Professional Documents
Culture Documents
Lenora Bell - Skandaliczni ksiÄ?Å Ä Ta 01 - Jak Rozkochaå Am W Sobie Ksiä Cia
Lenora Bell - Skandaliczni ksiÄ?Å Ä Ta 01 - Jak Rozkochaå Am W Sobie Ksiä Cia
CHOMIKO_WARNIA
Rozdział 1
Surrey 1817
„Nada się”.
James wycelował w pogodnie uśmiechniętą twarz okoloną złotymi lokami i cisnął
sztyletem. Trafienie. Idealnie między łagodne niebieskie oczy.
– Znakomity wybór, Wasza Książęca Mość. – Cumberford podsunął okulary na wąski nos
i zajrzał do księgi. – Panna Dorothea Beaumont, najstarsza córka hrabiego Desmond.
Panna Dorothea. Klacz pełnej krwi przeznaczona do rodzenia czempionów.
– Co o niej sądzisz, Dalton?
Odpowiedzią było pijackie chrapnięcie. Garrett, markiz Dalton i przyjaciel Jamesa, leżał
wyciągnięty na kanapie, z ręką zwieszoną nad podłogą, w drugiej wciąż ściskając pustą
szklaneczkę.
James wybrał kolejny sztylet ze skórzanego pokrowca i wpatrzył się w pastelowe
portrety, które zamówił anonimowo u rysownika z redakcji pewnej gazety.
Śtrr! Ostrze przebiło delikatną łabędzią szyję. Śtrr! Teraz rozkroił arystokratyczny nosek.
Cumberford zaczął odczytywać rodowód, odsunąwszy się jak najdalej od noży.
James łyknął więcej brandy.
Jak do tego doszło? Był hańbą swojego rodu, nic niewartym nicponiem. Powinien
przedzierać się w tej chwili przez dżunglę w Indiach Zachodnich, a nie szukać kandydatki na
żonę.
Małżeństwo nigdy nie leżało w jego planach.
Następny rzucony nóż odbił nieco w bok, o centymetry mijając nos Cumberforda, i wbił
się w bordowy grzbiet Żywotów i czasów autorstwa czcigodnego przodka Jamesa, pierwszego
księcia Harland.
Jeśli Cumberford nie pochwalał haratania mahoniowej boazerii, którą obłożono ściany
biblioteki, to nie dał tego po sobie poznać. Zbyt długo prowadził interesy rodu Harland, aby
zdradzać swoje uczucia.
– Do diaska! – warknął James.
– So es? – spytał Dalton, podnosząc wreszcie głowę z poduszek.
– O mało nie wybrałem Cumberforda – zażartował.
– W rzeczy samej, Wasza Książęca Mość – potwierdził wymieniony.
– O mało nie zrobiłeś czego? A w ogóle czemu trzymasz nóż? – Dalton jęknął i zgiętą
ręką zasłonił oczy. – Gdzie ja jestem?
James kiwnął głową i lokaj dolał Daltonowi trunku.
Dalton zamknął podkrążone niebieskie oczy.
– Niedobrze mi. Będę wymiotował.
– Ani mi się waż. – James ściągnął przyjaciela z kanapy i zacisnął jego palce na rękojeści
noża. – Przydaj się na coś.
Mężczyzna popatrzył na sztylet.
– Masz słuszność – odparł. – Gdy już wpadniesz w pułapkę małżeństwa, będę twoją
jedyną, ostatnią nadzieją. Szykuje się koszmar. Powinienem więc natychmiast położyć temu kres.
– Nie mnie, głupcze. – James obrócił go twarzą do ślicznotek na papierze. – Jedną z nich.
Patrzyły na nich trzy naszpikowane nożami damy. Najwyraźniej nie przypadła im do
gustu rola poduszeczek na szpilki. James mógłby przysiąc, że panna Dorothea zmrużyła duże
oczy.
– Nie przemyślałeś tego należycie – ciągnął Dalton. – Dopadną cię jak wataha wilków.
W Warbury Park zaroi się od przebiegłych niewiast. Muszę wyjść. Szybko.
Zrobił niepewnie krok do przodu. James natychmiast go podtrzymał.
– Skoro przybyłeś niezaproszony, możesz przynajmniej pomóc mi w ocenie kandydatek.
– Jeśli musisz urządzić konkurs na żonę, to dlaczego nie zaczekasz na sezon jak
cywilizowany jegomość? – Dalton pacnął się wolną dłonią w czoło. – Och, czekaj, zapomniałem.
Przecież ty w ogóle nie jesteś cywilizowany. Wiesz, jak cię nazywają w Londynie. Jego Bydlęca
Mość. Występny książę.
– Słyszałem o sobie gorsze opinie.
– To przynajmniej rozważ przystrzyżenie tej barbarzyńskiej brody. Wyglądasz jak pirat.
– Rzućże wreszcie tym nożem.
Dalton spojrzał zmrużonymi oczami na rząd rysunków przytwierdzonych do ścian
biblioteki.
– Wszystkie takie same – wybełkotał. – Miękkie wargi i trzepotliwe rzęsy. Dopóki nie
złapią cię w sidła. Wtedy będzie język harpii i wzrok Meduzy, który zamienia mężczyznę
w kamień za jedno spojrzenie na inną kobietę. Słaba rozrywka, powiadam ci. Słaba.
James wzruszył ramionami.
– Tak naprawdę to zabiegam o względy ich ojców – rzekł. – Cumberford zapewnia mnie,
że to najbardziej wpływowi panowie mający wyrafinowane, godne pożądania córki.
– Aha! – Dalton chwycił go za fular. – Skoro zależy ci na ojcach, to ich tutaj zaproś.
Spoimy ich twoją wyborną brandy i ustalimy warunki jak dżentelmeni. Wtedy córkę spotkasz
dopiero w dniu ożenku.
James pokręcił głową.
– Chcę sam wybrać sobie narzeczoną. Potrzebuję rozsądnej wspólniczki w interesach.
Osoby wytwornej, dystyngowanej, o nieskazitelnym charakterze, potrzebuję wszystkiego tego,
czym sam nie jestem.
– Życzę powodzenia.
– Kiedyś ty się zrobił taki cyniczny? W szkole zawsze wypowiadałeś się elokwentnie
o pięknie i estetyce.
– Z biegiem lat. – Dalton wymachiwał nożem. – To życie mnie zmieniło, mój stary
przyjacielu. Rozczarowania zbyt liczne, aby je zrachować. Na pewno nie chcesz się jeszcze
zastanowić?
– To nie wchodzi w grę. Znasz warunki.
– Znam, znam. – Dalton się skrzywił. – Musisz spłodzić potomka. Utrwalić spuściznę
rodu Harland. Otworzyć tę swoją drogocenną manufakturę. Co za stek bzdur. Cholernie parszywa
sytuacja, jeśli chcesz znać moje zdanie.
– Mnie się to nie podoba tak samo jak tobie. Ożenek to ostatnia rzecz, jakiej bym pragnął.
Nie potrzebuję jeszcze bardziej komplikować sobie życia.
James zabębnił palcami po udzie.
Nie chciał tego. Ani tytułu księcia, ani żony z socjety.
Przez ostatnie dziesięć lat włóczył się po świecie, żyjąc według własnych zasad. Nie
zamierzał wracać do zimnej, ograniczonej Anglii i stać się tyranem o wąskich horyzontach jak
jego ojciec. Lecz teraz musiał znaleźć sobie niewinną dziewicę, którą złoży na ołtarzu
wszechwładnej reputacji i dobrego imienia, córkę arystokraty o niewyczerpanych zasobach
i mocnych koneksjach politycznych. Potem zaś wyjedzie jak najszybciej.
Machnął ręką w kierunku pastelowych rysunków.
– Z pewnością co najmniej jedna z tych ślicznych dam jest dobrym materiałem na
księżną. Powściągliwą, dobrze ułożoną…
– Meduzą! – O dziwo, Dalton zdołał trafić sztyletem w krawędź jednego z portretów.
Cumberford zdobył się na ciche westchnienie ulgi.
– Kolejny wspaniały wybór – oznajmił. – Panna Alice Tombs, córka pana Alfreda
Tombsa, który, jak głosi plotka, zgromadził majątek ponad…
– To już cztery – powiedział James. – Doręcz zaproszenia, Cumberford. Chcę jak
najszybciej zakończyć te eliminacje.
Nastał sierpień. Okres żałoby po ojcu i bracie zbyt długo już więził Jamesa w Anglii.
Należało obrać kurs na Indie Zachodnie, zanim pora huraganów sprawi, że rejsy oceaniczne staną
się jeszcze bardziej niebezpieczne. James zamierzał zostać w Anglii tylko po to, aby spłodzić
potomka i zapewnić sukces swojej nowej manufakturze wyrabiającej kakao.
– Bardzo dobrze, Wasza Książęca Mość. – Cumberford się ukłonił. – Jutro z samego rana
osobiście doręczę zaproszenia dla szczęśliwych wybranek.
James skinieniem głowy odprawił swego zarządcę, który wręcz rzucił się biegiem do
drzwi, aby się oddalić od pijackiej zabawy nożami.
– Jeszcze nie jest za późno. – Dalton wzniósł pięść. – Odwołaj ogary, wstrzymaj
polowanie!
– Cztery damy. Trzy dni. Czy coś może pójść źle?
Dalton westchnął.
– Nie masz pojęcia, jak bardzo źle. Nie mów potem, że cię nie ostrzegałem, mój książę.
Książę.
Przecież książę nie żył.
James podprowadził przyjaciela z powrotem do kanapy i dolał sobie brandy.
Wciąż widział oczami wyobraźni trumnę ze srebrnymi uchwytami niknącą w ciemnej
krypcie udrapowanej na czarno rodowej kaplicy. Wciąż czuł woń śmierci i mdły zapach lilii.
Angielski deszcz przedarł się przez wełnę i płótno, aż zlodowaciała mu skóra.
Wbił sztylet głęboko w gładki blat ojcowskiego biurka z mahoniu.
„Jestem ostatni z rodu. Nigdy tego nie chciałem. Nigdy nie chciałem być księciem”.
To jego brat William był idealnym kandydatem na głowę rodziny. Ustatkowany, trzeźwo
myślący, posłuszny, praworządny. Ale zginął w tym samym wypadku, w którym ich ojciec
odniósł ciężkie obrażenia, skutkiem czego pół roku później wyzionął ducha.
James szarpnął za stryczek, który społeczeństwo nazywało fularem, łaknąc haustu
powietrza. Nigdy nie potrafił przestrzegać zasad ani podążać wytyczoną ścieżką. Teraz jednak to
od niego zależał los wielu ludzi.
Nie tylko dzierżawców i pracowników. Pomyślał o małej dziewczynce śpiącej w pokoiku
na piętrze. O jej smutnych ciemnych oczkach i napadach buntowniczej wściekłości. Co za
nieoczekiwane brzemię.
Lecz mała będzie bezpieczna w Anglii, pod skrzydłami nowej niewinnej księżnej, która
ochroni ją przed pogardą socjety i zadba o jej rozwój. Czy to jednak nie za duże oczekiwania
wobec każdej młodej, niedoświadczonej kobiety?
Pociągnął łyk brandy i przyjrzał się rysunkom.
Nie został stworzony do roli księcia, ale mógł wybrać dla siebie idealną księżną.
Jak można było oczekiwać, Cumberford zgromadził piękną kolekcję angielskich róż.
Niewątpliwie wszystkie te gracje miały przytępiony wzrok i skrępowaną duszę – typowe
w przypadku odpowiednio wychowanych arystokratek.
Po przybyciu do Anglii James zachowywał niezwykłą dla siebie wstrzemięźliwość
płciową, był jednak pewien, że panny na wydaniu są zbyt skromne, aby go kusić. Tym lepiej.
Nie mógł sobie pozwolić na żadne rozkojarzenie. To miał być zakontraktowany interes, a nie
miłosne spełnienie.
Opróżnił flaszę i wzniósł szklaneczkę w kierunku niewinnych oczu i anielskiego
uśmiechu panny Dorothei.
Musiałaby być świętą cierpiętnicą, aby wyjść za mężczyznę jego pokroju.
*
Zdarzały się takie noce, kiedy Charlene Beckett czuła się właśnie cierpiętnicą.
Gdy bolał ją kręgosłup, a palce miała starte od prania. Gdy w głowie ją łupało od
wpatrywania się w liczby, które nigdy nie chciały się odpowiednio zsumować.
W takie noce trudno było o uśmiech, otuchę, okazanie siły.
Właśnie teraz.
Z każdym kolejnym krokiem wlokła się coraz wolniej po schodach do swojego pokoju na
piętrze. Pragnęła tylko paść do łóżka i naciągnąć kołdrę na głowę. Odciąć się od odgłosów
dobiegających z góry.
Ciche chichoty. Gromkie męskie głosy. Pląsanie palców po klawiszach pianina.
Ściśnięta pośród różowego aksamitu i piór, wzmocniona laudanum, aby powstrzymać
kaszel, który nasilał się każdego dnia, mama prowadziła na piętrze swój dyskretny dom uciech
znany jako Różowy Puch.
Charlene oparła się na moment o ścianę. Skrzywiła się w reakcji na kaszel matki. Jutro
znajdzie sposób, aby namówić ją do rezygnacji z pracy. Teraz musi się położyć spać.
Drzwi do pokoju były uchylone.
– Lulu – odezwała się, otwierając drzwi szerzej, przekonana, że czeka na nią młodsza
siostra.
Z półmroku wyłonił się orli nos nad białym fularem.
Serce Charlene zamarło. Nastała chwila, której lękała się od ponad roku.
„Tylko nie dziś, nie dziś. Proszę”.
– Czekałem na ciebie, ślicznotko – odezwał się lord Grant. Podniósł się ze swojego
miejsca przy oknie.
– Wasza lordowska mość. – Charlene zapanowała nad drżeniem głosu, choć panika
dławiła jej gardło. – Nie spodziewaliśmy się pana przez kolejne kilka miesięcy.
– Nie mogłem na tak długo zostawić swojej trzódki.
Wszedł w krąg światła roztaczanego przez lampę naftową. Charlene zdusiła w sobie
odruchowy wstręt. Zdjął szare rękawiczki z koźlej skóry i położył je na stole. Przeciągnął dłonią
po falistych brązowych włosach, lepkich od pomady o zapachu pomarańczy. Można byłoby go
uznać za przystojnego mężczyznę, ale Charlene wiedziała, że pod gładkim obliczem kryje się
głębokie zamiłowanie do okrucieństwa.
Grant zmierzył spojrzeniem jej postać.
– Wciąż tak samo piękna, nawet w tej nijakiej sukni.
Charlene otworzyła drzwi na oścież w nadziei, że na korytarzu dostrzeże jakiś ruch.
Niestety byli sami.
Zbliżył się. Powstrzymała drżenie ciała.
Musnął palcem jej policzek.
– Śniłem o tej chwili.
Ona też. Lecz w jej snach był biały dzień, a ona płonęła tak wielką i zapiekłą nienawiścią,
że potrafiła przemóc dławiący ją strach.
– Potrzebujemy więcej czasu – odparła.
– Więcej czasu? – Ujął ją dłonią za podbródek. – Nie pojmuję.
– Żeby zebrać fundusze. Potrzebujemy na to więcej czasu.
Matka Charlene, znana jako madame Łabędzica, otworzyła ekskluzywny dom uciech
dzięki podarkom otrzymanym od pewnego dobrodzieja, lecz miała zbyt miękkie serce, aby
prowadzić taki interes. Większość zysków trafiała do rąk pracownic. Przyjęła więc pożyczkę od
lorda Granta, stałego klienta, a on przybył teraz, aby upomnieć się o swoje.
Roześmiał się i chwycił twarz dziewczyny w obie dłonie. Szarpnęła głową, ale ją
przytrzymał.
Jego paznokcie były lśniącymi, wypielęgnowanymi półksiężycami bieli. To inni brudzili
sobie ręce za niego. Była zaskoczona, że nie przyprowadził dziś jednego ze swoich pachołków,
aby ją obezwładnił, gdyby sprawiała kłopoty. A na to się zanosiło.
– Opornie się uczysz, prawda? – spytał. – Życie nie musi być skomplikowane. Może być
bardzo proste. – Przysunął czoło do jej czoła. – Chcę ciebie, niczego innego. Ty będziesz
zwrotem pożyczki. – Uszczypnął ją w ucho, a ciężka gorzka woń pomarańczy, którą wydzielały
jego włosy, oszołomiła jej zmysły. – Gotów jestem wybaczyć i zapomnieć.
Charlene zastygła. On był gotów wybaczyć i zapomnieć. Opanowała wzbierający w niej
gniew. Gdy spotkali się ostatnim razem, wymachiwał rozgrzanym do czerwoności żelazem,
chcąc wypalić na jej skórze herb swojego rodu. I wprowadzić ją w ten sposób do swojego
osobistego haremu.
Pochylił głowę, aby wtulić się w jej szyję.
– Nie utrudniaj nam tego niepotrzebnie.
Wiedziała, że nigdy nie zapomni chwili, gdy wzniósł rozżarzone żelazo nad jej
ramieniem. Jej świat rozpadł się wtedy na dwoje, jak jajko, z którego wylało się białko i żółtko.
Dotąd ufała, że życie jest pełne obietnic, być może uwierzyła nawet w obietnicę spełnionej
miłości. Potem zrozumiała, że zamożni arystokraci skrywają w sobie nasienie zła. I że nigdy się
nie zakocha. Nigdy nie da nikomu nawet odrobiny władzy nad sobą.
Nadejście Kyuzo, stróża domu uciech, uchroniło ją przed napiętnowaniem ciała.
Nazajutrz baron wyjechał do Szkocji. W następnych miesiącach, w oczekiwaniu na jego powrót,
Charlene uczyła się samoobrony.
„Przypomnij sobie, jak ćwiczyłaś, Charlene”.
„Opanuj gniew, opanuj strach. Jesteś płynącą łagodnie rzeką”.
„On nie wie, że jesteś przygotowana”.
Objął ją w talii i przyciągnął do swojego nieustępliwego ciała.
– Nie opieraj mi się, ślicznotko – szepnął jej do ucha i pocałował w szyję.
– Puść mnie, panie.
– Nie chcesz tego, co mogę ci dać? – spytał, szczerze zdziwiony. – Nie masz dość
noszenia worków zamiast sukni i rąk cuchnących ługiem? Wprowadzę cię do świata przepychu.
Będziesz miała jedwabie i francuskie pachnidła.
I stanie się przedmiotem, cudzą własnością dającą rozkosz mężczyźnie? Za żadne skarby
świata!
– Puść mnie, panie – powtórzyła, patrząc mu śmiało w oczy.
– Nie. Zbyt długo marzyłem o tej chwili.
„Zaczekaj, aż przepełni go energia”. Słowa Kyuzo rozbrzmiały jej w głowie.
„Wykorzystaj jego energię przeciwko niemu. W ten sposób będziesz miała siłę dwojga”.
Odwróciła twarz, żeby uniknąć pocałunku w usta. Chwycił ją dużą dłonią za gardło
i przytrzymał głowę.
„Za moment”.
„Czekaj. Oddychaj”.
„Teraz”.
Zrobiła szybki krok do tyłu zgodnie ze wskazówkami Kyuzo. „Chwyć oburącz rękę, którą
ścisnął ci gardło. Wygnij się do tyłu, jak najdalej od niebezpieczeństwa. Wykręć rękę
w nadgarstku. Zablokuj łokciem jego łokieć. Lewa stopa do prawej. I pchnij”.
– Co, do diabła! – wykrzyknął Grant.
Padł na jedno kolano i stęknął zdumiony. Rękę miał nienaturalnie wykręconą.
W tej chwili Charlene mogłaby bez trudu złamać ją w łokciu.
„Oddychaj. Wolna od gniewu”.
Zwiększyła nacisk na słaby, bezbronny staw, aż Grant musiał paść na oba kolana.
– Nie jestem rzeczą, którą możesz sobie wziąć.
– Nie ty o tym decydujesz – wyjąkał, próbując wyrwać rękę z uchwytu.
– Charlene! – Do pokoju wpadł Kyuzo. – Usłyszałem hałasy.
Puściła barona.
Grant dźwignął się na nogi, przyciskając obolałą rękę do piersi. Wbił wściekłe spojrzenie
w Kyuzo.
– Widzę, że ten parszywy kundel ciągle cię pilnuje – wysapał.
Kyuzo skrzyżował ręce na swojej potężnej klatce piersiowej – był to jeden z argumentów,
które przekonały matkę Charlene, aby nająć go jako stróża.
– Panna Beckett mówiła, że pan wychodzi.
Charlene zgarnęła cylinder, rękawiczki i palto i wcisnęła to wszystko lordowi w ręce.
Kyuzo wziął go za łokieć, ale Grant się wyrwał.
– Nie dotykaj mnie – warknął. Jego piwne oczy stały się prawie czarne. – Jeszcze tu
wrócę po swoją należność.
– Na pańskim miejscu zastanowiłbym się dwa razy, zanim bym to zrobił – zripostował
Kyuzo. – A teraz jazda stąd.
Chwycił barona i wyprowadził go z pokoju.
Charlene rozluźniła się dopiero wtedy, gdy usłyszała ich kroki na schodach. Oparła się
o ścianę, bo nogi ugięły się jej w kolanach.
Grant niechybnie wróci.
Choć prała i sprzedawała obrazki Lulu, nie udało im się zaoszczędzić dość, aby spłacić
pożyczkę i niebosiężne odsetki, których zażądał.
Uspokoiwszy oddech, zaczęła się zastanawiać nad wyjściem z trudnej sytuacji. Musi
znaleźć sposób, aby oddać dług, zamknąć ten dom i ochronić Lulu przed Grantem.
Musi znaleźć sposób.
I znajdzie.
Rozdział 2
Kreacja panny Dorothei była równie prowokująca jak jej chwyty zapaśnicze.
Suknia z brzoskwiniowego jedwabiu obszyta była koronką, która sprawiała przemyślne
wrażenie, że dziewczę jest oplecione lepkimi pajęczynami i wystarczyłoby tylko je strząsnąć, aby
sięgnąć po nagie gorące ciało.
Siedziała w połowie stołu długiego na pięć metrów.
Zatem całkiem blisko.
James skręcił w lewo, aby uniknąć pajęczyn, i został na moment oślepiony przez jedno
z rozkołysanych piór panny Augusty. Czy to naprawdę on sam wpadł na pomysł, aby zaprosić na
kolację osiem kobiet? Wokół powiewało tyle piór, że starczyłoby na wypchanie kilku kołder.
Markiza Selby, występująca w roli przyzwoitki z powodu braku krewnych Jamesa,
zasiadła u końca stołu i patrzyła wprost na swój ostry nos.
– Muszę wyznać, Wasza Książęca Mość, że jestem zdumiona brakiem innych
dżentelmenów – odezwała się. Mimo kurtuazyjnego tonu jej głos przeszył ciszę jak nóż. –
Zawsze utrzymywałam, że z takiej okazji należy zaprosić równą liczbę pań i panów, aby
konwersacja mogła być urozmaicona.
– Zadbałem o obecność lorda Daltona – odparł James. – On wystarczy za tuzin innych.
Lord odwrócił się do markizy, przywołując na ratunek pełną uwodzicielską moc swoich
ciemnoniebieskich tęczówek i podbródka z dołkiem.
– Czy to nowa brosza, markizo? – spytał. – Wyborna. Wprost idealnie współgra z pani
oczami.
– Pff – prychnęła, ale jej oblicze złagodniało, a w oczach pojawiły się iskierki.
– Znam kilku wybitnych dżentelmenów w pobliskich majątkach – odezwała się lady
Gloucester. – Lorda Granta, na przykład.
Charlene wydała z siebie zdławiony okrzyk.
– Właśnie wrócił ze swych ziem w Szkocji – ciągnęła lady Gloucester. – Wczoraj zaś
wspomógł pokaźnie nasz przytułek dla kobiet. To towarzystwo dobroczynne, które powołaliśmy,
aby zapewnić ubogim dziewczętom utrzymanie i wykształcenie. Panna Augusta i ja
oprowadziłyśmy go po obiekcie.
Charlene odkaszlnęła w serwetę.
– Panno Dorotheo, czy zna pani lorda Granta? – spytała lady Gloucester.
– Nie dopuściłabym go blisko młodej dziew… – Charlene skrzywiła się i gwałtownie
wciągnęła powietrze w płuca, bo ktoś kopnął ją pod stołem. Ktoś ubrany w purpurowy aksamit
i noszący tytuł lady Desmond. – To jest… – Przywołała uśmiech na twarz. – Przelotnie. Znam
lorda ledwie przelotnie.
Co tak naprawdę chciała powiedzieć?
Panna Augusta złowiła wzrokiem spojrzenie księcia i uśmiechnęła się szeroko.
– Czy jest pan mecenasem towarzystw charytatywnych, Wasza Książęca Mość? – spytała.
– Nie w Anglii.
– W takim razie musi pan koniecznie odwiedzić nasz przytułek. Pańskie wzruszone serce
zapała hojnością jak serca wielu innych przed panem. Dziewczęta są wzorem cnót i potulności.
Przy słowie „serce” Augusta przyłożyła obie dłonie do biustu, zapewne w nadziei, że
przyciągnie wzrok księcia. Jej suknia w kolorze kości słoniowej była niemal tak uwodzicielska
jak panny Dorothei. Nie ulegało wątpliwości, że jest ładną kobietą, ale jej bławatkowe oczy
i wyraziste krągłości nie wywarły na Jamesie większego wrażenia.
Niezobowiązująco skinął głową i dalej atakował duszonego gołąbka, odwracając wzrok
od kuszących kobiecych popisów dokoła stołu. Gors sukni panny Dorothei wydawał się
stanowczo za ciasny, by pomieścić jej obfity biust.
Gorzej, wydawało się, że jeden oddech dzieli ją od zerwania guzików i wstążek.
Wypadało mieć tylko nadzieję, że szycie wytrzyma, inaczej byłby zmuszony pochwycić
ją, zarzucić sobie na ramię i uprowadzić do najbliższego łóżka, co z pewnością nie
doprowadziłoby do zawarcia rozsądnego, beznamiętnego małżeństwa.
– O tej porze roku nasz kraj wydaje mi się niesłychanie czarujący – powiedziała panna
Vivienne. – Liście wkrótce zżółkną, to takie malownicze.
Miała na sobie jedwabną suknię w kolorze chłodnego srebra, która wspaniale podkreślała
jej niecodzienną urodę. Dekolt zaś był dość umiarkowany w porównaniu z pozostałymi.
Prezentowała się całkiem książęco.
– Dęby w naszym majątku w Somerset są przewspaniałe – rzekła panna Tombs. – Ciągną
się jak okiem sięgnąć, skąpane w cynobrze i złocie – dodała wpatrzona w ścianę, myślami będąc
daleko od salonu.
Rozmowa dam zeszła na temat polowania na bażanty, wreszcie ewentualności
przedwczesnych mrozów. James czuł się coraz bardziej nieswojo.
Wydawało mu się, że ściany napierają ze wszystkich stron, a od zmieszanych kwietnych
perfum rozbolała go głowa. Ileż to potwornie nudnych kolacji musiał wysiedzieć w tym salonie,
gdy podrósł na tyle, że wolno mu było wieczerzać z rodzicami? Stary książę uwielbiał słuchać
samego siebie. Oczekiwano, że wszyscy będą w milczeniu znosić jego tyrady.
Gdy Jamesowi przybyło lat, posiłki stały się walnymi starciami, bo wcielał się w rolę
prowokatora i buntownika, aby rozzłościć ojca, biedny William zaś dostawał się wtedy
w krzyżowy ogień.
– Nie pojmuję, jak mogłeś tak długo przebywać poza Anglią, Wasza Książęca Mość –
odezwała się markiza. – Doprawdy, socjeta w Indiach Zachodnich nie jest przecież tak
wyrobiona jak tutaj. Czy tam w ogóle był sezon?
– Nie cierpię sezonów.
Wstrząs i konsternacja odmalowujące się na wszystkich twarzach wydawały się wręcz
komiczne.
Damy zaczęły się przekrzykiwać:
– Nie cierpisz, przecież to niepodobna!?
– A cóż znajdujesz nagannego w tak chlubnej tradycji?
– Wystawy, wyścigi, bale…
Dalton wyszczerzył zęby w uśmiechu, najwyraźniej rozkoszując się tym
przedstawieniem.
– Serio, stary przyjacielu? – dorzucił swoje trzy grosze. – Nigdy dotąd tego nie mówiłeś.
Co za niepatriotyczna postawa.
James skinął głową w kierunku kredensu i wtedy lokaj Robert natychmiast zabrał się do
usługiwania. Na kredensie dekantowała się zawartość kilku butelek starego francuskiego clareta.
Książę wziął w dłoń dodający animuszu kieliszek wina i śmiało przerwał
rozplotkowanym damom:
– Nie cierpię go właśnie z powodu tego całego paradowania i strojenia się w piórka,
z powodu tych niedorzecznych dworskich rytuałów. Mężczyźni nadskakujący w surdutach
barwnych jak pawie. Panny na wydaniu wystawiające się na pokaz, aby złowić tego, kto da
więcej.
Panna Dorothea szarpnęła głową.
– Ach, pojmuję – rzekła. – Wolisz, Wasza Książęca Mość, zwabić potencjalne kandydatki
na żonę do siebie i zrobić im przesłuchanie jak chórzystkom. Czy nie prościej i uczciwiej byłoby
nająć licytatora? Ustawić nas na wystawie? Darować sobie te pozory dobrych manier? – Znów
się skrzywiła.
– Otóż to, moja panno – odparł James. – Po co lawirować? Darowuję sobie hipokryzję.
Przecież wszyscy wiedzą, dlaczego wy, młode damy, bywacie na balach. To spotkanie niczym
się nie różni od takich zabaw.
– Różni się ogromnie – parsknęła lady Tombs. – Moja córka nigdy nie byłaby chórzystką.
Potoczyła wyzywającym wzrokiem po zebranych, jakby chciała sprawdzić, czy ktoś
ośmieli się jej zaprzeczyć.
Dalton zachichotał. Gdyby siedział bliżej, James kopnąłby go pod stołem. Jego lordowska
mość nie pomagał w trudnej sytuacji.
– Opowiedz nam o ulepszeniach, które wprowadziłeś w Warbury Park, mości książę –
poprosiła lady Desmond, próbując skierować rozmowę na bezpieczniejsze tory. – Podobno
zmodernizowałeś kuchnie?
– Tak, opowiedz nam o kuchniach! – zakrzyknęła podekscytowana panna Tombs. –
W tych czasach należy mieć się na baczności. Mam nadzieję, że ochmistrzyni dogląda pieczenia
chleba? Zwłaszcza żytniego. Ja sama chleba nie jadam, odkąd przeczytałam fascynujące zapiski
uczonego doktora Thuilliera. Bo widzicie, państwo, ziarno może być po prostu zakażone
sporyszem. Nie zamierzam patrzeć, jak moja skóra gnije powoli i odpada całymi płatami. A wy?
