You are on page 1of 191

Masz trzy sekundy, by wyjść

Książę musnął palcem jej policzek, wpatrując się w jej usta.


– Radzę ci wyjść – powiedział.
Charlene uniosła głowę.
– W każdej chwili mogę cię powstrzymać i powalić, nie zapominaj o tym – odparła.
– Czy to wyzwanie? – Jego wyraziste zielone oczy zasnuła mgiełka. – Nigdy nie umiałem
oprzeć się próbie sił.
– Nie boję się ciebie.
Na jego wargach zamajaczył niecny uśmiech.
– A powinnaś.
Och, ale z niego arogant. Myślał, że zniewoli ją pocałunkiem. Nie miał o niczym pojęcia.
– Jedna – rzekł, a pociągnięty przez niego szal spłynął u jej stóp. – Druga. – Musnął
palcem jej usta i wsunął go między wargi, opuszką dotykając języka.
Poczuła smak słonawej skóry i cynamonu w wypitej czekoladzie.
W przestrzeni między nimi zawisło jedno niewypowiedziane słowo.
Pora była niewłaściwa. To zakrawało na szaleństwo.
– Trzecia – szepnęła.
CHOMIKO_WARNIA
Dedykuję mojemu rycerzowi
w przykurzonych ogrodniczkach

CHOMIKO_WARNIA
Rozdział 1

Surrey 1817

„Nada się”.
James wycelował w pogodnie uśmiechniętą twarz okoloną złotymi lokami i cisnął
sztyletem. Trafienie. Idealnie między łagodne niebieskie oczy.
– Znakomity wybór, Wasza Książęca Mość. – Cumberford podsunął okulary na wąski nos
i zajrzał do księgi. – Panna Dorothea Beaumont, najstarsza córka hrabiego Desmond.
Panna Dorothea. Klacz pełnej krwi przeznaczona do rodzenia czempionów.
– Co o niej sądzisz, Dalton?
Odpowiedzią było pijackie chrapnięcie. Garrett, markiz Dalton i przyjaciel Jamesa, leżał
wyciągnięty na kanapie, z ręką zwieszoną nad podłogą, w drugiej wciąż ściskając pustą
szklaneczkę.
James wybrał kolejny sztylet ze skórzanego pokrowca i wpatrzył się w pastelowe
portrety, które zamówił anonimowo u rysownika z redakcji pewnej gazety.
Śtrr! Ostrze przebiło delikatną łabędzią szyję. Śtrr! Teraz rozkroił arystokratyczny nosek.
Cumberford zaczął odczytywać rodowód, odsunąwszy się jak najdalej od noży.
James łyknął więcej brandy.
Jak do tego doszło? Był hańbą swojego rodu, nic niewartym nicponiem. Powinien
przedzierać się w tej chwili przez dżunglę w Indiach Zachodnich, a nie szukać kandydatki na
żonę.
Małżeństwo nigdy nie leżało w jego planach.
Następny rzucony nóż odbił nieco w bok, o centymetry mijając nos Cumberforda, i wbił
się w bordowy grzbiet Żywotów i czasów autorstwa czcigodnego przodka Jamesa, pierwszego
księcia Harland.
Jeśli Cumberford nie pochwalał haratania mahoniowej boazerii, którą obłożono ściany
biblioteki, to nie dał tego po sobie poznać. Zbyt długo prowadził interesy rodu Harland, aby
zdradzać swoje uczucia.
– Do diaska! – warknął James.
– So es? – spytał Dalton, podnosząc wreszcie głowę z poduszek.
– O mało nie wybrałem Cumberforda – zażartował.
– W rzeczy samej, Wasza Książęca Mość – potwierdził wymieniony.
– O mało nie zrobiłeś czego? A w ogóle czemu trzymasz nóż? – Dalton jęknął i zgiętą
ręką zasłonił oczy. – Gdzie ja jestem?
James kiwnął głową i lokaj dolał Daltonowi trunku.
Dalton zamknął podkrążone niebieskie oczy.
– Niedobrze mi. Będę wymiotował.
– Ani mi się waż. – James ściągnął przyjaciela z kanapy i zacisnął jego palce na rękojeści
noża. – Przydaj się na coś.
Mężczyzna popatrzył na sztylet.
– Masz słuszność – odparł. – Gdy już wpadniesz w pułapkę małżeństwa, będę twoją
jedyną, ostatnią nadzieją. Szykuje się koszmar. Powinienem więc natychmiast położyć temu kres.
– Nie mnie, głupcze. – James obrócił go twarzą do ślicznotek na papierze. – Jedną z nich.
Patrzyły na nich trzy naszpikowane nożami damy. Najwyraźniej nie przypadła im do
gustu rola poduszeczek na szpilki. James mógłby przysiąc, że panna Dorothea zmrużyła duże
oczy.
– Nie przemyślałeś tego należycie – ciągnął Dalton. – Dopadną cię jak wataha wilków.
W Warbury Park zaroi się od przebiegłych niewiast. Muszę wyjść. Szybko.
Zrobił niepewnie krok do przodu. James natychmiast go podtrzymał.
– Skoro przybyłeś niezaproszony, możesz przynajmniej pomóc mi w ocenie kandydatek.
– Jeśli musisz urządzić konkurs na żonę, to dlaczego nie zaczekasz na sezon jak
cywilizowany jegomość? – Dalton pacnął się wolną dłonią w czoło. – Och, czekaj, zapomniałem.
Przecież ty w ogóle nie jesteś cywilizowany. Wiesz, jak cię nazywają w Londynie. Jego Bydlęca
Mość. Występny książę.
– Słyszałem o sobie gorsze opinie.
– To przynajmniej rozważ przystrzyżenie tej barbarzyńskiej brody. Wyglądasz jak pirat.
– Rzućże wreszcie tym nożem.
Dalton spojrzał zmrużonymi oczami na rząd rysunków przytwierdzonych do ścian
biblioteki.
– Wszystkie takie same – wybełkotał. – Miękkie wargi i trzepotliwe rzęsy. Dopóki nie
złapią cię w sidła. Wtedy będzie język harpii i wzrok Meduzy, który zamienia mężczyznę
w kamień za jedno spojrzenie na inną kobietę. Słaba rozrywka, powiadam ci. Słaba.
James wzruszył ramionami.
– Tak naprawdę to zabiegam o względy ich ojców – rzekł. – Cumberford zapewnia mnie,
że to najbardziej wpływowi panowie mający wyrafinowane, godne pożądania córki.
– Aha! – Dalton chwycił go za fular. – Skoro zależy ci na ojcach, to ich tutaj zaproś.
Spoimy ich twoją wyborną brandy i ustalimy warunki jak dżentelmeni. Wtedy córkę spotkasz
dopiero w dniu ożenku.
James pokręcił głową.
– Chcę sam wybrać sobie narzeczoną. Potrzebuję rozsądnej wspólniczki w interesach.
Osoby wytwornej, dystyngowanej, o nieskazitelnym charakterze, potrzebuję wszystkiego tego,
czym sam nie jestem.
– Życzę powodzenia.
– Kiedyś ty się zrobił taki cyniczny? W szkole zawsze wypowiadałeś się elokwentnie
o pięknie i estetyce.
– Z biegiem lat. – Dalton wymachiwał nożem. – To życie mnie zmieniło, mój stary
przyjacielu. Rozczarowania zbyt liczne, aby je zrachować. Na pewno nie chcesz się jeszcze
zastanowić?
– To nie wchodzi w grę. Znasz warunki.
– Znam, znam. – Dalton się skrzywił. – Musisz spłodzić potomka. Utrwalić spuściznę
rodu Harland. Otworzyć tę swoją drogocenną manufakturę. Co za stek bzdur. Cholernie parszywa
sytuacja, jeśli chcesz znać moje zdanie.
– Mnie się to nie podoba tak samo jak tobie. Ożenek to ostatnia rzecz, jakiej bym pragnął.
Nie potrzebuję jeszcze bardziej komplikować sobie życia.
James zabębnił palcami po udzie.
Nie chciał tego. Ani tytułu księcia, ani żony z socjety.
Przez ostatnie dziesięć lat włóczył się po świecie, żyjąc według własnych zasad. Nie
zamierzał wracać do zimnej, ograniczonej Anglii i stać się tyranem o wąskich horyzontach jak
jego ojciec. Lecz teraz musiał znaleźć sobie niewinną dziewicę, którą złoży na ołtarzu
wszechwładnej reputacji i dobrego imienia, córkę arystokraty o niewyczerpanych zasobach
i mocnych koneksjach politycznych. Potem zaś wyjedzie jak najszybciej.
Machnął ręką w kierunku pastelowych rysunków.
– Z pewnością co najmniej jedna z tych ślicznych dam jest dobrym materiałem na
księżną. Powściągliwą, dobrze ułożoną…
– Meduzą! – O dziwo, Dalton zdołał trafić sztyletem w krawędź jednego z portretów.
Cumberford zdobył się na ciche westchnienie ulgi.
– Kolejny wspaniały wybór – oznajmił. – Panna Alice Tombs, córka pana Alfreda
Tombsa, który, jak głosi plotka, zgromadził majątek ponad…
– To już cztery – powiedział James. – Doręcz zaproszenia, Cumberford. Chcę jak
najszybciej zakończyć te eliminacje.
Nastał sierpień. Okres żałoby po ojcu i bracie zbyt długo już więził Jamesa w Anglii.
Należało obrać kurs na Indie Zachodnie, zanim pora huraganów sprawi, że rejsy oceaniczne staną
się jeszcze bardziej niebezpieczne. James zamierzał zostać w Anglii tylko po to, aby spłodzić
potomka i zapewnić sukces swojej nowej manufakturze wyrabiającej kakao.
– Bardzo dobrze, Wasza Książęca Mość. – Cumberford się ukłonił. – Jutro z samego rana
osobiście doręczę zaproszenia dla szczęśliwych wybranek.
James skinieniem głowy odprawił swego zarządcę, który wręcz rzucił się biegiem do
drzwi, aby się oddalić od pijackiej zabawy nożami.
– Jeszcze nie jest za późno. – Dalton wzniósł pięść. – Odwołaj ogary, wstrzymaj
polowanie!
– Cztery damy. Trzy dni. Czy coś może pójść źle?
Dalton westchnął.
– Nie masz pojęcia, jak bardzo źle. Nie mów potem, że cię nie ostrzegałem, mój książę.
Książę.
Przecież książę nie żył.
James podprowadził przyjaciela z powrotem do kanapy i dolał sobie brandy.
Wciąż widział oczami wyobraźni trumnę ze srebrnymi uchwytami niknącą w ciemnej
krypcie udrapowanej na czarno rodowej kaplicy. Wciąż czuł woń śmierci i mdły zapach lilii.
Angielski deszcz przedarł się przez wełnę i płótno, aż zlodowaciała mu skóra.
Wbił sztylet głęboko w gładki blat ojcowskiego biurka z mahoniu.
„Jestem ostatni z rodu. Nigdy tego nie chciałem. Nigdy nie chciałem być księciem”.
To jego brat William był idealnym kandydatem na głowę rodziny. Ustatkowany, trzeźwo
myślący, posłuszny, praworządny. Ale zginął w tym samym wypadku, w którym ich ojciec
odniósł ciężkie obrażenia, skutkiem czego pół roku później wyzionął ducha.
James szarpnął za stryczek, który społeczeństwo nazywało fularem, łaknąc haustu
powietrza. Nigdy nie potrafił przestrzegać zasad ani podążać wytyczoną ścieżką. Teraz jednak to
od niego zależał los wielu ludzi.
Nie tylko dzierżawców i pracowników. Pomyślał o małej dziewczynce śpiącej w pokoiku
na piętrze. O jej smutnych ciemnych oczkach i napadach buntowniczej wściekłości. Co za
nieoczekiwane brzemię.
Lecz mała będzie bezpieczna w Anglii, pod skrzydłami nowej niewinnej księżnej, która
ochroni ją przed pogardą socjety i zadba o jej rozwój. Czy to jednak nie za duże oczekiwania
wobec każdej młodej, niedoświadczonej kobiety?
Pociągnął łyk brandy i przyjrzał się rysunkom.
Nie został stworzony do roli księcia, ale mógł wybrać dla siebie idealną księżną.
Jak można było oczekiwać, Cumberford zgromadził piękną kolekcję angielskich róż.
Niewątpliwie wszystkie te gracje miały przytępiony wzrok i skrępowaną duszę – typowe
w przypadku odpowiednio wychowanych arystokratek.
Po przybyciu do Anglii James zachowywał niezwykłą dla siebie wstrzemięźliwość
płciową, był jednak pewien, że panny na wydaniu są zbyt skromne, aby go kusić. Tym lepiej.
Nie mógł sobie pozwolić na żadne rozkojarzenie. To miał być zakontraktowany interes, a nie
miłosne spełnienie.
Opróżnił flaszę i wzniósł szklaneczkę w kierunku niewinnych oczu i anielskiego
uśmiechu panny Dorothei.
Musiałaby być świętą cierpiętnicą, aby wyjść za mężczyznę jego pokroju.
*

Zdarzały się takie noce, kiedy Charlene Beckett czuła się właśnie cierpiętnicą.
Gdy bolał ją kręgosłup, a palce miała starte od prania. Gdy w głowie ją łupało od
wpatrywania się w liczby, które nigdy nie chciały się odpowiednio zsumować.
W takie noce trudno było o uśmiech, otuchę, okazanie siły.
Właśnie teraz.
Z każdym kolejnym krokiem wlokła się coraz wolniej po schodach do swojego pokoju na
piętrze. Pragnęła tylko paść do łóżka i naciągnąć kołdrę na głowę. Odciąć się od odgłosów
dobiegających z góry.
Ciche chichoty. Gromkie męskie głosy. Pląsanie palców po klawiszach pianina.
Ściśnięta pośród różowego aksamitu i piór, wzmocniona laudanum, aby powstrzymać
kaszel, który nasilał się każdego dnia, mama prowadziła na piętrze swój dyskretny dom uciech
znany jako Różowy Puch.
Charlene oparła się na moment o ścianę. Skrzywiła się w reakcji na kaszel matki. Jutro
znajdzie sposób, aby namówić ją do rezygnacji z pracy. Teraz musi się położyć spać.
Drzwi do pokoju były uchylone.
– Lulu – odezwała się, otwierając drzwi szerzej, przekonana, że czeka na nią młodsza
siostra.
Z półmroku wyłonił się orli nos nad białym fularem.
Serce Charlene zamarło. Nastała chwila, której lękała się od ponad roku.
„Tylko nie dziś, nie dziś. Proszę”.
– Czekałem na ciebie, ślicznotko – odezwał się lord Grant. Podniósł się ze swojego
miejsca przy oknie.
– Wasza lordowska mość. – Charlene zapanowała nad drżeniem głosu, choć panika
dławiła jej gardło. – Nie spodziewaliśmy się pana przez kolejne kilka miesięcy.
– Nie mogłem na tak długo zostawić swojej trzódki.
Wszedł w krąg światła roztaczanego przez lampę naftową. Charlene zdusiła w sobie
odruchowy wstręt. Zdjął szare rękawiczki z koźlej skóry i położył je na stole. Przeciągnął dłonią
po falistych brązowych włosach, lepkich od pomady o zapachu pomarańczy. Można byłoby go
uznać za przystojnego mężczyznę, ale Charlene wiedziała, że pod gładkim obliczem kryje się
głębokie zamiłowanie do okrucieństwa.
Grant zmierzył spojrzeniem jej postać.
– Wciąż tak samo piękna, nawet w tej nijakiej sukni.
Charlene otworzyła drzwi na oścież w nadziei, że na korytarzu dostrzeże jakiś ruch.
Niestety byli sami.
Zbliżył się. Powstrzymała drżenie ciała.
Musnął palcem jej policzek.
– Śniłem o tej chwili.
Ona też. Lecz w jej snach był biały dzień, a ona płonęła tak wielką i zapiekłą nienawiścią,
że potrafiła przemóc dławiący ją strach.
– Potrzebujemy więcej czasu – odparła.
– Więcej czasu? – Ujął ją dłonią za podbródek. – Nie pojmuję.
– Żeby zebrać fundusze. Potrzebujemy na to więcej czasu.
Matka Charlene, znana jako madame Łabędzica, otworzyła ekskluzywny dom uciech
dzięki podarkom otrzymanym od pewnego dobrodzieja, lecz miała zbyt miękkie serce, aby
prowadzić taki interes. Większość zysków trafiała do rąk pracownic. Przyjęła więc pożyczkę od
lorda Granta, stałego klienta, a on przybył teraz, aby upomnieć się o swoje.
Roześmiał się i chwycił twarz dziewczyny w obie dłonie. Szarpnęła głową, ale ją
przytrzymał.
Jego paznokcie były lśniącymi, wypielęgnowanymi półksiężycami bieli. To inni brudzili
sobie ręce za niego. Była zaskoczona, że nie przyprowadził dziś jednego ze swoich pachołków,
aby ją obezwładnił, gdyby sprawiała kłopoty. A na to się zanosiło.
– Opornie się uczysz, prawda? – spytał. – Życie nie musi być skomplikowane. Może być
bardzo proste. – Przysunął czoło do jej czoła. – Chcę ciebie, niczego innego. Ty będziesz
zwrotem pożyczki. – Uszczypnął ją w ucho, a ciężka gorzka woń pomarańczy, którą wydzielały
jego włosy, oszołomiła jej zmysły. – Gotów jestem wybaczyć i zapomnieć.
Charlene zastygła. On był gotów wybaczyć i zapomnieć. Opanowała wzbierający w niej
gniew. Gdy spotkali się ostatnim razem, wymachiwał rozgrzanym do czerwoności żelazem,
chcąc wypalić na jej skórze herb swojego rodu. I wprowadzić ją w ten sposób do swojego
osobistego haremu.
Pochylił głowę, aby wtulić się w jej szyję.
– Nie utrudniaj nam tego niepotrzebnie.
Wiedziała, że nigdy nie zapomni chwili, gdy wzniósł rozżarzone żelazo nad jej
ramieniem. Jej świat rozpadł się wtedy na dwoje, jak jajko, z którego wylało się białko i żółtko.
Dotąd ufała, że życie jest pełne obietnic, być może uwierzyła nawet w obietnicę spełnionej
miłości. Potem zrozumiała, że zamożni arystokraci skrywają w sobie nasienie zła. I że nigdy się
nie zakocha. Nigdy nie da nikomu nawet odrobiny władzy nad sobą.
Nadejście Kyuzo, stróża domu uciech, uchroniło ją przed napiętnowaniem ciała.
Nazajutrz baron wyjechał do Szkocji. W następnych miesiącach, w oczekiwaniu na jego powrót,
Charlene uczyła się samoobrony.
„Przypomnij sobie, jak ćwiczyłaś, Charlene”.
„Opanuj gniew, opanuj strach. Jesteś płynącą łagodnie rzeką”.
„On nie wie, że jesteś przygotowana”.
Objął ją w talii i przyciągnął do swojego nieustępliwego ciała.
– Nie opieraj mi się, ślicznotko – szepnął jej do ucha i pocałował w szyję.
– Puść mnie, panie.
– Nie chcesz tego, co mogę ci dać? – spytał, szczerze zdziwiony. – Nie masz dość
noszenia worków zamiast sukni i rąk cuchnących ługiem? Wprowadzę cię do świata przepychu.
Będziesz miała jedwabie i francuskie pachnidła.
I stanie się przedmiotem, cudzą własnością dającą rozkosz mężczyźnie? Za żadne skarby
świata!
– Puść mnie, panie – powtórzyła, patrząc mu śmiało w oczy.
– Nie. Zbyt długo marzyłem o tej chwili.
„Zaczekaj, aż przepełni go energia”. Słowa Kyuzo rozbrzmiały jej w głowie.
„Wykorzystaj jego energię przeciwko niemu. W ten sposób będziesz miała siłę dwojga”.
Odwróciła twarz, żeby uniknąć pocałunku w usta. Chwycił ją dużą dłonią za gardło
i przytrzymał głowę.
„Za moment”.
„Czekaj. Oddychaj”.
„Teraz”.
Zrobiła szybki krok do tyłu zgodnie ze wskazówkami Kyuzo. „Chwyć oburącz rękę, którą
ścisnął ci gardło. Wygnij się do tyłu, jak najdalej od niebezpieczeństwa. Wykręć rękę
w nadgarstku. Zablokuj łokciem jego łokieć. Lewa stopa do prawej. I pchnij”.
– Co, do diabła! – wykrzyknął Grant.
Padł na jedno kolano i stęknął zdumiony. Rękę miał nienaturalnie wykręconą.
W tej chwili Charlene mogłaby bez trudu złamać ją w łokciu.
„Oddychaj. Wolna od gniewu”.
Zwiększyła nacisk na słaby, bezbronny staw, aż Grant musiał paść na oba kolana.
– Nie jestem rzeczą, którą możesz sobie wziąć.
– Nie ty o tym decydujesz – wyjąkał, próbując wyrwać rękę z uchwytu.
– Charlene! – Do pokoju wpadł Kyuzo. – Usłyszałem hałasy.
Puściła barona.
Grant dźwignął się na nogi, przyciskając obolałą rękę do piersi. Wbił wściekłe spojrzenie
w Kyuzo.
– Widzę, że ten parszywy kundel ciągle cię pilnuje – wysapał.
Kyuzo skrzyżował ręce na swojej potężnej klatce piersiowej – był to jeden z argumentów,
które przekonały matkę Charlene, aby nająć go jako stróża.
– Panna Beckett mówiła, że pan wychodzi.
Charlene zgarnęła cylinder, rękawiczki i palto i wcisnęła to wszystko lordowi w ręce.
Kyuzo wziął go za łokieć, ale Grant się wyrwał.
– Nie dotykaj mnie – warknął. Jego piwne oczy stały się prawie czarne. – Jeszcze tu
wrócę po swoją należność.
– Na pańskim miejscu zastanowiłbym się dwa razy, zanim bym to zrobił – zripostował
Kyuzo. – A teraz jazda stąd.
Chwycił barona i wyprowadził go z pokoju.
Charlene rozluźniła się dopiero wtedy, gdy usłyszała ich kroki na schodach. Oparła się
o ścianę, bo nogi ugięły się jej w kolanach.
Grant niechybnie wróci.
Choć prała i sprzedawała obrazki Lulu, nie udało im się zaoszczędzić dość, aby spłacić
pożyczkę i niebosiężne odsetki, których zażądał.
Uspokoiwszy oddech, zaczęła się zastanawiać nad wyjściem z trudnej sytuacji. Musi
znaleźć sposób, aby oddać dług, zamknąć ten dom i ochronić Lulu przed Grantem.
Musi znaleźć sposób.
I znajdzie.
Rozdział 2

Charlene otrzepała spódnicę i wygładziła włosy, po czym wzięła lampę i ruszyła


schodami na dół. Kyuzo zajął z powrotem swoje stanowisko przy drzwiach.
– Rewelacyjnie – rzekł, a dokoła jego oczu pojawiły się zmarszczki. – Wykorzystałaś ude
gatame.
Uśmiechnęła się.
– Bo mam rewelacyjnego nauczyciela – odparła.
Piętnaście lat wcześniej Kyuzo zbiegł z holenderskiego statku handlowego, który porwał
go z rodzinnej wioski rybackiej w Japonii i na którym zmuszono go do wykonywania
niewolniczej pracy. Przetrwał na londyńskich ulicach dzięki swojemu sprytowi i biegłości
w walce.
To znajomość dżu-dżitsu, tradycyjnej japońskiej sztuki walki, przesądziła o tym, że został
stróżem domu publicznego. Z biegiem lat Charlene pomogła mu opanować angielski, on
w zamian nauczył ją podstawowych technik samoobrony, aby mogła odeprzeć niechciane zaloty
dżentelmenów, którzy przybywali dla zabawy do Różowego Puchu.
Westchnęła teraz głęboko.
– Kyuzo, on wróci. I to nie sam.
– Wiem. Będziemy gotowi. Nie martw się.
Zastukano do drzwi. Charlene zaczęła oddychać gwałtownie.
– Już wrócił! – szepnęła.
Japończyk pokręcił głową.
– On by nie pukał – odparł.
Dziewczyna odsunęła klapkę w drzwiach i wyjrzała, dostrzegając na schodach rosłego
mężczyznę i kobietę w czerni. Mieli kosztowne odzienie i zniecierpliwione miny – arystokraci
nienawykli do czekania.
– Czym mogę służyć? – spytała.
– Mamy prywatną sprawę do omówienia – przemówił mężczyzna do otworu nad klamką.
Charlene uznała, że nic jej nie grozi, więc odciągnęła rygiel i otworzyła drzwi.
– Panna Charlene Beckett? – spytał nieznajomy.
Zastygła. Skąd znał jej nazwisko?
– Państwo do kogo?
– Do ciebie – odrzekła kobieta.
Stojący obok Kyuzo napiął mięśnie.
– Ja nie jestem do wynajęcia – powiedziała Charlene.
Miała powyżej uszu klientów, którzy sądzili, że jest towarem na sprzedaż.
Kobieta zsunęła kaptur z głowy i wtedy Charlene aż serce skoczyło do gardła.
Rozpoznała władczy profil i niebieskie oczy. Lady Desmond. Widziała ją kiedyś z matką, gdy
robiły sprawunki przy Bond Street.
– Wiesz, kim jestem – rzekła hrabina.
Było to stwierdzenie, nie pytanie.
Charlene skinęła głową.
– Chodź no tutaj.
W reakcji na wypowiedziane kategorycznym tonem polecenie Charlene podeszła do
hrabiny, zanim się w ogóle zorientowała, że wykonała jakikolwiek ruch.
Lady Desmond chwyciła ją za podbródek.
– Liche tu światło – mruknęła. Odwróciła twarz Charlene w kierunku łojowych świec na
kinkietach zawieszonych w korytarzu. – I co ty na to, Jackson? Nada się?
– To niesamowite, jaśnie pani. Mogłaby być siostrą bliźniaczką panny Dorothei.
– Otóż to. – Hrabina ścisnęła Charlene za policzki, zmuszając ją do otworzenia ust. – I te
zęby. Dostatecznie białe. Muszę wyznać, że jestem zdumiona.
Charlene wyrwała głowę z uścisku i stanęła obok Kyuzo.
– Ciała jednak ma trochę więcej – stwierdziła hrabina. Przekrzywiła głowę, mierząc
wzrokiem całą postać. – Ale zdołam wcisnąć ją w suknie Dorothei. Nada się, Jackson, z całą
pewnością się nada.
– Muszę panią pożegnać, jaśnie pani. – Charlene dygnęła ledwo dostrzegalnie i wskazała
drzwi.
Tamci nawet nie drgnęli, więc zerknęła na Kyuzo i stuknęła się palcem w nadgarstek –
był to umówiony sygnał, że goście nie są mile widziani.
Japończyk zrobił krok do przodu.
Hrabina podniosła rękę.
– Odpraw tego osiłka – rozkazała. – Potrzebujemy pomówić na osobności. Mam sprawę,
która może okazać się dla ciebie nadzwyczaj opłacalna.
– Mówcie szybko, co macie do powiedzenia. A pan Yamamoto zostanie.
Kyuzo łypnął na Jacksona i mocno się wyprężył.
– Zostaję – oznajmił.
– Zatem dobrze. – Hrabina wyciągnęła na powitanie elegancką dłoń w białej
rękawiczce. – Dziewczyno, wiem, że nie jesteś tutaj szczęśliwa. Pozwól sobie pomóc.
Charlene przysunęła obie ręce do piersi.
– Pani nic o mnie nie wie.
– Wręcz przeciwnie, moją rolą jest wiedzieć wszystko o bękartach mojego małżonka.
I o tych, do których się przyznaje, i o tych, do których przyznać się nie raczy. – Hrabina
wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca, jakby temat ten sprawiał jej ból. – Ty stanowisz
przypadek szczególnie interesujący, albowiem jesteś niemalże sobowtórem mojej córki, panny
Dorothei.
Prawowitej córki hrabiego Desmond. Przyrodniej siostry Charlene. Charlene często
myślała o pannie Dorothei, wyobrażała sobie, jak wygląda jej życie w modnym domu przy
St. James’s, w świecie zupełnie innym od chaosu i brudu Covent Garden.
– Dotąd stawiałaś dzielny opór – powiedziała hrabina. – Ale to tylko kwestia czasu, kiedy
zostaniesz zmuszona, by pójść w ślady swojej nieszczęsnej matki. Sprzedawać swoje ciało. Stać
się kurtyzaną. A Luisa, przecież to takie uzdolnione artystycznie dziecko. Jaki los ją czeka? Czy
zastanawiałaś się nad tym?
Oczywiście, że Charlene się zastanawiała. Lulu była niewinnym dziewczęciem. Żyła
w świecie własnej twórczości, skupiona na malowaniu miniaturowych portretów, błogo
nieświadoma bolesnej prawdy o własnym domu rodzinnym. Charlene była gotowa na wszystko,
aby uchronić siostrę przed brudem.
Hrabina sięgnęła do portmonetki i wyciągnęła prostokątny arkusik cienkiego papieru.
Blask świec odbił się od ozdobnych tłoczonych liter i pozłacanych krawędzi.
– Oto twoja życiowa szansa – oznajmiła. – Zaproszenie od księcia Harland, wystosowane
jedynie do czterech młodych dam w całym Londynie.
– Co to ma ze mną wspólnego?
Hrabina podała kartkę Charlene.
– Zaproszenie jest dla panny Dorothei, która niestety akurat płynie statkiem z Italii. –
Zmrużyła jasnoniebieskie oczy. – Nie dopuszczę do tego, aby ta niefortunna okoliczność
przekreśliła szansę mojej córki na zostanie księżną. Dziewczyno, urodziłaś się po to, aby odegrać
teraz jej rolę. Wykorzystasz swoje… umiejętności, aby omotać księcia. Będzie musiał pojąć moją
córkę za żonę. A wtedy ona zostanie księżną.
Nie do wiary! Charlene zdusiła w sobie gwałtowny śmiech.
– Mam uwieść księcia? Udając, że jestem pani córką?
– Tak, jeśli musisz to ujmować w tak dosadnych słowach. To bardzo proste. Trzy dni
udawania za tyle pieniędzy, że spełnisz swoje marzenia. Czego pragniesz z całego serca?
To było łatwe pytanie.
– Spłacić nasze długi, zamknąć Różowy Puch i otworzyć szanowany pensjonat dla
panien. – Matka coraz bardziej podupadała na zdrowiu. Wielogodzinna praca była ponad jej siły.
To Charlene poprowadziłaby pensjonat, ratując bezbronne młode dziewczęta przed
prostytuowaniem się i przed takimi bestiami jak Grant. – Chciałabym również, aby siostra
terminowała u malarza.
– A zatem dobrze – odparła hrabina, uśmiechając się lekko. – To wszystko? Jackson!
Wywołany mężczyzna wyciągnął zawiniątko z kieszeni surduta.
– Jaśnie pani przewidziała, jakie będą twoje życzenia – rzekł. – Oto list polecający dla
twojej siostry do pani Anny Hendricks w Essex, posuniętej w latach miniaturzystki, która traci
wzrok i potrzebuje młodej uzdolnionej uczennicy.
Zerknął na lady Desmond, jakby dawał jej możliwość, aby go powstrzymała. Nie uczyniła
tego, więc ciągnął:
– To jest dodatek do tysiąca funtów, które jaśnie pani hrabina przekaże ci, gdy twoja
misja się powiedzie.
Charlene odebrało mowę. Wyglądało na to, że hrabina jest skrajnie zdesperowana.
Pozyskają środki na spłatę Granta i otwarcie pensjonatu w przyzwoitej dzielnicy.
Skąd jednak tych dwoje wiedziało tak dużo o Charlene i Lulu? Powiało grozą.
– No więc? – ponagliła hrabina.
Charlene pokręciła głową.
– Urodziłam się… do takiego życia jak to – odparła. – Nie mogę uchodzić za damę.
– Nieistotne, jak zostałaś wychowana, bo w twoich żyłach płynie krew władców, choć
być może skażona i rozcieńczona.
Charlene wyprostowała ramiona. Przed chwilą poradziła sobie z lordem. Hrabinie też nie
da się zastraszyć.
– Skoro moja krew jest skażona, to jak mam wyprowadzić w pole inne damy, które, jak
mniemam, znają dobrze pannę Dorotheę?
– Tylko jedna ją zna, i to nie za dobrze. Pozostałe dwie nigdy jej nie spotkały.
– A książę? Zapewne spotkał ją wcześniej?
– Przez dziesięć lat żył na obczyźnie i dopiero niedawno odziedziczył tytuł po ojcu.
Mówią, że to prostak, bardziej pirat niż dżentelmen. Ale śmiem twierdzić, że umiesz sobie radzić
z obcesowymi mężczyznami.
To wszystko wydawało się niedorzeczne. Charlene wyciągnęła przed siebie dłoń.
– Widzicie? Na swoje utrzymanie w tym domu zarabiam prowadzeniem ksiąg i praniem.
Czy dziewczyna z takimi rękami może uwieść księcia?
– Phi! – prychnęła hrabina. – Ludzie widzą to, co chcą zobaczyć. Książę nie stanowi
wyjątku. Kilka dni pod moją kuratelą zmieni cię nie do poznania.
Determinacja wyzierająca z lodowato niebieskich oczu nie pozostawiała wątpliwości, że
hrabina uważa się za osobę wszechmocną.
Kyuzo dał znak ręką, aby Charlene oddaliła się z nim na kilka kroków. Odwrócił się
plecami do nieproszonych gości i szepnął jej do ucha:
– Spytaj, jakie są warunki umowy w razie twojego niepowodzenia. A więc jeśli książę się
nie oświadczy. Musisz dostać zapłatę tak czy owak, inaczej ryzyko jest niewarte zachodu.
– Masz rację.
Podeszli z powrotem do hrabiny i Jacksona.
– Co się stanie, jeśli nie doprowadzę do oświadczyn? – spytała Charlene. – Co wtedy?
Mężczyzna zacisnął usta z dezaprobatą.
– Jaśnie pani zaproponowała warunki, które są dla ciebie więcej niż zadowalające –
odrzekł. – Sto gwinei do natychmiastowej wypłaty. To będą twoje pieniądze bez względu na to,
czy ci się powiedzie.
Potrząsnął sakiewką. Rozległ się brzęk monet. Była to muzyka, która władała światem
matki Charlene. Dźwięk obwieszczający sprzedaż dziewczyny w ramiona mężczyzny.
– Jeśli zaś ci się powiedzie, dostaniesz pełną zapłatę. Pod dodatkowym warunkiem, że nie
będziesz się kontaktować z jaśnie panią hrabiną ani żadnym członkiem jej rodziny i że będziesz
towarzyszyć pannie Luisie do Essex na okres przynajmniej jednego miesiąca po wykonaniu
umowy.
Charlene się zachwiała. Czy to była odpowiedź Boga na jej modlitwy?
– Chodzi tylko o pięć dni, panno Beckett – namawiała hrabina. – Twoje szkolenie musi
się rozpocząć jeszcze tej nocy. Rankiem możesz przysłać rodzinie list z wyjaśnieniem swojej
nieobecności, nie możesz w nim jednak wspomnieć ani o mojej osobie, ani o swojej misji, to
oczywiste. Wymagam całkowitej dyskrecji.
– Ty się zwiesz Yamamoto, tak? – spytał Jackson i rzucił Japończykowi mniejszą
sakiewkę. – Masz, to za twoje milczenie. Jeśli usłyszę, że mielesz jęzorem, będziesz miał ze mną
do czynienia.
Kyuzo zacisnął usta, sprawdzając zawartość sakiewki.
– To ma być godziwa zapłata, panie? – spytał. – Dwadzieścia gwinei? Mógłbym dziś
wygrać dwakroć tyle przy karcianym stole.
Charlene uśmiechnęła się pod nosem na widok zszokowanej miny Jacksona. Ten
człowiek nie spodziewał się żadnych targów.
– Szczerze wątpię, czy miałbyś środki, aby zasiąść do gry o tak wielką kwotę – odparł
Jackson. – Więc lepiej zadowól się tym, co ci proponuję.
Kyuzo udawał, że się namyśla. Po chwili się uśmiechnął.
– Tak się zastanawiam – rzekł. – Czy „Times” byłby zainteresowany tą zajmującą
historyjką? – Uśmiech spłynął z jego twarzy. – Pięćdziesiąt gwinei i proszę uważać, że zrobił pan
świetny interes.
– To oburzające!
Kyuzo wzruszył ramionami.
– Człowiek musi oszczędzać z myślą o starości.
– Zapłaćże mu, Jackson – syknęła zniecierpliwiona hrabina. – Chodźmy, panno Beckett,
nie mamy chwili do stracenia.
Ze schodów dobiegł hałas. Na piętrze pojawiła się Lulu, krucha i blada, a jej chude
ramiona przykrywała kaskada rudych włosów, jakże innych od jasnych loków Charlene.
– Idziesz spać? – spytała siostrę.
Charlene podbiegła do schodów.
– Wracaj do łóżka, skarbie. Nic złego się nie dzieje. – Posłała Lulu uspokajający uśmiech.
Siostra wciąż wyglądała jak dziecko, a nie czternastoletnia dziewczyna.
– Już późno. – Z orzechowych oczu Lulu wyzierał niepokój. – Co to za ludzie?
– Ruszajmy, panno Beckett – ponaglił Jackson. – Musimy iść.
Kyuzo podszedł do Charlene.
– Nie martw się, Luisa będzie bezpieczna – zapewnił.
– A jeśli wróci Grant?
– Najmę jeszcze jednego stróża pod twoją nieobecność. Idź. – W oczach Japończyka
zatańczyły iskierki światła. – Ten biedaczyna książę nie ma pojęcia, kto się za niego weźmie.
Dasz radę.
Charlene musiała dać radę. Innego sposobu nie było.
Wzięła Lulu za rękę.
– Skarbie, wyjeżdżam na krótko – powiedziała. – Nie ma powodu do niepokoju. Za kilka
dni wrócę. – Uciekła spojrzeniem w bok.
Pytania widoczne w oczach siostry musiały zaczekać.
Kyuzo poprowadził Lulu z powrotem na górę.
Charlene zacisnęła powieki, ale tylko na moment, po czym ruszyła za hrabiną
i Jacksonem do czekającego powozu.
Potrafiła udawać damę, jeśli było trzeba. Wychowano ją na ekskluzywną kurtyzanę i choć
odrzuciła takie życie, mówiła po francusku, grała na pianinie i wiedziała, jak się zwracać do
arystokratów łaknących rozkoszy.
Zerknęła przez ramię na dom. W oknach na piętrze pobłyskiwała poświata świec, na
której tle odznaczała się wyraziście okrągława postać Gołąbeczki, matczynej faworytki. Mama
też tam była, nieświadoma, że zdesperowana starsza córka właśnie zawarła niecodzienny
kontrakt.
Charlene usadowiła się na miękkich jedwabnych poduszkach w powozie i przesunęła
palcem po złotych literach zaproszenia. „Jego Książęca Mość oczekuje zaszczytnej obecności
Panny Dorothei Beaumont w Warbury Park…”
Jego Książęca Mość. Książę Harland.
Prawdopodobnie nosił gorset, aby poskromić wydatne brzuszysko, pomadował wąsy
i używał specjalnie dla niego sprowadzanej mieszanki tabak. Urodzony w świecie przywilejów
i nieprzyzwoitego bogactwa zapewne zmieniał kobiety i rujnował ich reputację tak łatwo, jak
dobierał surdut na bankiet.
Niechybnie był tym samym typem egoistycznego arystokratycznego brutala, z jakim
Charlene wielokrotnie miała do czynienia.
Ale czy było inne wyjście z sytuacji?
W milczeniu pokonali mały dystans do St. James’s. Gdy dotarli do bramy miejskiej
rezydencji hrabiego, Jackson zabębnił palcami w dach powozu i skinął na Charlene, aby wysiadła
razem z nim. Okrytą czarnym płaszczem hrabiny poprowadził ją za róg do wejścia dla służby
i przemycił schodami na piętro.
– To pokoje panny Dorothei – oznajmił szeptem, zerkając ostrożnie na boki, po czym
wpuścił Charlene do środka. – Lady Desmond zjawi się lada chwila. – Podał jej oprawiony
w skórę egzemplarz O parostwie Johna Debretta. – Naucz się tego – polecił i wyszedł.
Charlene rozejrzała się dokoła. Był to niewątpliwie pokój należący do kobiety,
z obfitością kwietnych wizerunków. Na dywanie pyszniły się jasnoczerwone róże i niebieskie
niezapominajki. Na ścianach przystrojonych tapetą w delikatne gałązki konwalii wisiały hafty
przedstawiające dzikie kwiaty Anglii. Nad dużym drewnianym łożem przykrytym białą kołdrą
z wyszytą gęstwiną powojów i zwiewnych kwiatów ostu rozpościerał się jedwabny baldachim
w kolorze zachodzącego słońca.
Charlene wyobraziła sobie swoją przyrodnią siostrę jako istotę łagodną i kobiecą jak ten
pokój, jako motyla trzepoczącego skrzydełkami wśród kwiatów.
Dawniej fantazjowała bujnie o tym, że hrabia uznaje ją za swoją córkę i zaprasza razem
z Lulu – choć dziewczynka nie była jego dzieckiem – aby zamieszkały w tym wielkim domu.
Teraz była uzurpatorką, która wdarła się kuchennymi drzwiami do uprzywilejowanego
świata panny Dorothei. Zastanawiała się, o czym w tej chwili myśli jej przyrodnia siostra,
kwaterująca w luksusowych kajutach statku płynącego z Italii. Czy w ogóle wie o jej istnieniu?
Do pokoju wmaszerowała hrabina w asyście ubranej na czarno szczupłej pokojówki
w koronkowym białym fartuszku i czepku.
– A więc do dzieła! Panno Beckett, twój sposób wysławiania się jest do przyjęcia, ale
musisz popracować nad właściwą postawą ciała. Usiądź prosto, jeśli łaska. Damy nigdy nie
siedzą w ten sposób.
– Nie jestem damą – odparła Charlene.
– Ale masz umieć damę udawać, kiedy już z tobą skończę – powiedziała posępnym tonem
hrabina. – Nie pozwolę, abyś mnie skompromitowała. Zdejmij to.
Charlene rozpięła zapinkę i powiesiła płaszcz na oparciu krzesła.
– Włosy masz w pożałowania godnym stanie – oceniła lady Desmond. Odwróciła się do
pokojówki, która przez cały czas zerkała na Charlene, jakby zobaczyła upiora. – Blanchard,
przestań się gapić i idź po szczotkę. Mamy sporo pracy. Znajdź też balsam do rąk. Trzeba
zmiękczyć skórę jej dłoni.
Pokojówka wyszła pośpiesznie.
Hrabina rozpostarła na toaletce kwadratowy granatowy aksamit i ustawiła na nim szklanki
i kieliszki rozmaitego kształtu i wielkości, po czym ułożyła w rzędzie srebrne widelce i łyżki.
– W którym kieliszku podajemy sherry? – spytała.
Charlene wybrała szkło na chybił trafił.
– Źle. Ten mały jest do kropli nasercowych.
Chwilę później hrabina wygłosiła wykład o serwowaniu trunków we właściwych
naczyniach.
Blanchard wróciła i wyjęła Charlene spinkę z włosów, po czym zaczęła je czesać
szczotką oprawioną w połyskliwe srebro.
Hrabina urwała, aby wziąć głębszy wdech.
– Skoro mam udawać pannę Dorotheę, to czy nie powinnam oprócz etykiety znać jej
zwyczajów? – spytała Charlene, wykorzystując chwilę przerwy.
Arystokratka odłożyła widelec, który przed chwilą prezentowała.
– Panna Dorothea to wzór cnót – oznajmiła. – Nigdy się nie odzywa niepytana, nigdy nie
bierze więcej niż jedno ciasteczko, a ty musisz ją w tym naśladować – dodała, patrząc wymownie
na talię dziewczyny.
Charlene nigdy nie umiała oprzeć się słodyczom, jeśli tylko mogła sobie na nie pozwolić.
– Wolny czas poświęca na haftowanie i działania filantropijne. – Hrabina wskazała
wyszyte dzikie kwiaty wiszące na ścianie. – To jedna z jej najwcześniejszych prac.
Charlene była zaprzysięgłym wrogiem robótek.
– Pomimo swoich licznych cnót – ciągnęła lady Desmond – z niewiadomego powodu
moja córka nie odniosła sukcesu w pierwszych dwóch sezonach, na co miałam wielką nadzieję.
Wydarzył się… niefortunny wypadek. Wysłałam ją do Italii, aby odwiedziła ciotkę i nabrała
więcej ogłady. Gdybym wiedziała, że zainteresuje się nią książę, nigdy nie puściłabym jej w taką
podróż.
– Ale jakie ma charakterystyczne zachowania? – dopytywała Charlene. – Na przykład jak
się śmieje?
Harbina zmarszczyła czoło.
– Nie wiem – odparła. – A jak w ogóle ludzie się śmieją?
– Chodzi mi o to, czy śmieje się wysoko czy nisko, chichocze czy piszczy?
Lady Desmond odwróciła się do pokojówki.
– Jak brzmi śmiech mojej córki? – spytała.
– Piskliwie, jaśnie pani, to bardziej chichocik niż głośny śmiech – odparła służąca
z lekkim francuskim akcentem. – Moim zdaniem panna Dorothea chichocze też wtedy, gdy jest
podenerwowana. To jest… – Blanchard zerknęła na hrabinę – …przez cały czas.
– Nieważne, jak brzmi jej śmiech, to nieistotne – uznała lady Desmond. – Masz być moją
córką tylko przez trzy dni. Najlepiej będzie, jeśli jak najmniej będziesz otwierać usta.
Podejrzewam, że książę wystosował zaproszenie nie po to, aby odbywać błyskotliwe rozmowy.
On potrzebuje dystyngowanej damy do oczyszczenia swojej zszarganej reputacji.
Milczenie nigdy nie było silną stroną Charlene. Miała wyrobione zdanie na temat zbyt
wielu spraw.
– Czy ja na pewno nadaję się do tej roli? – spytała.
– Przecież matka cię szkoliła, czyż nie? Wykorzystaj zatem swoje umiejętności. Bądź
uprzejma. Bądź… przystępna.
Innymi słowy, miała zachęcić księcia do swobodnego zachowania. Należało mu
schlebiać, flirtować z nim, wciągnąć go w kompromitującą sytuację.
A do tego nie była potrzebna wyrafinowana konwersacja.
Hrabina prowadziła dalej wykład o zachowaniu się przy stole, tymczasem Charlene
z trudem walczyła z napadami senności. Miała za sobą długi dzień, a pyszne łoże panny Dorothei
czekało. Na pewno było miękkie i wygodne. Naciągnęłaby haftowaną kołdrę na głowę
i zapomniała na kilka godzin o tej karkołomnej misji.
– Skupże się, panno Beckett – upomniała ją hrabina. – Nie pozwolę, abyś
skompromitowała moją rodzinę podczas wizyty u księcia.
Blanchard posłała Charlene spojrzenie pełne współczucia, kiedy ich oczy spotkały się
w lustrze.
Wreszcie lady Desmond wyczerpała temat etykiety przy stole.
– Rano będziemy kontynuować naukę – oznajmiła. – Dziś możesz spać tutaj. Musisz
dostroić się do wrażliwości panny Dorothei.
Ulotniła się z pokoju, nie oglądając się za siebie.
Charlene wstała, gdy za hrabiną zamknęły się drzwi.
– Jak masz na imię? – spytała pokojówkę.
– Manon Blanchard, milady.
– Daj spokój, przecież widzisz, że ze mnie żadna dama.
Służąca się uśmiechnęła.
– Opowiedz mi o pannie Dorothei – poprosiła Charlene. – Naprawdę jesteśmy takie
podobne?
Manon skinęła głową.
– Mogłybyście być bliźniaczkami. – Pomogła Charlene zdjąć suknię i wciągnąć
elegancką koszulę nocną z batystu. – Słodka z niej istota. Posłuszna i skromna. Ale nie jest… Jak
to powiedziała jaśnie pani? Wzorem? Wzorem żadnym nie jest, jest dziewczęciem.
W umyśle Charlene panna Dorothea zaczynała nabierać realnych kształtów, przestała zaś
być niezwykłą księżniczką z baśni. Zapewne niełatwo było mieć za matkę kobietę o tak
wygórowanych oczekiwaniach.
Wreszcie Charlene wsunęła się do łóżka. Kołdrę miękką jak płatki róż naciągnęła aż pod
brodę, a wtedy oczy ją zapiekły od nabiegłych łez. Nigdy dotąd nie rozstawała się z Lulu choćby
na jedną noc. Mimo że różnica wieku między nimi wynosiła pięć lat i miały innych ojców, były
najbliższymi sobie duszami.
Lulu właśnie zbliżała się do wieku, w którym Charlene dowiedziała się prawdy o swojej
rodzinie.
Jako czternastolatka wiodła, zdawałoby się, normalne, a nawet szacowne życie. Aż do
tego wieczoru, gdy matka zaprowadziła ją na piętro, do Ptaszarni. Wcześniej Charlene nie miała
tam wstępu.
Bardzo wyraźnie zapamiętała tę scenę. Dziewczęta, które znała dotąd jako koleżanki,
bujały się na obitych jedwabiem ławeczkach, wykonując wachlarzami taniec piór dla klientów
podglądających je z sekretnego pokoju pod dachem. Sikorka, Sójka, Gołąbeczka, Jaskółka.
Wszystkie dziewczęta miały ptasie przezwiska. W tamtej straszliwej chwili Charlene
uświadomiła sobie, dlaczego tak jest.
Uciekła wtedy z domu w lodowate objęcia zimowej nocy, jakby umykała przed własnym
przeznaczeniem. Cóż, musiała jednak wrócić, bo życie w chłodzie na ulicach Covent Garden
było zbyt wielkim ryzykiem. Ale nie zamierzała zostać kurtyzaną. Wolała być praczką.
Charlene pragnęła, aby jej młodsza siostra nigdy nie poznała niemiłej prawdy. Lulu nie
tylko była niewinną istotą, ale pozostawała niemal rozmyślnie ślepa na okoliczności. Bez
przerwy malowała romantyczne scenki, skupiona na miniaturowych, precyzyjnych detalach – na
przykład urokliwe ruiny zamków pośród łanów pomarańczowych maków. Jakby w ogóle nie
dostrzegała rzeczywistości, londyńskiej sadzy i brudu. Wolała żyć w wyimaginowanym świecie
własnej twórczości.
Charlene zrobiłaby wszystko, aby ocalić niewinność siostry.
Uwiedzenie księcia wydawało się o wiele lepszym rozwiązaniem niż bycie igraszką
w rękach Granta.
Rozdział 3

James chwycił kamerdynera za nadgarstek.


– Byle nie za krótko – powiedział.
Urażony Pershing prychnął.
– Zostawię kosmyki przy szyi. Wasza Książęca Mość będzie modnie, poetycznie
ufryzowany, aż damy pomdleją.
– Byle nie za krótko.
James widział zbyt wielu mężczyzn ostrzyżonych jak owce. Po to aby we włosach nie
zagnieździły się wszy. Aby napiętnować ich jako więźniów.
Teraz patrzył na niego więzień z lustra. Ciemne kosmyki opadały na ramiona szerokie od
ścinania drzew i dźwigania kłód. Obcięcie włosów było jedynym jego ustępstwem w obliczu
najazdu kobiet, który miał się wkrótce dokonać. Reszta i tak wydawała się w oczach
społeczeństwa wystarczająco naganna.
Pershing zastygł, po czym doskoczył, aby ciachnąć, niczym koliber uzbrojony w nożyczki
zamiast dzioba.
Kędziory spadały dokoła jego stóp. Wyłonił się kark. Gruby, byczy wręcz.
James nie ścinał włosów przez ostatnie dziesięć lat.
Fala wspomnień oblała jego umysł niczym morskie bałwany bukszpryt okrętu.
Rozkołysany na iglicy, widząc w dole kurczące się Cambridge i przyjaciół obserwujących
go z cienia, wspinał się dalej, mimo że ze strachu i zimna zgrabiały mu palce i nie pamiętał już,
dlaczego to robi.
Coraz wyżej. Piętnaście metrów, osiemnaście. Z flagą trzymaną w zębach. Uczepiony
masztu jedną ręką, drugą zawiesił flagę na wierzchołku, czując zawroty głowy.
W świetle poranka na szczycie King’s College załopotała czarna flaga – kościotrup
przebijający serce i wznoszący kielich na cześć diabła.
Chorągiew pirata Czarnobrodego.
„Nie znaj litości. Ani strachu”.
W tamtych dniach liczyła się dla niego tylko jego zbuntowana dusza. Pragnął wyrzec się
nieludzkiej ojcowskiej spuścizny. Wybić na niezależność.
Za ten wybryk wydalono go z uczelni. A na grzbiecie do dziś nosił blizny po karze, którą
wymierzył mu stary książę.
„Skoro się upierasz przy zabawie w piratów, wyślę cię na morza. Żebyś nabrał respektu
do Boga i rodziny”.
Nazajutrz wyekspediował syna do ich upadającej plantacji trzciny cukrowej na
Trynidadzie.
Tamtego pierwszego roku na ojcowskiej plantacji umarło na żółtą febrę aż trzydziestu
mężczyzn. Niewiele brakowało, aby James był trzydziestym pierwszym. Gdy spocony dygotał
w mackach gorączki, majaczył, że wciąż żyje jego matka. Czuł jej chłodną dłoń na swoim
rozpalonym czole – nie zaznał tego, odkąd umarła, rodząc martwe dziecko, kiedy miał
czternaście lat i przebywał w Eton.
Gdy gardło paliło go z pragnienia i wymiotował czarną cieczą na pościel, wciąż widział
jej łagodne niebieskie oczy błagające go, aby pozostał przy życiu.
Przemógł chorobę. Zapuścił brodę. Poprzysiągł sobie, że nigdy nie wróci do Anglii i do
ojca, który posłał go na śmierć w tropikach.
James zamknął okrutną ojcowską plantację i wyjechał z Indii Zachodnich, aby zwiedzić
świat. Zarabiał na życie pracą rąk, hazardem i mądrymi inwestycjami.
Po kilku latach powrócił do Indii Zachodnich i obywając się bez ojcowskich funduszy,
ulokował pieniądze w plantacjach kakao będących własnością drobnych rolników, którzy
uprawiali skrawki ziemi na Trynidadzie i w kraju zwanym Wenezuelą.
Nożyczki zaatakowały brodę.
Gdy w końcu pochwycono i zastrzelono okrytego złą sławą Edwarda Teacha, zwanego
Czarnobrodym, policzono rany na jego ciele. Nosiło ślady pięciu postrzałów i ponad dwudziestu
pchnięć nożem.
Kiedy James otrzymał list powiadamiający go o wypadku, w którym zginął jego starszy
brat, a ojciec doznał śmiertelnych obrażeń, pomyślał o Czarnobrodym i ranach na jego zwłokach.
Z chęcią policzyłby rany, które ojciec zadał innym.
Byłaby to długa lista. Stary książę był okrutnikiem, który cenił ludzi tylko na tyle, na ile
mógł ich bezwzględnie wykorzystać. Jego starszy syn William cnoty posłuszeństwa nauczył się
od cichej, niknącej teraz w mrokach pamięci matki, wybierając przetrwanie kosztem zależności.
Młodszy James natomiast postanowił walczyć.
I nigdy tej walki nie zaprzestał.
Krzywy nos widoczny w lustrze był tego świadectwem. Zbyt wiele brawurowych
potyczek w ciemnych tawernach, zbyt wiele bójek, w których przeciwnik miał liczebną
przewagę, bo przecież nie był to nigdy powód do rezygnacji ze starcia. James nie umiał milczeć
w obliczu niesprawiedliwości, nigdy nie nauczył się trzymać języka na wodzy.
Na jego szczęce Pershing rozprowadził coś, co pachniało jak sosnowy las, a cienkie ostrze
poskrobało podbródek.
James zwinął dłonie w pięści, opierając się przemożnej chęci, aby odwrócić role
i przygwoździć kamerdynera do ściany ręką zaciśniętą na jego gardle.
– Dość – warknął, zniecierpliwionym ruchem dłoni odprawiając Pershinga i zdzierając
ręcznik z ramion.
Kamerdyner zdjął z półki dwie pasiaste kamizelki.
– Karmazyn czy nefryt, Wasza Książęca Mość? – spytał.
– To na nic, Pershing. Żadnym sposobem nie zrobisz ze mnie szacownego dżentelmena. –
James potarł szczękę ręcznikiem. Przekrzywił głowę, przypatrując się sobie w lustrze. – I tak
wystraszę te biedaczki.
Do diabła. Wyglądał jak ojciec. Cisnął ręcznikiem w lustro, próbując zasłonić
niepokojącą prawdę.
Musiał uciekać. Każdego kolejnego dnia spędzonego w Anglii coraz bardziej osaczały go
wspomnienia.
Bezwiednie zaciskał zęby z gniewu i rozpaczy na każdą myśl o zajęciu miejsca w szeregu
książąt Harland, których srogie oblicza patrzyły upiornie ze ścian galerii.
Nie mógł wdziać surduta z barwnego jedwabiu i stanąć u wrót pogardzanej rezydencji,
aby powitać przedstawicielki socjety, które wydadzą o nim osąd.
A przecież nie miał wyboru.
Spłodzenie potomka wymagało posiadania żony. Nawet jeśli żona ta będzie czuła do
niego wstręt z powodu jego braku ogłady.
Pershing zaproponował kolejny zestaw surdutów.
– A może bladobłękitny…
James zerwał się z fotela, napędzając kamerdynerowi stracha.
Została mu jeszcze jedna godzina wolności, bo potem bon ton wyda wyrok, jak zwykle
dostrzegając w nim same braki.
– Robercie – zwrócił się do młodego pokojowca, który stał w gotowości przy drzwiach.
– Wasza Książęca Mość.
„Chłopak ma węższe ramiona, ale się nada”.
– Potrzebuję twojego surduta.
Bez jednego drgnięcia powieki lokaj rozpiął guziki i podał mu surdut. Opóźnienie
o godzinę tego, co nieuchronne, oznaczało zyskanie sposobności, aby przyjrzeć się damom
incognito.
– Pershing, nie będę wkładał tych surdutów – powiedział James. – W każdym razie nie
w tej chwili.
*

„Do diabła, surdut jest jednak za ciasny”.


James stanął w szeregu razem z innymi służącymi, ściągając ramiona, żeby poluźnić
napięte sploty wełny.
Dalton zszedł powoli po schodach przed wejściem.
– Widziałeś księcia? – spytał lokaja o nazwisku Hughes.
Służący wskazał głową Jamesa, unikając wyrażenia słowami niewyobrażalnej,
skandalicznej prawdy. Że jego pan, James Edward Warren, siódmy książę Harland, markiz
Langdon, hrabia Guildford, baron Warren i Clyde, stanął, o grozo, w jednym szeregu ze służbą,
ubrany jak pospolity lokaj.
Zarazem bardzo wysoki i bardzo nerwowy lokaj.
– Co, u licha…? – Dalton się zbliżył. – To ty, Harland?
James kiwnął głową. Pomysł, aby podczas przybycia dam udawać sługę, wydawał mu się
bardzo sprytny. Podczas strzyżenia, lecz już nie teraz.
Dalton uniósł brew.
– To istotnie ty – rzekł. – Za nic bym cię nie poznał, gdyby nie ta korsarska broda.
Wyglądasz jak stary książę.
– Wiem – prychnął James, czując w piersi zadawnioną nienawiść. – Ale nigdy nie będę
taki jak on. Przysięgam.
Przyjaciel podniósł rękę.
– Oczywiście, że nie. Nic takiego nie chciałem sugerować. Co ty masz na sobie,
do diaska? To jakiś dowcip?
Zbyt wiele razy był współsprawcą różnych ekscesów Jamesa w Cambridge, aby czuć
teraz wyjątkowe zdumienie.
Książę wskazał ręką szereg powozów podążających okazałym krętym podjazdem.
– Kobieta nigdy nie pokazuje swojego prawdziwego oblicza potencjalnemu
oblubieńcowi. Obejrzę je sobie wszystkie incognito. Rozeznam się, czy są odpowiednie.
Dalton skinął głową.
– Nie zmieniłeś się, jak widzę. Zawsze musisz postępować niekonwencjonalnie.
– Nie zamierzam się zmieniać – odparł James. Otarł strużkę potu z czoła. – To był zły
pomysł. Chyba zdejmę ten surdut i wejdę do środka.
– Za późno.
Nieopodal zatrzymał się powóz rodziny Selbych, ozdobiony herbem rodowym z taką
warstwą pozłoty, że nikt nie mógłby wątpić, kim są pasażerowie.
– Wymyślę, co powiedzieć damom – szepnął Dalton.
Wrócił na frontowe schody.
Nie pozostało nic innego jak kontynuować maskaradę. James pomógł pannie Vivienne,
najstarszej córce markizy Selby, zejść po stopniach powozu.
Bez jednego spojrzenia w jego stronę młoda dama i jej matka zaczęły sunąć w kierunku
domu, starannie unosząc kraj płaszczy i trzymając wysoko głowy w czepkach.
Gdy po chwili zatrzymał się drugi powóz, James pomógł wysiąść szczupłej kobiecie
odzianej od stóp do głowy w biały aksamit. Kiedy małymi stopami dotknęła ziemi, potknęła się
i oparła o jego pierś.
– No no, niewzruszony jak skała – wymruczała. – Coś ty dźwigał?
Dłoń w rękawiczce ociągała się przez kilka sekund przy jego sercu, a potem wymownie
zsunęła się odrobinę niżej.
– Panno Augusto – syknęła matka dziewczyny, lady Gloucester, krzepka kobieta ubrana
w podobny biały aksamit. – Proszę ze mną w tej chwili.
Wezwana oddaliła się, kołysząc biodrami i rzucając zalotne spojrzenie przez ramię.
Dobry Boże, najwyraźniej miała słabość do służących. Niezbyt dobry materiał na wierną
żonę.
James poprosił wcześniej Cumberforda, aby sprowadził cnotliwe panny godne statusu
i tytułu księżnej. W tym przypadku najwyraźniej zaszła gruba pomyłka.
Panna Tombs przybyła w ostentacyjnie okazałym powozie, w asyście podwójnej liczby
stangretów i lokajów, dając w ten sposób wyraz olbrzymiej zamożności swojego ojca, pana
baroneta. Z determinacją w akwamarynowych oczach zerknęła na imponujący pałac wzniesiony
z piaskowca. Następnie uśmiechnęła się przebiegle, a wtedy w jej policzkach pojawiły się dwa
dołeczki.
– Spoważniej, Alice – upomniała ją matka. – Tym razem nie będzie żadnych gierek.
Żadnych ekscentryczności. Żadnych niedorzecznych rozmów o frutarianizmie.
Frutarianizmie? James nie miał czasu zastanawiać się, co znaczy to słowo, bo nadział się
na spojrzenie niebieskich oczu wyglądających z okienka w powozie.
Nareszcie. Jego pogodna święta cierpiętnica. Panna Dorothea.
Gdy pomagał jej wysiąść z powozu, sam o mało się nie potknął.
Artysta, który wykonał pastelowy rysunek, w ogóle nie oddał charakteru dziewczyny. Nie
było w niej nic z pruderii ani pobożności.
Owalna twarz z nieco zbyt ostro zarysowanym podbródkiem. Nosek prawie zadarty. Pod
czepkiem widoczne obfite loki miodowych włosów.
Uśmiechnęła się lekko. Właściwie było to tylko drgnienie w kącikach ust, ale
wystarczyło, aby przykuć spojrzenie do przepysznie wykrojonych warg, które aż prosiły się
o pocałunek. I te szaroniebieskie oczy. Nie były wcale niewinne. Do diabła, pobłyskiwały w nich
iskierki świadczące o tak wspaniałej bystrości umysłu, że dziewczyna mogłaby uwieść
duchownego.
Może sprawiła teraz takie wrażenie, bo na rauszu snuł wybujałe fantazje o jej świętości
albo upłynęło zbyt dużo czasu, odkąd ostatni raz kobieta legła z nim w łożu. Tak czy owak, jej
aparycję charakteryzowała nadzwyczajna harmonia, która przemawiała do niego z niemal
fizyczną siłą.
Krew zawrzała w tych częściach ciała, które sygnalizowały niebezpieczeństwo. Przecież
miał to być zakontraktowany interes.
Czysty pragmatyzm.
Wszystko na zimno.
„A więc jednak dziewczyna się nie nada”.
James o mało nie wepchnął jej z powrotem do powozu i nie zatrzasnął drzwiczek.
Panna Dorothea najpierw spuściła wzrok, a potem podniosła na niego spojrzenie swoich
chmurnych oczu.
„Nacierające pociemniałe niebo. Wiatr z północy. Deski pokładu rozkołysane pod
stopami. Krzyki mężczyzn, dzwonki bijące na trwogę”.
– Czy ty aby nie trzymasz mnie wciąż za rękę? – spytała.
Jej gardłowy kontralt przeszył go aż po podeszwy stóp. James zapragnął, aby mówiła
dalej, bo wtedy popłynąłby razem z jej głosem.
„Do diabła”.
Puścił jej drobną dłoń.
– Proszę wybaczyć, milady. Przypomina pani kobietę, którą dawniej znałem.
Zmarszczyła lekko czoło.
– Jestem przekonana, że nigdy dotąd się nie spotkaliśmy – odparła. Odprawiwszy go
nieznacznym skinieniem głowy, ruszyła przed siebie. James stanął nagle oko w oko z hrabiną
Desmond, która odchrząknęła wymownie i zgromiła go wzrokiem, gdy pomagał jej wysiąść
z powozu.
Cofnął się do grupy służących wyładowujących bagaże. Zarzucił sobie na ramię jeden
z ciężkich kufrów panny Dorothei.
„Ośle, sądziłeś, że skromne panny z socjety nie potrafią cię uwieść”.
Skarcił się w duchu za naiwność. Niewybaczalną naiwność.
W jego starannie obmyślonych planach nie było miejsca na niepohamowaną żądzę.
Ile godzin zostało? Czterdzieści sześć, jeżeli panna Dorothea zamierzała zabawić tutaj do
niedzielnego wieczoru. Mniej, jeśli szybko wybrałby sobie żonę i odesłał inne kandydatki do
domu. Ale to byłoby niewybaczalne faux pas, nawet w przypadku takiego nieobytego prostaka
jak on.
Albo… albo mógł znaleźć sposób, aby ona sama odjechała wcześniej.
Mógł ją wystraszyć.
Zszokować tak straszliwie, że zemdlałaby i odtąd nie mogła opuścić łoża. W Londynie.
A więc daleko od niego.
Nie ulegało wątpliwości, że to jedyna właściwa droga postępowania. Surdut lokaja
doskonale przysłuży się temu celowi.
Należało też zachować brodę pirata.
*

Obcesowy lokaj złowił wzrokiem spojrzenie Charlene i mrugnął powieką.


„On wie”.
Bo jak inaczej wytłumaczyć jego obraźliwe spoufalanie się?
Przerażenie ścisnęło ją za gardło. Wszystko skończone. Ten człowiek zapewne widział ją
w Różowym Puchu któregoś z tych dni, kiedy matka była zbyt chora, aby pełnić obowiązki
gospodyni, i wtedy starsza córka musiała ją wyręczyć. Całkiem możliwe, że lokaj księcia należał
do klienteli. Mógł bez trudu podawać się za szlachcica.
Ale chybaby go zapamiętała? Niełatwo zapomnieć taką górę stalowych mięśni, o barach
tak szerokich i wydatnych, że podejrzewałaby go o poduszeczki wszyte w ramiona surduta,
gdyby wełna nie była opięta i szwy nie trzeszczały. Bez wątpienia wszystkie pokojówki mdlały
na myśl o tych muskułach.
Krzywy nos sugerował człowieka skorego do bójek w tawernach. Charlene uznała, że
trudno będzie ustrzec się tego mężczyzny, jeśli on postanowi skomplikować jej życie.
Znikając w wejściu dla służby, znów puścił do niej oko, lecz tym razem dostrzegła to
hrabina.
– To ci dopiero! – wykrzyknęła. – Co za bezczelność. Zamienię na osobności słowo
z księciem na temat tego lokaja.
– Ja chętnie zamieniłabym słowo na osobności z samym lokajem – szepnęła Manon za
plecami Charlene.
– Usłyszałam cię, Blanchard! – prychnęła hrabina.
– Lady Desmond, panno Dorotheo, witamy w Warbury Park.
Wysoki mężczyzna, którego włosy lśniły miedzianym blaskiem w popołudniowym
słońcu, nachylił się do dłoni Charlene. Czy to książę? Czy ktoś wcześniej aby nie mówił, że
Harland jest brunetem?
– Lordzie Dalton. – Hrabina skłoniła lekko głowę. – Gdzie Jego Książęca Mość?
– W tej chwili jest odrobinę niedysponowany, ale nie ma powodów do niepokoju.
Wieczorem zaszczyci nas swoją obecnością.
– Co za szkoda. Proszę mu przekazać, że byłyśmy ogromnie rade, mogąc przybyć tutaj
dla tak pomyślnej okazji.
– Nie omieszkam – odparł Dalton, a w jego niebieskich oczach zamigotała przebiegłość.
Dystyngowany majordom o połyskliwej łysinie na środku głowy wprowadził przybyłe
damy do ogromnej sieni. Pałac Warbury Park był połączeniem ciemnej boazerii, arrasów
przedstawiających okrutne sceny łowieckie i białych stiukowych sufitów, zawieszonych nazbyt
wysoko dla zwykłych śmiertelników. Oto koloseum, na którego arenie cztery panny miały
walczyć na śmierć i życie – a nagrodą było wydanie się za księcia.
W drodze na piętro na Charlene patrzyły z okrywającego schody dywanu mityczne
stwory wyszyte złotą i karmazynową nicią.
„Oszustka”.
„Hochsztaplerka”.
Jak w ogóle mogła mieć nadzieję, że ta maskarada się powiedzie?
Wystarczyło jedno spojrzenie tego lokaja, aby okazało się, że Charlene nie jest damą.
Majordom ogłosił, że hrabina Desmond i panna Dorothea zajmą Apartament Żonkilowy.
Kolejne ściany obłożone boazerią, odległy biały sufit, wzorzysty jedwab w kanarkowym
kolorze rozpięty na łożu z rzeźbionego drewna. Hrabina i Charlene zajęły sąsiednie pokoje
połączone dużą gotowalnią. Manon i posępna pokojówka hrabiny, o nazwisku Kincaid, już
rozpakowywały bagaże.
Charlene rozpięła pelerynkę i zdjęła czepek. Usunęła się na bok, aby nie przeszkadzać
hrabinie i jej świcie złożonej z pokojówek i lokajów. Sprawdzali, czy żadna z delikatnych sukni
nie ucierpiała w trakcie podróży.
Wyjrzała przez wąskie okno o romboidalnych szybkach na szmaragdowe trawniki
ciągnące się aż po gęstą dębinę okoloną pasem dzwonków i fiołków. Takie sielskie widoki nie
były dla oczu dziewczyny przywykłej do hałasów i brudu Covent Garden.
Co ona tu robi? Znajdowała się w pokoju przeznaczonym dla panny Dorothei. Dla
arystokratki, która na śniadanie raczyła się czekoladą, a do każdej sukni balowej miała nową parę
pantofelków.
Być może udałoby się przekupić tego lokaja, ale on już dał wyraz swoim podejrzeniom.
Jaka byłaby cena za jego milczenie?
Z rozmyślań wyrwał ją niski matowy głos:
– A, jesteś. Myślałaś, że możesz przede mną uciec? To niemożliwe.
Charlene przesunęła wilgotnymi dłońmi po spódnicy uszytej z wybornego muślinu
i odwróciła się od okna. W drzwiach stał ten sam obcesowy lokaj, krzyżując ręce i stopy, a kąciki
jego ładnie ukształtowanych ust rozciągał drwiący uśmieszek.
„Pamiętaj, jego słowo przeciwko twojemu. Jesteś panną Dorotheą”.
Charlene uniosła głowę i wbiła w mężczyznę wyniosłe spojrzenie.
– Do mnie kierujesz te słowa?
Ruszył.
Ani chybi te namiętne zielone oczy pod ciężkimi powiekami zmieniały pokojówki
w galaretę, ale Charlene pozostała niewzruszona. Wiele razy była nagabywana. Podrywana.
Napastowana. Zamierzała okazać się umocnioną fortecą, której nie zdobędą nawet najszersze
bary.
Nie mogła liczyć na romantyczny wstęp. Chwycił ją za podbródek dużymi dłońmi
i przesunął kciukiem po jej dolnej wardze.
– Artysta nie oddał ci sprawiedliwości – rzekł. Spojrzał wprost w jej oczy. – W twoich
źrenicach jest o wiele więcej burzliwej szarości niż spokojnego błękitu.
Gniew wypełnił jej umysł, mocny i błyskawiczny. Szarpnęła głową, ale chwycił mocno.
Śmiało wytrzymała jego spojrzenie.
– Bądź łaskaw zabrać ręce, inaczej…
– Psst, nic nie mów. – Przyłożył kciuk do jej ust, aby ją uciszyć. – Chyba nie będziesz
robić ceregieli, co? Udawać, że mnie nie znasz?
Serce zabiło jej dziko.
– Nie znam cię – odparła. – Nigdy wcześniej się nie spotkaliśmy.
Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– A i owszem.
– Mylisz się. A teraz mnie puść.
– Znamy się – powtórzył z uporem.
Pokręciła głową.
– Niemożliwe.
„Błagam, błagam, tylko nie mów, że znasz mnie z Różowego Puchu”.
Strząsnął lok z jej policzka.
– Spotykam cię co noc, aniele…
Co noc?
– …spotykam cię w snach – dokończył.
Oblała ją fala ulgi. A więc był kolejnym mężczyzną, który widział w niej tylko
filigranową postać, złote pukle i niebieskie oczy i sądził, że jest porcelanową laleczką stworzoną
dla jego uciechy.
No cóż, pozory mylą.
Przysunął usta i wtedy owionął ją gorący oddech.
Ten lokaj był taki ogromny, taki męski. Charlene opanowała się i wyprostowała tak, aż jej
oczy znalazły się na wysokości jego kwadratowej szczęki.
Przemówiła władczym, szorstkim tonem, którego nauczyła się od hrabiny:
– To nie do przyjęcia. Książę dowie się o twoim skandalicznym zachowaniu. A teraz
wynoś się, w tej chwili.
– Rozkazujesz mi w moim własnym domu?
We własnym domu? W swoim rozzuchwaleniu poszedł o jeden krok za daleko.
Charlene wbiła stopy w podłogę, spinając się w oczekiwaniu na rozwój wypadków.
– Srogo pożałujesz, jeśli w tej chwili nie wyjdziesz – powiedziała.
Uniósł brew.
– A co zrobisz? – spytał. – Nadepniesz mi na stopę? Pokonasz mnie na pięści?
„Wystarczy. Ten cham musi dostać nauczkę”.
Przysunęła się i przekręciła głowę, uśmiechając się nieśmiało.
– Mam swoje sposoby – odrzekła. – Wystarczy odrobinę tego.
Wyprężyła się na palcach i nachyliła do przodu.
Zamrugał powiekami. Zawsze robili tak mężczyźni, którzy próbowali ją pocałować.
– I tego.
Przesunęła dłonią przy wykrochmalonym kołnierzu i mocno chwyciła go w palce.
– I jeszcze tego.
Naparła prawym biodrem na jego uda i zrobiła krok do przodu, zwalając go z nóg
płynnym ruchem. Harai goszi. Najłatwiejszy sposób, aby pokonać większego i silniejszego
przeciwnika.
Gdy runęli oboje na dywan, błyskawicznie zablokowała mu szyję ramieniem, stosując
podstawowe dławienie. Dociskała na tyle, aby ograniczyć – lecz nie odciąć całkowicie – dopływ
powietrza i przygniatała mu twarz swoją klatką piersiową.
Padając, lokaj narobił mnóstwo hałasu.
W drzwiach pojawiła się hrabina, tuż za nią Manon, która zapiszczała z wrażenia
i przycisnęła dłonie do serca.
Do pokoju wbiegł łysiejący majordom i natychmiast padł na kolana.
– Wasza Książęca Mość, proszę do mnie przemówić! Co się stało?
Czy Charlene się nie przesłyszała?
– Wasza Książęca Mość? – wydukała.
– Tak, to ja, przyznaję się bez dalszego bicia – zadudnił głos z ust zakrytych biustem
i gęstwiną koronek.
Rozdział 4

„Niech to szlag trafi!”


