You are on page 1of 323

Plik

jest zabezpieczony znakiem wodnym


Opracowanie graficzne: Andrzej Barecki
Opieka edytorska: Agnieszka Dziewulska
Korekta: Bogusława Jędrasik

Źródła i autorzy fotografii:
Muzeum Literatury / East News – s. 6, 36, 74, 100, 138, 152, 202, 206, 234, 236 (fot. Stanisław
Dąbrowiecki), 250, 290 (fot. Szymon Barna); Muzeum w Stawisku / Fotonova – s. 98; PAP – s. 216, 218,
248, 302 (fot. Stanisław Dąbrowiecki); Żydowski Instytut Historyczny im. E. Ringelbluma w Warszawie
– s. 282 (fot. Julia Pirotte); Archiwum Iskier
Przytoczone w tekście odwołania do numerów stron dotyczą wydania papierowego książki (ISBN 978-
83-244-0327-1).

Wydawnictwo dołożyło wszelkich starań, aby skontaktować się ze wszystkimi autorami zdjęć. Okazało
się to jednak niemożliwe. Dlatego sekretariat wydawnictwa prosi fotografików, z którymi nie zostały
podpisane umowy, o pilny kontakt.

Copyright © by Mariusz Urbanek, 2013
Copyright © by Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2013

ISBN 978-832-440-342-4

Wydawnictwo Iskry
ul. Smolna 11
00-375 Warszawa
tel. / faks: (22) 827-94-15
e-mail: iskry@iskry.com.pl
www.iskry.com.pl


Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Spis rzeczy

Polecam zgasić światłość wiekuistą


Rozsadzał jak dynamitem szarość i ubóstwo naszego życia...
Wiosna
W Wielkiej Kwaterze Głównej Armii Zbawienia Polski
Barman czarnoksięskich eliksirów
Do prostego człowieka
Na jarmarku rymów
Szlachcic między Żydy
Koniec pięknej legendy
Bal w Operze
Autor uprasza liczne zastępy bliźnich, aby go w dupę pocałowali
W Polsce byłbym teraz niewolnikiem, a może po prostu
nieboszczykiem
Kwiaty polskie
95% uchodźców uważa mnie za agenta Stalina
My, Żydzi polscy
Jak najprędzej być w Polsce...
Z Ameryki wrócił człowiek złamany
Z wiecznie żywym herosem Stalinem
Koń, który chciałby być Pegazem
Był dowodem na istnienie Boga
Żyj tak, aby Twoim znajomym zrobiło się nudno, gdy umrzesz
Daty Juliana Tuwima
Nie tak wyobrażał sobie życie w Polsce
Bibliografia
Indeks osób
Polecam zgasić światłość wiekuistą

Śmierci Tuwima towarzyszyła anegdota. W kieszeni garnituru poety


znaleziono serwetkę z którejś z zakopiańskich knajp z nagryzmolonym
zdaniem: „ze względów oszczędnościowych polecam zgasić światłość
wiekuistą, która mi może będzie świecić”. To był klasyczny tuwimowski
rodnik, pomysł na nowy wiersz. Tak pożegnał się ze światem poeta liczony
między największych. Dowcipem, paradoksem, ironią. Ale była w tym
zdaniu także pewność, że jest kimś niezwykłym, wartym przejścia
do historii. Skromność poety, który doskonale wiedział, że istnieje
wystarczająco wiele powodów, by nie musiał być skromnym.
Nazywano go księciem poetów, debiut porównywano do debiutu
Adama Mickiewicza, a dzieło jego życia Kwiaty polskie zestawiano
z Panem Tadeuszem. Napisał wiele wierszy i piosenek, które przeszły
do legendy. Miłość ci wszystko wybaczy śpiewaną przez Hankę
Ordonównę, Grande Valse Brillante w wykonaniu Ewy Demarczyk,
Wspomnienie z muzyką Czesława Niemena. Jego Ptasie radio
i Lokomotywa do dziś nie mają sobie równych w polskiej literaturze
dziecięcej, Bal w Operze wciąż na nowo i z tą samą precyzją opisuje
rzeczywistość Polski. A muzycy punkowi odkryli Tuwima anarchistę
i alterglobalistę.
Całe życie bluźnił: bogom, ludziom, światu. Nie zgadzał się na zło,
nienawiść, krzywdę robioną słabszym. Stawał w ich obronie. Ale nie był
bohaterem, zapłacił za swoją odwagę ciężką chorobą, żył w cieniu, bał się
otwartej przestrzeni. W Grande Valse Brillante napisał o sobie: wylękniony
bluźnierca...
Wrogowie długo odpychali go morderczym w ich intencji epitetem
„żyd”, ale on do końca życia polszczyznę nazywał swoją ojczyzną. Jest
w niej ciągle obecny, choć może inaczej, niż sądził. W jednym z aforyzmów
napisał: „Żyj tak, aby Twoim znajomym zrobiło się nudno, gdy umrzesz”.
W jego przypadku te słowa się nie sprawdzają. Nie żyje, ale dzięki temu,
co napisał, ciągle nie jest nudno.
Rozsadzał jak dynamitem szarość i ubóstwo
naszego życia...

Przyszedł na świat w rodzinie zasymilowanych łódzkich Żydów. „Matka


moja Krukowska, babka Łapowska, prababka Dillon, a dopiero
praprababka Goldberg” – mawiał. Brat ojca, Albert, nosił jeszcze nazwisko
w rodowej formie: Towim, co po hebrajsku znaczy „dobry”, ojciec
podpisywał się już Tuwim. Rodzice rozmawiali między sobą czystą
polszczyzną, matka czytała dzieciom do snu polskie wiersze. „W języku
żydowskim pisać nie mogę, gdyż ani go nie znam, ani nie znałem, ani
w domu nigdy nie słyszałem” – napisał.
Rodzice: Izydor (Zaroch) Tuwim, lat trzydzieści siedem i Adela
Krukowska, lat dwadzieścia jeden, wzięli ślub 22 grudnia 1893 roku.
W niespełna dziewięć miesięcy później, 13 września 1894 roku o godzinie
trzynastej, urodził im się syn. „Dziecku temu przy obrzezaniu dano imię
Julian” – zapisał w metryce urzędnik magistratu łódzkiego.
Julek miał trzy lata, gdy Tuwimowie przeprowadzili się
do trzypokojowego mieszkania w Pasażu Szulca nr 5 w Łodzi, dziś aleja 1
Maja, a w 1902 (lub 1903) roku do pięciu pokoi, dużych, ale zimnych,
na trzecim piętrze kamienicy przy ulicy Świętego Andrzeja 42, dziś Andrzeja
Struga. Z pierwszego miejsca chłopiec zapamiętał głównie ogród
i ochotniczą straż ogniową, złożoną z okolicznych łobuziaków; pełnił w niej
odpowiedzialną funkcję pompiarza. Wspomnień z Andrzeja było o wiele
więcej. W oficynie mieszkał majster fabryczny Petzold, pijak i tyran, który
bił swoją córkę, bladą i śliczną Ernę. „Kochałem się tajnie w tej
nieszczęśliwej królewnie” – wspominał Tuwim. Obok Petzoldów był
warsztat stolarski pana Laukego, gdzie Julek lubił przesiadywać
i przyglądać się pracy rzemieślnika. Przychodził też na podwórko żydowski
żebrak, ironicznie nazywany Poznańskim, jak jeden z najbogatszych
łódzkich fabrykantów.
Izydor Tuwim był urzędnikiem w łódzkiej filii Azowsko-Dońskiego
Banku Handlowego, ale wielkiej głowy do interesów nie miał. W tak
geszefciarskim, jak twierdził Tuwim, mieście jak Łódź, nie dorobił się
majątku, choć okazji nie brakowało. Wracając z banku do domu, kupował
nowy numer francuskiego dziennika „Le Figaro” i czytał przez całe
popołudnie. Języka nauczył się podczas studiów i kilku lat pracy w Paryżu;
do końca życia zachował nawet lekki francuski akcent. Matka, Adela,
pochodziła z rodziny znanego łódzkiego drukarza, Leona Krukowskiego. To
z drukarni jej ojca wyszło pierwsze w Łodzi polskie pismo, „Dziennik
Łódzki”. Kuzynami Tuwima ze strony matki byli Kazimierz Krukowski –
Lopek, aktor i autor tekstów kabaretowych, oraz aktor i pisarz Włodzimierz
Boruński.
Sześć lat po Julku urodziła się Irena, przyszła tłumaczka Kubusia
Puchatka. „Julek w magiczny sposób był (i miał już zostać do końca życia)
panaceum na wszystkie nieszczęścia” – pisała po latach. Starszy brat potrafił
kilkoma słowami wyczarować w smutnym mieszkaniu przy ulicy Świętego
Andrzeja świat z baśni – pełen duchów, dobrych wróżek, motyli, wężów
i gier, których reguły rozumieli tylko Irena i Julek.
„Ojciec i matka, dobrzy, cisi, skromni ludzie” – pisał Tuwim, choć Irena
bardziej zapamiętała napiętą, ciężką atmosferę w domu i ciągłe konflikty,
wywołane niedobranym małżeństwem rodziców. „Matka przebąkiwała
czasami o jakiejś cichej tragedii swego życia”, a ojciec coraz bardziej
zamykał się w swoim świecie, do którego młodsza o szesnaście lat żona nie
miała wstępu. Ona miała do niego pretensje, że zbyt mało angażuje się
w wychowanie i kształcenie dzieci, on do niej, że nawet w domu nie może
mieć spokoju. Ona, wielbicielka poezji, sama też próbowała coś pisać, on
pogardliwie nazywał to „memuarami”. Tuwim napisze po latach, że w dniu
ślubu dla ojca skończyło się wszystko, co było w jego życiu istotne. A nie
zaczęło się nic, co uznałby za dość ważne, by mogło mu to zastąpić.
„Narastały wzajemne żale i pretensje, rosła obcość, która z czasem w matce
wywołała ciężką nerwicę i jakąś wyraźną niechęć do ojca” – wspominała
Irena Tuwim. Na sześciotygodniowe urlopy, które przysługiwały Izydorowi
w banku raz na dwa lata, wyjeżdżał zwykle sam. Adela w tym czasie
jechała z synem i córką do Inowłodza. Nie doskwierała im bieda, ale
niedostatek pieniędzy był stałym tematem podczas domowych rozmów.
Dzieciom towarzyszył dodatkowo irracjonalny lęk przed śmiercią ojca.
Izydor miał dopiero pięćdziesiąt lat, gdy dwunastoletni Julek ogłosił
siostrze, iż ojciec jest już tak stary, że niedługo umrze. „Lada miesiąc
osieroceni, będziemy musieli zaopiekować się Matką” – zapamiętała Irena
uroczystą przemowę starszego brata.
Jarosław Iwaszkiewicz poznał rodziców Tuwima w latach dwudziestych
XX wieku, kiedy przyjaciele poety przyjeżdżali do Łodzi na wieczory
czytania poezji. Zapamiętał piękną matkę i ojca, postawnego mężczyznę,
w młodości być może nawet przystojniejszego od syna. „Kiedy go znałem,
był już trochę pomylonym małym urzędnikiem z jakiegoś biura, trochę
z Kafki czy z jakichś rosyjskich nowelek, może nawet z E.T. A Hoffmanna” –
wspominał Izydora Tuwima Iwaszkiewicz. – „Przypuszczam, że dla niego
poezja Julka była ekshibicją i ciesząc się z niej bardzo, wstydził się jej
w głębi swego gołębiego serca”.
Po ojcu, który gromadził słowniki, a na starość zaczął uczyć się włoskiego,
Julek odziedziczył zamiłowania lingwistyczne; po matce miłość do polskiej
poezji. Wspominał, jak w latach, gdy sam jeszcze nie umiał czytać, słuchał
recytowanych przez Adelę najpiękniejszych polskich wierszy. Po babce,
Ewelinie Łapowskiej, i matce odziedziczył albumy, w których obie
zapisywały ukochane utwory; babka – o tematyce historycznej (pierwszym
wierszem w albumie był Leszek Biały Niemcewicza), matka – wiersze
romantyczne i miłosne: Mickiewicza, Słowackiego, Syrokomli, Asnyka,
Konopnickiej. „To, że stałem się poetą, Jej przede wszystkim zawdzięczam”
– wspominał Tuwim matkę.
Rodzinna Łódź była w tym czasie miastem niemiecko-żydowsko-
rosyjskim. Polaków należących do inteligencji było niewielu, dominowali
za to wśród robotników pracujących w czerwonobrunatnych fabrykach
włókienniczych. „Taka Widzewska Manufaktura lub zakłady Scheiblera
i Grohmanna to były doprawdy potęgi” – wspominał Tuwim po latach
przemysłowe pejzaże Łodzi. – „Hale jak place. Trzask, rumor, pęd, błyskanie
kół, pasów transmisyjnych, walców, wrzecion: mechaniczna burza na trzy
zmiany szalejąca, ogłuszające pandemonium produkcji, którą dawniej
pożerał rynek rosyjski”.
Obok fabryk wyrastały pałace „lodzermenschów”, bezwzględnych
właścicieli fortun liczonych w milionach rubli. Były jeszcze jedną oznaką
finansowego sukcesu, ale na wszelki wypadek wznoszono je tuż obok
fabrycznych hal, żeby ich mieszkańcy nawet na moment nie tracili z oka
„interesu”. „Pietryna wre. Grynbergi, Grynfeldy, Grynsteiny i Goldbergi
uwijają się w mieście jak opętani, wyskakują z dorożek, wskakują
do kawiarni, telefonują, zapisują, telegrafują, jadą, wracają, znowu jadą,
notują, obliczają (...). Sto tysięcy skaczących, nieprzytomnych
Grynmacherów wprawia Łódź w drgawki geszeftu. Ten febryczny stan
łódzkiej ulicy ma fachową nazwę «Ruszyło się»” – pisał Tuwim.
Lodzermensche stali się übermenschami, wspominał. Zapamiętał
włókiennicze dynastie, których obyczaje i kaprysy przeszły do legendy.
Sprowadzaną przez łódzkiego fabrykanta zupę prosto z Paryża, tory
kolejowe ułożone pod sam pałac fabrykantowej wyjeżdżającej za granicę,
a jednocześnie karykaturalną brzydotę rodzinnego miasta. Łódź w ciągu stu
kilkunastu lat rozrosła się monstrualnie (z zaledwie ośmiuset mieszkańców
do sześciuset trzydziestu tysięcy), ale nikt o nią nie dbał.
Miał siedemnaście lat, kiedy napisał:

Jak by tu miasto przystroić w rym?
Miasto jesienią posępne, nudne...
Szary i siny, i bury dym,
I kraty ulic, skupione, brudne.

Z okien swych widzę mdły nieba łach,
Podwórze pełne wapna i gliny,
Mury fabryczne, spękany dach
I rozrzucone wszędzie kominy.

Ale zapamiętał też nędzę łódzkiego proletariatu, pożółkłych ojców,
wychudłe matki i gruźlicze dzieci. Zaszczurzone podwórka, cuchnące
rynsztoki i ciemne nory udające mieszkania, które dopiero po latach
nazwano „grobami”. Ludzie, którzy w nich mieszkali, oddychali kurzem,
sadzą, odorem farbiarni i wychodków. „Łódź, której kominy nie dymią, to
cmentarz” – pisał. A taką właśnie Łódź po latach zobaczył. Rozkładającego
się, nikomu niepotrzebnego przemysłowego kolosa, który błyskawicznie
zmienia się w kulę u nogi rolniczej Rzeczypospolitej. „Łódź bezrobotna to
absurd” – zrozumiał wtedy.
Na zawsze też pozostał mu w pamięci obraz łódzkich Żydów, narodu,
z którym nie czuł w tamtym czasie żadnej wspólnoty.

Czarni, chytrzy, brodaci,
Z obłąkanymi oczyma,
W których jest wieczny lęk,
W których jest wieków spuścizna,
Ludzie,
Którzy nie wiedzą, co znaczy ojczyzna,
Bo żyją wszędy,
Tragiczni, nerwowi ludzie,
Przybłędy.

Szwargocą, wiecznie szwargocą,
Wymachują długimi rękoma,
Opowiadają sobie jakieś trwożne rzeczy
I uśmiechają się chytrze...

„Straszne mnóstwo czarnych «uniformów» żydowskich. Ich nosiciele
używają poczwarnej, charczącej mowy, znowu na pół niemieckiej” –
zapamiętał. Czarna hałastra chasydzka została we wspomnieniach jak
koszmar, dodał. Zbóje, łotry, szalbierze, „chytre arjożerce”, zwariowani
fanatycy, opętani mściciele, ciemnota z wilgotnych piwnic, „O praojce wy
moje! O dziady straszliwe, / Co ciążycie nade mną całych wieków
grzechem” – zwracał się do przodków, z którymi nie chciał mieć nic
wspólnego. Po latach miało okazać się, że dla wielu ludzi jest takim samym
„obcym” jak Żydzi zapamiętani z Łodzi. Wiersze, w których zmagał się
ze swoim pochodzeniem, odczuwanym jak nieusuwalne piętno, zostaną
wykorzystane przeciwko niemu. Bo tym samym językiem, którym Tuwim
próbował nazywać to, co uważał w żydowskości za złe i szkodliwe,
antysemici walczyli ze wszystkimi Żydami. A żydowscy nacjonaliści uznali
go po prostu za zdrajcę.
Jednak wspomnienia z dzieciństwa zostały zdominowane przez
traumatyczne doświadczenia związane ze znamieniem na policzku.
Przysłoniły one nawet wydarzenia, które, wydawałoby się, powinny być
dla kilkuletniego chłopca najważniejsze na świecie; pojawienie się
na podwórku Pasażu Szulca kataryniarza z papugą albo świnką morską,
wizyta w cyrku, który rozstawił namioty za miastem czy światła
pierwszego tramwaju na Piotrkowskiej.
Ojciec przekonywał Julka, że znamię to nic strasznego i można z nim żyć,
ale Adela Tuwimowa widziała w myszce na policzku syna przekleństwo
losu. Woziła chłopca do profesora Kosińskiego w Warszawie i sławnego
podówczas profesora Izraela w Berlinie, ale żaden nie chciał podjąć się
operacji. Przekonywali, że próba usunięcia myszki może zaszkodzić dużo
bardziej. Irena Tuwim zapamiętała matkę wdającą się w jakieś konszachty
z wróżką, która miała „uzdrowić” Julka od diabelskiego piętna. Stara
Cyganka z indiańskimi warkoczami kazała matce narwać leczących ziół, gdy
Księżyc będzie w nowiu, i przykładać je w lnianym woreczku do znamienia
na policzku syna. „A zobaczysz, zgubi się...” – przekonywała. Nie zgubiło
się.
Plama „z małego Julka, chłopca niby to takiego jak wszyscy inni,
uczyniła upośledzonego odmieńca, napiętnowanego przez naturę,
wytykanego na ulicach palcami, przedmiot drwin i dokuczań w szkole” –
wspominała siostra. Skaza na twarzy była przyczyną, dla której poeta
zrezygnował nawet ze wspólnych z matką spacerów. Po latach tłumaczył,
że nie chciał, by cierpiała, słuchając drwin i przezwisk kolegów.
Być może to także było powodem jego problemów szkolnych. Uczył się
źle, „z piątej klasy do szóstej miałem tak zwaną dryndę (poprawkę)...
z geografii. Fakt nienotowany w dziejach żadnego gimnazjum”. „A to on
nienormalnyj: smiejotsia biez wniesznich priczin” – poinformował dyrektor
gimnazjum matkę Tuwima. Choć on sam pewnie uważał, że powodów
do śmiechu nie brakuje. Na należącym do Adeli zeszycie z wierszami
napisał: „Dozwolieno cenzuroju, 25 marta 1905 goda – Julian Tuwim,
uczenik prigotowitielnowo kłassa”. „Budził się już we mnie, jak widać,
przyszły satyryk” – skomentował po latach.
Państwowe Gimnazjum Realne imienia Romanowych przy ulicy
Mikołajewskiej 44 (dziś Sienkiewicza 46) mieściło się w budynku
ufundowanym przez najbogatszego w Łodzi fabrykanta Scheiblera i było
szkołą rosyjską. Dostać się do niej było niełatwo, chętnych na kilkadziesiąt
miejsc były setki. „Zdawać trzeba było egzaminy wstępne (...) na same
piątki albo być synem ustosunkowanego fabrykanta czy zasłużonego
urzędnika. Albo też suto posmarować gotówką któregoś z pedagogów” –
wspominał Jerzy Szapiro, kolega Tuwima z gimnazjum. Uczniowie byli
zbieraniną narodowości i wyznań. Składali się na nią: Niemcy, Żydzi,
Rosjanie, Polacy; katolicy, protestanci i prawosławni.
Lekcje odbywały się po rosyjsku, a nauczyciele, na czele z monsieur
Broquetem od języka francuskiego, byli grupą dość przypadkową i raczej
groteskową. Na lekcjach francuskiego uczniowie gadali, jedli, grali w karty,
przepisywali zadania na następne lekcje, a jeden, „łotr i łobuz” z ostatniej
ławki, co lekcję wstawał i głośno deklamował bajkę Kryłowa Kot
i kucharz. Nazywał się Julian Tuwim.
Dwie godziny języka polskiego raz w tygodniu pod koniec dnia nauki
nie były nawet lekcjami obowiązkowymi. W dodatku część chłopców
słabo mówiła po polsku i nauczyciel musiał dostosowywać się do ich
poziomu. A nachalna rusyfikacja potrafiła zniechęcić uczniów nawet
do poezji Puszkina; Tuwim pokochał ją dopiero wiele lat później.
Nauczyciela rosyjskiego Aleksandra Wasiliewicza Prozorowskiego
zapamiętał przez to na całe życie. Pretensjonalny idiota czynił wszystko,
by obrzydzić mu poetę. Jednak ukończenie „rządowej szkoły” dawało
lepsze perspektywy na zrobienie kariery niż którakolwiek z prywatnych
szkół polskich. A Adela Tuwimowa chciała wykształcić syna tak, żeby, broń
Boże, nie powtórzył drogi ojca i nie został buchalterem w jakimś banku.
Jemu samemu profesja urzędnika bankowego też musiała wydawać się
banalna i nudna. W jednym z młodzieńczych wierszy pisał:

Gdy jest się synem buchaltera
I ma na twarzy mysie znamię
Gdy się w dzienniku pałki zbiera
A wyskrobuje je, wyciera
I pokazuje czwórki mamie...

„Tępota moja matematyczna była niemal upiorna” – wspominał, ale
jeszcze bardziej nie znosił odrabiania nudnych zadań domowych z gatunku:
Podróżny A wyszedł z miasta B o godzinie siódmej rano, robiąc tyle
kilometrów na godzinę, ile kosztuje funt herbaty zmieszanej z trzech
gatunków... Po kolejnej dwói na półrocze, kiedy nie udało się już dłużej
zwodzić rodziców kłamstwami, że wszystko w porządku i na pewno pokaże
im szkolny dzienniczek, ale jutro albo pojutrze, przestraszony Julek
postanowił uciec z domu i nigdy nie wracać. „Żegnajcie na zawsze, nie
jestem godny być waszym synem” – napisał w liście do rodziców. Miał
przy sobie osiem kopiejek, więc planował podróż do Ameryki, ale na razie
postanowił pojechać do ciotki Rozalii w Sieradzu. To ona czytywała albo
mówiła małemu Julkowi z pamięci wiersze Goethego i Heinego, a on
„zachłystywał się każdym zrozumianym i niezrozumianym słowem”, pisała
kuzynka Tuwimów Ewa Drozdowska. Przekonywał ciotkę, że przyjechał,
bo... trochę wcześniej zaczęły się wakacje, jednak szybko wszystko się
wydało.
Szóstą klasę gimnazjum musiał powtarzać. „Dlaczego – nikt nie umiał
powiedzieć” – wspominał Szapiro – „był już wtedy otoczony nimbem
sławy poety, a w całej szkole znany z dowcipu, pomysłowości, zdolności
w wielu kierunkach – prócz umiejętności zdobywania dostatecznych stopni”.
Tuwim w jednym ze wspomnień wytłumaczył dlaczego. Miał siedemnaście
lat, wiosna wybuchła oszałamiającym pięknem, wszystko, zwłaszcza
miłość, było ważniejsze niż nauka: „Oświadczyłem dyrektorowi szalenie
krótko i niezmiernie węzłowato, że egzaminów nie będę zdawał i że gotów
jestem zostać w szóstej klasie na drugi rok”. A dyrektor najwidoczniej ową
gotowość przyjął do wiadomości. Ale już dwanaście miesięcy później
drugoroczniak Tuwim otrzymał list pochwalny za dobre wyniki w nauce.
Poradził sobie nawet z trygonometrią, którą trzydzieści lat później
z podszytą lękiem fascynacją wspominał w Kwiatach polskich:

Mistyczną, apokaliptyczną,
Z abrakadabrą liter greckich,
Szatańskich szyfrów, cięć zdradzieckich:
Z kabałą trygonometryczną.

W siódmej klasie zaczął nawet dawać korepetycje w bogatych
fabrykanckich domach. Za pierwsze zarobione w ten sposób pieniądze
kupił choinkę. „Była obwieszona od góry do dołu najwymyślniejszymi
ozdobami, jakie tylko można było w Łodzi dostać” – wspominała siostra.
Przyniesione przez Julka bożonarodzeniowe drzewko było dla wszystkich
wielkim zaskoczeniem. W domu Tuwimów nie obchodziło się żadnych
świąt, nawet żydowskich, a tym bardziej chrześcijańskich.
W gimnazjum uczniowie uprawiali sznepsa, czyli wymyślali absurdalne
dowcipy, których ofiarami byli najczęściej koledzy, choć bywało,
że i nauczyciele. „Szliśmy w zawody o to, kto najśmielej i najdalej posunie
się w pomysłach” – wspominał Szapiro. Sznepsem był na przykład
poddany przez Julka Tuwima i Maksa Baraca pomysł, by w dzienniku
lekcyjnym nazwy wszystkich przedmiotów napisać w języku polskim.
Pewnego dnia w połowie dzienników znalazł się „rosyjski” zamiast „ruskij
jazyk” albo po prostu „przyroda” zamiast „jestestwowiedienie”. W rosyjskiej
szkole musiało to zostać odebrane jako prowokacja polityczna.
– Rozumiem was, ale jesteście w szkole rosyjskiej, państwowej –
przekonywał niesfornych uczniów Edward L., jedyny w całym gimnazjum
nauczyciel polskiego, który szybko się domyślił, kto był autorem pomysłu.
– Nie narażajcie siebie i mnie. Są inne, lepsze sposoby podkreślenia, że jest
się dobrym Polakiem...
Jerzy Szapiro zapamiętał także studniówkową popijawę, którą urządzili
sobie maturzyści w pałacowym mieszkaniu krewnego jednego z uczniów.
„Nie miał Julek mocnej głowy” – wspominał. Jak zwykle wodził rej, ale
w pewnym momencie zniknął. Po dłuższych poszukiwaniach koledzy
znaleźli go śpiącego pod zwiniętym zapobiegliwie przez gospodarzy
dywanem.
Po śmierci poety na dawnym gimnazjum Romanowych w Łodzi
umieszczono tablicę upamiętniającą naukę Tuwima w szkole. Znalazły się
na niej daty 1905–1914. Nie uwzględniono powtarzanej przez poetę szóstej
klasy, naprawdę rozpoczął naukę w roku 1904.
Miał jedenaście lat, był w drugiej klasie gimnazjum, gdy na ulicach
miasta rozpoczęły się walki, które historycy nazwą później rewolucją 1905
roku. Pierwsze oznaki zauważył już wcześniej. „Zaczął się w Polsce ruch.
Rozdawano papierki, zadrukowaną bibułę: «Precz z caratem», broszurki, ten
i ów miał nawet rewolwer” – wspominał. Potem na ulicach pojawili się
manifestanci z czerwonymi sztandarami i rosyjscy żandarmi, tratujący
robotników. Słychać było strzały karabinowe i wybuchy bomb.
Tuwim obserwował z balkonu mieszkania wuja rozruchy na ulicy
Piotrkowskiej. Widział (albo wyobraził sobie, wspominając po latach tamte
wydarzenia) młodego chłopca, którego dopadli żandarmi. „Kula w czoło.
Chłopiec rozkrzyżował się na płocie, zdziwiony, że go zabili – i runął
w kałużę własnej krwi. Kałmucy pędzą dalej” – pisał. Zapamiętał barykadę
„na Pietrynie”, zbudowaną z wywróconego tramwaju, jakichś beczek, desek
i drabin. Miała chronić ludzi przed zbliżającymi się uzbrojonymi
policjantami. Nie ochroniła. Na dźwięk strzałów matka porwała syna
z balkonu, ale gdy wyjrzał znowu, zobaczył leżących nieruchomo zabitych
ludzi. „I miota się, leżąc, zdychający koń z przytroczonym kozakiem” –
wspominał. Zapamiętał rudego kozaka cwałującego po trotuarze
Piotrkowskiej. „Dogonił młodego ślusarza w granatowej bluzie. Ten ledwo
zdążył ręce podnieść do góry, jak zwalił się od kuli rewolwerowej
rozwścieczonego kozaka ze srebrnym kolczykiem w uchu”. Rok 1905 to
jedyna legenda Łodzi, miasta bez tradycji, bez mitów, bez ogniw łączności
z historią i kulturą narodu, napisał po latach. „Któż z nas wiedział wtedy,
że właśnie teraz, na naszych oczach, odbywa się historia Polski?” –
wtórowała mu siostra. Kiedy już w latach czterdziestych i pięćdziesiątych
poeta mówił o sobie: „syn proletariackiej Łodzi”, pewnie te właśnie
wspomnienia przychodziły mu na myśl.
Strajk wybuchł także w łódzkich gimnazjach. Uczniowie upomnieli się
o możliwość nauki po polsku. Tuwim nie przystąpił do buntu, uczestniczył
w lekcjach wraz z Rosjanami i częścią Polaków. Zażądała tego matka,
obawiająca się, by syn nie złamał sobie kariery. Ale dla strajkujących
kolegów oznaczało to zdradę, opowiedzenie się po stronie zaborcy.
Organizacja Wzlot skazała łamistrajków na bojkot, a jeden z uczniów
publicznie Tuwima spoliczkował. „Kiedyśmy trochę dojrzeli, w klasach
wyższych, staraliśmy się pokryć tę hańbę, współzawodnicząc z kolegami
ze szkół polskich w znajomości rodzimej historii i literatury” – wspominał
Jerzy Szapiro. Po 1905 roku tak jak Tuwim pozostał w rosyjskim
gimnazjum, choć powstawały w Łodzi także szkoły, w których uczono już
po polsku.
Po spacyfikowaniu rewolucji w mieście zrobiło się niebezpiecznie.
– Przyjechała z Rosji czarna sotnia. Bedo dziś w nocy rżnąć – taką
wiadomość przyniosła ze sklepu Mania, służąca Tuwimów. Na ulicach
pojawiły się tłumy „czarnosecinnych chuliganów”, coraz głośniej mówiono
o rzeziach czekających Żydów, w żydowskich kamienicach organizowano
grupy samoobrony lokatorów. Wspomnieniem nocy, podczas których
trzeba było uciekać z mieszkania w obawie przed pogromem, była
napisana przez Tuwima w 1914 roku Pieśń o biciu.

Żydów biją! Wesoło! Ha-ha-ha!
Żydów biją! Będą i mnie bili:
Batogiem w pysk.
Nahajką w plecy,
Żelastwem w głowę, Wesoło!!!

Biją Polacy, Rosjanie,
Tak, tak: słoneczni Słowianie!
MNIE także będą bić!
A co pan myśli, mój panie?
Jak bić – to bić!

Ha-ha-ha! Za moje obłąkanie,
Żem chciał najdroższe ukochanie
Przez Polskę śnić,
Będą mnie bić – a mocno bić!!!

Po jednej z takich nocy Tuwimowie postanowili wyjechać na jakiś czas
do niemieckiego Wrocławia – „tam, o ironio dziejów! szukając ratunku
przed pogromem”. Poeta wspominał wyjazd do Breslau po wielu latach,
gdy w Niemczech rządzili naziści; w 1905 roku Żydzi stanowili ważną część
społeczności miasta. Niewiele z pobytu w Niemczech zapamiętał. Płonącą
choinkę, od której zajęły się firanki, wielkie rolmopsy i wymarzoną
maszynkę parową, którą kupili mu rodzice. „I była tam Ohlauerstrasse
(Oławska). To wszystko” – wspominał Breslau. Rodzice myśleli nawet
o emigracji na stałe do Rosji. Zrezygnowali, gdy zrozumieli, że dla Żydów
wyjazd do Rosji oznaczałby trafienie z deszczu pod rynnę.
Konsekwencje postawy wymuszonej przez matkę podczas strajku w 1905
roku ciągnęły się za Tuwimem długo. Legendarna działaczka PPS Lidia
Ciołkoszowa jeszcze w latach dziewięćdziesiątych XX wieku wspominała
wakacje 1907 roku, spędzane z ubranym w mundurek i czapkę rosyjskiego
gimnazjum Julkiem. Namówiona przez starszych kuzynów zorganizowała
„szajkę dzieci”. Miała wtedy pięć lat. „Biegaliśmy za Tuwimem, wołając
z wielką radością: «Łamistrajk, łamistrajk», nie bardzo rozumiejąc, co to
słowo znaczy” – wspominała. Julek okropnie się złościł, co wszystkich
bardzo bawiło, a Lidia Ciołkoszowa zapamiętała tę wymierzoną
w „łamistrajka” Tuwima akcję jako pierwszą lekcję patriotyzmu. Julek
próbował odpracować rewolucyjną nieobecność podczas wakacji
spędzonych po pierwszej klasie gimnazjum pod Łodzią, w Krzyżówce koło
Andrzejowa. Zbierał chłopskie dzieci w jakimś parowie i uczył abecadła.
„Prowadziłem te wykłady konspiracyjnie, rozglądając się, czy jakiś szpicel
nie śledzi. Nikt niestety nie śledził. A tak tego pragnąłem!” – wspominał.
Podczas tych samych wakacji rodzice Tuwima posłali syna do krewnych
w Warszawie. W środowisku, gdzie nikt go nie znał, miał odetchnąć
od łódzkich przeżyć. Ale okazało się, że wyjechać to za mało,
stygmatyzujące znamię na policzku w nowym miejscu budziło nową
ciekawość. Ewa Drozdowska, kuzynka poety, wspominała „paniusie”
w Ogrodzie Saskim, które na widok Tuwima zakrzyknęły: – Jezus, Maria,
jaką ten chłopak ma plamę na twarzy! „Julek stanął jak wryty, spojrzał
na mnie strasznie smutnymi, zrozpaczonymi oczyma, szukając pocieszenia”
– pisała. Potem zauważyła, że odtąd już zawsze starał się ukrywać skazę,
zasłaniając policzek. Głowę podpierał tylko z lewej strony. Nawet jeżdżąc
samochodem, starał się siadać tak, by nie było widać myszki na policzku.
Psychologowie będą pewnie długo jeszcze rozważać, jak dalece szpecące
znamię na policzku mogło wpłynąć na losy poety. Może gdyby nie
konieczność krycia się w murach mieszkania w młodości, nie rozwinąłby
się lęk przed otwartą przestrzenią, uniemożliwiający mu normalne życie
w latach dorosłych. Wtedy nie był już „tym chłopcem z myszką”, był
Tuwimem, Księciem Poetów, ale choroba zdążyła nasilić się na tyle,
że przypominała o sobie za każdym razem, gdy wychodził z domu. Kiedy
po latach doszły jeszcze stany lękowe wywołane napaściami w gazetach
i poczuciem fizycznego zagrożenia, coraz trudniej było się przed nią bronić.
O piętnie pozwalały mu zapominać tylko kolejne „bziki”, które
opanowywały chłopięcą wyobraźnię. Wiele pasji rodziło się, rozkwitało
i więdło równolegle. „Było ich w moim dzieciństwie dużo” – napisał.
Zbieranie znaczków i motyli to był banał, szybko przeszedł do hodowli
chrząszczów, jaszczurek i zaskrońców. Sprawy się skomplikowały, gdy
postanowił przenieść hodowlę do domu, a wąż okazał się samicą
i po mieszkaniu na Świętego Andrzeja zaczęły uwijać się nie tylko zielone
jaszczurki, ale spod łóżek wypełzły węże. „W domu powstała panika. Julek
musiał ustąpić” – wspominała siostra. Węże zostały wyłapane i zawiezione
do parku Poniatowskiego, gdzie odzyskały wolność. Po gadach przyszedł
czas na kolekcjonowanie gazet i tygodników, po jednym numerze każdego
tytułu. Szczególnie dumny był z dziennika japońskiego – który kosztował
go zawrotną sumę, bo aż pół rubla – i litewskiego. A następnie wpadł
w szał chemiczny, przerwany dopiero przez rodziców po nieudanej próbie
wysadzenia w powietrze (oczywiście niechcący!) rodzinnego domu.
„Pozbawiony swego zaczarowanego świata czuje się pokrzywdzony, boć
przecież nie on jest winien temu, że eksperyment tak się fatalnie skończył”
– pisała kuzynka Ewa. Przez kilka tygodni musiał nosić rękę na temblaku,
co było o tyle przyjemne, że uwalniało od konieczności notowania w szkole
i odrabiania zadań w domu. Po chemii przyszła mechanika, budowane
z najdziwniejszych części, drucików, korbek, pudełek po cygarach, maszyny,
które działały, żeby działać. „Ale po co? Nie wiadomo do dziś” –
wspominał.
Najtrwalszym „bzikiem” okazała się jednak fascynacja językiem.
Pozostanie pewnie bez odpowiedzi pytanie, dlaczego to właśnie
zaszczepione przez ojca zainteresowania lingwistyczne wchłonęły
kilkunastoletniego chłopca tak bez reszty. Wolał przez wiele godzin ślęczeć
wśród książek, bo bał się nieprzyjaznego świata? Czy może zostawał
w domu, bo przykuwały go tam tajemnice, które odkrywał
w sprowadzanych z księgarń i antykwariatów encyklopediach, słownikach
i samouczkach w najdziwniejszych językach? Owocem spędzanego nad
nimi czasu były kajety zapełnione równym pismem. Notował w nich
słowa zachwycające go egzotyczną urodą, onomatopeicznym dźwiękiem,
raczej brzmieniem niż sensem. Zapisywał, że żywica po malajsku zwie się
„damar”, głowa po dahomejsku „afo”, rybak po jakucku „bałyksyt”, piekło
na Thaiti „tiahobu”, kwiat po staromeksykańsku „szoczitl”, a świnia
po maoryjsku „puaka”. Ułożył listę liczebników od jednego do dziesięciu
w blisko dwustu językach. Ojciec napisał mu po niemiecku list do znanych
antykwariuszy w Lipsku z prośbą o katalogi dzieł lingwistycznych.
Podpisał je „Prof. Dr Julian Tuwim”, słusznie podejrzewając, że ucznia
gimnazjum nikt poważnie nie potraktuje. A tak już po kilku dniach dostał
paczkę katalogów, z których wynotował – sześć stron drobnym maczkiem! –
listę książek, które chciałby mieć. Nie było go oczywiście na nie stać, ale
już sama przyjemność patrzenia na tytuły, takie jak Zur Kenntniss der
melanesischen, mikronesischen und papuanischen Sprachen albo Cuadro
descriptivoy comparativo de las lenguas indigenas de Mexico była
bezcenna. Jednocześnie z tym przyszło zainteresowanie esperanto, a Julek
jeśli już czymś się zajmował, to na całego.
Kilkanaście lat później pokazał jeden z zachowanych z dzieciństwa
zeszytów ze zdobyczami lingwistycznymi Romanowi Zrębowiczowi,
wydawcy i poecie. „Kajet ten jest klasycznym dokumentem ilustrującym,
czym jest biologia słowa dla Tuwima, w jak bogatych, pierwotnych
kategoriach dzieciństwa żyje cała wyobraźnia poety (...). Dlatego cała
poezja Tuwima pachnie rozkosznie jak las. Każdy wiersz posiada swój
specyficzny aromat” – napisał Zrębowicz. Lingwistyczne fascynacje
towarzyszyły Tuwimowi do końca życia. Jeszcze po II wojnie notował
brzmienie różnych słów, na przykład „kocham cię” czy „motyl”,
w najbardziej egzotycznych językach świata.
Kajety do notowania językowych odkryć i zachwytów oraz słówek
w esperanto zabierał ze sobą nawet do Inowłodza, gdzie od 1907 roku
wyjeżdżał z siostrą i matką na każde wakacje. W letnisku (właściwie „stacji
klimatycznej leśnej”) nad Pilicą spędził lata najszczęśliwsze, wolne
od szkolnych i rodzinnych traum oraz ograniczeń.
W Inowłodzu mieszkali w willi Regina, oferującej dość umiarkowane
luksusy, ale też Inowłódz był „kurortem” dla raczej średniozamożnych
łodzian (dla Tuwimów i tak wakacyjny wyjazd był poważnym
wydatkiem), bogatsi wyjeżdżali do „badów” w Szwajcarii. Ale nie luksus
był podczas pobytu w Inowłodzu najważniejszy. Atrakcją były wycieczki
łodzią po Pilicy i konne eskapady po okolicznych wsiach. „Inowłódz
usuwał wszelakie hamulce – i od pierwszego dnia stawałem się karabinem
maszynowym łobuzerki i rozpętanego temperamentu” – wspominał
Tuwim. Włóczył się całymi dniami z bandą równie spragnionych wolności
nastolatków, wyrykiwał podszyte erotyką ludowe piosenki, których uczyli
się od okolicznych chłopów, posmakował pierwszy raz w życiu alkoholu
(„urzynałem się po karczmach”). A wieczorami w drewnianej sali letniska
„walcował” z pannami, które też przyjeżdżały do Inowłodza spragnione
wrażeń. O jednym z takich właśnie wieczorów, gdy „wódka za wódką
w bufecie”, a potem grande valse brillant z „panną madonną, legendą tych
lat” pisał w Kwiatach polskich. „Walcował namiętnie, prawą nogą
zataczając szerokie, zamaszyste półkola” – wspominała siostra. A gdy emocji
nadal było za mało, szło się jeszcze z panną na „ruinki”, czyli stary cmentarz
z pozostałościami po „starożytnym” kościele. „Przelękniona dziewczyna
mocniej przytulała się do dygocącego kawalera. Takie to były cmentarne
ballady i romanse” – pisał. Ale w liście, który wysłał niespełna miesiąc
przed śmiercią do uczniów szkoły w Inowłodzu, wspomnienia były o wiele
bardziej grzeczne: „Przypominam sobie śliczne dni dzieciństwa i młodości,
kiedy hasałem po inowłodzkich lasach i łąkach albo przechadzałem się
po rynku i uliczkach waszego miasteczka, tak drogiego mojemu sercu
i pamięci”.
To w Inowłodzu po raz pierwszy poważnie się zakochał. Miał lat
piętnaście, ona, Halinka Kon – córka adwokata z Tomaszowa – czternaście.
Była bohaterką (jako H.K.) wielu wierszy z tamtego okresu. „Kochałem się
dwa lata, bardzo mocno i na całe życie, ale dziwnie się ta miłość ułożyła:
panna Hala nic o niej nie wiedziała” – wspominał po latach. Także
w Inowłodzu podkochiwał się w pannie Kwiatkównie, ale najwięcej,
szybko zresztą zmienianych, gimnazjalnych uczuć przeżywał w Łodzi.
„Byłem bardzo kochliwy! Pensjonarczarz i panniarz, że coś strasznego” –
wspominał niemal codzienne polowanie na to, która panienka, z której
pensji, o której godzinie i którą ulicą będzie akurat przechodziła, by można
było ją zobaczyć i nasłodzić się na kilka godzin widokiem. A nawet
na krócej, jeśli z rozpiski wynikało, że trzeba się pospieszyć, bo za chwilę
Dzielną albo Widzewską przejdzie kolejna Zosia, Ola, Niusia, Marysia,
Tania albo Frania.
Przyszłą żoną Stefanię Marchwiównę zobaczył pierwszy raz
na Piotrkowskiej w 1912 roku. Zakochał się od pierwszego wejrzenia. „Była
wtedy tak piękna, że wszystkie Afrodyty, Wenusy i inne wzory piękności
nie warte jej były sznurowadeł zawiązywać” – napisała Izabela Czajka-
Stachowicz. A ci, którzy na początku wątpili w stałość tego uczucia, szybko
się przekonali, że nie mieli racji. Miłość poety okazała się równie trwała jak
ofiarowywane i dedykowane ukochanej poezje.
Stefania mieszkała w Tomaszowie Mazowieckim, zaledwie kilkanaście
kilometrów od Inowłodza. To ułatwiało kontakty także w czasie wakacji.
„W dwu ostatnich przedwojennych latach wychodziłem często na drogę,
wypatrując powozu z Tomaszowa. Nie chciał przyjechać. Aż kiedyś zjawił
się, przywiózł Najbłękitniejszą i tak długo wyczekiwaną” – wspominał
początek miłości. A po latach napisał w Kwiatach polskich.

A może byśmy tak, jedyna,
Wpadli na dzień do Tomaszowa?
Może tam jeszcze zmierzchem złotym
Ta sama cisza trwa wrześniowa...

Tomaszów ma jeszcze jedną zasługę dla polskiej poezji. „W bufecie
na stacji, gdy wracałem z Inowłodza do Łodzi, strzelił mi do głowy Piotr
Płaksin, po paru latach dopiero napisany” – wspominał Tuwim. Wiersz
o telegrafiście, który nie umiał grać na klarnecie „Na stacji Chandra
Unyńska / Gdzieś w mordobijskim powiecie...”.
Wiersze Julek zaczął układać jeszcze w gimnazjum. Zadebiutował jako
autor zjadliwej satyry, druzgocącej wiarołomnego kolegę z klasy
o nazwisku Kon. „W strasznym ścisku na wrotnisku / z panną Jadzią pędzi
Kon. / «O mój słodki, popraw wrotki!» / prosi Jadzia, spełnia on. / Wtem
Marysia, słodka Mysia, / na wrotnisku zjawia się...”. Co było dalej, poeta
nie pamiętał, a następny wiersz był już śmiertelnie, w dosłownym sensie,
poważny: „Buduję dom, buduję dwór, / a czarna moja cegła, / a młot i łom
w mój walą mur, / w fundament trumna legła. / Robotnik trup tam kopie
grób...”.
Potem pod względem literackim było coraz lepiej, choć równie gorzko
z powodu pierwszego miłosnego zawodu, który przeżywał gimnazjalista.
„Pierwsze moje wiersze były pełne tradycyjnego «Weltschmerzu»
i najczarniejszego pesymizmu, wobec którego pesymizm Byrona był
niczym” – opowiadał po latach Romanowi Brandstaetterowi. Pisał
w tajemnicy, z siostrą i matką dzielił się tylko kolejnymi poetyckimi
fascynacjami. W swoim pokoju zawiesił na ścianie portrety poetów,
których uważał za duchowych przodków: Francuza Jeana Arthura
Rimbauda i Amerykanina Walta Whitmana. „Chorował na Staffa,
z aktorską emfazą deklamował Statek pijany, upajał się Verlaine’em
i Baudelaire’em, odkrywał młodą Rosję w osobach Balmonta, Briusowa
i Błoka, ale nikomu z nas nie przychodziło do głowy, co się święci” –
wspominała siostra. Statek pijany znał na pamięć w oryginale. „Rozsadzał
jak dynamitem szarość i ubóstwo naszego życia” – dodała.
Ale najważniejszy był i tak Staff. „Czytałem Staffa przed snem
i natychmiast po obudzeniu, w szkole i na wizytach, bo brałem ze sobą
jego tomiki i recytowałem pannom oraz kolegom” – wspominał Tuwim.
Pod wpływem fascynacji poezją Staffa zaczął pisać już na poważnie: „Miało
się ku wiośnie roku 1911 [w innym miejscu napisał, że było to w roku 1910
– M.U.], gdy w mieszkaniu przy ulicy Andrzeja rozbiła się bania z poezją”.
Kolejne czarne kajety gromadziły wiersze „bezecnie ze Staffa zrzynane”.
Bardzo długo nikt o nich nie wiedział. Dopiero zagubiony kluczyk
do szuflady biurka i konieczność wezwania ślusarza ujawniły tajemnicę
ukrytą w czarnym brulionie z wytłoczonym na okładce złotym piórem.
Julek w sekrecie przed rodzicami, a nawet przed siostrą, pisał wiersze.
Rodzice potraktowali to jako jedno z kolejnych opętań syna, zapamiętała
siostra, ale jak miało się okazać, niesłusznie. W jedenastu zeszytach
juweniliów z lat 1911–1918 znalazło się ponad sześćset wierszy, kilkadziesiąt
utworów pisanych prozą poetycką i kilkanaście tłumaczeń, głównie
z rosyjskiego. Były wśród nich wiersze „grzeczne”, miłosne westchnienia
do Stefy, Listy do pięknej Pani, poetycki Manifest, naiwny w młodzieńczej
bucie, ale i wiersze, które mogły zaniepokoić rodziców, zwłaszcza gdyby
trafiły w ręce Ireny. Bo w Fallicznej pieśni Julek wprost opisywał akt
seksualny, rozwarte kobiece uda, wzniesionego ku górze fallusa, „męskości
świętą doskonałość” i moment, gdy „...łączy się ciało mężczyzny / Z ciałem
kobiety...”.

Aż wreszcie chwila okropna przychodzi,
Kiedy ich rozkosz przeszywa jak strzała,
Jak błyskawica, jasne szczęście bije
I wytryskuje nasienie mężczyzny
W kobiece łono...

Niewielka część tych wierszy trafiła później do trzech pierwszych
tomików poetyckich Tuwima. Z tego okresu siostra zapamiętała także
leżący na obitym zieloną ceratą stole w pokoju brata porcelanowy krzyż
z głową Chrystusa w cierniowej koronie. „Na odwrotnej stronie krzyża
wypisał Julek niebieskim atramentem: «Kto raz się zgodził nieść swój krzyż,
tego nań wiecznie wbijać będą»”. Później wielokrotnie przy różnych
okazjach wracał do tych słów, które coraz mocniej zrastały się z jego
własnym losem, wspominała Irena Tuwim.
Drukiem zadebiutował w 1911 roku jako... tłumacz. Przełożył wiersz W
jesiennym słońcu ukochanego Leopolda Staffa na esperanto, którym to
językiem fascynował się od roku. Listownie poprosił trzydziestotrzyletniego
wówczas poetę o zgodę na druk przetłumaczonego utworu, a pisarz, pewnie
nie bardzo poważnie traktując prośbę egzaltowanego gimnazjalisty, zgodził
się; chciał tylko dostać egzemplarze pisma z tłumaczeniami. Później Tuwim
przełożył na esperanto jeszcze sześć kolejnych wierszy mistrza.
Wspominał, że poczuł się ambasadorem Staffa na miasto Łódź i okolice,
a dzięki esperanto także na cały świat. „Przyszło oczarowanie, opętanie.
Do późnej nocy i od wczesnego ranka, po drodze do gimnazjum
i na lekcjach, w czasie przerw między lekcjami, na zebraniach koleżeńskich –
Staff, Staff i Staff” – pisał. Po kilku miesiącach cała siódma gimnazjalna
z pamięci recytowała za Tuwimem Deszcz jesienny i rozczytywała się
w Snach o potędze, choć wcześniej Staffa nikt nie znał, wspominał Jerzy
Szapiro. Nawet ich nauczyciel polskiego po egzaminie maturalnym
przyznał się uczniom, że poezję Staffa poznał dzięki Tuwimowi. Deszcz
mówiony przez Julka stawał się prawdziwym deszczem, a deszcz bijący
o szyby przypominał staffowską strofę, napisała siostra.
Wreszcie zebrał się na odwagę i posłał Staffowi własne wiersze, prosząc
o wyrok: czy warto pisać. „Co przeżyłem, wyczekując odpowiedzi, tego nie
opiszę” – wspominał. Potrafił w czasie dużej pauzy biec z Mikołajewskiej,
gdzie mieściło się gimnazjum, do domu na Świętego Andrzeja, sprawdzić,
czy jest list ze Lwowa. Długo nie było. Gdy po wielu tygodniach wreszcie
nadszedł, „Jeszcze go nie przeczytałem, a już wiedziałem, że «jest dobrze»,
skoro poeta tak się rozpisał”, wspominał. Cztery stronice zapisane drobnym
maczkiem nie mogły zawierać zdawkowego zniechęcenia do dalszego
pisania. Staff pisał, że dostrzega talent, że młody autor powinien pisać
i nawet „rzeź bezlitosna” wobec niektórych wierszy nie powinna go od tego
odstręczyć. „Właśnie to, że stanąłem wobec talentu, kazało mi być dla jego
dobra surowym” – ocenił Staff utwory gimnazjalisty. Bo są wśród nich
wiersze „ładne”, ale ich ładność polega jedynie na braku wad. Są przez to
poprawne, jest w nich rym i rytm, ale w prawdziwej poezji chodzi o coś
więcej. Niektóre wiersze sprawiają wrażenie, jakby przerwano im oddech,
dlatego Staff radził „pisać mniej, a dać rzeczy zjędrnieć, nabrać soku”.
Utworów naprawdę skończonych jest jeszcze wśród wierszy Tuwima
niewiele, ale nawet wśród tych niegotowych są zwrotki i ustępy „dużej
piękności”. Jednak najbardziej z listów Staffa zapamiętał dwa zdania: „Kto
się w siedemnastym roku życia nie burzył, ten nie był nigdy morzem,
chyba miską wody”. I drugie, że takie miotanie się, rozterki i ciągła
gotowość, by się wspinać, gdy tylko pojawi się na horyzoncie szczyt, to jest
jak „czyhanie na swego Boga”. Te słowa kilka lat później stały się tytułem
pierwszego tomu wierszy Juliana Tuwima, a list Staffa do końca życia
przechowywał on jak największą relikwię. Tymczasem zachęcony pisał
coraz więcej. A rozpoczęta w 1911 roku korespondencja trwała czterdzieści
dwa lata, aż do śmierci – paradoksalnie – młodszego z poetów. Najpierw
łączył ich stosunek mistrza i adepta, potem dwu równoprawnych gwiazd
na poetyckim niebie, wreszcie przyjaźń.
Osobiście Tuwim poznał swego mistrza latem 1913 roku. Podczas wakacji
spędzanych tradycyjnie w Inowłodzu dowiedział się, że Staff przyjechał
ze Lwowa (włączonego jak cała Galicja do Austro-Węgier) do zaboru
rosyjskiego, i mieszka u brata w Rudzie Malenieckiej pod Końskimi.
„Dzisiaj samochodem po dobrej szosie trwałaby ta podróż niespełna
godzinę” – pisał Tuwim po II wojnie światowej; wtedy jazda
z przesiadkami rozklekotaną ciuchcią, a przede wszystkim
wynajmowanymi bryczkami trwała dobę. Jednak warto było! Na początku
rozmowa się nie kleiła, wydawało się, że długa droga nie miała jednak
sensu, ale po obiedzie było już lepiej. Długo rozmawiali, spacerując
po niewielkim ogrodzie. Staff dzielił się z gimnazjalistą swoimi poetyckimi
rozterkami, jak z równym sobie. „Wracałem do Inowłodza wysoki,
skrzydlaty, śpiewający”.
Leopold Staff przeżył swego ucznia. Podczas spotkania grupy pisarzy
w przeddzień pogrzebu Tuwima wspominał wizytę rozemocjonowanego
sztubaka sprzed czterdziestu lat.
– Ten młody chłopak mówił o Whitmanie, o Rimbaudzie. Oczy mu
płonęły. Nikt inny nie mógł być tym przyszłym wielkim poetą, tylko on,
ten chudy chłopaczek w gimnazjalnej bluzie z paskiem rzemiennym
o mosiężnej klamrze... – zapamiętał opowieść Staffa Józef Brodzki.
„Miało się wrażenie, że ani przez chwilę nie przyjął do wiadomości faktu
śmierci Tuwima” – zanotował po tym spotkaniu Anatol Stern.
Wtedy, w 1913 roku wiary młodego poety w werdykt Staffa nie były
w stanie zmienić nawet pierwsze poetyckie niepowodzenia, kiedy kolejne
redakcje, którym proponował swe wiersze, milczały. „A posyłałem je
do wielu pism, poleconymi listami, «z uprzejmą prośbą o zamieszczenie
na łamach poczytnego itd.». Nikt się słówkiem nie odezwał...” –
wspominał. Nie odpowiedzieli nawet ci, którzy po kilku latach rozpływali
się nad tymi samymi wierszami, gdy ukazały się już w książkach.
Dopiero w grudniu 1912 roku, i to nie z Łodzi, nadeszła propozycja druku.
Szóstego stycznia następnego roku w „Kurierze Warszawskim” został
opublikowany wiersz Prośba, zaczynający się słowami „Jedni niech będą
rycerze...”. Podpisał go, mimo nalegań redakcji, nie nazwiskiem, ale
inicjałami St.M., jak Stefania Marchwiówna, składając hołd dziewczynie,
która za kilka lat miała zostać jego żoną. „Do mego chronicznego
«rozstaffienia» przyłączyło się niebawem «rozstefienie»” – wspominał. Choć
drugim, równie ważnym argumentem, by ukryć się za kryptonimem, była
szkoła. „Uczeń gimnazjum łódzkiego, na domiar złego drugoroczniak, nie
mógł pod własnym nazwiskiem drukować wierszy” – napisał po latach.
Już w tym pierwszym opublikowanym utworze widać wyraźnie, jakie
miejsce w świecie widział dla siebie.

Jedni niech będą rycerze,
Wojenne niech noszą szaty,
Niech mają miecze, puklerze...
...Inni niech będą jak kwiaty...

Jedni niech będą za czynem,
Niech skroń laurami okręcą...
...inni – kwitnącym jaśminem,
Inni niech cicho się smęcą...

Dziesięć lat później, już pewny siebie i swoich racji napisze to samo
znacznie ostrzej w wierszu Do generałów.
Po debiucie znów na wiele miesięcy zapadła cisza. Dopiero w 1914 roku
nawiązał dzięki matce kontakt ze Stanisławem Chruszczewskim z redakcji
„Nowego Kuriera Łódzkiego”. Przyniósł rękopis. „Targ w targ, wiersz został
nabyty. Nieznaczne honorarium znalazło się w kieszeni autora” –
wspominał Chruszczewski (i szybko zostało „upłynnione” w jednej
z cukierni przy Piotrkowskiej). Pierwszy utwór ukazał się podpisany tylko
literą „j”, następne pseudonimem Roch Pekiński. Potem były kolejne,
satyry i liryki, ale z innych redakcji dalej przychodziły odpowiedzi
niezostawiające złudzeń: „Nie skorzystamy”.
Jednak namaszczenia staffowskiego nie były w stanie przekreślić ani
problemy z redakcjami, ani nawet druzgocąca opinia drugiego z bogów
na poetyckim niebie Tuwima – Bolesława Leśmiana. Poproszony
o odpowiedź na odwieczne pytanie wszystkich początkujących poetów: –
Czy warto dalej pisać?, odrzekł: – Nie warto. Bo to, co młody poeta dał mu
do oceny, to wcale nie wiersze. Bo poezja to zupełnie coś innego. Bo słowa
odpowiednio dobrane muszą chwytać tajemnicę, a słowa Tuwima nie
chwytają. „Mówił z trudem, sam szukając najtrafniejszych zestawień słów
dla zobrazowania rozmiarów mojej klęski” – wspominał Tuwim rozmowę
z Leśmianem.
Ale nawet Leśmian nie był już w stanie zawrócić go z raz obranej drogi.
W kolejnym zeszycie, który wypełniał wierszami od grudnia 1913
do stycznia 1914, roku znalazł się utwór Moje słowa, pokazującym jakimi
mistrzami słowa mierzył się dziewiętnastolatek. Jakim poetyckim
gigantom czuł się równy, może nawet lepszy, a co najmniej odważniejszy!
Bo im wystarczało słów, jakie ofiarowała polszczyzna, on chciał znaleźć
nowe, inne, własne...

Pisał Kochanowski, Mickiewicz i Skarga,
Pisał Norwid, pisał Słowacki i Rej:
A żadnego nigdy nie trapiła skarga,
Że jest biedna mowa, że zbyt mało Jej...

I nigdy od razu nie zabrakło słów im,
Każdy rad był z tego, że i tyle ma...
Aż tu się po latach zjawia... Julian Tuwim...
– – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – –
Resztę Ty mi wybacz, Polska Mowo ma!

Gdyby w 1916 roku Tuwim uwierzył Leśmianowi, może nie napisałby już
ani tego, ani żadnego innego wiersza: „Bo Leśmian był TO, nie TEN. Stwór
o strukturze Absolutnego Poety (...). Wielbię dużo jego wierszy. Jeżeli się
poezje do pereł i kosztowności przyrówna – dorobek Leśmiana jest
nieprzebranym skarbem”. Ale na szczęście najwyraźniej mu nie uwierzył.
Dwa lata później w większości te same, zdyskredytowane przez Leśmiana
wiersze złożyły się na pierwszy poetycki tomik Tuwima Czyhanie na Boga.
Siedział w kawiarni, robiąc korektę, gdy dosiadł się doń Leśmian. Zaczął
czytać arkusze z wierszami. Pierwszy, drugi... szósty. Coraz bardziej
zachwycony wykrzykiwał, że są cudowne. Tuwim nie chciał uwierzyć,
przecież to były te same wiersze, które dwa lata wcześniej dał mu
do recenzji.
– Niech mi pan wybaczy – usprawiedliwił się Leśmian. – Przecież ja
wtedy nawet nie zajrzałem do pańskiego kajetu...
Był rok 1918, Warszawa, Tuwim miał już na koncie sukcesy
poświadczające poetycki talent, łatwo więc przyszło mu wybaczyć
niesprawiedliwą krytykę. Ale co byłoby, gdyby pierwszą recenzję usłyszał
nie z ust Staffa, ale właśnie Leśmiana? Czy wrażliwy chłopiec zniósłby cios?
Zwłaszcza że przed nim były jeszcze matura i wojna.
Wojna, która wybuchła w sierpniu 1914 roku, toczyła się w Łodzi jakby
obok normalnego życia. Po prostu władze rosyjskie i policja zostały
zastąpione przez władze i policję niemiecką. Namacalnym i bolesnym
świadectwem, że wszystko to dzieje się naprawdę, była konieczność
powrotu z ostatnich przed wojną wakacji (spędzanych oczywiście
w Inowłodzu) wynajętą chłopską furmanką. Pociągi zarezerwowane były
już dla wojska. Ale w mieście (Tuwimowie nie mieszkali już wtedy
na Świętego Andrzeja, tylko w dużo mniejszym mieszkaniu w oficynie
kamienicy przy ulicy Dzielnej) normalnie działały kabarety i teatrzyki
rewiowe, ukazywały się gazety, toczyło się życie literackie, w którym
świeżo upieczony maturzysta brał coraz bardziej aktywny udział. „Nosił się
z fantazją, chodził w rozpiętym szynelu, w czapce podziurawionej jak sito
papierosami, co należało do elegancji, rozbijał się dorożkami i skrapiał sobie
włosy wodą brzozową Drallego” – wspominała siostra.
Wiecznie zirytowana, szukająca coraz to nowych powodów do zmartwień
i miotająca się po domu matka próbowała jakoś wpływać
na postępowanie syna, ale ojciec zachowywał pogodny dystans wobec
problemów, które Julek sprawiał. W efekcie wolno mu było wszystko.
Zręcznie lawirując między nieustannie sfrustrowaną matką a obecnym
w domu tylko ciałem ojcem, unikał grożących mu niemal codziennie
awantur; o zbyt późny powrót do domu, nieodpowiednie towarzystwo,
brak postępów w nauce, papierosy.
Wracając po wielogodzinnej nieobecności, zdyszany, w rozpiętym szarym
płaszczu i z błyszczącymi oczami, zadawał czekającej przy drzwiach siostrze
sakramentalne pytanie:
– Awantu by? – w języku rodzeństwa oznaczało to pytanie, czy była
awantura, czy może tym razem obeszło się bez wyładowań. Z czasem
wywalczył sobie prawo, by wszędzie chodzić własnymi ścieżkami. Chciał
się uczyć – dobrze, nie chciał – też dobrze, rodzice, a właściwie matka,
przestali protestować.
Zaczęło się jeszcze przed maturą od potajemnych, bo niedozwolonych
przez szkolne władze, wizyt w kabaretach, po których wyśpiewywał
zbulwersowanym rodzicom zapamiętane refreny. Szybko jednak okazało
się, że to młodemu poecie nie wystarczy. Nawiązał współpracę z kabaretem
Bi-Ba-Bo, który właśnie rozpoczął działalność w hotelu Savoy (ambicją
właścicieli największych łódzkich hoteli było posiadanie własnej sceny
kabaretowej), zaczął publikować satyryczne wierszyki po dwie kopiejki
za wers w redagowanych przez Konrada Toma pisemkach: „Śmiech” i „Życie
Łódzkie”. Podpisywał się jak dawniej pseudonimem Roch Pekiński, żeby
nie drażnić nauczycieli.
Tym bardziej że niektóre z wierszy zapowiadały już te same uczucia
i namiętności, które za kilka lat, po ukazaniu się Wiosny, miały wywołać
jedną z największych burz w historii polskiej poezji. Zwracając się
do panien niedostępnie ponętnych, tajemnych, prześlicznych jak motyle
w mimozach, Tuwim pisał:

Excusez... mam wrażenie, że się... hm!... wam po nocach
Parobkowie rzeźniccy śnią, jak lwy muskularni,
Że się często atleci marzą w słodkich przemocach,
Silni, tędzy, ogromni... O, narcyzy z cieplarni!

Takich marzeń i fantazji poezja, przynajmniej ta oficjalna, publikowana
w ogólnie dostępnych pismach, jeszcze wtedy nie ujawniała.
W 1915 roku łódzki teatrzyk ogródkowy Urania wystawił na swojej
scenie spektakl Rocha Pekińskiego. Rewia, w której występowali najlepsi
wówczas w Łodzi aktorzy kabaretowi (między innymi słynny Józef „Pikuś”
Urstein), była dość rewolucyjna. Tuwim „szydził w niej z fabrykantów,
kamieniczników i innych dorobkiewiczów”, a oni mimo to kupowali bilety,
przekonani, że satyra godzi wyłącznie w ich konkurentów. „Słyszysz,
Kuperman, to do ciebie pite, a nie do mnie, bo kto podwyższył komorne,
ty czy ja?” – wspominał ówczesne komentarze lodzermenschów Stanisław
Chruszczewski. Lodzermensch, ten szczególny typ człowieka, będący
skrzyżowaniem prawdziwego przemysłowca z tanim geszefciarzem,
występujący tylko w tym jednym miejscu i czasie na świecie, był
wdzięcznym tematem kpin.
Młody autor, zaledwie przecież maturzysta, stawał się coraz bardziej
popularny. Pisał, jako Roch Pekiński, opowiadania publikowane w dodatku
literackim „Nowego Kuriera Łódzkiego” i wygłosił, pod własnym
nazwiskiem, w Sali Koncertowej (obecnie Filharmonia Łódzka) odczyt
na temat rosyjskiego i włoskiego futuryzmu Apostołowie brutalnego jutra.
Recenzenci pisali, że z całą młodzieńczą zuchwałością nie zostawił
na futurystach suchej nitki, ale słuchaczom się podobało. „Młodego
antyfuturystę nagrodzono oklaskiem” – napisał S.B. w „Nowym Kurierze
Łódzkim”. Dla kabaretu Nowości Roch Pekiński napisał rewię Mr. Pipkins
z Chicago w redakcji łódzkiego „Herolda”, z łatwymi do odczytania przez
łódzkich widzów aluzjami do konkretnych ludzi: poetów i dziennikarzy.
Dla łódzkiego Teatru Wielkiego przełożył dramat Dymitra Mereżkowskiego
Car Paweł I, a dla warszawskiego teatrzyku rewiowego Czarny Kot,
z którym po przeprowadzce do Warszawy połączyło się Bi-Ba-Bo
(przeprowadzka dotyczyła raczej tylko nazwy, a nie zespołu), adaptował
na scenę felietony rosyjskiego satyryka, Arkadija Awerczenki. Tuwim
zgłosił się do kierownika literackiego Czarnego Kota, Kazimierza
Wroczyńskiego, podczas gościnnych występów scenki w Łodzi i... „wkrótce
stał się filarem teatrzyku”. Napisał dla niego między innymi skecz
Łodzianie, szmonces kpiący z łódzkich geszefciarzy Kantorowicza
i Hendelmana (jeden sprzedaje drugiemu zegarek), którzy zaplątują się
nawzajem w kolejnych oszustwach.
Przeróbki tekstów Awerczenki to był początek kabaretowej kariery poety
w stolicy. Adaptacje były bardzo udane, „jęły się cieszyć coraz większym
powodzeniem, a coraz większa frekwencja publiczności gwarantowała
zwiększanie się tantiem autorskich” – wspominał Wroczyński. Kiedy w 1916
roku Tuwim zapisał się w Warszawie na studia prawnicze, które go zresztą
kompletnie nie interesowały, szybko jako najbardziej zdolny autor został
stałym współpracownikiem kabaretowej scenki. Pisał skecze, monologi,
parodie, melorecytacje, potem także piosenki (Bajkami we własnym
wykonaniu natychmiast uwiódł widownię teatrzyku), mnóstwo drobnych
utworów różnej treści na aktualne tematy, które sypały się jak z rogu
obfitości, wspominał Wroczyński. „Jego manometr psychiczny dygotał stale
w zakresie najwyższych podziałek; poeta robił wrażenie czegoś, co zaraz
ulegnie wybuchowi”. Kiedy rosyjscy rewolucjoniści zabili cara Mikołaja II
Romanowa, przyniósł Rapsod żałobny na śmierć pułkownika Romanowa.
To była tak zwana duma, czyli wiersz, który Maria Strońska recytowała
przy akompaniamencie muzyki:

Nie biły działa na twój zgon,
Nie dzwonił tobie w Kremlu dzwon,
Ni cerkwie boże.
Ani cię z wielką pompą wiózł
Żałobny sześciokonny wóz,
Imperatorze!

Ale dumy nie przyjęły się w polskich kabaretach, gatunek „nie
rozkrzewił się bujnie, lecz wystrzeliwszy jak agawa kwiatem – uwiądł”,
wspominał Wroczyński.
Spragniony sukcesów i bardzo płodny autor dostarczał teksty – pod
pseudonimem J. Wim – także dla konkurującego z Czarnym Kotem
kabaretu Miraż (Czarny Kot był scenką o ambicjach bardziej teatralnych,
Miraż raczej kabaretem satyrycznym). Wykonywana przez Władysława
Lina i ciesząca się dużym powodzeniem piosenka O, kup pan to! przeszła
do historii polskiej satyry. Niewinna zdawało się piosenka o sklepowej
zachęcającej ojca do kupienia synkowi ołowianego żołnierzyka
w błyszczącym hełmie pod wpływem interpretacji zmieniała się
w antyzaborczy manifest. Była oparta „na pomysłowym fonetycznym
chwycie, pozwalającym wykonawcy na nadawanie powtarzającym się
w każdym refrenie słowom: «O, kup pan to!» brzmienia: «Okupant to»” –
wspominał Tadeusz Żeromski. Władze okupacyjne szybko jednak
zorientowały się w dowcipie i wiosną 1918 roku teatrzyk został zamknięty.
W roku 1917 Tuwim napisał Rewolucję w Niemczech, zjadliwą satyrę
antyniemiecką. Ukazała się w nakładzie pięćdziesięciu egzemplarzy,
osobiście podpisanych przez Tuwima i autora ilustracji Artura Szyka, ale
znacznie więcej osób mogło wysłuchać jej w kabarecie. „Nikt wówczas nie
stworzył bardziej szyderczej wizji narodzin przyszłej rewolucji narodowo-
socjalistycznej” – wspominał Anatol Stern.

Profesor Otto Gottlieb Schmock
Pracuje już dziesiąty rok
Nad dziełem, które za tyleż lat
Przeczyta kulturalny świat:
„Gott, Kaiser, Deutschland Und Proletariat”.

Profesor Schmock jest zdania, iż
Niemcy – to boża stal i spiż,
Z których sam Stwórca dla swej chwały
Wykuł na zawsze pomnik trwały;
Że to jedyna w świecie nacja,
Że trzyma ją orrrganizacja,
Że Bóg jej sprzyja, wszechświat sprzyja,
Że państwo ciągle się rozwija,
Że mocno stoi Wacht am Rhein,
(– Lieb Vaterland magst ruhig sein!).

Oprócz produkcji kabaretowych (w Czarnej giełdzie szydził
z lodzermenschów rozpaczających, że zbliżający się koniec wojny oznacza
kres świetnych interesów) Tuwim dawał odczyty poetyckie. Mówił,
w Łodzi i Warszawie, o poezji uwielbianego Walta Whitmana i o źródłach
muzyki, czytał własne wiersze. Jesienią 1917 roku w wieczorze Tuwima
na Uniwersytecie Warszawskim uczestniczyła Izabela Szwarc, późniejsza
pisarka Izabela Czajka-Stachowicz. Po powrocie do domu rozgorączkowana
oświadczyła rodzicom: „Stała się wielka rzecz – wchodzimy w nową epokę.
Żyje i jest wśród nas natchniony, prawdziwy poeta!”. Pisała to po latach,
kiedy łatwo było się chwalić, że od razu poznała się na talencie Tuwima,
ale coraz bliżej był dzień, gdy jego nazwisko naprawdę mieli poznać
wszyscy.
Tuwim zdecydował się na nudne studia prawnicze, bo ani poetyckie
próby, nawet te coraz bardziej udane, ani pierwociny kabaretowe nie
wzbudzały entuzjazmu rodziców. Poezja to nie było coś, co dawałoby
gwarancję spokoju i dostatniego życia, a matka wymarzyła przecież dla
Julka kitel lekarski albo togę adwokata, jakie nosili jej bracia. „Dobry syn,
powolny życzeniom rodziców, acz niechętnie, pojechał do Warszawy
i zapisał się na prawo” – wspominała Irena Tuwim. Ale myślenie
kategoriami prawniczymi było mu całkowicie obce. Owszem, zaliczył
pierwszy rok prawa, mógł studiować dalej, ale gdy się okazało, że życie ma
tyle znacznie ciekawszych stron, syn buchaltera uznał, że jednak nie
zostanie kauzyperdą. Próbował jakoś udobruchać rodziców, zmienił
kierunek studiów na polonistykę, ale też na krótko.
„Swoich studiów na serio nie brał” – wspominała siostra. A potem
po prostu przestały mu być potrzebne.
Wiosna

Początek roku 1918 to nie był łatwy czas dla poezji. Trwała wojna,
Warszawę po opuszczeniu miasta przez Rosjan okupowali Niemcy, więc
muzy, zgodnie z rzymskim powiedzeniem, powinny były milczeć.
Tymczasem Erato i Kaliope wyraźnie roztoczyły nad stolicą opiekę.
Jednak takiej awantury, jaka wybuchła, i to o wiersz, nikt nie mógł się
spodziewać. Przecież sprawca całego zamieszania pisał i publikował już
wcześniej. Począwszy od maja 1916 roku, w kolejnych zeszytach
akademickiego miesięcznika „Pro Arte et Studio” ukazywały się wiersze
studenta prawa, a potem, gdy już się przekonał, jak nudne i zamulające
wyobraźnię potrafią być prawnicze kodeksy, adepta polonistyki, Juliana
Tuwima. W zeszycie III – Teofania i Modlitwa, w IV – Dziewczyny, w VI –
Ojczyzna, w VII – Syna poetowego narodziny, a w VIII – Kobiety.
Na początku jednak budziły emocje tylko w gronie wtajemniczonych
i zafascynowanych poezją, których zawsze najwięcej jest pośród studentów
filologii polskiej. Tych samych, którzy przychodzili wysłuchiwać odczytów
Tuwima o poezji Walta Whitmana i jego wystąpień na organizowanych
przez uniwersyteckie Koło Polonistów wieczorach autorskich. „Przez plecy
na karku czułam wyraźnie, jak biegną rozsypane paciorki, zimne, mroźne,
krągłe paciorki. To jest nieomylny znak – to właśnie jest – poezja!
Oczywista poezja. Prawdziwa jak złoto, które rozbłyska w rudzie” –
wspominała spotkanie z Tuwimem Izabela Czajka-Stachowicz.
Ale to, co wydarzyło się po ukazaniu się w marcu 1918 roku dziesiątego
numeru „Pro Arte et Studio”, było jak wybuch granatu w tłumie.
Za dytyramb Wiosna oskarżono Tuwima o wszystko, co można było sobie
wyobrazić najgorszego: wyuzdanie, rozpustę, deprawowanie młodzieży
i pornografię. „Utwór ten miał odegrać w naszej poezji nie mniejszą rolę
niż we francuskiej poezji wiersz, który był jego natchnieniem: Paris se
reveille Rimbauda” – napisał Anatol Stern. Wiosna w utworze Tuwima nie
miała nic z poetyckiej sublimacji najczystszych wzruszeń. Poeta opisywał
wylewające się wraz z końcem zimy na ulice miasta zwierzęce żądze
jurnych samców i „nabrzękłych samic”. „Potwora porubczego”, który
zamienia czternastoletnie dziewczynki w matki, w dziewki fabryczne
rozrzucające „kawalerskie choroby”, w kochanki sprzedające się obleśnym,
trzęsącym się starcom za sznycel i piwko, w wyuzdane samice wijące się
w trawie i na ławkach. Skutkiem są poczęte w rui bachory, które
po kryjomu zostaną potem zabite.

Wiosna!!! Patrz, co się dzieje! Toć jeszcze za chwilę
I rzuci się tłum cały w rui na ulicę!
Zośki ze szwalni i z pralni, „Ignacze”, Kamile!
I poczną sobą samców częstować samice!

Wiosna!!! Hajda – pęczniejcie! Trujcie się ze sromu!
Do szpitali gromadnie, tłuszczo rozwydrzona!
Do kloak swe bastrzęta ciskaj po kryjomu,
I znowu na ulicę, w jej chwytne ramiona!!!

Jeszcze! Jeszcze! I jeszcze! Zachłannie! Bezkreśnie!
Rodźcie, a jak najwięcej! Trzeba miasto silić!
Wyrywajcie bachorom języki boleśnie,
By, gdy je w dół wrzucicie, nie mogły już kwilić!

Z wiosną wylegnie na ulice TŁUM, pisał Tuwim. Gwałtowny, okrutny,
bezmyślny, pozbawiony moralności.

Tłumie, bądź dziki!
Tłumie! Ty masz RACJĘ!!!

O ty zbrodniarzu cudowny i prosty,
Elementarny, pierwotnie wspaniały!
Ty gnoju miasta tytanicznej krosty,
Tłumie, o Tłumie, Tłumie rozszalały!

Faluj, straszliwa maso, po ulicach,
Wracaj od rogu, śmiej się, wariuj, szalej!
Ciasno ci w zwartych, twardych kamienicach,
Przyj! Może pękną – i pójdziecie dalej!

„Och, sławię ja cię, tłumie, wzniosłymi słowami / 1 ciebie, Wiosno, za to,
że się zbrodniarz płodzi!” – zakończył swój wiersz.
Nie mógł przewidzieć, co się stanie, bo nawet po latach trudno
zrozumieć, dlaczego reakcja była aż tak histeryczna. Dlaczego tyle złych
emocji wzbudził wiersz ogłoszony w ukazującym się w mikroskopijnym
nakładzie akademickim piśmie. Tym bardziej że Wiosna nawet redaktorom
miesięcznika wcale nie wydawała się utworem najwybitniejszym. Cztery
inne wiersze Tuwima (Chrystus miasta, Sztab, Wesoła pieśń o domu
i Żydzi) zostały zaakceptowane do druku jednogłośnie, Wiosna ledwie
pięcioma głosami (za był między innymi Jan Lechoń) przeciw trzem.
Redaktor „Pro Arte” Mieczysław Grydzewski wymusił na Tuwimie
złagodzenie kilku najbardziej prowokacyjnych wersów, a Kazimiera
Iłłakowiczówna wyszła ze spotkania, podczas którego poeta recytował
Wiosnę, „wiersz, który głęboko ludzi gorszył, zgorszył i mnie” – napisała.
Sygnał do ataku na autora wiersza dały uważany za liberalno-
demokratyczny „Przegląd Poranny” i skrajnie endecka „Gazeta Poranna 2
Grosze”, która najchętniej wepchnęłaby Tuwima między Żydów
w jarmułkach, chałatach, szwargoczących w jidysz. W „Przeglądzie” było
o wyuzdaniu i cynizmie Tuwima oraz proteście, szykowanym w związku
z tym przez niewinne studentki uniwersytetu. W „Gazecie” o żydowskim
pornografie (tak brzmiał tytuł artykułu), rozpuście i wstydzie, że wiersz taki
jak Wiosna („pozbawiony jakichkolwiek wartości literackich”) mógł się
ukazać w piśmie adresowanym do płci obojga. Ale prawdziwa lawina
miała dopiero ruszyć. W proendeckiej „Myśli Niepodległej” oskarżono
Tuwima, że propagując liberalizm płciowy, przebił („zaiste”!) wszystko,
co Henryk Sienkiewicz napiętnował w literaturze jako ruję i poróbstwo...
Autor artykułu napisał, że drży o moralność studentek, narażonych
na znajomość z takimi jak Tuwim „wyuzdańcami”, a tym bardziej
o moralność młodzieży gimnazjalnej, wzorującej się na studentach
„zwłaszcza w zakresie, że się tak wyrazimy, liberalizmu płciowego”. „Jakże
taki «dytyramb» odbija od klimatu duchowego Ody do młodości... Czy
rzeczywiście pornografia studencka Juliana Tuwima uchodzić ma w oczach
naszych za POEZJĘ MŁODZIEŻY dzisiejszej?”.
„Kurier Polski” piórem Stefana Krzywoszewskiego wezwał w artykule
Młodzieńcze swawole senat Uniwersytetu Warszawskiego i profesorów,
by pomogli młodzieży, u której widać brak wszelkiej orientacji artystycznej
oraz zanik uczuć estetycznych i moralnych, w ich odzyskaniu. A resztę
młodzieży akademickiej uchronili przed zgubnym wpływem jednostek
zdradzających się „ze swymi zamiłowaniami restauracyjno-kabaretowymi”.
Proniemiecki i antypiłsudczykowski „Goniec Poranny” uznał, że dytyramb
Wiosna to hymn na cześć rui i poróbstwa. Podobny ściek pornograficznych
wyrażeń, wyuzdanych, pełnych lubieżności i sadyzmu obrazów mógłby
być tworem raczej rozpustnego starca niż rwącego się do życia studenta.
„Zdegenerowany p. Tuwim, odsłaniający w najwyuzdańszych wyrazach
ohydę brudów miasta i roztaczający przed nimi woń miejskiej kloaki,
oddziaływa na młode dusze jak najzjadliwsza trucizna” – podsumował
autor. Dla germanofilskiego „Gońca” skutkiem owej trucizny miała być
na przykład niechęć polskiej młodzieży do wstępowania w szeregi
Wehrmachtu. W obronie „Pro Arte” i Tuwima (ale nie wiersza) stanęli
przedstawiciele organizacji studenckich, uznając, że wspierający zaborców
„Goniec” stanął „poza nawiasem opinii społecznej”.
Studentki uniwersytetu zaczęły zbierać podpisy pod protestem przeciwko
„ohydnym w swym wyuzdaniu elaboratom poetyckim p. Tuwima”,
a studenci (był wśród nich Stanisław Baliński, z którym później Tuwim się
przyjaźnił) ogłosili w „Pro Arte et Studio” list, zarzucający poecie grzech
śmiertelny – odarcie poezji z piękna. „Twoja Wiosna – to Dzieje grzechu
w miniaturze: zbrodnia, chuć, gwałt, wyuzdanie i dzieciobójstwo. To,
co Żeromskiemu starczyło na dwa tomy powieści, Ty, Kolego,
skondensowałeś w jednym wierszu (...). Nie znamy w poezji utworu
bardziej obrażającego estetyczne uczucia czytelnika, w zestawieniach,
porównaniach i określeniach – bardziej trywialnego. Lapidarna definicja
kobiety w brutalności swej jest wprost wstrętna... Kobieta w definicji Twej
jest jedynie aparatem do rodzenia potomstwa, w całym zaś utworze
nieustannie podnieconą seksualnie – samicą”.
Jedenastu studentów, którzy podpisali list, nie miało pretensji
o nieprawdziwy obraz rzeczywistości, ale o świadome odrzucenie przez
autora Piękna: „Wiersz Twój nie jest przypadkowo poronionym płodem,
jest taki właśnie, jakim go mieć chciałeś! (...). Przekroczyłeś pewne
dozwolone maximum swobody wysłowienia i dałeś rzecz wulgarną,
brutalną i – niepiękną”. Zarzucili Tuwimowi, że choć ma przed sobą
przyszłość, to odwołuje się do wrzaskliwej fantazji, która daje co prawda
rozgłos, ale świadczy o duchowym ubóstwie i braku talentu, którego jemu
przecież nie brakuje. „Zgrzeszyłeś! – i jeżeli podejdziesz do kratek
poetyckiego konfesjonału, prawdziwy kapłan Sztuki odmówi Ci
rozgrzeszenia. Zgrzeszyłeś bowiem – przeciw Pięknu”.
Nawet ci, którzy, jak propiłsudczykowska „Nowa Gazeta”, wzięli Tuwima
w obronę („według opinii ludzi kompetentnych p. Tuwim jest jednostką
utalentowaną”), uznawali, że wiersz jest niesmaczny i nieprzyzwoity. „Lecz
trudno zachować maniery, gdy się pragnie kląć, spluwać i sarkać”
i nawoływanie do poddania pisma cenzurze, a autora ostracyzmowi to
absurd, pisał w artykule W imię bezstronności Feliks Kuczkowski.
Redakcja „Pro Arte” protestowała, jednak nie tyle przeciwko
negatywnym ocenom wiersza (tu w końcu nie było zgody nawet w samej
redakcji), ile przeciw pojawiającym się w „Gońcu Porannym” aluzjom
krzywdzącym współpracujące z pismem „koleżanki-studentki” oraz próbom
nałożenia redakcji knebla. „Protestujemy stanowczo przeciwko usiłowaniu
narzucenia nam cenzury, w tej czy innej wyrażającej się formie” – pisała
redakcja. Studentom, którzy zarzucili Tuwimowi grzech popełniony przeciw
Pięknu, odpowiedział Jan Lechoń. Twórca tylko wtedy grzeszy przeciw
sztuce, jeśli grzeszy przeciw samemu sobie, jeśli kłamie albo podszywa się
pod cudzą własność. A Wiosna Tuwima mówi prawdę, nawet jeśli używa
do tego nie tylko słów ładnych, ale i brzydkich. Piękny może być nawet
bełkot, jeśli będzie szczery i sławiący to, co od Boga przecież pochodzi,
„chociaż zbłąkane, zbrukane i nędzne”.
Satyryk Władysław Nawrocki w opublikowanym w „Sowizdrzale”
wierszyku Wiele hałasu o nic przewrotnie radził Tuwimowi, co powinien
zrobić, jeśli chce być przez endeków uznany za patriotę, uczciwego
człowieka, a może nawet... geniusza: „Czynem stwierdź, żeś nie jest
chłystkiem, / Wstąp do wojska bez wahania, / A poddaj się przede
wszystkim / Rekonstrukcji obrzezania”.
Dzisiaj być może zamieszanie wokół wiersza nazwano by genialnym
chwytem marketingowym. Kilka tygodni później, gdy nie przebrzmiały
jeszcze odgłosy awantury, ukazał się pierwszy tomik wierszy Tuwima:
Czyhanie na Boga (choć sama Wiosna weszła dopiero w skład drugiego
zbioru – Sokrates tańczący). „W lutym 1918 roku siedziałem w cukierni
Szwajcarskiej, nieprzytomny ze wzruszenia. Przed chwilą dostałem (...)
pierwszą korektę Czyhania na Boga. Robiłem ją drżącymi rękami,
niewprawionymi jeszcze w tę typograficzną algebrę. Maczałem pióro raz
w kałamarzu, raz w pół czarnej...” – wspominał Tuwim.
Przypominając w primaaprilisowym wydaniu „Wiadomości Literackich”
z 1936 roku historię powstania Wiosny, Tuwim całą odpowiedzialność
zrzucił na Grydzewskiego. To on miał być tym, który wymusił
na początkującym poecie z prowincji, naiwnym i przestraszonym, zmiany
w wierszu. Początkowo Wiosna była hymnem na cześć kwiatów, zieleni,
strumyków i słońca oraz wesołych ptaszków wyśpiewujących piosenki nad
łąkami, ale zły Grydzewski zażądał, żeby skromny dotąd poeta umieścił
w niej „realistyczną ohydę seksualnego pożądania”, „rozbuchaną na wiosnę
płeć” i „erotyzm kolektywu”. Kiedy Tuwim zaprotestował, usłyszał: –
Dawajcie futuryzmu! Dawajcie wyzwolenie z pęt zaśniedziałej tradycji!
Wysuwajcie seksus na czoło!
Tuwim skarżył się, że chciał pisać o kobiecie ideale, a Grydzewski kazał
o „brzuchu na biodrach szerokich”. „Siedział u mnie do piątej rano... Tak
powstał mój wiersz Wiosna” – zdradzał rzekome kulisy narodzin utworu.
Po awanturze, która rozpętała się na łamach prasy, najpierw cała
Warszawa, a za nią reszta Polski musiała nauczyć się nazwiska Tuwim.
„W kołach świeżo narodzonej studenterii wrzało i huczało” – wspominał
Adam Ważyk. – „Wiersze jak gromy uderzały w zatęchłą cieplarnię
młodopolską (...), wiatr szeroki wymiatał symbolistyczne rupiecie. Ludzie
pozrzucali «szaty» i zaczęli chodzić w zwykłych ubraniach, przestali sypiać
w «łożach», odtąd spali i chorowali po prostu w łóżkach, a nędzarz bez
łóżka – na ziemi. Świat rzeczywisty wszedł do poezji – prawdziwe
cierpienia, radości i smutki”. Nawet wysublimowanej przez romantyków
i poetów Młodej Polski miłości Tuwim nadał wymiar przede wszystkim
erotyczny. Uczucia prócz ducha zaczęły mieć także bardzo dosłowną
fizyczność.
Tak rodził się poeta, o którym szybko zaczęto pisać, że rozpoczął
rewolucję w polskiej literaturze. A krytycy, którzy zaatakowali Tuwima
za Wiosnę, gorzko pewnie żałowali, że tak bardzo przyspieszyli jego karierę.
W Wielkiej Kwaterze Głównej Armii
Zbawienia Polski

