masztu. Nim jednak tam dotarł, zatrzymała go czyjaś wyciągnięta ręka. Oskar!
Komandor Furey uśmiechnął się do swojego donora.
- Dzielnie walczyłeś - powiedział. - Zrobiłeś wszystko, o co cię proszono, a nawet
więcej.
Oskar odwzajemnił się przelotnym uśmiechem. Na ogół lubił pochwały i wręcz się ich
domagał, ale było całkiem zrozumiałe, że przeżycia tej nocy wpłynęły na jego zwykle
radosny nastrój. Wpatrywał się w nokturna dziwnym wzrokiem.
- Wziąłeś krew od kogoś innego - stwierdził nagle. W jego tonie brzmiały uraza i
panika. W końcu się odwrócił i pospieszył pod pokład.
Lorcan wyciągnął dłoń, by dotknąć przyjaciela i jakoś go pocieszyć, ale rozdzielił ich
tłum. Podkomendni trojga kardynałów wracali na swoje statki. Oskar zniknął w gromadzie
nokturnów.
Odmarsz sprzymierzeńców z północy, ze wschodu i z zachodu był równie szybki i
sprawny jak odwrót buntowników Sidoria. Wkrótce trzy załogi stały już na pokładach swych
jednostek, przypominając posągi wojowników skąpane w srebrnym świetle księżyca. Czekały
w milczeniu, aż dołączą do nich ich dowódcy.
Ci jednak nie zamierzali jeszcze odejść. Zebrali się wokół Obsydiana, z twarzami
zwróconymi w jego kierunku, jakby ich czwórka faktycznie stanowiła główne punkty
kompasu. Grace odsunęła się na bok. Lorcan zbliżył się do dziewczyny.
- Zrobiłaś dzisiaj coś cudownego - powiedział.
- Nie. - Obsydian nawet nie odwrócił głowy w ich stronę. - Zrobiła coś głupiego.
Lorcan był zdumiony brutalnością tych słów i gniewem, który brzmiał w głosie
kapitana.
- Uprzedzałem was wiele razy, że nie mamy sprzymierzeńców, których moglibyśmy
wezwać. Ale wy postanowiliście mnie zignorować.
- O czym pan mówi? - zdenerwował się chłopak.
- Gdyby nie Grace, zostalibyśmy pokonani przez Sidoria i jego zbuntowaną armię! I
tak w tej jednej bitwie poległo więcej naszych towarzyszy niż w ciągu całej wojny.
- To ty tak to widzisz, komandorze Furey - wycedził Darke. - Nie ja. - Zwrócił się do
zamaskowanych kapitanów: - Przepraszam za tych dwoje. Przepraszam, że zostaliście tutaj
wezwani.
Kardynałowie Północ, Wschód i Zachód odpowiedzieli swoim dziwnym szeptem:
- To nie w ich imieniu powinieneś przepraszać, kardynale Południe, czy jak się teraz
zwiesz. - Ich peleryny ponownie zaczęły połyskiwać. - Ciężar winy za to, co się stało,
spoczywa tylko i wyłącznie na tobie. To ty złamałeś nasz starożytny kodeks i dopuściłeś do
tej rebelii.
Ich głosy, choć bardzo ciche, brzmiały bezlitośnie.
- Wiedziałem, że tak to będziecie postrzegać... - zaczął Obsydian, ale mu przerwano.
- To nie kwestia postrzegania, lecz faktów. Już od dawna raz za razem łamiesz nasze
prawa.
- Jako kapitan mojego statku zawsze starałem się robić to, co najlepsze - tłumaczył się
ochryple Darke. - Zapewniałem schronienie wyrzutkom pośród wyrzutków, zgodnie z naszą
starożytną umową.
Kardynałowie jeszcze nie skończyli.
- Przekroczyłeś granice swej potęgi. Pomyliłeś bycie kapitanem z byciem bogiem.
Twoją rolą, tak jak i naszą, było zaopiekowanie się wampirami, które potrzebowały
schronienia. A jednak ciebie wciąż fascynują śmiertelnicy, którzy w porównaniu z nami są
istotami kruchymi i żyją zaledwie chwilę. Zostając naczyniem dla zagubionych dusz,
gromadziłeś je niczym pająk, który chwyta muchy w sieć. Nie powstrzymałeś zagrożenia na
pokładzie swego statku ani nawet w swoim kwadrancie. I zamiast zwrócić się do nas,
poprosiłeś o pomoc Kamala. Bez wątpienia to on nakłonił cię do zerwania maski i
przywdziania ludzkiej twarzy. W tamtej chwili odrzuciłeś swoje prawo do tytułu kardynała
Południe. A teraz... Teraz wszedłeś w sojusz ze śmiertelnikami! Czy to mogło się skończyć
inaczej?
- Musiałem się zmienić! - w głosie Obsydiana pobrzmiewała błagalna nuta. - Czułem,
że świat, nasz świat, się zmienia, i musiałem zareagować. - Potrząsnął głową. - Żadne z was
nie miało do czynienia na swoim statku, ani nawet w swoim kwadrancie, z takim
buntownikiem jak Sidorio!
Przez dłuższą chwilę panowała cisza, którą przerwali kardynałowie:
- Sidorio nie jest największym buntownikiem na pokładzie Nokturnu. Ty nim jesteś!
Zlekceważyłeś odwieczne prawa, które przez całe stulecia zapewniały pokój na
oceanach. Sprowadziłeś zagrożenie na wampiratów nie tylko w swoim kwadrancie, ale we
wszystkich. - Przerwali na moment, po czym zakończyli dobitnie. - Wezwano nas na pomoc i
przybyliśmy. Jednak uczyniliśmy to tylko ten jeden jedyny raz.
Darke spuścił głowę.
- Powtarzam - w jego tonie znów pojawiły się upór i duma - to nie ja was wezwałem.
Ale macie moje słowo, że już nigdy więcej nie będziemy prosić was o pomoc.
Lorcan i Grace wymienili pełne niepokoju spojrzenia.
- Proś lub nie - odparły zamaskowane postaci - my mamy własne obszary, których
musimy strzec. Jeśli dopuścisz do tego, że twój kwadrant znowu zostanie zagrożony, sam
będziesz musiał ponieść konsekwencje.
Obsydian przytaknął.
- Rozumiemy się więc.
- Pora, abyśmy odeszli - stwierdzili kardynałowie.
Stanęli w kręgu i wyciągnęli ramiona, tak że czubki palców ich rękawic się zetknęły.
Wokół nich uniósł się tuman mgły, a peleryny ponownie zaczęły się skrzyć. Wkrótce trudno
było rozróżnić poszczególne sylwetki. Potem świetlista mgła objęła ich całych. Blask był tak
potężny, że Lorcan i Grace musieli zamknąć oczy. Kiedy je otworzyli, kardynałowie zniknęli,
a wraz z nimi ich trzy statki.
Kapitan, Grace i Lorcan zostali sami. Ponad nimi łopotały i lśniły żagle Nokturnu.
Można było odnieść wrażenie, że statek odzyskał dawną energię. Jedynie ciemne plamy na
czerwonych deskach pokładu wskazywały, że tej nocy rozegrała się tutaj straszna bitwa.
- Musimy wejść do środka - odezwał się Darke. Nadal stał ze spuszczoną głową. -
Nadchodzi świt.
Ruszył w kierunku drzwi, nie zaszczycając swych towarzyszy nawet przelotnym
spojrzeniem.
Lorcan odwrócił się do dziewczyny i dostrzegł łzy na jej policzkach.
- Grace, nieważne, co mówi Obsydian. Dokonałaś dzisiaj wspaniałych rzeczy. -
Przyciągnął ją do siebie. - Doprowadziłaś do spotkania czterech kardynałów, pokonałaś
Sidoria i właściwie w pojedynkę wygrałaś tę wojnę.
- Więc czemu mam wrażenie, że właśnie wszystko straciłam? - zaszlochała. -
Dlaczego kapitan jest na mnie zły?
- Stałaś się taka potężna. On był twoim mentorem, a teraz jest jasne, że twoje moce
przewyższają te, którymi on sam dysponuje. Przepowiednia głosiła, że ty i Connor
zakończycie wojnę, i tak też się stało.
Grace potrząsnęła głową.
- W proroctwie była mowa o tym, że jedno z nas zginie. Nie sądzę, by ta wojna była
już zakończona, a jeśli Sidorio i Lola zaatakują ponownie, będziemy sami. Nie mamy więcej
sprzymierzeńców, których moglibyśmy wezwać na pomoc. A jeśli zbyt szybko zagrałam tą
kartą?
Chłopak przycisnął ją do siebie jeszcze mocniej.
- Nie potrzebujemy nikogo wzywać - powiedział.
- Wampiraci już nie zaatakują. Wojna zakończyła się dzisiejszej nocy. Widziałaś
minę Sidoria. To koniec, Grace. I wszystko dzięki tobie.
Oparła czoło o jego ramię i westchnęła.
- Tak bardzo chciałabym w to wierzyć. Ale nie mogę, Lorcanie. Nie mogę.
Wtuliła się w jego objęcia, szukając ukojenia. I wtedy w jej głowie rozległ się szept.
Trzej kardynałowie mieli Grace coś do przekazania.
„Masz rację, dziecię z proroctwa. To nie koniec, lecz ten zbliża się prędko. Nasze
zadanie zostało wykonane. Reszta zależy od ciebie i twojego brata”.
Rozdział 39

As w rękawie

- To jeszcze nie koniec! - krzyczała z furią lady Lockwood. Stała na mostku


Krwawego Kapitana. Jej ciemne oczy miotały błyskawice, a zaciśnięte pięści zbielały. - Ta
wojna się nie skończy, dopóki ja... to znaczy my tak nie zdecydujemy!
- Jestem równie sfrustrowany jak ty, najdroższa - zapewniał ją Sidorio. - Wszyscy
jesteśmy.
Stanął za żoną i nieśmiało objął ją w pasie. Popatrzył ponad jej ramieniem na tłum
wampiratów uwijających się jak w ukropie po pokładzie. Pokręcił ze smutkiem głową i
obejrzał się na Johnny’ego i Stukeleya. Obaj wyglądali na znużonych walką.
- Nie doceniliśmy siły Sojuszu - podjął łagodnie.
Lola nadal nie raczyła na niego spojrzeć. Źle przyjęła wiadomość o klęsce i winiła za
wszystko męża. Zrozpaczony Sidorio przywołał gestem Mimmę.
- Byłaś tam, kapitan Didio. Powiedz jej. Może ciebie posłucha.
Lady Lockwood odwróciła się powoli. Mimma zaczerpnęła tchu i oznajmiła
odważnie:
- Wszystko szło zgodnie z planem. Nawet lepiej. Aż do momentu, gdy przybyli
kardynałowie. Potem wszystko się zmieniło.
Lola warknęła pod adresem męża:
- Nie rozumiem, jak to możliwe, żeby tak długo pływać na Nokturnie i nie wiedzieć o
innych statkach w tej flocie.
Sidorio bezradnie wzruszył ramionami.
- Ten ich dowódca, jeszcze zanim został Obsydianem Darkiem, bardzo skrupulatnie
strzegł swoich sekretów.
Westchnął. Był zmęczony, srodze rozczarowany i bardzo potrzebował odpoczynku.
Najtrudniejsze było przyznanie się małżonce do tego, że został wywiedziony w pole przez
starego przeciwnika. Przyjęła to jeszcze gorzej, niż się spodziewał.
Nagle poczuł na sobie palące spojrzenie Loli.
- O co chodzi? - spytał, zaniepokojony dzikim wyrazem jej oczu.
- Właśnie zdałam sobie z czegoś sprawę - odparła, pstrykając palcami. Wyglądała tak,
jakby właśnie obudziła się z transu. - Karty przepowiedziały nadejście tych kardynałów!
- Jakie znowu karty? - burknął Stukeley z przeciwległego końca mostka. - O czym ty,
na Meduzę, mówisz?
- Ubiegłej nocy - zaczęła lady Lockwood, z trudem zachowując cierpliwość - kiedy
wy pobiegliście do boju beze mnie, uznałam, że przyda mi się trochę rozrywki. Nathalie
zasugerowała, byśmy postawiły karty. Powiedziały nam one bardzo interesujące rzeczy,
chociaż teraz przyznaję, że mogłam niektóre z nich źle zinterpretować.
- Z całym szacunkiem, Lolu. - Jez przewrócił oczyma. - Właśnie ponieśliśmy
sromotną porażkę i nasze trzy załogi zaciskają zęby - wskazał na wampiratów krzątających
się po pokładzie - czekając na odprawę, podczas której spodziewają się usłyszeć od nas coś
sensownego. Myślę, że mamy ważniejsze rzeczy do omówienia niż wróżby.
Lady Lockwood wbiła w niego chłodne spojrzenie. Stukeley drażnił ją dziś bardziej
niż zwykle. Może nadeszła pora, żeby się nim zająć? Ale na razie miała pilniejsze sprawy.
- Jakże niewiele wiesz! - rzuciła wyniośle i ponownie spojrzała na Sidoria. - Mężu,
pierwszą kartą, którą odwróciłam, byli Czterej Kardynałowie. Cztery kardynalne punkty na
kompasie! Zawsze uważałam, że symbolizuje ona cztery strony świata, więc naturalnie
zinterpretowałam ją w taki właśnie sposób. Uznałam, że chodzi o to, iż nasze imperium się
rozrasta i wkrótce zwyciężymy. - Z przejęcia zaczęła energicznie gestykulować. - Nie miałam
pojęcia, że ta karta może mieć jeszcze inne znaczenie. Że kardynałowie naprawdę istnieją.
Zniecierpliwiony Stukeley starał się zwrócić na siebie uwagę dowódcy.
- Kapitanie, naprawdę powinniśmy ustalić, co powiemy naszym żołnierzom.
Sidorio uniósł dłoń, by uciszyć swego zastępcę. Nie spuszczał wzroku z żony.
- Opowiedz mi o pozostałych kartach, najdroższa.
- Następny był Kąt Krytyczny - ciągnęła Lola. - Uznałam, że oznacza, iż pchnęliśmy
Sojusz na skraj jego możliwości.
- Dzisiaj faktycznie tak się stało - odezwał się milczący dotąd Johnny. Pozostali
spojrzeli na niego. - Tak jak mówiła Mimma, wszystko szło nawet lepiej, niż zaplanowaliśmy,
dopóki nie pojawili się ci kardynałowie. Wygląda na to, że zmusiliśmy Darke’a do wyjęcia
asa z rękawa.
Stukeley położył rękę na ramieniu przyjaciela.
- Nawet jeśli to prawda - powiedział - to był to imponujący as. Nie możemy
ponownie stawić im czoła. Pokazali nam, że są niezwyciężeni.
- Wręcz przeciwnie! - zawołała lady Lockwood. - Fakt, że Darke był zmuszony
wezwać pomoc z zewnątrz, świadczy o tym, że Sojusz osiągnął kres swych możliwości. - Jej
oczy błyszczały z podniecenia. - Karty miały rację! Naprawdę jesteśmy o krok od
zwycięstwa!
- Najciemniejsza godzina to ta przed świtem - oznajmił Sidorio z namysłem i spojrzał
żonie w oczy. Małżonkowie ponownie ustalili wspólny front.
Lola przytaknęła z uśmiechem.
- Skoro mowa o świcie, powiem ci o następnej karcie...
Nie zdążyła jednak, bowiem drzwi na mostek otworzyły się z impetem i wpadł przez
nie Olivier.
- Przepraszam, że przeszkadzam - rzekł - ale muszę przekazać wam smutną
wiadomość.
- Co tam znowu? - spytał Sidorio z niechęcią.
- Sojusz zamknął pięć Tawern Krwi. Piraci przeprowadzili dzisiaj serię
skoordynowanych ataków.
Wampiraci zaniemówili. W największym szoku był jednak ich przywódca.
- A Lilith? - wychrypiał.
- Aresztowana - odparł Olivier.
- Likwidują nasz świat - stwierdził Johnny ponuro.
Stojąca obok niego Mimma pokiwała głową.
- Nie! - krzyknęła lady Lockwood i spojrzenia wszystkich zgromadzonych ponownie
skupiły się na niej. - Komu potrzebne są tawerny, kiedy mamy całe statki piratów, których
możemy osuszyć do ostatniej kropli? Próbują nas zastraszyć, ale odpowiemy im atakiem