Charlene zerwała się na nogi. Lokaj może być nadzwyczaj wysoki, może mieć
przenikliwe zielone oczy i ostro zarysowaną szczękę, którą dałoby się kroić szkło, ale to
ewidentne głęboko zakorzenione poczucie, że wszystko mu wolno? Prawdziwy książę. Dlaczego
więc przebrał się za służącego? Jak śmie stosować takie podstępne zagrywki wobec dziewczyny?
Udawać kogoś innego. I uwodzić.
Czyli robić dokładnie to, co ona sama w tej chwili robiła.
„Niech to wszystko diabli wezmą”.
Majordom zamachał rękami jak znękana kwoka skrzydłami nad lęgiem piskląt. Pomógł
księciu wstać.
Hrabinie odebrało mowę, co zdarzało się wyjątkowo rzadko.
– Proszę mi wybaczyć, Wasza Książęca Mość – wydukała Charlene. – Nie miałam
pojęcia. To jest… myślałam…
Zamilkła, bo uznała, że należy dyskretnie pominąć fakt, że arystokrata przebrał się za
lokaja.
Będzie miała szczęście, jeśli on nie każe wtrącić jej do więzienia. Chwycenie księcia za
kołnierz i powalenie go na podłogę to z pewnością przestępstwo zasługujące na stryczek.
– No cóż – odezwała się po chwili raźnym tonem – zdaje się, że w dość niecodzienny
sposób zawarliśmy znajomość. Wasza Książęca Mość, proszę przyjąć moje przeprosiny.
Wybornie. Zatem powinnyśmy kontynuować rozpakowywanie kufrów. To cudowne, że
spotkaliśmy…
– Dość – rzekł głębokim, niskim głosem, w którym pobrzmiewała tak wielka władczość,
że Charlene natychmiast zamilkła.
Plotła bez ładu i składu.
„Weź się w garść”.
Jak w takiej sytuacji zachowałaby się panna Dorothea?
Zacznijmy od tego, że panna Dorothea nigdy by się nie znalazła w takiej sytuacji.
– Powiedz mi, co to było, u licha? – spytał.
– Eee… omyłka.
Nikt z obecnych nie docenił tej mało udanej próby obrócenia tego w żart.
Lady Desmond zmrużyła oczy, aż stały się dwoma odłamkami jasnoniebieskiego lodu.
Niczym zaprawiony w bojach strateg wojskowy szybko odzyskała zimną krew.
– Ach, te dziwne umiejętności, których ludzie nabywają na obczyźnie… – rzekła.
Poklepała Charlene po ramieniu. – Moja córka ledwie kilka dni temu wróciła z wojaży po Italii –
dodała, jakby to wszystko wyjaśniało.
Książę uniósł wygiętą w idealny łuk, idealnie książęcą brew.
Charlene odchrząknęła.
– W rzeczy samej – powiedziała. – Olbrzymie wrażenie wywarły na mnie posągi
starożytnych siłaczy. – „Myśl, myśl!” – Niektóre młode damy kolekcjonują suweniry lub mają
zamiłowanie do sorbetów, lecz ja odkryłam w sobie nieposkromioną pasję do… – Gorączkowo
szukała w głowie odpowiedniego wyrażenia. – …do rzymskich zapasów.
A jednak wypadło nieodpowiednio. Do swoich słów dodała kilka trzepnięć rzęsami
i nerwowy chichot godny panny Dorothei.
– Rzymskich zapasów? – Książę jeszcze wyżej uniósł brew. Lecz na razie nie nakazał
nadziać jej głowy na pikę. To dobry znak.
– Tak, do rzymskich zapasów. – Charlene postanowiła brnąć dalej tą ścieżką. – Proszę
pomyśleć, wszyscy ci starożytni zapaśnicy wyrzeźbieni w marmurze, spleceni w morderczej
walce. Jakie to ekscytujące! Wtedy uznałam, że chciałabym wiedzieć, jak to jest. I że to bardzo
pożyteczna umiejętność, mogąca się przydać na przykład wtedy, gdy w witrynie magazynu widać
piękny czepek, którym zainteresowane są naraz dwie panny.
Usiłowała sprawiać wrażenie osoby jednocześnie zawstydzonej, skruszonej i gotowej do
boju.
– To prawda – wtrąciła się hrabina. – Gdy Dorothea przyjechała z Italii, o mało mnie nie
powaliła, pochwyciwszy w objęcia na powitanie. A nasza biedna służba! Są cali w sińcach,
prawda? – Odwróciła się do Manon.
Francuska pokojówka gorliwie pokiwała głową.
– Panna Dorothea rzuca mną po ścianach, jakbym była workiem mąki – powiedziała. –
Tak jest, Wasza Książęca Mość – dodała, dygając.
Książę skrzyżował ręce na piersi, a szwy przywłaszczonego surduta znów niebezpiecznie
napięły się i zatrzeszczały.
– Pojmuję, że niby to możliwe, bo jesteś osobą wysoką. Nie pojmuję jednak, jak mogła
mnie obalić istota tak delikatna.
– Ani chybi dopisało mi szczęście, to wszystko.
Książę odwrócił się do majordoma.
– Bickford, racz uprzedzić całą moją służbę o nieposkromionej pasji panny Dorothei.
– Tak jest.
– Nie ma takiej potrzeby – wtrąciła hrabina. Wbiła paznokcie w ramię Charlene. – Odtąd
moja córka będzie się zachowywać jak niewinne jagnię.
Charlene skinęła głową i postarała się przywołać na twarz wyraz potulności.
Księciu drgnęły usta.
– Z jakiegoś powodu śmiem w to wątpić – rzekł.
Przesunął spojrzenie od czubków jej białych skórzanych trzewików na suknię, po czym
zatrzymał się na moment na gorsecie, który się przekrzywił i odsłaniał zdecydowanie zbyt dużo.
Dlaczego jednak się nie rozzłościł? Mężczyźni, których Charlene znała, wpadliby we
wściekłość. Przecież powaliła go na podłogę. Ale nie, on wydawał się, no cóż, wygłodniały.
To chyba najlepsze słowo. W każdej chwili Bickford mógł zawiązać serwetę pod szyją swego
pana i wręczyć mu widelec i nóż, aby pokroił i pożarł Charlene.
Książę kontynuował nieśpieszne oględziny, a dziewczyna poczuła, że gorąco rozlewa się
jej po brzuchu i sięga policzków. Miała wrażenie, że jest obnażona, jakby książę dotykał jej nie
spojrzeniem, lecz swymi dużymi dłońmi. Próba pocałunku nabrała teraz innego znaczenia. To był
pomyślny znak, czyż nie?
Przed chwilą zachowała się niezbyt uwodzicielsko i o mało nie pokpiła sprawy. Lecz
teraz wiedziała, że ten mężczyzna jest księciem. Popatrzyła na niego śmiało, ogarniając
spojrzeniem całą postać.
Kruczoczarne włosy opadające falami na kark. Bary jak u byka. Silne i grubo ciosane.
Długie, szczupłe nogi.
Bogactwo, przywileje i uroda. Aksamitne życie.
Najchętniej znów by go powaliła i starła ten drapieżny uśmieszek z jego twarzy.
Lecz tylko zachichotała cicho, opuszczając powieki. Uff, w prawdziwym życiu Charlene
nigdy nie chichotała.
– Panno Dorotheo – rzekł książę – mam nadzieję, że powstrzyma się pani od napadania
na moją służbę na tyle długo, aby zaszczycić mnie swoją obecnością na kolacji o wpół do
siódmej.
Skinęła głową z wdziękiem i skromnością, jak nauczyła ją hrabina, lecz książę już kroczył
w asyście Bickforda na korytarz, a jego śladem ruszyła świta służących.
Gdy drzwi się za nimi zamknęły, zapadła złowroga cisza.
Lady Desmond natarła na Charlene, gromiąc ją srogim wzrokiem.
– Słuchaj, dziewczyno, to był najordynarniejszy, najbardziej szokujący wybryk, jaki
kiedykolwiek widziałam. – Rytm przymiotników wybijały groźnie stawiane kroki. – Prostacki,
chamski, niestosowny, a jedyne pytanie, które ciśnie się na usta, to… – Zatrzymała się przed
Charlene i chwyciła ją za ramiona. – Czy umiesz tak zrobić jeszcze raz?
– Przepraszam najmocniej, ja…
„Zaraz, moment”. Jeszcze raz?
– Czy potrafisz jeszcze raz powalić go na podłogę? Żeby leżał bezradny jak niemowlę?
Czy potrafisz to powtórzyć? Czy rzeczywiście był to tylko łut szczęścia?
Rozklekotane koła powozu najwyraźniej poprzestawiały hrabinie w głowie.
– No więc? – Lady Desmond stuknęła elegancką wąską stopą w podłogę.
– Tak, mogę, naturalnie. Ale po co miałabym to robić?
– Bo, moja droga, nasz książę najwyraźniej woli wilczyce od owieczek. Zgadzasz się ze
mną, Blanchard?
Francuska pokojówka się uśmiechnęła.
– W całej rozciągłości, madame. Książę jest urzeczony. Ona zwaliła go z nóg. – Znów
wyszczerzyła zęby w uśmiechu. – I to dosłownie.
– W rzeczy samej. Sytuacja wymaga zatem całkowitej zmiany obranej strategii.
Obie kobiety wymieniły spojrzenia, po czym jak na komendę skinęły głowami.
– Brzoskwiniowa satyna – orzekła hrabina. – Ale jaka biżuteria?
– Topazy?
– Zbyt skromne.
– Brylanty i perełki?
– Przepraszam! – Charlene zamachała uniesioną ręką.
Odwróciły się do niej z minami, jakby całkowicie zapomniały o jej obecności.
– Pani się na mnie nie gniewa?
Hrabina zmarszczyła czoło.
– Czy się gniewam? Otóż nie. Przyznaję, że była jedna czy dwie niepewne chwile, ale
chyba cię nie doceniłam, moje dziecko. Książę najwyraźniej lubi niekonwencjonalność w takiej
mierze, o jaką bym go nie podejrzewała.
– Po prostu przebrał się za lokaja i zalecał do mnie zbyt śmiało. Ja się tylko broniłam.
– Skorzystał ze swobody, jaką zyskał w surducie lokaja, aby dać wyraz swoim… niższym
instynktom. A to działa na naszą korzyść, śmiem twierdzić.
Charlene wciąż nie rozumiała.
– Ale po co przebrał się za lokaja?
Hrabina machnęła lekceważąco ręką.
– Moja droga, książęta mogą robić to, co im się żywnie podoba – odrzekła. – Gdyby kazał
nam zjeść tapetę z tych ścian, od razu zaczęłybyśmy zrywać całe jej płaty.
Lady Desmond i Manon wróciły do swojej narady, a do Charlene wreszcie dotarło, że to,
co wydawało się całkowitą klęską, okazało się małym zwycięstwem. Rzuciła księcia przez biodro
i założyła mu chwyt na szyję, a jednak hrabina jej powinszowała.
Zadziwiające.
Może jednak ta maskarada się powiedzie?
Jej siła zainteresowała go, a nie przeraziła. Patrzył na nią jak na intrygujące wyzwanie,
któremu pragnął stawić czoło.
Bo przecież była intrygującą kobietą.
Płynnym, rozkołysanym krokiem przyszłej księżnej Charlene podeszła do owalnego
lustra w mahoniowej ramie wiszącego w rogu pokoju, żeby poćwiczyć uwodzicielski uśmiech.
Owszem, potrafiła oczarować księcia.
Nie miało znaczenia, że na jego widok serce biło jej jak młotem, a żołądek zaciskał się
w supeł. Nie zamierzała zapomnieć ani na moment, że w istocie jest Charlene Beckett.
A nie omdlewającą gąską.
Wmówi mu, że zakochała się w nim bez pamięci. To będzie odegrana rola.
Należało znaleźć cichy zakątek i poćwiczyć kata. Książę był nadzwyczaj rosłym, mocno
umięśnionym mężczyzną, a nie tęgawym jegomościem, jak to sobie wyobrażała. Zdawała sobie
sprawę, że musi być w najwyższej formie, jeśli chce go ponownie pokonać.
Zwłaszcza że do drugiej potyczki będzie zapewne przygotowany.
*

– Powaliła mnie na dupsko jak zawodowy zabijaka – powiedział James w bibliotece.


Dalton z wrażenia wylał brandy na dywan.
– Mówimy o pannie Dorothei? O tej filigranowej istotce?
– O tej samej. Niezłe ma chwyty. Ramiona jak bosman. Nie zdziwiłbym się, gdyby zdobił
je tatuaż. – James oparł obolałą szyję o zagłówek fotela. – Możesz przestać się śmiać?
– Nie mogę. To przezabawne. Wielki Goliat pokonany przez malutkiego Dawida.
– Próbowałem ją stąd wypłoszyć. Uznałem, że gdy przebiorę się za lokaja i zachowam
grubiańsko, wręcz niewybaczalnie, ona zemdleje, popadnie w niedyspozycję i wróci do domu,
a przynajmniej nie wstanie z łóżka.
– A w jakim celu próbowałeś to zrobić?
– Już ci mówiłem. Nie mogę sobie pozwolić na żadne rozkojarzenia. Chcę mieć rozsądną
żonę, taką, z którą nie będę miał żadnych kłopotów. A panna Dorothea oznacza kłopoty.
Z dwudziestu kroków widać burzę wzbierającą w jej oczach. W jednej chwili patrzyłem w te
sztormowe oczy, a w następnej bach! Leżałem jak długi na podłodze, a ona zacisnęła dłonie na
mojej szyi. Wierzgałem nogami, jakbym wisiał na szubienicy na Snow Hill.
To było całkowicie nieoczekiwane i ze wszech miar zajmujące.
– Najwyraźniej panna wie, jak wywrzeć wrażenie – wybełkotał Dalton. – Nigdy
wcześniej nie zwróciłem na nią uwagi. Wydawała się cichą, niepewną siebie dziewczyną.
– Twierdzi, że w Italii rozmiłowała się w rzymskich zapasach.
– W rzymskich zapasach?
– Tak powiedziała. To tak niewyobrażalne, że musi być prawdą.
– Myślisz więc, że udałoby się namówić pannę Dorotheę, aby przed odjazdem stanęła do
walki wręcz przeciw pannie Auguście? Choćby na jedną rundę? Znam wielu, którzy sporo by
zapłacili, aby zobaczyć coś takiego.
James wyciągnął rękę i dał Daltonowi kuksańca w ramię.
– Auć! A to za co?
– Za wygadywanie bzdur. To ma być zakontraktowany interes małżeński, a nie erotyczne
zapasy.
Wyrżnęła nim o ziemię. Da jej za to nauczkę. Właśnie tak zamierzał postąpić. Oczaruje ją
i rozbroi, a potem nagle pac! To ona wywali się jak długa. Ciekawe, jak jej się to spodoba.
Oczywiście wylądują także w łóżku. A ona będzie miała na sobie tylko haleczkę, nic
więcej. Z bardzo cienkiej, przeźroczystej tkaniny.
James przyłożył sobie dłoń do czoła. Nic z tych rzeczy. To ma być zakontraktowany
interes. Czysty pragmatyzm. Wszystko na zimno.
Panna Dorothea okazała się zagadkową, rozkoszną i bardzo zajmującą osóbką. Wyglądało
na to, że prędzej zrujnuje jego reputację, zamiast ją naprawić. Bo gdyby, na przykład, nasłała na
niego adwokatów?
– A co z innymi kandydatkami? – spytał Dalton. – Co o nich sądzisz?
James zaczął odliczać na palcach.
– Augusta praktycznie przykleiła mi się do piersi – odparł.
– Widziałem. Najwyraźniej lubi lokajów.
– Moja przyszła żona nie może lubić lokajów. Ma być osobą posłuszną i o nieskazitelnej
reputacji. Tego mi trzeba. Panna Vivienne sunęła przez dziedziniec jak królowa Saby, z całą
pewnością więc uciszyłaby plotki. Panna Tombs też prezentuje się obiecująco. – James opróżnił
kieliszek jednym haustem. – Te jej dołeczki są urocze.
Ale to nie dołeczki panny Tombs nie dawały mu spokoju.
Wciąż powracał myślą do zadziwiająco cudownej chwili, kiedy utonął spojrzeniem
w chmurnych oczach panny Dorothei.
Sekundę później rzuciła nim przez biodro i wylądował na tyłku.
„Weź się w garść”.
Jaka byłaby z niej żona? Niebezpieczna, ot co. Taka, która nie zadowoli się
zakontraktowaną transakcją. Taka, która próbowałaby go zmienić, ukształtować wedle swojego
uznania. A on potrzebował żony układnej, wyrafinowanej i subtelnej, atrakcyjnej, lecz bez
przesady, takiej, która ocali jego reputację i posłuży za przeciwwagę dla jego lekkomyślności.
– Skoro nie udało mi się zniechęcić panny Dorothei, to przez resztę wieczoru będę ją
całkowicie ignorował – oznajmił.
Dalton uśmiechnął się wymownie.
– Zraniona duma, co? – spytał. – Nie co dzień mężczyzną rzuca o ziemię taka mała
ptaszyna.
– Rzecz nie w mojej zranionej dumie. Po prostu ona nie nadaje się na moją żonę, to
wszystko. Większość czasu będę mieszkał w Indiach Zachodnich. Muszę zatem wiedzieć, że
moja stateczna żona prowadzi się nienagannie.
Być może sam nie nadawał się na księcia, powinien jednak znaleźć kobietę, która
nadawałaby się na księżną. A księżne nie uprawiają rzymskich zapasów.
James zamieszał brandy w kieliszku, przywołując w pamięci to uczucie, które go
ogarnęło, gdy panna Dorothea natarła na niego jędrnym biustem.
Wystarczyłoby jedno szarpnięcie za wstążki gorsetu, a jej piersi wpadłyby mu wprost do
ust.
Jęknął.
Dość, panna Dorothea, ze swymi ponętnymi krągłościami i niebezpiecznymi łokciami,
musi zniknąć z jego życia.
Im szybciej, tym lepiej.
Rozdział 5

– Wstrzymaj oddech – nakazała Manon.


Charlene wciągnęła powietrze w płuca, a pokojówka ponownie spróbowała zapiąć z tyłu
stanik sukni. Niech diabli porwą pannę Dorotheę i jej sylficzną figurę. Charlene nijak nie mogła
się wpasować w jej kreację.
– Nie pojmuję, przecież zasznurowałam gorset najmocniej, jak się dało – rzekła Manon.
Charlene wypuściła powietrze z płuc.
– Nic z tego – jęknęła. – Jest po prostu za ciasna.
– Nie jest. – Francuska pokojówka wbiła kolano w lędźwie dziewczyny. – Miej wiotkie
myśli. Wyobraź sobie, że jesteś tancerką w balecie albo smukłą wierzbą nad strumieniem.
Wiotkie myśli? Nigdy nie była wiotka. Nawet jako dziecko.
– No wreszcie – zaskrzeczała Manon. – Zapięte.
– Ale nie mogę oddychać!
– To dobrze. Może zemdlejesz i książę będzie musiał cię zanieść do twoich pokoi.
Manon odwróciła Charlene w stronę lustra.
Suknię wieczorową wykonano z miękkiego jedwabiu w brzoskwiniowym kolorze
z warstwą delikatnej gipiury. Bufiaste rękawy przyozdobiono wstążkami i rozetkami z satyny.
Charlene zerknęła w dół. Jej ściśnięte piersi uniosły się prawie do podbródka. Hm,
najwyraźniej w tym konkretnym aspekcie panna Dorothea została skromniej obdarzona przez
naturę.
W osobliwy sposób suknia wydawała się bardziej nieprzyzwoita niż czerwone
i purpurowe jedwabie, w których lubowały się damy w Różowym Puchu. Koronki przylegały do
jedwabiu w kolorze ciała. Charlene czuła się, jakby pod spodem była naga. Manon bez
skrępowania zwilżyła jej halkę wodą różaną, aby tkanina przylegała do skóry i podkreślała
figurę.
Charlene zawsze nosiła praktyczne odzienie z bawełny lub wełny czesankowej, aby
uniknąć niewłaściwego zainteresowania niewłaściwych mężczyzn. Teraz stała z biustem
wyrywającym się na świat, a kończyny miała praktycznie odsłonięte.
– Czy to aby przyzwoite? – spytała.
Pokojówka wzruszyła ramionami.
– Tak robimy we Francji – odparła. – My wiemy, jak się ubierać dla mężczyzn. Gdy
książę zobaczy twoje cytrusy, będzie chciał na nich spocząć.
„Tak się nie godzi”.
„Nie, żadnych wahań i skrupułów”.
Podobna szansa trafia się raz na całe życie. Jeśli Charlene będzie musiała naśladować
dziewczęta z Różowego Puchu, zrobi to bez chwili namysłu. Musi przecież być tak ponętna, żeby
książę zdecydował się na małżeństwo.
„Żyjesz na kredyt, dziewczyno. Masz nie swoje suknie, używasz nie swojego imienia”.
I dobrze. Pomimo olejków różanych i wytwornych jedwabiów pozostała sobą, pozostała
Charlene.
Nieślubnym dzieckiem. Wychowanym w domu uciech. Charlene Beckett.
Żadna ilość najdroższego pudru nie mogłaby tego przykryć.
Na jej szyi pokojówka zapięła naszyjnik z brylantów i perełek w kształcie gałązki
kwiatów. Ta biżuteria musiała być warta fortunę.
– A jak mi się zerwie?
Manon się roześmiała.
– Nie zerwie, nie obawiaj się – odparła. – Jest mocniejszy, niż na to wygląda.
W podpięte loki Charlene pokojówka wetknęła herbaciane różyczki i strusie pióra.
Metamorfozy dopełniała para wspaniałych ażurowych rękawiczek, aby okryć dłonie, którym
daleko było do arystokratycznej mlecznej bieli.
Charlene nie nawykła do noszenia piór. Opadały i łaskotały ją w nos.
– Pióra są bardzo wymowne, non? – spytała Francuzka. – Kołyszą się i nęcą. Przyciągną
uwagę księcia.
Charlene zapatrzyła się na elegancką damę widoczną w lustrze.
– To nie ja – szepnęła.
– Ty, ty. Jesteś gotowa, aby upolować księcia. Chodź.
Manon pociągnęła Charlene w kierunku apartamentu lady Desmond.
Hrabina aż uchwyciła się podłokietników fotela, w którym zażywała odpoczynku.
– Zdumiewające – powiedziała. – Wykapana panna Dorothea.
Na ułamek sekundy Charlene zobaczyła przed sobą oczarowaną matkę, zaślepioną
i dumną, ale zaraz potem na twarzy hrabiny znów pojawił się wyraz typowej nieprzystępnej
wyniosłości.
– Prezentujesz się pysznie – oceniła. – Dobra robota, Blanchard.
Manon dygnęła.
– Dziękuję, jaśnie pani.
Hrabina odwróciła się do Charlene.
– Pamiętaj, wystarczy, że jednym słowem lub gestem zdradzisz swoją plebejskość,
a wszystko będzie stracone. Zachowuj milczenie. Nic nie mów do panny Augusty. Będzie
próbowała cię sprowokować. To głupie i mściwie dziewczę. Na uwadze cały czas miej księcia.
I pod żadnym pozorem nie wolno ci niczego jeść. Musi cię być mniej, a nie więcej, jeśli masz się
jutro zmieścić w różowy aksamit.
Hrabina ruszyła ku drzwiom, więc Charlene musiała pośpiesznie dotrzymać jej kroku, aby
nie uronić niczego z dalszych instrukcji. Nie nawykła do chodzenia w satynowych pantofelkach
z tasiemkami wiązanymi wokół kostek.
Jak miała uwieść księcia, skoro nie wolno jej było się odzywać, jeść ani chodzić?
Zapowiadał się iście cudowny wieczór.
Skierowały się schodami na dół, przecięły sień i weszły do salonu.
To była obca kraina. Ogromne połacie niebieskich i zielonych dywanów rozpościerały się
dokoła niczym nieprzebyte morze. Po przeciwnej stronie zaproszone damy przysiadły na
kanapach obitych aksamitem i sączyły bursztynowy trunek z delikatnych kieliszków.
– Pozłacany sufit został zamówiony dla króla Jakuba I – szepnęła hrabina do Charlene,
kontynuując swój wykład w drodze do oczekujących kobiet.
Nie było ani śladu księcia, podobnie jak lorda Daltona.
Wszystkie oczy zwróciły się na Charlene. Czy już wiedziano, że jest obca w tym świecie?
„Nie ma szans, ta maskarada się nie uda. Uciekaj. Inaczej wtrącą cię do więzienia za
przestępstwo”.
– Dorotheo, moja najdroższa – zaszczebiotała piękna blondynka, lecz uśmiech na jej
twarzy nie sięgnął lodowato niebieskich oczu. – Nie widziałyśmy się całe wieki. Podobno
przebywałaś w Italii? Proszę, usiądź przy mnie. – Klepnęła w kanapę obok siebie.
– Uważaj, to panna Augusta – pośpiesznie szepnęła hrabina do Charlene i pchnęła ją
lekko do przodu.
„Panna Augusta. Królowa piękności w londyńskiej socjecie, a jednak po trzech sezonach
wciąż jeszcze niezamężna – przypomniała sobie Charlene słowa lady Desmond. – Rodzina
desperacko próbuje temu zaradzić. Rywalka mojej córki. Musisz być nad wyraz ostrożna”.
– Wielkie nieba! – zakrzyknęła Augusta, wpatrując się w dekolt siadającej Charlene. –
Widzę, że morskie powietrze świetnie ci służy. Powiedziałabym wręcz, że aż tryskasz zdrowiem.
Czyż nie, mamo?
Lady Gloucester, wystrojona przesadnie w pióra i klejnoty matka Augusty, uniosła
monokl, aby przyjrzeć się obfitemu biustowi Charlene. Prychnęła z dezaprobatą.
„Niemądra kobieta. Dawniej śpiewaczka operowa. Zamążpójście szokująco ponad jej
stan”.
Augusta objęła Charlene w talii.
– Opowiedz mi koniecznie o swojej rzymskiej wycieczce. Widać, że popróbowałaś sporo
z tamtejszej kuchni.
Do opisu nakreślonego przez lady Desmond Charlene dodała „wredna wiedźma”.
– Tak, prosimy – wtrąciła szatynka z głębokimi dołeczkami w policzkach i jasnymi
szmaragdowymi oczyma. – Wprost marzę o podróżach.
– Cicho sza, moja córko. Lepiej pozostać przy ognisku domowym, tak zawsze
powtarzam – upomniała ją lady Tombs.
A co hrabina mówiła o tej kobiecie?
„Uporczywie pięła się w górę i w końcu wyszła za bogatego baroneta”.
Panna Tombs uśmiechnęła się, a autentyczna serdeczność w jej oczach dodała Charlene
odwagi.
– Gdybym choć raz do roku nie mogła odwiedzić Paryża, chybabym umarła – jęknęła
smukła brunetka, którą najwyraźniej była panną Vivienne. Ona z całą pewnością nigdy nie
musiała „mieć wiotkich myśli”. – Dzięki Bogu, że ta głupia wojna dobiegła końca.
– Masz absolutną rację – rzekła jej matka, markiza Selby, podobnie smukła
i ciemnowłosa. – Po prostu tutaj, w Anglii, nie ma takiej wykwintności. Nie, tylko Paryż z uwagi
na modystki i Szwajcaria z uwagi na uzdrowiska. Naprawdę powinna pani zażyć zdrojowego
powietrza, lady Tombs. Znam jedno wprost czarujące miejsce, w Baden. Ogromnie poprawiłaby
się pani cera.
– No cóż – prychnęła wymieniona dama.
Ledwo zawoalowane złośliwe przytyki krążyły po salonie, na co Charlene tylko kiwała
głową.
Te kobiety nie różniły się aż tak bardzo od świata, który znała. Porównywały się ze sobą,
pragnęły się sprzedać i znaleźć opiekuna. Czy za sprawą świętości sakramentu małżeństwa było
to mniej naganne? Młoda dama, którą wybierze książę, stanie się jego własnością. On nabędzie ją
jak przedmiot i bez wahania odtrąci, jeśli ona nie da mu potomka.
Charlene postanowiła, że nigdy nie odda się żadnemu mężczyźnie – ani za pieniądze, ani
dla małżeńskiej przysięgi – bo świat wszędzie był taki sam: i w najbardziej szacownych
kwartałach Londynu, i w piekle najuboższych ulic. Mężczyźni wypinający pierś i prężący
muskuły, aby poczuć większą moc. Kobiety śmiejące się nieszczerze, okazujące udawaną radość,
byleby nakarmić samcze ego, które łaknie dominacji i kontroli.
Charlene za żadne skarby świata nie stanie się własnością mężczyzny. Zjawiła się tutaj,
aby wywalczyć wolność – dla siebie, dla swojej siostry oraz przyjaciółek z Różowego Puchu.
Powinna cały czas mieć się na baczności.
Zerknęła tęsknie na tacę, na której usypano stos lukrowanych ciasteczek. Lady Desmond
natychmiast rzuciła jej ostrzegawcze spojrzenie: „Ani się waż!”. Ale przecież nie mówiła nic
o napojach. Charlene przyjęła od służącego jeden z misternych kieliszków. Trunek był słodki
i zostawiał posmak migdałów.
W ciasnym gorsecie nie mogła oddychać głęboko, przez co lekko kręciło się jej w głowie.
Instrukcje otrzymane od Kyuzo pozwoliły jej powalać na ziemię mężczyzn dwukrotnie od
niej większych i zachować spokój w razie fizycznej napaści.
Jak jednak zabezpieczyć się przed zdradliwymi konsekwencjami tego, że ma się pusty
żołądek i nadmiernie krępujący gorset?
*

Kreacja panny Dorothei była równie prowokująca jak jej chwyty zapaśnicze.
Suknia z brzoskwiniowego jedwabiu obszyta była koronką, która sprawiała przemyślne
wrażenie, że dziewczę jest oplecione lepkimi pajęczynami i wystarczyłoby tylko je strząsnąć, aby
sięgnąć po nagie gorące ciało.
Siedziała w połowie stołu długiego na pięć metrów.
Zatem całkiem blisko.
James skręcił w lewo, aby uniknąć pajęczyn, i został na moment oślepiony przez jedno
z rozkołysanych piór panny Augusty. Czy to naprawdę on sam wpadł na pomysł, aby zaprosić na
kolację osiem kobiet? Wokół powiewało tyle piór, że starczyłoby na wypchanie kilku kołder.
Markiza Selby, występująca w roli przyzwoitki z powodu braku krewnych Jamesa,
zasiadła u końca stołu i patrzyła wprost na swój ostry nos.
– Muszę wyznać, Wasza Książęca Mość, że jestem zdumiona brakiem innych
dżentelmenów – odezwała się. Mimo kurtuazyjnego tonu jej głos przeszył ciszę jak nóż. –
Zawsze utrzymywałam, że z takiej okazji należy zaprosić równą liczbę pań i panów, aby
konwersacja mogła być urozmaicona.
– Zadbałem o obecność lorda Daltona – odparł James. – On wystarczy za tuzin innych.
Lord odwrócił się do markizy, przywołując na ratunek pełną uwodzicielską moc swoich
ciemnoniebieskich tęczówek i podbródka z dołkiem.
– Czy to nowa brosza, markizo? – spytał. – Wyborna. Wprost idealnie współgra z pani
oczami.
– Pff – prychnęła, ale jej oblicze złagodniało, a w oczach pojawiły się iskierki.
– Znam kilku wybitnych dżentelmenów w pobliskich majątkach – odezwała się lady
Gloucester. – Lorda Granta, na przykład.
Charlene wydała z siebie zdławiony okrzyk.
– Właśnie wrócił ze swych ziem w Szkocji – ciągnęła lady Gloucester. – Wczoraj zaś
wspomógł pokaźnie nasz przytułek dla kobiet. To towarzystwo dobroczynne, które powołaliśmy,
aby zapewnić ubogim dziewczętom utrzymanie i wykształcenie. Panna Augusta i ja
oprowadziłyśmy go po obiekcie.
Charlene odkaszlnęła w serwetę.
– Panno Dorotheo, czy zna pani lorda Granta? – spytała lady Gloucester.
– Nie dopuściłabym go blisko młodej dziew… – Charlene skrzywiła się i gwałtownie
wciągnęła powietrze w płuca, bo ktoś kopnął ją pod stołem. Ktoś ubrany w purpurowy aksamit
i noszący tytuł lady Desmond. – To jest… – Przywołała uśmiech na twarz. – Przelotnie. Znam
lorda ledwie przelotnie.
Co tak naprawdę chciała powiedzieć?
Panna Augusta złowiła wzrokiem spojrzenie księcia i uśmiechnęła się szeroko.
– Czy jest pan mecenasem towarzystw charytatywnych, Wasza Książęca Mość? – spytała.
– Nie w Anglii.
– W takim razie musi pan koniecznie odwiedzić nasz przytułek. Pańskie wzruszone serce
zapała hojnością jak serca wielu innych przed panem. Dziewczęta są wzorem cnót i potulności.
Przy słowie „serce” Augusta przyłożyła obie dłonie do biustu, zapewne w nadziei, że
przyciągnie wzrok księcia. Jej suknia w kolorze kości słoniowej była niemal tak uwodzicielska
jak panny Dorothei. Nie ulegało wątpliwości, że jest ładną kobietą, ale jej bławatkowe oczy
i wyraziste krągłości nie wywarły na Jamesie większego wrażenia.
Niezobowiązująco skinął głową i dalej atakował duszonego gołąbka, odwracając wzrok
od kuszących kobiecych popisów dokoła stołu. Gors sukni panny Dorothei wydawał się
stanowczo za ciasny, by pomieścić jej obfity biust.
Gorzej, wydawało się, że jeden oddech dzieli ją od zerwania guzików i wstążek.
Wypadało mieć tylko nadzieję, że szycie wytrzyma, inaczej byłby zmuszony pochwycić
ją, zarzucić sobie na ramię i uprowadzić do najbliższego łóżka, co z pewnością nie
doprowadziłoby do zawarcia rozsądnego, beznamiętnego małżeństwa.
– O tej porze roku nasz kraj wydaje mi się niesłychanie czarujący – powiedziała panna
Vivienne. – Liście wkrótce zżółkną, to takie malownicze.
Miała na sobie jedwabną suknię w kolorze chłodnego srebra, która wspaniale podkreślała
jej niecodzienną urodę. Dekolt zaś był dość umiarkowany w porównaniu z pozostałymi.
Prezentowała się całkiem książęco.
– Dęby w naszym majątku w Somerset są przewspaniałe – rzekła panna Tombs. – Ciągną
się jak okiem sięgnąć, skąpane w cynobrze i złocie – dodała wpatrzona w ścianę, myślami będąc
daleko od salonu.
Rozmowa dam zeszła na temat polowania na bażanty, wreszcie ewentualności
przedwczesnych mrozów. James czuł się coraz bardziej nieswojo.
Wydawało mu się, że ściany napierają ze wszystkich stron, a od zmieszanych kwietnych
perfum rozbolała go głowa. Ileż to potwornie nudnych kolacji musiał wysiedzieć w tym salonie,
gdy podrósł na tyle, że wolno mu było wieczerzać z rodzicami? Stary książę uwielbiał słuchać
samego siebie. Oczekiwano, że wszyscy będą w milczeniu znosić jego tyrady.
Gdy Jamesowi przybyło lat, posiłki stały się walnymi starciami, bo wcielał się w rolę
prowokatora i buntownika, aby rozzłościć ojca, biedny William zaś dostawał się wtedy
w krzyżowy ogień.
– Nie pojmuję, jak mogłeś tak długo przebywać poza Anglią, Wasza Książęca Mość –
odezwała się markiza. – Doprawdy, socjeta w Indiach Zachodnich nie jest przecież tak
wyrobiona jak tutaj. Czy tam w ogóle był sezon?
– Nie cierpię sezonów.
Wstrząs i konsternacja odmalowujące się na wszystkich twarzach wydawały się wręcz
komiczne.
Damy zaczęły się przekrzykiwać:
– Nie cierpisz, przecież to niepodobna!?
– A cóż znajdujesz nagannego w tak chlubnej tradycji?
– Wystawy, wyścigi, bale…
Dalton wyszczerzył zęby w uśmiechu, najwyraźniej rozkoszując się tym
przedstawieniem.
– Serio, stary przyjacielu? – dorzucił swoje trzy grosze. – Nigdy dotąd tego nie mówiłeś.
Co za niepatriotyczna postawa.
James skinął głową w kierunku kredensu i wtedy lokaj Robert natychmiast zabrał się do
usługiwania. Na kredensie dekantowała się zawartość kilku butelek starego francuskiego clareta.
Książę wziął w dłoń dodający animuszu kieliszek wina i śmiało przerwał
rozplotkowanym damom:
– Nie cierpię go właśnie z powodu tego całego paradowania i strojenia się w piórka,
z powodu tych niedorzecznych dworskich rytuałów. Mężczyźni nadskakujący w surdutach
barwnych jak pawie. Panny na wydaniu wystawiające się na pokaz, aby złowić tego, kto da
więcej.
Panna Dorothea szarpnęła głową.
– Ach, pojmuję – rzekła. – Wolisz, Wasza Książęca Mość, zwabić potencjalne kandydatki
na żonę do siebie i zrobić im przesłuchanie jak chórzystkom. Czy nie prościej i uczciwiej byłoby
nająć licytatora? Ustawić nas na wystawie? Darować sobie te pozory dobrych manier? – Znów
się skrzywiła.
– Otóż to, moja panno – odparł James. – Po co lawirować? Darowuję sobie hipokryzję.
Przecież wszyscy wiedzą, dlaczego wy, młode damy, bywacie na balach. To spotkanie niczym
się nie różni od takich zabaw.
– Różni się ogromnie – parsknęła lady Tombs. – Moja córka nigdy nie byłaby chórzystką.
Potoczyła wyzywającym wzrokiem po zebranych, jakby chciała sprawdzić, czy ktoś
ośmieli się jej zaprzeczyć.
Dalton zachichotał. Gdyby siedział bliżej, James kopnąłby go pod stołem. Jego lordowska
mość nie pomagał w trudnej sytuacji.
– Opowiedz nam o ulepszeniach, które wprowadziłeś w Warbury Park, mości książę –
poprosiła lady Desmond, próbując skierować rozmowę na bezpieczniejsze tory. – Podobno
zmodernizowałeś kuchnie?
– Tak, opowiedz nam o kuchniach! – zakrzyknęła podekscytowana panna Tombs. –
W tych czasach należy mieć się na baczności. Mam nadzieję, że ochmistrzyni dogląda pieczenia
chleba? Zwłaszcza żytniego. Ja sama chleba nie jadam, odkąd przeczytałam fascynujące zapiski
uczonego doktora Thuilliera. Bo widzicie, państwo, ziarno może być po prostu zakażone
sporyszem. Nie zamierzam patrzeć, jak moja skóra gnije powoli i odpada całymi płatami. A wy?
Nikt nie raczył udzielić odpowiedzi na to pytanie.
Jamesa ocaliło przybycie Josefy, niosącej na połyskującej srebrnej tacy zaczątek drugiego
dania – wołowinę polaną jego ulubionym aromatycznym brown sauce. Zgromiła
wzrokiem nieszczęsnego Roberta, który podbiegł odebrać od niej tacę, i zadowolenie okazała
dopiero wtedy, gdy sama bezpiecznie postawiła swoje kulinarne arcydzieło przed nosem Jamesa.
Książę uśmiechnął się i sięgnął po jej spracowaną dłoń.
– Proszę mi pozwolić przedstawić panią Mendozę, moją kucharkę – powiedział.
Zamiast dygnąć, kobieta tylko skinęła głową i śmiało przyjrzała się po kolei wszystkim
damom.
Zapadło głuche milczenie.
– Miło mi panią poznać – odezwała się wreszcie panna Dorothea.
Josefa przypatrzyła się jej uważnie.
– Piękność z niej – rzekła z wyraźnym hiszpańskim akcentem. Odwróciła się do
Jamesa. – Hermosa, nie tak?
Dalton puścił do niej oko.
– Señora, jest pani nadzwyczaj czarująca – powiedział.
Pogroziła mu palcem.
– Ty łotrze – odparła i odwróciła się ponownie do panny Dorothei. – Twój ojciec to
ważny człowiek?
Zapytana ściągnęła brwi.
– No… owszem.
Josefa kiwnęła głową aprobująco.
– Dobrze. Ta mi się podoba – zwróciła się do Jamesa. – Ma maniery.
– Na miłość boską! – wykrzyknęła lady Desmond, nie starając się ukryć zgorszenia.
James zdusił w gardle rechot. Gdyby te kobiety znały prawdę, podniosłoby się wielkie
oburzenie.
Josefa udawała kucharkę. W istocie była wspólniczką nowego księcia i w jej najlepszym
interesie leżało, aby znalazł sobie ustosunkowaną żonę.
– Mam nadzieję, drogie panie, że wołowina przypadnie wam do smaku – powiedziała.
Skinęła głową na lokajów. – Bueno, możecie podawać.
Po tych słowach wyszła z salonu, upleciony na głowie kok z ciemnych włosów nosząc tak
wyniośle jak markiza swoje pióra.
Dalton złowił oczami spojrzenie Jamesa i uśmiechnął się szeroko.
– Dobry Boże – odezwała się lady Gloucester. – Co za nietuzinkowa osoba.
James już sobie wyobrażał, jak po powrocie do Londynu damy przy podwieczorku
opisują swoim przyjaciółkom mękę, jaką była kolacja u Jego Bydlęcej Mości.
„O-la-la, nigdy nie uwierzycie, co potem zrobił. Przedstawił nam przy stole swoją
kucharkę! Ona nawet nie dygnęła na powitanie. O mało nie umarłam…”
– Jeszcze nigdy w życiu z okazji kolacji nie przedstawiono mnie kucharce – odezwała się
markiza. – A co to za sos, na miłość boską? Aż drażni powonienie.
Damy niepewnie przesuwały kawałki wołowiny na swoich talerzach.
Panna Vivienne ugryzła mały kęs i natychmiast przyłożyła serwetę do ust, aby zdusić
napad kaszlu.
– Czym to zostało przyprawione? – spytała.
– Zdaje się, że są w tym czerwone papryczki chili, anyż i trochę kolendry – odparł
James. – I starte ziarno kakao. Wieść głosi, że Aztekowie uraczyli podobnym posiłkiem Corteza,
kiedy przybył, aby ich podbić, bo wzięli go za boga.
– Kakao? To kakao, które pijemy? – Panna Augusta zerknęła na swój talerz z jeszcze
większym zainteresowaniem. – Nie pomyślałam, że można go użyć do sosu.
– Niektórzy utrzymują, że uncja kakao jest tak samo pożywna jak funt wołowiny.
Człowiek przetrwałby na samej czekoladzie, gdyby musiał.
– O ile się orientuję, Wasza Książęca Mość, otworzyłeś manufakturę kakaową. – Panna
Vivienne uśmiechnęła się z wyższością.
Najwyraźniej przygotowała się starannie do tej wizyty.
– Tak, niewielką – odparł James. – Niedaleko stąd, w pobliżu Guildford. Przebudowuję
Banbury Hall.
Markiza uniosła brew.
– Ale przecież Wasza Książęca Mość nie musi angażować się w handel – powiedziała.
– To nie mus, lecz moja pasja. Marzy mi się, aby parlament obniżył cło na ziarno
kakaowe wyrabiane na plantacjach, na których nie wykorzystuje się pracy niewolników.
Rodzina Josefy posiadała taką plantację w nadmorskiej miejscowości Chuao w dalekiej
Wenezueli. James był głównym inwestorem w tym przedsięwzięciu.
Panna Dorothea uśmiechnęła się z aprobatą.
– To wspaniały pomysł – stwierdziła.
– Jeśli cło na przywóz towarów zostanie obniżone i opracowane będą lepsze sposoby
produkcji – ciągnął James – wtedy każdy będzie mógł się rozkoszować smakiem pożywnej
czekolady. – Machnął ręką nad głową. – Czekolada dla mas!
– Godne podziwu, nie wątpię – skwitowała panna Vivienne, choć było oczywiste, że ze
wszech miar wątpi, czy inicjatywa tak plebejska jak „czekolada dla mas” rzeczywiście jest godna
podziwu.
Panna Dorothea spróbowała sosu. Błogi uśmiech rozciągnął kąciki jej rozkosznych ust.
Pozostałe damy wachlowały się serwetami.
– Skosztujcie wina, drogie panie – zaproponował książę. – Wiem, że nie nawykłyście do
picia trunków, ale przekonacie się, że idzie w parze z sosem i tłumi odrobinę moc przypraw.
– W naszej rodzinie nie folguje się trunkom – oświadczyła lady Tombs. – „Od wina
i mocnego napoju wstrzymywać się będzie; octu z wina, i octu z mocnego napoju pić nie
będzie – zacytowała – i wszystkiego, co się z jagód wytłacza, nie będzie pił; także jagód
winnych, świeżych ani suchych, jeść nie będzie”*.
Jej córka aż się skrzywiła.
– Zawsze chciałam zobaczyć Italię – powiedziała – ale czy słyszeliście, jak oni tam
wyrabiają wino? Gniotą winogrona stopami. – Uśmiechnęła się raźno. – Stopami. A wiecie,
jakich choróbsk można się nabawić przez stopy? Choćby verruca vulgaris, ot co, bardzo
proszę! – W reakcji na puste spojrzenia dodała: – To łacińskie określenie brodawek. Moja
kuzynka Adeline ma coś takiego na nosie, biedaczka.
– Alice – syknęła jej matka.
„O Boże, wybaw mnie od tej kolacji”.
Dorothea podniosła kieliszek w stronę obu pań Tombs.
– Oj tam, „dobre wino dobre to i miłe stworzenie – rzuciła. – Byle dobrze użyte, nie
wygaduj na nie dłużej”**. – Pociągnęła spory łyk. – Tak napisał pan Shakespeare.
Dalton klasnął w dłonie.
– Brawo, panno Dorotheo! – wykrzyknął. – Trafnie ujęte.
James musiał w duchu zgodzić się z opinią przyjaciela. Niech to diabli, ta dziewczyna
miała w sobie więcej bystrości i ognia niż wszystkie pozostałe razem wzięte.
Uniosła kieliszek w kierunku Daltona, a gdy po chwili odstawiała szkło, brzeg jej dekoltu
zsunął się jeszcze niżej. James aż wstrzymał oddech, zahipnotyzowany odsłoną obfitych
kremowych piersi.
Cienki skrawek jedwabiu ledwo wytrzymał pod ich naporem.
Podobnie jak on, uczepiony resztek samokontroli.
* 4 Księga Mojżeszowa [Księga Liczb] 6,3, Biblia Gdańska (wszystkie przypisy
pochodzą od tłum.).

** W. Shakespeare, Otello, tłum. L. Ulrich, wolnelektury.pl, bit.ly/3cJABX7, dostęp:


24.11.2021.
Rozdział 6

Książę wpatrywał się w nią groźnie przenikliwymi zielonymi oczami.


Charlene miała nadzieję, że nie prowadzi on rozgrywki zatytułowanej „Jesteś inna niż
wszystkie”. Usiłowała wtopić się w towarzystwo pozostałych dam, lecz ilekroć otworzyła usta,
hrabina kopała ją pod stołem.
Między kopniakami w kostkę a kolejnymi porcjami smakowitego jedzenia, którego nie
wolno było jej tknąć, Charlene przeżywała udrękę. Przecież suknia była za ciasna tylko
w biuście. Czy nie można przełknąć choćby kęsa?
Westchnęła boleśnie, gdy ze stołu zabrano niedojedzoną, choć cudownie przyprawioną
wołowinę.
Zbrodnia, istna zbrodnia.
Wzmianka o Grancie mogła doprowadzić do katastrofy. Gdyby książę zaprosił swojego
sąsiada na kolację, wszystko by przepadło. Okpienie takiej durnej gęsi jak panna Augusta
okazało się łatwe. Natomiast wyprowadzenie w pole zdradliwego przeciwnika, który znał prawdę
o Charlene, byłoby niepodobieństwem.
Dopiła wino, przypominając sobie, co czuła, gdy baron zacisnął palce na jej szyi, a w jego
oczach zabłysł ogień pożądania.
Natychmiast ponownie napełniono jej kieliszek pomimo gorączkowych znaków
dawanych przez hrabinę. Żadna z pozostałych panien nie tknęła alkoholu, lecz Charlene się tym
nie przejmowała. Czuła się ośmielona, rozzuchwalona wręcz. Zdolna oczarować całą rzeszę
książąt, nie jednego.
– Ja lubię wino zagrzane z cytryną i gałką muszkatołową – powiedziała panna Augusta
swym dziewczęcym, lekko chropawym głosem. – Mama wciąż mi powtarza, abym sobie nie
folgowała. – Zatrzepotała gęstymi, podkręconymi rzęsami. – Lecz czasem nie umiem sobie
odmówić. – Jedwabiste, pszeniczne włosy, wydatne wargi w kolorze wiśni i ogromne niebieskie
oczy jak dwa jeziora. To naprawdę nie w porządku. Panna Augusta była przepiękna i całkowicie
tego świadoma. Gdy zmrużonymi oczami spojrzała na Charlene, wrażenie było takie, jakby
tygrysica obnażyła kły i pazury. – Moja droga Dorotheo – odezwała się przymilnie. – Pamiętasz,
jak przesadziłaś z ratafią, gdy pierwszy raz pokazałaś się w socjecie? Boże, myślałam, że
umrzesz ze wstydu, kiedy w pokoju dla dam wyrzuciłaś całą treść żołądka na jedwabną suknię
lady Beckinsale.
Czy panna Dorothea naprawdę tak się zachowała? Biedaczka. Charlene chwyciła widelec
i pomyślała, żeby wbić go pannie Auguście między dwie kształtne piersi.
Jednak tylko słodko się uśmiechnęła.
– Jak mogłabym zapomnieć? – odparła. – Lecz czy to nie był ten sam wieczór, kiedy
ciebie zastano na balkonie w niewłaściwym towarzystwie? Zgubiłaś wtedy guzik, o ile pamięć
mnie nie zwodzi. Zdaje się, że wpadł ci za gorset?
Policzki panny Augusty spłonęły szkarłatem.
– Nigdy w życiu! – zakrzyknęła. – Dalibóg, co cię napadło? Zwykle nie wypowiadasz
więcej niż dwóch słów!
– Proszę o spokój, moje panny – wtrąciła ostrzegawczo markiza, gromiąc obie
dziewczyny karcącym wzrokiem. – To naprawdę nie przystoi.
Książę też patrzył. Pod jego rozpłomienionym spojrzeniem Charlene była świadoma
każdego swojego ruchu, każdego oddechu.
– Lordzie Dalton, podobno zamierza pan puścić konia w czerwcowej gonitwie o Złoty
Puchar – odezwała się panna Vivienne. – To będzie Antycypacja czy Pan Marmolada?
W ten sposób rozmowa zeszła na temat wyścigów konnych, o których Charlene nie
wiedziała zupełnie nic, dzięki czemu mogła bez przeszkód pogrążyć się w myślach.
Książę nie zamierzał dać się złapać na naiwne, choć kuszące zagrywki panny Augusty.
Panie Tombs – córcia higienistka, mamusia abstynentka – nie stosowały najwyraźniej żadnej
strategii. Osobliwe było to, że pierwsza wypowiadała się całkiem normalnie, dopóki nie zwracała
się bezpośrednio do księcia. Bo wtedy pojawiały się takie słowa jak brodawka i gnicie.
Może to był objaw nerwowości, jak chichot u panny Dorothei?
Z kolei panna Vivienne starała się nie przelicytować, choć wydawało się, że gra kartą
kobiecej tajemniczości.
Żadna z dziewcząt nie potrzebowała zwycięstwa w tych zawodach tak bardzo jak
Charlene. Walczyły o prestiż i poklask, o prawo do noszenia ekscytującego tytułu księżnej.
Charlene natomiast walczyła o wolność, o niewinność swojej siostry, o zdrowie matki. Musiała
wygrać.
Wcześniej sądziła, że na świecie jest tylko jeden typ arystokraty. Typ dominujący,
władczy, który pragnie rządzić wszystkim twardą ręką.
Lecz książę był człowiekiem o wiele bardziej niejednoznacznym.
Dłonie miał duże, z połamanymi paznokciami i odciskami na palcach, jakby swoim
światem rządził bez wkładania rękawiczek. Wyobraziła sobie, że chwyta ją tymi rękoma. Zmusza
do uległości.
Skąd biorą się takie myśli?
To zapewne skutek wina. Charlene nie nawykła do picia niczego mocniejszego niż
odrobina rozcieńczonego kordiału od okazji do okazji.
Książę był nietypowym mężczyzną. Nie przestrzegał żadnej z zasad, które wyliczyła
hrabina. Łokcie trzymał na stole i podczas kolacji przedstawił towarzystwu swoją służącą.
To akurat było urocze.
Choć słowo „uroczy” rzadko przychodziło Charlene do głowy, kiedy rozmyślała
o księciu.
Onieśmielający, jeśli już.
Żywiołowy.
W jego przenikliwych zielonych oczach i barach jak wyciosanych z dębu przejawiała się
dzika natura.
Czuł się nieswojo, przykuty do krzesła w sali jadalnej. Wciąż bębnił palcami w stół
i stukał stopą w posadzkę, niespokojny, złakniony ruchu i swobody.
Jakże się różnił od swego ospałego przyjaciela, lorda Daltona, który roztaczał dokoła urok
zdeprawowanego ministranta – złociste włosy, klasyczny profil i wilczy uśmiech.
A jednak na widok lorda nie myślała o pieszczotach.
Książę powoli opuścił kieliszek pod kanciastą szczękę i wpatrzył się w Charlene z iście
piekielną intensywnością.
Uniosła śmiało głowę i wytrzymała jego wzrok, tylko jej ramiona nieznacznie zadrżały.
Stanik zsunął się niebezpiecznie o kilka centymetrów.
W twarzy księcia drgnął mięsień.
Kyuzo nauczył Charlene, że każdy przeciwnik skrywa jakąś słabość. Nauczył jej także
tego, aby nie pozwalała strachowi zawładnąć jej umysłem.
Kobiece głosy rozbrzmiewały i cichły na zmianę, dobiegały śmiechy i chichoty.
Charlene przekrzywiła głowę. Wyobraziła sobie, jak uwodzi księcia, gdy w końcu zostaną
sami.
Rozwiąże mu fular, rozepnie guziki, ściągnie z niego surdut. Napięte mięśnie pod jej
dociekliwymi palcami. Moc trzymana na uwięzi. Mężczyzna w pełni panujący nad swoim
ciałem, świadom swojego uroku, przekonany, że kobiety będą o niego walczyć pazurami.
Jej oddech przyśpieszył.
Uniosła kieliszek do ust i celowo uroniła odrobinę trunku.
Rubinowe krople spłynęły po podbródku na szyję i między piersi. Błyskawicznie otarła
dekolt serwetą, zanim wino poplamiłoby kosztowną suknię. Jej biust naprężył się pod delikatnym
naciskiem dłoni.
Książę tak mocno ściskał kieliszek, że Charlene oczami wyobraźni widziała już
rozpryskujące się szkło.
Nagle wstał, z brzękiem zastawy i szurnięciem krzesła o podłogę.
– Kolacja skończona – oznajmił i wymaszerował.
Służący skoczyli do przodu, aby uprzątnąć talerze, a damy wymieniły zszokowane
spojrzenia.
– Jego Bydlęca Mość przemówił, drogie panie – rzekł Dalton, uśmiechając się kwaśno. –
Proszę mu wybaczyć. Odwykł od kulturalnego towarzystwa. – Wstał i podał rękę lady Selby. –
Pozwól, pani, że będę ci towarzyszył do salonu.
*

Niech szlag trafi wąskie surduty i obcisłe portki!


Noś taki strój, to w przypadku wzwodu zrobisz z siebie pajaca w cyrku! James siedział
przy stole dopóty, dopóki jego kłopotliwy stan nie minął, po czym zakończył nieznośną kolację.
Żadna kobieta nie podziałała na niego w ten sposób od… od niepamiętnych czasów. A już
na pewno nie taka niedoświadczona młódka.
Wolał dzielić łoże ze starszymi i bardziej obytymi kobietami. Podczas swoich wojaży
poznał wielce kreatywną wdowę we Francji. Oraz śpiewaczkę operową we Florencji, obdarzoną
przewspaniałymi… płucami. I śliczną aktorkę na Trynidadzie. Słowem, kobiety, które rozumiały
zasady tej gry i same również czerpały z niej przyjemność. Płomienne spojrzenia, zaloty,
wzniosły moment spełnienia. Z pannami było zbyt wiele kłopotu. Nie pojmowały reguł tej gry.
Lecz w pannie Dorothei było coś, co odbierało mu kontrolę nad biegiem spraw
i zmieniało zasady gry. Doprowadzała go do wrzenia, choć usiłował zachować zimną krew.
To zapowiadało katastrofę.
Powinien trzymać się od niej jak najdalej. Wybrać pannę Vivienne albo pannę Tombs
i zakończyć te idiotyzmy. Potem mógłby pojechać do Londynu i paść w ramiona wystrojonej
w pióra, ponętnej aktoreczki, w której tajemnicze było jedynie to, jak udaje jej się zapamiętywać
kwestie.
Panna Dorothea stanowiła zbyt wielką zagadkę – w jednej chwili cisnęła nim o podłogę,
a zaraz potem stała się śmiałą kokietką. James nie chciał wchodzić do zawiłego labiryntu pełnego
niebezpieczeństw.
Powinien porąbać trochę drewna. Wypić flaszkę brandy.
Zrobić cokolwiek, byleby zapomnieć o szaroniebieskich oczach zapowiadających sztorm.
Dalton wsunął głowę w drzwi gabinetu.
– Zdajesz sobie sprawę, że zachowujesz się niewybaczalnie grubiańsko? – spytał. –
Wracaj i przeproś. Damy aż nastroszyły wszystkie pióra.
James westchnął.
– Za bardzo przywykłem do życia w głuszy – odparł. – Straciłem zamiłowanie do czczych
pogaduszek. Powinienem wybrać pannę Tombs i zakończyć tę farsę. Utrzymałaby przynajmniej
mój dom w nieskazitelnym stanie. Co ja sobie myślałem? Trzeba było poprosić Cumberforda,
żeby mi wybrał żonę. Pod tym dachem jest za dużo kobiet. Nie mogę się skupić.
Zaproszenie ich wszystkich tutaj, aby walczyły o jego względy, okazało się srogim
błędem. Jak to usłużnie wskazała panna Dorothea w obecności całego towarzystwa.
James wyrwał zębami korek z butelki koniaku i pociągnął łyk trunku.
– Cztery damy. Trzy dni – powiedział Dalton, naśladując jego niski głos. – Czy coś może
pójść źle?
– Bardzo zabawne.
– Dlaczego nie wybierzesz panny Vivienne?
– Zrobiłbym to, gdybym słuchał się tego, co podpowiada mi rozum. Ale inne części
mojego ciała…
– Wolą pannę Dorotheę.
– To takie oczywiste?
Dalton przypalił sobie cygaro szczapą z kominka.
– Obawiam się, że tak – odrzekł.
– Niech to diabli. – James znowu westchnął. – Jak do tego doszło? To wszystko miało
być pragmatyczne. Przeprowadzone na zimno.
– Złapała cię na haczyk, co?
– To niewinne panny na wydaniu, Dalton, nie kurtyzany.
– Oj, bo się zdziwisz. Ta, która wyjdzie zwycięsko z tej konfrontacji, zostanie księżną.
Idę o zakład, że gotowe są użyć wszelkich chwytów. Lepiej zawrzyj wieczorem rygle w sypialni,
inaczej jedna z tych niewinnych panien zacznie szturmować twoje łoże. Możesz mi wierzyć. –
Dalton umilkł i przekrzywił głowę. – A może – dodał – w tajemnicy zamienilibyśmy się
sypialniami? Chętnie poświęcę się dla ciebie.
– Naprawdę myślisz, że mogłyby zniżyć się do tego?
– Bezwzględnie. Są złaknione krwi. Słyszałeś, jak panna Augusta i panna Dorothea starły
się przy kolacji.
– Być może mimo wszystko będziesz miał te swoje erotyczne zapasy.
Dalton chwycił butelkę.
– A może odeślij je wszystkie do domu i w następnym roku zgromadź nową trzódkę –
zasugerował.
– Nie, muszę się z tym uporać jak najszybciej. Gdybyś nie zauważył, z Trynidadu
przywiozłem dziecko. Flor miała ciężkie życie. Dlatego liczyłem, że znajdę sobie żonę, która
zechce przyhołubić moją nieślubną córkę i otoczyć ją opieką i nadzorem.
– Do tego wynaleziono chyba instytucję guwernantki.
– Guwernantki to najnudniejsze kobiety na świecie – odpowiedział James. – Flor
wypłoszyła już dwie takie. Ona potrzebuje matki. Kogoś, kto gładko wprowadzi ją do socjety.
Gdy wyruszę na Trynidad, zostanę tam przynajmniej rok.
James nie miał pojęcia o wychowywaniu małych dziewczynek. Zwłaszcza takich
o buntowniczym usposobieniu – bardzo podobnym do ojcowskiego.
Butelka krążyła z rąk do rąk.
– A ty? – spytał James. – Czy twoja rodzina nie chce, abyś się ożenił?
– Naturalnie, że chce. Moja matka niczego innego bardziej nie pragnie. Ale ja nie mogę.
Mam swoje powody. – Daltonowi twarz pociemniała. – Wolę stoliki karciane u Brooksa. Gdzie
można się rozkoszować błogą nieobecnością kobiet polujących na męża.
– Jesteś szczęśliwy, grając tę rolę zgnuśniałego libertyna?
Lord podparł podbródek dłonią i zapatrzył się w ogień, a jego niebieskie oczy zasnuł cień.
– Jestem na bardzo krótkiej smyczy, mój przyjacielu – odparł. – Klub, krawiec, czasem
usłużna wdówka i znów klub. Postępujesz słusznie, chcąc się od tego odżegnać. – Pokręcił
głową, jakby chciał przepłoszyć mętne myśli. – Dość o mnie. Masz tutaj salon pełen dam, które
musisz zabawiać.
– Nie chciałbym sprawić im zawodu. Muszę więc zrobić coś jeszcze bardziej
szokującego. Aby potem miały o czym opowiadać z wypiekami na twarzy.
– Oto właściwa postawa! Wiesz, że w klubie stawiają zakłady?
– O co?
– O to. Zakładają się o Konkurs Panien u Jego Bydlęcej Mości. Najlepsze notowania ma
panna Augusta, bo jest jedyną znaną pięknością. Wysłałem dziś bilecik ze swoim zakładem.
W końcu mam informacje z pierwszej ręki.
– I? – spytał James. – Na kogo postawiłeś?
– Trzysta funtów na pannę Dorotheę.
James łyknął łapczywie i się zakrztusił.
– Przykro mi, stracisz te pieniądze – rzekł.
Przyjaciel uśmiechnął się przebiegle.
– Nie sądzę – odparł.
Rozdział 7

– Jak myślisz, co on zrobi w następnej kolejności? – szepnęła panna Tombs do


Charlene. – Najpierw przebrał się za lokaja, potem zaserwował nam egzotyczne dania, wreszcie
w cudownie niekonwencjonalny sposób przerwał biesiadę. – Pogłębiły jej się dołeczki
w policzkach. – Niezgorsza zabawa, prawda?
Powodowana uprzejmością Charlene skinęła głową i się uśmiechnęła.
To nie była zabawa, lecz wojna.
A ona sama była umocnioną twierdzą.
Książę toczył rozmaite gierki, usiłując zszokować damy i zbić je z tropu. A może wysyłał
im w ten sposób ostrzeżenie? To chyba było bardziej prawdopodobne. Stawał na głowie, aby
udowodnić ponad wszelką wątpliwość, że nigdy nie będzie troskliwym mężem, że w najlepszym
razie damy mogą się spodziewać ekscentryczności, a w najgorszym – porzucenia.
Panna Tombs usadowiła się na kanapie obok Charlene.
– Znakomicie wypadłaś na kolacji – powiedziała. – Co za przedstawienie.
Przedstawienie? Jak to rozumieć? Charlene przypatrzyła się uważnie dziewczynie, ale na
jej twarzy odmalowywała się wyłącznie szczerość i serdeczność.
Ludzie widzą to, co chcą zobaczyć – hrabina miała rację.
– Dziękuję, panno Tombs. A ty byłaś… naprawdę czarująca.
– Och, proszę, mów mi Alice! I nie ma potrzeby kłamać. Wiem, że jestem beznadziejna.
Nic się z tym nie da zrobić. Taka po prostu jestem.
Lady Tombs, zajęta konwersacją z lady Gloucester, popatrzyła na swoją córkę spod
przeciwległej ściany i westchnęła głęboko. Matki zgromadziły się po drugiej stronie salonu,
tymczasem w pobliżu rozmawiały panna Augusta i panna Vivienne.
– Biedna mama dostaje obłędu – szepnęła Alice do ucha Charlene.
Trudno było się zorientować, kiedy dziewczyna mówi serio, a kiedy żartuje. Wydawała
się inteligentną osobą, nie miała jednak pojęcia, jak zwrócić na siebie uwagę mężczyzny. Była
szatynką o gibkim, zgrabnym ciele, lecz to jej jasne akwamarynowe oczy, mieniące się to
zielenią, to błękitem, czyniły ją prawdziwie atrakcyjną kobietą. Co za szczęście, że najwyraźniej
nie zależało jej na upolowaniu księcia.
– Może spróbuj mówić na bardziej codzienne tematy – zasugerowała Charlene.
– Masz na myśli pogodę? Konie wyścigowe?
– No właśnie.
Alice się uśmiechnęła.
– To wspaniałomyślne z twojej strony, że próbujesz mi pomóc – rzekła. – Postaram się,
obiecuję.
Charlene zakręciło się w głowie.
„Po co wypiłam aż tyle wina?”
Jak na komendę jeden z lokajów podsunął im kieliszki z pomarańczowym trunkiem, który
pachniał jak pudding bożonarodzeniowy. Alice nie skorzystała, ale Charlene wzięła szkło.
– Uważam, że byłaś zachwycająco zuchwała – powiedziała Alice. – Widziałam, że książę
patrzył na ciebie z podziwem.
Panna Vivienne usadowiła się na poduszkach i machnęła elegancką dłonią o długich
palcach.
– On wydaje mi się lekko niezrównoważony – rzekła na tyle głośno, że Charlene
posłyszała jej słowa.
– Owszem, i mało cywilizowany – dorzuciła panna Augusta. – Te jego ramiona. Tak
niemodnie umięśnione. Jak u dokera w porcie. Idę o zakład, że mógłby mnie podnieść jedną ręką.
Podobno to libertyn bez serca. Wiesz, panna Caroline mówiła mi…
Pochyliła głowę i zniżyła głos do niesłyszalnego szeptu.
Chwilę później przedmiot rozmów wszedł do salonu w asyście lorda Daltona. Książę
usiadł na obitym aksamitem stołku pośrodku pomieszczenia, jakby był modelem dla studentów
akademii sztuk pięknych.
Ściągnął surdut i rzucił go jednemu z lokajów.
Wzbudzając tym niemal słyszalny szmer zainteresowania wśród panien i protestu wśród
ich matek.
Następnie zaczął odpinać spinki u mankietów koszuli.
Najpierw jedną.
Potem drugą.
Alice spojrzała Charlene prosto w oczy i nachyliła się, by szepnąć:
– Widzisz, a nie mówiłam?
Książę podwinął rękawy, z rozmysłem gwałcąc wszystkie salonowe reguły. Gospodarz
przyjęcia nie powinien rozbierać się publicznie, odsłaniając ogorzałe od słońca umięśnione
ramiona.
Zapadła tak głucha cisza, że usłyszano by szpilkę spadającą na podłogę.
Książę siedział na stołku, z szeroko rozsuniętymi nogami, napiętymi ramionami,
wyprostowanym kręgosłupem – władczy i wyniosły. W podpitej Charlene ocknęła się nagle cała
jej kobiecość. Nie należała jednak do gąsek, które mdleją z byle powodu. Jej serce nigdy nie
kołatało ani nie trzepotało.
A jednak teraz nie mogła złapać oddechu, a serce zaczęło się tłuc w piersi jak ptak
w klatce.
„Weź się w garść. Masz się obronić. Nie jesteś igraszką mężczyzny”.
– Szanowne panie, raczcie wybaczyć mi ten brak manier – odezwał się książę. – Zbyt
dużo czasu spędziłem wśród prostaków. Pozwólcie, że dla was zagram.
Przytulił gitarę do klatki piersiowej, przesunął dłońmi po strunach i pokręcił naciągami,
aby nastroić instrument.
– Zaprezentuję wam hiszpańskie fandango. To taniec dla zalotników, którego się
nauczyłem podczas wędrówki po Andaluzji.
Chwilę później rozległo się oszałamiające crescendo dźwięków, a zaraz potem pojawił się
rytm, powolny, miarowy. Obca kadencja podkreślona raźnymi, rozedrganymi brzmieniami.
Książę szarpał struny dla emfazy, a nasadą dłoni bił w pudło gitary, dzięki czemu muzyce
towarzyszył stukot, jakby obcasy tańczących uderzały w wypolerowany parkiet.
W koszuli z podwiniętymi rękawami, z ciemnymi włosami opadającymi na oczy nie
przypominał żadnego ze szlachetnie urodzonych panów, których widziała w swoim życiu
Charlene. Nie było w nim śladu ogłady ani układności. Nogi trzymał szeroko rozsunięte,
podpierając gitarę zgiętym kolanem.
„To pewnie dlatego ma odciski na dłoniach i połamane paznokcie”, pomyślała Charlene,
przyglądając się występowi.
Zatracił się w muzyce, najwyraźniej zupełnie się nie przejmując, jakie wywiera wrażenie.
Jedną dłonią obejmował gryf, palcami drugiej delikatnie muskał struny.
Rytm przyśpieszył gorączkowo, teraz książę znów zapamiętale szarpał struny, a włosy
coraz bardziej opadały mu na oczy. Charlene była porażona nagością jego emocji. Krzywił się
i wzdychał, zatopiony w dźwiękach. Melodia wpełzała w jej ciało. Atakowała. Była jednocześnie
smutna i pełna euforii.
Na krótką chwilę Charlene zapomniała, dlaczego znalazła się w tym miejscu. Zwyczajnie
poddała się muzyce.
„Jam mężczyzną, ty kobietą – śpiewały struny. – A to nasz taniec. Precz ze wstydem.
Z grzechem. Idź za mną, daj się prowadzić. Oto kroki, płyń ze mną”.
Pozostałe damy były urzeczone. Nachylone do przodu słuchały z otwartymi ustami.
Muzyka była na zmianę to zniewalająco ognista, to boleśnie melancholijna.
Charlene wyobraziła sobie, że książę pieści ją tymi palcami, wyczarowując westchnienia
z jej ust.
Utwór zakończył się burzą dźwięków i wtedy uwagę wszystkich przyciągnęło rytmiczne
suche stukanie dobiegające od wejścia do bawialni.
W drzwiach, jak oprawione w ramę, stało dziecko z rękami uniesionymi w jedną stronę.
Książę podniósł głowę, skinął do dziewczynki i zaczął nowy utwór.
Mała miała najwyżej sześć lub siedem lat, śniadą karnację i bujne czarne włosy upięte
w zgrabny koczek na karku i ozdobione czerwoną różą. Jej ciało spowijał szal z czerwonego
jedwabiu z długimi frędzlami, które omiatały posadzkę.
Kiwała się do rytmu, stopami w czerwonych pantofelkach wystukując takt na podłodze,
gdy w pląsach wślizgnęła się do salonu i rozpromieniona dotarła do księcia, po drodze zwinnie
wymijając sprzęty.
Wyciągnęła ręce do góry i wtedy Charlene zobaczyła, że dziewczynka trzyma w palcach
drewniane muszelki przywiązane czerwonymi jedwabnymi wstążkami do kciuków. Postukiwała
w tempo muzyki, a ten stukot służył za ostry kontrapunkt do brzmienia strun szarpanych przez
księcia.
Osobliwa para grała w idealnej harmonii, a jej stopy i jego palce toczyły zawiłą rozmowę
w postaci wystukiwanych akcentów i linii melodycznych. Dziewczynka wyrzuciła ręce do góry
i z wdziękiem obracała dłońmi, pląsając i stukając obcasami.
„Kim jest ta mała i dlaczego on gra dla niej tę słodką melodię?”
Gdy taniec dobiegł końca, dziewczynka wyrwała sobie czerwoną różę z włosów i ze
ślicznym dygnięciem obdarowała nią pannę Augustę.
Augusta zachichotała. Jej matka wbiła przenikliwe spojrzenie w księcia, jakby aktem woli
chciała przemienić go z brzdąkającego na gitarze brutala w koszuli z podwiniętymi rękawami
w jegomościa ubranego zgodnie z etykietą i rozmiłowanego w krykiecie.
Panna Augusta poklepała dziewczynkę po policzku.
Lady Selby uniosła monokl.
– Na Boga, co za czarujące dzieciątko. Kto to, Wasza Książęca Mość?
– Jestem Flor Maria – zaszczebiotała dziewczynka z wyraźnym obcym akcentem. –
A pani to kto?
– Flor – rzucił książę ostrzegawczo.
Charlene z trudem powstrzymała się od uśmiechu.
– Mój Boże – westchnęła markiza, opuszczając monokl. – Co za maniery.
– Flor to bardzo ładne imię – wtrąciła Charlene.
Dziewczynka skinęła głową.
– Mama mi je dała. Teraz jest już z ángeles. Jak myślisz, czy anioły tańczą? Powinny, bo
jeśli nie, mamusia nie będzie w niebie szczęśliwa.
– Jesteś wspaniałą tancerką – rzekła Charlene.
– Mogę cię nauczyć tańczyć i grać na castañuelas.
Dziewczynka wyciągnęła rączki z drewnianymi muszelkami w stronę Charlene.
Książę mrugnął okiem.
– Wydaje mi się, że panna Dorothea może mieć kłopot z nauczeniem się fandango –
powiedział.
Flor spojrzała z uwagą.
– Ma jasne włosy, ale chyba zdołałabym ją nauczyć – uznała.
Lord Dalton wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– A pannę Vivienne? – spytał, wskazując ręką brunetkę.
Flor odwróciła się do wymienionej.
– Tę to na pewno – odrzekła. – Obie rozpoczynacie lekcje jutro – dodała. – Najlepiej
zacząć od wybijania rytmu nóżką. Najpierw palce, potem pięta. O tak. – Zademonstrowała. –
Palce, pięta.
Panna Vivienne nie nawykła do przyjmowania poleceń od siedmioletnich dzieci, nie
wiedziała więc, jak zareagować.
Charlene skinęła głową z powagą.
– Obiecuję, że będę się uczyć – powiedziała.
– Doprawdy, czyje to dziecko? – dopytywała markiza. – Jednego z pańskich sług, mości
książę?
James położył Flor dłoń na głowie.
– Moje – odparł.
Markiza upuściła monokl, aż zachybotał się na łańcuszku u jej szyi.
– Pańskie?
Lady Desmond wytrzeszczyła oczy na księcia.
– Ożenił się pan na obczyźnie? – spytała.
Chwycił gryf gitary.
– Nie – odparł.
Dokoła rozległy się westchnienia i pomruki.
Teraz, gdy książę wyznał prawdę, Charlene dostrzegła podobieństwo między ojcem
a córką. Zielone oczy, wyraźnie zarysowana szczęka.
Oto publicznie przyznał się do swojej cudzoziemskiej, nieślubnej córeczki. Niechciana,
nieuznawana córka, którą była Charlene, pragnęła zerwać się na nogi i krzyknąć: Brawo!
– Mości książę, to nie jest temat odpowiedni dla młodych dam – stwierdziła lady Selby,
unosząc wyniośle podbródek. – Proszę usunąć stąd to dziecko.
Flor spojrzała pytająco na ojca, wyczuwając narastającą falę dezaprobaty. Pociągnęła go
za rękaw.
– Papo, dlaczego te panie mnie nie lubią? – spytała. Zadygotała. – Tutaj nikt mi nie mówi,
że jestem ładna. I tak tu zimno. Chcę do domu.
Książę wskazał drzwi.
– Jazda do łóżka – rzekł. – Gdzie się podziała pani Pratt?
– Chcę zostać z tobą.
Kształtna dolna warga dziewczynki zadrżała wyraźnie. Charlene rozczuliła się na ten
widok.
– Moim zdaniem jesteś bardzo ładna – powiedziała.
Flor zwróciła na nią zielone oczy, opalizujące od łez.
– Dziękuję – szepnęła, pociągając nosem.
– Znalazłaś nową przyjaciółkę, Dorotheo – wtrąciła panna Augusta. W jej głosie
pobrzmiewała złośliwość.
Książę podał gitarę lokajowi i wstał.
– Pani Pratt! – ryknął.
Do salonu wbiegła chuda kobieta w skromnej szarej sukni i białym czepku.
– O mało nie umarłam z przerażenia, Wasza Książęca Mość – wystękała i dygnęła
pośpiesznie. – Drogie damy. – Znów dygnęła, tym razem w stronę markizy. – Nie miałam
pojęcia, że uciekła. Myślałam, że grzecznie śpi.
Chwyciła podopieczną za ramię i spróbowała wyrwać jej muszelki z dłoni.
– Nie dotykaj moich castañuelas. Są od mojej mamy! – Dziewczynka popatrzyła
wyzywająco na zgromadzone kobiety. – Nikomu nie wolno dotykać moich castañuelas!
– Flor! Masz w tej chwili przeprosić. Chcesz, żeby te eleganckie damy miały cię za
dzikuskę?
Mała zadarła głowę.
– Nie jestem dzikuską.
– Boże miłościwy – westchnęła markiza, z królewskim skinieniem głową. – Co za
niefortunny temperament.
– Proszę wybaczyć – powiedziała guwernantka, wykrzywiając usta, jakby najadła się
cytryny. – Chodź ze mną, dziecko.
Wyprowadziła dziewczynkę z salonu.
– Kim była jej matka, Wasza Książęca Mość? – spytała markiza.
– Moją… przyjaciółką.
– Ufam, że powstrzymujesz się, książę, od pokazywania tego dziecka publicznie?
Obie hrabiny pokiwały wymownie głowami.
James zapiął mankiety i odebrał surdut od lokaja.
– Mam cudzoziemskie dziecko z nieprawego łoża – stwierdził. – Jeśli to taka straszliwa
zbrodnia, możecie zabrać swoje córki i opuścić mój dom.
Charlene wyczuwała, że książę z największym trudem pohamowuje wzbierającą w nim
wściekłość.
– Och. – Markiza zamrugała powiekami. – A to dopiero.
Wydawało się, że istotnie się zastanawia, czy nie powinna zabrać panny Vivienne do
domu.
Charlene wyobraziła sobie dialog toczący się w głowie markizy:
„Książę ma jedno z takich dzieci”.
„Owszem, ale w końcu to przecież książę. Więc moja córka może zostać księżną”.
„Dziecko pochodzi z obcych krajów. Co za ohyda”.
„Owszem, ale przecież nie trzeba się nim chwalić. Lepiej dać małej duże wiano i ożenić
ją w wieku piętnastu lat z jakimś pomniejszym hiszpańskim szlachcicem. I będzie po kłopocie”.
Zafalowały pióra na głowie lady Tombs.
– Jakże drażliwy temat – stwierdziła. – Moja córko, lepiej zacznij coś nucić pod nosem.
Nie wydaje mi się, aby ta rozmowa była dla ciebie odpowiednia.
Alice wydęła różowe usteczka.
– Dziewczynka powiedziała, że jest jej zimno – odezwała się. – Biedulka. W Indiach
Zachodnich bywa zapewne o wiele cieplej.
Charlene skinęła głową.
– Jestem pewna, że mała czuje się samotna – dorzuciła. – Dzieci w takim wieku
potrzebują towarzystwa. – Zwróciła się do księcia: – Czy w sąsiedztwie nie ma dzieci, z którymi
mogłaby się bawić?
Wszystkie głowy obróciły się gwałtownie w jej stronę. Lady Selby popatrzyła na nią,
jakby nagle wyrosły jej rogi i kopyta, a lady Desmond ostrzegawczo postukała stopą w podłogę.
Najwyraźniej prawdziwej damie nie wolno było zasugerować, że bękarciątko księcia
mogłoby się bawić z dziećmi sąsiadów.
– Takiemu potomstwu nie pozwalamy bratać się publicznie z innymi – upomniała
zniesmaczona markiza.
– Nie wydaje mi się, że Flor należy karać za to, w jakich okolicznościach przyszła na
świat – odparła Charlene. – Jak można czynić dziecko odpowiedzialnym za…
– Moja córka ma na myśli to – wtrąciła pośpiesznie lady Desmond – że guwernantka
powinna sprawować lepszą pieczę nad tym dzieckiem.
Wszystkie damy pokiwały zgodnie głowami.
Charlene miała zupełnie co innego na myśli.
„Oddychaj. Jesteś łagodnie płynącą rzeką. Jesteś panną Dorotheą. Nie zaś nieślubną
córką, Charlene”.
– Nalegam na zmianę tematu naszej rozmowy – wmieszała się lady Tombs, wyłamując
sobie nerwowo palce. – Te niewinne dziewczęta nie powinny być skazane na uczestniczenie
w tak nieodpowiedniej konwersacji.
Charlene z trudem powstrzymała się od ciętej riposty. Te kobiety były oślepione
poczuciem własnej wyższości.
– Widzę, że nikt nie wychodzi – odezwał się książę, rozciągając usta w ironicznym
uśmiechu, jakby miał jednak nadzieję, że towarzystwo się przerzedzi.
Damy wbiły wzrok w dywan.
– Może zagramy w vingt-et-un? – zasugerowała lady Tombs, przerywając niezręczne
milczenie.
– Wedle życzenia – odparł książę.
„Psiakrew!”
Hrabina nie miała czasu, aby nauczyć Charlene gier salonowych. Należało szybko
wymyślić powód, aby wymówić się od udziału w zabawie.
Charlene zastanawiała się, czy panna Dorothea też byłaby zażenowana widokiem Flor
i chciałaby ją ukryć przed społeczeństwem. Książę oddał córkę pod opiekę srogiej guwernantce,
a przecież mała pragnęła miłości i towarzystwa.
Mimo to przyznał się do niej publicznie, więc prawdopodobnie uposaży ją odpowiednio
i wyda za mąż. Charlene doceniała to, a jednak książę pozostawał księciem. Wiedziała, że taki
tytuł i odziedziczone bogactwo nieuchronnie prowadzą do moralnego zepsucia.
Jeśli należało wierzyć w to, co szeptała panna Augusta, ten mężczyzna był łotrem, który
na kilku kontynentach pozostawił za sobą szlak złamanych serc. Przywiózł córkę do ojczyzny,
ale to nie oznaczało, że w obcych krajach nie porzucił rzeszy innych, nieuznanych dzieci
z nieprawego łoża, które sczezną w mrokach zapomnienia.
Patrząc, jak książę gra dla swojej córeczki, Charlene zapragnęła go polubić.
Lecz to nie wchodziło w rachubę.
*