W takiej aurze jak pikadorczycy, debiutowali w polskiej poezji wyłącznie


romantycy. Poprzedzani burzą protestów i sporów, ale potem witani
w przyklęku jako odnowiciele poezji. Świadomi swojej wartości i rangi.
A wśród nich największy, porównywany do samego Adama Mickiewicza,
ten, który miał przejąć berło księcia poetów – Julian Tuwim.
Pikadora wymyślili Tadeusz Raabe i Antoni Słonimski, jadąc tramwajem
(Raabe zapamiętał, że był to tylny pomost „trójki”, Słonimski, że przednia
platforma tramwaju numer 17) z placu Krasińskich na plac Unii Lubelskiej
w Warszawie. Raabe, przyszły adwokat, który czas wielkiej wojny spędził
w Rosji, opowiadał Słonimskiemu, koledze ze szkoły, o bujnym życiu
literackim Moskwy i Piotrogrodu.
– A gdyby i u nas [założyć] taką kawiarnię – powiedział któryś, gdy
dojeżdżali do Ogrodu Saskiego – taki otwarty klub poetów?
Słonimski zaproponował do komitetu organizacyjno-wykonawczego
przyszłego kabaretu i kawiarni poetyckiej – oprócz obu pomysłodawców –
jeszcze Leszka Serafinowicza, który później zmienił nazwisko na Jan Lechoń,
i... Juliana Tuwima, „którego bezpośredni udział Słonimski uważał
za konieczny” – wspominał Raabe.
Znali się od jakiegoś czasu. Od roku, może nawet nieco dłużej, pisywali
teksty dla tych samych kabaretów. Tuwim jako Roch Pekiński, Słonimski
jako Pro-Rok. Tuwim odezwał się pierwszy:
– Cóż mi się pan tak przygląda? Jeśli dziwi pana, że mam taką dużą
myszkę na twarzy, to mogę pana zapewnić, że gdybym się bez niej urodził,
odebrałbym sobie życie.
„Facet nie jest zły” – pomyślał Słonimski. Poszli razem na kolację,
a potem przez czterdzieści kolejnych lat spierali się, kto za nią zapłacił.
„Pamiętasz, jak Cię w «Gastronomii» karmiłem rybą w galarecie i pod
majonezem?” – pisał Tuwim do przyjaciela jeszcze w 1946 roku. Po kolacji
trafili do pokoju wynajmowanego przez Tuwima w kamienicy na Foksal.
Tam przeczytał Słonimskiemu Wiosnę, potem Słonimski jemu swoje
sonety. „No i tak się zaczęło to wieloletnie obłędne chodzenie razem,
z Lechoniem na trzeciego” – wspominał Słonimski. – „W poezji bliższy mi
był Lechoń, za to w szaleństwach dowcipu, w absurdach i nonsensach
Tuwim był niezastąpiony. Śmieszyliśmy się nawzajem aż do łez i bólu
brzucha”.
Żeby namówić Tuwima do współpracy, Raabe pojechał do Łodzi.
W mieszkaniu przy Świętego Andrzeja wytłumaczył ślicznej panience
w szkolnym mundurku, która otworzyła mu drzwi (okazała się siostrą
poety), z czym przychodzi, a ona kazała na brata zaczekać. Gdy Julek
przyszedł, wysłuchał opowieści o planowanym kabarecie, a potem zapytał:
– Pan poeta? Niech pan posłucha...
Wyciągnął z kieszeni zwitek papierów i zaczął czytać wiersze. Może przez
kilkanaście minut, może przez godzinę, tego Raabe nie zapamiętał. Tuwim
„dyrygował swoje wiersze, rozwijał ich treść batutą gestów, rytmem ciała,
błądzącym spojrzeniem niewidzących oczu, gorącem oddechu,
natchnieniem bijącym z jego ekstatycznej twarzy”. A potem zgodził się
przystąpić do kabaretu.
Zgodę na otwarcie Kawiarni Poetów „Pod Picadorem” musiało wydać
rządzące wtedy w Warszawie wojsko, które przejęło władzę z rąk
Niemców. Podporucznik Felsztyński z komendantury miasta jedną ręką
napisał na podaniu „Zezwala się” i przybił urzędową pieczęć, drugą wręczył
„kolegom poetom” kajet z własnymi, grafomańskimi wierszami. Kawiarnia
powstała na Nowym Świecie pod numerem 57, gdzie wcześniej
egzystowała należąca do niejakiego pana Życkiego zawsze pustawa i ledwo
dysząca mleczarenka. Właściciel (producent kefiru, którego Tuwim szybko
przechrzcił na Kefirzyckiego) niewiele miał do stracenia, więc łatwo zgodził
się na ryzyko współpracy z szalonymi poetami. „Umowa zostaje
błyskawicznie zawarta pod wysuniętym przez nas hasłem: pańskie kawy –
nasze wejścia” – wspominał Tadeusz Raabe. Lokal trzeba było tylko
wyremontować i odmalować. Efekt był równie rewolucyjny jak
pomysłodawcy. „Ściany obmalowane przez Świdwińskiego
i Witkowskiego szalały barwami, skłębieniem półpostaci i ćwierćtwarzy,
dwudomów i sześciodachów...” – pisał Tuwim.
Wymyślili kabaret, gdy Polski jeszcze nie było. Otwierali Pikadora już
w pijanej wolnością Warszawie, która właśnie rozbroiła niemieckich
żandarmów, przywitała wracającego z Magdeburga Józefa Piłsudskiego
i szykowała się do przejęcia władzy z rąk wojskowych.
A władza dosłownie i w przenośni leżała wtedy na ulicy. Dwudziestego
dziewiątego listopada 1918 roku, w dniu inauguracji kawiarni Pod
Picadorem Leszek Serafinowicz, Antoni Słonimski i Julian Tuwim ogłosili
odezwę zaczynającą się jak wezwanie do obrony ojczyzny: „Rodacy!”,
a w niej otwarcie „Wielkiej Kwatery Głównej Armii Zbawienia Polski
od całej współczesnej literatury ojczystej”, czyli „sumienia młodej
Warszawy artystycznej”, czyli „samoobrony materialnej poetów przed
wyzyskiem wydawców, dyrektorów teatrów itp. kabaretów”, czyli
Pikadora. Precz z Teatrem Rozmaitości i z cukiernią Lourse’a, pisali. Precz
z Towarzystwem Zachęty Sztuk Pięknych, filharmonią i „Stylowym”, niech
żyją Serafinowicz, Słonimski i Tuwim, niech żyje wejście za 5 marek. „My
z Leszkiem harowaliśmy głównie nad sprawami organizacyjnymi –
na Antoniego i Julka spadł ciężar opracowania programu pierwszego
wieczoru” – wspominał Raabe. Słonimski zaprojektował ponadto afisz
Pikadora. Po latach napisał, że byłoby fałszem twierdzenie, że chcieli
wznowić tradycję krakowskiego Zielonego Balonika; po prostu nie bardzo
mieli gdzie drukować swoich wierszy.
Już podczas pierwszego występu ogłoszone zostały Regulamin i Cennik
obowiązujące w Pikadorze. Były równie pełne pychy jak odezwa
do rodaków. Dorośli mogli dostąpić satysfakcji słuchania wierszy młodych
poetów już za 5 marek, taka bowiem waluta obowiązywała jeszcze wtedy
w Warszawie, młodzież szkolna w wieku 16–20 lat – za 10 marek, a dzieci
do lat czterech już za 35 marek.
Regulamin stanowił, że po złożeniu dzień wcześniej podania można było
liczyć na audiencję u wybranego pikadorczyka. Oczywiście nie za darmo.
Rozmowa z poetą (3–5 minut, za to z prawem podania ręki) kosztowała 50
marek, objaśnienie, co autor miał na myśli – 75 marek, a rękopis wiersza
z dedykacją aż 500 marek. Za dodanie w dedykacji słowa „kochanemu”
trzeba było dopłacić kolejne 100 marek. Kandydatki posiadające przeszło
75 tysięcy marek posagu (bez różnicy płci, narodowości i wyznania!)
w czwartki mogły nawet składać poetom propozycje matrymonialne. Nie
dotyczyło to jedynie szykującego się do ślubu Tuwima, co zostało
w regulaminie wyraźnie zaznaczone.
Przepisy zobowiązywały ponadto gości do spoglądania na poetów
z odpowiednim szacunkiem, zakazywały lżenia i bicia występujących
krzesłami, laskami „lub tzw. rękoma”, oraz surowo zabraniały odgadywania
rymów w czytanych wierszach. Wstępu do kawiarni nie mieli osobnicy
nazbyt trzeźwi, recydywiści na polu literatury i malarstwa, członkowie
Rady Regencyjnej oraz mecenas Józef Kuśmidrowicz, który był
wymyślonym archetypem „zapowietrzonego estety małomieszczańskiego”.
Jak wygląda „zapowietrzony esteta”, każdy mógł się przekonać osobiście,
bo na jednej ze ścian malarze Aleksander Świdwiński i Kamil Witkowski
uwiecznili niechcianego Pod Pikadorem mecenasa. Ostatni paragraf
regulaminu określał jasno i ostatecznie: „Zabrania się wszelką nieczystość”.
„Premiera Pikadora była olbrzymim sukcesem Tuwima” – zapamiętał
Raabe. – „Jeden ten wieczór przyniósł mu ogólnokrajowy rozgłos, mnóstwo
propozycji wydawniczych, a przede wszystkim – oszałamiającą poczytność,
niemającą chyba precedensu od blisko stu lat, od wileńskiego debiutu
Mickiewicza”. Raabe przesadził, bo rozgłos zapewnił Tuwimowi już
dytyramb Wiosna, ale teraz poeta znów znalazł się na ustach wszystkich.
„Na estradę wskakiwali / Jacyś nieznani i zuchwali, / Poezje swe
wykrzykujący... / PANOWIE SZLACHTA! BIJE GROM!” – tak głosem
przerażonego młodego birbanta Fafo Folbluta opisywał pierwszy wieczór
pikadorczyków Tuwim w Kwiatach polskich. Z Pikadora zapamiętał
Tuwima Anatol Stern: „Pycha wszystkich królów asyryjskich biła wówczas
z jego twarzy” – napisał. Dopiero kilka lat przed wojną miało się okazać,
że pycha była tylko maską, za którą się skrywał.
Wtedy, późną jesienią 1918 roku, Tuwim recytował swoje wiersze ostro,
wręcz agresywnie, wspominał Tadeusz Raabe. Podekscytowany, trochę
nieprzytomny przed wejściem na estradę, ale bez śladu tremy, tylko przez
pierwszą chwilę posługiwał się kartką, potem mówił już z pamięci,
wykonując ręką krótkie, rwane ruchy, jakby dyrygował słowami. „Byłem
poważny i szlachetnie patetyczny” – uważał sam Tuwim. Po nim mówili
swoje wiersze Lechoń, Raabe, a nawet Świdwiński i Witkowski. Kulminacją
był turniej poetycki pomiędzy Słonimskim a Tuwimem. Obaj czytali swoje
wiersze o Niemczech. „Trudno tu mówić o wierszu lepszym i gorszym: były
one tak różne jak temperamenty, jak osobowości poetyckie autorów” –
pisał Raabe. „Potem czytaliśmy jeszcze parodie: Lechoń parodiował
dramaturgów, ja liryków, a Słonimski – mnie... i koniec” – wspominał
Tuwim. „Wystąpiliśmy wspólnie – i odtąd przez długie lata łączono nasze
nazwiska” – dodawał Słonimski. Tak poeci Pikadora obejmowali władzę
nad polską poezją i była to władza absolutna. „Kabaret «Pod Picadorem»
poświęcony [był] w lwiej części satyrze «zjeżdżającej» Pegaza poprzedniego
pokolenia literatów” – wspominał Kazimierz Wroczyński. Zdaniem
Słonimskiego byli zbyt młodzi, by zważać na względy rodzinne,
towarzyskie, polityczne czy choćby zwykły umiar: „Pisarze byli źli albo
dobrzy: źli byli dla nas łajdakami, dobrzy – świętością. Nie dało się to
długo utrzymać przy życiu”.
Skład pikadorczyków szybko uzupełnili Jarosław Iwaszkiewicz, który
zaledwie kilka tygodni wcześniej przyjechał do Warszawy z Kijowa
i zgłosił się do założycieli scenki jeszcze przed inauguracyjnym wieczorem
(„Pan ma takie śliczne imię: Jarosław! Światosław! Jarosław
Swietozarowicz! Swietozar Jarosławowicz!” – entuzjazmował się Tuwim
podczas pierwszej rozmowy), i Kazimierz Wierzyński, który zaczął czytać
swoje wiersze od kawiarnianego stolika. Młody, utalentowany, przystojny
konspirator, carski więzień polityczny i żołnierz, a w dodatku poeta!
Wierzyński spełniał wszystkie kryteria, by stać się ulubieńcem zarówno
warszawskich salonów, jak i pensjonarek.
Podczas wieczorów w Pikadorze wiersze recytowali poeci zaproszeni,
poeci zaakceptowani, którzy wcześniej musieli przynieść Tuwimowi swoje
utwory do lektury i goście, dopuszczani jak Wierzyński do czytania wierszy
wprost od stolików. „Niemal co wieczór ktoś z publiczności zapełniającej
kawiarnię zgłaszał chęć odczytania swoich utworów, czego mu się zresztą
nie odmawiało” – wspominał Raabe, mimo że powodowało to stały
problem z grafomanami, którzy także wtedy bezbłędnie wyczuwali każdą
okazję do popisania się swoimi wypocinami. Znacznie lepiej widziane były
zakochane w młodych i utalentowanych poetach młode dziewczęta. „Mam
wrażenie” – wspominał lata, które miały nastąpić już niedługo, Jarosław
Iwaszkiewicz – „że wszystkie pensjonarki w Warszawie podzieliły się
na dwa obozy, na wielbicielki autora Sokratesa tańczącego i na czcicielki
Wiosny i wina”. To znaczy na adoratorki Tuwima i Wierzyńskiego.
„Z ciemną myszką na policzku, kruczy brunet o palących oczach, mocno
zagiętym nosie, typowy południowiec o wybuchowym temperamencie” –
takim zapamiętała Tuwima z Pikadora Irena Krzywicka, wtedy jeszcze
uczennica. Niektórzy byli zawiedzeni, wspominała. Tuwim był, owszem,
przystojny, ale urodą dość pospolitą, a jego przesadna elegancja pasowała
raczej do młodego handlowca niż do poety. Dopiero z czasem zaczął
szlachetnieć: „Dusza stopniowo wypływała mu na twarz, upiększając ją
coraz bardziej”.
Trzydziestego kwietnia 1919 roku stało się jasne, dlaczego poeta Julian
Tuwim jako jedyny z pikadorczyków nie przyjmował propozycji
matrymonialnych. Tego dnia w łódzkiej synagodze przy alei Kościuszki
wziął ślub ze Stefanią Marchwiówną. „Pamiętam dzień ich ślubu w Łodzi.
Ona – urocze zjawisko, królewna z bajki, on nieprzytomny ze szczęścia” –
wspominała kuzynka Ewa Drozdowska. Kolację dla pikadorczyków,
w której udział wziął także Leopold Staff („To dopiero była sensacja!” –
wspominał Iwaszkiewicz), Tuwim wydał w Warszawie, w knajpce
nazywanej Mordownią, na rogu Siennej i Marszałkowskiej. „Był
szczęśliwy: siedział przy jednym stole z żoną i z najmilszym sobie
nauczycielem” – zapamiętał tamten wieczór Iwaszkiewicz.
Nowożeńcy zamieszkali w Warszawie przy Królewskiej 41, u wuja Julka,
doktora Stanisława Krukowskiego (ojca Kazimierza Krukowskiego, Lopka).
Dopiero po kilku miesiącach wynajęli czteropokojowe mieszkanie
na Chłodnej 6, gdzie mieszkali przez kolejnych dziesięć lat. Postanowili,
że nie będą mieć dzieci.
– Babiacka umarła w połogu, więc Stefcia rodzić nie będzie – tłumaczył
Tuwim. Babiaccy byli sąsiadami Tuwimów w Łodzi.
Żywot Pikadora, jak zabawa młodzieży w palanta, nie trwał długo,
napisał Wroczyński. Kilka miesięcy po debiucie Wielka Kwatera Główna
Armii Zbawienia Polski przeniosła się z Nowego Światu na Krakowskie
Przedmieście, do podziemi Hotelu Europejskiego. „Wydawało mi się – jak
zapewne i moim rówieśnikom – że czytanie kilku wierszy pomiędzy jedną
filiżanką kawy a drugą jest wyjściem poezji na ulicę” – wspominał
Jarosław Iwaszkiewicz. – „A tymczasem Pod Pikadorem gromadziła się ta
sama mieszczańska publiczność, z którą pragnęliśmy walczyć”. Jednak
Pikador zapoczątkował dla poezji czas, jakiego nie było ani przedtem, ani
potem, pisał Słonimski. Ludzie zachłysnęli się poezją, która zeszła
z pomników i wybiegła, niemal dosłownie, do nich, na ulicę. Książki
z wierszami sprzedawano w nakładach pięciu–sześciu tysięcy. Każdy nowy
utwór był wydarzeniem. I choć pikadorczycy bardzo się między sobą
różnili, to ich połączonym siłom nie mógł przeciwstawić się nikt
ze współczesnych pisarzy. „Przednie żarty i dowcipy z tego niewielkiego
lokaliku szły od razu na miasto i na Polskę” – zapamiętała Krzywicka,
później pisarka i partnerka Tadeusza Boya-Żeleńskiego.
Na czele poetyckiej rewolucji stanął Julian Tuwim. Po pierwszym tomiku
Czyhanie na Boga szybko poszły kolejne, na przełomie 1919 i 1920 roku
Sokrates tańczący, w rok później Siódma jesień (oba tomy zawierały
utwory młodzieńcze i nowe), w roku 1923 następny – Wierszy tom czwarty,
który zamykały słynne Słopiewnie. Wiersz, w którym słowa miały być
piękne przez sam fakt istnienia, „brzmieć” jak muzyka, która nie musi nic
„znaczyć”, by zachwycać. Do pięciu wierszy z cyklu Słopiewnie muzykę
skomponował zachwycony ich melodyjnością światowej sławy
kompozytor Karol Szymanowski.

W białodrzewiu jaśnie dźni słoneczko,
Miodzie złoci białopałem żyśnie,
Drzewia pełni pszczelą i pasiecznią,
A przez liście kraśnie pęk słowiśnie.

A gdy sierpiec na niebłoczu łyście,
W cieniem ciemnie jeno niedośpiewy:
W białodrzewiu ćwirnie i srebliście
Słodzik słowi słowisieńskie ciewy.

Pierwszy tom wierszy Tuwima był objawieniem, ale nie można było
jeszcze mieć pewności, czy nie jest to tylko błysk przelatującego meteoru.
Drugi dawał już gwarancję, że oto przybył w polskiej literaturze poeta
wyjątkowy. „Był dla poezji polskiej po roku 1918 tym, czym dla
nowoczesnego malarstwa – Cézanne” – pisał Józef Wittlin. Także
Iwaszkiewicz dostrzegł w wierszach Tuwima początek nowej poetyckiej ery.
W polskiej poezji, pisał, od lat nie działo się nic. Najwięksi: Kasprowicz
i Tetmajer milczeli, sonety Słonimskiego nie jaśniały jeszcze przyszłym
blaskiem. Owszem, był Staff, ale siły rażenia poezji Tuwima nie można
było porównać z niczym. Pisał jak nikt przed nim i nikt po nim. „Nareszcie
zjawił się poeta, który oparł się tyranii wielkich słów i wielkich spraw,
i mówił urzekająco pięknie o rzeczach dnia codziennego, trafiając do serc
ludzi prostych” – pisał o przyjacielu Antoni Słonimski.
Pomiędzy tomikami własnych wierszy Tuwim publikował przekłady
poetów rosyjskich: Leona Monossona, Konstantego Balmonta, Walerija
Briusowa, tłumaczenie Obłoku w spodniach Włodzimierza Majakowskiego,
planował kolejne. Był zafascynowany poezją Rosjan. Poznanego w jednym
z warszawskich teatrzyków Jana Brzechwę, który przyjechał właśnie z Rosji,
zmuszał do recytowania mu najnowszych wierszy Aleksandra Błoka,
nieznanych jeszcze w Polsce. „Nikt zdaje się nie napisał, że na Tuwima
poezja rosyjska nie tylko wpływała, ale wciąż wpływa. Dawniej był to
Balmont, Błok, Biełyj, Fet, Majakowski – teraz jest Puszkin (...).
I co najważniejsze, jego strofa jest wzięta z Puszkina, z muzyki rosyjskiej.
Nie może być wpływu bardziej istotnego, głębszego” – pisał Lechoń kilka
lat później. Tuwim zrewanżował mu się dedykacją na ofiarowanej książce:
„Polskiemu Puszkinowi żydowski Lechoń”.
Poeci spod znaku Pikadora sprawowali władzę nad polską poezją
niepodzielnie przez dwadzieścia lat. Na początku ich rewolucja miała
wszelkie cechy artystycznej prowokacji. W niespełna miesiąc po powstaniu
kawiarni wywołali skandal podczas premiery sztuki Stefana
Krzywoszewskiego Pani Chorążyna w Teatrze Polskim. Zaatakowali sztukę
Krzywoszewskiego z całym młodzieńczym impetem i bezwzględnością.
Demonstracyjnie, „perfidnie i obrzydliwie podkreślaliśmy brawami każdy
banał dialogu, każde zdawkowe powiedzonko”, wspominał Słonimski. Gdy
aktor wznosił się na wyżyny interpretacji, wypowiadając słowa: „– Coś mi
się widzi, że waćpan w piętkę goni!”, pikadorczycy wybuchnęli
„niepowstrzymanym rykiem entuzjazmu: «Brawo! Brawo! Genialne! Niech
żyje autor, niech żyje piętka! Bis! Bis!»”. Potem na scenę wdarł się Lechoń,
by odczytać protest przeciwko obniżaniu poziomu pierwszej sceny
Warszawy i podporządkowaniu interesów artystycznych wyłącznie kasie,
czego wyrazem miała być ta premiera i poprzednie. Dostało się przede
wszystkim dyrektorowi Polskiego Arnoldowi Szyfmanowi. „Zarówno
program ideowy p. Szyfmana, jak i inscenizacja Xsięcia niezłomnego oraz
Cyrulika sewilskiego postawiły Teatr Polski na takiej wysokości, z której
zejść można tylko, skacząc w przepaść” – czytał Lechoń. Tuwim, Słonimski
i Iwaszkiewicz rozrzucali w tym czasie ulotki. W końcu spuszczono kurtynę
i na salę wkroczyła policja. Ale oni powtarzali podobne manifestacje
„przeciwko panoszącej się w życiu artystycznym stolicy tandecie” jeszcze
kilkakrotnie.
Byli sławni. Wszyscy pragnęli poznać legendarnych obrazoburców. Jedni
chcieli naprawdę posłuchać poezji, o której opowiadano sobie z podziwem
i ze zgorszeniem, inni po prostu zobaczyć profanów, którzy z czynności
dotąd tak intymnej jak czytanie wierszy uczynili jarmarczne widowisko.
Po wieczorze, podczas którego Tuwim przeczytał po raz pierwszy wiersz
Giełdziarze, interweniowała policja, broniąc poety przed napaścią
oburzonych Żydów. Żydowskie gazety po raz pierwszy, ale jak się miało
okazać nie ostatni, oskarżyły poetę o zdradę swojego narodu. Powodem
było użycie epitetu „gudłaje”, którym posługiwali się dotąd tylko
antysemici. Po takich wydarzeniach aura skandalistów utrwalała się.
Nauczyciele w gimnazjach zakazywali uczniom brania udziału
w wieczorach autorskich „pornografa” i „bolszewika” Tuwima. „Nie mógł
nam lepiej zalecić poety” – wspominał swego polonistę Mieczysław
Jastrun. Jeden z kolejnych wieczorów pikadorczycy zatytułowali nawet
Nowy atak Pikadora na wszystkich i na wszystko! Byli zapraszani
na wieczory autorskie, odczyty, przyjęcia w Warszawie, Łodzi, we Lwowie.
Tam jednym z organizatorów wieczoru był Marian Hemar. „Mówili
wiersze, Tuwim znakomicie, czystym pięknym głosem, śliczną dykcją,
naturalnie i prosto” – wspominał.
Niemal każde spotkanie stawało się wydarzeniem, każde odbijało się
szerokim echem. Dwudziestoparoletni poeci spod znaku Pikadora dobrze
poczuli się w roli klasyków. Skoro ludzie chcieli widzieć w nich wybrańców
muz, chętnie im na to pozwalali. Chcieli mieć wieszczów, dostawali
wieszczów. „Było to w Warszawie. Jechałem taksówką, przy wysiadaniu
szofer zapytał: – Tuwim? – Tak. – Taki młody i już poeta! – 1 to była dla
mnie chwila niezapomniana” – opowiadał Tuwim po latach przybranej
córce Ewie.
Rewolucję poetariatu pikadorczycy ogłosili w roku 1918. W szesnaście lat
później, 19 maja 1934 roku, w krakowskim Teatrze im. Słowackiego
wystawiono sztukę Ludwika Hieronima Morstina Rzeczpospolita poetów.
Była to nawiązująca do Wesela opowieść o „zlocie geniuszów pióra”,
„sejmie walnym poetów”, którzy przejmują władzę w kraju. Na czele
rządzonego przez poetów państwa staje największy z nich, wieszcz
i idealista – Turlew, którego pierwowzorem (nawet imię nosił to samo) był
nie kto inny jak właśnie Tuwim (zagrał go sam Juliusz Osterwa).
Obejmując niepodzielnie rządy w Rzeczypospolitej, ogłasza program,
nieodbiegający daleko od marzeń pikadorczyków, a w wielu zwrotach
wprost odwołujący się do poezji Tuwima. Gdyby rzeczywiście poeta stanął
kiedyś na czele państwa, to tak właśnie musiałaby wyglądać jego wizja
urządzenia państwa. Pełna równość, całkowita swoboda, w której
niepotrzebne są policja, wojsko, nawet pieniądze. Liczą się marzenia, miłość
i talent. Liczy się poezja.
Inaczej postrzegał debiut i późniejszą wszechwładzę poetów spod znaku
Pikadora, a później miesięcznika „Skamander” Witold Gombrowicz.
Widział chłopców, którzy urodzili się pod szczęśliwą gwiazdą. Oddychali
powietrzem rewolucji, ale nie tej okrutnej, tylko złagodzonej, sprzyjającej
sztuce. Zaczęli pisać wiersze w chwili, gdy świat potrzebował poezji i jej
szukał. To dało im od razu sławę, popularność, wpływy, pieniądze,
wysokie miejsce w poezji czy prozie, ale zdaniem Gombrowicza zamknęło
drogę do prawdziwej twórczości. „Nie wiem, kiedy zdałem sobie sprawę
z plajty artystycznej i duchowej skamandrytów, ale już na długo przed
wojną nie miałem złudzeń: nie należało od nich oczekiwać niczego,
co by mogło wychylić nosa poza zwykłe dostarczanie lepszych lub gorszych
wierszy. Nie byli z tych, co odkrywają nowe lądy w sztuce, wzbogacają
wiedzę o człowieku, tworzą nowy styl, wprowadzają nowe niepokoje” –
pisał o piątce poetów autor Ferdydurke. Tuwim nużył go, nie pozwalał
nawet na pięć minut zapomnieć, że jest Poetą przez wielkie „P”, ale
Gombrowicz mu zazdrościł. W czasach gdy skamandryci świetnieli i rządzili
polską literaturą od stolika na półpiętrze Ziemiańskiej, on terminował
dopiero i nie mógł, jak sam pisał, pozwolić sobie z Tuwimem, Lechoniem
czy Wierzyńskim na to, „czego by pragnął”.
Podobnie myślał o nich Aleksander Wat. Wyższe sfery, wielki świat zbyt
szybko wchłonęły młodych poetów. Od początku rozrywani przez hrabiów,
pieszczeni przez hrabiny, komplementowani przez dyplomatów, upijani
przez ministrów i generałów nie musieli się rozwijać. Właściwie nie
musieli nic. Wystarczało niczego nie zmieniać, żeby w półurzędniczym,
półhrabiowskim światku Warszawy już po wsze czasy móc pić ambrozję.
„Zastój umysłowo-poetycki, zahamowanie rozwoju tym oportunizmem
poetyckim, dandyzm w najlepszym razie... Wielka szansa poezji polskiej
została zwichnięta, stracona, zmarnowana i to się nie da odrobić...” – mówił
w rozmowie z Czesławem Miłoszem z wyraźną zawiścią. Wat, choć temu
przeczył, skamandrytów po prostu nie lubił. W Dzienniku bez samogłosek
zarzucił im dodatkowo płaski empiryzm, nieoczytanie, niski pułap
umysłowych i duchowych zainteresowań, a nawet wąską kulturę
poetycką, zamienioną na plotki z garderoby teatralnej.
Ale nikt z upojonych sławą młodych poetów z Pikadora na pewno nie
myślał wtedy o straconych szansach, skoro cały świat szeroko otwierał
przed nimi wrota. Zbyt byli głodni sukcesów, popularności, pieniędzy. Ale
dojrzewali szybko, więc szybko zrzucili torreadorskie birety. Już po roku
powstał „Skamander”, miesięcznik poetycki, który miał stać się ich
organem, oni zaś jego sztandarem. „Skamander” był od Pikadora bardziej
dorosły, poważny i stateczny, ale tworząca go ta sama piątka poetów nie
zamierzała rezygnować z prowokacji, które tak świetnie im wychodziły.
Na początek ogłosili więc wszem wobec, że nie planują ogłaszać żadnego
programu. Mimo to „Skamander” szybko stał się najważniejszym
periodykiem poetyckim dwudziestolecia; debiut w nim był większym
wyróżnieniem niż wydanie pierwszego tomiku wierszy. Jarosław
Iwaszkiewicz zapamiętał jedno z posiedzeń komitetu redakcyjnego pisma
w mieszkaniu Tuwima na Chłodnej. Rozważano druk wierszy dwóch
młodych poetów: Lucjana Szenwalda i Romana Kołonieckiego. Tuwim był
za, zachwycał się utworami, jakby je sam napisał, wspominał Iwaszkiewicz:
„Może dlatego że w gruncie rzeczy nie bał się żadnej konkurencji?”.
„Skamander” ukazywał się do roku 1927, ale po ośmiu latach przerwy
Grydzewski wznowił wydawanie pisma.
Poetycki rząd dusz nad Polską dwudziestolecia międzywojennego
skamandryci sprawowali zza najsłynniejszego w polskiej literaturze stolika
na półpięterku kawiarni Ziemiańskiej przy Mazowieckiej 12 w Warszawie.
Żelazny skład stanowili Tuwim, Lechoń i Słonimski. Przychodzili o stałej
porze i pozwalali się podziwiać. Z półpięterka wydawali opinie, które
miały moc wyroków. Jednych wynosili ku niebiosom, innych strącali
w otchłań poetyckiego piekła, ale przede wszystkim wymyślali kawały,
które były dla nich równie ważne jak kolejne wiersze. Zwykle siadywali
z nimi Wierzyński i Iwaszkiewicz, znoszący polityczne ploteczki adiutant
marszałka Piłsudskiego pułkownik Bolesław Wieniawa-Długoszowski,
często Franciszek Fiszer, jedna z legend dwudziestolecia. Filozof, autor
tysięcy bon motów, smakosz, pieczeniarz. Sam nie napisał żadnej książki,
za to o nim powstało już kilka. Tytuł najobszerniejszej: Na rogu świata
i nieskończoności to fragment wiersza Tuwima Do Franciszka Fiszera.
Podstawowy skład półpięterka uwiecznił w znanym rysunku Na górce
w Ziemiańskiej Władysław Daszewski; na kanapie przy mikroskopijnym
stoliku siedzą: Tuwim, Lechoń, Słonimski i Wieniawa. Inni musieli być
wprowadzani przez któregoś ze stałych bywalców i dostać zgodę
pozostałych. Za jedno ze swoich największych odkryć skamandryci uważali
talent i... urodę Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. „Czytaliśmy razem
Niebieskie migdały – jak on [Tuwim] się z tego cieszył i jak prędko stał się
entuzjastycznym wielbicielem «staroświeckiej pani z Krakowa» – która
bynajmniej nie była taka staroświecka” – wspominał Iwaszkiewicz.
„O staroświecka młoda pani z Krakowa...” rozpoczął Tuwim wiersz Do
Marii Pawlikowskiej. Pisał, że czuje się w jej wierszach jak we własnym
poetyckim domu. „A po takie rodzyneczki jak «śpiewak z bożej niełaski»i
«księżyc, powietrzna Islandia» jeździłbym w głąb Sahary lub
Bumbarystanu” – zachwycał się.
Czasem przysiadał się do stolika w Ziemiańskiej (wcześniej nawet, nim
pikadorczycy przeobrazili się w skamandrytów) sam Stefan Żeromski.
Tuwim miał dla niego kult równie wielki, co dla Staffa, choć nie przerodziło
się to w podobną przyjaźń. Jarosław Iwaszkiewicz: „Z tego kultu, z tej
miłości urodził się ten wstrząsający, napisany na śmierć Żeromskiego,
wiersz o drzewie”. Nie ma jednak pewności, czy Żeromski był równie
zachwycony twórczością Tuwima. Powiedział kiedyś Słonimskiemu: – Ale
się ten Tuwim wgryzł w język polski, tak się wgryzł, że aż się przegryzł
na drugą stronę.
„Nie powtórzyłem nigdy tego powiedzenia Tuwimowi” – napisał
Słonimski.
Mnóstwo ludzi przychodziło do Ziemiańskiej, żeby na własne oczy
zobaczyć tych, o których wcześniej czytali, a jeszcze więcej słyszeli:
młodych, sławnych, bogatych. Przychodzili niby to na kawę i ptysia,
a naprawdę, żeby móc później powiedzieć: – Widziałem! „Tuwim drwił
z nich” – wspominał Ilia Erenburg wizytę w Ziemiańskiej. „O pierwszej,
gdy najgwarniej, / Wszedł dureń do kawiarni. / siadł ważny, energiczny /
I chciał być zagraniczny...” – pisał Tuwim. Kiedy chcieli ukryć się przed
wścibstwem „durniów”, szli do sąsiadującego z Ziemiańską podłego, ale
za to znacznie tańszego baru U Wróbla, gdzie serwowano piwo i kiełbasę
z kapustą. Spędzali tam przy szynkwasie nieniepokojeni przez nikogo całe
godziny. „Jako kompan Julek był nieoceniony. Zawsze pogodny, wesoły,
posiadał w równej mierze dar mówienia i słuchania” – tak zapamiętał
przyjaciela Tadeusz Raabe.
Kilka lat później Tuwimowie zamieszkali w przestronnym mieszkaniu
w kamienicy przy Mazowieckiej 7, skąd poeta miał już wszędzie blisko.
Do księgarni i wydawnictwa Mortkowiczów (pod numerem 12),
do Ziemiańskiej (w tej samej kamienicy, co oficyna) i do Wróbla (pod 14).
A także do słynnego w całej stolicy salonu artystycznego Czesława
Garlińskiego (pod 6). „Na tej ulicy nawet wielka, woniejąca lawendą
Apteka Mazowiecka ma artystyczny wydźwięk” – wspominał Tadeusz
Wittlin.
Równie często, co w Ziemiańskiej można było Tuwima spotkać
w którymś z warszawskich kabaretów. Od początku współpracował nie
tylko z Pikadorem, który był kabaretem szczególnym, bez precyzyjnie
ustalonego i powtarzanego co wieczór programu, ale i z tradycyjnymi
scenkami rewiowymi, wyrastającymi w Warszawie od 1917 roku jak grzyby
po deszczu. Z Czarnym Kotem, Mirażem, z efemerycznym studenckim
Gaudeamusem (wspólnie z Janem Brzechwą), a gdy po wewnętrznych
konfliktach Czarny Kot się podzielił i rozsypał, z najsłynniejszym
kabaretem przedwojennej Warszawy – Qui pro Quo, któremu wymyślił
nawet nazwę. Zrezygnował ze studiów. Nazwisko Tuwim wymawiane było
z coraz większym szacunkiem, codzienne uniwersyteckie zajęcia
najzwyczajniej przeszkadzały. „Poczekam, aż dostanę doktorat honoris
causa” – oświadczył Brzechwie. Doczekał się trzydzieści lat później.
Rynek kabaretów i teatrów rewiowych był jednak miejscem, na którym
długo nie obowiązywały żadne reguły. Prawo autorskie było w Polsce
w powijakach, za teksty płacono lub nie, sceny eksploatowały teksty
najpopularniejszych piosenek i skeczów wielokrotnie, nie płacąc za to.
Tuwim znalazł się wśród członków założycieli Związku Autorów
Kabaretowych (szybko przekształconego w Związek Autorów
i Kompozytorów Scenicznych), mającego stać „na straży interesów
materialnych i moralnych autorów i kompozytorów, zasilających swoimi
utworami repertuar teatrzyków, literackich estrad i scen kabaretowych”.
Powstały w 1918 roku ZAiKS oficjalnie został zarejestrowany trzy lata
później. Tuwim na ile mógł, uczestniczył w jego pracach, był członkiem
sądu koleżeńskiego, a w latach trzydziestych przez chwilę nawet prezesem
rady naczelnej.
Perłą w jego kabaretowej koronie było Qui pro Quo. Nie było w Polsce
słynniejszego, bardziej popularnego i gromadzącego więcej sław teatrzyku
rewiowego niż „szwoleżerowie kabaretu”, jak mówił o Qui pro Quo
Wieniawa. Wśród autorów największymi gwiazdami byli Tuwim
i Słonimski (później dołączył do nich Marian Hemar), na scenie: Hanka
Ordonówna, Zula Pogorzelska, Mira Zimińska, Eugeniusz Bodo, Adolf
Dymsza, Kazimierz (Lopek) Krukowski, konferansjerem był legendarny
Fryderyk Jarosy. Fenomenalny Węgier, który przyjechał do Warszawy
z rosyjskim kabaretem Niebieski Ptak i już został. Łamaną polszczyzną
uwodził widzów kolejnych rewii i scenek. Nieodłączną atrakcją każdego
programu były też odważnie roznegliżowane „girlaski”, przyciągające
publiczność mniej wrażliwą na wartości literackie.
Tuwim współpracował z teatrzykiem do 1931 roku, prawie przez cały
okres jego istnienia. Najpierw jako wolny strzelec, potem etatowy
dostarczyciel tekstów (zdarzyło się, że cały program złożony był wyłącznie
z jego piosenek i skeczów). Tego mu zazdroszczono najbardziej. Bo zarabiał
nie tylko na tym, co pisał, ale dostawał pieniądze i za to, czego nie napisał.
Miał z Qui pro Quo umowę na wyłączność, nie wolno mu było
sprzedawać swoich utworów innym kabaretom. Monopol na Tuwima,
ku zazdrości pozostałych aktorek, miała przez pewien czas Hanka
Ordonówna. Dostawał za to miesięcznie cztery tysiące złotych, kwotę
niewyobrażalną nawet dla ludzi opłacanych w II RP bardzo dobrze.
W porównaniu z zarobkami Tuwima w Qui pro Quo inni skamandryci byli
nędzarzami, pisał Iwaszkiewicz. Ale dyrekcja kabaretu wiedziała, co robi.
Fantastyczny talent Tuwima, łatwość pisania, zręczność, z jaką produkował
kolejne numery, powodowały, że był autorem, o jakim inni dyrektorzy
mogli jedynie marzyć (dopiero kilka lat później dorównał mu w tej
dziedzinie Hemar).
Tylko raz złamał umowę na wyłączność. Ale zrobił to dla starego
przyjaciela, a dla przyjaciół gotów był na wiele. Minęło kilkanaście lat
od debiutu pikadorczyków, gdy zadzwonił do niego Tadeusz Raabe. Nie
widzieli się od dawna, a Raabe bardzo potrzebował pomocy. Śpiewaczka
kabaretowa, w której właśnie się zakochał, szukała dobrej piosenki
do nowego programu, bo ta, którą dostała, była fatalna.
Tuwim poprosił, by przyjaciel przyjechał natychmiast, najlepiej
z dziewczyną. Bardzo chciał pomóc, ale to nie było łatwe. Bo młoda
artystka była z kabaretu Banda, a on przecież miał umowę na wyłączność
z Qui pro Quo, bo nową piosenkę właściwie najpierw powinien pokazać
Hance Ordonównie, bo... Wreszcie wpadł na pomysł:
– Mam! Przecież ja za tę piosenkę pieniędzy nie wezmę... Tadziu, jesteś
adwokatem – darmo przecież wolno, prawda? Zresztą piosenka pójdzie bez
mojego nazwiska, a wy mnie nie zdradzicie.
Napisał Litanię miłosną, piosenkę zakochanej dziewczyny. Dopilnował,
by muzykę stworzył do niej Henryk Wars, bo to dawało gwarancję,
że będzie przebój, pomógł ustawić występ scenicznie. Pieśniarką, dla której
Raabe załatwił piosenkę u samego Tuwima, była Tola Mankiewiczówna,
przyszła gwiazda przedwojennego kina.
Żył kabaretem. Potrafił wpadać do teatrzyku kilka razy w ciągu dnia,
za każdym razem z nowym tekstem, a przynajmniej z nowym pomysłem.
Bardzo często przychodził na wieczorne spektakle, zasiadał w dyrektorskiej
loży i wsłuchiwał się w reakcje publiczności. – Widowni trzeba się uczyć,
by śmiała się wtedy, kiedy ja zechcę – mawiał.
Tuwim pisał wszystko. Szmoncesowe dialogi (na przykład Mistykę
finansów czy Noc poślubną), które weszły do kabaretowego kanonu,
liryczne piosenki (Miłość ci wszystko wybaczy i Pierwszy znak), śpiewane
do dziś, popularne wówczas melodeklamacje, a nawet konferansjerkę,
zanim objął ją Fryderyk Jarosy. Po jednym z programów Qui pro Quo
niewyczerpanymi pokładami humoru Tuwima zachwycił się Tadeusz Boy-
Żeleński: „Cóż za bajeczny temperament u tego człowieka, aby tak
od niechcenia lewą ręką rzucać owe drobiazgi, od których sala trzęsie się
ze śmiechu”. Choć zdarzały mu się także teksty, które cieszyły się
powodzeniem równie wielkim, ale powodem do dumy raczej nie były. Jak
choćby wykonywany przez Ordonkę song „dziewczyny do wynajęcia”
Mam chłopczyka na Kopernika, przy którym „bledną wszelkie
grafomaństwa dostawców piosenek w kinorewiach i na przedmieściach”,
pisał Tadeusz Wittlin.
Występowali w jego „numerach” najlepsi, a on pisał dla każdego
wykonawcy inaczej, dopasowując tekst do jego możliwości, głosu,
charakteru. Inne były piosenki pisane dla Hanki Ordonówny, inne dla Zuli
Pogorzelskiej czy dla Miry Zimińskiej. Inaczej pisał dla Adolfa Dymszy,
a inaczej dla Kazimierza Krukowskiego. Dzięki temu każdy miał szansę
poczuć się na scenie wyjątkowy. Publiczność czuła, że nikt nie wykonałby
tego utworu lepiej, a autor mógł mieć pewność, że jego praca nie pójdzie
na marne.
Dla Miry Zimińskiej napisał Ostatnią dziewicę, piosenkę o dziewczynie,
zwierzającej się duchowi „złocistego rycerza” ze swych niespełnionych
marzeń o kochanku i proszącej, by był tym, który ją wreszcie „tknie”.

Rycerz się wzdrygnął okropnym ruchem
Na to życzenie kobiety
I rzekł: – Przepraszam, wszak jestem duchem,
Nie mogę służyć, niestety.

Potem ją ujął i rzucił do wody,
Fala zakryła jej lica,
Tak to zasnęła w kwiecie urody
Ostatnia warszawska dziewica.

Dla Zuli Pogorzelskiej stworzył piosenkę „pierwszej naiwnej” Przygoda
w Wilanowie:

Powiedział sam, że całkiem pewnie się ożeni ze mną.
Mógł nie powiedzieć, jak powiedział. No to znaczy chciał.
A potem takie rzeczy robił, jak się stało ciemno,
Że jakby nie chciał się ożenić, no to skąd by śmiał?

A Adolf Dymsza, jako Teofil Winegret, wymyślony przez Tuwima
„inteligentny ćwierćinteligent”, śpiewał, że Dziwak jestem:

A kiedy umrę,
Sam zrobię trumnę,
W różową trumnę
Sam się położę i sam pójdę na swój pogrzeb.

Czasem korzystał z pomysłów wykonawców. Mira Zimińska
po odsłonięciu w Łazienkach pomnika Chopina poprosiła: – Juleczku,
napisz mi... o dziewczynie z prowincji, która gra „cokolwiek Chopina”.
Napisał, dla niej i dla Adolfa Dymszy. „Chyba najlepszy skecz literacki, jaki
grałam” – wspominała. Innym razem przyznał się, że nie ma pomysłu.
– Wymyśl sobie, to ci napiszę.
Wymyśliła dziewczynę z ulicy Hożej, która stoi w oknie i marzy
o gwiazdach, Powstał Pokoik na Hożej. „I była to moja ulubiona piosenka”
– napisała Zimińska.
Qui pro Quo dawało nowy program co miesiąc, więc co miesiąc
potrzebne były nowe piosenki, skecze, monologi. Powstawało ich bardzo
wiele; równie wiele jednak przepadło, bo nawet autor nie przywiązywał
szczególnej wagi do tej części swojej twórczości. Niektóre przetrwały tylko
dzięki pamięci wykonujących je aktorów. „Tuwim należał do tego typu
twórców, których utwory własne absorbują jedynie in statu nascendi, to
jest, dopóki się ostatecznie nie skrystalizują na papierze – pisał Kazimierz
Wroczyński. – Nie brał udziału w próbach. Później interesowała go już
tylko premiera, zdanie egzaminu przed publicznością”. W wywiadzie dla
„Dziennika Warszawskiego” powiedział, że Qui pro Quo to dla niego czarny
codzienny chleb. „Przepraszam, tego «czarny» nie należy rozumieć
dosłownie, daje on większe gwarancje materialne niż niejedna «poważna»
praca, ale proszę tego nie mieszać z moją twórczością. Tym pojęciem
obejmuję tylko poezję” – mówił. Poezja dawała mu sławę, kabaret
przynosił pieniądze, choć Słonimski twierdził, że Tuwim wcale nie pisał dla
pieniędzy: „Pisał, bo lubił.”
Dopiero po zebraniu razem zachowanych kabaretowych piosenek,
monologów i skeczów Tuwima widać, jak bogata i ciągle jeszcze całkowicie
nieodkryta była ta część jego twórczości. Tym bardziej że skrywał ją
za kilkudziesięcioma pseudonimami, których używał niemal jednocześnie.
Do Rocha Pekińskiego stopniowo dołączali: J. Wim, Oldlen, Czyliżem,
Owóż, On-że, Tuvim, Schyzio-Frenik, Folcio-Berżer, Mulek Róż, Gibz
i Marmureg, Peer, Tik, Mik i Optyk, Quis, Korek i Amorek, Pikador, Dr
Jodocus, Dr Moraviglio, Dr Pietraszek, dr Zajączkowski, Dyzio, T. Ślaz, Teofil,
Torreador, Sigma, Twardzioch, St. Brzost, Jerzy Wł. Urbański, Robert Galant,
Alcybiades Kminek, Ariostefanes, Atoli i Wszak, Old Ack, Julian Rozbij
Tuwicki, Zenon Pseudeck, Fra Filippo Sconoppi, Harryman, I. Dem, Ikacy
Ikacewicz początkujący poeta, Barbiere di Varsavia, Prof. Baltazar Dziwacki,
Profesor Ptaszek, Endymion, Stary małpiarz, Tantal Endymion, Zenon
Pseudeckq, Madam Ickiewicz. Każdy z tych autorów był Julianem
Tuwimem, a w dodatku, pisał Boy-Żeleński, nikt nie mógł mieć
wątpliwości, że słuchany tekst jest tak doskonały, iż mógł wyjść wyłącznie
spod pióra Tuwima. A przecież dochodziły jeszcze sceniczne przeróbki
operetek i fars dla warszawskich teatrów, współpraca z pismami. Ta
wszechobecność Tuwima jednych drażniła, innych martwiła. „Lubiano się
gorszyć, «że taki wielki poeta rozmienia swój talent na drobne», pisząc
teksty dla Qui pro Quo, piosenki dla Ordonki, książeczki dziecinne” –
wspominała Zofia Starowieyska-Morstinowa. – „Tuwim bronił się
i tłumaczył. Mówił, że dowcip go wprost rozsadza, że musi dać mu upust”.
A jak by i tego było mu mało, znalazł kolejną dziedzinę, w której też
okazał się mistrzem. Pierwszego kwietnia 1920 roku ukazał się
primaaprilisowy dodatek do „Kuriera Polskiego”, wymyślony
i zredagowany przez trzech najbardziej zwariowanych spośród
skamandrytów: Lechonia, Słonimskiego i Tuwima. Pierwszokwietniowe
wydania „Kuriera” ukazywały się co roku przez sześć kolejnych lat. Były
składanką pisanych ze śmiertelną powagą purnonsensowych artykułów,
ogłoszeń, absurdalnych recenzji z książek. „We dwóch robiliśmy całe stosy
«primaaprilisowych» pism i broszur” – wspominał Słonimski.
Wśród „absurdu na kosmiczną miarę zakrojonego (...) najwięcej rozgłosu
zyskały drobne ogłoszenia” – pisał Tuwim o primaaprilisowych wydaniach
„Kuriera Polskiego”.

CHRZEŚCIJANIN sprzeda spodnie. Krucza 38.
JĄKAM SIĘ codziennie od 8–12 i od 4–6. W piątki i wtorki dla pań.
Wilcza 11.
ZMIENIAM skarpetki raz na tydzień. Witold Sandomierski, Krucza 13.
PAZNOKCIEM tępię robactwo. Dyskrecja zapewniona. Erywańska 8.
WYDAJĘ książki i okrzyki. Księgarnia J. Mordkowskiego.
MÓWIĘ A – A – A... pokazuję język i oddycham równomiernie. Ważne
dla p. lekarzy. Browarna 6 m. 9.
BIELIZNĘ DAMSKĄ, starannie wykończoną, mam na sobie. Masażystka
L.B., Polna 200.
MŁODĄ INTELIGENTNĄ STENOTYPISTKĘ obejmę zaraz. Dr L.K.
Marszałkowska, róg Złotej.
ŻYD kupi spodnie. Krucza 38.

Po wojnie dodatki primaaprilisowe i nadzwyczajne oraz inne literackie
wygłupy spółki Tuwim-Słonimski ukazały się w zbiorze W oparach
absurdu. Wśród nich także dowcipy, które okazały się dramatycznie
prorocze, jak choćby ten o Hitlerze: „Malarz pokojowy chciałby zostać
malarzem wojennym. Błaga pp. dyplomatów o zamieszki i powikłania
międzynarodowe. Chętnie będzie malował bitwy, potyczki itp.”.
Tuwim i Słonimski pisali tak, jak rozmawiali ze sobą niemal codziennie
przez dwadzieścia lat. Przez telefon, w redakcji, w kabarecie, w teatrze,
na półpięterku w Ziemiańskiej. Tuwim tak opisywał poranne telefony
Słonimskiego: Przeciętny poranek, nie ma jeszcze dziewiątej, dzwoni
telefon. Odzywa się Słonimski (bez żadnych wstępów i przygotowań):
– Więc był u mnie Cedergren. Okazuje się, że tym cegłom przyprawiono
skrzydełka i że w ten sposób cały gmach będzie przeniesiony. Przefrunie.
Oczywiście, że z boków trzeba będzie wygładzić, ewentualnie podlać
jakimś sosem. Co o tym sądzisz?
„Nie mrugnąwszy powieką, o nic nie pytając, odpowiadam” –
wspominał Tuwim:
– Jeżeli Cymborski się zgodzi, to dobrze. Ale nie jest wykluczone,
że generał Łapidenko do niego nie telegrafował i wtedy trzeba będzie obie
szprotki ogolić.
Słonimski nie wypada z roli, tłumaczy, że może nie trzeba będzie
stosować środków aż tak radykalnych i wystarczy zwykłe przepłukanie
gazomierza, ale Tuwim upiera się, że przecież wtedy obrażą się Amfibrachy,
tym bardziej że Cymborski jest kuzynem starego Amfibracha. „I ta
swobodna, rzeczowym tonem prowadzona rozmowa trwa dobrych kilka
minut” – wspominał. Dopiero potem przechodzili do spraw bardziej
przyziemnych: co ostatnio przeczytali, co napisali, jak podobała im się
wczorajsza premiera w którymś z teatrów. Ale to rzadko było równie
zabawne.
Uwielbiali robić dowcipy innym. Najlepiej przedstawicielom władzy.
Któregoś dnia, wspominał Jerzy Zaruba, poszli pod konsulat amerykański,
gdzie roiło się od przestraszonych chłopów z Podlasia, czekających na wizy
i cwaniaków z Pragi. Szemrani warszawiacy wciskali przyjezdnym
„okazyjnie” klejnoty z carskiej korony albo perły królowej Marysieńki.
Oszustów przybywało w takim tempie, że policja systematycznie posyłała
pod konsulat agentów. Pewnego dnia tajniacy zauważyli dwóch
szepczących sobie coś do ucha młodych ludzi. Weszli za nimi do bramy
i zaskoczyli podczas „potajemnej transakcji”.
– Co pan sprzedał temu panu? – spytali groźnie.
– Szkiełko – odparł zgodnie z prawdą Słonimski.
– Ile ten pan wziął za nie? – skierowali pytanie do „poszkodowanego”
Tuwima.
– Sześćdziesiąt groszy.
To nie była transakcja, której oczekiwali policjanci...
Innym razem w znanym sklepie z artykułami żelaznymi na placu
Teatralnym w Warszawie zażądali jak najpoważniej „«Fantazji Almayera»,
ale w dobrym gatunku”. Nie zrezygnowali dopóty, dopóki subiekt nie
wezwał na pomoc dyrektora, który wiedział, że Fantazja Almayera to
debiutancka powieść Josepha Conrada.
Żartowali ze wszystkiego i ze wszystkich. Stefan Napierski (właściwie
Stefan Eiger), krytyk i poeta, choć znacznie mniej niż skamandryci
utalentowany, był przez nich dopuszczany do stolika w Ziemiańskiej, ale
w zamian musiał fundować im kolejne kawy i wódki, a przede wszystkim
znosić bardzo okrutne czasem dowcipy. Któregoś razu, gdy jak zwykle
mądrzył się na temat poezji, Tuwim podrzucił mu do kieszeni platerowe
sztućce. Rozemocjonowany Napierski dopiero przy płaceniu zorientował
się, że kieszenie marynarki ma pełne posrebrzanych łyżek i noży. „Uwierzył
chyba – już chciał wierzyć – że jest somnambulikiem-kleptomanem” –
wspominał Aleksander Wat. Niedługo potem Napierski został mężem
siostry Tuwima.
Kontynuowali te zabawy w założonym w 1924 roku tygodniku
„Wiadomości Literackie” (w 1926 roku ukazała się słynna parodia
tygodnika, zatytułowana „Jadąmośki Literackie” – jadowita drwina
na endeckie ataki wytykające redaktorom pisma żydowskie korzenie)
i satyrycznym „Cyruliku Warszawskim”. „Nie była to więc sporadyczna
zabawa, a raczej stała potrzeba, dla której odchodziliśmy co pewien czas
na stronę, przerywając normalną pracę literacką” – pisał Słonimski.
Wspólnych prac, satyr, kawałów były setki. Jeszcze więcej było pomysłów
zarzuconych w połowie. Postanowili kiedyś napisać i wydać tomik poezji
przypisanych Grydzewskiemu. Miał nosić tytuł Z chłopskiej piersi.
Napisanie kilkudziesięciu wierszy zajęło im godzinę. Były w nim cykle
Stara serwantka, Dzikie łabędzie, Sny i tęsknoty. Tomik „był zabójczo,
ohydnie poprawny w najgorszej konwencji młodopolskiej i ojczyźnianej” –
wspominał z satysfakcją Słonimski. Na szczęście dla Grydzewskiego nie
chciało im się doprowadzić dowcipu do finału, bo inaczej do końca życia
nie wyłgałby się z opinii skrajnego i nieuleczalnego grafomana.
Na numerach primaaprilisowych się nie kończyło. W styczniu 1921 roku
pojawił się Kalendarzyk encyklopedyczno-informacyjny „Pracowita
pszczółka”, z pierwszym w dziejach alfabetycznym spisem liczb od jednego
do stu (zaczynał się od cyfry cztery, kończył na trzydziestu dziewięciu),
a w lutym 1922 roku wyszła Pierwsza Szopka Warszawska (Pikadora),
której premiera odbyła się w tak zwanej Dużej Ziemiańskiej
na Kredytowej. Kalendarz wymyślili ze Słonimskim w dwa dni, a przez
trzy kolejne, rycząc ze śmiechu, jeździli dorożką po Warszawie
w poszukiwaniu wydawcy. Szopki, zwykle publikowane później
oddzielnie, miały siedem odsłon. Głównymi autorami byli Tuwim
i Słonimski, uzupełniali ich Lechoń, później Hemar, czasem coś dodawali
inni. Nikt nie mógł mieć wątpliwości, że poetariat trzyma się mocno.
Szopki były wystawiane dość systematycznie do 1931 roku.
Pierwszą Szopkę Warszawską Lechoń, Słonimski i Tuwim napisali
zainspirowani opowieściami Bolesława Wieniawy-Długoszowskiego
o paryskich zabawach Towarzystwa Artystów Polskich. Podpisana przez
Pikadora, Jego Konia i Jeszcze Jedno Zwierzę szopka zrobiła w Warszawie
furorę. Namówiony przez Wieniawę Piłsudski zaprosił spektakl
do Belwederu. Po autorów posłał swój znany w całej Warszawie kabriolet.
– Psiakrew! To byłaby frajda teraz tak kogoś ze znajomych przejechać –
zachwycił się przejażdżką Tuwim.
Na przedstawienie w Belwederze Piłsudski zaprosił członków rządu.
W pewnym momencie ogłosił zaskoczonym ministrom: – Proszę panów
na szopkę.
Bohaterowie szopki to między innymi: Lornetkowicz (czyli Jan
Lorentowicz, dyrektor generalny Teatrów Miejskich), Osterkaterwa (Juliusz
Osterwa, aktor), Ordynaryński (Ryszard Ordyński, reżyser filmowy
i teatralny), Trąbaczyński (Wojciech Trąmpczyński, ówczesny marszałek
sejmu), Bezstroński (Stanisław Stroński, prawicowy polityk i dziennikarz),
Marnel Kakuszyński (pisarz Kornel Makuszyński), Abderewski (Ignacy Jan
Paderewski, pianista, kompozytor i polityk), Gdaczyński (poseł i były
premier z PPS Ignacy Daszyński), jenerał Harceller (generał Józef Haller)
i Tuwimes Sokraczący, czyli sam Tuwim, autor Sokratesa tańczącego.
Projekty kukiełek robili zwykle Jerzy Zaruba i Władysław Daszewski.
Łącznikiem między artystami a Belwederem był Bolesław Wieniawa-
Długoszowski. Dzięki niemu twórcom, nawet lekkiej – podkasanej, jak
mówiono wtedy – muzy, bliżej było na polityczny i państwowy Olimp.
„Dzwoniąc szablą od progu, idzie piękny Bolek, / Ulubieniec Cezara
i bożyszcze Polek” – pisał o adiutancie Marszałka Antoni Słonimski.
„Wieniawontes odważny, ambrozjo-chłeptacz sławetny z Pijantu” –
dodawał Tuwim. Zdzisław Czermański sportretował pułkownika jako
Cyrana de Bergerac. A on znosił plotki, sypał aluzjami i niedyskrecjami,
i dawał miłe poczucie dostąpienia najwyższego stopnia wtajemniczenia,
a to kusiło. Bo skamandryci byli rozpolitykowani. Przez Wieniawę bliscy
Piłsudskiemu, przez żydożerczą prawicę, dla której ważniejsze niż poezja
były geny, spychani ku lewicy opisywanej krótko: żydokomuna. Napaści
w endeckich gazetach były codziennością, z którą musieli żyć, czasem
jednak rzeczywistość okazywała się o wiele brutalniejsza niż najgorsze
nawet słowa.
Gdy w grudniu 1922 roku został zamordowany pierwszy prezydent
wolnej Polski Gabriel Narutowicz, Tuwim ogłosił wiersz Pogrzeb
prezydenta Narutowicza. Nie tak miało wyglądać życie w wyśnionej
Polsce.

Krzyż mieliście na piersi, a brauning w kieszeni,
Z Bogiem byli w sojuszu, a z mordercą w pakcie,
Wy, w chichocie zastygli, bladzi, przestraszeni,
Chodźcie, głupcy, do okien – i patrzcie! I patrzcie! (...)
Zimny, sztywny, zakryty chorągwią i kirem,
Jedzie Prezydent Martwy, a wielki stokrotnie.
Nie odwracajcie oczu! Stać i patrzeć, zbiry!
Tak! Za karki was trzeba trzymać przy tym oknie!

Tuwim nie pozostawił wątpliwości, że to rozpętana przez prawicę przed
wyborami głowy państwa kampania nienawiści wymierzona
w „prezydenta Żydów, Ukraińców i Niemców” doprowadziła fanatycznego
endeka, malarza Eligiusza Niewiadomskiego, do zamachu na Narutowicza.
Nie mógł liczyć na to, że zaatakowana endecja wybaczy mu te słowa. Ale
gdy on oskarżał o zbrodnię najcięższą, odpowiedziano mu antysemickimi
wyzwiskami. „Ha! To Żyd do Polaków tak przemawia, Żyd z bolszewickiego
«Skamandra», młody żydziak, który jeszcze pisać po polsku nie umie, Jojne
Tuwim z Gęsiej ulicy (...). Zatem: na kolana, Polacy! (...) Przez usta Jojne
Tuwima mówi groźny Jehowa! Mówi po polsku, więc powinnaś zrozumieć,
podła polska kanalio! I ty, Wando złotowłosa!” – komentował w „Gazecie
Porannej 2 Grosze” Stanisław Pieńkowski, jeden z najzagorzalszych
i najbardziej wrogich Tuwimowi publicystów.
W 1923 roku poeta opublikował w pepeesowskim „Robotniku” wiersz Do
generałów, po którym chciano nasłać na niego bojówkę złożoną z oficerów.

Warczy, straszy, groźnie ściąga brwi
Byle generalisko, obwieszone gwiazdami.
– Panowie! Przestańcie udawać lwy!
Dowiedzcie się nareszcie, że tutaj – my,
Zamyśleni przechodnie,
My jesteśmy tu generałami!

„My” to znaczy poeci, wybrani przez Boga, których słowa więcej znaczą
i przetrwają dłużej niż najważniejsze nawet rozkazy. Odebrano to jako
drwiny z polskiego wojska i munduru. Zdaniem prawicy Tuwim zrobił coś
najbardziej dla oficerów obraźliwego. Wyśmiał feudalne wojskowe rytuały
i nazwał wojnę zbrodnią.

Wam – czerwone wyłogi za rzeź,
Za morderstwo, gwałty i pożogi!
My – do serca nagą rozdzieramy pierś:
Takie mamy szkarłatne wyłogi!

Prasa przystąpiła do kolejnego ataku: – Oto patrzcie, Żyd pluje
na polskich oficerów. Tuwim tłumaczył, że nie miał na myśli wyłącznie
polskich generałów, ale mu nie uwierzono. W „Myśli Narodowej” ukazał
się wiersz Józefa Aleksandra Gałuszki o Tuwimie, wysłanniku bóżnic
i kahałów, który szczuje żydowską psiarnię z getta na polskich generałów:
„Szable polskie w pochwach siedzą luźnie, / więc wraz któraś twardą stalą
zgrzytnie / i żeleźcem przed ślepia ci bluźnie, / przytnie pejsów,
ukrywanych sprytnie”.
Tuwim nie przejął się początkowo napaścią prawicowego publicysty
o poetyckich ambicjach. „I cud Wisły zaiwanił, i archanioła podpuścił, i dni
chwały machnął” – kpił. Przecież nie może być wątpliwości, ironizował,
że ukrywane sprytnie pod jarmułką pejsy Tuwima więcej znaczą w polskiej
poezji niż wszystkie wiersze Gałuszki razem wzięte, nawet razem z ich
„aryjskim owłosieniem”. „Polszczyzną pańską, tym
«więcwrazktóraśtwardąstalązgrzytnie», będą polskie matki straszyły polskie
dzieci” – napisał.
Po kolejnych napaściach musiała jednak przyjść obawa, że sielanka może
nie trwać wiecznie. Że znów będzie musiał stanąć naprzeciwko ludzi, dla
których ważniejsze niż talent było jego pochodzenie. Że o wrogów zawsze
będzie łatwiej niż o przyjaciół, a dzisiejsi pochlebcy w chwili próby mogą
odwrócić się plecami. A wtedy może zostać sam. „Dla antysemitów jestem
Żydem, a moja poezja żydowska. Dla Żydów-nacjonalistów jestem
renegatem, zdrajcą. Trudno! Z ludźmi, dla których pochodzenie żydowskie
jest równoznaczne z bezapelacyjnym wyrokiem śmierci i jest jedynym
miernikiem charakteru i wartości etycznej człowieka, dyskutować nie
można” – mówił w 1924 roku w ankiecie „Naszego Przeglądu”, żydowskiego
dziennika wydawanego po polsku. Tak też tłumaczył żydowskiemu poecie
i publicyście Leibowi Jaffemu swoją pracowitość i konieczność współpracy
z kolejnymi kabaretami. „Muszę stworzyć sobie «fundusz». Polacy mi nie
pomogą, bo jestem Żydem, a Żydzi – bo Polakiem”.
Stawiał znak równości między antysemitami i żydowskimi
nacjonalistami. Z ludźmi, dla których żydowskie pochodzenie jest
wystarczającym powodem, by skazać człowieka na śmierć, dyskutować nie
można, pisał. Podobnie z nacjonalistami, dla których zdradą było jego
„spolszczenie”. Czuł się pogardzany przez jednych i drugich. Nie widział
jednak wyjścia z tragicznego rozdwojenia. Ani dla siebie, ani dla Żydów
znacznie bardziej niż on zanurzonych w kulturze żydowskiej. „Uważając
asymilację Żydów za jedyne możliwe rozwiązanie kwestii żydowskiej,
jednak w nią nie wierzę” – powiedział „Naszemu Przeglądowi”.
Dobrze czuł się tylko w ojczyźnie polszczyźnie, choć nawet to miejsce
próbowano mu odebrać, zarzucając, że nie pisze po polsku, tylko w języku
polskim, a naprawdę „jego duch szwargoce”. W polszczyźnie był bardziej
u siebie niż którykolwiek z jego adwersarzy, dla których jedynym
miejscem w historii stały się przypisy w biografiach Tuwima. A nie ma
chyba większej kary dla antysemity niż przetrwanie w pamięci ludzi
wyłącznie dzięki Żydowi, którego całe życie próbował zniszczyć.

O sroga,
Przez żydowskiego Boga
Natchniona zemsto! Ot, fraszką,
Paru słówek igraszką
Unieśmiertelnić wroga!...

Tak pisał Tuwim w wierszu O St.P. o Stanisławie Pieńkowskim.
Długo potrafił śmiać się z antysemickich napaści i bezradności endeków,
sięgających do argumentów rasistowskich, by zohydzić jego poezję. Nie
miał też nic przeciwko temu, gdy z tych samych powodów wykorzystywali
jego nazwisko inni. Nawet gdy robili to futuryści, za których poezją
niespecjalnie przepadał. Aleksander Wat i Anatol Stern, też zresztą
atakowani przez prasę endecką za żydowskie pochodzenie, opublikowali
broszurę Żydek-Literat, w której kpili i z siebie, i ze skamandrytów:
„Uczono cię w chederze / Mój Tuwimacherze / Ale biedny Tuwimie /
Brzydkie ty masz imię / Bo zwą Ciebie Jojne”.
Z czasem jednak antysemickie ataki zaczęły odciskać na poecie coraz
bardziej wyraźne piętno. Bronił się, sam atakował, ale każda odpowiedź
wywoływała reakcję jeszcze bardziej gwałtowną. „Począł wszystkie sprawy
oglądać pod tym kątem” – wspominał Iwaszkiewicz. – „Sprawa
antysemityzmu niechybnie spowodowała pewne skrzywienie jego
psychiki. Myślał ciągle o tym”. Świat wokół wydawał mu się coraz bardziej
opresyjny.
Tym bardziej, gdy okazało się, że groźby wobec niego wcale nie są
rzucane na wiatr. Kilka tygodni po opublikowaniu wiersza Do generałów
na wieczór poezji Tuwima i Słonimskiego w Drohobyczu przyjechało
z Borysławia kilkudziesięciu drabów z długimi kijami. Chłopak
od podnoszenia kurtyny ostrzegł:
– Ta oni są już na sali. Ta oni będą bić. Ta oni tu jednego futbalistę
postrzelili. Ta z nimi nie ma żartów.
Na scenę posypały się kamienie, zgniłe jajka i jabłka. „Za polskich
generałów! Precz! Do Rosji w zaplombowanym wagonie! Za Zbrucz!” –
wrzeszczała widownia. „W końcu, dzięki pomocy policji, udało się nam
opuścić salę i Drohobycz, i uniknąć bardzo prawdopodobnego pobicia” –
wspominał Słonimski. Dowiedzieli się też, że w Ministerstwie Spraw
Wojskowych grupa oficerów obmyślała już najlepszy sposób, jak „nauczyć
poetę rozumu” i dopiero Wieniawie udało się zażegnać awanturę.
Skamandryci odwdzięczali się Wieniawie najlepiej jak umieli,
i za ochronę, i za ploteczki z najwyższych sfer, budując legendę Szwoleżera
na Pegazie, Pierwszego Ułana II Rzeczypospolitej, największego poety
wśród pułkowników (potem generałów) i najdzielniejszego żołnierza
pośród poetów. Na półpięterku w Ziemiańskiej był jednym z nich,
honorowym skamandrytą. Kukiełka Wieniawy pojawiała się w kolejnych
szopkach noworocznych i w każdym niemal programie kabaretowym.
Tajemnicą poliszynela było, że skamandryci dopuszczali pułkownika nawet
do współautorstwa przy niektórych programach. Spędzali ze sobą wiele
godzin, w lożach teatrów, na dyskusjach, bankietach czy po prostu –
najczęściej – na pijatykach.
Słonimski i Tuwim przyjaźnili się z Wieniawą najbardziej. W wierszu
Męki z powodu Wieniawy Tuwim pisał:

Co kilka dni się do mnie
Ktoś nowy z prośbą zgłasza,
Zaczyna arcyskromnie
I bardzo mnie przeprasza:
„Pan mnie wysłuchać raczy,
O drobną chodzi sprawę,
Co to dla pana znaczy?
Pan przecież zna Wieniawę!”.

Złośliwi powiadali, że napisał ten wiersz przede wszystkim o sobie. Żalił
się na nagabujących go nieustannie interesantów, domagających się, a to
załatwienia kontraktu na dostawy dla wojska, a to wydzierżawienia
monopolu tytoniowego, a to znów przeniesienia syna do Warszawy. Ale
przy okazji popisywał się swoimi znajomościami: „Dla pana to jest
głupstwo! / Pan przecież zna Wieniawę!”. Dzięki tej przyjaźni mógł także
ratować swych kolegów artystów, gdy po pijanemu obrazili mundur
na jakimś oficerze przy sąsiednim stoliku (a w restauracjach i podłych
nawet knajpach o mundur do obrażenia było wtedy łatwo) albo uchybili
będącej w towarzystwie oficera damie, i mieli zapłacić za to krwią podczas
pojedynku. Następnego ranka, już na trzeźwo, przybiegali do Tuwima:
„Książę, ratuj!”. Oni też wiedzieli, że jeśli nawet sam nie będzie mógł
pomóc, to przecież... zna Wieniawę!
Obyczaj zwracania się do Tuwima per Książę Poetów wprowadził
młodszy o kilkanaście lat poeta i satyryk Jerzy Paczkowski, choć nie
każdemu było to dozwolone. „Widać wyraźnie, że Poeta od wczesnej
młodości wyspecjalizował się w odgrywaniu roli Poety (a więc szlachetny,
czujny, natężony, magiczny, orli, gorący, ludzki, szczery, prosty...)
i że nieustannie odstawiał Poetę od wczesnego ranka do późnej nocy” –
pisał złośliwie Gombrowicz.
Tuwim uznawał wyższość tylko dwóch poetów, których przy każdym
spotkaniu całował w rękę: Leopolda Staffa i Bolesława Leśmiana. Jakby
zapomniał, że to jednak Staff był tym, który od początku zobaczył w nim
poetę, a Leśmianowi nie chciało się nawet do jego utworów zajrzeć.
Barman czarnoksięskich eliksirów

Poezja, kabaret, operetka, wieczory autorskie, współredagowanie


„Skamandra”, a później także „Wiadomości Literackich” i „Cyrulika
Warszawskiego” – wydawało się, że w życiu Juliana Tuwima nie może być
już miejsca na nic więcej. Tymczasem był jeszcze jeden Tuwim –
poszukiwacz osobliwości, badacz i kolekcjoner. Zapoczątkowane w młodości
pasje szperacko-kolekcjonerskie zaczęły przybierać coraz bardziej konkretne
kształty. Tuwim rzucał się na kolejne dziedziny wiedzy z pasją odkrywcy
nieznanych lądów. Musiały zawierać tylko jeden warunek. Ten, którego
nie spełniły porzucone studia uniwersyteckie – nie nudzić.
„Barman czarnoksięskich eliksirów, odrealniacz świata, umiejący zmienić
w fantazję nawet to, co najbardziej codzienne, pospolite i płaskie” – pisał
o Tuwimie Tadeusz Boy-Żeleński. „Wszystko, co ekscytuje wyobraźnię,
zaostrza grozę, otwiera perspektywy na nieodgadniony labirynt
wszechświata” – opisywał zainteresowania poety w „Wiadomościach
Literackich” Roman Zrębowicz.
W 1924 roku ukazała się antologia Czary i czarty polskie oraz Wypisy
czarnoksięskie, podsumowanie badań „demonologicznych” Tuwima.
Zajmował się „diabolikami” od dawna. W 1921 roku wygłosił
i opublikował odczyt Diabeł w Rosji, w 1922 miał być, wspólnie z samym
Stanisławem Przybyszewskim, redaktorem Biblioteki Diablologicznej, nic
jednak z pomysłu nie wyszło. Za to po antologii czartowskiej,
w wydawanej przez oficynę „Rój” Biblioteczce Historyczno-Geograficznej
ukazało się kilka kompilatorskich broszur poświęconych zabobonom
i wierzeniom w Złego: Czarna msza, Tysiąc dziwów prawdziwych,
Tajemnice amuletów i talizmanów. Przetłumaczył też książkę Jacques’a
Cazotte’a Diabeł zakochany. „Autor, znany poeta z grupy Skamandra (...)
siedzi w «diabolicach» po uszy i coraz głębiej (...). Bibljoteka «czarcia», którą
skompletował, obecnie liczy około 1000 tomów w różnych językach” –
reklamował wydawca pierwszą książeczkę Tuwima.
Drugim wielkim tematem, który absorbował uwagę poety przez lata,
były szczury. W 1920 roku poświęcił im wiersz:

Złe, zwinne i piskliwe, miliard na jednego,
Na mnie, na mnie uwzięły się skrobiące szczury!
Z mroku wieków, wysłańce mściciela tajnego,
Wzdłuż rzek przywędrowały rude mokre szczury.

Pociągała go inteligencja tych zwierząt, podziwiał ich zdolność
do samoorganizacji, spryt i przebiegłość, ale fascynował lęk, który budziły
od wieków w ludziach. „Szczury w pojęciu poety – to uniwersalny symbol
zła. Grają niemal taką samą rolę, co diabły w średniowieczu” – notował
słowa Tuwima dziennikarz „Wiadomości Literackich”. Poeta zgromadził
ogromną szczurologiczną bibliotekę (przepadła w czasie wojny, ale potem
pieczołowicie ją odbudowywał), zapowiadał, że pisze dramat Szczury
w domu, który ostatecznie jednak nie powstał, przymierzał się
do monografii poświęconej szczurom.
Szczurologiczna kolekcja Tuwima słynna była wśród antykwariuszy
w całej Europie. Wacław Zawadzki, jeden z tych, którzy z każdej wyprawy
zagranicznej przywozili Tuwimowi jakieś bibliograficzne kurioza,
wspominał podróż do Paryża i Kolonii. We Francji od prowadzącego
antykwariat rosyjskiego emigranta kupił poecie Historię szczurów
w powiązaniu z historią powszechną. W Szczurogrodzie 1738, a księgarz
w Kolonii na pytanie o jakieś książki o szczurach zareagował bezbłędnie: –
Pan jest z Polski. Wyjaśnił zdumionemu Zawadzkiemu, że ma w Polsce
dwóch klientów: jeden zbiera książki o szczurach i myszach, drugi nie płaci
rachunków. Ten pierwszy nazywał się Julian Tuwim.
Zawadzki zażartował, że pan Tuwim, wybitny polski poeta, ma uczonego
kota, dla którego gromadzi podręczną biblioteczkę, ale księgarz nawet się
nie uśmiechnął. Sam dziwak, uznał za rzecz zupełnie normalną
gromadzenie księgozbioru dla kota. Nie miał niestety nic, co byłoby
wystarczająco kuriozalne i rzadkie, by zaspokoić potrzeby kota polskiego
poety, ale z myślą o Tuwimie Zawadzki kupił wydaną pod koniec XIX
wieku grubą bibliografię literatury o pchłach Depulcibus oder
Bibliographie der Flohliteratur (już po wojnie uzupełnił ją
o kilkusetstronicową antologię, zawierającą nowele, wiersze i przysłowia
o pchłach). Na koniec antykwariusz zdradził, że przygotowuje bibliografię
światowej literatury o samobójstwach i byłby bardzo wdzięczny, gdyby
gość przysłał mu spis takich książek wydanych po polsku.
Sam poeta bywał w antykwariatach rzadko. Księgarze odkładali „dla
pana Tuwima” najbardziej kuriozalne wydawnictwa, właściciele straganów
„ze wszystkim” gromadzili najdziwniejsze rzeczy, które mogły przydać się
„panu Tuwimowi”, domokrążni handlarze starzyzną znali doskonale ścieżki
prowadzące do jego mieszkania. Praca księdza Piksy o szkodliwości
szczepienia przeciw ospie, wsparta licznymi cytatami z ojców kościoła.
Broszura członka Towarzystwa Przyjaciół Nauk, Krzysztofa
Wiesiołowskiego, o nieprzyzwoitych wyrazach, takich jak „lekarz” czy
„aptekarz”, których końcówka „arz” źle kojarzy się Niemcom (podobne
w wymowie niemieckie słowo „Arsch” znaczy po polsku „dupa”). Ulotka
reklamowa zegarmistrza „z Mostowej róg Fretej”, która oprócz
przymiotnikowego potraktowania patrona ulicy... Freta, zachęcała:
„z zegarmistrzem to tak jak z lekarzem: zanim właściwą diagnozę
nastawi, to już choremu wszystkie członki rozchoruje”. Śpiewnik Daniel
słynny bandyta i inne popularne piosenki, w którym obok siebie,
oczywiście bez podania nazwiska autora, umieszczano tekst
Mickiewiczowskiej Świtezianki („Jakiż to chłopiec piękny i młody, jaka to
obok dziewica...”) i erotyczne kuplety o dziarskim strażaku wzywanym,
by gasił pożary trawiące ciała pięknych dam. Wszystko trafiało na biurko
poety. Wiadomo było, że kto jak kto, ale on doceni, spojrzy pożądliwym
okiem, zakocha się od pierwszego wejrzenia w druku, na który nikt inny
nie zwróciłby uwagi. A przede wszystkim od niego uda się wyciągnąć
więcej, niż ktokolwiek inny gotów byłby zapłacić, gdyby oczywiście
w ogóle znalazł się ktoś, kto chciałby na podobną rzecz wydać pieniądze.
„Wlazł po uszy w bibliofilstwo, ale pasjonowała go treść starej broszury
jarmarcznej, rarytas grafomański, a nie tylko samo kolekcjonerstwo” –
wspominał przyjaciela Antoni Słonimski.
Bibliofilskim kuriozum mogło być wszystko. Coś dla innych najzupełniej
oczywistego i śmiertelnie poważnego, w oczach kolekcjonera stawało się
obiektem najwyższego pożądania. Kuriozum nie mogło jedynie grzeszyć
banałem, bo banalne kuriozum przestawało być kuriozalne. A banalna
była na przykład pornografia.
– Pan zbiera pornografię? Bo ja nie zbieram! – powiedział kiedyś Tuwim
innemu bibliofilowi i kolekcjonerowi Józefowi Chudkowi. – To zupełnie coś
innego niż kurioza. To może zbierać byle rzeźnik, jeśli u Gebethnera
i Wolffa zapłaci żądaną cenę.
Bywał czasem na giełdach antykwarycznych, gdzie udawało się raz
na jakiś czas trafić na coś absolutnie wyjątkowego. Choć zdarzały się także
sytuacje komiczne, jak w dniu, gdy podczas licytacji walczył o rzadką
książkę z kimś, kogo nie rozpoznał. W końcu zrezygnował, uznając, że cena
przekroczyła już akceptowalną granicę, a po chwili nabywca podszedł
do niego i wręczył wylicytowaną książkę.
– Po co pan, panie Julianie, podbijał cenę? Przecież ja dla pana
kupowałem tę książkę. Chciałem panu zrobić przyjemność.
Rzadko zwracał uwagę na stan książki, urodę oprawy, wygląd
na bibliotecznej półce. Liczyła się treść: wyjątkowa, absurdalna, szalona.
„Poszczególne egzemplarze mogły zaimponować najwybredniejszemu
bibliofilowi” – pisał Zawadzki.
Kolekcja ku rozpaczy Stefanii Tuwimowej rozrastała się w postępie
geometrycznym. Najgorsze chwile przeżywała, gdy mąż chciał pochwalić
się innemu kolekcjonerowi jakąś szczególnie cenną zdobyczą. Najpierw
próbował odnaleźć druk w wiklinowym koszu na brudną bieliznę, gdzie
gromadził „papiórki” (najbardziej szmatławe, pokątne ulotki, karteluszki
i wycinki), których na półkach ustawić się nie dawało. Następnie
„zaczynało się rozgrzebywanie i wybebeszanie tego, co się tam znajdowało”
– wspominał wizyty u poety Józef Chudek. Układał „skarby” na podłodze
przedpokoju, potem jednego pokoju i kolejnych. Mieszkanie Tuwimów
po każdej takiej wizycie wyglądało jak jaskinia Platona, na ścianie której
pojawiają się cienie rzeczywistości, pisał Chudek.
W 1925 roku Tuwim i Jan Parandowski, który właśnie wydał słynną
Mitologię, planowali założenie magazynu „Dyliżans”, poświęconego
kolekcjonerstwu, bibliofilstwu i tym podobnym szlachetnym maniom,
a później także wspólne redagowanie cyklu Bibliotheca Curiosa, ale i ten
pomysł, jak tyle innych wcześniej i później, w końcu upadł.
Część Tuwimowskich zdobyczy trafiała później na łamy pism, z którymi
współpracował. Do ilustrowanego magazynu tygodniowego „To-To”, który
redagował wspólnie z Antonim Bormanem od grudnia 1925 roku do lutego
roku następnego (ukazało się w sumie jedenaście numerów pisma).
Do literacko-artystycznego magazynu „Pani”, z którym współpracowali
i skamandryci, i pisarze od nich starsi: Boy-Żeleński, Staff, a nawet Stefan
Żeromski. Wydawcą i redaktorem „Pani” był Gustaw Zmigryder, właściciel
luksusowego salonu mody na ulicy Czystej, w którym ubierały się
najszykowniejsze warszawianki. Warszawka żartowała, że Zmigryder
wydaje na pismo majątek, który zarabia, sprzedając ekskluzywną bieliznę.
Ze swoim zmysłem do interesów trafił nawet do jednej ze skamandryckich
szopek. Kukiełka redaktora śpiewała: „A co z majtek wyjmuję, / to
w «Panią» pakuję...”.
Jednak przede wszystkim Tuwim był związany z najważniejszym
w dwudziestoleciu międzywojennym tygodnikiem kulturalno-społecznym
„Wiadomości Literackie”. Pierwszy numer ukazał się 6 stycznia 1924 roku.
Redaktorowi „Skamandra” Mieczysławowi Grydzewskiemu najwyraźniej
przestał już wystarczać miesięcznik, nawet najbardziej prestiżowy, ale
o niewielkim nakładzie. Zapragnął pisma, które trafiałoby do znacznie
większej liczby czytelników. Namówił do współpracy pióra tyleż świetne
i błyskotliwe, co niepokorne. Wśród podstawowych autorów
„Wiadomości” prócz skamandrytów znaleźli się między innymi: Tadeusz
Boy-Żeleński, Irena Krzywicka i Ksawery Pruszyński.
Poza Grydzewskim chyba nikt nie był przekonany, czy „Wiadomości”
w ogóle znajdą czytelników, tymczasem żywo redagowany tygodnik
bardzo szybko stał się pismem chętnie czytanym i równie często
krytykowanym. Największym, choć jego nakład nigdy nie przekroczył
kilkunastu tysięcy egzemplarzy, i najważniejszym, nie tylko ze względu
na skupione wokół magazynu najlepsze pióra II RP, ale i liczbę ataków
na pismo. Atakowano „Wiadomości” ze wszystkich stron. Zarzucano
kryptobolszewizm i liberalizm, prosanacyjność i antysanacyjność,
parnasizm i intelektualną miałkość. Przeciwnicy żądali zamknięcia pisma
wraz z jego autorami: masonami, Żydami, bolszewikami, bandytami pióra.
Każdy powód był dobry. Lżenie wojska, antykościelne teksty Boya-
Żeleńskiego, społeczne reportaże Ireny Krzywickiej, numer poświęcony
literaturze rosyjskiej, protesty przeciwko uwięzieniu posłów opozycji
w twierdzy brzeskiej.
Tuwim był początkowo przeciwny „Wiadomościom”. Uważali
z Lechoniem, że chcąc na siebie zarobić, tygodnik będzie musiał zniżyć się
do poziomu bruku. A im, poetom, schlebianie pseudointeligenckim gustom
po prostu nie uchodzi, wspominał Słonimski. Zamierzali nawet powołać
własne pismo, w opozycji nie tylko do „Wiadomości”, ale i do „Skamandra”.
Do rozłamu w końcu jednak nie doszło, a Tuwim został jednym z filarów
nowego tygodnika. Miał nim pozostać do końca, czyli do września 1939
roku. W „Wiadomościach” publikował najważniejsze wiersze, artykuły,
wspomnienia. Prowadził z niewielką pomocą Słonimskiego rubrykę
„Camera Obscura”, w której publikował z mniejszą lub większą
regularnością bzdury, absurdy, błędy językowe w urzędowych
dokumentach, kurioza i sensacje wyszperane w gazetach i nadsyłane przez
czytelników (w pewnym momencie redakcja zaczęła nawet za to płacić).
Gdyby brakowało mu wrogów, a miał ich przecież na zawołanie, to niemal
każde wydanie „Camery” przysparzało mu nowych, zarówno wśród tak
zwanych prawdziwych Polaków, jak i Żydów.
Trafił na przykład do rubryki okólnik Teatru Miejskiego z Torunia,
zakazujący tańczącym tango aktorom erotycznego wzdychania. I artykuł
„Słowa Kujawskiego” krytykujący młode dziewczyny, które nie tylko
jeżdżą konno w męskim stroju, ale i „w pozycji dalekiej od przyzwoitości
pojętej nawet bardzo liberalnie”. Trafiły ogłoszenia: matrymonialne
z tygodnika „Fortuna”: „Ożeni się biedny, lecz jurny. Oferty «Inteligent»”,
i handlowe z „Kuriera Warszawskiego” oferujące Trylogię poniżej kosztów
„z okazji sprowadzenia zwłok Henryka Sienkiewicza do Warszawy”.
Kamerzysta Obskurny, jak sam się nazywał, chętnie wytykał błędy innym:
Ferdynandowi Hoesickowi przypisanie słów Mickiewicza o „narodowym
pamiątek kościele” Słowackiemu, a „Ilustrowanemu Kurierowi
Codziennemu”, że Peru wcale nie sąsiaduje z Urugwajem, jak napisał „IKC”,
bo po drodze są dwa inne państwa i kilka tysięcy kilometrów. Z roku
na rok, w miarę nasilania się w Polsce antysemityzmu, przybywało notek
piętnujących ksenofobię prasy endeckiej. Znalazła się w „Camerze”
informacja wyraźnie zawiedzionego „Małego Dziennika”, iż wśród
czterdziestu osób, które zmarły przez ostatni tydzień w Częstochowie, było
tylko dwóch Żydów, choć stanowią oni w mieście ponad dwadzieścia
procent mieszkańców. I wiadomość z „Głosu Pomorza” o dwóch tablicach
zawieszonych przez Kaszubów w miejscowości Dąbki: „Żydom na teren
Dąbek wstęp wzbroniony” i „Wszelki judyzm przeciw moralności
zabroniony”. Jedne informacje były złośliwie wykpiwane, inne autor
rubryki poddawał pod osąd czytelników bez komentarza.
Już w PRL Józef Chudek namawiał Tuwima, żeby najlepsze kawałki
opublikowane w rubryce zebrał w książce, ale ten odmówił. Powiedział,
że nie jest w stanie odróżnić notek swoich od cudzych, więc pod własnym
nazwiskiem takiego tomu wydać nie może, a nie czuje się upoważniony,
by robić to w imieniu innych. Ale część z tego, co najpierw pojawiało się
w satyrycznej rubryce, trafiło po przeróbkach do tomu W oparach absurdu
Tuwima i Słonimskiego.
Tuwim pisywał w „Wiadomościach”, choć bardzo rzadko, także recenzje.
Na początku do rubryki „Książki najgorsze”, którą później redagował już
samodzielnie Antoni Słonimski. W jednym z pierwszych numerów napisał
o Stefanie Komornickim, autorze książki Z wielkich dni: „Groźny, zacięty,
fanatyczny, o pomstę do Boga wołający, fachowy i wykwalifikowany
grafoman”. Gdyby grafomania była karana, dodał, należałoby
Komornickiego skazać na bezterminowe ciężkie roboty, twarde łoże,
ciemnicę, suchy chleb i brudną wodę. Jako dowód winy wystarczyłaby
prokuratorowi dowolna strona omawianego tomiku. I zacytował wiersz
ze strony czternastej: „Przebudzono wielkie dzwono (tak!), Wandę stróżkę
i Kościuszkę; a dziecinę ułożono przy ołtarzu na poduszkę, przed Kościuszkę.
Wionął tu zew: wszedł królewicz, książę Józef i Mickiewicz; a strzelano
z arkebuzew (tak! tak!) i trąbiono, jakby z dziewicz (tak! tak! tak!) dął
Mickiewicz”. Pisał, że rozumie właściwie wszystko. I dziecko położone przed
ołtarzem, i bohatera narodowego Kościuszkę, i księcia Józefa i stróżkę
Wandę. Ale kiedy widzi przekręcanie słów, żeby uzyskać rymy, i czyta,
że dziewicą można trąbić jak trąbą („Ciekaw jestem, gdzie się przykłada
usta”), to myśli o samobójstwie.
W „Wiadomościach” Tuwim zaprzyjaźnił się z Władysławem
Broniewskim, od 1925 roku sekretarzem redakcji, który w zasadzie
odpowiadał za łamanie pisma i inne sprawy techniczne, ale podczas urlopu
Grydzewskiego obejmował na parę tygodni władzę absolutną. Broniewski,
pokoleniowo bliski skamandrytom, w poezji był od nich bardzo odległy.
Dzieliły ich doświadczenia wojenne. Gdy skamandryci ogłaszali rewolucję
poetariatu i zabawiali się w warszawskich kabaretach, Broniewski bił się
najpierw w Legionach, potem w wojnie polsko-bolszewickiej. Gdy tamci
pisali o dziewczęcej miłości, jego chodziła w zawszonym, chamskim
płaszczu. Recenzując w „Wiadomościach” tomik poezji Tuwima, Broniewski
napisał, że jego poezję dzieli od wielkości tylko jeden krok, ale jest to krok
ogromny, od człowieka do człowieczeństwa. Nie przeszkadzało to jednak
we wspólnych wyprawach do Ziemiańskiej i Wróbla ani w ideologicznych
debatach, podczas których Tuwim najwyraźniej czuł się poetą równie
proletariackim i rewolucyjnym, co Broniewski. „Wołodia! Śniło mi się,
że jesteś hiszpańskim generałem i uśmierzasz rewolucję. Co to znaczy?” –
kpił w liście do przyjaciela. Przy innej okazji napisał:

Ostro urżnęliśmy się czystą
Władek i ja.
Władek jest twardym komunistą,
Gdy w czubie ma (...).

A potem następowała słynna fraza:

Że industrializacja? Racja.
Pożytek z niej.
Indus – rozumiem. Trializacja –
Już mniej.