Nikt nie raczył udzielić odpowiedzi na to pytanie.
Jamesa ocaliło przybycie Josefy, niosącej na połyskującej srebrnej tacy zaczątek drugiego
dania – wołowinę polaną jego ulubionym aromatycznym brown sauce. Zgromiła
wzrokiem nieszczęsnego Roberta, który podbiegł odebrać od niej tacę, i zadowolenie okazała
dopiero wtedy, gdy sama bezpiecznie postawiła swoje kulinarne arcydzieło przed nosem Jamesa.
Książę uśmiechnął się i sięgnął po jej spracowaną dłoń.
– Proszę mi pozwolić przedstawić panią Mendozę, moją kucharkę – powiedział.
Zamiast dygnąć, kobieta tylko skinęła głową i śmiało przyjrzała się po kolei wszystkim
damom.
Zapadło głuche milczenie.
– Miło mi panią poznać – odezwała się wreszcie panna Dorothea.
Josefa przypatrzyła się jej uważnie.
– Piękność z niej – rzekła z wyraźnym hiszpańskim akcentem. Odwróciła się do
Jamesa. – Hermosa, nie tak?
Dalton puścił do niej oko.
– Señora, jest pani nadzwyczaj czarująca – powiedział.
Pogroziła mu palcem.
– Ty łotrze – odparła i odwróciła się ponownie do panny Dorothei. – Twój ojciec to
ważny człowiek?
Zapytana ściągnęła brwi.
– No… owszem.
Josefa kiwnęła głową aprobująco.
– Dobrze. Ta mi się podoba – zwróciła się do Jamesa. – Ma maniery.
– Na miłość boską! – wykrzyknęła lady Desmond, nie starając się ukryć zgorszenia.
James zdusił w gardle rechot. Gdyby te kobiety znały prawdę, podniosłoby się wielkie
oburzenie.
Josefa udawała kucharkę. W istocie była wspólniczką nowego księcia i w jej najlepszym
interesie leżało, aby znalazł sobie ustosunkowaną żonę.
– Mam nadzieję, drogie panie, że wołowina przypadnie wam do smaku – powiedziała.
Skinęła głową na lokajów. – Bueno, możecie podawać.
Po tych słowach wyszła z salonu, upleciony na głowie kok z ciemnych włosów nosząc tak
wyniośle jak markiza swoje pióra.
Dalton złowił oczami spojrzenie Jamesa i uśmiechnął się szeroko.
– Dobry Boże – odezwała się lady Gloucester. – Co za nietuzinkowa osoba.
James już sobie wyobrażał, jak po powrocie do Londynu damy przy podwieczorku
opisują swoim przyjaciółkom mękę, jaką była kolacja u Jego Bydlęcej Mości.
„O-la-la, nigdy nie uwierzycie, co potem zrobił. Przedstawił nam przy stole swoją
kucharkę! Ona nawet nie dygnęła na powitanie. O mało nie umarłam…”
– Jeszcze nigdy w życiu z okazji kolacji nie przedstawiono mnie kucharce – odezwała się
markiza. – A co to za sos, na miłość boską? Aż drażni powonienie.
Damy niepewnie przesuwały kawałki wołowiny na swoich talerzach.
Panna Vivienne ugryzła mały kęs i natychmiast przyłożyła serwetę do ust, aby zdusić
napad kaszlu.
– Czym to zostało przyprawione? – spytała.
– Zdaje się, że są w tym czerwone papryczki chili, anyż i trochę kolendry – odparł
James. – I starte ziarno kakao. Wieść głosi, że Aztekowie uraczyli podobnym posiłkiem Corteza,
kiedy przybył, aby ich podbić, bo wzięli go za boga.
– Kakao? To kakao, które pijemy? – Panna Augusta zerknęła na swój talerz z jeszcze
większym zainteresowaniem. – Nie pomyślałam, że można go użyć do sosu.
– Niektórzy utrzymują, że uncja kakao jest tak samo pożywna jak funt wołowiny.
Człowiek przetrwałby na samej czekoladzie, gdyby musiał.
– O ile się orientuję, Wasza Książęca Mość, otworzyłeś manufakturę kakaową. – Panna
Vivienne uśmiechnęła się z wyższością.
Najwyraźniej przygotowała się starannie do tej wizyty.
– Tak, niewielką – odparł James. – Niedaleko stąd, w pobliżu Guildford. Przebudowuję
Banbury Hall.
Markiza uniosła brew.
– Ale przecież Wasza Książęca Mość nie musi angażować się w handel – powiedziała.
– To nie mus, lecz moja pasja. Marzy mi się, aby parlament obniżył cło na ziarno
kakaowe wyrabiane na plantacjach, na których nie wykorzystuje się pracy niewolników.
Rodzina Josefy posiadała taką plantację w nadmorskiej miejscowości Chuao w dalekiej
Wenezueli. James był głównym inwestorem w tym przedsięwzięciu.
Panna Dorothea uśmiechnęła się z aprobatą.
– To wspaniały pomysł – stwierdziła.
– Jeśli cło na przywóz towarów zostanie obniżone i opracowane będą lepsze sposoby
produkcji – ciągnął James – wtedy każdy będzie mógł się rozkoszować smakiem pożywnej
czekolady. – Machnął ręką nad głową. – Czekolada dla mas!
– Godne podziwu, nie wątpię – skwitowała panna Vivienne, choć było oczywiste, że ze
wszech miar wątpi, czy inicjatywa tak plebejska jak „czekolada dla mas” rzeczywiście jest godna
podziwu.
Panna Dorothea spróbowała sosu. Błogi uśmiech rozciągnął kąciki jej rozkosznych ust.
Pozostałe damy wachlowały się serwetami.
– Skosztujcie wina, drogie panie – zaproponował książę. – Wiem, że nie nawykłyście do
picia trunków, ale przekonacie się, że idzie w parze z sosem i tłumi odrobinę moc przypraw.
– W naszej rodzinie nie folguje się trunkom – oświadczyła lady Tombs. – „Od wina
i mocnego napoju wstrzymywać się będzie; octu z wina, i octu z mocnego napoju pić nie
będzie – zacytowała – i wszystkiego, co się z jagód wytłacza, nie będzie pił; także jagód
winnych, świeżych ani suchych, jeść nie będzie”*.
Jej córka aż się skrzywiła.
– Zawsze chciałam zobaczyć Italię – powiedziała – ale czy słyszeliście, jak oni tam
wyrabiają wino? Gniotą winogrona stopami. – Uśmiechnęła się raźno. – Stopami. A wiecie,
jakich choróbsk można się nabawić przez stopy? Choćby verruca vulgaris, ot co, bardzo
proszę! – W reakcji na puste spojrzenia dodała: – To łacińskie określenie brodawek. Moja
kuzynka Adeline ma coś takiego na nosie, biedaczka.
– Alice – syknęła jej matka.
„O Boże, wybaw mnie od tej kolacji”.
Dorothea podniosła kieliszek w stronę obu pań Tombs.
– Oj tam, „dobre wino dobre to i miłe stworzenie – rzuciła. – Byle dobrze użyte, nie
wygaduj na nie dłużej”**. – Pociągnęła spory łyk. – Tak napisał pan Shakespeare.
Dalton klasnął w dłonie.
– Brawo, panno Dorotheo! – wykrzyknął. – Trafnie ujęte.
James musiał w duchu zgodzić się z opinią przyjaciela. Niech to diabli, ta dziewczyna
miała w sobie więcej bystrości i ognia niż wszystkie pozostałe razem wzięte.
Uniosła kieliszek w kierunku Daltona, a gdy po chwili odstawiała szkło, brzeg jej dekoltu
zsunął się jeszcze niżej. James aż wstrzymał oddech, zahipnotyzowany odsłoną obfitych
kremowych piersi.
Cienki skrawek jedwabiu ledwo wytrzymał pod ich naporem.
Podobnie jak on, uczepiony resztek samokontroli.
* 4 Księga Mojżeszowa [Księga Liczb] 6,3, Biblia Gdańska (wszystkie przypisy
pochodzą od tłum.).
Kiedy lokaje wnosili stoliki karciane i przestawiali krzesła, James przyglądał się pannie
Dorothei. Swoją córeczkę zamierzał pokazać dopiero wtedy, gdy dokona wyboru panny młodej,
wiedział bowiem, że żywiołowa Flor wywoła sensację. Stało się inaczej. Nie przyszło mu do
głowy, że którakolwiek z dam pośpieszy mu z pomocą. Książęta często uznawali swoje nieślubne
dzieci, rzadko jednak zapraszali je do swoich siedzib.
Usiadł przy jednym ze stolików, tuż obok Daltona, wciąż rozmyślając o pannie Dorothei
i jej zdumiewająco niekonwencjonalnym zachowaniu.
– Czy raczy pani do nas dołączyć, panno Dorotheo? – zwrócił się do niej Dalton,
odsuwając się nieco, aby zrobić miejsce obok Jamesa, bo przecież nie chciał stracić trzystu
funtów.
– Obawiam się, że rozbolała mnie głowa – odparła Charlene. – Posiedzę zatem przy ogniu
i popatrzę na waszą zabawę.
Oczy Daltona rozbłysły intrygą.
– W takim razie książę dotrzyma ci towarzystwa – rzekł. – Często słyszałem z jego ust, że
woli patrzeć na grę w karty niż ją uprawiać.
James zmarszczył brwi. Nigdy nie mówił nic podobnego. Ach, racja. Trzysta funtów.
– Świetna zagrywka – mruknął, podnosząc się, aby dołączyć do panny Dorothei.
Zdążył jeszcze usłyszeć irytującą odpowiedź przyjaciela:
– Zasady fair play nie obowiązują w miłości ani zakładach hazardowych.
Matki pousadzały swoje córki dokoła, walcząc o najkorzystniejszą pozycję.
James zajął miejsce obok panny Dorothei. Nie musiał z nią rozmawiać, patrzeć na nią ani
nawet zastanawiać się, co by czuł, gdyby jego dłonie lub usta skosztowały tego ponętnego ciała.
Oczywiście nie trzeba byłoby sobie tego wyobrażać, gdyby zdołał…
– O czym myślisz, Wasza Książęca Mość? – spytała panna Dorothea.
Jej lekko chropawy kontralt pieścił jego zmysły. Podczas kolacji jej głos wydawał się
inny, afektowany i wyższy.
Odchrząknął.
– Ja… dumam nad tym, dlaczego okazałaś, pani, taką życzliwość mojej córce.
– Zapewne niełatwo jej żyć w obcym kraju, bez towarzystwa innych dzieci, z którymi
mogłaby się bawić. Czuje się bardzo samotna.
– Nie przyszło mi to do głowy. Pani wychowała się w dużej rodzinie?
Milczała przez chwilę.
– Mam… dwóch braci. A książę?
– Miałem jednego.
Podniosła gwałtownie dłoń do ust.
– Och, proszę o wybaczenie – powiedziała. – Zapomniałam o tragedii.
Czekał na więcej słów – na wyświechtane frazesy o tym, że czas uleczy rany, że teraz jest
księciem, aby wypełnić wielką misję – lecz na próżno.
Siedziała tak nieruchomo, że nawet pióra w jej włosach przestały falować.
Płomienie w ogromnym białym kominku lizały stos polan z książęcych dębów. Stare
drewno paliło się długo i dawało przyjemne ciepło.
Damy grały w karty, stawiając zakłady i śmiejąc się piskliwie. Panna Augusta poruszała
gwałtownie głową, wprawiając w drżenie pióra i perły, rzucając księciu śmiałe spojrzenia.
Panna Dorothea milczała.
W umyśle Jamesa pojawiła się niespodziewana wizja. Stał obok niej na pokładzie statku,
a słony wiatr wpychał mu w usta jej złote loki. Ona zaś zupełnie nie troszczyła się o to, że ma
rozwiane włosy, a serwis herbaciany brzęczy na stole od gwałtownych wstrząsów.
Pomimo delikatnych rysów twarzy i szczupłego ciała była silną kobietą.
Kimś, na kim mógłby się oprzeć.
Co za niedorzeczna myśl. Czy można się oprzeć na pannie z socjety? Taką istotę należy
chronić i rozpieszczać, zasłaniać jej oczy przed brutalną prawdą o tym, jaki jest świat.
Znów się odezwał, aby przepłoszyć kłopotliwe myśli:
– William był dobrym człowiekiem. Ustatkowanym i przestrzegającym konwenansów.
Wychowano go po to, aby przejął tytuł po naszym ojcu. Byłby z niego wspaniały książę.
Trzeźwo myślący i sprawiedliwy. – Ciągnął, nie mogąc stłumić tonu goryczy w swoim głosie: –
Ja się zupełnie nie nadaję… Ani do roli księcia, ani do roli ojca.
– Nie zawsze możemy sami wybrać swoją ścieżkę życiową. Czasem jakieś zadanie spada
nam na barki… Lecz to może być dobra sposobność i wtedy albo dorastamy do tego, albo
zbieramy ciosy od życia.
Milczał, zastanawiając się nad jej słowami. Wypowiadała je z wielkim przekonaniem,
niczym osoba, która zaznała trudów. Być może jej przeszłość skrywała coś takiego, cierpienie,
o którym nie miał pojęcia. Zaintrygowało go to.
– Mówisz, panno Dorotheo, jakbyś trochę takich ciosów zebrała.
– Ja? Skądże. Wiodę bardzo wygodne życie, Wasza Książęca Mość. – Upiła kordiału
z kieliszka. – Jak to się stało, że książę przywiózł Flor do Anglii?
– Spłodziłem ją, więc biorę odpowiedzialność za jej byt. Trafiła pod moją opiekę
nieoczekiwanie. Nie miałem nawet pojęcia o jej istnieniu, dopiero dwa tygodnie przed moim
wypłynięciem do Anglii jej matka ją do mnie przyprowadziła.
– Czy trudno jej było rozstać się ze swoim dzieckiem?
– Umarła na żółtą febrę cztery dni później. Nie mogłem pozostawić córki na pastwę
zarazy… albo handlarzy niewolników. Wybacz, panno Dorotheo, że mówię to wszystko
bez ogródek, ale taka jest prawda. Anglia to dla niej jedyne bezpieczne miejsce. Z całą pewnością
nie będę mógł jej zabierać na swoje wyprawy.
Dziewczyna westchnęła.
– Taka tragedia. To oczywiste, że mała okropnie tęskni za matką, więc dodatkowa utrata
ojca złamałaby jej serce. Wasza Książęca Mość, czy jej matka była twoją dobrą przyjaciółką?
– W istocie ledwo się znaliśmy.
Ta rozmowa schodziła na coraz bardziej nieoczekiwane tory. Maria, matka Flor, była
trynidadzką aktorką o hiszpańskich i afrykańskich korzeniach. Spędzili razem parę nocy. James
starał się zachować ostrożność. Dziecko nie powinno było pojawić się na świecie. Lecz gdy kilka
lat później Maria przyprowadziła do niego córeczkę, zobaczył jej zielone oczy i zrozumiał, że
jest jej ojcem.
Zamieszał brandy w kieliszku. Teraz panna Dorothea wiedziała o nim tak dużo jak tylko
garstka ludzi. Niedosiężna głębia jej oczu rozwiązywała mu język.
– Jest inteligentnym dzieckiem – ciągnął. – Żywym i ciekawym świata. Ale ma
buntowniczy charakter i demon w nią wstępuje, jeśli coś nie toczy się po jej myśli. Dwie
guwernantki nie wytrwały z nią długo, a u pani Pratt już widzę pierwsze oznaki kapitulacji.
Wciąż marszczy brwi, co zapowiada, że wkrótce spakuje kufry i odjedzie pierwszym dyliżansem.
– Droga wolna! – odparła z przejęciem panna Dorothea, nachylając się do przodu. – To
zbyt surowa kobieta. Książę powinien znaleźć guwernantkę o łagodniejszym sercu.
– Flor potrzebuje twardej ręki.
– Potrzebuje współczucia.
– Musi nauczyć się, jak być silna i nie ulegać emocjom. Miewa napady szału. Jeśli chce
wejść do socjety, musi się nauczyć panowania nad sobą.
– Wasza Książęca Mość, czy nigdy nie przyszło ci do głowy, że dziewczynka wpada
w szał, bo czuje się samotna i łaknie twojej uwagi?
– Nie oczekuję, że córka para będzie świadoma tego, jak okrutne potrafi być
społeczeństwo. Ty, pani, nigdy nie musiałaś znosić pogardy ani drwin. W Anglii moja Flor i tak
będzie miała zbyt wiele przeszkód do pokonania. Jej pochodzenie, jej cudzoziemskość. Nie
widzisz, że chcę po prostu ochronić ją przed bólem?
– Widzę małe dziecko, które ma poczucie, że nikt go nie kocha. Powinien jej książę
poświęcać więcej czasu.
– Jeśli pójdę za pani radą, to gdy popłynę na Trynidad, a ona zostanie tutaj, nasze
rozstanie będzie dla niej jeszcze boleśniejsze. Musi przywyknąć do mojej nieobecności. Wkrótce
zyska nową matkę, osobę, która będzie ją chronić i która użyje swoich wpływów, aby poprawić
jej los.
– Wasza Książęca Mość raczy do nas dołączyć? – spytała markiza, podnosząc głos, aby
przekrzyczeć toczącą się rozmowę. – Zaczynamy kolejną partyjkę.
Panna Augusta uśmiechnęła się chłodno.
– Zanim jednak zaczniemy, chciałabym poprosić o coś pannę Dorotheę – powiedziała. –
Moja droga, podobno masz w sobie wielki talent. Czy mogłabyś nam zademonstrować rzymskie
zapasy?
Panna Vivienne zmarszczyła czoło.
– Co rozumiesz przez „zapasy”? – spytała.
– Nie chcemy tego wiedzieć – wtrąciła jej matka. – Panno Tombs, na nas już pora.
– Istotnie – dorzuciła lady Desmond. – Jestem nad wyraz znużona. Chodź, Dorotheo.
Nikogo nie interesują osobliwe umiejętności, których nabyłaś podczas swoich wojaży.
– Jedną chwileczkę – zaprotestowała panna Augusta. – Skoro nauczyła się czegoś
nowego, chcielibyśmy to zobaczyć. – Wstała i podeszła do kominka. Wyrwała Charlene ozdobną
szpilę z włosów i ją podniosła. – Udawajmy, że jestem złodziejem biżuterii. Co byś zrobiła?
– Oddaj mi to – zabrzmiał cichy, beznamiętny głos.
– Och, to na nic – prowokowała dalej Augusta. – Byłabym już w połowie piazza.
– Oddaj szpilę.
– Musisz mi ją odebrać – odrzekła, podrzucając wyzywająco głową.
Panna Dorothea zacisnęła dłonie w pięści.
– Moje młode damy, bardzo proszę o spokój – odezwała się ostrym tonem lady
Gloucester. – Miałyśmy długi dzień. Czas na spoczynek.
Augusta zmrużyła oczy.
– A gdybym cię zaatakowała, to co byś zrobiła? – spytała.
Spojrzała Charlene prosto w oczy i uniosła rękę do ciosu.
Lady Desmond jęknęła.
James zerwał się na nogi w odruchu rycerskości, lecz równie dobrze mógł pozostać na
miejscu.
Dorothea zablokowała cios, a potem, w serii nagłych płynnych ruchów, Augusta
zachwiała się do tyłu i osunęła na kanapę. Upadając, chwyciła Dorotheę rozczapierzonymi
palcami za suknię.
Rozległ się trzask pękającej tkaniny.
W powietrze pofrunął guzik.
Plecy sukni pękły na dwoje jak dojrzała brzoskwinia.
Dziewczyna przytrzymała gorset opadający w ślad za suknią, ale James zdążył dostrzec
ponętne obłości i sterczący różowy sutek.
Wybuchło takie pandemonium, jakby w towarzystwie pojawił się morderca.
Dziewczęta piszczały, przynajmniej jedna z matek zemdlała, Dalton rozdziawił usta,
a panna Dorothea zastygła jak sarna na widok myśliwego napinającego łuk.
James rzucił się na pomoc.
– Proszę, weź – powiedział. Ściągnął surdut i narzucił go jej na ramiona, naciągając poły.
Oczy miała szkliste jak tafla jeziora zimową porą.
– Przepraszam – wyszeptała. – To mnie przerasta.
Rozdział 8
Książę rozmyślał o tym, aby odesłać pannę Dorotheę z powrotem do Londynu z powodu
oczywistej niewłaściwości jej kandydatury. Z księżnej nigdy nie spada suknia na oczach widzów.
„Brzoskwiniowy jedwab rozdarł się i odsłonił bujne, krągłe piersi, a na ułamek sekundy,
na jeden niebywały ułamek sekundy, ukazał się nawet kuszący, zuchwały różowawy sutek, który
chętnie… Przestań, James”.
Dzięki Bogu wstrząs wywołany obnażeniem panny Dorothei przyćmił ogólne oburzenie
z powodu nieślubnego dziecka.
James ruszył schodami do pokoju dziecięcego. Panna Dorothea stwierdziła, że powinien
spędzać więcej czasu z córką. A przecież dotąd ani razu tutaj nie zajrzał. Teraz uchylił drzwi.
Flor leżała w łóżku, zaciskając we śnie piąstki, z kolanami przyciągniętymi do klatki
piersiowej. Wyciągnął rękę, lecz zawahał się i nie dotknął główki.
Dziewczynka pogrążyła się w kokonie głębokiego snu. Oczy miała szczelnie zamknięte,
a grube rzęsy rzucały cień na policzki. Czarne włosy rozsypały się po pościeli. Nawet podczas
długiego rejsu do Londynu potrafiła zasnąć twardo pomimo kołysania na falach.
Podróż do Anglii okazała się dla niej trudnym przeżyciem. Szlochała bez końca,
opłakując matkę, zdezorientowana nagłą zmianą warunków życia.
Szczerze mówiąc, książę cieszył się z jej towarzystwa podczas rejsu. Po kilku tygodniach
otrząsnęła się z żałoby i zaczęła patrzeć na świat szeroko otwartymi oczami, a jej zadziwienie
pomogło mu opędzić się od natrętnych myśli o niepewnej przyszłości. O tym, że jest ostatnim
z rodu. Że będzie musiał znów zmierzyć się ze wspomnieniami, które dawno pogrzebał.
Obecność córki nadała jego życiu nowy sens, wyraźny cel. Należało ją otoczyć opieką
i przywieźć bezpiecznie do Anglii, aby wiodła cywilizowane życie pod okiem nowej matki.
Zaprzyjaźniła się z pierwszym oficerem, który robił dla niej lalki ze strzępów żaglowego
płótna i kawałków liny. James pomyślał, że skoro Flor potrafi zbratać się z siwym marynarzem,
to być może uda jej się podbić lodowate serca brytyjskiej arystokracji.
Wiedział jednak, że nie czeka jej życie usłane różami.
Panna Dorothea miała błędne podejście do wychowywania dzieci. James był przekonany,
że rozpieszczając córkę, uczyni z niej zależną i bezbronną istotę. Musiała nauczyć się zasad
obowiązującej gry, tylko wtedy będzie mogła odnieść zwycięstwo. Musiała mieć kręgosłup
twardszy niż markiza i zdystansować się od swego okrytego złą sławą, nikczemnego ojca.
Zbyt szybko wpadała w gniew i uderzała w płacz. Podobnie jak on w dzieciństwie. Lecz
potem ojciec wybił mu to z głowy bolesnymi razami. James zamierzał wyświadczyć córce
największą przysługę, jaką mógł – uwolnić ją od siebie. Zapewni jej matkę, opiekunkę, która
okaże jej zarówno troskę, jak i stanowczość. On zaś powinien trzymać się od Flor z daleka. Pod
pieczą nowej matki dziewczynka będzie miała szansę rozkwitnąć w pełni.
Panna Dorothea uważała, że James powinien kochać córkę.
Zbyt swobodnie szermowała słowem „miłość”.
Po śmierci matki James zrozumiał, że miłość wywierca człowiekowi wielką dziurę
w sercu, jak robak wgryzający się w jabłko. Wystarczyło zdjąć koszulę, aby zobaczyć otwór na
przestrzał.
Miłość to niebezpieczne słowo. Zapowiedź straty i osamotnienia.
Lepiej, aby jego córka nauczyła się powściągliwości.
Rygoru. I kontrolowania biegu spraw.
*
„Nigdy nie trać kontroli, Charlene”. Ile razy Kyuzo jej to powtarzał? „Jesteś zbyt
popędliwa. Zachowaj spokój, wtedy twój przeciwnik niechybnie popełni błąd”.
Charlene zagrzebała się pod kołdrą, przykrywając podartą suknię, którą wciąż miała na
sobie. Hrabina ostrzegała ją przed Augustą. A jednak Charlene dała się sprowokować i straciła
panowanie nad sobą. Teraz do oczu nabiegły jej łzy.
Pozostałe damy mają zapewne niezłą uciechę, z przejęciem omawiając ten incydent. Gdy
książę podał jej swój surdut, w jego oczach zobaczyła litość, a nie pożądanie. Charlene uważała,
że jej prawdziwa natura zawsze będzie wyrywać się na wolność, piętnując ją jako intruza w tym
konwencjonalnym, powierzchownym światku.
Można jej było wybaczyć, że broniła się przed zalotami księcia przebranego za lokaja.
Lecz rzucenie rywalki na kanapę w obecności arystokratek, których rodowód był dłuższy niż
droga do Indii – mimo że Augusta ze wszech miar na to zasłużyła – było absolutnie nie do
przyjęcia.
Nie wspominając już o skandalicznym rozerwaniu gorsetu. Gdy hrabina powiedziała, że
książę woli wilczyce od owieczek, z pewnością nie miała na myśli nic aż tak oburzającego.
Charlene jęknęła, a jej policzki zapłonęły ze wstydu. Właściwie nie powinna się
przejmować tym, że zgorszyła damy ze śmietanki towarzyskiej, a jednak się przejmowała.
Pragnęła bowiem wypaść jak najlepiej. Gdzieś w głębi ducha chciała udowodnić, że nie jest
gorsza od ślicznotek z socjety i może wygrać rywalizację o księcia.
Otworzyły się drzwi.
– Chowasz się przed światem, panno Beckett? – spytała hrabina srogim tonem.
Charlene ściągnęła kołdrę z głowy i przetarła dłonią oczy.
– Proszę o wybaczenie. Straciłam zimną krew. Zapłacę za suknię.
Lady Desmond machnęła ręką.
– Suknia spełniła swoje zadanie – odrzekła. – Nie będzie nam już potrzebna.
– Uprzedziłam Blanchard, że jest niebezpiecznie ciasna.
Po twarzy hrabiny przebiegł cień uśmiechu.
– Szkoda, że nie widziałaś ich min, moja droga. Książę patrzył za tobą jak za ostatnimi
promieniami słońca. A damy! – Wargi znów zadrżały. – Po równo oburzenie i zawiść. Gdy w tej
chwili rozmawiamy, pokojówki zapewne nacinają im szwy w gorsetach z nadzieją na
spowodowanie podobnej odsłony. Jesteś… hojnie obdarzona przez naturę.
Charlene usiadła w łóżku. A gdzie lamenty i załamywanie rąk?
– Nie powiem też, bym się zmartwiła, że Augusta dostała za swoje – ciągnęła hrabina. –
Co za grubiaństwo, żeby wspominać o przykrym incydencie z moją Dorotheą.
– Czy ona… naprawdę zwymiotowała?
Lady Desmond odwróciła głowę.
– Nie będziemy rozmawiać o tamtym wieczorze – ucięła. Znów spojrzała na Charlene. –
Choć przyznaję to z trudem, twoje niesłychane ekscesy działają na naszą korzyść.
Charlene odgarnęła włosy z oczu wilgotnych od łez.
– Sądzi pani, że ciągle liczymy się w tych zawodach? – spytała.
– Powiedziałabym wręcz, że pierwsze dobiegamy do mety. Musimy tylko wymyślić
sposób, abyś znalazła się sam na sam z księciem. Zostaw to mnie, moje dziecko, już ja coś
wykoncypuję. On potrzebuje tylko odrobiny zachęty, a wtedy wpadnie w nasze ręce.
Hrabina ruszyła do gotowalni.
Co za osobliwa historia. Wydawało się, że Charlene wolno zrobić dosłownie wszystko.
Grzmotnąć księciem o podłogę?
Czarujące.
Obnażyć się publicznie?
Wprost idealne.
Charlene nigdy nie zrozumie arystokracji.
Do sypialni weszła Manon, aby pomóc jej się rozebrać.
– Podobno urządziłaś dla księcia niezły występ – odezwała się, a w jej ciemnych oczach
zabłysły iskierki rozbawienia.
– Można na to spojrzeć i w ten sposób – odparła skromnie Charlene.
Wciąż nie mogła uwierzyć, że hrabina jest zadowolona z rozwoju sytuacji.
Manon pomogła jej ściągnąć podartą suknię i wyjęła szpilki i zgniecione różyczki
z włosów. Charlene była potwornie głodna. W brzuchu zaburczało jej tak głośno, że pokojówka
to usłyszała.
Zerknęła w stronę salonu.
– Ocaliłam dla ciebie talerz w spiżarni pod schodami – powiedziała. – Boję się go tu
przynieść, bo hrabina mogłaby mnie przyłapać. Powinnaś coś zjeść. Głodzenie się nikomu nie
pomoże.
– A więc mam iść do kuchni?
– A dlaczego nie? Wszyscy zaraz będą spać, a ty potrzebujesz się posilić. Poza tym –
Manon się uśmiechnęła – odnoszę wrażenie, że książę woli krągłości.
Charlene zrewanżowała się uśmiechem.
– No tak, chyba nikt nie powinien powstrzymywać córki para, jeśli w środku nocy
dopadnie ją głód – odpowiedziała.
Pokojówka skinęła głową i splotła włosy dziewczyny w luźny warkocz, a koniec związała
jedwabną wstążką.
– Osobliwa sytuacja, nie sądzisz? – spytała Charlene. – Dziękuję, że mi pomagasz.
Francuzka zachichotała.
– Ale teatr, non? Fałszywe tożsamości, przystojni książęta, suknie, które opadają na
zawołanie…
– Naprawdę myślałam, że mój czas na tej scenie dobiegł końca. A wygląda na to, że
dostałam kolejną szansę. Nie wolno mi zawieść hrabiny.
Manon złożyła sobie na przedramieniu podartą suknię obszytą koronką.
– Nie frasuj się, chérie. Książę jest w tobie zadurzony, jeszcze tylko o tym nie wie.
Po tych słowach wyszła, zatrzaskując drzwi oddzielające oba pokoje.