Kiedy lokaje wnosili stoliki karciane i przestawiali krzesła, James przyglądał się pannie
Dorothei. Swoją córeczkę zamierzał pokazać dopiero wtedy, gdy dokona wyboru panny młodej,
wiedział bowiem, że żywiołowa Flor wywoła sensację. Stało się inaczej. Nie przyszło mu do
głowy, że którakolwiek z dam pośpieszy mu z pomocą. Książęta często uznawali swoje nieślubne
dzieci, rzadko jednak zapraszali je do swoich siedzib.
Usiadł przy jednym ze stolików, tuż obok Daltona, wciąż rozmyślając o pannie Dorothei
i jej zdumiewająco niekonwencjonalnym zachowaniu.
– Czy raczy pani do nas dołączyć, panno Dorotheo? – zwrócił się do niej Dalton,
odsuwając się nieco, aby zrobić miejsce obok Jamesa, bo przecież nie chciał stracić trzystu
funtów.
– Obawiam się, że rozbolała mnie głowa – odparła Charlene. – Posiedzę zatem przy ogniu
i popatrzę na waszą zabawę.
Oczy Daltona rozbłysły intrygą.
– W takim razie książę dotrzyma ci towarzystwa – rzekł. – Często słyszałem z jego ust, że
woli patrzeć na grę w karty niż ją uprawiać.
James zmarszczył brwi. Nigdy nie mówił nic podobnego. Ach, racja. Trzysta funtów.
– Świetna zagrywka – mruknął, podnosząc się, aby dołączyć do panny Dorothei.
Zdążył jeszcze usłyszeć irytującą odpowiedź przyjaciela:
– Zasady fair play nie obowiązują w miłości ani zakładach hazardowych.
Matki pousadzały swoje córki dokoła, walcząc o najkorzystniejszą pozycję.
James zajął miejsce obok panny Dorothei. Nie musiał z nią rozmawiać, patrzeć na nią ani
nawet zastanawiać się, co by czuł, gdyby jego dłonie lub usta skosztowały tego ponętnego ciała.
Oczywiście nie trzeba byłoby sobie tego wyobrażać, gdyby zdołał…
– O czym myślisz, Wasza Książęca Mość? – spytała panna Dorothea.
Jej lekko chropawy kontralt pieścił jego zmysły. Podczas kolacji jej głos wydawał się
inny, afektowany i wyższy.
Odchrząknął.
– Ja… dumam nad tym, dlaczego okazałaś, pani, taką życzliwość mojej córce.
– Zapewne niełatwo jej żyć w obcym kraju, bez towarzystwa innych dzieci, z którymi
mogłaby się bawić. Czuje się bardzo samotna.
– Nie przyszło mi to do głowy. Pani wychowała się w dużej rodzinie?
Milczała przez chwilę.
– Mam… dwóch braci. A książę?
– Miałem jednego.
Podniosła gwałtownie dłoń do ust.
– Och, proszę o wybaczenie – powiedziała. – Zapomniałam o tragedii.
Czekał na więcej słów – na wyświechtane frazesy o tym, że czas uleczy rany, że teraz jest
księciem, aby wypełnić wielką misję – lecz na próżno.
Siedziała tak nieruchomo, że nawet pióra w jej włosach przestały falować.
Płomienie w ogromnym białym kominku lizały stos polan z książęcych dębów. Stare
drewno paliło się długo i dawało przyjemne ciepło.
Damy grały w karty, stawiając zakłady i śmiejąc się piskliwie. Panna Augusta poruszała
gwałtownie głową, wprawiając w drżenie pióra i perły, rzucając księciu śmiałe spojrzenia.
Panna Dorothea milczała.
W umyśle Jamesa pojawiła się niespodziewana wizja. Stał obok niej na pokładzie statku,
a słony wiatr wpychał mu w usta jej złote loki. Ona zaś zupełnie nie troszczyła się o to, że ma
rozwiane włosy, a serwis herbaciany brzęczy na stole od gwałtownych wstrząsów.
Pomimo delikatnych rysów twarzy i szczupłego ciała była silną kobietą.
Kimś, na kim mógłby się oprzeć.
Co za niedorzeczna myśl. Czy można się oprzeć na pannie z socjety? Taką istotę należy
chronić i rozpieszczać, zasłaniać jej oczy przed brutalną prawdą o tym, jaki jest świat.
Znów się odezwał, aby przepłoszyć kłopotliwe myśli:
– William był dobrym człowiekiem. Ustatkowanym i przestrzegającym konwenansów.
Wychowano go po to, aby przejął tytuł po naszym ojcu. Byłby z niego wspaniały książę.
Trzeźwo myślący i sprawiedliwy. – Ciągnął, nie mogąc stłumić tonu goryczy w swoim głosie: –
Ja się zupełnie nie nadaję… Ani do roli księcia, ani do roli ojca.
– Nie zawsze możemy sami wybrać swoją ścieżkę życiową. Czasem jakieś zadanie spada
nam na barki… Lecz to może być dobra sposobność i wtedy albo dorastamy do tego, albo
zbieramy ciosy od życia.
Milczał, zastanawiając się nad jej słowami. Wypowiadała je z wielkim przekonaniem,
niczym osoba, która zaznała trudów. Być może jej przeszłość skrywała coś takiego, cierpienie,
o którym nie miał pojęcia. Zaintrygowało go to.
– Mówisz, panno Dorotheo, jakbyś trochę takich ciosów zebrała.
– Ja? Skądże. Wiodę bardzo wygodne życie, Wasza Książęca Mość. – Upiła kordiału
z kieliszka. – Jak to się stało, że książę przywiózł Flor do Anglii?
– Spłodziłem ją, więc biorę odpowiedzialność za jej byt. Trafiła pod moją opiekę
nieoczekiwanie. Nie miałem nawet pojęcia o jej istnieniu, dopiero dwa tygodnie przed moim
wypłynięciem do Anglii jej matka ją do mnie przyprowadziła.
– Czy trudno jej było rozstać się ze swoim dzieckiem?
– Umarła na żółtą febrę cztery dni później. Nie mogłem pozostawić córki na pastwę
zarazy… albo handlarzy niewolników. Wybacz, panno Dorotheo, że mówię to wszystko
bez ogródek, ale taka jest prawda. Anglia to dla niej jedyne bezpieczne miejsce. Z całą pewnością
nie będę mógł jej zabierać na swoje wyprawy.
Dziewczyna westchnęła.
– Taka tragedia. To oczywiste, że mała okropnie tęskni za matką, więc dodatkowa utrata
ojca złamałaby jej serce. Wasza Książęca Mość, czy jej matka była twoją dobrą przyjaciółką?
– W istocie ledwo się znaliśmy.
Ta rozmowa schodziła na coraz bardziej nieoczekiwane tory. Maria, matka Flor, była
trynidadzką aktorką o hiszpańskich i afrykańskich korzeniach. Spędzili razem parę nocy. James
starał się zachować ostrożność. Dziecko nie powinno było pojawić się na świecie. Lecz gdy kilka
lat później Maria przyprowadziła do niego córeczkę, zobaczył jej zielone oczy i zrozumiał, że
jest jej ojcem.
Zamieszał brandy w kieliszku. Teraz panna Dorothea wiedziała o nim tak dużo jak tylko
garstka ludzi. Niedosiężna głębia jej oczu rozwiązywała mu język.
– Jest inteligentnym dzieckiem – ciągnął. – Żywym i ciekawym świata. Ale ma
buntowniczy charakter i demon w nią wstępuje, jeśli coś nie toczy się po jej myśli. Dwie
guwernantki nie wytrwały z nią długo, a u pani Pratt już widzę pierwsze oznaki kapitulacji.
Wciąż marszczy brwi, co zapowiada, że wkrótce spakuje kufry i odjedzie pierwszym dyliżansem.
– Droga wolna! – odparła z przejęciem panna Dorothea, nachylając się do przodu. – To
zbyt surowa kobieta. Książę powinien znaleźć guwernantkę o łagodniejszym sercu.
– Flor potrzebuje twardej ręki.
– Potrzebuje współczucia.
– Musi nauczyć się, jak być silna i nie ulegać emocjom. Miewa napady szału. Jeśli chce
wejść do socjety, musi się nauczyć panowania nad sobą.
– Wasza Książęca Mość, czy nigdy nie przyszło ci do głowy, że dziewczynka wpada
w szał, bo czuje się samotna i łaknie twojej uwagi?
– Nie oczekuję, że córka para będzie świadoma tego, jak okrutne potrafi być
społeczeństwo. Ty, pani, nigdy nie musiałaś znosić pogardy ani drwin. W Anglii moja Flor i tak
będzie miała zbyt wiele przeszkód do pokonania. Jej pochodzenie, jej cudzoziemskość. Nie
widzisz, że chcę po prostu ochronić ją przed bólem?
– Widzę małe dziecko, które ma poczucie, że nikt go nie kocha. Powinien jej książę
poświęcać więcej czasu.
– Jeśli pójdę za pani radą, to gdy popłynę na Trynidad, a ona zostanie tutaj, nasze
rozstanie będzie dla niej jeszcze boleśniejsze. Musi przywyknąć do mojej nieobecności. Wkrótce
zyska nową matkę, osobę, która będzie ją chronić i która użyje swoich wpływów, aby poprawić
jej los.
– Wasza Książęca Mość raczy do nas dołączyć? – spytała markiza, podnosząc głos, aby
przekrzyczeć toczącą się rozmowę. – Zaczynamy kolejną partyjkę.
Panna Augusta uśmiechnęła się chłodno.
– Zanim jednak zaczniemy, chciałabym poprosić o coś pannę Dorotheę – powiedziała. –
Moja droga, podobno masz w sobie wielki talent. Czy mogłabyś nam zademonstrować rzymskie
zapasy?
Panna Vivienne zmarszczyła czoło.
– Co rozumiesz przez „zapasy”? – spytała.
– Nie chcemy tego wiedzieć – wtrąciła jej matka. – Panno Tombs, na nas już pora.
– Istotnie – dorzuciła lady Desmond. – Jestem nad wyraz znużona. Chodź, Dorotheo.
Nikogo nie interesują osobliwe umiejętności, których nabyłaś podczas swoich wojaży.
– Jedną chwileczkę – zaprotestowała panna Augusta. – Skoro nauczyła się czegoś
nowego, chcielibyśmy to zobaczyć. – Wstała i podeszła do kominka. Wyrwała Charlene ozdobną
szpilę z włosów i ją podniosła. – Udawajmy, że jestem złodziejem biżuterii. Co byś zrobiła?
– Oddaj mi to – zabrzmiał cichy, beznamiętny głos.
– Och, to na nic – prowokowała dalej Augusta. – Byłabym już w połowie piazza.
– Oddaj szpilę.
– Musisz mi ją odebrać – odrzekła, podrzucając wyzywająco głową.
Panna Dorothea zacisnęła dłonie w pięści.
– Moje młode damy, bardzo proszę o spokój – odezwała się ostrym tonem lady
Gloucester. – Miałyśmy długi dzień. Czas na spoczynek.
Augusta zmrużyła oczy.
– A gdybym cię zaatakowała, to co byś zrobiła? – spytała.
Spojrzała Charlene prosto w oczy i uniosła rękę do ciosu.
Lady Desmond jęknęła.
James zerwał się na nogi w odruchu rycerskości, lecz równie dobrze mógł pozostać na
miejscu.
Dorothea zablokowała cios, a potem, w serii nagłych płynnych ruchów, Augusta
zachwiała się do tyłu i osunęła na kanapę. Upadając, chwyciła Dorotheę rozczapierzonymi
palcami za suknię.
Rozległ się trzask pękającej tkaniny.
W powietrze pofrunął guzik.
Plecy sukni pękły na dwoje jak dojrzała brzoskwinia.
Dziewczyna przytrzymała gorset opadający w ślad za suknią, ale James zdążył dostrzec
ponętne obłości i sterczący różowy sutek.
Wybuchło takie pandemonium, jakby w towarzystwie pojawił się morderca.
Dziewczęta piszczały, przynajmniej jedna z matek zemdlała, Dalton rozdziawił usta,
a panna Dorothea zastygła jak sarna na widok myśliwego napinającego łuk.
James rzucił się na pomoc.
– Proszę, weź – powiedział. Ściągnął surdut i narzucił go jej na ramiona, naciągając poły.
Oczy miała szkliste jak tafla jeziora zimową porą.
– Przepraszam – wyszeptała. – To mnie przerasta.
Rozdział 8

Książę rozmyślał o tym, aby odesłać pannę Dorotheę z powrotem do Londynu z powodu
oczywistej niewłaściwości jej kandydatury. Z księżnej nigdy nie spada suknia na oczach widzów.
„Brzoskwiniowy jedwab rozdarł się i odsłonił bujne, krągłe piersi, a na ułamek sekundy,
na jeden niebywały ułamek sekundy, ukazał się nawet kuszący, zuchwały różowawy sutek, który
chętnie… Przestań, James”.
Dzięki Bogu wstrząs wywołany obnażeniem panny Dorothei przyćmił ogólne oburzenie
z powodu nieślubnego dziecka.
James ruszył schodami do pokoju dziecięcego. Panna Dorothea stwierdziła, że powinien
spędzać więcej czasu z córką. A przecież dotąd ani razu tutaj nie zajrzał. Teraz uchylił drzwi.
Flor leżała w łóżku, zaciskając we śnie piąstki, z kolanami przyciągniętymi do klatki
piersiowej. Wyciągnął rękę, lecz zawahał się i nie dotknął główki.
Dziewczynka pogrążyła się w kokonie głębokiego snu. Oczy miała szczelnie zamknięte,
a grube rzęsy rzucały cień na policzki. Czarne włosy rozsypały się po pościeli. Nawet podczas
długiego rejsu do Londynu potrafiła zasnąć twardo pomimo kołysania na falach.
Podróż do Anglii okazała się dla niej trudnym przeżyciem. Szlochała bez końca,
opłakując matkę, zdezorientowana nagłą zmianą warunków życia.
Szczerze mówiąc, książę cieszył się z jej towarzystwa podczas rejsu. Po kilku tygodniach
otrząsnęła się z żałoby i zaczęła patrzeć na świat szeroko otwartymi oczami, a jej zadziwienie
pomogło mu opędzić się od natrętnych myśli o niepewnej przyszłości. O tym, że jest ostatnim
z rodu. Że będzie musiał znów zmierzyć się ze wspomnieniami, które dawno pogrzebał.
Obecność córki nadała jego życiu nowy sens, wyraźny cel. Należało ją otoczyć opieką
i przywieźć bezpiecznie do Anglii, aby wiodła cywilizowane życie pod okiem nowej matki.
Zaprzyjaźniła się z pierwszym oficerem, który robił dla niej lalki ze strzępów żaglowego
płótna i kawałków liny. James pomyślał, że skoro Flor potrafi zbratać się z siwym marynarzem,
to być może uda jej się podbić lodowate serca brytyjskiej arystokracji.
Wiedział jednak, że nie czeka jej życie usłane różami.
Panna Dorothea miała błędne podejście do wychowywania dzieci. James był przekonany,
że rozpieszczając córkę, uczyni z niej zależną i bezbronną istotę. Musiała nauczyć się zasad
obowiązującej gry, tylko wtedy będzie mogła odnieść zwycięstwo. Musiała mieć kręgosłup
twardszy niż markiza i zdystansować się od swego okrytego złą sławą, nikczemnego ojca.
Zbyt szybko wpadała w gniew i uderzała w płacz. Podobnie jak on w dzieciństwie. Lecz
potem ojciec wybił mu to z głowy bolesnymi razami. James zamierzał wyświadczyć córce
największą przysługę, jaką mógł – uwolnić ją od siebie. Zapewni jej matkę, opiekunkę, która
okaże jej zarówno troskę, jak i stanowczość. On zaś powinien trzymać się od Flor z daleka. Pod
pieczą nowej matki dziewczynka będzie miała szansę rozkwitnąć w pełni.
Panna Dorothea uważała, że James powinien kochać córkę.
Zbyt swobodnie szermowała słowem „miłość”.
Po śmierci matki James zrozumiał, że miłość wywierca człowiekowi wielką dziurę
w sercu, jak robak wgryzający się w jabłko. Wystarczyło zdjąć koszulę, aby zobaczyć otwór na
przestrzał.
Miłość to niebezpieczne słowo. Zapowiedź straty i osamotnienia.
Lepiej, aby jego córka nauczyła się powściągliwości.
Rygoru. I kontrolowania biegu spraw.
*

„Nigdy nie trać kontroli, Charlene”. Ile razy Kyuzo jej to powtarzał? „Jesteś zbyt
popędliwa. Zachowaj spokój, wtedy twój przeciwnik niechybnie popełni błąd”.
Charlene zagrzebała się pod kołdrą, przykrywając podartą suknię, którą wciąż miała na
sobie. Hrabina ostrzegała ją przed Augustą. A jednak Charlene dała się sprowokować i straciła
panowanie nad sobą. Teraz do oczu nabiegły jej łzy.
Pozostałe damy mają zapewne niezłą uciechę, z przejęciem omawiając ten incydent. Gdy
książę podał jej swój surdut, w jego oczach zobaczyła litość, a nie pożądanie. Charlene uważała,
że jej prawdziwa natura zawsze będzie wyrywać się na wolność, piętnując ją jako intruza w tym
konwencjonalnym, powierzchownym światku.
Można jej było wybaczyć, że broniła się przed zalotami księcia przebranego za lokaja.
Lecz rzucenie rywalki na kanapę w obecności arystokratek, których rodowód był dłuższy niż
droga do Indii – mimo że Augusta ze wszech miar na to zasłużyła – było absolutnie nie do
przyjęcia.
Nie wspominając już o skandalicznym rozerwaniu gorsetu. Gdy hrabina powiedziała, że
książę woli wilczyce od owieczek, z pewnością nie miała na myśli nic aż tak oburzającego.
Charlene jęknęła, a jej policzki zapłonęły ze wstydu. Właściwie nie powinna się
przejmować tym, że zgorszyła damy ze śmietanki towarzyskiej, a jednak się przejmowała.
Pragnęła bowiem wypaść jak najlepiej. Gdzieś w głębi ducha chciała udowodnić, że nie jest
gorsza od ślicznotek z socjety i może wygrać rywalizację o księcia.
Otworzyły się drzwi.
– Chowasz się przed światem, panno Beckett? – spytała hrabina srogim tonem.
Charlene ściągnęła kołdrę z głowy i przetarła dłonią oczy.
– Proszę o wybaczenie. Straciłam zimną krew. Zapłacę za suknię.
Lady Desmond machnęła ręką.
– Suknia spełniła swoje zadanie – odrzekła. – Nie będzie nam już potrzebna.
– Uprzedziłam Blanchard, że jest niebezpiecznie ciasna.
Po twarzy hrabiny przebiegł cień uśmiechu.
– Szkoda, że nie widziałaś ich min, moja droga. Książę patrzył za tobą jak za ostatnimi
promieniami słońca. A damy! – Wargi znów zadrżały. – Po równo oburzenie i zawiść. Gdy w tej
chwili rozmawiamy, pokojówki zapewne nacinają im szwy w gorsetach z nadzieją na
spowodowanie podobnej odsłony. Jesteś… hojnie obdarzona przez naturę.
Charlene usiadła w łóżku. A gdzie lamenty i załamywanie rąk?
– Nie powiem też, bym się zmartwiła, że Augusta dostała za swoje – ciągnęła hrabina. –
Co za grubiaństwo, żeby wspominać o przykrym incydencie z moją Dorotheą.
– Czy ona… naprawdę zwymiotowała?
Lady Desmond odwróciła głowę.
– Nie będziemy rozmawiać o tamtym wieczorze – ucięła. Znów spojrzała na Charlene. –
Choć przyznaję to z trudem, twoje niesłychane ekscesy działają na naszą korzyść.
Charlene odgarnęła włosy z oczu wilgotnych od łez.
– Sądzi pani, że ciągle liczymy się w tych zawodach? – spytała.
– Powiedziałabym wręcz, że pierwsze dobiegamy do mety. Musimy tylko wymyślić
sposób, abyś znalazła się sam na sam z księciem. Zostaw to mnie, moje dziecko, już ja coś
wykoncypuję. On potrzebuje tylko odrobiny zachęty, a wtedy wpadnie w nasze ręce.
Hrabina ruszyła do gotowalni.
Co za osobliwa historia. Wydawało się, że Charlene wolno zrobić dosłownie wszystko.
Grzmotnąć księciem o podłogę?
Czarujące.
Obnażyć się publicznie?
Wprost idealne.
Charlene nigdy nie zrozumie arystokracji.
Do sypialni weszła Manon, aby pomóc jej się rozebrać.
– Podobno urządziłaś dla księcia niezły występ – odezwała się, a w jej ciemnych oczach
zabłysły iskierki rozbawienia.
– Można na to spojrzeć i w ten sposób – odparła skromnie Charlene.
Wciąż nie mogła uwierzyć, że hrabina jest zadowolona z rozwoju sytuacji.
Manon pomogła jej ściągnąć podartą suknię i wyjęła szpilki i zgniecione różyczki
z włosów. Charlene była potwornie głodna. W brzuchu zaburczało jej tak głośno, że pokojówka
to usłyszała.
Zerknęła w stronę salonu.
– Ocaliłam dla ciebie talerz w spiżarni pod schodami – powiedziała. – Boję się go tu
przynieść, bo hrabina mogłaby mnie przyłapać. Powinnaś coś zjeść. Głodzenie się nikomu nie
pomoże.
– A więc mam iść do kuchni?
– A dlaczego nie? Wszyscy zaraz będą spać, a ty potrzebujesz się posilić. Poza tym –
Manon się uśmiechnęła – odnoszę wrażenie, że książę woli krągłości.
Charlene zrewanżowała się uśmiechem.
– No tak, chyba nikt nie powinien powstrzymywać córki para, jeśli w środku nocy
dopadnie ją głód – odpowiedziała.
Pokojówka skinęła głową i splotła włosy dziewczyny w luźny warkocz, a koniec związała
jedwabną wstążką.
– Osobliwa sytuacja, nie sądzisz? – spytała Charlene. – Dziękuję, że mi pomagasz.
Francuzka zachichotała.
– Ale teatr, non? Fałszywe tożsamości, przystojni książęta, suknie, które opadają na
zawołanie…
– Naprawdę myślałam, że mój czas na tej scenie dobiegł końca. A wygląda na to, że
dostałam kolejną szansę. Nie wolno mi zawieść hrabiny.
Manon złożyła sobie na przedramieniu podartą suknię obszytą koronką.
– Nie frasuj się, chérie. Książę jest w tobie zadurzony, jeszcze tylko o tym nie wie.
Po tych słowach wyszła, zatrzaskując drzwi oddzielające oba pokoje.
Myliła się, rzecz jasna. Mężczyźni tacy jak książę nie umieli kochać. Umieli tylko
posiadać. Ten był człowiekiem, który brał to, na co przyszła mu ochota, i nie tolerował
sprzeciwu. Co by się stało, gdyby Charlene nie potrafiła się obronić, kiedy napastował ją
przebrany za lokaja?
Czy zwrócił wtedy na nią szczególną uwagę, czy też zachowałby się tak wobec każdej
kobiety, a ona po prostu znalazła się pod ręką?
Powinna odgadnąć, czego pragnie książę, i skłonić go do oświadczyn. Czy zgrywać
kokietkę, czy też nadal prowokować go niekonwencjonalnym zachowaniem? Trudno było
stwierdzić, która taktyka przyniosłaby powodzenie.
Charlene padła na łoże i położyła sobie na piersi książęcy czarny surdut. Pachniał świeżo
ściętymi sosnowymi konarami – pachniał mężczyzną i lasem. Złowiła nutę dymu z kominka.
I cierpki jabłkowy aromat drogich trunków.
Wsunęła dłoń pod spód i przesunęła nią po gładkiej bawełnie swojej koszuli nocnej.
Skierowała dłoń niżej, na brzuch i dalej między uda.
Była tam nić. Rozpięta między jej ciałem a palcami księcia, gdy grał na gitarze. W tamtej
chwili odczuwała dogłębnie każdy ton szarpanych strun, jakby to ona, a nie gitara, była
instrumentem.
Wełniany surdut drapał ją po policzkach i ustach. Otuliła ją woń księcia. Jego ruchliwe
palce wydobywały westchnienia z jej ust. Oddech przyśpieszył.
Nagle odrzuciła surdut i zerwała się z łóżka.
Kto kogo uwodził? On ją czy ona jego? Niech go diabli porwą!
Nie wolno jej zapominać, jak mroczne tajemnice może skrywać czarująca, miła dla oka
powierzchowność. Przekonała się o tym wiele razy. Na każdej ulicy Covent Garden można było
napotkać dziewczyny noszące piętno lorda Granta. Niewiele brakowało, a Charlene też by się do
nich zaliczała.
Ten mężczyzna traktował kobiety jak żywy inwentarz.
Czy książę Harland jest inny? W końcu zgromadził tu harem, aby sobie dogodzić.
Nie wolno jej myśleć, że różni się od pozostałych mężczyzn. Jest arystokratą, aroganckim
i nienawykłym do sprzeciwu. Kobiety zaś są w tej grze pionkami, które rozstawił, aby zaspokoić
swoje pragnienia. Jeśli go nie zadowolą, zostaną odtrącone.
Charlene musi być silna i kontrolować bieg spraw.
Z pewnością ten mężczyzna ma jakąś słabość. Należy ją znaleźć.
Nazajutrz zamierzała znów wdziać przebranie i udawać najbardziej obytą i uwodzicielską
panienkę, jaką książę kiedykolwiek spotkał. Będzie go kokietować i mamić, trzepotać rzęsami
i uśmiechać się kusząco.
Tego wieczoru zaś, odziana w zwykłą bawełnę, z włosami splecionymi w luźny warkocz,
była po prostu sobą, Charlene Beckett. Nieobytą Charlene, która nie dbała przesadnie
o zachowanie szczupłej figury.
Okryła ramiona kremową kaszmirową chustą panny Dorothei i wyślizgnęła się z pokoju
na schody. Zeszła na parter i na palcach przemierzyła ogromną salę jadalną pełną mahoniowych
kredensów z okuciami z brązu, po czym dotarła do bocznego wejścia dla służby. Ruszyła w głąb
długiego korytarza z bezlikiem drzwi po obu stronach i wreszcie, za kilkoma zakrętami, znalazła
wąskie schody prowadzące w dół.
Otworzyła drzwi do kuchni i zamarła. Blask jej świecy wydobył z mroku miedziane
rondle i wędzone mięsiwa zawieszone u szerokich krokwi – a także wysoką postać pochyloną
nad fajerkami czarnej żeliwnej kuchni.
Książę.
CHOMIKO_WARNIA
Rozdział 9

Panna Dorothea stanęła w progu kuchni, ubrana w cienką bawełnianą koszulę nocną
i kremowy szal, a luźno splecione włosy spływały po jej plecach, sięgając prawie do talii.
W blasku świecy trzymanej w jej dłoni widać było szaroniebieskie oczy wytrzeszczone ze
zdumienia.
– Sen pannę omija?
– Ja… eee… – Wydawało się, że chce uciec, ale potem zaskoczenie minęło, a pojawił się
zuchwały błysk w oku. – Dopadło mnie nocne łaknienie – powiedziała. Weszła głębiej
i postawiła świecznik na stole. – Wolno mi dołączyć do księcia?
Uśmiechnęła się. Był to powolny uśmiech, ale na tyle szeroki i serdeczny, aby napełnić
radością olbrzymią kuchnię i ogrzać zimą wszystkie okoliczne włości.
Ten uśmiech przesłonił Jamesowi cały świat.
Pragnął wyciągnąć dłonie i poczuć to ciepło.
Teraz on zaczął się jąkać.
– Naturalnie… jeśli taka wola…
Odwrócił się z powrotem do garnuszka, w którym przyrządzał czekoladę, i wściekle
zamieszał zawartość. Powinien wyjść. Ta kobieta była zbyt uwodzicielska. Niebezpieczna.
No dobrze, kubek czekolady, kilka słów zdawkowej rozmowy i jazda do łóżka.
Każde do swojego.
– Co książę przygotowuje? – spytała.
– Moją własną mieszankę kakao.
Zamknęła oczy i pociągnęła nosem.
– Pachnie bosko – stwierdziła.
James przestał mieszać. Dostrzegał krągłe piersi pod cienką bawełną i szalem. Wiedział
już, że mają idealną wielkość, aby wypełnić jego dłonie. Długi warkocz związany był kawałkiem
niebieskiej jedwabnej wstążki. Gdyby pociągnął za tę wstążkę, włosy rozsypałyby się swobodnie
i opłynęły ją jak snop słonecznych promieni.
Woń przypalonego mleka przerwała te rozmyślania. Książę znów popatrzył na kuchnię
i zamieszał.
„Ostrożnie, James. Bo możesz się poparzyć”.
Odchrząknął, porządkując myśli. Owszem, byli sami. Owszem, ona miała na sobie tylko
luźną koszulę nocną. Z cienkiej prześwitującej bawełny. Ale to jeszcze nie oznaczało, że on ma
się zmienić w chutliwą bestię.
– Bywają noce, że nie mogę zasnąć – wyznał. – Kakao z posłodzonym mlekiem pozwala
mi się uspokoić.
Co za niedomówienie. Od przybycia do Anglii żadnej nocy nie spał dłużej niż kilka
godzin. Zawsze dopadał go ten sam koszmar. Ściany z gliny. Woń mokrej ziemi i całuny
pogrzebowe. Chleb. Kwaśne piwo.
– Mnie z kolei nie pozwolił zasnąć głód – pospieszyła z wyjaśnieniem panna Dorothea. –
Mama zarządziła dla mnie rygorystyczne odchudzanie. W Italii przytyłam ponad dziesięć funtów.
„Wyglądasz przepysznie – pragnął powiedzieć. – Szkoda byłoby każdej uncji twego
ciała”.
– Oczywiście wie już o tym cały świat. – Uśmiechnęła się smutno. – Po tym
niefortunnym incydencie z panną Augustą.
Powstrzymał się od uśmiechu, przypominając sobie zgorszenie pozostałych dam.
– W rzeczy samej – mruknął. – Trudno było nie zauważyć.
– Zdaje się, że zepsułam wszystkim wieczór.
– Zepsułaś? Raczej uatrakcyjniłaś. Gdy panna Augusta wylądowała na kanapie, a ty…
ty…
– …a ja straciłam gorset – dopowiedziała. W jej głosie zabrzmiała sarkastyczna nuta. –
No cóż, rada jestem, że zabawiłam w ten sposób towarzystwo. Śmiem twierdzić, że o rozdarciu
mego gorsetu już po wsze czasy będzie się opowiadać w londyńskich klubach. Nie doczekam się
kolejnego zaproszenia.
– Mało prawdopodobne – odparł książę, znów powstrzymując się od uśmiechu.
– Proszę bardzo, niech się książę pośmieje. W końcu to chyba naprawdę było zabawne.
Wyszczerzył zęby rozweselony.
Zrewanżowała się uśmiechem. Był to intymny uśmiech przeznaczony wyłącznie dla
niego. James zapragnął zrobić z nią teraz wprost nieopisanie sprośne rzeczy.
„Nie, stój, ona jest taka niewinna. Żadnych lubieżności dzisiaj”.
Pokruszył w garnuszku kolejną sprasowaną porcję ciemnego kakao.
Przesunęła palcem po przyprawach, które ustawił na blacie, zatrzymując się na moment
przy laskach cynamonu i wanilii, ziarnach kardamonu i suszonych czerwonych papryczkach.
– Nie miałam pojęcia, że to wymaga tylu składników.
– W trakcie swoich podróży widziałem, że czekoladę pitną przyrządza się na wiele
sposobów. Starożytni Aztekowie wierzyli, że czekoladę otrzymali od bogów. Zakazywali jej
picia kobietom i dzieciom. Kapłani mieszali z czekoladą własną krew i składali to jako ofiarę
w grobowcach umarłych.
– Chwalebne – mruknęła, patrząc na spienioną miksturę.
– Tutaj nie ma krwi, zapewniam. Tylko kardamon i wanilia. I trochę miodu.
I odrobineczka ostrej papryki.
W rozchybotanym blasku świecy jej oczy wydawały się rozkosznie rozmarzone.
Wyciągnął rękę, zanurzył dłoń w jej włosach i zgarnął kilka płatków róż.
– Spróbujmy z tym. – Starł płatki w palcach i wrzucił je do naczynia. – Żeby dodać
słodyczy.
Niech szlag trafi jego zdradliwe ciało. Wystarczyło musnąć jej włosy dłonią i znów
znalazł się w „kłopotliwym stanie”. Tym razem przynajmniej chronił go przed zdemaskowaniem
obszerny szlafrok.
– Proszę podać kubki – dorzucił napiętym, burkliwym tonem.
Zdjęła z półki dwa kubki z kamionki i postawiła je na blacie.
Nalał wymieszanej czekolady i przestawił kubki na stół.
Wyciągnęła rękę.
– Ostrożnie – rzekł. Też wyciągnął dłoń, o mało nie dotykając jej ramienia. – Jest bardzo
gorąca. Proszę chwilę zaczekać.
Odwracając się od jej pełnych pokusy oczu, podrzucił więcej drewien pod kuchnię
i rozdmuchał żar, aby płomienie strzeliły wyżej.
Gdy się wyprostował, zobaczył, że panna Dorothea siedzi na ławie, tuląc w dłoniach
kubek. Szal zsunął się z jednego ramienia, odsłaniając więcej ciała pod cienką bawełną koszuli
nocnej. Bujne krągłe piersi z zuchwałymi sutkami, które aż prosiły się o męskie usta. James
dojrzał nawet podniecający trójkątny cień między udami.
„Pamiętasz, co się stało, gdy ostatnio chciałeś ją pocałować?”
„Bęc, wylądowałeś prosto na tyłku”.
A przecież pragnął o wiele więcej niż tylko ją pocałować. I to pragnął bardziej niż
czegokolwiek od bardzo dawna. Nie mógł jednak iść za głosem popędu. Usiadł po przeciwnej
stronie stołu, oddzielając się od tej kobiety metrem twardego dębowego drewna.
Dmuchnęła w kubek i łyknęła odrobinę.
– Och – szepnęła, patrząc na księcia. – Przepyszne. Szkoda, że moja… mama nie może
tego spróbować.
– Jutro zwiedzimy moją manufakturę. Wtedy będzie okazja.
– Czy to duża manufaktura?
– Główna hala wciąż jest w budowie. W tej chwili najmuję ledwie garstkę pracowników.
– Ale w przyszłości książę najmie więcej?
– Kilkakrotnie więcej.
– Dzieci też?
– W umowach obowiązuje granica wieku. Trzeba mieć minimum szesnaście lat.
Skinęła głową, a koniec długiego warkocza otarł się o jej piersi.
James łyknął czekolady i o mało nie zaklął głośno, tak boleśnie poparzył sobie przełyk.
„Masz za swoje”.
– Dlaczego pytasz?
– Tutaj, w Anglii, sytuacja dzieci w zakładach fabrycznych jest bardzo zła. Podobno
czasem, jeśli próbują uciec, przybija im się uszy do stołów w warsztatach. – Zadygotała. – Gdy
młode dziewczęta zdołają uciec, są sprzedawane. A przecież to kruche istoty, rozpadają się jak
porcelana, a wtedy okruchy zmiata się do rynsztoka.
Co ona może wiedzieć o rynsztokach?
– Czy parasz się filantropią, panno Dorotheo? – spytał.
Podniosła gwałtownie głowę, a jej oczy spochmurniały.
– Bywałam w domach uciech. W asyście straży, rzecz jasna. Młode dziewczęta zmuszane
są do grzechu… Serce się kraje.
Przyjrzał się jej uważnie. Wyglądała niewiarygodnie pięknie z policzkami zaróżowionymi
od przypływu emocji i gorącego napoju.
– Jesteś zupełnie inna, niż oczekiwałem – przyznał. – Córka para, panna z socjety,
a jednak szczere i współczujące z ciebie dziewczę i jesteś taka…
„Świeża”, oto słowo, które nasuwało mu się na myśl.
Świeża jak górska woda spadająca ze szczytów. Jak dopiero co wypieczony chleb.
Albo jak aromat przed chwilą palonego ziarna kakao.
*

Książę wyciągnął rękę i zatknął jej luźny kosmyk włosów za ucho.


– Jesteś wielce zaskakującą kobietą, zdajesz sobie z tego sprawę? – spytał.
Hrabina będzie wniebowzięta. Oto sytuacja, z której nie było odwrotu. Sam na sam
z księciem. Ubrana tylko w cienką bawełnę i szal. Drżąca, ale nie z zimna, tylko w reakcji na
jego dotyk.
Charlene myślała, że ją pocałuje, już kiedy sięgnął ręką i wyjął jej płatki róż z włosów.
Teraz, gdy popijał czekoladę, blask świecy rzucał smugi cienia na jego kwadratową
szczękę i zasnuwał oczy mrokiem.
Charlene znów dmuchnęła w kubek i upiła trochę gęstego napoju. Gorzkawy smak
czekolady tonowały słodycz miodu i kremowe mleko, a intensywny aromat cynamonu
i kardamonu doprawionych szczyptą papryki aż szczypał w gardło.
James przypatrywał się bacznie jej reakcji.
– I co sądzisz? – spytał.
– Szczerze? Nieprzyzwoicie przepyszne.
Posłała mu wyćwiczony przed lustrem uwodzicielski uśmiech.
Upił gorączkowo spory łyk i znów o mało nie zaklął, bo poparzył sobie język.
Charlene nieczęsto miała okazję pić czekoladę, bo nie było jej stać na taki luksus. Teraz
każdy łyk był jak obietnica namiętnych pocałunków. Lecz książę zwlekał. Zarazem tak kurczowo
ściskał kubek, że kłykcie mu pobielały.
Na pewno skończy się pocałunkiem. Musi się skończyć. Nieważne, co mówił. W jego
rwanym oddechu słyszała pożądanie.
– Proszę mi opowiedzieć o swoich wojażach.
Charlene sama była zaskoczona, że ciekawi ją ten temat. Nigdy nie rozmyślała
o podróżowaniu. Dla dziewczyny wychowanej w domu uciech, myślącej głównie o tym, jak
spłacić górę długów i ochronić niewinną siostrę, jakiekolwiek wyprawy były poza zasięgiem
– Zawsze poszukuję ziarna najlepszej jakości – powiedział książę. – Takiego jak to. –
Rozdarł papierową paczkę, która leżała na stole, i wtedy ze środka wysypała się struga
ciemnobrązowych ziaren w kształcie migdałów. Pociągnął mocno nosem i natychmiast
wygładziły się zmarszczki dokoła jego ust. – Kakao wenezuelskie. Nigdzie indziej w całej Anglii
nie znajdzie się tego aromatu. Uprawiam je na swojej plantacji na Trynidadzie. – Zagłębił palce
w ziarna i usypał z nich kopczyki. – Pachnie gęstą dżunglą. Słońcem przebijającym się przez
użyłkowanie liści.
Charlene zaciągnęła się ziemistą wonią i wzięła w palce pojedyncze ziarno.
– W tej postaci rosną? – spytała. – Na drzewach?
Pokręcił głową.
– Nie, rosną w rdzawych strąkach dłuższych niż moja ręka. Po otwarciu takiego mamy
gęsty biały miąższ, słodki i czysty. – Zapatrzony w mroczne kąty kuchni, ciągnął niskim
rozmarzonym głosem: – Nad głową dogadują papugi. Czuć kwaśnawą woń gnijącej roślinności
i nowego życia.
Zasłuchana Charlene wyobrażała sobie to, o czym opowiadał.
– Potem ziarna usypuje się na liściach bananowca – ciągnął. – I przykrywa kolejnymi
liśćmi. W ten sposób prażą się na słońcu, aż wskutek fermentacji robią się
pomarańczowobrązowe. – Potarł jedno ziarno w palcach i wtedy łupina spadła płatkami na stół. –
To, co znajduje się w środku, jest miażdżone, aby powstało kakao. – Podniósł na dłoni ciemną
drobinkę. – Proszę skosztować.
Otworzyła usta i położyła sobie ziarenko na języku, po czym ugryzła. Smakowało
bardziej gorzko niż napój, miało dymną nutę.
– Pański opis Trynidadu był nad wyraz piękny – powiedziała.
– Być może, ale jest tam również wiele zła. Choć zniesiono handel niewolnikami, na
hiszpańskich i brytyjskich plantacjach trzciny cukrowej i kakaowca wciąż dochodzi do
potworności. Zniewoleni Afrykanie pracują po osiemnaście godzin na dobę, jedzą tylko opiekane
banany i ryż. Większość zmuszona jest spać na drewnianych pryczach, po dwudziestu w jednym
małym pomieszczeniu.
– I tak jest też na pańskich plantacjach?
– Nie! – Gwałtownie pokręcił głową. – Inwestuję w plantacje prowadzone przez wolnych
ludzi, którzy pracują za godziwą płacę i mają równy udział w zyskach.
Książę z ludzkim sumieniem, czy to możliwe? Jest taka istota na ziemi?
– Wielce się raduję, słysząc to – odparła Charlene.
– Co miesiąc wysyłam do parlamentu raporty, w których wyliczam widziane przeze mnie
okropieństwa. – Rozczapierzył dłonie na stole. – Coś tam udało się osiągnąć. Były ustalenia
kongresu wiedeńskiego. Lecz na razie to tylko atrament na papierze. Wciąż dochodzi do
nieludzkiego traktowania robotników.
Zamilkł na dłuższą chwilę, wpatrzony w płomień świecy, a jego melancholia była tak
wyczuwalna, jakby podmuch zimnego wiatru wdarł się do środka przez szczelinę w oknie.
Pragnęła go pocieszyć, zapewnić, że wszystko dobrze się ułoży. Lecz to byłoby kolejne
kłamstwo w długiej serii.
– Przepraszam, przecież nie interesujesz się tak posępnymi sprawami – mruknął.
– Wprost przeciwnie. Sprawę abolicji śledzę z wielką pasją.
– Naprawdę? Zadziwiające.
– Dlaczego? Potrafię czytać, mam własny rozum. Nie wszystkie jesteśmy ptasimi
móżdżkami, Wasza Książęca Mość. Nie myślimy tylko o deseniach na porcelanie i sukniach
balowych. – Zapatrzyła się w płomień. – Wierzę, że każdy człowiek rodzi się wolny. I jestem
gotowa walczyć o wolność bez względu na koszty.
Uniósł ręce.
– Nie chciałem, aby zabrzmiało to obraźliwie. Rzecz w tym, że mężczyźni tacy jak mój
świętej pamięci ojciec i inni pyszałkowaci parowie gnuśnieją w swoich klubach, a świat dokoła
kroją na porcje, jak kroi się pieczyste. Odwracają głowę, aby nie widzieć barbarzyństwa
dokonywanego w ich imieniu.
– Czy zatem zajmie książę należne mu miejsce i będzie publicznie dowodził swoich racji?
Pokręcił głową.
– Nie mogę zostać w Anglii – odparł. – Tutaj wszystko jest z góry przesądzone. Zostanę
tylko tak długo, aby znaleźć żonę i spłodzić potomka. Skoligacić się z personami mającymi
wpływy polityczne, takimi jak twój ojciec, które mogą doprowadzić do obniżenia taks na wwóz
kakao wytwarzanego bez pracy niewolniczej.
Ach, więc to dlatego wybrał te konkretne panny! Z powodu ich ojców. Teraz wszystko
powoli nabierało sensu.
– I zostawi książę Flor samą?
Zastygł.
– Będzie jej tutaj lepiej beze mnie – odrzekł po chwili. – Zyska matkę, która dopilnuje,
aby wyrosła z niej młoda dama. Ja nie mam pojęcia, jak wychowywać dzieci.
Śmierć wyzierała z jego oczu, kładła się cieniem na uśmiechu. Był ostatnim z rodu.
Wyciągnęła rękę i dotknęła jego dłoni. Ten człowiek potrzebował pocieszenia. Być może
nie zdawał sobie z tego sprawy, ale w jego źrenicach dostrzegała ból, rozpaczliwe poszukiwanie
więzi.
– Kakao stygnie – mruknął.
Podniosła kubek i pociągnęła łyk. Przy tym ruchu luźna tkanina jej koszuli najpierw
podjechała do góry, a potem zsunęła się nieco niżej, odsłaniając więcej ramienia i łuk piersi.
Książę upił napoju i odstawił kubek.
„Teraz mnie pocałuje”.
A jednak nie.
Gdyby Lulu miała namalować jego portret, musiałaby ukazać to, jak blask świecy odbijał
się w jego włosach, aż rozjarzyły się prawie na granatowo. Niczym atrament rozlany na papierze.
Niczym noc zasnuwająca niebo.
„Ostrożnie, Charlene. Nie jesteś obeznana z poezją”.
– Masz na ustach odrobinę czekolady. – Wstał, wyciągnął rękę nad stołem i kciukiem
otarł jej wydatną dolną wargę. – O tutaj.
Zamknęła oczy, a jej oddech przyśpieszył.
Nogi krzesła zaszurały po posadzce.
Wciąż trzymała zaciśnięte powieki. Teraz. Teraz ją pocałuje.
Kroki.
Nic. Uspokoiła oddech, uniosła lekko twarz. Gotowa.
– Zaraz cię pocałuję – szepnął jej chrapliwie do ucha. – Masz trzy sekundy, aby wyjść.
Szczerze ci to doradzam. – Odczekał chwilę. – Odejdź, proszę.
Otworzyła szybko oczy.
– W każdej chwili mogę cię powstrzymać i powalić, nie zapominaj o tym – odparła.
– Czy to wyzwanie? – Jego wyraziste zielone oczy zasnuła mgiełka. – Nigdy nie umiałem
oprzeć się próbie sił.
– Może – odparła wyniośle.
Usiadł obok niej na ławie, rozmyślnie bardzo blisko.
Uniosła głowę.
– Nie boję się ciebie.
Na jego wargach zamajaczył niecny uśmiech.
– A powinnaś.
Och, ale z niego arogant. Myślał, że zniewoli ją pocałunkiem. Nie miał o niczym pojęcia.
Zaznała już pocałunków. Lecz teraz, gdy spojrzała w jego roziskrzone oczy, poczuła ukłucie
lęku. Nie przed nim. Przed sobą.
Pragnęła, aby ją pocałował. Nie tylko z powodu obranej strategii, ale też dlatego, że wciąż
czuła głęboko w brzuchu ten niepokój, który się pojawił, gdy książę grał na gitarze, i który teraz
narastał, aż całą sobą łaknęła ukojenia tego słodkiego bólu.
Być może był nietuzinkowym mężczyzną i miał sumienie, ale mimo to uważał, że kobiety
powinny walczyć o niego pazurami.
– Jeden – rzekł.
Hrabina będzie wniebowzięta.
„Hrabina”.
Charlene kompletnie zapomniała o tym, że sytuacja taka jak ta stanie się dla księcia
kompromitująca tylko wtedy, gdy hrabina będzie mogła ich przyłapać.
„Szlag”.
Pociągnięty przez niego szal spłynął do jej stóp.
– Dwa.
Zupełnie zapomniała o hrabinie.
W przestrzeni między nimi zawisło jedno niewypowiedziane słowo. Książę musnął
palcem jej policzek, wpatrując się w usta.
Odchyliła głowę. Pogłaskał kciukiem jej wargi i wsunął go głębiej, opuszką dotykając
języka.
Poczuła smak słonawej skóry i cynamonu w wypitej czekoladzie. Czuła, jak cienka
i krucha jest jej szyja przy jego dużej dłoni.
Pora była niewłaściwa. Należało zaczekać, aż hrabina będzie w pobliżu.
To zakrawało na szaleństwo.
– Trzy – szepnęła.
CHOMIKO_WARNIA
Rozdział 10

Zanim to słowo zdążyło przebrzmieć, objął ją w talii i przyciągnął do swojego silnego


ciała. Z początku pocałunek był nieśmiały, ot, kilka lekkich muśnięć dokoła dolnej wargi.
Ujął jej twarz w dłonie, delikatnie odchylając jej głowę, aby uzyskać lepszy dostęp do ust.
Gdy wsunął język między jej zęby, poczuła smak czekolady i nutę chili. Nieśpieszny przekorny
pocałunek sprawił, że zapomniała, dlaczego w ogóle chciała mu się oprzeć. Teraz pragnęła
więcej.
Rozchyliła wargi, odpowiadając na zaproszenie, więc wtargnął głębiej. Silne palce
szarpnęły za wstążkę u końca warkocza, uwalniając sploty włosów, które opadły, otulając jej
ciało.
Chwyciwszy kosmyki Charlene w garście, odciągnął jej głowę do tyłu i popatrzył prosto
w oczy.
– Tak bardzo cię pragnę – jęknął.
Zwarli się ustami, a jego język coraz szerzej rozwierał jej wargi. Ten pocałunek był
niewątpliwym wstępem do grzechu. Książę dał jej odczuć, że odgadł wszystkie jej skryte
pragnienia i zamierza zaspokoić każde z nich.
Mijały minuty… może lata, a on całował ją bez końca. Prysły wszystkie myśli, pozostała
tylko płomienna potrzeba, którą mogły ugasić wyłącznie jego usta. Pogłaskał ją czule po
ramionach, przesuwając głowę, aby jeszcze bardziej pogłębić pocałunek.
Wczepiła palce w jego gęste włosy i przytuliła się do niego tak mocno, że straciła
rozeznanie, gdzie kończą się jej miękkie krągłości, a zaczynają jego twarde krawędzie.
Przesunęła dłonią po jego umięśnionych plecach, po wypukłych twardych muskułach. Był
takim rosłym mężczyzną. Aż przytłaczał. Upoiły ją jego żądza i siła.
– Tak, ty też mnie dotykaj – szepnął jej do ucha.
Nie chciała, żeby przestał.
Od tak dawna żyła pod kloszem. Odcięta od choćby myśli, że mężczyzna może również
dawać rozkosz, nie tylko ją czerpać.
Musnął palcami jej szyję i dotknął wrażliwego miejsca przy obojczyku. Co się stało z jej
wszystkimi twardymi postanowieniami, że zachowa kontrolę nad biegiem spraw i będzie
panować nad uczuciami? W tej chwili nie pozostał nawet cień kontroli.
Odwróciła głowę i otarła się policzkiem o jego policzek, czując na skórze krótki zarost.
Doznanie lekkiego bólu tylko wyostrzyło odczuwaną rozkosz. Jakże wielką rozkosz, która
promieniowała z boleśnie niezaspokojonego miejsca między udami i rozlewała się po brzuchu,
sięgała piersi i okrywała policzki ciepłym rumieńcem.
Znów drobny ruch i ich usta ponownie się zetknęły. Nieśmiało pocałowała go w dolną
wargę. Zastygł, poddając się jej eksploracji. Ośmielona wepchnęła mu język do ust. Zamknął
oczy i jęknął cicho.
Wtedy poczuła, że ma nad nim moc. Oto Harland, występny książę, Jego Bydlęca Mość,
niecywilizowany brutal i prostak… pojękiwał bezradnie w jej ramionach.
Obcałowała jego szczękę i wsunęła dłoń pod jego szlafrok. Serce biło mu dziko,
nierytmicznie.
Przesunął ręce niżej i chwycił ją za pośladki. Gwałtownym ruchem przygarnął ją jeszcze
mocniej do swego podnieconego ciała. Poczuła twardość napierającą na cienką bawełnę jej
okrycia.
Ustami pociągnął ją za płatek ucha.
– Panno Dorotheo, nie zamierzasz mnie powstrzymać? – szepnął. – Mówiłaś, zdaje się, że
możesz mnie obezwładnić w każdej chwili.
Poirytowana przyłożyła mu dłoń do piersi i odepchnęła go.
– Zamierzałam bez zwłoki cię powstrzymać.
– Naprawdę? Odczułem inaczej.
Głos miał zdyszany i chrapliwy z podniecenia. Zobaczyła, że świadomie stara się
uspokoić oddech. I znów to ironiczne uniesienie brwi.
Przeczesał dłonią włosy. I zawiązał z powrotem pasek od szlafroka.
– Starałam się być po prostu uprzejma – odparła Charlene, a obezwładniające ją dotąd
słodkie uczucie prysło.
Parsknął śmiechem.
– Biegnij teraz do łóżka, zanim zaserwujesz mi więcej kłamstw.
A więc potraktował to jako wyzwanie. Nic więcej. Nic wyjątkowego, przełomowego,
przesądzającego o dalszym życiu. Nic z tego, co zakiełkowało w jej głowie.
Potwierdził teraz, że trafnie oceniła go na początku. Śmiał się z jej pożądania.
No cóż, ona też umiała grać w tę grę.
– No i? – spytała. – Jak wypadłam?
– Co?
– Zakładam, że książę wszystkim nam urządza takie sprawdziany. Czy nie tak? Stawia
nas do gonitwy z przeszkodami jak konie ze swoich stajni. Chcę wiedzieć, jak wypadłam.
Odwrócił się plecami.
– Od jednego do dziesięciu – nalegała. – Jak całuję? Proszę o szczerą odpowiedź.
– Idź do łóżka – warknął i zacisnął zęby.
Uniosła głowę.
– Nie mogłabym znieść myśli, że wypadłam gorzej niż Augusta. Choć to urocza istota.
Pod warunkiem, że książę lubi zdesperowane panny.
– Do łóżka. Już.
– A czy panna Vivienne nauczyła się we Francji nowych sposobów całowania?
– Nasza rozmowa jest skończona.
– Sześć – powiedziała Charlene.
– Że jak? – Spojrzał na nią tępo.
– Ja księciu daję notę sześć. Zaczęło się w okolicach siódemki, ale książę zepsuł wszystko
tym gadaniem na końcu. Zatem zdecydowanie sześć.
„Kłamczucha”.
Pocałunek był wspaniały i nie mieścił się w żadnej skali. Lecz skoro to wszystko nic dla
niego nie znaczyło, Charlene nie zamierzała się do tego przyznać.
– Sześć? Proszę cię. Musisz wiedzieć, że nigdy nie… Och nie, już rozumiem, do czego
zmierzasz. To na nic. Nasze spotkanie skończone. Nie powiem ani słowa więcej.
Książę zabębnił palcami w blat.
Mógł się popisywać zuchwałością. Mógł sobie twierdzić, że nie potrzebuje żony, lecz
potomka. Ale jego dłonie mówiły teraz co innego, wybijając miarowy rytm na stole, jakby to
była gitara. Mówiły, że pragnie dotykać Charlene, znaleźć w niej ukojenie.
Oczy też zadawały kłam słowom. Pod czystą zielenią dostrzegała otchłań mroku
i cierpienia, która silnie do niej przemawiała. Głosiła, że przed chwilą książę odtrącił ją tylko
dlatego, że nie umie być księciem. Ojcem. I mężem.
Musiała się oprzeć pokusie wezwania płynącego z wyrazu jego oczu, z mowy dłoni,
wezwania, aby się przed nim otworzyć, uleczyć go, dać mu ciepło, którego łaknął.
Zatrudniono ją w zupełnie innym celu. Przebywała tutaj po to, aby go uwieść
i doprowadzić do kompromitującej sytuacji, która ma się zakończyć propozycją małżeństwa.
Tylko tyle.
Nie mogła mu dać niczego prócz kłamstw.
– Bądź łaskawa wrócić do łóżka, panno Dorotheo – powiedział przez zaciśnięte zęby. –
I zostaw mnie w spokoju.
– Dziękuję za czekoladę, Wasza Książęca Mość. – Charlene zatrzymała się w progu. –
Choć szczerze wątpię, aby pomogła nam zasnąć dzisiejszej nocy.
CHOMIKO_WARNIA
Rozdział 11

Jakkolwiek Charlene omijała wzrokiem twarz księcia, zdołała zauważyć ciemne cienie
pod jego oczami, świadczące wymownie o nieprzespanej nocy. On również tego ranka starannie
unikał jej spojrzenia i całą uwagę skupił na pannie Vivienne.
Wszedł na łódź i stanął na szeroko rozstawionych nogach, po czym podał rękę wiotkiej
brunetce.
– Wasza Książęca Mość jest pewien, że to nadaje się do żeglugi? – spytała panna
Vivienne, unosząc kraj sukni nad błotnistym brzegiem rzeki Wey i zerkając na burty, z których
płatami odpadała farba.
– Nie najpiękniejsza to łódź, ale jak najbardziej zdatna na wycieczkę. „Żabka” już
dwudzieste ósme lato z rzędu poniesie mnie po rzece.
Gdy książę zaproponował damom przejażdżkę łodzią, Charlene spodziewała się, że
zobaczy coś bardziej imponującego niż zwykłą łódź wiosłową, na której burcie wyblakłą już
zieloną farbą wypisano miano „Żabka”. Szczęśliwie łódź okazała się zbyt mała, aby pomieścić
matki. O dziwo, matrony nie sprzeciwiły się pomysłowi, aby ich drogocenne córki popływały po
rzece w towarzystwie Jego Bydlęcej Mości, bez ich czujnego nadzoru. Charlene była zdziwiona,
że damy tak chętnie naruszają reguły socjety w pogoni za wymarzonym arystokratycznym
tytułem.
Książę posadził pannę Vivienne i Augustę na rufie, a Charlene i Alice na dziobie.
Odwiązał cumę wprawnym ruchem dłoni i wiosłem odepchnął łódź od brzegu.
Usiadł na środkowej ławce i zanurzył wiosło w wodzie.
Wtedy właśnie potwierdziły się obawy Charlene.
Całkowicie ją ignorował.
Charlene i Alice miały wspaniały widok na jego… plecy.
Po raz kolejny zrzucił surdut i podwinął rękawy. Czy ten mężczyzna kiedykolwiek
chodził w kompletnym odzieniu? Machał wiosłami, a Charlene ani trochę nie dbała o to, że
mięśnie jego grzbietu napinają cienki jedwab płowej kamizelki. Ani że na przedramionach
nabrzmiały muskuły grubsze niż jej łydki.
Co za mężczyzna całuje kobietę tak namiętnie, a chwilę później odwraca się do niej
plecami? Nie mogąc zasnąć, Charlene raz po raz przywoływała każdą przejmującą chwilę ich
spotkania w kuchni. Lecz dla niego była po prostu kolejną dziewczyną, która uległa jego czarowi.
Stanowiła tylko chwilowe wyzwanie, nic więcej.
– Doskonale – mruknęła pod nosem. – Po prostu doskonale.
– Nie zniechęcaj się – szepnęła Alice. – Po wczorajszym to na pewno ciebie wybierze
książę.
Charlene spojrzała na nią zdziwiona.
– Co masz na myśli? – spytała.
Przecież niemożliwe, aby panna Tombs widziała ich w trakcie pocałunku.
– No wiesz. – Zerknęła na biust Charlene, a jej policzki okrył rumieniec. – Mam na myśli
twój pokaz. Widziałam, jak patrzył na ciebie.
– Ach, rzecz jasna. Mój pokaz. Jak mogłam zapomnieć…
Alice uścisnęła jej dłoń. Gdy nie zwracała się do księcia, okazywała się całkiem normalną
osobą.
– Mam poczucie, że mogłybyśmy zostać przyjaciółkami, gdyby… gdyby…
– Gdybyśmy nie były rywalkami? – dopowiedziała Charlene.
Alice skinęła głową. Zadziwiające. Charlene nie spodziewała się, że może poczuć
sympatię do którejkolwiek z tych kobiet.
Alice spojrzała z tęsknotą w jej oczy.
– Nie mam wielu przyjaciółek w Londynie – wyznała. – Właściwie nie należymy do
żadnego szacownego rodu – dodała szeptem. – Mój pradziadek pracował we młynie, a tata został
baronetem. Nie wiesz nawet, jak to jest.
„Zdziwiłabyś się”, pomyślała Charlene. Uścisnęła jej dłoń.
– No i kto jest zniechęcony? Czarująca z ciebie istota. Jeśli mężczyźni tego nie widzą, to
nie są ciebie warci.
Alice się uśmiechnęła.
– Nadzwyczaj to miłe z twojej strony. Być może zaszczyciłabyś nas któregoś popołudnia
swoją obecnością i zjadła z nami podwieczorek?
– Chętnie.
Podwieczorek z panną Tombs. Charlene dopisała to do listy spraw, którymi po powrocie
będzie musiała się zająć prawdziwa panna Dorothea.
– Mam nadzieję, że się nie wywrócimy, Wasza Książęca Mość – zaszczebiotała panna
Augusta, przykładając dłonie do bladozielonego spencera, którym okryła obfity biust. – Nie
umiem pływać. Musiałbyś mnie ratować z topieli.
– Nie ma takiego niebezpieczeństwa, wybraliśmy się tylko na krótką przejażdżkę po
rzece, która w najgłębszych miejscach ma ledwie ponad cztery stopy.
Charlene też nie potrafiła pływać. Tak naprawdę nigdy wcześniej nie płynęła łodzią.
Z radością czuła teraz bryzę na policzkach i patrzyła na refleksy światła słonecznego na wodzie.
W mieście nigdy nie zaznałaby uroku takiego wspaniałego pogodnego dnia z bezchmurnym
lazurowym niebem i powietrzem słodko pachnącym świeżo skoszoną trawą, a nie węglowym
dymem.
Szkoda, że nie bardzo mogła cieszyć się nim i tutaj. Była bowiem zbyt spięta.
Wpatrywała się w plecy księcia i w duchu życzyła mu, aby drzazgi od wioseł powbijały
mu się w dłonie.
Najchętniej wyrzuciłaby też pannę Augustę za burtę – razem z tym jej dziecinnym
głosikiem.
Należało zrobić coś, aby odzyskać zainteresowanie księcia.
Nie zdoła go uwieść, jeśli on dalej będzie ją traktował jak powietrze.
Pora poczynić zdecydowane kroki.
*

Ignorowanie panny Dorothei okazało się ponad jego siły.


James czuł za plecami jej obecność, jej zmysłowe ciało. W pewnej chwili musiał się
odwrócić, aby sterować łodzią, wiedział więc, że jako jedyna dama nie otworzyła jedwabnej
parasolki. Być może zdążył również zauważyć, że jej włosy jarzyły się płomiennie w blasku
słońca, oczy odbijały turkusowy błękit nieba, a żółty słomkowy kapelusik obszyty był
połyskliwymi wisienkami dobranymi idealnie pod kolor jej słodko wykrojonych ust.
Ach, te usta.
W nocy nie zmrużył oka, bo wciąż rozmyślał o ich zadziwiającym pocałunku. Wyobrażał
sobie, do czego mogłoby dojść na ciężkim drewnianym stole w kuchni, gdyby zapomniał
o swoich skrupułach.
Ona była taka chętna i rozpalona.
I jakże ponętna z tymi rozpuszczonymi włosami i posmakiem czekolady na wargach.
Wiosłując wprawiał łódź w coraz szybszy ruch, usiłując zatracić się w fizycznym
wysiłku. Wpatrzony we wstęgę rzeki poczuł, że między łopatkami spływa mu strużka potu.
Uparte wlepianie wzroku w wiosła mielące wodę gwarantowało przynajmniej, że nie będzie
gapić się na nią.
W nocy zostawiła swój szal na kuchennej posadzce. Niech go szlag, jeśli chwilę później
nie zanurzył twarzy w fałdach miękkiej tkaniny i nie wciągnął mocno w płuca zapachu
zgniecionych różanych płatków i roznamiętnionej kobiecości.
Co on sobie myślał, do licha? Przyrządził dla niej czekoladę. Opowiedział o Trynidadzie.
Przecież nigdy nie rozmawiał z kobietami. Z wyjątkiem Josefy. Mała poprawka. Nigdy nie
rozmawiał z tymi kobietami, które chciał zaciągnąć do łoża.
Bo taka sytuacja wymagała użycia wyłącznie wyćwiczonych zwrotów:
„Twoje włosy pięknie pachną”.
„Pomóc ci z pończochami?”
„Tak, właśnie tak. Nie przerywaj”.
W takich sytuacjach nigdy nie obnażał duszy.
I jeszcze jedno. Sześć? Jakie sześć?! Przecież ten pocałunek zasługiwał na notę grubo
wyższą niż dziesięć.
James poprosił Daltona, aby został dzień dłużej i zabawiał matki, bo sam chciał przyjrzeć
się kandydatkom na żonę pod nieobecność skrupulatnych przyzwoitek. Przekonać się, którą
z nich cechuje zdrowy rozsądek i wrodzona gracja – cechy niezbędne do bycia księżną.
Panna Vivienne wydawała się mądrym wyborem. Jej czepek obszyty był piórami bażanta,
które nie podrygiwały jak te zdradliwe wisienki. Jego właścicielka tkwiła równie nieruchomo,
patrząc pogodnym wzrokiem na krajobraz i mając każdy kosmyk włosów oraz każdą nić w swej
kreacji na właściwym miejscu.
Gdy rozmowa schodziła na inne tematy niż stajnie, panna Vivienne zwyczajowo ziewała,
ale to nie przekreślało jej kandydatury. Zaiste, była klaczą pełnej krwi – wysoka, szczupła, ze
świetnym rodowodem wypisanym w każdym calu swej osoby.
Z kolei panna Augusta otwarcie pożerała go wzrokiem. Pochyliła się do przodu, a wtedy
o mało nie wykłuła mu oczu drutami swojej parasolki.
– Bywał książę na walkach Jacksona? – spytała, popatrując pożądliwie na jego ramiona. –
Bo książę też ma tężyznę.
– Nigdy nie byłem wielbicielem pięściarstwa. Wolę robić bardziej pożyteczne rzeczy.
Sam rąbię drewno do swojego kominka. I wiosłuję.
Odwrócił się do steru i zobaczył, że panna Dorothea wywraca wymownie oczami. Jeszcze
mocniej przyłożył się do wioseł.
– Och! – zakrzyknęła panna Augusta, gdy śmignęli po tafli. – Czy musimy płynąć tak
szybko?
Na jej twarzy pojawił się odcień przypominający zieleń jej stroju, więc szybko przyłożyła
dłoń do ust.
Z dosłyszanych urywków toczącej się rozmowy James wnosił, że panna Tombs wygłasza
pannie Dorothei wykład o warzywach. Pragnął polubić pannę Tombs. Była bardzo urodziwa
i chyba miała dobre serce. Ale wydawała się taka… dziwaczna.
Odwrócił lekko głowę.
– O czym panny rozmawiają? – spytał zaintrygowany.
– O frutarianizmie. Czy temat ten jest znany Waszej Książęcej Mości?
– Szczerze powiedziawszy…
– Och, zatem chętnie pożyczę egzemplarz Obrony diety naturalnej pana Percy’ego
Bysshe Shelleya. Mam go w bagażach. Odkąd przeczytałam tę książkę, nie miałam w ustach ani
kawałka mięsa i obniżyłam swoją wagę o pełne piętnaście funtów. Człowiek nie jest z natury
mięsożercą. Jest raczej owocożerny. – Pokiwała gwałtownie głową, a różowe wstążki jej czepka
załopotały na wietrze. – Pan Shelley rekomenduje posiłek złożony z ziemniaków, fasoli, groszku,
rzepy i sałaty, a na deser proponuje jabłka, agrest, truskawki i gruszki. Mówiłam właśnie pannie
Dorothei, że gdyby tylko się odmieniła i stała zwolenniczką owoców i jarzyn, jakość jej życia
wielce by się poprawiła.
– Zwolenniczką jarzyn – powtórzył James.
Najwyraźniej temat ten był obsesją panny Tombs.
Panna Vivienne ziewnęła.
– Właśnie tak. – Panna Tombs wybałuszyła swoje niesamowite szmaragdowe oczy. – Nie
wolno nigdy i pod żadnym pozorem karmić się czymkolwiek, co wcześniej żyło. Niech Wasza
Książęca Mość obieca mi, że wypróbuje tę postawę.
James wyobraził sobie plaster soczystej szynki.
– Obawiam się, że nie mogę złożyć takiej obietnicy – odparł poważnym tonem. – Proszę
pomyśleć o wędlinach. Albo o porcji baraniny.
Panna Dorothea przyłożyła dłoń do ust, aby stłumić chichot.
– Należy też zrezygnować z wina i innych trunków – ciągnęła Alice Tombs.
– O nie, moja panno, tutaj muszę postawić wyraźną granicę. Nie potrafię obyć się bez
wina.
– Ależ wino nie ma żadnych zdrowotnych właściwości! Jest zanieczyszczone. Powinno
się pić tylko czystą wodę i nic więcej. Pan Shelley nie pozostawia w tej sprawie najmniejszych
wątpliwości. Przygotuję dla księcia listę jarzyn i owoców, które szczególnie służą naszemu
zdrowiu.
– Proszę nie robić sobie fatygi…
– Nie, nie, nalegam, Wasza Książęca Mość. Gdy już przeczyta książę tekst pana Shelleya,
ujrzy książę światło i dołączy do tych, którzy tak jak ja usunęli mięso ze swojego jadłospisu.
Panna Tombs dalej wyliczała zalety frutarianizmu.
James złowił wzrokiem spojrzenie panny Dorothei. I znów zobaczył ten uśmiech, od
którego słońce świeciło jaśniej, a ptaki rozpoczynały swoje trele.
I znów zapragnął ją pocałować.
Mogliby spędzić miło czas na łodzi. Gdyby byli tylko we dwoje. I gdyby usiadła na nim
okrakiem, gdy wiosłował.
Objęłaby go w pasie zgrabnymi nogami. Otuliła go jędrnym ciałem, aż w końcu
przyjęłaby go całego w sobie.
Dosiadłaby go. Rozkołysaliby łódź tak bardzo, że w końcu musiałby przestać wiosłować
i zamiast łodzią posterowałby jej ciałem. Oboje unoszeni na falach namiętności, której
starczyłoby dla całej rzeszy innych ludzi.
– Czy coś się stało, Wasza Książęca Mość? – spytała zaniepokojona panna Vivienne,
przyglądając mu się uważnie.
Całe szczęście, że surdut położył sobie na kolanach, w przeciwnym razie panna Augusta
naprawdę miałaby na co łypać.
– Słucham?
– Ile źrebiąt książę spodziewa się mieć w swoich stajniach tego roku?
Udzielił jakiejś z grubsza adekwatnej odpowiedzi, lecz rozmowa o koniach wymagała
skupienia, które było ponad jego siły, gdy te wisienki mrugały do niego czerwienią nad suknią
w kolorze masła skrywającą jędrne krągłości.
Gdy następnym razem spojrzał przez ramię, zobaczył, że panna Dorothea zsunęła
kapelusik. Obróciła głowę, wystawiając twarz do słońca i odsłaniając piękną łabędzią szyję.
James o mało nie jęknął na głos. Cóż by dał, aby ujrzeć ją nagą i rozjarzoną w porannym
słońcu.
– Czy to aby nie trznadel czarnogłowy? – spytała panna Dorothea, wskazując w stronę
brzegu.
– Czy to aby nie co? – zdumiała się panna Vivienne.
– Tam, pośród drzew. Mignął mi żółty brzuszek i czarna główka. Czy można przypatrzyć
się z bliska?
Książę skierował łódź w bok.
– Owszem, to trznadel czarnogłowy – powiedziała panna Dorothea. – Taki rzadki ptak.
Dotąd widziałam go tylko na rycinach w atlasach.
Wychyliła się nad burtę i zapatrzyła w linie drzew.
– Gdzie? – spytała panna Tombs. – Nic nie widzę.
– Dorotheo, niech pani uważa – odezwał się książę.
Za późno. Dostrzegł już, że zanadto się przechyliła. Zawalczyła przez moment, ale zaraz
potem straciła równowagę.
James instynktownie zerwał się, aby chwycić ją za ubranie.
Nie był to dobry pomysł. Gwałtowny ruch ciężkiego ciała niebezpiecznie rozkołysał łódź.
Przerażone panny zaczęły krzyczeć. Podniosły się z miejsc i uczepiły jego ramion.
To przeważyło.
Panna Dorothea gruchnęła do rzeki, James poszedł jej śladem, a w następnej chwili
wszystkie pozostałe kobiety wpadły do zimnej błotnistej wody.
Porwane przez nurt parasolki z białego i czerwonego jedwabiu zawirowały jak latawce na
niebie.
– Bez paniki, moje panie! Nie ma powodu do niepokoju! Rzeka jest płytka!
Zapanowało kompletne pandemonium: kotłowanina, wołania, gulgoty. Damy trzepotały
się i bryzgały wodą jak rozzłoszczone kaczki.
Dobry Boże, jeśli którejś z nich stałoby się coś złego, opowiadano by o tym do końca
świata.
James westchnął boleściwie i zaczął wyławiać przemoczone panny.
CHOMIKO_WARNIA
Rozdział 12

Plan był inny.