Kiedy Broniewski i pozostali redaktorzy „Miesięcznika Literackiego”: Jan
Hempel, Andrzej Stawar i Aleksander Wat trafili do aresztu pod zarzutem
szerzenia komunizmu, to Tuwim był pomysłodawcą posłania im kosza
frykasów: wędzonego łososia, kawioru i dwóch litrów wódki. Wiedział
na pewno, że regulamin więzienny nie pozwala na dostarczanie
aresztantom „w śledztwie” paczek, ale po pierwsze „znał Wieniawę”,
a po drugie znał też komisarza rządu dla Warszawy, Władysława
„Wołodię” Jaroszewicza, któremu areszt podlegał.
– Przycisnąłem Wołodię do ściany, już wydał tym swoim szpiclom
odpowiednie zarządzenie – pochwalił się żonie Broniewskiego, Janinie,
którą spotkał w Ziemiańskiej. Pomógł zapakować kosz z delikatesami
i zawieźć do aresztu. Następnego dnia komunizujący redaktorzy
„Miesięcznika” zostali wezwani do dyrektora więzienia. – Panowie, pan
pułkownik Wieniawa-Długoszowski przysłał dla panów trochę
prowiantów – usłyszeli. Mimo wszystko komisarzowi łatwiej było ulec
protekcji adiutanta marszałka Piłsudskiego niż najbardziej nawet cenionego
poety.
Tuwim nie odmawiał pomocy poetom, zwykle mniej lub bardziej
lewicującym, którzy weszli w konflikt z policją polityczną. Kiedy do aresztu
trafił Adam Ważyk, Janina Broniewska przybiegła po ratunek do Tuwima.
– Bój się Boga, Juleczku! Za co Ważyk? Zgłupieli? – Wszyscy wiedzieli,
że Ważyk współpracuje z komunizującymi pismami, ale żeby zaraz
„żydokomuna”, to gruba przesada, przekonywała Tuwima do interwencji.
Tuwim zadzwonił natychmiast do Jaroszewicza, ten jak zwykle obiecał
pomoc, ale po jakimś czasie zawiadomił Ziemiańską, że żaden poeta
o nazwisku Ważyk zatrzymany nie został i w areszcie nie przebywa.
Wszyscy zapomnieli, że „Ważyk” to tylko pseudonim i naprawdę należało
szukać Adama Wagmana. Został zwolniony z aresztu kilka dni później.
A Broniewska dalej przybiegała do Tuwima po pomoc „różnym naszym
przyjaciołom w naprawdę ciężkich perypetiach”. Gdy ją samą przy jakiejś
okazji aresztowano, Tuwim chciał protestować. „Wara od żon poetów” –
oburzał się, budząc politowanie Słonimskiego, który godził się, że, owszem,
poetą Tuwim jest może od niego lepszym, ale na polityce zna się na pewno
dużo gorzej. „A co z żonami przedstawicieli innych zawodów?” – pytał.
Nie ma pewności, czy Tuwim zrozumiał ironię. Stefania pozostała
największą miłością jego życia, choć wszechwiedząca plotka przypisywała
jej romans z Wieniawą („Wieniawa to jest siła wyższa”, mówiono wtedy
o przystojnym adiutancie Piłsudskiego w Warszawie), jemu z młodszą
o kilkanaście lat aktorką teatralną i kabaretową Leną Żelichowską (grała
Kamillę w filmowej wersji Żołnierza królowej Madagaskaru).
Zadedykował Stefanii wydany w 1922 roku tom Siódma jesień (pobrali
się w siódmym roku miłości) z mottem z wiersza Lechonia, odwołującym
się do Boskiej komedii Dantego: „Nie ma ziemi i nieba, otchłani i piekła, /
Jest tylko Beatrycze...”. Ułożył tomik z utworów, w których opowiadał
historię swojej miłości do żony. To z tego zbioru pochodzą wiersze: Jeżeli
(„A jeżeli nic? A jeżeli nie? / Trułem ja się myślą złudną...”), Wspomnienie
(„Mimozami jesień się zaczyna...”), Przy okrągłym stole („A może byśmy
tak, jedyna, / Wpadli na dzień do Tomaszowa?”).
Była uważana za piękność, potwierdzają to fotografie; na portrecie
namalowanym przez Witkacego w 1929 roku widać przede wszystkim jej
wielkie oczy. Ale kobiety, które ją znały, nie wspominały jej dobrze.
Bardzo ładna, zgrabna, elegancka, ale jakaś taka „zanadto dystyngowana,
dociągnięta, zasznurowana”, zapamiętała Magdalena Samozwaniec. Nawet
o oczach Stefanii napisała: „lalkowate”. Była jak płynąca spokojnie woda
obok płomienia, którym był Tuwim. Można było odnieść wrażenie,
że ciągła adoracja ze strony męża męczy ją.
Irena Krzywicka wspominała Stefanię jeszcze gorzej: zimna, małomówna,
zajęta wyłącznie swoją urodą, użyła nawet tego samego słowa,
co Samozwaniec: „może za bardzo lalkowata”. W odróżnieniu od niego:
miłego i pełnego wdzięku. Ale udało się jej przekonać Tuwima, że wygrał
najcenniejszy los na loterii. I tak miało pozostać do końca życia.
Tuwim kochał ją tak, jak kochają poeci, opiewając w wierszach („Moje
życie miało Stefa na imię”) i dbając, by nigdy niczego jej nie brakowało.
A ona? Ona pozwalała mu się wielbić i nosić na rękach. Irena Krzywicka,
dobrze znająca oboje, w Wyznaniach gorszycielki cytowała Stefanię
mówiącą „z osobliwą dumą”: „Ja wierszy Julka nie czytam”. W wierszu
Żona w imieniu Stefanii Tuwim pisał. „Mąż jest tuman, marnotrawca, leń. /
Stoi przy oknie lub biega po mieście przez cały dzień. / / (...) Książki czyta,
przerzuca za tomem tom, / Książek foliantów dziwacznych pełen dom. / /
(...) Wieczorem pije wódkę. Jestem zła”. Ale wieczorem wraca, „klęka przede
mną i oczy zamyka, / I wtedy rozumiem słowo: JA”.
On był poetą, ona muzą i kapłanką domowego ogniska. Taką chciał ją
widzieć, a sam mógł wówczas zajmować się tym, co lubił najbardziej:
szperaniem w dziewiętnastowiecznych drukach, pisaniem wierszy
i kabaretowych monologów. Po przewrocie majowym doszedł jeszcze
tygodnik satyryczny „Cyrulik Warszawski”. Redaktorem naczelnym pisma
został Lechoń, głównymi dostarczycielami tekstów Tuwim i Słonimski.
Obalenie w maju 1926 roku legalnie wybranego prezydenta Stanisława
Wojciechowskiego, walki, podczas których zginęło kilkuset ludzi i powrót
Piłsudskiego do władzy zmieniły Polskę. Nie można było udawać, że nic
się nie stało. Już w pierwszym numerze „Cyrulika”, niespełna miesiąc
po przewrocie, Tuwim opublikował wiersz Eia, eia, alala!, w istocie
rozgrzeszający Marszałka.

W Sulejówku, po ogródku
Chodził sobie powolutku
Rozmaryna nucił lub:
Hupaj siupaj! Hupaj siup!
„Poranniaka” czytał pilnie
Marszczył brwi i klął oddtylnie
– Hocki-klocki, be ni me,
Dobre pismo, lecz do de...

Czytając, co wypisują endeckie gazety na temat demokracji, jak
wychwalają faszyzm i szykują się do przejęcia władzy, Piłsudski musiał
zareagować, przekonywał Tuwim: „Wrzasnął dziadek: – Żono! Dzieci! /
Przekonali mnie faceci! / Idę robić to, co trza! / Eia, eia, alala!”.
Józefa Piłsudskiego wielu Polaków, w tym skamandryci, utożsamiało
z wyzwoleniem i niepodległością. Dlatego wybaczano mu wiele, nawet
ofiary przewrotu. A „Cyrulik” był od początku pismem w służbie
Piłsudskiego. Nawet gdy pojawiały się żarty z Marszałka, to służyły raczej
budowaniu jego legendy niż krytyce. Historia prasy zna wiele przykładów
pism próbujących pogodzić poparcie dla władzy z satyrą, jednak niewiele
zna przykładów udanych. „Cyrulik” tylko talentom swych redaktorów
i autorów zawdzięczał zdolność balansowania na cienkiej linie rozpiętej
pomiędzy jeszcze niezależnością a już agitacją. Tytuł i motto pisma
(„Śmiejmy się! Kto wie, czy świat potrwa jeszcze trzy tygodnie”) wymyślił,
a właściwie pożyczył z Cyrulika sewilskiego Pierre’a Beaumarchais Tuwim.
Kawiarnia, a za nią warszawska ulica szybko przechrzciły tytuł pisma
na „Cyrulik Serwilski”.
Serwilizm dużo łatwiej wybacza się twórcom nieutalentowanym, bo brak
zdolności często idzie w parze z uległością wobec możnych tego świata,
od których zależą zaszczyty i apanaże. Ale gdy talent oddaje w służbę
władzy twórca tak wybitny jak Tuwim, wątpliwości jest więcej,
bo wiadomo, że akurat on nie musi. Tym bardziej gdy robi to w taki
sposób, jak w „Cyruliku”, a potem także w jednym z programów Qui pro
Quo. W teatrzyku wystawiono jednoaktówkę Tuwima, wyciśniętą wprost
z tuby wazeliny. W dniu urodzin Piłsudskiego Zygmunt III Waza, Jan
Sobieski, Mickiewicz, Kopernik i Chopin schodzili z pomników, żeby złożyć
hołd wielkości Marszałka. „Nawet Wieniawa w loży ma rzadką minę –
zapamiętał Tadeusz Wittlin – na sali zaś rozlega się sykanie”. Po protestach
przedstawienie zdjęto z afisza.
Pod każdą długością i szerokością geograficzną artyści chętnie grzeją się
w blasku władzy, a rządzący lubią otaczać się twórcami. Ale akurat Tuwim,
chcąc złożyć hołd Piłsudskiemu, nie musiał uciekać się
do kompromitujących deklaracji, bo potrafił inaczej. W opublikowanym
w 1929 roku wierszu Józef Piłsudski pisał:

Słyszeli, że dosadnym wyraża się słówkiem,
Że z litewska przeciąga i że miewa dąsy.
Wiedzą jeszcze, że „forsy” nie ruszy. To cenią;
Więc chamską czują trwogę i durny szacunek.
Jak w narożnym sklepiku groszowy rachunek,
Sprawdzają go swym sercem jak własną kieszenią.

Marszałek z wiersza Tuwima był nierozumiany przez podłych i małych,
krzywdzony przez oszczerców i plotkarzy, ale kochany przez ludzi prostych
i uczciwych:

Tylko mu raz pod oknem, kiedy dumał nocą,
Wyszlochał wszystko żołnierz stojący na warcie.
Płakał, płakał, jak dziecko: „Ach czemu, ach po co
Tak męczysz się, tak cierpisz za nas, Komendancie?”.

Nie był jedynym, który uwierzył w romantyczny mit Piłsudskiego. Ale
on, który był liczony między następców wielkich poetów romantyzmu,
chciał pewnie myśleć, że oto w postaci Piłsudskiego ziszcza się rycerska
legenda, marzenie wieszczów, pielęgnowane od czasów zaborów przez
kolejne pokolenia.
Bliscy władzy skamandryci niepostrzeżenie stawali się poetami
oficjalnymi. Niewiele uroczystości kulturalnych mogło odbyć się bez ich
udziału. Sprowadzenie w 1927 roku do kraju prochów Słowackiego miało
charakter uroczystości państwowej. Rydwan z trumną ciągnęło przez
miasto osiem odświętnie przystrojonych koni, przemawiał Piłsudski,
a Tuwim powitał prochy wieszcza wierszem. Nie zawsze udawało mu się
uchronić pisane na zamówienie utwory przed dworską usłużnością.

Biją dzwony i działa
Zmurszałym szczątkom ciała,
Kłaniają się ministrowie,
Kroczą persony przednie.
(...) Prezydent mówi i blednie.
Marszałek mówi i blednie.

Raut na Zamku Królewskim wydany przez prezydenta Mościckiego
z okazji rocznicy odzyskania niepodległości, przyjęcie na cześć króla
Afganistanu Amanullacha Chana, bankiet na cześć Wacława
Sieroszewskiego z udziałem marszałka Piłsudskiego... Julian Tuwim był
wszędzie. Recenzując wystawioną jesienią 1930 roku Teatrze Ateneum
Zemstę, Słonimski pisał, że choć na scenie Cześnik z Rejentem podawali
sobie ręce na zgodę, to na widowni wyraźnie zaznaczała się niezgoda.
„Trzeba było nawet aż dwu premier, jednej dla prasy i PPS, a drugiej dla
rządu, Wieniawy i Tuwima”.
Przyjaźń z Wieniawą długo była przyjaźnią z osobą najbliższą
Piłsudskiemu, ale nie wywoływała konfliktów sumienia, zwłaszcza
po wycofaniu się Marszałka do Sulejówka i rezygnacji z udziału w życiu
politycznym. Po przewrocie majowym oznaczała już niebezpieczną bliskość
z jedną z najważniejszych osób w państwie, wtajemniczoną w kulisy
sprawowania władzy, choć oficjalnie pozostającą nieco na uboczu wielkiej
polityki. Bliskość niebezpieczną jeszcze z jednego powodu. „Tuwim pijący
na umór z Wieniawą... Ten miał nie głowę mocniejszą, ale mocniejsze
zdrowie... Kto wie, czy nie w tym okresie należy szukać zarodków choroby,
która trapiła Tuwima długie lata” – wspominała Kazimiera Iłłakowiczówna.

Słyszał pan o Homerze?
Homer też był szwoleżer,
I mój Tuwim, od psot mistrz,
Choć sam nie wie – jest rotmistrz!

– śpiewała w szopce politycznej „Cyrulika” kukiełka pułkownika
Wlejniawy. Z czasem jednak rysy na przyjaźni skamandrytów i władzy
stawały się coraz bardziej widoczne. Zaledwie kilkanaście lat wcześniej
pielęgnowali wspólne marzenia o wolnej Polsce. Jeszcze niedawno razem
spędzali noce w teatrzykach rewiowych, a potem przy alkoholu. I nie
przeszkadzało im, że jedni szli potem do redakcji, a drudzy
do ministerialnych gabinetów. „Było coś specyficznie wschodniego w tym
piciu wódki i klepaniu się przez całą noc, po której «władza» szła rankiem
do biur konfiskować utwory «kochanych przyjaciół»” – pisał Słonimski.
Skamandryci nie byli jednak aż tak posłuszni, jakby oczekiwali tego
rządzący. Już w latach dwudziestych Tuwim stawał po stronie
represjonowanych za działalność antypaństwową. Był wśród
protestujących przeciwko aresztowaniu komunistycznego poety Witolda
Wandurskiego (po zwolnieniu Wandurski wyjechał do ZSRR, gdzie został
zamordowany podczas czystek stalinowskich po 1937 roku), podpisał list
przeciw znęcaniu się nad osadzonymi w zakładzie poprawczym
w Studzieńcu. Z czasem nawet szopki polityczne, kontynuowane już pod
szyldem „Cyrulika Warszawskiego”, zaczęły przedstawicieli władzy
wyraźnie drażnić, a i cenzura reagowała na nie coraz bardziej histerycznie.
W roku 1929 szopki nie było w ogóle, a dwa lata później przedstawienie
zostało „zdjęte” z afisza tuż po premierze. Autorom zarzucono nielegalne
wykorzystywanie tekstów, które zostały wcześniej zakwestionowane.
W roku 1930 cenzura kolejną Szopkę „puściła”, być może dlatego że, jak
oceniła Maria Dąbrowska, była nędzna i pozbawiona zadziorności.
Dąbrowska napisała, że domowe kotki z kokardkami, w jakie zmienili się
Tuwim, Lechoń i Słonimski, żyją wśród wielkiego świata i z wielkiego
świata, muszą więc zważać, by nikogo nie ośmieszyć i nie zrazić. Ale gdy
sześć lat później oceniała Warszawską szopkę polityczną autorstwa
następców skamandrytów w „Cyruliku”: – Światopełka Karpińskiego
i Janusza Minkiewicza – napisała: „Wspominam dawne arcydzieła
szopkowe Lechonia, Tuwima, Słonimskiego”.
Wypominano skamandrytom tę obecność wśród rządzących i wtedy,
i potem. Wymawiano Tuwimowi, że był wśród gorliwych, choć w tym
samym czasie to on najserdeczniej z Polaków witał rewolucyjnych
rosyjskich poetów: podziwianego od lat młodzieńczych Konstantego
Balmonta, Włodzimierza Majakowskiego, Ilię Erenburga. Wielu z nich
gościł w swoim domu.
Poezją Majakowskiego zachwycił się od pierwszego przeczytanego
wiersza. Sycił się jej rozmachem, odmiennością od wszystkiego, co napisano
wcześniej, rewolucyjnym ogniem. „Strofa – rewolucja, rymy – rewolucja,
obrazowanie – rewolucja” – pisał. Majakowski był w Warszawie wiosną
1927 roku. Spotkanie w kawiarni Astoria organizowała komunizująca
„Dźwignia”, ale zaproszono także skamandrytów. Majakowski zapamiętał
Tuwima, poetę bardzo utalentowanego, ale pełnego wątpliwości, czy jest
rozumiany. Kiedyś pisał i mógłby pisać inaczej, ostrzej, bardziej gniewnie,
ale „trzymają go na wodzy oficjalne polskie gusta” – wspominał.
Erenburg, korespondent bolszewickiej prasy i autor kilku głośnych
książek, przyjechał do Polski w grudniu 1927 roku. Czerwony poeta
z komunistycznego Związku Sowieckiego to było aż nadto, żeby policja
polityczna obstawiła tajniakami i gościa, i gospodarza. Kiedy Tuwim
oprowadzał Rosjanina po Warszawie, towarzyszyli im na zmianę dwaj
agenci. Jeden o twarzy boksera, drugi chuderlawy krótkowidz.
Przysłuchiwał się rozmowom poetów, nie próbując się nawet kryć.
„Zdenerwowałem się i przypomniałem tajniakowi zasady inwigilacji, a on
na to: – Ja nie służbowo... Jak mam nie słuchać, kiedy mówi pan Tuwim?” –
wspominał Erenburg. Z Warszawy pojechał do Łodzi, „Tuwim zaklinał
mnie, bym nie zapomniał w Łodzi obejrzeć Piotrkowskiej i Rynku, i hotelu
Savoy, i fabryk, i nędzarskich Bałut” – dodał.
Sam Tuwim, mimo zaproszeń, nie pojechał do ZSRR, choć na koszt
rosyjskiej ambasady jeździli tam w wielotygodniowe podróże inni:
Słonimski, Broniewski, pisarze postrzegani jako lewicowi, ale raczej dalecy
od bezkrytycznego uwielbienia dla „pierwszego państwa robotników
i chłopów”. Tuwim marzył o wyprawie do ojczyzny Majakowskiego
i Błoka, ale atmosfera chyba nie bardzo temu sprzyjała. Krytycy rosyjscy
doceniali poezję Tuwima, jednak wytykali brak zaangażowania autora.
„Niektórzy radzieccy krytycy pisali, że Tuwim to «esteta mający lud
w pogardzie», pisali, że «bezideowy»” – wspominał Erenburg. To nie
zachęcało do odwiedzin.
Ale w Polsce nie przeszkadzało endeckim pismom oskarżać Tuwima
o komunizm. Im z kolei Żyd o lewicowych sympatiach idealnie pasował
do stereotypu żydokomuny. Opublikowany w „Cyruliku Warszawskim”
wiersz Mój dzionek był jawną kpiną z tego, jak endeccy publicyści
wyobrażali sobie „żydowskiego pismaka” na sowieckim żołdzie.

Ledwo słoneczko uderzy
W okno złocistym promykiem,
Budzę się hoży i świeży
Z antypaństwowym okrzykiem.

Zanurzam się aż po uszy
W miłej moralnej zgniliźnie
I najserdeczniej uwłaczam
Bogu, ludzkości, ojczyźnie.

Komunizuję godzinkę,
Zatruwam ducha, a później
Albo szkaluję troszeczkę,
Albo gdy święto jest, bluźnię (...).

A potem mała orgijka
W ramionach płomiennej Chajki!
(Mam w domu taką sadystkę
Z odesskiej czerezwyczajki).

I choć mam milion rozkoszy
Od Chajki krwawej i ryżej,
To ciężko mi! Nie na sercu,
Lecz wprost przeciwnie i niżej.

Niech się ciężarem tym ze mną
Podzieli któryś z rodaków!
Mój Boże, ile tam siedzi
Głupich endeckich pismaków.

Tuwim towarzyszył nie tylko Rosjanom, którzy przyjeżdżali
do Warszawy. W1927 roku na zaproszenie PEN Clubu przyjechał do Polski
wybitny niemiecki pisarz Tomasz Mann. Na zdjęciach z kawiarni Fukiera
widać Tuwima siedzącego obok przyszłego (1929) noblisty. Widział
w Mannie nie tylko wielkiego twórcę, napisał, ale także humanistę,
ostrzegającego przed odradzającym się w Europie nacjonalizmem.
Sam też podróżował. Ze skamandrytami i bez. Do Berlina, Paryża i Pragi.
Erenburga poznał właśnie w Berlinie. Przyszedł do pensjonatu, w którym
mieszkał Rosjanin i „hardo oznajmił «Tuwim jestem»”, wspominał
Erenburg. Potem spotykali się jeszcze wielokrotnie, przed i po wojnie,
w Warszawie, we Wrocławiu, w Moskwie i... Paryżu.
Do stolicy Francji Tuwim pojechał pierwszy raz w 1925 roku z Jarosławem
Iwaszkiewiczem. Brylował, musiał być tym, który zawsze wszystko
najlepiej wie i wszystkich zna, wspominał pobyt Iwaszkiewicz. Podczas
spaceru wokół kościoła św. Magdaleny, przy kramach z kwiatami, Tuwim
niespodziewanie przedstawił przyjaciela Erenburgowi, z którym umówił się
tam wcześniej: „Julek zadziwiająco woził z sobą po świecie swój obyczaj,
swoją manierę, był zawsze tym, co mówi «hokus-pokus»”.
W Pradze Koło Przyjaciół Polski zorganizowało wieczór autorski
skamandrytów. Przyjechali wszyscy: Słonimski, Wierzyński, Iwaszkiewicz,
Lechoń i Tuwim. A po spotkaniu ruszyli w miasto i spędzili pijaną noc
w towarzystwie zachwyconego Tuwimem wybitnego czeskiego poety
i tłumacza Frantiska Halasa (był od Polaka o siedem lat młodszy). „Halas
wszędzie siadał u nóg Tuwima i w zachwycie słuchał jego wierszy lub
mówił mu swoje” – zapamiętał Iwaszkiewicz. Później w listach Tuwim
wielokrotnie wracał do tamtego spotkania. „Wino ciągle pijesz? Pij, nie
szkodzi. Ja tutaj będę robić to samo...”, „Pamiętam o Tobie i często myślę.
Ostatnio byłem lekko chory – zemściła się wódka, zrujnowała mi
żołądek...”, „Do dziś pamiętam i zawsze będę wspominać tę szaloną, pijaną
noc w Pradze!”, „Kiedy, ach!, kiedy, kochany poeto, znów Cię zobaczę
i wypiję z Tobą beczkę wina?”. Nie zobaczyli się więcej, ale przerywana
na kilka lat korespondencja trwała jeszcze po II wojnie światowej,
do śmierci Halasa w 1949 roku.
W 1926 roku – poeta ukończył właśnie trzydzieści dwa lata – wiersze
Tuwima zostały włączone do spisu lektur obowiązkowych w szkołach
średnich. Był już nie tylko rewolucjonistą, stał się klasykiem. Jego portret
znalazł się w serii pocztówek z polskimi pisarzami, wśród największych.
W 1928 roku został laureatem Nagrody Miasta Łodzi, pokonując
w głosowaniu Wacława Berenta stosunkiem głosów 7:6. W tym samym
roku, a potem także kolejnym, wziął udział w zjazdach poetyckich,
zorganizowanych w Pławowicach, majątku poety i dramatopisarza
Ludwika Hieronima Morstina. Zaproszeni zostali między innymi: Maria
Pawlikowska, Staff, Słonimski, Lechoń, Iwaszkiewicz, Emil Zegadłowicz.
Gościem specjalnym był poeta i tłumacz Paul Cazin.
Było bardzo wytwornie i refleksyjnie, przy najlepszych burgundzkich
winach i szampanie. Mówiono wiersze i o wierszach, zapamiętał Lechoń.
Tuwim „nagle, zasmucony, jakiś pokorny i wzruszająco wielki, zaczął
mówić o sobie, o swoim talencie poetyckim (...), że ten talent wprost go
przytłacza i «rozpiera» i tylko martwił się, że nie wie, czy to, co ma tym
talentem do powiedzenia, jest dostatecznie wielkie i ważne” – wspominała
Zofia Starowieyska-Morstinowa. Z Morstinem rozmawiali o języku polskim
(obaj pasjonowali się historią polszczyzny), o potrzebie rymów, bez których
poezja nie istnieje, o astronomii (Morstin miał sporą lunetę, przez którą
obserwowali niebo, a zauroczony Tuwim zapowiadał napisanie Astronomii
dla poetów), o przekładach i starożytnej Grecji.
– Mnie – mówił – nie tyle interesuje, co pisał Platon i Arystoteles, nawet
Ajschylos i Sofokles, ale chciałbym poznać życie codzienne Greków. Przejść
się po tych ulicach Aten, po których boso latał Sokrates, i zaglądać
do domów, jak tam żyje ten miły, sympatyczny ludek ateński.
Ale było też żartobliwie, jak zawsze kiedy spotykali się z Morstinem.
Tuwim, na co dzień wytworny jak książę Walii (tak zapamiętała go Zofia
Starowieyska-Morstinowa), w Pławowicach wchodził w rolę „plebejusza,
który znalazł się w wielkopańskim domu”. I było trochę dowcipów („takich
nie bardzo mądrych”, wspominał Morstin), którymi bawili się przy każdym
spotkaniu. Jeden musieli sobie opowiedzieć za każdym razem na nowo,
zawsze tak samo się zaśmiewając. To była anegdota o pewnej pani
z mieszczańskiej rodziny, której zaginęła córka. Po kilku dniach poszukiwań
znalazła ją służąca Mania. Melduje pani:
– Proszę pani, panienka jest!
– Gdzie?
– Wisi za kotarą, powiesiła się.
– No widzi Mania, jak Mania sprząta!
Lata płynęły, skamandryci „oficjalnieli” coraz bardziej. Lechoń,
Iwaszkiewicz i Wierzyński przywdziali fraki dyplomatów, Słonimski
i Tuwim – zdaniem malarza Feliksa Topolskiego – też by chcieli. W 1931
roku „Wiadomości Literackie” ogłosiły plebiscyt, kto z pisarzy powinien
znaleźć się w Polskiej Akademii Literatury, którą planował powołać rząd.
Tuwim zajął dziesiąte miejsce. W pobitym polu pozostawił wszystkich
„młodych” i bardzo wielu pisarzy starszego pokolenia. Na nominację
zdaniem czytelników bardziej niż on zasługiwali jedynie: Tadeusz Boy-
Żeleński, Leopold Staff, Juliusz Kaden-Bandrowski, Wacław Berent,
Wacław Sieroszewski, Andrzej Strug, Kazimierz Tetmajer, Ferdynand Goetel
i Zofia Nałkowska. PAL powstała dwa lata później, ale dla Tuwima miejsca
w niej zabrakło.
Pierwszego miejsca Boyowi na pewno nie zazdrościł. Lubił go
i podziwiał. Irena Krzywicka tak zapamiętała wspólny pobyt obu pisarzy
w Krynicy: „Co to były za rozmowy dwóch poetów, dwóch geniuszy słowa,
przy tym dwóch ludzi o niebywałym dowcipie”. Spacerowali
po uzdrowisku, przerzucali się opowieściami i śmiali „czasem aż do bólu
przepony”. Albo wiedli uczone spory o znaczenie różnych słów, ich
brzmienie, o tajemnice rymu. Na przykład, na czym polega wielkość
banalnego na pozór dwuwiersza z Pana Tadeusza: „Wtenczas wszyscy
siedli / 1 chołodziec litewski milcząc, żwawo jedli”. Gdzie w nim tkwi
poezja. W rytmie? Doborze sylab? Czymś jeszcze innym? Kiedy Paul Cazin
przetłumaczył poemat Mickiewicza na francuski prozą, banalność tych
wersów stała się jeszcze bardziej odczuwalna. A przecież ani Boy, ani
Tuwim nie mieli wątpliwości, że po polsku były najczystszą poezją.
„Spotykając się Boyem, [Tuwim] klękał i całował go w rękę, na to Boy
też go w rękę całował, a dokazywali przy tym i śmiali się jak mali chłopcy”
– wspominała Krzywicka. Choć, dodała, Boy miał jednak do Tuwima
leciutki żal, który ujawnił tylko jej. O to, że nigdy nie przyznał, ile z jego
poezji, zwłaszcza satyrycznej, wywodzi się z boyowskich Słówek. Publicznie
powołuje się wyłącznie na Staffa.
– Tylko że do mnie nikt nie chce się przyznać. Nie wypada – skarżył się
Boy. Całowanie w rękę nie wystarczało. Nie wystarczyło też, gdy z okazji
jubileuszu Żeleńskiego Tuwim w Wielkim traktamencie dla mędrca
Tadeusza Boya rymował: „Nie taki dzisiaj jubileusz, / By się przed tobą
w słowie puszyć! / Znamy Cię, coś ty za Tadeusz / Jak sobie lubisz
poświntuszyć”.
Bo też nic nie było w stanie dorównać Tuwimowemu uwielbieniu dla
mistrza poznanego w Rudzie Malenieckiej. Przychodził do mieszkania
Staffa przy Koszykowej 25, krótko dzwonił, a gdy tylko ktoś otworzył mu
drzwi, padał w wąskim korytarzyku jak długi i tubalnym głosem
oznajmiał: – Wierny pies czeka na swego pana. „Tak poznałam Juliana
Tuwima” – wspominała Jadwiga Bandrowska-Wróblewska, którą przed
wojną Staff uczył łaciny.
Rozmawiali ze Staffem o poezji, o wydarzeniach w życiu literackim
i rozbudowującej się Warszawie, licytując się, który więcej wie, więcej
widział, może zaskoczyć rozmówcę jakąś nowością. Na przykład informacją
o pomniku Lotnika odsłoniętym na placu Unii czy remontowanym pałacu
Blanka: „Ambicją było znać wszystko i wiedzieć wszystko o kochanej
Warszawie”.
Wobec młodych i najmłodszych poetów, proszących o ocenę swoich
wierszy, Tuwim starał się być jak Staff. Surowy, ale tam gdzie się dało, nie
odbierać nadziei. Po lekturze przygotowywanego do druku pierwszego
tomiku Jana Brzechwy zaprosił go do Astorii i długo tłumaczył, jak
powinno się pisać poezję. Wreszcie, wspominał młodszy zaledwie o cztery
lata Brzechwa, „z wyrazem najwyższego zakłopotania” wydusił z siebie:
– Synku, niedobre są te wiersze.
Seweryn Pollak miał osiemnaście lat, kiedy poprosił Tuwima o ocenę
swoich utworów. Z rosnącym zdumieniem patrzył na poetę, który
przerzucał przyniesione kartki, jedne (większość!) odkładając na bok
z grymasem zniecierpliwienia, przy innych zatrzymując się nieco dłużej.
– To nie wiersz, to nie wiersz – mówił. – O, tutaj są zaczątki wiersza. A to
jest wiersz prawdziwy. Słyszy pan, jak to brzmi?
Czytał Pollakowi kolejne fragmenty, ale młody adept poezji wcale nie
stawał się od tego mądrzejszy. Nie rozumiał, dlaczego poeta dyskwalifikuje
rzeczy jego zdaniem lepsze. Tuwim tłumaczył, że wiersz zaczyna się dopiero
wtedy, gdy między słowami pojawia się iskra elektryczna. Konstrukcja jest
ważna, ale wcale nie najważniejsza.
– Wiersza nie ma, jeżeli od słowa do słowa nie przebiega prąd wysokiego
napięcia, jeżeli nie biją pioruny – mówił. „Zapamiętałem sobie te słowa” –
napisał Pollak. Kilka lat później znalazł u Tuwima na kilka miesięcy
zatrudnienie przy porządkowaniu biblioteki.
Czternastoletni Leopold Lewin wysłał swoje wiersze pocztą, jak kiedyś
Tuwim do Staffa. Na odpowiedź czekał kilka tygodni, a kiedy wreszcie
nadeszła, euforia z tego powodu osłodziła gimnazjaliście gorycz oceny.
Tuwim nie pozostawił wątpliwości, że wiersze są kiepskie, ale jeśli młody
człowiek będzie czytał dużo dobrej poezji – polecił Marię Pawlikowską
i Mieczysława Brauna – to może kiedyś dojrzeje do pisania własnych.
„Aczkolwiek był raczej ostry – podniósł na duchu” – wspominał Lewin.
A kilka lat później, gdy Lewin był już po maturze, Tuwim pomógł mu
zadebiutować. Skontaktował go z oficyną wydającą poezję, a później
zarekomendował dwa wiersze do druku w „Wiadomościach Literackich”
jako zapowiedź mającego się właśnie ukazać tomiku.
Kiedy dowiedział się, że dwa piętra wyżej nad mieszkaniem, które
zajmował w kamienicy na Chłodnej, dwóch siedemnastolatków nie tylko
pisze wiersze, ale założyło nawet pismo, które w ich mniemaniu miało
w przyszłości zastąpić „Skamandra”, zaprosił ich do siebie. „Runąłem
ze schodów jak szalony, na łeb na szyję” – wspominał jeden z dwu owych
siedemnastolatków Stanisław Ryszard Dobrowolski. Tuwim mówił im coś
o sekrecie poezji Lechonia, co nie całkiem rozumieli, i o pannicy z sąsiedniej
oficyny, która całymi dniami dręczy go popisami gry na pianinie.
– Nieustannie wygrywa popularne kabaretowe melodie, do których ja
pisałem teksty – poskarżył się wreszcie z lekko tylko skrywaną hipokryzją.
Ale Dobrowolski dał się nabrać. Uważał, że ukochany poeta, uwielbiany
przez niego bardziej niż Iwaszkiewicz, Słonimski i Broniewski razem wzięci,
nie powinien trwonić wielkiego talentu na jakieś kabaretowe wygłupy.
– I po cóż pan to robi?! – zawołał.
– Robiąc to przez trzy dni w miesiącu – odparł Tuwim – pozostałe
dwadzieścia siedem mogę poświęcić... poezji.
Na pamiątkę spotkania poeta postanowił ofiarować gościom w prezencie
tomik ze swoimi wierszami. Długo grzebał w stosie książek leżących
na podłodze, wreszcie wyciągnął egzemplarz Czwartego tomu wierszy i...
przeprosił, że ma tylko jeden. „W piętnaście minut potem przysięgałbym,
że dostrzegłem wtedy ledwie uchwytny, złośliwy uśmieszek przelatujący
mu po wardze” – wspominał Dobrowolski. Widział, że za biurkiem poety
leżało dużo więcej książek. Tuwim zadedykował tomik dwóm „młodym
kolegom po piórze”, Mieczysławowi Bibrowskiemu i Dobrowolskiemu.
Byli zgodni: nic bardziej szatańskiego i perfidnego nie mógł wymyślić.
Przecież dobrze wiedział, że taką dedykację każdy z nich chciałby mieć
na własność i tylko dla siebie. Żeby się nie pokłócić, postanowili, że tomik
trafi do wspólnej biblioteki redakcyjnej. A znajomość przetrwała późniejsze
spory między „młodymi” z „Kwadrygi” i „starymi” ze „Skamandra”,
i ostatnią wojnę. Dobrowolski zapomniał o kpinach Tuwima ze swoich
młodzieńczych uniesień. Tuwim potraktował z pełną pobłażliwością ataki
poetyckiego „lumpenproletariatu”, skupionego wokół „Kwadrygi”,
na lokatorów Parnasu, kwaterujących na półpiętrze Ziemiańskiej.
Był młodym życzliwy, nawet bardzo, ale to on ustanawiał zasady
kontaktów i granice zażyłości. Jedna z setek anegdot, które narodziły się
w Ziemiańskiej, opisywała reakcję Tuwima na zachowanie młodego poety,
który tę granicę bez pozwolenia przekroczył. Nieprzytomny ze szczęścia,
bo właśnie ukazał się jego debiutancki tomik, adept poezji wpadł
na półpięterko Ziemiańskiej i klepnął zajętego rozmową Tuwima w ramię:
– Witaj, kolego – miał powiedzieć.
Zaskoczony Tuwim odwrócił się, by zobaczyć, kto pozwala sobie na taką
poufałość. To, co ujrzał, musiało go zaskoczyć.
– KOLEGO? – wycedził przez zęby. – To pan TEŻ ma katar?
A gdy miał już dość pieniędzy, by kupić luksusową limuzynę, zatrudnił
i wystroił w liberię szofera, który jego woził do Ziemiańskiej, a żonę
do fryzjera. „Do swoich chlebodawców zwracał się słowami: «Proszę pana
mistrza» oraz «Proszę pani mistrzyniowej»” – wspominał kierowcę poety
Wittlin.
Do prostego człowieka

To był wiersz, który w 1929 roku wielu czytelników wzburzył, ale równie
wielu najzwyczajniej zaskoczył. Czuli coś fałszywego w tym nagłym
rewolucyjnym zrywie poety, zarabiającego krocie w kabarecie, teatrze,
filmie, gazetach, obnoszącego się ze swą przyjaźnią z Wieniawą
i publikującym panegiryki ku czci Piłsudskiego. Zastanawiano się, dlaczego
to akurat on wzywa „prostego człowieka”, by rżnął karabinem w bruk
ulicy!
W październiku 1929 roku w pepeesowskim „Robotniku” ukazał się
wiersz Do prostego człowieka. Tuwim zwracał się do swego „nieuczonego
przyjaciela”, by nie dał się zwieść, gdy znów ktoś zacznie „klajstrem
świeżym” przylepiać na murach obwieszczenia z odwiecznym kłamstwem
„Że trzeba iść i z armat walić, / Mordować, grabić, truć i palić”. Trzeba,
bo żąda tego Ojczyzna. W imię jakichś historycznych racji, bo o to samo bili
się ojcowie i dziadowie, bo sztandary, ofiary i bohaterowie... Wzywał,
wręcz żądał, by prości ludzie nie pozwolili się oszukiwać biskupom,
pastorom i rabinom, którzy przyjdą błogosławić ich karabiny, i stadu
rozhisteryzowanych bab, roztkliwiających się nad kochanymi
„żołnierzykami”. Nie warto strzelać, gdy do strzelania namawiają „króle
z panami brzuchatemi”.

Wiedz, że to bujda, granda zwykła,
Gdy ci wołają: „Broń na ramię!”,
Że im gdzieś nafta z ziemi sikła
I obrodziła dolarami;
Że coś im w bankach nie sztymuje,
Że gdzieś zwęszyli kasy pełne
Lub upatrzyły tłuste szuje
Cło jakieś grubsze na bawełnę.
Rżnij karabinem w bruk ulicy!
Twoja jest krew, a ich jest nafta!
I od stolicy do stolicy
Zawołaj, broniąc swej krwawicy:
„Bujać – to my, panowie szlachta!”.

Reakcja była jeszcze bardziej gwałtowna niż kilka lat wcześniej na wiersz
Do generałów. W Polsce, która zaledwie dekadę temu odzyskała
niepodległość, odebrano pacyfistyczny apel nie tylko jako atak na armię,
ale na Polskę w ogóle, „jako coś wysoce niepatriotycznego”, pisała Zofia
Starowieyska-Morstinowa. Nie bardzo rozumieli postawę Tuwima nawet
przyjaciele, choć z różnych powodów. „Nie pochwalałem hasła: «Rżnij
karabinem w bruk ulicy», bo karabin chciałem zachować na przyszłość dla
walki klasowej, ale ten wiersz był mi mimo wszystko bliższy od mdłego
pacyfizmu Wittlina” – pisał Broniewski. „Bezwzględny, zaborczy (...)
najniezręczniejszy pod słońcem wiersz” – oceniał Lechoń w liście
do zaprzyjaźnionej ze skamandrytami aktorki Anny Jackowskiej. Pisał,
że jeśli Tuwim będzie szczerze głosił, że nie obchodzi go żaden naród, to on,
Lechoń, oczywiście zachowa dla niego tę samą przyjaźń, co dotąd, jednak
pewna wspólnota odczuć i myśli, która ich łączyła, będzie już niemożliwa.
Ale bardziej bał się czegoś innego. Że Tuwim „bezlitośnie szczuty przez
naszą ciemnotę i odepchnięty przez przyjaciół wojskowych” może nawet
wbrew własnej woli stać się w Polsce „sztandarem internacjonalizmu”, czyli
przejść na stronę komunistów.
Żona Jarosława Iwaszkiewicza, Anna, zanotowała w swoim dzienniku,
że nie rozumie, co strzeliło do głowy Tuwimowi, przyjacielowi sanacyjnych
pułkowników, który wiele razy narażał się na śmieszność swoją
„rządowością”, żeby akurat teraz brać się za politykę. Swoim wierszem,
w dodatku kiepskim, jak oceniła, poruszył nie wiadomo po co jakąś
„kałużę głupoty”. W dodatku musiał potem jeszcze tłumaczyć, co miał
na myśli, a to wypadło równie żałośnie. „Tuwim to prosta dusza, biedny
strachliwy Żydek, na którego nie wiedzieć jak, spadł ten boski dar
wielkiego talentu i tym darem powinien jedynie cieszyć się i w nim życie
zamknąć” – napisała z wyższością, której na pewno nie ujawniała
na co dzień w kontaktach z przyjacielem męża.
Więcej dystansu zachował Marian Hemar. Uznał, że wiersz był raczej
wynikiem sztubackiej arogancji i chęci prowokowania uwielbianego przez
Tuwima Wieniawy niż odruchem zbuntowanego pacyfizmu. „Tuwim
z pacyfizmu podrwiwał, jak z wszystkich -izmów” – pisał. Żeby dokuczyć
prawdziwemu pacyfiście, jakim był choćby Słonimski, wchodząc
do Ziemiańskiej zamiast „Dzień dobry”, rzucał – „A wojny będą!”. Mimo to
sprawa wiersza trafiła nawet na posiedzenie zarządu PEN Clubu. Zofia
Nałkowska napisała, że Tuwim mimowolnie stał się ofiarą wielkiej
polityki. Wojny („na noże”) między rządzącą sanacją a PPS, ataków
na sejm, niedobrej koniunktury. Ujawnił prawdę o polskiej rzeczywistości,
a teraz za to płaci, „tracąc przyjaciół, opinię, sympatię, zyskując sławę”.
„Ci, co znali Tuwima, wiedzieli, że jego wiersz nie był antypolski ani
antypatriotyczny w intencji i w zrozumieniu autora” – pisała Starowieyska-
Morstinowa. Ci, którzy go nie znali, odebrali „plugawy utwór” jako zdradę
Ojczyzny. Mimo wszystko jednak reakcja, która nastąpiła, była
zaskoczeniem równie wielkim jak rewolucyjny wybuch Tuwima. To,
że w gazetach prawicy ogłoszony zostanie zbrodniarzem, zdrajcą,
wywrotowcem i wrogiem Polski, prostym człowiekiem o krzywym nosie
albo po prostu „krzywym człowiekiem”, było tak oczywiste, że można było
przyjmować zakłady. To, że Adolf Nowaczyński napisze o gałęzi, na której
Tuwim powinien podyndać choćby przez tydzień, było pewne jak to,
że dwa razy dwa równa się cztery. To wreszcie, że oficerskie bojówki znów
będą grozić Tuwimowi obiciem kijami i szykować się, by poetę „nauczyć
rozumu”, też łatwo można było przewidzieć, był jednak w odwodzie
Wieniawa, który ciągle miał wystarczające wpływy, by powstrzymać
samosąd. Ale klimat w Polsce był już znacznie mniej przyjazny
pacyfistycznym wystąpieniom niż kilka lat wcześniej. Postępowanie
przeciw Tuwimowi podjęła prokuratura, minister spraw wojskowych
zwrócił się do ministra sprawiedliwości o pociągnięcie poety
do odpowiedzialności karnej za podburzanie żołnierzy do nieposłuszeństwa
(„Medytuje sam minister, czy mi proces wytoczyć, czy nie” – pisał Tuwim),
nawet Wieniawa na wyraźne polecenie inspektora armii Edwarda Rydza-
Śmigłego musiał na jakiś czas oficjalnie zerwać kontakty z przyjacielem.
Nieoficjalnie, w Ziemiańskiej, Wieniawa oświadczył Tuwimowi,
że za podobny wiersz „w Sowietach poeta dostałby co najmniej dziesięć lat
Syberii”, wspominał Tadeusz Wittlin.
Przyjaciele namówili Leopolda Staffa, by spróbował wytłumaczyć
Tuwimowi, że popełnił błąd, poważny błąd. Uznali, że kogo jak kogo, ale
swego mistrza posłucha. Nie mogli wybrać osoby mniej właściwej.
– Bardzo się zdziwił, gdy zacząłem mu tłumaczyć, jak to wszystko
wygląda – relacjonował rozmowę z Tuwimem Staff. – Nie rozumiał. Mówił:
Jak to? Przecież takie dobre asonanse.
– No i cóż? Wytłumaczyłeś mu? – dla przyjaciół obu poetów było
oczywiste, że nikt nie może być tak nierozważny, by w podobnej chwili
myśleć o niepełnych rymach, nawet najlepszych.
– Co miałem tłumaczyć? Miał rację – odparł zirytowany wyraźnie Staff. –
Ja mu tylko powiedziałem to, co zawsze wam mówię. Nieraz przecież
ostrzegałem i ostrzegam przed asonansami. Mówiłem, że z tego będą
kłopoty. Tak, rymy o wiele pewniejsze.
Tak o politycznej wymowie wiersza Tuwima rozmówili się dwaj poeci,
a Zofia Starowieyska-Morstinowa napisała: „Od razu się dogadali i uważali
sprawę za definitywnie wyjaśnioną i – załatwioną”.
Nakłoniony wreszcie przez kolegów („pod presją Wieniawy” – zdradził
po latach siostrze) Tuwim wydał oświadczenie, że został źle zrozumiany,
wiersz zinterpretowano wbrew jego intencjom. Tłumaczył, że absurdem jest
przypuszczenie, iż nie odczuwa czci dla bohaterskich czynów w obronie
niepodległości kraju. Niedorzecznością jest przypisywanie mu chęci
rozbrajania Polski, gdy wszyscy wokół fabrykują bomby i armaty. Chciał
tylko przeciwstawić się wojnom zaborczym, które każdy uczciwy człowiek
musi uważać za zbrodnię. „Tendencją moją była walka z podszczuwaczami,
dla których wojna jest interesem, walka z wojną zaczepną, w pozory
patriotyczne ubraną” – przekonywał. Uwierzyli mu prawdopodobnie
jednak jedynie ci, którzy myśleli podobnie jak on. A tacy wcale nie byli
w większości.
W liście do Janiny Morstinowej, żony Ludwika Henryka, oburzony pisał
o dzieciach, które 11 listopada, z okazji święta odzyskania niepodległości,
chodziły po ulicach z karabinami. Oczywiście, dodał, tak samo uzbrojone
szczeniaki łażą przy różnych okazjach po Paryżu, Tokio, Moskwie, Rzymie
itd., „rzecz w tym, aby nigdzie nie łaziły”.
Paradoksalnie jednak wiersz Do prostego człowieka zrobił sporą karierę
wśród sanacyjnych oficerów. Szef gabinetu premiera Kazimierza Bartla,
porucznik Stanisław Zaćwilichowski, witał się z przyjaciółmi słowami
„Rżnij karabinem w bruk ulicy!”, ponoć nawet generałowa Jadwiga
Sosnkowska recytowała go przy różnych okazjach. Do czasu jednak.
Dziesięć lat później, w przededniu wojny, w zupełnie innej atmosferze
politycznej, wypomniano go Tuwimowi z jeszcze większym oburzeniem niż
za pierwszym razem. Ale też w 1939 roku wiersz zabrzmiał zupełnie inaczej.
Na jarmarku rymów

Musiał tłumaczyć się z politycznych intencji, gdy chciał przede wszystkim


pisać. Ukazywały się kolejne tomy wierszy. W roku 1926 Słowa we krwi,
w 1929 Rzecz czarnoleska, w 1932 Biblia cygańska i inne wiersze. Fascynacja
melodią cygańskiego języka i egzotyczną kulturą pozostała Tuwimowi
na zawsze. Po wojnie pomagał Jerzemu Ficowskiemu w gromadzeniu
„cyganianów” i opiece nad cygańską poetką Papuszą.
Rzecz czarnoleska została przez krytyków uznana za najbardziej dojrzały
tom w dorobku poety. „W wierszach Tuwima zaczytywaliśmy się,
umieliśmy je na pamięć, nieraz nimi między przyjaciółmi rozmawialiśmy,
jakimiś ich fragmentami wyrażając lepiej niż słowami własnymi,
co w danej chwili przeżywamy” – pisała Zofia Starowieyska-Morstinowa.
Choć Maria Dąbrowska złośliwie zauważyła, że „wyszedł tomik Tuwima,
w którym najpiękniejszym wierszem jest motto z Norwida, kończące się
słowami: «Czarnoleskiej ja rzeczy chcę – ta serce uleczy! I zagrałem...
i jeszcze mi smutniej»”. Nie zawsze była tak wobec Tuwima bezwzględna.
Parę lat później pisała o cudownie pięknym wierszu Tuwima
zatytułowanym Strzyżenie („Ja nie wyjadę, bo przed wyjazdem trzeba się
ostrzyc...”), który wszedł w skład kolejnego tomu Treść gorejąca: „Liryka
wysokiego gatunku, jak u Puszkina, lub w drobnych wierszach Norwida.
Przerażenie człowieka młodego, który patrzy na sypiące się spod nożyc
siwe włosy. I przerażenie człowieka, który te siwe włosy wiąże z ciężkim
przeżyciem. Ja bym mogła ten wiersz napisać, tak bardzo odpowiada
mojemu teraz usposobieniu...”.
Nowe wiersze powstawały z rodników: pomysłów, krótkich zdań,
wersów, czasem pojedynczych słów zapisywanych w notesie albo
na luźnych karteczkach, które zachowały się do dziś. „Moja teka [poetycka]
to po prostu notes kieszonkowy” – mówił Tuwim w wywiadzie
udzielonym w 1932 roku „Kulturze”. – „Notuję tam tak zwane rodniki.
Rodnikiem może być wszystko: tytuł wiersza, rym, pomysł, który nagle
przyjdzie do głowy, czasem jakieś skojarzenie myślowe, z którego może
zrodzić się wiersz. Niech pan patrzy: tu na początku strony zapisane są
słowa: «Gdy Wenus miała 16 lat...». Oto typowy rodnik”. W kilkanaście
miesięcy później Tuwim opublikował wiersz Venus zaczynający się właśnie
od tych słów.
Oprócz tego sporo tłumaczył. Staroruski epos Słowo o wyprawie Igora,
wiersze do antologii Poezji rosyjskiej wieku XIX. W 1932 roku ukazał się
Jeździec miedziany Aleksandra Puszkina w przekładzie Tuwima, kilka lat
później zbiór Lutnia Puszkina. Nie było wątpliwości, że nikt nie mógłby
przełożyć tych wierszy lepiej niż właśnie on. „Kiedy recytował mi swój
przekład Jeźdźca miedzianego, słyszałem rytm Puszkinowskiego oryginału”
– napisał Erenburg.
– Język rosyjski jest jak gdyby umyślnie stworzony dla poezji –
powiedział mu Tuwim.
Z innymi językami już nie było tak dobrze. „Jestem w ogóle
zaprzeczeniem poliglotyzmu (czyli kosmopolityzmu) w znaczeniu mówienia
jakimkolwiek obcym językiem; po francusku – jak szewc (oczywiście
warszawski, nie paryski), przeklęty «język Goethego» nienawidzę jak
wszystko, co niemieckie (oprócz Goethego i jeszcze paru); nawet
po rosyjsku – język, który znam głęboko i szeroko – mówię nie najlepiej” –
pisał.
W roku 1931, po dwunastu latach działalności, po kilkudziesięciu
doskonale przyjmowanych programach, setkach numerów, które żyją
w polskim kabarecie do dziś, przestało istnieć Qui pro Quo. Umarło
w sposób najbardziej prozaiczny, jaki można było sobie wyobrazić: autorzy,
aktorzy i dyrekcja teatrzyku pokłócili się o pieniądze, których było coraz
mniej. Tuwim, Fryderyk Jarosy i Marian Hemar założyli własny Kabaret
Komików Banda, a aktorzy poszli za nimi, bo dyrekcja z największymi
nawet pieniędzmi nie była w stanie dać im ani takich tekstów, jakie pisali
Tuwim i Hemar, ani takiego konferansjera, jakim był Jarosy. „Bądźmy
szczerzy – oblicza hersztów tej bandy były wybitnie lombrozowskie.
Lwowski «batiar» Hemar, tajemniczy Węgier tułacz Jarosy i półłodzianin,
półwarszawiak «czartolog» Tuwim” – pisał Kazimierz Krukowski o artystach,
którzy oczywiście nie dawali kolejnym kabaretom gwarancji sukcesu, ale
bez nich szanse na udaną premierę spadały niemal do zera.
Banda, mieszcząca się w oficynie kamienicy przy Mokotowskiej,
reklamowała się hasłem: „Banda tania, bo w podwórzu” (choć były i inne:
„Banda sama pierze” czy „Banda czyści łagodnie, nie przerywając snu”).
Widownia poszła za nazwiskami twórców i aktorów, więc Tuwim i Hemar
mogli dalej bawić Warszawę monologami, skeczami i piosenkami. „Dawali
z siebie wszystko, teksty były dowcipne, błyskotliwe i ostre” – wspominał
Jerzy Jurandot. Rewiowe gwiazdy: Bodo, Ordonówna i Dymsza dzięki
rolom w kręconych błyskawicznie filmach (od pierwszych zdjęć
do premiery w kinie upływało najwyżej kilkanaście tygodni) stali się
ulubieńcami już nie tylko Warszawy, ale całej Polski. Kiedy Hanka
Ordonówna śpiewała piosenkę Tuwima Miłość ci wszystko wybaczy,
wierzyli jej wszyscy. „Poufałość przyjaźni ani na chwilę nie osłabiła
we mnie świadomości, iż obcuję z geniuszem, z człowiekiem, w którym
siedzi coś nie z tego świata” – pisał Marian Hemar.
Jednak blisko czterdziestoletniemu już wtedy Tuwimowi wyraźnie
zaczynało się robić w kabarecie za ciasno. Ciągle był głównym
(i najlepszym) autorem na kabaretowym rynku, ale chyba zaczynała
doskwierać mu świadomość, że traci czas na zajęcia, które sam uważał
za coś gorszego, gdy nowe wiersze przychodziły mu z coraz większym
trudem. Wydawało się więc, że Banda robi duży krok do przodu, gdy
po roku szefowie kabaretu podjęli współpracę z prawdziwym teatrem.
We wrześniu 1932 roku powstała spółka Teatry Zjednoczone, łącząca siły
Bandy z zespołem teatrów Małego i Polskiego, na których czele stał Arnold
Szyfman. Ten sam, którego ledwie kilkanaście lat wcześniej pikadorczycy
odsądzali od czci i wiary. Potem jednak przekonali się, że Szyfman to
reżyser zdolny i otwarty na nowe formy w teatrze. Być może to właśnie
pociągało Tuwima, bo po doświadczeniach z II RP chciał współpracować
z nim także po wojnie.
Tuwim zajmował się w połączonych scenach wyborem i adaptowaniem
tekstów. Lepszych i gorszych, dramatów najwyższej próby
i najświetniejszego autorstwa oraz wodewilów służących wyłącznie
rozrywce. Spod jego ręki wyszła adaptacja Zemsty nietoperza Johanna
Straussa, transkrypcja Ptaków według Arystofanesa, przekład Rewizora
Nikołaja Gogola, ale i przeróbki Pięknej Galatei Franza von Suppégo oraz
Rozkosznej dziewczyny Ralfa Benatzky’ego. Po tej ostatniej Słonimski
pochwalił żywy i dowcipny tekst przyjaciela, ale nie darował pójścia
na łatwiznę. „Dlaczego odbywa się to w Teatrze Polskim?” – pytał,
wzywając, by państwo zrezygnowało z patronatu nad Polskim, skoro
najświetniejsza w kraju scena posuwa się do wystawiania wodewilów
godnych teatrzyku rewiowego.
Słonimski nie darował Tuwimowi także kiksu z wystawieniem Cyrano de
Bergeraca Edmonda Rostanda na inaugurację sezonu 1932 / 1933. „Gdzież
jest nos twój, Juleczku? Czyż opłaca to się / Potknąć o nos Cyrana i dostać
po nosie? / Rób, co chcesz, przyjacielu, gdzie chcesz, szukaj weny, / Ale
kiepskiej poezji nie lej nam ze sceny. / Przyznaj, gdyby nie teatr, Szyfman,
fuzja, Banda / Rzygałbyś razem ze mną, słuchając Rostanda” – pisał
w wierszowanej recenzji w „Wiadomościach Literackich”.
Spółka Bandy z Teatrem Polskim była dla Tuwima także okazją,
by sprawdzić, co wart jest jako dramaturg. Dotąd posługiwał się gotowym
materiałem scenicznym, tłumacząc, dodając piosenki, przykrawając farsy
i wodewile do aktualnych potrzeb nie tylko Zjednoczonych Teatrów, ale
i innych (dla Teatru Narodowego przełożył dramat Friedricha Schillera
Intryga i miłość). Tragikomedia Płaszcz według opowiadania Gogola
Szyniel miała dowieść, że potrafi stworzyć od początku do końca
pełnowymiarowy spektakl. Zaczął, wydawało się, bezpiecznie,
od sprawdzonego w genialnej prozie pomysłu. „Z nieszczęścia małego
urzędniczka rosyjskiego sformułował niejako akt oskarżenia, krzyk
jednostki gnębionej przez potężny aparat państwowy” – pisał Słonimski.
„Dużo w tym scenicznym Płaszczu – nieudolnym, ale ukochanym – zjawiło
się specyficznej odsiebięciny (odsiebiatiny, jak mówią Rosjanie), dużo
akcentów aktualnych dla chorującej podówczas na mocarstwowość
sanacyjnej Polski” – wspominał Tuwim swój dramaturgiczny debiut. Nie
odniósł sukcesu. Spektakl, choć główną rolę zagrał w nim sam Stefan
Jaracz, spadł z afisza po zaledwie dwudziestu ośmiu przedstawieniach. To
była klapa, wcześniej sztuki adaptowane przez Tuwima grano
po sześćdziesiąt, osiemdziesiąt, nawet sto razy.
Nie zdążył zrealizować pomysłu nowej adaptacji noweli Prospera
Mériméego Carmen, bez operowej muzyki Georges’a Bizeta, za to z Ireną
Eichlerówną w rozbudowanej roli tytułowej. Tuwim był pod wrażeniem
jej – jak mówił – „obnażonego sex-appealu”. Reżyserować miał Arnold
Szyfman, ale przygotowania do realizacji projektu trwały zbyt długo,
przerwała je wojna.
Także dla kabaretu czasy szły coraz gorsze. Banda wytrzymała niespełna
dwa lata. „Jestem w dzikich tarapatach finansowych (rzuciłem kabaret)” –
pisał Tuwim do Iwaszkiewicza, gdy scenka kończyła samodzielny żywot.
Miał jednak świadomość, że tak naprawdę rzucić kabaretu nie potrafi,
a jeszcze bardziej nie może. Po Bandzie był kolejny kabaret – Cyganeria
(działał do maja 1934 roku), po Cyganerii – Stara Banda (okazało się jednak,
że nie da się wejść drugi raz do tej samej rzeki) i Cyrulik Warszawski,
będący skrzyżowaniem dawnego Pikadora i scenicznego wydania
tygodnika, który właśnie przestawał się ukazywać.
„Cyrulik Warszawski” wychodził do września 1934 roku. Tuwim pozostał
najważniejszym autorem pisma nawet wtedy, gdy po Lechoniu, który
został radcą ambasady w Paryżu, redakcję „Cyrulika” objęli młodsi: Jerzy
Paczkowski i jego zastępca, a potem następca Tadeusz Wittlin. Co tydzień,
za stałe i nieliche honorarium, wspominał Wittlin, dostarczał do redakcji
tak zwanego koperciaka. Tak nazywał grubą kopertę zawierającą zwykle
nowy wiersz, jakąś humoreskę, zbiór kalamburów i aforyzmów pod
tytułem Przebłyski genialności, powycinane z zagranicznych gazet rysunki
i żarty. „Ślęczał godzinami nad starymi rocznikami pism humorystycznych,
wyławiając najcelniejsze, a nieraz przez swą głupotę najśmieszniejsze
dowcipy” – pisał Jerzy Zaruba. Przygotowywał też co tydzień rubrykę
„Żółtko i Eierweiss”, zabawne szmoncesowe dialogi dwóch Żydów, które
ilustrował Jerzy Zaruba.
– Panie Żółtko, czyś pan oszalał, myć nogi w zimie? – dziwił się
w jednym numerze Eierweiss, widząc pana Żółtko siedzącego w palcie
i meloniku i moczącego nogi w miednicy.
– Bo ja idę, widzisz pan, w gości – tłumaczył Żółtko.
– Boso w gości? Zwariował!
Ale nic nie pomogło. Pismo przestało się ukazywać z tych samych
powodów, dla których znikały z rynku kolejne kabarety i teatrzyki.
Atmosfera w Europie robiła się coraz cięższa. Coraz trudniej było też
o bezinteresowny śmiech. Ostatni numer poświęcony był w całości
uroczystościom pogrzebowo-żałobnym. „Pogrzeb miał cichy, choć
pochowany był na koszt, a nawet dzięki staraniom państwa” – pisał
Słonimski. – „Na razie uchylmy kapelusza przed zmarłym w kwiecie wieku
biednym «Cyrulikiem». Nie chciał go naród i nie chciało państwo. Żegnaj,
wesoły «Figaro»”.
Zabrakło „Cyrulika” pisma, ale kabaret Cyrulik istniał aż do wiosny 1939
roku. Tuwim był jego kierownikiem literackim, Hemar – muzycznym,
a Jarosy – artystycznym. Pod koniec istnienia teatrzyku Tuwim związał się
z kolejną scenką. Ali-Baba był jednak kabaretem znacznie skromniejszym
niż wielcy poprzednicy, choć znów Tuwim wspólnie z Hemarem byli
głównymi dostarczycielami tekstów. A po Ali-Babie była już... wojna.
Przez cały czas Tuwim próbował szukać czegoś nowego. Czasem
z sukcesem, czasem najlepsze nawet pomysły pozostawały jedynie w sferze
planów, często bardzo już zaawansowanych. Jak scenariusz filmu dla
wytwórni Blok, o którym opowiadał w 1933 roku tygodnikowi „Kino”.
Długo bronił się przed tą pracą, bo nie chciał stracić kontroli nad tym,
co tworzy. W literaturze to on nadawał ostateczną formę temu, co pisał,
w kabarecie i teatrze byli dodatkowo reżyser i aktor, ale z tym zdążył się
już oswoić. W filmie dochodziła jeszcze praca operatora i montaż, mogące
łatwo zniekształcić pierwotny pomysł.
Ostatecznie zgodził się. Bohaterami „muzycznej komediofarsy
o zabarwieniu satyrycznym” miały być trzy postaci: bogaty i dość nudny
przemysłowiec, pechowy przestępca, któremu nic się nie udaje
i dziewczyna z przedmieścia. Cała trójka pewnej nocy rusza w miasto, żeby
się wyszumieć. Pijany bogacz trafia do mieszkania swojego ubogiego
pracownika, który świętuje akurat zaręczyny. Złodziej pojawia się na balu
żebraków w domu noclegowym o nazwie Cyrk. O losach dziewczyny
Tuwim dziennikarzowi nie opowiedział. Na koniec cała trójka
nieoczekiwanie spotyka się w tym samym miejscu. „Ale największy nacisk
kładę na to, jak odbija się życie człowieka na martwych przedmiotach,
które w filmie będą żyły własnym życiem” – mówił poeta. – „Gdy
przemysłowiec będzie «szalał» w dancingu, jego biuro, zorganizowane
na wzór amerykański: kartoteki, księgi, maszyny do pisania, arytmometry,
rejestry – wszystko to będzie także szalało”. Wybrani byli już nawet
współpracownicy, i to nie byle jacy. Muzykę miał skomponować przyjaciel
Tuwima Bronisław Kaper, który po II wojnie światowej zdobył Oscara
za ścieżkę dźwiękową do musicalu Lili Charlesa Waltersa (1953), a za trzy
kolejne, w tym Bunt na Bounty Lewisa Milestone’a (1962), był
nominowany. Film jednak ostatecznie nie powstał.
Powstał inny, choć nie całkiem taki, o jakim Tuwim myślał. Kiedy
zaproponowano mu pięć tysięcy za scenariusz patriotycznego filmu
z okresu zaborów, zgodził się i zaprosił do współpracy Tadeusza Wittlina.
Tematem obrazu miał być nieudany zamach na carskiego generała-
gubernatora Grigorija Skałona, do którego doszło w Warszawie w 1905
roku. „Filmowcy są oczarowani i wykładają na biurko tradycyjne pięćset
złotych zaliczki” – wspominał Wittlin rozmowy o filmie.
Po tygodniu scenariusz Zamachu na generała Skałona był gotów,
filmowcy zabrali manuskrypt i obiecali szybko odpowiedzieć. Niedługo
potem Wittlin dostał od Tuwima list: „Zamach na Skałona udany o tyle,
że Skałon wyleciał w powietrze rozerwany na strzępy”. Producenci uznali,
że scenariusz jest za mało patriotyczny, a w ogóle to „szarga święte porywy
bohaterskich spiskowców”. Muszą napisać go od nowa. Ale Tuwim się tym
nie przejął.
– Zmieni się autentyczną opowieść na zwykłą bujdę, żeby amantka
miała pole do popisu, i w ten sposób wszyscy będą zadowoleni –
przekonywał, zapraszając Wittlina na wspólne przerabianie dobrego
scenariusza na zły. Miał już nawet pomysł na tytuł nowego filmu: Córka
generała Pankratowa.
– Dobry? – zapytał.
– Doskonały – zachwycił się Wittlin. – Ale dlaczego akurat Pankratowa?
– Nie mam zielonego pojęcia. Za dużo pan ode mnie wymaga – usłyszał.
Film opowiadający o miłości córki carskiego generała do polskiego
rewolucjonisty, który zamierza dokonać zamachu na jej ojca, powstał.
Reżyserowali Józef Lejtes i Mieczysław Znamierowski, wystąpiły gwiazdy:
Nora Ney, Franciszek Brodniewicz, Kazimierz Junosza-Stępowski
i Aleksander Żabczyński, ale jako autor scenariusza w czołówce filmu
pojawił się bliżej nieznany Marian Orlik. Być może Tuwim i Wittlin nie
doszli jednak do porozumienia z producentami. Nazwiskiem Tuwima
podpisany jest jedynie tekst filmowej piosenki.
Współpracy z kinem jednak nie zerwał. Pisywał do filmów dialogi
(na przykład do Nocy księżycowej z Norą Ney) i teksty piosenek. Zwykle
nie były to obrazy najwyższej jakości, nawet jeśli Hanka Ordonówna
śpiewała w nich takie przeboje jak Miłość ci wszystko wybaczy czy Na
pierwszy znak (w Szpiegu w masce), a o niektórych krytyka pisała wprost:
„kiczowate i głupie” („Wiadomości Literackie” o Przebudzeniu Aleksandra
Forda).
Nie wyszło też Tuwimowi z radiem. W roku 1935 na niespełna dwa
miesiące został kierownikiem działu humoru Polskiego Radia. Bał się radia,
choć tyle razy wcześniej występował na żywo przed dużą nawet widownią
bez najmniejszej tremy. Bał się właśnie dlatego, że nie widział reakcji
publiczności na swoje dowcipy i skecze. Obojętna cisza studia wydała mu
się pesząca; „przed mikrofonem odczuwam coś w rodzaju mistycznego
strachu”, mówił. Mimo to planował kolejne audycje, o poezji dziadowskiej
i ulicznej, o grafomanach, o parodii literackiej. Nie zrealizował żadnego
z tych zamierzeń. Po śmierci ojca odszedł z radia.
Przez cały czas starał się wspierać młodych. Dobrze wiedział, że jest dla
nich kimś, kim dla niego dwadzieścia lat temu byli Staff i Leśmian.
Mistrzem słowa, bogiem, wyrocznią. „Tuwim nie tylko czytał wiersze
początkujących poetów, ale dostawał na ich punkcie manii, a wtedy nie
kończyło się tylko na pochwałach, bo w takich razach bywała już i pomoc
materialna, i czułość starszego brata” – wspominał Zdzisław Czermański.
Wielu pomógł zadebiutować w „Skamandrze”. Marian Piechal, łodzianin jak
Tuwim, uczeń gimnazjum utworzonego w tym samym budynku, w którym
podczas zaborów uczył się poeta, wysłał mu swoje wiersze, prosząc o ocenę.
Odpowiedź, mimo upływających tygodni nie nadchodziła, aż któregoś dnia
Piechal zobaczył Tuwima na korytarzu swojej szkoły. „Wziął mnie
w ramiona i publicznie wobec moich współkolegów i nauczycieli ucałował”
– wspominał. Potem dostał jeszcze obszerny list z zachętą do pisania
wierszy i książkę z dedykacją. A kiedy odwlekało się wydanie pierwszego
tomiku wierszy Piechala, Tuwim wyłożył pieniądze na druk: „Wiem,
że czynił to nie tylko w stosunku do mnie”. Debiutancki tomik Leopolda
Lewina polecił oficynie Ferdynanda Hoesicka, młodym poetom z grupy
Meteor pomógł zdobyć pieniądze na wydanie pisma „Prądy” (zostało
po kilku numerach zamknięte przez cenzurę) i wspierał, uczestnicząc w ich
wieczorach poetyckich. Włodzimierza Słobodnika i Piechala zatrudnił jako
tłumaczy opowiadań Lwa Tołstoja na potrzeby Dzieł, które redagował.
Oceniał, zwykle chwalił (bardzo!), rzadziej krytykował (żartobliwie) także
dokonania przyjaciół skamandrytów. O tomiku Lechonia Srebrne i czarne
napisał: „Jan Lechoń jest aniołem między niebem i ziemią zawieszonym”.
Jarosława Iwaszkiewicza, od którego otrzymał tomik Lato, potraktował
gorzej. Jeśli ośmielasz się – pisał – słowa „strwożon” i „położon”
„po piętnastu latach niepodległości uważać za rymy, to niech Ci Bóg
przebaczy”.
Nie ustawał też w swych pasjach bibliofila i szperacza. Efektem była
kolejna książka z dziedziny, którą nikt przed nim się nie zajmował. Polski
słownik pijacki i antologia bachiczna, dzieło, które Tuwim od kilku już lat
zapowiadał, ukazało się na początku 1935 roku. „Nie śmiem twierdzić,
że brak słownika pijackiego był tak zwaną dotkliwą luką w polskiej
bibliografii słownikarskiej, sądzę jednak, że wolny trzydziestomilionowy
naród, posiadający, skromnie licząc, z pięć milionów zawołanych pijaków,
powinien mieć jakiś leksykon, jakąś encyklopedię, w której zabłysłyby
świetności mowy ojczystej, w kieliszku odbite” – tłumaczył. Hasła czerpał
z literatury, folkloru, opowieści przyjaciół, co skrupulatnie zaznaczał,
i własnego doświadczenia. Tylko dla jednego słowa „pijak” znalazł aż 135
wyrazów bliskoznacznych. Nie krył, że Słownik nie jest jedynie pracą
badacza teoretyka. „Jest więc ta książka jakby «pieśnią łabędzią» bardzo
niegdyś gorliwego sługi Bachusowego, co długie lata zaprawiał się
w winnicy i piwnicy Pańskiej, aż mu przyszło gorzko za Pismem Świętym
powtarzać: «Nie bywaj na biesiadach pijaniców... bo którzy się pijaństwem
bawią, zniszczeją»” – pisał we wstępie.
Pierwotnie Słownik miał być rozdziałem wielkich Dziejów pijaństwa
w Polsce, te zaś częścią serii Słowo i obyczaj, na którą złożyć się miały
słowniki gwar złodziejskich, wulgaryzmów i obelg, języka religii
i zabobonów, ale z planów nic nie wyszło. Tuwim był już pochłonięty
innymi projektami. W PRL Słownik ukazywał się pozbawiony w rozdziale
Miary i naczynia hasła „bolszewik”, co w przedwojennej Małopolsce
oznaczało duży kieliszek wódki. A sześćdziesiąt pięć lat po pierwszym
wydaniu Słownik został opublikowany ze wstępem Jerzego Pilcha,
rysunkami Andrzeja Czeczota i suplementem przygotowanym przez Piotra
Bikonta, który uzupełnił pracę Tuwima o hasła, które do pijackiego folkloru
i obyczaju wniosły nowe czasy.
„Był najbardziej znanym i popularnym bibliofilem w Polsce (...).
Przysyłano mu do Warszawy to jakiś druczek o pijaństwie, rozprawkę
o szczurach i myszach albo też książkę o czarownicach i czarach” – pisał
Wacław Zawadzki, znany wydawca i kolekcjoner. Zbierał prawie wszystko,
od absolutnych kuriozów po cenne rękopisy. W jego zbiorach były
własnoręczne notatki Piłsudskiego, które dostał od adiutanta Marszałka
Mieczysława Lepeckiego, rękopisy Marii Konopnickiej, Stefana
Żeromskiego, Józefa Kraszewskiego, ale miał też – nie wiadomo po co – spis
„oficerów wyższych i niższych” 2. Kompanii Gwardii honorowej.
Wśród kuriozów, które trafiły w ręce Tuwima w latach trzydziestych,
była Mein Kampf Adolfa Hitlera. – Panie, z tej książki przyjdzie kiedyś
zguba dla świata! – krzyczał zdenerwowany Tuwim do Seweryna Pollaka. –
To jest książka mordercza.
W maju 1935 roku w „Wiadomościach Literackich” ukazał się apel
Tuwima do czytelników o nadsyłanie mu materiałów do projektowanej
książki o życiu i twórczości grafomana nad grafomany Sotera Rozmiar
Rozbickiego: „ulubionego trubadura Warszawy i Obywateli Jarmarkowych,
obdarzonego mianem króla grafomanów polskich, który sam zwał się
Pacjentem Filozofii, nieporównanego autora bajek i piosenek”. Informacje
i teksty znosili mu przyjaciele, teczka z „rozbicjanami” przetrwała wojenne
pożary, ale książka Życie i sprawy Sotera R. Rozbickiego, przygotowana
do druku przez Janusza Dunina, ukazała się dopiero prawie trzydzieści lat
po śmierci pisarza.
Rok przed Słownikiem pijackim ukazał się Jarmark rymów. Książka
podsumowywała tę część twórczości Tuwima, której nawet on sam nie
traktował wcześniej poważnie. Zebrane w jeden tom humoreski, piosenki,
satyry, parodie, kabaretowe szmoncesy i fraszki z lat 1914–1933 odkrywały
tę stronę talentu Tuwima, której nie dostrzegali dotąd odbiorcy poezji
wysokiej. Okazało się, że lekceważona nawet przez niego samego
działalność ma już własne miejsce w literaturze. Jednocześnie Jarmark
uzmysłowił poecie i krytykom, jak wiele jego utworów mogło przepaść
w czasach, gdy nie przywiązywał do nich wagi. „Aż mi żal tych przyszłych
historyków literatury, którzy będą się musieli namęczyć, aby to wszystko
zebrać i odszukać” – pisała w recenzji z książki Irena Krzywicka.
Tworzył tak różne rzeczy, że dziwiło to wszystkich, nawet znającą brata
jak nikt inny Irenę Tuwim. Przez całe życie mieszkali blisko siebie, w tych
samych miastach, rozdzieliła ich na pięć lat tylko wojna. „W domu mego
brata nie było atmosfery robienia misterium dokoła jego pisarstwa, tak
zwanego «Psst... Cicho... Mistrz tworzy» (...). Tajemnicą jest dla mnie (jak
zresztą dla wielu) niespotykana u innych poetów jednoczesność, godzenie
stałej produkcji kabaretowej z nieustannie tryskającym źródłem
najczystszej poezji” – wspominała. Odpowiadał też każdego dnia
na dziesiątki listów od najbardziej nieprawdopodobnych osób,
przysyłanych w najbardziej nieprawdopodobnych sprawach, z prośbą
o pomoc, o protekcję, z pytaniami. „Bawiła go rola dobrej wróżki, która ma
dar spełniania życzeń” – napisała siostra.
Jarmark rymów ostatecznie kończył dworski okres twórczości satyrycznej
Tuwima. Drogi skamandrytów i obozu rządzącego rozchodziły się,
wyczerpała się także pobłażliwość poety dla coraz bardziej ponurych
poczynań dawnych przyjaciół. Dla procesów wytaczanych opozycji, obozów
dla niewygodnych, cenzury i sankcjonowanego przez państwo
antysemityzmu.
Po uwięzieniu na rozkaz Piłsudskiego przywódców opozycji w twierdzy
brzeskiej, gdzie byli bici i torturowani, Tuwim opublikował
w „Wiadomościach Literackich” (nr 2 z 1931 roku) list otwarty. Pisał,
że o zajęcie w tej sprawie stanowiska przez pisarzy zaczęły się już upominać
nawet te ugrupowania, którym on odmawia prawa wglądu w swoje
sumienie. Wspólne stanowisko środowiska literackiego nie może powstać
z obawy, by nie wykorzystano go w walce partyjnej, dlatego postanowił
wystąpić sam. „Znęcanie się nad bezbronnymi uważam za hańbę” – pisał –
„i twierdzę, że nie ma tak wzniosłego celu (gdyby nawet o jakiejś
potwornej «celowości» tej ohydy mowa być mogła), który by środki takie
usprawiedliwiał”.
Władysław Broniewski wspominał, że Tuwim nigdy nie odmówił
podpisu pod apelami czy protestami wymierzonymi we władzę, nawet
tymi, za którymi można było domyślić się inspiracji Komunistycznej Partii
Polski (choć akurat Wat nie omieszkał mu wypomnieć, że odmówił
podpisu pod protestem w sprawie torturowania więźniów w Łucku). „Była
w nim pasja, którą dziś, z dalekiej perspektywy, można by nazwać
rewolucyjną” – napisał Broniewski po śmierci Tuwima. „On, oczywiście,
chętnie pisałby rzeczy w rodzaju Obłoku w spodniach – mówił
Erenburgowi Włodzimierz Majakowski – ale w Polsce poeta nie wyżyje
nawet z oficjalnej poezji – jakież tam obłoki!”.
Od początku lat trzydziestych klimat polityczny w Polsce robił się coraz
bardziej duszny. Cenzura z coraz większą drażliwością przypatrywała się
działalności kabaretów. W pierwszej kolejności cenzurowane były teksty,
a podczas próby generalnej cenzor dodatkowo wsłuchiwał się, czy słowa,
które „puścił”, w interpretacji aktorów nie zabrzmią prowokacyjnie.
W listopadzie 1932 roku, podczas próby generalnej programu Jarmark
śmiechu (w kabarecie Banda), cenzor nakazał usunąć fragment
tuwimowskiej Strzelnicy za... pacyfistyczny wydźwięk wiersza. Przywołując
I wojnę światową, autor przestrzegał, by nie wróciła sytuacja, gdy znów
życie kosztować będzie dwa grosze, a milion trupów – trzy: „Bo na wojence
bardzo ładnie. Obywatelu! Strzel i traf!”. „Utwór ten jest przekładem
z niemieckiego – pisał oburzony Tuwim – w kabaretach berlińskich,
u militarystycznych, odwetowych, zaborczych i wszelakich innych
Niemców deklamowano Strzelnicę przy wielkim aplauzie publiczności (...).
Dlaczego w Polsce nie wolno otwarcie występować przeciwko wojnie?”. Nie
dostał odpowiedzi.
Szlachcic między Żydy

To, co było powodem odrzucania Tuwima przez skrajnych antysemitów,


okazało się barierą trudną do pokonania także przez ludzi, których raczej
trudno było posądzić o chęć wtrącenia go do getta.
W 1933 roku rząd powołał wreszcie Polską Akademię Literatury.
Kilkanaście miesięcy wcześniej czytelnicy „Wiadomości Literackich”
w redakcyjnej ankiecie wskazali kandydatów, którzy ich zdaniem powinni
znaleźć się wśród piętnastu akademików. Tuwimowi przyznali miejsce
dziesiąte, ale to nie wystarczyło. Pierwszych siedmiu członków Akademii
powołał rząd (członkostwo było dożywotnie), kolejnych ośmiu wybierali
już nominowani. Członkami PAL zostali między innymi: Zofia Nałkowska,
Wacław Sieroszewski (prezes), Leopold Staff, Tadeusz Boy-Żeleński,
Bolesław Leśmian, Wacław Berent, Piotr Choynowski i Juliusz Kleiner.
Zabrakło w Akademii miejsca dla „młodych”, za jakich ciągle uważani byli
skamandryci (Tuwim miał trzydzieści dziewięć lat, najmłodszy Lechoń
zaledwie trzydzieści cztery), choć już wtedy waga ich twórczości była
nieporównanie większa niż niektórych spośród akademików. Ale nawet ci,
którzy doceniali poezję Tuwima, i których trudno było posądzić
o zoologiczny antysemityzm narodowców, widzieli w nim przede
wszystkim obcego. „W każdym razie chciałbym Pana Profesora pocieszyć
co do Tuwima. Poeta prawdziwy. Łodzianin. Żyd – prawda, ale, że tak się
wyrażę, w dobrym gatunku i szczery w swoim żydostwie (tak samo zresztą
jak szczery w swoim przywiązaniu do polszczyzny!). Ideowo nic nie
reprezentuje (radykalizmy, „polityzmy” jego bez znaczenia, nastrojowe
czysto), więc i nie niebezpieczny” – zapewniał w liście profesor Wacław
Borowy profesora Ignacego Chrzanowskiego.
„Wiadomości Literackie” w odpowiedzi na nominacje do PAL
zaproponowały swoim czytelnikom powołanie nieformalnej Akademii
Niezależnych. Odzew był ogromny, choć okazało się, że niektórym osobom
pochodzenie Tuwima przeszkadzało nawet w niewinnej zabawie.
„Twórczości ich nie uważam za mogącą się zmieścić w ramach twórczości
polskiej” – pisała o Tuwimie i Słonimskim jedna z czytelniczek. Mimo to
Tuwim wygrał plebiscyt, zdobywając 11 245 punktów. Wyprzedził
zdecydowanie drugiego Słonimskiego i trzeciego Andrzeja Struga, ale rok
później i tak przegrał z Ferdynandem Goetlem głosowanie o miejsce
w PAL, zwolnione po śmierci Choynowskiego (nowych członków
dokooptowywano tylko w przypadku śmierci któregoś z akademików).
Zofia Nałkowska napisała, że choć między twórczością Tuwima i Goetla
porównania nie ma żadnego, ale Tuwim musiał odpokutować za ataki
„Wiadomości” na niektórych członków Akademii. Potem przyjęto do PAL
jeszcze Kornela Makuszyńskiego, Jana Lorentowicza i Kazimierza
Wierzyńskiego, a dla Tuwima, którego kandydatura pojawiała się
za każdym razem, miejsca ciągle nie było. Choć Lechoń wielokrotnie
powtarzał: „Teraz wypada nam mówić, że Staff jest największym poetą
naszych czasów, ale skoro tylko umrze – powiemy, że był nim Tuwim”.
W 1938 roku, gdy wybierano Wierzyńskiego, prezes PAL, Wacław
Sieroszewski, wprost zaapelował do pozostałych członków Akademii,
by na Tuwima nie głosowali. „Gdyż wobec «prądów nurtujących
społeczeństwo» oraz «nieodpowiedniej atmosfery» możemy nie tylko jego,
ale i Akademię narazić na przykrości, obelgi, wybijanie szyb” – notowała
w Dziennikach Zofia Nałkowska. Na otarcie łez minister wyznań
religijnych i oświecenia publicznego przyznał Tuwimowi Złoty Wawrzyn
Akademicki za wybitną twórczość literacką. Wniosek złożyli ci sami
członkowie Akademii, którzy chwilę wcześniej uznali, że Tuwim nie jest
godny, by znaleźć się w ich gronie.
Części akademików przeszkadzało polityczne zaangażowanie Tuwima,
innym po prostu jego pochodzenie. Jednym z protestujących przeciwko
przyjęciu poety do Akademii był dramaturg Karol Hubert Rostworowski.
„Nie lubię” – tłumaczył Leibowi Jaffemu – „pół Żydów, pół Polaków. Tacy
szkodzą i Żydom, i Polakom. Nie znoszę asymilatorów wstydzących się
swego narodu, ludzi bez charakteru, pozbawionych wewnętrznego
przekonania. Szanuję ortodoksów, strzegących i ukazujących swoje
żydostwo”. Poglądy Rostworowskiego były typowe dla dużej części polskiej
inteligencji związanej z endecją. Ludzie tacy jak on byli dalecy od postaw
prezentowanych przez najbardziej zaciekłych żydożerców: Pieńkowskiego,
Pietrkiewicza, Skiwskiego czy Gałuszkę, ale traktowali Tuwima
i Słonimskiego jako „obcych”, dla których nie ma miejsca w polskiej
kulturze. W jarmułce, chałacie i z pejsami, piszący w jidisz, Tuwim nie
przeszkadzałby nikomu, bo wtedy zarzut obcości znalazłby pełne
uzasadnienie i łatwo byłoby odmówić mu miejsca w Polskiej Akademii
Literatury. Ponieważ jednak nie zgadzał się na zamknięcie w getcie, pisarze
o mniejszym talencie starali się zdyskredytować go inaczej.
Przekonanie Tuwima, że nie ma dla niego w Polsce miejsca, musiało
umocnić się jeszcze po napaściach, których ofiarą stał się po opublikowaniu
w „Wiadomościach” Wspomnienia o Łodzi. W Ziemiańskiej zaatakował go
i obrzucił wyzwiskami młody Żyd. Tym razem to Żyd nie mógł „zdrajcy”
darować słów o łódzkich chasydach. Tuwim pisał o umundurowanych
brodaczach, ich hebrajsko-niemieckim żargonie i kaleczeniu mowy polskiej,
domagał się, by skrócili swoje długopołe kaftany, obcięli kręcone pejsy
i nauczyli się szacunku dla języka narodu, wśród którego mieszkają. „Czarna
hałastra chasydzka została we wspomnieniu o dawnej Łodzi jak koszmar” –
pisał Tuwim.
Gwałt na polszczyźnie, na słowach, których on używał, żeby oddać
najpiękniejsze uczucia, był dla Tuwima aktem niewyobrażalnym. Miłość
do języka, jego brzmienia, melodii, smaku podkreślali recenzenci kolejnych
tomików z wierszami i rozmówcy, którzy przychodzili prosić o wywiad.
„Znać, że człowiek ten kocha słowa seksualną wprost miłością” – napisał
po rozmowie z Tuwimem Noe Pryłucki z „Nowego Dziennika”. Dlatego jego
stosunek do żydostwa jest stosunkiem przede wszystkim do języka
żydowskiego, „rażącego go obcością”. Stąd tyle w wierszach
i wypowiedziach Tuwima pogardy dla kaleczącego język polski żargonu,
którym posługują się na co dzień Żydzi w polskich miastach, tłumaczył
Pryłucki.
W wywiadzie udzielonym „Dziennikowi Warszawskiemu” mówił, że sam
„kulturalnie i uczuciowo” uważa się za Polaka, choć jest semitą i nigdy się
tego nie wypierał. Jest dumny, że jego nazwisko ma brzmienie hebrajskie
i nie wierzy w asymilację, zdaje też sobie sprawę, że on i pozostali
skamandryci pochodzenia żydowskiego „rozognili” jeszcze stosunki polsko-
żydowskie. Po prostu Polacy i Żydzi to dwa odmienne światy i nawet
między nim a jego przyjaciółmi – aryjczykami – istnieją zasadnicze różnice.
– Zarodki tej odmienności tkwią we krwi – mówił – wyczuwam je
w moim temperamencie, który jest bardziej żywiołowy niż polski.
W „Naszym Przeglądzie” musiał tłumaczyć się i z łódzkich wspomnień,
i z wierszy o „paskarzach żydowskich”. Bo w okresie najwyższego napięcia
antysemityzmu, „gdy rwano Żydom brody i wyrzucano ich z wagonów”,
Żyd nie powinien dolewać oliwy do ognia. No, chyba że nie uważa się
za Żyda. W wywiadzie Tuwim kolejny raz przekonywał, że nie wyrzeka się
przynależności do rasy żydowskiej, choć nic jej nie zawdzięcza.
Wychowywał się w domu zasymilowanym, nigdy nie uczył się języka
żydowskiego ani nie chodził do żydowskiej szkoły. „Z Izraelem wiążą mnie
co najwyżej pewne «mistyczne» odruchy krwi, jeżeli takie istnieją” –
mówił. Postępowanie przechrztów, którzy wypierają się swego
pochodzenia, uważa za absurdalne. Ale jest przekonany, że jedynym
rozwiązaniem coraz ostrzejszego konfliktu polsko-żydowskiego jest
syjonizm, utworzenie w Palestynie państwa żydowskiego i emigracja
Żydów: „Jedynie w państwie żydowskim znajdzie schronienie nadmiar
Żydów diaspory”. Syjonizm zatacza coraz szersze kręgi, ale kolonizować
Palestynę powinni młodzi. „Oni jeszcze nie nabrali sentymentu dla ziemi
polskiej. Im więc łatwiej będzie rozstać się z krajem rodzinnym” – mówił.
Sam siebie uważał za człowieka, który nie będzie w stanie porzucić
ojczyzny. Udzielając wywiadu „Naszemu Przeglądowi”, miał czterdzieści
lat.
Ale pretensję o wspomnienia z dzieciństwa mieli do Tuwima nie tylko
Żydzi. Gdy wydawane w jidisz pisemko łódzkich Żydów przetłumaczyło
i wydrukowało jego artykuł, odezwali się natychmiast Józef Aleksander
Gałuszka, który już przy okazji wiersza Do generałów wypominał
Tuwimowi sprytnie skrywane pejsy, i Tadeusz Kudliński, krakowski krytyk
teatralny. Pisali w endeckiej „Gazecie Literackiej”, że Tuwim jest, owszem,
doskonałym poetą i pisze także po polsku, ale przede wszystkim pisze
w jidysz. A człowiek, który spędził młodość w getcie i posługuje się
żargonem, nie może być polskim poetą. Bo język, w którym się tworzy,
świadczy o narodowości, wywodzili. Nie było ważne, że za te same słowa
atakowali Tuwima syjoniści, dla których był zdrajcą, wypierającym się
własnego pochodzenia.
Tuwim odpowiedział w „Wiadomościach” artykułem O Gałuszkach. Pisał
o sparszywieniu obyczajów polemicznych, tłumaczył, jak było naprawdę
(nie zna ani jidysz, ani hebrajskiego, a wspomnienia pisał po polsku!),
i że Gałuszka nigdy nie napisze nic dobrego, nawet gdyby zaczął pisać
po żydowsku. Na niewiele się to zdało. Józef Gałuszka odpisał,
że twierdzenie, iż brakuje mu talentu, to łajdactwo, a cała poezja Tuwima to
„po prostu świństwo”.
W poznańsko-bydgoskim „Szabes Kurierze” Łukasz Deremila napisał,
że Jojne Tuwim, fabrykant „poezji” z Łodzi od kilku lat kaleczy język polski
i zaśmieca literaturę swoim bazgraniem, nietreściwym i suchym. Nie ma
w tym, co pisze polotu poetyckiego, nie ma słowiańskiej prostoty serca, są
za to żydowski charkot, nienaturalność i obcość wyczuwalna dla Polaka
z krwi i kości. Jego poezja to kiepska tandeta i żydowski geszeft, kto kupi,
„znudzi się do złości i pożałuje”. „Trzeba wiedzieć, że cuchnie ona czosnkiem,
pełno w niej bezczelności żyda” – donosił Deremila.
Nie oszczędzono Tuwimowi żadnej obelgi i żadnego epitetu, nawet biorąc
poprawkę na fakt, że temperatura polemik w dwudziestoleciu była
znacznie wyższa niż dziś i że poeta odpowiadał swoim adwersarzom równie
ostro i agresywnie. Choćby fraszkami, takimi jak ta Na pewnego endeka,
co na mnie szczeka.

Próżnoś repliki się spodziewał,
Nie dam ci prztyczka ani klapsa.
Nie powiem nawet: „Pies cię j...ł!” –
Bo to mezalians byłby dla psa.

Dla większości prawicowej prasy był „gudłajskim Mickiewiczem”, który
plując na najświętsze ołtarze Ojczyzny, zatruwa polskie dusze. „Te piskliwe
insekty nie tylko nie mają za grosz talentu (to dlatego takie złe, zawistne
i rozjuszone), ale kłamią, zmyślają, łżą” – irytował się Tuwim w liście
do Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej.
Z Adolfem Nowaczyńskim, sztandarowym publicystą endecji, który
atakował autorów „Wiadomości Literackich” bardzo często i brutalnie,
po wsze czasy złączyła Tuwima złośliwa anegdota. Wznosząc toast na jakim
bankiecie, w którym uczestniczyli obydwaj, Nowaczyński miał przemówić:
– Nie ma literatury polskiej bez Mickiewicza, nie ma Mickiewicza bez
Pana Tadeusza, nie ma Pana Tadeusza bez Jankiela. Wiwat Tuwim!
Poeta natychmiast zrewanżował się: – Nie ma literatury polskiej bez
Mickiewicza, nie ma Mickiewicza bez Pana Tadeusza, nie ma Pana
Tadeusza bez Jankiela, nie ma Jankiela bez cymbałów. Wiwat
Nowaczyński!
Ale rzadko bywało tak zabawnie. Jan Rembieliński w „Myśli
Narodowej” namawiał Tuwima, żeby włożył chałat i zapuścił pejsy. „Pan
Tuwim nie wyobraża sobie nawet, jak powabnie wyglądałby w czarnym,
dobrze skrojonym chałacie, z porządnego szewiotu, uszytym przez
porządnego krawca. Zwłaszcza gdy całość uzupełniałaby elegancka mycka”
– pisał. Tuwim odpowiedział, że uczyni to tego samego dnia, gdy
Rembieliński pojawi się na ulicy w żupanie i kontuszu; będą się mogli
wtedy przejść po Warszawie i nawet sfotografować.
Mógł swoim wrogom, którzy widzieli w nim Żyda, a nie chcieli dostrzec
poety, odpowiedzieć tylko słowem. I odpowiadał. Ale wiersza o gnidzie
nie dokończył.

Usłyszałem od tej gnidy,
Żem żydowski jest krwiopijec.
A ja – szlachcic między Żydy,
Gdy on gudłaj, choć aryjec.