Myliła się, rzecz jasna. Mężczyźni tacy jak książę nie umieli kochać. Umieli tylko
posiadać. Ten był człowiekiem, który brał to, na co przyszła mu ochota, i nie tolerował
sprzeciwu. Co by się stało, gdyby Charlene nie potrafiła się obronić, kiedy napastował ją
przebrany za lokaja?
Czy zwrócił wtedy na nią szczególną uwagę, czy też zachowałby się tak wobec każdej
kobiety, a ona po prostu znalazła się pod ręką?
Powinna odgadnąć, czego pragnie książę, i skłonić go do oświadczyn. Czy zgrywać
kokietkę, czy też nadal prowokować go niekonwencjonalnym zachowaniem? Trudno było
stwierdzić, która taktyka przyniosłaby powodzenie.
Charlene padła na łoże i położyła sobie na piersi książęcy czarny surdut. Pachniał świeżo
ściętymi sosnowymi konarami – pachniał mężczyzną i lasem. Złowiła nutę dymu z kominka.
I cierpki jabłkowy aromat drogich trunków.
Wsunęła dłoń pod spód i przesunęła nią po gładkiej bawełnie swojej koszuli nocnej.
Skierowała dłoń niżej, na brzuch i dalej między uda.
Była tam nić. Rozpięta między jej ciałem a palcami księcia, gdy grał na gitarze. W tamtej
chwili odczuwała dogłębnie każdy ton szarpanych strun, jakby to ona, a nie gitara, była
instrumentem.
Wełniany surdut drapał ją po policzkach i ustach. Otuliła ją woń księcia. Jego ruchliwe
palce wydobywały westchnienia z jej ust. Oddech przyśpieszył.
Nagle odrzuciła surdut i zerwała się z łóżka.
Kto kogo uwodził? On ją czy ona jego? Niech go diabli porwą!
Nie wolno jej zapominać, jak mroczne tajemnice może skrywać czarująca, miła dla oka
powierzchowność. Przekonała się o tym wiele razy. Na każdej ulicy Covent Garden można było
napotkać dziewczyny noszące piętno lorda Granta. Niewiele brakowało, a Charlene też by się do
nich zaliczała.
Ten mężczyzna traktował kobiety jak żywy inwentarz.
Czy książę Harland jest inny? W końcu zgromadził tu harem, aby sobie dogodzić.
Nie wolno jej myśleć, że różni się od pozostałych mężczyzn. Jest arystokratą, aroganckim
i nienawykłym do sprzeciwu. Kobiety zaś są w tej grze pionkami, które rozstawił, aby zaspokoić
swoje pragnienia. Jeśli go nie zadowolą, zostaną odtrącone.
Charlene musi być silna i kontrolować bieg spraw.
Z pewnością ten mężczyzna ma jakąś słabość. Należy ją znaleźć.
Nazajutrz zamierzała znów wdziać przebranie i udawać najbardziej obytą i uwodzicielską
panienkę, jaką książę kiedykolwiek spotkał. Będzie go kokietować i mamić, trzepotać rzęsami
i uśmiechać się kusząco.
Tego wieczoru zaś, odziana w zwykłą bawełnę, z włosami splecionymi w luźny warkocz,
była po prostu sobą, Charlene Beckett. Nieobytą Charlene, która nie dbała przesadnie
o zachowanie szczupłej figury.
Okryła ramiona kremową kaszmirową chustą panny Dorothei i wyślizgnęła się z pokoju
na schody. Zeszła na parter i na palcach przemierzyła ogromną salę jadalną pełną mahoniowych
kredensów z okuciami z brązu, po czym dotarła do bocznego wejścia dla służby. Ruszyła w głąb
długiego korytarza z bezlikiem drzwi po obu stronach i wreszcie, za kilkoma zakrętami, znalazła
wąskie schody prowadzące w dół.
Otworzyła drzwi do kuchni i zamarła. Blask jej świecy wydobył z mroku miedziane
rondle i wędzone mięsiwa zawieszone u szerokich krokwi – a także wysoką postać pochyloną
nad fajerkami czarnej żeliwnej kuchni.
Książę.
CHOMIKO_WARNIA
Rozdział 9
Panna Dorothea stanęła w progu kuchni, ubrana w cienką bawełnianą koszulę nocną
i kremowy szal, a luźno splecione włosy spływały po jej plecach, sięgając prawie do talii.
W blasku świecy trzymanej w jej dłoni widać było szaroniebieskie oczy wytrzeszczone ze
zdumienia.
– Sen pannę omija?
– Ja… eee… – Wydawało się, że chce uciec, ale potem zaskoczenie minęło, a pojawił się
zuchwały błysk w oku. – Dopadło mnie nocne łaknienie – powiedziała. Weszła głębiej
i postawiła świecznik na stole. – Wolno mi dołączyć do księcia?
Uśmiechnęła się. Był to powolny uśmiech, ale na tyle szeroki i serdeczny, aby napełnić
radością olbrzymią kuchnię i ogrzać zimą wszystkie okoliczne włości.
Ten uśmiech przesłonił Jamesowi cały świat.
Pragnął wyciągnąć dłonie i poczuć to ciepło.
Teraz on zaczął się jąkać.
– Naturalnie… jeśli taka wola…
Odwrócił się z powrotem do garnuszka, w którym przyrządzał czekoladę, i wściekle
zamieszał zawartość. Powinien wyjść. Ta kobieta była zbyt uwodzicielska. Niebezpieczna.
No dobrze, kubek czekolady, kilka słów zdawkowej rozmowy i jazda do łóżka.
Każde do swojego.
– Co książę przygotowuje? – spytała.
– Moją własną mieszankę kakao.
Zamknęła oczy i pociągnęła nosem.
– Pachnie bosko – stwierdziła.
James przestał mieszać. Dostrzegał krągłe piersi pod cienką bawełną i szalem. Wiedział
już, że mają idealną wielkość, aby wypełnić jego dłonie. Długi warkocz związany był kawałkiem
niebieskiej jedwabnej wstążki. Gdyby pociągnął za tę wstążkę, włosy rozsypałyby się swobodnie
i opłynęły ją jak snop słonecznych promieni.
Woń przypalonego mleka przerwała te rozmyślania. Książę znów popatrzył na kuchnię
i zamieszał.
„Ostrożnie, James. Bo możesz się poparzyć”.
Odchrząknął, porządkując myśli. Owszem, byli sami. Owszem, ona miała na sobie tylko
luźną koszulę nocną. Z cienkiej prześwitującej bawełny. Ale to jeszcze nie oznaczało, że on ma
się zmienić w chutliwą bestię.
– Bywają noce, że nie mogę zasnąć – wyznał. – Kakao z posłodzonym mlekiem pozwala
mi się uspokoić.
Co za niedomówienie. Od przybycia do Anglii żadnej nocy nie spał dłużej niż kilka
godzin. Zawsze dopadał go ten sam koszmar. Ściany z gliny. Woń mokrej ziemi i całuny
pogrzebowe. Chleb. Kwaśne piwo.
– Mnie z kolei nie pozwolił zasnąć głód – pospieszyła z wyjaśnieniem panna Dorothea. –
Mama zarządziła dla mnie rygorystyczne odchudzanie. W Italii przytyłam ponad dziesięć funtów.
„Wyglądasz przepysznie – pragnął powiedzieć. – Szkoda byłoby każdej uncji twego
ciała”.
– Oczywiście wie już o tym cały świat. – Uśmiechnęła się smutno. – Po tym
niefortunnym incydencie z panną Augustą.
Powstrzymał się od uśmiechu, przypominając sobie zgorszenie pozostałych dam.
– W rzeczy samej – mruknął. – Trudno było nie zauważyć.
– Zdaje się, że zepsułam wszystkim wieczór.
– Zepsułaś? Raczej uatrakcyjniłaś. Gdy panna Augusta wylądowała na kanapie, a ty…
ty…
– …a ja straciłam gorset – dopowiedziała. W jej głosie zabrzmiała sarkastyczna nuta. –
No cóż, rada jestem, że zabawiłam w ten sposób towarzystwo. Śmiem twierdzić, że o rozdarciu
mego gorsetu już po wsze czasy będzie się opowiadać w londyńskich klubach. Nie doczekam się
kolejnego zaproszenia.
– Mało prawdopodobne – odparł książę, znów powstrzymując się od uśmiechu.
– Proszę bardzo, niech się książę pośmieje. W końcu to chyba naprawdę było zabawne.
Wyszczerzył zęby rozweselony.
Zrewanżowała się uśmiechem. Był to intymny uśmiech przeznaczony wyłącznie dla
niego. James zapragnął zrobić z nią teraz wprost nieopisanie sprośne rzeczy.
„Nie, stój, ona jest taka niewinna. Żadnych lubieżności dzisiaj”.
Pokruszył w garnuszku kolejną sprasowaną porcję ciemnego kakao.
Przesunęła palcem po przyprawach, które ustawił na blacie, zatrzymując się na moment
przy laskach cynamonu i wanilii, ziarnach kardamonu i suszonych czerwonych papryczkach.
– Nie miałam pojęcia, że to wymaga tylu składników.
– W trakcie swoich podróży widziałem, że czekoladę pitną przyrządza się na wiele
sposobów. Starożytni Aztekowie wierzyli, że czekoladę otrzymali od bogów. Zakazywali jej
picia kobietom i dzieciom. Kapłani mieszali z czekoladą własną krew i składali to jako ofiarę
w grobowcach umarłych.
– Chwalebne – mruknęła, patrząc na spienioną miksturę.
– Tutaj nie ma krwi, zapewniam. Tylko kardamon i wanilia. I trochę miodu.
I odrobineczka ostrej papryki.
W rozchybotanym blasku świecy jej oczy wydawały się rozkosznie rozmarzone.
Wyciągnął rękę, zanurzył dłoń w jej włosach i zgarnął kilka płatków róż.
– Spróbujmy z tym. – Starł płatki w palcach i wrzucił je do naczynia. – Żeby dodać
słodyczy.
Niech szlag trafi jego zdradliwe ciało. Wystarczyło musnąć jej włosy dłonią i znów
znalazł się w „kłopotliwym stanie”. Tym razem przynajmniej chronił go przed zdemaskowaniem
obszerny szlafrok.
– Proszę podać kubki – dorzucił napiętym, burkliwym tonem.
Zdjęła z półki dwa kubki z kamionki i postawiła je na blacie.
Nalał wymieszanej czekolady i przestawił kubki na stół.
Wyciągnęła rękę.
– Ostrożnie – rzekł. Też wyciągnął dłoń, o mało nie dotykając jej ramienia. – Jest bardzo
gorąca. Proszę chwilę zaczekać.
Odwracając się od jej pełnych pokusy oczu, podrzucił więcej drewien pod kuchnię
i rozdmuchał żar, aby płomienie strzeliły wyżej.
Gdy się wyprostował, zobaczył, że panna Dorothea siedzi na ławie, tuląc w dłoniach
kubek. Szal zsunął się z jednego ramienia, odsłaniając więcej ciała pod cienką bawełną koszuli
nocnej. Bujne krągłe piersi z zuchwałymi sutkami, które aż prosiły się o męskie usta. James
dojrzał nawet podniecający trójkątny cień między udami.
„Pamiętasz, co się stało, gdy ostatnio chciałeś ją pocałować?”
„Bęc, wylądowałeś prosto na tyłku”.
A przecież pragnął o wiele więcej niż tylko ją pocałować. I to pragnął bardziej niż
czegokolwiek od bardzo dawna. Nie mógł jednak iść za głosem popędu. Usiadł po przeciwnej
stronie stołu, oddzielając się od tej kobiety metrem twardego dębowego drewna.
Dmuchnęła w kubek i łyknęła odrobinę.
– Och – szepnęła, patrząc na księcia. – Przepyszne. Szkoda, że moja… mama nie może
tego spróbować.
– Jutro zwiedzimy moją manufakturę. Wtedy będzie okazja.
– Czy to duża manufaktura?
– Główna hala wciąż jest w budowie. W tej chwili najmuję ledwie garstkę pracowników.
– Ale w przyszłości książę najmie więcej?
– Kilkakrotnie więcej.
– Dzieci też?
– W umowach obowiązuje granica wieku. Trzeba mieć minimum szesnaście lat.
Skinęła głową, a koniec długiego warkocza otarł się o jej piersi.
James łyknął czekolady i o mało nie zaklął głośno, tak boleśnie poparzył sobie przełyk.
„Masz za swoje”.
– Dlaczego pytasz?
– Tutaj, w Anglii, sytuacja dzieci w zakładach fabrycznych jest bardzo zła. Podobno
czasem, jeśli próbują uciec, przybija im się uszy do stołów w warsztatach. – Zadygotała. – Gdy
młode dziewczęta zdołają uciec, są sprzedawane. A przecież to kruche istoty, rozpadają się jak
porcelana, a wtedy okruchy zmiata się do rynsztoka.
Co ona może wiedzieć o rynsztokach?
– Czy parasz się filantropią, panno Dorotheo? – spytał.
Podniosła gwałtownie głowę, a jej oczy spochmurniały.
– Bywałam w domach uciech. W asyście straży, rzecz jasna. Młode dziewczęta zmuszane
są do grzechu… Serce się kraje.
Przyjrzał się jej uważnie. Wyglądała niewiarygodnie pięknie z policzkami zaróżowionymi
od przypływu emocji i gorącego napoju.
– Jesteś zupełnie inna, niż oczekiwałem – przyznał. – Córka para, panna z socjety,
a jednak szczere i współczujące z ciebie dziewczę i jesteś taka…
„Świeża”, oto słowo, które nasuwało mu się na myśl.
Świeża jak górska woda spadająca ze szczytów. Jak dopiero co wypieczony chleb.
Albo jak aromat przed chwilą palonego ziarna kakao.
*
Jakkolwiek Charlene omijała wzrokiem twarz księcia, zdołała zauważyć ciemne cienie
pod jego oczami, świadczące wymownie o nieprzespanej nocy. On również tego ranka starannie
unikał jej spojrzenia i całą uwagę skupił na pannie Vivienne.
Wszedł na łódź i stanął na szeroko rozstawionych nogach, po czym podał rękę wiotkiej
brunetce.
– Wasza Książęca Mość jest pewien, że to nadaje się do żeglugi? – spytała panna
Vivienne, unosząc kraj sukni nad błotnistym brzegiem rzeki Wey i zerkając na burty, z których
płatami odpadała farba.
– Nie najpiękniejsza to łódź, ale jak najbardziej zdatna na wycieczkę. „Żabka” już
dwudzieste ósme lato z rzędu poniesie mnie po rzece.
Gdy książę zaproponował damom przejażdżkę łodzią, Charlene spodziewała się, że
zobaczy coś bardziej imponującego niż zwykłą łódź wiosłową, na której burcie wyblakłą już
zieloną farbą wypisano miano „Żabka”. Szczęśliwie łódź okazała się zbyt mała, aby pomieścić
matki. O dziwo, matrony nie sprzeciwiły się pomysłowi, aby ich drogocenne córki popływały po
rzece w towarzystwie Jego Bydlęcej Mości, bez ich czujnego nadzoru. Charlene była zdziwiona,
że damy tak chętnie naruszają reguły socjety w pogoni za wymarzonym arystokratycznym
tytułem.
Książę posadził pannę Vivienne i Augustę na rufie, a Charlene i Alice na dziobie.
Odwiązał cumę wprawnym ruchem dłoni i wiosłem odepchnął łódź od brzegu.
Usiadł na środkowej ławce i zanurzył wiosło w wodzie.
Wtedy właśnie potwierdziły się obawy Charlene.
Całkowicie ją ignorował.
Charlene i Alice miały wspaniały widok na jego… plecy.
Po raz kolejny zrzucił surdut i podwinął rękawy. Czy ten mężczyzna kiedykolwiek
chodził w kompletnym odzieniu? Machał wiosłami, a Charlene ani trochę nie dbała o to, że
mięśnie jego grzbietu napinają cienki jedwab płowej kamizelki. Ani że na przedramionach
nabrzmiały muskuły grubsze niż jej łydki.
Co za mężczyzna całuje kobietę tak namiętnie, a chwilę później odwraca się do niej
plecami? Nie mogąc zasnąć, Charlene raz po raz przywoływała każdą przejmującą chwilę ich
spotkania w kuchni. Lecz dla niego była po prostu kolejną dziewczyną, która uległa jego czarowi.
Stanowiła tylko chwilowe wyzwanie, nic więcej.
– Doskonale – mruknęła pod nosem. – Po prostu doskonale.
– Nie zniechęcaj się – szepnęła Alice. – Po wczorajszym to na pewno ciebie wybierze
książę.
Charlene spojrzała na nią zdziwiona.
– Co masz na myśli? – spytała.
Przecież niemożliwe, aby panna Tombs widziała ich w trakcie pocałunku.
– No wiesz. – Zerknęła na biust Charlene, a jej policzki okrył rumieniec. – Mam na myśli
twój pokaz. Widziałam, jak patrzył na ciebie.
– Ach, rzecz jasna. Mój pokaz. Jak mogłam zapomnieć…
Alice uścisnęła jej dłoń. Gdy nie zwracała się do księcia, okazywała się całkiem normalną
osobą.
– Mam poczucie, że mogłybyśmy zostać przyjaciółkami, gdyby… gdyby…
– Gdybyśmy nie były rywalkami? – dopowiedziała Charlene.
Alice skinęła głową. Zadziwiające. Charlene nie spodziewała się, że może poczuć
sympatię do którejkolwiek z tych kobiet.
Alice spojrzała z tęsknotą w jej oczy.
– Nie mam wielu przyjaciółek w Londynie – wyznała. – Właściwie nie należymy do
żadnego szacownego rodu – dodała szeptem. – Mój pradziadek pracował we młynie, a tata został
baronetem. Nie wiesz nawet, jak to jest.
„Zdziwiłabyś się”, pomyślała Charlene. Uścisnęła jej dłoń.
– No i kto jest zniechęcony? Czarująca z ciebie istota. Jeśli mężczyźni tego nie widzą, to
nie są ciebie warci.
Alice się uśmiechnęła.
– Nadzwyczaj to miłe z twojej strony. Być może zaszczyciłabyś nas któregoś popołudnia
swoją obecnością i zjadła z nami podwieczorek?
– Chętnie.
Podwieczorek z panną Tombs. Charlene dopisała to do listy spraw, którymi po powrocie
będzie musiała się zająć prawdziwa panna Dorothea.
– Mam nadzieję, że się nie wywrócimy, Wasza Książęca Mość – zaszczebiotała panna
Augusta, przykładając dłonie do bladozielonego spencera, którym okryła obfity biust. – Nie
umiem pływać. Musiałbyś mnie ratować z topieli.
– Nie ma takiego niebezpieczeństwa, wybraliśmy się tylko na krótką przejażdżkę po
rzece, która w najgłębszych miejscach ma ledwie ponad cztery stopy.
Charlene też nie potrafiła pływać. Tak naprawdę nigdy wcześniej nie płynęła łodzią.
Z radością czuła teraz bryzę na policzkach i patrzyła na refleksy światła słonecznego na wodzie.
W mieście nigdy nie zaznałaby uroku takiego wspaniałego pogodnego dnia z bezchmurnym
lazurowym niebem i powietrzem słodko pachnącym świeżo skoszoną trawą, a nie węglowym
dymem.
Szkoda, że nie bardzo mogła cieszyć się nim i tutaj. Była bowiem zbyt spięta.
Wpatrywała się w plecy księcia i w duchu życzyła mu, aby drzazgi od wioseł powbijały
mu się w dłonie.
Najchętniej wyrzuciłaby też pannę Augustę za burtę – razem z tym jej dziecinnym
głosikiem.
Należało zrobić coś, aby odzyskać zainteresowanie księcia.
Nie zdoła go uwieść, jeśli on dalej będzie ją traktował jak powietrze.
Pora poczynić zdecydowane kroki.
*
Jak James miał dokonać racjonalnego wyboru kandydatki na żonę, skoro wszystkie
najskrytsze zakamarki jego umysłu opanowało pragnienie, aby sponiewierać pannę Dorotheę
w łożu?
A jeszcze lepiej na łące porośniętej fioletowymi kwiatami, gdzie słońce igrałoby w jej
włosach, opadających kaskadą na ramiona.
Och, ta jej mokra halka niewiele zasłaniała. Widział gorset pod białą bawełną, a nawet
bujne piersi. Nie musiał sobie wyobrażać, jakiego koloru są jej sutki. Przecież na mgnienie oka
dojrzał jeden – różowy, sterczący, wprost idealny.
Pragnął położyć ją na trawie wśród kwiatów. Zadrzeć halkę ponad jej piersi,
rozsznurować gorset. Zobaczyć, jak jej sutki twardnieją w popołudniowym słońcu. Zacisnąć
wargi na jednym z nich i usłyszeć, jak ona pojękuje z rozkoszy.
Znów ugryzła jabłko.
Obok jego ucha zabzyczała pszczoła. Pragnął smakować Dorotheę, jej cierpkie usta,
słodycz między udami.
Uśmiechnęła się. Był to zupełnie nowy uśmiech. Domyślny i uwodzicielski. Uśmiech jak
strzała Kupidyna – wycelowany prosto w krocze.
Trafił w cel.
James poruszył się i skrzyżował nogi. Nie mógł wyciągnąć się na trawie pośród grupki
niewinnych panien, bo zaprezentowałby im lekcję anatomii. Temat: „Samiec w stanie
podniecenia”.
„Pomyśl o wijących się węgorzach. O czasownikach łacińskich. O rodzinnej krypcie”.
Otóż to. Ostatni pomysł okazał się skuteczny. Dopiero niedawno James zrzucił żałobę.
Ojciec spodziewałby się jego klęski. Oczekiwałby, że będzie się kierował emocjami, a nie
zdrowym rozsądkiem. James musiał udowodnić, że stary despota srodze się mylił.
Nie urządził tej szopki po to, aby znaleźć namiętną oblubienicę, lecz dlatego, że
potrzebował jak najszybciej wziąć sobie kobietę odpowiednią do roli księżnej i spłodzić z nią
potomka. Nie był już nic niewartym nicponiem, zakałą rodu. Miał obowiązki. Musiał dokończyć
budowę manufaktury. Doprowadzić do obniżenia taks na wwóz towarów. Znaleźć odpowiednią
matkę dla swojej krnąbrnej córki.
Należało pilnie się ożenić i wypełnić swoje powinności, a potem będzie mógł wrócić na
Trynidad. Do życia, które sobie tam zorganizował dzięki pracy swoich rąk. Z dala od
zbudowanego na ludzkiej krzywdzie majątku rodu Harland.
W planach Jamesa nie było miejsca na sielankowe igraszki z pyskatymi jasnowłosymi
syrenami, które raczej dodatkowo zgorszyłyby londyńską socjetę, zamiast ją uciszyć.
Wysunął rękę z drugim jabłkiem do panny Vivienne.
– Czy Wasza Książęca Mość lubuje się w łowiectwie? – spytała obdarowana dama
dwornym tonem i kokieteryjnie ugryzła soczysty owoc. Kiwnęła głową w stronę lasów
widocznych w oddali. – Musicie mieć tu wspaniały sezon na lisy.
Przysiadła w samej halce i koszulce, wytworna i niewzruszona jak zawsze. Trzymająca
się dozwolonych tematów konwersacji. Konie i polowania. A może doradzano tak
w podręcznikach dla młodych panien? „Kiedy wszystko inne zawiedzie, należy poruszyć temat
polowań, bo każdy mężczyzna chętnie się weń zagłębi”.
– Zostanę w Anglii jeszcze kilka miesięcy – odparł James. – Lubi pani polowania
z ogarami, panno Vivienne?
– Naturalnie. – Uśmiechnęła się. – Tuszę, że książę nie jest zszokowany. Po prostu
wychowałam się wśród koni, a raczej na ich grzbietach, i jeśli wierzyć pochlebstwom moich
braci, jestem jeźdźcem nie gorszym od nich.
Panna Augusta wydęła usta. Najwyraźniej uznała, że książę nie poświęca jej dostatecznej
uwagi.
– A pani, panno Augusto, jakie lubi rozrywki? – zwrócił się do niej stosownie James.
– Kto, ja? – spytała. Zatrzepotała rzęsami i ciągnęła głosem przejętej dziewczynki, który
zapewne miał w nim wzbudzić odruch opiekuńczości, lecz o mało nie wywołał grymasu na jego
twarzy: – Jestem uosobieniem domatorstwa. Uwielbiam haftować obrusy. I szyć… dziecięce
ubranka. – Nawinęła jasny lok na palec. – Pragnę mieć gromadkę dzieci. Całą czeredkę.
No cóż, James z pewnością nie toczyłby takiej rozmowy, gdyby w pobliżu były mamusie.
Panna Augusta dodała, jakby czytała w jego myślach:
– Na miłość boską, jeśliby nasze mamy nas teraz widziały! Obawiam się, że książę byłby
w niebezpieczeństwie.
– A jakże – wtrąciła panna Tombs. – Moja mama nie pochwalałaby czegoś takiego.
W żadnym razie. – Podniosła flaszkę z trawy i pociągnęła kilka łyków. – Zwłaszcza gdyby
wiedziała, że to piję… A cóż to właściwie jest?
– Francuska brandy. Mam tego całą piwniczkę.
– Wielkie nieba, pan Shelley byłby niepocieszony. Wasza Książęca Mość musi wiedzieć,
że w życiu nie miałam nic podobnego w ustach. – Łyknęła więcej. – Lecz całkiem przypadło mi
do smaku!
– Wolnego, panno Tombs, chyba ma już pani dość – rzekł James i wyrwał jej flaszkę
z dłoni. – A jeszcze się pani nie wypowiedziałaś – dodał, żeby odwrócić jej uwagę od trunku. –
Co lubisz robić?
– Chciałabym zobaczyć… – urwała i uniosła wyprostowany palec. – Chciałabym wziąć
kąpiel – oznajmiła. – Długą, gorącą, aby zmyć cały ten brud. – Zachichotała. – Zaiste, właśnie
tego pragnę od życia.
Mówiła coraz niewyraźniej. Czyżby… się upiła? James zaczynał podejrzewać, że
nieszczęsnej pannie brakuje piątej klepki.
Panna Dorothea z kolei tym razem zachowywała milczenie. Zerwała jeden z delikatnych
fioletowych kwiatków.
– A pani, panno Dorotheo? – zwrócił się do niej.
– Jeśli miałabym czegoś chcieć od życia, to tego, aby kobiety miały takie same prawa
i swobody, jakimi cieszą się mężczyźni – odpowiedziała cichym głosem.
– Na miły Bóg, Dorotheo, czyżbyś była emancypantką?!
– Ale zadowoliłabym się mniejszymi zwycięstwami – ciągnęła, nie zważając na pytanie
Augusty. – Niechby moja rodzina cieszyła się dobrym zdrowiem. Niechby deszcz bił o szyby,
gdy ja raduję się lub wzruszam nad książką.
Książę patrzył na nią urzeczony.
Panna Tombs znów przejęła flaszkę.
– Brandy! – zakrzyknęła. Łyknęła ostatnie krople. – Smakuje mi!
James wyrwał jej flaszkę.
– Pora, abym odprowadził was do domu – powiedział. – Ubierzcie się, a ja zaczekam za
tamtymi drzewami.
Kto mógł przewidzieć, że poszukiwanie kandydatki na żonę okaże się tak niebezpieczne
dla odzienia… i zdrowego rozsądku? Trzeba będzie się mocno tłumaczyć, gdy wrócą do dworu,
a mamusie zobaczą swoje drogie córki w stanie niesłychanego sponiewierania.
*
Godzinę później weszli do wielkiej sali. Czekał na nich oddział wściekłych matek. James
wolałby stawić czoło dywizjom Napoleona.
– Zamartwiałyśmy się na śmierć!
– Co się stało z waszym obuwiem?!
– Augusto, gdzie masz czepek? Policzki ci płoną czerwono jak pomidory!
Dalton trzymał się na obrzeżach rozemocjonowanego tłumku. Wzruszył ramionami
i ruchem warg przeprosił Jamesa, po czym kiwnął głową w stronę sieni i uniósł podbródek, jakby
pił z butelki.
Książę podniósł ręce i strwożone głosy umilkły.
– Drogie panie, proszę o spokój – powiedział. – Wszystko zostanie wyjaśnione. Mieliśmy
małą przygodę, ale nikomu nic się…
– Łódź się wywróciła! – krzyknęła panna Tombs, nurkując pod jego wyciągniętym
ramieniem.
Włosy miała potargane i chwiała się niebezpiecznie. James musiał objąć ją w talii, aby
zachowała równowagę.
– Potem miałam we włosach ohydnego węgorza o wrednych ślepiach i ostrych
zębiskach – ciągnęła – ale książę go przepędził. – Zaprezentowała swój paniczny taniec. –
A jeszcze później… – Umilkła na moment dla emfazy. – Kazał nam zdjąć suknie!
„Słodki Jezu, ratuj”.
Nastąpiła złowroga cisza, jakby oddziały gotowały się do oddania salwy.
Dalton wybuchł rechotem, lecz szybko zatkał sobie usta dłonią.
Na wargach panny Dorothei zaigrał psotny uśmiech. Postawienie Jamesa przed plutonem
egzekucyjnym najwyraźniej sprawiało jej przyjemność.
Starsze damy zażądały wyjaśnień, przekrzykując się nawzajem:
– To nie może być prawda!
– Jak to zdjąć suknie?! Skandal!
– To chyba jakaś tragiczna pomyłka!
– Co to wszystko znaczy?!
– To był środek zapobiegawczy, proszę zrozumieć – próbował wyjaśniać James. – Panny
były całe mokre i zmarznięte. Wędrówka na piechotę do domu w przemoczonych strojach
naraziłaby je na przeziębienie.
Znów zapadła złowroga cisza. A po chwili rozpoczęło się przekrzykiwanie:
– Szliście pieszo?! – zapytała lady Gloucester, zagłuszając swoim głosem pozostałe
damy. – A co się stało z łodzią?
– „Żabka” zatonęła – wyjaśniła Augusta. – Ja też o mało się nie utopiłam. Jednak książę
mnie uratował. Wygarnął mnie z wody jedną ręką. Wyobraźcie sobie!
Jej matka uniosła brwi.
– Właśnie sobie wyobrażam – syknęła.
– Moja córko, proszę do mnie w tej chwili! – krzyknęła lady Tombs.
Alice ruszyła chwiejnym krokiem. Matka chwyciła ją za podbródek i powąchała jej
oddech.
– Mości książę, na miłość boską, chyba nie podał pan mojej córce żadnych trunków?
– A owszem, dostałam brandy! – pochwaliła się rozochocona Alice.
Lady Tombs zacisnęła mocno szczęki.