silniejszym i bardziej brutalnym niż kiedykolwiek wcześniej! Musimy zacząć planować
kolejną bitwę...
- Nie będzie kolejnej bitwy - przerwał jej Jez. - Teraz, kiedy wiemy, do czego Sojusz
jest zdolny, musielibyśmy być samobójcami, by ich zaatakować.
- Masz wiele twarzy, kapitanie Stukeley - syknęła Lola jadowicie. - Lecz nie
sądziłam, że jesteś tchórzem.
- Nie jestem! - zaprotestował. - Jestem realistą.
- Jak zwał, tak zwał. - Lady Lockwood machnęła dłonią, jakby odganiała natrętną
muchę. Podeszła do Sidoria i ujęła go pod ramię. - Ty chyba nie jesteś jeszcze gotów na to, by
rzucić ręcznik, prawda, skarbie?
Przywódca wampiratów zerknął z zakłopotaniem na swojego zastępcę. Potem zwrócił
się do żony.
- Oczywiście, że nie! - zawołał. - Walczymy dalej!
Stukeley zmarszczył brwi i pokręcił głową. Przypomniał sobie wczesny etap ich
rebelii, kiedy Sidorio pozwolił niejakiemu Lumarowi sobą manipulować. Wówczas nie
skończyło się to dobrze i Jez miał przeczucie, że tym razem będzie jeszcze gorzej, a
konsekwencje poniosą wszyscy.
- Załóżmy - zaczął - że faktycznie przypuścimy kolejny atak na Sojusz. Co dokładnie
powiesz załogom, kapitanie?
Ponownie wskazał kręcące się po pokładzie grupki mężczyzn i kobiet. Wampiraci byli
zmęczeni i rzucało się w oczy, że czekają niecierpliwie na decyzję ze strony dowództwa.
- Nic im nie powiem - odparł Sidorio stanowczo.
- Ty to zrobisz, Stukeley - poparła męża Lola. - Powiesz im, że ta wojna jeszcze się
nie skończyła. Że muszą iść na żer, bo następna bitwa będzie największa z tych, jakie widzieli
i o jakich słyszeli.
Przywódca wampiratów powiódł wzrokiem po twarzach zebranych.
- Stetson, idź z nim! Ty też, Didio. Wszyscy troje jesteście kapitanami i pora,
żebyście przestali polegać wyłącznie na nas i sami zaczęli napędzać tę machinę.
- A co zrobicie wy dwoje? - spytał Stukeley.
Lady Lockwood uśmiechnęła się krzywo.
- Musimy zacząć rozprowadzać zapasy z piwniczek. Chcę, by wszyscy nasi żołnierze
byli tak opici krwią, żeby nie dało się ich powstrzymać.
Pociągnąwszy męża za sobą, skierowała się do wyjścia. Para dowódców
zbuntowanych wampiratów ponownie się zjednoczyła.
Metalowe drzwi sterówki zatrzasnęły się za nimi, a echo rozniosło się po pokładzie.
Pozostała na mostku trójka młodych kapitanów patrzyła na siebie z niepokojem.
- Cóż, właściwie ja mogę to powiedzieć - odezwał się wreszcie Jez. - Ten plan jest do
niczego! - Odwrócił się i spojrzał na towarzyszy, szukając u nich wsparcia. - Dajcie spokój!
Widzieliście, z czym musieliśmy się zmierzyć. Sid i Lola może i mają ochotę na misję
samobójczą, ale mnie się to nie widzi.
- Poczekaj! - Mimma spojrzała na niego błagalnie.
- Wiem, że z pewnością uznasz, iż nie jestem obiektywna, ale zgadzam się z kapitan
Lockwood. Pchnęliśmy Sojusz na skraj możliwości.
Johnny podszedł bliżej.
- Ja też tak uważam.
Stukeley pokręcił ze smutkiem głową.
- Wszyscy jesteście jej marionetkami, a Sidorio jest największą. W porządku. Skoro
tak uważacie, sami przekażcie nowiny załogom.
Odwrócił się i ruszył w kierunku drzwi.
- Dokąd idziesz?! - zawołała Mimma.
- Nie wiem! - rzucił gniewnie, otwierając drzwi. - Może zrobię sobie długą kąpiel z
bąbelkami!
Desperado chciał pobiec za przyjacielem, lecz dziewczyna złapała go za ramię.
- Zostaw go - powiedziała. - Zmieni zdanie. Jeśli będzie trzeba, pomówię z nim potem
na osobności. Potrafię być bardzo przekonująca.
Johnny uśmiechnął się łobuzersko.
- Nie wątpię! - Zaraz jednak mina mu zrzedła. - Sidorio kazał całej naszej trójce
pogadać z żołnierzami. Będzie wściekły, jak się dowie, że Stukeley zignorował jego rozkaz.
Mimma poklepała go pocieszająco po barku.
- Wcale nie musi o tym wiedzieć - odparła, naciskając klamkę. - Chodź, kapitanie
Desperado. Ty i ja poradzimy sobie sami. Sid i Lola chcą, byśmy wzięli na siebie nowe
obowiązki. Ja jestem gotowa. A ty?
Johnny zawahał się na moment, potem przytaknął i wyszedł za nią.
- Proszę! - powiedziała Nathalie. - To powinno cię uspokoić.
Podeszła do Stukeleya, który stał nad kołyskami bliźniaków, i wręczyła mu szklankę.
- Dzięki - odparł, upijając łyk. Potem ponownie spojrzał na dzieci i zaczął robić do
nich śmieszne miny.
- Czemu zawdzięczam tę wizytę? - spytała wampiratka. - Nie żebym miała coś
przeciwko.temu, ale nigdy nie podejrzewałabym cię o chęć opieki nad niemowlętami. Chyba
nie myślisz o tym, by zgłosić się na ich manię, prawda?
- Manię? - Popatrzył na nią ze zdumieniem.
- Męską nianię - wyjaśniła z uśmiechem.
- Nie! - Zaśmiał się, rozbawiony. - Po prostu pomyślałem, że po tym wszystkim,
przez co przeszedłem ostatniej nocy, spędzenie paru minut z tymi szkrabami pozwoli mi
przynajmniej częściowo odzyskać równowagę.
- Wiem dokładnie, o czym mówisz. - Nathalie westchnęła, spoglądając na maleństwa
wiercące się w kołyskach. - Chciałbyś kiedyś mieć dzieci? - spytała. - Na przykład z Mimmą?
Jez wzruszył ramionami. Pytanie dziewczyny zbiło go z tropu.
- Nie wiem - powiedział. - Tak naprawdę chyba nigdy nie sądziłem, że miałbym taką
możliwość.
Nathalie skinęła głową.
- Ja też nie, ale skoro Loli i Sidoriowi się udało, to dlaczego wam miałoby się nie
powieść? Jeśli chcesz znać moje zdanie, to uważam, że ty i Mim mielibyście prześliczne
bobasy!
Uśmiechając się, wyciągnęła dłoń do Upiora. Chłopczyk pisnął z zachwytu i chwycił
jej palec drobnymi rączkami.
- Auć! - zawołała. - Ależ mocny uścisk! Niech no tylko ten mały siłacz dostanie
miecz w swoje ręce!
- Zapewne niedługo to nastąpi - powiedział Stukeley. - Zdaje się, że Sid i Lola mają
wobec nich wielkie plany.
- O, tak. - Wampiratka uśmiechnęła się szeroko. - Świat jest ich ostrygą. Ci mali
mężczyźni zamęczą nas, możesz być tego pewien. Ciekawa jestem, czy kiedy już zaczną
rządzić imperium, będą pamiętać, że ciocia Nat zmieniła im tysiące pieluch!
Uśmiech zamarł na ustach Jeza. Te brzdące może i wyglądają niewinnie, ale Nathalie
miała rację. Przeznaczeniem bliźniaków było zajęcie miejsca u boku rodziców. On i Johnny
nie będą już zastępcami Sidoria. Usunięcie ich w cień przez Lolę było paskudnym krokiem,
ale perspektywa, że wygryzą ich dwa gnojki, które nawet nie potrafią kontrolować funkcji
wydalniczych, okazała się nie do zaakceptowania. Ponownie zaczął stroić miny i Łowca
zaniósł się radosnym chichotem.
- Doskonale sobie z nimi radzisz - zauważyła Nathalie. - Musisz nas częściej
odwiedzać.
Jez odwrócił się od . dzieci i skupił uwagę na ich opiekunce.
- Jesteś nianią tych maluchów? - spytał. - Odnoszę wrażenie, że spędzasz z nimi
strasznie dużo czasu.
- Robię, co mogę. Obiecałam lady Loli, że chłopcy ani na chwilę nie zostaną sami.
Nie po tym, co wczoraj wyczytała w kartach.
Zaciekawiony Stukeley postanowił pociągnąć dziewczynę za język.
- Lola naprawdę uwielbia karty, no nie?
Nathalie przytaknęła z powagą i wydęła usta.
- Ale wczoraj była przerażona po tym, czego się dowiedziałyśmy o małym Łowcy.
- A czego się dokładnie dowiedziałyście? - zapytał Jez swobodnym tonem, zerkając
na chłopczyka.
Wampiratka pochyliła się nad kołyską i połaskotała niemowlę po brzuszku.
- Lady Lola odwróciła kartę Śmierci, a po niej trzy kolejne: Uzdrowiciela,
Zagubionego Bukaniera i Oriona, zwanego też Łowcą.
Stukeley przetwarzał w myślach te informacje, a Nathalie mówiła dalej:
- Lady Lola wbiła sobie do głowy, że śmierć przyjdzie po Łowcę. To ją przeraża. -
Spojrzała na rozmówcę szeroko otwartymi oczyma. - Wiesz co? Dzieci bardzo zmieniły
kapitan Lockwood. Jest silna, lecz gdyby cokolwiek stało się Łowcy lub Upiorowi, to by ją
zniszczyło.
Oto pocieszenie, na które czekał Stukeley. Naprawdę nie oczekiwał, że odnajdzie je
właśnie tutaj. „Jak brzmiało owo stare powiedzenie? Że tylko dzieci i głupcy mówią prawdę?
- myślał. - Nathalie nie jest głupia, a te bachory nie potrafią jeszcze gadać, ale nie bądźmy
drobiazgowi. Gdyby cokolwiek stało się Łowcy lub Upiorowi, to by zniszczyło Lolę.
Zniszczyłoby ją. Zniszczyło. Ją”. Na myśl o unicestwieniu Loli Lockwood Sidorio poczuł
ogromną przyjemność. Jego mózg zaczął pracować na zwiększonych obrotach.
- Musimy się dobrze opiekować tymi maleństwami - dodała wampiratka miękko.
Jez przytaknął i sięgnął dłonią do kołyski.
- Jak najbardziej - powiedział. - Nie możemy spuszczać tych kochanych diabełków z
oczu.
- Tam, na górze, zachowałeś się wspaniale - oznajmiła Lola, prowadząc męża do
piwniczki z krwią.
- Ale naprawdę uważam, że powinieneś przywołać Stukeleya do porządku, i to jak
najszybciej.
- Wiem - odparł Sidorio. - I to zrobię. Rozegrajmy tę ostatnią bitwę, a potem
przyjrzymy się jeszcze raz naszemu głównemu personelowi i może przetasujemy trochę karty.
- Spojrzał na żonę. - Myślisz, że to dobry plan?
Lady Lockwood przytaknęła.
- Nawet bardzo dobry - stwierdziła i sięgnęła do kieszeni, by wyjąć klucz.
- Jedyne, co mnie smuci - ciągnął jej małżonek - to fakt, że Grace i Connor nie
powrócą już na naszą stronę. Gdyby to zrobili, nasza rodzina i nasze imperium stałoby się
kompletne.
- Na twoim miejscu nie martwiłabym się tym zbytnio.
„Bo i po co się martwić - myślała Lola - skoro Jack Tar czyha na Uzdrowiciela i
Zagubionego Bukaniera? Wkrótce Grace i Connor zostaną na dobre wykreśleni z tej historii.
Najwyższa pora! Śmierć może też mieć zakusy na Łowcę, ale karty mnie uprzedziły. Małemu
nic złego się nie stanie”. Uśmiechnęła się i dodała głośno:
- Mam przeczucie, że wszystko będzie dokładnie tak, jak być powinno.
- Naprawdę tak sądzisz?
- Ja to wiem - odparła.
Z kluczem w dłoni podeszła do drzwi - i stanęła jak wryta.
- A to co?!
Drzwi były uchylone i lady Lockwood wydawało się, że stąpa nie po suchych
deskach, lecz w kilkucentymetrowej warstwie płynu. Ze strasznym przeczuciem w sercu
pociągnęła za klamkę i weszła do swej ukochanej piwniczki.
Sidorio usłyszał przeszywający krzyk żony i pobiegł za nią.
W środku ujrzał okropny widok. Pomieszczenie zostało zdewastowane. Rozbite
butelki leżały wszędzie wokół, krew wielu różnych roczników ściekała po regałach i wsiąkała
w szpary pomiędzy deskami podłogi. Nikt już nigdy nie skosztuje owych wspaniałych
trunków, tak pieczołowicie zgromadzonych przez Lolę.
Przywódca wampiratów podniósł wzrok i dostrzegł wypisane krwią na ścianie słowa:
Przegraliście wojnę!
Lady Lockwood osunęła się na kolana. Jej falbaniasta spódnica natychmiast nasiąkła
czerwoną cieczą.
- Nie! - krzyczała Lola, unosząc mokre dłonie i zatapiając je we włosach. Od stóp do
głów umazana była krwią.
Sidorio spoglądał na nią zafascynowany. Wyglądała na tak bezradną, tak zranioną
brutalnym zniszczeniem dzieła, na którego stworzenie poświęciła tyle czasu i wysiłku. Było
jednak coś pięknego w widoku jego wspaniałej małżonki skąpanej we krwi wypełniającej
niegdyś butelki i karafki. Naczynia leżały teraz wokół niej niczym unicestwione marzenia.
- Jak oni mogli to zrobić? - wyjęczała ochrypłym głosem. - Mamy do czynienia z
bestiami!
Przywódca wampiratów niepewnym krokiem ruszył ku żonie. W butach chlupotała
mu krew. Stanął nad klęczącą i wyciągnął rękę.
Lola drżała. Jeszcze nigdy jej takiej nie widział. Niewielu wiedziało, jaka jest
delikatna, ale on, Sidorio, dostąpił tego zaszczytu. Była niezwykle wrażliwa, gdy w grę
wchodziły rzeczy dla niej ważne: towarzyszki, cenne wino, synowie i bez wątpienia także
mąż.
Złapał ją za nadgarstek i podniósł z ziemi.
- Zapłacą za to - obiecał.
- A jeśli naprawdę ich nie docenialiśmy? - jęknęła.
- W jaki sposób zakradli się na pokład, by to zrobić? I jak się wydostali?
- Nie o to powinnaś pytać - stwierdził.
- Nie? - Spojrzała na niego bacznie.
- Skończyłem z byciem chłopcem do bicia w tej wojnie. Mam po uszy tych
napuszonych piratów i krwiofobicznych wampirów. Mam dość wysłuchiwania
świętoszkowatych kazań Obsydiana Darke’a i mam dość takich prymitywnych aktów
przemocy jak ten tutaj. - Sidorio popatrzył w ciemne oczy swojej żony i partnerki. - To oni
nie doceniali nas.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - spytała, kładąc smukłe, czerwone od krwi dłonie
na ramionach małżonka.
Przywódca wampiratów uśmiechnął się złowrogo.
- Ta wojna zakończy się jeszcze dzisiejszej nocy. Nieważne, ile nas to będzie
kosztowało. Nikt nie stanie mi na drodze. Byłem cierpliwy, ale koniec z uprzejmościami!
Teraz rozpocznie się prawdziwa walka.
Kąciki ust Loli uniosły się w leciutkim uśmiechu.
- Sid, kocham cię. Mam nadzieję, że o tym wiesz.
Skinął głową, rozpromieniony.
- Wiem - odparł. - Pokochałaś mnie od pierwszego wejrzenia. A teraz chodź,
najdroższa. Przyślemy tu naszych żołnierzy, niech sobie poucztują. A potem zmieciemy
Sojusz z powierzchni oceanów. Co na to powiesz?
Ten jeden raz lady Lockwood Sidorio zachowała milczenie. Żadne słowa nie zdały się
jej potrzebne po tych wszystkich wspaniałych zapewnieniach, które padły z ust jej męża.
Rozdział 40