Charlene wyobrażała sobie, że z gracją wsunie się do wody, po czym wyłoni z niej prosto
w silne ramiona księcia. On zaś będzie pożerał ją tym wygłodniałym wzrokiem, porażony
widokiem mokrej sukni uwodzicielsko przylegającej do ciała.
Tymczasem mokre suknie przylegały nie do jednego, lecz do czterech ponętnych ciał,
a książę śpieszył z pomocą pozostałym damom. Nie jej. Bo ją ignorował.
Równie dobrze mogłaby utonąć.
Usiłując pohamować paniczny strach, młóciła rękoma wodę sięgającą do piersi. Stopy
ugrzęzły w mulistym dnie rzeki. Spróbowała ruszyć do przodu, ale kraj sukni zahaczył się o coś.
Szarpnęła, lecz na próżno.
Książę wyniósł na brzeg uczepioną jego ramion pannę Augustę.
Panna Vivienne spokojnie popłynęła do brzegu i o własnych siłach wydostała się z wody.
Charlene spróbowałaby tego samego, gdyby nie uwięziona suknia. Szarpiąc się, zapadała
coraz głębiej w szlam. To już nie był strach, tylko skrajne przerażenie.
Za nic nie chciałaby się do tego przyznać, ale potrzebowała ratunku.
Nie. Nie potrzebowała. Sama się oswobodzi i dotrze na brzeg, niech książę się wypcha.
Szarpnęła z całej siły.
Nic z tego. Ciągle przygwożdżona.
Książę wyniósł Alice Tombs i postawił ją obok panny Augusty.
To będzie jego wina, jeśli Charlene straci życie w wodnej mogile ledwie kilka kroków od
bezpiecznego brzegu. Ale z niego szarmancki dżentelmen, pozostawić ją na tak długo
w grząskim mule!
Skoczył do wody i zaczął płynąć w jej stronę, wykonując rękami długie wymachy.
Charlene podwoiła wysiłki, ale suknia wciąż trzymała ją w miejscu.
Wyłonił się tuż obok i potrząsnął głową, aż krople obryzgały jej policzki. Woda ściekała
mu strugami z czarnych włosów na ramiona. Zgubił fular. Kamizelka i koszula lepiły się do
umięśnionego ciała.
Przez jedną niesamowitą chwilę patrzyła z zapartym tchem, widząc tylko księcia – jego
rosłą, ciepłą postać niosącą ratunek.
Duże dłonie chwyciły ją w talii. Pociągnął ją ku sobie.
– Co jest? – spytał zdumiony, bo ani drgnęła.
– To moja sakramencka suknia o coś się zaczepiła!
– No, no, co za język! – zakpił.
– Wyniesiesz mnie stąd, książę, czy nie?
Zachichotał, objął ją mocniej w pasie i sięgnął do tyłu, aby pociągnąć za suknię.
– To musi być jakiś kamień albo korzeń – powiedział. – Nie martw się, uwolnię cię.
Zanurzył rękę w nurcie, a gdy ją wyjął, trzymał w dłoni nóż.
Usiłowała wyślizgnąć się z jego objęć. Nie potrzebowała ratunku.
– Nie ruszaj się przez chwilę – polecił.
Charlene szarpnęła się po raz ostatni, ale tylko napiła się brudnej wody. Uchwyciła się
książęcej szyi, kaszląc i plując.
– Panno Dorotheo, jeśli nie przestaniesz się miotać, zatnę ciebie zamiast tkaniny. Stój
spokojnie!
Wcisnął sobie nóż między zęby i unieruchomił ją, przygarniając do piersi. Z nożem
w zębach wyglądał jak pirat, który zaraz wdrapie się po burcie i splądruje statek.
Czy raczej splądruje ją.
Chwycił nóż prawą dłonią.
– Złap mnie mocno za szyję. – Zaczął ciąć kraj sukni. – Jeszcze trochę… O, już. Jesteś
wolna jak ten czarnogłowy szpadel czy co tam dostrzegłaś wśród drzew.
Pod wpływem nagłej ulgi wywołanej uwolnieniem Charlene o mało się nie rozpłakała.
Zagryzła dolną wargę. O nie, nie będzie łez.
– Trznadel – poprawiła księcia. – Trznadel czarnogłowy. To rzadki okaz.
– Niewart jednak utopienia się, jeśli chcesz znać moje zdanie – odparł.
Uśmiechnął się szeroko i schował nóż.
Wciąż stała uwieszona jego szyi. Przecież musiała trzymać podbródek ponad
powierzchnią wody, prawda? Książę był rosły i rozgrzany, przyciskał ją do siebie nazbyt mocno,
trzymając w talii, a z jego zielonych oczu wyzierało rozbawienie połączone ze znacznie
intymniejszymi emocjami.
Przygarnął ją jeszcze mocniej.
– Mogłaś utonąć – szepnął chrapliwym, napiętym głosem.
Po tych słowach zamknął ją całą w objęciach.
Tak się pisze w powieściach, prawda? „Porwał ją w objęcia”. Lecz tak właśnie było.
Przed chwilą grzęzła w szlamie unieruchomiona przez korzenie drzew, a teraz on trzymał ją
w ramionach, bezpieczną, ponad powierzchnią wody.
Przytuliła twarz do jego obojczyka.
Opanowało ją głupie pragnienie, aby pocałować go w szyję.
Albo zlizać krople wody z jego piersi.
Serce zabiło jej mocno. A jednak.
Charlene chciała wierzyć, że poradzi sobie bez mężczyzny. W jej nowym internacie
zamieszkają same kobiety – z wyjątkiem Kyuzo. Japończyk nauczy je wszystkie samoobrony,
nauczy je wierzyć we własne siły.
Skąd więc to uczucie błogości, gdy książę wziął ją w objęcia? Gdy ją uratował? Być
może to skutek strachu, bo myślała, że się utopi. Na pewno to, nic innego.
Oparła głowę na jego piersi, gdy bez wysiłku niósł ją na rękach w kierunku brzegu.
– Dziękuję – wyszeptała zbyt cicho, aby mógł to usłyszeć.
– Biedna stara „Żabka” – mruknął, zerkając przez ramię.
Charlene podążyła spojrzeniem za jego wzrokiem. Łódź ugrzęzła w mule, a nad wodę
wystawał tylko jej dziób.
– Można ją uratować?
– Raczej nie. Przeżyła swoje. – Książę dodał łagodniejszym tonem: – „Żabka” była moją
ulubioną kryjówką.
– Kryjówką? – spytała Charlene. Podniosła wzrok, ale mając głowę przy jego piersi,
zobaczyła tylko wydatną szczękę.
– Po śmierci matki Warbury Park stał się dla mnie więzieniem. Gdy wracałem
w przerwach od zajęć szkolnych, całymi dniami pływałem łodzią po rzece, zaopatrzony w jabłka
i książki, kryjąc się w ten sposób przed moim ojcem. Był tyranem. Nawet dziś nie lubię spać
w tej zmurszałej kupie cegieł. Za dużo tu upiorów.
Matka umarła, gdy był bardzo młody. Ojciec okazał się despotą. James uwielbiał czytać.
A co lubił czytać?
„To nieistotne, Charlene”.
Książę postawił ją na trawie obok Alice.
– Co za przygoda! – zakrzyknął gromko i jowialnie. – Będziecie mieć o czym opowiadać,
drogie panie.
Cztery dygoczące przemoczone dziewczęta wbiły w niego spojrzenia.
– C-co teraz? – spytała Augusta, szczękając zębami.
– Znajdziemy ładną polankę i najpierw osuszymy się na słońcu, a potem pójdziemy do
domu.
– Pójdziemy do domu? – Zaintrygowana panna Vivienne przekrzywiła głowę, a z jej
zniszczonego czepka kapała woda.
– Chyba że macie życzenie zaczekać tutaj, aż przypłynę drugą łodzią. Przez ten las powóz
łatwo nie przejedzie. Nie chciałbym jednak zostawiać was tutaj samych. Uważam, że
powinniśmy wrócić razem. Chodźmy. – Skinął ręką, aby damy wstały. – W pobliżu jest sad.
Jabłka wcześnie dojrzały w tym roku, wiosna była ciepła.
Charlene i pozostałe dziewczęta powlokły się ciężko w przemoczonych sukniach
i ubłoconych butach. Była to mozolna wędrówka.
– To twoja wina – syknęła Augusta do Charlene. – Zawsze napytasz wszystkim biedy.
Niszczysz suknie, rzucasz ludzi na podłogę. Powinnaś wrócić do domu. Książę nie wybierze
takiej chodzącej katastrofy jak ty.
Alice ujęła Charlene pod ramię.
– Sądziłabym, że panna Dorothea jest w tej chwili najmniejszym z twoich zmartwień –
powiedziała.
Augusta zmrużyła oczy.
– Co mają znaczyć te słowa?
– To, że jeden z twoich pięknych pukli obwisł niebezpiecznie. Grozi ci, że za chwilę
całkiem go stracisz.
– Och! – Dziewczyna podniosła gwałtownie rękę do włosów. Jasny lok zwisający spod
czepka oddzielił się od reszty i został jej w palcach. – Ach, ty… – wybełkotała. – Jesteś tak samo
okropna jak Dorothea!
Przystanęła, aby poprawić fryzurę.
Charlene uśmiechnęła się do Alice.
– Dziękuję.
Alice zrewanżowała się uśmiechem.
– Moja matka nosi sztuczne pukle – wyjaśniła. – Potrafię je rozpoznać na pierwszy rzut
oka. Nie wytykałabym jej tego publicznie, ale jest taka nieprzyjemna!
Szły ręka w rękę, w butach im chlupało, a marsz spowalniał nasiąknięty wodą muślin.
Książę kroczył na czele pochodu, kierując się ku łące, na której zieleń trawy i paproci
upstrzyły delikatne fioletowe kwiatki.
– Na miłość boską, czy nie wydaje ci się, że spodnie mu się zbiegły? – szepnęła Alice.
– Też się nad tym zastanawiałam – odmruknęła Charlene.
Książęce bryczesy z koźlej skóry lepiły się do ciała, ukazując wszystkie mięśnie nóg
i pośladków. Charlene poczuła gorąco na policzkach, mimo chłodu, który przenikał ją z powodu
mokrej sukni.
Był uosobieniem grzechu, zaproszeniem do skandalu.
Jego Bydlęca Mość, w obcisłych portkach i przeźroczystej koszuli, prowadził w głąb lasu
stadko panien na wydaniu.
– Niedobrze – westchnęła Alice. – On wszystko utrudnia. Mój ostatni kandydat na męża
miał prawie sześćdziesiąt lat, a z ust cuchnęło mu nieświeżą rybą. Decyzja była więc łatwa.
Charlene zerknęła na nią. Nagle pojęła.
– Ach, ty nie chcesz wyjść za mąż – szepnęła. Raptem wszystko nabrało sensu: rozmowa
o brodawkach, wykład o jarzynach. Przecież nikt nie byłby aż tak szurnięty. – Chcesz zostać
zdyskwalifikowana w tym wyścigu.
Szmaragdowe oczy Alice zabłysły.
– Odgadłaś mój sekret – powiedziała. – Papa nakazał mi znaleźć sobie ustosunkowanego
narzeczonego, lecz ja chcę najpierw przeżyć przynajmniej jedną przygodę.
Charlene się uśmiechnęła.
– To zupełnie zrozumiałe – przyznała.
– Doprawdy? Wygląda na to, że wszyscy myślą inaczej. Uważają, że powinnam marzyć
o znalezieniu męża i założeniu rodziny. Jakby nie było innych chwalebnych celów do osiągnięcia
w życiu młodej kobiety.
– Ja sądzę, że to zupełnie naturalne, aby najpierw przeżyć coś na własny rachunek,
a dopiero potem ustatkować się i zostać czyjąś żoną.
– Jesteś pierwszą osobą, której o tym powiedziałam – wyznała Alice. – Z jakiegoś
powodu mam poczucie, że mogę ci zaufać. A więc widzisz, że nie jesteśmy wcale rywalkami. –
Uśmiechnęła się tęsknie. – Mam nadzieję, że się zaprzyjaźnimy.
To niestety nie mogło się stać. Alice była zabawną i błyskotliwą dziewczyną, lecz gdyby
poznała sekret Charlene, natychmiast przestałaby mówić o komitywie. Bo jak dystyngowana
młoda dama mogłaby się przyjaźnić z córką kurtyzany?
Chmura przesłoniła słońce. Charlene zadygotała z zimna. Powinna ze wszystkich sił
skupić się na wypełnieniu swojej misji. Zapomnieć o innych sprawach, nie rozpraszać się.
– No dobrze. – Książę zatrzymał się na środku łąki. – Nie ma innego wyjścia. Zrzucajcie
te przemoczone suknie.
– Co takiego?! – zakrzyknęła panna Vivienne.
– Nabawicie się zapalenia płuc, jeśli nie wysuszycie mokrego odzienia.
– Przecież nie możemy się rozebrać… przed… – Panna Augusta oblizała dorodne różowe
wargi. – Książę będzie na nas patrzył.
– Zapewniam, że widziałem już w swoim życiu kobiety w samej bieliźnie.
Panna Vivienne uniosła wiotką dłoń do ust.
– Wolę raczej umrzeć! – oświadczyła.
– Jego Książęca Mość ma rację – odezwała się Charlene. – Przeziębimy się na śmierć,
jeśli nie wysuszymy przynajmniej jednej warstwy odzienia. Ja z miłą chęcią zdejmę suknię.
James skinął głową.
– Dziękuję, panno Dorotheo. Bardzo rozsądna decyzja.
Augusta i Vivienne wymieniły niepewne spojrzenia.
– No cóż – mruknęła pierwsza i zatrzepotała rzęsami. – Nie chcę się rozchorować.
James odchrząknął.
– Idę nazbierać jabłek – oznajmił. – Gdy wrócę, chcę zobaczyć wszystkie suknie
rozpostarte na trawie. Proszę to potraktować jako książęcy rozkaz.
Patrząc, jak książę odchodzi, aby zebrać owoce, Charlene poczuła, że budzi się w niej
czysta kobieca energia. Nic dziwnego, że czuł się tak nieswojo podczas oficjalnego wieczoru.
To właśnie łąka i drzewa były jego naturalnym środowiskiem. Otwarte przestrzenie. Słońce
połyskujące na jego włosach.
Alice i Charlene pomogły sobie nawzajem przy rozpinaniu sukien i zdejmowaniu
ociekających wodą nakryć głowy oraz ubłoconych trzewików. Słomiany kapelusik Charlene był
zgnieciony, a jędrne do niedawna wisienki obwisły smętnie. Suknie zostały zdjęte i rozłożone na
trawie, aby wyschły.
Panny usiłowały zachowywać się tak stosownie, jak tylko było to możliwe w tych
okolicznościach. Poprawiały włosy i skromnie podwijały pod siebie nogi w pończochach. Wciąż
miały na sobie liczne warstwy odzienia – halki, grube bawełniane gorsety i koszulki, które
chroniły ich ciała przed książęcym okiem.
Wskutek szarpaniny w wodzie Charlene podarła sobie pończochy, więc odpięła
podwiązki i ściągnęła wszystko z nóg. Palce gołych stóp wsunęła w kępy wonnej trawy, po czym
rozwiązała mokre włosy, nie zważając na karcące spojrzenia Vivienne i iście morderczy wzrok
Augusty.
Czuła, że ma w tej chwili przewagę nad rywalkami, bo wychowała się w domu, w którym
roiło się od skąpo ubranych kobiet. Właściwie sytuacja wydawała się idealna do przeprowadzenia
jej uwodzicielskiego planu.
Wrócił książę. Wcześniej zdjął kamizelkę i teraz niósł w niej zebrane jabłka.
– I co, nie jest tak źle, prawda? – spytał, kładąc swoje zbiory na trawie, umyślnie
odwracając wzrok od dam. – Zanim się obejrzycie, obeschniemy i wrócimy do domu.
– Jeśli uważasz, że zagrywka z jarzynami była sprytna, to patrz teraz – szepnęła Alice do
Charlene.
Ubrana w halkę zerwała się na równe nogi i zaczęła potrząsać gwałtownie głową, aż
upięte w kok włosy rozplotły się i opadły na ramiona.
– Mam węgorza we włosach! – krzyknęła. – Czuję, jak się wije. Pomocy, Wasza Książęca
Mość! – Zaczęła miotać się jak w dzikim tańcu. – Węgorze, jestem cała w węgorzach! Wiją się,
och…
Książę złapał ją za ramiona.
– Panno Tombs, nie ma żadnych węgorzy. – Wyjął gałązkę z jej włosów. – Proszę, to
tylko kawałek witki.
– Na miły Bóg! Czy to żywe, czy się wije?!
Charlene zdusiła śmiech. Alice miała wrodzony talent komediowy i powinna występować
na deskach teatru.
Z kieszeni leżącego na ziemi surduta książę wyjął smukłą srebrną flaszkę i ją odkorkował.
Chwycił Alice za włosy, odchylił jej głowę do tyłu i wlał jej trochę do gardła. Szarpała się
i kaszlała, lecz unieruchomił ją silną ręką.
– To pannę uspokoi – zapewnił. Wlał jej drugą porcję do ust. Potem sam wypił sporo. –
Wszystkie, proszę bardzo. Każda z was po łyku. To was rozgrzeje.
Uśmiechnięta uwodzicielsko Augusta wyciągnęła rękę i książę podał jej flaszkę.
Pociągnęła długi łyk i nawet nie odkaszlnęła. Następnie spojrzała wyzywająco na Charlene.
Charlene odebrała od niej butelkę i upiła odrobinę. Poczuła ogień w gardle, a w pustym
żołądku aż się zagotowało, lecz na języku pozostał miły posmak brzoskwini. Podała flaszkę
pannie Vivienne.
Książę usiadł i ściągnął buty, z każdego wylewając strużki brudnawej wody.
– Mój pokojowiec nie będzie z tego zadowolony – mruknął.
Sięgnął w głąb jednego buta i z pochwy ukrytej w cholewie dobył nóż. Długim
nieprzerwanym ruchem ręki zaczął obierać jabłko.
Charlene patrzyła jak zahipnotyzowana.
Wszystkie panny patrzyły.
Jego koszula z białego płótna wciąż była wilgotna, więc bardziej odsłaniała, niż okrywała
mocne mięśnie klatki piersiowej i płaski muskularny brzuch. Pod pachami widać było czarne
owłosienie, a w promieniach słońca skóra połyskiwała jak brąz. Charlene dostrzegła nawet
ciemny szlak włosów prowadzący w głąb płowych spodni z koźlej skóry.
Był pięknym okazem mężczyzny.
Powinni go zamknąć w klatce i pokazywać w menażerii Edwarda Crossa przy King Street
razem z lwami i tygrysami, aby młode panny mogły do woli nasycić oczy.
„MŁODY KSIĄŻĘ W KWIECIE WIEKU – brzmiałby szyld. – UWIELBIA
CZEKOLADĘ I DZIEWICE. NIE ZBLIŻAĆ SIĘ DO OGRODZENIA”.
„Jest piękny”, pomyślała. A zaraz potem: „Chcę go”.
To pożądanie brało się z jakiegoś pierwotnego, nieodkrytego zakamarka jej umysłu.
Pociąg do mężczyzny był dla niej zupełnie nowym doświadczeniem. Zazwyczaj to ona była
obiektem pożądania. W dodatku poprzysięgła sobie, że nigdy nie stanie się niczyją własnością,
nigdy nie zrezygnuje z wolności.
I oto proszę. Pragnęła go.
Za dwa dni to nie będzie miało znaczenia, upomniała siebie w duchu. Nigdy więcej nie
zobaczy księcia. Należało więc powściągnąć swoje uczucia. Pamiętać, że trzeba wykonać
zadanie. Odegrać rolę. Nic więcej.
Jej powinnością było uwieść księcia.
Po czym ulotnić się ze sceny.
Przyjrzała się swoim rywalkom. Panna Vivienne uwiła sobie z trawy istny tron i pomimo
ubłoconych fatałaszków wyglądała elegancko i nienagannie, niech ją szlag trafi. Augusta była
dziewczyną złaknioną męskiej uwagi. Nawet w tej chwili, gdy usiłowała wyżąć halkę, umyślnie
zadarła ją wyżej, niż zachodziła konieczność, żeby odsłonić kształtne kostki i zgrabne łydki.
Zerkała przez cały czas na księcia, chcąc się upewnić, że nie uszło to jego uwagi.
Nie uszło, podpatrywał ją kątem oka, uśmiechając się pobłażliwie niczym turecki pasza
w otoczeniu swojego haremu. Zapewne nawykł do tego, że kobiety padają mu do stóp
i zadzierają kiecki. To była danina, która należała mu się od życia.
Charlene zmrużyła oczy.
Bogactwo, przywileje, uroda. Po raz kolejny przemożnie zapragnęła zetrzeć mu ten
uśmieszek z twarzy. Jednym ruchem łokcia.
Alice usiadła obok i nachyliwszy się, szepnęła jej do ucha:
– Jak ci się podobał taniec z węgorzami? – spytała.
– Jesteś cudo – odparła Charlene półgłosem.
Dziewczyna uśmiechnęła się skromnie.
– Staram się, jak mogę.
Książę skończył obierać jabłko i z niecnym błyskiem w oku wysunął rękę w kierunku
Charlene. Niczym wąż kuszący Ewę.
– Proszę spróbować odmiany złota reneta.
Zatkało ją.
Wzięła jabłko. Ich palce się musnęły, a ona poczuła drżenie w całym ciele.
Wpatrywał się w nią, gdy ugryzła pierwszy kęs. Po podniebieniu rozlała jej się cierpka
świeżość, a zaraz potem do głosu doszedł dojrzały miodowy smak. Pozostałe dziewczęta
wchłonęło tło. Bez uprzedzenia Charlene znalazła się z powrotem w kuchni, wygięta w łuk przy
piersi księcia, zlizując smak czekolady i przypraw z jego języka.
Rozciągnął usta w leniwym uśmiechu, dając do zrozumienia, że odgadł jej myśli.
Opuściła dłoń z jabłkiem.
Ta Ewa poznała już wcześniej, czym jest grzech.
I to ona zamierzała kusić, a nie być kuszoną.
CHOMIKO_WARNIA
Rozdział 13

Jak James miał dokonać racjonalnego wyboru kandydatki na żonę, skoro wszystkie
najskrytsze zakamarki jego umysłu opanowało pragnienie, aby sponiewierać pannę Dorotheę
w łożu?
A jeszcze lepiej na łące porośniętej fioletowymi kwiatami, gdzie słońce igrałoby w jej
włosach, opadających kaskadą na ramiona.
Och, ta jej mokra halka niewiele zasłaniała. Widział gorset pod białą bawełną, a nawet
bujne piersi. Nie musiał sobie wyobrażać, jakiego koloru są jej sutki. Przecież na mgnienie oka
dojrzał jeden – różowy, sterczący, wprost idealny.
Pragnął położyć ją na trawie wśród kwiatów. Zadrzeć halkę ponad jej piersi,
rozsznurować gorset. Zobaczyć, jak jej sutki twardnieją w popołudniowym słońcu. Zacisnąć
wargi na jednym z nich i usłyszeć, jak ona pojękuje z rozkoszy.
Znów ugryzła jabłko.
Obok jego ucha zabzyczała pszczoła. Pragnął smakować Dorotheę, jej cierpkie usta,
słodycz między udami.
Uśmiechnęła się. Był to zupełnie nowy uśmiech. Domyślny i uwodzicielski. Uśmiech jak
strzała Kupidyna – wycelowany prosto w krocze.
Trafił w cel.
James poruszył się i skrzyżował nogi. Nie mógł wyciągnąć się na trawie pośród grupki
niewinnych panien, bo zaprezentowałby im lekcję anatomii. Temat: „Samiec w stanie
podniecenia”.
„Pomyśl o wijących się węgorzach. O czasownikach łacińskich. O rodzinnej krypcie”.
Otóż to. Ostatni pomysł okazał się skuteczny. Dopiero niedawno James zrzucił żałobę.
Ojciec spodziewałby się jego klęski. Oczekiwałby, że będzie się kierował emocjami, a nie
zdrowym rozsądkiem. James musiał udowodnić, że stary despota srodze się mylił.
Nie urządził tej szopki po to, aby znaleźć namiętną oblubienicę, lecz dlatego, że
potrzebował jak najszybciej wziąć sobie kobietę odpowiednią do roli księżnej i spłodzić z nią
potomka. Nie był już nic niewartym nicponiem, zakałą rodu. Miał obowiązki. Musiał dokończyć
budowę manufaktury. Doprowadzić do obniżenia taks na wwóz towarów. Znaleźć odpowiednią
matkę dla swojej krnąbrnej córki.
Należało pilnie się ożenić i wypełnić swoje powinności, a potem będzie mógł wrócić na
Trynidad. Do życia, które sobie tam zorganizował dzięki pracy swoich rąk. Z dala od
zbudowanego na ludzkiej krzywdzie majątku rodu Harland.
W planach Jamesa nie było miejsca na sielankowe igraszki z pyskatymi jasnowłosymi
syrenami, które raczej dodatkowo zgorszyłyby londyńską socjetę, zamiast ją uciszyć.
Wysunął rękę z drugim jabłkiem do panny Vivienne.
– Czy Wasza Książęca Mość lubuje się w łowiectwie? – spytała obdarowana dama
dwornym tonem i kokieteryjnie ugryzła soczysty owoc. Kiwnęła głową w stronę lasów
widocznych w oddali. – Musicie mieć tu wspaniały sezon na lisy.
Przysiadła w samej halce i koszulce, wytworna i niewzruszona jak zawsze. Trzymająca
się dozwolonych tematów konwersacji. Konie i polowania. A może doradzano tak
w podręcznikach dla młodych panien? „Kiedy wszystko inne zawiedzie, należy poruszyć temat
polowań, bo każdy mężczyzna chętnie się weń zagłębi”.
– Zostanę w Anglii jeszcze kilka miesięcy – odparł James. – Lubi pani polowania
z ogarami, panno Vivienne?
– Naturalnie. – Uśmiechnęła się. – Tuszę, że książę nie jest zszokowany. Po prostu
wychowałam się wśród koni, a raczej na ich grzbietach, i jeśli wierzyć pochlebstwom moich
braci, jestem jeźdźcem nie gorszym od nich.
Panna Augusta wydęła usta. Najwyraźniej uznała, że książę nie poświęca jej dostatecznej
uwagi.
– A pani, panno Augusto, jakie lubi rozrywki? – zwrócił się do niej stosownie James.
– Kto, ja? – spytała. Zatrzepotała rzęsami i ciągnęła głosem przejętej dziewczynki, który
zapewne miał w nim wzbudzić odruch opiekuńczości, lecz o mało nie wywołał grymasu na jego
twarzy: – Jestem uosobieniem domatorstwa. Uwielbiam haftować obrusy. I szyć… dziecięce
ubranka. – Nawinęła jasny lok na palec. – Pragnę mieć gromadkę dzieci. Całą czeredkę.
No cóż, James z pewnością nie toczyłby takiej rozmowy, gdyby w pobliżu były mamusie.
Panna Augusta dodała, jakby czytała w jego myślach:
– Na miłość boską, jeśliby nasze mamy nas teraz widziały! Obawiam się, że książę byłby
w niebezpieczeństwie.
– A jakże – wtrąciła panna Tombs. – Moja mama nie pochwalałaby czegoś takiego.
W żadnym razie. – Podniosła flaszkę z trawy i pociągnęła kilka łyków. – Zwłaszcza gdyby
wiedziała, że to piję… A cóż to właściwie jest?
– Francuska brandy. Mam tego całą piwniczkę.
– Wielkie nieba, pan Shelley byłby niepocieszony. Wasza Książęca Mość musi wiedzieć,
że w życiu nie miałam nic podobnego w ustach. – Łyknęła więcej. – Lecz całkiem przypadło mi
do smaku!
– Wolnego, panno Tombs, chyba ma już pani dość – rzekł James i wyrwał jej flaszkę
z dłoni. – A jeszcze się pani nie wypowiedziałaś – dodał, żeby odwrócić jej uwagę od trunku. –
Co lubisz robić?
– Chciałabym zobaczyć… – urwała i uniosła wyprostowany palec. – Chciałabym wziąć
kąpiel – oznajmiła. – Długą, gorącą, aby zmyć cały ten brud. – Zachichotała. – Zaiste, właśnie
tego pragnę od życia.
Mówiła coraz niewyraźniej. Czyżby… się upiła? James zaczynał podejrzewać, że
nieszczęsnej pannie brakuje piątej klepki.
Panna Dorothea z kolei tym razem zachowywała milczenie. Zerwała jeden z delikatnych
fioletowych kwiatków.
– A pani, panno Dorotheo? – zwrócił się do niej.
– Jeśli miałabym czegoś chcieć od życia, to tego, aby kobiety miały takie same prawa
i swobody, jakimi cieszą się mężczyźni – odpowiedziała cichym głosem.
– Na miły Bóg, Dorotheo, czyżbyś była emancypantką?!
– Ale zadowoliłabym się mniejszymi zwycięstwami – ciągnęła, nie zważając na pytanie
Augusty. – Niechby moja rodzina cieszyła się dobrym zdrowiem. Niechby deszcz bił o szyby,
gdy ja raduję się lub wzruszam nad książką.
Książę patrzył na nią urzeczony.
Panna Tombs znów przejęła flaszkę.
– Brandy! – zakrzyknęła. Łyknęła ostatnie krople. – Smakuje mi!
James wyrwał jej flaszkę.
– Pora, abym odprowadził was do domu – powiedział. – Ubierzcie się, a ja zaczekam za
tamtymi drzewami.
Kto mógł przewidzieć, że poszukiwanie kandydatki na żonę okaże się tak niebezpieczne
dla odzienia… i zdrowego rozsądku? Trzeba będzie się mocno tłumaczyć, gdy wrócą do dworu,
a mamusie zobaczą swoje drogie córki w stanie niesłychanego sponiewierania.
*

Godzinę później weszli do wielkiej sali. Czekał na nich oddział wściekłych matek. James
wolałby stawić czoło dywizjom Napoleona.
– Zamartwiałyśmy się na śmierć!
– Co się stało z waszym obuwiem?!
– Augusto, gdzie masz czepek? Policzki ci płoną czerwono jak pomidory!
Dalton trzymał się na obrzeżach rozemocjonowanego tłumku. Wzruszył ramionami
i ruchem warg przeprosił Jamesa, po czym kiwnął głową w stronę sieni i uniósł podbródek, jakby
pił z butelki.
Książę podniósł ręce i strwożone głosy umilkły.
– Drogie panie, proszę o spokój – powiedział. – Wszystko zostanie wyjaśnione. Mieliśmy
małą przygodę, ale nikomu nic się…
– Łódź się wywróciła! – krzyknęła panna Tombs, nurkując pod jego wyciągniętym
ramieniem.
Włosy miała potargane i chwiała się niebezpiecznie. James musiał objąć ją w talii, aby
zachowała równowagę.
– Potem miałam we włosach ohydnego węgorza o wrednych ślepiach i ostrych
zębiskach – ciągnęła – ale książę go przepędził. – Zaprezentowała swój paniczny taniec. –
A jeszcze później… – Umilkła na moment dla emfazy. – Kazał nam zdjąć suknie!
„Słodki Jezu, ratuj”.
Nastąpiła złowroga cisza, jakby oddziały gotowały się do oddania salwy.
Dalton wybuchł rechotem, lecz szybko zatkał sobie usta dłonią.
Na wargach panny Dorothei zaigrał psotny uśmiech. Postawienie Jamesa przed plutonem
egzekucyjnym najwyraźniej sprawiało jej przyjemność.
Starsze damy zażądały wyjaśnień, przekrzykując się nawzajem:
– To nie może być prawda!
– Jak to zdjąć suknie?! Skandal!
– To chyba jakaś tragiczna pomyłka!
– Co to wszystko znaczy?!
– To był środek zapobiegawczy, proszę zrozumieć – próbował wyjaśniać James. – Panny
były całe mokre i zmarznięte. Wędrówka na piechotę do domu w przemoczonych strojach
naraziłaby je na przeziębienie.
Znów zapadła złowroga cisza. A po chwili rozpoczęło się przekrzykiwanie:
– Szliście pieszo?! – zapytała lady Gloucester, zagłuszając swoim głosem pozostałe
damy. – A co się stało z łodzią?
– „Żabka” zatonęła – wyjaśniła Augusta. – Ja też o mało się nie utopiłam. Jednak książę
mnie uratował. Wygarnął mnie z wody jedną ręką. Wyobraźcie sobie!
Jej matka uniosła brwi.
– Właśnie sobie wyobrażam – syknęła.
– Moja córko, proszę do mnie w tej chwili! – krzyknęła lady Tombs.
Alice ruszyła chwiejnym krokiem. Matka chwyciła ją za podbródek i powąchała jej
oddech.
– Mości książę, na miłość boską, chyba nie podał pan mojej córce żadnych trunków?
– A owszem, dostałam brandy! – pochwaliła się rozochocona Alice.
Lady Tombs zacisnęła mocno szczęki.
– To już przekracza wszelkie granice – rzekła. – Wszelkie granice. Mości książę, czy dla
ciebie życie to jeden wielki żart? Masz czelność się uśmiechać, kiedy moja córka o mało się nie
utopiła? A potem demoralizujesz ją za pomocą diabelskich napitków? Marsz, moja panno,
odjeżdżamy stąd bez zwłoki!
Alice spojrzała na matkę, potem na księcia i znów na matkę.
– Naprawdę? – spytała.
Czy w jej oczach zapaliły się triumfalne błyski? Wydawać by się mogło, że z rozmysłem
zaaranżowała tę scenę.
– Nie ma takiej potrzeby – zapewnił książę. – To było zaledwie parę kropel brandy, aby
zmarznięte panny się rozgrzały.
– Moja decyzja jest niewzruszona – odparła lady Tombs. – Wracamy do Londynu.
Chwyciła córkę za nadgarstek i pociągnęła ją do drzwi.
Alice zamachała na pożegnanie do Dorothei.
– Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy! – krzyknęła.
Hm, dziwne, bo teraz o wiele wyraźniej wymawiała głoski.
– Proszę natychmiast ze mną, córko! Widzę już, że złapałaś przeziębienie.
– Lady Tombs, jeśli czuje się pani urażona, proszę przyjąć moje najszczersze
przeprosiny – zwrócił się James do matrony, choć widział już tylko jej plecy i nie mówił
szczerze. Następnie ogarnął wzrokiem pozostałe kobiety. – Czy ktoś jeszcze zamierza opuścić
mój dwór? – Machnął ręką w kierunku drzwi. – Tam jest wyjście.
Damy zastygły.
Z żadnych ust nie padło ani jedno słowo.
Panna Dorothea opuściła dłoń, obciągając zniszczoną suknię na biodrach. Ten ruch
przypomniał Jamesowi, jak wspaniale wyglądała, gdy pod przemoczoną halką rysowały się jej
krągłości. I jak się do niego przytuliła, gdy niósł ją przez wodę na brzeg – pasowali wtedy do
siebie idealnie, jakby byli stworzeni jedno na miarę drugiego. A ten ogień i inteligencja
w oczach, gdy przemawiała na rzecz swobód kobiet.
Niech to szlag, musi się napić.
– No więc dobrze – odezwał się raźnym tonem. – Pomimo zwłoki spowodowanej
wypadkiem na rzece będziemy się trzymać planu, a więc odwiedzimy moją manufakturę.
Zalecam teraz krótki odpoczynek. Wyruszamy zaraz po obiedzie.
Przedarł się przez gęste szyki nieprzyjaciół, unikając rozbawionego spojrzenia panny
Dorothei, unikając wszystkiego, co się z nią wiązało. Wycofał się na z góry upatrzone pozycje,
a więc do biblioteki, gdzie czekał na niego Dalton z nową butelką brandy.
Na ogół James nie pił tak dużo, ale teraz przeżywał trudne chwile.
– Chcę, żeby się wyniosła – powiedział, gdy łykiem trunku zagłuszył odrobinę swoją
frustrację.
– Która?
– Dorothea.
– Och, a więc teraz to już Dorothea.
– Co? Tak powiedziałem? Przepraszam, panna Dorothea. Lady, jeśli chcesz. Chociaż jeśli
ona jest prawdziwą lady, to ja jestem mleczarzem. – Zaczął krążyć nerwowo po bibliotece. – To
niebezpieczna kobieta. Niszczycielska siła natury. Powinna mieć wypisane ostrzeżenie na czole.
„Niebezpieczeństwo!” „Masakra!” „Płacz i zgrzytanie zębów!”
– Aż tak źle? – Dalton zarechotał. – Co nabroiła tym razem?
James ogrzał dłonie przy ogniu rozpalonym na kominku. Powinien włożyć czyste ubranie,
ale w tej chwili pragnął tylko się napić, na moment cudownie uwolniony od wszystkiego, co
kobiece.
– Wywróciła mi łódź, bo się zapatrzyła na jakieś rzadkie ptaszysko na drzewie – odparł. –
Potem, już w wodzie, zahaczyła się o kamienie i o mało nie utonęła. Musiałem ciąć suknię
nożem.
Dalton uśmiechnął się szeroko.
– Wprost wspaniale – skwitował. – W takim tempie wygram swój zakład jeszcze przed
zachodem słońca.
– Co? Postradałeś zmysły?
– Nawet podbiję stawkę. Do pięciuset funtów.
– A więc postradałeś. – James padł na fotel. – Widzisz, co zrobiła z moimi mankietami? –
Zamachał rękami w ubłoconych rękawach. – I spójrz na moje buty.
– Odkąd zrobiłeś się taki dbały o strój? Zawsze ubierałeś się byle jak.
– Owszem, ale nie chodzi tylko o buty. Widzisz stan butów? To wyobraź sobie, co ta
dziewczyna może zrobić z moim sercem.
Dalton pokręcił głową w wyrazie nieszczerego współczucia.
– No więc mów, przyjacielu. Widziałeś je wszystkie w mokrych halkach. Która ma
najzgrabniejsze… no wiesz.
Machnął rozczapierzoną dłonią przy klatce piersiowej Jamesa.
– Naprawdę mnie o to pytasz? – warknął poirytowany książę, unosząc brwi. – Chcesz
wiedzieć, to sam się przekonaj.
– Może się na to zdecyduję, kto wie. – Dalton wyciągnął nogi i skrzyżował je
w kostkach. – Za twoimi plecami panna Augusta zerka na mnie bardzo wymownie.
– Co za piekielne przedpołudnie. Kilka łyczków brandy i panna Tombs zaczęła się
zachowywać, jakbym wlał jej do gardła całą flaszę. Szkoda, że cię nie posłuchałem. To był
okropny pomysł.
– Nie lubię wyrażenia „a nie mówiłem”, jednak…
– Więc je sobie daruj. Jakoś przez to przebrnę. Trzymajmy się planu. Zwiedzimy
manufakturę, żeby wybrana w końcu narzeczona mogła z wypiekami na twarzy opowiedzieć
swojemu tatusiowi o moich kłopotach w interesach. Potem przejażdżka po lesie, jeszcze jedna
kolacja i rzecz będzie skończona.
– Istotnie. Trzymajmy się planu. Wybierz odpowiednią partię, choćby pannę Vivienne.
Nic prostszego.
James uniósł brwi.
– Dlaczego tak na mnie patrzysz? – spytał Dalton. – To świetny zamysł.
– Tylko?
– Tylko moje pięćset funtów świadczy, że się nie powiedzie.
Rozdział 14

Dwie godziny później w pobliżu wejścia do manufaktury nieopodal miasteczka Guildford


Charlene zastanawiała się, jak zdoła znaleźć się z księciem sam na sam, skoro dokoła jest tylu
ludzi.
Tego popołudnia James – zapięty pod szyję, w czarnym cylindrze, czarnym palcie
i rękawiczkach, wysoki i władczy – zachowywał się i wyglądał jak prawdziwy książę.
Wokół uwijali się mężczyźni o twarzach umorusanych sadzą, doglądając pieców na
drewno i węgiel. Robotnicy układali z cegieł mury nowych budynków. Wszędzie panował ruch
i hałas.
– Co to za olbrzymi młot wystający ze ściany?! – zawołała panna Augusta, przekrzykując
zgiełk. – Wydaje się żywy, jakby mógł się oderwać i zmiażdżyć nas wszystkich!
Gigantyczny żelazny młot uniósł się, a potem opadł, nieruchomiejąc na moment u dołu
z westchnieniem i jękiem, po czym znów dźwignął się ku górze.
– To silnik parowy Watta – odparł książę. – Fry z Bristolu zainstalował go jako pierwszy
ponad dziesięć lat temu. Energię parową wykorzystuje się do mielenia ziaren kakao, zastępując
w ten sposób dwudziestu ludzi.
– Co za moc. – Panna Augusta zadrżała. – Jest książę pewien, że da się ją okiełznać?
– Człowiek ją stworzył i człowiek ją kontroluje.
Panna Vivienne, marszcząc noc, uniosła kraj sukni, żeby dać krok nad końskim łajnem.
Panna Augusta zerknęła na postawnego murarza, który kręcił się w pobliżu.
– Ile akrów masz tutaj, Wasza Książęca Mość? – spytała hrabina, stając obok Charlene.
– Około tysiąca czterystu. Banbury Hall był dotąd jedynym budynkiem.
Charlene nie martwiła się tym, że unikał jej wzroku. Rozumiała już, że ignorowanie jej to
znak ze wszech miar pomyślny. Dostrzegła tęsknotę w jego oczach, gdy poczęstował ją jabłkiem,
a potem jeszcze raz, po pośpiesznym odjeździe Alice Tombs.
Żarliwe pożądanie, desperacja.
Pragnął jej. Tak samo jak ona pragnęła jego.
Charlene żałowała, że Alice opuściła towarzystwo. Polubiła jej dziwaczne wypowiedzi
i machinacje mające na celu zniweczenie perspektyw na zamążpójście. Byłoby lepiej, gdyby
zamiast niej zniknęła panna Vivienne, bo to ona była największą rywalką Charlene.
Z zainteresowaniem rozejrzała się dokoła. Wiele dziewcząt z Covent Garden zarabiało
w dzieciństwie jako robotnice, lecz potem decydowało się na prostytucję z powodu marnego
wynagrodzenia i straszliwych warunków pracy. Cieszyła się więc, że ma okazję zobaczyć
manufakturę od środka i ocenić panujące w niej stosunki.
Wyszedł ku nim na powitanie starszy mężczyzna z siwą czupryną, która idealnie
pasowała do jego białego fartucha.
– Drogie panie, to mój chemik, pan Van Veen – przedstawił książę nieznajomego. –
Przyjechał aż z Amsterdamu, aby pomóc mi opracować metodę stłumienia naturalnej goryczy
kakao, dzięki czemu uzyskamy łagodniejszy, słodszy napój.
Van Veen zmrużył swoje wodniście niebieskie oczy i zaczął się kłaniać raz po raz jak
portowy żuraw.
– Jestem zaszczycony, jestem zaszczycony – powtarzał.
– Oprowadzisz nas pan? – spytał książę.
– Z największą ochotą. Tędy proszę, moje panie.
Holender powiódł towarzystwo przez drzwi i dalej schodami na górę.
Lord Dalton zrównał się krokiem z Charlene na końcu grupy zwiedzających. Pochylił się
i szepnął jej do ucha, aby hrabina nie usłyszała:
– Muszę powiedzieć, że cicha woda z pani, panno Dorotheo.
Przyjrzała się uważnie jego twarzy, gdy szli długim korytarzem. Uznała, że lepiej
zachować milczenie i poczekać na rozwój sytuacji.
– Na wszystkich balach zawsze trzymałaś się z boku, podpierając ścianę – ciągnął. –
Prawie nie zwróciłem na ciebie uwagi. A tu proszę! Tyle ukrytych talentów! – Puścił oko.
Uśmiechnęła się pod wpływem ulgi. A więc jej nie zdemaskował!
– Dziękuję, lordzie Dalton – odparła.
– Postawiłem na ciebie pieniądze – mruknął. – Nie spraw mi zawodu.
– Jak mam to rozumieć?
– Cały Londyn robi zakłady. Wszyscy czekają z zapartym tchem na to, którą z was
wybierze Harland.
„Niech to szlag. Hrabina nie będzie zadowolona z takiego rozgłosu”.
– Skąd ci o tym wiadomo?
– Dostałem list od przyjaciela z klubu. Zdaje się, że ludzie zakładają się jak opętani. –
Poklepał ją po ramieniu. – Chyba nie zabraknie ci determinacji, co? Zwłaszcza że jesteś już
o krok od zdobycia księcia. Zrobię, co w mojej mocy, by ci dopomóc. Możesz na mnie polegać.
Znów mrugnął.
Był przystojnym mężczyzną z tym łobuzerskim spojrzeniem ciemnoniebieskich oczu
i wypielęgnowaną gęstą czupryną, a bary miał prawie tak szerokie jak książę. A jednak dotyk
jego dłoni nie wywołał w Charlene żadnych emocji. Żadnych szalonych pragnień, aby lizać go po
klatce piersiowej. Żadnego przyśpieszonego bicia serca.
Ten barczysty arystokrata wprowadził ich do sali na końcu korytarza. Panował tutaj
spokój.
– Oto łuszczarnia. Palone ziarna kakao są łuskane i przygotowywane do zmielenia. Jak
widać, w tej chwili robimy to na małą skalę, ale wkrótce będzie więcej miejsca w głównej hali.
Było to otwarte, obszerne pomieszczenie – najwyraźniej kuchnia pozostała po starym
dworze. Przy niskich stołach siedziało dziesięć młodych dziewcząt.
Książę skinął głową na wysokiego tęgawego mężczyznę o bulwiastym nosie, który
nadzorował pracę. Wezwany zdjął kapelusz i się ukłonił.
Łuskaniem zajmowały się młode dziewczęta ubrane w białe fartuchy i białe czepki
obszyte koronką. Sumiennie obracały w palcach takie same ziarna kakao, jakie książę pokazał
Charlene w nocy.
Uśmiechnęła się do jednej z robotnic, chudziny o długich ciemnych włosach splecionych
w warkocze, ale reakcją było jeszcze głębsze pochylenie głowy. Dziewczyna nie mogła mieć
więcej niż piętnaście lat.
Charlene natychmiast poczuła niechęć do nadzorcy z bulwiastym nosem poznaczonym
bliznami po ospie, bo zobaczyła, że zerknął na jej biust. Zbyt wiele razy widziała takie łakome
spojrzenia w Różowym Puchu.
Książę wsunął rękę w ziarna leżące na jednym ze stołów i pochylił się, aby wciągnąć ich
zapach.
– Nie mogę się doczekać, kiedy zawiozę na Trynidad naszą nową formułę produkcji
pitnej czekolady, aby tamtejsi wytwórcy kakao mogli ją wypróbować – powiedział. –
Z pewnością się ucieszą.
Nie robił tego wszystkiego wyłącznie dla pieniędzy, to nie ulegało wątpliwości. Dlaczego
więc?
Charlene przypomniała sobie, jak nabożnym tonem opisywał gęstą dżunglę, w której
rosły kakaowce. Wyobraziła go sobie na plantacji w Indiach Zachodnich. Ujrzała go stojącego
w samej koszuli i bryczesach, zbrązowiałego od słońca, które przepłoszyło mroczne cienie z jego
oczu.
Doglądał drzew, aby uzyskać ziarno najlepszej jakości i spełnić swoje marzenie
o upowszechnieniu picia czekolady. Starał się być pożytecznym człowiekiem – zupełnie innym
niż jego ojciec.
Czekolada w przystępnej cenie była projektem, który Charlene pochwalała całym sercem,
albowiem nigdy nie mogła sobie pozwolić na ten drogi rarytas.
– A tu jest dział eksperymentów, w którym niepodzielnie rządzi pan Van Veen –
obwieścił książę, wprowadzając wszystkich do kolejnego pomieszczenia i kładąc Holendrowi
rękę na ramieniu.
Chemik zatarł dłonie.
– Drogie panie, te oto kadzie pełne są czekolady wyprodukowanej wedle nowej formuły –
powiedział.
Miedziane kadzie syczały i buchały parą, roztaczając dokoła silny aromat. Charlene
przypomniała sobie książęcy pocałunek w kuchni.
W jej sercu zagotowało się niczym w miedzianych czeluściach. Zerknęła na księcia
i nadziała się wprost na jego spojrzenie. Szybko odwrócił głowę.
Przeszył ją dreszcz oczekiwania. Dziś wieczorem znów posmakuje jego ust.
– Jak mości książę nazwie swoją pitną czekoladę? – spytała panna Vivienne.
– Jak dotąd nie znalazłem odpowiedniego miana.
– A może „kakao Van Veena”? Jestem pewna, że nie chciałby książę łączyć nazwiska
swego rodu z handlem.
Zmarszczył brwi. Już miał coś odrzec, gdy wtrąciła się panna Augusta.
– Ten spieniony płyn to kakao? – spytała, pochylając się nad kadzią. – Mogłabym
skosztować? Codziennie rano piję filiżankę kakao marki Fry and Hunt.
– Proszę zachować ostrożność, młoda damo! – krzyknął Van Veen. – Nie dotykać,
poparzy się pani!
Książę wziął ze stołu jeden z okrągłych sprasowanych bloków kakao i odłamał z niego
kawałek.
– Proszę spróbować tego, jeśli ma pani ochotę – zwrócił się do Augusty – choć o wiele
lepiej by smakowało, gdyby rozpuścić to w mleku, posłodzić i podgrzać.
Panna skubnęła zębami kawałek ziarnistej czekolady. Wysunęła język, aby zlizać z wargi
odłupaną drobinkę. Następnie przyłożyła dłoń do policzka, jakby była pod ogromnym
wrażeniem.
– Och, wielkie nieba. Przepyszne. Czy mogę wziąć sobie trochę do domu?
– Naturalnie – odparł książę. – Wszystkie odjedziecie z próbkami mojego kakao.
Co za wspaniałomyślność. Będzie to wielka pociecha dla dziewcząt, które książę odtrąci.
Charlene zamierzała odjechać z księciem, a nie z jego czekoladą.
Mała poprawka. To lady Dorothea odjedzie z księciem.
Charlene natomiast, jeśli znów zapragnie poczuć smak księcia, będzie musiała
zaoszczędzić pieniądze, aby kupić puszkę czekolady.
Towarzystwo przeniosło się do sąsiedniego pomieszczenia, żeby przyjrzeć się działaniu
prasy parowej. Charlene skorzystała z okazji i wślizgnęła się z powrotem do łuszczarni – tylko na
jedną chwileczkę. Chciała porozmawiać z pracownicami, wypytać je o warunki życia, a zaraz
potem dołączyć do grupki zwiedzających.
Zastygła przy drzwiach, obserwując robotnice z ukrycia. Nadzorca nachylił się nad
dziewczyną z długimi warkoczami i szepnął jej coś do ucha. Odsunęła się gwałtownie, kręcąc
głową. Silną dłonią chwycił ją za jeden warkocz. Odgiął do tyłu jej głowę osadzoną na wiotkiej
szyi, a drugą rękę wepchnął pod stanik.
Charlene poczuła piekącą wściekłość.
– Zabieraj łapska! – krzyknęła, wbiegając do środka.
Nadzorca wyrwał rękę spod stanika i wyprężył się na baczność.
– Milady, powinna pani towarzyszyć księciu – odpowiedział, łypiąc na nią lubieżnie. –
Chyba niedobrze byłoby się zgubić. Samej. Mogłaby się pani o coś potknąć.
Czy to była groźba? Charlene wzięła głęboki wdech. Wyglądało na to, że dojdzie do
ostrego spięcia.
– Nie masz pan prawa dotykać tych dziewcząt – powiedziała. – Są powierzone twojej
opiece i nadzorowi.
Bulwiasty nos natarł.
– Milady, proszę wracać do swojego towarzystwa. To nie pani sprawa.
Charlene nie cofnęła się nawet o krok.
– To jest moja sprawa – odparła. – A teraz przeproś pan za swoje zachowanie… Jak masz
na imię, moja droga? – zwróciła się do szatynki.
Dziewczyna pokręciła głową i dalej łuskała ziarno, milcząca i osowiała.
Nadzorca wbił wzrok w Charlene. Widziała wyraźnie każdy por w jego nosie.
Napięcie odczuwane w ostatnich dniach podsyciło jej wściekłość.
– Albo ją pan przeprosisz, albo zrobię ci z jąder parę dzwonków, aż będziesz błagał
o zmiłowanie – warknęła.
Wybałuszył oczy. Od gniewnej odpowiedzi powstrzymało go jedynie to, że była ubrana
jak elegancka dama.
– Proszę wyjść, milady – warknął.
Charlene miała wcześniej do czynienia z brutalami. Z mężczyznami, którzy kobietę
uważali za rzecz, za zabawkę. Czuła, że wywracają jej się trzewia.
Dziewczęta przy stołach rzucały ukradkowe spojrzenia na niecodzienną konfrontację.
Charlene musiała okazać siłę właśnie ze względu na młode robotnice, musiała pokazać im, że
kobieta może się obronić. Odchyliła głowę i zdławiła wzbierającą w niej falę obrzydzenia.
– Z ciebie jest duży i silny mężczyzna – powiedziała dwuznacznym tonem.
Palcem w rękawiczce musnęła go w policzek.
Zawahał się, nienawykły do tego, że dotykają go damy ubrane w muśliny.
– Eee…
– Taki nadobny… – Uśmiechnęła się i przesunęła dłonią po kołnierzu jego szarej koszuli,
aby zyskać mocny uchwyt. – Czy naprawdę musisz w ten sposób pokazywać swoją władzę nad
tymi dziewczynkami?
– Smith! – Głos księcia huknął z progu jak salwa armatnia.
Nadzorca odskoczył od Charlene i spojrzał z przerażeniem na swojego chlebodawcę.
– Wasza Książęca Mość.
– Znalazłem się dokładnie w tej samej sytuacji, w której ty teraz jesteś, i zapewniam cię,
Smith, że cokolwiek zrobiłeś, aby ściągnąć na siebie gniew tej damy, wymierzona kara bardzo
cię zaboli.
Nadzorca popatrzył na księcia, a potem na Charlene.
James ruszył na środek pomieszczenia, wysoki i groźny.
– Jakiś kłopot? – spytał.
Charlene zerknęła na szatynkę, która wciąż gorączkowo uwijała się przy stole, zręcznymi
dłońmi łuskając ziarna, nie śmiąc podnieść oczu. Odciągnęła księcia na bok, aby odbyć rozmowę
na osobności.
– Przyłapałam go, jak jednej z nich wpychał rękę pod stanik – powiedziała.
Księciu twarz pociemniała.
– Smith! – ryknął. – Do mnie!
Nadzorca podszedł przygarbiony, mnąc w rękach filcowy kapelusz.
– Jestem, Wasza Książęca Mość.
– Słyszę, że napastowałeś moją pracownicę.
Przełknął głośno ślinę.
– Uczyłem ją tylko łuskania.
– Zła odpowiedź.
Nadzorca cofnął się o krok.
– To leniwa dziewucha, chciała, żebym ją poduczył.
– Znowu zła odpowiedź.
Głos księcia był lodowaty niczym styczniowy wicher. Charlene poczuła ciarki na plecach.
Smith pobladł jak prześcieradło. Nawet jego czerwony nos zbielał, upodobniając się do
miąższu rzodkiewki.
– Proszę spojrzeć, to gnuśna dziewucha. Nie zrobiłem nic złego, musiałem tylko dać jej
nauczkę.
Książę wskazał palcem drzwi.
– Jesteś zwolniony – rzekł. – Zabieraj swoje rzeczy i precz.
Młode pracownice patrzyły na tę scenę z rozdziawionymi ustami. Charlene dostrzegła
spojrzenie szatynki i uśmiechnęła się do niej zachęcająco.
Nadzorca zacisnął olbrzymie dłonie w pięści.
– Proszę się tak nie śpieszyć, Wasza Książęca Mość – odparł. – Porozmawiajmy jak na
dżentelmenów przystało.
Był rosłym i silnym mężczyzną, ale książę górował nad nim wzrostem. I miał dodatkową
przewagę w postaci inteligencji.
Zanim Charlene zdążyła wziąć kolejny wdech, książę chwycił nadzorcę za kołnierz
i podniósł go o cal nad podłogę. Smith próbował dosięgnąć jego dłoni, żeby poluźnić chwyt, ale
napotkał opór niewzruszonego granitu.
– Ty nie jesteś dżentelmenem.
Książę potrząsnął nim jak lis upolowaną myszą. Smith wybałuszył oczy, machając
stopami w powietrzu.
– Jeśli usłyszę, że twoja noga jeszcze raz postała na mojej ziemi, każę cię aresztować –
powiedział książę. – Albo cię zabiję. Tak, chyba to drugie.
Teraz Charlene pojęła, dlaczego zaskarbił sobie przydomek Jego Bydlęca Mość. W tej
chwili – z napiętymi muskułami i żądzą mordu w oczach – w ogóle nie przypominał
angielskiego para.
Nie zdziwiłaby się, gdyby zobaczyła jego półnagi wizerunek na ścianie tawerny –
aktualny mistrz wagi ciężkiej w walkach na gołe pięści.
Smith rozdziawił usta, ale nie popłynęło z nich żadne słowo.
– Że co? – spytał książę i potrząsnął nim znowu jak lalką.
– Już się wy-wynoszę – zapiszczał nadzorca.
Książę odepchnął go tak mocno, że nieszczęśnik musiał uchwycić się stołu, aby nie
upaść. W następnej chwili skoczył do drzwi.
Książę podszedł do młodej szatynki.
– Ej, ty, jak masz na imię? – spytał.
Dziewczyna wytrzeszczyła oczy ze strachu.
– R… Rosie, Wasza Książęca Mość.
– Czy Smith naprzykrzał ci się już wcześniej?
Zacisnęła powieki, a po jej policzku spłynęła łza.
– Wystraszyłeś ją, książę – szepnęła Charlene. – Nic ci nie powie. Pozwól mi
spróbować. – Spojrzała na dziewczynę. – Rosie.
– Tak, milady.
Nieco starsza szatynka o podobnych włosach i oczach trąciła łokciem przestraszoną
dziewczynę.
– Ukłoń się – szepnęła.
Rosie wstała i dygnęła nieporadnie.
– Nie bój się – powiedziała Charlene.
Pomyślała, że łatwiej by jej poszło, gdyby swój lawendowy muślin mogła zamienić na
zwykłą wełnianą suknię. Wtedy pracownice szybciej by jej zaufały.
Pozostałe dziewczęta patrzyły, jak Charlene staje obok Rosie i zerka na ziarna kakao
usypane na stole.
– Ile masz lat?
– Piętnaście, milady.
– Ile godzin pracujesz co dzień?
– Zda mi się, że czternaście.
– A jaką dostajesz zapłatę?
– Trzy szylingi tygodniowo.
Charlene tak mocno ścisnęła ziarenko, że łupina pękła i rozpadła się jej w palcach.
Po policzku dziewczyny spłynęła druga łza.
– Proszę nas nie odprawiać. Potrzebujemy tej pracy.
Charlene podniosła głowę i przemówiła głośno, aby wszyscy usłyszeli:
– Żadna z was nie zostanie odprawiona. Nie musicie się obawiać. – Wzięła Rosie za
rękę. – Możesz mówić ze mną swobodnie. Nie bój się. Czy pan Smith dotykał cię wcześniej?
Dziewczyna spojrzała przez ramię. Starsza pracownica skinęła głową.
– Powiedz prawdę – zachęciła.
Dolna warga Rosie zadrżała, a jej spojrzenie błądziło po ziarnach rozsypanych na stole.
– Tak, milady, wszystkich nas dotykał… Ale do tej pory dalej się nie posunął.
W Charlene się zagotowało. Zagryzła usta tak mocno, że poczuła smak krwi.
– Zły z niego człowiek do szpiku kości! – krzyknęła starsza pracownica.
– Tak mi przykro – szepnęła Charlene.
Jakże niewystarczające słowa.
Żadne wyrazy ubolewania nie mogły naprawić zła, które uczyniono. Charlene uścisnęła
dłoń Rosie.
– Musimy teraz odejść, ale proszę, nie bój się – powiedziała. – Smith nie wróci.
Odwróciła się do księcia, który uważnie przysłuchiwał się tej rozmowie, miotając z oczu
pioruny.
– Znajdę kobietę do nadzoru i przeprowadzę śledztwo – rzekł posępnym tonem. –
Wysokość płacy, którą podała ta dziewczyna, jest niższa od tej, którą zaleciłem. Smith
prawdopodobnie zgarniał różnicę do swojej kieszeni. Zaległości zostaną wyrównane.
– Dziękuję, Wasza Książęca Mość – szepnęła Rosie, a w jej oczach zapaliły się iskierki
szczęścia. – To bardzo szlachetne.
Charlene i książę w milczeniu opuścili pomieszczenie. Czekała, aż coś powie, być może
przeprosi, lecz tylko szedł tak szybkim krokiem, że musiała podbiegać, aby za nim nadążyć.
Maszerował wyprężony sztywno jak wycior armatni, a minę miał grobową.
Gdy znaleźli się na korytarzu, przyparł ją do ściany.
– Co ty sobie wyobrażasz, myszkując po mojej fabryce w ten sposób? Pomny, do czego
jesteś zdolna, pomyślałem, że wpadłaś do kadzi i poparzyłaś się na śmierć. Przestraszyłem się.
Tyle z nadziei na przeprosiny. Charlene podniosła dumnie głowę.
– Chciałam zażyć świeżego powietrza i próbowałam znaleźć drogę na dwór – odparła.
– Nie łżyj!
Docisnął dłonie do ściany po obu stronach, unieruchamiając jej głowę.
Stała bez ruchu, wsłuchana w swój oddech. Niech przeciwnik popełni błąd.
– Przyznaj się – warknął. Nachylił się, aż o mało nie zetknęli się twarzami. – Chciałaś
udowodnić, że się mylę.
Uśmiechnęła się. A więc zastosowała kolejną skuteczną technikę walki.
– I udało mi się, czyż nie? Trzy szylingi na tydzień? I to nazywasz, mości książę, uczciwą
płacą za fachową robotę?
– Przecież mówiłem, że zaleciłem inną stawkę.
– A kiedy ostatni raz przeprowadziłeś tutaj przegląd, aby się upewnić, że twoje zalecenia
są honorowane? Myślałam, że twoja manufaktura okaże się miejscem, gdzie panują ludzkie
stosunki, a dowiaduję się, że te dziewczęta ślęczą przy stołach przez czternaście godzin dziennie,
a wszystko, co dostają za swój trud, to marna płaca i męska napastliwość.
– Daj spokój, panno Dorotheo. – Zacisnął szczęki. – Nie masz pojęcia o potwornościach,
które widziałem na Trynidadzie i które starałem się wykorzenić. Dzieci konające z głodu.
Chłostanie ciężarnych kobiet. Napór barbarzyństwa jest ogromny. Jeśli powstrzymamy je
w jednym miejscu, prze gdzie indziej ze zdwojoną siłą.
Na jego twarzy odmalował się tak wielki ból, że Charlene zapragnęła objąć go
i pocieszyć.
Spojrzała mu głęboko w oczy.
– Rozumiem – szepnęła. – Ale proszę, książę, nie pozostawaj ślepy na niesprawiedliwość
pod własnym dachem. W ramach swojej działalności dobroczynnej widziałam, że podobne
dziewczęta zmuszone są pracować w domach uciech z powodu lichej płacy w fabrykach.
Dygotała. W tej chwili nie obchodziło jej, czy przekonująco udaje pannę Dorotheę.
Nadarzyła się bowiem sposobność, aby zrobić coś dobrego dla nieszczęsnych dziewcząt,
uświadomić księciu, że popełnił błąd.
– Towarzystwa dobroczynne usiłują wydźwignąć te istoty z niedoli – ciągnęła – ale
powiedz mi, proszę, kto skupia się na przyczynach tego stanu rzeczy? Kto chce kształcić takie
dziewczęta? I dać im uczciwą zapłatę?
Odsunął dłonie od ściany i ujął ją za podbródek.
– Nie myślałem, że taka wysoko urodzona panna jak ty będzie się przejmować
robotnicami. Dlaczego tak się angażujesz?
„Bo widziałam rezygnację w oczach młodej dziewczyny, gdy pierwszy raz sprzedała
swoje ciało”.
„Bo dziewczęta pracujące na ulicach tanim dżinem zagłuszają ból”.
„Bo czerwone krosty szpecą śliczną twarz, a włosy wypadają garściami, gdy kiła
zagnieździ się w łonie”.
– Bo ja sama mam tak wiele – odparła Charlene. – A te biedaczki nie mają nic. Nic.
Książę otarł kciukiem łzy płynące z jej oczu i znów wziął jej twarz w dłonie.
– Nigdy nie przestaniesz mnie zaskakiwać.
– Mam marzenie, Wasza Książęca Mość. Chciałabym otworzyć internat dla młodych
kobiet. Nie zakład karny, który udaje przytułek, tak jak instytucja prowadzona przez lady
Gloucester, lecz prawdziwe schronienie dla dziewcząt w trudnej sytuacji, które znikąd nie mogą
oczekiwać pomocy. Chciałabym zapewnić im wykształcenie.
„I nauczyć biedaczki, jak się bronić. Aby miały ufność we własne siły i umiejętności”.
Czy prawdziwa panna Dorothea powiedziałaby coś takiego? Czy przejmowałaby się na
tyle, aby w ogóle zwrócić uwagę na to, jak Smith traktował robotnice?
Książę uśmiechnął się i wtedy zaparło jej dech w piersiach.
– Ogromnie mi się to marzenie podoba – powiedział.
Dopiero teraz dotarło do Charlene, że stoją bardzo blisko siebie. Że z tyłu znajduje się
ściana, a książę napiera od przodu, równie nieubłaganie. Gdzie jest hrabina? Powinna się
pojawić, aby przyłapać ich w jednoznacznie kompromitującej sytuacji, bo ledwie milimetry
dzieliły ich od kolejnego pocałunku.
– Wiesz co? – odezwał się książę. – Zastanawiam się, czy moja fabryka nie mogła
posłużyć za podobne…
Charlene nie dowiedziała się, co zamierzał powiedzieć, bo przerwała mu zdyszana lady
Gloucester, której obfity biust falował z wysiłku po biegu długim korytarzem.
Książę odskoczył do tyłu, lecz dama najwyraźniej nie dostrzegła intymnego charakteru
zastanej sytuacji.
– Widzieliście pannę Augustę? – spytała zaaferowana. – Nigdzie nie mogę jej znaleźć.
James ujął ją za ramię i poprowadził w głąb korytarza.
– Z pewnością nie oddaliła się zanadto – odparł. – Kiedy ostatnio ją widziano?
– Ledwie dziesięć minut temu. Ten cały Van Veen osaczył mnie i opowiadał o kakao
w proszku, a wtedy straciłam ją z oczu.
– Z obserwatorium na piętrze rozciąga się piękny widok na dolinę. Być może panna
Augusta napawa w tej chwili oczy okolicznymi pejzażami.
– Tak książę myśli? Mam nadzieję.
Lady Gloucester była bardzo zaniepokojona. O jakie niecne sprawki podejrzewała swoją
córkę? Charlene przypomniała sobie uwodzicielski uśmiech i rzeźbiony profil lorda Daltona, gdy
zapewniał ją o swojej przychylności.
Wszystkie pomieszczenia magazynowe były zamknięte na klucz lub puste. Weszli we
troje na piętro. Książę otworzył najbliższe drzwi.
Wtedy lady Gloucester wrzasnęła tak piskliwie, że od krzyku o mało nie popękały im
bębenki.
*

Dalton zrobił krok do przodu, aby zasłonić pannę Augustę, lecz James zdążył zobaczyć
jej zarumienione policzki, usta rozchylone do pocałunku i potargane włosy.
– Dlaczego, córko, dlaczego? – zaczęła zawodzić lady Gloucester.
– Proszę się uspokoić – odezwał się Dalton. – Szukałem tylko paproszka, który wpadł jej
do oka.
James prychnął.
– Słabo mi – jęknęła lady Gloucester. Zachwiała się i Charlene chwyciła ją pod ramię. –
Dlaczego zawsze musisz całować tych niewłaściwych, szalona dziewczyno?
Augusta poprawiła górę sukni.
– Przepraszam, mamo. Staram się zachowywać odpowiednio. – Do jej jasnoniebieskich
oczu napłynęły łzy. – Tylko nie umiem się oprzeć. Spójrz na jego ramiona. A przecież to markiz.
Nie lokaj jak… – Urwała nagle, przerażona.
– Jesteś zbyt piękna, aby wyjść za kogoś poniżej k… – Lady Gloucester zatkała sobie usta
dłonią, zerkając na towarzystwo, bo przypomniała sobie po niewczasie, że rozmowa z niesforną
córką nie toczy się bez świadków.
Wsparła się całym swoim okazałym ciałem na ramieniu Charlene.
– Czy mogę się łudzić, że Wasza Książęca Mość da mojej córce jeszcze jedną szansę? –
spytała nieśmiało. – Ma siedmioro rodzeństwa. – Zerknęła wymownie na biodra Augusty. –
Pomyśl tylko, mości książę, o… możliwościach.
James uniósł brew.
Lady Gloucester wyraźnie pobladła.
– Tak myślałam – mruknęła, a jej podwójny podbródek zadrżał wyraźnie.
Panna Augusta przebiegła przez całe pomieszczenie i osunęła się na matczyny biust.
– Przepraszam, mamo! – krzyknęła.
Charlene ruszyła, aby wyprowadzić obie łkające kobiety na korytarz.
– Chodźmy znaleźć pozostałe damy – zaproponowała w progu.
Wyszły.
James dopadł Daltona.
– Co to niby miało znaczyć? – syknął.
Lord wzruszył ramionami, przybierając minę niewiniątka.
– Cóż mogę ci powiedzieć? Nigdy nie odmawiam, gdy śliczna dziewczyna domaga się
pocałunku. Nic na to nie poradzę, że garną się do mnie jak ćmy do płomienia. – W jego oczach
zatańczyły iskierki. – A ponadto w ten sposób zawęziłem ci wybór.
– Ach, więc winienem ci podziękowania?
Dalton podszedł nonszalanckim krokiem do drzwi, wymachując wyimaginowaną laską.
– Pozostają tylko dwie kandydatki – odparł. – Wiem, że dokonasz właściwego wyboru,
stary przyjacielu.
James powstrzymał się od gniewnej odpowiedzi i ruszył jego śladem.
„Trzymaj się planu, Harland”, upomniał siebie w duchu z posępną stanowczością.
W następnej kolejności przewidziano przejażdżkę konną. A więc rozrywkę, w której
lubowała się panna Vivienne. Potem czekała ich kolacja.
„To wszystko niedługo się skończy”.
Lecz to „niedługo” trwało zbyt długo.
Rozdział 15

– Odmawiam, bo spadnę – powiedziała Charlene.