– Nic wam nie pomoże, dzieci wasze będą uczyły się o mnie w szkołach –
oświadczył kiedyś atakującym go oenerowcom. Ale potem zostawał sam.
Kamień rzucony nawet najsłabszą ręką w końcu odciśnie ślad nawet
na najtwardszym pancerzu. A w przypadku Tuwima trudno mówić
i o słabej ręce jego wrogów, i o twardym pancerzu poety. Aleksander Wat
wspominał, że jeszcze rok przed śmiercią zdenerwowany Tuwim krzyczał,
że tamtych endeckich ataków i owego gudłajskiego Mickiewicza nie
zapomni do grobowej deski. Ci, którzy mówili o narastającej obsesji poety,
reagującego coraz gwałtowniej na ataki na siebie, mieli na pewno rację, ale
nie działo się to bez przyczyny.
Narastało w nim poczucie osamotnienia. Dla Żydów w Polsce nie ma
przyszłości, a to dla jej męża jest tragedią większą niż dla kogokolwiek
innego – tłumaczyła Lejbowi Jaffemu Stefania Tuwimowa. Bo każdy inny
Żyd, gdy Polska odmówi mu gościny, może wyjechać, choćby budować
żydowskie państwo w Izraelu. Natomiast dla jej męża, polskiego poety, nie
ma nadziei ani w Izraelu, ani w Polsce. Z jednej strony jest już za późno,
żeby zacząć życie od nowa, w Palestynie, z drugiej strony w Polsce staje się
ono coraz mniej możliwe. Tuwim planował nawet turystyczną wyprawę
do Palestyny, ale ostatecznie nie doszła ona do skutku. Jaffe zapraszał go
wielokrotnie, nawet na stałe, przekonywał, że mógłby pisać po hebrajsku,
ale to była tylko iluzja. W marcu 1936 roku napisał w swoim dzienniku,
że Tuwimowie w wyniku wychowania, jakie otrzymali w rodzinnym
domu, oddalili się od własnego narodu, a naród obcy, któremu oddali
duszę – odtrąca ich: „Przestając z tymi ludźmi, stykam się z krwawą
tragedią wyobcowania i asymilacji, która zbankrutowała”.
Nawet agresja ze strony środowiska, do którego chcieli wepchnąć
Tuwima publicyści endeccy, nie zmieniło ich stosunku do poety. Znalazł się
wśród atakujących Tuwima nawet Konstanty Ildefons Gałczyński, z którym
i wcześniej, i później, po wojnie, Tuwim utrzymywał przyjazne kontakty.
Traktował go jak syna marnotrawnego, choć był starszy tylko o dziesięć lat.
„Tuwim nie tylko miał naśladowców, ale miał i uczniów” – pisał Lechoń. –
„Bez Tuwima Gałczyński nie byłby Gałczyńskim”.
Nie wiadomo, jak się poznali. Gałczyński musiał czytać wiersze Tuwima,
bo grupa Kwadryga, do której należał, miała wpisany w swój program
bunt przeciw skamandrytom. Tuwim kojarzył młodego poetę przynajmniej
od momentu, gdy jesienią 1926 roku w „Cyruliku Warszawskim” ukazał się
poemat Gałczyńskiego Piekło polskie, a w nim złośliwe charakterystyki
ówczesnych wielkich. Także Tuwima: „– Tyżeś to? – rzekłem. – Tyżeś to,
Tuwimie, / aże po pępek pogrążon w ignisie? / Czyś to ty, mój
słowopiewco, logofagu, larwo? / Milczał, słowa łykając krągłe, i się /
w ignisie smażył cum honore parvo”. Ignis to z łaciny płomień i nazwa
wydawnictwa, w którym Tuwim wydawał wiersze, logofag to słowożerca,
a larwa... to larwa.
Tuwim się nie obraził i gdy parę miesięcy później Gałczyński wpadł
w tarapaty, pomógł. Gałczyński, wcielony w 1927 roku do wojska, podczas
przepustki trafił za jakąś rozróbę do aresztu. Tuwim załatwił zwolnienie, ale
Gałczyński, zamiast wrócić do jednostki, znów się upił, tym razem
z mającym go pilnować kapralem. „Rankiem następnego dnia do drzwi
mieszkania Tuwima zapukali dwaj żołnierze. Konstanty przyszedł błagać
mistrza o ratunek dla kaprala Matusika” – wspominał znajomy obu
Aleksander Maliszewski. Po paru miesiącach Tuwim ostatecznie wyciągnął
Gałczyńskiego z wojska.
Później jeszcze nieraz go ratował. Gdy pijany Gałczyński awanturował
się w publicznych miejscach. Gdy porzuconego przez kompanów,
bełkoczącego i agresywnego trzeba było wykupywać z rąk kelnerów. Gdy
bez pomocy lekarza nie był w stanie wrócić do równowagi. Dla przyjaciół,
z którymi pił, nie był już wtedy atrakcyjny.
Tuwim patronował debiutowi Gałczyńskiego w pismach skamandrytów.
Gałczyński dedykował Tuwimowi wiersze, słał listy z deklaracjami
przyjaźni i słowami zachwytu, z naklejonym po słowie „Twój...” kwiatem
bratka. Zaczęli nawet współpracować. W 1931 roku Gałczyński był
współautorem jednej z szopek. W 1935 roku wspólnie napisali dla Hanki
Ordonówny dość nieudaną rewię Widowisko nr 1, która padła krótko
po premierze.
Pierwszy raz starli się w 1936 roku, po opublikowaniu przez
Gałczyńskiego Skumbrii w tomacie. Słynny wiersz o królu Władysławie,
który widząc rosnącą w Polsce – świątek i piątek – zarazę, „idzie na Polskę
robić porządek. / (skumbrie w tomacie pstrąg)”, interpretowano bardzo
różnie. Najczęściej jako przypomnienie przewrotu majowego 1926 roku
[„Był tu już taki dziesięć lat temu. / (skumbrie w tomacie pstrąg) / Także
szlachetny. Strzelał. Nie wyszło. / (skumbrie w tomacie skumbrie
w tomacie) / Krew się polała, a potem wyschło. / (skumbrie w tomacie
pstrąg)”]. Ale najbardziej zaważyło na odbiorze wiersza miejsce, w którym
się ukazał. Nie było w Skumbriach akcentów antysemickich, ale
wydrukował go endecki tygodnik „Prosto z Mostu” i to wystarczyło.
Tuwim odpowiedział w „Wiadomościach Literackich” parodią Ozór
na szaro.

Raz do gazety „Hajże do czynu!”
(ozór na szaro ozór na szaro)
Przyszedł Konstanty, wlany ze spleenu.
(ozór na szaro chrzan).

Konstanty z wiersza Tuwima, który wypił butelkę czystej, trzy bomby
piwa, rumu angielkę i whisky, chciał wiedzieć, czemu w Polsce taka nuda.
Redaktor wyjaśnił, że wszystkiemu winni są Żydzi, wręczył Konstantemu
scyzoryk i wezwał do czynu narodowego, czyli rozwiązania sprawy
żydowskiej.

Poszedł Konstanty; co miał, to przepił,
(ozór na szaro ozór na szaro)
Wyrżnął gudłajów. Nic mu nie lepiej.
(ozór na szaro chrzan).

Ozór na szaro Tuwim zadedykował jeszcze „autorowi znakomitego
wiersza” i „kochanemu przyjacielowi”, ale Gałczyński oferowanej
na łamach „Wiadomości” przyjaźni najwyraźniej nie przyjął. A później
było już tylko gorzej.
Tuwim zwykle odpowiadał na ataki prasy endeckiej równie brutalnie.
Na zaczepki Gałczyńskiego długo jednak reagował zaskakująco łagodnie.
Kiedy po ukazaniu się Jarmarku rymów Gałczyński napisał w endeckim
„ABC”, że poezja w Polsce będzie dopiero wtedy naprawdę polska, kiedy
ostatni żydowski stragan zostanie spalony na jarmarku rymów, wybaczył.
Ale po opublikowaniu przez Gałczyńskiego listu Do przyjaciół z „Prosto
z Mostu” (nr 21 z 1936 roku) wydawało się, że ich przyjaźń musi się
ostatecznie skończyć. Tygodnik wydrukował list na stronie tytułowej.
Gałczyński przeciwstawił swych nowych katolickich przyjaciół – gudłajom,
szachrajom, alfonsom, sutenerom, obwąchującym się pieskom, wszom
i trupom z „Wiadomości Literackich”, czyli przede wszystkim Tuwimowi
i Słonimskiemu. Nie wymieniał nazwisk, „bo nie warto. Za parę lat i tak
nikt już dźwięku tych nazwisk pamiętać nie będzie”. Wellsistom,
scientyfistom, przyjaciołom prostego człowieka i zsiadłego mleka,
w których każdy mógł łatwo domyślić się Słonimskiego i Tuwima (autora
wiersza Do prostego człowieka), zarzucał wyszachrowaną po gudłajsku,
a nie krwią poświęcenia zdobytą sławę, która trwa krótko, tak jak krótko
trwa proceder szalbierza. Przyjaciele z „Prosto z Mostu” byli dla odmiany
uprzejmi, dobrzy, czyści, katoliccy, rozjaśniani światłem ewangelii.
Po wojnie, gdy obaj rozpoczęli współpracę z komunistyczną władzą, treść
listu starannie ukrywano. W wydanych w 1979 roku pięciu tomach Dzieł
Gałczyńskiego wśród dziesiątków okolicznościowych i banalnych czasem
notek Listu do przyjaciół nie było.
Zaatakowany Tuwim w pierwszej chwili zareagował na list bardzo ostro.
Napisał artykuł zatytułowany Humorystyczniak o K.Ild. Gałczyńskim –
Smorgoński Savonarola, który miał ukazać się w „Wiadomościach
Literackich”. Nie ukazał się, w dodatku przez ponad pół wieku uważano
tekst za zaginiony. W końcu trafił do zbiorów doktora Tomasza
Niewodniczańskiego, kolekcjonera poloników z Bitburga. Opublikowany
został w 1999 roku w zbiorze Utwory nieznane.
Tuwim starał się zrozumieć powody nagłego ataku Gałczyńskiego:
„Pomyślałem sobie, że cuchnąca rzyganina bardzo utalentowanego poety
wynikła z jakiegoś gruntowniejszego pijaństwa i że wszystkie
nikczemności, zawarte w jego pełnym objawień kazaniu i egzorcyzmie,
napłynęły podczas kolejnej trzydniówki...”. Potem próbował szukać
dobrych stron, osłaniać wybryk talentem poety: „takiego majstersztyku
bezkarnej łobuzerki, tak wspaniale brzmiącego bełkotu bez czci i wiary,
sensu i precedensu żaden grafoman nie stworzy”. Ale w końcu nie
wytrzymał: „Pure merde” (czyste gówno) – napisał. Wypomniał
Gałczyńskiemu wszystko. Pomoc w wydaniu przez oficynę Przeworskiego
(„żydowską firmę”) tomu wierszy, wykupywanie z rąk kelnerów
i wykidajłów, ofertę wspólnego wydawania pisma satyrycznego („Ten
geszeft proponował mi oceaniczny chrześcijanin, po pijanemu gramolący
się na scenę narodową”), deklaracje przyjaźni i miłości wsparte nawet
któregoś razu ofiarowywaną Tuwimowi ślubną obrączką. Cytował listy
Gałczyńskiego do siebie. „Trudna jest do wyrażenia prawda serca
w przyjaźni... prąd Twej poezji pienisty i spławny... Huknąć by mi tam
u Ciebie albo zapłakać, albo w jedynych, niewyrażalnych dziwnościach
razem z Tobą rozgałęziony, nagle z jakąś książką w ręku podejść ku Tobie
i jedno słowo powiedzieć: – Bliski”. Wypomniał dedykacje: „To the
Serenissimo Mixer of the Polish word as a humble token of friendship”
(Najjaśniejszemu barmanowi polskiego słowa jako skromny dowód
przyjaźni). A na deser zacytował wcześniejsze utwory Gałczyńskiego,
drwiące z kleru, religii, endecji, a więc ze wszystkiego, co było święte dla
„Prosto z Mostu”, a miało – wedle deklaracji – być odtąd święte także dla
Gałczyńskiego.
W końcu jednak kolejny raz uległ sentymentowi do syna
marnotrawnego. Gałczyński to Napewno-Poeta, Bezwarunkowo-Poeta,
Zcałąstuprocentowąpewnością-Poeta – pisał, nie powinien tylko wspinać
się na ambonę, by stamtąd nauczać, bo tak „rozchełstana moralnie” postać
jak on, bluźnierca, anarchista, pijak i awanturnik, takiego prawa nie ma.
Smorgoński Savonarola nie ukazał się, choć prace w redakcji były
zaawansowane; w zbiorach Niewodniczańskiego zachowały się wydruki tak
zwanych szczotek artykułu. „Skłonny byłbym sądzić, że o wstrzymaniu
publikacji decydował sam Tuwim” – napisał Tadeusz Januszewski, badacz
i znawca twórczości poety. I taka była chyba prawda. Tuwim nie
zdecydował się na opublikowanie tekstu nawet wtedy, gdy Gałczyński
zagroził skamandrytom „nocą długich noży”. Choć brzmiało to złowróżbnie,
bo trzy lata wcześniej tak właśnie nazwano wymordowanie przez Hitlera
konkurentów do władzy w partii narodowo-socjalistycznej. Gałczyńskiemu
wyraźnie było wolno więcej.

Jadem i pianą z pyska
Pluje, parska i pryska
Pisze, że jestem rzeźnikiem
Gudłajem i bolszewikiem
Judokokiem, bakcylem
Pawianem i skamandrylem
Że sprzedaję ojczyznę,
Że koślawię polszczyznę
I diabli wiedzą co jeszcze

– drwił Tuwim z absurdu endeckich epitetów o wierszach poczętych
rzekomo z mściwego ducha Talmudu, którymi go obrzucano. Dlatego z taką
nieskrywaną satysfakcją ujawnił, że opublikowany w dzienniku „ABC”
wiersz Zygmunta Ipohorskiego Pierwszy śnieg zawiera ewidentne
zapożyczenia budowy, rytmu, melodii, nawet rymów z jego własnego
wiersza Dwa wiatry. Lepszego prezentu Tuwim nie mógł otrzymać. Przecież
to był ten sam Ipohorski, który z pięściami rzucił się na Słonimskiego
po opublikowaniu przez skamandrytę pięknego wiersza Dwie ojczyzny.
Ipohorski może oczywiście przekonywać – drwił Tuwim – że wiatr to,
owszem, zjawisko żydowskie, ale śnieg już wyłącznie aryjskie, może głosić,
że sady dzierżawią Żydzi, a kozioł to zwierzę bez wątpienia żydowskie, ale
róże polne i wiejskie chaty aż ociekają polskością, może wreszcie zamknąć
dyskusję zwyczajowym: „Milcz, gudłaju, nie tobie sądzić o twórczości
polskiego poety”, ale nie ucieknie od prawdy. Prawdy, że tak głęboko
trafiły jadowite ziarna żydowskiego posiewu i żydowskiej poezji, iż młody
narodowo-radykalny poeta naśladuje ją w sposób aż śmiesznie
niewolniczy. Takie kpiny musiały boleć przeciwników znacznie bardziej niż
narzucony przez nich ton agresji.
Atmosfera w prasie stawała się coraz bardziej nieprzyjazna, nasilały się
ataki antysemitów, którzy protestowali nawet przeciwko drukowaniu
wierszy Tuwima w „polskich elementarzach”. Właśnie wtedy zaatakowała
go agorafobia. Nigdy nie przepadał za otwartymi przestrzeniami. Śmiano
się wręcz z jego stosunku do natury. On, który opisywał przyrodę
najpiękniejszymi słowami, nie czuł w ogóle potrzeby kontaktu z nią. „Był
człowiekiem wielkiego miasta, a już zupełnie nie można go sobie
wyobrazić na tle dzikiej przyrody, w przygodach, na polowaniu” –
wspominał Jarosław Iwaszkiewicz. Kiedyś, po kilku dniach spędzonych
w Tatrach, schodził z Jerzym Rytardem z Morskiego Oka do Zakopanego.
Na Krupówkach spotkali Tuwimów. On w jasnym ubraniu, ona w różowej
sukni, „tacy modni i świeżutcy”. Na widok brudnych, opalonych jak
Murzyni i odzianych w podarte kurtki wędrowców Tuwim wykrzyknął:
– Dzicy ludzie! Dzicy ludzie!
Choroba zaatakowała pierwszy raz w 1932 roku, na ulicy, nim zdążył
przygotować się na to, że musi odtąd żyć blisko ściany, w zamkniętych
pomieszczeniach. Że przypisane poezji przestrzeń i światło będą odtąd jego
wrogami. Potem ataki powtarzały się coraz częściej. Po mieście poruszał się
wyłącznie taksówką. Zwykle towarzyszyła mu wtedy żona albo kuzynka.
Kiedyś, jadąc razem, stanęli w korku. To był czas silnych nawrotów
choroby poety. Powiedział wtedy Ewie Drozdowskiej:
– Milion złotych to wielki pieniądz, ale zaręczam ci, że gdyby mi ktoś
zaproponował teraz ten milion za przejście jezdni, nie uczyniłbym tego
za żadne skarby świata.
Doszły do tego jeszcze inne dolegliwości. „Ciężka operacja wrzodu
żołądka i postępująca nerwica lękowa ścinały go z nóg” – wspominała
siostra. Bezpiecznie czuł się tylko w swoim gabinecie. Coraz częściej
powtarzały się dni, kiedy nie był w stanie opuścić mieszkania. Spędzał
wiele godzin, leżąc w półmroku przy zasuniętych storach (nie znosił
jaskrawego światła), ale zawsze nieskazitelnie ubrany i gotowy do wyjścia:
„w obuwiu jakby świeżo wyjętym z pudełka, obuwiu, które prawie nigdy
nie dotykało ziemi”. Leczył się u wielu lekarzy, raz nawet u modnego
w Warszawie znachora, ale bezskutecznie. W 1936 roku spędził kilka
miesięcy w sudeckim uzdrowisku Bad Gräfenberg (dziś czeskie Lázně
Jesenik), poddając się wodnym kuracjom metodą Vincenza Priessnitza, ale
nie przyniosło to większych efektów. Irena zaczęła dostrzegać w bracie
dziwne zmiany. Bywał coraz bardziej nieobecny, w czasie rozmowy gdzieś
odpływał, przenosił się w poetyckie rejony niedostępne dla siostry.
Któregoś dnia przeczytał jej wiersz Teogonia, który wszedł potem do tomu
Treść gorejąca.

W imię ojca i syna, z których się duch poczyna,
Opowiadajmy dzieje.
Ojciec chmurzyska ganiał, mroczne bydło poskramiał
I kosmate zawieje.

Ugory nocne orał, z czarniachami się porał,
Karczował uroczyska.
Straszny był, niewidomy – i gromy-niebołomy
W otchłanie miotał z pyska.

Przez moczary ciemności brnął w zawziętej pewności,
Że praca niedaremna.
Wył, huczał małowiele: miliard lat; aż w niedzielę
Sfolgowała moc ciemna.

Przestraszyła się. Kim właściwie jest jej brat? Co się w nim kłębi?
Po jakie sięga tajemnice? W dzieciństwie nazywała go czarodziejem, teraz
czuła, że to dawno przekroczyło granice zabawy. Wreszcie powiedziała:
– Wolałabym, żebyś takich wierszy nie pisał. Boję się tego, jaki ty
jesteś...
„Rozmowa z Tuwimem rzadko bywała «normalna» – napisała Irena
Krzywicka. – Żył we własnym świecie, w swoim szperactwie, lękach,
upojeniach, zachwytach i grozie, śmiał się i płakał łatwo, czasem
miesiącami zamykał się w domu i bał się wyjść na ulicę, czasem pił i bawił
się co wieczór”. Próbował oswajać chorobę, najlepiej jak umiał, kpiąc z niej:
„Nerwy w okrutnym stanie. Nie wiem, jaka na to rada: Philosophey, czy
po prostu jędrna a gorąca dziewczyna. (Tak jest! Ja także sądzę, że ta
druga!)” – pisał do Emila Zegadłowicza.
Na kłopoty z własnym zdrowiem nakładały się problemy rodzinne.
Śmierć ojca (został pochowany na cmentarzu żydowskim w Łodzi), która
na długo wytrąciła poetę z równowagi, i choroba psychiczna matki, którą
po próbie samobójczej umieszczono w zakładzie dla nerwowo chorych
w Otwocku. Cierpiała „na czarodziejstwo tragicznego syna”, napisała Irena
Tuwim. Przez lata dręczyła ją obsesja świata opanowanego przez
antysemitów, którzy nienawidzą jej syna, mówiła Jaffemu żona poety.
Tuwim nie odwiedzał matki, początkowo – bo zakazali tego lekarze,
a potem już sam nie chciał. „Nie stać go było na to nerwowo” –
wspominała siostra. – „«Chcę ją zachować w pamięci taką, jaka była
dawniej» – mówił”. Ale siostra i kuzynka, Ewa Drozdowska, po każdej
wizycie musiały zdawać mu bardzo szczegółowe sprawozdanie z jej
przebiegu. Jednak ani jedna, ani druga nie mówiły mu prawdy o stanie
matki. Choroba robiła szybkie postępy, Adela zmieniała się coraz bardziej.
Mimo to Irena czuła, że brat domyśla się wszystkiego. Matkę widział
ostatni raz w życiu latem 1935 roku.
Uciekał od choroby i kłopotów w pracę. W drugiej połowie lat
trzydziestych niespodziewanie objawił się nowy, nieoczekiwany,
wspaniały Tuwim. Dobrze znano poetę, jakiego nie było w polskiej
literaturze od czasu romantyków, znano tłumacza o wyjątkowym słuchu
językowym, autora lirycznych piosenek oraz kabaretowych monologów
i skeczów. Znano wreszcie Tuwima bibliofila i kolekcjonera. Tymczasem
nagle narodził się Tuwim – autor wierszy dla dzieci. Owszem, było
wiadomo, że napisał na zamówienie kilka wierszy, które weszły w skład
czytanek Mariana Falskiego dla młodszych klas szkoły powszechnej
(między innymi słynne Abecadło, Dwa Michały i wierszyk o Murzynku
Bambo, który po latach okaże się niepoprawny politycznie), ale nikt nie
spodziewał się takiej erupcji bajkopisarskiego talentu, jaka nastąpiła.
Wytłumaczenie mogło być tylko jedno. W drugiej połowie lat
trzydziestych XX wieku nad Polską rozbiła się bania z dziecięcą poezją.
Chwilę po Tuwimie równie nieoczekiwanie wiersze dla dzieci zaczął pisać
Jan Brzechwa. I też od razu te najgenialniejsze: Tańcowała igła z nitką,
Kaczka dziwaczka, Staś Pytalski, Żuraw i czapla.
Pierwsze wiersze Tuwima dla dzieci ukazały się na tytułowej stronie
piątego numeru „Wiadomości Literackich” z 1935 roku. Ale nie zapowiadały
jeszcze tego, co nastąpiło rok później. Najpierw w numerze z 2 kwietnia
1936 roku ukazały się w „Wiadomościach” Lokomotywa i Ptasie radio, a 9
sierpnia wiersz O słoniu bez pamięci, bo taki tytuł nosił pierwotnie Słoń
Trąbalski. Później utworów dla dzieci przybywało, jeden – O Grzesiu
kłamczuchu i jego cioci – został nawet wydrukowany z zabawnym błędem
w tytule, który kłamczucha zmienił w łakomczucha. Aż wreszcie w 1938
roku, w wydawnictwie J. Przeworskiego, ukazały się cztery książeczki
z wierszami, bez których do dziś nie mogą obyć się żadna przedszkolna
i szkolna edukacja. Najpierw Lokomotywa, później O panu Tralalińskim,
następnie Słoń Trąbalski, wreszcie Zosia Samosia i inne wierszyki. Gdyby
kiedykolwiek zabrakło powodów, by Tuwim znalazł się wśród
najwybitniejszych postaci polskiej literatury, to te utwory dają mu to
miejsce na pewno. Po raz kolejny pokazał, że niemal wszystko, czego
dotknie piórem, zamienia się w złoto. A przemawiające do dziecięcej
wyobraźni ilustracje autorstwa między innymi Janusza Lewitta i Jerzego
Hima jeszcze wzmacniały siłę utworów.
Wiersze były dla wszystkich zaskoczeniem. Poeta nie miał przecież dzieci,
bo tak z żoną zdecydowali. Miał tylko psa, Dżońcia. „Dżońcio był Niemiec
(rasista) z rodu Zwerg-Schnauzerów. Jeżeli się nie mylę, pieski te
po angielsku nazywają się Miniature-Schnauzer” – pisał. „Dżońcio był
najmilszym, najmądrzejszym i najserdeczniejszym pieskiem w Warszawie”
– wtórowała Izabela Czajka-Stachowicz.

Mój piesek Dżońcio – oto go macie –
To mój największy w świecie przyjaciel.
Codziennie w kącie kanapy siadam
I z moim Dżońciem gadam i gadam.
Gadam i gadam, a Dżońcio milczy,
Lecz mnie rozumie piesek najmilszy.

Tuwim, jak każdy właściciel psa, był zakochany w Dżońciu, i przy każdej
okazji opowiadał przyjaciołom o dowodach jego wyjątkowości. Biada
temu, kto miałby czelność powiedzieć, że jest gdzieś na świecie pies
mądrzejszy niż Dżońcio. Któregoś razu zrobiła to Izabela Czajka-Stachowicz,
pytając, czy pupil poety potrafi śpiewać.
– Ha, ha, dobre! Czy Dżońcio śpiewa? Przecież do cyrku chcieli go
zaangażować jako wybitnego śpiewaka – usłyszała w odpowiedzi.
Na dokładkę dowiedziała się, że Dżońcio nie tylko świetnie potrafi
„wyśpiewać” samogłoski a-o-u-e, ale nawet bardzo wyraźnie wymawia „i”.
W „Wiadomościach Literackich” entuzjastycznie powitała Tuwima –
poetę dla dzieci – Janina Broniewska. Zachwyciła się Lokomotywą,
w której „melodia i rytm Tuwimowego wiersza wpadają w stukot
prawdziwych buforów, świszcze para, tłoki obracają wielkie koła ze stali”,
ale prawdziwy entuzjazm wzbudziło w niej Ptasie radio. „To już koncert
nad koncerty. Tak właśnie potrafią śpiewać tylko ptaki, tak właśnie potrafi
pisać tylko Tuwim, rozumiejący ptasią mowę, na wzór znanego dzieciom
całego świata wielkiego czarodzieja doktora Dolittle’a” – pisała.
Jednak jak zwykle nie wszyscy byli równie zachwyceni. Przedstawicielka
Inteligencji Katolickiej Wielkiego Pomorza przysłała do „Dziennika
Bydgoskiego” list, który przedrukowały później i inne prawicowe gazety.
Pisała, że jest zaniepokojona, iż w tym samym czasie, gdy „wzniesione
walecznym ramieniem ojców i scementowane ich krwią przedmurze
chrześcijaństwa” broni się przed ohydą wschodniego bolszewizmu
i pogańskiego rasizmu, który prze z Zachodu, w murach fortecy dochodzi
do zdrady. Swoją krecią robotę rozpoczęli prastarzy wrogowie kultury
chrześcijańskiej i katolickich ideałów – Żydzi. Żerowali dotąd – pisała pani
Sp. – na „zbolałych polskich kieszeniach”, ale było im mało. Potworne
macki izraelskiego polipa sięgnęły już po młodzież akademicką, rozrzucając
na uniwersytetach ziarno czerwonej zarazy, a teraz ich złowróżbny uścisk
zagraża najmłodszym. Konkretnie zagraża im książeczka Słoń Trąbalski
niejakiego Tuwima – Żyda, co zdaniem autorki tłumaczyło wszystko.
Książeczka niby wesoła, niby barwna, z miłymi ilustracjami, jakie lubią
dzieci, ale wszystko po to, by tym bardziej perfidnie oddziaływać
na dziecięce umysły bolszewickimi piśmidłami. Bo czegóż uczy polskie
dzieci wiersz o kózce, co skakała i nóżkę złamała? Otóż zdaniem
przedstawicielki Inteligencji Katolickiej Wielkiego Pomorza wcale nie
ostrożności, a wręcz przeciwnie, nieposłuszeństwa wobec rodziców; wszak
autor pisze, że dwadzieścia innych kózek od rana do wieczora skacze i nic
im się złego nie stało. „Komentarze zbyteczne, robota szyta grubym
ściegiem. Typowy przemyt oszukańczego towaru w ręce
nieuświadomionych klientów”. Takiego samego, jak w wierszu o cioci
(„prawdziwy typ nalewkowski”), która uczy małego Grzesia kłamać.
Autorka listu wezwała matki, ojców, a nawet ciocie, by nie dali się zwieść
urodą książeczki Tuwima. Niech zapoznają się z treścią, „a przede
wszystkim z nazwiskiem autora”, i bronią polskie dzieci przed bolszewicką
zarazą. A endecki dziennik „ABC” zapytał wprost: „Odkąd Żyd Tuwim ma
wychowywać polskie dzieci?”.
Koniec pięknej legendy

Po śmierci Józefa Piłsudskiego w maju 1935 roku Tuwim opublikował


w „Wiadomościach Literackich” odę Aere paerennius. Był już wtedy bardzo
daleki od bezkrytycznego uwielbienia dla Marszałka, zwłaszcza dla tych
ludzi z jego otoczenia, którzy w imieniu Piłsudskiego dopuszczali się rzeczy
coraz bardziej zasługujących na potępienie. Ale chciał docenić wielkość
człowieka, który dał Polsce wolność. Wraz ze śmiercią Marszałka kończyła
się ostatnia romantyczna epoka w historii Polski. Nikt nie wiedział,
co będzie dalej. Piłsudski nie pozostawił następcy o porównywalnym
formacie.
Dla skamandrytów, dla dużej części inteligencji II Rzeczypospolitej, dla
samego Tuwima, Piłsudski był też ostatnim człowiekiem, który mimo
wszystkich wad i dyktatorskich ciągot mógł powstrzymać Polskę na złej
drodze, na której kraj się znalazł. Ale Piłsudskiego właśnie zabrakło.

Pomnik trwalszy nad spiż własnym żywotem wzniósł,
Górą trudów się wzbił ponad Giewontu szczyt,
I nie skruszy go czas ani nie przeżre rdza,
Ani stokrotny wiek skazy nie znajdzie w Nim.

Dziesięć lat później, na wojennej emigracji, szykując się już do powrotu
do nowej Polski i przeczuwając, być może, że innych będzie opiewał
bogów, zastanawiał się, jak tylu ludzi, wśród nich i on sam, mogło dać się
zaczadzić „romantycznym fluidem”, promieniującym od Piłsudskiego.
„Dużo się na to złożyło powodów” – pisał – „a między innymi
oszołomienie niepodległością, emocjonalne zabrnięcie w rozmaite fałsze
historyczne, przyjęte przez moje pokolenie za dobrą monetę, straszliwy
balast poezji i «mistycyzmu», jaki najniepotrzebniej przejęliśmy od wieku
XIX, zamiast go zrzucić z siebie”.
W połowie lat trzydziestych kończyły się już także dobre stosunki
skamandrytów z sanacyjnymi oficerami i ministrami. Coraz mniej mieli
czasu na spotkania, coraz częściej różnili się poglądami. Po uwięzieniu
w twierdzy brzeskiej opozycyjnych posłów, po utworzeniu w Berezie
Kartuskiej obozu, w którym bez wyroku sądowego izolowano ludzi
uznanych przez rząd za przeciwników, nawet przyjaźń z Wieniawą zaczęła
się rozłazić, rwać, pękać w szwach. Słonimski i Tuwim czuli, jak brunatnieje
życie w Polsce, dla Wieniawy za późno już było na zmianę skóry. Im coraz
dalej było do sanatorów, on bronił wybranej drogi życia. Marian Hemar
napisał wiersz Pułkownik i poeci. O cygańskiej kompanii, eleganckim
pułkowniku i szykownych poetach, którzy spotykali się co dzień między
drugą a trzecią na półpiętrze w Ziemiańskiej: „Czulili się, klepali, /
Komplementowali, / Oni – że taki zdolny, / On ich – że tacy śmiali”.
Uwielbiali się, bo oni widzieli w nim nie oficera, ale romantyka, on w nich
wojowników. Aż przyszedł czas, że przestali siadywać przy
zarezerwowanym stoliku, przestali się rozumieć, coraz więcej rzeczy mieli
już sobie za złe. Długoszowskiego irytowała fascynacja Słonimskiego
i Tuwima pacyfizmem, radosno-pochwalny gwałt, którym witana jest „byle
brechta, aby tylko zabarwiona barszczem antywojennym”.
– Wystarczy wykazać w materii wojny tylko obiektywność, aby narazić
się na napaść albo w najlepszym razie milczenie – mówił rozgoryczony
o skłaniających się coraz bardziej ku lewicy przyjaciołach, żonglujących
pięknymi słowami, wspaniałymi ideami i świetnymi dowcipami, ale coraz
mniej, jego zdaniem, rozumiejących ze świata. „Dzisiaj się czasem, z dala, /
Ujrzą – ogień i woda... / Ogień westchnie: niestety... / Woda zaszemrze:
szkoda...” – napisał Hemar.
Kilka lat później Wieniawa trafił na karty powstających w Brazylii i USA
Kwiatów polskich. Ale długi fragment o „cyganie szwoleżerskim”, z którym
Tuwim miał stworzyć Pułk Pegazów – „imienia Pięknej Legendy... Mówię
o tej Błękitnej, Siwej” – wypadł z drukowanej po wojnie wersji poematu.
Niezależnie od tego, czy Tuwim usunął go dobrowolnie, czy też uległ
cenzurze, która nie akceptowała przywoływania mitu Marszałka, pozostał
w tych słowach żal za przyjaźnią, która umarła tak niespodziewanie.
W ten sposób dobiegła kresu jedna z najpiękniejszych legend
dwudziestolecia, możliwa tylko wtedy, gdy poeci zakładają mundury,
by bić się o niepodległość, a generałowie malują i piszą wiersze. Został
sentyment, czasem resztki lojalności. Choć bywało, że skamandryci jeszcze
z niej korzystali.
We wrześniu 1936 roku cenzor wstrzymał po próbie generalnej
szykowaną w Cyruliku Warszawskim premierę farsy Tuwima i Hemara
Kariera Alfa Omegi. Grający w spektaklu rolę Ekscelencji Tadeusz Olsza
po charakteryzacji zbyt przypominał urzędującego szefa rządu. Autorzy
popędzili do premiera Felicjana Sławoja Składkowskiego z interwencją.
„Słyszałem, że panowie zrobiliście mnie tu na...” – Marian Hemar nie
zdradził, co dokładnie usłyszeli, ale premier raczej nie mógł mieć złudzeń,
że Ekscelencja jest postacią świetlaną. Mimo to dał zgodę. „Ufam waszemu
smakowi” – miał powiedzieć po trwającej zaledwie minutę audiencji.
Akceptacja samego premiera („Puścić w całości!”) miała taką moc, że żaden
cenzor nie śmiał więcej ingerować w treść sztuki. Było to kłopotliwe,
wspominał Hemar, bo część najostrzejszych żartów wcale nie była
przeznaczona na scenę, miała tylko ułatwić targi z cenzorami o rzeczy,
na których autorom naprawdę zależało.
Kariera Alfa Omegi drwiła przede wszystkim z słynnego już wtedy
na całym świecie tenora Jana Kiepury, któremu najwyraźniej przestała
wystarczać popularność artysty i zaczął „zbawiać świat”. W przerwach
między ariami wyśpiewywanymi z dachów samochodów i balkonów
hoteli dzielił się z publicznością swoimi historiozoficznymi i politycznymi
teoriami na temat tego, co zrobić, żeby było lepiej.
Tuwim już wcześniej kpił z megalomanii śpiewaka. W ulotce Jan Kiepura
= 44 ogłosił sensacyjne odkrycie, ostatecznie rozstrzygając kwestię, kogo
miał na myśli Wieszcz Adam. A w skeczu Jan Piekura grający główną rolę
Adolf Dymsza przechwalał się:
– Pewien hiszpański lord chciał zostać moim pedikiurzystą i płacić mi
za to tysiąc dolarów tygodniowo. Zgodziliśmy się na tysiąc pięćset.
W Mediolanie w teatrze La Scala wziąłem tak wysokie C, że przebiło dziurę
w suficie.
Dlatego gdy świat z wizji Kiepury zaczął przybierać niebezpiecznie
autorytarne kształty, Tuwim tym chętniej szydził ze śpiewaka. Alf
(w Karierze grał go także Dymsza), na co dzień skromny urzędnik
Państwowego Urzędu Obserwacji Lotu Ptaków, niespodziewanie
rozpoczyna światową karierę jako tenor: „Omega ach, Omega ach! / Omega
śpiewa, wlazł na dach! / Omega film! Omega z płyt! / Omega raj! Omega
szczyt! / Omega skok! Omega hop! / Omega bardzo fajny chłop! / Omega
grzmi! Omega łka! / Omega Alf – to ja!”. Po takiej prezentacji wiadomo
było, że Omega, „prosty chłopak z Brzozowca”, to właśnie Kiepura –
„chłopiec z Sosnowca”. Zdobywszy popularność, Alf chce więcej. Postanawia
podpowiedzieć Ekscelencji (szefowi PUOLP-u), jak obudzić entuzjazm
narodu. Potrzebne są trafiające do serc hasła i silne ręce, które wezmą
władzę. Recenzenci nie mogli mieć wątpliwości, że spektakl to przy okazji
gryząca satyra na zapędy sanacyjnej władzy. A premier Felicjan Sławoj
Składkowski (zazdrosny o popularność Alfa Ekscelencja postanawia nawet
nauczyć się śpiewać) jak najbardziej słusznie podejrzewał, że, najoględniej
mówiąc, nie wypada w nim najlepiej.
Kariera Alfa Omegi cieszyła się w Warszawie ogromną popularnością,
recenzje były znakomite, sto sześćdziesiąt przedstawień kończyło się
owacjami. I to mimo ataków przypuszczonych przez „Prosto z Mostu”
i endecką popołudniówkę „Jutro”, w których odmawiano „dwóm Żydom”
Tuwimowi i Hemarowi nie tylko prawa do pisania, ale nawet do polskiego
obywatelstwa. „Wiadomości Literackie” w rubryce „Camera Obscura”
(a więc zapewne piórem Tuwima) odpowiedziały, że przecież Wojciech
Wasiutyński z „Jutra” i Stanisław Piasecki z „Prosto z Mostu” to półkrwi
Żydzi, a więc z prostego rachunku wynika, że razem składają się na jednego
Żyda i jednego Polaka. Wasiutyński, dotknięty do żywego sugestią,
że w jego żyłach mogłaby płynąć żydowska krew, wytoczył nawet
„Wiadomościom” proces, ale sąd uznał, że ujawnienie żydowskiego
pochodzenia ani go nie obraża, ani nie grozi utratą zaufania czytelników.
Gorzej było, kiedy Cyrulik ruszył z przedstawieniem w Polskę.
W Krakowie obyło się bez problemów, ale w Poznaniu antysemiccy
korporanci mieli dość siły, by zablokować pokazy sztuki „napisanej przez
wnuków niearyjskich babek”. We Lwowie prawdziwi Polacy byli
wystarczająco zdeterminowani, by nie dopuścić do „rozkładowej
propagandy, obrażającej państwowe i narodowe instynkty”, szerzonej przez
komunistę Tuwima. W Sosnowcu swoje dołożyli lokalni patrioci,
do żywego dotknięci „lżeniem” ich znanego na całym świecie krajana
i Polaka. „Dwóch Żydków postanowiło go ośmieszyć. Napisali głupawy
«szmonces», scenicznie dobrze zrobiony, i nabijają się pośrednio z Polaków,
iż się cieszą z powodzenia Polaka” – pisał ukazujący się w Zagłębiu
Dąbrowskim prawicowy „Kurier Zachodni”.
Pomysł Kariery Alfa Omegi podpowiedział autorom Kazimierz
Wierzyński. Po awanturach i zakazach Tuwim ogłosił w „Szpilkach” List
do przyjaciela-poety (aryjczyka, katolika i „Gazety Polskiej”
współpracownika). Relacjonując perypetie wodewilu w różnych miastach,
wezwał przyjaciela w przewrotnym liście, by uderzył się w piersi
i zameldował gdzie trzeba, że to on sam, z własnej woli namówił Tuwima
i Hemara do napisania sztuki, mającej na celu rozkładową propagandę,
lżenie narodowych uczuć i szczucie na prawdziwych patriotów. „A na drugi
raz nie podbechtuj Żydków, mój aryjski i katolicki Żuczku, do pisania
antypaństwowych i rozkładowych sztuk. Całuję cię, w co każesz. I oni mnie
też” – kończył list.
W tym samym czasie, co farsową Karierę Tuwim pisał cykl zatytułowany
Z wierszy o państwie. Dwanaście wierszy ukazało się w „Wiadomościach
Literackich” w marcu 1935 roku. Poeta nie krył w nich rozgoryczenia
i zawodu Polską. Jasno mówił, czym różni się Polska Piłsudskiego od tej,
w której władzę przejmowali już inni, zarzucał rządzącym niszczenie kraju,
tłumaczył, dlaczego jest mu w ojczyźnie źle. Nie o takiej ojczyźnie śnił, nie
tak ją sobie wyobrażał.

Wielki to mozół i tortura
Być państwem wymodlonym przez
Poetów, co maczali pióra
W gorzkim inkauście krwi i łez.

Wymodlona przez Tuwima Polska nie miała być państwem
ksenofobicznym, policyjnym, niesprawiedliwym, w którym używa się
wielkich słów przywołujących dawne ideały, by ukryć coraz bardziej
ponurą rzeczywistość. Poeta bał się czarnosecinnego jaśniechamstwa coraz
bardziej rozpychającego się i panoszącego na łamach gazet.

Otóż: czy Panu Ministrowi
Wiadomo, że od wielu lat
Ferajna durniów i szumowin
Fałszywe słowa puszcza w świat?

Czy Pan Minister nie uważa,
Że zbrodnia ta, powszechna już,
Na wielkie straty skarb naraża,
Skarb (mówiąc szeptem) ludzkich dusz?

– zwracał się Tuwim wprost do ministra spraw wewnętrznych. Poeta, dla
którego słowo było materiałem najdelikatniejszym, którym posługiwał się
jak wirtuoz, nie mógł pogodzić się z myślą, że ten sam język może służyć
do okłamywania ludzi, gmatwania znaczeń, ukrywania prawdy. Chciał
odebrać państwowotwórczym ideologom prawo do wykorzystywania słów,
którymi wcześniej posługiwali się romantycy. Tym bardziej że dojrzewał
już w nim Bal w Operze.
Bal w Operze

Wiersze o państwie, mimo wielu gorzkich słów i oskarżeń skierowanych


do rządzących, mogły się jeszcze ukazać. Powstały rok później (Tuwim pisał
go latem 1936 roku w podczas pobytu w majątku Sikorz) poemat Bal
w Operze, groteskowy obraz Polski żywiącej się kłamstwem i ideologiczną
propagandą, kończący się apokaliptyczną wizją katastrofy, która z winy
polityków grozi współczesnemu światu, nie miał już żadnych szans,
by pojawić się w oficjalnym obiegu.

Dzisiaj wielki bal w Operze!
Sam potężny Archikrator
Dał najwyższy protektorat,
Wszelka dziwka majtki pierze
I na kredyt kiecki bierze...

Językiem, którym Tuwim opisywał w poemacie polską rzeczywistość,
dawno o Polsce nie pisano. Bal w Operze był balem z ducha Balu
manekinów Brunona Jasieńskiego, Balu u Senatora Mickiewicza, Wesela
Stanisława Wyspiańskiego. W jeden wieczór na symbolicznym balu
pojawiają się wszyscy: politycy i kurwy, policjanci i złodzieje, generałowie
i tajniacy, bogacze w rolls-royce’ach i pijacy w rowach. Połączeni w chorym
transie nie dostrzegają, jak wszystko wokół wali się i ginie. Omamieni
powszechnym, wszechogarniającym bełkotem IDEOLO w gazetach
i przemówieniach uwierzyli w dziejową rolę, którą mają do odegrania.
Mimo wszystko i mimo wszystkich.
Poemat zaczynał się przedmową, będącą cytatem z Objawienia świętego
Jana: „I zrzucony jest smok wielki, wąż on starodawny, którego zowią
diabłem i szatanem, który zwodzi wszystek okrąg świata. Zrzucony jest
na ziemię i aniołowie jego z nim są zrzuceni (...). I widziałem niewiastę,
siedzącą na szkarłatno-czerwonej bestii pełnej imion bluźnierstwa...”. Ale
potem było już bez metafor.

I dalej się wije i tłuszczem obrasta,
I nonszalancko ogonem chlasta
Największa atrakcja Balu!
I przyśpiewuje „Komu dziś dać?
Komu dziś dać?
Komu dziś dać?”.
Promieniejąca Kurwa – Mać
Kurwa – Mieć
Kurwa – Brać!
„Jak bal, to bal! Maestro, wal!
Grubasku, teraz solo!
O IDEOL! O IDEAL!
Takie małe, słodkie IDEOLO!”.

Naiwnością byłoby liczyć, że cenzura zgodzi się na opublikowanie
poematu oskarżającego rząd i policję o faszyzację życia w kraju. Kilka
łagodniejszych i bardziej strawnych dla cenzury fragmentów ukazało się
w pismach opozycji, fragment jednego z rozdziałów opublikował
„Skamander”, poza tym poemat krążył po Warszawie w odpisach. Młodzi
komunizujący poeci, którzy traktowali już Tuwima jako przedstawiciela
innego świata, mieszczańskiego, bezpiecznego, pogrążonego w marazmie
i zgniłych kompromisach, niechętnego rewolucyjnym wzlotom – nagle
zobaczyli twórcę gorącego, który widział świat równie ostro, jeśli nie ostrzej
niż oni. „Czy zdajesz sobie sprawę, że to jest synteza całego naszego życia,
naszej epoki?” – mówił przejęty malarz i grafik Franciszek Siedlecki, który
przyniósł odpis Balu do mieszkania Seweryna Pollaka. Czytał, akcentując
oddzielnie każde słowo, jak Tuwim:

Na ratuszu bije druga,
Na tajniaka tajniak mruga...

„Długo potem powtarzaliśmy poszczególne fragmenty” – wspominał
Pollak. „Druk będzie musiał być prywatny. Konfiskata pewna... Kilka scen
z «gliną»i szpiclami oszałamiające” – napisał Emil Zegadłowicz
po wieczorze, podczas którego Tuwim przeczytał mu poemat.
Tuwim nie zdecydował się na demonstracyjne ogłoszenie Balu w Operze
drukiem. Bez oglądania się na zakazy cenzury i łatwo przewidywalną
reakcję nie tylko dyżurnych polemistów, ale i opinii publicznej. Wieszczył
przecież Polsce katastrofę i nie zostawiał wątpliwości, kto jest jej winien.

Wszystkich wszyscy diabli wzięli
diabli wzięli
diabli wzięli
Aż ze śmiechu małpy spadły
Z zodiakalnej karuzeli.

Bal przetrwał wojnę tylko dzięki kopiom. Drukiem ukazał się dopiero
w 1946 roku, w pięciu kolejnych numerach tygodnika „Szpilki” z lipca
i sierpnia. W dodatku w PRL, choć antysanacyjny wydźwięk Balu stał się
jego zaletą, zarzucano poecie pornografię, a co bardziej drażliwe słowa
wykropkowywano. Na samodzielne wydanie książkowe poemat musiał
poczekać trzydzieści sześć lat, do roku 1982.
Autor uprasza liczne zastępy bliźnich, aby go
w dupę pocałowali

Wiersz, w którym autor grzecznie, ale stanowczo uprasza liczne zastępy


bliźnich, aby go w dupę pocałowali ukazał się w 1937 roku w Poznaniu,
potajemnie, w bibliofilskim nakładzie trzydziestu egzemplarzy.
Andrzej Piwowarczyk, wtedy siedemnastoletni ledwie praktykant
w maleńkiej poznańskiej drukarni, a po wojnie pisarz, chciał tak naprawdę
wydrukować Bal w Operze. Dowiedział się o kłopotach Tuwima
z publikacją poematu przypadkiem, z listu Emila Zegadłowicza. Wcześniej
złożył już na maszynie zecerskiej kilka innych zakazanych druków, dlatego
postanowił zaproponować Tuwimowi, że może to zrobić także z Balem.
Napisał do poety list. Po kilku dniach otrzymał odpowiedź. Że raczej nie,
bo poemat nie jest jeszcze skończony, „...ale moglibyśmy pomyśleć
o innym wierszydle”. Utworów, które przy obowiązujące cenzurze
prewencyjnej nie miały szans na druk nawet w prasie opozycyjnej, miał
więcej. A owym wierszydłem był właśnie utwór, w którym poeta złożył
licznym zastępom bliźnich propozycję, aby go pocałowali w dupę.
Piwowarczyk chciał wydać go w pięciu egzemplarzach, Tuwim uznał,
że może być ich trzydzieści.
W wierszu Tuwim wyliczał tych, którzy jego zdaniem robili wszystko,
by doprowadzić Polskę do upadku. A przy okazji dokuczyli także jemu.

Absztyfikanci grubej Berty
I katowickie węglokopy,
I borysławskie naftowierty,
I lodzermensche, bycze chłopy,
Warszawskie bubki, żygolaki
Z szajką wytwornych pind na kupę,
Rębajły, franty, zabijaki,
Całujcie mnie wszyscy w dupę.

Proponował to (uprzejmie, ale stanowczo) wszystkim bez wyjątku,
i po równo. Izraelickim doktorkom, co w Bochni, Stryju i Krakowie szerzą
„kulturalną francę”, i aryjskim poszukiwaczom germańskiej krwi, nudnym
socjałom i neokatolikom, wszechsłowiańskim marzycielom i palestyńskim
syjontkom, łapiduchom z Jasnej Góry i parchom z Góry Kalwarii. Zuchom
z Makabi i szturmowcom z Obozu Wielkiej Polski. Skurwysynom fortuny,
uperfumowanym gówniarzom i tym, co mieszkają dziś w pałacach,
a niedawno jeszcze chodzili srać pod chałupę. Aryjskim rzeczoznawcom,
wypierdom germańskiego ducha, którzy odmawiali mu prawa do bycia
Polakiem („Gdy swoją krew i waszą sprawdzę / Wierzcie mi, jedna będzie
jucha”). A nawet księdzu, co ma zawiązanego na supeł kutasa, żeby mu
czasem nie pohasał. Rozliczał się z tymi, którzy przez dwadzieścia lat nie
pozwalali mu normalnie żyć. Z endeckimi krytykami, którzy widzieli
w nim przede wszystkim Żyda, a nie poetę, i z nawiedzonymi syjonistami,
którzy mieli go za najgorszego odszczepieńca.

I wy, o których zapomniałem,
lub pominąłem was przez litość,
albo dlatego że się bałem,
albo że taka was obfitość,
i ty cenzorze, co za wiersz ten
zapewne skarzesz mnie na ciupę,
I żem się stał świntuchów hersztem,
Całujcie mnie wszyscy w dupę!

Takim wezwaniem kończyła się każda z dziewięciu zwrotek wiersza.
Tuwim załatwił też porachunki z człowiekiem, z którymi miał od dawna
na pieńku. Docent Stanisław Cywiński z Uniwersytetu Stefana Batorego
w Wilnie dziewięć lat wcześniej zarzucił Tuwimowi nienawiść
do Mickiewicza i skomentował nagrodę miasta Łodzi dla poety
pogardliwym prychnięciem Też... laureat. Napisał, że Tuwim to poeta
żydowski, a nie polski, i wypomniał, że w 1905 roku jedenastolatek nie
wziął udziału w bojkocie rosyjskiej szkoły. W odwecie trafił do wiersza.

Item ów belfer szkoły żeńskiej,
Co dużo chciałby, a nie może,
Item profesor Cy... wileński
(Pan wie już za co, profesorze!)
I ty za młodu niedorżnięta
Megiero, co masz taki tupet,
Że szczujesz na mnie swe szczenięta;
Całujcie mnie wszyscy w dupę.

Jeśli poecie za mało było wrogów, mógł być pewien,
że po opublikowaniu wiersza przybędzie mu ich bardzo wielu. Najpierw
jednak trzeba było wynieść z drukarni, nie budząc podejrzeń, odpowiednią
liczbę ołowianych czcionek, potrzebnych, by złożyć utwór. Zajęło to
Piwowarczykowi dziesięć wieczorów, ale dużo trudniejsza była druga część
zadania: wniesienie gotowego składu do drukarni i odbicie egzemplarzy
wiersza na starej prasie ręcznej. Udało się, kilka dni później mógł wysłać
Tuwimowi paczuszkę z gotowymi egzemplarzami „wierszydła”. Zszytymi
szarą nicią, którą Piwowarczykowi przysłała matka do cerowania skarpetek.
Dla tych, którzy chcieliby poetę nękać za złamanie prawa, druki były
opatrzone informacją: „Dla autora egzemplarzy prywatnych,
niesprzedażnych trzydzieści”.
Po otrzymaniu przesyłki Tuwim zaprosił młodego drukarza do siebie
i obdarował kilkoma tomikami swoich wierszy z czułymi dedykacjami.
„Nie żal było, zaiste niezjedzonych obiadów, bo argentyński papier
na wydanie pierwszego, nielegalnego wiersza Tuwima finansowałem
z własnej kieszeni” – wspominał Piwowarczyk. Nie żałował też dni strachu,
co będzie, gdy wyda się i kradzież czcionek, i nielegalne odbijanie wierszy:
„Zaszczyt osobistego spotkania z poetą wynagrodził mi tysiąckrotnie
wszystkie starania i troski”. No i tytuł, którym Tuwim zaczął go odtąd
nazywać w listach: Najmilszy z Gutenbergów. Dedykacja na zakazanym
druku brzmiała: „Egzemplarz nr 2. Drogiemu typografiątku z wdzięcznością
i przyjaźnią”. Po Wierszu Piwowarczyk przygotował jeszcze maleńkie,
bibliofilskie wydanie Słopiewni i kilka innych druków, „które
ze wzruszeniem oglądaliśmy obydwaj już po wojnie”.
Tuwim podarował egzemplarz wiersza „z tytułem nie do powtarzania”
Józefowi Chudkowi, również kolekcjonerowi kuriozów. Przy okazji wrócili
do starej rozmowy o drukach pornograficznych. Tuwim przekonywał,
że jego wiersz nie jest żadną pornografią, jest po prostu pisany soczystym
językiem. Ale profesor Wacław Borowy, który też dostał egzemplarz
w prezencie, uznał, że nie może włączyć go do prywatnego księgozbioru,
„ze względu na godność domu”. Przekazał Wiersz do Biblioteki
Uniwersyteckiej w Warszawie.
W 1936 roku Tuwim rozpoczął współpracę z istniejącymi od grudnia
poprzedniego roku „Szpilkami” (po wojnie w tym piśmie ukazał się Bal
w Operze). Gdy zabrakło „Cyrulika”, to właśnie „Szpilki” stały się
miejscem, gdzie publikował utwory satyryczne i humoreski. Wobec
radykalizujących się coraz bardziej poglądów poety lewicowy tygodnik
wydawał się jak najbardziej na miejscu. „Walczył z wszelkimi przejawami
rodzimej kołtunerii; z objawami faszyzmu w Polsce, z antysemityzmem” –
wspominał po latach kontakty z Tuwimem redaktor „Szpilek” Eryk
Lipiński.
Twórcy nowego pisma marzyli o współpracy Tuwima, ale bali się
odmowy. „On był wielki, sławny, jego wiersze znała na pamięć cała
młodzież, a my – nieznani, w dodatku bez pieniędzy. Z czym do gościa” –
napisał Lipiński. To sam Tuwim zaproponował, że będzie dawał „Szpilkom”
swoje teksty, bo tygodnik dowcipny i dobry, a w dodatku będzie robił to
za darmo: „Honoraria zacznę brać, gdy pismo osiągnie nakład dwadzieścia
pięć tysięcy egzemplarzy!”. To nie była oferta współpracy, tylko prezent.
Przedwojenne „Szpilki” rzadko osiągały nakład wyższy niż trzy tysiące
egzemplarzy, a w dodatku nie zawsze udawało się wszystkie sprzedać.
Chyba że numer był szczególnie atrakcyjny, czyli „na przykład zawierał
wiersz Juliana Tuwima”, pisał Lipiński. Wtedy nakład zwiększano nawet
do dziesięciu tysięcy.
Tuwim zaangażował się we współpracę z lewicowym tygodnikiem
równie mocno, jak we wszystko, co robił. Od pierwszego numeru stał się
jego gwiazdą i... ostatnią deską ratunku. Po kilku miesiącach
od uruchomienia „Szpilki” wpadły bowiem w kłopoty finansowe i na dwa
tygodnie zniknęły nawet z rynku. Ale nazwisko nowego współpracownika
pozwoliło redakcji znaleźć wspólnika z pieniędzmi i stanąć na nogi.
A Jarmark rymów Tuwima był nagrodą dla czytelników, którzy z góry
opłacili roczną prenumeratę pisma.
Publikował w „Szpilkach” aktualne satyry polityczne i fraszki.
Wymierzone jak zwykle w antysemitów, endeków i rozkwitające wtedy
w Europie dość powszechnie faszyzmy. Stanisławowi Piaseckiemu z „Prosto
z Mostu” poświęcił wiersz zatytułowany Poeta zazdrości pewnemu
literatowi imieniem Staś, że jest Sarmatą; on zaś, nieszczęsny poeta, żydem
parchatym jest. Takoż obojej stron żywot wiernie opisany.

Staś duchem jest wzniosły, ideał ma swój,
To dusza szlachetna i czysta,
A ja jestem Żyd, jestem świnia i zbój,
I ach! Nasermaterialista!

U Stasia w głowinie porządek i ład,
Pogodnie, przyjemnie i równo,
Ja – w głowie żydowskiej i w sercu mam jad,
Szmoncesik, geszefcik i gówno.

W wierszu Hajhitla opisywał, jak w sielankowej „sennej ciszy nordyckiej
niedzieli” rodzi się brutalny faszyzm. Krytykował sanacyjne rządy
za zbliżenie z hitlerowskimi Niemcami. Podpisywane pakty, fetowane
uroczyście wizyty niemieckiej policji i pochlebstwa wygłaszane pod
adresem kanclerza Hitlera. Nikt nie mógł mieć wątpliwości, po której
stronie opowiada się poeta.
Po wojnie próbowano pisać, że już wtedy, gdy powstawał Bal w Operze,
narodził się Tuwim rewolucyjny, wierzący w komunizm, Stalina i ZSRR. To
nie była prawda. Nawet walcząc z sanacją, zwracając się przeciw strasznym
mieszczanom bełkocącym antysemickie frazesy w strasznych mieszkaniach,
nie robił tego w imię komunizmu, a tym bardziej z zachwytu tym,
co działo się w sowieckiej ojczyźnie proletariatu. W1928 roku,
wypowiadając się w ankiecie „Klasa robotnicza a literatura”,
przeprowadzonej przez pepeesowski dziennik „Robotnik”, Tuwim
odżegnywał się od socjalizmu. Przekonywał, że nie można przekreślić
kultury burżuazyjnej i na jej miejscu stworzyć kultury proletariackiej,
bo nie bardzo wiadomo, czym się one różnią. „Czy to pisząc o biednym
urzędniczku, czy o garbusie, czy o starej pannie, wychodzę z porywów
wszechludzkich, bez wyraźnej myśli o socjalizmie” – tłumaczył. W 1937 roku
w wywiadzie udzielonym komunizującej „Walce Ludu” skrytykował
radzieckie wydawnictwo poświęcone Puszkinowi z okazji rocznicy jego
śmierci. Autorzy dowodzili, że rewolucja pod sztandarami Lenina i Stalina
to spełnienie marzeń o wolności zmarłego sto lat wcześniej poety.
„Łączenie nazwiska Puszkina z tym, co się w Rosji dziś dzieje – to uzurpacja
lub przesada” – mówił Tuwim.
Co zrobiłby Puszkin, typowy „miagkotiełyj liberał” (mięczak), gdyby
trafił do stalinowskiej Rosji, zastanawiał się z kolei w lewicującym
żydowskim „Naszym Przeglądzie”. Przecież nie poparłby terroru, zabijania
„wrogów ludu i zdrajców”, wzywałby raczej do miłosierdzia i udzielał
schronienia kontrrewolucjonistom. „Co by się z nim stało? Rozstrzelaliby go
za kontakt z Judaszem Trockim”. Porównywał Rosję cara Mikołaja I z Rosją
Stalina. W tej pierwszej zaszczuto Puszkina, zginęli bezmyślnie Michaił
Lermontow i Aleksander Gribojedow. W drugiej nie jest lepiej, wielcy
poeci znów dławią się w dusznej atmosferze, zginął już Jesienin, zginął
Majakowski. „Ta analogia jest nawet zastanawiająca” – mówił.
Gdy w Moskwie pod koniec lat trzydziestych rozszalał się stalinowski
terror i w majestacie prawa zabijano niewinnych ludzi, oskarżanych o nie
dość gorące uczucia wobec rewolucji, Tuwim napisał sarkastyczny wiersz
Do władców moskiewskich. Byli cudotwórcami największymi
ze wszystkich, jakich znał dotąd świat. Zatrzymywali w biegu rzeki,
potrafili zmusić Tunguzów do czytania Puszkina, ale tego, do czego udało
im się przekonać ludzi skazanych na śmierć, ludzki rozum objąć nie potrafi
– pisał.

Ja bym cerkwie pootwierał w Moskwie,
Popom kazał piać, nie żurnalistom,
Że wasz sąd – to objawienie boskie,
A stracono ich – ręką ognistą.

Fraszka rzeki wstrzymywać w biegu,
Fraszka New York zrobić z Kazani!
Lecz przed wami – w karnym szeregu
Głowy chylą wrogowie skazani.

Lecz przed wami – i widmo śmierci
Lekceważy swój honor prastary!
Jeśli bite po pysku ofiary
Na dodatek biją się w piersi.

Rok przed wojną nie miał wątpliwości, co warte są zaklęcia
moskiewskiego tyrana. Pięć lat później zdawał się już o tym nie pamiętać.
Miał dla tych samych władców z Moskwy już zupełnie inne słowa.
Ostatnim przed wojną tomem poezji, która nie pełniła funkcji
publicystyczno-satyrycznych, była opublikowana pod koniec 1936 roku
Treść gorejąca. Potem ukazał się jeszcze tylko kolejny tom Wierszy
wybranych, antologia Cztery wieki fraszki polskiej, pojedyncze artykuły
przyszłego Panoptikum literackiego, które ostatecznie ukazało się dopiero
w roku 1950 roku pod tytułem Pegaz dęba. Pomysł „panopiticum
poetyckiego”, antologii kuriozów wersyfikacyjnych i ciekawostek
językoznawczych, zrodził się podczas czytania z ołówkiem w ręku.
„Mądrym dla zabawy, głupim na pociechę, że bywali jeszcze głupsi,
a wszystkim dla nauki, że to tylko igraszki, nie twórczość poetycka” – pisał
w przedmowie Tuwim.
Do antologii trafiły między innymi „rymeliki”, czyli polskie limeryki,
które pisał latem 1936 roku z Januszem Minkiewiczem, podczas wakacji
spędzanych pod Płockiem, w majątku Sikorz. Rankami powstawał Bal
w Operze, wieczorami Tuwim uczestniczył w zabawach przy kawie, między
innymi w układaniu owych „obłąkanych strof”, wywołanych „straszliwym
upałem”.

Pragnąc kurczęcia, pewien burmistrz
Przypuszczał do kucharki szturm i strz
elił jej w brzuch. Ta
odrzekła kuchta:
– Gdy kurcząt chcesz, to się do kur mizdrz.

Znacznie więcej rzeczy pozostało w sferze projektów. W kilku wywiadach
Tuwim mówił o powstającej biografii Puszkina, zapowiadał książkę
o Gogolu, pracę o dziejach żebraków, dziadów i włóczęgów, do której
od wielu lat zbierał materiały. Żadna z nich nie powstała.
Więcej sukcesów odnosił w teatrze. Adaptacje Żołnierza królowej
Madagaskaru Stanisława Dobrzańskiego (z muzyką Tadeusza
Sygietyńskiego), Jadzi wdowy Ryszarda Ruszkowskiego i Ożenku Nikołaja
Gogola odniosły spore sukcesy kasowe. Miały też niezłe recenzje. Nawet
Tadeusz Boy-Żeleński docenił kunszt Tuwima w przystosowywaniu
dziewiętnastowiecznych ramot do współczesnych potrzeb. „Jedno przerobił,
drugie poprawił, trzecie doprawił, inne wyrzucił i tak się rozbawił tą
robotą, że w rezultacie napisał wszystko sam. Z pierwotnego tekstu oprócz
pomysłu nie zostało nic” – pisał. Recenzenci entuzjastycznie przyjęli rolę
Miry Zimińskiej w Żołnierzu, bardzo przez Tuwima rozbudowaną.
„Niezrównana Zimińska doszła w parodii do takiego wyrafinowania,
że parodiuje samą parodię z perwersyjnym dowcipem” – dodawał Boy.
Ale to, co podobało się Boyowi, recenzentom „Wiadomości Literackich”
i ufającym ich rekomendacjom widzom, nie mogło podobać się
sprawozdawcom „Prosto z Mostu” i „Gońca Warszawskiego”. Po premierze
Jadzi wdowy Stanisław Piasecki napisał w „Prosto z Mostu” recenzję,
z której jasno wynikało, że oto Żyd Tuwim, powodowany atawistyczną
nienawiścią do wszystkiego, co polskie, złośliwie spreparował pogodną
krotochwilę Ruszkowskiego, żeby skarykaturować i zohydzić polskie
ziemiaństwo, przedstawiając je jako galerię idiotów, kretynów, bęcwałów,
łobuzów i kanciarzy. „Raz według wzoru Straszni mieszczanie, raz według
wzoru Miejscowa idiotka z tutejszym kretynem” – pisał Piasecki. Wszystko
to jeszcze doprawił dowcipami, za które dawniej w polskich domach
wyrzucało się za drzwi, podlał pornograficznym sosem i dał
do wystawienia drugiemu Żydowi, Arnoldowi Szyfmanowi. Ten uzupełnił
tekst o fikające nóżkami półnagie girlsy, odpowiednią muzyczkę i danie
dla żydowskiej publiczności wypełniającej na co dzień Teatr Polski gotowe.
„Żydzi wypełniają co wieczór widownię i śmieją się z satysfakcją
z ośmieszonych przez Żyda Tuwima przedstawicieli ziemiaństwa” – kpił
Tuwim, odpowiadając Piaseckiemu.
W „Gońcu” zaatakował go za to samo futurystyczny poeta Stanisław
Młodożeniec, pisujący w narodowo-radykalnym dzienniku pod
pseudonimem Jan Chmurek. Napisał, że Jadzia wdowa została „spaprana
szmoncesami Tuwima”, że jego adaptacja to „makabryczne
szmoncesowanie”, „zuchwałe pachciarskie przedrwiwanie polskiego świata”
i „nieodpowiedzialne, zaślinione i zacharkane wywcipuszki”,
przedstawienie to „wstrętna szmira i glancowana po judejsku nicówka”,
publiczność klaszcze „pod terrorem klaki judejskich rechotantów”
i „paskudnie się śmieje”, a ludzie, którzy powinni strzec polską literaturę
przed zaśmiecaniem: związki pisarzy, a nade wszystko Polska Akademia
Literatury, mają watę w nosach i nie czują „smrodliwego odoru”
dobywającego się ze sceny Teatru Polskiego.
Swoje dorzucił „Warszawski Dziennik Narodowy” w artykule wstępnym
Pachciarze kultury. Anonimowy autor zarzucił Tuwimowi i Szyfmanowi
„nienawiść do wszystkiego, co polskie”, ośmieszanie szlacheckich dworów,
pogardę przedstawicieli narodu wybranego dla barbarzyńców znad Wisły,
taką samą, jaką darzą biali podróżnicy afrykańskich dzikusów.
Odpowiadając w „Wiadomościach Literackich” na ataki, Tuwim dowiódł
Piaseckiemu i Młodożeńcowi, że zaślepieni nienawiścią do Żydów
(oczywiście nie przepuścił okazji, by wypomnieć Piaseckiemu domieszkę
semickiej krwi) nawet nie sprawdzili, co naprawdę napisał Ruszkowski.
A sztuka Ruszkowskiego to wcale nie taka niewinna i pogodna krotochwila,
jakby chcieli jej obrońcy. Wręcz przeciwnie, jej autor nie pozostawił
wątpliwości, że uważa swoich rodaków za spekulantów i lichwiarzy,
idiotów i fagasów, dziwolągów i karykatury, szarańczę i małpy. Na dowód
w obszernym artykule Tuwim przywoływał fragmenty farsy. Piasecki
na pewno wszystko to wie, ironizował, ale pewnie akurat podczas pisania
recenzji wypadło mu to z pamięci.
Po wystawieniu Ożenku Piasecki, a później także Stanisław Grzelecki,
zarzucili Tuwimowi nieudolny przekład sztuki Gogola. Przeróbkę właściwie,
uznał Piasecki: „Trudno bowiem inaczej nazwać przetłumaczenie Gogola
językiem... Wiecha”. To dlatego pełno w przekładzie zwrotów, takich jak
„uskutecznić zadowolnienie”, „skoro jeżeli”, czy „proszęż ja pana”. „Znamy tę
manierkę z innych przeróbek tuwimowskich: jest to tak zwane wyczuwanie
gustów publiczki, w czym specjalizują się panowie cyrulikowcy; Jadzia
wdowa przetłumaczona na język Wiecha zrobiła kasę, czemuż więc nie
spróbować tego samego z Gogolem?”. Tuwim odpowiedział błyskawicznie,
że po pierwsze przekładał Ożenek siedem lat przed Jadzią wdową, więc
zarzut pisania pod publiczkę jest chybiony, Stefan Wiechecki dopiero
zaczynał wówczas pisać swoje słynne felietony, więc o inspiracji też nie ma
mowy, ale najważniejsze jest, że Gogol po prostu pisał „tak zwanym
«językiem Wiecha»” i to już sto lat temu! Podobnym językiem zresztą
napisał Rewizora czy Martwe dusze. Wystarczy sięgnąć do tych sztuk
w oryginale. Język Gogola to istne rojowisko powiedzonek, przygaduszek,
wtrętów, zawijasów frazeologicznych, tłumaczył Tuwim: „A u nas recenzenci
(niestety, nie tylko p. Piasecki!) rozumują tak: Gogol. Klasyk. Więc pisze
«klasycznym językiem». Jak Goethe, Puszkin, Fredro... A tymczasem – figa.
Nic podobnego. Gogol pisze swoją gwarową mieszanką”. Taką samą, jaką
posługują się bohaterowie felietonów Wiecha.
Stanisław Grzelecki w endeckim „ABC” nazwał tuwimowskie
tłumaczenie „wyjątkowo niechlujnym”, a jego samego „cebulą”. „Żyd nie
zna widocznie dobrze rosyjskiego i nie rozumie różnic w epokach” – pisał.
Tuwim odpowiedział, że Grzelecki raczej nie powinien wypowiadać się
na temat epok, skoro nie wie nawet, kiedy Ożenek został napisany. Więc
Tuwim może być Żydem (a nawet cebulą!), ale nie zmieni to faktu,
że ignorantem jest jego adwersarz.
Gdy endeccy krytycy zajmowali się polszczyzną Tuwima, w powietrzu
czuło się już zbliżającą się wojnę. W takiej chwili zawsze łatwo znaleźć
pretekst do oskarżeń o osłabianie ducha i antywojenne knowania.
Przeciwnicy Tuwima wykorzystali okazję, by jeszcze raz spróbować pozbyć
się wroga. W nacjonalistycznych pismach domagano się spalenia jego
książek, wypominając pacyfistyczne wiersze i oskarżając o lewicowe
sympatie. „Niech się poeta żydowski pan Julian Tuwim nie dziwi, jeśli
jednolita opinia polska żąda zniszczenia jego dywersyjnych utworów” –
napisał w „Prosto z Mostu” Stanisław Piasecki. Jerzy Pietrkiewicz w „Jutrze
Pracy” wezwał do przeciwstawienia się dywersji politycznej i kulturalnej
Żydów piszących w języku polskim: Tuwima, Słonimskiego i Wittlina
(Józefa), spalenia ich książek na stosie, a co najmniej konfiskaty, i posłania
całej żydowskiej trójki poetów na szubienicę. Na nic innego nie zasługuje
ktoś, kto kieruje się wstrętem do żołnierskiego ideału i apoteozą
rozbestwionego tłumu, wtórował Pietrkiewiczowi inny endek, Jan Emil
Skiwski. W lutym 1939 roku w „Polsce Zbrojnej”, piśmie reprezentującym
poglądy Ministerstwa Spraw Wojskowych, ukazał się artykuł, donos
właściwie, zatytułowany Pacyfistyczna mafia, podpisany przez Eugenię
Zdebską. Autorka pytała, czy „czynniki miarodajne i władze wojskowe”
wiedzą, jakie wiersze bezkarnie trafiają do księgarń i co zamierzają z tym
zrobić.
Nazwisko Zdebska było pseudonimem, a donos miał być przygrywką
do umieszczenia zaatakowanych poetów (obok Tuwima także Słonimskiego
i Wittlina) w obozie w Berezie Kartuskiej. Minister spraw wojskowych
wystąpił już nawet ze stosownym wnioskiem do ministra spraw
wewnętrznych, pisząc, iż osadzenie poetów w Berezie zgasiłoby „w zarodku
możliwość samowolnej, lecz usprawiedliwionej reakcji kadry stałej wojska”.
Pomysł samosądu mógł zrodzić się nawet nie w całkiem szalonej głowie,
skoro także w Związku Zawodowym Literatów Polskich pojawiła się
inicjatywa, poparta przez prezesa ZZLP, Ferdynanda Goetla, by wycofać
z księgarń „pacyfistyczne” książki Tuwima (oraz, oczywiście, dzieła
Słonimskiego i Wittlina). Nie było już Wieniawy, który mógłby pomóc
(był od roku ambasadorem we Włoszech), a po Piłsudskim władzę
sprawowali ludzie coraz mniejszego formatu.
Wyciągnięto Tuwimowi nawet dawno zapomniany, wydawało się,
wiersz Do prostego człowieka. Znów musiał tłumaczyć, że niesłusznie
przypisano mu wrogie nastawienie do sprawy obronności państwa
i że naprawdę co innego miał na myśli. W liście do Mariana Piechala pisał,
że ani dziesięć lat wcześniej, gdy powstał ów wiersz, ani teraz, gdy
wyciągnięto utwór, by zohydzić go w oczach czytelników, nie był
pacyfistą-doktrynerem. Gdy ktoś chce zaatakować ojczyznę, „to w zęby; bez
pacyfizmów; bez humanitaryzmów; bez żadnego w ogóle gadania.
A że różne błazny, padalce, zasrańce i nienawistniki żerują na moim wierszu
(...) to już ich błazeńska, padalcza, zasrańcza i nienawistnicza sprawa. Pies
im plugawe mordy lizał”.
W maju 1939 roku ogłosił w „Wiadomościach Literackich” drugi już list
otwarty w sprawie swojego utworu. „Wiersz ten godził w imperialistyczną,
zaborczą i kierującą się materialistycznymi względami politykę przemocy
i gwałtu” – tłumaczył, choć ci, których chciał przekonać, chyba nie
zamierzali go już słuchać. „Zawsze stałem i stoję, i stać będę niezachwianie
na stanowisku, że walka z bronią w ręku o całość i wolność mojej ojczyzny
jest prostym i niepodlegającym żadnym dysputom obowiązkiem każdego
obywatela Rzeczypospolitej, a tym samym i moim” – napisał. Nie ma
pokoju za wszelką cenę, powtarzał za niedawnym skierowanym do Hitlera
sejmowym przemówieniem ministra spraw zagranicznych, Józefa Becka.
Za niespełna cztery miesiące pokój naprawdę się skończył.
W Balu w Operze Tuwim obarczył winą za upadek Polski rządzących,
którzy nie potrafili wykorzystać daru wolności. We wrześniu 1939 roku
musiał przeżywać gorzką satysfakcję, widząc, jak szybko spełniają się jego
słowa. Tym bardziej że rzeczywistość okazała się jeszcze bardziej okrutna.
W Polsce byłbym teraz niewolnikiem,
a może po prostu nieboszczykiem

Kabaret Ali-Baba powitał wojnę premierą rewii Pakty i fakty z coraz mniej
śmiesznymi po 1 września żartami o Hitlerze i niemocy niemieckiej armii.
Choć podczas premiery Lena Żelichowska musiała bisować stary wiersz
Tuwima Przed Paryżem (recytowany pierwotnie w 1919 roku w kabarecie
Miraż), wieszczący Niemcom, jak wtedy, dwadzieścia lat temu, klęskę
mimo pierwszych sukcesów.

Zwyciężało więc chamstwo. Do miasta światłości
Zbliżał się gbur germański z tryumfem przechwałki,
Jużem widział, jak butnie w mieście się rozgości,
Jak warkną suche bębny, zagwiżdżą piszczałki (...).

Lecz otośmy ujrzeli z zapartym oddechem,
Jak na polach francuskich piechota i tanki,
Działa, pułki pędzone zwycięskim pośpiechem
Poszły naprzód w cudownym rytmie Marsylianki.

Tym razem miało być tak samo. Wolne ludy Europy zmiażdżą
germańskiego gbura.
Drugiego września w Teatrze Letnim w Ogrodzie Saskim odbyła się
premiera wodewilu Tuwima według Johanna Nestroya Serce w rozterce,
czyli ślusarz widmo w inscenizacji Leona Schillera, z Ludwikiem
Sempolińskim w roli głównej. Ale na widowni było już pusto, przyszli
do teatru tylko znajomi, rodzina i paru teatromanów, wszyscy wyposażeni
w maski gazowe. Wielu pewnie wierzyło jeszcze w buńczuczne
zapewnienia propagandy, że wojna skończy się szybkim zwycięstwem
polskiej armii, ale 5 września, po kolejnych nalotach na Warszawę, teatr
został zamknięty. Nie było już wątpliwości, że polska armia nie ma dość
siły, by zatrzymać Niemców, a sojusznicy raczej nie zechcą umierać
za Gdańsk. Pozostało czekanie na śmierć albo ucieczka.
„Usłuchawszy dobrej rady domowego Anioła Opiekuńczego”, czyli
zapobiegliwej żony, Tuwim zaczął upychać w wielkiej, fibrowej walizie
wszystko to, co wydawało mu się istotne. Dla pisarza najważniejsze są jego
utwory, rękopisy, szkice do planowanych prac, więc pakował je
w pierwszej kolejności, dociskając kolanami wieko walizy. Manuskrypt
prawie gotowego do druku zbioru esejów Pegaz dęba, materiały
do życiorysu grafomana Sotera Rozmiar Rozbickiego, pieczołowicie
gromadzone wypisy z rzadkich dzieł, listy do żony oraz albumy z wierszami
przepisywanymi w panieńskich czasach przez matkę i babkę. W walizie
musiało zmieścić się czterdzieści pięć lat życia poety. Po kolejnych siedmiu
miało się okazać, jak niewiele zostało: i z zawartości walizy, i z dawnego
życia.
Walizka, jako najważniejsza z bagaży, miała ruszyć z właścicielem
w emigracyjną podróż, ale okazała się za duża. Zabrakło dla niej miejsca
w przepełnionym samochodzie. Woźny w redakcji „Wiadomości
Literackich” Kazimierz Gac, którego Tuwim poprosił o pomoc, zakopał ją
w piwnicy domu przy Złotej 8. „Nie było dnia na uchodźstwie, aby myśli
nie biegły do niej” – napisał poeta już po wojnie.
Wyjechał z Warszawy 5 września, taksówką, razem z żoną, Grydzewskim
i Słonimskimi do Kazimierza nad Wisłą. „Rozumowanie nasze było bardzo
proste. Ponieważ czołgi niemieckie, jak wiadomo, zrobione były z tektury,
nie będą one mogły przejść Wisły, a jakby próbowały, to się rozkleją” –
ironizował już po wojnie z buńczucznych zapewnień o przewadze militarnej
polskiej armii nad wojskami niemieckimi.
– Jeżeli będziesz mogła, odwiedzaj często moją matkę – poprosił,
odjeżdżając Ewę Drozdowską. „Uciekł (słusznie, bo by go Niemcy rozwalili,
jak rozwalili jego matkę, której nie zabrał)” – napisała Maria Dąbrowska
w Dziennikach.
W Kazimierzu uciekinierzy zatrzymali się na chwilę u Marii i Jerzego
Kuncewiczów, potem pojechali dalej, przez Tomaszów Lubelski, Hrubieszów,
Lwów, Stanisławów, w stronę rumuńskiej granicy, do Śniatynia nad
Dniestrem. Przez całą drogę popędzani byli przez niemieckie samoloty,
zajmujące coraz większą część polskiego nieba. „Zaczęło się coś, co nie da się
opisać słowami: jakiś kataklizm, piekielny huk, widok spadających cielsk
bomb wyraźny, potem lecące nad nami dachy, drzwi, okna, strzępy jakichś
stworów czy przedmiotów bliżej nieokreślonych” – opowiadał Tuwim
w wywiadzie, którego udzielił kilkanaście miesięcy później, już bezpieczny
w Rio de Janeiro.
W rowach przy drogach, którymi jechali, leżało coraz więcej trupów.
Każdego dnia trzeba było na nowo starać się o nocleg, coś do jedzenia,
transport. „Stojąc nad rowem, na brzegu szosy, prosząc przejezdnych
o zabranie nas ze sobą, przeżywałem uczucia żebraka” – mówił.
W połowie września Tuwimowie znaleźli się w Śniatyniu. Nie mieli
jednak rumuńskich wiz, a żandarmi na granicy nie chcieli przymknąć na to
oczu. Polacy, którzy zadbali na czas o prawo wjazdu do Rumunii (zwykle
płacąc sowite łapówki), wyruszali dalej, do Czerniowiec i Bukaresztu. Poeta
z żoną utkwili na prawie dwa dni w dworcowej poczekalni, „pustej
i wymarłej”, wspominał szwagier poety Julian Stawiński. Dopiero
po konspiracyjnej akcji Szczepana Baczyńskiego, młodego urzędnika
z konsulatu Rzeczypospolitej w Czerniowcach, i dwójki polskich oficerów,
udało się „wykraść” internowanych. Baczyński, z zawodu aktor, odwrócił
uwagę pilnującego ich żandarma, Tuwimowie wsiedli do czekającego
z włączonym silnikiem auta oficerów (jednego trzeba było trochę
przekonywać, że autor wiersza Do prostego człowieka zasługuje
na ratunek) i błyskawicznie odjechali. Wicekonsula obcego kraju
komendant straży granicznej nie miał odwagi aresztować. Po drodze
Tuwimowie musieli jeszcze tylko obejść polami zaalarmowany posterunek
policyjny, ale po kilku godzinach byli już w Czerniowcach, a wkrótce
potem w Bukareszcie.
Przekraczając granicę, poeta zerwał liść. Ostatni namacalny ślad ojczyzny.
W archiwach przetrwała koperta, do której go włożył. Z opisem: „Liść
z ostatniego drzewa na granicy polsko-rumuńskiej” i datą: 17IX 1939 r.
Podwójnie tragiczną dla tych wszystkich, którzy wierzyli, że zaatakowana 1
września przez Niemców Polska ma szansę się obronić. Po 17 września,
kiedy wschodnią granicę Rzeczypospolitej przekroczyły wojska Związku
Sowieckiego, musieli stracić resztki nadziei. A Tuwim nie miał szansy –
może na szczęście – usłyszeć radiowego apelu dramaturga Ołeksandra
Kornijczuka. Przewodniczący Zarządu Związku Pisarzy Radzieckich Ukrainy
namawiał polskich artystów i pisarzy, którzy znaleźli się po 17 września
na Wschodzie, do przyjazdu do Lwowa. Obiecywał pomoc i pracę; troje
wymienił z nazwiska: Wandę Wasilewską, Broniewskiego i Tuwima.
W Bukareszcie przydały się poetyckie kontakty. Tłumaczka Dusza Czara-
Stec, autorka wydanej w języku rumuńskim Antologii poezji polskiej,
pomogła szybko załatwić wizę francuską, bezpłatne bilety do Paryża
i kilkaset franków na podróż. Tuwim pieniędzy nie przyjął, powiedział,
że przydadzą się polskim emigrantom, wspominała. Jeszcze we wrześniu
Tuwimowie znaleźli się w Paryżu.
Francja wydawała się emigrantom z Polski bezpieczną przystanią na czas
wojny. „Co dzień dziękuję Bogu, że pozwolił nam zawczasu wyrwać się
z Polski, gdzie – byłbym teraz niewolnikiem, więźniem – a może po prostu
nieboszczykiem” – pisał Tuwim z Paryża do Leiba Jaffego.
W Paryżu byli wszyscy: Słonimski, Lechoń, Wierzyński, Grydzewski. Był
nawet Ilia Erenburg, z którym jednak nie wszyscy polscy znajomi chcieli
się widywać. W końcu należał do narodu najeźdźców. Tuwim nie wyparł
się dawnej znajomości, „uściskaliśmy się i zrozumieli” – wspominał
Erenburg.
Polacy ze starej emigracji organizowali dobroczynne wieczorki i składki
na rzecz uchodźców, dwadzieścia funtów przysłał Tuwimom Jaffe, a rząd
przyznał twórcom stypendia pozwalające przeżyć. „Na zapytanie: jakie
mam spełniać obowiązki?, profesor Kot odpowiedział: «Żyj pan i pisz!»” –
wspominał Tuwim rozmowę z wicepremierem powstałego w Paryżu
polskiego rządu. O to drugie było trudniej. „Impotencja poetycka (przy
całkowitym zachowaniu tej drugiej, popularnej) wtrąca człowieka
w nieopisaną rozpacz i o myśli samobójcze przyprawia” – skarżył się
Bolesławowi Micińskiemu.
Mimo wszystko próbował. Pierwszym wierszem, który powstał po klęsce
Polski (w listopadzie 1939 roku), była Prośba o pustynię.

Już ja z ziemi nieba nie widzę.
Już i gwiazdy na mnie nie wejrzą,
Sprawiedliwy! Wydaj mi wizę
Na pustynię najpustynniejszą.

W Bibliotece Polskiej w Paryżu odbywały się wieczory poetyckie,
a w słynnej Café de la Régence, gdzie przed laty siadywał Napoleon,
spotkania przyjaciół poetów. „Skamandryci omawiali tam kwestię
powstania nowych «Wiadomości Literackich», tam spotykali się i snuli
wątki swoich najbardziej wstrząsających wierszy” – wspominał Mieczysław
Lepecki. W wierszu Lekcja Tuwim pisał:

Ucz się, dziecko, polskiej mowy:
To przed domem – to są groby,
Małe groby, wielki cmentarz...
Taki jest twój elementarz (...).
Ucz się gruzów, ruin ucz się,
Z upiorami siądź przy uczcie,
W świat potężny, w świat plugawy
Pieśń warszawskich dzieci zawyj!