Protokół dziewiąty

W podziemiach Rotundy w Akademii Piractwa, w pokoju numer trzynaście, trwała


narada. Było to wyjątkowe zebranie najważniejszych oficerów Sojuszu, zwołane po tym, jak
Sidorio i jego zbuntowana załoga zostali usunięci z pokładu Nokturnu.
- No! - mówił Ahab Black. - Pozwólcie, że jako pierwszy pogratuluję komandorom
Darke’owi i Fureyowi. Pokazaliście temu bandycie, gdzie raki zimują!
- Dziękujemy, komandorze Black - odpowiedział Lorcan i skinął głową.
Siedząca obok niego Cheng Li wyciągnęła dłoń i uścisnęła jego nadgarstek.
Zajmujący miejsce po drugiej stronie chłopaka Obsydian milczał.
- Przyznam jednak, że czułbym się szczęśliwszy, otwierając tę butelkę szampana -
ciągnął Black - gdyby udało wam się ostatecznie zniszczyć Sidoria i tę harpię, jego żonę.
- Właśnie! - krzyknęła Trofie Wrathe z entuzjazmem.
- Ale z pewnością, drodzy przyjaciele, unicestwienie Sidoria, Loli i pozostałych
dowódców wampiratów będzie kolejnym punktem naszej strategii.
- Doprawdy? - mruknął Rene Grammont. - To brzmi kosztownie. O ile dobrze sobie
przypominam, podczas naszego ostatniego spotkania dowiedzieliśmy się, że fundusz wojenny
jest niemal zupełnie wyczerpany.
Black uśmiechnął się lekko.
- Nie musisz się już tym martwić, Rene. Ostatnio otrzymaliśmy pokaźny datek od
naszego najnowszego kapitana Connora Tempesta.
Wokół stołu rozległy się szepty. Jacoby i Jasmine wymienili zaskoczone spojrzenia, a
potem popatrzyli na Cheng Li. Pani kapitan skinęła głową, lecz nic nie powiedziała.
- Niech się upewnię, czy dobrze zrozumiałam. - Trofie Wrathe świdrowała oczyma
Blacka. - Mianowałeś Connora Tempesta kapitanem Federacji? Nie przypominam sobie, żeby
ktoś to ze mną konsultował, a zgodnie z protokołem każdą nominację musi zatwierdzić
przynajmniej sześciu członków rady.
Komandor był niewzruszony.
- Trudne czasy wymagają zdecydowanych działań. Jako głównodowodzący Federacji
powołałem się na artykuł dwieście dwudziesty czwarty B. Tempest to utalentowany młody
pirat i jego nominacja to znakomity sposób na podniesienie morale w naszej flocie. Co
więcej, dzięki pokaźnemu datkowi od niego znów jesteśmy nad kreską.
Trofie patrzyła na niego z niedowierzaniem.
- Nie wiedziałam, że zajęliśmy się sprzedażą rang kapitańskich.
Barbarro próbował uspokoić żonę, kładąc rękę na jej złotej dłoni, ale kobieta ze
złością ją wyrwała.
Głos zabrał Pavel Platonov.
- Datek niewątpliwie przypadkiem zbiegł się w czasie z nominacją Tempesta, jednak
podzielam obawy kapitana Grammonta. Ta wojna jest bardzo kosztowna, i to pod każdym
względem. Nie widzę potrzeby przedłużania naszego zaangażowania w nią ani czynienia
kolejnych nakładów finansowych, skoro zagrożenie ze strony wampiratów zostało, jak
rozumiem, zażegnane.
- Czy to prawda, komandorze Black, że cała flota Sojuszu przybije jeszcze dzisiaj w
nocy do tego portu? - odezwała się Lisabeth Quivers.
Jej pytanie zaskoczyło głównodowodzącego Federacji.
- Kapitan Quivers, pani źródła są, jak zwykle, nieomylne! Tak, wydałem rozkaz, aby
wszystkie statki zebrały się tutaj.
- Czy teraz wszystkie decyzje podejmujesz sam? - rzuciła Trofie. - Bo jeśli tak, to
czemu tkwimy tutaj o tej niedorzecznej godzinie, zamiast odpoczywać we własnych łóżkach?
- Dlaczego wezwał pan flotę? - przerwała jej kapitan Quivers.
- Aby się zjednoczyć - odparł Black. - Chcę wysłać sygnał, że wygraliśmy wojnę.
Jutro przedstawimy dowódcom Connora Tempesta, ogłosimy jego nominację i przejdziemy
do realizacji kolejnego etapu naszej strategii.
- A na czym ma on polegać? - spytał Barbarro. - Wyślemy wszystkich kapitanów
Sojuszu, by zapolowali na skalpy Sidoria i Loli?
Barbarro próbował uspokoić żonę, kładąc rękę na jej złotej dłoni, ale kobieta ze
złością ją wyrwała.
Głos zabrał Pavel Platonov.
- Datek niewątpliwie przypadkiem zbiegł się w czasie z nominacją Tempesta, jednak
podzielam obawy kapitana Grammonta. Ta wojna jest bardzo kosztowna, i to pod każdym
względem. Nie widzę potrzeby przedłużania naszego zaangażowania w nią ani czynienia
kolejnych nakładów finansowych, skoro zagrożenie ze strony wampiratów zostało, jak
rozumiem, zażegnane.
- Czy to prawda, komandorze Black, że cała flota Sojuszu przybije jeszcze dzisiaj w
nocy do tego portu? - odezwała się Lisabeth Quivers.
Jej pytanie zaskoczyło głównodowodzącego Federacji.
- Kapitan Quivers, pani źródła są, jak zwykle, nieomylne! Tak, wydałem rozkaz, aby
wszystkie statki zebrały się tutaj.
- Czy teraz wszystkie decyzje podejmujesz sam? - rzuciła Trofie. - Bo jeśli tak, to
czemu tkwimy tutaj o tej niedorzecznej godzinie, zamiast odpoczywać we własnych łóżkach?
- Dlaczego wezwał pan flotę? - przerwała jej kapitan Quivers.
- Aby się zjednoczyć - odparł Black. - Chcę wysłać sygnał, że wygraliśmy wojnę.
Jutro przedstawimy dowódcom Connora Tempesta, ogłosimy jego nominację i przejdziemy
do realizacji kolejnego etapu naszej strategii.
- A na czym ma on polegać? - spytał Barbarro. - Wyślemy wszystkich kapitanów
Sojuszu, by zapolowali na skalpy Sidoria i Loli?
Komandor ponownie się uśmiechnął.
- To nie byłby najgorszy pomysł, prawda?
- Zgadzam się! - zawołał Promyk Wrathe. - Ale powinniśmy zapolować na
wszystkich wampiratów, nie tylko na ten demoniczny duet. Nie możemy spocząć, dopóki nie
odzyskamy każdego z odebranych nam statków, tak jak to uczyniliśmy z Diabłem.
- Z całym szacunkiem - odezwał się Rene Grammont. - To wspaniała retoryka, ale
każda jednostka Federacji ścigająca wampiratów ma doczepioną metkę z ceną.
- Nie tylko o to chodzi - wtrąciła Cheng Li. - Jeśli będziemy dalej drażnić Sidoria i
Lolę, możemy doprowadzić do tego, że wojna wybuchnie na nowo.
- To nie w pani stylu, kapitan Li, opowiadać się za okazywaniem wrogowi
miłosierdzia - stwierdził Black.
- Opowiadam się za ostrożnością - odparła spokojnie. - Martwię się tą sytuacją tak
samo jak każde z was, ale obawiam się, że ten problem nie ma łatwego rozwiązania.
- Absolutnie się z tym nie zgadzam - zaoponowała Kirstin Larsen. - Przecież to
oczywiste. Musimy zakończyć tę wojnę w zdecydowany sposób.
Cheng Li nadal zachowywała spokój.
- Zapytajmy może komandorów Darke’a i Fureya, jak według nich powinniśmy teraz
postąpić. Nie ulega wątpliwości, że oni dwaj znają Sidoria lepiej niż ktokolwiek z nas.
- Dobrze prawi! Polać jej wina! - huknęła kapitan Quivers.
Oczy wszystkich zgromadzonych zwróciły się na dwóch nokturnów.
Obsydian Darke zdecydował się wreszcie zabrać głos.
- Z przykrością to mówię, ale nie wierzę, że zagrożenie ze strony Sidoria zostało
zażegnane.
- Oto nasza odpowiedź! - Ahab Black uderzył pięścią w stół. - Nie wiem, czego
więcej wam potrzeba. Nie możemy spać spokojnie, dopóki całkowicie nie wyeliminujemy
wroga. Mamy statki i mamy pieniądze. Pora wycisnąć z naszej machiny wojennej
maksymalną moc...
- Brakuje nam wyszkolonych ludzi - przerwał mu Barbarro. - Czy muszę
przypominać, że liczba poległych w tej wojnie piratów jest bezprecedensowo wysoka?
- Po stronie nokturnów jest podobnie - dodała Cheng Li.
Komandor Black przytaknął i ponownie zwrócił się do Obsydiana:
- Szczerze mówiąc, mój przyjacielu, to wielka szkoda, że wcześniej nie zawezwałeś
swoich tajemniczych sprzymierzeńców.
Darke nie połknął przynęty. Milczał.
W pokoju numer trzynaście zapadła cisza. Żaden z przedstawionych tu problemów nie
miał łatwego rozwiązania. Cheng Li zerknęła na wiszący na ścianie zegar. Było już dobrze po
północy. Przy takich postępach obrad będą mieli szczęście, jeśli wyjdą stąd przed wschodem
słońca.
- Nie powinieneś być tam na dole, w bunkrze Sojuszu? - spytała brata Grace,
wskazując podłogę Rotundy. - Przecież jesteś już kapitanem Federacji.
Connor wzruszył ramionami.
- A czy ty ostatnio nie zostałaś naczelną uzdrowicielką? Zasłużyłaś na miejsce przy
tym stole tak samo jak ja.
Przez chwilę rozważała jego słowa.
- Może i tak. Ale wolę być tutaj z tobą. Zbyt wiele czasu spędzamy osobno, nie
uważasz? Nie spotkaliśmy się nawet w dniu naszych urodzin. To było coś nowego.
Chłopak przytaknął z zadumą i spojrzał w górę. Nie zapalono lamp w Rotundzie, ale
światło księżyca wpadało przez witrażowe okna w kopule i oboje siedzieli skąpani w
błękitnym blasku. Grace zauważyła, że jej brat przygląda się gablotkom z mieczami
należącymi do najlepszych piratów, jakich widział świat. Wiedziała, że fascynowały go one
od czasu ich pierwszej wizyty w Akademii Piractwa. Wpatrywał się w nie przez dłuższą
chwilę, a potem spojrzał na siostrę.
- Hej - powiedział. - Co tam tak ściskasz w tej swojej teczce?
Grace rozsunęła zamek i wyjęła książkę, którą teraz nosiła przy sobie już przez cały
czas. Od dawna chciała powiedzieć o niej bratu. Teraz nadszedł chyba odpowiedni moment.
Podała ją Connorowi. Chłopak przesunął palcem po niebieskiej okładce i przechylił ją ku
światłu, by móc odczytać tytuł.
- Rzecz o dampirach...
Popatrzył na siostrę pytająco.
- To przewodnik - wyjaśniła. - Kiedy go znalazłam, był niezapisany, ale teraz
rozmawia ze mną.
Connor gapił się na Grace zdumiony. Potem ponownie skierował wzrok na trzymaną
w ręku książkę.
- Rozmawia z tobą? - spytał. - O czym?
- Odpowiada na pytania, na które inni nie znają odpowiedzi. Jestem ciekawa, czy do
ciebie też przemówi.
- Dziewczyna przysunęła się bliżej. - Otwórz ją i zadaj pytanie. Nie musisz nawet
wypowiadać go na głos.
Nie tak dawno temu Connor uznałby pomysł rozmawiania z książką za jedną z głupich
fantazji siostry Doświadczenie nauczyło go jednak ufać Grace. Otworzył tom i z cichym
westchnieniem skupił wzrok na pustej stronie.
Zaglądając bratu przez ramię, Grace obserwowała, jak na białym tle zaczyna pojawiać
się napis:
Twój czas jako dampira dobiega końca.
Przez długą chwilę oboje wpatrywali się w równy rząd liter. Potem dłonie chłopaka
zadrżały i upuścił książkę na kolana.
- Och, Connorze! - wyszeptała ze zgrozą Grace. - Tak mi przykro.
- Niepotrzebnie - odparł i spojrzał jej w oczy. Uśmiechnął się. - Drżę, ale wydaje mi
się, że z ulgi. Grace, ja nie jestem taki jak ty. Nie potrafię zaakceptować tego, kim jestem.
Niczego nie pragnę bardziej, niż przestać być dampirem. - Jego uśmiech stał się jeszcze
szerszy. - Twoja magiczna książka przekazała mi najlepszą wiadomość, jaką otrzymałem od
bardzo dawna.
Dziewczyna zdała sobie sprawę z tego, że jej brat nie rozumie, iż książka powiedziała
mu, że to właśnie on umrze. Bo jak inaczej zinterpretować te słowa? Czas wypełnienia się
proroctwa był bliski i wreszcie zostało ujawnione, które z bliźniąt odda życie dla
przywrócenia pokoju. Poczuła się osamotniona. Chociaż myśl o własnej śmierci przejmowała
ją trwogą, Grace pojęła teraz, że perspektywa utraty Connora jest jeszcze gorsza. Czuła się jak
zdrajczyni. Tak, zdradziła brata, nie mówiąc mu wcześniej o przepowiedni. Ale czy naprawdę
mogli zrobić coś - cokolwiek - by zmienić przyszłość?
Nie potrafiła spojrzeć Connorowi w oczy. Schyliła się i podniosła książkę, nadal
spoczywającą na jego kolanach. Kiedy wzięła niebieski tom do ręki, na kartce pojawił się
nowy napis:
Czas wypełnienia się proroctwa nadszedł.
- Nie! - zawołała. - Nie jestem gotowa!
- Grace, co to znaczy? - spytał chłopak. - Jakie proroctwo?
Nie mogła mówić. Nie była w stanie powiedzieć bratu, że to właśnie on jest tą osobą,
która będzie musiała umrzeć, aby na oceanach zapanował pokój.
- Jakie proroctwo? - nalegał Connor. - Grace, musisz mi powiedzieć!
W podziemiach Rotundy kapitan Li ponownie spojrzała na zegar. Tik-tak. Tik-tak.
Czy ta narada nigdy się nie skończy?
- W ten sposób do niczego nie dojdziemy! - Kirstin Larsen wyraziła na głos myśl,
która przyszła do głów większości zebranych.
- Czy mogę coś zasugerować? - odezwał się Promyk. - Jesteśmy organizacją
demokratyczną, prawda? Może więc po prostu zagłosujmy.
Wokół stołu rozległy się aprobujące pomruki. A potem, jedna po drugiej, nastąpiły
dwie rzeczy. Ahab Black uniósł rękę, by przywrócić porządek. Niemal równocześnie
usłyszeli walenie do drzwi. Sekundę później do pokoju numer trzynaście wpadła zadyszana
Bo Yin.
- Flota wampiratów kieruje się do portu Akademii! - zawołała. - Kally dostarczyła
wiadomość!
Cheng Li znowu popatrzyła na zegar.
- Ależ to szaleństwo - stwierdziła. - Do wschodu słońca pozostały ledwie trzy
godziny.
Ahab Black zasępił się.
- Ma pani rację, pani kapitan, ale chyba już od dość dawna wiemy, że Sidorio i Lola
są obłąkani.
- Albo - dodał Lorcan - niezwykle pewni siebie.
- Na co oni liczą? - spytał Barbarro.
Gwar wokół stołu stawał się coraz głośniejszy.
Cheng Li zwróciła się do Blacka:
- Musi się pan powołać na protokół dziewiąty.
Komandor przytaknął.
- Tak też uczynię. - Wstał i rozejrzał się po twarzach zgromadzonych. - Włączyć
syreny alarmowe! Każdy kapitan ma wracać na swój statek! - Odwrócił się do Bo Yin. -
Przekaż Kally i innym wywiadowcom, by udali się do Sanktuarium i poinformowali personel,
że potrzebujemy wsparcia medycznego.
I niech ostrzegą nasze pozostałe jednostki, że wpływają na pole walki.
Bo Yin zasalutowała z powagą i pobiegła wypełnić rozkazy.
Black mówił dalej:
- Starsi studenci stawią się na statkach, do których załóg ich przydzielono. Młodsi
uczniowie mają schronić się w bunkrze...
Ogromna kopuła Rotundy wypełniła się znienacka ogłuszającym rykiem syren
alarmowych. Zawieszone pod sklepieniem miecze zaczęły drżeć i pobrzękiwać.
- Zostaliśmy zaatakowani! - krzyknął Connor, zrywając się na równe nogi. - Muszę
wracać na Tygrysa!
- Poczekaj... - jęknęła Grace.
Rzucił jej niecierpliwe spojrzenie.
- Protokół dziewiąty, dziewczyno! Trzeba się spieszyć.
- Ale musimy sobie jeszcze tak wiele powiedzieć! Szczególnie teraz, kiedy już wiesz
o proroctwie.
- Nie możemy w tej chwili rozmawiać - uciął chłopak. - Oboje mamy ważne zadania
do wypełnienia. - Widząc rozpacz na twarzy siostry, dodał łagodniej: - Może tak będzie
lepiej.
Grace dygotała. Czy to początek końca? Jak pożegnać się z bratem, którego może się
już nigdy więcej nie ujrzeć?
Connor przyciągnął ją do siebie i mocno uściskał. Czuła się oszołomiona, lecz kiedy ją
puścił, zdołała wykrztusić dwa słowa:
- Bądź ostrożny!
Odszedł, pozostawiając ją w Rotundzie samą. Grace wyrzucała sobie, że nie
powiedziała bratu czegoś bardziej znaczącego, choć przecież wiedziała, że to i tak nie
miałoby sensu. Żadne słowa nie mogły unicestwić okropnej przepaści, która ich teraz dzieliła.
Spuściła głowę. Łzy spływały jej po policzkach i moczyły stronicę otwartej książki,
którą dziewczyna nadal trzymała w rękach. Po chwili ujrzała, że na mokrym papierze
zaczynają pojawiać się słowa. Niebieski tom przemówił ponownie. O jakich jeszcze
strasznych rzeczach Grace miała się dowiedzieć?
Dziewczyna otarła łzy i odczytała napis:
Pora, byś wkroczyła do królestwa umarłych.
Przeszył ją dreszcz przerażenia, potem doznała dziwnej ulgi, a w końcu poczuła się
zdezorientowana. A zatem to ona, nie Connor, ma zginąć? Serce waliło jej jak młotem, kiedy
na kartce pojawiły się kolejne instrukcje.
Rozdział 41