– To już przekracza wszelkie granice – rzekła. – Wszelkie granice. Mości książę, czy dla
ciebie życie to jeden wielki żart? Masz czelność się uśmiechać, kiedy moja córka o mało się nie
utopiła? A potem demoralizujesz ją za pomocą diabelskich napitków? Marsz, moja panno,
odjeżdżamy stąd bez zwłoki!
Alice spojrzała na matkę, potem na księcia i znów na matkę.
– Naprawdę? – spytała.
Czy w jej oczach zapaliły się triumfalne błyski? Wydawać by się mogło, że z rozmysłem
zaaranżowała tę scenę.
– Nie ma takiej potrzeby – zapewnił książę. – To było zaledwie parę kropel brandy, aby
zmarznięte panny się rozgrzały.
– Moja decyzja jest niewzruszona – odparła lady Tombs. – Wracamy do Londynu.
Chwyciła córkę za nadgarstek i pociągnęła ją do drzwi.
Alice zamachała na pożegnanie do Dorothei.
– Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy! – krzyknęła.
Hm, dziwne, bo teraz o wiele wyraźniej wymawiała głoski.
– Proszę natychmiast ze mną, córko! Widzę już, że złapałaś przeziębienie.
– Lady Tombs, jeśli czuje się pani urażona, proszę przyjąć moje najszczersze
przeprosiny – zwrócił się James do matrony, choć widział już tylko jej plecy i nie mówił
szczerze. Następnie ogarnął wzrokiem pozostałe kobiety. – Czy ktoś jeszcze zamierza opuścić
mój dwór? – Machnął ręką w kierunku drzwi. – Tam jest wyjście.
Damy zastygły.
Z żadnych ust nie padło ani jedno słowo.
Panna Dorothea opuściła dłoń, obciągając zniszczoną suknię na biodrach. Ten ruch
przypomniał Jamesowi, jak wspaniale wyglądała, gdy pod przemoczoną halką rysowały się jej
krągłości. I jak się do niego przytuliła, gdy niósł ją przez wodę na brzeg – pasowali wtedy do
siebie idealnie, jakby byli stworzeni jedno na miarę drugiego. A ten ogień i inteligencja
w oczach, gdy przemawiała na rzecz swobód kobiet.
Niech to szlag, musi się napić.
– No więc dobrze – odezwał się raźnym tonem. – Pomimo zwłoki spowodowanej
wypadkiem na rzece będziemy się trzymać planu, a więc odwiedzimy moją manufakturę.
Zalecam teraz krótki odpoczynek. Wyruszamy zaraz po obiedzie.
Przedarł się przez gęste szyki nieprzyjaciół, unikając rozbawionego spojrzenia panny
Dorothei, unikając wszystkiego, co się z nią wiązało. Wycofał się na z góry upatrzone pozycje,
a więc do biblioteki, gdzie czekał na niego Dalton z nową butelką brandy.
Na ogół James nie pił tak dużo, ale teraz przeżywał trudne chwile.
– Chcę, żeby się wyniosła – powiedział, gdy łykiem trunku zagłuszył odrobinę swoją
frustrację.
– Która?
– Dorothea.
– Och, a więc teraz to już Dorothea.
– Co? Tak powiedziałem? Przepraszam, panna Dorothea. Lady, jeśli chcesz. Chociaż jeśli
ona jest prawdziwą lady, to ja jestem mleczarzem. – Zaczął krążyć nerwowo po bibliotece. – To
niebezpieczna kobieta. Niszczycielska siła natury. Powinna mieć wypisane ostrzeżenie na czole.
„Niebezpieczeństwo!” „Masakra!” „Płacz i zgrzytanie zębów!”
– Aż tak źle? – Dalton zarechotał. – Co nabroiła tym razem?
James ogrzał dłonie przy ogniu rozpalonym na kominku. Powinien włożyć czyste ubranie,
ale w tej chwili pragnął tylko się napić, na moment cudownie uwolniony od wszystkiego, co
kobiece.
– Wywróciła mi łódź, bo się zapatrzyła na jakieś rzadkie ptaszysko na drzewie – odparł. –
Potem, już w wodzie, zahaczyła się o kamienie i o mało nie utonęła. Musiałem ciąć suknię
nożem.
Dalton uśmiechnął się szeroko.
– Wprost wspaniale – skwitował. – W takim tempie wygram swój zakład jeszcze przed
zachodem słońca.
– Co? Postradałeś zmysły?
– Nawet podbiję stawkę. Do pięciuset funtów.
– A więc postradałeś. – James padł na fotel. – Widzisz, co zrobiła z moimi mankietami? –
Zamachał rękami w ubłoconych rękawach. – I spójrz na moje buty.
– Odkąd zrobiłeś się taki dbały o strój? Zawsze ubierałeś się byle jak.
– Owszem, ale nie chodzi tylko o buty. Widzisz stan butów? To wyobraź sobie, co ta
dziewczyna może zrobić z moim sercem.
Dalton pokręcił głową w wyrazie nieszczerego współczucia.
– No więc mów, przyjacielu. Widziałeś je wszystkie w mokrych halkach. Która ma
najzgrabniejsze… no wiesz.
Machnął rozczapierzoną dłonią przy klatce piersiowej Jamesa.
– Naprawdę mnie o to pytasz? – warknął poirytowany książę, unosząc brwi. – Chcesz
wiedzieć, to sam się przekonaj.
– Może się na to zdecyduję, kto wie. – Dalton wyciągnął nogi i skrzyżował je
w kostkach. – Za twoimi plecami panna Augusta zerka na mnie bardzo wymownie.
– Co za piekielne przedpołudnie. Kilka łyczków brandy i panna Tombs zaczęła się
zachowywać, jakbym wlał jej do gardła całą flaszę. Szkoda, że cię nie posłuchałem. To był
okropny pomysł.
– Nie lubię wyrażenia „a nie mówiłem”, jednak…
– Więc je sobie daruj. Jakoś przez to przebrnę. Trzymajmy się planu. Zwiedzimy
manufakturę, żeby wybrana w końcu narzeczona mogła z wypiekami na twarzy opowiedzieć
swojemu tatusiowi o moich kłopotach w interesach. Potem przejażdżka po lesie, jeszcze jedna
kolacja i rzecz będzie skończona.
– Istotnie. Trzymajmy się planu. Wybierz odpowiednią partię, choćby pannę Vivienne.
Nic prostszego.
James uniósł brwi.
– Dlaczego tak na mnie patrzysz? – spytał Dalton. – To świetny zamysł.
– Tylko?
– Tylko moje pięćset funtów świadczy, że się nie powiedzie.
Rozdział 14
Dalton zrobił krok do przodu, aby zasłonić pannę Augustę, lecz James zdążył zobaczyć
jej zarumienione policzki, usta rozchylone do pocałunku i potargane włosy.
– Dlaczego, córko, dlaczego? – zaczęła zawodzić lady Gloucester.
– Proszę się uspokoić – odezwał się Dalton. – Szukałem tylko paproszka, który wpadł jej
do oka.
James prychnął.
– Słabo mi – jęknęła lady Gloucester. Zachwiała się i Charlene chwyciła ją pod ramię. –
Dlaczego zawsze musisz całować tych niewłaściwych, szalona dziewczyno?
Augusta poprawiła górę sukni.
– Przepraszam, mamo. Staram się zachowywać odpowiednio. – Do jej jasnoniebieskich
oczu napłynęły łzy. – Tylko nie umiem się oprzeć. Spójrz na jego ramiona. A przecież to markiz.
Nie lokaj jak… – Urwała nagle, przerażona.
– Jesteś zbyt piękna, aby wyjść za kogoś poniżej k… – Lady Gloucester zatkała sobie usta
dłonią, zerkając na towarzystwo, bo przypomniała sobie po niewczasie, że rozmowa z niesforną
córką nie toczy się bez świadków.
Wsparła się całym swoim okazałym ciałem na ramieniu Charlene.
– Czy mogę się łudzić, że Wasza Książęca Mość da mojej córce jeszcze jedną szansę? –
spytała nieśmiało. – Ma siedmioro rodzeństwa. – Zerknęła wymownie na biodra Augusty. –
Pomyśl tylko, mości książę, o… możliwościach.
James uniósł brew.
Lady Gloucester wyraźnie pobladła.
– Tak myślałam – mruknęła, a jej podwójny podbródek zadrżał wyraźnie.
Panna Augusta przebiegła przez całe pomieszczenie i osunęła się na matczyny biust.
– Przepraszam, mamo! – krzyknęła.
Charlene ruszyła, aby wyprowadzić obie łkające kobiety na korytarz.
– Chodźmy znaleźć pozostałe damy – zaproponowała w progu.
Wyszły.
James dopadł Daltona.
– Co to niby miało znaczyć? – syknął.
Lord wzruszył ramionami, przybierając minę niewiniątka.
– Cóż mogę ci powiedzieć? Nigdy nie odmawiam, gdy śliczna dziewczyna domaga się
pocałunku. Nic na to nie poradzę, że garną się do mnie jak ćmy do płomienia. – W jego oczach
zatańczyły iskierki. – A ponadto w ten sposób zawęziłem ci wybór.
– Ach, więc winienem ci podziękowania?
Dalton podszedł nonszalanckim krokiem do drzwi, wymachując wyimaginowaną laską.
– Pozostają tylko dwie kandydatki – odparł. – Wiem, że dokonasz właściwego wyboru,
stary przyjacielu.
James powstrzymał się od gniewnej odpowiedzi i ruszył jego śladem.
„Trzymaj się planu, Harland”, upomniał siebie w duchu z posępną stanowczością.
W następnej kolejności przewidziano przejażdżkę konną. A więc rozrywkę, w której
lubowała się panna Vivienne. Potem czekała ich kolacja.
„To wszystko niedługo się skończy”.
Lecz to „niedługo” trwało zbyt długo.
Rozdział 15
Oto są. Pozostałe dwie kandydatki do tytułu księżnej. Usiadły jedna obok drugiej
w salonie po kolejnej niekończącej się kolacji, tak różne od siebie, jak tylko mogą być dwie
kobiety. Ogień i lód. Namiętność i układność.
Wierzch wypiętrzonego biustu Dorothei bielił się nad jasnoróżowym atłasem, a we
włosach, na uszach i szyi połyskiwały brylanty – w wystarczającej ilości, aby wystawić na wojnę
cały batalion wojska.
Będąc razem z nią w jednym pokoju, James nie potrafił opędzić się od przemożnego
pragnienia, aby porwać ją ze sobą i posiąść. Chciał, aby znalazła się w jego łóżku, odziana
wyłącznie w te brylanty i nic więcej. Chciał zerwać z niej tę powierzchowną warstwę
konwenansów i zanurzyć się w namiętności, która buzowała ogniem pod układną fasadą.
Od jej żaru gotowała się krew w jego żyłach, a jej inteligencja i bystrość stanowiły
obietnicę nieograniczonych możliwości.
– Może panna Vivienne zagrałaby nam na pianinie, Wasza Książęca Mość? –
zasugerowała markiza.
James oderwał wzrok od Dorothei i skinął głową przyzwalająco. Panna Vivienne zajęła
miejsce za pianinem z wypolerowanego mahoniu. Miała na sobie skromną białą suknię i prostą
biżuterię z pereł, które stanowiły kontrast dla ciemnych włosów i oczu. Była elegancka
i powściągliwa – idealna kandydatka na żonę, gdyby James potrafił dokonać rozsądnego wyboru.
Uciszyłaby plotki i poprawiła jego notowania w socjecie. Wszyscy w Anglii wiedzieli, że
ojciec o mało go nie wydziedziczył. Bez wątpienia wielu podawało w wątpliwość jego
kwalifikacje do przejęcia książęcego tytułu. Ten ostatni wybryk w Cambridge był zwieńczeniem
bezprzykładnego pasma wykroczeń, od alkoholowych libacji po wychędożenie żony rektora.
Dziesięcioletni pobyt na obczyźnie też nie zaskarbił Jamesowi powszechnej sympatii.
Należało zadać kłam krytykom, pozyskać ich względy – i panna Vivienne byłaby
świetnym narzędziem, aby osiągnąć ten cel.
Wybraną sonatę Scarlattiego skomponowano na klawesyn, więc w jej wykonaniu
brakowało odrobiny kolorytu, jednak był to utwór wirtuozerski, który wymagał niemałej
wprawy. Szczupłe palce pląsały po klawiszach, lewa dłoń krzyżowała się z prawą, grając tryle –
bezbłędny popis obliczony na olśnienie najważniejszego słuchacza.
Ten utwór w tonacji molowej był muzyczną gorączką nieutulonej tęsknoty. A jednak
umiejętnie wyczarowywane dźwięki nie wywarły na księciu żadnego wrażenia.
Myśl o znalezieniu się z panną Vivienne w łóżku też nie wywoływała w nim większych
emocji… ale przecież na tym właśnie mu zależało, czyż nie? Pragnął zawrzeć układ, małżeństwo
z rozsądku.
James wyobraził sobie, że oświadcza się pannie Vivienne.
„Co pani myśli o zamążpójściu?”
„No cóż, taka jest kolej rzeczy” – odparłaby z ziewnięciem.
A w noc poślubną:
„Pójdziemy teraz do łóżka?”
„No cóż, taka jest kolej rzeczy”.
Panna Vivienne siedziała przy pianinie, bez reszty skupiona na muzyce, swoiście
bezwzględna w swojej determinacji. Czy jest aż tak zimna i zdystansowana? Na Flor patrzyła
z pogardą, kiedy przyłapali ją na bieganinie po trawnikach. Czy z czasem umiałaby ją pokochać?
Gdy skończyła grać, jej matka odwróciła się do Dorothei.
– Zechciałabyś teraz ty zająć miejsce przy pianinie? – spytała.
– Obawiam się, że moja córka nie może nam dziś zagrać – wtrąciła szybko lady
Desmond. – Przytrafiło się… przytrafiło jej się dziś przykre zdarzenie ze szkatułką. Wyjmując
biżuterię, przytrzasnęła sobie palec wieczkiem.
Markiza uniosła monokl i wbiła spojrzenie w Dorotheę.
– A, czy w istocie?
– To tylko lekka kontuzja. Mogłabym natomiast zaśpiewać piosenkę.
Hrabina aż podskoczyła.
– Nie, nie – odparła – jestem pewna, że Jego Książęca Mość wolałby znów zagrać nam na
gitarze. Czy możemy prosić?
Hm, ciekawe. Hrabina nie chciała, aby jej córka uraczyła towarzystwo swoim występem.
James był coraz bardziej zaintrygowany. Czy bała się, że Dorothea znów zrobi coś
skandalicznego? Zaśpiewa nieprzyzwoitą balladę z tawerny, zawstydzając własną matkę?
– Dość się, panie, nasłuchałyście mojej gitary – odrzekł. – Wolałbym raczej posłuchać
śpiewu panny Dorothei.
Uśmiechnęła się do niego, aż serce zabiło mu mocniej.
– Zaśpiewam coś aktualnego – oznajmiła i wstała. – Z opery Libertyn pana Henry’ego
Bishopa. Miałam… to jest miałyśmy niedawno przyjemność widzieć wykonanie panny Catherine
Stephen w Teatrze Królewskim w Covent Garden.
Lady Desmond uniosła się ze swego miejsca, jakby chciała podbiec do córki i ją uciszyć.
Zamiast tego wbiła paznokcie w brokat, którym obita była kanapa.
Dorothea przysunęła wydatne biodra do pianina. Wzięła głęboki wdech, od którego jej
biust jeszcze urósł pod jasnoróżowym aksamitem, po czym splotła dłonie na brzuchu.
Jeszcze jeden taki wdech i wszyscy znów zobaczą te cudowne sutki.
„Błagam, tylko nie to”. James zdawał sobie sprawę, że nie potrafiłby drugi raz się jej
oprzeć. Przez wszystkie chwile tego popołudnia wyobrażał sobie, co by się stało, gdyby
w stodole wsunął dłoń głębiej pod gorset.
Za moment być może będzie musiał wyrwać srebrną tacę z rąk któregoś lokaja, aby
zakryć swoją erekcję.
Na szczęście wszystkie oczy zwrócone były na Dorotheę – na twarzy jej matki
odmalowywał się niepokój, markiza uśmiechała się protekcjonalnie, a panna Vivienne… zerkała
w stronę okna, pohamowując się od ziewnięcia.
Dorothea zaintonowała:
– Miłość dziewczęcia w letnią porę jak babie lato ulotnym jest tworem. Niby
grudniowego mrozu nawały życie zniszczy Kupidyna łuk i strzały.
Nie miała operowego głosu, ale jej śpiew tchnął siłą i prawdą. Melodia była prosta,
zapożyczona z Don Giovanniego Mozarta, jeśli James właściwie rozpoznał podobieństwo. Lecz
to właśnie sposobem jej wykonania panna Dorothea przykuwała uwagę.
Spowolniła tempo i zamiast zaszczebiotać wysokim sopranem, sens utworu wyraziła
matowym kontraltem, od którego Jamesa przeszły ciarki.
Prosta pioseneczka nabrała nagle olbrzymiej siły wyrazu – młoda dziewczyna
uzmysłowiła sobie, że jej uroda przeminie, że zwiewne szaty nie ochronią jej przed żądłem zimy.
– Śpiesz się być szczęśliwą jak ja – śpiewała Dorothea, ale w dźwiękach nie było
beztroski młodych lat, lecz cierpienie zbolałego serca.
Wpatrywał się w jej twarz. Jakim cudem niedoświadczona panna na wydaniu nauczyła się
śpiewać z tak wielką emocjonalną mocą?
Hrabina przestała ściskać podłokietniki i rozsiadła się wygodniej, uśmiechając z ulgą.
Dorothea złowiła spojrzenie księcia i zaśpiewała wprost do niego:
– A wy, zalotnicy o sercach niestałych, co biegacie między miłością jedną a drugą, choć
raz zostańcie z wybranką na długo.
Markiza zatrzepotała wachlarzem oprawionym w rzeźbioną kość słoniową. Panna
Vivienne już nie ziewała.
Dorothea śpiewała teraz prawie szeptem, oczami wyrażając ból złamanego serca
i tęsknotę, jakby sama zaznała męskiej niestałości w swoim krótkim życiu. W głowie Jamesa
roiło się od natrętnych pytań. Czy ona była w kimś zakochana i została odtrącona?
„We mnie”, stwierdził jego zdradliwy umysł w odruchu prymitywnej zaborczości. Ona
nie może kochać nikogo innego.
– Śpiesz się i bądź szczęśliwa jak ja… – zakończyła.
W salonie zapadła cisza.
Co tu się dzieje? James spodziewał się jakiejś nieprzyzwoitej i prowokującej piosnki,
tymczasem Dorothea zaśpiewała znaną balladę salonową, nadając jej wielką autentyczność.
Skąd u tej młodej arystokratki taka głębia uczuć i przekonań?
Zajęła z powrotem swoje miejsce, a lady Desmond odchrząknęła i odezwała się
eleganckim głosem, w którym pobrzmiewał ton triumfu:
– Panno Vivienne, czy zaszczycisz nas jeszcze jednym wykonaniem?
– Naturalnie!
Wezwana usiadła przed pianinem i rozpoczęła sonatę Beethovena, która była tak pogodna
i niewzruszona jak ona sama.
James usiłował skupić się na umiejętnie granych kojących tonach, lecz było to
beznadziejne, bo w jego polu widzenia wciąż połyskiwały zagadkowo brylanty Dorothei.
*
Panna Vivienne grała, wyczarowując idealne tony. Książę patrzył na nią, z pozoru
zauroczony. Charlene musiała przyznać, że Vivienne dysponowała kunsztem, ale w jej grze
czegoś brakowało. Muzyka, choć piękna, w ogóle jej nie poruszała.
– Pst, pst, panno Dorotheo – rozległ się szept.
Charlene odwróciła się i między nogami lokaja zobaczyła buzię Flor.
– Nie teraz – mruknęła, kręcąc głową.
W dłoniach dziewczynka trzymała dwie drewniane muszelki z poprzedniego wieczoru.
Jak to się nazywa? Castanelas? Zaklekotała nimi w paluszkach, a jej buzię rozciągnął psotny
uśmiech.
Charlene widziała wcześniej ten uśmieszek. Na twarzy księcia. Tuż przed tym, gdy
nachylił się, aby ją pocałować.
Rozejrzała się po salonie. Wszyscy byli wpatrzeni w pannę Vivienne, nie wyłączając
księcia. Odwróciła się z powrotem do Flor i wzniosła wyprostowany palec.
– Jedną chwileczkę – poruszyła bezgłośnie ustami.
Główka Flor zniknęła.
Charlene nachyliła się do hrabiny.
– Czuję się nieco słabo – szepnęła. – Wymknę się, aby zażyć świeżego powietrza.
Lady Desmond skinęła głową. Charlene wstała jak najciszej i na palcach wyszła z salonu.
Flor czekała na tarasie.
Charlene podniosła ją i pocałowała w miękki policzek.
– Napytasz mi biedy, ty mała niecnoto.
Mała objęła ją za szyję.
– Przecież nie chcesz słuchać tej muzyki, prawda? – spytała.
Zmarszczyła nosek i spojrzała w stronę salonu.
– Ech, ty niemądra dziewczynko. Beethoven jest wyborny. Co tutaj broisz?
– Ćwiczę grę na castañuelas. Pani Pratt nie pozwala mi tego robić w moim pokoju. –
Wyciągnęła ręce. – Chcesz, żebym cię nauczyła?
Nastał łagodny wieczór, ciepło słońca wciąż ociągało się z odejściem, a na wietrze
unosiły się pyłki kwiatów. Z salonu dobiegały ciche dźwięki pianina, jak nieśmiały
akompaniament dla poświaty księżycowej.
Charlene postawiła Flor na posadzce tarasu. Powinna wracać do salonu, lecz czuła silną
więź z tą dziewczynką. Na myśl o tym, że już nigdy jej nie zobaczy, przeszywał ją dojmujący
ból.
Objęła Flor ramieniem i przytuliła jej małe ciałko. Całym sercem pragnęła, aby panna
Dorothea też zapałała sympatią do tego dziecka, aby wspierała Flor w jej niezależności, zamiast
poskramiać ją w imię konwenansów.
– Bez względu na to, co będzie się działo, pamiętaj, że jesteś silną dziewczynką –
powiedziała. – Anglia cię nie zmieni, chyba że jej na to pozwolisz. Możesz postanowić, że
zmienisz się pod pewnymi względami, ale pod innymi pozostań sobą.
Flor przekrzywiła główkę.
– Jak to? – spytała.
– No cóż, nawet jeśli nie lubisz pani Pratt, a ona nie lubi ciebie, ważne jest, aby słuchać
i się uczyć. Wiedza da ci więcej siły. Flor, chcę, abyś mi obiecała, że będziesz czytać jak
najwięcej książek, że nigdy z tego nie zrezygnujesz i do końca życia będziesz złakniona wiedzy.
Mała kiwnęła głową i zrobiła znak krzyża na sercu.
– Przysięgam – powiedziała.
Charlene się uśmiechnęła.
– A teraz naucz mnie gry – powiedziała.
Dziewczynka włożyła jej drewniane muszelki w dłonie i owinęła kciuki czerwonym
jedwabnym sznureczkiem.
– Teraz otwórz i zamknij dłonie.
Zademonstrowała.
Charlene spróbowała, lecz drewniane muszelki okazały się oporne. Obwisły w palcach,
nie wydając dźwięku.
– Popatrz.
Flor zastukała wydrążonymi drewienkami, kontrolując ruch palcami.
Tym razem Charlene zdołała wydobyć dźwięk z kastanietów. Nie było to aż tak trudne.
Wykonała palcami kilka kolejnych, wprawnych już ruchów. Chwilę później podniosła rękę
i zaczęła grać, a wtórował jej śmiech zachwyconej Flor.
– Czekaj, musisz mieć jeszcze to. – Flor zsunęła z ramion matczyny szal i owinęła nim
biodra Charlene, zawiązując supeł z boku. Podbiegła do balustrady tarasu. – I to. – Z pnączy
wijących się między słupkami zerwała późnoletnią różę.
Charlene nachyliła się i dziewczynka zatknęła jej kwiat za uchem.
Flor cofnęła się, aby ogarnąć wzrokiem swoje dzieło. Kiwnęła głową.
– Teraz jesteś gotowa do tańca – stwierdziła.
*
Przed drzwiami do kuchni Charlene wciągnęła w płuca znajomy już zapach czekolady
i przypraw.
Książę.
Przystanęła na moment, aby uszczypnąć się w policzki i napuszyć lekko włosy. Powoli
pchnęła ciężkie drewniane drzwi, czując ucisk w żołądku.
Ktoś przygotowywał czekoladę na ogniu. Lecz to nie był książę. Zawiedzioną Charlene
ścisnęło w gardle. O mało nie uciekła, lecz pani Mendoza odwróciła głowę i ją dostrzegła.
– Proszę wejść – powiedziała, kiwając ręką. Zobaczyła zdumienie w oczach dziewczyny
i dodała: – Zobacz, co robię.
Charlene pociągnęła nosem. Czerwone papryczki gotowały się w bulgoczącej miksturze,
wydzielając gęstą pikantną woń. Kichnęła.
Pani Mendoza zachichotała. Twarz miała ogorzałą i pooraną głębokimi zmarszczkami, ale
w przejrzyście orzechowych oczach było światło.
– A może chcesz zanieść księciu trochę czekolady? – spytała, uśmiechając się chytrze.
– Wiesz, gdzie on jest?
Pani Mendoza przestała mieszać w garnku.
– Na dworze. Pracował przy prasie. Razem stworzymy najlepszą pitną czekoladę na
świecie. Ziarno kakaowe od mojej rodziny zostanie rozsławione w całej Anglii.
Wlała napój do dużego kamionkowego kubka, który przykryła i ciasno owinęła
ściereczką. Podała kubek Charlene i tylnymi drzwiami wyprowadziła ją z kuchni na dwór, prosto
w objęcia nocy.
– Pośpiesz się, inaczej wystygnie – powiedziała. – Idź tą ścieżką. Zobaczysz światło.
W oknach budynku, w którym książę wcześniej pocałował Charlene, mrugała poświata.
– Ale ja…
– Idź, idź, idź szybko – przynagliła pani Mendoza, klaszcząc w dłonie. – Rápido, por
favor.
Charlene wolną ręką zebrała mocniej poły szlafroka. Czy naprawdę ma iść przez te błonia
i zakłócić księciu spokój? A hrabina? Przecież nie będzie miała pojęcia, gdzie ich szukać.
Misterny plan zaczynał się sypać.
Drzwi zamknęły się za plecami Charlene.
Zadygotała na chłodzie. Ruszyła ścieżką w kierunku światła.
Książęce ogrody i trawniki były utrzymane w nieskazitelnym stanie. Fontanna z białego
marmuru połyskiwała w świetle księżyca, a przystrzyżone żywopłoty rzucały długie cienie.
Żadna dzika paproć nie śmiała zaburzyć listowiem idealnych prostokątnych kształtów.
Przy ścieżce ciągnęły się rabaty czerwonych róż. Charlene bardziej nawykła do widoku
ściętych kwiatów powiązanych w pęczki na straganach w Covent Garden. Tutejsze były
zakorzenione w ziemi i szeptały do siebie po nocy.
A gdy słońce je ogrzeje i deszcz pokropi, otworzą pąki. Ukażą płatki, jeden po drugim.
Obnażą się przed słońcem, oferując światu całe swoje piękno. Barwę, kształt, woń.
Życie dziewcząt z Różowego Puchu przypominało żywot kwiatów na londyńskim targu –
zbyt wcześnie zerwane dla cudzej przyjemności, zmuszone, aby się otworzyć. Jakże ciasny
i ograniczony był ich świat. Ogrodzony sczerniałymi od sadzy murami i drzwiami, za którymi
dokonywał się lubieżny handel.
Charlene pragnęła, aby te dziewczyny mogły zapuścić korzenie. Znaleźć oparcie w ziemi.
W jej nowym internacie będzie ogród.
Drzwi do książęcej kryjówki były zamknięte, ale z komina unosiła się smuga dymu.
Charlene zapukała.
Żadnej reakcji.
Nacisnęła klamkę i drzwi się uchyliły.
Książę znajdował się na przeciwległym końcu podłużnego pomieszczenia – wrzucał
bierwiona w ogień huczący na palenisku ograniczonym żelazną kratą. Nie usłyszał nadejścia
Charlene z powodu pracy metalowej aparatury, która syczała i terkotała za jego plecami.
Z osobliwego urządzenia, połączonego miedzianą dyszą z paleniskiem, sterczały kanciaste rurki.
– Przyniosłam księciu kakao!
Wciąż nie dosłyszał w hałasie powodowanym przez maszynerię. Na jednej ze ścian
wisiała kolekcja białej broni – zakrzywione bułaty, prymitywne kamienne noże, ozdobione
klejnotami srebrne sztylety. Podłogę w kącie przykryto czerwonym dywanem ze stosem
poduszek, jak gdyby miejsce to służyło za sypialnię.
– Wasza Książęca Mość! – krzyknęła głośniej Charlene.
Odwrócił się gwałtownie.
Po szyi ściekały mu strużki potu, a biała koszula lepiła się do umięśnionego tułowia.
Wydawało się, że czuje się swojsko w tym otoczeniu, wśród piekielnych płomieni i lamp
naftowych oświetlających jego barczystą postać.
Otarł czoło kawałkiem płótna, ale na policzku pozostała smuga sadzy, która nadawała mu
demoniczny wygląd.
Był bardziej diabłem niż księciem.
Charlene przełknęła ślinę.
„Bez paniki. Nie ma powodu do niepokoju. Rzeka jest płytka”.
Powtarzając w głowie słowa, które wypowiedział po wywrotce łodzi na Wey, wkroczyła
do przybytku diabła.
*
Książę doskoczył do aparatury, zrywając po drodze koszulę z ciała i owijając nią dłonie,
aby nie poparzyć sobie palców przy odkręcaniu zaworów. Wypuścił szybko nadmiar pary.
Charlene nie wiedziała, jak mu pomóc. Chwyciła książkę ze stołu i zaczęła wachlować
syczące urządzenia.
Gdy wreszcie zapadła cisza, zdyszany książę oparł się o stół.
– Niewiele brakowało – mruknął. – Lecz już nie ma niebezpieczeństwa. Ustabilizowałem
sytuację.
„Nie ma niebezpieczeństwa”. Na pewno? Charlene o mało nie zaniosła się głośnym
śmiechem.
Być może prasa parowa nie stanowiła już zagrożenia, ale książę był uosobieniem
największego ryzyka. Wilgotne włosy opadające kędziorami na szyję. Strużki skroplonej pary na
jego nagim torsie, ściekające po płaskim brzuchu i niknące w portkach opinających umięśnione
nogi.
Dostrzegł jej spojrzenie i leniwy uśmiech zaigrał w kącikach jego ust. Spąsowiała.