Przyszłość malowała się w coraz bardziej ciemnych barwach. Któregoś
dnia taksówkarz wiozący Słonimskiego i Tuwima, jak się okazało rosyjski
emigrant, na dźwięk polskiej mowy odwrócił się i powiedział:
– Radziłbym od razu, póki macie trochę gotówki, kupić taksówkę, potem
będzie coraz ciężej.
W lutym 1940 roku Tuwim spełnił obietnicę złożoną przed wojną, kiedy
tłumaczył się z wiersza Do prostego człowieka, i zgłosił się na ochotnika
do tworzącego się we Francji polskiego wojska. Ale kiedy stanął przed
komisją lekarską, diagnoza była oczywista: kategoria E, „zupełnie
niezdolny do służby wojskowej”. Trzy lata po wojnie (29 kwietnia 1948
roku) Maria Dąbrowska wypomniała w Dziennikach Tuwimowi napisany
ponoć we Francji wiersz Ja się bić nie potrafię. Ale wiersza nie ma w spisie
publikowanych utworów poety.
W marcu 1940 roku Grydzewski zaczął wydawać w Paryżu wojenną
wersję „Wiadomości”. Nowy tygodnik nosił nazwę „Wiadomości Polskie
Polityczne i Literackie”; pieniądze na druk wyłożył rząd emigracyjny.
W kolejnych numerach ukazywały się teksty także tych pisarzy
i publicystów, których nazwiska wcześniej raczej rzadko pojawiały się
na łamach organu skamandrytów. Ale wydawało się, że tak będzie tylko
do końca wojny, która, w co wielu ciągle wierzyło, miała wkrótce się
skończyć.
Tymczasem już w czerwcu 1940 roku znów trzeba było uciekać. Wieść
o tym, że niezwyciężona armia francuska uległa wojskom Hitlera jeszcze
szybciej niż Polska, zastała Tuwimów na południu Francji. Ale ucieczka
do Portugalii, gdzie wkrótce znalazł się prawie cały polski Paryż, była
rozwiązaniem tylko na chwilę. Europa stawała się coraz bardziej ciasna,
na kontynencie zaczynało brakować bezpiecznych miejsc. „Nagły napływ
uchodźców spowodował, że i nas nie ominęło pięciodniowe internowanie
w granicznym Villar Formoso, skąd wydostaliśmy się do Porto” –
wspominał Tuwim. Ale w trzystutysięcznym Porto wcale nie mieli lepiej.
Było bardzo gorąco, w pensjonacie, w którym zamieszkali, brakowało
bieżącej wody, były za to pchły i jedzenie przypominające pomyje. Nie
mogły tego zrekompensować ani świetna kawa i papierosy, ani wspaniali
fryzjerzy i czyściciele butów na każdej ulicy. Wszystko to pogłębiało
poczucie bezradności. Tuwim prosił o pomoc, kogo tylko mógł. „My
siedzimy tu od 25 czerwca, właściwie internowani, gdyż nie wolno nam
ruszyć się z Porto” – skarżył się w liście do Słonimskiego. – „Nawet
do Lizbony nie puszczają (...). Telegrafujcie, piszcie, ratujcie”.
Nie mieli wątpliwości, że bezpiecznie może być tylko za oceanem, ale
wizy do któregokolwiek z państw obu Ameryk stały się towarem
podlegającym ścisłej reglamentacji. Zgoda rządu polskiego na wyjazd
do USA nie oznaczała wcale, że Amerykanie zechcą poetę przyjąć. Chętnych
było zbyt wielu.
Problemy z amerykańską wizą obrazuje anegdota, którą Tuwim
opowiadał już w Nowym Jorku podczas jednego z wieczorów
poświęconych polskiej piosence. Przed konsulem staje wylękły uchodźca
z Warszawy, błagając o wizę.
– Nie ma wiz! – krzyczy konsul. – Niech pan przyjdzie za dziesięć lat.
– Rano czy po południu?
Tuwim marzył, żeby być jak najbliżej Polski, nawet tej „rosyjskiej”,
wracając do kraju choćby przez Kanadę i Syberię. „Jak okrutnie wprost
jestem oderwany od tego, co mi najdroższe, od tego, co jest mi życiem,
krwią, istotą mej twórczości, jaźni: od Polski! (...). Chcę WRACAĆ, WRACAĆ
JAK NAJPRĘDZEJ!” – pisał do Wierzyńskiego. Pojawiły się depresja, lęk
przed nieznaną przyszłością i strach przed nadchodzącą – choć przecież miał
dopiero czterdzieści pięć lat – starością. „Tylko słabość charakteru
powstrzymuje mnie od rzucenia się do tego oceanu, przez który mnie
konsulaty demokratycznej Ameryki nie chcą przepuścić” – pisał do siostry.
Poczucie beznadziei pogłębiały jeszcze kłopoty finansowe. Listy Tuwimów
słane z Paryża, a potem z Porto, pełne są próśb o pieniądze potrzebne
na podróż, choćby najskromniejsze. Leiba Jaffego poeta prosił
o wstawiennictwo u kuzyna żyjącego w Palestynie. „Bądź Pan taki
uprzejmy, poproś Pana Emanuela Tuwima i wszystkich życzliwych ludzi,
żeby zebrali wśród siebie potrzebną nam sumę. Ona, oczywiście, dosyć
spora, ale «s bogatym po nitkie, biednomu rubaszka». A my biedni, bardzo
biedni” – pisał.
Kluczem, który otworzył zamek do upragnionej wolności za oceanem,
znów okazała się poezja. Ambasadorem nadzwyczajnym Brazylii
w Lizbonie był poeta Mariano Olegario; wystarczył telefon z prośbą
o pomoc, by zadziałała cechowa solidarność i jeszcze tego samego dnia wiza
(tymczasowa, dająca prawo pobytu na sto osiemdziesiąt dni) za ocean się
znalazła. W lipcu 1940 roku Tuwimowie i Lechoń wyruszyli na pokładzie
statku Angola do Brazylii. „Gdybym dostał wizę na księżyc, pojechałbym
na księżyc” – tłumaczył kilka lat później w rozmowie z Grzegorzem
Jaszuńskim.
Lechoń długo ukrywał przed Tuwimem, że też załatwił sobie brazylijską
wizę i popłyną tym samym statkiem. Zdradził się z tym dopiero podczas
kolacji pożegnalnej, którą Tuwimowie („zmartwieni mającą nastąpić
rozłąką” – pisał Lepecki) wydali dla niego w przeddzień wyjazdu. Płynęli
w warunkach, z jakimi pewnie trudno było się poecie pogodzić, choć i tak
stać ich było na podróż tylko dzięki pomocy finansowej amerykańskich
przyjaciół: Artura Rubinsteina i Bronisława Kapera. W wieloosobowej
kajucie trzeciej klasy, pełnej emigracyjnej biedoty, wylegującej się,
brudnej, iskającej wszy u płaczących dzieci, żalił się siostrze. Kabiny
lepszych klas zajęte był przez „międzynarodową socjetę”: Francuzów,
Belgów, Holendrów, Szwedów, Szwajcarów, Węgrów, Gruzinów, Anglików,
także Polaków – „wszystko przeważnie Żydzi”, pisał z pokładu Angoli.
Tylko dzięki towarzystwu Lechonia, lekturze Pana Tadeusza,
wspomnieniom dawnych błazeństw i nieustającym żartom dało się jakoś
przetrwać podróż, „trucicielską kuchnię” i obecność Niemców
(„hitlerowców”, jak pisał Tuwim) z wyższych pokładów. „Mamy szczerą
ochotę wrzucić ich nocą do wody, a czasem boimy się, że oni z nami to
zrobią” – dodał. Tym bardziej że po klęsce Francji nikt na statku nie miał
wątpliwości, że atak Niemców także na Anglię jest nieuchronny. „Król
angielski jest teraz moim (i nas wszystkich) królem” – napisał Tuwim.
Morska podróż miała jedną korzyść. Mimo bezkresnego oceanu wokół
statku znikły nękające poetę lęki. Pisał do siostry, że w niczym nie
przypomina tamtego przerażonego faceta z ulicy Mazowieckiej, który bał
się ruszyć z domu. Teraz może nawet sam siedzieć w podzwrotnikową noc
na pustym pokładzie statku: „Może da Bóg, że teraz zupełnie
wyzdrowieję... Ale w jakim celu?”.
Rejs trwał szesnaście dni, 5 sierpnia 1940 roku byli już w Rio de Janeiro.
Tuwim zachłysnął się urodą miasta. „Rio jest lśniące, połyskliwe,
błyskające, olśniewające, lakierowane, wyglancowane, pół New York, pół
Paryż” pisał kilka dni później. Atlantyk wlewa się wprost do miasta,
fantastyczne kwiaty (choć bez zapachu!), a nad głowami niewiarygodnie
piękne motyle. Wieczorem orgia kolorowych reklam, tysiące wspaniałych
samochodów, cudowne kobiety, kasyna, ruletki, tłumy... „Taka to jest moja
«emigrancka» dola, najdroższa Irusiu” – ironizował. Tropikalny klimat
i lejący się z nieba żar, „jakby ktoś do oranżerii, oszklonej szafirowym
niebem, wstawił piec hutniczy”, nie dawały mu się jeszcze wtedy we znaki.
Także rozgoryczenie złotą klatką, z której mimo starań nie mógł się
wydostać, miało przyjść później. Rio de Janeiro dla przyjezdnego
i pozbawionego możliwości zarabiania Polaka okazało się miejscowością
wyłącznie plażowo-rozrywkową i kawiarniano-spacerową, Sopotem
i Biarritz w olbrzymiej, wstrząsającej skali, uprzedzał Wierzyńskiego, który
przyjechał później. Miasto jest piękne, ale nic się w nim nie dzieje, po paru
tygodniach, „jak się człowiek napatrzy do syta – rzygać się chce”.
Brazylijskie gazety powitały przybywających z Polski „dwóch
intelektualistów” serdecznie, ale dziennikarze nie zadali sobie trudu,
by ustalić, jak dokładnie się nazywają. Przybyli „Julian Terwin, autor
książek dla dzieci” i „poeta Jan Lesson”, informowano. Brazylijska
Akademia Literatury i Pen Club zorganizowały poetom wieczór autorski, ale
na tym opieka nad pisarzami się skończyła. Na szczęście polska kolonia
w Rio szybko się powiększyła. Do Tuwima i Lechonia dołączyli kolejni
uchodźcy, oprócz Kazimierza Wierzyńskiego: Zdzisław Czermański, Rafał
Malczewski, Konrad Wrzos i Michał Choromański, rzeźbiarz August
Zamoyski, wpadł na kilka dni z USA Artur Rubinstein z żoną.
Polscy uciekinierzy spotykali się codziennie, rano między dziesiątą
a dwunastą, i po południu, około piątej. Tak jak w Paryżu La Régence,
a w Lizbonie Café Lisboa, w Rio de Janeiro rolę Ziemiańskiej odgrywała
Café O’Key na Avenida Atlantica. „Język polski przez parę godzin
dominował w kawiarni i biedni emigranci mieli chwilę złudy, że są
u siebie, na ulicy Mazowieckiej” – wspominał Lepecki. Miejscowa Polonia
jest może bardzo poczciwa, ale poziom jej umysłowy jest typu „Tczew”,
„Starogard”, a w najlepszym wypadku „Pabianice” – żalił się siostrze
Tuwim. „Nie chcąc czekać w Portugalii, pojechałem byle gdzie, to jest
do Brazylii, i tutaj w dalszym ciągu staram się o stałą wizę do Ameryki
Północnej” – pisał do Wittlina.
W Rio Tuwimowie wspólnie z Czermańskimi i Lechoniem wynajęli
mieszkanie na dziewiątym piętrze wysokiej kamienicy, blisko oceanu. Tak
było najtaniej. Próbowali żyć normalnie. Poeci razem uczyli się
angielskiego, z czego było mnóstwo śmiechu, domem zajmowała się
Stefania Tuwimowa, której pomagała szesnastoletnia dziewczyna, Polka,
córka emigrantów sprzed kilkudziesięciu lat. „Czas wypełnialiśmy
staraniami o amerykańską wizę, przesiadywaniem w kawiarniach
i narzekaniem na upał. Tuwim nie pisał i niepokoił się tym bardzo” –
wspominał Czermański. Poeta postanowił stworzyć Skarbnicę Literatury
Polskiej – bibliotekę najświetniejszych polskich utworów poetyckich,
powieściowych i naukowych do wydania po wojnie. „Tę «strawę
duchową» przywiozłyby Polsce okręty amerykańskie wraz z żywnością,
lekarstwami i odzieżą – gdy tylko kaci i niszczyciele kultury polskiej
zostaną z mej ojczyzny wypędzeni” – marzył. Pieniądze? Pieniądze na taką
inicjatywę – nie miał wątpliwości – da rząd, a jeśli nie, sam będzie zbierał
wśród Polaków w Ameryce.
Ale przede wszystkim szukał sposobu, by wydostać się z Brazylii.
Zdobycie wizy amerykańskiej wymagało zaangażowania wielu bliskich
i dalszych znajomych, bo starających się było bardzo wielu, a konsulat
polski w Rio de Janeiro dysponował nieprzekraczalnymi limitami wiz dla
uchodźców. Trzeba było czekać w kolejce od sześciu miesięcy do roku.
A przecież musiał jeszcze zdobyć pieniądze na podróż, bo to, co dostawał
z rządowego Funduszu Kultury Narodowej, pozwalało na dosyć bezpieczną
egzystencję, ale wykluczało samodzielne sfinansowanie podróży.
Prosił o protekcję, kogo tylko się dało. Arthura Colemana,
amerykańskiego slawistę i popularyzatora polskich pisarzy, prosił
o napisanie listu do polskiego konsula w Rio: „żeby wiedział, że chodzi
o poetę, który dla tych czy innych powodów, zasługuje na te czy inne
względy”. Bo konsul może być najlepszym nawet urzędnikiem, ale ma
prawo nic o Tuwimie nie wiedzieć, nie znać jego wierszy, nie rozumieć, jak
bardzo wyniszczający dla wątłego zdrowia poety jest tropikalny klimat.
„Gdyby Pan, drogi Panie, był zdania, że nie zasługuję na zniweczenie
w piekle tutejszych żarów i jadowitej wilgoci, niech Pan taki list do konsula
w Rio wystosuje!” – błagał. Coleman, którego Tuwim zaprosił przy
sposobności do kolegium redakcyjnego projektowanej Skarbnicy Literatury
Polskiej, list napisał.
Kolejną nadzieją był ambasador Rzeczypospolitej w Waszyngtonie Jan
Ciechanowski. Sześciu twórców (oprócz Tuwima między innymi Wierzyński
i Czermański, wszyscy z żonami) w marcu 1941 roku poprosiło o nadesłanie
dwunastu imiennych wiz poza kolejnością. „Warunki naszego życia
w Brazylii, z powodu dokuczliwego klimatu, obcości środowiska
i oddalenia od centrów polskich stały się dla nas niemożliwe do zniesienia”
– pisali. Sytuacja jest tym bardziej dramatyczna, tłumaczyli, że w pobliżu
Rio de Janeiro nie ma większych skupisk Polonii, a nacjonalistyczny rząd
brazylijski nie pozwala myśleć o wydawaniu polskich pism ani nawet
o urządzaniu odczytów.
Tuwim próbował skontaktować się z mieszkającym w Ameryce bratem
ciotecznym swojej matki, multimilionerem Clarence’em Dillonem.
Biznesmen z krewnymi w Polsce co prawda kontaktów nie utrzymywał, ale
jego zdjęcie z dzieciństwa było w Łodzi w rodzinnym albumie. „Wielki
finansista, ten sam, co niegdyś dał Polsce pożyczkę, był (czy jest)
właścicielem fabryki samochodów Dodge” – pisał Tuwim do Zofii
Kochańskiej, która opiekowała się emigrantami z Polski, zwłaszcza
artystami. Tuwim liczył na pomoc kuzyna w uzyskaniu wizy i na wsparcie
finansowe, pozwalające na utrzymanie się choć przez kilka miesięcy. Prosi
o pośrednictwo Kochańską, tłumaczył w liście, bo jako osoba mająca
świetne stosunki w świecie nowojorskiej finansjery zna Dillona i mogłaby
go przedstawić. List, który on, Tuwim, mógłby do kuzyna napisać, pewnie
wcale do adresata nie dotrze, a Zofia Kochańska mogłaby dodatkowo
przedstawić go „arcymilionerowi” w odpowiednio dobrym świetle. „Może
będzie dumny, że ma krewnego o głośnym w Polsce nazwisku
i obdarzonego, jak ludzie mówią, istotnym talentem poetyckim” – dzielił
się swoimi nadziejami.
Ale kuzyn nie poczuł się zobowiązany do pomocy. Zofia Kochańska
odpisała Tuwimowi, że amerykański krewniak w ogóle nie przyznaje się
do żydowskich korzeni i wszyscy sądzą, iż jest Irlandczykiem. „Niech sobie
będzie O’Dillonem” – zareagował poeta i poprosił, by więcej nie niepokoić
kuzyna niemiłym mu wypominaniem pochodzenia.
Sam z kolei nie chciał pomocy innego krewnego ze strony matki,
mieszkającego od lat w Nowym Jorku, lekarza Bolesława Łapowskiego.
Rozmawiał z nim Ryszard Ordyński, ale niewiele z tego wyniknęło.
Dowiedział się jedynie, że Łapowski uważa uwięzionego w Rio de Janeiro
Tuwima za: a) wariata, b) bolszewika, c) beztalencie, d) alkoholika, e)
mordercę dzieci, f) gwałciciela nieletnich etc., co mogłoby sugerować,
iż wiedza krewniaka o twórczości Tuwima ograniczała się do znajomości
dytyrambu Wiosna. „Ten furiat pała jakąś dziką nienawiścią do mnie,
pieni się na samo wspomnienie o mnie” – pisał Tuwim do Zofii
Kochańskiej. Jako poety nie uznaje, a jako człowieka nie chce znać – wpada
w szał, gdy mu się przypomina o kuzynie z Polski. Pięćset dolarów
potrzebne na opłacenie podróży Tuwimów do Ameryki, gdy wreszcie
zdobyli wizy, zebrali przyjaciele.
Latem, na zamówienie Grydzewskiego, któremu z Paryża udało się
przedostać do Londynu i wznowić tam wydawanie „Wiadomości”, Tuwim
zaczął pisać szkic do zbiorowego tomu wspomnień o utraconej Polsce.
Zatytułował go Youth, młodość. Napisał, że potrafi co do dnia i godziny
wskazać datę narodzin i śmierci swej młodości: narodziła się 11 listopada
roku 1918, umarła 5 września roku 1939, „kiedy, żeby nie wpaść w pazury
Nadciągającego Chama, trzeba było uciekać z Warszawy. Nasza wolna
młodość, czyli nasza Panna Polska doczekała tylko pełnoletności: gdy jej
stuknęło dwadzieścia jeden lat, zginęła w strasznych męczarniach. Czekamy
na jej wskrzeszenie – czyli na drugą młodość”.
Był bardzo zaskoczony propozycją, która nadeszła z bombardowanego
Londynu do Rio de Janeiro, na koniec świata, gdzie się znalazł. Bo niby jak
wspominać młodość: szczęśliwą, radosną, wypełnioną sukcesami,
w momencie gdy wokół wali się świat. I niby kto wyda planowaną
książkę? „Ciężko ranni, trupy zwęglone, a w najlepszym razie mary
i maszkary z piwnic czy innych schronów? (...). Cóż to za makabryczne
żarty” – dziwił się. Mimo to postanowił napisać. O tym, co było w jego
młodości najważniejsze. O Piłsudskim i o wierze w moc słów. Tego
pierwszego nawet nie uzasadniał, zbyt było oczywiste, to drugie wynikało
z przekonania, że słowami można zmieniać świat. Choć w ustach krętaczy
mogą zabijać i nawet z Chrystusa zrobić faszystę, pisał. Mając w rękach taki
oręż, długo czuł się silny, ale we wrześniu 1939 roku, a potem w kolejnych
miesiącach, ta siła musiała ustąpić innej, bardziej bezwzględnej, wobec
której okazała się bezradna. „Zbombardowano nam bowiem nie Londyn,
Rotterdam i Warszawę (przybędzie tych miast!), ale naszą wiarę w ludzkość
i ludzi, człowieczeństwo i człowieka, w siłę poetyckiego słowa, w dobro
i piękno, w samego Boga, który tak długo pozwala tryumfować
najwścieklejszej bestii, jaką jest germanizm” – pisał. Wzywał pisarzy, którzy
jak on wierzyli w moc słowa, żeby otrząsnęli się wreszcie z przekonania,
że są swoim narodom i światu potrzebni. Nie są. Cała twórczość świata
przestaje cokolwiek znaczyć wobec „nieprzeniknionego black-outu”, który
zapanował na globie. Czy kiedykolwiek jeszcze sztuka będzie coś znaczyć?
Odrodzi się, to pewne, jednak nikt nie wie, w jakim kształcie. Ale
na pewno w innym niż ten, w jakim wzrosło pokolenie Tuwima.
Antologia Kraj lat dziecinnych ukazała się w Londynie w roku 1942.
Znalazły się w niej wspomnienia Kazimiery Iłłakowiczówny, Marii
Kuncewiczowej, Ireny Tuwim, Antoniego Sobańskiego, Bolesława
Wieniawy-Długoszowskiego i wielu innych. Tuwim swojego szkicu nie
ukończył, bo nagle – po długich miesiącach poetyckiej posuchy – zaczął
pisać najważniejszy poemat swego życia – Kwiaty polskie.
Kwiaty polskie

Kwiaty polskie na cztery kolejne lata, a miało się okazać, że i na resztę


życia, stały się dla Tuwima dziełem najważniejszym. „Leszek, Kazio
i Choromański mówią, że to wspaniałe, nazywają to «Panem Beniowskim»
(Pan Tadeusz + Beniowski), ale rację mają tylko co do tego drugiego
utworu” – donosił siostrze.
Zaczął pisać po wspólnym z Lechoniem wieczorze autorskim, który
zorganizowała im Polonia w Rio. Obaj od dawna nie pisali nowych
wierszy, Lechoń nawet dłużej, ale na tamten wieczór przygotował poemat
o Stefanie Starzyńskim, prezydencie Warszawy, którego dramatyczne
przemówienia radiowe we wrześniu 1939 roku zapamiętali wszyscy. Tuwim
usłyszał wtedy wiersz po raz pierwszy. Następnego dnia, wspominał
Lechoń, zazdrosny zamknął się w pokoju i nie wyszedł, nim nie napisał
kilkuset wersów Kwiatów polskich. Niech z tej historii „psychologowie
i historycy nauczą się czegoś zupełnie nowego o pobudkach twórczości” –
podsumował.
„Lechoń potraktował zrazu tych kilka kartek lekko. Ale Tuwim przestał
wychodzić z domu, i od wczesnego rana, nieraz nieogolony, leżąc w piżamie
na łóżku, pisał. A pod wieczór łóżko i podłoga zasłane były papierami” –
wspominał Czermański. Liczba zapisanych arkuszy zaniepokoiła tym razem
Lechonia. Szybko pocieszył się jednak, że z takiej powodzi poezji nic
dobrego na pewno nie będzie. Nie miał racji.
Pierwsze wersy Kwiatów Tuwim napisał 29 listopada 1940 roku.
Wypełniał wierszami kolejne notatniki, najpierw brazylijskie, potem
amerykańskie. „Nie wiem, czy to jeszcze natchnienie, czy już
przyzwyczajenie, ale piszę jak wariat, całymi dniami” – donosił siostrze.
W liście do Zofii Kochańskiej dodał: „Już przeszło dwa tysiące
«pięciostopowych jambów» (mówiąc fachowo) wypłynęło z tego parkera,
którym ten list piszę (...). Jedno jest faktem, że od końca listopada do dziś
nawierszowałem cztery razy tyle, co w Polsce w ciągu ostatnich czterech lat”.
„Oblewam te Kwiaty nie tylko łzami tęsknoty za Polską, ale
i strumieniami potu, które wyciska ze mnie wściekłe słońce tego kraju” –
napisał do Arthura Colemana.
Poemat, zapowiadał w liście do siostry, to fantasmagoryczna historia
dziejąca się w 1880 roku w Łodzi, następnie w 1940 w Rio de Janeiro,
w Warszawie w latach 1935–1938, potem znów w Rio, by przenieść się
do Londynu. Opowieść o Anieli, córce Polki i oficera rosyjskiego, który
w roku 1905 zabił w Łodzi bojowca, ten zaś rewolucjonista zostawił syna
etc., etc. Centralną postacią jest ogrodnik Dziewierski, dziadek Anieli,
układający z historii i życia bohaterów kwiatowy bukiet (pierwszy tytuł
utworu brzmiał właśnie Bukiet). Ale będzie w poemacie także miejsce dla
ojca Juliana i Ireny siedzącego w banku i grającego w bilard, będzie Irena
i aktor murzyński, który w 1880 roku występował w Łodzi. Będzie wreszcie
sam Tuwim tańczący z przyszłą żoną obłąkanego walca, „którego
autentycznie tańczyłem na zabawie w Inowłodzu”, piszący wiersze,
rozprawiający się z „ozońcami i oenerem”.
Tytuł zrodził się, kiedy Tuwim z Mieczysławem Lepeckim, który bywał
wcześniej w Ameryce Południowej na misjach wojskowych i badawczych,
wybrali się kolejką zębatą na górujący nad Rio szczyt Corcovado. Chcieli,
stojąc u stóp trzydziestopięciometrowego posągu Chrystusa, spojrzeć
na miasto.
– Kwiaty polskie, czy to byłby jakiś tytuł? – zapytał Tuwim, gdy wracali.
– Chyba raczej – kwiaty brazylijskie... – odpowiedział Lepecki. „Jakże mi
teraz wstyd” – skomentował po latach.
„Myślę, że to będzie najważniejsza rzecz, jaką w życiu napisałem – epos,
liryka, satyra, groteska, wszystko w magicznym powiązaniu” – zapowiadał
Tuwim w liście do siostry. Był szczęśliwy, długie okresy wcześniejszego
milczenia odbijały się widoczną w listach głęboką frustracją. Winił za to
atmosferę panującą w Polsce w ostatnich latach przed wojną, tak złą,
że aż wtargnęła do podświadomości. Trzeba było dopiero emigracji, żeby
„tę nieznośną ostatnio, ale poza tem najukochańszą Polskę choćby poezją
odbudować”.
Kwiaty polskie, które miały być dziełem kojącym tęsknotę za ojczyzną,
apoteozą utraconej nie wiadomo na jak długo Polski, Panem Tadeuszem
XX wieku, skrzyżowanym miejscami z Dziadami, szybko zaczęły przybierać
kształt namiętnego oskarżenia wszystkich, których Tuwim winił za klęskę
ojczyzny. Podczas spotkań z przyjaciółmi czytał fragmenty powstającego
poematu. Józef Wittlin pod wrażeniem wysłuchanych wersów napisał
do Tuwima: „Ty jesteś dowodem istnienia Boga!”.

Niech się wypełni dobra wola
Szlachetnych serc, co w klęsce wzrosły,
Przywróć nam chleb z polskiego pola,
Przywróć nam trumny z polskiej sosny.
Lecz nade wszystko – słowom naszym,
Zmienionym chytrze przez krętaczy,
Jedyność przywróć i prawdziwość:
Niech prawo zawsze prawo znaczy,
A sprawiedliwość – sprawiedliwość.
Niech więcej Twego brzmi imienia
W uczynkach ludzi niż w ich pieśni,
Głupcom odejmij dar marzenia,
A sny szlachetnych ucieleśnij.
Spraw, byśmy błogosławić mogli
Pożar, co zniszczył nasz dobytek,
Jeśli oczyszczającym ogniem
Będzie dla naszych dusz nadgnitych.

Tym, którym nie mógł czytać poematu sam: siostrze i Grydzewskiemu
w Londynie, socjalistycznemu politykowi Władysławowi Malinowskiemu
czy poznanemu jeszcze przed wojną żydowskiemu dziennikarzowi
Szmuelowi Shneidermanowi wysyłał fragmenty, prosząc o ocenę.
Mieczysław Grydzewski odpisał, że po przeczytaniu pierwszych
fragmentów Kwiatów nie był w stanie tego dnia dłużej pracować.
„Uważamy, że to najlepsze, co wyszło spod Twojego pióra” – pisał
w imieniu swoim, Stanisława Balińskiego i Juliusza Sakowskiego, których
zaprosił na wspólne czytanie poematu. „Julek był blady jak płótno,
a Baliński «rzucał» się z zachwytu” – pisał.
Tuwim zachował w swoim archiwum numer „Wiadomości Polskich” z 16
lutego 1941 roku (redakcja mieściła się już wtedy w Londynie), w którym
ukazały się pierwsze fragmenty poematu. Kolejne w kwietniu i maju,
a potem jesienią. Jedni uznali Kwiaty za szczytowy przejaw talentu
Tuwima, dla innych były początkiem miotania się poety po politycznych
bezdrożach. „Jeśli z czymś można i trzeba porównać ten poemat (zresztą
tyleż urzekający, co odpychający: klinicznie wariacki), to z Beniowskim” –
pisał w Dzienniku Lechoń, choć uważał, że Tuwim niepotrzebnie psuje
poemat niemądrą, kabaretową satyrą.
Bo było w Kwiatach wszystko, co zapowiadał w liście do siostry.
Rodzice, dymiące kominy Łodzi i park w Helenowie, rewolucja 1905 roku
i świat ruszający do tańca w Inowłodzu, Tomaszów i miłość do Stefy,
młodzi poeci z Pikadora i szalona Warszawa lat dwudziestych,
niepodległość, Piłsudski i Wieniawa. Był Wrzesień i upadek stolicy. Siostra
w Londynie i dżdżysty polski dzień w Rio. Ale było też to, o co miał
pretensje Lechoń: „ozońskie błazny i bałwany”, „plagiografoman
Ipohorski”, „bandyci z rozwrzeszczanych «Gońców»”. Wszystko to,
co odwracało uwagę od strof, które do dziś uwodzą czytelników. W innym
miejscu Dziennika Lechoń napisał: „Fabuła (...) jest brednią
nieprawdopodobną, niemającą pokrycia w życiu i przez to fałszującą
wszystkie postacie (...). Zostanie z tego wariackiego tomu kilkadziesiąt kart,
które same w sobie są arcydziełem języka i poezji (...), sto, dwieście wierszy
godnych Chopina i Mickiewicza”. Obłędne i niemądre w pomyśle
fabularnym, przepiękne w dygresjach i fragmentach, ocenił Słonimski.
Przyjaciele byli zgodni: „Nieomylnie wyczuwał Tuwim to, co w kondycji
ludzkiej – jest nieludzkie i nadludzkie” – potwierdził Józef Wittlin. –
„Najsłabsza w Kwiatach polskich jest ich «akcja» czy «fabuła» oraz te
miejsca, gdzie poeta osądza sprawy ziemskie jak publicysta”.
Ostatni opublikowany w „Wiadomościach” fragment poematu –
Modlitwa, dla wielu najbardziej wzruszająca część Kwiatów – ukazał się
w numerze z 30 listopada 1941 roku. Potem Tuwim zażądał przerwania
druku poematu. Nie mógł wybaczyć Grydzewskiemu zmiany linii pisma.
Czarę goryczy przepełniły ingerencje w publikowanych fragmentach.
W jednym z numerów „endecką mordę nienawistną” redakcja poprawiła
na mordę „kołtuńską”. „Jak tak dalej pójdzie, zjawi się w piśmie
i «żydowska morda nienawistna»” – ironizował Tuwim w liście
do Słonimskiego. Kolejne części poematu ukazywały się już
w wydawanym w Londynie przez Słonimskiego miesięczniku „Nowa
Polska”.
Fragmenty Kwiatów przedostawały się także do okupowanej Polski.
Trafiły, obok utworów Baczyńskiego, Staffa, Słonimskiego, Broniewskiego,
Anny Świrszczyńskiej i Czesława Miłosza, do wydanej w 1942 roku
w Warszawie antologii Pieśń niepodległa. Redagował ją pod
pseudonimem Ks. J. Robak – Czesław Miłosz.
Poetka Krystyna Żywulska usłyszała je po raz pierwszy w 1943 roku
w jakimś mieszkaniu, w którym ukrywała się po ucieczce z getta. Ktoś
przeczytał fragment wiersza zapisany na pogniecionej kartce.

Chmury nad nami rozpal w łunę,
Uderz nam w serca złotym dzwonem,
Otwórz nam Polskę, jak piorunem
Otwierasz niebo zachmurzone.
Daj nam uprzątnąć dom ojczysty
Tak z naszych zgliszcz i ruin świętych,
Jak z grzechów naszych, win przeklętych.
Niech będzie biedny, ale czysty
Nasz dom z cmentarza podźwignięty.

„Treść docierała mocniej niż rytm” – wspominała Żywulska. Tylko nikt
nie wiedział, kto jest autorem wiersza.
– Tuwim! Nikt inny nie mógł tego napisać – uznała. Kilka miesięcy
później znalazła się w Oświęcimiu. Któregoś dnia jedna z współwięźniarek
poprosiła Żywulską, by napisała „obozową modlitwę”:
– Chodzi o znalezienie takich słów, które by wyrażały, co my tu czujemy.
O co prosimy Boga. Musisz coś takiego napisać. To jest po prostu
konieczne.
– Jest taka modlitwa. Już napisana – odpowiedziała. Zaczęła przypominać
sobie wielokrotnie czytany wiersz. To była Modlitwa Tuwima. „Myślę,
że kto nie widział trupów poniewieranych w błocie i porywanych przez
wiatr prochów ludzkich – ten nie zrozumie, jak błogim marzeniem mogą
być «trumny z polskiej sosny»” – wspominała po latach.
Zupełnie inaczej przyjęli Modlitwę Żydzi. Mary Berg, młoda dziewczyna
zamknięta wraz z rodziną w warszawskim getcie, pisała o rozczarowaniu.
W wierszu będącym wyznaniem miłości do Polski, odwołującym się
do polskich symboli i zapamiętanych obrazów zabrakło słów otuchy,
których Żydzi tak bardzo byli wtedy spragnieni. Wielu rozumiało, dlaczego
wyjechał z Polski, ale równie wielu uważało, że powinien w takiej chwili
być ze swoim narodem. A przynajmniej powinien głośniej upominać się
o jego los. „Ale czy on wie o wszystkim, co dzieje się w getcie?” – wątpił
któryś.
Mary Berg ocalała, jej rodzina miała amerykańskie paszporty i jeszcze
w czasie wojny znalazła się w USA. Wiosną 1944 roku w Nowym Jorku
ukazał się jej Dziennik z getta warszawskiego. Prawdopodobnie Tuwim go
czytał, kilka miesięcy później napisał słynny manifest My, Żydzi polscy.
Nie zdołał ukończyć Kwiatów polskich na emigracji. Napisał siostrze,
że wiedząc, jaki los spotkał jego naród, nie jest w stanie. „Mam
skamieniałe uczucia, skamieniałe sumienie, skamieniałą wyobraźnię” –
tłumaczył.
– Miałem takie wspaniałe pomysły – mówił Hannie Mortkowicz-
Olczakowej. – Chciałem opisać pochód ognistych, czerwonych kwiatów
płynących przez Warszawę. Nic nie napisałem. Nie mogę pisać.
Miał nadzieję, że dokończy poemat w kraju. „Powrót do Polski miał być
lekarstwem na tęsknotę, chorobę, niemoc twórczą, na «tragedię poety»” –
pisała Mortkowicz-Olczakowa. Stało się inaczej.
95% uchodźców uważa mnie za agenta
Stalina

Gdyby nie Kwiaty polskie, pobyt w Brazylii byłby nie do wytrzymania.


W Rio, a potem w São Paulo, Tuwimowie spędzili dziewięć miesięcy,
nudząc się i męcząc w kraju przepięknym, ale absolutnie nieznośnym dla
ludzi przejętych lękiem o los swój i ojczyzny.
Jeszcze 12 marca 1941 roku Tuwim usłyszał w polskim konsulacie w Rio,
że otrzyma wizę najwcześniej za dziesięć, dwanaście miesięcy, ale zabiegi
przyjaciół, poparcie Arthura Colemana i życzliwość ambasadora
Ciechanowskiego okazały się wreszcie skuteczne. Wizę udało się załatwić,
co prawda nie w Rio de Janeiro, ale w São Paulo (po czterech tygodniach
oczekiwania) i 7 maja mogli z żoną wsiąść na statek uruguay płynący
do Nowego Jorku. Wyruszali do USA z nadzieją, że tam wreszcie staną
na własnych nogach. „Ciągnie mnie do New Yorku, gdzie Żydkowie
z Polski prowadzą małe restauracyjki, gdzie życie jest wprawdzie trzy–cztery
razy droższe, ale za to ostrzejsze i trudniejsze” – pisał do Wierzyńskiego
jeszcze z Brazylii.
Dziewiętnastego maja, po blisko dwutygodniowym rejsie, Tuwimowie
znaleźli się w Nowym Jorku, kolejnej już ziemi obiecanej Polaków, którzy
musieli opuścić ojczyznę. Zamieszkali w małym dwupokojowym
mieszkaniu przy West 72 Street nr 244, niedaleko rzeki Hudson, wśród mebli
pożyczonych od znajomych. W USA było już wielu z przyjaciół: Józef
Wittlin, Ryszard Ordyński, Artur Rubinstein, przybywali kolejni, Jan
Lechoń w sierpniu. Tuwim wznowił współpracę z „Wiadomościami
Polskimi”, w których ukazywały się kolejne fragmenty Kwiatów polskich,
uczestniczył w spotkaniach w polskim Domu Narodowym, zaczął
publikować w redagowanym przez Wierzyńskiego „Tygodniowym Serwisie
Literackim Koła Pisarzy z Polski”, odwiedzał Polaków żyjących w Ameryce
od lat i uchodźców, jak on, znajomych starych i nowych. „Wznowiłem tu,
jak Pan widzi, starą polską tradycję włóczęgów-rezydentów... Wszędzie się
popijało” – pisał do radcy ambasady rządu londyńskiego w USA Michała
Kwapiszewskiego.
Szukał stałej pracy, ale perspektywy nie były zachęcające. Scenariusz
filmowy, który chciał napisać i zaoferować jakiejś wytwórni („niezły
pomysł, uśmiałbyś się” – informował Słonimskiego), pozostał chyba
wyłącznie w sferze planów. Nowojorska egzystencja była możliwa
wyłącznie dzięki rządowym dotacjom, wypłacanym nieregularnie
i w znacznie droższej niż Brazylia Ameryce raczej niezaspokajającym
potrzeb. Tuwim próbował kontynuować różne prace przedwojenne,
uzupełniał materiały do projektowanego słownika wyrażeń i zwrotów
slangowych (ich kopalnią były humorystyczne pisma żołnierskie, które
przysyłał mu Słonimski). Brał udział w wieczorach autorskich,
inicjowanych przez różne organizacje („ale przeważnie żydowskie” – pisał),
oglądał wchodzące do kin nowe filmy („na ogół świetne”) i zwiedzał
muzea. Zachwycił się wystawą obrazów Renoira; nigdy nie podejrzewał,
zdradził Słonimskiemu, że to taki geniusz. Ale przede wszystkim
wsłuchiwał się w napływające z okupowanej Polski coraz bardziej
dramatyczne wiadomości. W liście z listopada 1941 roku zadał przyjacielowi
pytanie, które będzie potem przewijało się wielokrotnie w rozmowach,
listach i wspomnieniach Tuwima: „Czy Ty także cierpisz na kompleks
niższości wobec kraju?”. Ale wtedy jeszcze dodał: „Bardzo ważne, żebyśmy
się z tego jak najprędzej wyleczyli”. Miało się okazać, że akurat on się nie
wyleczył.
Po wyrwaniu się z Brazylii zachłysnął się Ameryką. W listach do siostry
i Słonimskiego pisał z zachwytem, że zobaczył w USA wspólnotę opartą
na prawach człowieka. Uwierzył, że demokracja może naprawdę oznaczać
udział we władzy wszystkich ludzi, a państwo nie musi być czynnikiem
mistycznym ani opresyjnym: „Jest coś doprawdy przejmującego
w prostocie, z jaką najpotężniejszy, najbogatszy naród świata rozwiązał
problem, którego inaczej nie mogę określić, jak sumą słów: «Rządzić + Być
Rządzonym»”. Kilka lat później, już w Polsce, diametralnie zmieni zdanie,
będzie pisał o kraju najdzikszej rozpusty kapitalistycznej
i imperialistycznego wyuzdania. Ale jeszcze siedem miesięcy po przybyciu
do Nowego Jorku deklarował w liście do Arthura Colemana: „Pokochałem
i tę ziemię, i tych ludzi, i tego ducha, który tu doprawdy istnieje: ducha
ludzkiej wspólnoty. A to jest najpotężniejsza broń w walce z faszystowską
bestią”. Dość szybko miało się jednak okazać, że znalazł broń, którą uznał
za jeszcze potężniejszą. Bo do Nowego Jorku przyjechał poeta, dla którego
polityka stawała się ważniejsza niż poezja. Przeszłość poddawała się jeszcze
opisowi poetyckiemu, teraźniejszość zdawała się wymagać słów prostszych
i znacznie ostrzejszych. „Nie jestem komunistą, nie jestem też, jak Ci
wiadomo, Rosjaninem” – pisał w liście do siostry i szwagra, którzy
z Portugalii trafili ostatecznie do Londynu i tam spędzili prawie pięć lat
wojny. – „Ale jest w Sowietach jakiś patos, jest wysokość zamierzeń,
choćby głód, brud, smród i nawet okrucieństwo cechowały przełom, jaki
się tam dokonał. Sam dobrobyt nie może być ideałem ludzkości (...).
O najwznioślejsze, najszlachetniejsze na świecie sprawy walczyli zawsze
Czerwoni. Straszenie słowami «bolszewik», «mason», «żyd», «komunista»
i cały repertuar żurnalii endecko-sanacyjnej jest słabą bronią w roku 1941,
który ostatecznie rozłamał społeczeństwa na dwa i tylko dwa obozy:
krzywdzicieli i pokrzywdzonych”.
Zradykalizował się po napaści Niemców na Rosję 22 czerwca 1941 roku.
Wielokrotnie później podkreślał znaczenie tej daty. Wtedy miał narodzić
się inny Tuwim. Nie widział już dla Polski i Polaków innej drogi niż
najbliższa współpraca ze Związkiem Sowieckim. „Mówił z bólem, że Lechoń
i Wierzyński nie chcą tego widzieć” – wspominał poznany w USA Bolesław
Gebert, współzałożyciel Komunistycznej Partii USA i, jak miało się później
okazać, agent sowieckiego wywiadu, a po wojnie peerelowski dyplomata.
Z całą egzaltacją, do jakiej zdolny może być tylko poeta, zapewniał,
że bardzo mylą się ci, co sądzą, że nastąpi tylko zamiana miejsc
i dotychczasowi pokrzywdzeni będą krzywdzić dawnych krzywdzicieli.
Będzie dużo gorzej: „Złamie im się stos pacierzowy, ukręci łby, wypruje
bebechy, zmiażdży kości, ogniem tej wojny spali się ich na popiół, żeby już,
gadziny, nie mogły się odrodzić i znowu płodzić”, pisał. Bo nie ma
na krzywdzicieli lepszego sposobu niż okrucieństwo i terror, prowadzące
do ostatecznego ich wytrzebienia. Trzeba faszystów niszczyć ich własną
bronią. Nie można oczekiwać, że zmienią się sami, że coś zrozumieją,
poddadzą się, naprawią. Trudno, innego sposobu po prostu nie ma. Nie
można liczyć, że wyznawcy Himmlera i Heydricha będą słuchać Ewangelii.
„Trzeba te mordy bić nahajkami do krwi” – pisał. Jedynie to trafi im
do przekonania, bo tchórze drżą tylko przed siłą. Dlatego trzeba
wyhodować rasę Barczystych, Muskularnych Aniołów, zaopatrzonych
w kastety, szpicruty i brauningi, pisał. Musi na świecie nastać Tyrania
Szlachetnych, Wojujący Kościół Prawdy i Sprawiedliwości...
Zaprzeczał, że ową Prawdą, Dobrem i Sprawiedliwością będzie
„bolszewizm”, a tym bardziej nie będzie nimi „demokracja”, zbyt słaba,
by poradzić sobie ze złem. Szybko miało się okazać, że rozumie pod tymi
słowami komunizm w wersji stalinowskiej. W jednym z listów napisał
wprost: faszyzm można pobić wyłącznie metodami faszystowskim. Ale
tylko głupcy mogą utożsamiać hitleryzm ze stalinizmem. Nawet jeśli
stosują te same metody... Chciał w to wierzyć.
Także w USA zarejestrował się jako poborowy, ale też nie został przyjęty.
Demonstracyjnie poparł politykę rządu generała Władysława Sikorskiego
zbliżenia ze Związkiem Sowieckim, czego duża część emigracji, zwłaszcza
z kręgów sanacyjnych, nie chciała zaakceptować. Nawet przyjaciele nie
potrafili zrozumieć, dlaczego nie chce dostrzec, że po 17 września 1939 roku
Polska znalazła się pod podwójną okupacją, podzielona między Hitlera
i Stalina, i że w strefie rosyjskiej też giną Polacy. Jednak nie tylko w oczach
Tuwima Sikorski był wtedy największą nadzieją na niepodległość.
Jesień 1941 roku to był początek końca wielu przyjaźni, które jeszcze rok
wcześniej wydawały się wieczne. Od Grydzewskiego Tuwim zażądał
przerwania druku w „Wiadomościach” kolejnych odcinków Kwiatów
polskich, zapowiedział też, że nie będzie współpracował z ukazującym się
w Nowym Jorku od ponad dwudziestu lat „Nowym Światem”. Tłumaczył
Słonimskiemu, że taka demonstracja jest konieczna z powodu
antyrosyjskiej polityki tych pism, uprawianej przez ludzi, z którymi
od dawna był w sporze (w „Nowym Świecie” znalazł nawet wiersze
Jerzego Pietrkiewicza, który dwa lata wcześniej wysyłał go na szubienicę).
Z „Tygodniowym Serwisem Literackim” zerwał współpracę, gdy Wierzyński
– w imieniu Lechonia i dramatopisarza Antoniego Cwojdzińskiego, jak
zastrzegł – poprosił go o usunięcie z pisma jednej strofy Modlitwy, którą
tamci poczuli się „dotknięci w swych uczuciach patriotycznych”.
Z oburzeniem cytował Słonimskiemu strofę, o którą poszło: „Każda niech
Polska będzie wielka, / Synom jej ducha lub jej ciała / Daj wielkość serc,
gdy będzie wielka, / I wielkość serc, gdy będzie mała”. Zgodził się,
by Wierzyński wybrał inny fragment Kwiatów (przyjaciel zarzucił mu,
że swoją odmową zniszczy pismo), jednak współpraca szybko się skończyła.
Ale najbardziej bolały go zmiany w „Wiadomościach”, gdzie, żalił się,
wyśpiewują swoje stare piosenki publicyści, dla których kiedyś w tym
tygodniku nie było miejsca. Zmienili tylko słowo „mocarstwowość”
na inne – „demokracja”. Kto oni są, pytał w liście Słonimskiego. „Idioci?
Ślepcy? Jakiej Polski się spodziewają? Tej, do której ją prowadzili, to jest
nacjonalistycznej, pół- lub całofaszystowskiej, antysemickiej, wojowniczej,
totalistycznej?”. Nie mógł zrozumieć, czego szuka wśród tej szajki „ten głupi
Grydz”. „Czarna krew mnie zalewa” – pisał. Dziwił się, dlaczego chce
współpracować z „Wiadomościami” Maria Pawlikowska-Jasnorzewska,
a kiedy kilka wierszy opublikowała u Grydzewskiego siostra Irena,
„dostała ostrą burę” – donosił Słonimskiemu.
Grydzewski bronił polityki redakcyjnej „Wiadomości” przed zarzutami
Tuwima: „Przecież endecy giną tak samo jak inni w walce z Niemcami,
przecież giną tak jak inni na polach bitew (...). Czy to doprawdy nie ma
żadnego znaczenia?”. Przypominał, że znienawidzony przez poetę redaktor
„Prosto z Mostu” Stanisław Piasecki został rozstrzelany za wydawanie
antyniemieckich gazetek. Na koniec napisał, że redagowany przez niego
tygodnik zawsze był i dalej będzie dostępny dla wszystkich, niezależnie
od legitymacji partyjnej. Nie potrafił zrozumieć, że Tuwim wciąż żyje
w dawnym świecie, w którym odmawiano mu prawa do uważania się
za polskiego poetę. Grydzewski uważał, że tego świata już nie ma. Tuwim
był przekonany, że jest i tylko się przyczaił. Czeka na moment, gdy będzie
mógł znów zawładnąć jego życiem.
Odsuwając się od dawnych przyjaciół, zbliżył się do środowisk mniej lub
bardziej otwarcie komunizujących, które przyszłość Polski wiązały
z działającym w Moskwie Związkiem Patriotów Polskich, z Polską Partią
Robotniczą i Armią Ludową. Pisał do Słonimskiego, że dawne
skamandryckie przyjaźnie się „rozgotowały w kotle wojny”, kontaktów
z emigracją wojenną nie utrzymuje żadnych, ale ma rekompensatę:
„nowych przyjaciół – ludzi tutaj poznanych: silnych, szlachetnych
i bezkompromisowych, gdy o cel ostateczny walki chodzi”. Tymi nowymi
przyjaciółmi byli zgromadzeni w USA komuniści; oprócz Geberta profesor
uniwersytetu w Chicago Oskar Lange, przewodniczący Kongresu Słowian
Amerykańskich Leon Krzycki, dziennikarz Stefan Arski (w większości
po wojnie zrobili kariery w komunistycznej Polsce). Tuwim był dla nich
towarzyszem wymarzonym, zwłaszcza gdy postanowił cały swój talent
i legendę oddać w służbę rewolucji. Żyrowany słowami i osobą Tuwima
program Związku Patriotów Polskich i szukającej dla siebie miejsca PPR
mógł dla wielu Polaków brzmieć odtąd znacznie bardziej wiarygodnie.
„Mówił o tym, co rodzi się w kraju, że to początek wyzwolenia” –
wspominał Gebert wystąpienie poety podczas spotkania Kongresu Słowian
Amerykańskich.
W sierpniu 1941 roku wysłał depeszę do Moskwy na ręce Ilii Erenburga.
Armia Czerwona cofała się przed wojskami niemieckimi na wszystkich
frontach, a Tuwim pisał, że wierzy w jej ostateczne zwycięstwo „nad
teutońskimi barbarzyńcami”. Kolejną wysłał trzy lata później,
po przekroczeniu przez Rosjan linii Bugu, zainstalowaniu w Lublinie
polskiej władzy i ogłoszeniu manifestu lipcowego: „Podzielam z Wami
ogromną radość zwycięstwa słusznej sprawy nad złem”. Rosjanie zbliżali się
do Warszawy, „niosąc wyzwolenie memu narodowi”, pisał z przekonaniem.
Nie przewidział, że zatrzymają się na kilka miesięcy na linii Wisły,
pozwalając, aby powstanie warszawskie się wykrwawiło, a stolica legła
w gruzach.
Podczas akademii z okazji dziesięciolecia związanego
z międzynarodowymi organizacjami komunistycznymi Stowarzyszenia
„Polonia” (przewodniczącym był Gebert) spotkał się w marcu 1942 roku
w Detroit z tysiącem dwustoma polskimi robotnikami z zakładów Forda,
General Motors, Dodge’a i Chryslera. Oni powitali go na dworcu biało-
czerwonymi różami, on przeczytał im Lokomotywę, Zosię Samosię,
fragment Kwiatów polskich (wiersze dla dzieci zostały przyjęte lepiej),
a potem przeszedł do polityki. Mówił o sobie, dziecku z wielkiego
fabrycznego miasta, które wyrosło w proletariackiej atmosferze, o wspólnej
walce o jeden święty cel: wyzwolenie Europy i oddanie ziemi w ręce
robotników i chłopów. „Zadaniem poetów niechaj będzie przepalanie
ludzkich serc ogniem ideału i nadziei, wiary i miłości dla nowego, lepszego
świata, które wasze ręce z ruin podniosą” – zakończył. Robotnicy zebrani
w Domu Polskim urządzili mu owację. Był wzruszony.
– Po raz pierwszy ja, dziecko Łodzi, przemawiałem do robotników i oni
mnie rozumieją – mówił Gebertowi. Podczas pobytu w Detroit nie chciał
zamieszkać w hotelu, wolał kwaterę u jednego z polskich robotników
w USA, Michała Urbanika. Chciał zobaczyć, jak żyją prawdziwi
proletariusze, wypytywał o warunki pracy, zapamiętał Gebert. Po jednym
z odczytów podszedł do niego typowy polski chłop z sumiastymi wąsami
i niebieskimi oczyma.
– Dobrześ się pan, panie poeto, spisał – powiedział. – Naści pięć dolarów.
Chwalił się siostrze, że ma nowych przyjaciół: ślusarza Guzała, piekarzy
Gardeckiego i Szpuleckiego, szewca Kucharskiego, krawca Krasowskiego,
górnika Haracza, gisera Trzewiczka i wielu innych. Ludzi prostych i dobrych.
Przejechali do Ameryki za chlebem, wypędzeni przez biedę z Lubelszczyzny
i Kieleckiego, z Łomży i Łodzi, już dwadzieścia, trzydzieści lat temu, a ciągle
są w nich dawna uczciwość i szczerość. Czekają tylko na wyzwolenie Polski,
by wrócić, bo to do nich będzie należał świat, który powstanie po wojnie.
A on, Tuwim, musiał przyjechać aż za ocean, żeby ich poznać i pokochać.
Wcześniej pętał się i zapijał z generałami, ministrami, wojewodami,
„z burżujską swołoczą”.
Potem były kolejne spotkania; w Chicago (przyszło kilkaset osób),
antyhitlerowski wiec w Nowym Jorku, organizowane przez Langego
i Geberta manifestacje przyjaźni polsko-radzieckiej. Spotkania z Polonią
wyglądały za każdym razem niemal tak samo jak tamto w Detroit.
Najpierw recytacja wierszy znanych jeszcze sprzed wojny, potem któryś
z najbardziej poruszających fragmentów Kwiatów polskich, wreszcie ubrana
w piękne słowa wizja nowej Polski budowanej w najściślejszym sojuszu
z ZSRR. Tego nie mogli mu wybaczyć ani dawni przyjaciele, ani –
po śmierci Sikorskiego – rząd emigracyjny. W „Tygodniku Polskim” pisano,
że Tuwim, ten „zaślepiony pychą szaleniec”, przystąpił do nowej Targowicy,
gromadzącej się wokół Oskara Langego, stając przeciwko instynktowi
całego męczeńskiego i bohaterskiego narodu ramię w ramię z nowym
okupantem. Pozbawił się przez to prawa do piękniejszego i bardziej
zaszczytnego niż kiedykolwiek miana Polaka. Stał się zdrajcą. „W ogóle 95%
uchodźców uważa mnie za «agenta Stalina»” – napisał we wrześniu 1945
roku do Iwaszkiewicza. Po latach wyjdzie na jaw, że spora część spośród
jego nowych znajomych naprawdę była sowieckimi agentami. W USA bez
skrupułów wykorzystywali nazwisko, wiarę i naiwność poety.
Wspominając Tuwima z okresu amerykańskiego, Gebert używał języka
ze słownika peerelowskiego agitatora. Poetę miała przerażać pustka życia
kulturalnego i ideowego w USA, pogoń za dolarem, rasizm, jedyne cechy
pozytywne miał dostrzegać w amerykańskim proletariacie. Spotkań
z wybitnymi przedstawicielami kultury amerykańskiej unikał mimo
zaproszeń. Tłumaczył, że nie zna wystarczająco dobrze języka, choć czytał
swobodnie. Po prostu, zdaniem Geberta, nie chciał mieć nic wspólnego
z przedstawicielami faszystowskiej kultury, „najlepiej czuł się wśród ludzi
pracy”. „Poeta odrywał się od swej pracy nad Kwiatami, by osobiście głosić
hasła i program Polski Ludowej” – wspominał z dumą Gebert. – „Chłostał
i wykpiwał londyńskich przywódców emigracji”. Przede wszystkim
generała Władysława Andersa, który wyprowadził z ZSRR utworzoną
w porozumieniu ze Stalinem Armię Polską, nie godząc się na przedwczesne
wysłanie źle uzbrojonych, niewyszkolonych i wycieńczonych żołnierzy
(większość miała za sobą sowieckie więzienia) na front. „Leszek [Lechoń]
i Kazio [Wierzyński] zerwali ze mną już w 1942 roku... Wydają pismo
gloryfikujące durnia Bora i zbója Andersa” – pisał Tuwim do Leopolda
Staffa.
Rozstanie ze skamandrytami było najpierw bardziej polityczne niż
osobiste, ale i to drugie okazało się tylko kwestią czasu. Dwudziestego
dziewiątego maja 1942 roku Jan Lechoń napisał do Tuwima list, w którym
oficjalnie i ostatecznie zerwał przyjaźń z zaślepionym miłością
„do bolszewików, katów i morderców narodu polskiego” autorem Kwiatów
polskich. Ten poinformował siostrę, że bezpośrednim powodem rozstania
była rozmowa o zamordowanym przez Niemców we Lwowie Tadeuszu
Boyu-Żeleńskim, którego postawa po 17 września 1939 roku i podpis
złożony pod deklaracją popierającą faktyczny czwarty rozbiór Polski
budziły i budzą do dziś ogromne namiętności. Tuwim stwierdził, że Boy
stał się ofiarą faszyzmu połączonego z niemieckim okrucieństwem, Lechoń,
że bolszewicy nie są wcale lepsi. Tuwim odparł, że w sowieckiej Rosji nikt
Boya nie torturował, ale był nawet profesorem uniwersytetu, czego Lechoń
już nie wytrzymał i odłożył słuchawkę. „Była to nasza pierwsza na temat
Rosji i faszyzmu rozmowa! Pierwsza! Kilkuminutowa. I jużeśmy się
pokłócili” – relacjonował siostrze Tuwim. Napisał do Ireny, że utwierdziło
to go jeszcze w przekonaniu, iż dobrze zrobił, zrywając z tą „kompanią
faszystowskich pomocników i pomagierów”.
Lechoń w liście wysłanym do Tuwima po tej rozmowie tłumaczył mu,
że robił, co mógł, by oddzielić zachwyt dla jego poezji od niesmaku wobec
zachowań, ale nie może dłużej postępowania człowieka dojrzałego i pisarza
tej miary usprawiedliwiać lekkomyślnością. Pisał, że nie dziwią go
radykalne poglądy społeczne Tuwima, choć u przyjaciela sanacyjnych
dygnitarzy są przecież nowością. Jednak wyrozumiały stosunek Tuwima
do bolszewickich nikczemności i spieniona nienawiść do tych samych
„krwiopijców i wrogów ludu”, których za ciężkie pieniądze bawił swoimi
piosenkami, odbiera wszelki smak ich przyjaźni. Pisał, że jeśli nawet istnieją
między Polakami różnice zdań co do polityki polsko-rosyjskiej i taktyki,
jaką należy zastosować, to nie ma nikogo w Polsce, „który by nie uważał,
że bolszewicy postąpili wobec Polaków jak mordercy i zbrodniarze, godni
swoich niedawnych sprzymierzeńców, zbójów hitlerowskich”. Rosjanie są
wobec milionów Polaków równie okrutni jak Niemcy, przekonywał
Lechoń, tylko bardziej nieudolni. Inaczej mogą myśleć jedynie ludzie
otumanieni przez sowiecką propagandę albo bolszewiccy agenci, dodał.
W ślad za listem Lechonia wypowiadali Tuwimowi przyjaźń kolejni
znajomi. Towarzyski ostracyzm w Nowym Jorku zataczał coraz szersze kręgi.
A on żył z poczuciem winy, że jeśli naprawdę kogoś zdradził, to dlatego
że we wrześniu 1939 roku wyjechał z Polski. Bo nawet jeśli musiał uciekać
przed Niemcami, to nie powinien jechać do Rumunii, a potem Paryża, Rio
de Janeiro, wreszcie do Nowego Jorku, ale na wschód, do Rosji. Tamto
wszystko to był przypadek, rezultat kolejnych zbiegów okoliczności. Moje
właściwe miejsce jest między Warszawą a Moskwą, a nie nad rzeką
Hudson, tłumaczył się w liście do Janiny Broniewskiej. Nawet jeśli
oznaczałoby to więcej cierpień, „co dla starzejącego się i niezbyt silnego
faceta byłoby ciężką sprawą”. Nawet jeśli ceną, którą musiałby za to
zapłacić, byłoby całkowite osamotnienie. A nawet gdyby w oczach
dawnych przyjaciół i emigracji już na zawsze miał pozostać zdrajcą
i agentem. Było w tym bardzo dużo poetyckiej egzaltacji, ale wtedy chyba
naprawdę tak myślał.
Nie miał wątpliwości. Rewolucja była dobra, więc wszystko, co nie było
rewolucją, uważał za złe. Właśnie o tym przekonywał ludzi, którzy
przychodzili na wiece, by posłuchać wielkiego poety. Rewolucja to prawda
tryumfująca nad kłamstwem, mówił, to wolność zwyciężająca tyranię,
sprawiedliwość walcząca sercem przeciw pięści bezprawia. Rewolucja to
demokracja, więc wszystko, co nie jest rewolucją, musi być faszyzmem.
Faszystami w oczach Tuwima stali się nawet przyjaciele, z którymi
dwadzieścia kilka lat wcześniej ogłaszał dyktaturę poetariatu.
A z faszystami przecież przyjaźń była niemożliwa. „Czy widujesz przyjaciół-
faszystów?” – pytał w liście Józefa Wittlina, z którym utrzymywał dobre
relacje także po zerwaniu kontaktów ze skamandrytami. – „Z żalem
stwierdzam, że mi za nimi nie tęskno”. To mimo wszystko nie była cała
prawda. Z Lechoniem nadal telefonowali do siebie po kilka razy dziennie.
„Rozmowy nasze polegały na rozkosznej wymianie żartów, bzdur
i czarujących wspomnień. Przyjaźń była niezmącona i, jak wiekowi przystoi
(dwadzieścia pięć lat!) mocna i trwała” – pisał Tuwim już po oficjalnym
zerwaniu. Potem jednak przyszła refleksja. W lipcu 1942 roku napisał
do siostry: „Przyjaciel – to chyba coś głębszego”.
Wakacje 1942 roku Tuwimowie spędzili w White Plains pod Nowym
Jorkiem, zaproszeni przez przyjaciół. W listach poety ciągle jeszcze
zachwyty nad Ameryką przeplatały się z narzekaniami na problemy
finansowe, które były bolesną codziennością emigracji. „Z Ameryką, jak się
pewno domyślasz, nie zżyłem się zupełnie, chociaż tu człowiek opływa
we wszystko” – pisał z Nowego Jorku do Leopolda Staffa. – „Jadąc tu,
myślałem, że po Broadwayu ciągle jeszcze chodzi «Walt Whitman, Cosmos,
Manhattan’s son»... Ale ani śladu, ani cienia”. „Miewam się na ogół dobrze,
a gdy mi jest nieco gorzej – udaję się o pomoc do mojej starej przyjaciółki,
Miss Whisky...” – pisał do Arthura Colemana. „Z tygodnia na tydzień
muszę gdzie indziej wypraszać lub pożyczać niezbędną forsę. O stałych
zarobkach nie mogę tutaj marzyć” – skarżył się Słonimskiemu. „Czy forsa
za maj przyszła? Jeżeli nie, wyślę do Londynu ordynarną depeszę. Bo to
skandal. Byle urzędniczek regularnie swoje dostaje – a my – MY – MY...” –
irytował się w liście do Józefa Wittlina.
Za to ze zdrowiem było lepiej. Z dumą informował siostrę,
że w porównaniu z torturami, jakie musiał znosić przez całe lata trzydzieste
w Warszawie, jest o niebo lżej. Owszem, dalej nie wychodzi sam,
zdecydowanie woli taksówkę niż wędrówki nowojorskimi ulicami, ale
choroba złagodniała. Nawroty są rzadsze i dużo mniej dolegliwe niż
w czasach, kiedy całymi tygodniami nie ruszał się z mieszkania. Nie dawał
mu spokoju tylko lęk o matkę. Kiedy mógł, wysyłał najpierw z Europy,
a później przez ocean paczki z żywnością i lekami, starał się przekazywać
pieniądze, prosił o pomoc, kogo się dało. „Przez pewną obywatelkę
brazylijską mającą w Polsce kapitały staram się, aby Mamusi wypłacono
tam pieniądze” – pisał do siostry.
Listy z Otwocka, gdzie cały czas przebywała Adela Tuwim, długo nie
przychodziły do USA w ogóle, potem wydostawały się z Polski rzadko
i nieregularnie, najwyżej jeden na kilka miesięcy. A czasem, jak
w listopadzie 1941 roku przychodziły cztery naraz: z marca, dwa z kwietnia
i jeden z maja. Wysyłane z różnych adresów, przez różne osoby, byle tylko
oszukać okupacyjną cenzurę. W dodatku zawierały strzępki informacji,
które wcale nie uspokajały. Adela Tuwimowa czasem pisała je
własnoręcznie, kiedy indziej dyktowała opiekującej się nią kobiecie,
co jeszcze wzmagało niepokój syna i córki, czy opiekunka nie próbuje ukryć
przed nimi jakieś strasznej prawdy. „Już nie wierzyłem w istnienie
Mamusi” – napisał w styczniu 1942 roku do siostry, jakby nie mogło mu
przez usta przejść słowo „śmierć”. A nawet kiedy listy przychodziły, to
więcej w nich było pytań Adeli Tuwimowej do dzieci (przesyłali sobie
nawzajem odpisy listów), jak się czują, czy mają pracę, jak się Juluś
odżywia, nawet o pogodę w USA. „Brak wiadomości od niej doprowadza
mnie do desperacji” – pisał. Desperacji tym większej, gdy listy z Otwocka
przestały przychodzić w ogóle. Nawet jeśli nie dopuszczał myśli,
że „przestała istnieć”.
Matka Ireny i Juliana Tuwimów zginęła 29 sierpnia 1942 roku podczas
likwidacji otwockiego getta i egzekucji Żydów. Ostatnie wiadomości,
że żyje i czeka na wiadomości i pomoc od syna, Tuwim dostał na początku
roku 1943. O tym, że nie żyje i jak zginęła, dowiedział się dopiero dwa i pół
roku później z listu Ewy Drozdowskiej.
Po kolejnych wezwaniach do ścisłej współpracy i przyjaźni z ZSRR,
po oskarżeniach o faszyzm kierowanych pod adresem utworzonego przez
byłych sanacyjnych ministrów Komitetu Narodowego Amerykanów
Polskiego Pochodzenia rząd londyński w marcu 1944 roku wstrzymał
wypłacanie Tuwimowi zapomogi z Funduszu Kultury Narodowej. Nie
zmieniło to postępowania poety. O emigracyjnych politykach tworzących
kolejne rządy był i tak zdania jak najgorszego. Udają socjalistów
i demokratów, a naprawdę są faszystami, agitującymi za krucjatą przeciw
Rosji pod hasłem „Za nasz i wasz faszyzm”. Emigracyjne hitlerczyki,
dwójkarze, żydobije „udają, że nie wiedzą, że Polska ich nienawidzi, nie
wpuści, powiesi na pierwszej gałęzi pierwszego granicznego drzewa, gdyby
wrócili” – pisał do Słonimskiego. Z Kazimierzem Sosnkowskim, który
po śmierci Władysława Sikorskiego został Naczelnym Wodzem Polskich Sił
Zbrojnych, budują w Ameryce kwaterę generalną polskiego faszyzmu,
bo czują już, że ich czas w Anglii, która potrafiła docenić wysiłki Stalina, się
kończy. Do Michała Kwapiszewskiego napisał, że nie ma do rządu żalu
za cofnięcie mu zapomogi. Zdumiał go tylko sposób, w jaki to zrobiono, nie
zawiadamiając go choć kilka tygodni wcześniej i nie dając szansy
na znalezienie innego źródła utrzymania: „Żałuję, że sobie na tę ludzką
metodę postępowania u nikogo w Londynie nie zasłużyłem”.
W liście otwartym do Kongresu Przyjaźni Amerykańsko-Sowieckiej
życzył delegatom owocnych obrad; napisał, że zazdrości, iż Polacy w USA
nie zdobyli się dotąd na podobny gest i powołanie takiej organizacji.
A przecież, przekonywał, przyjaźń z ZSRR powinna była od dawna
stanowić kamień węgielny polskiej polityki zagranicznej. Uważał, że taki
sojusz pozwoliłby Polsce uniknąć niemieckiej okupacji, utraty bytu
państwowego, śmierci milionów ludzi. „Może i pokój całego świata byłby
wtedy uratowany” – pisał. „Tygodnik Polski” wydrukował list Tuwima
i napisał: „Poeta może być pewny, że trudno nam będzie zapomnieć o jego
«najlepszych życzeniach»”. Bo to właśnie najbardziej mieli mu za złe dawni
przyjaciele. Że tak łatwo zapomniał o tym, co stało się 17 września 1939,
o oficerach zamordowanych w Katyniu, milionach ludzi wywiezionych
na Wschód i setkach tysięcy bestialsko męczonych w obozach. Że nie
obchodzi go, jak będą w przyszłości przebiegać granice Polski, a nawet czy
w ogóle będzie jakaś Polska, „gdy Rosja żąda nowego rozbioru Polski”.
Że przeszedł do porządku dziennego nad aresztowaniem we Lwowie
Broniewskiego, który spędził w więzieniach NKWD siedemnaście miesięcy.
Kilka lat później Tuwim napisał jedynie, że gorliwcy, którzy wydali to
kretyńskie zarządzenie, sami chyba nie wiedzieli, co robią. I dodał: „Piszę
o tym właśnie w imię mojej gorącej przyjaźni dla Związku Radzieckiego”.
Deklarował, że nie zależy mu na takiej żałosnej parodii niepodległości,
jakiej doświadczał w Polsce przez dwadzieścia lat. Nie chce niepodległości
z Kownem i Cieszynem, ale w kraju, który odmawia praw obywatelskich
ludziom tylko dlatego, że mają zakrzywione nosy i pejsy. Bo nie widzi
przyszłości Europy w narodowych egoizmach, prowadzących prostą drogą
do nacjonalizmu, ani w „rozwielmożnionych ambicjach państwowych”,
które mogą doprowadzić najwyżej do kolejnych wojen. Nadzieję na pokój
pokłada jedynie „w socjalistycznej wspólnocie pracujących dla
powszechnego dobra społeczeństw”.
Dziś trudno już jednoznacznie rozstrzygnąć, ile w tym zaangażowaniu
Tuwima było prawdziwej wiary w zwycięstwo komunizmu. Czy naprawdę
był tak zaślepiony, czy godził się, by go oszukiwano, bo inaczej zawaliłoby
się wszystko, w co zbyt pochopnie uwierzył. Na początku 1943 roku
Grydzewski poprosił go o wiersz albo artykuł do „Wiadomości”
poświęcony Wiktorowi Alterowi i Henrykowi Ehrlichowi, przywódcom
Bundu, żydowskiej partii socjalistycznej, którzy zostali w Związku
Sowieckim fałszywie oskarżeni o szpiegostwo, skazani i zamordowani.
Sprawa była głośna, wywołała protesty w wielu krajach i środowiskach
socjalistycznych, ale Tuwim odmówił napisania o bundowcach. „Nie
wierzę, że są winni – i nie wierzę, że są niewinni” – napisał do siostry. Ale
nawet jeśli oskarżono ich niesprawiedliwie, nawet jeśli ich śmierć była
pomyłką, to on, Tuwim, nie zmieni z tego powodu swego najgłębszego
przekonania, że przyszłość Polski możliwa jest jedynie w zgodzie i przyjaźni
z sowiecką Rosją. Dlatego nie uczyni niczego, co tej przyjaźni mogłoby
zaszkodzić, a ucieszyć wrogów.
W kwietniu 1943 roku ta pewność na krótką chwilę uległa zachwianiu.
Napisał do siostry, że gdyby miało się okazać, iż polskich oficerów
w Katyniu naprawdę zamordowali Rosjanie, wtedy wszystko, co dotąd
z taką wiarą mówił i pisał o stosunkach polsko-rosyjskich, stanie się
„bełkotem idioty i poglądami ślepca”. „Jeśli się to zawali – przysypią mnie
te gruzy tak, że nikt nie odkopie” – napisał. Ostatecznie jednak poglądów
nie zmienił ani nie ostudził żaru, z jakim je głosił. Może naprawdę
uwierzył Rosjanom, którzy oskarżyli o zbrodnię Niemców, co natychmiast
podchwyciły środowiska komunistyczne w USA. A może, jak duża część
prasy alianckiej, też uznał, że lepiej nie drażnić Stalina, bo bez niego wojna
nie skończy się jeszcze bardzo długo. Nakładało się na to jeszcze narastające
poczucie wstydu, że nie robi wystarczająco dużo dla ojczyzny i dla rodaków
w okupowanej Polsce. A właściwie nie robi nic. „Tyle we mnie
kompleksów” – pisał z Nowego Jorku do Iwaszkiewicza. – „Kompleksy
«nieuczestniczenia», «nieobecności», «bezpieczeństwa», «sytości» – jeden
wielki «kompleks ocalenia», głównie z poczuciem winy (?) i grzechu (?)
w stosunku do zamordowanych Żydów polskich”.
Po pierwszych dochodzących do USA informacjach o holokauście Tuwim
wezwał polskich Żydów w Ameryce do stworzenia funduszu pomocy
dzieciom w ojczyźnie. Grozę potęgowała jeszcze odległość. Informacje
o likwidowaniu kolejnych gett, o przybierającej monstrualny wymiar
zagładzie, świadomość bezczynności aliantów stawały się coraz bardziej
przerażające. Dziewiętnastego kwietnia 1944 roku Tuwim wziął udział
w obchodach pierwszej rocznicy powstania w getcie warszawskim. Podczas
uroczystości stał obok burmistrza Nowego Jorku Fiorello La Guardii. Tyle
mógł zrobić dla mordowanych w Polsce Żydów.
Powiedzieć głośno: – Jestem jednym z nich.
My, Żydzi polscy

W sierpniu 1944 roku w redagowanej w Londynie przez Antoniego


Słonimskiego „Nowej Polsce” Tuwim ogłosił manifest My, Żydzi polscy.
Zadedykował go „Matce w Polsce lub najukochańszemu Jej cieniowi”, nie
wiedział jeszcze wtedy, że matka zginęła podczas likwidacji przez Niemców
getta w Otwocku. W manifeście stanął w jednym szeregu z członkami
narodu, który zabijano. Stanął jako jeden z tych, których bito, zamykano
w obozach, których mordowano. Mocno jak nigdy wcześniej podkreślił:
Tak, to jest także mój naród!
„My, Szlojmy, Srule, Mośki, parchy, bejlisy, gudłaje – my, których imiona
i nazwiska prześcigną w dostojności brzmienie wszelkich Achillesów,
Chrobrych i Ryszardów o Lwich Sercach.
My, znowu w katakumbach – w bunkrach pod brukiem Warszawy,
człapiący w smrodzie ścieków, ku zdziwieniu naszych kompanów szczurów.
My, z karabinami na barykadach, wśród ruin naszych bombardowanych
z powietrza domostw, my – żołnierze wolności i honoru...”.
Czuł, że powinien wyjaśnić, skąd nagle to słowo „MY”. Zarówno Żydom,
którym dotąd tłumaczył, że jest przede wszystkim polskim poetą, jak i tym
Polakom – większości, jak uważał – dla których był i zawsze pozostanie
tylko Żydem.
„Jestem Polakiem, bo mi się tak podoba” – pisał. To sprawa ściśle
prywatna, z której nie zamierza się nikomu tłumaczyć, spowiadać ani jej
uzasadniać. Nigdy nie dzielił Polaków na „rodowitych” i „nierodowitych”,
pozostawiając to rasistom i hitlerowcom. Dzielił Polaków na mądrych
i głupich, uczciwych i złodziei, inteligentnych i tępych, interesujących
i nudnych, krzywdzonych i krzywdzących, gentlemanów
i niegentlemanów, faszystów i antyfaszystów. I nie zamierza tego zmieniać.
Jest Polakiem, bo tak chce, napisał w liście. Bo w Polsce się urodził
i wychował, bo od dzieciństwa karmiono go polską mową, bo w Polsce był
szczęśliwy i nieszczęśliwy. Bo po polsku spowiadał się z niepokojów
pierwszej miłości i po polsku pisał, jeszcze nieudolnie, o jej dniach
najjaśniejszych i dniach burzowych. Jest wreszcie Polakiem, deklarował,
bo brzozy i wierzby zawsze były mu bliższe niż palmy i cyprysy,
a Mickiewicz i Chopin drożsi niż Szekspir i Beethoven.
Skąd więc owo „My, Żydzi”? „Służę odpowiedzią” – pisał – „Z powodu
krwi”. Tej krwi, którą „herszt międzynarodowego faszyzmu” wytacza
z ludzkości, obracając miasta w zgliszcza, wyrzynając miliony ludzi, „aby
zadokumentować triumf swojej juchy nad moją juchą”.
Jeszcze na początku 1943 roku w liście do siostry pytał, czy Irena jest
w stanie wyobrazić sobie, że Niemcy naprawdę wyrżnęli, wytruli, wytłukli
te setki tysięcy Żydów. Ludzi, których znali: krewnych, przyjaciół, sąsiadów.
„Więc jak to? Nie będzie ich? Po prostu zabito ich?” – on nie jest w stanie
w to uwierzyć. Gdyby uwierzył, musiałby oszaleć – napisał.
Półtora roku później nie miał już złudzeń, Pisał, że takiej powodzi
męczeńskiej krwi nie było od początku świata, a krew Żydów („nie krew
«żydowska»”), którą wytoczono, zmieniła się już w wielką, burzliwą,
pienistą jak Jordan rzekę. W tym Jordanie on przyjmuje chrzest najwyższy:
„krwawe, gorące, męczennicze braterstwo z Żydami”. Ono właśnie nie
pozwala mu milczeć. Nie pozwala mu kryć się w katakumbach.
„Przyjmijcie mnie, Bracia, do tej zaszczytnej wspólnoty Niewinnie Przelanej
Krwi. Do tej gminy, do tego Kościoła chcę od dziś należeć” – prosił. To
braterstwo każe mu odpowiedzieć na wezwanie, na słowa, których tak
często używano, by drwić z Żydów: „«Jojne, idź na wojnę!». Poszedł,
szanowni panowie, i zginął za Polskę!” – napisał.
Przed wojną to imię: Jojne, gudłajski Mickiewicz, było w ustach wrogów
Tuwima obelgą, stygmatem spychającym poetę do kategorii podludzi.
W roku 1944, dobrowolnie pisząc o sobie tak, jak tyle lat pisano o nim,
oskarżał polskich antysemitów o współwinę za zagładę narodu, do którego
należał tak samo jak do narodu polskiego.
„Obcość” Tuwima dla wielu ludzi nawet podczas wojny pozostawała
zadrą; nie potrafili unieść się ponad narodowe uprzedzenia. Nadwrażliwość
na żydowskie pochodzenie, którą podszyta była przedwojenna inteligencja,
ciągle kazała postrzegać Tuwima jako „innego”, piszącego w polskim
języku, ale nie Polaka. „Trzeba postawić wreszcie jasno i powiedzieć, że to
bardzo ważne, że to zasadnicze: poezja dwudziestolecia była w trzech
czwartych obca tej ziemi i duszy człowieka tej ziemi. W twórczości poetów
takich jak Tuwim, Słonimski, Lechoń czytam ową ciągłą troskę
o poprawność – polską poprawność wewnętrzną” – pisał w 1943 roku
w miesięczniku „Sztuka i Naród” (nr 11 / 12) młody poeta Tadeusz Gajcy.
Nie żył już blisko ćwierć wieku, gdy jego słowa o braku polskiej duszy
Lechonia (naprawdę miał korzenie tatarskie), Słonimskiego i Tuwima znów
okazały się przydatne. Dwukrotnie, najpierw w 1963 roku w tygodniku
„Współczesność”, a w 1968 roku w miesięczniku „Poezja”,
przedrukowywano artykuł Gajcego. Bardzo pasował organizatorom
kampanii antysemickiej przygotowującej Marzec ’68.
List Tuwima ukazał się w wydawanym w języku jidysz w Nowym Jorku
miesięczniku „Yidisze Kultur”, w redagowanych w Moskwie przez Wandę
Wasilewską „Widnokręgach” i kilku pismach w Palestynie. Wzbudził
reakcje, których można było się spodziewać. Przede wszystkim zdziwienie,
skąd nagle potrzeba wypowiadania się w imieniu Żydów, z którymi
wcześniej nie chciał mieć nic wspólnego. Podejrzliwość, co spowodowało,
że postanowił zostać Żydem właśnie teraz. Niewiarę, że to w ogóle
możliwe. Jeden z ukazujących się w Jerozolimie tygodników zapytał
wprost: „Gdzie byłeś wcześniej, Julianie Tuwimie?”.
Wyznanie poety nie przekonało nikogo. Antysemici otrzymali
potwierdzenie tego, o czym przecież wielokrotnie mówili, że Tuwim to Żyd,
a Żydzi nie uwierzyli w szczerość jego deklaracji.
Jak najprędzej być w Polsce...

Po pierwszych latach zachłyśnięcia wolnością i demokracją Tuwim przestał


czuć się w Ameryce dobrze. Nowy Jork? To taka Łódź, ale chora
na elephantiasis, wspominał jeszcze po latach. Wszystko tam było gorsze.
Kwiaty pachniały inaczej, owoce nie miały smaku, ptaki śpiewały
odmiennie niż „u nas”. Nawet śledzie i wódka mogły smakować wyłącznie
w Polsce. „– Pan wie, jak nas, tych z kraju, nazywali w Ameryce podczas
wojny? Nazywali nas kotami, bo każdy opowiadał, co to on miał, co to on
miał” – opowiadał po powrocie do Polski Józefowi Chudkowi. Dopiero
wtedy dowiedział się, że podczas powstania książki i sprzęty z jego
mieszkania posłużyły do budowy barykady na ulicy Mazowieckiej.
Powrót poety do kraju rozpoczął się w tym samym momencie, w którym
z otchłani wojny wychynął na powierzchnię pierwszy fragment wolnej
Polski. Chyba nigdy podczas blisko siedmiu lat spędzonych na emigracji
nie miał wątpliwości, czy wracać. Zapowiedział swój powrót już w grudniu
1939 roku, trzy miesiące po opuszczeniu Warszawy. W Gawędzie
rymowanej o ojcu i synu, o dwóch miastach i o starej piosence napisał:

Ale syn do polskiej Łodzi wróci –
I z alei Kościuszki, co dziś zwie się
„Herman Göringstrasse” – syn przyniesie
Wieść na grób – i Marsyliankę zanuci.

We wrześniu 1944 roku, w pierwszym numerze tygodnika „Odrodzenie”,
wydanego w wolnym już od Niemców Lublinie, ukazała się Modlitwa.
W słowach: „Przywróć nam chleb z polskiego pola, / Przywróć nam trumny
z polskiej sosny” czytelnicy musieli odczytać tyle samo tęsknoty
za utraconą ojczyzną, co nadziei związanych z nową Polską. W grudniu
tego samego roku w liście do Słonimskiego poeta pytał, czy przyjaciel
zamierza wrócić do kraju. A jeśli nie, to czy zostaje w Anglii, czy
w Ameryce? Bo on, Tuwim, oczywiście wraca. Nie wie jeszcze, kiedy to
będzie możliwe, ale gdyby trzeba było poczekać, to chciałby, żeby
Słonimski przyjechał do Stanów (nie przyjechał) i tam czekaliby razem,
robiąc coś pożytecznego dla Polski. Nie uwierzył w dobre intencje
powołanego w Londynie w listopadzie 1944 roku rządu socjalisty Tomasza
Arciszewskiego, bo koalicyjny gabinet współtworzyli politycy
ze Stronnictwa Narodowego. „Otóż ci narodowcy są to właśnie polscy
faszyści – nie żadni konserwatyści, reakcjoniści, ale stuprocentowi faszyści
polscy” – pisał do Szmuela Shneidermana.
W styczniu 1945 roku, po zajęciu Łodzi przez Rosjan, w depeszy Do
Mieszkańców Łodzi Tuwim po raz kolejny zapowiedział powrót do kraju.
Tak szybko, jak to będzie możliwe. W zamian prosił tylko łodzian o opiekę
nad grobem ojca. Choroba spowodowała, że wrócił dopiero półtora roku
później.
Mimo pięciu lat pobytu w USA nie nauczył się swobodnie
porozumiewać po angielsku. W liście do Słonimskiego opisywał, z jakim
wysiłkiem i jak długo musi przygotowywać najprostszą
kilkudziesięciosekundową wypowiedź, jak w myślach układa szyk zdania,
jak dobiera właściwe czasy i końcówki wyrazów, a kiedy wreszcie skrajnie
wyczerpany wybełkoce ułożone słowa, to i tak na koniec zwykle słyszy:
„Pardon me?”. Był przekonany, że tylko w Polsce może być szczęśliwy.
„Chciałbym już jak najprędzej być w Polsce, gdzie bez najmniejszego trudu
potrafię wyrazić wszystko, co czuję, na przykład: «A won, faszystowski
skurrrwysynu, dyszlem tam i nazad w... etc., etc.»” – pisał do Słonimskiego.
Niechęć do emigracji potęgowały częstsze niż w poprzednich latach
nawroty choroby. Niegroźne, jak zapewniali lekarze, ale niepozwalające
normalnie żyć, pracować, tworzyć. Przerwał pisanie Kwiatów polskich. „Nic
nie robię” – skarżył się Józefowi Wittlinowi – „dwóch wierszy nie umiem
sklecić”. Do tego dochodziła jeszcze obawa o ukochaną siostrę i szwagra,
których nie widział od pięciu lat. Kiedy dowiedział się, że w marcu 1945
roku Irena przypłynie do Kanady, wiązał z tym wielkie nadzieje: „Może
Irunia obudzi we mnie poetę, może rozdmucha tę słabą tlącą we mnie
iskierkę do wysokiego płomienia! Dałby Bóg. Bo jakoś nic a nic nie piszę”.
Po pięciu latach rozłąki, mimo granicy i ponad siedmiuset kilometrów
dzielących Nowy Jork od Toronto, siostra wydawała się już bardzo blisko,
niemal jak na sąsiedniej ulicy. „Liczę, Iruniu, na Ciebie jak na dobrą
wróżkę, która zbudzi «śpiącego poetę»” – pisał.
Lojalnie uprzedzał siostrę, że z powodu jego postawy politycznej mogą
razem z mężem stać się w Kanadzie obiektem plotek, intryg i oszczerstw,
ofiarami najgorszych świństw i afrontów, „bo swołocz nie daruje wam tego,
że jestem waszym bratem i że macie odwagę inaczej myśleć niż ona”. I to
się potwierdziło. W fabryce, w której Stawiński został magazynierem,
„nieprzejednani londyńczycy” nie pozostawiali wątpliwości, co myślą
o „komunistycznym agencie” i „zdrajcy Polski”. Jeśli Tuwim choć przez
moment zastanawiał się, czy wracać do Polski, to ciosy wymierzone
w najbliższych jedynie przyspieszyły decyzję.
Gdy tylko Stawińscy przybyli do Kanady, zaczął im załatwiać wizy
do USA (o pomoc poprosił oczywiście Kwapiszewskiego) i pisał co kilka dni
bardzo długie listy: „Kochani moi! Czy wyobrażacie sobie naszą pierwszą
rozmowę? Ten dziki chaos pytań, odpowiedzi, śmiechu, łez, przerywań,
«odbiegań od tematu» itd.”. Wreszcie upragnione wizy nadeszły,
na początku kwietnia siostra i szwagier przyjechali do Nowego Jorku.
Wygląd poety wstrząsnął nimi, „był chudy, twarz miał zoraną
zmarszczkami, tylko stalowe oczy płonęły w niej żarem. Wyglądał, jakby
go coś od wewnątrz bezustannie spalało. Lecz najbardziej rzucała się w oczy
jego przedwczesna a kompletna siwizna” – takim zobaczył Tuwima
w kwietniu 1945 roku Julian Stawiński. Na portrecie poety, namalowanym
w Nowym Jorku przez Zygmunta Menkesa, też uwagę zwracają przede
wszystkim czarne, żarzące się oczy. Dziesięć dni, podczas których mogli być
razem, minęły bardzo szybko, więcej czasu udało im się spędzić wspólnie
latem, w domu wynajętym na wakacyjne miesiące na przedmieściach
Toronto.
W dniu zakończenia wojny na ulice Nowego Jorku wyległy tysiące ludzi.
Ale Tuwima wśród nich nie było. „Zapuściłem roletę, włączyłem radio
i cały dzień przeleżałem, wciśnięty w kąt kanapy, z zatkanymi watą
uszami, z twarzą utkwioną w poduszkę – w mokrą, ciągle mokrą...” –
wspominał kilka lat później. Koniec wojny oznaczał możliwość powrotu
do Polski. Polski, która będzie dużo bardziej pasowała do jego wyobrażeń
niż ta przedwojenna. Wierzył w to. Był przekonany, że po powrocie zmieni
się wszystko. On wróci do pisania, a Polska będzie jak nigdy wcześniej
sprawiedliwa, mądra i demokratyczna. „Nie chciałem, nie chcę i nigdy nie
będę chciał żadnego innego kraju – tylko tego, w którym poeci tak byli
zakochani i tak są zakochani” – pisał do Stanisława Balińskiego. W liście
do Shneidermana dodał: „Odwiedzają mnie moi lodzermensze – mili
ludzie, ale zupełne tępaki, jeżeli chodzi o sprawę polską: wszyscy zapatrzeni
w Londyn. Słowem: głupie Żydy”.
Władysław Broniewski, który był w Polsce od listopada 1945 roku,
namawiał Tuwima, by wracał jak najprędzej: „Zakasuj nogawice i wal przez
kałużę atlantycką. Bardzo tu Ciebie brak i Twoich wierszy”. Warszawa
wygląda co prawda strasznie, pisał, ale ruch jest i humorek warszawski też.
Literaci zgromadzili się przede wszystkim w Łodzi i Krakowie, ale on,
Broniewski, do pierwszych nie ma nabożeństwa, a krakowskiej bandy
po prostu nie lubi: „zarozumialcy i sekciarze. Ciebie i mnie mają tam
za skórkę na buty”. Przekonywał, że razem założą czerezwyczajkę, która
poradzi sobie z poetyckimi szabrownikami i szalbierzami.
Na wiadomość o powrocie Broniewskiego do kraju Tuwim zareagował
depeszą: „Byłem uszczęśliwiony wieścią o Twojej decyzji”. Potem napisał
list do aktorki Marii Zarębińskiej, z którą związany był Broniewski.
Że spada mu z serca kamień, bo nie mógł patrzeć, jak „byli przyjaciele
z andersowskiego tygodniczka” (czyli z „Tygodnika Polskiego”) wymachują
Broniewskim jak chorągiewką, powołują się na niego, zawłaszczają
i przedrukowują jego wojenne wiersze. Prosił Zarębińską, by sprawdziła,
co dzieje się z ostatnim łódzkim mieszkaniem jego rodziców w alei
Kościuszki 27 i napisała mu jak najwięcej o sobie, Łodzi i Polsce. Odpisała,
że gra w teatrze, że ruszyły kabarety, że „ludzie chcą zapomnieć o wojnie”.
Namawiał do powrotu także Józefa Wittlina: „Gdzież więc jest Twoje
miejsce, poeto i synu wymordowanego narodu”. Brzmiało to tak, jakby
przekonywał sam siebie. Trzeba wracać, nawet gdyby miało się okazać,
że w nowej Polsce nie wszystko będzie takie, jak sobie wymarzył.
„Największą moją tragedią dzisiaj są wieści o ostrym antysemityzmie
w kraju. Świadczy to o tym, jak głęboko wdarł się faszyzm w nasze
społeczeństwo” – pisał w liście do Staffa pół roku przed powrotem.
Podobny w duchu był list do Słonimskiego: „Strasznie zrobiło się
na świecie. Wojna nie została zakończona, tylko przerwana. Rewolucję
w kraju zastąpiły dekrety. Nie zjawił się polski Majakowski”.
Mimo to zapewniał Wittlina, że nikt w Polsce nie będzie miał do niego
o nic pretensji i do niczego nie będzie zmuszał. „Że nie byłeś, że nie
cierpiałeś, że nie pisałeś, że nie podpisywałeś ze mną oświadczeń
prosowieckich i prolubelskich – ani nawet o to, że podpisywałeś jakieś
antylubelskie”. Przekonywał, że nowy polski rząd otoczy pisarzy najczulszą
opieką, wystarczy, że zechcą wrócić do kraju. Nikt ci w „światopogląd” nie
będzie zaglądał, pisał, i wydaje się, że naprawdę w to wierzył. No, chyba
że Wittlin zacznie działać przeciw rządowi i jego decyzjom, ostrzegł, wtedy
co innego. „Jeżeli się spikniesz z faszystowskimi skurwysynami, którzy
ciągle jeszcze prowadzą tzw. krecią robotę – pójdziesz do więzienia” – to dla
Tuwima było słuszne i sprawiedliwe. Od polityki wara, ale przecież Wittlin
może być redaktorem, krytykiem, wydawcą albo tłumaczem, „roboty
na każdym polu będzie po uszy”. Uważał, że przyjaciel nie powinien się
zastanawiać, skoro cały świat i tak skręca radykalnie w lewo – i to bez
żadnego udziału Stalina. Wittlin nie dał się przekonać, pozostał na resztę
życia w USA.
W 1945 roku przyjechał do Nowego Jorku z Londynu Wacław Solski,
dziennikarz i pisarz, który w młodości uwierzył w komunizm. W czasie
wojny polsko-bolszewickiej opowiedział się nawet po stronie Rosjan,
przeszło mu dopiero, kiedy kilka lat pomieszkał w ZSRR. Przekonywał
Tuwima, żeby nie wracał do Polski, bo nic dobrego go tam nie czeka.
Na koniec bardzo długiej rozmowy usłyszał:
– Czy pan widział kurczaka z poderżniętym gardłem, jak lata, jak trzepoce
skrzydłami. I pomimo tego, w końcu zjadamy go ze smakiem. Ja
przepadam za kurczakami.
Solski opowiedział o tej rozmowie pięć lat później Lechoniowi. Cyniczne
porównanie Polski do kurczaka, któremu poderżnięto gardło, a w dodatku
gotowość współpracy z oprawcą, musiało zbulwersować obydwu. „Wiem
od dawna, że Tuwim jest wariatem i sentymentalnym sadystą. Zerwałem
z nim właśnie dlatego, że nie mogłem znieść tej demonicznej tartuferii –
tego robespierryzmu, który w nim odkryłem w czasie wspólnego
mieszkania w Rio de Janeiro” – zanotował w Dzienniku Lechoń.
Tuwim pozostawał cały czas w kontakcie z władzami w kraju. Ministrowi
kultury, który zaprosił go na wrześniowy zjazd literatów w Krakowie,
zaproponował pomoc w odbudowie polskiego życia kulturalnego. Chciał
pomagać uczonym i pisarzom w kraju, wysyłając im niezbędne książki
i czasopisma. Prosił o podanie mu prywatnych adresów Ireny Krzywickiej,
Parandowskich, Staffa, Nałkowskiej, Dąbrowskiej, Gojawiczyńskiej i wielu
innych artystów i pisarzy. Zamierzał zorganizować akcję wysyłania im
do Polski paczek z pomocą. Iwaszkiewicza prosił o listę krewnych:
Tuwimów, Krukowskich, Charnassonów, którzy żyją. „Dowiem się z niej,
kogo nie ma, a żywym pomogę” – pisał.
Miał mnóstwo planów twórczych. W „Przekroju”, „Życiu” i „Kuźnicy”
ukazywały się kolejne fragmenty Kwiatów polskich, projektował
wydawanie po powrocie do Polski magazynu popularno-naukowo-
rozrywkowego „Globus”, wzorowanego na pismach, jakich w USA
ukazywały się setki, poświęconego nauce, podróżom i rozrywce (nie
powstał, bo były już podobne w charakterze „Problemy”). Chciał
dokończyć rozpoczęte w Nowym Jorku („przeważnie z głowy”) książki:
Słownik frantowski i sowizdrzalski oraz Podróż doktora Lingwistona, czyli
„coś w rodzaju podróży lingwistycznej naokoło świata”, która miałaby
zapoznać polską młodzież z najbardziej egzotycznymi językami całego
świata. W listach donosił, że język hawajski już opisał, japoński studiuje,
wkrótce zabiera się za koreański i bantu. Planował zorganizowanie
Instytutu Polonistycznego, który podjąłby badania nad językiem. „Mam
w głowie cały szereg pomysłów (słownik historyczny języka polskiego,
nowy słownik etymologiczny, słowniki gwarowe, fachowe, obyczajowe
itd.)” – pisał.
Nie wiedział jeszcze, gdzie po powrocie zamieszka. W grę wchodziły
Warszawa albo Łódź. W rozmowie z dziennikarzem „Robotnika”
Grzegorzem Jaszuńskim przychylał się raczej do Łodzi. W lutym 1946 roku
w „Szpilkach” ukazał się wiersz Ludwika Jerzego Kerna Na spodziewany
przyjazd Juliana Tuwima, przywołujący dzieciństwo poety.

Miasto jeszcze pamięta, jak latem
w klipę grywał Pan pod magistratem,
w przerwach z pasją studiując Homera.
Potem przyszedł iluzjon i bioskop.
I spacery ulicą Piotrkowską,
i skłonności do Baudelaire’a.

Marzył także o powrocie do teatru, najlepiej we współpracy z Arnoldem
Szyfmanem. Prosił o kontakt z reżyserem i przyjaciółmi aktorami. Ale
przede wszystkim wierzył, że powrót do Polski pozwoli przełamać twórczą
niemoc, że dokończy Kwiaty polskie. „Są w dwóch trzecich ukończone.
Resztę napiszę w kraju. To, co jest gotowe, liczy mniej więcej 8–9 tysięcy
wierszy” – informował we wrześniu 1945 roku Jarosława Iwaszkiewicza.
Szef Czytelnika, Jerzy Borejsza, zadeklarował wydanie poematu, gdy tylko
zostanie ukończony. W liście do siostry Tuwim wspominał już nawet
o drugiej części. „No i – Boże! Boże! – dorwać się znowu do starych
druków!” – marzył. „Tutaj skuka, chandra, obłomowszczyzna, nic mi się nie
chce, szlafroczeję, z upragnieniem czekam na dzień wyjazdu” – skarżył się
w jednym z listów. W rozmowie z Eugeniuszem Żytomirskim,
korespondentem prasy polskiej w Chicago, dzielił się obawami: – A jak pan
myśli: urządzę się jakoś po powrocie? Zarobię na życie i będę miał
mieszkanie z łazienką? Wyda Borejsza moje Kwiaty, co?
Emigracja była coraz bardziej zdegustowana jego zachowaniem.
Po przyjeździe do USA jesienią 1945 roku Wincentego Rzymowskiego,
ministra spraw zagranicznych w rządzie warszawskim, „Tygodnik Polski”
napisał, że na przyjęcie wydane z tej okazji w polskim konsulacie
w Nowym Jorku nie przyszedł nikt ważny. Nikt, czyim nazwiskiem
komunistyczne przedstawicielstwo mogłoby się pochwalić. Oprócz Juliana
Tuwima. Autor niepodpisanej noty w „Tygodniku”, najprawdopodobniej
sam Lechoń, napisał, że redakcja bardzo długo starała się Tuwima
oszczędzać ze względu na jego pozycję literacką. Ale w końcu miarka się
przebrała: „Tuwim – swoją działalnością polityczną nieliczącą się ani
z uczuciami i myślami, ani nawet z bezmiernymi cierpieniami Polski odciął
się raz na zawsze od narodu”. Autor noty zarzucił Tuwimowi obłudę. Skoro
naprawdę tak mocno wierzy „w szczęście pod Sowietami”, to czemu sam
nie rwie się do Polski, by podzielić los tych, których tak bardzo do powrotu
namawia. „Nie przestalibyśmy go wtedy uważać za ciężkiego szkodnika
sprawy polskiej, za politycznego szaleńca, ale przyznalibyśmy przynajmniej,
że to szaleństwo jest wynikiem głębokiego przekonania i że Tuwim gotów
jest coś dla swoich przekonań poświęcić”. Ale nie, ironizował autor noty
Tuwim u Rzymowskiego, Tuwim woli siedzieć w Nowym Jorku, gdzie jest
syty, bezpieczny i może pisać, co chce i jak chce. Podczas gdy w kraju,
o czym wie doskonale, pisarze nie mają co jeść i muszą kłamać albo
milczeć, żeby zachować życie. A w dodatku on, poeta, idzie do konsulatu
kłaniać się przysłanemu przez reżim ministrowi, choć dobrze wie, że ten
były pisarz to literacki przestępca. Plagiator wyrzucony w II
Rzeczypospolitej poza nawias literatury. Wincenty Rzymowski był do 1937
roku członkiem Polskiej Akademii Literatury (mianowanym przez rząd),
został jednak zmuszony do rezygnacji, gdy udowodniono mu plagiat
z książki Bertranda Russela.
„Jedno jest ciekawe. O czym też rozmawiali ci dwaj nowo kreowani
przeciwnicy «sanacji»? Prawdopodobnie o dawnych czasach, kiedy pili
z «sanacją», pisali w «sanacyjnej» prasie i zarabiali na sanacji piękne grosze”
– kpił autor noty w „Tygodniku Polskim”. A w jednym z kolejnych
numerów pismo przedrukowało wiersz Tuwima z 1918 roku Stolice,
krytykujący brytyjskie pomysły (tak zwaną linię Curzona) pozostawienia
„w imię pokoju” Wilna i Lwowa poza granicami odradzającej się Polski.