Skok

Johnny stał obok Stukeleya na mostku Wybawiciela. W nocnym powietrzu dawało się
wyczuć pełne napięcia oczekiwanie. Po lewej sunęła Calabria z Mimmą i jej załogą na
pokładzie, po prawej - Krwawy Kapitan. Desperado widział wysoką sylwetkę Sidoria
stojącego na dziobie. Wiedział, że dalej po prawej płynie Wagabunda, ale nie mógł dojrzeć
statku Loli, bo zasłaniała go większa jednostka.
- Stary, to niesamowite! - zwrócił się do Stukeleya z podnieceniem. - Spójrz tam! Czy
to nie światła Akademii Piractwa?
Jez wzruszył ramionami.
- Owszem, koleżko. Nasza misja samobójcza wkrótce się rozpocznie.
Johnny zmarszczył brwi.
- Nie mów tak. Obaj wyjdziemy z tej bitwy cali i zdrowi.
- Chciałbym mieć tyle pewności co ty - mruknął Stukeley. - Ale nasz dowódca się
pogubił. Ostatniej nocy ponieśliśmy druzgocącą porażkę. Jedyny powód tego, że wracamy po
kolejne lanie, jest taki, że ukochana piwniczka Loli została zniszczona. Ta baba zawsze miała
zły wpływ na Sidoria, lecz tym razem pchnęła go na sam skraj przepaści.
- Tak uważasz? - zaniepokoił się były kowboj.
Jez przytaknął.
- Stary, spójrz tylko na niebo. Przecież widzisz, że do świtu zostało ledwie kilka
godzin.
- Nim słońce wzejdzie, ta bitwa będzie skończona - oznajmił Johnny z niezachwianą
pewnością siebie. - Czuję, że odniesiemy sukces.
Przez chwilę obaj patrzyli na rząd ognisk wyznaczających krawędź nabrzeża
Akademii.
- Wiesz, co masz robić, prawda? - odezwał się Stukeley.
Desperado skinął głową.
- Kiedy bitwa rozgorzeje na dobre, wślizgnę się na Wagabundę i porwę dzieciaki.
Jez przytaknął ponuro.
- Nadal jesteś pewien, że ci się uda?
Johnny uśmiechnął się szeroko.
- Przecież byłem koniokradem, nie pamiętasz? Złodziejstwo to mój fach.
Stukeley zerknął na przyjaciela, zastanawiając się, czy to dobra pora, by mu
przypomnieć, że został złapany na kradzieży bydła i powieszony. Ostatecznie uznał, że lepiej
to przemilczeć. Desperado musiał dzisiaj sprawnie wykonać swoje zadanie.
Twarz byłego kowboja nagle spochmurniała.
- Z kradzieżą i porwaniem nie mam problemu. Ale czy naprawdę muszę zabijać tych
malców? Wiem, że trzeba usunąć ich z drogi, lecz zabijanie niemowląt to nie moja bajka.
Jez ściszył głos, tak by nikt z załogi nie mógł podsłuchać ich rozmowy.
- Johnny - zaczął. - Musisz pozbyć się Łowcy i Upiora, bo inaczej nasza przyszłość
nie będzie za wesoła. Wiesz o tym równie dobrze jak ja. A ta kretyńska bitwa to idealna
zasłona dymna.
- Wiem, ale czy koniecznie trzeba ich zabijać?
Stukeley spojrzał przyjacielowi w oczy.
- Nie obchodzi mnie, co z nimi zrobisz. Wrzuć ich do oceanu albo komuś oddaj. Ale
dopilnuj, żeby po zakończeniu bitwy, kiedy pył opadnie, obie kołyski były puste i dla
bachorów nie było drogi powrotu.
Desperado przytaknął.
- W porządku. Zrozumiałem, hermano. Lecz czy nie łatwiej spróbować jeszcze raz
unicestwić Lolę?
Jez pokręcił głową.
- To zbyt niebezpieczne. Jednak jeśli straci te swoje słodkie maleństwa, będzie
załamana. A my musimy ją złamać, stary. Rozumiesz to, prawda?
Johnny przytaknął ponownie i przeniósł wzrok na światła Akademii, które zdawały się
przysuwać do nich coraz bliżej i bliżej.
- Jasna sprawa - odparł. - Nie podoba mi się to, ale możesz na mnie polegać. Zrobię,
co do mnie należy.
Załoga Nokturnu zajmowała bojowe pozycje na pokładzie. Komandor Furey
nadzorował przygotowania do walki. Przynajmniej tej nocy zostali ostrzeżeni i nokturni
zdołali wcześniej się pożywić. Mimo to Lorcan obawiał się, że ten atak przeważy szalę, bo
następuje zbyt szybko po poprzednim. Miał już serdecznie dość tej całej wojny. Nie takie
życie wybrał. Sprostał wyzwaniu o wiele lepiej, niż sam mógł się tego spodziewać - bronił
osób, które kochał, i ich stylu życia - lecz w głębi serca nadal był człowiekiem miłującym
pokój. Nie wiedział, jak długo wytrwa. Jeszcze nigdy nie czuł się tak bliski zguby. Odejście w
otchłań byłoby kuszącą perspektywą, gdyby nie to, że teraz miał zbyt wiele do stracenia.
Zszedł pod pokład i zastukał w drzwi kajuty Grace. Trudno mu było uwierzyć, że po
raz kolejny musi się z nią pożegnać, być może już na zawsze.
- Proszę! - usłyszał zdenerwowany głos Oskara.
Co tam się działo? Zaniepokojony Lorcan wpadł do kajuty.
To, co zobaczył, sprawiło, że serce podeszło mu do gardła. Grace leżała bez ruchu na
podłodze. Wyglądało na to, że upadła i mocno się uderzyła, chociaż Furey nie dostrzegał
żadnych widocznych ran. Obok niej leżała otwarta książka, ta, którą wszędzie ze sobą nosiła.
Kartki poruszały się jakby pod wpływem wiatru, choć powietrze w pomieszczeniu było
nieruchome.
- Co się stało?
- Nie wiem! - jęknął Oskar. - Tak ją znalazłem.
- Co tu jest napisane? - Lorcan ukląkł i pochylił się nad stroną, na której spoczywała
rozpostarta dłoń Grace, tak jakby dziewczyna chciała zapobiec zamknięciu książki. Delikatnie
odsunął jej palce i przeczytał głośno:
- Pora, abyś wkroczyła do królestwa umarłych. - Spojrzał z przerażeniem na swojego
donora. - Nie!
- Ona żyje - zapewnił go pospiesznie Oskar. - Sprawdziłem jej puls. Oddycha, ale
powoli, jakby była pod narkozą albo w jakimś transie. Nie mogę jej obudzić.
Lorcan opuścił wzrok na twarz ukochanej. Była taka piękna i nareszcie pogodna.
Zniknął wyraz przygnębienia, który malował się na niej od dłuższego czasu.
Komandor Furey westchnął i podniósł się z kolan.
- Słuchaj - powiedział. - Muszę iść. Niczego nie chciałbym bardziej, niż zostać tutaj,
ale nie mam wyboru. Rozumiesz to, prawda?
Oskar przytaknął.
- Zaopiekujesz się Grace? Proszę, zrób co w twojej mocy, żeby ją ocucić.
- Jasne! - Donor się uśmiechnął. - Wiesz, że dla Grace zrobiłbym wszystko. Dla was
obojga. Ale jesteś pewien, że nie będę ci potrzebny podczas tej bitwy?
Lorcan nie wahał się ani przez sekundę.
- Jesteś znakomitym szermierzem, lecz teraz musisz zająć się Grace. Zrób to dla mnie.
Nie mogę iść do boju, dopóki nie będę pewien, że jest bezpieczna i ma najlepszą możliwą
opiekę.
- Daję ci słowo - oznajmił uroczyście Oskar - że nie zostawię jej ani na moment.
Statki Sojuszu odbiły od nabrzeża i wyruszyły na pole walki uformowane na kształt
strzały. Connor stał na rufie płynącego na czele Tygrysa i obserwował podążające za nim
jednostki. Każda z nich owiana już była legendą, każdą dowodziły osoby cieszące się sławą i
szacunkiem w pirackim świecie. Tuż za okrętem Cheng Li sunęły w jednej linii: Diablo z
Promykiem Wrathe’em i jego zastępczynią Cate Morgan, Nokturn z Obsydianem Darkiem i
Lorcanem Fureyem oraz Tyfon z Barbarrem i Trofie Wrathe’ami. Kolejny rząd stanowiły:
Inferno pod komendą Francisca Moscarda, Moskwiczanin Pavla Platonova, Seferis
dowodzona przez Apostolosa Solomosa i Twierdza Kronborg, której kapitanem była Kirstin
Larsen.
Sylwetek dalszych statków Connor nie potrafił już wypatrzyć w mroku. Widział tylko
ich światła, mijające właśnie łuk Akademii. W tej chwili uświadomił sobie, że jest
uczestnikiem wydarzeń, które przejdą do historii. Co więcej, bierze w nich udział już jako
kapitan. Kiedy po raz pierwszy zszedł po trapie na to nabrzeże i zasiadł przy jednym stole z
legendarnymi piratami, nie oczekiwał takiego rozwoju wypadków. Cóż za niezwykłą podróż
odbył w ciągu ostatniego roku! Szkoda tylko, że nie miał jeszcze własnego statku. Ahab
Black, zanim udał się do bunkra sztabu, by stamtąd nadzorować całą operację, obiecał
Con-norowi, że wkrótce przydzieli mu jedną z właśnie budowanych jednostek. Chłopak nie
był jednak pewien, czy tego doczeka. Jeżeli to, co mówiła Grace, okaże się prawdą, ta bitwa
będzie pierwszą i jedyną, w której weźmie udział kapitan Tempest. Dziwne, ale myśl o tym
nie przysparzała Connorowi bólu ani nie napełniała go lękiem. Czuł się niemal nadnaturalnie
spokojny, chociaż zmysły miał niezwykle wyczulone. Osiągnął zanshin - świadomość
wojownika, o której mówiono mu w Akademii, a którą wypracował w prawdziwych
potyczkach.
Spojrzawszy do przodu, ujrzał złowróżbne światła nieprzyjacielskiej floty. Zbliżały się
prędko. To była ogromna armada, złożona w przeważającej części ze zrabowanych piratom
statków i ich załóg przemienionych w wampiry - zarówno z własnej woli, jak i wbrew niej.
Czas rozbić to przerażające imperium budowane przez Sidoria i Lolę, którego jedynym celem
było sianie chaosu i zła na oceanach. Ci dwoje musieli zostać powstrzymani - tu i teraz.
Connor zadrżał, bardziej z niecierpliwości niż ze strachu. Nie po raz pierwszy miał stawić
czoło owej parze demonów. Nie mógł jednak pozbyć się wrażenia, że to starcie okaże się
decydujące zarówno dla niego, jak i dla nich. Czuł, że gdy nadejdzie świt, nic już nie będzie
takie samo jak przedtem.
Mignął mu ponownie fragment wizji sprzed kilku dni. Płacząca Jasmine i miecz wbity
w jego pierś. Przerażone twarze członków załogi. Odepchnął od siebie te myśli. Każdy pirat -
od majtka po kapitana - stawał do walki ze świadomością, że być może robi to po raz ostatni,
i Connor nie był wyjątkiem. Wspomniał tych, którzy już odeszli: Porfiria i Molucca
Wrathe’ow, komandora Johna Kuo, Barta Pearce’a. Był dumny, że kroczy przetartą przez
nich ścieżką. Chociaż jeśli tej nocy spotka się z nimi u kresu owej drogi, jego miecz raczej nie
zawiśnie w Rotundzie. Z pewnością nikt nawet nie zapamięta imienia młodego kapitana
piratów, który walczył tylko w jednej bitwie. Ale to nie ma znaczenia. Najważniejsze, że
odegra swoją rolę do końca.
Pomyślał o Grace. Na pokładzie Nokturnu jego siostra również szykowała się do
odegrania własnej roli w tej historii. Oboje zaszli tak daleko, choć odmiennymi ścieżkami,
odkąd przed rokiem wypłynęli z Zatoki Księżycowej. Connor nie miał zwyczaju się modlić,
ale teraz zamknął oczy i zmówił modlitwę za bezpieczeństwo Grace. Jeśli on dzisiaj zginie,
ona będzie samotnie kontynuować ich wspólnie rozpoczętą podróż. Chciał, by mogła to
czynić ze spokojem ducha, a nie z bólem w sercu. Musiała wiedzieć, że niezależnie od
wszystkiego jej brat zaakceptował swoje przeznaczenie.
Grace stała w izdebce latarnika i spoglądała na dobrze sobie znane wybrzeże Zatoki
Księżycowej. Fale wzbijały się wysoko, ale od powierzchni wody dzieliło dziewczynę wiele
metrów. Wiedziała, co musi zrobić. Otworzyła drzwi i wyszła na balkon, po raz ostatni
chłonąc znajomy widok. Pomyślała o chwilach, które spędziła tu z Connorem i Dexterem.
Potem bez wahania wspięła się na balustradę i skoczyła do oceanu, poddając się swemu
przeznaczeniu.
Spadała bardzo szybko, lecz mimo to zdążyła poczuć paniczny lęk. Bała się nie tylko
o siebie. Los wielu innych zależał od powodzenia jej misji.
Ta astralna podróż nie przypominała żadnej z poprzednich. Czuła chłód, kiedy wpadła
w lodowatą toń. Zabrakło jej tchu, a potem jakiś wir zaczął nią obracać, po czym unosić z
powrotem ku powierzchni wody. Nie! Musiała podążać w dół, a nie wracać na górę! Po
chwili poczuła jednak, jak jeden z głębinowych prądów zasysa ją i ciągnie na dno. Działo się
to tak prędko, że instynktownie zamknęła oczy. Potem coś się zmieniło i Grace poczuła, że jej
ciało ponownie się obraca. Przeraziła się, że coś zrobiła nie tak, chociaż starała się bardzo
skrupulatnie przestrzegać instrukcji udzielonych jej przez książkę.
Wirowanie ustało nagle, Grace zatrzymała się i jej stopy dotknęły twardego podłoża.
Przełamując lęk, otworzyła oczy. Ujrzała jedynie mrok. Uświadomiła sobie, że dotarła na
samo dno oceanu.
Kiedy wzrok dziewczyny przyzwyczaił się do ciemności, zaczęła rozróżniać kształty
poszarpanych skał. Wreszcie dostrzegła to, czego szukała - prostokąt żarzących się lampek,
ledwo widocznych w oddali. Tam właśnie musiało być wejście. Zaczęła płynąć w kierunku
światełek, które z każdą chwilą stawały się jaśniejsze.
Wyminęła ją jakaś ryba, lecz choć nie przypominała żadnego z tych tęczowych
stworzeń pływających blisko powierzchni, do których widoku Grace przywykła, dziewczyna
tylko przelotnie rzuciła na nią okiem. Zwierzęta głębinowe były podobne do otaczającego je
środowiska. Miały toporne kształty, jakby z grubsza ociosane przez początkującego
rzeźbiarza. Grace nie mogła się oprzeć wrażeniu, że nie tyle zeszła na dno oceanu, ile
przeniosła się w czasy, kiedy świat był młodszy i znacznie mniej skomplikowany.
Płynęła dalej, dopóki nie dotarła do drzwi obwiedzionych liniami lampek. Rozejrzała
się dokoła, chociaż właściwie nie było tutaj nic do oglądania. Dno było skaliste i jałowe -
przepływające obok stworzenia nie mogły liczyć na znalezienie na nim kryjówki czy
pokarmu. W nikłym świetle lampek wszystko, nawet jej skóra, miało upiorny odcień. Drzwi
prowadziły do wnętrza ogromnej podmorskiej groty. Były ciężkie, okute żelazem - wyglądały
tak, jakby odzyskano je z zatopionego statku. Wisiała na nich tabliczka z napisem. Grace
przybliżyła do niej twarz i przeczytała:
Pieczara Jacka Tara. Wejdź!
Nigdy nie zamykamy.
Nacisnęła klamkę. Drzwi otworzyły się z głośnym skrzypieniem. Dziewczyna
stwierdziła z zaskoczeniem, że wnętrze groty wcale nie jest wypełnione wodą. Kiedy
przekroczyła próg, jej włosy i ubranie natychmiast stały się suche. Odwróciła się i zobaczyła,
że woda zatrzymała się w drzwiach, tworząc za nimi przezroczystą ścianę. Ryby utknęły po
tamtej stronie i przyglądały się Grace jakby zza szyby akwarium.
- Zamknij no te drzwi, kochaniutka! Na ramiona rozgwiazdy, zamknijże je! Robisz
straszny przeciąg.
Dziewczyna posłusznie wykonała to polecenie, a stateczna piratka, która je wydała, z
wdzięcznością skinęła głową.
- Witamy u Jacka Tara! - powiedziała przyjaźnie.
- Tu towarzystwo jest wspaniałe, a trunki leją się litrami. Ale na twoim miejscu nie
zaczynałabym od naszego firmowego drinka. - Porozumiewawczo zmrużyła oko. - On
wymaga mocnej głowy!
Zachichotała i poszła dalej.
Grace ze zdumieniem rozglądała się po wnętrzu podmorskiego lokalu. Przypominało
nieco tawernę Mamy Kettle, ale było znacznie rozleglejsze. I o wiele bardziej stabilne.
Sfatygowany drewniany budynek słynnej pirackiej tawerny sprawiał wrażenie, jakby w
każdej chwili miał się zawalić, ściany Pieczary Jacka Tara natomiast zbudowane były z litej
skały. Dziewczyna zorientowała się, że stoi w wielkim przedsionku, z którego po kamiennych
schodach można przejść do innych pomieszczeń. Schody prowadziły w górę, w dół, w prawo
i w lewo. Obeszła przedsionek dookoła, zaglądając do bocznych sal. Były to właściwie
jaskinie. Każdą z nich okupowały hordy piratów, którzy pili, grali w karty albo śpiewali
szanty. Pomieszczeń tych było bez liku - odnosiło się wrażenie, że Pieczara Jacka Tara
ciągnie się pod dnem całego oceanu.
Po krótkim namyśle Grace skierowała się do sali na dole, ponieważ wydała jej się
najbardziej zatłoczona. W głębi dostrzegła potężny kilkupoziomowy bar, oblężony ze
wszystkich stron przez amatorów trunków, wrzaskliwie zamawiających kolejki dla siebie i
swoich kompanów. Musiała znaleźć sposób, by przyciągnąć ich uwagę, ale rozejrzawszy się,
stwierdziła, że nie będzie to łatwe zadanie. Wszyscy piraci byli pochłonięci swoimi
rozrywkami: rozmowami, grami i śpiewem. Nie dziwiła im się. Zasłużyli na odpoczynek.
Zanim tu weszła, zastanawiała się, czy rany, od których zginęli, będą widoczne i teraz, ale na
szczęście tak nie było.
- Hej, panienko! Nie widziałem cię tu wcześniej - zagadnął ją przechodzący obok
szczerbaty pirat. - Jesteś nowa?
- Przyszłam tylko w odwiedziny - odparła.
Parsknął śmiechem.
- W odwiedziny, tak? Już to gdzieś słyszałem! Rozejrzyj się, panienko! Oni wszyscy
przyszli tu tylko w odwiedziny!
Rechocząc, ruszył dalej i zniknął w tłumie kłębiącym się przed barem.
Grace pozostała na miejscu, intensywnie się zastanawiając, jak by tu przyciągnąć
uwagę niezwykle spragnionych i nader towarzyskich lokatorów tej pieczary.
Nagle usłyszała znajomy głos:
- Grace? Grace, to ty?
Odwróciła się i zobaczyła Barta Pearce’a.
- Bart!
Wyglądał dokładnie tak, jak go zapamiętała: wysoki, silny, przystojny. Uśmiechał się
do niej, ale oczy miał smutne.
- Więc to jednak ty. Miałem nadzieję, że się pomyliłem.
- Spokojnie - odparła. - Nie umarłam.
Bart zmrużył oczy.
- Jesteś pewna? Mówi się, że do Pieczary Jacka Tara mogą wejść tylko zmarli.
- Jestem pewna. To wizyta astralna.
- Skoro tak mówisz... - zgodził się. - Wierzę ci na słowo, bo nie całkiem rozumiem,
co masz na myśli.
Dziewczyna zauważyła, że niektórzy piraci zaczynają się im przyglądać z
zainteresowaniem.
- Świetnie wyglądasz - powiedziała. - Chyba dobrze ci się tutaj wiedzie.
Bart wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Znasz mnie, Grace. Jestem raczej beztroskim człowiekiem. Zawsze byłem za życiem
krótkim, lecz wesołym. A to miejsce i ci szaleńcy dokoła to po prostu niespodziewany bonus!
Przerwał i odwrócił się na moment do kompana, który klepnął go w ramię i
zaproponował, że postawi mu drinka. Grace uśmiechnęła się pod nosem. Było oczywiste, że
w Pieczarze Jacka Tara Bart Pearce jest równie popularny co swego czasu w tawernie Mamy
Kettle.
- No dobra, słuchaj. - Ponownie na nią spojrzał. - Jeśli nie umarłaś, to co, na
wszystkie oceany, robisz tu na dole?
- Potrzebuję pomocy - wyjaśniła. - Nie tylko twojej, lecz wszystkich mieszkających
tutaj piratów. A przynajmniej tych, którzy zechcą ponownie chwycić za broń.
Wesoła twarz Barta spochmurniała.
- Czy tam na górze naprawdę jest aż tak źle? - spytał. - Docierają do nas jakieś
informacje, głównie od nowych. A tych mamy ostatnio bardzo wielu.
Dziewczyna westchnęła.
- Jest źle - potwierdziła. - Sidorio ma teraz znaczną przewagę nad Sojuszem, jeśli
chodzi o liczbę statków i żołnierzy. Wprawdzie niedawno poniósł porażkę w czymś, co miało
być ostatnią bitwą, ale postanowił spróbować jeszcze raz. Nie możemy pozwolić mu wygrać.
Stawka jest zbyt wysoka.
Zmarły pirat przytaknął i zamyślił się na chwilę.
- Wiesz, Grace, nowo przybyli przekazują nam wieści i, słowo daję, sam ocean ma
już dosyć tej wojny. - Na jego twarzy pojawił się wyraz determinacji.
- Co możemy zrobić, żeby wam pomóc?
- Musicie wrócić. Tylko ten jeden raz. Wiem, że tutaj znaleźliście spokój i nie
prosiłabym, gdyby nie było to naprawdę konieczne. Czy przyłączycie się do walki?
- Jasna sprawa - odparł i zakłopotał się nagle. - Tylko że nie mam już swojego
miecza. Ponoć ci sentymentalni wariaci, tam na górze, wsadzili go do gablotki i zawiesili w
Akademii Piractwa.
- A pewnie. - Dziewczyna uśmiechnęła się, po czym dodała wesoło: - Ale nic się nie
martw! Twój miecz będzie na ciebie czekał. To samo dotyczy Molucca i pozostałych.
- Molucca? No, no. - Jej rozmówca pokręcił głową z udawanym zdumieniem. - A
zdawało mi się, że niedawno uważałaś go za najgorszego drania na świecie.
- A teraz go potrzebuję - odparła Grace. - Jego i Porfiria Wrathe’a. - Rozejrzała się po
Pieczarze. - Chcę, żeby każdy z zebranych tutaj piratów powrócił tej nocy na górę.
Bart przytaknął i podniósł się z miejsca.
- Z drogi, chłopcy! - krzyknął, przepychając się do starego dzwonu, który wisiał nad
barem. Chwycił łańcuch i głośno zadzwonił.
Dźwięk rozniósł się echem po całym lokalu. Piraci umilkli i odwrócili się w jego
stronę. Bart wskoczył na kontuar.
- Wybaczcie, że przerywam wasze swawole - zawołał - ale ci na górze potrzebują
naszej pomocy w stłumieniu wojny!
Zapadła pełna napięcia cisza. Grace rozejrzała się i spostrzegła, że zmarli piraci
wyciągają szyje w stronę mówcy i wyglądają zza rogów, żeby go lepiej słyszeć.
- Wszyscy wiemy, że już od jakiegoś czasu sytuacja wyglądała tam niewesoło.
Dzisiejszej nocy wszystko ma się rozstrzygnąć i Sojusz chce, byśmy wrócili na górę i po raz
ostatni stanęli do walki. Przyszłość piractwa, przyszłość naszych oceanów zależy od wyniku
tej bitwy! - Oczy Barta lśniły zapałem. Dumnie zadarł brodę i uniósł rękę. - Zgłaszam się na
ochotnika! Ci, którzy chcą się do mnie przyłączyć, niech zawołają „aj”!
Ogłuszający krzyk, który dobył się ze wszystkich gardeł, odbił się echem od skalnych
ścian; zdawał się trwać przez wiele minut. Grace ze wzruszenia napłynęły łzy do oczu.
Bart pochylił się ku dziewczynie.
- To chyba wystarczy za odpowiedź, co nie, Grace? A teraz wskakuj tu i powiedz
wszystkim, co dalej.
Rozdział 42