Skrzyżowała ręce na piersi. Uszkodzenie ciała było granicą, poza którą nie zamierzała się
posunąć.
– Zrobisz to, co będzie trzeba – syknęła hrabina. – Nie umiesz jeździć konno, ale to nie
znaczy, że nie możesz zmniejszyć szans panny Vivienne. Blanchard, przynieś strój panny
Dorothei.
Gdy Manon pomagała Charlene włożyć oliwkowy strój do jazdy konnej przybrany na
wojskową modłę złotymi guzikami i galonami, hrabina zaczęła nerwowo krążyć po pokoju.
– Pomyślmy… Pomyślmy. Co możemy zrobić?
– Może rzucę się pod końskie kopyta? – zasugerowała złośliwie Charlene.
Hrabina miała zadumaną minę, jakby naprawdę rozważała, czy stratowanie przez
wierzchowca nie przybliży ich do osiągnięcia celu.
– Nie – odparła z pewnym wahaniem. – To byłoby przesadą. Musimy zrobić coś, aby
zakłócić plan. Może spowodować mały pożar w kuchni?
Manon zmarszczyła czoło.
– A może panna Beckett mogłaby skręcić nogę w kostce, gdy będzie dosiadać konia? –
zasugerowała.
– Ach, udać kontuzję, zanim dosiądzie konia… – Lady Desmond popukała się palcem
w policzek. – To mogłoby się okazać skuteczne.
Cudownie. Charlene nie paliła się do urządzenia kolejnego sensacyjnego przedstawienia,
w którym znów będzie odgrywać główną rolę. Lecz jazda konna mogła skończyć się dla niej
katastrofalnie. Umiejętności hippiczne nie były czymś, czego hrabina mogłaby jej nauczyć
w ciągu kilku godzin.
Manon podniosła dobrany pod kolor czepek z dużym zawiniętym piórem przypiętym od
przodu i nasadziła go Charlene na głowę.
– Och! – krzyknęła hrabina, wyglądając przez okno. – Panna Vivienne już wyszła na
dwór. Trzeba się śpieszyć.
Charlene zbiegła schodami na dół, o mało nie przewracając po drodze lokaja niosącego
serwis herbaciany na srebrnej tacy. Jej buty ślizgały się po ogromnych połaciach marmurowej
posadzki. Zahamowała ostro przed drzwiami. Wreszcie wypadła na zewnątrz, w objęcia
chłodnego popołudniowego powietrza. Zeskoczyła z ostatnich kilku stopni i zastygła gwałtownie.
Kłusowali po krętym podjeździe – panna Vivienne wyprężona elegancko w damskim
siodle, ubrana we wspaniały strój z niebieskiego aksamitu, który podkreślał jej szczupłą figurę,
a książę na grzbiecie czarnego ogiera.
Co za świetnie dobrana para. Wysocy, szczupli, arystokratyczni.
Charlene musiała przyznać, że w tej rywalizacji nie doceniła panny Vivienne. Pod nudną
powierzchownością kryła się konkurentka trudna do pokonania. Jakiego użyła fortelu, aby
namówić księcia na przejażdżkę tylko we dwoje?
Nie dbając o swój strój z wybornej wełny, Charlene klapnęła na dolny schodek i podparła
dłonią podbródek. Gdyby umiała jeździć konno, pocwałowałaby w pogoni za tą parą.
Nienawidziła poczucia bezsilności.
Na myśl o powrocie i narażeniu się na gniew hrabiny wstała i powlokła się w kierunku
altany z giętego żelaza stojącej pośrodku trawnika, po drodze kopiąc ze złością małe połyskliwe
kamyki. W końcu były własnością księcia.
W manufakturze powinna była zachować się powściągliwiej. Zbyt otwarcie go
skrytykowała. Nigdy nie umiała powstrzymać się od wyrażania swojego zdania, gdy chodziło
o coś ważnego.
„Niech to szlag”.
Jeśli książę oświadczy się pannie Vivienne, Charlene zostanie ze stoma gwineami. To za
mało, aby wyrwać się z macek Granta i wykształcić Lulu na malarkę.
„Niech to szlag trafi”.
„Psiakrew”.
„Niech to diabli”.
Ból przeszywał jej serce.
Bolało nie tylko z powodu pieniędzy. Bolało, bo pragnęła, aby książę był nią zauroczony,
zafascynowany, bo zaczynała coś do niego czuć.
Zbliżywszy się do altany, Charlene usłyszała łkanie. Ruszyła po schodkach. Na jednej
z żelaznych ław leżała Flor zwinięta w kłębek. Całym jej ciałem okutanym w matczyny
czerwony szal targały niepohamowane szlochy.
Charlene położyła jej dłoń na plecach.
– Co się stało, skarbie? – spytała.
Flor spojrzała na nią jednym zielonym okiem.
– Chciałam pojechać z papą, ale się nie zgodził – odrzekła. – Nie cierpię tu być.
Po tych słowach znów załkała.
Charlene odgarnęła jej z oczu długie ciemne włosy.
– Usiądź prosto – poprosiła.
Flor uniosła się na ławie.
Charlene objęła jej chudziutkie ramiona i podała jej chusteczkę.
– Pewnie tęsknisz za mamą.
Dziewczynka skinęła głową.
– Staram się być dzielna – powiedziała. – Papa mówi, że muszę się starać. – Jej twarz
ściął grymas bólu. – Ale ja nie umiem.
Przywarła mokrym policzkiem do piersi Charlene i zapłakała głośno. Charlene nie
próbowała jej powstrzymać, tylko głaskała ją po głowie i szeptała kojąco.
– Będziesz moją nową mamą? – spytała dziewczynka, wciąż wtulona w jej pierś.
Charlene nawinęła sobie kosmyk jej włosów na palec. Nie chciała kłamać.
– Twój ojciec musi o tym zadecydować – odrzekła.
– Mam nadzieję, że wybierze ciebie – powiedziała Flor drżącym głosem. – Chciałabym.
– Och, kochanie, też bym chciała.
Do oczu Charlene nabiegły łzy. Nie przeczuwała, że cała ta historia aż tak się
skomplikuje. Pozostawało tylko mieć nadzieję, że panna Dorothea okaże małej serce, otoczy ją
troską i miłością, której to dziecko tak rozpaczliwie potrzebowało.
– Jeśli zostaniesz moją mamą, to czy pani Pratt będzie musiała odejść? – spytała
dziewczynka i wydmuchała nos w chusteczkę.
– Nie lubisz jej?
– To ona mnie nie lubi. Słyszałam, jak mówiła do gospodyni, że Pan Bóg wystawił ją na
próbę, bo musi uczyć manier takie niewdzięczne ciemne dziecko jak ja.
Gniew przeszył serce Charlene jak grot strzały. Postanowiła zamienić z panią Pratt kilka
słów, gdy tylko nadarzy się okazja.
– Skarbie, nie zwracaj na to uwagi – powiedziała. – To rozgoryczona i nieżyczliwa osoba.
– Ale ona ma rację. Nigdy o tym nie myślałam, dopiero teraz, po przyjeździe do Anglii.
Tutaj wszyscy mają skórę jak mleko. – Przysunęła dłoń do policzka Charlene. – Tak jak
ty i panna Vivienne. – Znów pociągnęła płaczliwie nosem. – Pani Pratt każe mi przez cały dzień
nosić czepek, aż mnie głowa swędzi. – Zmrużyła oczy i spojrzała na znienawidzone nakrycie
głowy porzucone na podłodze altany. – I wciera mi sok z cytryny w nos i policzki. Mnie to
szczypie, ale ona mówi, że poprawi mi się cera.
Charlene zacisnęła zęby. Pomyślała, że być może znalazła się w tym miejscu, aby
wypełnić ważniejszą misję niż zdobycie tytułu księżnej dla swojej przyrodniej siostry. A misją tą
było uratowanie dziecka, które właśnie trzymała w objęciach – nieszczęśliwego i złaknionego
miłości.
Położyła dziewczynce dłonie na ramionach.
– Posłuchaj mnie, Flor. Posłuchaj uważnie.
Mała skierowała na nią załzawione oczy.
– Tak?
– Jesteś piękną, silną i wartościową osóbką. Nie pozwól, by ktokolwiek wmówił ci coś
innego. Piękno objawia się na wiele sposobów. Rozumiesz?
Flor skinęła głową.
– I jeszcze jedno – dodała Charlene. – Ja też nie cierpię czepków.
Dziewczynka wybałuszyła oczy.
– Naprawdę?
Charlene zerwała czepek z głowy, rozsypując dokoła szpilki i pióra, i cisnęła go na
trawnik.
– Naprawdę. Nie mogę wytrzymać w takim paskudztwie. – Przytuliła chichoczącą Flor. –
No, już lepiej – powiedziała. – Tak ładnie się śmiejesz. – Wskazała książki leżące w bezładzie na
podłodze altany. – Czytałaś?
– To książki pani Pratt. Nienawidzę ich.
Charlene nie mogła powstrzymać się od uśmiechu. Wzięła cienki tomik i otworzyła go na
pierwszej lepszej stronie.
– Przykład trzeci – przeczytała na głos. – O dziewczynce lat cztery do pięciu, którą los
poddał ciężkiej próbie, wraz z opowieścią o jej świętym życiu i przykładnej śmierci.
– W tej książce wszystkie dzieci umierają – powiedziała Flor, krzywiąc się. – Umierają
i w ogóle się nie bawią.
Charlene zatrzasnęła książkę.
– Nie masz innej? – spytała. – Może ta?
Sięgnęła po następny tomik.
– Historia dziewczynki, co była wzorem wszelkich cnót – znów przeczytała na głos. –
O tym, jak nabyła wiedzę i mądrość i dzięki temu stała się majętna.
Flor wystawiła język.
– Ona nigdy nie ma żadnych przygód – powiedziała.
Charlene wybuchnęła śmiechem.
– Nie ma tu książek, które by ci się podobały? – spytała.
Dziewczynka się nachyliła.
– Jest Szwajcarska rodzina Robinsonów – odrzekła. Poklepała się po kieszeni fartuszka. –
Dał mi ją jeden z marynarzy, gdy płynęliśmy do Anglii. Pani Pratt nie pozwala mi jej czytać, bo
mówi, że za bardzo się ekscytuję.
Flor przypominała Charlene z dawnych czasów. Łaknęła zabawy, lubiła czytać
o rozbitkach, gdyż wiedli życie pełne przygód.
– To może poczytajmy razem, co?
Dziewczynka oparła się o Charlene, podała jej książkę i westchnęła z zadowoleniem.
– Przez wiele dni miotał nami sztorm. Sześć razy ciemność zawarła się nad tą dziką
i niesamowitą scenerią… – zaczęła Charlene.
Przeczytała w ten sposób kilka rozdziałów, zatrzymując się niekiedy, aby odpowiedzieć
na zadawane przez przejętą Flor pytania o nieznane zwierzęta i rośliny, które rozbitkowie
napotkali na wyspie, walcząc o przetrwanie.
Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy w końcu przerwała lekturę.
– Musimy wracać do dworu – oznajmiła.
Jak dotąd książę i panna Vivienne nie wrócili z przejażdżki. Nie był to pomyślny znak.
– Jeszcze chwilę – sprzeciwiła się Flor. – Chodźmy na trawnik, będziemy udawać rodzinę
rozbitków. – Pociągnęła Charlene za rękę po schodkach altany. – Ty będziesz Fritzem, ja
Ernestem.
Charlene chwyciła ją za ramię.
– Czy dobrze widzę, że to dzik? – spytała, wskazując w dal.
– Upoluję go! – zawołała dziewczynka i wydając serię bojowych okrzyków, pognała
przez trawnik.
Charlene ze śmiechem rzuciła się w pogoń. Wybiegły zza żywopłotu i wpadły wprost na
księcia i pannę Vivienne.
– Papa! – krzyknęła Flor.
Rzuciła się na ojca i objęła go za nogi.
Charlene otrzepała suknię. Panna Vivienne nie miała triumfalnej miny – na jej przeważnie
spokojnym obliczu malowało się rozdrażnienie.
Nadzieja wstąpiła w serce Charlene.
– Czy nie powinnaś się teraz uczyć? – spytał książę ostrym tonem. Odwrócił się do
Charlene. – A ty, panno Dorotheo, czy nie powinnaś zażywać wytchnienia w swoich pokojach
z powodu migreny?
Charlene zerknęła na pannę Vivienne. Ach, więc to był ten fortel!
– Zadziwiająco szybko mi przeszła – odparła ironicznym tonem.
Panna Vivienne popatrzyła na koniec swojego nosa, dokładnie tak, jak robiła to markiza.
– Gdzie macie czepki? – spytała.
Charlene w okamgnieniu poczuła się, jakby znów miała sześć lat.
– Panna Dorothea nie cierpi czepków – wtrąciła Flor. – Powiedz jej.
„Szlag”.
Charlene zdawała sobie sprawę, że w tej chwili bardziej pochłania ją ratowanie małej
dziewczynki niż udawanie eleganckiej damy.
– Owszem, nienawidzę tych paskudztw – rzuciła lekkim tonem.
– No cóż – prychnęła panna Vivienne. – W takim razie obie jutro będziecie miały
paskudne piegi. Przekonacie się.
Książę odsunął Flor na długość ramienia i przyjrzał się jej potarganym włosom
i ubrudzonej trawą sukience.
– Miałaś się uczyć rachunków, a widzę, że ganiasz po trawie jak młode źrebię. – Zacisnął
usta. – Tak nie wolno.
– To moja wina – wmieszała się Charlene. – Wydawało mi się, że dziewczynka
potrzebuje trochę świeżego powietrza.
– Potrzebuje nauczyć się rachowania.
– Nie jesteśmy źrebakami, papo – odparła mała i pociągnęła ojca za rękaw. – Jesteśmy
rodziną szwajcarskich rozbitków. Nie chcesz się z nami pobawić? Możesz być ojcem
Robinsonem. – Zerknęła na pannę Vivienne. – Ty chyba nie będziesz chciała się bawić, co?
Panna Vivienne znów prychnęła.
– Oczywiście, że nie – odrzekła. – Słuchaj się ojca. Wracaj natychmiast do swojego
pokoju.
– Chodźmy, skarbie – powiedziała Charlene. – Później się pobawimy.
W oczach Flor zapłonęły iskierki buntu.
– Papo, ożenisz się z panną Dorotheą? – spytała.
Zapadła niezręczna cisza.
Flor spojrzała na pannę Vivienne.
– Mam nadzieję, że z nią się nie ożenisz. Ona nie umie się bawić.
– Flor! – krzyknął książę. Wyprostował się i odwrócił w stronę dworu. – Dość tego. Idź
do siebie w tej chwili.
Małe usteczka zadrżały.
Panna Vivienne popatrzyła wyniośle na Flor.
Charlene wzięła dziewczynkę za rękę.
– Chodź, pójdziemy razem, dobrze? – zaproponowała. – Twój tata nie chciał mówić
takim tonem, po prostu zmęczył się długą przejażdżką.
Po tych słowach rzuciła księciu wymowne spojrzenie.
Zmrużył groźnie oczy.
Charlene pośpiesznie pociągnęła Flor w stronę domu, aby nie powiedzieć niczego, czego
by potem pożałowała.
Rozdział 16

„Ożenisz się z panną Dorotheą”.


Jak niby miał to zrobić?
James postawił polano na pieńku i uniósł siekierę.
Właśnie pokazała, dlaczego nie może pojąć jej za żonę. Zachęcała Flor do
nieposłuszeństwa.
Rąbnął ostrzem w polano.
Trzask.
Jest impulsywna.
Chrup.
Lekceważy zasady.
A co najgorsze, nie sposób jej ignorować.
Zachowuje się, jakby była dwiema osobami równocześnie. Pod powierzchowną
układnością panienki, która pragnie sprostać oczekiwaniom swojej wymagającej matki, czai się
nieustraszona i wygadana kobieta, namiętnie obstająca przy swoim i gardząca konwenansami.
Rzucił rozłupane polano na stos drewien i zastygł wsparty na siekierze.
Ależ gnały obie po trawniku, krzycząc i udając rozbitków.
I ten wstrząs, jaki odmalował się na twarzy panny Vivienne. „Gdzie macie czepki?”
Powstrzymał się od uśmiechu. Zabawne, nie da się zaprzeczyć.
Nie, wcale nie zabawne. Raczej godne pożałowania. I wysoce niestosowne.
Flor odziedziczyła zbyt wiele cech swojego ojca. Wciąż ją nosiło. Jak miała usiedzieć na
lekcji, skoro były trawniki, po których można biegać, i zasady, które można łamać.
Zapewne Dorothea w jej wieku była taka sama.
James nie przyjechał do Anglii po to, aby znaleźć sobie zmysłową boginkę o bystrej
inteligencji i niezależnym umyśle. Ale właśnie kogoś takiego znalazł. I teraz dostawał od tego
obłędu.
Rąbał dalej drewno, aż rozbolały go ramiona, a po plecach spływały mu strugi potu.
Należało wracać i przebrać się do kolacji, lecz najpierw musiał wygnać z siebie demona.
Pieniek do rąbania stał na tyłach starej nieużywanej stodoły, którą książę przerobił na
warsztat. Lubił tę otwartą przestrzeń, nieograniczoną aksamitnymi gobelinami i ozdobnym
stiukiem.
Najczęściej to właśnie w tym warsztacie spał, na stercie poduszek. Tutaj koszmary mniej
dawały mu się we znaki. Nie były aż tak natarczywe. Wydawało się, że bledną tym mocniej, im
dalej James odsuwał się od matczynych pokoi we wschodnim skrzydle dworu. Ani razu tam nie
zajrzał, odkąd wrócił. Bickford poinformował go, że od śmierci księżnej pokoje pozostały
nietknięte. Służba ją uwielbiała, bo była czarującą kobietą.
Po plecach przebiegł mu dreszcz.
James ustawił kolejne polano na pieńku.
Za nic nie chciał rozdrapywać dawnych ran. Należało trzymać się planu. Domknąć jak
najszybciej wszystkie sprawy i wracać na Trynidad. Ale Dorothea miała rację w przynajmniej
jednym. James nie miał pojęcia o tym, jakie stosunki panują w manufakturze Banbury Hall.
Rozdarty między dwoma kontynentami nie potrafił doglądać wszystkich spraw związanych
z produkcją czekolady. Oczywiście zamierzał wszystko naprawić, ale nękało go to, że w ogóle
doszło do niesprawiedliwości. Należało znaleźć nowego nadzorcę, któremu będzie można zaufać.
James był jeden. Przysypany lawiną licznych problemów.
Wciąż widział oskarżycielski wyraz szaroniebieskich oczu. Zawiódł ją. Dlaczego tak
bardzo go to teraz bolało?
– Wasza Książęca Mość chowa się przed światem?
Wyłoniła się zza rogu stodoły, zaróżowiona na policzkach, trzymając się pod boki. Strój
do jazdy konnej zamieniła na niewinną i dziewczęcą bladoróżową suknię, ale włosy były burzą
złotych kosmyków wymykających się spod czerwonej jedwabnej opaski.
Postawił na pieńku nowe polano i wzniósł siekierę.
– Hę? – rzuciła.
– No co? Czego chcesz ode mnie?
Trzask.
– Abyś przeprosił córeczkę.
Łup.
– Nie mogę.
Bum.
– Dlaczego nie? Przecież to twoja córka. Nie kochasz jej?
– Nic nie rozumiesz.
– To mi wytłumacz, mości książę.
Westchnął i odłożył siekierę. Odwrócił się plecami i schylając się po rozrzucone wokół
szczapy, zaczął rzucać je na stos już porąbanego drewna.
– Nie ma znaczenia, czy ją kocham – odparł. – Muszę zachować dystans. Ona nie może
się zanadto do mnie przywiązać. Niedługo wyjadę.
– Tak, w tym jesteś niezwykle biegły, Wasza Książęca Mość, prawda?
Imponujące, że jego tytuł arystokratyczny wymawiała takim tonem, jakby to była obelga.
Oparł dłonie na stosie drewna. Znał ją już na tyle, aby wiedzieć, że rozmowa nie jest skończona.
Panna Dorothea miała o wiele więcej do powiedzenia.
– W czym niby jestem biegły?
– W ucieczkach. W zachowywaniu dystansu. Niedopuszczaniu nikogo do siebie.
Jej matowy głos nabierał mocy. Zbliżała się, zaraz miał poczuć woń jej świeżych
różyczek herbacianych. Poczuć jej ciepło, żar.
Chwycił polano tak mocno, że drzazga wbiła mu się w dłoń. Lecz wciąż nie zamierzał się
odwrócić. Nie mógł. Bo gdyby to zrobił, zapragnąłby porwać ją w ramiona i całować te
zmysłowe usta. Złożyłby obietnice, których nie mógłby dotrzymać.
– Flor cię potrzebuje, książę – powiedziała. – Nie masz pojęcia, jak bardzo cię potrzebuje.
Kiedy ostatni raz czytałeś jej bajkę do snu? – Nie czekała na odpowiedź. – I jeszcze jedno.
Musisz odprawić tę guwernantkę. Wiesz, co ona każe małej czytać?
– Nie wiem, ale nie wątpię, że zaraz się tego dowiem od ciebie.
Wreszcie się odwrócił.
I o mało nie padł z wrażenia na kolana.
Stała w aureoli swoich złotych włosów, rozjarzonych blaskiem zachodzącego słońca.
Boleśnie piękna. Zacisnął dłoń w pięść, a wtedy drzazga wbiła się jeszcze głębiej.
„Właśnie to cię czeka, gdy marzysz o całowaniu tej kobiety. Ból, James. Nie zapomnij
o tym”.
Z fałd swojej sukni wyciągnęła cienki tomik i przeczytała na głos:
– Ku pouczeniu dzieci: Wierna opowieść w dwóch częściach o nawróceniu i świętym
życiu oraz słodkiej śmierci siedmiorga maluczkich. – Zamachała książką jak orężem. –
O słodkiej śmierci siedmiorga maluczkich.
– Fakt, nie brzmi nazbyt pogodnie.
– To nie koniec. – Dorothea zrobiła krok do przodu. – Pani Pratt wciera w policzki Flor
sok z cytryny, aby rozjaśnić jej skórę. To wstrętne. Nie pozwolę więcej na to. – Cisnęła książkę
na stertę drewien. – Oto co myślę o tej kobiecie. – Wytarła dłonie w suknię. –Wasza Książęca
Mość.
Znowu ten ton.
– Nie miałem pojęcia o wcieraniu soku – odrzekł. – Z całą pewnością nakażę jej, aby
przestała to robić, ale zezwoliłem jej dobrać odpowiednie lektury, dzięki którym moja córka
nauczy się panować nad uczuciami i stanie się układną młodą damą.
– Układną młodą damą? – Wypluła te słowa z odrazą, jakby były podobną obelgą co
„Wasza Książęca Mość”. – „Układność” nazbyt często jest w istocie więzieniem, jeśli chcesz
znać moje zdanie.
– Nie prosiłem o twoją opinię.
– Układna młoda dama nie powinna biegać po trawniku ani płakać, gdy czuje się
samotna. Nie powinna również czytać książek przygodowych. Układna młoda dama powinna
spacerować statecznym krokiem, trzymać podbródek wysoko i czytać wyłącznie ckliwe
umoralniające opowiastki. Czy tak?
Trafiła w sedno. Zapewne jako dziecko nienawidziła swojej guwernantki. James
wyobraził sobie paradę opiekunek wymawiających kolejno posadę. Bo krnąbrna dziewczynka
prowokowała każdą do niestosownych wybuchów emocjonalnych. Wkładała im ropuchy do
łóżka. W efekcie pakowały się pośpiesznie i odjeżdżały pierwszym dyliżansem.
– Nie chcę pozbawiać jej radości – rzekł. – Nie taki jest mój zamysł. Usiłuję jedynie ją
chronić i odpowiednio ułożyć. Ja wyleciałem ze szkoły, pohańbiony na zawsze z powodu
jednego porywczego, buntowniczego czynu.
– A więc ze swojego zdrowego dziecka, ciekawego świata i pełnego sił witalnych, chcesz
zrobić wzór uległości i przyzwoitości. Wielka szkoda. – Charlene zmrużyła oczy. – Ogromna
szkoda. Myślisz, że jeśli będzie wypowiadać okrągłe słówka i powstrzyma się od biegania po
trawnikach, Anglia pozwoli jej zapomnieć, kim jest w istocie?
– W ostateczności będzie to dla jej dobra.
Dorothea pokręciła głową. Zniecierpliwiona odgarnęła loki z policzka, bo czerwona
opaska zsunęła się z głowy.
– To nie jest dobry powód – odparła. – Książę, winieneś włączyć ją do swojego życia.
Pozwolić jej dziś wieczorem zejść do nas na kolację.
Wielkie nieba. Każda inna młoda dama błagałaby go, aby swoje gorszące bękarciątko
trzymał w ukryciu. Reakcja markizy była typowa – James spodziewał się podobnego oburzenia
ze strony pobożnych dam z socjety.
– To byłoby źle przyjęte przez inne panie – odparł.
– Choćby na chwilę. To takie osamotnione dziecko.
– Wykluczone.
– Ona potrzebuje miłości i akceptacji. Nie porzucaj jej, książę.
– Musi się nauczyć panowania nad uczuciami.
– Nie każde słowo, które pada z twoich ust, to ewangelia i nie wszystkie twoje decyzje to
święte przykazania.
– Nie szczędzisz mi przygan. Nie pochwalasz sposobu, w jaki prowadzę swoje interesy
ani w jaki wychowuję swoje dziecko. Powiedz mi zatem, czy widzisz jakikolwiek powód, aby
pozostać w moim domu choćby jedną chwilę dłużej?
Brawo, to ją uciszy. I rzeczywiście, uciszyło, ale tylko na moment.
– Widzę – odparła. – Bo życie księcia wymaga naprawy. A ja nigdy nie cofam się nawet
przed najtrudniejszym wyzwaniem.
Do diaska. Nie potrafił powstrzymać się od uśmiechu.
– I zapewne to ty jesteś tą szaloną kobietą, która poważyłaby się na tak karkołomną
misję?
– Jestem.
Podeszła do niego.
– Nie oszukasz mnie, książę. Widziałam, że zależy ci na losie robotnic w manufakturze.
Nienawidzisz zła, jakim jest niewolnictwo. I kochasz swoją córkę. W głębi swojego mrocznego
serca pragniesz postąpić tak jak należy, tylko boisz się, że stracisz Flor, podobnie jak straciłeś
resztę rodziny.
Tym razem posunęła się za daleko. Dlaczego zatem znów pragnął ją pocałować?
Można było go usprawiedliwić, bo kusiła go ta czerwona opaska na włosach. Zsuwała się
bez przerwy, grożąc uwodzicielską powodzią jasnych włosów.
Patrzyli na siebie jak matador i byk. James nieomal czuł, jak z jego nozdrzy buchają
strugi powietrza.
Gdzieś w oddali tłum widzów domagał się krwi.
No i świetnie. Oto Jego Bydlęca Mość. Łotr i banita. Występny książę. Pokaże jej więc,
jak bardzo potrzebuje naprawy.
Jednym śmiałym krokiem pochłonął dzielący ich dystans i zanurzył dłoń w jej włosach.
Jedwabna opaska w końcu uległa i zsunęła się do końca, uwalniając pszeniczne loki, które
spłynęły kaskadą na ramiona.
Niczym wędrowiec spragniony wody na pustyni znalazł zdrój jej ust, a wszystkie
zastrzeżenia prysły jak ślady stóp na ruchomych piaskach.
Jej ciche uwodzicielskie jęki odebrały mu resztkę samokontroli.
– Dorotheo – westchnął w gąszcz jej włosów.
Docisnął usta do jej warg, całując tak namiętnie, jakby byli ostatnią parą ludzi na świecie.
Jakby od tego zależał los całej cywilizacji.
Jej żar przenikał płótno, w które był odziany. Jej usta poruszały się z cudowną
zapamiętałością, nieświadomie naśladując akt miłosny. Otwierała się, aby przyjąć go w sobie.
Wsunął dłoń pod kraj gorsetu, muskając palcami piersi gładkie jak aksamit. Poruszyła się
w jego ramionach, wystawiając na pieszczoty.
Gdyby zsunął gorset trochę niżej i pochylił głowę, mógłby nakarmić się różowymi
sutkami.
Ale tylko zanurzył twarz w jej lokach, napawając się świeżą wonią herbacianych róż.
Przecież nie mógł wziąć naiwnej panienki przy stosie drewna w stodole. Bez względu na
to, jak chętna była.
Zrobił krok do tyłu, przeklinając siebie w duchu za to, że jest chutliwym głupcem.
– Przepraszam, nie powinniśmy…
Zdyszana spojrzała na niego zamglonymi niebieskimi oczami.
– To… to z całą pewnością zasługiwało na notę dziesięć – powiedziała. Uśmiechnęła się
niepewnie, poprawiając suknię. – Wiedziałam, że stać cię na to.
Podrzuciła głową, ale jej słowa nie zabrzmiały aż tak nonszalancko, jak pragnęła.
– Dorotheo… – zaczął James, choć nie wiedział, co zamierza powiedzieć.
– Muszę wracać. Matka będzie się martwić. Przeprosisz, książę, córkę, prawda?
– Oczywiście. Od początku zamierzałem to zrobić.
Skinęła głową.
– A więc jesteśmy kwita – rzekła i się oddaliła.
Patrzył, jak odchodzi, kołysząc biodrami, z włosami opadającymi na plecy. Porąbałby
wszystkie drzewa w tym lesie, a i tak nie wymazałby z pamięci tego, co przed chwilą się stało.
Może ona ma rację? Może rzeczywiście powoduje nim strach przed utratą Flor? Dawno
temu, po śmierci matki, zaznaniu razów od ojca usiłującego wybić mu niezależność z głowy
i wreszcie wygnaniu do Indii Zachodnich, James postanowił wybrać samotność zamiast więzi
międzyludzkich.
To już się nie zmieni.
Zamierzał wrócić na Trynidad, a świeżo poślubioną żonę zostawić w Anglii. Zjawi się
tutaj tylko wtedy, gdy zajdzie taka konieczność – aby zająć się interesami albo spłodzić więcej
potomków.
Dorothea jest kobietą, która zawsze będzie kroczyć w nieprzewidzianym kierunku. James
podziwiał jej silny charakter, ale przecież nie hartu ducha szukał w kobiecie. Potrzebował żony,
która będzie wzorem przyzwoitości i zaskarbi sobie powszechny szacunek, która uciszy plotki
i zadba o dobre samopoczucie inwestorów, gdy on będzie przebywał na obczyźnie.
Panna Vivienne nigdy nie rzuciłaby go przez biodro na ziemię.
Ani nie cisnęłaby książek z jego biblioteki na stos drewien.
Należało szybko podjąć decyzję. Zanim James i Dorothea popełnią razem szaleństwo, bo
wtedy nie będzie już odwrotu.
Rozdział 17

Oto są. Pozostałe dwie kandydatki do tytułu księżnej. Usiadły jedna obok drugiej
w salonie po kolejnej niekończącej się kolacji, tak różne od siebie, jak tylko mogą być dwie
kobiety. Ogień i lód. Namiętność i układność.
Wierzch wypiętrzonego biustu Dorothei bielił się nad jasnoróżowym atłasem, a we
włosach, na uszach i szyi połyskiwały brylanty – w wystarczającej ilości, aby wystawić na wojnę
cały batalion wojska.
Będąc razem z nią w jednym pokoju, James nie potrafił opędzić się od przemożnego
pragnienia, aby porwać ją ze sobą i posiąść. Chciał, aby znalazła się w jego łóżku, odziana
wyłącznie w te brylanty i nic więcej. Chciał zerwać z niej tę powierzchowną warstwę
konwenansów i zanurzyć się w namiętności, która buzowała ogniem pod układną fasadą.
Od jej żaru gotowała się krew w jego żyłach, a jej inteligencja i bystrość stanowiły
obietnicę nieograniczonych możliwości.
– Może panna Vivienne zagrałaby nam na pianinie, Wasza Książęca Mość? –
zasugerowała markiza.
James oderwał wzrok od Dorothei i skinął głową przyzwalająco. Panna Vivienne zajęła
miejsce za pianinem z wypolerowanego mahoniu. Miała na sobie skromną białą suknię i prostą
biżuterię z pereł, które stanowiły kontrast dla ciemnych włosów i oczu. Była elegancka
i powściągliwa – idealna kandydatka na żonę, gdyby James potrafił dokonać rozsądnego wyboru.
Uciszyłaby plotki i poprawiła jego notowania w socjecie. Wszyscy w Anglii wiedzieli, że
ojciec o mało go nie wydziedziczył. Bez wątpienia wielu podawało w wątpliwość jego
kwalifikacje do przejęcia książęcego tytułu. Ten ostatni wybryk w Cambridge był zwieńczeniem
bezprzykładnego pasma wykroczeń, od alkoholowych libacji po wychędożenie żony rektora.
Dziesięcioletni pobyt na obczyźnie też nie zaskarbił Jamesowi powszechnej sympatii.
Należało zadać kłam krytykom, pozyskać ich względy – i panna Vivienne byłaby
świetnym narzędziem, aby osiągnąć ten cel.
Wybraną sonatę Scarlattiego skomponowano na klawesyn, więc w jej wykonaniu
brakowało odrobiny kolorytu, jednak był to utwór wirtuozerski, który wymagał niemałej
wprawy. Szczupłe palce pląsały po klawiszach, lewa dłoń krzyżowała się z prawą, grając tryle –
bezbłędny popis obliczony na olśnienie najważniejszego słuchacza.
Ten utwór w tonacji molowej był muzyczną gorączką nieutulonej tęsknoty. A jednak
umiejętnie wyczarowywane dźwięki nie wywarły na księciu żadnego wrażenia.
Myśl o znalezieniu się z panną Vivienne w łóżku też nie wywoływała w nim większych
emocji… ale przecież na tym właśnie mu zależało, czyż nie? Pragnął zawrzeć układ, małżeństwo
z rozsądku.
James wyobraził sobie, że oświadcza się pannie Vivienne.
„Co pani myśli o zamążpójściu?”
„No cóż, taka jest kolej rzeczy” – odparłaby z ziewnięciem.
A w noc poślubną:
„Pójdziemy teraz do łóżka?”
„No cóż, taka jest kolej rzeczy”.
Panna Vivienne siedziała przy pianinie, bez reszty skupiona na muzyce, swoiście
bezwzględna w swojej determinacji. Czy jest aż tak zimna i zdystansowana? Na Flor patrzyła
z pogardą, kiedy przyłapali ją na bieganinie po trawnikach. Czy z czasem umiałaby ją pokochać?
Gdy skończyła grać, jej matka odwróciła się do Dorothei.
– Zechciałabyś teraz ty zająć miejsce przy pianinie? – spytała.
– Obawiam się, że moja córka nie może nam dziś zagrać – wtrąciła szybko lady
Desmond. – Przytrafiło się… przytrafiło jej się dziś przykre zdarzenie ze szkatułką. Wyjmując
biżuterię, przytrzasnęła sobie palec wieczkiem.
Markiza uniosła monokl i wbiła spojrzenie w Dorotheę.
– A, czy w istocie?
– To tylko lekka kontuzja. Mogłabym natomiast zaśpiewać piosenkę.
Hrabina aż podskoczyła.
– Nie, nie – odparła – jestem pewna, że Jego Książęca Mość wolałby znów zagrać nam na
gitarze. Czy możemy prosić?
Hm, ciekawe. Hrabina nie chciała, aby jej córka uraczyła towarzystwo swoim występem.
James był coraz bardziej zaintrygowany. Czy bała się, że Dorothea znów zrobi coś
skandalicznego? Zaśpiewa nieprzyzwoitą balladę z tawerny, zawstydzając własną matkę?
– Dość się, panie, nasłuchałyście mojej gitary – odrzekł. – Wolałbym raczej posłuchać
śpiewu panny Dorothei.
Uśmiechnęła się do niego, aż serce zabiło mu mocniej.
– Zaśpiewam coś aktualnego – oznajmiła i wstała. – Z opery Libertyn pana Henry’ego
Bishopa. Miałam… to jest miałyśmy niedawno przyjemność widzieć wykonanie panny Catherine
Stephen w Teatrze Królewskim w Covent Garden.
Lady Desmond uniosła się ze swego miejsca, jakby chciała podbiec do córki i ją uciszyć.
Zamiast tego wbiła paznokcie w brokat, którym obita była kanapa.
Dorothea przysunęła wydatne biodra do pianina. Wzięła głęboki wdech, od którego jej
biust jeszcze urósł pod jasnoróżowym aksamitem, po czym splotła dłonie na brzuchu.
Jeszcze jeden taki wdech i wszyscy znów zobaczą te cudowne sutki.
„Błagam, tylko nie to”. James zdawał sobie sprawę, że nie potrafiłby drugi raz się jej
oprzeć. Przez wszystkie chwile tego popołudnia wyobrażał sobie, co by się stało, gdyby
w stodole wsunął dłoń głębiej pod gorset.
Za moment być może będzie musiał wyrwać srebrną tacę z rąk któregoś lokaja, aby
zakryć swoją erekcję.
Na szczęście wszystkie oczy zwrócone były na Dorotheę – na twarzy jej matki
odmalowywał się niepokój, markiza uśmiechała się protekcjonalnie, a panna Vivienne… zerkała
w stronę okna, pohamowując się od ziewnięcia.
Dorothea zaintonowała:
– Miłość dziewczęcia w letnią porę jak babie lato ulotnym jest tworem. Niby
grudniowego mrozu nawały życie zniszczy Kupidyna łuk i strzały.
Nie miała operowego głosu, ale jej śpiew tchnął siłą i prawdą. Melodia była prosta,
zapożyczona z Don Giovanniego Mozarta, jeśli James właściwie rozpoznał podobieństwo. Lecz
to właśnie sposobem jej wykonania panna Dorothea przykuwała uwagę.
Spowolniła tempo i zamiast zaszczebiotać wysokim sopranem, sens utworu wyraziła
matowym kontraltem, od którego Jamesa przeszły ciarki.
Prosta pioseneczka nabrała nagle olbrzymiej siły wyrazu – młoda dziewczyna
uzmysłowiła sobie, że jej uroda przeminie, że zwiewne szaty nie ochronią jej przed żądłem zimy.
– Śpiesz się być szczęśliwą jak ja – śpiewała Dorothea, ale w dźwiękach nie było
beztroski młodych lat, lecz cierpienie zbolałego serca.
Wpatrywał się w jej twarz. Jakim cudem niedoświadczona panna na wydaniu nauczyła się
śpiewać z tak wielką emocjonalną mocą?
Hrabina przestała ściskać podłokietniki i rozsiadła się wygodniej, uśmiechając z ulgą.
Dorothea złowiła spojrzenie księcia i zaśpiewała wprost do niego:
– A wy, zalotnicy o sercach niestałych, co biegacie między miłością jedną a drugą, choć
raz zostańcie z wybranką na długo.
Markiza zatrzepotała wachlarzem oprawionym w rzeźbioną kość słoniową. Panna
Vivienne już nie ziewała.
Dorothea śpiewała teraz prawie szeptem, oczami wyrażając ból złamanego serca
i tęsknotę, jakby sama zaznała męskiej niestałości w swoim krótkim życiu. W głowie Jamesa
roiło się od natrętnych pytań. Czy ona była w kimś zakochana i została odtrącona?
„We mnie”, stwierdził jego zdradliwy umysł w odruchu prymitywnej zaborczości. Ona
nie może kochać nikogo innego.
– Śpiesz się i bądź szczęśliwa jak ja… – zakończyła.
W salonie zapadła cisza.
Co tu się dzieje? James spodziewał się jakiejś nieprzyzwoitej i prowokującej piosnki,
tymczasem Dorothea zaśpiewała znaną balladę salonową, nadając jej wielką autentyczność.
Skąd u tej młodej arystokratki taka głębia uczuć i przekonań?
Zajęła z powrotem swoje miejsce, a lady Desmond odchrząknęła i odezwała się
eleganckim głosem, w którym pobrzmiewał ton triumfu:
– Panno Vivienne, czy zaszczycisz nas jeszcze jednym wykonaniem?
– Naturalnie!
Wezwana usiadła przed pianinem i rozpoczęła sonatę Beethovena, która była tak pogodna
i niewzruszona jak ona sama.
James usiłował skupić się na umiejętnie granych kojących tonach, lecz było to
beznadziejne, bo w jego polu widzenia wciąż połyskiwały zagadkowo brylanty Dorothei.
*

Panna Vivienne grała, wyczarowując idealne tony. Książę patrzył na nią, z pozoru
zauroczony. Charlene musiała przyznać, że Vivienne dysponowała kunsztem, ale w jej grze
czegoś brakowało. Muzyka, choć piękna, w ogóle jej nie poruszała.
– Pst, pst, panno Dorotheo – rozległ się szept.
Charlene odwróciła się i między nogami lokaja zobaczyła buzię Flor.
– Nie teraz – mruknęła, kręcąc głową.
W dłoniach dziewczynka trzymała dwie drewniane muszelki z poprzedniego wieczoru.
Jak to się nazywa? Castanelas? Zaklekotała nimi w paluszkach, a jej buzię rozciągnął psotny
uśmiech.
Charlene widziała wcześniej ten uśmieszek. Na twarzy księcia. Tuż przed tym, gdy
nachylił się, aby ją pocałować.
Rozejrzała się po salonie. Wszyscy byli wpatrzeni w pannę Vivienne, nie wyłączając
księcia. Odwróciła się z powrotem do Flor i wzniosła wyprostowany palec.
– Jedną chwileczkę – poruszyła bezgłośnie ustami.
Główka Flor zniknęła.
Charlene nachyliła się do hrabiny.
– Czuję się nieco słabo – szepnęła. – Wymknę się, aby zażyć świeżego powietrza.
Lady Desmond skinęła głową. Charlene wstała jak najciszej i na palcach wyszła z salonu.
Flor czekała na tarasie.
Charlene podniosła ją i pocałowała w miękki policzek.
– Napytasz mi biedy, ty mała niecnoto.
Mała objęła ją za szyję.
– Przecież nie chcesz słuchać tej muzyki, prawda? – spytała.
Zmarszczyła nosek i spojrzała w stronę salonu.
– Ech, ty niemądra dziewczynko. Beethoven jest wyborny. Co tutaj broisz?
– Ćwiczę grę na castañuelas. Pani Pratt nie pozwala mi tego robić w moim pokoju. –
Wyciągnęła ręce. – Chcesz, żebym cię nauczyła?
Nastał łagodny wieczór, ciepło słońca wciąż ociągało się z odejściem, a na wietrze
unosiły się pyłki kwiatów. Z salonu dobiegały ciche dźwięki pianina, jak nieśmiały
akompaniament dla poświaty księżycowej.
Charlene postawiła Flor na posadzce tarasu. Powinna wracać do salonu, lecz czuła silną
więź z tą dziewczynką. Na myśl o tym, że już nigdy jej nie zobaczy, przeszywał ją dojmujący
ból.
Objęła Flor ramieniem i przytuliła jej małe ciałko. Całym sercem pragnęła, aby panna
Dorothea też zapałała sympatią do tego dziecka, aby wspierała Flor w jej niezależności, zamiast
poskramiać ją w imię konwenansów.
– Bez względu na to, co będzie się działo, pamiętaj, że jesteś silną dziewczynką –
powiedziała. – Anglia cię nie zmieni, chyba że jej na to pozwolisz. Możesz postanowić, że
zmienisz się pod pewnymi względami, ale pod innymi pozostań sobą.
Flor przekrzywiła główkę.
– Jak to? – spytała.
– No cóż, nawet jeśli nie lubisz pani Pratt, a ona nie lubi ciebie, ważne jest, aby słuchać
i się uczyć. Wiedza da ci więcej siły. Flor, chcę, abyś mi obiecała, że będziesz czytać jak
najwięcej książek, że nigdy z tego nie zrezygnujesz i do końca życia będziesz złakniona wiedzy.
Mała kiwnęła głową i zrobiła znak krzyża na sercu.
– Przysięgam – powiedziała.
Charlene się uśmiechnęła.
– A teraz naucz mnie gry – powiedziała.
Dziewczynka włożyła jej drewniane muszelki w dłonie i owinęła kciuki czerwonym
jedwabnym sznureczkiem.
– Teraz otwórz i zamknij dłonie.
Zademonstrowała.
Charlene spróbowała, lecz drewniane muszelki okazały się oporne. Obwisły w palcach,
nie wydając dźwięku.
– Popatrz.
Flor zastukała wydrążonymi drewienkami, kontrolując ruch palcami.
Tym razem Charlene zdołała wydobyć dźwięk z kastanietów. Nie było to aż tak trudne.
Wykonała palcami kilka kolejnych, wprawnych już ruchów. Chwilę później podniosła rękę
i zaczęła grać, a wtórował jej śmiech zachwyconej Flor.
– Czekaj, musisz mieć jeszcze to. – Flor zsunęła z ramion matczyny szal i owinęła nim
biodra Charlene, zawiązując supeł z boku. Podbiegła do balustrady tarasu. – I to. – Z pnączy
wijących się między słupkami zerwała późnoletnią różę.
Charlene nachyliła się i dziewczynka zatknęła jej kwiat za uchem.
Flor cofnęła się, aby ogarnąć wzrokiem swoje dzieło. Kiwnęła głową.
– Teraz jesteś gotowa do tańca – stwierdziła.
*

Oczywiście, James zastał pannę Dorotheę pląsającą w poświacie księżyca. Nie


wysiedziała jak trusia w salonie, a swój zasób salonowych rozmówek wyczerpała już przy
kolacji. Udał, że nie dostrzegł jej wyjścia. Odczekał długą chwilę, po czym również wyślizgnął
się na zewnątrz pod pretekstem wyboru portwajnu z piwniczki.
Nie potrafił się jej oprzeć. Był ćmą, a ona płomieniem roziskrzonym tysiącem
roztańczonych brylantów, gdy tak wirowała w czerwonym szalu Flor, z czerwoną różą zatkniętą
za uchem.
Jeśli widok czerwonej opaski tego popołudnia doprowadził go nieomal do obłędu, to
płomienny szal zawiązany na biodrach, otulający jej ponętne pośladki, pobudził go jak armia
matadorów wymachujących czerwonymi płachtami do byka.
Flor dyrygowała tańcem, z trójkątną buzią zastygłą w skupieniu, a jej ciemne włosy
wchłaniały mrok nocy. Przyjęła pozę, wyprostowawszy plecy, wyprężywszy szyję, z jednym
biodrem wysuniętym w bok i ręką uniesioną wdzięcznie do góry.
– Rób jak ja! – krzyknęła.
Dorothea usłuchała polecenia. Bez trudu naśladowała kroki, dodając do tańca własną
zmysłowość.
James zacisnął powieki, lecz kuszący obraz wydatnych bioder owiniętych czerwonym
jedwabiem jarzył mu się przed oczami.
„Odwróć się. Wracaj do salonu. Idź się oświadczyć cichej i dobrze ułożonej pannie
Vivienne”.
„Wybij sobie ze łba nocne tańce w świetle księżyca”.
Ale… Dorothea okazała małej Flor dużo serca. Nawet jeśli nie była najlepiej wychowaną
panną, najwyraźniej polubiła dziewczynkę i okazałaby jej dobroć.
Stanął w progu balkonu, rozdarty między dwoma drogami postępowania.
Niech to szlag. Ćma. Płomień.
Odchrząknął. Obie tancerki odwróciły się gwałtownie, a na ich twarzach odmalował się
identyczny wyraz skruchy.
Flor podbiegła do niego, lecz zamiast rzucić mu się na szyję, co czyniła na ogół, zawahała
się i przystanęła gwałtownie, zwieszając ręce po bokach.
„Co ja narobiłem?”
Dotknął jej główki, boleśnie świadom rozjarzonej obecności Dorothei za plecami.
– Powinnaś już spać – powiedział.
Nawet w jego własnych uszach słowa te zabrzmiały ostro i obcesowo.
– Wiem, papo, przepraszam.
Ujęła jego dłoń, a dotyk jej gładkich małych paluszków obudził w nim wspomnienia.
Stali na pokładzie statku w drodze do Anglii. Trzymał córkę za rękę. Widział jej smutne oczy.
Morski wiatr rozwiewał jej włosy, a ona z niecierpliwością odgarniała kosmyki z oczu, aby nie
uronić nic z morskich widoków.
Pociągnęła go teraz za rękaw.
– Papo, nauczyłam pannę Dorotheę gry na castañuelas. Widzisz?
– Tak, widziałem. Szybko się pani uczy, Dorotheo – powiedział, spoglądając w bok.
Nie miał wątpliwości, że ta kobieta w lot wszystko pojmuje. A pragnąłby nauczyć ją tak
wielu rzeczy…
– Papo, weź gitarę i zagraj dla nas – poprosiła dziewczynka.
Tylko tego brakowało – aby Dorothea kręciła zmysłowymi biodrami do muzyki granej
przez niego na gitarze.
Dorothea pokręciła głową i odwinęła jedwabne sznureczki z kciuków. Oddała
dziewczynce kastaniety.
– Już późno, skarbie, tata musi wracać do gości – powiedziała. – A dla ciebie pora spać.
– Nie! – Flor tupnęła nóżką. – Chcę, żeby papa nam zagrał!
Zacisnęła usteczka w wyrazie niezadowolenia, co James widywał dość często w ostatnim
roku. Był to sygnał, że za chwilę dziewczynka wpadnie we wściekłość.
O dziwo, Dorothea nie zrugała Flor, tylko przyklękła, aby spojrzeć jej głęboko w oczy,
i zaczęła tłumaczyć cierpliwie:
– Pamiętasz, co ci wcześniej mówiłam? Nie wszystko zawsze może się układać po naszej
myśli. Czasem musimy się nagiąć, choćby troszeczkę. Czasem nawet się zachwiejemy jak
drzewo pod naporem burzy. Ale nie damy się złamać. Będziemy tylko silniejsze.
Ku zdumieniu swojego ojca Flor pokiwała głową.
– Rozumiem – odpowiedziała łagodnym tonem. – Pójdę spać.
James się uśmiechnął.
– No dobrze, może jeden krótki taniec przed snem – zaproponował.
Córeczka spojrzała na niego oczami roziskrzonymi z podekscytowania.
– Naprawdę? – Chwyciła Dorotheę za rękę. – To zatańcz, papo, z panną Dorotheą.
Ujął smukłą dłoń. Nie umiał się powstrzymać. Pragnął dotykać tej kobiety na wszelkie
możliwe sposoby.
– Czy zaszczyci mnie pani tańcem, milady? – spytał.
Ukłonił się i musnął ustami jej dłoń, wdychając woń startych różanych płatków.
Przez moment miał osobliwe wrażenie, że Dorothea zaleje się łzami, lecz zaraz się
uśmiechnęła i skinęła lekko głową jak dobrze wychowana panna.
– Z rozkoszą, Wasza Książęca Mość – odrzekła.
Flor zaczęła nucić walca w metrum trójdzielnym.
– Myślałem, że będzie taniec hiszpański – rzekł James.
– Nie – odparła dziewczynka, kręcąc gwałtownie głową. – Musi być walc. Jesteście na
eleganckim balu i wszyscy na was patrzą.
Roześmiał się.
– A więc niech będzie walc – mruknął.
Objął Dorotheę w talii. Zesztywniała na moment, lecz zaraz się rozluźniła, prowadzona
zręcznie w tańcu. Zaczęli sunąć po tarasie, a Flor nuciła i chichotała z radości.
Widział cienie w zagłębieniu szyi, na dekolcie, w oczach.
Nachylił się i szepnął dziewczynie do ucha:
– Ta piosnka, którą zaśpiewałaś, brzmiała, jakbyś sama boleśnie doświadczyła męskiej
niestałości. Czy był… jest… ktoś inny?
Objął ją mocniej w talii. Lepiej żeby nie było…
– Nie, nie ma nikogo – odszepnęła.
Bogu niech będą dzięki. Uwierzył jej. A więc po prostu miała talent śpiewaczy, to
wszystko.
Gdy teraz z nią tańczył, nieomalże zapragnął brać udział w imprezach sezonu. Porwać ją
do walca w tylu salach balowych, ile to tylko możliwe.
Wyrwała się z jego objęć.
– Teraz proszę spróbować z Flor – powiedziała.
W jej głosie pobrzmiewała dziwna nuta. Dlaczego wydaje się taka smutna? Chwycił ją za
podbródek.
– Proszę – szepnęła. – Teraz z nią.
James zrobił dwa kroki do tyłu i ukłonił się przed córką.
– Czy mogę prosić do tańca, panno Flor?
Dziewczynka uśmiechnęła się nieśmiało i dygnęła.
– Tak, papo.
Podniósł ją na ręce i zaczął wirować po tarasie. Tego wieczoru jego córka była
przepełniona światłem, życiem i śmiechem. Uświadomił sobie, że nieczęsto widuje ją
rozradowaną. Jej śmiech brzmiał cudownie.
Zerknął ponad głową Flor i dojrzał wzrok Dorothei. Uśmiechnęła się, ale czy w jej oczach
dostrzegł połyskujące łzy?
– Tańczy pani wprost bosko, panno Flor – powiedział śmiertelnie poważnym tonem.
Córeczka objęła go mocniej za szyję.
– Dziękuję z całego serca, Wasza Książęca Mość – odpowiedziała, starając się
zachowywać jak dama z socjety.
Z salonu doleciał narastający pomruk głosów.
– Gdzie podział się książę?! – rozległo się donośne pytanie markizy.
James postawił Flor na posadzce.
– Czas do łóżka – odezwała się Dorothea. Pocałowała dziewczynkę w policzek. –
Pamiętasz, co ci mówiłam?
Skinęła głową.
– Muszę wracać – zwróciła się Dorothea do księcia.
James zaniósł Flor do jej pokojów i położył ją do łóżka. Gdy zwinęła się w kłębek
i natychmiast głęboko zasnęła, bolesna świadomość przeszyła go z całą mocą jak szpada wbita
w pierś.
Będzie tęsknił za swoją nieustraszoną małą Flor. Okrutnie.
Aby to dostrzec, musiał na swojej drodze spotkać równie krnąbrną kobietę
o szaroniebieskich oczach świecących w blasku księżyca mocniej niż brylanty.
Rozdział 18

Manon odpięła obciągnięte aksamitem guziki i zdjęła z Charlene biżuterię.


Charlene już nigdy nie założy brylantów, nie będzie się ubierać w luksusowe stroje,
będące przyrodzonym prawem Dorothei. Z myślą o nocy poślubnej Dorothea przyszykuje pościel
z wybornego płótna, a Charlene wróci do świata zgrzebnej wełny i flanelowych koszul nocnych.
I zaśnie sama w wąskim łóżku.
Gdy myślała teraz o przyrodniej siostrze, obywała się bez takich słów jak „dama” lub
„lady”. Czy wcielanie się w nią nie uprawniało do większej zażyłości? Jakkolwiek było to
niemądre, zaczynała się przywiązywać do Dorothei. Czuła się, jakby przygotowywała dla niej
wspaniały prezent.
„Proszę, weź sobie tego księcia. Bądź dla niego idealną żoną, bądź idealną księżną. Bądź
dobrą matką dla Flor”.
Do pokoju wpłynęła dystyngowanym krokiem hrabina, wciąż ubrana w czarny jedwab
i perły.
– No więc, panno Beckett? – odezwała się. – Byłaś nieobecna przez pewien czas.
Podobnie książę. Co się wydarzyło?
– Tańczyliśmy walca na tarasie w poświacie księżyca.
– I?
– Pocałował mnie.
Właściwie tym razem jej nie pocałował. Zachował przezorność. Był zamyślony. Ale
chciał ją pocałować. W dodatku pocałował ją wcześniej – dwa razy.
– Wybornie. – Hrabina skinęła ręką na Manon. – Teraz czas na coup de grâce. Biegnij po
peniuar od madame Hélène.
Pokojówka dygnęła i pośpieszyła do ubieralni.
– Pójdziesz do niego dziś w nocy – zwróciła się hrabina do Charlene. – Dzięki rzetelnym
informacjom znamy położenie jego sypialni. Blanchard cię tam zaprowadzi pod osłoną
ciemności. Damy ci trochę czasu, a potem ja się pojawię.
Charlene pokręciła głową.
– Księcia nie będzie w sypialni – odparła.
– Skąd ci o tym wiadomo?
– Proszę się nie martwić. Wiem, gdzie będzie.
Hrabina zmrużyła oczy.
– Gdzie? – spytała.
– W kuchni.
– W kuchni? A cóż on miałby robić w kuchni?
– Ma trudności z zasypianiem. I dlatego przyrządza sobie kakao. Tak… mówiła mi jego
kucharka.
Hrabina zdjęła wyszywaną złotem chustę i kilkoma wprawnymi ruchami złożyła ją
w mały równy kwadrat.
– Dobrze zatem – odrzekła – spotkamy się w kuchni po upływie odpowiedniego czasu.
Nie muszę ci chyba przypominać, co jest stawką w tej grze?
Charlene spojrzała śmiało w wyrachowane arystokratyczne oczy.
– Nie, jestem doskonale świadoma warunków tego kontraktu – odpowiedziała.
Lady Desmond skinęła nieznacznie głową.
– Pomimo swego nieszczęsnego pochodzenia jesteś całkiem pomysłową dziewczyną
o zadziwiająco silnym kręgosłupie – rzekła.
Charlene skwitowała te słowa uśmiechem.
– Och, dziękuję, jaśnie pani.
Zdawała sobie sprawę, że to największy komplement, jaki kiedykolwiek mogła usłyszeć
z ust hrabiny.
– Liczę na ciebie, panno Beckett. Lady Dorothea też. Nie zawiedź nas.
Hrabina wyszła, szurając po dywanie krajem czarnej spódnicy.
Do środka wmaszerowała Manon, trzymając w rękach przeźroczysty negliż.
– Będziesz w tym nieodparcie uwodzicielska – powiedziała.
Z pietyzmem ułożyła koszulkę na łóżku.
Fałdy kremowej satyny. Cienkie ramiączka i koronkowe wstawki. Czysta pokusa –
najlepsze, co zdołała kupić hrabina.
Manon wyczesała Charlene włosy. Dwadzieścia pociągnięć szczotką. Wszystkie splątania
usunięte. Pięćdziesiąt pociągnięć. Sto. Kaskady pszenicznych kosmyków opadały do talii.
– Książę jest bardzo przystojny i władczy, non? – spytała pokojówka. W jej orzechowych
oczach zabłysły iskierki. – Jesteś pewna, że umiesz nad nim zapanować?
Charlene zagryzła dolną wargę.
– A co, jeśli nie umiem zapanować nad sobą?
Francuzka się uśmiechnęła.
– Może to nawet lepiej – odparła.
Pomogła jej zsunąć halkę i włożyć negliż przez głowę. Ciężka satyna otuliła ciało,
dopasowując się do krągłości z pieszczotliwym szelestem.
Z kieszeni fartuszka Manon wyciągnęła flakonik z rżniętego szkła.
– To perfumy z Paryża – oznajmiła.
Wtarła Charlene kilka kropli w nadgarstki, miejsca za uszami i włosy.
Wanilia, jaśmin i coś ostrzejszego i bardziej ziołowego. Jakby rozmaryn. Bardziej
wyrafinowane niż prosta woń różana panny Dorothei. Zapach, który zostanie na długo w pamięci
mężczyzny.
Charlene uścisnęła pokojówce dłoń.
– Dziękuję – szepnęła.
– Cała przyjemność po mojej stronie. – Manon zgarnęła zrzuconą suknię, halkę
i pantofelki. – Wiesz co? Książę nie ma szans.
Po tych słowach wyszła, zamykając za sobą drzwi.
Charlene przesunęła dłonią po swoich piersiach, po sutkach, które sterczały pod kremową
satyną. I niżej, po brzuchu. A potem między uda, gdzie ledwo wyczuwalnym, ale miarowym
rytmem pulsowało pożądanie.
Czy on jej tam dotknie?
A jeśli tak, to czy ona już na zawsze przestanie być dotychczasową Charlene?
Jej praktyczna szara suknia i znoszone skórzane buty znajdowały się zapewne na dnie
jednego z kufrów. Czekały na nią. Mogłaby się teraz przebrać. I uciec.
Zanim będzie za późno.
Zrobiła krok w kierunku gotowalni.
Satyna zaszeleściła wokół nóg.
Woń jaśminu i wanilii rozsnuła się po włosach.
W uszach rozbrzmiał mrożący krew w żyłach głos Granta.
„Nie opieraj mi się, ślicznotko. Zbyt długo marzyłem o tej chwili”.
Nie będzie igraszką żadnego mężczyzny. Doprowadzi całą sprawę do końca. Zrobi to dla
Lulu. Dla matki. Aby były wolne.
Ale także… dla siebie.
Chciała poczuć na ciele dłonie księcia, w tych samych miejscach, których przed chwilą
dotykała.
Pragnęła go.
Pragnęła go jako Charlene.
Spojrzała na kobietę widoczną w lustrze.
Teraz patrzyły na siebie dwie kobiety.
Jedna wciąż była zamknięta w sobie, nieprzystępna. Podejrzliwa, nieufna, zachowująca
dystans wobec księcia i swojej misji.
Druga niecierpliwa, gotowa grzeszyć.
Charlene chciała iść do Harlanda.
„Śpiesz się – usłyszała podszept swojej rogatej natury. – Uracz się nim do syta. Aby
starczyło ci na całe życie”.
*

Przed drzwiami do kuchni Charlene wciągnęła w płuca znajomy już zapach czekolady
i przypraw.
Książę.
Przystanęła na moment, aby uszczypnąć się w policzki i napuszyć lekko włosy. Powoli
pchnęła ciężkie drewniane drzwi, czując ucisk w żołądku.
Ktoś przygotowywał czekoladę na ogniu. Lecz to nie był książę. Zawiedzioną Charlene
ścisnęło w gardle. O mało nie uciekła, lecz pani Mendoza odwróciła głowę i ją dostrzegła.
– Proszę wejść – powiedziała, kiwając ręką. Zobaczyła zdumienie w oczach dziewczyny
i dodała: – Zobacz, co robię.
Charlene pociągnęła nosem. Czerwone papryczki gotowały się w bulgoczącej miksturze,
wydzielając gęstą pikantną woń. Kichnęła.
Pani Mendoza zachichotała. Twarz miała ogorzałą i pooraną głębokimi zmarszczkami, ale
w przejrzyście orzechowych oczach było światło.
– A może chcesz zanieść księciu trochę czekolady? – spytała, uśmiechając się chytrze.
– Wiesz, gdzie on jest?
Pani Mendoza przestała mieszać w garnku.
– Na dworze. Pracował przy prasie. Razem stworzymy najlepszą pitną czekoladę na
świecie. Ziarno kakaowe od mojej rodziny zostanie rozsławione w całej Anglii.
Wlała napój do dużego kamionkowego kubka, który przykryła i ciasno owinęła
ściereczką. Podała kubek Charlene i tylnymi drzwiami wyprowadziła ją z kuchni na dwór, prosto
w objęcia nocy.
– Pośpiesz się, inaczej wystygnie – powiedziała. – Idź tą ścieżką. Zobaczysz światło.
W oknach budynku, w którym książę wcześniej pocałował Charlene, mrugała poświata.
– Ale ja…
– Idź, idź, idź szybko – przynagliła pani Mendoza, klaszcząc w dłonie. – Rápido, por
favor.
Charlene wolną ręką zebrała mocniej poły szlafroka. Czy naprawdę ma iść przez te błonia
i zakłócić księciu spokój? A hrabina? Przecież nie będzie miała pojęcia, gdzie ich szukać.
Misterny plan zaczynał się sypać.
Drzwi zamknęły się za plecami Charlene.
Zadygotała na chłodzie. Ruszyła ścieżką w kierunku światła.
Książęce ogrody i trawniki były utrzymane w nieskazitelnym stanie. Fontanna z białego
marmuru połyskiwała w świetle księżyca, a przystrzyżone żywopłoty rzucały długie cienie.
Żadna dzika paproć nie śmiała zaburzyć listowiem idealnych prostokątnych kształtów.
Przy ścieżce ciągnęły się rabaty czerwonych róż. Charlene bardziej nawykła do widoku
ściętych kwiatów powiązanych w pęczki na straganach w Covent Garden. Tutejsze były
zakorzenione w ziemi i szeptały do siebie po nocy.
A gdy słońce je ogrzeje i deszcz pokropi, otworzą pąki. Ukażą płatki, jeden po drugim.
Obnażą się przed słońcem, oferując światu całe swoje piękno. Barwę, kształt, woń.
Życie dziewcząt z Różowego Puchu przypominało żywot kwiatów na londyńskim targu –
zbyt wcześnie zerwane dla cudzej przyjemności, zmuszone, aby się otworzyć. Jakże ciasny
i ograniczony był ich świat. Ogrodzony sczerniałymi od sadzy murami i drzwiami, za którymi
dokonywał się lubieżny handel.
Charlene pragnęła, aby te dziewczyny mogły zapuścić korzenie. Znaleźć oparcie w ziemi.
W jej nowym internacie będzie ogród.
Drzwi do książęcej kryjówki były zamknięte, ale z komina unosiła się smuga dymu.
Charlene zapukała.
Żadnej reakcji.
Nacisnęła klamkę i drzwi się uchyliły.
Książę znajdował się na przeciwległym końcu podłużnego pomieszczenia – wrzucał
bierwiona w ogień huczący na palenisku ograniczonym żelazną kratą. Nie usłyszał nadejścia
Charlene z powodu pracy metalowej aparatury, która syczała i terkotała za jego plecami.
Z osobliwego urządzenia, połączonego miedzianą dyszą z paleniskiem, sterczały kanciaste rurki.
– Przyniosłam księciu kakao!
Wciąż nie dosłyszał w hałasie powodowanym przez maszynerię. Na jednej ze ścian
wisiała kolekcja białej broni – zakrzywione bułaty, prymitywne kamienne noże, ozdobione
klejnotami srebrne sztylety. Podłogę w kącie przykryto czerwonym dywanem ze stosem
poduszek, jak gdyby miejsce to służyło za sypialnię.
– Wasza Książęca Mość! – krzyknęła głośniej Charlene.
Odwrócił się gwałtownie.
Po szyi ściekały mu strużki potu, a biała koszula lepiła się do umięśnionego tułowia.
Wydawało się, że czuje się swojsko w tym otoczeniu, wśród piekielnych płomieni i lamp
naftowych oświetlających jego barczystą postać.
Otarł czoło kawałkiem płótna, ale na policzku pozostała smuga sadzy, która nadawała mu
demoniczny wygląd.
Był bardziej diabłem niż księciem.
Charlene przełknęła ślinę.
„Bez paniki. Nie ma powodu do niepokoju. Rzeka jest płytka”.
Powtarzając w głowie słowa, które wypowiedział po wywrotce łodzi na Wey, wkroczyła
do przybytku diabła.
*

James otarł pot z czoła.


Nieustannie myślał o Dorothei i oto proszę, zjawiła się, ubrana tylko w szlafrok
i satynowy negliż w różowym kolorze, a rozpuszczone włosy tworzyły złotą aureolę dokoła
głowy.
Jego myśli stały się ciałem.
Wysunęła rękę z kubkiem.
– Przyniosłam czekoladę.
Najpierw pochuchał, potem łyknął gorącego napoju. Ostra papryka uszczypnęła go
w wargi, lecz odczucie pikantności szybko ustąpiło smakowi czekolady hojnie zmieszanej
z mlekiem i cukrem.
– Josefa cię przysyła? – spytał.
– Tak.
W nikłym świetle jej oczy były dwoma jeziorami nieprzeniknionego mroku.
– Ona cię lubi – powiedział.
Nie ona jedna. On sam też ją lubił. O wiele za bardzo. Nie było sensu zaprzeczać.
Zerknęła na prasę.
– Co to?
Rozedrgana aparatura wciąż terkotała.
Znów upił czekolady.
– Prasa parowa do miażdżenia kakao. Wykorzystuje się tę samą zasadę co w przypadku
silnika parowego, który widziałaś w manufakturze. Tylko w mniejszej skali, rzecz jasna.
– Książę sam to zrobił?
– Z pomocą Van Veena. Ale wciąż jest niedoskonała. Nie ma odpowiedniego ciśnienia.
Powinna wytwarzać skruszone kakao, wyciskając cały tłuszcz.
James wskazał palcem na wąskie strużki bursztynowej mazi, które spływały do
zbiorników po obu stronach wysokiej machiny wyposażonej w połączone czasze wytwarzające
odpowiednie ciśnienie do kruszenia surowca.
– Van Veen twierdzi, że jeśli uda się wycisnąć tłuszcz, kakao, które otrzymamy, da się
łatwo sproszkować, a więc także potem rozpuścić. Zarazem nie będzie szybko jełczeć.
Bursztynowa maź szybko stygła do postaci żółtawej woskowatej substancji. Książę
zanurzył palec w zbiorniku.
– To tłuszcz, zwany masłem kakaowym, bo stygnie w temperaturze pokojowej do stanu
stałego, lecz rozpuszcza się w kontakcie ze skórą. – Roztarł odrobinę w palcach. – Sam w sobie
również pożyteczny. Naturalny nawilżacz, który stosują kobiety, aby zyskać młodzieńczy
wygląd.
– Naprawdę? Mogę spróbować?
„Litości!” To niewinne pytanie napełniło jego umysł zdrożnymi obrazami.
Dorothea. Naga. Wilgotna od masła kakaowego i własnego pożądania. Z jękiem
wypowiadająca jego imię.
Do tej pory opierał się resztkami sił, lecz gdy piękna kobieta – ta konkretna obłędnie
piękna i niesłychanie bystra kobieta – wtargnęła do jego świątyni, serwując czekoladę i prosząc,
aby natarł ją masłem kakaowym, to… Efekt mógł być tylko jeden.
Nie zamierzał dłużej walczyć.
James powiódł kłykciami po jej policzku i szyi, a potem w dół dekoltu.
Kłęby dymu w jej niebieskich oczach.
Cofnęła się o krok i serce mu zamarło.
„Nie odchodź”.
Zastygła, patrząc mu głęboko w oczy. Powoli rozsupłała szarfę spinającą szlafrok.
Okrycie zsunęło się na podłogę, odsłaniając obszytą koronkami satynową haleczkę
obmyśloną po to, aby zawładnąć sercem mężczyzny i rzucić go na kolana.
Ciemnozłote loki rozsypały się na cienkich ramiączkach i nagich obojczykach.
Zaproszenie do raju w objęciach kobiety.
Niech to wszyscy diabli, jakże jej pragnął.
Jej umysłu. Ciepła. Odwagi.
Bujnych piersi stworzonych dla jego dłoni.
Objęła go za szyję i przytuliła się, wydając gardłowy jęk, który pozbawił go resztek
opanowania. Ujął jej piersi i zaczął muskać palcami sutki, aż stwardniały.
Jej zapach wypełnił mu nozdrza – kwietna woń z nutą ziół, która doprowadzała go do
szaleństwa.
Gorące opary w powietrzu. Wilgotne usta, splecione języki naśladujące ruch metalowych
tłoków w gorączce pracy.
Nagle rozległ się przeszywający świst i tuż obok buchnął kłąb pary.
„Zapomniałeś o prasie”.
Wyrwał się z jej objęć.
Musiał działać szybko, żeby nie dopuścić do eksplozji.
Rozdział 19

Książę doskoczył do aparatury, zrywając po drodze koszulę z ciała i owijając nią dłonie,
aby nie poparzyć sobie palców przy odkręcaniu zaworów. Wypuścił szybko nadmiar pary.
Charlene nie wiedziała, jak mu pomóc. Chwyciła książkę ze stołu i zaczęła wachlować
syczące urządzenia.
Gdy wreszcie zapadła cisza, zdyszany książę oparł się o stół.
– Niewiele brakowało – mruknął. – Lecz już nie ma niebezpieczeństwa. Ustabilizowałem
sytuację.
„Nie ma niebezpieczeństwa”. Na pewno? Charlene o mało nie zaniosła się głośnym
śmiechem.
Być może prasa parowa nie stanowiła już zagrożenia, ale książę był uosobieniem
największego ryzyka. Wilgotne włosy opadające kędziorami na szyję. Strużki skroplonej pary na
jego nagim torsie, ściekające po płaskim brzuchu i niknące w portkach opinających umięśnione
nogi.
Dostrzegł jej spojrzenie i leniwy uśmiech zaigrał w kącikach jego ust. Spąsowiała.
Satynowy negliż lepił się do ciała, a pulsowanie między udami narastało coraz boleśniej.
– Podejdź tutaj – odezwał się, klepiąc blat stołu.
Patrzył roziskrzonymi oczami. Powietrze było gęste od kłębów pary, zapachu czekolady
i narastających emocji.
Charlene się zawahała. Poczuła ciężar w żołądku. Jeśli teraz podejdzie, nie będzie
odwrotu. Być może hrabina w ogóle ich nie znajdzie. Charlene chciała wierzyć, że książę jest
człowiekiem honoru i oświadczy się jej, jeśli… jeśli ona pójdzie za głosem swojej
nieposkromionej natury.
Och, jakże pragnęła mu się oddać.
„Dziś w nocy jest twój. Uracz się nim do syta. Nie myśl o jutrze”.
Przesunęła wilgotnymi dłońmi po wybornej satynie, zachwycona tym, że pociemniały mu
oczy, gdy śledził spojrzeniem ruchy jej rąk.
Pożądał jej, to nie ulegało wątpliwości, lecz w jego wzroku zobaczyła także szacunek.
Postrzegał ją jako obietnicę wspaniałych przeżyć, a nie jako kwiat, który należy zerwać dla
chwilowej przyjemności kogoś, kto oferuje największą zapłatę.
Postrzegał ją jako żywą, oddychającą różę.
Lub raczej postrzegał tak Dorotheę.
Jako istotę, którą należy hołubić, tulić, otaczać troską.
Ona, róża, pragnęła być przy nim, jakby był słońcem i deszczem. Pragnęła się przed nim
otworzyć.
– Chodź tutaj – warknął.
Uśmiechnęła się figlarnie. Z każdym kolejnym krokiem jej niesforna natura zyskiwała
coraz większą przewagę. Charlene stanęła tuż przed księciem.
– Odwróć się – rozkazał.
Podczas ostatniej lekcji samoobrony Kyuzo zawiązał jej oczy i zaatakował ją od tyłu.
Miała wyostrzone zmysły i zareagowała instynktownie, uderzając go błyskawicznie łokciem
w brzuch. Nauczyła się wyczuwać to, co nadchodziło niespodziewanie. Teraz siłą woli zmusiła
się, aby zaufać księciu. Uwierzyć, że jej nie skrzywdzi.
Uważał ją za niewinną pannę na wydaniu. Musiał więc postępować z honorem, poprosić
ją o rękę, zanim sprawy całkowicie wymkną się spod kontroli.
Odwróciła się, ukazując mu plecy.
Wcisnął dłoń pod cienkie ramiączko. Następnie dotknął obojczyka i zsunął z niej
haleczkę o kilka cali, obnażając kark i łopatki.
Kątem oka dostrzegła, że wyciągnął ramię, zanurzył palce w zbiorniku i wygarnął trochę
masła.
Spięła się cała, gdy roztarł odrobinę mazi na jej karku.
– Nie ma powodu do zdenerwowania – szepnął.
Rozluźniła ramiona, a on powolnymi kolistymi ruchami zaczął masować jej plecy.
– O tak – mruknął – odpręż się.
Poczuła dotyk stwardniałej skóry na opuszkach jego palców. W końcu te dłonie grały na
gitarze. Rąbały drewno. Trudniły się pracą. I wiedziały, jak sprawiać rozkosz kobiecie.
Napięcie w barkach powoli ustępowało. Wtarł masło i dalej masował, dopóki Charlene
nie ogarnęło całkowite rozluźnienie.
Wzięła głęboki wdech, wsłuchując się w ciche potrzaskiwanie swoich kości pod skórą.
Nigdy dotąd nie była aż tak świadoma swojego ciała. Docisnął palcem wrażliwe miejsce i wtedy
odskoczyła.
– Nic, nic… – szepnął uspokajająco.
Ugniatał ją, formował jak nowe tworzywo, usuwając wszelkie wahania i wątpliwości.
Odgarnął jej włosy z karku i nachylił się bliżej. Ustami odnalazł jej szyję, policzek, płatek ucha.
Zsunął z niej niżej koszulkę. Opadła fałdami na biodra, odsłaniając całe plecy.
„Jestem naga do pasa”.
Obróciła się gwałtownie. Za późno.
– Co to? – spytał, dotykając palcem miejsca pod lewą łopatką.
Miejsca, w którym Grant próbował naznaczyć ją swoim piętnem.
Zapomniała o zamaskowaniu tatuażu.
Oto dlaczego nigdy nie powinna tracić panowania nad sobą. Miała zbyt wiele sekretów,
których musiała strzec. Gdy książę wreszcie zobaczy swoją narzeczoną bez odzienia, zrozumie,
że wcześniej miał do czynienia z fałszywą Dorotheą. W ostatecznym rozrachunku to nie będzie
miało większego znaczenia, bo przecież chciał mieć damę z socjety za żonę, a słodka, kobieca
Dorothea idealnie nadawała się do tej roli.
Zerknęła przez ramię, udając zdezorientowanie.
– Co? Ach, to. Hm, zakład, który przegrałam.
– Niezły to musiał być zakład. Widziałem coś takiego tylko u marynarzy. Osobliwe, że
młoda dama taka jak ty ma coś takiego. – Znów przesunął palcem po małych kanciastych
znakach. – Co to znaczy?
„Wojowniczka”.
Kyuzo miał wiele podobnych tatuaży po wielu latach spędzonych na morzu. Powtarzał, że
to wyraz jego wolności, niezłomnej woli, aby przetrwać i wyrwać się z kajdan.
Gdy Charlene obroniła się przed napaścią Granta, poprosiła Kyuzo, aby zrobił jej
podobny tatuaż, który symbolizowałby jej postanowienie, że nigdy nie stanie się własnością
żadnego arystokraty. Wyjałowił igłę w płomieniu świecy, zanurzył ją w atramencie i zaczął
nakłuwać skórę. Owszem, bolało, ale jej życiowe postanowienie zyskało teraz niezatarty wyraz.
Gdy Grant wróci, Charlene będzie gotowa. Nigdy nie stanie się jego zabawką. Nigdy nie
sprzeda swojego ciała, aby zaspokoić męskie żądze. Była wojowniczką. Silną
i bezkompromisową.
Tyle że w tej właśnie chwili okazała słabość. Odtrąciła więc dłoń księcia i zsunęła włosy
na plecy.
– Podobno to znaczy „motyl” – skłamała, usiłując przybrać beztroski, nonszalancki ton.
Tak wiele łgarstw. Gromadziły się jak sadza w kominie. Nigdy się z nich nie oczyści.
Znów zgarnął na bok jej włosy i przesunął językiem po tatuażu. O mało się nie rozpłynęła
w reakcji na delikatny dotyk.
– Ejże, motylu, jakie jeszcze skrywasz sekrety? – Przytulił się do jej karku. – Hm?
„Nie pytaj”.
Nie chciał, aby się odwróciła. Jedną ręką silnie obejmował ją w talii, drugą
rozsmarowywał masło kakaowe po obojczyku. Przesunął dłoń niżej. Obrysował palcem kształt
piersi i wtarł trochę masła w sutek.
Jak mogłaby zachować bierność w tej sytuacji? Wyprężyła się pod jego dłonią, a z jej ust
wydobył się jęk. Pociągnął ją delikatnie za sutek, a wtedy pulsowanie między udami
przyśpieszyło jak szalone.
Palce wędrowały coraz śmielej pod satyną, najpierw po brzuchu, potem po udach, krążąc
niebezpiecznie dokoła źródła wszelkiej rozkoszy.
– Jesteś wspaniała – szepnął jej do ucha. – Konałem z pragnienia, by cię dotykać.
Oparł się na stole i przywarł do niej od tyłu. Na pośladkach poczuła jego pożądanie.
Przykleiła się plecami do jego umięśnionej klatki piersiowej, kładąc mu głowę na ramieniu.
Stęknęła, bo dotknął szczeliny między jej nogami.
– Otwórz się dla mnie – mruknął.
Serce galopowało.
– Dorotheo, nie bój się.
Nawet niewłaściwe imię na jego wargach nie mogło zagłuszyć rozkoszy. Żądza była zbyt
silna.
Świat zniknął, został tylko palec, którym książę muskał jej sekretne miejsce. Uniosła się
lekko. Nagrodził ją delikatnym naciskiem, od którego zadygotała na całym ciele.
– Och – szepnęła.
Znów ją wynagrodził, tym razem głaszcząc raz po raz, ustanawiając rytm.
Nagle przerwał. Droczył się.
„Nie, nie”.
– Proszę, jeszcze – jęknęła.
– Wypowiedz moje imię.
– Proszę, mości książę.
– Na imię mam James – mruknął.
– Proszę cię, James.
Jego chrapliwy oddech muskał jej ucho, a usta uszczypnęły szyję.
– Bardzo dobrze – pochwalił.
Teraz pieścił jej środek mocno i szybko.
Niepohamowana jęczała głośno, napierając na jego dłoń.
– O tak – szepnął – świetnie.
Idealne tempo i nacisk. Teraz szybciej. Bez wahania, naprawdę.
Drugą rękę zdjął z jej talii i przesunął do podbródka. Przekręcił jej głowę do tyłu, a gdy
złączyli się językami, wsunął palec do jej wnętrza.
Najpierw jeden, jakby to był rekonesans zwiadowcy. Potem dwa, trzy. Ujarzmiona,
zniewolona przez palce i język. I przez jego twardą męskość między swoimi nogami.
Teraz na zmianę dotykał palcami źródła rozkoszy i wsuwał je do środka, coraz głębiej.
Napięła mięśnie brzucha, gnała bez opamiętania ku przepaści, która znajdowała się na
wyciągnięcie ręki.
Zaledwie kilka ruchów dalej.
Wysunął język z jej ust.
– Jesteś taka mokra – szepnął.
Gdyby teraz przerwał, jej krnąbrna natura błagałaby bezwstydnie o więcej.
O tak, dociskał mocniej. Już za chwilę. Otworzyła usta, ale nie wydobył się z nich żaden
dźwięk. Modliła się bez słów.
– Nie bój się, nie przestanę – mruknął.
W jego głosie złowiła nutę rozbawienia. Nie szkodzi, było jej wszystko jedno. Pragnęła
tylko, aby te zręczne palce nadal się poruszały, szybciej, mocniej, napełniając ją rozkoszą.
– Dojdź dla mnie – ponaglił. – Muszę usłyszeć, że dochodzisz.
Grał na jej ciele jak na gitarze, dobywając tony z jej duszy. Gdy mięśnie jej brzucha
zaczęły się kurczyć, zagrał szybciej, doskonale wiedząc, czego ona potrzebuje.
– Teraz – powiedział.
Ten rozkaz wykatapultował ją w przestrzeń.
– James, o tak…
Oszalałe pulsowanie między nogami ustąpiło przemożnej fali rozkoszy, która rozlała się
po całym ciele, przynosząc najgłębszą możliwą ulgę.
Objął ją i odwrócił, aż przylgnęła do niego, wtulając twarz w obojczyk. Och, gdybyż
mogła być Dorotheą jeszcze przez kilka miesięcy, mieć go dla siebie, dowiedzieć się, jakie
książki lubi czytać. Nakłonić go, by otoczył Flor lepszą opieką, przyznał się do ojcowskiej
miłości. W tym mężczyźnie było mnóstwo bólu, poczucie straty tak wielkie, aż miała wrażenie,
że udręka przeszywa jej własne serce.
Chciała go objąć i już nigdy nie wypuścić z ramion.
*

James słuchał jej spowalniającego oddechu, rozkoszując się drżeniem, które wciąż targało
jej ciałem.
Gdy szczytowała, naprężając się pod jego dłońmi i wykrzykując jego imię w serii
zdławionych stęknięć, dokonała się w nim zmiana. Teraz, kiedy obejmował ją w półmroku,
prysnęła potrzeba, aby samemu również znaleźć uwolnienie.
Wystarczyło mu, że trzyma ją w ramionach, głaszcze po głowie.
Czuł się obnażony. Jakby przedarła się przez jego skórę i wytatuowała mu serce. Miał
pewność, że byłaby dobrą matką dla Flor. Cierpliwą i troskliwą.
Być może nie okaże się idealną księżną o nieskazitelnym charakterze. Być może nie jest
nawet najwłaściwszą kandydatką na żonę. Związek z nią nie byłby beznamiętnym kontraktem.
Ale renoma jej rodu stanowiłaby zadośćuczynienie za wszelkie niestosowne zachowania.
Była ogniem, lecz po płomieniach zawsze zostaje popiół. Przecież ten żar między nimi
w końcu wystygnie. A jeśli nie, to James znajdzie się po drugiej stronie oceanu, daleko od pokus.
Przynajmniej tak sobie próbował wmówić.
Przytuliła się mocniej do jego klatki piersiowej i natychmiast stwardniał w reakcji na jej
krągłości. Jakże łatwo byłoby teraz przesunąć jej biodra i wedrzeć się w nią.
Nie zrobi tego. Ona jest młodą, ufną panną. Nie miałaby świadomości, że to jej zguba
napiera na jej brzuch, narasta za każdym razem, gdy jej jędrne piersi ocierają się o jego tors.
Czy to zbrodnia, że zsunął z niej negliż? Nie weźmie jej.
Nie dziś.
Sięgnął w dół i rozpiął sobie spodnie. Chwycił siebie w dłoń. Odwrócił ją, aż dotknęła
pupą jego twardego członka.
Wsparty na solidnym stole położył dłonie na jej biodrach. Wsunął się między uda śliskie
od masła, pod samo łono. Masło i jej własna wilgoć naoliwiły go, więc mógł się łatwo ocierać
o jej uda, nie wchodząc w nią.
– Och – szepnęła – jak mi dobrze.
Zaczęła się kołysać instynktownie.
Uśmiechnął się do jej potarganych loków, rozmyślając o czekających ich miesiącach,
o tym, jak będą razem odkrywać rozmaite sposoby przeżywania rozkoszy. O tym wszystkim,
czego ją nauczy.
Chwycił ją mocniej za biodra i przyśpieszył. Jej mokre krocze otulało go, a ocieranie się
o gorące uda szybko przywiodło go nad krawędź. Lecz nie miał dość. Pragnął w nią wejść.
Aby ją posiąść.
Wystarczy wsunąć się odrobinę wyżej.
Nie, nie wolno!
Ale przecież za parę tygodni ona i tak zostanie jego żoną.
Zastygł.
– Dorotheo – wyszeptał. – Nie chciałem do tego doprowadzić. Nie dziś, ale…
Nie zdążył dokończyć, bo drzwi otworzyły się z hukiem i w progu stanęła hrabina
Desmond, a jej jasne oczy zapłonęły świętym oburzeniem.
– Co to ma znaczyć?! – krzyknęła. Jej głos odbił się echem po całym pomieszczeniu.
James odsunął Dorotheę i podał jej szlafrok z podłogi. Nasunęła wyżej negliż i okryła się
szlafrokiem, wiążąc go na brzuchu. On błyskawicznie zrobił porządek ze spodniami.
Skąd hrabina wiedziała, gdzie ich szukać?
W uszach Jamesa rozbrzmiał głos Daltona: „Lepiej zawrzyj wieczorem rygle w sypialni,
inaczej jedna z tych niewinnych panien zacznie szturmować twoje łoże”.
Zadrżał. Teraz, gdy nie trzymał Dorothei w ramionach, w pokoju zrobiło się zimno.
Należało dorzucić drew do ognia. Znaleźć nową koszulę. Nie zobaczywszy żadnego okrycia
w zasięgu ręki, wyprostował się śmiało półnagi.
– Lady Desmond – powitał ją.
Hrabina ruszyła sztywno w jego kierunku.
– Harland – odparła, pomijając należny mu tytuł.
Dorothea uporczywie patrzyła w bok. Na jej ocienionej twarzy odmalowało się poczucie
winy. A więc wiedziała, że jej matka się zjawi. Całe to zdarzenie zostało zaplanowane.
Wpadł w pułapkę.
Po jego ciele rozlał się przenikliwy chłód, skuwający lodem jego emocje, aż przestał czuć
cokolwiek, patrząc na dziewczynę.
– Czekam na wyjaśnienia – syknęła hrabina.
– Być może wpierw należałoby spytać córkę, dlaczego przyszła tutaj ubrana jedynie
w skrawek satyny z koronką, obficie do tego wypachniona perfumami – odparł.
Hrabina chwyciła Dorotheę za ściągnięte ramiona.
– To niewinne dziewczę – rzekła. – Nie zdaje sobie sprawy, na co może się narazić,
wałęsając się w negliżu po nocy.
James był wcześniej o krok od oświadczenia się, lecz bycie postawionym pod ścianą
w tak perfidny sposób rozwścieczyło go niepomiernie. Odwrócił się do Dorothei.
– Naprawdę musiałaś się uciec do podstępu? – spytał.
Nie odpowiedziała, nie zaprzeczyła. Wciąż unikała jego wzroku.
– Jak śmiesz?! – wybuchła gniewem hrabina, nie chcąc utracić inicjatywy. – Jest
zbrukana, skompromitowana. Jej łóżko zastałam puste i musiałam szukać jej po całym dworze.
Spełnił się najgorszy koszmar każdej matki.
– Wygrałyście – powiedział zrezygnowany James.
Hrabina wbiła w niego lodowate spojrzenie.
– Co to ma niby znaczyć?
– Wygrałyście. Pojmę pannę Dorotheę za żonę. W ciągu roku spodziewam się mieć
potomka. – Machnął ręką w kierunku drzwi. – A teraz odejdźcie.
Dorothea wyciągnęła ku niemu dłoń. Zobaczył łzy w jej oczach i poczuł lekką ulgę
w ściśniętym sercu. Chwilę później, jakby wyregulowano zawór w silniku parowym, opuściła
rękę, westchnęła głęboko i spojrzała mu w oczy.
– Przyjmuję pańskie oświadczyny, książę – powiedziała chłodnym tonem.
– Znakomicie. – Skrzyżował ręce na piersi. – Zaślubiny odbędą się za trzy tygodnie,
zgodnie z obyczajem, tutaj, w kościele Świętego Piotra.
Hrabina wybałuszyła oczy.
– Za trzy tygodnie? To za mało czasu, aby urządzić wese…
– W Londynie pozostanę zaledwie przez kilka miesięcy. Muszę wypłynąć, zanim nastanie
pora huraganów. Niech lord Desmond oczekuje w przyszłym tygodniu mojej wizyty w sprawie
warunków.
Hrabina odzyskała zimną krew. Skinęła lekko głową.
– Mój małżonek rad będzie przyjąć księcia – odrzekła.
– Nie wątpię – odparł szyderczym tonem i pożegnał obie damy najmniejszym możliwym
ukłonem.
Dorothea otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, lecz matka chwyciła ją mocno za
ramię.
– Chodźmy, moja droga – ponagliła. – Dość już ekscytacji jak na jeden wieczór.
– Dobranoc, James – szepnęła dziewczyna, gdy matka pociągnęła ją w mrok.
Rozdział 20

Hrabina zdobędzie upragnione trofeum. Jej córka Dorothea zostanie księżną.