Zebrali się na targi i przekupy
Zwycięskie wrogi, zbrojni wolą silną
By granicznemi porozdzielać słupy
Warszawę, Poznań, Kraków, Lwów i Wilno.

Dalej było o jednym sercu bijącym w pięciu polskich stolicach,
jednoczących je myślach i wspólnej sprawie. I o tym, że owych pięć
polskich miast zawsze będzie razem wbrew zakusom wrogów
i ciemiężycieli. Tuwim przeciw Linii Curzona tryumfalnie zatytułowała
notkę redakcja „Tygodnika”. A jej autor pisał: „Brawo Tuwim z roku 1918 –
brawo były Tuwim, który rozumiał, że bez Lwowa i Wilna nie ma wolnej
Polski. I jakże ciężkim oskarżeniem jest ten piękny wiersz byłego Tuwima
w stosunku do obecnego, który widzi wolność w niewoli, prawdę
w kłamstwie, cnotę – w Rzymowskim, bohaterstwo w Żymierskim”.
W dodatku w styczniu 1946 roku agorafobia zaatakowała Tuwima
ze zdwojoną siłą, jak w najgorszych czasach przed wojną. Prawie nie
wychodził z domu, całe dnie leżąc na kanapie. „Wróciły dokuczliwe stany
lękowe, agorafobiczne etc. Zatruwają mi życie” – pisał do Słonimskiego.
Z rzadka, tylko pod absolutnym przymusem i zawsze pod opieką żony,
decydował się na przejazdy taksówką. Liczył, że najdalej za miesiąc, dwa
wszystko wróci do normy, doprowadzi ciało do stanu „jakiej takiej
rześkości” i będzie mógł podjąć podróż przez ocean. Potrwało to znacznie
dłużej.
Wiosną odwiedził go w Nowym Jorku Ilia Erenburg. Tuwim siedział już
na walizkach, za tydzień wypływał do Europy. Mówił Erenburgowi,
że wiele osób próbuje nakłonić go do zmiany decyzji, niektórzy nawet
nazywają jego powrót do kraju – zdradą, ale on nie ma wątpliwości. Był
szczęśliwy, że już niedługo zobaczy Polskę, „podniecony jak chłopak, który
idzie na pierwszą randkę” – wspominał Erenburg.
Na statek Queen Mary płynący z Nowego Jorku do Londynu Stefania
i Julian Tuwimowie wsiedli 12 maja 1946 roku. Dziewiętnastego maja byli
już w Anglii. Tuwim chciał zatrzymać się w Londynie na kilka dni, ale nie
był pewny, jak zostanie przyjęty. „Czy Staś [Baliński] poda mi rękę? Czy
Kuncewicz splunie, gdy mnie zobaczy? Czy Grydz przejdzie na drugą
stronę? (ulicy; nie pod względem politycznym)” – dzielił się rozterkami
z Antonim Słonimskim. Prosił przyjaciela o zarezerwowanie mu pokoju
w jakimś hotelu, porządnym, ale niezbyt drogim, blisko ambasady,
księgarni i antykwariatów, a daleko od Nieprzejednanych, Nieustępliwych
i Dumnych, „słowem – od Zasranych”.
W Londynie spędził cały dzień z Balińskim, z Grydzewskim i Hemarem
raczej kontaktu nie miał. Potem zachorował na grypę. Dopiero po dwóch
tygodniach mógł wyruszyć w ostatni etap podróży powrotnej do Polski.
Poprosił o miejsce na statku możliwie dużym, żeby nie kołysało i nie
wywoływało nudności, jak na jakiejś lichej krypie czy tratwie.
„Na rzyganie mam czas w Polsce” – napisał do Słonimskiego, co wtedy
jeszcze brzmiało tylko jak żart. Wypłynęli z żoną z Londynu drobnicowcem
Śląsk 3 czerwca. Po czterech dniach Śląsk przybił do redy w Gdyni.
Schodząc na ląd, Tuwim rozpłakał się. „W waszych oczach, zaraz przy
pierwszym spotkaniu, będzie wyrok. Pamiętajcie!” – pisał jeszcze z Nowego
Jorku do Jarosława Iwaszkiewicza.
Czesław Miłosz, wtedy jeszcze w służbie dyplomatycznej Polski Ludowej,
później emigrant, po latach napisał, że komunizm był dla Juliana Tuwima
jedynym ustrojem, który mógł pokonać najgorsze na świecie zło, czyli
faszyzm. „Polska, jaką pamiętał sprzed wojny, była rasistowska i mentalnie
faszystowska, toteż jedynie ustrój posługujący się przemocą i cenzurą był
zdolny ją zmienić”.
Z Ameryki wrócił człowiek złamany

Wracającego do ojczyzny Tuwima fetowano jak głowę państwa. „Szpilki”


zamieściły całostronicowy rysunek Jerzego Zaruby przedstawiający poetę
na statku. „Uparła się moja tęsknota...” – podpis był cytatem z jego
wiersza. Jeszcze był na pokładzie Queen Mary, gdy Krajowa Rada
Narodowa odznaczyła go Orderem Odrodzenia Polski. W Gdyni witał
poetę sam wielki dyrygent ludowej kultury, Jerzy Borejsza, twórca
koncernu prasowo-wydawniczego mający ambicję ukształtowania nowej
socjalistycznej świadomości Polaków. Ani on, ani witający Tuwima
w imieniu partii komunistycznej Jakub Berman, jedna z najciemniejszych
postaci stalinowskiej Polski, nie kryli satysfakcji, że poeta podpisał cyrograf,
nie żądając w zamian prawie nic. A Tuwim nie potrafił dostrzec ich
cynizmu.
„W czasie powitania przez przyjaciół i przedstawicieli władz po prostu się
rozpłakał i nie mógł wydobyć z siebie słowa” – relacjonował powitanie
w Gdyni reporter „Rzeczpospolitej” Z .S. Przez cztery kolejne dni poeta
uczestniczył w rautach i bankietach organizowanych na swoją cześć przez
władze wojewódzkie i państwowe, zwiedzał Gdańsk, Gdynię i Sopot, ale
przede wszystkim oswajał się z Polską. Z widokiem dzieci idących
do szkoły, zielenią drzew (inną niż gdziekolwiek na świecie) i polską
mową, brzmiącą inaczej niż w Warszawie, bo do Gdańska zjechało sporo
ludzi wysiedlonych z Kresów, a jednak swojską. „Fluid, którego tak
brakowało na obczyźnie” – pisał do siostry.
Dotrzymał słowa złożonego w liście do Słonimskiego, że wróci do Polski
wyłącznie okrętem („żadnego lotnictwa nie uznaję”), ale już trasę z Gdyni
do Warszawy przebył na pokładzie rządowego samolotu. Po raz pierwszy
w życiu! Podjął decyzję o locie, gdy ostrzeżono go, że, owszem, jego
samochód będzie eskortowany przez wojsko, ale na drogach ciągle jeszcze
zdarzają się zbrojne napady, więc podróż może być niebezpieczna.
Wracał do Polski, która przynajmniej na propagandowych plakatach była
taka, jaką sobie wymarzył: wolna, sprawiedliwa i równa dla wszystkich.
Szybko miał się przekonać, że prawda jest inna. Wrócił do kraju, który jego
przywódcy bez skrupułów zamienili w protektorat Stalina i Związku
Sowieckiego.
Zapowiadał, że być może zamieszka w niezniszczonej Łodzi, ale
zwyciężyła nostalgia za Warszawą. W stolicy czekała już na Tuwima
służbowa limuzyna z kierowcą (wkrótce także sekretarka, a po ciężkiej
operacji w 1949 roku i pielęgniarka), duże mieszkanie w kamienicy
wydawnictwa Czytelnik przy ulicy Wiejskiej 14 (wtedy przemianowanej
na Ignacego Daszyńskiego), umeblowane sprzętami wyszabrowanymi
z Wrocławia. W liście do siostry pochwalił się, że sekretarka prezydenta
Bieruta proponowała mu zamieszkanie w Pałacu Myślewickim
w Łazienkach (który przed wojną zajmował Wieniawa-Długoszowski
i gdzie nieraz odwoził go „w sztok pijanego”), ale odmówił. „Nie uważam,
aby mi się takie honory należały” – pisał. Kamienica przy Wiejskiej była
wystarczająco wygodna i jak na zniszczone miasto luksusowa, choć
z widokiem na wypalone ulice.
– Nie mogę na to patrzeć? Nie, dlaczego? Wy mogliście to przeżyć, ja
powinienem chociaż patrzeć – mówił do Karoliny Beylin po obejrzeniu
zrujnowanej stolicy. Krystynie Żywulskiej, próbującej ukryć przed nim
najgorszą część prawdy o okupacji i Oświęcimiu, przerwał: – Widzę,
że chcesz koniecznie oszczędzić starego Żyda, a przecież wiesz, że starym
Żydom nic nie zostało oszczędzone.
„Poczucie bezsensownego wstydu, że «nie uczestniczył» i że ocalał,
nakazywało mu prosić o wieści stamtąd” – wspominała Żywulska.
– Mów – ponaglał. – Ja powinienem wiedzieć. Muszę wiedzieć, jak
umierali.
„Z Ameryki powrócił, właściwie mówiąc, człowiek złamany. Nie umiał
zapomnieć – i trudno mu się dziwić!” – napisał Jarosław Iwaszkiewicz.
Takiego Tuwima namalowała tuż po jego powrocie Monika Żeromska, córka
autora Popiołów.
Dwudziestego drugiego czerwca 1946 roku, a więc ledwie tydzień
po przybyciu Tuwima do Warszawy, przyjął go na dwugodzinnej audiencji
prezydent Bierut, do którego wiernopoddańcze orędzie poeta wysłał jeszcze
z Nowego Jorku. Usłyszał pewnie te same zapewnienia, co wcześniej
od Borejszy, ale wtedy i tak najważniejsze było pytanie, co stało się
z rękopisami, zakopanymi we wrześniu 1939 roku na Złotej 8. Ewa
Drozdowska wydobyła je w marcu 1946 roku i przechowała do powrotu
pisarza. Odzyskał nie walizkę jednak, a „sześcienną bryłę prochów raczej –
znalazłem w niej beznadziejne zbitki, zlepki, bochenki przemoczonego,
zbutwiałego papieru” – skarżył się. Różnokolorowymi atramentami pisane
rękopisy zamazały się i rozmyły, listy posklejały się w bezkształtne grudy,
przez wiele lat gromadzone wypisy bibliograficzne zmieniły się w papkę:
„Wszędzie chaos rozkładu. I zaduch mogilny bił z tego cmentarza pracy,
uczuć i przywiązań”. Przepadły między innymi większość przekładów
wierszy dziewiętnastowiecznych poetów rosyjskich i notatki do Dziejów
pijaństwa w Polsce, zgniły setki listów Juliana do narzeczonej i Stefanii
do niego, nawet metalowe spinacze zżarła rdza. W znośnym stanie
przetrwały tylko dwa pakunki, do których wnętrza wilgoć nie dotarła.
Manuskrypt książki Pegaz dęba i materiały do opowieści o życiu Sotera
Rozmiar Rozbickiego.
Fibrowa walizka i jej zawartość miały być symboliczną arką, łączącą
porzucony we wrześniu 1939 roku świat z nową Polską, do której przyjechał
pełen wiary i dobrych nadziei. Tymczasem okazało się, że tamtego starego
świata nie ma wcale albo przetrwało z niego bardzo niewiele. Jakby
odwracali się od Tuwima nie tylko starzy przyjaciele ze „Skamandra”
i z „Cyrulika”, ale nie mogły wybaczyć mu politycznej metamorfozy nawet
jego własne wiersze.
Dopiero w Polsce powiedziano mu, jak zginęła matka. Wiedział już
z listów Ewy Drozdowskiej, że nie żyje, ale bał się szczegółów. „Prośba
polega na tym, aby mi nadal nikt o tym nie mówił” – pisał
do Iwaszkiewicza z USA, prosił jedynie o opiekę nad grobem... jeśli
istnieje. Dopiero dwa lata później poświęcił jej wiersz.

Zastrzelił ją faszysta,
Kiedy myślała o mnie,
Zastrzelił ją faszysta,
kiedy tęskniła do mnie (...).
Przestrzelił świat matczyny:
Dwie pieszczotliwe zgłoski,
Trupa z okna wyrzucił
Na święty bruk otwocki.

Adela Tuwimowa była pochowana w Otwocku, ale syn i córka
zdecydowali o ekshumacji. Czwartego maja 1947 roku matka spoczęła obok
męża, na cmentarzu żydowskim przy Brackiej w Łodzi. „Za śmierć mojej
matki całe życie będę się mścił na faszyzmie” – powiedział nad grobem
do Ewy Drozdowskiej. Założył fundację imienia Adeli Tuwim. Przekazał
łódzkiemu oddziałowi Związku Literatów Polskich sto tysięcy złotych
z przeznaczeniem na pomoc dla będących w trudnej sytuacji materialnej
pisarzy i ich rodzin. Później z uzupełnianego co rok funduszu (w roku 1949
podniósł jego wysokość do stu pięćdziesięciu tysięcy złotych) wypłacane
były stypendia dla studentów Uniwersytetu Łódzkiego z ubogich rodzin.
Odnawiał stare kontakty i przyjaźnie. Jana Brzechwę wypytywał
o sytuację w kraju, o środowisko literackie, losy przyjaciół. Na jakimś
przyjęciu spotkał Ludwika Morstina. Mimo siedmiu lat rozłąki nie
zapomnieli o rytualnej anegdocie, którą powtarzali sobie przy każdym
spotkaniu. Tuwim podniósł kieliszek i wyciągnął rękę w stronę Morstina.
„Widzi Mania...” – zaczął, a Morstin dokończył: „...jak Mania sprząta!”.
W ten sposób dali sobie sygnał, że mimo straszliwych przeżyć pozostali
sobą: „Zdecydowaliśmy, że będziemy się bawić starymi zabawkami,
bo z nimi są związane wspomnienia szczęśliwej młodości” – napisał
Morstin.
Karolina Beylin zapamiętała spotkanie w Kopciuszku, małej kawiarni
w Alejach Jerozolimskich, która tuż po wojnie zastąpiła zgromadzonym
w Warszawie literatom Ziemiańską. „Tu spotykał się świat artystyczno-
literacki, tu w aromacie ciastek i kawy, w dymie papierosowym,
prowadzono długie wielogodzinne rozmowy” – wspominała Beylin.
Tuwim, który przychodził do Kopciuszka niemal codziennie, któregoś dnia
zapytał siedzących razem Monikę Żeromską i Jana Marcina Szancera:
– Nie macie czasami w domu jakichś starych roczników warszawskich
czasopism? Chętnie bym kupił.
Dla ludzi, którzy przeżyli okupację w Warszawie, takie pytanie nie miało
sensu. Owszem, kiedyś mieli w swoich domach książki i roczniki starych
gazet, ale spłonęły i książki, i domy. Gdy Tuwim zrozumiał niestosowność
swojego pytania, spochmurniał. To było jeszcze jedno wojenne
doświadczenie, którego uniknął. Kiedy opowiadano mu o płonącym
w kwietniu 1943 roku gettcie warszawskim i wydobywających się zza
murów odgłosach strzałów, powiedział coś, co w uszach Beylin zabrzmiało
jak samobiczowanie:
– To było chyba wtedy, kiedy skarżyliśmy się tam na nie bardzo
wygodne łóżka w hotelu.
„Nie chcę przez to powiedzieć, że powinienem był zostać w kraju, bo to
byłby absurd, ale twierdzę, że oderwanie od swojej gleby, od swego
społeczeństwa strasznie się mści na pisarzu. Sprawiedliwie czy
niesprawiedliwie – nie o to chodzi” – pisał w liście do Hanny Mortkowicz-
Olczakowej, córki przedwojennych wydawców swoich książek. A ona,
po wyjściu z luksusowej łazienki w mieszkaniu na Wiejskiej, gdzie umyła
ręce wytwornym amerykańskim mydłem, a potem wytarła wspaniałym
włochatym ręcznikiem, chciała wiedzieć, czy ta biała, wykafelkowana
łazienka, do której Tuwimowie mieli dostęp przez całą wojnę, nie przesłoni
im widoku na prawdziwe życie w Polsce. To podczas okupacji, a jeszcze
bardziej na to powojenne.
– Czy my się zrozumiemy? – zapytała. Mimo poczucia winy
i najpiękniejszych nawet wierszy nie mógł mieć pewności, czy mu się uda.
I nie pomogą żadne deklaracje, słowa przebaczenia ani najszczersza radość
na powitania. „MILCZĄCE między nami stanie...” – pisał.
A jednak kogo mógł, dalej namawiał do powrotu. Mimo wszystko,
mimo trudności, mimo strachu, mimo wątpliwości, jaka będzie ta nowa
Polska. „Jestem bardzo szczęśliwy, że do Polski wróciłem. Nie ma takiej
zagranicy, w której dziś chciałbym przebywać” – pisał już z Warszawy
do Kazimiery Iłłakowiczówny, która od września 1939 roku wciąż
przebywała w Rumunii. Posłał jej kilka pism ukazujących się w Polsce,
od „Głosu Ludu” i „Kuźnicy”, przez „Przekrój”, po „Tygodnik Powszechny”,
aby sama przekonała się, że jest w Polsce miejsce dla poetów, wierszy
w różnych miejscach ukazuje się coraz więcej, a pracy dla niej na pewno
będzie, „ile dusza zapragnie”. A kiedy już zdecydowała się na powrót,
zadbał, żeby otrzymała paszport i bilet na pociąg do kraju. W zamian
poprosił jedynie o ofiarowanie mu do zbioru kuriozów aktu nominacji
Iłłakowiczówny na „referendarza w VII stopniu służbowym” MSZ
w przedwojennej Polsce.
W sierpniu 1946 roku zatrudnił sekretarkę („pomoc piórową”, jak mówił),
Halinę Kosskową. Potrzebował kogoś, kim będzie się mógł wyręczyć
w prowadzeniu korespondencji, porządkowaniu zgromadzonych wycinków,
przeglądaniu napływających na Wiejską materiałów. „Przez siedem z górą
lat pióro moje wynotowywało skrzętnie z katalogów dwóch olbrzymich
bibliotek warszawskich (Uniwersyteckiej i Narodowej) nazwiska, tytuły,
roczniki i sygnatury wskazywanych mi przez poetę albo wypisywanych
z Estreichera książek, czasopism, kalendarzy i noworoczników
dziewiętnastowiecznych” – wspominała Kosskowa. Z Biblioteki
Jagiellońskiej i Uniwersyteckiej w Poznaniu zamówione książki
przychodziły pocztą. Z tego gąszczu nazwisk i tytułów poeta wybierał to,
co uznawał za potrzebne i dopiero takie książki i czasopisma były
wypożyczane.
Tuwima bardzo bawiło, że jest czyimś szefem. Dzwoniąc, przedstawiał
się: „Tu mówi szef. Kwatera Główna”. „Załączam serdeczne gratulacje
z powodu posiadania Takiego Szefa” – pisał, informując o przyznanej
premii. Czasem dodawał: „Szef jest dzisiaj niedysponowany, obywatelka
sekretarka ma wychodne”. Najczęściej jednak czekał niecierpliwie na jej
powrót z którejś z bibliotek i widząc obładowaną książkami, które pomagał
wnosić na piąte piętro kamienicy szofer, pan Marian, radośnie witał:
– O, widzę, że miała pani pomyślny połów.
Jedną z pierwszych rzeczy, jakie opublikował po powrocie do Polski, był
Bal w Operze. Jeszcze będąc w Nowym Jorku, zaczął korespondencyjne
poszukiwania egzemplarza, który przetrwał wojnę. „Rękopis został
w Warszawie, z pamięci udało mi się zrekonstruować zaledwie fragmenty”
– pisał do redaktora naczelnego „Szpilek” Eryka Lipińskiego. Prosił
o ogłoszenie w tygodniku, że szuka poematu. Udało się. Latem 1946 roku,
w pięciu kolejnych numerach „Szpilek”, Bal ukazał się ilustrowany
rysunkami Lipińskiego. Czytelnicy rozchwytywali kolejne wydania pisma,
ale nowa władza wcale nie była poematem zachwycona. Owszem, tak
chciano widzieć sanacyjną Polskę, ale forma była jednak zbyt rewolucyjna.
Prasa peeselowska i katolicka (także „Tygodnik Powszechny”) zaatakowały
Tuwima za pornografię i bluźnierstwo; poemat przecież zaczynał się
i kończył cytatami z Objawienia świętego Jana. A Jan Zawada,
przewodniczący komisji rewizyjnej w wydawnictwie Czytelnik, nakazał
wycofać ostatni numer „Szpilek” ze sprzedaży „z powodu miejsc
obrażających moralność publiczną i uczucia religijne większości
społeczeństwa”.
Lipiński szukał pomocy u samego Borejszy. Tylko on mógł ocalić
poemat. Wszechwładny prezes wydawnictwa zmienił decyzję Zawady
i zezwolił na druk. „Nie przypuszczałem jednak, że wpływy
obskurantyzmu sięgają tak wysoko” – wspominał Lipiński.
W obronie Tuwima stanęła nawet cenzura, której dotąd nienawidził tą
samą nienawiścią, jaką żywi do niej każdy twórca. A teraz był cenzorom
wdzięczny za powstrzymywanie najostrzejszych ataków. „Reakcyjni
szubrawcy chcieli z tego zrobić olbrzymią nagonkę na mnie – skarżył się
w liście do siostry – ale ich zamiary udaremniła cenzura, która artykuł
w «Gazecie Ludowej» mocno złagodziła, a innych po prostu nie puściła.
Bardzo słusznie”. Miał nadzieję, że może weźmie go publicznie w obronę
któryś z kolegów literatów, ale przeliczył się: „To bądź co bądź
«niewygodne»”.
Ale przeciwnicy Balu nie złożyli broni. Druk poematu w wersji
książkowej, z zamówionymi przez Tuwima ekspresyjnymi rysunkami
Bronisława Linkego, został wstrzymany. Ukazał się w roku 1951, w zbiorze
satyr Piórem i piórkiem, bez ilustracji. Odrębnej edycji, z rysunkami
Linkego, doczekał się dopiero w roku 1982.
Wracając do Polski, poeta wierzył, że mimo wojny, mimo rewolucji,
mimo wszystkich zmian będzie żył tak jak przed wojną. Przecież Borejsza
obiecywał mu, że w kraju czekają gazety, gotowe drukować wszystko,
co napisze. I teatry, w których będzie mógł realizować swoje pomysły
sceniczne. Kiedy kilka tygodni po powrocie zaproponowano mu
kierownictwo literackie Teatru Centralnego Domu Żołnierza, ogłosił,
że uczyni z wojskowej sceny „poważny teatr lekkiego repertuaru”.
Wystawiane sztuki nie będą adresowane tylko do publiczności wojskowej,
ale do wszystkich widzów, zaś pierwszą premierą będzie wielokrotnie
i z sukcesem grana dziewiętnastowieczna farsa Żołnierz królowej
Madagaskaru w przeróbce samego Tuwima. Jakby ani w kraju, ani
w wojsku nic nie zmieniło się od czasów, gdy pułkiem szwoleżerów
dowodził pułkownik Wieniawa, a na premierę Żołnierza z Mirą Zimińską
i Mariuszem Maszyńskim w rolach głównych waliła cała Warszawa.
W powojennym Żołnierzu Kamillę zagrała oczywiście Zimińska,
a zamordowanego podczas powstania Maszyńskiego w roli Saturnina
Mazurkiewicza, nieśmiałego adwokata z Radomia, zastąpił Ludwik
Sempoliński. Pomysłem Tuwima było oddanie jednej z ról w sztuce
Lucynie Messal. Obecność na scenie słynnej primadonny była dla poety
symbolem ciągłości polskiej sztuki i teatru od czasów zaborów, kiedy
Messalka święciła największe tryumfy. Wdzięczna artystka przywoziła mu
potem ciasteczka własnego wypieku. „Wszystkie miały kształt serduszka” –
wspominał Jerzy Zaruba.
Przedstawienie nie schodziło z afisza przez wiele miesięcy, a bilety można
było załatwić tylko dzięki specjalnej protekcji autora libretta. Tuwim,
urzędujący przy kawiarnianym stoliku w Kopciuszku, pisał do dyrektora
teatru niekończące się liściki z prośbą, żeby „jeszcze tym razem”, „w drodze
wyjątku”, wpuścić na widownię doręczyciela listu, oczywiście bezpłatnie.
Potem tłumaczył, że nie wypadało mu odmówić, pokornie obiecywał
poprawę, ale następnego wieczora sytuacja się powtarzała. „Pan Julian
wcale nie był oszczędny w wykorzystywaniu swoich magicznych
przywilejów autorsko-dyrektorsko-przyjacielskich” – wspominał
współpracujący z nim w teatrze Jerzy Macierakowski.
Mimo ogromnego sukcesu Tuwim tuż po premierze Żołnierza
zrezygnował z funkcji. Nie mógł porozumieć się z wojskowymi patronami
teatru w sprawie dalszego repertuaru. Uważał, że powojenna stolica
złakniona jest repertuaru lekkiego, ale dysponenci sceny nie byli
przekonani do jego planów. Teatr Muzyczny Domu Wojska Polskiego
(szybko zmienił nazwę) przetrwał niewiele dłużej.
Tuwim jednak nie mógł się obejść bez atmosfery sceny. Jeszcze w tym
samym roku zgodził się zostać dyrektorem artystycznym i literackim
(dyrektorem generalnym był Marian Meller) Teatru Nowego, który
powstał w odbudowanej sali dawnego kina Ton na Puławskiej 39
w Warszawie. Nowy miał być był teatrem wodewilowym, operetką
w przedwojennym stylu. Różnica polegała tylko na dość pokrętnych
zapewnieniach Tuwima, że wodewil to rodzaj utworu popularnego
o w y r a ź n i e s p o ł e c z n y m w y d ź w i ę k u [podkr. – M.U.].
Pytany, dlaczego Nowy gra tylko stare komedie, bronił się: „Po prostu
dlatego że nie mam nowych”. Owszem, różni autorzy przynoszą mu swoje
dzieła, ale tak złe, że o ich wystawieniu nie ma mowy. Jeden przyniósł
komedię muzyczną w pięciu aktach, której libretto zajmowało zaledwie
siedemnaście stron maszynopisu, inny wodewil, w którym miałoby
wystąpić dwustu aktorów, a trzeci operetkę pornograficzną. „Wobec tego
gram stare sztuki” – tłumaczył w wywiadzie udzielonym Arturowi Marii
Swinarskiemu. Przez cztery sezony pod kierownictwem Tuwima Teatr
Nowy wystawił między innymi Wesele Figara Pierre’a Beaumarchais,
Porwanie Sabinek Franza von Schönthana, Dom otwarty Michała
Bałuckiego, Zemstę nietoperza Jana Straussa, Rewizora Nikołaja Gogola,
ponadto trochę bezpretensjonalnych i nieaspirujących do rangi
kulturalnych wydarzeń fars, w większości w adaptacjach poety. „Broń Boże,
żadnych Sartre’ów” – zastrzegał.
Repertuar nowej sceny był ustalany podczas narad organizowanych
w mieszkaniu Tuwima. Ale poeta nie ograniczał się do prac wyłącznie
literackich: załatwiał dotacje dla teatru, miejsca w hotelach dla
przyjeżdżających artystów i pieniądze na gaże. Podpisał umowę z Polskim
Radiem, które transmitowało na żywo przedstawienia, a gdy zawalił się
strop remontowanego budynku, postarał się o dostawę materiałów
budowlanych poza kolejką. No i oczywiście bywał na większości prób.
Halina Kosskowa, którą czasem zabierał ze sobą, przyglądała się, jak bardzo
angażuje się we wszystko, co działo się na scenie. „Był prawdziwym
spiritus movens całej imprezy” – wspominał Macierakowski, który objął
po Mellerze dyrekcję Nowego.
Jednak lekki repertuar Nowego miano poecie za złe. Gdy, jak przed
wojną, na afiszu pojawiła się farsa Eugena Labiche’a Słomkowy kapelusz,
Maria Dąbrowska zrównała działalność tuwimowskiego teatru
z gadzinowymi scenkami w okupowanej Warszawie. „Trudno się oprzeć
przykrej refleksji, że za okupacji niemieckiej ideałem propagandy
hitlerowskiej było, żeby Polacy właśnie na takich tylko sztukach się bawili”.
W tym samym rzędzie Dąbrowska postawiła kilka miesięcy później
Żołnierza królowej Madagaskaru i Jadzię wdowę. Sztuki nieodparcie
komiczne, pisała, ale głupie i marginesowe. Bo Tuwim „lubuje się
w przyrządzaniu takich trzeciorzędnych sztuczek staroświeckich (jak
i w wyszukiwaniu i nadawaniu wartości małym zapomnianym poetom)”.
Po kilku miesiącach zgryźliwie dodała: „na czym robi kokosy. Wszystko to
jest zwyczajnie ludzkie. Tylko po co robić z niego bohatera? Wystarczy –
że poeta!”. A jednak właśnie dzięki takiemu repertuarowi Teatr Nowy
szybko stał się najpopularniejszą sceną stolicy.
Krytyka Słomkowego kapelusza, jeśli docierała do Tuwima, musiała
boleć szczególnie mocno. To przecież było najbardziej wypieszczone z jego
scenicznych dzieł. „Nie tylko skomponował nowy tekst sztuki oraz słowa
piosenek, ale też ilustrację muzyczną złożoną z fragmentów dzieł
offenbachowskich” – pisał Macierakowski. Razem z reżyser Stanisławą
Perzanowską decydował o obsadzie aktorskiej, na żywo dostosowywał
tekst do pomysłów scenicznych.
Planował znacznie więcej, niż udało mu się zrealizować. Projektował
adaptację Wesołej wdówki Franciszka Lehara (zamierzał przenieść akcję
sztuki do Ameryki Południowej) i Pięknej Heleny Jana Offenbacha. Wrócił
do przedwojennych planów napisania nowego libretta do opery Georges’a
Bizeta Carmen. Uważał, że jego adaptacja noweli Prospera Mériméego
będzie lepsza, jednak realizacja projektu okazała się niemożliwa z powodu
praw autorskich. „Pięknie zarysowujące się plany Tuwima nie zostały
zrealizowane nawet w skromnych rozmiarach” – wspominał Jerzy
Macierakowski. Centralny Zarząd Teatrów nie widział w Warszawie miejsca
dla operetki, Nowy miał zmienić się w klasyczny teatr komediowy.
Tuwima te oczekiwania zniechęciły, zrezygnował z dyrekcji artystycznej,
pozostając tylko kierownikiem literackim sceny. Przygotował jeszcze dla
Nowego adaptację Zielonego gila Tirso di Moliny, dołożył się do sukcesu
Moralności pani Dulskiej Gabrieli Zapolskiej, zorganizował na Puławskiej
wystawny jubileusz Leopolda Staffa, a później benefis Mieczysławy
Ćwiklińskiej, ale w 1951 roku zrezygnował z pracy w teatrze w ogóle. „Nie
zapytano go nawet o powody tej decyzji (...). Raczej skwapliwie
skorzystano z tej dymisji” – napisał Macierakowski. Stracił kolejne
złudzenia, tym razem te związane z teatrem. To jednak nie był już ten sam
teatr, co przed wojną. „Nie chodzę do teatru” – mówił Januszowi
Makarczykowi, dziennikarzowi i autorowi powieści dla młodzieży – „Teatr
w Polsce jest bardzo ponurym urzędem”.
Jeszcze jako dyrektor zamówił tłumaczenie i adaptację Snu nocy letniej
Szekspira u Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, który też wrócił
do Polski w roku 1946. Z tym że Tuwim, który na emigracji wielokrotnie
deklarował poparcie dla nowego ustroju i sowieckiej władzy, wracał
„do siebie”, a powrót Gałczyńskiego po przedwojennym flircie z endecją
był dla wielu osób dużym zaskoczeniem. Na emigracji przekonywano go,
że nowa Polska nie jest miejscem dla poety takiego jak on. Gdy mimo to
wrócił, został oskarżony, że poszedł tam, gdzie więcej płacili. Ale
prawdziwy powód był chyba inny: ani Gałczyński, ani Tuwim nie należeli
do bojowników, a komunistyczna władza, jak się okazało, znacznie łatwiej
wybaczała przedwojenny antysemityzm niż powojenny brak ideowego
zaangażowania. Tym, który Gałczyńskiego o tym pouczył, był Tuwim.
W listopadzie 1947 roku opublikował w „Przekroju” List otwarty do K.I.
Gałczyńskiego, który był w istocie listem do syna marnotrawnego.
Pretekstem był liryk Gałczyńskiego Pochwalone niech będą ptaki, hymn
na cześć urody świata. „Muszę go surowo potępić” – napisał Tuwim.
Co prawda zachwycił się wersami o nocy pięknej jak skrypt Chopinowych
nut, podobały mu się „pochwalona chwila odwagi / i zwątpienie
w labiryntach samotności”, nie miał nic przeciwko strofom, takim jak
„Pochwalone myśli poranne / i kobieta, co jak błyskawica zachwyca /
i poeta Blok Aleksander / i malarz Tycjan”, ale poetom nie wolno, zdaniem
Tuwima, zamykać oczu i zapadać w franciszkański błogostan wszechmiłości
i wszechprzebaczenia. „Pochwalone: grzesznik i święty” – pisał Gałczyński,
ale Tuwim zażądał, żeby oddzielać świętych od grzeszników, bo przecież nie
wiadomo, kim jest ów grzesznik. Może mordercą, może bratobójcą, może
złodziejem dobra publicznego, pasącym się krzywdą i nędzą bliźnich.
Tuwim nie użył obowiązujących terminów: kułak i reakcjonista, ale nie
mogło być wątpliwości, co ma na myśli. Trzeba także oddzielać sady
od ugorów, pouczył. „Pochwalone... jednako sady i ugory” – napisał
Gałczyński. „Precz z ugorami! Rozorywać je, zasiewać, niech żyją sady,
urodzajne pola i najbujniejsze plony” – odpowiedział Tuwim.
Przypomniał, że był entuzjastą wielu wierszy Gałczyńskiego, bo wśród
bełkotu, którym często epatują piszący, wśród lichych naśladowców
i poetyckich mącicieli „Twoja, Konstanty, postać jest pięknym i barwnym
zjawiskiem Prawdziwego Poety”. Ale Prawdziwy Poeta ma wobec zwykłych
ludzi obowiązki, pisał Tuwim, tym większe, im większy jest jego talent.
Starszy poeta wzywał młodszego do odpowiedzialności za słowa, które
czytać będą tysiące ludzi, zwykłych przechodniów: „a ten przechodzień – to
społeczeństwo, to naród, czyli historia, za którą my, poeci, jesteśmy nie
mniej odpowiedzialni niż wodzowie, mężowie stanu i inni aktualnie
władzę sprawujący obywatele Rzeczypospolitej”. Bo słowo poety więcej
znaczy niż słowo innych, może być groźne, gdy zostanie źle odczytane.
„Więc: pochwalony święty! Ale grzesznikom – przekleństwo, nienawiść,
walka – aż do zwycięstwa” – wzywał. Jerzy Zaruba napisał potem, że list
Tuwima zawierał prawdy szlachetne, ale byli ludzie, którzy tych prawd
nadużywali.
Powojenne kontakty obu poetów były znacznie lepsze niż przed 1939
rokiem. Dedykowali sobie wiersze i kolejne publikowane tomy. Gałczyński
pisał: „Drogi Julianie, / którego Dzieciństwo / było moim dzieciństwem /
poetyckim – Nauczycielu, / Przyjacielu – / i co jeszcze? / Ty wiesz... Twój
Kostek”; autor Kwiatów polskich kilka razy i zawsze w najlepszym
kontekście pojawiał się w jego wierszach i artykułach. Tuwim, choć
złośliwie (ale nie do druku) rymował „Kostek Gałczyński? Gałczyński
Kostek, / Jak zmierzyć, to mi nie sięgnie kostek”, to zawsze spieszył
młodszemu koledze z pomocą. Miał lepsze kontakty z władzą, więc
interweniował w sprawie złożonego w Czytelniku tomu Zaczarowana
dorożka, którego druk wstrzymywano, gdy Gałczyński popadł w niełaskę.
Zamówił adaptację Snu nocy letniej i wymuszał kolejnymi listami pracę
nad tekstem. „Kto wie, czy Gałczyński nie urodził się właśnie po to, aby tę
czarodziejską sztukę spolszczyć” – przekonywał żonę poety, gdy Konstanty
kolejny raz opóźniał ukończenie przekładu. W sierpniu 1950 roku wysłał
Tuwimowi cztery rozdziały, ale na piąty kazał czekać kilka miesięcy.
„Jestem pełen entuzjazmu dla Twego przekładu” – pisał Tuwim
po otrzymaniu pierwszych rozdziałów. – „Przyślij jak najprędzej akt piąty”.
Praca nad tłumaczeniem była już na tyle zaawansowana, że nawet gdy
odszedł z Teatru Nowego, nie godząc się na ingerencje w repertuar,
premiera się odbyła.
Nie wrócił w powojennej Polsce do kabaretu. Urządzili sobie tylko
kiedyś z Jerzym Jurandotem wieczór wspomnień o czasach, kiedy obydwaj
pisywali do Qui pro Quo. Jurandot recytował teksty piosenek Tuwima,
których poeta nawet nie pamiętał. „Cieszył się jak dziecko” – wspominał
Jurandot.
– Popatrz – mówił do żony – to ja napisałem... To zupełnie dobre...
Rok 1947 był pełen wielkich zmian w życiu poety. W lutym
w mieszkaniu na Wiejskiej pojawiła się pięcioletnia sierotka Ewa.
Bohaterka książki Hanny Krall Sublokatorka wspomina wizytę Tuwima
w sierocińcu. Miał ominąć grupkę siedmio-, dziesięciolatków, dobrze
wiedzących, po co przyszedł i odgrywających specjalnie dla niego
(„cynicznie”, napisała Krall) role grzecznych i uroczych dzieciątek, które
wystarczy zapakować i zabrać do domu. Poszedł czytać wiersze młodszym
dzieciom.
Ewa straciła rodziców podczas wojny. Trafiła do domu dziecka. Po wojnie
po część dzieci zgłaszali się członkowie rodziny, po nią nikt. „Ale pewnego
dnia ubrano mnie starannie, zawieziono do Warszawy, do mieszkania
na Wiejskiej, gdzie mieszkali Tuwimowie. Stali oboje w przedpokoju. On
siwy, bardzo szczupły i kruchy, z laską. Wyglądał na starca, choć miał
dopiero pięćdziesiąt trzy lata. Uśmiechał się z rozczuleniem, a jednocześnie
miał wzrok jakby płonący (...). Mama, Stefania, piękna, elegancka,
wyglądała dużo młodziej, mimo że byli rówieśnikami” – wspominała Ewa
Tuwim-Woźniak.
Miała mówić do nich „ciociu” i „wujku”, ale szybko stali się dla niej
mamusią i tatusiem. Tuwim był z przybranej córki dumny dumą
prawdziwego ojca. „«Ta trzecia» jest urocza – musicie ją zobaczyć: duża,
śliczna, mądra dziewczyna” – informował Staffów. „Pamiętam doskonale
zimowe popołudnie grudniowe w roku 1947, kiedy zabrał mnie ze sobą
do sklepu z zabawkami i gdzie prawie «pół sklepu» kupił Ewuni pod
choinkę” – wspominała Halina Kosskowa. A podczas Światowego Kongresu
Intelektualistów w Obronie Pokoju we Wrocławiu, na którym był
delegatem, zbierał autografy sławnych uczestników: Picassa i innych. „Dla
Ewuni” – mówił. Parę lat później przybrana córka dostała od niego lalkowy
upragniony teatr, z prawdziwą sceną, kurtyną, kulisami, a nawet
miniaturową instalacją elektryczną. Z myślą o Ewie szykował wydanie
książki, którą roboczo nazwał Uczonymi rozrywkami, złożonej
z ciekawostek naukowych, zagadek, rebusów i szarad. Miała być bardzo
gruba, bo uważał, że dzieci, zwłaszcza chore i zmuszone do leżenia w łóżku,
najbardziej lubią grube książki.
Z dumą opowiadał wszystkim o „ukochanej córeczce”. Pokazał kiedyś
Jerzemu Ficowskiemu trzymaną w gabinecie butelkę koniaku, na której
mała Ewa narysowała kreskę oznaczającą poziom zawartego w niej płynu
i zawiesiła karteczkę: „Tatusiu, nie pij!”. Bał się tylko, wspominała Monika
Żeromska, co będzie, gdy nagle ktoś zadzwoni do drzwi jego mieszkania
i powie: – Jestem prawdziwą matką Ewuni. „Co wtedy?” – pytał.
„Przybyły mi dwie nowe, wcale nie podrzędne namiętności: miłość dla
naszej ślicznej córeczki, sześcioletniej Ewuni, sierotki, którą
zaadoptowaliśmy – i potężny napływ świadomości politycznej: ostre,
rześkie, wysokie uczucie” – pisał w liście do Staffa. „Rześkie i wysokie
uczucie” towarzyszyło mu do końca, albo nie miał odwagi, by przyznać się,
że może zbłądził.
Pierwszy po powrocie do kraju urlop, od końca czerwca do połowy
sierpnia 1947 roku, Tuwimowie spędzili w pałacyku myśliwskim książąt
Reuss w Krzyżatce (dziś Ciszyca) koło Karpacza, gdzie zostali zaproszeni
przez ówczesnego ministra spraw zagranicznych Zygmunta
Modzelewskiego. Towarzyszyli im siostra z mężem oraz Seweryn Pollak
z żoną Wandą Grodzieńską, którzy spędzali wakacje w pobliskich
Bierutowicach (dziś Karpacz Górny).
Tuwim był wakacjami w górach zachwycony, ale tylko przez kilka
pierwszych dni. „Urywam się z nudy i bezczynności” – pisał do Haliny
Kosskowej. – „Tak zwany idealny wypoczynek na łonie natury jest
najgorszym wrogiem mego umysłu. Brak mi książek, ludzi i całego
warszawskiego harmidru, od którego uciekłem”. Jedną z największych
przyjemności był dla poety strych pałacyku, w którym mieszkali. –
Najpiękniejsza rupieciarnia, jaką widziałem – mówił po kolejnych
wyprawach na strych i wertowaniu starych albumów z fotografiami jakichś
nieznanych mu ludzi. Trafił wśród nich na prawdziwy rarytas. Duży album
prócz fotografii księcia Reuss zawierał zestaw zdjęć europejskich
monarchów, wśród nich konterfekt cesarza Franciszka Józefa
z własnoręcznym podpisem i zdjęcie arcyksięcia Rudolfa, też z autografem.
Wśród innych szpargałów Tuwim znalazł książeczki do nabożeństwa
z dedykacjami królowej brytyjskiej Wiktorii dla jej wnucząt.
Goście ministra Modzelewskiego wybrali się też do odległej o kilka
godzin jazdy samochodem Pszczyny, gdzie Tuwima najbardziej nęciła
biblioteka książąt von Pless, o której wielkości i bogactwie bardzo wiele
słyszał. Ale po przyjeździe okazało się, że niewiele po niej zostało.
„Na podłodze leżała piętnasto-, dwudziestocentymetrowa warstwa
podartych, zniszczonych książek, rękopisów, sztychów, starych druków
bezcennej wartości” – wspominała towarzysząca poecie Ewa Drozdowska.
Tuwim mało się na widok zniszczeń nie popłakał. Przez kilka godzin
grzebał w stosach papieru, coś powybierał, a potem długo z oburzeniem
mówił o barbarzyństwie ludzi niszczących dobra kultury.
Wieść o słynnym poecie spędzającym urlop w Karkonoszach rozeszła się
błyskawicznie i poproszono go, by wystąpił w Kowarach na akademii
z okazji 22 lipca, najważniejszego święta Polski Ludowej.
Po okolicznościowych przemówieniach recytowano jego wiersze, sam
Tuwim przeczytał Modlitwę.
– Niech żyje polski rewolucyjny poeta Julian Tuwim! – zawołał ktoś
z sali. „Po raz pierwszy widziałem łzy w oczach Tuwima” – wspominał
Pollak.
Ale powrót do kraju oznaczał także konieczność pisania i mówienia
rzeczy, których wymagała od niego władza, skwapliwie egzekwując
od poety zapłatę za każdy gest i pochwałę pod jego adresem.
Z wiecznie żywym herosem Stalinem

W czerwcu 1946 roku Tuwimowi mogło jeszcze naprawdę wydawać się,


że wraca do Polski, o jakiej marzył. A sojusz ze Związkiem Radzieckim jest
gwarancją, że ojczyzna nie zejdzie nigdy z raz obranej drogi. Jednak
w miarę upływu lat coraz bardziej oczywiste stawało się, że ani Polska nie
jest krainą z jego amerykańskich marzeń, ani ZSRR wzorem
do naśladowania. Pytanie tylko, kiedy nastąpił moment, po którym nie
miał już odwrotu. Kiedy zaczął robić rzeczy dla wielu niepojęte. Takie jak
podczas spotkania z sekretarzem generalnym Związku Pisarzy ZSRR,
Aleksiejem Surkowem, miernym autorem peanów na cześć najlepszego
z ustrojów i największego z jego synów (Nas wolą swoją Stalin wiódł).
Gdy przyjechał do Warszawy, spędzono na zebranie z nim wszystkich
polskich pisarzy. Słuchali, bo musieli, klaskali, bo im kazano, aż nagle –
wspominał Aleksander Wat – „...z pierwszego rzędu zrywa się wielki poeta
polski, podbiega do grafomana czekisty i w ekstazie klaszcze mu przed
samym nosem”. To był Tuwim. Choć zdaniem Wata akurat ten wybuch
entuzjazmu („poniżenie polskiej literatury”) nie wynikał ze służalczości.
Tuwim nie był poetą dworskim, „był ekstatykiem, musiał kogoś wielbić,
tańczyć przed Arką Przymierza, żył tylko chwilami tych uniesień i tylko
dzięki tym chwilom”.

I już tli się, czekając, ta łuna
Legend przyszłych o Wiośnie, o Wschodzie,
I zakwitniesz, zakwitniesz na strunach,
Twórco ery, radziecki narodzie!
Wieki dadzą ci rangę bajeczną:
Epos – jakąś wszechludzką Bylinę,
Z Rewolucją, krasawicą wieczną,
Z wiecznie żywym herosem Stalinem.

– pisał w wierszu Do narodu radzieckiego. Na docierające do niego zarzuty,
że nie pasuje do świata brudnej polityki, walki i nienawiści, odpowiedział:

Więc pan szanowny mówi, że mi
Z politycznością nie do twarzy?
Żem raczej magik i alchemik,
Co słów esencję w tyglu warzy,
Fabrykant czarnoksięskich tynktur,
Przysięgły spec od mistyczności,
Od intuicji, od instynktu
I innych apolityczności.

To prawda, przyznawał, był czas, kiedy zajmował się gusłami, czartami,
ekstraktami i trunkami, ale ten czas minął. Dlaczego? Bo któregoś dnia, gdy
dostrzegł przez muślin firanek łunę porannej zorzy i już chciał „kropnąć
wiersz liryczny”, zrozumiał nagle, że to płonie świat i dla liryki nie będzie
już odtąd miejsca. W zamian rozwarły się piekła, wychynął z nich wróg,
a z alchemicznej retorty zamiast liryka wyskoczył „poeta – bardzo
polityczny”. Bo od polityki bliżej do człowieka, bo dopiero polityka złączyła
go mocnym ściegiem z życiem, od którego był wcześniej oddalony. Takim
mieli go odtąd widzieć czytelnicy i przyjaciele, byli i nowi. A wiersz Jamby
polityczne z deklaracją, że oto narodził się nowy Tuwim, był za jego życia
wielokrotnie przedrukowywany. Jakby poeta czuł potrzebę ciągłego
przypominania, po której jest stronie.
Pisał o awansie cywilizacyjnym, który nastąpił w Polsce Ludowej.
O chłopach, „z ojca – mówili – cepa, a matki drabiny”, bezzębnych,
ogłupiałych z niedojadania i wiecznie w łachach. Otumanionych przez
Legionerskiego Upiora (tak nazwał wielbionego przed wojną Piłsudskiego)
i zaciągniętych w 1920 roku pod Kijów, by tam „bronili Polski”. Chłopach,
którzy w II Rzeczypospolitej ze spłachetka ziemi musieli wykarmić
wielodzietne rodziny. Dopiero nowa Polska odmieniła historię i ich życie.
Córka ciemnych chłopów „podniosła piękną głowę na wysokość dziejów /
I odrzekła, promienna, natchniona nadzieją: / «Ja – w Warszawie. Ja – pracę
piszę. Z agrochemii»”. „Pomiędzy jego niemoralną naiwnością (bo naiwność
jest niemoralna) a nieuleczalną naiwnością kultury proletariackiej istniało
zawsze głębokie porozumienie” – pisał o Tuwimie Witold Gombrowicz.
Małej Ewie w wierszu Do córki w Zakopanem nakazywał kłaniać się
nisko, z uśmiechem ślicznym, nieznanym nauczycielkom, brnącym
do szkółek w siarczyste mrozy, drukarzom, śląskim górnikom i Łodzi
Fabrycznej. Bo to dzięki nim to, co w polskiej ziemi najpiękniejsze: ptaki,
świty tatrzańskie, nisko wiszące gwiazdy, olśnione góry stały się także jej
własnością.

Mocno i pewnie chodząca po polskiej ziemi,
Umiłuj lud sprawiedliwy, co Polskę zbudził.
A tam, kochanie, gdzie mieszkał Włodzimierz Lenin,
Złóż kwiatek. To był przyjaciel tych prostych ludzi.

„Wiersz Tuwima Do córki w Zakopanem, gdyby z niego wyrzucić
zwrotkę o Leninie, mógłby ujść za spontaniczny. Nie ma rady
na prawdziwą poezję, na prawdziwego poetę. Bucha ta poezja z owego
wiersza bezczelnie głupiego albo bezczelnie podłego – bo przecież niewolę
nazywa ten wariat wolnością” – zanotował Lechoń w Dzienniku.
Deklarowana miłość do Człowieka – przez wielkie C – która miała
zawieść Tuwima na stronę bolszewików – najbardziej zirytowała jego
przedwojennych przyjaciół. „Jakież to żenujące kłamstwo” – pisał Hemar. –
„Tuwim był prawdziwym mizantropem, nie lubił ludzi, nie znosił ludzi,
nudzili go, drażnili, przeszkadzali mu”. Szary człowiek, do którego miał
zapałać tak nagłym uczuciem, był przedmiotem jego drwin i pogardy,
„tłum widział jako rozbestwione bydlę”. Hemar zarzucał Tuwimowi to
samo, o co w liście zrywającym przyjaźń oskarżył go Lechoń: „Nadskakiwał
sanacyjnym bóstwom i bogatym Żydom, i na tym koniec tej miłości
do Człowieka”. Dlaczego, dziwił się, nakazując przybranej córce, by nigdy
nie zapominała o Leninie, nie pamiętał o znajomych zamordowanych przez
bolszewików w Katyniu. O doktorze Łabędziu, który opiekował się
ukochanym Dżońciem i o Marianie Rentgenie, który wykonywał tyle jego
piosenek.
„Największe zbrodnie w historii świata popełniali zawsze ci, dla których
«Człowiek» był ważniejszy niż ludzie” – pisał Hemar. „Tuwim wielbi
bolszewików nie pomimo ich morderstw – ale podświadomie dlatego że są
mordercami” – wtórował Lechoń. Tadeusz Nowakowski wspominał
spotkanie z Lechoniem i Kazimierzem Wierzyńskim w jednym
z nowojorskich barów. Obaj dawni przyjaciele krytykowali harakiri
polityczne Tuwima. Mówili, że „w bierutowszczyźnie autora Lutni Puszkina
zafascynowała możliwość rusyfikacji duchowej Polaków... Twarde słowa”.
Jeszcze gorszy zarzut postawił mu Czesław Miłosz w Traktacie poetyckim,
gdy pisał o losach poetów, którzy ulegli zaczadzeniu przez komunizm:
„Aż entuzjastów, tych, którzy przeżyli, / Spotkać miał Tuwim na balu UB. /
Żeby zamknęło się ogniste koło / I trwał, jak zawsze, Bal u Senatora” –
napisał. Nawet jeśli nie chciał zrobić Tuwimowi krzywdy, to postawienie
go w jednym szeregu ze zdrajcami odwiedzającymi salony zaborców
i okupantów musiało być przez Polaków wychowanych w tradycji
Dziadów odczytane jako oskarżenie najcięższe. Tuwim bywał na salonach,
pisał wiernopoddańcze adresy, oddał talent w służbę złej sprawie, bo nie
potrafił przewidzieć, jak szybko zwyrodnieje, ale czy był aż zdrajcą? Nie
miał na pewno dość siły, żeby walczyć. Nie miał dość odwagi, żeby
zbuntować się i powiedzieć NIE ludziom, którzy wykorzystywali jego
ufność, jednak wystarczyło mu energii, żeby ratować ludzi, których mógł
uważać za wrogów. A potem już do końca życia spłacać zaciągnięty
u Bieruta dług. Ale niezłomni na emigracji nie mogli o tym wiedzieć.
Historia ocalenia Jerzego Kozarzewskiego skazanego przez stalinowski sąd
na podwójną śmierć (za zdradę i za szpiegostwo) oraz pięciu członków jego
„grupy szpiegowskiej”, którzy też otrzymali wyroki śmierci, to opowieść
o kimś, kto dla ratowania drugiego człowieka gotów był kłamać. Mimo
tego, co już napisał i co miał jeszcze napisać, Tuwim chyba wiedział
od początku, że jeśli chce coś uzyskać od Bieruta, musi powiedzieć
nieprawdę. Bo ktoś, kto zbudował swą siłę na kłamstwie, tylko
w kłamstwo może uwierzyć.
Kozarzewski, w czasie wojny żołnierz Narodowych Sił Zbrojnych, potem
więzień obozu w Mauthausen, a po wojnie urzędnik w Ministerstwie
Przemysłu, został w 1946 roku oskarżony, a później skazany na śmierć
za nawiązanie kontaktów ze środowiskami emigracyjnymi. Podobnie
pięcioro jego współpracowników. Uratować mógł go tylko akt łaski
prezydenta Bieruta. A Bierut podpisywał ułaskawienia skazańców bardzo
rzadko. Legenda mówi, że Tuwim stanął przed nim i, prosząc o łaskę dla
Kozarzewskiego, wyrecytował wiersz skazańca Egzekucja. Prawda jest może
mniej efektowna, ale wcale nie potrzebuje upiększania. Tuwim, ubłagany
przez żonę i rodzinę Kozarzewskiego, napisał do Bieruta list, a potem, już
w czasie audiencji, odczytał go. Użył języka, o którym wiedział, że będzie
zrozumiany. Nazwał Kozarzewskiego zbrodniarzem przeciw
Rzeczypospolitej i jej narodowi, ale – dodał – chociaż zbrodniarz ten „sam
prosił Boga o zmycie plamy swego buntu własną krwią – to my dwaj –
człowiek wyniesiony na najwyższą w Ojczyźnie godność i drugi człowiek –
ja: poeta, my dwaj nie pozwolimy, aby ziemia polska splamiła się krwią
człowieka, który się tak proroczo modlił i kajał. Kula, która by zabiła
Kozarzewskiego, rykoszetem uderzyłaby w serce każdego poety polskiego”.
Prosząc Bieruta o łaskę dla Kozarzewskiego, zaangażował cały swój
autorytet, dobierał argumenty, które powinny były komunistycznego
satrapę przekonać. Bał się jednak, że mogą okazać się za słabe, więc
postanowił wzmocnić je kłamstwem. Napisał, że rodzina skazańca
pomagała podczas okupacji jego matce, zamkniętej w otwockim zakładzie
dla nerwowo chorych. „Pomagali Jej dlatego, że moja Matka Żydówka
wydała na świat polskiego poetę”. To była nieprawda, ale Tuwim uznał,
że dobrze zabrzmi, gdy będzie mógł napisać: „Z nieznanego grobu mojej
Matki Męczennicy dołącza się głos do głosu syna: prosimy Was obydwoje
o łaskę dla Jerzego Kozarzewskiego”.
Bierut ułaskawił Kozarzewskiego, kara śmierci została zamieniona
na dziesięć lat więzienia. Tuwim odciął go od stryczka, napisał Aleksander
Wat. Także pozostałym skazańcom zmieniono wyroki śmierci na więzienie.
Wątpliwe jednak, by do zmiany decyzji przekonały Bieruta nawet
najbardziej gorące zaklęcia i prośby poety. Darował skazańcowi życie –
bo w ostatecznym politycznym rozrachunku to Tuwim miał za to życie
zapłacić. Partyjny komisarz nie był może mocny w poezji, ale długi, które
zaciągano u partii, skrupulatnie potem egzekwował. Wat pisał: Nikt, kto
sam nie przeżył stalinizmu, nie ma moralnego prawa Tuwima ani potępiać,
ani usprawiedliwiać. I dodał: „Ta głowa przeważy na szali ostatecznej”.
Głowa Kozarzewskiego i pięciu jego towarzyszy.
Na początku mogło być tych interwencji więcej, ale dość szybko
wytłumaczono Tuwimowi, żeby się nie wtrącał w nie swoje sprawy. „Nie
po to tu przyjechał” – napisała Monika Żeromska.
Spłacał potem zaciągnięty dług wielekroć, wykorzystywano go bez
skrupułów. Latem 1948 roku pod hasłem obrony pokoju ściągnięto
do Wrocławia intelektualistów i artystów miary Ireny Joliot-Curie, Juliana
Huxleya, Paula Eluarda i Pabla Picassa. Polskimi delegatami na Światowy
Kongres Intelektualistów w Obronie Pokoju byli między innymi: Jarosław
Iwaszkiewicz, Władysław Tatarkiewicz, Tadeusz Kotarbiński, Władysław
Broniewski, Julian Krzyżanowski, Antoni Słonimski, Hugo Steinhaus, Jerzy
Zawieyski i Tuwim. Kongres, który odbywał się jednocześnie z wielką
Wystawą Ziem Odzyskanych, miał ostatecznie przekonać świat, że ziemie
zachodnie tylko w polskich rękach dają gwarancję zachowania na świecie
pokoju. Dlatego najwięcej słów uznania zebrał angielski biochemik John
Haldane, który stwierdził, że atakowanie Polski przypomina kopanie
w brzuch ciężarnej kobiety.
Przybysze ze świata mieli zobaczyć kraj, który odbudowuje się bez
pomocy judaszowych dolarów, płynących w stronę Niemców z kieszeni
amerykańsko-angielskich bankierów, nafciarzy i „innych zbójów”. A przecież
„ci nowi sojusznicy i przyjaciele bankiersko-nafciarskich rządów
anglosaskich” – oskarżał Tuwim – „to niedawni mordercy naszych matek,
żon i dzieci”. Jakby nie dostrzegł propagandowej funkcji Kongresu, który
szybko zmienił się w sąd nad USA i Wielką Brytanią albo bez reszty tę rolę
akceptował. Zapowiadał kres apolitycznych intelektualistów, zawieszonych
gdzieś między Ziemią a Księżycem. Skończył się czas sztampowych
pseudoidealistycznych mów, pełnych słów o pokoju, sprawiedliwości
i dobru, słów bez pokrycia i bez sensu, wygłaszanych
na międzynarodowych bankietowych zlotach i piknikach, przekonywał.
Po upiornych latach palenia ludzi w piecach, rozbijania główek niemowląt
o ścianę i mordowania bezbronnych czas na nową świadomość i nowy ład.
„Nie wolno nam, ludziom mózgu i serca, trwać w neutralności, która jest
wodą na młyn ludziom pięści i noża. Wróg jest wyraźny” – mówił.
Witając w grudniu 1948 roku połączenie PPR i PPS (właściwie
wchłonięcie partii socjalistycznej przez komunistów), po którym powstała
Polska Zjednoczona Partia Robotnicza, mówił o polskim ogniwie łańcucha,
który coraz mocniej opasuje Ziemię, „a tym samym gardziele
wyzyskiwaczy, imperialistów i dolarowych szantażystów”. Skończyły się
czasy, gdy robotnicy byli wyklętymi i uciśnionymi pariasami, grzmiał. Gdy
stanęli do walki, przerażeni „bankierzy zza oceanu” jedyny dla siebie
ratunek zobaczyli w nowej wojnie, którą przegrają. Wygłaszając płomienne
słowa o zmiażdżeniu przemocy kapitalistów i niepowstrzymanym rozwoju,
Tuwim wykonywał zadanie, które wraz z nim odrabiali między innymi:
Iwaszkiewicz, Wat, Broniewski i Jastrun. Jak większość pisarzy, których
nazwiska cokolwiek znaczyły, musiał być na kongresie zjednoczeniowym.
Ale tylko on zachowywał się manifestacyjnie aż do histerii, zanotowała
w Dzienniku Maria Dąbrowska, która siedziała podczas kongresu
za Tuwimem. „Wyglądał jak stary lichwiarz z obrazu, nie pamiętam już
którego mistrza, również krzyczał i klaskał, i wstawał, a oprócz tego
co chwila wyrzucał w prawo i lewo pięść” – pisała. Dąbrowska uważała,
że pisarzowi nie wolno używać podobnego gestu „nienawiści i brutalności”.
Potępiano go za polityczne wiersze nie tylko na emigracji. Część pisarzy,
którzy jak on zdecydowali się żyć w kraju, miało mu za złe, że znalazł
lepszy niż oni klucz do serca i kiesy komunistycznej władzy. Mieszkanie
w Warszawie i willa z ogrodem w Aninie kłuły w oczy. „Tuwim lubi, zdaje
się, być dobrze z każdym rządem” – zanotowała w dzienniku Anna
Kowalska, pisarka i przyjaciółka Marii Dąbrowskiej. Zaproszona przy jakiejś
okazji przez Tuwimów, nie mogła pojąć, jak wybitny poeta może
wygłaszać o komunizmie takie banały, „jakie się słyszało z ust żydowskich
bogaczy przed wojną” (przedstawił się Kowalskiej: „stary, nieszczęśliwy
Żyd”). Przecież nic nie wie o prawdziwym losie zwykłych Polaków. Skarży
się, że i jego dotyka krytyka, ale naprawdę żyje w hermetycznym
odosobnieniu: ma szofera, pielęgniarkę, sekretarkę, kucharkę, ogrodników
i pokojowe. Stać go na „łatwą historiozofię”, napisała Kowalska
w Dziennikach, skoro przed wojną przez pięć lat sprzedał siedem tysięcy
egzemplarzy Lokomotywy, po wojnie już czterysta tysięcy. „Jakieś
zawstydzenie, jakbym grała komedię u starej hrabiny” – podsumowała
swoje wrażenia po wizycie.
A kiedy gazety przyniosły opis tryumfalnego przyjęcia Tuwima
w Moskwie, dokąd w 1948 roku został zaproszony na obchody 1 Maja, jako
ten, który najpierw protestował przeciwko Polsce sanacyjnej, a potem
zagrzewał do walki z okupantem, zawrzało z kolei w Marii Dąbrowskiej:
„Jezus Maria! Ile słów, tyle łgarstw (...), ani śniło mu się przeciw
czemukolwiek protestować (z wyjątkiem, jak każdy poeta, przeciw
filistrowi i mieszczuchowi w wierszach)”.
W grudniu 1949 roku, z okazji siedemdziesiątych urodzin Józefa Stalina,
Tuwim opublikował w „Trybunie Ludu” artykuł O Stalinie. Były w nim
wszystkie obowiązujące etykiety: Stalin – geniusz, wódz i nauczyciel
narodów Związku Radzieckiego, wódz i przyjaciel wszystkich cierpiących
i uciemiężonych na ziemi, wychowawca wielkiej rewolucji. „Epoka nasza
jest epoką Jego imienia” – pisał Tuwim. – „Bo nazwisko STALIN jest
symbolem i skrótem, wyrażającym dwie potężne wygrane, które o losach
tej epoki zdecydowały: zwycięskiej rewolucji październikowej i zwycięskiej
wojny z faszystowskimi ludobójcami”. Specjalnie na uroczystą jubileuszową
akademię przełożył pieśń Aleksieja Surkowa, tego samego, którego tak
adorował podczas wizyty w Warszawie, Nas wolą swoją Stalin wiódł...
Władza pod każdą długością i szerokością geograficzną szanuje tylko
tych, którzy się przeciw niej buntują, a zbyt posłusznych lekceważy.
Podczas II Kongresu Obrońców Pokoju w 1950 roku w Warszawie Ilia
Erenburg rozmawiał z kimś w ówczesnej Polsce wpływowym, znaczącym
i dobrze poinformowanym. Partyjny urzędnik wskazał Rosjaninowi
siedzącego w odległym kącie sali Tuwima: „– Widzicie, jak można przerobić
człowieka? Poeta przemijających nastrojów uczestniczy w walce o pokój...”.
A przecież przedwojennego Tuwima komunizm mierził i przerażał
chamstwem i barbarzyństwem, wspominał Marian Hemar. Kpił z żargonu
sowieckiego i „dętej” frazeologii: „«Indus – rozumiem. Trializacja – już
mniej». W tych pięciu słowach był najprawdziwszy, metafizycznie
prawdziwy Tuwim”. Hemar nie potrafił zrozumieć, dlaczego po wojnie
poeta stanął w pierwszym szeregu entuzjastów nowego ustroju. Kiedy
partyjna propaganda walczyła z imperialistami spod znaku prezydenta
Trumana, z rewizjonistami z Bonn i łańcuchowym psem imperializmu –
marszałkiem Tito, z emigracją i zaplutymi karłami reakcji z Armii Krajowej,
Tuwim przekładał to na łatwiej przyswajalny język wiersza:

Na podstawie Martwej Wizy
Pozwolono im, pijanym
Widmom sinym i rozchwianym,
Tułać się i straszyć ludy
Nad rzekami Babilonu...
I rzygają do Tamizy,
I rzygają do Sekwany,
I rzygają do Hudsonu.

Dorzygali się do żółci,
Do dziur w mózgach i krwotoku.
Wyjce w desperackiej chuci,
Kościotrupy sprzed potopu.

Dalej było jeszcze raz o pijanych i sinych widmach, kościotrupach sprzed
wojennego potopu, którzy znad Tamizy i Hudsonu wyciągają długie ryje,
zanosząc modły do boga bomb, by zechciał atomowym gromem utorować
im drogę powrotną nad Wisłę. Tych słów nie mogli zrozumieć nawet ci
spośród emigrantów, którzy starali się usprawiedliwić agresję Tuwima
przedwojennym polskim antysemityzmem. „Jakiż splot krzywd, tragedii,
ambicji i nienawiści sprawia, że Julian Tuwim podaje rękę Goebbelsowi?” –
zastanawiał się w „Kulturze” Konstanty A. Jeleński.
Po warszawskim Kongresie Satyryków, w którym Tuwim wziął udział,
Marian Hemar rymował: „Dalej Tuwim. Niestety zmienił się mistrz pióra, /
Bo kiedyś miał na twarzy myszkę. Dziś ma szczura (...). / Na nic talent
poety, gdy on w takiej roli, / Że jest obrońcą gwałtu, lokajem niewoli. /
Kiedy on barbarzyńcy pisze panegiryk – / Szubrawa jego sprawa. I żaden
satyryk / Nigdy na niej nie wyrośnie i nigdy nie wyrósł! / Nie dziw, że dziś
z Tuwima satyryczny szmirus!”.
Nie musiał pisać ani takich wierszy, ani takich hołdowniczych adresów
kierowanych do sowieckich namiestników w Warszawie, jakie pisał. Mógł
za swój powrót do Polski wystawić rachunek, który komunistyczna władza
spłacałaby jeszcze długo bez zmrużenia oka. Nazwisko „Tuwim” było dla
funkcjonariuszy szukającego legitymizacji reżimu warte o wiele więcej niż
nazwiska dziesiątków literatów, których serwilizm wielokrotnie
przewyższał wartość talentu. Być może Borejszy i Bierutowi wystarczyłoby,
że wrócił, że nie kontestuje, że wybrał inną drogę niż Lechoń czy
Wierzyński, dla których nowa Polska była Polską obcą, zagarniętą przez
wroga. Być może wystarczyłoby, że chciał mieszkać i pisać w Warszawie,
a nie w Londynie czy Nowym Jorku. Kręcący się koło każdej władzy
najemni dziennikarze i tak potrafiliby przedstawić jego powrót w taki
sposób, jak tego oczekiwano. Więc pewnie nie musiał pisać wierszy
o Stalinie. A jednak pisał, najpiękniej jak umiał. Może po prostu tak było
wygodniej. Może nie potrafił żyć bez materialnego dostatku, bez poczucia
bezpieczeństwa, które daje dobry kontakt z rządzącymi. Może zza
zasłoniętych kotarami okien mieszkania i zza szyb samochodu nie było
widać ponurej rzeczywistości systemu, a może po prostu nie chciał jej
widzieć. Wierzył w słowa, a słowa komunistycznej władzy brzmiały
szczególnie uwodzicielsko. „W ustroju socjalistycznym nie ma i nie będzie
miejsca dla ohydnych zbrodni, gwałtów, niesprawiedliwości, krzywdy
i dręczenia słabych przez silnych, ubogich przez bogatych, miłosiernych
przez okrutnych” – przekonywał w liście uczniów szkoły podstawowej
w Inowłodzu. Kiedy to pisał, Polska pogrążała się coraz głębiej w terrorze.
W kwietniu 1952 roku, z okazji sześćdziesiątych urodzin Bieruta,
opublikował list otwarty do towarzysza Tomasza. Cała Polska czynem czciła
jubileusz prezydenta, więc i poeta podjął zobowiązanie, że przed Świętem
Pracy 1 Maja ukończy przekład poematu Niekrasowa Komu się na Rusi
dobrze dzieje i wyposaży pracownię przyrodniczo-fizyczną jakiejś szkoły
w niezbędne sprzęty i pomoce naukowe (była to oczywiście szkoła
w Inowłodzu). Poemat Niekrasowa zaczął tłumaczyć jeszcze przed wojną,
ale dopiero później, jak przekonywał w „Trybunie Ludu”, poczuł priorytet
treści ideologicznych nad formą poematu. „Trudno o bardziej skandaliczny
i demoniczny dowód rosyjskiej niewoli, na którą przecież Tuwim nie
cierpiał” – pisał Lechoń o złożonym przez Tuwima „kochanemu
towarzyszowi prezydentowi Bierutowi” zobowiązaniu. Nie potrafił
zrozumieć tej potrzeby wielkiego poety stania w jednym szeregu
z gromadą „poputczyków”, dla których schlebianie władzy było jedynym
uzasadnieniem publicznego istnienia. Hemar nie miał wątpliwości: Tuwim
to lojalny oportunista, który oddał talent w służbę tyranowi i barbarzyńcy.
I dobrze wiedział, co robi, zapłatą były srebrniki z kiesy władzy: „Pan
Tuwim w Belwederze / z rąk pana Bieruta / dostał gwiazdę i wstęgę /
Polonia Restituta”.
Tuwim odpowiedział, ale nie Hemarowi, tylko... Grydzewskiemu, który,
owszem, krytykował serwilizm polityczny Tuwima, ale nigdy
w redagowanych przez siebie pismach nie pozwolił przekreślić dawnego
przyjaciela jako poety. Lechoń miał mu nawet za złe, że o Tuwimie ukazują
się w „Wiadomościach” wielkie artykuły, gdy żadna z jego książek nie
doczekała się choćby zwykłej recenzji. „«Wiadomości» zupełnie zwariowały
z rozcałowywaniem każdego wiersza Tuwima. Jest to oczywista perwersja
Grydzewskiego, aby pisać o Tuwimie lepiej, niż pisze się w Warszawie” –
zanotował w Dzienniku. A mimo to Tuwim zadeklarował, że kiedy
angielscy robotnicy zbuntują się i powstaną przeciwko „faszystom” („dadzą
im kiedyś kopsa”), on będzie patrzył na to z satysfakcją. Z jednym tylko
wyjątkiem...

Przyjdę na to kopsowisko
Wyłącznie w charakterze widza...
Ale gdy Grydz się trafi blisko,
Zrobię wyjątek: kopnę Grydza!

W tym samym 1952 roku złożył na grobie Jerzego Borejszy ofiarę
z własnej poezji. Zamiast czerwonych róż, których, jak pisał, zabrakło
w całej Warszawie. „Składam – Słowo / służące tej samej sprawie” – pisał
w wierszu Do Jerzego Borejszy. Składał daninę sprawie partii i rewolucji.
Słowa biciem w bębny wzywające do walki. Robił to dobrowolnie.
Na grobie tego samego Borejszy, bez którego wiedzy nie mogła mieć
miejsca zmowa milczenia, która powitała Kwiaty polskie. W dodatku
uważał, że i tak stara się za mało, że mógłby bardziej. „Wyznaję, że jako
poeta nie dorosłem do wysokości odbywających się zdarzeń. Nie dorosłem
artystycznie. Nie mogę im artystycznie podołać” – skarżył się
i usprawiedliwiał. Jeśli naprawdę tak myślał, to do zbrodni stalinizmu
można dopisać jeszcze jedną: mord dokonany na twórczości Tuwima.
W jednym z listów Lechoń zażądał od Grydzewskiego obietnicy, że gdy
już wrócą do Warszawy, to przynajmniej przez rok „Wiadomości” nie będą
drukowały żadnych utworów Tuwima. Paradoksalnie to dowód, że podziw
Lechonia dla poezji byłego przyjaciela nie wygasł. Rok przymusowego
milczenia to była bardzo lekka kara. Zwłaszcza że Lechoń nie wszystkim
zamierzał wybaczyć: „bez wieszania się nie obejdzie”, a Gałczyńskiego
trzeba będzie skazać na dożywotnie wygnanie. W innym miejscu dodał:
„Wszystko między mną a Tuwimem zerwane na zawsze oprócz poezji.
W niej będzie jego ułaskawienie”. Hemar też nie miał wątpliwości:
„Geniusz Tuwima był niepomiernie większy niż jego charakter (...). Geniusz
Tuwima nie wrócił do Kraju, na służbę u wroga”.
Koń, który chciałby być Pegazem

Napisał przez siedem i pół roku, które przeżył w powojennej Polsce


niewiele. Jeszcze mniej było wśród powstających okolicznościowych
wierszyków prawdziwej poezji. Wyraźnie czuło się w nich jedynie
rzemieślniczą sprawność w przekładaniu na język rymów tez
propagandowych referatów. Bardzo chciał pisać, ale chyba właśnie to
powodowało, że powstawały rzeczy skażone politycznym obstalunkiem.
To zaangażowanie Tuwima w nową rzeczywistość budziło zdziwienie
nawet wśród osób, które tak samo jak on wynosiły pod niebiosa
„najlepszy” ustrój na świecie i oskarżały o najgorsze zbrodnie
„amerykańskich i angielskich imperialistów”. Ale tamci robili to z zimnym
wyrachowaniem, w zamian kupując przywileje i poziom życia niedostępny
innym, on zaś chyba naprawdę wierzył w to, co pisał.
Bezpartyjny inteligent – pisał o sobie, ale od razu zastrzegał:
„bezpartyjny to wcale nie znaczy apolityczny, ani «bezstronny», ani
«obiektywny»”. Komunistyczna władza umiała to docenić. Ponoć chciał
nawet wstąpić do partii. Odradziła mu to Irena Szymańska, wtedy
redaktorka w Państwowym Instytucie Wydawniczym, sama w PPR,
a później PZPR, od 1945 roku. Przekonywała Tuwima, że to nie jest miejsce
dla niego. „Myślałam wtedy chyba tak: partia jest wspaniała, ale to jednak
dyktatura, poeta zaś musi być niezależny (...). Bałam się o Julka, że partia
go stłamsi” – opowiadała Tomaszowi Jastrunowi.
Wiedziała, co mówi. Tuwim nie potrafiłby przeciwstawić się aroganckiej
bucie partyjnych kacyków. Dobrze ilustruje to dowcip, który zrobił mu
kiedyś Eryk Lipiński przed pochodem pierwszomajowym. Manifestacja, jak
co roku, miała być świadectwem powszechnego poparcia Polaków dla
nowego ustroju.
Lipiński zadzwonił do Tuwima, przedstawiając się jako sekretarz partii
Szymański.
– Obywatelu Tuwim, na szosie za przejazdem kolejowym tworzy się
pochód, chcielibyśmy, żeby obywatel jako honorowy mieszkaniec naszej
dzielnicy niósł transparent na czele pochodu.
Tuwim zaczął się wykręcać: – Ależ ja bym chętnie, sercem jestem z wami.
Bardzo żałuję, ale stan zdrowia mi nie pozwala, jestem zwolniony
od uczestnictwa w pochodach przez KC .
– Czy obywatel posiada to zwolnienie na piśmie? – nie poddawał się
Lipiński.
– Nie, ale towarzysz Staszewski powiedział... – obrona mogła wydawać
się skuteczna, bo Stefan Staszewski był redaktorem naczelnym organu
partii „Trybuny Ludu”. Ale rzekomy towarzysz Szymański nie zamierzał
rezygnować.
– Trudno, jeżeli obywatel mistrz rzeczywiście nie może, to my, znakiem
tego, wpadniemy po pochodzie na obiadek do mistrza z okazji pierwszego
maja.
Żart ciągnął się jeszcze przez chwilę, a poeta był coraz bardziej bezradny
wobec nachalności partyjnego funkcjonariusza i wizji najazdu hordy
towarzyszy na wymuszony „obiadek”.
Musiał mieć poczucie narastającego absurdu tego, co działo się w PRL.
Dlatego bywało, że satyryk brał górę nad orędownikiem nowej politycznej
religii. „Rzecz dzieje się na popularnej prelekcji z dziedziny meteorologii.
Prelegent mówi o ciśnieniu atmosferycznym: «...i wtedy górne warstwy
powietrza, które uciskają warstwy dolne...». Na to z głębi sali woła ktoś: –
Hańba im!” – kpił z nawiedzonych głosicieli walki klas. To był żart
z gatunku tych, jakimi bawili się przez całe dwudziestolecie
międzywojenne ze Słonimskim. Po wojnie godził już w podstawy nowej
ideologii.
Julian Tuwim doświadczył losu artystów, którzy poszli na służbę idei,
a trafili w niewolę cynicznych oportunistów. Idee zastąpiła ideologia,
służąca wyłącznie utrzymaniu władzy. Im bardziej nowa władza krzepła,
utwierdzając się w poczuciu nieomylności i bezkarności, tym poeta stawał
się mniej potrzebny. Sygnałów było aż nadto. Odwlekanie
w nieskończoność, mimo początkowych zachwytów, wydania Kwiatów
polskich. Coraz to nowe wymagania stawiane przez cenzurę Księdze wierszy
polskich XIX wieku, którą kolejne wydawnictwa: Czytelnik, Książka
i Wiedza oraz PIW tak długo podrzucały sobie jak gorący kartofel,
że Tuwim nie doczekał się jej wydania. Nie ukazała się, mimo podpisanej
umowy, antologia parodii i pastiszów Krzywe zwierciadło piśmiennictwa
polskiego. Tom satyr i felietonów Piórem i piórkiem (zawierający Bal
w Operze) czekał na publikację aż do roku 1951, wcześniej nie znajdując
uznania u kolejnych recenzentów. Wydano go wreszcie, ale bez części
planowanych utworów i z ingerencjami w Balu. Oficjalnie ciągle jeszcze
Tuwima hołubiono, jego nazwisko wciąż jeszcze miało wielki ciężar
gatunkowy, ale już nie on dyktował warunki. „Pamiętam, że mieliśmy
w «Nowej Kulturze» pewne kłopoty z przepychaniem paru jego wierszy” –
wspominał Jerzy Putrament. Trwało to kilka lat. Posłał do „Nowej
Kultury” między innymi fragment tłumaczonego przez siebie poematu
Nikołaja Niekrasowa Komu się na Rusi dobrze dzieje. Redakcja najpierw
kilkakrotnie przesuwała termin druku, w końcu odesłała maszynopis
z oschłym: „Nie skorzystamy”. Udawał, że nic go to nie obeszło, ale to nie
była prawda. Leopoldowi Lewinowi powiedział, że taką odpowiedź,
„przesyłaną, jak wiadomo, zazwyczaj debiutantom – otrzymał po raz
pierwszy w życiu”.
W kwietniu 1948 roku pojechał wreszcie do Związku Radzieckiego,
zaproszony na uroczyste obchody święta 1 Maja. Marzył o odwiedzeniu
ojczyzny Puszkina i Majakowskiego jeszcze przed wojną, ale
powstrzymywał go dość chłodny stosunek krytyki radzieckiej do jego
twórczości. Wreszcie się udało. Obywatel nowej Polski przybywa do stolicy
wielkiego Związku Radzieckiego, nadziei wszystkich demokratycznych
narodów świata, mówił dziennikarzom po przybyciu do Moskwy. Już
pierwszego wieczora spotkał się z Erenburgiem. Wyliczał po kolei miejsca,
które chciałby zobaczyć, „a zobaczyć chciał wszystko”, wspominał Rosjanin.
Nie zobaczył nic z tego, co planował. Jeszcze tej samej nocy po ostrym
ataku wrzodów żołądka trafił do szpitala. Rosyjscy lekarze podejrzewali
raka, orzekli, że trzeba operować, ale Tuwim nie zgodził się. „Umierać to już
tylko w Warszawie” – oświadczył. Po czterech tygodniach spędzonych
najpierw w szpitalu, a potem w pokoju hotelowym w Moskwie, wrócił
do Warszawy. A operacja odwlekła się o niespełna rok. W marcu 1949,
po krwotoku z żołądka (pękł wrzód na dwunastnicy) Tuwim trafił na stół
chirurgiczny. Po wielogodzinnej nocnej operacji, resekcji części żołądka,
kilku transfuzjach krwi, a następnie bardzo długiej rekonwalescencji
(w dodatku zaraził się od jednego z krwiodawców malarią) wrócił
do w miarę normalnego życia. „Zdrowszy niż kiedykolwiek” – pisał
do Iłłakowiczówny, dziękując za mszę, którą zamówiła w intencji jego
wyzdrowienia. Na dręczącą Tuwima cały czas agorafobię katolicka poetka
poradziła mu wizytę u znachora, dostarczyła nawet odpowiednie adresy.
Poeta dziękował jej za listę wiedunów, przezierców, guślarzy, owczarzy,
znachorów, jasnowidzów, czarodziejów, zielarzy, szeptaczy,
czarnoksiężników, magików etc., ale z niej nie skorzystał. „Jakoś mi wstyd
przed moim stuleciem zwracać się do tych cudotwórców” – tłumaczył.
Iłłakowiczówna przysłała mu także książki, które jej samej w chorobach
pomagają: O naśladowaniu Chrystusa Tomasza à Kempis i O Bogu żywym
Romano Guardiniego. Miały Tuwimowi pomóc wejść na drogę prowadzącą
do Boga. Odpisał, że najmniejszy skrawek ziemi, z wszystkim, co do niej
przynależy, każdym owadem i rośliną, jest mu bliższym i bardziej
prawdziwym kościołem niż najwspanialsze katedry i bazyliki oraz „biegli
w Piśmie” teologowie. Nigdy nie czuł potrzeby, tłumaczył
Iłłakowiczównie, uczestniczenia w zborze, nawet gdy kusiły go do tego
tajemnicze „zaświaty”. „Nigdy nie wyobrażałem sobie, że pomiędzy mną
a Wszechsiłą może ktoś pośredniczyć. Bo kto? Człowiek? Jak ja?” – pytał.
W uszach katolickiej pisarki musiało to zabrzmieć jak bluźnierstwo.
Gdy dawni przyjaciele na Zachodzie zarzucali poecie zdradę, krytycy
w Polsce coraz częściej uważali, że wiedzą lepiej, jak i co powinien pisać.
Bywało, że miano mu za złe, nawet gdy bardzo się starał. Bo nie zrozumiał,
nie nadążał, bo znów ktoś wiedział lepiej. W wierszu Ab urbe condita,
opublikowanym w styczniu 1949 roku w „Odrodzeniu”, chciał zachwycić się
wracającą do życia Warszawą, podzielić wzruszeniem na widok ulicznej
handlarki, która „Na rogu Ruin i Kresu, / Na rogu Gruzów i Śmierci, /
Na rogu Zwalisk i Zgrozy, / Na rogu Marszałkowskiej i Jerozolimskiej”
ustawiła skrzynkę dnem do góry, nawołując: „Do chierbaty, do chierbaty, /
do świeżego ciasta”. Tymczasem wytknięto mu apoteozę niesłusznej
ideologicznie prywatnej konkurencji dla uspołecznionego handlu. A on
po prostu lubił patrzeć, jak Warszawa odradza się i ożywa. Jak na nowo
zaczyna przypominać tamto miasto, które zostało zabite w czasie wojny.
W 1948 gościł w Warszawie Ilię Erenburga. „We dnie, wieczorami
i po nocach oprowadzał mnie po ruinach Warszawy: «Popatrz – jakie to
piękne!». Miasto było straszliwe (...). Ale Tuwim dostrzegał piękno
spalonej, zniszczonej Warszawy – po to był Polakiem i po to był poetą” –
wspominał Erenburg.
– Ach Jerzy! Czyż nie jest to najdziwniejsze i najpiękniejsze miasto
na świecie – pytał Zarubę. Ale dla kogoś takiego jak owa handlarka z rogu
Ruin i Kresu w pejzażu nowej Polski nie było już miejsca. W tygodnikach
„Po prostu” i „Wieś” zaatakowano Tuwima za wspieranie („duchem
wywiedzione ze «Skamandra»”) drobnomieszczaństwa
i monumentalizowanie warszawskiej przekupki, którą rzekomo uczynił
w swoim wierszu symbolem rewolucji zamiast łódzkich warsztatów,
śląskich kopalń i hut. „Gdyby tak miało być, byłaby to wręcz przerażająca
wizja triumfu wroga klasowego” – pisała we „Wsi” G. Szturchaniec. Polską
literaturę kierowano właśnie na tory realizmu socjalistycznego. Miała już
nie tylko opisywać i odbijać rzeczywistość, ale ją kreować.
Krytykowano nawet wiersze dla dzieci powstałe przed wojną. Dla
badaczek zajmujących się literaturą dla najmłodszych Tuwim i Brzechwa
stali się przykładem twórców co prawda wybitnych i niepowtarzalnych, ale
piszących utwory niewychowawcze, o „charakterze intelektualno-
werbalnym”, nieprzystające do nowych czasów. „Tworząc małe cacka
artyzmu i dowcipu, autorzy nie zawsze liczyli się z tym, że piszą dla dzieci,
zapominali o konieczności liczenia się z ich psychiką, o potrzebach ich uczuć
i wyobraźni” – krytykowała obu poetów w miesięczniku „Życie Szkoły”
Krystyna Kuliczkowska z Instytutu Badań Literackich PAN. Czy dzieci są
w stanie zrozumieć filozoficzny sens wiersza o głupim Gabrysiu, który ptaki
uczył fruwać, wodę czerpał sitem, a kozy chciał podkuwać? Czy wiersz
Skakanka jest pedagogiczny, skoro autor namawia dzieci
do nieposłuszeństwa wobec rodziców? To były według Krystyny
Kuliczkowskiej pytania retoryczne. Wiersze Tuwima, choć to literackie
cudeńka, są pozbawione morału i niezrozumiałe dla dzieci, podsumowała.
W dyskusji podczas zjazdu poświęconego polskiej literaturze dziecięcej
poszła jeszcze dalej. Utwory Brzechwy i Tuwima sprowadziły na polską
literaturę dziecięcą niebezpieczeństwo, mówiła. Reprezentują
arystokratyczny typ podejścia do twórczości, „są ślepą uliczką, w którą
zagnało autorów wirtuozostwo”. Musiał wziąć obu poetów w obronę
profesor Kazimierz Wyka. Wybitny literaturoznawca przekonywał,
że przecież ani Brzechwa, ani Tuwim nie pisali swoich wierszy na złość
pedagogom. Nie miał wątpliwości, że jeśli dzieci są ich utworami
zachwycone, a nauczyciele i psychologowie dziecięcy nie, to problem tkwi
w pedagogach, a nie w poezji. „W tym miejscu poeci, nie pierwszy zresztą
raz, wyprzedzili psychologów” – napisał.
Oczywiście, wydawano Tuwimowi kolejne książki. Niemal każdego roku
ukazywał się kolejny tom, czasem nawet kilka, opatrzony jego nazwiskiem.
Wybór wierszy 1914–1939; pierwsza część przygotowywanego od kilku lat
wyboru opowiadań i reportaży dziewiętnastowiecznego podróżnika
Sygurda Wiśniowskiego – Koronacja króla wysp Fidżi oraz inne nowele,
obrazki i szkice podróżnicze; książeczki dla dzieci z nowymi rysunkami.
Zosię Samosię ilustrowała Hanna Gosławska-Lipińska, Słonia Trąbalskiego
Ignacy Witz, Lokomotywę Jan Marcin Szancer.
W Moskwie ukazały się wiersze wybrane Tuwima i utwory dla dzieci,
przetłumaczone przez samego Siergieja Michałkowa, autora hymnu ZSRR.
Władza nie żałowała swojemu poecie także honorów. W lipcu 1949 roku
otrzymał ustanowiony właśnie order Sztandaru Pracy I klasy (razem
z Broniewskim, Iwaszkiewiczem i Jerzym Andrzejewskim). Wyższy w PRL
był tylko order Budowniczego Polski Ludowej, zarezerwowany dla
bojowników pierwszej linii frontu ideologicznego i przodowników pracy.
W tym samym roku poeta został doktorem honoris causa Uniwersytetu
Łódzkiego. Tytuł otrzymany w rodzinnej Łodzi, w dodatku z rąk rektora
Tadeusza Kotarbińskiego, był wyróżnieniem, które przyjął z prawdziwym
wzruszeniem. Dwa lata później dostał Nagrodę Państwową I stopnia.
Trochę tłumaczył, głównie z rosyjskiego. Klasykę, między innymi
Eugeniusza Oniegina i Bajkę o popie i jego parobku Jołopie Puszkina,
Pieśń o carze Iwanie Wasylewiczu, o młodym opryczniku i o udałym kupcu
Kałasznikowie Michała Lermontowa i najgenialniejszą, jak twierdził,
komedię XIX wieku – Mądremu biada Aleksandra Gribojedowa. „Gotowa
będzie w październiku; katorżna robota! Najtrudniejsza ze wszystkich, jakie
w tej dziedzinie podejmowałem” – pisał w lipcu 1950 roku. Spłacał też
propagandowe serwituty, przekładając utwory w rodzaju Feliksa (poematu
poświęconego Feliksowi Dzierżyńskiemu) Aleksandra Bezymienskiego.
Wielbił Majakowskiego, ale kiedy tak zwani pryszczaci, pokolenie
debiutujących po wojnie młodych pisarzy zainfekowanych komunizmem
jeszcze bardziej niż Tuwim, ogłosili, że wszyscy powinni pisać jak
Majakowski, zaoponował. „Wierzę w bojowe pieśni z bębnem, trąbami,
z całą orkiestrą (taki jest genialny Majakowski). One – owszem. Ale
Majakowski – to doprawdy raz na sto lat, może na jeszcze więcej” – pisał
do Mieczysława Jastruna.
Kontynuował zbieranie materiałów do księgi galerii grafomanów
polskich i do oddzielnej opowieści o księciu grafomanów Soterze Rozmiar
Rozbickim, do antologii polskich nowel fantastycznych (wyszła w 1949
roku) i antologii zapomnianych poetów dziewiętnastowiecznych (ukazała
się dopiero po śmierci Tuwima jako Księga wierszy polskich XIX wieku),
do Podróży doktora Lingwistona (inaczej zwanej Podróżą lingwistyczną;
nie ukazała się w ogóle), zaczął szukać materiałów do antologii poezji
komicznej XIX wieku, do antologii parodii literackiej i tomiku tłumaczeń
anonimowych wierszy cygańskich, miał już nawet tytuł tego ostatniego –
Drumla cygańska (żadna z tych książek też się nie ukazała). Prosił
kierującego Instytutem Kultury Polskiej w Londynie Słonimskiego
o zaabonowanie mu brytyjskiego pisma dla kolekcjonerów „Notes and
Queries”, jakiegoś pisma bibliofilskiego (najlepiej wszystkich!)
i dostarczenie adresów kilkunastu największych londyńskich
antykwariatów, gdzie mógłby szukać dawniejszych roczników tych pism.
Ciągle jednak nie robił najważniejszego: nie pisał wierszy. Skarżył się
na kryzys liryczny, żalił, że nie potrafi odnaleźć w sobie poety, jakim był
przed wojną. Przecież wtedy też zajmował się grzebaniem
w najdziwniejszych wydawnictwach i gromadzeniem kuriozów, może
nawet na jeszcze większą skalę, a przecież nie przeszkadzało mu to
w pisaniu wierszy.
Halina Kosskowa miała coraz więcej pracy. Po każdej dostawie książek
z bibliotek Tuwim zagłębiał się w nich z ołówkiem w dłoni, stosikiem
czystych kartek i plikiem fiszek pod ręką, wynotowywał interesujące
informacje i zaznaczał materiały do przepisania. Wśród setek
najrozmaitszych, mniej lub bardziej sensownych informacji gromadził
na przykład tak zwaną lunotekę, czyli zbiór metafor, porównań i epitetów,
jakimi poeci określali Księżyc. Znalazł ich setki: świeca Prozerpiny
i Ahaswer nieba, pierś Seleny i krótki miecz Waregów, król nocy i słońce
bezsennych, lampa mądrości i widmowy kasztelan, czerwony tygrys
i czarny lew z platyny, blady hrabia i spokojny filozof, biała hostia
światów i wygięty banan. Zamierzał sporządzić na ich podstawie i wydać
pierwszy w dziejach piśmiennictwa Dykcjonarz księżycowy, jednak to był
jeszcze jeden projekt, któremu Tuwim poświęcał wiele czasu, ale nie
doprowadził do końca. Na początek zaproponował jedynie założenie
Towarzystwa Ochrony Księżyca Przed Wybujałą Fantazją Poetów
(TOKPWFP). „Z każdym rokiem pęczniały teki od sporządzanych
maszynopisów” – wspominała Kosskowa, która musiała w końcu zatrudnić
dwie dodatkowe maszynistki, żeby zdążyć z realizacją zamówień Tuwima.
„Proszę pilnować, aby obywatelki przepisywaczki pracowały pełną parą” –
pisał do niej Szef. A musiała przecież jeszcze starać się o dodatkowe ryzy
papieru maszynowego, kalki i przebitki, o które przy peerelowskich
niedoborach wszystkiego było coraz trudniej.
W 1950 roku Tuwim doczekał się wreszcie ukazania się przygotowanej
jeszcze przed wojną książki Pegaz dęba, jednej z dwóch, których
manuskrypt ocalał w walizie zakopanej we wrześniu 1939 roku na Złotej.
W Panopticum poetyckim, jak brzmiał podtytuł książki, można było
obejrzeć „niebywałe eksponaty i okazy, najrzadsze osobliwości i rarytasy,
rymopotwory i wersyfiksacje, salto mortale poetyckie, wyższą szkołę jazdy
na Pegazie, dziwy, cuda, ekwiwoki i ekstrawagancje, monstra i curiosa,
igraszki i łamańce, kunsztyki, androny, banialuki, figle, facecje, fidrygałki,
firleje, faramuszki, paradoksy, sztuki i sztuczki...”. A oprócz tego
fantasmagorie lingwistyczne, figury magiczne, grafomańskie elukubracje,
palindromy, akrostychy, tautogramy, ropalikony, serpentyny „i setki
innych parnaskich delicji, ze starych i rzadkich szpargałów na światło
dzienne niepotrzebnie wydobytych i do druku podanych”. Pegaz dęba to
książka o największej pasji Tuwima – o języku polskim. Dzielił się w niej
swoim zachwytem dla tych jego zastosowań, które w najmniejszym nawet
stopniu nie służą komunikowaniu się czy opisywaniu rzeczywistości, ale
dają tę samą przyjemność, jaką daje słuchanie muzyki.
Opowiedział czytelnikom między innymi o eksperymencie, któremu
poddał jeden ze swoich niedrukowanych jeszcze wierszy. Wysłał go
do tłumacza na język niemiecki, prosząc o przekład, a otrzymany tekst
posłał swojemu przyjacielowi Józefowi Kramsztykowi, tłumaczowi Rilkego,
jako utwór młodego niemieckiego poety, z prośbą, by go spolszczył.
Zachwycił się wynikiem i zaczął natychmiast zastanawiać się, co też
byłoby, gdyby powtórzyć ten zabieg dziesięciokrotnie, dając wiersz
za każdym razem innemu tłumaczowi. A najlepiej gdyby rzecz całą
skomplikować jeszcze bardziej: „dać przekład Kramsztyka
do przetłumaczenia na rosyjski, potem tekst rosyjski ściągnąć z powrotem
do polszczyzny – ten polski wiersz przetłumaczyć na francuski,
z francuskiego znów na polski, z nowego polskiego wiersza zrobić przekład
na angielski, z angielskiego z powrotem na polski, z polskiego na hiszpański
itd., itd. Piękna zabawa!”.
Nikt nie mógł mieć wątpliwości, że książkę składającą się z rozdziałów
zatytułowanych Traduttore – traditore, Wiersze-kobierce i wiersze-obrazki,
Kalambur, czyli karambol, Zarys ćwierkologii, Varia i inne wariactwa,
zachowującą wszelkie cechy naukowego wykładu, a jednocześnie śmieszną
do bólu brzucha mógł napisać wyłącznie Tuwim. Dopiero ponad pół wieku
później na podobny eksperyment odważył się Stanisław Barańczak, poeta
potrafiący bawić się językiem w stopniu równie doskonałym, co Tuwim.
Odwołał się jednak do klasyka, nazywając tom swoich literackich zabaw
Pegaz zdębiał.
W 1949 roku, gdy wiadomo już było, że nie będzie ani „Globusa”, ani
żadnego innego z kilku projektowanych przez Tuwima pism, został
redaktorem rubryki „Cicer cum caule, czyli groch z kapustą” w miesięczniku
„Problemy”. Miał do redakcji niedaleko, mieściła się piętro niżej,
bezpośrednio pod jego mieszkaniem w Czytelnikowskiej kamienicy przy
Wiejskiej. Rubryka miała co miesiąc dostarczać czytelnikom ciekawostek
z historii obyczajów, kultury, folkloru, o których nie można było przeczytać
gdzie indziej. „Posiadam nieprzebrane mnóstwo nikomu niepotrzebnych
wiadomości” – chwalił się, inaugurując rubrykę. – „Muszę obiektywnie
stwierdzić, że gdyby istniała u nas (może by ją stworzyć?) katedra
dziwologii, mógłbym wobec braku odpowiednio wykwalifikowanych
konkurentów z czystym sumieniem wykładać ten przedmiot”. Żałował
tylko, że nie ma już takich jak przed wojną antykwariatów i takich jak
wtedy handlarzy opętanych manią kolekcjonersko-szperacką. Umieszczał
w „Cicer cum caule” wygrzebane ze starych gazet ciekawostki, cytował
skrajnie absurdalne wykwity grafomanii i najgorsze poetyckie kicze.
Na przykład znaleziony w jakiejś gazecie z 1855 roku anons o ukazaniu się
książki Matyldy R. zatytułowanej: O przeznaczeniu Dziewicy jako
Kochanki i Narzeczonej oraz zasady przyzwoitego ułożenia, uprzejmości
i godności, które Dziewica w zakresie domowym, w obcowaniu
z przyjaciółkami i w towarzystwie młodzieży zachować powinna. Albo
fragment listu z 1822 roku Tymona Zaborowskiego do jednego z przyjaciół:
„Mamy tutaj nowe wiersze pewnego pana Mickiewicza, szczególnie
zalecają się oryginalnością i trafnem każdej rzeczy mianowaniem”.
Za tygodnikiem „Wędrowiec” z roku 1897 informował o autentycznym
procesie sądowym, który wytoczył woźny nazwiskiem Wilk kupcowi
o nazwisku Kanarek o obrażenie go podczas kłótni słowami „Głupi dudek”.
Woźny Wilk wynajął adwokata Kosa, którego aplikant doktor Kozioł
wniósł do sądu odpowiedni pozew. Sędzia, który miał rozstrzygnąć spór,
nosił nazwisko Lis, a jako świadek został przesłuchany policjant Zając.
„Sędziemu udało się pogodzić zwaśnione strony” – cytował „Wędrowca”
Tuwim.
Przygotowywał „Cicer cum caule” od początku do końca sam, „nikim się
nie wyręczając nawet w przeprowadzaniu pedantycznie wprost starannej
korekty” – wspominał redaktor „Problemów” Józef Hurwic. Wymyślił także
inną rubrykę: „Przypomnienia, fantazje, przygody naukowe”, którą zasilał
materiałami o dawnych mniej lub bardziej fantastycznych wynalazkach,
odkryciach i koncepcjach naukowych. Wyznał kiedyś Hurwicowi, że jego
wielką, choć niespełnioną miłością była zawsze matematyka. Fascynowała
go magia liczb, wobec której stawał bezradny. Podziw budził w nim każdy,
kto radził sobie z matematycznymi zagadkami, które dla niego były czarną
magią. Ale nie zniechęcał się. Z matematyką jest jak z kobietą, pisał,
„można ją bardzo kochać, bardzo jej pragnąć – a nie rozumieć”.
Ostatnią pracą, jaką wykonał dla „Problemów”, był przekład fraszki O
ruchu Ziemi Michaiła Łomonosowa, która opisywała dyskusję Kopernika
z Ptolemeuszem o to, czy Ziemia krąży wokół Słońca, czy też odwrotnie.
Spór rozstrzygnął dopiero... kucharz. Był koniec października 1953 roku,
Tuwim wziął tekst, ale tłumaczenie obiecał dopiero za kilka tygodni.
Tymczasem już następnego dnia rano Halina Kosskowa przyniosła
do redakcji gotowy przekład. Powstał w nocy, między godziną drugą
a piątą. „Wprawdziem na Słońcu nie był, ale kto zaprzeczy / Tej prawdzie
oczywistej, mężowie uczeni, / Że nikt pieca nie kręci dokoła pieczeni” –
kucharz przyznał rację Kopernikowi. Grudniowy numer „Problemów”
z 1953 roku z przekładem fraszki był ostatnim, który Tuwim miał w rękach.
Przede wszystkim jednak, choć wierszy prawie nie pisał, był dla Polaków
poetą. Coraz bardziej oficjalnym, a ta pozycja wiązała się z oficjalnymi
obowiązkami. Na przykład z odwiedzaniem obozów Organizacji
Młodzieżowej Towarzystwa Uniwersytetów Robotniczych i udziałem
w organizowanych, jak Polska długa i szeroka, wieczorach „ku czci”. Nie ma
pewności, czy młodzież zawsze wiedziała, kim jest ten szczupły, siwy pan,
który do niej przyjechał, ale witano go za każdym razem gorąco. Tuwima,
o którym oficjalna propaganda coraz częściej pisała „najwybitniejszy polski
poeta”, nie mogło też zabraknąć w komitecie wykonawczym obchodów
stupięćdziesięciolecia urodzin Adama Mickiewicza. Objął także patronat
nad szkołą podstawową w Inowłodzu, gdzie spędzał w dzieciństwie
wakacje. Zaopatrywał uczniów w potrzebne przybory, kupował książki
do biblioteki (opatrywał je zawsze niewielką pieczątką: „Z funduszu im.
Adeli Tuwim”) i podręczniki dla najuboższych, fundował świąteczne
prezenty i wspierał finansowo. Dopytywał się o braki, prosił o listę
niezbędnych pomocy szkolnych i czasopism. Dzieci dziękowały
„Kochanemu Panu Poecie” dziesiątkami listów. A on wypytywał
o okoliczne wsie, źródełko żelazistej wody, ruiny starego kościoła
na wzgórzu, siwą kobyłkę, na której harcował po Inowłodzu, i nazwiska
zapamiętane z dzieciństwa: Kwiatków, Biniów, Mizerów, Galotków.
„Władek i Jaś Galotkowie, starsi ode mnie, ze wsi Liciążna, byli wielkimi
moimi przyjaciółmi” – pisał. Kilkakrotnie obiecywał przyjazd
do Inowłodza, ale na przeszkodzie zawsze stawała choroba, nie zdołał
pojechać nawet na nadanie bibliotece szkolnej imienia matki.
Chętnie pomagał, pożyczał, a najczęściej po prostu dawał ludziom
pieniądze. Załatwiał leczenie i deficytowe lekarstwa, wstawiał się
w urzędach i ministerstwach (między innymi w sprawie emerytury
Kazimiery Iłłakowiczówny, której po wojnie nie chciano zatrudnić w MSZ),
pogorzelcom, których zobaczył, wracając z kongresu we Wrocławiu (stracili
wszystko), najpierw oddał pieniądze, które miał przy sobie, a potem
dopilnował, by otrzymali konia i krowę. Ale nie cierpiał wyłudzaczy.
Tymczasem część korespondencji, która przychodziła na Wiejską, a potem
do Anina, zaczynała się od słów: „Szanowny Mistrzu! Wiem, że jest pan
najbogatszym człowiekiem w Polsce i dlatego sądzę, że mi pan nie
odmówi...”, tu następowała suma, którą Mistrz powinien wyłożyć
na potrzeby piszącego, wspominała Halina Kosskowa.
W 1950 roku Tuwim złożył w imieniu polskiej poezji hołd
Władysławowi Broniewskiemu w dwudziestopięciolecie jego twórczości.
Kłaniał się poecie-żołnierzowi Rewolucji, który od samego początku szedł
prostą drogą do „największego swego ukochania” – Polski Socjalistycznej,
podczas, gdy on, Tuwim, przyszedł na gotowe. Obaj mogą być
uczestnikami tego cudownego momentu w historii, który pozwala żyć dla
wielkiej sprawy, a nie każe ginąć za nią, ale to zasługa Broniewskiego,
napisał. Dlatego składa hołd poecie, który posiadł niezwykłą tajemnicę
nasycania życia i walki poezją, a poezji – walką i życiem. To dzięki temu
partyjny aktywista rano słowami Broniewskiego zachęca swoich
towarzyszy do pracy, a wieczorem przy księżycu szepce jego wiersze
ukochanej, „trzymając jej spracowaną rączkę w swej spracowanej ręce”. List
otwarty Do Władysława Broniewskiego opublikował najpierw partyjny
organ „Trybuna Ludu”, a za nią połowa polskiej prasy.
Choć kiedy jakiś czas później pijany Broniewski zadzwonił w środku
nocy, jak czynił to coraz częściej, by bełkocząc, odczytać nowy wiersz,
Tuwim nie był już tak zachwycony. Broniewski zadeklarował, że uważa go
za pierwszego poetę w Polsce, ale chciał, by Tuwim przyznał mu
na literackim Parnasie choć trzecie miejsce.
– No, może trzynaste – odparł wyrwany ze snu Tuwim. Broniewski
wpadł w autentyczną rozpacz, wspominał Ryszard Matuszewski.
Ale to wszystko, co robił dla innych, było zamiast. Cierpiał coraz bardziej,
bo ciągle nie pisał nowych wierszy. Świadomość, że nie powstaje nic
nowego, bolała tym więcej, że wciąż nie mógł się doczekać wydania
Kwiatów polskich. Czytał czasem fragmenty poematu na głos Halinie
Kosskowej. Czytał, a właściwie recytował. Delektował się napisanymi
słowami, żonglował dźwiękami, zawieszał lub podnosił głos, z dużym
wyczuciem rytmu, zamieniając zwykłe czytanie w słuchowisko radiowe.
„Siedziałam naprzeciwko nieporuszona, obezwładniona. I nagle spadałam
z nieba na ziemię. Poeta przymykał rękopis, spoglądał na mnie i pytał: –
Ładne, co?” – wspominała.
Kiedy poemat wreszcie się ukazał (z rysunkowymi przerywnikami
Wandy Siemaszkowej), okaleczony przez cenzurę partii i autocenzurę poety,
oficjalna krytyka najpierw przyjęła go długim milczeniem, a potem
większość recenzji była tak chłodna (dużo lepiej pisano o Kwiatach
na emigracji), że Tuwim ostatecznie porzucił myśl o kontynuacji. U progu
lat pięćdziesiątych Kwiaty polskie były dla marksistowskich krytyków
za mało pogłębione klasowo, za mało krytyczne wobec sanacji, a pochlebne
wobec Piłsudskiego i Legionów, zbyt sentymentalne. Zarzucono Tuwimowi
nawet to, że źle ocenia Niemców, a przede wszystkim wrzuca wszystkich
do jednego worka. Bo wtedy byli już źli Niemcy i dobrzy Niemcy,
antyfaszystowscy i przyjaźni, którzy mieszkali w NRD. Na krytykę Artura
Sandauera, zarzucającemu poematowi drobnomieszczaństwo, Tuwim
zareagował fraszką.