Rany

Stało się to jednocześnie. Cztery wampirackie jednostki - Krwawy Kapitan,


Wybawiciel, Calabria i Wagabunda - staranowały trzy statki Sojuszu: Diabla, Tygrysa i
Tyfona. Wpadły na nie z takim impetem, że w powietrze poleciały drzazgi. Kiedy załogi
zaatakowanych okrętów starały się opanować szok po gwałtownym uderzeniu, Sidorio
krzyknął do swoich podkomendnych:
- Teraz!
Kapitanowie wampiratów wyskoczyli w górę. W ślad za nimi pospieszyli ich
żołnierze.
Oddział Sidoria wylądował na pokładzie Tygrysa. Cheng Li i jej ludzie byli już
gotowi do odparcia ataku.
- Pamiętajcie! - zagrzmiał Sidorio. - To statek zabójców wampiratów! Macie ich
zgładzić!
- Dalej, po zwycięstwo! - krzyknęła Cheng Li, przebijając harpunem jednego z
napastników i od razu ruszając w stronę kolejnego. - Zniszczmy Sidoria, a runie ten ich
domek z kart!
Dwie załogi starły się ze sobą równie brutalnie jak przed chwilą dzioby ich statków.
Lorcan zobaczył, jak Sidorio wyskakuje w powietrze i ląduje na Tygrysie. Główna
jednostka piracka tkwiła teraz pomiędzy Krwawym Kapitanem od strony dziobu a Nokturnem
od strony rufy. Flota wampiratów zaczęła okrążać armadę Sojuszu. Jeśli Sidorio przejmie
Tygrysa, jego kolejnym celem będzie statek nokturnów. Ale do tego nie dojdzie - nie może.
Żadna załoga nie była lepiej przygotowana na to, by dać nauczkę przywódcy buntowników,
niż drużyna Cheng Li.
Spojrzał w lewo i zobaczył Stukeleya oraz Mimmę, wkraczających na czele swych
oddziałów na pokład Diabla. W tej samej chwili usłyszał obok siebie chrapliwy głos
Obsydiana:
- Ruszam na Sidoria. Nokturn pozostaje pod twoją komendą. Rób wszystko, co
uznasz za konieczne.
Z tymi słowami Darke wbiegł na dziób i przeskoczył na rufę Tygrysa. Lorcan
wzdrygnął się, kiedy w oddali spostrzegł Sidoria. Zastanawiał się, co się stanie, kiedy ci dwaj
zaciekli wrogowie po raz ostatni staną w szranki.
Lola ze srebrną kuszą w ręku zeskoczyła zgrabnie na pokład Tyfona.
- Starzy znajomi na pewno ucieszą się z naszej ponownej wizyty, czyż nie, moje
panie? - Uśmiechnęła się szeroko do lądujących tuż obok niej Mariannę i Angeliki.
- Tak, pani kapitan! - wrzasnęły wampiratki, rzucając się do akcji z uniesionymi
mieczami.
- Miło wyjść na chwilę z dziecięcej kajuty i znaleźć się w samym sercu bitwy -
stwierdziła lady Lockwood, zabiwszy jednym strzałem pierwszego z przeciwników.
Towarzysząca jej Nathalie kopnęła szybko rozkładające się ciało nokturna. Schyliła
się i wyciągnęła ze zwłok bełt ze srebrnym grotem.
- Piękny strzał, pani kapitan - oświadczyła, oddając go Loli. - W takim tempie w
mgnieniu oka ponownie zapełnimy półki piwniczki.
Rozległy pokład Tyfona rozbrzmiewał szczękiem stali. Oddział wampiratek wbił się
jak klin pomiędzy szeregi piratów. Jednak w członkach załogi Barbarra i Trofie Wrathe’ów
podkomendne lady Lockwood znalazły godnych siebie, świetnie wyszkolonych
przeciwników. Walka miała być bardzo wyrównana.
Rozprawiwszy się z piątym z kolei piratem, Lola uniosła wzrok i ujrzała panią
Wrathe, przyglądającą jej się nienawistnie z przeciwległej strony pokładu.
- Nie martw się, Złota Rączko! - zawołała. - Już do ciebie idę!
Trofie uniosła swój wysmarowany tojadem srebrny miecz.
- Nie mogę się doczekać, upiorzyco! - odkrzyknęła i zaczęła przeciskać się przez tłum
walczących, zmierzając na spotkanie swej nemezis.
Cate obserwowała Lolę z pokładu Diabla. Gorzko żałowała, że nie może się teraz
przedostać na Tyfona. Zemściłaby się na morderczyni Barta, przebijając zimne serce tej
wiedźmy srebrną klingą swojego korda. Może jeszcze będzie miała ku temu szansę, zanim
bitwa się skończy, ale na razie jej obowiązkiem było bronić swojego statku.
Załogi Mimmy i Stukeleya zaatakowały Diabla z obu burt i odnosiły już pierwsze
sukcesy. Pokład zarzucony ciałami ich ofiar był wilgotny od ciepłej jeszcze krwi. Spoglądając
na czerwone kałuże, zastępca Sidoria poczuł ogromną chęć, by się pożywić. Ale teraz nie
było na to czasu. Może później trafi się okazja pociągnięcia paru pokrzepiających łyków.
- Nieźle radzisz sobie z mieczem - powiedział ktoś za jego plecami. - Ale wiadomo,
Jez, zawsze miałeś do tego dryg.
Stukeley znał ten głos. Odwrócił się prędko i zobaczył przygotowaną na atak Cate.
Ucieszył się na widok godnej siebie przeciwniczki.
- Już się tak nie nazywam - powiedział. - Nie próbuj mieszać mi w głowie, piratko. To
nie zadziała.
Kobieta zacisnęła zęby.
- Jedyne, czego chcę od twojej głowy, wampiracie, to oddzielić ją od ciała.
- Touche! - krzyknął i klingi ich mieczy uderzyły o siebie. - Kiedyś byliśmy
kumplami. Zastanawiam się, co się zmieniło.
Zastępczyni Morgan wyskoczyła w górę, stosując unik, który pilnie ćwiczyła pod
okiem Lorcana. Wylądowała tuż przed Stukeleyem, uderzając go rękojeścią w szczękę.
- To, że stałeś się demonicznym, żądnym krwi megalomanem - odparła.
- A widzisz w tym coś złego? - przekomarzał się wampirat.
Wzruszywszy ramionami, Cate wykonała półobrót i kopnęła przeciwnika tak, że
przeleciał kilka metrów w tył. Poczuła się bardzo, ale to bardzo usatysfakcjonowana.
Po drugiej stronie statku Mimma wspięła się na takielunek, gotując się do skoku na
swą następną ofiarę - Promyka Wrathe’a.
- Kobieto, naprawdę nie stad cię na nic lepszego? - spytał chłopak znudzonym tonem
i nie odwracając się, przeciął liny.
Zaskoczona wampiratka spadła na pokład tuż pod jego nogi. Kiedy się pozbierała,
Promyk przyjrzał się jej ciekawie i pokręcił głową.
- Jak na demona wcale nie jesteś taka brzydka. Ale ja, moja mała, jestem tu
kapitanem. Zawołaj no któregoś z tych waszych ważniaków, bo przecież nie wypada mi
walczyć z szeregową ślicznotką.
Mimma była wściekła - ten smarkacz zranił jej dumę. Wykrzywiła usta umazane
krwią jego towarzyszy, syknęła na chłopaka i pogroziła mu mieczem.
- Zrobię z ciebie piracki kebab! - obiecała. - A potem pożywię się twoją krwią!
- Czarująca propozycja - stwierdził Promyk, zasłaniając się ostrzem. - Ale coś mi się
widzi, że masz już dosyć jak na jedną noc. Nie można się tak opychać kebabami, one
straszliwie podnoszą poziom cholesterolu.
Jego przeciwniczce zabrakło słów. Dalszy ciąg ich dyskusji odbył się już za
pośrednictwem broni.
Connor szedł jak burza przez pokład Tygrysa, powalając jednego przeciwnika za
drugim. Nigdy jeszcze nie był tak bardzo pochłonięty walką. Kiedy zdołał przerzedzić nieco
nieprzyjacielskie szeregi, spostrzegł Jasmine, Jacoby’ego i Bo Yin stawiających wrogowi
zacięty opór. Chłopak poczuł dumę, że należy do tej samej co oni załogi. Jeśli istniała grupa
ludzi, którzy mogli odwrócić bieg tej wojny, to byli nimi właśnie podkomendni Cheng Li.
Sama pani kapitan walczyła na rufie. Jak zawsze, każdy jej cios był precyzyjnie wymierzony.
Teraz dołączył do niej Obsydian. Dowódca nokturnów, ledwo postawił stopę na Tygrysie,
zaczął ciąć oddziały buntowników niczym kosiarz łany zboża. Connor pierwszy raz widział u
niego taką zaciekłość i agresję.
Rozglądając się po pokładzie, chłopak dostrzegł wreszcie osobę, której szukał od
początku bitwy - Sidoria. Przywódca wampiratów pojedynkował się pod masztem z Nadą,
jedną z najlepszych wojowniczek w załodze Tygrysa. „Doskonale - pomyślał Connor. -
Zajmij go, dziewczyno. Zatrzymaj go tam, aż przedrę się przez kolejny szereg wampiratów.
Wtedy Sidorio dostanie to, o co od dawna się prosił”. Miał tylko nadzieję, że ani Cheng Li,
ani Obsydian go nie uprzedzą.
Ostrza Loli i Trofie zwarły się po raz kolejny z siłą, która odzwierciedlała wzajemną
nienawiść obu kobiet.
- Niezła próba! - rzuciła pogardliwie lady Lockwood. - Ale wróciłam po tę twoją
śliczną rączkę i nigdzie się bez niej nie ruszę.
- Może nadszedł czas, żebyś to ty straciła którąś z kończyn - odparła pani Wrathe i
cięła mieczem, celując w nasadę ramienia wampirzycy.
Lola zdołała w ostatniej chwili odskoczyć. Koniec ostrza Trofie dosięgnął jednak
walczącej tuż obok nich Jaqueline. Ta wrzasnęła z gniewu i choć jej rana szybko się
zasklepiła, rzuciła się z furią na piratkę, pozostawiając poprzedniego przeciwnika Nathalie.
Pani Wrathe musiała się teraz bronić przed zajadłym atakiem dwóch napastniczek.
- Wygląda na to, że jednak odzyskam mój ślubny bukiet - syknęła Lola.
- Nie bądź tego taka pewna! - krzyknął Barbarro, zeskakując z bocianiego gniazda i
lądując pomiędzy kobietami. Wykorzystał zaskoczenie przeciwniczek i przeszył Jaąueline
pokrytym tojadem ostrzem.
Wampiratka padła na pokład. Jej ciało wygięło się nienaturalnie w reakcji na działanie
trucizny i natychmiast zaczęło się rozkładać.
Chociaż lady Lockwood zaszokowała utrata bliskiej współpracownicy, nie pozwoliła
sobie na bodaj sekundę dekoncentracji. Teraz to ona musiała stawić czoło dwójce
przeciwników, a kapitan Tyfona i jego zastępczyni nie mogli się doczekać, aż wreszcie
zakosztują długo odwlekanej zemsty.
Johnny Desperado niepewnie pchnął drzwi dziecięcej kajuty i zajrzał do środka.
Zobaczył dwie złote kołyski, przy których nie było nikogo. Dobra nasza!
Pójdzie mu łatwiej, niż się spodziewał. Kiedy jednak podszedł do kołysek, przekonał
się, że obie są puste. W pierwszej chwili pomyślał, że ktoś go uprzedził. Poczuł
niewysłowioną ulgę.
- Johnny?
Odwrócił się powoli i zobaczył stojącą w progu Holly z niemowlęciem w ramionach.
„A gdzie drugi dzieciak?” - przemknęło mu przez głowę.
- Co ty tutaj robisz? - spytała wampiratka.
- Przyszedłem po chłopców - odparł zgodnie z prawdą były kowboj.
- Dlaczego? - zdziwiła się, poprawiając dziecku powijaki.
- Rozkaz kapitana - rzucił lakonicznie Desperado.
Oczy Holly zwęziły się podejrzliwie.
- Którego kapitana?
Johnny zignorował jej pytanie.
- A tak właściwie, który to brzdąc? - spytał, podchodząc bliżej i wyciągając ręce po
niemowlę. - Łowca czy Upiór?
- Upiór - odparła, cofając się o krok. - Łowcy tutaj nie ma.
- A gdzie on jest, skarbie? Potrzebuję ich obydwu.
- Dlaczego? - powtórzyła Holly, mocniej przyciskając do siebie chłopca.
- Już ci powiedziałem. - Desperado uśmiechnął się słodko. - Rozkaz kapitana. Mam
zabrać dzieciaki w bezpieczne miejsce.
Oboje trzymali teraz Upiora z całych sił. Mały naturalnie zaczął płakać.
- Daj mi go, Holly.
W jej oczach pojawiły się łzy.
- Nie mogę, Johnny. Lepiej stąd idź.
- Nie zmuszaj mnie, żebym zrobił coś, czego będę żałować.
- Oddałabym życie za te dzieci - wyszlochała.
Ledwo skończyła mówić, srebrny sztylet przeszył jej serce. Gdy padała na podłogę,
mężczyzna wyrwał jej z ramion Upiora.
- Wybacz, skarbie - powiedział, patrząc na jej rozkładającą się twarz. - Ale nie
pozostawiłaś mi wyboru. A teraz gadaj, gdzie jest mały Łowca.
Resztkami sił pokręciła głową.
- Nigdy... Nie powiem...
Oczy wampiratki zaszły mgłą. Srebro przeniknęło w głąb organizmu i jej ciało zaczęło
płonąć.
- Nie rycz, koleżko - powiedział Desperado, przytulając rozwrzeszczane niemowlę. -
Już dobrze. Pójdziesz z wujkiem Johnnym. - Westchnął. - Żebyś ty jeszcze umiał mówić i
powiedział mi, gdzie jest twój brat...
- Szukasz Łowcy?
Były kowboj nie usłyszał kroków. Zaskoczony, spojrzał na drzwi kajuty, w których
stał teraz Olivier, trzymając w ramionach drugie dziecko Sidoria i Loli. Uśmiechając się do
osłupiałego Johnny’ego, uzdrowiciel minął go i zbliżył się do kołysek. Już miał położyć
niemowlę w jednej z nich, lecz nagle się rozmyślił. Pociągnął nosem i odwrócił się.
- Czuję spaleniznę - stwierdził.
Spojrzał w dół i spostrzegł zwęglone zwłoki Holly. Pokręcił głową.
- Och, kowboju. Czy to naprawdę było konieczne? Ta urocza dziewczyna bardzo cię
lubiła. - Mocniej przycisnął do siebie chłopca. - Myślę, że najlepiej będzie, jeśli mi wyjaśnisz,
o co tu chodzi.
Załoga Nokturnu pospieszyła na pozycje obronne, by odeprzeć równoczesny atak od
sterburty i bakburty. Komandor Furey z niepokojem obserwował coraz większą liczbę
przeciwników przedostających się na dowodzony przez niego statek z pokładów Diabla i
Tygrysa. Czyżby obie te jednostki zostały przejęte przez wampiratów? Na myśl o tym
przeszedł go lodowaty dreszcz.
Nagle poczuł na swoim ramieniu czyjąś dłoń. Odwrócił się błyskawicznie i ujrzał
szyderczo, uśmiechniętą Mimmę. Ręka nadal spoczywała na jego barku, a kiedy się odsunął,
spadła na pokład u jego stóp.
- Nie podoba ci się mój prezent? - zachichotała wampiratka. - Jest świeżo odcięta.
Idąc tutaj, wyssałam z niej to i owo.
Lorcan spojrzał z odrazą na odciętą dłoń, a potem na Mimmę.
- Zagrajmy sobie w pewną grę - ciągnęła dziewczyna. - Nazywa się: zgadnij, do kogo
należy ta dłoń... a raczej należała!
- Żadnych gier - rzucił ostro, szykując się do ataku.
- Johnny mówił, że jesteś nudny, i widzę, że miał rację. - Mimma zastawiła się
mieczem. - Cóż, skoro nie chcesz zgadywać, to ci powiem. Należała do twojej martwej
kumpeli Cate. Ładnie to brzmi, co nie, Furey? Twoja martwa kumpela Cate.
- To nie jest ręka Cate - odparł, wzdrygnąwszy się.
Wampiratka wzruszyła ramionami.
- Może tak, a może nie! A może odesłałam ją właśnie na tamten świat w towarzystwie
tego smarka Promyka.
- Masz gadane - stwierdził chłodno Lorcan. - Ciekawe, jak radzisz sobie z bronią.
Mimma puściła do niego oko.
- No to jedziemy! Słyszałam o tych twoich piruecikach. Przekonajmy się, czy
zasługujesz na swoją reputację.
Grace otworzyła oczy i zobaczyła tuż nad sobą zaniepokojoną twarz Oskara.
- Obudziłaś się! - krzyknął donor radośnie. - Całe szczęście! Grace, tak bardzo się o
ciebie martwiłem!
Dziewczyna zorientowała się, że leży na podłodze swojej kajuty. Lekko zażenowana,
uniosła się na łokciu i rozejrzała dookoła. Ujrzała otwartą książkę i swoją dłoń spoczywającą
na stronicy z instrukcjami. Gdy cofnęła rękę, napis powoli zniknął.
Oddychając szybko, spojrzała na Oskara.
- Udało mi się? - spytała. - Przybyli?
Chłopak powoli pokręcił głową.
- Majaczysz - stwierdził. - Byłaś nieprzytomna przez blisko godzinę.
- Nie - zaprzeczyła. - Podróżowałam. Udałam się po posiłki.
- Upadłaś i uderzyłaś się w głowę - upierał się donor. - Myślę, że możesz mieć
wstrząśnienie mózgu. Czekaj! Nie podnoś się tak prędko! Pozwól, że najpierw obejrzę tę
twoją głowę i sprawdzę, czy nie masz ran.
Rozdział 43