Charlene natomiast była tylko brudnym sekretem, który pod osłoną nocy usunięto
z dworu, zanim ktokolwiek poza dziewuchą do wszelkich posług się obudził. Hrabina siedziała
naprzeciwko niej na miękkich jedwabnych poduszkach powozu. Było oczywiste, że nie będzie
rozmowy o tym, co się wydarzyło.
Wkrótce aksamitne zielone wzgórza Surrey miały ustąpić wąskim londyńskim ulicom
pośród domów z szarego kamienia i ich zawartych okiennic. Każdy kolejny obrót kół niósł
Charlene coraz dalej od Jamesa i Flor.
Powtarzała sobie w duchu, że nie dba o to. Próbowała czuć nienawiść do księcia.
Bezskutecznie, bo odsłonił przed nią cudowną grzeszność.
„Naprawdę musiałaś się uciec do podstępu?”
Poczuł wściekłość z powodu jej dwulicowości. Ból ścinał jej serce, gdy teraz o tym
myślała, jakby w pierś wbito jej jedno z tych ostrzy, które wisiały na ścianie.
Czy to zwycięstwo warte jest swej ceny?
Charlene wiedziała, że będzie wciąż zadawać sobie to pytanie, nawet gdy spłaci Grantowi
dług, gdy matka przestanie kasłać, a uszczęśliwiona Lulu znajdzie się w Essex.
Zacisnęła mocno powieki i wyobraziła sobie, jak siostra wdycha świeże wiejskie
powietrze i maluje łąki upstrzone fioletowymi kwiatkami – podobne do tej, na którą James
zaprowadził wszystkie panny po uratowaniu Charlene. Wyłowił ją z rzeki, aby wtrącić w głębsze
odmęty, w zdradliwą topiel pożądania, która usunęła wszelkie zapory wokół serca i wepchnęła ją
w jego ramiona.
Oparła głowę o marszczony kremowy brokat, którym obito ściany powozu. Jej świat
kompletnie się zawalił. Czym jest zło? Czym dobro?
Okazało się, że oddanie komuś kontroli może być przyjemne.
I nie wszyscy książęta to łotry.
Należało znów nadać życiu jakiś porządek. Cała ta sprawa była po prostu sposobem, aby
kupić sobie wolność od Granta i dać Lulu szansę na nowe życie, z dala od zgnilizny domu
uciech. Gdy siostra zapuści korzenie w nowym miejscu, Charlene powinszuje sobie, że zrobiła to,
co należało, aby zabezpieczyć dziewczynce przyszłość.
– Już dojeżdżamy, panno Beckett – odezwała się hrabina. – Oczekuję, że pojutrze
wyjedziesz z siostrą do Essex, zanim książę przybędzie do Londynu na spotkanie z lordem
Desmondem. Odtąd moja rodzina nie może mieć z tobą żadnej styczności.
Charlene chwyciła jedwabny chwost, który dyndał przy jej głowie.
– Wątpię, aby książę obracał się w tych samych kręgach co ja – odparła.
– Nigdy nie wiadomo. Dżentelmeni jego pokroju są częstymi bywalcami domów…
domów takich jak twój. Nie mogę ryzykować.
Taka ewentualność w ogóle nie przyszła Charlene do głowy.
– Oczywiście – odrzekła, dostrajając swój głos do lodowatego tonu hrabiny.
Sytuacja nadspodziewanie się skomplikowała. James był teraz wściekły na Dorotheę za
zastawienie pułapki, a przecież ona nie miała z tym nic wspólnego. Charlene zapragnęła zyskać
sposobność, aby wyjaśnić wszystko swojej przyrodniej siostrze.
Nie, nie wszystko. Pominęłaby te chwile, kiedy pozwoliła swemu sercu dojść do głosu.
Chciała natomiast opowiedzieć jej o Flor i robotnicach w książęcej manufakturze.
Objęła się mocno rękami.
– Po przybyciu do Londynu muszę pomówić z panną Dorotheą – powiedziała.
Hrabina energicznie pokręciła głową.
– To wykluczone.
– Mam jej wiele do przekazania.
W niebieskich oczach lady Desmond był lód.
– Nie mogę pozwolić, abyś zadawała się z moją córką – odparła, jakby na myśl o tym
dostawała ciarek na plecach.
Boleśnie zraniona Charlene wypuściła gwałtownie powietrze z płuc, aż wydęła się jej
woalka.
– Pojmuję. Nadawałam się do wypełnienia tej misji, nadawałam się do podszywania pod
pani córkę, ale nie wolno mi zamienić z nią ani jednego słowa.
– Panno Beckett, postaraj się spojrzeć na sprawę z mego punktu widzenia. Niestety wieść
o zlocie panien u księcia rozniosła się szeroko i podobno we wszystkich klubach stawiano
zakłady, jaki będzie tego wynik. – Hrabina się wzdrygnęła. – Nad wyraz niestosowne, że moja
córka stała się przedmiotem tak niewybrednych spekulacji.
– Muszę z nią pomówić, tylko przez chwilę.
– W żadnym razie. Wszystko, co chciałabyś jej przekazać, jest nieistotne. Twoja rola
skończona.
– A jeśli on się zorientuje, że w grę wchodzą dwie kobiety? – spytała Charlene. – Tak
będzie, jeśli jej nie przygotuję.
– Coś powiedziała?
Charlene podniosła woalkę i zahaczyła ją o czepek.
– Powiedziałam, że książę może się rozeznać, że panna Dorothea i ja to dwie różne
osoby. Nie wzięła pani tego pod uwagę?
– Spodziewam się, że jeśli dostrzeże jakąkolwiek różnicę, to na korzyść mojej córki. –
Lady Desmond wykrzywiła usta. – W końcu dostanie dystyngowaną damę, jakiej zawsze
pragnął. Nieskończenie bardziej odpowiednią dla jego zamysłów.
– Nie wątpię, że ma pani słuszność – odpowiedziała Charlene, nie potrafiąc zapanować
nad tonem pełnym goryczy.
Cierpki smak zalał jej usta, jakby napiła się leczniczych ziółek. Czy da się go wypłukać?
– Jeśli książę w ogóle dostrzeże jakieś zmiany, uzna to za naturalne – ciągnęła hrabina. –
Ludzie zmieniają się z dnia na dzień. Oddalają się… skrywają sekrety. Sprawiają zawód innym. –
Charlene odgadła, kogo ma na myśli. – Książę niedługo wypływa do Indii Zachodnich. Odjedzie,
a Dorothea zostanie w Londynie. Będzie księżną, zyska wszelkie należne jej przywileje
i rewerencję.
W oczach hrabiny było to idealne małżeństwo – mąż skryje swą niewierność za oceanem,
zamiast się z nią obnosić.
– Teraz już nikt nie będzie się śmiał z mojej córki. – Przecięła dłonią powietrze jak
nożem. – Nikt nie będzie mówił, że podpiera ściany na balach. Być może to prostak, ale jednak
książę! Wszyscy będą musieli przyklękać przed Dorotheą i składać jej pokłony. Odtąd będzie
słychać tylko: „Czy Wasza Książęca Mość zaszczyci nasz bal swoją obecnością?”.
– Nie wątpię, że ma pani rację – powtórzyła Charlene bezbarwnym głosem.
Zsunęła woalkę na twarz i wcisnęła się głębiej w poduszki. Próby przekonania hrabiny
nie miały sensu. Arystokratka nigdy nie zrozumie, dlaczego spotkanie z Dorotheą jest tak
niezwykle ważne dla Charlene. Pragnienia nieślubnych dzieci nikogo nie obchodziły.
Skoro nie może przekazać przyrodniej siostrze, o czym rozmawiała z księciem, ten
nieszczęśnik poślubi kompletnie obcą kobietę, która nie będzie miała pojęcia o kruchej psychice
Flor, spragnionej ciepła i uwagi.
Poczucie winy zakradło się do serca Charlene, gdy jej oczom ukazały się znajome ulice
i powróciła nawykowa czujność, wyostrzając jej zmysły, jakby gotowała się do decydującego
starcia. Nie wiedziała, jak Grant zareaguje na spłatę pożyczki. Czy będzie próbował zniewolić ją
innym sposobem? Lulu przynajmniej znajdzie się z dala od niebezpieczeństw, gdy w końcu
wyjedzie z Londynu na wieś.
Powóz zatrzymał się gwałtownie, aż jęknęły resory i zarżały konie. Charlene zorientowała
się, że dojechali na Henrietta Street. Po drugiej stronie placu Covent Garden znajdował się jej
dom.
Hrabina rzuciła z ukosa spojrzenie w kierunku drzwiczek powozu.
– Możesz zatrzymać suknię i płaszcz – powiedziała. – Blanchard spaliła twoje stare
odzienie. Żegnam cię, panno Beckett.
„I nigdy więcej mi się nie naprzykrzaj”, Charlene uzupełniła w myśli lodowate
pożegnanie hrabiny, gdy lokaj pomagał jej zejść ze schodków. Drzwiczki się zatrzasnęły, koła
potoczyły się po bruku.
Na placu wciąż było pustawo. Pozostałości po wieczornych zabawach zatkały rynsztoki.
Butelki po dżinie, afisze teatralne, samotna biała rękawiczka zdeptana ubłoconymi obcasami.
Sprzedawcy otwierali stragany pełne jarzyn i owoców. Gdy Charlene ruszyła w stronę
domu, handlarz ptaków uchylił na powitanie kapelusza z szerokim rondem i uśmiechnął się,
odsłaniając rząd zepsutych zębów.
– Ejże, panienko, zerknij no na moje szczygiełki – odezwał się, wskazując klatkę. – Jak
szczygieł nie pasuje, to może skowronek?
Charlene spowolniła kroku, za to w jej głowie galopowały myśli. Spojrzała na klatkę.
Na drabinkach przysiadły szczygły o czerwonych czółkach i aksamitnych białych brzuszkach.
Kiwały nieustannie główkami, wszystkie w ciągłym ruchu, z wyjątkiem jednego małego ptaszka,
który kulił się w rogu klatki.
Charlene przyjęła zlecenie od hrabiny, bo chciała ratować Lulu. Teraz odmieni jej życie.
– Szczygieł u mnie za szylinga od sztuki, do tego trzy pensy za klatkę – powiedział
handlarz, podchodząc i spoglądając na Charlene z nadzieją.
– Dlaczego one dziobią tego małego? – spytała, patrząc, jak jeden z ptaków sfruwa
i atakuje drżącą kruszynę w rogu klatki.
– Skąd mi to wiedzieć? – odparł mężczyzna, wzruszając ramionami.
Większy ptak rozpoczął trele: „Tirli-tirli-tirli!”.
– Prawdziwy z niego śpiewak – zachwalał handlarz.
Jeszcze wczoraj zapewne fruwały swobodnie po łące, a dziś tłuką skrzydłami o pręty
drewnianej klatki wystawione na sprzedaż dla czyjejś uciechy.
– Biorę wszystkie – powiedziała Charlene pod wpływem impulsu.
– Nie będzie panienka żałować.
Schował do kieszeni zaoferowane pieniądze i podał jej klatkę pełną szczygłów. Zrobiła
kilka kroków, następnie postawiła klatkę na stosie skrzynek i odsunęła rygielek.
– Co też panienka wyrabia?! – krzyknął za jej plecami zdumiony handlarz.
Wsunęła rękę do klatki i zagarnęła ptaki w kierunku drzwiczek. Wyrwały się na wolność
jak barwny obłok, świergoląc podczas lotu ku niebu.
Nawet poraniony ptaszek uciekł. Wkrótce przemienił się w drobinkę nad dachami Covent
Garden.
Handlarz zaklął szpetnie, a jego koledzy gruchnęli śmiechem.
Charlene ruszyła szybkim krokiem przez plac, aby także siostrę obdarzyć wolnością.
Dotarła do domu i zatrzymała się na schodach, chcąc ochłonąć. Gdy przekroczy ten próg,
znów stanie się panną Charlene Beckett. Zetrze ze skóry ostatnie ślady zapachu róż, zdejmie
eleganckie muśliny i przestanie marzyć o roziskrzonych zielonych oczach.
Zadośćuczynieniem będzie radość w orzechowych oczach Lulu.
Wzięła głęboki wdech. W domu panowała cisza. Charlene patrzyła, jakby po raz pierwszy
widziała te wnętrza. Stadko różowych tapicerowanych krzeseł w salonie od frontu przypominało
plotkujące kumoszki. Z balustrad na schodach odpadała pozłota. Drewniane stopnie skrzypiały
i pojękiwały pod jej stopami. O tak wczesnej porze wszyscy wciąż spali, nawet Kyuzo.
Z wyjątkiem Lulu.
Siedziała w swoim saloniku. Szczupłą szyjkę pochyliła nad kasetą malarską, która
rozłożona służyła za sztalugę. Charlene patrzyła, jak siostra zanurza cienki pędzel w farbie na
porcelanowej palecie, wybierając jaskrawy błękit, żeby namalować niebo na odwrocie kart do
gry, których używała jako podobrazi dla swoich miniatur, bo nie stać jej było na kość słoniową.
Charlene nie chciała przestraszyć Lulu, bo mogłaby spowodować fałszywy ruch pędzlem.
Bezszelestnie położyła czepek i płaszcz na krześle, urzeczona tym, jak poranne słońce pieści
rudawe włosy siostry, podsycając barwę do mocy karmazynu jesiennych liści.
W jej serce pełne miłości i dumy wstąpiła nadzieja. Po okresie terminowania w Essex
Lulu zyska źródło dochodu dzięki swoim obrazom.
Dziewczynka odłożyła pędzel i odwróciła głowę.
– Charlene! – krzyknęła. Zeskoczyła ze stołka i padła siostrze w ramiona. – Tak długo cię
nie było.
– Ledwie kilka dni. – Charlene roześmiała się i pogłaskała ją po głowie. – Jak się
miewasz, moja kochana? Nad czym pracujesz?
– Maluję portret Wellingtona, tylko oczy mi się nie udają. Nie są dość arystokratyczne.
A przynajmniej nie tak, jak sobie wyobrażam.
– Tak się cieszę, że jesteś bezpieczna.
Charlene wciągnęła znajomą woń farb i ciężki zapach oleju lnianego, którym siostra
czyściła pędzle. Nigdy by sobie nie wybaczyła, gdyby w trakcie jej pobytu u księcia Grant
w jakikolwiek sposób skrzywdził Lulu.
Oczy dziewczynki pociemniały.
– A dlaczego nie miałabym być?
– Tak mi się powiedziało – odparła. Pocałowała ją w czoło i odsunęła się na długość
ramienia. – A teraz zakryj farby i napijmy się herbaty.
Lulu przekrzywiła główkę, wypisz wymaluj jak szczygły więzione w klatce na targu.
– Wyglądasz inaczej – rzekła. Przypatrzyła się uważniej Charlene. – Coś w twoich
oczach… Teraz musiałabym użyć innych barw, aby je namalować. Są w nich tajemnicze cienie.
Jakbyś poznała jakiś sekret.
Charlene chciała się roześmiać, ale głos uwiązł jej w gardle. Zawsze się zastanawiała,
dlaczego Lulu jest tak czuła i wrażliwa na emocje, a ślepa na oczywiste realia życia, pochłonięta
wyłącznie światami wyczarowywanymi w swoich obrazach.
– Nie zmieniłam się – zapewniła. – Nie ma we mnie nic tajemniczego.
– Ale gdzieś była? Mama nie chciała mi nic powiedzieć. Oj, na pewno masz jakiś sekret.
Charlene się uśmiechnęła.
– Przydybałaś mnie, siostrzyczko.
– Wiedziałam. – W oczach Lulu odmalowało się zaintrygowanie. – Znalazłaś sobie
wreszcie odpowiedniego kawalera. To z jego matką widziałam cię tego wieczoru, gdy
odjechałaś? Zapewne wystarczyło, że spojrzał w twoje anielskie niebieskie oczy i na złote loki
i zadurzył się bez pamięci.
Charlene pokręciła głową.
– Zgaduj dalej – odparła.
– A więc nie o przystojnego kawalera chodzi?
– Nie.
– Hm. – Lulu popukała się palcem w usta. – A więc może dobroczyńca? Daleki krewny,
który zapisał ci w spadku fortunę i walący się stary zamek nawiedzany przez duchy? –
Westchnęła, a oczy jej błyszczały. – Powiedz, czy trafiłam.
Charlene zachichotała.
– Czytasz za wiele powieści, moja złota.
Lulu zmarszczyła nosek.
– Poddaję się.
Charlene wzięła ją za rękę.
– Pamiętasz, jak powiedziałam, że chcę, byś wyuczyła się malarstwa?
Siostra wybałuszyła oczy.
– O tak – szepnęła.
Charlene uścisnęła jej dłoń.
– Znalazłam idealne miejsce do tego.
Lulu patrzyła na nią, a na jej twarzy odmalowywało się tysiąc pytań.
– Rzemiosła będzie cię uczyła pani Anna Hendricks – ciągnęła Charlene. – To starsza
artystka, której wzrok się popsuł i która potrzebuje twojej pomocy, aby dokończyć swoje obrazy.
Będziesz mogła się uczyć pod jej przewodnictwem. Być może wesprze cię na początku twojej
drogi.
– To wszystko prawda? – wydukała Lulu.
– Najprawdziwsza prawda. Zabiorę cię do niej, mieszka w Essex. W ładnym kamiennym
domku, ze ślicznym ogrodem. – Hrabina podała wcześniej więcej szczegółów. – Będziesz miała
kość słoniową i najwyborniejsze francuskie pigmenty. Będziesz mogła chodzić na wycieczki po
okolicy. Będzie ci tam bardzo dobrze. Zostanę z tobą przez pierwsze kilka tygodni.
Lulu uścisnęła mocno rękę Charlene.
– Nie do wiary – westchnęła. – Nigdy o czymś takim nie marzyłam… Ale… – Twarz jej
posmutniała. – Mamie się pogorszyło. Teraz kaszle już po całych nocach. Nie mogę jej zostawić.
Charlene ucałowała siostrę w rączkę.
– Nie martw się, skarbie – odparła. – Ja się nią zajmę. Ona też chce, abyś wykorzystała tę
szansę. Będzie z ciebie bardzo dumna.
Lulu wydawała się rozdarta między troską o matkę a radością z nowych perspektyw.
– Naprawdę, Charlene? – spytała niepewnym tonem. – Naprawdę?
– Naprawdę. Wszystko już postanowione.
Dziewczynka uśmiechnęła się promiennie, nie umiejąc dłużej ukryć rozradowania.
Tanecznym krokiem podeszła do kasetki, wzięła pędzel i machnęła nim w kierunku obrazka.
– Słyszałeś, Wasza Książęca Mość? – spytała, zwracając się do nieukończonego portretu
Wellingtona. – Mam zamieszkać w Essex i dopracuję twoją postać na prawdziwej kości
słoniowej, jak na to zasługuje bohater wojenny. – Odwróciła się z powrotem do Charlene. – Czy
w Essex są kwietne łąki? – Odłożyła pędzel do skrzynki. – Czy są niszczejące zamki?
– Jestem pewna, że znajdziesz tam miliardy kwiatów i całe mnóstwo starych zamków.
A teraz chodźmy na dół, umieram z głodu.
Gdy ruszyły do kuchni, Charlene poczuła w sercu beztroskę, jakiej nie doznała od bardzo
dawna. Odtąd Lulu będzie miała bezpieczne i wolne od wstrząsów dzieciństwo, z dala od siarki
i sadzy Londynu. Nigdy nie wejdzie po schodach do Ptaszarni i nie pozna ohydnej prawdy.
– Będziesz potrzebowała eleganckiego odzienia na podróż – powiedziała Charlene,
nalewając herbatę.
Damy malowane przez Lulu zawsze miały jedwabie i klejnoty, ale ona nosiła codziennie
tę samą szarą sukienkę i poplamiony farbami workowaty fartuch malarski.
– Czy pani Hendricks jest bardzo wytworna? Nie uzna mnie za zbyt pospolitą
dziewczynkę?
– Nikt nie mógłby uznać cię za pospolitą dziewczynkę.
Oto był kolejny powód, dlaczego Charlene chciała wysłać siostrę na wieś. Gdyby uroda
Lulu rozkwitła w Londynie, jej rudawe włosy i duże orzechowe oczy zbyt szybko ściągnęłyby
uwagę mężczyzn.
Mężczyzn tak niebezpiecznych jak Grant.
Mocna czarna herbata podziałała pokrzepiająco. Koniec z aromatyczną czekoladą
i nierealnymi marzeniami. Koniec z pocałunkami. Niechaj przepadną uwodzicielskie zielone
oczy.
– Masz rozkojarzoną minę – zauważyła Lulu. – Czegoś mi nie mówisz. To jakaś
tajemnica. Na pewno żaden przystojny konkurent nie zjawi się znienacka i nie porwie cię na
wspaniałym ogierze?
Charlene starała się uspokoić drżącą dłoń, gdy dolewała herbaty.
– Nie bądź niemądra – odrzekła. – Tak się dzieje tylko w baśniach.
W prawdziwym życiu książę żeni się z kobietą z własnych sfer, a młoda służąca do końca
życia wymiata popiół z paleniska.
*

James z całego serca pragnął, aby natrętne mamusie, przymilne córeczki i kufry pełne
piór opuściły jego dom. Pragnął znów być sam. Dlaczego więc cały dwór sprawiał teraz wrażenie
wielkiej pustki?
Zszedł do stajni i osiodłał konia, a po przejażdżce przyrządził sobie kubek kakao, lecz
smakowało gorzko, jakby było przypalone.
Krążył po rozbrzmiewających echem korytarzach, napędzając stracha zaskoczonym
pokojówkom. Dostrzegłszy swoje odbicie w lustrze, zrozumiał w lot, dlaczego wzdrygają się na
jego widok. Nie golił się, więc szczękę porastała ciemna szczecina. Włosy wiły się potargane,
oczy patrzyły dziko, a na sobie wciąż miał pogniecione odzienie z ostatniej nocy.
Najwyraźniej odchodził od zmysłów.
Krążąc po przytłaczających pomieszczeniach rodowego gniazda, myślami nadal tkwił
w tym samym błędnym kole. Skoro Dorothea celowo doprowadziła do kompromitującej sytuacji,
to najpewniej wszystkie inne jej postępki i słowa także były zręcznym fortelem. Może
zwyczajnie udawała i w ogóle jej na nim nie zależało? Ani na Flor, choć wyglądało to zgoła
inaczej. A jeśli jej na nim nie zależało… Dlaczego to tak boli? Czy był na tyle wielkim
arogantem, aby sądzić, że jego wybranka zakocha się w nim bez pamięci, choć sam zamierzał
mieć serce z kamienia?
Zatrzymał się przed drzwiami do Apartamentu Żonkilowego. Pokojówki ściągnęły już
pościel z łóżka Dorothei. Oparł się pokusie, aby wejść i przekonać się, czy zapach róż wciąż
unosi się we wnętrzu. Oddalił się szybkim krokiem tam, gdzie go nogi poniosły.
Poprzedniego wieczoru, gdy tańczył z Flor i Dorotheą, coś się odmieniło w jego sercu.
Zaczęły się kruszyć mury obronne. Wyobraził sobie, że mogą żyć razem, we troje… jako
rodzina.
Pobyt w tym dworzyszczu zżerał mu duszę, rodził poczucie uwięzienia i bezsilności.
Jakie to ma znaczenie, czy jej na nim zależy? Musiał mieć potomka. Dziedzica. A Flor musiała
zyskać matkę. To wystarczy.
Jeśli nawet Dorothea ukartowała tę nieszczęsną schadzkę przerwaną matczyną
interwencją, James i tak zamierzał poprosić ją o rękę, więc w ostateczności efekt był ten sam.
Czy to nie powinno uprościć całej sprawy? Chciał zawrzeć prosty kontrakt. Powinien więc teraz
przyklasnąć jej zimnemu wyrachowaniu. A nawet temu, że po osiągnięciu swojego celu Dorothea
i hrabina odjechały pośpiesznie, bez pożegnania. Pokonały go jego własną bronią.
A może wszystko uknuła lady Desmond, a Dorothea była wyłącznie bezwolnym
narzędziem w rękach swej przebiegłej matki. A więc była niewinna. Ale czy może być niewinna
kobieta, której oczy błyszczą bystrą inteligencją i przekorą?
Nie było nikogo, z kim mógłby pomówić o swoich podejrzeniach. Dalton zadekował się
z powrotem w londyńskim klubie. James próbował porozmawiać z Josefą, ale ona nie potrafiła
pojąć, w czym tkwi problem.
„Ta kobieta urodzi ci wielu silnych i zdrowych synów, a jej wpływowy ojciec doprowadzi
do obniżki taks”, powiedziała, jakby to kończyło sprawę. Pochwaliła jego wybór.
A czy matka zaaprobowałaby Dorotheę?
To nagłe pytanie omal nie zwaliło go z nóg, aż przystanął. Uchwycił się mosiężnej
klamki, bo zalała go fala wspomnień, zbyt żywych, by dało się je odpędzić.
W dniu wyjazdu do Eton jego matka Margaret uściskała go na pożegnanie tak mocno, że
o mało go nie udusiła. „Jakże urosłeś – usłyszał znowu jej głos. – Jaki silny jesteś. Och, James,
tak bardzo cię kocham”.
Czternastoletni chłopiec był zażenowany tym wybuchem emocji. Odsunął się,
odchrząknął po męsku i skrzyżował ręce na piersi, aby ustrzec się kolejnych czułostek.
Wtedy widział matkę po raz ostatni. Nigdy potem nie pozwolił, by jakakolwiek kobieta
wzięła go w objęcia.
– Czy Wasza Książęca Mość źle się czuje?
James nie zauważył nadejścia Bickforda.
– Nie, nic mi nie dolega – odparł, ocierając dłonią oczy.
Majordom ruchem głowy wskazał drzwi.
– Myśli książę o… o niej? – spytał.
James cofnął rękę i spojrzał na różany wzór, który odcisnął mu się na dłoni od ściskania
klamki.
Ze zdumieniem uświadomił sobie, że stoi przed drzwiami do pokojów swojej matki we
wschodnim skrzydle.
– Wnętrza pozostały nietknięte, jak księciu wiadomo – rzekł Bickford. Na jego wąskiej
twarzy malowała się powaga. – Może chce książę zobaczyć?
James cofnął się o krok. Nie mógł tam wejść. Lecz żwawy majordom już otworzył drzwi
i wtargnął do środka. Zaczął się kręcić po pomieszczeniu, odgarniając kotary i przeciągając
palcem po gzymsie kominka.
– Nie ma kurzu – powiedział z zadowoleniem.
James niepewnie przekroczył próg. Wszystko wyglądało dokładnie tak, jak zachowało się
w jego pamięci. Pofałdowane gobeliny, opasłe fotele i małe okrągłe stoliki przykryte
koronkowymi serwetami. Nieomal oczekiwał, że zobaczy matkę siedzącą w swoim ulubionym
bujaku przy kominku, a z jej zręcznych dłoni trzymających druty spływać będzie dziecięca
pończocha.
W dzieciństwie uważał ją za najpiękniejszą kobietę na świecie – na łabędziej szyi i we
wspaniałych włosach nosiła brylanty rodu Harlandów, usta zaś rozciągał najsłodszy uśmiech.
Gdy podrósł, przestała nosić brylanty i wkładała czarne suknie z wysokim karczkiem.
Wtedy wciąż był za mały, aby zrozumieć, dziś jednak wiedział, że po urodzeniu go wydała na
świat sześcioro martwych dzieci. Umarła przy poronieniu siódmego.
– Podobno Wasza Książęca Mość dokonał wyboru – odezwał się Bickford.
James z wysiłkiem oderwał się myślami od przeszłości.
– Tak – odparł. – Pojmę za żonę pannę Dorotheę Desmond.
Majordom obdarzył go nieczęstym uśmiechem.
– To młoda dama o wspaniałych siłach witalnych, jeśli wolno mi tak powiedzieć.
Przypomina księżną z młodości.
James spojrzał na doradcę.
– Naprawdę?
– O tak, księżna pani zawsze brykała bez opamiętania po trawnikach. Bez czepka.
To ci dopiero nowina!
– Mówisz serio?
Bickford skinął głową. Miał roziskrzone oczy. James nigdy nie widział go w stanie tak
dużego ożywienia. Najwyraźniej Dorothea zdołała oczarować nawet tego statecznego,
dystyngowanego mężczyznę.
– Nie pamiętasz tego, mości książę, byłeś wtedy ledwie dzieckiem. Lecz twoja matka
była pełna życia, aż do…
James zacisnął pięści. Lepiej, by Bickford nie kończył. Obaj doskonale wiedzieli,
dlaczego matka podupadła na duchu. To ojciec raz po raz wystawiał ją na kolejne
niebezpieczeństwa, choć było jasne, że nie urodzi już zdrowego dziecka.
Skoro nie mogła dać mężowi nowych potomków, stała się nieprzydatna. Ciągłe
poronienia złamały jej serce. Po każdym kolejnym porodzie, po każdym kolejnym pogrzebie
gasła coraz bardziej, aż stała się ledwie cieniem snującym się po tych pokojach. Zawodzącym,
wzywającym utracone dzieci. Szydełkującym setki kapciuszków.
James nigdy nie mógłby być takim księciem, jakim był jego ojciec. Który niemożliwymi
do spełnienia żądaniami, grobowym milczeniem i żelazną pięścią niszczył wszystko, co dobre
i czyste.
– Mniemam, mości książę, że nie będziesz mieć nic przeciwko, jeśli powiem, że twoja
matka bardzo cię kochała. Twoje imię było ostatnim słowem, które wypowiedziała, gdy Bóg
wezwał ją do siebie. – Bickford otarł łzę z oka. – Ale to już dawne dzieje. To wspaniałe, że
zdecydowałeś się na ożenek, Wasza Książęca Mość. Twoja matka byłaby bardzo dumna.
Majordom patrzył wyczekująco. James stał jak sparaliżowany. Usta i język odmówiły mu
posłuszeństwa.
– Minęło tyle lat – wydukał wreszcie.
– Tak.
Zapadła niezręczna cisza.
– Wciąż każę polerować jej klejnoty z myślą o takim właśnie wydarzeniu – odezwał się
Bickford po chwili. – Czy mam je przynieść?
James tylko skinął głową, bojąc się otworzyć usta.
Służący ukłonił się i zniknął w sąsiednim pomieszczeniu.
Czy opłakiwana do dziś księżna Harland naprawdę była tak żywiołową
i niekonwencjonalną osobą jak Dorothea? Wydawało się to niepodobieństwem. James szukał
teraz w pamięci przykładów jej nietuzinkowości. Owszem, wciąż słyszał jej śmiech… perlisty
i niepohamowany, rozbrzmiewający wszechwładnie jak kościelne dzwony.
Bickford wrócił ze szkatułką z drzewa tekowego i kości słoniowej. Otworzył wieczko.
James machnął ręką.
– Ty wybierz coś odpowiedniego – rzekł.
Majordom wyjął sznur pereł o delikatnym różowawym zabarwieniu. Były zmatowiałe od
kontaktu z ludzką skórą.
– Oto jej ulubiona biżuteria – powiedział. – Prawie zawsze ją nosiła.
James przypomniał sobie blask tych pereł na tle surowych żałobnych sukien matki.
– Lecz są dość stonowane – ocenił Bickford. – Być może to byłoby odpowiedniejsze dla
panny Dorothei, Wasza Książęca Mość. – Otworzył małe aksamitne etui i podniósł w palcach
pierścionek ku światłu wpadającemu przez okna.
Roziskrzone brylanty ułożone w rozetę i oprawione w filigranowe złoto.
Okazałe, a jednak delikatne. To samo intrygujące połączenie cech, jakie James wyczuwał
w Dorothei.
Podjął nagłą decyzję. Zamierzał wybrać się do Londynu dopiero w przyszłym tygodniu,
ale po co czekać tak długo? Musiał rozmówić się szczerze z narzeczoną, zażądać odpowiedzi na
pytania, które spędzały mu sen z powiek.
Wstał z fotela i schował aksamitne etui do kieszeni.
– Dziękuję ci, Bickford – powiedział. – Poślij, proszę, wiadomość do naszej służby
w Londynie. Zawitam tam jutro.
Rozdział 21

– Masz przede mną sekrety – powiedziała matka, klepiąc dłonią posłanie obok siebie. –
Chodź, wyznaj mi wszystko. Co zawiodło cię do Surrey? Twój list brzmiał bardzo tajemniczo.
Zażywała wytchnienia w łóżku, ubrana w koszulę z pierzastą koronką przy szyi
i nadgarstkach. Wciąż była olśniewająco śliczna, ale policzki miała rozpalone od gorączki.
– Dzień dobry, mamo – odparła Charlene.
Nachyliła się, aby pocałować ją na powitanie.
– Pan Yamamoto powiedział mi o Grancie. Nie miałam pojęcia, że wrócił ze Szkocji.
– To nieważne… Mamy teraz środki, aby go spłacić.
Susan Beckett – madame Łabędzica, jak znano ją w niektórych kręgach – podparła się na
poduszkach.
– Mamy? Jakim cudem?
– Poznałam księcia.
– Księcia? – Susan ujęła dłonie córki. – To wspaniale!
– Wcale nie było wspaniale. Twoje modlitwy nie zostały wysłuchane. To jednorazowe
spotkanie. Nigdy już się nie powtórzy.
– Ależ to wciąż wspaniałe, kochanie. Mój pierwszy był tylko pomniejszym baronetem.
Przyćmiłaś mnie bez miary. Dama z półświatka i książę. Londyn oszaleje.
– Przestań, mamo. – Charlene cofnęła ręce. – Nie będziemy o tym mówić. Nigdy nie
zostanę kurtyzaną. Spłacimy Granta, zamkniemy Różowy Puch, tak jak uzgodniłyśmy.
Znalazłam nawet nauczycielkę dla Lulu.
Napad kaszlu zaczął miotać wątłym ciałem Susan jak morskie bałwany łódką. Charlene
podbiegła do stolika i otworzyła buteleczkę laudanum. Czuła ból w klatce piersiowej i drapanie
w gardle, jakby to ją dopadł ten kaszel.
Matka zdołała w końcu połknąć trochę lekarstwa i opadła na poduszki.
– Przepraszam – wystękała. – Nie wiem, dlaczego mnie dławi.
– Ćśś. Pomówimy jutro. Musisz odpoczywać. – Charlene przyłożyła matce dłoń do czoła,
czując bruzdy, które pogłębiały się każdego dnia.
Susan oddychała chrapliwie, jakby za chwilę miał ją dopaść kolejny atak kaszlu.
– Mamo, potrzebujesz lekarza.
– Nie chcę słuchać gadania medyków.
Charlene pogłaskała ją po dłoni.
– Musisz – odparła. – Proszę, zrób to dla mnie. Dla Lulu.
Susan skinęła głową. Przymknęła ciężkie powieki i zapytała sennym głosem, bo
laudanum zaczęło działać:
– Jaki jest ten twój książę?
– On nie jest mój, a jeśli chcesz wiedzieć, to go nienawidzę. – Serce Charlene zabiło
mocniej, jakby chciało zaprzeczyć tym słowom. – To arogant pozbawiony uczuć.
– Kochanie, wszyscy książęta to aroganci. Dlaczego miałoby być inaczej? Przecież mają
świat u swoich stóp. – Matka rozciągnęła usta w uśmiechu. – Ale czy jest przystojny? Musisz mi
powiedzieć.
Charlene podeszła do okna. Padał deszcz. Strugi srebra chłostały bruk i zalewały
rynsztoki. Przesunęła palcem za kroplą spływającą po szybie.
– Ma bardzo wyraziste zielone oczy – odparła. – Gdy tylko na mnie spojrzał, poczułam
się, jakbym stała na wysadzanym drzewami bulwarze, a gałęzie splatały się w baldachim nad
moją głową. To taka zieleń, która mówi słońcu, jaki ma przybrać kolor, kiedy prześwieca przez
liście.
– Boże jedyny. – Susan uśmiechnęła się słabo. – Zatem jest gorzej, niż sądziłam.
– Nie cierpię tracić kontroli nad sytuacją, mamo.
– Nigdy nie cierpiałaś, nawet jako małe dziecko. Zawsze się szarogęsiłaś i wskazywałaś,
gdzie powinny stać różne przedmioty. I paplałaś nieustannie. Ale są sposoby, aby rzucić
mężczyznę na kolana, Charlene. Sposoby, aby mieć pewność, że nigdy cię nie opuści, chyba że
chciałabyś inaczej.
– Hrabia cię opuścił.
– Twój ojciec to był błąd. Obsypał mnie biżuterią i pochlebstwami, ale gdy tylko
dowiedział się, że jestem przy nadziei, odtrącił mnie, wypierając się ojcostwa, choć nawet ślepy
by dostrzegł, że jesteś jego córką. Oddałabym cię, gdybym wiedziała, że dzięki temu zostaniesz
wychowana na damę.
Charlene podeszła z powrotem do łóżka.
– Przez ostatnie kilka dni zakosztowałam luksusów – wyznała. – Mogę więc śmiało
powiedzieć, że bogactwo i status społeczny nie przesądzają o szczęściu ani nawet o zwykłej
przyzwoitości.
– Ale mimo to dlaczego nie miałabyś zostać utrzymanką księcia?
Matka nie potrafiła sobie wyobrazić lepszego życia. Kobieta powinna być własnością
mężczyzny. Otrzymać od niego apartament w modnej dzielnicy, ze służbą złożoną z pokojówki
i trzech lokajów oraz z hojnym uposażeniem pozwalającym nabywać suknie i klejnoty.
Właśnie takimi więzami Grant usiłował skrępować Charlene.
– Już ci mówiłam, mamo. Nienawidzę go.
– Skoro tak twierdzisz. – Matka otarła chusteczką kąciki oczu. – Pamiętaj tylko, że
czasem nienawiść w osobliwy sposób przypomina miłość… – Urwała i opuściła powieki.
– Śpi? – rozległ się głos.
W drzwiach ukazała się szczupła twarz ciemnowłosej Diane, jednej z dziewcząt
pracujących w Różowym Puchu, znanej jako Gołąbeczka.
Charlene skinęła głową. Naciągnęła matce kołdrę pod podbródek i pocałowała ją w czoło.
W holu Diane objęła Charlene na powitanie.
– Witaj w domu – odezwała się. – Nie możemy się doczekać, byś nam zdradziła, co
ostatnio robiłaś.
– Nic szczególnego.
– Nie wykręcaj się. Chodź ze mną na górę, to nam opowiesz.
Charlene ruszyła za Diane długim korytarzem i dalej przez drzwi, za którymi znajdowały
się schody prowadzące do Ptaszarni, a więc przybytku, w którym ślicznotki wyselekcjonowane
przez matkę zabawiały swoich klientów.
– Słyszałam o Grancie – powiedziała Diane w drodze na górę. Pokręciła głową. – Boże,
jak ja go nienawidzę. Wiesz, że najął nas, abyśmy dziś wieczorem tańczyły na zabawie? Nie
śmiałyśmy odmówić. Ostatnimi czasy jest w bardzo złym humorze.
Charlene aż podskoczyła, o mało nie potykając się na stopniach.
– Nigdy więcej nie będziecie musiały dla niego tańczyć – powiedziała. – Obiecuję ci to.
– Jak to?
– Teraz nie mogę ci tego wyjaśnić. Ale wkrótce to zrobię. Zaufaj mi.
Stoły i krzesła ustawiono pod ścianami, a dziewczęta szły rządkiem za Sójką, jak gęsi
uczące się latać w kluczu.
– Pamiętajcie, jesteście rajskimi ptakami. Fruwacie z gałęzi na gałąź. – Sójka wirowała
z wdziękiem po pokoju z rozpuszczonymi jasnoblond włosami.
– Ćwiczymy dzisiejszy występ – wyjaśniła Diane. – To będzie jeden z tych okrzyczanych
cypryjskich wieczorów u lorda Hatherly’ego.
– Czy Grant też będzie na tym balu? – spytała Charlene.
– Oczywiście – odparła gorzkim tonem Diane. – Musi dopilnować, abyśmy sprawiły się
zgodnie z jego oczekiwaniami. Publiczność będzie się składać prawie wyłącznie z parów, więc
z pewnością znajdziemy sobie nowych wielbicieli, a Grant zdobędzie inwestorów dla swoich
przedsięwzięć.
Być może nadarzała się więc dogodna sposobność, aby zerwać więzi. Charlene uznała, że
najlepiej oddać Grantowi pieniądze poza Różowym Puchem. Wziąć go z zaskoczenia. Za żadne
skarby nie chciała znowu znaleźć się z nim sam na sam. Jeśli lord odmówi przyjęcia pieniędzy,
Kyuzo go do tego zmusi, ale najpierw to Charlene musiała podjąć pierwszą próbę.
– Pójdę z wami na ten wieczór cypryjski – oznajmiła.
Sójka przestała pląsać.
– Że co? Chcesz tam iść?
Cała piątka zastygła wpatrzona w Charlene.
– Naprawdę chcesz wziąć udział w tym balu? – spytała Diane.
Charlene przytaknęła.
– Muszę dać coś Grantowi przy świadkach. Ale on nie może się zorientować, że tam
jestem. Aż do ostatniej chwili.
Diane podniosła ze stołu różową maskę obszytą białymi piórami i perłami.
– Wszystkie będziemy miały to na twarzy – powiedziała. –Nikt cię zatem nie rozpozna.
– Idealnie!
Diane pomogła Charlene włożyć maskę i zawiązała z tyłu długą różową wstążkę. Jedna
z dziewczyn przyniosła lustro. W otworach oczy wydawały się kocie. Nie przypominały oczu
Charlene.
Dzięki przebraniu nie będzie musiała się obawiać przypadkowego spotkania z kimś takim
jak lord Dalton, na przykład. A książę powiedział, że zawita do Londynu dopiero w przyszłym
tygodniu. Wtedy Charlene będzie już w Essex razem z Lulu.
– Czy dobrze słyszałam, że mówiłaś coś matce o jakimś księciu? – spytała Diane.
– Nie chcę o tym rozmawiać.
Dziewczyna wytrzeszczyła oczy.
– Jest aż tak źle? Przykro mi, kochana.
– Nie myślę o nim. Mamy zadanie do wykonania.
A jakże, wcale nie myślała o zielonych oczach i włosach czarnych jak węgiel. O psotnych
ustach. Silnych stwardniałych dłoniach, ich szorstkim dotyku, rozpalającym ogień w jej brzuchu.
Im bardziej starała się nie myśleć o księciu, tym natarczywiej zalewały ją wspomnienia.
Te jego uśmiechy półgębkiem. Dłonie zsuwające się po jej kręgosłupie, głaszczące ją po
biodrach. Smak chili i czekolady na języku. Niski mrukliwy głos.
Jej szańce obronne pękały, kruszyły się. Powstawały wyłomy w twierdzy jej serca.
Tęsknota wpływała przez nie jak kurz wirujący w smugach słońca.
Musiała zaciągnąć kotary, zawrzeć serce, wyrugować z głowy wspomnienie tych
zielonych oczu.
*

– Spodziewaliśmy się Waszej Książęcej Mości w Londynie dopiero za kilka dni –


powiedział lord Desmond, wyciągając rękę na powitanie.
Był otyłym rumianym mężczyzną o piskliwym głosie, który drażnił nerwy Jamesa. Lecz
gdy książę postanowił znaleźć sobie odpowiednią żonę, zdawał sobie sprawę, że częścią dobitego
targu będzie przymus zadawania się z podobnym osobnikiem. Z chciwym teściem, który za
wszelką cenę zapragnie z córki zrobić księżnę.
– Dziękuję – odparł James poczęstowany cygarem i kieliszkiem portwajnu. –
Przyjechałem, aby pomówić z panną Dorotheą.
Desmond natychmiast pokręcił głową.
– To niemożliwe, obawiam się. Moja małżonka hrabina donosi mi, że doszło do pewnych
niestosowności. I że księciu nie wolno zbliżać się do naszej córki przed ślubem.
– Domagam się tylko godzinnej rozmowy. Hrabina może wystąpić w roli przyzwoitki.
– Niezmiernie mi przykro. – Desmond znów pokręcił głową, aż zatrzęsły mu się obwisłe
policzki. – Nic nie jest w stanie przywieść mojej małżonki do zmiany decyzji. Nawet książęca
wizyta. Zgaduję, że hrabina obawia się, że zbrukasz, mości książę, cześć naszej córki. Skalasz jej
niewinność. – Mrugnął okiem. – Szelma z ciebie, co?
– Mało to prawdopodobne, abym posiadł twoją córkę na oczach twojej żony.
Desmond odchrząknął.
– Jeszcze raz wyrażam najgłębsze ubolewanie, lecz lady Desmond wspomniała nawet
o zabraniu Dorothei na wieś, aby do dnia ślubu pozostała pod opieką ciotki – odparł.
James uniósł brwi. Coś tutaj nie pasowało. Najpierw hrabina niemalże wciskała mu córkę
w ramiona, a teraz chce ją ukryć na wsi.
– Dobrze znałem twojego ojca – ciągnął hrabia, zmieniając temat rozmowy. –
Niepowetowana szkoda. Zbyt wcześnie odszedł. I twój brat takoż. – Skinął na lokaja, aby dolał
wina. – Ale teraz to ty jesteś księciem, czy nie tak? Nie ma tego złego… – Uniósł kieliszek.
I zaraz go opuścił, bo James nie przyłączył się do toastu. – Podobno, mości książę, parasz się
handlem? Ale z pewnością kapitału ci nie braknie.
Na widok chciwie zmrużonych oczu James poczuł mdłości. Usadowił się w fotelu.
– W żadnym razie – odrzekł.
Gospodarz westchnął głęboko.
– Rad to słyszę – skwitował.
Było oczywiste, że warunkiem sympatii teścia będzie majętność zięcia.
– I właśnie między innymi dlatego przyjechałem – rzekł James. – Potrzebuję kogoś, kto
pilnowałby moich interesów w parlamencie, gdy wrócę do Indii Zachodnich. Taksa celna na
wwóz kakao jest niebotyczna. Ufam, że teraz, gdy nasze rody zostaną skoligacone, będziesz miał
wzgląd na moje interesy. Chciałbym doprowadzić do obniżki opłat na wwóz kakao, zwłaszcza
z plantacji, na których nie wykorzystuje się pracy niewolników.
– Obniżyć opłaty na wwóz kakao. W następnej kadencji uczynię to swoją osobistą
misją. – Desmond uniósł kieliszek. – Za partnerstwo we wspólnych interesach.
Tym razem James się przyłączył. Nie lubił tego człowieka, ale go potrzebował.
– Panna Dorothea to młoda i płodna kobieta – oznajmił hrabia i upił łyk wina. – Śmiem
twierdzić, że doczekasz się dziedzica i kilku innych potomków, a ona otrzyma… no, powiedzmy,
sześćset uposażenia rocznie?
Stary kutwa. To był rabunek w biały dzień, ale James nie zamierzał się targować. Skoro
nie mógł zobaczyć się z Dorotheą, chciał skrócić swoją wizytę do niezbędnego minimum.
– Dobrze – odparł. – Oczekuję jednak, że dostosuje swoje życie do moich zaleceń, które
zawarte będą w umowie małżeńskiej.
– Nie będzie z tym kłopotu. Moja córka jest najczystszą i najbardziej potulną panną na
świecie. Nigdy nie sprawiła nam najmniejszego zawodu.
James miał wrażenie, jakby znał zupełnie inną Dorotheę, ale czy jej ojciec mógł
powiedzieć coś innego?
– Proszę również, abyś dopilnował postępów w sprawie, która najbardziej leży mi na
sercu, to jest w sprawie zniesienia niewolnictwa.
Desmond zetknął dłonie opuszkami palców i wyprostował się w fotelu, a kamizelka
napięła się na obfitym brzuchu.
– Abolicjoniści wywołali spore zamieszanie – powiedział. – Spore zamieszanie. Popieram
tę sprawę, nie zrozum mnie źle, książę, lecz mam udziały w Kompanii Afrykańskiej, nie
chciałbym więc, aby doszło do pochopnych decyzji.
James tak mocno ścisnął cygaro w dłoni, że omal nie złamało się na pół. Tacy właśnie
byli ludzie, którzy czerpali zyski z handlu – bigoteria i ignorancja.
– Nie masz racji, mości panie lordzie – odrzekł. – Niewolnictwo należy znieść, na całym
świecie.
– Och, dajmy spokój różnicom zdań – powiedział Desmond. – A zatem wkrótce wracasz
do Indii Zachodnich?
– Tak, w Anglii będę bywał z rzadka. Przywykłem do życia na Trynidadzie.
– Czasem nachodzi mnie ochota, aby żyć na obczyźnie. Uciec od mojej ukochanej żony –
mruknął Desmond, mrugając okiem.
James nie zniósłby tej rozmowy ani chwili dłużej. Uznał, że w przyszłości swoje sprawy
z tym człowiekiem powinien załatwiać poprzez pośredników. Inaczej prędzej czy później
ukatrupi swojego teścia, a to nie pomogłoby jego interesom.
Gwałtownie odstawił kieliszek na stół.
– Muszę odwiedzić mojego adwokata i dawnych przyjaciół. U Hatherly’ego jest dziś
wieczorem przyjęcie.
I każdego innego dnia też, jak donosił Dalton.
Ich dawny kompan Nick, lord Hatherly, stał się wielkim hedonistą.
Desmond podniósł się z fotela.
– U Hatherly’ego? – spytał. – No, ten to wie, jak się zabawić. – Odprowadził Jamesa do
drzwi. – Chętnie bym się przyłączył, ale dziś wypada jakaś nudna impreza dobroczynna. Moja
małżonka zawsze coś wymyśli.
– Proszę powiadomić pannę Dorotheę, że złożyłem jej wizytę.
Desmond skinął głową.
– Narozmawiasz się, książę, ze swoją ślicznotką po ślubie. To tylko dwa tygodnie, czyż
nie? Radziłbym cieszyć się ostatnimi dniami wolności. W twoim wieku byłem taki sam. – Znów
mrugnął okiem. – Pamiętam, że tydzień przed ożenkiem…
– Zatem do zobaczenia.
– …lub raczej winienem rzec, że nie pamiętam. W każdym razie polało się wtedy morze
rumu. Przypominam sobie, że zakończyliśmy w zacnym lupanarze na Covent Garden…
James odebrał palto i kapelusz i umknął, zanim zdążył poznać więcej przyprawiających
o mdłości szczegółów.
Wsiadając do kaleszy, zerknął na dom hrabiego. W oknie na piętrze poruszyła się zasłona.
Na mgnienie oka dojrzał jasne włosy. Dorothea podglądała go zza szyby.
Dziwne, że nie pozwolono mu z nią porozmawiać.
Wciąż nękało go mnóstwo pytań, na które nie znał odpowiedzi.
Teraz był jeszcze bardziej przekonany, że dziewczyna ukrywa przed nim jakąś tajemnicę.
CHOMIKO_WARNIA
Rozdział 22

Charlene trzymała się z tyłu, tuż za Diane. Gburowaty pachołek Granta wprowadził
dziewczęta wejściem dla służby do domu lorda Hatherly’ego. Sługus miał masywny tors
i szpetną szramę na policzku. Wyglądał na trudnego do pokonania, niebezpiecznego osobnika.
Pod peleryną Charlene niosła ciężką portmonetę wypchaną banknotami. Była gotowa
spłacić swój dług.
– Moje ptaszyny – powitał Grant przybyłe dziewczęta. – Wasza publiczność czeka.
Charlene zorientowała się, że jest podpity, bo lekko, prawie niedostrzegalnie, chwiał się
na nogach, ponadto dało się wyczuć wyraźną jałowcową woń dżinu zmieszaną
z pomarańczowym zapachem jego pomady do włosów.
Szarpnął Sójkę za pelerynę i pociągnął ją ku sobie.
– Co masz pod tym odzieniem, hę? – spytał. – Różowe pióra, tak jak prosiłem? – Chwycił
ją za pierś pod czarnym jedwabiem. – Podobają mi te się maski. Ładny dodatek.
Złapał dziewczynę za włosy, odgiął jej głowę do tyłu i pocałował ją w usta, z głośnym
mlaśnięciem wciskając język między wargi.
Charlene poczuła mdłości, bo przypomniała sobie, że była przez niego tak samo
obcałowywana. Zamierzała oddać mu pieniądze dopiero wtedy, gdy dziewczęta wejdą na scenę,
ale nagle zmieniła zdanie. Nie chciała dłużej czekać.
– Lordzie Grant! – zawołała czystym, dźwięcznym głosem.
Podniósł głowę.
– Kto mnie wzywa?
Charlene wślizgnęła się między dziewczęta, naciągając kaptur głębiej na głowę. Uniosła
na moment maskę i zaraz nasunęła ją z powrotem na twarz.
– Charlene?! Ki diabeł? – Grant puścił Sójkę i ruszył w jej stronę. – Co ty tu robisz?
Wysunęła portmonetkę spod peleryny i wyprostowała się jak struna.
– Przyszłam spłacić dług i odzyskać wolność – powiedziała.
Grant odwrócił się do pachołka z blizną i zarechotał głośno.
– Słyszałeś, Mace? Ona chce odzyskać wolność.
Wezwany zaśmiał się obcesowo, złowrogo.
Charlene wyciągnęła rękę z portmonetką.
Rozweselony Grant spoważniał.
– Idź do domu – rozkazał. – Odwiedzę cię jutro. – Klepnął Sójkę w pupę i pchnął ją
w kierunku sceny. – Czas na występ. Pokażcie swoje piórka, moje ptaszyny.
– Nikt niczego nie pokaże, dopóki nie przyjmiesz tej portmonetki, wasza lordowska
mość – powiedziała Charlene. Uniosła głowę i śmiało spojrzała mu w oczy.
Zrobiła kolejny krok, drugi, trzeci, wyminęła wszystkie dziewczęta i stanęła tuż przed
Grantem.
– Skąd wzięłaś pieniądze? – spytał ostrym tonem. – Łajdaczyłaś się po kątach? Na Boga,
jeśli to prawda, przysięgam ci, że zabiję…
– Odbierz zapłatę. – Charlene trzymała pieniądze w wyciągniętej dłoni, choć od ciężaru
sakiewki czuła ból w łokciu.
Skrzyżował ręce na piersi.
– Ptaszęta moje, jeśli w tej chwili nie wejdziecie na scenę, Mace bardzo się rozgniewa –
powiedział. – A wy przecież nie chcecie narazić się na jego gniew.
Pachołek patrzył coraz bardziej złowrogo, a blizna na jego policzku zsiniała.
– Myślałeś kiedykolwiek, co my czujemy? – spytała Charlene. – Czy zastanowiłeś się
kiedykolwiek choćby przez moment nad konsekwencjami swoich czynów?
Grant prychnął drwiąco.
– A czemu miałbym się zastanawiać? – odrzekł. – Kupiłem te ptaszyny, są moją
własnością. I mają teraz zatańczyć. Z drogi!
Odepchnął Charlene na bok.
Zatoczyła się, lecz szybko odzyskała równowagę i znów uniosła rękę z portmonetką.
– Nie jesteśmy twoją własnością – wycedziła. – I nigdy nie byłyśmy.
Mace strzelił kłykciami. Raz po raz przenosił ciężar ciała na lewą nogę. Czyżby
zadawniona kontuzja prawego kolana? Być może dałoby się to wykorzystać.
Diane odeszła od reszty dziewcząt i stanęła obok Charlene. Ujęła ją za łokieć, aby
podeprzeć wyciągniętą rękę.
– Odbierz zapłatę, baronie – powiedziała, błyskając piwnymi oczami.
– Na scenę, Gołąbeczko, no już! Moja śliczna ptaszyno.
– Nie jestem ptaszyną. A na imię mam Diane. – Zmrużyła oczy. – Diane, nie Gołąbeczka.
Charlene uśmiechnęła się do niej z wdzięcznością.
– Dziękuję – szepnęła.
Diane skinęła głową.
– Co za wzruszająca scena – kpił Grant. – Jak to nazwać? Bunt Kurew?
Mace wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Wiem, jak sobie radzić z buntownikami, wasza lordowska mość. Mam wyprowadzić te
panie i przemówić im do rozumu?
Charlene wzięła głęboki wdech, gotowa rzucić portmonetkę i przyjąć postawę obronną.
– To się robi niedorzeczne – warknął Grant. – Słyszycie, jak wiwatują? – Wskazał palcem
kurtynę. – Dojdzie do zamieszek, jeśli zaraz nie staniecie na scenie.
Pozostałe dziewczęta zbliżyły się, tworząc zwarte półkole za plecami Charlene i Diane,
patrząc wyzywająco na Granta. Serce Charlene napełniła otucha. Jakie one wszystkie dzielne, te
dziewczęta, które nie miały nic oprócz ciała na sprzedaż. Stanęły za nią murem. Oferując
wsparcie. Dodając siły, której potrzebowała.
Charlene potrząsnęła portmonetką.
– Przyjmij zapłatę, wasza lordowska mość.
Grant skinął głową na Mace’a, lecz zanim pachołek zdążył się poruszyć, z cienia
rzucanego przez aksamitną kurtynę wyłonił się wysoki mężczyzna w dobrze skrojonym czarnym
płaszczu. Przez ułamek sekundy Charlene sądziła, że to James.
Ale przecież on przebywał w Surrey.
Człowiek ten, owszem, był wysoki i barczysty, lecz włosy miał kasztanowe, sięgające
sporo poza kołnierz, dłuższe, niż dyktowała moda. Do tego szare oczy.
– Jesteśmy gotowi na przedstawienie, Grant – powiedział i zatrzymał się w pół kroku. –
A co tu zaszło?
Lord poczerwieniał na twarzy.
– Nic, nic szczególnego – odparł pośpiesznie. – Mały rodzinny spór, lordzie Hatherly. Daj
mi, proszę, kilka minut, a wszystko wyjaśnię i przedstawienie się rozpocznie.
A więc to był gospodarz, lord Hatherly. Spojrzał na Charlene niespokojnymi szarymi
oczami.
– Czy stało się coś złego, panienko? – spytał.
Skinęła głową.
– Lord Grant odmawia przyjęcia spłaty pożyczki – powiedziała.
– Milcz! – krzyknął Grant. – Lord Hatherly nie będzie się zajmował takimi błahostkami.
Gospodarz spojrzał na niego.
– Dlaczego nie chcesz przyjąć pieniędzy? – spytał.
Grant prychnął, czerwieniąc się coraz mocniej.
– To jedno wielkie nieporozumienie – wybąkał.
– Nie! – Charlene podsunęła mu portmonetkę pod nos. – Nie ma żadnego
nieporozumienia. Chcemy odzyskać wolność.
– Jak śmiesz mnie tak upokarzać! – syknął. – Wracaj do domu, później się z tobą rozliczę.
Lord Hatherly natarł na niego, a jego szare oczy zabłysły w półmroku.
– Winieneś przyjąć spłatę pożyczki – stwierdził.
Grant spojrzał na niego, potem na Charlene.
– No już – ponaglił Hatherly głosem nieznoszącym sprzeciwu.
Grant wyciągnął rękę i wziął portmonetkę.
Gospodarz pstryknął palcami i z cienia wyłoniło się dwóch rosłych lokajów.
– Odprowadźcie lorda Granta i jego… – zerknął z pogardą na Mace’a – towarzysza do
powozu.
– Te dziewczęta należą do mnie! – krzyknął Grant. – Nie możesz mnie stąd wyrzucić!
Z niebywałą chyżością Hatherly doskoczył do niego i chwycił go za kołnierz. Przysunął
bliżej twarz.
– Nie lubię cię – warknął. – Nigdy nie lubiłem. Opuścisz natychmiast mój dom i twoja
noga więcej tu nie postanie.
Dwaj lokaje podtrzymali Granta, który zatoczył się niebezpiecznie, odepchnięty z całej
siły przez gospodarza.
Lord Hatherly wysunął ręce w kierunku Charlene i Diane.
– Drogie panie. – Wziął obie pod ramię i poprowadził ku scenie. – Zatańczymy?
Krzyki Granta wchłonął narastający gwar rozmów toczonych po drugiej stronie kurtyny.
Charlene uśmiechnęła się do Hatherly’ego.
– Dziękuję, wasza lordowska mość – powiedziała. – To było bardzo uprzejme.
Spojrzała na nią para szarych oczu.
– Zupełnie nie pojmuję, dlaczego go zaprosiłem. Zapewne dlatego, że dzięki temu
pozyskałem wasze miłe towarzystwo.
Dziewczęta czekały na fanfarę. Charlene zamierzała kryć się z tyłu, a potem wymknąć,
gdy uwagę wszystkich przyciągnie przedstawienie.
*

James chłonął dekadencką atmosferę wypełniającą salę balową w domu lorda


Hatherly’ego. Nad głową dyndały uczepione żyrandoli małpki w czerwonych fezach z czarnymi
chwostami. Na stosie jedwabnych poduszek spoczywał paw. W różnych miejscach
porozstawiano pluszowe otomany, na których domorośli poeci deklamowali swoje strofy
piersiastym kokotom.
Powietrze było gęste od dymu o woni ambry i zewsząd dobiegała kakofonia śmiechów,
sporów filozoficznych i rozmaitych zwierzęcych odgłosów – rozwiązła wieża Babel, którą
zarządzał Nicolas, lord Hatherly, dziedzic fortuny szalonego księcia Barrington. Od dzieciństwa
byli przyjaciółmi – James, Nick i Dalton – a także wspólnikami w urządzaniu
najprzeróżniejszych psot w Cambridge.
James dostrzegł Nicka schodzącego po stopniach ze sceny po przeciwległej stronie sali.
Ruszył ku niemu, przedzierając się przez gęsty tłum mężczyzn.
– No proszę, Jego Bydlęca Mość we własnej osobie! – Nick poklepał go po plecach. –
Podoba mi się twoja broda. A już zaczynałem myśleć, że ta historia o tobie to tylko wymysł
mamuś, aby strachem zmusić swoje córki do przyzwoitego zachowania na balach.
Ukradkowe spojrzenia. I ciche szepty.
– Gdzie książę? – spytał James. – Nie przeszkadza mu, że jego salę balową zamieniono
w menażerię?
– Próchnieje na piętrze. Już mnie nie poznaje. Twierdzi, że jestem jego przyjacielem
Pembertonem. I bez przerwy próbuje skraść pielęgniarce całusa. Myśli, że to moja matka.
A matka wyjechała z Anglii, wiesz, nie chce oglądać go w tym stanie.
Nick wyrwał butelkę brandy z rąk jednego z wielu swoich zaprzysięgłych stronników
i pociągnął długi łyk.
– Z przykrością przyjąłem wieści o Williamie. Co za paskudna śmierć.
James skinął głową.
– Byłby z niego diabelnie dobry książę – powiedział. – Mnie w tej roli z pewnością czeka
fiasko.
Nick westchnął.
– Od Daltona wiem o twoich zamysłach małżeńskich. Przyjmij moje wyrazy ubolewania.
– A gdzie on jest? Nie zjawił się?
– Znowu przepadł, jak to on. Prawdopodobnie przebywa teraz w ramionach jakiejś
cudzoziemskiej księżniczki. Mówił mi…
Dalsze słowa zagłuszyła donośna fanfara, a przez tłum zaczęła się przedzierać trupa
muzykantów. Po scenie sunęło kilka kobiet w długich czarnych pelerynach i różowych maskach
z piórami. Rozległy się wiwaty gości.
– Niebywałe istoty! – zakrzyknął Nick, kiwając głową w stronę dziewcząt. – Z przybytku
o nazwie Różowy Puch. Rzecz jasna.
Na czarno odziane tancerki kołysały się uwodzicielsko. Jedna zrobiła krok do przodu
i powoli zsunęła pelerynę.
Długie kruczoczarne pukle spływały aż do pasa, a w otworach maski błyszczały jasne
oczy. Była ubrana w różowe pióra i czarny muślin nieskrywający niczego. Wydatne biodra
i zadarte jędrne piersi.
Nic.
Kusząca piękność, prawie naga, a jednak James nie poczuł żadnej reakcji w ciele.
Myślami wrócił do delikatnych krągłości i złotych kędziorów Dorothei. Co ona dziś robi? Nie
potrafił wyobrazić jej sobie haftującej robótkę w domowym salonie.
– Ejże! – Nick zamachał Jamesowi ręką przed nosem. – Jak ci się podobają tancerki?
– Są śliczne, jak mniemam. Jeśli lubisz ten typ.
Nick przyjrzał mu się uważnie.
– Dalton mówił mi, że panna Dorothea Desmond podbiła twoje serce, ale mu nie
wierzyłem. Myliłem się, jak widzę.
– Nie wierz we wszystko, co mówi ci Dalton – skwitował James.
Muzykanci grali powolną melodię, a kobiety, niczym jedno ciało, zsunęły jednocześnie
peleryny, odsłaniając więcej różowych piór i muślinów niepozostawiających już zbyt wiele
wyobraźni.
Tańczyły dla dżentelmenów, tu odsłaniając udo, tam stopę. Wszystkie były śliczne,
zgrabne, apetyczne. Tłum mężczyzn wiwatował, napierając na scenę.
Jedna z tancerek nie zrzuciła peleryny i zaczęła teraz przesuwać się ku schodkom, kuląc
ramiona. Jej ruchy przyciągnęły uwagę Jamesa.
– A ta? – spytał. – Ta, która idzie teraz po stopniach.
Nick pobiegł spojrzeniem we wskazaną stronę i skinął głową.
– Masz świetny gust, ale ona, zdaje się, wychodzi.
O nie, nie wyjdzie. A przynajmniej dopóki James nie przypatrzy się jej bliżej. Zaczął się
przedzierać przez tłum rozemocjonowanych mężczyzn. Kobieta rozejrzała się po sali,
najwyraźniej szukając drzwi.
To niemożliwe. Ona? Tutaj?
Dostrzegła go i ze zdumienia otworzyła usta. Zanim zdążyła uciec, chwycił ją za ramię
i przyciągnął do siebie.
W otworach satynowej maski zabłysły wystraszone oczy.
Och, znał to wejrzenie.
Próbowała się wyrwać z uścisku.
Zerwał jej maskę z twarzy.
To ona!
Dorothea. Jego księżna.
Tym razem posunęła się za daleko.
Dyszał z wściekłości.
Zgarnął ją pomimo jej protestów, przerzucił sobie przez ramię i wymaszerował z sali.
CHOMIKO_WARNIA
Rozdział 23