Satynowy negliż lepił się do ciała, a pulsowanie między udami narastało coraz boleśniej.
– Podejdź tutaj – odezwał się, klepiąc blat stołu.
Patrzył roziskrzonymi oczami. Powietrze było gęste od kłębów pary, zapachu czekolady
i narastających emocji.
Charlene się zawahała. Poczuła ciężar w żołądku. Jeśli teraz podejdzie, nie będzie
odwrotu. Być może hrabina w ogóle ich nie znajdzie. Charlene chciała wierzyć, że książę jest
człowiekiem honoru i oświadczy się jej, jeśli… jeśli ona pójdzie za głosem swojej
nieposkromionej natury.
Och, jakże pragnęła mu się oddać.
„Dziś w nocy jest twój. Uracz się nim do syta. Nie myśl o jutrze”.
Przesunęła wilgotnymi dłońmi po wybornej satynie, zachwycona tym, że pociemniały mu
oczy, gdy śledził spojrzeniem ruchy jej rąk.
Pożądał jej, to nie ulegało wątpliwości, lecz w jego wzroku zobaczyła także szacunek.
Postrzegał ją jako obietnicę wspaniałych przeżyć, a nie jako kwiat, który należy zerwać dla
chwilowej przyjemności kogoś, kto oferuje największą zapłatę.
Postrzegał ją jako żywą, oddychającą różę.
Lub raczej postrzegał tak Dorotheę.
Jako istotę, którą należy hołubić, tulić, otaczać troską.
Ona, róża, pragnęła być przy nim, jakby był słońcem i deszczem. Pragnęła się przed nim
otworzyć.
– Chodź tutaj – warknął.
Uśmiechnęła się figlarnie. Z każdym kolejnym krokiem jej niesforna natura zyskiwała
coraz większą przewagę. Charlene stanęła tuż przed księciem.
– Odwróć się – rozkazał.
Podczas ostatniej lekcji samoobrony Kyuzo zawiązał jej oczy i zaatakował ją od tyłu.
Miała wyostrzone zmysły i zareagowała instynktownie, uderzając go błyskawicznie łokciem
w brzuch. Nauczyła się wyczuwać to, co nadchodziło niespodziewanie. Teraz siłą woli zmusiła
się, aby zaufać księciu. Uwierzyć, że jej nie skrzywdzi.
Uważał ją za niewinną pannę na wydaniu. Musiał więc postępować z honorem, poprosić
ją o rękę, zanim sprawy całkowicie wymkną się spod kontroli.
Odwróciła się, ukazując mu plecy.
Wcisnął dłoń pod cienkie ramiączko. Następnie dotknął obojczyka i zsunął z niej
haleczkę o kilka cali, obnażając kark i łopatki.
Kątem oka dostrzegła, że wyciągnął ramię, zanurzył palce w zbiorniku i wygarnął trochę
masła.
Spięła się cała, gdy roztarł odrobinę mazi na jej karku.
– Nie ma powodu do zdenerwowania – szepnął.
Rozluźniła ramiona, a on powolnymi kolistymi ruchami zaczął masować jej plecy.
– O tak – mruknął – odpręż się.
Poczuła dotyk stwardniałej skóry na opuszkach jego palców. W końcu te dłonie grały na
gitarze. Rąbały drewno. Trudniły się pracą. I wiedziały, jak sprawiać rozkosz kobiecie.
Napięcie w barkach powoli ustępowało. Wtarł masło i dalej masował, dopóki Charlene
nie ogarnęło całkowite rozluźnienie.
Wzięła głęboki wdech, wsłuchując się w ciche potrzaskiwanie swoich kości pod skórą.
Nigdy dotąd nie była aż tak świadoma swojego ciała. Docisnął palcem wrażliwe miejsce i wtedy
odskoczyła.
– Nic, nic… – szepnął uspokajająco.
Ugniatał ją, formował jak nowe tworzywo, usuwając wszelkie wahania i wątpliwości.
Odgarnął jej włosy z karku i nachylił się bliżej. Ustami odnalazł jej szyję, policzek, płatek ucha.
Zsunął z niej niżej koszulkę. Opadła fałdami na biodra, odsłaniając całe plecy.
„Jestem naga do pasa”.
Obróciła się gwałtownie. Za późno.
– Co to? – spytał, dotykając palcem miejsca pod lewą łopatką.
Miejsca, w którym Grant próbował naznaczyć ją swoim piętnem.
Zapomniała o zamaskowaniu tatuażu.
Oto dlaczego nigdy nie powinna tracić panowania nad sobą. Miała zbyt wiele sekretów,
których musiała strzec. Gdy książę wreszcie zobaczy swoją narzeczoną bez odzienia, zrozumie,
że wcześniej miał do czynienia z fałszywą Dorotheą. W ostatecznym rozrachunku to nie będzie
miało większego znaczenia, bo przecież chciał mieć damę z socjety za żonę, a słodka, kobieca
Dorothea idealnie nadawała się do tej roli.
Zerknęła przez ramię, udając zdezorientowanie.
– Co? Ach, to. Hm, zakład, który przegrałam.
– Niezły to musiał być zakład. Widziałem coś takiego tylko u marynarzy. Osobliwe, że
młoda dama taka jak ty ma coś takiego. – Znów przesunął palcem po małych kanciastych
znakach. – Co to znaczy?
„Wojowniczka”.
Kyuzo miał wiele podobnych tatuaży po wielu latach spędzonych na morzu. Powtarzał, że
to wyraz jego wolności, niezłomnej woli, aby przetrwać i wyrwać się z kajdan.
Gdy Charlene obroniła się przed napaścią Granta, poprosiła Kyuzo, aby zrobił jej
podobny tatuaż, który symbolizowałby jej postanowienie, że nigdy nie stanie się własnością
żadnego arystokraty. Wyjałowił igłę w płomieniu świecy, zanurzył ją w atramencie i zaczął
nakłuwać skórę. Owszem, bolało, ale jej życiowe postanowienie zyskało teraz niezatarty wyraz.
Gdy Grant wróci, Charlene będzie gotowa. Nigdy nie stanie się jego zabawką. Nigdy nie
sprzeda swojego ciała, aby zaspokoić męskie żądze. Była wojowniczką. Silną
i bezkompromisową.
Tyle że w tej właśnie chwili okazała słabość. Odtrąciła więc dłoń księcia i zsunęła włosy
na plecy.
– Podobno to znaczy „motyl” – skłamała, usiłując przybrać beztroski, nonszalancki ton.
Tak wiele łgarstw. Gromadziły się jak sadza w kominie. Nigdy się z nich nie oczyści.
Znów zgarnął na bok jej włosy i przesunął językiem po tatuażu. O mało się nie rozpłynęła
w reakcji na delikatny dotyk.
– Ejże, motylu, jakie jeszcze skrywasz sekrety? – Przytulił się do jej karku. – Hm?
„Nie pytaj”.
Nie chciał, aby się odwróciła. Jedną ręką silnie obejmował ją w talii, drugą
rozsmarowywał masło kakaowe po obojczyku. Przesunął dłoń niżej. Obrysował palcem kształt
piersi i wtarł trochę masła w sutek.
Jak mogłaby zachować bierność w tej sytuacji? Wyprężyła się pod jego dłonią, a z jej ust
wydobył się jęk. Pociągnął ją delikatnie za sutek, a wtedy pulsowanie między udami
przyśpieszyło jak szalone.
Palce wędrowały coraz śmielej pod satyną, najpierw po brzuchu, potem po udach, krążąc
niebezpiecznie dokoła źródła wszelkiej rozkoszy.
– Jesteś wspaniała – szepnął jej do ucha. – Konałem z pragnienia, by cię dotykać.
Oparł się na stole i przywarł do niej od tyłu. Na pośladkach poczuła jego pożądanie.
Przykleiła się plecami do jego umięśnionej klatki piersiowej, kładąc mu głowę na ramieniu.
Stęknęła, bo dotknął szczeliny między jej nogami.
– Otwórz się dla mnie – mruknął.
Serce galopowało.
– Dorotheo, nie bój się.
Nawet niewłaściwe imię na jego wargach nie mogło zagłuszyć rozkoszy. Żądza była zbyt
silna.
Świat zniknął, został tylko palec, którym książę muskał jej sekretne miejsce. Uniosła się
lekko. Nagrodził ją delikatnym naciskiem, od którego zadygotała na całym ciele.
– Och – szepnęła.
Znów ją wynagrodził, tym razem głaszcząc raz po raz, ustanawiając rytm.
Nagle przerwał. Droczył się.
„Nie, nie”.
– Proszę, jeszcze – jęknęła.
– Wypowiedz moje imię.
– Proszę, mości książę.
– Na imię mam James – mruknął.
– Proszę cię, James.
Jego chrapliwy oddech muskał jej ucho, a usta uszczypnęły szyję.
– Bardzo dobrze – pochwalił.
Teraz pieścił jej środek mocno i szybko.
Niepohamowana jęczała głośno, napierając na jego dłoń.
– O tak – szepnął – świetnie.
Idealne tempo i nacisk. Teraz szybciej. Bez wahania, naprawdę.
Drugą rękę zdjął z jej talii i przesunął do podbródka. Przekręcił jej głowę do tyłu, a gdy
złączyli się językami, wsunął palec do jej wnętrza.
Najpierw jeden, jakby to był rekonesans zwiadowcy. Potem dwa, trzy. Ujarzmiona,
zniewolona przez palce i język. I przez jego twardą męskość między swoimi nogami.
Teraz na zmianę dotykał palcami źródła rozkoszy i wsuwał je do środka, coraz głębiej.
Napięła mięśnie brzucha, gnała bez opamiętania ku przepaści, która znajdowała się na
wyciągnięcie ręki.
Zaledwie kilka ruchów dalej.
Wysunął język z jej ust.
– Jesteś taka mokra – szepnął.
Gdyby teraz przerwał, jej krnąbrna natura błagałaby bezwstydnie o więcej.
O tak, dociskał mocniej. Już za chwilę. Otworzyła usta, ale nie wydobył się z nich żaden
dźwięk. Modliła się bez słów.
– Nie bój się, nie przestanę – mruknął.
W jego głosie złowiła nutę rozbawienia. Nie szkodzi, było jej wszystko jedno. Pragnęła
tylko, aby te zręczne palce nadal się poruszały, szybciej, mocniej, napełniając ją rozkoszą.
– Dojdź dla mnie – ponaglił. – Muszę usłyszeć, że dochodzisz.
Grał na jej ciele jak na gitarze, dobywając tony z jej duszy. Gdy mięśnie jej brzucha
zaczęły się kurczyć, zagrał szybciej, doskonale wiedząc, czego ona potrzebuje.
– Teraz – powiedział.
Ten rozkaz wykatapultował ją w przestrzeń.
– James, o tak…
Oszalałe pulsowanie między nogami ustąpiło przemożnej fali rozkoszy, która rozlała się
po całym ciele, przynosząc najgłębszą możliwą ulgę.
Objął ją i odwrócił, aż przylgnęła do niego, wtulając twarz w obojczyk. Och, gdybyż
mogła być Dorotheą jeszcze przez kilka miesięcy, mieć go dla siebie, dowiedzieć się, jakie
książki lubi czytać. Nakłonić go, by otoczył Flor lepszą opieką, przyznał się do ojcowskiej
miłości. W tym mężczyźnie było mnóstwo bólu, poczucie straty tak wielkie, aż miała wrażenie,
że udręka przeszywa jej własne serce.
Chciała go objąć i już nigdy nie wypuścić z ramion.
*
James słuchał jej spowalniającego oddechu, rozkoszując się drżeniem, które wciąż targało
jej ciałem.
Gdy szczytowała, naprężając się pod jego dłońmi i wykrzykując jego imię w serii
zdławionych stęknięć, dokonała się w nim zmiana. Teraz, kiedy obejmował ją w półmroku,
prysnęła potrzeba, aby samemu również znaleźć uwolnienie.
Wystarczyło mu, że trzyma ją w ramionach, głaszcze po głowie.
Czuł się obnażony. Jakby przedarła się przez jego skórę i wytatuowała mu serce. Miał
pewność, że byłaby dobrą matką dla Flor. Cierpliwą i troskliwą.
Być może nie okaże się idealną księżną o nieskazitelnym charakterze. Być może nie jest
nawet najwłaściwszą kandydatką na żonę. Związek z nią nie byłby beznamiętnym kontraktem.
Ale renoma jej rodu stanowiłaby zadośćuczynienie za wszelkie niestosowne zachowania.
Była ogniem, lecz po płomieniach zawsze zostaje popiół. Przecież ten żar między nimi
w końcu wystygnie. A jeśli nie, to James znajdzie się po drugiej stronie oceanu, daleko od pokus.
Przynajmniej tak sobie próbował wmówić.
Przytuliła się mocniej do jego klatki piersiowej i natychmiast stwardniał w reakcji na jej
krągłości. Jakże łatwo byłoby teraz przesunąć jej biodra i wedrzeć się w nią.
Nie zrobi tego. Ona jest młodą, ufną panną. Nie miałaby świadomości, że to jej zguba
napiera na jej brzuch, narasta za każdym razem, gdy jej jędrne piersi ocierają się o jego tors.
Czy to zbrodnia, że zsunął z niej negliż? Nie weźmie jej.
Nie dziś.
Sięgnął w dół i rozpiął sobie spodnie. Chwycił siebie w dłoń. Odwrócił ją, aż dotknęła
pupą jego twardego członka.
Wsparty na solidnym stole położył dłonie na jej biodrach. Wsunął się między uda śliskie
od masła, pod samo łono. Masło i jej własna wilgoć naoliwiły go, więc mógł się łatwo ocierać
o jej uda, nie wchodząc w nią.
– Och – szepnęła – jak mi dobrze.
Zaczęła się kołysać instynktownie.
Uśmiechnął się do jej potarganych loków, rozmyślając o czekających ich miesiącach,
o tym, jak będą razem odkrywać rozmaite sposoby przeżywania rozkoszy. O tym wszystkim,
czego ją nauczy.
Chwycił ją mocniej za biodra i przyśpieszył. Jej mokre krocze otulało go, a ocieranie się
o gorące uda szybko przywiodło go nad krawędź. Lecz nie miał dość. Pragnął w nią wejść.
Aby ją posiąść.
Wystarczy wsunąć się odrobinę wyżej.
Nie, nie wolno!
Ale przecież za parę tygodni ona i tak zostanie jego żoną.
Zastygł.
– Dorotheo – wyszeptał. – Nie chciałem do tego doprowadzić. Nie dziś, ale…
Nie zdążył dokończyć, bo drzwi otworzyły się z hukiem i w progu stanęła hrabina
Desmond, a jej jasne oczy zapłonęły świętym oburzeniem.
– Co to ma znaczyć?! – krzyknęła. Jej głos odbił się echem po całym pomieszczeniu.
James odsunął Dorotheę i podał jej szlafrok z podłogi. Nasunęła wyżej negliż i okryła się
szlafrokiem, wiążąc go na brzuchu. On błyskawicznie zrobił porządek ze spodniami.
Skąd hrabina wiedziała, gdzie ich szukać?
W uszach Jamesa rozbrzmiał głos Daltona: „Lepiej zawrzyj wieczorem rygle w sypialni,
inaczej jedna z tych niewinnych panien zacznie szturmować twoje łoże”.
Zadrżał. Teraz, gdy nie trzymał Dorothei w ramionach, w pokoju zrobiło się zimno.
Należało dorzucić drew do ognia. Znaleźć nową koszulę. Nie zobaczywszy żadnego okrycia
w zasięgu ręki, wyprostował się śmiało półnagi.
– Lady Desmond – powitał ją.
Hrabina ruszyła sztywno w jego kierunku.
– Harland – odparła, pomijając należny mu tytuł.
Dorothea uporczywie patrzyła w bok. Na jej ocienionej twarzy odmalowało się poczucie
winy. A więc wiedziała, że jej matka się zjawi. Całe to zdarzenie zostało zaplanowane.
Wpadł w pułapkę.
Po jego ciele rozlał się przenikliwy chłód, skuwający lodem jego emocje, aż przestał czuć
cokolwiek, patrząc na dziewczynę.
– Czekam na wyjaśnienia – syknęła hrabina.
– Być może wpierw należałoby spytać córkę, dlaczego przyszła tutaj ubrana jedynie
w skrawek satyny z koronką, obficie do tego wypachniona perfumami – odparł.
Hrabina chwyciła Dorotheę za ściągnięte ramiona.
– To niewinne dziewczę – rzekła. – Nie zdaje sobie sprawy, na co może się narazić,
wałęsając się w negliżu po nocy.
James był wcześniej o krok od oświadczenia się, lecz bycie postawionym pod ścianą
w tak perfidny sposób rozwścieczyło go niepomiernie. Odwrócił się do Dorothei.
– Naprawdę musiałaś się uciec do podstępu? – spytał.
Nie odpowiedziała, nie zaprzeczyła. Wciąż unikała jego wzroku.
– Jak śmiesz?! – wybuchła gniewem hrabina, nie chcąc utracić inicjatywy. – Jest
zbrukana, skompromitowana. Jej łóżko zastałam puste i musiałam szukać jej po całym dworze.
Spełnił się najgorszy koszmar każdej matki.
– Wygrałyście – powiedział zrezygnowany James.
Hrabina wbiła w niego lodowate spojrzenie.
– Co to ma niby znaczyć?
– Wygrałyście. Pojmę pannę Dorotheę za żonę. W ciągu roku spodziewam się mieć
potomka. – Machnął ręką w kierunku drzwi. – A teraz odejdźcie.
Dorothea wyciągnęła ku niemu dłoń. Zobaczył łzy w jej oczach i poczuł lekką ulgę
w ściśniętym sercu. Chwilę później, jakby wyregulowano zawór w silniku parowym, opuściła
rękę, westchnęła głęboko i spojrzała mu w oczy.
– Przyjmuję pańskie oświadczyny, książę – powiedziała chłodnym tonem.
– Znakomicie. – Skrzyżował ręce na piersi. – Zaślubiny odbędą się za trzy tygodnie,
zgodnie z obyczajem, tutaj, w kościele Świętego Piotra.
Hrabina wybałuszyła oczy.
– Za trzy tygodnie? To za mało czasu, aby urządzić wese…
– W Londynie pozostanę zaledwie przez kilka miesięcy. Muszę wypłynąć, zanim nastanie
pora huraganów. Niech lord Desmond oczekuje w przyszłym tygodniu mojej wizyty w sprawie
warunków.
Hrabina odzyskała zimną krew. Skinęła lekko głową.
– Mój małżonek rad będzie przyjąć księcia – odrzekła.
– Nie wątpię – odparł szyderczym tonem i pożegnał obie damy najmniejszym możliwym
ukłonem.
Dorothea otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, lecz matka chwyciła ją mocno za
ramię.
– Chodźmy, moja droga – ponagliła. – Dość już ekscytacji jak na jeden wieczór.
– Dobranoc, James – szepnęła dziewczyna, gdy matka pociągnęła ją w mrok.
Rozdział 20
James z całego serca pragnął, aby natrętne mamusie, przymilne córeczki i kufry pełne
piór opuściły jego dom. Pragnął znów być sam. Dlaczego więc cały dwór sprawiał teraz wrażenie
wielkiej pustki?
Zszedł do stajni i osiodłał konia, a po przejażdżce przyrządził sobie kubek kakao, lecz
smakowało gorzko, jakby było przypalone.
Krążył po rozbrzmiewających echem korytarzach, napędzając stracha zaskoczonym
pokojówkom. Dostrzegłszy swoje odbicie w lustrze, zrozumiał w lot, dlaczego wzdrygają się na
jego widok. Nie golił się, więc szczękę porastała ciemna szczecina. Włosy wiły się potargane,
oczy patrzyły dziko, a na sobie wciąż miał pogniecione odzienie z ostatniej nocy.
Najwyraźniej odchodził od zmysłów.
Krążąc po przytłaczających pomieszczeniach rodowego gniazda, myślami nadal tkwił
w tym samym błędnym kole. Skoro Dorothea celowo doprowadziła do kompromitującej sytuacji,
to najpewniej wszystkie inne jej postępki i słowa także były zręcznym fortelem. Może
zwyczajnie udawała i w ogóle jej na nim nie zależało? Ani na Flor, choć wyglądało to zgoła
inaczej. A jeśli jej na nim nie zależało… Dlaczego to tak boli? Czy był na tyle wielkim
arogantem, aby sądzić, że jego wybranka zakocha się w nim bez pamięci, choć sam zamierzał
mieć serce z kamienia?
Zatrzymał się przed drzwiami do Apartamentu Żonkilowego. Pokojówki ściągnęły już
pościel z łóżka Dorothei. Oparł się pokusie, aby wejść i przekonać się, czy zapach róż wciąż
unosi się we wnętrzu. Oddalił się szybkim krokiem tam, gdzie go nogi poniosły.
Poprzedniego wieczoru, gdy tańczył z Flor i Dorotheą, coś się odmieniło w jego sercu.
Zaczęły się kruszyć mury obronne. Wyobraził sobie, że mogą żyć razem, we troje… jako
rodzina.
Pobyt w tym dworzyszczu zżerał mu duszę, rodził poczucie uwięzienia i bezsilności.
Jakie to ma znaczenie, czy jej na nim zależy? Musiał mieć potomka. Dziedzica. A Flor musiała
zyskać matkę. To wystarczy.
Jeśli nawet Dorothea ukartowała tę nieszczęsną schadzkę przerwaną matczyną
interwencją, James i tak zamierzał poprosić ją o rękę, więc w ostateczności efekt był ten sam.
Czy to nie powinno uprościć całej sprawy? Chciał zawrzeć prosty kontrakt. Powinien więc teraz
przyklasnąć jej zimnemu wyrachowaniu. A nawet temu, że po osiągnięciu swojego celu Dorothea
i hrabina odjechały pośpiesznie, bez pożegnania. Pokonały go jego własną bronią.
A może wszystko uknuła lady Desmond, a Dorothea była wyłącznie bezwolnym
narzędziem w rękach swej przebiegłej matki. A więc była niewinna. Ale czy może być niewinna
kobieta, której oczy błyszczą bystrą inteligencją i przekorą?
Nie było nikogo, z kim mógłby pomówić o swoich podejrzeniach. Dalton zadekował się
z powrotem w londyńskim klubie. James próbował porozmawiać z Josefą, ale ona nie potrafiła
pojąć, w czym tkwi problem.
„Ta kobieta urodzi ci wielu silnych i zdrowych synów, a jej wpływowy ojciec doprowadzi
do obniżki taks”, powiedziała, jakby to kończyło sprawę. Pochwaliła jego wybór.
A czy matka zaaprobowałaby Dorotheę?
To nagłe pytanie omal nie zwaliło go z nóg, aż przystanął. Uchwycił się mosiężnej
klamki, bo zalała go fala wspomnień, zbyt żywych, by dało się je odpędzić.
W dniu wyjazdu do Eton jego matka Margaret uściskała go na pożegnanie tak mocno, że
o mało go nie udusiła. „Jakże urosłeś – usłyszał znowu jej głos. – Jaki silny jesteś. Och, James,
tak bardzo cię kocham”.
Czternastoletni chłopiec był zażenowany tym wybuchem emocji. Odsunął się,
odchrząknął po męsku i skrzyżował ręce na piersi, aby ustrzec się kolejnych czułostek.
Wtedy widział matkę po raz ostatni. Nigdy potem nie pozwolił, by jakakolwiek kobieta
wzięła go w objęcia.
– Czy Wasza Książęca Mość źle się czuje?
James nie zauważył nadejścia Bickforda.
– Nie, nic mi nie dolega – odparł, ocierając dłonią oczy.
Majordom ruchem głowy wskazał drzwi.
– Myśli książę o… o niej? – spytał.
James cofnął rękę i spojrzał na różany wzór, który odcisnął mu się na dłoni od ściskania
klamki.
Ze zdumieniem uświadomił sobie, że stoi przed drzwiami do pokojów swojej matki we
wschodnim skrzydle.
– Wnętrza pozostały nietknięte, jak księciu wiadomo – rzekł Bickford. Na jego wąskiej
twarzy malowała się powaga. – Może chce książę zobaczyć?
James cofnął się o krok. Nie mógł tam wejść. Lecz żwawy majordom już otworzył drzwi
i wtargnął do środka. Zaczął się kręcić po pomieszczeniu, odgarniając kotary i przeciągając
palcem po gzymsie kominka.
– Nie ma kurzu – powiedział z zadowoleniem.
James niepewnie przekroczył próg. Wszystko wyglądało dokładnie tak, jak zachowało się
w jego pamięci. Pofałdowane gobeliny, opasłe fotele i małe okrągłe stoliki przykryte
koronkowymi serwetami. Nieomal oczekiwał, że zobaczy matkę siedzącą w swoim ulubionym
bujaku przy kominku, a z jej zręcznych dłoni trzymających druty spływać będzie dziecięca
pończocha.
W dzieciństwie uważał ją za najpiękniejszą kobietę na świecie – na łabędziej szyi i we
wspaniałych włosach nosiła brylanty rodu Harlandów, usta zaś rozciągał najsłodszy uśmiech.
Gdy podrósł, przestała nosić brylanty i wkładała czarne suknie z wysokim karczkiem.
Wtedy wciąż był za mały, aby zrozumieć, dziś jednak wiedział, że po urodzeniu go wydała na
świat sześcioro martwych dzieci. Umarła przy poronieniu siódmego.
– Podobno Wasza Książęca Mość dokonał wyboru – odezwał się Bickford.
James z wysiłkiem oderwał się myślami od przeszłości.
– Tak – odparł. – Pojmę za żonę pannę Dorotheę Desmond.
Majordom obdarzył go nieczęstym uśmiechem.
– To młoda dama o wspaniałych siłach witalnych, jeśli wolno mi tak powiedzieć.
Przypomina księżną z młodości.
James spojrzał na doradcę.
– Naprawdę?
– O tak, księżna pani zawsze brykała bez opamiętania po trawnikach. Bez czepka.
To ci dopiero nowina!
– Mówisz serio?
Bickford skinął głową. Miał roziskrzone oczy. James nigdy nie widział go w stanie tak
dużego ożywienia. Najwyraźniej Dorothea zdołała oczarować nawet tego statecznego,
dystyngowanego mężczyznę.
– Nie pamiętasz tego, mości książę, byłeś wtedy ledwie dzieckiem. Lecz twoja matka
była pełna życia, aż do…
James zacisnął pięści. Lepiej, by Bickford nie kończył. Obaj doskonale wiedzieli,
dlaczego matka podupadła na duchu. To ojciec raz po raz wystawiał ją na kolejne
niebezpieczeństwa, choć było jasne, że nie urodzi już zdrowego dziecka.
Skoro nie mogła dać mężowi nowych potomków, stała się nieprzydatna. Ciągłe
poronienia złamały jej serce. Po każdym kolejnym porodzie, po każdym kolejnym pogrzebie
gasła coraz bardziej, aż stała się ledwie cieniem snującym się po tych pokojach. Zawodzącym,
wzywającym utracone dzieci. Szydełkującym setki kapciuszków.
James nigdy nie mógłby być takim księciem, jakim był jego ojciec. Który niemożliwymi
do spełnienia żądaniami, grobowym milczeniem i żelazną pięścią niszczył wszystko, co dobre
i czyste.
– Mniemam, mości książę, że nie będziesz mieć nic przeciwko, jeśli powiem, że twoja
matka bardzo cię kochała. Twoje imię było ostatnim słowem, które wypowiedziała, gdy Bóg
wezwał ją do siebie. – Bickford otarł łzę z oka. – Ale to już dawne dzieje. To wspaniałe, że
zdecydowałeś się na ożenek, Wasza Książęca Mość. Twoja matka byłaby bardzo dumna.
Majordom patrzył wyczekująco. James stał jak sparaliżowany. Usta i język odmówiły mu
posłuszeństwa.
– Minęło tyle lat – wydukał wreszcie.
– Tak.
Zapadła niezręczna cisza.
– Wciąż każę polerować jej klejnoty z myślą o takim właśnie wydarzeniu – odezwał się
Bickford po chwili. – Czy mam je przynieść?
James tylko skinął głową, bojąc się otworzyć usta.
Służący ukłonił się i zniknął w sąsiednim pomieszczeniu.
Czy opłakiwana do dziś księżna Harland naprawdę była tak żywiołową
i niekonwencjonalną osobą jak Dorothea? Wydawało się to niepodobieństwem. James szukał
teraz w pamięci przykładów jej nietuzinkowości. Owszem, wciąż słyszał jej śmiech… perlisty
i niepohamowany, rozbrzmiewający wszechwładnie jak kościelne dzwony.
Bickford wrócił ze szkatułką z drzewa tekowego i kości słoniowej. Otworzył wieczko.
James machnął ręką.
– Ty wybierz coś odpowiedniego – rzekł.
Majordom wyjął sznur pereł o delikatnym różowawym zabarwieniu. Były zmatowiałe od
kontaktu z ludzką skórą.
– Oto jej ulubiona biżuteria – powiedział. – Prawie zawsze ją nosiła.
James przypomniał sobie blask tych pereł na tle surowych żałobnych sukien matki.
– Lecz są dość stonowane – ocenił Bickford. – Być może to byłoby odpowiedniejsze dla
panny Dorothei, Wasza Książęca Mość. – Otworzył małe aksamitne etui i podniósł w palcach
pierścionek ku światłu wpadającemu przez okna.
Roziskrzone brylanty ułożone w rozetę i oprawione w filigranowe złoto.
Okazałe, a jednak delikatne. To samo intrygujące połączenie cech, jakie James wyczuwał
w Dorothei.
Podjął nagłą decyzję. Zamierzał wybrać się do Londynu dopiero w przyszłym tygodniu,
ale po co czekać tak długo? Musiał rozmówić się szczerze z narzeczoną, zażądać odpowiedzi na
pytania, które spędzały mu sen z powiek.
Wstał z fotela i schował aksamitne etui do kieszeni.
– Dziękuję ci, Bickford – powiedział. – Poślij, proszę, wiadomość do naszej służby
w Londynie. Zawitam tam jutro.
Rozdział 21
– Masz przede mną sekrety – powiedziała matka, klepiąc dłonią posłanie obok siebie. –
Chodź, wyznaj mi wszystko. Co zawiodło cię do Surrey? Twój list brzmiał bardzo tajemniczo.
Zażywała wytchnienia w łóżku, ubrana w koszulę z pierzastą koronką przy szyi
i nadgarstkach. Wciąż była olśniewająco śliczna, ale policzki miała rozpalone od gorączki.
– Dzień dobry, mamo – odparła Charlene.
Nachyliła się, aby pocałować ją na powitanie.
– Pan Yamamoto powiedział mi o Grancie. Nie miałam pojęcia, że wrócił ze Szkocji.