Zagubiony Bukanier

- To już wszyscy - powiedziała Lisabeth Quivers do kapitana Grammonta,


wprowadziwszy ostatnią grupę najmłodszych uczniów do Rotundy Następnie odwróciła się i
przez otwarte drewniane wrota spojrzała ponad trawnikami i łukiem Akademii na okręty
biorące udział w bitwie. Z tej odległości sędziwa piratka nie potrafiła jednak stwierdzić, które
z nich należą do jej kamratów, a które do floty nieprzyjaciela.
- Szybko! - Grammont poganiał uczniów, kierując ich w stronę ukrytego w podeście
wejścia do podziemi. - Wchodzić na platformę! Dobrze, tylu wystarczy.
Zaimprowizowana winda ruszyła w dół, do bunkrów. Na twarzach stłoczonych na niej
dzieci malowała się ekscytacja - nawet w obliczu zagrożenia uważały taką przejażdżkę za
świetną zabawę. Pozostała część klasy przestępowała z nogi na nogę, czekając niecierpliwie
na swoją kolej.
Kiedy platforma powróciła i kolejna grupa uczniów zaczęła zajmować na niej miejsca,
nad ich głowami rozległ się jakiś hałas. Spojrzawszy w górę, kapitan Grammont spostrzegł,
że gabloty z mieczami wibrują. To było niepokojące. Zacisnął zęby i odpędziwszy od siebie
okropną myśl o spadających na dach Rotundy pociskach zapalających, ponownie uruchomił
windę.
Kapitan Quivers również zwróciła uwagę na dziwny ruch pod sklepieniem, który z
chwili na chwilę stawał się coraz gwałtowniejszy. Nie chcąc przestraszyć swoich
podopiecznych, rzuciła tylko Grammontowi znaczące spojrzenie. Cała ich grupa stała
dokładnie pod kołyszącymi się gablotami, które w tym momencie zaczęły już o siebie
uderzać. Podzwanianie szkła w połączeniu z wyciem syren alarmowych tworzyło mrożącą
krew w żyłach muzykę.
- Może powinniśmy... - zaczęła pani Quivers, lecz nie zdążyła dokończyć propozycji.
Wszystkie gabloty pękły jednocześnie i na podłogę posypał się deszcz szklanych odłamków.
- Biegnijcie! - krzyknął Grammont. - Tędy!
Dzieci wrzeszczały i piszczały, miotając się w poszukiwaniu bezpiecznej kryjówki.
Spadające szkło stanowiło najmniejsze zagrożenie. Z pękniętych gablotek wypadła ponad
setka ostrych jak brzytwa mieczy, które ze złowieszczym świstem leciały teraz prosto na
przerażonych uczniów.
Lisabeth Quivers przyciągnęła do siebie dwójkę dzieci, zasłaniając je własnym ciałem.
Po drugiej stronie podestu Rene Grammont uczynił to samo.
I wtedy stało się coś dziwnego. Miecze na ich oczach rozpłynęły się w powietrzu, nie
dosięgnąwszy żadnego z kulących się pod kopułą ludzi.
- Co do... - wykrztusił Grammont.
- Jak to możliwe? - szepnęła kapitan Quivers, nadal mocno obejmując dwoje
podopiecznych.
Jakimś cudem nikt nie doznał poważnych obrażeń - skończyło się na kilku
skaleczeniach i otarciach. Teraz wszyscy w osłupieniu rozglądali się dokoła.
- Panie dyrektorze, gdzie się podziały miecze? - spytało jedno z dzieci.
Kapitan Grammont nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie, więc potrząsnął tylko
bezradnie głową.
Na rufie Tygrysa Bo Yin i Jasmine walczyły ramię w ramię. Kiedy obie rozprawiły się
już z szarżującymi na nich napastnikami, zastępczyni Peacock uśmiechnęła się do swej
młodziutkiej adiutantki:
- Świetnie ci idzie!
- Dzięki! - Bo Yin pokraśniała z dumy. Odepchnąwszy od siebie wszelkie myśli o
tym, o jak wysoką walczą stawkę, czerpała radość z wykorzystywania wszystkiego, czego się
nauczyła.
Uwagę obu dziewcząt przyciągnęło nagłe poruszenie na pokładzie. W czasie bitwy
zrobiło się na nim luźniej - wielu walczących poległo - teraz jednak znów był zatłoczony.
- Czy widzisz to samo co ja? - spytała ze zdumieniem Bo Yin.
Jasmine przytaknęła, pełna niepokoju. Skąd wzięli się ci nowi ludzie? Nie zauważyła,
by do Tygrysa podpłynął kolejny statek.
- Jasmine, patrz! Patrz tam!
Zastępczyni Peacock wytężyła wzrok; przerażenie brzmiało w głosie jej młodszej
koleżanki. Szybko zrozumiała, co tak poruszyło Bo. Owi przybysze nie przypłynęli tutaj na
żadnym statku - ani sojuszniczym, ani wampirackim. I wyglądali bardzo znajomo.
- To przecież Osbert - wyjąkała. - Zginął pięć miesięcy temu... I Bima! Straciliśmy ją
podczas odbijania Diabla, pamiętasz?
Bo Yin skinęła głową.
- Masz rację, ale ona... wróciła i wygląda na to, że nadal potrafi świetnie władać
mieczem.
Jasmine szeroko otworzyła oczy. Serce waliło jej jak młotem.
- Nie wiem, jak to się stało, lecz nasi polegli towarzysze powrócili, by wspomóc nas
w walce.
Obie obserwowały ze zdumieniem, jak klinga wroga przechodzi przez ciało nowo
przybyłego jak przez mgłę, nie czyniąc mu najmniejszej krzywdy. Martwy pirat roześmiał się
i jednym pchnięciem miecza wysłał przeciwnika do otchłani.
- Zupełnie jakby jego broń była jeszcze bardziej śmiercionośna od naszej! -
wyszeptała z podziwem zastępczyni Peacock.
- Aha - przytaknęła Bo Yin. - Ale spójrz, powrócili nie tylko nasi polegli. Widzisz
tamtego faceta? To Chang Po. Legenda piractwa. Kiedyś razem z Cheng I Sao pokonał flotę
Czerwonej Flagi. I patrz! Kapitan Sao też tu jest! Walczy u jego boku. Czytałam o niej w
książkach historycznych mojego taty. Ona ma wiele wspólnego z naszą kapitan Li.
Jasmine niemal zaparło dech.
- Historyczni bohaterowie? Czy to się dzieje naprawdę? Zmarli legendarni piraci
przybyli, by pomóc nam wygrać tę wojnę?
W tej chwili znajoma postać zmaterializowała się na jej oczach.
- Komandor Kuo! - krzyknęła zastępczyni Peacock.
- Do usług! - odparł mężczyzna z uśmiechem.
Położył dłoń na ramieniu swej dawnej studentki.
Jasmine spojrzała w osłupieniu na jego rękę. Jak to możliwe, że czuła dotyk Johna
Kuo, skoro przed chwilą widziała, że broń nieprzyjaciela przechodzi przez ciała zmarłych, nie
napotykając oporu?
Jakby czytając jej w myślach, komandor zachichotał.
- Tylko nasi wrogowie nie mogą nas dotknąć - wyjaśnił. - Nie wybijaj się z rytmu,
zastępczyni Peacock. Słyszałem o tobie bardzo wiele dobrego.
Czując świeży przypływ energii, Jasmine i Bo Yin ruszyły w sam środek bitwy,
wspierane ze wszystkich stron przez towarzyszy broni - starych i nowych.
Walcząca ze Stukeleyem Cate martwiła się o Promyka. Jakiś czas temu zniknął jej z
oczu, a widziała przedtem, jak pojedynkował się z Mimmą. Czy nie przydarzyło mu się coś
złego?
Poczuła nagłe ukłucie w udo. Zerknęła w dół i ujrzała rosnącą na nogawce plamę
krwi.
- Rozproszyłaś się - skarcił ją wampirat. - Amatorski błąd.
Miał rację. Zastępczyni Morgan była na siebie wściekła.
- To już się nie powtórzy! - syknęła i zaprezentowała kolejną serię ciosów i uników,
które opracowała razem z Lorcanem.
Tym razem jednak, chociaż manewry Cate były błyskawiczne i mylące, Stukeley
jakimś cudem odgadł, co zamierza, i odparował jej atak, zanim jeszcze na dobre go
rozpoczęła.
- Tylko na tyle cię stać? - szydził. - Oczekiwałem czegoś więcej. Tyle czasu, wysiłku
i pieniędzy zainwestowaliście w szkolenie, a na razie nie zdołałaś mi zaimponować.
- Zaraz ci opadnie ta zębata szczęka - rzuciła groźnie.
Cóż, łatwo się mówi. Prawda była taka, że rudowłosa piratka wyczerpała już cały
asortyment chytrych sztuczek. Na próżno starała się zmobilizować całą swą wyobraźnię i
energię. Jez Stukeley zawsze był znakomitym szermierzem, a teraz, kiedy dodatkowo
dysponował nadnaturalnymi zdolnościami, wyglądało na to, że przeszedł do jeszcze wyższej
ligi. Dużo wyższej od tej, w której grała Cate.
Zacisnąwszy zęby, dziewczyna wyprowadziła kolejny atak, a wampirat ponownie go
zablokował.
- Komuś zaczyna brakować paliwa. - Uśmiechnął się paskudnie, prezentując długie
kły. - Już wkrótce, droga Cate, zakosztuję twojej krwi.
Wzdrygnęła się i mocniej ścisnęła rękojeść miecza. Przygotowała się na odparowanie
ciosu, ale ten nie nastąpił.
- Niemożliwe - wyjąkał Stukeley, gapiąc się na coś za jej plecami.
Przekonana, że to blef, zastępczyni Morgan ani myślała się odwracać. Wtem poczuła
na ramieniu czyjąś dłoń, a znajomy głos szepnął jej do ucha:
- Pomyślałem, że przyda ci się pomoc, Catie.
Bart! Czy to naprawdę mógł być on? Chyba miała halucynacje. To zapewne znak, że
zbliża się jej koniec.
Ledwo jednak to pomyślała, Bart Pearce wyminął ją i uniósł miecz, by stawić czoło
oszołomionemu Stukeleyowi - jeden bukanier przeciwko drugiemu. Choć wydawało się to
absolutnie niemożliwe, zamordowany przez Lolę pirat powrócił z krainy umarłych i ruszył do
walki.
Barbarro i Trofie stawiali rozpaczliwy opór lady Lockwood, wspieranej przez
Angelikę i Camille.
- Nie oszukujcie się, śmiertelnicy! - skrzeczała triumfalnie Lola. - Jesteście w
mniejszości!
Jej podwładne przyparły przeciwników do nadburcia, a ona jedną ręką chwyciła panią
Wrathe za złoty nadgarstek, drugą unosząc miecz i przyciskając jego czubek do smukłej szyi
piratki.
- Nie! - krzyknął Barbarro.
Lady Lockwood zarechotała demonicznie. Śmiała się jeszcze, kiedy czyjeś ręce
złapały ją, pociągnęły do tyłu i brutalnie cisnęły na pokład. Jednocześnie ktoś przepchnął się
obok niej i oburącz wbił sztylety w ciała Angeliki i Camille. Obie wampiratki padły na deski,
wijąc się i płonąc żywym ogniem. Ich zwierzchniczka była w szoku - jaka broń może
powodować takie skutki?
Oszołomiona Trofie zatoczyła się do przodu i byłaby upadła, gdyby mąż jej nie
podtrzymał. Nie wypuszczając małżonki z objęć, Barbarro spojrzał na stojących przed nim
swoich dwóch zmarłych braci. Molucco, który zajął się Lolą, i Porfirio, który rozprawił się z
jej pomocnicami, wyglądali na bardzo zadowolonych z siebie.
Obaj mężczyźni wyciągnęli miecze, kierując je ostrzami w stronę dowódcy Tyfona.
Końcówki dwóch kapitańskich kling zetknęły się, a ich właściciele wyczekująco popatrzyli na
Barbarra. Ten z początku tylko gapił się na nich z rozdziawionymi ustami. Po chwili, nadal
nie mogąc wykrztusić słowa, uniósł swoją broń i przyłożył ją do pozostałych.
- Jak za dawnych czasów! - rzekł najstarszy z Wrathe’ów.
- Tak jest! - potwierdził najmłodszy. - Zawsze mogliśmy na sobie polegać i
wyciągaliśmy się nawzajem z tarapatów! Jeden za wszystkich...
- Wszyscy za jednego! - dokończył Molucco i ryknął śmiechem.
Znajomy dźwięk, którego nigdy nie spodziewał się już usłyszeć, uradował Barbarra
bardziej, niż byłby to w stanie wyrazić.
- Ale jakim cudem się tutaj znaleźliście? - spytał wreszcie.
- Jeśli ktoś miał rachunki do wyrównania z tymi krwiopijcami, to właśnie bracia
Wrathe’owie! - zawołał Porfirio.
- Racja! - przytaknął Molucco. - A ja się muszę policzyć zwłaszcza z jednym
wampirackim kowbojem!
- Nie zapominajcie o tej harpii - powiedziała Trofie, spoglądając w miejsce, gdzie
jeszcze przed chwilą leżała lady Lockwood.
- Nie mogła uciec daleko, min elskling - uspokoił ją Barbarro. Ujął żonę za rękę i
błyszczącymi oczyma spojrzał na ukochanych braci. - Chodźmy! Razem wykończymy te
demony!
Johnny sam nie wiedział, dlaczego poczuł się zobowiązany do wyznania Olivierowi
całej prawdy. Może chciał po prostu ulżyć swojemu sumieniu, a w wampirackim
uzdrowicielu było coś, co przywodziło na myśl kapłana. Tak czy inaczej były kowboj
wyśpiewał mu wszystko jak na spowiedzi.
- To był pomysł Stukeleya - zakończył. – Chodzi o to, żeby złamać ducha Loli i
wyeliminować zagrożenie wobec naszych pozycji w hierarchii imperium.
Olivier pokiwał głową. Nie wyglądał na zaszokowanego opowieścią Desperada.
- Rozumiem - stwierdził. - Dobrze znam to poczucie frustracji, kiedy trzeba grać
drugie skrzypce.
- Naprawdę? - bąknął Johnny, zastanawiając się, jak mógłby odebrać tamtemu
Łowcę.
- Oczywiście. Można by rzec, że doprowadziłem tę sztukę do mistrzostwa.
Desperado zrobił krok w kierunku Oliviera. Uzdrowiciel może i roztaczał wokół
siebie autorytet, ale Johnny był młody, krzepki i miał za pasem srebrny sztylet.
Jednak tym razem nie poszło mu tak gładko jak z Holly. Kiedy sięgnął po broń,
okazało się, że zniknęła. Podniósłszy wzrok, ze zdziwieniem dostrzegł, że sztylet w jakiś
cudowny sposób trafił do ręki Oliviera. Mały Łowca nadal spał smacznie na drugim ramieniu
uzdrowiciela.
Olivier uśmiechnął się pobłażliwie.
- A teraz posłuchaj, kowboju. Będę mówił krótko, bo nie zostało ci wiele czasu. Ale
żadnych sztuczek, jasne? Widzisz, jestem dampirem. Słówko to rymuje się z wampirem, ale
oznacza istotę nieskończenie potężniejszą. Twoja mała przyjaciółeczka, Grace, też jest
dampirem, niestety, ale chwilowo zostawmy ten temat. Teraz to ja rozdaję karty. - Spojrzał
twardo w oczy rozmówcy. - Wysłuchałem twojej historii i szczerze ci współczuję. Te dwa
berbecie istotnie są zagrożeniem dla twojej dalszej kariery. I tak się składa, że dla mojej
także.
Desperado wyszczerzył zęby. „Nigdy nie wiadomo, kiedy koło fortuny obróci się na
twoją korzyść” - pomyślał. Wyglądało na to, że Olivier zechce dobić targu.
- Pozwolę ci zabrać jednego z chłopców - ciągnął dampir. - Lola powierzyła mi
opiekę nad Łowcą, więc z pewnością zrozumiesz moją niechęć do spuszczania go z oczu. -
Obdarzył Johnny’ego kolejnym spokojnym uśmiechem.
Upiór wiercił się w ramionach byłego kowboja. Desperado mocniej przytulił
chłopczyka, nie spuszczając wzroku z Oliviera.
- Pozwolisz mi wziąć Upiora i... pozbyć się go? I nie powiesz Loli?
- Będę milczał jak grób - zapewnił uzdrowiciel.
Nie mogąc uwierzyć we własne szczęście, Johnny postanowił nie marnować więcej
czasu. Ruszył do drzwi.
- Niezależnie od tego, co zamierzasz zrobić z tym małym - rzucił za nim Olivier -
powinieneś zabrać jedną z szalup, które stoją teraz bezczynnie na wodzie. Lepiej, żebyś nie
biegał z dzieciakiem po pokładzie, bo jeszcze ktoś cię zauważy.
- Dziękuję - odparł Desperado, czując się dłużnikiem dampira. - Odwdzięczę ci się za
to.
Uzdrowiciel przytaknął.
- Owszem. Posłuchaj więc, kowboju, a ja wyeksplikuję... to znaczy wyjaśnię, jaka jest
cena mojego milczenia.
Cheng Li zrozumiała, że stało się niemożliwe: do jej załogi przyłączyli się nie tylko
polegli towarzysze, ale też kilka najważniejszych postaci w historii piractwa. Nie miała czasu
zastanawiać się, jak doszło do tego cudu. Kiedyś, nie tak dawno temu, nie uwierzyłaby w coś
takiego, gdyby nie ujrzała tego na własne oczy. Teraz z trudem powstrzymywała się, by nie
stanąć i nie podziwiać szermierczych popisów Changa Po, a zwłaszcza swojej ulubionej
bohaterki, Cheng I Sao. Ale wiedziała, że nie może sobie na to pozwolić. Zmarli piraci
powrócili z jednego konkretnego powodu - by pomóc Sojuszowi zwyciężyć w tej przeklętej
bitwie. Cheng Li musiała wykorzystać tę niebywałą okazję i wysłać Sidoria na wieczny
odpoczynek - chociaż odpoczynek był akurat ostatnią z rzeczy, jakich by życzyła
samozwańczemu królowi wampiratów. Czując nowy przypływ sił i zapału do walki, pani
kapitan ruszyła na środek pokładu, nie spuszczając z oka swojego celu.
Nim do niego dotarła, zastąpił jej drogę jeden z jego żołnierzy. Miała chęć wrzasnąć z
frustracji, ale skoro musiała stoczyć jeszcze jeden pojedynek z szeregowcem, zanim rozprawi
się z dowódcą, to niech tak będzie. Ledwo jednak uniosła miecz, zdarzyło się coś, czego się
nie spodziewała.
Zamajaczyło przed nią oblicze, na które Cheng Li spoglądała każdego dnia swego
życia, czy to w rzeczywistości, czy na obrazie. Skośnooki mężczyzna zaatakował wampirata
od tyłu. A gdy demon padł bez życia na pokład, pani kapitan stanęła twarzą w twarz z
człowiekiem, który od lat nawiedzał jej marzenia i koszmary.
- Ojcze! - zawołała głosem łamiącym się ze wzruszenia.
- Długo czekaliśmy na to spotkanie - oznajmił Chang Ko Li. - Jednak musimy je
jeszcze odwlec, moja wspaniała córko. Jesteś tutaj głównodowodzącą, a ja tylko oczyściłem
ci przejście. - Uniósł miecz i wskazał nim Sidoria. - Idź. Zapisz swe nazwisko na kartach
historii!
Z bijącym sercem Cheng Li wyminęła ojca i pobiegła stoczyć pojedynek, na który od
dawna czekała.
- Nie płacz, koleżko - powiedział Johnny do Upiora, układając go na dnie szalupy,
która, zgodnie ze słowami Oliviera, cumowała przy burcie Wagabundy. Mimo toczącej się w
pobliżu bitwy, panowała tutaj - co dziwne - niemal zupełna cisza.
- No już - mówił miękko były kowboj, sterując łodzią tak, by znajdowała się w cieniu
statku Loli.
- Popłyniemy sobie na małą wycieczkę, wiesz? - Uśmiechnął się do kwilącego i
machającego piąstkami dziecka. - Cóż, dla mnie jest mała, ale dla ciebie całkiem spora.
Wujek Johnny ma dla ciebie wielką niespodziankę. O tak!
Walcząc na rufie Tygrysa, Connor dostrzegł panią kapitan biegnącą w stronę
głównego masztu i znajdującego się pod nim Sidoria.
- Nie!
Chłopak był zrozpaczony. Jeśli ktoś ma pokonać przywódcę wampiratów, to właśnie
on, a nie Cheng Li. Jednak na jego drodze stało kilku wrogów. Musiałby pozwolić sobie na o
wiele większą brutalność niż kiedykolwiek wcześniej, jeśli chciał zdążyć.
Kiedy Oceniał swoje szanse i obmyślał plan działania, zauważył z przerażeniem, że
również Obsydian i Jacoby pędzą z mieczami w kierunku Sidoria.
Decyzja została podjęta. Connor wpadł w morderczy trans.
Lorcan kolejny raz zwarł się z Mimmą, gdy zobaczył biegnących w swoją stronę
Grace i Oskara.
- Nie zbliżać się! - krzyknął do nich.
Wampiratka wzięła jego słowa do siebie.
- Przecież z daleka cię nie zabiję! - zawołała, szykując się do skoku.
Lorcana rozproszyło nagłe pojawienie się Grace i nie zdążył się ustawić w
odpowiedniej pozycji do obrony, ale atak nie nastąpił. W powietrzu świsnęła stal i jego
przeciwniczka padła twarzą na pokład.
Grace podeszła, by wyjąć swój miecz z pleców wampiratki.
- Ty? - Mimma patrzyła na nią zszokowana. - Jak mogłaś, Gracie? Jestem twoją
przyjaciółką. Zapomniałaś o tym?
- Mam na imię Grace - odparła dziewczyna. - I nie bądź taka melodramatyczna. Nie
zadałam ci śmiertelnego ciosu... Jeszcze. Widzisz, twoja rana już zaczyna się zasklepiać.
Wampiratka zerknęła przez ramię i stwierdziła, że to prawda. Kiedy ponownie
podniosła wzrok, zobaczyła, że córka Sidoria nadal grozi jej bronią - legendarnym mieczem
Grace O’Malley.
- Jeśli jeszcze raz ośmielisz się zaatakować mojego chłopaka, skończy się to dla
ciebie o wiele gorzej. Zrozumiałaś?
Mimma przytaknęła powoli.
- Najwyższa pora, żebyś opuściła ten statek - dodała Grace, spojrzawszy w niebo. -
Zaczyna świtać.
Wampiratka też to zauważyła, a ponadto dostrzegła, że członkowie jej załogi dotarli
już na Calabrię i przygotowują się do odwrotu. Nie mając wyboru, skoczyła przez burtę ku
bezpiecznej kryjówce.
Lorcan popatrzył na odpływający okręt wrogów, a potem przeniósł wzrok na Grace.
- Dziękuję ci! - powiedział. - Nie tylko za ocalenie mi życia, ale też za sprowadzenie
posiłków. - Wskazał dłonią pokład, gdzie zmarli piraci stali teraz i odpoczywali po bitwie,
której losy udało im się odmienić. - Bo zakładam, że to ty ich tu sprowadziłaś?
- Tak. - Dziewczyna się uśmiechnęła. - To moja sprawka. - Oczy zalśniły jej z
przejęcia. - Udałam się do Pieczary Jacka Tara i poprosiłam ich o pomoc. Och, Lorcanie!
Wygramy tę wojnę, prawda? Zakończy się tutaj i teraz! I ani Connor, ani ja nie musimy
umierać, bo byłam już w królestwie umarłych i z niego powróciłam! Proroctwo zostało
spełnione i oboje jesteśmy bezpieczni.
Lorcan jeszcze nigdy nie doświadczył takiej ulgi.
Oskar uśmiechnął się od ucha do ucha.
- Niezła partia z tej twojej dziewczyny. I to pod każdym względem.
Jedyne, co Lorcan mógł uczynić, to przytaknąć.
Sidorio stał oko w oko z trojgiem przeciwników: Cheng Li, Jacobym i Obsydianem.
- No to które z was chce umrzeć pierwsze? - Wykrzywił twarz w złośliwym
uśmiechu. - Już wiem, ustawcie się według rangi. - Wskazał mieczem zastępcę Blunta. - Ty,
blondasku, nie jesteś nawet kapitanem, prawda?
Jacoby nie dał zbić się z tropu.
- To błąd tak bardzo polegać na statusie - oznajmił, przypuszczając atak. Na ramieniu
Sidoria pojawiła się głęboka rana.
Przywódca wampiratów był zaskoczony, ale się nie przejął. Czuł już, że tkanki
ponownie się zespalają. Ponownie spojrzał na Jacoby’ego, który uśmiechał się teraz do niego
wyzywająco. I miał kły.
- Masz potencjał, młody wampiracie - stwierdził Sidorio. - Ale grasz w niewłaściwej
drużynie.
- Wcale nie - odparł chłopak. - Twoje demony próbowały mnie zwerbować, ale
odmówiłem. I jestem nokturnem, a nie wampiratem.
Sidorio poczuł, że jego ramię całkiem się już wygoiło. Pokręcił głową.
- Nie ma czegoś takiego jak nokturni. Są jedynie piraci i wampiraci. Cała reszta to
zwykłe kłamstwo.
- Nikt nie żyje w większym kłamstwie niż ty sam - odezwał się Obsydian. - Zawsze
uważałeś się za lepszego od nas. Uważałeś się nawet za lepszego od Juliusza Cezara, chociaż
to on pierwszy cię zabił.
- Pierwszy? - warknął przywódca wampiratów, mierząc nienawistnym wzrokiem
kapitana Nokturnu.
- Właśnie! - zawołała Cheng Li. - Cezar był pierwszy, ale teraz jedno z nas trojga
zada ci prawdziwą, ostateczną śmierć.
Sidorio zaśmiał się arogancko.
- Was troje na mnie jednego, ale i tak to ja mam przewagę!
Kiedy mówił, stracił z oczu Obsydiana. Musiał założyć, że ten niepijący krwi wampir
zakrada się do niego od tyłu. Cóż, najpierw zajmie się zatem jego pomocnikami. Potem
rozprawi się z Darkiem i wyśle go na wieczność do otchłani.
Przywódca wampiratów z ogniem w oczach rzucił się na Cheng Li. Zmyliwszy
przeciwników, w ostatniej chwili skierował miecz w stronę Jacoby’ego.
- Giń, nokturnie! - krzyknął, zatapiając ostrze w piersi młodzieńca.
Kiedy ciało jego ofiary osunęło się na pokład, Sidorio zdał sobie sprawę z własnego
błędu. Jacoby uchylił się przed atakiem, a do gry wkroczył czwarty przeciwnik.
Przywódca wampiratów patrzył z przerażeniem na Connora - na swego własnego syna
- przebitego mieczem. Krew chłopaka rozlewała się kałużą na deskach, jego oczy miały już
nieobecny wyraz.
- Zabiłeś Connora! - krzyknęła zszokowana Cheng Li.
- Nie!
Sidorio czuł, jak jego serce rozpada się na milion kawałków, jak głowa pęka mu od
nigdy wcześniej niezaznanego bólu. Tylko nie Connor! Jednak oczy mówiły mu, że to, w co
nie chciał uwierzyć umysł, było prawdą. On, Sidorio, zabił własne dziecko.
Rozdział 44