Drobnomieszczaństwa, proszę państwa,
Dowąchał się w mej nowej książce
Kto? Syn drobnego sklepikarza
Z małego miasta w Małopolsce...

Odpowiedź Sandauerowi nie została jednak opublikowana za życia
poety. „Tuwim mimo swego wyjątkowego stanowiska w literaturze, swych
prerogatyw i deklaracji, dostał się pod presję szkodliwych, tępych ocen,
wpadł między tryby biurokratycznej maszyny wydawniczej” – pisała
Hanna Mortkowicz-Olczakowa. W rozmowach poeta wspominał
przedwojenne wydawnictwo jej rodziców, Janiny i Jakuba Mortkowiczów.
Pana Jakuba omawiającego przy stoliku pod oknem jakieś wydawnicze
sprawy z Żeromskim, Staffem czy Dąbrowską, gdy w tym samym czasie
klienci księgarni przychodzili, wybierali i kupowali książki. Nie było żadnej
poczekalni, sekretarki ani woźnego. Tuwim przynosił na Mazowiecką
kajecik z wierszami, a pan Jakub po prostu brał zeszyt pod pachę i szedł
z nim od razu do drukarni, na Stare Miasto. Nie było żadnego centralnego
planowania ani redaktorów, nie było polityki wydawniczej, adiustatorów
ani urzędników. Zecer brał rękopis do składania, a po kilku dniach autor
dostawał pierwsze korekty.
– Nic to nikomu nie przeszkadzało – mówił z nostalgią. – Wychodziły
piękne książki. Kto je wydawał? Dwie, może trzy osoby...
Bliscy Tuwima byli przekonani, że to właśnie ów chłód, milczenie,
kwaśne półuśmiechy, tryby administracyjnej machiny i niemożność
odnalezienia się w nowej rzeczywistości doprowadziły do choroby, która
omal nie skończyła się śmiercią poety. Wszystko to nałożyło się
na powracające napady agorafobii, pogarszając jeszcze i tak zły stan
zdrowia Tuwima. Musiał zatrudnić na stałe pielęgniarkę. „W Warszawie
nie był w stanie wyjść na ulicę (...). Był chory, ciągle smutny. Coraz mniej
obecny. Nasz dom rzadko odwiedzali goście. Pamiętam tę cichą atmosferę”
– wspominała w rozmowie Ewa Tuwim-Woźniak.
„Bywały dni, kiedy do obiadu, a częściej do kolacji nie opuszczał swego
pokoju, dni jego lęku, kiedy to za nic nie zszedłby ze schodów” –
zapamiętała kuzynka Ewa Drozdowska. Przez ostatnie lata życia, po kilku
operacjach wrzodów dwunastnicy pozostawał na ścisłej diecie. Jeść musiał
często, ale bardzo małe porcje. Nie zrezygnował jednak, mimo nalegań
lekarki, z alkoholu.
– Muszę mieć kieliszek w południe, bo inaczej ze mną klapa i nie mogę
pracować – tłumaczył. Nie przekonywały go argumenty, że po operacjach,
które przeszedł, każda ilość alkoholu może okazać się śmiertelna. „Mój
ojciec próbował popełnić samobójstwo przynajmniej kilka razy.
Po nieudanych próbach był ciężko chory. Niektórzy uważali, że jego śmierć
też można w jakimś sensie uznać za samobójstwo” – mówiła przybrana
córka. Brakuje jednak pewnych źródeł, które potwierdzałyby, że Tuwim
chciał się zabić.
Dlatego tak bardzo namawiał do powrotu do Polski Słonimskiego.
Potrzebował kogoś bliskiego z przeszłości, do kogo mógłby codziennie
dzwonić i komentować otaczającą ich coraz bardziej – jak powiadał Antoni
Słonimski – rzeczywistość, mając pewność, że zrozumie każdy żart.
Potrzebował kogoś, kto będzie myślał tak jak on.
Korespondencja między Tuwimem i Słonimskim nie została przerwana
nawet na moment, „Ewunia często się pyta, «kiedy przyjedzie ten głupi
wujek z Londynu»” – pisał Tuwim. Słonimski bywał w Warszawie,
odwiedzał Tuwimów, ale w sprawie powrotu hamletyzował. W Londynie
najpierw kierował sekcją literatury UNESCO, potem został dyrektorem
finansowanego z Warszawy Instytutu Kultury Polskiej. Był atakowany
zarówno w kraju, jak i na emigracji. Po obu stronach barykady miano mu
za złe to samo: że dystansuje się do tego, co dzieje się w Polsce, ale
pieniądze od komunistów bierze. Żyje wygodnie na Zachodzie, ale
w każdej chwili może przyjechać do Polski i nie grozi mu więzienie jak
tysiącom emigrantów.
Na stałe wrócił do kraju wiosną 1951 roku. Tuwim opowiedział
Antoniemu Marianowiczowi, jak wyglądało ich pierwsze spotkanie.
Słonimski zapowiedział wizytę, o umówionej porze zadzwonił do drzwi, ale
gdy Tuwim ruszył, by go uściskać, z kamienną twarzą zapytał: –
Przepraszam, gdzie tu jest wygódka? „Wszedł do środka, spuścił wodę i bez
słowa wyszedł z mieszkania. Wrócił dopiero po paru minutach i wtedy
padliśmy sobie w ramiona”.
Wrócił Słonimski, ale niespodziewanie wróciły też demony, które miały
przecież zniknąć wraz z odejściem przedwojennej Polski. Okazało się,
że antysemickie ataki, które przed 1939 rokiem odbywały się oficjalnie,
w legalnie ukazujących się gazetach i tygodnikach, przy aplauzie ich
czytelników, wcale nie ustały. Zeszły tylko do podziemia, skryły
za węgłem, zmieniły w anonimowe nękanie. „Nie raz, nie dwa przyniosła
poczta czyjeś plugawe słowa” – Józef Brodzki wspominał zdziwienie
Tuwima: „To i teraz...”. „Tuwim zaczął mówić o anonimach, jakie otrzymuje.
O jakiejś wręcz wściekłej fali nienawiści, zapluwania się karłów, telefonów
z pogróżkami, listów bez podpisu, o tej całej świńsko-śliskiej robocie
wymierzonej w spokój schorowanego wielkiego poety” – wspominał
Janusz Makarczyk wspólny pobyt w Zakopanem.
W czasie wojny Mieczysław Grydzewski zarzucał Tuwimowi, że nie
potrafi wyzwolić się z obsesyjnego myślenia o świecie, którego przecież
od dawna nie ma. Dla Tuwima ten świat trwał i żywa była pamięć
o ludziach, którzy przed wojną odbierali mu spokój. Aleksander Wat
wspominał swoje ostatnie z nim spotkanie. Zaczęło się niewinnie,
od rozmowy o jakichś rzadkich drukach, gdy nagle Tuwim, być może
sprowokowany obecnością dwóch przedwojennych endeków (choć obaj
zawsze zachowywali się nienagannie, napisał Wat), zaczął krzyczeć:
– Ten łajdus G. ...! Nie zapomnę mu tego do grobowej deski!
W Bratniaku powiedział do swojej dziwki: „Patrz, to jest gudłajski
Mickiewicz!”.
Potem zaatakował jeszcze jednego z tych przedwojennych publicystów
(Wat nie wymienił jego nazwiska, ale musiało chodzić o Stanisława
Piaseckiego), którzy napadali Tuwima najbardziej brutalnie. Nie pomagały
argumenty, że przecież zrozumiał swoje błędy, odpokutował za winy,
a w czasie wojny zginął jak bohater. „Jeżeli ten Wielki Polak ma jeszcze
w sobie – po tym wszystkim – tyle zapiekłej pamięci krzywdy, to wina
spada nie na niego, ale na tych, którzy ją czynili” – wspominał rozmowę
z poetą Wat.
Jak bardzo głęboka była pamięć Tuwima o doznanych krzywdach,
przekonali się autorzy nekrologu zmarłego w 1948 roku Zygmunta
Wasilewskiego, który przed wojną atakował Tuwima bardzo gwałtownie.
Nekrolog opublikowany w tygodniku „Dziś i Jutro” kończył się słowami:
„Cześć jego pamięci!”. Tego Tuwim nie wytrzymał. Jeśli chodzi o miłość
Wasilewskiego dla wielkich polskich poetów, to zgoda, cześć jego pamięci,
pisał. Ale jeśli wspomnieć główne dzieło jego życia, przedwojenne roczniki
„Gazety Warszawskiej” i „Myśli Narodowej”, to o stosowaniu zasady
„o zmarłych dobrze albo wcale” nie ma już mowy. W tygodniku
„Odrodzenie” Tuwim napisał, że jeden z czołowych przedstawicieli reakcji
polskiej i jeden z największych dziennikarskich szkodników, wychowawca
„całej zgrai rycerzy pałki i noża, głosiciel nienawiści plemiennej,
żydożerstwa i pychy narodowej, propagator faszyzmu i hitleryzmu
swojskiego chowu” nie może liczyć na oddanie mu czci nawet po śmierci.
To mogło powodować, że jeszcze częściej niż wcześniej sięgał po alkohol.
Pił, żeby poradzić sobie z lękami i odegnać nękające go demony.
Najczęściej w samotności, wyjście z domu kosztowało go za dużo wysiłku.
Ale kiedy tylko pozwalała na to choroba, wpadał z butelką ulubionej
wódki Eksportowej do któregoś z przyjaciół, zwykle od razu z zakąskami
(„przewidująco [...] były to dość ciężkie dla mnie czasy” – wspominał
Anatol Stern) albo zabierał ich do pobliskiej Kameralnej lub na Foksal,
do restauracji Stowarzyszenia Dziennikarzy. Za każdym razem powtarzając
słowa wiersza Aleksandra Błoka: „Ja prikowan k traktirnoj stojkie...”
(Jestem przykuty do szynkwasu w gospodzie). „Mówił zawsze te wiersze
z taką emfazą, jak gdyby był Prometeuszem przykutym do skały Kaukazu”
– zapamiętał Stern.
W kwietniu 1949 roku, w trzydziestą rocznicę ślubu, Tuwimowie
zamieszkali w Aninie, w ofiarowanej poecie przez rząd dużej willi przy
ulicy Poniatowskiego 19, z wielkim ogrodem, basenem oraz „służbą”:
gosposią i ogrodnikiem (dziesięć lat po śmierci Tuwima willa wróciła
do państwa). Wyremontować dom musiał na własny koszt, choć pewnie
w kraju, w którym ciągle wszystkiego brakowało, nie poradziłby sobie bez
daleko idących ministerialnych ułatwień.
Annie Kowalskiej willa przypominała arystokratyczne rezydencje, które
oglądała w angielskich miesięcznikach, sam Tuwim nazywał posiadłość
szyderczo Château d’Anin. Oficjalny dostawca piękna i funkcjonariusz
od szlachetności nie pierwszy i nie ostatni został nagrodzony za pochylanie
się nad niedolą proletariatu, zakpił Gombrowicz. „Wyznał mi kiedyś, że ten
przepych i cała pałacowość peszy go, że się nie czuje u siebie” – wspominał
Jerzy Zaruba, aniński sąsiad Tuwima. Mała Ewa też domu w Aninie nie
polubiła. Był za duży i inny niż domy pozostałych dzieci. „Nigdy żadnych
koleżanek tam nie zapraszałam, bo się wstydziłam, że mieszkamy w domu
z ogrodem, a one nie” – mówiła w rozmowie z Tomaszem Ulanowskim.
– Jedna pociecha z tego Anina, że nie będę musiał nigdzie jeździć
na wakacje, a druga, że zmieszczę tu drugie tyle książek, co w Warszawie –
mówił do Haliny Kosskowej. Tym bardziej, że z Wiejskiej do willi w Aninie
było niespełna dwanaście kilometrów, samochodem przez puste
na początku lat pięćdziesiątych ulice stolicy można było dojechać
w kilkanaście minut.
Zaruba bywał częstym gościem w anińskiej rezydencji Tuwima. Załatwiał
potrzebnych rzemieślników: monterów, hydraulików, stolarzy, pomagał
w remoncie. Tuwim dzwonił po rysownika także po to, by odpędzić
nachodzącą go melancholię, pośmiać się, rzadziej, by namówić na kieliszek
wódki. „Na stoliku przy tapczanie pojawiało się coraz to więcej flaszeczek
z lekarstwami i rurek z tabletkami” – wspominał Zaruba. Usłyszał kiedyś
od poety: – Wiesz, starość nie jest tak straszna, straszne jest to, że będąc
starym, chce się wciąż jeszcze być młodym.
Jerzy Zaruba mieszkał na piętrze rozpadającego się niewielkiego domku,
więc utarło się, że zwracał się do lokatora anińskiego „pałacu” per „Panie
dziedzicu”, Tuwim zaś do niego „Mośku”. Żartobliwe rozmowy telefoniczne
brzmiały:
– Szanowanie dla pana dziedzica, mówi Mosiek. Przyjechać?
– A co tam Mosiek ma?
– Gin holenderski i blondynka. Świeżo skończyła klasztor.
– Wiele? – pytał groźnie „dziedzic”.
– Do wójta nie pójdziemy.
Na imieniny Zaruby w kwietniu 1953 roku Tuwim podarował mu
przedwojenny dwudziestozłotowy banknot. Napisał na nim „Poczciwemu
Mośkowi – jego dziedzic”. Drugim prezentem był wiersz Lament aniński,
zadedykowany Zarubie: „Aninianin aninianinowi”.
Mieszkanie na Wiejskiej (a potem na Nowym Świecie) Tuwimowie
zatrzymali, w Aninie spędzali tylko miesiące letnie. Podczas pobytów poeta
normalnie pracował: pisał, tłumaczył, odpowiadał na coraz bardziej obfitą
korespondencję (każdego dnia powstawało kilkanaście dłuższych
i krótszych listów). Gabinet miał na pierwszym piętrze (obok był pokój
pielęgniarki). Okna i taras wychodziły na ogród, dalej był las, ale Tuwim
nigdy nie rozumiał, dlaczego inni tak bardzo zachwycają się okolicą. Dziwił
się nawet, kiedy Zaruba wyjeżdżał latem na Mazury, a po jakimś spacerze,
do którego został zmuszony, orzekł:
– Co za nuda cała ta przereklamowana natura. Drzewa i krzaczki, i nie ma
nawet na czym porządnie usiąść.
Podobnie marudził podczas wyjazdów do Zakopanego, gdzie wywoziła
go przynajmniej na kilka tygodni w roku żona. Zgadzał się bardzo
niechętnie, bo oznaczało to podróż i konieczność przebywania w otwartych
przestrzeniach. Stefania Tuwimowa uważała za sukces, jeśli udawało jej się
wyciągnąć męża na spacer, który liczył wszystkiego... kilkadziesiąt kroków.
A w Zakopanem miał jeszcze dodatkowy powód do narzekań:
– Nie wiesz, po co mnie tu przywieźli, kiedy ja mam Anin?
Przestrzeń, w ramach której najchętniej się poruszał, wyznaczały trzy
punkty: pokój, samochód i kawiarnia. „Pamiętam, jak pani Stefa dbała,
żeby Tuwim choć chwilę był na dworze. Szło to wyjątkowo opornie” –
wspominał Janusz Makarczyk pobyt Tuwima w Halamie, zakopiańskim
domu ZAiKS-u.
Cały świat, którego potrzebował, miał w swoim gabinecie. „Ściany
od góry do dołu pełne półek z książkami, ten sam ład niezwykły, kartoteki,
fiszki, teczki, koperty – wszystko zapisane, ponumerowane” – opisywał
gabinet Tuwima Józef Brodzki.
Tak jak dawniej, gromadził wszystko. Przedwojenne primaaprilisowe
numery „Kuriera Polskiego”, futurystyczną jednodniówkę z 1921 roku „Nuż
w bżuhu”, pojedyncze egzemplarze dawno zapomnianych pism:
„Marchołt”, „Sowizdrzał”, „Psotnik”, kilka numerów tygodnika „To-to”
i sprzedawane przez ulicznych handlarzy zeszyciki z piosenkami,
reklamowane hasłem: „Za jedyne dziesięć groszy można cały dom zabawić”.
Próbował odtworzyć utraconą w powstaniu bibliotekę. Ale dochodziły też
nowe zdobycze. Fotografie: cesarza Wilhelma II na koniu z własnoręcznym
podpisem „Prosit Neujahr – 1914” (– Nie najlepiej się te przyszłe Jahry dla
niego skończyły – mówił Tuwim), królowej Wiktorii oraz rosyjskich
generałów Kuropatkina i Dragomirowa – każda z autografem. Wszystkie
wydania dzieł Adama Mickiewicza i wszystkie edycje Marii
Malczewskiego, i cały Słowacki, i komplet pism Franciszka Bohomolca,
i Kucharz doskonały, opisywany w Panu Tadeuszu. I elementarze, które
miały dać początek kolekcji podobnych książek z całego świata.
Sprowadzanych z najbardziej egzotycznych krajów, pisanych we wszystkich
istniejących językach i narzeczach. Nie zdążył już ich zgromadzić.
Pierwszą pozycją w systematycznie rozrastającym się, uporządkowanym
alfabetycznie archiwum wycinków były „Alcoholica”, ostatnią „Żydzi
(ryciny)”. Po drodze można było zajrzeć do segregatorów zatytułowanych
„Bikiniarze” albo „Wariaci”, i do setek innych, o najbardziej
nieprawdopodobnych tytułach (oczywiście były wśród nich także teczki
poświęcone szczurom i czartom). Umieszczał tam informacje wyszperane,
wygrzebane, przysłane przez przyjaciół i obcych z całej Polski i ze świata.
Albo przywożone przez Halinę Kosskową od ludzi, którzy zareagowali
na ogłoszenie poety w „Expressie Wieczornym”, że poszukuje
dziewiętnastowiecznych polskich czasopism. Zbiory rozrastały się w takim
tempie, że w końcu także w Aninie zaczęło brakować miejsca.
Na ścianach anińskiej willi wisiały obrazy. Portret-litografia Tadeusza
Kościuszki. Ryty w miedzi wizerunek Jana Kochanowskiego: unikatowy,
bo poeta był na nim bez brody, za to w berecie. Malowany w 1915 roku
w Charkowie portret Leopolda Staffa. Nieprawdopodobnie kolorowy
Strzygoń malarza prymitywisty Teofila Ociepki, którego obrazami Tuwim
zachwycił się podczas wystawy w 1948 roku. A nad tapczanem rzadki
sztych przedstawiający Mickiewicza. Na jednej ze ścian zawisł portret
ukochanego Dżońcia, którego zdjęcie Tuwim znalazł w którymś z numerów
„Wiadomości Literackich” i kazał powiększyć. Na filarze umieścił
ofiarowaną mu przez Szymona i Danutę Kobylińskich grafikę Insula
Iuliana, stylizowany na siedemnastowieczną mapę rysunek wyspy mającej
kształt głowy Tuwima. Wszystkie nazwy miejscowości na wyspie były
tytułami książek i wierszy poety.
Prezent powstał z poczucia winy. Szymon Kobyliński obiecał Tuwimowi
jeden ze swoich satyrycznych plakatów, a potem tak długo zwlekał
ze spełnieniem obietnicy, że postanowił to jakoś poecie wynagrodzić.
„«Wyspiarz» był zachwycony tym upominkiem” – pisał Józef Brodzki.
W rewanżu Kobylińscy dostali jeden z czterech egzemplarzy istniejącej
wyłącznie w maszynopisie swoistej autobiografii poety: Tuwimiana 1918–
1952. Złożyły się na nią pisane przez różnych autorów parodie, satyry,
pamflety i panegiryki na temat Tuwima, częściowo ocalone w walizce
zakopanej na Złotej, po wojnie pracowicie odtwarzane i uzupełniane. Trzy
pozostałe egzemplarze trafiły do Juliana Stawińskiego, szwagra poety
i zbieracza „tuwimianów”, do biblioteki Instytutu Badań Literackich
i do archiwum samego Tuwima. Prócz tego Kobylińscy dostali jeszcze
rękopisy niepublikowanych wierszy poety. „Dokumenty mojej
młodzieńczej grafomanii”, napisał na manuskrypcie, ale bardzo mu drogie,
bo w odróżnieniu od tylu innych przetrwały wojnę.
Kobylińscy, sami szperacze, dostarczali Tuwimowi dziesiątki smakowitych
przykładów najrozmaitszych literackich grafomanii, kuriozów i „duperelek
w morelkach” (jak podsłuchane gdzieś zdanie: „Jak ten szmat jest franel, to
kukurydz jest zbóż”), które poeta pieczołowicie umieszczał w odpowiednich
segregatorach albo przegródkach kartoteki według sobie tylko wiadomych
kryteriów. Współpraca, spotkania, literackie zabawy trwały aż do śmierci
Tuwima; traktował Kobylińskich jak partnerów, choć byli od niego młodsi
o ponad trzydzieści lat. Nie mógł wyjść z podziwu, że ktokolwiek mógł
urodzić się po przewrocie majowym (Kobyliński przyszedł na świat rok
później).
– Zabawne – powtarzał.
– Zapewniam, że na pewno przeżyję jeszcze jakieś przewroty... –
zażartował Kobyliński podczas ostatniego spotkania.
– APAGE! – brzmiała odpowiedź.
Tuwim lubił młodych, każdy mógł usłyszeć od niego słowa podziwu
i zachęty do dalszej pracy. „Bez wysiłku obsypywał ich wspaniale
brzmiącymi komplementami, hojną dłonią” – wspominał Szymon
Kobyliński. Oni potem licytowali się, która pochwała była więcej warta,
choć jemu samemu nie przyszło pewnie do głowy, by kogoś wyróżniać
bardziej.
Kiedy dowiedział się, że młody poeta Jerzy Ficowski próbuje poznać
i opisać świat polskich Cyganów, zobaczył w nim kontynuatora swojej
sięgającej przedwojnia fascynacji kulturą cygańską. Kontynuatora, a tak
naprawdę człowieka, który poszedł znacznie dalej, bo nie ograniczył się
do zbierania literatury i ciekawostek, tylko wniknął w świat Cyganów tak
głęboko, jak to było możliwe dla „obcego”. Tuwim postanowił mu pomóc.
Najpierw ogłosił w „Problemach” apel o nadsyłanie badaczowi wszelkich
„cyganianów” (najwięcej i tak znajdował sam), a potem przeprowadził
wywiad z „cyganologiem”. „Wyznał mi, że będzie to jego... debiut” – pisał
Ficowski. Wreszcie pomógł w wydaniu przez PIW książki Jerzego
Ficowskiego Cyganie polscy. To było nawet dla jej autora zaskoczenie. Nie
zawierał z nikim umowy, nikomu nawet o powstającej książce nie mówił
(„pisałem ją «sobie a muzom»”, wspominał, nie licząc, że ktokolwiek się nią
zainteresuje), gdy nagle otrzymał propozycję wydania efektów swojej
pracy. Ficowski domyślał się, czyja to zasługa, ale Tuwim przyznał się
dopiero po kilku miesiącach.
Wspierał też samych Cyganów. Chorej na gruźlicę romskiej dziewczynce,
Broni Brzezińskiej, której lekarz odmówił miejsca w szpitalu, załatwił
leczenie, prosząc o pomoc ministra zdrowia. „Proszę dysponować moim
sercem, jak również kieszenią” – pisał do Ficowskiego. Zaopiekował się
poetką Bronisławą Wajs, Papuszą, którą poznał dzięki Ficowskiemu.
Interweniował w sprawach leczenia męża i syna Papuszy, dla niej samej
postarał się o stypendium twórcze. Za sprawą Tuwima przełożone przez
Ficowskiego wiersze cygańskiej poetki ukazały się drukiem. Ona
odwdzięczała się, układając wiersze dla „Tuwima, wielkiego człowieka”.
Nawiązał z Cyganką korespondencję, oferując pomoc, dostarczenie
potrzebnych książek i opiekę. „Mówiono, że całą noc przepłakała po dniu,
w którym prasa przyniosła wiadomość o jego śmierci” – wspominał
Ficowski. – „Znikła ostatnia ostoja”.
Do końca uczestniczył w bieżącym życiu literackim. Na zebraniu sekcji
poezji ZLP zaatakował Adama Ważyka, awangardowego poetę i oficera
politycznego I Armii WP, za przekład Eugeniusza Oniegina. Czuł, że ktoś
wszedł na teren dotąd zastrzeżony dla niego, a co gorsza, narobił na nim
szkód. Po pierwszych kurtuazyjnych zdaniach o strofach przełożonych
doskonale, przez półtorej godziny i kilkadziesiąt stron, wers po wersie
wyliczał błędy gramatyczne popełnione przez Ważyka, nielogiczności,
wulgaryzację z jednej strony i ogołacanie języka Puszkina z jego bogactwa
z drugiej, nieznajomość realiów i braki w języku rosyjskim, wreszcie
dziwaczną polszczyznę i niedostatek wyobraźni. „Kiedy czytam przekład
Ważyka, wcale nie czuję Puszkina i mam takie wrażenie, jakby ktoś
Chopina grał na kobzie lub trąbce” – mówił. – „Temu, co na ogół
przywykliśmy nazywać dobrą, poprawną, prostą, jasną mową polską,
zadał tłumacz sporą ilość ran, ciosów i obrażeń”. Na czterysta z górą strof
Oniegina trudno doliczyć się nawet setki przełożonych dobrze, dodał.
Rozdziobywał Ważyka – wspominała Kazimiera Iłłakowiczówna – jak
kolorowy, świetny a drapieżny ptak. A tych, którzy go chwalili, nazwał
ignorantami, tchórzami i leniami.
Stefania Tuwimowa skarżyła się Anatolowi Sternowi, że mąż budzi ją
w nocy, by tryumfalnie ogłosić, że znalazł oto – setny z kolei – błąd
w znienawidzonym przekładzie. Mógł czuć się zirytowany. Redaktorzy
tygodnika „Nowa Kultura” odmówili mu opublikowania szkicu o wadach
przekładu Ważyka; inna sprawa, że jego drobiazgowość, a przede
wszystkim objętość – dwadzieścia siedem stron maszynopisu – byłyby
zabójcze dla każdego tygodnika. Ale jakby tego nie było dość,
wydrukowali własną relację z posiedzenia sekcji poezji. Wynikało z niej,
że Tuwim, owszem, skrytykował przekład Ważyka, jednak wiele strof uznał
za arcydzieło. W polemice zatytułowanej „Cukrowana” relacja Tuwim
przypomniał, że wytknął Ważykowi ponad dwieście błędów, uchybień,
zniekształceń, depoetyzacji i depuszkinizacji przekładu, „nie wyczerpując
bynajmniej wszystkich”. A w „Nowej Kulturze” z jego kanonady ciężkich
zarzutów i pretensji zrobiono sielankę, okraszoną „pochwalnym hymnikiem
czy peanikiem”, okłamując czytelników co do jego prawdziwej oceny
przekładu.
„Tuwim uważał się za gospodarza, odpowiedzialnego za wszystko, co się
działo z przekładami poezji rosyjskiej na język polski” – wspominał Stern. –
„I kiedy ktoś wtargnął do jego «gospodarstwa», był bezlitosny”. Rosyjską
klasykę traktował jako teren zastrzeżony, dla innych „chasse gardée”, pisał
Jerzy Putrament. Nie zważał na to, że ktoś zaczął już tłumaczyć jakiś tekst
i sam zabierał się do przekładu. Tak było na przykład z poematem
Niekrasowa Komu się na Rusi dobrze dzieje czy sztuką Aleksandra
Gribojedowa Mądremu biada. Po prostu był pewien, że sam zrobi to
najlepiej. Najlepiej, czyli w jedyny możliwy sposób, na jaki tak genialne
teksty zasługują. Ale wtedy przestają obowiązywać jakiekolwiek prawa
i konwenanse.
Tłumacz, który zaczął już przekładać sztukę Gribojedowa (Putrament
ukrył go za kryptonimem M.), nie był pewny, czy radzi sobie z językiem
Puszkina wystarczająco dobrze. Pokazał kilka scen Tuwimowi. Po spotkaniu
wniebowzięty zadzwonił do Putramenta: „Tuwim bardzo go pochwalił!”.
Jakiś czas później Putrament zobaczył na mieście plakaty z zapowiedzią
spektaklu Mądremu biada na podstawie tłumaczenia Juliana Tuwima.
Okazało się, że zaraz po rozmowie z M. poeta zadzwonił do dyrektora
teatru i zaproponował przekład. „Podpisał umowę i w miesiąc czy dwa
dokonał roboty, która M. zajęłaby, lekko licząc, roczek czy półtora” –
wspominał Putrament.
Był perfekcjonistą. Czasem pracował przez kilka dni nad przełożeniem
jednej strofy, jednej frazy, wersu, a potem zrezygnowany poddawał się.
– Nie, to nie to... Może kiedyś – powiedział Sternowi, niezadowolony
z rozpoczynających przekład poematu Cyganie Puszkina słów: „Oto
Cyganie ciżbą gwarną...”. Sternowi wydały się doskonałe, Tuwim miał
niedosyt. Podobnie było z tłumaczeniem poematu Majakowskiego
150 000 000. Przez dwa dni męczył się z przekładem pierwszego
pięciowiersza, ale żadnej z powstających wersji nie uznał za wystarczająco
dobrą. Wreszcie zrezygnował. Nie może wypuścić ze swojego warsztatu
czegoś, z czego sam byłby niezadowolony, tłumaczył Sternowi.
Kiedy coś mu się spodobało, chwalił. W sposób, w jaki może chwalić
wyłącznie ktoś, kto wie bardzo dobrze, ile talentu i wysiłku trzeba włożyć
w uzyskanie satysfakcjonującego efektu. Mówił: – Zazdroszczę ci tego
utworu, bo sam miałem taki pomysł, ale przebaczam ci, bo wiersz jest
świetny.
Albo: – Przekład jest doskonały, sam nie przetłumaczyłbym lepiej.
Po awanturze o Eugeniusza Oniegina Brzechwa, który kończył właśnie
przekład innego poematu Puszkina: Rusłan i Ludmiła, napisał do Tuwima
kartkę, że boi się jego oceny i teraz pewnie będzie musiał z Polski
wyemigrować. Odpowiedź była szybka i krótka: „Twój przekład Bajki
o carze Sałtanie był świetny”. A potem słowa najbardziej oczekiwane,
bo jedyne, które w ustach Tuwima miały wartość: „Nie przetłumaczyłbym
tego lepiej”.
Tłumaczył przede wszystkim z rosyjskiego, ale brał na warsztat także
innych, między innymi średniowiecznego poetę Szotę Rustawelego, autora
narodowego poematu Gruzji Rycerz w tygrysiej skórze, czy tadżyckiego
twórcę Abdula Kasi Lahutiego i jego dzieło Uzum, Angur, Enab, czyli
Towarzysze podróży. Przewodniczącemu Towarzystwa Przyjaźni Polsko-
Radzieckiej (Tuwim był oczywiście członkiem TPPR) zaproponował zmianę
rewolucyjną. Chciał, żeby przestano utożsamiać przyjaźń polsko-radziecką
z przyjaźnią polsko-rosyjską, bo „potężny sojusznik i przyjaciel” Polski to
nie tylko Rosja. „Z Rosją nie mamy nawet wspólnej granicy” – pisał.
W ZSRR usilnie i nie oglądając się na prawa człowieka, budowano właśnie
„naród radziecki”, więc podobna propozycja musiała zabrzmieć
prowokacyjnie, choć wynikała wyłącznie ze szlachetnej naiwności. Tuwim
projektował już nawet osobny Instytut Badania i Poznawania Kultury
Narodów Radzieckich (nazwa powinna być inna – zastrzegł) z wielką
biblioteką, czytelnią, zespołem tłumaczy, wydający specjalne pismo i serie
monografii o kulturze tadżyckiej, gruzińskiej, ormiańskiej. „Przecież iw tych
językach napisano wspaniałe epopeje, nie gorsze od okcydentalnych” –
argumentował. – „Horacy miał dotychczas w Polsce około trzystu
rozmaitych tłumaczy. A wielki poeta gruziński Szota Rustaweli – ani
jednego”. Nie przekonał jednak funkcjonariuszy oddelegowanych na ten
odcinek frontu ideologicznego. TPPR pozostało towarzystwem przyjaźni
przede wszystkim polsko-rosyjskiej, nie bardzo przejmując się losem
narodów wcielonych do ZSRR.
Szybko zapalał się do kolejnych pomysłów. Przez kilka miesięcy
ekscytował się znalezionym w piśmie „Magazyn Mód” z 1836 roku
wierszem Do..., podpisanym tylko literą M. Uznał, że tak piękny wiersz,
w którym wszystko: język, metafory, rytm i rymy jest... mickiewiczowskie,
mógł wyjść wyłącznie spod pióra wieszcza, ma więc przed sobą nieznany
utwór Adama Mickiewicza. Szukał potwierdzenia swego odkrycia,
konsultował znalezisko z najwybitniejszymi mickiewiczologami (między
innymi Januszem Kleinerem i Juliuszem W. Gomulickim), szykował
rozprawę, którą miał zamiar opublikować w „Nowej Kulturze”. Ale wahał
się.
– Może to wcale nie Mickiewicz, tylko genialny plagiator? – dzielił się
wątpliwościami z Kosskową. Odkładał pracę nad odkrytym wierszem,
po kilku miesiącach wracał do niej ożywiony nową ideą, ale nigdy nie
rozstrzygnął, kim był M. Zrobił to już po jego śmierci Gomulicki. Rozwiązał
zagadkę i w roku 1955 opublikował literacko-obyczajową gawędę Tuwima
Wiersz nieznanego poety. M. nie okazał się Mickiewiczem.
To ciągle jednak nie było to, o czym marzył. „Zapycham życie
podrzędnymi pasjami, które, na szczęście, grają we mnie tak samo silnie jak
dawniej: zbieractwo, szperactwo, teatr etc.” – pisał do Staffa. Krótko przed
śmiercią zgodził się zostać kierownikiem literackim powstającego Zespołu
Pieśni i Tańca „Warszawa”. Zaczął już nawet przygotowywać dla zespołu
repertuar. I ciągle szukał atrakcyjnych materiałów do rubryki „Cicer cum
caule” (dzięki dostarczonym przez Tuwima tekstom ukazywała się jeszcze
przez rok po jego śmierci). Ale najszczęśliwszy był, kiedy w 1952 roku
napisał kilka liryków. Miał nadzieję, że to na trwałe, że będzie w stanie
pisać jak dawniej. „Jak dawniej...”, to były słowa, które często do poety
wracały.
Spłacił też honorowy dług wobec mistrza swojej młodości. Zadbał, żeby
siedemdziesiąte urodziny i pięćdziesięciolecie twórczości Leopolda Staffa
zostały odpowiednio zauważone i przez władze, i przez środowisko pisarzy.
Stanął na czele komitetu powołanego dla uczczenia obu jubileuszy,
przygotował wspólnie z Juliuszem W. Gomulickim księgę ku czci Staffa
(złożoną z niepublikowanych utworów ponad setki literatów), a podczas
obchodów pełnił funkcję mistrza ceremonii. „Będziemy Ci w tym roku
składać hołdy i zasypywać Cię honorami” – pisał do Staffa. Pojechał
do Krakowa, żeby wszystko z nim ustalić („uczeń idzie się pokłonić
mistrzowi” – mówił), witał na dworcu w Warszawie bukietem biało-
czerwonych kwiatów i był na każde wezwanie Staffa, a także bez
wezwania. Sprawdzał, czy pokój w hotelu Bristol jest wystarczająco
wygodny, czy w łazience jest ciepła i zimna woda, i czy obsługa zadbała
o dodatkowe koce. A przede wszystkim, czy wszyscy wiedzą, z jak wielkim
poetą przyszło im żyć w jednej epoce i mówić tym samym językiem. „Czy
zdajesz sobie sprawę, jaki Ty jesteś genialnie młody – wiecznie nowy –
wiecznie świeży!” – pisał do Staffa, poruszony jego nowymi wierszami, „tak
oszołomiony i zachwycony, że nie potrafię Ci tego powiedzieć”.
Wykorzystał swoje kontakty, by pomóc staremu poecie, który po wojnie
biedował, pomieszkując kątem u rodziny w Krakowie. Skutecznie
przekonał władze, że Staffowi należy się mieszkanie w Warszawie,
pieniądze na zagospodarowanie i order na pierś (dostał Krzyż Komandorski
Orderu Odrodzenia Polski).
Honorował mistrza także podczas częstych przedobiednich spotkań
w Warszawie, w Kuchciku, niewielkiej knajpce na Nowym Świecie, gdzie
blisko było i Staffowi z ulicy Ordynackiej, i Tuwimowi z Wiejskiej,
a później z Nowego Światu. Pierwszy przychodził Tuwim, a gdy pojawiał
się Staff, „zaczynało się przedstawienie”, opisywał Józef Brodzki. Tuwim
klękał na środku sali, zamiatał podłogę kapeluszem, i razem już szli
w kierunku szynkwasu w szpalerze zaskoczonych klientów, którzy
„wytrzeszczali niezupełnie trzeźwe gały”. Rozpoczynała się pełna
uprzejmości i komplementów rozmowa („Signore! – Maestro!”) o poezji,
wspomnienia i coraz śmieszniejsze anegdoty. Prędzej czy później ktoś
przypominał jeden z tych dowcipów Tuwima, które przed wojną robiły
furorę na kabaretowej scenie. Kilku Żydów odwiedza cmentarz w Paryżu,
zatrzymują się przy kapiącym przepychem grobowcu rodziny Rotschildów,
wreszcie któryś wzdycha:
– Popatrz – tacy to pożyją...
I mogłoby to pewnie trwać bez końca, ale obaj przypominali sobie
o czekających w domu z obiadem żonach. Usprawiedliwiając się
nieuchronną awanturą, rozchodzili się, składając sobie raz jeszcze
zamaszysty ukłon kapeluszami. Podobnie bywało w Kameralnej, gdzie
Tuwim w momentach lepszego samopoczucia zaciągał przyjaciół na „tyci
kawałek śledzia i kieliszek wódki”, a Staff siedział przy dużym kieliszku bez
zakąski.
Tuwim dobrze pamiętał, ile zawdzięcza Staffowi, a jeśli kiedykolwiek
zapominał, przypominała mu żona. Kiedyś, po przeczytaniu w którymś
z pism literackich nowego wiersza Staffa, powiedział:
– A wiecie, to bardzo Tuwimowskie, naprawdę!
– Ależ Julku, on sobie odbiera tylko to, co od niego wziąłeś – przytomnie
zauważyła Stefania. „Siwy poeta zamyślił się (trwało to sekundę) i z pokorą
uśmiechając się, rzekł do żony: – Masz rację. Odbiera swoje...” – wspominał
Stern.
Staff był jednym z niewielu, któremu Tuwim nie obawiał się zwierzyć
z niemocy twórczej i wątpliwości co do wartości tego, co pisze.
Bo doskonale wiedział, że kolejne antologie, tłumaczenia, efekty
bibliofilskich poszukiwań, to wszystko jest zamiast. Najgrubszy tom
antologii mniej jest wart niż jeden prawdziwy, własny wiersz.
– Haruję jak koń, który chciałby być Pegazem – powiedział kiedyś
Halinie Kosskowej. Dlatego wręcz prowokował Staffa do czynienia mu
wyrzutów, że nie pisze, że nie powinien trwonić wielkiego talentu,
wspominała Jadwiga Bandrowska-Wróblewska. To go mobilizowało
do pracy.
Jan Błoński, wtedy dwudziestotrzyletni współpracownik „Przekroju”,
później wybitny krytyk, przyszedł, żeby przeprowadzić z milczącym poetą
wywiad. Chciał rozmawiać o wierszach, o poezji, ale Tuwim wymykał mu
się. Wolał mówić o kolejnych antologiach, które szykował, o manii
kolekcjonerskiej, językowych eksperymentach, tłumaczeniach, wszystkim
tym, co Błoński nazwał „zastępczą manipulacją słowami”. „Robiłem,
co mogłem, ale w końcu zrozumiałem, że Tuwim nie chciał mówić o poezji.
I to było właściwie rozdzierające” – wspominał.
Tuż po Nowym Roku 1952 Tuwimowie przeprowadzili się z Wiejskiej
do obszernego mieszkania przy ulicy Nowy Świat 25. „Znam trzy żywioły”
– mówił – „ogień, wodę i... przeprowadzkę”.
Gabinet poety na Nowym Świecie to jak zwykle były przede wszystkim
książki. Whitmana i Rimbauda na ścianie zastąpili Mickiewicz i Staff,
przybyły zdjęcia żony i ukochanej córeczki. Fotel, stół, regały, wieczne
pióro, magiczny kwadrat i rzeźba Honore Daumiera z gabinetu Tuwima
znajdują się dziś w Muzeum Literatury w Warszawie i Muzeum Historii
Miasta Łodzi. Początkowo urządził sobie pracownię w pokoju, którego
okna wychodziły na Nowy Świat, szybko jednak uliczny hałas
spowodował, że przeniósł gabinet na drugą stronę mieszkania. Widok był
co prawda znacznie gorszy, bo na rozsypującą się oficynę, ale było
przynajmniej cicho.
W ostatnich latach przed śmiercią pracował nad tomem Uczonych
rozrywek. Wierzył, że uda mu się szybko skończyć grubą księgę. „Moja
Ewunia niecierpliwie na nią czeka” – mówił. Nie zdążył. W 1953 roku
„Przekrój” ogłosił skierowaną do czytelników prośbę o nadsyłanie
materiałów do kolejnego tuwimowskiego projektu Nowego Pana
Jowialskiego, czyli słownika sowizdrzalskiego, pierwszej w Polsce antologii
przysłów, zwrotów i powiedzonek humorystycznych, komicznych,
satyrycznych i ironicznych. „Odkrył ostatnio pochodzenie wyrażeń «nabić
w butelkę»i «marzenie ściętej głowy». Męczy się nad wykryciem
pochodzenia zwrotu «rozebrany do rosołu»” – donosili w „Przekroju”
po rozmowie z Tuwimem Bracia Rojek, czyli Marian Eile, twórca i redaktor
naczelny najpopularniejszego wówczas polskiego magazynu.
Tego planu też nie zdążył zrealizować.
Po śmierci Stalina 5 marca 1953 roku opublikował w „Trybunie Ludu”
i „Przekroju” artykuł Potęga, której nic nie złamie... „Wielka jest nasza
ziemia – a nie ma na niej, jak długa i szeroka, takiego kilometra
kwadratowego przestrzeni, na którym ludzie nie opłakiwaliby śmierci
ukochanego swego brata, obrońcy, nauczyciela, prawodawcy sumień –
Józefa Stalina” – pisał.
Śmierć Uniwersalnego Geniusza i Lokomotywy Historii była wstrząsem
dla wszystkich. I dla tych, którzy przyjęli ją z rozpaczą, i dla tych, co się
z niej cieszyli. Wszystkie polskie pisma na polecenie partii miały umieścić
na okładce portret Bolszewika z Granitu i podpis „Stalin nie żyje”. Dla
redakcji „Po prostu” było to poważnym ideologicznym problemem. Wódz
Rewolucji nie mógł „nie żyć” tak po prostu. W efekcie jedyny raz w historii
tygodnika jego winieta ukazała się w innym niż zwykle miejscu, na dole
strony.
Maria Dąbrowska, Jarosław Iwaszkiewicz, Władysław Broniewski,
dziesiątki innych pisarzy też żegnało w Stalinie pierwszego obywatela
ludzkości. „I to wszystko piszą Polacy o człowieku, który kazał zamordować
polskich jeńców wojennych, zabrał połowę polskiego państwa, dopomógł
w zburzeniu Warszawy, zesłał na Sybir miliony Polaków...” – nie mógł
zrozumieć Lechoń. Ale na pierwszym miejscu zacytował słowa Tuwima.
„Cóż za podłość, cóż za tchórzostwo, cóż to za kanalie!” – dodał.
„Tak, ugodził w nas cios” – pisał Tuwim. – „Straszny cios. Ale w imię
miłości dla Stalina, w imię wierności dla sztandaru, który On niósł przed
nami, w imię nieugiętej wiary w słuszność sprawy, o którą walczymy – my
ten wielki cios przetworzymy w jeszcze większy bodziec do pracy, walki,
hartu, wytrwałości”.
Miał przed sobą jeszcze tylko dziewięć miesięcy życia.
Był dowodem na istnienie Boga

Julian Tuwim nie dostał od losu szansy wytłumaczenia się z wielu słów,
które napisał w ciągu ostatnich lat życia. Gdy w marcu 1953 roku żegnał
Stalina, Pierwszego Obywatela Ludzkości, prawodawcę i nauczyciela
sumień, brakowało niewiele. Niedługo miała zacząć się polityczna odwilż.
Potrzebne były dwa lata, by Adam Ważyk ogłosił Poemat dla dorosłych,
niespełna trzy, by Nikita Chruszczow, następca Stalina, ujawnił jego
zbrodnie. Twórcy, którzy mieli na koncie i sumieniu o wiele więcej niż
Tuwim, którzy zbudowali swą obecność w polskiej kulturze na opiewaniu
traktorów zdobywających wiosnę, głoszący chwałę utrwalaczy władzy
ludowej i funkcjonariuszy UB, zaczęli mówić o zaślepieniu, wypierając się
własnych słów i czynów. Tuwim nie zdążył. Nie mógł wytłumaczyć się ani
usprawiedliwić, nie mógł już niczego odwołać, tak jak odwoływali ci,
których grzechy były nieporównanie większe. Im w większości wybaczono,
jemu na bardzo długo zapamiętano przede wszystkim słowa z ostatnich lat.
Umarł w najgorszym momencie.
Nie zdążył nawet opublikować wierszy, w których wracał Tuwim poeta.
Odnaleziono je w jego papierach dopiero po śmierci. Nie wiadomo, czy
ciągle jeszcze wstydził się ich małego zaangażowania, braku ducha
rewolucyjnego, lirycznej ulotności, czy po prostu zabrakło mu czasu?

Zawsze mi się w życiu szczęściło i szczęści,
Los mi nie pożałował ni darów, ni pieszczot...
...Tylko śnieg pod stopami nigdy mi nie chrzęści,
Ani jesienne liście nie szeleszczą.

Jan Lechoń na emigracji był przekonany, że to nie polityczne deklaracje
Tuwima, nie listy i apele w sprawie Konstytucji PRL, wyborów,
komunistycznych świąt, ale właśnie poezja będzie jego przepustką
do wieczności. O powojennym Tuwimie bardziej świadczyć będą takie
wiersze jak ten adresowany Do kelnerki w Kopciuszku niż ten skierowany
Do Jerzego Borejszy.

Kelnereczko! Daj mi stolik
I sztof wódki. Oto wszystko.
(Nie pół czarnej melancholii
Ze śmietanką towarzyską).

„Wiersz Do kelnerki w Kopciuszku to płacz tęsknoty za Wróblem,
Mortkowiczem i za nami także (...). Tuwim umarł na tę nową Polskę,
na klęskę starej – tej właśnie Polski Wróbla i Mortkowicza” – pisał
na emigracji Lechoń, czytając utwory przyjaciela.
Sylwestra 1953 roku Tuwim miał spędzić z Ludwikiem Morstinem i jego
żoną. Umawiając się, prosił, by zacząć świętowanie dwie godziny wcześniej
i przywitać Nowy Rok już o dziesiątej wieczorem. Mówił, że ma przeczucie,
iż nadchodzący rok będzie dla niego szczęśliwy. Chciał przyspieszyć jego
nadejście, jakby czuł, że w starym może spotkać go jeszcze coś złego.
W przeddzień śmierci zadzwonił do Morstina, żeby zapytać go
o stylistyczną dopuszczalność jakiejś frazy, której zamierzał użyć. Kiedy
Morstin rozstrzygnął jego wątpliwości, zareagował jak zwykle, żartem:
– O widzisz! Jak chodzi o czystość mowy polskiej, to jednak syn
proletariatu musi prosić o radę szlachcica.
To była ich ostatnia rozmowa.
Kilkanaście dni wcześniej Tuwim wziął udział w pogrzebie Konstantego
Ildefonsa Gałczyńskiego. Boleśnie przeżył śmierć młodszego poety, którego
talentowi towarzyszył przez całe życie, wspierając, kłócąc się, przyjaźniąc.
Podczas pogrzebu stał na warcie honorowej. Obok niego Jarosław
Iwaszkiewicz: „Widziałem, że Tuwim jest blady jak trup”. W bramie
cmentarza na Powązkach zobaczył go Marian Piechal: Tuwim płakał
„oszołomiony nagłą śmiercią jednego ze swoich najzdolniejszych uczniów”.
Zerwał listek z wieńca leżącego na trumnie Gałczyńskiego i schował
na sercu. Po pogrzebie napisał wiersz Hołdy, ostatni w życiu.

A to co za makabryczna kolejka?
Kto do Cienia z hołdami się tłoczy?
Dobrze, cieniu, że masz martwe oczy,
Jeszcze lepiej, że i usta twoje
Śmierć wieczystym zamknęła spokojem,
Miłosierna Śmierć Dobrodziejka.
A najlepiej, że już nie masz siły,
[..............................................................]

Zmarł na wylew krwi do mózgu w pensjonacie ZAiKS-u Halama
w Zakopanem 27 grudnia 1953 roku. Pojechał do Zakopanego 17 grudnia,
krótko po pogrzebie Gałczyńskiego. Był w depresji po jego śmierci, skarżył
się na serce. Wezwany lekarz nie dostrzegł jednak w jego stanie nic
szczególnie groźnego, zapisał jakieś wzmacniające leki i doradził wyjazd.
„Zaraz po jego wizycie poeta zadzwonił do siostry i triumfująco oznajmił
jej, że «serce ma jak dzwon»” – wspominała Halina Kosskowa. Kiedy
żegnali się przed wyjazdem, powiedział:
– Właściwie to chciałbym już być z powrotem – to były ostatnie słowa,
jakie usłyszała od swojego szefa.
W Zakopanem byli już: Seweryn Pollak, Janusz Makarczyk, Eugeniusz
Żytomirski i Jan Marcin Szancer, wszyscy z żonami. Przedpołudnia spędzali,
namawiani przez Tuwima, przy „tycim” kieliszku wódki w Jędrusiu albo
Kmicicu, wieczorami rozmawiali, jak zwykle, o poezji, tłumaczeniach
z rosyjskiego, Puszkinie i Borysie Pasternaku. I o Broniewskim, który
opublikował właśnie w „Nowej Kulturze” fragmenty poematu Wisła.
– Czytał mi je w Warszawie przez telefon i był tak wzruszony, że płakał –
opowiadał Tuwim. Miał nadzieję, że może i on zacznie w Zakopanem pisać.
Dopytywał się, czy przyjechał już premier Józef Cyrankiewicz, bo ma
do niego niecierpiącą zwłoki sprawę. Zdenerwował się, słysząc, że premiera
nie ma. Wspominał zmarłego kuzyna, Juliana Charnassona, o którego
śmierci dowiedział się już po wyjeździe z Warszawy. Mówił, że teraz,
po prawie pięciu latach od operacji żołądka, to już na pewno jego kolej,
i zapowiadał, że musi w Zakopanem napisać przedmowę do trzytomowego
wyboru swoich tłumaczeń z rosyjskiego.
Tuwim jak zwykle nie dawał się namówić na żaden dłuższy spacer, a gdy
wreszcie żonie udało się go wyciągnąć (zawieźć!) do Doliny Kościeliskiej,
wyszedł na chwilę z samochodu, rozejrzał się wokół i zawołał:
– Błagam was, wracajmy. Co tu można robić?
– Podziwiać widoki – powiedział Janusz Makarczyk.
– Z okna, Januszku, z okna. Tylko z okna knajpy cenię widoki – odparł.
W Wigilię rano poszli jak zwykle na kieliszek („tyci!”) i śledzia
do Jędrusia, a potem Tuwim czekał już mocno podekscytowany
na nadchodzącą wieczerzę, sprawdzał, czy aby na pewno pod obrusem jest
siano, cieszył się na widok wnoszonych opłatków i wypatrywał pierwszej
gwiazdki.
– Bo chociaż jestem Żyd, jestem przecież Polak! – mówił.
Przy wigilijnym stole dzielił się ze wszystkimi opłatkiem. „Był naprawdę
wzruszony i jakiś trochę uroczysty” – zapamiętał Makarczyk. Dobry nastrój
zakłóciły tylko życzenia, które złożyła mu wdowa po Jerzym Żuławskim,
autorze dramatu Eros i Psyche. Życzyła Tuwimowi wielu jeszcze pięknych
wierszy. Takich, jakie pisał dawniej.
– Rozumiem – powiedział wyraźnie przygaszony.
W pierwszy dzień świąt nic nie zapowiadało nieszczęścia. Tuwimowie
spędzili wieczór z Pollakiem i Makarczykiem, trochę przy fortepianie
w saloniku Halamy, słuchając arii operetkowych w wykonaniu żony
Żytomirskiego, trochę przy ognisku. Tuwim planował nowe libretto
do Wesołej wdówki, Makarczykowi zaproponował napisanie wspólnie
jakiejś sztuki („Konstrukcja dramatyczna to słaba moja strona. Ty to
umiesz” – namawiał) i przekonywał Pollaka, że skoro obaj mają niskie
ciśnienie, to znaczy, że czeka ich długie życie. Następnego dnia czuło się już
nadchodzący halny, ale Tuwim miał ważniejszy problem. Czy rosyjskie
słowo „buria” w Wieczorze zimowym Puszkina lepiej będzie przełożyć
na polską „burzę”, czy raczej na „zamieć”. Przecież gdyby Puszkin naprawdę
myślał o burzy, użyłby raczej słowa „groza”. Przekonywał Żytomirskiego
i Jana Marcina Szancera, który przyszedł w odwiedziny z sąsiedniego
pensjonatu, że jeśli już pić wódkę, to wyłącznie czystą. Wyłącznie!
Po południu dopadła go chandra, ale Stefania Tuwimowa przekonywała,
żeby się nie przejmować, bo to ostatnio zdarza się mężowi często.
Dwudziestego siódmego grudnia była niedziela, halny czuło się już
na całego. Przedpołudnie Tuwim spędził jak zwykle z Makarczykiem
i Szancerem w jednej z zakopiańskich knajp. To wtedy napisał na serwetce
zdanie, które miało podsumować jego życie: „Ze względów
oszczędnościowych polecam zgasić światłość wiekuistą...”
Wypił kilka (więcej niż zwykle) i to dużych kieliszków wódki.
– Nie mów Stefie – poprosił Makarczyka, kiedy poczuł się gorzej. Nie
pomogła nawet kawa, którą wypił z cudzej filiżanki.
Zobaczył go wtedy Roman Brandstaetter, poeta i dramaturg mieszkający
w Zakopanem. Tuwim robił wrażenie rozdrażnionego, machał nerwowo
rękami, a potem niepewnym krokiem, wyraźnie wstawiony, wyszedł;
za nim żona. Odwiozła go samochodem do Halamy, położył się, wydawało
się, że wszystko wraca do normy. Na krótko. „Za pięć trzecia rozległ się
na górze krzyk pani Stefanii: – Ratunku!” – zapamiętał Żytomirski.
Do Tuwima wezwano pogotowie, przyjechało po siedmiu minutach, chwilę
wcześniej przybiegła lekarka z pensjonatu obok. Wszystko na nic. „Około
godziny wpół do czwartej stałem przy łóżku poety i patrzyłem
na zaskoczoną przez śmierć, tragiczną twarz” – napisał Pollak.
Brandstaeter, który też pojawił się w Halamie, natknął się na korytarzu
na pracownika zakładu pogrzebowego, który szukał kogoś, kto znał
zmarłego. Chciał wiedzieć, jakiego wyznania był Tuwim. Nie ma kogo
spytać, a na składzie ma tylko trumny z krzyżem i Chrystusem.
– Nie wiem, czy mam zostawić Chrystusa, czy go zdjąć – mówił.
Brandstaetter też nie wiedział.
Trumnę, najzwyklejszą, świerkową, z ciałem poety ustawiono w kostnicy
zakopiańskiego cmentarza. Ściągnięty przez Seweryna Pollaka zakopiański
rzeźbiarz Antoni Hyła miał zrobić maskę pośmiertną poety. Potrzebny
alabastrowy gips udało się załatwić w miejscowym szpitalu. „Naraz wszedł
ktoś obcy” – wspominał Pollak – „zjawił się niespodziewanie,
niezauważony przez nikogo. Stanął u trumny, zamyślił się, a potem,
po dłuższej chwili milczenia, zaczął mówić wiersz Do losu. Skończył,
a właściwie zachłysnął się słowami, odwrócił się szybko i wybiegł, by nie
okazać wzruszenia. Był to czytelnik nieznany”.

Miłość mi dałeś, młodość górną,
Dar ładu i wysokie żądze.
I jeszcze na uciechę durniom,
Raczyłeś dać mi i pieniądze.

Te słowa z Biblii cygańskiej zabrzmiały w kostnicy na zakopiańskim
cmentarzu. Ciało poety wystawiono w Domu Przyjaźni Polsko-Radzieckiej,
wartę honorową przy trumnie pełnili pisarze, plastycy i muzycy. Potem
przewieziono ją do Warszawy.
W kraju żegnano go jak księcia poezji, na emigracji – jak zdrajcę.
„Talent Jego graniczył z geniuszem (...). Był ogniem, który Go spalił” –
napisał Staff. „Sławił swoimi strofami Stalina, w plugawym pendant
do swoich dawnych wierszy o Piłsudskim” – wypominał w pośmiertnym
wspomnieniu Marian Hemar. Oskarżył byłego przyjaciela, że sprzedał
ideały za dostatnie życie i fałszywe zaszczyty. Tuwim bał się wegetowania
na uchodźctwie, twierdził, gdzie dla poetów są tylko miejsca „honorowe”,
czyli bezpłatne. Rząd emigracyjny nie mógł dać mu wiele, Polska Ludowa
dała wszystko. Wtórował Hemarowi Juliusz Sakowski. Zbrodnia zdrady
Skrzydlatego złoczyńcy polega na tym, że po powrocie do kraju nie potrafił
napisać już ani jednego dobrego wiersza. Tak jak pisał Tuwim, potrafiłby
byle sowiecki chałupnik.
Takie pożegnanie Tuwima przez „Wiadomości” wzburzyło nawet
emigrację. Jerzy Stempowski w liście do Jerzego Giedroycia nazwał to
dintojrą nad zmarłym. „Tego żadne, najbardziej nawet sprzedajne
trybunały nie robią. W tym wszystkim jest coś nieludzkiego.”
Pewnie im większe pokłada się w kimś nadzieje, tym trudniej wybaczyć
mu zawód, który sprawia. Emigracja nie potrafiła wybaczyć Tuwimowi
długo. Wspominając przyjaciela, Jan Lechoń tłumaczył, że nie można było –
nawet w imię pogrzebowego rytuału – popełnić zbrodni zapomnienia
o tysiącach Polaków, którzy w walce ze sławionym przez Tuwima ustrojem
i narzuconą Polsce przemocą trafili do łagrów albo stracili podczas tortur
życie. Było to nie tylko złamaniem praw świętych dla każdego Polaka, ale
zdradą najświętszych praw poezji samego Tuwima. Dlatego nie będzie
mowy o wybaczeniu bez przejścia przez czyściec, bez pokuty, bez
odkupienia. A jednak w pierwszej reakcji na wiadomość o śmierci dawnego
przyjaciela napisał: „Niech Ci lekką będzie, Julku, ta ziemia polska, którąś
tak źle, tak głupio, ale naprawdę kochał”. Po latach dodał: „Poezja Tuwima
nie była bynajmniej kościołem bez Boga i jeżeli nie można jej
przyrównywać do tej wspaniałej, barokowej, heretyckiej świątyni pełnej
Boga, którą była poezja Słowackiego – można o niej powiedzieć, że była
ona lasem pełnym Boga, pełnym Boga brzegiem Wisły, pełnymi Boga
ulicami Warszawy i Łodzi, i pełnym Boga pokojem samotnego poety (...).
Coraz częściej i silniej myślę, że Tuwim stworzył epokę w poezji – że zrobił
w niej przełom formalny tak wielki, jak kiedyś przełom ideowy
za romantyków”.
„On był poetą, / to znaczy zawsze tylko pożyczonym / i sławie,
i pieniądzom, i kobietom” – pisała w wierszu po śmierci Tuwima Maria
Morstin-Górska. Józef Wittlin wspominając przyjaciela, dodał, że zjawiska
Julian Tuwim, z wszystkimi jego zaletami i wadami, nie sposób zrozumieć
bez uznania w nim obecności sił nadprzyrodzonych. „Był jednym
z dowodów istnienia Boga” – powtórzył słowa, które powiedział, gdy
pierwszy raz usłyszał Kwiaty polskie.
Chowano go z wielką pompą. Mowa pożegnalna premiera
Cyrankiewicza („Prawie czysta poezja jak na dzisiejszą awangardę” – napisał
Lechoń), pośmiertny Order Wielki Orderu Polonia Restituta z Wstęgą,
ludzie w kolejce do trumny. Peerelowscy dygnitarze oddający poecie
pośmiertny hołd chcieli po raz ostatni pokazać się w jego towarzystwie.
Wszystko jakby z Tuwimowego wiersza, komentował Lechoń: rozdzierający
liryzm i błoto, i śmiech i diabeł, „ten pogrzeb człowieka, który pierwszy
i frenetycznie ukorzył się przed bolszewią, był, takie bywają paradoksy,
katharsis polskiej literatury w Kraju, był jakby długo hamowanym i nagle
wybuchłym płaczem za wolnością”.
Żyj tak, aby Twoim znajomym zrobiło się
nudno, gdy umrzesz

Blisko sto lat temu Tuwim i skamandryci wywołali rewolucję, ostatecznie


odsyłając poetów Młodej Polski do podręczników historii literatury.
Jednak po latach wszystko to, co kiedyś spowodowało burzę: drastyczny
jak na ówczesne normy język, zejście w obszary codzienności, którymi
dotąd poezja się nie zajmowała, śmiała erotyka – jawi się wręcz niewinnie.
A wiersze takie jak Wiosna (Dytyramb), kiedyś bulwersujące, dziś są już
tylko świadectwem tego, co kiedyś było skandalem obyczajowym.
Pozostała legenda.
Do rewolucji skamandryckiej porównywano w latach osiemdziesiątych
XX wieku pojawienie się pokolenia „bruLionu”, jak pikadorczycy
niepokornego, aroganckiego wobec poetyckich świętości, drwiącego z misji
literatury. Szukano wśród brulionowców nowego Tuwima i nowego
Lechonia, ale bezskutecznie. To był już zupełnie inny świat i całkowicie
inne wiersze. Później krytycy dostrzegli w Tuwimie, Lechoniu i reszcie
pikadorczyków prekursorów marketingu w służbie poezji, gotowych wyjść
na ulicę, by tam polować na czytelników. Ale dziś to, co wtedy było nowe
i oryginalne, także stało się normą. Nie dziwią nawet najbardziej
bulwersujące pomysły nowych poetów.
Miarą wielkości pisarza jest anonimowe życie jego utworów. Tuwim jest
autorem wielu takich słów, które wiodą życie wieczne w oderwaniu
od jego nazwiska. To z jego wiersza Zieleń wziął tytuł swych językowych
programów w telewizji – Ojczyzna polszczyzna profesor Jan Miodek.
Później taką samą nazwą – Słownik ojczyzny polszczyzny opatrzył autorski
słownik języka polskiego. Copywriter, który dziś potrafiłby wymyślić takie
tytuły, byłby wart każdych pieniędzy. A to przecież nie koniec. Dzięki
Tuwimowi weszły do języka polskiego takie definicje poezji jak „skok
barbarzyńcy, który poczuł Boga” czy zaczerpnięte co prawda z listu Staffa
określenie „czyhanie na Boga”, które jednak sławne stało się dzięki
tytułowi pierwszego tomu wierszy Tuwima.
Publicystom i socjologom dał poeta definicje-klucze opisujące
mentalność, umysłowość, klimat życia dziejącego się czasem gdzieś bardzo
daleko, a czasem tuż za ścianą. Sformułowania, takie jak „w strasznych
mieszkaniach strasznie mieszkają straszni mieszczanie”, „miejscowa idiotka
z tutejszym kretynem”, „stacja Chandra Unyńska gdzieś w mordobijskim
powiecie” potrafią zastąpić długie socjologiczne wywody.
Inne słowa Tuwima powtarzali jak modlitwę ludzie, którzy w latach PRL
najpierw chcieli wierzyć w możliwość zmiany ustroju narzuconego Polsce
po wojnie, a potem z rozpaczą patrzyli, jak klimat moralny III
Rzeczypospolitej upodabnia się do czasów, wydawało się, przeszłych.

Lecz nade wszystko – słowom naszym,
Zmienionym chytrze przez krętaczy,
Jedyność przywróć i prawdziwość,
Niech prawo zawsze prawo znaczy,
A sprawiedliwość – sprawiedliwość.

W listopadzie 1980 roku w warszawskim Teatrze Wielkim aktorzy
recytowali Modlitwę obok wierszy Mickiewicza, Słowackiego i Miłosza,
witając wybuch pierwszej Solidarności. W stanie wojennym tymi samymi
słowami modlono się o wolną, praworządną, uczciwą i sprawiedliwą
ojczyznę.
Dwa ostatnie wersy Modlitwy przez lata pojawiały się w wystąpieniach
biskupów Kościoła katolickiego, polityków i etyków jako kanon moralny,
stawiany na równi z zasadami dekalogu. „«Niech prawo zawsze prawo
znaczy, a sprawiedliwość – sprawiedliwość». Tej zasady nie wolno
podważać. Nie można bezkarnie podważać zasad moralnych, godzić się
na oszustwa i kłamstwa dla zaspokojenia egoistycznych interesów
wybranych grup” – pisano w listach do wiernych.
Pod koniec lat dziewięćdziesiątych XX wieku te same słowa zrobiły
karierę najmniej chyba oczekiwaną, dając nazwę prawicowej partii Prawo
i Sprawiedliwość. Ukazywały się pod fotografiami lidera partii
i w oficjalnych dokumentach organizacji. „Będę ze wszystkich sił wspierał
wszelkie inicjatywy zmierzające do zwiększenia naszego bezpieczeństwa,
tak by słowa z Modlitwy Juliana Tuwima: «Niech prawo zawsze prawo
znaczy, A sprawiedliwość – sprawiedliwość» przestały być jedynie
pobożnym życzeniem” – reklamował swoją kandydaturę w wyborach
do sejmu polityk PiS z Sosnowca.
Bardzo polityczne okazały się nawet wiersze dla dzieci. Odwołanie się
do Tuwimowskiej frazy i rytmu dawało gwarancję, że wszyscy zrozumieją
aluzję. W 2003 roku, przed referendum, w którym Polacy decydowali
o przystąpieniu do Unii Europejskiej, eurosceptycy kolportowali ulotki
z wierszem parafrazującym Lokomotywę:

Siedzą w pociągu ważni unici,
Grubi, nadęci, lekko podpici,
Wiozą do Polski ustaw czterdzieści,
Każda w wagonie ledwo się mieści...