– To nieważne… Mamy teraz środki, aby go spłacić.
Susan Beckett – madame Łabędzica, jak znano ją w niektórych kręgach – podparła się na
poduszkach.
– Mamy? Jakim cudem?
– Poznałam księcia.
– Księcia? – Susan ujęła dłonie córki. – To wspaniale!
– Wcale nie było wspaniale. Twoje modlitwy nie zostały wysłuchane. To jednorazowe
spotkanie. Nigdy już się nie powtórzy.
– Ależ to wciąż wspaniałe, kochanie. Mój pierwszy był tylko pomniejszym baronetem.
Przyćmiłaś mnie bez miary. Dama z półświatka i książę. Londyn oszaleje.
– Przestań, mamo. – Charlene cofnęła ręce. – Nie będziemy o tym mówić. Nigdy nie
zostanę kurtyzaną. Spłacimy Granta, zamkniemy Różowy Puch, tak jak uzgodniłyśmy.
Znalazłam nawet nauczycielkę dla Lulu.
Napad kaszlu zaczął miotać wątłym ciałem Susan jak morskie bałwany łódką. Charlene
podbiegła do stolika i otworzyła buteleczkę laudanum. Czuła ból w klatce piersiowej i drapanie
w gardle, jakby to ją dopadł ten kaszel.
Matka zdołała w końcu połknąć trochę lekarstwa i opadła na poduszki.
– Przepraszam – wystękała. – Nie wiem, dlaczego mnie dławi.
– Ćśś. Pomówimy jutro. Musisz odpoczywać. – Charlene przyłożyła matce dłoń do czoła,
czując bruzdy, które pogłębiały się każdego dnia.
Susan oddychała chrapliwie, jakby za chwilę miał ją dopaść kolejny atak kaszlu.
– Mamo, potrzebujesz lekarza.
– Nie chcę słuchać gadania medyków.
Charlene pogłaskała ją po dłoni.
– Musisz – odparła. – Proszę, zrób to dla mnie. Dla Lulu.
Susan skinęła głową. Przymknęła ciężkie powieki i zapytała sennym głosem, bo
laudanum zaczęło działać:
– Jaki jest ten twój książę?
– On nie jest mój, a jeśli chcesz wiedzieć, to go nienawidzę. – Serce Charlene zabiło
mocniej, jakby chciało zaprzeczyć tym słowom. – To arogant pozbawiony uczuć.
– Kochanie, wszyscy książęta to aroganci. Dlaczego miałoby być inaczej? Przecież mają
świat u swoich stóp. – Matka rozciągnęła usta w uśmiechu. – Ale czy jest przystojny? Musisz mi
powiedzieć.
Charlene podeszła do okna. Padał deszcz. Strugi srebra chłostały bruk i zalewały
rynsztoki. Przesunęła palcem za kroplą spływającą po szybie.
– Ma bardzo wyraziste zielone oczy – odparła. – Gdy tylko na mnie spojrzał, poczułam
się, jakbym stała na wysadzanym drzewami bulwarze, a gałęzie splatały się w baldachim nad
moją głową. To taka zieleń, która mówi słońcu, jaki ma przybrać kolor, kiedy prześwieca przez
liście.
– Boże jedyny. – Susan uśmiechnęła się słabo. – Zatem jest gorzej, niż sądziłam.
– Nie cierpię tracić kontroli nad sytuacją, mamo.
– Nigdy nie cierpiałaś, nawet jako małe dziecko. Zawsze się szarogęsiłaś i wskazywałaś,
gdzie powinny stać różne przedmioty. I paplałaś nieustannie. Ale są sposoby, aby rzucić
mężczyznę na kolana, Charlene. Sposoby, aby mieć pewność, że nigdy cię nie opuści, chyba że
chciałabyś inaczej.
– Hrabia cię opuścił.
– Twój ojciec to był błąd. Obsypał mnie biżuterią i pochlebstwami, ale gdy tylko
dowiedział się, że jestem przy nadziei, odtrącił mnie, wypierając się ojcostwa, choć nawet ślepy
by dostrzegł, że jesteś jego córką. Oddałabym cię, gdybym wiedziała, że dzięki temu zostaniesz
wychowana na damę.
Charlene podeszła z powrotem do łóżka.
– Przez ostatnie kilka dni zakosztowałam luksusów – wyznała. – Mogę więc śmiało
powiedzieć, że bogactwo i status społeczny nie przesądzają o szczęściu ani nawet o zwykłej
przyzwoitości.
– Ale mimo to dlaczego nie miałabyś zostać utrzymanką księcia?
Matka nie potrafiła sobie wyobrazić lepszego życia. Kobieta powinna być własnością
mężczyzny. Otrzymać od niego apartament w modnej dzielnicy, ze służbą złożoną z pokojówki
i trzech lokajów oraz z hojnym uposażeniem pozwalającym nabywać suknie i klejnoty.
Właśnie takimi więzami Grant usiłował skrępować Charlene.
– Już ci mówiłam, mamo. Nienawidzę go.
– Skoro tak twierdzisz. – Matka otarła chusteczką kąciki oczu. – Pamiętaj tylko, że
czasem nienawiść w osobliwy sposób przypomina miłość… – Urwała i opuściła powieki.
– Śpi? – rozległ się głos.
W drzwiach ukazała się szczupła twarz ciemnowłosej Diane, jednej z dziewcząt
pracujących w Różowym Puchu, znanej jako Gołąbeczka.
Charlene skinęła głową. Naciągnęła matce kołdrę pod podbródek i pocałowała ją w czoło.
W holu Diane objęła Charlene na powitanie.
– Witaj w domu – odezwała się. – Nie możemy się doczekać, byś nam zdradziła, co
ostatnio robiłaś.
– Nic szczególnego.
– Nie wykręcaj się. Chodź ze mną na górę, to nam opowiesz.
Charlene ruszyła za Diane długim korytarzem i dalej przez drzwi, za którymi znajdowały
się schody prowadzące do Ptaszarni, a więc przybytku, w którym ślicznotki wyselekcjonowane
przez matkę zabawiały swoich klientów.
– Słyszałam o Grancie – powiedziała Diane w drodze na górę. Pokręciła głową. – Boże,
jak ja go nienawidzę. Wiesz, że najął nas, abyśmy dziś wieczorem tańczyły na zabawie? Nie
śmiałyśmy odmówić. Ostatnimi czasy jest w bardzo złym humorze.
Charlene aż podskoczyła, o mało nie potykając się na stopniach.
– Nigdy więcej nie będziecie musiały dla niego tańczyć – powiedziała. – Obiecuję ci to.
– Jak to?
– Teraz nie mogę ci tego wyjaśnić. Ale wkrótce to zrobię. Zaufaj mi.
Stoły i krzesła ustawiono pod ścianami, a dziewczęta szły rządkiem za Sójką, jak gęsi
uczące się latać w kluczu.
– Pamiętajcie, jesteście rajskimi ptakami. Fruwacie z gałęzi na gałąź. – Sójka wirowała
z wdziękiem po pokoju z rozpuszczonymi jasnoblond włosami.
– Ćwiczymy dzisiejszy występ – wyjaśniła Diane. – To będzie jeden z tych okrzyczanych
cypryjskich wieczorów u lorda Hatherly’ego.
– Czy Grant też będzie na tym balu? – spytała Charlene.
– Oczywiście – odparła gorzkim tonem Diane. – Musi dopilnować, abyśmy sprawiły się
zgodnie z jego oczekiwaniami. Publiczność będzie się składać prawie wyłącznie z parów, więc
z pewnością znajdziemy sobie nowych wielbicieli, a Grant zdobędzie inwestorów dla swoich
przedsięwzięć.
Być może nadarzała się więc dogodna sposobność, aby zerwać więzi. Charlene uznała, że
najlepiej oddać Grantowi pieniądze poza Różowym Puchem. Wziąć go z zaskoczenia. Za żadne
skarby nie chciała znowu znaleźć się z nim sam na sam. Jeśli lord odmówi przyjęcia pieniędzy,
Kyuzo go do tego zmusi, ale najpierw to Charlene musiała podjąć pierwszą próbę.
– Pójdę z wami na ten wieczór cypryjski – oznajmiła.
Sójka przestała pląsać.
– Że co? Chcesz tam iść?
Cała piątka zastygła wpatrzona w Charlene.
– Naprawdę chcesz wziąć udział w tym balu? – spytała Diane.
Charlene przytaknęła.
– Muszę dać coś Grantowi przy świadkach. Ale on nie może się zorientować, że tam
jestem. Aż do ostatniej chwili.
Diane podniosła ze stołu różową maskę obszytą białymi piórami i perłami.
– Wszystkie będziemy miały to na twarzy – powiedziała. –Nikt cię zatem nie rozpozna.
– Idealnie!
Diane pomogła Charlene włożyć maskę i zawiązała z tyłu długą różową wstążkę. Jedna
z dziewczyn przyniosła lustro. W otworach oczy wydawały się kocie. Nie przypominały oczu
Charlene.
Dzięki przebraniu nie będzie musiała się obawiać przypadkowego spotkania z kimś takim
jak lord Dalton, na przykład. A książę powiedział, że zawita do Londynu dopiero w przyszłym
tygodniu. Wtedy Charlene będzie już w Essex razem z Lulu.
– Czy dobrze słyszałam, że mówiłaś coś matce o jakimś księciu? – spytała Diane.
– Nie chcę o tym rozmawiać.
Dziewczyna wytrzeszczyła oczy.
– Jest aż tak źle? Przykro mi, kochana.
– Nie myślę o nim. Mamy zadanie do wykonania.
A jakże, wcale nie myślała o zielonych oczach i włosach czarnych jak węgiel. O psotnych
ustach. Silnych stwardniałych dłoniach, ich szorstkim dotyku, rozpalającym ogień w jej brzuchu.
Im bardziej starała się nie myśleć o księciu, tym natarczywiej zalewały ją wspomnienia.
Te jego uśmiechy półgębkiem. Dłonie zsuwające się po jej kręgosłupie, głaszczące ją po
biodrach. Smak chili i czekolady na języku. Niski mrukliwy głos.
Jej szańce obronne pękały, kruszyły się. Powstawały wyłomy w twierdzy jej serca.
Tęsknota wpływała przez nie jak kurz wirujący w smugach słońca.
Musiała zaciągnąć kotary, zawrzeć serce, wyrugować z głowy wspomnienie tych
zielonych oczu.
*
Charlene trzymała się z tyłu, tuż za Diane. Gburowaty pachołek Granta wprowadził
dziewczęta wejściem dla służby do domu lorda Hatherly’ego. Sługus miał masywny tors
i szpetną szramę na policzku. Wyglądał na trudnego do pokonania, niebezpiecznego osobnika.
Pod peleryną Charlene niosła ciężką portmonetę wypchaną banknotami. Była gotowa
spłacić swój dług.
– Moje ptaszyny – powitał Grant przybyłe dziewczęta. – Wasza publiczność czeka.
Charlene zorientowała się, że jest podpity, bo lekko, prawie niedostrzegalnie, chwiał się
na nogach, ponadto dało się wyczuć wyraźną jałowcową woń dżinu zmieszaną
z pomarańczowym zapachem jego pomady do włosów.
Szarpnął Sójkę za pelerynę i pociągnął ją ku sobie.
– Co masz pod tym odzieniem, hę? – spytał. – Różowe pióra, tak jak prosiłem? – Chwycił
ją za pierś pod czarnym jedwabiem. – Podobają mi te się maski. Ładny dodatek.
Złapał dziewczynę za włosy, odgiął jej głowę do tyłu i pocałował ją w usta, z głośnym
mlaśnięciem wciskając język między wargi.
Charlene poczuła mdłości, bo przypomniała sobie, że była przez niego tak samo
obcałowywana. Zamierzała oddać mu pieniądze dopiero wtedy, gdy dziewczęta wejdą na scenę,
ale nagle zmieniła zdanie. Nie chciała dłużej czekać.
– Lordzie Grant! – zawołała czystym, dźwięcznym głosem.
Podniósł głowę.
– Kto mnie wzywa?
Charlene wślizgnęła się między dziewczęta, naciągając kaptur głębiej na głowę. Uniosła
na moment maskę i zaraz nasunęła ją z powrotem na twarz.
– Charlene?! Ki diabeł? – Grant puścił Sójkę i ruszył w jej stronę. – Co ty tu robisz?
Wysunęła portmonetkę spod peleryny i wyprostowała się jak struna.
– Przyszłam spłacić dług i odzyskać wolność – powiedziała.
Grant odwrócił się do pachołka z blizną i zarechotał głośno.
– Słyszałeś, Mace? Ona chce odzyskać wolność.
Wezwany zaśmiał się obcesowo, złowrogo.
Charlene wyciągnęła rękę z portmonetką.
Rozweselony Grant spoważniał.
– Idź do domu – rozkazał. – Odwiedzę cię jutro. – Klepnął Sójkę w pupę i pchnął ją
w kierunku sceny. – Czas na występ. Pokażcie swoje piórka, moje ptaszyny.
– Nikt niczego nie pokaże, dopóki nie przyjmiesz tej portmonetki, wasza lordowska
mość – powiedziała Charlene. Uniosła głowę i śmiało spojrzała mu w oczy.
Zrobiła kolejny krok, drugi, trzeci, wyminęła wszystkie dziewczęta i stanęła tuż przed
Grantem.
– Skąd wzięłaś pieniądze? – spytał ostrym tonem. – Łajdaczyłaś się po kątach? Na Boga,
jeśli to prawda, przysięgam ci, że zabiję…
– Odbierz zapłatę. – Charlene trzymała pieniądze w wyciągniętej dłoni, choć od ciężaru
sakiewki czuła ból w łokciu.
Skrzyżował ręce na piersi.
– Ptaszęta moje, jeśli w tej chwili nie wejdziecie na scenę, Mace bardzo się rozgniewa –
powiedział. – A wy przecież nie chcecie narazić się na jego gniew.
Pachołek patrzył coraz bardziej złowrogo, a blizna na jego policzku zsiniała.
– Myślałeś kiedykolwiek, co my czujemy? – spytała Charlene. – Czy zastanowiłeś się
kiedykolwiek choćby przez moment nad konsekwencjami swoich czynów?
Grant prychnął drwiąco.
– A czemu miałbym się zastanawiać? – odrzekł. – Kupiłem te ptaszyny, są moją
własnością. I mają teraz zatańczyć. Z drogi!
Odepchnął Charlene na bok.
Zatoczyła się, lecz szybko odzyskała równowagę i znów uniosła rękę z portmonetką.
– Nie jesteśmy twoją własnością – wycedziła. – I nigdy nie byłyśmy.
Mace strzelił kłykciami. Raz po raz przenosił ciężar ciała na lewą nogę. Czyżby
zadawniona kontuzja prawego kolana? Być może dałoby się to wykorzystać.
Diane odeszła od reszty dziewcząt i stanęła obok Charlene. Ujęła ją za łokieć, aby
podeprzeć wyciągniętą rękę.
– Odbierz zapłatę, baronie – powiedziała, błyskając piwnymi oczami.
– Na scenę, Gołąbeczko, no już! Moja śliczna ptaszyno.
– Nie jestem ptaszyną. A na imię mam Diane. – Zmrużyła oczy. – Diane, nie Gołąbeczka.
Charlene uśmiechnęła się do niej z wdzięcznością.
– Dziękuję – szepnęła.
Diane skinęła głową.
– Co za wzruszająca scena – kpił Grant. – Jak to nazwać? Bunt Kurew?
Mace wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Wiem, jak sobie radzić z buntownikami, wasza lordowska mość. Mam wyprowadzić te
panie i przemówić im do rozumu?
Charlene wzięła głęboki wdech, gotowa rzucić portmonetkę i przyjąć postawę obronną.
– To się robi niedorzeczne – warknął Grant. – Słyszycie, jak wiwatują? – Wskazał palcem
kurtynę. – Dojdzie do zamieszek, jeśli zaraz nie staniecie na scenie.
Pozostałe dziewczęta zbliżyły się, tworząc zwarte półkole za plecami Charlene i Diane,
patrząc wyzywająco na Granta. Serce Charlene napełniła otucha. Jakie one wszystkie dzielne, te
dziewczęta, które nie miały nic oprócz ciała na sprzedaż. Stanęły za nią murem. Oferując
wsparcie. Dodając siły, której potrzebowała.
Charlene potrząsnęła portmonetką.
– Przyjmij zapłatę, wasza lordowska mość.
Grant skinął głową na Mace’a, lecz zanim pachołek zdążył się poruszyć, z cienia
rzucanego przez aksamitną kurtynę wyłonił się wysoki mężczyzna w dobrze skrojonym czarnym
płaszczu. Przez ułamek sekundy Charlene sądziła, że to James.
Ale przecież on przebywał w Surrey.
Człowiek ten, owszem, był wysoki i barczysty, lecz włosy miał kasztanowe, sięgające
sporo poza kołnierz, dłuższe, niż dyktowała moda. Do tego szare oczy.
– Jesteśmy gotowi na przedstawienie, Grant – powiedział i zatrzymał się w pół kroku. –
A co tu zaszło?
Lord poczerwieniał na twarzy.
– Nic, nic szczególnego – odparł pośpiesznie. – Mały rodzinny spór, lordzie Hatherly. Daj
mi, proszę, kilka minut, a wszystko wyjaśnię i przedstawienie się rozpocznie.
A więc to był gospodarz, lord Hatherly. Spojrzał na Charlene niespokojnymi szarymi
oczami.
– Czy stało się coś złego, panienko? – spytał.
Skinęła głową.
– Lord Grant odmawia przyjęcia spłaty pożyczki – powiedziała.
– Milcz! – krzyknął Grant. – Lord Hatherly nie będzie się zajmował takimi błahostkami.
Gospodarz spojrzał na niego.
– Dlaczego nie chcesz przyjąć pieniędzy? – spytał.
Grant prychnął, czerwieniąc się coraz mocniej.
– To jedno wielkie nieporozumienie – wybąkał.
– Nie! – Charlene podsunęła mu portmonetkę pod nos. – Nie ma żadnego
nieporozumienia. Chcemy odzyskać wolność.
– Jak śmiesz mnie tak upokarzać! – syknął. – Wracaj do domu, później się z tobą rozliczę.
Lord Hatherly natarł na niego, a jego szare oczy zabłysły w półmroku.
– Winieneś przyjąć spłatę pożyczki – stwierdził.
Grant spojrzał na niego, potem na Charlene.
– No już – ponaglił Hatherly głosem nieznoszącym sprzeciwu.
Grant wyciągnął rękę i wziął portmonetkę.
Gospodarz pstryknął palcami i z cienia wyłoniło się dwóch rosłych lokajów.
– Odprowadźcie lorda Granta i jego… – zerknął z pogardą na Mace’a – towarzysza do
powozu.
– Te dziewczęta należą do mnie! – krzyknął Grant. – Nie możesz mnie stąd wyrzucić!
Z niebywałą chyżością Hatherly doskoczył do niego i chwycił go za kołnierz. Przysunął
bliżej twarz.
– Nie lubię cię – warknął. – Nigdy nie lubiłem. Opuścisz natychmiast mój dom i twoja
noga więcej tu nie postanie.
Dwaj lokaje podtrzymali Granta, który zatoczył się niebezpiecznie, odepchnięty z całej
siły przez gospodarza.
Lord Hatherly wysunął ręce w kierunku Charlene i Diane.
– Drogie panie. – Wziął obie pod ramię i poprowadził ku scenie. – Zatańczymy?
Krzyki Granta wchłonął narastający gwar rozmów toczonych po drugiej stronie kurtyny.
Charlene uśmiechnęła się do Hatherly’ego.
– Dziękuję, wasza lordowska mość – powiedziała. – To było bardzo uprzejme.
Spojrzała na nią para szarych oczu.
– Zupełnie nie pojmuję, dlaczego go zaprosiłem. Zapewne dlatego, że dzięki temu
pozyskałem wasze miłe towarzystwo.
Dziewczęta czekały na fanfarę. Charlene zamierzała kryć się z tyłu, a potem wymknąć,
gdy uwagę wszystkich przyciągnie przedstawienie.
*
– Puść mnie!
Charlene biła go pięściami po plecach, ale obejmował ją w talii ramieniem jak żelazną
obręczą, a drugą ręką unieruchomił jej uda przy swojej klatce piersiowej.
Zaledwie stęknął w reakcji na jej opór i wypadł na taras, a potem po schodkach zbiegł do
ogrodu.
Gdyby znalazła właściwe miejsce na jego szyi i tam nacisnęła, musiałby ją puścić. Ale
wtedy runęliby oboje ze stopni. Lepiej zachować siły na to, co wydarzy się za moment. Teraz już
za żadne skarby świata James nie uwierzy, że Charlene jest panną Dorotheą Desmond, hrabianką.
Przecież przyłapał ją na balu cypryjskim, noszącą maskę z piórami.
Wzięła głęboki oddech. W świadomości, że za chwilę wszystkie jej kłamstwa zostaną
zdemaskowane, kryło się osobliwe poczucie ulgi. Lecz zaraz potem dotarło do niej, że to
zdemaskowanie może zaprzepaścić wszystko, co dotąd osiągnęła.
Hrabina zażąda zwrotu zapłaty, gdyż Charlene naruszyła warunki umowy. Zażąda zwrotu
pieniędzy, które przed chwilą dostał Grant.
Cały wysiłek pójdzie na marne.
Lulu nie wyjedzie do Essex, aby uczyć się malarstwa.
James nie ożeni się z Dorotheą i Flor nie będzie miała matki.
„Myśl, myśl!”
„A może udać głupią? Nie wiem, kim on jest ani dlaczego się tu zjawił. Nigdy nie
słyszałam o pannie Dorothei”.
Szedł ścieżką przez ogród, w ciemności rozświetlonej wyłącznie przez żółty księżyc,
stawiając kroki ze zręcznością lamparta. Gdzie on ją niesie? Odgięła głowę. Z przodu zobaczyła
kopułę z metalu i szkła, w którym odbijała się księżycowa poświata.
Kopniakiem otworzył drzwi i wniósł ją do środka.
Gwałtownie opadł na ławkę z giętego żelaza, zsunął ją sobie z ramienia i położył twarzą
do dołu na kolanach. Jej palce napotkały ziemię i liście.
Skądś dobiegało szemranie ściekającej wody, pachniało iłem i kwiatami. Było ciepło
i wilgotno.
Słyszała jego ciężki, rwany oddech. Leżała na jego kolanach, wiedziała jednak, że
w każdej chwili może się wyrwać i stanąć na ugiętych nogach, gotowa do konfrontacji.
– Co ja mam z tobą zrobić, Dorotheo? – odezwał się.
Udręka w jego głosie była tak namacalna jak ziemia pod jej palcami.
Zaraz! Nazwał ją Dorotheą.
W uszach Charlene rozbrzmiały wypowiedziane z wyższością słowa hrabiny: „Ludzie
widzą to, co chcą zobaczyć. Książę nie stanowi wyjątku”.
– Co tutaj robisz? – spytał. – Złożyłem ci dzisiaj wizytę, ale twój ojciec nie pozwolił mi
się z tobą zobaczyć. A teraz zastaję cię w tym miejscu. Nie wolno ci łamać wszystkich zasad pod
słońcem! Potrzebuję żony, która jest szanowaną kobietą, niech to wszyscy diabli! A przyłapuję
cię na pląsaniu dla bandy lubieżników! – Uścisnął ją mocniej za ramiona, przygważdżając do
kolan. – To nie do pomyślenia. Słyszysz? Moja żona nie może paradować na oczach moich
przyjaciół jak… panienka z półświatka.
Wciąż był przekonany, że ma do czynienia z Dorotheą. Udał się do Desmondów, ale nie
spotkał się z przyrodnią siostrą Charlene.
Maskarada trwała.
Szybko dostosowała swoją odpowiedź do sytuacji, rozluźniając mięśnie, przeskakując
w okamgnieniu ze stanu mobilizacji do udawanego onieśmielenia.
Przekręciła głowę i spojrzała na niego.
– Papa nie chciał cię do mnie wpuścić, ale muszę z tobą porozmawiać – powiedziała. –
Usłyszałam, że wybierasz się na ten wieczorek, więc zadbałam o to, abyśmy się spotkali. Myślą,
że jestem w Vauxhall z przyjaciółkami, muszę zatem rychło wracać. Lecz wpierw powinnam ci
coś wyjaśnić. Byłeś na mnie wściekły tamtej nocy… wtedy, w pracowni.
– Doskonale, bo też chciałem z tobą o tym pomówić. Zaplanowałaś naszą wpadkę?
– To był pomysł matki. Próbowałam ją od tego odwieść. Wiedziałam… wiedziałam, że
jesteś człowiekiem honoru. – Nadała głosowi lekko wyzywający ton, ale tylko odrobinę. – Mam
świadomość, że źle postąpiłam. Boleję nad tym. Zasługuję… zasługuję na karę.
W półmroku rozjaśnianym tylko przez poświatę księżyca jego oczy przypominały węgle.
Opuściła głowę, ukrywając twarz pod kaskadą włosów. Nietrudno było udać dygot.
Poczuła rękę sięgającą do klamry jej peleryny. James szarpnął i ściągnął z niej odzienie.
Pod spodem zobaczył muślinową sukienkę w gołębim kolorze. Skromną. Nie tak prowokacyjną,
jak czerń i pióra u pozostałych tancerek.
– To twoje życie wymaga pilnej naprawy – powiedział. Położył dużą dłoń na jej pośladku
i wtedy naprawdę zadygotała. – A ja nigdy nie cofam się nawet przed najtrudniejszym
wyzwaniem.
Nieomal się uśmiechnęła, bo posłużył się jej własnymi słowami.
– I zapewne to ty jesteś tym nikczemnym potężnym księciem, który poważyłby się na tak
karkołomną misję?
Myślała, że już nigdy go nie ujrzy. A oto znowu są razem, zetknięci ciałami. Jakże łatwo
wciąż wpadała w tę rolę. Znowu była Dorotheą.
– Tak, moja pani, jestem. Wiem doskonale, jak postępować z krnąbrnymi panienkami.
Bez uprzedzenia dał jej klapsa.
– Ach! – zakrzyknęła.
Nie z bólu, lecz z zaskoczenia.
Była w pełni świadoma swojej sytuacji. Leżała na jego kolanach, twarz miała ukrytą we
włosach. Całkowicie bezbronna. W jego rękach. Palce przesunęły się po jej łydkach, szukając
kraju sukni. Nie miała na sobie reform. Jeśli zadrze jej suknię…
Zadarł. Pociągnął ku górze warstwy muślinu, aż ją obnażył.
Patrzył.
Stało się.
Zwarła uda.
Delikatnie, kojąco pogłaskał ją dłonią po pośladkach, a potem cofnął rękę. I…
Plask. Dłoń ciężko opadła na skórę.
Między jej udami buchnęła gorąca wilgoć.
Była to sekretna, rozpustna rozkosz, której dotąd sobie nie wyobrażała.
Powinna to przerwać. Uciec, zanim zaczną się nawarstwiać kolejne kłamstwa. Ale jak
mogłaby teraz odejść, skoro pod brzuchem czuła jego pożądanie, a on dawał jej klapsy na gołą
pupę, od czego serce biło jej jak oszalałe, a umysł zasnuła czysta chuć.
Znów poczuła jego dłoń, sunącą ku rowkowi między pośladkami. Wiła się pod jego
dotykiem.
Usłyszała jego głośny wdech. Miał nad nią władzę, od której mąciły się zmysły.
Przyśpieszył uderzenia – były to delikatne, ale stanowcze klapsy. Idealnie dobrana siła.
Skóra jej płonęła, a wnętrzności o mało się nie rozpuściły.
Między udami narastało słodkie, dojmujące pragnienie.
– Dorotheo – jęknął. – Co ty ze mną wyprawiasz?
Nagłym szybkim ruchem uniósł ją, posadził sobie okrakiem na kolanach, chwycił dłońmi
za pośladki i przygarnął całą do tułowia.
Przestał się golić. Czarny zarost kłuł ją w policzek i szczękę, gdy James całował ją,
pożądliwie i namiętnie, spragniony tak bardzo, że zapierało jej dech w piersiach.
– Przepraszam – szepnęła, gdy w końcu oderwał usta od jej ust. – Jestem tutaj dla ciebie,
tylko dla ciebie.
Zadygotał przemożnie – jakby w letni dzień na widnokręgu huknął złowrogo grom.
Ocierała się o jego sztywny członek, z płonącymi, szeroko rozłożonymi udami,
dociskając kolana do twardego żelaza ławki po obu stronach. A więc los obdarzył ją kolejną nocą
rozkoszy. Zdawała sobie sprawę, że przyniesie to jeszcze więcej bólu. Ale nie miała wyboru.
Przywarł ustami do jej warg i całował ją raz za razem. W jej brzuchu jakby wiły się węże.
Rękami ugniatał jej piersi.
Pocałowała go, przytulając się jak najmocniej, pragnąc odcisnąć w sobie to uczucie, aby
na zawsze zachowało się w jej pamięci. Przerwał na moment pieszczoty i zerwał z siebie surdut
i fular, odsłaniając gładki, tchnący żarem tors.
Obcałował jej szyję i pociągnął za gorset, aż uwolnione piersi wylały się nad twardą
bryklę z kości słoniowej. Pochylił się i zaczął ssać, językiem pieszcząc nabrzmiały sutek.
Ścianą za nimi były bujne zielone liście i delikatne żółte kwiatki. Sięgnął tam, zerwał
jeden z nich i musnął nim jej usta i policzek. Chwyciła zębami płatek. Lekki smak miodu. Woń
cytryny.
Wsunął kwiatek w zagłębienie między jej piersiami. Śladem płatków postąpiły jego usta,
pieszcząc i ssąc, a język hasał po sutkach, aż zaczęła gwałtownie dyszeć.
Kwiatek dotarł do brzucha i sunął niżej. James rozwarł jej szerzej uda i przycisnął
gładkie, chłodne płatki do jej łona.
Odda mu się, choćby tylko na jedną obłąkańczą chwilę. Otworzy się przed nim, zanurzy
w rozkoszy.
Rozsunął ją jeszcze szerzej, a wtedy kwiatek otarł się o wrażliwy punkt, to miejsce, które
łaknęło pieszczotliwego dotyku. Palce zastąpiły kwiat, poruszały się, zrazu delikatnie, potem
coraz szybciej i śmielej.
Znów zwarli się wargami. Wepchnął jej język do ust i poruszał nim w tym samym rytmie
co palcami u dołu.
Rozpiął rozporek i wtedy jego gotowa męskość wyskoczyła gwałtownie na świat. Naparł
na jej podbrzusze. Nie zdołała powstrzymać spłoszonego okrzyku.