– Puść mnie!
Charlene biła go pięściami po plecach, ale obejmował ją w talii ramieniem jak żelazną
obręczą, a drugą ręką unieruchomił jej uda przy swojej klatce piersiowej.
Zaledwie stęknął w reakcji na jej opór i wypadł na taras, a potem po schodkach zbiegł do
ogrodu.
Gdyby znalazła właściwe miejsce na jego szyi i tam nacisnęła, musiałby ją puścić. Ale
wtedy runęliby oboje ze stopni. Lepiej zachować siły na to, co wydarzy się za moment. Teraz już
za żadne skarby świata James nie uwierzy, że Charlene jest panną Dorotheą Desmond, hrabianką.
Przecież przyłapał ją na balu cypryjskim, noszącą maskę z piórami.
Wzięła głęboki oddech. W świadomości, że za chwilę wszystkie jej kłamstwa zostaną
zdemaskowane, kryło się osobliwe poczucie ulgi. Lecz zaraz potem dotarło do niej, że to
zdemaskowanie może zaprzepaścić wszystko, co dotąd osiągnęła.
Hrabina zażąda zwrotu zapłaty, gdyż Charlene naruszyła warunki umowy. Zażąda zwrotu
pieniędzy, które przed chwilą dostał Grant.
Cały wysiłek pójdzie na marne.
Lulu nie wyjedzie do Essex, aby uczyć się malarstwa.
James nie ożeni się z Dorotheą i Flor nie będzie miała matki.
„Myśl, myśl!”
„A może udać głupią? Nie wiem, kim on jest ani dlaczego się tu zjawił. Nigdy nie
słyszałam o pannie Dorothei”.
Szedł ścieżką przez ogród, w ciemności rozświetlonej wyłącznie przez żółty księżyc,
stawiając kroki ze zręcznością lamparta. Gdzie on ją niesie? Odgięła głowę. Z przodu zobaczyła
kopułę z metalu i szkła, w którym odbijała się księżycowa poświata.
Kopniakiem otworzył drzwi i wniósł ją do środka.
Gwałtownie opadł na ławkę z giętego żelaza, zsunął ją sobie z ramienia i położył twarzą
do dołu na kolanach. Jej palce napotkały ziemię i liście.
Skądś dobiegało szemranie ściekającej wody, pachniało iłem i kwiatami. Było ciepło
i wilgotno.
Słyszała jego ciężki, rwany oddech. Leżała na jego kolanach, wiedziała jednak, że
w każdej chwili może się wyrwać i stanąć na ugiętych nogach, gotowa do konfrontacji.
– Co ja mam z tobą zrobić, Dorotheo? – odezwał się.
Udręka w jego głosie była tak namacalna jak ziemia pod jej palcami.
Zaraz! Nazwał ją Dorotheą.
W uszach Charlene rozbrzmiały wypowiedziane z wyższością słowa hrabiny: „Ludzie
widzą to, co chcą zobaczyć. Książę nie stanowi wyjątku”.
– Co tutaj robisz? – spytał. – Złożyłem ci dzisiaj wizytę, ale twój ojciec nie pozwolił mi
się z tobą zobaczyć. A teraz zastaję cię w tym miejscu. Nie wolno ci łamać wszystkich zasad pod
słońcem! Potrzebuję żony, która jest szanowaną kobietą, niech to wszyscy diabli! A przyłapuję
cię na pląsaniu dla bandy lubieżników! – Uścisnął ją mocniej za ramiona, przygważdżając do
kolan. – To nie do pomyślenia. Słyszysz? Moja żona nie może paradować na oczach moich
przyjaciół jak… panienka z półświatka.
Wciąż był przekonany, że ma do czynienia z Dorotheą. Udał się do Desmondów, ale nie
spotkał się z przyrodnią siostrą Charlene.
Maskarada trwała.
Szybko dostosowała swoją odpowiedź do sytuacji, rozluźniając mięśnie, przeskakując
w okamgnieniu ze stanu mobilizacji do udawanego onieśmielenia.
Przekręciła głowę i spojrzała na niego.
– Papa nie chciał cię do mnie wpuścić, ale muszę z tobą porozmawiać – powiedziała. –
Usłyszałam, że wybierasz się na ten wieczorek, więc zadbałam o to, abyśmy się spotkali. Myślą,
że jestem w Vauxhall z przyjaciółkami, muszę zatem rychło wracać. Lecz wpierw powinnam ci
coś wyjaśnić. Byłeś na mnie wściekły tamtej nocy… wtedy, w pracowni.
– Doskonale, bo też chciałem z tobą o tym pomówić. Zaplanowałaś naszą wpadkę?
– To był pomysł matki. Próbowałam ją od tego odwieść. Wiedziałam… wiedziałam, że
jesteś człowiekiem honoru. – Nadała głosowi lekko wyzywający ton, ale tylko odrobinę. – Mam
świadomość, że źle postąpiłam. Boleję nad tym. Zasługuję… zasługuję na karę.
W półmroku rozjaśnianym tylko przez poświatę księżyca jego oczy przypominały węgle.
Opuściła głowę, ukrywając twarz pod kaskadą włosów. Nietrudno było udać dygot.
Poczuła rękę sięgającą do klamry jej peleryny. James szarpnął i ściągnął z niej odzienie.
Pod spodem zobaczył muślinową sukienkę w gołębim kolorze. Skromną. Nie tak prowokacyjną,
jak czerń i pióra u pozostałych tancerek.
– To twoje życie wymaga pilnej naprawy – powiedział. Położył dużą dłoń na jej pośladku
i wtedy naprawdę zadygotała. – A ja nigdy nie cofam się nawet przed najtrudniejszym
wyzwaniem.
Nieomal się uśmiechnęła, bo posłużył się jej własnymi słowami.
– I zapewne to ty jesteś tym nikczemnym potężnym księciem, który poważyłby się na tak
karkołomną misję?
Myślała, że już nigdy go nie ujrzy. A oto znowu są razem, zetknięci ciałami. Jakże łatwo
wciąż wpadała w tę rolę. Znowu była Dorotheą.
– Tak, moja pani, jestem. Wiem doskonale, jak postępować z krnąbrnymi panienkami.
Bez uprzedzenia dał jej klapsa.
– Ach! – zakrzyknęła.
Nie z bólu, lecz z zaskoczenia.
Była w pełni świadoma swojej sytuacji. Leżała na jego kolanach, twarz miała ukrytą we
włosach. Całkowicie bezbronna. W jego rękach. Palce przesunęły się po jej łydkach, szukając
kraju sukni. Nie miała na sobie reform. Jeśli zadrze jej suknię…
Zadarł. Pociągnął ku górze warstwy muślinu, aż ją obnażył.
Patrzył.
Stało się.
Zwarła uda.
Delikatnie, kojąco pogłaskał ją dłonią po pośladkach, a potem cofnął rękę. I…
Plask. Dłoń ciężko opadła na skórę.
Między jej udami buchnęła gorąca wilgoć.
Była to sekretna, rozpustna rozkosz, której dotąd sobie nie wyobrażała.
Powinna to przerwać. Uciec, zanim zaczną się nawarstwiać kolejne kłamstwa. Ale jak
mogłaby teraz odejść, skoro pod brzuchem czuła jego pożądanie, a on dawał jej klapsy na gołą
pupę, od czego serce biło jej jak oszalałe, a umysł zasnuła czysta chuć.
Znów poczuła jego dłoń, sunącą ku rowkowi między pośladkami. Wiła się pod jego
dotykiem.
Usłyszała jego głośny wdech. Miał nad nią władzę, od której mąciły się zmysły.
Przyśpieszył uderzenia – były to delikatne, ale stanowcze klapsy. Idealnie dobrana siła.
Skóra jej płonęła, a wnętrzności o mało się nie rozpuściły.
Między udami narastało słodkie, dojmujące pragnienie.
– Dorotheo – jęknął. – Co ty ze mną wyprawiasz?
Nagłym szybkim ruchem uniósł ją, posadził sobie okrakiem na kolanach, chwycił dłońmi
za pośladki i przygarnął całą do tułowia.
Przestał się golić. Czarny zarost kłuł ją w policzek i szczękę, gdy James całował ją,
pożądliwie i namiętnie, spragniony tak bardzo, że zapierało jej dech w piersiach.
– Przepraszam – szepnęła, gdy w końcu oderwał usta od jej ust. – Jestem tutaj dla ciebie,
tylko dla ciebie.
Zadygotał przemożnie – jakby w letni dzień na widnokręgu huknął złowrogo grom.
Ocierała się o jego sztywny członek, z płonącymi, szeroko rozłożonymi udami,
dociskając kolana do twardego żelaza ławki po obu stronach. A więc los obdarzył ją kolejną nocą
rozkoszy. Zdawała sobie sprawę, że przyniesie to jeszcze więcej bólu. Ale nie miała wyboru.
Przywarł ustami do jej warg i całował ją raz za razem. W jej brzuchu jakby wiły się węże.
Rękami ugniatał jej piersi.
Pocałowała go, przytulając się jak najmocniej, pragnąc odcisnąć w sobie to uczucie, aby
na zawsze zachowało się w jej pamięci. Przerwał na moment pieszczoty i zerwał z siebie surdut
i fular, odsłaniając gładki, tchnący żarem tors.
Obcałował jej szyję i pociągnął za gorset, aż uwolnione piersi wylały się nad twardą
bryklę z kości słoniowej. Pochylił się i zaczął ssać, językiem pieszcząc nabrzmiały sutek.
Ścianą za nimi były bujne zielone liście i delikatne żółte kwiatki. Sięgnął tam, zerwał
jeden z nich i musnął nim jej usta i policzek. Chwyciła zębami płatek. Lekki smak miodu. Woń
cytryny.
Wsunął kwiatek w zagłębienie między jej piersiami. Śladem płatków postąpiły jego usta,
pieszcząc i ssąc, a język hasał po sutkach, aż zaczęła gwałtownie dyszeć.
Kwiatek dotarł do brzucha i sunął niżej. James rozwarł jej szerzej uda i przycisnął
gładkie, chłodne płatki do jej łona.
Odda mu się, choćby tylko na jedną obłąkańczą chwilę. Otworzy się przed nim, zanurzy
w rozkoszy.
Rozsunął ją jeszcze szerzej, a wtedy kwiatek otarł się o wrażliwy punkt, to miejsce, które
łaknęło pieszczotliwego dotyku. Palce zastąpiły kwiat, poruszały się, zrazu delikatnie, potem
coraz szybciej i śmielej.
Znów zwarli się wargami. Wepchnął jej język do ust i poruszał nim w tym samym rytmie
co palcami u dołu.
Rozpiął rozporek i wtedy jego gotowa męskość wyskoczyła gwałtownie na świat. Naparł
na jej podbrzusze. Nie zdołała powstrzymać spłoszonego okrzyku.
Nie była ignorantką w tych sprawach. Słyszała, jak dziewczęta w Różowym Puchu
rozmawiają o akcie płciowym, różnych jego odmianach, groźbie bólu… a może i szansie na
rozkosz, jeśli odbędzie się to z właściwą osobą. Z kimś, kogo wybierzemy. Nie z klientem.
Jego twarda męskość. Nieugięta jak żelazo, z którego wykonano tę ławkę obcierającą jej
kolana.
Sięgnęła do przodu i zacisnęła dłoń na jego członku.
– Aaach – stęknął. – Tak, dotykaj mnie.
Zamknął dłoń na jej dłoni, aby pokazać, co lubi. Zaczęła poruszać ręką w górę i w dół,
w tej chwili mając nad nim władzę absolutną. Odrzucił głowę do tyłu, a jego szyję poznaczyły
nabrzmiałe żyły.
– Tak – zachrypiał. Lecz zaraz potem dodał: – Wkrótce się pobierzemy. Możemy
zaczekać.
Gotów był to dla niej zrobić. Odmówić sobie rozkoszy. W całym swoim ciele, głęboko
w sercu poczuła jego powściągliwość.
Poruszyła biodrami i doprowadziła do zetknięcia się ich płci. Otworzyła się szerzej,
pobudzając go dodatkowo swoim ciepłym wnętrzem.
– Nie musimy czekać – szepnęła. – Chcę cię, James. Teraz.
Natarła ciałem, bez reszty obnażona, niepomna już niczego.
– Na pewno tego chcesz? – spytał. – Na górze są sypialnie. Moglibyśmy przynajmniej…
Nie ma czasu na okrągłe słówka. Jest czas tylko na zdecydowane czyny.
– Na pewno – odparła. – Tutaj i teraz.
„No już, zrób to ze mną”.
Przesunął ją lekko. Czubek jego męskości otworzył ją szerzej.
– Usiądź głębiej – szepnął.
Wstrzymał oddech, za wszelką cenę starając się nie poruszyć, gdy osuwała się na niego
swoją aksamitnością cal po calu.
Z początku poczuła ból, bo wypełnił ją bez reszty. Nieznane dotąd uczucie. Jego żar
i pulsowanie w jej wnętrzu. Ukrył twarz w jej włosach.
– Dorotheo…
Szept spłynął po jej plecach.
„Charlene, nie Dorotheo”. Słowa te tak mocno domagały się wypowiedzenia, że musiała
zagryźć wargę do krwi, aby nie wyrwały jej się z ust.
Chwycił ją dużymi dłońmi za biodra i zaczął się w niej poruszać. Najpierw powoli, potem
szybciej. Napierał, cofał się, napierał, kierując nią. Podążali razem w jednym kierunku.
Rozbłysłe zielone oczy. Ciemne włosy opadające na czoło.
Zacisnął usta na jej piersi i ssał. Wplotła palce w jego włosy. Poruszali się w zgranym
rytmie. Wiedziała, że będzie właśnie tak. Że on porwie ją w nieznane rejony i nie pozwoli jej
wrócić.
Wszedł w nią prawie do końca. Trochę bolało ją to rozwarcie, ale potem przesunął się
odrobinę, sięgając ręką między ich ciała. Odnalazł kciukiem jej najwrażliwszą sekretność
i Charlene już pojękiwała wilgotna, mokra, ułatwiając mu ruchy. Napięta, wibrująca struna.
Rozkosz narastała powoli, nadchodziła falami.
Dotąd Charlene żyła pod baldachimem z liści, pełzała w mroku. Teraz, w jego objęciach,
zrozumiała, na czym polega życie jastrzębia kołującego hen po niebie. Ten stan nieważkości,
wyrwanie się z oków grawitacji, wzbicie się na niewyobrażalne wyżyny.
Nagle poczuła, że zaraz skona, mięśnie brzucha spięły się boleśnie i wtedy pofrunęła nad
lasem wprost w słońce rozkoszy tak przemożnej, że to nowe światło spopieliło ją w silnych
ramionach Jamesa.
*

Była gorąca jak słońce tropików, gorąca i mokra w środku. Targane orgazmem mięśnie
zacisnęły się wokół jego członka. Otulając go bez reszty. Splotła nogi za jego plecami, a on
podparł dłońmi jej okazałe pośladki.
Wtargnął do końca, potem uniósł jej biodra, nieomal się wysuwając. I znowu naparł.
Szybciej. Unieruchomiwszy ją, aby trafiać w cel. Wprost w to najgłębsze miejsce ukryte
w jej wnętrzu. To, które wołało go po imieniu. I żadnego innego męskiego imienia nie znało.
Była jego księżną. Jego namiętną, krewką, wygadaną księżną.
– Nie wierzę, że znalazłem cię w tej zimnej, starej Anglii – wyszeptał w dekadencką
kaskadę jej jedwabistych włosów.
Znów parł, urzeczony tym, jak zaciska się wokół jego członka, jak go chłonie, jak prosi
o więcej oczami i cichym pojękiwaniem.
– Nigdy nie zatańczysz dla nikogo innego prócz mnie – stwierdził.
– Nigdy – wydyszała.
– Moja księżna tańczy tylko dla mnie.
– Tylko dla ciebie.
Parcie narastało, rozkosz sięgała zenitu.
– Doskonale – mruknął. – O jak dobrze.
Szturmował coraz szybciej, wdzierając się w jej jedwabiste wnętrze. Jęczała i drapała go
paznokciami po plecach, rozdzierając lnianą koszulę. Nacierał na całego, szybko. Już blisko.
Zacisnęła powieki, jakby chciała powstrzymać napływ łez. Zwolnił. Resztkami sił zmusił
się do przerwania natarcia. Była niewinnym dziewczęciem. Kochała się pierwszy raz. Poza
domem, z zadartą brutalnie spódnicą. On nawet się nie rozebrał.
– Jeśli boli – szepnął – jeśli chcesz, abyśmy przestali, wystarczy powiedzieć.
Otworzyła gwałtownie oczy. Pochłonął go błękit dwóch bezmiernych mórz.
– Nie chcę, żebyś przestał. Trochę… trochę mnie piecze. Ale… – Uśmiechnęła się
nieśmiało. – To takie dzikie i obezwładniające… i niebezpieczne, i… piękne. Wszystko razem.
Pozostawał w bezruchu, ale jego członek pulsował w jej wnętrzu, domagając się
spełnienia.
– To ty jesteś piękna – szepnął. Pocałował ją w policzek. –Nie chciałbym cię skrzywdzić.
Nigdy.
Poruszyła biodrami. Rozluźniła obejmujące go mięśnie. Z początku była niepewna, zaraz
potem coraz śmielsza; wsparta kolanami na ławce ustanowiła rytm, który odebrał mu resztki
samokontroli.
– Och – jęknęła, pochłaniając go całego.
To jedno westchnienie nieomal doprowadziło go do zguby. Musiał odzyskać panowanie
nad sobą. Dokopać się do pokładów samokontroli tak głębokich, że nawet nie wiedział o ich
istnieniu. Zastygł ledwie o krok od orgazmu, pragnąc, aby się dostroiła.
Sięgnął ręką i dotknął kciukiem magicznego miejsca.
Ławka drżała pod nimi. James szarpnął nogą, płosząc ptaka, który odleciał z piskliwym
krzykiem.
Niech diabli porwą skrupuły.
Ona jest jego księżną. Nie będzie czekał ani chwili dłużej, aby posiąść ją do końca.
Chwycił ją mocno za pośladki, czując, że spełnienie nadchodzi jak trąba powietrzna,
nawarstwiony żar i energia, niepohamowany napór, ślepe dążenie.
Objęła go jak najmocniej rękami i nogami, wydając z siebie serię cichych stęknięć. Gdy
uderzył huragan, a on uwolnił swoje napięcie w jej wnętrzu, było niebezpiecznie i pięknie, tak
jak powiedziała.
Pochylił głowę na jędrne piersi, wsłuchany w gwałtowny trzepot jej serca. Uwielbiał
napór jej krągłości. Uwielbiał jej krzyki, naturalne i rwane. Bez szlifu.
Chędożył własną narzeczoną na balu cypryjskim. Niecodzienny rozwój wypadków.
Na ogół James kończył w objęciach jakiejś światowej kurtyzany.
No cóż, tak byłoby zapewne o wiele rozsądniej.
Kurtyzana znałaby reguły gry. Oczekiwałaby podarku w postaci biżuterii i na tym koniec.
Powiedział, że nie chce jej skrzywdzić. Ale czy nie wyrządzi jej krzywdy, gdy pojmie ją
za żonę i chwilę później zostawi samą w Anglii?
Zsunął ją ze swoich kolan i zapiął spodnie. Przytuliła się do niego na ławce.
Z głębi jego mrocznego serca wylała się fala czułości. Odsunął kosmyk wilgotnych
włosów z jej gładkiego policzka i założył jej za ucho. Pragnął zasypać ją gorącymi obietnicami,
że nigdy jej nie opuści.
Pragnął jej powiedzieć to, co chciała usłyszeć.
Lecz nie mógł tego zrobić.
Musiał zachować milczenie.
I postąpić tak, jak postępował zawsze. Podarować kosztowną biżuterię i odejść.
*

To milczenie sprawiało jej niewypowiedziane katusze.


Serce pękało jej w piersi. Gdyby teraz wstała, rozległby się grzechot. Przeżyła moment
szaleństwa. Widziała ogień w jego oczach, czuła żar ich ciał. Zapamięta to na zawsze.
Lecz teraz należało mu powiedzieć. Jeśli to zniweczy wszystkie jej plany, to trudno,
niechże tak będzie.
– James – odezwała się, ale jakby był głuchy.
Wstał z ławki i usunął się w cień.
Charlene usłyszała, że trze hubką o kamień. Chwilę później zapalił świecę. Dawniej było
tu zapewne ślicznie, lecz teraz rośliny rozpleniły się ponad miarę i wszędzie wiły się pnącza,
rozłupując kolumny i przedzierając się między kamiennymi płytami. Z powodu wybujałej
roślinności było trochę parno, a w zielonym gąszczu ostało się ciepło słońca.
Uznała, że może zaczekać jeszcze kilka minut.
– Co to za miejsce? – spytała.
Usiadł obok niej i znów ją objął.
– Oranżeria księcia – odparł. – Trzymał tu orchidee. Miał na ich punkcie obsesję. Spędzał
tu codziennie kilka godzin, hodował nowe odmiany. – Zerknął na popękany sufit. – Nazywają go
Szalonym Księciem. Wygląda na to, że nikt tu nie zaglądał od lat. Nick i ja bawiliśmy się tutaj
w dzieciństwie, udawaliśmy podróżników.
Nick to zapewne lord Hatherly, arystokrata, który przepędził Granta.
– Jesteśmy przyjaciółmi z dawien dawna – ciągnął James. – Ja wyjechałem do Indii
Zachodnich, wędrowałem po prawdziwej dżungli. Anglia jest dla mnie zbyt układna, zbyt
zapatrzona w siebie. Dorotheo, nie mógłbym być tu szczęśliwy. Mam nadzieję, że to zrozumiesz.
Tak, dostrzegała to wyraźnie. Został stworzony do przemierzania otwartych przestrzeni,
a nie do sal balowych i salonów herbacianych.
– James, jest coś, o czym muszę ci powiedzieć – szepnęła, wyrywając sobie te słowa
z gardła.
Pogłaskał ją po głowie.
– Pozwól, że najpierw coś ci pokażę – odparł.
Z kieszeni zdjętego surduta wyjął małe etui z niebieskiego aksamitu.
„Szlag. Oby to nie był…”
– Należał do mojej matki – dodał, uchylając wieczka.
„Pierścionek”.
– Na imię miała Margaret. Polubiłaby cię. Pragnęła, abym znalazł szczęście. A ty
uszczęśliwiasz mnie bardziej, niż wydawało mi się dotąd możliwe.
Pierścionek nie był zbytkowny, ot, mała rozeta z brylantów w delikatnym oplocie złota.
– Milczysz – powiedział. – Nie podoba ci się? Możesz wybrać coś okazalszego, co
bardziej przystoi…
– Jest przepiękny. Już go ubóstwiam.
Tak naprawdę ubóstwiała jego. Nie, nie, wcale nie.
– Przymierz więc.
Chwycił ją za dłoń, ale stawiła opór. Bo gdyby wsunął jej pierścionek na palec, przez
ułamek sekundy wierzyłaby, że tak naprawdę obdarował ją – Charlene Beckett.
Zmarszczył brwi.
– Nie chcesz go? – spytał.
– Och, James, oczywiście, że chcę.
Włożył pierścionek na jej serdeczny palec i ucałował jej dłoń.
– Wiem, mówiłem, że chcę zawrzeć beznamiętny kontrakt małżeński, ale potem ty
machnęłaś mną jak workiem ziemniaków i wylądowałem twardo na dupie. Co miałem zrobić?
Uśmiechnęła się na wspomnienie tej chwili. Przerażenie na twarzy hrabiny. Spanikowany
majordom.
– No właśnie – westchnął, muskając kciukiem jej wargi. – Ten uśmiech. Ten urzekający
uśmiech. Mężczyzna, któremu raz udało się go wywołać, mógłby uczynić to swoją życiową
misją.
– James, nie mów tak.
– Dlaczego nie? – spytał. – Potrzebuję w swoim życiu kogoś takiego jak ty. Osoby pełnej
światła, o wielkiej sile życiowej i twardych przekonaniach. Pamiętasz, jak mówiłaś, że na moich
barkach spoczywa odpowiedzialność, aby zbudować zupełnie inny rodzaj manufaktury?
Uważam, że miałaś rację. Kazałem architektowi sporządzić projekt.
Uff, przynajmniej tyle. Odrobina dobra pośród tej sadzy nagromadzonych kłamstw.
– Jestem gotów próbować. Gotów uczyć się, jak być lepszym ojcem. Lepszym
człowiekiem. Flor nie miała ani jednego napadu złości, odkąd cię poznała. Nie wiem, co jej
powiedziałaś, ale usiadła i dokończyła wszystkie zadane lekcje. Odprawiłem tę straszną
guwernantkę. Ty wybierzesz nową.
Na ułamek sekundy Charlene wyobraziła sobie inny świat. Taki, w którym oni troje –
James, ona i Flor – mogliby być rodziną. W tym lepszym świecie urodziła się jako prawowite
dziecko arystokraty. W tym lepszym świecie mogła włożyć na palec pierścionek po matce
Jamesa.
Co za uwodzicielski sen.
Nieziszczalny.
Lecz przecież książę chciał się zmienić. I to właśnie dla niej.
Nie, nie dla niej. Dla Dorothei. Dla kobiety, pod którą się podszywała. Dla kobiety
czystej. Dobrej. Z arystokratycznym rodowodem.
– Zasługujesz na lepszego męża – ciągnął James. – Przez większość czasu zamyślam
przebywać na obczyźnie. Ale gdy będę obok ciebie, nigdy nie przestanę zabiegać o twój uśmiech.
I o twoje serce.
Odwróciła głowę, aby nie widzieć zielonych oczu, które pośród pnączy i kwiatów
błyszczały jak szmaragdy.
Ujął ją za podbródek i zmusił, aby na niego spojrzała.
– Niech to diabli – mruknął. – Chyba nie za dobrze mi idzie.
– Nie, nie, idzie ci bardzo dobrze. Tylko że ja… Ja nią nie jestem. Nie jestem kobietą,
o której mówisz. Dlaczego w ogóle tak się do mnie zwracasz? Niech cię szlag!
Uśmiechnął się.
– Widzisz? Żadna porządna panna na wydaniu nie powiedziałaby nic podobnego.
Przytulił ją i pocałował delikatnie w kącik ust.
„Bo nie jestem ani porządną panną, ani arystokratką. Ani niczym z tego, czym powinna
być twoja żona”.
Czuła, że trzeba wycisnąć sobie teraz te słowa z ust, w przeciwnym razie nigdy nie zdoła
ich wypowiedzieć.
Nie mogła się jednak na to zdobyć. Co teraz będzie? Czy jej się wydaje, że James porzuci
Dorotheę, aby się z nią ożenić? Książęta nie biorą za żony dziewcząt z nieprawego łoża,
w dodatku wychowanych pośród kurtyzan.
Gdyby Charlene powiedziała teraz prawdę, Lulu straciłaby szansę na naukę malarstwa,
a oczy Jamesa straciłyby ten blask wyrażający najwyższe uwielbienie.
– Co więc chcesz mi powiedzieć? – spytał, muskając nosem jej szyję.
Serce zabiło jej dziko, jakby chciało się wyrwać z piersi.
Kropla wody skapnęła z wysokiego liścia i spadła na policzek Charlene.
Na St. James’s Dorothea właśnie przeglądała kufry z wyprawą, obmacywała wyborne
płótna, przygotowując się do zamążpójścia i nocy poślubnej.
W Covent Garden Lulu marzyła o malowania zamkowych ruin pośrodku kwietnych łąk.
Charlene zamknęła oczy.
– Tylko tyle, że muszę wracać – odparła szeptem. – Przyjaciółki będą się niepokoić.
„Stchórzyłam”.
– Zawiozę cię do Vauxhall – powiedział James. Wyczuł, że się spięła, więc dodał
szybko: – Nie martw się, pożegnamy się odpowiednio wcześnie. Nikt nie zobaczy cię przed
ślubem w towarzystwie Jego Bydlęcej Mości.
Wyjął świecę z uchwytu, wziął Charlene za rękę i poprowadził ją na zewnątrz, prosto
w chłód pod rozgwieżdżonym niebem. Zadygotała i mocniej owinęła się peleryną.
W powozie wyłożonym krwistoczerwoną skórzaną tapicerką, w ramionach Jamesa, jej
pragnienie nabrało konkretnego smaku. Powab słodkiego miodu, gorycz leczniczych ziół.
Wszystko przyprawione słonymi łzami.
Przytulił ją mocniej do swojego ciepłego ciała. Charlene wyraźnie czuła ciężar
pierścionka na palcu. Za chwilę straci Jamesa na zawsze i będzie bolało jeszcze bardziej niż
dotąd. Straci? Przecież tak naprawdę nigdy nie należał do niej. Wszystko zostało wzniesione na
fundamencie kłamstwa.
Teraz należało znaleźć sposób, aby przekazać pierścionek prawdziwej Dorothei. I to jutro,
z samego rana.
Ich oczom ukazały się kamienne łuki Vauxhall.
– Zatrzymaj powóz – odezwała się Charlene. – Proszę.
Wiedziała, że jeśli natychmiast nie wysiądzie, załamie się całkowicie i zaleje łzami.
Odprawił lokaja machnięciem ręki i sam pomógł jej zejść po schodkach.
– Panno Dorotheo – powiedział na pożegnanie.
Ukłonił się, wysoki i władczy, książę w każdym calu.
Oddaliła się na kilka kroków. Lecz nagle się odwróciła. Nie dbała o to, że dokoła są
ludzie. Podbiegła, wyprężyła się na palcach i zarzuciła mu ręce na szyję.
Usta odnalazły usta. Całował ją aż do utraty tchu. Aż Charlene zapomniała, jak ma na
imię. Aż przepadł cały świat, nie pozostało nic poza żarem, naglącą potrzebą, słodyczą.
Ten ostatni pocałunek będzie jej musiał wystarczyć na całe życie.
Wreszcie James się odsunął.
– Złożę ci wizytę jutro wieczorem – powiedział. – Nie mogą mnie trzymać z dala od
ciebie. Do zobaczenia, Dorotheo.
Wsiadł do powozu.
– Żegnaj, James – szepnęła, bo wiedziała, że jutro nigdy nie nadejdzie.
Rozdział 24

James nie zamierzał czekać kilku tygodni, aby ożenić się z Dorotheą.
Zwłaszcza po tym, co stało się poprzedniego wieczoru. Ktoś przecież mógł ją rozpoznać.
Obiecała, że odtąd będzie się zachowywać jak na przyszłą księżnę przystało, ale uczyniła to
w momencie, kiedy ją posiadł. W takiej chwili obiecałaby mu wszystko. Najlepszym
rozwiązaniem był jak najrychlejszy ślub i usunięcie jej z oczu socjety.
Oraz zaciągnięcie do łóżka, bo tam było jej miejsce.
Na myśl o tym, co wyczynialiby na oceanie książęcego łoża, zagubieni tam na całe dnie,
tygodnie… serce waliło mu jak młotem i wilgotniały dłonie.
Upił łyk czekolady. Smakowała nijako.
– Postanowiłem nakłonić arcybiskupa, aby udzielił mi specjalnej dyspensy – zwrócił się
do Nicka, który siedział naprzeciwko przy stole śniadaniowym u Brooksa.
Podczas jego dziesięcioletniej nieobecności nic się tutaj nie zmieniło. Portier o siwych
bokobrodach rozpoznał go natychmiast, gdy przyjechali z Nickiem poprzedniego wieczoru. Tego
ranka sala jadalna też przypominała grobowiec, a dyskretni kelnerzy sunęli bezszelestnie po
grubych dywanach, serwując ciepłe bułeczki i kawę członkom klubu, którzy szukali ulgi
w cierpieniu – jednych bolała głowa, inni nie mogli przeboleć przegranej przy stoliku karcianym.
Nick zerknął znad codziennej gazety.
– Za przeproszeniem, co powiedziałeś?
– Dlaczego mam czekać na ślub w Surrey? Dostanę dyspensę i ożenię się tutaj,
w Londynie.
Słysząc własne słowa, James poczuł się szczęśliwy. Zarazem nie chciał zbyt dokładnie
analizować swoich uczuć. Po prostu tak było – coś w nim tkwiło jak żyła złota ukryta w górskim
zboczu.
– Właśnie tak mi się wydawało, że to powiedziałeś – odparł Nick. Odłożył gazetę
i uniesieniem brwi przywołał eleganckiego kelnera, który podszedł pośpiesznie do ich stolika. –
Morley, potrzebujemy wytrawnego medyka, wiadra lodowatej wody i końskiej dawki laudanum.
Jego Książęca Mość źle się czuje.
Morley ukłonił się i palcami w białej rękawiczce pstryknął na młodszego kelnera.
– W jednej chwili – odparł.
James pokręcił głową.
– To zbyteczne – rzekł. – Świetnie się czuję. Lord Hatherly stroi sobie żarty.
– Z ulgą to słyszę, Wasza Książęca Mość – powiedział Morley, a jego pociągła twarz nie
wyrażała żadnych uczuć.
Ukłonił się i powrócił na swój posterunek.
– Powinieneś był pomóc mi przy opróżnianiu tej butelki przeszmuglowanej whisky –
jęknął Nick. – Gdyby we łbie łupało ci teraz tak jak mnie, nie rozważałbyś żadnych pochopnych
kroków.
– Panna Dorothea skłania mężczyznę… do pochopnych kroków.
– Mnie do ożenku skłoniłby tylko pistolet przystawiony do skroni.
James dopił czekoladę.
– Zrozumiesz, gdy poznasz ją jutro, bo będziesz moim drużbą. To nie jest zwykła panna
na wydaniu. Jest nadzwyczajna…
Uosobienie piękna, inteligencji i namiętności. James nigdy dotąd nie zetknął się z taką
kobietą, choć lepiej się nad tym nie rozwodzić, zwłaszcza w sali u Brooksa, gdzie żadna żona
nie miała prawa wstępu.
Nick skinął głową.
– Doskonale – odparł. – Lecz nie przestanę ci podrzucać racji przemawiających za
kawalerstwem, póki kościelny nie uderzy w żałobne dzwony.
– Wiesz, że muszę się ożenić. – James próbował wzruszyć nonszalancko ramionami. –
Więc równie dobrze może to się stać jutro.
– Nie oszukasz mnie. – Hatherly rozerwał bułeczkę i posmarował ją masłem. – Trzeba
być tobą, żeby zrobić coś tak skandalicznego jak zakochać się we własnej przyszłej żonie.
Zakochać się? Miłość? James w ogóle nie myślał w tych kategoriach. Po śmierci matki
usunął miłość ze swojego życia. Gotów był jednak przyznać, że czuje się teraz inaczej. Być może
to pokłosie tego szalonego wieczoru w starej oranżerii.
Jeśli Dorothea będzie się zachowywać jak należy, on otoczy ją szacunkiem i troską.
Przynajmniej wtedy, gdy będą razem. Nie miał wątpliwości, że dziewczyna okaże się dobrą
matką dla Flor i ich wspólnych przyszłych dzieci, gdy on będzie żył na obczyźnie. Mimo że jej
postępowanie było czasem dalekie od ideału, wierzył, że rzeczywiście zależy jej na pomyślności
Flor. Miał też nadzieję, że reputacja jej rodu, pospołu z nabytym tytułem książęcym, utoruje jego
córeczce drogę do angielskiej socjety.
– Drwij, ile chcesz – powiedział. – Ale nigdy nie mów nigdy. Być może lada dzień
znajdziesz kobietę, która gotowa będzie przymknąć oko na wszystkie twoje wady.
– Wykluczone. – Nick dobrał się do kolejnej bułeczki. – Szkoda, że nie ma z nami
Daltona, być może przemówiłby ci do rozumu. Pamiętasz nasze śluby? Przysięgliśmy, że nigdy
się nie ożenimy i nie staniemy się tacy jak nasi ojcowie.
– Nigdy nie będę taki jak mój ojciec – zapewnił James. – Wiesz, że niczego nie
zaplanowałem. Życie pchnęło mnie na ten zakręt, więc po prostu staram się wyjść z tego obronną
ręką.
W istocie było to o wiele bardziej skomplikowane, lecz nie zamierzał przyznać, że
Dorothea skłoniła go do zrewidowania poglądów na temat intymności.
– Wiem – westchnął Nick. – Wybacz, diabelnie boli mnie głowa. Najlepiej będzie, jak
pójdę się wyspać. – Wstał i rzucił serwetę na stół. – Ukłony dla arcybiskupa.
James dokończył śniadanie w pojedynkę, wracając myślą do oranżerii, którą właściwie
widział w wyobraźni bez przerwy, odkąd poprzedniego wieczoru zostawił Dorotheę w Vauxhall.
Posiąść niewinną pannę na wydaniu? To było wbrew jego zasadom, nieważne, że została
wcześniej oficjalnie jego narzeczoną. Dlatego właśnie musieli się pobrać jak najszybciej. Być
może już nosiła w łonie jego potomka.
Okazało się, że lady Desmond miała słuszność, nie chcąc dopuścić go w pobliże swojej
córki, bo nie potrafił nad sobą zapanować. Nawet nie chciał. Pragnął brać ją raz za razem, bez
końca.
Ta myśl rozpaliła jego wyobraźnię.
Wypuści Dorotheę z łóżka dopiero wtedy, gdy wykorzysta już wszystkie sposoby, aby
wywołać ten uśmiech na jej twarzy, usłyszeć jej pojękiwania i wyszeptane swoje imię.
*

Zawiązany w zwykłą batystową chusteczkę brylantowy pierścionek księżnej tkwił


głęboko w kieszeni płaszcza. Charlene po raz setny odwróciła głowę i spojrzała w kierunku
wejścia. Posłała Manon liścik, prosząc ją, aby sprowadziła Dorotheę do kościoła Świętego Pawła
po zachodniej stronie placu. Sprawa bardzo pilna, dodała.
Były spóźnione już prawie pół godziny.
Charlene nie miała czasu na czcze rozmyślania. Chciała działać, zapomnieć na moment
o Jam… o książętach. Musiała przygotować Lulu do wyjazdu do Essex. I dopilnować, aby matka
nie odwołała wizyty lekarza.
Musiała przestać myśleć o zielonych oczach, które potrafiły wejrzeć w jej duszę
i dostrzec jej najskrytsze tęsknoty. O jedwabistych płatkach na swoich wargach. O obolałym
miejscu między udami, które posiadło wiedzę o Jamesie, o tej pulsacji, która wypowiadała jego
imię.
Nie winiła go za to, że wziął to, co mu chętnie ofiarowała. Przecież był przekonany, że
ma do czynienia ze swoją przyszłą żoną. I tak oto siedziała tu teraz, odziana na czarno, być może
już nosząc w łonie nieślubne dziecko księcia. Jednak okazała się taka sama jak jej matka. Gdy
padła w ramiona Jamesa, jej starannie wzniesione szańce obronne rozsypały się jak zamek
z piasku.
Wielkie rzeźbione wrota uchyliły się nad kamienną posadzką. Światło słoneczne
przeniknęło mrok, wyłuskując z ciemności anioła leżącego na cokole. W progu kościoła pojawiła
się Manon. Wypatrzywszy Charlene, otworzyła szerzej jedno skrzydło drzwi i usunęła się na bok.
Panna Dorothea przekroczyła próg, ubrana w jasnoróżową suknię haftowaną w lilie i obszytą
perełkami oraz słomiany czepek z białą nakrapianą woalką.
Charlene zacisnęła zęby. Jak ktokolwiek mógł ją wziąć za ten wzór angielskiej niewinnej
dziewczęcości odziany w perłowy róż, pełen gracji, delikatności, powściągliwości?
Charlene się uniosła, lecz Dorothea gestem kazała jej pozostać na miejscu i po chwili
usiadła obok w dębowej ławie.
Manon stanęła z tyłu na straży, gotowa wszcząć alarm, gdyby ktoś wszedł do kościoła.
Skinęła zachęcająco do Charlene.
Dorothea odwróciła głowę, a spod przeźroczystej woalki wyjrzały oczy błękitne jak niebo
w letnią porę.
– Witam, panno Beckett – szepnęła.
– Dziękuję, milady, że zgodziłaś się ze mną spotkać – odparła Charlene.
Uważne spojrzenie spod woalki.
– Czy naprawdę jesteśmy aż tak do siebie podobne? Zastanawiałam się nad tym, odkąd
mama powiedziała mi, co się wydarzyło.
Niebieskie oczy najpierw zlustrowały uważnie wnętrze kościoła, a potem dłonie
rozwiązały różową wstążkę przytrzymującą woalkę.
Gdy Charlene zobaczyła odsłoniętą twarz, jej serce mocno zabiło. Poczuła się tak, jakby
patrzyła w lustro o lekko pofalowanej powierzchni, które tylko odrobinę, prawie niedostrzegalnie
zniekształca obraz.
Uniosła swoją woalkę.
– Och! – Dorothea gwałtownie zasłoniła usta dłonią, aby stłumić krzyk. – To
nadzwyczajne – szepnęła. – Mogłybyśmy być bliźniaczkami.
Patrzyły na siebie zafascynowane. Nic dziwnego, że fortel lady Desmond się powiódł.
– Nikt nie powinien nas razem widzieć – powiedziała Charlene, opuszczając woalkę. –
Hrabina nie posiadałaby się z wściekłości, gdyby nasze spotkanie wyszło na jaw. Muszę ci coś
dać.
Dorothea też zasłoniła twarz.
– Nie miałam pojęcia o twoim istnieniu – rzekła. – Dlaczego ojciec nas rozdzielił? Nie
potrafię wyrazić, jakie to nieprzyjemne wrócić do domu po długiej podróży i dowiedzieć się nie
tylko o tym, że mam siostrę, ale również, że matka zapłaciła ci, abyś zdobyła dla mnie względy
księcia. – Uśmiechnęła się. – Ja z całą pewnością nie miałam na to widoków… a jednak…
Charlene zapragnęła wziąć ją za rękę, ale się pohamowała. Musiała jak najszybciej
przekazać pierścionek i się pożegnać.
– Mam nadzieję, że nie przysporzyłam ci bólu – powiedziała.
– No cóż, zawsze wiedziałam, że to rodzice wybiorą mi męża. Jestem posłuszną córką.
To cała ja.
W głosie Dorothei zabrzmiała nuta buntowniczości, która wzbudziła sympatię Charlene.
– Czasem czuję się jak marionetka w teatrze Puncha – ciągnęła przyrodnia siostra. –
A mama pociąga za sznureczki. Czułaś się tak kiedykolwiek, panno Beckett?
Nagły zawrót głowy nieomal pozbawił Charlene tchu, kierując ją w stronę nowego
odkrycia.
– Doskonale wiem, jak to jest – odrzekła.
Dorastała, zazdroszcząc Dorothei wszystkiego, ale życie przyrodniej siostry nie
przypominało bajki. Matka była dominującą matroną, ojciec głupawym flirciarzem, do tego
dochodziło brzemię w postaci społecznych konwenansów i oczekiwań, aby dobrze wydać się za
mąż.
– Wszyscy mówią, że książę jest szelmą i prostakiem – powiedziała Dorothea. – Czy to
prawda?
Charlene pokręciła gwałtownie głową.
– Nie słuchaj tych ludzi. Lubi szokować, to wszystko. W cholewie buta nosi nóż i gra na
hiszpańskiej gitarze. Nigdy nie wiadomo, co za chwilę zrobi… Ale to człowiek o wielkim sercu.
Przekonasz się. Jest silnym i… dobrym mężczyzną.
Dorothea przekrzywiła głowę.
– Mówisz, jakbyś… Nie wiem… Jakbyś darzyła go podziwem.
– Podziwiam jego niekonwencjonalność.
– I nie czujesz nic do niego?
Charlene zmusiła się do śmiechu, który w jej uszach zabrzmiał okropnie fałszywie.
– Będzie dla ciebie dobry – zapewniła.
– Nie odpowiedziałaś na pytanie, panno Beckett.
Oho, tym razem Dorothea zareagowała jak hrabina. Dobrze, że odziedziczyła choć trochę
matczynej pewności siebie. Na szczęście nie miała jej bezwzględności.
– Oczywiście, że nie – odparła Charlene.
Dorothea zastygła.
– Kłamiesz – stwierdziła. – Słyszę to w twoim głosie. – Chwyciła Charlene za rękę. – Czy
mam wyjść za człowieka, którego kocha moja siostra? – szepnęła. – Jak mogłabym?
Mruganiem powiek Charlene powstrzymała niespodziewany napór łez.
– Hrabina najęła mnie, bo zostałam wychowana na… kurtyzanę – odparła. Zaczęła
wyrywać sobie słowa z gardła, czując, że jakimś sposobem bruka Dorotheę. – Książę musi mieć
odpowiednią, szanowaną narzeczoną. Chcę, abyś za niego wyszła. Będziesz idealną księżną…
Mam też nadzieję, że będziesz dobrą matką dla jego córeczki Flor.
Dorothea przyjrzała się jej bacznie pod woalką.
– Mama mówiła mi o córeczce. Wiem, że nigdy nie miałabym jej za złe, że urodziła się
jako… to jest…
– Nic nie szkodzi. – Charlene zdawała sobie sprawę, że Dorothea nie chciała jej obrazić. –
Z ulgą dostrzegam twoje zrozumienie.
Właściwie w tej chwili jej zadanie dobiegło końca. Wiedziała, że Flor trafi w dobre,
troskliwe ręce. A James będzie miał układną i szanowaną żonę, na jaką zasługuje.
– Proszę. – Wcisnęła siostrze zawiniątko w dłoń. – Ten prezent był przeznaczony dla
ciebie. – Wstała. – Czas na mnie.
– Chwileczkę! – Dorothea chwyciła ją za ramię. – Jest jeszcze coś. Książę przysłał memu
ojcu wieści, że na mocy specjalnej dyspensy ślub ma się odbyć już jutro. Skąd ten nagły
pośpiech?
Charlene poczuła gwałtowny ucisk w żołądku, jakby otrzymała cios w brzuch. A więc już
jutro będą mężem i żoną…
– Panno Beckett?
– Zeszłego wieczoru… książę i ja…
Charlene nie mogła wydusić z siebie więcej słów.
– Tak? – spytała Dorothea, ponaglając ją i marszcząc czoło pod woalką. – Ach –
szepnęła. – Pojmuję. – Wcisnęła pierścionek do torebki. – W takim razie czy naprawdę sądzisz,
że książę uwierzy, że my dwie jesteśmy tą samą osobą? A jeśli domyśli się prawdy i porwie cię
do jednego ze swoich zamków w Northumberland?
Charlene odwróciła głowę.
– Tak się nie stanie – odpowiedziała. Uśmiechnęła się, choć była coraz bliższa płaczu. –
Wyjdź za niego i bądź szczęśliwa.
Ze zdumieniem zorientowała się, że mówi szczerze. Gdyby życie potoczyło się inaczej,
być może zaprzyjaźniłaby się ze swoją przyrodnią siostrą.
Dorothea wstała, a Charlene poszła za jej przykładem.
– Postaram się – rzekła pierwsza. Zawahała się, wyciągnęła rękę, a potem nagle uściskała
szybko Charlene. – Życzę ci wszystkiego co najlepsze, panno Beckett.
Wymieniwszy z Manon pożegnalne uśmiechy, Charlene ruszyła pośpiesznie na gwarny
plac. Instynktownie poklepała się dłonią po pustej kieszeni.
Nazajutrz Dorothea zostanie żoną księcia. Nie będzie brylantów dla Charlene.
No i dobrze, pomyślała. Brylanty to tylko sposób ubezwłasnowolniania ludzi. A ona
chciała być wolna.
Rozdział 25

– Wciąż jest czas, aby odwołać ślub – powiedział Nick.


James pokręcił stanowczo głową. Nie, jest za późno. Dorothea być może nosi już w łonie
jego dziecko.
Ceremonię zaślubin pragnął urządzić w swojej miejskiej rezydencji, do której wkrótce
miały zjechać Flor i Josefa, ale hrabina uparła się, aby ślub odbył się w kościele, w którym
wikarym był jeden z jej krewnych.
Stanąwszy przed udrapowanym na złoto ołtarzem i podstarzałym duchownym ubranym
w czarne szaty, biały fular i białą perukę z lokami, James mógł myśleć tylko o tym, co się
wydarzyło w oranżerii.
Zapach zgniecionych kwiatów i ciche jęki Dorothei.
Promienie słońca zatańczyły na czerwonych dywanie. Weselnicy weszli do kościoła.
Serce o mało nie wyskoczyło mu z piersi.
Dorothea wyglądała olśniewająco w jasnoróżowej jedwabnej sukni obszytej złotą nicią,
która opalizowała w smugach słońca przebijających się przez okrągłe okno witrażowe.
„Jaka ona piękna”.
„Idealna”.
Na głowie miała ozdobiony herbacianymi różyczkami czepek z szerokim rondem, które
ocieniało jej twarz, a mimo to dostrzegł, że jest podenerwowana i poważna. Ruszyła nawą,
stawiając niepewne, małe kroki.
Najchętniej podbiegłby i doprowadził ją na miejsce, aby stanęli obok siebie i wreszcie
zostali połączeni, najpierw słowem, potem ciałem. Pragnął jej ciepłego uśmiechu, wyzywającego
błysku w oczach. Miły był mu nawet jej dar doprowadzania go do pasji, jej lekceważenie
konwenansów czy drwiący ton, gdy tytułowała go księciem.
Wreszcie zatrzymała się obok niego i wtedy wziął ją za rękę. Wytrzeszczyła oczy
i szarpnęła głową, patrząc przed siebie, a rondo czepka zasłoniło jej twarz.
Bardzo to dziwne.
Wydawała się… po prostu inna.
No cóż, najpewniej to nerwy z powodu ślubu.
– Dorotheo – szepnął. – Czy coś się stało?
– Nie, Wasza Książęca Mość – odparła półgłosem.
Przechylił głowę, żeby dojrzeć jej twarz. Dlaczego ona nawet nie zerknie w jego stronę?
Oczy przejrzyście niebieskie, z drobinkami szarości, ale jakby okrąglejsze. A kości policzkowe,
czy aby nie bardziej wystające? Dolna warga czy nie węższa?
„Chyba mam halucynacje”.
Nachylił się bliżej.
– Czy ty jesteś hrabianką Dorotheą? – wyszeptał.
Jak można zadać takie pytanie pannie młodej stojącej u ołtarza?
Przez jej policzek przebiegł drobny skurcz.
– Oczywiście, że jestem – odrzekła.
Ale znowu, głos jakby inny, wyższy, mniej matowy.
Zramolały duchowny zaczął czytać z Modlitewnika Powszechnego, nieświadomy
toczącej się rozmowy.
To musi być ona, skoro jej rodzice też tu są. A jednak James gotów był postawić w zakład
cały swój majątek, że obok niego nie stoi kobieta, z którą kochał się w oranżerii Szalonego
Księcia. To nie były podejrzenia, lecz pewność.
Poczuł, że wywraca mu się żołądek.
Wreszcie panna Dorothea odwróciła twarz w jego kierunku. Przypatrzyła mu się dużymi
niebieskimi oczami. Palce w rękawiczkach zacisnęły się mocniej na bukiecie białych róż
z szałwią, o mało nie łamiąc łodyg.
Pastor truł o mistycznym związku i wzajemnym szacunku.
Panna Dorothea wzięła głęboki wdech.
– Dość!
Duchowny nie dosłyszał, więc czytał dalej.
– Proszę przestać! – dodała głośniej.
Podniósł wzrok znad modlitewnika.
– Milady, czy coś zaszło?
– Czy pastor da nam chwilę? – spytała, podnosząc odważnie głowę.
Ten ruch był pierwszym, co przypominało kobietę, którą James trzymał w ramionach
pośród kwiatów.
Uniosły się siwe brwi. Załzawione oczy znalazły hrabinę siedzącą w pierwszej ławie.
James uniósł rękę.
– Potrzebujemy chwili na osobności – rzekł do duchownego.
Odciągnął Dorotheę na stronę.
Z tyłu lady Desmond nerwowo wciągnęła powietrze w płuca.
– Eee… w czym kłopot? – spytał jej mąż, a jego głos odbił się echem pod kopułą
kościoła.
Panna Dorothea zerknęła żałośnie na rodziców. Odłożyła bukiet na balustradę i zdjęła
rękawiczkę.
– Proszę – szepnęła, zsuwając coś z palca. – Oddaję.
Do jej oczu nabiegły łzy. W dłoni zabłysły brylanty i nitki złota.
Pierścionek po matce Jamesa.
– Nie rozumiem – wydukał.
– Mości książę, dałeś go innej.
Czuł, jakby za chwilę mózg miał mu eksplodować.
– To nie ty byłaś u Hatherly’ego? – spytał.
Pokręciła głową. Twarz miała bledszą niż kwiaty w bukiecie.
– A w Warbury Park? Ty czy nie ty?
Lord Desmond wstał ze swojego miejsca i położył dłoń na rękojeści ceremonialnej
szpady.
– Ostrzegam cię, Harland…
Koszmarne napięcie sięgnęło zenitu, jakby napór sztormu miał złamać maszt.
Panna Dorothea dygotała. James patrzył na nią, czując jedynie mdły strach. Domyślał się,
co za chwilę usłyszy.
Wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca.
– To nie byłam ja, Wasza Książęca Mość. Ani w jednym, ani w drugim miejscu. To była
moja przyrodnia siostra.
– Rozumiem.
Był znieczulony. Ciało miał odrętwiałe, jakby zanurzył się w lodowatym morzu.
– Nazywa się Charlene Beckett – dodała Dorothea. – Znajdziesz ją przy Rose Street
w Covent Garden, pod numerem pięćdziesiątym. – Wcisnęła mu pierścionek w dłoń. – Więcej
powiedzieć nie mogę.
W głowie mu huczało, jakby bito na alarm we wszystkie dzwony Londynu.
„Kłamstwa. Kłamstwa i podstęp”.
Dorothea położyła mu dłoń na przedramieniu.
– Proszę, nie gniewaj się na nią.
James odtrącił jej rękę.
– Czas na mnie – rzucił.
Odwrócił się w kierunku hrabiego i hrabiny.
Nick rzucił mu pytające spojrzenie.
– Ślubu nie będzie – obwieścił James.
Lady Desmond złapała się za głowę.
Jej mąż uniósł ceremonialną szpadę.
– Niech mnie diabli, jeśli nie! – ryknął.
James ruszył nawą do wyjścia.
Nick zastąpił hrabiemu drogę, aby nie doszło do otwartej konfrontacji. Właściwie
niepotrzebnie to zrobił, bo James z miłą chęcią zdeptałby Desmonda jak tłustego robaka – którym
w istocie był. Ze względu na wymogi etykiety z najwyższym trudem pohamowywał gniew
i frustrację, bo chciał uchodzić za człowieka cywilizowanego. Ale to już koniec.
Nazywają go Jego Bydlęcą Mością? Występnym księciem? A zatem będą mieli bydlaka,
będą mieli skandal, którego pragną, gdy tylko odnajdzie kobietę, która wystrychnęła go na dudka.
Wypadł przed wrota kościoła, zaskakując swoją służbę.
– Rose Street w Covent Garden! – ryknął, wskakując do kaleszy.
Powóz ruszył z nagła i przeraźliwie trzęsąc, pognał w głąb ulicy.
Rozdział 26

Kyuzo opuścił ręce.


– Nie jesteś dzisiaj sobą – powiedział.
„Być może już nigdy nie będę sobą”, pomyślała Charlene.
Bo właśnie w tej chwili książę i Dorothea stali przed ołtarzem gdzieś w Londynie,
przysięgając sobie dozgonną miłość. Nie powinno jej to obchodzić, ale obchodziło. Czuła się
bezsilna, a to z kolei rodziło gniew.
Zerwała się z powrotem na nogi, gotowa do obrony przed następnym atakiem. Ćwiczyli
w piwnicy Teatru Królewskiego przy Drury Lane, bo Kyuzo znał jednego z tamtejszych
zarządców, który pozwalał im korzystać z niewielkiej salki wyłożonej matami z bambusa.
Woń potu podziałała na Charlene otrzeźwiająco. Poprawiła spódnicę, którą udało jej się
podkasać tak, że przypominała z grubsza męskie portki.
– Jeszcze raz – zażądała.
Wyprostowała się, odnalazła środek ciężkości i przyciągnęła łokcie do ciała.
Bosa stopa Kyuzo wystrzeliła do przodu. Charlene wygięła się w pasie, usiłując sparować
cios, ale straciła równowagę i runęła na maty.
– Emocje to słabość – przestrzegł ją Kyzuo. – Oddychaj. Opróżnij umysł.
„Prawdziwą słabością jest słabość do księcia”.
„Niech go diabli porwą”.
Nagle Kyuzo wyprowadził prawą ręką cios podbródkowy. Charlene zablokowała
uderzenie lewym przedramieniem i zrobiła krok do przodu, aby założyć chwyt, ale źle obliczyła
odległość i Japończyk zaczął ją dusić, napierając łokciem na tchawicę.
Puknęła go w ramię i wtedy ją uwolnił.
– Może darujmy sobie resztę – zasugerował. – Myślami jesteś zupełnie gdzie indziej.
Owszem, w kościele. Gdzie duchowny właśnie pyta księcia i Dorotheę, czy znane im są
jakiekolwiek przyczyny uniemożliwiające zawarcie związku małżeńskiego. Charlene zaś była
daleko, nie mogła więc zepsuć ceremonii w żaden z tych wielu szokujących sposobów, które
wyobrażała sobie w nocy, gdy nie zdołała zmrużyć oka.
Mogła, na przykład, usiąść przed ołtarzem i popełnić seppuku – rytualne samobójstwo,
o którym opowiadał jej Kyuzo. Pohańbieni japońscy wojownicy wbijali sobie miecz w brzuch
i rozcinali go jednym płynnym ruchem z lewej strony do prawej.
To na pewno zniweczyłoby ceremonię ślubną.
Charlene osunęła się na podłogę i skrzyżowała ręce na kolanach.
Kyuzo usiadł obok.
– Może powiesz mi, o co chodzi? – spytał. – Przecież zarobiłaś swoje pieniądze, tak czy
nie? Spłaciłaś Granta, a Luisa będzie się uczyła malować.
– Tak.
– Czy chodzi o tego księcia? – Kyuzo miał teraz groźną minę, a zmarszczki dokoła jego
ust się pogłębiły. – Skrzywdził cię?
– Nie. – Charlene objęła kolana, przyciągając je do piersi. – Nie w taki sposób, jak
myślisz.
– To w jaki?
Docisnęła czoło do kolan.
– Byłeś kiedyś zakochany?
– Ach! – Kyuzo się uśmiechnął. – Zatem to miłość. A więc masz prawo się tak czuć.
Miłość przynosi czasem cierpienie.
– Owszem.
– Wydawało mi się, że jestem zakochany, kiedy miałem twoje lata. Na imię miała Juki.
Była córką zamożnego kupca. Ja zaś byłem synem skromnego rybaka. Kochałem ją w sekrecie
przez całe lata.
– Czy odwzajemniła twoje uczucie?
– To nieistotne. Możesz się domyślić dalszego ciągu tej historii. Porwano mnie na statek.
Nigdy więcej nie zobaczyłem Juki.
„Porwano mnie na statek”.
Cztery słowa, w których zawarte było ogromne cierpienie. Kyuzo był niewolnikiem na
statku przez sześć lat, dopiero potem udało mu się zbiec na ulice Londynu. Charlene ogarnęło
współczucie dla tego młodego mężczyzny, którym dawniej był Kyuzo. Bez grosza przy duszy na
obczyźnie.
– Nie wiedziałam o tym – mruknęła. – Tak mi przykro.
– Przecież to nie twoja wina. – Japończyk wbił wzrok w ścianę. – To moja wina, bo się
upiłem tamtej nocy, rozmyślając o swojej beznadziejnej miłości. Nie pilnowałem kubka, więc
mnie odurzyli.
– Musisz wrócić do Japonii – powiedziała. – Może ona wciąż cię kocha. Może czeka
twojego powrotu, codziennie spoglądając na morze, wierna wspomnieniom.
Kyuzo prychnął.
– Za późno – stwierdził. – Na pewno o mnie zapomniała. Poza tym mam nowe życie
w Anglii. I zaznałem innej miłości. – Spojrzał Charlene prosto w oczy. – Dla ciebie natomiast nie
jest za późno. Jesteś wciąż bardzo młoda. Znajdziesz nową miłość.
– Nie, nigdy. Już nigdy nie pozwolę, aby przydarzyło mi się coś podobnego.
Zapatrzyła się na pomalowane parawany teatralne oparte o ściany. Jasnobłękitne niebo.
Pierzaste białe obłoki.
Fantazyjny świat nieskalany sadzą.
– Zapewnię Lulu idealne życie – powzięła na głos zobowiązanie. – Będę żyła tylko dla
niej.
– Godne pochwały – skwitował Kyuzo. – Ale jednocześnie tragiczne. – Wciąż
uśmiechnięty wstał i podał jej rękę, aby się podniosła. – Idź do domu. Dzisiaj nie powinnaś
ćwiczyć.
Charlene przebrała się i włożyła zwykły słomiany czepek.
– Dziękuję.
Japończyk skinął głową i zaczął praktykować swoje kata.
Charlene ruszyła powolnym krokiem przez plac. Kyuzo się mylił. To wykluczone, aby
znalazła nową prawdziwą miłość. Resztę życia poświęci na to, aby zapewnić szczęście siostrze.
Tak bardzo pochłonęły ją myśli o małej Lulu, że powóz czekający przed domem
zauważyła dopiero wtedy, gdy o mało nie uderzyła w niego nosem.
Poczuła mdłości, bo na boku dostrzegła złoty wizerunek lwa stojącego na tylnych łapach.
Lord Grant. W Różowym Puchu. Razem z Lulu.
Zerwała czepek z głowy i otworzyła gwałtownie drzwi. Natychmiast rozpoznała głos
lorda dobiegający z salonu od frontu. Nie było czasu, aby sprowadzić Kyuzo. Musiała sama
stawić lordowi czoło, zanim skrzywdzi jej siostrę. Pognała korytarzem i wpadła do salonu, licząc
na element zaskoczenia.
Arystokrata siedział w fotelu przy kominku. Rzuciła się w jego stronę, lecz silne ręce
chwyciły ją od tyłu i błyskawicznie obezwładniły. Przekręciła głowę, aby zobaczyć, kim jest
napastnik. Zobaczyła twarz przeoraną blizną. Mace. Grant zapewne kazał mu przyczaić się przy
drzwiach, aby ją dopaść.
Tyle zostało z elementu zaskoczenia.
– Och, Charlene, jesteś nareszcie – przemówił lord. – Cieszę się, że do nas dołączyłaś.
Naprzeciw niego na kanapie siedziały Diane i Lulu. Po policzkach dziewczynki spływały
łzy. Charlene poczuła ukłucie w sercu.
Udając rezygnację, przestała się szarpać w rękach Mace’a.
Obok tego zbira stał drugi pachołek, podobnie umięśniony i o podobnie wrednej twarzy.
Charlene modliła się w duchu, aby Kyuzo nadszedł jak najszybciej. Wiedziała, że
w pojedynkę nie pokona trzech mężczyzn.
Z przerażeniem zorientowała się, że Grant trzyma w ręku żelazo do piętnowania i obraca
je nad ogniem rozpalonym na kominku. Koniec już rozżarzył się do czerwoności.
– Charlene, powiedz mu, że to nieprawda – zakwiliła Lulu.
– No powiedz – zakpił Grant. – Powiedz swojej siostrze, że ten dom to szanowany
internat dla panienek, a Gołąbeczka to cnotliwe dziewczę.
Gdyby Charlene miała wolne ręce, jednym uderzeniem zmazałaby ten wredny uśmieszek
z twarzy lorda.
– Skarbie, nie chciałam, żebyś się dowiedziała w ten sposób – odparła.
– Co ty mówisz? – spytała Lulu, a z jej oczu popłynęły kolejne łzy.
– Po co te ceregiele, Charlene? – Grant uniósł żelazo, aby przyjrzeć się rozżarzonemu
końcowi. – Powiedz jej całą prawdę. Że to burdel. A te panienki to kurwy. Że ty też jesteś kurwą.
Zbolała Charlene popatrzyła na siostrę. Powinna była ją na to przygotować. Bo teraz Lulu
dowiedziała się w najgorszy możliwy sposób. Charlene tak się starała ocalić jej niewinność, że
zapomniała o całym świecie. Popełniła wielki błąd.
– Diane, zabierz Lulu na górę – odezwała się z mocą, której wcale nie czuła. – To nie jest
dla niej odpowiednia rozmowa.
Diane spojrzała bojaźliwie na Granta.
– To na mnie ci zależy, baronie – zwróciła się Charlene do lorda. – Oto jestem. Jak sobie
życzyłeś.
Popatrzył na nią spod przymrużonych powiek.
– Długo czekałem na to, abyś wypowiedziała te słowa.
Siłą woli zachowała beznamiętną twarz.
– Będę twoja, jeśli puścisz Lulu – odparła.
Do orzechowych oczu dziewczynki znów nabiegły łzy.
– Nie zostawię cię! – zawołała.
– Wszystko będzie dobrze, skarbie – zapewniła Charlene. – Niedługo do ciebie przyjdę.
Grant skinął przyzwalająco głową. Diane zgarnęła Lulu z kanapy i pośpiesznie
wyprowadziła ją z salonu. Charlene usłyszała ich szybkie kroki w korytarzu i dalej na schodach.
Gdy już upewniła się, że obie są bezpieczne, spojrzała śmiało na Granta.
– Nasz stróż wróci lada chwila – skłamała. – Z pewnością go pamiętasz?
– A owszem, pamiętam. – Uśmiechnął się. – Ale wiem skądinąd, że w tej chwili jest
w teatrze przy Drury Lane. Wróci dopiero za godzinę.
„Do diabła”.
– Nie powinnaś była mnie upokarzać w obecności lorda Hatherly’ego – ciągnął. – Miałem
widoki na jego patronat. A ty mnie ośmieszyłaś. – Uderzył żelazem o kamienne obramowanie
kominka, aż trysnął snop iskier. – Nie powinnaś była – powtórzył.
Wstał i ruszył ku niej.
Charlene nie spuszczała oka z rozżarzonego pręta. Nie zareagowała, gdy chwycił ją za
kołnierz i poprowadził do lustra nad kominkiem.
Stanął tuż za nią, a wolną ręką unieruchomił jej głowę, aby spojrzała wprost przed siebie.
– Zostałaś stworzona po to, aby dawać rozkosz mężczyźnie – szepnął jej do ucha.
Zacisnął palce na jej szyi. – Widzisz te soczyste wargi? – Ścisnął jej policzki, aż musiała
otworzyć usta. – I te przecudne włosy…
Puścił jej twarz i szarpnął jej upięte w kok włosy, aż opadły kaskadą na ramiona.
Oddychał coraz szybciej.
Gniew w jej ciele osiągał powoli punkt wrzenia. Upomniała siebie w duchu, że powinna
zachować spokój i wypatrywać najlepszej chwili do ataku.
– Przejdź do sedna, Grant – powiedziała z tak wielką śmiałością, na jaką było ją stać.
– Chcesz tego? – Przygarnął ją od tyłu do siebie i przysunął żelazo. Rozżarzony koniec
znalazł się ledwie cale od obnażonej szyi. – To będzie dla ciebie podwójnie bolesne sedno.
Dwaj parobcy zarechotali.
– Wiesz, ptaszyno, że twoja matka była pierwszą kobietą, którą posiadłem? – spytał. –
Mój ojciec kupił ją dla mnie, gdy miałem czternaście lat. Och, okazała się wytrawną
nauczycielką, ta twoja matka. Byłem tak wdzięczny za jej wskazówki, że gdy nabrałem pełni lat,
pomogłem jej założyć ten przybytek.
– A my spłaciłyśmy pożyczkę – odparła Charlene. – Nic nie jesteśmy ci winne.
– Och, nie znasz całej historii. Nabyłem ten dom. I nigdy nie pobrałem ani szylinga
czynszu.
To niemożliwe! Charlene co roku odkładała trzysta funtów na ten cel. To prawda, nigdy
nie spotkała właściciela, nie znała nawet jego nazwiska, ale… O Boże.
Grant westchnął.
– Sama więc widzisz, Charlene. Włożyłem tak wiele, a w zamian otrzymałem tak mało.
Hodowałem cię, abyś była moją osobistą ptaszynką. Śpiewała tylko dla mnie. Ozdobiła swoją
osobą moje apartamenty, aby zazdrościli mi wszyscy dżentelmeni w Londynie. Jestem więc
srodze zawiedziony. Mogłaś odnieść wielki sukces.
Odepchnął ją gwałtownie. Potknęła się i wylądowała w łapskach Mace’a, który chwycił ją
mocno za ramiona.
– Zamiast zawrzeć taki cywilizowany układ, będę musiał cię teraz poskromić – ciągnął
Grant. – Miałem zamiar napiętnować cię na ramieniu, ale zmieniłem zdanie. Znajdę… bardziej
poczesne miejsce.
Mace wsunął brutalnie dłoń pod jej stanik i szarpnął, rozrywając suknię na piersi
i plecach. Charlene próbowała stawić opór, ale trzymał ją w żelaznym uścisku.
Grant ukłonił się drwiąco.
– Proszę, wybacz mi zachowanie mojego towarzysza – powiedział. – To nieokrzesany
człowiek, bez krzty ogłady.
Paniczny strach ścisnął ją za gardło. Była obezwładniona i sama.
„Emocje to słabość”, mawiał Kyuzo. Lecz jak zachować spokój, gdy zaraz zostanie
napiętnowana jak stadna krowa?
Grant przesunął dłoń w dół jej szyi, ku piersiom.
– Może tutaj? – powiedział, zakreślając palcem krąg tuż nad sutkiem. Potem dłoń
powędrowała wyżej, na ramię, ku łokciu i zatrzymała się na wrażliwym miejscu po wewnętrznej
stronie nadgarstka. – Albo tutaj.
Olbrzymim łapskiem Mace chwycił Charlene za oba przeguby. Uśmiechnął się
szkaradnie.
– Na ręku będzie ją diabelnie boleć – warknął.
Pchnął Charlene na kolana.
Przyjęła pozycję szikko. Pięty razem, przyczajona, gotowa do ataku. Pochyliła głowę.
Mace wyciągnął jej ręce do przodu.
Grant miał wyglansowane buty. Charlene jeszcze bardziej pochyliła głowę, aż zobaczyła
swoje odbicie w wypolerowanej skórze.
Już wiedziała, co należy zrobić.
Gdy lord przysunie rozżarzone żelazo, ona zablokuje mu rękę i odbije ją do tyłu, wprost
na niego. Łotr tak bardzo będzie się bał, by w szamotaninie nie napiętnować przypadkiem swojej
przystojnej twarzy, że rzuci żelazo, a w wynikłym zamieszaniu ona zerwie się do ucieczki.
To była jedyna szansa.
Podniosła wzrok i uśmiechnęła się do Granta.
Zmarszczył czoło.
– Coś taka rada? – spytał.
„Bo nie masz pojęcia, co dla ciebie szykuję”.
Rozdział 27

„Kłamstwa i podstęp, podstęp i kłamstwa”, skandowały drwiąco koła powozu,


podskakując na bruku Covent Garden.
James walił pięścią w skórzaną tapicerkę, bo ból kłykci sprawiał mu osobliwą ulgę. Znał
dobrze tę część Londynu. Razem z Daltonem roztrwonił tutaj sporo swojej młodości, pijąc tanie
piwo w piwnicznych tawernach przy Maiden Lane, które były również burdelami. O wpół do
piątej po południu na okolicznych ulicach nie uświadczyłbyś już ani jednej cnotliwej kobiety.
A to oznaczało, że ta, której poszukuje, owa Charlene Beckett, należy do kobiet lekkich
obyczajów.
Podszyła się pod Dorotheę – najwyraźniej po to, aby w nieuczciwy sposób skłonić go do
wzięcia za żonę kompletnie obcej panny. Z jakiego powodu, nie miał bladego pojęcia. Hrabina
z pewnością maczała palce w tym spisku. Taki nasuwał się nieodparty wniosek, w przeciwnym
razie dlaczego nie pozwoliła mu zobaczyć Dorothei przed ślubem?
Ale po co urządziły całą tę maskaradę?
Dlaczego to przydarzyło się akurat jemu?
„Bo za każdym razem, gdy zaczyna ci na kimś zależeć, wszystko diabli biorą. Dlaczego
nie możesz przyswoić tej sakramenckiej lekcji, którą daje ci życie?”
Jak ma teraz wytłumaczyć Flor, że kobieta, w której widział jej przyszłą matkę, jest
oszustką i hochsztaplerką? Przecież dziewczynce serce pęknie. Nie pierwszy już raz.
Jęknął głośno. Stary książę na pewno śmieje się teraz w głos ze swego kotła w piekle.
James uwikłał się w intrygę o iście demonicznej perfidii, czym dał dowód, że ojcowska opinia
o nim była słuszna.
Kolejne fragmenty układanki lądowały na właściwym miejscu. Po pierwsze, żadna panna
o arystokratycznym rodowodzie nie znałaby chwytów zapaśniczych. Niby to wiedział, ale dotąd
się nad tym głębiej nie zastanawiał. Był ślepy. Po drugie, te tajemnicze słowa, gdy dał jej
pierścionek.
„Jest coś, o czym muszę ci powiedzieć”. „Nie jestem kobietą, o której mówisz”.
Był tak omamiony pożądaniem, że nie dostrzegał sygnałów ostrzegawczych. Koniec
z tym. Odtąd nie będzie żadnych półprawd ani uników.
Drzwi pod numerem pięćdziesiątym stały otworem. Z głębi domu dobiegały głosy.
Jeden z nich należał do niej. Do panny Charlene Beckett.
James ruszył korytarzem i zatrzymał się przed drzwiami do małego salonu. Najpierw
zobaczył burzę złocistych włosów opadających dokoła zamglonych niebieskich oczu. Charlene
klęczała obezwładniona przez dwóch mało przyjemnych osobników, a człowiek, w którym James
rozpoznał lorda Granta, trzymał nad jej nadgarstkiem rozżarzone do czerwoności żelazo.
„Co tu się wyprawia, u licha?”
– Przestaniesz się uśmiechać, gdy z tobą skończę – powiedział lord.
Koniec żelaza płonął wściekle pomarańczową barwą.
Jamesowi serce podeszło do gardła.
Ta kobieta jest w niebezpieczeństwie.
Instynkt wziął górę nad myśleniem. James wpadł do salonu i rzucił się na jednego
z dwóch zbirów, z całej siły waląc go pięścią w twarz. Trafiony runął na podłogę z donośnym
hukiem, nie zdążywszy chwycić się za roztrzaskany nos. Drugi, z blizną na policzku, zaatakował
natychmiast. James zamarkował cios prawą ręką i jednocześnie wyprowadził uderzenie lewą,
waląc go w szczękę, aż głowa mu odskoczyła.
Kątem oka zobaczył, że Charlene walczy z Grantem. Zadziwiająco płynnym ruchem
zablokowała rękę z gorącym żelazem.
Nagle ten z blizną przeszedł do kontrataku, wymierzając Jamesowi cios w brzuch.
Na moment go przytkało, ale zaraz potem parsknął zduszonym śmiechem. Potrzeba było o wiele
więcej, aby zwalić go z nóg.
Podniósł głowę. Dwaj przeciwnicy patrzyli na siebie.
Temu z blizną najwyraźniej nie spodobało się to, co zobaczył. Pobladł i wycofał się do
kąta.
James napiął mięśnie brzucha i nabrał powietrza między żebra. Posiniaczone, owszem,
lecz nie połamane. Dobrze znał różnicę między jednym a drugim.
„Czas zająć się Grantem”.
Odwrócił się gwałtownie.
Lord chwycił Charlene od tyłu za szyję i przysunął rozżarzone żelazo do jej policzka.
– Nie podchodź ani kroku – warknął ostrzegawczo.
James zastygł i wstrzymał oddech.
– Co ty tu robisz? – spytała Charlene, wykrzywiając usta z bólu.
Grant wzmocnił ucisk na jej tchawicę.
– Ani słowa więcej – syknął. – Kimkolwiek jesteś – zwrócił się do Jamesa – odstąp, bo to
prywatna sprawa. – Wyciągnął szyję do przodu i aż wykrzywił twarz z niedowierzania. –
Harland?
– Najwyraźniej obaj mamy sprawę do tej panny. Puść ją. Nie ma potrzeby czynić gwałtu.
James okrasił te słowa uśmiechem, który w oczywisty sposób wyrażał to, co się stanie,
jeśli wypadki potoczą się niezgodnie z jego życzeniem.
– Trochę na to za późno, nie sądzisz? – Lord wyciągnął nogę i kopnął bezwładny worek
kości i mięśni, który wcześniej był jednym z jego pachołków. Nie było reakcji. – Nie żyje?
– Żyje, wyliże się.
Charlene próbowała coś powiedzieć, lecz Grant zatkał jej usta dłonią. James o mało nie
stracił panowania nad sobą, powstrzymał się jednak od ataku. Należało zaczekać na odpowiednią
chwilę, bo rozżarzone żelazo znajdowało się zbyt blisko twarzy Charlene. Grant już zdążył ją
przypalić. James dostrzegł wściekle czerwoną pręgę wijącą się na jej przedramieniu.
– Ta kobieta jest moją własnością – oznajmił lord. – Mogę ją naznaczyć wedle swojego
uznania.
Ręka mu drżała, żelazo skakało niebezpiecznie tuż przy policzku Charlene. Próbowała
odsunąć głowę jak najdalej.
James wciągnął powietrze w płuca. Będzie musiał zaryzykować. Jeśli okaże się
dostatecznie szybki, zasłoni ją przed żelazem.
Zrobił krok do przodu.
– Nie zbliżaj się! – krzyknął Grant. – Co cię to obchodzi? Kim ona dla ciebie jest? –
Jeszcze mocniej ścisnął Charlene za szyję. Wbiła mu paznokcie w przedramię, walcząc
o oddech. – Wiedziałem, że nie jesteś taka wyniosła i nieprzystępna, jaką udajesz. Wybrałaś
Harlanda? – Ugryzł ją w płatek ucha. – Zasobniejsza kieszeń łatwiej rozsuwa ci nogi, hę?
– Rzuć to żelazo i puść ją, inaczej cię zabiję – zagroził James. – Masz prosty wybór.
Życie albo śmierć.
– Nie odważyłbyś się – syknął Grant. – Jesteś teraz księciem. Nie możesz sobie chodzić
po świecie i zabijać parów.
– Słusznie, jestem księciem. I uwierz mi, aroganccy despoci patrzący chmurnie
z portretów na ścianach mej siedziby rodowej nie dorastają mi do pięt. Serce mam mroczniejsze,
ręce bardziej zbrukane krwią. Jedyna różnica polega na tym, że walczę po stronie
sprawiedliwości. Nie miałbym żadnych oporów, aby wysłać takiego tchórza jak ty wprost do
piekła, na spotkanie wcześniejszych książąt Harland.
Grant pobladł. Ręka mu zadrżała, opuścił żelazo odrobinę. Charlene to wystarczyło.
Odwinęła się i przełamała jego uchwyt. Odskoczyła na kilka kroków i uchwyciwszy się gzymsu
kominka, dyszała ciężko, łapiąc powietrze.
Grant machnął ręką z pogardą.
– Nie chcę resztek z książęcego stołu – powiedział. – Kiedy Harland się tobą znudzi
i będziesz się kurwiła na ulicach za marnego szylinga, wtedy napluję ci w twarz.
Splunął na dywan, tak pochłonięty upokarzaniem Charlene, że nie zauważył
podkradającego się Jamesa. Z siłą napędzaną niepohamowaną wściekłością potężna pięść spadła
na długi nos lorda.
Który z tą chwilą już na zawsze przestał być prosty.
Grant zachwiał się na moment, z niemal komicznym wyrazem zaskoczenia na twarzy, po
czym runął tak bezwładnie, że zadrżała podłoga.
Do salonu wpadł postawny starszy mężczyzna o czarnych włosach i czarnych oczach.
– Kyuzo! – krzyknęła Charlene.
Najwyraźniej ucieszyła się na jego widok, a więc to nie był kolejny z pachołków Granta.
Ten z blizną na twarzy wyłonił się z kąta salonu i skoczył do walki z nowo przybyłym,
lecz został powalony ciosem pięści wymierzonym wprost w szczękę.
Charlene dostrzegła podejrzliwe spojrzenie Jamesa.
– To pan Kyuzo Yamamoto – powiedziała pośpiesznie.
– Ma pan świetny lewy hak, panie Yamamoto – pochwalił James.
– Dziękuję. A pan to zapewne książę naszej Charlene?
– Kyuzo! – krzyknęła karcąco, lecz głos miała chrapliwy i pozbawiony siły.
Yamamoto spojrzał ze zmarszczonym czołem na trzech mężczyzn leżących na podłodze.
Dywan zrobił się czerwony od krwi płynącej z lordowskiego nosa.
– Wasza Książęca Mość, powinniśmy tych trzech gadów wyrzucić do rynsztoka, bo tam
ich miejsce – zaproponował.
– W rzeczy samej.
Japończyk przykucnął, chwycił Granta pod pachy i zaczął go ciągnąć na dwór.
– Zaraz wracam – zwrócił się James do Charlene.
Skinęła głową. W głębi jej szaroniebieskich oczu kryły się natarczywe pytania jak statki
zatopione w morskich odmętach.
James oderwał od niej wzrok i wytaszczył półprzytomnego zbira na ulicę.
Później przyjdzie pora na odpowiedzi.
*