Pożegnania o świcie

Przywódca wampiratów stał bez ruchu nad bezwładnym ciałem Connora. Do jego szyi
z trzech stron przylegały końce mieczy, trzymanych przez Jacoby’ego, Cheng Li i Obsydiana.
Sidorio tkwił w pułapce, ale i tak krzyczał do syna:
- Otwórz oczy, Connorze!
Tymczasem Jasmine zwoływała towarzyszy.
- Proszę! Kapitan Tempest... On jest ranny. Pilnie potrzebuje pomocy medycznej!
Zobaczyła, że powieki chłopaka się unoszą, lecz jej ulga była krótkotrwała. Jego
spojrzenie było inne, jakby odległe. Dziewczyna padła na kolana u jego boku.
- Connorze! - krzyczała. - Connorze! Zostań ze mną! - Widząc kałużę krwi rosnącą
wokół jego ciała, spojrzała z rozpaczą na Cheng Li. - Bardzo krwawi! - zawołała. - Nie wiem,
ile jeszcze wytrzyma!
Chwyciła miecz Sidoria i wyciągnęła go z rany. Krew Connora bryznęła jej na twarz i
Jasmine instynktownie zamknęła oczy. Kiedy je otworzyła, spostrzegła, że powieki chłopaka
znowu zaczęły opadać.
- Nie! - zawołała. - Nie odchodź, Connorze! Nie odchodź!
Usłyszał ją i przez chwilę z wysiłkiem wpatrywał się w jej twarz. Nachyliła się nad
nim i położyła dłoń na jego policzku. Kiedy Connor znów zamknął oczy, wiedziała, że już
więcej ich nie otworzy. Przeniosła pełne bólu spojrzenie na Cheng Li, dławiąc się straszliwym
poczuciem straty.
- Tak mi przykro, Jasmine. - Głos pani kapitan był zachrypnięty od emocji. - Nie
możemy już nic dla niego zrobić.
Zerwawszy się na równe nogi, zastępczyni Peacock splunęła na Sidoria.
- Ty potworze!
Nigdy w życiu nie odczuwała takiego bólu ani tak intensywnej potrzeby zadania go
komuś. Spostrzegłszy, że ostrza mieczy jej kompanów dotykają szyi przywódcy wampiratów,
krzyknęła:
- Na co czekacie? Wyślijcie go w otchłań!
W tym momencie rozległo się przeraźliwe wycie. Dobiegało ze wszystkich stron.
Piraci rozejrzeli się niespokojnie, ale wkrótce pojęli, że to syreny na statkach wampiratów
robią tyle hałasu.
Jeden z ostatnich członków załogi Sidoria zawołał do niego ze szczytu nadburcia:
- Panie, musimy odejść! Nastał świt!
- Świt? - Jasmine spojrzała na Jacoby’ego. - Zmykaj pod pokład. Ale już! Ja cię
zastąpię.
Wyciągnęła swój miecz i przystawiła go do szyi pokonanego króla wampiratów.
Jacoby z wyraźną niechęcią ruszył w kierunku drzwi do kajut.
- Właśnie tak! Uciekaj, mały nokturnie! - prychnął Sidorio z pogardą. - Uciekaj tam,
gdzie jest bezpiecznie!
Zirytowana do granic możliwości, zastępczyni Peacock dźgnęła go swoim ostrzem.
Rzucił jej mordercze spojrzenie, ale nie mógł zrobić nic więcej.
- Ten ohydny dźwięk to sygnał wampiratów do odwrotu! - zawołał Lorcan do Grace. -
Miałaś rację, najdroższa. Wygraliśmy wojnę!
Uradowana dziewczyna wyrzuciła w górę zaciśniętą pięść.
- Wiedziałam! Nie mogę się doczekać, aż zobaczę Connora i powiem mu, że
wszystko będzie w porządku!
Lorcan objął ją i ucałował.
- Muszę zwołać naszą załogę pod pokład, zanim wstanie słońce. Spotkamy się potem
na dole.
Przytaknęła. Widząc odpływające statki wroga, poczuła ulgę i radość. Wychyliła się
przez reling, myśląc o wszystkim, czego ona i jej towarzysze dokonali tej nocy. Zwycięstwo
nie przyszło im łatwo.
- Grace! - odezwał się za jej plecami czyjś niespokojny głos. Był znajomy, ale nie
należał ani do Lorcana, ani do Oscara.
Odwróciwszy się, dziewczyna zobaczyła Desperada. Trzymał w ramionach jakieś
zawiniątko, które po bliższym przyjrzeniu się okazało się opatulonym w kocyk
niemowlęciem.
- Johnny! - powiedziała zdumiona. - Co ty tutaj robisz? Zaraz wzejdzie słońce.
Powinieneś skryć się gdzieś pod pokładem.
- Wiem - odrzekł były kowboj. - Nie mamy wiele czasu, ale musiałem się z tobą
spotkać.
Grace pochyliła się i przyjrzała dziecku.
- Czy to jedno z bliźniąt Loli?
- Ma na imię Upiór - wyjaśnił Desperado. - Chcesz go potrzymać?
Nie czekając na odpowiedź dziewczyny, wcisnął jej niemowlę w ramiona.
- Biedny mały! - szepnęła, patrząc na moszczącego się w jej objęciach chłopczyka. -
Jakby i tak nie miał już pod górkę! Cóż to w ogóle za imię?
- Możesz je zmienić, jeśli chcesz - oświadczył Johnny.
Grace spojrzała na niego zdumiona.
- Co masz na myśli? - Jej oczy nagle się rozszerzyły. - Dlaczego mi go przyniosłeś?
- Wykradłem go - mruknął Desperado. - Stukeley chciał, żebym go zabił. - Potrząsnął
głową. - Nie potrafiłem tego zrobić, Grace. Ale musiałem zabrać go od Loli i Sidoria. Przy
tobie będzie miał szansę na lepsze życie. - Spojrzał jej w oczy. - Przy tobie i Lorcanie.
Dziewczyna wpatrywała się w niego z uwagą.
- Chcesz, żebyśmy z Lorcanem wychowali dziecko Loli?
Johnny przytaknął.
- Przyniósłbym obydwu chłopców, gdybym miał szansę, ale Łowca... Cóż, nie udało
mi się go zabrać. Ale możesz ocalić tego malca. Zrobisz to, prawda, Grace? Rozumiesz,
dlaczego on musi być trzymany z dala od nich?
Rozumiała. Nie miała co do tego najmniejszych wątpliwości.
- Wszystkim wyszłoby na dobre trzymanie się z dala od tej dwójki. Ale Johnny, ty też
powinieneś od nich odejść. Porzuć tamten świat. Zostań na Nokturnie razem z tym maluchem
i zacznij wszystko od nowa. Wiem, że Obsydian i pozostali powitają cię z radością.
Desperado przez chwilę rozważał jej propozycję, ostatecznie jednak pokręcił głową.
- Dla mnie kości zostały już rzucone - stwierdził. - Muszę zdążyć wrócić, zanim
słońce mnie spali. Ale będę spał ciut spokojniej, wiedząc, że zrobiłem dziś coś dobrego.
Zbliżył się i pochylił nad Upiorem.
- Bądź grzeczny dla swoich nowych rodziców - nakazał surowo - albo będziesz miał
do czynienia z wujkiem Johnnym! - Wyprostował się z uśmiechem i popatrzył na Grace. -
Lepiej już pójdę.
- Proszę, zostań! - szepnęła błagalnie.
Były kowboj ponownie pokręcił głową.
- Doceniam twoją propozycję, naprawdę. Ale to by się nie udało, Grace. Żadnemu z
nas nie wyszłoby to na dobre.
Po policzku dziewczyny spłynęła samotna łza.
- Naprawdę chciałabym ci pomóc. Od chwili, gdy cię poznałam, szukałam jakiegoś
sposobu, żeby pomóc ci się zmienić. Jest w tobie tak wiele dobra, ale ty zdajesz się tego nie
dostrzegać.
Desperado był szczerze wzruszony.
- Lepiej nie mów nic więcej, bo się rozkleję. - Westchnął, cofnął się o krok i dorzucił
nieco bardziej rzeczowym tonem: - Zanim odejdę, musisz mi coś dać. Podobno masz pewną
książkę. Magiczną, o byciu dampirem.
Grace zmarszczyła brwi.
- Nie - skłamała. - Nie mam niczego takiego.
- Naprawdę jej potrzebuję - nalegał Johnny.
- Miałam ją, ale oddałam komuś innemu - odparła. - Komuś, kto potrzebuje jej
bardziej niż ja. - Wskazała na niebo, nie dopuszczając wampirata do głosu. - Jeśli masz
odejść, to musisz to zrobić teraz.
Wiedział, że ma rację.
- Mam nadzieję, że kiedyś, kiedy pył opadnie, znów się spotkamy. - Nachylił się i
pocałował ją delikatnie w policzek. - Pamiętaj, że jazda się jeszcze nie skończyła.
Potem odszedł, pozostawiając dziecko Sidoria i Loli śpiące spokojnie w jej ramionach.
- Gdzie on jest?! - krzyczała lady Lockwood, biegnąc korytarzem Wagabundy. -
Gdzie? - Jej głos stawał się coraz wyższy z desperacji. - Widzisz go?
- Tam jest, pani kapitan! - zawołała podążająca za nią Nathalie, wskazując na
iluminator.
Pospiesznie odkręciła śrubę i opuściła pokrytą kroplami wody szybkę. Kiedy Lola
dopadła iluminatora, jej oczom ukazał się okropny widok. Sidorio, jej drogi mąż i ojciec jej
synów, głównodowodzący imperium nocy, tkwił uwięziony na pokładzie wrogiej jednostki.
- Proszę się odsunąć od okna! - błagała Nathalie. - Światło!
Pojedyncza łza przepłynęła przez czarne serce wytatuowane wokół oka lady
Lockwood.
- Jak możesz kazać mi odejść od okna, kiedy widzisz, w jakim niebezpieczeństwie
jest Sidorio?
Nie ruszyła się sprzed iluminatora, obserwując z przerażeniem, jak złoty kolor nieba
staje się coraz bardziej intensywny. Żeglarski brzask ustępował porankowi. Pierwsze
promienie słońca stopniowo rozświetlały pokłady pirackich statków, sięgając żagli i
takielunku.
Ponownie spojrzała na pokład Tygrysa. Światło sunęło już od dzioba ku centralnemu
masztowi, pod którym stał małżonek Loli, trzymany w szachu przez trzech przeciwników.
- Zniszczmy go! - powtórzyła Jasmine.
- Nie - odparła Cheng Li. - Poczekamy i pozwolimy słońcu zrobić swoje.
Spojrzała na Obsydiana, licząc na jego aprobatę. Przytaknął.
Stali więc tak jak przedtem, sztychami mieczy dotykając szyi największego ze swych
wrogów, a światło zbliżało się ku nim nieubłaganie. Wreszcie słoneczny blask zalał całą
zgromadzoną pod masztem grupę, przyjemnie grzejąc twarze obu kobiet i zmuszając Darke’a
do opuszczenia głowy. Kapitan Nokturnu mógł wytrzymać w świetle dnia, ale nie było to coś,
co lubił. Spod półprzymkniętych powiek czujnie obserwował Sidoria.
Przywódca wampiratów uśmiechnął się złośliwie i wyprostował tak, by światło
opromieniło go całego.
Wybuchnął gromkim śmiechem i spojrzał triumfalnie na Obsydiana.
- Widzisz? Jestem teraz równie potężny jak ty! Światło nic mi nie zrobi.
Jasmine pierwsza dostrzegła, że czubek jej miecza, wciąż zatopiony w ciele wampira,
zaczął lśnić czerwienią. Zupełnie jakby rozgrzewał go kontakt z Sidoriem. Rzuciła szybkie
spojrzenie Cheng Li, zastanawiając się, czy tamta również to zauważyła. Pani kapitan
mrugnęła potakująco i ponownie utkwiła wzrok w jeńcu.
Arogancka mina Sidoria ustąpiła miejsca grymasowi potwornego cierpienia. Pożerał
go ogień. Skóra na twarzy wampirata zaczęła gwałtownie czernieć i pękać. Między jej płatami
można było dostrzec pomarańczowe płomienie. Jego głowa jęła z wolna się rozpadać - popiół
ulatywał wraz z morską bryzą. Z głośnym trzaskiem odpadło jedno z ramion. Uderzywszy o
deski pokładu, rozsypało się w tysiące drobnych kawałków.
- Nie! - krzyczała Lola, obserwując koszmarną scenę rozgrywającą się na sąsiednim
statku. - Nie!
Uniosła kuszę i prędko załadowała srebrny bełt.
- Obsydian Darke mi za to zapłaci. Żałosna podróbka wampirata!
Wysunęła broń przez otwarty iluminator, celując w plecy kapitana Nokturnu. Z
ochrypłym wrzaskiem posłała pocisk w kierunku Tygrysa.
Może sprawił to niewielki ruch Wagabundy, może nagły podmuch wiatru, a może
szalejącej z emocji Loli drgnęła ręka. Niezależnie od przyczyny, lady Lockwood Sidorio
nieznacznie spudłowała i wyminąwszy Obsydiana Darke’a, jej srebrny bełt wbił się głęboko
w serce Cheng Li.
- Nie! - krzyknęła kapitan Tygrysa. - Jeszcze nie! Jest jeszcze tak wiele do zrobienia!
Jej upadek został powstrzymany przez parę silnych ramion, które pochwyciły ją od tyłu i
delikatnie ułożyły na pokładzie. Jednak nawet wówczas nie puściły jej.
- Nie martw się, córko - szepnął jej do ucha męski głos. - Jesteś już bezpieczna.
Barbarro stał pod masztem Tyfona, kręcąc głową z ulgi i zachwytu.
- Udało nam się! - powtarzał. - Razem wygraliśmy.
- Tak - przyświadczył Molucco, ściskając ramię brata. - Kolejne zwycięstwo braci
Wrathe’ów! - Spojrzał na Porfiria. - Powinniśmy już wracać, nie sądzisz?
Porfirio skinął głową.
- Sądzę.
- Poczekajcie! - Barbarro wyciągnął rękę, chcąc ich zatrzymać. - Promyk jest na
Diabłu, bracie. Zawołam go, żeby mógł ci osobiście podziękować za danie mu szansy
zostania kapitanem. To nadało sens jego życiu.
Molucco uśmiechnął się szeroko.
- Wiedziałem, że sobie poradzi - oznajmił. - W tym chłopaku jest wiele ze mnie.
Zawsze tak uważałem.
Trofie odchrząknęła i zwróciła się do starszego ze swoich szwagrów:
- Muszę cię o to zapytać - zaczęła. - Skoro masz o Promyku tak wysokie mniemanie,
to dlaczego zostawiłeś lwią część swego majątku Connorowi Tempestowi?
- Kochanie! - Barbarro był zszokowany. - To nie pora...
- Muszę wiedzieć - odparła twardo. - A kiedy dostanę drugą szansę na zadanie tego
pytania, min elskling?
Niezmieszany bezpośredniością jej pytania, Molucco odparł:
- Uznałem, że tak będzie właściwie. Promyk ma was i waszą fortunę. Pomyślałem, że
Connor zasługuje na trochę wsparcia. - Wyraz jego oczu się zmienił. - Chociaż teraz nie ma to
już właściwie znaczenia.
- Wręcz przeciwnie - upierała się Trofie. - Ma to ogromne znaczenie.
Porfirio spojrzał na Barbarra.
- Naprawdę musimy się już pożegnać, bracie.
- Zaczekajcie, aż wezwę Promyka - prosił kapitan Tyfona. - Będzie zachwycony,
mogąc was znowu spotkać. Chciałbym, żebyście zobaczyli, jak zmężniał.
- Też bym tego pragnął - odparł jego młodszy brat ze smutkiem. - Ale to niemożliwe.
Jack Tar wzywa nas z powrotem. - Spojrzał na Molucca. - Chodź, staruszku. Zegar tyka.
Musimy odejść.
Obaj zmarli Wrathe’owie uściskali Barbarra i Trofie na pożegnanie. W oczach
kapitana Tyfona pojawiły się łzy, kiedy wreszcie wypuścił braci z objęć.
- Jeszcze się spotkamy - zapewnił go Molucco.
- Oby niezbyt szybko! - wyrwało się Trofie.
Nieżyjący kapitanowie ryknęli tubalnym śmiechem.
- W rzeczy samej - przytaknął Molucco. - I to ze względu na nas wszystkich!
Bart i Cate opierali się o reling Diabla. Stawali obok siebie w tym miejscu wiele razy
wcześniej, ale teraz obydwoje wiedzieli, że robią to po raz ostatni.
- Muszę już iść - powiedział mężczyzna, gładząc policzek rudowłosej piratki. - Ale
nim odejdę, chcę ci coś powiedzieć.
Spojrzała na niego oczyma pełnymi łez.
- Chciałabym pójść z tobą. Żałuję, że dziś nie zginęłam...
- Cate! Skarbie, ty masz po co żyć. Proszę, nie pozwól, by życie upływało ci w żalu.
Nie trzymaj się kurczowo tego, co mogłoby być. Wiedz, że cię kochałem i zawsze będę cię
kochał, ale otwórz serce i wpuść do niego kogoś innego.
- Za wcześnie na to - odparła, potrząsając głową.
- Cholernie trudno będzie komukolwiek ci dorównać, Barcie Pearce!
- Cóż, skoro tak... - Uśmiechnął się. - Nie chciałbym, żebyś zapomniała o mnie z dnia
na dzień. W ogóle nie chcę, byś o mnie zapomniała, ale pragnę, żebyś żyła pełnią życia. -
Wyraz jego twarzy się zmienił. - Przykro mi, Cate. Naprawdę muszę już iść.
Objął ją mocno i przez dłuższą chwilę nie wypuszczał z ramion.
Kiedy się od siebie odsunęli, Bart ujął Cate za rękę. Jego oczy zabłysły radością.
- Nosisz pierścionek babci! Skąd, na wszystkie oceany...?
- Connor go znalazł i mi oddał - wyjaśniła. – I powiedział, o co chciałeś mnie spytać.
Mężczyzna pokręcił głową, uśmiechając się szeroko, chociaż w oczach miał łzy.
- Poczciwy chłopak z tego Tempesta, no nie?
Cate przytaknęła.
- Cóż... - Bart wyglądał na zagubionego. - Jestem do niczego, kiedy przychodzi do
pożegnań, a trudniejszego niż to chyba nie ma.
Zaczął się odwracać.
- Zaczekaj! - Chwyciła go za ramię. - Wiem, że musisz iść i nieprędko znów się
spotkamy. Ale chcę, żebyś wiedział, że wzięłam sobie twoje słowa do serca. Zrobię; co w
mojej mocy - zapewniła gorąco. - To może trochę potrwać, ale naprawdę się postaram.
Ponownie z miłością spojrzeli sobie w oczy.
- A to pytanie, które chciałeś mi zadać... - Cate uniosła dłoń tak, by poranne światło
odbijało się od pierścionka. - Na wypadek gdybyś miał wątpliwości, odpowiedź brzmiałaby
„tak”.
- Hurra! - krzyknął Bart i uniósł pięść na znak triumfu. W tej samej chwili zaczął
znikać.
John Kuo pomógł Cheng Li wstać. Pani kapitan rozejrzała się po pokładzie,
zastanawiając się, gdzie się podziali jej zastępcy. Bitwa dopiero co się zakończyła, było tyle
do zrobienia! W głowie kobiety już kotłowały się setki myśli i planów działania. Ahab Black
bez wątpienia zechce otrzymać szczegółowy raport. Trzeba też będzie zorganizować
ceremonię pogrzebową dla Connora. Jak zwykle mnóstwo roboty i bardzo mało czasu.
Odwróciła się do komandora.
- Johnie - powiedziała. - Cudownie było znów cię zobaczyć i walczyć u twego boku,
ale muszę wracać do mojej załogi.
Kuo uśmiechnął się smutno, zerkając na stojącego obok Changa Ko Li.
- Twoja załoga poradzi sobie bez ciebie - rzekł łagodnie. - Będziesz dumna z Jasmine
i Jacoby’ego.
- Beze mnie? - Cheng Li przez chwilę patrzyła na niego zdezorientowana. Potem
zrozumiała. - Johnie, czy ja umarłam?
Kuo przytaknął.
- Obawiam się, że tak - odparł. - Myślałem, że zorientowałaś się w chwili, w której
minął ból.
Pani kapitan pokręciła głową.
- Nie. Założyłam po prostu, że w jakiś cudowny sposób ozdrowiałam. - Westchnęła. -
Przyznaję, że to dla mnie cios.
Przeniosła wzrok na ojca.
- To zawsze jest cios - stwierdził Chang Ko Li. - Będziesz zapewne myślała o
wszystkim, czego mogłaś jeszcze dokonać.
- Tak - przyznała. - Ale skąd o tym wiesz?
W kącikach oczu legendarnego pirata pojawiły się drobne zmarszczki.
- Niedaleko pada jabłko od jabłoni - odparł z uśmiechem. - Z czasem dowiesz się, że
masz liczne zasługi i zapewnione miejsce w annałach historii.
- Naprawdę? - Migdałowe oczy jego córki rozbłysły.
Obaj mężczyźni skinęli głowami i wyciągnęli ku niej ręce, by poprowadzić ją z
pokładu Tygrysa ku nowej przygodzie. Po chwili Cheng Li szła już po falach oceanu, z ojcem
po jednej stronie i mentorem po drugiej. Obejrzała się przez ramię, by po raz ostatni popatrzeć
na swój piękny statek. Potem spojrzała na swych towarzyszy, którzy uśmiechali się do niej
spokojnie. Wreszcie troje legendarnych piratów zapadło się pod powierzchnię wody.
Rozdział 45