Nie była ignorantką w tych sprawach. Słyszała, jak dziewczęta w Różowym Puchu
rozmawiają o akcie płciowym, różnych jego odmianach, groźbie bólu… a może i szansie na
rozkosz, jeśli odbędzie się to z właściwą osobą. Z kimś, kogo wybierzemy. Nie z klientem.
Jego twarda męskość. Nieugięta jak żelazo, z którego wykonano tę ławkę obcierającą jej
kolana.
Sięgnęła do przodu i zacisnęła dłoń na jego członku.
– Aaach – stęknął. – Tak, dotykaj mnie.
Zamknął dłoń na jej dłoni, aby pokazać, co lubi. Zaczęła poruszać ręką w górę i w dół,
w tej chwili mając nad nim władzę absolutną. Odrzucił głowę do tyłu, a jego szyję poznaczyły
nabrzmiałe żyły.
– Tak – zachrypiał. Lecz zaraz potem dodał: – Wkrótce się pobierzemy. Możemy
zaczekać.
Gotów był to dla niej zrobić. Odmówić sobie rozkoszy. W całym swoim ciele, głęboko
w sercu poczuła jego powściągliwość.
Poruszyła biodrami i doprowadziła do zetknięcia się ich płci. Otworzyła się szerzej,
pobudzając go dodatkowo swoim ciepłym wnętrzem.
– Nie musimy czekać – szepnęła. – Chcę cię, James. Teraz.
Natarła ciałem, bez reszty obnażona, niepomna już niczego.
– Na pewno tego chcesz? – spytał. – Na górze są sypialnie. Moglibyśmy przynajmniej…
Nie ma czasu na okrągłe słówka. Jest czas tylko na zdecydowane czyny.
– Na pewno – odparła. – Tutaj i teraz.
„No już, zrób to ze mną”.
Przesunął ją lekko. Czubek jego męskości otworzył ją szerzej.
– Usiądź głębiej – szepnął.
Wstrzymał oddech, za wszelką cenę starając się nie poruszyć, gdy osuwała się na niego
swoją aksamitnością cal po calu.
Z początku poczuła ból, bo wypełnił ją bez reszty. Nieznane dotąd uczucie. Jego żar
i pulsowanie w jej wnętrzu. Ukrył twarz w jej włosach.
– Dorotheo…
Szept spłynął po jej plecach.
„Charlene, nie Dorotheo”. Słowa te tak mocno domagały się wypowiedzenia, że musiała
zagryźć wargę do krwi, aby nie wyrwały jej się z ust.
Chwycił ją dużymi dłońmi za biodra i zaczął się w niej poruszać. Najpierw powoli, potem
szybciej. Napierał, cofał się, napierał, kierując nią. Podążali razem w jednym kierunku.
Rozbłysłe zielone oczy. Ciemne włosy opadające na czoło.
Zacisnął usta na jej piersi i ssał. Wplotła palce w jego włosy. Poruszali się w zgranym
rytmie. Wiedziała, że będzie właśnie tak. Że on porwie ją w nieznane rejony i nie pozwoli jej
wrócić.
Wszedł w nią prawie do końca. Trochę bolało ją to rozwarcie, ale potem przesunął się
odrobinę, sięgając ręką między ich ciała. Odnalazł kciukiem jej najwrażliwszą sekretność
i Charlene już pojękiwała wilgotna, mokra, ułatwiając mu ruchy. Napięta, wibrująca struna.
Rozkosz narastała powoli, nadchodziła falami.
Dotąd Charlene żyła pod baldachimem z liści, pełzała w mroku. Teraz, w jego objęciach,
zrozumiała, na czym polega życie jastrzębia kołującego hen po niebie. Ten stan nieważkości,
wyrwanie się z oków grawitacji, wzbicie się na niewyobrażalne wyżyny.
Nagle poczuła, że zaraz skona, mięśnie brzucha spięły się boleśnie i wtedy pofrunęła nad
lasem wprost w słońce rozkoszy tak przemożnej, że to nowe światło spopieliło ją w silnych
ramionach Jamesa.
*
Była gorąca jak słońce tropików, gorąca i mokra w środku. Targane orgazmem mięśnie
zacisnęły się wokół jego członka. Otulając go bez reszty. Splotła nogi za jego plecami, a on
podparł dłońmi jej okazałe pośladki.
Wtargnął do końca, potem uniósł jej biodra, nieomal się wysuwając. I znowu naparł.
Szybciej. Unieruchomiwszy ją, aby trafiać w cel. Wprost w to najgłębsze miejsce ukryte
w jej wnętrzu. To, które wołało go po imieniu. I żadnego innego męskiego imienia nie znało.
Była jego księżną. Jego namiętną, krewką, wygadaną księżną.
– Nie wierzę, że znalazłem cię w tej zimnej, starej Anglii – wyszeptał w dekadencką
kaskadę jej jedwabistych włosów.
Znów parł, urzeczony tym, jak zaciska się wokół jego członka, jak go chłonie, jak prosi
o więcej oczami i cichym pojękiwaniem.
– Nigdy nie zatańczysz dla nikogo innego prócz mnie – stwierdził.
– Nigdy – wydyszała.
– Moja księżna tańczy tylko dla mnie.
– Tylko dla ciebie.
Parcie narastało, rozkosz sięgała zenitu.
– Doskonale – mruknął. – O jak dobrze.
Szturmował coraz szybciej, wdzierając się w jej jedwabiste wnętrze. Jęczała i drapała go
paznokciami po plecach, rozdzierając lnianą koszulę. Nacierał na całego, szybko. Już blisko.
Zacisnęła powieki, jakby chciała powstrzymać napływ łez. Zwolnił. Resztkami sił zmusił
się do przerwania natarcia. Była niewinnym dziewczęciem. Kochała się pierwszy raz. Poza
domem, z zadartą brutalnie spódnicą. On nawet się nie rozebrał.
– Jeśli boli – szepnął – jeśli chcesz, abyśmy przestali, wystarczy powiedzieć.
Otworzyła gwałtownie oczy. Pochłonął go błękit dwóch bezmiernych mórz.
– Nie chcę, żebyś przestał. Trochę… trochę mnie piecze. Ale… – Uśmiechnęła się
nieśmiało. – To takie dzikie i obezwładniające… i niebezpieczne, i… piękne. Wszystko razem.
Pozostawał w bezruchu, ale jego członek pulsował w jej wnętrzu, domagając się
spełnienia.
– To ty jesteś piękna – szepnął. Pocałował ją w policzek. –Nie chciałbym cię skrzywdzić.
Nigdy.
Poruszyła biodrami. Rozluźniła obejmujące go mięśnie. Z początku była niepewna, zaraz
potem coraz śmielsza; wsparta kolanami na ławce ustanowiła rytm, który odebrał mu resztki
samokontroli.
– Och – jęknęła, pochłaniając go całego.
To jedno westchnienie nieomal doprowadziło go do zguby. Musiał odzyskać panowanie
nad sobą. Dokopać się do pokładów samokontroli tak głębokich, że nawet nie wiedział o ich
istnieniu. Zastygł ledwie o krok od orgazmu, pragnąc, aby się dostroiła.
Sięgnął ręką i dotknął kciukiem magicznego miejsca.
Ławka drżała pod nimi. James szarpnął nogą, płosząc ptaka, który odleciał z piskliwym
krzykiem.
Niech diabli porwą skrupuły.
Ona jest jego księżną. Nie będzie czekał ani chwili dłużej, aby posiąść ją do końca.
Chwycił ją mocno za pośladki, czując, że spełnienie nadchodzi jak trąba powietrzna,
nawarstwiony żar i energia, niepohamowany napór, ślepe dążenie.
Objęła go jak najmocniej rękami i nogami, wydając z siebie serię cichych stęknięć. Gdy
uderzył huragan, a on uwolnił swoje napięcie w jej wnętrzu, było niebezpiecznie i pięknie, tak
jak powiedziała.
Pochylił głowę na jędrne piersi, wsłuchany w gwałtowny trzepot jej serca. Uwielbiał
napór jej krągłości. Uwielbiał jej krzyki, naturalne i rwane. Bez szlifu.
Chędożył własną narzeczoną na balu cypryjskim. Niecodzienny rozwój wypadków.
Na ogół James kończył w objęciach jakiejś światowej kurtyzany.
No cóż, tak byłoby zapewne o wiele rozsądniej.
Kurtyzana znałaby reguły gry. Oczekiwałaby podarku w postaci biżuterii i na tym koniec.
Powiedział, że nie chce jej skrzywdzić. Ale czy nie wyrządzi jej krzywdy, gdy pojmie ją
za żonę i chwilę później zostawi samą w Anglii?
Zsunął ją ze swoich kolan i zapiął spodnie. Przytuliła się do niego na ławce.
Z głębi jego mrocznego serca wylała się fala czułości. Odsunął kosmyk wilgotnych
włosów z jej gładkiego policzka i założył jej za ucho. Pragnął zasypać ją gorącymi obietnicami,
że nigdy jej nie opuści.
Pragnął jej powiedzieć to, co chciała usłyszeć.
Lecz nie mógł tego zrobić.
Musiał zachować milczenie.
I postąpić tak, jak postępował zawsze. Podarować kosztowną biżuterię i odejść.
*
James nie zamierzał czekać kilku tygodni, aby ożenić się z Dorotheą.
Zwłaszcza po tym, co stało się poprzedniego wieczoru. Ktoś przecież mógł ją rozpoznać.
Obiecała, że odtąd będzie się zachowywać jak na przyszłą księżnę przystało, ale uczyniła to
w momencie, kiedy ją posiadł. W takiej chwili obiecałaby mu wszystko. Najlepszym
rozwiązaniem był jak najrychlejszy ślub i usunięcie jej z oczu socjety.
Oraz zaciągnięcie do łóżka, bo tam było jej miejsce.
Na myśl o tym, co wyczynialiby na oceanie książęcego łoża, zagubieni tam na całe dnie,
tygodnie… serce waliło mu jak młotem i wilgotniały dłonie.
Upił łyk czekolady. Smakowała nijako.
– Postanowiłem nakłonić arcybiskupa, aby udzielił mi specjalnej dyspensy – zwrócił się
do Nicka, który siedział naprzeciwko przy stole śniadaniowym u Brooksa.
Podczas jego dziesięcioletniej nieobecności nic się tutaj nie zmieniło. Portier o siwych
bokobrodach rozpoznał go natychmiast, gdy przyjechali z Nickiem poprzedniego wieczoru. Tego
ranka sala jadalna też przypominała grobowiec, a dyskretni kelnerzy sunęli bezszelestnie po
grubych dywanach, serwując ciepłe bułeczki i kawę członkom klubu, którzy szukali ulgi
w cierpieniu – jednych bolała głowa, inni nie mogli przeboleć przegranej przy stoliku karcianym.
Nick zerknął znad codziennej gazety.
– Za przeproszeniem, co powiedziałeś?
– Dlaczego mam czekać na ślub w Surrey? Dostanę dyspensę i ożenię się tutaj,
w Londynie.
Słysząc własne słowa, James poczuł się szczęśliwy. Zarazem nie chciał zbyt dokładnie
analizować swoich uczuć. Po prostu tak było – coś w nim tkwiło jak żyła złota ukryta w górskim
zboczu.
– Właśnie tak mi się wydawało, że to powiedziałeś – odparł Nick. Odłożył gazetę
i uniesieniem brwi przywołał eleganckiego kelnera, który podszedł pośpiesznie do ich stolika. –
Morley, potrzebujemy wytrawnego medyka, wiadra lodowatej wody i końskiej dawki laudanum.
Jego Książęca Mość źle się czuje.
Morley ukłonił się i palcami w białej rękawiczce pstryknął na młodszego kelnera.
– W jednej chwili – odparł.
James pokręcił głową.
– To zbyteczne – rzekł. – Świetnie się czuję. Lord Hatherly stroi sobie żarty.
– Z ulgą to słyszę, Wasza Książęca Mość – powiedział Morley, a jego pociągła twarz nie
wyrażała żadnych uczuć.
Ukłonił się i powrócił na swój posterunek.
– Powinieneś był pomóc mi przy opróżnianiu tej butelki przeszmuglowanej whisky –
jęknął Nick. – Gdyby we łbie łupało ci teraz tak jak mnie, nie rozważałbyś żadnych pochopnych
kroków.
– Panna Dorothea skłania mężczyznę… do pochopnych kroków.
– Mnie do ożenku skłoniłby tylko pistolet przystawiony do skroni.
James dopił czekoladę.
– Zrozumiesz, gdy poznasz ją jutro, bo będziesz moim drużbą. To nie jest zwykła panna
na wydaniu. Jest nadzwyczajna…
Uosobienie piękna, inteligencji i namiętności. James nigdy dotąd nie zetknął się z taką
kobietą, choć lepiej się nad tym nie rozwodzić, zwłaszcza w sali u Brooksa, gdzie żadna żona
nie miała prawa wstępu.
Nick skinął głową.
– Doskonale – odparł. – Lecz nie przestanę ci podrzucać racji przemawiających za
kawalerstwem, póki kościelny nie uderzy w żałobne dzwony.
– Wiesz, że muszę się ożenić. – James próbował wzruszyć nonszalancko ramionami. –
Więc równie dobrze może to się stać jutro.
– Nie oszukasz mnie. – Hatherly rozerwał bułeczkę i posmarował ją masłem. – Trzeba
być tobą, żeby zrobić coś tak skandalicznego jak zakochać się we własnej przyszłej żonie.
Zakochać się? Miłość? James w ogóle nie myślał w tych kategoriach. Po śmierci matki
usunął miłość ze swojego życia. Gotów był jednak przyznać, że czuje się teraz inaczej. Być może
to pokłosie tego szalonego wieczoru w starej oranżerii.
Jeśli Dorothea będzie się zachowywać jak należy, on otoczy ją szacunkiem i troską.
Przynajmniej wtedy, gdy będą razem. Nie miał wątpliwości, że dziewczyna okaże się dobrą
matką dla Flor i ich wspólnych przyszłych dzieci, gdy on będzie żył na obczyźnie. Mimo że jej
postępowanie było czasem dalekie od ideału, wierzył, że rzeczywiście zależy jej na pomyślności
Flor. Miał też nadzieję, że reputacja jej rodu, pospołu z nabytym tytułem książęcym, utoruje jego
córeczce drogę do angielskiej socjety.
– Drwij, ile chcesz – powiedział. – Ale nigdy nie mów nigdy. Być może lada dzień
znajdziesz kobietę, która gotowa będzie przymknąć oko na wszystkie twoje wady.
– Wykluczone. – Nick dobrał się do kolejnej bułeczki. – Szkoda, że nie ma z nami
Daltona, być może przemówiłby ci do rozumu. Pamiętasz nasze śluby? Przysięgliśmy, że nigdy
się nie ożenimy i nie staniemy się tacy jak nasi ojcowie.
– Nigdy nie będę taki jak mój ojciec – zapewnił James. – Wiesz, że niczego nie
zaplanowałem. Życie pchnęło mnie na ten zakręt, więc po prostu staram się wyjść z tego obronną
ręką.
W istocie było to o wiele bardziej skomplikowane, lecz nie zamierzał przyznać, że
Dorothea skłoniła go do zrewidowania poglądów na temat intymności.
– Wiem – westchnął Nick. – Wybacz, diabelnie boli mnie głowa. Najlepiej będzie, jak
pójdę się wyspać. – Wstał i rzucił serwetę na stół. – Ukłony dla arcybiskupa.
James dokończył śniadanie w pojedynkę, wracając myślą do oranżerii, którą właściwie
widział w wyobraźni bez przerwy, odkąd poprzedniego wieczoru zostawił Dorotheę w Vauxhall.
Posiąść niewinną pannę na wydaniu? To było wbrew jego zasadom, nieważne, że została
wcześniej oficjalnie jego narzeczoną. Dlatego właśnie musieli się pobrać jak najszybciej. Być
może już nosiła w łonie jego potomka.
Okazało się, że lady Desmond miała słuszność, nie chcąc dopuścić go w pobliże swojej
córki, bo nie potrafił nad sobą zapanować. Nawet nie chciał. Pragnął brać ją raz za razem, bez
końca.
Ta myśl rozpaliła jego wyobraźnię.
Wypuści Dorotheę z łóżka dopiero wtedy, gdy wykorzysta już wszystkie sposoby, aby
wywołać ten uśmiech na jej twarzy, usłyszeć jej pojękiwania i wyszeptane swoje imię.
*
Charlene oparła się o gzyms kominka i odchyliła głowę do tyłu, aby pooddychać głęboko.
Właśnie miała zaatakować Granta, gdy książę wpadł do środka, ogromny, wściekły, siejący
zniszczenie. Jego pojawienie się było tak zaskakujące, że zastygła na ułamek sekundy. Grant
wykorzystał to i założył jej chwyt na szyję.
Co James tutaj robi? Przecież powinien być w kościele, brać ślub z Dorotheą.
– Charlene! – rozległo się wołanie matki.
– Jestem w salonie! – wychrypiała.
Wciąż bolało ją w miejscu, gdzie przez te straszliwe niekończące się sekundy Grant
uciskał jej tchawicę.
Weszła matka, a za nią ukazały się Lulu i Diane.
– Co tu się dzieje? Co to za hałasy?
Lulu podbiegła do siostry i objęła ją w talii. Charlene syknęła, bo dziewczynka dotknęła
jej oparzenia na ręku.
– Jesteś ranna? – spytała Lulu, podnosząc szeroko otwarte z przejęcia oczy.
– Nic mi nie będzie – szepnęła Charlene.
Uśmiechnęła się pomimo bólu, czując, że nogi uginają się jej w kolanach.
Nagle powrócili książę i Kyuzo. Biało-różowy salon jakby się skurczył, gdy na środku
zbrukanego krwią dywanu stanęła mocarna postać księcia.
– Och! – zakrzyknęła Susan. – A któż pan jesteś?
– James, książę Harland. Do pani usług.
– To ten twój książę? – szepnęła Diane do Charlene, ukradkiem posyłając wymowny
uśmiech. – Nic dziwnego, że usychałaś z tęsknoty. To książę z bajki.
Susan szybko odzyskała panowanie nad sobą.
– Witam Waszą Książęcą Mość – powiedziała. Dygnęła z gracją, dama w każdych
okolicznościach, choć była blada i wyniszczona chorobą. – Jestem dozgonnie wdzięczna za
wybawienie mojej córki z opresji. – Zatrzepotała rzęsami, a potem trąciła Charlene łokciem. – No
dalejże, zaproponuj księciu herbatę.
– Wątpię, aby miał ochotę na herbatę.
Charlene wiedziała, że James pragnie usłyszeć odpowiedzi na nurtujące go pytania.
Zdemaskował oszustwo. Gdy wszedł do salonu, w jego skrzących się zielonych oczach zobaczyła
oskarżenie. Przyszedł, aby poznać prawdę, a zamiast tego musiał ją ratować z rąk oprawcy.
– Chętnie się napiję. – Głęboki głos księcia odbił się echem po salonie. – Panie
Yamamoto, a pan?
– Z przyjemnością. – Kyuzo wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Można było odnieść wrażenie, że dwaj mężczyźni nawiązali komitywę, taszcząc
nieprzytomnych przeciwników na ulicę.
Lulu przekrzywiła głowę.
– Mości książę, jesteś o wiele przystojniejszy od księcia Wellingtona – powiedziała. – I to
mimo zadrapań i siniaków.
– Dziękuję.
– Czy pozwoliłbyś się sportretować?
Uśmiech półgębkiem, ten sam, który Charlene tak bardzo uwielbiała.
– Byłbym zaszczycony, panno…
– Luiso. Ale Charlene woła na mnie Lulu. – Dziewczynka połączyła w powietrzu palce
w kwadrat, obramowując twarz księcia. – Tak – mruknęła, kiwając głową. – Namaluję cię na
czarnym ogierze stającym dęba. To będzie najwspanialszy portret, jaki kiedykolwiek
namalowałam.
– Lulu! – syknęła Charlene. – Jego Książęca Mość nie ma czasu ani na herbatę, ani na
pozowanie do obrazu. Nie widzisz, że jest ranny? – Krwawił z rany na czole i krzywił się za
każdym razem, gdy robił wdech. – Ponadto dziś się ożenił. Jestem pewna, że śpieszno mu do
nowo poślubionej żony.
James uniósł brew w ten swój wymowny, ironiczny sposób. Przeczesał włosy dłonią
i wbił w Charlene spojrzenie zielonych oczu.
– Owszem, poszedłem dziś do kościoła – rzekł. – Ale u ołtarza stała obca kobieta.
Wyszedłem zatem.
Serce zabiło jej dziko.
„Nie ożenił się z Dorotheą!”
Świat zawirował. Charlene chwyciła Lulu za ramię, aby nie stracić równowagi.
Książę zrobił dwa duże kroki i stanął u jej boku.
– To ty wyglądasz na poranioną – powiedział.
– Nic mi nie jest.
Podniósł jej przedramię, aby przyjrzeć się oparzeniu. Dotknął, aż zabolała skóra pokryta
pęcherzykami.
– Należy to bez zwłoki opatrzyć – stwierdził. – Może ropieć.
Matka załamała ręce.
– Och, Charlene, skarbie! – krzyknęła.
– Poślę po medyka – powiedział Kyuzo.
– Nie potrzeba. Dam… – Charlene urwała. Umysł sformułował słowa, ale usta odmówiły
posłuszeństwa. Spróbowała ponownie: – Dam…
Da sobie radę, nie potrzebuje kolejnej odsieczy. A już na pewno nie zemdleje w objęciach
księcia.
Nie należała do takich kobiet.
Lecz nagle wszystko zasnuła czerń.
Rozdział 28
Charlene otworzyła gwałtownie oczy. Znajdowała się w obcym pokoju. Dopalająca się
świeca z pszczelego wosku wylewała łzy na drewniany kredens. Była już noc. Charlene leżała
w ogromnym łożu, wśród szeleszczącej płóciennej pościeli. Przy kominku dostrzegła długi
ciemny kształt rozciągnięty w poprzek fotela.
Książę.
Poduszki pachniały sosnowym igliwiem.
„Leżę w jego łóżku!”
– Obudziłaś się – zadudnił głos od strony fotela.
James poruszył się, rozprostował długie nogi.
– Jak się tu znalazłam? – spytała. – Co się stało?
– Zemdlałaś. Przywiozłem cię, a Josefa przygotowała okład na twoje oparzenie. Jak ręka?
Napięła przedramię na próbę. Bolało, ale nie aż tak, jak się spodziewała.
– Zadziwiająco dobrze – odparła.
– Josefa to zdolna osoba.
Charlene zrozumiała, że nie sposób dłużej odwlekać konfrontacji. Odgarnęła kołdrę,
podniosła się i zsunęła nogi na podłogę. Ktoś przebrał ją w skromną koszulę nocną, która
zakrywała ciało od szyi po stopy. Zrobiła kilka kroków i usiadła w fotelu naprzeciw księcia,
podkurczając nogi i otulając się kołdrą ściągniętą z łóżka.
Dorzucił więcej polan do kominka i po chwili płomienie strzeliły w górę, liżąc drewno
pomarańczowymi jęzorami. Miał na sobie spodnie i granatowy szlafrok z aksamitu. Zamiast
nadać mu pozór ucywilizowania, luksusowy materiał przez kontrast uwydatniał jego
nieokiełznaną męskość.
Na widok jego szerokich barów Charlene poczuła zawrót głowy, jakby ogień w kominku
zużył cały tlen w sypialni.
Szczękę miał pociemniałą od zarostu. Nie golił się ostatnio ani nie kąpał. Wydawał się
zmęczony, ale wciąż niebezpieczny, z tymi siniakami kładącymi się cieniem na policzkach
i rozcięciem na czole.
W półmroku trudno było cokolwiek wyczytać z jego twarzy, lecz aż nadto wymowne
wydawały się wyprostowane plecy i zaciśnięte usta.
Zaraz zacznie się przesłuchanie.
– Chcę wiedzieć, jak mogłaś… – odezwał się, ale natychmiast mu przerwała, bo z jej ust
popłynęło niepohamowane wyznanie:
– Nazywam się Charlene Beckett. Jestem nieślubną córką lorda Desmonda i kurtyzany.
Zostałam wychowana, aby kontynuować dzieło mojej matki, ale nie zgodziłam się iść jej śladem.
Pan Yamamoto nauczył mnie, jak bronić się przed mężczyznami. – Urwała na chwilę, żeby wziąć
oddech. – Wiem, że nie masz powodu mi wierzyć, ale to prawda. Hrabina Desmond zapłaciła mi
tysiąc funtów, abym podszyła się pod jej córkę.
Niedowierzanie, ból, wściekłość. Charlene wyobrażała sobie, że widzi po kolei wszystkie
te emocje – zasnuwały mu oczy, dławiły gardło, kazały zaciskać się zębom.
– Ale dlaczego? – wydukał. – Dlaczego cię najęła?
– Kiedy dostała twoje zaproszenie, panna Dorothea płynęła akurat statkiem w drodze
powrotnej z Italii. – Charlene przygarnęła do siebie kolana, jakby chciała się osłonić. – Była
zdesperowana. A ja wyglądam jak bliźniaczka jej córki.
– Tysiąc funtów. Tyle jestem wart?
Czy w jego głosie Charlene złowiła nutę rozbawienia? Niepodobna. To raczej gorycz.
Sarkazm.
– Przyjęłam zaoferowane mi warunki, aby wykupić dla siostry naukę malarstwa i spłacić
lordowi Grantowi dużą pożyczkę. Widziałeś, czym to się skończyło.
Ogień trzaskał i syczał, podsycając napięcie, które panowało w pomieszczeniu. Splótłszy
palce wokół kostek, Charlene patrzyła w niebiesko-żółte płomienie.
– Już wcześniej próbował napiętnować mnie żelazem – wyszeptała. – To zmienia umysł
człowieka. Każe wystrzegać się każdego, nie ufać nikomu.
James zacisnął olbrzymie dłonie na podłokietnikach fotela.
– Powinienem był go zabić – warknął.
– Wyglądało, jakbyś był gotów to zrobić. W oczach miałeś żądzę mordu.
Charlene zadygotała pomimo ciepłego okrycia.
– A więc potrzebowałaś pieniędzy, aby spłacić Granta.
– Tak. Chciałam zamknąć matczyny przybytek i otworzyć szanowany internat, schronisko
dla bezdomnych dziewcząt.
– Na pewno? Nie okłamujesz mnie znowu? To dość dziwne zamierzenie życiowe jak na
kobietę, którą wychowano, aby była kurtyzaną.
Dlaczego jej marzenie wydawało się tak kruche i nierealistyczne, gdy mówiła o nim na
głos? Przecież przemyślała wszystko starannie – że odmaluje ściany, zakupi nowe łóżka, że na
ulicach Covent Garden będzie poszukiwać bezdomnych dziewcząt, takich, które los zmusił do
desperackich kroków. W jej umyśle wszystko to było namacalne i prawdziwe. Lecz teraz, gdy
baczne spojrzenie księcia przeszywało ją na wylot, wydawało się to mrzonką niemożliwą do
zrealizowania.
– Dlaczego nie powiedziałaś mi prawdy, gdy natknęliśmy się na siebie u Hatherly’ego? –
spytał ostrym tonem, od którego znów przeszył ją dreszcz. – Miałaś do tego doskonałą
sposobność.
– Próbowałam wiele razy, wierz mi. Za każdym razem, gdy zbierałam się do wyznania,
całowałeś mnie albo gardło mi się ściskało ze strachu. Nie mogłam wydusić z siebie słów.
– Powinnaś mi była powiedzieć. Dać mi szansę.
– Szansę? Jaką?
– Abym dokonał wyboru.
– Nigdy nie dałeś mi powodu, abym sądziła, że jest jakikolwiek wybór. Jakie to ma dla
ciebie znaczenie, że nie poznałeś Dorothei przed ślubem? Przecież wyraźnie dawałeś do
zrozumienia, że nie jest dla ciebie ważne, kogo poślubisz, byleby wybranka spełniała
oczekiwania, a więc miała arystokratyczny rodowód i była posłuszna, a jej ojciec miał polityczne
wpływy.
Wstał raptownie i zawiązał mocniej szarfę u szlafroka. Charlene musiała zacisnąć
powieki, bo wydawał się tak piękny, gdy wyprostował się naprzeciw niej.
Usłyszała, że idzie do kominka. Usłyszała metal uderzający o drewno, gdy zaczął dźgać
pogrzebaczem w płomieniach.
Znajdowali się oboje w tym samym pomieszczeniu, a jednak dzieliły ich całe światy. Ten
dystans był wyraźnie odczuwalny, ciężki jak dym z kominów dławiący Londyn, zagnieżdżający
się w oczach i gardłach, przesłaniający słońce.
Nienawidził jej za to, że go okłamała.
– Gdy pojechałam do Surrey, myślałam, że jesteś jednym z tych typowych arystokratów,
których poznałam aż za dobrze – powiedziała, nie otwierając oczu. – Aroganckim i samolubnym.
Przecież zaprosiłeś cztery panny do swojego domu, aby rywalizowały o twoje względy.
Pogrzebacz atakował polana z coraz większym zapamiętaniem.
– Nim poznałam Dorotheę, ją też pragnęłam znienawidzić – ciągnęła. – Zazdrościłam jej
życia, którego mi odmówiono. Ale to dobra, miła i inteligentna osoba. Jest też gotowa
zatroszczyć się o Flor. Musisz ją wziąć za żonę, James.
Tym razem żelazo trafiło na kamień.
– Wziąć za żonę? – powtórzył. – Naprawdę chcesz, abym ożenił się z twoją przyrodnią
siostrą?
Ku swemu upokorzeniu poczuła wzbierające łzy. Zacisnęła powieki, żeby nie polały się
po policzkach.
– Tak – odparła. – Będzie idealną księżną. Idź do niej.
Serce jej pękało, gdy wypowiadała te słowa, lecz wiedziała, że postępuje słusznie.
– A więc to wszystko było tylko przedstawieniem? – spytał. – Byłem dla ciebie tylko
środkiem do celu?
W jego głosie dało się słyszeć, jak bardzo czuł się zdradzony, co tylko zwielokrotniło
napór grożących jej łez.
Przełknęła ślinę. Nienawidziła poczucia bezsilności. Nigdy dotąd nie pozwoliła nikomu
zawładnąć sobą do tego stopnia. A jednak cokolwiek by powiedział czy zrobił, aby ją zranić, nie
byłoby to gorsze niż te ostatnie dwadzieścia cztery godziny, kiedy to myślała ciągle o jego ślubie
z Dorotheą.
– Zaczęło się jako przedstawienie – wyszeptała. – Ale okazałeś się zupełnie innym
człowiekiem, niż się spodziewałam. Zagrałeś dla Flor na gitarze, przyznałeś się do niej
publicznie… I zatroszczyłeś się o los robotnic w manufakturze. Na końcu to nie była już dla mnie
gra, Wasza Książęca Mość.