Charlene oparła się o gzyms kominka i odchyliła głowę do tyłu, aby pooddychać głęboko.
Właśnie miała zaatakować Granta, gdy książę wpadł do środka, ogromny, wściekły, siejący
zniszczenie. Jego pojawienie się było tak zaskakujące, że zastygła na ułamek sekundy. Grant
wykorzystał to i założył jej chwyt na szyję.
Co James tutaj robi? Przecież powinien być w kościele, brać ślub z Dorotheą.
– Charlene! – rozległo się wołanie matki.
– Jestem w salonie! – wychrypiała.
Wciąż bolało ją w miejscu, gdzie przez te straszliwe niekończące się sekundy Grant
uciskał jej tchawicę.
Weszła matka, a za nią ukazały się Lulu i Diane.
– Co tu się dzieje? Co to za hałasy?
Lulu podbiegła do siostry i objęła ją w talii. Charlene syknęła, bo dziewczynka dotknęła
jej oparzenia na ręku.
– Jesteś ranna? – spytała Lulu, podnosząc szeroko otwarte z przejęcia oczy.
– Nic mi nie będzie – szepnęła Charlene.
Uśmiechnęła się pomimo bólu, czując, że nogi uginają się jej w kolanach.
Nagle powrócili książę i Kyuzo. Biało-różowy salon jakby się skurczył, gdy na środku
zbrukanego krwią dywanu stanęła mocarna postać księcia.
– Och! – zakrzyknęła Susan. – A któż pan jesteś?
– James, książę Harland. Do pani usług.
– To ten twój książę? – szepnęła Diane do Charlene, ukradkiem posyłając wymowny
uśmiech. – Nic dziwnego, że usychałaś z tęsknoty. To książę z bajki.
Susan szybko odzyskała panowanie nad sobą.
– Witam Waszą Książęcą Mość – powiedziała. Dygnęła z gracją, dama w każdych
okolicznościach, choć była blada i wyniszczona chorobą. – Jestem dozgonnie wdzięczna za
wybawienie mojej córki z opresji. – Zatrzepotała rzęsami, a potem trąciła Charlene łokciem. – No
dalejże, zaproponuj księciu herbatę.
– Wątpię, aby miał ochotę na herbatę.
Charlene wiedziała, że James pragnie usłyszeć odpowiedzi na nurtujące go pytania.
Zdemaskował oszustwo. Gdy wszedł do salonu, w jego skrzących się zielonych oczach zobaczyła
oskarżenie. Przyszedł, aby poznać prawdę, a zamiast tego musiał ją ratować z rąk oprawcy.
– Chętnie się napiję. – Głęboki głos księcia odbił się echem po salonie. – Panie
Yamamoto, a pan?
– Z przyjemnością. – Kyuzo wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Można było odnieść wrażenie, że dwaj mężczyźni nawiązali komitywę, taszcząc
nieprzytomnych przeciwników na ulicę.
Lulu przekrzywiła głowę.
– Mości książę, jesteś o wiele przystojniejszy od księcia Wellingtona – powiedziała. – I to
mimo zadrapań i siniaków.
– Dziękuję.
– Czy pozwoliłbyś się sportretować?
Uśmiech półgębkiem, ten sam, który Charlene tak bardzo uwielbiała.
– Byłbym zaszczycony, panno…
– Luiso. Ale Charlene woła na mnie Lulu. – Dziewczynka połączyła w powietrzu palce
w kwadrat, obramowując twarz księcia. – Tak – mruknęła, kiwając głową. – Namaluję cię na
czarnym ogierze stającym dęba. To będzie najwspanialszy portret, jaki kiedykolwiek
namalowałam.
– Lulu! – syknęła Charlene. – Jego Książęca Mość nie ma czasu ani na herbatę, ani na
pozowanie do obrazu. Nie widzisz, że jest ranny? – Krwawił z rany na czole i krzywił się za
każdym razem, gdy robił wdech. – Ponadto dziś się ożenił. Jestem pewna, że śpieszno mu do
nowo poślubionej żony.
James uniósł brew w ten swój wymowny, ironiczny sposób. Przeczesał włosy dłonią
i wbił w Charlene spojrzenie zielonych oczu.
– Owszem, poszedłem dziś do kościoła – rzekł. – Ale u ołtarza stała obca kobieta.
Wyszedłem zatem.
Serce zabiło jej dziko.
„Nie ożenił się z Dorotheą!”
Świat zawirował. Charlene chwyciła Lulu za ramię, aby nie stracić równowagi.
Książę zrobił dwa duże kroki i stanął u jej boku.
– To ty wyglądasz na poranioną – powiedział.
– Nic mi nie jest.
Podniósł jej przedramię, aby przyjrzeć się oparzeniu. Dotknął, aż zabolała skóra pokryta
pęcherzykami.
– Należy to bez zwłoki opatrzyć – stwierdził. – Może ropieć.
Matka załamała ręce.
– Och, Charlene, skarbie! – krzyknęła.
– Poślę po medyka – powiedział Kyuzo.
– Nie potrzeba. Dam… – Charlene urwała. Umysł sformułował słowa, ale usta odmówiły
posłuszeństwa. Spróbowała ponownie: – Dam…
Da sobie radę, nie potrzebuje kolejnej odsieczy. A już na pewno nie zemdleje w objęciach
księcia.
Nie należała do takich kobiet.
Lecz nagle wszystko zasnuła czerń.
Rozdział 28

Pokojówki pobiegły po wodę. Lokaje darli pasy płótna na bandaże. W rezydencji


zapanował ruch niczym w ulu – jak dawniej, kiedy wszystko urządzone było dla zaspokojenia
potrzeb książąt Harland. Jak nigdy dotąd James czuł wdzięczność do swojej służby za
posłuszeństwo i efektywność.
W jego ogromnym łożu Charlene wyglądała na małą i kruchą istotkę. Była blada jak
otulająca ją pościel, a dumnie noszona głowa opadła zmorzona snem.
James musnął palcem jej nadgarstek, szukając tętna.
– Czy ona nie powinna już się zbudzić?
– Nie martw się – odparła Josefa. – Przeżyła wstrząs, to wszystko. – Roztarła zioła
w moździerzu, a potem zaparzyła wywar i namoczyła w nim kawałki płótna. – Pomóż mi odciąć
jej rękaw.
James wziął nóż i rozkroił szew, aby odsłonić czerwoną pręgę, która ciągnęła się od
łokcia prawie po nadgarstek. Josefa wsunęła rękę Charlene do miednicy i delikatnie opłukała ją
letnią wodą. Potem wytarła oparzenie i okryła je świeżymi liśćmi żywokostu.
Gdy bandażowała rękę, Charlene jęknęła lekko przez sen. Poruszyła oczami, ale nie
otworzyła powiek.
Josefa otarła jej czoło chłodnym wilgotnym płótnem. Dokoła rozniósł się zapach
rumianku.
– Nic o niej nie wiem – powiedział James.
Josefa wzruszyła ramionami.
– I cóż z tego, skoro dzięki niej jesteś szczęśliwy. – Poprawiła poduszki i naciągnęła
kołdrę na uśpione ciało. – Czego chcesz więcej?
To nie było takie proste. Poza tym z kobietą taką jak Charlene nic nigdy nie będzie proste,
wiedział już o tym aż za dobrze.
Krążył po sypialni, tymczasem pokojówka pomogła Josefie przebrać Charlene z sukni
w czystą bawełnianą koszulę nocną.
Josefa pokręciła głową.
– Potrzebujesz odpoczynku – zwróciła się do Jamesa. – Też jesteś ranny.
– To nic, zaledwie kilka obitych żeber. – Przeciągnął dłonią po oczach. – A jeśli ona
dostanie gorączki?
– Nie frasuj się, to silna i zdrowa kobieta. Nie ma niebezpieczeństwa. – Jej oczy
zabłysły. – Wyżyje, żeby urodzić ci synów.
James zmarszczył czoło.
– Nie rozumiesz – odparł. – Ona nie jest tą, za którą się podawała.
– Kim więc jest?
– Nie wiem. Wiem tylko, że nie jest hrabianką Dorotheą Desmond.
Przecież kilka godzin wcześniej ocalił ją z przybytku, który najpewniej był domem
uciech. Nasuwał się więc wniosek, że to kurtyzana. Lecz co innego dławiło mu gardło. Fakt, że
przez tyle dni był okłamywany. Charlene łgała mu prosto w oczy.
Czy to wszystko było jednym wielkim oszustwem?
– Nie pochodzi z szacownego rodu – dodał. – Nie będzie więc obniżenia cła.
Josefa zmrużyła powieki.
– A co powstrzymuje cię od tego, abyś został z nią tutaj i sam doprowadził do jego
obniżenia? – spytała.
– Okłamała mnie.
– Widać miała swoje powody.
Jakiekolwiek one były, wtargnęła brutalnie do jego życia i z kretesem pokrzyżowała jego
starannie obmyślone plany.
Przypomniał sobie tę chwilę, gdy zablokowała ręką rozżarzone żelazo. W całym swoim
życiu James nie zetknął się z kobietą, która byłaby choćby w połowie tak odważna i twarda. Kim
ona jest?
Jej oddech się uspokoił. James widział, że jej pierś unosi się i opada w powolnym
miarowym rytmie. Naoglądał się w życiu zbyt wielu zgonów z powodu gorączki. Niektórzy
umarli, bo niewielkie zadrapanie zaczęło się jątrzyć.
I choć wiedział teraz, że perfidnie go oszukała, wciąż pragnął jej dotykać, koić jej ból.
Gdyby dostała wypieków na twarzy, zaczęła ciężko oddychać czy majaczyć, ściągnąłby medyka
samego księcia regenta. Aby ją ratować.
– Wysłuchaj mnie, książę z długiej linii książąt – odezwała się Josefa. – Ja muszę wracać
do swojej rodziny, do domu. Ale ty powinieneś tu zostać. Z Flor. I z tą kobietą, jakkolwiek ona
ma na imię.
– Charlene.
– Powinieneś zostać tutaj z Charlene. To dobra kobieta o wielkim sercu. Na tyle wielkim,
aby pokochać Flor. A nawet ciebie, wyobraź sobie.
James zastygł.
Pokochać? Jego? Kochała go czy była tylko utalentowaną aktorką?
Josefa pogroziła mu palcem.
– Jeśli nie wybaczysz jej tych kłamstw, będziesz tego żałował przez resztę życia –
powiedziała. – Bo ciągle będziesz o niej myślał.
– Nie potrafiłbym ponownie jej zaufać.
– No to głupiec z ciebie. – Wzięła się pod boki. – Sakramencki głupiec.
Oho, nauczyła się kląć po angielsku. Wprost cudownie. Wyszła ostentacyjnie z pokoju,
zabierając miednicę z mokrymi ręcznikami.
James usiadł w fotelu i wcisnął potylicę w wysokie oparcie. Patrzył, jak za szprosowym
oknem światło na niebie przygasa do barwy siniaka.
Charlene spała twardym snem, oddychając powoli i równo.
Zalazła mu za skórę, wślizgnęła się do jego krwiobiegu. Zignorować ją? To nie wchodziło
w rachubę. Lecz podobną niemożliwością wydawało się wybaczyć wszystkie
kłamstwa i oszustwa. I cóż z tego, skoro pragnął wsunąć się pod kołdrę i objąć tę kobietę,
zanurzyć twarz w jej splątanych włosach. Powiedzieć jej, że jest piękna i silna – nawet wtedy,
gdy odnosi obrażenia i wydaje się pokonana.
A potem potrząsnąć nią gwałtownie i kontynuować, dopóki nie wydobędzie z niej całej
prawdy.
*

Charlene otworzyła gwałtownie oczy. Znajdowała się w obcym pokoju. Dopalająca się
świeca z pszczelego wosku wylewała łzy na drewniany kredens. Była już noc. Charlene leżała
w ogromnym łożu, wśród szeleszczącej płóciennej pościeli. Przy kominku dostrzegła długi
ciemny kształt rozciągnięty w poprzek fotela.
Książę.
Poduszki pachniały sosnowym igliwiem.
„Leżę w jego łóżku!”
– Obudziłaś się – zadudnił głos od strony fotela.
James poruszył się, rozprostował długie nogi.
– Jak się tu znalazłam? – spytała. – Co się stało?
– Zemdlałaś. Przywiozłem cię, a Josefa przygotowała okład na twoje oparzenie. Jak ręka?
Napięła przedramię na próbę. Bolało, ale nie aż tak, jak się spodziewała.
– Zadziwiająco dobrze – odparła.
– Josefa to zdolna osoba.
Charlene zrozumiała, że nie sposób dłużej odwlekać konfrontacji. Odgarnęła kołdrę,
podniosła się i zsunęła nogi na podłogę. Ktoś przebrał ją w skromną koszulę nocną, która
zakrywała ciało od szyi po stopy. Zrobiła kilka kroków i usiadła w fotelu naprzeciw księcia,
podkurczając nogi i otulając się kołdrą ściągniętą z łóżka.
Dorzucił więcej polan do kominka i po chwili płomienie strzeliły w górę, liżąc drewno
pomarańczowymi jęzorami. Miał na sobie spodnie i granatowy szlafrok z aksamitu. Zamiast
nadać mu pozór ucywilizowania, luksusowy materiał przez kontrast uwydatniał jego
nieokiełznaną męskość.
Na widok jego szerokich barów Charlene poczuła zawrót głowy, jakby ogień w kominku
zużył cały tlen w sypialni.
Szczękę miał pociemniałą od zarostu. Nie golił się ostatnio ani nie kąpał. Wydawał się
zmęczony, ale wciąż niebezpieczny, z tymi siniakami kładącymi się cieniem na policzkach
i rozcięciem na czole.
W półmroku trudno było cokolwiek wyczytać z jego twarzy, lecz aż nadto wymowne
wydawały się wyprostowane plecy i zaciśnięte usta.
Zaraz zacznie się przesłuchanie.
– Chcę wiedzieć, jak mogłaś… – odezwał się, ale natychmiast mu przerwała, bo z jej ust
popłynęło niepohamowane wyznanie:
– Nazywam się Charlene Beckett. Jestem nieślubną córką lorda Desmonda i kurtyzany.
Zostałam wychowana, aby kontynuować dzieło mojej matki, ale nie zgodziłam się iść jej śladem.
Pan Yamamoto nauczył mnie, jak bronić się przed mężczyznami. – Urwała na chwilę, żeby wziąć
oddech. – Wiem, że nie masz powodu mi wierzyć, ale to prawda. Hrabina Desmond zapłaciła mi
tysiąc funtów, abym podszyła się pod jej córkę.
Niedowierzanie, ból, wściekłość. Charlene wyobrażała sobie, że widzi po kolei wszystkie
te emocje – zasnuwały mu oczy, dławiły gardło, kazały zaciskać się zębom.
– Ale dlaczego? – wydukał. – Dlaczego cię najęła?
– Kiedy dostała twoje zaproszenie, panna Dorothea płynęła akurat statkiem w drodze
powrotnej z Italii. – Charlene przygarnęła do siebie kolana, jakby chciała się osłonić. – Była
zdesperowana. A ja wyglądam jak bliźniaczka jej córki.
– Tysiąc funtów. Tyle jestem wart?
Czy w jego głosie Charlene złowiła nutę rozbawienia? Niepodobna. To raczej gorycz.
Sarkazm.
– Przyjęłam zaoferowane mi warunki, aby wykupić dla siostry naukę malarstwa i spłacić
lordowi Grantowi dużą pożyczkę. Widziałeś, czym to się skończyło.
Ogień trzaskał i syczał, podsycając napięcie, które panowało w pomieszczeniu. Splótłszy
palce wokół kostek, Charlene patrzyła w niebiesko-żółte płomienie.
– Już wcześniej próbował napiętnować mnie żelazem – wyszeptała. – To zmienia umysł
człowieka. Każe wystrzegać się każdego, nie ufać nikomu.
James zacisnął olbrzymie dłonie na podłokietnikach fotela.
– Powinienem był go zabić – warknął.
– Wyglądało, jakbyś był gotów to zrobić. W oczach miałeś żądzę mordu.
Charlene zadygotała pomimo ciepłego okrycia.
– A więc potrzebowałaś pieniędzy, aby spłacić Granta.
– Tak. Chciałam zamknąć matczyny przybytek i otworzyć szanowany internat, schronisko
dla bezdomnych dziewcząt.
– Na pewno? Nie okłamujesz mnie znowu? To dość dziwne zamierzenie życiowe jak na
kobietę, którą wychowano, aby była kurtyzaną.
Dlaczego jej marzenie wydawało się tak kruche i nierealistyczne, gdy mówiła o nim na
głos? Przecież przemyślała wszystko starannie – że odmaluje ściany, zakupi nowe łóżka, że na
ulicach Covent Garden będzie poszukiwać bezdomnych dziewcząt, takich, które los zmusił do
desperackich kroków. W jej umyśle wszystko to było namacalne i prawdziwe. Lecz teraz, gdy
baczne spojrzenie księcia przeszywało ją na wylot, wydawało się to mrzonką niemożliwą do
zrealizowania.
– Dlaczego nie powiedziałaś mi prawdy, gdy natknęliśmy się na siebie u Hatherly’ego? –
spytał ostrym tonem, od którego znów przeszył ją dreszcz. – Miałaś do tego doskonałą
sposobność.
– Próbowałam wiele razy, wierz mi. Za każdym razem, gdy zbierałam się do wyznania,
całowałeś mnie albo gardło mi się ściskało ze strachu. Nie mogłam wydusić z siebie słów.
– Powinnaś mi była powiedzieć. Dać mi szansę.
– Szansę? Jaką?
– Abym dokonał wyboru.
– Nigdy nie dałeś mi powodu, abym sądziła, że jest jakikolwiek wybór. Jakie to ma dla
ciebie znaczenie, że nie poznałeś Dorothei przed ślubem? Przecież wyraźnie dawałeś do
zrozumienia, że nie jest dla ciebie ważne, kogo poślubisz, byleby wybranka spełniała
oczekiwania, a więc miała arystokratyczny rodowód i była posłuszna, a jej ojciec miał polityczne
wpływy.
Wstał raptownie i zawiązał mocniej szarfę u szlafroka. Charlene musiała zacisnąć
powieki, bo wydawał się tak piękny, gdy wyprostował się naprzeciw niej.
Usłyszała, że idzie do kominka. Usłyszała metal uderzający o drewno, gdy zaczął dźgać
pogrzebaczem w płomieniach.
Znajdowali się oboje w tym samym pomieszczeniu, a jednak dzieliły ich całe światy. Ten
dystans był wyraźnie odczuwalny, ciężki jak dym z kominów dławiący Londyn, zagnieżdżający
się w oczach i gardłach, przesłaniający słońce.
Nienawidził jej za to, że go okłamała.
– Gdy pojechałam do Surrey, myślałam, że jesteś jednym z tych typowych arystokratów,
których poznałam aż za dobrze – powiedziała, nie otwierając oczu. – Aroganckim i samolubnym.
Przecież zaprosiłeś cztery panny do swojego domu, aby rywalizowały o twoje względy.
Pogrzebacz atakował polana z coraz większym zapamiętaniem.
– Nim poznałam Dorotheę, ją też pragnęłam znienawidzić – ciągnęła. – Zazdrościłam jej
życia, którego mi odmówiono. Ale to dobra, miła i inteligentna osoba. Jest też gotowa
zatroszczyć się o Flor. Musisz ją wziąć za żonę, James.
Tym razem żelazo trafiło na kamień.
– Wziąć za żonę? – powtórzył. – Naprawdę chcesz, abym ożenił się z twoją przyrodnią
siostrą?
Ku swemu upokorzeniu poczuła wzbierające łzy. Zacisnęła powieki, żeby nie polały się
po policzkach.
– Tak – odparła. – Będzie idealną księżną. Idź do niej.
Serce jej pękało, gdy wypowiadała te słowa, lecz wiedziała, że postępuje słusznie.
– A więc to wszystko było tylko przedstawieniem? – spytał. – Byłem dla ciebie tylko
środkiem do celu?
W jego głosie dało się słyszeć, jak bardzo czuł się zdradzony, co tylko zwielokrotniło
napór grożących jej łez.
Przełknęła ślinę. Nienawidziła poczucia bezsilności. Nigdy dotąd nie pozwoliła nikomu
zawładnąć sobą do tego stopnia. A jednak cokolwiek by powiedział czy zrobił, aby ją zranić, nie
byłoby to gorsze niż te ostatnie dwadzieścia cztery godziny, kiedy to myślała ciągle o jego ślubie
z Dorotheą.
– Zaczęło się jako przedstawienie – wyszeptała. – Ale okazałeś się zupełnie innym
człowiekiem, niż się spodziewałam. Zagrałeś dla Flor na gitarze, przyznałeś się do niej
publicznie… I zatroszczyłeś się o los robotnic w manufakturze. Na końcu to nie była już dla mnie
gra, Wasza Książęca Mość.
– James. – Usłyszała w odpowiedzi.
Zawahała się. Przecież poprzysięgła sobie, że już nigdy nie zwróci się do niego po
imieniu, nawet w myśli.
Nagle wyczuła wyraźnie, że stoi tuż przed nią. Otworzyła oczy. Osunął się na kolana
i położył głowę na jej udach.
– Wymów moje imię – poprosił, przesuwając dłonie po jej biodrach.
– James – wyszeptała i pogłaskała go po włosach. Nie potrafiła się oprzeć.
– A twoje imię to… – Chwycił ją za zdrową rękę i pocałował wrażliwe miejsce po
wewnętrznej stronie nadgarstka. – …Charlene.
Było to ledwie muśnięcie ustami, lecz ten ulotny dotyk i brzmienie jej imienia na jego
wargach rozpaliły ogromną tęsknotę.
– Och, James… – Odsunęła rękę, znajdując w sobie ukrytą determinację. – Musimy
porozmawiać. Mam ci więcej do powiedzenia.
Wstał, płynnym ruchem zgarnął ją z fotela w objęcia i uciszył pocałunkami. Nie mogła
oddychać, a cóż dopiero mówić.
Zaniósł ją z powrotem do łóżka i ułożył delikatnie w pościeli, po czym opadł obok.
Pocałował w powieki, nos, zaciśnięte wargi, dłońmi badając jej kształty, obsypując czułością, aż
w końcu otworzyła usta i wpuściła jego język.
Całowali się tak długo, że zabrakło jej tchu. Właściwie on oddychał teraz za oboje.
– Później pomówimy – szepnął, gdy w końcu oderwał usta od jej twarzy. – Pragnę cię,
Charlene. Teraz.
Gdy znów usłyszała swoje imię padające z jego ust, prysł wszelki opór.
Gwałtowny wdech, syknięcie, jakby gotował się wrzątek, a zaraz potem James chwycił ją
za kark i przyciągnął do swoich ust. Rozpoczął się huragan pocałunków. Trwał być może minutę,
a być może godzinę, nie wiadomo, bo nie było czasu choćby na jedną ulotną myśl.
Kłuł zarostem jej szyję. Wsunął głowę pod koszulę, poszukując wargami piersi.
Muśnięcie sutka, a potem słodki ból, aż wygięła się jak kocica.
– Nie – westchnęła. – Nie powinniśmy.
I jednocześnie zamknęła oczy, i wystawiła piersi na pieszczoty.
Zastygł, przywierając głową do jej biustu.
– Twoje serce mówi co innego – szepnął.
Gładził ją po piersiach, ugniatał sutki, aż nabrzmiały i stwardniały. Jęczała z rozkoszy,
zapomniawszy całkowicie o oparzeniu na ręce.
Chwycił dużą dłonią obie piersi, a drugą wsunął od dołu pod koszulę nocną. Rozwarł jej
uda i włożył palec do środka.
– Charlene, jesteś taka mokra i gotowa mnie przyjąć – powiedział ochrypłym głosem.
Ilekroć słyszała swoje imię, robiła się coraz wilgotniejsza.
Zaczął ją obcałowywać, unikając rannego przedramienia. Czcił ustami jej piersi i brzuch,
a potem musnął wargami biodra. I rozsunął uda jeszcze szerzej.
– Chcę cię posmakować – wystękał.
Poczuła na udach jego gorący oddech.
Chyba nie pocałuje jej tam, prawda?
Dotknął ustami.
A jednak!
Podskoczyła na łóżku, bo sięgnął językiem do samego środka, polizał, zakosztował, aż
dech jej zaparło. Ssał, pił. W brzuchu miała ogień. Wciąż poruszając językiem, wsunął palce
w szczelinkę, a ona pognała ku przepaści.
Poczuła, że pragnie, aby zacisnął na niej usta i ssał z całej siły, chwyciła go więc za głowę
i przygarnęła jak najbliżej, a on posłusznie odpowiedział na jej nieme wołanie. Trzymając ją za
pośladki, ssał wargami, poruszał językiem w równym rytmie, a ona dyszała dziko.
Był silny i kochał ją nieśpiesznie, wytrwale. Przesunął dłonie, objął ją w talii, potem
chwycił za piersi, a język dokazywał niestrudzenie.
Pożądanie wylało się z jej umysłu i wypełniło serce po brzegi. Tym razem niesamowita
rozkosz porwała ją bez uprzedzenia, trysnęła jak dojrzała truskawka na języku, nurzając każdą
cząstkę ciała w błogości.
Gdy wysunął język z jej wnętrza i wepchnął jej go do ust, poczuła własny sekretny smak.
Miód i słonawość.
Wciąż wypełniała ją rozkosz, a on zerwał z siebie szlafrok i spodnie i ustawił się między
jej nogami.
W blasku świecy jego oczy były prawie czarne. Wydawało się, że ma sto rąk, czuła jego
dotyk na plecach, na biodrach, na piersiach.
Znów uszczypnął jej sutki i jęknęła.
– Weź mnie.
Czyj to głos?
W sypialni zaległa prawie całkowita ciemność, rozproszona jedynie żarem w kominku
i wątłym płomieniem dogasającej świecy.
Ściągnął z niej koszulę przez głowę i podciągnął jej biodra ku górze, aby objęła go udami.
Pierwszy kontakt między jej wrażliwym miejscem a jego twardą męskością przeszył całe jej ciało
błyskawicą rozkoszy.
Wsunął się w nią, ledwie na cal lub dwa.
– Myślałam, że już nigdy cię nie zobaczę – wyszeptała.
– A ja myślałem, że wezmę cię dzisiaj za żonę.
Po tych słowach natarł z całej siły. Całował ją i jednocześnie brał potężnymi powolnymi
ruchami.
Przyłożył sobie jej dłoń do spoconego torsu. Rozczapierzyła palce. Pod dłonią poczuła
szalone bicie serca.
„To ten rytm. Dostrój się”.
Pojęła. Znieruchomiała przygnieciona jego zwalistym ciałem, pozwoliła się wprowadzić
w miarowość dwutaktu, w uporczywy pochód ruchów i pauz.
W brzuchu znów narastało niepohamowane doznanie, a on przyśpieszył, szalał,
oddychając gardłowo jak zwierzę.
Nie miała dotąd pojęcia, że tego pragnie. Spięła się, obejmując go mocno nogami.
Stykające się i odsuwające spocone ciała plaskały cicho. Skóra połyskliwa i śliska od
potu. Gdy Charlene gryzła go lekko w szyję, jego oddech przyśpieszał, tak samo jak napór
członka.
Śledził ustami jej powieki, rzęsy, opuszki palców.
Już poznała tę mowę, władała nią biegle. Nie musiała się jej uczyć. Prysł lęk, prysły
wszelkie wątpliwości. Zebrało jej się na śmiech. I na płacz. Na jedno i drugie.
– Och, jak dobrze, Charlene. Proszę, dojdź ze mną.
Pchnął ostatni raz, dygocząc w jej objęciach od przemożnego uwolnienia. Chwilę później
padł wyczerpany, przygniatając ją, pozbawiając tchu.
To zwieńczenie, które z nim przeżyła, miało niemalże posmak przemocy. Zacisnęła zęby
i wstrzymała oddech, aż poczuła ból w brzuchu i wtedy nagle przekroczyła granicę w nagłym
spełnieniu. Skurcze, które nią targnęły, były tak intensywne, że niemal przerażające.
Zdawała sobie sprawę, że każde dotarcie dokądś, każde przybycie, kończy się odejściem.
Rozkosz nigdy nie trwa na tyle długo, aby zapomnieć o tej regule. Wiedziała, że kobiety jej
pokroju są pożyteczne tylko w bardzo wąskim zakresie. Jako źródło krótkotrwałej rozrywki.
Materiał na sekretną kochankę.
Leżała teraz w objęciach Jamesa, ale on poślubi inną kobietę, która idealnie wcieli się
w rolę księżnej. I wyjedzie z Anglii. Zostawi je obie.
*

Charlene śniła najcudowniejszy sen. James leżał w jej łóżku, ciepły i masywny,
obejmując ją w talii, z ustami przy jej karku. Pasowali do siebie idealnie. Przygarnął ją mocniej,
przywierając do jej pośladków swoją twardniejącą męskością.
Nieustępliwą jak rzeźbiony marmur.
Otworzyła oczy.
– Och, obudziłaś się – mruknął, gryząc ją w płatek ucha. – Ja też.
Naparł na jej uda, jakby nie zrozumiała podtekstu zawartego w jego słowach.
– James, nie możemy. Tak się nie godzi. Proszę cię, musimy się rozmówić.
– Rozmówimy się rano – odparł.
Obrócił ją delikatnie na brzuch i odgarnął włosy z szyi.
Ostrożnie naparł całym ciałem, aż przygwoździł ją do miękkiej świeżej pościeli. Poruszał
się nieśpiesznie. Rozsunął jej nogi, całując powoli kark, powtarzając, że jest piękna i że nigdy nie
czuł się tak przy żadnej kobiecie.
Pogłaskał ją po plecach, po czym sięgnął pod spód, aby chwycić za piersi. Wciąż była
senna i uległa, podatna na jego dotyk jak bryła gliny w palcach rzeźbiarza. Poduszka stłumiła jej
jęki, gdy dużymi dłońmi uniósł jej biodra, a kolanami rozsunął nogi.
Panował nad nią całkowicie, wielki i silny, swoim ciężarem przygniatając ją do łóżka.
Lecz przecież robił to, czego pragnęła i na co mu pozwalała.
Wścibskie palce powędrowały po jej udach w stronę źródła rozkoszy. Bezwstydnie
rozsunęła nogi jak najszerzej i uniosła pupę nad łóżko, ocierając się o Jamesa.
Podniecała ją taka poddańczość. Sprawiało jej przyjemność, że uda ma rozwarte tak
mocno, że aż drżą z napięcia. Chwycił ją oburącz za biodra, przygotowując na swój atak. I zaraz
wsunął się do środka. Bez trudu. Jej wnętrze znało już jego taran.
Poduszka tłumiła jej krzyki, gdy raz po raz wgniatał ją w łóżko. Wykrzykiwała jego imię,
a łzy zmoczyły pościel.
Oddała się bez reszty.
„Nie przestawaj. Niech księżyc nie zniknie, a słońce już nigdy nie wzejdzie”.
Gdy było po wszystkim, oparła głowę na jego klatce piersiowej, a on objął ją mocno.
Palcem musnęła go po szorstkim policzku. Zapadał w sen, czuła wyraźnie, jak wiotczeje jego
ciało.
Nie powinni znowu spać, lecz powieki miała takie ciężkie, a jego oddech stał się taki
miarowy… Zamknie oczy na chwilę, na małą chwileczkę. Żeby odpocząć.
Wiedziała, że znienawidzi się za to, co przed chwilą się stało. Lecz teraz chciała tylko
zagnieździć się w jego objęciach, znaleźć to idealne zagłębienie przy obojczyku, które dawało
poczucie bezpieczeństwa.
Przytuliła się jeszcze mocniej, bo wiedziała, że gdy wypuści Jamesa z ramion, straci go na
zawsze.
Rozdział 29

Znowu ten koszmar. Ten, który nękał Jamesa prawie co noc od powrotu do Anglii.
Stał przed kopcem ziemi usypanym u drewnianych wrót. Było to wejście do kościoła,
choć nikt nie dopatrzyłby się tutaj żadnego miejsca kultu.
Kapłan odziany w pasiasty wełniany szal przykucnął przy czarnej czeluści drzwi.
Podniósł sękatą dłoń, zrobił znak krzyża w powietrzu i zaczął zawodzić po łacinie zmieszanej
z mową, która w uszach Jamesa brzmiała jak gardłowe chrząknięcia i żałosne pomruki.
Za każdym razem James wymijał kapłana i wchodził do kościoła. W środku było
wilgotno i ciemno. Stół uginał się od owoców, chleba, wody i piwa ze sfermentowanego zboża.
A potem ich dostrzegał.
Matkę. Brata. Krążyli dokoła stołu. Nikłe, opalizujące cienie.
Muertos frescos. Nowo umarli.
Tym razem obok nich unosiła się kolejna zjawa, odwrócona plecami. Długie pszeniczne
włosy, luźno splecione w warkocze. Cienka biała koszula nocna.
Zjawa się odwróciła.
Charlene.
Skoczył ku niej, chcąc jej dotknąć, ale palce przeszły wskroś jej ramienia.
„Ona nie wie, że nie żyje. Nie może się dowiedzieć”.
Kapłan przekroczył próg. Zanurzył dłoń w kubku z piwem i strząsnął krople z palców na
chleb. Znów zaczął odmawiać modły, a wtedy Charlene popatrzyła na Jamesa.
– Gdzie ja jestem? – szepnęła. – James, powiedz, gdzie ja jestem.
Zerwał się z łóżka przebudzony. Tors miał mokry od potu. W wygasłym kominku
pozostał tylko popiół.
Musiał zasnąć głęboko.
Czy Charlene ma gorączkę?
Dotknął jej czoła. Było ciepłe, ale nie rozpalone. Nachylił się, wsłuchany w jej oddech.
Powolny i miarowy.
Westchnął głęboko, bo wcześniej nieświadomie zacisnął usta z przejęcia. Wstał z łóżka
i zapalił nową świecę.
Blask zatańczył na powabnych kobiecych krągłościach. Włosy jakby żyły własnym
życiem, chłonąc poświatę, zmieniając się w kłębowisko złotych loków.
Postawił świecę na kredensie i wsunął się pod kołdrę. Zanurzył twarz we włosach
Charlene. Nie było dziewczęcego zapachu herbacianych różyczek. Pachniała nagrzaną słońcem
lawendą i liśćmi żywokostu, którymi Josefa opatrzyła oparzenie. Praktyczne, kojące wonie.
Westchnęła przez sen, gdy przytulił się do niej, obejmując ją w talii. Jakby byli odlani
z jednej formy.
Po chwili podparł się na rękach i spojrzał na nią, czując zadziwienie i lekki strach. Gdy
nam na kimś zależy, musimy brać pod uwagę to, że możemy stracić tę osobę. To słodko-gorzka
prawda, jak ziarno kakaowe obtoczone w miodzie.
Złote włosy rozsypane na jego pościeli. Bujne piersi nad wąską talią i wydatnymi
biodrami. O dziwo, znów stwardniał i zapragnął więcej.
Rozsunął kolanem jej nogi.
– Och, James – szepnęła, nie otwierając oczu.
Zaczął pieścić palcem jej szczelinkę, patrząc, jak rumieniec okrywa policzki i szyję.
Odnalazł jej usta i zanurzył się w słodyczy. Jej gorączkowa reakcja doprowadziła go do
stanu wrzenia, całkowitego zmącenia umysłu. Języki skoczyły w dziki taniec. James nigdy
wcześniej nie przeżył takiego oczarowania, takiego poczucia wzajemnej przynależności.
– Charlene – mruknął. – Najczęściej nie jesteś uległa ani rozważna, ani nawet uprzejma.
Ale jesteś moja. Gdy pierwszy raz cię zobaczyłem, siedziałaś w salonie, a pozostałe panny grały
w karty. Wyobraziłem sobie, że stoisz obok mnie na pokładzie statku.
– To dziwne – westchnęła.
Wsunął w nią dwa palce, rozkoszując się odgłosami, które wyrywały się z głębi jej gardła.
Co za dzikość. Była już o krok od spełnienia. Napięła mięśnie brzucha.
– Charlene, chcę z tobą podróżować. Chcę, abyśmy razem wspinali się na starożytne
tarasy nad przepaścią. Czuli, jak pracują nasze płuca, czuli, że żyjemy. Patrzyli, jak powstają
i upadają cywilizacje.
Poruszał palcami w jej wnętrzu, rozbudzając coraz potężniejsze fale namiętności.
Przesunęła dłońmi po jego plecach, aby zdopingować go do większego wysiłku.
– Bezkresne niebo – powiedział. – Kamienne stopnie. Te widoki wnikną w nasze serca,
zrodzą w nas śmielsze, bardziej strzeliste myśli.
– O tak – westchnęła. – O tak, James.
Już za chwilę.
– Później pójdziemy do gwarnej ciemnej tawerny i będziemy pić domowe trunki
doprawione kardamonem. Widzę to wyraźnie, masz na sobie cienką jedwabną suknię, która
zsuwa ci się z jednego ramienia. Obłędu od tego dostaję.
Pocałował ją w obojczyk.
– Pragnę cię dotykać… o tutaj. – Przesunął ręce ku jej piersiom i delikatnie uszczypnął
sutki. – Ale muszę zaczekać. Mogę za to obcałować opuszki wszystkich twoich palców. Tego
nigdy nie mógłbym zrobić publicznie w Anglii.
Swoje słowa poparł czynem, chwytając jej dłonie i przybliżając usta.
– Chwytam cię za rękę i ciągnę za sobą – dodał. – Biegniemy w ciepłym deszczu.
Pływamy nago w oceanie, czując słońce na plecach.
– Nago?
Znów głaskał jej płeć. Była o krok od spełnienia.
– Całkiem nago. A potem…
– Tak? – westchnęła. – Tak, co potem?
– Potem kocham się z tobą, a słońce zachodzi za oceanem.
Rozsypała się kompletnie pod wpływem jego dotyku, jęcząc i dygocząc. Dopiero wtedy
wszedł w nią, wziął ją, zaczął napierać w powolnym, miarowym rytmie.
Więcej słów nie było.
Tylko to dobrze znane uczucie zatracenia i nowe doznanie, pragnienie, aby dokonało się
coś więcej niż tylko zespolenie ciał.
Chwycił ją oburącz za głowę i zaczął całować namiętnie. Chciał, aby poczuła, jak bardzo
jej pragnie. I że nie wyobraża sobie, aby nie byli razem. Targnęła głową, omiatając włosami
poduszkę, i wykrzyczała jego imię.
James dochodził do kresu.
Wygięła się pod jego ciałem, nakłaniając go do szybszych ruchów.
– James – wyszeptała. – Wspinaj się ze mną.
Na sam szczyt.
Oboje, razem. Ona przy nim, bo tutaj właśnie było jej miejsce.
CHOMIKO_WARNIA
Rozdział 30

Rankiem światło wpadające między kotarami wyrwało Charlene ze snu. Jamesa nie było
obok niej.
Powiedział, że nazajutrz się rozmówią, ale zniknął.
Tak właśnie będzie. Charlene otrzyma apartament w modnej dzielnicy, służbę złożoną
z pokojówek i lokajów, klejnoty i stroje. James będzie jej składał wizyty wieczorem, po czym
ulatniał się przed nastaniem świtu.
Gdy leżała w jego objęciach, powtarzała sobie w duchu, że to nie ma znaczenia.
Pozwalała, aby snuł fantazje i w ten sposób skłaniał ją do uległości. Lecz wiedziała, że po jego
wyjściu świat będzie ponury i zimny, a do ogrzania się pozostaną tylko niespełnione marzenia.
Nie, nie może tego zrobić. Nie może porzucić Lulu, porzucić matki, po to by zostać jego
metresą.
Musi odejść, zanim on wróci i znów rozbroi ją swoim urokiem. Tak będzie lepiej. Należy
za wszelką cenę uniknąć tej chwili, gdy poprosi ją, aby została jego kochanką. Wtedy musiałaby
dogrzebać się do najgłębszych pokładów stanowczości, aby mu odmówić.
Ręka była sztywna i obolała, ale opatrunek założony przez Josefę wciąż działał
znieczulająco. Charlene wstała, znalazła toaletę i zebrała włosy w jak najstaranniejszy kok.
W sąsiednim pomieszczeniu wypatrzyła zwykłą bawełnianą suknię wraz z jej halką
i wypastowanymi butami.
Właśnie kończyła się ubierać – powoli, bo zabandażowana ręka krępowała ruchy – gdy
nagle usłyszała cichy głos za plecami.
– Panno Dorotheo.
– Flor? Co ty tu robisz?
– Papa mnie przywiózł na wasz ślub – odparła dziewczynka. – Tak się cieszę, że będziesz
moją mamą. – Zmrużyła oczy. – Chyba nie umrzesz, co? Josefa mi powiedziała, że źle się
czujesz, więc nie mogłam cię odwiedzić wczoraj wieczorem. – Pociągnęła żałośnie nosem. –
Proszę, nie umieraj.
– Skarbie, ależ skąd, nie umieram.
– To dobrze. Czyli możesz mi znowu poczytać o szwajcarskich Robinsonach. – Flor
szybko otrząsnęła się ze smutku i wyciągnęła książkę z kieszeni fartuszka. – Papa trochę mi
czytał, ale nie potrafi tak dobrze udawać głosów jak ty.
– Flor, muszę ci coś powiedzieć. – Charlene posadziła dziewczynkę w fotelu i uklękła
przed nią. – Nie jestem panną Dorotheą.
Dziewczynka przekrzywiła głowę.
– Nie?
– Nie. Na imię mam Charlene.
Patrzyły sobie w oczy.
– To była taka gra? Udawałaś pannę Dorotheę?
– Tak.
– Czasem, gdy czytam podręcznik do historii, udaję, że jestem panią Anną Boleyn.
I wtedy ścinam głowę temu niedobremu królowi Henrykowi, zanim on mnie wyśle na szafot.
Charlene się uśmiechnęła. Jakże będzie tęskniła za tym dzieckiem!
– Jestem pewna, że z tobą król Henryk nie miałby żadnych szans – odparła.
– A wiesz, że papa odprawił panią Pratt?
– Naprawdę?
– Tak. I to ty masz wybrać dla mnie nową guwernantkę. – Flor nachyliła się do
Charlene. – Jak będziesz rozmawiać z kandydatką, nie zapomnij spytać, co myśli o czepkach.
Charlene poklepała ją po policzku.
– Nie rozumiesz mnie, moja droga. Nie jestem panną Dorotheą i nie mogę być twoją
mamą.
Flor wydęła dolną wargę.
– Dlaczego nie?
Jak wytłumaczyć sześcioletniemu dziecku zawiłości życia dorosłych?
– Pamiętasz, że król Henryk miał dużo żon? – spytała Charlene. – No właśnie. Więc
zamiast odrąbać mi głowę, gdy mu się znudzę, twój tata w ogóle nie pojmie mnie za żonę.
Flor wzruszyła ramionami.
– To nie ma sensu – odrzekła.
Charlene westchnęła. Dziewczynka była zbyt dojrzała jak na swój wiek.
– Masz rację – przyznała. – Opowiem ci zatem pewną historię. O niemądrej dziewczynie
i bardzo niebezpiecznym księciu o szerokich barach i przenikliwych zielonych oczach.
– Och – szepnęła zachwycona Flor. – To będzie romantyczne.
– Owszem, ale bez szczęśliwego zakończenia.
– Jak to? Takie historie zawsze mają szczęśliwe zakończenie – oznajmiła mała z iście
królewską apodyktycznością.
– Ten książę musi się ożenić z wysoko urodzoną damą, która ma nienaganną reputację.
Dziewczynka odrzuciła głowę.
– Dlaczego musi? – spytała.
– Bo nie wolno mu wybrać innej kobiety.
Wzruszenie ramion.
– Dlaczego nie?
Charlene zorientowała się, że ta rozmowa może się toczyć w nieskończoność, a przecież
musiała wyjść przed powrotem Jamesa. Nie chciała jednak urazić uczuć Flor.
Dlaczego życie tak obcesowo obchodzi się z ludzkim sercem?
*

Przedzierając się o wczesnej godzinie przez mgłę, która zasnuwała kamienną dżunglę
Londynu, James uświadomił sobie kilka niezmiernie istotnych rzeczy. Teraz widział wszystko
tak wyraźnie, jakby łuski spadły mu z oczu, jakby całą rzeczywistość oblał strumień rzęsistego
światła.
Pierwszą prawdą, która do niego dotarła, było to, że zakochał się w Charlene Beckett
i w nosie ma fakt, że wychowała się w domu uciech.
Po drugie, zrozumiał, że jego dogłębna tęsknota za tą kobietą nigdy nie osłabnie. To było
jak przyciąganie się żywiołów, jakby ona była biegunem północnym, a on igłą kompasu, jakby
musiał przemierzyć cały świat, aby wreszcie odnaleźć swą przystań. W jej ramionach.
Trzecią oślepiającą iluminacją była myśl, że nie obchodzi go, gdzie będzie żył – pod
warunkiem, że Charlene zostanie u jego boku. Przecież może wyznaczyć Josefę i innych
zaufanych wspólników, aby prowadzili jego interesy w obcych krajach. Jeśli zostanie w Anglii,
może zająć należne mu miejsce w parlamencie i osobiście walczyć o zniesienie niewolnictwa, tak
jak zasugerowała Charlene pierwszego wieczoru.
Jakże mądrą kobietą okazała się ta jego przyszła żona. I ogniście namiętną. W jej
towarzystwie nawet Anglia przestawała być zimną krainą.
Nie wiedział jednak, czy Charlene czuje podobnie. Nie potrafił wszakże uwierzyć, że
ostatniej nocy udawała. Żadna kobieta nie byłaby aż tak świetną aktorką. Jeśli ona go kocha, jeśli
chce z nim żyć, on pojmie ją za żonę i nigdy jej nie opuści – aż do grobowej deski. Dotąd pragnął
pozyskać szacunek socjety poprzez ożenek z odpowiednią arystokratką. Ale teraz nie zależało mu
już na szacunku.
Przecież może być księciem i jednocześnie renegatem. To było czwarte, ostatnie
objawienie. Na tę myśl zawrócił konia i pognał z powrotem do domu. Ominął wielką wyrwę
w bruku ulicy. Wolałby galopować po polu, popuścić ogierowi wodzy, ale trudno, znajdował się
w Londynie, więc nauczy się przemierzać wąskie miejskie zaułki.
Charlene jest jego przystanią. Obojętnie, czy przystań ta będzie w Anglii, czy w Indiach
Zachodnich.
Dotarłszy do domu, rzucił wodze stajennemu i pognał do środka. Z sypialni dobiegały
głosy, a więc Charlene się przebudziła. Biegł, żeby jak najszybciej powiedzieć jej o swoich
przemyśleniach. O swoich decyzjach.
Otworzył drzwi.
Charlene klęczała przed Flor, siedzącą w fotelu przy kominku.
– Skarbie, książę nie kocha niemądrej dziewczyny.
– Znaczy, że papa nie kocha ciebie? – spytała dziewczynka, marszcząc czoło. – Dlaczego
nie?
– Nie wiem… Życie bywa bardzo skomplikowane.
– Ale ty go kochasz? I mnie? – dopytywała się Flor zdławionym głosem, a w jej oczach
zalśniły łzy.
– Bardzo cię kocham – odparła Charlene. – Ale muszę odejść.
– Bo nie jesteś hrabianką Dorotheą?
– Coś w tym rodzaju.
W głosie Charlene pobrzmiewał tak autentyczny ból i rozterka, że James nie potrzebował
innych dowodów.
– Muszę odejść – powtórzyła.
Wmaszerował do sypialni.
– Dlaczego musisz? – spytał.
– Właśnie, dlaczego? – zawtórowała Flor, patrząc groźnie.
Charlene trzymały teraz w potrzasku dwie pary zielonych oczu.
– Bo ty jesteś księciem, a ja… – Uniosła głowę i spojrzała na niego wyzywająco. – Nigdy
nie będę niczyją własnością. Nie skłonisz mnie do tego, abym zmieniła zdanie. Nie będę twoją
metresą.
– Co to jest metresa? – spytała Flor.
Charlene westchnęła.
– Och, skarbie. – Zakasała kraj sukni i wstała. – Muszę odejść! – krzyknęła i wypadła
z pokoju.
– Charlene, nie odchodź! – zawołała dziewczynka.
Zmrużyła oczy i chwyciła się pod biodra.
– Papo, goń za nią! – rozkazała. – Sprowadź ją z powrotem!
James pochylił się, pocałował córeczkę w jej cudowną książęcą główkę, po czym postąpił
zgodnie z jej życzeniem.
CHOMIKO_WARNIA
Rozdział 31

– I kto teraz ucieka, Charlene?! – krzyknął.


Zdyszany dopadł ją u bramy i chwycił mocno za ramiona.
Spojrzała na szare niebo, mrugając, aby powstrzymać napór łez. Zaraz rozpada się
deszcz…
– Puść mnie, James – jęknęła. Bez trudu wyślizgnęła się z jego rąk. – Przy tobie jestem
słaba. Nie mogę sobie na to pozwolić.
– Słaba? Jesteś najsilniejszą osobą, jaką znam – powiedział, a w jego oczach zobaczyła
zadziwienie. – Nigdy nie jesteś słaba.
– Przy tobie jestem! – krzyknęła i zaczęła okładać pięściami jego pierś. – Jestem, bo cię
pragnę. A przecież nie mogę… Nie mogę być twoją kochanką. Proszę, puść mnie.
Pokręcił głową.
– Kto mówi, że miałabyś być moją kochanką? – spytał. – Skąd ten pomysł?
– Powiedziałeś, że zabierzesz mnie do tawerny ubraną w nieskromną suknię. To co to
niby jest, James, jeśli nie prowadzanie się z kochanką?
Walnął się otwartą dłonią w czoło.
– Nie proszę cię, abyś była moją kochanką, Charlene.
– Ale ja nie mogę wyjechać do Indii Zachodnich. Nie rozumiesz tego? Muszę tu zostać
z Lulu. I z matką. Nie możesz mnie od nich oderwać.
– Charlene, na miłość boską. Jestem skończonym głupcem. – Przytknął czoło do jej
czoła. – Chciałbym z tobą podróżować, bo byłoby to niesamowite przeżycie. Ale możemy
zaczekać. Teraz zostaniemy w Anglii. Miałaś rację. We wszystkim. Bałem się więzi, bałem się
poczuć miłość. Bałem się, że utracę Flor. I ciebie. Myślałem, że jeśli zatrzasnę swoje serce,
uniknę bólu.
Charlene wstrzymała oddech. Wyciągnęła rękę i dotknęła jego podbródka, pokrytego
kilkudniowym zarostem.
– Jestem taka szczęśliwa, że zrozumiałeś, jak bardzo Flor cię potrzebuje.
– A ty? – spytał, a w jego oczach ukazała się bezbronność. – Czy ty mnie potrzebujesz?
Odchyliła głowę i zapatrzyła się na nawarstwione chmury.
– Tak – szepnęła. – Lecz to nie ma znaczenia. Zbyt wiele nas różni.
– Nie jestem stworzony na księcia – powiedział James. – A przynajmniej nie na takiego,
jakim był mój ojciec. Ty zaś nie nadajesz się na księżną, za to do mnie pasujesz idealnie.
Charlene, jesteś silną, troskliwą kobietą. I w ogóle się mnie nie boisz.
Owszem, właśnie teraz się go bała. Bo mówił dokładnie to, co chciała usłyszeć z jego ust,
słowo w słowo.
– James, proszę cię. Wiem, że mówisz szczerze, ale łączy nas tylko ten dziki,
nieokiełznany pociąg. Zobaczysz, za kilka tygodni podziękujesz mi za to, że cię nie
przytrzymałam przy sobie. Nic się nie zmieniło. Wciąż jestem córką z nieprawego łoża urodzoną
w domu uciech.
– Nieprawda – zaprzeczył. – Wszystko się zmieniło. Ja się zmieniłem. Nie będę księciem
pokroju mojego ojca. Ani księciem, jakim byłby mój brat. Ty pokazałaś mi, jak być zupełnie
kimś innym.
Spojrzała w przepastną zieleń jego oczu.
– Manufaktura jest prawie gotowa – ciągnął. – Chcę, aby była miejscem pracy
i schronieniem dla pokrzywdzonych młodych dziewcząt. Tak jak ty to opisałaś.
– To wspaniała nowina, James.
– Chciałbym, abyś sprawowała tam nadzór.
– Jak to sobie wyobrażasz? Gdy ulotniłeś się dziś rano, poczułam, jak to będzie. Jak
będzie, gdy mnie zostawisz. Gdy ci się znudzę. Nie chcę być twoją zabawką.
– Wyszedłem, bo musiałem pomyśleć – odparł. – Charlene, dużo się wydarzyło,
musiałem się z tym zmierzyć. Przecież odkryłem, że mnie okłamałaś, w dodatku chciałaś, abym
ożenił się z Dorotheą. Musiałem zyskać pewność, że naprawdę mnie kochasz. Bo ja cię kocham.
Całym sercem.
– Och, błagam, nie mów tak.
Próbowała odejść, lecz pociągnął ją do tyłu i przygarnął do piersi.
– Dlaczego mam tak nie mówić? – spytał.
– No bo cię okłamałam. Jak więc możesz mnie kochać?
– A może dziękuję Bogu, że mnie okłamałaś? Dziękuję Bogu, że to Charlene, a nie
Dorothea, wtargnęła tak brutalnie w moje życie, obaliła mnie na dupę i skradła mi serce.
Miarowe bicie tego serca czuła teraz pod dłonią. Może więc mówi prawdę?
– Potrafisz mi wybaczyć? – spytał, gładząc ją po głowie. – Nie byłem gotowy na to, aby
cię spotkać. Ale kto mógłby być gotowy na spotkanie takiego żywiołu, jakim jest Charlene
Beckett?
– Jestem żywiołem? – Zamrugała oczami. – Ja jestem… To ty zawsze sprawiasz
wrażenie, jakbyś stał na dziobie okrętu, sunąc prosto w szkwał.
– W takim razie wyobraź sobie, że wołam na wietrze, próbując znaleźć słowa, które oboje
nas uchronią od rozpaczy. Posłuchaj, proszę, posłuchaj.
Musnął końce jej palców na swojej piersi. Ten delikatny dotyk roztkliwił ją zupełnie,
wyrwał ją z oków wahań i wątpliwości.
Nagle usłyszała skrzypienie kół powozu przed bramą.
I słowa matki, która powiedziała, że nienawiść czasem osobliwie przypomina miłość.
I słowa Kyuzo, który mówił, aby nie rezygnowała z miłości. Aby oddychała głęboko.
„Czekaj”.
„Słuchaj”.
Zamknęła oczy. I odnalazła to w najskrytszym zakamarku swojego serca. Tak wątłą, że
łatwo byłoby ją przeoczyć, maleńką iskierkę nadziei. Przeświecającą przez wyłomy i szczeliny
szańców obronnych, które Charlene wzniosła w swoim wnętrzu.
– Słyszę – odparła. Otworzyła oczy. – Ale i tak muszę odejść. – Wyrwała się. – Proszę,
pozwól mi iść. Przecież nie możesz się ze mną ożenić. Jesteś księciem.
– Masz rację.
„Szlag”.
Charlene nie chciała mieć racji.
– No właśnie… – szepnęła. – Dlatego muszę odejść.
James uniósł głowę.
– Masz rację – powtórzył. – I nie masz. Książęta nie żenią się z nieślubnymi córkami
hrabiów wychowanymi w domu uciech. To twardy fakt. Lecz ja jestem występnym księciem,
mówią o mnie „Jego Bydlęca Mość”, wołają, że jestem degenerat, nieokrzesany prostak udający
księcia. Jestem też mężczyzną, który czuje przerażenie na myśl o tym, że cię straci. – Przyłożył
jej dłoń do swojego policzka. – Chciałbym zadać ci pytanie, które ciśnie mi się na usta. Jeśli
odpowiesz „nie”, to mnie zabije.
Charlene przestała się szarpać. Jeśli on myśli, że mogłaby mu odmówić, to jest
w największym błędzie.
– Nie chcę mieć cię na własność ani sprawować nad tobą władzy – powiedział. – Twoja
siła napawa mnie dumą. Będziesz absolutnie skandaliczną księżną i bardzo trudną, wymagającą
wspólniczką w interesach.
Roześmiała się, bo gdyby tego nie zrobiła, zalałaby się łzami.
– Wątpię, aby zapraszano nas na wiele przyjęć – odparła.
– I znowu chyba masz rację.
Nagle Charlene otrzeźwiała.
– Biedna Dorothea – westchnęła. – Będzie skompromitowana.
– Niekoniecznie. Nikt nie musi wiedzieć, że w moim pałacu byłaś ty, a nie ona. Niech
wszyscy myślą, że poznałem cię w Różowym Puchu. Niech myślą, że jestem potworem, bo
stchórzyłem u ołtarza. Będę jeszcze większym prostakiem niż dotąd, a ona zostanie uznana za
skrzywdzoną pannę. Jestem pewien, że hrabina chętnie przystanie na tę wersję wypadków.
– Masz rację, nie pomyślałam o tym. A więc gdy ktoś spyta, jak się poznaliśmy…
– Powiemy, że stało się to na balu cypryjskim. Że zarzuciłem cię sobie na ramię,
wyniosłem na dwór i wychędożyłem.
Uderzyła go w ramię.
– A Flor? – spytała. – Nie wejdzie do socjety, mając za matkę kobietę mojego pokroju.
– Ciągle wymyślasz przeszkody? Chcę, aby Flor miała jak najlepsze życie. Chcę, aby
wyrosła na wspaniałą damę, ale czy byłoby to możliwe bez matki, która naprawdę ją kocha? Nie.
Życie jest niczym bez miłości. Tego mnie nauczyłaś.
– Będą nas obmawiać, skażą na ostracyzm.
– Mam przyjaciół. Ty też. Jestem gotów zostać z tobą w Anglii do chwili, gdy nasze
dzieci podrosną na tyle, że będą mogły podróżować.
– Ach, więc teraz w grę wchodzą jeszcze dzieci? – spytała ze śmiechem.
Skinął głową.
– Będą miały moje zielone oczy i twój uparty podbródek.
– James.
– Tak, moja ukochana?
– Nie zadałeś mi jeszcze żadnych pytań.
– Psiakrew, masz słuszność.
Przyklęknął na twardym bruku.
– Charlene Beckett z Covent Garden, czy jesteś gotowa zostać najbardziej
nieodpowiednią księżną, jaką widział Londyn? Czy każdego, kto ci się narazi, rzucisz na ziemię
i założysz mu dławiący chwyt? Czy będziesz wzorem dla Flor i będziesz ją kochać bez względu
na wszystko?
Serce Charlene wezbrało miłością jak chmury deszczem nad jej głową.
– James, czasem jest mi smutno i nie potrafię tego ukryć – odparła. – Wiele rzeczy budzi
mój gniew. Los dziewcząt… upadlanych, wyrzucanych na ulicę, bitych. Żyjemy w strasznym,
okrutnym świecie. Chciałabym temu zaradzić, ale przecież wszystkiego nie naprawię. I dlatego
czuję wielkie brzemię.
– Zatem razem zróbmy chociaż tyle, ile można. Pomogę ci. Cała ta fortuna zgromadzona
kosztem cierpienia innych ludzi może się teraz na coś przydać.
Zamknęła oczy. Na policzku poczuła kroplę deszczu. Dołączyła do niej łza.
Gdy Charlene uniosła powieki, zobaczyła, że James trzyma w dłoni otwarte etui. Wyjął
z niego matczyny pierścionek.
– Wyjdź za mnie i niech diabli porwą socjetę – powiedział.
Kolejne krople spadły na brylanty.
Serce Charlene zamarło. A potem ruszyło galopem, zabiło nowym rytmem.
– Tak, James, och, tak. Wyjdę za ciebie.
Wstał i porwał ją w objęcia, zaczął całować, a niebo nad ich głowami rozwarło się
i deszczem pobłogosławiło ich obietnicę.
Pocałunek – pierwszy w ich nowym, wspólnym życiu – miał moc huraganu.
CHOMIKO_WARNIA
Epilog

Trzy miesiące później

W południe zadzwoniono do bocznej bramy manufaktury w pobliżu miasteczka


Guildford. Charlene otworzyła. Na zewnątrz stała trzęsąca się z zimna dziewczyna o przerażonej
twarzy i posiekanych od mrozu policzkach i nosie. Miała na sobie żałośnie cienki paltocik i była
bez bagażu. Typowe.
– Słyszałam, że mogę tu zapukać, jak nie mam dokąd pójść – odezwała się, szczękając
zębami.
– Wejdź, proszę. – Charlene objęła ramieniem jej chudą postać i wprowadziła ją do
świeżo urządzonego salonu, w którym na kominku buzował ogień. – Jak masz na imię, moja
droga?
Dziewczyna pochyliła głowę, patrząc nieśmiało na swoje ubłocone buty.
– Mary, pszepani.
– A skąd pochodzisz?
– Przyszłam z Bramley.
– Pewnie jesteś skostniała. Usiądź, proszę. Przyniosę ci gorącego kakao.
Charlene wyszła, zostawiając bezdomną w fotelu obok kominka.
– Mamy nową! – krzyknęła.
Kilka minut później na parter zbiegła po schodach Diane, niosąc ciepły wełniany szal.
Zaraz po niej zjawiła się Sójka z tacą, na której były herbatniki i kakao w srebrnym imbryczku
z drewnianą rączką i długim dzióbkiem.
Trzy kobiety odbyły szeptem krótką rozmowę:
– Na imię jej Mary – oznajmiła Charlene. – Na oko ma piętnaście, najwyżej siedemnaście
lat.
– Widać jakieś sińce? – spytała Diane.
– Nie, dzięki Bogu. Ale jest wystraszona.
– Wkrótce coś na to zaradzimy – odparła Sójka, kiwając stanowczo głową.
Diane weszła do salonu i otuliła dziewczynę szalem.
– Jak nas znalazłaś, Mary? – spytała.
– Mówiła mi jedna, co pracuje w urzędzie pocztowym. Nie miałam gdzie się podziać. –
Zgarbiła ramiona pod słonecznie żółtym szalem. – Tato pomarli, nagle jakby, gospodarstwo
poszło na sprzedaż. Jak tu nie znajdę roboty, to wrócę do Londynu dalej próbować szczęścia.
Zagryzła dolną wargę.
– Nie masz żadnej rodziny? – spytała Charlene.
– Nikogo, pszepani, odkąd tato…
Chwyciła garścią kraj sukni ze zgrzebnej wełny i otarła łzy.
Byłaby łatwym łupem na smaganych zimnym wiatrem ulicach Londynu. Samotna naiwna
wieśniaczka o ładnej buzi.
Charlene będzie musiała powiedzieć Jamesowi, że potrzebują więcej łóżek. Wciąż
zjawiały się nowe dziewczęta w potrzebie. Uciekały przed ubóstwem, niebezpieczeństwem,
wykorzystywaniem. Zebrała się ich już piętnastka. Z początku nieufne, szybko orientowały się,
że manufaktura wyrabiająca kakao to schronienie, przyuczenie do fachu, dobra płaca
i niecodzienne lekcje sztuki samoobrony.
– A to kto? – spytała matka Charlene, która weszła właśnie do salonu, otulona
czerwonym wełnianym szalem.
Napady kaszlu właściwie minęły. Charlene uśmiechała się z zadowoleniem, widząc
kolejne oznaki poprawy. Zniknęły chorobliwie wyostrzone rysy. Posiwiałe jasne włosy
odzyskały blask. Dłonie przestały drżeć, oczy nabrały promienności.
– Mary – odparła. Uśmiechnęła się zachęcająco do dziewczyny. – Zostanie u nas. Dzisiaj
i tak długo, jak będzie trzeba.
Mary wyraźnie się rozluźniła w trakcie rozmowy, lecz w jej oczach wciąż czaił się strach
typowy dla dziewczyny, która znalazła się w beznadziejnej sytuacji i nie może uwierzyć, że na
tym okrutnym świecie są miejsca, gdzie można dostać za darmo filiżankę gorącej czekolady.
Gdy w końcu się ogrzała i napiła, Charlene zostawiła ją pod opieką matki i Diane.
Ruszyła korytarzem do sali doświadczalnej, gdzie pracował James, a wtedy na jej spotkanie
wybiegły Lulu i Flor.
– Charlene! – krzyknęły jak na komendę.
– Chodź szybko! – dodała Flor z roziskrzonymi oczami.
Złapały ją za ręce i pociągnęły za sobą. Roześmiana Charlene poddała się temu
przypływowi rozemocjonowania. Dziewczynki idealnie do siebie pasowały – Charlene od
początku wiedziała, że tak będzie. Swoją żywotnością i impulsywnością Flor doskonale
równoważyła skłonność Lulu do uciekania w świat wyobraźni.
Gdy stanęły przed drzwiami do sali, dziewczynki wymieniły wymowne spojrzenia.
– O co w tym wszystkim chodzi? – spytała Charlene.
Uśmiechnęły się i zamaszystym ruchem otworzyły drzwi, następnie rozłożyły szeroko
ręce, zapraszając ją do środka.
W pierwszej chwili nie zobaczyła nic, bo przestrzeń zasnuwały kłęby pary. Zaraz potem
wyłoniła się z nich wysoka, władcza postać.
– Charlene – odezwał się James uwodzicielskim niskim szeptem, przeciągając pierwszą
głoskę.
Jego zielone oczy patrzyły nad nią spod ciemnych łuków brwi. Biała płócienna koszula
lepiła się do imponującego torsu. Bezwstydnie podwinął rękawy i rozpiął górne guziki.
Wiedział, jakie to na niej wywrze wrażenie.
Charlene przełknęła głośno ślinę.
– Książę.
Skłoniła przepisowo głowę, ale całe jej ciało przeszył gwałtowny dygot.
– Papo, pokaż jej, pokaż! – wołała Flor, biegając wokół ojcowskich nóg.
Dopiero teraz Charlene zauważyła, że James stoi obok sztalugi przykrytej czerwonym
aksamitem. Zapominała o całym świecie, gdy wypowiadał jej imię w ten diaboliczny sposób.
James chwycił córkę i złożył pocałunek na jej czole. Okazywał jej teraz o wiele więcej
czułości. Dziewczynka z kolei uczyła się, jak panować nad emocjami i w bardziej wyważony
sposób wyrażać swoje zdanie, aby świat tańczył tak, jak mu zagrała.
James ukłonił się publiczności.
– Mam zaszczyt zaprezentować paniom najsmaczniejsze, najbardziej kuszące kakao jak
świat długi i szeroki – powiedział.
Zerwał czerwony aksamit ze sztalugi, odsłaniając odręcznie napisany szyld reklamowy.
– Księżna Czekolada – przeczytała na głos Charlene. – Czysta. Mocna. Pyszna.
Czerwone litery ciągnęły się nad jednym z namalowanych przez Lulu widoczków,
przedstawiającym ruiny zamku Guildford.
Obie dziewczynki zaczęły głośno klaskać.
– Śliczne – pochwaliła Charlene.
Siostra się uśmiechnęła.
– Mogłabym całe życie malować ten zamek – odrzekła.
Charlene zwróciła się do Jamesa:
– Nie możesz jej tak nazwać.
– Dlaczego nie?
– Równie dobrze mogłaby to być Czekolada Skandal albo Czekolada Nieobyczajna. Nikt
jej nie kupi, jeśli będzie się choćby odrobinę kojarzyła z moją osobą.
James roześmiał się na całe gardło – ten wspaniały dźwięk Charlene słyszała ostatnio
coraz częściej.
– Owszem, jedna i druga nazwa przyszły mi do głowy, ale zdecydowałem się na Księżną.
A na klientach, których odstraszy nazwa, w ogóle mi nie zależy.
Charlene zerknęła na niego spod rzęs. Ten mężczyzna był zawsze pewny siebie. Nie do
wiary.
Flor zachichotała.
– A może Czekolada bez Czepka? – zaproponowała.
James zachichotał.
– Założę się, że małe dziewczynki imieniem Flor kupiłyby taką czekoladę bez wahania –
odrzekł. Pociągnął córkę za warkoczyk. – Ale pozostańmy przy Księżnej. Najśmielsze,
najpyszniejsze miano.
Swymi zielonymi oczami obiecał Charlene, że gdy zostaną sami, pokaże jej, jak śmiała
i pyszna może być księżna pod odpowiednim przewodnictwem.
Zarumieniła się z podniecenia.
– Zmykajcie, dziewczynki – powiedział James. – Charlene musi popróbować mojego
nowego przepisu. Jeśli mu przyklaśnie, przygotuję dla was cały rondelek.
– O tak, poprosimy! – zakrzyknęła Lulu.
Chwyciła Flor za rękę i obie wybiegły z pomieszczenia.
– Niedługo przeniesiemy się do Londynu, abyś mógł zasiąść w parlamencie – powiedziała
Charlene. – Naprawdę chcesz ich aż tak prowokować? – Wskazała palcem szyld reklamowy. –
Będzie mnóstwo plotek, wezmą nas na języki.
– Odzieję cię w szkarłat i wycałuję pośród ław parlamentarnych, jeśli taka będzie moja
wola – odparł. – Nie będą nam mówić, jak mamy żyć.
Uśmiechnęła się mimowolnie.
– Jesteś okropny – powiedziała bez przekonania. – O siebie nie dbam, ale… Flor, Lulu
i… Są jeszcze inne względy.
Zmarszczył czoło.
– Niby jakie?
Wzięła go za rękę i położyła ją na swoim brzuchu.
– Takie.
Popatrzył jej głęboko w oczy.
– Naprawdę?
– Nie jestem jeszcze całkiem pewna… ale chyba tak.
– Och, Charlene. – Padł na kolana i pocałował ją w pępek. – Moja nieprzyzwoita księżno.
Potargała mu włosy i przygarnęła go do siebie. Zdawała sobie sprawę, że życie, które
wybrali, nie będzie łatwe. Ale to było ich życie. I byli nieprzyzwoicie szczęśliwi.
Sunął ustami ku górze i zatrzymał się na piersiach. Wyżej były jej wargi.
Poczuła smak kakao, mocny, pikantny.
Wiedziała, że nigdy się nim nie nasycą.
CHOMIKO_WARNIA
Podziękowania

Chyba żadne marzenie nie może się spełnić bez ogromnego wsparcia i miłości rodziny
oraz przyjaciół. Jestem niewymownie wdzięczna mojemu mężowi za rozpalanie ognia, domowe
posiłki i niezachwianą, spokojną miłość. Podobnie muszę podziękować rodzicom za to, że swoje
dzieci wychowali na mole książkowe i artystów, bo nasz dom wypełnili literaturą i muzyką. Moje
rodzeństwo, zwłaszcza siostra Amelia, to twórczy doradcy i źródło nieustannej inspiracji.
Los obdarzył mnie wspaniałymi przyjaciółmi po piórze i szczerymi krytykami mojej
twórczości. Są to: Tessa, Courtney, Kerensa, Laura, Rachel, Lisa, Maire, Delilah, Darcy,
Meljean, Piper, Pintip, Sheri, Evelyn, Patty – tak wiele Wam zawdzięczam. Dziękuję mojej
fantastycznej agentce Alexandrze Machinist; mojej cudownej redaktorce Amandzie Bergeron
i jej niebywałej asystentce Elle Keck. Wyrazy wdzięczności składam całej redakcji Avon Books,
w tym Carrie Feron, Pameli Jaffee, Tomowi Egnerowi, Karen Davy i Nicole Fischer. Nie ma
drugiego takiego wydawnictwa – współpraca z Wami była dla mnie niekłamaną przyjemnością.
Uściski dla Nonfiction Vixens za wszystkie butelki malbeca, czekoladę, późnonocne
i wczesnoporanne spotkania na Skypie, za to, że jesteście moimi pokrewnymi duszami. Teraz to
moja kolej, aby prowadzić dziennik podróży.
Na końcu chciałabym dodać, że to dla mnie wielki zaszczyt być członkinią wspólnoty
2014 Dream Weavers, której wsparcie i zachęty wiele dla mnie znaczyły. Wreszcie szczególne
podziękowania kieruję do Romance Writers of America®, zwłaszcza do Carol Ritter za otwarcie
konkursu Golden Heart® dla niepublikowanych dotąd autorów, dzięki czemu marzyciele piszący
do szuflady zyskali nadzieję.
CHOMIKO_WARNIA
Spis treści:

Okładka Karta tytułowa Masz trzy sekundy, by wyjść Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3
Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11
Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16 Rozdział 17 Rozdział 18 Rozdział
19 Rozdział 20 Rozdział 21 Rozdział 22 Rozdział 23 Rozdział 24 Rozdział 25 Rozdział 26
Rozdział 27 Rozdział 28 Rozdział 29 Rozdział 30 Rozdział 31 Epilog Podziękowania Karta
redakcyjna CHOMIKO_WARNIA
Tytuł oryginału: How the Duke Was Won

Text copyright © 2016 by Lenora Bell

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Otwarte 2022

Copyright © for the translation by Robert Sudół

Wydawca prowadzący: Olga Orzeł-Wargskog

Redaktor prowadzący: Anna Małocha

Przyjęcie tłumaczenia: Ewa Polańska

Opracowanie typograficzne książki: Daniel Malak

Adiustacja i korekta: d2d.pl

Projekt okładki: Eliza Luty

Fotografie na okładce: Inara Prusakova / Shutterstock (para), Valua Studio /

Shutterstock; Kassandra Haxhaj / Unsplash (zamek)

ISBN 978-83-8135-958-0

www.otwarte.eu

Wydawnictwo Otwarte sp. z o.o., ul. Smolki 5/302, 30-513 Kraków

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek


CHOMIKO_WARNIA

You might also like