Nowy początek

Tawerna Mamy Kettle


- Żadne słowa - mówił Barbarro - nie oddadzą tego, co przeszliśmy w ciągu ostatnich
siedmiu miesięcy. Nie opiszą ran, które odnieśliśmy, ani strat, które opłakujemy. Byliśmy
niebezpiecznie blisko przegrania tej wojny i utraty naszego świata.
Przerwał na chwilę i powiódł po sali pełnym żalu spojrzeniem. Dzisiejszego wieczoru
lokal Mamy Kettle pękał w szwach, zupełnie jak za starych, dobrych czasów. Jednak nikt się
nie odezwał. Wszyscy wpatrywali się w kapitana Wrathe’a, który stał na niewielkim
podwyższeniu pośrodku tawerny.
- Ale zwyciężyliśmy - podjął i jego twarz rozjaśnił uśmiech. - Zjednoczyliśmy się,
tworząc ogromną siłę: bezprecedensowy sojusz pomiędzy piratami a nokturnami. I
wygraliśmy! Chcę, by każdy z was zapamiętał, jak się dzisiaj czuje! Przekażcie tę historię
waszym dzieciom, dzieciom waszych dzieci i ich wnukom. Mówcie im o wojnie, w której
walczyliśmy o nasz świat, ale co ważniejsze, o ich przyszłość. Chcę, żeby wasze serca
napełniała duma z tego, co razem osiągnęliśmy!
W oczach Barbarra pojawiły się łzy. Trofie weszła na podium i ujęła męża za rękę.
Drewniane ściany tawerny omal nie pękły od pełnych euforii i triumfu wrzasków. Piraci
wchodzili na stoły i krzesła, klaskali, tupali nogami i wiwatowali na cześć kapitana Tyfona.
Z trzech braci Wrathe’ów Barbarro był tym, który najgorzej radził sobie z
publicznymi wystąpieniami. Przestępował więc teraz z nogi na nogę, speszony tak
entuzjastyczną reakcją na swoje banalne słowa.
Kiedy hałas umilkł, kapitan uniósł dłoń.
- Dziękuję wam, drodzy przyjaciele! - zawołał. - A teraz chciałbym poprosić tutaj
zastępczynię Peacock, by powiedziała kilka słów o swych poległych towarzyszach.
Wstając, Jasmine poczuła na swoim ramieniu krzepiący uścisk Jacoby’ego. Mimo to
czuła, że uginają się pod nią nogi. Do podwyższenia było tylko kilka kroków, ale dziewczyna
miała wrażenie, że musi przejść najdłuższy dystans w swoim życiu.
Kiedy wkroczyła na podium, Barbarro i jego małżonka odsunęli się, robiąc jej
miejsce. Jasmine spojrzała na tłum, spłoszona liczbą twarzy zwróconych ku niej z wyrazem
oczekiwania. Przełknęła ślinę i w tej samej chwili jej strach zniknął. Poczuła spokój i
pewność. Wiedziała, że ma wsparcie każdego pirata w tym lokalu. Odetchnęła i zaczęła
mówić:
- Kiedy kapitan Wrathe poprosił, bym powiedziała kilka słów, w pierwszej chwili
chciałam odmówić...
Zebrani ryknęli śmiechem. To dodało dziewczynie otuchy. Spojrzała na Jacoby’ego -
chłopak uniósł kciuk.
- Jednak po chwili zastanowienia - podjęła - zrozumiałam, jak bardzo chcę wam
opowiedzieć o dwojgu moich towarzyszy. O kapitanach Cheng Li i Connorze Tempeście.
Na dźwięk tych imion w tawernie rozbrzmiał ogłuszający aplauz. Zastępczyni
Peacock poczekała cierpliwie, aż gwar ucichnie i wszyscy ponownie skupią na niej uwagę.
- To naprawdę proste - kontynuowała. - Byli dwojgiem najodważniejszych,
najbardziej oddanych sprawie piratów, jakich można mieć zaszczyt poznać. Ich początki były
diametralnie różne. Cheng Li urodziła się. w słynnej pirackiej rodzinie i jak wielu z nas,
kształciła się w Akademii Piractwa. Z kolei Connor trafił do naszego świata przez przypadek.
Dzisiaj mija dokładnie rok od tego wydarzenia. - Westchnęła. - Chciałabym, żeby był tutaj z
nami, by uczcić tę rocznicę. Chciałabym, żeby oboje tutaj byli. Wiem, że zabrzmi to banalnie,
ale uważam, że te dwie najjaśniejsze gwiazdy na naszym firmamencie zgasły zbyt wcześnie.
- Dobrze prawi! - zawołał ktoś z tłumu. Jasmine rozpoznała przenikliwy jak trąbka
głos Lisabeth Quivers.
Biorąc się w garść, zastępczyni Peacock ponownie rozejrzała się po tawernie.
- Nie chcę zbyt długo opowiadać o mojej stracie. Ta wojna wszystkim nam zabrała
dzielnych towarzyszy broni i drogich przyjaciół. Dziś przybyliśmy tu, by uczcić nie tylko
nasze zwycięstwo, ale też przyjaźnie, które po drodze nawiązaliśmy. Nigdy nie zapomnę
Cheng Li ani Connora Tempesta. Jestem pewna, że ich imiona będą powtarzane przez nas
wszystkich jeszcze przez wiele lat. Lecz, co najważniejsze, wiem, że ci dwoje pozostaną żywi
w moim sercu, tak jak wasi towarzysze będą żyli w waszych.
Wymawiając ostatnie słowa, nie potrafiła powstrzymać szlochu. Nieważne. Zrobiła to,
po co przyszła; powiedziała, co miała do powiedzenia. Tylko to miało znaczenie.
Reakcja na słowa zastępczyni Peacock była nawet bardziej hałaśliwa niż aplauz po
przemowie Barbarra. Zawstydzona dziewczyna stała w miejscu, ogłuszona hukiem oklasków
i okrzyków. Odwróciła się, chcąc umknąć z podwyższenia, ale kapitan Wrathe nakazał
gestem, by została. Nie wypadało go nie posłuchać.
Jasmine popatrzyła na otaczające ją morze wzruszonych twarzy. Ten widok sprawił,
że nie czuła się już tak przytłoczona. Dostrzegła Mamę Kettle i Ciasteczko, które machały do
niej rękami i wiwatowały. Ujrzała Lisabeth Quivers i Renego Grammonta, siedzących z grupą
kapitanów wykładających w Akademii Piractwa. Wszyscy oni klaskali. Potem spojrzała na
Promyka Wrathe’a, Cate i Bo Yin, którzy zerwali się z krzeseł i krzyczeli z całym tłumem. Na
ustach Jasmine pojawił się uśmiech. Miała nadzieję, że powiedziała właśnie to, co tych troje
chciałoby usłyszeć o ludziach, którzy również dla nich byli ważni. Następnie jej wzrok padł
na komandora Blacka, który przestał klaskać i skłonił przed nią głowę z szacunkiem i
aprobatą. Wreszcie jej oczy ponownie odnalazły w tłumie Jacoby’ego.
Patrząc na swego starego przyjaciela, zastępczyni Peacock przez chwilę odczuwała
poczucie winy z powodu mieszanki emocji, której doświadczyła wobec niego i Connora.
Potem jednak nastrój dziewczyny się poprawił. To wszystko należało już do przeszłości.
Nadeszła pora, by pożegnać poległych towarzyszy i zacząć wszystko od nowa. Jasmine nie
wiedziała, co może zdarzyć się w przyszłości, ale była pewna, że ją i Jacoby’ego czeka
jeszcze wiele fascynujących przygód. Dopóki byli razem, nie miała się czego bać.

Wagabunda
- Ten koniec to jeszcze nie koniec! - oświadczyła Lola, chodząc nerwowo po swojej
kajucie. Zatrzymała się gwałtownie i spojrzała na otaczających ją wampiratów. - To wszystko
wcale nie poszło na marne. Przegraliśmy tę potyczkę, ale wrócimy i wtedy im pokażemy!
Nie wiedziała, kogo właściwie mają przekonać jej słowa - ją samą czy ocalałych
członków jej załogi? Teraz, kiedy Sidorio odszedł, to ona była głównodowodzącą imperium.
Wiedziała, że jej podwładni oczekują, by ich poprowadziła, ale już nie miała sił. Czuła chłód i
odnosiła wrażenie, że ściany kajuty zamykają się wokół niej. Rozejrzała się dokoła,
zastanawiając się, czy ktokolwiek z zebranych podejrzewa, jaka się czuje zagubiona.
Wydawali się wdzięczni losowi, że wojna wreszcie się zakończyła i mogą opłakiwać
poległych towarzyszy. Byli spokojni w sposób, który wydał jej się osobliwy wobec jej
własnego wzburzenia i udręki.
Nathalie siedziała na otomanie i czytała książkę z obrazkami małemu Łowcy.
- Wyruszamy na polowanie na piratów - recytowała śpiewnie. To była ulubiona bajka
małego.
Olivier siedział naprzeciwko i z uśmiechem dolewał Mimmie do kieliszka. Stukeley i
Johnny, którzy niedawno przyszli do kajuty lady Lockwood, nadal stali przy drzwiach i
rozmawiali po cichu. Pomieszczenie wypełniał tłum osób, ale nie tych właściwych. Gdzie
były Jaąueline i Holly? Gdzie Angelika i Camille? I wreszcie, gdzie byli Sidorio i Upiór?
Lola zaczęła się trząść. Pomyślała, że musi się napić. Sięgnęła po kielich i uniosła go
do ust, jednak dłoń drżała jej tak bardzo, że naczynie wypadło jej z ręki. Rozbiło się, a perski
dywan zbrukała ciemna plama krwi. Gdyby lady Lockwood znajdowała się w normalnym
stanie ducha, fakt zniszczenia tych cennych przedmiotów bardzo by ją rozgniewał, ale w
obecnej sytuacji nie zwróciła na to uwagi. Nie kazała nikomu posprzątać. Stała tylko, nie
potrafiąc powstrzymać dygotu. Jeszcze nigdy nie czuła się tak pusta i osamotniona.
Ku jej zdziwieniu, Stukeley ruszył od drzwi i podszedł wprost do niej. Jeszcze
bardziej wstrząśnięta była, kiedy mocno ją objął.
- Nie jesteś sama - powiedział. - Niezależnie od tego, co myślisz i jak się czujesz, nie
jesteś sama.
Jeszcze nigdy nie znajdowała się tak blisko tego wampirata. Był niższy i szczuplejszy
od Sidoria, ale przy tym zdumiewająco silny. Kiedy przylgnęła do jego ciała, jego siła dodała
jej otuchy. Poczuła, że ogarnia ją spokój. Kiedy Stukeley ją puścił, popatrzyła na niego z
wdzięcznością.
- Dziękuję.
- Jesteśmy przy tobie, Lolu - zapewnił. - Wszyscy dzielimy z tobą tę stratę. Sidorio
był dla mnie jak ojciec.
Bez wątpienia próbował ją pocieszyć, jednak już sam dźwięk słowa „ojciec” sprawił,
że lady Lockwood odruchowo spojrzała na małego Łowcę. Chłopczyk siedział na kolanie
Nathalie, śmiał się wesoło i wyciągał pulchne rączki do obrazków w książce. Lola
natychmiast pomyślała o swoim drugim synu. Ponownie spojrzała na Stukeleya.
- Potrzebuję twojej pomocy.
- Cokolwiek zechcesz - odparł. - Możesz na mnie liczyć.
- Nie mogę nic zrobić, nie mogę dalej żyć, dopóki nie odnajdę mojego drugiego syna
- mówiła gorączkowo. - Jeśli będzie trzeba, przeszukam siedem oceanów, żeby odnaleźć
małego Upiora.
Jez przytaknął z powagą.
- A ja na każdym kroku będę ci towarzyszył. - Umilkł na chwilę. - Ale musisz być
przygotowana na najgorsze. Możemy go nigdy nie odnaleźć. Ktokolwiek go porwał, mógł
dopuścić się najgorszego.
Spojrzenie Loli przygasło, ale stanowczo pokręciła głową.
- On żyje - powiedziała z naciskiem. – Jestem o tym przekonana. - Położyła dłoń na
piersi i spojrzała Stukeleyowi w oczy. - Matka wie takie rzeczy.
Pieczara Jacka Tara
Cheng Li podeszła do baru. Ile nocy minęło od jej przybycia? Straciła rachubę. Wciąż
starała się ogarnąć rozmiary Pieczary Jacka Tara. Na początku sądziła, że będzie tęsknić za
wszystkim, co zostawiła na powierzchni, ale ze zdumieniem przekonała się, że wcale tak nie
było. Tuż po przekroczeniu progu tej ogromniej, przywodzącej na myśl katedrę jaskini
poczuła coś nowego. Może właśnie to nazywano spokojem.
Kiedy czekała, aż barman naleje drinki dla niej i jej ojca, ktoś stuknął ją w ramię.
Odwróciła się i zobaczyła znajomą twarz.
- Kapitan Wrathe - powiedziała bardzo oficjalnym tonem.
Mężczyzna uśmiechnął się lekko.
- Mów mi Molucco - zaproponował.
- Dobrze - zgodziła się. „O ile przejdzie mi to przez gardło” - dodała w duchu.
- Zadomowiłaś się już? - spytał.
Skinęła głową.
- Owszem, Molucco. - Jego imię nie brzmiało w jej ustach aż tak dziwnie, jak się tego
spodziewała. - To bardzo relaksujące miejsce, prawda?
Wyszczerzył wesoło zęby.
- Bardzo relaksujące - potwierdził, rozglądając się po tłumie. - I nigdy nie zabraknie
ci tu towarzystwa. Właśnie mówiłem Eddiemu Teachowi...
Widząc, że jej dawny dowódca zamierza ją uraczyć jedną ze swoich przydługich
anegdotek, Cheng Li weszła mu w słowo:
- Mogę zaproponować ci drinka?
Skinął głową z uśmiechem.
- Dziękuję. Nie odmówię szklaneczki burzowego mroku.
- Już się robi! - zapewniła, bo przesunęła się wreszcie na przód kolejki.
- Tak, młoda damo. Co podać? - spytał barman.
Cheng Li otworzyła usta, ale nic nie powiedziała.
Miała wrażenie, że w tłumie piratów na drugim poziomie baru dostrzegła osobę, której
szukała od chwili, gdy postawiła stopę w Pieczarze.
- Connor! - zawołała. - Connorze, to ja, Cheng Li!
Towarzysze młodzieńca szturchnęli go kilka razy i chłopak spojrzał w stronę
wołającej go kobiety. Był w odpowiednim wieku i miał podobną sylwetkę, ale to nie był
Connor. Cheng Li przygryzła wargę i stała rozczarowana. Barman zwrócił się zatem do
następnego klienta.
Molucco przepchnął się przez tłum i stanął obok niej.
- Myślałaś, że ten chłopak to Connor Tempest, prawda?
- Tak - przyznała przygnębiona. - Szukam go od chwili, kiedy tu przybyłam, ale jakoś
nie mogę go znaleźć. Pieczara Jacka Tara jest o wiele większa, niż to sobie wyobrażałam, ale
mimo to...
Molucco położył dłoń na jej nadgarstku. Niegdyś ten gest rozdrażniłby Cheng Li, lecz
teraz sprawił, że umilkła i spojrzała Wrathe’owi w twarz. Spoglądał na nią ze szczerym
ciepłem i troską.
- Connora Tempesta tutaj nie ma - powiedział.

Na morzu
Connor i Grace siedzieli w żaglówce sunącej po ciemnych wodach.
- Zupełnie jak za starych czasów, nie? - zagadnął chłopak z szerokim uśmiechem.
Jego siostra przytaknęła.
- Zupełnie jak za starych czasów.
Zostawili za sobą wybrzeże, wypłynęli na otwarte morze. Łódź mknęła szybko po
spokojnych falach. Grace patrzyła, jak Connor z wprawą posługuje się sterem i poluzowuje
szoty.
- Kiedy po raz pierwszy się zorientowałeś, że możesz się dzielić? - spytała.
Podciągnął trochę liny i spojrzał na nią z uwagą. W jego oczach obijało się światło
księżyca.
- Podczas akcji odbicia Diabla. - Umilkł i przytrzymawszy jedną z lin zębami,
zaciągnął drugą wokół knagi. - Potem Jacoby i ja walczyliśmy - kontynuował po chwili. -
Oczywiście o Jasmine... No i wtedy to się stało po raz kolejny. Szykując się do ostatecznej
bitwy, wiedziałem, że mogę zrobić to ponownie. - Zablokował ster i usiadł na ławeczce obok
Grace. - Po tym, co powiedziałaś mi o proroctwie, zrozumiałem, że moim przeznaczeniem
jest walczyć z Sidoriem. Ale byłem daleko, na rufie. Nie mogłem do niego dotrzeć przed
Cheng Li i pozostałymi... W każdym razie nie za pomocą konwencjonalnych metod. Zatem
się podzieliłem, część mnie popędziła do masztu, a druga skoczyła za burtę i uciekła.
Dziewczyna skinęła głową.
- Bo wiedziałeś, że ta część ciebie, która stawi czoło Sidoriowi, będzie musiała
umrzeć?
Connor spojrzał siostrze w oczy.
- Tak. Tak mi się wydaje. Wiele razy miałem wizję swojej śmierci. Kawałki tej
układanki pasowały do siebie. Dlatego uznałem, że dobrym pomysłem będzie, aby część mnie
po prostu się stamtąd wyniosła.
- Spochmurniał. - Żałuję tylko, że przysporzyłem cierpienia Jasmine, Bo Yin i całej
reszcie.
Grace uśmiechnęła się i poklepała go pocieszająco po ręce.
- Może tak będzie lepiej? Bądź co bądź znikniesz z ich życia na dość długi czas.
Przytaknął.
- I owszem. Wedle tego, co mówi twoja książka, potrwa to siedem lat. Siedem lat
włóczęgi po świecie i unikania znajomych, a pozbędę się genu dampira. - Oczy mu rozbłysły.
- Kiedy powrócę, znowu będę normalnym facetem!
Dziewczyna przełknęła łzy. Myśl o tym, że nie zobaczy brata przez siedem długich
lat, była trudna do zniesienia, ale Grace wiedziała, jak on bardzo pragnie znów zostać
śmiertelnikiem. Skoro musiała zapłacić taką cenę, by Connor odzyskał spokój ducha, nie
miała wyboru.
- Teraz to jest twoja książka - powiedziała. - Zachowaj ją przez ten czas. Będę
spokojniejsza, wiedząc, że nie jesteś całkiem sam.
- Dziękuję. - Chłopak objął siostrę ramieniem. - Obiecuję, że cię odnajdę. Gdy tylko
minie tych siedem lat.
Przytaknęła, starając się z całych sił nie rozpłakać.
- No myślę - odparła. - Pomyśl, o ilu cudownych przygodach będziesz mógł mi
wówczas opowiedzieć.
- Jasne! - zawołał z entuzjazmem.
Grace widziała, ile nadziei wiązał z tą nową podróżą.
- Lepiej już pójdę - mruknęła. - Ktoś puka do moich drzwi.
- Chyba nawet wiem kto! - Connor uśmiechnął się zawadiacko. - Chciałbym móc
przyjść na ślub, ale tak jest lepiej. Przy okazji, Grace: ładna sukienka.
Przyznała mu rację. Jej suknia była rzeczywiście piękna.
- No i chciałbym móc cię porządnie uściskać na pożegnanie - dodał, posmutniawszy.
- To jest właśnie ten problem z wizytami astralnymi - odparła. Przysunęła dłoń do
jego twarzy i chociaż żadne z nich nie poczuło dotyku, oboje czerpali z tego gestu pociechę. -
Bezpiecznej podróży - powiedziała.
- Wzajemnie!
Grace obserwowała, jak Connor zwraca wzrok na ocean. Powierzchnia wody odbijała
blask księżyca i milionów gwiazd. Uspokojona co do przyszłości brata, dziewczyna opuściła
łódź i powróciła do swojej kajuty na Nokturnie.
Stukanie do drzwi stawało się coraz głośniejsze. Grace zeskoczyła z łóżka i pobiegła
otworzyć. Do jej kajuty wpadła panna Flotsam - prześlicznie ubrana i wyglądająca piękniej
niż kiedykolwiek wcześniej.
- Och, Darcy! - Dziewczyna złożyła ręce z zachwytu. - Jet Jetsam to prawdziwy
szczęściarz!
Twarz panny Flotsam oblała się rumieńcem.
- To ja mam szczęście, kochanie. Nigdy nie sądziłam, że ta noc kiedykolwiek
nadejdzie, a teraz jestem kłębkiem nerwów!
- Chodź tu do mnie! - Grace wyciągnęła ramiona.
Ściskając serdecznie przyjaciółkę, ponownie pomyślała o bracie i jego siedmioletniej
podróży.
- O czym myślisz? - spytała Darcy. - Albo raczej o kim?
- O Connorze - przyznała dziewczyna.
- Oczywiście. - Panna Flotsam posmutniała. - Rozumiem.
- Słuchaj... - Grace otarła łzę. - To twoja noc, Darcy. Długo na nią czekałyśmy i
chciałabym coś dla ciebie zrobić.
- Co takiego? - Panna Flotsam była zaintrygowana.
Grace sięgnęła do szyi i odpięła łańcuszek, który wiele miesięcy wcześniej podarował
jej Connor. Podała go przyjaciółce.
- Coś pożyczonego - oznajmiła. Widząc radosne zdumienie na twarzy dziewczyny,
dodała ze śmiechem:
- Najwyższy czas, żebym to ja ci coś pożyczyła!
Kiedy zapinała łańcuszek na szyi Darcy, ponownie rozległo się pukanie do drzwi.
- Proszę! - zawołała.
- Jesteśmy gotowi! - oznajmił Lorcan, stając w progu.
Grace stwierdziła, że jej chłopak w smokingu i jasnobłękitnym krawacie wygląda
wręcz powalająco.
- Och, nie! - krzyknęła panna Flotsam. - Nie możesz mnie zobaczyć! To przynosi
pecha!
Chłopak parsknął śmiechem.
- No coś ty, Darcy! Wychodzisz za mąż za pana Jetsama, pamiętasz? Twój pech
zniknął i nie wróci.
Podszedł do przyjaciółki i objął ją serdecznie.
- Oczywiście - odparła, opanowując się z wysiłkiem. - Jakaż jestem niemądra!
Czujesz, jak się trzęsę?
- Wygląda pani przepięknie, panno Flotsam - zapewnił ją uroczyście. - Pomyśl, że to
ostatni raz, kiedy cię tak nazwałem. Od tej pory będziesz znana jako pani Jetsam.
- Tak. - Darcy uśmiechnęła się z trudem. - Na to wygląda.
Wydawała się już znacznie spokojniejsza. Lorcan spojrzał ponad jej ramieniem na
Grace.
- A skoro już mowa o pięknie... Grace Tempest, wyglądasz olśniewająco!
Dziewczyna chwyciła fałdy spódnicy i ukłoniła mu się.
- Ślicznie dziękuję!
Chłopak podszedł, żeby ją pocałować. Z początku musnął tylko wargami jej usta, ale
po chwili zapomnieli się i świat wokół nich przestał istnieć.
- Dajcie spokój! - zawołała panna Flotsam. - Nie chcę przerywać wam tego
nieśmiertelnego snu o miłości, ale musimy się dostać na ślub! Na mój ślub!
Grace i Lorcan odsunęli się od siebie ze śmiechem.
- Zmykaj! - Dziewczyna pchnęła go żartobliwie w kierunku wyjścia. - Widzimy się
na pokładzie.
Lorcan przytaknął.
- Noc jest piękna - powiedział. - Wszystkie gwiazdy dziś dla ciebie rozbłysły, droga
Darcy.
Odwrócił się i miał już wyjść, kiedy przyszło mu coś do głowy.
- A właśnie! Tempest, jedna rada...
Grace pospiesznie unosiła tren sukni przyjaciółki.
- Tak? - Spojrzała na chłopaka. - Co jest, Furey?
Lorcan uśmiechnął się szeroko.
- Dla twojej informacji: założyłem się, że to właśnie ty złapiesz bukiet panny młodej.
Wierzę, że mnie nie zawiedziesz!
Kiedy do niej mrugnął, Grace pomyślała, że jego oczy jeszcze nigdy nie były tak
błękitne. Nigdy nie znudzi ją patrzenie w nie - są głębokie i stałe niczym sam ocean.
W głowie usłyszała znajomy szept:
- Tak się kończy, tak się zaczyna.
KONIEC

You might also like