– James. – Usłyszała w odpowiedzi.
Zawahała się. Przecież poprzysięgła sobie, że już nigdy nie zwróci się do niego po
imieniu, nawet w myśli.
Nagle wyczuła wyraźnie, że stoi tuż przed nią. Otworzyła oczy. Osunął się na kolana
i położył głowę na jej udach.
– Wymów moje imię – poprosił, przesuwając dłonie po jej biodrach.
– James – wyszeptała i pogłaskała go po włosach. Nie potrafiła się oprzeć.
– A twoje imię to… – Chwycił ją za zdrową rękę i pocałował wrażliwe miejsce po
wewnętrznej stronie nadgarstka. – …Charlene.
Było to ledwie muśnięcie ustami, lecz ten ulotny dotyk i brzmienie jej imienia na jego
wargach rozpaliły ogromną tęsknotę.
– Och, James… – Odsunęła rękę, znajdując w sobie ukrytą determinację. – Musimy
porozmawiać. Mam ci więcej do powiedzenia.
Wstał, płynnym ruchem zgarnął ją z fotela w objęcia i uciszył pocałunkami. Nie mogła
oddychać, a cóż dopiero mówić.
Zaniósł ją z powrotem do łóżka i ułożył delikatnie w pościeli, po czym opadł obok.
Pocałował w powieki, nos, zaciśnięte wargi, dłońmi badając jej kształty, obsypując czułością, aż
w końcu otworzyła usta i wpuściła jego język.
Całowali się tak długo, że zabrakło jej tchu. Właściwie on oddychał teraz za oboje.
– Później pomówimy – szepnął, gdy w końcu oderwał usta od jej twarzy. – Pragnę cię,
Charlene. Teraz.
Gdy znów usłyszała swoje imię padające z jego ust, prysł wszelki opór.
Gwałtowny wdech, syknięcie, jakby gotował się wrzątek, a zaraz potem James chwycił ją
za kark i przyciągnął do swoich ust. Rozpoczął się huragan pocałunków. Trwał być może minutę,
a być może godzinę, nie wiadomo, bo nie było czasu choćby na jedną ulotną myśl.
Kłuł zarostem jej szyję. Wsunął głowę pod koszulę, poszukując wargami piersi.
Muśnięcie sutka, a potem słodki ból, aż wygięła się jak kocica.
– Nie – westchnęła. – Nie powinniśmy.
I jednocześnie zamknęła oczy, i wystawiła piersi na pieszczoty.
Zastygł, przywierając głową do jej biustu.
– Twoje serce mówi co innego – szepnął.
Gładził ją po piersiach, ugniatał sutki, aż nabrzmiały i stwardniały. Jęczała z rozkoszy,
zapomniawszy całkowicie o oparzeniu na ręce.
Chwycił dużą dłonią obie piersi, a drugą wsunął od dołu pod koszulę nocną. Rozwarł jej
uda i włożył palec do środka.
– Charlene, jesteś taka mokra i gotowa mnie przyjąć – powiedział ochrypłym głosem.
Ilekroć słyszała swoje imię, robiła się coraz wilgotniejsza.
Zaczął ją obcałowywać, unikając rannego przedramienia. Czcił ustami jej piersi i brzuch,
a potem musnął wargami biodra. I rozsunął uda jeszcze szerzej.
– Chcę cię posmakować – wystękał.
Poczuła na udach jego gorący oddech.
Chyba nie pocałuje jej tam, prawda?
Dotknął ustami.
A jednak!
Podskoczyła na łóżku, bo sięgnął językiem do samego środka, polizał, zakosztował, aż
dech jej zaparło. Ssał, pił. W brzuchu miała ogień. Wciąż poruszając językiem, wsunął palce
w szczelinkę, a ona pognała ku przepaści.
Poczuła, że pragnie, aby zacisnął na niej usta i ssał z całej siły, chwyciła go więc za głowę
i przygarnęła jak najbliżej, a on posłusznie odpowiedział na jej nieme wołanie. Trzymając ją za
pośladki, ssał wargami, poruszał językiem w równym rytmie, a ona dyszała dziko.
Był silny i kochał ją nieśpiesznie, wytrwale. Przesunął dłonie, objął ją w talii, potem
chwycił za piersi, a język dokazywał niestrudzenie.
Pożądanie wylało się z jej umysłu i wypełniło serce po brzegi. Tym razem niesamowita
rozkosz porwała ją bez uprzedzenia, trysnęła jak dojrzała truskawka na języku, nurzając każdą
cząstkę ciała w błogości.
Gdy wysunął język z jej wnętrza i wepchnął jej go do ust, poczuła własny sekretny smak.
Miód i słonawość.
Wciąż wypełniała ją rozkosz, a on zerwał z siebie szlafrok i spodnie i ustawił się między
jej nogami.
W blasku świecy jego oczy były prawie czarne. Wydawało się, że ma sto rąk, czuła jego
dotyk na plecach, na biodrach, na piersiach.
Znów uszczypnął jej sutki i jęknęła.
– Weź mnie.
Czyj to głos?
W sypialni zaległa prawie całkowita ciemność, rozproszona jedynie żarem w kominku
i wątłym płomieniem dogasającej świecy.
Ściągnął z niej koszulę przez głowę i podciągnął jej biodra ku górze, aby objęła go udami.
Pierwszy kontakt między jej wrażliwym miejscem a jego twardą męskością przeszył całe jej ciało
błyskawicą rozkoszy.
Wsunął się w nią, ledwie na cal lub dwa.
– Myślałam, że już nigdy cię nie zobaczę – wyszeptała.
– A ja myślałem, że wezmę cię dzisiaj za żonę.
Po tych słowach natarł z całej siły. Całował ją i jednocześnie brał potężnymi powolnymi
ruchami.
Przyłożył sobie jej dłoń do spoconego torsu. Rozczapierzyła palce. Pod dłonią poczuła
szalone bicie serca.
„To ten rytm. Dostrój się”.
Pojęła. Znieruchomiała przygnieciona jego zwalistym ciałem, pozwoliła się wprowadzić
w miarowość dwutaktu, w uporczywy pochód ruchów i pauz.
W brzuchu znów narastało niepohamowane doznanie, a on przyśpieszył, szalał,
oddychając gardłowo jak zwierzę.
Nie miała dotąd pojęcia, że tego pragnie. Spięła się, obejmując go mocno nogami.
Stykające się i odsuwające spocone ciała plaskały cicho. Skóra połyskliwa i śliska od
potu. Gdy Charlene gryzła go lekko w szyję, jego oddech przyśpieszał, tak samo jak napór
członka.
Śledził ustami jej powieki, rzęsy, opuszki palców.
Już poznała tę mowę, władała nią biegle. Nie musiała się jej uczyć. Prysł lęk, prysły
wszelkie wątpliwości. Zebrało jej się na śmiech. I na płacz. Na jedno i drugie.
– Och, jak dobrze, Charlene. Proszę, dojdź ze mną.
Pchnął ostatni raz, dygocząc w jej objęciach od przemożnego uwolnienia. Chwilę później
padł wyczerpany, przygniatając ją, pozbawiając tchu.
To zwieńczenie, które z nim przeżyła, miało niemalże posmak przemocy. Zacisnęła zęby
i wstrzymała oddech, aż poczuła ból w brzuchu i wtedy nagle przekroczyła granicę w nagłym
spełnieniu. Skurcze, które nią targnęły, były tak intensywne, że niemal przerażające.
Zdawała sobie sprawę, że każde dotarcie dokądś, każde przybycie, kończy się odejściem.
Rozkosz nigdy nie trwa na tyle długo, aby zapomnieć o tej regule. Wiedziała, że kobiety jej
pokroju są pożyteczne tylko w bardzo wąskim zakresie. Jako źródło krótkotrwałej rozrywki.
Materiał na sekretną kochankę.
Leżała teraz w objęciach Jamesa, ale on poślubi inną kobietę, która idealnie wcieli się
w rolę księżnej. I wyjedzie z Anglii. Zostawi je obie.
*
Charlene śniła najcudowniejszy sen. James leżał w jej łóżku, ciepły i masywny,
obejmując ją w talii, z ustami przy jej karku. Pasowali do siebie idealnie. Przygarnął ją mocniej,
przywierając do jej pośladków swoją twardniejącą męskością.
Nieustępliwą jak rzeźbiony marmur.
Otworzyła oczy.
– Och, obudziłaś się – mruknął, gryząc ją w płatek ucha. – Ja też.
Naparł na jej uda, jakby nie zrozumiała podtekstu zawartego w jego słowach.
– James, nie możemy. Tak się nie godzi. Proszę cię, musimy się rozmówić.
– Rozmówimy się rano – odparł.
Obrócił ją delikatnie na brzuch i odgarnął włosy z szyi.
Ostrożnie naparł całym ciałem, aż przygwoździł ją do miękkiej świeżej pościeli. Poruszał
się nieśpiesznie. Rozsunął jej nogi, całując powoli kark, powtarzając, że jest piękna i że nigdy nie
czuł się tak przy żadnej kobiecie.
Pogłaskał ją po plecach, po czym sięgnął pod spód, aby chwycić za piersi. Wciąż była
senna i uległa, podatna na jego dotyk jak bryła gliny w palcach rzeźbiarza. Poduszka stłumiła jej
jęki, gdy dużymi dłońmi uniósł jej biodra, a kolanami rozsunął nogi.
Panował nad nią całkowicie, wielki i silny, swoim ciężarem przygniatając ją do łóżka.
Lecz przecież robił to, czego pragnęła i na co mu pozwalała.
Wścibskie palce powędrowały po jej udach w stronę źródła rozkoszy. Bezwstydnie
rozsunęła nogi jak najszerzej i uniosła pupę nad łóżko, ocierając się o Jamesa.
Podniecała ją taka poddańczość. Sprawiało jej przyjemność, że uda ma rozwarte tak
mocno, że aż drżą z napięcia. Chwycił ją oburącz za biodra, przygotowując na swój atak. I zaraz
wsunął się do środka. Bez trudu. Jej wnętrze znało już jego taran.
Poduszka tłumiła jej krzyki, gdy raz po raz wgniatał ją w łóżko. Wykrzykiwała jego imię,
a łzy zmoczyły pościel.
Oddała się bez reszty.
„Nie przestawaj. Niech księżyc nie zniknie, a słońce już nigdy nie wzejdzie”.
Gdy było po wszystkim, oparła głowę na jego klatce piersiowej, a on objął ją mocno.
Palcem musnęła go po szorstkim policzku. Zapadał w sen, czuła wyraźnie, jak wiotczeje jego
ciało.
Nie powinni znowu spać, lecz powieki miała takie ciężkie, a jego oddech stał się taki
miarowy… Zamknie oczy na chwilę, na małą chwileczkę. Żeby odpocząć.
Wiedziała, że znienawidzi się za to, co przed chwilą się stało. Lecz teraz chciała tylko
zagnieździć się w jego objęciach, znaleźć to idealne zagłębienie przy obojczyku, które dawało
poczucie bezpieczeństwa.
Przytuliła się jeszcze mocniej, bo wiedziała, że gdy wypuści Jamesa z ramion, straci go na
zawsze.
Rozdział 29
Znowu ten koszmar. Ten, który nękał Jamesa prawie co noc od powrotu do Anglii.
Stał przed kopcem ziemi usypanym u drewnianych wrót. Było to wejście do kościoła,
choć nikt nie dopatrzyłby się tutaj żadnego miejsca kultu.
Kapłan odziany w pasiasty wełniany szal przykucnął przy czarnej czeluści drzwi.
Podniósł sękatą dłoń, zrobił znak krzyża w powietrzu i zaczął zawodzić po łacinie zmieszanej
z mową, która w uszach Jamesa brzmiała jak gardłowe chrząknięcia i żałosne pomruki.
Za każdym razem James wymijał kapłana i wchodził do kościoła. W środku było
wilgotno i ciemno. Stół uginał się od owoców, chleba, wody i piwa ze sfermentowanego zboża.
A potem ich dostrzegał.
Matkę. Brata. Krążyli dokoła stołu. Nikłe, opalizujące cienie.
Muertos frescos. Nowo umarli.
Tym razem obok nich unosiła się kolejna zjawa, odwrócona plecami. Długie pszeniczne
włosy, luźno splecione w warkocze. Cienka biała koszula nocna.
Zjawa się odwróciła.
Charlene.
Skoczył ku niej, chcąc jej dotknąć, ale palce przeszły wskroś jej ramienia.
„Ona nie wie, że nie żyje. Nie może się dowiedzieć”.
Kapłan przekroczył próg. Zanurzył dłoń w kubku z piwem i strząsnął krople z palców na
chleb. Znów zaczął odmawiać modły, a wtedy Charlene popatrzyła na Jamesa.
– Gdzie ja jestem? – szepnęła. – James, powiedz, gdzie ja jestem.
Zerwał się z łóżka przebudzony. Tors miał mokry od potu. W wygasłym kominku
pozostał tylko popiół.
Musiał zasnąć głęboko.
Czy Charlene ma gorączkę?
Dotknął jej czoła. Było ciepłe, ale nie rozpalone. Nachylił się, wsłuchany w jej oddech.
Powolny i miarowy.
Westchnął głęboko, bo wcześniej nieświadomie zacisnął usta z przejęcia. Wstał z łóżka
i zapalił nową świecę.
Blask zatańczył na powabnych kobiecych krągłościach. Włosy jakby żyły własnym
życiem, chłonąc poświatę, zmieniając się w kłębowisko złotych loków.
Postawił świecę na kredensie i wsunął się pod kołdrę. Zanurzył twarz we włosach
Charlene. Nie było dziewczęcego zapachu herbacianych różyczek. Pachniała nagrzaną słońcem
lawendą i liśćmi żywokostu, którymi Josefa opatrzyła oparzenie. Praktyczne, kojące wonie.
Westchnęła przez sen, gdy przytulił się do niej, obejmując ją w talii. Jakby byli odlani
z jednej formy.
Po chwili podparł się na rękach i spojrzał na nią, czując zadziwienie i lekki strach. Gdy
nam na kimś zależy, musimy brać pod uwagę to, że możemy stracić tę osobę. To słodko-gorzka
prawda, jak ziarno kakaowe obtoczone w miodzie.
Złote włosy rozsypane na jego pościeli. Bujne piersi nad wąską talią i wydatnymi
biodrami. O dziwo, znów stwardniał i zapragnął więcej.
Rozsunął kolanem jej nogi.
– Och, James – szepnęła, nie otwierając oczu.
Zaczął pieścić palcem jej szczelinkę, patrząc, jak rumieniec okrywa policzki i szyję.
Odnalazł jej usta i zanurzył się w słodyczy. Jej gorączkowa reakcja doprowadziła go do
stanu wrzenia, całkowitego zmącenia umysłu. Języki skoczyły w dziki taniec. James nigdy
wcześniej nie przeżył takiego oczarowania, takiego poczucia wzajemnej przynależności.
– Charlene – mruknął. – Najczęściej nie jesteś uległa ani rozważna, ani nawet uprzejma.
Ale jesteś moja. Gdy pierwszy raz cię zobaczyłem, siedziałaś w salonie, a pozostałe panny grały
w karty. Wyobraziłem sobie, że stoisz obok mnie na pokładzie statku.
– To dziwne – westchnęła.
Wsunął w nią dwa palce, rozkoszując się odgłosami, które wyrywały się z głębi jej gardła.
Co za dzikość. Była już o krok od spełnienia. Napięła mięśnie brzucha.
– Charlene, chcę z tobą podróżować. Chcę, abyśmy razem wspinali się na starożytne
tarasy nad przepaścią. Czuli, jak pracują nasze płuca, czuli, że żyjemy. Patrzyli, jak powstają
i upadają cywilizacje.
Poruszał palcami w jej wnętrzu, rozbudzając coraz potężniejsze fale namiętności.
Przesunęła dłońmi po jego plecach, aby zdopingować go do większego wysiłku.
– Bezkresne niebo – powiedział. – Kamienne stopnie. Te widoki wnikną w nasze serca,
zrodzą w nas śmielsze, bardziej strzeliste myśli.
– O tak – westchnęła. – O tak, James.
Już za chwilę.
– Później pójdziemy do gwarnej ciemnej tawerny i będziemy pić domowe trunki
doprawione kardamonem. Widzę to wyraźnie, masz na sobie cienką jedwabną suknię, która
zsuwa ci się z jednego ramienia. Obłędu od tego dostaję.
Pocałował ją w obojczyk.
– Pragnę cię dotykać… o tutaj. – Przesunął ręce ku jej piersiom i delikatnie uszczypnął
sutki. – Ale muszę zaczekać. Mogę za to obcałować opuszki wszystkich twoich palców. Tego
nigdy nie mógłbym zrobić publicznie w Anglii.
Swoje słowa poparł czynem, chwytając jej dłonie i przybliżając usta.
– Chwytam cię za rękę i ciągnę za sobą – dodał. – Biegniemy w ciepłym deszczu.
Pływamy nago w oceanie, czując słońce na plecach.
– Nago?
Znów głaskał jej płeć. Była o krok od spełnienia.
– Całkiem nago. A potem…
– Tak? – westchnęła. – Tak, co potem?
– Potem kocham się z tobą, a słońce zachodzi za oceanem.
Rozsypała się kompletnie pod wpływem jego dotyku, jęcząc i dygocząc. Dopiero wtedy
wszedł w nią, wziął ją, zaczął napierać w powolnym, miarowym rytmie.
Więcej słów nie było.
Tylko to dobrze znane uczucie zatracenia i nowe doznanie, pragnienie, aby dokonało się
coś więcej niż tylko zespolenie ciał.
Chwycił ją oburącz za głowę i zaczął całować namiętnie. Chciał, aby poczuła, jak bardzo
jej pragnie. I że nie wyobraża sobie, aby nie byli razem. Targnęła głową, omiatając włosami
poduszkę, i wykrzyczała jego imię.
James dochodził do kresu.
Wygięła się pod jego ciałem, nakłaniając go do szybszych ruchów.
– James – wyszeptała. – Wspinaj się ze mną.
Na sam szczyt.
Oboje, razem. Ona przy nim, bo tutaj właśnie było jej miejsce.
CHOMIKO_WARNIA
Rozdział 30
Rankiem światło wpadające między kotarami wyrwało Charlene ze snu. Jamesa nie było
obok niej.
Powiedział, że nazajutrz się rozmówią, ale zniknął.
Tak właśnie będzie. Charlene otrzyma apartament w modnej dzielnicy, służbę złożoną
z pokojówek i lokajów, klejnoty i stroje. James będzie jej składał wizyty wieczorem, po czym
ulatniał się przed nastaniem świtu.
Gdy leżała w jego objęciach, powtarzała sobie w duchu, że to nie ma znaczenia.
Pozwalała, aby snuł fantazje i w ten sposób skłaniał ją do uległości. Lecz wiedziała, że po jego
wyjściu świat będzie ponury i zimny, a do ogrzania się pozostaną tylko niespełnione marzenia.
Nie, nie może tego zrobić. Nie może porzucić Lulu, porzucić matki, po to by zostać jego
metresą.
Musi odejść, zanim on wróci i znów rozbroi ją swoim urokiem. Tak będzie lepiej. Należy
za wszelką cenę uniknąć tej chwili, gdy poprosi ją, aby została jego kochanką. Wtedy musiałaby
dogrzebać się do najgłębszych pokładów stanowczości, aby mu odmówić.
Ręka była sztywna i obolała, ale opatrunek założony przez Josefę wciąż działał
znieczulająco. Charlene wstała, znalazła toaletę i zebrała włosy w jak najstaranniejszy kok.
W sąsiednim pomieszczeniu wypatrzyła zwykłą bawełnianą suknię wraz z jej halką
i wypastowanymi butami.
Właśnie kończyła się ubierać – powoli, bo zabandażowana ręka krępowała ruchy – gdy
nagle usłyszała cichy głos za plecami.
– Panno Dorotheo.
– Flor? Co ty tu robisz?
– Papa mnie przywiózł na wasz ślub – odparła dziewczynka. – Tak się cieszę, że będziesz
moją mamą. – Zmrużyła oczy. – Chyba nie umrzesz, co? Josefa mi powiedziała, że źle się
czujesz, więc nie mogłam cię odwiedzić wczoraj wieczorem. – Pociągnęła żałośnie nosem. –
Proszę, nie umieraj.
– Skarbie, ależ skąd, nie umieram.
– To dobrze. Czyli możesz mi znowu poczytać o szwajcarskich Robinsonach. – Flor
szybko otrząsnęła się ze smutku i wyciągnęła książkę z kieszeni fartuszka. – Papa trochę mi
czytał, ale nie potrafi tak dobrze udawać głosów jak ty.
– Flor, muszę ci coś powiedzieć. – Charlene posadziła dziewczynkę w fotelu i uklękła
przed nią. – Nie jestem panną Dorotheą.
Dziewczynka przekrzywiła głowę.
– Nie?
– Nie. Na imię mam Charlene.
Patrzyły sobie w oczy.
– To była taka gra? Udawałaś pannę Dorotheę?
– Tak.
– Czasem, gdy czytam podręcznik do historii, udaję, że jestem panią Anną Boleyn.
I wtedy ścinam głowę temu niedobremu królowi Henrykowi, zanim on mnie wyśle na szafot.
Charlene się uśmiechnęła. Jakże będzie tęskniła za tym dzieckiem!
– Jestem pewna, że z tobą król Henryk nie miałby żadnych szans – odparła.
– A wiesz, że papa odprawił panią Pratt?
– Naprawdę?
– Tak. I to ty masz wybrać dla mnie nową guwernantkę. – Flor nachyliła się do
Charlene. – Jak będziesz rozmawiać z kandydatką, nie zapomnij spytać, co myśli o czepkach.
Charlene poklepała ją po policzku.
– Nie rozumiesz mnie, moja droga. Nie jestem panną Dorotheą i nie mogę być twoją
mamą.
Flor wydęła dolną wargę.
– Dlaczego nie?
Jak wytłumaczyć sześcioletniemu dziecku zawiłości życia dorosłych?
– Pamiętasz, że król Henryk miał dużo żon? – spytała Charlene. – No właśnie. Więc
zamiast odrąbać mi głowę, gdy mu się znudzę, twój tata w ogóle nie pojmie mnie za żonę.
Flor wzruszyła ramionami.
– To nie ma sensu – odrzekła.
Charlene westchnęła. Dziewczynka była zbyt dojrzała jak na swój wiek.
– Masz rację – przyznała. – Opowiem ci zatem pewną historię. O niemądrej dziewczynie
i bardzo niebezpiecznym księciu o szerokich barach i przenikliwych zielonych oczach.
– Och – szepnęła zachwycona Flor. – To będzie romantyczne.
– Owszem, ale bez szczęśliwego zakończenia.
– Jak to? Takie historie zawsze mają szczęśliwe zakończenie – oznajmiła mała z iście
królewską apodyktycznością.
– Ten książę musi się ożenić z wysoko urodzoną damą, która ma nienaganną reputację.
Dziewczynka odrzuciła głowę.
– Dlaczego musi? – spytała.
– Bo nie wolno mu wybrać innej kobiety.
Wzruszenie ramion.
– Dlaczego nie?
Charlene zorientowała się, że ta rozmowa może się toczyć w nieskończoność, a przecież
musiała wyjść przed powrotem Jamesa. Nie chciała jednak urazić uczuć Flor.
Dlaczego życie tak obcesowo obchodzi się z ludzkim sercem?
*
Przedzierając się o wczesnej godzinie przez mgłę, która zasnuwała kamienną dżunglę
Londynu, James uświadomił sobie kilka niezmiernie istotnych rzeczy. Teraz widział wszystko
tak wyraźnie, jakby łuski spadły mu z oczu, jakby całą rzeczywistość oblał strumień rzęsistego
światła.
Pierwszą prawdą, która do niego dotarła, było to, że zakochał się w Charlene Beckett
i w nosie ma fakt, że wychowała się w domu uciech.
Po drugie, zrozumiał, że jego dogłębna tęsknota za tą kobietą nigdy nie osłabnie. To było
jak przyciąganie się żywiołów, jakby ona była biegunem północnym, a on igłą kompasu, jakby
musiał przemierzyć cały świat, aby wreszcie odnaleźć swą przystań. W jej ramionach.
Trzecią oślepiającą iluminacją była myśl, że nie obchodzi go, gdzie będzie żył – pod
warunkiem, że Charlene zostanie u jego boku. Przecież może wyznaczyć Josefę i innych
zaufanych wspólników, aby prowadzili jego interesy w obcych krajach. Jeśli zostanie w Anglii,
może zająć należne mu miejsce w parlamencie i osobiście walczyć o zniesienie niewolnictwa, tak
jak zasugerowała Charlene pierwszego wieczoru.
Jakże mądrą kobietą okazała się ta jego przyszła żona. I ogniście namiętną. W jej
towarzystwie nawet Anglia przestawała być zimną krainą.
Nie wiedział jednak, czy Charlene czuje podobnie. Nie potrafił wszakże uwierzyć, że
ostatniej nocy udawała. Żadna kobieta nie byłaby aż tak świetną aktorką. Jeśli ona go kocha, jeśli
chce z nim żyć, on pojmie ją za żonę i nigdy jej nie opuści – aż do grobowej deski. Dotąd pragnął
pozyskać szacunek socjety poprzez ożenek z odpowiednią arystokratką. Ale teraz nie zależało mu
już na szacunku.
Przecież może być księciem i jednocześnie renegatem. To było czwarte, ostatnie
objawienie. Na tę myśl zawrócił konia i pognał z powrotem do domu. Ominął wielką wyrwę
w bruku ulicy. Wolałby galopować po polu, popuścić ogierowi wodzy, ale trudno, znajdował się
w Londynie, więc nauczy się przemierzać wąskie miejskie zaułki.
Charlene jest jego przystanią. Obojętnie, czy przystań ta będzie w Anglii, czy w Indiach
Zachodnich.
Dotarłszy do domu, rzucił wodze stajennemu i pognał do środka. Z sypialni dobiegały
głosy, a więc Charlene się przebudziła. Biegł, żeby jak najszybciej powiedzieć jej o swoich
przemyśleniach. O swoich decyzjach.
Otworzył drzwi.
Charlene klęczała przed Flor, siedzącą w fotelu przy kominku.
– Skarbie, książę nie kocha niemądrej dziewczyny.
– Znaczy, że papa nie kocha ciebie? – spytała dziewczynka, marszcząc czoło. – Dlaczego
nie?
– Nie wiem… Życie bywa bardzo skomplikowane.
– Ale ty go kochasz? I mnie? – dopytywała się Flor zdławionym głosem, a w jej oczach
zalśniły łzy.
– Bardzo cię kocham – odparła Charlene. – Ale muszę odejść.
– Bo nie jesteś hrabianką Dorotheą?
– Coś w tym rodzaju.
W głosie Charlene pobrzmiewał tak autentyczny ból i rozterka, że James nie potrzebował
innych dowodów.
– Muszę odejść – powtórzyła.
Wmaszerował do sypialni.
– Dlaczego musisz? – spytał.
– Właśnie, dlaczego? – zawtórowała Flor, patrząc groźnie.
Charlene trzymały teraz w potrzasku dwie pary zielonych oczu.
– Bo ty jesteś księciem, a ja… – Uniosła głowę i spojrzała na niego wyzywająco. – Nigdy
nie będę niczyją własnością. Nie skłonisz mnie do tego, abym zmieniła zdanie. Nie będę twoją
metresą.
– Co to jest metresa? – spytała Flor.
Charlene westchnęła.
– Och, skarbie. – Zakasała kraj sukni i wstała. – Muszę odejść! – krzyknęła i wypadła
z pokoju.
– Charlene, nie odchodź! – zawołała dziewczynka.
Zmrużyła oczy i chwyciła się pod biodra.
– Papo, goń za nią! – rozkazała. – Sprowadź ją z powrotem!
James pochylił się, pocałował córeczkę w jej cudowną książęcą główkę, po czym postąpił
zgodnie z jej życzeniem.
CHOMIKO_WARNIA
Rozdział 31
Chyba żadne marzenie nie może się spełnić bez ogromnego wsparcia i miłości rodziny
oraz przyjaciół. Jestem niewymownie wdzięczna mojemu mężowi za rozpalanie ognia, domowe
posiłki i niezachwianą, spokojną miłość. Podobnie muszę podziękować rodzicom za to, że swoje
dzieci wychowali na mole książkowe i artystów, bo nasz dom wypełnili literaturą i muzyką. Moje
rodzeństwo, zwłaszcza siostra Amelia, to twórczy doradcy i źródło nieustannej inspiracji.
Los obdarzył mnie wspaniałymi przyjaciółmi po piórze i szczerymi krytykami mojej
twórczości. Są to: Tessa, Courtney, Kerensa, Laura, Rachel, Lisa, Maire, Delilah, Darcy,
Meljean, Piper, Pintip, Sheri, Evelyn, Patty – tak wiele Wam zawdzięczam. Dziękuję mojej
fantastycznej agentce Alexandrze Machinist; mojej cudownej redaktorce Amandzie Bergeron
i jej niebywałej asystentce Elle Keck. Wyrazy wdzięczności składam całej redakcji Avon Books,
w tym Carrie Feron, Pameli Jaffee, Tomowi Egnerowi, Karen Davy i Nicole Fischer. Nie ma
drugiego takiego wydawnictwa – współpraca z Wami była dla mnie niekłamaną przyjemnością.
Uściski dla Nonfiction Vixens za wszystkie butelki malbeca, czekoladę, późnonocne
i wczesnoporanne spotkania na Skypie, za to, że jesteście moimi pokrewnymi duszami. Teraz to
moja kolej, aby prowadzić dziennik podróży.
Na końcu chciałabym dodać, że to dla mnie wielki zaszczyt być członkinią wspólnoty
2014 Dream Weavers, której wsparcie i zachęty wiele dla mnie znaczyły. Wreszcie szczególne
podziękowania kieruję do Romance Writers of America®, zwłaszcza do Carol Ritter za otwarcie
konkursu Golden Heart® dla niepublikowanych dotąd autorów, dzięki czemu marzyciele piszący
do szuflady zyskali nadzieję.
CHOMIKO_WARNIA
Spis treści:
Okładka Karta tytułowa Masz trzy sekundy, by wyjść Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3
Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11
Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16 Rozdział 17 Rozdział 18 Rozdział
19 Rozdział 20 Rozdział 21 Rozdział 22 Rozdział 23 Rozdział 24 Rozdział 25 Rozdział 26
Rozdział 27 Rozdział 28 Rozdział 29 Rozdział 30 Rozdział 31 Epilog Podziękowania Karta
redakcyjna CHOMIKO_WARNIA
Tytuł oryginału: How the Duke Was Won
ISBN 978-83-8135-958-0
www.otwarte.eu
Na zlecenie Woblink
woblink.com