To było nawiązanie do wcześniejszych parafraz Lokomotywy. Z roku 1981,
autorstwa Andrzeja Strzeleckiego: „Stoi na stacji egzekutywa, / Stoi i czeka,
i pot z niej spływa. / Jest tam też Siwak!”. I ze stanu wojennego: „Stoi
na stacji oddział milicji, / Silny i zwarty, pełen ambicji. Bój się milicji! / Stoi
i sapie, dyszy i chrzęści, / Wśród łbów zakutych w pałki i pięści. / W łeb
anarchistę! / W łeb ekstremistę! / W łeb syjonistę! / Już ledwo myślą, / Już
ledwo czują, / Lecz oni nigdy nie zastrajkują. / Za nimi działacze się
przyczaili, / Tłuści, przewrotni, obłudnie mili...”. Nieoczekiwanie nową
interpretację zyskała Lokomotywa już w XXI wieku na płycie wytwórni
White House Poeci (hiphopowi artyści wykonują na niej wiersze między
innymi Tuwima, Mickiewicza, Asnyka, Lechonia i Gałczyńskiego). Raperka
Lilu z Łodzi wyrecytowała Lokomotywę tak, że część odbiorców miała
wątpliwości, czy to jeszcze niewinny wiersz dla dzieci, czy już lekko tylko
zakamuflowany erotyk.
Do polityki zawędrował nawet Murzynek Bambo, którego losy
wcześniej poznawało z Elementarza Mariana Falskiego kilka pokoleń
uczniów. W latach osiemdziesiątych XX wieku skinheadzi obok haseł
„Polska dla Polaków” pisali na murach blokowisk: „Murzynku Bambo,
czekam na ciebie, przyjedź do Polski, to cię zaj...”. A jeszcze później
orędownicy doprowadzonej do granic absurdu hiperpoprawności
politycznej uznali utwór za rasistowski, bo Bambo uciekał na drzewo, bojąc
się, że się wybieli od mleka i mycia. Mały „Afro-Amerykanin” zniknął
ze szkolnych książeczek.
Kiedy po zmianie ustrojowej w 1989 roku usuwano z listy patronów
polskich ulic i placów nazwiska twórców uwikłanych w komunizm,
na Tuwima nie podniesiono ręki. Byli bardziej pod tym względem
zasłużeni. Nie zrobiono tego także w roku 2007, gdy nastąpił kolejny akt
dekomunizacji. Rządzące Polską Prawo i Sprawiedliwość złożyło w sejmie
projekt ustawy o usunięciu reszty symboli komunistycznych, które
przetrwały czystki z początku lat dziewięćdziesiątych. Z map i planów
miast miały ostatecznie zniknąć „gloryfikujące komunizm” nazwy
i nazwiska.
Tuwimowi dałoby się przypisać gloryfikowanie niechlubnej przeszłości.
A jednak autorzy projektu ustawy oszczędzili go. W uzasadnieniu napisano:
„Ustawa nie obejmie nazw i przedmiotów upamiętniających wybitnych
twórców, którzy w dłuższym czy krótszym okresie życia ulegali
komunistycznym mirażom, jeśli dana nazwa bądź dany przedmiot nie
wyraża pochwały komunizmu”. Trzech spośród twórców, którzy ulegli
mirażom, ale najwyraźniej byli dość wybitni, by zachować swoje ulice,
wymieniono z nazwiska: Władysława Broniewskiego, Juliana Tuwima
i Jana Brzechwę.
Postawił Tuwima pod pręgierzem dopiero muzyk rockowy,
a od pewnego czasu także polityk Paweł Kukiz. Na początku lat
dziewięćdziesiątych XX wieku nagrał z grupą Piersi kilka punkowych
utworów do tekstów socrealistycznych wierszy. Wśród nich W Poroninie,
z rozmową ojca i syna: „Tu, po tych dróżkach, / Dawno już temu / Za moich
młodych / Dziecinnych lat / Chodził na spacer człowiek, któremu / Nową
epokę zawdzięcza świat. / Wiesz o kim mówię? / Wiem, / O Leninie. / Czy
Lenin tutaj mieszkał, / Tu żył?”. W filmie dokumentalnym Ave Kukiz
(fragmenty można znaleźć w Internecie) muzyk mówi, że nienawidzi
Juliana Tuwima za ten wiersz. Bo rozumie, że artysta może robić różne
rzeczy, kiedy nie ma co jeść, ale nie wolno dawać dupy tak bardzo jak
Tuwim. Piersi grały W Poroninie na koncertach, utwór znalazł się na płycie
zespołu, i wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że tego wiersza nie
napisał Julian Tuwim. Tekst śpiewanej przez Kukiza piosenki pochodzi
z poematu Janusza Minkiewicza Lenin w Poroninie opublikowanego w 1951
roku. Ale wyprostowanie tego, co za sprawą Pawła Kukiza powielane jest
na dziesiątkach tysięcy stron w Internecie, może okazać się bardzo trudne.
Rozemocjonowany muzyk „poprawił” historię literatury.
Instrumentalne wykorzystywanie przez dorosłych nie odebrało
na szczęście wierszom dla dzieci ich prawdziwej wartości. Sześćdziesiąt lat
po śmierci Tuwima rodzice dalej uczą dzieci zapamiętanych z dzieciństwa
wierszyków. O Zosi Samosi, o zapominalskim Słoniu Trąbalskim,
o roztargnionym panu Hilarym i jego okularach, o niemądrym Grzesiu,
co piasek nosił w dziurawym worku. Pokazują potomstwu, jak odróżniać
głosy ptaków, czytając im Ptasie radio, uczą naśladować ruszający parowóz,
recytując Lokomotywę, tłumaczą istotę elektryczności na podstawie
wierszyka o małym pstryczku-elektryczku.
Od czasów Tuwima świat zmienił się pod wieloma względami. Także pod
tym, że piosenki, pisane pierwotnie wyłącznie na estradę, dziś traktowane
są na równi z poezją, a strofy przeznaczone do czytania w samotności stały
się najpiękniejszymi piosenkami. Wielu ludzi nucąc: „Mimozami jesień się
zaczyna”, „A może byśmy tak, najmilszy, wpadli na dzień do Tomaszowa”,
„Czy pamiętasz, jak ze mną tańczyłeś walca”, nie wie, że słowa te, choć
lekko zmienione, wyszły spod pióra Tuwima. Z delikatnego erotyku
Wspomnienie Czesław Niemen stworzył jedną z najpiękniejszych polskich
piosenek lirycznych. Ewa Demarczyk śpiewając Tomaszów i Grande Valse
Brillante, zmieniła słowa poematu w teatr. Stworzyła arcydzieła, i to mimo
ryzykownego zabiegu zamiany płci bohaterki obu wierszy, którą
pierwotnie była przecież Stefania Tuwim. Bardzo pięknie śpiewali utwory
Tuwima także Marek Grechuta (Sen złotowłosej dziewczynki, znany jako
Pomarańcze i mandarynki, oraz Zadymkę), Anna Szałapak, Leszek Długosz
i jeszcze wielu innych. Ostatnio Grzegorz Turnau (Kartkę z dziejów
ludzkości, wiersz bardziej znany pod tytułem Miejscowa idiotka
z tutejszym kretynem). Muzykę do wierszy Tuwima, dzięki której wiodą
one nowe życie, pisali najwybitniejsi: Zygmunt Konieczny, Jan Kanty
Pawluśkiewicz, Marek Sart i Czesław Niemen.
A w jaki sposób poradziliby sobie imprezowicze, jak Polska długa
i szeroka, nie mogąc profanować przy wszelkich możliwych okazjach –
świętej dla zakochanych w legendzie Hanki Ordonówny – piosenki Miłość
ci wszystko wybaczy, tanga Nasza jest noc i oprócz niej nie mamy nic albo
Co nam zostało z tych lat? Do wszystkich słowa napisał Julian Tuwim.
Także kabarety, te o ambicjach wyższych niż tylko wymuszanie rechotu
na odbiorcach telewizyjnych biesiad, nadal korzystają z tekstów Tuwima.
Oczywiście nie ma już dziś ludzi, którzy mówią tak jak bohaterowie
klasycznych Tuwimowych szmoncesów: Mistyka finansów, Noc poślubna
czy Fajtelman i inni. Ale monolog o droselklapie, która jest tandetnie
zblindowana i ryksztosuje, więc trzeba roztrajbować ferszlus, pozostanie
aktualny, dopóki istnieć będzie konieczność wzywania ślusarza czy
hydraulika.
Wiele utworów Tuwima zaginęło. Ale pojawiające się czasem nieznane
wiersze, utwory kabaretowe, artykuły i listy (choćby kolekcja Tomasza
Niewodniczańskiego opublikowana w książce Utwory nieznane) pozwalają
wierzyć, że jakieś zapomniane teksty poety ujrzą jeszcze kiedyś światło
dzienne. Bo te, które pisał dla Ordonki, Miry Zimińskiej czy Zuli
Pogorzelskiej i te, które piosenkami stały się dopiero po jego śmierci,
wytrzymały próbę czasu. Kiedy w 2003 roku wypełniły pierwszą część
Gali Przeglądu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu, okazało się,
że w nowych aranżacjach brzmią nadal nowocześnie. A gdy w drugiej
części gali wybuchł Bal w Operze wrocławskiego Teatru Muzycznego
Capitol, z muzyką Leszka Możdżera i w reżyserii Wojciecha Kościelniaka,
mocno trzeba było się starać, by nie zwątpić, że cały ten nieprzytomnie
wulgarny, do cna zepsuty, przeżarty korupcją i bezdennie zideologizowany
świat został przez Tuwima opisany w latach trzydziestych ubiegłego wieku,
a nie współcześnie. Poświęcona Tuwimowi gala stała się najważniejszym
wydarzeniem Przeglądu. „Ten ekspresjonistyczny w gruncie rzeczy poemat,
protest przeciw dyktatowi blichtru, knajactwa, forsy i wiecznego «ideolo»,
w swej pasji właściwie dzisiejszy, nieomal prosi się, żeby go skandować,
wykrzyczeć: rytm stanowi jedną z jego podstawowych sił motorycznych” –
pisał o wrocławskim Balu w Operze Jacek Sieradzki w miesięczniku „Odra”.
A Wojciech Kościelniak wyreżyserował poemat jeszcze raz, w 2012 roku
w Teatrze Muzycznym w Gdyni (też z muzyką Leszka Możdżera). I znów
pisano, że nic się od czasów, kiedy Bal został napisany, nie zmieniło.
Dziś to Bal w Operze jest wizytówką poezji Tuwima. Bardziej chyba
nawet niż Kwiaty polskie. Mimo upływu lat zachował nie tylko poetycką
rangę, świeży język, formę, ale i wysoką temperaturę. Wciąż sprawia
wrażenie, jakby powstał przed chwilą, że opisuje tę rzeczywistość, która
dzieje się za oknem, na ulicy, na politycznych salonach i klepiskach.
Pojawiały się w III Rzeczypospolitej interpretacje poematu, które wprost
wskazywały, kto jest współczesnym Archikratorem i wytykały palcami
„wszelką dziwkę”, piorącą majtki na bal. „Ujawniały”, kim dziś jest
Dżawachadze, a kim szach Kaukazu i gdzie podziewają się nowi graf
Ramolo z panną Tiutką, dokąd zawędrował Włoch Tęsknotti i gdzie
klowny się po pyskach piorą. Bo oczywiście tajniacy mrugający do siebie
porozumiewawczo są cały czas ci sami. Wieczni, niezależnie od ustroju.
W 2011 roku oddźwięk równie entuzjastyczny, co inscenizacje Balu miał
spektakl Tuwim dla dorosłych w warszawskim Teatrze Roma. Reklamował
go film, w którym kilkoro aktorów wykonywało Wiersz, w którym autor
grzecznie, ale stanowczo uprasza liczne zastępy bliźnich, aby go w dupę
pocałowali. Przedstawienie miało nawet pierwotnie nosić tytuł Całujcie
mnie wszyscy w dupę, ale... „widać nie dorośliśmy do dupy”, pisał
w „Przekroju” Tadeusz Nyczek. Spektaklem był zachwycony. Jeśli wziąć
teksty w najlepszym gatunku, a takie są utwory Tuwima, to wystarczy ich
nie zepsuć. „Wszystko fertyczne, błyskotliwe, inteligentne, miejscami
melancholijne, miejscami owiane mgiełką nostalgii” – napisał.
Wiersz, czego można było się spodziewać, zrobił karierę. Śpiewali go
i raper Fokus, i formacja KBTW (Kto By To Wiedział?) na płycie
MatołyBezSzkoły, i reprezentująca poezję śpiewaną grupa Bez Jacka
(dostało się im za ocenzurowanie wiersza z fragmentów antykościelnych).
W Internecie można znaleźć kilka nagrań ze współczesnymi parafrazami
wiersza, a w ogłoszonym przez Radio Łódź „Konkursie na wiersz gniewny”
jednym z wyróżnionych był utwór Tomasza Kamińskiego Całujcie mnie... –
uwspółcześnione. Tym razem autor poprosił o pocałowanie go w wiadomą
część ciała: absztyfikantów swojej żony, japiszonów, radiomaryjnych
katolików, specjalistów od polskości, galerianki, kibiców Legii, profesora
Skrzy... z uczelni i kilkudziesięciu jeszcze innych, których zapomniał lub
pominął z litości.
Przez pierwszych kilkanaście lat PRL na smętnych brudnoniebieskich
okładkach szkolnych zeszytów, pod kiepsko wydrukowanym portretem
Tuwima pisano „Najwybitniejszy poeta XX wieku”. Od „najwybitniejszego”
już tylko krok do „wieszcza”, ale Tuwima nie zdążono nim obwołać.
Wybuchła poezja Mirona Białoszewskiego, przyszedł okres fascynacji
twórczością Zbigniewa Herberta i Tadeusza Różewicza, czas noblowskich
laurów dla Czesława Miłosza i Wisławy Szymborskiej, i o Tuwimie
przestano pisać: „najwybitniejszy”. Ale to nie znaczy, że zniknął. Dawniej
poeci marzyli o trafieniu pod strzechy, dziś strzechy zastąpił Internet.
Na poświęconych poecie stronach WWW znaleźć można jego życiorys,
najważniejsze utwory, poczynając od Wiosny, przez Bal w Operze
po Kwiaty polskie, wiersze dla dzieci, piosenki i teksty kabaretowe, wybór
wspomnień, sporo anegdot, fotografie i obrazy.
Jeśli zgodzić się, że Internet stał się najbardziej miarodajnym, choć także
coraz bardziej okrutnym wyznacznikiem nie wartości, ale popularności
twórcy, to Julian Tuwim w oplatającej świat gęstą pajęczyną sieci zajmuje
miejsce bardzo mocne. Wystarczy wpisać nazwisko Julian Tuwim
do dowolnej wyszukiwarki, by się o tym przekonać. Na strony
internetowe, mające w adresie słowa: „miłość”, „miłosne”, „poezja”,
„poetarium”, „poema”, „erotica” trafiły dziesiątki wierszy Tuwima.
Wydawało się, dawno zapomniane, czasem niedoceniane, wiodą wirtualne
życie. Równie wiele jest ich na prywatnych internetowych blogach,
zastępujących w świecie elektroniki niegdysiejsze pensjonarskie dzienniki
i „kochane pamiętniczki”. Czytelnicy wciąż odnajdują w wierszach Tuwima
to, co w poezji najcenniejsze: piękne liryki i subtelny erotyzm. Jakby nic
nie zmieniło się od półwiecza, gdy Czerwone Gitary śpiewały: „Kto
Tuwima wiersz przepisał, / Jako własny Tobie wysłał? / Kto? No, powiedz –
kto?” (Tak bardzo się starałem).
Dla uczestników internetowych dyskusji i autorów stron WWW
nieważny jest Tuwim uwikłany w polityczne spory, autor ideologicznych
hołdów i deklaracji, nawet Tuwim – choć tu pewnie poczułby się dotknięty
– antologista i poszukiwacz ciekawostek. Liczy się Tuwim – poeta. Bo jak
przed ponad pięćdziesięciu laty pisał Jan Lechoń: „Na nieziemskim sądzie
rozważana będzie przede wszystkim klasa Tuwima jako poety”. A gdyby
nawet kiedykolwiek miało zabraknąć Tuwima poety, zostanie jeszcze
Tuwim tłumacz. Dał językowi polskiemu najbardziej klasyczne przekłady
rosyjskich poetów, od romantyków po poetów rewolucji. Sztuki Nikołaja
Gogola: Rewizor i Ożenek nadal grane są w teatrach w jego tłumaczeniach.
Zbigniew Cybulski powiedział kiedyś, pewnie nie całkiem prawdziwie, ale
chcąc mocniej oddać cześć wielkiej poezji, że zna na pamięć dwa święte
teksty: modlitwę Ojcze Nasz i wiersz Obłok w spodniach Majakowskiego.
Pewnie gdyby nie przekład Tuwima, Obłok mógłby wydać się
Cybulskiemu nieco mniej święty.
Życie wieczne zapewniły Tuwimowi także aforyzmy: „Symetria: estetyka
idiotów”. „W mowie pewnych ludzi słychać błędy ortograficzne”.
„Mężczyzna pozostaje zazwyczaj bardzo długo pod wrażeniem, jakie zrobił
na kobiecie”. „Jak mądre byłyby kobiety, gdyby miały te rozumy, które dla
nich potracili mężczyźni”. „Ci, którzy przemawiają w imieniu Boga, powinni
pokazać listy uwierzytelniające”. „Filantrop to człowiek, który publicznie
zwraca bliźniemu drobną cząstkę tego, co mu ukradł prywatnie”. „Żyj tak,
aby Twoim znajomym zrobiło się nudno, gdy umrzesz”. Tuwimowe
Przebłyski genialności są obecne we wszystkich wyborach aforyzmów
autorów polskich i światowych.
A w ostatnich latach nieoczekiwanie ożyły utwory, wydawało się,
skazane już na wieczną wegetację w opracowaniach językoznawców.
Objawił się Tuwim – autor tekstów buntowniczych i anarchistycznych,
manifestów pacyfistów i alterglobalistów. Wiersz Do prostego człowieka
(ze słynną frazą „Rżnij karabinem w bruk ulicy!”) wykonywały punkowe
Liberum veto, alternatywny Akurat (znalazł się na płycie Prowincja),
a nawet anarchopunkowy Włochaty. Młodzi anarchiści odnaleźli się
w słowach o judzeniu „historyczną racją”, biskupach, pastorach i rabinach
błogosławiących narzędzia zabijania i nawołujących do mordowania,
grabienia i palenia w imię Pana Boga. Okazało się, że wiersz Tuwima
świetnie pasuje do ostrych gitarowych dźwięków i agresywnego rytmu
punkowych perkusji.
Alternatywne zespoły sięgają bardzo chętnie nie tylko po anarchistyczny
wiersz Do prostego człowieka, ale i po inne utwory. Krzysztof „Grabaż”
Grabowski z legendarnej kapeli Pidżama Porno zaśpiewał z grupą Strachy
na Lachy wiersz Kobiece. W projekcie Poeci (Tuwim był w nim
reprezentowany najobficiej), w ramach którego Lilu wykonała
Lokomotywę, a Fokus Wiersz, w którym autor..., wrocławski raper L.U.C
rapował wiersz bez tytułu, zaczynający się od słów: „Znów to szuranie,
bełkotu chór”.
Ale najdalej poszła punkowo-folkowa grupa Buldog, która w 2010 roku
(już po rozstaniu z Kazikiem Staszewskim, którego zastąpił Tomasz Kłaptocz,
wcześniej występujący z Akurat) wydała płytę Chrystus miasta. Na krążku
znalazło się dziewięć utworów Tuwima, oprócz tytułowego także: Ostry
erotyk, Do generałów, Prośba, Mieszkańcy, Kamienice, Nędza, O chorym
synku i Ty. Płyta został świetnie przyjęta. Podobnie koncerty, podczas
których zespół bisuje tuwimowskie kawałki. Do generałów genialnie
nadaje się do chóralnych śpiewów z publicznością. Nędza – niezwykle
rozpędzona, motoryczna. Prośba sprawia, że aż przechodzą ciarki, pisały
media. Na kolejnej płycie Buldoga Laudatores Tempores Acti też znalazły
się wiersze Tuwima: Venus, Niczyj, Humoreska i cztery utwory cyklu Z
wierszy o państwie. Na koncertach grupa wykonuje także utwór Do
prostego człowieka. W 2011 roku na Przystanku Woodstock tysiące ludzi
przed główną sceną skandowało razem z Tomaszem Kłaptoczem refren
„Bujać – to my, panowie szlachta”.
Rok 2013 ogłoszono Rokiem Tuwima. Łódzkie Biuro Interwencyjnej
Edukacji i Dydaktyki Artystycznej (B.I.E.D. A.) odsłoniło z tej okazji
w kinie Charlie na Piotrkowskiej rzeźbę nazwaną, a jakże, Dupa Tuwima.
Wzbudziła ogromne emocje, u jednych zachwyt, u innych oburzenie. Byli
łodzianie, którzy deklarowali, że nigdy więcej do kina Charlie nie pójdą.
Jeden z obrażonych w adresowanym do Tuwima liście otwartym napisał:
„Wiedz, że w Łodzi, Twym rodzinnym mieście, są ludzie, którzy wciąż
kochają Kwiaty polskie i tęsknią za Twoją wrażliwością, przywołując
z dzieciństwa, tak samo czule i wesoło, Twą Lokomotywę. Bądź zdrów,
cokolwiek to teraz oznacza, i nie przejmuj się tak bardzo. Pieski świat, Drogi
Mistrzu, coraz bardziej pieski świat...”. Kilka miesięcy później rzeźba trafiła
na elewację jednej z kamienic, też przy Piotrkowskiej. Na głównej ulicy
Łodzi stanęło ponadto dziesięć kolorowych figur poety; ostatecznie trafiły
do największego w Polsce centrum handlowego Manufaktura; obok
sześćdziesięciotonowej lokomotywy, ubranej przez streetartową artystkę
Agatę Oleksiak we włóczkowe wdzianko.
A od roku 1999 stoi na Piotrkowskiej przed pałacem Juliusza Heinzla
ławeczka Juliana Tuwima (rzeźba Wojciecha Gryniewicza). Poeta
w rozpiętym płaszczu i kapeluszu, z książką pod pachą, przysiadł na chwilę,
jakby zapraszając do rozmowy. Legenda mówi, że potarcie jego nosa
przynosi szczęście.
Nos Juliana Tuwima błyszczy coraz mocniej.
Daty Juliana Tuwima

1894
• przychodzi na świat 13 września w Łodzi.

1904
• rozpoczyna naukę w rosyjskim gimnazjum rządowym w Łodzi, którą
kończy w roku 1915 (powtarza szóstą klasę).

1911
• w mieszkaniu przy ul. Świętego Andrzeja „wybucha bania z poezją”,
Tuwim zaczyna pisać wiersze.

1912
• na Piotrkowskiej w Łodzi poznaje przyszłą żonę Stefanię Marchew.

1913
• debiutuje wierszem Prośba opublikowanym w styczniu w „Kurierze
Warszawskim” (dwa lata wcześniej opublikował przekład na esperanto
wierszy Leopolda Staffa),
• latem jedzie do Rudy Malenieckiej na spotkanie ze Staffem, zostawia mu
swoje wiersze; Staff listownie zachęca go do pisania.

1915
• rozpoczyna – jako Roch Pekiński – współpracę z łódzkim kabaretem Bi-
Ba-Bo.

1916
• podejmuje studia na wydziale prawa Uniwersytetu Warszawskiego, ale
po roku przenosi się na polonistykę,
• rozpoczyna współpracę z akademickim czasopismem „Pro Arte et Studio”
i warszawskimi kabaretami Czarny Kot i Miraż.

1917
• pisze poemat Rewolucja w Niemczech, recytowany w kabaretach; ukazał
się drukiem w nakładzie 50 egzemplarzy.

1918
• w marcowym zeszycie „Pro Arte et Studio” ukazuje się wiersz Wiosna
(Dytyramb), po którym zostaje oskarżony o szerzenie pornografii
i deprawowanie młodzieży,
• w marcu bierze udział w zebraniu założycielskim Związku Autorów
Kabaretowych (późniejszego ZAiKS-u),
• wychodzi pierwszy tomik poezji Tuwima – Czyhanie na Boga,
• 29 listopada w niewielkiej cukierni przy Nowym Świecie 57 w Warszawie
rozpoczyna działalność Kawiarnia Poetów „Pod Pikadorem”. Pikadorczycy:
Jan Lechoń, Tadeusz Raabe, Antoni Słonimski i Julian Tuwim ogłaszają
rewolucję poetariatu.

1919
• 30 kwietnia w synagodze łódzkiej żeni się ze Stefanią Marchwiówną,
• rozpoczyna współpracę z kabaretem Qui pro Quo,
• zakłada z innymi pikadorczykami miesięcznik „Skamander” (pierwszy
numer ukazuje się w styczniu), który staje się najważniejszym
miesięcznikiem literackim dwudziestolecia; ukazywał się do roku 1928,
a następnie w latach 1935–1939,
• 1 kwietnia ukazuje się dodatek do „Kuriera Polskiego”, pierwszy z serii
absurdalnych wydawnictw tworzonych przez Tuwima, Słonimskiego
i Lechonia.

1920
• podczas wojny polsko-bolszewickiej Tuwim spędza kilka miesięcy
w Biurze Prasowym Naczelnego Dowództwa Wojska Polskiego,
• ukazuje się drugi tom wierszy Sokrates tańczący i przekłady z rosyjskiego
– Liryki.

1922
• ukazuje się trzeci tomik wierszy Tuwima Siódma jesień, a w kolejnym
roku Wierszy tom czwarty,
• pisze wspólnie z Lechoniem i Słonimskim Pierwszą Szopkę Warszawską,
która daje początek serii szopek wystawianych (i wydawanych) do 1931
roku.

1924
• wchodzi w skład komitetu redakcyjnego nowego tygodnika „Wiadomości
Literackie”, obejmuje w nim rubrykę „Camera Obscura” w której wykpiwa
absurdy, błędy i kurioza ukazujące się w różnych pismach,
• ukazuje się antologia Czary i czarty polskie oraz wypisy czarnoksięskie,
• w grudniu zostaje redaktorem magazynu „To-To”, wychodzi dziewięć
numerów pisma,
• publikuje antologię dowcipów A to pan zna?

1926
• rozpoczyna współpracę z nowym tygodnikiem satyrycznym „Cyrulik
Warszawski”,
• 1 kwietnia ukazuje się satyryczny dodatek do „Wiadomości Literackich” –
„Jadąmośki Literackie”, parodia antysemickich ataków na skamandrytów,
• kolejny tomik wierszy Słowa we krwi.

1927
• zaczyna tłumaczyć staroruski poemat Słowo o wyprawie Igora, który
ukaże się drukiem w kolejnym roku.

1928
• otrzymuje Nagrodę Literacką Miasta Łodzi,
• latem bierze udział w I Zjeździe Poetów w Pławowicach, majątku
należącym do Ludwika Hieronima Morstina (rok później uczestniczy w II
Zjeździe).

1929
• ukazuje się tom Rzecz czarnoleska,
• podpisuje list protestacyjny w sprawie stosunków panujących
w zakładzie poprawczym w Studzieńcu,
• warszawski Teatr Polski wystawia Rewizora Gogola w przekładzie
Tuwima,
• w październiku w dzienniku PPS „Robotnik” ukazuje się wiersz Do
prostego człowieka ze słynną frazą „Rżnij karabinem w bruk ulicy...”, który
wywołuje falę ataków na Tuwima w prasie prawicowej i wojskowej.

1931
• protestuje przeciwko uwięzieniu polityków opozycji w twierdzy
w Brześciu,
• przestaje istnieć Qui pro Quo, na jego miejsce Tuwim, Fryderyk Jarosy
i Marian Hemar zakładają własny – Kabaret Komików Banda,
• pierwsze ataki agorafobii, która będzie się nasilać w kolejnych latach.

1933
• publikuje tom Biblia cygańska i inne wiersze, ukazują się także Wiersze
zebrane.

1934
• wychodzi tom satyr i humoresek Jarmark rymów,
• w podręczniku Czytanka do II klasy Mariana Falskiego ukazują się
wiersze Tuwima: Abecadło, Figielek i Bambo,
• współredaguje „Szpargały”, pismo poświęcone zbieractwu książek oraz
„wszelkich osobliwości bibliofilskich”.

1935
• w lutym na łamach „Wiadomości Literackich” ukazują się wiersze dla
dzieci Tuwima, ale najsłynniejsze: Lokomotywę i Ptasie radio opublikuje
rok później,
• umiera ojciec poety, niedługo potem matka trafia do zakładu dla
nerwowo chorych,
• wychodzi Polski słownik pijacki i antologia bachiczna,
• zajmuje pierwsze miejsce w plebiscycie czytelników „Wiadomości
Literackich”: Kogo wybralibyśmy do Akademii Niezależnych, gdyby taka
akademia istniała?
• otrzymuje Złoty Wawrzyn Akademicki za wybitną twórczość literacką,
• rozpoczyna współpracę z kabaretem Cyrulik Warszawski,
• publikuje antysanacyjny cykl Z wierszy o państwie.

1936
• podczas pobytu latem w majątku Sikorz koło Płocka pisze Bal w Operze;
poemat krąży w odpisach wśród znajomych poety; zostanie opublikowany
dopiero w 1946 roku,
• rozpoczyna współpracę z tygodnikiem „Szpilki”,
• ukazuje się kolejny tom wierszy Treść gorejąca,
• we wrześniu w Cyruliku Warszawskim odbywa się premiera satyrycznego
wodewilu (współautorem był Marian Hemar) Kariera Alfa Omegi, którego
bohaterem jest Jan Kiepura,
• wychodzi tom przekładów wierszy Aleksandra Puszkina – Lutnia
Puszkina,
• w nakładzie 30 egzemplarzy ukazuje się nielegalnie Wiersz, w którym
autor grzecznie, ale stanowczo uprasza liczne zastępy bliźnich, aby go
w dupę pocałowali.

1938
• w wydawnictwie J. Przeworskiego ukazują się cztery książeczki
z wierszami dla dzieci: jako pierwsza Lokomotywa, później O panu
Tralalińskim, Słoń Trąbalski, wreszcie Zosia Samosia i inne wierszyki.

1939
• po atakach w prasie rządowej w Ministerstwie Spraw Wojskowych
powstaje wniosek o internowanie Tuwima w Berezie Kartuskiej,
• po zamknięciu Cyrulika Warszawskiego poeta rozpoczyna współpracę
z kolejnym kabaretem – Ali-Baba,
• 1 września w Ali Babie odbywa się premiera rewii Tuwima, Andrzeja
Własta, Jerzego Jurandota i Mariana Hemara – Pakty i fakty, a 2 września
w Teatrze Letnim farsy J.N. Nestroya Serce w rozterce, czyli ślusarz widmo
w adaptacji Tuwima,
• 5 września wyrusza z żoną do Rumunii, a stamtąd do Francji.

1940
• zgłasza się do wojska, ale zostaje uznany za niezdolnego do służby,
rozpoczyna współpracę z wydawanymi w Londynie przez Mieczysława
Grydzewskiego „Wiadomościami Polskimi”,
• po ataku Niemiec na Francję wyjeżdża do Portugalii, a stamtąd w lipcu
na pokładzie statku Angola płynie do Brazylii; w sierpniu jest już w Rio de
Janeiro,
• pod koniec listopada zaczyna pisać Kwiaty polskie.

1941
• po dziewięciu miesiącach pobytu w Brazylii otrzymuje wizę amerykańską
i płynie do Nowego Jorku,
• nawiązuje współpracę z polonijnymi środowiskami komunistycznymi,
a po agresji Niemiec hitlerowskich na ZSRR nawołuje do sojuszu
ze Stalinem,
• w listopadzie zrywa z „Wiadomościami Polskimi”, krytykuje pismo
za negatywne stanowisko wobec układu zawartego przez rząd Władysława
Sikorskiego ze Związkiem Sowieckim.

1942
• przyjaźń z Tuwimem z powodu jego „ślepej miłości do bolszewików”
zrywa najpierw Lechoń, a po nim Wierzyński,
• poeta rozpoczyna współpracę z wydawanym w Londynie przez Antoniego
Słonimskiego miesięcznikiem „Nowa Polska”,
• odbywa szereg spotkań w środowiskach robotniczych Polonii, na które
przychodzi po kilkaset, w Detroit nawet tysiąc dwieście osób,
• podczas likwidacji getta w Otwocku zabita zostaje matka poety.

1943
• angażuje się coraz bardziej w działalność polityczną, występuje
na wiecach Narodowej Rady Amerykańsko-Sowieckiej Przyjaźni, potępia
działalność antysowieckich („faszystowskich”) organizacji polonijnych.

1944
• po wkroczeniu w lipcu 1944 roku do Polski (w „jałtańskich” granicach)
Armii Czerwonej wysyła depeszę do pisarzy radzieckich „w związku
z wyzwoleniem Polski”,
• publikuje w „Nowej Polsce” artykuł My, Żydzi Polscy, przedrukowany
następnie przez pisma w Polsce i Izraelu.

1945
• w styczniu w depeszy Do mieszkańców Łodzi zapowiada powrót
do Polski,
• podpisuje Deklarację przedstawicieli Polonii amerykańskiej
solidaryzującą się z uchwałami konferencji krymskiej, stanowisko
prokomunistycznych środowisk polskich w USA popierających ustalony
w Jałcie powojenny podział Europy.

1946
• 12 maja wypływa z Nowego Jorku do Londynu,
• 7 czerwca przypływa do Gdyni, po kilku dniach leci samolotem
do Warszawy,
• otrzymuje duże mieszkanie w kamienicy przy ul. Wiejskiej 14 jeden
z niewielu wtedy w stolicy samochodów,
• zostaje przyjęty przez prezydenta Bolesława Bieruta,
• tygodnik „Szpilki” publikuje (z ingerencjami cenzury) Bal w Operze,
• obejmuje kierownictwo Teatru Muzycznego Domu Wojska Polskiego.

1947
• w lutym Tuwimowie adoptują pięcioletnią dziewczynkę Ewę, która
straciła rodziców w czasie wojny,
• odnajduje grób matki i przenosi ciało na cmentarz żydowski w Łodzi,
• ukazuje się Wybór poezji Tuwima z lat 1914–1939.

1948
• zostaje dyrektorem literackim Teatru Nowego w Warszawie,
• na zaproszenie Związku Pisarzy Radzieckich wyjeżdża do Moskwy
na uroczystości z okazji święta 1 Maja,
• w sierpniu bierze udział w Światowym Kongresie Intelektualistów
w Obronie Pokoju we Wrocławiu.

1949
• po kilku latach oczekiwania ukazują się Kwiaty polskie,
• Tuwim otrzymuje od rządu willę w Aninie,
• przechodzi poważną operację żołądka,
• zostaje doktorem honoris causa Uniwersytetu Łódzkiego i otrzymuje
order Sztandaru Pracy I klasy,
• zostaje redaktorem rubryki „Cicer cum caule” w miesięczniku „Problemy”,
• w grudniu w organie KC PZPR „Trybuna Ludu” publikuje z okazji 70.
rocznicy urodzin przywódcy ZSRR artykuł O Stalinie.

1950
• zostaje członkiem Zarządu Głównego Towarzystwa Przyjaźni Polsko-
Radzieckiej,
• ukazuje się zaplanowany i układany jeszcze przed wojną zbiór Pegaz
dęba, czyli panopticum poetyckie.

1951
• w Teatrze Polskim odbywa się premiera Mądremu biada Aleksandra
Gribojedowa w tłumaczeniu i adaptacji Tuwima,
• rezygnuje z funkcji kierownika artystycznego Teatru Nowego,
• w 25-lecie śmierci Feliksa Dzierżyńskiego ukazuje się tłumaczenie
poematu Feliks Aleksandra Bezymienskiego,
• otrzymuje Nagrodę Państwową I stopnia za twórczość poetycką
i przekładową.

1952
• w styczniu przenosi się wraz z żoną z mieszkania przy ul. Wiejskiej
na Nowy Świat 25,
• ogłasza list otwarty do Bolesława Bieruta z okazji 60. rocznicy jego
urodzin.

1953
• po śmierci Józefa Stalina publikuje w „Trybunie Ludu” artykuł Potęga,
której nic nie złamie,
• w lipcu w „Przekroju” ukazuje się prośba Tuwima do czytelników
o nadsyłanie materiałów do Nowego Pana Jowialskiego, czyli słownika
sowizdrzalskiego,
• w listopadzie zostaje kierownikiem literackim nowego Państwowego
Zespołu Pieśni i Tańca „Warszawa”,
• na początku grudnia bierze udział w pogrzebie Konstantego Ildefonsa
Gałczyńskiego,
• umiera 27 grudnia podczas pobytu w domu ZAiKS-u Halama
w Zakopanem, zostaje pochowany 30 grudnia w Alei Zasłużonych
Cmentarza Powązkowskiego w Warszawie.
Nie tak wyobrażał sobie życie w Polsce

ROZMOWA Z EWĄ TUWIM-WOŹNIAK, CÓRKĄ JULIANA TUWIMA


MARIUSZ URBANEK – Jakie słowo przychodzi Pani do głowy jako


pierwsze, kiedy słyszy Pani nazwisko Julian Tuwim? Poeta czy ojciec?
EWA TUWIM-WOŹNIAK – Te słowa, oba naraz znaczą przede wszystkim
– poeta.
– A kiedy myśli Pani o nim: ojciec?
– Wtedy, kiedy przypominam sobie jego twarz, postać i zdarzenia
z naszego życia.
– Pamięta Pani wasze pierwsze spotkanie?
– To było spotkanie z dwojgiem pięknych i serdecznych ludzi, niezwykłe
wydarzenie w moim życiu. W domu dziecka, jak nazwano sierocińce
po wojnie, byłam po prostu jednym z wielu dzieci. Traktowano nas dobrze,
ale jako całość, grupę. A tu nagle ktoś zwrócił uwagę właśnie na mnie.
– Jacy byli?
– Mama była jeszcze bardzo piękna. On może nie był piękny
w potocznym rozumieniu tego słowa, ale miał ogromny urok. Był już
właściwie starcem.
– Miał niespełna pięćdziesiąt trzy lata.
– Tak, i byli w jednym wieku, ale on wyglądał dużo starzej, źle. Był
zupełnie siwy, robił wrażenie bardzo zmęczonego. Tylko w oczach miał coś
ogromnie żywego.
– Panią przywieziono Tuwimom do domu. Poznaliście się wcześniej?
– Nie. Pewnego dnia ubrano mnie jak na tamte czasy bardzo ładnie
i zawieziono z Domu Dziecka w Otwocku na ulicę Wiejską w Warszawie.
Ale rodzice wiedzieli o mnie już przedtem dość dużo, mieli też moją
fotografię. Później dowiedziałam się, że w Przemyślu, gdzie znajdował się
dom dziecka, w którym byłam przez parę lat, zanim na krótko trafiłam
do Otwocka, mieli znajomego. Pamiętam, że któregoś dnia zapytano nas
tam, kto chce jechać do Warszawy. Zgłosiłam się ja i jeden chłopiec. Być
może czułam, że w dużym mieście łatwiej znajdę rodziców? Tak trafiłam
do Otwocka i tam rodzice chyba zobaczyli mnie po raz pierwszy z bliska.
– Widziała Pani, jak przychodzili i oglądali dzieci?
– Nie widziałam ich nigdy przed spotkaniem w ich domu.
– Hanna Krall w Sublokatorce opisuje wizytę Juliana Tuwima
w sierocińcu. Miał ominąć grupę starszych dzieci, które czekały na niego
jak na castingu i od razu poszedł do młodszych.
– Ani nie czytałam, ani nie kwestionuję tej relacji, ale nie wierzę
absolutnie w to, żeby mój ojciec mógł zgodzić się na wzięcie udziału w tak
bolesnej dla dzieci procedurze. Może wieść o jego przyjściu jakoś się
rozniosła, ale jestem przekonana, że na pewno sobie tego nie życzył. Był
bardzo wrażliwy i nie zniósłby myśli o zranieniu dzieci. Jestem pewna,
że on po prostu szedł obejrzeć mnie, a może jeszcze jakieś inne małe
i nieświadome tego dziecko, o którym mu wcześniej mówiono.
– Dlaczego wybrano właśnie Panią?
– Sadzę, że wybrano mnie na podstawie informacji na temat mojego
usposobienia, opinii wychowawców. Rodzice uznali, że w sytuacji, w jakiej
są, to będzie najlepszy wybór.
– Dobrze ułożona, pogodna, cicha dziewczynka?
– To, że byłam dziewczynką, na pewno miało znaczenie. Z listów ojca
do mamy, które znajdują się w Muzeum Literatury w Warszawie, wynika,
że kiedy w młodości rozmawiali o dziecku, miała to być dziewczynka.
Po wojnie, kiedy ojciec miał już poważne problemy ze zdrowiem, było
bardzo prawdopodobne, że wychowaniem dziecka dłużej będzie zajmować
się mama, a przecież i dziś uważa się, że samotnej matce łatwiej wychować
dorastająca córkę niż syna. Rodzice nie mogliby raczej poświęcić
wystarczająco dużo czasu dziecku trudnemu, niespokojnemu. Ktoś mnie
wytypował najprawdopodobniej z myślą o tym wszystkim.
– Mówiła Pani do nich od razu „mamo” i „tato”?
– Mama zaproponowała, chyba z powodu ich wieku, żebym mówiła
do nich „ciociu” i „wujku”, ale ja po prostu bardzo chciałam mieć rodziców.
– Dowiedziała się Pani kiedykolwiek, kim byli Pani biologiczni rodzice?
– Wiem od mamy, że jeszcze długo po zaadoptowaniu mnie bali się,
że moi biologiczni rodzice pewnego dnia zgłoszą się, żeby mnie zabrać. Ale
nic takiego się nie zdarzyło. Jako dziecko uznałam za oczywiste, że skoro
mnie nie odebrali, to nie żyją. Próbę dowiedzenia się czegoś na ich temat
podjęłam dopiero bardzo wiele lat po śmierci mamy, ale nie mogę
opowiedzieć o jej rezultatach, bo osoba, której to dotyczy, nie wyraziła
na to zgody.
– Kiedy uświadomiła sobie Pani, że Pani tata to TEN Tuwim, autor
wierszyków ze szkolnego elementarza?
– W szkole było to oczywiste. Po prostu przedstawiano mnie jako córkę
Juliana Tuwima. Ale nic szczególnego z tego nie wynikało. Ja też nie
czułam, żeby to było coś nadzwyczajnego. Proszę uwierzyć, że dla dziecka
z sierocińca zmiana w życiu polegająca na znalezieniu ojca i matki to
wystarczająco ogromne wydarzenie. To, kim oni byli, nie miało już
większego znaczenia.
– Trafiła Pani do Tuwimów w lutym 1947 roku.
– Tak, niedługo potem skończyłam sześć lat. To znaczy, po konsultacji
z lekarzem, rodzice ustalili, że wkrótce skończę sześć lat i zaproponowali,
żebym sama wybrała dokładną datę swoich urodzin. Wskazałam datę
przypadającą niedługo potem, żeby móc te urodziny szybko świętować.
– Prawdziwa data nie była znana?
– Mogła być nieznana, bo do domu dziecka w Przemyślu przyprowadził
mnie ktoś, kto znalazł mnie samotnie wędrującą po drodze. A jeśli nawet
była znana, to może rodzice woleli ją zmienić, żeby nie można było mnie
odnaleźć po adopcji, bo, jak wielu przybranych rodziców uważali, że to
byłoby tragiczne i dla nich, i dla mnie. Imię też zmieniłam. Zapytali, jak
chcę się nazywać. Wybrałam imię Ewa, nie wiem dlaczego, podobało mi
się. W domu dziecka w Przemyślu miałam inne imię, ale je też mi nadano,
kiedy zostałam tam przyjęta.
– Jak wyglądała domowa codzienność? Tuwim interesował się Pani
szkołą? Pomagał w odrabianiu lekcji? Sprawdzał, czy nauczyła się Pani
wierszyków? Wchodził w rolę ojca?
– Nie musiał pomagać mi w odrabianiu lekcji, bo nauka w pierwszych
latach szkoły podstawowej nie sprawiała mi trudności. Natomiast,
co pewien czas, kiedy czuł się lepiej i nie był pochłonięty pracą, bawił się
ze mną i uczył mnie masy rzeczy. Zwykle, jako temat zabaw wybierał to,
co interesowało jego samego, oczywiście dostosowując się do moich
możliwości. Zarażał mnie swoimi pasjami. Był starszy od ojców większości
moich kolegów i koleżanek, i słaby, więc kiedy uczyłam się jeździć
na rowerze, nie biegał za mną, trzymając siodełko. Nie opowiadał mi też
o swoim życiu (poza wspomnieniami o zabawach z pieskiem Dżońciem),
ale często pytał, o czym myślę i pisał do mnie listy, kiedy byłam poza
domem. Do dziś mam parę z nich.
– Co to znaczy, że bawił się z Panią co jakiś czas?
– Co kilka dni. Częściej na początku, przez pierwsze dwa lata, kiedy
rzadziej chorował. Rozwiązywał wtedy ze mną proste zadania
matematyczne, ale takie spoza programu szkolnego. Bawiliśmy się też
w zabawy lingwistyczne. Pokazywał mi, jak układać i rozwiązywać rebusy.
To było bardzo ciekawe, bo wcześniej nie wiedziałam nawet, że coś takiego
istnieje. Do dziś mam dość długi list, napisany do ojca, w którym
wszystkie słowa zaczynają się na tę samą literę. Bardzo cieszyło go to,
że mnie takie rzeczy bawią. W pierwszych latach wypytywał też o to,
co pamiętam z wczesnego dzieciństwa i zapisał moją relację w 1947 roku.
– A matka? On był od zabaw i wygłupów, a ona?
– Były żarciki i nadawanie mi żartobliwych przezwisk, ale nie było
w naszych zabawach żadnych dziecięcych wygłupów. Ojciec był moim
nauczycielem i traktował to bardzo poważnie. Tłumaczył mi na przykład,
jak się podnosi liczby do potęgi. Mama zajmowała się uzupełnianiem
mojego „wykształcenia” z zakresu wiedzy tak elementarnej, jak choćby to,
że krówka robi „muuu”, a piesek „hau, hau”. W domu dziecka nie było
czasu na taką naukę. Zajmowała się też moimi ubraniami, planowała,
co będziemy jeść. Myślała o zdrowiu, o tym, że muszę iść na badania
i do dentysty. Była bardzo opiekuńcza.
– Rodzice mieli czas dla Pani?
– Jak wszyscy dorośli w okresie powojennym, mieli mnóstwo spraw,
które dotyczyły tylko ich i których ja nie rozumiałam. Wiedziałam, że nie
mogą spędzać ze mną dużo czasu. Ojciec obserwował mnie jednak często
z rozczuleniem i zwracał uwagę mamie na jakieś moje gesty, które
wydawał mu się urocze. Jakimś siódmym zmysłem, nie ucząc się jeszcze
języka angielskiego, rozumiałam, co miał na myśli, mówiąc do mamy:
„Look at her!”. Z dumą przedstawiał mnie swoim przyjaciołom. To było dla
mnie ważniejsze niż jakiekolwiek inne zabawy, na które nie miał czasu ani
sił. Zresztą to nie były czasy, kiedy rodzice brali udział w życiu dziecka tak
intensywnie, jaki niektórzy robią to dziś. Przynajmniej nie w środowisku,
w jakim my żyliśmy. Wszystkie święta obchodziliśmy jednak razem.
Rodzice dowiadywali się, co chciałabym dostać pod choinkę albo
na urodziny i z zachwytem przyjmowali ode mnie kolejną laurkę na swoje
święta. Zawsze starali się spełniać moje życzenia, zresztą bardzo skromne
w porównaniu z tym, czego dzieci oczekują dziś.
– Ale na wakacje wyjeżdżała Pani z kuzynką Tuwima Ewą Drozdowską.
– Nie na wszystkie wakacje. Z rodzicami wyjechałam kilka razy
w miejsca, gdzie małych dzieci było niewiele. Ale starali się o to, żebym
przebywała w towarzystwie dzieci. Nasza rodzina, jak wiele rodzin w tych
czasach, była nieliczna. Starszą kuzynkę ojca, Ewę Drozdowską, nazywałam
„babcią”. Jej syn zginął w czasie wojny, ale miała córkę i dwoje wnuków,
moich jedynych kuzynów. Wspólne wakacje były potrzebne nam
wszystkim. Wielokrotnie wysyłano mnie też na kolonie letnie z dziećmi
z różnych środowisk.
– Powiedziała Pani kiedyś, że nie sądzi, by Tuwimowie naprawdę czuli
potrzebę posiadania dzieci. Dlaczego Pani tak myśli?
– Mówiłam tylko, że zdecydowali się na zaadoptowanie mnie nie
w takim momencie swego życia, w jakim większość ludzi decyduje się
na powiększenie rodziny i nie po to, żeby zrealizować marzenia
o posiadaniu dziecka, ale dlatego, żeby jeszcze jedno z osieroconych
w wojnie dzieci znalazło dom. Żeby moja wypowiedź nie była więcej źle
interpretowana, dodam, że jak wiem z rozmów z matką, oboje chcieli mieć
dziecko, ale ojciec panicznie bał się o nią, wiedząc, że w ich rodzinie i wśród
znajomych zdarzyły się przypadki poważnego zagrożenia dla życia przyszłej
matki. Ale mimo chorób i niepokojów, jakie przeżywali, od pierwszego
dnia naszego wspólnego życia bardzo starali się, żebym była szczęśliwa.
– Często mówił i pisał o wyrzutach sumienia, kompleksie
nieuczestniczenia, poczuciu winy, że był w czasie wojny nieobecny, zostawił
tu przecież matkę. Sądzi Pani, że to mógł być powód?
– Tak, myślę, że ten kompleks mógł istnieć i że mogło to wpłynąć nie
tylko na decyzję o zaadoptowaniu dziecka, ale też na decyzję o powrocie
do Polski. Choć na pewno zdawał sobie sprawę z tego, że jego poczucie
winy nie było uzasadnione, bo w 1939 roku nie mógł przecież zostać
w Polsce, narażając siebie na pewną śmierć, a matkę na szok z tym
związany. Nie mógł też z chorą matką uciekać. Myślę, że po zakończeniu
wojny czuł, że powinien być tam, gdzie są ludzie, którzy, choć przeżyli
wojnę, to zostali bez środków do życia, okaleczeni, osieroceni i których
najbliżsi zginęli albo są na zesłaniu.
– Miała Pani wtedy świadomość, że żyje w luksusie niedostępnym
większości dzieci?
– Dopiero w drugim z mieszkań, które zajmowaliśmy w Warszawie,
miałam własny pokój. Ale w mieście pełnym ruin oczywiście samo
posiadanie kilkupokojowego mieszkania dla jednej tylko rodziny było
niedoścignionym marzeniem wielu ludzi. Sytuacja zmieniła się dodatkowo,
kiedy rodzice odbudowali użyczony im przez rząd, zniszczony w czasie
wojny dom w Aninie. Tak, zdawałam sobie sprawę, że żyjemy w luksusie.
Im byłam starsza, tym trudniej było mi to zaakceptować. Normalne jest,
że dzieci chcą być takie jak inne, nie wyróżniać się. W domu i w szkole
kładziono nacisk na to, że wszyscy powinni dzielić się z innymi tym,
co posiadają. I ja tego luksusu naprawdę nie potrzebowałam.
Najważniejsze było, że miałam rodziców.
– Mówiła Pani, że wstydziła się zapraszać koleżanki do willi w Aninie,
bo one takich pięknych domów nie miały.
– Tak. Nie chciałam być zmuszona do tłumaczenia koleżankom –
a uważałam, że byłoby to konieczne – iż ojciec, cierpiący na agorafobię,
w mieście nigdy nie poruszał się piechotą i sam. Nawet jadąc gdzieś autem,
robił to zawsze w towarzystwie mamy. Dom w Aninie był rzeczywiście
duży i piękny, choć bardzo nowoczesny i prosty. Miał ogród i taras. I tam
ojciec mógł wychodzić z domu sam. Zwykle ograniczał się do wyjścia
na taras, zawsze z laską.
– W Warszawie też nie zapraszała Pani koleżanek?
– Tam przychodziły koleżanki i koledzy ze szkoły. Pamiętam któreś moje
urodziny, kiedy siedzieliśmy w pokoju trochę skrępowani, nie mając
pomysłu, co robić. Weszli rodzice, zobaczyli nas takich milczących
i powiedzieli, że nauczą wszystkich tańczyć, bo na każdej zabawie powinny
być tańce. Ustawili nas w pary i pokazali kroki walca.
– Nie było przypominania: Ewuniu, proszę być cicho, tata pracuje?
– Nie, ale ja byłam dzieckiem cichym, lubiłam czytać książki.
– Dzieci, które przychodziły, były dziećmi z podwórka i szkoły czy dziećmi
znajomych rodziców, wybieranymi?
– Na Wiejskiej przychodziła córeczka krawcowej z sąsiedztwa,
a na Nowym Świecie nie było już typowego podwórka. Tam raczej
przychodziły dzieci z mojej klasy.
– We wspomnieniach o Julianie Tuwimie są dwie anegdoty dotyczące
Pani. Jerzemu Ficowskiemu ojciec opowiedział, że zawiesiła Pani na butelce
koniaku karteczkę z prośbą: „Tatusiu, nie pij!”. Rzeczywiście pił dużo?
– Nie był alkoholikiem, ale bardzo źle się po alkoholu czuł. Znikał
na wiele godzin w swoim pokoju, leżał. Nie miałam wtedy do niego
dostępu.
– Druga jest o tym, jak w obecności jakiejś dziennikarki Tuwim zapytał
Panią, jak nazywa się taki stan, kiedy w domu robi się okropnie nudno.
Odpowiedziała Pani: „egzystencjalizm”.
– Tej historii nie pamiętam. Ale mogło tak być. Lubił się mną
popisywać.
– Napisał wiersz Do córki w Zakopanem, w którym kazał Pani kłaniać
się polskiej przyrodzie, ludziom ciężkiej pracy: nauczycielkom, drukarzom
i górnikom, wiersz, którym zachwycił się Jan Lechoń: „Nie ma rady
na prawdziwą poezję, na prawdziwego poetę. Bucha ta poezja z owego
wiersza bezczelnie głupiego albo bezczelnie podłego – bo przecież niewolę
nazywa ten wariat wolnością”. Mógłby ten wiersz uchodzić
za spontaniczny, dodał, gdyby wyrzucić z niego zwrotkę, w której Tuwim
każe córce położyć kwiat tam, gdzie mieszkał Lenin, przyjaciel „prostych
ludzi”. Dawał Pani takie rady i polecenia?
– Ojciec nie wychowywał mnie w podziwie dla żadnego przywódcy
komunistycznego. Nietrudno zauważyć, z jaką emfazą podkreśla w wierszu,
co i kogo jego córka powinna czcić, a także jak bardzo konwencjonalny
i niewiele znaczący jest zalecony przez niego gest w stosunku do tego
ideologa, który w wierszu ma rolę podrzędną (jest tylko przyjacielem tych,
którym córka ma się nisko kłaniać). Prawdziwa poezja ma często wiele
warstw, jest rodzajem szyfru.
– Myśli Pani, że napisał ten wiersz, bo uważał, że musi? A listy
do Bieruta i artykuł po śmierci Stalina?
– Jestem przekonana, że zakończenie tego wiersza i podziękowania dla
Bieruta napisał, bo od tego zależało, czy osiągnie coś w sprawach ludzi,
za którymi się wstawiał, albo dlatego że już w tym okresie nie
uwzględniano jego próśb i usłyszał, że pisze za mało takich wierszy, jakich
od niego oczekiwano. Rządzący hołdowali wówczas zasadzie „Kto nie jest
z nami, ten wróg”, a wrogów i ich rodziny karano surowo. Musiał więc
wyrażać podziw dla Stalina i żal po jego śmierci.
– Nigdy nie mówił przy Pani dobrze o Bierucie, Leninie czy Stalinie?
– Nigdy. Ale też nie krytykował przy mnie ówczesnej rzeczywistości.
Myślę, że nie rozmawiał ze mną o polityce, dlatego że starał się mnie
chronić przed tym, co mogłoby się zdarzyć, gdybym powtórzyła jakieś jego
krytyczne słowa. Trudno się temu dziwić – kiedy umarł, miałam tylko
dwanaście lat, nie mógł na mnie polegać. Ale ja, jak to często bywa,
z rozmów dorosłych słyszałam więcej, niż im się zdawało. Pamiętam dzień
śmierci Stalina, 5 marca 1953 roku. Płakałam, bo było mi smutno na samą
myśl o umieraniu i dlatego że w szkole wszyscy mówili, iż umarł ktoś
dobry. Usłyszałam, jak ojciec mówi szeptem do znajomych, którzy u nas
wtedy byli: „Zobaczcie, płacze”.
– Był zaskoczony?
– Myślę, że nie był zaskoczony, bo wiedział, co dzieciom mówią w szkole,
ale trudno było mu znieść to, że nie może powiedzieć mi prawdy.
– Jak wyglądał dzień w domu Tuwimów? Przyjmowali gości, sami
bywali?
– Rzadko. To był bardzo cichy i spokojny dom. Ludzie przychodzili raczej
pojedynczo, nie pamiętam jakichś hucznych przyjęć. Przychodziła
oczywiście Irena, ojca siostra z mężem, raz czy dwa razy Leopold Staff,
Gałczyńscy, Iwaszkiewicz i Broniewski, bywał Jerzy Ficowski, Jerzy Zaruba,
Jerzy Macierakowski z Teatru Nowego, Adam Tarn z żoną, ale wszyscy szli
od razu do gabinetu ojca i tam ich rodzice przyjmowali. Mama spotykała
się z przyjaciółkami raczej poza domem, w kawiarni. Do domu
przychodziły czasem te najbliższe, też pojedynczo.
– Wspólnych wyjść rodziców nie było?
– Oczywiście razem też wychodzili, zwykle na spotkania w jakiejś
większej grupie. Wyjeżdżali rzadko. Kiedy w 1948 roku pojechali
do Moskwy, wróciłam na około dwa tygodnie do domu dziecka
w Otwocku. Kiedy wyjeżdżali później, w domu był już zawsze ktoś, kto się
mną opiekował. Wszyscy troje wyjechaliśmy raz przynajmniej do Krzyżatki
i do Nieborowa. Chodziliśmy też do teatru, gdzie ojciec był dyrektorem. To
zawsze było ogromne święto i wielka dla mnie przyjemność.
– Jakim byli małżeństwem? Wśród wielu wspomnień o Tuwimie
Stefania pojawia się rzadko. To on bywa, bryluje, bawi się, ona jest
w cieniu. A jednak poświęca jej wiersze, w czasie wojny opisuje w listach
jej zaradność i ofiarność.
– Odkąd byłam z nimi, mama opiekowała się tatą. Kiedy czuł się lepiej
i pracował, spotykał się z ludźmi, a mama dbała, by mógł to robić. Nigdy
nie słyszałam, żeby się kłócili. Były między nimi czułość i porozumienie.
Myślę, że byli dobrym małżeństwem.
– Czyli opiekunka i muza. A jednak Magdalena Samozwaniec i Irena
Krzywicka nie pisały o Stefanii Tuwimowej dobrze: lalkowata, zimna,
zakochana w sobie.
– Pisały bardzo złośliwie. Oczywiście, chciała się podobać, dbała o siebie,
długo była bardzo piękna. Nie znosiła mówienia o chorobach, nawet
w późnym wieku nigdy się na nic nie skarżyła. Wobec mego ojca i mnie
była bardzo opiekuńcza, ale miała do wielu spraw dystans.
– Irena Krzywicka napisała, że Stefa twierdzi z „osobliwą dumą”,
iż „wierszy Julka nie czyta”.
– Jeśli naprawdę tak mawiała, to jestem pewna, że pani Krzywicka nie
zrozumiała purenonsensowego żartu zawartego w tym twierdzeniu. Może
powiedziała tak, bo nie chciała odpowiadać na pytania, czy jej się te
wiersze podobają. Nie lubiła takich pytań, a to był dobry sposób. Ta
wypowiedź dowodziła, że nie bała się oskarżeń, że jest głupia i niegodna
ojca. Mnie zawsze mówiła, że jeśli mam jakiś problem, to najlepiej żebym
poszła do taty, bo on jest poetą, więc na pewno mnie zrozumie.
– Była Pani z rodzicami w Zakopanem, gdy Tuwim zmarł?
– Tak.
– Jak Pani zapamiętała jego śmierć? Miała Pani już dwanaście lat.
– Spodziewałam się tego i bałam przez cały ostatni rok jego życia.
Wiedziałam, że jest ciężko chory, w domu była cały czas pielęgniarka,
czułam, że dzieje się coś złego. Wtedy w Zakopanem, słysząc, że coś się
stało, zajrzałam do pokoju ojca, ale powiedziano mi, żebym wyszła. Nie
zobaczyłam go więcej.
– Powiedziała Pani w jednym z wywiadów, że ojciec chciał popełnić
samobójstwo. To opinia matki?
– Nie rozmawiałam z nią nigdy na ten temat, zresztą z nikim do 2011
roku, kiedy udzieliłam tamtego wywiadu. Chyba nie podzieliłabym się
do końca z nikim tą moją interpretacją pewnych zdarzeń, których byłam
świadkiem, gdyby nie fakt, że mój bliski znajomy, profesor uniwersytetu
w Sztokholmie, Leonard Neuger, opowiedział mi, a potem opisał swoje
spotkanie z profesor uniwersytetu Jagiellońskiego Marią Dłuską, która
znała ojca od czasów przedwojennych, zresztą dobrze znała wszystkich
skamandrytów. Ona nie miała wątpliwości, że śmierć ojca była wynikiem
jego wyboru.
– Kiedy była już Pani dorosła, matka też nie opowiadała, jakim Tuwim
był człowiekiem i mężem?
– Niewiele, mama nigdy nie lubiła zwierzeń, była bardzo dyskretna. Ale
w ostatnich latach swojego życia rozmawiała ze mną więcej. Właśnie
wtedy opowiedziała mi o jego strachu, że może jej się zdarzyć coś złego,
kiedy będzie oczekiwać dziecka i o tym, jak często w ostatnich latach życia
potrzebował jej obecności, bo tylko jej mógł opowiedzieć o swoich
niepokojach.
– Bał się?
– Profesor Maria Dłuska powiedziała jeszcze Leonardowi Neugerowi,
że ojciec żył w okropnym strachu. Wyjechać z Polski już nie mógł, a bał się,
że prędzej czy później zostanie aresztowany. Czy dostawał jakieś konkretne
groźby, nie wiem. Wiem natomiast, że pomagał wielu osobom i że sfery
rządowe miały mu to za złe. Krótko po powrocie do Polski prosił Bieruta
o łaskę dla skazanego na śmierć poety i żołnierza NSZ Jerzego
Kozarzewskiego i jego pięciu towarzyszy. Jeszcze w tym samym roku
uzyskał ułaskawienie dla skazanego na śmierć Mirosława Ostromęckiego.
Ryszardowi Eigerowi pomógł wrócić z Syberii i wyemigrować do Szwecji.
Sama słyszałam, jak mówił mamie, że ostrzeżono go, iż nie po to wrócił
do Polski, żeby bronić „morderców i innych przestępców”.
– Poczuł się po powrocie do kraju oszukany?
– Na pewno nie tak wyobrażał sobie życie w Polsce, kiedy planował
powrót. Nie spodziewał się, że rządzący w Polsce komuniści będą żądać
od poetów i innych artystów, żeby dostosowywali się do ich wskazówek
i dopuszczą do takiego uzależnienia Polski od Związku Sowieckiego, jakie
miało miejsce. Nie przewidział też, że polski antysemityzm przetrwa wojnę
i pogłębi się jeszcze między innymi z powodu tej zależności. Posiadam jego
własnoręczną notatkę, z której wynika, że był z tego powodu załamany.
A kiedy okazało się, że nie pisze tyle i nie tak, jak tego oczekiwano, to
Kwiaty polskie zostały uznane za utwór burżuazyjny, nieciekawy, ale
również niebezpieczny, bo była w nim też krytyka Związku Radzieckiego.
Niektóre fragmenty zostały z tego powodu usunięte przez cenzurę.
– Po śmierci Tuwima Pani matka praktycznie zniknęła z życia
publicznego. Nie wypowiadała się o mężu, nie udzielała wywiadów, nie
została narodową wdową, jak choćby Wanda Broniewska.
– Nikt jej o to nie prosił. Rządzący nie mieli powodu, żeby przypominać
o istnieniu poety, który nie spełnił ich oczekiwań. Postawili na niego,
zainwestowali, a on ich zawiódł.
– Mówiła Pani o tym?
– Nie, to moja interpretacja. Ale myślę, że w jej przypadku jakiekolwiek
publiczne celebrowanie pamięci taty w ogóle nie wchodziło w rachubę.
– Zachowała willę w Aninie jeszcze przez kilka lat po śmierci Pani ojca.
– To było może osiem, może dziesięć lat, nie pamiętam. Potem
powiedziała mi, że zażądano od niej zwrotu domu; nie miała zresztą
pieniędzy, żeby go utrzymać. Żyłyśmy z praw autorskich do utworów ojca.
Mamie zostało mieszkanie na Nowym Świecie.
Zamieniła je na dwa malutkie mieszkania w kamienicy w Alei
Wyzwolenia. W jednym żyła ona, w drugim, identycznym, ale piętro niżej,
ja z mężem. Mieszkałam tam do 1966 roku, kiedy wyemigrowaliśmy.
– Mama nie chciała wyjechać z Panią?
– Nie. Odwiedzała nas, ale zostać na stałe nie chciała. Z tego samego
powodu, dla którego nie chcieli zostać z ojcem w USA. To był obcy kraj,
w którym czuli się źle. Wszystko było inne niż w Polsce, nieprawdziwe.
Mama zmarła w 1991 roku.
– Czyta Pani dziś wiersze Juliana Tuwima?
– Czytam je wciąż na nowo, bo dzięki temu ciągle dowiaduję się o nim
czegoś, czego przedtem nie wiedziałam. Wiersze się oczywiście nie zmieniły,
ale z biegiem czasu ja, zmieniając się, dostrzegam w nich nowe treści
i inaczej je rozumiem.

Warszawa, sierpień 2013


EWA TUWIM-WOŹNIAK, córka Juliana i Stefanii Tuwimów,
z wykształcenia architekt. W 1966 roku wyjechała do Szwecji. Mieszka
w Sztokholmie. Jest fundatorką i członkiem zarządu Fundacji Juliana
i Ireny Tuwim.
Cele statutowe Fundacji to udzielanie pomocy niepełnosprawnym
i nieuleczalnie chorym dzieciom i młodzieży zamieszkałym w Polsce oraz
opieka nad spuścizną literacką po obojgu twórcach. Fundacja czerpie
dochody jedynie z ich praw autorskich i po pokryciu kosztów
administracyjnych w całości przeznacza je na cele statutowe.
Bibliografia

KSIĄŻKI I CZASOPISMA, KTÓRE CYTOWAŁEM, Z KTÓRYCH


KORZYSTAŁEM, KTÓRE WARTO PRZECZYTAĆ
50 lat Czytelnika, Warszawa 1994.
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, Warszawa 1983.
Anna Bikont, Joanna Szczęsna, Lawina i kamienie. Pisarze wobec
komunizmu, Warszawa 2006.
Ryszard Bronisławski, Łódzkie adresy Juliana Tuwima, Łódź 1995.
Zbigniew Czermański, Kolorowi ludzie, Łomianki 2008.
Maria Dąbrowska, Dzienniki, t. I–V, wybór, wstęp i przypisy Tadeusz
Drewnowski, Warszawa 1988.
Beata Dorosz, Lechoń i Tuwim – dzieje trudnej przyjaźni, Warszawa 2004.
Janusz Dunin, W Bi-Ba-Bo i gdzie indziej, Łódź 1966.
Dymek z papierosa, czyli wspomnienia o scenach, scenkach i nadscenkach,
pod red. Kazimierza Rudzkiego, Warszawa 1959.
Konstanty Ildefons Gałczyński, Julian Tuwim, Listy, Warszawa 1969.
Witold Gombrowicz, Dziennik 1953–1966, Kraków 1986.
Renata Gorczyńska, Jestem z Wilna i inne adresy, Kraków 2003.
Stefania Grodzieńska, Urodził go Niebieski Ptak, Warszawa 1988.
Ryszard Marek Groński, Jak w przedwojennym kabarecie, Warszawa 1978.
Mieczysław Grydzewski, Listy do Tuwima i Lechonia (1940–1943), red.
Janusz Stradecki, Warszawa 1986.
Marian Hemar, Siedem lat chudych, Nowy Jork 1955.
Kazimiera Iłłakowiczówna, Niewczesne wynurzenia, Warszawa 1958.
Anna Iwaszkiewicz, Dzienniki i wspomnienia, Warszawa 2012.
Jarosław Iwaszkiewicz, Aleja przyjaciół, Warszawa 1984.
Robert Jarocki, Z albumu Romana Jasińskiego, Warszawa 2011.
Jerzy Jurandot, Dzieje śmiechu, Warszawa 1965.
Hanna Krall, Sublokatorka, Warszawa 1989.
Izabela Kiec, W kabarecie, Wrocław 2004.
Anna Kowalska, Dzienniki 1927–1969, Warszawa 2008.
Kazimierz Krukowski, Mała antologia kabaretu, Warszawa 1982.
Kazimierz Krukowski, Moja Warszawka, Warszawa 1957.
Irena Krzywicka, Wyznania gorszycielki, oprac. Agata Tuszyńska,
Warszawa 2002.
Józef Kuropieska, Nieprzewidziane przygody, Kraków 1988.
Jan Lechoń, Dziennik, t. 1–3, Warszawa 1992–1993.
Jan Lechoń, Listy do Anny Jackowskiej, Warszawa 1977.
Jan Lechoń, Portrety ludzi i zdarzeń, Warszawa 1999.
Eryk Lipiński, Drzewo szpilkowe, Warszawa 1989.
Eryk Lipiński, Pamiętniki, Warszawa 1990.
Ryszard Löw, Hebrajska obecność Juliana Tuwima, Łódź 1996.
Piotr Łopuszański, Leśmian, Wrocław 2000.
Antoni Marianowicz, Pchli targ po remoncie, Warszawa 2001.
Antoni Marianowicz, Polacy, Żydzi i cykliści. Dziennik roku przestępnego,
Warszawa 1999.
Antoni Marianowicz, Wyciąg na szklaną górę, Poznań 2002.
Piotr Matywiecki, Twarz Tuwima, Warszawa 2008.
Wacław Mrozowski, Cyganeria, Lublin 1963.
Zofia Nałkowska, Dzienniki 1930–1939, oprac., wstęp i komentarz Hanna
Kirchner, Warszawa 1988.
Zofia Nałkowska, Dzienniki 1939–1944, Warszawa 1996.
Zofia Nałkowska, Dzienniki 1945–1954, Warszawa 2000–2001.
Nieszczęsny Cagliostro. Nieznane teksty Juliana Tuwima, szkic,
opracowanie i przypisy Tomasz Cieślak, Łódź 2003.
Aleksander Janta-Połczyński, Przyjemnie zapoznać, Londyn 1972.
Jerzy Putrament, Literaci, Warszawa 1986.
Józef Ratajczak, Julian Tuwim, Poznań 1995.
Rozmowy z Tuwimem, oprac. Tadeusz Januszewski, Warszawa 1994.
Jarosław Marek Rymkiewicz, Leśmian. Encyklopedia, Warszawa 2001.
Artur Sandauer, Pisma zebrane, 1.1: Studia o literaturze współczesnej,
Warszawa 1985.
Satyra prawdę mówi..., opracowali Zbigniew Mitzner i Leon Pasternak,
Warszawa 1963.
Jadwiga Sawicka, Julian Tuwim, Warszawa 1986.
Ludwik Sempoliński, Wielcy artyści małych scen, Warszawa 1968.
Marci Shore, Kawior i popiół. Życie i śmierć pokolenia oczarowanych
i rozczarowanych komunizmem, Warszawa 2008.
Joanna Siedlecka, Kryptonim „Liryka”. Bezpieka wobec literatów,
Warszawa 2008.
Irena Skowronkówna, Antologia polskiej literatury dziecięcej, Warszawa
1946.
Antoni Słonimski, Alfabet wspomnień, Warszawa 1989.
Antoni Słonimski, Gwałt na Melpomenie, Warszawa 1982.
Antoni Słonimski, Wspomnienia warszawskie, Warszawa 1987.
Leopold Staff, Julian Tuwim, Z tysiącem serdeczności. Korespondencja z lat
1911–1953, oprac. Tadeusz Januszewski, Irena Maciejewska i Janusz
Stradecki, Warszawa 1974.
Tomasz Stępień, Kabaret Juliana Tuwima, Katowice 1989.
Janusz Stradecki, Julian Tuwim. Twórczość, Warszawa 1959.
Janusz Stradecki, W kręgu Skamandra, Warszawa 1977.
Małgorzata Szpakowska, „Wiadomości Literackie” prawie dla wszystkich,
Warszawa 2012.
Irena Szymańska, Miałam dar zachwytu, Warszawa 2001.
Irena Tuwim, Łódzkie pory roku, Warszawa 1979.
Julian Tuwim. Biografia, twórczość, recepcja, pod red. Krystyny Ratajskiej
i Tomasza Cieślaka, Łódź 2007.
Julian Tuwim, A to pan zna?, Warszawa 1981.
Julian Tuwim, Bal w Operze, oprac. Tadeusz Januszewski, Warszawa 1982.
Julian Tuwim, Cicer cum caule, czyli groch z kapustą. Panopticum
i archiwum kultury, oprac. Józef Hurwic, Warszawa 1958.
Julian Tuwim, Czary i czarty polskie oraz Wypisy czarnoksięskie,
Warszawa 1960.
Julian Tuwim, Dzieła, t. I–V (t. I: Wiersze, t. II: Kwiaty polskie, t. III:
Jarmark rymów, t. IV: Przekłady poetyckie, t. V: Pisma prozą), oprac.
Juliusz W. Gomulicki, Seweryn Pollak, Janusz Stradecki, Warszawa
1955–1964.
Julian Tuwim, Juwenilia, t. 1–2, oprac. Tadeusz Januszewski i Alicja
Bałakier, Warszawa 1990.
Julian Tuwim, Kabaretiana, oprac. Tomasz Stępień, Warszawa 2002.
Julian Tuwim, Księga wierszy polskich XIX wieku, oprac. Juliusz
W. Gomulicki, Warszawa 1954.
Julian Tuwim, Kwiaty polskie, Warszawa 1958.
Julian Tuwim, Listy do przyjaciół pisarzy, Warszawa 1979.
Julian Tuwim, My, Żydzi Polscy, oprac. Chone Szmeruk, Warszawa 1993.
Julian Tuwim, Pegaz dęba, czyli panoptikum poetyckie, Warszawa 1950.
Julian Tuwim, Piórem i piórkiem, Warszawa 1951.
Julian Tuwim, Polski słownik pijacki i antologia bachiczna, Warszawa
1959.
Julian Tuwim, Rewolucja w Niemczech, Łódź 1919.
Julian Tuwim, Utwory nieznane, oprac. Tadeusz Januszewski, Łódź 1999.
Mariusz Urbanek, Tuwim, Wrocław 2004.
Aleksander Wat, Mój wiek. Pamiętnik mówiony. Rozmowy przeprowadził
Czesław Miłosz, Warszawa 1990.
Aleksander Wat, Dziennik bez samogłosek, Warszawa 2001.
Kazimierz Wierzyński, Pamiętnik poety, Warszawa 1991.
Józef Wittlin, Orfeusz w piekle XX wieku, Kraków 2000.
Tadeusz Wittlin, Ostatnia cyganeria, Warszawa 1989.
Tadeusz Wittlin, Pieśniarka Warszawy. Hanka Ordonówna i jej świat,
Łomianki 2006.
Kazimierz Wroczyński, Pół wieku wspomnień teatralnych, Warszawa 1957.
Włodzimierz Majakowski, red. Florian Nieuważny (tu: J. Tuwim,
Majakowski po raz pierwszy), Warszawa 1965.
Wspomnienia o Antonim Słonimskim, pod red. Pawła Kądzieli i Artura
Międzyrzeckiego, Warszawa 1996.
Wspomnienia o Julianie Tuwimie, pod. red. Wandy Jedlickiej i Mariana
Toporowskiego, Warszawa 1963.
Wspomnienia o Kazimierzu Wierzyńskim, zebrał i opracował Paweł
Kądziela, Warszawa 2001.
Jerzy Zaruba, Z pamiętników bywalca, Warszawa 1968.
Andrzej Zawada, Dwudziestolecie literackie, Wrocław 2000.
Mira Zimińska-Sygietyńska, Nie żyłam samotnie, Warszawa 1985.
Monika Żeromska, Wspomnienia, Warszawa 1993.
Monika Żeromska, Wspomnień ciąg dalszy, Warszawa 1994.
Tadeusz Żeromski, ZAiKS lat międzywojennych (1918–1939), Warszawa
2009.

ARCHIWA
Archiwa Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, Instytutu Pamięci Narodowej
i Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie.
Indeks osób

Przytoczone w tekście odwołania do numerów stron dotyczą wydania


papierowego książki (ISBN 978-83-244-0327-1).

A
Ajschylos 93
Aldridge Ira 182
Alter Wiktor 200
Amanullach Chan, król Afganistanu 88
Anders Władysław 194
Andrzejewski Jerzy 256
Arciszewski Tomasz 208
Arski Stefan 192
Arystofanes 110
Arystoteles 93
Asnyk Adam 9, 293
Awerczenko Arkadij T. 32

B
Babiaccy, rodzina 51
Baczyński Krzysztof Kamil 185
Baczyński Szczepan 169
Baliński Stanisław 40, 184, 210, 215, 217
Balmont Konstantin D. 23, 52, 90
Bałucki Michał 227
Bandrowska-Wróblewska Jadwiga 95, 279
Barac Maks 15
Barańczak Stanisław 260
Bartel Kazimierz 105
Baudelaire Charles 23, 213
Beaumarchais Pierre 86, 227
Beck Józef 165
Beethoven Ludwig van 204
Benatzky Ralf 110
Berent Wacław 93, 94, 121
Berg Mary 186
Berman Jakub 219
Beylin Karolina 220, 222
Bezymienski Aleksander 257, 310
Białoszewski Miron 298
Bibrowski Mieczysław 97
Biełyj Andriej N. 52
Bierut Bolesław 220, 221, 240, 246, 247, 310, 318, 319, 322
Bikont Piotr 116
Biniowie, rodzina 262
Bizet Georges 111, 228
Błok Aleksander A. 23, 52, 230, 268
Błoński Jan 279
Bodo Eugeniusz (właśc. Bogdan Eugene Junod) 59, 109
Bohomolec Franciszek 270
Borejsza Jerzy 213, 219, 221, 225, 226, 246, 249, 284
Borman Antoni 79
Borowy Wacław 121, 156
Boruński Włodzimierz 8
Brandsteatter Roman 23, 287
Braun Mieczysław 96
Briusow Walerij J. 23, 52
Brodniewicz Franciszek 114
Brodzki Józef 27, 266, 270, 271, 278
Broniewska Janina 83, 84, 137, 196
Broniewska Wanda 323
Broniewski Władysław 82, 83, 90, 97, 102, 118, 170, 185, 199, 210, 242, 243,
256, 262, 263, 280, 294, 319
Broquet, nauczyciel francuskiego 13
Brzechwa Jan (właśc. Jan Lesman) 52, 58, 95, 96, 136, 222, 255, 256, 275, 294
Brzezińska Bronia 273
Byron George Gordon 23

C
Cazin Paul 93, 95
Cazotte Jacques 75
Cézanne Paul 52
Charnasson, rodzina 212
Charnasson Julia 285
Chmurek Jan zob. Młodożeniec Stanisław
Chopin Fryderyk 62, 86, 184, 204, 230, 273
Choromański Michał 175, 181
Choynowski Piotr 121, 122
Chruszczewski Stanisław 28, 31
Chruszczow Nikita S. 283
Chrzanowski Ignacy 121
Chudek Józef 78, 79, 81, 156, 207
Ciechanowski Jan 177, 187
Ciołkoszowa Lidia 18
Coleman Arthur 176, 182, 187, 189, 197
Conrad Joseph (właśc. Józef Teodor Konrad Korzeniowski) 65
Curzon George Nathaniel 214, 215
Cwojdziński Antoni 191
Cybulski Zbigniew 299
Cyrankiewicz Józef 285, 289
Cywiński Stanisław 154, 155
Czajka Izabela zob. Stachowicz Izabela Czajka
Czara-Stec Dusza 170
Czeczot Andrzej 116
Czermański Zdzisław 68, 114, 175– 177, 181
Ć
Ćwiklińska Mieczysława 229

D
Dante Alighieri 84
Daszewski Władysław 56, 67
Daszyński Ignacy 67
Daumier Honore 279
Dąbrowska Maria 89, 107, 168, 172, 212, 228, 243, 244, 264, 280
Demarczyk Ewa 295
Deremila Łukasz 125
Dillon, prababka J.T. 7
Dillon Clarence 177
Długosz Leszek 296
Dłuska Maria 322
Dobrowolski Stanisław Ryszard 97
Dobrzański Stanisław 160
Dragomirow, generał 270
Drozdowska Ewa 14, 19, 20, 50, 133, 135, 168, 198, 221, 222, 233, 265, 315, 321
Dunin Janusz 117
Dymsza Adolf 59, 61, 62, 109, 143, 144
Dzierżyński Feliks 257, 310

E
Ehrlich Henryk 200
Eichlerówna Irena 111
Eiger Ryszard 322
Eiger Stefan zob. Napierski Stefan
Eile Marian 280
Éluard Paul 242
Erenburg Ilia 57, 90, 92, 108, 118, 170, 192, 215, 244, 253, 255

F
Falski Marian 135, 293, 306
Felsztyński, podporucznik 46
Fet Afanasij A. 52
Ficowski Jerzy 107, 232, 272, 273, 317, 319
Fiszer Franciszek 56
Fokus 298, 300
Ford Aleksander 114
Franciszek Józef I, cesarz Austrii 233
Fredro Aleksander 162

G
Gac Kazimierz 168
Gajcy Tadeusz 205
Galotek Jaś 262
Galotek Władek 262
Galotkowie, rodzina 262
Gałczyńska Natalia 231, 319
Gałczyński Konstanty Ildefons 127– 132, 229–231, 249, 284, 285, 293, 310, 319
Gałuszka Józef Aleksander 69, 70, 123–125
Gardecki, piekarz 193
Garliński Czesław 58
Gebert Bolesław 189, 192–194
Giedroyc Jerzy 288
Goebbels Joseph Paul 246
Goetel Ferdynand 94, 122, 163
Goethe JohannWolfgang von 14, 108, 162
Gogol Nikołaj W. 110, 160, 162, 227, 299, 305
Gojawiczyńska Pola 212
Goldberg, praprababka J.T. 7
Gombrowicz Witold 54, 55, 73, 239, 268
Gomulicki Juliusz Wiktor 276, 277
Gosławska-Lipińska Hanna 256
Grabowski krzysztof (Grabaż) 300
Grechuta Marek 295
Gribojedow Aleksandr s. 158, 257, 274, 309
Grodzieńska Wanda 233
Grohmann Ludwik 9
Grydzewski Mieczysław (właśc. Mieczysław Grycendler) 39, 42, 56, 66, 79,
82, 168, 170, 172, 178, 183, 185, 190, 191, 200, 217, 247, 249, 266, 307, 321
Gryniewicz Wojciech 301
Grzelecki Stanisław 162
Guardiani Romano 254
Guzała, ślusarz 193

H
Halas František 92
Haldane John 242
Haller Józef 67
Haracz, górnik 193
Heine Heinrich 14
Heinzel Juliusz 301
Hemar Marian (właśc. Marian Hescheles) 54, 59, 67, 103, 108, 109, 112, 142–
145, 217, 239, 240, 245–247, 249, 288, 305–307
Hempel Jan 83
Herbert Zbigniew 298
Heydrich Reinhard 190
Him Jerzy 136
Himmler Heinrich 190
Hitler Adolf 64, 116, 132, 157, 165, 167, 172, 190
Hoesick Ferdynand 81, 115
Hoffmann E.T. A. 9
Homer 88, 213
Horacy (HoratiusQuintus Flaccus) 276
Hurwic Józef 261
Huxley Julian 242
Hyła Antoni 287
I
Iłłakowiczówna Kazimiera 39, 88, 179, 223, 224, 254, 262, 274
Ipohorski Zygmunt 132, 184
Iwaszkiewicz Anna 102
Iwaszkiewicz Jarosław 9, 49–53, 56, 57, 59, 71, 92–94, 97, 102, 111, 115, 133, 194,
200, 212, 213, 217, 220, 221, 242, 243, 256, 280, 284, 319
Izrael, profesor 12

J
Jackowska Anna 102
Jaffe Leib 70, 122, 127, 135, 170, 173
Jan, św. 149, 225
Jan III Sobieski, król polski 86
Januszewski Tadeusz 131
Jaracz Stefan 110
Járosy Fryderyk 59, 60, 108, 112, 305
Jaroszewicz Władysław (Wołodia) 83
Jasieński Bruno 149
Jastrun Mieczysław 54, 243, 257
Jastrun Tomasz 251
Jaszuński Grzegorz 173, 213
Jeleński Konstanty A. 246
Jerzy VI Windsor, król Wielkiej Brytanii 174
Jesienin Siergiej A. 158
Joliot-Curie Irena 242
Junosza-Stępowski Kazimierz 114
Jurandot Jerzy 109, 231, 307

K
Kaden-Bandrowski Juliusz 94
Kafka Franz 9
Kamiński Tomasz 298
Kanarek, kupiec 260
Kaper Bronisław 113, 174
Karpiński Światopełk 89
Kasprowicz Jan 52
Kern Ludwik Jerzy 213 331
Kiepura Jan 143, 144, 306
Kleiner Juliusz 121, 276
Kłaptocz Tomasz 300, 301
Kobylińska Danuta 271, 272
Kobyliński Szymon 271, 272, 321
Kochanowski Jan 29, 271
Kochańska Zofia 177, 178, 181
Kołoniecki Roman 56
Komornicki Stefan 81
Komorowski Tadeusz (Bór) 194
Kon, adwokat 22
Kon, kolega J.T. 23
Kon Halinka 22
Konieczny Zygmunt 296
Konopnicka Maria 9, 116
Kopernik Mikołaj 86, 261
Kornijczuk Ołeksandr 170
Kos, adwokat 260
Kosiński, profesor 12
Kosskowa Halina 224, 228, 232, 233, 258, 261–263, 268, 271, 276, 279, 285
Kościelniak Wojciech 296, 297
Kościuszko Tadeusz 82, 271
Kot Stanisław 170
Kotarbiński Tadeusz 242, 257
Kowalska Anna 243, 244, 268
Kozarzewscy, rodzina 241
Kozarzewski Jerzy 240–242, 322
Kozioł, doktor 260
Krall Hanna 231, 312
Kramsztyk Józef 259
Krasowski, krawiec 193
Kraszewski Józef Ignacy 116
Krukowscy, rodzina 212
Krukowska Adela zob. Tuwim Adela
Krukowska Ewelina z Łapowskich, babka J.T. 7, 9, 168
Krukowski Kazimierz (Lopek) 8, 50, 59, 61, 108
Krukowski Leon 8
Krukowski Stanisław 50
Kryłow Iwan A. 13
Krzycki Leon 192
Krzywicka Irena 50, 51, 79, 80, 85, 94, 95, 117, 134, 212, 320
Krzywoszewski Stefan 40, 53
Krzyżanowski Julian 242
Kucharski, szewc 193
Kuczkowski Feliks 41
Kudliński Tadeusz 124
Kukiz Paweł 294, 295
Kuliczkowska Krystyna 255, 256
Kuncewicz Jerzy 168, 217
Kuncewiczowa Maria 168, 179
Kuropatkin, generał 270
Kwapiszewski Michał 188, 199, 209
Kwiatkowie, rodzina 262

L
L. Edward, nauczyciel polskiego 15
La Guardia Fiorello 201
Labiche Eugène 228
Lahuti Abdul Kasi 275
Lange Oskar 192–194
Lauke, stolarz 7
Lechoń Jan (właśc. Leszek Serafinowicz) 39, 41, 45–47, 49, 52, 53, 55–57, 63, 67,
80, 84, 85, 89, 92–94, 97, 102, 111, 115, 121, 122, 127, 170, 173–175, 181, 184, 187,
189, 191, 194–196, 205, 212, 214, 239, 240, 246, 247, 249, 280, 283, 284, 288,
289, 291, 293, 299, 304, 308, 318
Lehar Ferenc 228
Lejtes Józef 114
Lenin Włodzimierz (właśc. Władimir Iljicz Ulianow) 158, 239, 294, 295, 318,
319
Lepecki Mieczysław 116, 171, 174, 175, 182
Lermontow Michaił J. 158, 257
Leśmian Bolesław (właśc. Bolesław Lesman) 28, 29, 73, 114, 121
Lewin Leopold 96, 115, 253
Lewitt Janusz 136
Lilu 293, 300
Lin Władysław 33
Linke Bronisław 225
Lipiński Eryk 156, 225, 251
Lis, sędzia 261
Lorentowicz Jan 67, 122
Lours Wawrzyniec 47
L.U.C . 300

Ł
Łabędź, doktor 240
Łapowski Bolesław 178
Łomonosow Michaił 261

M
M. zob. Putrament Jerzy
Macierakowski Jerzy 226, 228, 229, 319
Majakowski Włodzimierz W. 52, 90, 118, 158, 211, 253, 257, 275, 299
Makarczyk Janusz 229, 266, 270, 285–287
Makuszyński Kornel 67, 122
Malczewski Antoni 270
Malczewski Rafał 175
Malinowski Władysław 183
Maliszewski Aleksander 128
Mania, służąca Tuwimów 17
Mankiewiczówna Tola (właśc. Teodora Raabe, z domu Oleksa) 60
Mann Tomasz 92
Marchew Stefania zob. Tuwim Stefania
Maria Kazimiera d’Arquien (Marysieńka), królowa polska 65
Marian, szofer 224
Marianowicz Antoni 266
Maszyński Mariusz 226
Matusik, kapral 128
Matuszewski Ryszard 263
Meller Marian 227, 228
Menkes Zygmunt 209
Mereżkowski Dymitr 32
Mérimée Prosper 111, 228
Messal Lucyna (właśc. Lucyna Mischal-Sztukowska) 226
Michałkow Siergiej 256
Miciński Bolesław 170
Mickiewicz Adam 9, 29, 45, 48, 77, 82, 86, 95, 125–127, 143, 149, 154, 184, 204,
260, 262, 267, 270, 271, 277, 279, 292, 293
Mikołaj I, cesarz rosyjski 158
Mikołaj II, cesarz rosyjski 32
Milestone Lewis 113
Miłosz Czesław 55, 185, 217, 240, 292, 298
Minkiewicz Janusz 89, 159, 295
Miodek Jan 291
Mizerowie, rodzina 262
Młodożeniec Stanisław 161
Modzelewski Zygmunt 233
Monosson Leon 52
Morstin Ludwik Hieronim 54, 93, 94, 104, 222, 284, 305
Morstin-Górska Maria 289
Morstinowa Janina 104, 284
Mortkowicz Jakub 264, 284
Mortkowicz Janina 264
Mortkowicz-Olczakowa Hanna 186, 223, 264
Mortkowiczowie, rodzina 58, 223
Mościcki Ignacy 88
Możdżer Leszek 296, 297

N
Nałkowska Zofia 94, 103, 121, 122, 212
Napierski Stefan (właśc. Stefan Eiger), szwagier J.T. 66
Napoleon I, cesarz Francuzów 171
Narutowicz Gabriel 68
Nawrocki Władysław 42
Nestroy Johann N. 167, 307
Neuger Leonard 321, 322
Ney Nora (właśc. Sonia Nejman lub Zofia Neuman) 114
Niekrasow Nikołaj A. 247, 253, 274
Niemcewicz Julian Ursyn 9
Niemen Czesław (właśc. Czesław Wydrzycki) 295, 296 333
Niewiadomski Eligiusz 68
Niewodniczański Tomasz 130, 131, 296
Norwid Cyprian 29, 107
Nowaczyński Adolf 103, 126
Nowakowski Tadeusz 240
Nyczek Tadeusz 297

O
Ociepka Teofil 271
Offenbach Jacques 228
Olegario Mariano 173
Oleksiak Agata 301
Olsza Tadeusz 143
Ordonówna Hanka (właśc.Maria Anna Tyszkiewicz, z domu Pietruszyńska)
59–61, 63, 109, 114, 128, 296
Ordyński Ryszard 67, 178, 187
Orlik Marian 114
Osterwa Juliusz (właśc. Julian Andrzej Maluszek) 54, 67
Ostromęcki Mirosław 322

P
Paczkowski Jerzy 73, 111
Paderewski Ignacy Jan 67
Papusza (właśc. Bronisława Wajs) 107, 273
Parandowski Jan 79, 212
Pasternak Borys 285
Paweł I, cesarz rosyjski 32
Pawlikowska-Jasnorzewska Maria 57, 93, 96, 126, 191
Pawluśkiewicz Jan Kanty 296
Perzanowska Stanisława 228
Petzold, sąsiad Tuwimów 7
Petzold Erna 7
Piasecki Stanisław 144, 157, 160–163, 191, 267
Picasso Pablo 232, 242
Piechal Marian 115, 165, 284
Pieńkowski Stanisław 69, 71, 123
Pietrkiewicz Jerzy 123, 163, 190
Piksa Wincenty 77
Pilch Jerzy 116
Piłsudski Józef 47, 56, 67, 68, 83–88, 101, 116, 118, 141, 145, 163, 178, 184, 238,
264, 288
Piwowarczyk Andrzej 153, 155
Platon 79, 93
Pless von, rodzina książęca 233
Pogorzelska Zula (właśc. Zofia Pogorzelska) 59, 61, 296
Pollak Seweryn 96, 116, 150, 233, 235, 285–288
Poniatowski Józef 82
„Poznański”, żebrak 7
Priessnitz Vincenz 134
Pro-Rok zob. Słonimski Antoni
Prozorowski Aleksander W. 13
Pruszyński Ksawery 79
Przyłucki Noe 123
Przeworski J. 131, 136, 307
Przybyszewski Stanisław 75
Ptolemeusz Klaudiusz 261
Puszkin Aleksander s. 13, 52, 107, 108, 158, 160, 162, 240, 253, 257, 273, 275,
285, 286, 307
Putrament Jerzy 253, 274–277

R
R. Matylda 260
Raabe Tadeusz 45–50, 58, 60, 304
Rej Mikołaj 29
Rembieliński Jan 126
Renoir Pierre-Auguste 188
Rentgen Marian 240
Reuss, rodzina książęca 233
Rilke Rainer Maria 259
Rimbaud Arthur 23, 27, 37, 279
Rostand Edmond 110
Rostworowski Karol Hubert 122
Rotschildowie, rodzina 278
Rozala, ciotka J.T. 14
Rozbicki Soter Rozmiar 117, 168, 221, 257
Różewicz Tadeusz 298
Rubinstein Aniela 175
Rubinstein Artur 174, 175, 187
Rudolf Habsburg, arcyksiążę austriacki 233
Russel Bertrand 214
Rustaweli Szota 275, 276
Ruszkowski Ryszard 160
Rydz-Śmigły Edward 103, 104
Rytard Jerzy Mieczysław (właśc. Mieczysław Kozłowski) 133
Rzymowski Wincenty 213–215

S
S.B. 32
Sakowski Juliusz 184, 288
Samozwaniec Magdalena 84, 85, 320
Sandauer Artur 264
Sart Marek 296
Sartre Jean Paul 227
Savonarola Girolamo 130, 131
Scheibler Karol 9, 13
Schiller Friedrich 110
Schiller Leon 167
Schönthan Franz von 227
Sempoliński Ludwik 167, 226
Serafinowicz Leszek zob. Lechoń Jan
Shneiderman Szmuel 183, 208, 210
Siedlecki Franciszek 150
Siemaszkowa Wanda 263
Sienkiewicz Henryk 39, 81
Sieradzki Jacek 297
Sieroszewski Wacław 88, 94, 121, 122
Sikorski Władysław 190, 194, 198, 308
Siwak Albin 293
Skałon Grigorij 113
Skarga Piotr (właśc. Piotr Powęski) 29
Skiwski Jan Emil 123, 163
Składkowski Felicjan Sławoj 143, 144
Słobodnik Włodzimierz 115
Słonimski Antoni 45–47, 49, 51–53, 56, 57, 59, 62–68, 72, 78, 80, 81, 84, 85, 88–
90, 92–94, 103, 110, 112, 122, 123, 130, 132, 142, 163, 168, 170–172, 184, 185,
188, 190–192, 197, 198, 203, 205, 207, 208, 211, 215, 217, 219, 242, 252, 257, 265,
266, 304, 308
Słowacki Juliusz 9, 29, 81, 87, 270, 289, 292
Sobański Antoni 179
Sofokles 93
Sokrates 67, 93
Solski Wacław 211, 212
Sosnkowska Jadwiga 105
Sosnkowski Kazimierz 198
Sp., pani 137, 139
Stachowicz Izabela Czajka, z domu Szwarc, primo voto Hertz, secundo voto
Gelbard 22, 34, 37, 136, 137
Staff Leopold 23–27, 29, 50, 52, 57, 73, 79, 93–96, 104, 114, 121, 122, 185, 194, 197,
211, 212, 229, 232, 264, 271, 277–279, 288, 291, 303, 319
Stalin Józef (właśc. Josif Wissarionowicz Dżugaszwili) 157, 158, 187, 190, 194,
199, 200, 211, 220, 244, 246, 280, 281, 283, 288, 307, 309, 310, 318, 319
Starowieyska-Morstinowa Zofia 63, 93, 94, 102–104, 107
Starzyński Stefan 181
Staszewski Kazik 300
Staszewski Stefan 252
Stawar Andrzej (właśc. Edward Janus) 83
Stawiński Julian, szwagier J.T. 169, 189, 209, 233, 271, 319
Steinhaus Hugo 242
Stempowski Jerzy 288
Stern Anatol 27, 33, 37, 48, 71, 267, 268, 274, 275, 278
Strauss Johann 110, 227
Strońska Maria 32
Stroński Stanisław 67
Strug Andrzej (właśc. Tadeusz Gałecki) 94, 122
Strzelecki Andrzej 293
Suppé Franz von 110
Surkow Aleksiej 237, 244
Swinarski Artur Maria 227
Sygietyński Tadeusz 160
Syrokomla Władysław 9
Szałapak Anna 296
Szancer Jan Marcin 223, 256, 285, 287 335
Szapiro Jerzy 13–15, 17, 25
Szekspir William 204, 229
Szenwald Lucjan 56
Szpulecki, piekarz 193
Szturchaniec G. 255
Szyfman Arnold 53, 109–111, 161, 213
Szyk Artur 33
Szymanowski Karol 51
Szymańska Irena 251
Szymborska Wisława 298

Ś
Świdwiński Aleksander 47–49
Świrszczyńska Anna 185

T
Tarn Adam 319
Tatarkiewicz Władysław 242
Tetmajer Kazimierz Przerwa 52, 94
Tirso de Molina 229
Tito Josif Broz 245
Tołstoj Lew 115
Tom Konrad (właśc. Konrad Runowiecki) 31
Tomasz à Kempis 254
Topolski Feliks 94
Towim Albert 7
Trąmpczyński Wojciech 67
Trocki Lew 158
Truman Harry s. 245
Trzewiczek, giser 193
Turnau Grzegorz 296
Tuwim Adela, z domu Krukowska, matka J.T. 7–9, 12, 13, 17, 18, 21, 24, 135,
168, 177, 178, 184, 197, 198, 203, 210, 221, 222, 241, 308, 309, 311, 316, 321
Tuwim Emanuel 173
Tuwim Irena, siostra J.T. 8, 9, 12, 15, 16, 19, 21, 24, 25, 34, 35, 46, 66, 104, 117,
133–135, 173–175, 179, 181–184, 186, 188, 189, 191, 193, 195, 197, 198, 200, 204,
208, 209, 213, 219, 225, 233, 285, 319, 321, 324
Tuwim Izydor (Zaroch), ojciec J.T. 7–9, 12, 13, 20, 24, 114, 135, 182, 184, 208,
210, 222
Tuwim Stefania, z domu Marchew, żona J.T. 22, 24, 27, 50, 58, 77, 84, 85, 127,
133, 135, 136, 168, 169, 172–176, 178, 182, 184, 187, 197, 215, 217, 221, 231, 232,
243, 268–270, 274, 278, 279, 286, 287, 295, 303, 304, 307, 309, 310, 312–317,
319, 321–324
Tuwim-Woźniak Ewa, córka J.T. 54, 231, 232, 239, 265, 268, 279, 280, 309, 311–
324
Tuwimowie, rodzina 15, 17, 18, 30, 51, 212
Tycjan (właśc. Tiziano Vecelli) 230

U
Ulanowski Tomasz 268
Urbanik Michał 193
Urstein Józef (Pikuś) 31

V
Verlaine Paul 23

W
Wagman Adam zob. Ważyk Adam
Wajs Bronisława zob. Papusza
Wajsowie, rodzina 273
Walters Charles 113
Wanda, stróżka 82
Wandurski Witold 89
Wars Henryk (właśc. Henryk Warszawski) 60
Wasilewska Wanda 170, 205
Wasilewski Zygmunt 267
Wasiutyński Wojciech 144
Wat Aleksander (właśc. Aleksander Chwat) 55, 66, 71, 83, 118, 127, 237, 241–
243, 266, 267
Ważyk Adam (właśc. Adam Wagman) 43, 83, 273, 274, 283
Whitman Walt 23, 27, 34, 37, 197, 279
Wiechecki Stefan (Wiech) 162
Wieniawa-Długoszowski Bolesław 56, 57, 59, 67, 68, 72, 83, 84, 86, 88, 101,
103, 104, 142, 163, 179, 184, 220, 226
Wierzyński Kazimierz 49, 50, 55, 56, 92, 94, 122, 145, 170, 173, 175, 177, 181, 187,
189, 191, 194, 240, 246, 308
Wiesiołowski Krzysztof 77
Wiktoria, królowa Wielkiej Brytanii i Irlandii 233, 270
Wilhelm II, cesarz niemiecki 270
Wilk, woźny 260
Wiśniowski Sygurd 256
Witkiewicz Stanisław Ignacy (Witkacy) 84
Witkowski Kamil 47–49
Wittlin Józef 52, 102, 163, 175, 183, 184, 187, 196, 197, 208, 210, 211, 289
Wittlin Tadeusz 58, 61, 86, 99, 104, 111, 113, 114
Witz Ignacy 256
Włast Andrzej 307
Wojciechowski Stanisław 85
Wroczyński Kazimierz 32, 33, 49, 51, 62
Wrzos Konrad 175
Wyka Kazimierz 256
Wyspiański Stanisław 149

Z
Z .S. 219
Zaborowski Tymon 260
Zaćwilichowski Stanisław 105
Zając, policjant 261
Zamoyski August 175
Zapolska Gabriela 229
Zarębińska Maria 210
Zaruba Jerzy 65, 67, 111, 226, 230, 255, 268, 269, 319
Zawadzki Wacław 76–78, 116
Zawieyski Jerzy 242
Zdebska Eugenia (pseud.) 163
Zegadłowicz Emil 93, 135, 151, 153
Zimińska-Sygietyńska Mira 59, 61, 62, 160, 226, 296
Zmigryder Gustaw 79
Znamierowski Mieczysław 114
Zrębowicz Roman 20, 21, 75
Zwada Jan 225
Zygmunt III Waza, król polski 86

Ż
Żabczyński Aleksander 114
Żeleński Tadeusz (Boy) 51, 60, 63, 75, 79, 80, 94, 95, 121, 160, 195
Żelichowska Lena 84, 167
Żeromska Monika 220, 223, 232, 242
Żeromski Stefan 40, 57, 79, 116, 220, 264
Żeromski Tadeusz 33
Żuławski Jerzy 286
Życki Kazimierz 46
Żymierski Michał Rola 215
Żytomirski Eugeniusz 213, 285–287
Żywulska Krystyna 185, 185, 220 337

You might also like